7515
Szczegóły |
Tytuł |
7515 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7515 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7515 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7515 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STEPHEN WHITE
MANNER OF DEATH
Rodzaj �mierci
Terry �emu Lapidowi za trzy dekady przyja�ni
Najlepszym k�amc� jest ten, kto najmniejsz� nieprawd�
potrafi doprowadzi� najdalej. Samuel Butler
Pomidory Adrienne zamarz�y tej samej nocy, co Arnie Dresser. Dwudziesty si�dmy wrze�nia to przynajmniej o tydzie� za wcze�nie na ostry mr�z u podn�a Front Range w Kolorado, dla pomidor�w jednak to ju� ostatnie chwile. Tego popo�udnia kiedy front mro�nego zimowego powietrza ruszy� z Wyoming na po�udnie, jedynymi owocami, jakie pozosta�y na bezlistnych ga��zkach w ogrodzie mojej przyjaci�ki, by�y twarde, zielone kulki wygl�daj�ce, jakby mia�y dojrze� nie wcze�niej, ni� w nast�pnym tysi�cleciu. Poniewa� zrobi�em ju� do�� sosu pomidorowego i salsy, by zape�ni� p� w�asnej lod�wki i spor� cz�� lod�wki Adrienne, nie op�akiwa�em �mierci pomidor�w tak bardzo, jak zgonu p� tuzina �wie�o posadzonych krzaczk�w bazylii, skurczonych i poczernia�ych w odpowiedzi na atak mro�nego kanadyjskiego powietrza.
�mier� Arniego Dressera by�a dla mnie wi�kszym zaskoczeniem ni� pierwszy przymrozek, ale w pierwszej chwili wi�cej uwagi po�wi�ci�em ogr�dkowi mojej przyjaci�ki.
Dzi�ki Bogu ostatnimi czasy rzadko bywa�em na pogrzebach, mog�em by� wi�c spokojny, �e si� nie rozp�acz�. Nie widzia�em Arniego od lat, poza tym nigdy nie byli�my bliskimi przyjaci�mi. Uzna�em, �e moja obecno�� na nabo�e�stwie jest wskazana, by nie okaza� braku szacunku. Gdybym to ja spad� ze stromego urwiska na odludziu Maroon Bells i roztrzaska� sobie czaszk� o kamienie, a potem skona� z zimna, chcia�bym, aby kto� taki jak Arnie przyszed�, by okaza� mi szacunek.
W�a�ciwie to nieprawda. Tak naprawd� by�oby mi wszystko jedno. Mo�e przejmowa�bym si� tym, gdybym nie by� pewny jutra, ale w normalnych okoliczno�ciach raczej nie.
Arnie - doktor Arnold Dresser - pozostawa� ze mn� w kontakcie. To musia�em mu przyzna�.
Od czas�w wsp�lnego szkolenia na wydziale psychiatrii O�rodka Nauk Medycznych Uniwersytetu Kolorado - jego jako drugorocznego psychiatry sta�ysty, mojego jako psychologa klinicysty na praktyce - Arnie zawsze przysy�a� mi kartk� z �yczeniami na Bo�e Narodzenie. Czasami dostawa�em od niego kr�tkie listy, np. z gratulacjami, gdy dowiedzia� si� od naszych wsp�lnych znajomych, �e si� o�eni�em, lub z wyrazami wsp�czucia w przypadku jakiej� tragedii, na przyk�ad mojego rozwodu.
Zawodowa postawa Arniego by�a nieco irytuj�ca. Tak naprawd�, kiedy �y�, uwa�a�em go za nad�tego i aroganckiego. Prywatnie natomiast by� dosy� sympatycznym facetem, kt�rego jednak nigdy dobrze nie pozna�em. Po zako�czeniu szkolenia w O�rodku Nauk Medycznych otworzy�em praktyk� w Boulder, Arnie za� zosta� w Denver, zapisa� si� do Instytutu Analiz i otworzy� poradni� w Cherry Creek. Cz�sto przychodzi�o mi do g�owy, �e przesadza ze swoj� sympati� do mnie, kt�ra czasem przybiera�a wr�cz niestosowne formy, ale nigdy nie zastanawia�em si�, dlaczego tak si� dzieje.
Na jego pogrzebie spodziewa�em si� zobaczy� kilka mile i niemile wspominanych os�b, kt�rych twarze wci�� pami�ta�em z czas�w szkolenia, lecz kt�rych r�wnie� nigdy dobrze nie pozna�em. Taka ju� jest natura sta�y i praktyk. Kr�tkie okresy wsp�lnej pracy to szale�cza bieganina i godziny nauki. Nie jest to dobra metoda kszta�cenia wykwalifikowanych pracownik�w s�u�by zdrowia, a ju� na pewno niesprzyjaj�ca nawi�zywaniu d�ugotrwa�ych znajomo�ci.
Gdybym jednak lubi� zjazdy absolwent�w, Arnie by�by moim kandydatem na przewodnicz�cego. Wygl�da�o na to, �e zale�a�o mu na utrzymywaniu kontaktu z wi�kszo�ci� os�b, kt�re pozna� w czasie szkolenia. W corocznych bo�onarodzeniowych kartkach pisa� o tym, co dzia�o si� z innymi sta�ystami i praktykantami z tamtych lat. Kojarzy�em niekt�re nazwiska, cho� nie potrafi�em dopasowa� do nich twarzy, inne nic mi nie m�wi�y. Przypuszcza�em, �e Arnie wspomina� o nich przez pomy�k�, myl�c mnie z kim� innym, do kogo r�wnie� pisa� podczas swojej corocznej wyprawy na narty do Vail, w weekend Dnia Dzi�kczynienia. Czasami, gdy czyta�em jego kartki, popada�em w ponury nastr�j, dowiadywa�em si� o czyim� nieszcz�ciu, czasami za� budzi�y si� we mnie echa zapomnianego po��dania, kiedy wspomina� o kim�, do kogo czu�em emocjonalny lub - znacznie cz�ciej - zwyk�y fizyczny poci�g. Zazwyczaj jednak nie przywi�zywa�em do nich wagi, a poniewa� nie nale�� do ludzi wysy�aj�cych kartki �wi�teczne, ani razu nie odpisa�em.
Nie zniech�ca�o to Arniego. Swoj� wytrwa�o�ci� zyska� sobie u mnie kilka punkt�w. Dlatego te�, mimo i� rze�ka wrze�niowa sobota w Kolorado sk�ania�a do oddania si� znacznie przyjemniejszemu zaj�ciu ni� p�j�cie na pogrzeb, postanowi�em, �e b�d� towarzyszy� Arniemu Dresserowi w jego ostatniej drodze.
Poniewa� pasj� Arniego by�o chodzenie po g�rach, ceremonia mia�a si� odby� w�a�nie tam, w prze�licznym kamiennym ko�ci�ku pod Evergreen. Samo miasteczko le�y po�r�d malowniczych szczyt�w i dolin trzydzie�ci kilometr�w na zach�d od Denver, na po�udnie od Siedemdziesi�tej mi�dzy-stanowej. Je�li Denver wydaje si� czasem aspirowa� do roli le��cego w g��bi l�du San Francisco, a Boulder stara si� upodobni� do Berkeley, to Evergreen mog�oby udawa� Sausalito lub Tiburon. Po�o�one by�o wystarczaj�co blisko metropolii, by uchodzi� za przedmie�cia i do�� wysoko, by doje�d�aj�cy do pracy w Denver mieszka�cy mogli m�wi�, �e ich miasteczko le�y w g�rach. Zalesiona okolica sprawia�a, i� czuli si�, jakby mieszkali w dziczy. Z biegiem lat jednak w tej g�rskiej oazie stan�y domki z prefabrykat�w, nied�ugo po nich nowoczesne supermarkety, a� wreszcie nieuniknione centrum handlowe. Miasteczko straci�o wiele ze swego uroku.
Ko�ci� sta� w lesie, na p�noc od autostrady, usytuowany tak, by modl�cy si� widzieli za wielkim, wychodz�cym na zach�d oknem nad o�tarzem owoc jednego z lepszych dni gor�czkowego tygodnia Stworzenia. W pogodne jesienne dni, takie jak ten, z pierwszego rz�du �awek rozci�ga� si� widok na G�ry Skaliste. Strome szczyty i po�yskuj�ce na ich zboczach lodowce ci�gn�y si� z po�udnia na p�noc, dalej ni� si�ga�o ludzkie oko, na tle nieba, czystego niczym matczyne marzenia.
W�drowanie po nich by�o pasj� Arniego Dressera. Nie robi� jednak trudnych tras, ani nie wspina� si� w lodzie. Nie by� jednym z tych szale�c�w, kt�rzy sp�dzali na �cianach ca�e dnie obwieszeni tak� ilo�ci� sprz�tu, �e wystarczy�oby go do zaopatrzenia sporego sklepu dla alpinist�w. Jemu przyjemno�� sprawia�o w�drowanie g�rach, a sprz�tu wspinaczkowego u�ywa� tylko wtedy, gdy napotyka� �cian�, kt�rej nie m�g� omin��, ani pokona� w �aden inny spos�b.
Z drugiej jednak strony nazwanie Arniego Dressera zwyk�ym turyst� by�oby dla niego zniewag�. By� dumnym cz�onkiem Klubu Czternastek, nieformalnego zrzeszenia ludzi, kt�rzy zdobyli wszystkie pi��dziesi�t cztery najwy�sze szczyty Kolorado, od skromnego Sunshine Peak po majestatyczny Mount Elbert. Ja sam wszed�em na dwa z nich - Mount Princeton i Mount Sherman - uwa�a�em wi�c, �e jestem w jednej dwudziestej si�dmej drogi do pe�nego cz�onkostwa. Fakt, �e przez niemal siedem lat nie posun��em si� dalej, �wiadczy o szacunku, jaki mog�em �ywi� dla ludzi pokroju Arniego, kt�rzy nie do��, �e zaliczyli wszystkie szczyty po dwa razy, to jeszcze z zapa�em przymierzali si� do trzeciej rundy.
Arnie pochodzi� z zamo�nej rodziny - w swoim czasie Dresserowie kontrolowali wi�kszo�� sieci telewizji kablowej w Wisconsin. Nigdy wcze�niej nie zastanawia�em si�, jak taki maj�tek mo�e wp�yn�� na to, jak wygl�da czyj� pogrzeb. Uzna�bym pewnie, �e gruba forsa oznacza okazalsz� trumn�, w kt�rej mo�na si� powoli rozk�ada�, ale ceremonia po�egnania Arniego ukaza�a mi w ca�ej rozci�g�o�ci, jak rodzinny maj�tek potrafi wzbogaci� tak smutne wydarzenie.
Kr�tk� msz� poprowadzi� wysoki, kostyczny duchowny, kt�ry, jak mi si� zdawa�o, nie mia� poj�cia, kim by� Arnie. Wys�ucha�em wzruszaj�cych kwakierskich m�w zaskakuj�co du�ej liczby bliskich, przyjaci� i znajomych zmar�ego. Cia�a nie by�o w ko�ciele - zosta�o skremowane, a popio�y sta�y na o�tarzu w skrzynce z wi�niowego drewna, kt�ra przypomina�a mi pude�ko na drogie cygara i niemal gin�a pod dwoma olbrzymimi bukietami frezji.
Na zako�czenie ceremonii g�os zabra� m�odszy brat Arniego, Price, kt�ry poprosi� zebranych, by udali si� wraz z nim w g��b sosnowego lasu, gdzie mia�o nast�pi� po�egnanie.
Le�na dr�ka zaprowadzi�a nas na spor� polan�. Sta� na niej czarny b�yszcz�cy helikopter, z miejscami dla sze�ciu os�b i skromnych szcz�tk�w Arniego.
Stan��em z boku i czeka�em na to, co ma si� wydarzy�. Mia�em cich� nadziej�, �e w�r�d zebranych przeprowadzone zostanie losowanie, kt�re by� mo�e pozwoli mi zosta� jednym z pi�ciorga szcz�ciarzy, kt�rzy wraz z pilotem wzbij� si� w niebo nad Kolorado. Pasa�erowie zostali jednak wybrani wcze�niej. Kiedy brat Arniego wsiad� do �mig�owca, domy�li�em si�, �e przelot zosta� zarezerwowany dla rodziny oraz by� mo�e jednej lub dw�ch os�b spoza niej.
Z kra�ca polany widzia�em, jak wk�adano wi�niow� skrzynk� do kabiny. Zosta�o to zrobione z tak przesadnym ceremonia�em i nabo�e�stwem, �e efekt przypomina� prze�wiczony show w przerwie fina�u Superpucharu albo podej�cie panny m�odej do o�tarza. Kilka chwil potem helikopter wystartowa� z pulsuj�cym rykiem, a my po raz ostatni pomachali�my Arniemu Dresserowi na po�egnanie.
Wszystkich nas pokry�a wkr�tce cienka warstewka py�u poruszonego obrotami wielkiego �mig�a. Zastanawia�em si�, czy to zamierzona symbolika.
M�czyzna stoj�cy obok mnie wrzasn�� mi do ucha, �e �mig�owiec polecia� nad Elk Range, by rozsypa� prochy Arniego w miejscu, w kt�rym zgin��.
Miejsce, w kt�rym zgin��...
Bardziej interesowa�o mnie, jak zgin��.
Z informacji i plotek wynika�o, �e Arnie pokonywa� stromy, lecz niezbyt trudny odcinek zbocza Maroon Peak w Elk Range, niedaleko Aspen. Od czasu rozwodu cz�sto wyrusza� na samotne w�dr�wki. Kiedy dosz�o do wypadku, Arnie znajdowa� si� poni�ej piargu - by� koniec wrze�nia, za p�no, by wej�� na szczyt bez rak�w i czekana. Cz�onkowie ekipy ratunkowej, kt�rzy znale�li jego cia�o, po ogl�dzinach ubrania i wyposa�enia stwierdzili ponad wszelk� w�tpliwo��, �e Arnie zgin�� podczas zwyk�ej, rekreacyjnej wycieczki. Nie by�o �wiadk�w, kt�rzy widzieliby jego upadek. Wszyscy byli jednak zgodni co do tego, �e po�lizn�� si� na stromym odcinku szlaku, stoczy� po pi��dziesi�ciometrowym kamienistym zboczu i run�� w trzydziestometrow� przepa��.
Wydawa�o mi si� ironi� losu, �e cz�owiek maj�cy tak du�e g�rskie do�wiadczenie jak Arnie, m�g� zgin�� w tak g�upi spos�b. W ci�gu kilku dni przed pogrzebem dociera�y do mnie plotki, jakoby cierpia� na zawroty g�owy lub arytmi�, niekt�rzy twierdzili za�, �e przyczyn� wypadku by� wylew.
Nikt jednak nie wiedzia�, co zdarzy�o si� naprawd�.
Wiedzieli�my natomiast, �e kiedy ju� spad�, le�a� �a�o�nie poskr�cany na rozleg�ej skalnej p�ce, po po�udniowej stronie Maroon Peak. Lewa strona czaszki Arniego by�a sp�aszczona niczym upuszczony arbuz.
Noc� z p�nocy nadszed� front mro�nego, kanadyj skiego powietrza i zgasi� p�omyk �ycia tl�cy si� w jego potrzaskanym ciele.
Dok�adnie to samo by�o przyczyn� �mierci pomidor�w Adrienne.
Lauren stwierdzi�a, �e nie p�jdzie na pogrzeb kogo�, kogo nie zna�a. Argumentowa�a, �e �ycie pe�ne jest r�nych nieszcz�� i nie widzi powodu, by z w�asnej woli przysparza� sobie smutk�w. Nigdy nie spotka�a Arniego Dressera, a jego kartki bo�onarodzeniowe zawsze zaadresowane by�y do mnie i nigdy ich nie czyta�a.
Lauren podwioz�a mnie do ko�cio�a, sama za� uda�a si� na drugi kraniec doliny Evergreen, pod Bear Creek, aby odpr�y� si� w salonie odnowy w Tali Grass. Kiedy wr�ci�a, by mnie odebra�, helikoptera ju� nie by�o, a na parkingu zosta�y tylko dwa samochody. Popo�udnie by�o do�� ciep�e, czeka�em wi�c w cieniu na kamiennym murku przed ko�cio�em.
Dwudziesty si�dmy wrze�nia to nie tylko za wcze�nie na pierwszy mr�z, to r�wnie� nieco za p�no na jesienne li�cie. Nawet w ni�szych partiach Front Range przepych zmieniaj�cej si� w z�oto soczystej zieleni osikowych li�ci nieco ju� przyblad�. Lauren i ja nie mieli�my jednak w tym miesi�cu okazji znale�� si� w g�rach, pomy�leli�my wi�c, �e skoro ju� tu jeste�my, pojedziemy kawa�ek dalej Siedemdziesi�t� mi�dzystanow� w nadziei, �e w wy�szych partiach g�r znajdziemy jeszcze troch� jesieni.
Kiedy Lauren podjecha�a pod ko�ci� moim starym land cruiserem, ciep�y urok, jaki wok� siebie roztacza�a, skojarzy� mi si� ze wspania�o�ci� jesiennej aury. Zabiegi w salonie odnowy sprawi�y, �e by�a senna i zar�owiona, poprosi�a wi�c, �ebym prowadzi�. Kiedy wysiad�a, by przesi��� si� na fotel pasa�era, moj� uwag� przyku�y po�yskuj�ce na jej kruczoczarnych w�osach promienie s�o�ca. Lauren niedawno ostrzyg�a si� na kr�tko - po raz pierwszy, odk�d j� zna�em - i ci�gle nie mog�em przyzwyczai� si� do tej zmiany. Widok jej smuk�ej szyi i delikatnego owalu twarzy wci�� na nowo mnie urzeka�.
Kiedy okr��a�a samoch�d, odetchn��em, gdy zobaczy�em, �e nie utyka. Pod�wiadomie ca�y czas martwi�em si� ojej zdrowie i odruchowo wypatrywa�em objaw�w choroby, zupe�nie tak, jak sprawdza si� kiesze�, czy nie wypad�y z niej klucze, albo d�oni� szuka przy pasku pagera. Uspokoi�em si�, gdy ujrza�em jak pewnie stawia kroki, chocia� cholernie dobrze wiedzia�em, �e mo�e zacz�� utyka� za dziesi�� minut albo za pi�� godzin.
Tak w�a�nie dzia�a�a na nas jej choroba - stwardnienie rozsiane. Pami�ta�em o niej ca�y czas, uwa�a�em na ni� jak na psa, kt�ry w ka�dej chwili mo�e ugry��.
Spyta�a mnie o pogrzeb dok�adnie w tej samej chwili, w kt�rej ja zapyta�em o jej masa�.
Zsun�a ze stopy czarny chodak i opar�a j� o desk� rozdzielcz�.
- Zrobi�am sobie te� pedicure - powiedzia�a. - Dlatego si� sp�ni�am. Spojrza�em na jej smuk�e palce i �wie�o pomalowane fioletowym lakierem paznokcie. Ma pi�kne stopy.
- Podoba mi si� ten kolor - pochwali�em. - �liczny. Przypomina mi Rodzin� Addams�w. Pogrzeb Arniego by�... dziwny. Interesuj�cy. Przysz�o sporo ludzi. By�o nawet mi�o.
- Dlaczego dziwny?
- Dziwnie by�o po mszy. Jego cia�o zosta�o wcze�niej skremowane. Kiedy sko�czy�a si� ceremonia w ko�ciele, poszli�my wszyscy le�n� �cie�k�. Czeka� tam wielki, czarny helikopter, kt�ry mia� zabra� prochy Arniego do Maroon Bells. Kto� mi powiedzia�, �e maj� by� rozsypane ze �mig�owca nad miejscem, w kt�rym spad�.
- Powa�nie? - Lauren spojrza�a na mnie z niedowierzaniem. Podejrzewa�a, �e zmy�lam.
- Naprawd�. Wielki, czarny helikopter, sze�cioosobowy. Czarny jak karawan. Wystartowa� z ma�ej polany niedaleko ko�cio�a. Ludzie machali, jakby Arnie wyrusza� zdoby� Everest czy co� w tym rodzaju.
- Ty te� macha�e�?
- Nie. W�a�ciwie mia�em nadziej�, �e zabior� mnie na pok�ad.
- Czyli si� obrazi�e�? - powiedzia�a. - Co to ma znaczy�? Chcia�e� si� przelecie�? A co ze mn�? Ja mia�abym grzecznie czeka�, a ty lecia�by� nad Maroon Bells rozsypywa� prochy?
- Robi�a� sobie pedicure, pami�tasz? Wci�� chcesz jecha� szuka� li�ci?
- Oczywi�cie. Central City?
- Nie, raczej nie. Nie czuj� si� na si�ach, by zmaga� si� z tabunami ha-zardzist�w.
- To mo�e Georgetown? Prze��cz Guanella?
- Mo�e by�. Jestem g�odny, a ty?
- Umieram z g�odu. Nie jad�am w o�rodku. Mia�am ochot� na co� meksyka�skiego, a oni podawali wodorosty z czym�, co wygl�da�o na soj�, ale ni� nie by�o.
- Quinoa?
- Mo�e.
- W takim razie lunch w Silver Plume?
- Doskonale.
Zauwa�y�em, �e moje rozmowy z Lauren zacz�y coraz cz�ciej przypomina� dialogi z podr�cznik�w do nauki j�zyk�w obcych. Kiedy jechali�my Siedemdziesi�t� mi�dzystanow�, zastanawia�em si�, co to mo�e oznacza�.
Cel naszej podr�y le�a� po wschodniej stronie G�r Skalistych, poni�ej miejsca, w kt�rym mi�dzystan�wka numer siedemdziesi�t znika w tunelu Eisenhowera. Miasteczko Silver Plume przywiera do zbocza g�ry jakie� trzy kilometry od swego siostrzanego odrestaurowanego, dziewi�tnastowiecznego g�rniczego Georgetown. Ponad sto lat temu w Georgetown wydobywano z�oto, w Silver Plume - srebro. Wiele lat p�niej t� pierwsz� miejscowo�� pieczo�owicie odbudowano i nadano jej blask, kt�ry prawdopodobnie przy�miewa oryginalny wygl�d miasta z czas�w gor�czki z�ota. Silver Plume wci�� zachowa�o rozchybotany urok rozpadaj�cego si� powoli dziewi�tnastowiecznego miasteczka, z brukowanymi ulicami, drewnianymi chodnikami i palikami, do kt�rych kiedy� przywi�zywano konie i mu�y.
Georgetown �yje dla turyst�w, Silver Plume za� cudem egzystuje. Ponad dziewi��dziesi�t dziewi�� procent samochod�w, kt�re zje�d�aj� tam z mi�-dzystanowej, skr�ca na po�udnie, gdzie czekaj� na nie parkingi kolejki g�rskiej Georgetown. By dojecha� do starego Silver Plume, trzeba skr�ci� z autostrady na p�noc, przedosta� si� przez podejrzanie wygl�daj�cy drewniany most i przeci�� kilka w�skich dr�g, kt�re wygl�daj�, jakby prowadzi�y tam, gdzie na pewno nie chcia�oby si� dobrowolnie trafi�. Jeszcze jeden zakr�t i ju� jedzie si� na wsch�d g��wn� ulic� miasta. Nie trzeba by� specjalist� od dziej�w tych okolic, by zrozumie�, �e Silver Plume zamienia si� powoli w miasto duch�w, jedn� z niewielu autentycznych pozosta�o�ci g�rniczej przesz�o�ci zachodniego Kolorado.
W centrum miasteczka, przy Main Street, l�ni�y w blasku po�udniowego s�o�ca wielkie okna celu naszej wyprawy, KP Cafe.
Wystr�j restauracji jest r�wnie wiekowy, co sam budynek, jednak w jej urz�dzenie nie w�o�ono zbyt wiele pracy. Pe�no tu zupe�nie niepasuj�cych do siebie element�w, lecz atmosfera jest ciep�a i przyjazna. Je�li kto� chce, �eby zostawi� go w spokoju, nikt mu nie przeszkadza. Je�li kto� ma ochot� na pogaw�dk�, mo�na na ni� liczy�. Jedzenie jest znakomite. Kawa smakuje wspaniale, je�li jest �wie�a, czasami jednak przypala si�, kiedy zbyt d�ugo stoi w wielkim starym ekspresie za barem.
Lauren i ja zajrzeli�my do �rodka i przywitali�my si� z t� sam� kelnerk�, kt�ra obs�ugiwa�a nas, kiedy byli�my tu ostatnich kilka razy. Nazywa si� Megan. Zaproponowa�a nam o�wietlony s�o�cem stolik przy frontowym oknie. Jadali�my w KP pi�� lub sze�� razy w roku, zawsze po drodze w jakie� inne miejsce, wystarczy�o to jednak, by traktowano nas jak sta�ych bywalc�w.
Zam�wili�my co� meksyka�skiego i jedno piwo na sp�k�.
Megan u�miechn�a si� do Lauren, a mnie zupe�nie zignorowa�a. Przypomnia�em sobie, �e to samo zrobi�a, kiedy byli�my tu poprzednim razem.
P� minuty po tym, jak z�o�yli�my zam�wienie, do restauracji wesz�o dwoje ludzi. Zwr�ci�em na nich uwag�, poniewa� oboje byli elegancko ubrani. Z tego samego powodu Megan przesta�a na chwil� wyciera� kontuar. M�czyzna mia� na sobie granatowy garnitur, kobieta za� garsonk� w kolorze jaskrawej fuksji z malinowymi wyko�czeniami. Nie zna�em jej, ale rozpozna�em ten str�j. Oboje byli na pogrzebie Arniego Dressera.
- Oni te� byli na pogrzebie - szepn��em do Lauren.
- W tym kostiumie? - spojrza�a z niedowierzaniem. Wzruszy�em ramionami.
- Nie s�dz�, �eby Arniemu to przeszkadza�o.
- Prochom ju� nic nie zaszkodzi, ale ja nie posz�abym w takim stroju na pogrzeb. Chyba s� jakie� zasady.
- Nie wiedzia�em, �e masz jakie� zasady.
Lauren szturchn�a mnie nad sto�em, a Megan zaprowadzi�a par� do ma�ego stolika z ty�u, blisko drzwi do toalety. Z pewn� wy�szo�ci� pomy�la�em, �e pewnie nie byli sta�ymi bywalcami. Patrzy�em z zaciekawieniem, jak natychmiast pogr��yli si� w o�ywionej dyskusji, kt�rej przedmiotu nie uda�o mi si� jednak pods�ucha�. Siedzieli nachyleni do siebie nad chybotliwym sto�em tak, �e ich g�owy niemal si� styka�y. Jej g�os brzmia� dono�niej. Wyda�o mi si�, �e wychwytuj� w nim echa po�udniowego akcentu. Przesta�em pods�uchiwa�, kiedy Megan rzuci�a na ich st� kart� da�.
Minut� p�niej przynios�a nam piwo, miseczk� tortilli i sals� w�asnej roboty. Lauren poci�gn�a �yk piwa i unios�a ze zdziwieniem brwi. Odwr�ci�em si�, pod��aj�c wzrokiem za jej spojrzeniem, i zobaczy�em, �e kobieta w garsonce koloru raksji idzie w stron� naszego stolika. Usiad�em wygodniej.
- Doktor Gregory? - spyta�a nieznajoma. - Doktor Alan Gregory? Kobieta by�a najwyra�niej kim�, kogo powinienem pami�ta� z czas�w praktyk w Denver.
- Tak, to ja - powiedzia�em z zak�opotaniem. - Jestem Alan Gregory. Prosz� wybaczy�, czy znam pani� z O�rodka Nauk Medycznych? Chyba widzia�em pani� na pogrzebie.
Kobieta obiema d�o�mi poprawi�a klapy marynarki.
- Tak, tak. By�am na pogrzebie doktora Dressera, ale nie uczy�am si� tutaj. Wyjecha�am do Georgetown. Nie tego ma�ego, kt�re mijali�my za wzg�rzem. Do tego du�ego, w D.C.
Za�mia�a si� z w�asnego dowcipu i wyci�gn�a do mnie r�k�.
- Mam nadziej�, i� wybaczycie mi pa�stwo, �e przeszkadzam. Jestem A.J. Simes. Doktor A.J. Simes.
Nie by�em do ko�ca przekonany, czy mam ochot� jej wybacza�. U�cisn��em jej d�o�.
- To moja �ona, Lauren Crowder. Lauren, doktor Simes.
- Mi�o mi pani� pozna�, pani Crowder.
Obawia�em si�, �e spyta, czy mo�e dostawi� sobie krzes�o. Nie spyta�a. Mia�em nadziej�, �e sobie p�jdzie. Nie posz�a.
- Mo�e si� to pa�stwu wydawa� niegrzeczne, �e pa�stwa zaczepiam, a po tym, co mam do powiedzenia nawet niedorzeczne, ale ja i m�j kolega bardzo chcieliby�my zamieni� z panem kilka s��w, doktorze Gregory. Mam nadziej�, �e nie ma pan nic przeciwko temu. - Skin�a g�ow� w kierunku swego towarzysza, kt�ry wygl�da� na zak�opotanego i nie patrzy� w nasz� stron�.
- W�a�nie urz�dzili�my sobie popo�udniow� wycieczk�, co rzadko mamy okazj� zrobi� - westchn��em. - Mo�e za�atwimy to kiedy indziej? Z przyjemno�ci� znajd� chwil� czasu, by spotka� si� z pa�stwem. Mo�e dam pa�stwu moj� wizyt�wk�?
Kobieta lekko potrz�sn�a g�ow�, co wygl�da�o bardziej na wzdrygni�cie si� ni� sprzeciw.
- Prosz� nie wyci�ga� pochopnych wniosk�w, doktorze. Zazwyczaj nie zachowuj� si� niegrzecznie, prosz� mi wierzy�. Przeszkadzanie pa�stwu w ten spos�b jest dla mnie tak samo niezr�czne, jak dla pa�stwa. Obawiam si� jednak, �e to, co mamy pa�stwu do powiedzenia nie mo�e czeka�.
Simes obejrza�a si� przez rami�, spogl�daj�c na swojego towarzysza. Starannie unika� jej wzroku, wpatrzony gdzie� w g�r�. Wygl�da� jak pogr��ony w modlitwie, albo jakby interesowa� si� zabytkami architektury i w�a�nie z uwag� bada� sufit z blachy falistej.
Za AJ. Simes stan�a Megan z dwoma du�ymi talerzami paruj�cych meksyka�skich potraw trzymanymi w chwytakach do gor�cych naczy�. U�miecha�a si� z przymusem i przest�powa�a z nogi na nog�, jakby chcia�o jej si� siusiu. Zrozumia�em, �e stare chwytaki straci�y nieco ze swoich w�a�ciwo�ci izolacyjnych.
- Ostro�nie, kochani, te talerze s� gor�ce - ostrzeg�a Megan nad ramieniem Simes.
Zrobi�em miejsce na stole, �eby mog�a je postawi�.
- A dlaczeg� to, doktor Simes? - spyta�em bez ciekawo�ci. - Nawet pani nie znam. Dlaczego ta sprawa nie mo�e poczeka�?
Simes przesun�a troch� stopy - cho� nie na tyle, by pozwoli� Megan przej��. Spojrza�a na Lauren, by mie� pewno��, �e i ona jej s�ucha, m�wi�a jednak do mnie.
- Nie mo�e zaczeka� - powiedzia�a - poniewa� po d�ugim dochodzeniu i powa�nym zastanowieniu jestem niemal zupe�nie pewna, �e kto� spr�buje pana zabi�, doktorze Gregory.
Za jej plecami z hukiem run�y na ziemi� talerze pe�ne burito z zielonym sosem chili. Sma�ona fasola eksplodowa�a niczym lawa podczas drugiego przebudzenia G�ry �wi�tej Heleny.
O cholera - j�kn�a Megan. - Frank, pom� mi. Przynie� mopa, miot�� i cholerny kosz na �mieci.
Wsta�em, �eby pom�c, ale Megan niemal si�� posadzi�a mnie z powrotem.
- Nie, nie, prosz� siedzie�. Prosz� siedzie�. Ma pan ca�y ten zielony farsz na butach. Wszyscy siedzie�, cholera jasna. - Spojrza�a na Simes, kt�ra nie ruszy�a si� z miejsca. - Bo�e, co ja m�wi�, przepraszam. O, nie. Niech pani spojrzy, co si� sta�o z pani garsonk�.
AJ. Simes nie mog�a wykrztusi� s�owa. Odwr�ci�a si� i popatrzy�a na swojego partnera, kt�ry kiwa� g�ow� w prz�d i w ty�, ukrywaj�c twarz w d�oniach. Teraz dopiero zobaczy�em, ile szk�d wyrz�dzi�o burito jej ubraniu. Roz-chlapany wz�r plam i kawa�k�w jedzenia si�ga� od ud po ramiona. Przysz�o mi te� do g�owy, �e Henry Lee m�g�by wyg�osi� wyk�ad na temat kszta�t�w, jakie przybiera burito z zielonym chili na stuletniej sosnowej pod�odze.
Lauren mia�a na sobie czarne d�insy i chodaki. Jej ubranie ucierpia�o stosunkowo najmniej. Przetar�a buty chusteczk�, wsta�a i zdj�a z doktor Simes �akiet.
- Zajm� si� pani �akietem. Niech pani obr�ci sp�dnic� i zobaczy, co da si� zrobi� z ty�em. Obawiam si�, �e nie jest to �adny widok.
Kto� pr�buje mnie zabi�? Dlaczego wszyscy tak cholernie przej�li si� t� fasol�? Spojrza�em w okno, �eby sprawdzi�, czy w moj� stron� nie idzie kto� z broni� w r�ku.
- Bardzo przepraszam - powiedzia�a doktor Simes. - To wszystko moja wina. Nie wysz�o to najlepiej...
Ruszy�a w stron� �azienki, by ratowa� sp�dnic� i uciec przed upokorzeniem.
Lauren natychmiast zacz�a czy�ci� plecy jej �akietu przy pomocy mojej chusteczki i szklanki wody.
- Czy ona powiedzia�a, �e uwa�a, �e kto� pr�buje mnie zabi�? - spyta�em.
Megan spojrza�a na mnie znad �mietniczki.
- Ma pan cholern� racj�, to w�a�nie powiedzia�a.
Lauren tylko kiwn�a g�ow�. Nie potrafi�em rozszyfrowa� wyrazu jej twarzy.
Frank i Megan szybko poradzili sobie z uprz�tni�ciem burito. Lauren wci�� czy�ci�a �akiet, za� AJ. Simes nie wraca�a z �azienki. By�em tam kilka razy. Czar ubieg�ego stulecia ko�czy si� na instalacji wodno-kanalizacyjnej i toaleta KP Cafe nie jest miejscem, w kt�rym mo�na spokojnie odetchn��.
- Ona ma stwardnienie rozsiane. Doktor Simes - powiedzia�a Lauren, nie podnosz�c g�owy.
- Naprawd�? Po czym to pozna�a�? Wzruszy�a ramionami.
- Przyjrzyj si� mi�niom wok� jej oczu. Zbyt ostro�nie dobiera s�owa. Jest troch� rozchwiana. Nie wiem, po prostu to widz�.
Skin��em g�ow�. Tak, Lauren mog�a to widzie�. Ludzie, kt�rzy �yli ze stwardnieniem rozsianym, rozpoznawali najmniejsze objawy tej choroby, cho� dla innych by�y prawie niedostrzegalne.
- Jak my�lisz, o co jej chodzi�o? Jak to, kto� chce mnie zabi�?! To jaka� wariatka?
- Nie wiem. Odnios�am jednak wra�enie, �e mia�a zamiar nam to wyja�ni�.
M�czyzna w granatowym garniturze wsta� od stolika i podszed� do nas. Lauren opu�ci�a fuksjowy �akiet i u�miechn�a si� uprzejmie.
- Dzie� dobry - powiedzia�em. - Jestem Alan Gregory. To moja �ona, Lauren Crowder.
M�czyzna wyci�gn�� r�k� na powitanie.
- Wiem, kim pa�stwo jeste�cie. Przy okazji, nazywam si� Milton Custer. Mi�o mi pa�stwa pozna�.
Milton Custer przypomina� postur� sekwoj�-d�ugi, szeroki korpus, cienkie ko�czyny. Mia� szpakowate w�osy i strasznie mocny u�cisk d�oni.
- Prosz� mi m�wi� Milt - powiedzia�. Skin�� g�ow� w g��b restauracji i uni�s� lew� brew. - My�l� jednak, �e do niej powinni�cie pa�stwo zwraca� si� �doktor Simes�.
- Jakim jest doktorem? - spyta�a Lauren.
- Takim, jak pani m��, prosz� pani. Psychologiem. Lauren wydawa�a si� nad czym� zastanawia�.
- Mo�e si� pan przysiadzie, panie Custer?
Milt usiad� z pewnym wahaniem, jak mi si� wyda�o, obracaj�c krzes�o oparciem do przodu i siadaj�c na nim okrakiem. Wyczu�em, �e chcia� jako� si� od nas odgrodzi�. Zdj�� okulary i zacz�� je przeciera�. Okaza�o si� to z�o�onym rytua�em przeprowadzanym przy u�yciu ma�ej lawendowej szmatki, kt�r� wyj�� z futera�u trzymanego w kieszeni marynarki.
- Nie chcia�em robi� tego tutaj - powiedzia�, czyszcz�c drugie szk�o. - Wiecie pa�stwo, m�wi� wam, co podejrzewamy i tak dalej. To by� jej pomys�. By�a bardzo stanowcza. Powiedzia�em jej najpierw, �e nie powinni�my robi� tego w ko�ciele - to nie wypada, tak od razu po pogrzebie. Powiedzia�em, �e powinni�my raczej pojecha� za pa�stwem do domu i tam porozmawia�. Czuliby�cie si� pewniej, bezpieczniej, sami pa�stwo rozumiecie... Nie pojechali�cie jednak do domu, tylko tutaj. Tu te� wola�bym tego nie za�atwia�. - Milt wygl�da� na skr�powanego. - Z oczywistych wzgl�d�w. Doktor Simes by�a jednak przekonana, �e zamierzacie nocowa� gdzie� poza domem i nalega�a, �eby�my jednak porozmawiali teraz. Czasami bywa bardzo zdecydowana. Mo�na nawet powiedzie�, uparta.
- Pan i ona jeste�cie...? - spyta�em. Rozwa�y� odpowied�.
- Kolegami. Chyba partnerami. Przynajmniej chwilowo. Chyba?
- I oboje uwa�acie, �e kto� chce... co? Zrobi� mi krzywd�?
Milt zastanawia� si� dobre dziesi�� sekund, zanim odpowiedzia�. Kiedy si� odezwa�, m�wi� tylko do mnie, a jego spojrzenie zdawa�o si� krzycze� �s�uchaj pan uwa�nie�.
- Nie - powiedzia�. - Ten kto� zdecydowanie chce pana zabi�. Zrobienie panu jedynie krzywdy by�oby dla niego pora�k�. A z tego, co wiemy do tej pory, jeszcze ani razu nie powin�a mu si� noga. Jest naprawd� niez�y.
Niez�y? W mojej g�owie pojawi�o si� pytanie, ile os�b musia� zabi�, �eby zas�u�y� sobie na takie okre�lenie.
- Kim wy, do cholery, jeste�cie? - spyta�a Lauren. W�a�nie! - pomy�la�em.
Megan chcia�a posprz�ta� pod stolikiem i spyta�a, czy nie mogliby�my przesi��� si� do ma�ej wn�ki przy kontuarze. Od razu przyszed� mi na my�l jeszcze inny pow�d - gdyby kto� mnie ostrzela�, ryzyko trafienia innych go�ci b�dzie znacznie mniejsze.
AJ. Simes do��czy�a do nas kilka minut p�niej. Lauren odda�a jej �akiet.
- Zrobi�am, co mog�am - powiedzia�a.
- Dzi�kuj� - odpar�a Simes. - Tak mi wstyd.
Przy�apa�em si� na szukaniu u niej oznak stwardnienia rozsianego. Mo�e faktycznie by�o co� dziwnego w tym, jak mruga�a oczami, jak dot�d jednak widzia�em w niej tylko atrakcyjn� kobiet� po czterdziestce, z intryguj�cym pasemkiem siwizny w g�stej grzywie kasztanowych w�os�w.
- W�a�nie spytali, kim, do cholery, jeste�my - powiedzia� Milt.
- Dobre pytanie - skin�a Simes. - Mog� usi���?
- Prosz�.
- Bardzo przepraszam. Do�� niezr�cznie to wysz�o. Nie powinnam tak od razu pa�stwu tego wygarnia�. Bior� na siebie ca�� odpowiedzialno��. ��cznie z rachunkiem z pralni, oczywi�cie.
- Nie ma sprawy - powiedzia�a Lauren.
- To bardzo mi�o z pa�stwa strony. Od czego mam zacz��?
- My�l�, �e ju� pani zacz�a - powiedzia�em.
Usta doktor Simes rozchyli�y si� w grymasie, kt�ry mia� by� albo sardonicznym u�miechem, albo pocz�tkiem parskni�cia.
- Nasze zainteresowanie pa�sk� osob�, doktorze Gregory, naj�atwiej wyt�umaczy� faktem, �e oboje jeste�my by�ymi pracownikami FBI. - Skin�a w kierunku Milta. - M�j kolega to by�y agent specjalny Milton Custer. Zako�czy� swoj� karier� w Chicago, ja natomiast prawie ca�y okres pracy w Biurze sp�dzi�am w Pomocniczym Oddziale �ledczym. Pocz�tkowo w Quantico, w Wirginii. Jak ju� m�wi�am, nazywam si� doktor AJ. Simes.
Podkre�lanie �doktor� zaczyna�o brzmie� pretensjonalnie. Wiedzia�em jednak, co to jest Pomocniczy Oddzia� �ledczy.
- To Nauki Behawioralne, prawda? - spyta�em.
- Nazw� zmieniono kilka lat temu, z jaki� biurokratycznych powod�w. Ma pan jednak racj�, to podobny wydzia�. W wi�kszo�ci mia� te same zadania.
- By�a pani w VICAP*? - By�a to grupa, kt�ra sporz�dza�a profile psychologiczne min. seryjnych morderc�w i psychopat�w.
- Tak. Wie pan co� o naszej pracy?
- Niestety, tak - powiedzia�em, ale nie wda�em si� w szczeg�y morderstwa pope�nionego na moim przyjacielu Peterze kilka lat temu, kt�re pocz�tkowo przypisywano seryjnemu mordercy. Mia�em przeczucie, �e oboje ju� o tym wiedz�. - Sporz�dza�a pani profile, doktor Simes?
- Tak. Nale�a�o to do moich obowi�zk�w. Posiadam niezb�dne kwalifikacje i spore do�wiadczenie w tej dziedzinie.
Lauren spojrza�a na ni� uwa�niej. By�a w ko�cu zast�pc� prokuratora okr�gowego. Potrafi�a obserwowa� i wyci�ga� wnioski znacznie lepiej ni� ja.
- Powiedzia�a pani, �e oboje pracowali�cie w FBI, tak? - spyta�a.
- Zgadza si� - odpar�a Simes. - Pracowali�my. Pan Custer i ja jeste�my cz�onkami konsorcjum by�ych agent�w i personelu Biura, kt�re �wiadczy us�ugi w zakresie doradztwa prawnego agencjom rz�dowym, przedsi�biorstwom, a czasem osobom prywatnym, w sprawach, w kt�rych nasze do�wiadczenie mo�e by� pomocne.
Przypomnia�em sobie, �e kiedy� czyta�em o tej grupie.
- Pa�stwa organizacja zosta�a zaproszona do udzia�u w �ledztwie w sprawie JonBenet Ramsey w Boulder, prawda? Kilka lat temu.
- Kilku naszych koleg�w poproszono o udzielenie pomocy tej rodzinie. Z jednym wyj�tkiem wszyscy odm�wili. Jeste�my do�� wybredni, je�li chodzi o dzielenie si� naszym do�wiadczeniem. T� konkretn� propozycj� �atwo by�o odrzuci�.
- Zak�adam, �e w tej chwili zajmujecie si� spraw� innego rodzaju - powiedzia�em. - U�yczacie swojego do�wiadczenia...?
Oboje spojrzeli po sobie. Simes skin�a g�ow�.
- Zostali�my upowa�nieni, by poinformowa� pa�stwa - powiedzia� Custer - �e wynaj�a nas matka doktora Arnolda Dressera.
Zwa�ywszy, �e oboje byli na pogrzebie Arniego, nie powinienem by� zaskoczony. Mimo to by�em. Lauren wr�ci�a do poprzedniego pytania.
- Dlaczego odesz�a pani z FBI, doktor Simes? Simes wyprostowa�a si� nieznacznie.
- Mia�am problemy ze zdrowiem - odpar�a. Spos�b, w jaki to powiedzia�a dawa� do zrozumienia, �e wola�aby, aby Lauren nie zadawa�a kolejnych pyta�.
- A pan, panie Custer?
- Przepracowa�em swoje dwadzie�cia pi�� lat. Jestem na emeryturze.
* Violent Criminal Apprehension Program - Program �cigania Brutalnych Przest�pstw (przyp. t�um.).
Lauren kiwn�a g�ow�, jakby ich odpowiedzi by�y oczywiste.
- A matka doktora Dressera wynaj�a pa�stwa do zbadania okoliczno�ci �mierci jej syna, tak?
- Tak - odpar� Custer.
- Co konkretnie chcia�aby ustali� pani Dresser?
- Chcia�aby, �eby�my ustalili, czyjej syn zosta� zamordowany - powiedzia�a sucho Simes.
- Zamordowany?
- Z pa�stwa wcze�niejszego twierdzenia, �e m�j m�� jest w niebezpiecze�stwie, wnioskuj�, i� ustalili�cie, �e doktor Dresser jednak zosta� zamordowany.
- Ustalili�my? - powt�rzy�a Simes. - To chyba zbyt mocne s�owo, jak na ten etap dochodzenia. Zacz�li�my jednak zbiera� materia� dowodowy, kt�ry wskazuje na mo�liwo��, a nawet prawdopodobie�stwo tego, �e doktor Dresser pad� ofiar� zab�jstwa, a nie wypadku.
- Jeste�cie pa�stwo tu z nami, poniewa� znale�li�cie co�, co ��czy �mier� doktora Dressera z moim m�em, tak?
- Mamy powody do... obaw - powiedzia�a Simes. - Dosz�am do wniosku - oboje doszli�my - �e nasze obawy znajduj� wystarczaj�ce poparcie w dowodach, by niepoinformowanie pani m�a, �e r�wnie� mo�e by� w niebezpiecze�stwie uzna� za niedope�nienie obowi�zku.
- Ledwie zna�em Arniego Dressera - zaprotestowa�em.
Poczu�em na sobie protekcjonalne spojrzenie doktor Simes. Nie podoba�o mi si� to.
- Obawiam si�, �e je�li nasza teoria jest prawdziwa, niebezpiecze�stwo nie wynika z tego, jak dobrze pan go zna�, doktorze Gregory, lecz z tego, kiedy pan go zna�.
- Nie widzieli�my si� od pi�tnastu lat.
- W�a�nie.
Lauren spojrza�a na mnie i jestem pewien, �e ujrza�a na mojej twarzy wyraz dezorientacji.
- Co to znaczy �w�a�nie�? - spyta�a. - Co ma pani na my�li?
- Istot� sprawy jest w�a�nie to, co dzia�o si� przed szesnastoma laty - powiedzia�a Simes. - Doktor Gregory i doktor Dresser przechodzili wtedy szkolenie na zamkni�tym oddziale psychiatrii O�rodka Nauk Medycznych Uniwersytetu Kolorado w Denver. Oddzia� znany by� pod nazw� �smy Wschodni.
Mia�a racj�, jednak nie podnios�o mnie to w �aden spos�b na duchu.
- Jakie to ma znaczenie? - spyta�em.
Przy s�siednim stoliku usiad�a w�a�nie rodzina z dw�jk� dzieci. Milt przerwa� rozmow�.
- Nie podoba mi si�, jak to wszystko si� odbywa - powiedzia� g�o�no. - Prosz�, nie rozmawiajmy o tym tutaj. Mo�e przejdziemy si� i troch� przewietrzymy?
Nawet nie tkn��em jedzenia. Zupe�nie straci�em apetyt. Spyta�em Lauren, czy ma ochot� na spacer. Powiedzia�a, �e tak. Po�o�y�em na stoliku czterdzie�ci dolar�w za piwo, burito i zamieszanie, jakie spowodowali�my.
- W porz�dku. Chod�my si� przej�� - powiedzia�em.
Popo�udnie by�o cudowne. Lekki wiatr od strony G�r Skalistych i promienie jesiennego s�o�ca sprawia�y, �e osikowe li�cie na zboczach g�r skrzy�y si� niczym miliony z�otych gwiazd. Sk��bione i targane wiatrem cumulusy p�yn�y leniwie po b��kitnym niebie. Cisz� przeszywa� co jaki� czas gwizdek lokomotywy kolejki z Georgetown zataczaj�cej k�ka po przeciwnej stronie w�skiej doliny.
- Uwielbiam poci�gi - powiedzia� Milt. - Szkoda, �e nie mamy czasu.
- Nie mamy - skarci�a go ostro Simes. Je�li mia�a dzieci, by�em pewien, �e w supermarketach bez pytania nigdy nie �ci�ga�y niczego z p�ek.
Lauren wzi�a mnie za r�k� i ruszyli�my w stron� sklepu na wschodnim kra�cu miasteczka.
- Pami�tasz ten chleb? - spyta�a moja �ona, wskazuj�c na drzwi. - Maj� tu �wietny chleb. Musimy go kupi�, zanim wr�cimy do domu.
Kupi� chleb? Zaczyna�em powoli traci� poczucie rzeczywisto�ci. Dwoje by�ych agent�w FBI uwa�a�o, �e kto� chce mnie zabi�, ale wydawa�o si�, �e na nikim, z wyj�tkiem kelnerki, nie robi�o to wi�kszego wra�enia.
Przeszed�em jeszcze dwa kroki.
- Czy kto� mo�e mi �askawie wyja�ni�, co tu si�, do cholery, dzieje?
Milt spojrza� pytaj�co na Simes. Nie wiedzia�em, czy darzy j� szacunkiem, czy po prostu si� jej boi. Skin�a g�ow� na znak, �e nie ma nic przeciwko temu, �eby to on odpowiedzia�.
- Najwyra�niej doktor Dresser jaki� czas temu nabra� przekonania, �e co� dziwnego dzieje si� z grup� ludzi, z kt�rymi wsp�pracowa� podczas swojego sta�u w osiemdziesi�tym drugim roku. Chodzi�o mu konkretnie o praktykant�w, sta�yst�w i opiekun�w, pracuj�cych w... czym? Zespole Pomara�czowym? Dobrze m�wi�? Na oddziale �smym Wschodnim szpitala szko�y medycznej. Czyli mi�dzy innymi o pana, doktorze Gregory. Przechodzi� pan szkolenie w Zespole Pomara�czowym na �smym Wschodnim jesieni� osiemdziesi�tego drugiego, prawda? Razem z doktorem Dresserem?
Stali�my przed frontem rozsypuj�cego si� budynku. Wyp�owia�y szyld g�osi�, �e kiedy� by� to sklep spo�ywczy. Konstrukcja wygl�da�a, jakby mia�a si� rozpa�� od kichni�cia.
- Tak - powiedzia�em. - By�em jednym z praktykant�w na tym oddziale. Wtedy pozna�em Arniego. By� psychiatr� na drugim roku sta�u.
- Wracaj�c do tematu: od czasu �mierci ojca, kilkana�cie lat wcze�niej, doktor Dresser by� bardzo zwi�zany ze swoj� matk�. Korespondowanie za� sta�o si� niemal jego na�ogiem - pisa� mn�stwo list�w i e-maili. Po kilku latach zacz�� martwi� si� o ludzi, z kt�rymi pracowa� w Zespole Pomara�czowym. Wyzna� matce, �e wydaje mu si�, �e ci��y�o nad nimi jakie� fatum.
- Jakie? - spyta�em.
Lauren poklepa�a mnie po r�ce.
- Kochanie, wiem, �e to dla ciebie trudne, ale b�d� cierpliwy. Pozw�l mu sko�czy�.
Ssa�o mnie w �o��dku. Lauren znosi�a g��d jeszcze gorzej ni� ja. Je�li czu�em, �e powinienem co� zje��, to ona musia�a wprost umiera� z g�odu.
Dw�ch m�odych m�czyzn w kowbojskich butach, d�insach lee i znoszonych stetsonach zatrzyma�o si� na chwil� obok nas. Wpad�em ju� w tak� paranoj�, �e sprawdzi�em, czy nie nosz� na biodrach kabur z coltami kaliber czterdzie�ci pi��. Wszyscy zamilkli, dop�ki kowboje nie poszli dalej.
- W porz�dku, niech pan m�wi. Przepraszam - powiedzia�em.
- Nie szkodzi, rozumiem pana. To wszystko musi by� dla pana du�ym zaskoczeniem. Staram si� jedynie przedstawi� panu sytuacj� bez niepotrzebnego komplikowania.
Milt nie zachowywa� si� jak typowy gliniarz. Zna�em ich sporo - jeden by� nawet moim dobrym przyjacielem - a Custer przekazywa� z�e wie�ci raczej jak dobry wujek, a nie jak policjant. Mimo to z niecierpliwo�ci� czeka�em, a� sko�czy opowiada�.
- Cofnijmy si� do pocz�tku lat osiemdziesi�tych. Pami�ta pan opiekuna Zespo�u Pomara�czowego, Susan Oliphant?
- Tak. By�a kierownikiem zespo�u. - Spodziewa�em si� teraz us�ysze�, �e zosta�a pe�noetatowym u�ytkownikiem czasu przesz�ego.
- Wie pan, �e zmar�a w tysi�c dziewi��set osiemdziesi�tym dziewi�tym?
- Nie - odpar�em powoli, przeci�gaj�c s�owo i zak�adaj�c, �e okoliczno�ci jej �mierci, o kt�rych zaraz us�ysz�, nie wr� nic dobrego. Czy Arnie pisa� mi o �mierci Susan? Chyba nie. Mo�e napisa� o tym w jednej z kartek, kt�rych nie chcia�o mi si� przeczyta� do ko�ca.
- By�a pilotem. Wiedzia� pan o tym? Zgin�a w katastrofie lotniczej. Rozbi�a si� ma�� cessn�, sto siedemdziesi�tk� dw�jk�. Razem z ni� zgin�a jej dwunastoletnia siostrzenica. Samolot wbi� si� w stok Airondack, przy �adnej pogodzie. Zapisy ��czno�ci z kontrol� ruchu powietrznego tu� przed wypadkiem by�y wstrz�saj�ce; wynika�o z nich jasno, �e w samolocie wyst�pi�a jaka� powa�na usterka.
- Bardzo mi przykro. - M�wi�em prawd�. Lubi�em Susan. Niekt�rzy psychiatrzy z Zespo�u Pomara�czowego traktowali psycholog�w praktykant�w jak m�odsze rodze�stwo, kt�rym trzeba si� opiekowa� na polecenie rodzic�w niezdaj�cych sobie nawet sprawy, jacy potrafimy by� uci��liwi. Susan Oliphant taka nie by�a. Nie s�ysza�em o niej przez ostatnie kilkana�cie lat nic poza tym, �e wyjecha�a z miasta. Jeszcze raz spr�bowa�em sobie przypomnie�, czy w kt�rej� z bo�onarodzeniowych kartek Arnie nie pisa� ojej �mierci. Nic z tego. Czy�bym by� a� tak bezduszny? Mia�em nadziej�, �e nie.
- Po rutynowym dochodzeniu - ci�gn�� Milt - Pa�stwowa Komisja Bezpiecze�stwa Transportu uzna�a katastrof� za wypadek spowodowany awari� ci�gien uk�adu sterowniczego. Si�a uderzenia zniszczy�a jednak wi�kszo�� dowod�w.
- Nie mog�a sterowa� samolotem?
- Generalnie rzecz bior�c, tak. Dotkn��em ramienia Lauren.
- Rodzaj �mierci? - spyta�em.
K�tem oka dostrzeg�em, �e Simes u�miechn�a si� leciutko. Moje pytanie sprawi�o jej przyjemno��. Z wyra�n� ulg� zrozumia�a, �e ona i Milt nie b�d� musieli ��czy� za mnie element�w uk�adanki.
- Wypadek.
Nie wiem dlaczego, ale odwr�ci�em si� do Simes.
- Wy jednak niekoniecznie zgadzacie si� z opini� koronera w tej sprawie?
Milt jakby nie zauwa�y� mojej nieuprzejmo�ci.
- Za chwil� do tego dojd�. Mog� m�wi� dalej?
- Jasne. Prosz�.
- Doktor Matthew Trimble?
- Tak, pami�tam go. Matt by� psychiatr� na sta�u. Na oddziale by� moim konsultantem medycznym. On te� nie �yje? - Teraz udawa�em g�upiego. Wiedzia�em o odej�ciu Matta. Wiadomo�� o jego bezsensownej �mierci b�yskawicznie rozesz�a si� w�r�d psychiatr�w i psycholog�w Kolorado. Jego �mier� dotkn�a nas wszystkich, jednych bardziej, drugich mniej. Matt by� jedynym zawodowym lekarzem, kt�ry tak zaplanowa� swoj� karier�, by pomaga� ludziom tak, jak obieca� to sobie w m�odo�ci. Nie byli�my przyjaci�mi, ale bardzo go szanowa�em.
- Tak. Zgin�� w dziewi��dziesi�tym pierwszym. Kto� strzeli� do niego z przeje�d�aj�cego samochodu w po�udniowo-wschodnim Los Angeles, kiedy wychodzi� z publicznej przychodni, w kt�rej pracowa� jako wolontariusz przy programie zwalczania narkomanii. On...
- Stamt�d pochodzi�. Z Compton. Tam si� wychowa� i tam wr�ci� do pracy.
- Zgadza si�. Nikt nie zosta� aresztowany, sprawajest wci�� otwarta. Miejscowi policjanci twierdzili, �e wed�ug nich by� przypadkow� ofiar�. �pun, kt�ry szed� obok niego, r�wnie� zosta� trafiony. W Los Angeles by�o wtedy sporo takich strzelanin. Krwawe Lato i tak dalej... - przerwa�. - W tym przypadku rodzaj �mierci to, oczywi�cie, zab�jstwo. To jedyny przypadek spo�r�d tych, o kt�rych panu opowiem, w kt�rym rodzajem �mierci by�o zab�jstwo.
- Ile ich jeszcze jest? - wykrztusi�em. Nie odpowiedzia�.
- Nast�pny przypadek mia� miejsce w roku dziewi��dziesi�tym czwartym. Ten by� nieco bardziej skomplikowany.
Serce niemal mi stan�o. Nie. Nie Sawyer.
- Doktor Wendy Asimoto.
Odetchn��em. Nie wiedzia�em o �mierci Wendy. Cho� przez te lata nie my�la�em o niej zbyt cz�sto, bez trudu przypomnia�em sobie jej twarz.
- Wendy by�a psychiatr� na sta�u, na drugim roku, tak jak pozostali. By�a od nas starsza, mia�a oko�o trzydziestki. Zanim przysz�a do O�rodka Medycznego na szkolenie psychiatryczne, sko�czy�a sta� na internie. Pami�tam, �e podchodzi�a do niego do�� sceptycznie.
- Ma pan �wietn� pami��, doktorze Gregory - pochwali�a mnie zaskoczona doktor Simes.
Przez chwil� mia�em ochot� powiedzie� im, �eby zwracali si� do mnie po imieniu, ale nie by�em pewien, czy jestem got�w na tak� za�y�o��.
- Czy to ju� koniec? - spyta�em. Pragn��em, by Wendy Asimoto by�a ostatnim martwym psychiatr�.
Milt popatrzy� na li�cie i zamilk� na chwil�, dopuszczaj�c do g�osu gwizdek kolejki rozbrzmiewaj�cy w ca�ej dolinie. Nie mia� zamiaru sko�czy� wyliczanki.
- Doktor Asimoto przerwa�a sta� po drugim roku. Dosz�a do wniosku, �e jednak woli intern�. W dziewi��dziesi�tym trzecim pracowa�a ju� jako lekarz okr�towy dla Cunard Line. Znikn�a z pok�adu statku na Ba�tyku, po wyp�yni�ciu z Sankt Petersburga, czwartego dnia dwunastodniowego rejsu w czerwcu dziewi��dziesi�tego czwartego. Nikt nie widzia�, �eby wypad�a za burt�. Nie znaleziono cia�a, ale uznano j� za zmar��. Rodzaj �mierci wci�� nie zosta� ustalony, cho� powszechnie uwa�a si�, �e by� to wypadek. Nie badali�my tego, ale pojawia�y si� plotki, �e zacz�a pi�.
- By�a lekark� na statkach wycieczkowych?
- Przez kilka lat. - I alkoholiczk�?
- By� mo�e. To si� zdarza.
- Ale wy w to nie wierzycie? W ten wypadek?
- Mog� m�wi� dalej?
- Wola�bym, �eby pan ju� sko�czy�.
Custer spojrza� na mnie, jakby martwi�a go moja niecierpliwo��. - Niestety, obawiam si�, �e to jeszcze nie koniec. Zaczyna�em si� denerwowa�, a nie chcia�em, by Lauren dowiedzia�a si�, dlaczego.
- My�l�, �e powinni�my gdzie� usi��� - powiedzia�em.
Lauren spojrza�a mi w oczy, przygryz�a warg� i obj�a mnie w pasie.
- W mie�cie jest tylko KP, prawda? Simes wygl�da�a na zm�czon�.
- A mo�e wasz samoch�d? - powiedzia�a. - Jest wystarczaj�co du�y, zmie�cimy si� wszyscy.
Ruszyli�my w stron� land cruisera. Rozpaczliwie stara�em si� zmieni� temat, ale nie wiedzia�em jak. Nie chcia�em, by Simes i Custer byli przy mnie, kiedy dowiem si�, �e Sawyer Sackett nie �yje.
Najgorsze by�o jednak to, �e nie chcia�em r�wnie�, by by�a przy mnie Lauren.
Nast�pny przypadek jest najdziwniejszy ze wszystkich i jak dot�d ostatni - powiedzia� Milt. - Zdarzy� si� w lutym tego roku.
Zakr�ci�o mi si� w g�owie, jakby krew odp�yn�a mi z twarzy. Luty? Tego roku? To po ostatniej kartce Arniego. Mo�e Sawyer nie �yje, a ja nic o tym nie wiem.
Siedzia�em za kierownic� mojego samochodu; zachowa�em jeszcze do�� przytomno�ci umys�u, by dostrzec ironi� siedzenia w tym w�a�nie miejscu. Lauren zaj�a miejsce z ty�u, pozwalaj�c jednemu z by�ych agent�w usi��� obok mnie. Na razie g��wn� postaci� spektaklu by� Milt, dlatego to w�a�nie on zaj�� przedni fotel pasa�era. Simes siedzia�a za mn� - widzia�em w lusterku jej beznami�tn� twarz. Nagle przesta�em by� pewny, czy jasny kosmyk w jej w�osach jest po prostu bardzo jasnym blond, czy przedwczesn� siwizn�.
S�o�ce powoli zachodzi�o, ostatnie minuty dnia sp�dzaj�c przycupni�te na kraw�dzi g�r obramowuj�cych po�udniowy horyzont. Jego promienie odbija�y si� od karoserii samochodu. Przekr�ci�em kluczyk w stacyjce, �eby�my mogli otworzy� okna i wpu�ci� do �rodka troch� powietrza. Nie zrobi�a tego jedynie Simes. Kiedy do wn�trza wpad� lekki podmuch, dwa razy dotkn�a w�os�w, na skroni i z ty�u g�owy.
- Co pan ma na my�li? - spyta�a Lauren. - Dla mnie wszystkie te �mierci s� dziwne.
Custer obr�ci� si� na siedzeniu twarz� do niej.
- Ma pani racj�, oczywi�cie. Tym razem jednak od poprzedniego wypadku min�y ponad dwa lata. Temu zab�jstwu morderca po�wi�ci� sporo czasu i dok�adnie je zaplanowa�. Spos�b, w jaki to zrobi�, by� bardzo wymy�lny; ofiara zgin�a w domowym solarium.
Nie mog�em wykrztusi� s�owa.
- Co? - spyta�a Lauren. - Jak?
- Mia�a chorob� sk�ry... jak to si� nazywa�o, A.J.? - Zauwa�y�em, �e Custer nagle zacz�� m�wi� jak gliniarz. Zastanawia�em si�, czy by�a to umy�lna zmiana tonu, czy po prostu wraca�y stare nawyki.
- Nie pami�tam - zmarszczy�a czo�o Simes. - Mo�e sobie przypomn�.
- Niewa�ne. W ka�dym razie u�ywa�a solarium do leczenia ultrafioletem. Robi�a to w domu, regularnie. Mia�a tak� du��, bajeranck� kapsu��... Wiecie, o co mi chodzi? Tak�, jakie stoj� w salonach. Podobne do muszli, zamykane od g�ry, z lampami z g�ry i z do�u. Trzeba do nich zak�ada� takie specjalne gogle, �eby nie ugotowa� sobie oczu. Mam lekk� klaustrofobi� i za nic bym tam nie wlaz�.
Prosz�. Czy to Sawyer? Prosz�.
- W ka�dym razie nastawi�a zegar, wesz�a do �rodka, zamkn�a pokryw�, za�o�y�a gogle i w��czy�a lampy. Natychmiast wydarzy�y si� dwie rzeczy. Po pierwsze, wysiad� zegar. Nie odlicza� czasu, wi�c lampy nie przestawa�y grza�. Po drugie, zepsu� si� jeden z zawias�w, maszyny nie da�o si� wi�c otworzy�. J