STEPHEN WHITE MANNER OF DEATH Rodzaj śmierci Terry ‘emu Lapidowi za trzy dekady przyjaźni Najlepszym kłamcą jest ten, kto najmniejszą nieprawdą potrafi doprowadzić najdalej. Samuel Butler Pomidory Adrienne zamarzły tej samej nocy, co Arnie Dresser. Dwudziesty siódmy września to przynajmniej o tydzień za wcześnie na ostry mróz u podnóża Front Range w Kolorado, dla pomidorów jednak to już ostatnie chwile. Tego popołudnia kiedy front mroźnego zimowego powietrza ruszył z Wyoming na południe, jedynymi owocami, jakie pozostały na bezlistnych gałązkach w ogrodzie mojej przyjaciółki, były twarde, zielone kulki wyglądające, jakby miały dojrzeć nie wcześniej, niż w następnym tysiącleciu. Ponieważ zrobiłem już dość sosu pomidorowego i salsy, by zapełnić pół własnej lodówki i sporą część lodówki Adrienne, nie opłakiwałem śmierci pomidorów tak bardzo, jak zgonu pół tuzina świeżo posadzonych krzaczków bazylii, skurczonych i poczerniałych w odpowiedzi na atak mroźnego kanadyjskiego powietrza. Śmierć Arniego Dressera była dla mnie większym zaskoczeniem niż pierwszy przymrozek, ale w pierwszej chwili więcej uwagi poświęciłem ogródkowi mojej przyjaciółki. Dzięki Bogu ostatnimi czasy rzadko bywałem na pogrzebach, mogłem być więc spokojny, że się nie rozpłaczę. Nie widziałem Arniego od lat, poza tym nigdy nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Uznałem, że moja obecność na nabożeństwie jest wskazana, by nie okazać braku szacunku. Gdybym to ja spadł ze stromego urwiska na odludziu Maroon Bells i roztrzaskał sobie czaszkę o kamienie, a potem skonał z zimna, chciałbym, aby ktoś taki jak Arnie przyszedł, by okazać mi szacunek. Właściwie to nieprawda. Tak naprawdę byłoby mi wszystko jedno. Może przejmowałbym się tym, gdybym nie był pewny jutra, ale w normalnych okolicznościach raczej nie. Arnie - doktor Arnold Dresser - pozostawał ze mną w kontakcie. To musiałem mu przyznać. Od czasów wspólnego szkolenia na wydziale psychiatrii Ośrodka Nauk Medycznych Uniwersytetu Kolorado - jego jako drugorocznego psychiatry stażysty, mojego jako psychologa klinicysty na praktyce - Arnie zawsze przysyłał mi kartkę z życzeniami na Boże Narodzenie. Czasami dostawałem od niego krótkie listy, np. z gratulacjami, gdy dowiedział się od naszych wspólnych znajomych, że się ożeniłem, lub z wyrazami współczucia w przypadku jakiejś tragedii, na przykład mojego rozwodu. Zawodowa postawa Arniego była nieco irytująca. Tak naprawdę, kiedy żył, uważałem go za nadętego i aroganckiego. Prywatnie natomiast był dosyć sympatycznym facetem, którego jednak nigdy dobrze nie poznałem. Po zakończeniu szkolenia w Ośrodku Nauk Medycznych otworzyłem praktykę w Boulder, Arnie zaś został w Denver, zapisał się do Instytutu Analiz i otworzył poradnię w Cherry Creek. Często przychodziło mi do głowy, że przesadza ze swoją sympatią do mnie, która czasem przybierała wręcz niestosowne formy, ale nigdy nie zastanawiałem się, dlaczego tak się dzieje. Na jego pogrzebie spodziewałem się zobaczyć kilka mile i niemile wspominanych osób, których twarze wciąż pamiętałem z czasów szkolenia, lecz których również nigdy dobrze nie poznałem. Taka już jest natura staży i praktyk. Krótkie okresy wspólnej pracy to szaleńcza bieganina i godziny nauki. Nie jest to dobra metoda kształcenia wykwalifikowanych pracowników służby zdrowia, a już na pewno niesprzyjająca nawiązywaniu długotrwałych znajomości. Gdybym jednak lubił zjazdy absolwentów, Arnie byłby moim kandydatem na przewodniczącego. Wyglądało na to, że zależało mu na utrzymywaniu kontaktu z większością osób, które poznał w czasie szkolenia. W corocznych bożonarodzeniowych kartkach pisał o tym, co działo się z innymi stażystami i praktykantami z tamtych lat. Kojarzyłem niektóre nazwiska, choć nie potrafiłem dopasować do nich twarzy, inne nic mi nie mówiły. Przypuszczałem, że Arnie wspominał o nich przez pomyłkę, myląc mnie z kimś innym, do kogo również pisał podczas swojej corocznej wyprawy na narty do Vail, w weekend Dnia Dziękczynienia. Czasami, gdy czytałem jego kartki, popadałem w ponury nastrój, dowiadywałem się o czyimś nieszczęściu, czasami zaś budziły się we mnie echa zapomnianego pożądania, kiedy wspominał o kimś, do kogo czułem emocjonalny lub - znacznie częściej - zwykły fizyczny pociąg. Zazwyczaj jednak nie przywiązywałem do nich wagi, a ponieważ nie należę do ludzi wysyłających kartki świąteczne, ani razu nie odpisałem. Nie zniechęcało to Arniego. Swoją wytrwałością zyskał sobie u mnie kilka punktów. Dlatego też, mimo iż rześka wrześniowa sobota w Kolorado skłaniała do oddania się znacznie przyjemniejszemu zajęciu niż pójście na pogrzeb, postanowiłem, że będę towarzyszył Arniemu Dresserowi w jego ostatniej drodze. Ponieważ pasją Arniego było chodzenie po górach, ceremonia miała się odbyć właśnie tam, w prześlicznym kamiennym kościółku pod Evergreen. Samo miasteczko leży pośród malowniczych szczytów i dolin trzydzieści kilometrów na zachód od Denver, na południe od Siedemdziesiątej między-stanowej. Jeśli Denver wydaje się czasem aspirować do roli leżącego w głębi lądu San Francisco, a Boulder stara się upodobnić do Berkeley, to Evergreen mogłoby udawać Sausalito lub Tiburon. Położone było wystarczająco blisko metropolii, by uchodzić za przedmieścia i dość wysoko, by dojeżdżający do pracy w Denver mieszkańcy mogli mówić, że ich miasteczko leży w górach. Zalesiona okolica sprawiała, iż czuli się, jakby mieszkali w dziczy. Z biegiem lat jednak w tej górskiej oazie stanęły domki z prefabrykatów, niedługo po nich nowoczesne supermarkety, aż wreszcie nieuniknione centrum handlowe. Miasteczko straciło wiele ze swego uroku. Kościół stał w lesie, na północ od autostrady, usytuowany tak, by modlący się widzieli za wielkim, wychodzącym na zachód oknem nad ołtarzem owoc jednego z lepszych dni gorączkowego tygodnia Stworzenia. W pogodne jesienne dni, takie jak ten, z pierwszego rzędu ławek rozciągał się widok na Góry Skaliste. Strome szczyty i połyskujące na ich zboczach lodowce ciągnęły się z południa na północ, dalej niż sięgało ludzkie oko, na tle nieba, czystego niczym matczyne marzenia. Wędrowanie po nich było pasją Arniego Dressera. Nie robił jednak trudnych tras, ani nie wspinał się w lodzie. Nie był jednym z tych szaleńców, którzy spędzali na ścianach całe dnie obwieszeni taką ilością sprzętu, że wystarczyłoby go do zaopatrzenia sporego sklepu dla alpinistów. Jemu przyjemność sprawiało wędrowanie górach, a sprzętu wspinaczkowego używał tylko wtedy, gdy napotykał ścianę, której nie mógł ominąć, ani pokonać w żaden inny sposób. Z drugiej jednak strony nazwanie Arniego Dressera zwykłym turystą byłoby dla niego zniewagą. Był dumnym członkiem Klubu Czternastek, nieformalnego zrzeszenia ludzi, którzy zdobyli wszystkie pięćdziesiąt cztery najwyższe szczyty Kolorado, od skromnego Sunshine Peak po majestatyczny Mount Elbert. Ja sam wszedłem na dwa z nich - Mount Princeton i Mount Sherman - uważałem więc, że jestem w jednej dwudziestej siódmej drogi do pełnego członkostwa. Fakt, że przez niemal siedem lat nie posunąłem się dalej, świadczy o szacunku, jaki mogłem żywić dla ludzi pokroju Arniego, którzy nie dość, że zaliczyli wszystkie szczyty po dwa razy, to jeszcze z zapałem przymierzali się do trzeciej rundy. Arnie pochodził z zamożnej rodziny - w swoim czasie Dresserowie kontrolowali większość sieci telewizji kablowej w Wisconsin. Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się, jak taki majątek może wpłynąć na to, jak wygląda czyjś pogrzeb. Uznałbym pewnie, że gruba forsa oznacza okazalszą trumnę, w której można się powoli rozkładać, ale ceremonia pożegnania Arniego ukazała mi w całej rozciągłości, jak rodzinny majątek potrafi wzbogacić tak smutne wydarzenie. Krótką mszę poprowadził wysoki, kostyczny duchowny, który, jak mi się zdawało, nie miał pojęcia, kim był Arnie. Wysłuchałem wzruszających kwakierskich mów zaskakująco dużej liczby bliskich, przyjaciół i znajomych zmarłego. Ciała nie było w kościele - zostało skremowane, a popioły stały na ołtarzu w skrzynce z wiśniowego drewna, która przypominała mi pudełko na drogie cygara i niemal ginęła pod dwoma olbrzymimi bukietami frezji. Na zakończenie ceremonii głos zabrał młodszy brat Arniego, Price, który poprosił zebranych, by udali się wraz z nim w głąb sosnowego lasu, gdzie miało nastąpić pożegnanie. Leśna dróżka zaprowadziła nas na sporą polanę. Stał na niej czarny błyszczący helikopter, z miejscami dla sześciu osób i skromnych szczątków Arniego. Stanąłem z boku i czekałem na to, co ma się wydarzyć. Miałem cichą nadzieję, że wśród zebranych przeprowadzone zostanie losowanie, które być może pozwoli mi zostać jednym z pięciorga szczęściarzy, którzy wraz z pilotem wzbiją się w niebo nad Kolorado. Pasażerowie zostali jednak wybrani wcześniej. Kiedy brat Arniego wsiadł do śmigłowca, domyśliłem się, że przelot został zarezerwowany dla rodziny oraz być może jednej lub dwóch osób spoza niej. Z krańca polany widziałem, jak wkładano wiśniową skrzynkę do kabiny. Zostało to zrobione z tak przesadnym ceremoniałem i nabożeństwem, że efekt przypominał przećwiczony show w przerwie finału Superpucharu albo podejście panny młodej do ołtarza. Kilka chwil potem helikopter wystartował z pulsującym rykiem, a my po raz ostatni pomachaliśmy Arniemu Dresserowi na pożegnanie. Wszystkich nas pokryła wkrótce cienka warstewka pyłu poruszonego obrotami wielkiego śmigła. Zastanawiałem się, czy to zamierzona symbolika. Mężczyzna stojący obok mnie wrzasnął mi do ucha, że śmigłowiec poleciał nad Elk Range, by rozsypać prochy Arniego w miejscu, w którym zginął. Miejsce, w którym zginął... Bardziej interesowało mnie, jak zginął. Z informacji i plotek wynikało, że Arnie pokonywał stromy, lecz niezbyt trudny odcinek zbocza Maroon Peak w Elk Range, niedaleko Aspen. Od czasu rozwodu często wyruszał na samotne wędrówki. Kiedy doszło do wypadku, Arnie znajdował się poniżej piargu - był koniec września, za późno, by wejść na szczyt bez raków i czekana. Członkowie ekipy ratunkowej, którzy znaleźli jego ciało, po oględzinach ubrania i wyposażenia stwierdzili ponad wszelką wątpliwość, że Arnie zginął podczas zwykłej, rekreacyjnej wycieczki. Nie było świadków, którzy widzieliby jego upadek. Wszyscy byli jednak zgodni co do tego, że pośliznął się na stromym odcinku szlaku, stoczył po pięćdziesięciometrowym kamienistym zboczu i runął w trzydziestometrową przepaść. Wydawało mi się ironią losu, że człowiek mający tak duże górskie doświadczenie jak Arnie, mógł zginąć w tak głupi sposób. W ciągu kilku dni przed pogrzebem docierały do mnie plotki, jakoby cierpiał na zawroty głowy lub arytmię, niektórzy twierdzili zaś, że przyczyną wypadku był wylew. Nikt jednak nie wiedział, co zdarzyło się naprawdę. Wiedzieliśmy natomiast, że kiedy już spadł, leżał żałośnie poskręcany na rozległej skalnej półce, po południowej stronie Maroon Peak. Lewa strona czaszki Arniego była spłaszczona niczym upuszczony arbuz. Nocą z północy nadszedł front mroźnego, kanadyj skiego powietrza i zgasił płomyk życia tlący się w jego potrzaskanym ciele. Dokładnie to samo było przyczyną śmierci pomidorów Adrienne. Lauren stwierdziła, że nie pójdzie na pogrzeb kogoś, kogo nie znała. Argumentowała, że życie pełne jest różnych nieszczęść i nie widzi powodu, by z własnej woli przysparzać sobie smutków. Nigdy nie spotkała Arniego Dressera, a jego kartki bożonarodzeniowe zawsze zaadresowane były do mnie i nigdy ich nie czytała. Lauren podwiozła mnie do kościoła, sama zaś udała się na drugi kraniec doliny Evergreen, pod Bear Creek, aby odprężyć się w salonie odnowy w Tali Grass. Kiedy wróciła, by mnie odebrać, helikoptera już nie było, a na parkingu zostały tylko dwa samochody. Popołudnie było dość ciepłe, czekałem więc w cieniu na kamiennym murku przed kościołem. Dwudziesty siódmy września to nie tylko za wcześnie na pierwszy mróz, to również nieco za późno na jesienne liście. Nawet w niższych partiach Front Range przepych zmieniającej się w złoto soczystej zieleni osikowych liści nieco już przybladł. Lauren i ja nie mieliśmy jednak w tym miesiącu okazji znaleźć się w górach, pomyśleliśmy więc, że skoro już tu jesteśmy, pojedziemy kawałek dalej Siedemdziesiątą międzystanową w nadziei, że w wyższych partiach gór znajdziemy jeszcze trochę jesieni. Kiedy Lauren podjechała pod kościół moim starym land cruiserem, ciepły urok, jaki wokół siebie roztaczała, skojarzył mi się ze wspaniałością jesiennej aury. Zabiegi w salonie odnowy sprawiły, że była senna i zaróżowiona, poprosiła więc, żebym prowadził. Kiedy wysiadła, by przesiąść się na fotel pasażera, moją uwagę przykuły połyskujące na jej kruczoczarnych włosach promienie słońca. Lauren niedawno ostrzygła się na krótko - po raz pierwszy, odkąd ją znałem - i ciągle nie mogłem przyzwyczaić się do tej zmiany. Widok jej smukłej szyi i delikatnego owalu twarzy wciąż na nowo mnie urzekał. Kiedy okrążała samochód, odetchnąłem, gdy zobaczyłem, że nie utyka. Podświadomie cały czas martwiłem się ojej zdrowie i odruchowo wypatrywałem objawów choroby, zupełnie tak, jak sprawdza się kieszeń, czy nie wypadły z niej klucze, albo dłonią szuka przy pasku pagera. Uspokoiłem się, gdy ujrzałem jak pewnie stawia kroki, chociaż cholernie dobrze wiedziałem, że może zacząć utykać za dziesięć minut albo za pięć godzin. Tak właśnie działała na nas jej choroba - stwardnienie rozsiane. Pamiętałem o niej cały czas, uważałem na nią jak na psa, który w każdej chwili może ugryźć. Spytała mnie o pogrzeb dokładnie w tej samej chwili, w której ja zapytałem o jej masaż. Zsunęła ze stopy czarny chodak i oparła ją o deskę rozdzielczą. - Zrobiłam sobie też pedicure - powiedziała. - Dlatego się spóźniłam. Spojrzałem na jej smukłe palce i świeżo pomalowane fioletowym lakierem paznokcie. Ma piękne stopy. - Podoba mi się ten kolor - pochwaliłem. - Śliczny. Przypomina mi Rodzinę Addamsów. Pogrzeb Arniego był... dziwny. Interesujący. Przyszło sporo ludzi. Było nawet miło. - Dlaczego dziwny? - Dziwnie było po mszy. Jego ciało zostało wcześniej skremowane. Kiedy skończyła się ceremonia w kościele, poszliśmy wszyscy leśną ścieżką. Czekał tam wielki, czarny helikopter, który miał zabrać prochy Arniego do Maroon Bells. Ktoś mi powiedział, że mają być rozsypane ze śmigłowca nad miejscem, w którym spadł. - Poważnie? - Lauren spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Podejrzewała, że zmyślam. - Naprawdę. Wielki, czarny helikopter, sześcioosobowy. Czarny jak karawan. Wystartował z małej polany niedaleko kościoła. Ludzie machali, jakby Arnie wyruszał zdobyć Everest czy coś w tym rodzaju. - Ty też machałeś? - Nie. Właściwie miałem nadzieję, że zabiorą mnie na pokład. - Czyli się obraziłeś? - powiedziała. - Co to ma znaczyć? Chciałeś się przelecieć? A co ze mną? Ja miałabym grzecznie czekać, a ty leciałbyś nad Maroon Bells rozsypywać prochy? - Robiłaś sobie pedicure, pamiętasz? Wciąż chcesz jechać szukać liści? - Oczywiście. Central City? - Nie, raczej nie. Nie czuję się na siłach, by zmagać się z tabunami ha-zardzistów. - To może Georgetown? Przełęcz Guanella? - Może być. Jestem głodny, a ty? - Umieram z głodu. Nie jadłam w ośrodku. Miałam ochotę na coś meksykańskiego, a oni podawali wodorosty z czymś, co wyglądało na soję, ale nią nie było. - Quinoa? - Może. - W takim razie lunch w Silver Plume? - Doskonale. Zauważyłem, że moje rozmowy z Lauren zaczęły coraz częściej przypominać dialogi z podręczników do nauki języków obcych. Kiedy jechaliśmy Siedemdziesiątą międzystanową, zastanawiałem się, co to może oznaczać. Cel naszej podróży leżał po wschodniej stronie Gór Skalistych, poniżej miejsca, w którym międzystanówka numer siedemdziesiąt znika w tunelu Eisenhowera. Miasteczko Silver Plume przywiera do zbocza góry jakieś trzy kilometry od swego siostrzanego odrestaurowanego, dziewiętnastowiecznego górniczego Georgetown. Ponad sto lat temu w Georgetown wydobywano złoto, w Silver Plume - srebro. Wiele lat później tę pierwszą miejscowość pieczołowicie odbudowano i nadano jej blask, który prawdopodobnie przyćmiewa oryginalny wygląd miasta z czasów gorączki złota. Silver Plume wciąż zachowało rozchybotany urok rozpadającego się powoli dziewiętnastowiecznego miasteczka, z brukowanymi ulicami, drewnianymi chodnikami i palikami, do których kiedyś przywiązywano konie i muły. Georgetown żyje dla turystów, Silver Plume zaś cudem egzystuje. Ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent samochodów, które zjeżdżają tam z mię-dzystanowej, skręca na południe, gdzie czekają na nie parkingi kolejki górskiej Georgetown. By dojechać do starego Silver Plume, trzeba skręcić z autostrady na północ, przedostać się przez podejrzanie wyglądający drewniany most i przeciąć kilka wąskich dróg, które wyglądają, jakby prowadziły tam, gdzie na pewno nie chciałoby się dobrowolnie trafić. Jeszcze jeden zakręt i już jedzie się na wschód główną ulicą miasta. Nie trzeba być specjalistą od dziejów tych okolic, by zrozumieć, że Silver Plume zamienia się powoli w miasto duchów, jedną z niewielu autentycznych pozostałości górniczej przeszłości zachodniego Kolorado. W centrum miasteczka, przy Main Street, lśniły w blasku południowego słońca wielkie okna celu naszej wyprawy, KP Cafe. Wystrój restauracji jest równie wiekowy, co sam budynek, jednak w jej urządzenie nie włożono zbyt wiele pracy. Pełno tu zupełnie niepasujących do siebie elementów, lecz atmosfera jest ciepła i przyjazna. Jeśli ktoś chce, żeby zostawić go w spokoju, nikt mu nie przeszkadza. Jeśli ktoś ma ochotę na pogawędkę, można na nią liczyć. Jedzenie jest znakomite. Kawa smakuje wspaniale, jeśli jest świeża, czasami jednak przypala się, kiedy zbyt długo stoi w wielkim starym ekspresie za barem. Lauren i ja zajrzeliśmy do środka i przywitaliśmy się z tą samą kelnerką, która obsługiwała nas, kiedy byliśmy tu ostatnich kilka razy. Nazywa się Megan. Zaproponowała nam oświetlony słońcem stolik przy frontowym oknie. Jadaliśmy w KP pięć lub sześć razy w roku, zawsze po drodze w jakieś inne miejsce, wystarczyło to jednak, by traktowano nas jak stałych bywalców. Zamówiliśmy coś meksykańskiego i jedno piwo na spółkę. Megan uśmiechnęła się do Lauren, a mnie zupełnie zignorowała. Przypomniałem sobie, że to samo zrobiła, kiedy byliśmy tu poprzednim razem. Pół minuty po tym, jak złożyliśmy zamówienie, do restauracji weszło dwoje ludzi. Zwróciłem na nich uwagę, ponieważ oboje byli elegancko ubrani. Z tego samego powodu Megan przestała na chwilę wycierać kontuar. Mężczyzna miał na sobie granatowy garnitur, kobieta zaś garsonkę w kolorze jaskrawej fuksji z malinowymi wykończeniami. Nie znałem jej, ale rozpoznałem ten strój. Oboje byli na pogrzebie Arniego Dressera. - Oni też byli na pogrzebie - szepnąłem do Lauren. - W tym kostiumie? - spojrzała z niedowierzaniem. Wzruszyłem ramionami. - Nie sądzę, żeby Arniemu to przeszkadzało. - Prochom już nic nie zaszkodzi, ale ja nie poszłabym w takim stroju na pogrzeb. Chyba są jakieś zasady. - Nie wiedziałem, że masz jakieś zasady. Lauren szturchnęła mnie nad stołem, a Megan zaprowadziła parę do małego stolika z tyłu, blisko drzwi do toalety. Z pewną wyższością pomyślałem, że pewnie nie byli stałymi bywalcami. Patrzyłem z zaciekawieniem, jak natychmiast pogrążyli się w ożywionej dyskusji, której przedmiotu nie udało mi się jednak podsłuchać. Siedzieli nachyleni do siebie nad chybotliwym stołem tak, że ich głowy niemal się stykały. Jej głos brzmiał donośniej. Wydało mi się, że wychwytuję w nim echa południowego akcentu. Przestałem podsłuchiwać, kiedy Megan rzuciła na ich stół kartę dań. Minutę później przyniosła nam piwo, miseczkę tortilli i salsę własnej roboty. Lauren pociągnęła łyk piwa i uniosła ze zdziwieniem brwi. Odwróciłem się, podążając wzrokiem za jej spojrzeniem, i zobaczyłem, że kobieta w garsonce koloru raksji idzie w stronę naszego stolika. Usiadłem wygodniej. - Doktor Gregory? - spytała nieznajoma. - Doktor Alan Gregory? Kobieta była najwyraźniej kimś, kogo powinienem pamiętać z czasów praktyk w Denver. - Tak, to ja - powiedziałem z zakłopotaniem. - Jestem Alan Gregory. Proszę wybaczyć, czy znam panią z Ośrodka Nauk Medycznych? Chyba widziałem panią na pogrzebie. Kobieta obiema dłońmi poprawiła klapy marynarki. - Tak, tak. Byłam na pogrzebie doktora Dressera, ale nie uczyłam się tutaj. Wyjechałam do Georgetown. Nie tego małego, które mijaliśmy za wzgórzem. Do tego dużego, w D.C. Zaśmiała się z własnego dowcipu i wyciągnęła do mnie rękę. - Mam nadzieję, iż wybaczycie mi państwo, że przeszkadzam. Jestem A.J. Simes. Doktor A.J. Simes. Nie byłem do końca przekonany, czy mam ochotę jej wybaczać. Uścisnąłem jej dłoń. - To moja żona, Lauren Crowder. Lauren, doktor Simes. - Miło mi panią poznać, pani Crowder. Obawiałem się, że spyta, czy może dostawić sobie krzesło. Nie spytała. Miałem nadzieję, że sobie pójdzie. Nie poszła. - Może się to państwu wydawać niegrzeczne, że państwa zaczepiam, a po tym, co mam do powiedzenia nawet niedorzeczne, ale ja i mój kolega bardzo chcielibyśmy zamienić z panem kilka słów, doktorze Gregory. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu. - Skinęła głową w kierunku swego towarzysza, który wyglądał na zakłopotanego i nie patrzył w naszą stronę. - Właśnie urządziliśmy sobie popołudniową wycieczkę, co rzadko mamy okazję zrobić - westchnąłem. - Może załatwimy to kiedy indziej? Z przyjemnością znajdę chwilę czasu, by spotkać się z państwem. Może dam państwu moją wizytówkę? Kobieta lekko potrząsnęła głową, co wyglądało bardziej na wzdrygnięcie się niż sprzeciw. - Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków, doktorze. Zazwyczaj nie zachowuję się niegrzecznie, proszę mi wierzyć. Przeszkadzanie państwu w ten sposób jest dla mnie tak samo niezręczne, jak dla państwa. Obawiam się jednak, że to, co mamy państwu do powiedzenia nie może czekać. Simes obejrzała się przez ramię, spoglądając na swojego towarzysza. Starannie unikał jej wzroku, wpatrzony gdzieś w górę. Wyglądał jak pogrążony w modlitwie, albo jakby interesował się zabytkami architektury i właśnie z uwagą badał sufit z blachy falistej. Za AJ. Simes stanęła Megan z dwoma dużymi talerzami parujących meksykańskich potraw trzymanymi w chwytakach do gorących naczyń. Uśmiechała się z przymusem i przestępowała z nogi na nogę, jakby chciało jej się siusiu. Zrozumiałem, że stare chwytaki straciły nieco ze swoich właściwości izolacyjnych. - Ostrożnie, kochani, te talerze są gorące - ostrzegła Megan nad ramieniem Simes. Zrobiłem miejsce na stole, żeby mogła je postawić. - A dlaczegóż to, doktor Simes? - spytałem bez ciekawości. - Nawet pani nie znam. Dlaczego ta sprawa nie może poczekać? Simes przesunęła trochę stopy - choć nie na tyle, by pozwolić Megan przejść. Spojrzała na Lauren, by mieć pewność, że i ona jej słucha, mówiła jednak do mnie. - Nie może zaczekać - powiedziała - ponieważ po długim dochodzeniu i poważnym zastanowieniu jestem niemal zupełnie pewna, że ktoś spróbuje pana zabić, doktorze Gregory. Za jej plecami z hukiem runęły na ziemię talerze pełne burito z zielonym sosem chili. Smażona fasola eksplodowała niczym lawa podczas drugiego przebudzenia Góry świętej Heleny. O cholera - jęknęła Megan. - Frank, pomóż mi. Przynieś mopa, miotłę i cholerny kosz na śmieci. Wstałem, żeby pomóc, ale Megan niemal siłą posadziła mnie z powrotem. - Nie, nie, proszę siedzieć. Proszę siedzieć. Ma pan cały ten zielony farsz na butach. Wszyscy siedzieć, cholera jasna. - Spojrzała na Simes, która nie ruszyła się z miejsca. - Boże, co ja mówię, przepraszam. O, nie. Niech pani spojrzy, co się stało z pani garsonką. AJ. Simes nie mogła wykrztusić słowa. Odwróciła się i popatrzyła na swojego partnera, który kiwał głową w przód i w tył, ukrywając twarz w dłoniach. Teraz dopiero zobaczyłem, ile szkód wyrządziło burito jej ubraniu. Roz-chlapany wzór plam i kawałków jedzenia sięgał od ud po ramiona. Przyszło mi też do głowy, że Henry Lee mógłby wygłosić wykład na temat kształtów, jakie przybiera burito z zielonym chili na stuletniej sosnowej podłodze. Lauren miała na sobie czarne dżinsy i chodaki. Jej ubranie ucierpiało stosunkowo najmniej. Przetarła buty chusteczką, wstała i zdjęła z doktor Simes żakiet. - Zajmę się pani żakietem. Niech pani obróci spódnicę i zobaczy, co da się zrobić z tyłem. Obawiam się, że nie jest to ładny widok. Ktoś próbuje mnie zabić? Dlaczego wszyscy tak cholernie przejęli się tą fasolą? Spojrzałem w okno, żeby sprawdzić, czy w moją stronę nie idzie ktoś z bronią w ręku. - Bardzo przepraszam - powiedziała doktor Simes. - To wszystko moja wina. Nie wyszło to najlepiej... Ruszyła w stronę łazienki, by ratować spódnicę i uciec przed upokorzeniem. Lauren natychmiast zaczęła czyścić plecy jej żakietu przy pomocy mojej chusteczki i szklanki wody. - Czy ona powiedziała, że uważa, że ktoś próbuje mnie zabić? - spytałem. Megan spojrzała na mnie znad śmietniczki. - Ma pan cholerną rację, to właśnie powiedziała. Lauren tylko kiwnęła głową. Nie potrafiłem rozszyfrować wyrazu jej twarzy. Frank i Megan szybko poradzili sobie z uprzątnięciem burito. Lauren wciąż czyściła żakiet, zaś AJ. Simes nie wracała z łazienki. Byłem tam kilka razy. Czar ubiegłego stulecia kończy się na instalacji wodno-kanalizacyjnej i toaleta KP Cafe nie jest miejscem, w którym można spokojnie odetchnąć. - Ona ma stwardnienie rozsiane. Doktor Simes - powiedziała Lauren, nie podnosząc głowy. - Naprawdę? Po czym to poznałaś? Wzruszyła ramionami. - Przyjrzyj się mięśniom wokół jej oczu. Zbyt ostrożnie dobiera słowa. Jest trochę rozchwiana. Nie wiem, po prostu to widzę. Skinąłem głową. Tak, Lauren mogła to widzieć. Ludzie, którzy żyli ze stwardnieniem rozsianym, rozpoznawali najmniejsze objawy tej choroby, choć dla innych były prawie niedostrzegalne. - Jak myślisz, o co jej chodziło? Jak to, ktoś chce mnie zabić?! To jakaś wariatka? - Nie wiem. Odniosłam jednak wrażenie, że miała zamiar nam to wyjaśnić. Mężczyzna w granatowym garniturze wstał od stolika i podszedł do nas. Lauren opuściła fuksjowy żakiet i uśmiechnęła się uprzejmie. - Dzień dobry - powiedziałem. - Jestem Alan Gregory. To moja żona, Lauren Crowder. Mężczyzna wyciągnął rękę na powitanie. - Wiem, kim państwo jesteście. Przy okazji, nazywam się Milton Custer. Miło mi państwa poznać. Milton Custer przypominał posturą sekwoję-długi, szeroki korpus, cienkie kończyny. Miał szpakowate włosy i strasznie mocny uścisk dłoni. - Proszę mi mówić Milt - powiedział. Skinął głową w głąb restauracji i uniósł lewą brew. - Myślę jednak, że do niej powinniście państwo zwracać się „doktor Simes”. - Jakim jest doktorem? - spytała Lauren. - Takim, jak pani mąż, proszę pani. Psychologiem. Lauren wydawała się nad czymś zastanawiać. - Może się pan przysiadzie, panie Custer? Milt usiadł z pewnym wahaniem, jak mi się wydało, obracając krzesło oparciem do przodu i siadając na nim okrakiem. Wyczułem, że chciał jakoś się od nas odgrodzić. Zdjął okulary i zaczął je przecierać. Okazało się to złożonym rytuałem przeprowadzanym przy użyciu małej lawendowej szmatki, którą wyjął z futerału trzymanego w kieszeni marynarki. - Nie chciałem robić tego tutaj - powiedział, czyszcząc drugie szkło. - Wiecie państwo, mówić wam, co podejrzewamy i tak dalej. To był jej pomysł. Była bardzo stanowcza. Powiedziałem jej najpierw, że nie powinniśmy robić tego w kościele - to nie wypada, tak od razu po pogrzebie. Powiedziałem, że powinniśmy raczej pojechać za państwem do domu i tam porozmawiać. Czulibyście się pewniej, bezpieczniej, sami państwo rozumiecie... Nie pojechaliście jednak do domu, tylko tutaj. Tu też wolałbym tego nie załatwiać. - Milt wyglądał na skrępowanego. - Z oczywistych względów. Doktor Simes była jednak przekonana, że zamierzacie nocować gdzieś poza domem i nalegała, żebyśmy jednak porozmawiali teraz. Czasami bywa bardzo zdecydowana. Można nawet powiedzieć, uparta. - Pan i ona jesteście...? - spytałem. Rozważył odpowiedź. - Kolegami. Chyba partnerami. Przynajmniej chwilowo. Chyba? - I oboje uważacie, że ktoś chce... co? Zrobić mi krzywdę? Milt zastanawiał się dobre dziesięć sekund, zanim odpowiedział. Kiedy się odezwał, mówił tylko do mnie, a jego spojrzenie zdawało się krzyczeć „słuchaj pan uważnie”. - Nie - powiedział. - Ten ktoś zdecydowanie chce pana zabić. Zrobienie panu jedynie krzywdy byłoby dla niego porażką. A z tego, co wiemy do tej pory, jeszcze ani razu nie powinęła mu się noga. Jest naprawdę niezły. Niezły? W mojej głowie pojawiło się pytanie, ile osób musiał zabić, żeby zasłużyć sobie na takie określenie. - Kim wy, do cholery, jesteście? - spytała Lauren. Właśnie! - pomyślałem. Megan chciała posprzątać pod stolikiem i spytała, czy nie moglibyśmy przesiąść się do małej wnęki przy kontuarze. Od razu przyszedł mi na myśl jeszcze inny powód - gdyby ktoś mnie ostrzelał, ryzyko trafienia innych gości będzie znacznie mniejsze. AJ. Simes dołączyła do nas kilka minut później. Lauren oddała jej żakiet. - Zrobiłam, co mogłam - powiedziała. - Dziękuję - odparła Simes. - Tak mi wstyd. Przyłapałem się na szukaniu u niej oznak stwardnienia rozsianego. Może faktycznie było coś dziwnego w tym, jak mrugała oczami, jak dotąd jednak widziałem w niej tylko atrakcyjną kobietę po czterdziestce, z intrygującym pasemkiem siwizny w gęstej grzywie kasztanowych włosów. - Właśnie spytali, kim, do cholery, jesteśmy - powiedział Milt. - Dobre pytanie - skinęła Simes. - Mogę usiąść? - Proszę. - Bardzo przepraszam. Dość niezręcznie to wyszło. Nie powinnam tak od razu państwu tego wygarniać. Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Łącznie z rachunkiem z pralni, oczywiście. - Nie ma sprawy - powiedziała Lauren. - To bardzo miło z państwa strony. Od czego mam zacząć? - Myślę, że już pani zaczęła - powiedziałem. Usta doktor Simes rozchyliły się w grymasie, który miał być albo sardonicznym uśmiechem, albo początkiem parsknięcia. - Nasze zainteresowanie pańską osobą, doktorze Gregory, najłatwiej wytłumaczyć faktem, że oboje jesteśmy byłymi pracownikami FBI. - Skinęła w kierunku Milta. - Mój kolega to były agent specjalny Milton Custer. Zakończył swoją karierę w Chicago, ja natomiast prawie cały okres pracy w Biurze spędziłam w Pomocniczym Oddziale Śledczym. Początkowo w Quantico, w Wirginii. Jak już mówiłam, nazywam się doktor AJ. Simes. Podkreślanie „doktor” zaczynało brzmieć pretensjonalnie. Wiedziałem jednak, co to jest Pomocniczy Oddział Śledczy. - To Nauki Behawioralne, prawda? - spytałem. - Nazwę zmieniono kilka lat temu, z jakiś biurokratycznych powodów. Ma pan jednak rację, to podobny wydział. W większości miał te same zadania. - Była pani w VICAP*? - Była to grupa, która sporządzała profile psychologiczne min. seryjnych morderców i psychopatów. - Tak. Wie pan coś o naszej pracy? - Niestety, tak - powiedziałem, ale nie wdałem się w szczegóły morderstwa popełnionego na moim przyjacielu Peterze kilka lat temu, które początkowo przypisywano seryjnemu mordercy. Miałem przeczucie, że oboje już o tym wiedzą. - Sporządzała pani profile, doktor Simes? - Tak. Należało to do moich obowiązków. Posiadam niezbędne kwalifikacje i spore doświadczenie w tej dziedzinie. Lauren spojrzała na nią uważniej. Była w końcu zastępcą prokuratora okręgowego. Potrafiła obserwować i wyciągać wnioski znacznie lepiej niż ja. - Powiedziała pani, że oboje pracowaliście w FBI, tak? - spytała. - Zgadza się - odparła Simes. - Pracowaliśmy. Pan Custer i ja jesteśmy członkami konsorcjum byłych agentów i personelu Biura, które świadczy usługi w zakresie doradztwa prawnego agencjom rządowym, przedsiębiorstwom, a czasem osobom prywatnym, w sprawach, w których nasze doświadczenie może być pomocne. Przypomniałem sobie, że kiedyś czytałem o tej grupie. - Państwa organizacja została zaproszona do udziału w śledztwie w sprawie JonBenet Ramsey w Boulder, prawda? Kilka lat temu. - Kilku naszych kolegów poproszono o udzielenie pomocy tej rodzinie. Z jednym wyjątkiem wszyscy odmówili. Jesteśmy dość wybredni, jeśli chodzi o dzielenie się naszym doświadczeniem. Tę konkretną propozycję łatwo było odrzucić. - Zakładam, że w tej chwili zajmujecie się sprawą innego rodzaju - powiedziałem. - Użyczacie swojego doświadczenia...? Oboje spojrzeli po sobie. Simes skinęła głową. - Zostaliśmy upoważnieni, by poinformować państwa - powiedział Custer - że wynajęła nas matka doktora Arnolda Dressera. Zważywszy, że oboje byli na pogrzebie Arniego, nie powinienem być zaskoczony. Mimo to byłem. Lauren wróciła do poprzedniego pytania. - Dlaczego odeszła pani z FBI, doktor Simes? Simes wyprostowała się nieznacznie. - Miałam problemy ze zdrowiem - odparła. Sposób, w jaki to powiedziała dawał do zrozumienia, że wolałaby, aby Lauren nie zadawała kolejnych pytań. - A pan, panie Custer? - Przepracowałem swoje dwadzieścia pięć lat. Jestem na emeryturze. * Violent Criminal Apprehension Program - Program Ścigania Brutalnych Przestępstw (przyp. tłum.). Lauren kiwnęła głową, jakby ich odpowiedzi były oczywiste. - A matka doktora Dressera wynajęła państwa do zbadania okoliczności śmierci jej syna, tak? - Tak - odparł Custer. - Co konkretnie chciałaby ustalić pani Dresser? - Chciałaby, żebyśmy ustalili, czyjej syn został zamordowany - powiedziała sucho Simes. - Zamordowany? - Z państwa wcześniejszego twierdzenia, że mój mąż jest w niebezpieczeństwie, wnioskuję, iż ustaliliście, że doktor Dresser jednak został zamordowany. - Ustaliliśmy? - powtórzyła Simes. - To chyba zbyt mocne słowo, jak na ten etap dochodzenia. Zaczęliśmy jednak zbierać materiał dowodowy, który wskazuje na możliwość, a nawet prawdopodobieństwo tego, że doktor Dresser padł ofiarą zabójstwa, a nie wypadku. - Jesteście państwo tu z nami, ponieważ znaleźliście coś, co łączy śmierć doktora Dressera z moim mężem, tak? - Mamy powody do... obaw - powiedziała Simes. - Doszłam do wniosku - oboje doszliśmy - że nasze obawy znajdują wystarczające poparcie w dowodach, by niepoinformowanie pani męża, że również może być w niebezpieczeństwie uznać za niedopełnienie obowiązku. - Ledwie znałem Arniego Dressera - zaprotestowałem. Poczułem na sobie protekcjonalne spojrzenie doktor Simes. Nie podobało mi się to. - Obawiam się, że jeśli nasza teoria jest prawdziwa, niebezpieczeństwo nie wynika z tego, jak dobrze pan go znał, doktorze Gregory, lecz z tego, kiedy pan go znał. - Nie widzieliśmy się od piętnastu lat. - Właśnie. Lauren spojrzała na mnie i jestem pewien, że ujrzała na mojej twarzy wyraz dezorientacji. - Co to znaczy „właśnie”? - spytała. - Co ma pani na myśli? - Istotą sprawy jest właśnie to, co działo się przed szesnastoma laty - powiedziała Simes. - Doktor Gregory i doktor Dresser przechodzili wtedy szkolenie na zamkniętym oddziale psychiatrii Ośrodka Nauk Medycznych Uniwersytetu Kolorado w Denver. Oddział znany był pod nazwą Ósmy Wschodni. Miała rację, jednak nie podniosło mnie to w żaden sposób na duchu. - Jakie to ma znaczenie? - spytałem. Przy sąsiednim stoliku usiadła właśnie rodzina z dwójką dzieci. Milt przerwał rozmowę. - Nie podoba mi się, jak to wszystko się odbywa - powiedział głośno. - Proszę, nie rozmawiajmy o tym tutaj. Może przejdziemy się i trochę przewietrzymy? Nawet nie tknąłem jedzenia. Zupełnie straciłem apetyt. Spytałem Lauren, czy ma ochotę na spacer. Powiedziała, że tak. Położyłem na stoliku czterdzieści dolarów za piwo, burito i zamieszanie, jakie spowodowaliśmy. - W porządku. Chodźmy się przejść - powiedziałem. Popołudnie było cudowne. Lekki wiatr od strony Gór Skalistych i promienie jesiennego słońca sprawiały, że osikowe liście na zboczach gór skrzyły się niczym miliony złotych gwiazd. Skłębione i targane wiatrem cumulusy płynęły leniwie po błękitnym niebie. Ciszę przeszywał co jakiś czas gwizdek lokomotywy kolejki z Georgetown zataczającej kółka po przeciwnej stronie wąskiej doliny. - Uwielbiam pociągi - powiedział Milt. - Szkoda, że nie mamy czasu. - Nie mamy - skarciła go ostro Simes. Jeśli miała dzieci, byłem pewien, że w supermarketach bez pytania nigdy nie ściągały niczego z półek. Lauren wzięła mnie za rękę i ruszyliśmy w stronę sklepu na wschodnim krańcu miasteczka. - Pamiętasz ten chleb? - spytała moja żona, wskazując na drzwi. - Mają tu świetny chleb. Musimy go kupić, zanim wrócimy do domu. Kupić chleb? Zaczynałem powoli tracić poczucie rzeczywistości. Dwoje byłych agentów FBI uważało, że ktoś chce mnie zabić, ale wydawało się, że na nikim, z wyjątkiem kelnerki, nie robiło to większego wrażenia. Przeszedłem jeszcze dwa kroki. - Czy ktoś może mi łaskawie wyjaśnić, co tu się, do cholery, dzieje? Milt spojrzał pytająco na Simes. Nie wiedziałem, czy darzy ją szacunkiem, czy po prostu się jej boi. Skinęła głową na znak, że nie ma nic przeciwko temu, żeby to on odpowiedział. - Najwyraźniej doktor Dresser jakiś czas temu nabrał przekonania, że coś dziwnego dzieje się z grupą ludzi, z którymi współpracował podczas swojego stażu w osiemdziesiątym drugim roku. Chodziło mu konkretnie o praktykantów, stażystów i opiekunów, pracujących w... czym? Zespole Pomarańczowym? Dobrze mówię? Na oddziale Ósmym Wschodnim szpitala szkoły medycznej. Czyli między innymi o pana, doktorze Gregory. Przechodził pan szkolenie w Zespole Pomarańczowym na Ósmym Wschodnim jesienią osiemdziesiątego drugiego, prawda? Razem z doktorem Dresserem? Staliśmy przed frontem rozsypującego się budynku. Wypłowiały szyld głosił, że kiedyś był to sklep spożywczy. Konstrukcja wyglądała, jakby miała się rozpaść od kichnięcia. - Tak - powiedziałem. - Byłem jednym z praktykantów na tym oddziale. Wtedy poznałem Arniego. Był psychiatrą na drugim roku stażu. - Wracając do tematu: od czasu śmierci ojca, kilkanaście lat wcześniej, doktor Dresser był bardzo związany ze swoją matką. Korespondowanie zaś stało się niemal jego nałogiem - pisał mnóstwo listów i e-maili. Po kilku latach zaczął martwić się o ludzi, z którymi pracował w Zespole Pomarańczowym. Wyznał matce, że wydaje mu się, że ciążyło nad nimi jakieś fatum. - Jakie? - spytałem. Lauren poklepała mnie po ręce. - Kochanie, wiem, że to dla ciebie trudne, ale bądź cierpliwy. Pozwól mu skończyć. Ssało mnie w żołądku. Lauren znosiła głód jeszcze gorzej niż ja. Jeśli czułem, że powinienem coś zjeść, to ona musiała wprost umierać z głodu. Dwóch młodych mężczyzn w kowbojskich butach, dżinsach lee i znoszonych stetsonach zatrzymało się na chwilę obok nas. Wpadłem już w taką paranoję, że sprawdziłem, czy nie noszą na biodrach kabur z coltami kaliber czterdzieści pięć. Wszyscy zamilkli, dopóki kowboje nie poszli dalej. - W porządku, niech pan mówi. Przepraszam - powiedziałem. - Nie szkodzi, rozumiem pana. To wszystko musi być dla pana dużym zaskoczeniem. Staram się jedynie przedstawić panu sytuację bez niepotrzebnego komplikowania. Milt nie zachowywał się jak typowy gliniarz. Znałem ich sporo - jeden był nawet moim dobrym przyjacielem - a Custer przekazywał złe wieści raczej jak dobry wujek, a nie jak policjant. Mimo to z niecierpliwością czekałem, aż skończy opowiadać. - Cofnijmy się do początku lat osiemdziesiątych. Pamięta pan opiekuna Zespołu Pomarańczowego, Susan Oliphant? - Tak. Była kierownikiem zespołu. - Spodziewałem się teraz usłyszeć, że została pełnoetatowym użytkownikiem czasu przeszłego. - Wie pan, że zmarła w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym? - Nie - odparłem powoli, przeciągając słowo i zakładając, że okoliczności jej śmierci, o których zaraz usłyszę, nie wróżą nic dobrego. Czy Arnie pisał mi o śmierci Susan? Chyba nie. Może napisał o tym w jednej z kartek, których nie chciało mi się przeczytać do końca. - Była pilotem. Wiedział pan o tym? Zginęła w katastrofie lotniczej. Rozbiła się małą cessną, sto siedemdziesiątką dwójką. Razem z nią zginęła jej dwunastoletnia siostrzenica. Samolot wbił się w stok Airondack, przy ładnej pogodzie. Zapisy łączności z kontrolą ruchu powietrznego tuż przed wypadkiem były wstrząsające; wynikało z nich jasno, że w samolocie wystąpiła jakaś poważna usterka. - Bardzo mi przykro. - Mówiłem prawdę. Lubiłem Susan. Niektórzy psychiatrzy z Zespołu Pomarańczowego traktowali psychologów praktykantów jak młodsze rodzeństwo, którym trzeba się opiekować na polecenie rodziców niezdających sobie nawet sprawy, jacy potrafimy być uciążliwi. Susan Oliphant taka nie była. Nie słyszałem o niej przez ostatnie kilkanaście lat nic poza tym, że wyjechała z miasta. Jeszcze raz spróbowałem sobie przypomnieć, czy w którejś z bożonarodzeniowych kartek Arnie nie pisał ojej śmierci. Nic z tego. Czyżbym był aż tak bezduszny? Miałem nadzieję, że nie. - Po rutynowym dochodzeniu - ciągnął Milt - Państwowa Komisja Bezpieczeństwa Transportu uznała katastrofę za wypadek spowodowany awarią cięgien układu sterowniczego. Siła uderzenia zniszczyła jednak większość dowodów. - Nie mogła sterować samolotem? - Generalnie rzecz biorąc, tak. Dotknąłem ramienia Lauren. - Rodzaj śmierci? - spytałem. Kątem oka dostrzegłem, że Simes uśmiechnęła się leciutko. Moje pytanie sprawiło jej przyjemność. Z wyraźną ulgą zrozumiała, że ona i Milt nie będą musieli łączyć za mnie elementów układanki. - Wypadek. Nie wiem dlaczego, ale odwróciłem się do Simes. - Wy jednak niekoniecznie zgadzacie się z opinią koronera w tej sprawie? Milt jakby nie zauważył mojej nieuprzejmości. - Za chwilę do tego dojdę. Mogę mówić dalej? - Jasne. Proszę. - Doktor Matthew Trimble? - Tak, pamiętam go. Matt był psychiatrą na stażu. Na oddziale był moim konsultantem medycznym. On też nie żyje? - Teraz udawałem głupiego. Wiedziałem o odejściu Matta. Wiadomość o jego bezsensownej śmierci błyskawicznie rozeszła się wśród psychiatrów i psychologów Kolorado. Jego śmierć dotknęła nas wszystkich, jednych bardziej, drugich mniej. Matt był jedynym zawodowym lekarzem, który tak zaplanował swoją karierę, by pomagać ludziom tak, jak obiecał to sobie w młodości. Nie byliśmy przyjaciółmi, ale bardzo go szanowałem. - Tak. Zginął w dziewięćdziesiątym pierwszym. Ktoś strzelił do niego z przejeżdżającego samochodu w południowo-wschodnim Los Angeles, kiedy wychodził z publicznej przychodni, w której pracował jako wolontariusz przy programie zwalczania narkomanii. On... - Stamtąd pochodził. Z Compton. Tam się wychował i tam wrócił do pracy. - Zgadza się. Nikt nie został aresztowany, sprawajest wciąż otwarta. Miejscowi policjanci twierdzili, że według nich był przypadkową ofiarą. Ćpun, który szedł obok niego, również został trafiony. W Los Angeles było wtedy sporo takich strzelanin. Krwawe Lato i tak dalej... - przerwał. - W tym przypadku rodzaj śmierci to, oczywiście, zabójstwo. To jedyny przypadek spośród tych, o których panu opowiem, w którym rodzajem śmierci było zabójstwo. - Ile ich jeszcze jest? - wykrztusiłem. Nie odpowiedział. - Następny przypadek miał miejsce w roku dziewięćdziesiątym czwartym. Ten był nieco bardziej skomplikowany. Serce niemal mi stanęło. Nie. Nie Sawyer. - Doktor Wendy Asimoto. Odetchnąłem. Nie wiedziałem o śmierci Wendy. Choć przez te lata nie myślałem o niej zbyt często, bez trudu przypomniałem sobie jej twarz. - Wendy była psychiatrą na stażu, na drugim roku, tak jak pozostali. Była od nas starsza, miała około trzydziestki. Zanim przyszła do Ośrodka Medycznego na szkolenie psychiatryczne, skończyła staż na internie. Pamiętam, że podchodziła do niego dość sceptycznie. - Ma pan świetną pamięć, doktorze Gregory - pochwaliła mnie zaskoczona doktor Simes. Przez chwilę miałem ochotę powiedzieć im, żeby zwracali się do mnie po imieniu, ale nie byłem pewien, czy jestem gotów na taką zażyłość. - Czy to już koniec? - spytałem. Pragnąłem, by Wendy Asimoto była ostatnim martwym psychiatrą. Milt popatrzył na liście i zamilkł na chwilę, dopuszczając do głosu gwizdek kolejki rozbrzmiewający w całej dolinie. Nie miał zamiaru skończyć wyliczanki. - Doktor Asimoto przerwała staż po drugim roku. Doszła do wniosku, że jednak woli internę. W dziewięćdziesiątym trzecim pracowała już jako lekarz okrętowy dla Cunard Line. Zniknęła z pokładu statku na Bałtyku, po wypłynięciu z Sankt Petersburga, czwartego dnia dwunastodniowego rejsu w czerwcu dziewięćdziesiątego czwartego. Nikt nie widział, żeby wypadła za burtę. Nie znaleziono ciała, ale uznano ją za zmarłą. Rodzaj śmierci wciąż nie został ustalony, choć powszechnie uważa się, że był to wypadek. Nie badaliśmy tego, ale pojawiały się plotki, że zaczęła pić. - Była lekarką na statkach wycieczkowych? - Przez kilka lat. - I alkoholiczką? - Być może. To się zdarza. - Ale wy w to nie wierzycie? W ten wypadek? - Mogę mówić dalej? - Wolałbym, żeby pan już skończył. Custer spojrzał na mnie, jakby martwiła go moja niecierpliwość. - Niestety, obawiam się, że to jeszcze nie koniec. Zaczynałem się denerwować, a nie chciałem, by Lauren dowiedziała się, dlaczego. - Myślę, że powinniśmy gdzieś usiąść - powiedziałem. Lauren spojrzała mi w oczy, przygryzła wargę i objęła mnie w pasie. - W mieście jest tylko KP, prawda? Simes wyglądała na zmęczoną. - A może wasz samochód? - powiedziała. - Jest wystarczająco duży, zmieścimy się wszyscy. Ruszyliśmy w stronę land cruisera. Rozpaczliwie starałem się zmienić temat, ale nie wiedziałem jak. Nie chciałem, by Simes i Custer byli przy mnie, kiedy dowiem się, że Sawyer Sackett nie żyje. Najgorsze było jednak to, że nie chciałem również, by była przy mnie Lauren. Następny przypadek jest najdziwniejszy ze wszystkich i jak dotąd ostatni - powiedział Milt. - Zdarzył się w lutym tego roku. Zakręciło mi się w głowie, jakby krew odpłynęła mi z twarzy. Luty? Tego roku? To po ostatniej kartce Arniego. Może Sawyer nie żyje, a ja nic o tym nie wiem. Siedziałem za kierownicą mojego samochodu; zachowałem jeszcze dość przytomności umysłu, by dostrzec ironię siedzenia w tym właśnie miejscu. Lauren zajęła miejsce z tyłu, pozwalając jednemu z byłych agentów usiąść obok mnie. Na razie główną postacią spektaklu był Milt, dlatego to właśnie on zajął przedni fotel pasażera. Simes siedziała za mną - widziałem w lusterku jej beznamiętną twarz. Nagle przestałem być pewny, czy jasny kosmyk w jej włosach jest po prostu bardzo jasnym blond, czy przedwczesną siwizną. Słońce powoli zachodziło, ostatnie minuty dnia spędzając przycupnięte na krawędzi gór obramowujących południowy horyzont. Jego promienie odbijały się od karoserii samochodu. Przekręciłem kluczyk w stacyjce, żebyśmy mogli otworzyć okna i wpuścić do środka trochę powietrza. Nie zrobiła tego jedynie Simes. Kiedy do wnętrza wpadł lekki podmuch, dwa razy dotknęła włosów, na skroni i z tyłu głowy. - Co pan ma na myśli? - spytała Lauren. - Dla mnie wszystkie te śmierci są dziwne. Custer obrócił się na siedzeniu twarzą do niej. - Ma pani rację, oczywiście. Tym razem jednak od poprzedniego wypadku minęły ponad dwa lata. Temu zabójstwu morderca poświęcił sporo czasu i dokładnie je zaplanował. Sposób, w jaki to zrobił, był bardzo wymyślny; ofiara zginęła w domowym solarium. Nie mogłem wykrztusić słowa. - Co? - spytała Lauren. - Jak? - Miała chorobę skóry... jak to się nazywało, A.J.? - Zauważyłem, że Custer nagle zaczął mówić jak gliniarz. Zastanawiałem się, czy była to umyślna zmiana tonu, czy po prostu wracały stare nawyki. - Nie pamiętam - zmarszczyła czoło Simes. - Może sobie przypomnę. - Nieważne. W każdym razie używała solarium do leczenia ultrafioletem. Robiła to w domu, regularnie. Miała taką dużą, bajerancką kapsułę... Wiecie, o co mi chodzi? Taką, jakie stoją w salonach. Podobne do muszli, zamykane od góry, z lampami z góry i z dołu. Trzeba do nich zakładać takie specjalne gogle, żeby nie ugotować sobie oczu. Mam lekką klaustrofobię i za nic bym tam nie wlazł. Proszę. Czy to Sawyer? Proszę. - W każdym razie nastawiła zegar, weszła do środka, zamknęła pokrywę, założyła gogle i włączyła lampy. Natychmiast wydarzyły się dwie rzeczy. Po pierwsze, wysiadł zegar. Nie odliczał czasu, więc lampy nie przestawały grzać. Po drugie, zepsuł się jeden z zawiasów, maszyny nie dało się więc otworzyć. Jeśli w domowym solarium te dwie rzeczy wydarzają się jednocześnie, wychodzi nam przepis na pieczonego człowieka. - Dlaczego po prostu nie wyciągnęła wtyczki? - spytała Lauren. - Błąd w konstrukcji. Przewód wychodzi w nogach kapsuły. Kiedy zamknie się pokrywę, nie ma mowy, żeby się w środku obrócić. - A pokrywy nie dało się otworzyć siłą? Custer potrząsnął głową. - Nie. Solidnie się zatrzasnęła. - Nie można jakoś wypełznąć? - Nie w tym modelu. - Czyli umarła? - W końcu tak. Rodzina znalazła japo prawie dwóch dniach, ale zmarła dopiero po kolejnych trzydziestu sześciu godzinach. Lauren popatrzyła na mnie z mieszaniną współczucia i troski. Na szczęście zauważyła, w jakim jestem stanie. - Biorąc pod uwagę całość naszej rozmowy, uważacie, że ktoś majstrował przy solarium? - Zegary czasem się psują, prawda? - powiedział Custer. - Zbadamy to. Kapsuła wciąż jest wśród dowodów rzeczowych. Ale zawias? Nawet miejscowi gliniarze uważali, że to podejrzane. Próbowali znaleźć serwisanta, który ostatnio robił coś przy kapsule - co zupełnie przypadkiem miało miejsce poprzedniego dnia - ale nie udało im się. Pracował w serwisie tylko sześć tygodni. Zniknął natychmiast po ostatniej wizycie. Nie odebrał wypłaty, nie pożegnał się. - Robił coś przy zawiasach albo zegarze? - Nie powinien. Miał tylko wymienić żarówki. Policja dokładnie mu się przyjrzała. Musiał zrobić zdjęcie do identyfikatora, więc to mają. Zostawił trochę papierów, które wyglądająna fałszywe. Nigdy nie mieszkał pod adresem, który podał pracodawcy. Po tym, jak ta kobieta się upiekła, zniknął jak smród na wietrze. Pomyślałem, że Custer wygląda na nieco zakłopotanego swoim doborem porównań. Wiedziałem, że Lauren zupełnie to nie przeszkadza; wsunęła język pod górną wargę i byłem pewien, że właśnie nad czymś się zastanawia. - Gdybyście byli ciekawi - ciągnął Milt - rodzaj śmierci w tym wypadku jest nieustalony, jak można się było spodziewać. Miejscowi gliniarze nie lubią wysłuchiwać takich rzeczy od ludzi naszego pokroju, ale prawda jest taka, że ich eksperci nie mają pewności co do majstrowania przy kapsule. Doktor Simes i ja nakłaniamy ich, żeby zapakowali ją i wysłali do laboratorium FBI. Obawiam się, że chłopcom, którzy oglądali ją na miejscu, udało się zepsuć wszystko z punktu widzenia biegłych sądowych. Tak czy inaczej na dzień dzisiejszy nie mają żadnych konkretnych dowodów, że ktoś maczał w tym palce, ani możliwości wyśledzenia tego kogoś i przesłuchania go. - Zniknął bez śladu? - spytała Lauren. - Właśnie - odparł Milt. - Jednak to wcale nie jest dziwne. Nasz kolega jest niezły. - Ale macie zdjęcie? - Tak, ale nie na wiele się zda. Długie włosy i broda. Okulary z barwionymi szkłami tak wielkie, że clown mógłby w nich iść starać się o pracę w cyrku. - Czyli to była ostatnia ofiara? - spytała Lauren. - Przed doktorem Dres-serem, oczywiście. - Ostatnia, o której wiemy. Pani męża znaleźliśmy bez większych trudności, proszę pani. Zidentyfikowaliśmy jeszcze jednego członka Zespołu Pomarańczowego, który według nas może być w niebezpieczeństwie. Jak dotąd była... nieosiągalna. Wyjechała z miasta. Jedno z nas lub oboje poszukamy jej, kiedy tylko opuścimy Kolorado. - Kto to? - spytałem tak nonszalancko, jak tylko mogłem. Custer postukał się w skroń. - Przepraszam, mam w głowie mętlik. A. J., jak ona się nazywała? - Sawyer Faire - powiedziała Simes bez zastanowienia. - Pamięta pan doktor Faire, doktorze Gregory? Sawyer żyje. - Oczywiście - zająknąłem się. - Nazywała się wtedy Sawyer Sackett, była stażystką na psychiatrii. W zespole było dwóch praktykantów i troje stażystów. Pamiętam, że odeszła z programu w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Może to wszystko wiąże się z czymś, co stało się po jej odejściu? W takim wypadku nie groziłoby jej żadne niebezpieczeństwo. Kiedy dowiedziałem się, że Sawyer żyje, poczułem się, jakby moje płuca po raz pierwszy od dziesięciu minut zdołały przyjąć trochę tlenu. Nie chciałem już o niej rozmawiać. - Nie powiedział pan, kto to był - powiedziałem do Custera. - Ten ktoś, kto zginął w solarium. - To pana przełożony z kliniki, doktorze Gregory - odpowiedziała z tylnego siedzenia Simes. Wydawało mi się, że mówiła niepotrzebnie prowokującym tonem. - Doktor Amy Masters. - O Boże. - Kiedy pracowaliśmy razem na oddziale zamkniętym dla dorosłych pacjentów, Amy Masters miała pięćdziesiąt parę lat. W momencie śmierci była więc starszą panią pod siedemdziesiątkę. - Była drobna, delikatna, nie mogła... Milt dokończył moją myśl. - ...w żaden sposób podnieść pokrywy. Popatrzyłem przez okno na stare górnicze miasteczko, na cienie wydłużające się na pylistej drodze i ginące w ciemności. Wieczorny spektakl światła i cienia nie zmienił się w Silver Plume od stu lat. W samochodzie zaległa cisza. - Chcę jechać do domu - powiedziałem wreszcie. - Poczekaj chwilę, kochanie - powstrzymała mnie Lauren i zwróciła się do dwójki agentów: - Po pierwsze, czy uważacie państwo, że Alanowi zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo? Czy jesteście tego pewni? Simes zastanawiała się nad odpowiedzią na tyle długo, że mój zły nastrój jeszcze się pogorszył. - Nie. Żadne z tych morderstw, jeśli rzeczywiście były to morderstwa, nie było wynikiem impulsu. Wręcz przeciwnie. Doktor Dresser nie żyje od zaledwie tygodnia, a z tego, co wiemy, żaden zgon nie nastąpił szybciej niż osiem miesięcy po poprzednim. Jeśli nasze podejrzenia są słuszne, człowiek, który za nimi stoi, zaczyna właśnie planować zabójstwo kolejnej ofiary. Może nią być doktor Gregory, może nią być doktor Faire. - W porządku - powiedziała Lauren. - Czy macie państwo zamiar powiedzieć nam, co, według was, powinniśmy zrobić? Czy będziecie nas tylko straszyć przypuszczeniami? Wtrąciłem się, zanim Simes zdążyła odpowiedzieć. - Naprawdę bardzo chciałbym jechać już do domu... Lauren znów mnie zignorowała. - Czy jakiekolwiek organy ścigania podzielają waszą opinię na temat tych śmierci? - Proszę pamiętać, że zajmujemy się tym dopiero od pięciu dni - odpowiedział Custer, jakby chciał się bronić. - To dopiero wstępne założenia. Zrobiliśmy kawał dobrej roboty, ale jeszcze sporo przed nami, gwarantuję to państwu. Jesteśmy tylko my i kilku znajomych, których poprosiliśmy o pomoc. Nie dysponujemy takimi środkami jak Biuro. Odpowiedź Simes była bardziej precyzyjna. - Jedyne formalne śledztwo, które wciąż jest w toku, dotyczy śmierci w solarium, czyli doktor Masters. Dopóki matka doktora Dressera nie poinformowała nas o jego przypuszczeniach, nie było powodów, by łączyć pozostałe wypadki. Jeśli zastanowicie się państwo nad tym, zrozumiecie, że mamy do czynienia z różnymi jurysdykcjami w bardzo różnych miejscach, zupełnie różnymi sposobami działania i bardzo długim okresem. Lauren zaczynała odgrywać rolę adwokata diabła. Wiedziałem, że sama nie wierzy w swoje obiekcje, ale wątpiłem, by wiedzieli to również Simes i Custer. - Jak dotąd, jeśli dobrze zrozumiałam, państwa wnioski na temat tego, że mój mąż może być w niebezpieczeństwie, oparte są wyłącznie na zbiegach okoliczności i domysłach - powiedziała. - Słyszycie państwo tętent kopyt i, według mnie, zakładacie, że to zebry, nie konie. - Nie, proszę pani, nie - powiedział Custer. - To nie tak. Tak, jak pani mówi, zaczęliśmy iść za tętentem kopyt, zachowując przy tym sporą dozę sceptycyzmu. Po drodze znaleźliśmy jednak zebrze łajno. Dlatego uważamy, że to zebry, a nie konie. Nagle pojąłem, czego jestem świadkiem. Lauren zmusiła oboje gliniarzy do odegrania roli policjantów, którzy muszą przekonać prokuratora do jakości swoich dowodów. Byli agenci przechodzili przez to tysiące razy z prokuratorami federalnymi. Lauren robiła to tysiące razy z miejscowymi gliniarzami. Wzajemne podejrzenia sprawiły, że atmosfera stała się ciężka. - Zakładam, że poszliście z waszymi podejrzeniami do dawnego pracodawcy - powiedziała Lauren. - Seria zabójstw w różnych stanach z pewnością podpada pod FBI. Co powiedzieli? - Rozmawialiśmy nieoficjalnie z Biurem - powiedziała Simes. - Jeden z moich dawnych kolegów okazał zawodową ciekawość. Poprosił, żebyśmy dowiedzieli się czegoś więcej i wrócili z tym do niego. To właśnie próbujemy zrobić. W takich sprawach zawsze ciężko o dowody. - Czy istnieje jakiś konkretny powód, dla którego FBI nie chce się w to angażować? Simes odchrząknęła. - Tego typu przypadki najtrudniej uznać za seryjne morderstwa, a rozwiązać je jest jeszcze trudniej, pani Crowder. Dwa lub więcej zabójstw łączy się zazwyczaj na podstawie dowodów rzeczowych lub zeznań naocznych świadków. Kiedy tego nie ma, opieramy się na wyszukiwaniu podobieństw w okolicznościach, ofiarach i sposobie działania. Jestem pewna, że pani to wie. - A w tym przypadku nie dysponujecie państwo żadną z tych rzeczy - odparła Lauren. - Jedyny fakt to taki, że wszystkie ofiary - jeśli rzeczywiście są ofiarami - pracowały razem przez kilka miesięcy... kiedy? Piętnaście lat temu? - To prawda. Jeśli agent specjalny Custer i ja mamy rację, szukamy mordercy, który przechowywał i uzupełniał akta potencjalnych ofiar przez piętnaście lat. Skrupulatnie planuje morderstwa, jedno po drugim. Przeprowadza je w taki sposób, że okoliczności śmierci każdej z ofiar pasują do jej trybu życia. Za każdym razem stosuje inną metodę, by nie dało się powiązać wszystkich morderstw i wykryć w nich jego ręki, a same morderstwa planuje tak, by wyglądały na wypadki lub przypadki. Nie zostawia wizytówek i nie zbiera trofeów. Jak dotąd wykazuje cierpliwość godną Hioba. Z wyjątkiem ostatniego morderstwa, doktor Masters, z policyjnego punktu widzenia jest zupełnie niewidzialny. - Simes przerwała na chwilę. - Doktor za doktorem. Można powiedzieć, że to kolekcjoner. Głos Lauren złagodniał. Chyba chodziło jej o to, by Simes przyznała, jak bardzo kruche podstawy mają jej podejrzenia. - Jednak mimo wszystkich hipotez, jesteście na tyle przekonani o słuszności swoich podejrzeń, że przyjechaliście do Kolorado ostrzec Alana, że prawdopodobnie jest kolejnym celem? Custer wzruszył ramionami. - „Prawdopodobnie” to trochę za mocno powiedziane. Bardziej pasuje pół na pół. Ciekaw byłem, czy Simes go poprawi i zmieni proporcje. Osiemdziesiąt na dwadzieścia? Dostrzegła w lusterku moje spojrzenie. - Jesteśmy tu, by pana ostrzec, doktorze Gregory - powiedziała szybko. - To prawda. Mam nadzieję, że weźmie pan sobie do serca spryt pana przeciwnika. Przyjechaliśmy jednak również prosić pana o pomoc. Uważam, że jeśli chcemy powstrzymać tego człowieka, nie dopuścić, by zabił kolejne dwie osoby, w pierwszej kolejności musimy go zidentyfikować i odszukać, by móc zwrócić na niego uwagę federalnych i stanowych organów ścigania. Zostały tylko dwie osoby, które jesienią osiemdziesiątego drugiego pracowały w Zespole Pomarańczowym Ósmego Wschodniego i mogą pomóc nam zidentyfikować potencjalnych kandydatów. Jedną z nich jest pan. Drugą doktor Faire. - Jak mam wam pomóc? - zapytałem, wstrzymując oddech. Odwróciłem się na fotelu, by spojrzeć jej w twarz. Chociaż wciąż nie miałem pewności, czy dostrzegam delikatne problemy z mięśniami oczu i nie byłem w stanie wychwycić nic dziwnego w sposobie, w jaki budowała zdania, zobaczyłem coś innego. Na twarzy Simes pojawił się znajomy duch popołudniowego zmęczenia. Wyglądała na tak samo wyczerpaną jak Lauren. Może naprawdę ma stwardnienie rozsiane. - Musimy zidentyfikować potencjalnych podejrzanych - powiedziała, tłumiąc ziewnięcie. - Myśli pani o kimś konkretnym? Odwróciła głowę i znów ziewnęła w zwiniętą dłoń. Na jej twarzy zaczęła pojawiać się frustracja. Nie wiedziałem, czy powodem tego byłem ja, czy nadejście popołudniowej apatii. - Kto, według pana, mógłby za tym stać? - powiedziała. - Kto mógł mieć motywację i cierpliwość, by zaplanować wymordowanie całego personelu oddziału zamkniętego? Grupy ludzi, która pracowała razem tylko przez kilka miesięcy? Wiedziałem, o co jej chodzi. - Uważacie, że to jakiś były pacjent? Simes wzruszyła ramionami, a na jej szczupłej twarzy dostrzegłem cień uśmiechu. Udało jej się sprawić, żebym ja to powiedział. Tak, jakby to był mój pomysł. Przypomniałem sobie, że muszę być ostrożny; prawdopodobnie była dobra w tym, co robiła. - Dlaczego jakiś pacjent miałby chcieć nas pozabijać? - spytałem. - To bez sensu. Poza tym żaden pacjent nie miał kontaktu ze wszystkimi lekarzami. Może z dwoma, może z trzema, ale na pewno nie ze wszystkimi. Każdym opiekował się jeden stażysta i jeden praktykant. To wszystko. - Na oddziale nie prowadziło się terapii grupowych? Trudno mi w to uwierzyć, doktorze Gregory. - W porządku, ma pani rację. Mógł zetknąć się z kimś jeszcze. - Tylko zjedna osobą? Grupy nie prowadziło dwóch terapeutów? Znała strukturę zespołu. - W porządku, dwóch. Było dwóch prowadzących. - Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę: jeśli pacjent widywał się z praktykantem psychologiem, miał też kontakt ze stażystą-psychiatrą, który zajmował się sprawami medycznymi i lekami? Przytaknąłem. - A podczas terapii grupowej mógł zetknąć się z innym praktykantem i innym stażystą? To możliwe? - Tak. - A stażyści zlecali czasami przeprowadzenie testów psychologicznych własnych pacjentów. Robili je praktykanci psychologii, prawda? W cztery oczy z pacjentem stażysty. To też prawda? Stażyści faktycznie zlecali testy własnych pacjentów. Za często, pomyślałem. Nie raz podejrzewałem, że robili to specjalnie, żeby na barki praktykantów zrzucić więcej pracy. - Tak. Praktykanci czasami przeprowadzali testy psychologiczne pacjentom stażystów psychiatrii. - A więc było możliwe, że z jednym pacjentem mieli kontakt wszyscy praktykanci i wszyscy stażyści. - Myślę, że tak. Ale co z dwoma przełożonymi? Co z doktor Oliphant i doktor Masters? Simes podrapała się lewą ręką w szyję i pozwoliła, żebym sam odpowiedział sobie na to pytanie. Lauren liczyła coś na palcach. - Chwileczkę - powiedziała. - A co z drugim praktykantem? Nikt o nim nie mówi. - O niej - poprawiłem. - Nazywała się Alix Noel. Zmarła na białaczkę kilka lat po praktyce. - Odwróciłem się gwałtownie do Simes. - Nie podejrzewacie...? - Nie. Nie w tym wypadku. - Nie mogę państwu pomóc, doktor Simes - powiedziałem. - Nie mogę podać wam nazwisk pacjentów. - Dlaczego? - Wie pani, dlaczego. To było dawno temu. Poza tym tożsamość pacjentów oddziału jest objęta tajemnicą lekarską. Simes westchnęła, ściągając usta, by okazać swoje rozczarowanie. - Pan i doktor Faire jesteście potencjalnymi ofiarami. Prawdopodobnymi ofiarami. A pan z powodu jakichś przepisów nie chce pomóc mi zidentyfikować mordercy, który mógł zabić pięcioro pańskich kolegów i koleżanek. - Przepisy? Tajemnica lekarska to nie przepisy. Mówią państwo o domniemanym mordercy. Muszę wam to przyznać - rozsnuliście niesamowitą sieć. Ale to nie znaczy, że wszystkie pająki to czarne wdowy. W momencie, w którym to powiedziałem, zdałem sobie sprawę, że nie mam pojęcia, co to znaczy. Spróbowałem ukryć swoją bezmyślność stwierdzeniem, w które sam nie wierzyłem. - Nie ma żadnych dowodów, że to wszystko dzieło pojedynczego mordercy, czy tak? Simes wzruszyła ramionami. - Zaryzykuje pan życiem, żeby to sprawdzić? Teraz ja wzruszyłem ramionami. - Zaryzykuje pan życiem doktor Faire, żeby to sprawdzić? Nie, dziękuję bardzo. - Dlaczego nie pojadą państwo bezpośrednio do szpitala? - spytałem. - Dlaczego nie weźmiecie od nich akt pacjentów? Simes odrobinę uniosła głowę. - Szpital odmówił nam wglądu do nich. - A pielęgniarki i pielęgniarze? - Nie znają tylu szczegółów na temat pacjentów, co praktykanci i stażyści. Przecież pan wie. - Na oddziale był też pracownik socjalny, który miał pomagać rodzinom pacjentów. Nazywała się... - Szukamy pani Pope. Nie byliśmy w stanie jej znaleźć. Oczywiście, możliwe, że szukamy członka rodziny któregoś z pacjentów. Pan i Sawyer Faire jesteście o wiele pewniejszym źródłem informacji. Znaliście pacjentów i ich rodziny. - Chyba właśnie próbuje pani powołać się na sprawę Tarasoffa. Próbowała pani tego w szpitalu? - Oczywiście. Kierownik archiwum przyprowadził uniwersyteckiego prawnika, który szybko znalazł luki w mojej argumentacji. Jak dotąd nikt nie groził panu ani doktor Faire, czyli nie ma potencjalnej ofiary. Tak więc Tara-soff odpada. W sprawie Tarasoff przeciw stanowi Kalifornia zapadła decyzja, w myśl której lekarze zajmujący się problemami ze zdrowiem psychicznym mieli „obowiązek ostrzec” potencjalną ofiarę, jeśli pacjent czynił „wyraźne groźby” w stosunku do „możliwej do zidentyfikowania osoby”. Z jakiegoś powodu chciałem odnieść pyrrusowe zwycięstwo. - Prawdopodobnie kryterium „wyraźnej groźby” również nie zostało spełnione - powiedziałem. Simes milczała, więc ciągnąłem: - Uważa pani jednak, że w przeciwieństwie do administracji szpitala ja zignoruję fakt, że sprawa wcale nie przypomina precedensu Tarasoffa? - Szczerze mówiąc, doktorze Gregory, uważamy, że ma pan nieco większą motywację, by z nami współpracować. - Chęć pozostania przy życiu? Oczy Simes były już na wpół zamknięte. - Mhm. Zostać przy życiu. Najlepsza motywacja. Przy okazji, taki był temat mojej pracy doktorskiej. Psychologia motywacyjna. - Potrafi pani wymyślić jakiś motyw dla mordercy, doktor Simes? - Jasne. Zrujnowaliście mu życie, więc on rujnuje wasze. Albo kończy wasze, ściśle mówiąc. Nie wiem, co mu zrobiliście. Nie wiem, dlaczego was obwinia. Zastanawiając się jednak nad motywacją, jaką mógł mieć były pacjent, proszę pamiętać, że z definicji ludzie, których podejrzewamy, nie byli uważani za szczególnie dobrze przystosowanych do rzeczywistości. Odwróciłem się i spojrzałem na Lauren. Próbowałem opanować ogarniające mnie przerażenie, ale byłem pewien, że zobaczyła je w moich oczach. - Chcę jechać do domu - powiedziałem. - Tam będę mógł się nad tym lepiej zastanowić. - No właśnie, przecież o nic więcej pana nie prosimy - rzucił Milt, próbując poprawić atmosferę. - Prześpijmy się z tym i porozmawiajmy jutro. Simes spojrzała na niego ze złością, ale wyglądała, jakby naprawdę chciała się przespać. Kiedy zjeżdżaliśmy ze stromego wzgórza za Silver Plume, Lauren dwa razy delikatnie dotknęła mojego uda. - Wiesz, gdybyśmy to sobie tylko wyobrażali, albo gdyby to był film, Simes wyglądałaby jak Gwyneth Paltrow, a Milt byłby dobrze zbudowanym przystojniakiem - powiedziała, próbując dodać mi otuchy. - Wiesz, kimś w stylu Harrisona Forda albo Michaela Douglasa. A my nie bylibyśmy śmiertelnie przerażeni. Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się niewyraźnie. Tylko tyle byłem w stanie zrobić. Przez jakiś kilometr trzymaliśmy dłonie splecione na dźwigni zmiany biegów i milczeliśmy. Każde z nas rozmyślało nad niepokojącymi wieściami Custera i Simes. W Georgetown zjechałem z autostrady i zatrzymałem się na stacji benzynowej, gdzie skorzystaliśmy z toalety i kupiliśmy coś do pogryzania w samochodzie, żeby jakoś wynagrodzić sobie burito, którego nie mieliśmy nawet okazji spróbować. Kiedy dotarliśmy do skrętu na Winter Park, Lauren już spała. Stwardnienie rozsiane zmuszało ją do popołudniowej drzemki, a tak pełne wrażeń popołudnie jeszcze zwiększyło jej zmęczenie. Zastanawiałem się, czy i doktor A.J. Simes śpi obok Miltona Custera na przednim siedzeniu ich wynajętego forda taurusa. Nie przypominam sobie, żebym w ostatnich smugach światła ginącego szybko w urwistych kanionach ciągnących się wzdłuż Siedemdziesiątej mię-dzystanowej na zachód od Idaho Springs, zobaczył jeszcze jakieś złote liście. W Golden skręciłem na autostradę dziewięćdziesiąt trzy i pojechałem na północ, w kierunku Boulder. Zapadła ciemna i bezksiężycowa noc. Przemknąłem obok Fabryki Broni Jądrowej Rocky Flats, nie zważając ani na pluton, ani na ograniczenie prędkości. W niecałą godzinę po opuszczeniu Georgetown skręciłem w polną drogę prowadzącą do naszego domu w Spanish Hills, na wschodnim stoku Doliny Boulder. Nic się nie zmieniło. W dole migotało miasto, a w świetle skrzących się gwiazd niewyraźnie majaczyły kontury poszarpanych szczytów Front Range. Skręcając na podjazd do domu, czułem się zupełnie zwyczajnie. Krajobraz na zachodzie był jak zwykle wspaniały. Nasz mały dom ciągle wymagał malowania i wymiany dachu. Przydałoby się wstawić nowe okna, albo przynajmniej umyć stare. Emily, nasz bo-uvier, skakała wokół samochodu, tak jak robiła to zawsze, kiedy ja i Lauren znikaliśmy z domu na dłużej niż godzinę, zwłaszcza jeśli nasza nieobecność wypadała w porze psiej kolacji. Gdy parkowałem samochód, skupiłem się na tych rzeczach, upewniając się i pocieszając, że gwiazdy na niebie wciąż układają się w te same konstelacje. Na moim nocnym niebie pojawiła się jednak również świecąca kometa, jasna jak Hale-Bopp. Wiele wysiłku kosztowało mnie powstrzymanie się, żeby na nią nie patrzeć i nie dać się oślepić groźbie, jaką ze sobą niosła. Emily od śniadania była sama, więc pobawiłem się z nią i nakarmiłem. Lauren w tym czasie zeszła na dół, by się wykąpać. Kiedy znalazłem się w domu, włączyłem wieżę i puściłem starą płytę Bonnie Raitt tak głośno, że basy wprawiły w wibrację luźną taflę szyby w północnej ścianie jadalni. Wyłączyłem fonię w małym czarno-białym telewizorze w kuchni, żeby móc obserwować ewentualne próby zakłócenia mojej prywatności przez wielki świat, i zająłem się przysmażaniem cebuli na fritattę. Wyglądało na to, że na kanale czwartym leciał program o jesiennych liściach. Na czarno-białym ekranie reportaż tracił wiele ze swego uroku. Przez moment zapomniałem o trapiących mnie zmartwieniach. Przez kilka chwil wszystko było w porządku, a potem przypomniałem sobie to, co mnie dziś spotkało i zacząłem rozmyślać o tym, że być może ktoś bardzo sprytny i niesłychanie cierpliwy chce mnie zabić. Na kuchennym stole leżały najnowsze projekty architekta odnawiającego nasz mały domek, z jednej strony przyciśnięte mosiężnym młynkiem do pieprzu, z drugiej zakręconym słoikiem masła orzechowego. W obecnej postaci plany mocno różniły się od tego, co ja i Lauren mieliśmy na myśli, kiedy zabieraliśmy się wreszcie za wielokrotnie odkładaną przebudowę domu. Początkowo chcieliśmy powiększyć kuchnię przez dodanie jednego pomieszczenia od północy oraz dobudować na dole nowy gabinet i łazienkę. Choroba Lauren zmusiła nas jednak do zadbania o to, by miała dostęp do wszystkiego na jednej kondygnacji domu, co oznaczało dobudowanie sypialni i łazienki na górnym, głównym piętrze. W tym momencie górne piętro miało dwieście sześćdziesiąt metrów kwadratowych powierzchni, a dolne sto trzydzieści; projekt architekta zakładał niemal dwukrotne powiększenie głównego poziomu. Sam pomysł oddawania mojego domu w ręce ekipy wynajętej dwanaście godzin temu wydawał mi się przytłaczający. W tej chwili było to dla mnie zupełnie niewyobrażalne. Podszedłem do stolika, podniosłem słoik z masłem orzechowym oraz młynek i patrzyłem, jak papier zwija się i spada na podłogę. Był to bezsensowny gest, ale sprawił mi trochę satysfakcji. Otworzyłem butelkę rieslinga i nalałem dwa kieliszki. Fritatta rumieniła się ładnie w piekarniku. Zszedłem na dół po Lauren. Leżała zwinięta w kłębek w łóżku, wciąż w wiśniowym szlafroku i z mokrymi włosami. Oddychała spokojnie. Delikatnie okryłem ją kołdrą, pocałowałem mokre włosy i zgasiłem światło. Byłem zadowolony, że zasnęła. Musiałem to wszystko przemyśleć. Niemieckie wino było orzeźwiające i wypiłem go za dużo, a może zjadłem za mało fritatty, która nie smakowała nawet w połowie tak dobrze, jak wyglądała w piekarniku. Tak czy inaczej, kiedy usiadłem w salonie z telefonem w ręce i wykręciłem numer mojej przyjaciółki, Diane, byłem lekko wstawiony. Wmawiałem sobie usilnie, że Diane mnie zrozumie. Była razem ze mną na praktykach. Wiedziała, jak tam było. Znała Sawyer. Znała mnie. Diane i ja przez kilka lat dzieliliśmy biuro. Zanim dotarło do mnie, że jej numer jest zajęty, przez prawie dziesięć sekund słuchałem drażniącego buczenia w słuchawce. Wiele lat temu często zeznawałem w sądzie jako biegły. Głównie w sprawach o wykorzystywanie i opiekę, parę razy jednak sporządzałem profile psychologiczne oskarżanych kryminalistów dla kilku adwokatów i dla kilku biur prokuratorów okręgowych w hrabstwach wokół Boulder. Podczas przesłuchań szybko oceniałem prawników strony przeciwnej. Czasami mi się to nie udawało, ale zazwyczaj trafnie odgadywałem, z czym przyszło mi się mierzyć. Nieświadomie to samo zrobiłem z Custerem i Simes. W moim odczuciu Milton był sprytniejszy, ale ostatecznie to Simes miała okazać się trudniejszym przeciwnikiem. Custer spędził dużo czasu na ulicy i nie miał wielu blizn. Już samo to robiło wrażenie. Po części zachowywał się jak stary znajomy, po części jak pastor z małego miasteczka, a tak naprawdę był prawdopodobnie stuprocentowym gliniarzem z krwi i kości. W bardzo naturalny sposób okazywał Si-mes szacunek, ale wyczuwałem, że robi to z własnej woli i że nie jest to z jego strony żadna deklaracja. Simes była nerwowa. Wiedziała, że Custer daje jej swobodę i to ją drażniło. Nie chciała swobody, chciała znać swoją pozycję. Może Lauren miała rację i Simes faktycznie miała stwardnienie rozsiane, albo inną chorobę, i to właśnie zmusiło ją do odejścia z Biura. Może przez to zrobiła się zgorzkniała. Nie byłem co do tego pewny. Skłaniałem się jednak ku wnioskowi, że była nadmiernie arogancka na gruncie intelektualnym i zawodowym, oraz że tę arogancję powiększało jeszcze kolosalne poczucie braku własnej wartości, które kontrolowała w podobny sposób, w jaki poskramiacz kontroluje lwa. Być może była w stanie zmusić swój kompleks, by usiadł i przestał warczeć, ale wiedziała, że w każdej chwili może on zeskoczyć ze swojego słupka i odgryźć jej głowę. Zastanawiała mnie też ich współpraca. Jak to się stało, że pracowali razem? Zaskakująco mało przejmowałem się jednak ich rewelacjami dotyczącymi seryjnego mordercy. Koncepcja, którą mi przedstawili, wydawała się intuicyjna i łatwa do wymyślenia. Kiedy już zostawiłem za sobą sceptycyzm, musiałem też odrzucić stereotyp seryjnego mordercy. To nie był Jeffrey Dah-mer, Syn Sama czy Dusiciel z Hillside. Nie mieliśmy do czynienia z maniakiem seksualnym. Jeśli istniał naprawdę, najbliżej było mu do Unabombera. Ktoś, kto na mnie czyhał, miał obsesję. Był cierpliwy. Był skrupulatny. Bez reszty poświęcał się swojemu celowi. I wierzył. Kiedy dodałem to wszystko do siebie, wyszedł mi terrorysta psychologiczny. Wcisnąłem ponowne wybieranie numeru. Odebrał Raoul, mąż Diane. Zapytał, jak minął mi dzień i jak wygląda sprawa liści w górach; skończyło się na tym, że przez kilka minut dyskutowaliśmy o pochodzeniu wyrażenia „babie lato”. Próbowałem pomóc mu umiejscowić to wszystko w kontekście kulturowym, który miałby sens w jego rodzinnej Barcelonie. Jestem prawie pewien, że mi się to nie udało. Poinformował mnie również, że zastanawiają się z Diane nad przeprowadzką do miasta. - Jak dla nas zimy są tu trochę za ciężkie. W stromych kanionach Front Range nad Boulder, na przykład w Lee Hill, gdzie mieszkali Diane i Raoul, potrafiło napadać sporo śniegu. Zima zaczynała się tam wcześnie, a wiosna późno. Ta druga zresztą kojarzyła się bardziej z błotem niż pierwszymi kwiatami. Lato też bywało uciążliwe - oznaczało kłopoty ze studniami, z jeleniami, górskimi lwami i niedźwiedziami, kłopoty z pożarami i powodziami. - Lato też nie jest dla was łaskawe - powiedziałem. - Ale jesień to wszystko wynagradza, Raoul. - To prawda, przyjacielu, to prawda. O tej porze roku trudno myśleć o przeprowadzce, ale wydaje mi się, że czas się zurbanizować. Może przeniesiemy się na wschód, w wasze okolice. Podobająmi się tamtejsze widoki. Ale monopolizuję cię, a pewnie zadzwoniłeś, bo chcesz rozmawiać z najmądrzejszą? - Tak każe teraz na siebie mówić? - Przewidziała, co stanie się z Intelem. Zarobiliśmy kilka dolarów. Nagle okazała się czarodziejką, wiesz? - Wiem. Ciężko z nią wytrzymać, kiedy nie ma racji, nie da się, kiedy ma. - To właśnie moja dziewczyna. Już ci ją daję. W tej chwili najmądrzejsza jest w kuchni i robi tarte z kiwi i porzeczek. Będę szarmancki, dopóki nie wyjmie jej z piekarnika. Sprytnie, co? Chwilę później usłyszałem w słuchawce głośne buczenie. - Hej, gniotę ciasto, więc mówisz przez głośniczek. Będziesz musiał udawać, że masz jakiś głos. Diane ciągle mi dokuczała - na co dzień mówiłem głosem tak cichym, że można by nim usypiać dzieci. - Spróbuję - powiedziałem, ale zmieniłem zdanie. - Posłuchaj, to nie jest rozmowa na głośniczek. Zadzwonię do ciebie za parę minut. - O nie. Poczekaj. - Buczenie zniknęło, a na jego miejscu pojawił się karcący głos Diane. - Nie zadzwonisz. Męczyłabym się, gdybym nie dowiedziała się, o co chodzi. - Co z tartą? - Przykryłam ciasto. Więc? - Byłem dzisiaj na pogrzebie Arniego Dressera i... - Byliście tak blisko? - Kiedy Diane nie wchodziła w rolę terapeutki, nie była w stanie niczego ukryć. W tej chwili myślała: „jaja sobie robisz?” - Nie. Nie byliśmy blisko, ale uznałem, że wypada pójść. - Nie chciałem zagłębiać się w całą tę historię z bożonarodzeniowymi kartkami. Gdybym to powiedział, dopiero miałaby używanie. - Szanowałeś Arniego Dressera? - Diane, proszę. - Przepraszam. - Msza była w Evergreen. Lauren podwiozła mnie i pojechała na masaż do Tall Grass... - I jak było? Słyszałam, że tam jest świetnie. Powiedz jej, że następnym razem chcę jechać z nią. Zabawimy się jak dziewczyny. Zrobimy sobie masaż stóp. Herbatka i słodkości dla pań. Uśmiechnąłem się; nie mogłem się powstrzymać. - Tak, mówiła, że było wspaniale. Po mszy pojechaliśmy w góry, żeby poszukać liści. Zatrzymaliśmy się w Silver Plume na późny lunch. - W Silver Plume jest restauracja? - Diane, tak, w Silver Plume jest restauracja. Chcesz, żebym zapomniał, co chcę powiedzieć? - Przepraszam. - Okazało się, że całą drogę z kościoła jechało za nami dwoje agentów FBI. - Co?! - Właściwie dwójka. Podeszli do naszego stolika w Silver Plume i powiedzieli, że są byłymi agentami. Teraz pracują jako doradcy. Jedno z nich było agentem w Chicago, drugie emerytowanym psychologiem, doktorem psychologii społecznej od motywacji. Powiedzieli, że wynajęła ich matka Arniego, która uważa, że jego śmierć mogła nie być przypadkowa. - Naprawdę? Federalny psycholog? Jak w Milczeniu owiec? Czego od ciebie chcieli? Nie spodobało mi się porównanie, którego użyła. - Pamiętasz Susan Oliphant? - zapytałem. - Pewnie - odparła bez wahania. - Była opiekunem w Pomarańczowym. Nigdy jej nie podlegałam, ale lubiłam ją bardziej niż któregokolwiek z jej stażystów. - Diane pracowała w Zespole Niebieskim. - Powiedzieli mi, że nie żyje. Wiedziałaś o tym? Ja nie. Zginęła w katastrofie lotniczej, rozbiła się prywatnym samolotem w Airondack, kilka lat temu. Uważają, że to podejrzane. - Nie, nie wiedziałam. - A Matt Trimble? Pamiętasz go? - Tak, ten czarny stażysta? Wiem, że zginął. Jego też lubiłam. Był słodki. Widziałeś kiedyś jego nogi? Spodobałyby się Michałowi Aniołowi. Miałem ochotę zapytać, kiedy Diane miała okazję widzieć nogi Matta, opanowałem się jednak. - Wendy Asimoto? Przez kilka sekund panowała cisza. - Nie pamiętam j ej. - Odeszła po drugim roku. Była w Zespole Pomarańczowym razem ze mną. To kolejny martwy drugoroczny stażysta. Zniknęła z pokładu statku wycieczkowego, na którym pracowała. - Od kiedy to statki wycieczkowe zatrudniają psychiatrów? Na czym pracowała - na Statku Rozwodów? Czułem, że Diane skupia się bardziej na cieście i kiwi niż na mojej litanii martwych psychiatrów. - Diane, nie rozumiesz? Nie widzisz związku? - Przypomniał mi się stary dowcip: jak nazywa się trzech prawników na dnie jeziora? Oczywiście, znałem ten dowcip, ale nie mogłem wydusić z siebie słowa. - Dobry początek - powiedziała. - Załapałeś? - Już go słyszałem. - W porządku, ci goście z FBI uważają, że mogą tu działać jakieś złe siły. Ktoś zabija psychiatrów. Poziom sarkazmu Diane ustawiony był na maksimum. Musiałem zmusić ją, by skoncentrowania swój niespotykany intelekt na tym, o czym mówiłem. - Nie tylko psychiatrów, Diane. Powiedzieli mi, że nie ma pewności, czy śmierć Amy Masters nastąpiła z przyczyn naturalnych, czy nie. Zadziałało. Kiedy Diane znów się odezwała, jej głos drżał z żalu i szoku. - O mój Boże. Amy? Nie. Zamordowana? - Amy Masters podczas naszych praktyk była przełożoną Diane na oddziale zamkniętym. Diane uważała, że Amy potrafi chodzić po wodzie. - To, co mi opowiedzieli, bez wątpienia brzmi podejrzanie. Mogła zostać zamordowana. Tych dwoje agentów bada sprawę. - Co mają na myśli? Co się stało? - Wiesz, że Amy przeszła na emeryturę w San Diego? Stamtąd pochodziła. - Wiem. Jak? Do nas doszły słuchy, że zmarła w wyniku choroby. Od dłuższego czasu było z nią kiepsko. Nie tak było? - Cierpiała na chorobę skóry - nic groźnego - która wymagała naświetlań ultrafioletem. Używała do tego domowego solarium. Ci agenci uważają, że ktoś mógł coś z nim zrobić. Kiedy włączyła je i zamknęła, nie chciało się wyłączyć, a ona nie mogła go otworzyć. Byłem pewien, że Diane próbuje to sobie wyobrazić. - I przez cały czas było włączone? Usmażyła się? - Tak. Zamilkła. Wydało mi się, że słyszę, jak przekłada słuchawkę do drugiego ucha. - To straszne, ohydne. Ktoś jeszcze? Jak dotąd ile osób? Cztery? - Arnie był piąty. Wszystkich ich łączy Zespół Pomarańczowy Ósmego Wschodniego, jesienna wymiana i rok, kiedy tam byliśmy. Usłyszałem, jak głęboko odetchnęła. - Sawyer też tam wtedy była. - Tak, była. Oni, ci agenci, jeszcze z nianie rozmawiali. Jadą właśnie się z nią spotkać. - Ale martwią się? O nią? Prawda? A o ciebie? Martwią się o was oboje. - Tak. Dlatego pojechali za mną i Lauren. Żeby nam powiedzieć, że możemy być w niebezpieczeństwie. - Alan, mówimy o Sawyer. Tak? Ożyło cholernie dużo wspomnień, prawda? To dlatego do mnie dzwonisz, bo chodzi o Sawyer, prawda? Inaczej wspomniałbyś coś tylko jutro w biurze, znam cię. „A przy okazji, Diane, FBI uważa, że ktoś próbuje mnie zabić”. Coś w tym rodzaju, tak? - Pewnie tak. - Czy Lauren wie o tobie i Sawyer? - Nie. Nigdy nie rozmawialiśmy o byłych kochankach. - Ja i Raoul też nie, dzięki Bogu. Nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć, na ilu poduszkach spała jego śliczna główka. Ciekawa jestem, czy to objaw niegodzenia się z faktami. Cholera jasna, pewnie, że tak. Rozmawiasz z nią od czasu, no wiesz? - Znaczy z Sawyer? - No pewnie, że z Sawyer. Jezu. - Nie. Nawet nie wiem, dokąd pojechała, kiedy skończyła staż. Chyba wyszła za mąż - jeden z agentów powiedział, że teraz nazywa się Faire. Nie rozmawiałaś z nią, prawda? Diane parsknęła lekceważąco, ale nawet nie zadała sobie trudu, by odpowiedzieć na moje pytanie. - Więc nie wiesz, dlaczego ona...? Wciąż nie wiesz, dlaczego...? - Umilkła. Diane rzadko brakowało słów. - Nie. - O co im chodzi? Tym agentom. Mają zamiar coś zrobić, żeby cię chronić? - Nie, nie o to chodzi. Myślę, że chcą mnie przestraszyć na tyle, żebym pomógł im skompletować listę pacjentów oddziału zamkniętego z tamtej jesieni. Żeby mieć z czego wybierać podejrzanych. - Nie możesz tego zrobić - prychnęła Diane. - Zastanawiałem się nad tym, Diane. Z etycznego punktu widzenia nie mógłbym tego zrobić nawet, gdybym chciał. Prawda jest jednak taka, że nie pamiętam ich nazwisk. Może przypomniałbym sobie dwa lub trzy, to wszystko. Potrafiłabyś wymienić nazwiska swoich pacjentów z oddziału zamkniętego? - Oczywiście, przynajmniej większości z nich. W każdym razie moich. Z drugiej strony, jestem od ciebie mądrzejsza. Hej, a dlaczego to byli agenci? Dlaczego nie prawdziwi? - Tej dwójce nie udało się przekonać nikogo, oprócz mnie, że te śmierci są A - zabójstwami, B - łączą się ze sobą. Nie są do siebie nijak podobne. Tylko j eden wypadek ma rodzaj śmierci ustalony j ako... - Zaczekaj, co to znaczy „rodzaj śmierci”? - To nomenklatura agencji. Wiesz, kto albo co jest odpowiedzialne za czyjąś śmierć. Samobójstwo, zabójstwo, wypadek, przyczyny naturalne. To sprawa koronera. - Myślałam, że to przyczyna śmierci. - Nie, przyczyna śmierci to to, co spowodowało ustanie funkcji życiowych, konkretne „jak”. Rak, rana postrzałowa, uduszenie, cokolwiek. Na przykład, jeśli przyczyną śmierci jest rana postrzałowa głowy, rodzaj śmierci będzie zależał od tego, kto pociągnął za spust i dlaczego. Rozumiesz? - A mózg rozbabrany przez pocisk? Jak to się nazywa? - Rozbabrany mózg to mechanizm śmierci. W porządku? - Diane chrząknęła. Uznałem, że zrozumiała. - W każdym razie lokalna policja tylko śmierć Matta uznała za zabójstwo. Tych pięcioro zginęło w różnych miejscach, a rzeczy, które ich zabiły - czyli przyczyny śmierci - nie mogły się bardziej różnić. - Oprócz tego, że wszyscy zabici pracowali w Zespole Pomarańczowym jesienią osiemdziesiątego drugiego? - Właśnie. - Wierzysz w to, co ci powiedzieli? - Chyba tak. Konsekwencje niewierzenia są raczej nie do przyjęcia. Mimo to, zdaję sobie sprawę, że traktuję ich jak przeciwników. Nie jestem pewien, dlaczego. Nie wydaje mi się, żeby to było w porządku. Przecież przyjechali do mnie, żeby mnie ostrzec, dlaczego miałbym traktować ich jak wrogów? Diane milczała. Wiedziałem, że dla niej jest to kolosalny wysiłek. Chciała, żebym sam odpowiedział sobie na swoje pytanie. - Pewnie dlatego, że chcą, bym doprowadził ich do akt kilkudziesięciu niewinnych osób w nadziei, że znajdą jedną, która poświęciła całe życie na zamordowanie kilku lekarzy. - Skoro tak to ujmujesz, myślę, że powinieneś ograniczyć swoje poszukiwania do administracji sterowanej opieki zdrowotnej. Oni na pewno mają mnóstwo powodów, żeby zamordować kilku lekarzy. Uśmiechnąłem się. - Co myśli Lauren? - spytała Diane. - Nie jestem pewien. Była przy całej rozmowie z federalnymi. Z jej pytań wnioskuję, że cała ta sytuacja ją niepokoi. Poszła spać, kiedy tylko wróciliśmy do domu. - Wszystko z nią w porządku? - Tak, czuje się dobrze, ale szybko się męczy. To normalne. Diane musiała usłyszeć obronny ton w moim głosie. - Muszę spytać, wiesz - powiedziała. - Wiem. - Jak szybko ten ktoś działa? Chodzi mi o to, jak duże jest niebezpieczeństwo, że coś się przytrafi tobie i Sawyer? - Najwyraźniej działa powoli i metodycznie. Najmniej odległe w czasie śmierci to dwie ostatnie. Amy Masters i Arnie Dresser. - A między nimi minęło ile, osiem miesięcy, prawda? - Mniej więcej. - Masz jakieś przeczucia, kto to może być? - Nie, zupełnie nic. - Nikt z ludzi, których przymknęliście, nie próbował się na was za to odgrywać? - Nie. - Angażowałeś się w coś? - Osobiście? Nie przypominam sobie. Pamiętam kilku charakterystycznych psychotyków z oddziału, ale nie, nie było żadnych większych awantur. Z drugiej strony nie musi to wcale być ktoś z moich pacjentów. - Widziałeś prawie wszystkich z grupy, prawda? Słyszałeś o każdym z nich podczas obchodów i poznałeś wszystkich na terapii grupowej. - Tak, jestem pewien, że zetknąłem się prawie z każdym, kto był na oddziale dłużej niż dzień czy dwa, ale sześciomiesięczne szkolenie to sporo pacjentów. - Jeśli rano, kiedy się obudzisz, dalej będziesz wierzył w to, co ci agenci ci opowiedzieli, będziesz musiał znaleźć Sawyer. - Wiem. - Jak się z tym czujesz? - Zadała pytanie swoim najlepszym tonem zawodowego psychologa. - Wolałbym tego nie robić. - Spotykać się z nią? Czy czuć? - Diane, proszę. - Już jej nie kochasz? - To było dawno temu. - Nie zmieniaj tematu. Ze mną ci się to nie uda. - Była też twoją przyjaciółką. - Co z tego? To nie to samo. - Ona mnie zniszczyła, Diane. - Nie o to pytałam. Kiedyś, z helikoptera unoszącego się w kraterze wygasłego wulkanu na Hawajach, widziałem kolistą tęczę. Pełne trzysta sześćdziesiąt stopni kolorów. Była cudowna. Kiedyś, na pustyni w okolicach Taos, widziałem światełka, które wypełniały fragment nieba wielkości pokładu lotniskowca i odleciały z nieziemską prędkością. Wyglądało to absurdalnie. Kiedyś w końcu, po jednym spojrzeniu na jasne włosy i zerknięciu na ledwie widoczny profil zakochałem się w nieznajomej kobiecie, stojącej w drugim końcu zatłoczonego pomieszczenia. Nie potrafię wyjaśnić żadnego z tych zjawisk. Przyjechałem do Denver pierwszego lipca osiemdziesiątego drugiego roku, żeby znaleźć sobie mieszkanie. Chociaż stażyści psychiatrii zaczynali szkolenie właśnie wtedy, praktykanci psychologii dołączali do nich dopiero na początku sierpnia. Przyjechałem wcześniej, ponieważ chciałem zadomowić się w mieście i poznać okolicę, żeby czuć się chociaż trochę mniej niepewnie. Biuro pośrednictwa mieszkaniowego Ośrodka Nauk Medycznych Uniwersytetu Kolorado znajdowało się w południowej części kampusu, na pierwszym piętrze starego ceglanego budynku. Z doświadczenia wiedziałem, że tego typu placówki są raczej mało przydatne, ale po dwóch dniach przeglądania ogłoszeń w gazetach ciągle nie miałem gdzie mieszkać, dlatego też w piątkowy poranek wstąpiłem tam, by zerknąć na listę mieszkań i pokojów do wynajęcia. Nie robiłem sobie wielkich nadziei. Przy długim stole pod ścianą zajęte były cztery lub pięć miejsc. Usiadłem na pierwszym z brzegu wolnym krześle i sięgnąłem po najbliższy segregator. Przeglądałem go - „wspólne mieszkania” - bez większego zainteresowania, ponieważ zdecydowałem, że nie chcę męczyć się ze współlokatorami. Dokładnie pamiętam moment, w którym wyczułem jej obecność - czytałem właśnie ogłoszenie napisane tak skrótowo, że nie byłem w stanie odcyfrować, o co w ogóle w nim chodzi. Jej obecność odczułem jak powiew chłodnej bryzy na skórze. Kiedy podniosłem głowę, by znaleźć przyczynę tego doznania, mój wzrok padł właśnie na nią. Urzędnik uśmiechał się do niej z okienka. - Dziękuję, pani doktor. Była odwrócona do mnie tyłem. Stała wyprostowana, z lekko wysuniętym do przodu podbródkiem. Na odkryte ramię zarzuciła mały plecaczek. Jej skóra miała kolor złota; jasne, krótkie i ułożone w artystycznym nieładzie włosy odkrywały długą opaloną szyję. Na serdecznym palcu lewej dłoni nie nosiła obrączki. Tego dnia nie zobaczyłem jej oczu. Wbiłem wzrok w ogłoszenia, żeby odetchnąć i zastanowić się nad swoją reakcją. Poczułem, jak na twarz wypełza mi uśmiech i pomyślałem: czemu nie? Odłożyłem segregator, podniosłem swój notatnik i spojrzałem w jej stronę. Zniknęła. Korytarz był pusty. Nie słyszałem kroków z przyległej klatki schodowej. Wyszedłem na zewnątrz i rozejrzałem się, szukając jej blond włosów i przez sekundę zdawało mi się, że chyba zobaczyłem, jak przechodzi przez Ósmą Aleję, nie byłem jednak pewien. Pospiesznie wróciłem do środka i zaczaiłem się przy drzwiach damskiej toalety. Czekałem prawie pięć minut. Nie pojawiła się. To, co poczułem, zaskoczyło mnie. Powinien to być żal, że przepuściłem okazję, może rozczarowanie, czułem się natomiast straszliwie zawiedziony, jakby kochanka właśnie powiedziała mi, że chce, żebyśmy zostali tylko przyjaciółmi. Zacząłem sobie wmawiać, że taka reakcja to oznaka braku poczucia bezpieczeństwa. Byłem w nowym miejscu, miałem zacząć praktyki, co wiązało się z nowymi obowiązkami i nowymi okazjami, żeby coś spieprzyć. Nie miałem mieszkania, a budżet, którym dysponowałem, był ograniczony jak mój nauczyciel angielskiego z piątej klasy. Tylko dlatego tak zareagowałem. Tylko dlatego. Jeszcze dwukrotnie tego dnia zastygałem w bezruchu, mając nadzieję, że znów poczuję jej obecność. Za każdym razem czekałem, aż owieje mnie niewidzialny podmuch. Nie owiał. Po południu znalazłem małe dwupoziomowe mieszkanie na Clermont Street, zaledwie kilka przecznic od miej sca, w którym miałem pracować. Kosztowało o pięćdziesiąt dolarów więcej, niż mogłem zapłacić, ale mogłem tam zamieszkać od zaraz, poza tym nie musiałbym dojeżdżać do pracy ani przedłużać pobytu w motelu, uznałem więc, że stać mnie na większy wydatek. Jeszcze raz poszedłem do biura pośrednictwa, żeby wykreślili moje nazwisko z listy poszukujących mieszkania. Oczywiście, rozejrzałem się, czy jej tam nie ma. Niestety, jedyną osobą w biurze był urzędnik, pulchny mężczyzna o najczarniejszych włosach i oczach, jakie w życiu widziałem. Uśmiechnąłem się do niego i powiedziałem, że traci klienta. - Znalazł pan coś? - Tak, mieszkanko na Clermont. - Gratuluję. Nazwisko? - Gregory, Alan. Spojrzał znad listy. - Które to imię? Gregory, czy Alan? - Alan. Gregory to nazwisko. - Chwileczkę - powiedział. Sapnął i poszukał czegoś w papierach. - Załatwione. Już pana nie ma. Poda mi pan adres? Do książki adresowej uniwersytetu? Podałem mu swój nowy adres i nagle przypomniałem sobie wiszący na jej ramieniu plecaczek. Miał wyszyty monogram. S.A.S. Jeszcze raz pomyślałem: czemu nie? - Szukam kogoś, kto był tu rano. Dziewczyny... Właściwie kobiety. Nie wiem, jak się nazywa. Jej inicjały to S.A.S. Wspomniał pan coś o książce adresowej. Mógłbym do niej zajrzeć i zobaczyć, czy udami sieje dopasować? - Zna pan jej inicjały, ale nie nazwisko? - Urzędnik zrobił się podejrzliwy. - Kim pan jest? Stażystą? - Psychologiem klinicystą na praktyce. - I co? Chce pan się z nią umówić, czy coś w tym rodzaju? - Właśnie. Coś w tym rodzaju. Wzdrygnął się lekko, jakby nie mógł sobie wyobrazić siebie, robiącego to, co ja właśnie robiłem. - Ma pan jakiś dowód tożsamości? - zapytał. - Ze szkoły medycznej? Nie, jeszcze nie. Praktykanci psychologii zaczynają dopiero pierwszego sierpnia. Wzruszył ramionami, jakby nie interesowały go moje romantyczne zachody. - Nie wydrukowaliśmy jeszcze nowej książki adresowej, ale mogę panu pokazać maszynopis, który mi przysłali - powiedział i przerzucił kilka plików papieru. - Tu jest „S”. Może pan znajdzie. - Pchnął zszyte spinaczem kartki w moją stronę i skupił się na dużej butelce dietetycznego Dr. Peppera. Usiadłem przy długim stole pod ścianą. Na około dwunastu stronach znalazłem trzynaście osób o inicjałach S.S. Trochę mnie to zniechęciło. Nie mogła mieć na plecaku wyszytego KTZ? Pięć nazwisk należało z całą pewnością do mężczyzn; odpadały. Z pozostałych ośmiu cztery poprzedzał tytuł doktora. Urzędnik zwrócił się do niej per „pani doktor”, odrzuciłem więc cztery nazwiska bez stopni naukowych. Trzy z pozostałych osób miały zdecydowanie żeńskie imiona. Czwarta nazywała się Sawyer. Sawyer Sackett. Brzmiało bezpłciowo. Nie mogłem go zlekceważyć. Spytałem urzędnika, czy mogę skorzystać z telefonu. - A korzystaj pan. Byłem pewien, że podsłucha każde moje słowo. Wykręciłem numer do pracy pierwszej doktor S.S., Susan Sipple. Odebrała sekretarka wydziału farmacji. - Dzień dobry, szukam starej znajomej, która mieszka w Denver. Nazywa się Susan Sipple. Czy... - Doktor Sipple? Chwileczkę, proszę. - Nie, nie, nie. Przepraszam. Chcę być pewny, że trafiłem na właściwą Susan Sipple. Mogłaby pani mija opisać? - Oczywiście. Ma brązowe włosy, piękne, zielone oczy i... - A w jakim mniej więcej jest wieku? - Nie wiem, czterdzieści, może czterdzieści pięć. - Przepraszam za kłopot, ale to nie moja znajoma. Dziękuję. Rozłączyłem się i przeprowadziłem podobną rozmowę z podejrzliwą Tammy z wydziału pielęgniarstwa, pytając o profesor Sandrę Sorenson. Po kolejnym telefonie dowiedziałem się, że doktor Sylvia Spencer z wydziału pediatrii pracuje teraz w St. Jude’s w Memphis. Została mi Sawyer Sackett. Według książki mieszkała pod numerem sześćsetnym na Cherry Street, co odpowiadało kierunkowi, w jakim wydawało mi się, że poszła Ósmą Aleją. Wykręciłem podany numer do pracy. - Klinika. Wiele mi to nie pomogło. - Dzień dobry, szukam doktor Sawyer Sackett. Ta, o którą mi chodzi, ma inicjał drugiego imienia A. Czy to właściwy numer? - Myśli pan, że możemy tu mieć dwie doktor Sawyer Sackett? - spytała kobieta z sarkazmem. - Chcę się po prostu upewnić. - Nie znam drugich imion lekarzy. Ledwie pamiętam drugie imię mojego brata. Mam pana umówić na wizytę? - Według niej zdecydowanie potrzebowałem pomocy lekarskiej. - Czy doktor Sackett to blondynka? - Chce pan znać kolor włosów doktor Sackett? - Tak. Nie chciałbym zawracać jej głowy, jeśli to nie ona. - Doktor Sackett ma blond włosy - powiedziała zniecierpliwiona. - Mogę wiedzieć, o co panu chodzi? - Jestem również na szkoleniu. - Chodzi o pacjenta? - Tak - skłamałem. - Doktor jest właśnie u pacjenta. Powiem jej, że pan dzwonił. Pana nazwisko, doktorze? Wreszcie potwierdziła się płeć doktor Sackett. Powiedziała „jej”. - Nie, zadzwonię później - odparłem zadowolony. - Jak pan chce. - Rozłączyła się. Oddałem książkę adresową urzędnikowi. - Znalazł ją pan? - spytał. - Chyba tak. - Powodzenia. - Dzięki - powiedziałem. - Rano szczęście mi nie dopisywało, ale teraz chyba jest coraz lepiej. Następnego dnia wprowadziłem się do nowego mieszkania. Podobało mi się, że jest jasne i że do pracy mam dwie minuty piechotą. Dwa razy zrobiłem sobie przerwę w pracy i poszedłem na Cherry Street, gdzie doktor Sawyer A. Sackett mieszkała w eleganckim, otoczonym jałowcami małym domku. Nie spotkałem jej i nie wiedziałem, co bym zrobił, gdybym spotkał. Przez połowę sobotniego wieczoru układałem do niej liścik. Drugą połowę spędziłem na przekonywaniu się, że w oczach każdej szanującej się kobiety moje wysiłki wyglądałyby idiotycznie albo niebezpiecznie. Na pewno nie romantycznie. Następnego ranka obudziłem się o piątej, wstałem o szóstej i poszedłem pod jej dom. Zamiast do skrzynki pocztowej, wsunąłem liścik w niedzielnego „New York Timesa” leżącego na chodniku. Wahałem się przez chwilę, aż zdecydowałem, że należy go umieścić na „Przeglądzie Tygodnia”. Minęło kilka dni, a Sawyer się nie odzywała. Doszedłem do wniosku, że pewnie kogoś ma. Klimat w Denver jest suchy i gorący, w mieszkaniu nie miałem klimatyzacji i zaczynałem żałować, że przyjechałem tam tak długo przed rozpoczęciem praktyk. Dużo myślałem o Sawyer. Zdecydowanie za dużo. Ogromnym wysiłkiem woli powstrzymywałem się, żeby nie przechodzić dwa razy dziennie koło jej domu. Nie chciałem, żeby zauważył mnie jej chłopak albo mąż. W piątek po południu zadzwonił mój telefon, po raz drugi, odkąd go zainstalowano. Zdrętwiałem. - Alan Gregory? - spytał miły, nieznany mi kobiecy głos. Zaschło mi w ustach. - Tak - wykrztusiłem. - Cześć - zaśmiała się. - Nie jestem tą, którą masz nadzieję usłyszeć. Nazywam się Mona, Mona Terwillinger. Nie znasz mnie, ale jestem przyjaciółką Sawyer Sackett. - No tak - powiedziałem tak swobodnie, jak umiałem. - Liścik. Znów się zaśmiała. - Tak, liścik. - Nie odezwała się, więc uznałem, że ją uraziłem, a w najlepszym wypadku nie zainteresowałem. - Tak naprawdę Sawyer uważa, że to było słodkie. Tak mi się przynajmniej wydaje. Pokazała liścik wszystkim znajomym. Słuchaj, robię jutro wieczorem imprezę. Nic wielkiego, jakieś dwadzieścia osób. Sawyer powiedziała, że byłoby fajnie, gdybyś wpadł. Co ty na to? - Jasne. Pewnie. Ona tam będzie? - Mówiła, że będzie, ale z nią nigdy nic nie wiadomo. Nie przejmuj się, wszyscy jesteśmy fajni. Zwłaszcza ja. Powiedziała mi, jak trafić do bloku przy parku Cheesmana i że impreza zaczyna się o zachodzie słońca. - Możesz przyjść wcześniej, jeśli chcesz. Stąd jest wspaniały widok. Po latach mieszkania we Front Range, w Kolorado, nazwisko Terwillin-ger brzmiało znajomo. Rodzina Mony miała firmę produkującą ogrodzenia, która zdominowała branżę od Fort Collins do Colorado Springs. Na każdym ogrodzeniu widniała bordowa blaszana tabliczka z napisem „Płot Terwillin-gerów”. Część znacznego dochodu rodziny poświęcono na zakup mieszkania na dziesiątym piętrze bloku przy Race Street, po wschodniej stronie parku Cheesmana, niecały kilometr na zachód od kampusu ośrodka medycznego. Mona mieszkała tam ze swoją młodszą siostrą. Portier wpuścił mnie do westybulu, gdzie wsiadłem do windy i pojechałem na dziesiąte piętro. Drzwi do mieszkania były otwarte, więc wszedłem. Wnętrze było oceanem zieleni. Dywany koloru sosnowych szpilek, tapeta w odcieniu zieleni morza, limonowe blaty w kuchni, zielone kuchenka i zlew. Nikt mnie nie przywitał. Wszyscy, którzy przyszli przede mną, zebrali się na balkonie i patrzyli, jak błękit nieba rozmywa się w pomarańczu, czerwieni i purpurze zachodu słońca. Park Cheesmana to jeden z trzech najpiękniejszych parków Denver. Założony w miejscu dziewiętnastowiecznego cmentarza jest miejską oazą zieleni, z której rozciąga się wspaniały widok na góry. Był piękny, ale nie tak, jak zachodzące za odległymi szczytami słońce. I na pewno nie tak piękny jak Sawyer Sackett. Byłem przekonany, że natychmiast ją znajdę i nie myliłem się. Opierała się o poręcz po lewej stronie balkonu, splatając ręce za plecami. Pozycja, w jakiej stała, uwypuklała zarys jej piersi. Uśmiechała się nieco przebiegle, jak mi się zdawało, i rozmawiała z dwoma mężczyznami wyglądającymi na nieco starszych ode mnie. Wywnioskowałem, że obaj są lekarzami, prawdziwymi doktorami, i że nie mam u niej szans. Przez kilka chwil cieszyłem się swoją anonimowością, zdając sobie sprawę, że nikt nie wie, kim jestem i jak wyglądam. Po jakiejś minucie podeszła do mnie wysoka kobieta ze świeżo zrobioną trwałą i szerokim uśmiechem. - Cześć, jestem Mona. - Alan Gregory - powiedziałem. - Dzięki za zaproszenie. Uścisnęliśmy sobie ręce. Odsunęła się o pół kroku i popatrzyła na mnie taksującym wzrokiem, po czym podeszła, stając nie dalej niż trzydzieści centymetrów. - Niezły jesteś. Spodobasz się jej. Nie sądziłam jednak, że jesteś nieśmiały. Dlaczego siedzisz tu sam? Wzruszyłem ramionami. - To dziwna sytuacja, Mono. Wiesz, ten liścik i tak dalej. Nigdy przedtem czegoś takiego nie robiłem. Nie bardzo wiem, co dalej. Mona dotknęła małego wisiorka leżącego dokładnie w miejscu, w którym zaczynało się rozcięcie między jej dużymi piersiami. Zaczęła się nim bawić, aż odruchowo spojrzałem w dół. Punkt, Mona. - Nie powinieneś czuć się skrępowany tym, co zrobiłeś - powiedziała. - Chyba wszyscy tutaj już o tym słyszeli. Roześmiałem się. - I to ma mi dodać odwagi? - Oczywiście. To było bardzo romantyczne. - Przyjrzała mi się uważnie. - Kiedy tylko zobaczą, jaki jesteś przystojny, wszystkie kobiety będą marzyć, żebyś to właśnie im przysłał liścik. A kiedy zobaczą cię z Sawyer, wszyscy faceci będą żałować, że to nie oni go napisali. - Jesteś bardzo pewna siebie. - Mam swoje powody, Alanie Gregory. Nie znam jej za dobrze, ale myślę, że jest tobą zaintrygowana, tym, co zrobiłeś i co napisałeś w liściku. Wydaje mi się też, że bardzo jej się spodobasz, ale chyba - nie, na pewno - w końcu da ci kosza. Wiem też, że oprócz niej to ja jestem najfajniejszą dziewczyną na tej imprezie. Znów dotknęła wisiorka. Starałem się nie spoglądać w dół. Nie udało mi się. Za Moną stanęła Sawyer. - Więc to ty? - spytała ze śmiechem. - To ja. - Masz jaja - powiedziała. - Trzeba ci to przyznać. Jestem Sawyer. - Patrzyła na mnie, nie spuszczając wzroku z mojej twarzy. Uścisnęliśmy sobie dłonie. - Dzięki, że zaryzykowałaś - powiedziałem. - Czym zaryzykowałam? - spytała. Zacząłem odpowiadać, ale wyminęła mnie, nalała sobie odrobinę wina, nadziała na wykałaczkę sporą krewetkę owiniętą w plasterek szynki i wróciła na balkon. Tego wieczoru nie zamieniłem z niąjuż ani słowa, ale obserwowałem ją z daleka, rozmawiając z Moną i kilkorgiem innych gości. Ciemność okryła park. Sawyer ani razu nie była sama dłużej niż przez kilka sekund. Przyciągała mężczyzn tak, jak solanka przyciąga jelenie. Taniec, który odprawiała, kiedy podchodzili, budził niepokój. Tak, flirtowała, ale bez cienia radości. Jej oczy spoglądały wyzywająco, ale nie zapraszały. Ani razu nie zauważyłem, żeby ukradkiem zerkała w moją stronę. Szybko oceniłem, że została zraniona i że to właśnie ja świetnie nadawałem się na pocieszyciela. Uznałem też, że inni mężczyźni nie widzą, że cierpi. Taka ocena nie wynikała z mojej życzliwości i wrodzonej dobroci. Poznałem Sawyer w okresie, w którym nie wierzyłem, że ktoś może pokochać mnie za to, kim jestem. Angażując się w każdy nowy związek, usilnie próbowałem odkryć, co mogę zrobić, żeby podobać się jeszcze bardziej. Okazało się, że tego wieczoru mój radar mnie nie okłamał. Jednak moja ocena, niestety, nie była do końca trafna. Sawyer wyszła z przyjęcia dość wcześnie, z dwoma mężczyznami, z którymi rozmawiała na balkonie. Starałem się nie puszczać wodzy wyobraźni i pół godziny później również poszedłem do domu, obiecując Monie, że spotkam się z nią w przyszłym tygodniu i że pójdziemy zagrać w tenisa w miejscu, które nazywała ŚKS. Mona studiowała filozofię na Uniwersytecie Denver. Sawyer poznała na wykładach w Muzeum Historii Naturalnej. Była tak fajna, jak to obiecywała. Grała też świetnie w tenisa. Rozgromiła mnie w dwóch meczach na trzy, jakie rozegraliśmy w Śródmiejskim Klubie Sportowym położonym na obrzeżach dzielnicy biurowej. Była bardzo atrakcyjną kobietą i wspaniałą koleżanką, ale między nami nic nie zaiskrzyło. Myślałem, że pewnie jest zawiedziona, choć twierdziła, że nie jest. Umówiliśmy się na następny tydzień, na lunch i kolejny mecz. Nie udało mi się jednak wydusić z niej żadnych informacji o Sawyer. - Nic ci nie powiem, nie, żebym dużo wiedziała. - Ktoś ją skrzywdził, prawda? - spytałem. Mona wydawała się zaskoczona moim pytaniem. - Sawyer? - Zmrużyła oczy. - Tak. - Nic mi o tym nie wiadomo. - Ale też to widzisz, prawda? Potrząsnęła głową, dając mi do zrozumienia, żebym sobie odpuścił. - Z Sawyer musisz radzić sobie sam, tak jak wszyscy. - Co to znaczy? - To znaczy, że niełatwo się z nią przyjaźnić. W liściku do Sawyer obiecałem, że nie zadzwonię do niej, dopóki ona nie zrobi tego pierwsza. Technicznie rzecz biorąc, nie zadzwoniła, więc trzymałem się danego słowa i również się nie odzywałem. Kusiło mnie, ale byłem twardy. Zadurzyłem się do tego stopnia, że wydawało mi się, że to moja gra i ja ustalam jej zasady. Zaproszenie na imprezę rozbudziło moje nadzieje, ale w połowie tygodnia doszedłem do wniosku, że oblałem przesłuchanie, które Sawyer zorganizowała dla mnie u Mony. Dlatego byłem bardzo zaskoczony, kiedy w czwartek rano, w leżącym pod drzwiami egzemplarzu „Rocky Mountain News” znalazłem różową kopertę. W środku było zaproszenie do restauracji o nazwie Firefly Cafe, na wpół do trzeciej tego samego dnia, podpisane zamaszystym S. Sprawdziłem, czy list był perfumowany. Nie był. W restauracji pojawiłem się dokładnie o czasie. Wyglądała na zrelaksowaną i ucieszoną moim widokiem. - Miałam szczęście. Mój brat ma na imię Klemens. To robota mojego taty. Przygody Tomka Sawyera przeczytał mi po raz pierwszy, kiedy miałam cztery lata. Siedzieliśmy na małym patio Firefly Cafe, przy East Colfax, niedaleko ośrodka medycznego. Starałem się wmówić sobie, że talerz rozmiękłych nachos i dwa zimne piwa w parne lipcowe popołudnie oznaczają naszą pierwszą randkę. Powiedzenie tego głośno - w nadziei na potwierdzenie - wydawało mi się jednak głupie i niedojrzałe. Od chwili, kiedy po raz pierwszy ujrzałem jej blond włosy, Sawyer nie była dla mnie kandydatką na przyjaciółkę, lecz na kochankę. Musiała o tym wiedzieć. Nie czułem się tak erotycznie naładowany od czasów liceum. Nie licząc tej pół minuty w jadalni Mony, nie miałem okazji przyjrzeć się Sawyer z bliska. Kiedy wreszcie mogłem to zrobić, od razu zauważyłem, że jej oczy nieustannie tańczą. W ogóle ich nie mrużyła; były cały czas szeroko otwarte, ale nie w naiwny, czy niedowierzający sposób - raczej wyzywały i onieśmielały. Były też smutne. Ciągle wydawało mi się, że ten smutek jest moją szansą. Kusiło mnie, żeby spojrzeć głęboko w jej oczy, zatonąć w nich i policzyć złote iskierki wyglądające na niebieskim tle niczym flaga jakiegoś kraju, w którym chciałbym zamieszkać do końca moich dni. Jej źrenice jednak nieustannie tańczyły, wahałem się więc, przeczuwając być może, że byłbym skazany na ściganie ich bez nadziei, że kiedykolwiek uda mi się je schwytać i nad nimi zapanować. Teraz to wiem. Wtedy jednak urzekła mnie ta gonitwa. Poruszało mnie wyzwanie, jakim było znalezienie sposobu pocieszenia Sawyer. Byłem głupi. - Oprócz Klemensa, masz jeszcze jakichś braci lub siostry? - spytałem. - Chodzi ci o Huckleberry’ego i Kapuścianą Głowę? Na pewno widać było po minie, że dałem się nabrać. Nie przyszło mi do głowy, że pewnie mówiła to już z pięćdziesiąt razy. - Żartuję - powiedziała. - Jestem tylko ja i Klemens. Teraz był dobry moment, żeby zapytała o mojąrodzinę albo rodzeństwo. Albo skąd pochodzę. Albo co robiłem w szkole medycznej. Nie zapytała jednak i gdybym zwrócił na to uwagę, nauczyłbym się o niej czegoś bardzo ważnego. Ja jednak tego nie zrobiłem. Złowieszcza szarość nadciągającej burzy czaiła się na zachodzie od chwili, kiedy usiedliśmy przy stoliku. Wiatr, obwieszczając jej nadejście, zakoły-sał pobliskimi wiązami, a jeden z potężniejszych podmuchów złamał gałąź topoli rosnącej po drugiej stronie ulicy. Po dwóch czy trzech minutach wicher ucichł. Kilka chwil później oszołomił mnie pierwszy trzask błyskawicy. Drugi błysk i ryk grzmotu dzieliło zaledwie parę sekund. O płócienny daszek nad nami zabębnił grad wielkości ziaren fasoli. Wstałem, żeby schować się do środka. Sawyer nie drgnęła. - To tylko mały piorun - powiedziała, a głośny trzask przypominający huk walącego się drzewa połknął jej słowa. Miotałem się między chęcią pozostania przy życiu a kuszącą obecnością urzekającej kobiety. Usiadłem. Reszta gości z patio schroniła się w środku. Grad przybrał rozmiar żołędzi. - Jesteś pewna, że nie chcesz się schować? - powiedziałem. - Możemy oglądać burzę z restauracji. - Podobno taki grad w Kolorado trwa najwyżej kilka minut. Nie to, co u nas. Podoba mi się tu. Przeczekajmy. Zresztą jak często zdarza się, żeby kogoś trafił piorun? Rzadko, pomyślałem. Z drugiej strony statystyki nie uwzględniały faktu, że większość ludzi była na tyle rozsądna, żeby schować się gdzieś, kiedy błyskawice zaczynały świecić im w oczy jak flesz fotografa. Pomyślałem, że wśród tych, którzy upierali się przy pozostaniu na dworze podczas burzy, trafieni piorunem stanowili całkiem pokaźny odsetek. Przyszło mi też do głowy, że to rodzaj naturalnej selekcji, mającej korzystny wpływ na pule genów. - Jesteś pewna? - powiedziałem. Rozchyliła lekko usta i uśmiechnęła się nieśmiało. Wtedy naprawdę zacząłem wierzyć w swoje przeczucie, że Sawyer coś ukrywa. Natychmiast zepchnąłem tę myśl w odległy zakątek umysłu, z którego nie wydostałoby jej nawet zastanowienie. Parking za plecami Sawyer pokryła wkrótce taka ilość kulek gradu, że można było odgarniać je łopatą. Silny wiatr pchał burzę na wschód i po kilku minutach przeszła. Niebo przejaśniło się, a grad przeszedł w deszcz. Chwilę później na sterty gradowych kulek na parkingu padły pierwsze promienie słońca. Sawyer skończyła piwo. Nasza kelnerka w końcu uznała, że wyjście na patio niczym już nie grozi. Sawyer zawołała ją i zamówiła czystą whisky. - Ciekawi mnie jedna rzecz - powiedziała. - Skąd wiedziałeś, że przeczytawszy twój liścik, nie uznam cię za psychopatę? - Zastanawiałem się nad tym i doszedłem do wniosku, że nie mam nic do stracenia. Poza tym większość psychopatów, a zwłaszcza tych, którym się udało, nie zostawia swojego nazwiska i numeru telefonu na kartce do potencjalnej ofiary. - Wydaje ci się, że sporo wiesz o psychopatach? - Tak. Myślę, że tak. Wystarczająco. Za parę tygodni zaczynam praktyki w szpitalu, na psychologii klinicznej. Pewnie dowiem się tam o nich czegoś więcej. Wydało mi się, że zacisnęła zęby. Milczała. - Kiedy już napisałem liścik, pomyślałem, że albo się obrazisz, albo cię to zaintryguje. Że uznasz taki gest za albo strasznie romantyczny, albo przerażająco desperacki. - A jaki był? Postanowiłem być szczery. - Prawdopodobnie jedno i drugie. Nie odzywała się przez chwilę, jakby się nad tym zastanawiając. - Dlaczego? Dlaczego poznanie mnie było dla ciebie tak ważne? - Początkowo nie byłem pewny. Poczułem się strasznie dziwnie, kiedy zniknęłaś z tego biura, zanim zdążyłem... - Mnie poderwać? - Przedstawić się. Ciągle nie wiem, co to było. Zdarzyło ci się spojrzeć na kogoś i poczuć, że twoje życie nigdy już nie będzie takie samo? Wydawało ci się kiedyś, że grawitacja zupełnie zniknęła? Sawyer nie odpowiedziała. Spoglądała gdzieś w bok. Przez jakieś dziesięć sekund była zupełnie nieobecna. Kelnerka przyniosła jej whisky. Sawyer wypiła połowę jednym haustem. - I ? - spytała. Wraz z tym jednym słowem z jej głosu zniknęła cała melodyjność. Z zaskoczeniem wyczułem w nim twarde tony, zupełnie jakbym ugryzł pestkę w wiśni, którą uważałem za wydrylowaną. Co zrobiłem? Wyplułem pestkę i jadłem wiśnię dalej. - Tak właśnie się poczułem, kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy w biurze. I wierz mi, prawie cię nie widziałem. Nie zobaczyłem tamtego dnia twoich oczu. Nie zobaczyłem, jak się uśmiechasz. - Pochyliłem się nad stołem w mojej najlepszej imitacji flirtu. - Zobaczyłem twoją szyję, włosy, czubek nosa i usta. Chyba usta. Zobaczyłem skórę twoich ramion. Nie wiedziałem nawet, że jesteś - przełknąłem ślinę - taka śliczna. Wiedziałem tylko, że muszę dowiedzieć się, co zaszło wtedy między nami. - I co może zdarzyć się później? Tak? To też chciałeś wiedzieć? - Tak. To też chciałem wiedzieć. Złożyła ręce jak do modlitwy i zasłoniła nimi usta. - Nic się między nami nie wydarzyło. Nie wiedziałam nawet, że tam byłeś. - Kiedy radio wysyła sygnał, nie wie, kto go słucha, a o ile mi wiadomo, nie ma to wpływu na wiadomość. Zignorowała moje porównanie. - I co teraz, Alanie Gregory, pisarzu liścików? - To. - Machnąłem ręką nad stolikiem, jakbym był magikiem potrafiącym sprawić, że koktajle, tortilla i frijoles znikną. - Zaczynam fascynujący proces poznawania cię. - Naprawdę? Rozparłem się na krześle. - Jasne. Pokażę ci, patrz. Jakim jesteś doktorem, Sawyer? Potrząsnęła głową i odsunęła się razem z krzesłem od stołu. - Nie. W ten sposób mnie nie poznasz. Musisz znaleźć inny. Pokazałeś, że masz wyobraźnię. Dlatego właśnie tu jestem. Jeśli chcesz mnie poznać, musisz jej użyć. - Pamiętam, że wydawało mi się, iż wygląda na rozbawioną. Teraz myślę, że była po prostu z siebie zadowolona. - Mogę się dowiedzieć. Mogę znów zadzwonić do ciebie do pracy i zapytać, co to za klinika. To raczej łatwe. - To ci wiele nie powie. - Mona powie, jeśli ją odpowiednio przycisnę. - Mona nie wie. - Nie wie, gdzie pracujesz? - Nie wygłupiaj się. - W takim razie czego nie wie? Sawyer kiwnęła głową z aprobatą. - Otóż to - powiedziała. Nagle pochyliła się do przodu, a jej piersi rozpłaszczyły się o krawędź stolika. Jej oczy tańczyły walca, specjalnie dla mnie. - Chcesz się ze mną przespać? Zastanowienie się nad odpowiedzią zajęło mi tyle czasu, co mrugnięcie okiem. - Tak, Sawyer, chcę - powiedziałem. - Dobrze - odparła. - Teraz ja wiem o tobie więcej niż ty o mnie. Gdybym naprawdę umiał wyciągać wnioski, dostrzegłbym, że Sawyer właśnie użyła seksu, by stworzyć między nami niebezpieczną przepaść. Nie umiałem i nie dostrzegłem. Rankiem następnego dnia po pogrzebie Arniego Dressera zdarzyły się trzy dość niespotykane rzeczy: Lauren obudziła się przede mną, miałem kaca po rieslingu i dowiedziałem się, że byli agenci FBI przychodzą do nas na kolację. Na pierwsze dwie nie mogłem nic poradzić, myślałem za to, że mam jakiś wpływ na ostatnią. Mogłem zadzwonić do motelu, w którym zatrzymali się Simes i Custer i odwołać umówione przez Lauren spotkanie. Wydało mi się to jednak nierozważne. Uznałem więc, że muszę pogodzić się z sytuacją i zaprosić bezstronnego obserwatora. Lauren spieszyła się na umówione spotkanie w sądzie, powiedziała jednak, że nie ma nic przeciwko mojemu pomysłowi. Zanim więc wyszedłem do pracy, zadzwoniłem do Sama Purdy’ego. Sam, detektyw Departamentu Policji Boulder, od wielu lat był moim przyjacielem. Zapytany powiedziałby, że w noc zabójstwa Jon Benet Ramsey był w Minnesocie, ze świąteczną wizytą u rodziny, że nigdy nie zajmował się tą sprawą i w związku z tym „nie zbrukała go” wynikła z niej afera. Opowiedziałem mu o pogrzebie Arniego Dressera, obiedzie w Silver Plume i dwójce byłych agentów FBI. Odparł, że dawno nie słyszał takiego steku bzdur i spytał o ich nazwiska. Podałem mu je. Wtedy, z wyraźnym zainteresowaniem zapytał, co ma być na kolację. Powiedziałem, że jeszcze nie wiem, ale najprawdopodobniej coś tajskiego. - Jakiego? - Tajskiego, od Tajlandii. Kuchnia azjatycka. - Coś jak chińska? - Nie, inna. Tajlandia, Sam. Curry, mleko kokosowe, bazylia, cilantro i sos rybny. Azjatycka kuchnia to nie tylko chińszczyzna. - To nie znaczy, że chcę się na tym znać. W Boulder są restauracje z krajów, o których nie wie nawet ONZ. Podają w nich jedzenie, którego nie widziałem jeszcze w żadnym sklepie. Nie łapię się w tym, więc nawet nie próbuję. Lubię kuchnię włoską i meksykańską. To dla mnie wystarczająco egzotyczne. - Myślę, że kolacja będzie ci smakowała. Prawie na pewno będzie sałatka, kurczak, kluski i ryż. W głosie Sama pojawił się cień zwątpienia. - Czuję, że to nie będzie przypominać ryżu i kurczaka mojej mamy. - Może będzie trochę ostrzejsze. Twoja mama nie pochodzi z Tajlandii, prawda? - Wiedziałem dobrze, że rodzice Sama, ich rodzice i prawdopodobnie rodzice ich rodziców pochodzili z Iron Range w Minnesocie. - Moja mama uważa ludzi z Milwaukee za cudzoziemców. - Nie przejmuj się, Sam, będzie ci smakowało. Dasz radę wpaść o siódmej? - Jasne. Mam coś przynieść? - Tylko swój sceptycyzm. - Nie wychodzę bez niego z domu. Powiedz mi, światowy człowieku, czy w Tajlandii pije się piwo? - Oczywiście. Kupię singha, tajskie piwo. Jaśminowe. Sam wydał z siebie odgłos, który zinterpretowałem jak oznakę lekkiego obrzydzenia. - Wiesz co, jest jeszcze jedna sprawa. - Tak? - Właściwie dwie. Pierwsza - kup budweisera, jak będziesz wracał z pracy. Druga - będę musiał jeść pałeczkami? Nie znoszę pałeczek. - Nie są obowiązkowe. - Bueno - powiedział. Poniedziałek miałem dość pracowity i byłem z tego zadowolony. Między dziewiątą trzydzieści a osiemnastą musiałem przyjąć ośmioro pacjentów. Wolałem nie mieć za dużo czasu na rozmyślanie o Custerze i Simes, planowanych morderstwach i Sawyer Sackett. Cały dzień zajmowania się problemami innych okazał się świetnym remedium na moją własną paranoję. Diane była tak samo zabiegana jak ja, znalazła jednak parę minut, żeby wpaść do mnie do biura po lunchu. - I co? Kiedy wprowadziło się Diane w jakąś sprawę, zaczynała zachowywać się, jakby ta sprawa dotyczyła jej osobiście. Nie pozwalała nikomu nic zatajać. Wiedziałem o tym, więc opowiedziałem jej wszystkie nowiny. - Wieczorem wpadajądo nas nakolacjębyli agenci FBI. Zaprosiłem też Sama. - No proszę... Miejscowy glina i federalni przy jednym stole. Chcesz sprawdzić, czy oliwa i woda naprawdę się nie mieszają? - Chcę tylko, żeby powiedział, co o tym myśli. Jest inteligentny. Mam nadzieję, że przekona mnie, że cała ta sprawa jest po prostu rozdmuchana. Moja zdolność zaprzeczania faktom wydawała się ją bawić. - Myślałeś o Sawyer? - Nie - skłamałem. - Diane, to było dawno temu. - Holokaust też, a mimo to, nie wiedzieć czemu, Żydzi wciąż nikomu nie ufają. Daj spokój, Alan, niektórych rzeczy nie da się zapomnieć. Najczęściej, tak naprawdę, nawet się nie powinno. Nie odpowiedziałem od razu. - Mam rozwinąć analogię? Na przykład czarni, linczowanie i Ku-Klux-Klan? Coś ci to mówi? - Przesadzasz, Diane. Nie zapomniałem o Sawyer, ale nie czuję też potrzeby rozpamiętywania tamtej sprawy. - Wiesz, do czasu Lauren uważałam, że związki z kobietami to najbardziej dojrzały aspekt twojej osobowości, ale cokolwiek działo się między tobą i Sawyer, to było zupełne dno, nieświadczące bynajmniej o dobrym zdrowiu psychicznym. Twoim czy czyimkolwiek innym. - Jej też? - Jej też. Zwłaszcza jej. Niezła była z was para. Jezu... - Dzięki za szczerość. Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że nie bałem się ani trochę, że to wszystko się powtórzy. Że zobaczę ją i... - I, pozwól mi zgadnąć, twoje jądra znów spuchną tak bardzo, że będą większe niż mózg. - Coś w tym rodzaju. Uśmiechnęła się do siebie. - Wiesz, Alan, może... - powiedziała - może Sawyer zrobiła się gruba i brzydka. Może istnieje jakiś bóg albo bogini, których jedynym zadaniem jest zemsta na pięknych blondynkach o świetnej figurze. - Była twoją przyjaciółką, Diane. - Nie mogę być zazdrosna o przyjaciółki? W jakim ty świecie żyjesz? - Kiedy się z nią spotkam - zakładając, że w ogóle się z nią spotkam - przyprowadzę ją do was, żeby poznała Raoula. Co ty na to? - Nie. Nie, nie, nie. Trzymaj Sawyer z dala od Raoula. Ten facet jest słaby, mówię ci. Sawyer to naturalna blondynka, a Raoul ostatnio choruje na punkcie Marilyn Monroe. Dawno u nas nie byłeś, ale teraz w salonie na stole mamy podkładki pod kieliszki z Marilyn, a wszędzie leżą stare egzemplarze „Life”. Spróbowałem to sobie wyobrazić. - Marilyn Monroe i ten wielki Neiman z mistrzostw świata nad kanapą? O, to musi być niezły widok. Marzenie dekoratora wnętrz. Roześmiała się. - Wyznam ci ze wstydem, że Raoul kupił jeszcze jedno dzieło mistrza LeRoya. Tym razem to walka byków. Mistrzostwa świata wiszą teraz w sypialni. - Spojrzała na zegarek. - Nie mów, co o tym sądzisz - ostrzegła. - Słuchaj, mam właśnie pacjenta, którego zaprzeczanie nawet nie zaczęło zbliżać się do poziomu twojego. Pogadamy później. Zerknąłem na lampkę na ścianie gabinetu. Paliła się, co oznaczało, że mój kolejny pacjent również już przyszedł. - Mój pacjent też już jest. Na razie. Lauren wróciła do domu z biura prokuratora okręgowego wcześniej niż ja ze swojego gabinetu. Była zajęta - wstawiła do lodówki sałatkę z zielonej papai i wielki półmisek piersi z kurczaka zamarynowanych w czymś, co pachniało jak sos rybny, ostra oliwa chili i cilantro. Dla mnie zostały same łatwe rzeczy - wstawić jaśminowy ryż i sezamowe kluseczki z zieloną cebulką. Dzień był ciepły, prawie upalny, przypuszczałem więc, że zjemy na tarasie, żeby skorzystać z dobrodziejstw wieczornej bryzy. Lauren jednak ustawiła półmiski, serwetki, kieliszki, pałeczki i sztućce na stojącym na środku jadalni stole do bilarda, co było dla mnie sygnałem, że rozłożymy stół, który zwykle stał oparty o ścianę i zjemy w środku. Kiedy mocowaliśmy się z ciężkim wiśniowym meblem, zapytałem ją o to. - Mówiłam ci, doktor Simes ma stwardnienie rozsiane. Będzie jej wygodniej w środku, z klimatyzacją. - Jesteś pewna, że jest chora? - Tak - powiedziała Lauren i poszła na dół odpocząć, zanim przyjdą goście. Gdy schodziła po schodach, mocno ściskała poręcz. Wyjąłem ze spiżarni garnek do ryżu i wstawiłem wodę na kluski. Tak jak miałem nadzieję, Sam pojawił się przed Simes i Custerem. Przyjechał własnym samochodem, ogniście czerwonym, starym dżipem chero-kee, ale wciąż miał na sobie służbowy garnitur, którego nieodłącznymi częściami wydawały się kraciasta koszula i pastelowy krawat. Nie pamiętałem, żebym wcześniej widział marynarkę z zielonego sztruksu i zastanawiałem się, czy to możliwe, żeby kupił sobie coś nowego. Pod prawą pachą niósł sześciopak budweisera. Nasz pies przywitał go jak starego przyjaciela. Mało komu udawało się uniknąć jej dzikiego powitania, ale Sama polubiła od pierwszego spotkania. Podziękowałem mu za przyjazd i zaniosłem piwo do lodówki. Ponieważ jedną z moich życiowych powinności jest poszerzanie wąskich horyzontów kulturowych Sama Purdy’ego, zamiast budweisera nalałem mu singhy. Gdy wróciłem ze szklanką do salonu, siedział na kanapie, rozmawiając przez telefon. Pokazał wymownie na swój pager. Podałem mu piwo. Modliłem się, żeby nie musiał nigdzie jechać, zanim nie obejrzy Simes i Custera. Po mniej więcej minucie odłożył słuchawkę i wypił duży łyk piwa. Piana osiadła mu na wąsach. - Dzwonili, że mamy zgłoszenie. W północnym Boulder jest dom, w którym coś podejrzanie śmierdzi. Lucy załatwia właśnie nakaz, żebyśmy mogli tam wejść. Zadzwoni, jak będzie wiadomo, co to za smród. - Będziesz musiał jechać? - Tak, będę musiał jechać. - Podniósł szklankę i uśmiechnął się ciepło. - A teraz skończ te wygłupy i przynieś mi budweisera. To smakuje, jakby ktoś wrzucił do środka gardenię. - Żona Sama, Sherry, była kwiaciarką, Sam znał się więc trochę na kwiatach, ale tym razem się pomylił. - Jaśmin - poprawiłem. Roześmiał się. - Pomyliłeś mnie z kimś, kogo to obchodzi. Lauren weszła na piętro i uściskała Sama, który cmoknął ją w policzek. Wyglądała naprawdę uroczo w długiej spódnicy ze sztucznego jedwabiu i obcisłym sweterku trzymającym się na ramiączkach cieńszych niż gotujący się właśnie w kuchni makaron. Widać było jednak, że jest zmęczona. - Zdrzemnęłaś się? - spytałem. Potrząsnęła głową. - Za bardzo się denerwuję. Zaskoczyło mnie to. - Nie wyglądałaś na zdenerwowaną. - Hej - przerwał Sam - skoro już o tym mowa, sprawdziłem tę dwójkę. Wygląda na to, że są w porządku. On jest... Łapy Emily zaskrobały o podłogę zupełnie jak u psów w kreskówkach Disneya, a ona sama dwa razy ostro szczeknęła. W końcu złapała przyczepność i pognała w stronę frontowych drzwi. - Cicho! - powiedziałem. Zaszczekała jeszcze głośniej. Powtórzyłem. Ona też. Lauren przyglądała się, jak przekrzykuję się z psem. - Emily, siad - powiedziała w końcu stanowczo. Emily posłuchała. - Leżeć. - Suka opadła na podłogę. Niechętnie, pomyślałem. - Zostań. - Emily nie ruszyła się z miejsca. Lauren spojrzała na mnie. - Musisz z nią popracować, jeśli chcesz, żeby cię słuchała - pouczyła. Sam uznał jej komentarz za niesłychanie zabawny. Na zewnątrz trzasnęły drzwi samochodu. Chwilę później odezwał się dzwonek do drzwi. Emily zaskomlała i spojrzała błagalnie na Lauren, ale nie ruszyła się. Eksagenci stali przed drzwiami, wyglądając jak stare małżeństwo. Milt był sporo wyższy, ale wydawał się kulić, by nie przytłaczać A. J. swoją posturą. Simes miała na sobie żółtą garsonkę, choć właściwie należałoby powiedzieć ŻÓŁTĄ garsonkę. Musiałaby porządnie zblednąć, żeby choć zbliżyć się do koloru dojrzałego banana. Ta kobieta lubiła mocne kolory. Oboje bardziej zainteresowali się Samem Purdym i Emily niż Lauren i mną. Byłem ciekaw, czy zrozumieli, że z dwójki nieznajomych bardziej niebezpieczny jest ten, który na nich nie warczy. - Dobry wieczór. Proszę, wchodźcie - powiedziała Lauren. - To Emily - nie jest tak groźna, na jaką wygląda. A to Sam Purdy. Sam, to doktor A.J. Simes i Milt Custer. Niegdyś w FBI. - Dobry wieczór, pani doktor. Panie Custer - przywitał się Sam. Wszyscy z przesadną uprzejmością uścisnęli sobie dłonie. Simes spojrzała na mnie pytająco. - Czy pan Purdy to pana adwokat? Już miałem zapytać, czy będę potrzebował adwokata, ale moją uwagę zwrócił Milt, który potrząsał głową, jakby rozszyfrował rolę Sama. Ten roześmiał się głośno. - Niestety. Detektyw Purdy. Jestem przyjacielem Lauren i Alana. Poprosili mnie, żebym posłuchał, jeśli państwo nie macie nic przeciwko. Mam przedstawić obiektywny punkt widzenia. - Jest pan detektywem w...? - zapytała Simes. Nie powiedziała, czy ma coś przeciwko obecności Sama. Odgadłem, że miała. - Departamencie Policji Boulder. Simes pokiwała głową. - Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem - powiedziała ostrym tonem. - Żadna ze spraw, o których rozmawiamy z doktorem Gregorym nie miała miejsca w Boulder. Sam wzruszył ramionami. - Jak dotąd - powiedział i pozwolił, by te dwa słowa zawisły w powietrzu niczym beknięcie przy obiedzie. - Tak czy inaczej, moja obecność tutaj jest tak samo nieoficjalna jak państwa, doktor Simes. Po tej krótkiej wymianie ognia Lauren zaproponowała, żebyśmy wszyscy przeszli do salonu. Milt miał na sobie sportowy płaszcz, który zdjął po drodze. Pod marynarką nosił koszulkę polo z napisem „Augusta”. Domyśliłem się, że chodzi o golfa. Przysunął krzesło Simes i usiadł na kanapie. Drugi jej koniec zajął Sam. Pomijając rozmiar ich głów - Sam miał za dużą, Milt za małą - obaj byli mniej więcej tej samej postury. Lauren zaproponowała wino i wszyscy odmówili. Piwo? Nie. Cokolwiek? Nie. Spytała Simes, czy temperatura w domu jej odpowiada i czy czuje się komfortowo. Simes spojrzała na nią z zaciekawieniem i odetchnęła głęboko. - Tak, dziękuję za troskę. To bardzo miło z państwa strony, że zaprosiliście nas na kolację po tym, jak przynieśliśmy wam złe wieści. - Tak. Bardzo miło - powiedział Milt. - Jeśli wasze podejrzenia są prawdziwe - odparła Lauren - to państwo wyświadczacie nam przysługę. Poza tym nasza rozmowa w restauracji nie była specjalnie udana. Milt roześmiał się uprzejmie. - Cieszę się, że tak to państwo widzą. Doświadczenie mówi mi, że w takich przypadkach ludzie zazwyczaj wolą zastrzelić posłańca i na tym zakończyć sprawę. Sam nachylił się i wziął garść orzeszków. Zaczął wrzucać je po jednym do ust. Rozproszyło mnie to; uznałem, że taki właśnie miał zamiar. Odwróciłem się do Simes. - Rano, przez telefon, dała pani Lauren do zrozumienia, że wieczorem będziecie państwo mieli dla nas jakieś nowe informacje. Może omówmy to od razu, żeby oczyścić atmosferę przed kolacją. Wszystko to - cała ta sytuacja - trochę nas niepokoi. Sam mlasnął głośno i wyssał resztki orzeszków spomiędzy zębów. Wszyscy na niego spojrzeli. - Może zanim przejdziemy do nowych informacji, jeszcze raz zastanowimy się nad starymi. Wszystko, co wiem, pochodzi z drugiej ręki, a bardzo tego nie lubię. - Spojrzał na Milta. - Lubi pan pośrednie raporty? Ja też nie. Wolę dowiadywać się o wszystkim od tych, którzy tworzą sytuację. Ze źródła. Milt wydawał się zastanawiać nad jego propozycją, ale po chwili przedstawił w skrócie historię martwych lekarzy. Za drugim razem nie podobała mi się tak samo jak za pierwszym. Kiedy wreszcie skończył, spodziewałem się, że Sam zacznie zadawać pytania. Zamiast tego sięgnął po orzeszki. Simes wyprostowała się i uśmiechnęła do Lauren. - Macie stąd państwo wspaniały widok. Po prostu wspaniały. Nie wiem, jak zmuszacie się, żeby wyjść do pracy. Słońce zniknęło już za wierzchołkami gór. Unoszące się nad nimi poszarpane chmury nabrały pastelowych kolorów. Mroczne kaniony Boulder i Sunshine wcinały się w pasmo Front Range niczym czarne dziury. Naprawdę wyglądało to wspaniale. Ten widok nigdy mi się nie nudził. - Tak, to wspaniałe - powiedział Sam. - Ale macie coś więcej, prawda? - Ton jego głosu był zupełnie neutralny; po prostu stwierdzał fakt. Simes obróciła się gwałtownie w jego stronę. Jej oczy na ułamek sekundy otworzyły się szeroko, a usta lekko rozchyliły. Powstrzymała się jednak i nic nie powiedziała. - Jeśli to wszystko, co macie - ciągnął Sam - to przed przyjazdem tutaj powinniście przyjrzeć się tej sprawie dokładniej, a nie straszyć moich przyjaciół. Jeśli ten koleś uderza tak, jak mówicie, to robi to powoli. Nie chodzi więc o czas. A mimo to jedziecie po pogrzebie za Alanem i Lauren i naska-kujecie na nich w restauracji, kiedy jedzą obiad? Dlaczego nie pisnęliście nawet słówka miej scowym organom ścigania, które mogłyby uznać, że należy ich chronić? - Rozmawialiśmy z policją na temat tych śmierci wszędzie tam, gdzie miały miejsce - odparła A. J. Simes. W jej głosie słychać było bardziej irytację niż chęć obrony. - My... - Proszę, mówcie mi Sam. - Sam. Napotkaliśmy różne stopnie, nazwijmy to - sceptycyzmu, kiedy sugerowaliśmy, że każda z nich może być wynikiem zabójstwa. Z jeszcze większym sceptycyzmem spotykała się nasza hipoteza, że za nimi wszystkimi może stać jedna osoba. Uważam, że dowody w tej sprawie nabierają wyrazistości tylko wtedy, kiedy bada się ją jako całość. Sam wrzucił sobie do ust kolejnego orzeszka. - Jestem pewien, że zdążyliście podzielić się swoimi podejrzeniami z waszymi kolegami w Wirginii. Zgaduję, że mieli możliwość przyjrzenia się tej sprawie w całości. Dlaczego się nią nie zainteresowali? - Być może - powiedziała Simes - ich doświadczenie... - Przerwała i zastanowiła się nad doborem słów - ...z podobnymi zbrodniami pozwoliło im dostrzec trudności w połączeniu materiału dowodowego dotyczącego wydarzeń tak odległych w czasie i rozgrywających się w tak różnych miejscach. Za każdym razem też sposób działania potencjalnego mordercy był zupełnie inny. Sam oparł się wygodnie na poduszkach, potrząsnął głową i spojrzał na mnie. - Doszli do wniosku, że jest coś, o czym nie musisz wiedzieć, Alan. Niech mnie cholera, jeśli wiem, dlaczego. Hej, czy ktoś oprócz mnie jest jeszcze głodny? Mój niepokój tylko się wzmógł. Obecność Sama miała mi poprawić nastrój, a nie go zepsuć. Powtórzyłem sobie w duchu, że ufam jego instynktowi. - Kurczak potrzebuje jeszcze pięciu minut na grillu, Sam. - Może pójdziesz się nim zająć? Padam z głodu. Sherry powtarza, że nie powinienem jeść za dużo orzeszków. Zaczekałem chwilę, żeby przekonać się, czy Simes i Custer dadzą się sprowokować łatwiej, niż przypuszczałem. Ponieważ jednak nic takiego nie nastąpiło, wstałem i poszedłem do kuchni, wymieniając z Lauren zdezorientowane spojrzenia. Wyjąłem z lodówki marynowanego kurczaka i wyniosłem go na zewnątrz, na grilla, ona natomiast zajęła się ryżem i zimnymi daniami. Na środku stołu postawiła wiaderko z lodem i butelkami piwa. Sam głośno przypomniał jej, żeby nie zapomniała o budweiserze. Usłyszałem, jak dodał głośno „proszę”. Trzech gliniarzy w salonie zaczęło rozmawiać. Z tarasu nie słyszałem, co mówią. Simes wstała z krzesła i oparła się o krawędź stolika. Wszyscy nachylili się nieco do siebie. Domyślałem się, że konspiracyjnym szeptem ustalają, co można bezpiecznie wyjawić mi i Lauren na temat człowieka, który być może zamierzał mnie zabić. Fakt, że ja nie brałem w tym udziału, mocno mnie wkurzył. Kurczak ślicznie się przypiekł. Kiedy wniosłem półmisek do salonu, aromaty jaśminu, sosu rybnego i sezamu zmieszały się we wspaniałą symfonię zapachów południowo-wschodniej Azji. - Kolacja gotowa - oznajmiłem. Przed każdym stał mały talerzyk z sałatką z zielonej papai. Wszyscy wzięli sobie piwo. Łyknąłem piwa i skubnąłem trochę sałatki, jednej z moich ulubionych potraw. Nie licząc odgłosów żucia, przy stole zapanowała zupełna cisza. Nie mogłem już tego dłużej wytrzymać. - W porządku, proszę mi powiedzieć, o co tu, do cholery, chodzi. Sam uśmiechnął się do pozostałej dwójki. - Mogę? Simes kiwnęła głową. Sam pochłonął resztki sałatki i położył widelec na talerzu. Ucieszyło mnie, że mu smakowała. Nie miałem zamiaru zdradzać mu, że jej głównym składnikiem była niedojrzała papaja. - Nie chcieli jeszcze ci tego mówić, Alan. Woleliby poczekać, aż sytuacja trochę się rozwinie. Problem w tym, że bez pomocy jednego z lekarzy, którzy byli tam w osiemdziesiątym drugim, utknąjak minivan Sherry, kiedy próbuje podjechać w górę tunelu Eisenhowera. - Mów. - Pracownik socjalny, z którym pracowałeś... - Przerwał i spojrzał nad stołem na Simes i Custera. - Chyba już skończyłem. To jedno z was powinno opowiedzieć tę historię. Milt zerknął na Simes, która zmrużyła oczy. - Pracownikiem socjalnym z Ósmego Wschodniego była kobieta nazwiskiem Lorna Pope. Pamięta ją pan? Skinąłem głową. Bardzo dobrze pamiętałem Lornę. Pracownik socjalny odpowiadał za wstępne oceny rodzin pacjentów przyjętych na oddział. Wszyscy stażyści i praktykanci ściśle z nią współpracowali. - Lorna była interesującą kobietą - powiedziałem. - Kiedy byłem na oddziale, chodziła z zawodnikiem Denver Broncos, chyba rozgrywającym. Była maniaczką sportu; świetnie jeździła na nartach. Nie lubiła stażystów i praktykantów i nigdy z żadnym się nie umówiła. Jeśli dobrze pamiętam, jej ojciec był lekarzem. Mówiła, że sprawdzają się na sali operacyjnej, ale nie wyobraża sobie, co mogłaby robić z lekarzem w sypialni. Coś w tym rodzaju. Cała Lorna. - Znów jestem pod wrażeniem - powiedział Milt. - Mam nadzieję, że pamięta pan tyle samo szczegółów na temat pacjentów, co lekarzy. - Niech mi pan nie mówi, że Lorna też nie żyje. - Nie wiemy - powiedziała Simes. - Jej rodzina też nie. Ona... hmm... zniknęła. - Zniknęła? - Pojechała do Nowej Zelandii na wakacje z nowym mężem. Trzecim. Oboje zniknęli. Trzecim? - Zniknęli? - Któregoś dnia nie wrócili do hotelu. Ich samochód znaleziono na przykościelnym parkingu po drugiej stronie wyspy, tydzień później. Nikt nie przypomina sobie, żeby ich widział. Przełknąłem łyk piwa. - Paszporty? - W skrytce w hotelu. - Zostali uznani za zmarłych? - Nie, nie minęło jeszcze wystarczająco dużo czasu. Ambasada amerykańska wpisała ich na listę zaginionych. Przestałem cokolwiek czuć. Co z tego? Jedna w tą, jedna w tamtą... Łatwiej było myśleć o niej jako o numerze szóstym, a nie Lornie Pope. Bardzo ją lubiłem, a przez chwilę nawet chciałem się z nią przespać. - Przykro mi - powiedziałem tyleż do siebie, co do innych. Tak jak Si-mes i Custer zakładałem, że nie żyje. - Powiedz im, kiedy, Milt - odezwał się Sam. - Muszą usłyszeć, kiedy to się stało. - Tak, to ważne - powiedział Custer. - Widzicie państwo, zniknęła w lipcu. Lipcu tego roku. Nie od razu dotarło do mnie, co oznaczały te słowa. Nagle usłyszałem, jak Lauren głośno wciąga powietrze. - W lipcu? - spytałem. - Dwa miesiące temu? W tym lipcu? - Tak, w tym lipcu - odparła Simes. - Proszę pamiętać, że nie mieliśmy możliwości powiązania tego wypadku z żadnym innym. Mówimy tu o rzeczach, które miały miejsce w Nowej Zelandii, nie w New Jersey. To może być zwykły zbieg okoliczności. Nie wiemy. - Ale jeśli to on, to wszystko się skraca - stwierdziłem oczywisty fakt. - Czasowo. Działa coraz szybciej, tak? - Jeśli to był on, tak - powiedziała Simes. - Jeśli to on był w Nowej Zelandii, bardzo przyspieszył swoje działania. Jeśli to był on, oznacza to, że popełnił trzy morderstwa w ciągu siedmiu miesięcy. - Cztery - zauważył Milt. - Nie zapominaj o mężu Lorny. - Racja, cztery. - A więc w tym momencie może już polować na mnie. Albo na Sawyer. Może planować zabicie jednego z nas choćby jutro? - Może - powiedziała Simes. - Nie wydaje mi się, ale to możliwe. Sprzeciwiłem się temu, co twierdziła wcześniej. - Chcecie mnie przestraszyć. Nie tylko ostrzec. Chcecie, żebym ze strachu wam pomógł. - Świetny ten kurczak, prawda, Milt? - powiedziała ni z tego, ni z owego Simes. - Odpowiedź na pana pytanie brzmi: tak. Możliwe, że jest pan w większym niebezpieczeństwie, niż przedstawiliśmy to wczoraj. Nie chcieliśmy panu mówić o sprawie Nowej Zelandii, dopóki sami tego dokładniej nie zbadaliśmy. A potrzeba pańskiej współpracy jest bezdyskusyjna. Ale chyba tę sprawę postawiliśmy dość jasno. Przygryzłem język i spojrzałem na Lauren. W jej fiołkowych oczach widziałem strach. To samo widziałem w nich, kiedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę z postępów choroby. Nie wiedziała wtedy, czy stwardnienie rozsiane będzie jedynie przykrą dolegliwością, czy przykuje ją do łóżka. - Jeśli chodzi warn o nazwiska pacjentów, będziecie musieli poszukać ich gdzie indziej - powiedziałem. - Jak pani dobrze wie, doktor Simes, etyka zawodowa nie pozwala mi wam ich podać. Ci ludzie są niewinni. W tym momencie żadne z nas nie jest w stanie przewidzieć, jaki wpływ na ich życie miałoby ujawnienie ich nazwisk i historii leczenia. - Jesteśmy jednak w stanie przewidzieć wpływ ich nieujawniania - stwierdził Milt. - Mogę panu obiecać dyskrecję - powiedziała Simes. - To nie wystarczy. Wie pani o tym. Przymknęła na chwilę oczy. - Doktor Faire uprzedziła nas, że to właśnie pan powie. Kiedy wymieniła nazwisko Sawyer, poczułem nagły ucisk w piersi i brzuchu. Przestraszyłem się, że zaraz mi się odbije. - Tak jest, doktor Faire - powiedziała Simes. - Zdawało mi się, że powiedzieliście, że nie udało wam się jej znaleźć. - Wmawiałem sobie, że udało mi się nie zająknąć, ale wiedziałem, że to zrobiłem. - To nie do końca prawda. Nie widzieliśmy się z nią. Rozmawialiśmy dziś rano przez telefon i niedługo mamy się spotkać. Zastrzegła, że nie będzie z nami współpracować, jeśli pan tego nie zrobi. Jaśminowy ryż w moich ustach zaczął przypominać żelatynową grudę wielkości piłki golfowej. Nie mogłem go przełknąć. Lauren spytała, czy dobrze się czuję. Ton jej głosu powiedział mi, że znała odpowiedź na swoje pytanie. Nie więcej niż minutę później partnerka Sama, Lucy, zadzwoniła na jego pager, żeby powiedzieć, że dostali już nakaz rewizji i że smród dobywający się ze starego domu na North Broadway oznaczał dokładnie to, co podejrzewali. Sam przeprosił nas i powiedział, że musi jechać. Zanim jednak zdążył odłożyć serwetkę na stół, Simes stwierdziła, że i oni będą się zbierać. W ciągu dziewięćdziesięciu sekund goście zniknęli zza stołu, samochody z podjazdu, a ja i Lauren zostaliśmy sami. Powiedziałem, że posprzątam w kuchni. Lauren stwierdziła, że wyprowadzi Emily na krótki spacer i że kiedy wróci, położy się do łóżka. Dwadzieścia minut później zszedłem na dół, wysikałem się po cichu, wyszorowałem zęby i wsunąłem pod kołdrę. Okna sypialni od zachodniej strony były otwarte, a suche chłodne jesienne powietrze sprawiało, że powinienem był szybko zasnąć. Zwinąłem się w kłębek na boku i poprawiłem poduszkę. Bardzo starałem się nie myśleć o Lornie, ale zupełnie mi to nie wychodziło. Próbowałem nie myśleć też o Sawyer i tu również poniosłem porażkę. Usilnie próbowałem nie myśleć o kimś, kto próbował mnie zabić. Bez skutku. Chciałem po prostu zasnąć. Lauren obok mnie oddychała spokojnym, równym rytmem snu. Spróbowałem zrównać z nią mój oddech, żeby znaleźć ten sam spokój, moje myśli jednak szybko znalazły drogę na drugi brzeg Pacyfiku. Zastanawiałem się, którą część Nowej Zelandii odwiedzała Lorna, kiedy przestraszył mnie nagle głos Lauren. - Śpisz, kochanie? - Tak - odparłem, starając się, by mój głos zabrzmiał sennie. - To naprawdę przerażające, Alan. - Wiem. Nie mam pojęcia, co robić. W pierwszej chwili chciałem zadzwonić na policję, ale to policja i FBI odezwali się przecież pierwsi. - Musisz zastanowić się nad tym, co mówili Custer i Simes. Wiesz o tym. Ten ktoś może spróbować cię zabić choćby jutro. - Wiem. Zanim zszedłem, dwa razy sprawdziłem wszystkie drzwi. Chyba powinniśmy zainstalować alarm. - Ten morderca nie wygląda na kogoś, kogo może powstrzymać alarm. - Mimo wszystko, nie zaszkodzi. - Mam lepszy pomysł. Przeprowadźmy się z powrotem do mnie, na Hill. Nikt tam teraz nie mieszka. Będziemy mieli więcej sąsiadów, poza tym tamten dom ma już alarm. - A co tutaj? - Odwołamy weekend w Taos. Przez ten czas się wyprowadzimy. Domem zajmie się ekipa, wreszcie skończą przebudowę. To nie jest dobra pora na wyjazdy. Wiszą nad nami zbyt poważne sprawy. - Wydawało mi się, że wyjazd to świetny pomysł. - Nie w tych okolicznościach, kochanie. Lornie nic nie dał. Arniemu Dresserowi też nie. Najpierw musimy rozwiązać kilka drobnych problemów. Odwróciłem się do niej. Jej skóra była miękka i chłodna. Przez chwilę wierciliśmy się, żeby znaleźć właściwą pozycję. - Chyba masz rację. Nie wiem, czy dobrze byśmy się czuli na wyjeździe, biorąc pod uwagę wszystko, co się dzieje. - Ja nie czułabym się dobrze. - Naprawdę jesteś gotowa na przebudowę? - Tak. Mam już dość rozmawiania o tym. Nie możemy odkładać tego w nieskończoność i spierać się, gdzie zamontować oświetlenie i jak wykończyć okna. Pora wreszcie się tym zająć. Poza tym wiem, że będziemy się czuli bezpieczniej, mieszkając w mieście, dopóki wszystko się nie uspokoi. Tutaj jesteśmy tylko my i Adrienne. Pocałowała mnie tuż pod obojczykiem. - Alan? - Tak? - Tak sobie myślę, że może powinieneś mi opowiedzieć o Sawyer. - O Sawyer? - spytałem, przestraszony. - Tak - powiedziała. - O tobie i o niej. O tym, co między wami zaszło. - Jesteś pewna? - Nie, wcale nie jestem pewna. Źle się czuję, pytając o to, ale wydaje mi się, że powinnam wiedzieć. - Tak. Chyba powinnaś. Kiedy wreszcie nadszedł sierpień i miałem zaczynać praktyki na oddziale zamkniętym Ósmego Wschodniego, wiedziałem już kilka rzeczy o Sawyer. Zadzwoniłem jeszcze raz do kliniki, w której pracowała i dowiedziałem się, że była to lecznica psychiatryczna, ta sama, w której niedługo miałem badać pacjentów. Nie zaskoczyło mnie również odkrycie, że doktor Sawyer Sackett była stażystką psychiatrii. Ponieważ mieszkała w kampusie dłużej niż ja, doszedłem do wniosku, że jest na drugim roku. Mona Terwillinger niechętnie powiedziała mi, że Sawyer skończyła szkołę medyczną na Florydzie i że jej rodzina mieszka w Wirginii, tam, gdzie się wychowała. Muszę przyznać, że byłem rozczarowany. Liczyłem, że Sawyer pracuje na oddziale pediatrii albo medycyny rodzinnej. Albo że szkoli się w jednej ze specjalności chirurgicznych, na przykład położnictwie. To, że mieliśmy pracować na jednym oddziale nie stanowiło dla mnie problemu, ale nie byłem z tego powodu zachwycony. Co jeszcze o niej wtedy wiedziałem? Niewiele. Często się nad tym zastanawiałem. Czasami trochę mnie to martwiło. Wkrótce jednak prawie całą moją uwagę pochłonęły nowe obowiązki. W dniu, kiedy dostałem pierwszy przydział i wiedziałem już, że będę pracował w Zespole Pomarańczowym, zadzwoniłem do Sawyer do domu i niezobowiązująco - jak mi się wydawało - zapytałem, na którym oddziale odbywa staż. - Na Ósmym Wschodnim - powiedziała. Oznaczało to oddział dla dorosłych. Niepełnoletni znajdowali się na siódmym piętrze. - Zespół Niebieski czy Pomarańczowy? - spytałem. - Pomarańczowy. - Ja też - powiedziałem. - Właśnie dostałem przydział. Śmiesznie się złożyło. Pewnie będziesz moim konsultantem medycznym. - Pewnie tak - powiedziała. Bardzo się starałem, żeby wypaść swobodnie. Jej wychodziło to świetnie. Pierwsze spotkanie, na jakie poszedłem na Ósmym Wschodnim, dotyczyło obchodów. Odbywało się w sali konferencyjnej obok gabinetu doktor Susan Oliphant. Susan była kierowniczką Zespołu Pomarańczowego. Oprócz niej w codziennych obchodach udział brali wszyscy stażyści i praktykanci, naczelny psycholog - moja zwierzchniczka, doktor Amy Masters, pracownik socjalny, Lorna Pope, oraz naczelna pielęgniarka Kheri Link oraz wszyscy członkowie jej personelu, którzy nie mieli akurat innych zadań. W przeciwieństwie do stażystów w większości szpitali, adepci psychiatrii nie chodzą od sali do sali z kartami chorób w rękach i nie wypytują pacjentów o samopoczucie, żeby dać się później wymaglować przełożonym. Zamiast tego siadaliśmy w koło i omawialiśmy historie chorób, postępy w leczeniu, przepisywanie leków, rozmawialiśmy o terapiach grupowych i spotkaniach z rodzinami pacjentów. Szybko zrozumiałem, że mieliśmy sprawiać wrażenie błyskotliwych i współczujących lekarzy, mogących pomóc tym, którzy czekali na nas za drzwiami izolatek. Kierownik zespołu i naczelny psycholog mieli inne zadania niż stażyści i praktykanci. Do nich należało informowanie nas, kiedy jesteśmy błyskotliwi i współczujący, a kiedy objawiamy ignorancję i nieczułość. Czasami udawało im się tego dokonać na tyle taktownie i łagodnie, by nie haratać naszego ego, zazwyczaj jednak nie zawracali sobie tym głowy. Pierwszego dnia siedziałem na niewygodnym krześle między doktorem Arnoldem Dresserem a doktor Wendy Asimoto, dwojgiem z trójki zespołowych stażystów. Amy Masters siedziała w drugim końcu pokoju i szeptała coś do Lorny Pope, pracownika socjalnego. Wendy i Arnie nachylali się do siebie i przed moim nosem wymieniali uwagi na temat seminarium, na które musieli pójść po południu, a które dotyczyło kodów CPT-IV. Nie miałem pojęcia, co to było, ale nie chciałem narobić sobie wstydu i pytać. Byłem pewien, że powinienem był to już wiedzieć i że moja ignorancja stanie się niedługo powodem strasznego upokorzenia. Jakąś minutę później do sali weszła Sawyer, w towarzystwie wysokiej szczupłej kobiety o pociągłej twarzy, jasnych włosach i pięknych zielonych oczach. Próbowałem nie dać po sobie poznać, jakie wrażenie wywarło na mnie jej wejście. Udawałem nawet, że biorę udział w dyskusji o kodach CPT-IV toczącej się nad moimi kolanami. Sawyer usiadła naprzeciwko mnie, natomiast kobieta, która z nią przyszła, podeszła do biurka, przez chwilę próbowała jakoś ułożyć zalegające na nim papiery, a potem bezceremonialnie rzuciła swoją torebką w sam środek tego bałaganu. - Kogo brakuje? - spytała, wciąż odwrócona tyłem do nas. - Jednego z moich stażystów - odparła doktor Masters. - Pewnie zabłądził - rzucił Arnie. - Susan, pielęgniarze kończą właśnie wiązanie jednego z pacjentów. Oni też raczej nie zdążą - dodała Lorna. - Kogo zamykają? - zapytał Arnie, podenerwowany. Zupełnie go wtedy nie znałem, później jednak zrozumiałem, że jego pytanie nie było podyktowane ciekawością, ale obawą, że to jeden z jego pacjentów sprawia kłopoty, co Arnie uważał za zawodową porażkę. - Przykro mi, Arnie, ale obawiam się, że to znów Travis - powiedziała Lorna. - Tym razem groził jednej z pielęgniarek, wepchnął ją do kąta w korytarzu koło swojej sali. Myślał, że to ta Frieda, o której ciągle mówi. Miał w ręku szczoteczkę do zębów, wiecie, trzymał ją jak nóż. Nie poddał się łatwo - trudno było go obezwładnić. Jest naprawdę silny. - Ile navanu dostaje? - spytała Susan Oliphant, zanim Arnie zdążył cokolwiek powiedzieć. - Zwiększyłem dawkę do czterdziestu - odparł. - To wystarczy? Arnie otworzył usta i na moment zaniemówił. - Biorąc pod uwagę historię leczenia, chyba... - To właściwy lek? - naciskała Susan. - A może torazyna albo haldol? - powiedziała Wendy Asimoto. Popatrzyłem na siedzących w sali stażystów; na Sawyer i pozostałą dwój kę. Zaczęli pierwszego lipca, byli więc na oddziale już od miesiąca. W szkoleniu rotacyjnym miesiąc znaczył tyle, co lata. Byli ekspertami. Zasady szkolenia lekarzy mówiły, że studenci najpierw przyglądają się procedurze, potem biorą w niej udział, na końcu zaś jej uczą. Sawyer i dwoje jej kolegów, Arnie i Wendy, już swoje wiedzieli, a teraz, kiedy na oddziale pojawiła się świeża krew - czyli ja i drugi praktykant - palili się, żeby nas czegoś nauczyć. Susan Oliphant spojrzała przez ramię na zebranych. - Travisem zajmiemy się za kilka minut. Poznajmy się, dopóki czekamy na drugiego praktykanta. - Spojrzała na mnie z udawaną surowością. - Nie lubię na nikogo czekać, prawda, Wendy? Wendy uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Nie, czekanie nie jest pani mocną stroną, doktor Oliphant. Susan ciągle zmagała się ze stosami poczty. Spojrzała na mnie przez lewe ramię. - Pan musi być doktorem Gregory, prawda? Zawahałem się. Domyśliłem się, że w pytaniu czai się haczyk. Technicznie rzecz ujmując, nie byłem jeszcze doktorem. Tytuł miałem dostać dopiero po zakończeniu praktyk. - Jestem Alan Gregory - powiedziałem wymijająco. Nie udał mi się ten manewr. - Tutaj, w Zespole Pomarańczowym, jest pan doktorem Gregorym - powiedziała Susan. - Zostaje pan czasowo awansowany i może pan nosić metaforyczny biały kitel. Pacjenci woleliby nie wiedzieć, że leczą ich studenci. Chcą wierzyć, że jesteśmy najlepszymi, najbardziej doświadczonymi lekarzami, jacy kiedykolwiek chodzili po tej cholernej planecie. Chcą, żeby zajmowali się nimi prawdziwi doktorzy. Dlatego na kilka miesięcy dostaje pan dyspensę. Jest pan doktorem Alanem Gregorym. Proszę państwa, przedstawcie się doktorowi Gregory’emu. Arnie Dresser wydał dźwięk, którego nie potrafiłem dokładnie zinterpretować, ale wydawało mi się, że pobrzmiewa w nim coś na kształt pogar-dy. Susan się nie odwróciła. Ona też to usłyszała. - Arnie, najlepszymi terapeutami są ci, którzy nie uważają się za ósmy cud świata. Doktorze Gregory, niech się pan wszystkim przedstawi. W sali zrobiło się cicho jak w kaplicy. Nie byłem na to przygotowany. Szykowałem się na ten dzień przez cztery lata studiów wypełnionych zajęciami, seminariami, pacjentami. Czytaniem. Rany Boskie, ile ja musiałem przeczytać. Przygotowywałem się do tej chwili od wpół do piątej rano. Miałem na sobie swoje najlepsze gabardynowe spodnie i wełnianą sportową marynarkę, którą uważałem za modną, ale nie ekstrawagancką. Założyłem też białą koszulę, nowiutki krawat i wypastowane buty. I ciekawe skarpetki. W rzeczywistości jednak, mimo wszystkich tych przygotowań, czułem się jak dzieciak. Jak oszust. Wciąż jeszcze zdarzało mi się, że w barach musiałem pokazywać dowód osobisty. Jeśli nie wyglądałem na dość dorosłego, żeby się napić, jak mogłem uważać się za dość dorosłego, by zapewnić właściwe leczenie schizofrenikowi? Na oddziale otwartym czułem się dość pewnie. Wydawało mi się, że szkoła dała mi wystarczające umiejętności, by zajmować się tamtejszymi pacjentami. Psychologów uczy się, jak wykorzystywać relację między nimi a chorymi, by wywoływać pożądany efekt teoretyczny. Na oddziale otwartym to wystarczało. Psychiatrzy również znali się na psychoterapii. Oprócz tego posiadali jednak wykształcenie medyczne, dzięki któremu mogli zajmować się problemami natury medycznej i przepisywać leki. Psychologowie klinicyści posiadali w swym arsenale jedną potężną broń - psychoterapię. Wadą tego był fakt, że jeśli ma się do dyspozycji tylko młotek, czuje się pokusę, żeby wszystko traktować jak gwoździe. A ja obawiałem się, że mój młotek, nieważne, z jaką wprawą się nim posługiwałem, tutaj nie wystarczy. Nie w tym domu wariatów. Spojrzałem na Amy Masters, która kiwnęła głową z wyczekującym uśmiechem, zachęcając mnie, żebym zaczynał. Z wyrazu jej twarzy, zupełnie jak z twarzy mojej babci, nie dawało się odczytać, co o mnie sądzi. Pracowała tu już długo i miała do czynienia z wieloma praktykantami. Wiedziała, co to znaczy zwątpić w siebie, może nawet sama kiedyś przez to przechodziła. Była przełożoną wątpiących. I mówiła mi, żebym zaczynał. - Dzień dobry - powiedziałem. - Nazywam się Alan Gregory. Jestem nowym praktykantem psychologii klinicznej i bardzo się cieszę, że tu jestem. Właśnie wtedy, powiedziawszy pierwsze kłamstwo, popełniłem błąd i spojrzałem na Sawyer. Siedziała z pochyloną głową i uśmiechała się. Uratowało mnie nagłe pojawienie się naczelnej pielęgniarki i dwóch członków jej personelu oraz drugiego praktykanta, młodej kobiety, którą poznałem na spotkaniu orientacyjnym tydzień wcześniej. Umknęło mi jej nazwisko. - Przepraszam za spóźnienie - powiedziała. - Nie mogłam sobie poradzić z kluczem. - Dlaczego pani nie zadzwoniła, żeby panią wpuszczono? - spytała z lekkim zniecierpliwieniem Susan Oliphant. - Zadzwoniłam - odparła praktykantka. - Problem w tym, że próbowałam otworzyć złe drzwi. Okazało się, że wpuszczono mnie na oddział dla nieletnich. Wszyscy pacjenci byli młodsi ode mnie, a wydawało mi się, że zostałam przydzielona na oddział, gdzie pacjenci powinni być starsi od lekarzy. Dzień dobry wszystkim, jestem Alix Noel - uśmiechnęła się rozbrajająco. - Alix, teraz jesteś doktor Noel - powiedziała Amy Masters. Alix spojrzała na mnie, potem na nią. - Super. Jestem teraz doktorem? Czy to znaczy, że nie muszę już kończyć praktyk? Może nawet mogę zapomnieć o dysertacji? Wszyscy się roześmieli. Oczywiście, żadne z nas nie wiedziało, że był to pierwszy dzień, kiedy wszyscy martwi teraz lekarze znajdowali się w jednym pomieszczeniu. Przedstawianie się zajęło około pięciu minut. Czekałem, aż przyjdzie kolej Sawyer, bo miałem nadzieję, że czegoś się o niej dowiem. Nic z tego. Powiedziała, jak się nazywa, że jest drugoroczną stażystką i że szczególnie interesuje ją psychiatria sądowa. Uśmiechnęła się do Alix i ani razu na mnie nie spojrzała. Ponieważ ani Alix, ani ja nie zajmowaliśmy się jeszcze żadnymi pacjentami, stażyści zaczęli po kolei omawiać przydzielone im przypadki. Ze względu na nas robili to bardzo szczegółowo. Historia choroby, przyczyny przyjęcia na oddział, zdarzenia poprzedzające przyjęcie, przebieg leczenia, leki, wszystko. Sawyer była pierwsza. Miała na sobie tartanową spódnicę do pół łydki i białą bluzkę z długim rękawem; godzinę wcześniej postawiłbym grube pieniądze, że nie ma nic takiego w swojej garderobie. Zuchwałość, która biła w oczy na naszej niby-randce podczas burzy, zniknęła. Sawyer zachowywała się jak skrupulatny profesjonalista, może nawet była odrobinę nieśmiała. Przedstawiła swoje cztery przypadki z pewnością siebie i odrobiną humoru. Pochwały i uwagi doktor Oliphant oraz kolegów przyjęła z takim samym wdziękiem. Być może na moją ocenę miało wpływ pożądanie, ale uznałem, że okazała zaskakującą wrażliwość, omawiając dwa przypadki, młodą schizofreniczkę i pogrążoną w głębokiej depresji kobietę koło czterdziestki. Doktor Oliphant nalegała, by zastosować elektrowstrząsy, Sawyer zaś poprosiła, by dano jej więcej czasu na psychoterapię. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że Sawyer, którą poznałem na przyjęciu u Mony, Sawyer, dla której ryzykowałem życiem i zdrowiem podczas gradobicia, udaje przede mną kogoś, kim nie jest, albo robiła to do tej pory. Zrozumiałem też, że nie mam pojęcia, jaka jest naprawdę. To powinno być dla mnie ostrzeżeniem. Nie było. Po obchodzie Alix i ja zostaliśmy przedstawieni reszcie personelu Zespołu Pomarańczowego oraz pozostałym terapeutom pracującym na oddziale. Alix była umówiona w przychodni, a ja miałem kilka minut przed spotkaniem z moim nowym przełożonym w psychiatrycznej izbie przyjęć, zacząłem więc łazić po korytarzu, próbując dowiedzieć się, kiedy dostanę pierwszego pacjenta. Sawyer podeszła do mnie i przedstawiła się, jakbyśmy nigdy przedtem się nie spotkali. Mówiła o sobie „doktor Sackett”. Zrozumiałem aluzję. Powiedziała, że skoro mamy razem pracować, powinniśmy się lepiej poznać i spytała, czy mógłbym spotkać się z nią na późnym obiedzie w Campus Lounge na Ósmej Alei. Powiedziałem, że chyba dam radę. O wpół do drugiej czekała po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko kampu-su. Podczas krótkiego pobytu w Denver dowiedziałem się, że tandetna restauracyjka i przylegający do niej bar były stałym lokalem personelu szkoły medycznej i studentów. Pomachałem jej, a ona uśmiechnęła się lekko, nie unosząc kącików ust. - Cześć. Zapomniałam notesu. Zupełnie się bez niego gubię. Może wpadniesz do mnie? Zrobię kanapki albo coś w tym rodzaju. Może być? Proszę. - Jasne - powiedziałem. Zaskoczył mnie jej beztroski nastrój. Nie widzieliśmy się od tamtego wieczoru w Firefly Cafe, kiedy padał grad. Spodziewałem się, że w dalszym ciągu będzie przede mną grała. Nic takiego się jednak nie stało. Uznałem to za dobry znak. Szliśmy w milczeniu do jej domu. Przyciskała torebkę do piersi jak mała dziewczynka. Wąskim ceglanym przejściem zaprowadziła mnie na podwórko, skąd po trzech chybotliwych schodkach weszliśmy na zabudowaną, rozsypującą się werandkę, a z niej do kuchni. - Zajrzyj do lodówki, zobacz, czy coś tam znajdziesz. Ja pójdę zdjąć spódnicę. Za gorąco dzisiaj na nią. - Sawyer zniknęła w głębi domu. Powiesiłem marynarkę na oparciu krzesła i zignorowałem buczącą głośno lodówkę. Wziąłem z suszarki szklankę i nalałem sobie wody ze sporej butelki leżącej na glinianym stojaku pod ścianą. Smakowała wspaniale, nalałem więc sobie jeszcze i usiadłem na krześle. Sawyer wróciła po dwóch czy trzech minutach. Przebrała się - miała na sobie bluzkę w kwiaty, lekką spódnicę koloru khaki, skromne czółenka i rajstopy. Wyglądała jak panienka z dobrego domu. Byłem zaskoczony. W rękach trzymała pocztę. Uśmiechnęła się do mnie i zaczęła ją przeglądać, odkładając na bok wszystko, oprócz koperty z niebieskiego papieru. - Przepraszam - powiedziała i otworzyła ją. Odwróciła się do mnie tyłem, podeszła do zlewu i zaczęła czytać. Nie byłem pewien, ale zdawało mi się, że cicho jęknęła. Zaczęła czytać kartkę z drugiej strony. Oparła się łokciami o krawędź zlewu, a lewą dłonią przeczesała włosy. Po jakiejś minucie wepchnęła list do koperty i wyszła, jakby mnie tam nie było. Siedziałem sam, dopóki nie wróciła po mniej więcej pięciu minutach. Stanęła w drzwiach. - Złe wiadomości? - spytałem. - Ten list. Opuściła wzrok i poruszyła głową w sposób, który nie był ani zaprzeczeniem, ani potwierdzeniem. - Chcesz o tym pogadać? Przełknęła ślinę. - To nic takiego. Przeszłość. - Nie wyglądało na nic takiego. - Pod wpływem impulsu, kiedy przechodziła obok, złapałem ją za rękę. Nie wyrwała jej, przyciągnąłem ją więc do siebie. Zawahała się lekko, ale nie dość wyraźnie, by mnie zniechęcić. Stanęła twarzą do mnie, nie dalej niż trzydzieści centymetrów od krzesła. - Co się stało? Co cię tak zdenerwowało? - spytałem. Sięgnąłem po jej drugą rękę. Zesztywniała; przez chwilę czułem, jak się opiera i wydawało mi się, że ma zamiar się odsunąć, ale rozluźniła się, podeszła bliżej i okrakiem usiadła mi na kolanach. - To nic takiego, naprawdę - powiedziała. - Zapomnij o tym. Dzisiaj jesteś bardziej pewny siebie niż ostatnim razem. - Ta sytuacja nie wydaje mi się tak niebezpieczna jak burza z piorunami i grad. - Skąd wiesz? - spytała poważnym głosem. - Nie słyszałaś? Jestem teraz doktorem. Tak, jak ty. Jestem nieomylny. Zawsze mam rację. - Zawsze? - zaśmiała się lekko Sawyer. Zabrzmiało to przyjemnie i dodało mi otuchy. Próbowałem sobie przypomnieć, czy już kiedyś słyszałem ten śmiech. - Myślisz, że jestem arogancka, prawda? - spytała. Nie mówiła obronnym tonem. Może lekko kpiącym, pomyślałem, jakbym określił jej charakter niewłaściwym przymiotnikiem. - Jakaś jesteś na pewno, Sawyer, ale nie wiem jeszcze, jaka. Lewą ręką sięgnęła do węzła mojego krawata, a prawą złapała za materiał pod nim. Pomyślałem, że spróbuje mnie udusić. W żartach, oczywiście. Zamiast tego jednak rozluźniła uścisk, poluzowała węzeł i zaczęła rozpinać guzik mojej koszuli. Poczułem też, że ciężar jej rozłożonych nóg zaczyna przesuwać się na moje krocze. Jej piersi unosiły się zaledwie kilka centymetrów od moich ust. - Nie daj się zwieść stażystom na oddziale. Miesiąc temu też byliśmy przerażeni. Za miesiąc ty też będziesz czuł się niepokonany. Strach nie miał wtedy podstaw, tak samo, jak nie ma ich nieomylność, którą czuje się teraz. - Sam na to wpadłem. Ale ta brawura jest... jest tak wyrafinowana, że mnie przeraża. - W szkole medycznej mamy zajęcia z zarozumiałości. Obowiązkowe. - Wydawało mi się, że mówiąc to, delikatnie poruszyła biodrami. Możliwe jednak, że była to tylko moja wyobraźnia. Krawat był już rozwiązany. Kiedy rozmawialiśmy, patrzyła gdzieś ponad moją głową. Przytrzymałem jej ręce i powoli je puściłem, sięgając palcami do jej twarzy. Dotknąłem jej tak delikatnie, jakbym podnosił pączek róży. Miała miękkie policzki, upu-drowane i delikatne. Ująłem jej twarz w dłonie i uniosłem ją, aż nasze oczy się spotkały. Pozwoliła mi patrzeć w nie przez chwilę, po czym odwróciła wzrok. Nachyliłem głowę i znów zajrzałem jej w oczy, poruszając się tak ostrożnie, jakbym próbował osaczyć biedronkę. Przez chwilę zdawało mi się, że Sawyer znów się odwróci, ale ku mojemu zaskoczeniu przez dwie lub trzy sekundy pozwoliła mi patrzeć w swoje roztańczone oczy. Iskierki na jej tęczówkach rozbłysły jak spadające na ziemię konfetti. Potem się odwróciła. Poczułem jeszcze większy nacisk na krocze, ale tym razem byłem raczej pewien, że nie ma on nic wspólnego ze zmianą pozycji Sawyer. Zerknęła na mnie przelotnie. - Wiesz, to wszystko jest trochę niewygodne - powiedziała. - Nie da się ukryć. - Poruszyłem się na krześle. Roześmiała się. - Nie o to mi chodzi. Pochyliłem się do przodu i pocałowałem ją w podbródek. Trwało to dość długo, żebym zaczął zapamiętywać uczucie dotykania ustami jej skóry. Nagle odwróciła twarz w drugą stronę, ja jednak nie poddałem się; przesunąłem usta w dół i pocałowałem ją w szyję, pod uchem. Miałem rozchylone wargi i kiedy dotknąłem jej koniuszkiem języka, poczułem słony smak. Wdychałem zapach kwiatów i piżma. - O wpół do trzeciej mam umówionego pacjenta - powiedziała, wzdychając. Wsunąłem dłonie w jej włosy. Były bardzo miękkie. - W takim razie lepiej się pospieszmy - powiedziałem. Przyciągnąłem jej twarz do siebie i przesunąłem usta na jej wargi. Po raz pierwszy się pocałowaliśmy. Poczułem jej oddech, a nasze języki wsunęły się w neutralne terytorium między zębami. Po trzech zwodach wreszcie się spotkały, a ja poczułem, jak przez całe moje ciało przebiega dreszcz, jakby poraził mnie prąd. Zacisnąłem dłonie na jej bluzce, a jej palce zajęły się moim paskiem. Chwilę później wstała z moich kolan i zsunęła mi spodnie. Przesunąłem ręką w górę jej uda i odkryłem, że nie ma na sobie rajstop, a sięgające do pół uda pończochy. Jej strój okazał się nie taki skromny, na jaki wyglądał. W mojej głowie zaświtała myśl, że to wcale nie ja ją uwiodłem, ale szybko znikła. Sięgnęła między nogi, wzięła mnie w prawą dłoń i wsunęła w siebie jednym powolnym pchnięciem. Przez chwilę nie czułem nic innego tylko wilgoć i ciepło. Żadnego zapachu, żadnego smaku, nie wiedziałem nawet, czy oddycham. Cały świat zniknął. Nacisnęła mocniej, aż poczułem na nagich udach jej skórę. Przyciągnąłem ją obiema rękami i spróbowałem unieść się z krzesła. - Nie ruszaj się - wyszeptała z naciskiem. Przez chwilę trwaliśmy w takiej pozycji. Potem się poruszyłem. W jej głosie słychać było rozpacz i smutek. - Proszę. Proszę. Nie ruszaj się. Proszę. Nie ruszaj się - wyszeptała gdzieś nad moim uchem. Z trudem wciągnęła powietrze. Pomyślałem, że zacznie płakać. - Co mam zrobić, Sawyer? - spytałem z twarzą zanurzoną w jej włosach. Poczułem, jak wbija mi paznokcie w ramię. - Po prostu mnie wypełnij - powiedziała. - Dobrze? Po prostu... wypełnij. Następnego ranka Sawyer nie pojawiła się na obchodzie. Jej nieobecność zastanawiała mnie do chwili, kiedy dowiedziałem się, że po południu dostanę swojego pierwszego pacjenta przeniesionego z urazówki z centrum zdrowia psychicznego w hrabstwie Jefferson. Godzinę później poszedłem na pierwsze zebranie społeczności Zespołu Pomarańczowego. Sawyer już tam była. Po raz pierwszy spotkałem legendarnego pacjenta Arniego, Travisa, świeżo po ośmiu godzinach w kaftanie i szesnastu w izolatce. Travis był niewiarygodnie chudy. Miał około metra dziewięćdziesięciu pięciu, ale ważył nie więcej niż siedemdziesiąt kilo. Jego blond włosy były prawie białe. Z przodu był łysy, więc jego fryzura wyglądała, jakby ktoś założył mu na skronie platynową podkowę. Podczas gdy inni pacjenci i personel znajdowali sobie krzesła, Travis zaczął kiwać powoli głową w przód i w tył i bezgłośnie powtarzać „nie”. Starsza kobieta obok spojrzała na niego wzrokiem bez wyrazu, cały czas wykonując ręką ruchy, jakby malowała sobie usta szminką. Oczywiście, jej dłoń była pusta. Rozejrzałem się szybko po sali, ale nie znalazłem nikogo poza nimi, kto wyglądałby na bardziej chorego niż ludzie, których widziałem podczas ostatniej przejażdżki autobusem. - Travis? - powiedziała łagodnie doktor Oliphant. - Chcesz, żeby cię zwolnić z dzisiejszego zebrania? Nie usłyszał jej, albo zlekceważył ją. - Travis - powtórzyła ostrzejszym tonem. Spojrzał na nią, wciąż bezgłośnie wypowiadając „nie”. - Chciałbyś, żeby cię zwolnić z dzisiejszego zebrania? Może spróbujesz przyjść następnym razem, kiedy będziesz czuł, że lepiej nad sobą panujesz? Travis podniósł głowę i napiął ścięgna szyi. - Siedzę tu - powiedział. - Siedzę. Zajmuję się swoimi sprawami. Swoimi sprawami. - Wbił wzrok w sufit, po czym opuścił głowę. - Na zebraniu społeczności nie chodzi o twoje sprawy, Travis. Jesteś gotowy uważnie słuchać tego, co się będzie działo i brać udział w spotkaniu, czy wolisz zostać sam? Jeśli tego ci potrzeba, nie ma sprawy. - Mówiła łagodnie, nie grożąc wykluczeniem, lecz zachęcając do wycofania się. Sposób, w jaki to rozegrała, zrobił na mnie wrażenie. Travis jeszcze raz podniósł głowę, jakby zdziwiony, że w sali jest pełno ludzi. - Zro... zro... Zrobię, co będzie trzeba, znaczy. Zrobię, co będzie trzeba żeba... trzeba żeba... pielęgniarki myślały mnie jak dżentelmena. Uprzejmy. - Jego słowa były tak samo niewyraźne jak ich znaczenie, jakby próbował wysłowić się z ustami pełnymi jogurtu. Przypomniałem sobie, ile dostał navanu i uznałem, że to właśnie jest tego powodem. Travis brał psychotropy w ilościach, które powaliłyby wściekłego słonia. Nic dziwnego, że mówił tak niewyraźnie. - To świetnie - powiedziała doktor Oliphant. - W takim razie cieszymy się, że jesteś tu z nami. - Zgoda Susan oznaczała, że Travis mógł zostać i brać udział w zebraniu społeczności. Teraz zajęto się Olivia, kobietą z niewidzialną szminką. Pielęgniarka poprosiła ją, żeby skończyła makijaż po spotkaniu. Z wyraźnym sapnięciem oburzenia Olivia opuściła ręce na kolana. Większość zebrania spędziłem, zastanawiając się, czy mój pierwszy pacjent będzie przypominał Travisa lub Olivie. Pozostali chorzy w sali wyglądali na smutniejszych, bardziej wściekłych lub bardziej naćpanych niż zazwyczaj, ale potrafiłem sobie wyobrazić siebie przeprowadzającego psychoterapię z każdym z nich. Jeśli jednak mój pierwszy pacjent miał być tak chory jak Travis albo Olivia, równie dobrze mogłem od razu się spakować i jechać do domu. Kiedy usłyszałem tumult, który wybuchł na oddziale około wpół do jedenastej, miałem spodnie spuszczone do kostek i kawałek niebieskiego papieru toaletowego w ręce. Toaleta dla personelu znajdowała się na końcu wąskiego korytarza, niedaleko sali do terapii. Skończyłem to, co musiałem, umyłem ręce i ostrożnie ruszyłem w kierunku hałasów, żeby sprawdzić, co się dzieje. W połowie korytarza mojego oddziału nagle stanąłem. Usłyszałem, jak Arnie głośno nalega, by Travis odłożył nóż. - Spokojnie, Travis. Spokojnie. Odłóż ten nóż. Odłóż go. - W głosie Arniego słychać było więcej strachu niż profesjonalnego spokoju. Skąd, do cholery, Travis mógł mieć nóż? Doszedłem do wniosku, że musiał to być jeden z tych plastikowych, które pacjenci dostawali do posiłków. Ruszyłem dalej korytarzem do miejsca, w którym krzyżował się z innym, wyjrzałem zza rogu i spróbowałem zobaczyć, co robi Travis. Stał jakieś sześć, siedem metrów ode mnie, odwrócony tyłem, trzymając kogoś przed sobą. Trzy lub cztery metry za nim zbici w grupkę lekarze i pielęgniarki przekonywali go, żeby odłożył nóż. Jeszcze dalej reszta personelu zaganiała pacjentów do świetlicy. Z miejsca, w którym stałem, widziałem jedynie tył głowy Travisa. Skóra na jego karku była ogniście czerwona, jakby poparzył się na słońcu. - Frieda! - krzyknął. - Frieda! Frieda! - To nie Frieda, Travis - powiedział Arnie żałosnym głosem ulicznego żebraka. - To doktor Sackett. Nie chcesz robić jej krzywdy i nie chcesz robić krzywdy Friedzie. Odłóż nóż. Sawyer? Spojrzałem jeszcze raz i dostrzegłem kosmyki blond włosów nad prawym ramieniem Travisa. Miał Sawyer i miał nóż. Całą uwagę skupił na grupie lekarzy przed sobą. Albo uznał, że za nim nikogo nie ma, albo był w takim stanie, że nie docierała do niego możliwość, że zagrożenie może nadejść z innego kierunku. Wycofałem się za róg i rozważyłem swoje położenie. Gdybym próbował pójść po pomoc wyjściem ewakuacyjnym, natychmiast włączyłby się alarm, nie miałem też pojęcia, jak zareaguje Travis. Nie mogłem narażać Sawyer. Poza tym, uznałem, że ktoś na pewno zaalarmował już ochronę. W porządku, powiedziałem do siebie, co wiesz o Travisie takiego, co mogłoby się jakoś przydać? Wiedziałem, że jest chory. Diagnoza brzmiała: schizofrenia paranoidal-na. DSM III 295.33. Oznaczało to, że Travis cierpi na zaburzenia myślenia, a to z kolei oznaczało, że nie miałem pojęcia, w jakiej rzeczywistości właśnie przebywa. Mogłem bezpiecznie założyć, że nie w tej samej, co ja. To, że uważał Sawyer za Friedę, wskazywało na to, że ma halucynacje. Podczas porannego obchodu Arnie powiedział, że oprócz stałych przywidzeń na temat Friedy, Travis zaczął mieć omamy słuchowe - słyszał głosy rozkazujące mu robić różne rzeczy, zazwyczaj, niestety, inne, niż jogging czy gra w scrabble. Travis zapewnił Arniego, że ich nie słucha. Wiedziałem też, że bierze czterdzieści mililitrów navanu. Wszystko to razem dawało dość nieciekawy obraz sytuacji. Jedną z cech szczególnych ciężkiej psychozy były zaburzenia myślenia. Jednym z głównych objawów zaburzeń myślenia była ambiwalencja, niemożność wybierania spośród dwóch możliwości. Przyszło mi do głowy, że mógłbym to wykorzystać i sparaliżować Travisa, przedstawiając mu jeszcze jedną możliwość, oprócz pocięcia Sawyer nożem, który przystawiał właśnie do jej szyi. Mogło to dać nam dość czasu, by go obezwładnić i związać. Mogłem też nic nie robić. Pozwolić, by zajęli się tym bardziej doświadczeni ludzie. Ta perspektywa zaczynała podobać mi się coraz bardziej, kiedy usłyszałem krzyk Wendy Asimoto. - Nie tnij jej! O nie, Travis, ona krwawi! Nie rób tego, nie rób tego. O Boże! - Travis, odłóż nóż. - Arniemu drżał głos. - Krew - powiedział Travis. Chciałem usłyszeć krzyk Sawyer. Zamiast tego znów usłyszałem Wen-dy. - Nie, Travis, nie jeszcze raz! - krzyknęła. - Nie! Gdzie jest ochrona?! Wtedy usłyszałem, jak Sawyer jęknęła cicho, a Travis powtórzył „Frieda”. Bez zastanowienia wyszedłem ze swojej kryjówki za rogiem i cicho, ale tak szybko, jak mogłem, podszedłem do Travisa i stuknąłem go w ramię. - Przepraszam. Travis? - powiedziałem, starając się, by mój głos brzmiał tak samo jak głos Susan Oliphant na porannym spotkaniu. Lekko odwrócił głowę. - Travis? To ja, doktor Gregory. Odwrócił się jeszcze trochę. Zobaczyłem nóż. Był to scyzoryk z kilkoma ostrzami, tak mały, że można by go nosić na łańcuszku od kluczy. Błyszczące stalowe ostrze splamiła krew Sawyer. - Nie chciałbyś wrócić do swojego pokoju? - powiedziałem. - Tam jest chyba trochę bezpieczniej, nie sądzisz? Myślę, że to dobry pomysł. Wydawał się zastanawiać nad moją obecnością albo moimi słowami. A może nad czymś zupełnie innym. Opuścił rękę - tę z nożem - aż zwisła przynajmniej piętnaście centymetrów od ciała Sawyer. Na chwilę odsłonił swój tors. Nie zawahałem się. Z całej siły wbiłem się barkiem między niego a Sawyer, odrzucając go w górę i do tyłu. Oszołomiony, uderzył o ścianę. W kilka sekund później był już wiązany przez personel. Po odepchnięciu go natychmiast złapałem Sawyer. Powoli położyłem ją na podłodze. Po palcach i po rękach ciekła mi jej krew. Wydawało mi się, że za chwilę rozpłynie się w czerwoną kałużę. Kiedy podniosłem głowę, Travis był już w kaftanie, a pielęgniarze odprowadzali go do izolatki. Jęczał i krzyczał, że boli go ramię. Pytał, co z Friedą. Zanim zaczęła szkolenie na psychiatrii, Wendy Asimoto była dyplomowanym internistą. Zajęła się Sawyer. Travis dwa razy zranił ją w szyję. W ciągu kilku sekund, zanim Wendy założyła jej opatrunki, moje niewprawne oko oceniło, że rany są powierzchowne. Nikt jednak nie chciał ryzykować. Kiedy tylko pojawił się wózek, Sawyer została na nim położona i odwieziona na ostry dyżur. Wendy Asimoto pobiegła z nią. Arnie Dresser chciał ze mną pomówić w pokoju pielęgniarek. - Dzięki - powiedział z poważnym wyrazem twarzy. - Aż nie mogę uwierzyć, co zrobiłeś. Jestem strasznie wdzięczny. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby Travis... Wiesz... Przerwałem mu. - Arnie, Travis to twój pacjent, nie twoje dziecko - powiedziałem, starając się, by zabrzmiało to uspokajająco. - Nie możesz brać na siebie odpowiedzialności za to, co robi. - W rzeczywistości, gdyby jeden z moich pierwszych pacjentów zaatakował innego lekarza, czułbym się tak upokorzony, że prawdopodobnie zrezygnowałbym ze stażu. Arnie mnie nie słuchał. - Może Travis potrzebuje innych leków. Może trzeba go bardziej izolować. Nie wiem. Nie wiem. - Susan zgodziła się, żeby wrócił na oddział. Wszyscy możemy się czegoś z tego nauczyć, prawda? - Co mogę zrobić, żeby ci się odwdzięczyć? Cokolwiek. Powiedz mi. Powiesz mi, prawda? Nie miałem śmiałości powiedzieć mu, że nie byłem odważny dla niego. Ani dla Travisa. Zrobiłem to dla Sawyer. W ciągu następnych kilku minut wielu ludzi klepało mnie po plecach. Powiedziano mi, że jestem bohaterem. Miałem nadzieję, że moja przypadkowa odwaga przyda się na wypadek, gdybym coś spieprzył, a wiedziałem, że taka chwila jest nieunikniona. Cały czas walczyłem z pokusą zbiegnięcia na dół, do izby przyjęć, i sprawdzenia, jak się czuje Sawyer. Rano następnego dnia Lauren była dla mnie chłodna. W nocy, kiedy już zacząłem opowiadać jej o Sawyer, leżeliśmy w łóżku, a ona zadała mi kilka pytań. Wiedziałem, że wcale nie miała ochoty ich zadawać, a ona wiedziała, że nie mam ochoty na nie odpowiadać. Pierwsze padło w brzemiennej chwili, kiedy pocałowała mnie w pierś. - Kochałeś ją? - spytała. Oczywiście, sam zadawałem sobie to pytanie przez wszystkie lata, jakie minęły od tamtego czasu. Czy kochałem Sawyer? Zanim odkryłem, czy na to zasługuje, uwielbiałem ją tak długo, że prawdopodobnie nie byłem w stanie wyrobić sobie dostatecznego emocjonalnego dystansu, który pozwoliłby mija pokochać w sposób choć trochę podobny do tego, w jaki kochałem Lauren. Nie chciałem się jednak przyznać, że ktoś mógł do tego stopnia mną zawładnąć. - Byłem niedojrzały - powiedziałem. - Wydawało mi się, że ją kocham. Teraz wiem, że się myliłem. Nie było to uczucie, które nas łączyło. Miałem bardzo niewielką nadzieję, że te słowa uspokoją moją żonę, nie byłem więc zdziwiony, kiedy tak się nie stało. Lauren powoli zatoczyła palcem wskazującym dookoła mojej piersi, potem przesunęła go na drugą i zrobiła to samo. Zrozumiałem, że rysuje matematyczny symbol nieskończoności. - Wciąż coś do niej czujesz? - spytała. - Czuję? Nie. Nawet nie wiem, jaka teraz jest. Wtedy chyba też nie wiedziałem. Lauren przesunęła się trochę. Poczułem zapach jej odżywki do włosów. Odetchnąłem głębiej, mając nadzieję na perfumy. Niestety. - Ale coś jeszcze jest, prawda? Ciągle jeszcze mogłaby na ciebie zadziałać. Gdybyś spotkał się z niąjutro, coś byś poczuł. Zacząłem przesuwać paznokciami po jej plecach, od rozcięcia między pośladkami do łopatek. Zazwyczaj taka pieszczota sprawiała, że Lauren zaczynała mruczeć z zadowolenia. Nie tym razem. - Chcesz, żebym był szczery? - spytałem. Zaśmiała się, a pobrzmiewająca w tym śmiechu ironia zmroziła nas oboje. - Nie - powiedziała, na półżartem uderzając mnie w biodro. - Chcę, żebyś mnie uspokoił. Czego chcę? Chcę usłyszeć, że jestem tylko ja. Chcę wiedzieć, że nie uznałeś za błąd tego, że ożeniłeś się z kobietą chorą na stwardnienie rozsiane. To właśnie chcę usłyszeć. Ale jeśli... jeśli ta kobieta, ta Sawyer... jeśli ciągle coś do niej czujesz, nawet po tylu latach, powinnam chyba o tym wiedzieć, zanim zaczniemy jej szukać. - Jesteś tylko ty. I nie, nie chcę się z nią spotykać, Lauren. Nigdy nie kusiło mnie, żeby ją znaleźć. - Nie jesteś ciekawy? - Powiedzmy po prostu, że dawno temu doszedłem do wniosku, że spotkanie z Sawyer nie przyniosłoby mi nic dobrego. Nie upłynęła nawet sekunda. - Albo nam, tak? Oczywiście, że o to właśnie chodziło. - Lauren, jesteś moją żoną. Kocham cię, bardzo. Ożeniłbym się z tobą jeszcze raz, choćby jutro. - Jesteś kochany. Zawsze wiesz, jak mnie uspokoić - powiedziała, ale nie usłyszałem w jej głosie pewności. Przez chwilę milczała, ale zmienił się rytm jej oddechu. Kiedy znów się odezwała, jej głos nabrał ostrości. - Wiesz, to koszmar, że ten facet gdzieś tam jest i czyha na twoje życie. To, że przez to zagraża nam obojgu, to podwójny koszmar. Nie jestem pewna, czy mamy w ogóle jakiś wybór. Albo poczekamy, aż spróbuje cię zabić i będziemy mieli nadzieję, że po raz pierwszy w jego pełnej sukcesów karierze seryjnego mordercy mu się to nie uda, albo pojedziesz do swojej dawnej kochanki Sawyer i spróbujesz ocalić życie. Przerwała na chwilę. - Nawet, jeśli miałby to być nasz koniec. Przy śniadaniu Lauren powiedziała, że zdecydowała się na garaż, o który dotąd się spieraliśmy. Miała już dość wsiadania latem do rozpalonego wnętrza samochodu i nie chciała stawiać czoła kolejnej zimie oszronionych szyb. Spytała, co o tym sądzę. Musiałem przyznać, że wiedziała, kiedy poruszyć ten temat. Gdyby poprosiła mnie, żebyśmy dobudowali olimpijski basen albo kryty kort tenisowy, prawdopodobnie bym się zgodził. Kiedy tylko skończyliśmy zmywać po śniadaniu, zadzwoniłem do architekta i poprosiłem, żeby rozrysował plany garażu. Po południu podpisaliśmy umowę z wykonawcą. Powiedział, że chce jak najszybciej przystąpić do pracy, i najwyraźniej nie żartował. Tusz na umowie jeszcze dobrze nie wysechł, kiedy oznajmił, że chce zacząć wyburzanie w czwartek rano. Powiedzieliśmy, że wyprowadzimy się dopiero w piątek po południu. Zawiedziony spytał, czy może pracować w weekend. Lauren spojrzała na mnie i wzruszyła ramionami. Uniosłem brwi. - Dlaczego nie? Wykonawca nazywał się Dresden Lamb. Od znajomych, którzy korzystali z jego usług, dowiedzieliśmy się, że zawsze po skończeniu większych zleceń organizował sobie krótkie wakacje z nurkowaniem. Miał więc motywację, by wyrabiać się w terminie, co bardzo przypadło mi do gustu. - Kiedy się wyniesiemy, Dresden, możesz zaczynać, kiedy ci pasuje - powiedziałem. - Świetnie. Najpierw muszę zamówić okna. To zawsze największy problem, dostarczenie okien na czas. Potem ściągnę chłopaków od rozbiórki. Aż się tu zagotuje, zobaczycie. Rozwalimy wam dom w mgnieniu oka. Poruszyła nas jego przenośnia, ale żadne z nas nie dodało, że może nie będzie w tym zadaniu osamotniony. Jakiś czas później, tego samego dnia, udało mi się skontaktować z Samem Purdym. Wciąż zajmował się dochodzeniem w sprawie niewyjaśnionej śmierci na North Broadway, ale nie sądził, żeby wynikło z tego coś poważnego. - Przepraszam, że musiałem was wczoraj zostawić. Wszyscy uważali, że to może być zabójstwo - powiedział. - Anie jest? - Nie. Wygląda na to, że facet, który mieszkał w tym domu miał atak serca i spadł ze schodów. Skręcił kark. Prawdopodobnie zmarł i leżał przez kilka dni, aż zaczął śmierdzieć tak bardzo, że zwróciło to uwagę sąsiadów. Czasami tak bywa. Chciałem, żeby powiedział coś o Custerze i Simes. - Sam, jakie są twoje wrażenia po wczorajszym wieczorze? Powinienem się denerwować? - Tymi martwymi lekarzami, z którymi pracowałeś? Jak najbardziej. Myślę, że to poważna sprawa. Dokładnie to przemyśleli, ta dwójka. Nie próbują ci wciskać kitu. Dokładnie to spodziewałem się od niego usłyszeć. Z natury jednak jestem niepoprawnym optymistą, miałem więc nadzieję, że mnie zaskoczy. - Wspaniale - powiedziałem z największą ironią, na jaką było mnie stać. - Wiesz, nie do końca to chciałem od ciebie usłyszeć. Nie mam pojęcia, co teraz robić. Sam się roześmiał. - Wiesz, jak ona się nazywa? Ta Simes? Wiesz, co oznacza A.J.? - Nie, Sam. Co znaczy A.J.? - Ambrosia June. Nazywa się Ambrosia June Simes. Nieźle, co? Ja też przedstawiałbym się jako A.J., gdyby rodzice zrobili mi coś takiego. Nie miałem ochoty dyskutować na temat niefortunnego imienia Simes. - Sam, co ja mam robić? Westchnął. - Nie wiem, Alan. Zastanawiam się nad tym. Pogadam z paroma osobami. Trudno tu coś poradzić. Ten facet działa w taki sposób, że schodzenie mu z drogi to jak próby unikania komarów w Minnesocie w lipcu. Nieważne, jak dobrze się zabezpieczysz, któremuś zawsze uda się napić twojej krwi. Co on wygaduje? - Sam, ten facet jest trochę bardziej niebezpieczny niż komar. - Jasne, ale co możesz zrobić? Załatwić sobie ochroniarza? Zacząć się ukrywać jak kolumbijski magnat narkotykowy? Zmienić tożsamość? Jak można się bronić przed kimś, kto potrafi tak sprytnie zabijać? - Sam, ty tu jesteś ekspertem. Masz znajdować odpowiedzi, a nie pytania. - Przepraszam. Słuchaj, pracuję nad tym. Na razie mam zamiar poprosić szeryfa, żeby posyłał trochę więcej patroli na Spanish Hills. Macie w domu alarm? Jakby to go mogło odstraszyć, pomyślałem. - W tym tygodniu przeprowadzamy się do miasta, do starego domu Lauren w Hill; byłeś tam kiedyś, nie wiem, czy pamiętasz. Od jakiegoś czasu planowaliśmy przebudowę i uznaliśmy, że trzeba się tym wreszcie zająć. Lauren mówi, że w mieście będzie się czuła bezpieczniej. A w jej domu jest alarm. - A monitoring? - Też. - Przypomnij mi, jaki to adres? Powiedziałem mu. - Kiedy się przeprowadzacie? - W tym tygodniu. Powinniśmy być tam w piątek. - W takim razie nie zdziwcie się, jak zobaczycie w okolicy sporo patroli. Przy okazji, czy Lauren ciągle ma broń? - Co? - Tego małego glocka. Zapomniałeś o nim? Jak mogłem zapomnieć o tym cholernym glocku? - Z tego, co wiem, ciągle go ma, Sam, ale chyba już go ze sobą nie nosi. Nie pytałem jej o to. - W takim razie zapytaj. A jeśli nie nosi, powiedz, żeby się nad tym zastanowiła. Wiesz, jak się z nim obchodzić? - Nie. - Czas, żebyś się nauczył. Załatwię to. I pogadam z szeryfem o pozwoleniu na broń dla ciebie. - Nie chcę nosić broni, Sam. Parsknął, nawet nie próbując ukryć zniecierpliwienia. - Daj spokój. Tu nie chodzi o paranoję, tylko o samoobronę, Alan. Rozumiesz? Mówię, że powinieneś nauczyć się posługiwać pistoletem. Nie próbuję cię namówić, żebyś zaczął popierać arabskich terrorystów. - W porządku, zastanowię się. To dla mnie poważna decyzja, Sam, wiesz, co myślę o broni palnej. Słuchaj, skoro już o tym mówimy, mógłbyś skupić się na czymś konkretnym? - Jasne. Na czym? - Powiedz mi, jak ty byś się do tego zabrał. Gdybyś był tym facetem, mordercą, jak byś mnie zabił, żeby wyglądało to na wypadek? - Nie muszę się nad tym specjalnie zastanawiać. Wiem, co bym zrobił. - Słucham. - Nie spodoba ci się to, ale po dokładnym przyglądaniu się twojemu trybowi życia, przez, powiedzmy, czterdzieści osiem godzin, postanowiłbym zabić cię podczas jazdy na rowerze. Zepchnąć cię z drogi na jednej z tych prowadzących donikąd ulic na wschód od Boulder. Pomajstrować przy twoim rowerze, żeby zrobił coś, czego nie powinien, kiedy będziesz zjeżdżał w dół zboczem jednego z kanionów. Zrobiłbym coś w tym rodzaju. - Spodziewałem się, że to powiesz. - Nie zgadzasz się? - Zgadzam. Ja też bym tak zrobił. Myślisz, że powinienem przestać jeździć? - To tak, jakbyś ty próbował zabronić mi oglądania hokeja. Nie jestem pewien, czy dasz radę. Dasz? - Jeśli chodzi o moje życie, chyba tak. - W takim razie mamy dwie rzeczy, które możesz zrobić. Nauczyć się posługiwać bronią i odpuścić sobie swój ulubiony sport. - Jeśli przestanę jeździć, znajdzie przecież jakiś inny sposób, prawda? - Tak. Znajdzie. Alan? - Tak? - Masz jakieś podejrzenia, kto to może być? Oni oboje, Simes i Custer, mają rację, wiesz? To prawdopodobnie pacjent z oddziału, na którym wszyscy pracowaliście. Przypomnij sobie, czy którykolwiek z nich byłby zdolny do czegoś takiego? Któryś sprawiał wrażenie potencjalnego mordercy? - Próbowałem sobie ich wszystkich przypomnieć. Przyszło mi na myśl kilku, którzy byli dość wściekli, żeby to zrobić, wystarczająco obłąkanych, ale żaden, który miałby dość wyobraźni. Ten facet jest niesamowicie pomysłowy. Musimy o tym pamiętać. To ktoś, kto wszystko dokładnie planuje. Coś takiego zdecydowanie eliminuje większość pacjentów psychiatrycznego oddziału zamkniętego. - Mów dalej. - Dochodzi do tego motyw zemsty. Poczucie niesprawiedliwości i wynikająca z tego furia, które utrzymują się tak długo, świadczą o niesamowitej mściwości. - Jest więc inteligentny, pomysłowy i mściwy. Popracuj nad tym. Wymyśl więcej określeń. Każdy przymiotnik skraca listę potencjalnych podejrzanych. - Masz rację. Nie pomyślałem o tym. - Ten facet siedzi gdzieś w twojej pamięci. Wiesz o tym, prawda? Będziesz musiał go stamtąd wykopać. Zostawił gdzieś jakiś ślad. Jak dowód rzeczowy. Znasz zasadę Locarda, prawda? - Nie. - Kiedy przestępca wychodzi z ukrycia, zawsze zostawia za sobą jakiś ślad i zawsze zabiera coś ze sobą. Tu jest tak samo. Zostawił coś, co możesz znaleźć. Jakiś psychologiczny ślad. Będziesz musiał go znaleźć. - Znajdę, Sam. Problem w tym, że to było dawno temu. Pamięć mnie zawodzi. - Ale jego nie zawodzi. Tu właśnie pies pogrzebany. Simes i Custer wyprowadzili się z motelu w Boulder. Zostawiłem im wiadomość na poczcie głosowej, prosząc o telefon. Nie powiedziałem, że chodzi mi o informację, jak skontaktować się z Sawyer. Nie chciałem dawać im satysfakcji. Wiedziałem, że próbują uratować mi życie, ale traktowałem ich jak przeciwników. Rozpaczliwie starałem się dowiedzieć, czyim jestem celem. Czy im się to podobało, czy nie, partnerem w moich poszukiwaniach miała być Sawyer, nie oni. Kiedy w środę po południu wróciłem z pracy, na żwirowym podjeździe przed domem stały dwie nowe rzeczy. Pierwszą był niebieski kontener na śmieci, na pierwszy rzut oka większy niż cały dom. Drugą - przenośna toaleta. To wszystko działo się naprawdę. Dresden i jego chłopcy od rozbiórki zabierali się do demontażu naszego domu. Pobawiłem się chwilę z Emily i zabrałem do pakowania. Zdecydowaliśmy z Lauren, że sami wszystko uprzątniemy, a to, czego nie będziemy mogli zabrać, wyślemy do płatnej przechowalni. Kiedy zmagałem się właśnie z gratami zalegającymi schowek w przedpokoju, zadzwonił telefon. Spojrzałem na zegarek, mając nadzieję, że dzwoni Lauren. Była piąta czterdzieści pięć; niedługo powinna być w domu. - Doktor Gregory? Mówi Milt Custer. Prosił pan o telefon. Mam nadzieję, że powie mi pan, że zmienił pan zdanie. Przydałaby się nam pańska pomoc. - Niestety, Milt, nie zmieniłem zdania. Doszedłem jednak do wniosku, że dobrze by było - że to rozsądne - porównać moje zapiski z notatkami Sawyer. Może mi pan powiedzieć, jak się z nią skontaktować? - Co chce pan osiągnąć? - Chciałbym porozmawiać o tym z kimś, kto wtedy tam był. Z kimś, kto jedzie na tym samym wózku. Lista takich ludzi zrobiła się niepokojąco krótka. W tej chwili zaczyna się i kończy na Sawyer Sackett. - Nazywa się Faire. Sackett to nazwisko jej męża. Wróciła do panieńskiego. Właśnie przeprowadziliśmy z nią krótką rozmowę. Męża? Sawyer miała męża, kiedy była w szkole medycznej? Nie, Custer musi mieć złe informacje. Zacząłem się zastanawiać, w czym jeszcze się myli. Miałem nadzieję, że we wszystkim. - Muszę skonsultować się z A.J., zanim wyślę pana do pana przyjaciółki. Upewnić się, że nie ma nic przeciwko temu. Jak na razie, to ona się tym zajmuje. - Sawyer? A pan mną, tak? - Nie do końca. A. J. zajmuje się koordynacją wszystkich psychologicznych aspektów sprawy. Profilami, zawodowcami, scenariuszami. Do mnie należą sprawy dochodzeniowe. Mechanizmy samej zbrodni. Dlatego powinienem spytać ją, co sądzi o spotkaniu pana i doktor Faire. Myślę, że niedługo się do pana odezwie. Ja za kilka godzin lecę do Nowej Zelandii. O, Boże. - Lorna? - Tak, pani Pope. Znaleziono dwa ciała. Miejscowe władze były na tyle uprzejme, że pozwoliły mi przyglądać się ich pracy. - Czy są jakieś dowody, że zostali, wie pan... - Zamordowani? W tej chwili trudno powiedzieć. Nie ma nic oczywistego, jak na przykład rany postrzałowe, ale wygląda na to, że ciała zdążyły się poważnie rozłożyć. Autopsja ma się odbyć jutro w Auckland. Myślę, że zdążę, ale nigdy nie rozumiałem do końca, o co chodzi z tą linią zmiany daty. Nie wiem, czy mój samolot wyląduje w Nowej Zelandii jutro, czy wczoraj. I nie mogę uwierzyć, że przez następne czternaście godzin będę siedział w małym badziewiastym foteliku lotniczym. Mieszka w Santa Barbara. Wie pan, w Kalifornii. Teraz jednak jej tam nie ma. Przynajmniej nie w tej chwili. Simes zadzwoniła do mnie już piętnaście minut po Custerze. - Naprawdę nie wie pani, gdzie może teraz być? - spytałem z niedowierzaniem. Podejrzewałem, że gdyby naprawdę chcieli, Simes i Custer potrafiliby znaleźć J.D. Salingera* przed śniadaniem, a o miejscu pobytu Amelii Earhart” dowiedzieliby się przed popołudniową herbatką. - Nie. Powiedziała nam, że w związku z pracą sporo podróżuje, ale nie paliła się, żeby podać nam plan podróży, kiedy wyłożyliśmy jej, o co chodzi. - Co robi? - Jest konsultantką w jakiejś organizacji zajmującej się sporządzaniem portretów psychologicznych więźniów dla kalifornijskiego więziennictwa. Doradztwo prawne, coś w tym rodzaju. Wyczułem, że Simes nie była specjalnie zachwycona zajęciem Sawyer. - Naprawdę? - spytałem. Nie odpowiedziała. Być może nie mogła uwierzyć, że kwestionuję jej prawdomówność. - Ma pani jej numer w Santa Barbara? Chyba po prostu zostawię jej wiadomość i poczekam, aż wróci do domu. Niechęć Simes do podzielenia się tą informacjąbyła niemal namacalna. Rozstawała się z nią tak chętnie, jak matka oddająca dziecko w ręce nieznajomego. * J.D. Salinger, sławny pisarz amerykański, autor Buszującego w zbożu. Znany samotnik i odludek. * * Amelia Earhart - sławna amerykańska pilotka, pierwsza kobieta, która przeleciała nad Atlantykiem. Zaginęła nad Pacyfikiem w lipcu 1937 roku, podczas próby okrążenia kuli ziemskiej (przyp. tłum.). - Mam obawy, że pan i doktor Faire możecie spróbować wyłączyć mnie z tej sprawy, doktorze Gregory. Nie planujecie niczego takiego, prawda? - Jeśli powiem, że nie, uwierzy mi pani? - Nie. - Dobrze, cieszę się, że się rozumiemy. A więc poda mi pani ten numer, czy nie? Wie pani, że zdobędę go od kogoś innego, jeśli pani odmówi. - Dostanie go pan, ale... ale nie może pan do niej jechać sam. Bez Milta i mnie. To bardzo ważne, żeby pan to zrozumiał. Zanim zrobi pan jakiś błąd. Ten człowiek namierza was nawet w tej chwili. Bada wasze życie, ocenia słabe punkty, planuje swoje... poczynania. - Nie zamierzam robić niczego z panią i Miltem, ani bez pani i Milta, dopóki nie porozmawiam z Sawyer. I tyle. Tracimy czas. Simes podała mi numer. - Spodziewam się, że niedługo się pan odezwie - dodała. - Kiedy tylko pan z nią porozmawia. Oboje, pan i ja, musimy wiedzieć tyle samo o mordercy. Dlaczego? Dlatego, że zaczynam go poznawać. Wiedzieć, co robi. Dlaczego i jak. To bardzo ważne, żeby zrobił pan wszystko, co w pana mocy, żeby w odpowiednim momencie dopasować imię i nazwisko do profilu, który szykuję. Przytłaczało mnie to, jak bardzo nie chciałem poznawać mordercy. Nie chciałem nadawać mu konkretnej postaci, nie chciałem, by był prawdziwy. - Proszę, A.J., nie róbmy tego w tej chwili - powiedziałem. - Muszę najpierw porozmawiać z Sawyer. Zignorowała moją prośbę. - Pamięta pan Andrew Cunanana? Człowieka, który zabił między innymi Gianniego Versace? - Tak. - To pana model, doktorze Gregory. Jeśli chce pan zidentyfikować mordercę, niech pan zacznie od portretu Cunanana. Wściekłość. Zemsta. Władza. Niech pan nie zapomina o władzy. Potem niech pan zapomni o jego tożsamości. Zdejmie go z okładki „Newsweeka”. Zwiększy iloraz inteligencji o pięćdziesiąt punktów, może więcej. Zmniejszy impulsywność o sto. Pomnoży przez dziesięć uczucie bycia ofiarą. A potem niech mu pan da czas. Bardzo dużo czasu. Niech pan to zrobi, a wyjdzie panu nasz morderca. To zabójcza mieszanka Andrew Cunanana i Theodore’a Kaczynskiego. Mówiła z coraz większym ożywieniem, tworząc obraz demona, który czyhał na Sawyer i na mnie. W tym momencie zrozumiałem pewną ważną rzecz dotyczącą Simes. Rozmowy z opornymi obywatelami, takimi jak ja, nie były jej chlebem powszednim. Było nim antropomorfizowanie potworów. Jej specjalność, jej pasja opierały się na sporządzaniu psychologicznych portretów ludzi, których nigdy nie spotkała. - Cunanan zabił się, kiedy go osaczono. - On tego nie zrobi - powiedziała A. J. Simes bez wahania. - W tym tkwi różnica. - Dlaczego nie? - Cunanan szalał. W porównaniu z naszym mordercą był amatorem robiącym komuś kawał. Nasz jest zawodowcem. Poświęcił się swojemu celowi. To dzieło jego życia. Niech pan sobie przypomni Unabombera. On też się nie poddał. Kiedy odłożyłem słuchawkę, w głowie rozbrzmiewało mi coś, co powiedziała Simes. Zapomnieć o jego tożsamości. Porównując mordercę do Andrew Cuna-nana, zabójcy Gianniego Versace, powiedziała, żebym zapomniał o jego tożsamości. Mój prześladowca nie uciekał przed prawem. Nie figurował na żadnej liście Najbardziej Poszukiwanych. Właściwie do momentu, kiedy matka Arniego Dressera nabrała podejrzeń i poprosiła o pomoc Simes i Custera, policja w ogóle go nie szukała. Nikt nigdy nie podejrzewał go o żadne przestępstwo, a co dopiero o serię zabójstw. Z wyjątkiem dość niezgrabnie przeprowadzonego zamachu na Amy Masters w domowym solarium, przy większości spraw żadna agencja policyjna nie szukała podejrzanych. Człowiek, który chciał zabić Sawyer i mnie, cieszył się całkowitą anonimowością. W przypadku większości seryjnych zabójstw sprawcy pozostają nieznani do chwili ich ujęcia. Morderstwa te jednak rzadko uznaje się za wypadki albo zgony z przyczyn naturalnych. Od momentu znalezienia pierwszego zmasakrowanego ciała policja szuka psychopatycznego mordercy. A morderca, bezimienny czy nie, siłą rzeczy musi ciągle oglądać się za siebie. Człowiek, który chciał mnie zabić, nie musiał. Nie był typowym seryjnym zabójcą. Jego zbrodnie nie miały aspektów seksualnych czy rytualnych. Znał swoje ofiary. Nie działał w pośpiechu. Morderstwa nie zostały popełnione gwałtownie czy impulsywnie. Ofiary nie były wybrane przypadkowo. Nie były sławnymi ludźmi. Morderca nie przejmował się opinią publiczną. A co więcej, w ogóle nie musiał się martwić, że może zostać złapany. Uważał, że jest tak dobry w zabijaniu ludzi, że nikt go nawet nie szuka. Kiedy przeszedłem do kuchni i zacząłem zawijać talerze i szklanki z szafek w kartki ze starych numerów „Daily Camera”, żeby potem poukładać je w skrzynkach po winie, które wziąłem z Liquor Mart, zacząłem zastanawiać się, jak obrócić ten fakt na swoją korzyść. Lauren wróciła do domu z chińszczyzną na wynos. Usiedliśmy w salonie, żeby zjeść. Między nami ciągle dawało się wyczuć napięcie. - Pomóż mi coś wyjaśnić, dobrze? - powiedziałem. - W porządku. - Jako żona i prokurator. Uśmiechnęła się. - Jasne. - Ten facet - nie wiedziałem, jak inaczej go nazywać - uważa, że jest tak dobry i sprytny, że nikt nie wie, co zamierza, tak? Zastanawiała się przez chwilę. - Tak. Zajmuje się mordowaniem, od wielu lat, jak dotąd bezkarnie. Zaskoczyłoby mnie, gdyby sądził, że ktoś go przejrzał. Tak, myślę, że czuje się dość pewnie. - To dobrze czy źle? Z naszego punktu widzenia. Jeśli chcemy go znaleźć, lepiej, żeby czuł się pewnie, czy żeby się denerwował? Lauren spojrzała na mnie uważnie. - Z punktu widzenia dochodzenia, można argumentować za jednym i drugim. Do czego zmierzasz? - Powiedzmy, że zatrudnię ochroniarza, a dookoła domu postawimy trzymetrowe ogrodzenie. Jeśli mnie obserwuje, od razu się domyśli, że coś się dzieje, prawda? Będzie wiedział, że staram się bronić. - Racja. Jeśli zrobisz coś takiego, będzie wiedział, że dodałeś dwa do dwóch i doszedłeś do wniosku, że coś ci grozi. Nie znaczy to jednak, że pomyśli, że chodzi nam właśnie o niego. Pamiętaj, to bardzo pewny siebie facet. - To prawda. Teraz, w tej chwili, działa z przeświadczeniem, że przed powiązaniem go z tymi wszystkimi morderstwami chronią go dwie rzeczy. Pierwsza, że policja w żadnym przypadku nie uznała tych ludzi za zamordowanych. Druga, że nikt nie szuka go jako podejrzanego o jakiekolwiek przestępstwo. Jeśli zacznę się otaczać ochroną, będzie wiedział, że pierwsza rzecz już nie działa, a druga w najlepszym razie w każdej chwili może przestać. Lauren wydawała się ze mną zgadzać. - To logiczne. Pytanie, jak zareaguje? Wycofa się, czy przyspieszy swoje plany? - Tak - powiedziałem. - To jest pytanie. Simes uważa, że facet się nie cofnie, kiedy go osaczymy. - Powtórzyłem Lauren zdanie Simes, że szukamy skrzyżowania Andrew Cunanana z Unabomberem. - Co o tym sądzisz? Odłożyła pałeczki i pocałowała mnie. Jej oddech pachniał sosem sojowym. - Gdybyśmy mieli jakiekolwiek pojęcie, kim on może być, Alan, moglibyśmy próbować zgadywać, jaka jest odpowiedź na to pytanie. - Pocałowała mnie jeszcze raz, przygryzając lekko moją dolną wargę. - A więc kim jest? - Myślałem już nad tym z dziesięć razy, kochanie, i nie mam pojęcia. Nikt z tamtych czasów nie pasuje. - Ale nie pamiętasz ich wszystkich, prawda? - Nawet większości z nich. - To prawdopodobnie ktoś, kto nie rzucał się w oczy, wiesz? Niezbyt szalony. Nikomu nie groził. Po prostu ktoś, kto uważa, że to, co mu zrobiliście, zniszczyło mu życie. - To jeszcze utrudnia sprawę. Myślałem, czy nie pójść z tym do gazet? Sprawić, żeby wszyscy go szukali? - Ja też o tym myślałam. Ale kogo mieliby szukać? Czy dowody są na tyle ewidentne, że media się tym zainteresują? Przecież nie udało się przekonać nawet policji, a FBI nie uwierzyło Simes i Custerowi, że to wszystko robota jakiegoś przestępczego geniusza. Jeśli któryś z twoich pacjentów z lekką paranoją przyszedłby do ciebie z taką historyjką, co byś pomyślał? Uwierzyłbyś mu? - Nie wiem. Może i nie. - Gdyby ktoś z ulicy przyszedł do biura prokuratora okręgowego i opowiedział coś takiego, wyrzucilibyśmy go za drzwi i jeszcze opowiadalibyśmy sobie o tym kawały. - To dziwne. Nie pomyślałem o tym, że ludzie mogą nam nie wierzyć. Bardziej martwiłem się polowaniem na czarownice, jakie rozpętałoby się, gdyby nam uwierzyli. Lauren pochyliła się i podrapała Emily za uszami. - Alan, jeśli ten facet zabił tych wszystkich ludzi tak, jak myślimy, nie sądzisz, że uznałby takie śledztwo za kolejne wyzwanie? Znalazłby inny sposób, żeby skończyć to, co zaczął. - Też mi się tak wydaje. Podoba mu się bycie najmądrzejszym i najsprytniejszym. - Przerwałem. - Ty też jesteś w niebezpieczeństwie, kochanie. Nie tylko ja. - Wiem. Niewinni świadkowie też giną. - Nie możemy po prostu siedzieć i czekać, aż spróbuje nas zabić. Lauren oparła się o poduszki i westchnęła głęboko. - Nie wierzę, że to mówię... - powiedziała. - Nie masz innego wyj ścia - musisz spotkać się z Sawyer, cholera jasna. Popatrzyłem jej w oczy. Ziarenka ryżu z pałeczek spadły mi na kolana. - Jesteś pewna, że tak będzie najlepiej? - Nie - gwałtownie potrząsnęła głową. - Chcesz pojechać ze mną? - Nie. Postanowiłam ci zaufać. Wyrzuciłem pudełka i pałeczki po chińszczyźnie, skończyłem piwo i wykręciłem numer w Santa Barbara, który podała mi Simes. Nagranie na automatycznej sekretarce było standardowe, nie osobiste. Byłem wdzięczny losowi, że nie musiałem słuchać głosu Sawyer. - Sawyer? - powiedziałem po sygnale. - Mówi Alan Gregory. Zadzwoń do mnie. - Podyktowałem numer swojego pagera. Lauren nalewała świeżej wody do miski Emily. - Tylko tyle? - powiedziała. - Po tylu latach tylko tyle masz jej do powiedzenia? „Zadzwoń do mnie”? - Tylko tyle. - Dotknąłem jej szyi, pochyliłem się i pocałowałem ją w policzek. - Kiedy skończy się rozbiórka, będziemy już mieli plany garażu. Dresden uważa, że zmiana projektu nie spowolni bardzo przebudowy, może wcale. Jest bardzo pewny siebie. Przesunęła dłonią po mojej twarzy. - Powinieneś się ogolić - powiedziała. - Pewnie tak. - To taki sam garaż, jak ten, o którym rozmawialiśmy kilka miesięcy temu, prawda? Na dwa samochody? - Oczywiście - powiedziałem, zdziwiony. - Tak przecież zdecydowaliśmy. Wtedy zrozumiałem, o co jej chodziło. Upewniała się, że wciąż będę przy niej, żeby zająć jedno miejsce. Mój pager odezwał się o ósmej trzydzieści. Spojrzałem na wyświetlacz dopiero wtedy, kiedy Lauren wyszła do innego pokoju. Numer był miejscowy. Zadzwoniłem na pocztę głosową. Jedna z pacjentek zapomniała, o której byliśmy umówieni i pytała, czy ma przyjść o jedenastej, czy o pierwszej. Zadzwoniłem do niej i powiedziałem, o której się umówiliśmy. - Porozmawiamy o tym, prawda? - spytała. - O tym, że proszę pana o inny termin i natychmiast zapominam, jaki? Moje milczenie pozwoliło jej odpowiedzieć sobie na to pytanie. Sawyer zadzwoniła o jedenastej. Lauren spała obok mnie. Pager był wciąż ustawiony na wibracje, nie dzwonek, i prawie spadł ze stolika, zanim udało mi się go złapać. Na wyświetlaczu widniał numer kierunkowy osiemset pięć. Nie wiedziałem, gdzie to jest, ale w głębi ducha czułem, że właśnie tam jest Sawyer. Założyłem koszulkę i bluzę i wszedłem na górę. Emily pobiegła za mną. Nagle dotarło do mnie, że to ostatnia noc spędzona w naszej starej sypialni. Jutro będziemy spać w domu Lauren na Hill. Kiedy wrócimy tutaj, sypialnia będzie już na piętrze. Zaniosłem telefon na kanapę i usiadłem, drapiąc Emily po pysku i tarmosząc ją za uszy. W końcu wykręciłem numer z pagera. - Alan? - usłyszałem po jednym dzwonku. Serce biło mi jak oszalałe, zacząłem szybciej oddychać. Jej głos podziałał na mnie tak, jak zawsze. - Tak - powiedziałem. - Cześć, Sawyer. Dawno nie rozmawialiśmy. - Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek będę z tobą rozmawiać. Myślałam, że nie mam prawa. Czyżbym słyszał w jej głosie skruchę? Przypomniałem sobie, jak błędnie ją zawsze oceniałem. - Ja też się tego nie spodziewałem. Myślałem, że wszystko tak się ułożyło, że nie będzie już okazji. Ale stało się, prawda? A okoliczności nie mogłyby być dziwniejsze. Kiedy odpowiedziała, w jej głosie nie usłyszałem nawet odrobiny napięcia. - Czyli rozmawiałeś z tą dwójką? Dziwną parą z FBI? - Custerem i Simes. Tak. To od nich dostałem twój numer w Santa Barbara. Gdzie teraz jesteś? - Na wybrzeżu, w San Luis Obispo. W hotelu, dziwnym miejscu zwanym Madonna Inn. Moja sypialnia wygląda jak zagroda w średniowiecznej oborze. Ostatnim razem, kiedy tu byłam, spałam w latającym talerzu. Tamten bardziej mi się podobał. Tutaj odzywa się moje uczulenie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. San Luis Obispo leży o kilka godzin jazdy na północ od Santa Barbara. Simes powiedziała, że Sawyer dużo podróżuje służbowo. - Jesteś tam służbowo? - Tak. Niedaleko jest jedna z placówek, do których zaglądam. Tak... Chcesz się dowiedzieć, co u mnie słychać, czy wolisz porozmawiać o wszystkich naszych nieżyjących znajomych? - Chyba jedno i drugie. Co u ciebie, Sawyer? - Spokojnie, Alan. Niewesoło. Spokojnie. Życie zakręciło kilka razy w stronę, której nigdy sama bym nie wybrała, ale udało mi się odnaleźć tam, gdzie trafiłam. Dobrze mi z tym. A ty? Co to, do cholery, miało znaczyć? Ja? - Tydzień temu było lepiej, Sawyer. Wszystko się świetnie układało. Jestem żonaty i... i wiedzie mi się dobrze. - Dzieci? - Jeszcze nie. A ty? Wydawało mi się, że usłyszałem, jak przełyka ślinę. - Wierzysz im? - spytała. - Custerowi i Simes? W porządku, nie będziemy rozmawiać o dzieciach. - Tak, wierzę im. Nie na sto procent, ale dość, żeby zacząć wariować. A ty nie? - Właściwie... Nie, też im wierzę. Jak się pewnie domyślasz, przez te lata straciłam kontakt ze wszystkimi, oprócz Susan. Kiedy zginęła - co to było, katastrofa lotnicza? - nie wiedziałam, co dzieje się z pozostałymi. Nie wiedziałam, że nie żyją. - A czy ci agenci powiedzieli ci o... o Lornie? - Nie. Boże. Nie mów mi. Nie powiedziałem. - Powiedz. Zrobiłem to. - Custer leci właśnie do Nowej Zelandii, żeby to zbadać - zakończyłem. - Rozmawiałem z nim parę godzin temu. Ma nadzieję, że uda mu się potwierdzić tożsamość i okoliczności. Sawyer zaczął się łamać głos. - Naprawdę lubiłam Lornę. Wiedziała o nas. Chyba jako jedyna na oddziale zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje. Wiedziałeś, że wiedziała? - Nie. Ale też ją lubiłem. Jej śmierć bardzo mnie zabolała. Czasami nie wiem, czy jestem bardziej tym wszystkim przerażony, czy bardziej przybity. - Tak, wiem - powiedziała. - Lorna, Boże. Zostaliśmy tylko ty i ja, prawda? - Z personelu lekarskiego, tak. Chyba, że liczymy Kheri. - O, nie. Myślisz, że o nią też powinniśmy się martwić? - Nie wiem. Nie pomyślałem o niej aż do teraz. Ale skoro zabił pracownika socjalnego, może też spróbować dopaść naczelną pielęgniarkę. - Wiesz, gdzie ona jest? - Nie, a ty? - Nie. - Mogę popytać wśród znajomych w szkole. Dowiedzieć się, czy ktokolwiek ma z nią kontakt. Głos Sawyer nabrał lekkości. - Znów zamierzasz uratować mi życie, Alan? - spytała prawie z rozbawieniem. - Nie uratowałem ci życia. Ten człowiek nie chciał cię zabić, Sawyer. - Nie chodzi mi o tego wariata z nożem. - A o co? - spytałem i spróbowałem sobie wyobrazić ją, siedzącą w śmiesznym hotelowym pokoiku. Jakie miała włosy? Czy się postarzała? - To, że uratowałeś mi życie, nie ma nic wspólnego z pacjentem Arniego ze scyzorykiem. To coś innego, czego nie rozumiesz. Nie mógłbyś zrozumieć, bo ci nie powiedziałam. - O czym...? - Musimy teraz podjąć decyzję, ty i ja. - Chodzi ci o to, czy mamy współpracować z Custerem i Simes? - To też, ale chodzi mi o to, gdzie się spotkamy. Przyjedziesz tu, do Kalifornii? Czyja mam przyjechać do ciebie? A może chcesz mi zrobić niespodziankę i zostawić w porannej gazecie liścik, w którym napiszesz, gdzie się spotkamy? Nie wiedziałem, czy kpi, czy mnie zachęca. Rany boskie. W piątek wieczorem skończyliśmy przeprowadzkę ze Spanish Hills do starego domu Lauren na Hill. W sobotę rano ekipa Dresdena zaczęła rozbiórkę wnętrza. Po południu, o piętnastej czterdzieści sześć, siedziałem w środkowym rzędzie foteli we wnętrzu Boeinga 737 linii United Airlines, lecącego z Denver do Las Vegas. Sawyer powiedziała, że będzie na mnie czekać przy wyjściu. W moich wyobrażeniach, oczywiście, się nie postarzała. Nie urosły jej włosy, a ciało nie straciło nic ze swojej gibkości i wdzięku. W moich wyobrażeniach wciąż była zagadką. Kimś, kto potrafił rozbudzić we mnie młodzieńcze żądze. Była ucieleśnieniem wszystkich szczenięcych głupot, z których wyrosłem dopiero po dwóch małżeństwach. Czekając, aż tłum pasażerów przede mną przepchnie się do wyjścia, przypomniałem sobie, że nie winie Sawyer za to, co stało się tamtej jesieni. Miałem żal do siebie, za to, że tak bardzo jej uległem. Powiem więcej - padłem jej do stóp. Pocieszałem się, że od tamtej pory wydoroślałem. Poważnie. Byłem teraz silniejszy. Nauczyłem się kochać, a nie ulegać zauroczeniom. Nauczyłem się wymagać, by ktoś również mnie kochał. Byłem pewien, że dam sobie radę z Sawyer. Tym razem miałem być nieczuły na jej wdzięki. Wtedy ją zobaczyłem i przez krótką, niebezpieczną chwilę znów byłem praktykantem. Bez tchu. Idiota. Stała po drugiej stronie hali. Nie podeszła, żeby się ze mną przywitać. Nie unikałem jej spojrzenia, chociaż było przeszywające. Jej włosy nie były aż tak jasne, jak zapamiętałem. Były też dłuższe; sięgały do ramion, a ich końcówki wywijały się na zewnątrz. Stała dumnie wyprostowana, z dłońmi luźno splecionymi przed sobą. Miała na sobie białe spodnie, sandały i obcisłą kamizelkę z lekkiego dżinsu. Spraną. Najbardziej jednak uderzyła mnie zmiana w jej twarzy. Tak, postarzała się, ale moją uwagę przykuł jej uśmiech. Kiedyś uśmiechała się całą sobą. Zapamiętałem biel jej zębów i światło, którym zdawały się emanować jej usta. Teraz jednak, kiedy uśmiechnęła się do mnie na powitanie, widać to było tylko w jej oczach ukrytych za żółtymi okularami przeciwsłonecznymi w oprawkach z szylkretu prawie tak jasnego jak jej włosy. Nie otworzyła ust. Uśmiech nie był tak radosny jak te, które pamiętałem, ale w jakiś sposób wydawał się bardziej szczery i spokojny. - Zrobiłam się gruba i brzydka, a ty - proszę, ani grama tłuszczu - powiedziała, kiedy podszedłem. Przerzuciłem torbę z lewego ramienia na prawe i przysunąłem się, by ją objąć. Zawahała się. Ja też. Uścisnęliśmy się bardzo formalnie. - Zacząłem jeździć na rowerze - powiedziałem. - Dzięki temu jestem w formie. W którym miejscu jesteś gruba? Uważam, że wyglądasz świetnie, Sawyer. - Cofnąłem się o krok, by jej się przyjrzeć. - Szkoda, że nie spotykamy się w innych okolicznościach. Spojrzała mi w oczy, jak mi się zdawało, z tęsknotą. - To samo myślałam wtedy o nas. Chciałam, żeby okoliczności były inne. Zabawna rzecz, jak to wszystko się czasami układa, prawda? - Co masz na myśli? - Później. Chodź, chyba nie powinniśmy się tu kręcić. Nie wiemy tak naprawdę, co knuje ten ktoś, kto zabija naszych kolegów. Obiecałem sobie, że nie powiem nic głupiego. Natychmiast złamałem tę obietnicę. - Masz dłuższe włosy. Znów uśmiechnęła się samymi oczami i przygładziła wierzchem dłoni włosy na karku. Gdyby była tu ze mną Lauren, powiedziałaby mi, czy miało to wyglądać uwodzicielsko. Według mojej żony sam nie byłem w stanie tego stwierdzić. W większości przypadków miała rację. - Podoba ci się? Nie jest za bardzo retro? Wyglądam z tym trochę jak Doris Day, nie uważasz? Dlatego właśnie strzygłam się krótko. A teraz Doris Day wróciła. Może przyszła na to pora. Jeden ze skazańców, z którymi pracuję, powiedział mi, że wyglądam jak starsza siostra Cameron Diaz. Nieźle, co? To lepiej, niż wyglądać jak jej matka. - Uważam, że wyglądasz wspaniale. - Starałem się to powiedzieć w taki sposób, by usłyszała, że to właśnie mam na myśli i nie daję jej niczego do zrozumienia. - Dokąd jedziemy? Mamy wynająć samochód? - Nie. Lubisz hazard? - Hazard? Jak jednoręki bandyta? Raczej nie. - Nieważne, ja lubię. Pomaga mi się odprężyć. Musimy znaleźć sobie jakieś miejsce do rozmowy, a kasyna nadają się do tego równie dobrze, jak restauracje. Chodź. Przed terminalem złapaliśmy taksówkę. - Mirage, proszę - rzuciła Sawyer kierowcy. - Jak minął lot? - spytałem. - Mnie loty zawsze mijają świetnie - powiedziała i odwróciła się do mnie. - Nie wiem, jak ty, aleja pracuję z założeniem, że ten facet, który zabił Arniego, od tej pory śledzi jedno z nas. Pewnie tak nie jest w sensie dosłownym, ale mimo wszystko lepiej uważać, niż potem żałować, prawda? Mam nadzieję, że dziś śledził mnie, nie ciebie. Mnie musiał zgubić. Kupiłeś bilet na miejscu, prawda? Nie robiłeś rezerwacji? - Tak. - To dobrze. Zerkałem nad jej ramieniem przez okno taksówki. Ostatni raz byłem w Las Vegas, kiedy miałem kilkanaście lat. Blichtr miasta rozpraszał mnie tak samo, jak Sawyer i jej obsesja, że jest śledzona. Las Vegas kojarzyło mi się z dziwaczną mieszanką młodości i starości, tak jak ona. Tak, przybrała trochę na wadze, a lata sprawiły, że wyglądała mniej wyzywająco. Ale nie Las Vegas. To nowe Las Vegas było najbardziej rozpustnym miejscem, jakie kiedykolwiek widziałem. Myślę, że wyczuła moje wahanie przed wej ściem do kasyna. Wzięła mnie za rękę, prowadząc w głąb olbrzymiej hali. Rozglądała się przez chwilę, w końcu wybrała dwa stołki przy stoliku do pięciodolarowego blackjacka. Kazała mi usiąść po prawej. Przed sobą położyła banknot studolarowy. Wyjąłem portfel i uznałem, że ograniczę swój wkład w gospodarkę Las Vegas do dwudziestu. - Całe kasyno jest cały czas monitorowane. Tu, w Mirage, pracuje mój znajomy, w ochronie. Nie sądzę, żeby on tu był - nasz prześladowca - ale jeśli jest, może uda nam się go nagrać. - Nagrać na co? Krupier zamienił nasze banknoty na żetony. Sawyer ruchem głowy wskazała sufit. - Na wideo. Każdy centymetr kwadratowy tej podłogi jest non stop obserwowany. Mój znajomy w tej chwili się nam przygląda. Ma zwracać uwagę na otoczenie, sprawdzić, czy ktoś nas obserwuje. Położyła żeton na linii. Zrobiłem to samo. - Wiesz, jak się w to gra? - Mam ogólne pojęcie. - Świetnie. Reszta jest prosta, nauczę cię. Robiła to przez następne dwadzieścia minut. Kilka rozdań przegrałem, kilka wygrałem, trafiłem parę blackjacków i zupełnie nie wiedząc kiedy, zain-kasowałem drugą dwudziestkę. Sawyer układała w równy stosik żetony warte prawie dwieście dolarów. Byłem pod wrażeniem. Byłem też zakłopotany. Nie wiedziałem, dlaczego siedzę w kasynie hotelu Mirage, w sobotnie popołudnie, grając w blackjacka z byłą kochanką. - Sawyer? - Mmm? - Co zrobimy z tym wariatem i dwójką byłych agentów FBI? Sawyer skupiła się na rozdaniu i zignorowała moje pytanie. Wyglądało na to, że liczy karty. W końcu zdecydowała się wyłożyć parę dziesiątek. - Wiesz, kto to jest? - spytała, nie patrząc w moją stronę. - Nie - powiedziałem. - Nie wiem. A ty? - Ulżyło mi na myśl, że mogła wpaść na rozwiązanie zagadki. - Pomyślałam sobie, że to może być jeden z dwóch ludzi. Wendy miała pacjenta, wściekłego, młodego człowieka. Pamiętasz go? Miał coś wspólnego z ropą i gazem. Jak oni na siebie wtedy mówili? Wydobywcy, tak? Tak, chyba był wydobywcą. Na każdym zebraniu społeczności głośno narzekał, ile kosztuje go to „więzienie”. Nic ci się nie przypomina? Krupier hojną ręką dodał asa do pierwszej z dziesiątek i waleta do drugiej. Sawyer zgarnęła pulę. Ostrożnie siedziałem z ósemką i szóstką. Wygrałem swoje rozdanie; miałem przed sobą osiem pięciodolarowych żetonów, co oznaczało, że wyszedłem na swoje. Super. Nie przypominałem sobie pacjenta Wendy, o którym mówiła Sawyer. - Nie brzmi to znajomo - powiedziałem. - Takich facetów jak ten, którego opisujesz, mogło być na oddziale dziesięciu. Dwudziestu. - W porządku, opiszę go dokładniej. Był wtedy młody. Około dwudziestu pięciu lat, drobny, niższy niż ja, około metra sześćdziesięciu pięciu i - uwaga - miał rude włosy, prawie koloru tych żetonów. Zawsze nosił ze sobą kieszonkowy grzebień i ciągle się czesał. Kiwnąłem głową. Grzebień. - Teraz pamiętam. Nosił ubrania z indyjskiej bawełny, prawda? Miał koszule tylko z indyjskiej bawełny. Policja znalazła go chyba na Siedemdziesiątej między stanowej? Jeśli dobrze pamiętam, gdzieś na nasypie, prawda? Niedaleko Stock Show. Włóczył się tam i twierdził, że szuka ropy? Miał jakiś rytuał związany z klękaniem przed słupkami przy drodze. - To on. Kiedy go znaleźli, był boso, ubrany na pomarańczowo. Schizofre-nik po pierwszym załamaniu. Wendy podała mu torazynę i od razu się uspokoił. Na szczęście ten pomarańczowy strój szybko zniknął, a wszyscy przyzwyczaili się do indyjskiej bawełny. Mieliśmy jednak pecha i zapoznaliśmy się z jego zaburzeniami osobowości. Nie było to przyjemne doświadczenie. Nie pasowało mi to. Potrząsnąłem głową. - Jakoś tego nie widzę, Sawyer. Powiedzmy, że to on i że znów odezwała się jego psychoza. Jeśli tak jest, to facet nie jest dość stabilny, żeby coś takiego zorganizować. Załóżmy, że kontroluje swoją chorobę. Nawet jeśli pozbył się zaburzeń myślenia, wciąż jest podatny na impulsy. Mała petarda. Myślałem, że powinniśmy raczej szukać kogoś z depresją. Albo z paranoidalnymi zaburzeniami osobowości. Może nawet typu obsesyjno-kompulsywnego. Kogoś takiego. - Może masz rację co do naszego człowieka od ropy i gazu, Alan, ale nie jestem pewna, czy mogę się z tobą zgodzić co do diagnozy. Nie sądzę, że powinniśmy odrzucać psychozy. To może być ktoś z poważnymi zaburzeniami myślenia albo nastrojów, skoro już o tym mowa. Może to dwubiegu-nowiec jadący na licie? Albo maniak o długich okresach zmian? Wiesz, taki, który zabija lekarzy tylko w czasie fazy maniakalnej? Miała rację co do pacjentów z wahaniami nastrojów. - Słuszna uwaga - przyznałem. - Nie pomyślałem o maniaku. W dalszym ciągu nie jestem jednak przekonany, że powinniśmy szukać faceta od ropy. Chyba nie powinniśmy myśleć o Travisie? - Nie - potrząsnęła głową. - Był zbyt impulsywny i obłąkany. Przesunąłem do przodu swoje żetony i wstałem. - Możemy już zainkasować pieniądze? To mnie za bardzo rozprasza. Chodźmy na piwo, albo coś w tym rodzaju. Twój przyjaciel może nas śledzić na monitorze, prawda? Zaświeciły jej się oczy. - Prawie wszędzie - powiedziała. Zaproponowała, żebyśmy usiedli przy zabudowanym stoliku w barze. Zamówiła sałatkę i dietetyczną pepsi, a ja kanapkę z indykiem na jasnym chlebie i piwo. Sawyer nawet nie spojrzała na menu. - Często tu przychodzisz? - spytałem. Wzruszyła ramionami. Zastanawiałem się, czy próbuje dociec, ile w tym pytaniu było osądu. Mnie też przeszło to przez myśl. - Co to znaczy często? Gram, żeby się odprężyć, uciec. Czasami tu przyjeżdżam - do Vegas. Jeżdżę też do Reno i Tahoe. Jestem niezła w black-jacka, gorsza w pokera. Dobrze chociaż, że ta rozrywka tanio mnie kosztuje. Minęło tyle lat, a ja chciałem spytać ją o tysiące rzeczy. Zamówione jedzenie pojawiło się po kilku minutach - kuchnia kasyna nie chciała, żeby klienci marnowali czas z dala od salonu gier. Przełknąłem kęs kanapki. - Masz męża? Jesteś z kimś? - spytałem. Drobne zmarszczki wokół jej oczu i ust wygładziły się i zniknęły. - Spotykam się z jednym facetem w L.A. I z sędzią w San Francisco, ale to nic poważnego. Byłam mężatką, dwukrotnie. - I już wystarczy? Nie odpowiedziała. Pocięła spory liść sałaty na małe kawałeczki i zabrała się za skorupkę jajka na twardo. - Wiesz, kiedy cię poznałem, nie wiedziałem, że masz męża. Odłożyła sztućce i podniosła do ust chusteczkę. - Technicznie rzecz biorąc, nie miałam. - W porządku, spróbuję ująć to inaczej. Nie wiedziałem, że miałaś za sobą małżeństwo, kiedy cię poznałem. Nadziała na widelec kawałek pomidora. Przełknęła, chociaż nie miała nic w ustach. Odchyliła do tyłu głowę i zamknęła oczy. Nie mogłem ulec lawinie wspomnień. Sawyer robiła to samo na chwilę przed orgazmem. Gardłowy jęk dopełniłby obrazu. Kiedy znów na mnie spojrzała, miała w oczach łzy. - Nie mogę, nie teraz. Nie z tobą. Nie jestem jeszcze gotowa, żeby do tego wracać. Zajmijmy się mordercami, dobrze? To robię na co dzień. - Przepraszam, Sawyer, nie chciałem cię zdenerwować. - W porządku. Nic o tym nie wiesz. Nigdy... zresztą. Nie wiem. Ja też cię przepraszam. Zmieniłem temat. - Powiedz mi w takim razie, kto jest drugim kandydatem. Wspomniałaś o dwóch. Sawyer spojrzała na dwa telewizory wiszące nad barem. Na jednym leciał CNN, na drugim transmisja z meczu uniwersyteckiej ligi futbolu. Nie poznawałem drużyn. - Pamiętasz mojąpacjentkę, Elly? - powiedziała Sawyer, patrząc w telewizor. - Widziałeś się z nią w ramach konsultacji. Uśmiechnąłem się. - Oczywiście, że pamiętam Elly. Chyba jej nie podejrzewasz. - Elly miała osiemnaście lat, kiedy została przyjęta na oddział z depresją, anoreksją i skłonnościami samobójczymi. Była pacjentką Sawyer, ale przeprowadzałem jej testy psychologiczne. - Boże drogi, nie. Sawyer wciąż wpatrywała się w ekran. Spróbowałem sobie przypomnieć, czy była fanką futbolu. - Ale Elly to powód, dla którego nie możemy podać Custerowi i Simes listy pacjentów. Próbowałem dostrzec związek, ale nie udało mi się. - Nie rozumiem. - Elly nazywała się, jeśli pamiętasz, Eleanor Trammell. Wyszła za mąż. Teraz to Eleanor Ward. Spojrzałem na ekran. Rozbłysło na nim logo CNN. Dalej nie rozumiałem. - Eleanor Ward - powtórzyła Sawyer. - CNN? Nic ci to nie mówi? - Och - powiedziałem. - Ta Eleanor Ward. - Eleanor Ward była jedną ze stałych prezenterek głównego wydania wiadomości. - Wiesz, zawsze mi się zdawało, że wygląda znajomo, ale nie wiedziałem, dlaczego. - Nic dziwnego. Zmieniła kolor włosów i przytyła dziesięć kilo. Na wzmiankę o wadze przypomniały mi się szczegóły hospitalizacji Elly Trammell. - Chodzi ci o to, że ujawnienie jej historii - to znaczy historii choroby - mogłoby spaprać jej życie, tak? Zawodowe? Sawyer oderwała wzrok od telewizora i zajęła się sałatką. - Zawodowe, osobiste. No pewnie. Osób takich jak ona jest pewnie jeszcze z tuzin. Pacjentów, którzy byli wtedy na oddziale i których życie przewróciłoby się do góry nogami, gdybyśmy ujawnili ich nazwiska i to, przez co przeszli. Dlatego musimy radzić sobie sami. Nie możemy poświęcać ich wszystkich, żeby pomóc dwójce federalnych. - Eksfederalnych. - Bzdura. To jak ekskatolik. Albo ekspsychiatra. - Co masz na myśli? Że już nigdy nie przestaną być agentami? - Tak, twierdzę, że w życiu zdarzają się rzeczy, które zmieniają człowieka na zawsze. O których nie da się zapomnieć. To właśnie mam na myśli. - Nie jestem co do tego przekonany, ale nie będę się z tobą spierał. Nie możemy podać im listy pacjentów. Nie. Jest za wiele niewiadomych. Sawyer znów spojrzała na telewizor. - To dobrze. Cieszę się, że nie musimy się o to kłócić. - Mam w Boulder przyjaciela, gliniarza, któremu ufam. Zrobi, co będzie mógł, żeby nam pomóc. Wie o wszystkim. - Jemu też nie możemy podać tej listy, Alan. - Wiem. On też. Nie martw się o niego. A więc kto jest drugim kandydatem? - Myślałam o jednym z moich pacjentów, młodym, gniewnym mężczyźnie, którego nie lubiłam. Połowę czasu na oddziale spędził w izolatce, wrzeszcząc coś bez przerwy. Nazywał się chyba Romewicz, czy jakoś tak. Kiedy o nim pomyślałam, skupiałam się bardziej na jego wściekłości niż na zdolnościach do planowania. Chyba masz rację. Lepiej będzie najpierw znaleźć tych, którzy mogli być do tego zdolni, a potem szukać motywów. - Chwileczkę... - powiedziałem. - Tak? Przyłożyłem palec wskazujący do skroni. - Pamiętasz, jak on się nazywał? Wszyscy na oddziale mówili na niego D.B. Był chyba pacjentem Arniego. Siedział u nas dość krótko, był... Sawyer uśmiechnęła się, a jej oczy rozbłysły złotym konfetti. - Pamiętam go. To on twierdził, że powie nam, kim jest D.B. Cooper, jeśli zwolnimy go z siedemdziesięciodwugodzinnej obserwacji, żeby mógł wrócić do pracy. Oznajmił to podczas zebrania społeczności. Pytał, kto na to pójdzie. - Właśnie. - Trafił na oddział w ten weekend, kiedy byliśmy... - Głos Sawyer ucichł pod naporem wspomnień. - W Grand Lake - dokończyłem. - Tak. Byliśmy wtedy w Grand Lake. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. - Próbuję sobie przypomnieć, czy go spotkałem. Rozmawiałaś z nim? - Oboje go spotkaliśmy. Byliśmy na zebraniu tego dnia, kiedy go wypuszczono. Nie mogłem przypomnieć sobie twarzy. - Kiedykolwiek go znaleźli? To znaczy, tego porywacza? D.B. Coopera? Sawyer potrząsnęła głową. - Wiesz, chyba nie. Jak większość Amerykanów, byłem zafascynowany tym, czego udało się dokonać D.B. Cooperowi w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku. W wigilię Dnia Dziękczynienia mężczyzna posługujący się nazwiskiem Dan Cooper kupił za gotówkę bilet na lot Northwest Airlines numer trzysta pięć z Portland do Seattle. Obsługa lotu opisywała go później jako uprzejmego nieśmiałego mężczyznę w średnim wieku, ubranego w ciemny garnitur i krawat. Usiadł na swoim miejscu w środkowym rzędzie i nie zwracał na siebie uwagi aż do chwili, kiedy jednej z młodych stewardes podał kartkę, na której napisał, że porywa samolot. Dokładnie określił wysokość okupu i zażądał czterech spadochronów. Samolot wylądował w Seattle, gdzie miał zatankować, poczekać na dostarczenie dwustu tysięcy dolarów w banknotach dwudziestodolarowych i czterech spadochronów. Cooper pozwolił opuścić pokład pasażerom i wybrał dwie stewardesy jako zakładniczki. Po starcie samolot poleciał na południe, według wskazówek porywacza. Trasa lotu, którą wybrał Cooper, wiodła lekkim łukiem na zachód, w kierunku Reno w Newadzie, gdzie mieli zatankować, a potem do Mexico City. Cooper rozkazał rozhermetyzować samolot i lecieć na wysokości trzech tysięcy metrów lub niżej, z wysuniętym podwoziem. Klapy miały być wysunięte na piętnaście procent, a prędkość miała nie przekraczać stu pięćdziesięciu węzłów. Czarna skrzynka zarejestrowała, że w czternastej minucie lotu Dan Cooper przełączył dźwignię wysuwającą tylną rampę Boeinga 727, jedynego używanego w Stanach Zjednoczonych samolotu cywilnego o takiej konstrukcji. Mniej więcej dziesięć minut później, gdzieś nad lasami dorzecza Kolumbii, na południe od Portland w Oregonie, Cooper założył jeden ze spadochronów, zszedł na rampę i wyskoczył w deszczową noc z okupem przypiętym do piersi. Nigdy więcej go nie widziano. Natychmiast został ludowym bohaterem. Dan Cooper - którego nazwisko prasa przekręciła na D.B. Coopera - dokonał pierwszego porwania w przestrzeni powietrznej Stanów Zjednoczonych. Po dziś dzień jest sprawcą jedynego tego rodzaju udanego przestępstwa na amerykańskiej ziemi. Prawie dziesięć lat później, w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym, dwójka dzieci bawiąca się na północnym brzegu Kolumbii znalazła pięć tysięcy osiemset znaczonych dolarów z okupu. Mimo wytężonych wysiłków, nie udało się odnaleźć reszty pieniędzy ani spadochronu. Nie znaleziono też ciała Coopera. - Jak on się naprawdę nazywał? - spytałem. - Ten pacjent, który twierdził, że może wskazać D.B. Coopera? - Wiesz, nie pamiętam - powiedziała Sawyer. - Próbuję sobie przypomnieć, co mówił... Powiedział chyba, że pracował w... Jak się nazywa ta fabryka na zachód od Denver, w której produkują broń atomową? - Rocky Flats. Masz rację, mówił, że pracował w Rocky Flats. Narzekał, że straci przepustkę, ponieważ był hospitalizowany na oddziale psychiatrycznym. Co on tam robił? Pamiętasz? Był naukowcem? - Nie. Nie... Czekaj. Pracował w ochronie, nie? Przecież opowiadał wszystkim, że nosi w pracy broń. - Tak. Powiedział też, że D.B. Cooper był kimś, kto pracował razem z nim. Twierdził, że ma dowody. Przez prawie godzinę zastanawialiśmy się nad innymi pacjentami. Nadaremnie. Nikt nie pasował. Oboje zgodziliśmy się, że człowiek, którego chcieliśmy zidentyfikować, mógł być kimś, kogo dobrze nie znaliśmy. Jak ten, którego personel przezwał D.B. Po minucie milczenia Sawyer powiedziała, że musi wracać na lotnisko. Przed kasynem złapaliśmy taksówkę. Sawyer kazała kierowcy jechać do Desert Aviation. Słysząc nieznaną mi nazwę, poczułem znajome ukłucie. Cały mój związek z Sawyer był zaledwie wspólną przejażdżką. - Dokąd teraz jedziemy? - Tam stoi mój samolot. Kiedy mnie podrzucicie, możecie jechać z powrotem na United. - Masz samolot? Przyleciałaś tu sama? - Tak. Co tydzień latam nad całym stanem, między sądami i więzieniami. Dzięki samolotowi jeszcze nie oszalałam. Bez niego miałabym wariacki rozkład zajęć. - Jeszcze jedna rzecz, której o tobie nie wiedziałem. - Wtedy nie latałam, podczas stażu. Nauczyłam się tego jakieś dziesięć lat temu od ojca. Samolot należał do niego. Kiedy zaczął chorować na jaskrę, oddał go mnie. Latanie okazało się być kolejną rzeczą, która mnie relaksuje. - Twoja praca musi być strasznie stresująca. Robisz tyle relaksujących rzeczy. Spojrzała na mnie z ukosa, po czym wbiła wzrok w okno. - Chyba tak - powiedziała i zamilkła na chwilę. Kiedy znów się odezwała, jej głos był niewiele głośniejszy od szeptu. - Najbardziej boję się nie huraganów i tornad, Alan, tylko wulkanów. - Co...? Udało jej się słabo uśmiechnąć. - Zastanów się nad tym. Taksówka zatrzymała się przed nowoczesnym jednopiętrowym budynkiem przylegającym do długiego hangaru. Sawyer wzięła swoją torbę i zaczęła wysiadać, nawet nie podawszy mi ręki. Nie chciałem jej jeszcze wypuszczać. - Zabił Susan w samolocie, wiesz? - powiedziałem. - Wiem. Zabezpieczyłam się. - Rozbawił mnie jej ton. Tak samo mówiłaby młoda dziewczyna, przekonując rodziców, że zawsze - zawsze - uważa, kiedy jest z chłopakiem. Nie dałem się tak łatwo zbyć. - Może być mechanikiem. Może mieć dostęp do samolotu. - Mój stoi w zamkniętym hangarze. Od lat korzystam z usług tego samego mechanika. Poprosiłam, żeby przez jakiś czas zajmował się wszystkim sam. Zgodził się. Kontrole samolotu przed lotem są... wyczerpujące. Prawdziwa udręka. - Odgarnęła włosy z czoła. - Ja też się martwię - powiedziała. - Może nie powinnaś latać, dopóki nie dowiemy się dokładniej, jak zginęła Susan. Simes i Custer badają szczegóły tego wypadku. Niedługo będą coś wiedzieli. Ton głosu Sawyer zmienił się. - A może powinieneś wycofać się z doradztwa? - Przepraszam - powiedziałem, choć nie uważałem, żeby za moją troską stało cokolwiek innego, niż rozsądek. - W porządku. - Znów wzięła torbę i wysiadła z samochodu. Zanim zamknęła drzwi, nachyliła się do okna. - Alan, a Chester? - Jezu, Sawyer - powiedziałem. - Nie myślałem o Chesterze. - Może powinniśmy. - Boże, tak. Odeszła o krok, ale po chwili się odwróciła. - Alan? Pustynny wiatr wiał gwałtownymi zrywami. Sawyer jedną ręką odgarniała włosy z oczu. Musiałem przechylić się na bok, żeby dostrzec wyraz jej twarzy. Była smutna. - Tak? - Kochałeś mnie? Wtedy? Naprawdę mnie kochałeś? Wysiadłem z samochodu, obszedłem go dookoła, zdjąłem z jej ramienia torbę i położyłem na ziemi. Objąłem Sawyer tak, jak chciałem to zrobić w terminalu lotniska. Zesztywniała i nie odwzajemniła uścisku, ale po chwili się rozluźniła. Czułem koniuszki jej palców dotykające lekko mięśni moich pleców. Czułem ucisk jej piersi. Czułem jej chłodny oddech. Odpowiedziałem w jej włosy. - Najmocniej jak umiałem. Kiedy około północy wróciłem do Boulder, Lauren już spała. Czułem się dziwnie, wsuwając obcy klucz do obcego zamka. Nie spałem w tym domu od czasów, kiedy zaczynałem chodzić z Lauren. Wspomnienia tamtej jesieni, kiedy się w niej zakochałem, były dość mieszane. Z jednej strony pamiętałem uniesienia romantycznych odkryć, a z drugiej psujące nam radość pierwszych wspólnych dni napięcie. Obawiałem się, że może ono teraz powrócić, kiedy w moim życiu znów pojawiła się Sawyer. Wtedy napięcie to wynikało między innymi z tego, że Lauren mi nie ufała. Oboje zgodnie uznaliśmy, że winna jest jej choroba. Czy słusznie? Częściowo. A teraz? Częściowo. Co o tym sądziłem? Lauren nie czuła się godna miłości, dlatego nie mogła uwierzyć, że ją kocham. Wierzyła za to, że jej choroba jest jedyną przeszkodą, dzielącąjąod poczucia bezpieczeństwa. Chciała wierzyć, że gdyby nie to, czułaby się pewnie jako kobieta i że my, jako para, nie mielibyśmy problemów. Miała rację co do pary. Nie mielibyśmy. Ja też w to wierzyłem. W głębi serca byłem jednak przekonany, że nawet z jej stwardnieniem rozsianym damy sobie radę. Że będziemy dobrą parą, nie idealną, ale dobrą. Zakochując się w Lauren, poświęcając się jej i żeniąc z nią, skończyłem wędrówkę w poszukiwaniu idealnej partnerki. Kiedy poznałem Lauren, byłem właśnie w separacji z piękną, inteligentną, wspaniałą kobietą, którą poślubiłem w przekonaniu, że jest idealna. Zawsze zakładałem, że w którymś momencie swojego życia Lauren w ten sam sposób oceniła mnie i moje niedoskonałości. Uznała, że mam mnóstwo wad, ale że i tak mnie kocha. Zakochałem się w niej, mimo że w siebie nie wierzyła, mimo jej niekonsekwencji, mimo jej choroby. Zakochałem się w niej, ponieważ była radosna i opiekuńcza, ponieważ miała niewyczerpane zasoby odwagi, ponieważ była mądra i piękna. Kiedy to się stało, pomyślałem, że znalazłem dla siebie właściwą kobietę. Nie była doskonała, ale to nie miało znaczenia. To właśnie czułem, zanim pojechałem do Las Vegas. Spotkanie z Sawyer zburzyło mój spokój. Mimo to, kiedy wsunąłem się do łóżka obok Lauren, w jej starym domu na Hill, czułem pewność, że poślubiłem właściwą kobietę. Odgłosy ulicy, do których nie przywykłem, nie pozwalały mi zasnąć. Słyszałem, jak gdzieś w oddali w samochodach przeskakują biegi, a w sąsiedztwie szczekają psy. Słuchałem szumu wiatru w kanionach. Z łóżka stojącego w odległej sypialni, po przeciwnej stronie doliny Boulder, ledwie je widziałem; wyglądały jak narysowane węglem kreski na krajobrazie. Nawet głębokie, psie westchnienia Emily, próbującej umościć się wygodnie pod kołdrą, brzmiały jakoś inaczej. Dwa razy zdawało mi się, że wiem, co Sawyer miała na myśli, gdy mówiła, że boi się wulkanów, a nie huraganów. Dwa razy dochodziłem do wniosku, że tylko zgaduję. Usiadłem na łóżku i spojrzałem na nocny stolik Lauren, szukając glocka. Nie było go tam. Trzymała go pod poduszką? Nie wiedziałem. Miałem nadzieję, że nie. Pomyślałem jeszcze trochę o Chesterze i uznałem, że już zostanie na liście. Rzucałem się i wierciłem. Nie wierzyłem, że Lauren naprawdę śpi. - Wszystko w porządku - powiedziałem głośno. - Nie martw się. Kocham cię. Nawet nie drgnęła. Przy śniadaniu przywitała mnie z rezerwą. Objąłem ją i przytulałem dłużej niż zazwyczaj. Podziękowałem za kawę, bułeczki i świeży sok. - Jak poszło? - spytała. Chodziło jej o to, czy dowiedziałem się czegoś interesującego, czy o to, jak ułożyły się sprawy z Sawyer? Wybrałem łatwiejsze rozwiązanie. - W porządku. Nieźle. Sawyer i ja zgadzamy się co do nieujawniania listy pacjentów Custerowi i Simes. Przyszło nam do głowy kilku podejrzanych. Chciałbym porozmawiać z Samem i z tobą o tym, jak ich sprawdzić. Nie wiem nawet, w jaki sposób się to robi, kochanie, ale jestem pewien, że policja ma swoje sposoby. Prawda? Uśmiechnęła się. - Tak, ma sposoby. - Znalazła coś interesującego na dnie swojego kubka. - Więc jak się ma twoja przyjaciółka? Po tych wszystkich latach? Ucieszyłeś się na jej widok? Moja przyjaciółka? - Lauren, Sawyer znaczyła dla mnie bardzo wiele, ale nigdy nie była moją przyjaciółką. - Ciekawe. Ton jej głosu powiedział mi, że trocheja to uspokoiło. Kusiło mnie, żeby rozwinąć temat, ale nie zrobiłem tego. - Ale odpowiadając na twoje pytanie... Wydaje mi się, że... Sam nie wiem... Jakby... utykała. - Utykała? - W przenośni. Psychologicznie. Jakby zaleczyła starą poważną ranę. Ale jedna noga jest teraz trochę krótsza, czy coś w tym rodzaju. Jakby nie mogła się swobodnie poruszać. Tak to wygląda. Jest skrępowana. Spięta. Zachowuje się... niezgrabnie. - Jaka to rana? - Nie powiedziała, a ja nie pytałem. Spojrzała na mnie z pogardą. - Nie wierzę, że nie spytałeś. Ciągle uważasz, że jest atrakcyjna? Nie miałem ochoty wdawać się w takie dyskusje. Jak miałem na to odpowiedzieć? - Nawet jeśli, to co z tego? Jest atrakcyjna, ale to nic nie znaczy. Uważam na przykład, że nowa recepcjonistka u ciebie w biurze jest całkiem niezła. A ty sama nie mówiłaś ostatnio, że ten adwokat, którego załatwiłaś nie dawno w sprawie o zakłócanie porządku jest miłym uzupełnieniem wystroju waszego baru? Pogarda w jej oczach zamieniła się w chłód. - Różnica tkwi w tym, że ja z nim nie chodziłam. - To prawda. - Naprawdę uważasz, że Trisha jest niezła? Przecież w ogóle nie ma cycków. Nie sądziłam, że jest w twoim typie. - Im jestem starszy, tym bardziej przekonuję się, że nie mam swojego typu. Robi się ze mnie lubieżny staruch, który łapie każdą okazję. - Nie zwierzyłem się Lauren, że byłem pod ciągłym wrażeniem tego, na ile sposobów kobiety potrafią być cudowne. - Ciągle jest taka ładna? Sięgnąłem nad stołem i dotknąłem twarzy Lauren. - Tak jak ty będzie piękna do samej śmierci. Spojrzała na mnie podejrzliwie. - Z wiekiem robisz się coraz bardziej lubieżny, wiesz? Wzruszyłem ramionami. Powiedzenie „dziękuję” wydało mi się ryzykowne. Obiecaliśmy sobie, że codziennie przed wyjściem do pracy albo tuż po niej będziemy sprawdzać, jakie postępy robi Dresden w Spanish Hills. Lauren poszła wziąć prysznic i ubrać się przed wizytacją, a ja posprzątałem po śniadaniu. Nie potrafiłem jednak dać sobie rady z przedpotopową zmywarką do naczyń. Lauren poruszyła kilka razy rączką na drzwiczkach i urządzenie ruszyło. - Czasami ma humory - powiedziała. - Zupełnie jak ja. Przejeżdżając przez Spanish Hills, minęliśmy Adrienne i jej syna, Jonasa, wyjeżdżających na główną ulicę. Adrienne zatrąbiła i pomachała nam, ale nie zwolniła. Jest bardzo drobna; za kierownicą potężnego chevroleta wyglądała jak dziesięciolatka prowadząca szkolny autobus. Poczułem ukłucie winy, kiedy pomyślałem, jak nasz remont musi zakłócać jej ciszę i spokój. Obiecałem sobie, że wyślę jej kwiaty. Podjeżdżając do naszego domu od północy, nie zauważyliśmy większych zmian. Pomyślałem, że może Dresden i jego chłopcy nie zaczęli jeszcze rozbiórki, ale po chwili dostrzegłem gruz piętrzący się w ogromnym niebieskim kontenerze. Pojemnik był już w połowie pełny. Lauren i ja byliśmy gorącymi zwolennikami przetwarzania odpadów. Co dwa tygodnie wystawialiśmy puszki, papiery i butelki dla śmieciarek Eco-Cycle. Teraz, kiedy wyrzucaliśmy na śmieci większość naszego domu, nasze wysiłki wydały mi się śmieszne i bezsensowne. Pokuta będzie wymagała naprawdę dużej ilości aluminiowych puszek i szklanych butelek. Kiedy podpisywaliśmy umowę, Dresden uprzedził nas, czego mamy się spodziewać. - Na początku wszystko aż fruwa - powiedział. - To prosty fakt, że destrukcja jest dużo, dużo szybsza niż konstrukcja. Dlatego nie bądźcie zdziwieni, jak szybko uda nam się rozwalić wasz dom i nie martwcie się, że złożenie go do kupy i pomalowanie trwa tak długo. Próbowałem przygotować się na to, co zastaniemy w środku. Lauren otworzyła frontowe drzwi. - Omój Boże... Spojrzałem nad jej ramieniem. To, co zobaczyłem, skojarzyło mi się z widokiem mojej nogi, kiedy po piętnastu tygodniach zdjęto z niej gips. Byłem wtedy mały. Wiedziałem, że to moja noga - w końcu wyrastała z mojego biodra - ale zupełnie jej nie poznawałem. A ten budynek nie był już tym samym domem, w którym mieszkałem przez ostatnie dziesięć lat. Większość ścian działowych górnego piętra zniknęła. Belki stropowe wspierały się na stemplach, a te z kolei trzymały w pionie kliny i słowo honoru. Nietknięte pozostały tylko małe fragmenty sufitu. Tam, gdzie kiedyś była nasza mała, ciemna kuchnia, teraz ziała mała ciemna pieczara strasząca izolacją, gołymi rurami i srebrnymi wężami instalacji elektrycznej. Ponura jama przywodziła na myśl izby tortur z kręconych w latach sześćdziesiątych filmów klasy B. Dwie trzecie południowej ściany domu zostało wyburzone. Pustą przestrzeń przecinały wsporniki z grubych pali. Dziurę zasłaniały płyty z odrapanej sklejki. Przez szpary wpadały do środka pionowe smugi światła. - Czysto tu - powiedziała Lauren. - Spodziewałam się, że będzie to wyglądać jak Los Angeles po wielkim trzęsieniu ziemi. Nie rzuciło mi się to specjalnie w oczy, ale musiałem przyznać, że miała rację. - Całkiem porządnie - powiedziałem. - Dresden i jego chłopaki posprzątali po sobie. - Nie licząc wiszących przewodów i odkrytych zaworów, dom wyglądał na przygotowany do następnej fazy remontu, jakakolwiek by ona nie była. Lauren rozejrzała się dookoła w sposób, który mnie trochę zmartwił. Kiedy wreszcie się odezwała, potwierdziła moje obawy. - Nie spodoba ci się to, ale nie denerwuj się, dobrze? Myślę, że powinniśmy wymienić te okna. Nie uważasz, że tak będzie w sumie lepiej? W ramach oszczędności postanowiliśmy nie ruszać okien. - Które okna? - westchnąłem. Wskazała jadalnię, w której trzymaliśmy stół bilardowy. - Chyba wszystkie - powiedziała jednak. - Konsekwencja przeszklenia jest bardzo ważna. Konsekwencja przeszklenia? - Wszystkie? - spytałem pogodzony z faktem, że będę musiał złożyć nowe zamówienie. - Nawet szklaną ścianę w salonie? To dużo szkła, kochanie. Będzie kosztować kilka tysięcy. - Przecież muszą do siebie pasować. W dalszym ciągu staliśmy w przedpokoju. Lauren wiedziała, że przy całym tym chaosie, w jaki zamieniło się ostatnio nasze życie, nie byłem w stanie wykłócać się z nią o okna. Ruszyłem w stronę pomieszczenia, które kiedyś było salonem. - Zadzwonisz do Dresdena, czy ja mam to zrobić? - Zadzwonię - powiedziała. Zadumałem się nad faktem, że w dwadzieścia cztery godziny po rozpoczęciu remontu udało nam się powiększyć rachunek o jakieś piętnaście tysięcy dolarów. Zastanawiałem się, czy nie kwalifikuje się to do księgi rekordów Guin-nessa, kiedy Lauren oznajmiła, że chce zobaczyć, co ekipa zrobiła na dole. Odsunęła na bok kozła do piłowania, którym zastawione były schody. To, co wydarzyło się potem, trwało trzy sekundy. Najwyżej pięć. Pomyślałem - byłem pewien - że to koniec świata, a przynajmniej tej jego części, w której się znajdowałem. Między nogi kozła wciśnięta była deska. Kiedy Lauren odciągnęła kozła na bok, deska przesunęła się razem z nim. Jej drugi koniec wysunął się spod belki podtrzymującej strop na środku pokoju. Równocześnie w plątaninie krokwi i dźwigarów nad moją głową rozległ się dźwięk przypominający jęk konającego w męczarniach zwierzęcia. Podpora runęła na drewnianą podłogę z hukiem o wiele większym, niż wynikałoby to z jej masy. - Alan! - wrzasnęła Lauren. Spojrzałem w górę i zobaczyłem krokiew obsuwającą się ze wspornika, do którego powinna być przymocowana. Poleciała prosto na moją głowę. Ledwie zdążyłem odskoczyć. Belka zahaczyła o moje ramię i uderzyła o podłogę tuż obok mnie. Czekałem na następne. Druga krokiew opuściła się o kilkanaście centymetrów i zaskrzypiała. Jeszcze inna zadrżała i jęknęła, ale na szczęście nic już nie spadło. Lauren podbiegła do mnie, przeskakując przez leżącą na podłodze belkę. - Krwawisz! Wszystko w porządku? Przepraszam. To ja zrobiłam? To przeze mnie to spadło? Chodź, wyjdźmy stąd, tu jest niebezpiecznie. Doszedłem do wniosku, że najlepszą rzeczą, jaką mogę zrobić, jest stać nieruchomo. Przez pół minuty patrzyłem na krokwie i dźwigary, próbując ustalić, czy jeszcze coś ma zamiar na mnie spaść. Spojrzałem na ramię. Krwawiło. Jeden z gwoździ, który powinien był utrzymać belkę na miejscu, rozciął mi skórę. - Chyba jestem cały - powiedziałem. - To tylko zadrapanie. Pewnie dostanę zastrzyk przeciwtężcowy. Boże, jak ja nie znoszę zastrzyków przeciwtężcowych. - Dlaczego to spadło? Czy to powinno spaść? - Nie, nie powinno. Masz ze sobą telefon? Dzwonię do Dresdena. Dresden mieszkał w Louisville, miejscowości leżącej bliżej naszego domu niż większość Boulder. Niecałe dziesięć minut później na podjeździe zaparkowała jego ciężarówka. Chciał usłyszeć to wszystko jeszcze raz. - Spadła krokiew? - spytał. - Jesteś pewien? - Dwie inne się obluzowały. Sam zobacz. Masz kask? Równie dobrze mógłbym przekonywać generała sił powietrznych o zagrożeniu ze strony UFO. - Na moich budowach nie spadają krokwie, Alan. Niepotrzebny mi pieprzony kask. Zniknął w środku na jakieś pięć minut. W tym czasie Lauren założyła mi opatrunek z samochodowej apteczki. Kiedy Dresden wyszedł, mówił jeszcze spokojniej niż zazwyczaj. - To nieprawdopodobne. Opowiedzcie mi jeszcze raz, co się stało. Lauren powtórzyła swoją historię. - Chciałam zejść na dół, żeby zobaczyć, co tam zrobiliście, ale schody zastawione były tym stojakiem. Jak one się nazywają? - spojrzała na mnie. - Kozły. - Właśnie. Schody blokował kozioł. Odsunęłam go o jakiś metr. Wtedy... - Nie zapominaj o klinie. Ktoś wcisnął klin między nogi kozła. - Tak. Kiedy przesunęłam kozła, deska... klin, tak? - Tak, klin. - Klin się przesunął. A wtedy te dwa drągi, które podpierały sufit, przewróciły się, a ze strychu spadła ta decha i o mało nie trafiła Alana w głowę. Mogła go zabić. Dresden spojrzał na mnie uprzejmie w sposób, w jaki polityk spogląda na tłumacza na zagranicznym przyjęciu. - Klin w koźle był wciśnięty pod belkę podpierającą krokwie. Kiedy Lauren przesunęła kozła, wysunął się spod niej, belka się przewróciła, krokiew jęknęła i spadła tuż koło mnie. Dwie inne się obluzowały. - Nie obok, tylko na ciebie - poprawiła Lauren. Dresden stał. Teraz usiadł obok nas na schodkach i zdjął czapkę z napisem „Belize”. Miał chyba czapki ze wszystkich miejsc, w których nurkował. Zaczynałem wierzyć, że była to spora kolekcja. Przygładził zakurzone brązowe włosy i z powrotem założył czapkę na głowę. - Alan, ktoś chciał, żeby spadła na ciebie cała środkowa część dachu. Nie tylko przy tej jednej krokwi ktoś majstrował. - Jesteś pewien? - Tak. Posłuchaj, my nie zostawiamy tak rzeczy. Pod koniec dnia byłem tu sam. To ja postawiłem kozła przy schodach. Tak na wszelki wypadek, bo zdjęliśmy już poręcz. Kiedy wychodziłem, nie było tam żadnego klina. Na pewno. Wyszedłem koło siódmej, może szóstej trzydzieści. Pod belką też nie było wciśniętej deski. Na pewno nie podparłbym jej taką długą deską. Ta belka była przycięta na wymiar i przybita do podłogi i krokwi. Gwoździami. - Przerwał. - Lauren, Alan, ja nie pracuję w taki sposób. Jestem ostrożny, dokładny i uważam. Nie zostawiłbym czegoś takiego. Na pewno nie. Ktoś to zrobił specjalnie. Lauren spojrzała na mnie ze łzami w oczach. - O mój Boże, Alan. O mój Boże. Dresden poszarzał na twarzy. Myślał, że to on sprawił, iż Lauren jest tak wzburzona. Zaproponował, że zadzwoni do szeryfa i zgłosi akt wandalizmu. Powiedział, że zaczeka na miejscu na policję. Odprowadziłem Lauren na bok, przytuliłem ją, a potem przystałem na jego propozycję. Nie powiedzieliśmy mu, że naszym zdaniem nie chodzi tu o zwykłego wandala. Po drodze do domu zastanawiałem się, co robić. Nie byłem do końca pewny, czy usiłowano mnie zabić, brałem pod uwagę możliwość, że było to tylko ostrzeżenie. Może chciał, żebyśmy byli ostrożni. Nie wiedziałem jednak, po co, ponieważ nie miało to sensu. Jego zadanie - zabicie mnie - byłoby z pewnością łatwiejsze, gdybym się tego nie spodziewał. Być może w ten sposób dał mi znać, że wie o naszych podejrzeniach i że zupełnie się tym nie przejmuje. Był sprytniejszy niż my. Bardziej pomysłowy. Kiedy Lauren uspokoiła się na tyle, że odzyskała swoją zwykłą zdolność analitycznego myślenia, zgodziła się ze mną co do moich wniosków, stwierdziła jednak, że nie ma co się zastanawiać, tylko trzeba zacząć działać. Chciała zadzwonić do swojego przyjaciela Johna pracującego w Alarms Incorporated i poprosić go o zainstalowanie w domu wykrywaczy ruchu, żeby do końca remontu nikt nieproszony nie dostał się do środka. Chociaż wydawało mi się, że to jedynie rozbawi naszego prześladowcę, zgodziłem się. Dla mnie przypominało to próbę uwięzienia rozjuszonego dobermana w kojcu dla kurcząt. Lauren powiedziała jednak, że dzięki alarmowi będzie się czuła bezpieczniej, więc ustąpiłem. Kalkulator w mojej głowie podsumował nowe zamówienia, dodając kilkaset dolarów. Ja też musiałem załatwić kilka spraw. Custer był w Nowej Zelandii, oznaczało to, że musiałem zadzwonić do Simes i o wszystkim jej opowiedzieć. Zdawałem sobie sprawę, że wolałbym rozmawiać o tym z Custerem. Najpierw jednak postanowiłem poradzić się Sama Purdy’ego. Sam nie odpowiadał, kiedy zadzwoniłem do niego na pager. W domu odebrała jego żona, Sherry. - Cześć, Sherry, mówi Alan. Jest Sam? - O, cześć, Alan. Nie. Jest... jest w szpitalu. Zaczęła płakać. - Boże, Sherry, co się stało? Chlipnęła jeszcze kilka razy. - Wczoraj rano, kiedy grał z Simonem w hokeja na trawie przed domem strasznie zaczęły boleć go plecy, kazałam mu więc zadzwonić po lekarza. Lekarzowi nie spodobało się to, co Sam mu opowiedział, i kazał mu przyjechać na badania. Od razu zabrali go na ostry dyżur... - Sherry, to coś z sercem? - Na początku tak myśleli, ale zrobili... jak to się nazywa? To badanie serca? - EKG? - Tak, ale badanie niczego nie wykazało. Potem jednak dostał wysokiej gorączki i bolało go coraz bardziej, zrobili więc jeszcze jedno badanie, chyba ultrasonografie, i powiedzieli, że ma kamień w nerce. Ciągle jest w szpitalu, bierze antybiotyki. Wróciłam właśnie do domu, żeby pobyć chwilę z Simonem. Moje serce tłukło się jak oszalałe. - Więc to nie był atak serca? - Nie, powiedzieli, że nie. Bolało go przez kamień. - Wydalił go? Ten kamień? - Nie. Lekarka powiedziała, że pozbędą się go jutro albo pojutrze, kiedy spadnie gorączka. - Wiesz, jak się nazywa ta lekarka? - Przykro mi, Alan, jestem taka roztrzęsiona, nie pamiętam. - Taka drobna kobietka? - Tak - powiedziała z nadzieją w głosie. - Doktor Arvin. Doktor Adrienne Arvin. - Tak, to ona. - Znam ją, Sherry, jest świetna. Sam jest w dobrych rękach. A Adrienne go zna, pracowali razem przy paru okazjach. - To świetnie. - W głosie Sherry brzmiała ulga. - Jak sobie radzisz, Sherry? - Tak się przestraszyłam - powiedziała i znów się rozpłakała. Nie zawracałem sobie głowy dzwonieniem do Sama. Powiedziałby mi, żebym nie przyjeżdżał. Lauren nie mogła się zdecydować, czy jechać ze mną, w końcu jednak uznała, że zostanie w domu, z włączonym alarmem, Emily przy boku i gloc-kiem w ręku. Pierwszy raz, odkąd ją poznałem, cieszyłem się, że ma broń. Nie zapukałem do pokoju, w którym leżał Sam, z tego samego powodu, dla którego nie zadzwoniłem. Chociaż jego łóżko stało tak, że nie mógł widzieć drzwi, najwyraźniej usłyszał ich skrzypnięcie. - Jezu, znowu przyszliście po krew? - spytał. - Co wy, ludzie, pijecie ją, czy co? Zacząłem współczuć jego pielęgniarce, jego urologowi, Adrienne i technikom laboratoryjnym. Podszedłem bliżej, żeby mnie zobaczył. - Nie, Sam, nie chcę twojej krwi. Jak się czujesz? - Alan - powiedział, odwracając wzrok. - Rozmawiałeś z Sherry? - Tak naprawdę było widać, że ma ochotę powiedzieć: „Szlag by to trafił”. Kiwnąłem głową. - Musiałeś się nieźle przestraszyć - powiedziałem, widząc przewód cewnika znikający pod pościelą. - Na nic mi tu nie pozwalają, a plecy bolą mnie tak, że chyba oszaleję. Która godzina? - Prawie pierwsza. - Dokładnie! Spojrzałem na zegarek. - Dwunasta pięćdziesiąt jeden. - Adrienne jest twoim lekarzem? - spytałem. Wzruszył ramionami, jakby go to nie interesowało. - Twierdzi, że mi to wyciągnie. Mówi o tym, jakby chodziło o borowanie zęba, wiesz? Każe mi się nie przejmować. - I? - I co? - Udaje ci się nie przejmować? - Miałeś kiedyś kamienie nerkowe? Powiedziała mi, ta twoja przyjaciółka Adrienne, że miała pacjentki z kamieniami, które miały za sobą poród, i wszystkie wolały poród. Powiem ci tyle, że kiedy to cholerstwo zaczyna się ruszać, czuję się tak, jak zawsze wyobrażałem sobie najgorszy postrzał. Stary, ależ to boli. - Gdzie go masz? W nerce czy w pęcherzu? - W moczowodzie. - Popatrzył na mnie i oblizał spierzchnięte wargi. - W przyszłym tygodniu kończę czterdzieści trzy lata, Alan. Mam małego dzieciaka. Nie mogę sobie pozwolić na kłopoty ze zdrowiem. Po prostu nie mogę. Muszę wracać do pracy. Tak, dam sobie radę i nie będę się przejmował. - Najwyraźniej jednak masz kłopoty ze zdrowiem, Sam. Chyba że Adrienne bardzo się stara, żeby cię nabrać. Mięśnie szczęki Sama zacisnęły się w kulki wielkości orzecha włoskiego. - Spójrz za mnie. Jakie mam ciśnienie? Sprawdziłem wyświetlacz. - Sto piętnaście na siedemdziesiąt osiem. - Tętno? - Osiemdziesiąt trzy. - I mam takie odczyty nawet, gdy ty tu siedzisz i mnie denerwujesz. Poziom cholesterolu mam sto pięćdziesiąt osiem. Nie dwieście pięćdziesiąt osiem. Sto pięćdziesiąt osiem. W porządku, mam niewielką nadwagę. Mógłbym zrzucić pięć kilo, może dziesięć. No i, oczywiście, praca chwilami jest stresująca. Ale tak naprawdę, co może mi się stać? Uważam, że to zwykły pech. Wypadek. Sam potrzebował współspiskowca. Chociaż chciałem go pocieszyć, nie mogłem się zmusić, żeby założyć mu ten psychologiczny plaster. - Jakie są prognozy? - spytałem tak swobodnie, jak tylko umiałem. - Chyba jest w porządku - powiedział Sam głosem nieznoszącym sprzeciwu. Zachowywał się, jakby skręcił kostkę i wyrażał słabą nadzieję, że uda mu się to rozchodzić. - Kiedy cię wypuszczą? - Kiedy spadnie gorączka, pani doktor wyciągnie kamień. Będę wtedy spał, dzięki Bogu. Potem jadę do domu. - Którędy go wyciągnie? Wzdrygnął się. - Przez fiuta. Uznałem, że konfrontacja z zaprzeczaniem Sama nie leżała ani w moim, ani w jego interesie. Nie chciałem go naciskać. - A co ze zmianami? Co zaleciła ci Adrienne? - Jakimi zmianami? - Trybu życia. Ćwiczenia, dieta. Stres. - Sam miał kolosalny apetyt. Rzeczy, które jadł, odzwierciedlały jego wiarę w to, że niski poziom cholesterolu to znak od Boga. Sam uważał, że Najwyższy dał mu dyspensę na jedzenie kilogramów nasyconych tłuszczów. Przypuszczałem, że Adrienne ograniczy ilość wapnia w jego posiłkach, każe mu zacząć ćwiczyć, unikać stresów i pić więcej wody. Nie sądziłem, żeby regularnie się gimnastykował, chociaż za każdym razem, kiedy jeździliśmy na rowerach, zdumiewała mnie jego wytrzymałość. - Mała pani doktor powiedziała, że będziemy musieli o tym porozmawiać, zanim wyjdę ze szpitala. Powiedziała też, że na jakiś czas coś mi tam włoży. Nazwała to chyba stent. Powiedziała, że nie będę mógł ganiać bandytów, zanim mi tego nie wyjmie. - Adrienne powiedziała „ganiać bandytów”? - Tak. - Potrząsnął głową. - Będę wyłączony przez jakiś tydzień, może dziesięć dni. Chyba oszaleję. - Wiesz co - powiedziałem. - Chyba mam coś, co pomoże ci zabić nudę. Po wyjściu ze szpitala wpadłem do biura, żeby zadzwonić stamtąd na pager Simes i zostawić wiadomość Sawyer. Obu im powiedziałem, że przez najbliższe trzydzieści minut będę w biurze, a potem jadę do domu. Simes zadzwoniła pierwsza, pięć minut później. - Doktor Gregory? Doktor Simes. - Proszę mówić mi Alan. - W porządku, Alan. Zakładam, że to coś ważnego. - Tak. - Opowiedziałem jej o sabotażu na budowie, ze wszystkimi szczegółami, jakie mogłem sobie przypomnieć. Kiedy skończyłem, Simes milczała jeszcze przez dobre dziesięć sekund. - Co o tym myśli twój przyjaciel detektyw? - spytała w końcu. Zaciekawiło mnie to pytanie. Oznaczało, że Simes liczyła się ze zdaniem Sama. To dobrze. - Lauren i ja mieszkamy pod miastem, więc to sprawa szeryfa, nie policji. Sam jeszcze nie wie, co się stało. - Dzwonisz do mnie, przed telefonem do niego? Ciekawe. Nie chciałem rozmawiać o stanie zdrowia Sama, choć nie wiedziałem dlaczego. - Co o tym sądzisz? Czy ten sabotaż ma związek z... no wiesz? - To był sabotaż? - Szef ekipy jest pewien, że tak, a ja nie mam powodu, żeby mu nie wierzyć. Prawie usłyszałem, jak wzruszyła ramionami. - Nasza teoria napotkała na parę problemów. Powinieneś o tym wiedzieć. - Na przykład? - Twoja była zwierzchniczka, doktor Masters. Tamtejsza policja znalazła wreszcie serwisanta od solarium. Tego, który wyglądał tak podejrzanie. Teraz już jest czysty. Próbował ukryć się przed byłą żoną, dowiedział się, że przyjechała do miasta i rozpytuje o niego, więc prysnął. Z tego, co wiemy, nigdy nie mieszkał w Kolorado. - Śmierć Amy mogła być wypadkiem? Znów wyczułem, że wzrusza ramionami. - Być może. Może to też oznaczać, że ten, kogo szukamy, sześć lat temu był tak samo sprytny, jak teraz, i że udało mu się zabić ją bez wzbudzania niczyich podejrzeń. Teraz trudniej nam będzie namówić do pomocy w śledztwie różne agencje policyjne. - A wasi koledzy w Quantico? Co oni o tym sądzą? - Ta sprawa jedynie podsyca ich sceptycyzm. Serwisant był naszym jedynym solidnym tropem. Wciąż nie rozumiałem, do czego zmierza. Strzeliłem. - Kwestionujesz wszystkie wasze podejrzenia dotyczące tych wszystkich śmierci? - Nie. - I nie chcesz się wycofać? - W żadnym wypadku. Powiedziała to zupełnie pewnie. Nie wiedziałem, czy to pewność siebie, czy blef. - Kontaktowałaś się z Miltem? - Wiem tylko, że bezpiecznie wylądował w Nowej Zelandii. Spodziewam się kolejnych wiadomości dziś wieczorem. Milt kocha e-maile prawie tak samo jak golfa i pociągi. - Dasz mi znać, w razie czego? - Ma się rozumieć. Widziałeś się z doktor Faire? To pytanie zupełnie mnie zaskoczyło. Nie zdążyłem wymyślić żadnego kłamstwa. - Tak. - Żałowałem, że nigdy nie miałem ani odrobiny skłonności socjo-patycznych. - I? - Oboje zgadzamy się co do tego, że nie mamy prawa podawać wam listy pacjentów. Zastanawialiśmy się, którzy z nich mogliby żywić do nas urazę. - Urazę? - roześmiała się Simes. - Żartujesz? Ten facet ma taką urazę, jak Wielki Kanion! Co wymyśliliście? Nie odpowiedziałem. Wydało mi się to mniej wyzywające, niż stwierdzenie wprost, że nie powiem. - Nie utrudniaj sytuacji, Alan. Jeśli jeszcze się nie zorientowałeś, Milt i ja próbujemy uratować ci życie. - Wiesz, że nie mogę podać ci tożsamości pacjentów, którzy byli wtedy na oddziale. - Więc nie podawaj. Chociaż bardzo chciałabym dostać kilka nazwisk, w tej chwili bardziej interesuje mnie portret psychologiczny tego kogoś, a nie to, kim jest. Możesz podać mi trochę szczegółów na temat potencjalnych podejrzanych, które mogłabym porównać z tym, co już mam? Westchnąłem. - Sam nie wiem... - Czego nie wiesz? Czy mi ufasz? - Nie. Dobrze wiem, że ci nie ufam. Przykro mi. - Niepotrzebnie. Mam nadzieję, że to cecha twojego charakteru. Załóżmy, że potwierdzą się twoje podejrzenia co do sabotażu na budowie. Co powiedziałoby ci to o człowieku, którego szukamy? Powiedziała to tonem profesora zadającego pytanie na egzaminie. Jak uczeń zacząłem zastanawiać się nad odpowiedzią. - Powstaje pytanie, czy robił coś takiego wcześniej. Czy próbował straszyć, zanim naprawdę kogoś zabił. Macie jakieś dowody, które by na to wskazywały? - Później. Ale to dobre pytanie. Idźmy dalej tą drogą. Powiedzmy, że nic takiego nie robił. Że to zupełnie nowe zachowanie, coś, czego nie wykryliśmy przy poprzednich morderstwach. Co ci to mówi? - Zaskoczyło mnie to, jak przyspieszył. Odstępy między kolejnymi morderstwami zrobiły się dużo krótsze. Amy Masters, Arnie Dresser, a teraz Lorna Pope. Sprawa nabiera rozpędu. Poświęca mniej czasu na planowanie kolejnych morderstw. To istotna zmiana. Może ten sabotaż to dowód, że coś jeszcze się zmieniło. Może, jeśli to miało nas tylko przestraszyć, oznacza to wejście w nową fazę. - Może. Mów dalej. - W porządku, załóżmy, że tak jest. Może to znak, że robi się coraz bardziej nieostrożny. Może... - Dlaczego? Dlaczego nagle miałby się zrobić nieostrożny? - Bo zintensyfikowała się jego potrzeba zaspokojenia swojej obsesji... i musi zwiększyć częstotliwość. Albo... - Albo? - Może jego zaburzenie nie jest stałe. Może mu się pogorszyło, a może polepszyło. Sawyer wymyśliła, że może cierpieć na powolne wahania nastrojów. Może skrócił się okres wahnięć. Może jest typem dwubiegunowym i częściej popada w fazy maniakalne. - Mów dalej. - A może wcale nie ma skomplikowanej psychiki. Może po prostu kończy mu się czas. W słuchawce usłyszałem szczeknięcie psa. Małego pokojowego pieska. - A może marnuje się pan w małomiasteczkowej praktyce, doktorze Gregory. Może sprawdziłbyś się u nas. - Boulder nie jest małym miasteczkiem. - Nie o to mi chodziło. - Nie kojarzę w tej chwili najlepiej. O co ci chodziło? - Zmieniają się reguły. Nasz morderca ewoluuje, jak to się zawsze dzieje z seryjnymi mordercami. Jest pod jakąś presją, ale jeszcze nie wiemy pod jaką. Zmienił zasady swojego postępowania. Może nam to ułatwić złapanie go, ale może też utrudnić. - Dlaczego utrudnić? - Przewidywalność działa na naszą korzyść. - Przecież nieostrożność też. - Tak i nie. Zastanów się. - Przecież powinniśmy założyć, że im szybciej zabija, tym więcej może przy tym popełnić błędów. Jego obsesja jest jego wybawieniem. Cierpliwość i planowanie jak dotąd zapewniały mu bezkarność. - Ciekawe założenie. Prawdopodobnie słuszne. Jednak, jeśli masz rację, skorzysta na tym tylko to z waszej dwójki, które ma zginąć jako drugie. - Nie rozumiem. O co ci chodzi? - Jeśli zabije cię w niedbały, nieostrożny sposób, będziemy mogli to wykorzystać i złapać go, zanim zabije Sawyer. Albo na odwrót. Jedno z was będzie jednak musiało zginąć, żeby uratować drugie. Mimo że dwa morderstwa, jedno po drugim, z reguły dodają nowe elementy do układanki, nie jest to cena, jaką chciałabym zapłacić, żeby uzupełnić moje profile. Lauren otworzyła mi drzwi z uśmiechem kota, który właśnie pożarł kanarka. - Dzwoniła Sawyer. Przed chwilą. Ups. - Wzięłaś od niej numer? Dzwoniłem do niej z biura, żeby powiedzieć jej o sabotażu na Spanish Hills. - Już wie. Opowiedziałam jej. - Powiedziawszy to, Lauren obróciła się na pięcie i poszła do kuchni. Nie widziałem wyrazu jej twarzy. Poszedłem za nią. - Opowiedziałaś jej? - Herbaty? Zrobię herbaty. Nie podoba jej się to tak samo, jak nam. Co u Sama? Chciałem dowiedzieć się, co powiedziała o Sawyer, ale z drugiej strony nie chciałem okazać się nieczuły na nieszczęście przyjaciela, opowiedziałem więc Lauren o swoich odczuciach, kiedy przyrządzała herbatę. Podała mi kubek i przeszliśmy do małego salonu. - Szkoda. Cieszę się jednak, że to Adrienne się nim zajmuje. - Przeczesała dłonią krótkie włosy. - Sawyer wydaje się być miła. Miła? - Rozmawiałyście? Kiwnęła głową. - Chyba była ciekawa, jaka jestem. A ja chciałam dowiedzieć się czegoś o niej. Polubiłam ją. - To chyba dobrze. Rozbawiło ją to. - Rozmawiałem z Simes. Powiedziałem jej, co się stało w domu. - Przejęła się? - Toniejej dom. Lauren się roześmiała. - Są jednak jakieś problemy z hipotezą na temat śmierci Amy Masters. Wiesz, tej od solarium. - Opowiedziałem jej wszystko. - To spore rozczarowanie. Miałam nadzieję, że uda nam się wyprosić pomoc od policji. - Nie zanosi się na to. Obawiam się, że teraz, kiedy Sam trafił na listę rannych, zostali nam tylko Simes i Custer. - Nie martw się - powiedziała. - Sam tylko udaje. Mamy też Sawyer. Nie zapominaj o niej. Myślę, że ma sporo pomysłów. Och, prawie zapomniałam. Powiedziała, że przypomniała sobie nazwisko człowieka, który cały czas grał w szachy. Sądzi, że wie, jak go znaleźć. - Chester - powiedziałem. - Nazywaliśmy go Chester. Sawyer mogła zapamiętać, jak nazywał się Chester. Ja pamiętałem głównie to, że potrzebował prysznica i pasty do zębów. Chester przyjechał na oddział pod koniec października. Chociaż pogoda była raczej ładna, w jego rzeczywistości szalała burza maniakalnych halucynacji. Najważniejsza z nich dotyczyła rychłej wizyty Boga na cmentarzu na wschód od Denver. Cmentarz ten, leżący niedaleko miejsca, które kiedyś byłą Bazą Sił Powietrznych Lowry, jest mocno zarośnięty i nazywa się Fair-mount. Chester był przekonany, że jego obowiązkiem jest uwolnić Boga z podziemnego więzienia; uważał, że Najwyższy jest zamknięty w jednym z grobów. Ostatnie kilka dni przed zamknięciem na oddziale Chester spędził włócząc się po cmentarzu, badając nagrobki i szukając znaków, które powiedziałyby mu, w którym konkretnie grobie uwięziony jest Stwórca. W jakiś sposób doszedł do wniosku, że Bóg czeka na niego pod nagrobkiem osoby, której nazwisko zawierało nazwę jakiejś figury szachowej. Chester zamierzał w nocy rozkopać groby głównych kandydatów, których znalazł za dnia. Planował robić to systematycznie, aż do chwili, kiedy wreszcie uwolni Boga z podziemnego więzienia. W ciągu dwóch kolejnych nocy wykopał doczesne szczątki Samanthy King, Beverly Knight i Theodo-re’a Rooka*, który zmarł w 1937 roku i którego nagrobek najbliżsi opatrzyli limerykiem wątpliwej jakości. Chester nie wykopywał pionków. Policja złapała go o świcie trzeciego dnia, kiedy skrupulatnie usuwał darń z grobu Sylwestra Bishopa**. Został zawieziony - Chester, nie Sylwester - na psychiatryczny ostry dyżur szkoły medycznej. Dyżurnym lekarzem był wtedy stażysta psychiatrii, Sheldon Salgado. Po krótkim badaniu stwierdził u Chestera lekką dwubiegunowość i powiedział dyżurnej pielęgniarce na Ósmym Wschodnim, że jej nowy pacjent przez cały ostatni tydzień prawdopodobnie spał zaledwie kilka godzin. * King (ang.) - król, knight (ang.) - skoczek, rook (ang.) - wieża (przyp. tłum.). ** Bishop (ang.) - goniec (przyp. tłum.). Lekarzem zajmującym się nowymi nabytkami oddziału była tej nocy doktor Sawyer Sackett. Po krótkim badaniu i konsultacji z Susan Oliphant na obchodzie następnego ranka, Sawyer zapoznała Chestera z węglanem litu i haldolem. Kiedy jego psychoza zaczęła ustępować, poznała go ze mną. W weekend Halloween osiemdziesiątego drugiego roku, kiedy na Ósmy Wschodni przyjęto Chestera, mój dziwaczny mały romans z Sawyer trwał już w najlepsze. Spodziewałem się, że w ciągu kilku miesięcy, które minęły, odkąd ją poznałem, nasz związek rozwinie się w coś przypominającego normalne chodzenie ze sobą, albo rozejdzie się po kościach. Nie stało się ani jedno, ani drugie. Potwierdziło się natomiast prawo fizyki mówiące, że każda akcja powoduje reakcję. Za każdym razem, kiedy próbowałem zbliżyć się do Sawyer - zapraszając jąna o jedną randkę za wiele, namawiając, żeby wybrała mnie, a nie pracę, chcąc spędzić z nią noc i zobaczyć, jak właściwie wygląda rano - nagle okazywało się, że jest bardzo zajęta, albo nabierała poważniejszych niż zwykle obaw, że nasz związek może wyjść na jaw. Pospiesznie wycofywała się poza zasięg moich ramion, aż zrezygnowany cofałem żądania. Którejś nocy, po wieczorze spędzonym na uprawianiu wyjątkowo natchnionej miłości, pocałowała mnie na dobranoc i wykopała ze swojego małego domku tylnymi drzwiami. Przez dwie godziny odkrywaliśmy oazy zmysłowości, do których - byłem pewien - nie dotarł jeszcze żaden człowiek. Taki byłem naiwny. - Nie stań się dla mnie obowiązkiem, Alan - wyszeptała do moich pleców, kiedy po betonowych schodkach schodziłem na podwórko. Powiedziała to miękkim i wciąż lekko ochrypłym po seksie głosem, ale kiedy odwróciłem się, żeby zobaczyć wyraz jej twarzy, dostrzegłem tylko błysk kuchennego światła na złotych włosach. Drzwi zamknęły się, w zamku szczęknął klucz. Przez firankę widziałem, jak Sawyer się odwraca i uchwyciłem jeszcze raz łuk jej piersi i urzekający profil szyi. Wolno poszedłem do domu, próbując delektować się przeżyciami wieczoru. Po drodze doszedłem do wniosku, że to, co Sawyer powiedziała mi na pożegnanie, to prośba, a nie ostrzeżenie. Znacznie lepiej wychodziło mi wtedy zgłębianie psychiki innych ludzi niż poznawanie własnej. Kiedy rozebrałem się i nagi ułożyłem na swoim podwójnym łóżku, udało mi się przekonać samego siebie, że Sawyer o coś mnie prosiła. Nie odpychała mnie. Prosiła mnie o cierpliwość. Zasnąłem, nie zaszedłszy zbyt daleko w badaniach natury jej zmartwień. Nie zastanowiłem się nawet przez sekundę, co z nich wynikało. A o dziesiątej rano następnego dnia fascynowało mnie coś zupełnie innego. Zafascynował mnie jej nowy pacjent, którego nazwaliśmy Chesterem. Sawyer poprosiła, żebym przeprowadził mu testy psychologiczne. Testy psychologiczne nigdy nie były moją pasją. Umiejętnie przeprowadzone mogą dać wgląd w zakamarki czyjejś duszy, a właściwie zinterpretowane wyniki miały zastosowanie zarówno praktyczne, jak i kliniczne. Sam proces testowania jest jednak zawsze, ale to zawsze, strasznie nudny i męczący. Przez wszystkie lata szkoły przynajmniej troje profesorów spędziło wiele godzin, próbując przekonać mnie, że jest inaczej, ale w rzeczywistości testy psychologiczne to czasochłonne, odmóżdżające zajęcie, które z przyjemnością zrzuciłbym na kogoś innego. W poniedziałek, koło południa, Chester i ja siedliśmy po przeciwnych stronach laminowanego stolika w małej salce przy końcu oddziału zamkniętego. Próbowałem wciągnąć go w rozmowę, która dałaby mi o nim jakieś wstępne pojęcie. Jak tu trafił? Co czuł? Co sądził o byciu na oddziale? Co zamierzał osiągnąć? Może coś o rodzinie? Przyjaciele? Chester nie dał się złapać. Repertuar jego odpowiedzi ograniczał się do marszczenia brwi, wzruszania ramionami i rzucanego od czasu do czasu „obawiam się, że to mnie nie interesuje”. Zaczynałem odnosić wrażenie, że wstępna część testu, wymagająca współpracy pacjenta, zostanie zakończona w rekordowym tempie. Trochę mnie to pocieszyło. Rano, podczas obchodu, personel doniósł, że prawie cały weekend Chester spędził nachylony nad szachownicą. - Rozumiem, że lubisz szachy? Otworzył szeroko oczy, rozchylił usta i westchnął. Jego oddech dotarł aż do mnie. Cuchnął tak strasznie, że z trudem powstrzymałem się, żeby nie okazać obrzydzenia. - Tak - powiedział z przesadną powagą, jakby przysięgał wierność do końca życia. - Jesteś w tym dobry? - Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt siedem - powiedział. Jego odpowiedź oznaczała albo problemy z kojarzeniem, albo złą odpowiedź na pytanie, który mamy rok, albo coś odnoszącego się do jego umiejętności szachowych, czego nie zrozumiałem. Ponieważ rano jego stan umysłowy oceniono na trzy, uznałem, że chodzi o wariant B albo C. - Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt siedem. Aha - powiedziałem, by nie zdradzić swojej ignorancji, co zawsze jest błędem w rozmowach z pacjentami, i by skłonić go do mówienia. Potrząsnął głową i prychnął. Podrapał się po ciemieniu, obejrzał paznokcie, by sprawdzić, co ciekawego pod nimi zostało, i strzepnął kilka egzemplarzy tego, co znalazł, na stół. - Nie masz pojęcia, co to znaczy, prawda, dupku? Wyprostowałem się. Byłem na oddziale zamkniętym od trzech miesięcy. Jak na praktykanta byłem weteranem - tygodnie praktyk mnoży się tak, jak psie lata. Za kilka miesięcy miałem być już ekspertem. Nie musiałem znosić potulnie kaprysów pacjenta. - Mam wrażenie, że mamy problem z podziałem ról. - Czyli? - Twoja agresja może odzwierciedlać to, że nie podoba ci się fakt, że ty jesteś pacjentem, a ja lekarzem. - A może moja agresja odzwierciedla fakt, że każe mi się kajać przed podrzędnym figurantem? - Mamy przed sobą sporo pracy. Nie sądzisz, że moglibyśmy to zrobić w miarę kulturalnie? Staram się, jak mogę, żeby cię nie obrazić. Oczekuję tego samego od ciebie. - Aż tak trudno mnie nie obrażać? - Nie to miałem na myśli. - Ach, rozumiem. Tak tylko powiedziałeś. Wziąłem głęboki oddech. - Nie mam czasu się z tobą kłócić. Jeśli nie jesteś w stanie rozmawiać, zrobimy to kiedy indziej. O to ci chodzi? - W ten sposób przedłużyłbym swój pobyt w tym hotelu bez gwiazdek. Jeśli po prostu przyznasz, że nie masz, kurwa, żadnego pojęcia o grze królów, będę grzeczny. - W porządku. Nie wiem, co to znaczy tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt siedem. Odnosi się to do szachów, czy do twoich umiejętności? - Nie rozmawiajmy o szachach. Ten temat interesuje mnie tylko wtedy, gdy rozmawiam z kimś, kto biegle posługuje się żargonem. W tym momencie byłem już gotów, by przeprowadzić WAIS-R, poprawioną wersję testu na inteligencję Wechslera, najpopularniejszego testu wszech czasów. - Jak sobie życzysz - powiedziałem. - Porozmawiajmy w takim razie o czymś bardziej neutralnym, dobrze? Na przykład... - Tu odczytałem dokładnie pierwsze pytanie wstępnego testu informacyjnego zestawu Wechslera. Odpowiedział równie dokładnie, za maksymalną ilość punktów. Zaskoczyło mnie, że w ogóle raczył odpowiedzieć. Zadałem mu następne pytanie. Znów odpowiedział, krótko i jasno. Z jego odpowiedzi przebijał geniusz. Zrobił ze mną cały test wstępny. Nie wiedziałem dużo o Chesterze, ale szybko odkryłem, że sprawiało mu przyjemność udowadnianie, że jest inteligentniejszy nie tylko ode mnie, ale też od twórców testu. Czterdzieści pięć minut później znałem jego iloraz inteligencji. Chester był najinteligentniejszą osobą, jakiej kiedykolwiek przeprowadzałem test. Po WAIS-R miałem w planie test Rorschacha i test apercepcji tematycznej. Oba wymagały, by osoba, na której sieje przeprowadza, wyrażała jakąkolwiek chęć współpracy. Ponieważ nie można było tego powiedzieć o Chesterze, w ciągu godziny przelecieliśmy przez kolejne testy. Chester był tak oporny, że ich wyniki miały prawdopodobnie okazać się zupełnie bezużyteczne, ale zauważyłem, że denerwowanie mnie sprawia mu przyjemność. Była to woda na mój młyn. Pokładałem nadzieję w sprawdzianach osobowości, które w ten sposób w przeciągu dnia lub dwóch przeprowadziłby sam na sobie pod nadzorem pielęgniarek. Kiedy skończyliśmy testy, pobiegłem do Sawyer. - Twój pacjent jest z tych bystrych. - Tak? Tak podejrzewałam. Jak bardzo? - Sawyer, ten człowiek ma iloraz inteligencji sto siedemdziesiąt siedem. Nigdy nie testowałem nikogo, kto miałby choć zbliżony wynik. Liczba zawisła w powietrzu między nami. Sto określało się jako „inteligencję przeciętną”. Sto pięćdziesiąt zazwyczaj wystarczało na „geniusza”. Sto siedemdziesiąt siedem było ilorazem wprost kosmicznym. - Nieźle - powiedziała Sawyer z uśmiechem. - To dopiero będzie doświadczenie. Leczyć kogoś, kto jest prawie tak inteligentny jak ja. Bardzo chciałem wiedzieć, czy żartowała. Kiedy skończyły się wolne dni po Halloween i nadszedł listopad, nie widywałem Chestera zbyt często. Naszprycowany litem, by powstrzymać nawroty manii, stał się cichym spokojnym człowiekiem. Zwykle przesiadywał w świetlicy. Codziennie wybierał stolik i krzesło pod oknem, rozkładał szachownicę i rozpracowywał problemy, które sam sobie wymyślał. Zazwyczaj nie zgadzał się, by ktoś z nim grał. Czasami, w porywach sadyzmu, przyjmował wyzwanie jakiegoś pacjenta albo członka personelu. Pokonywał ich w mgnieniu oka, a po grze zawsze kpił z przegranych i drażnił ich. Podczas terapii grupowych był ponury i protekcjonalny. Ostrze swojej nieprzystępności kierował nie tylko w personel, ale także we wszystkich pacjentów, którzy weszli mu w drogę. W stosunku do Sawyer zachowywał się poprawnie. Powiedziała mi kiedyś, że ich sesje terapeutyczne przypominały bardziej szermierkę niż grę w szachy. Chester nie przywiązał się do nikogo spośród personelu. Nawet trudni pacjenci często dobierają sobie sprzymierzeńca. Zazwyczaj jest to pielęgniarka albo pielęgniarz. Chester taki nie był. Nie miał powiernika. Szóstego dnia skończył się drugi z jego siedemdziesięciodwugodzinnych okresów odosobnienia i Sawyer, w porozumieniu z Susan Oliphant, uznała, że stan Chestera, chociaż wciąż jeszcze daleki od doskonałości, nie wymaga certyfikacji. Kiedy kończy się drugi okres, certyfikacja jest konieczna, by zatrzymać kogoś wbrew jego woli. Ponieważ oznacza ona dłuższy okres pozbawienia wolności - dziewięćdziesiąt dni - trudniej ją przeprowadzić niż siedemdziesięciodwugodzinne zatrzymanie. Dlatego stosuje się ją o wiele rzadziej, a w przypadku Chestera nie było takiej konieczności. Chester postanowił wypisać się ze szpitala, kiedy tylko Sawyer poinformowała go, że skończył się okres zatrzymania. Chociaż odważnie spróbowała przekonać go, by został, nie przyjął tego do wiadomości. Zmiękł trochę pod wpływem jej namów i prawie zgodził się przyjąć skierowanie do przychodni na badania kontrolne. Ostatecznie jednak skończyło się na tym, że został wypisany WZL - wbrew zaleceniom lekarza. Następnego dnia na obchodzie trochę o nim rozmawialiśmy. Nikt z personelu nie spodziewał się, że Chester będzie brał przepisany mu lit. Wszyscy podejrzewaliśmy, że ktoś od nas albo z oddziału zamkniętego Szpitala Głównego Denver niedługo znów się z nim spotka. Jak szybko wróci? Trudno było przewidzieć. Jego dwubiegunowość mogła wejść w fazę maniakalną równie dobrze za tydzień, co za rok. Myślę, że od chwili zwolnienia Chestera nie pomyślałem o nim więcej niż raz czy dwa. Pasuje na kandydata? Ten szachista? - spytała Lauren. Zastanowił mnie jej dobór słów. „Kandydat”, a nie „podejrzany”. Powiedziałem, że nie wiem, jak dobrym jest kandydatem, ale podzieliłem się z nią wszystkim, co pamiętałem na jego temat. - Nie wiecie o nim za wiele - oznajmiła. - Tyle tylko, że jest wystarczająco inteligentny i cierpliwy. Zgodziłem się z tym. Inteligencja i metodyczność dawały już jednak powody do zmartwienia. - Był zgorzkniałym zawiedzionym człowiekiem. Na oddziale sporo było takich ludzi. Po prostu nie pamiętam, żeby któreś z nas wkurzyło go do tego stopnia, żeby chciał nas wszystkich pozabijać. Lauren wzięła poduszkę z drugiego końca kanapy i przycisnęła ją do piersi. - Z psychologicznego punktu widzenia, jeżeli to on jest mordercą, to kiedy zabijał? Gdy był normalny, czy gdy mu odbijało? - Wiesz, to dobre pytanie. Biorąc pod uwagę naturę tych morderstw, powiedziałbym, że robił to, kiedy był przy zdrowych zmysłach. Halucynacje, na które cierpiał podczas fazy maniakalnej, były zbyt nieprzewidywalne, żeby udało mu się ułożyć tak dalekosiężny plan. Poza tym przemoc tego rodzaju - właściwie przemoc każdego rodzaju - nie jest typowa dla dwubie-gunowców. Z tego, co wiemy, może z powodzeniem kontrolować chorobę litem, a w fazę maniakalną popadać nieregularnie, co dawałoby mu dość czasu, by zaplanować kolejne morderstwo. - Nie przypominasz sobie, żeby ktoś go upokarzał albo zawstydzał? Nic takiego? Potrząsnąłem głową, jednocześnie wzruszając ramionami. - Sawyer pamięta pewnie więcej niż ja. Spędziła z nim sporo czasu. Kiedy rozmawiałyście przez telefon, powiedziała, jak się nazywał? - Nie - odparła Lauren. Wstała, przeciągnęła się i pocałowała mnie w czubek głowy. - Jak się nazywał ten lekarz na ostrym dyżurze, który przyjął Chestera do szpitala? Może on coś wie. Myślałeś, żeby z nim porozmawiać? Nie myślałem. - Nazywa się Sheldon Salgado. Ciągle mieszka tutaj - wykłada w szkole medycznej. Został szyszką w psychiatrii biologicznej. To dobry pomysł, kochanie. Zadzwonię do niego. Początkowo nie byłem przekonany do tego pomysłu. Kiedy Lauren zwróciła na niego mojąuwagę, zacząłem się obawiać, że Sheldon Salgado też już nie żyje. Że Chester albo D.B., albo jeszcze ktoś inny ominął wszystkich obrońców i go sfaulował. Sheldon Salgado był kimś. Gwiazda Akademii Medycznej Harvardu, mógł odbyć staż gdziekolwiek chciał. Jego żona miała jednak specjalizację z pediatrii w Kolorado. Nie przejmując się prestiżem, przyjechał tu za nią. Nie poznałem go dobrze podczas naszego wspólnego szkolenia. Parę razy nasze ścieżki zaledwie się przecięły. Co pamiętałem na jego temat? Sheldon był chudy jak szczapa, miał niecały metr osiemdziesiąt wzrostu i świetnie dobierał krawaty. Na długo przedtem, zanim reszta społeczności psychiatrycznej przekonała się do tej teorii, twierdził, że kluczem do etiologii chorób psychicznych jest psychobiologia, a kluczem do leczenia farmakologia. Chociaż w obiegowej opinii gorzej niż średnio radził sobie z psychoterapią, już jako stażysta znany był ze wspaniałych wywiadów. Jego umiejętności diagnostyczne pozwalały mu zabłysnąć przede wszystkim na ostrym dyżurze. Kiedy byłem na praktykach, on odbywał właśnie trzeci rok stażu jako główny stażysta pogotowia psychiatrycznego. Pod koniec roku, kiedy zakończył szkolenie, przyjął posadę wykładowcy w szkole. Dzięki swojemu talentowi diagnostycznemu nie mógł opędzić się od próśb o konsultacje i opinie. Przez kilka lat prywatnej praktyki wysłałem do niego co najmniej tuzin pacjentów z pytaniem, czy może im pomóc leczenie farmakologiczne. Chociaż nie za każdym razem się z nim zgadzałem, zawsze jednak jego opinie były bardzo pouczające. Przy okazji jednej z konsultacji, jakie dla mnie robił, Sheldon dał mi swój numer telefonu. Przepisałem go na kawałek papieru, mając nadzieję, że się do tej pory nie zmienił, i zadzwoniłem do niego z budki przy sklepie spożywczym na rogu College i Dziewiątej. Kiedy tam szedłem, przez całą drogę przeklinałem swoją paranoję. Czego się obawiałem? Tego, że ktoś założył nam podsłuch w telefonie? Że ktoś będzie mnie śledził, kiedy pojadę do Denver spotkać się z Sheldo-nem? Że jeśli morderca jeszcze nie planował zabicia go, to nasze spotkanie da mu cholernie dobrą okazję przypomnienia sobie, kto przyjął go na ostrym dyżurze oddziału zamkniętego? Sheldon odebrał telefon osobiście. Bardzo się ucieszyłem, że jeszcze żył. Dziwne. - Sheldon - powiedziałem. - Tu Alan Gregory. - Dzień dobry - odparł, dając jasno do zrozumienia, że nie ma pojęcia, kim jestem i że zupełnie nie ma ochoty ze mną rozmawiać. - Rozmawialiśmy kiedyś o kilku pacjentach, których ci podesłałem. Jestem psychologiem z Boulder. Uwierz mi, strasznie mi przykro, że zawracam ci głowę, i to jeszcze w weekend. - Nie ma sprawy. Co mogę dla ciebie zrobić? - Powiedział to dość powściągliwie. Był uprzejmy, ale nie wylewny. Ludzie zawsze czegoś od niego chcieli, a jemu nie zawsze się to podobało. Sporo myślałem nad tym, w jaki sposób wykorzystać Sheldona do rozwiązania trapiącego mnie problemu. - Skontaktowało się ze mną niedawno dwoje byłych agentów FBI, którzy twierdzą, że śmierć Arniego Dressera mogła być morderstwem. Słyszałeś, że Arnie nie żyje? - Tak. Co za tragedia. To się nazywa zwięzłość. - W każdym razie, ci eksagenci uważają, że za jego śmierć może być odpowiedzialny jeden z pacjentów Arniego z czasów stażu. Mam nadzieję, że może pamiętasz coś na jego temat, jakieś szczegóły, które pomogłyby nam złożyć to wszystko do kupy. - „Nam”? - Przerwał. - Dlaczego dzwonisz z tym do mnie, Alan? Co cię łączy z Arniem Dresserem? Miałem nadzieję, że zada to pytanie. Potraktowałem je jako punkt wyjścia do opowiedzenia całej tej mrocznej i absurdalnej historii, zaczynając od śmierci Susan Oliphant w katastrofie lotniczej w osiemdziesiątym dziewiątym, a kończąc na niedawnym zniknięciu Lorny w Nowej Zelandii. Jej śmierć wydała się szczególnie go poruszać. - Lorna nie żyje? - spytał, przerywając mi. - Zaginęła. Znaleziono kilka ciał. Jeden z agentów FBI jest teraz w Auckland, próbując się dowiedzieć... czego? Nie wiem... Dowiedzieć się, czy to Lorna. Czy też została zamordowana. - Lorna i ja przez jakiś czas utrzymywaliśmy kontakt. Grywała z moją żoną w tenisa, ale chyba nie rozmawiałem z nią przez ostatnie kilka lat. Była taka miła. - W słuchawce coś zatrzeszczało. Obaj milczeliśmy przez jakieś dziesięć, piętnaście sekund. - Cała ta historia wydaje mi się trochę naciągana - powiedział w końcu. - Jeśli jest tak, jak mówisz, to jest to ciąg przestępstw zupełnie nietypowy, jak na chorego umysłowo. - Tak, wiem. - Co u Sawyer? Gdzie teraz pracuje? Było to zupełnie grzecznościowe pytanie. Nie przypominałem sobie, żeby Sawyer kiedykolwiek wspominała o jakiejkolwiek przyjaźni z Sheldonem. Podejrzewałem, że próbuje zyskać na czasie, żeby poukładać sobie wszystko, co mu opowiedziałem. - Widziałem się z nią wczoraj. Chyba wszystko u niej w porządku. Prowadzi konsultacje w zakładach karnych w Kalifornii. Głównie sprawy kar śmierci, zdrowia psychicznego i tak dalej. - Naprawdę? A podziela twoją opinię na temat... tego wszystkiego? - Tak. W tle słyszałem jakiś instrument strunowy, chyba wiolonczelę, monotonnie i mozolnie grającą wciąż te same kilka taktów. - Dzwonisz po coś więcej niż informacje, prawda? - zapytał Sheldon. - Chyba tak. Po prostu boję się, że ty też możesz być na liście tego mordercy, Sheldon. Ty, albo ktoś inny z ostrego dyżuru. Jeśli okaże się, że to prawda, i że stoi za tym były pacjent z Ósmego Wschodniego, wiesz tak samo jak ja, że mógł tam trafić z ostrego dyżuru. Boję się nawet, że naprowadzam go na ciebie przez ten telefon. To znaczy, jeśli do tej pory sam na to nie wpadł. Na wszelki wypadek dzwonię do ciebie z budki. - Chyba powinienem być ci wdzięczny. - Nie był. Długie milczenie powiedziało mi, że próbuje ocenić moją paranoję i inne aspekty mojego zdrowia umysłowego. - Dlaczego właśnie ja? - Dlatego, że jeden z pacjentów, którego ja i Sawyer podejrzewamy, to ktoś, kogo prawie na pewno spotkałeś na ostrym dyżurze. Sawyer zajmowała się nim w ramach Zespołu Pomarańczowego, a ja robiłem mu testy psychologiczne. To był typ dwubiegunowy, szachista, policja złapała go na cmentarzu Fairmount, kiedy rozkopywał groby... Sheldon zachichotał. - Tak, próbował uwolnić Jezusa z trumny czy coś takiego. Pamiętam go. Widziałem się z nim, zanim przyjęto go na oddział. Sprawdzę zapiski konsultacyjne, zobaczę, czy mam tam coś na jego temat. - Że co? - Zapisuję dane wszystkich moich pacjentów. Robię to od czasów szkoły. To taki diagnostyczny dziennik. Parę słów na temat każdego. Stan umysłowy, wrażenia, diagnoza, skierowania. - Zapisujesz nazwiska? - Tylko inicjały. Nie pamiętacie, jak się nazywał? - Sawyer mówi, że pamięta, ale ja nie. - Zapiski konsultacyjne? Nigdy o czymś takim nie słyszałem. - Może przypadkiem widziałeś innego pacjenta, którego podejrzewamy? Nie mamy jego nazwiska. Mężczyzna, pod trzydziestkę, pracował w Rocky Flats. Mógł utkwić ci w pamięci, bo proponował, że poda personalia D.B. Coopera - pamiętasz tego porywacza? - w zamian za natychmiastowe zwolnienie z oddziału. - Jego też pamiętam. Oczywiście. Musiałem go spotkać albo usłyszeć o nim na obchodzie. Czekaj, spotkałem go, spotkałem. Kiedy trafił na ostry dyżur, mnie też chciał powiedzieć, kim jest D.B. Cooper. Muszę przyznać, że mnie kusiło. Zawsze ciekawiła mnie ta sprawa. - Kusiło cię? - Żartuję. Sprawdzę zapiski. Kiedy byłeś na oddziale zamkniętym? Kiedy przyjęto tych dwóch? - Jesień osiemdziesiątego drugiego. Szachistę przyjęto tuż przed Halloween, chyba dzień czy dwa. D.B. trafił w weekend Dnia Dziękczynienia. Sheldon zachichotał. - Ironia losu, nie sądzisz? - Dlaczego? - Nie dostrzegłem w tym żadnej ironii. - Wtedy właśnie miało miejsce porwanie. W weekend Dnia Dziękczynienia. Lot Northwest z Portland do Seattle. - Zapomniałem. - Ja nie. Pamiętasz ten film, Piosenka Brianal O Brianie Piccolo, tym futboliście chorym na raka? W ten weekend pierwszy raz poleciał w telewizji. Zawsze kojarzyły mi się te dwie rzeczy - Piosenka Briana i D.B. Cooper. - Strasznie mi się podobał ten film. - Mnie też. Daj mi godzinę, to znajdę notatki. Zadzwonię do ciebie. Podasz mi swój numer? - Może lepiej ja do ciebie zadzwonię. - Traktujesz to wszystko poważnie, prawda? - Obawiam się, że tak. Nie chciałem wracać do domu, poszedłem więc College Avenue w kierunku dzielnicy handlowej, gdzie wschodnia część Hill zderza się z resztą Boulder. Wszystkie tamtejsze sklepy powstały głównie z myślą o studentach pobliskiego uniwersytetu. Barów, kawiarni, sklepów muzycznych i wypożyczalni rowerów jest tu aż za wiele. Nie miałem ochoty na drinka, zatrzymałem się więc w Buchanan’s Coffee Pub, żeby napić się czegoś ciepłego. Okazało się, że jestem najstarszym klientem i z tego, co widziałem, jednym z niewielu, którzy metalowe elementy mieli tylko w zębach. Kawa była niezła. Muzyka dobiegająca z głośników nie różniła się zbytnio od tego, co pamiętałem z własnych studenckich lat, chociaż nie mogłem zrozumieć, o czym śpiewają. Uznałem, że nie jest to kwestia wieku, a jedynie braku wprawy. Po kawie zacząłem oglądać wystawy sklepowe i przebierać w płytach. Czas niemiłosiernie mi się dłużył. Przez kwadrans siedziałem na ławce i obserwowałem ludzi na Trzynastej Ulicy; w końcu znudziło mi się to, znalazłem następną budkę i zadzwoniłem do Sheldona. Odebrał po pierwszym dzwonku. - Mam obu - powiedział. - To świetnie. - Miałeś rację co do dat. Mężczyzna, którego nazywałeś D.B., w moich notatkach ma inicjały C.R. Nadpobudliwość, zorientowany, z przymusem mówienia. Miał pewne ciekawe cechy obsesyjno-kompulsywne. Wiesz, gdy czytałem notatki, zdałem sobie sprawę, że to jeden z tych pacjentów, których teraz w żadnym wypadku nie skierowałbym na oddział. Nie przy dzisiejszej sterowanej opiece zdrowotnej i postępach, jakie zrobiła medycyna. Mam tu wyraźnie zapisane, że z chęcią podałby tożsamość D.B. Coopera w zamian za natychmiastowe wypuszczenie. - Masz zapisane, dlaczego do nas trafił? - Tak. Najwyraźniej załamał się w pracy. Groził komuś, nie chciał się uspokoić. Mówili, że jak wariat opowiadał coś o jakimś spisku. - Pracował w Rocky Flats? - Tak, zgadza się. W wydziale ochrony. - Tylko tyle? - Zobaczmy. Zadbany, dwadzieścia dziewięć lat, biały, żonaty, jedno dziecko, wcześniej nieleczony. Bla, bla, bla. Nie mam historii rodziny. Brak skłonności samobójczych. Brak halucynacji i przywidzeń. To wszystko. - Diagnoza? - Wykluczone trzysta jeden czterdzieści. Wykluczone trzysta dwanaście trzydzieści cztery i dwieście dziewięćdziesiąt siedem dziewięćdziesiąt. - Przykro mi, Sheldon, nie pamiętam kodów DSM. - Kompulsywne zaburzenie osobowości. Wykluczone zaburzenie wybuchowe i nietypowe zaburzenia paranoidalne. Mam tu zapisane, że dzwoniłem do Wendy Asimoto w jego sprawie. Miała się nim zająć. To wszystko, co mam na jego temat. Ten drugi... - Chwileczkę. Wysłałeś go do Wendy? Sawyer i ja pamiętamy, że na górze zajmował się nim Arnie. - Może. To się zdarzało cały czas. Według moich notatek, Wendy była następna w kolejce do pacjenta, ale jeśli już przyjęła jednego, który nie trafił do nich z ostrego dyżuru, wtedy D.B. przypadał następnemu lekarzowi na liście, w tym przypadku Arniemu. - Och. - Ten drugi, szachista? Jego inicjały to V.G. - Co masz na jego temat? - Klasyczna mania. Przywidzenia, pobudzony, łatwo wpada w złość, przerost ego. Gonitwa myśli, przymus mówienia, sporo skojarzeń z szachami. Gliniarze twierdzili, że kiedy go złapali, był w euforii, pewien, że przyjechali pomóc mu rozkopywać groby. - Historia? - Nie dostałem. Wywiad z nim nie dał żadnych spójnych faktów. Lorna miała zająć się jego rodziną, prawda? Pomyślałem, że pewnie dlatego zginęła. - Tak - powiedziałem po prostu. - Miała się z nimi skontaktować. - Mam nadzieję, że wam pomogłem. - Pomogłeś, Sheldon, całkiem sporo. Dzięki. Słuchaj, nie wiem, jak cię o to zapytać, żeby nie wyjść na totalnego paranoika. Chciałbyś, żebym podał twoje nazwisko tym byłym agentom? - Naprawdę uważasz, że coś może mi grozić? - Nie wiem. Nie mam pojęcia. - Nawet jeśli jest coś w tym, co mówisz, jak dotąd nie ma żadnych dowodów, że człowiek, którego szukacie, wybiera ofiary spośród tych, którzy nie pracowali w Zespole Pomarańczowym. Zgadza się? - Na razie tak. Ale... - Ale wystarczy jedna ofiara, żeby ta teoria straciła sens? - Tak. Wystarczy jedna. - Będę ostrożny. Na razie wolę się w to nie mieszać. Pozdrów ode mnie Sawyer. To wyjątkowa kobieta. - Pozdrowię. Dzięki za pomoc. Uważaj na siebie, proszę. Lauren przywitała mnie w drzwiach, jedną rękę opierając na biodrze, drugą na framudze. - Cześć. Martwiłam się o ciebie. Musisz zacząć mówić mi, jak długo cię nie będzie. Już miałam dzwonić na twój pager. Liczyłem się z faktem, że jej troska może być podszyta krytyką, ale słyszałem w jej głosie tylko łagodne zmartwienie kogoś, komu na mnie zależało. Upomnienie było zaskakująco przyjemne, niczym niespodziewany masaż pleców. - Przepraszam. Masz rację. Postaram się tak nie znikać. Poszedłem na kawę do Hill i zadzwoniłem do tego lekarza z ostrego dyżuru, który mógł przyjmować Chestera na oddział. Na wszelki wypadek zadzwoniłem do niego z budki. Wydęła lekko policzki i spojrzała na bezprzewodowy telefon leżący na stoliku w przedpokoju, jakby właśnie zdała sobie sprawę, że może być niebezpieczny. - Nie pomyślałam, że mógłby być zdolny do... do założenia podsłuchu. Muszę cały czas sobie przypominać, co potrafi. To nie jest zwykły opryszek, prawda? - Potrząsnęła głową. - Myślisz, że ten drugi lekarz, z którym rozmawiałeś, też może być w niebezpieczeństwie? Oczywiście, że tak - stwierdziła, nie czekając na moją odpowiedź. Kiwnąłem głową. - Jeśli jestem obserwowany, nie ma sensu zostawiać prowadzących do niego śladów. Na szczęście pamiętał kilka rzeczy, które mogą pomóc Sawyer i mnie w zidentyfikowaniu tego człowieka. - Możesz mi powiedzieć? - Mogę ci powiedzieć wszystko, oprócz nazwisk, słonko. Podał mi kilka informacji na temat stanu tego człowieka, kiedy przywieziono go na ostry dyżur. Sheldon jest świetnym diagnostykiem, przywiązuję więc dużą wagę do jego spostrzeżeń. W tym, co powiedział, nie ma jednak niczego wstrząsającego, chociaż w tej chwili każda informacja to jak dar od Boga. Muszę jak najszybciej opowiedzieć o tym Sawyer. Nie wiesz, czy może dziś wieczorem być w domu? - Przysłała ci faks - powiedziała Lauren i podniosła kartkę papieru leżącą obok telefonu. - To plan jej podróży na najbliższe kilka dni. - Przeczytała w milczeniu kilka linijek i potrząsnęła głową. - San Diego, San Quentin, Sacramento. Nieźle. - Ma własny samolot. Lata od więzienia do więzienia po całej Kalifornii. Lauren zmarszczyła brwi. - To niedobrze, że lata sama. Biorąc pod uwagę, co stało się z tą drugą lekarką... Ktoś sabotował jej samolot, prawda? Taka jest teoria? - Tak. Mnie też to martwi, ale Sawyer się tym nie przejmuje. Uważa, że wystarczająco się zabezpiecza. - Opowiedziałem Lauren o zamykanym na kłódkę hangarze i zaufanym mechaniku. Położyła mi rękę na ramieniu. - Jak dla mnie to tak samo skuteczne jak kalendarzyk małżeński. Chyba będę musiała jeszcze raz porozmawiać z tą panią. - A skoro już o tym mowa - jedno z nas będzie musiało opowiedzieć Adrienne o tym, co się dzieje w domu na Spanish Hills, zwłaszcza o tej pułapce. Nie chcę, żeby ona albo Jonas wpadli w coś podobnego. - Rozmawiałam z nią, kiedy cię nie było - powiedziała Lauren. - Znasz Ren. W ogóle się tym nie przejęła. Czuje się nietykalna. Powiedziała, że będzie miała wszystko pod kontrolą i że przypilnuje, żeby Jonas nie ruszał niczego na budowie, co w jego wieku nie jest łatwe. Adrienne uważa, że istnieje jakiś związek między testosteronem i narzędziami budowlanymi. - Mówiła coś o Samie i jego kamieniu? - Ani słowa. A ja nie pytałam. Musiałem się uśmiechnąć. Adrienne była dobrą przyjaciółką i wspaniałą sąsiadką, ale nie opowiadała o swoich pacjentach. - Dzwonił ktoś jeszcze? - Tak, rozmawiałam z Samem. Jest w nie najlepszej formie. Chyba nigdy nie słyszałam, żeby był taki... nie wiem, może przestraszony? - Jest w domu? - Nie. Kamień wyjęli dziś rano. Sam ma nadzieję, że po południu wyjdzie ze szpitala. Kazał ci przekazać, że spodobał mu się twój pomysł. Pytał, czy możesz wpaść do niego jutro rano koło siódmej, ale uprzedził, że Adrienne kazała mu uważać na siebie przez kilka pierwszych dni. - Przerwała. - To miło, że zaproponowałeś mu wspólne ćwiczenia. Potrzebuje teraz przyjaciela. - Nie jestem aż tak wspaniałomyślny. Jemu przyda się partner do ćwiczeń, a mnie ochroniarz. Poza tym może uda mi się zabrać go na śniadanie. Pokażę mu, jak naprawdę wyglądają tłuszcze nasycone. - Chyba kusisz los - powiedziała Lauren. - Ćwiczenia to jedno, ale zmiana diety Sama to coś zupełnie innego. - Podeszła do mnie od tyłu i objęła, przyciskając biodra do moich pośladków i lekko nimi poruszając. - Nie masz za dużego tyłka, wiesz? - Żeby to sobie wynagrodzić, czasami zachowuję się jak dupek. Ugryzła mnie w ramię, a chwilę potem poczułem jej język na szyi. - Wiesz, dzieci śpią... - Nie mamy dzieci. - Ćśś. Nie spodziewamy się gości. - Mało kto wie, że tu mieszkamy. Na pewno nikt, kogo chcielibyśmy teraz zobaczyć. Nie mogła dosięgnąć językiem mojego ucha, ale czułem, że próbuje. Następnego dnia poszedłem do Sama. Mieszkał z Sherry w niedużym domu w północnym Boulder, na zachód od Broadway, niedaleko miejskiego szpitala. Kiedy wyszedł na ganek, wyglądał jak stary bokser szykujący się do powrotu po dziesięciu latach z dala od ringu. Nie byłem w stanie określić, czy jego bluza jest starsza od spodni, ale jedno i drugie z całą pewnością miało więcej lat niż jego jedyne dziecko. - Nieźle wyglądasz, Sam, zważywszy, przez co przeszedłeś. Co będziemy dzisiaj robić? - Spacer, dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut. Żadnych górek. - Jesteś gotowy? - Nie. Ale Sherry powiedziała, że jeśli powiem „pieprzyć to”, wsiądę do samochodu i pojadę na pączki, rozwiedzie się ze mną. - Mam pacjenta dopiero o dziewiątej. Pójdziemy też na śniadanie. Nauczę cię jeść. - Umiem jeść. - W porządku, nauczę cię jeść zdrowo. - O Boże, czuję, że mi się to nie spodoba. - Najprawdopodobniej - przyznałem. - Idziemy do North Boulder Park? - Jasne. Ja i reszta maniaków zdrowia. Nie zaskoczył mnie jego sarkazm i cynizm. Nie dziwił tłumiony gniew. Nie zdawałem sobie za to sprawy z rozmiarów jego przygnębienia. W ciągu ostatnich kilku dni stracił odporność psychiczną. Stracił ją i nie spodziewał się, by kiedykolwiek powróciła. Cały czas drapał się po brzuchu, tuż pod linią żeber. Zapytałem, czy go boli. Powiedział, że tylko swędzi. Nie wiedziałem, czy mam mu wierzyć. Mniej więcej w połowie spaceru zapytał mnie, ku mojemu zdziwieniu, o El-tona Johna. Zazwyczaj rozmawialiśmy o pracy albo hokeju, a nie o biseksu-alnych gwiazdach rocka. - Podobają ci się jego kawałki? - spytał. - Tak, głównie te starsze. Przestałem się nim interesować, odkąd zaczął mówić o swoich upodobaniach seksualnych więcej, niż miałem ochotę wiedzieć. Sam wzdrygnął się. Styl życia Eltona Johna przekraczał granice jego tolerancji. - Ja też. Też lubię jego stare rzeczy. Pamiętasz tę piosenkę, gdzie śpiewa jakoś tak... Myślałem, że zachodzi moje słońce? Pamiętasz? - Sam próbował dopasować do tych słów melodię. Powstrzymałem się, żeby nie parsknąć śmiechem. Znów podrapał się po boku. Powiedziałem, że pamiętam tę piosenkę. - To właśnie pomyślałem, kiedy nagle zaczęło mnie boleć. Byłem pewien, że umieram. Słyszałem w głowie piosenkę i pomyślałem: o cholera, moje słońce zachodzi. To południe mojego życia, w porządku, może trochę po, wszystko jedno, ale jest jeszcze wcześnie. A to cholerne słońce zachodzi. Nic nie powiedziałem, ale spojrzałem na niego, żeby wiedział, że go słucham. - Potem doszedłem do wniosku, że może zrobiło się ciemno, bo to tylko zaćmienie. Wiesz, jakiś fenomen. Że to jeszcze nie koniec. Że nie muszę panikować jak jakiś prymitywny przygłup, który nie wie, dlaczego nagle robi się ciemno w środku dnia. Że nie muszę zaczynać biegać w kółko i zabijać dziewic. Mogłem to przeczekać, wyciągnąć jakąś naukę. Dać się oświecić. - To robi wrażenie, Sam. - Tak, w ogóle cały robię wrażenie, Alan. - Spojrzał na mnie miękko. Nie przypominałem sobie, żeby kiedykolwiek przedtem tak na mnie patrzył. - Czy tak właśnie się czułeś, kiedy Simes i Custer pojawili się nagle i powiedzieli ci, że ten facet, ten stary pacjent, chce cię zabić? Wydawało ci się, że zachodzi słońce? Też się tak czułeś? Zanim odpowiedziałem, przeszliśmy jakieś dziesięć kroków. - Wiesz, Sam, cały czas się tak czuję. Żyję sobie spokojnie, nie wadzę nikomu, a ten ktoś - ten dupek - wyobraża sobie, że może, ot tak, rzucić mi się do gardła. A kiedy to zrobi, bingo - będzie po wszystkim. - Tak właśnie jest z moim ciałem - powiedział Sam. - To ono jest szefem. To ono bawi się z moją śmiercią. Może zrobi nowy kamień, może da mi spokój. Nie wiem, co się stanie. Nie wiem kiedy i dlaczego. I nie wydaje mi się, żebym mógł cokolwiek w tej sprawie zrobić. - Możesz zacząć dobrze się odżywiać i unikać stresów. Mogę ci w tym pomóc. - Chyba ci na to pozwolę. W pewnych granicach, oczywiście. A w zamian nauczę cię paru rzeczy, które mogą ci się przydać w walce z tym świrem. - Na przykład? Sam rozpiął saszetkę opinającą go w pasie i otworzył ją na tyle szeroko, żebym zobaczył błysk światła na lufie jego pistoletu. - Muszę cię nauczyć, j ak się tym posługiwać. Będzie to miało dla ciebie taką samą wartość, j ak dla mnie obniżenie poziomu wapnia i tłuszczu w organizmie. - No, nie wiem, Sam. - To transakcja wiązana, stary. Ty nauczysz mnie wszystkiego o błonniku i jodze, a ja ciebie o półautomatycznych pistoletach. Gwarantuję, że ty wyjdziesz lepiej na tej wymianie. Przy śniadaniu u Marie zapoznałem Sama ze świeżymi owocami i zaletami grzanek bez masła. Po raz pierwszy, odkąd wyprowadził się od mamy, zjadł płatki owsiane. Zawsze był to jakiś początek. Opowiedziałem mu o sabotażu na budowie, wycieczce do Las Vegas i spotkaniu z Sawyer oraz rozmowie z Sheldonem Salgado. Jego pierwszy komentarz sprawił, że prawie udławiłem się przemyconą ukradkiem bułką. - Między tobą i Lauren wszystko gra? Sam nigdy wcześniej o to nie pytał. - Chyba tak - powiedziałem. - Mamy trochę zmartwień. Ta sprawa ze mną. Jej choroba. Czasami jest ciężko. Spojrzał na mnie, zatrzymując łyżeczkę w pół drogi do ust i kiwnął głową. - Wolę jajka. Czekałem, aż powie coś jeszcze na temat mojego małżeństwa. Przyszło mi do głowy, żeby spytać, jak z Sherry radzą sobie z jego chorobą. - W niektórych sprawach możesz mi pomóc - powiedziałem zamiast tego. - Z innymi będę chyba musiał poradzić sobie sam. - Ta bzdura z tajemnicą lekarską? - Tak, ta bzdura z tajemnicą lekarską. - Rozumiem - powiedział to tonem świadczącym, że niczego nie rozumie. - Czego potrzebujesz? - Masz jakieś znajomości w ochronie Rocky Flats? - Planujesz napad? Powiedziałem mu, że mam trop i że muszę porozmawiać z człowiekiem, który był szefem ochrony fabryki w okresie moich praktyk. - Wystawiasz moją ciekawość na próbę. - Wyobrażam sobie. Znajdziesz mi go? - Szybciej, niż ty mi znajdziesz odtłuszczonego pączka. Gdybym nie miał domu w Spanish Hills, chciałbym mieszkać tam, gdzie Reginald Loomis. Jego nieduży dom przylegał do pasa zieleni po zachodniej stronie Czwartej Ulicy, między Iris i Juniper. Duże, nie-ogrodzone podwórko przechodziło płynnie w podnóże Gór Skalistych. Od zachodu najbliższymi sąsiadami Loomisa były dzikie zwierzęta zamieszkujące grzbiet oddalonego o kilkadziesiąt metrów wzgórza. Na tym krótkim odcinku teren podnosił się o co najmniej trzysta metrów. Dom pana Loomisa wyglądał, jakby nikt nigdy go nie odnawiał. Byłem ciekaw, czy elewacja kiedykolwiek zaznała farby. Podejrzewałem, że postawiony został w latach trzydziestych, a Reggie Loomis kupił go za bezcen w połowie lat sześćdziesiątych, zanim Boulder stało się modne, a jego pół-nocno-zachodnia część szykowna. Dach budynku był starszy ode mnie. Okna były jednowarstwowe i prawdopodobnie przeciekały jak biuro prokuratora. Betonowy chodnik miał więcej dziur niż przepisy podatkowe. Trawnik nie był właściwie trawnikiem, lecz archipelagiem kęp trawy i zielska rozciągającym się między domem i ulicą. Mimo tego wszystkiego mogłem jedynie marzyć o posiadaniu domu Reggiego Loomisa. Musiałbym wygrać cholernie dużo na loterii, żeby stać mnie było na choć ćwierć hektara działki, na której stał rozsypujący się budynek. Podejrzewałem, że przynajmniej raz w tygodniu do drzwi Loomisa pukał pośrednik handlu nieruchomościami, śliniąc się i modląc, by Reggie zdecydował się sprzedać działkę. Od momentu, kiedy Sam zadzwonił do mnie i podał adres i nazwisko człowieka, który na początku lat osiemdziesiątych był szefem ochrony Rocky Flats, zastanawiałem się, jak rozmawiać z panem Loomisem. Sam powiedział, że są sąsiadami. - Dzieli nas tylko osiem przecznic i około pół miliona dolarów. Stwierdziłem, że nie będę do niego dzwonił. Uznałem, że opowiem mu o wszystkim szczerze i będę oczekiwał tego samego. Początek lat osiemdziesiątych był trudny dla wszystkich, którzy pracowali w fabryce broni jądrowej Rocky Flats. Zakład, od lat w trakcie likwidacji, zajmuje olbrzymi obszar pierwszorzędnej, choć radioaktywnej ziemi na południe od Boulder. Od momentu powstania budził kontrowersje. Nieustanne protesty przeciwko istnieniu fabryki produkującej plutonowe zapalniki do głowic nuklearnych, musiały sprawiać, że wszyscy pracownicy jej ochrony żyli w napięciu. Większość protestujących popierała rozbrojenie atomowe i żądała zamknięcia zakładu. Reszta chciała po prostu zlikwidowania draństwa, które nie miało racji bytu w tak niewielkiej odległości od miasta. Reginald Loomis był na emeryturze. Jego praca prawdopodobnie nie przysporzyła mu przyjaciół wśród sąsiadów. Nie spieszył się, otwierając drzwi. Szkiełko judasza rozbłysło i ponownie zgasło, a po dobrej pół minucie usłyszałem trzask odsuwanego skobla. Drzwi otworzyły się bezgłośnie. Biorąc pod uwagę stan reszty domu, zaskoczył mnie fakt, że zawiasy nie wydały jakiegokolwiek dźwięku. - Pan Loomis? Reginald Loomis? Zacisnął szczęki. - Nikt nie mówi na mnie Reginald oprócz obcych i mojej matki, a pan nie jest moją matką. Cokolwiek sprzedajesz, młody człowieku, ja tego nie kupię. Chyba że to młodość. Zawsze jestem zainteresowany kupnem odrobiny młodości. - Niczego nie sprzedaję, panie Loomis. Mam nadzieję, że będzie pan uprzejmy pomóc mi kogoś znaleźć. Kogoś, kto pracował u pana piętnaście lat temu w Rocky Flats. Reginald Loomis był cherlawym mężczyzną o siwych włosach. Nie licząc oczu koloru błękitnych czeków bankowych, jego twarz była raczej bezbarwna. W tej chwili jednak wydawało się, że zbladł jeszcze bardziej. - Powiedział pan piętnaście lat, tak? - Tak. Właściwie nawet trochę więcej. Osiemdziesiąty drugi. Na jego twarz wróciły kolory. - To było dawno temu. Pracowało dla mnie wtedy wielu ludzi. To był najlepszy okres ochrony fabryki, wczesne lata osiemdziesiąte. Nie znałem całego personelu. Nie jestem pewien, czy pamiętam cokolwiek, co mogłoby panu pomóc. - Byłbym wdzięczny, gdyby pan choć spróbował. Nie wiem, kto inny mógłby mi pomóc. - Kim pan jest? - Jestem doktor Alan Gregory. Pracuję i mieszkam tu, w Boulder. Szukam kogoś, z kim zetknąłem się wiele lat temu. Kogoś, z kim muszę się skontaktować. Żeby to zrobić, trzeba wykorzystać fragmenty informacji, które zapamiętałem z naszego krótkiego spotkania na początku lat osiemdziesiątych. Jednym z takich fragmentów jest to, że pracował w ochronie Rocky Flats. A pan był jego szefem. Loomis przestąpił z nogi na nogę, a jego twarz zniknęła w cieniu. - Jak on się nazywa? Ten człowiek, którego pan szuka? Nie chciałem przyznać, że nie wiem. - Czy mogę wejść? Miałby pan coś przeciwko? - Zadałem panu pytanie - powiedział ostro. - Jak się nazywał? - Chciałbym wiedzieć, ale nie pamiętam. Znam tylko jego inicjały. - Jakie to inicjały? - C.R. Powtórzył to bezgłośnie i wpatrzył się w przestrzeń nad moim ramieniem, gdzieś, gdzie prerie za Boulder zaczynały przechodzić w nieskończone równiny środkowego wschodu. Jego ramiona opadły o kilka centymetrów. - Może pan wejdzie? - wymamrotał nie tyle do mnie, co do siebie. Może takie samo wrażenie, jak wejście do małego domku w północnym Boulder zrobiłaby na mnie wizyta w namiocie wodza Beduinów. Nie wiem. Stan domu zupełnie nie przygotował mnie na to, co zobaczyłem w środku. Cała jego powierzchnia nie przekraczała przypuszczalnie trzystu metrów kwadratowych, jednak ponad połowę wnętrza stanowiła kuchnia. To, jak została odnowiona, odebrało mi mowę. Loomis zauważył moją reakcję; najwyraźniej jej oczekiwał. Był dumny z wrażenia, jakie robił jego dom. - Niech się pan nie martwi - powiedział. - Wszyscy tak reaguj ą za pierwszym razem. Sypialnia i łazienka są takie, jak były, ale resztę domu przebudowałem pod kątem własnych potrzeb. Proszę siadać. Tutaj, przy blacie. Przeszliśmy na tył domu. Tam też była kuchnia. Loomis usiadł na stołku przy ogromnym stole, a ja obok niego. Niemal natychmiast wstał. - Kawy? - Jasne. - Może być espresso? - Oczywiście. Kiwnął z aprobatą głową i podszedł do stojącego po drugiej stronie pomieszczenia ekspresu. Zaczął mleć ziarna na kawę. Próbowałem ogarnąć wzrokiem resztę kuchni. Większość powierzchni zajmował niebieski piec La Cornue z sześcioma palnikami. Kilka miesięcy wcześniej Lauren dostała katalog producenta i bezceremonialnie poinformowała mnie, że zamówiła coś takiego do naszej przebudowywanej kuchni. Omal się nie udławiłem, kiedy okazało się, że kosztował więcej niż jakikolwiek samochód, którym jeździłem, za wyjątkiem ostatniego. Naprzeciw pieca stała przemysłowa lodówka-zamrażarka, z podwójnymi drzwiami ze szkła i nierdzewnej stali. Wszystkie blaty zrobione były albo z polerowanego granitu, albo z metalu, za wyjątkiem wnęki przeznaczonej wyłącznie do pieczenia. Tam blat wykonany był ze wspaniałego brązowego marmuru. Na środku pomieszczenia, nad stołem, wisiała półka na garnki, zastawiona oszałamiającą ilością naczyń, niektórych bardzo dużych, w większości wykonanych z błyszczącej miedzi. Z podziwu wyrwał mnie głos Reggiego Loomisa. - Poczęstuje się pan babeczką? Zrobiłem rano. Mleczne, z rodzynkami, idealne do kawy. Spróbowałem babeczki i popiłem ją łykiem kawy ze śmietanką. - Doskonałe. Czy - nie wiem, jak to ująć - prowadzi pan tu jakąś firmę cateringową? Loomis roześmiał się. Wydało mi się, że niepewnie. - Niezupełnie. Jak to wytłumaczyć? Niektórzy ludzie, kiedy przejdą na emeryturę, zaczynają gnić przed telewizorem. Nazywam ich telegnilcami. Niektórzy grają w golfa, niektórzy odrestaurowują stare samochody. Mam przyjaciela, który objeżdża zachód starym RV. A ja? Ja doszedłem do wniosku, że na emeryturze poświęcę się temu, co zawsze najbardziej lubiłem. Uwielbiam gotować. Nauczyła mnie tego mama. Zawsze miałem fioła na tym punkcie. Pomyślałem sobie, że nigdy nie będę miał kuchni z ładniejszym widokiem, dlaczego więc nie urządzić jej tutaj? Pozwoliłem sobie przez chwilę podziwiać krajobraz. Trawa na szczycie wzgórza lśniła niczym łan zboża. Zauważyłem, że niebo ma taki sam kolor, jak oczy mojego gospodarza. - Tak - powiedziałem. - Dlaczego nie? - Wyposażyłem to miejsce za mniej, niż kosztowałby winnebago mojego przyjaciela. Większość rzeczy zrobiłem sam. Wyciąłem nawet dziurę w ścianie, żeby wstawić tu tę kuchnię. Wie pan, że ma już siedem lat? Wygląda na nowiutką, prawda? To jedyna rzecz, o której mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nikt nie ma lepszej. To, proszę pana, jest najlepsze urządzenie kuchenne na całej planecie. Prawdopodobnie również najlepsze w całym układzie słonecznym, ale to, oczywiście, tylko spekulacje. - Robi wrażenie. Żona i ja właśnie zaczęliśmy odnawiać kuchnię. Szkoda, że nie mieliśmy okazji najpierw obejrzeć pańskiej. Niesamowity jest ten piec. - Tak, najlepszy. Nie ma lepszego - powiedział. - Jest pan żonaty, panie Loomis? - Och, byłem, tak. Ale skończyło się. - Dzieci? - Przeprowadziły się do Teksasu razem z matką. Nigdy nie przepadałem za Teksasem. Ani za Teksańczykami, skoro już o tym mowa. Ona przepadała. Przepada. Ale dzieciaki są w porządku. Chłopak i dziewczyna. - Mówiąc o odległej rodzinie, uśmiechał się kpiąco. Nie wiedziałem, dlaczego. - Więc gotuje pan dla siebie? - Boże, nie! - zawołał, klepiąc się po brzuchu. - Uwielbiam jeść, ale staram się być ostrożny. Umiar, wie pan? Dyscyplina. Dzięki niej wszystko jest możliwe. Wszystko. - Więc co pan robi z całym tym jedzeniem, które pan przyrządza? Wyglądał, jakby zawstydziło go moje pytanie. Nie wiedziałem, czy odpowie. - Karmię opuszczonych. Chorych, niedołężnych. W kościele wieści roznoszą się szybko, więc wiem, komu przydałaby się mała pomoc. Niektórzy przywożą mi składniki. Pastor latem uprawia za kościołem całkiem spory ogród. Kiedy Pan wysyła swoje burze gradowe gdzie indziej, plon z tego ogrodu jest całkiem spory. Robię, co mogę. Ludzie doceniają dobre jedzenie. Nauczyłem się tego już dawno. W poniedziałki, środy i piątki robię śniadania. W czwartki i niedziele kolacje. Szczególnie niedziela jest ciężka dla tych, którzy nie mogą wyjść z domu. Wtedy są chyba najbardziej wdzięczni za jedzenie. Tak więc robię śniadania i kolacje. Najbardziej lubię poranki. Ludzie nie są jeszcze tak zmęczeni. Co rano odwiedzam kogoś innego, w ten sposób mam okazję ze wszystkimi porozmawiać. Już nie prowadzę samochodu, ktoś więc musi mi pomagać rozwozić jedzenie. Zwykle dozorczyni z kościoła. Ona i jej syn. Mają takiego dużego chevroleta. Jak one się nazywają? Wyglądająjak transportery piechoty. Po kolacje pastor przysyła kogoś z kościoła. Czasem robimy to we dwóch. Wzruszyła mnie jego hojność. - Suburban. Te chevrolety nazywają się suburban. To wspaniałe, co pan tutaj robi. - Wspaniałe? Czyja wiem... Czasami czuję się hojny. Czasami samolubny. Kto wie? - Dopił kawę. - Kto wie, co jest w życiu dobre, a co złe? Rzeczy, z których kiedyś byłem taki dumny... Wystarczy. - Podniósł kubek. - Kto może powiedzieć, co jest dobre, a co złe, nie licząc kubka dobrej kawy i prawie doskonałej babeczki? Wzruszyłem ramionami. - Ma pan, oczywiście, rację. Kto? - Przerwałem. - Mówi pan jak ktoś religijny. - Ja? Religijny? Nie... Ale najpiękniejsze jest... najpiękniejsze jest to, że dla Boga to wszystko tak naprawdę chyba się nie liczy. Pan był zawsze łaskawy, często hojny, a wybaczał zawsze wtedy, kiedy potrzebowałem. O co jeszcze można prosić? Wstał i zebrał talerzyki, po czym zaniósł je do zmywarki wyprodukowanej przez tę samą niemiecką firmę, która zrobiła świece zapłonowe do mojego samochodu. - C.R., tak? - zapytał odwrócony do mnie plecami. - Szuka pan mojego byłego pracownika o inicjałach C.R. To trudna zagadka. Obawiam się, że mam za mało danych. To tak, jakby próbowało się zrobić dobrego kulebiaka, wiedząc tylko to, że dodaje się do niego trochę ryżu. - A to byłoby trudne? - Tak - uśmiechnął się ciepło. - Ale proszę mi wierzyć, warto się pomęczyć. Jadł pan kiedyś kulebiaka? - Chyba nie. - W takim razie nie jadł pan. Nie zapomniałby pan czegoś takiego. Nie... To jak zapomnieć swoją pierwszą dziewczynę. - Może kiedyś spróbuję. Nie zaproponował, że zrobi dla mnie jednego. Zamiast tego wrócił do mojego pytania. - Nie pamiętam żadnych C.R. wśród moich pracowników. Mogło ich tam być kilku. Właściwie są na to spore szansę. Jak wyglądał? - Biały, pod trzydziestkę. Budowa normalna, jasna karnacja. - Próbowałem zobaczyć w głowie jego zdjęcie. Nie udało mi się. - Powiedziałbym, że średniego wzrostu, metr siedemdziesiąt pięć, metr osiemdziesiąt. Może dziewięćdziesiąt kilo. Krótko ostrzyżony. - Opis pasuje do setki chłopaków. Połowa pracowników ochrony w fabryce tak wyglądała. - Nikt konkretny? - Przykro mi. Jeśli coś mi przyjdzie do głowy, dam panu znać. Ma pan wizytówkę? Wyjąłem jedną z portfela. Loomis wciąż był po drugiej stronie kuchni. Nie miałem zamiaru dać się zbyć. Chciałem, żeby mówił dalej. - Wtedy, w Rocky Flats, musiało być ciężko. Na początku lat osiemdziesiątych, zwłaszcza w ochronie. Tyle się działo, było tyle, czyja wiem, negatywnego nastawienia. W okolicy, w całym kraju. Musiało być wam ciężko. - O, tak. Pracowaliśmy pod ogromną presją. Nie tylko ze strony kierownictwa fabryki, ale Departamentu Energetyki, FBI, nawet paru podejrzanych typów, którzy na pewno byli z CIA. Pod płotem zawsze siedzieli cholerni demonstranci, ciągle zagrażali nam terroryści, bez przerwy martwiliśmy się o szpiegostwo przemysłowe. Do tego dochodziła sprawa wyliczania plutonu do cholernego mikrograma, nie wspominając o pilnowaniu wszystkich odpadów. Pracownicy też - musiałem cały czas mieć na nich oko. Połowie z nich nie można było powierzyć kontroli ogrodzenia. Nie było łatwo. Ale nie mieliśmy wtargnięć. Do tej pory jestem z tego dumny. Przez osiem lat, kiedy byłem szefem, nie mieliśmy ani jednego wtargnięcia. - Wtargnięcia? - Penetracji wewnętrznego systemu bezpieczeństwa. Żaden bandzior nie dostał się do środka, żeby nas sabotować. Uważałem to za swój główny obowiązek. Antyterroryzm. Ochronę fabryki przed zamachami. Nie chciałem sobie nawet wyobrażać, jakie piekło mógłby spowodować zamach na miejsce tak toksyczne jak Rocky Flats. Trochę plutonu tu, trochę plutonu tam... Kusiło mnie, żeby spytać Loomisa, czy którykolwiek z jego poprzedników albo następców miał mniej szczęścia w ochronie wewnętrznego systemu zabezpieczeń niż on. Obawiałem się jednak, że zda sobie sprawę, że wyjawia tajemnice służbowe i nic więcej nie powie. - W których latach był pan szefem? - Od siedemdziesiątego dziewiątego do osiemdziesiątego siódmego. Wtedy przeszedłem na emeryturę. - Jak długo pracował pan w zawodzie? - Zacząłem w sześćdziesiątym trzecim, jako strażnik. Ogółem dwadzieścia cztery lata. Niektóre lepsze, inne gorsze. Widzi pan, byłem strasznym narwańcem. Zdawało mi się, że wszystko wiem. Na samym początku załatwiłem się na długo. - Młodość - powiedziałem. Wydawał się nad czymś rozmyślać. - Obawiam się, że dłużej niż inni byłem młody i bezmyślny. Na szczęście nigdy nie jest za późno, żeby dorosnąć. Do takiego w końcu doszedłem wniosku. Konfucjusz powiedział, że najlepsza pora na zasadzenie drzewa była dziesięć lat temu. Następna tak dobra okazja jest właśnie teraz. O to właśnie chodzi, pomyślałem sobie. O to właśnie chodzi. - W osiemdziesiątym drugim - powiedziałem - ten pracownik, którego próbuję znaleźć, ten C.R., spowodował jakiś problem w pracy. Wypadek był na tyle poważny, że ktoś ze zwierzchnictwa uznał, że powinien się tym zająć psychiatra. C.R. bezpośrednio z pracy trafił na ostry dyżur szpitala szkoły medycznej w Denver. Zagrawszy tą kartą, tak swobodnie, jak tylko umiałem, spojrzałem na profil Reggiego. Wyglądał jednak na nieporuszonego. Może podniósł brwi o milimetr czy dwa, to wszystko. - Pan jest tym psychiatrą? - Nie, jestem psychologiem. - Pamiętam, że wydarzyło się to kilka razy. Takie wypadki. Pracownicy, którzy nie potrafili dać sobie rady z napięciem. Czasami myślałem, że szaleją od samego przebywania w pobliżu soczku. - Soczku? - Plutonu. Tak czasem na niego mówiłem. Nie pamiętam, kto mógł być jednak zamieszany w te incydenty. Jak już mówiłem, to było dawno temu. Pozbycie się kogoś z fabryki nie trwało długo. Wtedy panowała tam dyscyplina, jak w wojsku. Nie pozwalałem na zbyt wiele. Wciąż nawet nie drgnął, żeby wziąć moją wizytówkę, a ja nie wstałem i nie podałem mu jej. Uznałem, że czas wyłożyć ostatniego asa. - Jeszcze jedno; prawie zapomniałem. To może się panu wydać dziwne. Jednym z powodów, dla których ten człowiek tak bardzo utkwił nam w pamięci było to, że bez przerwy mówił o D.B. Cooperze. Wie pan, tym porywaczu? Opowiadał wszystkim, że wie, kim jest Cooper. Nic to panu nie mówi? Loomis wysunął szczękę o dobre kilka centymetrów w lewo, co nadało jego twarzy cwaniacki wyraz. Potem przesunął ją o tyle samo w prawo, a po jakichś dziesięciu sekundach ustawił na środku. - Och - zachichotał i potrząsnął niedowierzająco głową. - Ach, ta pamięć. Nie myślałem o tym od wielu lat, ale nie jestem zupełnie zaskoczony tym, co pan mówi. W fabryce sporo się mówiło o D.B. Cooperze, jeszcze kilka lat po porwaniu. Chodziła plotka, że Cooper pracował w Rocky Flats. Jeśli o mnie chodzi, uważam, że to wszystko legenda, tak jak Yeti. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek brał to poważnie. Zmarszczył brwi. - Pan chyba nie? - spytał podejrzliwym tonem. Potrząsnąłem głową. - Nie, pomyślałem po prostu, że to ciekawe. Myślałem, że pomoże to panu przypomnieć sobie tego człowieka. Wie pan, może był jeden strażnik, który miał obsesję na tym punkcie. - Założę się, że chciał go wydać. Prawdziwego D.B. Coopera. - Skąd pan wie? - Cały czas się to zdarzało. Ktoś komuś podpadał i nagle wszyscy chcieli wiedzieć, czy ten a ten pracował w tamten weekend. - Jak to się zaczęło? Ta legenda? - Nie pamiętam. - Ale żaden pracownik nie przychodzi panu na myśl? Zamyślił się na chwilę. - Przykro mi. Może biuro kadr w fabryce pomoże panu zawęzić liczbę poszukiwanych. Na pewno wciąż mają akta. Może nawet zdjęcia. Może pozwolą panuje przejrzeć. - Obawiam się, że nie. Już pytaliśmy. Dane personelu są zastrzeżone. - Aha - powiedział Reggie i pokiwał głową, jakby się tego spodziewał. - A, hmm, dlaczego szukacie tego człowieka? Ostentacyjna swoboda tego pytania sprawiła, że zacząłem podejrzewać go o udawanie braku zainteresowania. Uznałem, że to ciekawe. - Parę osób zostało skrzywdzonych. Kilka innych jest w niebezpieczeństwie. Pomyśleliśmy, że pomógłby nam wyjaśnić kilka spraw. - Nie wiedziałem, co jeszcze mógłbym powiedzieć. - Aha - powtórzył Reggie. Opuściłem niedoszłą firmę cateringową Reggiego Loomisa w samą porę, by zdążyć do biura na umówione spotkanie z kolejnym pacjentem, panią Victoria Pearsall. Musiałem zwalczyć uczucie frustracji spowodowane tym, że tak mało udało mi się dowiedzieć i skupić się na obowiązkach. W przypadku Victorii oznaczało to wysłuchanie kolejnej porcji skarg na rzekomo molestującego ją szefa w Ball Aerospace. Zajmowałem się tym już od kilku miesięcy i doszedłem do wniosku, że ów człowiek nie tylko nie jest potworem, jakiego chciała z niego zrobić, ale wykazuje anielską cierpliwość i z pewnością niedługo zostanie uznany przez Kościół za świętego. Pomimo moich nieustannych i jak mi się wydawało, tytanicznych wysiłków, by skłonić Victorie do refleksji, interpretacji problemu i konfrontacji z nim, zakończyliśmy sesję, tak jak większość poprzednich, nie naruszywszy w większym stopniu jej pancerza. Mówiąc „do zobaczenia za tydzień”, wiedziałem, że ta trzydziestosiedmioletnia kobieta i ja wciąż mamy przed sobą długą drogę do podstaw jej problemu. Którym była, oczywiście, ona sama. Przed przyjściem następnego pacjenta ledwie zdążyłem się wysikać. Człowiek ten nazywał się Riley Grant. Spotykaliśmy się od prawie trzech lat i najtrudniejsze sesje mieliśmy już za sobą. Skierował go do mnie sędzia hrabstwa Boulder, który kazał mu wybierać między psychoterapią a spędzeniem trzydziestu dni w betonowym pokoiku o stalowych kratach, w nieciekawej okolicy niedaleko lotniska. Krążyły już legendy o tym, jak Riley spytał sędziego, czy może dostać dzień na zastanowienie. Co zrobił? Kiedy przejeżdżający na czerwonym świetle rowerzysta zajechał mu drogę, Riley przyspieszył, dogonił go, po czym wysiadł ze swojego wielkiego, czarnego lexusa i zamienił rower nieszczęśnika w dzieło sztuki nowoczesnej przypominające nieco gniazdo kondora. Sprowokowany Riley wpadał w szał. Kiedy się go nie drażniło, był zwykłym osiłkiem. Od tamtej pory minęły jednak prawie trzy lata. Teraz nieustannie przypominał mi, jakich cudów udało mi się dokonać. Jego postępy dawały mi nadzieję na poprawę u Victorii. W głębi ducha byłem pewien, że któregoś dnia to ona z kolei natchnie mnie nadzieją dla następnego pacjenta, którego problemy będą mnie doprowadzać do rozpaczy. Skończyłem pracę wieczorem. Dwaj ostatni pacjenci byli mężczyznami koło trzydziestki i nie radzili sobie ze swoimi związkami. John Fry był gejem i pracował jako komputerowy kartograf, Tom Jenkins natomiast był heteroseksualnym strażakiem. Obaj przychodzili na terapię od niedawna i obaj nie robili wielkich postępów. Tego dnia przycisnąłem ich mocniej niż zwykle. Nie wiedziałem, skąd wzięła się ta agresja, ale i tak nie wpłynęło to na efekt sesji. Winą za to obarczyłem Victorie i przypomniałem sobie jeszcze raz, że zburzenie tej ściany będzie wymagało wyjęcia z niej wielu cegieł. John poprosił o dodatkowe spotkanie w następny weekend. Tom uprzedził, że zmiana w grafiku pracy może go zmusić do odwołania umówionego spotkania. Powiedział, że zadzwoni. Dostrzegłem w swojej pracy pewną symetrię. Noc była ciemna i bezksiężycowa. Kiedy zamykałem gabinet, Diane dawno już nie było. Powiedziała mi rano, że jedzie szukać domu z przyjacielem, agentem sprzedaży nieruchomości. Jednym ze skutków znajdowania się na liście seryjnego mordercy było zakłócenie dziennej rutyny. Czułem się, jakbym stracił przywilej robienia rzeczy przyziemnych i odruchowych. Każda czynność wymagała ode mnie zastanowienia się nad ewentualnym niebezpieczeństwem. Przypominało to mieszkanie w nawiedzonym domu, który za punkt honoru przyjął straszenie mnie na każdym kroku. Czy Diane zawsze zostawiała tylne drzwi otwarte? Nie. Tym razem jednak zostawiła. Musiałem cofnąć się i przeszukać cały budynek, żeby upewnić się, że nikt nieproszony nie dostał się do środka. Tydzień wcześniej wystarczyłoby zasunąć zasuwkę. Zanim wsiadłem do samochodu i zablokowałem drzwi, obszedłem go dookoła. Skrzywiłem się, przekręcając kluczyk w stacyjce, jakby skrzywienie się mogło osłonić mnie przed wybuchem bomby. W ciągu pierwszych kilku dni po pogrzebie Arniego dwa razy na kolanach zajrzałem pod swojego land cruisera, szukając ładunków wybuchowych. Przestałem to robić, kiedy przyznałem się sam przed sobą, że jeśli morderca nie oznaczył bomby napisem „dynamit” albo „C4”, nie odróżnię jej od katalizatora spalin. Lauren poszła na jakieś prawnicze spotkanie, na które nie miała ochoty, Sam pojechał na mecz ze szwagrem i siostrzenicą, a ponieważ w czasie przerwy obiadowej sprawdziłem, jak idzie Dresdenowi renowacja domu, miałem wieczór dla siebie. W normalnych okolicznościach byłbym zadowolony z kilku godzin samotności, teraz jednak moja paranoja działała na pełnych obrotach. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie mogło z tego wyniknąć nic dobrego. Wyobrażając sobie kamień nerkowy Sama, które to wyobrażenie przypominało Gibraltar przepychany przez słomkę, minąłem restaurację Nick-n-Willy’s i zatrzymałem się przy Sushi Zanmai, żeby kupić sushi na kolację. Kusiło mnie, żeby zjeść przy barze, ale poczucie winy spowodowane zostawieniem psa samemu sobie sprawiło, że pojechałem do domu. Włożyłem styropianowe pudełko do lodówki i zabrałem Emily na wieczorny spacer. Wciąż była zafascynowana bukietem woni miasta, dlatego też nasza przechadzka zajęła więcej czasu, niż przypuszczałem. Emily musiała obsiusiać niesamowitą ilość tajemniczych zapachów i wykazała przy tym przeczącą prawom logiki objętość pęcherza. Do domu wróciliśmy na skróty, przez stary cmentarz Columbia przy Dziewiątej Ulicy. Chociaż sam spacer nie był aż tak męczący, żeby serce zaczęło mi bić szybciej, to z pewnością sprawiło to przejście przez stuletni cmentarz w bezksiężycową noc ze świadomością, że ktoś dybie na moje życie. Sushi było niezłe. Nalałem sobie piwa i spróbowałem znaleźć coś ciekawego w telewizji. Nie udało mi się. Popatrzyłem na mecz hokeja, na którym był Sam, ale Avalanches wygrywali pięć do zera w drugiej tercji, więc to również szybko przestało mnie interesować. Odezwał się mój pager. Odebrałem wiadomość z poczty głosowej. Dzwonił Tom Jenkins, mój pacjent z dzisiejszego popołudnia. W następnym tygodniu wypadła mu dodatkowa zmiana, musiał więc odwołać albo przełożyć nasze spotkanie. Zapisałem w notesie, żeby zadzwonić do niego z pracy i ustalić nowy termin. Po kilkuminutowym namyśle spytałem Emily, czy powinienem zadzwonić do Sawyer i opowiedzieć jej o spotkaniu z Reggiem Loomisem. Uznałem, że jej milczenie oznacza „jasne, czemu nie?” Zadzwoniłem. Było zajęte. Przeczytałem notatkę, którą sporządziłem na temat Rileya Granta. Natychmiast pomyślałem o Reggiem Loomisie. To zestawienie pozwoliło mi dostrzec coś, co przez cały wieczór unosiło się tuż poza zasięgiem mojej świadomości. Obaj mieli ze sobą wiele wspólnego. Reggie powiedział mi, że za młodu był narwańcem i że wpędziło go to w kłopoty. Już samo to sprawiało, że przypominał Rileya z czasów, zanim przy pomocy terapii udało nam się wywabić z niego jego porywczość. Zacząłem się zastanawiać, jak Reggiemu udało się ugasić wewnętrzny ogień i z narwanego specjalisty od ochrony zamienić się w kulinarnego filantropa z piecem La Cornue. Kiedy drugi raz zadzwoniłem do Santa Barbara, Sawyer odebrała, zdyszana, po trzecim dzwonku. - Miałam przeczucie, że to ty. Tylko dlatego odebrałam. Jestem właśnie na bieżni. Normalnie nie odbieram, kiedy ćwiczę. Ciężko oddychała. - Zadzwonię później - powiedziałem. - Nie, nie. Jeszcze osiemdziesiąt trzy sekundy. Nie znoszę tego cholernego nachylenia bardziej niż biegania na czas. Co słychać? Nie spiesz się z odpowiedzią. Łatwiej mi słuchać, niż mówić. W ciągu osiemdziesięciu trzech sekund streściłem swoją wizytę u Reg-giego Loomisa i zasłyszane miejskie legendy o D.B. Cooperze. - Skończyłam - powiedziała Sawyer. - Skoro mowa o miejskich legendach, rozumiesz, o co chodzi z tymi endorfinami? Nigdy nie czułam się na haju po ćwiczeniach. Ani razu. Jestem tylko zmęczona, spocona i zdyszana. - Lubię ćwiczyć. Ale rzadko biegam. - Można się było tego spodziewać. Generalnie wywiad ci nie wyszedł? - Generalnie. Może wrócę i porozmawiam z nim jeszcze raz. Może będzie bardziej chętny do pomocy, kiedy sobie to wszystko przemyśli. A ty? Zaczekaj, chyba nie powinniśmy rozmawiać przez domowe telefony. - W porządku, sprawdziłam mój dom. - Co? - Mam sporo znajomości w policji. Kolega sprawdził, czy nie ma pluskiew. Jestem czysta. Zakładam, że ty też. W każdym razie, co do Chestera dobrze mi poszło. Naprawdę dobrze. Wiem, kim jest, gdzie mieszka i czym się zajmuje. Byłem pod wrażeniem. - To świetnie. Jak to zrobiłaś? Oddychała coraz spokojniej; przestała akcentować każde słowo spazmatycznym sapnięciem. - Federacja Szachowa Stanów Zjednoczonych. Z tego, co pamiętałam, wywnioskowałam, że Chester będzie jej członkiem. Znaleźć informacje nie było trudno. Mój znajomy prawnik też jest szachistą. Zadzwonił dla mnie do centrali federacji, podając się za kierownika turnieju i twierdząc, że jest winien Chesterowi pieniądze z wygranej. Chester nazywa się Victor Garritson i jest niezależnym konsultantem oprogramowania. Mieszka na pustyni pod Cave Creek w Arizonie. - To niedaleko Phoenix, prawda? - Bardzo dobrze. Tak. - Co teraz? - Chyba powinniśmy go odwiedzić. Myślę, że bez zapowiedzi. Zobaczyć, jaką zrobi minę, kiedy nas zobaczy. Mówiłeś, że masz wolne piątki, tak? Co robisz w ten? - Myślę, że lecę do Phoenix - odpowiedziałem. - Ja też. Co za zbieg okoliczności. Kiedy Lauren wróciła z prawniczego spotkania, wyglądała jak wygotowana jarzyna. Zapaliłem dwie świece, przygotowałem jej kąpiel i kolację po japońsku. Wyszła z kąpieli różowa, wdzięczna i pachnąca wanilią i jaśminem. Wszystko to sprawiło, że poczułem się szczęśliwy. Kiedy usiadła do jedzenia, opowiedziałem jej o rozmowie z Sawyer i jej odkryciach dotyczących Chestera, pomijając jego prawdziwe nazwisko. Spytałem, czy wybierze się ze mną do Arizony. - Mam w piątek rozprawę, kochanie. Nie mogę lecieć do Phoenix. - Są jakieś szansę na ugodę? - Pół na pół, ale wiesz, jak to jest. Możemy się dogadać na dziesięć minut przed rozprawą. - Cholera - zakląłem. - Dasz sobie radę - zapewniła mnie Lauren. Nie byłem pewien, co dokładnie miała na myśli. Dodawała mi otuchy w sprawie Chestera, czy komentowała moją zdolność do poradzenia sobie z burzą uczuć, którą obudziła we mnie Sawyer? - Jak ci poszło spotkanie? - spytała, zanim zdążyłem dowiedzieć się, jak jest naprawdę. - Z szefem tego pacjenta? - Było interesujące, ale niewiele się dowiedziałem. - Opowiedziałem jej o Reggiem Loomisie i piecu La Cornue, o jego działalności dobroczynnej i lukach w pamięci dotyczących byłych podwładnych. Wspomniałem też, że uważał sprawę D.B. Coopera za zagadkę bez rozwiązania. Teoria, że Cooper pracował w Rocky Flats, krążyła po fabryce jeszcze kilka lat po porwaniu. - Powiedział to w taki sposób, jakby stało się to ich główną rozrywką. Lauren uśmiechnęła się lekko. Bardziej zainteresowała ją kuchnia Loomisa. - Jestem zazdrosna. La Cornue z sześcioma palnikami? Ale bez blachy do ciastek? Na swoim chcę mieć blachę. Jestem uzależniona od naleśników. - Nie widziałem tam blachy. - Jaki miał kolor? - Niebieski. - Ja wolałabym zielony. Niebieski jest trochę krzykliwy, nie sądzisz? - Najwyraźniej nie poświęciłem temu tyle uwagi, co ty - dokuczyłem jej. - Może powinieneś. Ten twój pan Loomis wydaje się być miły. A to rozwożenie jedzenia to naprawdę wspaniała rzecz. - On sam uważa chyba, że to egoistyczne. Gotowanie. Uważa, że ma z tego więcej, niż daje innym. Zaczęliśmy łaskotać się stopami. - Wiesz, kiedy wróciłam do domu - powiedziała Lauren - byłam tak zmęczona, że chciałam tylko położyć się spać. Teraz nie jestem już tego taka pewna. - Naprawdę? - spytałem. - A na co masz ochotę? - Może zagramy w scrabble? Pochyliłem się i przesunąłem dłońmi po jej udach. - Może być scrabble. W piątek, w drodze na lotnisko, zatrzymałem się w Spanish Hills, żeby zobaczyć, jak idzie przebudowa naszego domu. Czapka, którą miał akurat na głowie Dresden, pochodziła z odległego zakątka na północ-no-wschodnim wybrzeżu Australii, zwanego Hook Island. Rozmawialiśmy o niej już wcześniej. Dresden nurkował kiedyś w tych rejonach Wielkiej Rafy Koralowej i przynajmniej trzy razy powiedział mi, że znów się tam wybiera tydzień po zakończeniu remontu u nas. - Robota pali nam się w rękach - wyjaśnił, pokazując mi fundamenty przybudówki i garażu powstającego przy północnej ścianie. - Kiedy tylko cement przyłapie, postawimy rusztowania i zbrojenie tak szybko, że nawet nie zauważysz. Wnętrze domu przeszło z etapu rozbiórki do etapu rekonstrukcji. Zarysy nowego rozkładu pomieszczeń nabierały wyrazistości, obrastając w przewody elektryczne i rury. Podnajęci przez Dresdena wykonawcy reprezentowali typowych budowlańców Boulder. Elektryk był potężnym mężczyzną z dre-dami i doktoratem z historii sztuki, a hydraulik inżynierem, który wrócił do zawodu, bo lubił taką pracę, ale wciąż ubierał się, jakby pracował w IBM. Tak, jak to robiłem przy każdym spotkaniu z Dresdenem, spytałem go o jakiekolwiek nowe ślady wtargnięcia. Tak, jak to robił za każdym razem, kiedy o tym rozmawialiśmy, zapewnił mnie, że nie mam się o co martwić. Uspokajanie klientów było jednąz wielu wrodzonych umiejętności Dres-dena. Dawno stwierdziłem, że byłaby z niego świetna niania. Ustaliłem z Sawyer, że przylecę na lotnisko Sky Harbor w Phoenix, wynajmę samochód i pojadę po nią na mniejsze lotnisko w Scottsdale. Powiedziała, że nie lubi lądować w dużych portach i że będzie mi łatwiej wynająć samochód w Sky Harbor niż jej w Scottsdale. Pocałowałem Lauren na do widzenia, życzyłem powodzenia na rozprawie i zebrałem kilka rzeczy, które chciałem wziąć do Arizony. Kiedy wychodziłem, Lauren zawołała mnie z kuchni. - Popatrz. Wskazała na telewizor. Niedaleko Kittredge szalał pożar lasu. - Tam mieszka Gary Hart, prawda? - spytała. - Tak? - Nie wiedziałem, gdzie mieszka Gary Hart, wiedziałem za to, że Kittredge leży dwadzieścia mil na północ wzdłuż Front Range, w kanionach na zachód od amfiteatru Red Rocks. Oznaczało to, że w Boulder, na Hill, nie grozi nam niebezpieczeństwo. Byłem za bardzo przejęty wyjazdem, żeby zastanawiać się nad tym, co zobaczyłem. - Mam nadzieję, że szybko go opanują. Mówili coś o ruchu lotniczym? Muszę lecieć. Przyjechałem na lotnisko na tyle wcześnie, że zdążyłem odpowiedzieć Lauren, która zadzwoniła na mój pager. Nie użyła naszego uzgodnionego sygnału awaryjnego, zdołałem więc utrzymać puls na poziomie dwucyfrowym. - Cześć, to ja - powiedziałem. - Co się stało? Już się za mną stęskniłaś? - Niezupełnie. Nie mówiłeś przypadkiem, że ten lekarz mieszka niedaleko Kittredge? Ten, który przyjmował pacjentów na ostrym dyżurze? Wiesz, ten, z którym rozmawiałeś w weekend. - Sheldon? Mieszka pod Morrison. - Kittredge jest pod Morrison, prawda? O, nie. O, cholera. - Nie myślisz chyba... - Nie... - Jezusie, mam nadzieję, że to zbieg okoliczności. Dowiedz się, ile będziesz mogła. Zadzwonię do ciebie z Phoenix, dobrze? Poczekaj, dam ci jego numer. Może uda ci się z nim skontaktować. - Przerzuciłem gorączkowo kilka kartek notesu i znalazłem numer. - Nazywa się Sheldon Salgado. Zapisałaś? - Tak - powiedziała cicho. Podyktowałem jej numer. Mój samolot wystartował o czasie i dotarł do Phoenix trochę wcześniej. Kiedy tylko wysiadłem, zadzwoniłem do Lauren, ale domowy numer był zajęty. Poczekałem kilka minut na lotnisku, mając nadzieję, że w CNN powiedzą coś o pożarze lasu w Kolorado. Zamiast tego ciśnienie skoczyło mi o piętnaście punktów, kiedy posłuchałem kłótni trzech kongresmanów i dwóch senatorów dowodzących, że tak naprawdę reforma finansowania kampanii wyborczych wcale nie jest konieczna. Chyba się przesłyszałem! Zadzwoniłem jeszcze raz do domu, ale nikt nie podniósł słuchawki. Lauren pewnie wyszła do pracy. Małym żółtym busem Hertza podjechałem po mój samochód. Nierzucający się w oczy ford czekał w umówionym miejscu. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że udało mi się nie zgubić w drodze do Scot-tsdale. Dojechałem tam na jedenastą trzydzieści, piętnaście minut przed oczekiwanym czasem lądowania Sawyer. Pożary lasu, nawet odległe, źle na mnie działają. Jeden z moich dobrych przyjaciół widział, jak w pożarze w Wyoming giną ludzie; blizny, jakie zostawiło na jego psychice to doświadczenie, nie pozwalały mu normalnie żyć. Słyszałem opowieść o tym pożarze z ust jego brata, a nawet przeleciałem się samolotem nad wypalonym szkieletem lasu. Wiele razy byłem między Kit-tredge i Morrison i nie miałem trudności z przypomnieniem sobie tamtejszych okolic, wyschniętych sosen i złotych krzewów. Miałem przed oczami domki jak z bajki i samotne chaty przy nieasfaltowanych drogach. Bez problemu potrafiłem też wyobrazić sobie, co może zrobić z tej górskiej enklawy jedna iskra i silny wiatr. Wszedłem do poczekalni terminalu Blue Skies Aviation, podszedłem do informacji i spytałem, czy wylądował już samolot pilotowany przez Sawyer Faire. Mężczyzna za kontuarem miał dopiero dwadzieścia parę lat, ale mimo młodego wieku już stracił większość włosów. Z wyszytego na koszulce polo napisu wywnioskowałem, że ma na imię Guy. Jego oczy miały niespotykany kolor jasnej czekolady. Uśmiechnąwszy się szeroko na powitanie, powiedział, że dziś rano lądowali tylko ci, co zwykle. Zaproponował, że spyta jeszcze kogoś na zapleczu i zniknął w przyległym biurze. Wrócił po chwili i powiedział, że Gloria sądzi, że moja przyjaciółka jeszcze nie przyleciała. Podziękowałem mu, znalazłem telefon i jeszcze raz zadzwoniłem do Lauren, tym razem do pracy. - Lauren Crowder - powiedziała dobrze mi znanym urzędowym tonem. Używała go, kiedy należało wynieść śmieci, albo kiedy przychodziła moja kolej obejścia domu w poszukiwaniu zakopanych zabawek Emily. Czasami używała go też, kiedy się kochaliśmy, w sytuacjach „już-prawie”. - To ja. - Obawiam się, że nie mam dobrych wieści. Ogień dotarł w pobliże jego domu. Nikt nie odbierał, kiedy dzwoniłam. W telewizji mówili, że pożar zaczął się koło trzeciej rano, więc on i jego rodzina... Mówiłeś, że ma rodzinę? - Tak. - Musieli być w domu, kiedy się zaczęło. O tej porze... Jeśli nie wyjechali z miasta, byli w domu. - Też mi się tak wydaje. Spaliły się już jakieś domy? - Wiadomości są niejasne. Powiedzieli, że zajęły się dwa budynki, cokolwiek to oznacza. A w pracy nie mogłam już oglądać telewizji. Jestem strasznie zajęta, przykro mi. Wiesz, ta sprawa dziś po południu. Prośba o ugodę jest tuż-tuż. Wszyscy kombinujemy, co zrobić, żeby to załatwić. - Nic sienie stało, spróbuję się czegoś dowiedzieć na miejscu. Może jest w pracy, może jego sekretarka w szpitalu coś wie. Posłuchaj, kochanie, masz przy sobie pistolet? Lauren zawahała się i ściszyła głos. - Będziemy się kłócić, jeśli mam? - Nie. - W takim razie mam. - To dobrze. Nie mogłem uwierzyć, że to powiedziałem. Czekając na przylot Sawyer, zadzwoniłem do gabinetu Sheldona Salga-do, ale odpowiedziała mi automatyczna sekretarka. Nie zostawiłem wiadomości. Potem zadzwoniłem do Sama. Był w domu. Opowiedziałem mu o swoich obawach co do Salgado i jego domu w kanionach pod Kittredge. Spytałem, czy mógłby się czegoś dowiedzieć kanałami policyjnymi. - No jasne. Dobrze, że mogę coś zrobić, bo już dostaję kota z nudów. Gdzie mogę do ciebie dzwonić? - Nie możesz. To ja zadzwonię. Za pół godziny może być? - Będę już coś miał. Lauren jest bezpieczna? - Przed chwilą z nią rozmawiałem, jest w pracy. Ma przy sobie glocka. - To dobrze. Ciągle czekam, aż zaczniesz brać lekcje. - Myślę o tym, Sam, naprawdę. - Zadzwoń. Odłożyłem słuchawkę, odwróciłem się i spojrzałem na czubek łysiejącej głowy Guya. Podłoga za kontuarem musiała być trochę wyżej niż reszta poczekalni, a Guy jakieś piętnaście centymetrów niższy, niż początkowo sądziłem. Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy, co przy jego wzroście przyszło mu bez trudu. - Wie pan może, jakim samolotem leci pana przyjaciółka? - Tak. To beechcraft, chyba bonanza. Przyleciała? - Na wieży toczy się właśnie rozmowa, która chyba pana zainteresuje. Proszę za mną. Poszedłem za nim do biura na zapleczu, gdzie za stalowym biurkiem siedziała kobieta w wieku Guya. Przeglądała zamówienia. Miała sięgające do ramion kręcone blond włosy. Słuchawka, którą trzymała w ręce ginęła w masie loków gdzieś w okolicach jej ucha. Uśmiechnęła się do mnie, błyskając zębami i ostrym końcem ołówka wskazała krzesło. Guy nie usiadł. Kobieta odłożyła bez słowa słuchawkę i wstała. - Cześć, mam na imię Gloria. - Podkręciła głośność radia ustawionego na częstotliwość wieży. - Właśnie rozmawiałam z wieżą. Mają tam beech-crafta bonanzę B-36, sygnał wywoławczy pięć-sześć fokstrot. Mówi to panu coś? Ma problem z przednim podwoziem i kazali mu kołować nad lotniskiem. Myśli pan, że to może być pana przyjaciółka? - Co to za problem? - spytałem, mając nadzieję, że nie oznacza to tego, czego się obawiałem. - Przednie podwozie nie chce się wysunąć - wyjaśnił Guy. - O, mój Boże. - Ma dużo paliwa. Spróbuje kilku sztuczek, żeby je opuścić. - A jeśli się jej nie uda? Pełne wargi Guya zamieniły się w różową kreskę. - Obawiam się, że będzie musiała obetrzeć sobie brzuch. - Co oni mówią? - Nie byłem w stanie wyłapać sensu rozmowy dobiegającej z małego głośnika. Gloria słuchała przez chwilę. - Rozmawiają z learjetem podchodzącym do lądowania. To nie pana przyjaciółka. - To samolot Berta. Ląduje tu regularnie - dodał Guy. - Nie mają zamiaru pokryć pasa pianą albo czymś w tym rodzaju? Przygotować się na jej przyjęcie? Czy ktoś wezwał ambulans? - Zrobić panu kawy? - spytała Gloria słodkim głosem. Starała się nie mówić protekcjonalnym tonem. - Chwilę potrwa, zanim to wszystko się uspokoi. Prawdopodobnie uda jej się opuścić podwozie. Pomyślałem o Samie i Sheldonie Salgado. - Nie, muszę jeszcze gdzieś zadzwonić - powiedziałem. - Proszę mnie zawołać, jeśli coś się zmieni, dobrze? - Oczywiście - odparła Gloria. - Może jednak napije się pan kawy? Sama ją zrobiłam, a jestem niezła. Guy się zaczerwienił. - Jasne. Napiję się, dziękuję. Sam odebrał, zanim usłyszałem dzwonek w słuchawce. - Alan? - Tak. Masz coś? - Rozmawiałem z zastępcą szeryfa, moim przyjacielem. Spaliły się dwa domy, sześć innych jest w niebezpieczeństwie. Pali się po obu stronach głównej drogi, tuż pod Kittredge. Uważają, że to podpalenie. - Jezu. Jakieś ofiary? - Żadnych na pewno, ale to duży pożar. Mój kumpel mówi, że panuje straszne zamieszanie. Próbują wyciągnąć mieszkańców i dowieźć tam strażaków. - Nie wiem, czy to ma związek z pożarem, Sam, ale Sawyer ma problemy z samolotem. Kołuje właśnie nad lotniskiem. Nie może wysunąć podwozia. - Jaja sobie robisz? - Nie. W głosie Sama usłyszałem pewność, że nie będę się z nim spierał. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, pojadę zobaczyć, co u Lauren. Nie mam akurat nic lepszego do roboty. Jeśli morderca chciał sprawić, żebym czuł się, jakbym całkowicie stracił kontrolę nad swoim życiem, świetnie mu to wychodziło. Mojemu koledze dziewięćset kilometrów ode mnie groziła śmierć w pożarze lasu, a kilkaset metrów nad moją głową w uszkodzonym samolocie krążyła moja była kochanka. Jedną z podstaw psychoterapii jest zasada, że jeśli chcesz wiedzieć, co dana osoba próbuje ci przekazać, zwróć uwagę na to, w jaki nastrój wprawia cię jej zachowanie. Tym razem nie było to trudne. Ten facet chciał, żebym wiedział, jak to jest czuć się całkowicie pozbawionym kontroli nad tym, co się dzieje dookoła. Chciał, żebym czuł się bezbronny. Bezradny. Chciał, żebym wiedział, że może zabrać mi wszystko, co zechce. W tej chwili myślałem tylko o jednym - czy chciał, żebym czuł żal? Czy zamierzał zabić Sawyer i Sheldona? Modliłem się, żeby tak nie było. Wiedziałem bowiem, że jeśli chce ich zabić, Sawyer nie ma szans na opuszczenie podwozia. Wiedziałem, że jeśli chce śmierci Sheldona, Sheldon leży już prawdopodobnie zwęglony w ruinach swojego domu. Zrozumiałem, że w swoich wyobrażeniach przypisuję mordercy niemal nadludzkie możliwości. Jego istnienie odbierałem jak obecność jakiegoś złego bóstwa, szatańskiej siły. Wydawał mi się niepokonany. Wyszedłem przed terminal i spojrzałem w niebo. Guy pokazał mi, która z przesuwających się w górze kropek to samolot Sawyer. Zapewnił mnie, że ma mnóstwo paliwa. Miałem ochotę powiedzieć „co z tego?” Zupełnie, jakby pocieszał mnie, że ktoś, kto ma właśnie atak serca, cieszy się dobrym apetytem. Gloria została w środku, dzieląc uwagę między to, co działo się na wieży i - na moją prośbę - wiadomości CNN. Poprosiłem, żeby zobaczyła, czy mówią coś o pożarze lasu w Kolorado. Była tak miła, że nawet nie spytała, dlaczego. Pager zawibrował na moim biodrze. Zapomniałem, że to najnowsze osiągnięcie techniki ma roaming, co oznaczało, jak wyjaśnił mi sprzedawca, że można było mnie złapać wszędzie. Zastanawiałem się wtedy, czy to dobrze, czy źle. Numer na wyświetlaczu należał do biura prokuratora okręgowego w Bo-ulder. Dzwoniła Lauren. Pobiegłem do telefonu i oddzwoniłem do niej. - Sam powiedział mi właśnie o Sawyer. Wszystko w porządku? - Ciągle jest w górze. Widać ją. - Można coś zrobić? - Podobno w samolocie jest ręczny układ awaryjny, jakaś korba, która pozwala opuścić podwozie. Właśnie tego próbuje. - W takim razie kto pilotuje samolot? Nie pomyślałem o tym. - Chyba autopilot. Wiadomo coś o pożarze? O Sheldonie? - Nie. Sam czeka na telefon. Rozmawia właśnie z moją sekretarką i czeka, aż zadzwonią do niego na komórkę. - Ściszyła głos. - Alan, martwię się o jego zdrowie. Czy on na pewno powinien to robić? To nie jest dla niego za duży stres? - Nie wiem, ale wydaje mi się, że wyrzucenie go od ciebie byłoby jeszcze bardziej stresujące, i to dla was obojga, niż... - Poczekaj chwilkę. Dzwoni jego komórka. Chyba właśnie się czegoś dowiedział. Przez długą minutę słyszałem tylko grającą w tle muzykę. Potem odezwał się Sam, a Lauren mu odpowiedziała. Znów Sam. - Jego dom to jeden z tych, które się spaliły - powiedziała Lauren. - Dom Sheldona to jeden z dwóch pierwszych, które się zajęły. Poczułem ciężar winy. Czy to ja doprowadziłem tego bydlaka do Sheldona Salgado? Przecież byłem taki ostrożny. - Ofiary? - Sam, znaleźli jakieś ciała? - spytała Lauren. - Nie wie - powiedziała do mnie. - Tylko wzruszył ramionami. Kiedy odłożyłem słuchawkę, cofnąłem się w myślach o kilka dni i poczułem, jakby znów na moją głowę spadała tamta krokiew. Wychodząc na zewnątrz i podchodząc do Guya, próbowałem otrząsnąć się z tego uczucia. Guy stał tyłem do mnie, twarzą na północ. Poprosiłem go, żeby jeszcze raz pokazał mi samolot Sawyer. Wyciągnął rękę w kierunku drobinki zawieszonej między czystymi chmurami a malowniczymi grzbietami gór. Nie udało mi się jej dostrzec. Pokazał jeszcze raz, a ja spróbowałem podążyć wzrokiem za jego palcem. Z oddali dobiegło mnie wycie syreny, po chwili drugie. Przyszło mi do głowy, że to pogotowie i straż pożarna jedzie na lotnisko, żeby przygotować się na lądowanie Sawyer. Kiedy wreszcie udało mi się dostrzec jej samolot, zmówiłem cichą modlitwę w nadziei, że cała ta sprawa skończy się dla niej tak, jak dla mnie obsunięcie krokwi, że Sawyer uchyli się przed ciosem, tak jak udało się to mnie. - Kiedy rozmawiał pan przez telefon - powiedział Guy - pana przyjaciółka poinformowała wieżę, że, hmm, nie udało się. Nie udało jej się opuścić podwozia korbą. System nie zadziałał. Poczułem, że uginają się pode mną kolana. - Czyli będzie próbować siadać? - spytałem. Chciałem, by ten moment jak najbardziej się odwlókł. - Jeszcze nie. Dzwonią do FBO Sky Harbor i do producenta. Może ludzie w Beech będą mieli jakieś pomysły. Miałem zapytać, co to jest FBO, kiedy usłyszałem, że woła mnie Gloria. Odwróciłem się i zobaczyłem, że trzyma otwarte drzwi prowadzące z poczekalni na lądowisko. Była to moja pierwsza okazja, żeby zobaczyć ją inaczej niż za biurkiem. Miała niewiarygodnie krótką plisowaną żółtą spódniczkę i najpiękniejsze nogi, jakie w życiu widziałem. Dłonią przytrzymywała rozwiewane przez wiatr włosy. - To wieża - zawołała. - Kontroler mówi, że ona chce z panem rozmawiać. Pana przyjaciółka z samolotu. Przełączy częstotliwość, będzie mógł pan z nią porozmawiać przez nasze przenośne radio. Guy i ja wbiegliśmy do środka. Gloria wróciła za biurko. Próbowałem wyjaśnić sobie, dlaczego zrobiły na mnie takie wrażenie jej nogi, które teraz zniknęły pod czarną metalową spódnicą biurka. Nie udało mi się. Patrzyłem, jak ustawia częstotliwość radia na sto dwadzieścia dwa koma siedemdziesiąt pięć i wyrwałem je z jej ręki, kiedy tylko ją do mnie wyciągnęła. - Jakość może nie być najlepsza - ostrzegła. - Proszę wcisnąć ten guzik i mówić. Miała rację. - Sawyer, to ty? - Alan? Boże, jak dobrze słyszeć twój głos. Gdyby był tu mój tata, powiedziałby, że wpakowałam się w niezłą kabałę. W głośniku trzeszczało. Sekundę zajęło mi zrozumienie, co powiedziała. - Podwozie nie chce się opuścić? - Na razie nie. Jeśli to on to zrobił, to zrobił to dobrze. - Nie mów tak. To ma cię tylko przestraszyć. - I działa. - Przepraszam, nie usłyszałem. - Powiedziałam, że to działa. Boję się. - Ile paliwa ci zostało? - Dwadzieścia minut, pół godziny. - Wiesz, że możesz go posadzić. Możesz. Odrapiesz tylko trochę spód. - Nie martwię się o spód, tylko o to, że zaryję śmigłem. Wtedy zrobi się nieciekawie. - Dasz sobie radę. - Nie miałem pojęcia, co trzeba zrobić, żeby uniknąć zarycia się śmigłem. Obawiałem się, że wszystko, co udało mi się zrobić, to wrażenie psychologa, który stoi obok ringu i kibicuje w jakimś psychologicznym pojedynku. - Wiesz co? Tu na górze czas wolniej płynie, a to wszystko przypomina mi ten wypadek na oddziale. Pacjenta Arniego z nożem. Pamiętasz? Moją pierwszą myślą, którą zachowałem dla siebie, było to, że Travis, pacjent Arniego ze scyzorykiem, był żałosnym amatorem w porównaniu z tym, kto załatwił podwozie samolotu Sawyer. - Oczywiście, że pamiętam, ale tym razem chyba ci nie pomogę. Świetnie dasz sobie radę sama. - Dzięki za zaufanie - powiedziała z sarkazmem. Myślałem, że doda coś jeszcze, ale tego nie zrobiła, a mnie nie przychodziło do głowy nic, co nie zabrzmiałoby banalnie. - Obawiam się, że czas na mnie - przerwała ciszę Sawyer. - Sprawdzę, czy ludzie z fabryki Beechcrafta w Wichita mogą mi coś poradzić. Chciałabym wiedzieć, dlaczego nie działa ręczny system awaryjny. Hej, tak czy inaczej, widzimy się za pół godziny, prawda? - Liczę na to - powiedziałem. Zdawałem sobie sprawę, że okoliczności wymagają ode mnie powiedzenia czegoś ciepłego i siłą woli zwalczyłem impuls, by powiedzieć Sawyer, że ją kocham. Uznałem, że to echo z przeszłości. - Do widzenia - powiedziała Sawyer. Guy wyszedł na lądowisko razem ze mną. Czekaliśmy, wpatrzeni w niebo, obserwując, jak szara plamka, którą był samolot Sawyer, powoli rośnie, a potem zmniejsza się, kiedy zawraca. Raz czy dwa zupełnie straciłem ją z oczu. Myślałem wtedy, że samolot wybuchł albo zniknął w tajemniczy sposób, ale nie dawałem tego po sobie poznać, wstrzymując jedynie oddech do chwili, kiedy słońce znów zabłysło na metalu i szkle, a ja zauważałem w oddali kształt skrzydeł. Gloria dołączyła do nas po kilku minutach. Zanim usłyszałem, jak podchodzi, poczułem zapach jej perfum. Stanęła między Guyem a mną, trochę z tyłu. - Wieża chciała wysłać ją na Sky Harbor albo Williams, ale będzie musiała lądować tutaj. Zresztą na Sky Harbor pas startowy blokuje samolot UPS z pękniętą oponą. Mobilizują właśnie sprzęt ratowniczy, żeby dojechał tu na czas. Co jeszcze mogłoby pójść nie tak? - Jak to będzie wyglądać? - spytałem. - Kiedy już wyląduje? Gloria dotknęła mojej ręki. - Większość takich sytuacji kończy się dobrze. Sporo zależy od wiatru. Od rana wieje tak jak teraz. Przy spokojnym powietrzu... A tak swoją drogą, jest doświadczona? - Chyba tak, nie jestem pewien. Lata bardzo często. To jej własny samolot. - To dobrze. Zakładając, że ma doświadczenie, przy spokojnym powietrzu powinna wylądować bez problemów. Będzie tylko musiała uważać, by utrzymywać dziób w górze, żeby... - ...żeby śmigło nie zetknęło się z pasem. - Tak. - Powiedziała mi o tym, kiedy rozmawialiśmy przez radio - wyjaśniłem. - Co będzie, jak zawieje wiatr? Mały dwumiejscowy górnopłat zaczął toczyć się na pas startowy obok nas. Ostry warkot jego silnika przerwał naszą rozmowę. - To cessna - krzyknął mi w ucho Guy. - Sto pięćdziesiątka. Nie taka, jak samolot pana przyjaciółki. Jej jest znacznie większy i ma skrzydła na dole. Gloria zaczekała, aż mały samolot się oddali i odpowiedziała na moje pytanie. - Przy bocznych wiatrach lądowanie jest trudniejsze. Z wciągniętym podwoziem ma zdecydowanie mniejszy margines błędu, ponieważ przy lądowaniu śmigło znajduje się o wiele bliżej ziemi. Rozumie pan? Kiwnąłem głową. - Dobrze, że będzie miała prawie puste zbiorniki. Ryzyko pożaru na wypadek, gdyby cokolwiek, wie pan, poszło nie tak, będzie mniejsze. Kontrolerzy wezwali na wieżę kilku starszych instruktorów, żeby pomogli jej zejść na ziemię. Pod koniec w ogóle wyłączy silnik. - Jest tam Tom? - spytał Guy. - Na wieży? Gloria kiwnęła głową. - Tom to nasz główny instruktor - wyjaśniła. - Uczył nas latać. Jest niezły. Guy przytaknął i spytał Glorię o innego pracownika lotniska, który spóźniał się do pracy. Kiedy odpowiadała, moje myśli znów powędrowały do Sawyer. Chociaż nigdy nie widziałem jej bonanzy, leciałem kiedyś małym samolotem. Wyobrażałem sobie, jak siedzi w ciasnej kabinie z wysoką owiewką, a łopaty śmigła tną powietrze przed nią w idealnie okrągłe plastry. Przez telefon nie robiła wrażenia przestraszonej. Zastanawiałem się, czy bardzo się boi. Gloria ruszyła w stronę drzwi poczekalni, ale zatrzymała się w pół kroku. - Och, przy okazji, w telewizji nie było nic na temat tego pożaru w Kolorado. Przykro mi. - Położyła mi rękę na ramieniu. - Dzięki, że pani patrzyła. Guy ruchem głowy wskazał na niebo. - To pana dziewczyna? - spytał. - Ta kobieta w samolocie? Potrząsnąłem głową. - Nie - odpowiedziałem. - Po prostu stara znajoma. A Gloria? - spytałem, żeby podtrzymać rozmowę. - Pan i ona...? Roześmiał się. Razem popatrzyliśmy w niebo. Po minucie zza szklanych drzwi wybiegła Gloria. Jej plisowana spódniczka i blond włosy podskakiwały w jednym rytmie. - Skończyło jej się paliwo! - krzyknęła. - Ląduje na wyłączonym silniku. - Skończyło jej się paliwo? Zdawało mi się, że powiedziała, że ma dużo paliwa! Co się stało, do cholery? - Nie wiem. Byłam w środku i słuchałam wieży kontrolnej, a ona nagle spokojnym głosem oznajmiła, że traci moc. Tom uważa, że wskaźniki poziomu paliwa muszą być uszkodzone. - Co teraz? - Będzie musiała lądować z wyłączonym silnikiem - powiedziała Gloria. - Co oznacza... - Co oznacza, że w tej chwili leci szybowcem. - Jej samolot będzie szybował bez problemów? - Tak. Już to kiedyś robiła, ćwiczyła lądowania bez silnika. Wszyscy ćwiczyliśmy. To część szkolenia. - Ale nie bez podwozia? - Nie. Nie ma żadnego doświadczenia w lądowaniu bez silnika i bez podwozia. To dla niej zupełna nowość, ale przynajmniej nie musi się już martwić o śmigło. - Dlaczego nie? - Bo nie będzie się kręcić. Przedtem, kiedy miała moc, musiałaby wyłączyć silnik, kiedy tylko zaczęłaby podchodzić do lądowania, żeby łopaty przestały się kręcić. Teraz nie musi się o to martwić. Musi się tylko modlić, żeby żadna z nich nie zatrzymała się na godzinie szóstej. - Bo wtedy zaryje? - Tak - powiedziała Gloria. - Wtedy zaryje. Łopata będzie na pewno wystawać pod kadłubem. Moje serce wściekle tłoczyło krew do arterii. Szumiało mi w uszach. Czułem, jak rośnie ciśnienie w moich żyłach. Miałem napięte mięśnie i byłem gotowy na spotkanie z przeciwnikiem. Czułem, że mogę walczyć z tysiącem potworów. Ale tak naprawdę mogłem tylko stać i patrzeć. - Gdzie wyląduje? - spytałem. - Tam - wskazał ręką Guy. - Na dwudziestym pierwszym. - Kiedy? - W każdej chwili. Chciałbym tam być. Na pasie, żeby widzieć, jak będzie lądować. Możemy tam podjechać? - Nie na pas - powiedziała Gloria. - Możemy przejechać pod Desert Aviation. Jest zaraz po prawej stronie pasa do kołowania. Od nich będzie lepiej widać jej podejście. - Dobry pomysł - powiedział Guy. - Pójdę po ciężarówkę. Wcisnęliśmy się do wnętrza małego pikapa nissana z wymalowanym na drzwiach logo Blue Skies Aviation i pojechaliśmy gęstwiną asfaltowych pasów w kierunku biur i hangarów Desert Aviation. Założyłem, że to główny konkurent Blue Skies. Guy zatrzymał ciężarówkę na parkingu, z którego nie było widać pasa. Pobiegliśmy za róg budynku. Stało tam w rządku sześcioro pracowników czekających na rozwój wydarzeń. Oni też słuchali rozmów wieży. Kilku mężczyzn uznało pojawienie się Glorii za ciekawsze niż lądowanie Sawyer. Jeden z nich uśmiechnął się do niej. Wydawało się, że tego nie zauważyła. - Tam na górze to jeden z waszych? - zapytał. - Nie - odpowiedziała, nawet na niego nie patrząc. - My go tylko przyjmujemy. Pilot to dziewczyna tego pana. - Wskazała na mnie i obdarzyła uśmiechem, na którym tak zależało tamtemu mężczyźnie. Nie poprawiłem jej. Kraksy samochodowe wydają się dziać w zwolnionym tempie. Katastrofy samolotów, jak się okazuje, naprawdę takie są. Przypomniało mi się nagranie DC-10 koziołkującego po polu kukurydzy w Sioux City i fascynujący zapis lądowania boeinga 747, któremu prawie udało się siąść na brzuchu tuż przy plaży na wyspie niedaleko wybrzeża Afryki. Mechanik Desert Aviation, którego zainteresowanie Glorią ani trochę się nie zmniej szyło, podszedł bliżej. Na szyi miał zawieszoną lornetkę. Żeby zrobić wrażenie na dziewczynie, wziął na siebie komentowanie lądowania Sawyer. Jego kolega zajął się ubarwianiem. Mechanik podniósł lornetkę do oczu. - Okay, właśnie robi nawrót do podejścia. Na moje oko jest jakąś milę stąd. - Nie, nie aż tyle. Jest za nisko? - Nie. - Jeśli leci za nisko, już po niej. - Nie leci za nisko. - Ciągle nie ma podwozia? - Ciągle nie ma podwozia. Gloria nachyliła się do mnie. - Chyba jest trochę za nisko - szepnęła mi do ucha. - Niedużo, ale trochę. Na jej miejscu chciałabym być trzydzieści metrów wyżej. - Co to znaczy? Być trochę za nisko? - Gdyby miała włączony silnik, nic by to nie znaczyło. Otworzyłaby po prostu przepustnicę i odzyskała wysokość. Ale niech pan pamięta, że ona szybuje. Jeśli mam rację, będzie potrzebowała pomocy wiatru, żeby dolecieć do pasa. Nie podobało mi się to, co właśnie usłyszałem. - A jeśli nie będzie miała korzystnych wiatrów? - Wtedy nie doleci. Spadnie w krzaki. Nie ma tam żadnych przeszkód, ale teren jest nierówny, a do takiego lądowania potrzebny jest gładki. - Zmrużyła oczy i spojrzała w górę. - Teraz jednak musi zwalczyć pokusę podniesienia dzioba w górę, bo w ten sposób zacznie tylko szybciej opadać. Uznałem, że to nie pora, by uczyć się praw rządzących lotem. Chciałem wiedzieć, dlaczego podniesienie dzioba samolotu miałoby go ściągnąć w dół, ale nie zapytałem. - Tor lotu jest w porządku - powiedział pierwszy mechanik. - Nieprawda. Mówię ci, że leci za nisko - stwierdził jego kolega pesymista. - Nie jest za nisko. - Zobaczysz. Kątem oka dostrzegłem przed wieżą samochód strażacki. Sto metrów za nim stał z włączonym silnikiem ambulans. Przed nim, osłaniając dłońmi oczy, czekało dwóch sanitariuszy. Gloria lekko dotknęła mojej ręki. Jej delikatność przypomniała mi o wpatrywaniu się w niebo nad pasem numer dwadzieścia jeden. - Jest nad autostradą - powiedział pierwszy mechanik. - Za daleko. Leci trochę za nisko. Miałeś rację, ty mały zasrańcu. Mały zasraniec radośnie klepnął kumpla w ramię. Gdyby jakiekolwiek pieniądze zmieniły przy tym właściciela, zabiłbym jednego z nich. - Nie idzie jej aż tak źle - szepnęła do mnie Gloria. - Wciąż ma szansę załapać się na koniec pasa. Proszę, Panie, pchnij ją w górę, jeden mały powiew ciepłego powietrza. Proszę. Proszę. Teraz dokładnie widziałem samolot. Pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłem uwagę, było położenie łopat śmigła. Żadna nie zatrzymała się na godzinie szóstej, choć również nie na ósmej i czwartej; może na trzeciej trzydzieści i siódmej trzydzieści. Ile jej brakowało? Nie byłem w stanie tego stwierdzić, ale widziałem wyraźnie, że leci jakieś dwadzieścia pięć metrów nad ziemią i szybko opada. Skrzydła podskakiwały w górę i w dół, a ogon wyglądał, jakby wychylał się trochę w bok. - To ona to robi? Dlaczego tak wychyla ogon? - Leci bokiem - powiedziała Gloria. - Pamięta pan, co mówiłam o bocznych wiatrach? Próbuje utrzymać się na wprost pasa. - A wysokość? Gloria ścisnęła mnie za rękę. - Bardzo bym chciała, żeby była trochę wyżej. Wypowiedziała te słowa bardzo cicho. Niemal jak modlitwę. Samolot leciał siedem metrów na ziemią, a od początku pasa dzieliło go co najmniej sto. Sawyer nie miała szans. - Czasami tutaj, na pustyni, czuje się to tuż przed dotknięciem ziemi - powiedziała Gloria, jakby czytając w moich myślach. - Ciepło bijące od gruntu podbija do góry. Tylko tyle potrzebuje. Małego podbicia przez bogów słońca. Słonecznego popchnięcia. Przypomniałem sobie, że muszę oddychać. - Tam! Spójrzcie! - zawołał Guy. - Trochę podskoczyła! Ku mojemu zdziwieniu też to dostrzegłem. Zobaczyłem efekty działania niewidzialnej ręki, która delikatnie podniosła samolot o dwa metry, może o trzy. Widać było wyraźnie, że Sawyer zmaga się z drążkiem sterowniczym. Skierowała dziób w dół, potem jeszcze raz. Wychyliła ogon w lewo. - Jeszcze jedno - poprosiła Gloria. - Potrzebuje jeszcze jednego podbicia. I stało się. Tym razem podskoczyła wyżej, na co najmniej trzy metry. Nagle dziób jej samolotu znalazł się nad krańcem pasa. Wszyscy zaczęli wiwatować. Oprócz mnie. Czekałem na iskry i zgrzyt i modliłem się, żebym nie zobaczył, jak łopaty śmigła ryją asfalt. Wtedy wszystko się nagle skończyło. Ciężarówka strażaków i ambulans popędziły w stronę samolotu, tłum wiwatował, a Gloria obejmowała mnie i powtarzała, że Bóg jest tak dobry, tak dobry. Dotarło do mnie, że wibruje mój pager. Nagle przyszło mi do głowy pytanie, czy Sheldon Salgado podziela zdanie Glorii co do boskiej łaskawości. Bonanza zatrzymała się ze zgrzytem i spoczęła żałośnie na środku pasa. Drzwi kabiny od strony pilota otworzyły się, a Sawyer wyszła ze środka, stanęła na skrzydle i pomachała. Do mnie. Zacząłem iść w jej stronę. Nikt mnie nie zatrzymywał, zacząłem więc biec. Sanitariusze dotarli do niej pierwsi, strażacy zaledwie kilka sekund później. Przepchnąłem się przez tłumek rosnący szybko wokół samolotu i mocno objąłem Sawyer. - Świetna robota - powiedziałem. - Niesamowite lądowanie. - Nie jestem pewna - powiedziała mi do ucha. - Cieszę się, że tu jesteś. Chyba potrzebny mi lekarz. Ktoś za mną twierdził głośno, że to niesamowite, że uszkodzenia są niewielkie. Może samolotu, pomyślałem. Mój pager znów zawibrował. Dwadzieścia minut później Sawyer została przy swoim samolocie z Gu-yem i głównym mechanikiem Blue Skies Aviation, a ja poszedłem do poczekalni dowiedzieć się, kto i dlaczego do mnie dzwonił. Na wyświetlaczu pagera widniał numer komórki Sama. - Alan? Gdzieś ty, do cholery, był? Nie dostałeś moich wiadomości? - Dostałem, ale mieliśmy tu straszny cyrk, Sam. Sawyer na szczęście nic sienie stało. Jestem pewien, że ktoś uszkodził samolot. Niezła robótka. Wszędzie pełno odcisków palców naszego zamachowca. - Niedosłownie, prawda? Nie można go z tym powiązać? - Nie, tak tylko gadam. Niedosłownie. - Ja nie mam takich dobrych wieści. W domu tego lekarza znaleziono trzy ciała, ale były za bardzo zwęglone, żeby je zidentyfikować. - O, Boże. - Tak. Przykro mi. Potrzebowałem trochę czasu, żeby właściwie zareagować na śmierć Shel-dona. Na razie wypełniał mnie gniew i poczucie winy. Był też strach. - Dobrze się czujesz? - spytałem Sama. - Ja? W porządku. Ale mnie nikt nie próbuje zabić. Martwię się o was. - Jak Lauren? - Zdenerwowała się, ale jest silna, wiesz o tym. Jest teraz na konferencji, pewnie próbuje wyciągnąć jednego z tych typów, których przyskrzyniłem. Jest tam z nią cała gromada prawników. Chyba trochę się dookoła niej pokręcę, może odwiedzę w domu, wiesz. Upewnię się, że jest bezpieczna. - Dzięki, Sam. - Słuchaj, wieczorem będziesz w domu, prawda? Jesteśmy umówieni na poranny spacer? - Jasne. Nie mogę się doczekać. Jak dieta? - Nie pytaj. Sawyer nalegała, żeby pomimo awarii samolotu trzymać się pierwotnych planów i pojechać do Cave Creek na spotkanie z Victorem Garritso-nem, alias Chesterem. Kiedy wyjeżdżaliśmy z lotniska, wciąż przekonywałem ją, że powinniśmy przyjąć karty, jakie rozdał nam los i polecieć - samolotami linii pasażerskich - do domów. - Nic nie wskórasz, używając karcianych porównań. Pamiętaj, to moje terytorium. Poza tym nie lubię, jak się mnie straszy. - To nie było zastraszenie, tylko próba morderstwa. - Nie jestem przekonana. - Chwileczkę. Zgadzasz się, że Chester, D.B. albo ktokolwiek inny uszkodził twój samolot? - Sprawdzaliśmy. Mechanik i ja - niezły jest, tak przy okazji. Nic nie znaleźliśmy. Żadnych dowodów, że był to sabotaż. - A co? Zbieg okoliczności? Przecież nie mogłaś wysunąć podwozia, a wskaźnik pokazywał zły poziom paliwa. Przykro mi, ale twoje zaprzeczanie przekracza wszelkie granice, Sawyer. Bardzo ostrożnie złożyła mapę. - Jedną z podstawowych zasad medycyny, Alan, i ty to wiesz, jest to, że rzadkie rzeczy zdarzają się rzadko. Będę to traktować jak zwykłą awarię, dopóki nie zobaczymy dowodów, że było inaczej. - Popukała palcem mapę. - Następna w lewo. Jedziemy na północny wschód. Skręciłem w następny zjazd w lewo. - Widziałeś kiedyś szulera w akcji? Takiego naprawdę dobrego? Kogoś, kto może wziąć kartę z wierzchu talii, albo spod spodu, albo ze środka, a ty wiesz, że to zrobił, ale tego nie widzisz i nie masz pojęcia, jak tego dokonał? - Tak. Widziałem jednego na HBO. - Nie wiedziałem, do czego zmierza ta rozmowa. - Co wtedy myślałeś? - Byłem pod wrażeniem. Mówił, że ma zamiar coś zrobić, a ja i tak nic nie widziałem. O co chodzi? - Nie rozumiesz? Chester albo D.B., albo ktokolwiek to jest, jest tak samo sprytny. Wiemy, że oszukuje, ale jest w tym tak dobry, że nie możemy go na tym przyłapać. Jaki z tego wniosek? Taki, że nie możemy grać z nim w karty, bo zawsze, ale to zawsze, to on będzie miał w ręce wszystkie asy. A my nie będziemy wiedzieli, jak to zrobił. - Dajesz mi argumenty do ręki, Sawyer. Tym bardziej powinniśmy jechać do domu. Natychmiast. - Nie spotkawszy się z panem Garritsonem? Nie ma mowy. Alan, razem mamy trzydzieści kilka lat doświadczenia klinicznego. Połowę czasu, kiedy nie śpię, spędzam w towarzystwie socj opatów, czyli skazańców albo ich prawników. Będziemy wiedzieli. Będziemy wiedzieli, jeśli to on, Alan. Robienie czegoś takiego wymaga wyjątkowych cech, gigantycznej arogancji, absolutnej pewności siebie. Oszukiwać wiedząc, że cały świat patrzy i wie, że nie może cię złapać na oszustwie. Chcę spojrzeć Garritsonowi w oczy i zobaczyć, czy to ma. Taką właśnie arogancję. - Tylko tyle chcesz zrobić? - Nie wierzysz mi? Nie odpowiedziałem. Skierowałem taunusa na prawy pas i zjechałem na podjazd pierwszej restauracji, jaką zauważyłem. - Jestem głodny - powiedziałem. - Oho. Nasza kelnerka mogłaby być młodszą siostrą Glorii z lotniska - miała kręcone blond włosy i nogi do samej szyi. Sawyer zamówiła colę i grzanki z dżemem, a ja śniadanie, za jakie Sam mógłby zabić. Sawyer też zauważyła, że kelnerka jest podobna do Glorii. - Bliźniaczka naszej kelnerki, ta dziewczyna z lotniska, leciała na ciebie. - Leciała na mnie? O czym ty mówisz? - Ta z plisami i nogami. - Gloria. - Tak, Gloria. Gdybyś tylko szepnął słówko... - Uważasz, że znasz się na takich sprawach? - Tak. Kiedy cię pierwszy raz spotkałam, kiedy zobaczyłam, jak wchodzisz na przyjęcie u Mony, poczułam to samo. Byłam na twoje skinienie. - Nie pokazałaś tego po sobie. - Ty nie skinąłeś. - Byłem trochę onieśmielony. - Szybko ci przeszło. Obawiałem się, że się czerwienię. - Jestem szczęśliwym mężem wspaniałej kobiety. Nie szukam okazji. Sawyer uśmiechnęła się nieśmiało, wzruszyła ramionami i podniosła brwi. Chciałem wiedzieć, o co jej chodzi, ale jeszcze bardziej zależało mi na zmianie tematu. - Kiedy powiedziałem, że jestem głodny, na autostradzie, dlaczego powiedziałaś „oho”? - Ponieważ kiedyś, kiedy chciałeś poważnie porozmawiać, zawsze próbowałeś to robić przy jedzeniu. Tak samo było w zeszłym tygodniu w Vegas. Ja chciałam pograć, ty jeść. Kiwnąłem głową. To było ciekawe spostrzeżenie. Musiałem przyznać, że tkwiło w tym ziarenko prawdy. - Tym razem chyba masz rację. - W drobnych sprawach z reguły miewam rację. - Tylko w drobnych? - Niestety. - Pociągnęła łyk coli. - Jest coś, o czym musimy porozmawiać - powiedziałem. - Wygląda na to, że Sheldon Salgado nie żyje. Zginął dzisiaj rano. Czekałem na jej reakcję. Powoli opuściła powieki i zamknęła oczy. W ich zewnętrznych kącikach zebrały się pojedyncze łzy, a jej ramiona odrobinę się uniosły. Sięgnąłem nad stołem, wyjąłem z jej dłoni czerwony, plastikowy kubek z colą i splotłem jej palce z moimi. Jedna łza spłynęła po jej policzku i zatrzymała się w kąciku ust, druga spadła na kolana. - Co się stało? - spytała. Nie „co on mu zrobił?” Opowiedziałem jej o okolicy, w której mieszkał Sheldon, o nocnym pożarze i o tym, że Sam zadzwonił do mnie z wiadomością, że znaleziono trzy ciała. - Trzy? - Tak powiedział mój przyjaciel. Sawyer chciała porozmawiać o trzecim z nich. - Spotkałeś kiedyś jego córkę? Córkę Sheldona? Urodziła się w pierwszym tygodniu drugiego roku jego stażu. Sheldon i Susie nazwali ją Olivia. - Nie, nie spotkałem jej. Nie byłem z Sheldonem tak blisko. Teraz miałaby ile, szesnaście lat? - Jakoś tak. Jeśli jeszcze żyje. Spojrzała przez okno. Kierowca osiemnastokołowej ciężarówki próbował wcisnąć się z naczepą w ciasne miejsce na parkingu. - Była wspaniałym dzieckiem - powiedziała Sawyer głosem wypranym z emocji. - Nie zasłużyła na śmierć. Olivia. - Wiem - powiedziałem. Które wspaniałe dziecko zasługuje na śmierć? Sawyer potrząsnęła głową i rozpłakała się. Myślałem, że będzie łkać przez chwilę, ale jej opanowanie zniknęło i rozpłynęła się w rozpaczy. Ukryła twarz w dłoniach i nie mogła przestać płakać. Klienci restauracji spojrzeli na mnie z nienawiścią. Podobna do Glorii kelnerka patrzyła takim wzrokiem, jakby chciała wydłubać mi oko ołówkiem. Zrozumiałem, że wszyscy myśleli, iż właśnie rzuciłem Sawyer. W oddali dostrzegłem niewyraźną, niczym za gęstą mgłą, ironię losu. Sawyer nie dała się odwieść od zamiaru pojechania do Cave Creek i obejrzenia Victora Garritsona. Była pewna, że potrafiłaby rozpoznać zamaskowanego mordercę w tłumie ludzi na przyjęciu. - Codziennie rozmawiam z mordercami. Będę wiedziała, czy to on, po kilku minutach. Następna w lewo, już prawie jesteśmy na miejscu. Skręciłem w lewo. Opłakiwanie śmierci Sheldona Salgado i jego rodziny urwało się tak samo nagle, jak się zaczęło. Jej zachowanie po naszym pospiesznym śniadaniu przypominało mi chwile z czasów naszego szkolenia, kiedy chciała utrzymać między nami emocjonalny dystans. Nie zachowywała się powściągliwie ani ozięble, ale w jej głosie nie było zaproszenia, a w uśmiechu zachęty. Nie mówiła mi, żebym sobie poszedł. Mówiła, żebym został dokładnie tam, gdzie byłem. Żebym patrzył pod nogi. - Wiesz, on się zmienia na naszych oczach, Sawyer. Ten człowiek, ten morderca, którego szukamy. - Co masz na myśli? Jak kameleon? - Nie. Myślałem bardziej o zmianie na gorsze, nie kamuflażu. Traci cierpliwość. Ten pośpiech mnie martwi. Kiedyś zaplanowanie morderstwa zajmowało mu dwa lata albo więcej. Teraz uderza w Sheldona i ciebie jednocześnie. To dość radykalna zmiana. Musi być pod jakąś presją. Skąd ten pośpiech? Myślę, że zaczyna się robić niedbały. Musimy wykorzystać zmiany w stanie jego umysłu. - Tym bardziej powinniśmy zobaczyć się z Garritsonem i zbadać stan jego umysłu osobiście. - O co ci chodzi? Myślałem, że jedziemy do Cave Creek, żeby „obejrzeć” Garritsona. Jak to „zobaczyć się z nim”? - Semantyka - powiedziała, potrząsając mapą. - Następna w prawo, to jego ulica. Victor Garritson mieszkał na placu przyczep kempingowych o nazwie Red Sky Mobile Home Village. Sam plac i przyczepy były zadbane, ale lata ich świetności minęły co najmniej dekadę temu. Red Sky nie było nowoczesnym osiedlem; było polem kempingowym, które zapewniało marginalne warunki ludziom, którzy pracowali i żyli na marginesie. Nie było tu ogromnych ekskluzywnych domów na kołach, przed frontowymi drzwiami nie stały lśniące fordy expedition. Red Sky składało się z kilku tuzinów przyczep, mnóstwa kurzu i piachu, kilku sporych oleandrów i paru drzew, które z pewnością wolałyby rosnąć gdzie indziej. Victor mieszkał pod numerem sto trzy. Sawyer prowadziła do jego przyczepy, jakbyśmy w nocy zrobili tu rekonesans. Zatrzymałem taurusa dwa miejsca przed domem Garritsona i przyjrzałem się jego miejscu zamieszkania. Przyczepa musiała stać w tym miejscu już dość długo. Kiedyś była bia-ło-niebieska, ale pustynne słońce zamieniło karaibski lazur aluminiowej karoserii w blady błękit taniego papieru toaletowego. Jeden jej koniec całkowicie zasłaniały oleandry, drugi zaś zastawiał duży, brązowy ford ecoline. Pokrywająca go rdza wskazywała, że większość czasu spędził poza Arizoną, w miejscu, gdzie klimat był bardziej wilgotny. Do drzwi przyczepy zamiast schodków prowadziła opuszczana rampa z wypłowiałych od słońca cedrowych desek. Kompresor klimatyzacji głośno buczał. - Jest w domu - powiedziała Sawyer. Nie paliły się żadne światła. - Klimatyzacja? - Tak. - Jeśli był wczoraj w Santa Barbara i robił coś przy twoim samolocie... Jeśli był w Kittredge o trzeciej rano, podpalając las dookoła domu Sheldona, to udało mu się naprawdę szybko wrócić. - Nie latałam od dwóch dni, więc kto wie, kiedy i czy w ogóle ktoś ruszał mój samolot. A ty bez problemu przyleciałeś tu z Kolorado. On też mógł. Poza tym może ma własny samolot, jak ja. - A może to nie on. - Chodźmy się dowiedzieć. Zgasiłem silnik i wysiadłem z samochodu. Pustynny upał uderzył mnie niczym cios otwartą dłonią w twarz. Sawyer wydawała się nie zwracać na niego uwagi. Zdecydowanie weszła na drewnianą rampę, nie okazując strachu. Ledwie zdążyłem do niej podejść, kiedy zaczęła łomotać do drzwi. Po dziesięciu czy piętnastu sekundach usłyszeliśmy odpowiedź. - Odpoczywam - warknął ktoś w środku. - Idźcie sobie. Cokolwiek sprzedajecie, ja tego nie chcę. Cokolwiek byście chcieli, ja tego nie mam. Sawyer znów załomotała. - Zostawcie mnie w spokoju, do cholery. Jeszcze raz. - Co, do... Cholera, za chwilę. W tym momencie zacząłem żałować, że nie mamy żadnego planu. Walenie bez zapowiedzi do drzwi seryjnego mordercy nie było z naszej strony najmądrzejsze. Zrozumiałem, że tym razem również jedynie towarzyszę Sawyer w tym, co robi. Przypomniały mi się koktajle podczas gradowej burzy i poczułem się nieswojo. Znów ściągała na siebie ogień. Jakim cudem zawsze dawałem się zepchnąć na tak bierną pozycję? - Sawyer - powiedziałem, próbując słabo zaprotestować. - Wiesz, nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. - Nie pozna nas. Nie martw się. - Co chcesz zrobić z... - Ćśś. Oczekiwałem podświadomie na grad kul z półautomatu, które przebiwszy aluminiową karoserię przyczepy, przetną mnie i Sawyer na pół, jak strzępy perforowanego papieru. Kiedy mnie uciszyła, wydało mi się, że usłyszałem z wnętrza jęk, a po nim sapanie. Po mniej więcej minucie klamka się przekręciła, a drzwi otworzyły z taką siłą, że Sawyer niemal spadła z rampy. Złapałem ją za ramię i podtrzymałem. W środku było ciemno; wszystkie zasłony zaciągnięto w obronie przed upałem. Zaglądanie tam przypominało patrzenie w głąb jaskini. Nie widziałem tego, kto otworzył nam drzwi. - Na dole, idioto - rozległ się głos. Opuściłem wzrok i zobaczyłem zarys sylwetki mężczyzny na wózku inwalidzkim. Jedno ramię opadało mu o jakieś piętnaście centymetrów; całe ciało przechylało się w tę stronę. Miał na sobie brudną przepoconą koszulkę bez rękawów, a na głowie czapkę bejsbolową. Nie widziałem tego dobrze w ciemnościach, ale wydawało mi się, że widnieje na niej logo Arizona Diamondbacks. Sawyer była tak samo zaskoczona jak ja. - Dzień dobry - powiedziała niepewnie. - Szukamy pana Victora Garrit-sona. Czy to pan? - Nie. Jestem Christopher Reeve i przygotowuję się do filmu o kalece na polu przyczep. Kim jesteście, do cholery? - Jestem Anton Faire - odparła bez zająknienia Sawyer. Natychmiast skojarzyłem, że Anton to jej drugie imię i panieńskie nazwisko jej matki. - A czego pani chce, Anton Faire? Przyszła pani w sprawie moich rachunków? Proszę, niech panie bierze, ile pani chce. Proszę się nie martwić, mam ich dużo. A może mam wesprzeć chore dzieci? Wyznam pani smutną prawdę - nie wychodzi mi nawet wspieranie samego siebie. Niech się zastanowię, o co jeszcze mogłoby pani chodzić? Wiem. Na pewno przyszła pani zrobić mi masaż. Mam cholerną nadzieję, że jest pani tak elastyczna jak ładna. Jest pani? - Otworzył szeroko usta, czekając na odpowiedź. Przydałby mu się dentysta. - Szybciej, szybciej. Chciałbym się dowiedzieć, czy robi pani też dobrze ręką? Jestem jednym z tych dziwaków, którzy wolą to od obciągania. Niektóre robią, niektóre nie. Nie życzę sobie żadnego moralizo-wania, chcę tylko dotyku kobiety. - Przerwał i wzruszył opadniętym ramieniem wpatrzony w Sawyer. Mnie zupełnie ignorował. - Nie? W takim razie poddaję się. Czego chcecie, do cholery? Proszę, nie mówcie tylko, że chcecie porozmawiać o Jezusie. Jak tylko zaczynam rozmawiać o Jezusie... Nie, to nie jest dobry pomysł. - Opuścił jedną rękę na koło wózka i pogrążył się w rozmyślaniach. Najwyraźniej o Jezusie. - Czyja was skądś nie znam? - powiedział w końcu bez przekonania. Sawyer zmieszała się i zaczerwieniła. - Nie wiedziałam, że jest pan na wózku - powiedziała. Jego odpowiedź była gorzka i okrutna. Mlasnął językiem. - Ja też czasami o tym zapominam. Chodzę po domu, biegam na automatycznej bieżni, robię przysiady, zajmuję się różnymi rzeczami, a potem mówię do siebie ups, znów się zapomniałem, lepiej wrócę na wózek. Nie możesz udawać, że nie jesteś kaleką, Vic. Sawyer spojrzała na mnie i w głąb ciemnego wnętrza przyczepy. - Panie Garritson, pomyliliśmy się. Nie powinniśmy tu przyjeżdżać. Przepraszamy za najście. - Czyli nici z laski? Lecę do drzwi i nawet małego dotknięcia? Odrobina kobiecej ręki. To wszystko. Jestem szybki, to nie potrwa długo. - Zaczął jedną ręką grzebać przy pasku. Druga leżała bezwładnie wzdłuż jego boku. - Do widzenia, proszę pana - powiedziała Sawyer. - Przepraszam za kłopot. - Teraz jestem panem. To niedobrze. Kiedy zaczynają mówić „proszę pana”, nici z rozbieranki. Kiedy odchodziliśmy, słyszałem jego śmiech. - Wrócisz - chichotał. - Już tu kiedyś byłaś. - To chyba nie on - powiedziała Sawyer dwa lub trzy kilometry dalej. - Nie. - Dotknąłem jej dłoni opartej na krawędzi fotela. - Chyba nie. Nie miała zamiaru rozwodzić się nad niepowodzeniem. Chciała wiedzieć, co dalej. - Musimy znaleźć D.B. i jednocześnie zacząć wymyślać innych kandydatów. Ja wolałem wyciągnąć wnioski z porażki. Jako detektyw czułem się podrzędnym amatorem. - Myślę, że to nie nasza liga. Uważam, że powinniśmy zająć się raczej przekonywaniem FBI. - Będą chcieli nazwisk, Alan. Wszystkich, którzy byli na oddziale. - Może jedyne wyjście to nieetycznie przeżyć? Alternatywąjest umrzeć z dumą, że nie złamało się zasad. - Nie zapominaj o Eleanor Ward. - Wspomniałaś o niej już drugi raz. Dlaczego ona jest taka ważna, Sawyer? Odwróciła wzrok i spojrzała za okno. - Bo jest przykładem tego, co się stanie, jeśli ujawnimy nazwiska. - Zacisnęła usta i zmrużyła oczy. - I dlatego, że tak dużo mnie nauczyła. - Co to znaczy? - Nie - powiedziała. - Nie powinnam była o tym mówić. Przepraszam. - Proszę. Potrząsnęła głową. Jej opór nie wydawał się obliczony na sprowokowanie mnie, ale te kilka minut na rampie Victora Garritsona nadszarpnęło moją cierpliwość. - Dość tego, Sawyer. Moje życie zależy od ciebie, a twoje ode mnie. Nie zatajaj przede mną rzeczy, które mogą być ważne. - Ty też to robisz. Popełniłem błąd i dałem jej powód, żeby rozwinęła tę myśl. - Co to ma znaczyć? - Ty też masz uczucia, ale o nich nie mówisz. Nie powiedziałeś prawie nic o swojej żonie. - O żonie? A co Lauren ma wspólnego z tym wariatem? - Powiedziałeś, że jesteś szczęśliwym mężem... ale coś mi mówi... nie wiem... że to nie jest cała prawda. Nie miałem ochoty na tę rozmowę. - Rany boskie, o czym ty mówisz? - Myślę, że wciąż coś do mnie czujesz. To, co powiedziała, poważnie mnie zaniepokoiło. Co więcej, mogła mieć rację. - Nie oszukuj się. Jeśli wyczuwasz z mojej strony jakieś napięcie, to wynika ono z sytuacji. Nie chodzi o nas. Przyznaję, czekałem piętnaście lat, żeby się dowiedzieć, co się między nami stało i wciąż chcę wiedzieć, dlaczego odeszłaś w taki sposób. Zabrałaś ze sobą sporą część mnie. Może chcę to odzyskać. - Co? Mnie? Czy swoją godność? - Chcę wiedzieć, dlaczego zniknęłaś. Potrząsnęła głową. - Nie mogę. - Czego nie możesz? - Zatrzymaj samochód - powiedziała zdecydowanym tonem. - Proszę, zatrzymaj go! - Ostatnie dwa słowa prawie wykrzyczała. Zjechałem na pobocze. Sawyer natychmiast wyskoczyła z samochodu i ruszyła w stronę, z której przyjechaliśmy. Poszedłem za nią. Jak zwykle. - Co ty wyprawiasz? - spytałem. - Nie wiem. Idę. Obok nas przemknęła ciężarówka z naczepą. - Gówno prawda! - zawołałem, przekrzykując ryk diesla. - Zawsze dobrze wiesz, co robisz. Odwróciła się gwałtownie. - Nareszcie gniew. - O to ci chodziło? Chcesz, żebym się wściekł? W porządku. Zraniłaś mnie. Zaufałem ci, a ty mnie odrzuciłaś. Oczywiście, że byłem wściekły. - Byłem? - spytała, oddalając się ode mnie tyłem. - Czy ja kiedykolwiek... Czyja cię zachęcałam? Kiedykolwiek? Czyja chciałam, żebyś mnie potrzebował? - Jej głos brzmiał obco, pogardliwie. - Nie. To nie byłam ja. Lubiłam twoje towarzystwo. To wszystko. - Bzdura! Podobało ci się, że byłem twoim popychadłem. Podobało ci się, że znosiłem twoje fochy! Prychnęła. - Nie obwiniaj mnie za swoją słabość. Mimo wszystkich ostrzegawczych znaków, jakie ci dawałam, opierałeś się na mnie, aż upadłeś, a mnie nie było w okolicy, żeby pomóc ci wstać. To nie moja wina. Nie wiń mnie. - Nie winie ciebie, winie siebie. To nie usprawiedliwia tego, co zrobiłaś, Sawyer. Uciekłaś. Wiedziałaś, że cię kochałem i uciekłaś. - Nie prosiłam, żebyś był za mnie odpowiedzialny. A ty nie wiesz nic o mojej ucieczce. Nic. - Nie, nie pytałaś, czy możesz potrzymać moje serce, ale one pękają, kiedy sieje upuści. Ty upuściłaś moje. Odwróciła się i energicznie ruszyła w głąb pustyni. - Nie wiesz - krzyknęła przez ramię, kiedy odeszła już na co najmniej trzydzieści metrów. - Oczywiście, że nie wiem - odkrzyknąłem. - Nigdy nic mi nie mówiłaś. Nie powiedziałaś mi nawet, że miałaś męża. - Nie oceniaj mnie. Niczego ci nie obiecywałam. - Czy to reguła? Jeśli niczego nie obiecujesz, wtedy nikt nie może być rozczarowany? Nie podobają mi się takie reguły. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zgodził się grać według nich. Odwróciła się do mnie z rękami wspartymi na biodrach. W jej włosach lśniły promienie słońca. Zostawiła ciemne okulary w samochodzie, ale mimo tego nie mrużyła oczu. Podszedłem do niej na dziesięć metrów, zanim znów się odezwała. - Chciałam uwierzyć, że można mnie kochać, ale nie potrzebować. Ty byłeś moim królikiem doświadczalnym. Zatrzymałem się. - Chyba wtedy nie zdałem testu. Dzisiaj też bym go nie zdał. - Tak - powiedziała. - Nie zdałeś. - W jej głosie nie było pogardy. Był smutek. - Ciągle tego chcesz? Szukasz kogoś, kto będzie cię kochał, ale nie będzie od ciebie niczego chciał? - Nie, „chciał” - wyszeptała. - Potrzebował. - Nie rozumiem. Opuściła głowę, tak że nie widziałem jej twarzy. - Chcę po prostu przestać się tak bardzo bać. Z wdziękiem usiadła w pyle i zaczęła płakać. Podszedłem i objąłem ją. Też płakałem. Trochę starych łez, trochę nowych. Za Sheldona, za Sawyer, za mnie. Zrozumiałem, że nie wiem, o co jej chodziło. Chciała przestać bać się tego, co działo się teraz, czy przeszłości? Nie spytałem. Podobało mi się siedzenie na piasku i obejmowanie jej. Pocieszanie. Wreszcie wróciliśmy do samochodu, głównie po to, by schronić się przed żarem. Zanim wsiadłem do środka, rozejrzałem się dookoła. Chciałem mieć pewność, że na tym pustkowiu nie zatrzymał się żaden inny samochód. Swoją paranoję okazywałem już zupełnie jawnie. Zanim ruszyłem, pozwoliłem chwilę popracować klimatyzacji. Dziesięć sekund później na moim biodrze zawibrował pager. Spojrzałem na wyświetlacz. Znów numer komórki Sama. - To mój przyjaciel. Ten detektyw z Boulder. Muszę znaleźć telefon. Sawyer wyjęła z torebki swój. - Proszę. - Możesz wykręcić? - Podałem jej pager, żeby widziała numer. - Kierunkowy trzysta trzy. Wystukała numer i podała mi telefon. - Gdzie jesteś? - spytał Sam. - Kiepsko cię słyszę. - Wracamy do Phoenix. - Jak poszło? - Powiedziałeś mi kiedyś, że eliminowanie podejrzanego w śledztwie to postęp. Jeśli tak jest, to zrobiliśmy postępy. Chester odpada. - To chyba źle. - Co nowego u was? - Nic w sprawie twojego znajomego czy pożaru. Identyfikacja ciał potrwa przynajmniej dzień, ale u Lauren wszystko w porządku. Wpadnę do niej do domu, jak tylko skończy pracę. Dzwoniłem, żeby ci powiedzieć, że Custer i Simes wracają do Boulder. Mówią, że dzisiaj wylądują w Denver i że chcą się z tobą spotkać tak szybko, jak się da. Pytają, czy wiesz, jak znaleźć Sawyer. - Aty... - Udawałem głupiego. Wracasz wieczorem do domu? - Cały czas mam taki plan. Muszę wrócić do Phoenix i zobaczyć, na który samolot zdążę. - Zadzwoń, jak już będziesz wiedział. Przekażę Custerowi i Simes. - Nie wiesz, czego chcą? - Rozmawiałem z doktor Simes, nie z Custerem. Gdybym chciał urządzić piknik, ta kobieta nie powiedziałaby mi, jaka ma być pogoda. Na razie. Rozłączyłem się i oddałem telefon Sawyer. - Custer i Simes chcą się z nami spotkać. Dziś wieczorem w Boulder. - Wiedzą, że jestem z tobą? - Sam im nie powiedział. Co nie znaczy, że nie wiedzą. - Spojrzałem na nią. Miała zamknięte oczy i opierała się o zagłówek. - Jak ci się podoba pomysł powrotu do Kolorado? - Nie wiem. Nie byłam tam, odkąd... Byłem ciekaw odkąd. Nie naciskałem jednak za mocno. - Nie wiedziałem, że nie wróciłaś. Złe wspomnienia? - Moje złe wspomnienia nie mają nic wspólnego z Denver. Nie wróciłam z twojego powodu. Nie chciałam stawać z tobą twarzą w twarz. Nie chciałam widzieć, jak cię zraniłam. Nie chciałam przechodzić przez to, przez co właśnie przeszłam. Nie chciałam musieć przepraszać. - Nie przeprosiłaś - powiedziałem cicho. Spojrzałem na nią i zobaczyłem dołeczek w jej brodzie. - Nie byłam jeszcze w Kolorado. - Czy to znaczy, że jedziesz? - Nie wiem, co myśleć o spotkaniu twojej żony. - To dobrze. Ja nie wiem, co ona myśli o spotkaniu z tobą. - A ty? - Pomyślmy. Narada z dwójką byłych agentów FBI w sprawie jakiegoś dupka, który chce mnie zabić. Spotkanie żony z byłą kochanką. Jak dla mnie zapowiada się miły, bezstresowy dzień. Uśmiechnęła się. Pomyślałem, że trochę za słodko. Przejechałem jeszcze kilometr lub dwa, zanim zdałem sobie sprawę, że nie odpowiedziała na moje pytanie o Eleanor Ward. W samolocie do Denver o szóstej piętnaście nie było dwóch wolnych miejsc obok siebie. Ja siedziałem w ostatnim rzędzie przy oknie, a Sawyer tuż przy wyjściu, pośrodku. Było mi to na rękę. Potrzebowałem czasu, żeby wszystko przemyśleć. Zaskoczyło mnie, że pomyślałem o Eleanor Ward. Kiedy pod koniec listopada osiemdziesiątego drugiego przyjęto ją na Ósmy Wschodni, była jeszcze dzieckiem. Oficjalne akta przeczyły temu stwierdzeniu; według karty była dziewiętnastolatką, studentką pierwszego roku Uniwersytetu Denver z ostrą utratą wagi i wycofaniem. Nie wyglądała jednak na swój wiek. Była za stara na oddział dla niepełnoletnich, jednak emocjonalnie brakowało jej dużo do dorosłości. Eleanor-Elly-miała długie jasne włosy, z przedziałkiem z boku, spływające falami za ramiona. Ciągle ich dotykała, trzymając albo przesypując między palcami z takim samym rozpaczliwym uczuciem, jak dziecko trzymające kocyk albo lalkę. Była biała jak ściana; niebieskie oczy odcinały się jasno od upiornej bladości wymizerowanej twarzy. Kiedy spotkałem japo raz pierwszy na zebraniu społeczności, mierzyła metr sześćdziesiąt pięć lub siedem i ważyła, przypomniałem sobie, czterdzieści i pół kilo. Miała na sobie sięgającą do kostek sukienkę, która może nawet kiedyś na nią pasowała. Wtedy jednak równie dobrze mogła założyć namiot. Skuliła się na krześle, tak że włosy obramowały jej twarz jak szal. Miała bardzo precyzyjny i jaskrawy makijaż. Na twarzy, w miejscach, gdzie na pewno kiedyś tego nie potrzebowała, namalowała złudzenie policzków. Jej wargi były tak pełne, że wydawały się kpić z reszty ciała. Nie straciły nic ze swojej ponętności. Tego samego dnia na obchodzie urządziliśmy burzę mózgów na jej temat. My, stażyści i praktykanci, zlekceważyliśmy jej depresję i nalegaliśmy, by skoncentrować się na ewidentnej anoreksji. Dyskutowaliśmy na temat najnowszych metod leczenia zaburzeń jedzenia i prosiliśmy personel pielęgniarski, żeby pomógł nam opracować plan radzenia sobie z jej stosunkiem do odżywiania. Susan Oliphant, ordynator oddziału, przez dobre dwadzieścia minut pozwoliła nam upajać się naszą niewiedzą, zanim przypomniała, że nasz kolega Sheldon Salgado przysłał Eleanor Ward z ostrego dyżuru nie tylko z powodu jej utraty wagi, ale też depresji i wycofania. Susan uśmiechnęła się ciepło do Sawyer i powiedziała, że wierzy, że wkrótce wszystko będzie jasne. - Nie daj się zwieść zaburzeniom odżywiania, Sawyer - przestrzegła. - To fascynujący element, ale tylko element. Trzy dni później Sawyer poprosiła, żebym przeprowadził test jej młodej pacjentce. Psychoterapia, powiedziała mi sfrustrowana, nie dawała efektów i nie wiadomo było, co nie pozwala nawiązać porozumienia. Sawyer martwiła się zwłaszcza o ukryte problemy organiczne albo zaburzenia myślenia. Sprawę komplikował dodatkowo fakt, że Elly nie pozwalała szpitalowi skontaktować się z jej rodziną w New Haven, by poinformować ich o hospitalizacji i wypytać o przeszłość dziewczyny. W ciągu najbliższych dni nie miałem zupełnie okienek, ale Sawyer błagała, żebym przeprowadził te testy najszybciej, jak się da. Udało mi się znaleźć dwie godziny wieczorem, o ósmej trzydzieści i tyle samo następnego dnia, o tej samej porze. Tylko wtedy miałem trochę czasu. Zrobiłem to, ponieważ Sawyer mnie poprosiła, a ja łatwo jej ulegałem, ale również dlatego, że Elly mnie pociągała. Nie seksualnie. Jej seksualność znik-nęła wraz z zapasami tłuszczu. Z psychologicznego punktu widzenia jednak przebywanie w towarzystwie Eleanor Trammell było bardzo cielesne, przejmujące i obiecujące. Pierwszego wieczoru, przez pierwszą godzinę rozmawialiśmy, zdawałoby się, głównie o nierozmawianiu. Powiedziała mi, że jej lekarka ją przeraża. Że doktor Sackett jest niecierpliwa i napastliwa. Wyglądało na to, że Sawyer przypomina jej matkę. Kiedy zasugerowałem to Elly, wyglądała na zaszokowaną. To, że fenomen przeniesienia - traktowanie osoby pozostającej w jednej relacji, jakby posiadała cechy kogoś będącego w zupełnie innej - był zupełnie widoczny dla kogoś z zewnątrz nie oznaczało, że tak samo zdawał sobie z niego sprawę ten, kto tego przeniesienia dokonywał. Elly powiedziała mi, że w przeciwieństwie do Sawyer jestem miły. Po pierwszej godzinie rozmowy spytała, czy nie mógłbym być jej lekarzem. Podczas drugiej godziny zakończyliśmy pierwszy etap psychologicznego testowania, WAIS. Następnego dnia powiedziałem Sawyer, że iloraz inteligencji Elly wynosi sto dwadzieścia siedem i że wyniki podtestów nie wskazują na żaden ukryty problem organiczny. Wyjaśniłem, że będę wiedział więcej po baterii projekcyjnej, ale nie sądziłem, że znajdę dowody zaburzeń myślenia. Opowiedziałem o wywiadzie przeprowadzonym przed testem i zasugerowałem, że w terapii może wystąpić problem przeniesienia. Być może, dodałem delikatnie, problem przeniesienia dotyczy nie tylko Elly. Sawyer otworzyła usta, żeby się bronić, ale tego nie zrobiła. Nie wiedziałem, dlaczego tak się dzieje, ale psychoterapeuci często instynktownie zaprzeczają, że jakiekolwiek ich problemy mogą być przeszkodą w budowaniu zależności psychoterapeutycznej. Ja również nie byłem w tym względzie bez winy. Spytałem Sawyer, jak zawodowiec zawodowca, o co może chodzić. Powiedziała, że nie wie, ale że cokolwiek to jest, ona też nie czuje się z tym dobrze. Wykręcała się trochę, ale przyznała w końcu, że mogę mieć rację co do przeniesienia. Powiedziała, że porozmawia na ten temat z Susan Oliphant, swoją przełożoną. Następnego wieczoru o ósmej trzydzieści, kiedy skończyłem układać materiały potrzebne do przeprowadzenia testów projekcyjnych, Elly zapytała, co zrobiłem doktor Sackett. Powiedziałem, że nic, że tylko opowiedziałem jej, o czym rozmawialiśmy poprzedniego wieczoru. Elly powiedziała, że między nią a jej lekarką jest już inaczej. Zupełnie inaczej. Że wreszcie mogła opowiedzieć Sawyer, co wydarzyło się w New Haven. Opowiedziała jej wszystko. I zjadłam dzisiaj kolację, powiedziała. Nie wszystko, prawie połowę. W porządku, może jedną trzecią. Ale dużo więcej niż przez ostatnie kilka tygodni. Spytałem, czy chce mi o tym opowiedzieć. O New Haven. Nie, uśmiechnęła się. Nie chciała. Jeszcze nie. Najpierw jednemu lekarzowi, dopiero potem drugiemu. Skończyliśmy testy w półtorej godziny. Poszedłem do domu i przed położeniem się do łóżka podliczyłem Rorschacha. Głęboka depresja, którą spodziewałem się znaleźć w testach Eleanor, nie istniała. Napotkałem tylko ślady stóp rozpaczy i głębokie, nie do usunięcia blizny po przygnębieniu. Elly Trammell uciekła jednak w jakiś sposób najczarniejszym cieniom swojej depresji, a jej reakcje na kleksy wykazały, że po klęsce udało jej się przeprowadzić uporządkowany odwrót. Stewardesa zapytała, czy mam ochotę na jeszcze trochę orzeszków. Nie przypominałem sobie, żebym zjadł już dwie paczki, ale na blacie przede mną leżały niezbite dowody w postaci papierków i łupin. Uśmiechnąłem się, ale odmówiłem. Przede mną Sawyer szła w kierunku ogona samolotu, do toalety. Światło zachodzącego słońca rozjaśniało lewą stronę jej twarzy, odbijało się od warg i podkreślało opaleniznę długiej szyi. Pod bawełnianą bluzką kołysały się piersi. Nie patrzyłem na to obojętnie. Przeszła obok, jakby nie widziała, że na nią patrzę, ale musnęła palcami moje włosy. Usłyszałem, jak kilka metrów za mną otwierają się i zamykają drzwi toalety. Wyjąłem telefon z oparcia środkowego fotela, wsunąłem w szczelinę kartę kredytową i wykręciłem numer do domu. Lauren nie była zaskoczona, kiedy dowiedziała się, że Sawyer przyjedzie ze mną do Boulder. Sam opowiedział jej, co się dzieje. O nic mnie nie pytała, powiedziała tylko, że Sawyer ma już zarezerwowany pokój w hotelu Boulderado. Tam też zatrzymali się Custer i Simes. Sawyer cicho wyszła z toalety. Znów poczułem muśnięcie palców na włosach. Bezmyślnie wpatrywałem się w jej pośladki, kiedy wracała na swoje miejsce. Następnego dnia podczas obchodu Sawyer poinformowała, że w przypadku Eleanor Trammell nastąpił przełom. Przyczynkiem do jej depresji, powiedziała, była śmierć jej córeczki, prawie rok temu. Sawyer przypomniała nam, że Eleanor była dziewiętnastolatką i pierwszo-roczniakiem na Uniwersytecie Denver. Rok między ukończeniem liceum i rozpoczęciem studiów zajęło jej dochodzenie do siebie po śmierci córki w wypadku samochodowym, podczas wizyty u rodziców ojca. Odkrywszy na początku klasy maturalnej, że jest w ciąży, Elly nie uległa naciskom ze strony matki, żądającej, by poddała się aborcji. Zdecydowała się ukończyć liceum i odsunąć o rok zdawanie na studia, by samodzielnie wychować dziecko. Mimo że jego ojciec zniknął już z jej życia, przynajmniej uczuciowego, jego rodzice wspierali Elly bardziej niż jej własna matka. W dniu śmierci córki Elly była na pikniku z chłopakiem, którego znała z Yale, na pierwszej randce od piętnastu miesięcy. Córka spędzała popołudnie z dziadkami. W tym samym wypadku zginął jej dziadek. Honda accord, którą jechali, była nie do rozpoznania po tym, jak staranował ją radiowóz ścigający mężczyznę podejrzanego o kradzież samochodu. Sawyer spojrzała na Susan Oliphant i powiedziała, że według niej pobyt Elly na oddziale nie będzie krótki, że przed jej zwolnieniem musimy opanować zaburzenia odżywiania i że przez dość długi czas będzie potrzebowała psychoterapii. Arnie Dresser spierał się przez chwilę, że jej wyraźna depresja wymaga leczenia farmakologicznego, a Alix, druga praktykantka psychologii uznała, że Sawyer podchodzi do zaburzeń odżywiania zbyt niefrasobliwie. Sawyer zręcznie odparła zarzuty, była pewna swoich racji. Nigdy nie widziałem, żeby była tak zdecydowana. Nikt nie zapytał nawet o wyniki moich testów. Kiedy samolot obniżył lot na tyle, że w oknie po lewej widziałem Góry Skaliste, a stewardesy zaczęły zabezpieczać swoje rzeczy w kuchence za moimi plecami, poświęciłem kilka minut na zastanawianie się, o której właściwie wylądujemy w Kolorado. Arizona nie uznawała zmian czasu i dochodzenie, która będzie godzina, kiedy tam wyląduję, zawsze sprawiało mi trudności. Doszedłem do wniosku, że będziemy w Denver o siódmej dziesięć, ósmej dziesięć albo dziewiątej dziesięć. Oznaczało to, że dziewięćdziesię-ciominutowy lot wymagał ode mnie poświęcenia trzech godzin. Czasami docierała do mnie ironia faktu, że musiałem oceniać inteligencję innych. Sawyer czekała, aż wyjdę z samolotu. Byłem ostatnią osobą opuszczającą pokład, zaraz za kobietą, która upchnęła swój bagaż podręczny w schowkach na całej długości boeinga 737. Najwyraźniej uważała, że limit sztuk bagażu wynosi dwie na jedną szarą komórkę. Kiedy wychodziła, miała w rękach sześć toreb. Sawyer zachowywała się prawie jak turystka, rozglądając się po przestronnym terminalu denverskiego lotniska. - Jest tu tyle miejsca, że mogłabym wylądować swoim samolotem - powiedziała. - Mają tu kryte pasy? Miałem ochotę przypomnieć jej, że chwilowo nie ma samolotu, ale się powstrzymałem. Weszliśmy na ruchome schody, które prowadziły do stacji kolejki jeżdżącej do głównego terminalu. - To dziwne uczucie, być z powrotem w Denver. Zwłaszcza z tobą. Nigdy nie myślałam, że ten dzień nadejdzie. - To lotnisko, nie Denver. Geograficznie bliżej stąd do Kansas, niż do Boulder. - Starannie zignorowałem słowa „zwłaszcza z tobą”. - Zadzwoniłem do Lauren z samolotu. Simes i Custer zatrzymali się w hotelu Bouldera-do w centrum. Lauren zarezerwowała ci tam pokój. - To miło z jej strony. - Mogłabyś zatrzymać się u nas, ale właśnie przebudowujemy dom i... - Tak jest lepiej. - Do kolejki w tę stronę - powiedziałem. - Jak myślisz, czego Simes i Custer chcą tym razem? - Staram się o tym nie myśleć. Złe wieści rzadko kiedy dają się przewidzieć. - Przerwała i spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem. - Ciekawe, czy mieszkają w jednym pokoju. - Kto? Simes i Custer? Chyba żartujesz. - Nie, nie żartuję. Widziałam się z nimi bardzo krótko, w Kalifornii. Ale zauważyłam, że on nawet nie próbuje z tym walczyć. To znaczy, z tym, że ona go pociąga. Ona jest bardziej powściągliwa, ale też coś czuje. Nie zauważyłeś? Milt zachowuje się przy niej jak chłopiec na pierwszym balu. A Simes nie jest pewna, czy jest dla niej dość dobry. Zastanowiłem się nad jej słowami. Może. - Lauren twierdzi, że Simes ma stwardnienie rozsiane. Kolejka podjechała. Puściłem Sawyer przodem. - Naprawdę? To ciekawe. Dlaczego tak sądzi? - Jest dobra w rozpoznawaniu objawów. Też na to choruje. Odkąd ją znam. Sawyer spojrzała na mnie i dotknęła zębów czubkiem języka. - Och - powiedziała tonem „to wszystko wyjaśnia”. Kolejka zatrzymała się w hali A i opustoszała na stacji terminalu. Zaprowadziłem Sawyer po schodach na górę i przez olbrzymi namiot terminalu do parkingowego garażu, gdzie stał mój samochód. - Powinnam powiedzieć, że jest mi przykro? - spytała, kiedy szliśmy. - Że twoja żona ma stwardnienie rozsiane? - Dlaczego ma ci być przykro? Ze względu na mnie? - spytałem, zaskoczony. - Chyba tak. - Nie. Nie jest dla mnie ciężarem. Raczej błogosławieństwem. - Jak bardzo jest chora? - Teraz jest lepiej. W zeszłym roku bywało ciężko. Jeszcze kawałek. Nie dała się zbyć. - Jaką ma odmianę? Przypomniałem sobie, że rozmawiam z lekarzem. - Powracającą z przerzutami. Bierze avonex. Chyba jej pomaga, ostatnio jest lepiej, nie było zaostrzeń choroby. To mój samochód. - Land cruiser. Bardzo koloradzki. - Otworzyłem drzwi, a Sawyer wsiadła do środka. - Musisz być ze sobą bardziej szczery, Alan. Nie jest łatwo żyć z kimś chorym. - Znasz to z własnego doświadczenia? - Nie spodziewałem się, że odpowie. - Rany, aż za dobrze. Kiedy wyjechaliśmy na autostradę, było już ciemno. Sawyer zasnęła. Spoglądałem na nią, kiedy tylko mogłem. Kochałem się z tą kobietą wiele razy, ale nigdy nie widziałem jej, gdy śpi. Intymność tego doświadczenia wytrąciła mnie z równowagi. Dojechaliśmy do hotelu Boulderado kilka minut po dziewiątej. Zdziwiłem się, że w zielonej skórzanej torbie, którą niosła na ramieniu, miała przybory toaletowe i ubranie na zmianę. Wyjazd do Arizony uważałem za jednodniową wycieczkę. Pożegnaliśmy się przy windach. Wróciłem do westybulu i znalazłem wewnętrzny telefon. Zawahałem się. Podobało mi się to, czy nie, musiałem zadzwonić do Simes i Custera, żeby się dowiedzieć, jak i gdzie mamy się spotkać. W końcu zdecydowałem się zadzwonić do pokoju Custera. Z Mil-tem łatwiej mi się rozmawiało, poza tym byłem ciekawy, czego dowiedział się w Nowej Zelandii. Telefon odebrała Simes. - Cześć, A. J. - powiedziałem. - Tu Alan Gregory. Jestem na dole. Właśnie odprowadziłem Sawyer do windy. - Już jesteście? Super. Chodź na górę. Który pokój ma Sawyer? Ona też będzie nam potrzebna. - Jest w trzysta jedenaście. Gdzie jesteście? - Mamy apartament, czterysta szesnaście. Na uniwersytecie jest dzień otwarty dla rodziców czy coś takiego. Musieliśmy żebrać o pokój. Mieli tylko apartament, ale to świetne miejsce, żeby się spotkać. Tak więc zapraszam. Chciałem zapytać, czy to apartament zjedna sypialnią, czy z dwoma, ale się powstrzymałem. - Może ty zawiadomisz Sawyer? Przyjdę za kilka minut. Muszę najpierw zadzwonić do Lauren. Przeszedłem do automatu telefonicznego i znów się zawahałem. Uznałem, że muszę zastanowić się nad swoją strategią i przekonałem sam siebie, że odrobina alkoholu ułatwi mi proces podejmowania decyzji. Wszedłem na piętro i zająłem mały stolik przy poręczy Mezzanine Lounge. Jak zwykle zacząłem żałować, że stojące tu krzesła nie mają odchylanych oparć pozwalających popatrzeć na witrażowe sklepienie piętnaście metrów nad moją głową. Hotel Boulderado zbudowano na początku wieku i obok hotelu Jerome w Aspen i Kolorado w Gleenwood Springs była to jedna z pereł hotelarstwa w tym stanie. Największe wrażenie robiło niesamowite witrażowe sklepienie przykrywające studnię westybulu. Oryginał został zniszczony przez pożar, ale podczas renowacji w latach osiemdziesiątych zbudowano dokładną replikę. Sklepienie to było architektonicznym cudem i za każdym razem oglądałem je z przyjemnością. Do mojego stolika podeszła z uśmiechem kelnerka. Nie powiedziała ani słowa, uniosła za to gęste blond brwi, otworzyła szeroko oczy i uśmiechnęła się ponownie uśmiechem manekina. Odpowiedziałem uśmiechem. Kosztowało mnie to więcej wysiłku niż powinno. Pustymi rękami odegrała pisanie w notesie, nalewanie czegoś z butelki i podnoszenie szklanki do ust koloru burgunda. Z wielkim dramatyzmem pokazała czynność picia. Zamówiłem wódkę z lodem i cytryną, używając do tego słów. Odwróciła się na pięcie i poszła. Poczułem się, jakby obsługiwała mnie wnuczka Marcela Marceau. Był to jednak tak dziwny dzień, że nawet się specjalnie nie zdziwiłem. Odchyliłem głowę na oparcie i dopóki nie wróciła kelnerka, patrzyłem w szklane panele sklepienia. Palcem wskazującym wykonała w powietrzu gest podpisu, po czym spróbowała go złapać, bo najwyraźniej zaczął odlatywać. Zapłaciłem gotówką, banknotami jednodolarowymi. Nie byłem ciekaw, co mogłaby zrobić z garścią monet. Jakie miałem wyjścia? Spotkać się z Sawyer, Simes i Custerem, po czym natychmiast zdać raport Samowi i Lauren, albo od razu zaprosić Sama i Lauren i skorzystać z ich mądrości i doświadczenia. Z taktycznego punktu widzenia druga opcja była lepsza, miała jednak jedną wadę. Zaproszenie Lauren do hotelu oznaczałoby wymuszenie spotkania z Sawyer. Czy byłem na to gotowy? Nie. Nie byłem. Szybko wypiłem wódkę i zostawiłem na stoliku napiwek. Musiałem od razu zastanowić się nad poważniejszą sprawą: czy robiąc to, nie łamię swojej zasady, by nigdy nie zachęcać mimów. Tego problemu nie byłem dzisiaj w stanie rozwiązać. Wróciłem do westybulu i przez telefon zaprosiłem Lauren, a potem Sama, na spotkanie w apartamencie czterysta szesnaście. Drogą makiawelicznych rozważań doszedłem do wniosku, że nie chcę pojawić się tam pierwszy. Poszedłem do toalety, wysikałem się, umyłem ręce i twarz, a potem zadzwoniłem do pokoju Sawyer, żeby upewnić się, że odpowiedziała na zaproszenie, na pewno równie krótkie jak to, które otrzymałem ja. Nikt nie podniósł słuchawki. Przeszedłem do nowoczesnego skrzydła hotelu i windą pojechałem na czwarte piętro. Drzwi otworzyła mi Simes ubrana w żółty kostium przypominający dres. Przyszło mi do głowy, że wyglądało to jak coś, co szykowna pani domu z Dallas wybrałaby z katalogu Neimana-Marcusa, żeby wyglądać niezobowiązująco, kiedy jej przyjaciele wpadną na kolację. Para zielonych, zdobionych cekinami kowbojskich butów, wyszyta z przodu bluzy świadczyła o tym, że nie był to strój przeznaczony do ćwiczeń. Milt siedział w dużym fotelu po drugiej stronie pokoju i rozmawiał przez telefon. Miał na sobie spodnie koloru khaki, białą koszulkę polo i czarne skarpety. Pomachał mi, jakby ucieszył go mój widok. AJ. zaproponowała mi drinka. Podziękowałem i usiadłem naprzeciw Milta, zastanawiając się, gdzie może być Sawyer. AJ. usiadła na kanapie. - Miałeś ciężki dzień? Uniosłem brwi i pokiwałem głową, a potem przypomniałem sobie spotkanie z panną Marceau. - Już wiecie? - dodałem szybko. - Nie wszystko - powiedziała niejasno. - Aha - mruknąłem, wciąż zastanawiając się, gdzie jest Sawyer. - Co tym razem sprowadza was do Boulder? - Uznaliśmy, że zdobyliśmy dość informacji, żeby znów porozmawiać i wspólnie zastanowić się, co dalej. - Czego się dowiedzieliście? - Próbowałem podsłuchać, o czym rozmawia Milt i jednocześnie uważać na to, co mówi Simes. Nie byłem w tym dobry. - To może poczekać. Zamówiliśmy coś do jedzenia. Proszę, częstuj się. - Dziękuję. - Milt nic nie mówił. Rozejrzałem się po apartamencie, starając się dociec, czy mogą tu być dwie sypialnie. Uznałem, że tak. - Sawyer już tu jest? - spytałem bez ogródek. Jedne z drzwi, którym się przyglądałem, otworzyły się i z łazienki wyszła Sawyer. - Tak, Sawyer tu jest - powiedziała. - Gdzie byłeś? Miała na sobie ten sam bawełniany top, ale dżinsy zmieniła na czarną, wąską spódnicę ze sztucznego jedwabiu, która ładnie podkreślała jej nogi. - Odświeżałem się - odpowiedziałem. Widać było, że ona zrobiła to samo. Miała wilgotne włosy. Pomyślałem, że muszę wyglądać gównianie. Milt odłożył słuchawkę i przywitał się ze mną. - Sporo się wyjaśniło. Naprawdę sporo - powiedział. Czegokolwiek się dowiedział, nie wprawiło go to w radosny nastrój. - A.J.? - Wskazał ręką na drzwi do jednej z sypialni. Poszła za nim; zauważyłem, że idzie odrobinę niepewnie. Nie wiedziałem, czy to zawrót głowy, czy problemy ze stawem skokowym. - Rozmawiałam z mechanikiem z Arizony, który oglądał mój samolot - powiedziała Sawyer. - Nie może znaleźć powodu, dla którego podwozie nie chciało się wysunąć. Niczego. Dziwne, co? Powiedział, że licznik paliwa trzeba skalibrować, ale nie ma na nim śladów majstrowania. - Wierzysz mu? - Beechcraft wysłał kogoś z Wichita, żeby obejrzał podwozie. Będziemy wiedzieć więcej jutro albo pojutrze. - Po co to wszystko? - spytałem, szerokim gestem pokazując cały apartament. - Z tego, co wiem, dowiedzieli się czegoś nowego. Poza tym myślę, że się za sobą stęsknili. Rozległy się dwa głośne stuknięcia do drzwi. Ponieważ Simes i Custer się nie pojawili, poszedłem otworzyć. Sam wszedł do środka, skinięciem głowy przywitał się ze mną, potem z Sawyer. - Sam Purdy - powiedział. - Ty musisz być Sawyer. Sporo o tobie słyszałem. - Nawzajem - odpowiedziała. Sam obejrzał zawartość tacy z przekąskami, którą przyniosła obsługa hotelowa. - Nie ma tu ani jednej rzeczy, którą mogę jeść. Wiesz, zaczynam dochodzić do wniosku, że cała ta dieta wcale nie jest konieczna. - Otworzył sobie puszkę coorsa z barku i usiadł w fotelu, który wcześniej zajmował Milt. - Cieszę się, że jesteście w domu. To musiał być nieciekawy dzień. Sawyer wzruszyła ramionami i opowiedziała mu w skrócie o zamieszaniu przy lądowaniu, a ja o tym, jak zrobiliśmy z siebie idiotów w przyczepie Victora Garritsona. - Mógł was robić w jajo. Może wiedział, że macie zamiar go odwiedzić i odegrał przed wami małe przedstawienie, z wózkiem i całą resztą? Sawyer spojrzała na mnie i potrząsnęła głową. - Wszystko jest możliwe, jeśli ktoś potrafi grać, ale nie sądzę, żeby tak było. - Alan? - Zgadzam się. Raczej nie udawał. Ktoś trzy razy zastukał w drzwi. Sam spojrzał na mnie. - Czekasz na kogoś? - To pewnie Lauren. Zauważyłem, że kiedy to powiedziałem, Sawyer wyprostowała się i poprawiła włosy. Sam otworzył drzwi. Lauren weszła do środka i cmoknęła go w policzek. Wstałem, objąłem ją i pocałowałem na przywitanie. Miałem ochotę zrobić to jeszcze raz, tym razem inaczej. Pachniała jak kwiaty na plaży. Puściła moją rękę i podeszła do Sawyer. - Jestem Lauren - powiedziała. - Miło mi cię poznać. Sawyer wstała i uścisnęły sobie ręce. Zauważyłem, że były tego samego wzrostu. Lauren wyglądała jeszcze piękniej niż zwykle. Nie wiedziałem, czy byłem po prostu szczęśliwy, że ją widzę, czy poświęciła kilka minut więcej na wybieranie ubrania i makijaż. - Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziała Sawyer i usiadła. - Tak mi przykro z powodu tego, co się dzisiaj stało - powiedziała Lauren. - Świetnie sobie poradziłaś. - Dziękuję. Z krytycznej sytuacji wybawili nas Simes i Custer, którzy wrócili do salonu. Sam, Lauren, Sawyer i ja zajęliśmy fotele, więc Milt przyniósł z jadalni dwa krzesła. Zaczął bez wstępu. - Brat Lorny zidentyfikował w końcu jej zwłoki, a badania dentystyczne to potwierdziły. Zginęła z mężem w Nowej Zelandii. Tamtejsza policja jest w stanie ustalić dzień, kiedy to się stało, na podstawie danych z hotelu, w którym mieszkali. - Spojrzał na mnie. - Rodzaj? Na pewno zastanawiasz się, jaki to rodzaj śmierci. W tym wypadku zabójstwo. Ktoś podciął liny mostu linowego nad rozpadliną. Próbował zamaskować to, wzniecając pożar, ale nie podłożył dobrze ognia. Pod zwłokami na dnie wyrwy nie znaleziono popiołu, za to było go sporo na wierzchu. Do tego płomienie nie zniszczyły włókien lin na tyle, żeby ukryć ślady cięcia. - Ogień? Naprawdę? Wiecie o ostatniej nocy, prawda? - spytałem. - Sheldon Salgado, pożar lasu? Oboje kiwnęli głowami. - Tak, ogień. To jedyna rzecz, którą w przypadku tego kogoś można uznać za stały sposób działania. - To nie koniec - powiedziała Simes. - Ta lekarka ze statku wycieczkowego? Wendy Asimoto? Dowiedzieliśmy się czegoś więcej o jej śmierci. Linie nie sądzą, że wypadła za burtę. Mają świadka, który widział, jak schodziła z promenady siódmego pokładu na pokład główny. Oznacza to, że weszła do środka. Kilka minut później inny świadek widział ją w pobliżu okrętowego lazaretu. Potem zniknęła. To było o pierwszej trzydzieści nad ranem. - W takim razie, co według nich stało się z jej ciałem? - spytał Sam. - Też byłam ciekawa. Pojechałam więc do Fort Lauderdale, gdzie w porcie stoi siostrzany statek tego, na którym płynęła doktor Asimoto. Spytałam kapitana, czy można pozbyć się ciała na morzu, wyrzucając je za burtę, ale nie wychodząc na żaden z pokładów. Powiedział, że tak i zaprowadził mnie do kambuza. Kuchnia była cała z nierdzewnej stali - wyposażenie, ściany, sufity, wszystko. Nowoczesne statki wycieczkowe mają ekologiczne systemy pozbywania się odpadków. Większość z nich spala się w piecach, w nieprawdopodobnie wysokich temperaturach. Resztki organiczne natomiast miele się w wielkich przemysłowych procesorach żywnościowych i zrzuca do morza jako karmę dla ryb. - Uważasz, że nakarmili nią ryby? - spytał Sam z niedowierzaniem. - Nie. Szef kuchni nie zgodził się z kapitanem co do metody pozbycia się zwłok. Powiedział, że ciało trzeba by najpierw pociąć na kawałki o średnicy nie większej niż dwadzieścia centymetrów, inaczej nie zmieściłyby się w procesorze. Byłoby to brudne i hałaśliwe zajęcie i komuś bez, hmm, doświadczenia zabrałoby dużo czasu. Powiedział, że gdyby to on chciał pozbyć się trupa, skorzystałby ze spalarni śmieci. Drobna kobieta zmieściłaby się w całości. - Wendy była drobna - przyznałem. Sawyer kiwnęła potakująco głową. Wszyscy milczeli, więc Simes mówiła dalej. - Poszłam z tym do centrali linii. Okazali się chętni do współpracy. Według ich akt, po zniknięciu Wendy nikt nie robił inspekcji spalarni. Następnym portem był Sztokholm. Wysłałam do tamtejszej policji pytanie, czy sprawdzali piece, ale nie sądzę, żeby tak było. Dlaczego mieliby to robić? - Ile osób miało dostęp do spalarni? - spytał Sam. Milt uśmiechnął się drwiąco. - Łącznie osiem, ale na tej konkretnej nocnej zmianie tylko trzy. - Macie ich nazwiska? Zdjęcia, jak przypuszczam, też, z akt personelu linii? - Nazwiska tak. Nie kwapili się z udostępnieniem zdjęć, ale naciskamy na nich oficjalnymi kanałami. - Na razie jednak mamy ich narodowości - powiedziała Simes. - Jeden był Grekiem, drugi Belgiem, trzeci Amerykaninem, jednak... - Powinniście zdobyć jego dane z urzędu imigracyjnego - przerwał jej Sam. - Adres, zdjęcia, wszystko. - Detektywie, proszę pamiętać, że mamy tu do czynienia z zawodowcem - odparła Simes. - Omawiany członek załogi, gdy starał się o pracę, mógł posłużyć się fałszywymi dokumentami. W aktach personelu widnieje nazwisko Trevor Elias Cash. Prawdziwy Trevor Elias Cash zginął w Billings, w Montanie, w wypadku na farmie, gdy miał trzy lata. - Ślepy zaułek? - spytałem. - Nie - powiedziała Lauren, kładąc mi rękę na kolanie. Spojrzała na Milta. - Jesteście w stanie zdobyć dane imigracyjne pasażerów wylatujących tego samego dnia lub niedługo po tym, jak Lorna i jej mąż wylecieli do Nowej Zelandii, prawda? Morderca nie mógł polecieć tam przed nimi, bo mogli zmienić plany podróży. Nie mógł udać się tam długo po nich, bo mógłby ich nie znaleźć. Kiedy ich zabił, prawdopodobnie szybko wrócił do domu, najpóźniej po trzydziestu sześciu godzinach. Mógł podróżować przez jakiś inny kraj, żeby trudniej go było wyśledzić. - Bardzo dobrze - powiedział Milt. - Odpowiedź brzmi „tak”. Jesteśmy w trakcie szukania wśród obywateli amerykańskich, którzy w tym czasie polecieli i wrócili z Nowej Zelandii, osób odpowiadających wiekiem i wyglądem człowiekowi, którego znamy jako Trevora Eliasa Casha. - Coś mi tu nie pasuje. Zostawił ślad - powiedziała Sawyer. - Dlaczego? - Najbardziej pewni siebie przestępcy lubią rzucać wyzwania ścigającym. Uważają, że nie możemy się z nimi mierzyć. Lekceważy nas; nie sądził, że którykolwiek z tych wypadków zostanie uznany za zabójstwo. To typowe. - Sawyer ma rację - powiedziałem. - Coś tu nie gra. Nie chodzi tylko o zaniedbanie. Kiedyś między morderstwami czaił się po kilka lat, ale w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin uderzył dwa razy. Z opowieści Milta wynika, że w Nowej Zelandii, po zabiciu Lorny i jej męża, był nieostrożny. Myślę, że z psychologicznego punktu widzenia jest z nim coraz gorzej. Nie pochodzi już do swojego zadania tak, jak na początku. Simes mnie zignorowała. - Są też dobre wiadomości. Po naszych odkryciach w Nowej Zelandii, Biuro wreszcie zaczęło interesować się tą sprawą. Jeśli uda nam się powiązać te dwa morderstwa, albo niedawne usiłowania, dowodami, nawet poszlakami, Biuro nam pomoże. Milt i ja uważamy, że w przypadku śmierci Wendy Asimoto na statku i Lorny Pope w Nowej Zelandii mamy największe szansę zebrania wystarczającej dokumentacji. Powinno nam się udać wykazać, przy pomocy danych imigracyjnych i paszportowych, że w obu tych miejscach była ta sama osoba. Zakończyłam już dokładną analizę wcześniejszych danych i nie jestem w stanie znaleźć ani jednej rzeczy, która pozwoliłaby nam je połączyć. - Oprócz ofiar - powiedziała Lauren. - Tak, oprócz ofiar - przyznał Milt. - Jest blisko, wiecie? - podsunęła Sawyer. - Może być dziś w nocy w tym hotelu. - Nic się pani nie stanie - powiedział Milt. - Będę spał w pani pokoju, pani przenocuje tutaj, z doktor Simes. Wydawało mi się, że dostrzegłem przelotny wyraz rozczarowania na twarzy A.J., ale dwie sekundy później zachowywała się już, jakby to był jej pomysł. Następnego dnia była sobota. Zawiozłem Lauren do biura, żeby mogła nadrobić trochę zaległości w papierkowej robocie i pojechałem do Sama na umówiony spacer. Lauren nie miała wiele do powiedzenia na temat spotkania z Sawyer, Sam natomiast miał do powiedzenia bardzo wiele na temat mojego stosunku do nauki strzelania. Żadnemu z nich nie powiedziałem, że mam zamiar jeszcze raz udać się do Reggiego Loomisa. Reggie powiedział mi, że rozwozi śniadania w poniedziałki, środy i piątki, a kolacje w czwartki i niedziele. Była sobota, więc spodziewałem się zastać go w domu. Podjechałem pod jego złudnie skromną siedzibę trochę po dziewiątej. Z Meksyku przywędrował późnoletni - albo wczesnojesienny - monsun, a na Front Range zaczęła padać zimna mżawka. Grzbiety wzgórz za domem Loomisa prawie zniknęły w niskich chmurach. Zapukałem do drzwi. Czekałem wystarczająco długo, żeby zmoknąć. Po mniej więcej minucie otworzyły się, ukazując Reggiego ubranego w znoszone sztruksy i flanelową koszulę. Był bez butów. - Wiedziałem, że pan wróci - powiedział. - Mogę wejść? - Jest pan sam? Serce zabiło mi mocniej. Obejrzałem się przez ramię, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie śledził. - Tak. - W takim razie proszę wejść. Usiedliśmy na tych samych stołkach przy kuchennym blacie. Poczułem zapach cynamonu i ślina napłynęła mi do ust, Reggie jednak nie zaproponował nic do jedzenia ani picia. Mógł spodziewać się mojej wizyty, ale nie był z niej zadowolony. - Zginęły kolejne trzy osoby - powiedziałem. Kiwnął głową. - Pożar w Kittredge? - Tak, pożar. - Ciekaw byłem, skąd wie. - Myślał pan o tym, prawda? - Tak. - Była też jeszcze jedna próba zabójstwa. - Nieudana? Wydało mi się, że w jego głosie pobrzmiewa zaskoczenie. - Tak, nieudana. Spojrzał na mnie uważnie, nagle zaciekawiony. - Proszę mi o tym opowiedzieć. Opowiedziałem mu ze szczegółami o lądowaniu Sawyer. Kilka razy prosił o wyjaśnienia. W końcu z ulgą zaproponował mi kawę i babeczkę z jabłkiem i cynamonem. - Chętnie - powiedziałem. - Piecze pan też w wolne dni? - Jeśli się kocha to, co się robi, to nie ma się dni wolnych. - Zakrzątnął się przy ekspresie do kawy. Przez chwilę przyglądałem się temu, co robił. - Skąd pan wiedział o pożarze? - spytałem. Starałem się, żeby nie zabrzmiało to oskarżycielsko. - Mam dużo wolnego czasu. Czytam wszystkie gazety. Powiedział pan, że zginęły jeszcze trzy osoby. W ostatnim czasie to jedyny wypadek, w którym zginęły trzy osoby. Prosta dedukcja. - Nie wygląda pan na zaskoczonego. Wzruszył ramionami i wyjrzał przez okno. Stał do mnie tyłem. - Pan wie, kim jest ten, kogo szukam, prawda? - spytałem. Czekałem w nadziei, że zacznie mówić. Zamiast tego zaczął mnie wypytywać. - Uważa pan, że to on zabija tych ludzi? Ten, kogo pan szuka, ten mój były podwładny? - Tak. - Ile osób zabił do tej pory? - Przed pożarem osiem albo dziewięć. - Dlaczego policja się tym nie interesuje? - Kto powiedział, że nie? - Gdyby się interesowała, nie pan by tu siedział, tylko oni. Reggie nie był głupi. - Jak dotąd nie popełniał błędów. Nikt nawet nie podejrzewał, że ci ludzie zostali zamordowani. - A teraz? - Zrobił się niecierpliwy i niedokładny. Reggie wstał. Zapomniał o babeczkach. Poszedł na drugi koniec kuchni i nałożył jedną na talerzyk. - Chyba nie będzie pan potrzebował masła - powiedział, stawiając go przede mną. Nie wątpiłem. Babeczka miała rozmiary piłki do softballu i pachniała, jakby pochodziła z rajskiej piekarni. Czekałem. Reggie Loomis nie zwracał uwagi na moje milczenie. Nie wyglądało na to, że zamierza mi cokolwiek wyjawić. Babeczka była pyszna. Powiedziałem mu to. - Dziękuję - uśmiechnął się skromnie. - Wydało mi się, że był pan poruszony, kiedy powiedziałem przed chwilą, że zrobił się niecierpliwy i niedokładny. - Tak. Być może. - Dokończył kawę. - Człowiek, o którym myślałem, nie pozwoliłby sobie na niedokładność. Nigdy. W całym jego ciele nie było ani jednej nieporządnej komórki. To nie może być on. - Ludzie się zmieniają. - Naprawdę? Jest pan psychologiem, tak? Kiwnąłem głową. W jego głosie pojawił się wyzywający i sarkastyczny ton. - Więc jak plastyczny jest ludzki charakter, drogi doktorze? Jak często udaje się panu trwale zmienić osobowość pana pacjentów? Nie mówię o zachowaniu, proszę, żeby wypowiedział się pan na temat zmian w podstawowej strukturze osobowości. Zastanawiałem się, pogryzając babeczkę. - Można by się spierać, czy charakter da się zmienić. Z pewnością istnieją dowody popierające takie twierdzenie, ale przyznaję, że są kontrowersyjne. - Przykład. Czy obsesyjno-kompulsywny charakter może uwolnić się od dążenia do doskonałości? Tak naprawdę? Nie mówię tu o utrzymywaniu na wodzy impulsów, tylko o wpływaniu na czyjś temperament. - Ten człowiek, o którym pan myślał, miał charakter obsesyjno-kompulsywny? - Nie, nie, nie. Ma obsesję. - Zawahał się. - Miał ją wtedy... i ma ją teraz. - Reggie pokazał coś przede mną. - Pana filiżanka z kawą nie stoi na środku spodka. On nie mógłby znieść takiego braku symetrii. Na blat spadło panu kilka okruchów babeczki. Jego doprowadziłoby to do apopleksji. Zmiotłem okruchy. - Przepraszam. - Pan jest suplikantem - powiedział Reggie. - Zawsze przeprasza pan za siebie. Rand...? Nie. Rand? Nazwisko odbiło się echem w mojej pamięci. Tak się nazywał? Czy D.B. naprawdę nazywał się Rand? I o co mu chodziło z tym „suplikantem”? - Rand - powtórzyłem. - Tak się nazywa? - Tak. Corey Rand. Coś to panu mówi? - O, tak - powiedziałem. - Mówi. Zaskoczyło mnie, że na dźwięk jego nazwiska przypomniałem sobie tak wiele o Coreyu Randzie. Po zakłóceniu porządku w pracy Rand został przywieziony ambulansem na ostry dyżur psychiatryczny, gdzie obejrzał go pobieżnie Sheldon Salgado. Dyżurnym lekarzem był tego dnia Arnie Dresser; Salgado zadzwonił do niego i poprosił, żeby zszedł na dół i ocenił, czy Rand kwalifikuje się do przyjęcia na oddział. Wtedy właśnie Corey zetknął się z Arniem Dresserem. Arnie jako drugi otrzymał od niego propozycję ujawnienia, kim jest D.B. Cooper. Uznał ją za dowód urojeń. Skierował Randa na zamknięty oddział dla dorosłych i zarządził siedemdziesięciodwugodzinny okres izolacji i leczenia, po frustrującej próbie ocenienia jego skłonności samobójczych. Sawyer i ja wymknęliśmy się tego wieczoru do domku w Grand Lake należącego do rodziny Mony Terwillinger. Oboje przepracowaliśmy większość soboty i w góry pojechaliśmy już po ciemku. Zgubiliśmy się, próbując znaleźć domek i w końcu rozmawialiśmy i kochaliśmy się tak długo, że kiedy wreszcie zasnąłem na kanapie w saloniku, niebo na wschodzie już j aśnia-ło. Obudziłem się na późny obiad albo wczesną kolację. Sawyer brała prysznic. Dołączyłem do niej, po czym zjedliśmy, spakowaliśmy się i wróciliśmy do Denver, żeby złapać jeszcze trochę snu przed poniedziałkiem. W realiach szkoły medycznej należało to uznać za wakacje. Arnie Dresser nie nadawał się na terapeutę dla Coreya Randa. Był agresywnym diagnostykiem. Badał, dowodził i teoretyzował. Kiedy tylko napotykał opór, stawiał mu czoło i próbował rozdeptać jak złapanego w kuchni karalucha. Jego styl nie mógł się bardziej różnić od tego, który bardzo starałem się wypracować u siebie i który codziennie obserwowałem u Susan Oli-phant. Jej cudowna efektywność opierała się na cierpliwości i słuchaniu. Los jednak chciał, że lekarzem Randa został Arnie. Na poniedziałkowym obchodzie Corey został przedstawiony jako człowiek opętany ciężką obsesją, kipiący gniewem i z zaburzeniami myślenia. Po kilku pytaniach Susan, przełożonej Arniego, okazało się, że najwięcej jadu Rand wylewał na swojego lekarza. Arnie nazwał to przeniesieniem. Ktoś bardziej obiektywny nazwałby to inaczej. Poranne zebranie społeczności też było ciekawe. Przed długim weekendem mieliśmy słabą frekwencję. Pacjenci, którym można było zaufać, dostali przepustki. Corey czekał w kącie, dopóki wszyscy nie usiedli. Wtedy wybrał sobie miejsce daleko od innych pacjentów i daleko od Arniego Dressera. Kiedy tylko Susan rozpoczęła zebranie, Corey poprosił o głos. Pamiętam, że jego ubranie wyglądało na świeżo wyprasowane, co na oddziale psychiatrycznym było rzadkim widokiem. Zastanawiałem się, jak to zrobił. Miał porządnie zaczesane włosy, a twarz gładko ogoloną. Pozycja, w jakiej siedział, wprawiłaby w zachwyt ortopedę. Susan powiedziała, żeby poczekał. Kiedy przyszła jego kolej, powiedział, że został przyjęty na oddział w wyniku nieszczęśliwej kombinacji nieporozumień i że chciałby zostać natychmiast zwolniony. „Natychmiast” powiedział ze szczególnym naciskiem. Arnie stwierdził, że mogą o tym porozmawiać na indywidualnej sesji po południu. Według mnie powiedział to protekcjonalnie, ale z wyrazu twarzy Coreya widać było, że dla niego w słowach lekarza brzmiała pogarda. Powiedział coś w rodzaju: - Nie możecie mnie tu trzymać i dobrze o tym wiecie. Nie jestem niebezpieczny. Nie jestem poważnie upośledzony. Mój prawnik wyciągnie mnie stąd w mgnieniu oka, zanim będę musiał spędzić kolejną godzinę z tym idiotą. - Wskazał ruchem głowy Arniego. - Oszczędźcie sobie kłopotu i wstydu. Jestem w posiadaniu informacji, na której zależy władzom. Zwolnijcie mnie z oddziału, żebym zdążył na następną zmianę w pracy, a wyjawię tę informację. Arnie spojrzał na Susan i przewrócił oczami, jakby mówiąc „nie mówiłem?”. - W zamian za natychmiastowe wypuszczenie wyjawię tożsamość porywacza, D.B. Coopera. Susan zaproponowała, żebyśmy przeszli do następnych spraw. Tak, jak obiecał Rand, wynajęty przez niego prawnik zaskarżył decyzję o izolacji. Za radą Susan - i przy sprzeciwie Arniego - uniwersytecki obrońca zdecydował się nie podejmować wyzwania. Nie było mnie na oddziale, kiedy Coreya Randa zwolniono. Nie pamiętam, żebym go kiedykolwiek później widział. - Co się stało w pracy? Co takiego zrobił Rand, że odwieziono go do szpitala? - Jeszcze kawy? Ja się napiję. - Jasne - powiedziałem. Reggie zakrzątnął się przy ekspresie. - Proszę pamiętać, byliśmy analitykami ochrony w fabryce broni nuklearnej. Pilnowaliśmy tajemnic obrony narodowej. I plutonu. Byłem zwierzchnikiem Coreya. To było... kiedy? W osiemdziesiątym drugim? W tamtych dniach fabryka była pod ciągłym ostrzałem protestujących, poza tym cały czas wisiało nad nami zagrożenie terroryzmu. Bardzo poważnie traktowaliśmy naszą pracę. Musieliśmy. Spojrzał na mnie. - Corey był dobry w tym, co robił. Ja też. Szukaliśmy potencjalnych słabości w systemie ochrony. Tworzyliśmy scenariusze, jakich ktoś z zewnątrz mógłby użyć przeciw nam. Corey nie był lubiany. Na wszystkich patrzył z góry i nie wahał się donosić na innych pracowników za uchybienia procedury, niektóre poważne, ale na ogół drobne. Wielu ludzi wpędził w spore kłopoty, zrobił sobie wielu wrogów. Chociaż wtedy nie miałem na to dowodów, teraz myślę, że chłopaki go wystawili. Zostawili dla niego ślad, pozwolili mu myśleć, że odkrył spisek, że ktoś chce infiltrować jedno z laboratoriów plutonu. Zgłosił mi to ze szczegółami. Uwierzyłem mu; brzmiało to wszystko całkiem logicznie. Kiedy zacząłem śledztwo, wszystkie dowody zniknęły. Wyparowały. Corey wyszedł na idiotę. Nie wytrzymał, oskarżył wszystkich w dziale o współudział w spisku. Naszego szefa. Jego współpracowników. Wszystkich. Zakładowy oficer medyczny spojrzał na niego, wysłuchał historii o wymyślonych dowodach, które podobno Corey znalazł - przyznaję, ja też myślałem, że zwariował - i kazał go zawieźć do Denver. Reggie przyniósł mi kawę i usiadł. - To wszystko? - spytałem. - Tak. Z wyjątkiem następstw. - Następstw? - Konsekwencji. Jego przepustkę zawieszono do czasu kontrolnych badań stanu umysłowego. Przeniesiono go na mniej odpowiedzialne stanowisko. Nie mógł pogodzić się z degradacją i złożył wymówienie. - Co się stało potem? - Nie wiem. Nigdy więcej o nim nie słyszałem. Kiedy dostałem awans, dowiedziałem się, że zaskarżył Departament Energetyki o odszkodowanie, ale to było zupełnie nierealne. Podał do sądu ściśle tajną komórkę rządu. Całą sprawę wyciszono. - W którym to mogło być roku? - Niech pomyślę... Chyba około osiemdziesiątego ósmego. - Nie wiem, czy to cokolwiek oznacza, ale pierwsze morderstwo zostało popełnione rok później. W osiemdziesiątym dziewiątym. - Czy było szczegółowo zaplanowane? - Bardzo. Myśli pan, że to mógł być on? - Skąd mogę wiedzieć? Reggie wstał i podszedł do okna wychodzącego na tyły jego domu. Popatrzył na wzgórza. - Chyba się przejaśnia. - Mam nadzieję - powiedziałem. - Ma pan już nazwisko. Powinien pan być w stanie go znaleźć. Porozmawiamy, kiedy pan to zrobi. - Dlaczego dopiero wtedy? - Porozmawiamy. To wszystko. Ruszyłem do wyjścia. Nie odwrócił się, żeby mnie odprowadzić. - Myśli pan, że naprawdę wiedział? - spytałem. - Wiedział co? - Kim był D.B. Cooper? Jeśli był tak obsesyjnie dokładny, nie obstawałby przy czymś, czego nie mógłby poprzeć dowodami. Reggie wzruszył ramionami i odwrócił się do mnie. - Myśli pan, że kogokolwiek by to jeszcze obchodziło? Lauren i ja mieliśmy się spotkać na lunchu w centrum, a potem pojechać do Spanish Hills, żeby sprawdzić, jak idzie Dresdenowi remont. Chciałem porozmawiać z Sawyer o tym, czego dowiedziałem się na spotkaniu z Reggiem i spytać, czy ma jakiś pomysł, jak znaleźć Coreya Randa. Musiałem jednak uporać się z dwiema sprawami. Po pierwsze, Sawyer nie tylko chwilowo mieszkała z A.J., ale była też pod nieustanną opieką Custera. Nie wiedziałem, jak ich rozdzielić. Po drugie, jedynymi znanymi mi ludźmi, którzy mieli dostęp do publicznych danych, które mogłyby pomóc mi znaleźć Coreya Randa, była moja żona, zastępca prokuratora okręgowego i Sam Purdy, gliniarz. Nie mogłem im jednak podać jego nazwiska, ponieważ w ten sposób naruszyłbym zasadę tajemnicy lekarskiej. Przypomniałem sobie, że Sawyer i ja zupełnie myliliśmy się co do Chestera i że rozsądek nakazywał unikać zbytniej pewności siebie w sprawie Randa. Nie wiedząc, co robić, pojechałem do mojego gabinetu przy Walnut i zajrzałem do książki telefonicznej Boulder, mając nadzieję, że mi się poszczęści. Znalazłem trzech Randów, ale żaden z nich nie nazywał się Corey, ani nie miał imienia na C. Spróbowałem w książce Denver. Bez problemu, co najmniej dwudziestu Randów, ale znów żadnych Coreyów, ani inicjałów C. Wziąłem telefon i zadzwoniłem do Reggiego. - Mówi Alan Gregory. Przepraszam, że znów panu zawracam głowę, ale był żonaty, prawda? Muszę wiedzieć, jak nazywała się jego żona. Coreya Randa. Usłyszałem, jak Reggie wypuścił głośno powietrze. Zabrzmiało to prawie jak gwizd. - Była prawdziwą pięknością, drobniutka jak piórko. Miała na imię Valerie. Przesunąłem palcem wzdłuż kolumny Randów w książce i znalazłem Valerie Rand w Wheat Ridge. - Dzięki, pomógł mi pan. Reggie nie pożegnał się. Odłożył po prostu słuchawkę. Wykręciłem numer i usłyszałem ciężkie „halo?”, a po nim ostry kaszel. Poprosiłem Valerie Rand. - Przy telefonie - powiedziała i znów zakaszlała. - Nie jestem pewien, czy rozmawiam z właściwą Valerie Rand. Próbuję się skontaktować z mężczyzną o nazwisku Corey Rand, który pracował niedaleko Boulder. Czy może mi pani pomóc? Dość odrażająco odchrząknęła. - Chodzi panu o mojego męża, ale obawiam się, że Corey nie żyje. - Nie żyje? Kiedy zmarł? - W Święto Pracy dziewięćdziesiątego piątego. - Czy mogłaby pani... Czy może mi pani powiedzieć, jak to się stało? Proszę. Milczała przez chwilę, po czym rozkasłała się na dobre. Musiało to być dla niej prawdziwą torturą. - Miał ten, skrzep i ten, jak to się mówi, wylew krwi do mózgu. Trafiło go, kiedy jechał samochodem. Wjechał w stojący buldożer. - Przykro mi. - Był pan jego przyjacielem? - spytała, znów kaszląc. Zaakcentowała to pytanie tak, jakby była zdziwiona, gdybym naprawdę się nim okazał. - Nie - powiedziałem. - Nie byłem jego przyjacielem. Do widzenia. Dziękuję. Zjadłem z Lauren lunch w Lick Skillet, a potem pojechaliśmy obejrzeć nasz dom. Chciałem porozmawiać z nią o Coreyu Randzie, ale nie wiedziałem, co mogę powiedzieć oprócz tego, że pojechałem jeszcze raz do Reggiego Loomi-sa w nadziei, że dowiem się czegoś więcej o jego byłym podwładnym. Była ciekawa, czego się dowiedziałem. Wyjaśniłem, że trop prowadzący do pacjenta, którego nazywaliśmy D.B. zaprowadził nas w ślepy zaułek. Nie była tym zaskoczona. Zakładała, że mordercą będzie ktoś, kogo ja i Sawyer nigdy byśmy nie podejrzewali. Nasza przyjaciółka i sąsiadka Adrienne, lekarka Sama, zostawiła nam wiadomość, że wyjeżdża z synem na Florydę na kongres urologów, oczekiwaliśmy więc, że uliczka prowadząca do naszego domu będzie cicha. Była. Przesypujący się już kontener został opróżniony i odstawiony na stare miejsce, ale znów był do połowy pełny. Skrzywiłem się, kiedy na niego popatrzyłem. Wyglądało to tak, jakbyśmy wyrzucali na śmieci większość naszego domu. Wewnątrz nie nastąpił od wczoraj duży postęp. Fundamenty pod przybudówkę i garaż jeszcze się nie związały, Dresden więc nie zaczął stawiać szkieletu. Obeszliśmy dom w kilka minut. Oboje uważnie patrzyliśmy pod nogi i na krokwie, ale żadne z nas nic nie powiedziało. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, Lauren odwróciła się i popatrzyła na drzwi wejściowe. - Będzie ładnie, prawda? - spytała. Oho, pomyślałem. - Nie sądzisz, że przydałoby się jakieś zadaszenie nad drzwiami? Są takie gołe. Popatrz. Nie musiałem. - Myślałem, że na razie nie będziemy tego robić - zaprotestowałem słabo. Zrobiłem to tylko po to, żeby zachować pozory. - Skoro tyle już zmieniamy... - Pozwoliła tym słowom powisieć w powietrzu. - Przecież projekt już jest. Westchnąłem. - Podobał ci się ten z dwoma kolumnami? Uśmiechnęła się i pogłaskała mnie po karku, zagłębiając delikatnie palce we włosy. - Tak. - Zadzwonię do Dresdena i zmienię zamówienie - powiedziałem, zastanawiając się, ile będzie nas kosztować zadaszony ganek. Zgadywałem, że dwa i pół tysiąca. Dresden wydawał się mieć sentyment do tej sumy. W drodze powrotnej do Hill powiedziałem Lauren, że muszę poinformować Sawyer o tym, czego dowiedziałem się o D.B i spytałem, czy chce jechać ze mną do Boulderado. Powiedziała, że nie, ale dała mi swojąkomór-kę na wypadek, gdyby musiała się ze mną skontaktować. - Co z glockiem? - Mam go pod ręką. - Emily będzie z tobą? - Nie odejdzie na krok. Wysadziłem ją przed domem i upewniłem się, że weszła do środka i zamknęła drzwi. Szła pewnie. Był to dobry znak. A. J. powiedziała mi przez wewnętrzny telefon, że Sawyer wybrała się na zakupy do Galerii. Milt poszedł jej szukać. Boulderado leży o jedną przecznicę na północ od Galerii Handlowej Boulder, handlowego i kulturalnego centrum śródmieścia powstałego z czterech przecznic Pearl Street połączonych i zamkniętych dla ruchu w latach siedemdziesiątych. Po niedługim czasie miejsce to stało się ostoją odżywającego wielkiego i drobnego handlu. Domyśliłem się, że Sawyer będzie szukać ubrań. Wiedząc, jak się ubiera, uznałem, że znajdę ją w sklepie Solo albo Jila. W pierwszym jej nie było. Była za to w drugim. Kiedy tylko zamknęły się za mną drzwi, usłyszałem głos Sawyer z przebieralni. Dyskutowała ze sprzedawczynią o relatywnych zaletach podróżowania w sztucznym jedwabiu. Usiadłem na wyściełanej ławce przy drzwiach i poczekałem, aż wyjdzie. Chwilę później wymaszerowała ze środka w długiej, brązowej spódnicy i zapinanym na guziki sweterku z krótkim rękawem, koloru zaschniętej krwi. Przez dziesięć sekund pozwoliłem jej przeglądać się w lustrze. - Pasuje. - Wiedziałam, że tam jesteś - powiedziała, nie odwracając się. - Wcale nie. - Naprawdę ci się podoba? - Tak. Świetny kolor. Spojrzała przez ramię na plecy. - Brakowało mi tego - powiedziała. - Wiesz, kiedy ostatni raz byłam na zakupach z mężczyzną? Kiedy usłyszałam męską opinię w takiej sprawie? Kupowanie ubrań we dwójkę to bardzo intymna rzecz, nie sądzisz? Ja tak uważam. Miałem nadzieję, że to pytanie retoryczne. Nie odpowiedziałem, żeby żadne z nas nie poczuło się do niczego zmuszone. Sawyer obróciła się jeszcze raz. - Spódnica jest wspaniała - powiedziała do sprzedawczyni. - Ale wezmę inny sweter. - Uśmiechnęła się do mnie kokieteryjnie przez ramię, żebym wiedział, co sądzi o moim guście. - Gdzie tu można się napić herbaty? - spytała, kiedy wyszliśmy na Broadway. - Za rogiem - odpowiedziałem i zaprowadziłem ją do Bookends, przy księgarni. Kazałem jej zająć jedyny wolny stolik w ogródku i wszedłem do środka, żeby zamówić dla niej herbatę i nalać sobie szklankę wody. Zaniosłem małą tackę do stolika i usiadłem naprzeciw Sawyer. Sposób, w jaki zaczęła przygotowywać sobie herbatę, prawie rytuał, przywodził na myśl długie, samotne wieczory. Przyglądałem się jej wyćwiczonym ruchom, czując się trochę jak podglądacz. - Milt Custer szukał cię, odkąd wyszłaś z hotelu - powiedziałem. - A Simes nie jest zachwycona tym, że zniknęłaś właśnie wtedy, kiedy brał prysznic. Wreszcie wypiła łyk herbaty. - Może jest zła, że nie mogła dzielić z nim w nocy apartamentu. A poza tym czy poszedłbyś na zakupy z Miltem Custerem? - Wydaje mi się, że nie chodziło mu o pomaganie ci w zakupach. Chciał cię raczej pilnować. - Nikt mnie nie zastrzeli w takim miejscu. To nie w jego stylu. Pochyliłem się do niej i ściszyłem głos. - Mam nowe informacje. Morderca to nie nasz D.B. Cooper z oddziału. Dzisiaj rano znów rozmawiałem z jego dawnym szefem. Powiedział mi w końcu to, co pewnie wiedział cały czas. D.B. naprawdę nazywa się Corey Rand. Mówi ci to coś? Spojrzała na mnie bez wyrazu, ale kiwnęła głową. - Tak, mówi. Teraz pamiętam. - Pamiętasz, jaki był wściekły na Arniego? Pamiętasz to zebranie? Milczała przez chwilę. - Tak... Tak. Ale Arnie działał tak wtedy na większość pacjentów. - Nagle się ożywiła. - Był strasznie wściekły na Susan, że kazała uniwersyteckiemu adwokatowi nie przyjmować pozwu, który... Jak on się nazywał, Rand? Kiwnąłem głową. - ...który Rand złożył w sprawie siedemdziesięciodwugodzinnego przetrzymania. - Nie dziwię się, że Arniego to wkurzyło, ale prawda jest taka, że Rand prawdopodobnie nie powinien był w ogóle zostać zatrzymany. W każdym razie szkoda, bo uważałem, że świetnie pasuje. Struktura charakterologiczna Coreya Randa idealnie pasowała do portretu, który zrobiliśmy. - Ale? - Ale zginął w dziewięćdziesiątym piątym roku. Znalazłem wdowę po nim, rozmawiałem z nią przez telefon. Wygląda na to, że miał wylew, kiedy prowadził samochód - powiedziałem, uprzedzając następne pytanie. - Zabił się. Sawyer odchyliła się do tyłu, trzymając filiżankę z herbatą z obu dłoniach. Patrzyła przez Galerię na zachód, gdzie podnóża wzgórz obramowy-wały wylot Kanionu Boulder. Niebo nad nimi było oślepiająco niebieskie. - Boulder to piękne miasto. Jak się tu wiedzie psychiatrom? Zaskoczyła mnie ta nagła zmiana tematu, ale spróbowałem za nią nadążyć. - Rynek jest zapchany. Zakorkowany. Sterowana opieka zdrowotna odcisnęła swoje piętno. - Szkoda. Macie tu blisko jakieś więzienia? - Tylko areszt hrabstwa. Stanowe i federalne więzienia są o kilka godzin na południe, skupione dookoła Canyon City i Florence. Jest tam też Super-max. - Po to są właśnie samoloty - powiedziała. - W Boulder nie ma lotniska, prawda? - Jest małe. Piętnaście kilometrów na wschód, w hrabstwie Jefferson mają większe. - Piętnaście kilometrów? W sam raz. - Naprawdę potrafiłabyś wsiąść do samolotu i wystartować? Bez strachu? Nawet po tym, co stało się wczoraj w Arizonie? - Mam skłonności do zaprzeczania, nie zauważyłeś? Nie zauważyłem, ale nie chciałem bez namysłu się do tego przyznawać. - Więc myślisz o przeprowadzce? Wyjechaniu z Kalifornii? - spytałem pozornie swobodnie, nawet nie próbując wyobrażać sobie, jak obecność Sawyer w Boulder skomplikowałaby mi życie. Wzruszyła ramionami, nie patrząc na mnie. Przyglądała się mijającym nas równym strumieniem przechodniom. Potrząsnęła głową, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. - Jakieś rozporządzenie zabrania mieszkania tutaj nieatrakcyjnym ludziom? Ale odpowiadając na twoje pytanie: nic nie trzyma mnie w Kalifornii. A tu jest spokojnie. Przypomina mi to trochę Santa Barbara. Podoba mi się nastrój tego miasta. - Jest ładne - powiedziałem, czując nagły przypływ lokalnego patriotyzmu. - Gdzie ty i Lauren mieszkacie? - Dom, który odnawiamy, stoi po wschodniej stronie doliny, jakieś osiem kilometrów stąd. Tamta okolica nazywa się Spanish Hills. Spojrzała na mnie znad brzegu filiżanki. - Dlaczego tak się nazywa? - Nie mam pojęcia. - Ja chyba wolałabym mieszkać bliżej tego. - Gestem pokazała Galerię. - Tutaj, w mieście. Sporo się tu dzieje. Przyszło mi do głowy, że próbuje mnie sprowokować. Że tylko czeka, aż zacznę się nerwowo wiercić. Starałem się nie zacząć. - Chyba wróciliśmy do punktu wyjścia - powiedziałem. - Ty i ja? - zapytała, wciąż nie patrząc mi w oczy. Słońce schowało się za chmurami i niczym zły omen okrył nas cień. Nie wiedziałem, co miała na myśli. Prawdopodobnie zdawała sobie z tego sprawę. - Nie, chodziło mi o szukanie podejrzanych - wyjaśniłem. - Aha - zgodziła się. - To też. Nie chciałem rozmawiać o Sawyer i o mnie, cokolwiek miałoby to znaczyć, w zatłoczonej kafejce w Galerii Handlowej Boulder. Chciałem wiedzieć, dlaczego bez ostrzeżenia opuściła swój staż i mnie tuż przed Gwiazdką osiemdziesiątego drugiego roku. Chciałem też wiedzieć, dlaczego tak bardzo zależało jej na tym, by mężczyzna jej nie potrzebował. Nie była to jednak dobra chwila na takie pytania. Zaskoczyło mnie, kiedy wyrwała mnie z moich rozmyślań. - Jak sądzisz, dlaczego nie podał ci nazwiska D.B. za pierwszym razem? Ten jego szef z Rocky Flats. Dlaczego musiałeś tam jechać drugi raz? Znów nachyliłem się nad stołem. - Corey Rand nie był wariatem. Był nadgorliwy i obsesyjnie dokładny, ale nie miał zaburzeń. Wszystko robił precyzyjnie i według regulaminu. Tak go opisał szef. Sawyer odstawiła filiżankę na spodek i oparła łokcie na krawędzi stołu. Jej twarz znalazła się kilkanaście centymetrów od mojej. Czułem zapach jej perfum. Zauważyła Milta Custera, który szedł powoli przez Galerię, okrążając właśnie ulicznego czarodzieja, otoczonego przez sporą grupę ludzi. Sawyer zawołała go, a on pomachał, przeszedł przez księgarnię i dołączył do nas na patio. Wyglądał, jakby zupełnie nie przejmował się faktem, że sam nie mógł znaleźć Sawyer. Podniósł ciężką torbę. - Byliście kiedyś w tej księgarni przecznicę dalej? - Chodzi ci o StageHouse? Tę z używanymi książkami? - Nie, nie. Tę z thrillerami. Mają tam wszystko, dosłownie wszystko. Zauważyłem, że Sawyer była zaintrygowana. - To RueMorgue. Pokażę ci później, gdzie to jest - powiedziałem. - Milt, Alan dowiedział się, że nasz drugi podejrzany nie żyje, i to już od jakiegoś czasu. Nie mamy dla ciebie żadnych tropów. Miałem nadzieję, że nie zacznie opowiadać dowcipów o D.B. Cooperze. Nie zaczęła. Milt rozejrzał się dookoła, jakby zdziwiony, że kelnerka nie podchodzi do naszego stolika. - Zamawia się przy barze, Milt - powiedziałem. - Na co masz ochotę? Przyniosę ci. Powstrzymał mnie gestem ręki i spojrzał na Sawyer. - Gdybyście podali mi listę pacjentów, nie potrzebowałbym żadnych tropów. Zacząłbym po prostu porównywać nazwiska z danymi imigracyjnymi. - Wiesz, że nie możemy tego zrobić. - Jestem eksfederalnym, młoda damo. Znam się na przepisach i zasadach. Wydaje mi się, że trzeba wiedzieć, kiedy się ich trzymać, a kiedy nie. Jeśli wiecie, o co mi chodzi. - Sam by się z tobą zgodził - powiedziałem. Sawyer położyła dłoń na ramieniu Milta. W jej głosie pojawiła się nutka konspiracji. - Milt, czy twoi koledzy z FBI ciągle szukają D.B. Coopera? Jestem pewien, że zbladłem. - Jasne - roześmiał się Milt. - Dla starszych gości, jak ja, to ciągle największa sprawa. Dlaczego pytasz? - Bez powodu - powiedziała. - Interesuje mnie to. - Porywacze? Sawyer wzruszyła ramionami i odgarnęła włosy z twarzy, za uszy. - Miltonie Custer, chcę, żebyś mi odpowiedział na jedno pytanie. Tylko szczerze. Czy kochasz się w A. J. Simes? Milt zaczerwienił się po same uszy i spojrzał na mnie. - Dla mnie tylko kawa, dzięki. Wracałem właśnie do stolika z kawą Milta, kiedy w mojej kieszeni zadzwonił telefon Lauren. Nie byłem w stanie go odebrać, idąc z filiżanką gorącej kawy w ręku, spróbowałem więc nonszalancko przejść przez zatłoczone wnętrze kawiarni i wydostać się na patio. Głupi telefon popiskiwał rytmicznie w mojej kieszeni. Postawiłem kawę przed Miltem, a Sawyer uniosła pytająco brwi. - To twój telefon? - Tak - powiedziałem, spodziewając się usłyszeć głos któregoś z przyjaciół lub kolegów Lauren. Wyjąłem telefon z kieszeni, wcisnąłem przycisk rozmowy i podniosłem go do ucha. - Słucham? Usłyszałem jedynie głośny trzask. Ktoś upuścił słuchawkę. Powtórzyłem „halo” i poczekałem, aż ten ktoś ją podniesie. W tle słychać było przeszywające wycie. Zastanawiałem się, co to może być. Sawyer i Milt patrzyli na mnie wyczekująco. Powtórzyłem: Halo! Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Kto wiedział, że mam ze sobą ten telefon? Lauren. Co to za wycie, które słyszałem w tle? Alarm przeciwpożarowy. Dlaczego upuściła słuchawkę? Bo straciła przytomność. O cholera. Wstałem. - Lauren ma kłopoty - powiedziałem. - Pożar. To jego robota, prawda? Muszę iść. - Zaczekaj, Alan - powstrzymała mnie Sawyer. - Zadzwoń na numer alarmowy. Gdzie stoi twój samochód? - Za rogiem, na Jedenastej. Milt kazał mi oddać telefon. Zrobiłem to, a potem jedno po drugim przeskoczyliśmy przez kuty, żelazny płotek i pobiegliśmy czerwonym chodnikiem Galerii w stronę samochodu. Otworzyłem drzwi land cruisera i wskoczyłem do środka. Gdzieś jakby z oddali słyszałem głos Milta, stanowczo i precyzyjnie dającego wskazówki operatorowi numeru dziewięćset jedenaście. W końcu zapytał mnie o adres domu. Podałem mu go, skręcając w Pearl Street. - Powiedz im, że potrzebna będzie karetka! - wrzasnąłem. We wstecznym lusterku zobaczyłem, że kiwnął głową. Na czerwonym świetle skręciłem w Dziewiątą, zajeżdżając drogę rodzinie na rowerach. Kobieta coś wrzasnęła i pokazała mi środkowy palec. Należało mi się, ale miałem to gdzieś. Następne skrzyżowanie było dużo trudniejsze. Przejechanie Canyon Boulevard na czerwonym świetle odpadało. Na szczęście zielone światło włączyło się w chwili, kiedy zdecydowałem się zaryzykować. Na Arapahoe też było zielone i wiedziałem już, że mi się udało. Jeszcze osiem przecznic, i żadnych świateł. Sawyer otworzyła okno. W oddali usłyszałem wycie syren. Miałem nadzieję, że jadą do naszego domu. Sprawdziłem, czy na zachodzie nie widać dymu, ale nic nie widziałem. - Co powiedziała twoja żona? - spytała Sawyer. - Upuściła słuchawkę. Nic nie powiedziała, ale słyszałem w tle alarm przeciwpożarowy. Jeszcze tylko kilka przecznic. Tuż przed zjazdem z Dziewiątej zobaczyłem w lusterku karetkę na sygnale trzy przecznice za nami. - Tuż za nami jedzie karetka - stwierdziłem. - Jaki jest numer twojego przyjaciela? - spytał Milt. - Sama Purdy’ego? Podałem mu go. Rozmawiał już z Samem, kiedy zatrzymałem się przed domem. Z naprzeciwka nadjeżdżał duży zielony wóz strażacki. Nie zauważyłem, żeby z domu wydobywał się dym i poczułem nagły przypływ nadziei. Pobiegłem do drzwi, a za mną Milt. Wycie alarmu niosło się po całej okolicy. Oczywiście, drzwi były zamknięte na oba zamki. Otworzyłem je niezgrabnie, nieprzyzwyczajony do tego typu kluczy i wpadłem do środka. Słyszałem, jak strażacy krzyczą do mnie, żebym się nigdzie nie ruszał. Jasne. Na pewno tak zrobię. Wewnątrz nie poczułem dymu. - Lauren! - krzyknąłem, ale nie odpowiedziała. Poczułem kolejny skok adrenaliny, kiedy zdałem sobie sprawę, że Emily nie przywitała mnie przy drzwiach, że nie próbowała ugryźć w nogę Milta. - Nie ma psa - powiedziałem do niego. - Coś jest nie w porządku. Zawsze biegnie do drzwi. Pobiegłem do kuchni. Lauren tam nie było. Salon. Nic. - Lauren! Sypialnia? Zanim wbiegłem do środka, poczułem smród wymiocin. W końcu znalazłem Lauren; leżała na podłodze obok szafy, z jedną nogą podwiniętą pod siebie i z ręką na piersiach. Miała zamknięte oczy i nie ruszała się. - Tutaj! - krzyknął Milt do strażaków. - Jest tutaj, w sypialni! Dajcie tu sanitariuszy! Nachyliłem się nad Lauren. Jej serce biło jak skrzydełka kolibra. Słabo oddychała. - Lauren - powiedziałem. - Obudź się. Proszę. Za sobą usłyszałem tupanie co najmniej dwóch par stóp. - Chyba zatruła się cyjankiem - powiedział Milt. Z głębi domu, chyba z piwnicy, dobiegł mnie czyjś baryton. - Dwieście trzydzieści CO! Ewakuować się, wyprowadzić wszystkich z domu! Musimy to wywietrzyć. Rozstawić wentylator przy drzwiach! Sanitariusze odepchnęli mnie na bok, a dłoń Milta zacisnęła się na moim ramieniu z siłą szczęk dobermana. W kilka sekund Lauren została położona na noszach i wyniesiona z domu. - Zatrucie CO! - wrzasnęła sanitariuszka, kiedy tylko wyjechali na zewnątrz. - Potrzebuję stuprocentowego O2, piętnaście litrów. Przygotować kroplówkę i wezwać śmigłowiec. Musimy ją zabrać do Denver. Wreszcie zrozumiałem słowa, które usłyszałem z piwnicy. „CO” oznaczało tlenek węgla. Lauren została otruta. - Musiała tym chwilę oddychać, żeby zupełnie stracić przytomność - powiedział ktoś. Inny głos zapytał o uszkodzenia mózgu. Kręciło mi się w głowie. Kiedy przyjechał Sam, Milt w końcu mnie puścił. Wyskoczył z samochodu, wypytał jednego ze strażaków, po czym podbiegł do mnie i złapał za ramiona. - Gdzie...? - zaczął. - Emily! - wrzasnąłem. Przebiegliśmy obok oszołomionego strażaka rozstawiającego właśnie urządzenie przypominające śmigło na kołach. - Nie! - wrzasnął. - Nie możecie tam wejść! - Nie martw się, Alan - powiedział Sam. - Kilka minut ci nie zaszkodzi. - Nieważne - odpowiedziałem. Dom był tak samo nowy dla Emily, jak dla mnie. Nie wybrała sobie jeszcze swoich ulubionych miejsc. Nie wiedziałem, gdzie jej szukać. Sam i ja biegaliśmy od pokoju do pokoju, wykrzykując jej imię. - Nie ma jej w salonie! - Nie ma w kuchni! Przebiegając obok drzwi do piwnicy, znów poczułem odrażający smród wymiocin. - Piwnica! - krzyknąłem. Zbiegłem po schodach, ledwie dotykając stopni. Wycie alarmu było ostre i przeszywające. Najwyraźniej wykrywacz tlenku węgla, który tak hałasował, znajdował się gdzieś na dole. Po dwóch falstartach - w pralni i w zaimprowizowanej łazience - znalazłem Emily nieprzytomną w kotłowni. Jej serce biło w takim samym, wściekłym tempie, co Lauren. - Żyje - powiedziałem i podniosłem czterdziestokilowe ciało, jakby ważyło nie więcej niż stos prania. Za sobą usłyszałem kroki Sama. - Potrzebujemy dla niej tlenu, Sam - powiedziałem. Serce mi pękało. - Natychmiast. - Nie martw się - pocieszył mnie i ruszył pierwszy po schodach. Zaniosłem psa do ambulansu stojącego przy krawężniku. Sam wziął ją ode mnie. - Załatwię tlen od strażaków - powiedział spokojnie. - Ty znajdź Lauren. Potrzebuje cię. Lauren była już w karetce. Na twarzy miała maskę tlenową, a w prawe przedramię wkłutą igłę kroplówki. Sanitariusze pobierali z jej lewej ręki krew, strzykawka za strzykawką. Nie zwrócili na mnie uwagi, kiedy wspiąłem się do środka i stanąłem po lewej stronie noszy. Wziąłem Lauren za rękę, nachyliłem się nad nią i pocałowałem lekko w chłodne usta. Wydawało mi się, że usłyszałem cichy jęk i poczułem, jak lekko napina palce. Powiedziałem sobie, że to dobry znak i pogładziłem ją po jej krótkich, czarnych włosach. - Kocham cię. Ktoś zajrzał do ambulansu. - Za osiem minut na cmentarzu Columbia. Przygotujcie się do lotu. - Co? - spytałem. - Dokąd ona leci? - Do komory ciśnieniowej w Denver. Musimy jej natychmiast podać czysty tlen. - Ma stwardnienie. Powinniście o tym wiedzieć. Oni też. - Co? - Ma stwardnienie rozsiane z przerzutami. Powiedzcie im to, dobrze? Powinni wiedzieć. - Jakie bierze leki? Powiedziałem im najdokładniej, jak umiałem, starając się przypomnieć sobie listę i zaznaczając, że co tydzień bierze zastrzyki interferonu. - Jeszcze jakieś przewlekłe choroby? - Nie. - W takim razie proszę wyjść, proszę pana. Musimy jechać. - Weźcie też moją suczkę - powiedziałem bez wahania. - Proszę. - Co? - Moja suczka jest nieprzytomna. Też się zatruła. Weźcie ją, proszę. Zdechnie, jeśli jej nikt nie pomoże. - Przykro mi, ale nie zajmujemy się zwierzętami - powiedział sanitariusz. Spojrzał na mnie i szybko odwrócił wzrok. - Ale wiem, jak się pan czuje. Też mam psy. - W czym problem? - powiedziała sanitariuszka i wskazała na Lauren. - Będzie jej raźniej, jak będzie miała przy sobie psa. Komora jest wielka jak autobus, pies też się zmieści. - Helikopter nie zabierze psa. - Może dzisiaj lata Christopher. Namówię go. Nie ma czasu na dyskusje. Musimy już jechać. - Mogę pojechać z wami do helikoptera? Mogę lecieć z nią do Denver? - Było to otwarte błaganie. - Niech pan jedzie za nami na cmentarz. Nie wiem, ile miejsca jest na pokładzie śmigłowca. Wskoczyłem do land cruisera i pojechałem na stary cmentarz, kilka przecznic dalej. Z początku wydawało mi się, że przyjechaliśmy w niewłaściwe miej see, po minucie j ednak usłyszałem rytmiczny huk tnących powietrze wielkich łopat. Pomarańczowy śmigłowiec ratunkowy nadleciał z południowego wschodu i wylądował gładko na pylistym kawałku wolnego miejsca, w południowej części cmentarza. Patrzyłem, jak sanitariusze sprawnie przekazują moją żonę i mojego psa pod opiekę pielęgniarek z helikoptera. W ciągu minuty obie zostały załadowane do kabiny. Kilka sekund później drzwi zatrzaśnięto, a pomarańczowy śmigłowiec wystartował pionowo do góry. Trzydzieści metrów nad ziemią zadarł ogon, pochylił dziób i przyspieszając, poleciał na południowy wschód. Lot do Denver nie powinien trwać długo. Sanitariusze z pogotowia uścisnęli mi rękę, powiedzieli, że im przykro, spakowali nosze i sprzęt, i odjechali. Było po wszystkim. Pomyślałem, że jestem na tym cmentarzu tak samotny, jak jeszcze nigdy w życiu. W liściach pobliskich jesionów zaszeleściła bryza, niosąca zapach sobotniego, popołudniowego grilla. Na nagrobku przede mną było napisane: „Tobias Shunt, 1846-1902. Ranczer, członek starszyzny, sługa Boży”. Obok stał identyczny pomnik, podpisany po prostu „Żona”. Gardziłem Tobiasem Shuntem i miałem nadzieję, że miał ciężką śmierć. Poczułem czyjeś dłonie na ramionach i zapach perfum Sawyer. - Przykro mi, Alan - powiedział Milt. - Nie pozwolili ci lecieć z nimi? - spytał Sam. Nie odwróciłem się do nich. - Na pokładzie był dodatkowy lekarz, na jakimś szkoleniu. Pilot powiedział, że polecę albo ja, albo Emily. Powiedziałem, żeby się nią dobrze zajęliW końcu odwróciłem się powoli do Sawyer. Miała bladą twarz, ściągnięte usta, a w oczach smutek i strach. - Co z nimi będzie, Sawyer? - spytałem. - Robią wszystko to, co trzeba. Od razu załatwili tlen, zrobili badania. Zabierają je do Denver, do komory ciśnieniowej, która... - To wiem. Co się z nimi stanie? Chodzi mi o to, co się dzieje z kimś, kto nawdychał się tyle tlenku węgla? Przysunęła się bliżej i wzięła mnie za ręce. Zaczęła mówić miękkim, współczującym głosem lekarza, którego sam często używałem, kiedy przekazywałem złe wieści rodzinom moich pacjentów. - Obie były długo wystawione na działanie tlenku węgla, Alan. Mogą wydobrzeć. To możliwe, w zależności od stopnia zatrucia. Módl się o to. Ale... Ale mogło się też zdarzyć, że obie doznały uszkodzenia mózgu. Niedotlenienie. Wymiotowały, straciły przytomność, a to nie jest dobry znak. Tlenek węgla wypiera z krwioobiegu tlen potrzebny mózgowi. Wszystko zależy od tego, jak długo i na jakie stężenie były wystawione. Spojrzałem w dół, na mizerną trawę. Mój wzrok padł na miejsce ostatniego spoczynku Tobiasa Shunta. Popatrzyłem na ciągnące się w nieskończoność nagrobki dookoła jego pomnika. - Mogą umrzeć? - spytałem. Z trudem wymawiałem słowa i nie byłem pewien, czy Sawyer rozumie co mówię. Sawyer rozpłakała się i ukryła twarz w dłoniach. - Tak - powiedziała. - Mogą umrzeć. Czułem, że czas stanął w miejscu, a mój świat już nigdy nie będzie taki sam. Wbiłem wzrok w nagrobek pani Shunt. Żona. Kopnąłem piach na grobie jej męża i poprosiłem Sama, żeby odwiózł mnie do domu. - Nie - powiedział. - Zawiozę cię do Denver, do Lauren. Milt zajmie się twoim domem. Milt? - Oczywiście. - Doceniam to, Sam, ale chcę, żebyś tu był i dopilnował, żeby dowiedzieli się, jak to się stało. Jak to zrobił. Nie pozwól im nic przegapić. - Lucy już tu jedzie. Zajęła się tą sprawą i nie popuści, Alan. Będzie cisnąć inspektorów straży pożarnej, aż dowiedzą się, co się stało. Lucy była partnerką Sama. Sawyer siedziała na przednim zderzaku mojego samochodu. Wciąż płakała, obejmując się ramionami. Zdecydowałem, że do prezbiteriańskiego Szpitala Świętego Łukasza w Denver pojadę tylko z Samem. Przez pierwsze kilka godzin czekałem niespokojnie przed białą komorą ciśnieniową, która miała kształt wygiętej w literę L rury o średnicy dwóch i pół metra. Z wszystkimi tymi okienkami i zaworami wyglądała jak batyskaf. Lauren leżała wewnątrz jednej ze śluz przykryta jasnym bawełnianym kocem. Włosy wciąż miała gdzieniegdzie posklejane własnymi wymiocinami. Dyżurny lekarz wyjaśnił mi, że w helikopterze odzyskała na chwilę przytomność. W bębenkach usznych przekłuto jej małe otworki, żeby nie zaszkodziło im ciśnienie. Była właśnie w połowie drugiego „okresu natleniania”. Okrywający jej głowę kaptur dostarczał czystego tlenu. Jeśli nie nastąpi poprawa, lekarz zamierzał zarządzić trzeci okres. Wyjaśniał mi to dwa razy, ale nie byłem w stanie wystarczająco się skoncentrować, by zrozumieć, o co mu chodzi. Powiedział, że Emily odzyskała przytomność podczas lotu i została przewieziona do pobliskiej lecznicy weterynaryjnej. - Może pańska żona też tak szybko wydobrzeje. Trafiają do nas ludzie w takim stanie, albo nawet gorszym, którzy następnego dnia już chodzą. - A uszkodzenia? - spytałem. - Uszkodzenia mózgu? - W tej chwil trudno powiedzieć. Kontroluje oddychanie, powoli wraca przytomność. Zbadamy ją tak szybko, jak się da. - Czy są jakieś efekty długotrwałe? - Mogą wystąpić. Możemy zauważyć coś dopiero, kiedy będzie przytomna. Mogą też wystąpić skutki opóźnione. Ale to wszystko spekulacje. Sam kilka razy próbował ze mną porozmawiać, ale byłem za bardzo otumaniony rozpaczą. W końcu poprosiłem, żeby wracał do domu. Chciałem być sam. Przez prawie godzinę ignorował moje prośby, ale w końcu pojechał, tuż przed porą obiadu. Nie miałem nawet siły mu podziękować. Minuty dłużyły mi się jak godziny, a ja przez okienko komory patrzyłem na Lauren. Dwukrotnie poruszyła się i otworzyła oczy. Za każdym razem machałem do niej jak wariat. Szok zaczynał ustępować, a jego miejsce z siłą wybuchającego wulkanu zajął gniew - nie, wściekłość. Czasami zatrzymywałem się, zaglądałem przez okienko do komory i, widząc śpiącą żonę, uspokajałem się na chwilę. Potem jednak gniew znów we mnie eksplodował i czułem przypływ niesamowitej siły, czułem, że mogę zniszczyć każdego przeciwnika. Uczucie to jednak równie szybko znikało, zastępowane przez całkowitą bezsilność, nie wiedziałem bowiem, kogo mam rozerwać na strzępy. Lekarze powiedzieli, że jeśli chodzi o samo przeżycie, pierwsze godziny są rozstrzygające. Potem następny dzień, żeby ocenić uszkodzenia. Wiedziałem, że chodzi im o uszkodzenia mózgu. Młoda lekarka o jasnych oczach i w nowiutkich adidasach ostrzegła mnie, że zwierzęta i małe dzieci mają niższy stopień tolerancji na tlenek węgla niż dorośli. Widziałem, że lubi psy i że nie chce, żebym żywił wielkie nadzieje na całkowity powrót Emily do zdrowia. Widziałem też, że mówienie mi tego sprawia jej ból. Rozumiałem, jak beznadziejna była sytuacja. Ani jeden lekarz nie dawał nadziei, chociaż żaden nie powiedział tego wprost. Kluczyli, wykręcali się i opowiadali mi historie o pacjentach, którzy zdrowieli. Byłem pewien, że wyglądam jak człowiek na krawędzi załamania, zbyt delikatny, by powiedzieć mu prawdę. Zadzwoniłem do Teresy, siostry Lauren, i opowiedziałem, w jakim niebezpieczeństwie znalazła się moja żona. Teresa zgodziła się ze mną, że na razie nic nie powiemy jej rodzicom, którzy byli słabego zdrowia. Powiedziała, że przyleci do Denver następnego dnia. Po trzecim okresie natleniania Lauren przeniesiono na oddział intensywnej terapii. Powiedziano mi, że odzyskała przytomność, ale śpi. Pielęgniarka delikatnie zasugerowała, żebym poszedł do domu i też trochę odpoczął. Powiedziała, że według niej będę potrzebował sił na następny dzień. Opierałem się przez godzinę, w końcu jednak ustąpiłem. Przyszło mi do głowy, żeby wynająć pokój w hotelu w Denver, bardziej jednak niż wygoda potrzebne było mi znajome otoczenie. Podróż do Boulder minęła w mgnieniu oka. Zanim zdążyłem się nad tym zastanowić, byłem już na żwirowym podjeździe do naszego na wpół rozebranego domu w Spanish Hills. Wielki kontener na śmieci był pierwszym sygnałem, że mój autopilot zawiódł i że pojechałem nie tam, gdzie powinienem. Mimo to, wysiadłem z samochodu, zawahałem się i spojrzałem w stronę domu Adrienne. Był pogrążony w ciemnościach; przypomniałem sobie, że ona i jej syn Jonas pojechali na konferencję na Florydę. Nie widziałem nieba zasłoniętego szczelnie chmurami okrywającymi Front Range. Było dość ciepło, temperatura kojarzyła się bardziej z połową sierpnia niż z wczesnym październikiem. Na zachodzie niewyraźnie tańczyły światełka Boulder. Czułem aż do bólu, jak bardzo jestem w tej chwili sam. To była pustka totalna. Byłem wyschniętą manierką na środku bezkresnej pustyni. Wyjąłem z samochodu latarkę i otworzyłem frontowe drzwi. Włączył się brzęczyk i przez chwilę myślałem, że uruchomiłem zapalnik bomby. W końcu jednak wróciłem do rzeczywistości. Prawie całe przewidziane na to czterdzieści pięć sekund zajęło mi przypomnienie sobie kodu rozbrajającego nasz nowy alarm antywłamaniowy. W końcu udało mi się go wyłączyć. Dom wyglądał tak samo jak rano. Był tylko ciemniejszy. Przeszedłem przez to, co kiedyś było naszym salonem i usiadłem na stosie wełny mineralnej leżącej przy jednym z panoramicznych okien. Zacząłem cicho płakać. Nad Sheldonem Salgado, jego żoną i córką. Nad Eleanor Ward i Lorną Pope. Nad Sawyer. W końcu nad Lauren i Emily. Próbowałem wyobrazić sobie życie bez nich i nie mogłem. Płakałem więc też nad sobą. Kiedy wypłakałem w końcu już wszystkie łzy i zaczęły mnie szczypać oczy, naciągnąłem na siebie płachtę budowlanego brezentu i położyłem głowę na worku gipsu. Wełna mineralna była lepszym łóżkiem niż gips poduszką. Obudziłem się rano zupełnie zdezorientowany. Usłyszałem głośne stukanie, jakby odgłos kroków, i próbowałem zrozumieć, co to może być. Nie potrafiłem jednak nawet przypomnieć sobie, gdzie jestem. Usiadłem, przestraszony, i zobaczyłem w dole budzące się do życia Boulder. Potem zauważyłem sterczące wszędzie kołki i deski remontowanego wnętrza. Poczułem w kościach sześć godzin snu na wełnie mineralnej i worku gipsu. Tupanie ustało. Serce zabiło mi szybciej, kiedy przypomniałem sobie wczorajsze wydarzenia i wariata próbującego mnie zabić, a groza zbliżających się kroków przeszyła mnie jak elektryczne wyładowanie. Odwróciłem się gwałtownie, oczekując, że po raz pierwszy zobaczę twarz tego dupka. Po drugiej stronie pokoju, na koźle stolarskim stojącym w miejscu kanapy, siedział Sam Purdy. Miał na sobie dżinsy, kowbojskie buty i niebieską koszulę wyłożoną na spodnie. - W tych okolicznościach naprawdę powinieneś zamykać drzwi na klucz - powiedział łagodnie. Moje serce zwolniło na tyle, że mogłem pomyśleć. - Cześć, Sam - powiedziałem. Podniósł brązową torbę. - Kupiłem u Moe kawę i bułeczki. Bez sera i bez śmietanki. Su casa es mi casa, a moja nowa dieta jest twoją nową dietą. - Rozejrzał się dookoła. - Gdzie tu się można odlać? - Przenośna toaleta jest koło domu. Nie wstał, żeby pójść się wysikać. - Coś się zmieniło w nocy? - spytał. Potrząsnąłem głową. - Emily jest niemrawa, ale się obudziła. Lauren była przytomna, ale spała, kiedy ją zostawiłem. Chwileczkę. - Wykręciłem numer szpitala. Pielęgniarka Lauren nie miała czasu rozmawiać i powiedziała, żebym zadzwonił za kilka minut. - Sherry kazała ci powiedzieć, że się modli - powiedział Sam. - Poprosi o to wszystkich na spotkaniu Przyjaciół dzisiaj rano. - Dzięki - wykrztusiłem. Przypływ adrenaliny spowodowany skradaniem się Sama zaczął się cofać. Byłem przemarznięty do szpiku kości. Wskazałem brązową torbę. - Poproszę tę kawę. Sam wstał i podał mi ją. Przez chwilę trzymałem ją tylko w dłoniach, żeby się ogrzać. - Jaki mamy dzisiaj dzień? - Niedzielę. - Jak mnie znalazłeś? - Jestem detektywem - powiedział. - Domyśliłem się, że nie pojedziesz do tego drugiego domu, doszedłem więc do wniosku, że będziesz tutaj. Kiwnąłem głową. - Wiesz, gdybym poszedł na kurs i miał teraz ze sobą glocka Lauren, już byś nie żył. Myślałem, że to on, ten morderca. Dlatego właśnie nie lubię broni. Moje nastawienie do pistoletów wydawało się go bawić, ale miał w sobie na tyle współczucia, żeby się ze mną nie spierać. - Coś nowego? - spytałem. - Wymiennik ciepła w twoim piecu był uszkodzony. Poważnie. Udało mi się namówić ich, żeby rozpoczęli śledztwo. Scott Malloy zajął się tym i zgodził się zabrać cały piec jako dowód rzeczowy. - Zdawało mi się, że mówiłeś, że zajęła się tym Lucy? - Powiedziałem tak, żebyś się lepiej poczuł. Wiem, co myślisz o Scot-cie. Scott Malloy aresztował kiedyś moją żonę. Wybaczyłem mu to, ale nie umiałem zapomnieć. - Scott zainteresował się tym już służbowo. Mówi, że znalazł jakieś rysy na zasuwce w waszych tylnych drzwiach. Sądzi, że ktoś mógł się włamać. Każe obejrzeć piec specjalistom, żeby sprawdzili, czy ktoś przy nim majstrował. Detektory tlenku węgla to jednak zupełnie inna sprawa. Tu mamy problem. - Powiedziałeś „detektory”? W liczbie mnogiej? - Tak, były dwa. Jeden był odłączony od prądu, co według mnie jest trochę podejrzane. Drugi, zasilany baterią, spadł za piec. To on narobił tyle hałasu. Wiesz coś o tym? - Nie. Dopiero się tam wprowadziliśmy. Wcześniej dom był wynajmowany. Lauren pewnie coś wie. - Sąsiedzi jak zwykle nic nie widzieli. Zwiększamy liczbę patroli w waszej okolicy, chociaż to pewnie nic nie da. - Przerwał. - Milt mówi, że wasz drugi trop nie wypalił. Ten drugi pacjent, którego szukaliście. - To prawda. Facet wyglądał bardzo dobrze na papierze, ale miał wylew i umarł w dziewięćdziesiątym piątym. - Jesteś pewien? Zastanowiłem się nad tym i uznałem, że to dziwne pytanie. - Właściwie nie, ale tak twierdzi wdowa po nim. Nie wiem, dlaczego miałaby kłamać. Wyraz twarzy Sama dał mi do zrozumienia, jaki jestem naiwny. - Dlaczego wygląda tak dobrze na papierze? - Pasuje psychologicznie. Zgadza się charakter. Ma udokumentowaną urazę. Właściwy wiek. Pracował w analizie zabezpieczeń, co dawałoby mu potrzebne doświadczenie. Ma też motyw. - Jaki? - Uważa, że zniszczyliśmy mu życie. - A zniszczyliście? - Może. Jeśli to, co opowiedział mi jego szef, to prawda, mieliśmy w tym spory udział. Tym, co zrobiliśmy, przyczyniliśmy się do jego załamania. Wiesz, przysłowiowa kropla, która przepełniła czarę. - A co zrobiliście? - Kiedy przywieziono go z Rocky Flats do szpitala, opowiadał o jakimś spisku w pracy. Lekarze, którzy go badali, zatrzymali go na oddziale i wystawili diagnozę, która zrobiła z niego wariata. Stracił przepustkę do Rocky Flats, a ostatecznie pracę. Pod koniec lat osiemdziesiątych złożył do sądu pozew o zniesławienie. Nic nie wskórał. Nie wiem, co się z nim potem działo. Przerwałem, a Sam czekał. - Prawda jest taka, Sam, że dzisiaj nie zostałby nawet przyjęty do szpitala, a co dopiero skierowany na obserwację. - Dlaczego? - Społeczeństwo stało się bardziej tolerancyjne. Rozszerzyły się granice wolności obywatelskiej. Tolerujemy dużo więcej psychopatologii i nie chcemy już płacić tak dużo za interwencję psychoterapeutów. - Potrzebował pomocy? Zastanowiłem się przez moment i pokręciłem głową. - Prawdopodobnie tak, ale nie takiej, jaką mu zapewniliśmy. Nie cierpiał na nic, co można by wyleczyć pobytem na oddziale psychiatrycznym. - Ale nie żyje? - Tak, od jakiegoś czasu. - Wypiłem duży łyk kawy. - Dobra. Dzięki. - Możesz mi powiedzieć, jak się nazywał? - Nie. Zresztą po co? Sam zmrużył oczy i zacisnął usta, a potem wgryzł się w bułeczkę, przeżuł kawałek i połknął. Widziałem, że się nad czymś zastanawia. Wiedziałem też, że powie mi, nad czym, jeśli uzna to za stosowne. - A.J. dostała cynk od swoich kontaktów w biurze imigracyjnym. Nie mogą dopasować nikogo ze spisu załogi statku wycieczkowego do obywateli amerykańskich, którzy lecieli do Nowej Zelandii tuż przed śmiercią Lorny Pope. Uniosłem brwi. - Nawet w przybliżeniu? Nikogo? - Tak mówią. - Jak to się ma do teorii Simes i Custera? Sam wydął lekko usta i odetchnął. - Będzie im dużo trudniej włączyć w to Biuro. To pewne. Nadal nie są w stanie powiązać żadnych dwóch z tych śmierci inaczej niż w teorii. W głowie pojawił mi się obraz Lauren leżącej w komorze ciśnień. Z trudem powstrzymywałem łzy. - Sam - spytałem. - Kiedy ktoś uwierzy, że to się dzieje naprawdę? Wypił resztkę kawy i przez chwilę wpatrywał się w dno tekturowego kubka. - Mam własną teorię, która mówi, że uwierzą, kiedy będzie już za późno. A z tego, co stało się wczoraj, wnioskuję, że już jest. Dlatego też tylko patrzeć, jak zainteresuje się tym ktoś ważny. - Jesteś cyniczny? Wzruszył ramionami. - Sam oceń. Słuchaj, bardzo lubię zakurzone budowy z przeciągami, ale może wpadniesz do nas i weźmiesz prysznic, zanim pojedziesz do Denver? Sherry i Simon są na spotkaniu. Będziesz miał cały dom dla siebie. Promienie słońca zaczynały przesączać się do środka zakurzonej nory, która kiedyś była moim domem. Sam spojrzał na otaczający nas chaos. - Więc mówisz, że jak skończą, to będzie tu ładnie? Roześmiałem się. On też. Sam poszedł skorzystać z toalety. Wyłowiłem z kieszeni telefon i znów zadzwoniłem do szpitala. Lauren jeszcze spała. - To nie musi oznaczać, że jest źle - pocieszyła mnie pielęgniarka. - Kiedy tylko się obudzi, zbadamy stan jej mózgu. Jeśli dalej będzie niepewny, prawdopodobnie skierujemy ją z powrotem do komory ciśnieniowej. Ale miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Przetłumaczyłem sobie to, co powiedziała, i zrozumiałem, że Lauren wyszła już ze strefy czarno-białych niebezpieczeństw czyhających na nią podczas kilku pierwszych godzin i znalazła się w strefie niebezpieczeństw szarych, które mogły zagrażać jej przez następne kilka dni, a może tygodni. Pielęgniarka obiecała zadzwonić, kiedy tylko Lauren się obudzi. Sam wpuścił mnie do swojego domu w północnym Boulder, dał mi ręcznik, jednorazową maszynkę do golenia i wepchnął mnie do łazienki. Kiedy wyszedłem z niej dwadzieścia minut później, już go nie było. Na kartce, którą zostawił pod wycieraczką mojego samochodu, napisał, że „musi się zająć kilkoma sprawami” i że zadzwoni do mnie później, na komórkę Lauren. Wpadłem do domu na Hill, żeby zmienić ubranie. Nie było to szczególnie nasłonecznione miejsce, ale tego dnia wydawało się wyjątkowo ciemne i ponure. W środku było tak zimno, że kiedy stałem w salonie, mój oddech zamieniał się w parę. Wśliznąłem się bokiem do łazienki, żeby nie patrzeć na miejsce, gdzie znalazłem Lauren, w końcu jednak odwróciłem się i spojrzałem w tamtą stronę. Wymiociny zniknęły. Byłem za to wdzięczny; ktoś jednak, może sanitariusz, zostawił na stoliku koło łóżka parę lateksowych rękawiczek. Przełknąłem ślinę, starając się nie rozpłakać, zdjąłem ubranie, w którym spałem i ubrałem się w czystą bieliznę, skarpety, czarne dżinsy, koszulkę polo i sweter. Zamykałem właśnie dom, kiedy wielkim czarnym furgonem forda podjechał specjalista od ogrzewania. Powiedział, że przysłał go Milt Custer i że ma obejrzeć piec. Przez kilka minut wysłuchiwałem jego argumentów przeciw naprawie uszkodzonego kotła. Entuzjazmował się nową technologią i wciąż podkreślał oszczędności nowego pieca. Biorąc pod uwagę sytuację w Boulder, było to całkiem niezłe zagranie. Nie byłem jednak w nastroju do targów. Przerwałem mu w końcu i powiedziałem, że chcę nowiutki błyszczący piec i dwa wykrywacze tlenku węgla, jeden w piwnicy i jeden na górze. Wrócił do samochodu i przyniósł z niego kilka broszur, w których piece opisano z większą ilością szczegółów, niż miałem ochotę znać. Spytałem, który zainstalowałby w domu swojej matki. Powiedział, że ten i postukał palcem w model Lennox, o który na zdjęciu opierała się atrakcyjna modelka. Na pewno była dumna ze swojego nowego pieca. Powiedziałem, że wygląda nieźle i dałem mu klucze od domu. Wydawał się usatysfakcjonowany moim wyborem i poinformował mnie, że prawdopodobnie skończy we wtorek w południe. Powiedziałem, że to świetnie i spytałem o koszty. Odparł, że sporządzi przybliżony kosztorys, ale na oko będzie to kosztować jakieś dwa i pół tysiąca dolarów. Uśmiechnąłem się. Chciałem zapytać go, czy zna Dresdena, ale tego nie zrobiłem. W drodze do Denver sprawdziłem pocztę głosową w biurze, modląc się, by kryzys mojego życia osobistego nie zbiegł się z kryzysem któregoś z moich pacjentów. Nie miałem czasu ani siły, by komukolwiek pomagać. Jedyna wiadomość była od Sawyer. - Alan, cześć, to ja, Sawyer. Tak mi przykro z powodu tego, co wczoraj stało się z twoją... z Lauren. Wiem, jak się teraz czujesz, i z całego serca mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Jeśli moje towarzystwo może ci jakoś pomóc, pocieszyć cię w jakikolwiek sposób, bardzo chętnie się z tobą zobaczę. Zostaję w Boulder jeszcze co najmniej kilka dni. Jestem cały czas w hotelu. Odezwij się. Rozłączyłem się. Przez chwilę bawiłem się myślą, żeby zadzwonić do niej i poszukać pociechy. Zacząłem nawet wykręcać numer do hotelu. Wtedy jednak przejechałem pod wiaduktem na Wadsworth Boulevard i po raz setny zauważyłem nagrobek psa pochowanego przy autostradzie. Pomyślałem o Emily. O tym, jak bardzo będzie mi jej brakować, jeśli nie wydobrzeje. Telefon Lauren zadzwonił mi w kieszeni, kiedy mijałem Federal Boulevard. - Halo? - Doktor Gregory? Mówi Angie, wie pan, z prezbiteriańskiego? Pielęgniarka pana żony. Widzieliśmy się wczoraj i rozmawialiśmy. W jej głosie, delikatnym jak doskonały mus czekoladowy, usłyszałem wróżbę złych wiadomości. - Tak? - Pana żona obudziła się i pyta o pana. Wygląda dużo lepiej. Rozpoznaje otoczenie. - Wszystko z nią w porządku? - Wygląda... znacznie lepiej. Poznaje otoczenie. Ale tak naprawdę nic jeszcze nie wiadomo. Większość wyników badań neurologicznych jest niezła, ale to jeszcze potrwa. Wiedziałem o tym. Skutki niedotlenienia mózgu mogą być rażąco widoczne jak pornografia albo subtelne i trudne do rozszyfrowania jak sztuki piękne. - Mogę z nią porozmawiać? - Nie w tej chwili. Pobierają jej krew. - Będę tam za... Jestem na autostradzie. Proszę powiedzieć Lauren, że będę za piętnaście, dwadzieścia minut. To wspaniale. Bardzo dziękuję za dobre wiadomości. Zadzwoniłem do lecznicy weterynaryjnej. Emily ocknęła się i była głodna. Nade mną, zza chmur wyjrzało słońce. Lauren narzekała, że czuje się, jakby ktoś przepuścił jej mózg przez mikser, ale jej stan psychiczny dawał mi powody do radości i nadziei. Przez następne kilka godzin myłem i czesałem jej włosy oraz nacierałem olejkiem nogi i stopy. Pomogłem jej zjeść, a potem zdrzemnęła się w moich objęciach. Przynajmniej trzy razy powtarzałem jej, że jąkocham i że Emily wraca do zdrowia. Nie wiedziałem, czy ma problemy z pamięcią, czy chce, żeby jej dodać otuchy. Rozstaliśmy się bardzo niechętnie. Żadne z nas nie powiedziało tego głośno, ale zostawiłem ją samą dlatego, że była znacznie bezpieczniejsza, kiedy mnie nie było w pobliżu. Obiecałem, że zamelduję się u Sama, Simes i Custera, jak tylko dojadę do Boulder. Kiedy ja w Denver cicho świętowałem powrót Lauren do zdrowia, Sam nie próżnował. Spotkaliśmy się późnym popołudniem w Boulderado, w apartamencie na czwartym piętrze, który stał się centrum dowodzenia Simes i Custera. A. J. była tam z Samem, ale Sawyer i Custera nie spotkałem. Domyślałem się, że nie poszli na zakupy. Zmierzchało. Zachodnią stronę miasta spowijały gęste cienie. Wierzchołki drzew, oglądane z okien czwartego piętra, pyszniły się jasnymi barwami jesieni. Sam podał mi piwo i sporą paczkę precelków snyders. Sprawdziłem nalepkę - nie zawierały tłuszczu. Sam nadal był grzeczny. A. J. wyglądała na zakłopotaną. W przypadku kogokolwiek innego założyłbym, że jaskrawy melonowo-zielony sweter, który miała na sobie, mógł mieć z tym coś wspólnego. - To świetnie, że Lauren dochodzi do siebie - powiedział Sam. - Tak, ciągle się szczypię. Prosiła, żebym podziękował ci za kwiaty. Bardzo jej się spodobały. - Żona Sama była właścicielką kwiaciarni. - To Sherry. Emily też zdrowieje? - Najwyraźniej. Nie jestem jednak pewien, czy łatwo byłoby rozpoznać u niej uraz mózgu. - Tak mi ulżyło, że wszystko będzie dobrze - powiedziała Simes. - Dzięki, A.J. Sam chrupał precelki i popijał piwo. - Zrobiliśmy dzisiaj pewne postępy. - W jakiej sprawie? Pieca? Potrząsnął głową. - Nie - odparł i spojrzał mi prosto w oczy. - W sprawie Coreya Randa. Otworzyłem szeroko usta, by powstrzymać się przed powiedzeniem czegoś, czego później bym żałował. - Nie zdradziłeś nam jego nazwiska, Alan - powiedziała Simes, jakbym przez to miał poczuć się lepiej. Niechcący naruszyłem czyjąś prywatność. Przypomniałem sobie poranną rozmowę z Samem i fakty, które mu podałem - zwolnienie Randa z Rocky Flats i późniejszą sprawę sądową. Dla detektywa takiego jak Sam Purdy równało się to naznaczeniu Randa fluorescencyjną farbą i oświetleniu ultrafioletem. Natychmiast przyszło mi do głowy, że od samego początku podświadomie chciałem go wydać. - Jaki postęp? Sam wstał i podszedł do okna. - Nie zamierzasz protestować? Spodziewałem się z twojej strony strasznych wyrzutów. - Wydawał się rozczarowany. - Jaki postęp? - To nie było trudne - powiedziała Simes. - Znalezienie Randa. Kiedy wiedzieliśmy, gdzie go szukać. - Masz na myśli: kiedy zaprowadziłem was pod jego drzwi. Uśmiechnęła się skromnie. - Jaki postęp? - powtórzyłem. - Rozmawiałem z Valerie, wdową po nim - powiedział Sam. - Pojechałem spotkać się z nią w Wheat Ridge. Kaszlała paskudnie, kiedy z nią rozmawiałeś? - Tak. Pali? - Tyle, co rozregulowany diesel. Wydawało mi się, że czuje się dość niezręcznie. - Sam, przykro mi to mówić, ale w twoim towarzystwie wiele osób czuje się niezręcznie. - Nie będę się spierał. Jednak z doświadczenia wiem, że większość z nich czuje się tak, bo coś ukrywa. - Co ukrywała Valerie Rand? - Mogę? - przerwała Simes. Sam nie był przyzwyczajony do odczuwania przed kimś respektu, ale ustąpił jej pola. - Na początek trochę historii... - Odkręciła butelkę wody mineralnej i usiadła na kanapie. - To na razie wstępne informacje. Zajmujemy się tym dopiero od rana. - Oczywiście - powiedziałem. - Dopiero rano wystawiłem wam Coreya Randa. Nie zrobił na niej wrażenia mój sarkazm. Zauważyłem, że postanowiła opowiedzieć całą historię bez posiłkowania się notatkami. - Kiedy zawieszono jego przepustkę, Rand opuścił Rocky Flats. Przy okazji - nie został zwolniony. Zwolnił się po tym, jak przeniesiono go do pracy biurowej, która nie wymagała pozwoleń dostępu. Tak czy inaczej, przez jakiś czas starał się znaleźć nową pracę. Próbował w policji; został zastępcą szeryfa w... jak się nazywa ta miejscowość, Sam? - Estes Park. - Tak, w Estes Park. Nie przeszedł jednak okresu próbnego. Podczas rozmowy z szeryfem odniosłam wrażenie, że, cytuję, „styl” Randa nie pasował do jego biura. Potem imał się różnych peryferyjnych stanowisk w ochronie. Próbował... w zakładach Martin Marietta w... przepraszam, Sam? - Hrabstwie Jefferson. - Dziękuję. Nie wiem, co się dzisiaj ze mną dzieje. Był tam oficerem ochrony. Wytrzymał niecały rok. Firma pozbawiła Randa zasiłku dla bezrobotnych, jako powód zwolnienia podając niesubordynację. - Zaczynam rozumieć - powiedziałem. - Był malkontentem. Nie dziwi mnie to, biorąc pod uwagę jego portret psychologiczny. - Tak, to malkontent. Kiedy wyleciał z Martin Marietta, razem z rodziną opuścił dom w... cholera. - Westminster. - Który zajął komornik. Potem było już tylko gorzej. Żona go zostawiła i wyjechała z synem do rodziców w Wyoming, w Cheyenne. - A. J. wydawała się zadowolona, że wreszcie udało jej się przypomnieć sobie nazwę jakiejś miejscowości. Zastanawiało mnie, czyjej problemy z koncentracją i doborem słów wynikały z choroby. - Rozwiedli się? - Nie, wręcz przeciwnie, wrócili do siebie w okolicach dziewięćdziesiątego roku. Co ciekawe, Rand zaczął układać sobie życie. Został kierownikiem sklepu ze sprzętem elektronicznym w... cholera jasna! - Lakewood. - Dowiedzieliście się tego wszystkiego od Valerie? - spytałem. - Nie - odparła A. J. Spojrzałem na Sama, ale on unikał mojego wzroku. Zafascynowała go tabela składników na torebce precelków. Spodziewałem się, że powie mi za chwilę, ile błonnika zawiera garść snydersów. - W takim razie od kogo? - Ze swoich źródeł. - Alan, to nieistotne - powiedział Sam, dając mi do zrozumienia, że to nie moja sprawa. - W takim razie co jest istotne? - Corey Rand miał metr osiemdziesiąt wzrostu, zielone oczy i blond włosy określane przez niektórych jako złote. Jego budowę ciała najlepiej oddaje słowo „średnia”. Według danych, do których udało nam się dotrzeć, ważył od osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu kilo. Opis wydawał się pasować do Coreya Randa, którego mgliście pamiętałem. - I co z tego? A.J. sięgnęła do stojącego za nią biurka i wzięła z niego pojedynczą kartkę papieru. Podała mija. Ledwie zdążyłem otrząsnąć się z oszołomienia spowodowanego nagłówkiem - Departament Sprawiedliwości, Federalne Biuro Śledcze, Waszyngton, D.C. - kiedy podsumowała to, co było tam napisane. - Opis Coreya Randa pasuje do jedynego Amerykanina, który miał dostęp do spalarni na pokładzie statku wycieczkowego tej nocy, kiedy zginęła doktor Asimoto. Nie wydało mi się to specjalnie odkrywcze. - I co z tego? Pasuje też pewnie do dwóch milionów innych Amerykanów. Simes odetchnęła i napiła się wody. Pomyślałem, że to jej wersja gryzienia się w język. - Nie możemy go jeszcze skreślić. To najważniejsze. - On nie żyje. - Wiedziałem, dlaczego się kłócę. Martwy podejrzany nie pomagał mi radzić sobie z pragnieniem zemsty za atak na moją żonę i psa. - Wtedy jeszcze żył. Popatrzyłem na Sama, aż zamrugał oczami, a potem wbiłem wzrok w Simes. Jej powieki ani drgnęły. - Doszliście nagle do wniosku, że szukacie więcej niż jednego mordercy? Czyja dobrze słyszę? - spytałem. - Trzeba mieć otwarty umysł, Alan - powiedział Sam. A.J. zakręciła butelkę. - A jeśli...? Skup się. A jeśli śmierć Matthew Trimble’a, ta strzelanina w Los Angeles, nie miała z tym nic wspólnego? Jeśli to naprawdę był przypadek? - Słucham cię. - A jeśli śmierć Amy Masters w solarium była naprawdę wynikiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności? Może tamtejsza policja nie znalazła śladów majstrowania przy nim, bo ich nie było? - Do czego zmierzasz? - Do tego, że być może powinniśmy zająć się mniejszą ilością spraw. Zostałaby nam katastrofa Susan Oliphant, śmierć Wendy Asimoto na statku i Arniego Dressera na wycieczce. Oraz, oczywiście, śmierć Lorny Pope w Nowej Zelandii. Jej argumentacja mnie nie przekonywała. - Zapominasz o Sheldonie i jego rodzinie. Ale nie w tym rzecz. Mógłbym dowieść, że każdy z tych przypadków można wykluczyć. Dlaczego właśnie Matthew Trimble i Amy Masters? - Mam nadzieję, że ty nam to powiesz, Alan. To ty byłeś na oddziale z Coreyem Randem. Nie ja. Pierwotna lista ofiar mordercy tak mnie zaaferowała, że nie przyszło mi do głowy, by którąkolwiek z nich z niej wykluczyć. Chciałem jednak zastanowić się nad tym w samotności. - Wiesz, gdzie jest Sawyer? - spytałem AJ. - Nie, ale niedługo powinni wrócić. Ona i Milt. - Jestem głodny. Będę na dole, w restauracji. Przekaż jej to, dobrze? Poproś, żeby do mnie zeszła. - Potrzebne ci w tej chwili towarzystwo? - spytał Sam. - Nie - odparłem. - Niezupełnie. Sam wyglądał na bardziej zakłopotanego niż zranionego tą odpowiedzią. W restauracji zamówiłem kanapkę i piwo, po czym spróbowałem sobie przypomnieć, kto pracował na oddziale w ciągu tych dwóch dni, kiedy przebywał tam Corey Rand. Sawyer i ja pojechaliśmy do Grand Lake na jednonocne wakacje i niewiele brakowało, a w ogóle nie wiedzielibyśmy o przyjęciu Randa. Czy Matthew Trimble był w szpitalu w ten weekend? Nie byłem pewien. Na pewno jednak nie przyjmował nowych pacjentów; robił to Arnie Dresser. Możliwe, że Matthew wyjechał wtedy z miasta i nie było go podczas całego pobytu Randa na Ósmym Wschodnim. To był weekend Dnia Dziękczynienia. Sporo ludzi wzięło urlop. A Amy Masters? Była opiekunką - moją opiekunką - do tego nie była klinicystką. Nie miała na oddziale własnych pacjentów i rzadko kiedy angażowała się w pracę po godzinach. Często w weekendy w ogóle nie pokazywała się na Ósmym Wschodnim. Próbowałem sobie przypomnieć, czy zazwyczaj pojawiała się na poniedziałkowych zebraniach. Wydawało mi się, że nie, ale nie byłem pewien. Uznałem za możliwe, że Corey Rand zetknął się z Matthew Trimble’em albo Amy Masters. Czy potrafiłem dowieść, że spotkał wszystkie pozostałe ofiary? Susan Oliphant? Bez większych problemów. Pamiętałem, jak uciszała Coreya na poniedziałkowym porannym zebraniu, które prowadziła. Z całą pewnością tam była i z całą pewnością brała udział w podejmowaniu decyzji o zwolnieniu Randa ze szpitala. Co z Wendy Asimoto? Sheldon Salgado powiedział mi, że początkowo Wendy miała być psychiatrą Coreya, musiała więc być w ten weekend w szpitalu. Możliwe nawet, że spotkali się na izbie przyjęć, zanim Arnie przejął Randa. Lorna Pope? Nie miałem wątpliwości, że jeśli Lorna nie była wtedy na urlopie, musiała spotkać się z Coreyem. Jako oddziałowy pracownik socjalny pierwsza zajęłaby się nim i jego bliskimi w poniedziałek rano, zbierając informacje na temat historii rodziny, organizując spotkanie z nią i przygotowując wstępny raport. Sheldon Salgado? Bez wątpienia drogi jego i Coreya przecięły się w izbie przyjęć. Sam z nim rozmawiałem; miał notatki na temat kontaktu z Randem w swoich aktach. Sawyer i ja? Tak, spotkaliśmy Coreya na zebraniu. Być może nowa teoria A. J. Simes miała sens. Może Corey Rand, jeśli to on był mordercą, był trochę bardziej wybredny, niż mu to przypisywaliśmy. Jedyny problem, jaki sprawiała mi ta hipoteza, to fakt, że Rand nie żył już, kiedy zginęli Arnie Dresser i Lorna Pope. Nie żył, kiedy ktoś uszkodził samolot Sawyer, zabił Sheldona Salgado i jego rodzinę i otruł moją żonę i psa. Czego nie wiedzieliśmy? Sawyer pojawiła się w restauracji, kiedy prosiłem kelnerkę o rachunek. Wstałem, żeby się z nią przywitać i odkryłem, że jej objęcia sprawiają mi większą radość, niż powinny. Trzymała mnie w ramionach dłużej, niż było trzeba, masując mnie po łopatkach otwartymi dłońmi. Czułem jej piersi napierające na moją klatkę piersiową. - Naprawdę nic im nie jest? Lauren i twojemu psu? - Wyglądają w porządku. Nikt nie jest pewny na sto procent, ale dzisiaj na pewno jest lepiej niż wczoraj. Emily zostanie w lecznicy kilka dni na obserwacji. Sawyer usiadła naprzeciw mnie i odchyliła się na oparcie. - Tak się cieszę. Wczoraj strasznie się bałam. - W jej oczach pojawił się smutek. - Ostatnio chybia nas sporo kuł. Skinąłem głową. Sam nie wierzyłem, jak bardzo jestem zmęczony. Powinienem był zamówić kawę, a nie piwo. - Wyszłaś z Miltem ot, tak, czy nad czymś pracowaliście? - Nie, pokazał mi tę księgarnię, którą znalazł. Przede wszystkim jednak chciał porozmawiać o AJ. Uważa, że jest nim zainteresowana, ale nie wie, jak się do niej zbliżyć. Żona Milta zginęła w wypadku samochodowym na cztery miesiące przed tym, jak przeszedł na emeryturę. Dasz wiarę? Oczywiście, że dawałem. - A ty udzieliłaś mu kilku porad? Uniosła brew. - Nie jestem z tego dumna, ale rozpoznaję w A. J. Simes pokrewną duszę. Boi się Milta i tego, co ma jej do zaoferowania. Tak jak ja bałam się ciebie. - Bałaś się mnie? - Starałem się nie pokazywać, jak bardzo jestem zaskoczony. Sawyer przywołała kelnerkę i spytała, jaka jest dzisiejsza zupa dnia. Krem z dyni. Zamówiła zupę i herbatę, zanim mi odpowiedziała. - Tak, bałam się ciebie, Alan. - Dlaczego? - Byłam mężatką, pamiętasz? - Myślałaś, że zagrażam twojemu małżeństwu? Uśmiechnęła się figlarnie. - Zawsze byłeś taki gruboskórny? Czegoś wtedy nie zauważyłam? - Ułożyła sztućce idealnie równo. - Nie. Nie zagrażałeś mojemu małżeństwu. - W takim razie o co chodziło? Złożyła na pół serwetkę na kolanach. - Muszę ci powiedzieć, co się stało... co mi się stało... zanim... przyjechałam do Kolorado... zanim... cię spotkałam. Mój pierwszy mąż. Nie zrozumiesz, o co mi chodzi, dopóki ci o tym nie opowiem. - Dobrze - powiedziałem i usiadłem wygodniej. Miałem nadzieję, że dowiem się tego, czego chciałem się dowiedzieć przez tyle lat. - Kiedy poznaliśmy się na przyjęciu w mieszkaniu Mony, po tym, jak zostawiłeś mi liścik w „New York Timesie”, byłam wdową. Wdową? Zrobiło mi się głupio. Bardziej niż głupio. - Tak mi przykro. Byłem... Jezu, nie wiedziałem. Potrząsnęła energicznie głową, nie przyjmując moich protestów. - Skąd miałeś wiedzieć? Nie chciałam, żebyś o tym wiedział. W szkole wiedzieli o tym tylko moi opiekunowie i mój terapeuta. Nie ufałam nikomu na tyle, żeby opowiadać o tym, co się stało. Myślałam, że jeśli szkoła dowie się, przez co przechodzę, uznają mnie za zbyt delikatną na staż. - Umarł niedługo przedtem? - Czasami wydaje mi się, że wczoraj. Drugi rok stażu zaczął się pierwszego lipca. On... mój mąż... zmarł... w styczniu. - Boże, tak mi przykro. Kelnerka przyniosła herbatę. Sawyer zaczęła skomplikowany rytuał parzenia. Spojrzała na mnie przelotnie i musiała coś wyczytać w moich oczach. - To dopiero początek - uprzedziła mnie przez zaciśnięte usta. Ostrzegała mnie, żebym pochopnie nie wyciągał żadnych wniosków. Postanowiłem nie popędzać jej i nie próbować pocieszać. - To nie było tak, że po prostu umarł. Było tak, że... mój mąż się zabił. - Znów podniosła wzrok znad filiżanki i wpatrzyła się w dal za oknem. - W listopadzie, dokładnie piętnastego, powiedziałam mu, że chcę rozwodu, i... Słowa więzły jej w ustach. Zdawały się ociekać udręką. - Nie przyjął tego dobrze. Powiedział, że się zmieni. Powiedział, że... że zrobi wszystko, żeby mnie zatrzymać. Że nie mógłby beze mnie żyć. Nie wzięłam tego dosłownie. Nie. Myślałam, że przemawia przez niego jego brak poczucia własnej wartości, a właśnie przez to postanowiłam go opuścić. Nic nie rozumiałem. Jakim cudem jej przyjaciele w Kolorado nie wiedzieli ojej mężu? - Byłaś już w Denver? - Nie. Pierwsze półtora roku stażu odbyłam w Chapel Hill, w Północnej Karolinie. Myślałam, że wiesz. Mój tamtejszy opiekun i przyjaciel załatwił mi powtarzanie drugiego roku w Kolorado po tym, jak... jak... - Jak twój mąż popełnił samobójstwo? Kiwnęła głową. - I po tym, jak zginęło moje dziecko. Jej dziecko? Powiedziała to tak szybko, że nie byłem pewien, czy dobrze usłyszałem. Sawyer patrzyła na światła odbijające się od powierzchni jej herbaty. - Umarło twoje dziecko? - powtórzyłem cicho. Zamknęła oczy i przełknęła ślinę. Jej ramiona gwałtownie podskoczyły i opadły. Zrobiła się szara na twarzy. Milczałem. Ona też. Odgłosy restauracji brzmiały w moich uszach jak łoskot. Sięgnąłem nad stolikiem i wziąłem jej rękę, delikatnie odrywając ją od uszka filiżanki. Wyszarpnęła się. - Miałam kiedyś dziecko, śliczne dziecko - wyszeptała głosem, który powiedział mi już wszystko, który mówił „miałam kiedyś życie, prawdziwe życie”. W pierwszym odruchu chciałem wstać i wyjść. Nie miałem nastroju na nieszczęśliwe zakończenia. Zamiast tego jednak czekałem. - Moje dziecko było małym, okrągłym kłębuszkiem miłości. - Prawie się uśmiechnęła. - Miała na imię... miała na imię Simone, i... i była taka słodka i śliczna... a on został z nią na parę dni, kiedy ja miałam dyżur. Taki mieliśmy układ po tym, jak się wyprowadziłam, że on będzie się nią opiekował, kiedy ja będę na dyżurach. I on... on ją zabił. Zabił moją córeczkę razem ze sobą. Zabił ją, żebym ja jej nie miała, i żeby ona nie miała mnie. Chciał, żebym się dowiedziała, jak to jest stracić sens życia. Krzesło obok niej było puste. Przesiadłem się na nie i powoli ją objąłem. Wydawała się taka mała w moich ramionach. Czekałem na spazmy i łzy, ale nic takiego nie nastąpiło. Przypomniało mi się, jak poprzedniego dnia, kiedy Lauren i Emily zostały otrute, siedziała na zderzaku mojego land cruisera, targana rozpaczą, której nie rozumiałem. Teraz zrozumiałem. - Kiedy cię spotkałam, wstrząsnąłeś mną - powiedziała tak cicho, że jej słowa z trudem przebijały się przez gwar restauracji. - Byłeś szarmancki, przystojny i... romantyczny. Ale potrzebowałeś mnie, Alan. Czułam to. Po prostu... czułam twój brak wiary w siebie. I nie mogłam dopuścić, żeby to się stało jeszcze raz. Pozwoliłam mu mnie potrzebować - mojemu mężowi - i widzisz, co się stało. Nie pozwolił mi odejść. A potem zabrał mi dziecko. Zabrał mi Simone. Nie mogłam ci pozwolić mnie potrzebować. Nie mogłam. To było zbyt niebezpieczne i zdarzyło się za wcześnie. Wyprostowała się i uwolniła z moich objęć. Dotknęła mojej twarzy. - A teraz? Teraz wydaje mi się, że mogłam cię wtedy źle ocenić. Po prostu kocham ironię, a ty? - Co masz na myśli? - Nie wiem - powiedziała. - Wszystko zatoczyło dla nas pełne koło. Wtedy myślałam, że pociągniesz mnie za sobą, że utonę. A dzisiaj? Dzisiaj potrzebujemy się nawzajem, żeby pozostać przy życiu. To krańcowy brak wiary w siebie. Skrajna zależność. Instynkt podpowiadał mi, że Sawyer pominęła w swojej opowieści coś bardzo ważnego. Przypomniało mi się jej wczorajsze cierpienie na cmentarzu. - Jak się nazywał twój mąż? Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem. - Kenneth Sackett. Kenny. Był bankierem. Jego rodzina ma bank. Sprzedali go jakiś czas temu NationsBankowi. Zarobiłam sporo pieniędzy na akcjach, które mi zostawił. Jeszcze większa ironia, co? - Jak on to zrobił? W jaki sposób zabił siebie... i twoje dziecko? Jej dłoń skoczyła do jej ust jak szarpnięta niewidzialnym sznurkiem. - Już wiesz, prawda? - wyrzuciła z siebie. - Skąd wiedziałeś? Nie wiedziałem, skąd. Wzruszyłem ramionami. Kelnerka wybrała właśnie ten moment, żeby przynieść zupę Sawyer. Zupa miała kolor jesiennego zachodu słońca. Kelnerka miała na imię Kim. Zapytała, oczywiście, czy wszystko w porządku. Powiedziałem, że tak. Sawyer aż zachichotała rozśmieszona absurdem sytuacji. - Wczoraj, Sawyer. To musiało... - Tak - powiedziała. - Tak było. - Przykro mi. - Tak jak ty wczoraj, sama ich znalazłam. Wróciłam z pracy i znalazłam ich. Kennetha i Simone. - Ale nie skończyło się to dla ciebie tak szczęśliwie jak dzisiaj dla mnie. - Nie. Taki mój los. Nic nie kończy się szczęśliwie. Powiedziała to tak, jakby był to już koniec jej opowieści. Okazało się jednak, że przygotowuje mnie tylko na to, co było dalej. - Podjechałam pod dom, jego dom, ten, w którym mieszkaliśmy, gdy byliśmy jeszcze małżeństwem, żeby zabrać Simone. Wyjechałam ze szpitala o, nie wiem, siódmej trzydzieści. Nikt nie otworzył mi drzwi, ale nie były zamknięte na klucz. Zaczęłam ich szukać i kląć, że nie ma ich w domu. Pomyślałam, że gdzieś pojechał i zostawił Simone u babci. W końcu zajrzałam do jej pokoju. W łóżeczku, na jej ulubionym misiu leżała kartka z napisem „jesteśmy w garażu”. W tej sekundzie już wiedziałam. Zbiegłam na dół, przez kuchnię, otworzyłam drzwi do garażu... - urwała. Spróbowała uspokoić oddech. Próbowała znaleźć siłę, żeby dokończyć opowieść. - Kenny uwielbiał swój samochód, po prostu go kochał. To był czerwony pontiac firebird, miał go od liceum. Kiedy weszłam do garażu, stał tam. Silnik był wyłączony, ale cały garaż śmierdział spalinami. Siedział na przednim siedzeniu, po stronie pasażera, przechylony na bok, cały w wymiocinach. Simone położył na tylnym fotelu. Wąż ogrodowy, podłączony do rury wydechowej wystawał tuż obok niej. Była zapięta w swoim samochodowym foteliku, obłożona zabawkami. Ten... dupek... on... przykleił nasze ślubne zdjęcie do deski rozdzielczej przed siedzeniem kierowcy i... i powiesił moje zdjęcie nad tylnym fotelem, tak, że kiedy Simone spojrzała w górę, zanim umarła, widziała mnie. To był jej ostatni widok. Zamilkła na minutę, może dłużej, ale wiedziałem, że to jeszcze nie wszystko. Gdy kończyła opowieść, nie patrzyła na mnie. - Najbardziej rozwścieczyło mnie to, że zostawił ją samą, na tylnym fotelu. Był tak zapatrzony w siebie, że nawet nie przytulił jej, kiedy umierała. Nigdy mu tego nie wybaczę. Nigdy. Sam Purdy wszedł do restauracji, stanął i zaczął się rozglądać. Sawyer pomachała do niego. Kiedy podszedł, przywitała się i poprosiła, żeby się dosiadł, jakby cieszyła się, że przyszedł i jakby jego obecność nie przeszkodziła w niczym ważnym. Nie wiedziałem, jak zaprotestować. Natychmiast zaczęli gawędzić o chłodnym froncie atmosferycznym nadciągającym znad Montany. Ku mojemu zdumieniu łatwość, z jaką Sawyer przeszła od opowieści o zamordowaniu swojej córki do przyziemnej rozmowy o pogodzie, wydała mi się niestosowna. Miałem ochotę powiedzieć Samowi, żeby zostawił nas samych, żebyśmy mogli jeszcze trochę porozmawiać i jakoś zakończyć tę historię, ale Sawyer najwyraźniej powiedziała już wszystko, a przynajmniej prawie wszystko, co zamierzała. Sam wyjaśnił, dlaczego przyszedł. - Właśnie doszliśmy do wniosku - Milt i ja - że ktoś powinien przez cały czas być przy was, dopóki cała ta... sprawa się nie skończy. Będę więc dotrzymywał wam towarzystwa. Kelnerka przyniosła kartę. Spojrzał na mnie, zanim ją otworzył. - Czy jest sens to czytać? Dają tu cokolwiek, co twój przyjaciel lekarz pozwoli mi zjeść? Sawyer powiedziała, że zupa jest świetna. Sam spojrzał na nią i skurczył się na widok gęstej zawiesiny jak wampir, przed którym postawiono miskę prażonego czosnku. Powiedziałem, że chyba znajdę coś, co nie będzie kłóciło się z jego dietą. Kiedy zajrzał w kartę, zerknąłem na Sawyer, która nie odwzajemniła spojrzenia. Chciałem dowiedzieć się więcej o Simone. Chciałem się dowiedzieć, dlaczego Sawyer nie mogła nikomu zaufać. Dlaczego nie mogła zaufać mnie. Sam zamówił omlet i grzanki, a Sawyer poprosiła o dzbanek świeżej herbaty. Posiedziałem jeszcze przez chwilę, po czym oznajmiłem, że idę się przejść. Sam zrobił minę, która dawała mi jasno do zrozumienia, jak dziecinne wydaje mu się moje zachowanie w świetle faktu, że właśnie zgodził się zostać moim ochroniarzem. Pozwolił mi jednak odejść, nie protestując. Zatrzymałem się w westybulu i z automatu zadzwoniłem do Lauren. Połączono mnie z pokojem pielęgniarek; okazało się, że Lauren odpoczywa. - Jak ona się czuje? - Jest zmęczona. Pewnie dlatego odpoczywa. - A jak się czuła, zanim zaczęła odpoczywać? - Myślę, że też była zmęczona. Dlatego postanowiła odpocząć. Poddałem się i podziękowałem za informację. Kobieta, która podniosła słuchawkę w lecznicy weterynaryjnej, była dużo bardziej rozmowna. Powiedziała, że Emily jest wspaniała. - To moja ulubienica. Zawsze sprawia tyle radości? Nie, pomyślałem, nie zawsze. Nie powiedziałem jednak nic, co mogłoby przerwać zachodzący właśnie fenomen przeniesienia. Wyszedłem na betonowe schody przed hotelem i poczułem charakterystyczny jesienny chłód. Zimny front, który tak zafascynował Sama i Sawyer nie nadciągał już znad Montany - był na miejscu. Zimny wiatr hulał w kanionach, zrywając liście z drzew i przenikając przez moje ubranie, jakbym miał na sobie podarte szmaty. Spojrzałem na niebo na wschodzie i zobaczyłem sinoczarne chmury. Nieboskłon na zachodzie zasnuwały pasma koloru zupy dyniowej Sawyer. Zanim zerknąłem na zegarek, myślałem, że jest już siódma. Była jednak dopiero szósta czterdzieści. Musiałem znaleźć sobie miejsce do spania. Miałem szeroki wybór. Jednym z dwóch dostępnych dla mnie azyli był plac budowy, w drugim nie działało ogrzewanie. Sam zaproponowałby mi kanapę u siebie. Najsensow-niejszym wyjściem wydawał się hotel. Najpierw jednak musiałem się przebrać w czyste ubranie. Znalazłem swój samochód na Spruce Street i przejechałem przez centrum, nad strumieniem do Hill. Zostawiłem włączony silnik, wysłuchałem do końca ostatnich kilku minut Świeżego powietrza na NPR. Terry Gross rozmawiała ze Scottem Turowem. Jej styl przeprowadzania wywiadów jak zwykle mnie zdziwił. Gdyby jechała z Los Angeles do Nowego Jorku, po drodze zahaczyłaby o Sao Paulo. Zawsze jednak udawało jej się jakoś dotrzeć do celu, a ja zazwyczaj byłem zafascynowany i wdzięczny, że zabrała mnie ze sobą. Wysiadłem z land cruisera i szybko obszedłem dom Lauren dookoła. Otworzyłem frontowe drzwi i wszedłem do środka, natychmiast zauważając, że powietrze w środku było tak samo zimne, jak na zewnątrz. Modliłem się, żeby zimny front nie okazał się tak zimny, że zamarzną rury, potem jednak postanowiłem się tym nie przejmować. Jeśli chcą zamarzać, niech zamarzają. Od tego się nie umiera. Nowego pieca, który zamówiłem, nie było jeszcze w piwnicy. Stał zapakowany w skrzyni na szczycie schodów. Nie byłem technicznym geniuszem, ale wiedziałem, że czeka go jeszcze długa droga, zanim zacznie produkować oszczędne i przyjazne dla środowiska ciepło. Człowiek od instalacji powiedział, że uruchomi go we wtorek. Spodziewałem się raczej środy, a i czwartek by mnie nie zdziwił. Tak długo, jak się dało, unikałem łazienki. Zamiotłem ziemię, której ekipa ratunkowa naniosła do środka. Zszedłem do piwnicy i zacząłem próbować sobie przypomnieć, co Sam mówił o dwóch wykrywaczach tlenku węgla. Jeden zasilany był z sieci, ale ktoś go odłączył. Drugi działał na baterie, ale spadł za piec. Stary piec wymontowano i wywieziono. Patrzyłem na pustą przestrzeń i doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu. Po co Lauren instalowałaby w piwnicy dwa detektory? Dlaczego jeden z nich, z założenia pewniejszy, miałby być odłączony od prądu? Wróciłem na górę, wszedłem do kuchni i jeszcze raz zadzwoniłem do szpitala. Tym razem odebrała Lauren. Dźwięk jej zmęczonego głosu mnie poruszył. - Kochanie, to ja. Jak się czujesz? - Jestem jeszcze trochę nieprzytomna, ale w porządku. Gdzie jest Emily? Co z nią? - Czuje się świetnie. W lecznicy wszyscy się w niej zakochali. Grożą, że jej nam nie oddadzą. Lauren zaśmiała się cicho. - Ciągle jesteś zmęczona? - spytałem. - Tak. Dopiero co się obudziłam, a już chce mi się spać. - Chciałem ci przypomnieć, że jutro musisz wziąć avonex. Pamiętasz? Przywiozę ci go. - Dzięki - powiedziała. - Zupełnie o tym zapomniałam. Starałem sieją pocieszyć. - To nic, za kilka dni poczujesz się lepiej. Posłuchaj, próbowałem dojść, o co chodzi z tymi wykrywaczami tlenku węgla w piwnicy na Hill. Były tam dwa. Po co? Odpowiedziała bez wahania. - To wszystko stało się chyba jakieś pół roku temu. Moja lokatorka - pamiętasz Suzanne? - poprosiła, żebym jej taki zainstalowała. Zrobiłam to. Najpierw kupiłam ten na baterie, ale kiedy próbowałam powiesić go na ścianie, nie wbiłam gwoździa dość mocno, więc urwał się i spadł za piec. Nie mogłam się tam wcisnąć, żeby go wyjąć. Zaklinował się. Nie byłam pewna, czy jeszcze działa i wiedziałam, że nie dam rady zmienić w nim baterii, więc poszłam jeszcze raz do McGuckina i kupiłam drugi, podłączany do kontaktu. Zastanawiałam się, dlaczego nie ostrzegł mnie wcześniej, wiesz? Dlaczego nie zaczął wyć, skoro cały dom był pełny trucizny. Nie powiedziałem jej, że ktoś wyłączył go z prądu. - Próbujemy to ustalić. Scott Malloy się tym zajął. Kazał komuś obejrzeć stary piec, a Sam pilnuje, żeby nikt nie przeoczył niczego ważnego. Jutro będzie już nowy piec. Odpoczywaj. Wpadnę do ciebie jutro. Kocham cię. Odłożyłem słuchawkę, zastanawiając się nad stanem pamięci Lauren. Cieszyło mnie, że pamiętała historię z wykrywaczami tlenku węgla i martwiło, że nie wydawała się kojarzyć zatrucia z próbą morderstwa. Zachowywała się, jakby nie pamiętała niczego, co wydarzyło się po pogrzebie Arnie-go Dressera. Przez moment jej tego zazdrościłem. W końcu poszedłem do sypialni, żeby wybrać trochę ubrań, które byłyby nie tylko ciepłe, ale pasowałyby też do pracy. Było strasznie zimno. Przez chwilę kusiło mnie, żeby zebrać wszystkie koce, śpiwory i kołdry, j akie znaj - dę w domu i zakopać się pod nimi w naszym łóżku. Zwalczyłem tę pokusę. Spakowałem ubrania, wziąłem notes z umówionymi spotkaniami i teczkę, a potem zacząłem przetrząsać dom w poszukiwaniu czegoś jeszcze. Najpierw zajrzałem do małego gabinetu Lauren. Bez skutku. Znalazłem jej neseser, ale był zamknięty na kluczyk. Potrząsnąłem nim ostrożnie i uznałem, że w środku nie ma tego, czego szukam. Jej torebka wisiała na krześle w kuchni. Niestety. W końcu znalazłem to w małej skórzanej saszetce na pasku, którą zabierała, kiedy szła na siłownię. Glock. Cholera, ależ ciężki. Najpierw chciałem go schować do kieszeni marynarki, ale jego waga strasznie ją wyciągała. Poza tym wydawało się to zbyt oczywiste. Następnie wetknąłem go sobie za spodnie, ale od razu poczułem się nieswojo na myśl, w co wycelowana jest lufa, wyciągnąłem go więc stamtąd i wepchnąłem na dno małej podręcznej torby wypchanej ubraniami na zmianę. Rozejrzałem się ostatni raz, zamknąłem dom na klucz i wskoczyłem do samochodu, cały czas zdając sobie sprawę, że noszę przy sobie broń, na którą nie mam pozwolenia. Czułem się jak kryminalista. Gdy jechałem do hotelu, patrzyłem w lusterko wsteczne tak samo często, jak przed siebie na drogę. Musiałem jednak przyznać, że świadomość bliskości tego kawałka metalu sprawiała, że czułem się odrobinę bezpieczniej. Zacząłem łamać sobie głowę, czy kiedy nauczę się wreszcie posługiwać tym cholernym pistoletem, współczynnik poczucia bezpieczeństwa spadnie, czy wzrośnie. Weekend rodziców na Uniwersytecie Kolorado skończył się i młody recepcjonista hotelu Boulderado sprawiał wrażenie szczęśliwego, że może mi wynająć pokój. Poświęciliśmy jednak nieco zbyt dużo energii ustalaniu ceny. Zasugerowałem mu, że za sumę, jaką mi podał, wolałbym nocować w Golden Buff na Canyon Boulevard. Obaj wiedzieliśmy, że nie jest całkowicie przekonany co do swojej propozycji, dość szybko więc pojął mój tok myślenia. Z udawaną łaskawością przystał na niższą cenę. Przez cały czas pamiętałem, że mam w torbie naładowany półautomat kaliber dziewięć milimetrów i, oczywiście, zastanawiałem się, który z nas tak naprawdę wynegocjował cenę. Ta myśl przypomniała mi rozmowę z jednym z moich pacjentów, który zapytany, jaka jest heroina, powiedział „tak dobra, że nie powinno się jej nawet próbować”. Przyszło mi do głowy, że posiadanie broni przypomina trochę próbowanie heroiny; jedno i drugie nienaturalnie, irracjonalnie i chwilowo poprawiało samopoczucie. Czy posiadanie pistoletu było „tak dobre”, że nie powinienem był go próbować? Zobaczymy. Odszukałem swój pokój, nijakie, małe pomieszczonko na drugim piętrze, z którego rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na zaułek. W mniejszym mieście oznaczałoby to panoramę brudu i chaosu, ale w śródmieściu Boulder zaułki są wspaniałe - czyste, oświetlone i wybetonowane. Uznałem, że przydział pokoju to mała zemsta recepcjonisty. Obmyłem twarz, wyszorowałem zęby i postanowiłem, że wychodząc na drinka lub dwa do Mezzanine Lounge, zostawię glocka w torbie. Mim znów był na służbie. Zanim usiadłem, wypatrzyłem sobie miejsce w przestronnej wnęce, której nie obsługiwała. Ponieważ jednak Broncosi, jak co niedziela, grali mecz, a to nie był bar sportowy, okazało się, że mim jest jedyną kelnerką na sali. Zapamiętała mnie. Natychmiast pożałowałem, że ostatnim razem zostawiłem jej tak duży napiwek. Pomachała na przywitanie z drugiego końca galerii, irytująco angażując w ten ruch głowę i ramiona, w sposób, na jaki odważyć mógł się jedynie mim. Nie odpowiedziałem i przez chwilę zastanawiałem się, czy nie uciec, zanim zdąży do mnie podejść. W tym momencie usłyszałem głos Sama. - Nie sądzisz, że to popaprane? Lekarze pozwalają mi codziennie pić piwo, ale nie mogę zjeść cholernego hamburgera. Dla mnie to popaprane. Słówko „popaprane” było pozostałością dzieciństwa w Iron Range w Minnesocie. Za każdym razem, kiedy go używał, mimowolnie się uśmiechałem. - Cześć, ochroniarzu - powiedziałem. - Postawić ci marchewkowe paluszki? Usiadł na kanapie naprzeciw mnie i podążył wzrokiem za moim spojrzeniem. - Ładne szkło - ocenił od niechcenia sklepienie. Kelnerka dotarła wreszcie do naszego stolika. Sam naiwnie uśmiechnął się do niej na przywitanie. W zamian odegrała przed nim swoją pantomimę. Obejrzał ją do końca, a potem spojrzał na mnie z niedowierzaniem, jakby w jakiś niewytłumaczalny sposób nagle znalazł się w barze z Gwiezdnych wojen, i tylko ja mogłem go stamtąd wyprowadzić. Nawet nie mrugnąwszy, zamówiłem wódkę i powiedziałem, że Samowi na razie wystarczy piwo. Kelnerka dygnęła. - Nie pytaj - powiedziałem. - Cholerne miasto, jak Boga kocham - wymamrotał Sam. - Słuchaj, tam na dole, przerwałem wam coś bardzo ważnego? Tobie i Sawyer. Spostrzegawczość Sama czasami mnie zaskakiwała. - Tak, można powiedzieć, że to był dość delikatny moment. Ale to nie to, co myślisz. - A co myślę? - Sam. - Nie próbujesz, wiesz, brać się za nią? - Sam - powiedziałem zmęczonym głosem. Miałem nadzieję, że dość zmęczonym, by zmienić temat. - Przepraszam, jeśli wam przerwałem. Rozmawiałeś dzisiaj z Lauren? - Tak. Jest wykończona, tak jak chyba spodziewali się lekarze, ale robi wrażenie, jakby wszystko było w porządku. W pamięci krótkotrwałej ma czarne dziury wielkości galaktyk, ale ogólnie myśli jasno. - Kiedy wyjdzie ze szpitala? - Chyba niedługo. - Emily? - Ma się dobrze. Uszczęśliwia wszystkich w lecznicy. - Strażacy powiedzieli, że zachowała się całkiem sprytnie. Znalazła kanał doprowadzający zimne powietrze do pieca i położyła się tuż pod nim, tak że razem z tlenkiem węgla wdychała świeże powietrze. Ucieszyła mnie ta opowieść i obiecałem sobie, że przestanę żartować z rozmiarów jej mózgu. - To mi przypomina, że spytałem Lauren o dwa wykrywacze - powiedziałem i streściłem Samowi jej wyjaśnienie. - Nieźle. Czyli ten na baterie, którego nie mogła dosięgnąć, uratował jej życie? - Potrząsnął głową i uśmiechnął się. - Jak to przypadek może pokrzyżować plany... Tym razem dobrze temu dupkowi poszło, Alan. Przy okazji, możliwe, że ktoś włamał się przez tylne drzwi. Możliwe, że majstrował przy piecu. Ale wiesz równie dobrze, jak ja, że nie ma mowy, żebyśmy zdjęli jakieś odciski palców z tego drugiego wykrywacza, nie wiadomo więc, czy ktoś wyłączył go rozmyślnie, czy nie. Morderca nie wiedział jednak o drugim wykrywaczu za piecem. Nie mógł wiedzieć. I ten właśnie go zatrzymał. - Ale nie ma żadnych tropów? - Nie spodziewałem się, że będą. - Żadnych. - Jak się czujesz? - zapytałem swobodnie. - Jestem głodny. Poza tym wszystko w normie. - Z drugiej strony w normie mieścił się kamień nerkowy wielkości Gibraltaru, prawda? Sam pociągnął długi łyk piwa i otarł wąsy serwetką. - Możemy porozmawiać o czymś innym niż o moich męczarniach? Na przykład... już wiem, o tym, że możesz zostać zamordowany? - Jasne. Co sądzisz o hipotezie A.J.? Że może być więcej niż jeden morderca? - To nie jej hipoteza, tylko moja. - Naprawdę? Przekonałeś ją? Nie wydaje się... - Łatwa do przekonania. Nie, nie wydaje się. Panna Marceau powróciła bezszelestnie z moim drinkiem. Podała go bez pantomimy; Sam popatrzył na nią podejrzliwie, jakby spodziewał się, że dziewczyna nagle wyciągnie broń albo zacznie przedstawienie pod tytułem „jestem zamknięta w szklanej skrzyni”. Zamiast tego jednak postawiła tacę na stole, cofnęła się o dwa małe kroczki, uniosła ramiona, wykrzywiła twarz i spróbowała - dość udanie, muszę przyznać - zaprezentować Krzyk Edwarda Muncha. Sam nachylił się groźnie w jej stronę, a ona uciekła, przesadzonymi, wielkimi susami. - Możesz kazać jej przestać? - poprosił. Potrząsnąłem głową. - To ty jesteś gliniarzem. Niestety, ostatnim razem, kiedy tu byłem, dałem jej spory napiwek. Obawiam się, że ją tym ośmieliłem. - To jak nakarmić cholernego szopa. - Sam beknął uprzejmie, o ile to w ogóle możliwe. - To było tak. Skoro ten Corey Rand tak dobrze pasuje, to dlaczego go odrzucać? Tak sobie pomyślałem. Tobie się podoba. Sawyer się podoba. Mnie w sumie też. Jego jedyną wadą jako podejrzanego jest to, że od dziewięćdziesiątego piątego ma cholernie dobre alibi. - Cholernie dobre. Tu zaczynają się schody, Sam. - Nie, jeśli nie zajmował się tym sam. - Masz jakiś pomysł, kto mógłby mu pomagać? - Jeszcze nie. Wiesz, jak do tego doszedłem? - Tak. Różnice w sposobie dokonania poprzednich morderstw i tych ostatnich. Sawyer i ja wysnuliśmy teorię o umysłowym rozkładzie. Ty widzisz w tym działanie kogoś innego. Ale do mnie nie przemawia motywacja. Kto inny miałby ten sam motyw tych samych morderstw? - Nie wiem. Przyznaję, jeszcze nie wiem. Ale nie można na samym początku dać się zwieść motywom. Pomyśl. Czy ktoś miał powód, żeby zabić JonBenet? Nie wydaje mi się. Może chęć, może nawet potrzebę. Ale racjonalny motyw? Nie zawsze można od tego zaczynać. Czasem kwestia motywu tylko gmatwa sprawę. - W takim razie co teraz? - Chcę się zobaczyć z tym szefem Randa. Przekonać się, czy może wiedzieć, o co w tym chodzi. Jak on się nazywa? - Reggie Loomis. - Chcę się zobaczyć z Reggiem Loomisem. - Teraz? - Dlaczego nie? Pewnie siedzi w domu i ogląda mecz. Wiem, że ja bym oglądał na jego miejscu. - Sam, nie musisz tego robić. To znaczy, jestem ci wdzięczny, ale powinieneś być w domu z Sherry i Simonem, a nie tutaj ze mną. - Nie o to mi chodziło. - Nie? - Uważasz, że Loomis jest w domu. - Wątpię, żeby oglądał mecz. Raczej robi zapasy albo zagniata ciasto na jutrzejszy chleb. - Co? - Nieważne, zobaczysz. - Rzuciłem na stół sześć dolarów, nie prosząc o rachunek. - Nie pójdzie za nami, prawda? - spytał Sam. - Mimowie czasami tak robią. - Jeśli pójdzie, możesz ją zastrzelić. - Super. Masz coś przeciwko, żeby Sawyer pojechała z nami do Loomisa? - Chyba nie. Dlaczego? - Bo już ją o to poprosiłem. Nie miałem ochoty jechać z Sawyer i Samem do północnego Boulder. Chciałem wypić jeszcze jedną wódkę, wymknąć się mimowi, zaszyć się w swoim pokoju i pomyśleć o Sawyer i tym, co stało się z jej córką, Simone. Dostałem do rąk fragmenty układanki, której od wielu lat nie mogłem poskładać, chciałem więc przyjrzeć się im, poobracać w dłoniach i sprawdzić, gdzie mogą pasować. Moja podświadomość ciągle podsuwała mi obraz Eleanor Ward. Ona też tam wtedy była. Na oddziale. W tym samym czasie, co Corey Rand. Eleanor Ward była ostatnim pacjentem, którego Sawyer wypisała ze szpitala, zanim na dobre spakowała się i opuściła Kolorado i mnie. Poza tym wiedziałem coś jeszcze. Eleanor Ward i Sawyer Sackett straciły córki w tragicznych okolicznościach. Kiedy jechaliśmy w kierunku północnego Boulder, do Reggiego Loomi-sa, Sawyer kłóciła się z Samem o to, czy między Miltem i AJ. zawiązuje się romans. Sam twierdził, że absolutnie nie, Sawyer, że na pewno tak. Byłem na tyle przytomny, by zauważyć, że mylą mi się tajemnice. Część mnie zajęta była pojmowaniem tego, co zaszło między mną i Sawyer dawno temu, a część rozgryzała sekret Coreya Randa i jego ewentualnego uczestnictwa w morderstwach. Przypomniałem sobie, żeby nie mieszać tych dwóch spraw. Ze zdziwieniem zauważyłem, że chciałbym teraz mieć przy sobie glocka Lauren. Sam przerwał na chwilę spór z Sawyer i zapytał mnie, gdzie mieszka Loomis. - Na Czwartej, niedaleko Juniper. - Po której stronie? - Zachodniej. - Na pasie zieleni? - Na krawędziach tego pytania skrzyła się zazdrość. - Aha. - Niezła okolica, jak na emeryta z budżetówki. - To niejeden z ciułaczy, Sam. To oryginalny dom. Robi wrażenie, jakby Loomis mieszkał tam od zawsze. - Mimo wszystko. - Sam coś szykował, ale nie potrafiłem powiedzieć, co. Przed domem Reggiego nie paliło się światło, ale nie dałem się zwieść. Loomis nie przejmował się pozorami. - Chyba nikogo nie ma - powiedziała Sawyer. - Ukrywa się. Chodźmy zapukać. Gęsiego podeszliśmy do drzwi. Dwa razy zabębniłem palcami o drewno. Wydawało mi się, że czuję zapach cynamonu i czegoś jeszcze, czego nie potrafiłem rozszyfrować. - Chyba jest w środku. Czuję jedzenie. Sam spojrzał na zegarek, jakby chciał zmierzyć czas dzielący odpowiedź Reggiego od mojego pukania. Nie spuszczałem oka z judasza, czekając, aż pociemnieje. W końcu pociemniał. Reggie nas oglądał. Sam zesztywniał. Też zauważył cień za drzwiami. - Otworzy czy nie? - spytał po dziesięciu sekundach. - Nie za ciepło tu. - Zastanawia się nad tym. Odczekałem pełną minutę. Wiedziałem, bo Sam co dziesięć sekund podnosił do oczu zegarek. Zapukałem jeszcze raz. Reggie odsunął zasuwkę dwa westchnięcia Sama później. Zignorował moich towarzyszy i spojrzał na mnie. - Tak? - Przyprowadziłem ze sobą dwie osoby, Reggie. - Widzę. - Jest pan zajęty? Może nam pan poświęcić parę minut? - Zauważyłem, że Loomis nie zwrócił uwagi na Sawyer, ale zaczął dokładnie przyglądać się Samowi. - Jestem zajęty, przygotowuję śniadanie na jutro. Bułeczki cynamonowe, może czujecie zapach. Chociaż uważam, że nie są specjalnie wyszukane, obawiam się, że słynę z nich. Rano będę robił faszerowane jajka i muszę przygotować wszystko, zanim pójdę spać. Może innym razem? - Te bułeczki świetnie pachną - wtrącił Sam głosem, w którym słychać było fałszywą poufałość. - A pan to... - spytał Reggie głosem całkowicie pozbawionym fałszywej poufałości. - Sam Purdy. - I przyszedł pan... z... Sam się uśmiechnął. - To moi przyjaciele. Zna pan, oczywiście, Alana, a to Sawyer. Będziemy wdzięczni, jeśli poświęci nam pan chwilę i obiecujemy, że nie będziemy siedzieć długo. - To naprawdę nie najlepsza pora na odwiedziny. Przykro mi. Mam sporo roboty. Ludzie na mnie liczą. Proszę zadzwonić jutro, doktorze Gregory. Umówimy się. - Tu może chodzić o czyjeś życie, panie Loomis - powiedział Sam. Reggie przewrócił oczami, słysząc tak jawną manipulację. - W takim razie proszę - powiedział. - Skoro musicie. Weszliśmy za Reggiem do głównego pomieszczenia. Natychmiast podszedł do odtwarzacza CD i włączył koncert klarnetowy. Sam nie ukrywał rozczarowania, że Loomis nie ogląda meczu, za to nie zareagował w ogóle na układ domu i wspaniałe wyposażenie kuchenne. Zwróciła na to uwagę Sawyer. - Ładna kuchnia - powiedziała. Wyjaśniłem jej, czym zajmował się Reggie, jak przygotowywał i rozwoził jedzenie kalekom w całym hrabstwie. - To bardzo hojny gest z pana strony - powiedziała Sawyer. Sam skinął głową w stronę pieca. - Coś tu bardzo ładnie pachnie. - W twojej diecie tego nie ma, Sam - upomniałem go. Wciągnął głęboko powietrze, jakby mógł się najeść samym aromatem. - Cholera - mruknął. Reggie jak dotąd nic nam nie zaproponował i nie skłonił go do tego komentarz Sama. Sawyer obeszła powoli całą kuchnię, dotykając pieca, oglądając ekspres do kawy i gładząc marmurowe i granitowe blaty. Wypytywała Reggiego o sprawy kuchenne, a on odpowiadał ostrożniej, niż można by się spodziewać. W końcu usiadła obok mnie i Sama przy kontuarze. Reggie stanął po przeciwnej stronie pomieszczenia, obok piekarnika. Czułem się trochę jak sędzia na przesłuchaniu. Pierwsze pytanie Sawyer całkowicie mnie zaskoczyło. - Zawsze byłam ciekawa, panie Loomis... Jak pan sądzi, dlaczego D.B. Cooper podczas porwania zażądał czterech spadochronów? Przecież wiemy, że pracował sam, prawda? Wszystko miał dokładnie zaplanowane, dlaczego więc zażądał czterech? Sam zamrugał. Reggie spojrzał na mnie. Musiał zobaczyć na mojej twarzy wyraz niedowierzania. - Co? - wykrztusił. W głosie Sawyer słychać było tylko niezobowiązującą ciekawość. - Dlaczego cztery spadochrony? Zna pan legendę, prawda? Kiedy samolot wylądował w Seattle, D.B. zażądał dwustu tysięcy dolarów w banknotach dwudziestodolarowych i czterech spadochronów. Dlaczego czterech? Dlaczego niejednego? Dlaczego nie dwóch albo trzech? Reggie spojrzał na mnie, na Sama i z powrotem na Sawyer. - Dlaczego... dlaczego mnie pani o to pyta? - Jest pan analitykiem ochrony. Do pańskich obowiązków należało przewidywanie posunięć terrorystów, prawda? Wymyślanie scenariuszy. D.B. był naszym pierwszym krajowym terrorystą, a Alan mówi, że cała ta sprawa stała się dyżurnym tematem ludzi, z którymi pan pracował. Ciekawa jestem, co wymyśliliście na temat tych dodatkowych spadochronów. Reggie oparł się plecami o piec. - Po co tu przyjechaliście? - spytał tonem tak samo obronnym jak jego postawa. - Wszyscy. Sam wiedział, jak się zachowywać w takich sytuacjach, kiedy była z nim jego partnerka, Lucy. Jednak pytania Sawyer o D.B. Coopera odebrały mu mowę. Sawyer czekała na odpowiedź. Nie sądziłem, żeby ją dostała. - Corey Rand nie żyje - powiedziałem. Minęły dwa uderzenia serca. - Nie. Tak mi przykro. Tak bardzo, bardzo mi przykro to słyszeć. - Wydawało mi się, że powiedział to trochę zbyt pospiesznie. Sam zerknął w moją stronę. Gdyby miał ocenić kłamstwo Reggiego, dałby mu nie więcej niż sześć i pół na dziesięć. Dlaczego Loomis udawał, że nie wie o śmierci Randa? - Nie wiedział pan? - spytałem. Reggie odwrócił się, przykucnął i otworzył drzwiczki pieca. Aromat cynamonowego ciasta prawie zwalił mnie ze stołka. Reggie obrócił blachę kilka razy, po czym wyjął ją i postawił obok poprzedniej. - Gotowe - powiedział. - Chciałby pan poznać okoliczności jego śmierci? - O... auć! - gwałtownie cofnął dłoń, którą dotknął krawędzi blachy. - Oczywiście. Sam kopnął mnie w kostkę. - Wypadek samochodowy. Sprawca uciekł. Nie było świadków. Obrażenia wewnętrzne. Gdybym miał ocenić wymysł Sama, podniósłbym kartkę z dziewięć przecinek zero. Reggie podszedł do zlewu i włożył oparzony palec pod zimną wodę. Zamierzał obalić kłamstwo Sama? - Kiedy to się stało? - zapytał. Sawyer i ja milczeliśmy. - W zeszłym roku, w wakacje - powiedział Sam. Reggie zakręcił kran. - Więc Corey Rand nie jest odpowiedzialny za śmierć tych ludzi, którzy niedawno zginęli? Już miałem pokręcić głową, ale nagle dostrzegłem zarysy pułapki, którą zastawiał Sam. - O których ludziach pan mówi? Reggie spojrzał na mnie ostro i z pogardą. - Próbuj dalej, amatorze. - Wytarł ręce. - Tych, którzy zginęli w pożarze, oczywiście. W Kittredge. Rozmawialiśmy o nich, pamięta pan? Ostatnim razem, kiedy pan tu był, doktorze. Kiwnąłem głową. Reggie zaczął wycierać kontuar. - Obawiam się, że będziecie państwo musieli mi wybaczyć - powie-iał, wciąż odwrócony tyłem. - Chciałbym się już położyć. dział Kiedy wyszliśmy, Sam mnie pochwalił. - Nieźle to rozegrałeś. Nie sądziłem, że w ogóle wiesz, co się dzieje. - Dzięki, ale i tak się nie udało. Przejrzał mnie. - Właśnie. Przejrzał cię. To mówi nam dokładnie to, co chcemy wiedzieć. - Czyli co? - To, że wie więcej, niż się przyznaje o Coreyu Randzie i o twoich zabitych kolegach. - Sam spojrzał na Sawyer. - Na litość Boską, o co, do cholery, chodziło ci z tym D.B. Cooperem? Sawyer usiadła na tylnym siedzeniu samochodu i uchwyciła moje spojrzenie we wstecznym lusterku. Potrząsnąłem lekko głową. Uśmiechnęła się. - Przepraszam - powiedziała. - Nie mogę ci powiedzieć, to poufne. Jestem pewna, że rozumiesz. - Nie, nie rozumiem - wymamrotał. - A Alan z przyjemnością ci opowie, że nie jestem specjalnym fanem psychiatrów i poufności. - Zapiął pas, po czym skierował lusterko na Sawyer. - A ja myślałem, że się dogadamy. Kto, oprócz mnie, jest głodny? Oprócz niego nikt nie był głodny. Chciałem się dowiedzieć, co mamy teraz zrobić, ale Sam powiedział mi tylko tyle, że chce pomówić z paroma osobami z Rocky Flats i dowiedzieć się, dlaczego Reggie Loomis tak kręci. Założyłem, że jak tylko zacznie węszyć dookoła fabryki broni nuklearnej, natychmiast dowie się czegoś o pogłoskach na temat D.B. Coopera. - Kiedy będziesz wiedział, czy ktoś majstrował przy piecu? - Zapytam Scotta, ale nie robię sobie wielkich nadziei. Jeśli powiedzą, że tak, co nam to powie, czego już nie wiemy? A jeśli okaże się, że nie, poczujecie się bezpieczniej? Nie wydaje mi się. - Ale Simes i Custer będą mieli coś, z czym mogliby pójść do FBI. - Nie. FBI szuka czegoś, co pozwoliłoby połączyć ze sobą dwie sprawy. Mając tylko jeden punkt, nie nakreślisz linii prostej. Przez resztę jazdy do śródmieścia Sawyer wypytywała mnie o ceny nieruchomości i robiła wrażenie rozczarowanej, że co ciekawsze części Boulder były niemal tak samo drogie jak Santa Barbara. Dwa razy zadziwiła się wartością domku Loomisa. - Naprawdę tyle by kosztował? Sam wymamrotał coś na temat życia w tych okolicach za policyjną pensję, a Sawyer rozsądnie nie podjęła tematu. - Gdzie dzisiaj nocujesz? - spytała, kiedy zaparkowałem pod hotelem. - Macie już ten nowy piec? - Jest w domu, ale jeszcze nie w piwnicy. Mam tu pokój, w Boulderado. Spojrzałem w górę i w lusterku zobaczyłem, że Sawyer wpatruje się we mnie w sposób, który trochę mnie zaniepokoił. Zerknąłem na Sama, w nadziei, że zaproponuje mi nocowanie u niego. - Będę tu bezpieczny. Nie wysadzi przecież hotelu pełnego ludzi, prawda? Sam nie odpowiedział od razu. - Prawda? - powtórzyłem. - Nie, chyba nie. Może jedno skrzydło, może piętro, ale nie cały hotel. W którym pokoju mieszkasz? Zadzwonię do ciebie rano. - Sam - powiedziała Sawyer, zanim zdążyłem przypomnieć sobie numer pokoju. - Jesteś z nami... nie wiem, oficjalnie? Nie masz innych obowiązków? Sam uśmiechnął się krzywo. - Strasznie mi przykro, ale nie mogę powiedzieć. Wiesz, poufność. Słuchajcie, zjemy razem jutro śniadanie? To coś, co jadłem na obiad, nie było takie najgorsze. Powiedziałem, że muszę być rano w gabinecie. Sawyer oznajmiła, że zamierza spać do południa. Na prośbę Sama zgodziłem się odprowadzić ją do apartamentu, który dzieliła z A. J. Jazda windą była szczególnie niezręczna. - Nie powiedziałeś mu, w którym mieszkasz pokoju - zauważyła Sawyer, kiedy zasunęły się drzwi. - Nie powiedziałem. - A na wypadek, gdybym musiała się z tobą skontaktować, gdzie jesteś? Wiesz, że Milt i A.J. będą chcieli to wiedzieć. Wymacałem w kieszeni plastikową kartę-klucz. - Dwieście osiemnaście. Jest mały, ciemny i raczej nieprzytulny. Jedyne, co go łączy z waszym apartamentem, to adres. - Nie musisz za to dzielić go z byłym agentem federalnym, który przyprawia cię o rozstrój żołądka za każdym razem, jak chcesz skorzystać z toalety. - To prawda, nie muszę. Wyszliśmy z windy na jej piętrze. Zatrzymałem się przed drzwiami apartamentu. - To prawda, że twój samolot będzie jutro gotowy? Potrafią go naprawić tak szybko? - Może. Nie był aż tak bardzo uszkodzony. Trzeba było wymienić trochę poszycia. Sprawdzić to cholerne podwozie. - Chcesz wracać do domu? Wzruszyła ramionami. - Milt mówi, że nie powinnam, że to nierozsądne. Jeśli wrócę, załatwi mi ochroniarza, kogoś, kogo zna z Chicago. Brzmi to okropnie. Nie wiem, co zrobię. Czasami mam pomysły w nocy, więc jak przyłożę głowę do poduszki, zacznę nasłuchiwać szeptów. Nachyliła się powoli, patrząc mi w oczy. Przysuwała się z rozchylonymi ustami, w ostatniej chwili przechylając głowę. Pocałowała mnie w policzek. - Dobranoc - powiedziałem. Dopiero po dobrych trzech minutach czekania na windę zdałem sobie sprawę, że nie wcisnąłem przycisku „w dół”. Eiedy zasunąłem zasłony w moim pokoju, bez trudu wmówiłem sobie, że jestem na ostatnim piętrze, a z okien rozciąga się oszałamiający widok na Flatirons. Chciałem zakończyć dzień jeszcze jedną wódką, ale nie była to potrzeba dość mocna, by zmusić mnie do ponownej konfrontacji z mimem czyhającym w Mezzanine Lounge. W końcu doszedłem do wniosku, że byłbym w stanie znieść jej zachowanie dopiero po wypiciu większej ilości drinków, niż mógłby przyjąć mój organizm. Mogłem pójść do jednego z barów w okolicach Galerii. Nie zrobiłem tego. W barku znalazłem małą buteleczkę Absoluta, którą wypiłem, włączając telewizor. Znalazłem na HBO film z Nicolasem Cagem. Na paczkę orzeszków pistacjowych za dziewięć dolarów patrzyłem o wiele dłużej, niż powinienem. W końcu zacząłem szykować się do snu. Zegar przy łóżku stanowczo twierdził, że jest za późno na telefon do Lauren, sprawdziłem więc baterię w pagerze na wypadek, gdyby ktoś ze szpitala musiał się ze mną skontaktować. Potem usiadłem przy budziku z radiem, żeby upewnić się, że poprzedni gość nie był dowcipnisiem, czerpiącym sadystyczną przyjemność z myśli o obudzeniu mnie o jakiejś nieludzkiej godzinie. Budzik był nastawiony. Przyjemniaczek postanowił wypędzić mnie z łóżka o trzeciej czterdzieści osiem dźwiękami stacji KYGO. Wyłączyłem budzik, rozebrałem się i poszedłem do łazienki wziąć prysznic. Jakaś część mnie wiedziała, że ona przyjdzie. Jakaś część mnie cieszyła się z tego. Uniknięcie tej chwili byłoby proste - wystarczyło wynająć pokój w Golden Buff, na drugim końcu miasta. Jeszcze inna część mnie bała się - nie tego, że ona przyjdzie, ale tego, co ja wtedy zrobię. Czy zakochanie się w jednej kobiecie wymazuje całkowicie miłość do innej, która kiedyś była tak płomienna? Byłem żywym dowodem na to, że nie. Czy każę jej sobie pójść? Powiem, że jej wizyta jest niestosowna? Bo jest. Powiem jej, że nie jestem zainteresowany? Że to było dawno temu i że od tamtej pory moje uczucia się zmieniły? A zmieniły się? Czy zachowam się jak przyjaciel, podam rękę i pozwolę wyrzucić z siebie gniew i ciężar uczuć spowodowanych śmiercią jej córki? Bo przyjaciel tak by się zachował. Mogłem potraktować to jako ćwiczenie intelektualne. Gdybym siedział w moim gabinecie na Walnut Street, naprzeciwko pacjenta, mógłbym podziwiać fasetki tego psychoterapeutycznego klejnotu przez wiele czterdziestopię-ciominutowych sesji. Jednak jako żonaty mężczyzna, leżący nago w pokoju hotelowym i czekający na pukanie byłej kochanki do drzwi nie dostrzegałem uroku sytuacji. Balansowałem już na krawędzi snu, kiedy rozległo się pukanie. Wyodrębnienie rytmicznych dźwięków z przyjemnych marzeń zasypiania zajęło mi dobrą chwilę. W końcu się obudziłem. - Chwileczkę, już idę - zawołałem, wyskoczyłem z łóżka i natychmiast wpadłem na ścianę. Udało mi się dotrzeć do szafy i założyć na siebie szlafrok, który obsługa zostawiła - jak było napisane na przymocowanej do paska ulotce - „dla mojej wygody i komfortu”. Kierownictwo hotelu tkwiło najwyraźniej w błędnym przekonaniu, że szczytem wygody będzie dla mnie udawanie, że mam metr sześćdziesiąt wzrostu i ważę, powiedzmy, sześćdziesiąt kilo. Spojrzenie w lustro wiszące na ścianie obok szafy upewniło mnie, że w szlafroku do kolan z rękawami do łokci nie wyglądam specjalnie kusząco. Zerknąłem przez judasza. To była Sawyer. Uśmiechała się, ale nie wyglądała na szczęśliwą. W moim pokoju było krzesło i łóżko. W komfortowym szlafroku nie mogłem usiąść na żadnym z nich, jeśli chciałem zachować choćby odrobinę skromności. Wpuściłem Sawyer do środka, przeprosiłem ją i poszedłem do łazienki, aby założyć dżinsy i koszulkę. Sawyer usiadła na łóżku, po stronie, która nie była jeszcze skotłowana. Miała na sobie czarno-czerwone legginsy z wzorem łap i pasujący do tego top podkreślający jej piersi. Jej fryzura była zupełnie zwyczajna, nie zmieniła też makijażu, odkąd powiedzieliśmy sobie dobranoc. Wyglądała dokładnie na swoje lata i niesamowicie mnie to pociągało. Był to jeden z tych nielicznych momentów naszej znajomości, kiedy czuła się tak samo niezręcznie jak ja. - To nie... Ja tylko... Możemy gdzieś iść, jeśli... Chcę tylko porozmawiać. Chyba. Nie chcę, żebyś... To znaczy, mam nadzieję... - W porządku, Sawyer. Podać ci coś? - Usiadłem na krześle pod oknem i pokazałem barek, jakby znajdował się w nim dżin, gotów spełnić każdąjej zachciankę. - Nie, dziękuję. Jestem ci wdzięczna, że w ogóle otworzyłeś drzwi. To więcej, niż oczekiwałam. Na pewno więcej, niż zasługiwałam. Atmosfera w pokoju zrobiła się tak napięta, że z trudem oddychałem. Spróbowałem poprawić nastrój. - Muszę ci powiedzieć, że... poruszyło mnie... głęboko to, że postanowiłaś podzielić się tym ze mną. Historią swojego małżeństwa i córki. - Simone - powiedziała to z takim nabożeństwem, że gdyby miłość była helem, jej córka uniosłaby się z grobu. - Tak, Simone. Szkoda, że o niej nie wiedziałem. Wiesz, wtedy. Sawyer mięła w palcach krawędź narzuty. - Nie byłam gotowa, by się wszystkim wyżalić. Właściwie to nikomu. Wiedziałam, że jeśli komuś o tym powiem, wszyscy zaczną inaczej mnie traktować. Pamiętasz tego stażystę, który chorował na raka kości? Jak on się nazywał? Nie wiem, zresztą to nie ma znaczenia. Wszyscy mieli swoje opinie na temat przypadków, jakimi powinien się zajmować. Nie byłam gotowa na taką kontrolę. Wmówiłam sobie, że muszę pracować, że... że tak będzie dla mnie najlepiej, pracować, im ciężej, tym lepiej, i nie myśleć o tym, co Kenny zrobił mojemu dziecku. Nagle dotarło do mnie, w jakiej pozycji siedzę. - A unikanie mężczyzn - to też było dla ciebie najlepsze? - Nie - powiedziała ze wzrokiem wbitym w dłonie. - Mężczyźni byli dla mnie jak słodycze. Wybierałam któregoś, próbowałam i wyrzucałam wszystkie smaki, których nie lubiłam. Przez te kilka miesięcy zraniłam wielu i czułam się... Mnie samej się to nie podoba, Alan, ale czułam się dobrze. Uwielbiałam przyciągać mężczyzn, flirtować z nimi i... dobierać się do środka ciastka i... iść dalej. Zamierzałam zrobić to samo z tobą. Ale wtedy sam przyszedłeś i nie chciałeś tylko się zabawić. Nie czułam się twoim podbojem. Naprawdę mnie pragnąłeś. - I... wydawało ci się, że potrzebowałem. - Tak, to był twój błąd. - Uśmiechnęła się do siebie, nie do mnie. - To, że mnie potrzebowałeś. Kiedy poczułam, że zaczynasz mnie potrzebować, przestraszyłam się. Zaczęłam widzieć w twoich oczach Kenny’ego i... - Wyjechałaś z Denver przeze mnie? Zawsze myślałem, że twój wyjazd pokazał mi, jak mało ci na mnie zależy. Potrząsnęła głową. - Widzisz, to twój brak poczucia własnej wartości. - Wzdrygnęła się, jakby przypomniała sobie coś nieprzyjemnego. - Ale nie o to chodziło. Zapominasz o Elly. - Wstała, podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Zapach jej perfum rozszedł się po pokoju i ogarnął mnie, jakbym trzymał bukiet pachnących kwiatów. - Ładny widok - powiedziała. - Dzięki. Liczą sobie za to ekstra, ale bardzo lubię miejskie zaułki, pomyślałem więc sobie „co mi tam”. - Też wstałem i natychmiast zastanowiłem się, dlaczego. Wiedziałem, że tego pożałuję, ale siadanie na powrót też nie wydawało się właściwe. - Elly też straciła córkę. - Tak. Elly też straciła córkę. To było śliczne dziecko. Wątpię, czy pamiętasz - dlaczego miałbyś pamiętać - jej córka miała na imię Priscilla. Przez te kilka tygodni między Świętem Dziękczynienia a świętami Bożego Narodzenia jakoś udało mi się nauczyć Elly, jak pogodzić się ze stratą, jak zostawić ją za sobą i żyć dalej. A ona w jakiś sposób... odwdzięczyła mi się, pokazała, że ja też mogę zacząć opłakiwać Simone. Ale była daleko przede mną. Po tych kilku tygodniach z nią nie potrafiłam już dusić tego w sobie - bólu, gniewu. Długo rozmawiałam o tym z Susan. Z terapeutą też. Zgodziliśmy się, że najlepiej będzie, jeśli zostawię staż, wrócę do Raleigh i uporam się... z tym, co czuję. Nie wiedziałam, czy wrócę do Kolorado, by dokończyć szkolenie. - Nie pożegnałaś się ze mną. Nie powiedziałaś, dlaczego wyjeżdżasz. - Mój ton mnie zaskoczył. Nie oskarżałem jej. Chciałem zrozumieć. - Wmówiłam sobie, że skoro nikomu nie pozwoliłam się zbliżyć, nie jestem też nikomu winna pożegnania. Tak to sobie uzasadniałam. Prawda jest smutniejsza. Prawda jest taka, że nie chciałam widzieć, jak bardzo cię zraniłam. Bo wiedziałam, że ci na mnie zależy i obawiałam się, że zależy ci za bardzo. Wiedziałam, że głęboko cię zranię. Wyjazdem, nieuczciwością, wszystkim, co zrobiłam. Nie chciałam na to patrzeć. Częściowo było to tchórzostwo, a częściowo... przede wszystkim to... że bałam się tego, co mężczyzna może zrobić, kiedy się go zrani. - Nigdy bym cię nie skrzywdził, Sawyer. Potrząsnęła gwałtownie głową. - Kiedyś wierzyłam, że Kenny też mnie nie skrzywdzi, Alan. Kiedy nie potrafiłam nawiązać kontaktu z Elly, nauczyłeś mnie czegoś ważnego o przeniesieniu, pamiętasz? Nie zapominaj o tym, czego mnie nauczyłeś. Bóg jeden wie, że ja nie zapomniałam. Podszedłem i objąłem ją z tyłu w pasie, zanurzając twarz w jej włosach. Skrzyżowała ręce na piersi, dłonie zaciskając na moich ramionach. Czułem nacisk jej pośladków na moje krocze. Światło zamigotało. Nie wiedziałem, jak się od niej odsunąć. Ku swojej rozpaczy czułem, że bardzo nie chcę tego robić. Odetchnąłem głęboko, czując jej zapach, przefiltrowałem go przez tysiące wspomnień i pomyślałem o Lauren. W tym momencie zgasło światło. - Nie ma światła - powiedziała Sawyer - Ooo, gdzie byłeś, kiedy zgasły światła? - zanuciła. Lampy w zaułku również zgasły, a światła sygnalizacji na skrzyżowaniu zamieniły się w czarne plamy. Zza ściany dobiegł mnie czyjś zaniepokojony głos. - Co się dzieje? - To nie tylko hotel - powiedziałem, pokazując ulicę. - Wygląda na to, że cała ta część miasta jest bez światła. Sawyer odwróciła się twarzą do mnie. Nasze ciała przylegały do siebie, nasze wargi dzieliły centymetry. Czułem na skórze pieszczotę jej oddechu. Które z nas pierwsze się odwróci, pomyślałem. Zesztywniała i rozejrzała się na boki. - O, cholera, Alan, myślisz? - powiedziała, zmarszczywszy czoło. Od razu wiedziałem, o co jej chodzi. Odciągnąłem ją gwałtownie od okna i przewróciliśmy się na łóżko. Sawyer upadła na mnie; przyjemnie było czuć na sobie jej ciężar, a kontury jej ciała znałem i pamiętałem jak przyjemnie się kojarzący, znajomy aromat z dawnych czasów. Nasze piersi unosiły się i opadały ciężko od natłoku uczuć. Z każdym wdechem byłem coraz bardzie podniecony. - Powinniśmy zadzwonić do Milta - powiedziałem. Nie poruszyła się. - Pewnie tak - zgodziła się. - Ale powie nam, żebyśmy się nigdzie nie ruszali. - Pewnie tak. - Nie wiedziałem, co robić z rękami. - Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. - Zostawanie tutaj? - wymruczała. Patrzyła na mnie spod przymkniętych powiek. - Nie. Zostawanie w tej pozycji. Nie odsunęła się od razu. - Jesteś pewien? - spytała. Poczułem, jak poruszyła biodrami i wiedziałem, że mi staje. - Sawyer, w tej chwili nie jestem nawet pewien, jak się nazywam. Zaczęła się uśmiechać. Na ulicy ostro zapiszczały hamulce samochodu, a czas stanął w miejscu do chwili, kiedy długi jęk opon zakończył się strasznym hukiem. - Kto ma telefon? - krzyknął ktoś kilka sekund później. - Niech ktoś zadzwoni na dziewięćset jedenaście! O, nie! Potrzebna karetka! Zacząłem się podnosić, a Sawyer stoczyła się ze mnie na łóżko. Jej top podwinął się do góry i zobaczyłem zaokrąglenia piersi. Nie próbowała się zasłonić. Wyjrzałem przez okno. - Nic nie widać - powiedziałem i odwróciłem się do niej. Podłożyła ręce pod głowę, przez co top podjechał jeszcze wyżej. W tym momencie przypomniałem sobie dokładnie, jak wygłądałyjej sutki. Były małe, nie większe od pięciocentówek. Twardniały od najlżejszego dotknięcia. Odetchnąłem. Mój głos zabrzmiał zdecydowanie za głośno. - Zadzwonię do Milta - powiedziałem, przechodząc na drugą stronę łóżka. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer. Milt odebrał po jednym dzwonku, wyraźnie zaspany. - Milt? Tu Alan. W hotelu nie ma prądu, właściwie w całej tej części miasta. Nie sądzę, żeby to coś oznaczało, ale dostaję lekkiej paranoi. Milczał przez kilka sekund, może dziesięć. - Halo? - powiedziałem. - Milt? - To prawdopodobnie nic takiego - powiedział stanowczym, władczym tonem. - Odejdź od okna i nigdzie nie wychodź. Za chwilę zejdę. Zapukam trzy razy. Wyjrzyj przez judasza. - W porządku. Słuchaj, jest ze mną Sawyer. - Wiem - powiedział z naganą. - Co powiedział? - spytała Sawyer, zanim zdążyłem odłożyć słuchawkę na widełki. - Kazał się stąd nie ruszać. Schodzi na dół. - Mówiłam. - Prawą ręką obciągnęła top i zakryła piersi. Z jakiegoś powodu, którego chyba wolałbym nie rozumieć, w tej chwili przypomniałem sobie, że mam glocka. Milt pociągał nosem, jakby szukał zapachów seksu. Robił wrażenie, że coś mu się nie podoba. Poczucie winy podpowiadało mi, że chodzi o mnie i Sawyer sam na sam w moim pokoju, ale równie dobrze jego szorstkość mogła wynikać z faktu, że został obudzony, żeby niańczyć właściwie obcych mu ludzi. Przywitał się z nami, unikając kontaktu wzrokowego, powiedział, gdzie mamy usiąść - Sawyer z jednej strony łóżka, jaz drugiej - ku memu zaskoczeniu i zadzwonił z komórki do Sama Purdy’ego. Wyjaśnił mu, jaka jest sytuacja i spytał, czy Sam mógłby zadzwonić, gdzie trzeba i dowiedzieć się, co się stało. Przez dwie, trzy minuty siedzieliśmy w milczeniu, czekając na telefon. Kiedy wreszcie zadzwonił, Milt słuchał Sama przez dobrych kilkadziesiąt sekund. - Dzięki. Jasne, do jutra. Spojrzał na mnie. - W transformatorze w podstacji jest spięcie. Sam mówił coś o usmażonym szopie. - Zrobił minę, którą odebrałem jako „coś takiego nie zdarza się bez przyczyny”. - Czy jesteście w niebezpieczeństwie? Nie sądzę. Gdyby ktoś chciał, żebyście wyszli z pokoju, z hotelu, podłożyłby ogień albo włączył alarm przeciwpożarowy i zaatakowałby was podczas ewakuacji. A atakowanie ludzi publicznie nie jest w jego stylu. Nie wiem, w czym zaciemnienie tej części miasta może mu pomóc. Któreś z was widzi w tym jakiś cel? Pokręciłem grzecznie głową, czując się jak uczeń na dywaniku u dyrektora. Sawyer oglądała swoje paznokcie. - Nie - powiedziała. - To bez sensu. Przesadziliśmy. - W takim razie uznajmy to za zbieg okoliczności i spróbujmy się trochę przespać. Nikt się nie ruszył. Milt wyciągnął rękę do Sawyer. - Chodźmy, pani doktor. Odprowadzę panią na górę. - To naprawdę nie jest konieczne. - Ale będę zaszczycony. Nie chcemy niepotrzebnie ryzykować, prawda? - Wydało mi się, że kiedy się do mnie odwrócił, na jego twarzy zobaczyłem cień uśmieszku dezaprobaty. - Zamknij drzwi na dwa razy. Wywieś tabliczkę „nie przeszkadzać”, nie dzwoń po obsługę hotelową. Zaciągnij zasłony. - Mam się pozbawić takiego widoku? Po ich wyjściu leżałem przez pół godziny w ciemnościach, nawet nie myśląc o zasypianiu. Ponowne włączenie prądu przestraszyło mnie nagłym rozbłyskiem światła; kolejne pół godziny spędziłem, przełączając kanały telewizji i próbując zrozumieć, dlaczego telezakupy mnożą się w takim tempie. Chyba udało mi się przespać część reszty nocy, głównie jednak zastanawiałem się, czy naprawdę doszłoby do tego, że kochałbym się z Sawyer. Telefon przy łóżku zadzwonił o piątej siedemnaście. Poderwałem się, próbując zrozumieć gdzie jestem, co mi się śni, dlaczego mam erekcję i co tak wściekle wyje tuż obok mojej głowy. Tętno skoczyło mi do poziomu, który ewolucja przewidziała tylko i wyłącznie jako odpowiedź na atak dzikiego zwierzęcia. W okolicach trzeciego czy czwartego dzwonka dotarło do mnie, że jestem w pokoju hotelowym i że muszę skupić się na telefonie. Szpital. O cholera. Lauren, pomyślałem natychmiast i rzuciłem się do słuchawki. Wymamrotałem „halo”, które prawie utknęło mi w gardle. Myślałem, że się nim udławię. - Doktor Gregory? Czy rozpoznałem głos? - Tak. - Tu Reggie, Reggie Loomis. Mam nadzieję, że pana nie obudziłem. Dzięki Bogu, to nie szpital. Spojrzałem na zegarek. - Jest piąta rano, Reggie. Oczywiście, że mnie pan obudził. - Przepraszam - powiedział, ale w jego głosie nie było słychać skruchy. - Mam propozycję dla pana i pana przyjaciółki, ale gliniarz nie wchodzi w grę. Skąd wiedział, że Sam jest gliną? Przetarłem oczy, jakby poprawa widzenia miała mi w czymś pomóc. - Czekam. - Sytuacja jest taka. Nie mam jak rozwieźć śniadania dzisiaj rano. Ta kobieta z wielkim chevroletem, pamięta pan? Jej syn jest chory i nie poszedł do szkoły. Ma gorączkę, dostał jakiejś wysypki. Wiem, że ma pan duży samochód. Zawrzyjmy układ. Pan pomoże mi rozwieźć śniadanie, a ja w tym czasie opowiem panu i pana przyjaciółce wszystko, co wiem o plotkach na temat D.B. Coopera, którymi się tak cholernie interesujecie. Zaciekawiła mnie ta propozycja. Dlaczego Reggie tak nagle zdecydował się puścić farbę? Podczas moich poprzednich wizyt nie chciał mówić o legendzie, a już na pewno nie odpowiedział na szturm, jaki przypuściła do niego Sawyer. Był specjalistą od planowania; byłem pewien, że miał jakiś awaryjny transport. Dlaczego chciał nas? Dlaczego chciał rozmawiać o D.B. Cooperze? Spróbowałem przypomnieć sobie swój grafik. Miałem wolny poranek, chyba do dziesiątej czterdzieści pięć, a potem pacjentów zapisanych aż do kolacji. - Muszę sprawdzić swój kalendarz, znaleźć Sawyer i spytać, czy jest zainteresowana. Oddzwonię do pana. - Nie da rady - powiedział stanowczo. - Musimy wyjechać najpóźniej o szóstej trzydzieści. Tak czy nie? Odetchnąłem i wolną ręką owinąłem się prześcieradłami. Czy bałem się Reggiego Loomisa? Czy chociaż rozważałem możliwość, że brał udział w spisku, który zamienił moje życie w koszmar? Nie. Czy zależało mi na sprawie D.B. Coopera na tyle, żeby przyjąć jego propozycję? Właściwie nie, ale coś mi mówiło, że mam okazję usłyszeć coś więcej niż opowieści starego człowieka o legendarnym porywaczu. Może coś o Coreyu Randzie? To mnie interesowało. Poza tym, przypomniałem sobie, że mam okazję zrobić dobry uczynek. Pomóc potrzebującym. - W porządku - powiedziałem. - Będziemy u pana piętnaście po szóstej. - Mam dużo kawy, nie martwcie się też o jedzenie. W tę zmianę wliczone jest śniadanie. Przypomniałem sobie wczorajsze zapachy. - Bułeczki cynamonowe i faszerowane jajka. - Nie wspominając o owocach z miętą. W Alfalfie znalazłem świetne granaty. Sok z granatu robi takie cuda z innymi owocami, że po prostu nie uwierzycie. Sawyer wsiadła do mojego samochodu o szóstej dziesięć. Przywitałem ją ciepło, ale bardzo uważałem, żeby jej nie dotknąć. Obie ręce trzymałem na kierownicy. Czułem się niezręcznie. Sawyer była spokojna. - Jak się wytłumaczyłaś? - spytałem. - AJ. nie miała podejrzeń? Skinęła głową, chuchając na dłonie. - Masz tu podgrzewane fotele? - Nie. - Szkoda. Powiedziałam jej, że zanim pojedziesz do pracy, zjemy razem śniadanie. Nie wyglądała na specjalnie przejętą. - Gdyby Milt tam był, nie puściłby cię. Znów przysunęła dłonie do ust. Usłyszałem, jak chucha na palce. - Myślę, że był. A. J. zamknęła za sobą drzwi, kiedy wyszła zapytać mnie o telefon. Myślę, że był tam z nią. - Aha - udało mi się wykrztusić. Od razu spróbowałem wyobrazić sobie, jak to musiało wyglądać, po chwili jednak pozwoliłem myślom błądzić gdzie indziej. - A więc Reggie zaproponował, że powie nam, co wie na temat D.B. Coopera? - spytała Sawyer. - Po to tam jedziemy? - Tak powiedział. Właściwie bardziej liczę na to, że dowiem się czegoś o Coreyu Randzie, a nie o Cooperze. To Rand był opętany tą sprawą. Może uda nam się nakłonić Reggiego, żeby coś nam o tym opowiedział. - A Sam? - Reggie powiedział, że nie życzy sobie gliniarzy. - Domyślił się, że Sam jest gliną? - Najwyraźniej. Sawyer wsunęła dłonie pod uda. - Reggie może wiedzieć coś, co sprawia, że czuje się winny. Pomyślałeś o tym? - Tak. - Mamy rozwozić jedzenie? - Kalekom. Dzisiaj będziemy spełniać dobre uczynki, Sawyer. Zadrżała. - Mam dwa pytania. - Tak? - Po pierwsze, dlaczego, do cholery, kaleki muszą jeść śniadanie tak wcześnie. Dlaczego nie śpią? - Przykro mi, nie mam pojęcia. Drugie? - Chcesz porozmawiać o tym, co się stało w nocy? Włączyłem światła, sprawdziłem lusterka i ruszyłem. - Nie, raczej nie. Jadąc na zachód, w kierunku domu Loomisa, spojrzałem w lusterko i stwierdziłem, że niebo na wschodzie zaczyna jaśnieć. Kiedy tylko skręciłem w Czwartą, zobaczyłem Reggiego stojącego na betonowej kwadratowej płycie, która pełniła rolę werandy przed drzwiami. Podeszliśmy ścieżką do drzwi. Reggie nie powiedział dzień dobry. - Spóźniliście się. Wyjąłem lewą rękę z kieszeni i spojrzałem na zegarek. Była dokładnie szósta siedemnaście. - Dwie minuty? - powiedziałem. - Słucham? Jeśli któryś z pana pacjentów spóźnia się dwie minuty na terapię, przymyka pan na to oko? Zazwyczaj tak właśnie robiłem, ale przyznałem Reggiemu rację. - Nie. Chyba nie. - Nie dodałem, że nie umawiam się ze swoimi pacjentami na szóstą piętnaście rano i nie mówię im o tym godzinę wcześniej. Reggie prychnął. - Nadrobimy stracony czas po drodze. Pomóżcie mi załadować jedzenie do samochodu. Obawiam się, że wasza kawa i bułeczki będą musiały poczekać. Sawyer nawet nie drgnęła. - Niech pan nie będzie małostkowy, Reggie - powiedziała spokojnie. - Dostaniemy kawę teraz, albo nie pracujemy. Proste. Uśmiechnąłem się. To była kobieta, którą pamiętałem. Catering Reggiego był zorganizowany z precyzją sali operacyjnej albo kuchni w samolocie. Oddzielne pojemniki nie pozwalały gorącym potrawom wystygnąć, zimnym się nagrzać, a jedzenie, które wymagało temperatury pokojowej, miało w nich temperaturę pokojową. Chwilę po zamknięciu drzwi wnętrze samochodu pachniało jak paryska kawiarnia, tyle że nieprzesiąknięta gauloisami. - Dokąd? - spytałem. Reggiemu wyraźnie się spieszyło. - Na południe, a potem z powrotem tutaj. Zatrzymamy się też kilka razy w kanionach. - Broadway? - Tak. Pierwszy dom na liście stoi tuż pod Ośrodkiem Badań Atmosferycznych. - To estragon tak pachnie? - Tak. Kiedy dojechaliśmy do dość nijakiego, kilkupoziomowego domu, z którego rozciągał się wspaniały widok, Reggie pouczył nas, jak się zachowywać. - Moi goście nie są przyzwyczajeni do tego, że nachodzą ich nieznajomi. Pani Savage, która zwykle mnie wozi, wchodzi ze mną do środka, żeby pomóc nakryć do stołu i zebrać naczynia po poprzedniej wizycie. Chciałbym, żeby jedno z was zrobiło to samo, w każdym domu. Możecie się wymieniać. Oboje powinniście wczuć się w to, co robię. Skończyłem już kawę. Sawyer zaciskała dłonie na kubku. - Ja pójdę pierwszy - powiedziałem. Otworzyłem bagażnik land cruisera i obszedłem samochód dookoła, żeby podnieść klapę. Reggie przygotował pierwszą tacę, wybierając sporą miseczkę świeżych owoców, parę faszerowanych jajek i cynamonową bułeczkę wielkości swojej pięści. Z dużego termosu nalał do dzbanka kawy, a na tacy postawił małe kartoniki śmietanki i soku pomarańczowego. - Kiedyś używałem świeżo wyciskanego - powiedział. - Ale obawiam się, że nikt tego nie doceniał - wyjaśnił, przepraszając za karton tropicany. - To młoda wdowa, pani Levitt. Jej mąż zginął w wypadku samochodowym, w którym ona odniosła poważne obrażenia. Przyjeżdżam do niej od prawie sześciu miesięcy. Przy okazji, nie przedstawię jej pana jako doktora. Nie zamierzam umniejszać pana osiągnięć, ale większość moich gości uznałaby to za niepożądane i mylące. Jestem pewien, że pan to rozumie. - Zanim podniósł tacę, spojrzał na zegarek. - Jesteśmy trochę do tyłu z czasem. W każdym domu, za wyjątkiem ostatniego, spędzam nie więcej niż siedem minut. Za każdym razem jako ostatniego odwiedzam kogoś innego i u niego zostaję dłużej. Już to panu wyjaśniałem. Kiwnąłem głową. Reggie otworzył frontowe drzwi własnym kluczem. Pokazał mi, gdzie jest kuchnia i powiedział, że znajdę naczynia po poprzednim posiłku w brązowej papierowej torbie na zlewie. Miałem je zabrać i poczekać przy drzwiach. Usłyszałem włączony telewizor i wysoki podekscytowany głos pani Levitt witającej Reggiego. Zaczęła ochać i achać nad tacą, a Reggie zapytał ojej dzieci. - Panie Gregory? - usłyszałem jakąś minutę później. Poszedłem w stronę odgłosów telewizora i znalazłem Reggiego siedzącego obok pani Levitt na okropnej kanapie w salonie. Pani Levitt faktycznie była młoda - wyglądała na dwadzieścia kilka lat. Była przeraźliwie chuda. Przez jej skroń, od prawego ucha do linii włosów biegła cienka blizna. Jedna ręka zwisała bezwładnie wzdłuż boku. Drugą wyciągnęła do mnie na przywitanie. Podszedłem i lekko ją uścisnąłem. - Jak to miło z pana strony - powiedziała. - Tak pomagać innym. - To dla mnie przyjemność - odpowiedziałem i w tej chwili faktycznie tak było. - Ciężko mi utrzymać równowagę, a zjedna ręką... wie pan. Pan Lo-omis ratuje mi życie. Zostaliśmy jeszcze może dwie minuty, dopóki Reggie nie zaczął delikatnie wycofywać się w stronę drzwi. Poszedłem za jego przykładem. Chwilę później siedzieliśmy w samochodzie i jechaliśmy do domu położonego kawałek na południe od Urzędu Miar. Nalałem sobie jeszcze trochę kawy, podczas gdy Reggie i Sawyer zanieśli śniadanie starszemu mężczyźnie mieszkającemu w ceglanym domku otoczonym olbrzymimi jałowcami. Zatrzymaliśmy się jeszcze w dwóch domach w Martin Acres i zagraconym jednopokojowym mieszkanku niedaleko Baseline i autostrady. Jak dotąd przystanki te dzieliło od siebie nie więcej niż trzy lub cztery minuty. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że nie mam w żołądku nic, oprócz kilku kubków kawy. Oraz z tego, że jak dotąd, nikt nie wspomniał o D.B. Cooperze. Czekałem cierpliwie, jak mi się zdawało, przez jeszcze jeden śniadaniowy przystanek, tym razem przy bloku za starą siedzibą Credit Union na Baseline. Podczas gdy Sawyer i Reggie poszli zanieść tacę ze śniadaniem, obszedłem samochód i nalałem sobie następny kubek kawy. - Reggie, co z D.B. Cooperem? - spytałem, gdy wrócili. - Obiecał nam pan o nim opowiedzieć. Loomis patrzył gdzieś na północny wschód. - Nasz następny gość mieszka w akademiku dla studenckich małżeństw, na terenie kompleksu przy Arapahoe, za Naropa. Wie pan, gdzie to jest? - Tak, wiem. - Nie zapaliłem silnika. - W takim razie jedziemy, jedziemy. - Popukał w swój zegarek. - Prawie nadrobiliśmy stracony czas. Jeśli nie utkniemy na światłach, będziemy na bieżąco. Dalej nie zapalałem silnika. Reggie spojrzał na zegarek, jakby mu nie wierzył. - W porządku - westchnął. - W porządku. Niech pan rusza. Wszystko powiem. Postanowiłem pojechać Dwudziestą Siódmą ulicą do Arapahoe, co okazało się błędem, nawet o tak wczesnej porze. Utknąłem na pierwszych światłach. Reggie skomentował to westchnieniem. - Nie wiem, ile pamiętacie z legendy Coopera - zaczął. - W siedemdziesiątym pierwszym to była spora sprawa. Cały kraj tym żył. Cały kraj się podzielił. Wyglądało to tak, że połowa z nas chciała, żeby go złapano, a druga połowa kibicowała mu i miała nadzieję, że wykiwa FBI i zrobi z nich idiotów. Musicie państwo pamiętać początek siedemdziesiątego pierwszego. To było zaraz po bombardowaniach Kambodży, w czasie kulminacji Wietnamu. Nastroje antyrządowe były dość powszechne. Światła zmieniły się na zielone i ruszyłem podjazdem na Dwudziestą Ósmą. W połowie drogi do świateł przy College utknęliśmy za ciężarówką UPS. - Trzeba było jechać Trzydziestą - powiedział Reggie tonem, którego jego była żona prawdopodobnie nienawidziła. - Pewnie tak - przytaknąłem. Loomis z ożywieniem wrócił do opowieści o Cooperze. - Samo przestępstwo było wyjątkowe. To było coś nowego; nikt przedtem nie porwał w tym kraju komercyjnego samolotu dla okupu. Cooper dokładnie to zaplanował. Wyglądał tak zwyczajnie, że nikt nie zapamiętał go wystarczająco dokładnie, by go opisać. Nie zostawił odcisków palców na bilecie ani przy fotelu. Jego ucieczka była śmiałym dziełem czystego geniuszu. Wyskoczył ze spadochronem z tylnej rampy boeinga 727 nad górskim dorzeczem Kolumbii i zniknął w gęstej pokrywie chmur. Mimo tego, że policja przeszukiwała ten teren przez kilka miesięcy, niczego nie znaleźli. Ani martwego porywacza, ani spadochronu, okupu, czy nawet papierka od cukierka, który mogliby z nim powiązać. Nic. Rozpłynął się w powietrzu. - Myślę, że Alan i ja już to wiemy - powiedziała z tylnego siedzenia Sawyer. - Co w tym wszystkim tak bardzo urzekło pana kolegów z Rocky Flats? Dlaczego tak was to zafascynowało? - Wcale nas nie zafascynowało, przynajmniej nie wtedy. W siedemdziesiątym pierwszym, kiedy to się stało, nie przywiązywaliśmy do porwania większej uwagi niż reszta kraju, a może nawet mniej. Wydział bezpieczeństwa miał pełne ręce roboty. Skupialiśmy się na naszych obowiązkach. Fabryka była nieustannie zagrożona infiltracją z zewnątrz - organizacje antywojenne, antynuklearne, ochrona środowiska. Musieliśmy cały czas mieć ich wszystkich na oku i przewidywać ich działania. Strzegliśmy całej masy plutonu i mnóstwa tajemnic. W jednej z demonstracji pod fabryką był nawet transparent „Ratujmy wieloryby”. - Reggie roześmiał się na to wspomnienie. Przejechałem przez światła na skrzyżowaniu z College. W połowie drogi do Arapahoe znów wszystko stanęło. - W siedemdziesiątym szóstym media narobiły szumu wokół piątej rocznicy porwania. Wiecie, co wyprawiają przy okazji rocznic. Poszli na całość. Pokazali jeszcze raz wszystkie stare nagrania, jeszcze raz przepytali pilotów i stewardesy i nakręcili długie reportaże o tym, co zdziałało FBI. Jeszcze raz przeczesali dorzecze Kolumbii w poszukiwaniu śladów. W fabryce też zaczęliśmy o tym rozmawiać, aż któregoś dnia ktoś zasugerował, że byle komu by się to nie udało. Takie porwanie mogło się udać tylko komuś takiemu, jak my. Porwanie było tak doskonale przeprowadzone, tak czyste, tak dokładnie zaplanowane i przećwiczone, że musiał za tym stać glina, federalny albo specjalista ochrony z przeszkoleniem kontrwywiadowczym. Sprawa zaczynała się rozrastać, mnożyły się plotki... Wiecie, jak to jest. - To Corey Rand rozpuszczał te pogłoski? - spytałem. - W siedemdziesiątym pierwszym, w roku porwania, Coreya jeszcze tam nie było, ale pięć lat później już u nas pracował. To nie on zaczął całą sprawę, całe to szukanie Coopera. Nigdy nawet nie brał udziału w rozmowach na przerwie, przy kawie - proszę pamiętać, że był outsiderem. Już wtedy nikt za nim nie przepadał. Ale był ze wszystkim na bieżąco. Postanowił sam rozwiązać całą tę cholerną sprawę i sprawdzić, jakie specjalne umiejętności i wiedzę musiał mieć Cooper, żeby tego dokonać. Mówił, że jeśli się wie, co trzeba umieć, żeby coś zrobić, łatwo się dowiedzieć, kto mógł to zrobić. Między tymi, którzy mogli, znajduje się tego, który to zrobił. Stało się to jego, nie wiem... obsesją. Światła zmieniły się, ale podjechaliśmy do przodu zaledwie kilkaset metrów. Jazda za ciężarówką UPS przypominała przesuwanie się za brązowym ceglanym murem. - Udało mu się? - spytała Sawyer. - Czy Rand rozgryzł tę sprawę? Reggie zawahał się. - Tak mu się zdawało - powiedział i zamilkł. - Niech pan mówi dalej, Reggie - ponagliłem. - Byłem jedynym przyjacielem Coreya w wydziale. Mówię „przyjacielem”, ale tak naprawdę Rand nie mógł być niczyim przyjacielem. Nie potrafił. Niełatwo było się z nim porozumieć; miał swoje zasady, według których żył i które... nie wiem... odpychały innych. Nie potrafił się odprężyć i funkcjonować w grupie. Niedługo po tym, jak zaczął u nas pracować, chłopaki zaczęli mówić na niego Adolf, i... cóż, później było już tylko gorzej. Pomijano go przy awansach, on robił się coraz bardziej rozgoryczony, niechęć się nawarstwiała. W końcu tylko ja utrzymywałem z nim jakikolwiek kontakt. Próbowałem przez jakiś czas go chronić. Wziąć pod swoje skrzydła, że tak powiem. Nauczyć go, na czym polega różnica między złamaniem zasady a jej nagięciem, ale był sztywniej szy niż betonowa płyta. Cholera jasna, prawdę mówiąc, był też tak samo zimny. W końcu udało nam się dotrzeć do świateł i skręcić w Arapahoe. Zbliżaliśmy się do akademika. - W końcu chłopcy zastawili na niego pułapkę. Nie brałem w tym udziału; wiedzieli, że nie dopuściłbym do tego, gdybym wiedział, co jest grane. Kilka lat później jeden z nich opowiedział mi, jak on i dwaj jego koledzy wystawili Coreya. - Reggie potrząsnął głową. - Nieźle to przygotowali, powiem wam, jak przystało na analityków ochrony. Zostawili ślady, żeby go zwabić, a potem posprzątali je tak, jakby nigdy ich tam nie było. Kiedy pojawiłem się na miejscu, niczego nie znalazłem. Do dzisiaj jednak dziwi mnie to, że Corey dał się nabrać. Był bystry, na pewno bystrzejszy niż oni. Przy Folsom paliło się zielone. - Następna w lewo - powiedział Reggie. - W każdym razie ich plan się udał. Pozbyli się Coreya. Pytanie, które miałem na końcu języka zadała Sawyer. - Co się stało z tym człowiekiem, który powiedział panu, co zrobili, żeby się go pozbyć? Zerknąłem na Reggiego i zobaczyłem, że drgnęła mu powieka. - Zabawne, że pani pyta. Zginął w wypadku na polowaniu, w osiemdziesiątym siódmym. - Niech zgadnę - przerwałem. - Nigdy nie zidentyfikowano strzelającego i uznano całą sprawę za nieszczęśliwy wypadek. Reggie zaczął oddychać ustami; była to jedyna zmiana, jaką dostrzegłem w jego zachowaniu. - Tu jest parking - pokazał. - Teraz pana kolej. Zanim wysiadłem, w lusterku zobaczyłem surową twarz Sawyer. Zacisnęła zęby i kiwnęła głową. Pokazała mi trzy palce i uśmiechnęła się smutnym uśmiechem, który uwidocznił dołeczki w jej policzkach. Podczas krótkiej jazdy do naszego kolejnego celu, maleńkiego domku niedaleko liceum, Reggie nie chciał mówić o D.B. Cooperze ani Coreyu Randzie. Kiedy zostaliśmy z Sawyer sami w samochodzie, zadzwoniłem do szpitala, żeby dowiedzieć się o stan Lauren. Według pielęgniarki spała i umysłowo była w dobrym stanie. Jedynym wyjątkiem było to, że nie pamiętała zdarzeń bezpośrednio poprzedzających zatrucie. Lekarze martwili się trochę zmianą funkcjonowania jej wątroby. Pielęgniarka powiedziała, że będzie mogła powiedzieć mi więcej po południu, kiedy przyjdą kolejne wyniki badań. Nie wydawała się specjalnie zmartwiona wątrobą Lauren, więc uznałem, że ja też nie powinienem się tym przejmować. Z jednej z najskromniejszych okolic Boulder pojechaliśmy do jednej z najbogatszych; z prostego domku przy szkole do posiadłości w Mapleton Hill. Jadąc na północ, wybierałem boczne ulice, zdając sobie sprawę, że po drodze sporo czasu spędzę na światłach. Postanowiłem zostawić przyciskanie Reggiego Sawyer. Zgrabnie przejęła pałeczkę. - Ci „koledzy”, o których pan mówił, Reggie. Co się z nimi stało? - Wiem, co pani myśli. I nie... Nie wydaje mi się... To byłoby nie... - Co się z nimi stało? Loomis odwrócił się od nas i popatrzył za okno. - Jeden z nich był fanem wyścigów samochodowych. Nazywał się Ricky Turner. Wiem, co pani myśli, i ma pani rację. Zginął w wypadku samochodowym w kanionie Boulder, po tym, jak spił się w Pioneer Inn w Nederland. Policja ustaliła, że jechał ponad setką, kiedy wypadł z drogi. Wylądował po przeciwnej stronie strumienia. - Rok? - Mówiłem wam, że chcę mówić o Cooperze, a nie o starych waśniach - powiedział poirytowanym tonem Reggie. - Poza tym to był wypadek. Był pij any jak bela. Sawyer i ja czekaliśmy. - Rok? Cholera, pracowałem jeszcze wtedy w Rocky Flats. To musiał być osiemdziesiąty ósmy, dziewiąty, może dziewięćdziesiąty. - Bardzo dobrze pan to pamięta, Reggie. - Byłem jego szefem. Poszedłem na pogrzeb. - Wydaje mi się, że chyba dostrzegam w tym jakąś prawidłowość - powiedziałem, skręcając w Pine. Jadąc tą ulicą, minęlibyśmy nasz hotel. Sawyer nadal cisnęła Reggiego, który najwyraźniej nie chciał mówić. - A ten drugi kolega? Co z nim? - Chyba wyjechał z miasta. Straciłem z nim kontakt, nim zginął Ricky. - Jak się nazywał? - Nie. Nie ruszajcie tego. To nie to, co myślicie. - Niech pan nie przesadza, Reggie. - Mówiliśmy na niego Jacko. Nazywał się Jack O’Connel. Wrócił chyba tam, skąd pochodził, gdzieś na Long Island. Pracował w ochronie jednej z tamtejszych elektrowni atomowych. - Był na pogrzebie Ricky’ego? - Wiecie co, jak o tym pomyślę, to nie pamiętam, żebym go tam widział. Nikt się nie odezwał, dopóki nie zatrzymałem się przed okazałą posiadłością w Mapleton Hill. - Moim następnym gościem jest Sylvia Henning. Panna Sylvia. Mieszka tu sama, od ponad trzydziestu lat. Jest moim gościem od samego początku - odezwał się Reggie. - Chyba moja kolej, żeby pomóc - powiedziałem. - Panna Sylvia nie lubi obcych, a ja zostanę u niej kilka minut dłużej. Może zrobicie sobie coś do zjedzenia, kiedy będę w środku? Przygotowaliśmy sobie tace zjedzeniem i zanieśliśmy je na elegancko zaprojektowaną wysepkę oddzielającą od siebie pasma Mapleton. Sawyer popatrzyła na okoliczne pałace. - Stare pieniądze? - No pewnie - powiedziałem i usiadłem na gładkim, ozdobnym granitowym głazie. - Sawyer, myślisz... Usiadła naprzeciwko mnie. - Tak, myślę - powiedziała i wgryzła się w faszerowane jajko. Doszedł mnie zapach estragonu. - To bez sensu. Ścigamy ducha, wiesz? - Chodzi ci o Randa? - Jego żona powiedziała, że on nie żyje. Dlaczego miałaby kłamać? - Ludzie bez przerwy kłamią. Niektórzy nie potrzebują nawet powodu. Większość służbowego czasu spędziłam z ludźmi, którzy kłamią tylko po to, żeby nie wyjść z wprawy. - Nie wiem. Martwi mnie to. Jeśli Rand nie żyje, to wszystko na nic. Nie możemy oskarżyć trupa o to, że zabił naszych kolegów po fachu. - Co innego nam pozostaje? - spytała. Zjadłem większość swojej porcji owocowej sałatki, zanim przerwałem i zadzwoniłem z komórki do Sama. Poprosiłem, żeby dowiedział się, gdzie przebywa i jak się ma Jack O’Connel, dawniej mieszkaniec Boulder i pracownik ochrony Rocky Flats, obecnie pracujący w elektrowni atomowej na Long Island. Sam nie spytał, do czego mi to potrzebne, co oznaczało, że już to wiedział. Lubił, kiedy ludzie myśleli, że wyprzedza ich o krok, nawet jeśli tak nie było. Powiedział, że już się za to bierze. - Założę się, że facet nie żyje - powiedziała Sawyer. - Ten cały Jacko. Założymy się, jak Corey Rand się do niego dobrał? - Raczej nie. - To wszystko ma też dobre strony, Alan. - Jakie? - Przestaliśmy myśleć o tym, co stało się w nocy. Rozśmieszyła mnie. - Kiedy byłaś z Reggiem w ostatnim domu, zadzwoniłem do szpitala. Pielęgniarka powiedziała mi, że coś jest nie w porządku z wątrobą Lauren. Czy to częsta rzecz po zatruciu tlenkiem węgla? Sawyer przełknęła ślinę i spróbowała nie robić zatroskanej miny. - Jak bardzo nie w porządku? - Doktor ma mi powiedzieć później. - Nie niepokoiłabym się na twoim miejscu - powiedziała, co nie wiedzieć czemu jest jedną z najbardziej niepokojących rzeczy, jakie może powiedzieć mi lekarz. - Są rzadkie - podkreślam, rzadkie - przypadki podniesienia poziomu enzymów wątrobowych po zatruciu. Nie wiem, czy ktoś tak naprawdę wie, dlaczego tak się dzieje. Myślę, że jej lekarze po prostu dmuchają na zimne. - Teraz zacząłem się martwić. Sięgnęła, żeby mnie dotknąć i zatrzymała się w pół drogi. Opuściła wzrok. - Pyszne te jajka. Jedz, potrzebujesz białka. Kiedy Reggie wrócił do samochodu, nie chciał już odpowiadać na żadne pytania o Coreya Randa. - Nie tak się umawialiśmy. Chcecie pogadać o Cooperze, rozmawiajmy o Cooperze. Jeśli nie, możemy posłuchać muzyki. Ma pan coś Vivaldiego? - spytał i powiedział mi, jak dojechać do bloku przy szpitalu. - Nie mam. Czy kiedykolwiek panu powiedział? - spytałem ostrożnie, pilnując się, żeby nie wymienić nazwiska Randa. - Wie pan, czy powiedział panu, kogo podejrzewał o porwanie? - Nie podał mi nazwiska. Ale przyszedł kiedyś do mnie i wyłożył sprawę ze szczegółami. - Przekonał pana? - spytała Sawyer. - Jego argumenty były bardzo interesujące. - Ale czy pana przekonał? - Zidentyfikował... kogoś. Człowieka z fabryki, z naszego działu. Ten człowiek pasował z kilku powodów. Przede wszystkim, oczywiście, miał wolne w weekend Dnia Dziękczynienia tamtego roku. Ale to do mnie nie przemawiało. Co z tego, myślałem, większość personelu miała wtedy wolne. Wtedy Corey przypomniał mi, że ten ktoś wrócił do pracy dzień później niż powinien, we wtorek, zamiast w poniedziałek. Powiedział, że ten dzień zabrał mu powrót z północnego zachodu. Corey twierdził, że potrzebował dodatkowego dnia, bo napotkał jakiś nieprzewidziany problem. Jaki problem? Pierwszą rzeczą, jaka obudziła podejrzenia Randa, było to, że ten ktoś wrócił do pracy ze złamaną nogą w kostce. Opowiadał, że jeździł na nartach nad Rollinsville, wpadł na kamień, złamał nartę i nogę. - A Rand uważał, że to bzdura? - powiedziała Sawyer. - Że złamana kostka była dowodem na to, że miał problemy przy lądowaniu po skoku ze spadochronem? - Tak, ale poszedł dalej. Kiedy nabrał podejrzeń w stosunku do tego człowieka, skoncentrował się na nim jak naprowadzana ciepłem rakieta. Przejrzał jego akta służby wojskowej i odkrył, że jego podejrzany służył w marines i skończył tam kurs spadochronowy. To ważne nie tylko ze względu na samą technikę, ale oznaczało też, że Cooper znał bezpieczne parametry takiego skoku. Wydał pilotom konkretne polecenia. Kazał im lecieć rozhermetyzowanym samolotem na trzech tysiącach metrów. Chodziło o to, żeby mógł w locie opuścić tylną rampę. Polecił wysunąć podwozie i ustawić klapy na piętnaście procent, a prędkość nie miała przekraczać dwustu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. - Wiedział, co robi - powiedziałem. - Cooper niczego nie przeoczył. To było coś pięknego. Zanim skoczył, poczekał, aż samolot znajdzie się w chmurach, żeby śledzące go myśliwce nie widziały, jak wyskakuje. Zatrzymałem się przed blokiem, naszym następnym przystankiem, wyskoczyłem z samochodu i przygotowałem tacę ze śniadaniem. Szło mi już całkiem sprawnie. Razem z Reggiem załatwiliśmy sprawę w przewidziane siedem minut. Sawyer podjęła temat, jakby nasza rozmowa zastygła na chwilę w czasie. - Wygląda na to, że Rand nie miał dowodów. Miał same poszlaki. - O, miał więcej. Corey badał faceta. Dowiedział się, gdzie pracował, zanim trafił do Rocky Flats. Okazało się, że jednym z jego poprzednich stanowisk była praca w ochronie firmy z Reno, która między innymi przyjmowała zlecenia na konserwację sprzętu American Airlines. Corey sprawdził to dokładnie. Jednym z samolotów, które firma robiła dla American, był boeing 727. - Co znaczy, że porywacz wiedział o tylnej rampie? Jak działa? - spytałem. - Właśnie. Przypomniałem sobie, co Lauren mówiła o tym, czego oskarżyciele potrzebują, żeby ocenić podejrzanych. Możliwości, okazja, motyw. MOM. - Hipoteza Randa wyjaśnia okazję i możliwości. Co wymyślił w sprawie motywu? - Jeszcze nie skończyłem. Ten człowiek, co do którego Corey miał taką pewność, wychował się na przedmieściach Portland, około stu pięćdziesięciu kilometrów od miejsca, nad którym według FBI wyskoczył. - Mimo to jednak, jak zauważyła Sawyer, to wszystko poszlaki - powiedziałem, próbując wyobrazić sobie, jakich słów użyłaby Lauren, żeby opisać sytuację. - Dokąd mam jechać? Gdzie się teraz zatrzymujemy? - Rand był pewien - wzruszył ramionami Reggie. - Tylko to się dla niego liczyło. Nasze ostatnie dwa przystanki są w kanionie Sunshine. Ruszyłem Mapleton na zachód. - Wróćmy na chwilę do motywu. Jaki Rand znalazł motyw? - Dwa. Jednym były, oczywiście, pieniądze. Pamiętajcie, Cooper uciekł z dwustoma tysiącami dolarów. Drugim motywem było wyrównanie rachunków. Zemsta, jeśli wolicie. - Wyrównanie rachunków? - zdziwiłem się. - Z kim? Northwest Airlines? - Nie, z FBI. Rand doszedł do wniosku, że jego podejrzany chciał zmierzyć się z FBI, żeby... nie wiem, może udowodnić, że jest od nich lepszy? Odpłacić za dawną zniewagę? Coś w tym rodzaju. W głosie Reggiego słychać było zmęczenie. Nie wiedziałem, co sądzić o jego przypuszczeniach co do motywu Coopera. - To bez sensu - powiedziałem. - Po co miałby porywać samolot, żeby odegrać się na FBI? Loomis po jednym złączył koniuszki palców. Był to dziecinny gest, jednocześnie jednak wyglądał bardzo poważnie. - Corey miał teorię - powiedział zduszonym głosem. - Nie pamiętam dokładnie, o co mu chodziło. Sawyer na tylnym siedzeniu najwyraźniej nie zauważyła nagłej zmiany w zachowaniu Reggiego. - A co z pieniędzmi, które znalazło tych dwoje dzieci? - spytała. - Kiedy kopały przy brzegu rzeki Kolumbia? Kiedy to było? Tysiąc dziewięćset... - Osiemdziesiąty - powiedział Reggie bez chwili zastanowienia. - Dzieciaki znalazły pięć tysięcy osiemset dolarów w banknotach dwudziestodola-rowych, kiedy bawiły się przy brzegu Kolumbii w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. Numery serii potwierdziły, że były to pieniądze z okupu. - Ale czy to nie dowód, że Cooper nie wylądował bezpiecznie? Że miał wypadek przy lądowaniu, a pieniądze wpadły od rzeki? - Nie. Wcale nie. Corey doszedł do wniosku, że te pieniądze były częścią genialnego planu Coopera. Uważał, że D.B. zostawił część pieniędzy przy brzegu rzeki w nadziei, że ludzie pomyślą, że się utopił, a jego ciało razem z resztą dowodów spłynęło do morza. Wszyscy przestaliby go szukać na lądzie. Czym było dla niego sześć tysięcy dolarów? Trzema procentami łupu? To raczej niewiele, biorąc pod uwagę, że mógł w ten sposób spowodować odwołanie poszukiwań. Skręciłem w Dziewiątą w stronę Mapleton i pojechałem na zachód, w głąb kanionu Sunshine. Słońce stało na tyle wysoko, że zaczynało oświetlać zakręty i wyboje krętej drogi. - Jak daleko jedziemy, Reggie? Muszę być w domu na dziesiątą. - Obawiam się, że dość daleko. To mała przyjemna chatka. Powiem wam, kiedy będziemy blisko. Tego gościa odwiedzam tylko przy dobrej pogodzie. Zeszłej zimy niemal tu utknąłem. Ale proszę się nie martwić, zdążymy. Drewniany domek stał na oświetlonej wschodzącym słońcem polance na szczycie przełęczy, skąd rozciągał się wspaniały widok na Front Range. Zbudowany był na planie prostokąta, z dziesięciocalowych belek zwieńczonych czerwonym blaszanym dachem. Wszystkie okna miały kraty. Frontowe drzwi zrobiono z czarnej ciężkiej stali. - Teodora, Teo, od czasu wylewu cierpi na lekką paranoję. Mimo to jest wspaniała. Polubicie ją. Zaparkowałem na wąskim podjeździe między błyszczącym białym zbiornikiem propan-butanu i domem. Teo przywitała nas w drzwiach. Była w moim wieku. Wylew spowodował, że miała poważne trudności z mówieniem, a do poruszania się po domu używała chodzika. Reggie miał rację - polubiłem ją. Jej odważne pogodzenie się z chorobą przypominało mi podejście Lauren do jej stwardnienia rozsianego. - Nie wiesz, do czego jesteś zdolny, dopóki nie przyjdzie twoja kolej - powiedziała mi kiedyś. Kolej Teo już nadeszła. Nasza wizyta trwała przepisowe siedem minut. Podczas ostatniego postoju w kanionie, przy rozpadającej się chałupie na starym ranczu nie dalej niż kilometr za Boulder, czekałem w samochodzie. Była to kulminacja naszego poranka - Reggie spędził w środku cały pozostały nam czas. Dwadzieścia minut. Tak jak obiecał, pod jego dom na Czwartej zajechaliśmy na dziesiątą. - Do zobaczenia za dwa dni - powiedział, wyszczerzywszy się w uśmiechu. - Co? - Jeszcze raz będę potrzebował waszej pomocy. Proszę. Pani Savage, wie pan, ta od wielkiego chevroleta, nie może ze mną jeździć aż do piątku. Wynagrodzę warn to, obiecuję. Opowiem wam coś jeszcze o Coreyu. Zgoda? Musicie też przyznać, że samo jedzenie jest tego warte. Powiedziałem, że przyjadę. Sawyer stwierdziła, że za dwa dni będzie już w Kalifornii. Przez cały dzień byłem niespokojny. Wreszcie około piętnastej na mój pager zadzwonił lekarz Lauren. Miał dobre wieści na temat jej wątroby. Wyglądało na to, że wyniki wcześniejszych badań mogły być nieprawidłowe. Zamierzał je powtórzyć jeszcze raz przed wypisaniem Lauren do domu, miał nadzieję, że już następnego dnia. Funkcjonowanie jej umysłu zakłócały jedynie problemy z pamięcią krótkotrwałą. Weterynarz z Denver powiedział mi, że Emily może już wrócić do domu, ale że z przyjemnością zaopiekuje się nią do czasu, aż przyjadę do miasta. Sam zadzwonił na mój pager o wpół do piątej i jeszcze raz, piętnaście minut później. Kiedy odprowadzałem do drzwi mojego pacjenta z szesnastej piętnaście, zadzwonił po raz kolejny. Zadzwoniłem do niego do domu. - Cześć. Przepraszam, że tak długo nie odpowiadałem, ale miałem pacjenta. - Wiedziałem, że dla Sama brzmi to jak wymówka, nie jak wyjaśnienie. - Wszystko jedno. Mam odpowiedź na twoje pytanie o tego pracownika z Rocky Flats. Jack O’Connel zginął w dziewięćdziesiątym drugim w Nowym Jorku. Poraził go prąd we własnym domu. Tamtejsi gliniarze uznali, że to podejrzane i dokładnie zbadali sprawę. Uważali, że ktoś mógł majstrować przy jego instalacji. Sprawa jest wciąż otwarta, rodzaj śmierci nieustalony. Teraz powiedz mi, o co chodzi. Wyjaśniłem mu, że O’Connel pracował w Rocky Flats razem z człowiekiem, którego przyjęliśmy na oddział w osiemdziesiątym drugim. - Coreyem Randem? - przerwał Sam. - Tak. O’Connel - nazywali go Jacko - był jednym z trzech facetów, którzy wrobili Randa i wpędzili go w kłopoty. Trafił do szpitala, stracił uprawnienia w pracy, a w końcu samą pracę. - Zakładam, że pozostali dwaj też nie żyją? Ci, którzy pomagali O’Con-nelowi? - Tak. Jeden zginął w wypadku na polowaniu, strzelca nie zidentyfikowano. Drugi w wypadku samochodowym w kanionie Boulder, po całonocnej pijatyce w Pioneer Inn w Nederland. - Masz jego nazwisko i rok śmierci? - Chwileczkę - zapisałem wszystko w notesie. - Ricky Turner, koniec lat osiemdziesiątych. Osiemdziesiąty ósmy, dziewiąty, może dziewięćdziesiąty. - Teraz powiedz mi, gdzie się tego wszystkiego dowiedziałeś. - Sawyer i ja spędziliśmy trochę czasu z Reggiem Loomisem, dawnym szefem Randa w Rocky Flats. - Był z wami Milt? - Nie. - Zdawało mi się, że umawialiśmy się do co ochrony ciebie i Sawyer. - Loomis powiedział, że jeśli przyprowadzimy ciebie albo jakichś innych gliniarzy, nie będzie mówił o... wiesz, o Randzie. - Ciekawe, dlaczego. Cały czas wydaje mi się, że ten człowiek coś ukrywa. - Interesuje mnie Rand, a nie drobne łotrostwa Reggiego Loomisa. Sam przez jakieś dziesięć sekund przetrawiał to, co powiedziałem. - Widziałeś się z wdową po Coreyu Randzie? - Nie, rozmawiałem z nią przez telefon. Dlaczego? - Strasznie kaszle ta kobieta. Strasznie. Myślisz, że może mieć gruźlicę? Może powinienem zakładać jakąś maskę? - Sam, proszę. Za kilka minut mam następnego pacjenta. - Pani Rand mieszka na ładnym półtorahektarowym ranczu w Wheat Ridge. Hoduje kilka pięknych koni. Kiedy byłem mały, jeździliśmy w podobne miejsce na wakacje. Lubię konie. Zacząłem się zastanawiać, jakim cudem żona nieodnoszącego sukcesów kierownika filii Radio Shack mogła sobie na coś takiego pozwolić. Obejrzałem więc akta majątku jej męża. Nic po nim nie odziedziczyła. Okazało się jednak, że była jedyną beneficjentką polisy na życie, którą pan Rand opłacał od dziewięćdziesiątego pierwszego. Kiedy rozbił się samochodem, nieźle się wzbogaciła. - Tak? - Wiedziałem, że to nie wszystko. Sam próbował udawać znudzonego. - Potem nie miałem nic lepszego do roboty, poprosiłem więc biuro koro-nera, żeby znalazło dla mnie akt zgonu pana Coreya Randa. Zginął w paskudnym wypadku, samochód się zapalił. Zdarzyło się to na prywatnym terenie, w okolicach jednej z tych kopalni żwiru przy dziewięćdziesiątej trzeciej, niedaleko Golden. Ciężarówka Randa wbiła się w koparkę. Łyżka prawie rozdarła ją na pół. Koroner uznał, że Rand miał udar mózgu, który spowodował utratę kontroli nad pojazdem. Ciało zidentyfikowali żona i syn. Nie zdziwiłem się, kiedy się dowiedziałem, że zostało skremowane tego samego dnia, kiedy koroner skończył badanie. Syn. Do tej pory nie pomyślałem o synu Coreya Randa. - Ile lat ma jego syn? Prawie usłyszałem, jak Sam się uśmiecha. - Prawie dwadzieścia dziewięć. Zacząłem sobie to wszystko powoli układać. - Myślisz, że we trójkę sfingowali jego śmierć? - Dlaczego nie? Gdyby im się udało, Rand zyskałby niezbite alibi na wypadek, gdyby ktoś taki, jak my, wpadł na trop tych wszystkich morderstw. Jego żona i dziecko dostaliby pół miliona dolarów na osłodę skromnego życia. Nie wspominając o tym, że coś takiego idealnie pasowałoby do podejścia Randa do świata, który go wykołował. - Wiesz coś o jego synu? Jak się nazywa? - Patrick Rand. - Co o nim wiesz? - Jest strażakiem w Lakewood. Lakewood to jedno z zachodnich przedmieść Denver. - To ciekawe. - Biorąc pod uwagę wszystkie te pożary i zatrucia, z którymi mamy do czynienia, tak, powiedziałbym, że to ciekawe. Jest coś jeszcze. - Tak? - Jeden z jego kolegów z pracy sądzi, że Rand miał wolne, kiedy ta kobieta i jej mąż zginęli w Nowej Zelandii. - Sporo ludzi miało wtedy wolne, Sam. Sam nie zwrócił uwagi na moje obiekcje. - Strażacy mają to do siebie, że pracują na długie zmiany i mają długie okresy wolnego. - Co oznacza... - Że mają mnóstwo czasu na rozwijanie zainteresowań. - Jak na przykład zabijanie ludzi. Jeśli masz rację co do tej zmowy, gdzie jest Corey Rand? - powiedziałem. - Gdzie jest tata Patricka? - Niedaleko, stary. Gdzieś niedaleko. Moja szwagierka Teresa przyleciała do Denver następnego ranka, na godzinę przed wypisaniem Lauren ze szpitala. Nie chciałem, żeby którakolwiek z nich pojawiała się w okolicach Boulder, przełożyłem więc umówione na rano sesje, pojechałem do Denver i zawiozłem je obie do hotelu w śródmieściu. Lauren z oporami zgodziła się, że będą bezpieczniejsze, jeśli ja spędzę noc w Boulder, pięćdziesiąt kilometrów dalej. Zanim pocałowałem żonę na pożegnanie, dałem jej glocka. Wyraz jej oczu mówił mi, że według niej rozsądniej byłoby, gdybym to ja go zatrzymał. Po smutnym uśmiechu poznałem jednak, że nie wierzy, bym był zdolny się nim posłużyć. Bez słowa wzięła pistolet i schowała go do torebki. Obawiałem się, że spyta, gdzie zamierzam nocować i jak daleko ode mnie będzie spać Sawyer. Nie zapytała. W jej milczeniu wyczułem zaufanie, siłę i miłość. Zastanawiałem się, czy na nią zasługiwałem. Lauren ufała mi bardziej niż ja sam. Wróciłem do samochodu i zadzwoniłem do lecznicy weterynaryjnej, przekładając odebranie Emily na następny dzień. Potem popędziłem do gabinetu, resztę popołudnia wypełniając siedmioma czterdziestopięciominuto-wymi sesjami terapeutycznymi. Wieczorem zaskoczył mnie fakt, że Sawyer wciąż była zameldowana w Boulderado. Zostawiła mi w recepcji kartkę, na której napisała, że w Phoenix ciągle czekająna część do jej samolotu, który będzie sprawny najwcześniej jutro. Pytała, czy może razem ze mną i Reggiem pojechać rozwozić śniadania. Zadzwoniłem do apartamentu, który dzieliła z A.J., żeby powiedzieć jej, o której będę wyjeżdżał do Reggiego. Nikt nie podniósł słuchawki. Nie wiedząc, jak mają się sprawy między AJ. i Sawyer, nie zostawiłem wiadomości. Posłusznie zadzwoniłem do Milta i zameldowałem, że siedzę bezpieczny w swoim pokoju. Zachował się, jakby mój telefon w czymś mu przeszkodził. Powiedział, że już wie, że wróciłem. Spytałem, czy wie, gdzie jest Sawyer. - Jest z doktor Simes. Doktor Simes potrzebowała pomocy lekarskiej, a Sawyer była na tyle uprzejma, że zgodziła się z nią pojechać. - Jakiej pomocy lekarskiej? - spytałem, spodziewając się, że Milt powie coś o stwardnieniu rozsianym. - Doktor Simes uważa swój stan zdrowia za swoją prywatną sprawę. Mam nadzieję, że to uszanujesz. - Milt powiedział „mam nadzieję”, ale zabrzmiało to jak „oczekuję”. - Znam kilku dobrych lekarzy, Milt. Może mógłbym pomóc. - Dziękuję za dobre chęci, przekażę to doktor Simes. - Custer przerwał. Kiedy znów się odezwał, jego ton był jeszcze bardziej pouczający i karcący. - To, co wczoraj zrobiłeś... to była straszna głupota. Wiesz o tym, prawda? Naraziłeś na niebezpieczeństwo siebie i doktor Faire. Spróbowałem odpowiedzieć tak, by zabrzmiało to racjonalnie. - Czegoś się dowiedzieliśmy. Według mnie warto było zaryzykować. - Twój przyjaciel Sam nie ufa temu Loomisowi. - Sam ucieszył się, kiedy powiedzieliśmy mu, czego się dowiedzieliśmy. Poza tym nie znasz go jeszcze, Milt. Mało komu ufa. - W naszym zawodzie nieufność bardzo często jest zaletą. - Milt, dzięki Reggiemu Loomisowi dowiedzieliśmy się o Coreyu Ran-dzie. Bez niego nadal nie mielibyśmy punktu zaczepienia. Poza tym myślę, że Loomis wie więcej, niż może nam powiedzieć. - Cały dzień nad tym pracowałem. Próbujemy dotrzeć do akt Randa. Głównie śladów jego podróży. To jego najsłabszy punkt. Jutro powinniśmy coś wiedzieć. - Nie martwcie się, Sawyer i ja bardzo uważamy. - Jesteśmy coraz bliżej - powiedział Milt. - Kiedy będziemy wiedzieli, dokąd podróżował, będziemy mogli porównać to z miejscami wszystkich zabójstw. Jestem pewien, że Rand wie, że się do niego zbliżamy. Pamiętaj, do czego jest zdolne osaczone zwierzę. Chciałem zapytać, do którego Randa się zbliżają, ojca czy syna, ale nie zrobiłem tego. - Rozumiem sytuacj ę - powiedziałem. - Nie zamierzam udawać bohatera. - Nie, doktorze Gregory, nie sądzę, żeby pan rozumiał. Rand jest w tym momencie wściekły. Nie spodziewał się, że ktoś go zidentyfikuje. Przez cały czas sądził, że popełnia zbrodnie doskonałe. Uważał się za drugiego D.B. Coopera. Był dla siebie samego legendą, a teraz depczemy mu po piętach. Nie będzie już działał według swoich zasad. Zamknij się na noc na klucz. Dzwoń do mnie, jeśli będziesz gdzieś wychodził. Muszę załatwić parę spraw. Ostrzeżenia Milta sprawiły, że zacząłem odczuwać brak glocka. Byłem zaskoczony, jak dziwna i osobista wydawała mi się ta strata. Czułem się, jakbym chciał potrzeć oko albo podłubać w nosie i odkrył, że gdzieś zawieruszyły mi się palce. Kiedy zamknąłem drzwi, zacząłem się zastanawiać nad aluzją Milta do D.B. Coopera. Miał jakieś podejrzenia w stosunku do Reggiego, czy powiedział to przypadkiem? Nie byłem pewien. Próbowałem oglądać lokalne wiadomości, ale szybko mnie to znudziło. Zacząłem się gapić przez okno, na ulicę i żałować, że nie dopłaciłem do pokoju z lepszym widokiem. Rozważałem konfrontację z panną Marceau w Mezzanine i lekkie upicie się. Przyszedł mi do głowy spacer Galerią. W końcu postanowiłem przestać zachowywać się jak paranoik i sprawdzić, jakie postępy zrobił Dresden przy renowacji naszego domu w Spanish Hills. Zanim wyszedłem, zadzwoniłem do Sama, żeby spytać, czy nie wybrałby się ze mną. Połączyłem się z jego automatyczną sekretarką i wysłuchałem udzielonych milutkim głosikiem Simona, jego syna, wyjaśnień, co mam zrobić po usłyszeniu sygnału. Zrezygnowałem. Zadzwoniłem na pager Milta i zostawiłem mu wiadomość, gdzie będę i co będę robił. Ostatni telefon wykonałem do Adrienne, naszej sąsiadki, żeby sprawdzić, czy już wróciła ze swoich wojaży. Zgłosiła się jej automatyczna sekretarka. Przez chwilę miałem wątpliwości, czy powinienem jechać sam, ale szybko je uciszyłem. Źle się czułem, jadąc przez miasto. Wmawiałem sobie, że mój niewidzialny wróg nie uderzy dwa razy w tym samym miejscu. Udało mi się jedynie przekonać samego siebie, że to, co robię, to lekkomyślność, nie większa jednak niż zjazd rowerem w dół kanionu Left Hand z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę albo jazda na nartach w Pallavicini po muldach większych niż volkswagen garbus. Kiedy wjechałem na podjazd, nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Mój stary dom wyglądał zupełnie jak nowy. Dresden i jego cieśle nie próżnowali. Konstrukcje przybudówki i wolno stojącego garażu zostały obite izolacją, a dachy pokryte i wyłożone papą. Przez kilka minut stałem na podjeździe i podziwiałem widok. Dresden zaczął też stawiać nową werandę. Po raz pierwszy w moim dorosłym życiu miałem uczucie, że będę mieszkał w domu wyglądającym na zamieszkały przez kogoś dorosłego. Chociaż i Lauren, i ja wspominaliśmy o tym bardzo ostrożnie i mimochodem, stojąc na żwirze z rękami w kieszeniach, zrozumiałem z całą wyrazistością, że nowy dom jest wystarczająco duży, by założyć rodzinę. Był do tego stworzony. Otworzyłem frontowe drzwi, wyłączyłem alarm i pstryknąłem światło. Zamontowane w suficie lampy olśniły mnie swojąjasnością. Houston, mamy zasilanie. Krótki korytarz prowadzący do nowej sypialni na piętrze był już prawie wykończony. Teraz dom był wyraźnie podzielony na część frontową i tylną. Sypialnia wydawała się olbrzymia, a wysokie okna w rogu ukazywały Flati-rons dokładnie tak, jak obiecał nam to architekt. Główna łazienka była tak duża, że mogła z niej korzystać ośmioosobowa rodzina. Jednocześnie. Powędrowałem w głąb pierwotnej konstrukcji do miejsca, gdzie dawna kuchnia przeszła dziwną mutację. Była teraz cztery razy większa, w jakiś tajemniczy sposób zagarniając przestrzeń z tych miejsc, w których na pewno nie była mi potrzebna. Spojrzałem na miejsce, gdzie miał zostać zainstalowany nowy piec i obiecałem sobie, że w przyszłym roku wezmę trochę dodatkowych zleceń z sądu i spróbuję kupić ten La Cornue, o którym marzyła Lauren. Westchnąłem i przeszedł mnie dreszcz. Rozglądając się po nowym domu, poczułem się, jakby przyszłość moja i Lauren była czymś dokonanym, jakbym już trzymał na ręce nasze pierwsze dziecko. Tu miało się urodzić. Stawiać pierwsze kroki. Wszystkie radości i smutki, jakie niesie ze sobą życie, miały wydarzyć się w tym domu. Zapragnąłem zacząć od razu. Najpierw jednak, przypomniałem sobie, musiałem przeżyć kilka następnych dni, dopóki Milt i Sam nie znajdą Randa. Nie mogłem się doczekać przeprowadzki do nowego domu. Rozejrzałem się dookoła. Ocieplenie trzeba było okleić i zagipsować. Wnętrze wykończyć. W kuchni i łazience nie było jeszcze nawet umywalek. Na położenie czekała glazura i terakota. Malowanie miało potrwać kilka tygodni. Mimo to czułem, że moja przyszłość związana jest z tym miejscem. Sprawiało mi to satysfakcję, niczym sjesta po dobrym posiłku. Chciałem przez jakiś czas delektować się tym uczuciem. Na przykład przez całe życie. Na kolację wpadłem do Tom’s. Siedząc samotnie przy stoliku, zjadłem dwa dania, których zabraniała dieta Sama. Przez chwilę zastanawiałem się nad pójściem do kina, ale uznałem, że lepiej tego nie robić. Wmówiłem sobie, że Milt, Sam i A. J. depczą Randowi po piętach i że źli faceci są w odwrocie. Kiedy następnego ranka razem z Sawyer szliśmy do samochodu, ciemne niebo nad nami zasnuwały chmury, z których prószył śnieg. W wieczornych wiadomościach poprzedniego dnia prezenter od prognozy pogody zapewnił, że niewielkim frontem zbliżającym się od zachodu nie należy się przejmować. Powiedział, iż może „lekko poprószyć”, chyba że, oczywiście, ten paskudny niż znad Nowego Meksyku przesunie się na północ dalej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Gdyby do tego doszło, może nas nieźle zasypać. Zostańcie z nami. Sawyer zapięła pas i uśmiechnęła się na widok nadchodzącej zawieruchy. - Brakowało mi śniegu. Jest taki ładny. Przyznałem jej rację, ale nie ostrzegłem przed konsekwencjami nadchodzącego niskiego ciśnienia. - Jak się czuje A.J.? - spytałem zamiast tego. - Milt powiedział mi, że wieczorem była chora. Sawyer zrobiła przepraszającą minę. - Prosiła, żebym na ten temat nie rozmawiała. Przepraszam, Alan. Pojechałyśmy do lekarza i chyba wszystko będzie w porządku. - Czy to było... no, wiesz? Chodzi mi o to, że z powodu Lauren znam najlepszych neurologów w mieście. Z przyjemnością kogoś jej polecimy. Sawyer położyła mi rękę na ramieniu. - Powiedzmy po prostu, że twoja żona ma dobre przeczucia, w porządku? Ale niepotrzebny nam neurolog. Myślę, że AJ. nic nie będzie. W zimnym wnętrzu samochodu oddech Sawyer zamieniał się w parę. Roztarta dłonie w rękawiczkach. - Ciekawa jestem, co Reggie dla nas dzisiaj przygotował? - spytała. Czułem się przy niej spokojnie. Nie mogła wiedzieć o wizji przyszłości, którą miałem poprzedniego wieczoru. Nie mogła wiedzieć, że jej miejsce w moim sercu zmieniło swą orbitę o kilka stopni. Nie mogła wiedzieć, że nasza przeszłość może nas zawsze łączyć, ale nasze planety nigdy się nie zderzą. Jadąc na Czwartą ulicę, milczeliśmy. Reggie czekał niecierpliwie na werandzie, chcąc jak najszybciej wyruszyć w drogę. Sawyer zignorowała jego ponaglenia i zanim podniosła pierwszy pojemnik zjedzeniem, zażądała kawy. W porównaniu z naszymi wysiłkami sprzed zaledwie dwóch dni załadowaliśmy samochód dwa razy szybciej. Reggie nie był w nastroju do rozmowy. Dwa razy próbowałem nakłonić go, by podjął przerwaną opowieść o D.B. Cooperze i Coreyu Randzie, potrząsał jednak lekko głową i zamykał oczy, ignorując moje pytania. Udawałem cierpliwość, tak jak robiłem to podczas terapii i przekonywałem się, że mamy jeszcze mnóstwo czasu. Przyjęliśmy taki sam podział pracy, jak dwa dni temu. Reggie nie chciał, by jego goście musieli przyzwyczajać się do kolejnych nowych twarzy, więc Sawyer i ja zanosiliśmy tace z jedzeniem do tych samych domów, co dwa dni wcześniej. Śniadanie od Chez Reggie było proste, ale wytworne. Owocowa sałatka z późnych jagód i doskonałych cząstek wczesnych mandarynek. Świeżutkie bułeczki śpiewające hymn pochwalny dla francuskiego ciasta. Kawa, sok i puszysty croissant. - To na później - mówił Reggie każdemu gościowi, którego nim częstował. - Taka mała przekąska. Nadzienie zrobiłem sam, z letnich brzoskwiń. Myślę, że będzie ci smakować. W rozkładzie pojawiły się dwa dodatkowe przystanki. Jeden z nowych gości dwa dni wcześniej był w szpitalu, drugiego nie było wtedy w mieście. Mieliśmy już wprawę, bez problemu więc zmieściliśmy się w czasie. Sawyer i ja znów zjedliśmy śniadanie, kiedy Reggie sam zaniósł tacę do posiadłości Sylvii w Mapleton Hill, tym razem jednak w samochodzie. Śnieg z uroczego prószenia zaczął zamieniać się w zawieję. Nigdy w życiu nie jadłem lepszych tostów. Uznałem, że nagrodą za moje poświęcenie tego ranka będzie przepis na nie. - Ciekawa jestem, czy pojedziemy w górę kanionu - powiedziała Sawyer. - Przy tej pogodzie. - Małe ranczo, na którym skończyliśmy przedwczoraj jest tylko jakiś kilometr stąd. To chyba nie problem. Ale chata Teo stoi w połowie drogi do Gold Hill. Mam nadzieję, że Reggie nie będzie chciał tam jechać. Sawyer skinęła głową. Odwróciła na chwilę wzrok, a potem spojrzała mi prosto w oczy. - A więc co się wczoraj stało? - spytała lekko łamiącym się głosem. - Doszedłeś do wniosku, że możesz beze mnie żyć? Jej słowa mogły zabrzmieć beztrosko, ale nie zabrzmiały. Upiłem łyk kawy. - Nawet więcej, Sawyer, doszedłem do wniosku, że nie widzę swojej przyszłości bez Lauren. Kocham ją. Dopiero kiedy to powiedziałem, opuściłem na chwilę wzrok. Sawyer odwróciła się. - Co za ironia, nie sądzisz? Proszę, kto teraz nie jest pewien własnej wartości. Kto kogo potrzebuje. W lustrze nie wygląda to wcale lepiej niż wtedy, kiedy widziałam to w tobie. - To nie tak, Sawyer. Nie boję się tego, że będziesz mnie potrzebować. Lauren to właściwy wybór. To moja przyszłość. Pojawiając się znowu w moim życiu, trochę nim wstrząsnęłaś, ale przez to czuję się silniejszy. Pewniejszy tego, co mnie z nią łączy. - Pozwoliła na to, prawda? Pozwoliła ci samemu sprawdzić, jak daleko się posuniesz? - Chyba mi ufa. Sawyer zaśmiała się ironicznie. - O, nie, to nieprawda. Nie zrozumiałeś. Lauren trzymała za ciebie kciuki. Za to, że kochasz ją dostatecznie mocno, by do niej wrócić. Osoba, której ufała, odkąd pojawiłam się i wszystko pomieszałam... to ona sama. - Sawyer oparła brodę na dłoniach. - Może uda mi się wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Byłem bardzo dumny z tego, że uodporniłem się na jej pokusy. Przyjęcie do wiadomości, że to Lauren, a nie ja, okazała siłę ducha, nie było łatwe. Wiedziałem jednak, że Sawyer ma rację. Reggie wskoczył do samochodu. - Szybko, załatwmy ranczo. Dzisiaj ostatnia jest Teo. - Strasznie pada, Reggie. - Zobaczymy, jak wygląda kanion, kiedy załatwimy ranczo. Ma pan tu napęd na cztery koła, prawda? - Prawda - przyznałem. Nie powiedziałem jednak, że uważam go za licencję na nieostrożność. Walące się ranczo na dnie kanionu przypadło Sawyer. Ja zostałem w land cruiserze. Nie zgasiłem silnika, żeby nie zrobiło się zimno. Na moje oko w ciągu siedmiu minut, kiedy Sawyer i Reggie byli w środku, spadł jakiś centymetr śniegu. Kiedy Loomis z powrotem wsiadł do samochodu, nie był pewny czy jechać w górę Sunshine. Obracał w dłoniach rękawiczki, rozpinał i zapinał suwak kurtki. - Spróbujmy dotrzeć do Teo - powiedział w końcu. - Tak rzadko ktoś ją odwiedza. To może być dla mnie ostatnia okazja, żeby do niej zajrzeć. Przez przednią szybę obserwowałem ciężarówkę, która powoli sunęła w górę kanionu. Cały czas padał gęsty śnieg, a wycieraczki rytmicznymi posunięciami przemierzały szkło. - Jeśli tego właśnie pan chce, Reggie, pojadę w górę kanionu - powiedziałem. - Ale jeśli pogoda się pogorszy, zawracamy. - Umowa stoi. Przez pierwsze kilka kilometrów Reggie milczał. Całą uwagę skupiałem na śliskiej nawierzchni i na gorącym pragnieniu utrzymania się między trudnymi do zauważenia poboczami. Raz zjechałem na prawo, żeby przepuścić jadącą do miasta mazdę miata. Kilka sekund później oślepiły mnie światła ciężarówki zaparkowanej na prostopadłym do drogi podjeździe. Miała włączony silnik, a kabinę spowijały kłęby pary. Reggie popatrzył na stojący samochód, a potem, bez uprzedzenia, odwrócił się do siedzącej z tyłu Sawyer. - Były dwa powody, dla których Cooper wziął cztery spadochrony. Sawyer milczała. - Ciekawiło to panią, pamięta pani? Wyjaśnienie, dlaczego D.B. Cooper zażądał czterech spadochronów. - Tak, ciekawiło. - Zerknąłem w lusterko i napotkałem wzrok Sawyer. Miała przymrużone oczy. Wydało mi się, że za nią dostrzegłem w oddali reflektory samochodu. Dwie kule światła szybko zniknęły. - Pierwszym powodem, dla którego Cooper nalegał na cztery spadochrony, było to, że nie chciał, by policja wiedziała, czy działa sam i czy ma w samolocie wspólników. FBI musiało rozważyć taką możliwość, by zaplanować ewentualne działania. Żądając więcej niż jednego spadochronu, zasugerował, że nie działa sam. Logiczne? Sawyer skinęła głową. Jeszcze raz spojrzałem w lusterko, szukając świateł. Nic. Zwolniłem. - Drugi powód. Cooper najwyraźniej podejrzewał, że policja może spróbować założyć ładunek wybuchowy w spadochronie. Gdyby zażądał tylko jednego, jestem pewien, że poważnie by się nad tym zastanowili. Żądając czterech i zatrzymując dwie stewardesy jako zakładniczki, zasugerował, że nie tylko ma wspólników, ale że może zmusić jedną z nich lub obie do wyskoczenia razem z nim. W takich okolicznościach policja nie mogła zaryzykować sabotowania któregoś ze spadochronów. Mógł przypaść jednej z zakładniczek. - Czy Corey Rand do tego doszedł? - spytałem. - To nie było trudne - odparł Reggie. - Żeby wymyślić po fakcie, dlaczego ktoś coś zrobił, nie trzeba być geniuszem. Geniusz to przewidywanie. Proszę pamiętać, naszym zadaniem było przewidywanie możliwych ewentualności. Nasza praca polegała na unikaniu takich pułapek, jak ta, którą zastawił Cooper. Z przyjemnością zdałem sobie sprawę, że Reggie z elegancką precyzją opisał właśnie wyzwanie, które stawia sobie psychoterapia. Przeciętny terapeuta mógł pomóc pacjentowi zrozumieć, dlaczego ten zrobił coś nie tak. o geniuszu można było mówić wtedy, gdy terapeuta i pacjent przewidywali kolejną pułapkę i omijali niekorzystne okoliczności. - Nie pomyślałam o tym, Reggie - powiedziała Sawyer. - To ciekawa teoria. - To nie teoria - odparł głucho Loomis. - Tak właśnie było. Uśmiechnąłem się, słysząc taką pewność, ale szybko skupiłem się na wąskiej oblodzonej drodze. Pobocza zniknęły pod warstwą świeżego śniegu i zacząłem się poważnie zastanawiać nad powrotem. - Czy któreś z was widzi kogoś za nami? Wydawało mi się, że widziałem światła. Oboje odwrócili się i wbili wzrok w zasypaną śniegiem szybę. - I co z tego? - powiedziała Sawyer. - Może nie jesteśmy jedynymi wariatami, którzy pchają się tu w taką pogodę. Reggie oznajmił, że niczego nie widzi, ale ton jego głosu powiedział mi, że podziela moje obawy. - Jeden minął nas wcześniej. Ciężarówka - dodał. Sawyer i Reggie nie podjęli swojej rozmowy o D.B. Cooperze. Śnieżyca ustała i przez kilka minut jechałem pod górę w stronę wąskiego pasemka niebieskiego nieba prześwitującego przez chmury. Jeszcze raz spojrzałem w lusterko, szukając świateł. Nic. Wyliczyłem, że w domku Teo będziemy za niecałe pięć minut. Przyszło mi do głowy, żeby włączyć napęd na cztery koła, ale land cruiser i bez tego radził sobie nieźle. - A więc gdzie jest spadochron? - spytałem. Reggie ściągnął rękawiczki, wyjął z kieszeni tubkę kremu i posmarował nim usta. - Zakopany - odparł. - Czy to nie ryzykowne? Nie byłoby lepiej zabrać go ze sobą? - Był za ciężki. Cooper ukrył go w jamie, którą wykopał przed porwaniem. Niedaleko od tego miejsca miał ukryty motocykl. Przed helikopterem łatwiej uciec na motocyklu niż samochodem. Nie mógł zabrać ze sobą spadochronu. - Wylądował aż tak dokładnie, że mógł trafić do motocykla? Nawet ze złamaną nogą? - Wylądował aż tak dokładnie. Z blaszanego komina na dachu chaty Teo unosiła się wąska wstążka dymu. Krajobraz wyglądał bajecznie - okolice domku pokrywała gruba na piętnaście centymetrów warstwa śniegu zalegającego też na dachu i parapetach. Łączenia bali również obramowane były na biało. Zaparkowałem land cruisera w połowie drogi między zbiornikiem z propan-butanem a frontowymi drzwiami. - Dlatego właśnie nie chce przeprowadzić się do miasta - powiedział Reggie. - Proponowałem, że znajdę jej mieszkanie, ale ona uwielbia tę okolicę. Mówi, że chodzi o spokój. Nie potrafiłaby żyć bez tego spokoju. - Rozpaliła mały ogień, biorąc pod uwagę, jak jest zimno - zauważyła Sawyer. - Teo pali węglem, a nie drewnem. Oszczędza na gazie. Z jej komina nigdy się mocno nie dymi. Dołożę do pieca, kiedy wejdziemy. To ostatni przystanek, Alan. Proszę mi pomóc z tacą i zostawić mnie z nią na jakiś czas. Sprawdziłem, czy mamy dość paliwa i powiedziałem Sawyer, żeby nie wyłączała silnika. Razem z Reggiem przygotowaliśmy tacę, przykryliśmy ją i przekopaliśmy się do drzwi Teo. Za nami drogą przejechała ciężarówka. Reggie zatrzymał się i tak jak ja na nią popatrzył. Wydawało mi się, że to ten sam samochód, który mijał nas, kiedy staliśmy przy ranczu na dnie kanionu. Jakim cudem znalazł się za nami? Reggie patrzył na ciężarówkę, dopóki nie zniknęła na zachodzie. Odwrócił się i ręką w rękawiczce zapukał do podwójnych drzwi. Głuchy dźwięk zginął w szumie śnieżycy. Loomis zdjął rękawiczkę i poruszył klamką. Obróciła się pod naciskiem jego dłoni. - To dziwne - powiedział. - Teo z reguły bardzo dba o zabezpieczenia. Hmm. - Otworzył drzwi i sięgnął do następnych. Te również nie były zamknięte na klucz. - Mam nadzieję, że wszystko w porządku - powiedział bardziej do siebie, niż do mnie. - Może zostawiła jej otwarte dla mnie. Teo? Teo? - zawołał. - To ja, Reggie Loomis. Przytrzymałem pierwsze drzwi jedną ręką, w drugiej trzymając tacę. Reggie strząsnął śnieg z butów i wszedł do środka. W domu było zimno, niewiele cieplej niż na zewnątrz. Wszedłem za Loomisem i zamknąłem drzwi, żeby nie wpuszczać chłodu. - Teo? Teo? - szepnął Reggie, jakby przepraszając za najście. Zrobił dwa duże kroki w stronę otwartych tylnych drzwi. Niewiele brakowało, a przewróciłby się na kuble węgla leżącym tuż za progiem. Zatrzasnął drzwi i jeszcze raz zawołał Teo. - O, mój Boże! - krzyknął nagle i puścił się biegiem w drugi kąt pomieszczenia. Spojrzałem nad jego ramieniem i zobaczyłem smugi jasnej czerwieni na ciemnej podłodze. Odstawiłem tacę na najbliższy stolik. Czerwieni było tak dużo, że w pierwszej chwili pomyślałem, że patrzę na koc ciśnięty w kąt. Reggie padł na kolana obok Teo. Zachował godny podziwu spokój. - Chyba jeszcze oddycha. Proszę ją czymś okryć. Pójdę po Sawyer. Sawyer jest lekarką, prawda? Musimy jak najszybciej zwieźć Teo na dół, do miasta. - Wstał i wybiegł na zewnątrz, a ja ściągnąłem z zakurzonej kanapy wełnianą narzutę i okryłem Teo. Lewa strona jej głowy była rozszarpana trzema lub czterema równoległymi ciosami, a szyja rozdarta do tego stopnia, że widać było ścięgna i żyły. Z prawego ramienia wydarty został spory kawał mięśni. Z odsłoniętych arterii wolno płynęła świeża krew sklejająca jej piękne jasne włosy. Sawyer wbiegła do środka i spojrzała nad moim ramieniem. - O, nie. O, Boże. Kto jej to zrobił? O, Jezusie. - Zacisnęła dłonie w pięści. - Nawet nie wiem, co robić. Jestem cholernym psychiatrą, a tu potrzeba chirurga. Usłyszałem za sobą skrzypnięcie. - Reggie, wezwij pomoc - powiedziałem, nie odwracając się. - Jeśli tu nie ma telefonu, jest w samochodzie. - Nie wiedziałem, czy przy tej pogodzie helikopter pogotowia w ogóle wystartuje. Pewnie nie. Czułem się zupełnie bezradny. Chciałem poskładać Teo tak, jak naprawiałbym rozpuszczającego się bałwana albo zepsutą lalkę, ale brakowało zbyt wielu części. Kolejnym dźwiękiem, jaki usłyszałem, nie był głos Reggiego wzywającego pomoc przez telefon. Było nim jeszcze jedno skrzypnięcie i towarzyszący mu niski, basowy pomruk, które sprawiły, że zamarłem bez ruchu. Coś warczało. - Co to było? - wyszeptała Sawyer. - Ona ma psa? Wstałem i odwróciłem się powoli. - Nie wiem - powiedziałem. Chata była mała. Nie widziałem psa. - Nie widzę żadnego psa - powiedziała Sawyer. Spojrzałem na drewnianą drabinę prowadzącą na poddasze, które przed wylewem było prawdopodobnie sypialnią Teo. Na jej szczycie, w mroku między krokwiami, zobaczyłem dwa pomarańczowe koła wielkości dziesię-ciocentówek. - Spójrz na poddasze - wyszeptałem do Sawyer. - Co to jest? - To kot - powiedziałem. - Kot? - Tak. Wielki kot. - Mój głos był cichy jak odgłos padającego na zewnątrz śniegu. - To chyba górski lew. Co on tu, do cholery, robi? - spytała Sawyer. Pierwszą rzeczą, jaka przyszła mi do głowy, było: je obiad. Chwilę później jednak otrząsnąłem się z tego i przypomniałem sobie ciężarówkę na drodze. Czy to możliwe, że Rand miał z tym coś wspólnego? - Musiał się tu dostać, kiedy wyszła po węgiel do pieca. Zostawiła otwarte drzwi. Wielki kot tkwił nad nami nieruchomo. Chociaż świecące pomarańczowe dyski na pewno obserwowały każdy nasz ruch, nie dostrzegłem w nich nawet iskierki życia. Wiedziałem jednak, że jeden skurcz potężnych mięśni wystarczy, by lew zaatakował któreś z nas, zanim zdążymy mrugnąć. Zmusiłem się do przypomnienia sobie wszystkich wiadomości z telewizji, które mówiły o konfrontacjach z górskimi lwami we Front Range. Rzadko do nich dochodziło. Ludzie ginęli jeszcze rzadziej. Ale czasami się to zdarzało. Niedawno w Parku Narodowym Gór Skalistych zginął młody chłopak. Lew musiał być głodny. Sądząc po ranach Teo, musieliśmy dość wcześnie przerwać mu posiłek. Teraz Sawyer i ja staliśmy niczym wartownicy między kotem i jego ofiarą. Nie było to najbezpieczniejsze miejsce na świecie. Gdzie jest Reggie? W wiadomościach zawsze dawali tę samą radę - trzymać się w grupie. Udawać, że się jest większym. Hałasować. Nie zbliżać się do zwierzęcia tak, by poczuło się zagrożone. - Musimy się trochę przesunąć, żeby nie stać między kotem i Teo. Nie patrz mu w oczy. Nie strasz go. Musimy udawać większych. - Nie wiem, o co ci chodzi. Jak się udaje większego? - Po pierwsze przejdź na bok, zaraz za mną. Trzymaj się blisko mnie, żebyśmy razem wydawali się więksi. - Odsunęliśmy się o jakiś metr od Teo. Czułem się jak tchórz. Nie chciałem oddawać jej kotu na pożarcie, chociaż nie wydawało mi się, by mogła przeżyć z takimi ranami. Wiedziałem jednak, że muszę przekonać lwa, że nie musi bronić swojego łupu, rzucając się na nas. - Teraz powoli rozepnij kurtkę - powiedziałem do Sawyer. Zrobiła to. Ja też. - Dobrze. Podnieś ręce nad głowę. Powoli. Wyprostuj się, jak tylko możesz. - Sawyer stanęła na palcach. Obok mnie stało aluminiowe krzesełko turystyczne, takie, jakie zabiera się na kempingi. Podniosłem je i podałem Sawyer. - Masz. Będziesz z tym wyglądała na większą. Złapała krzesło jak rozbitek chwytający rzuconą mu linę. Szybko podniosła je do góry. Gdzie jest Reggie? Mój wzrok zaczął przyzwyczajać się do ciemności między krokwiami. Na krawędzi pola widzenia widziałem obserwującego nas drapieżnika. Był piękny. Jego zimowe futro było miękkie i gęste. Cała sylwetka emanowała siłą i wdziękiem. Nawet nie drgnął. Czułem się jednak, jakbym przejeżdżał stok skuterem śnieżnym w chwilę po zejściu lawiny. Potrzebowałem jakiejś broni. Zatęskniłem za glockiem Lauren. Sięgnąłem za siebie i wymacałem na ścianie poroże kozła. Podniosłem je do góry i natychmiast pomyślałem, że właśnie upodobniłem się do ulubionej potrawy kota. Mimo to jednak nie wypuściłem ostrych rogów z rąk. Gdzie jest Reggie? - Wypuści nas na zewnątrz? - szepnęła Sawyer. Chcąc dojść do drzwi, musielibyśmy podejść bliżej lwa. Nie miałem pojęcia, jak by na to zareagował. - Musielibyśmy je otworzyć - powiedziałem. - Mamy jakiś wybór? - Gdzie jest Reggie? - spytałem wreszcie na głos. - A co on mógłby zrobić? - Na przykład otworzyć nam drzwi. - Damy radę dobiec? - Nie uciekniemy kotu, jeśli będzie nas gonić. Miałem nadzieję, że jeśli drzwi będą otwarte, sam sobie pójdzie. Sawyer parsknęła sceptycznie. - Skąd tyle wiesz o górskich lwach? - spytała. - Nie wiem. Kiedy przyznałem się, że nie wiem nic o jego zwyczajach, kot wreszcie się poruszył, jakby nagle zrozumiał, jak bardzo jesteśmy bezbronni. Najpierw podniósł łapę i jednocześnie przekrzywił ucho. Wstrzymaliśmy oddech. - Udawaj dużą. Nie patrz na niego - syknąłem. Sawyer podniosła nad głowę krzesło, a ja potrząsnąłem porożem. Nasze rozpięte kurtki optycznie nas poszerzyły. Kot poruszył drugą łapą i podniósł się na kilka centymetrów nad deski poddasza. Poczułem dziwny respekt, tak jak kiedyś, gdy nurkowałem na Karaibach, i natknąłem się na stadko barakud. Kombinacja piękna i niebezpieczeństwa niemal mnie sparaliżowała. Łapa najbliższa drabinie sięgnęła w dół i zaczęła szukać pierwszego szczebla. - Schodzi - powiedziała Sawyer. - Schodzi na dół. Kot podniósł się na tylnych łapach i odwrócił głowę w naszą stronę, chwilowo tracąc zainteresowanie okrwawioną ofiarą w kącie. Następna łapa stanęła na szczeblu drabiny. Rozejrzałem się, desperacko szukając innej broni. Teo zamontowała kraty w oknach i drzwiach - musiała mieć pod ręką jakąś broń. Kot przestawił łapę ma kolejny szczebel. Tylne nogi oparł na krawędzi poddasza. - O mój Boże - powiedziała Sawyer. W końcu ją zobaczyłem. Broń Teo. Jej ostatnią linią obrony była wielka strzelba, dwururka. Leżała na parapecie między nami a drzwiami, prawie w całości schowana za kraciastą zasłoną. Niestety, w moją stronę zwrócona była lufa, a nie kolba. - Strzelałaś kiedyś ze strzelby, Sawyer? - Dlaczego pytasz? Widzisz tu jakąś? - Tak, na parapecie po prawej. - Mój tata miał taką. Kot zsunął się na kolejny szczebel. Ojciec Sawyer nauczył ją pilotażu, miałem cholerną nadzieję, że pokazał jej też, jak się strzela. - Naucz mnie szybko. - Musimy chyba założyć, że jest naładowana? - Tak. - Teo mieszka sama. Módl się, żeby strzelba była gotowa do strzału. Prawdopodobnie będziesz musiał ją odbezpieczyć. Potem wyceluj ją w stronę kota i strzelaj. Nie musisz dokładnie celować. - Dam sobie radę - powiedziałem nieprzekonująco. - Podejdź ze mną do okna, żebym do niej sięgnął. Przesunęliśmy się w bok. Kot warknął i obnażył kły. - Jezu. O, Boże. - Zdawało mi się, że powiedziała to Sawyer, ale równie dobrze mogłem to być ja. Trzymając w jednym ręku poroże kozła, drugą złapałem za lufę strzelby. Stal była zimna jak serce grzechotnika. Gdzie jest Reggie? Kot ze stłumionym tupnięciem zeskoczył na podłogę. Był teraz bliżej nas niż Teo. Przestałem oddychać; podejrzewałem, że Sawyer też. Na zewnątrz rozległ się warkot silnika. Kot też go usłyszał. Zastrzygł uszami. Kilka sekund później usłyszałem męskie głosy. Reggie sprowadził pomoc, pomyślałem. Lew otworzył szeroko oczy i napiął mięśnie szczęk. Przekręciłem strzelbę, tak że jej lufa nie mierzyła już we mnie i wymacałem bezpiecznik. Przesunąłem stalową dźwigienkę do oporu. Dotknąłem osłony spustu i powoli wsunąłem palec wskazujący na pierwszy z cyngli. Przeszyła mnie nagła świadomość, że jeśli ta cholerna strzelba nie jest nabita, Sawyer albo ja, a najprawdopodobniej oboje, zostaniemy zmasakrowani. Kot znów znieruchomiał, wpatrując się w Sawyer. Przesunąłem się bliżej niej. Ręka, w której trzymałem wyciągnięte poroże, prawie zupełnie mi zdrętwiała. Żeby wystrzelić, musiałem je odłożyć. Głosy na zewnątrz stały się wyraźniej sze. Klamka w drzwiach drgnęła. Kot skoczył na Sawyer. Zasłoniła się krzesłem, a ja machnąłem przed nią rogami, próbując jednocześnie nie upuścić strzelby. Trafiliśmy kota jednocześnie i odrzuciliśmy go na bok. Upadł na bok między Sawyer i Teo. Nie mogłem teraz do niego strzelić. Mógłbym trafić Sawyer, a na pewno zabiłbym Teo, jeśli jeszcze żyła. Z ucha lwa ciekła krew. Potrząsnął łbem i sprężył się do skoku. Szczęknęła zapadka wewnętrznych drewnianych drzwi i w wejściu do chaty stanął potężny mężczyzna w czarnej parce i futrzanej czapie. - Ostrożnie - powiedziałem. - Tu jest górski lew. - Co? - spytał z niedowierzaniem. Kot zasyczał. - O, cholera - powiedział mężczyzna. - Widziałem tu już tego lwa. Zabił Teo? - Zaatakował ją. Dobrze ją pan zna? - Tak, jestem jej sąsiadem. - Czy strzelba, którą trzymam, jest naładowana? - Na pewno. - W takim razie musimy wywabić go dalej od Teo, żebym mógł jej użyć. Ktoś z panem jest? - spytała mężczyznę Sawyer. - Został na drodze, czeka na karetkę. Mówił coś o ciężarówce, powiedział, że będziecie wiedzieli, o co mu chodzi. Ocenił sytuację. - Odsuńmy się od niego, w stronę poddasza. Będzie pan mógł strzelać. Zaczęliśmy się przesuwać, próbując udawać największe zwierzęta świata. Kot wydawał się koncentrować na najmniejszej ofierze w pomieszczeniu - Sawyer. Kiedy się poruszyła, zrobił krok w jej kierunku. Z drugiego końca pokoju, spod poddasza usłyszałem mechaniczne kli-kanie. Kot też. Zamigotał wyświetlacz magnetowidu. Włączył się telewizor. Na ekranie pojawiła się czołówka serialu. Teo zaprogramowała nagrywanie mydlanej opery. Odgłosy telewizora zabrzmiały jak kakofonia. Kot ruszył ostrożnie w jego stronę. Lufa strzelby, którą trzymałem w ręku, śledziła każdy jego krok. Kiedy tylko minął Teo, wypaliłem. Nie byłem przygotowany na odrzut, który prawie mnie przewrócił. Jeszcze przez kilkanaście minut po strzale wydawało mi się, że wszyscy dookoła szepczą. Karetka przyjechała niedługo po tym, jak lew zdechł. Sawyer, cicho popłakując, powiedziała sanitariuszom, że Teo nie żyje. Zadzwoniłem do Sama Purdy’ego. Powiedziałem mu, co szeryf znajdzie w cichej chatce w kanionie Sunshine i poprosiłem, by się tym zajął. Sawyer i ja zostawiliśmy wizytówki sąsiadowi Teo. Doszliśmy do wniosku, że policja będzie chciała z nami porozmawiać, ale nie musimy na nią czekać. Chatka Teo nie była miejscem przestępstwa. Przecież górskiego lwa nie można oskarżyć o włamanie ani zabójstwo. Żadne z nas nie miało cienia nadziei, że śledztwo ujawni jakiekolwiek dowody, że to Randowie zwabili lwa do wnętrza domu. Zresztą i tak w to nie wierzyliśmy. Traktowali sprawę za bardzo osobiście, żeby wyręczać się drapieżnikiem. Podczas drogi powrotnej Reggie milczał pogrążony w rozpaczy. Mimo naszych współczujących zagajeń, nie odezwał się ani słowem, co chwila popatrywał za to we wsteczne lusterko. Nikt za nami nie jechał. Sawyer też była roztrzęsiona. Chciała wrócić do Boulderado, a potem pojechać do Phoenix po swój samolot. Postanowiła skorzystać z propozycji Milta znalezienia jej kogoś do ochrony. Powiedziała, że da mi znać, jeśli zdecyduje się na wyjazd jeszcze dzisiaj. Ja musiałem wracać do pracy. Miałem umówionych pacjentów i chciałem się z nimi zobaczyć. Może nawet tego potrzebowałem. Sam i dwoje byłych agentów FBI mieli zająć się szukaniem Randów. Kiedy wróciłem do gabinetu, sprawdziłem, co u Lauren i jej siostry. Odebrała Teresa. Powiedziała, że Lauren śpi i czuje się dobrze. Nie powiedziałem jej o lwie i wypadku w chacie Teo; nie wynikłoby z tego nic dobrego. Dzień w gabinecie zaczął się tak samo jak tysiąc poprzednich. Z przyjemnością oddałem się rutynie spotkań ze znajomymi pacjentami o znajomych porach i wysłuchiwaniu opowieści o ich dobrze mi znanych problemach. Byłem zaskakująco spokojny, kiedy Victoria Pearsall rozwodziła się nad swoim beznadziejnym szefem. Cieszyłem się z dalszych postępów Ri-leya Granta. Każda czterdziestopięciominutowa sesja była jak kryjówka, w której chowałem się przed grozą poranka. W sześć i pół godziny przeprowadziłem ich sześć. Diane przyniosła mi na drugie śniadanie kilka bułeczek i lemoniadę. Pochłonąłem wszystko w mgnieniu oka, ale w ogóle nie czując smaku. Po południu zadzwonił na mój pager detektyw z biura szeryfa, który chciał porozmawiać ze mną o górskim lwie i Teo. Nie oddzwoniłem. Nie chciałem myśleć o niczym innym niż problemy moich pacjentów, które wydawały mi się dużo bardziej przyziemne niż moje własne. Kiedy wybiła czwarta trzydzieści, prawie skończyłem. Miałem jeszcze przed sobą dwie sesje - dwóch opornych dwudziestoparolatków - a potem zamierzałem wpaść do Boulderado, pożegnać się z Sawyer i pojechać do Denver, żeby spędzić noc z Lauren. Musieliśmy porozmawiać o wynajęciu ochrony. Diane i ja nie zatrudnialiśmy recepcjonistki. Kiedy pacjent przychodził, wciskał w poczekalni przycisk oznaczony moim lub jej nazwiskiem. Przycisk włączał czerwone światełko w odpowiednim gabinecie. Moje zapaliło się punktualnie o czwartej dwadzieścia osiem. Czekałem na stałego pacjenta, Toma Jenkinsa, mężczyznę w wieku dwudziestu kilku lat, którego od kilku miesięcy leczyłem z problemów ze związkami i stanów lękowych. Jego opowieści były z reguły nużące, a opór, jaki stawiał moim interwencjom, męczący. Zanim wyszedłem po niego do poczekalni, wysikałem się w łazience, a z małej kuchenki przyniosłem sobie kubek kawy, który postawiłem obok swojego fotela. Potem otworzyłem drzwi do gabinetu. Poczekalnia jest kwadratowa, a krzesła stojąprzy dwóch z czterech ścian. Stojąc w drzwiach, widzę tylko tę, pod którą stoi kanapa w kolorze burgunda wybrana przez Diane. Siedziała na niej zdenerwowana Sawyer. Zaskoczył mnie jej widok. - Cześć. Jedziesz już do domu? Szkoda, że nie zadzwoniłaś, mam jeszcze dwóch pacjentów. Nie odpowiedziała. Spojrzała przelotnie w stronę ściany, której nie widziałem z miejsca, w którym stałem. Zrobiłem krok do przodu, odwróciłem się i zobaczyłem umówionego na czwartą trzydzieści Toma Jenkinsa siedzącego na jednym z trzech wyściełanych krzeseł pod ścianą. - Dzień dobry, Tom - powiedziałem. - Za chwilę do ciebie przyjdę. Chodź do środka, Sawyer. Tom wstał, ale nie odwrócił się w moją stronę. - Obawiam się, że dziś ona jest ze mną - powiedział przepraszającym tonem i pokazał mi pistolet. Nie wycelował go we mnie; po prostu wyjął z kieszeni kurtki i trzymał przed sobą. Pomyślałem, że broń wygląda podobnie do glocka Lauren. Nie identycznie, ale tak samo groźnie. - O, cholera - powiedziałem. Sawyer pokiwała wolno głową i uniosła brwi, jakby chciała powiedzieć „przepraszam, co miałam robić?” Kilka miesięcy wcześniej Thomas Jenkins trafił do mnie z polecenia swojego internisty, człowieka, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem. Może powinno było mnie to ostrzec. Nie ostrzegło. Nie udawałem, że znam każdego internistę w okolicy. Tom przyszedł do mnie po raz pierwszy jakieś trzy miesiące przed ostatnią wycieczką Arniego Dressera, na długo przed tym, jak AJ. i Milt przeszkodzili mi i Lauren w obiedzie w Silver Plume. Tom był raczej typowym pacjentem, wyobcowanym człowiekiem, swoją samotność nazywającym „odosobnieniem”. Opisał mi historię zazdrości i zaborczości w długiej serii krótkich romantycznie niedojrzałych związków. Na podstawie opisu stanów lękowych, jaki mi podał, wykluczyłem chwilowo ataki paniki. Jedyną niezwykłą rzeczą było to, że płacił sam za siebie w świecie rządzonym przez sterowaną opiekę zdrowotną. To jednak czyniło go w moich oczach bardziej atrakcyjnym pacjentem. Ach, tak. Powiedział mi, że jest strażakiem w Longmont, piętnaście minut drogi od Boulder. Strażak. Tak samo, jak Patrick Rand, chociaż ten pracował w Lakewood, trzydzieści kilometrów dalej. No cóż, dałem się zaskoczyć. - Nie nazywasz się Tom, prawda? - powiedziałem. - Może wejdziemy do gabinetu? - zaproponował. - Wszyscy. Odwrócił się do Sawyer. - Pani doktor? Za panią. Sawyer ruszyła pierwsza. Tom przeszedł przez pokój i zasunął zasuwkę w drzwiach wejściowych. - Teraz pan, doktorze - powiedział do mnie. Zastanawiałem się, czy Diane jest jeszcze w swoim gabinecie, a to przypomniało mi chwile, kiedy po raz ostatni widziałem tu broń. Boże, ależ to była rzeź. Przez chwilę próbowałem przypomnieć sobie datę. - Pana partnerki już nie ma - powiedział Tom, jakby czytał mi w myślach. - Miała szczęście. Przeszliśmy do mojego gabinetu. Tom zamknął drzwi i usiadł w moim fotelu. - Ładnie pachnie ta kawa - powiedział. - Zastanawiałem się, dlaczego nigdy mnie pan nią nie poczęstował. Sawyer i ja usiedliśmy naprzeciw niego, na złoto-szarej kanapie. - Mam się do ciebie zwracać Patrick? - spytałem. - Czy panie Rand? Nie zareagował. - Nie pojawiłbym się tu w taki sposób, gdybym nie wiedział, że gra zrobiła się ryzykowna, doktorze. - Położył pistolet na kolanach i przetarł oczy. - Ale muszę wam coś powiedzieć. Ten górski lew dzisiaj rano. Macie pojęcie? Ocalił komuś życie. - Uśmiechnął się lekko i potrząsnął głową. - Chyba nie wiem, co to ma znaczyć - powiedziałem. Zdałem sobie sprawę, że to słowa terapeuty. - To znaczy, że dzisiaj nie pierwszy raz jechałem za wami do tamtej chaty. - To ty jechałeś w tej ciężarówce? - Trudno było to nazwać pytaniem. Uniósł brew w zaskoczeniu i podziwie. Postanowiłem wytknąć mu niepowodzenie i spróbować na tym skorzystać. - Działałeś nieudolnie. Twój ojciec nigdy nie pozwoliłby, żebyśmy go zauważyli. Akurat mrugał oczami; zamknął je na trzy lub cztery sekundy. Mój wzrok spoczął na jego pistolecie. Kiwnął głową i otworzył oczy, przyłapując mnie na wpatrywaniu się w jego broń. - Ma pan rację. Był w tym dużo lepszy niż ja. Obawiam się, że prawie wszystko spaprałem, całe jego dzieło. Ale biorąc pod uwagę okoliczności, mój plan w chacie nie był zły. Chciałem wysadzić w powietrze zbiornik z gazem. Wybuch albo pożar objąłby wasz samochód i chatę, zginęlibyście niezależnie od tego, gdzie byście wtedy byli. Ale lew, cholera, to dopiero był pech. Pojawia się cholerny lew i na miejsce zjeżdża połowa pogotowia hrabstwa. Mimo tego, że się nie udało, musicie przyznać, że plan był naprawdę dobry. Zdążyłem zrobić wszystko - rekonesans, planowanie i wykonanie - w półtora dnia. Mój ojciec by tak nie potrafił. Nie ma mowy. - Zamilkł i zamyślił się nad czymś. - Opowiadałem wam już o nim? Był strasznym dziwakiem. Planował posiłki na tydzień w przód, z dokładnością do ilości kromek chleba, które zje w piątek wieczorem z trzema paluszkami rybnymi, z galaretką czy bez. Półtora dnia na wykonanie takiego planu? Nie ma szans. Czasami myślę sobie, że półtora dnia zajmowało mu zaplanowanie ruchów jelit. - Jak chciałeś wysadzić zbiornik z gazem? - spytała Sawyer. Uśmiechnął się tylko i mrugnął. Był iluzjonistą broniącym sekretu swojej popisowej sztuczki. - Czy ta kobieta umarła? Ta, która tam mieszkała? Lew ją załatwił? - Tak - powiedziałem, czekając na jego reakcję. Nie zrobiło to na nim wrażenia. Śmierć Teo nic dla niego nie znaczyła. - Powiedzcie mi, w takim razie, jak ta dwójka z FBI wpadła na mój trop? Dlaczego nagle pojawili się, żeby wam pomóc? - Doktor Dresser zauważył, że sporo jego starych znajomych umiera. Prowadził dziennik i miał fioła na punkcie e-maili. Podzielił się swoimi podejrzeniami z matką. Kiedy też zginął, zaczęła coś podejrzewać. To ona zwróciła się do FBI i ona im płaci. - Jak mnie znaleźli? - To nie oni, tylko my - powiedziała Sawyer. - Doszliśmy do twojego ojca przez to, co pamiętaliśmy o starych pacjentach. Mieliśmy kilka falstartów, ale w końcu wszystko wydedukowaliśmy. - Loomis wam pomógł? - Nie bardzo - skłamałem. Rand potarł pistolet, jakby to była strzykawka pełna serum prawdy, które mógł nam w każdej chwili zaaplikować. - Cóż, mnie pomógł, ale nie miałem na niego dużego wpływu. To ironia losu, że wydały mnie dzienniki doktora Dressera. Przecież zacząłem to wszystko właśnie po przeczytaniu pamiętnika ojca. Tom czy Patrick, najwyraźniej miał ochotę pogadać. Dziwiłem się, jak bardzo przypominało to zwykłą sesję terapeutyczną. Z wyjątkiem, oczywiście, broni. I Sawyer. Mimo strachu próbowałem zdecydować, ile z tego, co wiedziałem o psychice tego młodego człowieka było prawdą, a ile udawaniem. Szybko doszedłem do wniosku, że nie był dość dobry, by zmylić mnie co do swojego charakteru i że teraz będzie się zachowywał zgodnie z tym, co o nim wiedziałem. Mogłem powiedzieć coś na temat bezpośredniego zestawienia Reggiego Loomisa i pamiętnika ojca Randa. Nie zrobiłem tego. Zrobiła to Sawyer. - Mówisz o spekulacjach swojego ojca na temat D.B. Coopera, prawda? - Spekulacjach? Wie pani, chyba nie. Powinna pani zobaczyć wszystko na papierze, czarno na białym. Tata udowodnił, że to Loomis stoi za tym porwaniem, ale lubił go. Szanował. Nawet naśladował. Nigdy nie wydałby go federalnym. Reggie o tym nie wie, ale ja też bym go nie wydał. Mimo to miałem na niego niezłego haka. Potrząsnął głową. - Cholerny lew wszystko zepsuł. - Uśmiechnął się. - Mój ojciec często podnosił palec wskazujący i ogłaszał coś ważnego. Nazywał to „lekcjami życia”. To lekcja życia dla was. - Podniósł palec. - Nie da się zaplanować wszystkiego. Choćby nie wiem jak się próbowało, nie da się przewidzieć wszystkich ewentualności. - Czegoś tu nie rozumiem - powiedziałem głosem, jakiego używałem podczas terapii. - Dlaczego postanowiłeś kontynuować dzieło ojca? Dlaczego po prostu tego nie zostawiłeś? Skrzywił się z konsternacją, tak jak robił to podczas poprzednich wizyt w moim gabinecie. - Z kilku powodów - powiedział, kiedy się rozluźnił. - Odkąd byłem mały, nauczyłem się dzielić jego nienawiść do was wszystkich za to, co zrobiliście naszej rodzinie. To raz. Dwa, chyba chciałem mu coś udowodnić. - To znaczy, że twój ojciec żyje? - spytała Sawyer z wyraźnym niedowierzaniem. Patrick otworzył szeroko oczy i uśmiechnął się w sposób, który powiększył jeszcze mój niepokój, ale nie odpowiedział. - Zawaliłem wszystko w Nowej Zelandii? Nie powinienem był tego robić, prawda? Lecieć za morze? - Agenci FBI są przekonani, że mogą cię zidentyfikować przez dane urzędów imigracyjnych i linii lotniczych. W końcu im się uda. - Wiecie co, wiedziałem. Wiedziałem, ale i tak to zrobiłem. Cholera, głupota. Przepraszam, tato. - Twój ojciec też raz to zrobił. Morderstwo na statku wycieczkowym. Ale miał fałszywy paszport. Ty nie. Potrząsnął głową. - To było moje ulubione. Ze wszystkich zapisków o morderstwach, to było moje ulubione. Planował to w nieskończoność. Wiecie, jak to zrobił? Jak ona zniknęła? - Tak - powiedziałem. Wiedziałem, że mówi o przerażającym końcu Wendy Asimoto. Nie robił na nim wrażenia fakt, że rozmawia z dwojgiem ludzi, którzy mogli być jej przyjaciółmi. Interesował go tylko przebiegły sposób, w jaki jego ojciec pozbył się ciała. - Twój ojciec spalił jej zwłoki na pokładzie statku. Klasnął w ręce. - Brawo, brawo. Doszliście do tego? Być może was nie doceniałem. - To twój ojciec strzelał w Los Angeles? Rand zrobił zawstydzoną minę. - Nie był z tego dumny. W dzienniku określił to jako „strzelanie do kaczek”. Obiecał sobie, że więcej nie użyje broni, nieważne, jak chytry będzie plan. Zapatrzyłem się na pistolet. - Ale złamał słowo w wypadku na polowaniu? Patrick uniósł brwi. - Pomyliła się panu kolejność. Wypadek był pierwszy. - To nie ty uszkodziłeś mój samolot? - spytała Sawyer. Potrząsnął głową. - Pani samolot? Nie. Co się stało? Opowiedziała mu. - Nie, nie zrobiłbym tego. Uszkodzenie podwozia nie jest dość zabójcze. Każdy dobry pilot zrobiłby to, co pani. Byłoby to jeszcze żałośniejsze niż to, co zrobiłem z piecem doktora Gregory’ego. Poza tym byłaby to powtórka. Nie chciałem kopiować mojego ojca. Chciałem być oryginalny. Każde jego zabójstwo było oryginalne. Chciałem, żeby moje też były. Lekcja życia - powiedział zmienionym głosem i podniósł palec. - Zawsze unikaj rozpoznawalnego sposobu działania. Spojrzał na mnie ciepło. - Jest pan lepszym terapeutą niż doktor Dresser. Właściwie chyba mi pan trochę pomógł. Wie pan, że kazał mi brać zoloft? Udawałem, że biorę. Czuł się przez to lepiej. Właściwe lekarstwo zawsze sprawia, że lekarz czuje się lepiej. - Uśmiechnął się nieśmiało. - Pomyślałem, że chciałby pan o tym wiedzieć. - Byłeś też pacjentem doktora Dressera? - Tak. Poznawanie was było najfajniejsze. Tata nie mógłby, oczywiście, tego zrobić, ale doceniłby to. Spodobałby mu się ten styl. - Następną ofiarą miałem być ja czy Sawyer? - Gdyby nie pojawili się federalni? Pan był następny. Potem zamierzałem pojechać do Kalifornii, zamieszkać tam na jakiś czas, poznać doktor Faire i zająć się nią i tą drugą panią. Co? - Jaką drugą panią? Otworzył szeroko oczy. - Przepraszam, ale nie mam pamięci do nazwisk. Chyba jest starsza... - Doktor Masters? Amy Masters? - Właśnie. Nie mówcie mi, że już nie żyje? - Cmoknął językiem. Sawyer kiwnęła głową. - W takim razie mogę ją skreślić z listy. - Nie zabiłeś jej? - spytałem, czując ulgę, że nie została zamordowana. - Zrobiłbym to, ale nie, to nie ja. - Jak zamierzałeś mnie zabić? - Gdybym nie musiał się tak spieszyć? - Poczekał, aż kiwnę głową. - Na rowerze. To by była bułka z masłem. Wie pan, ta trasa w kanionie Left Hand. Tam, gdzie jest tak stromo. - Aha. - Jeździłem tamtędy kilka razy w miesiącu, kiedy pozwalała na to pogoda. Przy dobrych warunkach prawie latałem. - Jeździ pan tamtędy dość regularnie. Pomyślałem sobie, że kiedy będzie pan jechał około osiemdziesiątki, spowoduję małą lawinę. Jest tam taki zakręt; na pewno straciłby pan panowanie nad kierownicą i wypadł za krawędź. W dół jest jakieś siedemdziesiąt metrów, może więcej. - Wiesz, podejrzewałem, że tak zrobisz. A reszta? Ta krokiew spadająca mi na głowę? Tlenek węgla? To był impuls? Improwizowałeś? - Tak, zwłaszcza z tą krokwią. Ale musi pan przyznać, że przy całym moim braku planowania, mieliście kupę szczęścia. Jeden z chłopaków w remizie mówił, że kumpel z Boulder powiedział mu, że mieliście dwa wykrywacze tlenku węgla. Kto montuje dwa wykrywacze? Jakie jest prawdopodobieństwo, że natknie się na coś takiego? Myślę, że tata by mi to wybaczył. Czegoś takiego nie da się przewidzieć. A ta krokiew? To była moja wina. Miał się zawalić cały dach. Nie jestem najlepszy z budownictwa. - A ja? - spytała Sawyer. - Przepraszam bardzo, ale jeszcze o tym nie myślałem. Lekcja życia - po jednym. Po jednym. Nie należy planować dwóch morderstw na raz. Każde wymaga niesamowitego wysiłku. Właściwie, jakby się nad tym zastanowić, to sztuka. Mordowanie ludzi bez wzbudzania podejrzeń. Żadnych. Wyobrażacie to sobie? To sztuka. Popatrzył na nią. Potem na mnie. - Naprawdę. Trzymał pistolet obiema rękami, jakby chciał ocenić jego wagę. - Ponieważ mnie obserwują, muszę być bardzo ostrożny. Dlatego odpuściłem sobie propan-butan. Za dużo potencjalnych świadków. Teraz muszę zrobić coś, w co łatwo uwierzyć, jeśli chcę, żeby mi to uszło na sucho. Tata zawsze mówił, że życiowe przedstawienia są najtrudniejsze, kiedy ma się publiczność. - Kto cię obserwuje? - spytała Sawyer. - Nie wiecie? - Spojrzał w oczy mnie, potem jej. - Naprawdę? Facet z FBI i ten gliniarz z Boulder - to chyba pana przyjaciel. Obserwująmój dom w mieście. Co oznacza, że nie mają nakazu, zresztą nawet jakby mieli, niczego by w nim nie znaleźli. Oznacza to również, że nie maj ą żadnych dowodów wiążących mnie z czymkolwiek, a przynajmniej za mało, żeby iść z tym do sędziego. Moim pierwszym celem było nie dać się zidentyfikować jako morderca. Drugim - nie dać się skazać. Myślę, że na to mogę jeszcze liczyć. - Wsunął palec pod osłonę spustu. - Pod warunkiem, że wy nie przeżyjecie. Oboje wcisnęliśmy się głębiej w kanapę. - Nie martwcie się, nie zastrzelę was, jeśli nie zrobicie czegoś głupiego. Doktorze Gregory, czy mógłby pan dać doktor Faire jakąś kartkę? Czystą. Zrobiłem to. - Musi mi pani coś przepisać - powiedział do Sawyer. - Niech to będzie... xanax. Dobrze. Proszę napisać tam moje nazwisko, moje prawdziwe nazwisko. Dobrze. Proszę się podpisać. Teraz data. Och, prawie zapomniałem, pani numer DEA również. Tak. Widzi pani, teraz pani też jest jednym z moich lekarzy. To mi się podoba. Wszystko się dopełnia. Proszę mi to podać. Złożył kartkę na czworo i wsunął do kieszeni koszuli. - Idziemy. Wstał i zabrał z biurka moje klucze. Pomachał pistoletem, jak ktoś, kto latarką wskazuje miejsca w teatrze. - Tylnymi drzwiami. Weźmiemy pański samochód, doktorze Gregory. Obawiam się, że czeka was nieszczęśliwy wypadek, ale wybrałem dla was naprawdę miłe miejsce. Drzwi z mojego gabinetu prowadzą na tyły starego domu. Mój samochód stał zaparkowany na podjeździe. Śnieg, który z takim uporem sypał rano w górach, tu na dole nic nie zdziałał. Ziemię zaścielały liście z pobliskiego jesionu i lipy rosnącej u sąsiada, ani śladu białych płatków. Postanowiłem już, że jeśli mam coś zrobić to teraz, póki jesteśmy w mieście. Lauren powiedziała mi kiedyś, że niezależnie od tego, jakie ryzyko to ze sobą niesie, nie można pozwolić porywaczowi wywieźć się gdzieś, gdzie będzie miał nad tobą większą kontrolę. Najlepszym miej scem na ryzykowne akcje było miasto. Spojrzałem w oczy Sawyer, mając nadzieję, że zobaczy moją determinację. Patrick Rand najwyraźniej zobaczył. Lufa jego pistoletu wymierzona była w moją stronę, podkreślając konsekwencje, jakimi groziło próbowanie jakichkolwiek sztuczek. - Niech pan nie będzie głupi - ostrzegł. - Pani będzie prowadzić, doktor Faire. Doktorze Gregory, proszę usiąść z przodu. Ja pojadę na tylnym siedzeniu. Jedziemy prosto w górę kanionu Boulder. - Twój ojciec urządził już wypadek w kanionie Boulder - powiedziałem. - Jeden z jego kolegów z fabryki. Chyba nie chcesz tego powtarzać? - Niezła próba. Naprawdę sporo odkryliście. Jesteście całkiem pomysłowi. Szanuję to i będę o tym pamiętał. Nie jedziemy jednak rozbić się w kanionie Boulder. Skręcimy na Magnolię. Jest tam jedno śliczne miejsce, które chcę wam pokazać. Nie spuszczał ze mnie wzroku, a pistolet trzymał przytknięty do pleców Sawyer. Jego spokój mnie przerażał. Byłem pewny, że jeśli spróbuję ucieczki, zabije Sawyer. - Proszę wyjąć z bagażnika te cateringowe śmieci i ułożyć je tam. Będziemy potrzebowali sporo miejsca. Jeśli zobaczę, że otwiera pan choćby jedno pudełko w poszukiwaniu jakiejś broni, ona zginie. Wypełniłem jego polecenia co do joty. Minutę później już byliśmy w drodze. Droga na Magnolię przecina kanion Boulder niedaleko od miasta, ale podnóże Gór Skalistych gwałtownie podnosi się na zachód od Boulder. Kiedy dotarliśmy do Magnolii, urwiska były już strome, a droga niebezpieczna. Nie wiedziałem, jak Rand chce na tak krętej drodze rozpędzić nas na tyle, żebyśmy zginęli, a jednocześnie zapewnić sobie drogę ucieczki. Nie mogłem nic wymyślić. Zamierzał wyskoczyć z samochodu? W kanionie było ciemniej niż na szczycie Magnolii, gdzie światło księżyca, będącego dopiero dwa dni po pełni, lśniło na świeżym śniegu i złotej trawie górskich łąk. Rand kazał jej skręcić w gruntową drogę, potem w następną. Gęste zabudowania po obu stronach głównej drogi szybko zostawiliśmy za sobą. Droga, którą jechaliśmy teraz, była wąska, kręta i wyboista. Nie było mowy, żeby Randowi udało się spreparować wypadek, w którym na trzy osoby jedna by przeżyła. Zaczynałem wątpić w jego zdrowe zmysły. Znów kazał skręcić, potem jeszcze raz. Ostatni zakręt zaprowadził nas na stromy podjazd oznaczony tablicą agencji pośrednictwa handlu nieruchomościami Mock Realty. Napis na niej informował, że właśnie wjeżdżamy na dwa i pół hektara terenu z dogodnymi warunkami do zabudowy i studnią. Podjazd był podmyty przez spływającą deszczówkę, więc land cruiser przechylał się ciężko na lewo. - Proszę jechać - powiedział Rand. - Ostrożnie. Nie chcemy przecież, żeby zdarzył się jakiś wypadek. Na końcu podjazdu, który ciągnął się przez co najmniej trzysta metrów, znajdowała się stosunkowo płaska polana. W ostatnich przebłyskach światła dziennego widać było, że rozciąga się stamtąd wspaniały widok na południe i wschód. W oddali lśniło niebo nad Denver. - Proszę jechać dalej - powiedział Patrick. Poczułem się jeszcze bardziej niespokojny. Sawyer poprowadziła wielki samochód przez polanę i powoli zbliżyła się do krawędzi urwiska. Pod nami była ciemna otchłań. Nie byłem w stanie powiedzieć, jak bardzo stromy był spadek. Nie wiedziałem, jak długo będziemy spadać. Byłem pewien, że bardzo stromy i bardzo długo. - Stop - powiedział Rand półtora metra od krawędzi. Sawyer posłuchała. - Nie, jeszcze trochę. - Usłyszałem, jak westchnęła, ostrożnie podjeżdżając do przodu. Zastanawiałem się, czy domyślała się już, co się ma stać. - Proszę zgasić światła i na razie wyłączyć silnik. Dobrze. - Rand otworzył tylne drzwi. Do samochodu wpadło zimne powietrze. - Nie ruszać się. Nie musiałem patrzeć. Słyszałem, co robi. Opuszczał oparcie fotela tak, żeby leżało płasko w bagażniku. - W porządku - rzucił ostro. - Rozbierać się. Oboje. Spojrzeliśmy na siebie. Zobaczyłem na twarzy Sawyer smutek, nie strach i domyśliłem się, że myśli o śmierci dwóch innych osób, w innym samochodzie. - Dalej, wszystko. Ściągać wszystko. Sawyer nie wyglądała na zaskoczoną. Może wiedziała już, co ma się stać. Szybkim ruchem ściągnąłem sweter. Ona miała na sobie zamszowy płaszcz. Zdjęła go niezgrabnie; pomogłem jej wyjąć ręce z rękawów. - Dalej, nie opóźniać. Tata nie cierpiał zwłoki. Kiedy rozpinaliśmy koszule, zacząłem się zastanawiać, czy wolę zaryzykować skok samochodem z urwiska, czy śmierć z rąk człowieka z półautomatem. Metodycznie, w najmniej erotyczny sposób, jaki byłem w stanie sobie wyobrazić, zdjęliśmy ubrania. Trwało to kilka minut. Siedziałem nagi obok Sawyer, a ona, w samych skarpetkach, siedziała obok mnie. - Proszę włączyć silnik, doktor Faire. Jest zdecydowanie za zimno, żeby dwoje starych kochanków robiło to bez ogrzewania, prawda? - Tak - powiedziała bez przekonania. Spojrzałem na nią. Miała gęsią skórkę. Jej małe sutki były twarde jak stal w rękach naszego mordercy. - Proszę to zrobić - powiedział. - Chcę widzieć wasze ręce na głowach. Sawyer wahała się przez dobre dwadzieścia sekund, po czym przekręciła kluczyk. Silnik obudził się i zadudnił posłusznie. Zgodnie z poleceniem podnieśliśmy ręce. - A teraz przejdźcie do tyłu - powiedział Rand. - Nie wysiadać. Przejdźcie między fotelami, po jednym. Podczas gdy Sawyer niezgrabnie gramoliła się na tylny fotel, patrzyłem na Randa, mając nadzieję, że trafi mi się jakaś szansa. Lufa pistoletu nawet na chwilę nie przestała mierzyć w Sawyer. Mogłem otworzyć drzwi i pobiec w noc. Mnie mogło się udać. Jej - w żadnym wypadku. Pokonany, przeszedłem na tylne siedzenie. - A teraz zaczynajcie. Dalej. Wiem, że chcecie to zrobić. Może nawet pozwolę wam skończyć, zanim... nieważne. Nie zauważycie, kiedy przyjdzie koniec. Będę cicho. Bawcie się dobrze. Dalej, dalej. - W jego głosie była zachęta. Ohyda. Jednocześnie gwałcił nas oboje. Cała ta sytuacja nie mogła być bardziej absurdalna. Sawyer siedziała obok mnie, naga. Czułem jej zapach, prawie smak. Widok był niebiański. Okolica spokojna. A ja myślałem tylko o ucieczce. Niespodziewanie objęła mnie za szyję i przyciągnęła do siebie. - Nie - powiedziałem, opierając się. - Nie. - Ścisnęła mnie mocniej. Moja twarz zanurzyła się w jej włosach. - Ktoś tu jest - wyszeptała. - Przygotuj się, żeby otworzyć tył. Pocałowała mnie i pociągnęła tak, że głowami zwróciliśmy się w stronę drzwi. Czułem na stopach szorstki materiał jej skarpetek, a na ramieniu ciężar jej piersi. Lewą ręką wymacałem klamkę tylnych drzwi. - Mam - wyszeptałem. Proszę, ktokolwiek tam jest. Powiedzcie coś. Zróbcie coś. Przerwijcie to. Rand jednocześnie zatrzasnął tylne drzwi i otworzył przednie. Podniosłem głowę, żeby zobaczyć, co robi. - No, no - ostrzegł. - Ignorujcie mnie. Skupcie się, bawcie. Ona jest bardzo ładna. Świetnie wam idzie. Musiał tylko sięgnąć do samochodu jedną nogą i ręką. Postawić stopę na pedale hamulca, przesunąć dźwignię biegów na pozycję „jazda” i cofnąć nogę. Te kilka prostych ruchów były wszystkim, co stało między życiem i śmiercią. Rand na nas patrzył. Czułem na sobie jego wzrok. Jego ojciec, byłem tego pewien, nie pozwoliłby sobie na przerwę w pracy, żeby zaspokoić swoje podglądackie żądze. Odsunąłem Sawyer od siebie, ukazując oczom Randa jej piersi. Natychmiast zrozumiała, co robię i zarzuciła mi nogę na biodro, odsłaniając przed nim krocze. Czas, pomyślałem. Potrzebujemy czasu. - Szybciej, szybciej - ponaglił Rand. Przesunąłem dłonią po szyi Sawyer, a jej ręka zabłądziła między moje nogi. Dotknęła mnie niemal karcąco. Patrz, dupku, patrz. Przyglądaj się. Patrzył przez minutę. Cały czas byłem wiotki w dłoni Sawyer. Nagle samochód drgnął. Wiedziałem, że nadszedł czas. Rand sięgał do dźwigni zmiany biegów i pedału hamulca. Wcisnąłem palce pod klamkę drzwi i mocno szarpnąłem. Z charakterystycznym dźwiękiem mechanizm puścił; klapa podniosła się o pięć centymetrów i zatrzymała. - Nie! - szczeknął Rand. Powietrze przeszył ostry i wyraźny huk wystrzału. Sawyer i ja skuliliśmy się. Wstrzymałem oddech, jakby napełnione płuca mogły powstrzymać pocisk. Samochód znów się zakołysał, a Rand zaskowyczał. Brzmiało to, jakby próbował połknąć własny krzyk. Land cruiser szarpnął się kilkanaście centymetrów do przodu, jak wielki pies próbujący zerwać smycz. Silnik zawył, kiedy Rand kopnął pedał gazu, szukając stopą hamulca. Zadzwonił kolejny wystrzał; coś głośno huknęło. Pchnąłem klapę przedramieniem. Sawyer i ja odpychaliśmy się desperacko, by wyskoczyć z samochodu, zanim Rand pośle go w przepaść. Usłyszałem znajomy dźwięk, kliknięcie, kiedy biegi przeskoczyły z luzu na jazdę. Wreszcie ciężki samochód zaczął toczyć się do przodu. Powietrze wypełnił huk wystrzałów, jednego po drugim. Przynajmniej dwa pistolety, może trzy. Nie mogłem policzyć. Z całej siły pchnąłem Sawyer w stronę otwartych drzwi. Wysiłek wcisnął mnie jeszcze głębiej do środka samochodu. Poczułem, że wszystko się przechyla. Grawitacja zdawała się wyciągać całą krew z mojego serca. Polana, na której staliśmy, szybko zamieniała się w urwisko. Wczepiłem się w wykładzinę, pełznąc po bagażniku jak po drabinie w stronę wciąż podniesionej klapy. Nagle pomyślałem o Lauren i dziecku, o którym rozmawialiśmy. Samochód drgnął nagle i opadł jeszcze bardziej. Przechył musiał być już bliski czterdziestu pięciu stopni. Udało mi się zaczepić palcami o krawędź drzwi, ale bosymi stopami nie byłem w stanie znaleźć dostatecznego oparcia, by odepchnąć się w górę. Na moich nadgarstkach nagle zacisnęły się czyjeś dłonie. Jedna, potem druga. - Puść, Alan! - powiedziała rozkazującym głosem jakaś kobieta, nie Sawyer. Puściłem się, czując, że rozprostowując zaciśnięte palce, wyrzekam się resztek nadziei na ucieczkę z samochodu. Umierałem. Dłonie na moich nadgarstkach trzymały jednak mocno i jak w zwolnionym tempie poczułem, że land cruiser spode mnie wyjeżdża. Moja klatka piersiowa minęła zderzak, nogi ułamek sekundy później. Zwaliłem się bezwładnie w pył i kamienie. Gdzieś w dole usłyszałem trzask przypominający niegroźną stłuczkę, a dwie sekundy później kanionami wokół Magnolii rozeszło się echo potwornego chrupiącego huku, z którym mój land cruiser runął na dno przepaści. AJ. Simes i Reggie Loomis przyjechali na szczyt Magnolii taksówką. Czekała na nich na początku długiego podjazdu. Ku uciesze kierowcy Sawyer i ja wsiedliśmy do środka niemal zupełnie nadzy. Nawet nie próbował udawać, że się na nią nie gapi. - To były strzały? - spytał. - Ja nic nie słyszałem - powiedziałem. Sawyer miała na sobie płaszcz A. J., w odcieniu ciemnego seledynu, który był prawdopodobnie niebezpieczny dla epileptyków. Sięgał jej ledwie do połowy uda. Cała dygotała. Ja założyłem niebieską dżinsową koszulę Reg-giego i również się trząsłem. - Może pan podkręcić ogrzewanie? - poprosiłem. - Jasne. Dokąd jedziemy? - zapytał taksówkarz z udawaną nonszalancją. - Boulderado - powiedziałem. - Musieli zmienić wymagania co do stroju. Nie byłem w nastroju do żartów. - Niech pan tylko włączy licznik. Mam wrażenie, że zostaniemy tu jeszcze kilka minut. Kilka minut zamieniło się w półtorej godziny. Chociaż traktowano nas jak ofiary, a nie przestępców, ludzie szeryfa zadawali mnóstwo pytań, na które ani ja, ani Sawyer nie mieliśmy ochoty odpowiadać. Dobrze, że dali nam chociaż koce. Strzały, które powaliły Randa, pochodziły z pistoletu A. J., która znalazła się przez to w centrum zainteresowania. Pomachaliśmy jej, kiedy samochód szeryfa zabierał ją na przesłuchanie. Reggiego Loomisa nigdzie nie było widać. Znikanie bez śladu było najwyraźniej jedną z rzeczy, które wychodziły mu najlepiej. Zastępca szeryfa odesłał taksówkę i zawiózł nas do Boulderado. Przedostanie się do naszych pokojów nie było łatwe. Zawinięci w koce wśliznęliśmy się bocznym wejściem i przez wewnętrzny telefon poprosiliśmy, by obsługa przyniosła nam klucze. Wyjaśnienie, którego udzieliliśmy recepcjoniście, ciekawemu, dlaczego nie mamy ubrań ani dokumentów było długie i w większości zmyślone. Na szczęście poznał Sawyer i dał nam klucze. Kiedy tylko znalazłem się w swoim pokoju, nagle przypominającym pałac, zadzwoniłem do Lauren i zapewniłem ją, że nasz największy problem został chyba rozwiązany, ale że raczej nie dojadę do Denver na noc. Powiedziała, że martwiła się o mnie i spytała, dlaczego nie przyjadę. Powiedziałem, że miałem kłopoty z samochodem i że wyjaśnię jej wszystko jutro. Zadzwoniłem na pager Sama i poczekałem kilka minut, aż oddzwoni. Nie oddzwonił. Wszedłem pod prysznic i stałem pod nim, dopóki się nie rozgrzałem. Spotkałem się z Sawyer pod witrażem Mezzanine Lounge czterdzieści pięć minut później, tak jak się umawialiśmy. Mim miał wolne. Pomyślałem, że to dobry omen. Sawyer przyszła przede mną, miała mokre włosy. Ubrana była bardziej niż skromnie. Zamówiła butelkę szampana i dietetyczną colę. Wspaniałe drewniane schody prowadzące z westybulu na galerię Boulderado pozwalają na prawdziwie królewskie wejście. To, którego byliśmy świadkami, było wyjątkowe. Zanim ich zobaczyłem, usłyszałem głos Milta. Cała trójka pokazała się na szczycie schodów. Milt i Sam nieśli między sobą A.J., jak królową na przenośnym tronie. Pomyślałem, że wnoszą ją, bo wspinaczka długim wyboistym podjazdem, by uratować nam życie, zupełnie ją wyczerpała. Razem z Sawyer zerwaliśmy się i pobiegliśmy im na spotkanie. - Napadli mnie znienacka - powiedziała A. J. tonem małej dziewczynki. Milt stwierdził, że niczego takiego nie zrobił. Sam wzruszył ramionami. - Rand nie żyje - powiedział. - Policja załatwia właśnie nakaz rewizji jego ciężarówki i domu. Samochód stał jakieś trzysta metrów od miejsca, gdzie próbował was zabić. Miejmy nadzieję, że zostawił jakieś dowody, które powiążą go z tym wszystkim. - Okazuje się, że tylko go drasnęłam - powiedziała A.J. - Dwa razy, w nogę i bark. Stopa uwięzła mu w samochodzie i spadł razem z nim w przepaść. Land cruiser kilka razy się po nim przetoczył. Randa zabił upadek. Wydawała się zawiedziona, że go nie zabiła. - Uratowałaś nam życie - powiedzieliśmy niemal jednocześnie. - Z przyjemnością pozwolę się wam odwdzięczyć - rozpromieniła się A.J. - Ale muszę powiedzieć, że to również zasługa waszego przyjaciela, pana Loomisa. Znalazł mnie po południu w hotelu i zaciągnął do twojego gabinetu, żeby ostrzec cię przed młodym Randem. Loomis nie ma samochodu, a ja... ja już nie prowadzę. Kiedy taksówka podjechała pod gabinet, zobaczyliśmy, jak wyjeżdżacie z podjazdu z kimś na tylnym siedzeniu. Doszliśmy do wniosku, że się spóźniliśmy. Musieliśmy improwizować, więc ruszyliśmy za wami. - Potrząsnęła głową i roześmiała się na to wspomnienie. - Dokąd pojechał Reggie po strzelaninie? - Powiedział, że ma ważne powody, żeby nikt go z tym nie łączył. Zniknął przed przyjazdem szeryfa. - A gdzie byliście wy dwaj? - spytałem Sama i Milta. - Rand nas wykiwał - odparł Custer. - Zostawił w pracy wiadomość, że wraca do domu z wycieczki do Parku Narodowego Gór Skalistych. Jeden z jego kolegów w remizie pomógł nam i powiedział, co Rand planuje. Cały dzień czailiśmy się przy jego domu, czekając, aż wróci. - Spojrzał na A.J. - Przepraszam. Daliśmy się nabrać. Dotknęła czule jego ręki i przytrzymała ją. - Wszystko dobrze się skończyło - powiedziała. Kelnerka przyniosła jeszcze trzy kieliszki do szampana. Sawyer podniosła swoją pepsi i we dwójkę wznieśliśmy toast za policjantów. Za całą trój-kę. Sam napił się z nami uprzejmie, a potem zamówił budweisera. s Świętowanie skończyło się około północy. Sawyer wylatywała do Phoenix pierwszym samolotem następnego dnia. Pożegnaliśmy się przy policyjnej obstawie. Myślę, że wolała rozstać się przy ludziach, bez sentymentów. Wyszeptałem jej do ucha, że nigdy jej nie zapomnę. Ona, że zawsze będzie o mnie pamiętać. Ani słowem nie wspomnieliśmy poprzedniego wieczoru. Zanim wróciłem do swojego małego pokoiku z widokiem na zaułek, podziękowałem trójce policjantów, którzy uratowali mi życie. We wnęce koło drzwi mojego hotelowego pokoju ktoś siedział na podłodze, opierając głowę o skrzyżowane na kolanach przedramiona. Reggie. - Dzień dobry - powiedziałem. - Zastanawiałem się, czy jeszcze się spotkamy. Chyba jestem panu winien wdzięczność. Podniósł głowę. - Tyle przynajmniej mogłem zrobić po tym, jak zaprowadziłem was w pułapkę w domu Teo. Potrząsnąłem głową, żeby pokazać, że nie wiem, o czym mówi. - Ta ciężarówka w kanionie? Ta, która pana tak niepokoiła? Zobaczyłem ją jeszcze raz, kiedy wybiegłem z chaty po pomoc dla Teo. - To był Rand. Chciał wysadzić zbiornik z gazem. Tak mi powiedział. - Zastanawiałem się nad tym, pomyślałem, że może coś knuć. Dlatego zostałem na zewnątrz, a do środka posłałem sąsiada Teo. Obawiałem się, że to Rand i pomyślałem, że lepiej na niego uważać. W każdym razie, kiedy wróciłem do miasta, poprosiłem swojego starego kolegę, żeby sprawdził dla mnie numer rejestracyjny ciężarówki. Okazało się, że jest zarejestrowana na wdowę po Coreyu. - Co przekonało pana, że to Patrick, a nie jego ojciec? Reggie wzruszył ramionami. - Corey był perfekcjonistą. Prawda jest taka, że gdyby to on na was polował, już byście nie żyli. W każdym razie jego syn zadzwonił do mnie i powiedział, że znalazł parę rzeczy po ojcu. Potem zapytał, czy nie potrzebuję pomocy przy rozwożeniu jedzenia. Kiwnąłem głową. - Powiedziałem, że nie. Spytał, czy ci sami ludzie, którzy pomagali mi wczoraj, będą u mnie następnym razem. - A pan powiedział, że tak. Teraz to on kiwnął głową. - Nie pomyślałem - powiedział. Reggie trzymał w rękach wypchaną kopertę, dość dużą, by zmieściła się w niej książka. Zauważył, że na nią patrzę. - Dostałem to dzisiaj pocztą. - Skinął głową w stronę drzwi. - Możemy wejść do środka? Reggie usiadł na krześle, a ja na łóżku. Zaproponowałem mu skorzystanie z dobrodziejstw barku. Odmówił. Z koperty wyjął zeszyt w marmurkowej, biało-czarnej oprawie, taki, jakich używają dzieci w szkole. - Rand mi to przysłał. Młodszy, Patrick. Ale zapiski należą do jego ojca, Coreya. Nie sięgnąłem po niego. - To notatki o D.B. Cooperze? - Tak naprawdę to notatki o Danie Cooperze. Jakiś reporter źle przepisał imię z oświadczenia FBI na początku śledztwa. Porywacz podawał się za Dana, nigdy za D.B. Corey, oczywiście, o tym wiedział. Podał mi notatnik. - Chce pan go przejrzeć? Jest w nim sporo ciekawych rzeczy. Spojrzałem na notes, po czym popatrzyłem na Reggiego. - Nie, raczej nie - potrząsnąłem głową. - Raczej nie. Kiwnął głową. - A Sawyer? - Wątpię. Jutro wyjeżdża. Myślę, że ma teraz inne sprawy na głowie. Reggie odetchnął głośno. - Chce pan wiedzieć, gdzie się wychowałem? - Nie. - Czy służyłem w wojsku? - Raczej nie. - Czy przeszedłem szkolenie spadochronowe? - Nie interesuje mnie to. Przykro mi, Reggie. Posłuchaj - powiedziałem - obaj mamy własne życie, do którego musimy wrócić. Ludzi, którzy na nas liczą. Zróbmy tak. - Tak po prostu? Poczułem ciarki na plecach. - Nie wydaje mi się, żeby to było „tak po prostu”. Dresden skończył renowację naszego domu na czas i pojechał nurkować do Australii. Lauren, Emily i ja wróciliśmy do Spanish Hills na długo przed grudniowym długim weekendem. Mimo braków w umeblowaniu, dom był wspaniały. Urządziliśmy sobie spóźnioną kolację Święta Dziękczynienia i pospiesznie zabraliśmy się za bożonarodzeniowe dekoracje. Lauren i Emily były już zupełnie zdrowe. Nikt nie próbował nas zabić. A Lauren i ja zaczęliśmy starać się o dziecko. Adrienne usunęła stent z kanalizacji Sama, który, jak można było się spodziewać, stopniowo otrząsnął się z bólu i przerażenia. Jego dieta stała się wspomnieniem na długo przed Nowym Rokiem. Sawyer dzwoniła do nas regularnie. Z przyjemnością rozmawiała zarówno ze mną, jak i z Lauren. Po jednej z takich pogawędek Lauren powiedziała, że Sawyer szuka nowych powodów, by żyć, zamiast uciekać przed starymi, by umrzeć. Uznałem, że to bardzo mądre. Przez jakiś czas nie zapisywałem nikogo na miejsce Patricka Randa o czwartej trzydzieści. Robiłem to specjalnie. Co tydzień o tej porze jeździłem na Magnolię moim nowym samochodem i rozmyślałem o wszystkim, co się zdarzyło i o tym, jakie niespodzianki ma w zanadrzu los. Linia oddzielająca szczęście od pecha jest tak cienka, myślałem, jakby robiono ją laserem. Podziękowania Jak zwykle, gdy pisałem tę powieść, potrzebowałem mnóstwa porad, instrukcji i pomocy, i otrzymałem je. Przez wiele lat Tom Faure z biura koronera hrabstwa Boulder był moim cierpliwym nauczycielem. Mam nadzieję, że w końcu skorzystałem z jego lekcji i nigdy więcej nie będę go męczył, żeby wyjaśnił mi różnicę między przyczyną a rodzajem śmierci. Doktorzy Stan Galansky i Terry Lapid zaoferowali mi konsultacje medyczne, a co więcej, przyjaźń. Doktor Cathy Schie-ve pomogła mi w sytuacji awaryjnej, dosłownie - kiedy na drodze zepsuł mi się samochód. Earl Emerson zrobił to, co umie naprawdę dobrze - opowiedział wspaniałą historię. Bob Holman odpowiedział na serię pytań, pokazując mi swojego beechcrafta bonanzę, a nawet oddał mi na chwilę jego stery. Trzeba wspomnieć o więzach rodzinnych. Jestem wdzięczny Colinowi i Amy Purrington za to, że są romantykami i Sarze Dominguez za to, że jest tak urocza. Moja matka, Sara Kellas, sprzedaje tyle książek, że powinna za to dostać jakąś nagrodę. Rose i Xan, byliście przy mnie każdego dnia. Co jeszcze mogę powiedzieć? Elyse Morgan, Mark Graham, Harry MacLean, Tom Schantz, Karyn Schie-le, Alison Galansky i Rose Kauffman czytali wersje robocze rękopisu, a jego ostateczna postać wiele zawdzięcza ich uwagom. Patricia i Jeff Limerick przez wiele lat wspierali mnie na różne sposoby. W Nowym Jorku Al Silverman, Lori Lipsky, Michaela Hamilton, Elaine Koster, Phyllis Grann i Lynn Nesbit odcisnęli na tej książce swoje profesjonalne piętno. Nie mógłbym trafić w lepsze ręce. Chciałbym też spłacić stary dług wdzięczności. Wiele lat temu doktor Bernard Bloom był członkiem komisji oceniającej moją dysertację na Uniwersytecie Kolorado. Nauczył mnie wielu rzeczy, które bardzo mi się przydały, a przede wszystkim świecił przykładem. Codziennie udowadniał mi, że najważniejszą rzeczą, jaką robi pisarz, jest sadzanie tyłka na krześle. Bernie, dzięki ci za to oraz za całą twoją mądrość i wyrozumiałość.