CICHE WODY. Powieść współczesna Przez J. I. Kraszewskiego Tom II. Wilno. Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego. 1881. CICHE WODY. Od bardzo dawna nie pamiętano w Warszawie zimy tak ożywionej i tak obfitej w zajmujące plotki, jak ta, która właśnie upływała, – pod względem meteorologicznym dając księciu Ignacemu pole do obserwacyj i porównań niezmiernie nauczających. Czem dla niego były zmiany atmosferyczne, z których on najrozmaitsze, wielce hypotetyczne wyciągał wnioski (jest to właściwością, dylettantów, że śmielej się rzucają na ciemności, niż prawdziwi uczeni) – czem dla księcia były przeskoki baro i termometryczne, tem dla pospolitej gawiedzi ruchy tego świata, którego ona widywała tylko cząsteczkę, chwytała tylko odgłosy. Wnioskowano z wizyt, z ich trwania, z twarzy, którą, widziano w oknie karety, nareszcie z przedpokojowych obserwacyj lokajskich, które niekiedy do wcale szczęśliwych prowadziły rozwiązań zawiłych kwestyj. Kilka domów stojących na górze, zajmujących stanowisko pierwszorzędne, szczególną zwracało baczność. Szeptano sobie o hrabinie Julii i jej fantazyach, o ekscentrycyzmie hrabianki Elizy, o purytanizmie hrabiny Laury, bałamuctwie jej syna rozkochanego w pięknej Elizie, pokątnym jakimś romansie pięknego Zdzisia, o księciu Ignacym, który dawał już literackie wieczory, i o – zamierzonem a mającem się na pewno skojarzyć małżeństwie jego córki z synem hr.Laury. Odgadnięto tę myśl raczej niż się o niej dowiedziano, bo nie było jeszcze najmniejszych poszlak, gdy już vox populi wróżył księżniczce, że zostanie hrabiną, Lambertową. Rozbudzona była niezmiernie ciekawość spektatorów dramatu przewidywaną katastrofą, jaka z rozerwanej miłości hrab.Elizy i Lamberta musiała koniecznie wyniknąć. Co miała począć porzucona, jak mógł się znaleźć postawiony między matką, a ideałem, hrabia Lambert? Epizodyczne postaci tego karnawału nikły w blasku dwóch głównych, które wiązała miłość a dzieliła przepaść. Wprawdzie obie rodziny były na jednej karcie historyi zapisane w równym rzędzie, obie z przeszłości wyniosły wyposażenie wspomnień obfite, lecz charakter rodzin, ich losy, tradycye stawiły je na dwóch krańcach przeciwnych. Między hrabiną Laurą a Julią były tylko kontrasta i antytezy – ani jednej myśli wspólnej. Traf, który się bawi wynajdując łamigłówki najosobliwsze dla pociechy spektatorów, zbliżył serca dwojga młodych ludzi wcale do siebie nieprzeznaczonych. Pytali się wszyscy, co z tego miało wyniknąć? Najniespokojniejszą była sama hrabina Julia, której życzeniem najgorętszem było sklejenie tego małżeństwa. Przypominamy, że w początkach uważała je za tak prawdopodobne i niemal łatwe, iż rachowała na wesele po Wielkiejnocy. Wszystko prawie poszło po jej myśli, choć nie jej staraniem, ale niezmierną śmiałością Elizy marzenie zmieniło się w rzeczywistość – hr.Lambert był zakochany – lecz miłość ta nie obiecywała nic oprócz chyba jakiegoś skandalu... Wyczerpały się środki dalszego działania, a hr. Julia obawiała się uciec do ostatniego, do stanowczego wymagania rozwiązania, aby nie ściągnąć rekuzy i nie zerwać stosunków... Zrozumiała ona bardzo dobrze przybycie księcia Ignacego z córką, sprowadzonego umyślnie, aby Lambert mógł ją poznać. Małżeństwo było widocznie ułożone, postanowione, szło tylko o skłonienie syna, by woli matki był posłuszny. Można sobie wystawić, z jakiem oburzeniem i zgrozą, mówiono u hrabiny Julii o despotyzmie pani Laury. Niepokoju hrabiny wcale się nie zdawała podzielać córka, która wszystkie groźne wiadomostki przyjmowała chłodno i obojętnie, jeśli nie jakimś uśmiechem wzgardliwym. Nie mogła się tej obojętności wydziwić hrabina Julia, i trochę ją, to pocieszało, bo posądzała Elizę, iż musiała już jakieś zobowiązanie uzyskać. Hrabianka na pytania nie odpowiadała wcale. Książę Ignacy od dawna poufale był znajomy z pułkownikiem Leliwą. Lubił go uczony książę, gdyż miał w nim nieoszacowanego pośrednika, posła, informatora w wielu drobnych okolicznościach, któremi sam się zajmować nie lubił. W parę dni po przybyciu księcia, stary przyjaciel domu stawił się, powitany niezmiernie czule. – Jam cię z utęsknieniem wyglądał, zawołał książę – jaki ty mi jesteś potrzebny!... Mnóztwa rzeczy tutejszych pamięć mnie odbiegła – ty wszystko wiesz, rachowałem jak na Zawiszę... – Byłbym pośpieszył na usługi wcześniej, rzekł Leliwa, ale nie chciałem być natrętny... – Ty! natrętny! rozśmiał się książę. Zaledwie siedli, książę już zagaił o wydobycie swej paki z książkami i ułatwienie formalności do jej odzyskania, które chciał Leliwie powierzyć. – Nie mogę się rozgospodarować bez moich książek – mówił gospodarz; – zmiłuj się jedź ty po nie i wyproś, aby mi oddano. Leliwa podjął, się tej usługi. Książę potem zaczął mówić o rozprawie, którą pisał i chciał posłać sławnemu meteorologowi hollenderskiemu; o artykule w gazecie, przeciw któremu chciał małą notę umieścić w jakimś dzienniku; pytał o uczonych, o posiedzenia „Biblioteki Warszawskiej, „o sztukę dramatyczną, gdyż’ i ta go zajmowała żywo... Gdy się wyczerpało mnóztwo tych przedmiotów, na które książę wpadał nie wiedzieć jaki upatrując między niemi związek, zaledwie dając tchnąć Leliwie, – pułkownik w końcu gwałtem zwrócił mowę do spraw potocznych. – Cóż to przecie księcia sprowadziło do nas? rzekł; bo jużci wolałbyś zimować w Paryżu, w południowej Francyi, gdzieś na brzegu Włoch, w Rzymie nawet, niż tu... Książę, nigdy nie lubiłeś naszego poczciwego miasteczka. – Mylisz się, kochany pułkowniku – wtrącił książę, – lubię je bardzo, tylko zdrowie córki trzymało mnie w klimacie łagodniejszym. Bogu dzięki, jest teraz zupełnie zdrowa, i ja się mogłem zbliżyć do kraju. – Tutaj posądzają, kochanego księcia... o pewne projekta! wesoło rzekł pułkownik. – O jakie? – Całe miasto pretenduje, że musi być osnuty, ułożony maryaż księżniczki z hr. Lambertem... Książę zdawał się mocno zdumiony – cofnął się nieco. – Któż to mówi? – Spytaj książę, kto o tem nie mówi? ciągnął pułkownik, – o tem tylko gadają wszyscy... – A cóż mówią? Leliwa począł seryo bardzo. – Znasz mnie książę, iż jestem starym, wiernym sługą jego domu (pułkownik był zawsze wszędzie tym najwierniejszym przyjacielem rodziny), wiesz, że pochlebstwem nie każą się nigdy usta moje. Będę ehem ogólnego głosu... Kraj całyby się cieszył z połączenia dwóch tak dostojnych rodzin... przyklasnęliby wszyscy! Nic stosowniejszego, nic piękniejszego pomyśleć nie można... Ten anioł wasz i ten znakomity młodzian... Księciu się twarz uśmiechała, a pułkownik przerwał swą, mowo westchnieniom głębokiem. Urwał nagle i sposępniał. – Cóż więc? co? wtrącił książe. – Ten najśliczniejszy ze wszystkich projektów, najrozumniejszy, odezwał się pułkownik, trzeba chyba Boga prosić, aby przyszedł do skutku. Tu przestał mówić Leliwa. potarł swe siwe najeżone włosy. – Jako przyjaciel rodziny, miałbym na sumieniu, gdybym nie pośpieszył z przestrogą. Szybko zbliżył się książę do niego, okazując niepokój. – Zmiłuj się – cóż tam takiego? nastraszyłeś mnie... – Matka podobno o tem nie wie, albo nie bierze tego na seryo, ale Lambert jest namiętnie rozkochany w dziewczynie, dla której istotnie głowę stracić można, w córce hr.Julii. – Bałamuctwo może karnawałowe – plotki! rzekł książę. – Jużciżbym o tem nie mówił, gdybym nie miał przekonania, że to rzecz niezmiernej wagi, mości książę. Takiemu aniołkowi jak księżniczka Marta, tej istocie z niebios spadłej, należy mąż, coby ją całem sercem mógł kochać, umiał ten. skarb oszacować! Wydać ją za najzacniejszego w świecie młodzieńca, bo za ta – kiego mam hr.Lamberta, ale szalenie rozkochanego w innej, której i po ślubie z pewnością, kochać nie przestanie – a! mości książę, krzyknął z ogromnym zapałem pułkownik – toby był kryminał! Wzdrygnął się książę. – Ale hr.Laura nic mi o tem nie wspomniała... Czyż być może, by nie wiedziała? – Z pewnością nie wie chyba, jak daleko rzeczy zaszły... mówił Leliwa. Eliza jest niesłychanie śmiałą, wzięła to po matce, piękną, rozumną, czarującą. Rozkochała się zapamiętale, i kompromitując się w oczach całego miasta, opanowała Lamberta... – A toś mi zabił klina! zawołał książe. Przyznaję ci się, tak, jechałem tu z tym projektem, nie robię przed tobą tajemnicy, było to marzenie moje, wprowadzić najdroższe, jedyne dziecię moje w dom nieposzlakowany, w którym cnoty są tradycyą i spadkiem pokoleń. Lambert... ale możeż to być, aby on, sensat taki, Anglik poważny, rozmiłował się w płochej dziewczynie, w córce tej Julii! – C`est de notoriété publique, skonkludował pułkownik. Zechcesz książę, to się sam naocznie będziesz mógł przekonać o tem, bo ich dwoje, en téte á téte, spotykać można w ulicy, tak zajętych sobą, iż nikogo nie widzą i o nikogo dbać się nie zdają. – Ale hrabina Laura! ona! żeby nie wiedziała o tem, żebyście wy jej o tem nie donieśli, nie przestrzegli! – Znasz książę tę dostojną naszą matronę, przerwał Leliwa. Być może, iż ją ostrzegano, ona tego nie bierze seryo, bo ma to przekonanie matek i rodziców dawnej daty, że dzieciom dane rozkazy spełnione być muszą... Nie wątpię też, że gdy powie Lambertowi: „Żeń się,” ożeni się... Ale, książę mój, takie zamążpójście dla waszej córki... Westchnął książę Ignacy... – W istocie to anioł niewinności, to dziecię, którebym chciał tylko oddać człowiekowi, coby ocenić je umiał... Na świecie nic mi się tak nie uśmiechało jak wejście do tego domu, taka matka jak hr.Laura! – A! zawołał pułkownik składając ręce – w istocie, ideał matrony polskiej... Klękam przed tą niewiastą. – Dla mojej Marci, dodał książę, coby to było za szczęście!... Zamyślił się nieco i rzekł głosem ośmielonym: – Kochany pułkowniku – wiesz co? słowo ci daję, z dzisiejszej młodzieży wybierając, jeszczebym Lamberta z tą głupią jego namiętnością wolał, niż innego bez żadnej. To uczci – wy człowiek, il se fera une raison, przy wiąże się, namiętność zwycięży. Leliwa usta skrzywił, brwiami ruszył – nie powiedział nic. – Daruj mi, mój drogi książę – odezwał się po długiem milczeniu – daruj mi, przebacz, błagam, żem ci tu przyniósł tak niesmaczną, przestrogę. Sumienie mi nakazywało; Uderzył się w piersi. Zamyślony, chmurny stał książę Ignacy. Nic nad to przykrzejszego dla niego być nie mogło; pragnął nadewszystko spokoju, aby swoim uczonym dogadzać fantazyom swobodnie, a tu, w chwili gdy zdało mu się, że do portu dopływał, wiatr z czystego nieba pędził go znowu na burzliwe morza prądy. Leliwa szukał kapelusza już i chciał odchodzić, pożegnali się w milczeniu, bardzo serdecznie, choć książę miał niejaki żal do tego zbyt gorliwego przyjaciela, że mu tak nielitościwie oczy otworzył. Po odejściu gościa siadł rozmyślać, a owocem głębokich roztrząsali zadania, które miął przed sobą, było, żeby się otwarcie rozmówić z hrabiną, Laurą. Do tej przystęp miał książę o każdej dnia godzinie, chciał tylko obrać taką, któraby najstosowniejszą była do poufnej sam na sam rozmowy. Objawiać hr.Laurze tego o czem się dowiedział od pułkownika – nie miał odwagi; postanowił ostrożnie ją wybadać o stan serca hr. Lamberta. Przychodziło mu teraz na myśl, że codzień bywający (z rozkazu matki) Lambert, w istocie do Marty się jakoś opieszale i nieśmiało zbliżał; krótko bawił, mówił najwięcej z Szordyńską, i nie okazywał najmniejszej ochoty do lepszego poznania swej narzeczonej. Marta też spoglądała na niego z przestrachem jakimś, zdającym się nie zmniejszać, ale rosnąć. Niespokojny, po obiedzie, nad wieczór poszedł książę do pałacu hr.Laury, którą zastał samą z panną Anielą, ale ta natychmiast się wysunęła... Zaczęto od rzeczy obojętnych. Książę Ignacy wiedząc, jak hrabina czytała wiele, wyliczył jej cały szereg nowości, które sobie ponotował. – Był u was Lambert? zapytała hrabina. – Był na chwilę rano – rzekł książę. – ale bawił krótko. Ona nieśmiała bardzo, a on tak jakoś... z daleka ciągle, że sam nie wiem jakby ich zbliżyć... Wie, kochana hrabina – dodał – że ten poczciwy i rozumny Lambert strasznie mi się wydał jakoś zmieniony. – W czem? w czem? niespokojnie zawołała hrabina. – Nie ma tej dawnej młodzieńczej swej wesołości – przemówił nieśmiało książę, – chwilami wydaje mi się smutnym, roztargnionym, jakby obarczonym... Laura przenikliwie spojrzała na księcia chcąc go zbadać i odkryć, czy mu już czego nie doniesiono. – Jakże bo książę chcesz – odezwała się. – żeby w tak uroczystej chwili, gdy człowiek swoją przyszłość stawi na szalę i bierze na siebie odpowiedzialność za los drugiej, mającej mu się oddać istoty – nie przychodziły myśli poważne i pewna obawa? Nie idzie tu o szczęście własne; więcej daleko pewnie o to drugie, za które ma się wziąć przed sumieniem, Bogiem i ludźmi odpowiedzialność. Lambert, wierz mi książę, jest niezepsutym i zacnym a poczciwym chłopcem... – Święcie w to wierzę! rzekł książę ręce składając – ale kochana hrabino, człowiekiem jest... – Wszyscyśmy ludźmi, pośpiesznie dodała Laura – wszyscy słabi; idzie o to, w kim zasady pewne tak są wszczepione, by się słabości nie dozwalały obawiać. Książę przysunął się z krzesłem do staruszki, pocałował ją w rękę i rzekł cicho: – Mówmy szczerze... jak rodzice, których los dzieci nad wszystko obchodzi... Lambert nie ma jakiej miłostki w sercu? Hrabina Laura zarumieniła się mocno. – Pewna jestem mój książę, iż już ci coś szepnięto, nie bez złej myśli, o czem byłbyś się dowiedział odemnie. Hrabina Julia z całą, swą przebiegłością, mogę śmiało powiedzieć, szatańską, wywarła wszystkie siły i czary własne i córki, aby mi pochwycić Lamberta. Wiem o tem, wiedziałam, żaden krok jego nie uszedł baczności mojej. Bałamucono go, mogło się ludziom płochym zdawać, że będąc grzeczny tylko, musiał być zakochany, bo dziewczyna i bardzo śliczna, i jak ogień sprytna, niesłychanie śmiała.... Mogła bawić Lamberta, i powiem ci otwarcie, żem się jej dla niego obawiała – lecz, czyż podobna, aby mając do wyboru między tym twoim aniołkiem, a tą jakąś... swawolnicą roztrzpiotaną, nie poczuł gdzie jest dla, niego szczęście! – Tak, tak! przebąknął książe zadumany, ale te swawolnice wielki urok mają. – Na nieszczęście – odpowiedziała hr.Laura – lecz nikt z niemi nie idzie do ołtarza... Skoczyć w przepaść w chwili szału... tylko nie związać się na całe życie. Lambert ma przed oczami los hr.Ludwika, historyę hr.Julii i przykład tego coby go czekało. Lambert wie – dodała z energią wielką, – że prędzejbym umarła, niż na podobny związek dozwoliła; że umierając rzuciłabym na niego klątwę, gdyby mi śmiał wprowadzić do domu taką istotę... Książę pocałował w rękę staruszkę. – Niech no się pani uspokoi... niech się kochana hrabina nie irrytuje... Mówmy, czy może on nabrawszy smaku do takiej drastycznej istoty, pokochać moją cichą, bojaźliwą nieśmiałą gółąbkę?... Staruszka podniosła głowę. – Niech się nie kochają, aż po ślubie – dodała żywo – to daleko lepiej, niż żeby się rozromansowywali teraz, mając począć nie romans, ale drogę życia wspólnego ciężką i trudną... – Jabym tak Marcie chciał widzieć szczęśliwą! westchnął książę. – I będzie szczęśliwą, i musi być, o ile na świecie, w warunkach bytu naszego szczęście jest możliwe... Lambert, ja, otoczymy ją największą czułością i staraniem, aby ... idąc drogą Na ostry kamień nie trafiła nogą! Bądź książę pewien, będzie dla mnie więcej może niż własnem dziecięciem! będę dla niej więcej niż matką... powierz mi ją ślepo – i bądź spokojny... Ja Lamberta znam, ja za niego, ja za jej przyszłość ręczę! Rozczulił się książe Ignacy. – Dosyć, dosyć! zawołał – będę spokojny! Zamykani oczy! Wiem komu zaufałem! Na tem skończyła się drażliwa rozmowa, po której hr.Laura długo zostawszy sama, uspokoić; się nie mogła. Czekała na syna, potrzebowała z nim szczerze i otwarcie się rozgadać. Wieczorem przybyli goście, zajrzał przyjaciel wszystkich domów i rodzin, pułkownik, przyszedł Zdzisław, który teraz przemykał się dosyć często., był i pan Adolf zajmujący miejsce w kąciku. Nie rychło, gdy się to wszystko rozeszło, a Lambert dawał dobranoc, zatrzymała go hrabina. – Lamciu! no, mów, odezwała się, jak ci się Marta podobała? Zaskoczony tem pytaniem hrabia stanął i długo się nie mógł na odpowiedź zebrać. – Ani mi się podobała, ani nie podobała – rzekł w końcu; ale dla czego się mama pyta o to? – Bo – bo chcę, żeby ci się podobała. I spójrzała na niego wyraziście. Lambert począł się z wolna przechadzać po salonie. – Mogłeś się domyślić że życzę, pragnę, chcę, aby była twoją, żoną... Rzuciła na niego okiem po drugi raz, i zobaczyła tylko chmurne czoło. – Powiem ci, że niezupełnie jestem z ciebie kontenta od pewnego czasu. Tobie się zdaje, że ja nie widzę nic, że nie wiem nic. Eliza cię bałamuci, ty się dajesz bałamucie, mimowolnie złe jej towarzystwo oddziaływa na ciebie... Trzeba z nią zerwać zupełnie... – Nie mam potrzeby zrywać, odpowiedział Lambert bardzo poważnie, – bo nic zawiązywałem nic. Znam ją, bawi mnie, znajduję ją ładną... – To wszystko źle: jej piękność nie powinna mieć dla ciebie uroku, jej paplanie bezwstydne nie powinno cię bawić. Wiesz, na jakiem... gnojowisku ten kwiatek urosnął... Lambercie... – Niemniej on bardzo ładnie pachnie! odparł zimno hrabia. Hrabina rzuciła o stół gwałtownie robotą, którą, trzymała, i załamała ręce... – Dziecko moje! ja cię nie poznaję! – Ale, mamciu kochana – rzekł łagodniej syn – niech mi mama wierzy, nie ma grożącego nic... Mam tylko obowiązek powiedzieć w obronie tej istotnie nieszczęśliwej Elizy, że, ona czuje cała, okropność swojego położenia, że tem gnojowiskiem się brzydzi. – A! cicho! komedye! obrzydłe komedye! krzyknęła matka. ‘ – Nie – rzekł zimno Lambert – czuje się komedye... takiej rozpaczy nie odegra żaden najlepszy artysta. – Kto miał takiego nauczyciela jak jej matka! wybuchnęła hr.Laura. Widząc wzburzenie wielkie, Lambert zbliżył się, usiłując ukoić matkę. – Mama kochana – rzekł – nie ma najmniejszego powodu niepokoić się. Jakkolwiek mara niewysłowioną litość nad tą, biedną, wiem, że mi o niczem więcej myśleć niewolno... – Litować się nie powinieneś nawet – dodała matka – to plugawstwo nie warte miłosierdzia Lambert zamilczał. – Proszę, błagam, wymagam, dodała matka, abyś się zbliżył do Marty... – Pełnię rozkazy mamy, odparł powolnie syn, – ale przepraszam zarazem że z góry zaprotestuje. Jeśli mi się Marta niepodoba, nie ożenię się z nią, gotowem wcale się nie żenić, a przeciw mojej skłonności nie chcę – toby było świętokradztwo. – To są głupie idee nowe! krzyknęła hrabina; idee, których się nabywa między ludźmi płochymi. Małżeństwo dla uczciwego człowieka świętokradzkiem być nigdy nie może; w jego mocy zawsze dotrzymać na co przysiągł u ołtarza... – Na miłość przysięga! szepnął Lambert. – Tak, na miłość, ale nie na tę, jaką wy rozumiecie, nie na namiętne rozkochanie, ale na miłościwe i pełne szacunku obejście się. To jest w mocy człowieka. Małżeństwo nie zostało postanowione dla dogodzenia passyi, ale dla ugruntowania rodziny i społeczeństwa. Kto je inaczej rozumie, ten grzeszy... Lambert skrzywił się nieznacznie. – Dla czego nie masz się ożenić z Martą? dodała matka. Młoda jest, ładna, dobrego domu, ma wszystkie warunki. Ja ci ją przeznaczam... – Mamo kochana – przerwał syn – ależ szczęście moje! – Szczęście twoje pewniejsze jest z nią niż z każdą inną... Ja ci to mówię – ja, co mam siwe włosy doświadczenia, ja, co cię jak matka kocham, ja, co pragnę szczęścia twego, choćby mem życiem zapłaconego, ale szczęścia, któregobym się wstydzić nie potrzebowała... Hrabina chwyciła się za głowę, cała jej twarz ogniem pałała, w piersiach jej tchu brakło, podparła się na rękach, zamyśliła i dwie łzy z oczu jej pociekły. Lambert żywo przystąpił ku niej, całując ręce i szepcząc słowa pociechy, ktore mało skutkowały___ Rozstali się tak oboje podrażnieni, a syn powróciwszy do mieszkania, długo chodził nie mogąc się uspokoić. Usiłował z sumieniem własnem przyjść do porozumienia i nie mógł. Miłość dla Elizy, powaga matki, jej wymagania, strach tego małżeństwa narzuconego, życie mu zatruwały. Aniołek z mitrą książęcą, pomimo swego wdzięku, młodości, swej nieśmiałości i pokory, budził w nim niewysłowiony wstręt i trwogę. W twarzyczce tej płonącej i blednącej, w oczach, które patrzały ukradkiem i unikały spotkania ze wzrokiem innych ludzi, mimowolnie czytał Lambert jakiś fałsz, cóś przerażająco podstępnego; siłę, która się osłaniała słabością, myśl zuchwałą, nieświadomą własnego zuchwalstwa, patrzącą z pod powiek spuszczonych jak zwierz czatujący na pastwę. Słowem jednem księżniczka ze swą minką klasztorną, pobożną – nie podobała mu się – straszyła go. Nie widział co leżało na dnie tej duszy i serca, czy kamień bezbarwny, czy żar pokryty popiołem.Świętość ta wydawała mu się pokrywką drgających passyi... Wszystko to wirowało w jego głowie tem mocniej i uparciej, im bardziej porównywał Martę z Elizą. Nie byłby śmiał nigdy i nikomu powiedzieć, przyznać się do myśli, jakie w nim obudzała księżniczka, na pół dziecko, wychowane tak starannie, osłonione od wszelkiego wpływu zgubnego... Jakiś tam podmuch wiatru mógł wnieść i zaszczepić złe ziarno? Sam przed sobą, musiał hrabia wyznać, że to były przypuszczenia niegodziwe – lecz ile razy widział Martę, wracały uparcie... Wrażenie było zawsze jedno... Lękał się... Me obawiałby się był cynicznej Elizy, choć w istocie ta trwoga była daleko więcej usprawiedliwiona – bał się Marci. Rozumowanie nic na to nie pomagało... Nazajutrz z obowiązku musiał hrabia pójść do księcia, który już zbywszy się wczorajszej trwogi, wybierał się do Obserwatoryum, a Lamberta posłał do córki. Być bardzo mogło, że sztywność i pompatyczność pani Szordyńskiej, osoby niezmiernie zacnej, ale przesadnej i męczącej, przyczyniała, się do obudzenia dla księżniczki wstrętu. W salonie tym niepodobna było tchnąć swobodnie... Lambert usiłował się przezwyciężyć, zbliżył się nawet do panny Marty, której trwożliwe, blado-niebieskie oczy dwa razy złapał na ukradkowych wejrzeniach, usiadł przy niej, zawiązał niby rozmowę. Prawie na wszystkie pytania jego, Szordyńska poddawała odpowiedzi, panna się czerwieniła i jąkała. Hrabia patrząc na nią śmiał się z własnego strachu – a jednak gdy z pod rzęs długich, białych dobyło się wejrzenie ukośne, dreszcz go przebiegał. Przez oczy patrzała jakaś istota ukryta w tej anielskiej powłoce – zła, zawzięta i przewrotna... Obwiniając siebie o nieprzebaczone wizyonerstwo, Lambert wyszedł ztąd, chcąc wprost powrócić do domu, gdy w ulicy spotkał jakby czatującą na niego Elizę, która z wesołą twarzą, dała mu dzień dobry. Ranek był wyjątkowo suchy i łagodny. – Idę na przechadzkę, odezwała się, ale nie proszę z sobą, bo wiem, że hrabiemu nie wolno publicznie się pokazywać w tak złem towarzystwie... A nużbyśmy spotkali księcia Ignacego, lub. jego córkę, od której pan powracasz, nie prawdaż? – Tak jest! potwierdził Lambert. – Urocza! dodała szydersko trochę Eliza. Tak jest! widziałam ją, i bez żartu, a! jak ja jej zazdroszczę tej minki trwożliwej i świętej! Cobym dała, aby być do niej podobną!... Westchnęła i rzekła seryo: – Istotnie jest ładna – choć dla mnie nie sympatyczna. – Dla mnie także – odezwał się Lambert. – A jak się hrabia będziesz musiał z nią, ożenić? spytała. – Nie przypuszczam aby mnie kto, nawet matka, którą kocham, mogła przymusić do czegoś – przeciw przekonaniu i woli – począł hrabia. Nie wiem jakie okoliczności zmusićby mnie potrafiły – ale gdybym był zmuszony... Tu przerwał nagle i wstrząsł się. – Ale nie! nie! przymusowi nie ulegnę nigdy. Matka może mi wzbronić ożenienia, nie może nakazać... – Kazać! mój hrabio – przerwała Eliza – po cóż ma rozkazywać? O! jak bo pan nas nie znasz? Dosyć, by płakała – smuciła się, prosiła... Łzy przymusić mogą! Lambert milczący patrzał na nią, jakby chciał nasycić się widokiem, nasłuchać... nie odpowiadał. – Więc gdy mama wypłacze u pana to ożenienie? Milczący nie otworzył już ust Lambert... Wzrok jego zaczynał niepokoić nawet niestrwożoną niczem hrabiankę. Twarz jej sposępniała. – Wiesz hrabio – dodała – dla czegoby nie. można się kochać bądź co bądź, mimo wszystkich przegród i płotów stojących na drodze? Toby mogła, być najśliczniejsza miłość, wiecznie spragniona i świeża!... Ja – będę musiała pójść za mąż... dodała, – bardzo mi w domu ciasno. Myslę teraz o wyborze jak najłagodniejszego, najmniej znaczącego i najmniej dokuczliwego stworzenia, któremu podam rękę, aby mnie... wyprowadził... Gdybyś mi hrabia dał radę jaką?... Lambert nie był w możności ani odpowiedzi dać, ani rady; pochwycił jej rękę gwałtownie... podniósł do ust... oboje zamilkli... Elizie dwa brylanty w oczach stanęły. – Ja się nie żegnam – szepnęła. Jak cień, pójdę za tobą. Znajdziemy się na świecie... Prawda?... Niedosłyszano dał odpowiedź hrabia. Eliza szybkim krokiem pobiegła w stronę przeciwną... Skazany na głód p.Adolf, przyjmowany wyrzutami przez Rusińską, z początku walczył z nią, wsuwał się, nastręczał, zdawał się czasem blizkim jakiegoś kompromisu; lecz ile razy przychodziło do stanowczego kroku, cofał się. On, co tak wysoko patrzał, tak wiele wymagał od życia, żeby się mógł związać przyrzeczeniem z osobą... niemającą nic nad małą kamieniczkę i pensyjkę? Gdyby go wszystkie, opuściły nadzieje, w ostatniej ostateczności chwyciłby się tej deski, tymczasem właśnie świetne na horyzoncie zdawały się świtać widoki przyszłości... Od hrabiego Zdzisława dawało się teraz wiele i często pozyskać, wiedział o stosunkach siostry, i znając ją, był prawie pewien, że ona je wyzyskać potrafi. Czasem tylko ogarniała obawa, a nuż Zdzisław albo znudziwszy się porzuci, albo rozumniejszym się okaże od panny Anieli! Ile razy badać chciał ją, zbywała go milczeniem, nie dozwalając mu się mieszać: do niczego. Adolf podpatrzył schadzki nieszporne, wieczorne spacery, i strwożył się mocno. Nietyle mu szło o siostrę, do której przywiązanie jego wcale się gorącością, nie odznaczało, ile o siebie samego, Romans z hrabią, Zdzisławem mogł ich oboje postawić na stanowisku niezależnem, jego poprowadzić wysoko.... Nie można mu było dozwolić się rozchwiać na niczem. Aniela mogła się omylić, być niezręczną, słabą, zbyt zaufać Zdzisławowi; Adolf czuł potrzebę interwencji, nie własnej, bo na tej siłę niewiele mógł rachować, ale jakiejś Po namyśle powiedział sobie, że ze wszystkich względów hr.Lamberta powinien był wybrać jako pomocnika. Hrabia miał obowiązki względem wychowanki swej matki i dalekiej krewnej; Adolf wiedział, że dawniej po dzie – cięcemu się kochali; był więc pewien, iż nie zostanie odepchnięty. Postanowiwszy krok ten bardzo ważny spełnić z wielkim taktem, powagą, umiarkowaniem, zameldował się jednego ranka do hr.Lamberta w interesie – bardzo wielkiej wagi. Hrabia był najpewniejszy, iż idzie o pożyczenie pieniędzy znowu, i dosyć niecierpliwie puścić, go kazał, a przyjął twarzą, nachmurzoną,. – Bardzo mało mam wolnego czasu, rzekł zaraz na wstępie; proszę cię panie Adolfie, mów otwarcie czego potrzebujesz, i nie trzymaj mnie długo. Adolf okazał niby obrażona, minę. – Nie przychodzę w żadnym interesie własnym, rzekł; a rzecz, o którą, mi idzie, na nieszczęście w kilku słowach się zamknąć nie da. Hrabia może mi będziesz łaskaw dać inną; godzinę? Lambert, wolał już nie odkładać, skrzywił się troche, padł na krzesło i wskazał blizkie Adolfowi. Z twarzy widać było, jak niechętnie ulegał – konieczności. – Sprawa, która mnie tu sprowadza, rzekł Adolf, jest tak delikatnej natury... – Proszę cię, panie Adolfie, jeśli możesz, bez wstępu i przygotowania, o co idzie? – Potrzebuję protekcyi, rady, a może i czynnego wdania się hrabiego w sprawę, któ – ra go obchodzić powinna, bo – my, ja i siostra... szczycimy się pokrewieństwem... Lambert rzucił mu wejrzenie zimne i ostre. – O cóż idzie? – O los mojej siostry – rzekł Adolf. Lambert podniósł się z siedzenia. – O pannę Anielę? brwi namarszczył – cóż to się stało? – Położenie jest dla niej groźne, odezwał się z wymuszoną powagą, przybyły. Hrabia Zdzisław, nie wiem jakim sposobem, zawiązał z nią potajemny stosunek. – Co pleciesz! krzyknął hrabia. – Najprawdziwsza prawda – mówił Adolf powoli; – pisują do siebie i schadzki mają umówione po nieszporach w ulicy. Hrabia się o tem sam upewnić możesz. Co do listów, jestem ich pewien, bom podpatrzył. Aniela nieopatrzna dała się, nie wiem jak, wplątać w ten romans; a ja pozwolić nie moge, aby się skończył na niczem. Lambert stał tak niezmiernie zdziwiony w początku, że mówić nie mógł; nie chciało mu się wierzyć, nie wiedział zresztą jak i czy się ma mieszać do tego... Adolf czekał odpowiedzi, a tymczasem pomrukiwał: – To się tak skończyć nie może – nie. Szlacheckie dziecko, tak dobre, a może i lep – sze od pana. Zdzisława. Kocha się w niej, to niechże się z nią, żeni. – Ale jestżeś pewien? wtrącił Lambert; mnie się to zdaje niepodobnem do wiary. Znam twoją, siostrę od dziecięctwa, jest dumna, nieprzystępna, nigdy o najmniejszą płochość posądzić nawet nie było można... – A! tak – dodał Adolf, – ale i na nią, przyszła godzina. Zdzisław napastliwy i śmiały, prawdziwie nie wiem jak sobie i czem czy przez kogo utorował drogę, a to wiem z pewnością, że co mówię, święta prawda. – Mówiłeś o tem z siostrą? zapytał Lambert. – Z chorym nie ma co mówie o lekarstwie – odparł Adolf. Hrabia zamilkł znowu, gdy napróżno poczekawszy na odpowiedź, młodzieniec przydał: – Za mój krok, ja całą odpowiedzialność biorę na siebie. Pan hrabia będziesz tylko łaskaw w imieniu mojem i jako opiekun, rozmówić się z hr.Zdzisławem co sobie myśli? Jeżeli skompromitowawszy siostrę moją, nie zechce jej dać jedynej satysfakcyi, jakiej my wymagać mamy prawo, to jest, jeżeli się nie zechce żenić – ja się ujmę za honor domu! Lambert wtrącił żywo: – Nikt o niczem nie wie! zmiłuj się! pojedynek z nim właśnieby honorowi siostry uczynił niewynagrodzoną ujmę. – Przepraszam hrabiego, rzekł żywo Adolf: jeżeli nikt nic nie wie, to pojedynek może być przypisany innym powodom; jeżeli kto jak ja podpatrzył schadzki... Powinienem ratować Anielę... Lambert przechadzając się żywo po pokoju, ramionami ruszał i zżymał się. – Wszystko to, panie Adolfie, zdaje mi się jakąś zagadką i czemś nieprawdopodobnem. Żeby panna Aniela, tak jak ją znam, mogła się dopuście: – czegoś podobnego, takiej lekkomyślności – zajść w niej tak daleko... zapomnieć o tem co sobie winna i naszemu domowi, matce mojej, która ją tak kocha... to mi się nie mieści w głowie. Żeby pan Zdzisław ze swemi stosunkami w świecie, ze swemi pretensyami, młodością, majątkiem, miał się dać ująć bardzo skromnej kuzynce rezydentce... nie grającej żadnej roli w tym świecie, do którego on chce się wcisnąć... – Ale to co ja mówie, to są fakta – rzekł Adolf, zawahawszy się nieco. Muszę się przyznać hrabiemu, że przewidując jego niewiarę, użyłem niegodziwego środka, aby mieć dowód w ręku. Wkradłem się do pokoju siostry i biurko jej otworzyłem wytrychem. – A! a! zawołał oburzony Lambert. – Cel uświęca środki, dodał rumieniąc się Adolf – to moja rzecz... jestem bratem... To mówiąc dobył z kieszeni papier. – Własnoręczny list pana Zdzisława, dodał ironicznie, – który dowodzi, że się schadzają i widują i na jakiej stopie są z sobą. Oniemiał hrabia, list biorąc do ręki. – Cóż chcesz, żebym z tem zrobił? spytał chmurno. – Jeśli się zaprze, – to dowód niezaprzeczony – dodał Adolf. Po tem co zaszło między siostrą moją a nim, nie pozostaje nic innego, dla rehabilitacyi, nad ożenienie. Zamyślił się hr.Lambert. – Mówiłeś pan o tem z siostrą? zapytał raz jeszcze, jakby już nie pamiętał, że brat mu przed chwilą odpowiadał na to pytanie. – Nie miałem potrzeby mówić z nią o tem... powtórzył Adolf. – Należałoby... może – dodał zakłopotany nieco hr.Lambert – zasięgnąć rady mojej matki. – Ja pana hrabiego przyszedłem prosić o jedno, i przytem stoję, odezwał się Adolf - o pośrednictwo do Zdzisława. Jeżeli mi go hrabia odmówisz, udam się do kogo innego... i proszę zachować to przy sobie. Wyjawienie tajemnicy mogłoby pozbawić Aniele przytułku: ani ona sama, ani jabym jej go wyszukać teraz nie mógł... Wyciągnął rękę po list Adolf, ale Lambert mu go nie oddał i schował do kieszeni. – Jestem zmuszony czynnie się wdać w tę sprawę – odezwał się po namyśle, z goryczą, nie patrząc już na Adolfa. Przyjdź się dowiedzieć co wypadnie. – Interes ten nie cierpi zwłoki – odezwał się nalegając Adolf. – Zrobię co i jak będzie można, spuść się na mnie. Pośrednio i dom nasz jest w to wplątany, odezwał się hrabia. Proszę dopóty nie robić żadnego kroku póki ja nie upoważnię do tego. Kończąc żywo niesmaczną tę rozmowę, hrabia zawołał kamerdynera, aby mu przygotował ubranie, i dał znak Adolfowi, aby się oddalił. Gdyby nie list i nie zapomnienie brata, nigdyby Lambert nie przypuścił nawet podobieństwa tak płochego postępowania ze strony Anieli. Pomimo jej gróźb, wyrzutów, zapowiedzianej zemsty, resztka jakiejś sympatyi pozostawała w sercu hrabiego dla biednej sieroty. Radby ją był ratował, a ze Zdzisławem sprawa mu się zdawała tak trudną, iż przewidywać było potrzeba albo krwawe, lub wcale jakieś niedające się odgadnąć rozwiązanie... Dziwiąc się temu upadkowi dumnej dziewczyny, wdającej się w romans pokutny, hr.Lambert zapomniał, że nie było to wcale nadzwyczajniejszem nad jego własną, miłość dla ekscentrycznej panny Elizy... Prędzej nawet można sobie było tłómaczyć słabość kobiety, sieroty, której zaświeciła jakaś nadzieja łudząca lepszego bytu, niż jego fantazyę dla dziewczęcia, od którego dzieliły go nieprzełamane zapory... Ubrawszy się prędko i rozważywszy nieco jak ma do sprawy przystąpić, Lambert – pojechał wprost do p.Zdzisława, u którego bywał bardzo rzadko. Zastał go jeszcze w rannym stroju, u komina, z głową dziwacznie potarganą, w humorze jakimś złym i zniecierpliwionego... Nie byli z sobą na stopie wielkiej poufałości, chociaż piękny Zdziś się o to starał. Lambert wielką grzecznością, pełną chłodu przyzwoitego trzymał go na pewnem oddaleniu. Nie znali się też głębiej oba, i żaden z nich charakteru właściwego przeciwnika się nie domyślał. Lambert miał Zdzisia za dosyć pustego i próżnego chłopca; Zdziś go za pyszałka arystokratę. Podanego cygara nie przyjąwszy, nie siadając nawet, hrabia Lambert z pewnym uroczystym akcentem oświadczył gospodarzowi, że ma z nim do pomówienia na osobności, i prosił, aby drzwi swe zamknął dla innych gości. Trochę zmieszany tą zapowiedzią, Zdziś popatrzał uważnie w oczy mówiącemu, namyślił się i – zawołał służącego, któremu dał rozkaz żądany. – Przychodzę do was w bardzo drażliwej sprawie – odezwał się hrabia – lecz obowiązki krewnego i opiekuna czynią to wystąpienie nieuniknionem. Zdzisław pobladł trochę, lecz uśmieszek ironiczny przesunął mu się przez usta. – Jestem na rozkazy wasze! odparł z wymuszoną grzecznością. – Domyślacie się może o co idzie, rzekł Lambert; oszczędzilibyście mi... Zdziś gryzł w ustach koniec cygara, który wyplunął. – Nic nie rozumiem, rzekł. – Idzie o pannę Anielę, która jest kuzynką, naszą, a ulubienicą matki mojej – rzekł hrabia. Jej stosunek z wami jest nam wiadomy. – Jakim sposobem? zawołał niezręcznie Zdziś. – O to nie idzie, wiemy o wszystkiem, o korrespondencyi, o schadzkach... – A! a! odparł Zdzisław zimno i kwaśno: zatem hrabia i o tem zapewne wiedzieć mu – sisz, że ja dziś miałem się oświadczyć hr.Laurze o rękę panny Anieli. Lambert aż się cofnął i podając rękę Zdzisławowi, zawołał: – Przepraszam, o tem nie wiedziałem Zdzisław przybrał minę dumną, zakłopotaną, szyderską razem. – Tak, jest to rzecz postanowiona! żenię się – rzekł powoli cedząc słowa – zakochałem się, panna nie była inaczej do pozyskania. Sądzę, że w mem położeniu mogę sobie pozwolić dogodzenia tej fantazyi... gdyby ona fantazyą, była. W przyszłości, jeśliby się okazała niezgodność charakterów... coś takiego coby mi życie truło – a! jużci, moyenant finance rozwód zawsze iest możliwy. Ruszył ramionami Lambert, spoglądając na młodzieńca z pewnem politowaniem. Pan to tak z krwią zimną przewidujesz! Ha! wszystko potrzeba przewidywać w życiu rzekł Zdziś. W tym momencie jestem zakochany do szaleństwa... Wołałbym stokroć me żenić się... i uczynić nawet wielką ofiarę... Panie Zdzisławie! wtrącił Lambert: to są rzeczydo których się nie przyznaje... – O! ja – przyznaję się do wszystkiego, i gdybym miał ochotę zamordować kogoś, naprzykład tego p.Adolfa, który jest bratem panny Anieli, wyznałbym to otwarcie. Na dziś tylko chciałbym się go pozbyć, a ponieważ jesteśmy na tym przedmiocie, pozwolisz mi hrabia, spytać się o radę... cobym ja mógł zrobić z tym fantem? Mimowolnie Lambert się uśmiechnął. – Żenić się z panną Anielą nie czyni wiele honoru – mruknął Zdziś, – ale gdy się kocha jak ja i ma namiętności gwałtowne – on passę par la; żenić się zaś razem z takim Adolfkiem... Nie opowiadając na pytanie, hrabia zwrócił rozmowę. – Pozwolisz mi przygotować moją matkę do tej miłej niespodzianki? – Możesz hrabia uczynić co zechcesz, jak osądzisz za właściwe, rzekł z ukłonem Zdziś, – a tymczasem, mam suchą starą, hawannę, na którą proszę. Jest to coś w swoim rodzaju – niezrównanego... Siadaj kochany hrabio, a jeżeli pozwolisz wkrótce kochany kuzynie... Lambert się skłonił. Zdziś tryumfował swą oryginalnością i był z tego szczęśliwy. – Z rodzicami miałem przejście ciężkie – dodał zniżając głos, – szczególniej z mamą, bo ojciec najpoczciwszy w. świecie, uścisnąwszy mnie wyznał na ucho, tak, aby mama nie słyszała, że i z pomywaczką pozwoliłby mi się ożenić, gdybym ja w tem widział szczęście moje... Z pół godziny jeszcze Zdziś rozpowiadał różne miłości swej przygody i dzieje serca, które tak niespodzianie wpadło w łapkę, nie mogąc się z niej wydobyć. – Bardzo mi się z daleka ta melancholiczno-dunmo-zagadkowa twarzyczka podobała, mówił poufnie – ale gdym na żart rozpoczynał romans, miałem go za rozrywkę bez konsekwencyi. Bliższe poznanie dopiero odkryło przedemną, cały porywający urok tej istoty dziwnie oryginalnej... Jestem pewien, że w świecie do którego ją wprowadzę – dodał, zrobi wrażenie niewypowiedziane – będzie to rewelacya... Posąg milczący... – Przemówi powołany do życia przez nowego Pigmaliona – dodał hr.Lambert wesoło, podając rękę na pożegnanie... Rozstali się uprzejmie bardzo. Zaledwie kilkadziesiąt ujechawszy ztąd kroków ku pałacowi, hr.Lambert spotkał czekającego na niego w ulicy Adolfa. Kazał stanąć. – Bądź spokojny – rzekł do niego: wszystko ułożone... – Ale jak? chciwie spytał brat panny Anieli. – O tem się dowiesz wprędce... Konie ruszyły, Adolf z dwuznacznikiem tym nie wiedział co począć... Lambertowi śpieszno było do matki, wiedział bowiem, że dla niej wiadomość ta będzie bardzo przyjemna. Nie oznąjmnjąc się wchodził do jej gabinetu, gdy zobaczył klęczącą u nóg staruszki pannę Anielę, która szybko zerwała się zarumieniona i uciekła. Hrabina Laura ocierała oczy z łez radosnych. Zobaczywszy syna w progu, wykrzyknęła, nie mogąc się powstrzymać. – Wiesz o mojem szczęściu? Aniela! Aniela świetnie za mąż wychodzi. Cud nigdy niespodziewany!... Ktoby się był tego domyślił! Ona! Tak mało widywali się z sobą? Lambert nie potrzebując już nic mówić, zmilczał, i powinszowawszy matce kilku słowami, zasiadł słuchać jej opowiadania. Historya, jaką pani Laura miała z ust panny Anieli, była ad usum Delphini przykrojona i w niczem do prawdziwej niepodobna. Wszystko w niej było cudownem, opatrznościowem, a nadewszystko wynagradzającym cnotę, pokorę, poświęcenie i.t.d. Wysłuchawszy bez kommentarza wszystkiego, hrabia wstał, i wyszedłszy od matki, wprost się udał do pokoju panny Anieli, która z wypieczonemi rumieńcami chodziła tryumfująca... Zobaczywszy Lamberta uśmiechnęła, się z ironią, złością i dumą. – Przychodzę pani powinszować, odezwał się zimno hrabia, a razem. – Jeżeli hrabia myślisz – zawołała nagle mu przerywając Aniela, że ja, dostąpiwszy tak wielkiego szczęścia jakiem jest zaślubienie p.Zdzisława, wyrzeknę się pamięci przeszłości, poprzysiężonej zemsty, mylisz się mocno. Nie zmienia się nic, nieprzyjaciel zyskuje tylko siłę nową, sprzymierzeńca, nowe stanowisko... Dopóki ja żyję, póki jesteśmy na świecie – walka nie ustanie... Lambert skłonił się obojętnie, nie przywiązując jakby żadnej wagi do tych wyrazów. – Jeżeli jestem dziś z czego szczęśliwa – dodała Aniela z zajadłością obudzoną chłodem przeciwnika, – to z tego, że więcej szkodzić, srożej dokuczyć, boleśniej się pomścić będę mogła. Hrabia skrzywiony nie odpowiedział; dobywał powoli z kieszeni list Zdzisława, który mu powierzył Adolf. – Brat pani – rzekł – nie w porę się dziś właśnie wybrał przezemnie wyzywać Zdzisława... Jeździłem w tym interesie – mówił obojętnie Lambert, – a że szczegółom, jakie mi opowiadał wierzyć nie chciałem, bom nie przypuszczał, ażeby panna Aniela surowa i ostroż – na, cnotliwa panna Aniela, mogła się ważyć na potajemne schadzki wieczorne, Adolf mi powierzył list Zdzisława, który u niej wykradł z biurka... Oddaję go pani... nieczytanym – bo nie chcę, aby brat się z nim nosił. Widzi pani, że ja mściwy nie jestem... – Bo nie masz się mścić za co, zawołała list mu z rąk wyrywając i ciskając go na ziemię Aniela. Tak! ważyłam się, ważyłam na wszystko! wiesz. pan dla czego? dla tego, aby nabyć siłę... do zemsty... – To niepochlebne dla pana Zdzisława – rzekł cicho Lambert. Anieli łzy trysnęły z oczu, zakryła je rękami, a hrabia nie chcąc dłużej być wystawiony na wymówki – wysunął się z jej pokoju... Jakim sposobem miłość dla Zdzisława, a przynajmniej pewna skłonność ku niemu łączyła się w głębi tego namiętnego serca, z niewygasłą namiętnością dla Lamberta? nie umiemy wytłómaczyć. Tak było, lub tak się ono wydawało. W ciągu dnia pułkownik Leliwa zaszedłszy do hr.Laury, dowiedział się od niej o tem co nazywała szczęściem swojem, i – osłupiał. Nie wierzył uszom; gdyby nie powaga szanownej matrony, która. mu to oznajmowała, Leliwa rozśmiałby się jak z plotki. Wiedział on o za – wsze niby trwającym romansie hr.Julii z pięknym Zdzisiem, który szydersko nawet obiecywał jednocześnie z nią odbyć podróż do Szwajcaryi czy do Włoch; przewidywał więc jakąś konjunkturę tragiczną. Hr.Laura wzywała go, aby podzielał jej radość, aby winszował; Leliwa siedział oniemiały. – Niechże się, droga pani moja nie dziwuje mojemu osłupieniu, rzekł w końcu pułkownik. Gdyby mi pani oznajmiła, że dzwonnica kościoła żeni się z wieża ratuszową” doprawdy nie więcejby to mnie zdumiało... Panna Aniela milcząca, niepstrząca, jak cień przemykająca się ta zagadka... i.... – Pułkowniku! Opatrzność boża, – odezwała się hrabina – błogosławieństwo niebios, które cichą cnotę nagradza... wierzaj mi! Skłonił głowę Leliwa, skrócił wizytę i strzałą popędził do hrabiny Julii. Nie myślał wcale być posłem i pierwszym zwiastunem, lecz ciekaw był, czy ta wiadomość nie wtargnie właśnie w jego obecności. W salonie hrabiny nie było, wyszła na moment, zostawując Elizę samą, z całym pocztem adoratorów: z Jeremim, Romanem i Tadziem, otaczającymi piękną zwodnicę, która na nich patrzała z góry i szydziła bezlitośnie. Zobaczywszy pułkownika, rada była staremu może, iż trochę dywersji przyniósł z sobą. Opu – ściła zaraz tych panów i poszła naprzeciw niemu... – Witam pułkownika, rzekła z uśmiechem... bardzom mu rada! Zniżyła głos i pochyliła mu się do ucha. – Pan co znasz ludzi – szepnęła – powiedz mi proszę, który z tych trzech będzie najlepszym na męża? Potrzebuję koniecznie, jak pan wiesz, wyjść za mąż, mama także tego sobie życzy, bo ja ją, trzymam w niewoli – zatem to rzecz postanowiona, że któregoś z tych paniczów wybrać muszę, nie mogąc mieć kogobym chciała... Powiedz mi pan, co – powtarzam – znasz ludzi, który z nich... (tu przysunęła się do samego ucha uśmiechającemu się dziwnie staremu), który z nich najgłupszy? Z uśmiechu Leliwa przeszedł, do głośnego wybuchu... – To jest kwalifikacya konieczna, dodała Eliza... – Nie zawsze ona daje rękojmię powolności zawołał pułkownik... – No to wybierz mi, proszę cię, któregoś z nich, albo – chcesz? pociągnijmy węzełki! Nudzą mnie wszyscy trzej, a przynajmniej gdy wybiorę, nudzić już będzie jeden tylko. Czysty zysk. – Żartujesz, bogini moja! rzekł Leliwa – Niestety jest to smutna prawda – dodała Eliza. Potrzeba dla mamy nawet, abym raz sobie z domu poszła,. a i mnie tu zaczyna być duszno w tej Warszawie. W czasie tego a parte podedrzwiami, pachnący Roman, dowcipny Jeremi, elegancki Tadzio bawili się sami. Jeremi dawał im swe odgrzewane koncepta, pewien, że aż nadto świeże dla nich będą. W tem Eliza odezwała się głośniej do pułkownika: – Nie słyszałeś co o maryażu? – O jakim? drgnąwszy zapytał Leliwa. – O jedynym pewnym z całego karnawału, dodała Eliza: powinieneś się domyślić, że mówię o księżniczce Marcie... – Nie słyszałem, żerna za maż wychodzić? – Przecież ją. tu z za granicy, upakowaną, starannie w bawełnę, przywieźli dla lir Lamberta, ? grande. vitesse, mówiła Eliza – to rzecz powszechnie wiadoma. – Wracam od hr.Laury, odparł pułkownik, lecz o niczem tam. jeszcze nie słychać podobnem. Musiał się za język ukąsić, aby drugiej nie wydać tajemnicy. Gdy to umówił, przez drzwi boczne weszła hr.Julia, i dość było na nią spojrzeć, by poznać, że ją coś świeżo dotknęło tak boleśnego, iż wzruszenie i gniew ledwie mogła w sobie utrzymać. Eliza, która pomimo wszystko, kochała matkę – rzuciła się ku niej przestraszona. – Mamo! co to mamie? – Nic! nic! mówię ci – nic, odparła hrabina.... Paliły się jej oczy, wypieczone świeżemi łzami, oschłe już od gniewu. Skinęła na córkę, aby odeszła; a gdy ta z wolna zwróciła się ku swym adoratorom, czekającym na nią, pochyliła się do ucha Leliwie... – Coś takiego – szepnęła głosem, w którym łkanie czuć było – coś takiego, co podłością i szaleństwem przewyższa wszystko... – Wiem już – odparł pułkownik, – ale, na Boga, nie okazujże hrabino, iż to ją, tak bardzo obchodzi. – Zwaryował! przez zęby przecedziła hr.Julia. O! ale na tem nie koniec – ja ci powiadam – tak się to nie skończy... Wzięła w rękę album, bawiąc się nim, jakby go poszarpać chciała... Leliwa, który już nie miał tu nic do czynienia, wstał, by odejść, gdy drzwi z hałasem, otwierając, wpadł hr.Ludwik. Szedł na miasto, i – jak zwykle, przechodził przez salon żony. – Dzień dobry, krzyknął głośno – ale otóż nowina, ébouriffante!... Julku, jeden z twych najwierniejszych adoratorów, Zdziś, pali głupstwo monumentalne! Wiesz? żeni się, je vous le domie en mille. Eliza poskoczyła do ojca. – Papciu? z kim – na Boga! – Z panną; Anielą, Siennicką! Sic! Tak! kto nie wierzy, niech wyjdzie na miasto u Stępkowskiego piją kosz szampana przegrany w zakład... Hr.Julia odwróciła głowę. – Kochana Julko, dodał mąż – widzę, że już nie umiesz jak dawniej adoratorów swych i trzymać w ryzie. Ten ci się wyemancypował – komproinitująco!... Cha! cha! I hrabia salatując na wszystkie strony, pośpiesznie wybiegł z salonu. W istocie dnia tego mówiono po całem mieście tylko o cudzie, jaki się stał, że orędownictwem niewiadomego patrona, bogaty Zdziś, milionowy Zdziś, żeni się z panną niemającą absolutnie nic oprócz oczu czarnych jak przepaść i niezgłębionych jak ona. Na hrabiego Zdzisława rzuciło to blaskiem pewnej oryginalności, która nigdy ludziom próżnym nie bywa wstrętliwa. Nie mogąc czem innem, dobrze się pochwalić bodaj dziwactwem niebywałem... Hrabina Stanisławowa, mówiąc o synu. podnosiła głównie bardzo blizkie pokrewieństwo panny Anieli z lir. Laurą i domem, którego kolligacya wielkim była zaszczytem... Zdzisław na chwilę był przedmiotem ciekawości wszystkich, a kobiety, które go nie znały, pragnęły choć zobaczyć bohatera, co miał determinację żenić się z ubogą dziewczyną. Pan Adolf tego dnia zasiedziawszy się u Rusińskiej na górze i kłócąc się z nią a bawiąc z Basią, nie spodziewając się żadnej stanowczej wiadomości od Lamberta, o niczem też nie wiedział, tylko że sprawa załatwić się miała; dopiero nazajutrz, do pałacu przybywszy w nadto wczesnej godzinie... wstąpił do siostry... Sposób w jaki go przyjęła panna Aniela, wcale dla niego nie był pochlebny. Z brwiami zmarszczonemi stanęła od progu, tamując mu wnijście. – Pan co kantorki wytrychami otwierasz, zawołała – racz mnie raz na zawsze uwolnić i od swej opieki, i od swych odwiedzin... Adolf patrzał na nią. – Tak, dodała ze wzgardą – nie potrzebowałam do tego pomocy twojej, aby wyjść za mąż. Hrabia Zdzisław wczoraj się oświadczył o mnie hrabinie, – i ja, i on, wymawiamy tylko sobie, abyśmy pana nie znali, ani widzieli. Hrabia Zdzisław zrobi coś dla niego, raz – lecz proszę, byśmy się nie znali... Żeń się sobie z tym koczkodanem, u którego mieszkasz i – bywaj zdrów! Osłupiałemu Adolfowi powtórzyła razy kilka: Bywaj zdrów! i wyprawiła go za drzwi. Nie mogła mu darować, że list wykradziony Zdzisława, który zdradzał całe jej z nim postępowanie, dał Adolf w ręce hrabiego... Listu tego nie czytał on, ale panna Aniela nie mogła przypuścić, aby sekret chciał poszanować i ciekawości nawet nie miał. Adolf zwrócił się do Lamberta, który mu chłodno bardzo oznajmił, że wczoraj wieczorem odbyły sio zaręczyny, a wesele nastąpi po Wielkiejnocy, bo Zdzisław o to prosił. Państwo młodzi wybierali się potem zaraz za granicę. Nie można sobie wyobrazić nic smutniejszego, nic silniej do ziewania pobudzającego nad wieczory u księcia Ignacego. On sam na nich, jak wszędzie, bawił się doskonale, bo miał zawsze jakąś myśl, którą był niezmiernie zajęty, o której mówił wtajemniczonym i profanom, która go żywiła i rozgrzewała – lecz goście!! Hrabina Laura niebywająca nigdzie prawie, szczególniej wieczorami, dwa razy w tygodniu co najmniej przyjeżdżała z synem do księcia i siadywała czasem do wpół do jedenastej. Oprócz niej, kilka poważnych dam z młodemi córkami, kilkunastu uczonych i literatów, kilku duchownych salon przyozdabiało. Honory jego robiła pani Szordyńska, niedającą się jeszcze zbyt emancypować księżniczce. Ta zwykle zabawiała się z panienkami, a rzadko kto z mężczyzn miał odwagę do niej przystąpić. Nieśmiała panienka była oprócz tego nieprzystępna i dumna. Wyraz jej twarzy, gdy milcząca sama siedziała na kanapie z założonemi rękami, był zwykle posępny i nadąsany. Szczególniej na Lamberta spoglądała jakby z ukrytym gniewem jakimś. Lecz zmuszona codzień z nim się znajdować razem i prowadzić rozmowę, zbywała go krótkiemi, ucinanemi słowami. Hrabia przez samą ciekawość radby był ją lepiej poznać, lecz nie znalazł sposobu pozyskania jej życzliwości. Uciekała od niego jak tylko mogła, zawsze starając się uniknąć niegrzeczności i w obec ojca zmuszając się trochę być uprzejmiejszą. Szordyńska, którą badał o te symptomata niepokojące książę, składała je na młodość, nieśmiałość, na obawę pewną. – Niech książę będzie spokojny, mówiła ze swą powagą, i pewnością siebie pani Szordyńska – wszystko się spełni wedle życzeń jego... To dziecię jest, a ja na siebie biorę, że... po – woli ośmielimy je i poprowadzimy gdzie zechcemy... Książę, któremu bardzo o to chodziło, aby był spokojny, zdawał potem wszystko na Szordyńskę, i pisał dyssertacye uczone, któremi obsyłał akademje zagraniczne. Między księżniczką a panią Szordyńską stosunek był chłodny, i wcale nie tak poufały, jak ona go przed ojcem malowała. Zacna kobieta, pamiętając zawsze o swej powadze, nie traciła jej zbliżając się do wychowanicy, i nigdy ufności jej pozyskać nie potrafiła. Panna Marta obawiała się jej – i nienawidziła. Nigdy, też Szordyńska w głąb tego serduszka tajemniczego zajrzeć nie mogła i nie znała go wcale. Serce sieroty, nie mając się otworzyć dla kogo, napełniło się goryczą zawczasu. Chorobliwe jakieś usposobienie, pomimo-na pozór słabo rozwiniętego organizmu, bardzo wcześnie rozbudziło zmysły, zaniepokoiło fantazyę... Było to dziecie na pozór bojaźliwe, a w istocie istota chciwa już życia, skrycie namiętna, z wyobraźnią tem śmielszą, że mało znała rzeczywistość. Do karmienia tych skłonności potajemnych przyczyniała się serdeczna przyjaźń panny Marty, a raczej jakieś rozmiłowanie namiętne w sierocie, która się z nią razem wychowywała, była jej sługą i towarzyszką, po – wiernicą i przyjaciółką. Bez tej Józi panna Marta żyć nie mogła. Józia starsza o lat parę, była dziewczęciem bardzo ładniuchnem, którego najpierwszą młodość upłynęła pod strzechą domku ekonomskiego, gdzie wszystkie tajemnice natury ludzkiej nieosłonione miała przed oczyma. Józia była może najniebezpieczniejsza towarzyszka dla charakteru takiego jak panny Marty. Zepsuta, szczebiotliwa, chciwa, życia, marząca, ciekawa, Józia gotowa była rzucić się przy najpierwszej zręczności na fale żywota, które jej z dala złotem i lazurem się uśmiechały; ale umiała razem udać taką pokorę, spokój, skromność, że pani Szordyńska miała ją za niewiniątko... Rozmowy dwóch przyjaciółek wciągu podróży po Włoszech, południowej Francyi i różnych kątach, które zwiedzano – ciche szepty po całych wieczorach miały jeden Jedyny przedmiot – miłość. Księżniczka chciwa była się o niej dowiedzieć, a dla Józi nie imała ona już tajemnic. W podróżach trafiały się książki różne, które Józia chwytała potajemnie’ i dzieliła się niemi z księżniczką. Na podstawie niedorzeczności, jakie one przynosiły, budowały się marzenia o życiu najdziwaczniejsze, pełne dramatów rozkosznych i tragicznych. Ostatniej zimy w San-Remo, trafiło się tak, iż książę najął willę, obok której włoska mieszkała rodzina. Należeli do niej dwaj chłopcy bardzo jeszcze młodzi i rozpuszczeni... Z jednym z nich przez mur ogrodowy Józia zrobiła znajomość i zawiązała na prędce miłosne stosunki, drugi się zakochał w księżniczce, a Józia ta służyła za pośredniczkę. Zabawka ta niewinna, ale niebezpieczna, która uszła oka pani Szordyńskiej, ciągnęła się przez cały czas pobytu w San-Remo i zostawiła po sobie niezatarte wspomnienia. Chłopcy wkradali się wieczorami do ogrodu, dwie pary zasiadały zawsze w cieniu dębów zielonych i odegrywały sceny miłosne, zazdrosne, kłótliwe... serdeczne, czułe do zbytku i do zbytku poufałe. Przysięgano sobie miłość wieczną, dawano pocałunki gorące, dziewczęta powracały do willi wieczorem wzburzone, niespokojne, rozmarzone, i gdyby nie, wyjazd z San-Remo – któż wie jakieby to za sobą pociągnąć mogło następstwa! Józia bardzo przebiegle i zręcznie urządziła potem korrespondencye, którą pod pozorem przyjaciołki i pod adresem jakiejś kobiety przesyłała... Pierścioneczek dany przez markiza Paola C... anti’ego nosiła zaszyty w szkaplerzu księżniczka.... Józia mniej wierna pierwszej miłości, która podobno tylko dla księżniczki nazywała się pierwszą, szukała już sobie po drodze roztargnień innych. Dla niej głównem było, aby nie próżnować... Pomimo tej żywości temperamentu, Józia jak Marta miała powierzchowność tak skromną i trwożliwą, iż niktby jej nie posądził o tak wczesną dojrzałość. Szordyńska unosiła się nad jej taktem i rozsądkiem, przez nią usiłowała wpływać na księżniczkę, a nawzajem Marta przez tę przyjaciółkę uzyskiwała czego zażądała u jejmości. Starsza pani, gdy nie zastępowała gospodyni w salonie, nie zabawiała gości i nie słuchała księcia opowiadań, lubiła odpoczywać nad książką, chętnie się spuszczając we wszystkiem na tę poczciwą Józię, która wszystkich aż do starego ojca umiała sobie pochlebstwem, potulnością, gotowością na usługi pozyskać. Służba tylko lepiej ją znała, lecz korzystając z wpływu i zręczności dziewczyny, która się za dyskrecyę wypłacała różnemi przysługami, – milczała... I księżniczka Marta i Józia wiedziały zawczasu po co jadą do Warszawy: że tam czeka narzeczony i wesele. Opierać się ojcu nie myślała ani mogła ukochana przez niego córka, boby mu była wyznać potrzebowała swe potajemnie zawiązane stosunki z margrabią Pao – lem; postanowiły więc dziewczęta poddać się srogiemu losowi, a gdy tylko nadarzy się zręczność, powołać Włocha, aby ratował ukochaną, od przemocy. Włochowi, który miał wkrótce dojść do pełnoletności, i właśnie matkę stracił, księżniczki przywiązanie było i z tego względu na rękę, że Marta była bogata, a Włoch choć z tytułem i imieniem starej rodziny, prawie ubogi. Korrespendencyę ułatwiała Józia tak zręcznie, iż nikt się jej nie domyślał. Własny romans był jej już obojętny, bo na wsi zaraz znalazła sobie adoratora jednego, a dragiego miała już w parę dni po przybyciu do Warszawy, – księżniczka zaś stale trwała w swej miłości gorącej dla pięknego włoskiego chłopaka. Z początku uważając księżniczkę prawie za dziecko, ani ojciec, ani Szordyńska otwarcie jej nie mówili o projekcie. Chciano dać czas Lambertowi zapoznania się, zbliżenia, a hrabinie Laurze przyswojenia trochę dzikiej panienki. Wszystkie usiłowania w tym kierunku dotąd na niczem pełzły, gdyż zimna, nieśmiała, księżniczka, z wymuszonym uśmiechem, ledwie pół słówkami odpowiadała na pytania, a grzeczności, pieszczoty prawie natrętne hrabiny Laury żadnego na niej nie czyniły wrażenia Staruszka po upływie pewnego czasu sama to postrzegła, i mówiąc z synem przyznawała, że księżniczka była troche zimna. Przypisywano to krótkiemu pobytowi w klasztorze, który miał na nią tak wpłynąć. A że hrabina Laura uparcie stała przy projekcie ożenienia z nią syna. tłomaczyła mu, że lepszy jest daleko ten chłód i bojaźliwość, niż temperament zbyt żywy. Przywiązanie przyjść miało poźniej. Ojciec księżniczki zagajał po kilkakroć o hr.Lambercie, chciał się od niej czegoś dowiedzieć, odgadnąć usposobienie; panienka czerwieniła się, spuszczała oczy, i odpowiadała niejasno. Z narady z tą poczciwą Józia wypadało, ażeby się ojcu nie sprzeciwiać, biernie znosić tyranię, a jak tylko będzie można, uwolnić się od niej. Dwie panienki przymusowego ślubu nie brały wcale w rachunek, i połączenie z markizem miały za zupełnie możliwe. Przywiązany ojciec, musiał po wyzwoleniu córki zezwolić na wszystko. Awantura, bez której się obejść nie mogło, wcale nie zastraszała, owszem zdawała się nęcić i Martę, i jej towarzyszkę. Józia wedle układów zawartych z panią swą. towarzyszyć jej miała. Obie zaledwie wiedziały nazwisko markiza, a o wszystko, co się go tyczyło, stosunki fa – milijne, majątkowe i.t.p. ani się myślały troszczyć. Wedle zasady Józi, wpojonej księżniczce, miłość szła przedewszystkiem, a miłość z obu stron była młodzieńcza, gwałtowna i samą, tajemnicą, do której zmuszoną, była, spotęgowana. Pewny przeciąg czasu upłynął był już od przybycia księcia do Warszawy, hr.Laura niezrażona chłodem księżniczki nalegała, aby się odbyły zaręczyny. Książę Ignacy uwiedziony pozorną obojętnością córki, nic nie miał przeciwko temu; hrabina Laura napróżno czekając, aby syn sam w tym przedmiocie się odezwał, niecierpliwa, postanowiła przynaglić rozwiązanie. Wpływało na to postanowienie i niespodzianie zapowiedziane oddalenie się wychodzącej za – mąż panny Anieli; hr.Laura chciała w jej miejscu mieć do kochania i pielęgnowania synowę. Jednego dnia powołała do siebie Lamberta; a zaledwie się ukazał na progu, powitała go pośpiesznem: – A cóż Lamciu! na Boga! kiedyż stanowczo rozmówimy się z księciem? Miałeś czas poznać z blizka swą przyszłą. Jest wprawdzie nierozbudzona, dziecinna, ale właśnie dla ciebie i dla mnie tego potrzeba było; zrobimy z niej co zechcemy. Trzeba korzystać z czasu i oświadczyć się. Lambert tak zmieszał się tą apostrofą, iż czas jakiś stał nie mogąc przemówić. – Kochana mamo, rzekł – my jej zupełnie nie znamy... dziewczę jest dziwnym sposobem w sobie zamknięte... Przez cały czas mojego odwiedzania tego domu, nie wiem czy sto słów od niej posłyszałem... – Tem lepiej, że nie szafuje niemi – odparła hrabina. Czegoż chcesz? wiesz ty jak ja, że bierzemy dziecko prawie, mało rozwinięte. – Ale dla mnie zagadką jest, czy się ona kiedy zbudzi do życia i rozwinie! zawołał Lambert... – A! to nieszczęsny ten wpływ obrzydliwej Elizy, czyni ci biedną Martę, przez porównanie, tak wstrętliwą. – Zdaję się w tem na własny sąd mamy – rzekł zimno Lambert. Z największą sądząc pobłażliwością, pannę Martę, niepodobna mi przypuścić nawet... abym mógł być skazany na ożenienie z nią. Matka pobladła, usłyszawszy to. – Lambercie – zawołała – ja cię nie poznaję! Mówiliśmy z tobą nie raz, ale tysiąc razy o ożenieniu; znasz moje o niem przekonanie; zgadzałeś się na zasady. Dawałeś mi nieraz słowo, że ten ważny akt życia spełnisz umiejąc siebie dla rodziny poświęcić. Ja nie wymagam, abyś był rozkochany w księżniczce, chcę byś się z nią ożenił, bo małżeństwo jest stosowne, a dziewczę jak niezapisana karta... białe, czyste, w rękach moich, przy tobie stanie się tem czem zechcemy... – Przyznam się mamie – odezwał się Lambert, – że w zasadzie się na wszystko zgadzając, na ten raz proszę o miłosierdzie i zwłokę, bo nie będę mógł wymódz na sobie, abym się z nią ożenił. To nad siły moję... Mama ją, nazywa dzieckiem, ja nie wiem jak decydować. Dziecinną wcale nie jest – ale... lękam się jej. Hr.Laura krzyknęła; zerwała się z kanapy, i w największem poruszeniu poczęła chodzić po salonie. – A! ten wstręt twój, ten opór, to nielitościwe wahanie się, wiem komu jestem winna, odezwała się głosem płaczliwym... W towarzystwie tych niegodziwych kobiet popsułeś się. Hrabia odszedł nieco w bok, nie odpowiadając. Przy całem przywiązaniu jego i poszanowaniu dla matki, męzka duma się w nim budziła; przykro mu było być jak dziecko prowadzonym... – Lambercie kochany, zaklinam cię – przystępując ku niemu, zawołała matka – zwycięż się i posłuchaj mnie; oświadcz się księciu. Zrobimy zaręczyny, nie będę śpieszyła ze ślubem, czas zyszczesz jakiego chcesz do lepszego poznania jej. Zaręczyny nie są węzłem żelaznym.... one mnie uspokoją. Ja proszę, ja błagam cię! Złożyła ręce – Lambert stał nieporuszony; przystąpił potem do matki, pocałował ją, w rękę i odezwał się sucho: – Mamo! nie mogę! Nie spodziewała się tego hrabina Laura i krzyknęła z niecierpliwości. – Nie mogę, bo – wstręt mam do niej. Nie poprzestając na tem, matka poczęła nalegać, prosić, rozpłakała się wreszcie; hrabia pocieszał ją tem jednem, że chciał odłożenia tylko – nie wyrokował o przyszłości. Matka zwłoki właśnie zdawała się obawiać. – Tak ufałam twojemu synowskiemu do mnie przywiązaniu – rzekła – że niejako za ciebie już oświadczyłam się księciu. Książę Ignacy potrzebuje wyjechać, i czeka tylko na to, abyś mu się oświadczył. Szordyńska z Martą, pozostaną tu... ja i ty będziemy z niemi ciągle... Ja ułożyłam się o to – książę jest drażliwy i dumny, najmniejsza zmiana wzbudzi w nim podejrzenia, a tych dość będzie, aby zupełnie zerwał z nami. To mnie zabije! – Mamo kochana, czyż jedna Marta jest dla mnie na ziemi? – Wierzaj mi – jedna! odparła matka -. w mojem przekonaniu drugiej podobnej w takich warunkach, nie znajdziesz... – Nie mogę się przezwyciężyć – przerwał Lambert stanowczo – niech mama zlituje się nademną... Rozmowa coraz żywsza, nalegania coraz gwałtowniejsze skończyły się tem, że na ostatnie już nie odpowiadając, hrabia nagle wyszedł z pokoju... Sceny tej pomiędzy matką a synem świadkiem niepostrzeżonym była panna Aniela. Napawała się z rozkoszą, cierpieniem znienawidzonego człowieka. Gdyby Marta mu się podobała, usiłowałaby pewnie szkodzić i rozrywać ten związek; wiedząc, że miał ku niej wstręt i obawę, nalegała na hrabinę o pośpiech, a miała na nią wpływ wielki. Zaledwie hr.Laura usiadła smutna po wyjściu syna, rozkołysana aż do gniewu niemal oporem jego. wnet się wsunęła Aniela. – A! cóż to pani mojej drogiej? – odezwała się podchodząc ku niej. Znajduję ją tak pomieszaną... czy co zaszło? – Nic, nic, moje dziecko – odpowiedziała hr.Laura. Zaszło to, coś ty mi poniekąd przepowiadała – Lambert, który był dla mnie naj – lepszym z synów, Lambert obałamucony przez tę niegodziwą, Elizę, opiera mi się... nie chce Marty! Panna Aniela z pozornem podziwieniem ręce załamała. – Czyż to być może! wtrąciła – czy na świecie stosowniejszą partyę, znaleźć dlań podobna!... Tego aniołka odtrąca... – A! kto się raz do szatana zbliżył, ucieka od aniołów, przebąknęła hr.Laura. – Ale hr. Lambert był zawsze tak dobrym, uległym synem – szepnęła Aniela... – Był! zawołała hrabina – tak! był, dopóki tej kobiety nie poznał! Aniela przypadła do staruszki pocieszać ją, radzić, a w rzeczy podbudzać ku temu, aby swą, wolę objawiła stanowczo. – Przychodzi mi na myśl – rzekła w końcu: że możnaby jeszcze jednego użyć środka... – Jakiego? chciwie spytała Laura. – Kasztelanicowa ma wpływ ogromny na hrabiego, cicho poczęła Aniela; do niej się udać potrzeba. Niech ona napisze... – O! pisanie się na nic nie zdało, żywo podchwyciła myśl tę przyjmując stara – list nie robi wrażenia. Masz słuszność, należy mi ją, tu sprowadzić... Prawda, że zimową porą wyjeżdża rzadko, lecz w sprawie takiej wagi nie odmówi mi. Wiem jak kocha Lamberta! Musi tu przyjechać:, a z jej pomocą... Mocno już poddaną radą tą, za którą kilkakroć uścisnęła Anielę, zajęta hrabina, natychmiast poszła do gabinetu wyprawiać listy do Zagórzan... Układała to tak, aby sprowadzić kasztelanicowę niby z jej własnego natchnienia. Rachowała na energię jej i swoją, że muszą Lamberta skłonić do posłuszeństwa. Tymczasem biedny hrabia, ażeby nie być co chwila napastowanym, uchodził z domu, i tego dnia zaledwie się rozstawszy z matką, pojechał na spacer, tylko aby uniknąć nowych nalegań. Nie powiodło mu się w tem, bo w alejach spotkał księcia, który już się z nim jak z synem, bez ceremonii obchodził, kazał stanąć, zaprosił do swojego powozu i zawiózł z sobą do domu. Tu, że znalazł oczekujące na siebie broszury, których, był ciekawy, siadł zaraz w drugim pokoju, zatapiając się, w ich czytaniu, a Lamberta porzucił z Szordyńską i księżniczką. Pani Szordyńska miała zwyczaj (o to ją prosiła hr.Laura) o ile możności młodych ludzi – zostawiać z sobą sam na sam. A że teraz w drugim pokoju był ojciec, mogła się tem łatwiej wymknąć: pod jakimś pozorem. Księżniczka Marta dnia tego była pod wrażeniem listu otrzymanego przez Józię od markiza; malowało się na jej twarzyczce zwykle nieodbijającej żadnego uczucia, doznane... podrażnienie. Lambert siadł blizko; rozmowa była nieuchronna. Pełnem skrytego gniewu wejrzeniem zmierzyła nieprzyjaciela ukradkiem panna Marta. – Kilka razy – odezwał się hrabia – zapytywałem pani, jak się jej Warszawa podoba, po Paryżu i Włoszech? nie chciałaś mi pani odpowiedzieć, zapewne nie mając czasu jej poznać. Teraz już, bądź co bądź, musi księżniczka mieć o niej jakieś zdanie.Żywo, prędko, sucho, nie patrząc na pytającego, panna Marta odparła stanowczo: – Nie podoba mi się! – Nie mogę spytać o przyczynę? – Tak! ja nie wiem! ale mi się nie podoba – dodała tym samym tonem panienka. – Miasto czy ludzie? – I miasto, i ludzie! odezwała się księżniczka. Lambert uśmiechnął się. – Bez wyjątku? zapytał. Panna Marta zarumieniła się; z pod rzęs białych, błysnęły jej oczka blado-turkusowe... – Byłoby niegrzecznie powiedzieć: bez wyjątku, – więc muszę dodać, że są wyjątki. Zrobiła minkę nadąsaną. Lambert nie wiedział już co mówić więcej, tak go ta niegrzeczność zdziwiła. – Mnie się zdaje, że do tego sądu tak surowego, rzekł, przyczynia się, iż księżniczka mało miała sposobności przekonać się, jak życzliwe serca tu znalazła. Nie mówię o sobie, ale moja matka tak ją kocha i uwielbia. Z lekka zarumieniła się Marta, i poruszyła mechanicznie leżące przed sobą albumy. – Bardzo jestem wdzięczna – odparła cicho – ja wiem, że na to nie zasłużyłam... Odwróciła główkę ku oknu i zapatrzyła się w nie. – Księżniczce tęskno po Włoszech, rzekł Lambert. – A! tak! bardzo mi tęskno... zawołała rumieniąc się lekko. Włochy są daleko piękniejsze... – Tak, ale i nasz kraj ma swój wdzięk. – Nie widzę go! sucho zamknęła panna. – Tu pani ma towarzystwo, na którem tam jej podobno zbywało, mówił chcąc ją zmusić do otwartszego wypowiedzenia myśli Lambert. – Ja nie lubię towarzystwa, prędko odrzuciła mu panna. – Cóż pani lubi? – Co? – zająknęła się trochę panna. Przyznam się hrabiemu, że nie miałam czasu obra- chować się z tem co lubię, chociaż wiem doskonale czego nie znoszę. Coś tak dziwacznie niechętnego, odstręczającego było w tych odpowiedziach, że obojętny hrabia Lambert uczuł się niemi podrażniony. Pierwszy to raz udało mu się dobyć coś więcej z milczącej księżniczki; rad był nawet najostrzejszej odprawie, aby się nią, złożyć przed matką. Ciągnął więc dalej. – Przykro mi dowiedzieć się, iż w Warszawie tak pani nie dobrze – czyżby na to coś poradzić nie można? – O! nic! nic! stanowczo zawołała panna. – Książę, gdyby o tem wiedział, ciągnął dalej hrabia, pewnieby się postarał spełnić życzenia pani, którą tak kocha. – Tak – odezwała się Marta – ale ja nie chcę, aby o tem wiedział ojciec; jemu tu zapewne dobrze... – Ja sądzę, że nasz kochany książę umie wszędzie znaleźć sobie i zajęcie i przyjemność, mówił z wolna przypatrując się kręcącej niecierpliwie na kanapie księżniczce Lambert... Marta zdawała się roztargniona, nie odpowiedziała nic, spojrzała krótko, groźno mówiąc wzrokiem: „Że też nie widzisz pan jak mnie męczysz i jak ja go nie cierpię...” Ta nieżyczliwość panny Marty była na rękę Lambertowi, i ledwie jej nie podziękował za wyraz oczu i za całą, tę rozmowę, dla niego pełną znaczenia. Lecz – miała ona znaczenie dla kogoś więcej, który jej z uwagą słuchał. Od samego niemal początku, książę ciekaw bardzo jak się stosunki między dziećmi kojarzyły, wstał był i niepostrzeżony stanął za niemi we drzwiach. Nie stracił ani słowa, i poruszony był tak znalezieniem się córki, że się cofnął cały drżący... Przy pożegnaniu z Lambertem zakłopotany był, lecz, że się mu to bardzo często trafiało, hrabia nie zwrócił na to uwagi. Natychmiast po odjeździe hrabiego, książę pobiegł do córki. – Dziecko moje! co ci się stało? Słyszałem rozmowę twoją z Lambertem... Byłaś niegrzeczna dla niego! Co to ma znaczyć? na Boga! mów mi otwarcie! Miałżeby ci się niepodobać!... Na to pytanie rozpaczliwie i głośno wymówione, nadeszła Szordyńska, ujęta zupełnie na stronę hrabiny Laury i oddana jej, – przestraszona wbiegła między ojca i córkę. – Ale to nie może być, mości książę! to się tak księciu zdawało! zakrzyknęła z całą energią, do jakiej była zdolna. Moja droga Marcia... nigdyby w świecie nie dopuściła się tego... Ja ją znam! Była pewnie zmieszana... – Kochana sędzino! na własne uszy. słyszałem rozmowę całą! przerwał książę. Marta stała ze spuszczonemi oczyma, serce jej biło; nie chciała się wydać ze swym sekretem, uznała potrzebę dyssymulowania. Znajomość świata miała tak małą, że wyzwolenie zdawało się jej zawisłem od wyjścia za mąż. Nie chciała uciekać od ojca, aby uciec przyzwoiciej – jak się jej zdawało – od męża... Zagrożona zachwianiem wszystkich swych projektów, poczęła się tłómaczyć. – Ale, proszę papy – ja bo nic nie powiedziałam takiego... Trochę mnie głowa boli – byłam w złym humorze, sama nie wiem co mu odpowiadałam! Szordyńska chwyciła flakon z wódką kolońską, aby natrzeć skronie, złożono wszystko na ból głowy, ojciec się rozczulił, popieścił, a księżniczka wyprosiła się do swojego pokoju spocząć, to jest rozmówić się i naradzić z Józią. Książę tymczasem naradzał się z sędziną, która usiłowała weń wmówić, że znaczenie rozmowy przywidzeniem było, że ona zna tak swą wychowankę, iż ręczy za jej uczucia najlepsze dla hrabiego i jego matki. – Dziecko, zwyczajnie, chciało sobie może pożartować, a książę z tego tak okropne wyciągnąłeś wnioski. Książę Ignacy przekonany w ten sposób, że słuszności nie miał, poszedł do rozprawy porzuconej, bardzo rad, iż się omylił. U łóżka księżniczki siedziała Józia, szeptały z sobą,. – Wystawże sobie, ty – mówiła zupełnie tu zmienionym tonem i stylem panna Marta, gdyż do salonu i fizyognomię, i głos, i postawę miała inną, – wystaw ty sobie, ten nieznośny hrabisko! o! jak ja go nienawidzę! Zaczyna mnie brać na tortury... Porwała mnie złość, odpowiadałam mu, żeby się wściekał! Ale – co się stało! papa słuchał stojąc we drzwiach, a ja o tem nie wiedziałam. – Ach! krzyknęła Józia, łamiąc dosyć ładne rączki, na których dużo pamiątkowych pierścioneczków połyskiwało. Ach! czyż może być? – Jak cię kocham! mówiła Marta. Dopiero gdy ten hrabisko wyszedł, papa do mnie... O małom się nie zdradziła... Chciało mi się paść mu do nóg i wyznać wszystko! Józia krzyknęła porywając się. – A! to dopiero byłoby pięknie! a! to byłoby ślicznie! Chyba żeby wszystko w niwecz obrócić! Co panience w głowie! Czy to książęby pozwolił!! Wiele ja razy mówiłam, że innego sposobu nie ma.... trzeba za niego iść, zadać sobie gwałt. Słowo daję! szepnęła do ucha – chłopiec ładny! at! Jabym go wzięła aż miło! a księżniczka żeby z nim nie wytrwała kilka tygodni? Dopiero po ślubie markiz przyleci i nas zabierze... Zbliżyła się do ucha znowu... – Wcale co innego, jak wykradnie po ślubie – mówiła żywo. Książe się nie tak zmartwi; powiesz panienka, że z nim żyć nie mogłaś; a uciec od ojca, to poczciwy książę będzie w rozpaczy. – A po cóż mnie chce wydać za niego? – odezwała się Marta. Mówisz chłopiec ładny! Gdzież tam! Okropny! Kat! zimny. Coś takiego w nim, że mrozem przeszywa gdy spojrzy... i w dodatku ta matka, co się nigdy nie uśmiechnie, co już teraz zapowiada, że mi nie da tchnąć, że nie puści od siebie... Józiu – ja umrę... – A chce panienka prędzej być wolna? szeptała radczyni, przyklękając przy łóżku – Otoż właśnie dla tego nie trzeba hrabiego zrażać, nie trzeba zwlekać, trzeba być grzeczną... Każda tyrania fałsz rodzi, choćby panna kłamała i uśmiechnęła się, kiedy tego trzeba, aby się wyzwolić... a tu księżniczka jakby naumyślnie takie figle dokazuje... – A! ja! już z rozpaczy nie wiem co robić! westchnęła Marta. Józia ironicznie na nią spojrzała. – Bo znowu z miłości tak konać i umierać jak panienka, to do niczego! rzekła. Oni wszyscy do nogi bałamuty! jak Boga kocham! – Tylko nie Paolo! wtrąciła księżniczka. * Józia się uśmiechnęła figlarnie. – No, toć go panna będzie miała, a kiedy innego wyjścia nie ma, tylko przez to małżeństwo, i to jeszcze z człowiekiem ani starym, ani brzydkim, nie ma znów czego rozpaczać!... Niech sobie księżniczka przypomni ten romans francuzki, co tośmy go czytały. Jak się to tam ta Celina w tym swoim Arturze kochała na zabój! a cóż? przez ilu to ona przeszła różnych mężów i nie mężów, póki nareszcie się jemu dostała!... Wesoła Józia spojrzała w zwierciadełko i poprawiła kwiatek we włosach. – Ja to tam tak na seryo nie biorę tych miłości, szeptała cicho. Lubię kiedy się we mnie kochają i sama się durzę, ale żeby jednemu na całe życie się poświęcić – o! toby było za wiele! Jak Boga kocham! Księżniczka westchnęła. – Nie, nie – całując ją. po rękach dorzuciła Józia – niech panienka to naprawi i trochę się nauczy bałamucić, bo bez tego w życiu się nie obejdzie. Niech się mu zdaje, że panienka go trochę kocha... Aby prędzej do ślubu, a potem – wio! Markiz nas porwie... i jesteśmy wolne... żyjemy! Jak panienkę kocham! Tak! tak! Nie ma innej rady. – Nauka ta zbawienna zdała się trafiać do przekonania księżniczki, bo gdy wieczorem przyjechała hr. Laura, gwałtem z sobą, ciągnąc Lamberta, po raz podobno pierwszy panna Marta zaszczyciła go rozmową, którą on – niestety! wziął za podyktowaną reparacyę przedobiedniej. Czytelnicy posądzić nas mogli, o zapomnienie jednej postaci, która pokazawszy się nam w początku opowiadania tego, zupełnie potem znikła ze sceny – albo sami o niej zapomnieli. Musimy więc odświeżyć w ich pamięci skromnego księcia Adama; który milczący siedział przy herbacie u hr.Laury i ukradkiem na pannę Anielę spoglądał. Mówiliśmy już, iż do swego tytułu nic a nic nie był podobny, wydawał się jak jakieś książątko in partibus infidelium. Cicha ta istota, nie dla tego na początku opowiadania spoglądała na pannę Anielę, ażeby miała szczególnym dla niej jakimś pałać affektem; książę ten tak samo bojaźliwie i skromnie przypatrywać się był zwykł wszystkim pannom, bo niemal ogólnie ku całemu rodzajowi panieńskiemu miał pociąg człowieka, którego fatalizm ściga w ożenieniu. Książę Adam próbował się żenić różnie, nie udało mu się nigdy. Człowiek nad wyraz łagodny, dobroduszny, majątku dosyć znacznego, ale zaplątanego, chciał bądź co bądź znaleźć sobie przyzwoitą życia towarzyszkę, i mimo tytułu, nie mogł. Prawda, że się prezentował tak jak na herbacie u hr.Laury; można go było najłatwiej, wziąć za guwernera bez obowiązku. Żadnej zaś pannie księżną być mającej, nie podoba się, by. męża jej brano za ex-pedagoga. Książę Adam błądził tak po domach, w których panny się znajdowały, nigdzie nie mogąc trafić na swe – przeznaczenie. Karnawał upływał. Jakoś około tego czasu, gdy panna Eliza zapotrzebowała się wydać za mąż i szukała, wedle własnego wyrażenia się przed pułkownikiem, kogoś coby jej i nie przewodził i nie zawadzał – na balu jakimś zobaczyła stojącego z kapeluszem w ręku pod pachą, z włosami gładko i niezgrabnie przyczesanemi owego księcia Adama. W ciągu całego jednego kadryla, hrabianka z oka go nie spuszczała. Widziała jak jedną nogę naprzód wystawił i stał na niej kwadrans, potem wysunął drugą; widziała jak go potrącano, a on cierpliwie ustępował, jak dwom starym pannom podał krzesełka i z jedną jejmością otyłą, nawet córki niemającą a śmiesz – nie ubraną, przez miłosierdzie rozmawiał długo... Wszystko to hrabianka Eliza umiała ocenić, znała przytem historyę księcia – Musiał jej wpaść w oko, lub uznała go nagrody godnym za tyle drobnych poświęceń, które na świecie przechodzą, i niepostrzeżone i nieoceniane, gdyż w mazurze wybrała go do figury. Uczyniło to na nim wrażenie takie, jakby w niego piorun uderzył. Upuścił nowy kapelusz na posadzkę i nie schylił się po niego; rozbił tłum stojący mu na drodze i puścił się z takim zapałem, że się spektatorowie śmiać zaczęli... Trudno sobie wyobrazić człowieka szczęśliwszego, niż był książę przez kwadrans. Hrabianka Eliza wybrała potem do spoczynku krzesło blizko tego miejsca, w którem stał jeszcze z bijącem sercem książę Adam, odwróciła główkę do niego i zaczęła rozmowę. Pół butelki starego koniaku nie upoiłoby tak osłabionego chorobą człowieka, jak ta łaska cudnie pięknej Elizy, biednego kawalera bez nadziei. Przycisnął się do krzesła jej i – przez cały czas gdy go badała, pozostał tak nieruchomym, iż jedna noga mu zdrętwiała. – Czemu książę nie bywasz u nas? zaczęła hrabianka. – Pani jest doprawdy nad miarę na mnie łaskawą, odparł książę... Sam to znam do siebie, iż tak jestem – niezabawny... że doprawdy na nic nikomu przydać się nie mogę... – Ale bo tak być skromnym to się doprawdy nie godzi, mówiła ciągle ku niemu główkę trzymając zwróconą i zabijając go wzrokiem śmiało w niego wymierzonym hrabianka. Niepodobna, ażebyś książę tego nie widział, że ani jego położenia, ani imienia, ani poczciwej skromności niemający młodzi panowie... nie chcę wymieniać nikogo... tak się z sobą noszą... – Szczęśliwsi! odparł książę, i gładząc włosy i tak już aż nadto wygładzone. – Mnie księcia żal, dodała hrabianka. Proszę mnie za guwernantkę wziąć, a zobaczysz, że nabierzesz książę lepszej maniery! Książę Adam rozśmiał się z uniesieniem, ofiarując się być nietylko uczniem, ale sługą, posługaczem, niewolnikiem. Wcale niezwyczajny tok rozmowy hrabianki, z ust innej kobiety jej wieku i położenia, byłby mógł zdziwić do osłupienia; ale panna Eliza słynęła z tego żargonu śmiałego, który wszyscy znali. Młodzież unosiła się nad nim. – A wiesz książę, że u mnie być elewem to rzecz straszna, mówiła ciągle hrabianka; jestem despotyczna, fantastyczna i bez litości... – Nie uląkłbym się takiego szczęścia, choćby najdrożej opłacić! rzekł grzecznie książę Adam. – A zatem proszę rankami do nas przychodzić na lekcye, ciągnęła hrabianka. Będzie to może szkoła Lankastra, bo jabym się od księcia rada nauczyć tej jego skromności, której nie mam.... Bez żartu – dodała – nie zapominaj pan o nas... Wstała rzucając mu wejrzenie chłodne, ale pełne miłosierdzia. Znajomi zaczęli żartować z biednego księcia, którego czasem nazywano kopciuszkiem, że Eliza chce na nim próbować, czy jej oczy kamienie kruszyć mogą. – Nie wiem na co się jej nowe próby zdały, dodał ktoś z boku, kiedy dokazała przecie najdzielniejszej, zawróciwszy głowę Lambertowi. – Nie musiała jednak całkowicie się powieść próba, gdy hrabia posłuszny matce, ma lada dzień się zaręczyć z księżniczką Martą. Tak rozmawiano na balu, a po nim drugiego dnia posłuszny książę był w salonie hrabiny Julii. Ta ciągle w najgorszym humorze, a oprócz tego wstręt zawsze mając do księcia Adama, bo się jej powierzchowność jego nie podobała, przyjęła go niesłychanie obojętnie, ledwie parę słów przemówiwszy do niego. Hrabianki w salonie jeszcze nie było. Gość nawykły do tego rodzaju przyjęć, siadł zrezygnowany z dala, i słuchał jak pułkownik opowiadał coś niezrozumiałego. Wchodząca panna Eliza spostrzegła natychmiast swojego – pacyenta; uśmiechnęła mu się, i z nadzwyczajnem matki podziwieniem, przyszła podać mu rękę, witając bardzo uprzejmie, chociaż panowie Roman, Tadzio i Jeremi czekali na nią. Zatrzymała się przy nim dość długo, a potem gdy inni, zazdrośni tych faworów nadciągnęli, dawała mu widoczne pierwszeństwo. Rywale nie brali tego do serca, mając postępowanie hr.Elizy za fantazyę, może przeznaczoną na to, aby im dodała bodźca... Po rozejściu się wszystkich hr.Julia zwróciła się do córki. – Liziu! rzekła:, pozwól spytać, co ci się stało? Temu nieszczęśliwemu księciu zawrócisz głowę... po co to? – Jak to, po co? odparła Eliza. – A! czyż mnie nie rozumiesz? zawołała matka... Nie uwierzę, aby ci się nietylko mogł podobać, ale wydał znośnym. Jest – śmieszny. – Od niejakiego czasu, poczęła zimno hrabianka – mama zupełnie straciła dar intuicyi, którym dawniej mnie cudownie odgadywała... Mama doskonale wie, że kocham szalenie i kogo... Wziąć go sobie nie mogę, a i dla mamy i dla mnie trzeba, abym raz sobie ztąd poszła. Mama będzie swobodniejsza – a ja – ja... bo się wynudzę... (westchnęła). Coś trzeba począć. Mama to doskonale rozumie, że ja za żadnego z tych panów pójść nie moge... Jeremi jest zabójczy ze swym dowcipem. Roman ma fantazye zapachów, których ja nie znoszę, i jąka się, jąkający się są wszyscy źli, a ja złośnika nie chcę. Tadzio ze swą, elegancyą i nicością jeszczeby mi był najznośniejszy, lecz z dwojga wolę już tego księcia! Hrabina rozśmiała się. – Żartujesz! zawołała. – Ale nic a nic! Wczoraj mi na balu przyszła ta idea szczęśliwa... mówiła siadając i podpierając bródkę rękami Eliza. Śmieszny, ale ja go wytresuję; ma tytuł ładny i coś tam majątku, który będziemy sobie tracili. Hrabina z czułością ręce do niej wyciągnęła, i pocałowała w głowę. – Biedne ty dziecko moje, szepnęła z bólem – tobie – iść za takiego księcia... – Kochana mamciu, wychodząc z niewoli, nie uważa się na drzwi... – Prawda a! prawda! tyś w niewoli z tym twoim temperamentem, z tą twoją, miłością i... Nie dokończyła, a po namyśle wstrząsając się, rzekła gwałtownie: – A! ale to chyba nie może być! – Ja sądzę, że to doprowadzę do skutku, zimno mówiła Eliza; – nie mam nic innego, a wypada mi dla tego samego iść za mąż, aby ani on, ani ta jego familia nie pomawiali mnie, żem na niego czyhała. Wiedziałam doskonale, że się ze mną nie ożeni. Kochałam go, kocham, będę kochała póki życia... – O! Liziu! nie mów: póki życia – zamruczała matka, oczy spuszczając... Tak... chce się kochać życie całe – a niepodobna. Rajskie jabłka gdy padną pod nasze nogi na ziemię – plamy na nich dopiero dojrzy oko... – Ja bo i z plamamibym kochała, mamo! To mówiąc wstała Eliza. Przez dni kilka książę nie ośmielił się przyjść; zaproszono go na obiad. Nie śmiał wierzyć szczęściu. Po obiedzie, na którym nikogo nie było, oprócz pułkownika, hrabianka wzięła go na przechadzkę po drugim salonie. – Znowuś mi książę zdezerterował – rzekła. – Boję się i natrętnym być – to raz, i żeby mi się co nie przywidziało... – Cóż takiego? Zarumienił się skromny człek i obawiał wyznać... – Książę przecie we mnie się zakochać nie możesz, odezwała się Eliza; bo całe miasto o mnie mówi, może książe słyszałeś? oskarżają mnie o bałamucenie Lamberta... Przyznam się księciu, że istotnie mam słabość do niego... Zagadnięty jakoś dziwnie, książę zupełnie zamilkł, zmieszany był. – To nie przeszkadza, kończyła hr.Eliza, mieć dobrych przyjaciół; a za takiego ja księcia uważam... Po półgodzinnej przechadzce, napróżno usiłując uczynić rozmowniejszym swojego towarzysza, Eliza spytała nagle: – Czemu się książę nie żenisz? Rozśmieszyło to obżałowanego. – Pani przecie musiałaś słyszeć, o czem wiedzą wszyscy, że to nie jest winą moją. Nie sięgałem nawet wysoko, ale zawsze dostawałem odkosza... – To mnie dziwi! odezwała się Eliza. Jużem się ofiarowała księciu na guwernatkę; teraz pozwól, daj mi plenipotencyę, ja księcia ożenię – ale najprzód proszę o szczere wyznanie warunków. Książę się śmiał i zaczynał być w bezprzykładnie różowym humorze. – Czy panna ma być bardzo młoda i bardzo piękna? – Tak, ale to nie jest warunek niezbędny. – Czy ma być bogata? – Wcale nie – rzekł książę, – o to mi nie idzie. – Czy ma się koniecznie w nim zakochać? Zapłonił się książę, coś mrucząc niewyraźnego... – Bo możebyś się zaspokoił szacunkiem?... Nie było odpowiedzi innej nad westchnienie. – Ale jeszcze pytanie, dorzuciła Eliza: książe jesteś zazdrośny? – Musiałbym takim być, gdybym miał słuszne powody, rzekł książę – ale roić sobie je... aby się gryść niemi – nie zdaje mi się, abym był zdolny... Popatrzała na niego hr.Eliza, i nagle wtrąciła: – Zobaczysz, mości książę – poczekaj tylko, daj mi trochę czasu – a ja go ożenię. Na tem się dnia tego skończyło. Jak widzimy, karnawał tego roku zapowiadał tyle małżeństw, których skojarzenie przypisywano mu głównie, jak żaden z poprzedzających. Rozmowy o prawdopodobnem ożenieniu hr.Lamberta i wyjściu zamąż świetnem panny Anieli, urozmaiciły się wkrótce plotką, na ktorą z razu zakrzyczano, przecząc jej możliwości. Pułkownik na ucho rozpowiadał znajomym, że hrabianka Eliza wyjdzie pewno za księcia Adama. Wprzódy niżeli on sam pomyślał o tem, już mówie zaczęto o małżeństwie jego jako o rzeczy prawie pewnej. Zagadnięty, przestraszył się i zaprzeczał. Niemniej wieść się tak jakoś dziwnie szybko rozchodziła i powtarzała uparcie, że samemu hr.Ludwikowi, który najmniej wiedział co się, u niego w domu działo ktoś powinszował. Ojciec panny zaprzeczył także tej wieści, nie mogąc przypuścić, aby Eliza wybór zrobiła. Rozgniewał się nawet, iż przedwcześnie noszono się z takiemi niedorzecznemi gawędami, i tegoż dnia (jak i dla czego nie wiadomo) spotkawszy się z księciem Adamem, wziął go na rozmowę do kąta. Ktokolwiek znał hr.Ludwika i jego obojętność na sprawy domowe, których kierunek zdał w ręce żony – dziwićby się musiał takiemu wystąpieniu, i godziło się przypuszczać, iż sam z siebie tego nie mógł uczynić. – Mości książę, odezwał się z wymuszoną, grzecznością do niego – bardzo to zaszczytnem jest dla domu mojego, iż wieść publiczna przypisuje księciu staranie się o rękę mojej córki. Me może to być, abyś książę o tem nie wiedział i nie dał powodu do gadania; jednak ja o tem nic nie wiem dotąd, i w domu u mnie podobno niewięcej o intencyach księcia są zawiadomieni. Tym plotkom, mogącym cór – ce mojej szkodzić i psuć inne projekta... radbym koniec położyć. Raczże mi książę powiedzieć: – jest w tem co prawdy? Książę Adam niewymownie się zmieszał. – Panie hrabio, odparł szybko, daję słowo honoru, że ja... nie byłem powodem, – nie czuję się winnym... Nie pojmuję zkąd się to wziąć mogło... i – słowo najświętsze... Hrabia począł się uśmiechać. – Wierzaj mi książę, przerwał, że ja wcale nic nie mam przeciwko temu, idzie mi tylko o wyjaśnienie. – Ja, panie hrabio – rzekł książę ciągle przestraszony – ja... pan mnie znasz, nie miałbym odwagi pomyśleć nawet o małżeństwie, które dla hr.Elizy byłoby niestosowne. Ma prawo spodziewać się daleko świetniejszego. Hrabia skrzywił się słysząc to tłómaczenie. – Powtarzam księciu – dodał – że ja to widzę inaczej; nic a nic ‘nie miałbym przeciwko temu... Niepodobieństwem jest, aby plotka się na czemś nie opierała. Widać, że moja córka okazuje dla księcia więcej skłonności niż dla inny dla swych konkurentów; czemuż książę, jeżeli ona mu się podoba, ni wejdziesz na seryo w szranki?... – Ja? ja? spytał się książę Adam. – Tak jest, tak jest! wesoło dokończył hrabia. Skończmy to raz, książę się jej oświadcz, jeżeli odmówi, nie skrzywdzi to księcia, bo dziecko jest samowolne i kapryśne, (wszyscy o tem wiedzą), ale raz się skończy wszystko i drudzy, którzy i teraz zasłyszawszy o maryażu ustąpili, powrócą. Przyznam się księciu, że córkębym rad wydał... bo mi te konkury o nią, już się naprzykrzyły... Książę Adam stał mocno pomieszany. – Jeżeli książę nie masz odwagi zapytać Elizy, nie możesz lepszego znaleźć pośrednika nademnie – zawołał w ostatku hrabia, ściskając go za ręce... Chcesz? każesz? służę ci! Schwycony tak książę Adam, coś zabełkotał niewyraźnego, hr.Ludwik go uściskał serdecznie i odszedł żywo. Książę nie wiedział spełna co się stało. Gotów był żenić się, to nie ulegało wątpliwości; szczęście, które na niego spadało, przechodziło wszystkie jego nadzieje – obawiał się tylko, aby ojciec swem pośrednictwem sprawy nie popsuł, i nazajutrz rano pośpieszył z pokornem tłómaczeniem do panny. W salonie zastał samą matkę, która go przyjęła z jakiemś melancholicznem zadumaniem, bardzo uprzejmie. Byli sami. Książę obracał kapelusz w ręku, jeszcze nie wiedząc jak pocznie rozmowę, gdy hrabina się odezwała głosem bardzo czułym. – Ludwik mi już zwiastował, z czem książę przychodzisz zapewne. Wielki to dla nas zaszczyt, wierz mi książę, bo my umiemy cenić wielkie, jego przymioty, i ten charakter szlachetny, i tę nieoszacowaną skromność jego... lecz ani ja, ani ojciec nie chcemy dziecięciu naszemu ukochanemu, zadawać gwałtu. Niech Eliza stanowi... to od niej zależy. Ludwik gorąco jest za księciem; ja mogę mu zaręczyć, że będę najszczęśliwsza, powierzając w ręce jego los. córki.... lecz niech Eliza wyrokuje. Spojrzała ku drzwiom. bocznym hrabina, w których portyera się poruszyła; hrabianka wchodziła bardzo powoli, zapinając starannie ostatni guzik rękawiczki. Twarz miała uspokojną, poważną, pełną energii. Na widok jej wstał żywo zarumieniony książę. – Mówcie państwo swobodnie – odezwała się hr.Julia, ruszając się z kanapki, – zostawiam ich samych. Eliza stała naprzeciw księcia Adama oczekując, aby przemówił, i zdając się bawić jego zakłopotaniem. – Cóż książę masz mi powiedzieć? odezwała się. Ojciec mi tajemniczo zapowiedział jego przybycie, mama coś niejasnego mówiła... Czekam... – Ja przyszedłem hrabiankę przeprosić za zuchwalstwo, jakie mi przypisano... rzekł książę. Nie jestem winien – mogę na to poprzysiądz! Rozpuszczono wiadomość jakobym ja śmiał starać się o rękę pani!! Aleby to było szaleństwo!... – Dla czego? spytała Eliza. – Bo dla pani takie zamążpójście byłoby rzeczywistym mezaliansem, dodał książę. Nic za mną nie mówi, pani masz za sobą wszystko... Gdzieżbym ja śmiał? Hrabianka ruszyła z lekka ramionami. – Ale ja jestem zmuszona iść za księcia – odezwała się z uśmiechem smutnym. Książę Adam stał wryty. – A tak, mówiła powoli, ciągle poprawując rękawiczkę: – dałam mu słowo, że go ożenię, nie prawdaż? Nie moge znaleźć nikogo stosownego, a chcąc słowa dotrzymać... Książę, Adam uszom nie wierzył. – Proszęż mi się oświadczyć! dodała Eliza dygając. – Zdaje mi się, że to marzenia... odparł książę. Oświadczam się więc pokornie o rękę pani, w przekonaniu, że chcesz mieć przyjemność dać mi odprawę. – Wcale nie! biorę za słowo! odezwała się. hrabianka, i podała mu rękę. Ale najprzód pomówmy z sobą poufnie. Skrzyżowała ręce na piersiach, i wlepiając oczy w księcia, poczęła głosem, w którym już wcale szyderstwa nie było. – Jestem szczerą i otwartą, i taką, chcę być z tym, który mi czyni ten zaszczyt, że mnie wybiera za towarzyszkę... Kochać księcia nie moge, bo mam w sercu miłość wielką, silną, która nigdy nie wygaśnie. Tak jest, mówię o tem dla tego, że ofiaruję mu szacunek, przyjaźń i słowo święte, uroczyste, iż pomimo tej miłości w sercu, będę dla niego wierną i przywiązaną, żoną... Jeżeli się godzisz wziąć mnie z tym smutnym posagiem zawiedzionych nadziei – jeżeli masz ufność we mnie i zawierzysz słowu mojemu, – dla czegóżbyśmy nie mieli w zgodzie i pokoju przespacerować razem kawałek drogi do grobu?? Kapryśną bardzo nie będę; książę masz na mnie sposób: bądź dobry i łagodny, będę, powolna... Spojrzała mu w oczy; książę stał zarumieniony, drżący. – Mam w pani zupełną wiarę, rzekł. – a znam siebie nadto, ażebym mógł wymagać szczególnego przywiązania. Obiecujesz mi pani tyle, ile do spokojnego szczęścia domowego potrzeba, a ja przyrzekam jej – wszystko czego pani zażądasz. Gdybym chciał, nie potrafiłbym się jej oprzeć. – Książę jesteś dobrym i skromnym człowiekiem – przerwała Eliza; – zgodzimy się z sobą. Ja się wielu złych rzeczy oduczę, i nastroimy się powoli do harmonii jakiejś. Proszę się mnie nie lękać; daje słowo księciu, że nie chwaląc się lepszą jestem niż się wydaję. Książę cisnął się do całowania rąk, Eliza uśmiechała się smutnie, dumnie, i spoglądała na drzwi, aby im kto nie przeszkodził. – Mówmy jeszcze, dodała. Możesz książę po ślubie zaraz odbyć podróż ze mną? Me wiem jeszcze ani dokąd, ani kiedy? lecz być może, iż z tej dusznej atmosfery rada będę się wydobyć... – Wszystko czego pani zażądasz uczynię – zawołał promieniejący radością narzeczony. Proszę nie pytać, nie wątpić i rozporządzać... – Zapomniałam sobie zastrzedz, dokończyła Eliza, abyś nie był zazdrosny. Dałam słowo i dotrzymam go święcie; ale czasem tak nudno w życiu, że się ludźmi pobawić chce... jak lalkami. Na wszystko się zgadzał książę. Byłaby zapewne piękna panna określiła bliżej inne jeszcze warunki przyszłego kontraktu, lecz wpadł hr.Ludwik. Zastawszy ich samych, podszedł żywo ku córce. – Przedstawiam papie mojego narzeczonego! rzekła poważnie. Hrabia rzucił mu się na szyję. – Widzisz książę! mówiłem ci: trzeba mieć męzką odwagę. Dziś dodam: bierzesz skarb! Piękną jest wśród najpiękniejszych, ale to – fraszka! Jest to kobieta, jakiej drugiej może nie ma na świecie!.. Mech Bóg błogosławi! Głosem męża jakby powołana zjawiła się matka, i już odgadując rozwiązanie, z wybuchem konwulsyjnej niemal czułości rzuciła się. ściskać córkę... Książę całował, dziękował, kręcił się i włosy gładził, obawiając się, aby dzisiejsze szczęście ich nie potargało, odsłaniając tajemnicę... początków łysiny. Hrabia Ludwik, spełniwszy tu swój obowiązek, już z pośpiechem się wybierał na zwykłą ranną wycieczkę. Tymczasem goście codzienni się schodzili; wszedł dowcipny Jeremi naprzód, niosąc świeżo upieczony kalambur. Eliza stała w parze jeszcze z narzeczonym, i gdy dawny adorator się zbliżył ją witać, pilno jej było zaraz zaprezentować księcia jako narzeczonego... Spadło to na pretendenta tak niespodzianie, iż w początku wziął to za żart hrabianki, – lecz przekonał się wkrótce, iż trafił w istocie na chwilę stanowczą. Posmutniał trochę i zesztywniał. Pachnący Roman, który w ulicy się spotkał z hr.Ludwikiem i od niego już dowiedział się o – wiel – kim wypadku, przybył winszować i okazać, że gniewu w sercu i żalu nie ma. Zdawało mu się, że nie zrywając z piękną panią, zapisze się w jej pamięci na przyszłość. Książę wszystkim się wydawał przeznaczonym na najpowolniejszego z mężów... Naostatek nadszedł i elegancki Tadzio, który nie wiedział o niczem, ale mu szepnął Jeremi co się święci. Wziął to za żart... Eliza potwierdziła głośno nieprawdopodobną nowinę. Do wieczoru całe miasto wiedziało już o dziwnem postanowieniu hr.Elizy. Ubolewano powszechnie nad losem księcia, przepowiadano małżeństwu bardzo rychłe rozchwianie się...Mniej stosownego wyboru trudno było wymyślić, zżymano ramionami, szydzono po cichu, dopuszczając się nawet niegodziwych podejrzeń dla wytłómaczenia tego związku... „Wieczorem pierwszy nowinę tę zaniósł do pałacu hr.Laury pułkownik. Lamberta nie było jeszcze w salonie. Leliwa z powagą zasiadłszy przy staruszce, zapytał jej, czy już wie la nouvelle du jour? – Nie byłam nigdzie, nikt u mnie nie był oprócz księżniczki, a ani ona, ani Szordyńska nowin miejskich nie są chciwe. Cóż to takiego? – Hrabianka Eliza... Stara głowę podniosła z wyrazem niechęci i przestrachu. – Hrabianka Eliza wychodzi za mąż – dokończył Leliwa. Hrabina Laura odetchnęła. – Za kogoż? – Za księcia Adama! Krzyknęła z podziwienia gospodyni. – Możeż to być? – Idę ztamtąd – rzekł pułkownik – zaręczyny odbyły się prywatnie, ślub zapewne po Wielkiejnocy... Wchodził właśnie Lambert, dotąd także nie wiedzący o niczem. Opowiadania Leliwy wysłuchał w milczeniu zimnem, upartem, i choć z niego chciano wyciągnąć jakieś słowo, nie odezwał się ani z podziwieniem, ani z żadnem zdaniem o przyszłym związku. Milczenie to nie podobało się matce, goniła za nim oczyma. Chodził po salonie na pozór zimny, w istocie poruszony tem i zgnębiony. Pomimo wszelkich przeszkód i absolutnego sprzeciwiania się matki – miał jakąś nieokreśloną, nadzieje. Zdawało mu się, że Eliza za mąż wyjść nie powinna, że on się nie ożeni, ie kiedyś, jakoś... stanie się coś, co ich połączy... Nagłe to postanowienie dotknęło go silniej daleko niż się sam spodziewał, bo Eliza mu przecież zapowiadała to, co się stało, i powinien był być przygotowany do takiego końca. Pułkownik starał się go rozbawić, wciągnąć w rozmowę, ale nadaremnie. Przybycie księcia z córką (już drugi raz tego dnia) nie polepszyło humoru hr.Lamberta. Zmuszony dla matki przyjmować pannę Martę, czynił to tak zimno i z tak przesadzoną grzecznością, iż zniechęcenie i nudę w niej łatwo było dojrzeć. Panna Marta tego wieczoru trochę była weselsza i mówniejsza, jakby na przekorę; a hr. Laura, która w niej najmniejszy znak życia śledziła i podnosiła, zachwycała się tym swoim aniołkiem, znajdując w nim dowcip, rozsądek, wszystkie przymioty obiecujące najpiękniejszą przyszłość. – Wszystko w niej jeszcze w pączku, mówiła w duszy; a pierwszy promyk słońca rozwinie kwiat ten tak, iż świat zadziwi! Ażeby ukryć pomieszanie swe, Lambert starał się być uprzejmym bardzo; panna mniej była dla niego niegrzeczną niż zwykle. Hr.Laura widziała w tem już pierwsze blaski mającego się narodzić przywiązania wzajemnego... Siedząc z Szordyńską na kanapie, szeptały wskazując młodą parę; jedna drugiej ukazywała każdy uśmiech, każde poruszenie głowy... – Patrz, proszę cię, Szordyńska moja, jak Lambert się ku niej pochylił... – Widzi pani wyraz jej twarzy... mówiła sędzina. Dziecię to jest, ale serduszko ma najczulsze, i do kogo się raz przywiąże... A! ja ją tak znam? – Me mógł książę lepszego uczynić wyboru dla niej, szeptała hrabina – nad mojego Lamberta... Na niego, na jego rozum, serce, charakter, na takt można się spuścić... Potrafi ją poprowadzić miłością – sercem! Będą szczęśliwi! A ja – z nimi! Książę tymczasem, nie mając komu, wykładał pułkownikowi, który stał z ustami otwartemi osłupiały, zasady nowej chemii, historyę atomów i wynalazki zdumiewające, jakie na tem polu zrobili uczeni w czasach ostatnich. Leliwa drzemał i potakiwał. Straciliśmy z oczu pana Adolfa, który na szczęśliwym obrocie interesów siostry wyszedł tak, że klął ludzi, familię, los swój na czem świat stoi. Panna Aniela oburzona zastosowaniem wytrycha do jej biurka, zarzekła się, że brata na oczy widzieć nie chce; hr.Zdzisław kwitując go z pożyczek dawnych, ofiarował tysiąc rubli odczepnego z tem, ażeby od niego w przyszłości był wolny. Hrabia Lambert zerwał z nim zupełnie. Hr.Laura pod wpływem Anieli kazała mu powiedzieć, ażeby starał się sobie sam dawać rady; pracował, a familii nie obarczał więcej, czepiając się do niej. Słowem p. Adolf otrzymał abszyt stanowczy, i on, co się właśnie spodziewał przez zamążpójście siostry, wyjść z tych otchłani, w których życie pędził, zepchnięty został znowu w ciemności zewnętrzne. Z początku chciał zapomogę tak wzgardliwie mu rzuconą przez hr. Zdzisława odepchnąć, nie przyjąć jej i wypowiedzieć wojnę jemu i siostrze; lecz wypadało zarazem zwrócić dawne pożyczki, a tego pan Adolf uczynić nie mógł. Udał się w zamiarze pozyskania go sobie do hr. Lamberta, ale ten go nie przyjął; a wreszcie spotkawszy się z nim oświadczył, że żadną pomocą w tej sprawie ani innych być nie może. W domu wdowy, w którym dotąd przebywał, wahając się czy ma go opuścić, nie najprzyjemniejsze spędzał chwile. Rusińska energiczna, niecierpliwa, groziła mu wygnaniem, stawiając nieustannie swe ultimatum: – Żeń się. Lenistwu Adolfa i jego nieporadności rzeczywistej, choć do intryg i zabiegów miał ochotę, dogadzało życie na łasce wdowy i zabezpieczenie potrzeb głównych; ambicya tylko nie dozwalała mu dać za wygranę nadziejom i skończyć na tej biedzie... Wahał się ciągle. Już raz był blizkim wprowadzenia się z domu, gdy mu hrabia Zdzisław rzucił zapomogę w twarz, – tysiąc rubli zdało mu się zapewnieniem niezależności. Tymczasem w dobrem towarzystwie przegrał je w dni kilka, i pozostał jak przedtem z długami tylko, chciwością życia, gniewem w sercu ku wszystkim... Rusińska nie ustępowała od swojego ultimatum. P.Adolf czasem dwa dni nie pokazywał się na górze; potem powracał z nałogu, z biedy, siedział przy herbacie i przeklinał familię. – Z waćpana nic nigdy nie będzie, zwalasz się, jak Boga kocham, mówiła wdowa otwarcie. Cobyś miał sam o sobie myśleć, ożenić się, cicho siedzieć, pracować, to daremnie wymyślasz i roi ci się nie wiedzieć co... Familia! otoż ja panu. powiem, że oni słuszność mają. Gdyby widzieli, żeś się ustatkował, że masz za co ręce zaczepić, że sobie rady dajesz bez nich, i ichby sumienie ruszyło... Po przegraniu tysiąca rubli, gdy wciąż rzucane na pocztę listy do siostry, do hr.Zdzisława, do Lamberta i hr.Laury nie skutkowały wcale, Adolf ze złości przeciw familii, sądząc, że ożenieniem zrobi jej przykrość, nagle oświadczył wdowie, że gotów dać na zapowiedzi. Rusińska skoczyła mu na szyję, kazała Basi całować go w rękę, i gdy raz słowo schwyciła, nie dała gorącemu żelazu zastygnąć. Adolf miał fałszywą nadzieję, że gdy oznajmi siostrze o swem postanowieniu, przyszłemu szwagrowi, hrabinie, familia się weźmie do tego, aby przeszkodzić i inną mu lepszą przyszłość zapewnić. Zawiódł się na tem. Aniela znajdowała, że ta paskudna Rusińska jeszcze dla niego była za nadto dobrą, i prawie jej żałowała – inne osoby do rodziny należące nie. dały znaku życia. Pan Adolf wpadł w gniew, który się miał objawić weselem jak najgłośniejszem, ogłoszeniami po gazetach i.t.p Wdowa na wszystko się godziła, co tylko ją mogło zaprowadzić do ołtarza; w duszy miała przywiązanie do nieszczęśliwego chłopca, i była pewna, że go na dobrą wyprowadzi drogę. Tak tedy, jeszcze tegoż samego karnawału, z jednemi zapowiedziami, za indultem, – odbył się uroczyście ślub pana Adolfa Siennickiego z wdową Rusińską. Wesele, na które wszystkie swe znajome i przyjaciołki sprosiła szczęśliwa pani młoda, a Adolf wszystkich kolegów z biura, nie wyjmując referenta, odznaczało się tem, iż mężczyźni po ostatnim konkludującym ponczu, byli wszyscy pijani, nie wyjmując gospodarza, a ha – łas i wrzawa w kamienicy niemal do białego dnia trwały... Referent, chociaż przyjął zaproszenie i dał sobie jejmości ponczu dolewać, był tak zgryziony i przejęty, i dobrawszy chwilę, wylał się przed nią z żalem swoim. – Co się stało, odstać się nie może, moja mościa dobrodziejko, rzekł do niej; ale ja jej muszę powiedzieć, żeś pani głosu rozsądku słuchać nie chciała!. Uderzył się w piersi. – Młokos, wiercipięta, hulaka – słowo daję – ażeby się miał poprawić... widłami pisano. Miałabyś asindzka we mnie podporę w przyszłości, człowieka gruntownego... nie chciałaś!! Wola jej... bodajbyś nie żałowała! Wdowa ten wylew zbolałego serca przyjęła bez urazy, i obejrzawszy się, rzekła referentowi. – Przy pomocy Bożej... zobaczysz pan, zrobię z niego człowieka! Takie było przeznaczenie! Co ja biedna wdowa począć miałam? Alboś to się pan mi formalnie oświadczył? Referent zapił sprawę, ogromną rękę podnosząc rozpaczliwie do sufitu. Gdy p. Adolf – który poucz sam robił, pił dużo i na kanapie zasnął – rano się przebudził, zobaczył stojącą nad sobą żonę i przypomniał co popełnił wczoraj, – chciało mu się płakać... Jejmość dała mu herbaty z cytryną, chodziła około niego z Basia, cały dzień, pieszcząc i lecząc na ból głowy, i ku wieczorowi zrobiło mu się lepiej. Zupełnie inaczej teraz czuł się tu jako pan domu, i niektóre pomniejsze rozporządzania za zgodą żony porobił. Małżeństwo z rozpaczy mniej się nieszczęśliwem okazywało, niż się było można spodziewać. Dawszy mężowi wytchnąć trzy dni, czwartego jejmość popędziła go do biura. Poszedł posłuszny... Tu dawni towarzysze i współuczestnicy w ponczu weselnym, zapragnąwszy mu się wywdzięczyć, zaprowadzili go do handlu, spoili i – pani Siennicka nie doczekawszy się męża do późna, po raz pierwszy się spłakała z niepokoju o niego... Basia widząc ją płaczącą, beczała także. Nad rankiem dorożka pod opieką trzeźwiejszego z przyjaciół, skarb jejmości przywiozła niewiele nadwerężony. Zaprowadzono go do łóżka, ale wyspawszy się, miał się z pyszna p.Adolf. Chciał się gniewać i próbował żonę przekrzyczeć, a, tu dopiero przekonał się, że sił nie miał po temu, iż powinien się był akkomodować, bo inaczej piekło mieć będzie w domu. – Kiedy ty sam się prowadzić po ludzku nie umiesz, ja zmuszona jestem cię wziąć w kuratellę – rzekła. P.Adolf dał już się wziąść i poszedł posłuszny. Nie żeby nagle miał zmienić charakter, obyczaj i sposób życia, lecz powierzchownie przynajmniej zastosowywał się do wymagań żony, aby mieć spokój, i jak student się wykradał potajemnie, gdy figla chciał zbroić. Życie bez troski, dosyć wygodne, bo jejmość starała się o to, aby mu w domu nie zbywało na niczem i tem go przywiązać do niego chciała, dosyć smakowało p.Adolfowi. Godził się ze swoim losem, i jedna rzecz tylko mu go, truła, to niemożność pomszczenia się nad tymi, których obwiniał o bezlitosne wyrzeczenie się, zapomnienie, wyrządzonę mu krzywdę, niewdzięczność. Codzień prawie wznawiała się o tem rozmowa, a żona potakiwała mu chętnie, bo Anieli szczególniej cierpieć nie mogła. Łamał sobie głowę nad tem Adolf, jakby krzywdę, przykrość siostrze, Lambertowi, Zdzisławowi wyrządzić. Zasłyszawszy o przybycin księcia Ignacego i o projekcie ożenienia Lamberta, o którem powszechnie mówiono, Adolf rad był szczególniej tu znaleźć sposób jakiś dokuczenia hrabinie Laurze. Przystęp do domu księcia był dla niego prawie niemożliwy. Z dawniejszych czasów znał tylko nieco panią. Szordyńskę, lecz u tej nigdy nie miał łaski, a sędzina w ogóle z mniejszymi ludźmi niechętnie się wdawała. Nie rzucając więc myśli usłużenia hrabiom przy pierwszej zręczności, młody małżonek musiał spełnienie odłożyć do szczęśliwszych okoliczności. Nie spuszczał tylko z oka domu księcia Ignacego. Jednym z talentów, któremi niezbyt obficie natura wyposażyła p.Adolfa, było bardzo piękne i kalligraficzne pisanie. Słynął z tego w biurze i po świecie, a że parę języków umiał, był często bardzo pożądanym kopistą. Lecz że sobie kazał płacić ogromnie, a leniwo wykonywał roboty, nieczęsto go używano Jednego dnia książę Ignacy, mający wysłać memoryał jakiś do akademii nauk w Paryżu, poskarżył się przypadkiem przed Lambertem, iż kopisty dobrego, umiejącego po francuzku, znaleźć nie mógł w całej Warszawie, choć gotów był najdrożej zapłacić. – Szkoda, rzekł Lambert, że nie wcześniej go książę potrzebowałeś, byłbym nim służył; ale chłopak, łotra kawał, trzeba mu było wstępu do domu wzbronić, choć matki mojej jest dalekim krewnym. Poruszył się niezmiernie książę, dopytując o człowieka, którego sobie przypomniał, że go młodym widywał. Nalegał tak na Lamberta, iż ten mu się o adres postarać przyrzekł, prosząc tylko, aby o rekomendacyi przez niego zamilczał. Właśnie gdy p. Adolf nad swą zemstą, przemyśliwał, jakby mu los do niej chciał podać rękę, odebrał grzeczny list od księcia, zapraszający go dla przepisania memoryału. Książę odwoływał, się do kogoś mało znajomego Adolfowi, że ten mu dał jego adres. Z pośpiechem wielkim poszedł o wskazanej godzinie do księcia, a że gdy chciał i zalecić się, i rozmówić, i wykłamać doskonale umiał, przy tem pierwszem widzeniu się zachwycił starego, który pojąć nie mógł, dla czego Lambert tak go znienawidził. Pismo uczonego dylletanta było tak nadzwyczaj niewyraźne, iż okazała się potrzeba konieczna kopiowania go w gabinecie autora, a przynajmniej w jednym z pokojów appartamentu, aby się zawsze można odwołać do księcia. Przypadek – tysiączne się trafiają, przypadki, które wyglądają na figle szatańskie – przypadek zrządził, że pokój dla kopisty przeznaczony przytykał do tego, który miała sobie dany Józia... Musiała idąc do siebie przemykać się po cichu około stołu, przy którym siedział p.Adolf. Wspomnieliśmy już, jak dziewczynka była ciekawa i nierada czasu tracić. P.Adolf miał fizyognomię wcale przyzwoitą, był młody, a stosunki z niewiastami nie były dla niego wstrętliwe. Józia przemykając się po raz pierwszy, rzuciła na niego wejrzenie przestraszone, spotkała wzrok śmiały, zaczerwieniła się okrutnie – i znajdowała, że źle wybrano pokój, bo jej było nieprzyjemnie ciągle około tego tam jakiegoś pisarka przechodzić. Ale nie ma nieprzyjemnego położenia, z któremby się oswoić nie można. P.Adolf znajdował Józię nadzwyczaj ładną, a oczka jej się tak śmiały, tak wyzywały, że drugiego dnia zapotrzebował od niej informacyi, gdzieby mógł dostać szklankę wody, a trzeciego ona zażądała kropelki atramentu. Przy nalewaniu jego, co jak wiadomo jest operacyą skomplikowaną i niebezpieczną, przy białych paluszkach i sukience, zbliżyły się ręce, zawiązała rozmowa.... Adolf wydał się jej nadzwyczaj miłym chłopcem, gdyż nie mogła przypuszczać nawet, ażeby był żonaty; Józia zachwyciła p.Adolfa. Memoryał począł się przepisywać niesłychanie uważnie i powoli. Józia stawała we drzwiach swojego pokoiku, gotowa zamknąć je, gdyby tylko najmniejszy szelest usłyszała. P.Adolf krzesło swoje tak umieścił, iż stało tuż blizko drzwi i Józi. A o czem się tam w początku nie mówiło!! O Włoszech, o klimacie, o zimie, potem o Włochach i o Włoszkach i o miłości włoskiej, i o tem jak się u nas kocha, a na ostatek o kochaniu w ogóle, jako o sprawie przyjemnej bardzo. Panna Józefa jednak utrzymywała, że to jest najokropniejsza rzecz, najniebezpieczniejsza, i że ona póki życia kochać nie myśli. Jak przy wielce ożywionych rozprawach nad tym tematem pisał się memoryał, nie umiemy powiedzieć, szło z nim tak powoli, ale tak powoli, że przy ukończeniu pierwszej części jego” pannę Józefę Adolf w rączki całował, a ona się nie broniła. Oboje znajdowali, że jakby się dla siebie narodzili... Do domu powracał pan młody, po tych posiedzeniach z Józia, dziwnie jakiś rozmarzony, zobojętniały dla żony, ale zresztą w niezłym humorze. Oko wprawne jejmości czytało w twarzy męża jakieś bałamuctwo; lecz nie mogła przypuścić, aby w domu księcia mogło się ono mieścić. Stosunki dwóch serc stworzonych dla siebie wkrótce stały się bardzo blizkie, tak, że w pewnych razach, gdy żadnej inwazyi się spodziewać nie było można, pan Adolf wchodził do pokoju Józi i tam mógł odpoczywać. A że panienka w oczach Szordyńskiej była wzorem statku i skromności i miała pozwolenie wychodzenia na miasto, pan Adolf się umó – wił, iż nawet po skończeniu memoryalu zawsze widywać się mogli. O sobie tyle tylko mówił pannie, iż był krewnym hrabiów, ale dumna familia, ubogiego chłopca znać nie chciała.... O ożenieniu nie widział potrzeby mówić wcale, a Józia też ani przypuszczała, aby serce tak czułe dla dwóch razem bić mogło... Była nim zachwycona, rozkochaną do szaleństwa; trochę lepszych manier salonowych czyniło go dla niej ideałem; pokrewieństwo z hrabiami dodawało uroku. Stosunek w końcu tak się stał poufałym że gdy Adolf na hrabiów wyrzekać począł, Józia mu z uśmieszkiem powiedziała po cichu... że księżniczka nienawidzi swojego przyszłego męża, że kocha innego i – kto wie co z tego będzie... Adolf nie uspokoił się, póki nie dowiedział się o wszystkiem, nawet o projekcie ucieczki zaraz po ślubie. Uradował się niezmiernie spodziewana katastrofą, i w zapale oświadczył Józi, że on gotów markizowi pomagać. Zaszedł tak daleko, iż dał do zrozumienia panience, że jeśli ona ze swą, panią pojedzie, on jej będzie towarzyszył. Słówko to było na wiatr rzucone, ale Józi starczyło do wyciągnięcia z niego najpiękniejszych nadziei. Zemsta, do której miał podać rękę miły kuzynek, wprawiła go w zapał, w humor taki, iż żona się nim zaniepokoiła. Usiłowała coś z niego wyciągnąć – nie wygadał się. Złem się to jej wydało, że miał dla niej tajemnice – lecz chcąc się o nich dowiedzieć, musiała dyssymulować. P.Adolf sam na sam z sobą ważył jeszcze co miał począć.. Mścić się było bardzo przyjemnie, ale dla zemsty wpaść w kabałę, porzucić dom spokojny, i za płochą Józia puścić się w świat na złamanie karku – nad tem potrzeba się było rozmyślić. Józia podobała mu się bardzo, lecz zgubić się dla niej nie życzył. Nawykły do frymarków, wpadał nawet na to, czyby nie lepiej było zdradzić Józię i sekret, a wkupić się w łaski hrabiny Laury, wydając jej tajemnicę? Lecz – mogłaż ona temu uwierzyć? jakie miał dowody na to? Mógł wpaść w nieprzyjemne ząwikłanie i nic na tem nie zyskać. Wolał pomagać Józi choćby na wyjezdnem jej nie dopisać... Podróż ta do Włoch dawała mu do myślenia; można z niej było wrócić piechotą i od żony być przyjętym niegościnnie... Samo posiadanie sekretu zagrażającego nienawistnemu domowi starczyło, aby go szczęśliwym uczynić; a i przyjaźń serdeczna Józi – opromieniała egzystencyę. Tylko jejmość wcale z rnęża nie była kontenta. – Gardło dam, że się bałamuci, albo jaką starą, przyjaciółkę wyszukał. Ale, czekaj! szeptała po cichu – niech ja dojdę, zobaczysz dopiero co umiem. Hrabina Laura nie przestawała nalegać na syna o krok stanowczy. Bronił się jej, prosił o zwłokę, a matka coraz niespokojniejsza, czasami płakała po cichu, nie mogąc wymódz na nim posłuszeństwa. Oziębiło to nawet stosunek dawniej najczulszy; a Lambert chodził tak ponury, zasępiony, milczący, iż niekiedy sama hrabina Laura litość nad nim czując, milczała. Ufała dawniej w swą powagę macierzyńską, w powolność syna, który dotąd wszystkie jej spełniał rozkazy, tak, że nie wątpiła, iż stanie się co ona postanowi; – teraz opór niespodziany upokarzał ją prawie. Ostatnią nadzieję pokładała hrabina w kasztelanicowej. W listach do niej poufnych opowiadając jej wszystko, skarżąc się na Lamberta, a więcej jeszcze na Elizę, której całe złe przypisywała, hrabina domagała się gwałtownie od kasztelanicowej, aby nie spuszczając się na pisma, sama przybyła jej w pomoc do Warszawy. Wymaganie to było tak dziwne, iż je tylko ważność sprawy, do pewnego stopnia mogła wytłómaczyć... Dla pani z Zagórzan, chodzącej o kiju, nawykłej do czarnej prostej sukni niemal zakonnego kroju, do swojego domu, książek, ciszy, lasów – odbycie podróży zimą, i to jeszcze przy zbliżającej się już wiośnie, zamieszkanie w wielkiem mieście, było niewysłowienie ciężką, ofiarą. Hrabina czuła to dobrze, ale szło o los syna, o przyszłość rodziny i domu. Księżniczka dla niej odpowiadała jedna temu wymarzonemu ideałowi synowej, z której ona przyszłą matronę miała uczynić. Nieśmiałość i nicość tej dzieweczki były dla niej nieocenionemi przymiotami. Przy niej, z nią miał ten anioł skrzydła rozwinąć, promień miał mu zstąpić na czoło... Hrabina Laura nigdy się dotąd nie myliła w życiu, była siebie i sądu swojego pewna, opór syna zamiast ją powstrzymać, raczej utwierdzał w przekonaniu. Nie mogła się też cofnąć tak łatwo, bo z księciem zawarła była już prawie stanowczą umowę, tak się czuła pewną, iż syn jej być musi posłuszny. Na pierwsze wezwanie kasztelanicowa odpowiedziała rozpaczliwem prawie błaganiem o miłosierdzie nad sobą; wmawiała hr.Laurze, że potrzebę przybycia mogła sobie ze zbytniej troskliwości uroić;, dodawała, że tam gdzie matkaby nie podołała, ona się też skutku wpływu swojego spodziewać nie może. Na list ten natychmiast odpisała hrabina z naleganiem najsilniejszem, z zaklęciami, wystawiając potrzebę gwałtowną zgromadzenia wszystkich sił, aby Lamberta wahanie się (już nie mówiła: opór) pokonać. Kończyła tem, że losy rodziny od tego zawisły. Nie wymawiając się już biedna kasztelanicowa, odpowiedziała krótko, że natychmiast przybędzie; naznaczyła nawet dzień, którego w Warszawie stanąć miała. Zdziwił się bardzo Lambert, gdy matka nie mówiąc mu – o swoich listach, oznajmiła tylko, że kasztelanicowa znudzona zimą na wsi, obiecywała przybyć do nich. Podejrzewał w tem spisek na siebie, lecz poznać nie dał, iż to go dotknęło. Był już zrezygnowany. Eliza wychodziła za mąż, była dla niego straconą, – przyszłość stawała się dla niego obojętną, – mógł się ożenić dla matki, dla rodziny – dla fantazyi... Wprawdzie księżniczka była mu wstrętliwa i niesympatyczna, wiedział, że jej miłym być nie mógł, – lecz matkę uspakajał tem, a reszta nie obchodziła go już tak bardzo. Chłodne życie obowiązków mógł rozpocząć z tą, jak z inną... Dnia oznaczonego na przyjazd kasztelanicowej, synowi nie mówiąc o tem, hr.Laura wybrała się na spotkanie jej do Miłosnej. Lam – bert dowiedział się o tem dopiero z zostawionej do niego przez matkę karteczki, w której prosiła, aby pokoje dla kasztelanicowej przygotował na jej przyjęcie. Chciała naprzód widzieć, się sam na sam z przybywającą; hr.Laura, aby jej odmalować za wczasu jak stały rzeczy, i wskazać jak miała z Lambertem postąpić. Nawykła do kierowania wszystkiem, staruszka tej roli swej i teraz się wyrzec nie chciała. Dwór kasztelanicowej trochę ze staroświecka liczny, zajmował już austeryę, gdy hr.Laura nadjechała. Ogromna kareta na saniach sześciu końmi ciągniona, w której sama pani z Justysią i służącą jechała, furgon z kuchnią, wóz z zapasami podróżnemi, stary marszałek dworu, kamerdyner, dwóch lokajów, towarzyszyli starej pani. Kasztelanicowa drogą zmęczona, o kiju wyszła na spotkanie tej, którą siostrą zwykła była nazywać i jak siostrę kochała. Uściskały się i popłakały z radości. – Lorko moja, odezwała się przybywająca: widzisz, żem posłuszna, że ci nie wymawiam tego, iż mi się tu starej i chorej kazałaś przywlec, ale niech ci Bóg nie pamięta. Jak ja, taki koczkodan zatęchły, wydam się tam wśród waszego eleganckiego świata! – Dobrodziejko moja! zawołała hrabina ściskając ją: wiem com zrobiła, wiem, żem zażądała ofiary niezmiernej, ale wierz mi, była konieczność! Me ufam już sobie. Lamberta mi zepsuli, zniechęcili, zachwiali jego wiarę, we mnie; pierwszy raz w życiu, tu gdzie idzie nie o niego, ale o całą przyszłość naszą, opiera mi się. Wybrałam mu – no, zobaczysz ją – anioła! powiadam ci, anioła, dziewcze niewinne, skromne, miłe... a ten ją odtrąca... chce zwłoki, wywija mi się. Na tobie nadzieja. – Zrobię co zechcecie – odparła kasztelanicowa – lecz mojem zdaniem, nie dać się źle ożenić jest obowiązkiem matki, ale żenić wedle swej myśli... – Siostro kochana – zobaczysz i osądzisz, czy nie mam słuszności. Drugiej takiej na świecie nie znajdzie. – Ale jeśli mu się nie podoba? – Toby był chyba upór, kaprys, przekora... bo ona nie może się nie podobać. – Cóż Lambert ma przeciwko niej? pytała kasztelanicowa. – Nic – bo nie może mieć przeciw niej nawet cienia zarzutu, – ale w sercu ma miłość dla tej niepoczciwa] kokietki, która, nawiasem mówiąc, wydaje się już za mąż za księcia Adama. Lambert chce zwłoki, a zwłoka wiem co znaczy: pochwyci ją, kto inny. Ja drugiej takiej dla niego nie znajdę. Zamilkła zamyślona kasztelanicowa, i szepnęła tylko: Zobaczymy, moja droga, zobaczymy, masz; mnie na swe rozkazy. Już nad wieczór dwie panie ruszyły razem do Warszawy, Justysię i sługę posadziwszy do powozu hrabiny, aby swobodnie z sobą, się rozmówić mogły. Kasztelanicowa od bardzo dawna nie widywała księcia, ale go znała, i książę Ignacy lubił jej towarzystwo, bo z nią, o uczonych rzeczach mógł rozprawiać. I na niego więc wpływ niejaki przybyłej mógł się do zakończenia sprawy przyczynie. Wymawiała sobie tylko, ażeby oprócz koniecznych wizyt nikomu więcej ich o kiju oddawać nie potrzebowała, i nie zawsze wychodzić do gości, których nie była wcale ciekawa. Lambert czekał w pałacu na przybywającą, ciocię, która go powitała z niezmierną, czułością. – Widzisz, stęskniłam do was! Przywożę wam z sobą, ciężar i kłopot; na karnawał się nie przydam z kijem... Poszła zaraz do wyznaczonych jej pokojów dla spoczynku, i około niej całe życie się skupiło... Starano się, aby jak najmniej czuła wyjazd swój z Zagórzan, i zmianę rezydencyi; obyczaj nawet domowy w części zastosowano do tego, do jakiego była nawykła. Tego wieczoru nie przyjmowano nikogo; nazajutrz po wypoczynku, miała podróżna odnowić znajomość z księciem i zobaczyć anioła, którego sławę głosiła jej bratowa. Lambert udawał, iż wierzy w dobrowolne przybycie cioci... Kilka dni upłynęło od, przyjazdu kasztelanicowej, która od pierwszego spotkania z księciem rozpoczęła niewidoczne, ale troskliwe badanie wszystkiego, co pannę Martę otaczało i z nią było w związku. Pozornie obojętna, siedziała kasztelanicowa w salonie, albo na rozmowie z księciem Ignacym, lub zajęta książką jaką; ale oka jej i ucha nie uchodziło nic. Hrabinie Laurze niezwierzała się wcale ze swych wrażeń; a gdy ta, trochę niecierpliwa i pragnąca potwierdzenia własnych uczuć, zagadnęła ją – odpowiedziała chłodno: – Daj mi się rozpatrzyć lepiej, nic jeszcze nie wiem. Cały potem tydzień upłynął, a kasztelanicowa nie odezwała się ze zdaniem żadnem, tak, że hr.Laura już niespokojną być zaczynała. Nie nalegała jednak, wiedząc, że toby było najgorszym sposobem dowiedzenia się od staruszki co myśli. Jednego wieczoru wreszcie, gdy razem były w pokoju jej, – odezwała się do Laury: – Wiem, żeś niecierpliwa czegoś się dowiedzieć odemnie; a ja, Bóg widzi, sama nie wiem co ci powiedzieć. Patrzę, patrzę, i nie widzę nic, a co najgorsza, że się w dziewczynie, jak ty, zakochać nie moge! – Jak to? wykrzyknęła hr.Laura. – Ale, czekaj, nie łaj mnie, mówiła stara pani; nie mam nic przeciwko, widzę to wszystko co i ty. to jest, wszystkie warunki stosowne, wszystkie strony dobre, rozum przemawia za tobą – serce nie może... – Ale na Boga! siostro kochana! dla czego? – Serce się nie tłómaczy, mówiła z wolna bratowa – ono jest niewytłómaczone, i czynności jego nie dają się podciągnąć pod żadną kontrollę... Panienka jest skromna, zdaje się dziecinna, dobrze wychowana, nieśmiała, pokorna, a na mnie nieszczęśliwej czyni wrażenie jakiegoś mruczka, co coś innego w sercu chowa niż okazuje... Nie jest sympatyczna, choć i ładna i młodziuchną... Hrabina zrozpaczona ręce załamywała. – Dobrodziejko moja, poczęła, na miłosierdzie boże, nie wydawaj się z tem, coś mi zwierzyła! popsułabyś mi wszystko. Masz do Lamberta słabość jak do własnego dziecka, mimo- wolnie przejmujesz jego wrażenia, uprzedzasz się... – A! może! odparła kasztelanicowa cierpliwie. Spowiadam ci się z wrażenia, nie tłómacząc go. Przeciwko małżeństwu temu nie mam nic i mieć nie mogę; – owszem będę ci pomagała – chciałam tylko, abyś wiedziała co myślę. Zasmuciła się wielce hrabina; do północy – potem, zasiedziawszy się przy starej, usiłowała ją nawrócić, zmęczyła się przywodząc różne drobne szczegóły, rysy, które miały wpłynąć na kasztelanicowa,. Ta pozostała chłodna i milcząca. Hrabina Laura wpadła w rodzaj gorączki... chciała co rychlej postawić na swojem, niedługo więc czekając, ułożyła takie spotkanie się sam na sam z Lambertem i ciotką jego, aby one obie mogły wymódz na nim oświadczenie się niezwłoczne i zaręczyny. Po ostatniem widzeniu się z synem, matka spodziewała się jeszcze oporu z jego strony, nie czując, że położenie się zmieniło. Urabia zdawał się przewidywać to naleganie, przyszedł przygotowany na nie. Kasztelanicowa była przytomna. – Kochany Lamciu, odezwała się matka, – nie gniewaj się na starą matkę, która twego szczęścia pragnie. Ja wracam do mojej prośby, i będę razem z twą, ciotka nagliła, abyś się oświadczył księżniczce... Obie my, o których miłości dla siebie powątpiewać nie możesz, widzimy w tem dla ciebie i rodziny, zapewnioną, szczęśliwą, przyszłość. Nic lepszego, nic stosowniejszego nie znajdziesz nad nią, a ożenić ci się potrzeba. – Wolałbym z tem poczekać – odparł łagodnie, ale bardzo zimno Lambert. Księżniczka może mieć i ma zapewne największe przymioty, na których ja się poznać nie umiem; ale – szczerze mamie wyznaję – nie obudza we mnie najmniejszej sympatyi. – A! przerwała matka, to rzecz wytłumaczona. Sekretów dla kochanej kasztelanicowej nie mamy. Po Elizie, która cię niepoczciwie kokietowała, to skromne dziewczę podobać ci się nie mogło... Nie idzie o to, abyś się w niej kochał... – Mój drogi – dodała kasztelanicowa – ja w tej sprawie chciałabym mieć udział jak najmniejszy... bo – nie mam ani instynktu matki, ani doświadczenia własnego... ale, czas ci się jest żenić, stosowniejszej partyi znaleźć trudno. Jeśli ona uroku dla ciebie nie ma, nie powinna budzić wstrętu... Lambert smutny, milczał. Matka przystąpiła do niego z błaganiem, położyła rękę na jego ramieniu. – Kochany mój, uczyń to dla mnie! szepnęła – proszę cię. Tę ci pochwyci łatwo ktoś, gdy się będziesz ociągał; a ja – ja – to mnie przywiedzie do rozpaczy. Hrabia zwrócił się jakby błagając o opiekę do ciotki; ta dała lnu znak milcząco, iż w pomoc przyjść nie może. Lambert po chwili skłonił się i matkę w rękę pocałował. – Niech będzie jak mama chce – rzekł – zgoda. Powiedział to tak chłodno, tak smutnie, z taka, jakąś rezygnacją zimną, prawie rozpaczliwą, że hrabina, która biegła go uścisnąć, wstrzymała się. – Lamciu! tak mi to dajesz jak ofiarę, do której jesteś zmuszony. – Kochana marno, inaczej nie umiem i nie mogę, bo do kłamstwa przymusić się nie jestem zdolny... Składam los mój w ręce matki... Hrabina Laura spuściła głowę smutnie; już u celu najgorętszych swych życzeń, nagle poddaniem się syna jej woli uczuła się rozstrojoną, niepewną, zawahała się... Trwało to jednak, jedno oka mgnienie; wróciła wnet ufność w siebie, uściskała Lamberta, i uradowana poczęła go prosić, aby nazajutrz rozmówił się z księciem. Przyrzekł to uczynić, ale unikając już rozpraw dłuższych, prędko bardzo wyszedł z pokoju. Całe jego znalezienie się, chłód, widoczny wstręt, kasztelanicowa zasmuciły, i hrabinę Laurę zmieszały nieco. Dodawała sobie męztwa... Nazajutrz dotrzymując danego słowa, Lambert pojechał do księcia, który już być musiał uprzedzony. Z zachowaniem wszystkich formalności zwykłych, z zimną krwią angielską, oświadczył mu w najpowabniejszych dla niego wyrazach... pragnienie połączenia się z jego domem i.t.p. Książę Ignacy uściskał go po ojcowsku, zapewniając, iż uważać to będzie za szczęście, gdy dziecię swe ukochane odda rodzinie tak poszanowania godnej. Przywołano księżniczkę, która weszła zapłoniona, zmieszana, wysłuchała komplementu, i na nalegania ojca o odpowiedź, odezwała się skromnie, iż wola jego jest dla niej prawem. Lambert podaną sobie rączkę ucałował, ale mu ją wyrwano prędko. Urzędowe słowo dane zostało z obu stron, pozostało oznaczenie terminu ślubu i.t.p. Hrabina Laura mocno żądała przyśpieszenia go. Zachodziła kwestya niezmiernej wagi: szło o to, aby wyprawa księżniczki odpowiadała dostojeństwu domu, z którego wychodziła i do którego szła. Pani Szordyńska z hrabiną Laurą podejmowały się rzeczy niemal cudownej, ofiarowały się wyprawę, mającą parękroć sto tysięcy złotych kosztować, zebrać i przygotować w przeciągu kilku tygodni. Dla księcia, który miał przed sobą naukowe podróże, przyśpieszenie wesela było wielce pożądane. Pani Szordyńska rozstając się z wychowanicą, otrzymać miała dożywocie i domek w głównej rezydencyi ze wszelkiemi wygodami. Postanowiono i obmyślono wszystko.. Natychmiast po odbytych oświadczynach hr.Laura rzuciła się do przyszłej synowej, usiłując rozpocząć już jej przyswojenie sobie i nowe wychowanie. Tu dopiero po raz pierwszy, niespodzianie, cała jej czułość rozbiła się o lody, których przeczucia nie miała. Nie rozpaczała, że je gorącością uczucia swego roztopi – lecz z początku doznała uczucia jakby przykrego zawodu. Panna Marta słuchała, spoglądała, nie sprzeciwiała się, ale gdy w tęczowych barwach rozwijała przed nią matka przyszłe projekta, pełne różnych przyjemności, rozrywek, uroków, księżniczka zdawała się tak obojętną, jakby w urzeczywistnienie ich wcale nie wierzyła. – Zimna jest, mówiła sobie hr.Laura; ale gdy się przywiąże, gdy nas pozna lepiej... zmieni się to. Nie mając na kogo zrzucić winy tego chłodu, hrabina zaczynała go przypisywać, pani Szordyńskiej i jej wysuszającej pedanteryi – rada była tej poczciwej, zacnej, ale zastygłej kobiety pozbyć się co najprędzej. Ze wszystkich stron płynęły teraz powinszowania, hr.Laura tryumfowała, ożenienie syna było jej dziełem, – przypisywała je sobie, dumna niem była. Książę chwalił się także związkiem z rodziną, zacną, tylko panna Marta nie okazywała po sobie ani radości, ani ożywienia, ani najmniejszej zmiany. Jednego dnia, gdy obie panie z kasztelanicowa siedziały w salonie, oznajmiono im wizytę hr. Julii. Po stracie Zdzisława, którą zresztą nie miała jeszcze za nieodwołalną, piękna hrabina już się była nieco pocieszyła. Chciała ona i Eliza, brawując nieco hr.Laurę, okazać jej, że wcale nie czują, iż im się hrabia z rąk wymknął. Hrabina Julia jechała też pochwalić się zaręczynami córki... Gdy dwie panie weszły do salonu, i matka zaczęła ściskać gospodynię, składając jej życzenia i powinszowania, z dala patrząca kasztelanicowa dziwić się musiała tej wprawie, ja – ką, daje życie w pewnym świecie do grania komedyi. Cała jej uwaga zwrócona była jednak przeważnie na hr.Elizę, która ze swą dumą, lekceważeniem i manierami nieco mezkiemi, nietylko na niej nie zrobiła wrażenia przykrego, odstręczającego, ale ją nawet pociągnęła ku sobie. Hrabianka mówiła mało, lecz gdy się zaprezentowano wzajemnie, a stara pani z Zagórzan. zaczęła z nią, rozmowę, odpowiadała jej tak szczerze, dowcipnie i rozsądnie, że ją sobie zjednała. Kasztelanicowa winszowała jej wyboru księcia Adama, którego znała dawniej. – Książę Adam, odparła Eliza, mało komu się podobać może; jest nieśmiały, nie ma powierzchowności wdzięcznej, ale to jest człowiek, gdy u nas młodzież więcej do lalek niż do ludzi jest podobna. Kilka odpowiedzi tego rodzaju wprawiło w dobry humor panią z Zagórzan, która też otwarcie się parę razy wynurzyła, z myślami dla Elizy sympatycznemi. Wejrzeniami porozumiały się jakoś te dwie kobiety, tak na pozór do siebie niepodobne, i poczuły, że łatwoby się w życiu zgodzie z sobą mogły. Hrabina Julia tymczasem przesadzonemi opowiadaniami o przyszłego zięcia fortunie, miłości, dobroci, bawiła hr.Laurę. Gdy panie wyszły potem, a dwie siostry z sobą, zostały, kasztelanicowa zaś nie tając wrażenia, zaczęła chwalić Elizę, hrabina prawie się za to rozgniewała.. Przyszło nawet do bardzo żywej sprzeczki, którą pani z Zagórzan zakończyła śmiechem i uściskiem. – Przecież ci już. nic od niej nie grozi, dodała – uspokój się! Może być trochę łotr dziewczyna, ale, że jest bardzo miła – to, bądź co bądź, przyznać jej muszę. Naturalna... – Komedyantka! komedyantka! powtarzała słuchać nie chcąc już hr.Laura. Gdyby nie nagle popsute drogi, niepotrzebną się już czując w Warszawie, kasztelanicowa wybrałaby się była do domu... Smutno jej tu było. Spełniła to, co nazywała obowiązkiem względem rodziny; lecz patrząc na Lamberta, czuła prawie zgryzotę sumienia, że się przyczyniła do tego, co go tak zasępiało. Nie mogła prawie sam na sam się z nim dotąd rozmówić, i już prawie na wyjezdnem, znalazła chwilę dopiero, której użyła najprzód przepraszając czule hrabiego, że była zmuszona gwałt mu zadać. – Widzę, że cię ten twój maryaż przyszły wcale nie uszczęśliwia, odezwała się do niego. Matka, go sobie życzyła tak. gorąco, że ja się jej oprzeć nie mogłam. Daruj mi, Lambercie. – Ale ja cioci nie winię, ze smutnym uśmiechem odparł hrabia. Było mojem przeznaczeniem tak się ożenić. Wierzę już w przeznaczenie i skłaniam głowę. – Ale – niechętnie? – Nie będę kłaniał przed ciocią – rzekł Lambert, – żenię się dla matki, z musu, najmniejszego uczucia nie mam: dla tej biednej istoty, która tak jak ja – jest ofiarą. Westchnęła kasztelanicowa. – Wierz mi, mój drogi – rzekła – że wcale za tem nie idzie, abyście się pokochać nie mogli, i nie byli szczęśliwi... – A! to trudno! zawołał Lambert: ja pozostanę z chęcią na tem, byłem bardzo biedny sam nie był i jej nie uczynił... nieszczęśliwą. – Wierz mi, Lambercie, dodała nie wiedząc jak go już pocieszać stara, – że Bóg ci twą miłość dla matki nagrodzi. Oczy jej, instynkt macierzyński pewnie lepiej przyszłość widzą niż my. Księżniczka zdaje się dobrem, powolnem dzieckiem. – W tem się ciocia myli, odparł hrabia: powolną nie jest wcale, jest skrytą, i to mnie właśnie nabawia obawy, że przed ojcem swym, przed matką, moją tak się dziwnie układać umie. – A z tobą? – O! ze mną sobie nie zadaje tyle pracy, rzekł Lambert smutnie; – mnie okazuje dosyć wyraźnie, że jestem dla niej mężem narzuconym! Ruszył ramionami. – Na prawdę, dodał, mama się daleko więcej z nią żeni niż ja... zatem ona może potrafi to zadanie smutne rozwikłać. Kasztelanicowej łzy stanęły w oczach, które ukryć się starała. – Żal mi cię serdecznie, rzekła; ale nie moge zaprzeczyć, że matka twoja, ze swojego punktu widzenia, ma słuszność. Szuka ona więcej matki dla przyszłego pokolenia, niż żony miłej dla ciebie; bierze te istotę nierozwiniętą jeszcze, wpół dziecinę, aby ją, tak wykształciła jak mieć pragnie. Pragnie dobrego... choć ludzka rzecz mylić się, niestety! Ja się pocieszam tem, że Pan Bóg matkom dał instynkt, i że on teraz, jak zawsze, okaże się nieomylnym... – Daj Boże, aby tak było – odparł Lambert. Widzi ciocia, że się poddaję woli mamy, mimo wstrętu i obawy; więcej odemnie wymagać nie można. Powtarzam tylko: daj Boże, aby instynkt się okazał mniej mylnym, niż miłość i przywiązanie, które są, także instynktem, a zawodzą. Westchnęli oboje. – Jesteś, dodała kasztelanicowa, nietylko dobrem, najlepszem dzieckiem, ale rozumiesz to, że głowa domu często dla rodziny ofiarę z siebie zrobić musi. Spojrzyj na tę familię naszą, na stryjecznych twych, nie jestże to przerażającem. Żenili się wszyscy dla fantazyi, żyli fantazyom gwoli, – majętności się rozpełzły i zmalały, powaga imienia znikła, upadek widoczny. Na tobie jednym nadzieja, że dom potrafisz dźwignąć. Jest to posłannictwo, mój Lambercie, a żadne nie przychodzi bez ofiary... – Powtarzam cioci – jestem zrezygnowany i brzemię dźwigani. – Staraj się je nieść z twarzą, weselszą – szepnęła łagodnie kasztelanicowa. Dla matki smutna twarz twoja jest wyrzutem. Nie mogła ona zezwolić na ożenienie z tą” do której cię serce ciągnęło. Widziałam ją, jest sympatyczna, podobała mi się, ale i ja na jej miejscu nie dałabym zezwolenia na to i połączenie z familią, dla której nic na świecie świętego, poważnego i poszanowania godnego nie ma. Jak ty pokutujesz może za płochość stryjecznych, tak ta biedna Eliza za grzechy babki, matki i ojca. A! gdyby była sierotą.! – Nie mówmy o tem, przerwał Lambert. Ja teraz, dla mamy więcej niż dla siebie doprawdy, chciałbym być – jeśli nie zupełnie szczęśliwym, to przynajmniej nie doznać okropnego zawodu. Księżniczka, bodajby dla mamy tak była powolną, jak ja! – Matka twoja, nietylko instynkt, ale i rozum ma wielki, ma znajomość ludzi i charakterów, nie sądzę, aby tak bardzo mylić się mogła. Spokojnie patrzmy w przyszłość. Hrabia nie odpowiedział już nic – zwiesił głowę i słuchał, jak kasztelanicowa siebie i jego starała się cieszyć, sobie i jemu dodawać odwagi. Me wspomniała o tem w poufnej rozmowie, co ze wszystkiego najstraszniejszem było. Z każdym dniem sama hr.Laura przekonywała się bardziej, iż miała w księżniczce Marcie do czynienia z charakterem zamkniętym w sobie i bierny stawiającym opór na każdym kroku. Ufna, że potrafi wpływać na synową, choć się nie wyrzekła jeszcze, iż tego nie dokaże, widziała już, że wpływ ten będzie powolny i że walka go poprzedzić musi. Za późno byłoby się cofnąć, i nie przyznawała się do omyłki. Lecz spostrzegła, że w obliczeniu sił swoich i tego dziecka omyliła się znacznie. Jak tylko droga nieco oschła dozwoliła, kasztelanicowa zabrała się do wyjazdu. Wyma – gała od Lamberta, ażeby zamiast zwyczajnej podróży poślubnej za granicę, przybył z młodą żoną. do Zagórzan, i tam W ciszy lasów miesiąc czy więcej z nią przepędził. Lambert był teraz jakoś bezwładny i obojętny, więc i w tem odwołał się do – woli matki, która zresztą zgadzała się na myśl kasztelanicowej i sama im towarzyszyć chciała. Przygotowania do wesela szły z piorunową, szybkością, wszyscy niemi zajęci byli wyłącznie, najmniej Lambert. Z obowiązku chodził do narzeczonej codzień, próżno, oczekując chwili szczęśliwej, w którejby mu weselsze pokazała oblicze. Panna Marta pod pozorem wyprawy, na krótko tylko wychodziła, i zawsze znajdowała pretekst jakiś do ucieczki jak najprędszej z salonu. Ojciec dał jej najnieograniczeńszą swobodę co do wyboru i kupna, i Szordyńska nawet, z dawną, swą powagą, występując, nie mogła kapryśnej księżniczki powstrzymać od bardzo dziwacznych nabytków, hr.Laura także próżno dawała jej dobre rady, – robiła swoje. W przededniu ślubu nie chciała drażnić panny młodej, ojciec szczególniej nalegał na to, aby jej dać wolę zupełną. Józia i ona decydowały więc, i dokazywały... Hrabina Laura miała oprócz troski pewnego nadzoru nad przyszłą synową, zajęcie około wyprawy panny Anieli. Zdziś bardzo wspaniałomyślnie oświadczył, iż przyszła jego żona znajdzie w domu jego wszystko czego będzie potrzebowała, lecz hr.Laura nie mogła na sobie przenieść, aby ją dała i niewyposażoną i nieopatrzoną w pańską wyprawę. Poświęciła na to dosyć znaczną summę, a w użyciu jej nietyle szło o praktyczność, ile o pokaźność. Nadzwyczajna zmiana, uderzająca, zaszła w sposobie obejścia się z ludźmi i znajdowania w salonie panny Anieli. Tajony jej wprzódy wpływ na hr.Laurę teraz się jawnie i ostentacyjnie wykazywał na każdym kroku. Pokora i skromność dawna ustąpiły miejsca jakiejś pewności siebie, dumie, szorstkości nawet i opryskliwości, z którą niekiedy i narzeczonego przyjmowała. Zdzisław był gościem codziennym, i najczęściej znajdował pannę Anielę w salonie samą, bo hrabinę nudziły jego czułości. Poufalsza i śmielsza z nim panna Aniela, trzymała go ciągle w pewnej od siebie odległości, której po owych schadzkach wieczornych wcale się pono nie spodziewał. Znosił to ze stoicyzmem dziwnym hr. Zdzisław, i jedno tylko miał ciągle na ustach: – kiedy ślub??. Namiętność niezaspokojona panowała nad nim wyłącznie, a zbliżanie się swobodne do narzeczonej tylko ją, rozżarzało. Hrabinie Laurze zdawało się, iż ona sama wpadła na myśl szczęśliwą, aby dwa śluby syna i wychowanki razem się, jednego dnia, przy jednym ołtarzu odbyły – z pewnością, jednak poddała to jej panna Aniela. Rodzice Zdzisława, w początku dosyć upokorzeni tem, że syn ich żenił się z tak ubogą, panienką, mieli się czem pocieszyć; cały świat, który miał przystęp do pałacu hrabiowstwa i widywał pannę Anielę, unosił się nad jej przymiotami, dystynkcyą rozumem, taktom, pięknością. Przypisywano to hr.Laurze, a kto znał p.Adolfa, wydziwić się nie mógł, by dwoje rodzeństwa tak nadzwyczaj od siebie się różniło, tak mało miało podobieństwa w charakterze. Wiosna nadchodziła, a z nią i naznaczony termin ślubu; hrabianka Eliza, która rozporządzała sobą i narzeczonym wedle upodobania, swój ślub uczyniła zawisłym od małżeństwa hr.Lamberta. – Mam sobie taką fantazyę, powiedziała księciu, że chciałabym albo tego samego dnia brać ślub lub jak najprędzej po Lambercie, choćby nazajutrz. Książe, się do tego zastosuj. Narzeczony gotów był w tem i we wszystkiem spełniać jej rozkazy.. Starania o swą wyprawę zdawszy na matkę, hrabianka używała, jak się wyrażała, ostatnich chwil swobody swej, ze zwykłą, – nieoględnością. Jeździła, chodziła sama, ze służącym, z panną. Gertrudą, nie bywała po całych dniach w domu, robiła co chciała, i hrabinie Julii, która dobrze znała córkę” zdawało się, że usiłowała się zadurzyć (jak mówiła), zapomnieć o tem co ją czekało... Najdziwniejsze zachcianki ją opanowywały. Jak tylko nadeszła wiosna i przechadzki oschły cokolwiek, hrabianka zaczęła korzystać z powietrza, nie zważając nawet na opalenie się, które w tej porze ma być najniebezpieczniejsze... Na jednej z tych samotnych pogoni za fantazyami, za nowemi widowiskami, za czemś mogącem się dać zapomnieć lub rozweselić, hrabianka spotkała w Saskim Ogrodzie hr.Lamberta. Chciał on pokłoniwszy się ominąć ją, gdy mu znak dała, aby się zatrzymał, i podeszła ku niemu. – Już choćbyś się hrabia miał skompromitować w obec swej narzeczonej, rzekła, możesz mi maleńką chwilę, poświęcić. Mówić nam z sobą wolno? nie prawdaż? Kto wie kiedy się znowu na świecie zobaczymy! A po weselu dokąd państwo myślicie? – Nie wiem, bo ja się do tego nie mieszam, rzeki Lambert.. Ożenienie moje, jak pani wiadomo, jest dziełem mojej matki; na nią więc zdaję wszystko i zastosuje się do – rozkazów... Prawdopodobnie pojedziemy do kasztelanicowej na wieś! – Nie za granicę? zapytała Eliza. A! jakże się to niedobrze składa! Ja miałam tę myśl trochę gonić i szpiegować szczęście wasze... Sądziłam, że się wybierzecie do Włoch, do Szwajcaryi, i byłabym tak moją podróż urządziła... – Czy toby pani uczyniło przyjemność – odezwał się Lambert – patrzeć na smutną, twarz, moją, i czytać mi z oczu... – Nie! nie! zawołała Eliza: sądziłam, że poczciwie się kochając, można sobie w ciężkich chwilach pomódz spojrzeniem, wlać otuchę słowem, być sobie wzajem siłą.... – A ludzie i sądy ludzkie? zapytał Lambert. – Ja najzupełniej nie dbam o nie, ze wzgardliwym uśmieszkiem odezwała się Eliza. Co mi tam! tak będę czy inaczej, na mnie zawsze coś komponować muszą... Szkoda! dodała – chciałam choć przebojem zawiązać stosunek z jego żoną... – Pani, rzekł Lambert żywo – pani znasz to dobrze, iż – dla mnie widzenie jej byłoby niebepieczeństwem, ja potrzebuje zapomnieć... – Hrabia jesteś słaby – odparła; – ja wcale ani myślę, ani mogę zapominać i – pozostanę czem byłam! Jestem uparta. Zwróciła się do hrabiego, który szedł z wolna z głową, spuszczoną, zdając się walczyć z sobą. – Pani wiesz – powtórzył z uczuciem – że podbiłaś mnie zupełnie, żeś mnie zrobiła swoim sługą i niewolnikiem... Pomiędzy nami stanął mur, którego pani. nie chciałaś, jam nie. mogł obalić. Nie lepiejże dziś pozwolić mi zapomnieć, żem marzył? – Choć w wielu rzeczach się godzimy, odpowiedziała Eliza, w tem się różnimy zupełnie. Mają mnie za płochą, jestem przeciwnie zajadle upartą, w sercu. Co ono raz odepchnęło, tego nie przyjmie nigdy; co pokochało, nie odepchnie. Nie moge, nie umiem sobie powiedzieć, ażebyśmy mieli obcymi być na wieki dla siebie. Rozum, konieczność rozepchnęły nas – ale z daleka trzeba zachować tę złotą nić, co łączyła, nie zrywając jej nigdy... Nagle stanęła hrabianka. – Smutna rozmowa! nie prawdaż? Z podróży mojej poślubnej nic nie będzie! Aleja jestem cierpliwa... znajdziemy się gdziein – dziej. Ja chcę w was mieć obrońcę, przyjaciela, brata, i od tego nie odstępuję... Mój książę jest doskonały! nie wiem jak się coś tak idealnego mogło mnie dostać! Wierzy mi, – ufa – słucha i kocha, choć wie, bom mu to oznajmiła, że ja go nigdy kochać niebędę... – Pani mu to powiedziałaś? zapytał Lambert... – Więcej jeszcze, bom mu wyznała, że kocham innego... nie powiadając tylko kogo, bo tego się powinien sam domyślić. O! ja – mówiła żywo hrabianka – kontraktem przedślubnym wiele swobód warowałam sobie. Błysnęła oczyma czarnemi. – Czy pani myśli, że wszystkie warunki kontraktów ślubnych tak święcie się spełniają? zapytał ironicznie Lambert. – Wiem, żenię; być może, iż książę Adam rachuje, że ja potem w wielce ostrych zobowiązaniach pofolguję – ale się omyli. Ja siebie znam, muszę zresztą być logiczną w mojem postępowaniu, bo za najmniejsze wyboczenie z drogi – krzykną: płocha! Tupnęła nóżką. – Płochą właśnie być nie chcę! i nie będę! Urządziłam się tak z moim ślubem – dodała z uśmiechem – aby on albo tego samego dnia z. waszym lub nazajutrz nastąpił. Lambert popatrzał smutnie. – Zmiłuj się hrabio – wtrąciła nagle przybliżając się do niego Eliza – nie chodź z takiem chmurnem obliczem. Ludzie ci z twarzy czytają... Patrz na mnie, jak ja jestem wesoła. – Wesołość taka nie lepsza od mojego smutku... – Ale przez nią nie tak łatwo czytać w duszy... Żal mi cię serdecznie, hrabio... Podała mu rękę. – Pocieszaj się tem, że nie sani cierpisz, i myśl, że jesteś mężczyzną, – gdy ja... – Pani jesteś mężniejszą, odemnie – rzekł Lambert; – ale, choć inaczej się jej zdawać może dziś – wierz mi, pod moim smutkiem dłużej się zachowa uczucie. Pani ulegniesz wpływowi niezbłaganemu młodości, potrzeby życia i potrzeby jeśli nie szczęścia – to znośnego bytu. – Myślisz pan że – „wietrzna istota” dam się porwać pierwszemu porywowi wiatru? Spuściła głowę, pomilczała, i podnosząc ją, rzekła chłodno: – Nie byłeś więc nigdy w sercu mojem, nawet snem i jasnowidzeniem – – znałbyś je inaczej. Biedne to serce! złamane, ale jakiem jest, dobije końca. Rękę drżącą wyciągnęła do niego na pożegnanie, gdy z dala ukazał się książę Adam, zmierzający ku niw. Eliza wstrzymała się z niem, i dala mu znak, aby się przybliżył... – Panie hrabio, rzekła – niewiem czy się rychło i gdzie zobaczymy: chciałam koniecznie polecić wam przyszłego męża mojego; byłabym szczęśliwa gdybyście przyjaciółmi, w całem znaczeniu tego wyrazu, być mogli. – Ja o to z pewnością, najusilniej się starać będę, odezwał się książę, na którego czole najlżejszej chmurki dostrzedz nie było można. – Zaręczam za księcia Adama, mówiła Eliza, że zazdrosnym nie będzie; choć wie, że ja dla hrabiego mam wielką, wielką słabość! Jest tak dobrym dla mnie, tak wyrozumiałym na moje błędy i fantazye, iż za to samo już się przez wdzięczność do niego przywiązać potrzeba. Lambert milczący kłaniał się i szeptał coś niewyraźnego, zakłopotany wielce, gdy hrabianka narzeczonemu podała rękę. – Chodźmy, rzekła, nielitościwie znudziłam hrabiego – ale z ostatnich chwil swobody musze korzystać. Odwróciła głowę ku odchodzącemu i pożegnała go jeszcze skinieniem. Było to w istocie ostatnie spotkanie Lamberta z tą, o której potrzebował zapomnieć. Rozmowa ta odżywiła w nim dawne uczucia i poszedł się zamknąć sani z sobą, aby odzyskać obojętność pozorną, której nie mógł wyrobie dotąd. Zamknąć się!. niestety! nie było podobna. Napastowano go po całych dniach zapytaniami: matka, chcąc wynagrodzić narzucenie swej woli w sprawie największej wagi, w niniejszych usiłowała się zastosowoć do jego fantazyi i najnieszczęśliwszą, była, gdy jej odpowiadał, iż żadnych nie miał i wszystko mu było obojętne. Oprócz tej zbytniej troskliwości matki, miał do zniesienia tysiące drobnych przykrości, płynących od panny Anieli, choć ona zawsze zasłoniona była i niewidoczna. Przyszła pani Zdzisławowa wiedziała dobrze, jak małżeństwo hr.Lamberta było dla niego niemiłe, tem mocniej więc starała, się je skleić, obiecując sobie przez wpływ na hrabinę, uczynić je dla jej syna prawdziwem męczeństwem. Niespodziane szczęście nie zgłagodziło jej wcale, a dało nowe środki zemsty, którą, nosiła i pielęgnowała w sercu, jako zadanie życia. Obojętność zupełna, rodzaj chłodnej pogardy, jaką jej okazywał Lambert, gniewały ją i jątrzyły mocniej jeszcze. Któż wie! możeby była przebaczyła upokorzonemu, czulszemu; nie mogła darować obojętnemu. Czasem rzucała na niego ukradkiem wejrzenia brzemienne groźbami. Lambert widział je, rozumiał, lecz zaledwie chwilową, w nim litość budziły. W jednej z tych godzin zwierzeń, które hr.Zdzisław z nią, sam na sam spędzał, przyznała się przed nim, iż niegdyś hr.Lambert szalenie w niej był rozkochany. – Śmiałam się z tego – dodała podstępnie, – bo ten zimny Anglik nigdy we mnie najmniejszej nie obudzał sympatyi... Nie rozumiem kobiety, któraby tę bryłę lodu pokochać mogła, i księżniczka też podobno więcej się go obawia niż lubi. Zdzisław w parę dni potem, będąc sam na sam z Lambertem, nie mógł wytrzymać, aby mu się nie pochwalić zwierzeniem tem swej; przyszłej. – Nie dziwię się teraz sobie, rzekł, żem tak szalenie się do niej zapalił, kiedy i wy,. kochany hrabio, byliście w niej tak rozmiłowani. Lambert spojrzał zdziwiony. – Ja? – Sama mi to wyznała! rozśmiał się Zdziś; nie będziecie się zapierali. – Dawne to dzieje – odrzekł hrabia – byłem naówczas młodem chłopięciem i dziecinne to zajęcie nie trwało długo... – To dobrze, zakończył Zdziś: bo ja jestem wściekle zazdrośny. Nie ręczę za trwałość mojego szału, ale tymczasem kocham się – szalenie!! – I spokojnym być możesz, że ci nikt przeszkadzać nie będzie – zamknął Lambert z dwuznacznym uśmieszkiem. Dzień był wiosenny i tak szczęśliwie się udał, jakby go rodzicielskie serce hrabiny dla syna zamówiło w niebie. Lazur niebios wypogodzony, według księcia Ignacego, przypominał Włochy; powietrze po niedawnym deszczu ciepłym, było odświeżone i wonne, słońce oblewało zieleniejący świat promieniami jasnemi a łagodnemi... W pałacu, który zajmował książę u hrabiny, od rana wszystko było w niesłychanym ruchu; ludzie zwijali się śpiesząc, śmiejąc, a na twarzach ich widać było jak uroczystość ta, zawsze trochę karności domowej folgująca, wszystkim była pożądana. Tylko w głębi tych pokojów, w których główni aktorowie dramatu do wystąpienia się przygotowywali, nie było tego wesela i swobody, jaka grała na twarzach statystów... Lambert chodził sam po mieszkaniu swem jakby je żegnał, i potrzebował zebrać w sobie całe swe męztwo na tę chwilę ofiary. Blady był, oczy miał wpadłe, a czas, który dzielił zaręczyny od ślubu, wypiętnował się troszkę na jego twarzy; matka nawet, łudząca się je – szcze, iż da mu szczęście, trwożyła się temi widomemi znakami wewnętrznego bolu, do którego się on nie przyznawał... I jej niedawno jeszcze tak spokojne, piękne oblicze, pomimo całej mocy nad sobą, zdradzało trwogę; oczy umywane kilka razy na dzień, były zaczerwienione jak po łzach cichych i skrytych... Jedna Aniela wiedziała co cierpiała staruszka, – i byłaby ulitowała się nad nią, gdyby to cierpienie nie dotykało razem Lamberta... Od oświadczenia się Zdzisława i zmiany jaka zaszła w jej losie, panna Aniela nawet powierzchownie zyskała wiele, wypiękniała, bladość jej bezkrwistą, jakiś wewnętrzny ogień zabarwiał. Patrzała śmielej, mówiła więcej. Władza, jaką miała nad hr.Laurą, zwiększyła się jeszcze. Zbliżający się ślub, który miał stanowić o przyszłym jej losie, nie budził w niej ani żalu po przeszłości, ani trwogi o przyszłość. Pan Adolf, który razem z żoną starał się dowiedzieć o tem co się w pałacu działo, w przeddzień ślubu popróbował przejednać się z siostrą. Przyszedł do niej sądząc, że w tej chwili poruszona, szczęśliwa wyciągnie do niego rękę, jako do jedynego członka rodziny. Panna Aniela, której pokój zarzucony był sukniami, prezentami narzeczonego, mnóztwem fraszek i. kosztowności, zobaczywszy go, przybiegła do progu, pobladłszy. – Co pan tu robisz? zapytała. – Pan? odparł Adolf – przecież choć do ślubu lub od ślubu bratby się przydać powinien. – Pan wiesz, że ja, i przyszły mój mąż zawarowaliśmy sobie, dając mu pomoc, abyś się więcej do nas nie zgłaszał. Proszę się nam nie narzucać, bo to – napróżno. Adolf biegał oczyma po pokoju z ciekawością i zazdrością. – Wielkie państwo zawróciło głowę – rzekł. Zobaczymy jak się ta farsa skończy... Może kiedy i Adolf będzie potrzebny słomianej wdówce, a wówczas możesz być pewna, że ja ciebie znać-nie będę. Plunął w progu. To było pożegnanie z siostrą przed ślubem. Obiecał sobie wszakże w kościele stać na oku z rękami w kieszeniach, i dać się widzieć jeszcze raz przyszłej pani hrabinie. Gdy godzina ślubu nadchodziła, hr.Laurze znużonej na ciele i na duchu, zrobiło się słabo, i musiano przywołać pannę Anielę, już ubraną w biały atłas i koronki, aby ją otrzeźwiła Hrabia Zdzisław w najlepszym humorze, wesół, szyderski, lekceważący wszystko, sam jeden tu zdawał się pewnym swojego szczęścia. Ani on, ani jego narzeczona nie była strwożona, oboje byli pewni zwycięztwa. Kto z nich się omylić miał w rachunku? Świadkowie różnie wnosili. Zdzisław nie krył się z tem przed przyjaciółmi, iż żeni się z passyi, i że nie ręczy, czy ona trwać będzie. „Więc cóż? mogę sobie pozwolić, bo mnie na to stać? Nie zgodzimy się z sobą, – ludzie się przecie rozchodzą!!” Z taką, filozoficzną rezygnancyą szedł do ołtarza. W ostatnich dniach, księżniczka Marta, z niewiadomych powodów, wymogła na ojcu, a ten na hr.Laurze, aby państwo młodzi nie wyjeżdżali do Zagórzan i pozostali miesiąc przynajmniej w Warszawie. Ubarwiła to panna Marta pragnieniem dłuższego widzenia ojca, który, pomimo pośpiechu przyrzekł jej zostać z nią, jeszcze. Lambertowi było zupełnie jedno, jechać, siedzieć, być z żoną tu lub gdzieindziej. Hrabina Laura opierała się z początku łagodnie Marcie, potem uległa. Państwo Zdzisławowstwo, choć panna Aniela także rada była (dla hr.Laury) zostać w Warszawie, wybierali się za granicę. On sobie tego najmocniej życzył i obstawał przy tem – narzeczona krzywiła się, starała go nawrócić, odpowiadał jej, że od tego nie odstąpi. W duszy miała podobno już przygotowaną, – choro – bę jakąś, z którą chciała próbować postawić na swojem. W pałacu księcia na godzinę przed weselem smutniej było może niż u hr. Laury. Stary, który przez lat tyle nawykł do córki, choć cenił swobodę, jaką miał teraz pozyskać – czuł, że go to osieroci. Pani Szordyńska mimo wyposażenia płakała, traciła poważne swe stanowisko i schodziła na cichy kąt wiejski, na rodzaj gracyalistki pensyonowanej. Księżniczki Marty nikt nie mógł zrozumieć: obchodziła się z narzeczonym tak jak dawniej, ostro, dziwacznie, okazując mu więcej wstrętu, niż przychylności, a razem z tem rodzajem gorączki, z rodzajem dziecięcego zajęcia do wesela śpieszyła się, gotowała, mówiła o niem, robiła niekiedy minki jakieś niezrozumiałe, tryumfujące, które chyba jedna Józia wytłómaczyć sobie mogła. W liście do kasztelanicowej poufnym, na dni kilka przed ślubem pisanym – hr.Laura wyznawała siostrze kochanej, że tego aniołka coraz mniej rozumie, a całą nadzieję pokładała w przyszłości. Wielki obiad przygotowany był u księcia Ignacego, na który i państwo Zdzisławowstwo zostali zaproszeni; wieczerza u hr.Laury, dokąd państwo młodzi przyjechać zaraz mieli. Hrabia Zdzisław z żoną, udawał się do rodziców i tegoż wieczoru w podróż do Szwajcaryi. Ślub ściągnął do kościoła tłumy ciekawych, a między innemi pana Adolfa z żoną,. który zawczasu zajął takie stanowisko, aby musiał być widziany. Hrabianka Eliza, której ślub miał być nazajutrz, w toalecie bardzo skromnej, z matką i księciem znajdowała się także w ławce, w której ją z daleka widzieć było można. Nieopuszczające ją nigdy grono adoratorów i tu otaczało piękną pannę. Cały obrzęd odbył się wedle programmu i żadna złowroga drobnostka nie dala powodu do zabobonnych wniosków o przyszłem pożyciu dwóch pięknych par stojących u ołtarza. Uderzający był powagą, ale i smutkiem pańskiej swej twarzy Lambert, majestatyczna hrabina matka jego, uśmiechnięty też Zdziś i wielce wspaniała jego przyszła ściągali oczy. Hrabina Zdzisławówa płakała rzewnie. Panna Marta w stanowczej chwili okazała niespodziane męztwo; niebieskie jej oczka patrzały wyzywająco, złośliwie... Niedaleko stojąca Józia, gdyby miała trochę więcej baczności na to, co ją otaczało, mogłaby była dopatrzyć między ciekawymi swojego adoratora trzymającego pod rękę żonę; byłoby to może dało jej do myślenia, wy – wołało pytanie, zachwiało stosunki, ale Józia patrzała tylko na swą panię. Wśród ciżby ołtarz otaczającej, wiele osób spostrzegło jakąś postać nieznajomą, nikomu, młodego, bardzo pięknego mężczyznę, z długiemi włosami czarnemi, wąsikiem i oczyma płomienistemi, których prawie nie spuszczał z księżniczki. Stanąwszy u ołtarza panna Marta obejrzała się śmiało, zdawała szukać kogoś, i zatrzymała przez chwilę wzrok na owym nieznajomym jakby jej on był znany. Piękny a cudzoziemski typ tej twarzy, uderzył wiele osób, dopytywano kto to mogł być? bo zajmował miejsce między gośćmi, a nikt nie znał tego pana. Kilka razy w czasie obrzędu księżniczka spojrzała na niego wyraziście, czego nikt nie widział, oprócz Józi. Gdy dwie pary odchodziły potem, nieznajomy stanął na drodze, tak, że tuż mimo przechodząca pani młoda, prowadzona przez dwóch stryjecznych braci hr,Lamberta, mogła z nim jeszcze zamienić wejrzenie. Pan Adolf z żoną, dobił się także stanowiska, z którego mógł kompromitującym ukłonem i śmiechem siostrę pozdrowić. Obiad w pałacu księcia Ignacego odbył się ze wszystkiemi przynależytościami obrzędów weselnych. Osób na nim było przeszło pięćdziesiąt, a najgłośniej ze wszystkich popisywał się z dowcipem hr.Zdzisław, który bezwstydnie swą żonę w twarz gwałtem całował. Siedzieli jeszcze u stołu, gdy hr.Lambertowa, korzystając z chwili, w której najgłośniej do koła śmiano się i wykrzykiwano, oświadczyła mężowi głosikiem urywanym, suchym, że czuje się bardzo zmęczona, bardzo niedobrze, i prosi, ażeby po wyjeździe do pałacu, zostawił ją dziś samą z Józia, bo się chce położyć i spocząć. Hrabia Lambert skłonił się na znak przyzwolenia. Niespokojna hr.Laura, która każdy ruch synowej śledziła, domyśliła się może czegoś niezwyczajnego, wstała ze swojego miejsca i przyszła do niej. Powtórzyła jej tę prośbę młoda pani, i otrzymała zapewnienie, iż może postąpić jak zechce. Twarzyczka pani Lambertowej stała się zaraz weselszą, oczka jej zaśmiały się dziwnie. W drugiej parze, dziwnym sposobem powtórzyło się prawie toż samo żądanie, niemal w tejże samej chwili. Aniela szepnęła mężowi, iż w żaden sposób nie może natychmiast z nim jechać, jak było postanowiono, że się czuje śmiertelnie zmęczoną, niespokojną o zdrowie hrabiny Laury, która z rana miała mdłości. – Ale ja też mdłości dostanę, kochana Anielko, odparł Zdzisław, jeśli mi po ślubie jeszcze każesz zamiast ci służyć, wołać doktora!! – Bez żartu, ja jechać nie mogę... szepnęła żona., – Ja za to, że podróż nie zaszkodzi, ręczę, rzekł Zdzisław żwawo. Doktora wezmę jeżeli chcesz z sobą, ale jechać musimy. – Ja nie moge! powtórzyła blednąc Aniela. – Więc pierwsze słowa, które zamieniamy po ślubie, miałyby być – sporem? Mauvaise augure! – Ja proszę, i pierwszej mojej prośbie odmawiasz!... Możemy jechać za kilka dni – nie wiem kiedy, – dla czegóż natychmiast?, – Bo ja nie chcę mieć świadków mojego szału miłosnego, rzekł Zdzisław. – Wstydzisz się go? zapytała Aniela. A! to pochlebnie dla mnie. – Anielko! – zawołał Zdzisław – patrzą, na nas! – Choćby nawet słuchano! odpowiedziała rezolutnie młoda pani – będą wiedzieli, że ja błagani, o co? o wzgląd na moje zdrowie, a hrabia mi odmawiasz dla fantazyi! – Ale – jeśli tak – to pocożeśmy się pobrali? wtrącił Zdzisław – ja chciałem mieć prawo... – Męczenia mnie i sprzeciwiania się – dołożyła Aniela. – Dosyć! przerwał Zdziś – resztę domówimy w domu – tu, jakoś nic uchodzi! – Ale ja nie pojadę! powtórzyła Aniela... – Zobaczymy! zamruczał Zdziś, i pochylił sio ku żonie tak jakoś natarczywie, a zbyt poufale, że się cofnąć musiała. Epizod się na tem skończył, nię zresztą nie zaszło nadzwyczajnego. Mówiono sobie na ucho, że hrabina Lambertowa jest. trochę słaba. Cukrowa kolacya z mnogiemi kielichami bardzo starego wina przeciągnęła się w pałacu hr. Laury tak długo, iż i ona i młoda pani znikły gościom. Pozostał tylko Lambert, który im placu dotrzymywał; a młodzież chcącą go uwolnić od obowiązków gospodarza zapewniła, iż może z nią pozostać, bo żona jego zasłabła, i ma przy sobie matkę, która z nią pozostać miała. Jak na pana młodego, Lambert dziwnie obojętnym wyglądał; kuzynowie znajdowali go jakimś ironicznym i nienaturalnie wesołym. On, co nie pijał nigdy, tego wieczoru pozwalał sobie nalewać kielichy, spełniał je chętnie, zachęcał drugich, i siedział z cygarem w ustach prawie do białego dnia z kilką krewnymi – na obojętnej gawędce. Hrabiną Laura zaraz za uciekającą do osobnego pokoiku, w którym na nią Józia oczekiwała, młodą panią, pobiegła niespokojna. Chciała sama położyć ją siedzieć przy niej, napoić herbatą, dać jakieś krople, lecz wszystkiego tego odmówiła synowa, prosząc, aby ją, z jej Józia, zostawiono. Zazdrosna troche hr. Laura nie chciała z początku pozwolić na wyręczenie się tą towarzyszką, lecz zobaczywszy zacięte usta Marty i dziko świecące oczka, ustąpiła. Józia obiecywała, się siedzieć przy swej pani i zapewniła hrabinę, że gdyby była potrzeba pomocy jakiej, przyjdzie sama prosić o nią. Wyszła zasmucona, matka, ale od tej chwili znienawidziała tę Józię, którą synowa tak bardzo dla siebie widziała potrzebną. Zasunęły się zaraz drzwi za odchodzącą hrabiną, Marta rzuciła się w krzesło, i wcale nie okazując już osłabienia, co prędzej się rozbierać kazała, sama wianek, zasłonę, bukiet odrzucając z pośpiechem i wstrętem. Józia pomagała jej żywo, a tymczasem obici szeptały. – Jest, widziałam go w kościele! – Ja mówiłam, odparła Józia, że on na skręcenie karku przyleci na ten dzień... – Jakem go zobaczyła, myślałam że krzyknę. – A! toby pięknie było! mówiła Józia – żeby się wszystko wydało jeszcze... – Trzeba było, poczęła młoda pani, tak umówić się i ułożyć, aby mnie porwał od ołtarza, dziś jeszcze... – Cicho! cicho! ja ręczę, że tam kto podedrzwiami. słucha. Pobiegła Józia ku nim, przyłożyła ucho, palcem przycisnęła usta... Słychać było oddech podedrzwiami. Dwie przyjaciołki oddaliły się od nich w drugi kąt obszernego pokoju, gdzie już swobodnie rozmówić się mogły, bez obawy podsłuchania. – Niechże księżniczka będzie cierpliwa! mówiła z wymówkami Józia: już i tak dokazało się cudu, słowo daję! Markiz jest tu... ja mam człowieka, co pomoże do ucieczki, ale to ani dziś, ani jutro być nie może! – A! ja nieszczęśliwa! łamiąc rączki, zajęczała księżniczka. – Cicho! cicho! cóż za wielkie nieszczęście, dzień, dwa pochorować i poleżeć w łóżku, póki się wszystko nie urządzi jak należy? Panienka myśli, że to tak łatwo? Tu! w tem pałacysku ogromnem, gdzie tyle ludzi i oczu! – Ja ucieknę w koszuli, przez okno! zawołała Marta. Józia się śmiać zaczęła. – Z pierwszego piętra! odparła. A już proszę zdać się na mnie i być spokojną. Wszystko pójdzie dobrze, byle cierpliwości. Mój po – mocnik zna pałac ten i ludzi jak swoją kieszeń, bo on się tu wychował. Wszystko obmyślane... Schodki tylne prowadzą, do ogrodu... Od furtki mamy klucz; markiz już tam będzie czekał... Księżniczka rzuciła się jej na szyje. – Józiu! złota moja! byle prędzej, bo ile się razy ten kat do mnie zbliża, dreszcze przechodzą po mnie! A! i ta stara okropna jędza z tym swoim słodkim uśmieszkiem na ustach, co mnie ściska i całuje, gdy jabym ją... Nie dokończyła... – Cicho! na Boga! proszę się kłaść – i spać. – Spać! ja! dziś! kiedy on mi stoi przed oczyma, kiedy mi jeszcze serce bije od widoku jego!... kiedy on tam może w rozpaczy!... Józia powtarzała: – Cicho! – ale trudno było uspokoić płaczącą, rzucającą się, rozgorączkowaną księżniczkę, która jak rozkapryszone dziecko miotała się nieprzytomna. Już dzienny brzask wdzierał się z po za firanek do pokoju, gdy obie zmęczone czuwaniem i szeptami, pousypiały, pani w łóżku, towarzyszka jej na krześle... Hrabina Laura nie kładła się też aż do rana, podsłuchując podedrzwiami... Nazajutrz gdy około godziny dziesiątej zapukała staruszka, Józia blada i zmęczona otworzyła jej, oznajmując, że pani jeszcze drzemie, ale chora bardzo nie jest. – Proszę hrabiny dobrodziejki, dodała, ja ja znani od dziecka, strasznie nerwowa, trzeba menażować ją. Hrabina nie słuchając dziewczyny, weszła wprost, miała już wstręt do Józi – znalazła synową istotnie w stanie gorączkowym, i w początku myślała już o doktorze, gdy Marta, obawiająca się przenikliwych oczu obcego człowieka, uprosiła, aby jej tylko spocząć dano. Tłómaczyła się, przy pomocy nieodstępnej Józi tem, że w ostatnich dniach tyle miała do czynienia, że się jej siły wyczerpały. Znowu tedy usilnie się dopraszała, aby jej było wolno zostać w swoim pokoju i wcale dnia tego nie wychodzić, a Józia ofiarowała się być przy niej, co hr. Laura dosyć kwaśno przyjęła. – Proszę wierzyć, że mnie z nią najlepiej będzie, dodała szybko pani młoda. Józia mnie najlepiej zna, ja się z nią nie żenuję... W początkach niechcąc się sprzeciwiać synowej, hrabina zgodziła się i na Józię i na wszystko. przez cały jednak dzień nie pozostała ona przy chorej, gdyż z południa się zaraz wyśliznęła z pokoju i pobiegła do miasta. Musimy się zwrócić teraz do p.Adolfa, którego stosunek z Józia przeciągnął się dłużej niż trwało przepisywanie memoryału. Chociaż kopista starał się, aby robota szła powoli, książe w końcu tak nalegał i przyrzekł tak wspaniałą indemnizacyę gdy będzie gotowa, iż nareszcie dzieło to dokończyć musiał Siennicki. Ale i on i panna Józefa przewidując, że się już widywać nie będą mogli, za wczasu obmyślili inne ciche schronienie, w którem o umówionych godzinach spotykać się mieli bez niebezpieczeństwa. W pobliżu pałacu była mała cukiernia z kawiarnią połączona, którą, utrzymywał niejaki Saratelli, syn cukiernika Włocha, urodzony już w Warszawie i włoskiego nie mający nic oprócz nazwiska. Cukiernia była licha, ale swoboda w niej nieoceniona. Kilka pokoików osobnych dla przyjaciół i znajomych gospodarza, a nawet dla osób znających się na rzeczy, stało zawsze opróżnionych na wypadek, gdyby się tam z kim chcieli sam na sani rozmówić. Saratelli był wyrozumiały, zamykał oczy na sprawy cudze, i nieźle mu się z tem działo. Dawniej znajomy p.Adolfowi, gdy ten poprosił go o kątek dla poufnej rozmowy z pewną „kuzynką,” z którą gdzieindziej się nie mógł widywać, Saratelli rozśmiał się machnął ręką i zgodził się na danie przytułku czułej parze. Trzeba dodać tylko, że znał Adolfa nieżonatym i o jego ożenieniu nie wiedział wcale, bo może – byłby dwa razy drożej kazał sobie za tolerancyę swą zapłacić. Śmiała Józia wpadała do cukierni w pewnych godzinach, i albo już tam znajdowała oczekującego na nią p.Adolfa lub w pokoiku znajomym cierpliwie zasiadała czekać na niego. Po długich rozmysłach, znajdując pożycie małżeńskie z wdową nader monotonnem, a z Józia; coraz milsze, p.Adolf postanowił odbyć w jej towarzystwie do Włoch wycieczkę, obrachowawszy, że gdyby z niej powrócić przyszło, żona go zawsze przyjąć musi, a bury i wymówek jużci życiem nie przypłaci... Schadzki u p.Saratellego w rozmaitych dnia i wieczora godzinach, następowały po sobie coraz częściej, gdyż Józia się musiała umówić o ucieczkę i pomoc do niej. Markiz miał nadjechać, a młoda pani nagliła, aby się co najprędzej wyrwać ze znienawidzonego pałacu, w którym przysięgała, że żyć nie może, że umrzećby musiała. Józia co do siebie – nie zawarła żadnej stałej urnowy z p.Adolfem; zdało się jej, że uciekąjąc razem musi się z nią ożenić – zresztą – o wydanie się za mąż tak bardzo jej nie chodziło. Zaczynała w tym dystyngowanym swoim wielbicielu odkrywać; powoli niektóre plamki i skazy. Lecz dla ratowania pani był jej nieodzownie potrzebny. Gdy się przed weselem jeszcze schadzki w cukierni codziennie pod opieką, Saratellego odbywały, mający do biuralisty ząb, pan referent, którego on od wdowy odsadził, najrzał jakoś, że Adolf do cukierni zbyt często ukradkowo uczęszcza, dostrzegł też jednocześnie przychodzącą, szybkim krokiem, a potem wybiegającą jak przepłoszoną panienkę – domyślił się, że nie musi to być bez kozery. Mieszkając w sąsiedztwie, znał poufale Saratellego, i raz po cichu spytał go, czy istotnie ta panienka i Adolf...? Cukiernik śmiejąc się potwierdził głową. Pan referent zarumienił się z gniewu, zakąsił po wódce wypitej pasztecikiem i rzekł w duchu: – A! szelma! dawno się to ożeniło! ha! kobietę taką miłą oszukuje! Nie ujdzie mu to bezkarnie. Od dawna nie bywał już u wdowy, od wesela wcale jej nie widział nawet; nazajutrz po wyprowadzonej indagacji, wybrał sobie godzinę, gdy był pewien, że gospodarza w domu nie zastanie, i zadzwonił do drzwi pani Siennickiej. Ta, gdy sama mu otwierając, poznała dawnego swego przyjaciela, zapłoniła się, zmieszała, potem śmiechem nadrabiając zaprosiła go do środka, głośno zaraz umyślnie zapewniając go, że mąż lada chwila powróci. Referent zajął swe dawne miejsce przy okrągłym stoliku, i westchnął, wspominając te czasy, gdy mu tu jeszcze nadzieja towarzyszyła. Sama jejmość usiadła w pewnem oddaleniu na kanapie, tuląc do siebie Basieczkę. – Niech – no pani dziecko do drugiego pokoju wyprawi, szepnął referent – bo mamy z sobą do pomówienia... Zarumieniła się pani Siennicka. lecz z poczciwej twarzy referenta wnosząc, że nic nieprzyzwoitego nie ma na myśli, posłała Baśkę do kuchni. – Otoż to tak – mościa dobrodziejko... przemówił z powagą urzędniczą, referent – otóż to tak bywa, gdy się furfantów dla gładkiego liczka bierze, a statecznym ludziom daje odkosza... Siennicka pobladła. – Niedługo się czekało, a już szydło z worka wychodzi – dodał urzędnik. Ten miły jejmości mąż ma pokątne romanse na mieście. – Zkądże znowu? jakże pan o tem wiedzieć możesz? to plotki!... zawołała oburzona jejmość. Za płochy jest, to ja wiem, ale jednak.... – Jednak regularnie codziennie w pewnej cukierni w pokoiku osobnym, z pewna, ładną, młodziuchną panieneczką siaduje godzinami... Wątpię, żeby z sobą pacierze mówili. A to co powiadani – fakt jest! rękę do góry uroczyście podnosząc dołożył referent – fakt jest! Pani Siennicka załamała ręce, łzy jej się polały z oczu. ale razem gniew ją oblał płomieniem i osuszył powieki, pięścią uderzyła o stół. – Dobry mąż! mówił tryumfujący referent: ha! ha! przyjemny człeczek! – Na miłość Boga, załamując dłonie odezwała się głosem przerywanym jejmość, – powiedz mi pan, gdzie to jest?... Ja go złapię z tą flądrą i dam mu i jej taką naukę; że się obojgu romansów odechce póki życia. – Przeciwko nauce tej nie mam nic, odparł referent: pereat Sienmcki, fiat justitia!! Rozśmiał się. – Słuchajże asindzka informacyi, ale razem i rady mojej. Tu przybyły rozwinął cały plan, wedle którego obrażona małżonka postąpić sobie miała. Radził on Saratellego sobie pozyskać i dobrem słowem i datkiem, zasiąść w drugim pokoju, podsłuchać amantów i wpaść na nich, gdy najczulszą rozmową będą zajęci. Godziła się na wszystko Siennicka i najserdeczniej podziękowała referentowi, który odszedł z dwoistą pociechą: bo i zemstę swą wywarł, i spełnił uczynek moralny, kładąc tamę sromotnemu postępowaniu zepsutego człowieka... Tego dnia Siennicka nic mogła już pobiedz do Saratellego i była zmuszona udawać przed mężem jakoby nie wiedziała o niczem. Kosztowało ja to wiele, a grała swą rolę tak źle, gniew jej tak strzelał” oczyma, wybuchał ustami, zdradzał się w obejściu, iż pan Adolf powziął podejrzenie jakieś. Wyłajała go najprzód za opóźniony powrót do domu – potem nie dała się ani zbliżyć do siebie, – a wykłóciwszy się, milcząca siedziała w rogu kanapy z Basią, ani patrząc na zdrajcę. Zdrajca poszedł spać wcześnie. liano gdy on jeszcze był w biurze, Siennicka pobiegła do Saratellego, którego nie znała. Wzięła go na stronę. – Pan, znasz Adolfa Siennickiego? spytała. – A no, znam go! odparł cukiernik. – Prezentuję się panu jako jego żona – dodała jejmość. Saratelli na krok odskoczył. – Nie wiedziałeś pan pono, że był żonaty? – Ani mi się śniło! – Otoż łajdak jest, zdrajca, mówiła kobieta: ma tu schadzki z jakąś dziewczyną; ja o tem wiem. Nie winie pana – co komu do tego jak kto sobie poczyna? Miejże litość nademną – proszę cię i błagam, daj mi obok pokoik, abym gdy się zejdą, mogła tego łajdaka schwycić z jejmościanką, i dać im naukę! Saratelli. się za głowę chwycił. – Zmiłuj się! jejmość moja! skandal! krzyk! gotowiście się pobić, mój lokai skompromitować, zwrócić oko policyi. Do czego to, proszę pani! – Siennicka pochwyciła go za rękę. – Miej że Waćpan rozum, spójrz na mnie, pomiarkuj, że ja nie należę do tych co na pięści sie mierzą.... dosyć mi języka. Awantury i dla siebie i dla niego nie zrobię, daję na to słowo., Cukiernik wypraszał się, błagał, robił co mógł. aby inaczej siurpryzę te urządzić, lecz na końcu jejmość go przekonała tak dosadnemi argumentami o tem, iż powinien był wziąć jej stronę – że na wszystko przystał. Godzina została wyznaczona, a cukiernik pokazał pokoik, który tylko drzwi komoda zastawione dzieliły od tego, jaki zwykle zajmował p.Adolf. Jejmość miała wejść nie przez cukiernię, ale od tyłu. Tegoż dnia wieczorem katastrofa groziła obżałowanemu. Nie domyślając się zdrady żadnej, Józia wpadła najprzód ze śpiewką włoską na ustach, pobiegła do pokoiku i zaczęła chodzić po nim żywo, czekając na p.Adolfa. Przez dziurkę od klucza miała czas się jej przypatrzyć Siennicka, a widząc jak była młodziuchną i piękną, rozpłakała się ze złości. W niespełna kwadrans potem wbiegł pan Adolf. Przywitanie przy drzwiach wchodowych uszło oka żony, lecz była najpewniejsza, że się pocałowali. Nie byłaby może dłużej wytrzymała i już za klamkę brała, chcąc wpaść do pokoju, gdy ja, uderzyła rozmowa jakaś niezrozumiała, dziwna, która obudziła jej ciekawość. – Markiz przyjeżdża dziś lub jutro, szczebiotała Józia: zlitujże się nie zwlekaj z przygotowaniami. Pieniądze księżniczka da, byle powóz, konie i wszystko za wczasu było zamówione. – Proszę się spuścić na mnie, odparł Adolf głośno. Mogę śmiało powiedzieć, że tego ja jeden tylko dokażę, niktby nie potrafił. Pałac znam, chody, sieni, schodki... Wyprowadzę przez ogród.... – Ale trzeba, żeby to było jak najprędzej, zaraz po ślubie – pan rozumiesz. Księżniczka nie chce źyć z nim... ani dnia, będzie chorowała, nie dopuści męża... Ta stara hrabina siedzi nam na karku; z nią ‘kłopot nieustanny. Zmiłuj się, aby to prędko było! – Tak to panna myśli łatwo! odparł Adolf – jużci i ja w taką długą drogę muszę się wybrać, przygotować... a tu jeszcze trzeba dla wszystkich pasportów, a to kosztuje – strach! strach! Z przyłożonem do drzwi uchem, dech zatrzymując w sobie, słuchała Siennicka. Zmiarkowała zaraz, że tu o więcej coś chodzi, niż o jej męża i zapobieżenie jego ucieczce. Mogła rodzime hrabiów oddać usługę ważną, zapobiedz skandalowi i zyskać jej opiekę. Rzecz niebyła jeszcze tak pilna, pan Adolf nie obiecywał się być gotowym aż trzeciego dnia po ślubie. Umówionem zostało, że Józia potajemnie, cicho wyprowadzić miała panią młodą do Ogrodu; klucza od furtki miał Adolf dostarczyć. W uliczce po za pałacem markiz i Adolf oczekiwać obiecywali z powozem, który nie do stancyi, ale najprzód wywieźć miał uciekających za miasto. Dopiero na trzecim czy czwartym przystanku kolei wsiąść mieli do wagonów. Siennicka przekonała się z mowy męża nader czułej, że i on pięknej Józi zamierzał towarzyszyć. Najdrobniejsze szczegóły pochwyciwszy i wycierpiawszy wiele, gdy znowu coś jakby odgłos pocałunków doszedł ją – pani Adolfowa wymogła na sobie, iż nie wyskoczyła z kryjówki, dotrwała do końca, i gdy cukiernik oczekiwał co’ chwilę hałaśliwej sceny w pokoiku, ujrzał ze zdumieniem wielkiem najprzód swobodnie wymykającą się Józię, potem wychodzącego p.Adolfa, któremu nikt nie zaszedł w drogo. Czekał potem nie pojmując co się stać mogło, na żonę – która wyszła blada, poruszona, krokiem chwiejącym się, i powiedziała mu cicho, że z pewnych ważnych powodów musi swą, zemstę odroczyć. Saratelli nie zrozumiał nic, lecz wolał, iż się tak stało... Wyszedłszy z cukierni, pani Adolfowa długo błądziła, po ulicach, namyślając się co ma zrobić: ratować siebie tylko, przytrzymując Adolfa, czy dać znać hrabinie Laurze? Dla rodziny, która męża jej odepchnęła, która i dla niej swego czasu nie bardzo była sympatyczna, nie miała szczególnego nabożeństwa; bądź co bądź jednak oddaniem jej tak wielkiej przysługi spodziewała się pozyskać jej wdzięczność. Z drugiej strony cała ta historya tak wyglądała bajeczną, nieprawdopodobną, że odkryć ją za wczasu gdy dotykalnych dowodów nie było, gdy markiz nie przyjechał jeszcze, mogło tylko ściągnąć nieprzyjemności, a żadnej nikomu korzyści nie przynieść. Łatwo się było wyprzeć wszystkiego i w śmiech to obrócić. Biedna kobieta, utrapiona wielce, postanowiła więc śledzić męża, podsłuchiwać, w ostatniej chwili, zamknąć go na klucz na pierwszem piętrze, aby uciec jej nie mógł, sarnią, zaś do pałacu się udać i odkryć spisek, gdy go już zaprzeć nie będzie można. Potrzebowała całej mocy nad sobą, wdowa, aby Adolfowi nie dać poznać swego gniewu, lecz że się już od niejakiego czasu swarzyli ciągle, tonu zmieniać nie potrzebowała. Obrachowała się z godzinami bardzo dobrze, pokój na wiezienie dla pana Adolfa opatrzyła, aby się jej wymknąć nie mógł, klucz od niego za wczasu wzięła do kieszeni – i czekała. Poszła nawet, jakeśmy widzieli w towarzystwie małżonka na, ślub hr.Lamberta, i tam mogła się przekonać, że markiz już przybył, bo go się domyśliła po wejrzeniach, jakie na niego p. Adolf rzucał ukradkiem. Im bardziej zbliżała się chwila stanowcza, tem Siennicka smutniej była zamyślona i milcząca. Z oka nie spuszczała rnęża szczególnie tego dnia, na który ucieczka była postanowiona. Pan Adolf nieostrożny, od rana zbierał drobne różne rzeczy, które chciał zabrać z sobą; nie mówiono mu nic Wiedziała Siennicka, iż schadzki już tego dnia w cukierni nie będzie, i o godzinie jedenastej w nocy powóz z markizem ma u fórtki oczekiwać. Pan Adolf zapowiedział żonie, że tego dnia po herbacie musi wyjść na godzinkę w pilnym interesie. Herbata się przypóźniła do ósmej. samowar się nie zagotowywał, brakło to tego, to owego, była dziewiąta gdy dopiwszy prędko drugą, filiżankę, zerwał się z siedzenia Siennicki i chwycił za kapelusz. – Momencik tylko – odezwała się żona – chodź, mam ci coś pokazać... – Dokąd? – Ale do drugiego pokoju! śmiejąc się złośliwie zawołała. Siennicka – oto tu, chodź! Przeszedłszy przez sień, otworzyła drzwi do pokoju od tyłu, z oknem małem u góry, gdzie zwykle różne rupiecie składano. Adolf wszedł, popchnęła go dalej dodając szydersko: – Patrzże, ot tam, na prawo w kątku... I nim mąż miał czas się opamiętać, drzwi były na rygiel zamknięte. – Cóż to za głupi żart znowu! krzyknął podbiegając, do progu Adolf... otwierajże!. – Siedź mi cicho! zawołała żona, o jedenastej miałeś ze swą kochaną Józią uciekać, pomagając do wykradzenia markizowi... Wiem wszystko!! Jeśli mi hałasować będziesz, wezwę pomocy policyi i oddani cię w jej ręce – ty łotrze jakiś!... Milczeć mi – ja wiem co mam począć. Podła zdrada, do której chciałeś służyć, nie powiedzie się. Kilka razy z całych sił targnąwszy drzwiami, zrozpaczony pan Adolf jęknął, kląć począł, i widząc, że sie nie wyprosi żonie, która śpiesznym krokiem odeszła, rzucił sie na stary materac leżący w kącie. – A szpieg podły! powtarzał po cichu... No – rozrachujemy się my z jejmością... Po chwilce spojrzawszy na okno, przyszła myśl uwięzionemu wydobyć sie przez nie z niewoli.. Okno było wysokie, przystawił pod nie co znalazł pod ręką, wdrapał się do góry i – runął z wysokości tej, z hałasem takim, że Krystyna kucharka, mająca pewne instrukcye, przybiegła. – Co pan tam wyrabia! zawołała przeze drzwi, to nic nie pomoże. Proszę siedzieć, cicho; oknem się nie dobyci z pierwszego piętra, a tam stróż stoi, który pilnuje! Pan Adolf pozostał na materacu, potłuczony, zły, nie mówiąc już słowa... Siennicka tymczasem wybiegłszy z domu szukała dorożki, której znaleźć nie mogła; potem znalazłszy ją, gdy przyjechała do bramy pałacowej, zastała ją zamkniętą. Stróż obwieścił, że młoda pani jest chora, i nikogo o tej godzinie puszczać nie kazano. Na nalegania nieznajomej sobie kobiety i zapewnienie, że idzie o najważniejszą sprawę tyczącą się hrabiny, obojętny człek ruszając ramionami odpowiadał: – Niech pani się jutro pofatyguje. – Ale jutro stanie się nieszczęście i już będzie za późno. Tu idzie o panią, o hrabiego! o... Niedowiarek im więcej nalegała Siennicka, tem zdawał się bardziej podejrzewać ją, że własną jakąś miała sprawę, i odpowiadał już z fukaniem i groźbą. – Co to to? karczma czy co? Kiedy mówię, że nikogo o tej godzinie wpuszczać nie kazano, to finis, skończyło się. U nas tu tak sobie zajeżdżać po nocach nikt nie pozwala. Biło pół do jedenastej na zegarach.. Siennicka szturmowała rozpaczliwie. Słysząc tę wrzawę u bramy, podszedł kamerdyner hr.Laury, aby się dowiedzieć o przyczynie. Siennicka błagała go, aby. hr.Laurze dać znać o niej, iż przybywa w interesie niecierpiącym zwłoki, tyczącym sie samych hrabiów. Stary, wytrawny sługa, słuchał niecierpliwie poplątanej mowy pani Adolfowej, i nabierał coraz mocniejszego przekonania, iż musi iść o wyłudzenie pilnej pomocy u hrabiów; nie dał się poruszyć, i tonem poważnym dał admonicyę surową, natrętnej jejmości, aby zaprzestała nadaremnych szturmów, z których dla niej tylko nieprzyjemne następstwa wyniknąć mogą. Pani Adolfowa płakała już i ręce łamała; kamerdyner ruszał ramionami. – Niech pani jedzie do domu; jutro po dziesiątej może ja hrabina przyjmie, ale dziś gdyby się świat walił, ja nie zaanonsuję. – Patrzże waćpan – krzyknęła już gniewna Siennicka – że wam się on zwali na,. ramiona, że żałować tego będziecie – ale za późno. Jedenasta biła powoli na, zegarach w mieście – cóż miała począć odepchniętą Siennicka? zżymała się i zawołała na dorożkarza, aby ją wiózł do domu. W pałacu najgłębsza panowała cisza, od frontu w żadnem oknie światła nie było. Hrabina Laura w swoim pokoju siedziała nad listem poufnym do kasztelanicowej; hr.Lambert w dawnem mieszkaniu swojem czytał nie rozumiejąc Tocqueville’a o Ameryce; przez korytarz, na który wychodziły drzwi appartamentu młodej hrabiny, panna, Józia zakazała chodzić nawet na palcach... I nic a nic nie przerwało spokoju nocnego, – a około północy księżyc wybiwszy się z chmur oświecił drżącem swem światłem lipy ogrodu i ścieżki żwirem wysypywane... Dziwna rzecz – furtka ogrodowa wychodząca w uliczkę, stała noc całą otworem. Hrabina Laura budziła się zwykle około ósmej, służąca o tej godzinie odsłaniała firanki. Dzień był prześliczny. – Dowiedz się proszę, odezwała się przebudzona do panny swej – jak noc spędziła młoda pani?... W kilka minut potem wróciła zarumieniona panienka, mówiąc jakoś niewyraźnie, że drzwi jeszcze są, zamknięte, a panny Józefy w jej pokoju nie ma. – Musiała’ mieć znowu noc bezsenną, szepnęła lir. Laura. – a teraz na dzień zaspały... Drzwi pokoju młodej pani stały zamknięte, służba przechodząc około nich zauważała, iż klucza w zamku nie było... A że z rana znaleziono drzwi z sionki do ogrodu otwarte i furtkę prowadzącą; w uliczkę także nie zamkniętą z tkwiącym w niej kluczem, wszystko to razem dawało do myślenia. W domu jednak tak uporządkowanym, strzeżonym, niczego nadzwyczajnego nawet się dorozumiewać nikt nie śmiał. Sądzono, iż któryś z dworskich dopuścił się nocnej wycieczki, i zapewne z obawy, aby pochwycony nie był, o drzwiach zapomniał. Gdy o dziesiątej nie dawano znaku życia w pokojach młodej pani, hr.Laura przyszła sama i kazała silnie pukać do drzwi.... Ze środka nikt nie odpowiadał. Jeden ze sług wskazał, że klucza nie ma, i doniósł o furtce ogrodowej. Mogła młoda pani wyjść ra – no – może do ojca – ale nikt wychodzących nie widział. Zbladła mocno hr.Laura, i głosem słabym coś niewyraźnie zamruczawszy, poszła do syna. Hrabia Lambert czytał gazetę i palił cygaro; zobaczywszy matkę, wstał śpiesząc ku niej, lecz rzuciwszy okiem na twarz jej, krzyknął. Blada była jak trup, i padła bezsilna na krzesło... Nieprędko dobywszy z piersi słabego głosu, potrafiła mu coś powiedzieć o żonie – o zamkniętych drzwiach... co trudno było zrozumieć. – Niech mama tu zostanie, ja biegnę – zawołał Lambert. Około drzwi zastał kupkę ludzi; odprawił ich natychmiast, zostawiając tylko starego kamerdynera. – Masz klucz ogólny? zapytał... Był on już w pogotowiu, ale nikt się nie ważył nim posłużyć. Lambert wziął go ręką drżącą, i otworzywszy, wszedł sam do mieszkania żony. W pierwszym pokoju nic nadzwyczajnego dostrzedz się nie dawało; drugi stał otwarty. Lambert zbliżył się i powoli wszedł na palcach. Łóżko stało nieposłane; na stoliku widocznie z myślą jakąś ustawione były wszystkie kosztowne dary, jakie familia w klejnotach i pamiątkach złożyła pani młodej. Lambert zbladł trupio – oddechu mu zabrakło w piersi. – Powróciła do ojca! rzekł w myśli – A! moja matka, moja matka! jak ona to przeżyje! Stał chwilę jeszcze, ruszył się, zachwiał, i wolnym krokiem drzwi za sobą zamykając, poszedł do hr. Laury... W progu zabrakło mu męztwa – musiał się wstrzymać, i nieprędko, namyśliwszy się, wśliznął się do pokoju... Oczy matki czytały z jego twarzy nim przemówił – że stało się nieszczęście jakieś, którego ona nie umiała się nawet domyślić. Lambert szedł milczący, zbliżył się, ukląkł u kolan matki, i pochwyciwszy ręce jej zimne i drżące, począł całować. – Mamo droga! męztwa... wyjąknął. – Co się stało? mów! mów! – Nie ma jej – musiała powrócić do ojca! Hrabina odetchnęła... – Jedź do niego! zawołała – jedź dopóki czas – ja – z tobą. Chciała wstać i padła na krzesło. – Czekaj – sił nie mam Jak trup blady na progu stawił się książę Ignacy... Doszedł aż tu, ostatnich kilku kroków już nie mógł zrobić i wsparł się o ścianę. Oczy miał łez pełne. Lambert od matki pośpieszył ku niemu... – Ratujmy sławę imienia i domu! odezwała się hr. Laura. – Książę mój! ona u ciebie, nie prawdaż? Cożeśmy zawinili? Ojciec rozpaczliwiej ręce załamał, konwulsyjnym ruchem dobył z kieszeni bocznej kawałek papieru i rzucił go – na ziemię. Mówić nie mógł. Lambert pochwycił kartkę. Był to list krótki córki do ojca, list dziecięcy, szalony, bez związku, niemówiący nic oprócz tego, że gwałtowna miłość zmusiła ją do tego kroku... W pierwszej chwili po uderzeniu tego piorunu, hr.Laura nie wiedząc jak się to da zrobić, chciała chorobą, bodaj śmiercią pokryć bolesny cios, który dotykał rodzinę. Czuła się najwięcej winną. Książę płakał, nie mogąc pojąć gdzie się ta miłość i kiedy mogła narodzić, nie znał, nie domyślał się nikogo. Obwiniał Szordyńską, która właśnie była wyjechała i objaśnień żadnych dać nie mogła. Hrabina winiła niegodziwą Józię, ku której wstręt czuła od pierwszego wejrzenia... Cały wypadek okrywała tajemnica nieprzebitą... Jeszcze żałobą, okryta rodzina siedziała jak martwa, gdy hr.Lambertowi oddano kartkę pani Siennickiej, która się domagała gwałtownie widzenia z hrabiną. Dołożyła w niej, oba – wiając się, że jej i teraz nie wpuszczą – „z objaśnieniem smutnego wypadku.” Lambert sam poszedł po nią. Pani Adolfowa przybiegła najprzód ze współczuciem do starej hrabiny, potem w prostych słowach opowiadać zaczęła o tem co podsłuchała. Przynosiło nazwisko markiza, którego książę nie znał, i ledwie sobie mógł przypomnieć, że rodzina tego imienia zajmowała sąsiednią willę w San-Remo... Wczorajszą swą bytność wieczorną opowiedziała Siennicka, że zapewne więcej szczegółów możnaby dobyć z rnęża jej – ale... – Ale ten ma do państwa żal. i pewnie nic mówić nie zechce. – My też więcej nad to co jest wiedzieć już nie potrzebujemy, rzekł Lambert dumnie. Siennicka odeszła... Gdy książę Ignacy długo milczący i ciągle ocierający łzy, oprzytomniał trochę, pierwsze słowo było o rozwodzie. – Małżeństwa właściwie wedle praw kanonicznych nie było, odezwał się Lambert; nie żyliśmy z sobą, rozwód będzie łatwy... Książę Ignacy wyjechał zaraz, milczący, pokorny pocałunek złożywszy na ręce hr.Laury. Po odejściu jego, syn zaprowadził ją do łóżka, czuła przebiegające po ciele dreszcze, była zła – mana, posłano po doktora. Drzwi domu oprócz niego jednego dla wszystkich zostały zamknięte. Wypadek tak smutny, tak dziwny, dotykający rodzinę znakomitą, ani się utaić nie daje, ani wytłómaczyć tak, aby z niej zdjąć można piętno, które po sobie. zostawia... Rano już rozeszła się po mieście wieść, że hrabina w nocy z kimś. nie wiedziano z kim nawet, uciekła. Pułkownik, któremu przyniósł tę wiadomość dowcipny Jeremi, rozśmiał się na całe gardło. – Przecież nie prima aprilis? zawołał. – Poszedłem o zakład z.. Tadziem, dodał gość, że mi nie uwierzycie. – A jakżeby rozsądny człowiek mógł, avec votre permission, uwierzyć głupstwu takiemu... To wyrównywa temu, jakbyś mi przyniósł nowinę, że się ksiądz biskup ożenił. I śmiał się. Jeremi stał trzymając jedną rękę w kieszeni od kamizelki. – Daję wam słowo honoru, że mówię prawdę! – Allons donc! słowo honoru! – Słowo honoru! Pułkownik zerwał się oburzony. – Oszalałeś czy co? – Wygrałem zakład! rzekł zimno Jeremi. Je vous salue! I wyszedł. Zadzwoniono do drzwi i ukazał się książę Adam od wczoraj małżonek hrabianki Elizy. – Kochany pułkowniku, rzekł pośpiesznie – jesteś w przyjaźni z tym domem, musisz o nieszczęściu jego wiedzieć. Moja żona, która ma tyle przyjaźni dla hr. Lamberta, wysłała mnie do ciebie. Co się tam stało? Po mieście biega pogłoska. Niepodobna, abyś nie wiedział. Leliwa zdrętwiał. – Jak to wy słyszeliście także? Zawołał na służącego: – Surdut, kapelusz, lecę tam natychmiast! – A wracając wstąp do nas, dodał książę Adam – proszę cię, moja żona... Leliwa już nie słuchając wybierał się co prędzej. Zeszli razem; siadł do dorożki i popędził do pałacu. Brama była zamknięta. Chciał fórtką wejść gwałtem, i ta stała zaryglowana. Z posępną miną szwajcar rzekł: – Nikogo państwo nie przyjmują. – Palsambleu! nikogo – ale mnie! krzyknął pułkownik. – Nikogo! powtórzył stróż nieubłagany. Leliwa, który go znał dobrze i miał u niego łaski, bo często go sobie datkami ujmował – spojrzał mu ostro w oczy. Milczący szwajcar odpowiedział znaczącem wejrzeniem. – Stało się co u was? Stróż wrot ruszył ramionami, dawał do zrozumienia, że mówić mu nie wolno. Pułkownik postawszy chwilę, pomyślawszy, zwrócił się do księcia Ignacego. I tu drzwi były zamknięte dla wszystkich, nawet dla niego. Informacyi bliższej nie było zasięgnąć od kogo, wielce strwożony pojechał do młodych księztwa Adamowstwa. W progu saloniku swego stała czatując na niego już Eliza. – Na miłość bozką! nie bierz mnie na tortury, mów – co to za szalona plotka? Pułkownik wszedł rozstawiając ręce i – nie rzekł słowa. – Co to jest? pytała piękna młoda pani, której twarz to gorzała, to bladła. – Nie wiem nic – odezwał się pułkownik – brama pałacu zaparta dla wszystkich, rozkaz nieprzełamany. Ludzie milczą. Książę Ignacy nikogo nie przyjmuje... Książę Adam, który dla żony gotów był na najnierozsądniejsze ofiary, wysłany na wzwiady, powracał właśnie zdyszany, ale nie bez pewnej zdobyczy. – Przekupiłem służącego, zawołał w progu. Nie ma wątpliwości, że młoda pani w nocy ze swą faworytą służącą uszła – z kim więcej, tego nikt powiedzieć nie umie. Z rana drzwi znaleziono zamknięte – nikogo w pokojach; w ogrodzie furtka wskazywała drogę, którędy wyszły... Hrabina Laura leży chora.... Książę Ignacy płacze... Tyle dowiedzieć się mogłem. – A Lambert? zapytała Eliza. Nie umiał książę Adam nic powiedzieć o nim. Smutnie potrzęsła głową, młoda księżna: właśnie gdy on miał być wolnym, ona była związana!! Leliwa nie zabawiwszy tu długo, puścił się w dalszą, podróż z tem co miał i dla zdobycia nowych szczegółów... Tych jednak pomimo najstaranniejszych poszukiwań po kątkach, ani jemu, ani nikomu się nie udało dostać; w miejsce rzeczywistych, krążyły baśnie najpotworniejsze. Nikt nic nie wiedział... Dopiero wieczorem panna Gertruda spotkawszy się z Adolfową, od niej usłyszała całą, historyę ze wszystkiemi drobnostkami i przyniosła ją przyjaciołce... Niezaspokojona tem księżna dała jej swój powóz i posłała po Siennicką, zapraszając ją do siebie na herbatę. Ponieważ ta pana Adolfa swego już niepotrzebowała pilnować, a uwolniony z więzienia, wyłajawszy żonę, wybiegł na miasto i nic wracał, co ją niewiele zdawało się obchodzić, dała się przywieźć Siennicka. Jeszcze gniew i oburzenie przeciw niewiernemu z ust jej nieprzerwanie się wylewały; a księżna z uśmieszkiem troche ironicznym na próżno ją, starała się uspokoić. – Moja pani kochana, rzekła – ja dopiero parę dni Jestem zamężną” zdrady się nie spodziewam, ale powiadam ci, nie trzeba jej tak brać do serca. Najprzód zemsta i odwet łatwy, a potem do mężczyzn takiej nie można przywiązywać wagi. Są, bałamuci z natury... – O! ja, prawdę rzekłszy, odparła Siennicka, trochę się tego nawet po nim spodziewać mogłam, bo i w innych sprawach na niego niewiele można rachować; ale, proszę księżny dobrodziejki, kochał się we mnie kiedym była panną, nie przestał, gdym za mąż poszła, włóczył się za mną, gdym owdowiała, aż musiałam uwierzyć – no, i taki, bo słabość miałam do nicponia! – Ale mówże, jak to było? Siennicka zabrała się do opowiadania zwykłą, metodą, niewiast, które mając ból w sercu, radeby się z całego procesu swojego męczeństwa wyspowiadać tak, aby go drugim uczynić równie dotkliwym jak jest dla nich; poczęła więc drobnostkowy protokół, nie pomijając ani charakterystyki pana referenta, grającego w nim pewną rolę, ani fizyognomii Saratellego, któremu dała epitet wyrazisty, ani nawet opisu izdebki, w której męża zamknęła z taką sztuką, i odwagą. Księżnę bawiła ta historya, śmiała się i przyklaskiwała energicznej małżonce. Siennicka umiała ubarwiając je nieco, powtórzyć rozmowy Józi ze swym mężem, nie pomijając całusów, które je przeplatały; – nakoniec co wiedziała o markizie, o planach ucieczki, powtórzyła wiernie. Eliza słuchając, zadumała się. – Któżby to był powiedział, dodała, patrząc na tę trwożliwą, nieśmiałą dziewczynkę, której hr. Laura anielską aureolę włożyła na skronie? Ktoby się domyślał tego po wychowaniu Szordyńskiej? po pieczołowitości, z jaką czuwano nad tą słabiuchną istotą? – A cóż pani teraz zrobisz z mężem? dodała księżna. – Albo się poprawić musi – rzekła Siennicka – albo mu życie zatruję tak... – To cię porzuci! wtrąciła Eliza. Siennicka ręką machnęła. – Już teraz po nim płakać nie będę – rzekła. Dopóki była nadzieja, że z niego zronię człowieka, miałam przywiązanie do niego; jak się ma łajdaczyć – niech sobie idzie gdzie chce! Tak z nim jak bez niego!! Chociaż hr.Zdzisław najmocniejsze miał postanowienie wyjechania z żoną wedle zwyczaju za granicę, i ukrycia, swojego szczęścia od oka profanów, którzyby wszystkie jego symptomata analizować chcieli – pani Aniela uparła się być chorą, przewlekła się podróż; z dnia na dzień ją, odkładano, i hrabia co tak był pewien, iż na swojem postawi, choć kwaśny i upokorzony, poddał się konieczności. Na zły humor jego Aniela wcale się zważać nie zdawała, miała wielką zręczność w postępowaniu i zyskała sobie najprzód starego ojca, potem nawet trudniejszą daleko – matkę. Zdzisław sam przeciw wszystkim nie mógł walczyć. Tymczasem około południa tego dnia gdy Marta uszła od męża, stary hrabia Stanisław wszedł przestraszony do pokoju synowej. Zwykł był on rano, starodawnym zwyczajem szlacheckim słuchać zawsze mszy świętej u Bernardynów, a potem dla konkokcyi iść na kieliszek wódki i ciepły pasztecik. O mało się nim tego dnia nie udławił, gdy ktoś wpadając do cukierni krzyknął głośno: – Wiecie państwo piękną historyę? Wszak to hrabina Lambertowa, która trzeci dzień temu jak za mąż wyszła, już od męża uciekła, powiadają z jakimś Włochem, z którym miała umowę, że ją miał porwać od ołtarza... A że się to nie udało, więc udawała chorą” póki się nie mogła wymknąć. Z tą, wiadomością, gdy stary wbiegł do synowej, ta natychmiast chwyciwszy na siebie ranne ubranie, pieszo pobiegła do starej hrabiny. Mężowi, który ją chciał wstrzymać, odpowiedziała prawie gniewnie: – Żadna siła mnie nie może od tego kroku odwrócić; mam obowiązki względem hrabiny, która mi była matką. Tam jest miejsce moje, dopóki jej będę potrzebną... W pałacu chociaż najsurowiej zakazano, było wpuszczać kogokolwiekbądź, dla wychowanki hrabiny, która się za dziecko domu prawie uważała, drzwi nie śmiano zamknąć. Wiedziano jak ją hr.Laura kochała. Aniela znalazła się u łóżka chorej i zajęła dawne swe miejsce. Hr.Lambert, który ją tu zobaczył, pomimo, że się obawiał i miał wstręt jakiś instynktowy, nie mógł na ten dowód wdzięczności być obojętny. Pierwszy raz od lat wielu zbliżył się do niej, przemówił, podziękował i okazał się więcej niż grzecznym. Ból uczynił go czulszym niż był zwykle. Tę ledwie dostrzeżoną, zmianę, pani hrabina Zdzisławowa umiała natychmiast wyzyskać, wracając w obejściu się z hrabią do – dawnej poufałości... Zemsty, którą, mu niedawno groziła, nie było śladu; niosła słowa pociechy, przychodziła poświęcając swe szczęście zaledwie się, rozwijające, zapominając o sobie. Hr.Laurze lżej się zrobiło, gdy ją, zobaczyła właśnie teraz, kiedy najpotrzebniejszą jej była. Niewiasta energiczna i woli niezłomnej była złamaną, osłabłą, upokorzoną... Aniela za nią, i za siebie okazywała męztwo i przytomność, wśród tego bezkrólewia domowego, chwyciła rządy, wzięła na siebie odpowiedzialność, wydawała rozkazy, a matka i syn zarówno jej za to byli wdzięczni. Ze starą, chorą panią o niczem mówić nie było można. Aniela nazajutrz zaraz poszła śmiało do hr Lamberta. – Państwo tu pozostać nie możecie, odezwała się do niego. Dla pani hrabiny i dla pana konieczna jest podróż, długie zniknięcie z oczu wszystkim... i opuszczenie tych miejsc, które zbyt przykre wznawiają pamiątki... – Myślisz pani, że na wieś byśmy mogli wyjechać? – Toby wcale nie pomogło, odparła Aniela: na wsi państwobyście nie mieli pokoju... Sąsiedztwo, familia... – Więc dokąd? spytał Lambert. Aniela, która teraz przybrała ton, powagę i wcale inne obejście się ze wszystkimi, zbli – żyła sobie fotel i siadła najprzód, oczyma mierząc hrabiego w taki sposób, tak jakoś śmiało, natrętnie, że biedny człek musiał wzrok spuścić... – Państwo musicie wyjechać na czas jakiś za granicę, dopóki ludzie nareszcie o tym smutnym dramacie nie zapomną. Hrabina,. dodała, samaby jechać nie mogła, ale sądzę, że się to złoży dobrze, bo mnie mój mąż nagli, abyśmy jechali do Włoch lub Szwajcaryi, moglibyśmy więc wybrać się razem. Spojrzała na Lamberta. – Wierz mi hrabio, dodała z uczuciem prawdziwem czy odegranem: jeślim kiedy w sercu miała żal do was i chęć zemsty, dziś mam tylko niezmierne współczucie dla nieszczęścia i chęć wielką okazania hrabinie wdzięczności, a hrabiemu (tu zniżyła głos), żem nawet mściwą będąc, zachowała dla niego dawne uczucie... Lambert był tak usposobiony rzewnie, iż zapomniawszy o wszystkiem, zbliżył się i w rękę ją pocałował... Na twarzy Zdzisławowej błyszczała radość z. dopiętego celu... Pragnęła ona tego zbliżenia się na nowo, dla czego? sama chyba mogła to wytłómaczyć! Czy zemsta grała w tem jaką rolę, czy wskrzeszona miłość, czy rachuba jaka? Sama ona może nawet w tym momencie nie widzia – ła jasno. Instynkt ją, popychał w tyra kierunku. – Wierz mi hrabio, nic skuteczniejszem nie będzie dla hrabiny Laury, dla przywrócenia jej zdrowia, nad podróż i nowy świat... roztargnienie, a razem towarzystwo, do którego nawykła... Jedźmy razem – powtórzyła. Zdzisław nie będzie ani natrętem, ani zawadą, w niczem; ja mam jeszcze tyle mocy nad nim, że mu nie dozwolę nic zbroić i trzymać go będę na wodzy... Hrabia się z nim obędziesz; jest trochę... parafianin, mimo swojego hrabstwa, dodała poufnie – ale się poprawi... Zwierzała się tak Lambertowi, który nagłego tego powrotu do stosunków blizkich nie pojmując inaczej niż z pobudek miłosierdzia, przyjmował to z wdzięcznością. – Nie jesteśmy przygotowani do podróży, rzekł, a wątpię aby hr.Zdzisław, chciał na nas czekać. – Musi, bo ja nie pojadę inaczej – odezwała się śmiało Aniela. – O! proszę mi wierzyć, że choć się to zdaje nieprawdopodobnem może – ja zrobię z nim co mi się podoba... Uśmiechnęła się. – Więc prawda, hrabio – zgoda? jedziemy razem... Ja hrabinę Laurę przygotuję. – Dokąd? zapytał strwożony trochę hrabia. Ja – nie wiem doprawdy dokąd się podobało udać pani... która miała być żoną moją; a sama myśl, że gdzieśbyśmy się spotkać mogli... – Na żaden sposób! zawołała. pani Zdzisławowa. Książę Ignacy będzie zawiadomiony o córce niezawodnie, ja od niego się dowiem o niej. Włochy są bardzo szerokie i przestronne; mamy do wyboru Wenęcyę, Florencyę, Rzym, Neapol, Palermo... Dla Zdzisława wszystko jedno gdzie się udamy... – Mów pani z mamą, zrobię co ona zechce! rzekł Lambert. – Ale – pan nam towarzyszyć będziesz – żywo wtrąciła Aniela; ja nie odstępuję od tego. – Po co? zapytał hrabia. – Ażebyś swą przytomnością uspokajał matkę, dodała z dwuznacznym wyrazem oczu Aniela; nie przyszłaby do zdrowia ciągle się troszcząc o was... To konieczne, to nieodzowne... – Co matka postanowi, zrobię, odparł Lambert. – Ja z góry mogę zaręczyć, że hr.Laura tego wymagać będzie – zawołała Aniela, ciągle oczyma przeglądając hrabiego, który się mieszał wyrazem jej wzroku zaniepokojny. Patrzała na niego tak, jakby wszelkie dawne jakieś prawa swe w jednej chwili odzyskała. Zbliżyła się do niego znowu prawie natrętnie i pieszczonym głosem szepnęła: – Proszę mieć zaufanie we mnie, proszę choć przyjaźń braterską, mi zostawić – bądź hrabia jak z siostrą, jak ze swą wierną od dziecięctwa przyjaciółką, uczynisz mnie szczęśliwą! Ostatnie słowo wymówiwszy z wielkim naciskiem, nagle jakby zawstydzona zawróciła się i uciekła. Pobiegła wprost do łóżka chorej. Tu nawet doktor jej musiał ulegać; znała wszystkie przyzwyczajenia swej opiekunki, stan jej zdrowia, środki jakie jej służyły lub mogły być szkodliwe; dysponowała wszystkiem. Błogosławiony wpływ kobiety, która jedna w tem nieszczęściu nie straciła głowy, dał się zaraz czuć w domu z początku katastrofą w nieład wprawionym. Wszyscy szli po rozkazy do Anieli, nikt bez niej nie śmiał postawić kroku, hr.Lambert odsyłał do niej także... Zdziś, który spodziewał się w początku powrotu żony co chwila, do wieczoru tak dotrwawszy w próżnem i zawiedzionem oczekiwaniu, zaczynał się burzyć. – Ale cóż znowu? poszła za mąż czy nie?wołał – ani już myśli o mnie! Bardzo to ła – dne, że szanuje kuzynkę hrabinę, ale ja mam swe prawa... Wieczorem nadeszła karteczka od hr.Zdzisławowej, oznajmująca mężowi, iż na chwilę hr. Laury odstąpić niepodobna. Dawała mu nazajutrz rano chwilę rozmowy w salonie na dole i prosiła, aby przybył dla pomówienia. w bardzo ważnej sprawie. Zdzisław zaczynał się gniewać i burzyć – ledwie ojciec i matka potrafili go ułagodzić przedstawiając, że inaczej wychowanka i kuzynka hrabiny postąpić nie mogła... Młody małżonek, który dla tej namiętnie pokochanej kobiety tyle poświęcił, a teraz właśnie musiał swych praw się wyrzec i nawet zbliżyć się do niej nie mógł, gorączkowo się miotał i odgrażał. Chciał lecieć do pałacu i żonę odbierać gwałtem, chciał pisać do niej nakazując, aby natychmiast wróciła, matka ledwie na nim wymogła cierpliwość do jutra. Nie mając co zrobić z wieczorem swoim, Zdziś powlókł się kwaśny do księżny Adamowej. Musiał przynajmniej skarżyć się przed kimś, szukał roztargnienia. Salonik księżny zastał pełny dawnych znajomych, zabawiających się z tą swobodą i wesołością, którą piękna gosposia wszędzie umiała nieść z sobą. Mąż pełnił tu obowiązki majordoma, przyjmował przychodzących, gospodarzył około przyjęcia, odbierał, dobrodusznie rozkazy żony i latał czuwać nad ich spełnieniem. Hrabina Julia, na chwilę sam hr.Ludwik, pułkownik Leliwa, Jeremi, Roman, pan Tadeusz, panna Gertruda składali kółko młodej pani, która tego dnia mniej może była wesoła niż dawniej, ale równie śmiała i swobodna. Jako zamężna już mogła nawet więcej sobie pozwolić w mowie i korzystała z tego. Hrabia Zdzisław trafił na bardzo ożywioną rozprawę o świeżych wypadkach w domu hrabiny Laury. Nie można było o czem innem mówić. Każdy przynosił: jakiś nowy szczegół, kommentarz, uwagę, a z małym wyjątkiem, więcej czuć było w ludziach niedobrej jakiejś radości z klęski zacnego domu, niż politowania nad losem jego. Ci nawet co boleli, objawiali współczucie w sposób nieprzyzwoity. Hrabina Julia jawnie tryumfowała; uśmiech nawet przebiegał jej usta, gdy mówiła o hrabinie Laurze i jej nieomylności; o wyborze synowej, o tem anielstwie, jakie jej przyznawała... Leliwa ręce łamał, chwalił tę. nieoszacowaną, panią, zwalał winę na uczoność i ślepotę sta – rego księcia, na Szordyńską wreszcie, na którą, i inni przyczynę całego nieszczęścia składali. Gdy hr.Zdzisław wszedł, spytano go o żonę teraz; ruszył ramionami. – I mnie porwano żonę, uciekła, rzekł ironicznie – zaraźliwe to jest, jak się okazuje, i życzę księciu dobrze się pilnować... Jak tylko dowiedziała się o wypadku, pobiegła do hrabiny Laury, i nie chce już wracać do mnie. – Ale to bardzo naturalne! wtrącił pułkownik. – Dalekoby naturalniejszem było, objawiwszy współczucie dla kuzynki, powrócić do męża, rzekł Zdzisław... – Cóż się dzieje z hr.Laurą? zapytała hr.Julia. – Żona mi pisze że chora i że jej odstąpić nie może – rzekł obojętnie Zdziś. Wolałbym żeby była zdrowa; bo, – koniec końców zwlecze to znów naszą podróż... Wszyscy zaczęli hr.Zdzisławowi czynić wyrzuty, że jest egoistą, a chwalić żonę jego, iż tak się umie poświęcać. – Niezmiernie to piękne – potwierdził Zdziś – ale dla mnie wcale nieprzyjemne. Przewiduję a raczej przeczuwam najsmutniejsze następstwo, jedno jeszcze, dodał młody małżonek, że hr.Laurze i jej synowi doradzić gotowi także jaką podróż, a żona moja zechce im towarzyszyć i ja za nią, ciągnąć będę musiał. – Bardzo prawdopodobnie – rzekł Leliwa, – ja sam byłbym tego zdania... – Dziękuję! zawołał Zdziś. – Jeśli to hrabiego pocieszyć może, nagle wtrąciła Eliza, dodam, że i my z mężem moglibyśmy się do karawany tej przyłączyć. Spojrzała na księcia Adama, który z powolnością zwykłą, dodał znak, że gotów na rozkazy swej pani. – Uczże się pan od mojego małżonka, dodała księżna, bo to jest wzór dobrych, mężów. Żyjemy z sobą już dni kilka, a jeszcze mi ani razu się nie sprzeciwił... – Ja zaś z Anielą u stołu pod piramidą z naszemi cyframi połączonemi, już miałem utarczkę. – Samci pan temu winien – przerwała księżna. To dowiedziona rzecz, że zawsze winni wszystkiemu mężowie. Zdziś rozparty w krześle uśmiechał się i powiewał razem... – W istocie, rzekł, jeśliby już do tego przyszło, żebym ja był zmuszony stawać w roli pocieszyciela przy kuzynku Lambercie, nadzwyczajby mi było miło pomocników znaleźć i wyręczycieli w Waszej Książęcej Mości... – Stać się to bardzo może, iż się gdzieś spotkamy, przemówiła księżna – ja, i mój mąż naturalnie, chcemy gdzieś wyjechać, a gdyby z podróżą miodową, dał się dobry uczynek połączyć... – Mnie nawet bez miodowej podróży już uczynek miłosierny cięży – mam szczęście – mruknął Zdziś. Nadchodzący gość nowy przynosił świeżą wiadomość dodatkową, pochodzącą z jak najlepszego źródła, bo od księcia Ignacego, który już list miał z drogi odebrać od córki i wzywać prawnika dla zajęcia się formalnościami, rozwodowemi. Prawnik opowiadał poufnym przyjaciołom, że Włoch, który porwał księżniczkę, nazywał się markiz Paolo C... eti – że pochodził z familii starożytnej, ale zubożałej. Znajomość z księżniczką Martą miał zrobić w SanRemo, obok mieszkając, tak, że dwa ogrody z sobą się stykały. Pani Szordyńska nigdy go nie widziała i nie wiedziała o nim i.t.d. Zbiegła para miała oczekiwać w Wenecyi na papiery i ślub, na który i książę musiał jechać. Słuchano tych szczegółów nowych z zajęciem wielkiem, a hrabina Julia skonkludowała, – iż te „S-te Nitouche” jak hrabianka Marta, są najniebezpieczniejsze w świecie... Zdzisław z nudów zaproponował grę i stolik zielony postawiono w drugim pokoju; hrabina Eliza po wyjeździe matki poszła z Gertrudą do siebie. Rano hrabia Zdzisław stawił się na dole w pałacu dla rozmowy z żoną niosąc z sobą najmocniejsze postanowienie zabrania jej do domu. „Wszedł do saloniku kwaśny, a stał się jeszcze chmurniejszym, gdy nietylko żony nie zastał, ale pół godziny na nią oczekiwać musiał. Weszła nareszcie z powagą, krokiem mierzonym, i zmierzywszy oczyma męża, śmiało zbliżyła się ku niemu. Byli jeszcze w tem stadyum małżeńskich stosunków, gdy obie strony walczą kto władzę i zwierzchnictwo pochwyci. Zdzisławowi zdawało się, że ona mu należała, jako ożenionemu z panienką ubogą, którą wielce swym wyborem zachwycił i do wdzięczności miał prawo. Charakter panny Anieli dozwalał jej na czas krótki znieść uległość, ale nigdy się jej poddać na wieki. Wiedziała, że te pierwsze dni po ślubie o przyszłości rozstrzygać zwykły. Bardzo szczęśliwie okoliczności się dla niej składały, dając do oporu, jaki stawić musiała, Podstawę szeroką i uczciwą, z którą się taić nie potrzebowała. Zdzisław zaledwie rzucił na nią okiem, poznał, że się na walkę zbierało. Namiętne przywiązanie pędziło go do niej, gwałtownym być umiał, lecz na długi wytrwały bój był za leniwy... Uczuł jakiś niesmak i trwogę. – Siadaj pan przy mnie, odezwała się głosem bardzo śmiałym hrabina, – siadaj i posłuchaj mnie najprzód. – Przepraszam, przerwał Zdzisław, ja pierwszy o głos proszę. Wiem już wszystko z góry co mi powiedzieć możesz o swych świętych obowiązkach, o przywiązaniu do tego domu, – ale – przepraszam – mam prawa większe niż dom ten i hrabina, jestem mężem i poświęci wszy też coś dla niej... Aniela która siadła, była, wstała nagle. – Jak to? już mi pan swe poświęcenia wymawiasz? zawołała. – Bo je lekcewarzysz! bo ja nie wiem jaka – to jest miłość, gdy zamiast szukać mnie, uciekasz odemnie, odezwał się Zdzisław gwałtownie głos podnosząc. – Ale Cichoż! i nie tym głosem! odparła żona. Ludzie mogą. słuchać i nie wiedzieć co sobie pomyślą. Nie przyszłam ani rozprawiać, ani się kłócić, ale powiedzieć panu, że jestem zmuszona chorą hrabinę pielęgnować, że jej nie odstąpię – za dni kilka wyjeżdżamy za granicę, a jeśli pan chcesz, możesz nam towarzyszyć. Zdzisław szydersko się rozśmiał. – Nie doskonalszego! zawołał. Pani hrabina Zdzisławowa raczy wyjeżdżać za granicę, a mąż otrzymuje łaskawe zezwolenia towarzyszenia jej! Aniela ramionami ruszyła. – Jak się hrabiemu podoba! rzekła zimno. Oddając mu rękę moją, nie zaprzedałam sumienia. To co czynię, jest obowiązkiem sumienia. Postąpię jak mi ono każe. Zdziś. zaczął się przechadzać po salonie, laskę trzymając w ustach, powtarzał: – Nic doskonalszego! bardzo ładnie! hrabia Zdzisław ma być najniższym sługą domu hrabiów i ich kuzynki... Aniela siedziała na krześle patrząc w okno. – Będę musiała odejść, rzekła, bo lekarstwo daję hrabinie – czekam na odpowiedź. Zdziś stanął przed nią. – Niech ją doktor kuruje! krzyknął, niech jej syn pilnuje! niech sobie wezmie siostrę miłosierdzia! – ja chcę żonę mieć dla siebie – ja proszę jechać ze mną. – Powiadani, że nie pojadę, bo nie mogę – spokojnie odpowiedziała Aniela. – To się może skończyć... odparł Zdzisław. – Jak się panu podoba – zawołała wstając Aniela, – ja idę. Szła w istocie ku drzwiom, gdy Zdziś podbiegł ku niej, ale już z całkiem zmienionym tonem i postawą... – Na miłość Boga! proszęż cię! Anielko – jeśli ty mnie kochasz, nie męczże mnie, nie przywodź do rozpaczy. Widzisz jak cię kocham gwałtownie, – I to się ma nazywać miłością? zawołała odwracając się żona – ja na to nie mam nazwiska... Gdybyś mnie kochał tak jak ja chcę, a spodziewam się, że zasługuję być kochaną, nie upakarzałbyś mnie takiem żądaniem... namiętnem, którego ja wstydzić się muszę, nie być za nie wdzięczną!! Zdziś korzystając z tej chwili zbliżył się bardziej jeszcze, pocałował ją w czoło i objął rękami. Aniela z lekka go odepchnęła od siebie. – Duszko! kiedy ja bez ciebie żyć nie mogę! wyjąknął błagająco. Uśmiechnęła się z politowaniem. – Więc czegóż chcesz? pojedziemy razem... – Dobrze, zgoda, pojedziemy, odparł Zdziś; ale przez litość, nie siedźże po całych dniach u hrabiny, przyjdź choć na moment do domu... Ja chcę cię widzieć... Z góry spojrzała na niego zwycięzką pani i szepnęła: – Będę dzisiaj... proszę cię. miejże rozum... Zbliżyła mu się do ucha, rzuciła w nie słów kilka, dała się pocałować w czoło... – Będziesz dzisiaj? powtórzył hrabia. – Z pewnością – dodała Aniela, śpiesząc do drzwi, – i wyszła. Hrabia rozweselony nieco, bo mu się zdawało, że odniósł zwycięztwo, wysunął się z pałacu, nócąc półgłosem piosenkę. Kto z dwojga tryumfował, musimy sądowi czytelników do rozstrzygnięcia zostawić. Wybór w podróż szedł z nadzwyczajnym pośpiechem, hrabina Zdzisławowa nim kierowała. Ona była duszą wszystkiego w osieroconym domu. Lambert przesiadywał albo przy matce, lub w swoim pokoju; nie wychodząc nigdzie, nie przyjmują nikogo. Drugiego dnia po katastrofie, z własnego domysłu, nic o tem niemówiąc hr.Laurze, Anie- la zawiadomiła o wszystkiem kasztelanicowa,. Zdało się to jej obowiązkiem. Lambert nie wiedząc o tem, wysłał także z suchym, krótkim opisem faktu list do ciotki... Zaledwie wiadomość doszła do Zagórzan, tejże godziny kazała kasztelanicowa sposobić wszystko do podróży, rozstawić konie, zamówić następne na pocztach. Sama z panną Justyną i jednym sługą, lekkim powozem, bez żadnego pakunku ruszyła przede dniem, nagląc ludzi o pośpiech... Przez całą drogę nie przemówiła słowa, siedziała skryta w głąb powozu, modląc się i płacząc... Była przybita, upokorzona, obawiała się spotkać twarzy znajomej. Przybywszy do Warszawy, nie zajechała do pałacu, wysiadła w hotelu, i kazała się pieszo zaprowadzić małemi uliczkami – chcąc najprzód widzieć sio z Lambertem... Przypadek zrządził, że czujna Aniela najprzód się znalazła na jej spotkanie i wzięła ją do swego pokoju. Tu nie czekając pytań,. opowiedziała wszystko, dodając, że i hrabina i Lambert są tego zdania, iż się im na czas jakiś z kraju należy oddalić. O sobie nie wspomniała wcale, i poźniej dopiero, skromnie, cicho dodała, że za obowiązek święty poczytuje sobie – jechać z nimi, aby czuwać nad swą dobrodziejką. Kasztelanicowa ze łzami ją uściskała... Tak przygotowawszy przybyłą, zaprowadziła ją samą do Lamberta, i wyszła do hr.Laury, aby z kolei jej z pewnemi ostrożnościami oznajmić przyjazd siostry męża. – Ta Aniela! zawołała kasztelanicowa – to dla nas dziś prawdziwa opatrzność!. – Tak – dołożył Lambert – dla mnie, dla matki jest nieoszacowaną pomocą... nigdym się nawet nie spodziewał po niej takiego poświęcenia.... Pochwałom nie było końca. Hrabina Laurą, ciągle jeszcze będąca w stanie na przemiany to gorączkowym, to w prostracyi bezsilnej, mówiła mało, dawała Anieli robić z sobą co chciała. Zdradzona przez wolę własną, wyrzekła się jej zupełnie. Czasami modliła się gorąco, i te chwile przynosiły jej jakąś pociechę. Bardzo zręcznie i stopniowo przygotowawszy hr.Laurę do przybycia kasztelanicowej, Aniela wprowadziła ją. Obie wybuchły płaczem długim, lecz po nim chora odzyskała sił trochę. – Upokorzonego winowajcę widzisz przed sobą. – zawołała głosem, płaczem przerywanym hr. Laura – winnam wszystkiemu ja!! Pan Bóg ukarał zarozumiałość moją,; lecz czemuż nie cisnął gromem na mnie jedną? dla czego pocisk odbił się na moim najdroższym, na domu, na rodzinie, na poczciwej-sławie naszej, przez wieki strzeżonej. – Siostro droga – nie dając jej mówić dłużej poczęła kasztelanicowa, – nikt pewnie ciosu tego nie czuje mocniej nademnie; lecz tylko głupota ludzka może hańbą cisnąć na nas. Niewinni jesteśmy! nie splamiliśmy się niczem i daliśmy się ufni uwieść pozorom cnoty, daliśmy się oszukać... nie zawiniliśmy ani przed Bogiem, ani przed ludźmi. Chciałaś dla syna co najlepszego w świecie znaleźć, zapomniawszy o tem, że cichym wodom wierzyć nie można... – Uparta byłam! ukarał mnie Bóg – przerwała hr.Laura. Lambert się opierał, tyś miała przeczucie, albo raczej jaśniejszy od mojego wzrok, ja jedna byłam ślepą... O! ulituj się nademną... Znowu padły sobie w objęcia. – Lauro kochana, zawołała siostra, krzyż Pański trzeba przyjąć z pokorą, ale nie upa – dać pod nim, a upadłszy nawet jak Chrystus, wzór nasz, dźwignąć się i nieść go dalej... Potrzebna jesteś nam, synowi. – Nikomu! na nic! przerwała płacząc Laura... Woli nie mam i mieć nie chcę – czyńcie z sobą i ze mną co się wam podoba, jestem martwym klocem drzewa. Rozmowa ta, w której się wylać mogła po raz pierwszy zbolała matka, przyniosła jej ulgę istotną. Zasnęła po niej spokojniej, doktor znalazł ją nazajutrz silniejszą nieco; można było przewidzieć już kiedy wstanie i wyjazd będzie możliwy. Kasztelanicowa nie sprzeciwiała mii się. Chciała najprzód namawiać ich na wieś do siebie, Aniela przekonała ją, iż to schronienie nie przyniosłoby potrzebnego roztargnienia, a przedłużało bolesne wspomnienia. Wybierano sio więc do Włoch, do Szwajcaryi, gdziekolwiekbądź, bo ani hr.Laura, ani jej syn nie mieli do żadnego miejsca szczególnego pociągu. Jak – w innych rzeczach tak w tem stanowiła Aniela, która do rady dopuściła Zdzisława i dozwoliła mu wybór uczynić. Dla czego on głosował za Florencyą, trudno odgadnąć, gdyż ta stolica sztuki z czasów odrodzenia, nie mogła go wabić pomnikami jakie w sobie zawiera. Dylettantyzm jego zachwycał się tylko pięknemi kształtami marmurowych Wener i bachantek – na inne dzieła sztuki będąc obojętny... Wiedziano, że księżniczka Marta na rozwód i ślub oczekiwała w Wenecyi, miano więc ją” pominąć i wprost udać się na Bolonię do toskańskiej stolicy. Kasztelanicowa do; chwili wyjazdu postanowiła być przy siostrze i nie opuszczać jej. Hr. Zdzisław, który trochę się spodziewał żonę znaleźć przystępniejszą w drodze, naglił o wyjazd jak najrychlejszy. Za siebie i żonę oddawał pożegnalne wizyty właśnie, i miał dwa bilety rzucić księżnie Adamowej, gdy ją samą spotkał w progu, powracającą z przechadzki. – Proszę wstąpić do mnie – odezwała się do niego... – Jesteśmy na wyjezdnem, więc na chwileczkę chyba... – Dokądże? spytała pani. – A! postawiłem na swojem, rzekł tryumfująco Zdziś – jedziemy do Florencyi! Nie postrzegł uśmiechu księżny, która dołożyła żywo: – Kiedy państwo wyjeżdżacie? – Pojutrze! rzekł Żdziś siadając na chwilkę. Aniela miała inne projekta, ale uległa mi w tem i wprost ruszymy nad Arno... – To bardzo dobra myśl, chociaż, odezwała się księżna – teraz tam tak okrutnie gorąco... – Mamy okolice, wille, góry... ale pied ? terre, na kilka miesięcy obieram tam, bo lubię passyami Cascine. Księżna Eliza patrzała na niego, stojąc przy stoliku, i słuchała... – A państwo co robią z podróżą swoją,? zapytał Zdziś. – My, dotąd jeszcze nie postanowiliśmy nic, ale być bardzo może, iż się gdzieś tam – na świecie spotkamy... mówiła księżna, bawiąc się albumem. A – pewnoż to, że jedziecie do Florencyi? – Tak dalece, że do znajomego mi „Włocha pisałem o najęcie dwóch mieszkań obok, abyśmy nie potrzebowali nawet stawać na jedną noc w hotelu... Zdziś wstał przypomniawszy sobie, że mit bardzo pilno. Był na dole, gdy Eliza weszła do pokoju męża, który pisał do rządcy i przeglądał ra – chunki. Zerwał się zaraz, podbiegając. ku niej. z uśmiechem. – Co każesz? – Ja dotąd proszę tylko... – To zupełnie na jedno wychodzi – odparł książę – W istocie mam prośbę do ciebie. Cóż ta podróż nasza? Jesteśmy gotowi czy nie? – Choćby dzisiaj. – Dziś – nie, ale gdyby jutro? spytała gryząc wachlarz w ustach i pilnie się wpatrując w męża Eliza. – Jutro? jedziemy jutro! o której? spytał książę, biorąc za zegarek. – Jak chcesz! wieczorem! szepnęła Eliza. – Dokąd? odezwał się książę. Eliza się zarumieniła nieco. – Jak ci się zdaje? Jabym bardzo chciała poznać Florencyę. Powiadają, że tam o tej porze gorąco straszliwe, ale jabym się w płomieniach kąpała, tak ciepło lubię i słońce.... Zresztą we Włoszech nie mają środków przeciw zimnu, a tysiące przeciw skwarom... – Więc do Florencyi! jestem zupełnie twego zdania i tego samego usposobienia. Wiem z doświadczenia, że tylko waryaci i ludzie bez czucia i myśli znoszą, zimna i mrozy nie czując ich. Jedziemy się grzać, a choćby piec da Florencyi, bodaj do Neapolu. – Nie – nie – do Florencyi. – Jutro! przydał książę, całując ją w rękę. Eliza wymknęła się z gabinetu i poszła pisząc do Gertrudy, którą chciała mieć do pomocy przy pakunkach. Nazajutrz wieczorem księztwo byli już w wagonie na drodze do Wiednia. Pułkownik, który przyszedł do nich na herbatę, zdumiał się niezmiernie, usłyszawszy o wyjeździe nagłym, o którym pozawczoraj jeszcze mowy nie było... – Uwinęli się! zawołał, i poszedł do hrabiny Julii. Tu niechciano go przyjąć z początku, hrabina się także w jakąś podróż wybierała, musiał się gwałtem dopomnieć o swe prawa, aby i ta mu nie uciekła. – Kochana hrabino! rzekł – wszyscy wyjeżdżacie, i to tak nagle, że ja nieszczęśliwy... I pani się wybierasz także? zapytał widząc ją pakującą szkatułkę. Hrabina Julia zmieszała się nieco. – Muszę, mój kochany pułkowniku, jestem trochę niespokojna o moją. Elizę. Wyrwała mi się, sama nie wiem czego się lękam. Między nami mówiąc, ta jej passya dla Lamberta! Ruszyła ramionami. Leliwa potarł siwe włosy i uśmiechnął się chytrze; a potem całując jej rękę, szepnął cicho: – Czyż ze mną pani będziesz grała ? cache cache? Ja sądzę, że pomijając niepokój o córkę, może i wyjazd Zdzisława w tę samą stronę... Nie dokończył. Piękną rączką białą hrabina dała mu klapsa. – Wiesz – rzekła cicho – z najpewniejszego mam źródła... że nie żyją z sobą, kłócą się ustawicznie... Zdzisław był u mnie, jest już zrażony, zniechęcony i – prawdziwie mi go żal. Pojmuję fantazyę w mężczyźnie (bo tam serca nigdy nie było) – lecz tyle poświęcić dla kaprysu, który trwał tak krótko... Wierz mi! już jest rozczarowany – zupełnie... – A pani hrabina jedzie dla księżny Elizy do Florencyi, dokończył pułkownik.... – Rozumie się, że nie dla czego innego! potwierdziła piękna Julia, oczyma śmiejącemi się patrząc na pułkownika. Jesteś podejrzliwy i złośliwy. – Jak stary grat! dodał Leliwa. Nie przeszkadzam pani! Pocałował raz jeszcze białą, rączkę i pożegnał hrabinę, która szkatułkę pakowała dalej z wielkim pośpiechem...