14290

Szczegóły
Tytuł 14290
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14290 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14290 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14290 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

GORDON R. DICK/ON ENCYKLOPEDIA OSTATECZNA tom drugi z dwóch Przełożył Marek Pawelec Rozdział 36 ...Obudził się. Nie było to nagłe przebudzenie. Stopniowo przecho- dził z głębokiego snu do stanu świadomości. Razem z przytomnością wróciła gorączka i słabość. Znów mu- siał walczyć o oddech... jednak teraz czuł różnicę. Kolejny atak ciężkiego kaszlu prawie go udusił, jak wcześniej, gdy materia wykrztuszana z płuc całkowicie zatkała mu tchawicę, blokując dopływ życiodajnego tle- nu. Jednak tym razem nie pojawiła się panika, która zwykle towarzyszyła atakowi. Obudziła się w nim jakaś zawziętość, płonąca mocniej od gorączki, zajadlejsza od mikrobów, które chciały go zniszczyć. Walczyła z nimi i wygrywała. Spazmatycznie wciągając powietrze bezwładnie oparł się o ścianę. Bardzo dziwne. Nic się nie zmieni- ło, stan jego ciała nie poprawił się ani odrobinę, a jed- nak wewnętrznie czuł, jakby wszechświat dokonał wokół niego kosmicznego obrotu i osiadł w nowym porządku, dającym mu siłę i pewność nadziei. Triumf uniósł głowę. Śmierć została odegnana i z jakichś przy- czyn nie uważał już, by miała dość siły, by go zwycię- żyć. Czemu? Albo raczej, skoro tak, to czemu w ogóle kiedykolwiek się jej bał? Siedział wyprostowany, oparty o ścianę celi, owinięty cienkim prześcieradłem i z wol- na uświadomił sobie, że różnica leżała w umyśle i woli, a nie w umęczonym ciele. Kiedy Barbage nazwał go psem Armageddonu i zo- stawił śmierci, jakaś niewielka jego część przyznała rację milicjantowi. Barbage był tym, kim był. Jego wia- ra, choć wypaczona, była prawdziwa. Słuchał i był wyko- rzystywany przez Bleysa, ale tylko dlatego, iż wierzył, że tamten przemawia słowami jego osobistego Boga. Nie wyznawał ideologii Bleysa. 6 Gordon R. Dickson Choć nienaturalnie skonwertowana, mimo wszystko siła jego wiary miała moc, by dotknąć i osłabić Hala. Z tego właśnie powodu, po raz pierwszy w życiu przyjął do wiadomości możliwość własnej śmierci, w efekcie czy- niąc ją dopuszczalną. Jednak teraz ta akceptacja zni- kła. W ciągu ostatnich godzin gorączkowych wizji i wy- śnionych wspomnień znalazł powody, dla których nie mógł sobie pozwolić na śmierć. Istniały rzeczy, które trzeba było najpierw zrobić, więc najpilniejszą stała się potrzeba przekucia podświadomych przyczyn konieczno- ści przeżycia, na jasne i proste terminy. Z początku, po Barbage'u, jego podróż ku zrozumie- niu nie kierowała się w stronę przeżycia, lecz z dala od niego. Pierwszy sen przedstawiał jego samego uwięzio- nego na zboczu góry, powoli ulegającemu zniszczeniu przez bezustanny, bezlitosny deszcz logiki Bleysa. Sło- wa wypowiadane przez Bleysa niosły argumentację, jaką Milton włożył w usta Szatana w „Raju utraconym": Je- stem ponad koncept Nieba i Piekła. I była to prawda. Tyle, że była to prawda nie tylko wobec Bleysa i Innych, ale wobec każdego, kto nie oba- wiał się zmierzyć z wielkością. Właśnie unikanie przy- jęcia do wiadomości możliwości tej uniwersalności, zdra- dzało ich słabość. Izolacja, o której mówił Bleys, a jakiej Hal doświadczył na Coby, była prawdą, ale było to coś, co sam stworzył. Tak jak nie było konieczne logiczne zro- zumienie, by odsunąć na bok to uczucie. Każdy kto miał wystarczającą wiarę, mógł to uczynić instynktownie, jak James Child-of-God odsunął od siebie rozważania nad swoją śmiercią, gdy poświęcił się na Harmonii. Argumenty Bleysa, podobnie jak droga, którą wy- brał, były osobiste i samolubne - zamykały oczy na rów- nie osobiste, lecz znacznie większe nagrody, wynikają- ce z pracy nie dla siebie, lecz dla ludzkości. I to ona, sama rasa, stanowiła klucz do wszystkich zagadek. Nie, nie rasa nawet, ale zrozumienie jej jak pojedynczego osobnika, dbającego o własne przetrwanie i dzielącego swoje części między partyzanckie grupy, by ujawnić mocne strony, mogące z kolei wskazać najlepsze kie- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 7 runki działania i rozwoju dla rasy jako całości. Osob- nik, będący personifikacją rasy, uważał, że pewne swo- je fragmenty da się zastąpić i przygotowując sieć sił hi- storycznych zawsze prących do przodu, spajał i kontro- lował ludzki tłum, z którego się składa - bezrozumne stado, od początku czasu niczym zwierzyna kierowane przez siły, których nie rozumiało, w stronę czekających myśliwych. Sost i John Heikkila, Hilary i Godlun Am- jak, farmer który bezskutecznie poszukiwał słów pocie- chy u Childa - wszyscy kierowani byli i schwytani przez dwa zmienne czynniki: Innych oraz tych, którzy się im przeciwstawiali. On był jednym z nich. Hal uświadomił sobie nagle, że napływ nowych sił płynie właśnie stąd, że musi się przeciwstawić Innym, poświęcić temu zadaniu. Do tego momentu był odgrodzony od swojej przeszłości z powo- dów, których nie znał. Jednak teraz spłynęło na niego zrozumienie. Całe życie zajęło mu odkrycie tej drogi. Widział ją teraz, w alegorycznej wizji ze snu, w postaci drogi do wieży, która - jak podpowiadała mu wciąż niedostępna przeszłość - mogła jeszcze okazać się nie snem, ale rze- czywistością. Tylko, że rzeczywistością innego rzędu, niż tu i teraz. Obraz rasy ludzkiej jako grupowej jednostki, ame- boidalnego stworzenia rasowego mającego tożsamość i cel nadrzędny, stojący ponad indywidualnymi potrze- bami i tożsamościami jednostek składających się nań, stał się teraz modelem, z którym musiał się zmierzyć. Rasa, przedstawiona jako pojedyncze stworzenie z wła- snymi instynktami i pragnieniami - z których głównym było pragnienie przetrwania i poświęcenia jakiejś czę- ści w ciągłym eksperymentowaniu, by zaspokoić ten in- stynkt - wyjaśniało wszystko, co następowało dalej. Takie eksperymenty musiały stanowić ciągły pro- ces od czasu, gdy człowiek stał się samoświadomy. Pra- gnienie rozwoju jednostek, najpierw inteligencji, a póź- niej technologii, było wyrazem działania tego instynk- tu. Tak samo jak dwudziestowieczne próby wyjścia poza 8 Gordon R. Dickso n planetę narodzin w kosmos, w podświadomym poszuki- waniu dodatkowej przestrzeni życiowej, rozwój Kultur Odłamkowych - każda jako eksperyment w zakresie przydatności różnych odmian ludzkich do środowisk po- zaziemskich - a teraz, w końcu, pojawienie się Innych. Rozumiał teraz, że to co czyniło z Innych ekspery- ment rasowy, to ich potrzeba przejęcia kontroli nad resz- tą rasy. W tej potrzebie kryła się odpowiedź na pytanie, czemu w ogóle zostali stworzeni przez ewolucję. Odpo- wiedzi udzielił sam Bleys, tu, w tej celi. Cokolwiek mó- wiono o Innych, nie można było zaprzeczyć, że byli ludź- mi, ze wszystkimi potrzebami i pragnieniami, łącznie z ciągłą chęcią posiadania więcej niż mieli. Byli też świa- domi, że jest ich za mało, by ryzykować czekanie, aż reszta ludzkości uświadomi sobie ich słaby punkt, czyli liczebność. Była to wrażliwość, której nie mogło zlikwi- dować nic poza całkowitą kontrolą reszty rasy, a taka kontrola mogła zostać osiągnięta jedynie przez ustano- wienie jednej, niezmiennej formy Kultury. Tylko Kultu- ra, w której wszystko było ustalone raz na zawsze i nie- zmiennie, mogła uwolnić ich od potrzeby czujności i po- zwolić im cieszyć się przewagą nad większością ludzi. Jedynym sposobem na osiągnięcie takiej sytuacji było doprowadzenie do kompletnej stagnacji, zakończe- nia długiego, instynktownego rozwoju cywilizacji. Histo- ria musiała zostać zatrzymana. Aby tego dokonać, mu- sieli usunąć albo unieszkodliwić ludzi, którzy nigdy by tego nie zaakceptowali, tych, którzy nie mieliby innego wyboru, jak tylko przeciwstawić się działaniom Innych. Ich siła kryła się w ich zdolnościach przywódczych, charyzmie oraz w fakcie, że indywidualnie byli równi fi- zycznie i umysłowo najlepszym z tych, którzy mogli się im przeciwstawić. A siła ta mogła zostać zwielokrotniona, ponieważ byli zdolni doprowadzić większość populacji dzie- sięciu światów do działania pod swoimi rozkazami. Po drugiej stronie leżała ich niezdolność do oceny przyszłości. Inne słabości... ...Jak dotąd zdawali się nie mieć innych słabości. Jedynym słabym punktem była ich niewielka ilość. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 9 Z przyczyn praktycznych, do ich przeciwników można było zaliczyć całe populacje Dorsai i dwóch światów Exo- tików - plus, na Harmonii i Zjednoczeniu, prawdziwych Wiernych, takich jak Child-of-God i Rukh. Na dłuższą metę można było do nich doliczyć większość populacji Ziemi - choć nadzieja na zjednoczenie mieszkańców kolebki ludzkości, by dobrowolnie połączyli się w jakiej- kolwiek efektywnej reakcji na zagrożenie ze strony In- nych, byłaby mrzonką. Gdyby doszło do wojen międzyplanetarnych, jak w czasach Donala Graeme, to możliwa liczba przeciw- stawiających się - odkładając na bok Starą Ziemię - równałaby się jedynie ułamkowi siły bojowej i zasobów, które Inni mogli zebrać z dziesięciu planet już faktycz- nie pozostających pod ich kontrolą. Tak więc od począt- ku najlepszą taktyką Innych byłoby dążenie do Arma- geddonu, ostatecznej bitwy, w której mogliby zostać zniszczeni lub unieszkodliwieni wszyscy nie chcący uznać ich dominacji. Jego umysł z łatwością dostrzegał teraz, czemu mogli do tego dążyć, ale trudno im było znaleźć sposób ich powstrzymania. W każdym razie wojna, która zaczy- nała się już w tej chwili, nie będzie rozgrywana przy pomocy broni zagłady, lecz przez umysł, socjologię i eko- nomię. W takiej wojnie, dzięki zdolnościom charyzma- tycznym i przywódczym, zwycięstwo Innych powinno być sprawą przesądzoną. Hal siedział w celi walcząc o oddech, z ciałem ni- czym węgiel rozpalonym gorączką, z umysłem tnącym i rozdzielającym kolejne wizje, jak chirurgiczne narzę- dzie z lodu. Przeciwstawiając się mieszańcom należało stworzyć długofalowy plan, który dawałby choćby nikłą szansę na zwycięstwo, a po drugie broń, jaka pozwoliłaby dorównać zdolnościom Innych. Musiałaby to być broń, której tam- ci albo nie mieli, albo nie mogli użyć. Był pewien, że musi istnieć przynajmniej potencjal- nie broń przeciw Innym, skoro stanowili eksperyment w ewolucji ludzkości. Należało spojrzeć na rasę jako 10 Gordon R. Dickso n całość, aby zrozumieć działające siły historyczne, któ- rych Inni - jak Dorsai i Exotikowie czy Wierni - byli zaledwie personifikacjami. Było tak, jakby ludzkość - myślał Hal - uświada- miając sobie w dwudziestym wieku, że kosmos jest fi- zycznie osiągalny, była równocześnie przyciągana i wy- straszona przez to, co kryło się poza ciepłym, spokojnym miejscem stanowiącym planetę jej narodzin. Historia ukazywała dwa nastawienia między żyjącymi wówczas ludźmi: jedni głosili odwrót od przestrzeni, „rzeczy, któ- rych ludzie nie powinni poznać", podczas gdy drudzy byli nią zafascynowani, marząc o eksploracji i odkryciach, tak jak sny o Indiach poruszały wyobraźnię ludzi cztery- sta lat wcześniej, gdy niektórzy przewidywali jedynie statki spadające z krawędzi świata. Kiedy w końcu loty w kosmos stały się możliwe, w szczególności kiedy moż- na było opuścić System Słoneczny, zarówno lęki jak i marzenia zrodziły tysiące małych grup szukających miejsca na zbudowanie społeczeństwa według własnych wzorów i pragnień. Hal sądził teraz, że to czego chciał instynkt rasy, to stworzenie takich typów jednostek, które dowiodą zdol- ności do przeżycia, zarówno osobników jak i społe- czeństw. Ludzkość pozwoliła na swobodne eksperymen- towanie. Z różnorodności gwiezdnej diaspory rozwinęły się te fragmenty rasy, które osiągnęły największy suk- ces wśród tak zwanych Kultur Odłamkowych: z Dorsai, Zaprzyjaźnionych i Exotików. Te trzy kwitły przez dwie- ście lat, podczas których wykonywały funkcje sprawia- jące, że pozaziemskie, międzyplanetarne społeczeństwo stało się stabilne, czyniąc wojnę, handel i konflikty bez- piecznymi i dającymi się kontrolować w ramach tegoż społeczeństwa. Potem, z koniecznym rozwojem struktury gwiezd- nych społeczeństw, gdy jego różnorodne elementy zostały połączone w jeden system przez Donala Graeme, zani- kła potrzeba odrębności Kultur Odłamkowych i zaczęły one umierać. W międzyczasie ludzkość zapobiegliwie mieszała cywilizacje wytworzone przez te Kultury Odłam- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 11_ kowe, by nie stracić puli genów, tego co zostało osią- gnięte. Tak zakończył się wzrost, który prowadził od roz- woju inteligencji, przez technologię, przeludnienie Zie- mi, lot w kosmos - do Kultur Odłamkowych stanowią- cych eksperyment z przeżyciem ludzi poza Ziemią, a.wreszcie do rekombinacji tych typów w nowy rodzaj dominujący, który nazwał się Innymi. Tyle, że wyglądało na to, że osób tych nie można usunąć z pozycji przywódców rasy, a odwieczny rozwój historyczny, który wywodził się z ludzkiego talentu od- rzucania w każdej generacji starych autorytetów, był zagrożony - chyba że okaże się, że Inni mają jednak jakieś słabości. To by było na tyle, myślał Hal, jeśli chodzi o pozycję Innych. Sytuacja opozycji była zaś taka, że skoro doj- ście do władzy Innych oznaczało koniec szans na dalsze zmiany i rozwój rasy, nie mogli tego wytrzymać. Dla czę- ści ludzkości, którą reprezentowali, zaprzestanie roz- woju oznaczało śmierć wszelkich nadziei na przyszłość, a osobista śmierć była niewielką ceną za powstrzyma- nie śmierci uniwersalnej. W umyśle Hala coś zaskoczyło. Oczywiście. Powodem, dla którego jedynie Ziemia wykazała taką odporność na wpływ Innych było to, że wciąż stanowiła ona zasób oryginalnych genów rasy. Jej mieszkańcy byli pełnowymiarowymi ludźmi - nie wy- specjalizowanymi, jak społeczeństwa wśród gwiazd. We wszystkich rdzennych mieszkańcach Ziemi - w przeci- wieństwie do mieszkańców Młodszych Światów - kryły się nie ułamki, ale wszystkie możliwości ludzkiego du- cha, dobre i złe, a ich częścią były porcja wiary Zaprzy- jaźnionych, niezależność Dorsajów i wizja Exotików. W Halu rozkwitła nagła nadzieja. A więc Ziemia była przynajmniej częścią broni, której nie mogli użyć Inni. Przynajmniej częścią... pędzący umysł Hala skupił się na nowym punkcie. To, czym była dla Innych popu- lacja pełnowymiarowych ludzi zamieszkujących Ziemię, tak jak dla całości rasy, to genetyczne zabezpieczenie, na wypadek, gdyby ich dominacja wywołała takie wzór- 12 Gordon R. Dickson ce ludzkiej specjalizacji, które nie miałyby zdolności przetrwania. Niektóre odmiany roślin i zwierząt już wykazały się niezdolnością do rozwoju na niektórych z Młodszych Światów. Nikt nie mógł być pewien, jakie będą efekty kilkuset generacji ludzkich społeczeństw nowszych światów. Ziemia była planetą, której Inni nie odważą się zdziesiątkować, równocześnie będąc tym światem, który koniecznie muszą kontrolować, aby za- pewnić przetrwanie swego międzygwiezdnego imperium, kiedy już uda się im je stworzyć. Tak więc to Inni równali się stagnacji. Wobec tego ich przeciwnicy powinni równać się... ewolucji? Ewolucja... to słowo zabrzmiało w umyśle Hala jak donośny gong, w który uderzono jeden raz. Ewolucja sta- nowiła wielkie marzenie Exotików - ich wielki, niespeł- niony sen, że ludzkość rzeczywiście wciąż ewoluowała, a Exotikowi studenci w końcu odkryją jej kierunek, wzmocnią i w końcu stworzą ulepszonego człowieka. Jednak Exotikowie powoli umierali, a ich sen pozo- stawał niespełniony, jeśli nawet wciąż istniał cel. Po- dobnie było z Dorsajami i Zaprzyjaźnionymi. W między- czasie jednak ich miejsce zaczęli zajmować Inni. Exoti- kowie, tak jak reszta przeciwników Innych, nie potrafi- li zaproponować wyjścia z sytuacji. Gdyby w zasięgu Exo- tików znajdował się sposób, by powstrzymać Innych, do tej pory odkryliby go i zastosowali. Ale jeśli nawet kultura Exotików - choć nie sami ludzie - umierała, koncepcja ewolucji nadal istniała - przynajmniej w tej chwili. Nie stanowiła prywatnej własności Exotików i nigdy nią nie była, należała do całej ludzkości. Sumując, przez wszystkie lata kiedy Exotikowie jej szukali, być może ewolucja oraz jej środ- ki działały pod samym ich nosem, nierozpoznane. Możliwe, że ludzkość rozwijała się we właściwą stro- nę nie wiedząc o tym, tak jak przez stulecia nieświa- domie przygotowywała się do mieszania genów na in- nych planetach... Hal zadrżał. Szok odkrycia był tak głęboki, że nawet z łamiącą się w nim świecą życia, przez chwilę zapo- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 13 mniał o otaczającym go więzieniu, gorączce, a nawet walce o oddech. Encyklopedia Ostateczna. Encyklopedia była bronią, której Inni nie mieli i nie mogli użyć, nawet gdyby nią zawładnęli. Ponieważ została zaprojektowana jako narzędzie do nauki tego, co nieznane i z definicji stagnacji, ku któ- rej dążyli Inni, bo nie chcieli żadnych zmian i rozwoju. I stąd wynikało niebezpieczeństwo. A to, oczywiście, wyjaśniało podziały i nadchodzący konflikt. Ponieważ ludzkość była zainteresowana wyłącznie przeżyciem, właściwie nie faworyzowała żadnej ze stron. Pozwalała swoim odłamom walczyć ze sobą tylko po to, by przekonać się, która z nich wygra. Tak więc obie stro- ny musiały mieć możliwość podświadomego stworzenia środków i broni na nieuchronną chwilę konfliktu - nie tylko strona, która wydała Innych. Encyklopedia Osta- teczna była bronią równoważącą szalę zwolenników ewo- lucji wobec charyzmatycznej broni Innych. Hal przetarł czoło niepewną dłonią, która opadła mokra. Zszokowany uświadomił sobie, że w ostatnim mentalnym zwarciu ze stanowiącym jego obsesję pro- blemem, coś zmieniło się w jego stanie fizycznym. W dziwny sposób chłód, który poczuł w pierwszej chwili szoku, nie opuszczał go. Wydawało się, że gorączka nie płonie w nim już tak ostro i nawet oddychanie wyda- wało się łatwiejsze. Zakaszlał i nie był to już ten su- chy, męczący kaszel, który katował go wcześniej. Gło- wa prawie przestała go łupać. W zadziwieniu ponownie uniósł dłoń do czoła i jeszcze raz opuścił ją wilgotną od potu. Gorączka opadła. Jednak wzburzenie odkryciem istoty konfliktu było w nim tak silne, że nie potrafił jesz- cze się z tego ucieszyć. W umyśle czuł teraz potężne kształty i wzory formu- jącego się zrozumienia, jak podwodne zarysy wielkich gór lodowych w mętnym morzu polarnym, jak znane fak- ty łączą się we wnioski, które nagle stają się oczywiste 14 Gordon R. Dickso n - wszystko kształtowało się tak szybko, że nie był w sta- nie świadomie odczytać pełnego znaczenia tego, co wła- śnie zaczynał rozumieć. Nawet charyzma pochodziła z elementu głęboko zakotwiczonego w pełnym spektrum ludzkich możliwości. W jakiś sposób ci, którzy walczyli z Innymi mogli odnaleźć tę zdolność i użyć jej na rów- nych prawach. Teraz, kiedy znalazł tę wiedzę - kiedy miał ją, bez- piecznie ukrytą w umyśle, zrozumienie, że Encyklope- dia Ostateczna rzeczywiście była narzędziem, którego ślepo poszukiwał, bronią podświadomie przygotowywa- ną od dawna, by służyła walce z Innymi - ledwie mógł w to uwierzyć. Trzymał to w umyśle oszołomiony fak- tem swego zrozumienia, jak Artur Pendragon mający zostać królem mógł być oszołomiony odkryciem, że wielki miecz gładko wychodzi ze skały pod jego dłonią. Uświadomił sobie, że to zrozumienie było cenniej- sze niż cokolwiek, co posiadała rasa. Teraz, kiedy to miał, musiał żyć i uciec z Harmonii, by dostarczyć sie- bie i swoją wiedzę w bezpieczne miejsce. A skoro tamten problem dał się rozwiązać, ten też musiał mieć rozwiązanie. Rozdział 37 Kiedy tak siedział, naszło go potężne uczucie ulgi, jak u biegacza, który pokonał długi dystans i wygrał. Wciąż myśląc o tym co musi zrobić, zapadł w drzemkę, gdyż jego wyczerpane ciało wykorzystało fakt spadku gorączki i możliwość łatwiejszego oddychania. Drzem- ka przeszła w głęboki sen. Obudził się z tego pozbawionego marzeń snu, odkry- wając, że naciągnął na siebie cienkie prześcieradło. Z wysiłkiem spróbował zmienić pozycję. Efektem był atak kaszlu, ale nie tak bolesny i po pierwszej chwili bezde- chu zauważył, że chyba łatwiej jest mu teraz wprowa- dzać powietrze do płuc niż przez ostatnie kilka godzin, Encyklopedia Ostateczna - tom 2 1_5 choć nadal daleki był od normy. Cela wokół niego nadal nie wykazywała żadnych zmian. Odczuwał desperacką potrzebę opróżnienia pęche- rza. Odrzucił prześcieradło i odkrył, że ledwie ma siłę, by stanąć nad ubikacją. Kiedy skończył, opadł na łóżko i przez dłuższą chwilę leżał, zbierając energię by klęk- nąć przed umywalką po drugiej stronie łóżka. Napił się, tym razem łapczywie, przerywając tylko dla złapania od- dechu i pijąc ponownie. W końcu, odświeżywszy zapasy wilgoci, usiadł na szczycie łóżka i zmusił się do pełnego przebudzenia. Pod naciskiem konieczności działania, zaczął wra- cać do zwykłego stanu czujności, a zmagania o oddech osłabły jeszcze bardziej, tak że prawie mógł je ignoro- wać. Wysiłek brutalnie wgryzł się w jego szczupłe zaso- by sił. Zrezygnował z próby oczyszczenia płuc i ponownie usiadł z plecami opartymi o ścianę celi. Przypominając sobie o zegarku, spojrzał na tarczę. Wskazywał dziesią- tą trzydzieści dwa. Było jasne, że sytuacja, w której się znalazł prak- tycznie uniemożliwiała mu ucieczkę w zwykłym, kla- sycznym znaczeniu. Jego jedyną szansą było przekona- nie strażników do zabrania go z celi. W ostateczności, gdyby to zawiodło, mógł zażądać rozmowy ż Bleysem i powiedzieć wysokiemu mężczyźnie, że zgodził się przejść na jego stronę. Jednak była to ostateczność, nie dlatego, że mogło mu się udać nabranie Bleysa, a dlatego że każdy kon- takt twarzą w twarz z Innymi był ryzykowny. Bleys poza tym nie był rodzajem człowieka, którego łatwo mógłby zwieść ktoś znacznie od niego młodszy i mniej doświad- czony. Hal zamknął oczy i pozwolił myślom skupić się na problemie ucieczki, aż zablokował wszystko inne, oprócz majaczącego na horyzoncie świadomości odczucia mi- zerii własnego stanu. Fizyczne niewygody, sytuacja i zrozumienie zrodziły plan. Po jakimś czasie otworzył oczy, wstał z łóżka i wykonał dwa niepewne kroki w stro- nę środka pokoju. Przez dłuższą chwilę po prostu stał 16 Gordon R. Dickso n tam, czując na sobie oczy niewidocznych strażników, obserwujących jego celę. Potem otworzył usta i krzyknął - krzyknął najmoc- niej, jak tylko potrafił swoim zdartym gardłem i żało- snym oddechem i padł na podłogę celi. Robiąc to, rozluź- nił ciało i leżał całkowicie nieruchomo, przygotowując się do podjęcia technik, których przy różnych okazjach uczyli go Walter i Malachi. Były to pojedyncze ćwiczenia, większość z nich bar- dzo prosta, a miały skłonność wspierania się w wywoły- waniu potrzebnego mu efektu. Zwolnienie oddechu i tak było tylko częścią technik zwolnienia pracy serca i ob- niżenia ciśnienia krwi. Te dwa z kolei pomogły mu w trudniejszym zadaniu obniżenia temperatury ciała. Wszystko razem obniżyło jego zapotrzebowanie na tlen, ułatwiając tym samym oddychanie chorymi płucami i nadało mu wygląd kogoś, kto stracił przytomność. Rów- nocześnie osiągnięty stan umożliwił mu wytrwanie w bezruchu przez spodziewane długie oczekiwanie, zanim strażnicy nie zdecydowali się sprawdzić, co się stało. Leżał ponad trzy godziny. Drobna część jego umysłu pilnowała upływu czasu, a reszta wycofała się w stan bliski transu. Kiedy strażnicy w końcu weszli do celi, był ledwie świadom tego, co zachodzi wokół niego. Leżał, słysząc jakby z drugiego pokoju, jak pierwszy strażnik wchodzi do celi i sprawdza jego stan, przekazując obser- wacje przez mikrofon, a po konsultacjach podjęto decy- zję o zabraniu go do szpitala. Jego drobna, ledwie wykazująca zainteresowanie oto- czeniem część umysłu pozostająca na straży zauważyła, że nastąpiło pewne opóźnienie wynikające z faktu, że Bar- bage'a nie było na służbie, a jego podwładni kłócili się, schwytani między strachem przed kapitanem i respek- tem połączonym ze strachem przed reakcją Bleysa, gdyby Halowi coś się stało. W końcu, tak jak przypuszczał Hal, ich respekt dla rozkazów Bleysa nie pozostawił im innego wyboru, niż jak najszybciej zabrać Halą do lekarza. Wyglądało na to, że istniała jeszcze jedna przyczyna opóźnienia, mająca coś wspólnego z warunkami na ze- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 17 wnątrz budynku, ale o co chodziło, Hal nie był w stanie dojść. W każdym razie w końcu znalazł się na noszach i został wyniesiony z celi, a potem długim korytarzem do zmotoryzowanego wózka. Tu owinięto go w stos ko- ców i wyjechali w zimne, wilgotne powietrze. Został unie- siony z samobieżnego wózka na kolejne nosze, które następnie przeniesiono do jakiegoś pojazdu. Metalicznie trzasnęły drzwi. Przez chwilę panowała cisza, po czym ożywiły się wentylatory i pojazd ruszył. Jego ciało znajdujące się w stanie zapaści, opierało się wysiłkom pobudzenia go. Opór nie był aktywny, lecz wynikał z inercji, tej samej, która sprawia, że nieprzy- tomnego człowieka jest znacznie trudniej podnieść niż przytomnego. Trans odizolował go od bólu, a obecny kom- fort kusił go, jak narkotyk uzależnionego. Tylko dzięki przypomnieniu sobie struktury zrozu- mienia, którą stworzył w myślach oraz jej znaczenia, był w stanie zmusić się do odsunięcia stworzonego przez siebie odrętwienia. Jednak kiedy w końcu zdołał choć trochę zlikwidować ten efekt, praca stała się łatwiej- sza. Natychmiast poczuł ulgę. Nie chciał zbyt szybko doprowadzać swego ciała do stanu normalności, na wy- padek gdyby znalazł się w rękach kompetentnego leka- rza, zanim będzie miał szansę skorzystania z faktu zna- lezienia się poza więzieniem. Zbyt wielkie było niebez- pieczeństwo odesłania go z powrotem do celi. Z drugiej strony, musiał być dość czujny, by wyko- rzystać każdą nadarzającą się sposobność ucieczki. Po- nownie zajął się pobudzaniem ciała z pierwotną pilno- ścią, czuł jednak, że puls oscyluje w okolicach czter- dziestu, a ciśnienie prawdopodobnie nie przekroczyło dziewięćdziesięciu. Pierwotna troska wróciła, jego cia- ło niechętnie reagowało na budzące je impulsy. Jednak pomimo tego, wciąż stawał się coraz bar- dziej zdolny zwracać uwagę na to, co działo się wokół niego, choć reakcje emocjonalne pozostały powolne. Przekonał się, że jest sam na tyłach najwyraźniej woj- skowego ambulansu mogącego przetransportować przy- najmniej tuzin noszy zamocowanych jedne nad drugi- 18 Gordon R. Dickso n mi wzdłuż ścian. Kilku milicjantów zajmowało fotele za tablicą rozdzielczą na przedzie pojazdu. W części na nosze, po obu stronach pojazdu umiesz- czono rząd okien, a obok niego dolna krawędź okna znaj- dowała się tuż poniżej poziomu ramion. Leżał na ple- cach, więc wystarczył drobny obrót głowy, by mógł wi- dzieć ulice, które mijali. Choć powinno być teraz wcze- sne popołudnie, nie widział na nich nikogo, a mijane sklepiki były pozamykane na głucho, ze spuszczonymi osłonami okiennymi. Było ponure, mokre popołudnie. W tej chwili nie padało, ale powierzchnia ulicy, chodniki i ściany bu- dynków połyskiwały wilgocią. Tylko okazjonalnie udało mu się złapać widok kawałków nieba między odległymi szczytami budynków, kiedy ambulans mijał skrzyżowa- nie, ale wydawało się jednolicie szare pod ciężką war- stwą pokrywy chmur. Po chwili udało mu się zobaczyć przechodnia, który słysząc nadjeżdżający pojazd, ostro obrócił głowę, po czym uskoczył w alejkę między dwoma sklepami. W kabinie pojazdu panowało napięcie. Teraz, kiedy jego zmysły pracowały już normalnie, jego wyszkolony w lasach nos wychwytywał w nieruchomej, zamkniętej atmosferze ambulansu delikatny, ostry zapach ludzi pocących się w warunkach stresu. Dziwnie też kiero- wali pojazdem, zatrzymując się na losowych skrzyżowa- niach i bez widocznego powodu skręcając w bok i poko- nując kilka przecznic przed powrotem do jazdy w zamie- rzonym kierunku, jakby przemykając się przez miasto. W miarę jazdy ich prędkość spadała, jakby kierow- ca zgubił się. Teraz widać był więcej przechodniów, wszy- scy się spieszyli i szli w kierunku, w którym zmierzał ambulans. Udające śmierć ciało Hala zaczęło w końcu reagować, choć wciąż czuł, jakby ważyło kilkanaście razy więcej niż zwykle. Uświadomił sobie, że będąc daleki od szybkiego przebudzenia, nie docenił stopnia wyczerpa- nia i wysiłku potrzebnego do wydobycia się z atrakcyj- nego stanu nieprzytomności. Na elementarnym pozio- mie jego ciało desperacko pragnęło odpoczynku i opie- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 19 rało się próbom pobudzenia oraz większych wydatków energetycznych. Zajęty doprowadzeniem się do stanu pozwalającego mu w razie konieczności na wstanie i marsz, Hal zapo- mniał o ambulansie i mijanych ulicach. Ledwie był świadom, że poruszali się coraz ostrożniej i częściej się zatrzymywali. Jego uparte ciało powoli wracało do życia i w końcu zaczynał nabierać przekonania, że w razie konieczności będzie w stanie podnieść się i przejść przy- najmniej kilkaset metrów. Leżał pod kocami, zaciska- jąc i rozluźniając dłonie, rozciągając ręce i nogi, potrzą- sając ramionami i wykonując każdy możliwy ruch, któ- ry nie przyciągnąłby uwagi strażników na przedzie po- jazdu. Był całkowicie pochłonięty tymi ćwiczeniami, kie- dy ambulans zatrzymał się na tyle gwałtownie, że Hal przesunął się do przodu na noszach, potem na sekundę gwałtownie zwiększyły się obroty wentylatorów, by opaść na bieg jałowy. Pojazd zatrzymał się. Hal przerwał ćwiczenia i spojrzał przez okno. Ambulans był otoczony przez ludzi, wciąż powięk- szający się tłum, ale jeszcze nie upakowany tak gęsto, by jego członkowie nie mogli się odsunąć z drogi pojaz- du. Jasne było, że pojazd nie mógł jechać dalej, a zerka- jąc do tyłu, Hal zobaczył więcej ludzi. Niemożliwe już było zawrócenie i odjechanie. Znajdowali się na dużym placu, błyskawicznie za- pełniającym się ludźmi, którzy najwyraźniej właśnie wychodzili z jednej z prowadzących na plac ulic. Twarze nie były przyjazne. Hal wyczuwał smród emocji bijący od dwójki milicjantów. Przychylił głowę, by spojrzeć do przo- du. Niecałe trzydzieści metrów przed nimi, za zwartą masą ludzkich ciał, znajdował się wjazd na kolejną uli- cę. Wyglądało na to, że kierowca spodziewał się, że uda mu się tam dojechać, zanim tłum zablokuje drogę. Nie udało mu się. Ambulans został uwięziony jak mastodont w ziemnej pułapce. Kierowca mógł siłą przepchać się przez tłum na drodze, jednak takie działanie, sądząc po wykrzywionych 20 Gordon R. Dickso n twarzach patrzących na milicyjne mundury, byłoby czy- stym samobójstwem. Z odgłosem mieszczącym się gdzieś między jękiem i chrząknięciem kierowca całkowicie wy- łączył dmuchawy i pozwolił pojazdowi opaść na chodnik. Milicjant obok niego mówił coś cicho do mikrofonu. - Siedźcie spokojnie! - zaskrzeczał w odpowiedzi gło- śnik pojazdu. - Nic nie róbcie. Nie przyciągajcie uwagi. Siedźcie i zachowujcie się, jakby się wam to podobało. Wewnątrz kabiny zapadła cisza. Dwaj milicjanci sie- dzieli udając, że są pogrążeni w rozmowie i unikali skie- rowanych w ich stronę nieprzyjaznych spojrzeń. Ponow- nie wyglądając przez okno, Hal zauważył, że trasa jaką mieli jechać, wiodła przez róg placu. Zostali uziemieni na otwartej przestrzeni, a teraz miał doskonały widok na centrum, gdzie tłum był najgęstszy. Plac ściśle przylegał do podestu wspierającego su- rowy krzyż z granitu, który wznosił się przynajmniej na trzy piętra w górę. Z miejsca, gdzie Hal leżał na noszach, górna część krzyża wydawała się wznosić niemożliwie wysoko, sprawiając wrażenie unoszenia się pod ciem- nymi, ciężkimi chmurami deszczowymi w górze. Z po- destu zaczął schodzić jakiś człowiek w garniturze, za- kończywszy właśnie przemowę, którą Hal wcześniej od- bierał na krańcach świadomości z głośników trzyma- nych przez ludzi stojących niedaleko ambulansu. Rozbrzmiały oklaski, gdy człowiek w garniturze scho- dził z podestu. Po chwili kolejny człowiek zaczął się wspi- nać na jego miejsce, tym razem w znajomym stroju po- lowym, jaki Hal widział wokół siebie przez ostatnie ty- godnie. Wspinająca się sylwetka dotarła na szczyt pode- stu, oparła się o sterczący z niego krzyż i zaczęła prze- mawiać. Męski głos wyraźnie docierał do uszu Hala, najwyraźniej miał mikrofon przekazujący sygnał do gło- śników, choć z tej odległości Hal nie widział żadnych urządzeń nagłaśniających. Wszędzie wokół ambulansu niewielkie, czarne głośniczki poprzyczepiane otwarcie do klap, albo wręcz wzniesione ponad głowami rzucały słowa w słuchający tłum. Przenikały ściany uwięzione- go pojazdu. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 2J_ - Bracia i siostry w Bogu... Uwaga Hala obudziła się z nową czujnością. Głos, który słyszał, należał do Jasona Rowe'a, a skoro ziden- tyfikował Jasona, rozpoznał samotną postać o kancia- stych ramionach, którą widział tak wiele razy w podob- nej pozycji. - ... Za chwilę przemówi do was kapitan Rukh Ta- mani, która zaplanowała całkowite zablokowanie szybu Zaworu Rdzeniowego, przeprowadzone wczoraj przez jej oddział. Ona nie tylko to zaplanowała, ale razem ze swo- im oddziałem zgromadziła niezbędne surowce, z których wyprodukowano materiały wybuchowe i przewiozła je przez pół kontynentu, cały czas pod groźbą ataku mili- cji, a przez większość czasu będąc ścigana i atakowa- na. Bracia i siostry w Panu, wczoraj doświadczyliśmy, że nasza wiara w Boga pozostaje pełna i jest w stanie uderzyć tam, gdzie pomiot Szatana uważa się za najsil- niejszy. Tak jak było wczoraj, dziać się będzie dalej, aż Inni ze swoimi psami przestaną dręczyć nasze światy i ludzi. Bracia i siostry, oto Rukh Tamani, kapitan od- działu, który uszkodził Zawór Rdzeniowy i unierucho- mił stocznię statków kosmicznych - oraz mój kapitan! Z gardeł tłumu wydobył się ryk, który trwał przez cały czas, gdy Jason schodził z podestu. Potem była chwi- la, w której krzyż stał samotnie między nimi, i ryk po- woli zamilkł. Zaraz wzmógł się ponownie, gdy zaczęła się na niego wspinać szczupła postać w ciemnym stroju polowym. To była Rukh - nikt inny. Wspięła się na podest i zatrzymała, opierając się jedną ręką o pionowy słup po- tężnego granitowego krzyża. Wznosił się wysoko nad nią, z wypolerowaną powierzchnią błyszczącą od wilgoci. Przez chwilę stała nieruchomo, jak czarny posąg w szarym świetle. Stopniowo dźwięki na placu ucichły. Tłum czekał na słowa. Przemówiła, a głośniki trzymane przez ludzi odebrały jej słowa i rzuciły je wzmocnione, słyszalne dla wszyst- kich. - Ocknijcie się, pijani, a płaczcie! 22 Gordon R. Dickso n Hal rozpoznał cytat z Biblii, ze Starego Testamentu, z pierwszego rozdziału księgi Joela. Jej głos docierał do uszu Hala nawet przez ściany ambulansu, jak ostra igła pomagająca mu w wysiłkach odzyskania pełnej, świa- domej kontroli nad ciałem. - Narzekajcie wszyscy, co pijecie wino - kontynu- owała: ...narzekajcie na młode wino, które odjęto od ust waszych. Nadciągnął bowiem naród przeciw mojemu krajowi, mocny i niezliczony, zęby jego jak zęby lwa, a zęby trzonowe majak lwica. Winnicę moją uczynił pustkowiem, a moje drzewo figowepołupał: obnażył je zupełnie i porzucił, tak że gałęzie ich pobielały. Narzekaj, jak dziewica przepasana worem, nad oblubieńcem swojej młodości! Znikły ońary: pokarmowa i płynna, z domu Pańskiego. Okryjcie się żałobą, kapłani, słudzy Pańscy! Spustoszone jest pole, w żałobie jest ziemia, bo spustoszone jest zboże, wysechł moszcz, zwiędło drzewo oliwne. Przerwała, a po dźwięcznym brzmieniu jej głosu ci- sza zdawała się dzwonić w uszach. Powoli przemówiła ponownie. - Od kiedy zaczęliśmy bać się śmierci? - obróciła głowę, patrząc na wszystkich zgromadzonych wokół niej. - Ponieważ widzę, że boicie się jej. Tłum nadal trwał w ciszy. Jakby nie byli w stanie wydać dźwięku, jakby nie mieli siły oddychać, aż ona z nimi skończy. Hal zmagał się z oporem swego ciała przeciw powrotowi do życia. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 23 - Dzisiaj - jej głos ponownie dotarł do niego przez szklane okna ambulansu - tłoczycie się na ulicach. Dziś milicja nie wychodzi, by was rozproszyć. W tej chwili, gdy są was setki, jesteście gotowi sięgnąć po broń i po- maszerować przeciw pomiotowi Szatana i Antychrysto- wi. Przerwała, patrząc na nich. - Ale jutro - mówiła dalej - lepiej to przemyślicie. Nie powiecie, że nie pomaszerujecie, ale znajdziecie tysiące powodów, by poddać w wątpliwość czas i sposób marszu i nigdy nie opuścicie Ahrumy. - Kiedy zaczęliście bać się śmierci? Nie istnieje śmierć, której trzeba się lękać. Nasi przodkowie wie- dzieli o tym, kiedy przybyli tu z Ziemi. Czemu nie wie- cie tego teraz? Tłum nie poruszył się, ani nie wydał dźwięku. - Oni wiedzą, że powinniśmy wiedzieć - dalej brzmiał jej głos. - Nie ma znaczenia czy nasze ciała zginą, jak długo trwają Ludzie Boga. Bo wtedy wszyscy będziemy zbawieni i będziemy żyć na wieczność. Hal zmusił swoje nogi do ruchu i przesunął je odro- binę na noszach, aby przywrócić w nich krążenie krwi. Wydały cichy, szurający dźwięk, ale dwaj milicjanci w fotelach na przedzie ambulansu nie zwracali uwagi. Byli na równi z tłumem schwytani w magię słów Rukh. Jest pewien człowiek - mówiła dalej Rukh, a gło- śniki w tłumie rzucały jej słowa o betonowe ściany bu- dynków otaczających plac ze wszystkich czterech stron - który był w tym mieście przed dniem dzisiejszym i będzie tu znów, który przez niektórych nazywany jest Wielkim Nauczycielem. Przerwała. - Jest nauczycielem kłamstw, wcielonym Antychry- stem. Ale zazdrości nam naszej nieśmiertelności - wa- szej i mojej, bracia i siostry - bo jest tylko śmiertelni- kiem i wie, że umrze. Może zostać zabity. Bo tylko sam Bóg jest niezależnie nieśmiertelny. Istniałby nawet, gdyby nie było ludzkości, a ponieważ jesteśmy częścią Boga, wy i ja, jesteśmy również nieśmiertelni. Ale An- 24 Gordon R. Dickso n tychryst, który wszedł między nas, by poddać nas ostat- niej próbie, nie ma nadziei na życie dłuższe niż ludz- kość. Tylko jeśli go przyjmiemy, oraz jemu podobnych, mogą mieć nadzieję na życie. Ponieważ ludzkość pochodzi od Boga, to choć Nie- przyjaciel może zniszczyć nasze ciała, nie może zbru- kać naszych dusz, chyba że sami mu je oddamy. Jeśli tak zrobimy, wtedy rzeczywiście przepadliśmy. Ale jeśli tego nie uczynimy, wtedy, choć może się zdawać, że spotka nas śmierć, będziemy żyć wiecznie - nie tylko w Panu, ale w tych, którzy przyjdą po nas, któ- rzy dzięki nam pozostaną w Bogu. - Ponieważ tylko jeśli zdradzimy go, rezygnując z władzy wybrania Go dla siebie, możemy stracić nie- śmiertelność. Jeśli nie staniemy się psami Antychry- sta, będziemy częścią dzieci naszych dzieci - które, dzię- ki naszej wierze i wysiłkom, wciąż będą należeć do Boga i naszej wiary, a więc i do nas, na zawsze. Jeśli rasa pozostanie wolna, nikt z nas nigdy nie zginie. Przerwała i po raz pierwszy rozległo się westchnie- nie, nie głośniejsze niż delikatny powiew bryzy, prze- mieszczające się nad powierzchnią tłumu i wygasłe na ścianach budynków. - Są tacy - kiedy kontynuowała, jej głos zmienił się odrobinę - którzy mówią „Ale co będzie, jeśli wszyscy zginiemy, zabici przez tych, którzy idą za Antychrystem?" A odpowiedzią na to jest „nie mogą". Ponieważ wtedy nie byłoby dość ludzi do służenia pomiotowi Szatana tak, jak tego pragną. Ale nawet gdyby nasi wrogowie mogli zabić wszystkich trwających w prawdziwej wierze, to zabija- nie byłoby dla nich bezwartościowe. Bo ziarna wiary prze- trwałyby nawet w ich sługach, czekając tylko na właści- wą godzinę i głos Boga, by znów rozkwitnąć. Jeszcze raz przerwała i wolno omiotła plac spojrze- niem. - A więc zbierzcie odwagę - powiedziała. - Ci, któ- rzy się nam przeciwstawiają, mogą zniszczyć jedynie ciała, nie dusze. Chodźcie, dołączcie do mnie, odrzuca- jąc strach przed śmiercią, który w końcu jest jedynie Encyklopedia Ostateczna - tom 2 25 tym, czym dziecięcy strach przed ciemnością, i za- świadczcie o Panu, sławiąc Go i dziękując Mu za to, kim jest dla nas, dla naszego pokolenia, że dał nam ten wielki i wspaniały moment zwycięstwa. Bo nie ma większej nagrody niż ta, która czeka walczących dla Niego, wie- dząc, że nie mogą przegrać, ponieważ On nie może zo- stać pokonany. Przerwała. - Teraz - stwierdziła. - Zaświadczcie ze mną, sio- stry i bracia w Panu. Zaśpiewajmy razem tak, by Bóg nas usłyszał. Puściła pionową belkę krzyża i stanęła wyprosto- wana na wąskiej krawędzi szczytu podestu. Stojąc, za- częła śpiewać. Jej głos rozszedł się czysto i radośnie przez głośniki, czyniąc z ponurego hymnu, który Hal słyszał prowadzony przez Childa w domu Amjaka, pean triumfu. Żołnierzu nie pytaj ni jutro, ni dziś, Gdzie idą na wojnę sztandary. Do walki z Anarchem co dzień trzeba iść Uderz i nie znaj w tym miary. Tłum śpiewał jednym głosem. Na przedzie pojazdu dwaj milicjanci milczeli, ale pochylili się na swoich fo- telach, jakby i oni dali się ponieść pieśni. Hal, który również dał się złapać i ponieść sile przemowy Rukh, uświadomił sobie nagle, że pozwala, by szansa na uciecz- kę przeciekała mu między palcami. Najciszej jak mógł zsunął z siebie koce na bok no- szy, przerzucił nogi w powietrze i pozwolił, by ciało zsu- nęło się cicho, aż stanął na nogach. Na przedzie dwaj milicjanci wyglądali przez boczne okienko, obok lewego łokcia kierowcy, ślepi i głusi na wszystko co działo się za nimi. Zachwiał się na nogach. Jego równowaga była nie- pewna, a wysiłek utrzymania się w pozycji pionowej był znaczny, ale odczuł potężny napływ szczęścia z faktu, że w ogóle był w stanie sam stać. Najciszej jak mógł prze- 26 Gordon R. Dickso n sunął się do drzwi na tyłach ambulansu. Jeden krok. Dwa. Trzy... sięgnął do drzwi. Położył dłoń na zaokrąglonej, metalowej dźwigni za- mknięcia, gotów ją nacisnąć i rzucił spojrzenie na przód pojazdu. Dwaj milicjanci siedzieli niczego nie zauważa- jąc Ponownie obrócił się do drzwi i nacisnął dźwignię. Oparła się mu, jakby była z betonu. Przez chwilę myślał, że winne było jego osłabienie i zawiesił się na niej ca- łym ciężarem, ale nic nie zdziałał. Wtedy jego umysł się rozjaśnił. Uważniej przyjrzał się zamknięciu i dostrzegł, że było zablokowane przez poziomą listwę, którą trzeba było odsunąć przed opusz- czeniem dźwigni. Złapał gałkę zasuwy zdrętwiałymi pal- cami i pociągnął. Trzymała, jakby się zacięła. Pociągnął mocniej. Trzymała jeszcze przez chwilę, po czym odsko- czyła z głośnym trzaśnięciem metalu, które rozległo się niczym dźwięk alarmu w ambulansie. Chwycił dźwignię. - Stój! - rozległ się przygłuszony głos z przodu podusz- kowca. - Jeśli naciśniesz tę dźwignię, będę strzelał. Wciąż trzymając dźwignię, obejrzał się przez ramię. Twarze obu milicjantów były skierowane na niego nad oparciami foteli, a w dole, między nimi wyłaniała się gruba lufa pistoletu energetycznego. Była wycelowana wprost w niego, trzymana przez kierowcę tak, by tłum jej nie widział. - To nie wydaje żadnego dźwięku - stwierdził kie- rowca. Wracaj do swoich noszy i kładź się na nie. Hal patrzył na nich, a cień struktury w jego umyśle zdawał się padać pomiędzy niego i tamtych dwóch. - Nie - powiedział. - Jeśli padnę tu martwy, wy dwaj nie przeżyjecie nawet pięciu minut. Nacisnął dźwignię, opierając się o drzwi. Blokada puściła. Drzwi otworzyły się pod naciskiem jego ciała, zatrzymując się na kimś stojącym na ich drodze, a Hal wpadł w powstałą szczelinę, która była jednak zbyt wą- ska by go wypuścić, ale pozwoliła mu wysunąć głowę. - Bracia, pomóżcie! - zaskrzeczał. - Pomocy! Mili- cja mnie złapała. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 27 Instynktownie spiął się w oczekiwaniu na ciche uderzenie ładunku z pistoletu, jednak nic takiego nie nastąpiło. Był świadom zaskoczonych twarzy obracają- cych się w jego stronę, po czym nagle drzwi otworzyły się w pełni i wypadł przez otwór. Spadłby na chodnik, gdyby nie złapały go czyjeś po- mocne dłonie. - Pomocy... - ponownie powiedział słabym głosem, czując jak z powodu ulgi opuszczają go resztki sił, które był w stanie z siebie wykrzesać. - Trzymali mnie w wię- zieniu... Delikatna mgiełka na chwilę rozmyła jego wizję. Kiedy znikła, stał się odlegle świadom bycia na pół nie- sionym, pół ciągniętym do przodu przez tłum. Był męt- nie świadom, że jest podawany przez wiele rąk ponad głowami tłumu - i w tej samej chwili stał się świadomy, że wokół placu znajdowali się inni więźniowie zgroma- dzenia - kobiety, mężczyźni a nawet dzieci, podawani nad głowami w ten sam sposób. W obecnym, wyczerpanym i lekko oszołomionym stanie, było to ciekawe wrażenie, jak unoszenie się nad dziwnie nierównym terenem, czując równocześnie niezliczone klepnięcia w plecy. W dziwny sposób przy- wołało to wspomnienia snu o samotnym wyruszeniu przez równinę, w stronę odległej wieży. Był świadom głównie wrażenia nagości wywołanego przez zimne, wilgotne powietrze chłodzące go przez cienką koszulę i spodnie więziennego kroju. Po chwili zmniejszyła się liczba rąk i wreszcie został postawiony na ziemi w pozy- cji wyprostowanej, zjedna nogą na ulicy, a drugą na kra- wężniku. - Trzymaj się - usłyszał głos w uchu. Było ich dwóch, po jednym z każdej strony. Oparł ręce na ich ramionach, a oni objęli go w talii. Nieśli go przez rzadszy już tłum, a potem pomogli mu dostać się na pakę dużej ciężarówki, która zdawała się pełnić funk- cję punktu pierwszej pomocy. - Połóżcie go tutaj - powiedziała kobieta ze steto- skopem zwisającym z szyi, która zajmowała się kimś 28 Gordon R. Dickso n leżącym na kozetce. Jej łokieć wskazał na pustą kozet- kę za jej plecami. Dwóch mężczyzn niosących Hala położyło go na niej łagodnie. - Sprawdźcie, czy ktoś na zewnątrz go zna - rzuciła kobieta. - I zamknijcie drzwi wychodząc. Mężczyźni wyszli. Hal cieszył się ciepłem i wzbiera- jącą radością bycia wolnym. Po chwili lekarka ze steto- skopem podeszła do niego. - Jak się czujesz? - zapytała, przykładając palce do jego nadgarstka w poszukiwaniu pulsu. - Po prostu słabo - odpowiedział Hal. - Nie byłem w tłumie. Właśnie uciekłem z milicyjnego ambulansu. Zabierali mnie do szpitala. - Cze