GORDON R. DICK/ON ENCYKLOPEDIA OSTATECZNA tom drugi z dwóch Przełożył Marek Pawelec Rozdział 36 ...Obudził się. Nie było to nagłe przebudzenie. Stopniowo przecho- dził z głębokiego snu do stanu świadomości. Razem z przytomnością wróciła gorączka i słabość. Znów mu- siał walczyć o oddech... jednak teraz czuł różnicę. Kolejny atak ciężkiego kaszlu prawie go udusił, jak wcześniej, gdy materia wykrztuszana z płuc całkowicie zatkała mu tchawicę, blokując dopływ życiodajnego tle- nu. Jednak tym razem nie pojawiła się panika, która zwykle towarzyszyła atakowi. Obudziła się w nim jakaś zawziętość, płonąca mocniej od gorączki, zajadlejsza od mikrobów, które chciały go zniszczyć. Walczyła z nimi i wygrywała. Spazmatycznie wciągając powietrze bezwładnie oparł się o ścianę. Bardzo dziwne. Nic się nie zmieni- ło, stan jego ciała nie poprawił się ani odrobinę, a jed- nak wewnętrznie czuł, jakby wszechświat dokonał wokół niego kosmicznego obrotu i osiadł w nowym porządku, dającym mu siłę i pewność nadziei. Triumf uniósł głowę. Śmierć została odegnana i z jakichś przy- czyn nie uważał już, by miała dość siły, by go zwycię- żyć. Czemu? Albo raczej, skoro tak, to czemu w ogóle kiedykolwiek się jej bał? Siedział wyprostowany, oparty o ścianę celi, owinięty cienkim prześcieradłem i z wol- na uświadomił sobie, że różnica leżała w umyśle i woli, a nie w umęczonym ciele. Kiedy Barbage nazwał go psem Armageddonu i zo- stawił śmierci, jakaś niewielka jego część przyznała rację milicjantowi. Barbage był tym, kim był. Jego wia- ra, choć wypaczona, była prawdziwa. Słuchał i był wyko- rzystywany przez Bleysa, ale tylko dlatego, iż wierzył, że tamten przemawia słowami jego osobistego Boga. Nie wyznawał ideologii Bleysa. 6 Gordon R. Dickson Choć nienaturalnie skonwertowana, mimo wszystko siła jego wiary miała moc, by dotknąć i osłabić Hala. Z tego właśnie powodu, po raz pierwszy w życiu przyjął do wiadomości możliwość własnej śmierci, w efekcie czy- niąc ją dopuszczalną. Jednak teraz ta akceptacja zni- kła. W ciągu ostatnich godzin gorączkowych wizji i wy- śnionych wspomnień znalazł powody, dla których nie mógł sobie pozwolić na śmierć. Istniały rzeczy, które trzeba było najpierw zrobić, więc najpilniejszą stała się potrzeba przekucia podświadomych przyczyn konieczno- ści przeżycia, na jasne i proste terminy. Z początku, po Barbage'u, jego podróż ku zrozumie- niu nie kierowała się w stronę przeżycia, lecz z dala od niego. Pierwszy sen przedstawiał jego samego uwięzio- nego na zboczu góry, powoli ulegającemu zniszczeniu przez bezustanny, bezlitosny deszcz logiki Bleysa. Sło- wa wypowiadane przez Bleysa niosły argumentację, jaką Milton włożył w usta Szatana w „Raju utraconym": Je- stem ponad koncept Nieba i Piekła. I była to prawda. Tyle, że była to prawda nie tylko wobec Bleysa i Innych, ale wobec każdego, kto nie oba- wiał się zmierzyć z wielkością. Właśnie unikanie przy- jęcia do wiadomości możliwości tej uniwersalności, zdra- dzało ich słabość. Izolacja, o której mówił Bleys, a jakiej Hal doświadczył na Coby, była prawdą, ale było to coś, co sam stworzył. Tak jak nie było konieczne logiczne zro- zumienie, by odsunąć na bok to uczucie. Każdy kto miał wystarczającą wiarę, mógł to uczynić instynktownie, jak James Child-of-God odsunął od siebie rozważania nad swoją śmiercią, gdy poświęcił się na Harmonii. Argumenty Bleysa, podobnie jak droga, którą wy- brał, były osobiste i samolubne - zamykały oczy na rów- nie osobiste, lecz znacznie większe nagrody, wynikają- ce z pracy nie dla siebie, lecz dla ludzkości. I to ona, sama rasa, stanowiła klucz do wszystkich zagadek. Nie, nie rasa nawet, ale zrozumienie jej jak pojedynczego osobnika, dbającego o własne przetrwanie i dzielącego swoje części między partyzanckie grupy, by ujawnić mocne strony, mogące z kolei wskazać najlepsze kie- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 7 runki działania i rozwoju dla rasy jako całości. Osob- nik, będący personifikacją rasy, uważał, że pewne swo- je fragmenty da się zastąpić i przygotowując sieć sił hi- storycznych zawsze prących do przodu, spajał i kontro- lował ludzki tłum, z którego się składa - bezrozumne stado, od początku czasu niczym zwierzyna kierowane przez siły, których nie rozumiało, w stronę czekających myśliwych. Sost i John Heikkila, Hilary i Godlun Am- jak, farmer który bezskutecznie poszukiwał słów pocie- chy u Childa - wszyscy kierowani byli i schwytani przez dwa zmienne czynniki: Innych oraz tych, którzy się im przeciwstawiali. On był jednym z nich. Hal uświadomił sobie nagle, że napływ nowych sił płynie właśnie stąd, że musi się przeciwstawić Innym, poświęcić temu zadaniu. Do tego momentu był odgrodzony od swojej przeszłości z powo- dów, których nie znał. Jednak teraz spłynęło na niego zrozumienie. Całe życie zajęło mu odkrycie tej drogi. Widział ją teraz, w alegorycznej wizji ze snu, w postaci drogi do wieży, która - jak podpowiadała mu wciąż niedostępna przeszłość - mogła jeszcze okazać się nie snem, ale rze- czywistością. Tylko, że rzeczywistością innego rzędu, niż tu i teraz. Obraz rasy ludzkiej jako grupowej jednostki, ame- boidalnego stworzenia rasowego mającego tożsamość i cel nadrzędny, stojący ponad indywidualnymi potrze- bami i tożsamościami jednostek składających się nań, stał się teraz modelem, z którym musiał się zmierzyć. Rasa, przedstawiona jako pojedyncze stworzenie z wła- snymi instynktami i pragnieniami - z których głównym było pragnienie przetrwania i poświęcenia jakiejś czę- ści w ciągłym eksperymentowaniu, by zaspokoić ten in- stynkt - wyjaśniało wszystko, co następowało dalej. Takie eksperymenty musiały stanowić ciągły pro- ces od czasu, gdy człowiek stał się samoświadomy. Pra- gnienie rozwoju jednostek, najpierw inteligencji, a póź- niej technologii, było wyrazem działania tego instynk- tu. Tak samo jak dwudziestowieczne próby wyjścia poza 8 Gordon R. Dickso n planetę narodzin w kosmos, w podświadomym poszuki- waniu dodatkowej przestrzeni życiowej, rozwój Kultur Odłamkowych - każda jako eksperyment w zakresie przydatności różnych odmian ludzkich do środowisk po- zaziemskich - a teraz, w końcu, pojawienie się Innych. Rozumiał teraz, że to co czyniło z Innych ekspery- ment rasowy, to ich potrzeba przejęcia kontroli nad resz- tą rasy. W tej potrzebie kryła się odpowiedź na pytanie, czemu w ogóle zostali stworzeni przez ewolucję. Odpo- wiedzi udzielił sam Bleys, tu, w tej celi. Cokolwiek mó- wiono o Innych, nie można było zaprzeczyć, że byli ludź- mi, ze wszystkimi potrzebami i pragnieniami, łącznie z ciągłą chęcią posiadania więcej niż mieli. Byli też świa- domi, że jest ich za mało, by ryzykować czekanie, aż reszta ludzkości uświadomi sobie ich słaby punkt, czyli liczebność. Była to wrażliwość, której nie mogło zlikwi- dować nic poza całkowitą kontrolą reszty rasy, a taka kontrola mogła zostać osiągnięta jedynie przez ustano- wienie jednej, niezmiennej formy Kultury. Tylko Kultu- ra, w której wszystko było ustalone raz na zawsze i nie- zmiennie, mogła uwolnić ich od potrzeby czujności i po- zwolić im cieszyć się przewagą nad większością ludzi. Jedynym sposobem na osiągnięcie takiej sytuacji było doprowadzenie do kompletnej stagnacji, zakończe- nia długiego, instynktownego rozwoju cywilizacji. Histo- ria musiała zostać zatrzymana. Aby tego dokonać, mu- sieli usunąć albo unieszkodliwić ludzi, którzy nigdy by tego nie zaakceptowali, tych, którzy nie mieliby innego wyboru, jak tylko przeciwstawić się działaniom Innych. Ich siła kryła się w ich zdolnościach przywódczych, charyzmie oraz w fakcie, że indywidualnie byli równi fi- zycznie i umysłowo najlepszym z tych, którzy mogli się im przeciwstawić. A siła ta mogła zostać zwielokrotniona, ponieważ byli zdolni doprowadzić większość populacji dzie- sięciu światów do działania pod swoimi rozkazami. Po drugiej stronie leżała ich niezdolność do oceny przyszłości. Inne słabości... ...Jak dotąd zdawali się nie mieć innych słabości. Jedynym słabym punktem była ich niewielka ilość. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 9 Z przyczyn praktycznych, do ich przeciwników można było zaliczyć całe populacje Dorsai i dwóch światów Exo- tików - plus, na Harmonii i Zjednoczeniu, prawdziwych Wiernych, takich jak Child-of-God i Rukh. Na dłuższą metę można było do nich doliczyć większość populacji Ziemi - choć nadzieja na zjednoczenie mieszkańców kolebki ludzkości, by dobrowolnie połączyli się w jakiej- kolwiek efektywnej reakcji na zagrożenie ze strony In- nych, byłaby mrzonką. Gdyby doszło do wojen międzyplanetarnych, jak w czasach Donala Graeme, to możliwa liczba przeciw- stawiających się - odkładając na bok Starą Ziemię - równałaby się jedynie ułamkowi siły bojowej i zasobów, które Inni mogli zebrać z dziesięciu planet już faktycz- nie pozostających pod ich kontrolą. Tak więc od począt- ku najlepszą taktyką Innych byłoby dążenie do Arma- geddonu, ostatecznej bitwy, w której mogliby zostać zniszczeni lub unieszkodliwieni wszyscy nie chcący uznać ich dominacji. Jego umysł z łatwością dostrzegał teraz, czemu mogli do tego dążyć, ale trudno im było znaleźć sposób ich powstrzymania. W każdym razie wojna, która zaczy- nała się już w tej chwili, nie będzie rozgrywana przy pomocy broni zagłady, lecz przez umysł, socjologię i eko- nomię. W takiej wojnie, dzięki zdolnościom charyzma- tycznym i przywódczym, zwycięstwo Innych powinno być sprawą przesądzoną. Hal siedział w celi walcząc o oddech, z ciałem ni- czym węgiel rozpalonym gorączką, z umysłem tnącym i rozdzielającym kolejne wizje, jak chirurgiczne narzę- dzie z lodu. Przeciwstawiając się mieszańcom należało stworzyć długofalowy plan, który dawałby choćby nikłą szansę na zwycięstwo, a po drugie broń, jaka pozwoliłaby dorównać zdolnościom Innych. Musiałaby to być broń, której tam- ci albo nie mieli, albo nie mogli użyć. Był pewien, że musi istnieć przynajmniej potencjal- nie broń przeciw Innym, skoro stanowili eksperyment w ewolucji ludzkości. Należało spojrzeć na rasę jako 10 Gordon R. Dickso n całość, aby zrozumieć działające siły historyczne, któ- rych Inni - jak Dorsai i Exotikowie czy Wierni - byli zaledwie personifikacjami. Było tak, jakby ludzkość - myślał Hal - uświada- miając sobie w dwudziestym wieku, że kosmos jest fi- zycznie osiągalny, była równocześnie przyciągana i wy- straszona przez to, co kryło się poza ciepłym, spokojnym miejscem stanowiącym planetę jej narodzin. Historia ukazywała dwa nastawienia między żyjącymi wówczas ludźmi: jedni głosili odwrót od przestrzeni, „rzeczy, któ- rych ludzie nie powinni poznać", podczas gdy drudzy byli nią zafascynowani, marząc o eksploracji i odkryciach, tak jak sny o Indiach poruszały wyobraźnię ludzi cztery- sta lat wcześniej, gdy niektórzy przewidywali jedynie statki spadające z krawędzi świata. Kiedy w końcu loty w kosmos stały się możliwe, w szczególności kiedy moż- na było opuścić System Słoneczny, zarówno lęki jak i marzenia zrodziły tysiące małych grup szukających miejsca na zbudowanie społeczeństwa według własnych wzorów i pragnień. Hal sądził teraz, że to czego chciał instynkt rasy, to stworzenie takich typów jednostek, które dowiodą zdol- ności do przeżycia, zarówno osobników jak i społe- czeństw. Ludzkość pozwoliła na swobodne eksperymen- towanie. Z różnorodności gwiezdnej diaspory rozwinęły się te fragmenty rasy, które osiągnęły największy suk- ces wśród tak zwanych Kultur Odłamkowych: z Dorsai, Zaprzyjaźnionych i Exotików. Te trzy kwitły przez dwie- ście lat, podczas których wykonywały funkcje sprawia- jące, że pozaziemskie, międzyplanetarne społeczeństwo stało się stabilne, czyniąc wojnę, handel i konflikty bez- piecznymi i dającymi się kontrolować w ramach tegoż społeczeństwa. Potem, z koniecznym rozwojem struktury gwiezd- nych społeczeństw, gdy jego różnorodne elementy zostały połączone w jeden system przez Donala Graeme, zani- kła potrzeba odrębności Kultur Odłamkowych i zaczęły one umierać. W międzyczasie ludzkość zapobiegliwie mieszała cywilizacje wytworzone przez te Kultury Odłam- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 11_ kowe, by nie stracić puli genów, tego co zostało osią- gnięte. Tak zakończył się wzrost, który prowadził od roz- woju inteligencji, przez technologię, przeludnienie Zie- mi, lot w kosmos - do Kultur Odłamkowych stanowią- cych eksperyment z przeżyciem ludzi poza Ziemią, a.wreszcie do rekombinacji tych typów w nowy rodzaj dominujący, który nazwał się Innymi. Tyle, że wyglądało na to, że osób tych nie można usunąć z pozycji przywódców rasy, a odwieczny rozwój historyczny, który wywodził się z ludzkiego talentu od- rzucania w każdej generacji starych autorytetów, był zagrożony - chyba że okaże się, że Inni mają jednak jakieś słabości. To by było na tyle, myślał Hal, jeśli chodzi o pozycję Innych. Sytuacja opozycji była zaś taka, że skoro doj- ście do władzy Innych oznaczało koniec szans na dalsze zmiany i rozwój rasy, nie mogli tego wytrzymać. Dla czę- ści ludzkości, którą reprezentowali, zaprzestanie roz- woju oznaczało śmierć wszelkich nadziei na przyszłość, a osobista śmierć była niewielką ceną za powstrzyma- nie śmierci uniwersalnej. W umyśle Hala coś zaskoczyło. Oczywiście. Powodem, dla którego jedynie Ziemia wykazała taką odporność na wpływ Innych było to, że wciąż stanowiła ona zasób oryginalnych genów rasy. Jej mieszkańcy byli pełnowymiarowymi ludźmi - nie wy- specjalizowanymi, jak społeczeństwa wśród gwiazd. We wszystkich rdzennych mieszkańcach Ziemi - w przeci- wieństwie do mieszkańców Młodszych Światów - kryły się nie ułamki, ale wszystkie możliwości ludzkiego du- cha, dobre i złe, a ich częścią były porcja wiary Zaprzy- jaźnionych, niezależność Dorsajów i wizja Exotików. W Halu rozkwitła nagła nadzieja. A więc Ziemia była przynajmniej częścią broni, której nie mogli użyć Inni. Przynajmniej częścią... pędzący umysł Hala skupił się na nowym punkcie. To, czym była dla Innych popu- lacja pełnowymiarowych ludzi zamieszkujących Ziemię, tak jak dla całości rasy, to genetyczne zabezpieczenie, na wypadek, gdyby ich dominacja wywołała takie wzór- 12 Gordon R. Dickson ce ludzkiej specjalizacji, które nie miałyby zdolności przetrwania. Niektóre odmiany roślin i zwierząt już wykazały się niezdolnością do rozwoju na niektórych z Młodszych Światów. Nikt nie mógł być pewien, jakie będą efekty kilkuset generacji ludzkich społeczeństw nowszych światów. Ziemia była planetą, której Inni nie odważą się zdziesiątkować, równocześnie będąc tym światem, który koniecznie muszą kontrolować, aby za- pewnić przetrwanie swego międzygwiezdnego imperium, kiedy już uda się im je stworzyć. Tak więc to Inni równali się stagnacji. Wobec tego ich przeciwnicy powinni równać się... ewolucji? Ewolucja... to słowo zabrzmiało w umyśle Hala jak donośny gong, w który uderzono jeden raz. Ewolucja sta- nowiła wielkie marzenie Exotików - ich wielki, niespeł- niony sen, że ludzkość rzeczywiście wciąż ewoluowała, a Exotikowi studenci w końcu odkryją jej kierunek, wzmocnią i w końcu stworzą ulepszonego człowieka. Jednak Exotikowie powoli umierali, a ich sen pozo- stawał niespełniony, jeśli nawet wciąż istniał cel. Po- dobnie było z Dorsajami i Zaprzyjaźnionymi. W między- czasie jednak ich miejsce zaczęli zajmować Inni. Exoti- kowie, tak jak reszta przeciwników Innych, nie potrafi- li zaproponować wyjścia z sytuacji. Gdyby w zasięgu Exo- tików znajdował się sposób, by powstrzymać Innych, do tej pory odkryliby go i zastosowali. Ale jeśli nawet kultura Exotików - choć nie sami ludzie - umierała, koncepcja ewolucji nadal istniała - przynajmniej w tej chwili. Nie stanowiła prywatnej własności Exotików i nigdy nią nie była, należała do całej ludzkości. Sumując, przez wszystkie lata kiedy Exotikowie jej szukali, być może ewolucja oraz jej środ- ki działały pod samym ich nosem, nierozpoznane. Możliwe, że ludzkość rozwijała się we właściwą stro- nę nie wiedząc o tym, tak jak przez stulecia nieświa- domie przygotowywała się do mieszania genów na in- nych planetach... Hal zadrżał. Szok odkrycia był tak głęboki, że nawet z łamiącą się w nim świecą życia, przez chwilę zapo- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 13 mniał o otaczającym go więzieniu, gorączce, a nawet walce o oddech. Encyklopedia Ostateczna. Encyklopedia była bronią, której Inni nie mieli i nie mogli użyć, nawet gdyby nią zawładnęli. Ponieważ została zaprojektowana jako narzędzie do nauki tego, co nieznane i z definicji stagnacji, ku któ- rej dążyli Inni, bo nie chcieli żadnych zmian i rozwoju. I stąd wynikało niebezpieczeństwo. A to, oczywiście, wyjaśniało podziały i nadchodzący konflikt. Ponieważ ludzkość była zainteresowana wyłącznie przeżyciem, właściwie nie faworyzowała żadnej ze stron. Pozwalała swoim odłamom walczyć ze sobą tylko po to, by przekonać się, która z nich wygra. Tak więc obie stro- ny musiały mieć możliwość podświadomego stworzenia środków i broni na nieuchronną chwilę konfliktu - nie tylko strona, która wydała Innych. Encyklopedia Osta- teczna była bronią równoważącą szalę zwolenników ewo- lucji wobec charyzmatycznej broni Innych. Hal przetarł czoło niepewną dłonią, która opadła mokra. Zszokowany uświadomił sobie, że w ostatnim mentalnym zwarciu ze stanowiącym jego obsesję pro- blemem, coś zmieniło się w jego stanie fizycznym. W dziwny sposób chłód, który poczuł w pierwszej chwili szoku, nie opuszczał go. Wydawało się, że gorączka nie płonie w nim już tak ostro i nawet oddychanie wyda- wało się łatwiejsze. Zakaszlał i nie był to już ten su- chy, męczący kaszel, który katował go wcześniej. Gło- wa prawie przestała go łupać. W zadziwieniu ponownie uniósł dłoń do czoła i jeszcze raz opuścił ją wilgotną od potu. Gorączka opadła. Jednak wzburzenie odkryciem istoty konfliktu było w nim tak silne, że nie potrafił jesz- cze się z tego ucieszyć. W umyśle czuł teraz potężne kształty i wzory formu- jącego się zrozumienia, jak podwodne zarysy wielkich gór lodowych w mętnym morzu polarnym, jak znane fak- ty łączą się we wnioski, które nagle stają się oczywiste 14 Gordon R. Dickso n - wszystko kształtowało się tak szybko, że nie był w sta- nie świadomie odczytać pełnego znaczenia tego, co wła- śnie zaczynał rozumieć. Nawet charyzma pochodziła z elementu głęboko zakotwiczonego w pełnym spektrum ludzkich możliwości. W jakiś sposób ci, którzy walczyli z Innymi mogli odnaleźć tę zdolność i użyć jej na rów- nych prawach. Teraz, kiedy znalazł tę wiedzę - kiedy miał ją, bez- piecznie ukrytą w umyśle, zrozumienie, że Encyklope- dia Ostateczna rzeczywiście była narzędziem, którego ślepo poszukiwał, bronią podświadomie przygotowywa- ną od dawna, by służyła walce z Innymi - ledwie mógł w to uwierzyć. Trzymał to w umyśle oszołomiony fak- tem swego zrozumienia, jak Artur Pendragon mający zostać królem mógł być oszołomiony odkryciem, że wielki miecz gładko wychodzi ze skały pod jego dłonią. Uświadomił sobie, że to zrozumienie było cenniej- sze niż cokolwiek, co posiadała rasa. Teraz, kiedy to miał, musiał żyć i uciec z Harmonii, by dostarczyć sie- bie i swoją wiedzę w bezpieczne miejsce. A skoro tamten problem dał się rozwiązać, ten też musiał mieć rozwiązanie. Rozdział 37 Kiedy tak siedział, naszło go potężne uczucie ulgi, jak u biegacza, który pokonał długi dystans i wygrał. Wciąż myśląc o tym co musi zrobić, zapadł w drzemkę, gdyż jego wyczerpane ciało wykorzystało fakt spadku gorączki i możliwość łatwiejszego oddychania. Drzem- ka przeszła w głęboki sen. Obudził się z tego pozbawionego marzeń snu, odkry- wając, że naciągnął na siebie cienkie prześcieradło. Z wysiłkiem spróbował zmienić pozycję. Efektem był atak kaszlu, ale nie tak bolesny i po pierwszej chwili bezde- chu zauważył, że chyba łatwiej jest mu teraz wprowa- dzać powietrze do płuc niż przez ostatnie kilka godzin, Encyklopedia Ostateczna - tom 2 1_5 choć nadal daleki był od normy. Cela wokół niego nadal nie wykazywała żadnych zmian. Odczuwał desperacką potrzebę opróżnienia pęche- rza. Odrzucił prześcieradło i odkrył, że ledwie ma siłę, by stanąć nad ubikacją. Kiedy skończył, opadł na łóżko i przez dłuższą chwilę leżał, zbierając energię by klęk- nąć przed umywalką po drugiej stronie łóżka. Napił się, tym razem łapczywie, przerywając tylko dla złapania od- dechu i pijąc ponownie. W końcu, odświeżywszy zapasy wilgoci, usiadł na szczycie łóżka i zmusił się do pełnego przebudzenia. Pod naciskiem konieczności działania, zaczął wra- cać do zwykłego stanu czujności, a zmagania o oddech osłabły jeszcze bardziej, tak że prawie mógł je ignoro- wać. Wysiłek brutalnie wgryzł się w jego szczupłe zaso- by sił. Zrezygnował z próby oczyszczenia płuc i ponownie usiadł z plecami opartymi o ścianę celi. Przypominając sobie o zegarku, spojrzał na tarczę. Wskazywał dziesią- tą trzydzieści dwa. Było jasne, że sytuacja, w której się znalazł prak- tycznie uniemożliwiała mu ucieczkę w zwykłym, kla- sycznym znaczeniu. Jego jedyną szansą było przekona- nie strażników do zabrania go z celi. W ostateczności, gdyby to zawiodło, mógł zażądać rozmowy ż Bleysem i powiedzieć wysokiemu mężczyźnie, że zgodził się przejść na jego stronę. Jednak była to ostateczność, nie dlatego, że mogło mu się udać nabranie Bleysa, a dlatego że każdy kon- takt twarzą w twarz z Innymi był ryzykowny. Bleys poza tym nie był rodzajem człowieka, którego łatwo mógłby zwieść ktoś znacznie od niego młodszy i mniej doświad- czony. Hal zamknął oczy i pozwolił myślom skupić się na problemie ucieczki, aż zablokował wszystko inne, oprócz majaczącego na horyzoncie świadomości odczucia mi- zerii własnego stanu. Fizyczne niewygody, sytuacja i zrozumienie zrodziły plan. Po jakimś czasie otworzył oczy, wstał z łóżka i wykonał dwa niepewne kroki w stro- nę środka pokoju. Przez dłuższą chwilę po prostu stał 16 Gordon R. Dickso n tam, czując na sobie oczy niewidocznych strażników, obserwujących jego celę. Potem otworzył usta i krzyknął - krzyknął najmoc- niej, jak tylko potrafił swoim zdartym gardłem i żało- snym oddechem i padł na podłogę celi. Robiąc to, rozluź- nił ciało i leżał całkowicie nieruchomo, przygotowując się do podjęcia technik, których przy różnych okazjach uczyli go Walter i Malachi. Były to pojedyncze ćwiczenia, większość z nich bar- dzo prosta, a miały skłonność wspierania się w wywoły- waniu potrzebnego mu efektu. Zwolnienie oddechu i tak było tylko częścią technik zwolnienia pracy serca i ob- niżenia ciśnienia krwi. Te dwa z kolei pomogły mu w trudniejszym zadaniu obniżenia temperatury ciała. Wszystko razem obniżyło jego zapotrzebowanie na tlen, ułatwiając tym samym oddychanie chorymi płucami i nadało mu wygląd kogoś, kto stracił przytomność. Rów- nocześnie osiągnięty stan umożliwił mu wytrwanie w bezruchu przez spodziewane długie oczekiwanie, zanim strażnicy nie zdecydowali się sprawdzić, co się stało. Leżał ponad trzy godziny. Drobna część jego umysłu pilnowała upływu czasu, a reszta wycofała się w stan bliski transu. Kiedy strażnicy w końcu weszli do celi, był ledwie świadom tego, co zachodzi wokół niego. Leżał, słysząc jakby z drugiego pokoju, jak pierwszy strażnik wchodzi do celi i sprawdza jego stan, przekazując obser- wacje przez mikrofon, a po konsultacjach podjęto decy- zję o zabraniu go do szpitala. Jego drobna, ledwie wykazująca zainteresowanie oto- czeniem część umysłu pozostająca na straży zauważyła, że nastąpiło pewne opóźnienie wynikające z faktu, że Bar- bage'a nie było na służbie, a jego podwładni kłócili się, schwytani między strachem przed kapitanem i respek- tem połączonym ze strachem przed reakcją Bleysa, gdyby Halowi coś się stało. W końcu, tak jak przypuszczał Hal, ich respekt dla rozkazów Bleysa nie pozostawił im innego wyboru, niż jak najszybciej zabrać Halą do lekarza. Wyglądało na to, że istniała jeszcze jedna przyczyna opóźnienia, mająca coś wspólnego z warunkami na ze- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 17 wnątrz budynku, ale o co chodziło, Hal nie był w stanie dojść. W każdym razie w końcu znalazł się na noszach i został wyniesiony z celi, a potem długim korytarzem do zmotoryzowanego wózka. Tu owinięto go w stos ko- ców i wyjechali w zimne, wilgotne powietrze. Został unie- siony z samobieżnego wózka na kolejne nosze, które następnie przeniesiono do jakiegoś pojazdu. Metalicznie trzasnęły drzwi. Przez chwilę panowała cisza, po czym ożywiły się wentylatory i pojazd ruszył. Jego ciało znajdujące się w stanie zapaści, opierało się wysiłkom pobudzenia go. Opór nie był aktywny, lecz wynikał z inercji, tej samej, która sprawia, że nieprzy- tomnego człowieka jest znacznie trudniej podnieść niż przytomnego. Trans odizolował go od bólu, a obecny kom- fort kusił go, jak narkotyk uzależnionego. Tylko dzięki przypomnieniu sobie struktury zrozu- mienia, którą stworzył w myślach oraz jej znaczenia, był w stanie zmusić się do odsunięcia stworzonego przez siebie odrętwienia. Jednak kiedy w końcu zdołał choć trochę zlikwidować ten efekt, praca stała się łatwiej- sza. Natychmiast poczuł ulgę. Nie chciał zbyt szybko doprowadzać swego ciała do stanu normalności, na wy- padek gdyby znalazł się w rękach kompetentnego leka- rza, zanim będzie miał szansę skorzystania z faktu zna- lezienia się poza więzieniem. Zbyt wielkie było niebez- pieczeństwo odesłania go z powrotem do celi. Z drugiej strony, musiał być dość czujny, by wyko- rzystać każdą nadarzającą się sposobność ucieczki. Po- nownie zajął się pobudzaniem ciała z pierwotną pilno- ścią, czuł jednak, że puls oscyluje w okolicach czter- dziestu, a ciśnienie prawdopodobnie nie przekroczyło dziewięćdziesięciu. Pierwotna troska wróciła, jego cia- ło niechętnie reagowało na budzące je impulsy. Jednak pomimo tego, wciąż stawał się coraz bar- dziej zdolny zwracać uwagę na to, co działo się wokół niego, choć reakcje emocjonalne pozostały powolne. Przekonał się, że jest sam na tyłach najwyraźniej woj- skowego ambulansu mogącego przetransportować przy- najmniej tuzin noszy zamocowanych jedne nad drugi- 18 Gordon R. Dickso n mi wzdłuż ścian. Kilku milicjantów zajmowało fotele za tablicą rozdzielczą na przedzie pojazdu. W części na nosze, po obu stronach pojazdu umiesz- czono rząd okien, a obok niego dolna krawędź okna znaj- dowała się tuż poniżej poziomu ramion. Leżał na ple- cach, więc wystarczył drobny obrót głowy, by mógł wi- dzieć ulice, które mijali. Choć powinno być teraz wcze- sne popołudnie, nie widział na nich nikogo, a mijane sklepiki były pozamykane na głucho, ze spuszczonymi osłonami okiennymi. Było ponure, mokre popołudnie. W tej chwili nie padało, ale powierzchnia ulicy, chodniki i ściany bu- dynków połyskiwały wilgocią. Tylko okazjonalnie udało mu się złapać widok kawałków nieba między odległymi szczytami budynków, kiedy ambulans mijał skrzyżowa- nie, ale wydawało się jednolicie szare pod ciężką war- stwą pokrywy chmur. Po chwili udało mu się zobaczyć przechodnia, który słysząc nadjeżdżający pojazd, ostro obrócił głowę, po czym uskoczył w alejkę między dwoma sklepami. W kabinie pojazdu panowało napięcie. Teraz, kiedy jego zmysły pracowały już normalnie, jego wyszkolony w lasach nos wychwytywał w nieruchomej, zamkniętej atmosferze ambulansu delikatny, ostry zapach ludzi pocących się w warunkach stresu. Dziwnie też kiero- wali pojazdem, zatrzymując się na losowych skrzyżowa- niach i bez widocznego powodu skręcając w bok i poko- nując kilka przecznic przed powrotem do jazdy w zamie- rzonym kierunku, jakby przemykając się przez miasto. W miarę jazdy ich prędkość spadała, jakby kierow- ca zgubił się. Teraz widać był więcej przechodniów, wszy- scy się spieszyli i szli w kierunku, w którym zmierzał ambulans. Udające śmierć ciało Hala zaczęło w końcu reagować, choć wciąż czuł, jakby ważyło kilkanaście razy więcej niż zwykle. Uświadomił sobie, że będąc daleki od szybkiego przebudzenia, nie docenił stopnia wyczerpa- nia i wysiłku potrzebnego do wydobycia się z atrakcyj- nego stanu nieprzytomności. Na elementarnym pozio- mie jego ciało desperacko pragnęło odpoczynku i opie- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 19 rało się próbom pobudzenia oraz większych wydatków energetycznych. Zajęty doprowadzeniem się do stanu pozwalającego mu w razie konieczności na wstanie i marsz, Hal zapo- mniał o ambulansie i mijanych ulicach. Ledwie był świadom, że poruszali się coraz ostrożniej i częściej się zatrzymywali. Jego uparte ciało powoli wracało do życia i w końcu zaczynał nabierać przekonania, że w razie konieczności będzie w stanie podnieść się i przejść przy- najmniej kilkaset metrów. Leżał pod kocami, zaciska- jąc i rozluźniając dłonie, rozciągając ręce i nogi, potrzą- sając ramionami i wykonując każdy możliwy ruch, któ- ry nie przyciągnąłby uwagi strażników na przedzie po- jazdu. Był całkowicie pochłonięty tymi ćwiczeniami, kie- dy ambulans zatrzymał się na tyle gwałtownie, że Hal przesunął się do przodu na noszach, potem na sekundę gwałtownie zwiększyły się obroty wentylatorów, by opaść na bieg jałowy. Pojazd zatrzymał się. Hal przerwał ćwiczenia i spojrzał przez okno. Ambulans był otoczony przez ludzi, wciąż powięk- szający się tłum, ale jeszcze nie upakowany tak gęsto, by jego członkowie nie mogli się odsunąć z drogi pojaz- du. Jasne było, że pojazd nie mógł jechać dalej, a zerka- jąc do tyłu, Hal zobaczył więcej ludzi. Niemożliwe już było zawrócenie i odjechanie. Znajdowali się na dużym placu, błyskawicznie za- pełniającym się ludźmi, którzy najwyraźniej właśnie wychodzili z jednej z prowadzących na plac ulic. Twarze nie były przyjazne. Hal wyczuwał smród emocji bijący od dwójki milicjantów. Przychylił głowę, by spojrzeć do przo- du. Niecałe trzydzieści metrów przed nimi, za zwartą masą ludzkich ciał, znajdował się wjazd na kolejną uli- cę. Wyglądało na to, że kierowca spodziewał się, że uda mu się tam dojechać, zanim tłum zablokuje drogę. Nie udało mu się. Ambulans został uwięziony jak mastodont w ziemnej pułapce. Kierowca mógł siłą przepchać się przez tłum na drodze, jednak takie działanie, sądząc po wykrzywionych 20 Gordon R. Dickso n twarzach patrzących na milicyjne mundury, byłoby czy- stym samobójstwem. Z odgłosem mieszczącym się gdzieś między jękiem i chrząknięciem kierowca całkowicie wy- łączył dmuchawy i pozwolił pojazdowi opaść na chodnik. Milicjant obok niego mówił coś cicho do mikrofonu. - Siedźcie spokojnie! - zaskrzeczał w odpowiedzi gło- śnik pojazdu. - Nic nie róbcie. Nie przyciągajcie uwagi. Siedźcie i zachowujcie się, jakby się wam to podobało. Wewnątrz kabiny zapadła cisza. Dwaj milicjanci sie- dzieli udając, że są pogrążeni w rozmowie i unikali skie- rowanych w ich stronę nieprzyjaznych spojrzeń. Ponow- nie wyglądając przez okno, Hal zauważył, że trasa jaką mieli jechać, wiodła przez róg placu. Zostali uziemieni na otwartej przestrzeni, a teraz miał doskonały widok na centrum, gdzie tłum był najgęstszy. Plac ściśle przylegał do podestu wspierającego su- rowy krzyż z granitu, który wznosił się przynajmniej na trzy piętra w górę. Z miejsca, gdzie Hal leżał na noszach, górna część krzyża wydawała się wznosić niemożliwie wysoko, sprawiając wrażenie unoszenia się pod ciem- nymi, ciężkimi chmurami deszczowymi w górze. Z po- destu zaczął schodzić jakiś człowiek w garniturze, za- kończywszy właśnie przemowę, którą Hal wcześniej od- bierał na krańcach świadomości z głośników trzyma- nych przez ludzi stojących niedaleko ambulansu. Rozbrzmiały oklaski, gdy człowiek w garniturze scho- dził z podestu. Po chwili kolejny człowiek zaczął się wspi- nać na jego miejsce, tym razem w znajomym stroju po- lowym, jaki Hal widział wokół siebie przez ostatnie ty- godnie. Wspinająca się sylwetka dotarła na szczyt pode- stu, oparła się o sterczący z niego krzyż i zaczęła prze- mawiać. Męski głos wyraźnie docierał do uszu Hala, najwyraźniej miał mikrofon przekazujący sygnał do gło- śników, choć z tej odległości Hal nie widział żadnych urządzeń nagłaśniających. Wszędzie wokół ambulansu niewielkie, czarne głośniczki poprzyczepiane otwarcie do klap, albo wręcz wzniesione ponad głowami rzucały słowa w słuchający tłum. Przenikały ściany uwięzione- go pojazdu. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 2J_ - Bracia i siostry w Bogu... Uwaga Hala obudziła się z nową czujnością. Głos, który słyszał, należał do Jasona Rowe'a, a skoro ziden- tyfikował Jasona, rozpoznał samotną postać o kancia- stych ramionach, którą widział tak wiele razy w podob- nej pozycji. - ... Za chwilę przemówi do was kapitan Rukh Ta- mani, która zaplanowała całkowite zablokowanie szybu Zaworu Rdzeniowego, przeprowadzone wczoraj przez jej oddział. Ona nie tylko to zaplanowała, ale razem ze swo- im oddziałem zgromadziła niezbędne surowce, z których wyprodukowano materiały wybuchowe i przewiozła je przez pół kontynentu, cały czas pod groźbą ataku mili- cji, a przez większość czasu będąc ścigana i atakowa- na. Bracia i siostry w Panu, wczoraj doświadczyliśmy, że nasza wiara w Boga pozostaje pełna i jest w stanie uderzyć tam, gdzie pomiot Szatana uważa się za najsil- niejszy. Tak jak było wczoraj, dziać się będzie dalej, aż Inni ze swoimi psami przestaną dręczyć nasze światy i ludzi. Bracia i siostry, oto Rukh Tamani, kapitan od- działu, który uszkodził Zawór Rdzeniowy i unierucho- mił stocznię statków kosmicznych - oraz mój kapitan! Z gardeł tłumu wydobył się ryk, który trwał przez cały czas, gdy Jason schodził z podestu. Potem była chwi- la, w której krzyż stał samotnie między nimi, i ryk po- woli zamilkł. Zaraz wzmógł się ponownie, gdy zaczęła się na niego wspinać szczupła postać w ciemnym stroju polowym. To była Rukh - nikt inny. Wspięła się na podest i zatrzymała, opierając się jedną ręką o pionowy słup po- tężnego granitowego krzyża. Wznosił się wysoko nad nią, z wypolerowaną powierzchnią błyszczącą od wilgoci. Przez chwilę stała nieruchomo, jak czarny posąg w szarym świetle. Stopniowo dźwięki na placu ucichły. Tłum czekał na słowa. Przemówiła, a głośniki trzymane przez ludzi odebrały jej słowa i rzuciły je wzmocnione, słyszalne dla wszyst- kich. - Ocknijcie się, pijani, a płaczcie! 22 Gordon R. Dickso n Hal rozpoznał cytat z Biblii, ze Starego Testamentu, z pierwszego rozdziału księgi Joela. Jej głos docierał do uszu Hala nawet przez ściany ambulansu, jak ostra igła pomagająca mu w wysiłkach odzyskania pełnej, świa- domej kontroli nad ciałem. - Narzekajcie wszyscy, co pijecie wino - kontynu- owała: ...narzekajcie na młode wino, które odjęto od ust waszych. Nadciągnął bowiem naród przeciw mojemu krajowi, mocny i niezliczony, zęby jego jak zęby lwa, a zęby trzonowe majak lwica. Winnicę moją uczynił pustkowiem, a moje drzewo figowepołupał: obnażył je zupełnie i porzucił, tak że gałęzie ich pobielały. Narzekaj, jak dziewica przepasana worem, nad oblubieńcem swojej młodości! Znikły ońary: pokarmowa i płynna, z domu Pańskiego. Okryjcie się żałobą, kapłani, słudzy Pańscy! Spustoszone jest pole, w żałobie jest ziemia, bo spustoszone jest zboże, wysechł moszcz, zwiędło drzewo oliwne. Przerwała, a po dźwięcznym brzmieniu jej głosu ci- sza zdawała się dzwonić w uszach. Powoli przemówiła ponownie. - Od kiedy zaczęliśmy bać się śmierci? - obróciła głowę, patrząc na wszystkich zgromadzonych wokół niej. - Ponieważ widzę, że boicie się jej. Tłum nadal trwał w ciszy. Jakby nie byli w stanie wydać dźwięku, jakby nie mieli siły oddychać, aż ona z nimi skończy. Hal zmagał się z oporem swego ciała przeciw powrotowi do życia. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 23 - Dzisiaj - jej głos ponownie dotarł do niego przez szklane okna ambulansu - tłoczycie się na ulicach. Dziś milicja nie wychodzi, by was rozproszyć. W tej chwili, gdy są was setki, jesteście gotowi sięgnąć po broń i po- maszerować przeciw pomiotowi Szatana i Antychrysto- wi. Przerwała, patrząc na nich. - Ale jutro - mówiła dalej - lepiej to przemyślicie. Nie powiecie, że nie pomaszerujecie, ale znajdziecie tysiące powodów, by poddać w wątpliwość czas i sposób marszu i nigdy nie opuścicie Ahrumy. - Kiedy zaczęliście bać się śmierci? Nie istnieje śmierć, której trzeba się lękać. Nasi przodkowie wie- dzieli o tym, kiedy przybyli tu z Ziemi. Czemu nie wie- cie tego teraz? Tłum nie poruszył się, ani nie wydał dźwięku. - Oni wiedzą, że powinniśmy wiedzieć - dalej brzmiał jej głos. - Nie ma znaczenia czy nasze ciała zginą, jak długo trwają Ludzie Boga. Bo wtedy wszyscy będziemy zbawieni i będziemy żyć na wieczność. Hal zmusił swoje nogi do ruchu i przesunął je odro- binę na noszach, aby przywrócić w nich krążenie krwi. Wydały cichy, szurający dźwięk, ale dwaj milicjanci w fotelach na przedzie ambulansu nie zwracali uwagi. Byli na równi z tłumem schwytani w magię słów Rukh. Jest pewien człowiek - mówiła dalej Rukh, a gło- śniki w tłumie rzucały jej słowa o betonowe ściany bu- dynków otaczających plac ze wszystkich czterech stron - który był w tym mieście przed dniem dzisiejszym i będzie tu znów, który przez niektórych nazywany jest Wielkim Nauczycielem. Przerwała. - Jest nauczycielem kłamstw, wcielonym Antychry- stem. Ale zazdrości nam naszej nieśmiertelności - wa- szej i mojej, bracia i siostry - bo jest tylko śmiertelni- kiem i wie, że umrze. Może zostać zabity. Bo tylko sam Bóg jest niezależnie nieśmiertelny. Istniałby nawet, gdyby nie było ludzkości, a ponieważ jesteśmy częścią Boga, wy i ja, jesteśmy również nieśmiertelni. Ale An- 24 Gordon R. Dickso n tychryst, który wszedł między nas, by poddać nas ostat- niej próbie, nie ma nadziei na życie dłuższe niż ludz- kość. Tylko jeśli go przyjmiemy, oraz jemu podobnych, mogą mieć nadzieję na życie. Ponieważ ludzkość pochodzi od Boga, to choć Nie- przyjaciel może zniszczyć nasze ciała, nie może zbru- kać naszych dusz, chyba że sami mu je oddamy. Jeśli tak zrobimy, wtedy rzeczywiście przepadliśmy. Ale jeśli tego nie uczynimy, wtedy, choć może się zdawać, że spotka nas śmierć, będziemy żyć wiecznie - nie tylko w Panu, ale w tych, którzy przyjdą po nas, któ- rzy dzięki nam pozostaną w Bogu. - Ponieważ tylko jeśli zdradzimy go, rezygnując z władzy wybrania Go dla siebie, możemy stracić nie- śmiertelność. Jeśli nie staniemy się psami Antychry- sta, będziemy częścią dzieci naszych dzieci - które, dzię- ki naszej wierze i wysiłkom, wciąż będą należeć do Boga i naszej wiary, a więc i do nas, na zawsze. Jeśli rasa pozostanie wolna, nikt z nas nigdy nie zginie. Przerwała i po raz pierwszy rozległo się westchnie- nie, nie głośniejsze niż delikatny powiew bryzy, prze- mieszczające się nad powierzchnią tłumu i wygasłe na ścianach budynków. - Są tacy - kiedy kontynuowała, jej głos zmienił się odrobinę - którzy mówią „Ale co będzie, jeśli wszyscy zginiemy, zabici przez tych, którzy idą za Antychrystem?" A odpowiedzią na to jest „nie mogą". Ponieważ wtedy nie byłoby dość ludzi do służenia pomiotowi Szatana tak, jak tego pragną. Ale nawet gdyby nasi wrogowie mogli zabić wszystkich trwających w prawdziwej wierze, to zabija- nie byłoby dla nich bezwartościowe. Bo ziarna wiary prze- trwałyby nawet w ich sługach, czekając tylko na właści- wą godzinę i głos Boga, by znów rozkwitnąć. Jeszcze raz przerwała i wolno omiotła plac spojrze- niem. - A więc zbierzcie odwagę - powiedziała. - Ci, któ- rzy się nam przeciwstawiają, mogą zniszczyć jedynie ciała, nie dusze. Chodźcie, dołączcie do mnie, odrzuca- jąc strach przed śmiercią, który w końcu jest jedynie Encyklopedia Ostateczna - tom 2 25 tym, czym dziecięcy strach przed ciemnością, i za- świadczcie o Panu, sławiąc Go i dziękując Mu za to, kim jest dla nas, dla naszego pokolenia, że dał nam ten wielki i wspaniały moment zwycięstwa. Bo nie ma większej nagrody niż ta, która czeka walczących dla Niego, wie- dząc, że nie mogą przegrać, ponieważ On nie może zo- stać pokonany. Przerwała. - Teraz - stwierdziła. - Zaświadczcie ze mną, sio- stry i bracia w Panu. Zaśpiewajmy razem tak, by Bóg nas usłyszał. Puściła pionową belkę krzyża i stanęła wyprosto- wana na wąskiej krawędzi szczytu podestu. Stojąc, za- częła śpiewać. Jej głos rozszedł się czysto i radośnie przez głośniki, czyniąc z ponurego hymnu, który Hal słyszał prowadzony przez Childa w domu Amjaka, pean triumfu. Żołnierzu nie pytaj ni jutro, ni dziś, Gdzie idą na wojnę sztandary. Do walki z Anarchem co dzień trzeba iść Uderz i nie znaj w tym miary. Tłum śpiewał jednym głosem. Na przedzie pojazdu dwaj milicjanci milczeli, ale pochylili się na swoich fo- telach, jakby i oni dali się ponieść pieśni. Hal, który również dał się złapać i ponieść sile przemowy Rukh, uświadomił sobie nagle, że pozwala, by szansa na uciecz- kę przeciekała mu między palcami. Najciszej jak mógł zsunął z siebie koce na bok no- szy, przerzucił nogi w powietrze i pozwolił, by ciało zsu- nęło się cicho, aż stanął na nogach. Na przedzie dwaj milicjanci wyglądali przez boczne okienko, obok lewego łokcia kierowcy, ślepi i głusi na wszystko co działo się za nimi. Zachwiał się na nogach. Jego równowaga była nie- pewna, a wysiłek utrzymania się w pozycji pionowej był znaczny, ale odczuł potężny napływ szczęścia z faktu, że w ogóle był w stanie sam stać. Najciszej jak mógł prze- 26 Gordon R. Dickso n sunął się do drzwi na tyłach ambulansu. Jeden krok. Dwa. Trzy... sięgnął do drzwi. Położył dłoń na zaokrąglonej, metalowej dźwigni za- mknięcia, gotów ją nacisnąć i rzucił spojrzenie na przód pojazdu. Dwaj milicjanci siedzieli niczego nie zauważa- jąc Ponownie obrócił się do drzwi i nacisnął dźwignię. Oparła się mu, jakby była z betonu. Przez chwilę myślał, że winne było jego osłabienie i zawiesił się na niej ca- łym ciężarem, ale nic nie zdziałał. Wtedy jego umysł się rozjaśnił. Uważniej przyjrzał się zamknięciu i dostrzegł, że było zablokowane przez poziomą listwę, którą trzeba było odsunąć przed opusz- czeniem dźwigni. Złapał gałkę zasuwy zdrętwiałymi pal- cami i pociągnął. Trzymała, jakby się zacięła. Pociągnął mocniej. Trzymała jeszcze przez chwilę, po czym odsko- czyła z głośnym trzaśnięciem metalu, które rozległo się niczym dźwięk alarmu w ambulansie. Chwycił dźwignię. - Stój! - rozległ się przygłuszony głos z przodu podusz- kowca. - Jeśli naciśniesz tę dźwignię, będę strzelał. Wciąż trzymając dźwignię, obejrzał się przez ramię. Twarze obu milicjantów były skierowane na niego nad oparciami foteli, a w dole, między nimi wyłaniała się gruba lufa pistoletu energetycznego. Była wycelowana wprost w niego, trzymana przez kierowcę tak, by tłum jej nie widział. - To nie wydaje żadnego dźwięku - stwierdził kie- rowca. Wracaj do swoich noszy i kładź się na nie. Hal patrzył na nich, a cień struktury w jego umyśle zdawał się padać pomiędzy niego i tamtych dwóch. - Nie - powiedział. - Jeśli padnę tu martwy, wy dwaj nie przeżyjecie nawet pięciu minut. Nacisnął dźwignię, opierając się o drzwi. Blokada puściła. Drzwi otworzyły się pod naciskiem jego ciała, zatrzymując się na kimś stojącym na ich drodze, a Hal wpadł w powstałą szczelinę, która była jednak zbyt wą- ska by go wypuścić, ale pozwoliła mu wysunąć głowę. - Bracia, pomóżcie! - zaskrzeczał. - Pomocy! Mili- cja mnie złapała. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 27 Instynktownie spiął się w oczekiwaniu na ciche uderzenie ładunku z pistoletu, jednak nic takiego nie nastąpiło. Był świadom zaskoczonych twarzy obracają- cych się w jego stronę, po czym nagle drzwi otworzyły się w pełni i wypadł przez otwór. Spadłby na chodnik, gdyby nie złapały go czyjeś po- mocne dłonie. - Pomocy... - ponownie powiedział słabym głosem, czując jak z powodu ulgi opuszczają go resztki sił, które był w stanie z siebie wykrzesać. - Trzymali mnie w wię- zieniu... Delikatna mgiełka na chwilę rozmyła jego wizję. Kiedy znikła, stał się odlegle świadom bycia na pół nie- sionym, pół ciągniętym do przodu przez tłum. Był męt- nie świadom, że jest podawany przez wiele rąk ponad głowami tłumu - i w tej samej chwili stał się świadomy, że wokół placu znajdowali się inni więźniowie zgroma- dzenia - kobiety, mężczyźni a nawet dzieci, podawani nad głowami w ten sam sposób. W obecnym, wyczerpanym i lekko oszołomionym stanie, było to ciekawe wrażenie, jak unoszenie się nad dziwnie nierównym terenem, czując równocześnie niezliczone klepnięcia w plecy. W dziwny sposób przy- wołało to wspomnienia snu o samotnym wyruszeniu przez równinę, w stronę odległej wieży. Był świadom głównie wrażenia nagości wywołanego przez zimne, wilgotne powietrze chłodzące go przez cienką koszulę i spodnie więziennego kroju. Po chwili zmniejszyła się liczba rąk i wreszcie został postawiony na ziemi w pozy- cji wyprostowanej, zjedna nogą na ulicy, a drugą na kra- wężniku. - Trzymaj się - usłyszał głos w uchu. Było ich dwóch, po jednym z każdej strony. Oparł ręce na ich ramionach, a oni objęli go w talii. Nieśli go przez rzadszy już tłum, a potem pomogli mu dostać się na pakę dużej ciężarówki, która zdawała się pełnić funk- cję punktu pierwszej pomocy. - Połóżcie go tutaj - powiedziała kobieta ze steto- skopem zwisającym z szyi, która zajmowała się kimś 28 Gordon R. Dickso n leżącym na kozetce. Jej łokieć wskazał na pustą kozet- kę za jej plecami. Dwóch mężczyzn niosących Hala położyło go na niej łagodnie. - Sprawdźcie, czy ktoś na zewnątrz go zna - rzuciła kobieta. - I zamknijcie drzwi wychodząc. Mężczyźni wyszli. Hal cieszył się ciepłem i wzbiera- jącą radością bycia wolnym. Po chwili lekarka ze steto- skopem podeszła do niego. - Jak się czujesz? - zapytała, przykładając palce do jego nadgarstka w poszukiwaniu pulsu. - Po prostu słabo - odpowiedział Hal. - Nie byłem w tłumie. Właśnie uciekłem z milicyjnego ambulansu. Zabierali mnie do szpitala. - Czemu? - zapytała kobieta, sięgając po termometr. - Byłem ciężko przeziębiony. Przeziębienie, które przeszło w zapalenie oskrzeli czy coś w tym stylu. - Czy jesteś astmatykiem? - Nie. - Hal zakaszlał ciężko, rozejrzał się za czymś do czego mógłby splunąć i zauważył białą tackę trzyma- ną przed jego nosem. Wypluł, a czujnik termometru zo- stał na chwilę umieszczony pod jego językiem, po czym wysunięty. - Nie masz teraz gorączki - powiedziała kobieta. - Ale wciąż rzęzisz. Niezbyt dobrze oddychasz. - Tak - zgodził się Hal. - Sądzę, że przez ostatnie kilka dni miałem całkiem wysoką gorączkę, ale opadła dziś rano. - Podwiń rękaw - powiedziała, wyciągając pistolet ciśnieniowy i wsadzając do niego ampułkę. Jego palce niezgrabnie zajęły się guzikiem mankietu, a ona odło- żyła iniektor i pomogła mu rozpiąć i unieść rękaw. Przy- glądał się, jak lufa iniektora przyciskana jest do jego przedramienia, poczuł zimno leku wstrzykiwanego do mięśnia i samodzielnie opuścił rękaw i zapiął guzik. - Wypij to - powiedziała kobieta, trzymając teraz jednorazowy kubek koło jego ust. - Wszystko. Przełknął coś, co smakowało jak lemoniada. W nie- całą minutę później nastąpił cud i jego płuca otwarły Encyklopedia Ostateczna - tom 2 2? się, a wkrótce potem zajął się wykaszliwaniem dużych ilości wydzieliny zalegającej w jego przytkanych drogach oddechowych. Drzwi ciężarówki otworzyły się i zamknęły ponow- nie. - ...Oczywiście, że go znam. - Mówił zbliżający się głos. - To Howard Immanuelson, jeden z wojowników z oddziału Rukh Tamani. Hal obejrzał się i dostrzegł okrągłą, zdeterminowa- ną twarz jednego z wnuków Gustawa Mohlera, z farmy Mohler Beni, zbliżającego się ku niemu z mężczyzną, jednym z tych, którzy go tu przynieśli. - Czy dobrze się pan czuje? - zapytał wnuk. Hal nie znał jego imienia. - Czy jest jakieś miejsce, gdzie mógł- bym pana zabrać? Przyjechałem wcześniej w tym tygo- dniu, jedną z ciężarówek i mogę tu podjechać w ciągu minuty. Nie musi się pan martwić, sir. Wszyscy tu je- steśmy wiernymi Boga! Przy ostatnich słowach na jego skórę wypełzł rumie- niec. Hal pierwszy raz pomyślał, że incydent z akorde- onem na farmie Mohler-Beni mógł być powodem zakło- potania ich gospodarza i jego rodziny. - Nie wątpię w to - stwierdził. - Nie może iść w takim stanie - ostro zaprotesto- wała lekarka znad kolejnych noszy - chyba że chcesz, aby złapał zapalenie płuc. Potrzebuje jakichś ubrań. Ktoś z tych na zewnątrz powinien oddać płaszcz dla wojowni- ka Boga. Człowiek, który przyszedł razem z wnukiem wysko- czył przez drzwi z ciężarówki. - Niech się pan nie martwi - powiedział wnuk Moh- lera. - Jest wielu, którzy ucieszą się mogąc oddać panu płaszcz. Może lepiej będzie jak pójdę po ciężarówkę i przy- prowadzę ją tutaj, tak, żeby nie musiał pan do niej iść. Wyszedł, zostawiając Hala, który zastanawiał się, czy rzeczywiście ktoś na tym świecie byłby skłonny po- zbyć się odzieży i wystawić się tym samym na tempera- turę panującą na zewnątrz, na rzecz kogoś, kto prawdo- podobnie był obcym. 30 Gordon R. Dickso n Jednak mężczyzna powrócił, zanim udało się to wnukowi Mohlera, a jego ręce były wypełnione pół tuzi- nem kurtek i płaszczy. Pozostawiony sam sobie, Hal wziąłby dowolną i byłby wdzięczny za to, ale zajęła się tym lekarka wybierając kurtkę z wełnianym podszyciem które otoczyło go prawie żywym ciepłem. - Podziękuj w moim imieniu ofiarodawcy - powie- dział Hal do mężczyzny. - Sir, już mu podziękowano - odpowiedział mężczy- zna - i jest dumny, że jego strój będzie noszony przez członka oddziału Rukh. Wyszedł z pozostałymi okryciami. Chwilę później wrócił wnuk Mohlera i pomógł Halowi przejść do lekkiej ciężarówki stojącej na ulicy obok, otoczonej przez znacz- ny tłum, który na widok Hala zaczął go oklaskiwać. Hal pomachał i uśmiechnął się do tłumu i pozwolił by udzielono mu pomocy przy wsiadaniu do pojazdu, gdzie usiadł wyczerpany, podczas gdy wnuk unosił po- duszkowiec z ziemi, a tłum rozstępował się robiąc im przejazd. - Gdzie teraz, sir? - zapytał chłopak. - Do... przepraszam, nie wiem jak masz na imię - stwierdził Hal. - Mercy Mohler - odpowiedział tamten uroczyście. - Cóż, dziękuję ci, Mercy. Doceniam to, że mnie zidentyfikowałeś i wierz mi gdy mówię, że doceniam tę pomoc. - To nic - odpowiedział Mercy i znów się zaczerwie- nił. - Dokąd? Hal zmusił swoją pamięć do pracy, by przywołać ad- res, który napisał na kopercie zawierającej jego doku- menty. Nie zapominał nic, ale czasem odnalezienie tego wymagało pewnych poszukiwań. W ostatniej chwili zmie- nił adres odczytany z pamięci. Nie było potrzeby rozgła- szać, że wybiera się do konsulatu Exotików. - Numer czterdzieści trzy, plac French Galley - po- wiedział. - Wiesz, gdzie to jest? Bo wszystko co mam, to ten adres. - Dowiem się - stwierdził Mercy. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 31 Zatrzymał pojazd, otworzył boczne okno i wystawił głowę na zewnątrz, by porozmawiać ze stojącymi tuż obok ludźmi. Po sekundzie wsadził głowę z powrotem do środ- ka i ponownie uruchomił ciężarówkę. - French Galley znajduje się obok Alei Johna Kno- xa, za Pierwszym Kościołem - powiedział. - Wiem gdzie to jest. Będziemy tam za dziesięć minut. Jednak upłynęło prawie dwadzieścia, zanim znaleźli plac French Galley. Okazał się kręgiem dużych i kom- fortowych, trzypiętrowych domów, a widząc flagi umiesz- czone na kolejnych drzwiach, Hal uświadomił sobie, że musiało to być skupisko pozaplanetarnych konsulatów w Ahrumie. To tyle jeśli chodzi o ukrycie faktu, że kie- rował się do placówki dyplomatycznej. Nieco zmieszany Mercy wysadził go przed stosunkowo niewielkim budyn- kiem umieszczonym między konsulatami Wenus i No- wej Ziemi. - Dzięki - powiedział Hal wysiadając. - Nie potrafię wyrazić jak bardzo. Nie, dzięki, poradzę sobie. Chcę zo- baczyć, że bezpiecznie odjeżdżasz - i przekaż ode mnie pozdrowienia swojemu dziadkowi i reszcie rodziny, kie- dy wrócisz do domu. - To była przyjemność i honor, sir - odpowiedział Mercy i zamknął okno, po czym pomachał ręką i odje- chał. Hal też pomachał i patrzył jak ciężarówka oddala się, jadąc po okręgu wokół którego zbudowano domy i znika między drzewami rosnącymi po obu stronach Alei Knoxa. Odetchnął ciężko. Proste bycie uprzejmym pozbawiło go prawie wszystkich sił. Odwrócił się i wolnym, niepewnym krokiem ruszył wokół placu pod numer sześćdziesiąt siedem, cztery drzwi dalej. Spacer od bramy był już krótki, ale sześć stopni prowadzących do drzwi frontowych było jak wspi- naczka górska. Doszedł w końcu na szczyt i wcisnął przy- cisk dzwonka. Musiał zaczekać chwilę, która rozciągnęła się do kilku minut. Już miał ponownie nacisnąć dzwo- nek, kiedy z głośnika odezwał się głos. - Tak? - zapytał głos z wnętrza. 32 Gordon R. Dickson - Nazywam się Howard Immanuelson - powiedział, ciężko opierając się o drzwi. - Kilka dni temu wysłałem pewne dokumenty... Drzwi przed nim otwarły się. W stosunkowo ciem- nym wnętrzu stała postać niewiele niższa od niego, w szafranowej todze i z okrągłą twarzą. - Oczywiście, Halu Mayne - powiedział barytonem. - Amid poprosił nas, by zrobić dla ciebie wszystko, co będzie tylko możliwe i powiedział, że niedługo tu do- trzesz. Wejdź. Rozdział 38 Leżał owinięty w żółtą togę Exotików, słuchając pta- sich treli, przeplatających się z delikatnym szemraniem fontanny znajdującej się za trzymetrową ścianą podobnych do wierzb drzew, rosnących po lewej stronie niewielkiej polany, gdzie odpoczywał. Stworzona przez Exotikowe umy- sły harmonia panująca w całym otoczeniu koiła resztki tkwiącego w nim głęboko napięcia. Jasne niebo nad gło- wą lub ten sam nieboskłon oddzielony ekranem siłowym, zalewał wszystko wokół czystym światłem odległego Pro- cjona A. Słońce dzieliło swą energię nie tylko z Marą, ale także z bliźniaczym światem Exotików, planetą Kultis, oraz z mniejszym, zamieszkałym światem Sainte Marie, od- dalonym o połowę dalej od słońca i górniczej planety Coby. Czytał, jednak kapsuła wypadła mu z palców i wylą- dowała na trawie, a wyświetlane w powietrzu słowa, zni- kły. Czuł się przesiąknięty sennym letargiem, który na całe dnie opadał na ludzi dochodzących do siebie po cięż- kiej chorobie lub długotrwałym wysiłku fizycznym. Jego obecne otoczenie, jeden z tych Exotikowych domów, w których często nie było się pewnym czy przebywa się wewnątrz, czy na zewnątrz, powodowało, że miało się uczucie posiadania całej wieczności na własność. Rów- nocześnie coraz silniejsza stawała się chęć działania, miał wrażenie, że traci czas. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 33 Coś się wydarzyło. Przez ostatnie kilka tygodni szyb- ko dojrzewał. Nie przypuszczał już - jak mogło się stać jeszcze sześć miesięcy wcześniej - że Exotikowie prze- szmuglowali go z Harmonii, na Marę, z czystej uprzej- mości oraz dzięki osobistemu zaangażowaniu Amida. Z obecnej opieki będą wynikać dalsze wydarzenia i wła- ściwie czekał już na nie, ponieważ sam chciał poroz- mawiać z gospodarzami o pewnych sprawach. Za wyjątkiem kilku krótkich wizyt, nie widział Amida od czasu przybycia do jego domu. Od chwili star- tu z Harmonii, kontaktował się jedynie z kobietą o imie- niu Nerallee, OutBondem w służbie konsularnej na pla- necie Zaprzyjaźnionych. Była jego towarzyszką i pielę- gniarką podczas podróży. Później, kiedy stał się silniej- szy, Nerallee pojawiała się coraz rzadziej. Odczuwał smutek z powodu tej straty, uświadamiając sobie, że wkrótce będzie musiała wrócić do swoich obowiązków na Harmonii i niewielkie było prawdopodobieństwo po- nownego spotkania. Leżał teraz, odtwarzając w pamięci drogę na Marę. Kiedy otworzyły się przed nim drzwi konsulatu Exotików w Ahrumie, jego gospodarze po prostu zaprowadzili go do jakiegoś pokoju i pozwolili mu tam spać. Nie pamiętał, aby dawano mu jakieś leki, jednak o ile Exotikowie nie mieli w zasadzie zastrzeżeń przeciw używaniu substan- cji czynnych farmakologicznie, woleli stosować je tylko w ostateczności. Właściwie nie pamiętał żadnych szcze- gólnych działań czy manipulacji wobec jego ciała czy umysłu. Tyle, że materac był doskonale wygodny, tem- peratura była idealnie dostosowana do jego potrzeb, a delikatnie owiewające go powietrze było ciepłe i ła- godne. Obudził się, czując powrót sił. Obsługa konsulatu zapewniła jego odwodnionemu organizmowi wiele rege- nerujących napojów o przyjemnych smakach, po czym ubrała w stroje, dzięki którym upodobnił się do wyso- kiego, korpulentnego Exotika. Nerallee była przy nim od pierwszej chwili i to ona właśnie towarzyszyła mu w drodze z konsulatu do za- 34 Gordon R. Dicksor mkniętego pojazdu dyplomatycznego. To nim przedosta się przez kontrolę celną i paszportową wprost na nale żacy do Exotików statek czekający w doku, gdzie Neral lee i rzekomo chory pracownik konsulatu zostali wpro wadzeni na pokład. Hal nie pamiętał startu statku z powierzchni Har- monii, a podróż przespał, za wyjątkiem chwil, kiedy Ne rallee nakłaniała go do jedzenia. W końcu odzyskał siłj na tyle, by uświadomić sobie, że w ogóle nie opuszczate posterunku przy jego łożu, czuwając przy nim dzier i noc. Widział ją przy łóżku za każdym razem, kiedy si< budził. Tak więc zakochał się w niej, prosto i bez namy- słu. Była to drobna, tęskna i przejściowa miłość, co dc której oboje wiedzieli, że nie mogła przetrwać krótkie- go czasu, jaki spędzą razem. Najwyraźniej Nerallee była Exotikowym Uzdrowicielem, a uczynienie się całkowi- cie dostępną dla niego było częścią jej pracy. Ona tes się w nim zakochała, znajdując w Halu coś więcej nii tylko potrzebującego jej umiejętności uzdrawiania ciał. dusz i umysłów - wyczytał to w niej, jeszcze zanim sama mu powiedziała. Jednak nawet z jej doświadczeniem i wiedzą, nie była w stanie powiedzieć mu, co go wyróżniało, choć długo rozmawiali na ten i inne tematy. Jednym z wymagań sztuki, którą praktykowała było jak najpełniejsze otwar- cie się na swojego pacjenta, próbując tym samym skło- nić go do tego samego. Jedną z rzeczy, które powiedzia- ła Halowi było, że jak wszyscy zajmujący się uzdrawia- niem, wewnętrznie rozwijała się - i oczekiwała rozwoju - z każdą nową osobą, której pomogła. A gdyby kiedyś stała się do tego niezdolna, musiałaby zrezygnować z pracy. Nawet teraz, po kilku tygodniach ich związku, le- żąc, słuchając szmeru fontanny i śpiewu ptaków, Hal miał problemy z przywołaniem przed oczy wyraźnego ob- razu jej twarzy. Po niemal trzystu latach zajmowania się genetyką, nie było wśród Exotików kogoś, kto nie byłby fizycznie atrakcyjny, w sensie posiadania zdrowe- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 35 go ciała i twarzy o regularnych rysach. Jednak zmysły Hala były zbyt przygłuszone jej znajomością, by określić jak wyglądała Nerallee. Z początku, przez pierwszych kilka spędzonych razem dni, wydała mu się zwyczajna, wręcz przeciętna, jednak potem zdawała się przybierać tyle różnych twarzy, że stracił rachubę. Jej oblicze zmie- niało się w pełnym zakresie, od najbardziej uderzającej piękności, do łagodnej, kochanej bliskości, odrzucają- cej wszystkie znamiona piękna - bliskości sprawiają- cej, że tak-mocno reagują na twarze rodziców bardzo małe dzieci, albo że wyglądu długoletniego partnera nie da się odtworzyć z pamięci jako pojedynczego obrazu, a przywołuje się go w całości. Jednak była w stanie zrobić dla niego to, czego na- wet nie zdając sobie z tego sprawy, rozpaczliwie wręcz potrzebował - tak całkowicie zaabsorbować jego uwagę, że mógł odpocząć w sposób, jakiego nie zaznał od chwili śmierci swoich nauczycieli. Tego właśnie potrzebował. Jednak gdy odzyskał siły, nie była mu już tak potrzeb- na, a więc Nerallee uda się gdzie indziej, do kogoś, komu będzie mogła pomóc. Leżał, wsłuchując się w śpiew ptaków i szum wody. Po chwili usłyszał za sobą odgłos cichych kroków w miękkich butach. Obrócił głowę i zobaczył Amida scho- dzącego na polankę po trzech stopniach, by zająć miej- sce naprzeciw, siadając w czymś, co wyglądało jak fotel wykuty w kamieniu. Hal usiadł na swoim posłaniu. - A więc w końcu będziemy mogli porozmawiać? - zapytał. Amid uśmiechnął się i podciągnął togę w kolorze rdzy. Przy każdej z pół tuzina swoich wizyt, OutBond spę- dzał z Halem zaledwie kilka minut i wychodził, tłuma- cząc się mnogością spraw do załatwienia. - Sprawa, którą się zajmowałem - stwierdził stary człowiek z pomarszczoną twarzą - jest już zakończona. Tak, możemy porozmawiać tak długo, jak będziesz chciał. - Twoja sprawa nie była spowodowana moim poja- wieniem się tutaj? - Hal uśmiechnął się do niego. 36 Gordon R. Dickson Amid roześmiał się na głos. Z powodu jego wieku, odgłos raczej przypominał suchy chichot niż śmiech, ale był to przyjazny dźwięk. - Trudno byłoby ci przyjechać na Marę - powiedział - bez choćby pośredniego angażowania nas w konflikt z Innymi. - Pośredniego? - powtórzył Hal. - Na początek pośredniego - stwierdził Amid. Jego twarz spoważniała. - Obawiam się, że masz rację. Od kilku już dni Bleys wie, że tu jesteś. - Tu? W twoim domu? - Tylko tyle, że przebywasz prawdopodobnie na tej półkuli Mary - stwierdził Amid. - Nie ma możliwości, by mogli ustalić twoją dokładną lokalizację na planecie. - Przypuszczam, że naciska, abyście przekazali mnie w jego ręce? - zapytał Hal. - Tak - potwierdził Amid. - Naciska i obawiam się, że musielibyśmy mu ustąpić, gdybyśmy cię tu zatrzy- mali dość długo. Ale nie musimy koniecznie reagować od razu. Choćby dlatego, że byłoby poniżej godności jed- nego z naszych światów, natychmiastowe ustąpienie wobec takiego żądania. - Miło mi to słyszeć - stwierdził Hal. - Przypuszczam jednak, że nie jesteś szczególnie zaskoczony - trzeźwo stwierdził Amid. - Jak rozumiem, zdajesz sobie sprawę, że jesteśmy zainteresowani tobą w szczególny sposób i mamy w związku z tym pewne spra- wy do przedyskutowania? Hal skinął. - Przypuszczam, że powiązaliście mnie z obliczenia- mi przeprowadzonymi przez Waltera InTeachera, kiedy został moim wychowawcą? - powiedział. - Tak - potwierdził Amid. - Oczywiście. Zostałeś wtedy oznaczony jako osoba mogąca mieć znaczenie historyczne. W konsekwencji zbieraliśmy o tobie dane, nieprzerwanie, aż do chwili śmierci twoich nauczycieli i twojego wkroczenia do Encyklopedii Ostatecznej... - Robiliście to z pomocą Waltera? Amid patrzył na niego przez chwilę. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 37 - Oczywiście, że z jego pomocą - odpowiedział spo- kojnie. - Po jego śmierci i twoim wejściu do Encyklope- dii Ostatecznej, zgubiliśmy cię i udało się nam odkryć, że jesteś na Coby dopiero, gdy Bleys wykazał nią zainte- resowanie. Fakt, że udało ci się trzymać od niego z dala, jest co najmniej niezwykły i właśnie to wzbudziło naszą ciekawość. Ogólnie mówiąc, wszyscy ostatnio mieliśmy cię na oku. Kiedy stało się jasne, że Bleys podejmuje znaczne wysiłki, żeby wykurzyć cię z Coby, postarali- śmy się, by na każdym nadającym się do ucieczki, odla- tującym stamtąd statku, był ktoś z nas. Miałem dość szczęścia, by znaleźć się na tym, którym uciekałeś. - Tak - stwierdził Hal. - Rozumiem. Interesujecie się mną z powodu Bleysa. - Nie dlatego, ani z tej samej przyczyny, co Bleys - wyjaśnił Amid. - Zakładamy, że chce cię zneutralizo- wać albo przeciągnąć na swoją stronę. My chcemy, że- byś stał się efektywny w opozycji do niego. Ale nie tylko dlatego, że on się tobą interesuje. Jesteśmy tobą zain- teresowani - zawsze byliśmy - ponieważ sugerują nam to obliczenia ontogenetyczne. - Trochę więcej niż tylko sugerują, nieprawdaż? - zapytał Hal. Amid wpatrując się w niego przechylił głowę trochę na bok, jak ptak. - Obawiam się, że nie rozumiem - stwierdził. Hal odetchnął powoli, zanim odpowiedział. Po letar- gu nie został nawet ślad. Zamiast tego odczuwał rodzaj smutku i przygnębienia. - Bleys zagraża istnieniu waszej kultury - odpowie- dział. - Choć właściwie powinienem chyba powiedzieć, że to Inni zagrażają waszemu istnieniu. Czy w tych warunkach wasze obliczenia nie sugerują czegoś wię- cej, niż tylko zainteresowania mną? Albo - pozwól, że ujmę to nieco inaczej. Czy sugerują kogoś innego, kto zasługuje na równe zainteresowanie w tym względzie? Amid siedział w słońcu, patrząc na niego. - Nie - powiedział w końcu. - A więc? - zapytał Hal. 38 Gordon R. Dickso n - Tak - odpowiedział Amid, nadal patrząc na niego. - Najwyraźniej rozumiesz sytuację lepiej, niż się spo- dziewaliśmy. Ledwie osiągnąłeś dwudziestkę, prawda? -Tak. - Mówisz, jak ktoś znacznie starszy. - W tej chwili - odpowiedział Hal - czuję się starszy. To uczucie, które spadło na mnie dość niedawno. - Podczas pobytu na Harmonii? - Nie. Później, kiedy miałem czas pomyśleć. Mówi- łeś o moim pozostaniu poza zasięgiem Bleysa. Zdajesz sobie sprawę, że mi się to nie udało? Uwięził mnie w celi, w kwaterze milicji w Ahrumie. - Tak - potwierdził Amid. - Ale uciekłeś. Zakładam, że rozmawiałeś z nim twarzą w twarz po śmierci twoich nauczycieli? - Nie rozmawiałem z nim, kiedy to nastąpiło - od- powiedział Hal. - Ale tak, dzień lub dwa przed tym, za- nim udało mi się uciec, przyszedł do mojej celi i rozma- wialiśmy. - Czy mogę zapytać o czym? - Wydaje się sądzić, że jestem Innym - powiedział Hal. - Przedstawił mi kilka powodów, dla których spo- dziewa się, że w końcu przejdę na ich stronę. W zasa- dzie sprowadzają się one do faktu, że nie ma innego wariantu. - Zakładam, że się z nim nie zgodziłeś? - Jak dotąd. Amid popatrzył na niego z zaciekawieniem. - Czyli nie jesteś tego całkiem pewien? - Nie mogę sobie pozwolić na bycie pewnym czego- kolwiek - czy nie jest to zasada, której zawsze trzymali- ście się tu, na Exotikach? Amid kiwnął głową. - Tak - stwierdził. - Jesteś starszy, niż można by sądzić. W pewien sposób. Ale wysłałeś do mnie swoje dokumenty. Zwróciłeś się po pomoc do nas. - Z tego co wiem, jestem po przeciwnej stronie do Bleysa i Innych. Rozsądne jest sprzymierzenie się ze wszystkimi, którzy im się przeciwstawiają. W celi mia- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 39 łem dużo czasu na przemyślenia, w warunkach umożli- wiających wyjątkową koncentrację. - Mogę to sobie wyobrazić - stwierdził Amid. - We- dług Nerallee wyglądasz, jakbyś miał za sobą jakiś rytu- ał przejścia. - Ile ci powiedziała? - W zasadzie wszystko - powiedział Amid. - Jako Uzdrowiciel ma swoje zasady, a i tak wolelibyśmy usły- szeć to, co masz nam do powiedzenia, bezpośrednio od ciebie. - Przynajmniej na początek? - zapytał Hal. - Nie, nie mam nic przeciw temu, żebyście wiedzieli. Kiedy z nią rozmawiałem, zakładałem, że to co powiem trafi do pozostałych, jeśli będziecie uważali, że musicie to wiedzieć. Właściwie moje przejścia są mało istotne. Ważne jest, że uzyskałem obraz sytuacji jaśniejszy niż - prawdopodobnie - nawet wy, tu na Exotikach. Amid uśmiechnął się odrobinę. Potem uśmiech zniknął. - Wszystko jest możliwe - stwierdził wolno. -Tak. - A więc powiedz mi - poprosił Amid. Głęboko osa- dzone w zmarszczkach oczy były w nim utkwione. - Co według ciebie się wydarzy? - Armageddon. Ostateczna wojna - ostateczny ko- niec. Cicha wojna, która, gdy się zakończy, pozostawi Innym całkowitą kontrolę, niszcząc Exotików, Dorsajów oraz to, co jeszcze zostało z Zaprzyjaźnionych i blokując wszelki postęp. Czternaście światów jako wielka posia- dłość z Innymi jako posiadaczami, bez zgody na jakie- kolwiek zmiany. Amid wolno pokiwał głową. - Możliwe - stwierdził - jeśli Innym uda się prze- prowadzić ich plan. - Czy znasz jakiś sposób na powstrzymanie ich? - zapytał Hal. - A jeśli tak, to czemu się mną interesu- jecie? - Ty możesz być tym sposobem, albo jego częścią - oświadczył Amid - bo nic w historii nie jest proste. 40 Gordon R. Dickso n Mówiąc w skrócie, broń, którą stworzyliśmy na Marze i Kultis, jest bezużyteczna wobec Innych. Tylko jedna z Kultur Odłamkowych posiada środki, by być przeciw nim skuteczna. - Dorsai - stwierdził Hal. - Tak. - Twarz Amida stała się tak pozbawiona ży- cia i wyrazu, że bardziej przypominała maskę, niż twarz. - Dorsajowie będą musieli z nimi walczyć. - Fizycznie? Amid utkwił spojrzenie w jego oczach. - Fizycznie - potwierdził. - A wy myśleliście - powiedział Hal - że dzięki temu, jak zostałem wychowany - to, że faktycznie jestem po części Exotikiem, a częściowo Dorsajem i Zaprzyjaźnio- nym - mogę być kimś, kto przekaże im waszą wiado- mość. - Tak - potwierdził Amid - ale nie tylko to. Nasze obliczenia wobec ciebie wykazują, że jesteś niezwykłą osobą z własnymi celami - może być tak, że jesteś szcze- gólnie predysponowany do przewodzenia w tej chwili i na tym odcinku. To uczyniłoby cię kimś znacznie wię- cej, niż tylko skutecznym posłańcem. Musisz zrozumieć, jak wysoko oceniają twój potencjał niektórzy z nas... - Dzięki - powiedział Hal. - Ale wydaje mi się, że myślicie w zbyt ograniczonych kategoriach. Chcecie kogoś, kto może przewodzić, ale tylko pod waszym nad- zorem. Nie wierzę, żeby ze wszystkich ludzi właśnie Exotikowie nie mieli jaśniejszego obrazu sytuacji. - Co masz na myśli? - głos Amida stał się nagle zjadliwy. - Chodzi mi o to, że nie wierzę, aby ze wszystkich ludzi, właśnie wy mielibyście jeszcze jakieś iluzje. Nie ma możliwości, aby wasza cywilizacja tu i na Kultis prze- trwała w takiej formie, jaką znacie. Nie bardziej, niż kultury Dorsajów i Zaprzyjaźnionych mogą przetrwać w swoim obecnym kształcie. Jedyną nadzieją jest próba wygrania przeżycia dla rasy, zdobywając się na wszyst- kie niezbędne koszty, ponieważ jedyną alternatywą jest śmierć całej rasy - bo to właśnie nastąpi, jeśli wygrają Encyklopedia Ostateczna - tom 2 4_1 Inni. Może zajmie to kilka pokoleń, ale jeśli wygrają, ich zwycięstwo będzie w końcu oznaczało kres człowieka. - I? - ze strony drobnego człowieka zabrzmiało to jak wyzwanie. - A więc jedynym sposobem na przetrwanie jest zgoda na poniesienie wszelkich niezbędnych ofiar - oświad- czył Hal. - Co takiego ty i twoi rodacy Exotikowie ceni- cie tak bardzo, że gotowi bylibyście oddać wszystko inne, żeby to zachować -jeśli sprawy zajdą tak daleko? Amid popatrzył na niego otwarcie. - Idea ludzkiej ewolucji - powiedział. - Ponad wszyst- ko właśnie to nie może zginąć. Nawet gdyby przepaść miała cała nasza praca i my sami. - Tak, myślę, że idee można ocalić - stwierdził Hal -jeśli rasa jako całość ma zostać ocalona. W porządku. Przypuszczam, że masz jakichś ludzi, którzy chcieliby się ze mną spotkać? Wstał. Amid poszedł w jego ślady. - Wierzę - oświadczył - że cię nie doceniliśmy. - Może nie. - Hal uśmiechnął się do niego. - Myślę, że najpierw zmienię ubranie. Poczekasz minutkę? - Oczywiście. Hal wrócił do swojej sypialni. Pomiędzy umieszczo- nymi tam czystymi ubraniami znajdował się strój, któ- ry miał na sobie, kiedy zastukał do drzwi Konsulatu Exo- tików. Przebrał się weń zamiast zielonej togi i wrócił do czekającego w zagłębieniu Amida. - Tak, rzeczywiście cię nie doceniliśmy - stwier- dził stary człowiek, przyglądając się ubraniu, w którym ' wrócił Hal. - Nauczyłeś się wiele od czasu, gdy spotka- , łem cię na pokładzie statku lecącego na Harmonię. I Rozdział 39 I I, - Tak się składa - powiedział Amid prowadząc Hala Ł przez składający się na jego dom, uroczy labirynt pokoi ii i patio - że ludzie, którzy chcieliby z tobą porozmawiać, 42 Gordon R. Dickson już tu są. Podczas gdy się ubierałeś, zadzwoniłem tu i tam, i akurat wszyscy mieli czas. - Dobrze - skomentował Hal. Kroczył tuż obok znacznie mniejszego mężczyzny, dostosowując tempo do uwarunkowanego wiekiem kro- ku Amida. Przypomniało mu to, jak delikatny jest ten człowiek. Biorąc pod uwagę zaawansowanie Exotikowych nauk medycznych, Amid musiał być w mocno podeszłym wieku i choć może nie był aż tak stary jak Tam Olyn, zapewne przekraczał zwykłą ludzką średnią. - Nie mam pojęcia - stwierdził Amid - gdzie kończy się twoja znajomość naszych metod. Ale przypuszczam, że wiesz, iż podobnie jak Dorsajowie, na Marze i Kultis nie posiadamy formalnych rządów. Decyzje dotyczące nas wszystkich stają się udziałem osób, których obszarów działań dotyczą najmocniej, a reszta praktycznie akcep- tuje rozwiązania sytuacji podsunięte przez najbardziej doświadczone umysły - choć każdy kto chce, może zgła- szać obiekcje. - Ale raczej tego nie robią? - zapytał Hal. - Nie - Amid uśmiechnął się do niego. - W każdym razie czwórka ludzi, z którymi będziesz rozmawiał, nie posiada żadnej władzy politycznej, ale to ludzie których obszary badań i zainteresowań, najlepiej nadają się do oceny i interpretacji twoich możliwości. Na przykład moje studia nad światami Zaprzyjaźnionych sprawiają, że jestem szczególnie predysponowany do zrozumienia tego, czego dokonałeś na Harmonii i jakie mogą być tego efekty. Pozostali są porównywalnymi ekspertami. - Wszyscy w dziedzinach związanych z zastosowa- niem ontogenetyki? - Ontogenetyka leży u podstaw wszystkiego co robi- my... - Amid przerwał. Dotarli do pomieszczenia, które bardziej przypominało balkon lub werandę wystającą ze ściany budynku niż pokój. Za krótkimi, wdzięcznymi filarami nie było nic, prócz nieba i odległych czubków drzew, zrzucających właśnie liście. Na balkonie widać było kilka pustych krzeseł dryfowych, lecz nic ponadto. Amid odwrócił się do Hala. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 43 - Jesteśmy pierwsi - stwierdził - co daje nam jesz- cze chwilę. Chodź za mną. Obrócił się i poprowadził go do pokoju, znajdującego się naprzeciw balkonu. Hal poszedł za nim, marszcząc lekko brwi. Możliwość powiedzenia mu czegoś na osob- ności była tak dogodna, że aż podejrzana. Mógł to być czysty przypadek, jak sugerował Amid, a mogło być też tak, że Amid miał powiedzieć mu coś, czego musiał do- wiedzieć się przed nadchodzącą rozmową, ale żeby nie miał czasu na przemyślenie informacji. - Powinienem udzielić ci wyjaśnień, żebyś nie był zaskoczony faktem, iż część twoich rozmówców może sprawiać wrażenie, jakby bezpodstawnie wątpiła w cie- bie. - Amid zamknął za nimi drzwi i stanął, patrząc w twarz Hala. - Wydaje mi się, że wspomniałeś, iż Wal- ter InTeacher nauczył cię przynajmniej podstaw onto- genetyki? Hal zawahał się. Mając piętnaście lat natychmiast odpowiedziałby, że rozumie znacznie więcej, niż tylko podstawy. Jednak teraz, po pięciu latach doświadczeń życiowych z różnymi ludźmi, na dwóch obcych światach, stojąc na Marze twarzą w twarz z rodowitym Exotikiem, odczuł pewną powściągliwość. - Tak, podstawy - odpowiedział. - A więc jesteś świadom, że ontogenetyka polega w zasadzie na studiowaniu wpływu osobników na bieżą- ce wydarzenia i historię, a jej celem jest odnalezienie wzorców zachowań, które mogą nam pomóc w zrozumie- niu ewolucji nowej formy człowieka? Hal skinął głową. - Wiesz także - stwierdził Amid, podchodząc do ma- łego, wyrzeźbionego z jasnego kamienia, kwadratowego stolika - że poza swoją bazą statystyczną i biologicznym zrozumieniem, praca ta zawsze była zdecydowanie teo- retyczna. Obserwujemy i próbujemy zastosować w prak- tyce wyniki naszych obserwacji, mając nadzieję, że im więcej znajdziemy wskazówek, tym więcej zgromadzi- my wiedzy, aż w końcu będziemy w stanie dostrzec ja- sny wzór wiodący do ewolucyjnej formy ludzkości. 44 Gordon R. Dickso n Przerwał, stojąc teraz koło stolika i ponownie popa- trzył na Hala. - Przypuszczam, że zdajesz sobie sprawę, iż nasze zainteresowanie właśnie takim gromadzeniem wiedzy, było powodem dostarczenia przez nas większości fundu- szy, dzięki którym powstała Encyklopedia Ostateczna. Najpierw jako instytucja w mieście Saint Louis na Zie- mi, potem na orbicie wokół tej planety. Choć, jak rów- nież musisz wiedzieć, ani Exotikowie, ani nikt inny nie jest teraz właścicielem Encyklopedii. - Wiem - potwierdził Hal. - Sprawa, na którą chciałem zwrócić uwagę, to fakt, że indywidualny potencjał można przedstawić na niezli- czone sposoby. Amid przejechał czubkiem palca wskazującego po powierzchni stołu, przy którym stał, a na jasnej, kamien- nej powierzchni pojawiła się czarna linia. Przeciął ją drugą, prostopadłą do pierwszej. - Jeden z najprostszych sposobów wykreślenia nie- oznaczonego potencjału genetycznego rasy, w dowolnej chwili - narysował kolejną poziomą linię wznoszącą się pod niewielkim kątem z podstawowej osi wykresu - daje nam coś, co wydaje się być lekko wznoszącą się krzywą. Jednak tak naprawdę, linia ta jest jedynie średnią z wielu punktów rozrzuconych zarówno nad, jak i pod linią bazową, gdzie punkty nad osią odnoszą się do sy- tuacji historycznych, jakie w jasny sposób można wy- prowadzić z działania lub działań pojedynczych osób... - Jak Donal Graeme i fakt, że udało mu się dopro- wadzić do faktycznej, prawnej i ekonomicznej jedności czternastu światów? - zapytał Hal. - Tak - Amid popatrzył na niego przez chwilę, po czym kontynuował. - Ale punkty mogą się odnosić do znacznie mniej doniosłych wydarzeń historycznych, nawet do poje- dynczych działań zwykłych osób, na zidentyfikowanie któ- rych potrzebowaliśmy kilku stuleci. Jednak punkty pod osią reprezentują indywidualne działania, które z intere- sującymi nas wydarzeniami historycznymi mogą zostać powiązane tylko na zasadzie przyczynowe—skutkowej... Encyklopedia Ostateczna - tom 2 45 Przerwał i popatrzył na Hala. - Nadążasz za tym co mówię? Hal potwierdził. - Tak się składa - Amid ponownie zwrócił się do wykresu - że kiedy dokonuje się tego rodzaju rzutowa- nia, pewne osoby nieuchronnie zostają reprezentowa- ne przez punkty zarówno nad, jak i pod osią. Osoby o rozwijającym się znaczeniu historycznym, często będą reprezentowane przez punkty poniżej linii do czasu, aż efekty ich działań wypłyną ponad oś, wykazując już ja- sną korelację z konkretnymi efektami historycznymi. Niestety, dla dowolnej osoby, punkty poniżej linii nie- koniecznie oznaczają ewentualne pojawienie się punk- tów powyżej. W praktyce punkty pod osią często osiąga- ne są przez ludzi, którzy nigdy nie wykazują żadnych efektów powyżej osi. Ponownie przerwał, spoglądając na Hala. - Wszystko to może mieć znaczenie lub nie - stwier- dził po przerwie. - Jak już powiedziałem, cała ta praca jest czysto teoretyczna. Uzyskane przez nas wyniki mogą nie mieć nic wspólnego z procesem rasowej ewolucji. Jednak powinieneś wiedzieć, że ten tok rozumowania, w ekstrapolacji do przyszłości, jest jednym ze sposobów oceny ontogenetycznej wartości dowolnej osoby i praw- dopodobieństwa, że ma ona zdolność wpływania na obec- ne wydarzenia. - Rozumiem - stwierdził Hal - i zakładam, że do chwili obecnej jestem jedną z tych osób, które na wy- kresie reprezentowane są jedynie przez punkty poniżej osi i żadne ponad nią? - Tak jest - potwierdził Amid. - Oczywiście, jesteś młody. Jest jeszcze mnóstwo czasu, kiedy będziesz mógł wykazać bezpośredni wpływ na bieg historii. A twoje osią- gnięcia poniżej osi również robią wrażenie. Jednak pozo- staje faktem, że dopóki nie wykażesz bezpośrednich do- wodów działania powyżej osi, twój potencjał pozostanie tyl- ko potencjałem, a oceny dotyczące tego, kim możesz się stać, w dużej mierze zależą od osobistych opinii. Zawahał się. 46 Gordon R. Dickso n - Rozumiem - wtrącił Hal. - Tego się spodziewałem - stwierdził Amid prawie ponuro. - Jeśli o mnie chodzi, to bazując na znajomości mojej dziedziny i obserwacji osiągnięć z twojego krót- kiego pobytu na Harmonii, spodziewam się po tobie wy- sokiej efektywności - na skalę porównywalną jedynie z tą, którą w swoim czasie osiągnął Donal Graeme. Jed- nak jest to tylko moja opinia. Szybko zorientujesz się, że część osób, z którymi będziesz rozmawiał, opierając się na tych samych obliczeniach, na jakich opieram swoje przekonanie, uważa twój talent za co najwyżej prawdopodobny. Przerwał. Hal przez chwilę ignorował go, pogrążony we własnych rozmyślaniach. - Cóż, dziękuję - powiedział w końcu, ożywiając się. - Dobrze, że mnie ostrzegłeś. - Jest jeszcze coś - dodał Amid. - Wspomniałem wcześniej, że wydajesz się znacznie starszy, niż pamię- tałem ze statku lecącego na Harmonię. Prawdę mówiąc, to coś więcej niż tylko subiektywne wrażenie z mojej strony. Nasze najświeższe testy dały wyniki, których nigdy dotąd nie spotkaliśmy, poza raczej dojrzałymi oso- bami - przynajmniej w wieku średnim. To po prostu potwierdziło moje odczucia. Jednak jeśli rzeczywiście, z jakiegoś nieznanego nam powodu, jesteś niezwykle dojrzały, może to być argumentem, który przeciągnie część z wątpiących na stronę myślących o twojej poten- cjalnej efektywności, pod warunkiem, że będziemy po- trafili znaźleźć dla tego wytłumaczenie. Czy masz może jakieś sugestie? - Kiedy dokonano tych testów? - Hal spojrzał w oczy drobnego człowieka. - Ostatnio - odpowiedział Amid. Jego spojrzenie było całkowicie nieruchome. - W ciągu kilku ostatnich ty- godni. - Nerallee? - To część jej pracy. - Nie wspominając osobie, którą się opiekuje, że przeprowadza testy? Encyklopedia Ostateczna - tom 2 47 - Musisz zrozumieć - powiedział Amid - że stawka może być ogromna. Faktem jest również, że świadomość bycia testowanym mogłaby wpłynąć na ich wyniki. - Czego się jeszcze o mnie dowiedziała? - Niczego ponad to, co sam już wiesz. Ale pytałem, czy znasz jakieś wytłumaczenie wskazań niezwykłej dojrzałości. - Obawiam się, że nie - stwierdził Hal - chyba że ma to coś wspólnego z wychowaniem przez trzech sta- rych mężczyzn. - Nie w sposób, w jaki moglibyśmy to pojąć. - Przez chwilę Amid zastanawiał się nad czymś. Szybkie prze- sunięcie dłoni nad powierzchnią stolika wymazało na- rysowane na niej linie. - Jeśli podczas rozmowy przyj- . dzie ci na myśl jakieś wyjaśnienie, sugeruję, żebyś o tym wspomniał. Sądzę, że byłoby to dla ciebie z korzy- ścią. - W jaki sposób? Amid odwrócił się od stolika i ruszył w stronę drzwi do pokoju. Hal poszedł za nim. - Łatwiej byłoby nam zaufać ci, a więc i pomóc w tym, co planujesz - stwierdził drobny mężczyzna. - Jak ciągle podkreślam, między osobami odpowie- dzialnymi za podjęcie decyzji wobec ciebie istnieje pe- wien podział. Jeśli wydasz się kimś, z kim możemy zwią- zać nasze nadzieje na przyszłość, mogłoby to być dla cie- bie ogromnie użyteczne. Z drugiej strony, jeśli -jak sądzi część z nas - właściwe odczytanie wskazuje cię jedynie jako silnie losowy czynnik w obecnym wzorze historycz- nym, to nasze dwa światy będą bardzo niechętne, by uza- leżnić się od twoich możliwych działań. Przeszedł przez drzwi pokoju i zatrzymał się. - Pomyśl o tym - stwierdził i znów skierował się w stronę drzwi na balkon. - Pozostali powinni już być na miejscu. Chodź ze mną. Hal posłuchał. Opuścili pokój, w którym rozmawia- li, przeszli przez hall i wyszli na balkon, gdzie, w pół- okręgu skierowanym w stronę drzwi, siedzieli teraz dwaj mężczyźni i dwie kobiety. Jeden z mężczyzn, ubrany 48 Gordon R. Dickso n w błękitną szatę, był w oczywisty sposób bardzo stary, drugi, o powściągliwym wyglądzie, był chudy i odziany w szarą togę. Jeśli chodzi o kobiety, jedna była drobna, z czarnymi włosami, ubrana na zielono, podczas gdy dru- ga była wyższa i w nieokreślonym wieku, z brązową skó- rą, kręconymi ciemnymi włosami i w szarawym stroju. Koło zamykały dwa puste dryfy z oparciami zwróconymi w stronę drzwi. Do nich właśnie Amid poprowadził Hala. - Pozwól, że was przedstawię - powiedział Amid, kie- dy siadali. - Od lewej do prawej, masz przed sobą Nonne, Archiwistkę Mary... Nonne była tą drobną, czarnowłosą kobietą w ziele- ni. Wyglądała na jakieś trzydzieści pięć lat, miała lek- ko wystające kości policzkowe i spojrzenie twardo utkwione w Halu. - Zaszczycony - powiedział do niej Hal. Skinęła gło- wą. - Alhonan z Kultis. Alhonan jest specjalistą w od- działywaniu Kultur. - Zaszczycony. - Cieszę się, że mogę cię poznać, Hal - powiedział Alhonan, szczupły mężczyzna, z głosem równie suchym i powściągliwym jak jego wygląd. - Padma, InBond. - Zaszczycony - powiedział Hal. Nie docenił przy pierwszym spojrzeniu, jak stary jest ten człowiek, ale pamiętał, co mówiła o nim Ajela. Exotikowa twarz, na którą patrzył, wciąż była nie pomarszczona, a skóra rąk opartych na poręczach dryfu nie była przesadnie wysu- szona czy poznaczona żyłami, ale kompletna nierucho- mość ciała, niezmienne oczy i inne sygnały, zbyt sub- telne by je opisać, emanowały wrażeniem niemal nad- naturalnego wieku. Rzeczywiście był to człowiek, który mógł równać się z Tamem Olynem w wiekowości. Za- gadkę stanowił też jego tytuł, Hal nigdy jeszcze nie sły- szał o tym, by między Exotikami przebywali InBondowie. Każdy z nich mógł zostać OutBondem - wyznaczonym - do jakichś obowiązków w konkretnym miejscu. Ale InBond*... do czego? Encyklopedia Ostateczna - tom 2 49 - Witaj - powiedział Padma, a jego głos, ani nadzwy- czajnie szorstki, głęboki czy słaby, w jakiś sposób wyda- wał się dochodzić z dużej odległości. - Oraz Chavis, której specjalność trudno byłoby ci opisać - mówił Amid przez ramię. - Możesz ją nazwać specjalistką w kryzysach historycznych. Hal musiał oderwać oczy od spojrzenia Padmy, by spojrzeć na kobietę w popielatej szacie z różnorodnymi czarnymi wzorami. - Zaszczycony - powiedział do niej. - Przyjmuję to jako wielki komplement - odpowie- działa uśmiechając się. Mogła mieć gdzieś między dwa- dzieścia kilka a ponad sześćdziesiąt lat, ale głos miała młody. - Czas pokaże, że to ty czynisz nam zaszczyt. - Usiądź - zaprosił go Amid. - To będzie wymagało trochę pracy - Hal odpowie- dział Chavis i zajął miejsce. - Nie sądzę, żeby wasza czwórka Exotików zebrała się tutaj z mojego powodu, gdyby nie nadzwyczajne okoliczności. - Kiedy zebraliśmy się tutaj właśnie po to, żeby omówić te nadzwyczajne okoliczności, nieprawdaż? - stwierdził głos Amida po jego lewej stronie. We dwóch siedzieli naprzeciw półokręgu pozostałych. Mimo wszyst- ko, w atmosferze panującej na balkonie bez problemu wyczuwało się, że Amid nie był z Halem, lecz z tymi, którzy siedzieli naprzeciw. Było to uczucie, które wywołało w Halu kolejne do- tknięcie smutku. Mając w sobie wciąż silne wspomnie- nia o Walterze InTeacherze, o trzech kulturach, z któ- rych wywodzili się jego wychowawcy, Exotikowie byli tymi, po których spodziewał się najwięcej wrażliwości i zrozumienia. Jednak siedział teraz spięty w oczeki- waniu na intelektualny pojedynek. Czuł ich troskę, przede wszystkim o światy Exotików, a dopiero na dru- gim miejscu o to, czym sam się martwił - przetrwanie rasy jako całości. Instynktownie zrodziła się w nim myśl, że wykazywali rodzaj elitarnej samolubności - nie w tro- sce o siebie, ale z myślą o zasadach, którym podporząd- kowywała ludzi ich kultura. Będzie musiał skłonić ich 50 Gordon R. Dickso n do spojrzenia poza tę samolubność, by mogła zaisnieć jakaś nadzieja na przetrwanie człowieka jako gatunku. Kiedy rozglądał się po twarzach zebranych, osłabło w Halu wewnętrzne przekonanie do jego sprawy. Praw- dą mogło być to, co powiedział Amid o wynikach testów wykazujących niezwykłą dojrzałość. Jednak w tej chwi- li siedział naprzeciw kilku stuleci życia i wykształce- nia. Mógł temu przeciwstawić jedynie dwadzieścia lat doświadczenia życiowego i trochę intensywnych rozmy- ślań w warunkach wyczerpania i gorączki w więzieniu na Harmonii. - Co wiesz na temat historii mieszańców? - z emo- cji wyrwał go głos Nonne. Dysponowała bardzo czystym kontraltem. - Oczywiście mam na myśli pewne szcze- gólne krzyżówki pomiędzy Dorsajami, Zaprzyjaźniony- mi i Exotikami. Obrócił ku niej twarz. - Wiem, że zauważono ich częstsze pojawienie się jakieś sześćdziesiąt - siedemdziesiąt lat temu... - od- powiedział. - Wiem też, że początkowo zwracano na nich bardzo mało uwagi jako na grupę, dopiero mniej więcej piętnaście czy dwadzieścia lat temu, kiedy zaczęli na- zywać się Innymi Ludźmi, ujawnili swoje zdolności przy- wódcze i charyzmatyczne oraz zawiązali organizację. - Właściwie - powiedziała Nonne - ich organizacja zaczęła się jako porozumienie w sprawie wzajemnej pomocy, pomiędzy dwójką stanowiącą efekt mieszane- go związku Dorsaja z Exotikiem - mężczyzną o nazwi- sku Daniel Spence i kobietą, znaną jako Deborah, żyją- cych razem na Cecie, czterdzieści dwa standardowe lata temu. - Byli pierwszymi, którzy nazwali się Innymi - uzu- pełnił Alhonan. Nonne rzuciła mu krótkie spojrzenie. - Podobnie jak większość związków między mieszań- cami - mówiła dalej - związek fizyczny nie trwał długo, ale porozumienie przetrwało i przez następne pięć lat rozwijało się w dużym tempie, tak że objęło prawie trzy tysiące osób - szacunkowo siedemdziesiąt dziewięć pro- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 51_ cent wszystkich, żyjących w tamtych czasach mieszań- ców głównych kultur odłamkowych. Zarówno Spence jak i Deborah już nie żyją, a przez ostatnie dwanaście lat przywódcą ruchu był mężczyzna o imieniu Dahno, pro- wadzący spotkanie przywódców Innych w twoim domu, w czasie zabójstwa twoich nauczycieli. - Widziałem go przez okno - stwierdził Hal. - Wyso- ki, mocno zbudowany mężczyzna, nie gruby, ale masyw- ny, z czarnymi, kręconymi włosami. - To Dahno - potwierdził Alhonan precyzyjnym, od- ległym głosem. - Poinformowano nas, że Daniel Spence i Deborah mieli syna - dodała Nonne. - Oraz że Bleys został przy- garnięty przez ich rodzinę jako dziecko, w wieku około jedenastu lat i był odrobinę młodszy od Dahno. Dalsze dowody sugerują, że może być bratankiem Daniela Spen- ce, pozostawionym u krewnych na innej planecie - praw- dopodobnie Harmonii - aby dorósł. - Wierzycie w to? - zapytał Hal. - Może w tym być coś więcej - przyznała Nonne. - Szczerze mówiąc, istnieją powody by podejrzewać, że w zapisach na różnych planetach umieszczono fałszywe informacje. Możliwe jest nawet, że sam Bleys nie zna całej prawdy o swojej przeszłości, wiele z mieszanych rodzin było bardzo niestabilnych. - W każdym razie - stwierdził Alhonan - Bleys jest wielkim i zdolnym przywódcą. Najwyraźniej błyskotliwszym od Dahno, jednak wydaje się, iż woli, aby to właśnie Dah- no był oficjalnym przywódcą. Spotkałeś Bleysa? - Tak - potwierdził Hal. - W sumie już trzy razy, a za ostatnim, kiedy byłem w więzieniu na Harmonii, rozmawiałem z nim. Dahno widziałem tylko raz, wtedy w posiadłości, ale moje wrażenia potwierdzają waszą opi- nię. Bleys jest zarówno bardziej uzdolniony, jak i inte- ligentniejszy. - Tak - cicho powiedziała Chavis. - Właściwie to zastanawialiśmy się nawet, czemu wydaje się być zado- wolony ze swojej pozycji. Moim zdaniem nie ma po poro- stu chęci przewodzenia. 52 Gordon R. Dickso n - Możliwe - stwierdził Hal. - Albo czeka na swój czas. - Niczym mroczny cień chmury wróciło do niego gorącz- kowe wspomnienie Bleysa, wydającego się wręcz nie- możliwie nad nim górować, gdy leżał na łóżku w celi więziennej. - Ale jeśli jest lepszy od Dahno, w końcu będzie musiał przejąć przywództwo. Nie będzie miał in- nego wyboru. Wokół niego zapanowała chwila ciszy, w końcu prze- rwała ją Nonne. - A więc myślisz - odezwała się - że na dłuższą metę będziemy mieć do czynienia właśnie z Bleysem? - Tak - potwierdził Hal. Skraj czarnej chmury wciąż okrywał cieniem jego myśli. - Nawet jeśli będzie mu- siał osobiście usunąć Dahno. - Cóż - stwierdziła Nonne. W jej głosie słychać było suche ożywienie, a on zebrał się i skupił na niej całą uwagę, odsuwając od siebie czarne myśli. - W każdym razie stanęliśmy w końcu przed czymś, z czym nie je- steśmy w stanie sobie poradzić. Były czasy, że sam po- mysł rozwoju takiej sytuacji socjologicznej, której nie jesteśmy w stanie kontrolować, byłby nie do pomyśle- nia. Teraz wiemy lepiej. Gdybyśmy postarali się przejąć kontrolę nad mieszańcami dwie dekady temu, może by się nam udało. Jednak część z nas była zaślepiona atrak- cyjną nadzieją, że mogą oni stanowić pierwszą falę roz- woju ewolucyjnego rasy. Rozwoju, którego poszukiwali- śmy i dla którego tak ciężko pracowaliśmy przez minio- ne stulecia. Ponuro spojrzała na Hala. - Byłam jedną z tych zaślepionych - przyznała. - Wszyscy byliśmy - wtrącił się odległy głos Padmy. Ponownie zapadła cisza, która trwała odrobinę dłu- żej, niż Hal uznałby za normalne. - Jednak końcowym rezultatem było rozwinięcie się siły historycznej w postaci Innych, dla których w obecnej cywilizacji międzygwiezdnej nie ma przeciwwagi ani środ- ka kontroli - kontynuowała Nonne. - Zorganizowana prze- stępczość międzyplanetarna zawsze była niepraktyczna, ze względu na czystą kalkulację kosztów podróży między- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 53 planetarnych i trudności natury fizycznej. Dla Innych też byłaby niepraktyczna, gdyby nie fakt, że część z nich roz- winęła w sobie te umiejętności charyzmatyczne... - Jeśli tylko część z nich może się nimi posługi- wać, to powinny być nazwane raczej zdolnościami, nie- prawdaż? - zapytał Hal, nieoczekiwanie znów przypomi- nając sobie postać Bleysa górującą nad nim w celi... - Być może - zgodziła się Nonne. - Jednakże umie- jętność czy zdolność, to właśnie czyni organizację In- nych efektywną. Dzięki niej stosunkowo niewielka gru- pa może manipulować kluczowymi postaciami w rządach i na planetach. To daje im władzę polityczną i rezerwy finansowe, z którymi nie możemy się równać. Nawet nie jest konieczne, by większość z członków organiza- cji miała takie zdolności charyzmatyczne, choć wydaje się, że potrafią ich uczyć między sobą, a nawet część ze swoich wyznawców - co, jeśli się nad tym zastanowić, stanowi odpowiedź na twoje pytanie, czemu nazywamy to umiejętnością, a nie zdolnością... - Przyjmuję więc, że nie byliście w stanie zdupliko- wać jej tu, między swoimi ludźmi na Marze i Kultis? - przerwał Hal. Nonne zapatrzyła się na niego, zaciskając usta w prostą linię. - Zastosowane techniki są oczywiście pochodzenia Exotikowego - odpowiedziała. - Po prostu Inni wydają się używać ich ze zwiększoną skutecznością. - Zwracam uwagę na to - wyjaśnił Hal - że potrafią zrobić coś, czego nie jesteście w stanie zduplikować na Exotikach. Czy nie wygląda to na szczególną zdolność? - Być może - spojrzenie Nonne było kompletnie nie- ruchome. - Mówię o tym, ponieważ - być może - mogę wam powiedzieć, czemu to potrafią - wyjaśnił Hal. - Zaczy- nam wierzyć, że za użyciem technik, o których wspo- minałaś, kryje się działanie siły kultywowanej tylko w kulturze Zaprzyjaźnionych - pragnienie nauczania i nawracania. Przyjrzyjcie się wspomnianym wyznaw- com, tym, którzy byli w stanie pojąć i użyć część tych 54 Gordon R. Dickso n umiejętności Innych. Założę się, że nie znajdziecie wśród nich ani jednego, który nie byłby produktem kul- tur Zaprzyjaźnionych, albo przynajmniej nie miał kogoś takiego wśród rodziców. Znów zapanowała odrobinę zbyt długa cisza. - Interesująca uwaga - przyznała Nonne. - Przyj- rzymy się temu. Jednak... - Gdybym mógł przyprowadzić do was na trening rdzennego mieszkańca Harmonii lub Zjednoczenia - naciskał Hal - czy bylibyście skłonni przekonać się, że można rozwinąć u niego zdolności charyzmatyczne na poziomie Innych? Nonne i pozostali wymienili spojrzenia. - Oczywiście - stwierdził Padma. - Zrobilibyśmy to bardzo chętnie - potwierdziła Non- ne. - Nie możesz myśleć, Hal, że jesteśmy obojętni na to, co nam zasugerowano. Tylko że czas jest tu istot- nym czynnikiem. Jesteśmy poddawani silnemu naci- skowi ze strony Bleysa, żeby cię wydać i będziemy mu- sieli albo to zrobić, albo szybko odesłać cię z planet Exo- tików. W tym krótkim czasie musimy porozmawiać o pewnych sprawach i będzie z korzyścią dla wszystkich, jeśli będziemy trzymać się tematu. - Sądzę, że to co próbowałem osiągnąć, jest związa- ne z tematem - odpowiedział Hal. - Ale kontynuuj. - Próbuję w tej chwili - powiedziała Nonne - przed- stawić sytuację i jej historię, oraz upewnić się, że rozu- miesz co legło u podstaw naszych trosk i co chcieliby- śmy w związku z tym zrobić. - Mów dalej - zachęcił ją Hal. - Dziękuję. Niezależnie od tego, skąd wywodzi się charyzmatyczna umiejętność czy zdolność, pozostaje faktem, że jest ona kluczem do sukcesu Innych. Oczy- wiście nie mogą jej użyć, aby kontrolować nas, Dorsa- jów i przynajmniej części z Zaprzyjaźnionych. Na doda- tek pewien procent populacji wszystkich planet wydaje się być odporny, zwłaszcza większość mieszkańców Sta- rej Ziemi, z przyczyn których nie udało się nam ziden- tyfikować. Jednak jeśli mogą użyć jej do kontroli nad Encyklopedia Ostateczna - tom 2 55 resztą rasy, to wszystko czego potrzebują. Tak jak po- wiedziałam na początku, nasza obecna cywilizacja czter- nastu światów nie dysponuje żadną przeciwwagą dla tej umiejętności. W efekcie Inni urośli do takiej potęgi i bogactwa, że mogą wygrać ekonomicznie nawet prze- ciw nam. Mają po prostu zbyt wiele żetonów, którymi mogą płacić. Nasze dwa samotne światy nie mogą na rynku międzyplanetarnym równać się ich zasobom. W rezultacie Mara i Kultis powoli stają się ich ekono- micznymi zdobyczami, nawet jeśli nie wykonali żadne- go jawnego ruchu, aby nas zdominować -jeszcze. Nonne przerwała. Hal kiwnął głową. - Tak - stwierdził - mów dalej. - Sprawa, którą wciąż podkreślam - powiedziała Nonne - to fakt, że nie możemy nic zrobić, aby ich po- wstrzymać. Światy kontrolowane przez Innych, najwy- raźniej już ich nie zatrzymają. Mieszkańcy Starej Zie- mi nigdy, w całej swojej historii, nie zgodzili się ze sobą w dowolnej sprawie, a skoro są w większości niewrażli- wi na oddziaływanie charyzmatyczne, prawdopodobnie będą po prostu nadal ignorować Innych. Aż któregoś dnia obudzą się otoczeni przez trzynaście pozostałych świa- tów pod kontrolą mieszańców, nie mając innego wyj- ścia, niż poddanie się. Zaprzyjaźnieni są na wpół podbi- ci i jest tylko kwestią czasu, kiedy kontrolowani przez Innych całkowicie zdominują populacje Harmonii i Zjed- noczenia. To pozostawia Dorsai. Po raz kolejny Nonne przerwała dla zastanowienia się. - Tak jak mówisz - trzeźwo stwierdził Hal - pozosta- ją Dorsajowie, którzy z wolna zagładzają się na śmierć z braku możliwości pracy pozaplanetarnej dla ich na- jemnych żołnierzy. - Tak - potwierdził Alhonan - ale, wybacz mi Non- ne, jednak to moja dziedzina, takie zagłodzenie wyma- ga czasu, a to jedyny świat, którego Inni w żaden sposób nie będą próbowali zająć siłą. Na dłuższą metę może byliby w stanie to osiągnąć, jednak koszt nie byłby tego wart. Prawdę mówiąc, Dorsajowie zgodziliby się nawet zostać 56 Gordon R. Dickso n tymczasowo zacofaną planetą, bez technologicznych do- brodziejstw, co zapewniłoby im pójście na układy z In- nymi. Mogliby zdać się na niezależną wegetację przez stulecie lub więcej, żyjąc tym co mogłyby dostarczyć im oceany i niewielkie lądy ich świata. I są dość uparci, by to zrobić. - Innymi słowy - zgrabnie wtrąciła się Nonne - Dor- sajowie mają jeszcze czas na działanie, a to ważne, po- nieważ ze wszystkich Kultur Odłamkowych tylko oni wciąż są w stanie powstrzymać Innych. Prawdę mówiąc, byliby w stanie całkowicie usunąć groźbę Innych. Przestała mówić. Hal patrzył na nią, a w powietrzu zawisła najdłuższa z przerw zapadających na balkonie. - To co sugerujesz - powiedział w końcu - jest nie- wiarygodne. Nonne popatrzyła na niego, nie odpowiadając. Roz- glądając się po reszcie kręgu Hal zobaczył, że pozostali również wyczekiwali. - Sugerujesz, żeby Dorsajowie przeprowadzili kam- panię zabójstw - stwierdził Hal. - O to wam chodzi, praw- da? Żeby Dorsajowie wyeliminowali Innych, wysyłając pojedynczych zabójców? Nigdy tego nie zrobią. Są wo- jownikami, nie zabójcami. Rozdział 40 Po dłuższej chwili odezwała się Chavis. - Jesteśmy przygotowani - powiedziała łagodnie - by zrobić wszystko, co w naszej mocy: dać im wszystko czego potrzebują, bez ograniczeń, łącznie z naszymi ży- ciami. Skoro my możemy zdobyć się na tyle, by walczyć z Innymi, to z pewnością Dorsajowie będą mogli, w chwili tak wielkiej potrzeby, odłożyć na bok tę zasadę? Hal spojrzał na nią. Powoli potrząsnął głową. - Nie rozumiecie - stwierdził. - To coś, czego nigdy nie zrobią, tak jak wy nigdy nie zrezygnowalibyście z waszej wiary w ewolucję ludzkości. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 57 - Mogliby - to głos Padmy, mówiący do niego przez olbrzymi dystans wieku - gdybyś ich do tego przekonał. - Ja miałbym ich przekonać...? - Hal popatrzył na nich, jakby zwariowali. - Czy znasz jakikolwiek inny sposób na powstrzy- manie mieszańców? - zapytała Nonne. - Nie! Ale jakiś musi być! - ostro zaprotestował Hal. - I dlaczego myślicie, że mógłbym przekonać Dorsajów do zrobienia czegoś takiego? - Jesteś jedyny - odpowiedziała. - Z powodu twojego wychowania, którego efektem jest to, że możesz prze- mawiać emocjami wszystkich trzech największych Kul- tur Odłamkowych... Hal potrząsnął głową. - Tak - naciskała Nonne. - Możesz. Dowiodłeś tego na Harmonii, kiedy zintegrowałeś się zjedna z grup tam- tejszego ruchu oporu. Naprawdę sądzisz, że rodzimi Za- przyjaźnieni z oddziału Rukh Tamani przyjęliby cię, albo pozwoliliby ci zostać dłużej niż dzień czy dwa, gdyby nie czuli instynktownie, że przynajmniej jakaś część cie- bie jest zdolna myśleć i czuć jak oni? - Wtedy nie zostałem jeszcze zaakceptowany - za- protestował Hal. - Taki jesteś pewny? - wtrącił się siedzący obok Amid. - Kiedy rozmawiałem z tobą na pokładzie statku lecącego na Harmonię, mógłbyś mnie przekonać, że je- steś Zaprzyjaźnionym, choć o ich historii i społeczeń- stwie wiedziałeś dużo mniej niż ja. W Zaprzyjaźnionych jest coś specyficznego, tak jak wyczuwają nas, Exoti- ków czy Dorsajów ludzie z innych kultur. Przez całe ży- cie uczyłem się rozpoznawać te specyficzne wrażenia związane z Zaprzyjaźnionymi i nie robię już błędów. Spra- wiłeś, że czułem jakbym rozmawiał z Zaprzyjaźnionym. - Wywierasz na nas równocześnie wrażenie bycia Exotikiem - dodał Alhonan. -1 w granicach mojej specja- lizacji, mam jednocześnie wrażenie, że jesteś Dorsajem. Hal potrząsnął głową. - Nie - zaprotestował. - Nie jestem żadnym z nich, nikim z was. Tak naprawdę do nikogo nie przynależę. 58 Gordon R. Dickso n - Czy pamiętasz - zapytał Amid tuż obok niego -jak przed chwilą zrozumiałeś, co Nonne sugeruje, aby Dor- sajowie zrobili z Innymi? Natychmiast odpowiedziałeś, że Dorsajowie tego nie zrobią. Skąd wziąłeś pewność, by zaprotestować, jeśli nie z zaufania do swojej umie- jętności myślenia jak Dorsaj? Słowa dźwięczały w umyśle Hala z męczącym naci- skiem. Bez najmniejszego ostrzeżenia dotknęły również ukrytego w nim głęboko smutku, tak że minęła długa chwila, zanim odzyskał kontrolę nad swoimi uczuciami i mógł kontynuować. Zmusił się do spokojnego myśle- nia. - To nie ma znaczenia - oznajmił w końcu. - Po- mysł pojedynczych Dorsajów mordujących Innych, jed- nego po drugim, pomijając już oceny moralne czy etycz- ne, jest zbyt uproszczonym rozwiązaniem. Trudno mi uwierzyć, że rozmawiam z Exotikami... - Tak, rozmawiasz - przerwał Amid. - Sprawdź swo- ją Exotikową część. Hal mówił dalej, nie patrząc na mniejszego mężczy- znę. - Kimkolwiek jeszcze są Inni, pojawili się jako efekt naturalnych sił w rasie ludzkiej - kontynuował. - Jak wykazują zapisy historyczne, próba masowego morder- stwa nie stanowi odpowiedzi na tego typu sytuację, nie bardziej niż kiedykolwiek. Poza tym, ignoruje to, co tak naprawdę się dzieje. Te same siły, które ich stworzyły, przygotowywały chwilę konfrontacji od setek lat. Przerwał, patrząc na nich wszystkich, zastanawia- jąc się, ile z tego co czuł i czego był świadom, będzie w stanie im przekazać. - Kiedy leżałem w celi na Harmonii - mówił dalej - miałem możliwość rozmyślać w niezwykłych warun- kach i jestem przekonany, że udało mi się uzyskać ja- śniejszy obraz tego, co się teraz dzieje w aspekcie hi- storycznym, niż rozumie to większość ludzi. Inni stano- wią pytanie, na które musimy znaleźć odpowiedź. Nie uda się próba usunięcia pytania i udawania, że nikt go nigdy nie zadał, to nie będzie działać. To nasza własna Encyklopedia Ostateczna - tom 2 59 rasa stworzyła mieszańców - oraz ich organizację.. Cze- mu? Tego musimy się dowiedzieć... - Nie ma już czasu na tego rodzaju dochodzenie - zaprotestowała Nonne. - Ze wszystkich ludzi właśnie ty powinieneś być tego świadom. - To czego jestem świadom - odpowiedział Hal - to fakt, że musi znaleźć się czas. Może nie nadmiar, ale dość, jeśli zostanie odpowiednio wykorzystany. Gdybyśmy mogli odkryć, jak Inni doszli do swoich umiejętności, wtedy zro- zumiemy jaka jest na nich odpowiedź. A musi ona ist- nieć, ponieważ są ludźmi, jak my - a bez jakiegoś istotne- go powodu lub celu, instynkt rasy nie doprowadziłby do powstania odmiany, która mogłaby ją zniszczyć. Mówię wam, Inni powstali, by coś przetestować, rozwiązać, a to oznacza, że musi istnieć na nich odpowiedź, rozwiązanie, które da znacznie więcej, niż proste usunięcie znad na- szych głów czegoś, co w tej chwili wygląda na zagrożenie. Jeśli tylko będziemy w stanie znaleźć odpowiedź, jestem pewien, że okaże się znaczyć ona więcej dla całej rasy, niż jesteśmy w stanie to sobie tutaj wyobrazić. Poczuł, że jego słowa toną w ciszy, były jak wołanie o pomoc wygłuszone przez zbyt grubą ścianę. Umilkł. - Jak zauważył Amid - odezwała się po chwili Non- ne - w części reagujesz jak Exotik. Zapytaj więc swojej Exotikowej części, która z dwóch odpowiedzi ma więk- sze szanse być prawdziwą: wnioski, do których sam do- szedłeś czy jednogłośny wniosek najlepszych umysłów naszych dwóch światów? Hal siedział w milczeniu. - Jednak moglibyśmy zapytać Hala, jaką widzi al- ternatywę - odezwał się Padma. Pierwszy raz Nonne obróciła się, by spojrzeć bezpo- średnio na starego człowieka. - Czy naprawdę ma to jakiś sens? - zapytała. - Tak sądzę - odpowiedział Padma, a w zapadłej po tych słowach przerwie, cisza zdała się narosnąć i uzy- skać wielką intensywność - Wspominałaś o tych, któ- rzy ulegli kuszeniu i zaślepieniu w nadziei, że mieszań- cy stanowią to, czego szukaliśmy przez setki lat. Zawi- 60 Gordon R. Dickso n niłaś w tym znacznie mniej niż ja, który przyglądałem się im dłużej i znajdowałem się w o wiele lepszej pozy- cji, by dostrzec prawdę. I właśnie ja nie mogę zaryzyko- wać po raz drugi ulegnięcia pokusie i zaślepieniu przez naszą nadzieję na szybkie i pewne rozwiązanie, które Hal słusznie nazwał uproszczonym. - Myślę... - zaczęła Nonne, ale umilkła, kiedy Pad- ma uniósł dłoń z kolan. - Nie dość, że popełniłem błąd przyjęcia, że mieszań- cy stanowią coś, czym nie były - powiedział - w przeci- wieństwie do reszty z was, to popełniłem jeszcze jeden, wciąż dręczący mnie błąd. My, Exotikowie, mieliśmy szansę, na którą zamknęliśmy oczy. Szansę sprawdze- nia, czy Donal Graeme był prawdziwym przykładem roz- woju ewolucyjnego. Teraz, gdy jest już zbyt późno, jestem przekonany, że tak właśnie było. Jednak nigdy go nie sprawdziliśmy, a mogliśmy to zrobić w dowolnej chwili przez ostatnie pięć lat jego życia. Gdybyśmy zrobili choć tyle, moglibyśmy go zaklasyfikować pozytywnie, w taki czy inny sposób. Ale zawiedliśmy, a w efekcie szansa, jaką mógł nam zaoferować osiemdziesiąt standardowych lat temu, zginęła na zawsze razem z nim. Nie chcę znów popełnić takiego błędu. Exotikowie popatrzyli po sobie. - Padma - odezwała cię Chavis - jaka jest więc two- ja opinia o potencjale Hala? Wciąż wyczuwalne było napięcie, które zawisło w pokoju chwilę przed tym, zanim odezwał się Padma. - Myślę, że może być kimś podobnym do Donala Gra- eme - oświadczył. - Jeśli jest - nie możemy sobie po- zwolić na jego stratę, a w każdym razie najmniej co możemy zrobić, to wysłuchać go teraz. Postacie w togach jeszcze raz wymieniły spojrzenia. - Wobec tego, powinniśmy to zrobić - powiedziała Nonne. - A więc...? - Chavis rozejrzała się po pozostałych, którzy skinęli na znak zgody. - Proszę bardzo, Hal. To znaczy o ile możesz zasugerować coś, co będzie działa- jącą alternatywą dla naszych pomysłów. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 61^ Hal potrząsnął głową. - Nie znam żadnych odpowiedzi - stwierdził. - Po prostu wierzę, że mogą zostać odnalezione. Nie, ja wiem, że można je znaleźć. - My żadnych nie znaleźliśmy - powiedziała Alho- nan. - Ale ty myślisz, że potrafisz? -Tak. - W takim razie - odezwała się Alhonan - czy przy- padkiem nie prosisz nas, aby nasze dwa światy ślepo ci zaufały i w ciemno zgodziły się na ryzyko, które za tym idzie? Hal głęboko wciągnął powietrze. - Jeśli chcesz to przedstawić w taki sposób - powie- dział. - Nie znam innego sposobu, w jaki można to przed- stawić - odpowiedziała Alhonan. - Jednak czy naprawdę sądzisz, że możesz sam rozwiązać problem, a my powinni- śmy po prostu udać się tam, dokąd nas poprowadzisz? - Nic innego nie przychodzi mi na myśl. - Hal popa- trzył wprost na niego. - Tak. - W porządku - stwierdziła Chavis - a więc powiedz nam, co byś zrobił? - To, na co zdecydowałem się w tej celi na Harmo- nii - odpowiedział Hal. - Ocenić siły obu stron konflik- tu, zdecydować co trzeba zrobić, a potem spróbować tego dokonać. - Domagając się od nas pomocy, kiedy tylko będzie ci potrzebna - stwierdził Alhonan. - Jeśli zaistnieje taka konieczność, a wydaje mi się, że tak będzie - powiedział Hal. - Waszej i wszyst- kich innych, którzy także pragną rozwiązania. Cała czwórka spojrzała po sobie. - Będziesz musiał podać nam dokładniejszy powód - spokojnie powiedziała Chavis. - Musisz mieć jakąś pod- stawę dla swojej wiary. Nawet jeśli istnieje coś, co mo- żesz znaleźć, czemu to właśnie ty miałbyś to odszukać, skoro nam się nie udało? Wpatrzył się w nią, potem w Padmę, na końcu skie- rował wzrok na Nonne i Alhonana. 62 Gordon R. Dickso n - Faktem jest - odezwał się, z początku wolno, na- bierając w miarę mówienia pewności - że nie rozumiem czemu wy, z waszymi obliczeniami ontogenetycznymi, sami tego nie widzicie. Jak to możliwe, że nie dostrze- gacie czegoś, co macie pod samym nosem? Wszystko co musicie zrobić, to spojrzeć - z szerszej perspektywy - na ostatnie kilkaset, tysiąc lat, jako na całość. To lu- dzie, którzy prą naprzód - zawsze naprzód - budują hi- storię. Oddziaływanie indywidualnych sił - walczących, przeciwstawnych i odnajdujących kompromisowe wek- tory sił społecznych, jak orkiestra z milionami instru- mentów, gdzie każdy chce grać i być słyszalny. Gdyby instrumenty dęte zaczęły dominować orkiestrę, to czy waszym rozwiązaniem byłaby eliminacja trąbek? Przerwał, ale nikt z nich mu nie odpowiedział. - Dokładnie to sugerujecie, z waszym pomysłem wysłania Dorsajów, by zniszczyli Innych. To błąd! Orkie- stra jako całość ma przed sobą cel. Należy odkryć cze- mu sekcja dęta stała się dominująca i używając tej wie- dzy poprawić całą orkiestrę. Ponieważ to, co słyszycie, nie dzieje się przez przypadek. To rezultat, końcowy efekt czegoś, co wydarzyło się wcześniej, działań wykonanych w nieznanym jeszcze celu, którego nie rozumieją na- wet indywidualni gracze w sekcji instrumentów dętych. Dzieje się to z powodu, który trzeba odkryć, a nie znaj- dzie go nikt, kto nie wierzy, iż ten cel istnieje. Przy- puszczam, że to dlatego ja go poszukuję, nie wy, i dlate- go właśnie będziecie musieli zaufać mi do czasu, aż go znajdę. Skończył. Trzy twarze osób siedzących przed nim zwróciły się w stronę Padmy. Jednak Padma siedział bez słowa, nie zdradzając na spokojnej twarzy żadnych emo- cji. - Myślę - ostrożnie odezwała się Chavis - że dotar- liśmy do punktu kiedy powinniśmy porozmawiać sami, jeśli Hal nie będzie miał nic przeciw zostawieniu nas. Amid wstał ze swojego miejsca. Hal również się pod- niósł, a Amid wyprowadził go z balkonu. Przeszli przez długi hall na ukośną rampę opadającą do ogrodu znaj- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 63 dującego się pod balkonem, na którym nadal siedzieli pozostali Exotikowie. Wysoki żywopłot otaczał niewielką sadzawkę z fontanną, wokół której umieszczono głęboko wydrążone kamienne bloki, pełniące funkcję foteli. - Mam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciw samotnemu czekaniu - odezwał się Amid. - Jestem jed- nym z nich i powinienem być z nimi. Niedługo wrócę. - W porządku - odpowiedział Hal, siadając na jed- nym z kamiennych foteli, plecami do balkonu. Amid odszedł. Pochłonęła go doskonała cisza ogrodu, zakłócana je- dynie łagodnym szumem fontanny. Oglądając się przez ramię do góry, widział balustradę balkonu, jednak kąt wi- dzenia był zbyt ostry, by dostrzec głowy siedzących tam osób. Dzięki jakimś, z pewnością zamierzonym efektom aku- stycznym, nie był w stanie usłyszeć nic z tego co mówili. Odwrócił wzrok od balkonu, zwracając się z powro- tem ku fontannie: strumieniowi tryskającemu z cen- trum zbiornika na pięć metrów w górę, gdzie przecho- dził w łuk i zamieniał się w deszcz delikatnych kropli. Nieoczekiwanie, niczym płaszcz ciemności, opadło na niego poczucie porażki i depresji. Wrócił myślami do tej chwili w celi, gdy nagle prze- bił się do zrozumienia wszystkich problemów rasowych ludzkości. Pełny obraz był zbyt szczegółowy, by mógł od razu go wtedy ogarnąć i wciąż nie do końca mu się to udało. Przez ostatnie kilka tygodni eksplorował to cało- ściowe zrozumienie fragmentami, jak mógłby oglądać jakiś olbrzymi obraz umieszczony na poziomej po- wierzchni, zbyt wielki by ogarnąć go jednym spojrze- niem. W miarę jak eksplorował, wiedza podbudowywała go tak, że ze swojego miejsca mógł dostrzec coraz więk- szy obszar. Jednak nawet teraz nie mógł jeszcze ogar- nąć obrazu jako całości. A jednak mógł ją poczuć. Był świadom jej totalności, żyjącej chwili wielkiego ludzkiego stworzenia które ostrożnie badał, kawałek po kawałku. Do tej pory niemal nie mógł już uwierzyć, że coś, czego istnienie wyczuwał tak mocno w całym ogromie, 64 Gordon R. Dickso n nie było równie intensywnie odczuwane i oczywiste dla pozostałych, a ponad wszystkim dla poszukiwaczy wie- dzy i zrozumienia, jak Amid i pozostała czwórka na bal- konie. Jak to możliwe, że Exotikowie przez całe stule- cia swojego istnienia nigdy nie rozwinęli studiów nad tym potężnym rozwojowym ruchem rasy, będącym efek- tem oddziaływania wszystkich ludzi na niekończącej się drodze czasu? Jednak, powiedział sobie, oczywiście to zrobili. Tym właśnie miała się stać ontogenetyka. Tylko że najwy- raźniej nie udało się jej spełnić tej funkcji. Dlaczego? Ponieważ - odpowiedź wyrosła w nim wolno, ze świa- domości tego co badał i próbował zrozumieć - ontogene- tyka od początku była skrzywiona przez założenie, że jej końcową odpowiedzią będzie to, czego Exotikowie pra- gnęli jako swego ostatecznego celu. Ogarnęło go poczucie depresji, wrażenie i emocja, jakie odczuwał już wcześniej, i rozwijało się, wolno lecz nieuchronnie. Jedynymi ludźmi, na których liczył, byli Exotikowie, ubrani w barwy wrażliwości i zrozumienia, które odnalazł w Walterze InTeacherze. Teraz w końcu zaczął wątpić w istnienie w nich tych wartości, a razem z tym nadeszło zwątpienie w siebie samego. Kim był, by spodziewać się, że będą go słuchać całe światy? Zada- nie, na które porwał się z taką pewnością siebie w celi, piętrzyło się nad nim, zbyt wielkie dla pojedynczego czło- wieka, nawet gdyby wszystko mu ułatwiano. Miał nie- wiele więcej niż dwadzieścia lat, był sam - nawet Amid stał po drugiej stronie bariery, która oddzielała go od wszystkich innych. Depresja, którą odczuwał wypełniła go i zajęła miej- sce pewności, do tej chwili stanowiącej nieodłączną część jego natury. U jej strachu tkwiła mroczna logika Bleysa. Zatracił się w walce z nowym wrogiem, a fon- tanna dalej szemrała. Czas upływał i odczuł drobny szok, kiedy ponownie uświadomił sobie obecność Amida. Wstał z miejsca. - Nie - powiedział Amid - nie ma potrzeby wracać. Mogę ci powiedzieć, co zdecydowano. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 65 Hal przez sekundę przyglądał mu się uważnie. -Tak? - Obawiam się, że nie możemy pójść za tobą na śle- po - oświadczył Amid. - Nie wierzę, żeby istniał jakiś powód, by nie mówić ci tego, choć argumentowałem za tobą, na ile mogłem - podobnie jak Padma. I Chavis. - To trzy z pięciu - stwierdził Hal. - Większość za mną? - W takiej sytuacji wymagane jest coś więcej, niż zwyczajną większość. Istnieje element wątpliwości i w końcu wszyscy musieliśmy to przyznać. - Czyli mówiąc w skrócie, wszyscy w końcu zdecy- dowaliście na moją niekorzyść? - Padma odciął się od tej decyzji. - Amid spojrzał na niego w górę, a w jego twarzy nie było widać przeprosin. - Przykro mi, że jesteś rozczarowany. - Nie jestem - zaprotestował Hal ze znużeniem. - Chyba się tego spodziewałem. - Wciąż aktualna jest nasza propozycja, żebyś zo- stał naszym reprezentantem u Dorsajów. Udałbyś się do nich z naszą wiadomością, tak jak ci tłumaczyliśmy. Może powinieneś skorzystać z okazji, nawet jeśli się z tym nie zgadzasz. Przynajmniej robiłbyś coś związa- nego z problemem Innych. - Och, zrobię to - stwierdził Hal. - Pojadę. Amid popatrzył na niego w trochę dziwny sposób. - Nie spodziewałem się, że tak łatwo się zgodzisz. - Jak powiedziałeś - odpowiedział Hal - będę zajmo- wał się problemem Innych, nawet jeśli nie w taki spo- sób, jak planowałem. Uświadomił sobie nagle, że się uśmiecha. Z wysił- kiem zmusił się do zaprzestania. - Jestem zaskoczony - wymamrotał Amid. Jego oczy nie opuściły twarzy Hala. - Tak po prostu? - Może pod jednym warunkiem - dodał Hal. - Kiedy wyjadę, czy przypomnisz Nonne i reszcie, że oni sami ocenili, iż zaangażowane w tej chwili w konflikt siły są zbyt wielkie, bym mógł je kontrolować sam oraz, że to oni sami powiedzieli, iż czasu jest coraz mniej? 66 Gordon R. Dickson - Dobrze - zgodził się Amid. Wydawało się, że chce coś jeszcze powiedzieć, jednak zmienił zdanie i zawrócił. - Chodź ze mną - powiedział. - Pomogę ci się przy- gotować i wyruszyć w drogę. Rozdział 41 Donośny sygnał dźwiękowy przyciągnął uwagę Hala do ekranu komunikacyjnego, znajdującego się na jed- nej ze ścian jego kajuty. Ekran pozostał ciemny, ale przemówił z niego energiczny kobiecy głos. - Proszę o uwagę. Proszę zająć miejsce w fotelu koło łóżka i uruchomić pole ograniczające. Włącznikiem jest czerwony klawisz na lewym oparciu. Był odrobinę zaskoczony, ale posłuchał polecenia świadom, że uruchomienie pola zostanie zarejestrowa- ne na tablicy kontrolnej mostka. Rozkaz złapał go, gdy był głęboko pogrążony w rozmyślaniach. Powrócił do nich automatycznie po włączeniu pola. Przez pięć standardowych dni podróży, jakich sta- tek potrzebował na przelot na Dorsai, cały czas znajdo- wał się w stanie mrocznej depresji i poczucia porażki, które opadło na niego w ogrodzie Amida na Marze. Nie spotkał kobiety, która była pilotem małego statku klasy kurierskiej, zdawał się być jedynym pasażerem na po- kładzie, a ona nie wyszła do niego z zamkniętej sterów- ki, by się przedstawić. W efekcie mógł spokojnie rozmy- ślać bez żadnych przerw i ograniczeń, a miał mnóstwo spraw do przemyślenia. Jednak teraz, kiedy musieli być już prawie na Dor- sai... stwierdził, że rozmyślania zostały przerwane przez konieczność poddania ciała kontroli pola ograniczają- cego, co normalnie było wymagane wobec pasażerów, tylko kiedy ich pojazd dokował w przestrzeni, tak jak na promie, który zawiózł go do Encyklopedii Ostatecznej. Jednak ten niewielki transportowiec Dorsajski nie był liniowcem kosmicznym, a jak wiedzieli mieszkań- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 67 cy czternastu światów, dowódcy pojazdów Dorsajskich mieli własne metody załatwiania pewnych spraw. Się- gnął i włączył ekran z podglądem, aby przekonać się jak blisko byli wejścia na orbitę parkingową. To, co zobaczył, sprawiło, iż natychmiast usiadł. Bia- łoniebieska kula planety Dorsajów zajmowała prawie cały ekran kajuty, z linią terminatora oddzielającą noc od dnia, tuż poniżej statku. Jednak pojazd wcale nie parkował na orbicie, ale wciąż dokonywał skoków fazo- wych w stronę powierzchni świata w dole. Nawet pięć- dziesiąt lat temu szok psychiczny spowodowany serią skoków, takich jak te, wymagałby od niego przyjęcia wcześniej sporej dawki leków. Na szczęście badania pro- wadzone w Encyklopedii Ostatecznej doprowadziły do stworzenia osłony. Tak więc nie było ostrzeżenia. Upłynęła sekunda, zanim Hal przypomniał sobie, że Dorsajowie - w przeciwieństwie do pilotów z innych pla- net - mieli zwyczaj ufania w swoje umiejętności zej- ścia skokami fazowymi wprost do atmosfery dowolnej planety, o której dysponowali dobrymi danymi, nawet na wysokość kilku tysięcy metrów od powierzchni. Była to umiejętność rozwijana u nich, jako element normal- nego szkolenia w obsłudze statków, praktyczna kwestia oszczędzenia na promach orbitalnych, na tym dalekim od bogactwa świecie. Pole ograniczające było zwykłym, rutynowym zabezpieczeniem przeciw sytuacji, gdyby w tak niezwykłych okolicznościach pasażer uległ pani- ce. Chwilę później wyszli z serii bardzo szybkich, nastę- pujących po sobie skoków z szarpnięciem, które, gdyby nie chroniące go pole, wyrzuciłoby go z fotela. Znajdowali się teraz najwyżej tysiąc metrów nad ziemią, opuszczając się na silnikach atmosferycznych w stronę przysłoniętego delikatnym porannym deszczem portu kosmicznego, zajmującego zdecydowanie większy obszar niż przylegające doń miasteczko. Mieli wylądo- wać w miejscu, które - jak powiedział Amid - było ce- lem jego podróży, osadzie która na całej Dorsai najbar- dziej pasowała do definicji stolicy. Miasto nazywało się Omalu i znajdowały się w nim centralne biura Zjedno- 68 Gordon R. Dickson czonych Kantonów, regionów samorządowych, na jakie Dorsajowie podzielili swoją planetę. Właściwie, jak Hal doskonale wiedział, biura sta- nowiły niewiele więcej niż biblioteki i centra przecho- wywania danych kontraktów najemniczych oraz punkt kontaktowy do dyskusji w sprawach, których z różnych przyczyn, nie można było omówić i załatwić lokalnie lub między zainteresowanymi kantonami. W zakresie cen- tralnego rządu Dorsajowie byli jeszcze skromniejsi niż Exotikowie. W teorii oficerowie kantonalni mieli zwierzchnic- two nad osobami i rodzinami żyjącymi na terenie dane- go kantonu, ale tak naprawdę nawet ta władza polegała bardziej na wyrażaniu lokalnej opinii publicznej niż od- wrotnie. Sąsiedztwo - to było słowo, które na Dorsaj miało szczególne znaczenie - i stanowiło jednostkę społeczną tego świata. Kantony, nawet w teorii, miały tylko grzecz- nościowe stosunki z biurami administracyjnymi każ- dej z wysp na tej planecie, pełnej małych i dużych ar- chipelagów. A biura wysp nie robiły nic poza utrzymy- waniem komunikacji ze Zjednoczonymi Kantonami w Omalu. Był to jedyny sposób, w jaki mógł działać świat, w którym rodziny i pojedyncze osoby w sposób ciągły i niezależny zawierały kontrakty z pozaplanetarnymi rządami i indywidualnymi osobami ze wszystkich trzy- nastu światów. Ironicznie, Hal został wysłany za pieniądze Exoti- ków, by przemawiać do reprezentantów świata, który, przynajmniej oficjalnie, nie miał reprezentantów. Było to ironiczne, gdyż Exotikowie, nie ufający niczemu co mogli poznać wyłącznie empirycznie, w tym przypadku po prostu zaufali, że mieszkańcy Dorsai doprowadzą ja- koś Hala przed oblicze osób, z którymi powinien poroz- mawiać. W tej chwili statek kosmiczny już lądował, niemal tak szybko i ekonomicznie jak podczas zbliżania się do planety przy pomocy przesunięć fazowych. Kiedy dotknął ziemi i spoczął nieruchomo, nad drzwiami zapaliło się Encyklopedia Ostateczna - tom 2 69 światełko. Hal wyłączył pole ograniczające, wstał i za- brał dostarczoną mu przez Amida torbę z niezbędnym wyposażeniem i ubraniami. Exotik przypomniał mu - niepotrzebnie - że Dorsai była światem, na którym nie zawsze można było od ręki kupić potrzebne ubra- nia, czy rzeczy osobiste. Opuszczając kajutę musiał przecisnąć się między różnych rozmiarów skrzyniami z Exotikowym sprzętem medycznym, ustawionymi nawet w głównym korytarzu pojazdu. Większość z nich była nowa, miały zastąpić zużytą aparaturę w Dorsajskich szpitalach, ale sporą część stanowił stary sprzęt zabrany na Marę w celu na- praw i usprawnień czy modernizacji, co wymagało wie- dzy znacznie większej niż posiadana przez obsługują- cych je lokalnych techników. Pojazd był jeszcze bardziej zapełniony, niż Hal zapamiętał w chwili wejścia na po- kład. Niezwykłe było, że tak niewielki statek mógł unieść się z powierzchni planety niosąc tak duży ładu- nek. Odnajdując drogę między całym tym sprzętem, Hal wyszedł w końcu przez luk w pochmurny ranek i pada- jący nad płytą lądowiska deszcz. Schodząc rampą na lą- dowisko, Hal napotkał wysoką, szczupłą kobietę w śred- nim wieku w szarym kombinezonie, pogrążoną w żywej rozmowie ze starszym mężczyzną o szczupłej twarzy, sie- dzącym w małym poduszkowcu towarowym. - Będziesz potrzebował ludzi! - mówiła. - Ten sprzęt został tak upakowany, że nie wydostaniesz go sam, na- wet z minidźwigami. Nie poradzimy sobie z tym nawet we dwoje. Trzeba będzie unieść trzy rzeczy, żeby móc jedną wyjąć. - W porządku - odpowiedział starszy mężczyzna. - Wrócę za pięć minut. Zawrócił swoją ciężarówkę i szybko odjechał na po- duszce powietrznej przez lądowisko, w stronę rzędu sza- rych budynków na horyzoncie. Kobieta odwróciła się i spostrzegła Hala. Przez dłuższą chwilę mu się przyglą- dała. - Czy jesteś Dorsajem? - zapytała w końcu. 70 Gordon R. Dickso n - Nie. - Kiedy wchodziłeś na pokład, byłam jakieś dwadzie- ścia metrów od ciebie, za ciężarówką, rozładowując ją - powiedziała. - Poruszałeś się jak Dorsaj. Myślałam, że nim jesteś. Hal potrząsnął głową. - Jeden z ludzi, którzy mnie wychowywali był Dor- sajem - wyjaśnił. - Tak. - Przyglądała mu się chwilę dłużej. - A więc nigdy nie obsługiwałeś statku. Podczas takiej podróży statek powinny obsługiwać dwie osoby i zastanawiałam się, czemu nie przyszedłeś na mostek zaoferować mi pomoc. Sama byłam zbyt zajęta, a kiedy się nie zjawi- łeś, przyjęłam, że masz jakiś powód, by chcieć prywat- ności. - W pewien sposób - stwierdził Hal. - Rzeczywiście. - Dla mnie wystarczy. Skoro nie mogłeś pomóc, zro- biłeś właściwą rzecz, trzymając się z dala ode mnie i nie przeszkadzając. W porządku, bez urazy. Poradzi- łam sobie z dotarciem tutaj całkiem dobrze, a ty jesteś tam gdzie chciałeś. - Niezupełnie - powiedział Hal. - Chciałbym dotrzeć do Foralie. - Foralie? Na wyspie Caerlon? - Zmarszczyła się. - Exotikowie powiedzieli mi, że Omalu. - Przyjęli pewne założenie - wyjaśnił Hal. - Wrócę tu, do Omalu. Ale najpierw chcę się udać do Foralie. - Hmm. - Pilot spojrzała na odległe budynki. - Ba- brak wróci za chwilę. Może podwieźć cię do terminala, a oni ci powiedzą, jak możesz dostać się do Foralie. Praw- dopodobnie będziesz musiał kilka razy zmieniać łodzie... - Miałem nadzieję na lot wprost stąd - stwierdził Hal. - Mam kredyt międzygwiezdny, którym mogę za- płacić. - Och. - Uśmiechnęła się odrobinę ponuro. - Kredyt międzygwiezdny jest czymś, na co w tych czasach za- wsze znajdziemy zastosowanie. Skoro przyleciałeś na pokładzie statków Exotików, to powinnam była się do- myślić, że będziesz nim dysponował. Cóż, jak mówiłam, Encyklopedia Ostateczna - tom 2 71 Babrak wróci za chwilę. Wejdźmy do środka, by schronić się przed deszczem i może pomógłbyś mi w międzycza- sie w zrobieniu dość miejsca wewnątrz, żeby można za- cząć rozładunek? Niecałe dwie godziny później Hal znajdował się w powietrzu w małym promie orbitalnym. Siedział przy pulpicie tuż obok pilota. Za nimi znajdowały się jeszcze dwa puste fotele i niewielka przestrzeń ładunkowa. - To mniej więcej jedna trzecia obwodu - powiedział pilot, szczupły i energiczny czarnowłosy mężczyzna oko- ło trzydziestki, w kurtce z futrzanym kołnierzem. - Zaj- mie nam to trochę ponad godzinę. Nie jesteś Dorsajem, prawda? - Nie. - Przez chwilę wydawało mi się, że jesteś. Trzymaj się. - Prom ruszył wprost do góry, ku górnym warstwom atmosfery. Pilot sprawdził odczyty instrumentów i po- nownie spojrzał na Hala. - Miasto Foralie, tak? - zapytał. - Znasz tam kogoś? - Nie - odpowiedział Hal. - Po prostu zawsze chcia- łem zobaczyć Foralie. To znaczy samo Foralie. Dom Gra- emów. - Posiadłość nazywa się Foralie. Na niej znajduje się Dom Graemów. Chcesz zobaczyć posiadłość czy sam dom? - Wszystko - stwierdził Hal. -Ach. Pilot spojrzał na niego jeszcze raz, nim powrócił wzro- kiem do gwiazd widocznych ponad odległym, zakrzywio- nym horyzontem oświetlonej słońcem powierzchni po- niżej. Najjaśniejsza wskazywała na lokalne słońce, Fo- malhaut, które - zanim wystartowali - znajdowało się przed nimi, a teraz unosiło się coraz wyżej na niebo- skłonie. - Nie masz przypadkiem krewnego wśród Graemów? - O ile wiem, to nie - odpowiedział Hal. Suchy ton odpowiedzi spowodował, że pilot nie zada- wał więcej pytań, a Hal znów mógł swobodnie rozmyślać w mroku, panującym w kabinie. Oparł się wygodnie na 72 Gordon R. Dickson fotelu i zamknął oczy. Kiedy był młody, jedną z jego fan- tazji było, że jego rodzice rzeczywiście byli spokrewnie- ni z Graemami z Foralie. Tego rodzaju pobożne życzenia miał już dawno za sobą, a mimo wszystko pytanie pilota zdołało dotknąć wrażliwego punktu. Jednak teraz, kiedy faktycznie kierował się ku Fo- ralie, coraz niespokojniej myślał o decyzji udania się tam, zanim zrobi cokolwiek innego na Dorsai. Nie miał żadnego rozsądnego powodu dla tej podróży - tylko wcze- sną fascynację historią Graemów oraz opowieści Mala- chiego na temat lana, Kensie i pozostałych. Nie, po prostu okryty cieniem, który opadł na nie- go w ogrodzie na Marze, czuł niechęć do zbyt szybkie- go wykonywania posunięć na Dorsai - aby wypełnić misję Exotików. Wobec tego uczucia, podczas podróży zdecydował się najpierw zrobić to, czego pragnął od dziecka, czyli odwiedzić Foralie, które znał z opowie- ści Malachiego. Głębszy powód był mniej jasny, choć potężniejszy. Ze wszystkich snów i gorączkowych wizji, których do- świadczył podczas pobytu w celi, tą która utkwiła w nim najmocniej i najbardziej go poruszyła, był sen o pogrze- bie. Rozgrywające się podczas niego wydarzenia były trwałe i realne nawet teraz - rozdzierający żal i poświę- cenie. Nie musiał specjalnie poszukiwać dowodów na to, że scena ze snu rozgrywała się gdzieś na Dorsai. Dla kogoś wychowanego jak on, ten fakt był oczywisty - sama barwa i uczucia ze snu były Dorsajskie. Siła oddziały- wania snu na niego była tak potężna, że czuł go nad sobą niczym omen - nie do zlekceważenia w obecnej, niebezpiecznej sytuacji. A ponieważ Malachi był ostat- nim ze swojej rodziny, nie było na tej planecie innego miejsca, z którym Hal mógłby czuć się związany, poza legendarnym domem Graemów. Naprawdę pragnął odwiedzić miejsce, gdzie rodzili się Graemowie. Jednak w tej chwili pchało go coś wię- cej - coś poza obecnym zrozumieniem wizji śmierci i poświęcenia - co nadal było ukryte przed jego świado- mymi myślami, co przyciągało go mocno w stronę ja- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 73 kiegoś miejsca lub czasu na Dorsai, by osiągnąć głęb- sze zrozumienie. Zresztą, udanie się tam teraz było zdumiewająco celnym posunięciem. Malachi, albo raczej cień Mala- chiego, który wywołał razem z Walterem i Obadiahem cztery lata temu w Encyklopedii Ostatecznej powiedział mu, że nie miał po co lecieć na Dorsai do czasu, aż bę- dzie gotów walczyć z Innymi. Cóż, wreszcie był gotów z nimi walczyć, a Donal Graeme zdobył w swoim czasie przywództwo nad czternastoma światami, wyruszając właśnie z Foralie. Niemal mistyczne poczucie celu zda- wało się od początku kierować Hala ku temu miejscu. Był też w nastroju, w którym potrzebował wsparcia, choćby mistycznego. Sromotnie zawiódł się, gdy Exoti- kowie wysłuchali go i nie udzielili pomocy. Nie było po- wodu, by oczekiwać czegoś więcej od Dorsajów. Prawdę mówiąc, biorąc pod uwagę niezależność mieszkańców tego surowego świata, było jeszcze mniej powodów do oczekiwań. To, co przytrafiło mu się w ogrodzie Amida, gdy czekał na ich decyzję, było czymś, co do tamtej chwili wykraczało poza jego doświadczenie. Podejście Exotików osłabiło jego wiarę w siebie, którą uzyskał w celi mili- cyjnej na Harmonii. Nie było to po prostu wynikiem faktu, że nie słu- chali. To był tylko ostatni atak, przebijający osłabione ściany fortecy ducha. Wyłom został dokonany przez dużą liczbę ciosów, niedawnych, osłabiających i naruszają- cych to, o czym zawsze sądził, że jest w nim nieznisz- czalne. Zawsze uważał za oczywiste, że to czego bronił było nie do zdobycia, a teraz przyjmował porażkę jako jedną z realnych możliwości. Oczywiście, były usprawiedliwienia. Emocjonalny ból konieczności oszukania i porzucenia towarzyszy z oddziału; choroba, która nim wtedy zawładnęła; to, że zmuszał swoje ciało do wysiłku poza granicami możli- wości i w końcu jego rytuał przejścia - jak określał to Amid - samotnie w milicyjnej celi - wszystko to miało swoje efekty. Nawet argumenty Bleysa, choć odrzuco- ne, osłabiły go przed ostatecznym ciosem, jakim była 74 Gordon R. Dickso n odmowa Exotików. Spodziewał się, że ze wszystkich lu- dzi, to właśnie mieszkańcy Mary i Kultis zrozumieją i rozpoznają problem, kiedy tylko im go wskaże. Jednak wiedza o tym wszystkim nie pomagała. Smutek i poczucie klęski pozostawało. Patrząc wstecz na swoje życie, nie mógł nie dostrzec, że niczego nie osiągnął. Jego wczesne marzenia w konfrontacji z ze- wnętrznym światem rozprysły się jak bańki mydlane. Kim był, by sądzić, że jest dla Innych kimś więcej niż tylko drobną niedogodnością - myszą kręcącą się u stóp gigantów, którzy prędzej czy później ją zmiażdżą? Był nikim, ani Zaprzyjaźnionym, ani Exotikiem czy Dor- sajem. Nie miał powodów wierzyć, że łączą go jakieś głęb- sze związki z Ziemią. Statek, na którym go znaleziono, mógł pochodzić skądkolwiek. Czym była jego obecna pod- róż do Foralie, jeśli nie chwytaniem się słomki wynie- sionej na powierzchnię umysłu przez sen? Tak napraw- dę nie miał dowodu na to, że nie był, jak twierdził Bleys, mieszańcem. Nie miał tożsamości, domu, swojego ludu. Był obcy w każdym domu, obcokrajowcem na każdej pla- necie, mając za rodzinę trzech martwych staruszków, z którymi nie był nawet spokrewniony. Pragnął zostać w Encyklopedii Ostatecznej, ale wy- ciągnęło go stamtąd przeczucie, że musi uderzyć w In- nych. Znalazł sposób na życie jako górnik, ale musiał dla ratowania się, porzucić kopalnie. W oddziale Rukh odnalazł przyjaciół, prawie rodzinę, ale świadomie zde- cydował się na ich porzucenie. Exotikowie nie mieli dla niego miejsca w swojej społeczności ani funkcji innej niż posłaniec. Nie czekało też na niego powitanie na Dorsai, gdzie nie było nawet krewnych Malachiego, któ- rym mógłby opowiedzieć o jego śmierci. Znalezienie choć jednej osoby, z którą mógłby podzielić się żalem po stra- cie Malachiego i innych, wzmocniłoby go i ułatwiło znie- sienie pustki, samotnej pozycji we wszechświecie. Wciągnął powolny, głęboki wdech. Dawno temu Wal- ter InTeacher poinstruował go, jak radzić sobie z tego rodzaju bólem psychicznym i przypomniał sobie, jak po- słusznie, choć bez większego zainteresowania przyjął Encyklopedia Ostateczna - tom 2 75 tę wiedzę, nie wyobrażając sobie, że kiedyś będzie mu potrzebna. Walter nauczył go, by nie walczył z depresją i samopotępieniem, ale by wniknął w nie i spróbował zrozumieć. Jak powiedział, zrozumienie w końcu usu- nie destrukcyjne emocje z każdej sytuacji. Uczynił wysiłek, by tego teraz dokonać i jego umysł wśliznął się w dziwny obszar bez żadnych symboli, gdzie zdawał się być rzucany na wszystkie strony przez wek- tory potężnych, niewidocznych sił -jak ktoś wyrzucony przez huragan za burtę statku. Poddanie się działają- cym na niego siłom sprzeciwiało się wszystkim jego instynktom, ale Walter podkreślał konieczność braku oporu. Siedząc w ciszy promu, pędzącego na granicy jo- nosfery Dorsai, zmusił się do pasywności, szukając w sytuacji, która go więziła, jakiegoś wzoru. - Schodzimy w dół - rozległ się głos pilota, więc Hal otworzył oczy. Byli z powrotem w atmosferze, szybko obniżając się nad otwartym oceanem. Na horyzoncie pojawił się ciem- ny punkt, powiększając się w miarę, jak prom zbliżał się do niego po łuku, aż bez problemu widać już było, że to ziemia. Kilka chwil później przelatywali nisko nad górskimi przełęczami i kamienistymi szczytami, a krót- ko potem opadli pionowo ku ziemi, na betonowe lądowi- sko na skraju niewielkiej wioski na brzegu rzeki. - No to jesteś - stwierdził pilot. Wcisnął klawisz na konsoli przed sobą i otworzyło się wejście do pro- mu, wysuwając rampę prowadzącą na płytę lądowiska. - Idź tą drogą. Centrum Foralie znajduje się tam, za drzewami. - Dzięki - odpowiedział Hal. Sięgnął po swój portfel z dokumentami kredytowymi, po czym przypomniał so- bie, że zapłacił za podróż, zanim opuścił Omalu. Wstał zabierając ze sobą torbę. - Czy jest tam jakieś central- ne biuro, albo... - Ratusz - powiedział pilot. - Zawsze znajduje się w centrum miasta. Po prostu idź drogą. Nie możesz go nie zauważyć, zresztą będzie na nim znak. Jeśli się zgu- bisz, zapytaj kogokolwiek. 76 Gordon R. Dickson - Jeszcze raz dziękuję - stwierdził Hal i opuścił prom, który wystartował zanim Mayne przebył połowę dystansu z lądowiska do drogi wskazanej mu przez pilota. Na wyspie było wczesne popołudnie i nie wiał na- wet najlżejszy wietrzyk. Przy drodze rosły drzewa, będą- ce lokalnymi odmianami klonów, a ich kolor wskazy- wał na jesień. Jednak nie potrzebował tej wskazówki, by wiedzieć jaka pora roku panuje na Dorsai, ponieważ czyste, jasne światło jesieni zdradzało ten sezon we wszystkim. Pod niemal bezchmurnym niebem nieru- chome powietrze było pozbawione zapachów, chłodne w cieniu i gorące w słońcu. Barwy domów błyszczały, czyste i jasne, jakby wszystkie budynki były świeżo wy- myte i wymalowane przed nadchodzącą zimą. Samo miasto było spokojne i ciche, a cisza ta dziwnie trąciła jakąś strunę w duszy Hala. Nigdy tu nie był, ale czuł dziwną więź z tym miejscem. Na ulicach, przez które przechodził, nikogo nie było, choć chwilami słyszał głosy dobiegające przez mijane właśnie, otwarte okna. Po kilku chwilach doszedł do centralnego placu, gdzie znajdował się biały, dwupiętrowy budynek. Widać było dwoje drzwi, jed- ne u szczytu sześciu stopni prowadziły na piętro, do dru- gich trzeba było zejść po schodach w dół. Budynek wyraźnie różnił się od pozostałych domów przy placu. Hal ruszył w jego stronę, a kiedy znalazł się bliżej, zobaczył nad drzwiami prowadzącymi w dół napis „Biblioteka". Wspiął się po schodach do drzwi na piętrze i dotknął panelu zamka. Drzwi otworzyły się przed nim. Wszedł do pomieszczenia o powierzchni około dziesię- ciu metrów kwadratowych, podzielonego przez biegnącą przez całą jego szerokość ladę z bramką, wyznaczającą przejście do części pomieszczenia z trzema biurkami i sprzętem biurowym. Zza jednego z biurek wstał szczupły, przystojny chłopiec w wieku około dziesięciu lat i podszedł do swojej strony kontuaru. Chłopiec przyglądał mu się przez chwilę z otwartą buzią, wreszcie otrząsnął się. - Przepraszam - powiedział - moja ciotka jest bur- mistrzem, ale w tej chwili przebywa na wzgórzach. Je- stem Alaef Tormani... Encyklopedia Ostateczna - tom 2 77 Przerwał, gapiąc się na Hala. - Pan nawet nie jest Dorsajem - stwierdził. - Nie. Nazywam się Hal Mayne. - Jestem zaszczycony - odpowiedział chłopiec. - Przy- kro mi. Proszę mi wybaczyć. Myślałem... myślałem, że pan jest. - Wszystko wjporządku - stwierdził Hal. Przez chwi- lę poczuł dotknięcie gorzkiej ciekawości. - Powiedz mi, czemu tak myślałeś? - Ja... - Chłopiec zawahał się. - Nie wiem. Po pro- stu tak mi się zdawało. Tylko że coś jest inaczej. Wyglądał na zakłopotanego. - Obawiam się, że nie jestem zbyt dobrym obserwa- torem. Kiedy już przejdę przez szkolenie... - To nie twoja wina - zapewnił go Hal. - Kilku doro- słych Dorsajów musiało też dwukrotnie mi się przyglą- dać, by stwierdzić, kim jestem. Miałem nadzieję udać się na wzgórza i obejrzeć Foralie. Nie z jakiegoś kon- kretnego powodu. Po prostu chciałbym ją zobaczyć. - Nikogo tam teraz nie ma - powiedział Alaef Tormani. -Och? - To znaczy, Graemowie są aktualnie poza planetą. Nie wiem, czy któryś wróci przed upływem standardo- wego roku, czy coś koło tego. - Czy istnieje powód, dla którego nie mógłbym mimo wszystko tam pójść i się rozejrzeć? - O nie! - stwierdził Alaef niespokojnie. - Ale niko- go tam nie będzie... - Rozumiem. - Hal przez chwilę zastanawiał się, jak ostrożnie sformułować następne pytanie, by nie zra- nić uczuć chłopca. - Czy jest może ktoś blisko związany z Graemami, z kim mógłbym porozmawiać? Ktoś, kto mógłby mnie oprowadzić po okolicy? - Och, oczywiście! - Alaef uśmiechnął się. - Może pan porozmawiać z Amandą. To znaczy z Amandą Mor- gan. To ich najbliższa sąsiadka, jej gospodarstwo nazy- wa się Fal Morgan. Pokazać panu, jak się tam dostać? - Dzięki - stwierdził Hal. - Będę musiał wynająć pojazd. 78 Gordon R. Dickson - Obawiam się, że nie ma tu nic, co mógłby pan wynająć - powiedział Alaef. - Ale to nic nie szkodzi. Mogę tam pana podrzucić naszym poduszkowcem. Jedną chwi- leczkę, zadzwonię do Amandy, by powiadomić ją o pań- skim przyjeździe. Obrócił się do ekranu na jednym z biurek i wystu- kał numer wywołania na klawiaturze. Przez ekran prze- sunął się wielkimi literami napis. Hal mógł przeczytać go z miejsca, gdzie stał. WYSZŁAM SPROWADZIĆ MUSTANGI - Ruszyła na dzikie konie? - zapytał Hal. - Nie dzikie. - Alaef odwrócił się od ekranu z powro- tem w stronę Hala, znów wyglądając na zakłopotanego. - Po prostu stado, które wypuściła samopas na lato, na wysokie pastwiska. To właśnie mamy na myśli, kiedy mówimy tu o mustangach. Już czas sprowadzić je pod dach, na zimę. Wszystko w porządku. Możemy jechać, będzie z powrotem zanim zrobi się ciemno i prawdopo- dobnie będzie w domu, zanim tam dotrzemy. Ruszył przez bramkę na drugą stronę kontuaru. - A co z biurem? - zapytał Hal. - Och, nie ma problemu, sir. O tej porze dnia raczej nikt już się nie zjawi. A wyjeżdżając z miasta, zostawię wiadomość dla mojej ciotki. Hal wyszedł za nim na zewnątrz i pięć minut póź- niej był już pasażerem w antycznie wyglądającym po- duszkowcu, kierującym się w górę jednego ze zboczy otaczających dolinę. Nadchodził zachód słońca, kiedy przejechali ponad niewielkim wzniesieniem i Hal zobaczył przed sobą otwartą przestrzeń, otoczoną przez lesiste wąwozy po- dobne do tego, z którego właśnie wyjechali. W centrum stał duży, dwupiętrowy budynek ze ścianami z szarego kamienia, obok długa stajnia, budynki gospodarcze i zagrody dla koni, wszystko zbudowane z pni. - Wygląda na to, że jednak jeszcze nie wróciła - stwierdził Alaef, kiedy podjechał bliżej domu. - Ale zo- stawiła uchylone drzwi do kuchni, żeby ludzie wiedzie- li, że niedługo wróci. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 79 Wirniki poduszkowca ucichły i pojazd osiadł na tra- wiastym gruncie tuż obok niedomkniętych drzwi. - Czy w takim razie nie będzie pan miał nic prze- ciwko temu, żebym tu pana zostawił? - zapytał Alaef, patrząc na Hala z lekką obawą. - Wiem, że to niezbyt uprzejme, ale powiedziałem cioci, że wrócę do domu na kolację. Amanda będzie musiała sprowadzić te mustangi do corralu przed zachodem słońca, więc może tu dotrzeć w każdej chwili, ale spóźnię się, jeśli zaczekam z pa- nem. Może pan po prostu wejść do środka i się rozgo- ścić. - Dzięki - odpowiedział Hal, wstając ze swojego fo- tela w otwartej kabinie i schodząc na ziemię. - Myślę, że po prostu zostanę tutaj i pooglądam zachód słońca. Wracaj i dzięki za podwiezienie. - Och, to po prostu sąsiedzka przysługa. Jestem za- szczycony poznaniem ciebie, Halu Mayne. - A ja jestem zaszczycony, że cię poznałem, Alaefie Tormani. Alaef uruchomił wirniki, uniósł pojazd na poduszce powietrznej, obrócił go wokół osi, pomachał ręką na po- żegnanie i odjechał. Hal przyglądał się, jak pojazd z mło- dzikiem robi się coraz mniejszy, aż w końcu znika z pola widzenia. Obrócił się, by popatrzeć na słońce. Dolną krawędzią dotykało właśnie szczytów w łań- cuchu górskim, dając pełne, czerwone światło. Kolor ten na chwilę przywołał wspomnienia innego zachodu, z czerwonym światłem nad wodą prywatnego jeziora na posiadłości, gdzie został wychowany. Zachodu, podczas którego ścigał się z przesuwającą się po wodzie krawę- dzią cienia, a Malachi i Walter stali na tarasie domu... Zadrżał. W otaczającym go Dorsajskim krajobrazie było coś surowego i realnego, co pozwalało myślom i emocjom podążać w każdym kierunku, który je przycią- gał. Jeszcze raz przyjrzał się domostwu Morganów. Jeśli ta Amanda rzeczywiście miała się zjawić przed zmrokiem, powinna wkrótce pojawić się w polu widzenia. Ledwie kilka sekund później wychwycił dźwięk od- ległego krzyku, po czym dobiegł go coraz głośniejszy tę- 80 Gordon R. Dickso n tent kopyt, a kiedy patrzył, ponad krawędzią jednego z wąwozów pojawiły się konie, a u ich boku galopujący jeździec w niebieskim kapeluszu. Wyminął stado i pę- dził w stronę Hala i zabudowań. Do tego czasu na płaskowyżu pojawiło się jakieś dwanaście do piętnastu koni, popędzanych przez jesz- cze dwu jeźdźców wyglądających na nie starszych od Ala- efa. Jeździec pędzący na czele dopadł corralu i otworzył na oścież jego bramę, rzucając jedno szybkie spojrze- nie w stronę Hala. Ten zaś pomyślał, że choć nie wyglądała wiele sta- rzej niż jej dwaj pomocnicy, musi to być Amanda Mor- gan, z którą miał się spotkać. Była wysoka, szczupła, ale z piersiami i ciałem dojrzałej kobiety, a zdumiewa- jąca gibkość i niezdefiniowane wrażenie ogólnej młodo- ści sprawiało, że trudno mu było uwierzyć, by mogła mieć więcej, niż kilkanaście lat. Rozwarła wrota na całą szerokość. Pozostali dwaj jeźdźcy popędzali już konie w stronę ogrodzenia. Zwie- rzęta przebiegły nie dalej niż dziesięć metrów od Hala. Siwy koń z białą plamą na czole wzdrygnął się przed bra- mą, uskoczył i zawrócił w stronę wolności. Hal skoczył do przodu, krzycząc i machając wyciągniętymi ramio- nami. Siwek przystanął, cofnął się i znów skręcił, na- potykając jednak na dwóch jeźdźców którzy zagonili go w końcu do corralu. Kiedy górna krawędź tarczy słonecznej znikła za górami, wszystkie konie znalazły się w zagrodzie, a bra- ma została zamknięta. Obejrzał się i zobaczył Amandę zsiadającą z konia tuż obok. Pierwszy raz mógł się jej dobrze przyjrzeć. Miała kanciaste ramiona, ubrana była w spodnie do jazdy konnej z garbowanej skóry, grubą koszulę w czarnobiałą szachownicę i skórzaną kurtkę oraz niebieski kapelusz z szerokim rondem nisko na- suniętym na oczy, jakby wciąż do osłony przed ostrym światłem słońca, chociaż nad górami zapadł już zmierzch. Zdjęła kapelusz i zobaczył, że jej ledwie sięgające ramion włosy, zebrane i związane z tyłu głowy były kolor Encyklopedia Ostateczna - tom 2 81 pszenicy. Miała szczupłą, regularną twarz, nieoczeki- wanie piękną. - Jestem Amanda Morgan - przedstawiła się z uśmiechem. - Kim jesteś i kiedy się tu dostałeś? - Przed chwilą - odpowiedział automatycznie. - Przy- wiózł mnie tu poduszkowcem chłopiec o nazwisku Alaef Tormai z ratusza Foralie. Och, jestem Hal Mayne. - Zaszczycona - odpowiedziała. - Rozumiem, że masz do mnie jakąś sprawę? - Cóż, tak... - Nie przejmuj się - powiedziała. - Możemy o tym porozmawiać za chwilę. Muszę zaprowadzić Barneya do stajni. Może wejdziesz do środka i się rozgościsz? Przyj- dę do ciebie za dwadzieścia minut. - Ja... dziękuję - powiedział. - W porządku, zrobię tak. Odwrócił się i wszedł do środka, podczas gdy ona chwyciła wodze i poprowadziła konia w stronę ciemne- go budynku stajni. Po przejściu przez drzwi przekonał się, że powietrze w domu jest nieruchome i cieplejsze niż wieczorny chłód na zewnątrz. Kiedy wszedł do dużej kuchni, automatycz- nie zapaliły się światła. Skręcił w prawo i po przejściu krótkiego korytarza, gdzie na ścianie umieszczono duży obraz kobiety, którą właśnie spotkał - nie, poprawił sam siebie po uważniejszym obejrzeniu malowidła - kobieta na nim miała przynajmniej trzydzieści lat, lecz była tak podobna do spotkanej na zewnątrz Amandy Morgan, że mogłyby być siostrami, i to bliźniaczkami. Przeszedł do dużego pokoju umeblowanego potężnymi kanapami, wyściełanymi fotelami i kilkoma stolikami, z których wszystkie stanowiły prawdziwe meble, bez widocznych śladów dryfów. Po lewej stronie znajdował się szeroki kominek, na którego szerokim parapecie umieszczono kolekcję ma- łych, ręcznie wykonanych figurek, od dziecięcych zaba- wek, jak wykonana z posklejanej słomy figurka kobiety w długiej sukni, do dzieł sztuki, jak końska głowa z szy- ją wyrzeźbioną w miękkim, czerwonawym kamieniu. 82 Gordon R. Dickso n Artyzm wykonania popiersia był uderzający. Przypomi- nał Halowi niektóre wczesne rzeźby Eskimosów widzia- ne w muzeum w Denver na Ziemi, gdzie naturalnie ukształtowany kawałek skały został ledwie muśnięty dłutem rzeźbiarza, a przekształcił się w figurkę foki czy śpiącego człowieka. Tutaj zastosowano ten sam rodzaj twórczej magii, nawet w stosunku do czerwonej faktury skały, przypominającej końską maść. Kiedy zajął jeden z wygodnych foteli pomyślał, że pomieszczenie to na bardzo wiele subtelnych sposobów przypominało mu o pokojach w jego własnym domu na Ziemi. Wrażenie to nie było wywołane wyłącznie widocz- nym brakiem nowoczesnej techniki. Nie było jej rów- nież w domach, które przygarniały jego oddział na Har- monii. Tu było coś jeszcze. W otaczających go ścianach kryło się świadomie archaiczne odczucie - jakby była to pewna jakość, świadomie zaplanowana przez budow- niczych i mieszkańców tego domu. Ten sam rodzaj wra- żenia odniósł w Foralie i był on prawdopodobnie charak- terystyczny dla całej Dorsai, ale tu urastał niemal do finezji, jak ciepły blask na wypolerowanym drewnie, z miłością czyszczonym i wygładzanym przez lata. Cokolwiek to było, dotknęło go to do głębi i ukoiło, jak powrót do doskonale znanego domu. Emocje, jakie to w nim wzbudziło odsunęły częściowo depresję. Sie- dząc w fotelu pozwolił swobodnie unosić się myślom, a one niemal natychmiast uciekły w labirynt wspo- mnień z młodości, z lat przed pojawieniem się Bleysa. Pogrążył się w tych wspomnieniach tak głęboko, że wyrwało go z nich dopiero wejście Amandy, już bez kurt- ki i kapelusza, niosącej tacę z filiżankami, szklanka- mi, dzbankiem z kawą i karafką, którą postawiła na kwadratowym stoliku między jego fotelem i drugim, na którym usiadła. - Kawa czy whisky? - zapytała. Hal pomyślał o konieczności dostosowania się do smaku kolejnej odmiany kawy. - Whisky - zdecydował. - To dorsąjska whisky - ostrzegła go. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 83 - Już jej próbowałem - odpowiedział. - Malachi, je- den z moich nauczycieli - pozwolił mi jej spróbować pod- czas Bożego Narodzenia, gdy miałem jedenaście lat. Uniosła brwi. - Jego pełne nazwisko brzmi Malachi Nasuno - dodał. - To dorsajskie nazwisko - stwierdziła Amanda, nalewając trochę ciemnego płynu do niskiej szklanecz- ki o grubych ściankach i podając mu ją. Jej spojrzenie studiowało go z intensywnością, która napięła mięśnie u podstawy jego karku. Ten wzrok przypomniał mu o tym, jak przyglądał mu się mały Alaef Tormani, gdy pierwszy raz spotkali się w ratuszu. Opuściła srebrną koronę głowy i nalała sobie kawy, odrywając od niego spojrzenie. - Miałem trzech wychowawców - powiedział Hal, prawie do siebie. Spróbował whisky, a jej ognisty smak przywołał wspomnienia. - Byli równocześnie moimi strażnikami. Byłem sierotą, a oni mnie wychowali. To było na Ziemi. - Ziemia, a więc stąd znasz się na koniach. To, oraz wychowywanie przez Dorsaja, wyjaśnia kwestię twoje- go wyglądu i zachowania - stwierdziła podnosząc wzrok i znów napotykając jego spojrzenie. Teraz zauważył ja- kiego koloru były jej oczy. W sztucznym świetle były czy- ste i zielononiebieskie, jak głębokie wody oceanu. - W pierwszej chwili myślałam, że jesteś Dorsajem. - Podobnie jak kilku innych ludzi, od kiedy opuści- łem Omalu - powiedział Hal. Zauważył, że w jej wzroku kryje się pytanie. - Wylądowałem tam w drodze z Mary, ledwie kilka godzin temu. - Rozumiem. - Oparła się wygodnie w fotelu z fili- żanką kawy, a kolor jej oczu zdawał się ciemnieć, kiedy znów zetknęli się spojrzeniami w resztkach światła zmierzchu, wpadającego do pokoju przez duże okna. - Co mogę dla ciebie zrobić, Halu Mayne? - Chciałem zobaczyć Foralie - powiedział. - Alaef powiedział, że nikogo z Graemów nie ma w domu, ale ty jesteś ich najbliższym sąsiadem i mógłbym podobno po- rozmawiać z tobą na temat obejrzenia tego miejsca. 84 Gordon R. Dickson - Dom Graemów jest w tej chwili zamknięty, ale oczywiście mogę wpuścić cię do środka - odpowiedziała. - Jednak dziś już tam nie pójdziesz. Pomijając wszystko inne, w świetle dziennym zobaczysz o wiele więcej. - Jutro? - Jutro, jak najbardziej - stwierdziła. - Mam pewne sprawy do załatwienia, ale mogę cię tam zostawić po drodze i odebrać, kiedy będę wracała. - To bardzo miło z twojej strony. - Przełknął resztę whisky ze szklanki, głęboko wciągnął powietrze, by od- zyskać głos i wstał. - Alaef mnie tu przywiózł, ale mu- siał wrócić do domu na kolację. Nie chcę się narzucać, ale czy znasz kogoś, do kogo mógłbym zadzwonić z proś- bą o odwiezienie mnie z powrotem do Foralie? Uśmiechnęła się do niego. - Czemu? Gdzie się chcesz wybrać? - Jak powiedziałem, z powrotem do miasta - odpo- wiedział odrobinę sztywno. - Muszę sobie zorganizować jakieś miejsce, gdzie mógłbym się zatrzymać. - Siadaj - powiedziała Amanda. - W Omalu jest ho- tel czy dwa, ale tutaj nie mamy takich instytucji. Gdy- byś został w mieście, przygarnęliby cię Tormai, albo ja- kaś inna rodzina. Skoro jesteś tutaj, pozostaniesz moim gościem. Czy ten Malachi Nasuno nie nauczył cię, jak zachowujemy się tu, na Dorsai? Popatrzył na nią. Wciąż się do niego uśmiechała. Uświadomił sobie w miarę rozmowy, że pierwsze wraże- nie jakoby ma do czynienia z młodą kobietą, było mylą- ce. Zaczął rozważać możliwość, że może być starsza od niego. Rozdział 42 Podczas gdy Amanda szykowała kolację, Hal siedział przy stole w wielkiej kuchni Fal Morgan. Było to duże, wysokie pomieszczenie z boazerią z jasnego drewna, która z wiekiem przybrała barwę miodu. Miało dwa wej- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 85 ścia: jedno prowadziło do bawialni, drugie do ciemnej jadalni, w której Hal widział zarysy ledwie oświetlonej boazerii, krzeseł z prostymi oparciami i fragment dłu- giego, ciemnego stołu. W kuchni nowocześnie wygląda- ły jedynie płyty grzejne, szafki na żywność i zawieszony na jednej ze ścian ekran telefonu. Cała reszta była pro- sta i ręcznie wykonana. Amanda poruszała się niezwy- kle zręcznie i szybko, on tylko się przyglądał. - Mogłabym dać ci coś do robienia, żebyś miał wra- żenie, że mi pomagasz - powiedziała mu, kiedy tu we- szli - ale nie ma tu nic, czego sama nie mogłabym zro- bić szybciej i lepiej, więc po prostu usiądź tak, żeby mi nie wchodzić w drogę, a będziemy mogli porozmawiać. Jeszcze whisky? - Dziękuję - odpowiedział. Siedzenie ze szklanką w ręku dawało mu przynajmniej wygląd kogoś, kto ma powód do bezczynności, podczas gdy ona pracowała. Magia domu i ciepło kuchni, z krzątającą się po niej Amandą, sprawiły, że kiedy się jej przyglądał, poczuł niezwykle silne ukłucie samotności, która towarzyszy- ła mu przez ostatnie cztery lata. Jednak odsunął to uczu- cie na bok i po prostu siedział, popijając ciemną, ogni- stą whisky, otulony atmosferą chwili. - Co wolisz, baraninę czy rybę? - zapytała. - Wszystko jedno, obie są dobre. Nie jem dużo. O dziwo, od czasu pobytu w celi na Harmonii było to prawdą. Przepadł gdzieś jego niezwykły apetyt, do którego zdążył się już przyzwyczaić. Podczas podróży z Harmonii na Marę jadł tylko wtedy, kiedy na siłę go do tego zmuszano, a na Marze niewiele się zmieniło. Nie, żeby nie smako- wało mu jedzenie - było tak, jakby nagle głód i apetyt stały się mu obce. Nie myślał o jedzeniu, chyba że spędzał przy stole jakiś czas, a i wtedy jadł tylko tyle, by zaspokoić po- trzeby ciała. Na nic więcej nie miał ochoty. Uświadomił sobie, że po jego odpowiedzi Amanda przerwała przygotowania i przyglądała mu się intensyw- nie przez kuchnię, znad otwartej właśnie lodówki. - Rozumiem - powiedziała po chwili. Wróciła do wyj- mowania rzeczy z chłodziarki. - W takim razie może 86 Gordon R. Dickso n zjemy obie potrawy? Powiesz mi potem, które ci bardziej smakowało. Hal przyglądał się jej podczas pracy. Wydało mu się, że Dorsajska sztuka kulinarna ma coś wspólnego z tą z Harmonii. Podobnie jak tam, niewielkiej ilości mięsa towarzyszyło sporo warzyw, choć rybą dysponowano nie- co swobodniej. Przygotowanie szykowanych przez Aman- dę potraw wymagało sporo pracy, ale wszystko szło jej sprawnie i z zaskakującą prędkością lądowało na płycie grzejnika. - Cóż, powiedz mi - odezwała się po kilku minutach - czemu chcesz zobaczyć Foralie? Pod powierzchnią jego myśli unosiło się wspomnie- nie pogrzebu ze snu. Odepchnął je ze świadomości. - Malachi, wychowawca o którym wspominałem, dużo mi o nim opowiadał - o Donalu i pozostałych Gra- emach. - Więc przybyłeś, aby zobaczyć to na własne oczy? Wychwycił niewypowiedziane pytanie kryjące się za tym zadanym na głos. - I tak musiałem przylecieć na Dorsai - powiedział. Przez chwilę owładnęło nim pragnienie, by powiedzieć jej więcej niż zamierzał, ale stłumił je. - Tyle, że kiedy się tu dostałem, odkryłem, że nie jestem gotów od razu zająć się tym, po co przybyłem. Więc pomyślałem, że poczekam dzień lub dwa i przyjadę najpierw tutaj. - Z powodu historii opowiedzianych ci przez Mala- chiego Nasuno? - Historie dużo znaczą, kiedy jest się młodym - od- powiedział. Usiadła po drugiej stronie stołu, krojąc chleb i sie- kając coś, co wyglądało na lokalną odmianę selera, zie- lonego pieprzu i szczypiorku. Jej wzrok spoczął na nim ponad stołem. W ciepłym świetle emanującym ze zło- tych paneli, jej oczy błyszczały jak słońce na turkuso- wej wodzie. - Wiem - stwierdziła. Siedzieli w ciszy, podczas gdy ostrze jej noża wzno- siło się i opadało, siekając warzywa. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 87 - Co takiego chciałeś tam zobaczyć? - zapytała po chwili, zgarniając warzywa na stosik i wstając, by za- nieść je na desce na drugi koniec kuchni. - Przypuszczam, że głównie dom - uśmiechnął się do siebie, mówiąc do jej prostych, szczupłych pleców. - Słyszałem o nim tyle, że wydaje mi się, iż mógłbym poruszać się po nim po ciemku. - Twój Malachi musiał być jednym z oficerów często zatrudnianych przez rodzinę Graemów - powiedziała prawie do siebie. Odwróciła się znów kierując się w jego stronę. - Muszę jutro rano odwiedzić jedną z moich sióstr. Dam ci konia - z tego co widziałam wcześniej, przypuszczam, że potrafisz jeździć? Kiwnął głową. - Zabiorę cię do domu Graemów, wpuszczę do środ- ka i pojadę dalej, a potem wrócę. Wtedy, jeśli będziesz miał ochotę, będziemy mogli razem przejść się po domu i okolicy. - Dziękuję, to bardzo uprzejme z twojej strony. Bez ostrzeżenia uśmiechnęła się do niego szeroko. - Nie jesteś tu wystarczająco długo, by wiedzieć, że sąsiedztwo nie wymaga podziękowań? Uśmiechnął się w odpowiedzi. - Malachi opowiadał mi o sąsiedztwie na Dorsai - powiedział. - Jednak od kiedy wylądowałem, nikt nie miał czasu wprowadzić mnie w szczegóły. - Sąsiedztwo jest jedną z dróg, dzięki którym prze- trwaliśmy na tej planecie - powiedziała Amanda poważ- niejąc. - A my, Morganowie żyjemy tu od czasów pierw- szej Amandy, całkiem sporo lat przed tym, jak dom Gra- emów został w ogóle zbudowany. - Pierwsza Amanda? - powtórzył. - Pierwsza Amanda Morgan, która zbudowała ten dom, Fal Morgan i przywiodła nasze nazwisko na tę część Dorsai, prawie dwieście pięćdziesiąt standardowych lat temu. To jej obraz wisi w holu. - Naprawdę? Przyglądał się jej zafascynowany. - Ile było Amand od tej pory? - zapytał. 88 Gordon R. Dickson -Trzy. - Tylko trzy? Roześmiała się. - Pierwsza Amanda była wrażliwa na punkcie nada- nia jej imienia komuś, kto by do niego nie dorósł - była wielką osobowością. Nikt w rodzinie nie nazwał dziew- czynki Amandą, aż do mnie. - Ale powiedziałaś, że były trzy. Jeśli jesteś drugą... - Jestem trzecią. Druga Amanda właściwie miała na imię Elaine. Ale od czasu, gdy była dość duża, by sama chodzić, wszyscy zaczęli nazywać ją Amandą, ponieważ była bardzo podobna do pierwszej. Elaine-Amanda była moją pra-praciotką. W zeszłym miesiącu upłynęła czwar- ta rocznica jej śmierci, a dorastała z Kensiem i łanem, bliźniaczymi wujkami Donala. Właściwie, to obaj się w niej kochali. - Który ją dostał? Amanda potrząsnęła głową. - Żaden. Kensie zginął na Sainte Marie, łan ożenił się z Leah i to jego dziecko przedłużyło linię rodziny Graeme, bo Kensie zginął bezżennie, a ani Donal, ani jego brat Mor nie mieli dzieci. Ale kiedy jego synowie dorośli, a Leah umarła - mając ponad sześćdziesiąt lat - łan zwykł spędzać cały czas tu, w Fal Morgan. Pamię- tam, że kiedy byłam bardzo młoda, myślałam, że jest po prostu jeszcze jednym Morganem. Umarł czternaście lat temu. - Czternaście lat temu? - powtórzył Hal, automa- tycznie przeliczając w głowie to, co wiedział o chronolo- gii rodziny Graemów. - Długo żył. Ile lat miała twoja pra- praciotka kiedy umarła? - Sto sześć. - Amanda zakończyła układanie ostat- niego dania na kuchence i wróciła, by usiąść przy stole z filiżanką herbaty. - My, Morganowie, żyjemy napraw- dę długo. Aż do chwili swojej śmierci, była głównym Dor- sajskim autorytetem w sprawie kontraktów. - Kontraktów? - zapytał Hal. - Kontraktów z kimkolwiek, kto chciałby zatrudnić Dorsajów do walki - wyjaśniła Amanda. - Rodziny i poje- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 89 dyncze osoby zawsze robiły tu indywidualne porozumie- nia z rządami i ludźmi na innych planetach, ale w mia- rę jak praca papierkowa stawała się coraz bardziej skom- plikowana, użyteczne stało się oko eksperta, który mógł- by ją sprawdzić. - Sądziłem, że wszyscy eksperci od kontraktów są w Omalu - powiedział Hal. Na dnie umysłu kotłował cel, dla którego przybył na ten świat. - Kto teraz jest głów- nym Dorsajskim ekspertem od kontraktów? - Ja - odpowiedziała Amanda. Popatrzył na nią. - Och - westchnął. - Nie ma nic dziwnego w byciu zaskoczonym - stwierdzi- ła Amanda. - My, Morganowie, nie tylko długo żyjemy, ale w dodatku zazwyczaj nie wyglądamy na swoje lata. Nie je- stem tak młoda, jak mogłoby się wydawać, a druga Amanda dopilnowała, bym zjadła zęby na kontraktach. Czytałam je, kiedy miałam cztery lata - nie, żebym rozumiała co czytam, to przyszło dopiero później. Również druga Amanda właśnie przekonała moich rodziców, by właśnie takie nadali mi imię i przygarnęła mnie niemal zaraz po tym, jak się urodziłam. W pewien sposób zawsze byłam bardziej jej niż ich. - Gdyby na nich nie naciskała, nie nadaliby ci tego imienia? Ponownie się uśmiechnęła. - W innym wypadku, nikt z członków tej rodziny nie odważyłby się nadać dziecku tego imienia. Zadzwonił czasomierz kuchenki, więc wstała, by się czymś zająć. - Wszystko gotowe - powiedziała. Hal wstał, obracając się w stronę stołu w nieoświetlo- nej jadalni. - Nie - zaprotestowała, zerkając na niego przez ra- mię na dźwięk przesuwanego po podłodze krzesła. - Po- nieważ jest nas tylko dwójka, zjemy tutaj. Siadaj, wszyst- ko przyniosę. Usiadł z powrotem, zadowolony. Kuchnia była dla niego w tej chwili bardziej atrakcyjna niż długi stół, przy którym mogło zapewne usiąść przynajmniej tuzin osób. 90 Gordon R. Dickso n - Całkiem spory stół tam macie - powiedział. - Poczekaj, aż zobaczysz ten w domu Graemów - stwierdziła, przynosząc talerze na stół. Przyniosła je- dzenie i ustawiła je na stole, po czym sama usiadła. - Ponieważ nie znasz żadnego z tych dań, nałożę ci to, od czego powinieneś zacząć. Potem powiesz mi, co są- dzisz o nich. A jeśli chodzi o rozmiary stołu, kiedy trze- ba ocenić kontrakt, nawet takie stoły stają się za małe. Podsunęła mu pełen talerz i zaczęła napełniać też swój daniami umieszczonymi na stole. - Nie rozumiesz? - zapytała. - Ocena kontraktu wymaga miejsca? - zdziwił się Hal. - Miejsca wymaga praca logistyczna nad operacją - odpowiedziała. - Duży kontrakt wojskowy może wyma- gać tygodnia, zanim się go przygotuje, a w tym czasie wszyscy żyją nim na okrągło. Spróbuj trochę tego czer- wonego sosu z rybą. Spróbował. - Przypuśćmy - powiedziała, opierając łokcie na sto- le - że ktoś taki jak Donal Graeme został poproszony przez lokalny rząd na Cecie, by zebrał siły do wojskowe- go przejęcia kontroli nad jakimś spornym terenem i utrzymał go do czasu, aż prawa do niego zostaną usta- lone w wyniku negocjacji pomiędzy spierającymi się stro- nami. Pierwsze, co musiałby zrobić, to usiąść i przygo- tować ogólny plan wykonania tego zadania oraz plan lo- gistyczny - ludzie, transport, zakwaterowanie, broń, sprzęt medyczny, zaopatrzenie i tak dalej. Hal pokiwał głową. - Rozumiem - stwierdził. - Naprawdę? Cóż, dokonawszy wstępnych, ogólnych szacunków, wezwałby inne osoby'albo nawet rodziny z całej planety, z którymi pracował w przeszłości i któ- rych rzetelność i kompetencja mu się podobały i popro- sił każdego z nich, by zastanowili się nad pracą pod jego dowództwem przy nowym kontrakcie. Zaproszeni do Fo- ralie usiedliby razem, wzięliby jego ogólny plan i podzie- lili na poszczególne zagadnienia. Na Dorsai każdy ofi- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 91 cer jest specjalistą. Na przykład my, Morganowie, za- zwyczaj stajemy się oficerami polowymi piechoty. Je- den lub więcej z nas mógłby zająć się częścią planu Do- nala dotyczącą piechoty i spojrzeć nań pod kątem logi- stycznym, by wykonać tę część całego zadania. Powie- działby Donalowi, co byłoby potrzebne, a co nie, oraz czego trzeba i ile kosztowałoby osiągnięcie zadanych celów. W międzyczasie inni specjaliści pracowaliby nad inny- mi częściami planu... ten w końcu zostałby złożony w całość, a Donal miałby konkretne liczby mówiące mu, ile kosztowałoby wypełnienie kontraktu. - Niezbyt proste - stwierdził Hal. Jedzenie - wszystko czego próbował - było bardzo dobre. Odkrył, że słuchając jej, bez przerwy je. - Właściwie to znacznie bardziej skomplikowane, niż przedstawiam - powiedziała Amanda. - Faktycznie cały proces musi zostać przeprowadzony przynajmniej dwukrotnie, ponieważ liczby, do których by doszli, wyni- kałyby z ortodoksyjnego podejścia wojskowego i dałyby im tylko rozeznanie, ile odpowiedzialny dowódca musiał- by zażądać jako najniższą cenę - żeby rozpocząć targi. Ale kiedy już mają cenę odniesienia - siadają i zaczy- nają szukać nieortodoksyjnych sposobów na zmniejsze- nie wyliczonych kosztów albo dróg na szybsze osiągnię- cie celu, aż dochodzą do kwoty, która zarówno pozwoliła- by im przebić każdego konkurenta, jak i zapewniłaby zysk czyniący kontrakt wartym ryzyka. Zajęłoby to ja- kiś tydzień, z presją na każdego specjalistę, by dokony- wał cudów, a każda nowa idea mogła zmusić wszystkich innych do przemyślenia wszystkiego na nowo. - Rozumiem - stwierdził Hal. -1 wszystko to odbywa się przy stole w jadalni? - Dziewięćdziesiąt procent kontraktów - odparła Amanda. - Stół jest wtedy po sufit zawalony mapami, schematami, rysunkami, modelami, różnymi drobia- zgami i notatkami... oraz, czasami, jedzeniem, kiedy robią przerwę wystarczająco długą, by zjeść. A to tylko zastosowanie stołu do interesów. To także miejsce, gdzie zbiera się rodzina i podejmowane są decyzje rodzinne. 92 Gordon R. Dickson Ale zapomnijmy o stołach. Co w końcu bardziej ci sma- kuje? Ryba czy baranina? - Nie potrafię zdecydować. Oba dania. - Hal odpo- wiedział z pełnymi ustami. - To dobrze - stwierdziła Amanda. - A więc częstuj się. - Dziękuję. Jesteś naprawdę wspaniałą kucharką. - Dorastaj w domu pełnym ludzi, których trzeba co- dziennie karmić, a nauczysz się dobrze gotować. - Przypuszczam... - Przez chwilę Hal pomyślał o swo- im samotnym dzieciństwie. - Powiedziałaś, że Morga- nowie byli tu przed Graemami? W jaki sposób Morgan trafili na Dorsaj? - Pierwsza Amanda - odpowiedziała ta Amanda. - Ona jest odpowiedzią na większość pytań dotyczących rodziny. Przybyła z Ziemi w pierwszych dniach, gdy po raz pierwszy opłacalna stała się emigracja na nowe światy i wszyscy wyjeżdżali albo myśleli o wyjeździe, by gdzie indziej tworzyć nowe społeczeństwo. - Co sprawiło, że przybyła na Dorsai? - Nie przybyła, na początku. Jej mąż umarł niedłu- go po tym, jak się pobrali. Jego rodzice dysponowali wła- dzą i pieniędzmi, a pociągając za prawnicze sznurki ode- brali jej syna. Wykradła go i opuściła Ziemię, żeby nie mogli znów go jej odebrać. Wyemigrowała na Newtona i ponownie wyszła za mąż. Kiedy zginął jej drugi mąż, syn Jimmy, był prawie dorosły. Zabrała go i przyleciała na Dorsai. Była jednym z pierwszych osadników na pla- necie - pierwszym w tym rejonie. Kiedy przyleciała, Fo- ralie stanowiło rodzaj miasta namiotów dla chwilowo po- zbawionych pracy najemników, obozujących na tych wzgórzach do czasu, aż mogli zdobyć nowy kontrakt... Hal jadł i słuchał, tylko czasami zadając pytania. To co mu opisywała, składało się na dziwną, mroczną hi- storię. Ciężkie czasy i praca stopniowo tworzyły ludzi, dla których honor i odwaga stały się narzędziami nie- zbędnymi do pracy, tak jak gdzie indziej pług i kosa - ludzi ukształtowanych przez ich własną historię, aż w końcu ponad sto lat temu zaczęto mówić o Dorsajach, Encyklopedia Ostateczna - tom 2 93 że gdyby zdecydowali się walczyć razem, nie mogłyby się im oprzeć połączone siły pozostałych światów. Było to ekstrawaganckie stwierdzenie, pomyślał teraz Hal, częścią umysłu nadal słuchając Amandy. W końcu liczby i zasoby w realnym świecie nie mogły zostać pokonane, a przeciw połączonej sile wojskowej pozostałych zamieszkałych światów Dorsajowie nie by- liby w stanie wygrać - ani nawet długo się opierać. Jed- nak w starym powiedzeniu kryło się ziarno prawdy. Na- wet jeśli Dorsajowie nie mogliby wygrać w takiej kon- frontacji, wciąż prawdą mogło być stwierdzenie, że wszystkie połączone światy niechętnie podeszłyby do takiej próby sił. Bo choć nie można było zaprzeczyć, że Dorsajowie nie przeżyliby jej, pewne było, że walczyliby przeciw każdej przewadze. Stopniowo, przed Halem zaczęła nabierać kształtów historia Morganów, która w pewnym sensie była równo- cześnie historią Dorsai. Morganowie i Graemowie żyli obok siebie przez pokolenia, razem się rodzili, dorastali i walczyli, z efektywnością, która była możliwa tylko dzię- ki tej sąsiedzkiej bliskości. Stanowili oddzielne rodzi- ny, ale byli połączeni, a w miarę jak poznawał życie Morganów, dzięki opowieściom Amandy, zbliżał się bar- dziej niż kiedykolwiek do życia Donala, jego wujów Ken- siego i lana Graeme, do Eachana Khana Graeme - ojca Donala - a nawet do życia Cletiusa Grahame, ich przod- ka, autora wielkiej, wielotomowej pracy na temat stra- tegii i taktyki, możliwej dzięki efektywności specjalnie wyszkolonych żołnierzy z Dorsai. - Czy mogę ci zaoferować coś jeszcze? - Amanda przerwała sama sobie, przywołując myśli Hala z powro- tem z miejsca, gdzie powędrowały i niemal się zagubiły. - Przepraszam? - zapytał Hal, a potem uświadomił sobie, że mowa o jedzeniu. - Jak mógłbym zjeść jeszcze cokolwiek? - Cóż, rzeczywiście, to dobre pytanie - stwierdziła Amanda. Popatrzył na nią, dostrzegł kryjący się w kącikach ust uśmiech i uświadomił sobie nagle, że stół jest pusty. 94 Gordon R. Dickso n - Czy to ja zjadłem to wszystko? - zapytał. - Zjadłeś - powiedziała Amanda. - Co powiesz na kawę i drinki po kolacji, jeśli masz ochotę, w bawialni? - Ja... dziękuję. - Wstał i niepewnie popatrzył na puste naczynia ńa stole. - Nie martw się tym teraz - powiedziała Amanda. - Później posprzątam. Wstała od stołu, umieściła na tacy kawę, filiżanki, szklaneczki oraz whisky. Opuścili kuchnię i przeszli przez korytarz. Światła w kuchni zgasły a włączyło się oświetle- nie bawialni, to zareagowały czujniki ruchu. Amanda postawiła tacę na stoliku przy kominku i wzięła do ręki opartą o ścianę długą pochodnię. Przystawiła ją do umieszczonych już w kominku pniaków. Z końca pochodni wyłonił się niewielki płomień, liżąc ułożoną pod pniakami podpałkę i szybko rozkwitł w całym pa- lenisku ogień. Amanda odstawiła pochodnię z powro- tem. Światło płomieni uwidoczniło rzędy słów wyrytych w polerowanym brzegu granitowego gzymsu. Hal nachy- lił się, by je odczytać. Były wycięte tak głęboko, że cień ukrył przed nim ich właściwe dno. - Pieśń domu Fal Morgan - powiedziała Amanda, oglądając się przez ramię. - Pierwsza zwrotka. To hołd dla pierwszej Amandy. Napisał ją Jimmy, jej syn, gdy był już w podeszłym wieku. - To część pieśni? - Hal popatrzył na nią. - Tak - odpowiedziała. Nieoczekiwanie, cicho, zaśpiewała wycięte w ka- mieniu słowa. Głos miała niższy, niż się spodziewał, ale brzmiał dobrze, prawdziwy głos kochający śpiew, z siłą ukrytą za muzyką. Kamienne me ściany, drewniane sklepienie, Lecz mocniejsze ręce, które mnie stawiały. Mój dach można spalić, kamienie rozrzucić, Lecz światło w wojnie nigdy nie przepadnie. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 95 Słowa pieśni w jej interpretacji wywołały w nim uczucie tak silne, że prawie wzbudziło ból. By ukryć swą reakcję, gwałtownie obrócił się do tacy na stoliku i wy- konał ceremonię nalania sobie trochę whisky oraz usa- dowienia się w fotelu stojącym naprzeciw ognia. Aman- da nalała sobie kawy i usiadła w identycznym fotelu, po drugiej stronie ognia. - Czy to cała pieśń? - zapytał Hal. - Nie - odpowiedziała Amanda. Był świadom tego, że uważnie mu się przygląda, w dziwny sposób. - Jest więcej zwrotek. - Kiedyś - powiedział szybko, niespodziewanie bo- jąc się, że może zaśpiewać więcej i znów obudzić to, co przed chwilą tak głęboko go dotknęło - będę musiał po- słuchać ich także. Ale powiedz mi, gdzie są teraz wszy- scy Morganowie i Graemowie? Dom Graemów jest pu- sty, a ty jesteś... - A ja jestem tu sama - zakończyła za niego Aman- da. - Czasy się zmieniły. Dla Dorsąjów życie teraz nie jest łatwe. - Wiem - powiedział Hal. - Wiem, że Inni starają się, abyście nie otrzymywali żadnych kontraktów. - Nie mogą nas trzymać z dala od wszystkich - stwier- dziła Amanda. - Nie ma ich dość, by wmieszać się w każdy kontrakt, jaki podpiszemy. Ale mogą zablokować większość tych dużych, kluczowe dziesięć procent, dających nam prawie sześćdziesiąt procent naszego kredytu między- gwiezdnego. A ponieważ czasy są ciężkie, większość w wieku produkcyjnym jest albo na połowach ryb, albo w jakiejś pracy na Dorsai, która wiąże się z przeżyciem na bazie naszych własnych zasobów. Inni są poza planetą. Część osób, a nawet rodzin, wyemigrowała. - Opuścili Dorsai? - Niektórzy uważają, że nie mają wyboru, a pozo- stali nigdy by nie wyjechali. Jednak na tej planecie do- rośli zawsze mogli sami podejmować decyzje, bez pyta- nia o zgodę, chyba że o to prosili. - Oczywiście... - powiedział Hal, nie do końca zda- jąc sobie sprawę z tego co mówi. 96 Gordon R. Dickso n Całkowicie pochłonęło go to, co właśnie usłyszał. Od czasu pobytu w więziennej celi na Harmonii wiedział, że czas Kultur Odłamkowych kończy się. Ale po tym, co powiedziała mu właśnie Amanda, pierwszy raz ta wie- dza dotarła do niego z całą siłą. Planeta Dorsai bez za- mieszkujących ją ludzi była nie do pomyślenia bardziej, niż w przypadku jakiegokolwiek innego Młodszego Świa- ta. W jednej chwili oczyma duszy ujrzał ją wyludnioną, z pustymi i rozpadającymi się domami, z równinami, oceanami i górami pozbawionymi dźwięku ludzkiego gło- su. Całe jego jestestwo próbowało odepchnąć ten obraz, a jednak zagnieździł się on gdzieś na dnie umysłu, tkwiąc jak pewność końca wszechświata. To również musiało się skończyć, a idea, którą zbudowano tutaj z takim wysiłkiem, będzie musiała przepaść razem z nim i nigdy więcej nie powrócić. Otrząsnął się z ponurych myśli, które przygniotły go, niczym uścisk jakiejś potężnej, lodowej dłoni. Po dru- giej stronie stołu Amanda siedziała nieruchomo, przy- glądając mu się dziwnie, w sposób, w jaki patrzyła na niego, gdy spotkali się po raz pierwszy. Był świadom iskry, prądu zdającego się przebiegać między nimi w tę i z powrotem, pomiędzy dwiema pra- wie nieznanymi sobie osobami. - Dobrze się czujesz? - usłyszał łagodne pytanie. - Gdybym mógł, zniszczyłbym czas! - Usłyszał swój głos wyrywający się bez ostrzeżenia, szokujący inten- sywnością. - Zniszczyłbym śmierć. Zniszczyłbym wszyst- ko, co zabija! - Ale nie możesz - odpowiedziała łagodnie. - Nie. - Wrócił do stanu przypominającego zwykłą samokontrolę. To whisky, powiedział sobie, ale wypił jej mało, a alkohol nie miał na niego dużego wpływu. Po- rwało go coś innego, co wciąż zmuszało go do mówienia, jak przed chwilą. - Masz rację. Wszyscy mają prawo po- dejmować własne decyzje i to one właśnie tworzą histo- rię. Decyzje się zmieniają i zmieniają się czasy. To, co zwykliśmy robić, trzeba będzie odsunąć na bok, a jego miejsce zajmie coś innego. Zanim tu przyleciałem, pró- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 97 bowałem uświadomić to Exotikom. Wydawało mi się, że jeśli ktokolwiek będzie słuchał, to właśnie oni. - Ale nie słuchali? - Nie - odpowiedział szorstko. - To jedyna rzecz, któ- rej nie potrafią przyjąć, że czas się kończy. Ustanawia to limit dla ich poszukiwań - to znaczy, że teraz już ni- gdy nie odnajdą tego, czego szukali, od czasu gdy jeszcze na Ziemi nazywali się Gildią Orędowników. Dziwne... - Co jest dziwne? - usłyszał jej pytanie. Wpatrywał się w ciemną, oświetloną ogniem whi- sky w szklaneczce, którą ogrzewał dłonią. Przeniósł wzrok ze szklanki na nią. - Ci, którzy powinni dostrzec co się dzieje, ludzie, którzy mogliby coś zrobić, odmawiają widzenia. Podczas gdy ci, którzy nic nie mogą zrobić, zdają się wiedzieć, że zło już nadeszło. Wydaje się, że czują to tak, jak zwie- rzęta wyczuwają nadchodzącą burzę. - Sam to czujesz, prawda? - zapytała. Jej oczy, znacz- nie teraz ciemniejsze w świetle płomieni, wciąż były w nim utkwione. Odezwał się. - Oczywiście. Ale jestem jednym z tych, którzy zo- stali przez to schwytani. Musiałem stanąć wobec zagro- żenia i tego, co nastąpi. - A więc powiedz mi - cicho poprosił głos Amandy. - Co takiego się dzieje? I co ma nastąpić? Ścisnął twardy kształt szklaneczki w dłoniach, kie- rując wzrok w płomienie na kominku. - Kierujemy się ku ostatniej bitwie - powiedział. - To się dzieje. Nie, nazwij to ostatnim konfliktem, po- nieważ większość z tego nie będzie bitwą w znaczeniu słownikowym. Ale w zależności od jego wyniku, rasa będzie musiała albo wymrzeć, albo się rozwinąć. Wiem, to brzmi zbyt pompatycznie, by w to uwierzyć. Jednak przez stulecia sami uczyniliśmy to tak wielkim. Tyle, że ci, którzy są najbardziej predysponowani, by zrozu- mieć jak do tego doszło, nie chcą nawet uważnie przyj- rzeć się sytuacji. Sam nic nie widziałem, dopóki nie znalazłem się w centrum konfliktu. Ale jeśli obejrzysz się i przyjrzysz temu, co działo się przez ostatnie dwa- 98 Gordon R. Dickso n dzieścia czy trzydzieści standardowych lat, wszędzie zo- baczysz dowody. Pojawienie się Innych... Mówił dalej, prawie wbrew sobie. Słowa wypadały z niego jak wypuszczone z uwięzi psy i odkrył, że mówi jej o wszystkim, co zrozumiał w celi na Harmonii. Siedziała cicho, jedynie czasami zadając krótkie pytania, głównie przyglądając mu się. Odczuwał potęż- ną ulgę mogąc się wygadać. Narastała w nim ta potrze- ba, w miarę jak jego umysł rozwijał i poszerzał począt- kowe odkrycia. W pierwszej chwili chciał jej tylko na- szkicować sytuację, ale dał się ponieść sposobowi w jaki słuchała. Czuł się schwytany w sidła jej uwagi i słyszał własny głos, który mówił i mówił, jakby rozwinął nieza- leżne życie. Jeszcze raz przyszło mu na myśl, że miała z tym coś wspólnego Dorsajska whisky. Ale znów odrzucił ten po- mysł. Już podczas pobytu na Coby odkrył, że alkohol nie wpływa na niego w równym stopniu, jak na innych gór- ników. Kiedy upijali się do nieprzytomności i padali, on wciąż był przytomny i niespokojny, do tego stopnia, że wyruszał na długie, samotne spacery przez niekończą- ce się kamienne korytarze. To było tak, jakby część jego umysłu cofała się odrobinę dalej z każdym krokiem, jaki ciało wykonywało w stronę zatrucia, aż istniał w ode- rwaniu od chwili, owinięty w smutek i poczucie izola- cji, które w końcu wyganiały go z dala od nieprzytom- nych z upojenia towarzyszy. Jednak to, co czuł teraz, z nią, było przeciwieństwem wrażenia izolacji, a zresztą i tak istniał rozsądny limit alkoholu, jaki można wypić dla przyjemności picia. Powy- żej pewnego stężenia procentowego, alkohole stawały się nieprzyjemne dla podniebienia i przełyku, a Dorsajska whisky, choć mocna, nie przekraczała tej granicy. Stwierdził, że opowiada Amandzie o Child-of-God i wpływie jego śmierci na osiągnięcie zrozumienia. - ...Kiedy pierwszy raz go spotkałem - mówił - my- ślałem, że jest jeszcze jednym Obadiahem. Mówiłem ci o moich pozostałych nauczycielach, prawda? Jednak kiedy go lepiej poznałem, coraz mniej widziałem sensu Encyklopedia Ostateczna - tom 2 99 JV jego istnieniu. Wydawał się być wyłącznie fanatykiem i nikim więcej, niezdolnym czuć i troszczyć się o innych, nie zainteresowany niczym, poza zasadami swojej wiary. Me wtedy to właśnie on zaprotestował, gdy lokalni miesz- kańcy chcieli, żeby Oddział mnie odesłał i po raz pierwszy zacząłem dostrzegać wzór tego, czym był. - Wciąż byłeś młody - stwierdziła Amanda. - Tak - zgodził się. - Byłem młody. Zawsze jesteśmy młodzi, niezależnie od tego ile mamy lat. A wtedy, kiedy uparł się, żebym go zostawił, by mógł opóźnić milicję, a ja nie mogłem z nim zostać - ten człowiek, o którym sądziłem, że nie ma wrażliwości, żadnego zrozumienia poza nakazami kościoła, zginął w obronie towarzyszy. Zrozumiałem różnicę między kimś takim jak on, a kimś w rodzaju Barbage'a, który trzymał mnie w tej milicyj- nej celi, człowiekiem, którego życie ocaliłem przecież w górskim przesmyku... Światła w pokoju mrugnęły. - Godzina nocna - wymruczała Amanda. - Oszczę- dzamy teraz energię dla tych, którzy najbardziej jej po- trzebują. Wstała. Sztywny materiał jej spodni jeździeckich zaszeleścił cicho, gdy ocierał się o nogi, kiedy znów po- deszła do kominka, a blask ognia odbity w wypolerowa- nej kamiennej płycie, posłał błyski światła w fale jej jasnych włosów, przylegających do opalonej skóry na karku. Zapaliła dwie duże świece w świecznikach na kominku. Sądząc po ich grubości, musiały być kiedyś długie jak jej ramię, a świeczniki były bardzo wyso- kie, tak że płomienie znajdowały się powyżej poziomu oczu siedzącego w fotelu Hala. Świece wyglądały na zrobione z szarozielonych, woskowato wyglądających nasion, sprasowanych razem w laski. Kiedy z ich kno- tów strzeliły obfite płomienie, oświetlenie przygasło stopniowo, aż całkiem zanikło. Z kątów wypłynął cień, tak że Hal i Amanda znaleźli się w niewielkiej jasnej przestrzeni stworzonej wyłącznie ze światła świec i ognia. Do nosa Hala doszedł delikatny, sosnowy za- pach. 100 Gordon R. Dickso n Amanda ponownie usiadła. Nawet przy tak niewiel- kiej odległości, która ich dzieliła, jej zewnętrzny strój utonął w cieniu fotela, tak że biel jej twarzy zdawała się unosić w przyjaznym mroku, obserwując go. - Mówiłeś o kimś, kogo życie ocaliłeś w górskim przesmyku - przypomniała mu. - Tak. Życie Barbage'a. Nie rozumiałem wtedy jesz- cze, jakim torturom milicja poddawała partyzantów z ruchu oporu, którzy dostali się w jej ręce i co sam Barbage wyczyniał z więźniami, podczas swojej drogi do stanowiska kapitana. A mimo to, nie było w nim rów- nież nic fałszywego. Był -jest - w błędzie. Myślę, że już wiem czemu, ale był tym, kim był. Dlatego bali się go inni oficerowie milicji. Widziałem raz, kiedy udało mi się podejść blisko ich obozu, jak przeciwstawił się inne- mu kapitanowi,... Mówił dalej. Świece płonęły i niezauważalnie prze- szedł od opowiadania jej o tych, których spotkał i do opo- wieści o sobie. Coś w nim, jakiś mały czujnik alarmowy próbował przyciągnąć do siebie jego uwagę, ale siła skła- niająca go do zwierzeń była zbyt wielka, by próbować ją powstrzymać. Amanda nie potrzebowała już nawet za- dawać pytań i w końcu opowiedział jej wszystko, nawet najwcześniejsze wspomnienia. - ...Ale tak dokładnie - zapytała w końcu - co spra- wiło, że tak bardzo identyfikujesz się z Graemami? - No cóż - powiedział, wpatrując się w płomienie, z umysłem dryfującym w oświetlonej płomieniami ciem- ności i niesionym przez wewnętrzną siłę. - Musisz pa- miętać, że jestem sierotą. Zawsze byłem... izolowany. Przypuszczam, że identyfikowałem się z izolacją Dona- la. Pamiętasz, jak kiedy był w Akademii, mówiono o nim jako o dziwnym chłopcu, innym od pozostałych... ...W pokoju coś zaszło. Szybko podniósł wzrok. - Przepraszam... - Spojrzał na Amandę, ale ona sie- działa dokładnie tak samo jak chwilę wcześniej. Mały wewnętrzny czujnik alarmowy dawał o sobie znać z peł- ną siłą. Zdecydowanie usunął go ze świadomości. - Coś mówiłaś? Encyklopedia Ostateczna - tom 2 101 - Nie - odpowiedziała. Jej oczy niewzruszenie wpa- trywały się w niego przez mrok pomieszczenia. - Nic. Spróbował podjąć z powrotem wątek opowieści. - Widzisz, on zawsze wewnętrznie był samotny, za- wsze... -jego głos ucichł. Przyłożył dłoń do czoła, poczuł wilgoć i wytarł ją. - Co mówiłem? - Prawdopodobnie jesteś zmęczony - Amanda na- chyliła się na fotelu. - Mówiłeś, że Donal był sam. Ale to nieprawda, ożenił się z Aneą z Kultis. - Tak, ale to był błąd. Widzisz, miał nadzieję, że bę- dzie mógł prowadzić zwykłe życie. Ale nie mógł. Tak wcześnie się poświęcił... to było coś jak błąd popełniony przez Cletiusa z Melissą Khan, choć była różnica, bo wszystko co miał do zrobienia Cletius, to dokończyć swoją książkę... Ponownie opuściły go myśli. Wytarł czoło ręką i po- czuł chłodną wilgoć potu. - Chyba masz rację - stwierdził. - Rzeczywiście je- stem zmęczony, to był długi dzień... Uświadomił sobie nagle, że jest wyczerpany, wręcz nieprzytomny ze zmęczenia. - Oczywiście, że tak - łagodnie zapewniła go Aman- da. - Zaprowadzę cię do twojego pokoju. Wstała, zabierając jedną ze świec ze stojaka i po- prowadziła w korytarz za drzwiami, na lewo od komin- ka. Z wysiłkiem podniósł się z miejsca i ruszył za nią. Rozdział 43 Spał tak twardo, że sen był niemal wyczerpujący. Obudził się tylko raz w nocy i leżał w ciemności, w nie- znanym łóżku, zastanawiając się, gdzie jest. Kiedy so- bie przypomniał, ponownie zapadł w kamienny sen. Gdy znów się zbudził, sypialnia była rozświetlona promieniami porannego słońca, prześwitującymi przez białe zasłony. Ledwie pamiętał Amandę informującą go, że ma dwie warstwy zasłon do odciągnięcia, lekkie i cięż- 102 , Gordon R. Dickson kie. Najwyraźniej zapomniał odsłonić te grubsze, zawie- szone na zewnątrz. Ale nie miało to znaczenia. Usiadł i przerzucił gołe nogi przez krawędź łóżka. Był gotów na nowy dzień i czuł się dobrze - za wyjątkiem delikatnej dezorientacji w głowie, sprawiającej, że otoczenie wydawało się odro- binę od niego odsunięte. Pokój nie miał urządzeń hi- gienicznych. Przypomniał sobie jeszcze coś, co powie- działa Amanda, założył spodnie i wyszedł z pokoju, kie- rując się na dół i do łazienki. Piętnaście minut później, umyty, ogolony i ubrany, wszedł do kuchni Fal Morgan. Amanda już tam była, sie- dząc przy okrągłym stole i rozmawiając przez telefon z sio- strą. Hal siadł na krześle przy stole, by poczekać na ko- niec rozmowy. Widoczna na ekranie zawieszonym wyso- ko na ścianie, siostra miała bardziej okrągłą twarz i blond włosy o bardziej żółtym niż białym zabarwieniu, jednak bez wątpienia były do siebie podobne. Podobnie jak Aman- da, była piękna, ale brakowało jej intensywności, którą Hal dostrzegał tak wyraźnie w Amandzie - albo, pomyślał, nie dało się jej tak łatwo zauważyć na ekranie telefonu. Jednak jego zmysły odrzuciły to wyjaśnienie. Inten- sywność Amandy była czymś unikalnym, czymś czego nie wyczuł dotąd u żadnej innej istoty ludzkiej. Nieroz- sądnie było zakładać, że dzieliła to cała jej rodzina. Amanda wyjaśniała, że będzie musiała zabrać Hala do domu Graemów, zanim przyjedzie do niej. Skończyła teraz rozmowę, wyłączyła telefon i popatrzyła na niego przez stół. - Właśnie miałam cię obudzić - powiedziała. - Po- winniśmy wyjechać, jak tylko się najesz. Masz ochotę na śniadanie? Uśmiechnął się szeroko. - Tak samo jak, okazało się, miałem ochotę na ko- lację - powiedział. Wrócił mu wilczy apetyt. - W porządku - stwierdziła Amanda wstając. - Siedź tu, będę gotowa za minutę. Nakarmiony, siedząc w siodle na końskim grzbie- cie, ruszył razem z nią w porannym świetle Fomalhaut, Encyklopedia Ostateczna - tom 2 103 wspaniale błyszczącej na wschodnim niebie, sprawia- jąc że ośnieżone szczyty górskie skrzyły się niczym lu- stra. Był chłodny, świeży i bezwietrzny poranek, z poje- dynczymi chmurami w polu widzenia. Konie opierały się uprzęży i tańczyły na boki do chwili, kiedy zostały dopro- wadzone do krawędzi płaskowyżu, na którym stało Fal Morgan. Na granicy pochyłości Amanda pchnęła niosą- cego ją siwka do marszu, a Hal poszedł za jej przykła- dem. Zanurkowali przez krawędź na strome zbocze gęsto zarośnięte lokalnymi odmianami iglaków i rodzimymi krzakami. Grunt między krzewami był kamienisty i ledwie porośnięty rachityczną roślinnością. Jechali przez takie wąwozy i przecinające się wyniesienia przez może dziesięć minut, zanim wydostali się na teren ła- godnych wzgórz porośniętych brązową, schnącą trawą późnej jesieni. Umieszczony wysoko nad tymi wzgórza- mi, tak że nie mogli go dostrzec, zanim nie dojechali do podnóża stoku, stał dom Graemów. Dwupiętrowy budynek zbudowano z ciemnego drew- na i wydawał się być niski w stosunku do swojej długo- ści, odzwierciedlając częściowo krzywiznę płaskiego te- renu, na którym stał razem z zabudowaniami gospodar- czymi. Ledwie tuzin metrów dalej ziemia podnosiła się gwałtownie, przechodząc nagim, stromym zboczem w górę. Konno wspięli się na półkę i zbliżyli się do go- spodarstwa z boku. Gdy podjeżdżali do budynków, poran- ne słońce wisiało wprost przed nimi, a dom Graemów ustawiony był pod kątem do kierunku ich jazdy, skiero- wany na południe, ku niewysokim wzgórzom. - Nie tak osłonięty jak Fal Morgan - stwierdził Hal, przyglądając mu się niemal bezmyślnie. Amanda rzuci- ła mu spojrzenie. - Ma inne zalety - powiedziała. - Zobacz tutaj... Skręciła w prawo i poprowadziła go do krawędzi pół- ki. Hal zatrzymał się tam razem z nią. Z brzegu mógł sięgnąć wzrokiem aż do rzeki poniżej i miasta Foralie. - Z lunetą na dachu tego domu - stwierdziła Aman- da - można trzymać straż nad połową okolicy. A to wznie- 104 Gordon R. Dickson sienie z tyłu blokuje większość śniegu i wiatru, który normalnie w zimie zasypałby zabudowania postawione tak wysoko w górach. Cletius Grahame wiedział co robi, kiedy go budował - choć nazywał się uczonym, nie żoł- nierzem. Odwróciła się od krawędzi i poprowadziła konia w stronę domu. Hal pojechał za nią. Przed wejściem do domu zsiedli i zrzucili wodze. Konie pochyliły głowy, by skubać rosnącą przed frontem trawę. Amanda podeszła do drzwi i przyłożyła kciuk do płyt- ki zamka. Szerokie, ciemne i ciężkie drzwi otworzyły się na całą szerokość. Poprowadziła go do kwadratowego przedsionka z wieszakami na ścianach. Z części z nich zwisały swetry i kurtki. Wprost przed nimi znajdowało się łukowate wejście do pomieszczenia wyglądającego jak salon - lub, jak Amanda nazwała analogiczne po- mieszczenie w Fal Morgan, bawialnią. Atmosfera w domu była nieruchoma i pusta, ale nie pozbawiona życia. Amanda obróciła się do Hala. - Zostawię cię teraz. Wrócę koło południa albo nie- długo później. W międzyczasie, jeśli się spóźnię albo będziesz chciał czegoś się napić lub zjeść, kuchnia i spiżarnia są na zachód od domu, po twojej lewej. Czę- stuj się wszystkim, co tam znajdziesz - tak tutaj postę- pujemy. Przypuszczam, że nie muszę ci mówić, żebyś po sobie posprzątał. - Nie - potwierdził Hal. - Ale prawdopodobnie po pro- stu poczekam, żeby zjeść razem z tobą. - Nie czekaj z grzeczności - stwierdziła. - Jedzenie i napoje zostawiono dla kogokolwiek, kto będzie ich po- trzebował. W większości pokoi znajdziesz również tele- fony. Moja siostra po mężu nazywa się Debugne. Gdybyś potrzebował, po prostu wystukaj książkę telefoniczną i zadzwoń. - Jeszcze raz dziękuję - powiedział Hal. Dopadło go pewne poczucie niezręczności. - Doceniam to, że ufasz mi na tyle, by zostawić mnie tu samego. Spoczął na nim jej dziwnie skupiony wzrok. Ponow- nie poczuł przepływającą między nimi falę dziwnych uczuć. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 ; 105 - Myślę, że dom będzie wystarczająco bezpieczny - powiedziała i obróciła się w stronę drzwi. - Wrócę za kilka godzin. - W porządku - stwierdził Hal. Wyszła. Został sam w kryształowym bezruchu opuszczonego domu. Po chwili wszedł do bawialni. Był to duży pokój wyłożony ciemną boazerią, więk- szy niż jego odpowiednik w Fal Morgan. Wydłużony kształt domu wymusił na nim bardziej prostokątny kształt i prawdopodobnie mogło się tu wygodnie po- mieścić około trzydziestu osób, a w razie konieczno- ści można było ich tu zgromadzić nawet pięćdziesiąt. Jego północną ścianę stanowiły wyłącznie okna. Sze- rokie na całą ścianę draperie były teraz odsłonięte, wpuszczając światło dnia i dając widok na strome zbo- cze za domem. Pomyślał, że zasłony były sterowane czujnikami odsłaniającymi je co rano, część automa- tycznej maszynerii, która zajmowała się czysto fizycz- nymi problemami utrzymania domu - wpuszczaniem światła dnia, uruchamianiem wewnętrznego oświe- tlenia czy włączaniem ogrzewania w zimie nawet pod nieobecność mieszkańców. Wschodnia ściana, po prawej stronie, przebita była pojedynczym wejściem do czegoś, co wyglądało na długi hol. Na wyłożonej boazerią ścianie znajdował się tylko je- den obiekt. Był to pełnych wymiarów, naturalnej skali obraz przedstawiający stojącego mężczyznę, ubranego w mun- dur wojskowy w starym stylu, który mógł być noszony wy- łącznie na Ziemi, jakieś dwieście lub więcej standardo- wych lat temu. Sportretowany mężczyzna w średnim wie- ku stał sztywno wyprostowany, był wysoki i szczupły. Miał siwe wąsy, których końce nawoskowano w szpic, co wy- kluczało możliwość, by był to obraz Cletiusa Grahame. Oczywiście, pomyślał Hal, to nie Cletius, patrzył na Eacha- na Khana, ojca Melissy Khan, żony Cletiusa. Z tego co pamiętał o rodzinie, to obraz namalował Cletius. Archa- iczny mundur, w który ubrany był na obrazie Khan, mu- siał być strojem noszonym przez niego, gdy był generałem 106 Gordon R. Dickson w armii Afganistanu, zanim razem z Melissą wyemigro- wali z Ziemi. W południowej ścianie, za Halem, znajdowało się wejście z przedsionka, a na ścianach nie było nic prócz boazerii. W ścianie zachodniej, po lewej stronie, umiesz- czono dwa wejścia, po jednym na obu końcach pomiesz- czenia. Bliższe z nich wychodziło na schody prowadzące na wyższy poziom oraz korytarz, który musiał prowadzić do kuchni, o której wspomniała Amanda. Drzwi na dru- gim końcu pokoju, oświetlone blaskiem słonecznym z okien przylegającej tuż obok północnej ściany prowa- dziły do jadalni. Widział nawet róg stołu jadalnego, o któ- rym mówiła Amanda, kiedy skomentował rozmiary Dor- sajskich stołów. Ściana między tymi drzwiami była prawie w całości zajęta przez szeroki i głęboki kominek, łącznie z długim i ciężkim parapetem z szarego granitu. W jego grubej kra- wędzi, tam gdzie w Fal Morgan wycięto słowa pieśni, tutaj wyrzeźbiono tarczę herbową z trzema muszlami. Nad pa- rapetem wisiała szabla w pochwie z błyszczącego metalu, równie antyczna jak mundur na ścianie po przeciwnej stronie, najwyraźniej także własność Eachana Khana. Hal usiadł w jednym z wielkich, wyściełanych fote- li. Napierała na niego panująca w domu cisza. Powie- dział sobie, że przyszedł tu, bo nie czuł się gotów rozma- wiać z przedstawicielami Dorsai. Gotów był przekazać wiadomość, z jaką wysłali go Exotikowie, ale nie, by po- dać ją własnymi słowami, które by sprawiły, że wysłu- chaliby go i zrozumieli. Nie wiedział, na ile był to prosty brak wiary w siebie po porażce na Marze. Poszedł na spotkanie z Nonne, Padmą i pozostałymi, przyjmując założenie, że muszą go zrozumieć. Nigdy nie czuł tej pewności w stosunku do Dorsajów, a Foralie odciągnęło go od wcześniej zapla- nowanego celu. Decyzja o przyjechaniu tutaj zrodziła się, gdy tylko pierwszy raz zobaczył ten wielki, białoniebie- ski świat na ekranie statku. Teraz, kiedy siedział w cichej bawialni, wydało mu się, że czuje przemawiający do niego dom. Coś, co go Encyklopedia Ostateczna - tom 2 107 unosiło, ciało i duszę, trzymało w niesamowity sposób. Czuł elektryczny dreszcz zaczynający się u podstawy czaszki i rozchodzący w dół, wzdłuż ramion i kręgosłu- pa. Dom pociągał za jakieś głęboko w nim zakorzenio- ne, antyczne nici. Wzywał go bezdźwięczny głos, a on w odpowiedzi wolno podniósł się z fotela i zwrócił się w stronę korytarza prowadzącego do kuchni. Ruszył korytarzem. Aby go przejść potrzeba było sze- ściu kroków i było jasne, że gdzieś głęboko tkwiła w nim ta wiedza. Korytarz nie miał żadnych bocznych wyjść, otwierał się tylko na kuchnię. Podobnie do tej w Fal Morgan była duża, może nawet większa niż u Amandy. Znów, podobnie jak tam, drugie drzwi prowadziły z niej wprost do jadalni. Przebyty przez niego właśnie korytarz biegł równo- legle do jadalni. Boazeria w kuchni była równie ciemna jak w poko- ju, w przeciwieństwie do jasnej okładziny w Fal Mor- gan, a stół kuchenny był nie okrągły, a ośmiokątny. Był też większy od tego, przy którym dziś rano siedział z Amandą. Jednak we wszystkich istotnych kwestiach pomieszczenie to bardzo przypominało swój odpowied- nik z Fal Morgan. Przez chwilę stał w miejscu. Nie było tu niczego konkretnego do zobaczenia, ale przez okna po lewej prze- nikało intensywne światło słońca, w części pochłania- ne przez ciemne ściany. Panowała całkowita cisza, ale w wyobraźni wydawało mu się, że prawie słyszy szum głosów, które z czasem wsiąkły w boazerię i brzmiały teraz tuż poniżej progu słyszalności. Niesłyszane dźwię- ki przywiodły do niego emocje ludzi, dawno już nieżyją- cych, którzy siadali tu za życia i rozmawiali ze sobą o swoich sprawach. Stał, czując prześlizgujące się koło niego minuty, niczym cichych strażników wracających na swoje sta- nowiska, aż wreszcie z wysiłkiem uwolnił się i ruszył przez kuchnię do drzwi w zachodniej ścianie. Otworzyły się przed nim i wyszedł w światło poranka na tyłach domu Graemów. Wokół niego znajdowały się budynki gospo- 108 Gordon R. Dickso n darcze, których nie widział zbliżając się: stajnia, maga- zyny, obora oraz najbliżej z nich, budynek na Dorsai zwany gimnazjonem. Przeszedł przez oświetlone słońcem, kamieniste podwórze. Był to niepodzielony wewnątrz budynek, rów- nie szeroki jak dom Graemów i prawie tak długi, ale wyższy. W ścianach nie było okien, ale przez świetliki w dachu słupy światła rozświetlały tańczące w powie- trzu smużki kurzu. Było to miejsce ćwiczeń i z tego, co wiedział Hal, mogło być ogrzewane, ale niewiele powy- żej temperatury zamarzania wody. Hal znów poczuł się schwytany przez widmowe echa głosów. Donal Graeme przychodził do tego budynku, od kiedy tylko mogły go unieść jego wątłe nogi, idąc za po- zostałymi członkami rodziny. Przechodził niepewnie zataczając się przez tymczasowe, zimowe ścieżki wyzna- czone między domem i budynkami gospodarczymi, umoż- liwiającymi przejście przez śnieżne zaspy. Małemu dziecku budynek ten musiał wydawać się niemożliwie wielki, a czynności wykonywane tu przez dorosłych, magiczne i frustrujące, wymagające wyczucia równo- wagi, siły i szybkości, których nie mogło naśladować nierozwinięte jeszcze ciało. Ale i tak próbował ich naśladować. Próbował obracać się zwinnymi, płynnymi ruchami jak dorośli, biegać ra- zem z nimi i siłować się podczas treningu walki wręcz. Domagał się, by udawali, że wykonują z nim po kolei wszystkie techniki, tak jak robili to między sobą. Do cza- su gdy osiągnął pięć lat, jego ruchy zaczęły przypominać ich, nawet jeśli były wolniejsze i nie tak zwinne. Dzieciństwo, kiedy instynktownie stanowił część swoich ludzi i nie myślał o sobie, jako o kimś różnią- cym się od nich, musiało być czymś, na co Donal mu- siał często spoglądać z perspektywy późniejszych lat... Hal obrócił się nagle i ruszył przez gimnazjon, by wyjść przez drzwi na drugim końcu. Przeszedł jeszcze przez pozostałe budynki, jednak o ile również w nich wyczuwał echa ludzi żyjących tu przez pokolenia, to nie wywierały one na nim takiego Encyklopedia Ostateczna - tom 2 109 wrażenia jak dom i gimnazjon. Prawie zdecydował się zawrócić do domu, kiedy dostrzegł stajnię, za którą znaj- dował się rząd wierzb o wierzchołkach wystających nad dach. Ruszył do przodu, przeszedł przez drzwi do panują- cego wewnątrz półmroku i ponownie coś się zamknęło wokół niego, aż zjeżyły mu się włosy na karku. Boksy po obu stronach centralnego przejścia były puste. Spojrzał na paki siana starannie ułożone na drugim końcu i w końcu stanął twarzą w twarz z tym, na spotkanie czego tu przybył. Przez dłuższą chwilę stał wdychając przykurzony, czysty zapach konstrukcji, po czym obrócił się i wyszedł. Skręcił w prawo i poszedł wzdłuż zewnętrznej ściany staj- ni, skręcił za rogiem i pod długimi, łagodnie pochylony- mi gałęziami wierzb zobaczył biały płotek otaczający gro- by tych, którzy tu żyli. W płocie znajdowała się niewielka furtka. Otworzył ją, wszedł do środka i zamknął cicho za sobą. Przy każ- dym grobie znajdowała się pionowa płyta z szarego ka- mienia w kolorze otaczających je gór. Same groby i ścież- ki między nimi porastała równo przycięta trawa. Pomię- dzy grobami, rozmieszczonymi w sześciu rzędach, było dość miejsca, by spokojnie przejść, a wszystkie kamien- ne płyty skierowane były na lewo. Obrócił się i poszedł w stronę najstarszych grobów. Stanął tam przyglądając się imionom wyrytym w kamiennych płytach. Eachan Murad Khan... Melissa Gray Khan Grahame... Cletius James Grahame... prze- szedł ku nowszym grobom ... Kamai Simon Graeme ... Anna OutBond Graeme. Po prawej stronie pojedynczy kamień z wyrytym Mary Kenwick Graeme i Eachan Khan Graeme, we wspólnym grobie. Nogi odmówiły posłuszeństwa. Zrobił jeszcze jeden krok do przodu i spojrzał w dół. Po prawej stronie zoba- czył łan Ten Graeme... Leah Sary Graeme... i Kensie Alan Graeme. Najdalej, pod płotem, znajdował się grób Kensiego, tak blisko wierzb, że ich gałęzie opuszczały się na porastającą pagórek trawę jak palce, łagodnie przeczesujące ją w delikatnym ruchu powietrza wywo- 110 Gordon R. Dickso n łanym przez przechodzącego Hala. W następnym rzędzie za łanem, Leah i Kensiem znajdowały się jeszcze trzy identycznie wycięte nagrobki. Nogi znów mu zaciążyły. Jednak zrobił krok naprzód i spojrzał w dół. Pod wierz- bami, za grobem Kensiego, znajdował się pagórek z pły- tą, na której wyryto imię Donala Evana Graeme. Obok niego znajdował się nagrobek Mora Kamala Graeme. A obok Hala, tak blisko, że prawie dotykał go czubkami butów, umieszczono kamień z imieniem Jamesa Wil- liama Graeme... Nie mógł płakać. W celi, osłabiony przez gorączkę, wyczerpanie i walkę o oddech, płakał. Ale tu nie mógł. Tylko gardło zacisnęło mu się boleśnie i zaczęło go ogar- niać zimno - głęboko we wnętrzu, rozchodzące się by uwięzić całe ciało. W myślach znów poczuł wokół siebie potężne ramiona wujka, a głos Kensiego wołał go, by wrócił, wrócił... Wrócił. Zimno odeszło i odwrócił się od grobów. Wy- szedł przez furtkę w ogrodzeniu, zamykając ją za sobą i ruszył z powrotem w stronę domu. Ponownie wszedł do kuchni przez te same drzwi. Teraz poczuł różnicę w swojej reakcji na dom. Nie było to już miejsce, w którym był kimś obcym, a każda jego część zdawała się mieć ukrytą moc wzbudzania w nim emocji. Widoki i echa były znajome, a bawialnią, kiedy do niej wrócił, otoczyła go jak miejsce dobrze znane. Zwrócił uwagę na resztę budynku. Korytarz prowa- dzący do wschodniej części domu był krótki, potem skrę- cał o czterdzieści pięć stopni w lewo, a po przebyciu kil- ku metrów ponownie zakręcał, prowadząc wokół cen- trum domu. Po lewej stronie były drzwi do biblioteki, niemal rów- nie długiej i szerokiej jak bawialnią. W rogu, przy oknie stał duży stół z bardzo ciemnego, polerowanego drewna. Podobnie jak w bawialni, północna ściana prawie w ca- łości wykonana była ze szkła, a wpadające z zewnątrz światło rozjaśniało półki, pełne staroświeckich książek i sześcianów do czytania. Przy oknie umieszczono długi rząd wysokich książek, oprawionych w ciemnobrązową Encyklopedia Ostateczna - tom 2 111 skórę. Hal podszedł do nich i przekonał się, że były to oprawione manuskrypty dzieła Cletiusa Grahame po- święconego strategii i taktyce. Przejechał palcem po grzbietach, ale nie zakłócił im ich cichego porządku. Odwrócił się i wyszedł z biblioteki. Gdy szedł korytarzem prowadzącym przez pozostałą część domu, włączyło się wewnętrzne oświetlenie. Ta część stanowiła prawie połowę całego budynku, a pierw- sze drzwi, które minął otwierały się na sypialnie po le- wej i pokoje do pracy. Naliczył sześć sypialni i cztery gabinety, zanim korytarz zakończył się na połączeniu dużej sypialni i gabinetu, zajmującego całą szerokość domu. Wracając korytarzem, znalazł sypialnię należącą do Donala. Biografie napisane po jego śmierci podawały, że była to druga, licząc od strony dużego pokoju na koń- cu korytarza. Oczywiście, pomyślał Hal, byłaby tak da- leko i niewielka. Najmłodsi i chorzy zawsze zajmowali sypialnie najbliżej tej należącej do głowy rodziny. Prze- nosili się dalej w miarę, jak z powodu śmierci lub wy- prowadzenia się ich dotychczasowych mieszkańców, zwalniały się większe sypialnie z podwójnymi łóżkami, bliżej bawialni. Donal był najmłodszy w rodzinie, gdy opuszczał dom udając się na swój pierwszy kontrakt i nigdy już nie powrócił. Był to bardzo mały pokój, prawie jak garderoba, prze- znaczony dla jednej osoby, w przeciwieństwie do sypial- ni bliżej bawialni, które zazwyczaj zajmowane były przez małżeństwa. Po Donalu, w tym pokoju musiało miesz- kać wielu młodych Graemów. Nie można było liczyć na to, że któryś z przedmiotów lub mebli wewnątrz, był tu podczas piętnastu lat jego dorastania. Mimo wszystko Hal rozglądał się uważnie. Ściany były tymi, które pamiętał, nie zmienił się też widok przez okno na strome zbocze strzegące tyłów domu Graemów. Wyciągnął dłoń, by dotknąć wyłożonej boazerią ścia- ny, wygładzonej przez lata czyszczenia do jedwabistej gładkości i stał, z palcami przy pionowej powierzchni, wpatrując się w pochyłość, którą widział tyle razy pod- 112 Gordon R. Dickso n czas dorastania Donala, sięgając... sięgając. Stał tak przez dłuższą chwilę, aż bez ostrzeżenia wrócił do niego fragment wiersza, który, napisał w Encyklopedii Osta- tecznej... W zrujnowanej kaplicy rycerz w pełnej zbroi Zbudził się z trumny, która jego łożem była; I krusząc stopą pancerną zmurszałe kamienie - Podszedł do progu i wyjrzał na zewnątrz. Wtedy nagle przez pokój powiał wiatr utkany jakby z czystej myśli i niespodziewanie stał się częścią cało- ści - siebie, ściany i gór na zewnątrz, wszystkiego złą- czonego razem - schwytany w chwili doświadczenia nie różniącego się od innych takich chwil, wielokrotnie zaznawanych przez tego, do kogo sięgnął. Jestem tu, pomyślał. Chłód narastał, rozprzestrzeniając się na całe cia- ło. Znów zjeżyły mu się włosy na karku, a w głębi zrodzi- ła się i szybko narosła ogarniająca wszystko bezdźwięcz- na wibracja, gdy jego umysł zrozumiał wreszcie w pełni jego identyczność z człowiekiem, który tu mieszkał. Stał w pokoju -jako Donal i spoglądał jak Donal, na obraz za oknem sypialni. Rozdziai 44 Równie niespodziewanie jak się pojawiła, chwila przeminęła, pozostawiając go w niepewności, czy napraw- dę coś takiego się wydarzyło. Chwilę jeszcze stał w pokoju, potem odwrócił się i wyszedł na korytarz, którym skierował się z powrotem do bawialni. Gdy szedł, odczuwał bardzo silne wyczerpa- nie, ale udało mu się zidentyfikować jego związek z pust- ką i zmęczeniem, które odczuwał zawsze po stworzeniu wiersza, reakcji na gwałtowność potężnego wewnętrz- nego wysiłku, odmieniającego go na zawsze. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 113 Jednak przy wierszu zawsze mu coś pozostawało, coś realnego, czego nie miał wcześniej. Podczas gdy w tym wypadku... jednak w chwili, kiedy się nad tym zastanawiał uświadomił sobie, że tu też coś osiągnął. Nastąpiła w nim zmiana, dzięki której w innym świetle widział teraz otaczający go dom. Kiedy rozglądał się wokół siebie, odbierał coś w ro- dzaju swojskości, niczym patyna okrywającej wszystko, na co spojrzał. Gdy wszedł do bawialni, twarz Eachana Khana na portrecie okazała się być doskonale mu zna- joma, ze wszystkimi szczegółami. Na widok szabli nad kominkiem, jego palce i dłoń zgięły się, zdawały się pamiętać jej rękojeść, a przed oczyma zobaczył błysk klingi wyciąganej z pochwy. Reszta pokoju wokół niego też wywoływała podobne wrażenia rozpoznania. Zanurzył się w fotelu, w którym usiadł, gdy pierwszy raz wszedł do domu, a siedząc, poczuł jak powoli wraca do niego siła, wypełniając pustkę pozostałą po zimnie, które dopadło go na cmentarzu. Wszędzie wokół niego dom wi- brował teraz cichymi odgłosami przeszłości. Siedział, przy- słuchując się im, a po chwili, kierowany impulsem, wstał z fotela. Podszedł do rogu, w którym ostatni panel boazerii na wschodniej ścianie dotykał oszklonej północnej ścia- ny. Przed sobą miał gładko wypolerowaną drewnianą po- wierzchnię, ale pod wpływem tego samego impulsu przy- łożył tam prawą dłoń i nacisnął, a płyta ustąpiła bez oporu, przesuwając się w prawo i odsłaniając bezpośrednie przej- ście z bawialni do biblioteki. Stał przyglądając się przejściu. Przypomniał sobie teraz, że słyszał o nim opowieści z ust Malachiego. Była tam historia o tych drzwiach i czymś z nimi związanym. Przez chwilę nie potrafił przypomnieć sobie szczegółów, ale potem pamięć wróciła. Było to miejsce, gdzie młodzi Graemowie, w miarę dorastania, mierzyli swój wzrost. Przyjrzał się ramie po lewej stronie, wyraźnie do- strzegł cienkie poziome linie z inicjałami i datami. Pa- trząc w dół znalazł inicjały Donala, tuż nad ziemią, ale nigdzie wyżej nie było widać śladów pomiarów zrobio- nych po piątym roku życia. 114 Gordon R. Dickson Donal był najmniejszym z młodych Graemów swo- jego pokolenia. Nie było nic dziwnego w tym, że unikał dalszego mierzenia, kiedy zdał sobie z tego sprawę. Hal przyjrzał się framudze. Na niej również grubą warstwą leżała patyna rozpoznania i przypomniał sobie coś jesz- cze z opowieści Malachiego - że przez wszystkie pokole- nia nikt z Graemów nie wypełnił sobą całych drzwi, za wyjątkiem bliźniaków - wujków Donala, lana i Kensie- go. Patrzył na poznaczone drzwi i narosło w nim dziwne uczucie, coś jak strach zmieszany z tęsknotą, łan i Ken- sie byli wyjątkowo wielcy, nawet jak na Dorsajów - to właśnie lana wyobraził sobie teraz, jak stoi w tych drzwiach, wypełniając je, ciemny i potężny. Głupotą było myślenie o porównaniu się ze znaka- mi na framudze, nawet w tej chwili prywatności, o któ- rej nikt by się nie dowiedział. Jednak gdy tak stał, rosło w nim pragnienie, aż nie umiał sobie odmówić. Logiczna część umysłu próbowała odrzucić ten po- mysł. Nie miało to żadnego sensu. W każdym razie same rozmiary nic nie znaczyły. Na wszystkich czternastu światach musiało być mnóstwo ludzi nie tylko dość wiel- kich, by wypełnić drzwi, ale również zbyt dużych, by się w nich zmieścić. Jednak logiczne argumenty nie miały żadnego znaczenia. To nie kwestia rozmiarów pchała go do zmierzenia się, lecz poszukiwanie własnej tożsa- mości. Odrzucił ostatnie obiekcje. To, co go przyzwało tu- taj, było tylko częścią tego, po co przybył do Foralie. Wszedł w drzwi i stanął wyprostowany. Z nagłym, zimnym szokiem poczuł jak górna belka futryny twardo naciska na szczyt głowy. Stanął nieru- chomo. Przez kilka sekund jego umysł odmawiał przy- jęcia tego, co implikował ten kontakt. Od lat wiedział, że urośnie dużo ponad przeciętność. Przyzwyczaił się już patrzeć na ludzi z góry. A mimo wszystko kurczył się wewnętrznie wobec faktu, że wzrostem dorównał łano- wi Graeme. W jego wyobrażeniach łan przez tak długo, niczym gigant, górował nad innymi, że przez chwilę nie potrafił zaakceptować tego, o czym świadczył pomiar. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 115 Z wolna przyszła akceptacja i dopiero po chwili uświadomił sobie również fakt, że o ile dotykał głową górnej framugi drzwi, to nie udało mu się zapełnić ich sobą na szerokość. Patrząc na boki przekonał się, że po obu stronach między ramionami a futryną jest cztery do sześciu cali miejsca. Nawet przyjmując, że jeszcze rósł i przybierał na wadze, mało prawdopodobne było, by zdołał nadrobić taką różnicę w szerokości ramion. Wy- wołało to w nim uczucie przewrotnej ulgi. Nie był gotów - jeszcze nie - próbować stać się łanem. Wyszedł z drzwi. Tak jakby ich czujniki czekały tyl- ko na to, panel wsunął się na miejsce i ściana znów była cała. Obrócił się do bawialni. W chwili identyfika- cji z Donalem w sypialni poszerzyła się jego percepcja. Jednak teraz, po zmierzeniu się w drzwiach, ta percep- cja wyostrzyła się prawie do bólu. Zapach powietrza w nozdrzach, kolory, kształty, dźwięki i echa domu, po którym chodził - światło zza okien i wewnętrzne światła długiego korytarza biegną- cego wzdłuż sypialni i gabinetów - wszystko to stworzyło w końcu więź między nim i tymi, którzy kiedyś stąpali po tym domu i poczuł teraz, że tak jak oni, należy do tego miejsca. Nie było w tym nic cudownego. Zdawał sobie spra- wę, że to co tu osiągnął, mieściło się w granicach ludz- kich możliwości. Jego odtworzenie Donala i pozostałych do tego stopnia, że dosłownie wyczuwał obok siebie ich obecność, mieściło się w granicach możliwości ludzkiego umysłu i wyobraźni. Mimo wszystko, czuł się jakby stał na krawędzi czegoś znacznie wspanialszego, jeden krok poza to, co możliwe, na tereny, gdzie nikt przed nim nie dotarł. Zadygotał. Z podwyższoną wrażliwością wiązała się jasność myśli, która była prawie bolesna, a dzięki niej zidentyfikował też część domu, której podświadomie cały czas unikał. Jak powiedziała Amanda, w dorsajskim domu jadalnia była miejscem, gdzie podejmowano decy- zje dotyczące nie tylko interesów, ale również spraw rodziny. Przypominając sobie o tym, jego umysł skiero- 116 Gordon R. Dickso n wał go w końcu w stronę jadalni, uświadamiając mu, że właśnie tam mogło się znajdować najważniejsze miej- sce wiążące się z bytem i celem życia Donala. Wykonał krok w tamtą stronę, ale zatrzymał go strach. Usiadł na jednym z krzeseł i wpatrywał się w drzwi przed sobą, próbując zrozumieć bezkształtne, ale bardzo prawdziwe przerażenie w nim narastające. Spróbował się z tym zmierzyć zgodnie z naukami Waltera. Świadomie dokonał prawie fizycznego wysiłku oddzielenia od siebie emocji. Zwizualizował w umyśle to, czego się bał, jako bezkształtny obiekt stojący w pew- nym oddaleniu. Nadawszy mu formę, zaczął go studio- wać. Sam w sobie był nieważny, ważne było zrozumieć jego istotę. Bał się tego, co może mu przynieść odkrycie. Wej- ście do jadalni mogło oznaczać odkrycie w końcu, jaka część jego osobowości była nim, a jaka Donalem. A gdy- by dowiedział się tego, czego się bał... ...Mógłby zaangażować się w coś, od czego nie byłoby już powrotu. Być może znajdowała się przed nim grani- ca, której bali się wszyscy ludzie - granica między tym, co możliwe i niemożliwe, a skoro tak, raz przeszedłszy na stronę niemożliwości, mógł zostać tam na zawsze. Zrozumiał nagle, że był to stary strach, tkwiący nie tylko w nim, ale w całej ludzkości. Był to strach przed opuszczeniem bezpiecznego miejsca i wkroczeniem w ciemność nieznanego, ze wszystkimi możliwymi nie- bezpieczeństwami które się tam czają. Uświadomił so- bie także, że istniała tylko jedna przeciwwaga wobec tego strachu, równie stara jak on. Wielkie pragnienie, by niezależnie od wszystkiego rosnąć, doświadczać, odkry- wać i uczyć się. Kiedy w końcu to zrozumiał, po raz pierwszy pojął wagę zobowiązania, które - jak się obawiał - podjął już dawno temu. Stając przed wyborem wejścia w niezna- ne, zawsze był tym, który szedł do przodu. Niczym posła- niec z głębin pamięci, wróciło do niego kilka linii wier- sza Roberta Browninga,: Encyklopedia Ostateczna - tom 2 117 ...stali, wzgórzami otoczeni By zobaczyć mój koniec, żywą ramę Jeszcze jednego obrazu! W ognistej tafli Ujrzałem ich wszystkich poznałem. A mimo to Nieustraszony, trytona róg do ust przytknąłem, Zadąłem. „Childe Roland to the Dark Tower Came" Ścieżka, którą dla siebie wybrał, zawiodła go do celi na Harmonii. Ta sama ścieżka doprowadziła go do tego domu i tego pokoju. Wstał i wszedł do jadalni. W długim, cichym pokoju panował półmrok. W prze- ciwieństwie do innych pomieszczeń, czujniki nie roz- sunęły automatycznie ciężkich zasłon wiszących na oknach. Nie rozsunęły się też, gdy wszedł do pokoju. Były z grubego, ale miękkiego materiału, w kolorze jasno- brązowym, a białe światło Fomalhaut nie ryle prześwie- cało przez nie, co sprawiało, że jarzyły się łagodnie, tak że pokój zdawał się tkwić schwytany w jasnym, burszty- nowym zmierzchu. W tym świetle długa, pusta płyta stołu oraz krzesła z wygiętymi oparciami, równo ustawione po obu stro- nach stołu, z jednym u szczytu, błyszczały drewnem tak ciemnym, że prawie czarnym. Sufit znajdował się tu niżej niż w bawialni i był belkowany. Na długiej ścianie naprzeciw okien znajdowały się jedyne plamy koloru w tym pomieszczeniu. W równych odstępach umieszczono tam sześć małych, archaicznych dwuwymiarowych obrazków w wąskich ramach, przed- stawiających pejzaże, a za pojedynczym krzesłem u szczytu stołu, znajdowało się wejście do kuchni. Światło i bezruch tego pokoju zdawały się opływać Hala, izolując go od reszty domu. Wszystko inne może się zmienić, zdawała się mówić jadalnia, ja nie zmieniłam się od dwustu lat. Ruszył przed siebie i poszedł wolno wzdłuż ściany, zatrzymując się, by obejrzeć mijane obrazy. Przedstawiały góry, jezioro, górskie doliny i brzeg morza, na reprodukcjach równie starych jak pamięć Eachana Khana. Przedstawiały Ziemię. Kolory ziemi 118 Gordon R. Dickso n i nieba, relacje między zboczami i równinami - takich nie było nigdzie indziej. Tysiąc drobnych, subtelnych szczegółów świadczyło o pochodzeniu miejsc, które przed- stawiały. Na chwilę przywołały wspomnienia, które od dawna nie pojawiały się w umyśle Hala i poczuł nagłą, gwałtowną tęsknotę za zapamiętanymi z dzieciństwa Górami Skalistymi. Jednak tęsknota szybko minęła, zmyta potęgą emo- cji pochodzących z otoczenia, ścian i podłogi, mebli, a przede wszystkim z obrazów na ścianie - uczucia ro- dziny przez ponad dwieście lat żyjącej i umierającej we- dług własnych reguł. Istniało powiedzenie, które Mala- chi zacytował mu w dzieciństwie: Dorsai, znacznie bar- dziej niż jakikolwiek inny świat, jest swoimi mieszkań- cami. Nie bogactwem, władzą czy reputacją - ale swo- imi ludźmi. Tu, w tym długim i cichym pokoju, stanęło przed nim to powiedzenie wydobyte z otchłani pamięci. Hal podszedł wolno do szczytu stołu i stanął przy rogu, patrząc wzdłuż jego blatu. Od kiedy wzniesiono te ścia- ny, wszyscy tu siadali, każdy w swoim czasie. Ci, któ- rych imiona widział na nagrobkach - Eachan Khan, Melissa i Cletius Grahame, Kamal Graeme. Eachan, ojciec Donala, Mor-jego brat, James, Kensie i łan, któ- rzy byli jego wujkami, Leah - żona lana; Simon, Kamal i James - synowie lana... i inni. Łącznie z Donalem. Donal siadywał tu często przed ukończeniem Aka- demii, również w wieczór przed wyjazdem na swój pierw- szy kontrakt. Ale tego jednego wieczora, po kolacji, do- łączył do tych z rodziny, którzy opuścili rodzinną plane- tę, podpisując kontrakt na walkę w imieniu ludzi, któ- rych nawet nie znali. Wtedy pierwszy raz poczuł się jed- nym z krewnymi, którzy osiągnęli już to, co jak się oba- wiał, przekracza jego możliwości i siły. Tego wieczoru, po raz pierwszy drzwi do czternastu światów zdawały się stać przed nim otworem i świeżym wzrokiem patrzył przez nie oraz na otaczające go osoby. Hal stanął za pojedynczym krzesłem u szczytu sto- łu, patrząc na pokój. Kto z tych, co odwiedzali inne świa- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 119 ty, siedział w Foralie w noc poprzedzającą wyjazd Do- nala? Kamal Khan Graeme - ale nie byłoby go z resztą przy stole. W tych czasach był już przykuty do łóżka. Oczy- wiście Eachan, przebywający w domu od czasu, gdy zo- stał ciężko ranny w prawą nogę i nie miał już szans na polowe dowództwo. Usiłował przypomnieć sobie, kto jesz- cze mógł tu być i z wolna, jakby z własnej woli, imiona wypłynęły na powierzchnię pamięci, łan i Kensie byli wtedy w domu. Był też Mor, brat Donala, na przepustce od Zaprzyjaźnionych. James zginął w Donneswort sie- dem lat wcześniej. A więc... tego wieczora było ich pięciu przy stole, po kolacji. Niezmienny półmrok panujący w pokoju zdawał się zgęstnieć. Eachan siedziałby tu, u szczytu stołu - w krześle przed Halem. łan i Kensie, jako najstarsi po nim, zazwyczaj zajmowaliby krzesła po jego bokach. Ale bliźniacy zawsze siedzieli obok siebie - tej nocy po le- wej stronie Eachana, wieloletni nawyk, ze ścianą za ple- cami i widokiem na oba wejścia do pokoju. A więc po prawej stronie Eachana siedziałby Mor, a na krześle obok niego... Hal opuścił stanowisko u szczytu stołu i przeszedł, stając za drugim krzesłem po prawej stronie Eachana, tym, które zajmował Donal. Skupił myśli i wzrok, odbudowując w myślach tę scenę. Wpatrując się w puste krzesła, wypełnił je obra- zami ludzi, których zdjęcia widział w książce o Donalu. Eachan, wysoki i mizerny, od kiedy nie mógł już aktyw- nie ćwiczyć - tak że jego ramiona wyglądały na niepro- porcjonalnie szerokie w stosunku do reszty ciała, z ciemną i szczupłą twarzą. Z głębokimi zmarszczkami wokół ust i głęboką, pionową linią między czarnymi brwiami, wynikającą z chronicznego bólu w nodze. łan i Kensie, podobni jak lustrzane odbicia - jed- nak całkowicie odmienni dzięki uzewnętrzniającym się charakterom. Kensie jasny, łan mroczny, obaj wyżsi nawet od Eachana i Mora, z masą mięśni, których nie miał już Eachan. Mor, szczuplejszy od wujków, młody 120 Gordon R. Dickso n i z gładką twarzą, ale z wyrazem samotności i głodu w ciemnych oczach. I Donal... o pół głowy niższy od Mora i znacznie szczu- plejszy, z powodu młodszego wieku i drobniejszych ko- ści. Między mężczyznami przy stole wyglądający jak chło- piec. Eachan, opierając się ramionami na stole, łan wy- prostowany i ponury, Kensie, jak zawsze chętnie "się śmiejący. Mor nachylający się do przodu, dużo mówią- cy. I Donal... słuchający ich wszystkich. Rozmowa dotyczyła interesów, warunków pracy dla zawodowych żołnierzy na światach, które odwiedzili przed powrotem do domu. Zwykłe pogawędki, ale mające na uwadze Donala, by udzielić mu cennych informacji, bez sprawiania wrażenia udzielania rad. Dźwięk ich głosów dochodził i odbijał się echem od belek pod sufitem, szybko i wolno. Stwierdzenie i odpo- wiedź. Przerwa i kolejny głos. - ...Żądze to wampiry - powiedział Eachan. - Żoł- nierka to czysta sztuka... - ... Zostałbyś w domu, Eachan - Mor zapytał ich ojca - gdybyś był młody i miał sprawne obie nogi? - Eachan ma rację. - To mówił łan. - Wciąż marzą o zgnieceniu naszych ludzi, a potem o negocjowaniu z pozycji siły, którą można by kontrolować pozostałe świa- ty. To niebezpieczeństwo... -Jak długo kantony pozostaną niezależne od Rady... - stwierdził Eachan. - Nic nie jest niezmienne - powiedział Kensie. Z ostatnimi słowami whisky, którą popijali, uderzy- ła Donalowi do głowy i wydało mu się, że stół i surowe twarze, którym się przyglądał zaczęły odpływać w mrok jadalni, a głos Kensiego dobiegał z wielkiej odległości. Wokół Hala pokój zapełniał się innymi Graemami z przeszłości i współczesności, zajmującymi miejsca przy stole, dołączającymi do rozmowy, tak że głosy nakładały się i mieszały, atmosfera w pokoju gęstniała... i wtedy, nagle, wieczorne spotkanie skończyło się. Wszyscy wsta- wali, by pójść do łóżek, gotowi na wczesną pobudkę na- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 121 stępnego ranka. Pokój pełen był wysokich postaci i głę- bokich głosów. Kręciło mu się w głowie. On też musiał wstać. Był bardzo blisko czegoś, co uniosło go i zabierało w dal, coraz szybciej i szybciej, wkrótce uwolnienie się będzie przekraczało jego możli- wości. Obrócił się w stronę, jak sądził, wejścia do ba- wialni, ale nie widział już otaczających go kształtów. Parł do przodu potykając się, czując jak opuszczają go siły. Ale nie widział wyjścia i nie mógł już zawrócić i wyjść drugimi drzwiami... Złapały go silne ramiona, przytrzymały i poprowa- dziły na chwiejnych nogach przez mgłę upiorów. Nagle poczuł na twarzy świeży powiew, owiewającą go bryzę. Prawą stopą potknął się na prowadzących w dół scho- dach i opadł na trawę, a trzymające go ramiona zatrzy- mały się. - Oddychaj głęboko - rozkazał głos. - Już, jeszcze raz! Posłuchał, a wzrok mu wrócił, pozwalając zobaczyć ziemię, góry i niebo. Stał przed frontowymi drzwiami domu Graemów, trzymany przez Amandę. Rozdział 45 - Lepiej zabiorę cię do domu - powiedziała kobieta. Oszołomiony i otumaniony, nie protestował, niewie- le pamiętał z powrotnej jazdy do Fal Morgan. Dopiero kiedy dojeżdżali, przejaśniło mu się w głowie i uświado- mił sobie, że czuł się całkowicie osłabiony, zużyty. - Przepraszam - odezwał się do Amandy, kiedy do- tarł w końcu do salonu w Fal Morgan. - Nie chciałem robić problemów. Wygląda na to, że straciłem przytom- ność... - Wiem - odpowiedziała. Utkwione w nim oczy były prawie groźne i niezgłębione. - Potrzebujesz odpoczynku. Obróciła go jak dziecko i poprowadziła korytarzem do pokoju, w którym spał poprzedniej nocy. Ledwie był 122 Gordon R. Dickso n świadom tego, że zdejmuje mu buty i nie widział, by wykonywała jakieś sygnały w stronę czujników, ale za- słony zaciągnęły się na oknach i w pokoju zapanował półmrok. - Śpij teraz - z ciemności dobiegł go wyraźny głos. Usłyszał zamykające się drzwi. Wciąż siedział na brzegu łóżka, ale opadł na plecy. Zrobiło mu się chłodno, więc obrócił się na bok i sięgnął, by naciągnąć na sie- bie ciężką narzutę pokrywającą łóżko, po czym natych- miast usnął. Obudził się dopiero następnego ranka. Wstając z łóżka ubrał się i poszedł szukać Amandy. Znalazł ją w biurze obok bawialni, przy biurku zawalonym opra- wionymi wydrukami kontraktów. Wpatrywała się w ekran na biurku, trzymając w dłoni świetlny pisak, naj- wyraźniej nanosząc poprawki na tekst na ekranie. Unio- sła głowę, kiedy do niej zajrzał. - Wejdź - zaprosiła go, więc podszedł. - Jak się czu- jesz? - Niepewnie - odpowiedział. Tak naprawdę czuł się, jakby w ogóle nie spał tej nocy. - A więc usiądź - powiedziała i odłożyła trzymany w ręku pisak. Z wdzięcznością opadł na wyściełany fotel. Uważnie go obejrzała. - Przez kilka dni będziesz musiał się oszczędzać - stwierdziła. - Co mogę dla ciebie zrobić? - Powiedz mi, jak zorganizować transport z powro- tem do Omalu. Narzucałem ci się wystarczająco długo. - Powiem ci, kiedy będziesz się narzucał - powie- działa Amanda. - Jeśli chodzi o Omalu, nie jesteś w for- mie, żeby gdziekolwiek jechać. - Muszę - powiedział. - Mam tam sprawy do zała- twienia. Muszę zorganizować spotkanie z kimś, kto re- prezentuje Dorsaj. - Chcesz Szarych Kapitanów. Zagapił się na nią. - Kogo? Uśmiechnęła się. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 123 - To stary termin - wyjaśniła. - Nie sądzę, by kto- kolwiek wiedział, skąd wywodzi się ta nazwa. W czasach Cletiusa przestaliśmy używać terminu „kapitan" na określenie rangi wojskowej wszędzie, poza statkami kosmicznymi. W tej chwili termin ten oznacza osobę przywódcy, zatwierdzonego i zaakceptowanego, kobiety lub mężczyzny, któremu ufają. Szarymi Kapitanami były pierwsza i druga Amanda. - A trzecia? - popatrzył na nią. - Tak, trzecia też - odpowiedziała bez uśmiechu. - Rzecz w tym, że chcesz rozmawiać z Szarymi Kapitanami, a oni zazwyczaj nie siedzą w Omalu. Są w swoich domach. - A więc będę musiał porozmawiać z nimi indywidu- alnie i skłonić ich, aby zgodzili się na wspólne zebranie. Przyglądała mu się bez słowa przez kilka sekund. - Gdybyś był w formie - powiedziała w końcu powoli - a nie jesteś, to i tak byłby to zły sposób na przeprowa- dzenie tego. Tak się składa, że w tej chwili nie jesteś w stanie z nikim rozmawiać. Najpierw musisz odzyskać siły, a to oznacza około tygodnia. Potrząsnął głową. - Nie tak długo - zaprotestował. - Tak długo. - W każdym razie - chwycił poręcze fotela, gotów wstać - to nie może czekać... - Owszem, może. - Nie rozumiesz. - Jego ręce opadły z poręczy fotela. - Mam do przekazania wiadomość od Exotików do Dor- sajów, jako całości. Ale co jest nawet jeszcze ważniej- sze, muszę osobiście porozmawiać z tymi Kapitanami. Muszę ich zmusić do zrozumienia czegoś, że nadchodzi coś, co może zniszczyć wszystko o co walczyli Dorsajo- wie... Nie wiem, jak mam sprawić, byś zrozumiała... - Już to zrobiłeś - powiedziała. Patrzył na nią z niemiłym uczuciem, że sprawy wy- mknęły mu się spod kontroli. - Pierwszej nocy po przybyciu - przyglądała mu się bez mrugnięcia powiekami, a głębia jej turkusowych oczu nie miała dna. - Wszystko mi powiedziałeś. 124 Gordon R. Dickson - Wszystko? - Myślę, że tak - potwierdziła. Znów na kilka se- kund zapanowała cisza, podczas której jej oczy uważnie mu się przyglądały. - Wiem, co chcesz osiągnąć i wiem - w przeciwieństwie do ciebie - jak to zrobić. Zanim spotkasz się z Szarymi Kapitanami, wszyscy będą mu- sieli się gdzieś zgromadzić. Równie dobrze może to być Foralie. - Foralie? - zapatrzył się na nią. - Czemu nie? - zapytała. - Jest tu dość miejsca, by pomieścić tego typu spotkanie, a w tej chwili dom jest niewykorzystywany. Przestała mówić i siedziała patrząc na niego. Przez chwilę się nie odzywał. Na myśl o mówieniu do tych lu- dzi w domu Graemów, obudziło się w nim jakieś zimne uczucie i na chwilę zapomniał o jej obecności. Potem jego umysł i oczy wróciły do niej, przekonując się, że nadal patrzy na niego. - Mogę zaprosić do siebie Kapitanów i zorganizować pomoc z okolicy - powiedziała - jeśli będzie potrzebna, by zająć się tą sprawą. Nie powinno to zająć więcej niż dzień, chyba że część z nich będzie chciała przenoco- wać przed powrotem do domów. Zawahał się. - Mogłabyś ich zaprosić? - zapytał. - I myślisz, że przyjechaliby? - Tak. - Pewne oświadczenie. - Przyjadą. - Nie mogę... - słowa go zawiodły. - Nie możesz czego? Narzucać się? - Uśmiechnęła się łagodnie. - To dla naszego dobra, prawda? - Tak jest... - powiedział. - Oczywiście. Mimo wszystko... - A więc uzgodnione - stwierdziła. - Wyślę wiado- mość do tych, którzy powinni być na Dorsai. W między- czasie będziesz mógł odpocząć. Potrzebujesz tygodnia. - Ile czasu trzeba na zebranie ich razem? - zapytał, wciąż mając wrażenie, że stracił kontrolę nad biegiem spraw. - W razie niebezpieczeństwa sześć godzin. - Popa- trzyła na niego prawie zimno. - W przypadku czegoś, co Encyklopedia Ostateczna - tom 2 125 nie wymaga takiego pośpiechu, przynajmniej tydzień, by znaleźć wolny termin, kiedy wszyscy będą mogli się zebrać. Za tydzień powinieneś móc rozmawiać przynaj- mniej z dwoma trzecimi z nich. - Tylko dwie trzecie? - zapytał. - Czy dwie trzecie to dość? - Jeśli będziesz potrafił przekonać większość z dwu trzecich - odpowiedziała - to na dłuższą metę nie bę- dziesz miał problemu z przeciągnięciem na swoją stro- nę wszystkich. Każdy z nich sam zdecyduje, ale to roz- sądni ludzie. Jeśli będziesz mówił z sensem, wysłucha- ją cię i przekażą twoje słowa swoim rodzinom. - Tak - powiedział. Wciąż nie miał pewności co do wszystkiego, co mówiła, ale ta rozmowa, choć tak spo- kojna, wyczerpała go. - A więc zajmę się tym. - Przyjrzała mu się uważ- nie. - Możesz zrobić sobie coś do jedzenia? W tej chwili jestem zajęta. - Oczywiście. Uśmiechnęła się na chwilę i jej twarz uległa prze- mianie. Potem znów stała się poważna, zajęta swoimi sprawami. - Wobec tego dobrze - stwierdziła, ponownie podno- sząc pisak i odwracając się do ekranu. - Nie wahaj się wołać, gdybyś czegoś potrzebował. Stał jeszcze przez chwilę, przyglądając się jej. Było w tym coś dziwnego. Kiedy tu przyjechał, była przyjazną nieznajomą, uprzejmą ale otwartą. Teraz była równo- cześnie bliżej i oddzielona od niego murem - opance- rzona w zbroję. Odwrócił się i poszedł do kuchni, świa- dom tego, jak gumowe ma nogi i ile wysiłku wymaga przemieszczanie się. Zjadł i natychmiast znów zapragnął spać. Wrócił do sypialni i opadł na łóżko, podnosząc się później na krót- ko tylko po to, by znów zjeść. Amanda miała rację. Minęły prawie pełne trzy dni, zanim znów zaczął czuć się sobą. Wyglądało na to, że tydzień potrzebny na zgromadzenie Szarych Kapitanów, rzeczywiście dobrze mu zrobi. 126 Gordon R. Dickso n Złapała go teraz inna słabość. Bez wątpienia tkwiły w nim jeszcze pozostałości fizycznego osłabienia po po- bycie na Harmonii. A jednak zasadnicza natura wyczer- pania, którego teraz doświadczał nie była fizyczna, lecz wiązała się z czynnikami, które mógłby nazwać parap- sychicznymi, ale zrezygnował z tego terminu. Nie można było zaprzeczyć, że był to efekt pozazmy- słowego doświadczenia w domu Graemów, a jego umysł - który nigdy nie mógł przejść do porządku nad niezwy- kłymi wydarzeniami, lecz zawsze poszukiwał odpowie- dzi i logicznego wyjaśnienia - nie przestawał roztrząsać tego, co przydarzyło mu się w jadalni. Istniało mnóstwo możliwych wyjaśnień. To, które wytrzymywało analizę zakładało, że zna- lazł dokładnie to, czego szukał - zrozumienie Graemów, a w szczególności Donala, tak intensywne, że przez chwi- lę był w stanie, przynajmniej subiektywnie, odtworzyć epizod z życia Donala. Istniało jeszcze inne, które po- nownie przywołało chłód i zjeżenie włosów na karku, ale odgrodził się od niego w obronnym geście. Biorąc pod uwagę wyszkolenie i koncentrację oraz instynkt twórczy, chwile, gdy stał się Donalem, w sy- pialni i jadalni, nie były niemożliwe. A jednak... odkrył, że może bezpiecznie ruszyć drogą rozsądnego wyjaśnie- nia - łącząc techniki umysłowe, młodzieńcze pragnie- nie identyfikacji z Donalem, długotrwałe efekty fizycz- nego wyczerpania z Harmonii i efekt emocjonalny roz- czarowania z Mary - w końcu musiało się wydarzyć jesz- cze coś niewyjaśnionego, co doprowadziło do efektu, któ- rego doświadczył. Działało tu coś poza i ponad jego wiedzą - coś jak ma- gia. A jednak, czy coś bardzo podobnego do takiego skoku kwantowego czy magii, nie było zaangażowane przy two- rzeniu dowolnego dzieła sztuki? Szlak wiedzy i umiejęt- ności prowadził tylko do pewnego punktu - a potem działo się coś, czego nawet najlepszy rzemieślnik nie potrafił zidentyfikować i wyjaśnić, a efektem była sztuka. W ten sposób, w tym co zaszło w jadalni Graemów, kryło się więcej, niż mogły wyjaśnić wszystkie podświa- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 127 dome wspomnienia tego, co słyszał o Graemach. Głębo- ko wewnątrz siebie, zbyt głęboko, by temu zaprzeczać, wiedział - tak jak wiedział, że żyje - że to czego doświad- czył w jadalni, nie było zdarzeniem z przeszłości w wie- czór ukończenia przez Donala Akademii, ale tym, co naprawdę się zdarzyło. W ciągu następnego dnia czy dwu, zaczął uzupeł- niać swoje zapasy energii fizycznej i psychicznej, i co- raz więcej uwagi poświęcał Amandzie. Wstawała przed świtem, zajmowała się domem, stajnią i wszystkim in- nym wokół domu. Od dziesiątej rano zaczynała w swoim gabinecie pracę nad kontraktami i siedziała nad nimi do późnego wieczora, jeśli nie liczyć koniecznych przerw na posiłki, odbieranie telefonów czy odbycie jakiejś nie- zbędnej wizyty. Była wręcz niewiarygodnie wydajna. Najwyraźniej wypracowała najbardziej ekonomiczne techniki, wobec każdej rzeczy, którą musiała się zająć, a kiedy nadcho- dził czas, wykonywała to sprawnie i szybko. Jednak nic z tego co robiła, nie miało w sobie rodzaju zwyczajowej, maszynowej automatyki, jaka często wiązała się z tego typu świadomym podejściem. Wręcz przeciwnie, przycho- dziło jej to równie łatwo jak oddychanie, z nieświado- mym wdziękiem artysty przy pracy. Jednak rankiem drugiego dnia nie mógł już znieść gnębiących go wątpliwości i zastąpił jej drogę. - Czy mogę pomóc? - zapytał. - Powiem ci, jeśli tak będzie - odpowiedziała, po czym łagodniejąc dodała. - Fal Morgan jest moje. Rozumiesz? - Tak - odpowiedział i zszedł jej z drogi. Trzeciego dnia prawie odzyskał zwykłą siłę i ener- gię. Większość czasu spędzał przesiadując w różnych miejscach, czytając i myśląc, ale do wieczora fizyczna bezczynność zaczęła wzbierać w nim, jak woda groma- dząca się przed zaporą. Po kolacji Amanda wróciła do swojego gabinetu, a on próbował czytać, ale nie potrafił się skupić. Szczerzyły się na niego kły pytań bez odpo- wiedzi. W miarę mijających dni czuł, jak coraz mocniej ciągnie go w jej stronę, a instynktowny odbiór jej emo- 128 Gordon R. Dickso n cji podpowiadał mu, że z wzajemnością. A jednak coraz bardziej odgradzała się od niego tarczą swoich obowiąz- ków - i nie potrafił pojąć, czemu tak się dzieje. Zresztą, cokolwiek wydarzyło się w Foralie, udał się tam w celu odnalezienia prawdy o swoim śnie i udało mu się to. Chociaż uświadomił sobie, że wiązało się to z Donalem Graeme - a ten był nietypowym Dorsajem, podobnie jak przed nim Cletius - i przeżycie jakiego doświadczył w domu Graemów, nie było pomocne w do- prowadzeniu się do stanu, w którym mógłby zrozumieć Szarych Kapitanów. Po prawie trzech dniach ciągłego myślenia na te tematy, jego ciało zbuntowało się wobec długiego bezru- chu. Odstawił na miejsce czytany właśnie sześcian i podszedł do otwartych drzwi do gabinetu Amandy, spraw- dzając, czy dalej pracuje. Pracowała. Cofnął się od drzwi i poszedł do składzi- ku przy tylnych drzwiach Fal Morgan, gdzie na umiesz- czonych na ścianach haczykach zawieszono najróżniej- sze ubrania robocze, swetry i kurtki. Nie było tam kurt- ki dość na niego dużej, ale jeden ze zrobionych na dru- tach swetrów miał odpowiednie wymiary. Wciągnął go na siebie i wyszedł w noc. Planował przejść się jedynie w bezpośredniej okoli- cy domu, ale zawieszony wysoko na niebie pojedynczy księżyc Dorsai był prawie w pełni i jasno oświetlał całą okolicę. Podszedł do krawędzi płaskowyżu, na którym postawiono Fal Morgan i spojrzał w znajdujący się pod nim wąwóz. Przyciągnął go rozpościerający się krajobraz świateł i cieni na skalistym terenie. Ruszył w dół. Nie obawiał się, że zabłądzi. Otaczające go górskie szczyty były wyraźnie widoczne z każdego miejsca i sta- nowiły doskonałe punkty odniesienia, zwłaszcza dla kogoś dorastającego w podobnym otoczeniu. Przekroczył dno wąwozu i ruszył dalej, wspinając się po przeciwle- głym zboczu, w stronę skalistego obszaru kamiennych klifów i przesmyków. Zatracił się w wędrówce między skałami. Po kilku dniach bezruchu odczuwał ulgę, mogąc swobodnie cho- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 129 dzić po otwartym terenie. Zapomniał - nawet na Har- monii, kiedy wędrowali przez góry - jak czuł się, jako dziecko w Górach Skalistych. Teraz powróciło do niego to uczucie. Piętrzące się nad nim szczyty nie były zło- wieszczymi i groźnymi kształtami, gromadzącymi się na oświetlonym przez księżyc horyzoncie, lecz podobnie jak na Ziemi, opiekuńczymi gigantami, w cieniu któ- rych zaznawał wolności niemożliwej nigdzie indziej. Wydłużył krok, zaczął głębiej oddychać i gdzieś z głębi duszy wypłynęło pragnienie, by porzucić wszystkie obo- wiązki i po prostu zająć się pracą, by żyć w miejscu ta- kim jak to. Uświadomił sobie w końcu, że wędruje już przez co najmniej kilka godzin. Poczuł też niezauważany dotąd chłód nocy, zmarzł nawet pomimo wysiłku fizycznego i założonego grubego swetra. Kiedy opadły emocje wyno- szę go między górskie szczyty, uświadomił sobie także, do jakiego stopnia osłabione jest jego jeszcze nie w peł- ni ozdrowiałe ciało. Zawrócił do Fal Morgan. Zbliżając się do domu, w myślach wciąż niósł w so- bie góry, a kiedy chwycił dłonią klamkę drzwi Fal Mor- gan odkrył, że kryje w sobie drobny, irracjonalny żal w stosunku do Amandy, która oddzieliwszy się przed nim barierą nie była osobą, której mógłby opowiedzieć o swo- im spacerze i uczuciach nim szargających. Roześmiał się drwiąco do siebie w reakcji na rozczarowanie wywo- łane tym odkryciem, cicho otworzył drzwi i wszedł do środka. W domu panował bezruch środka nocy. Pomyślał nagle o spojrzeniu na zegarek i zaskoczyło go, że spę- dził na zewnątrz prawie trzy godziny. Do tej pory Aman- da z pewnością skończyła pracę i poszła do łóżka. Choć nie istniało ryzyko, że usłyszy go z drugiego końca domu, podświadomie przeszedł cicho przez kuch- nię i wszedł na korytarz prowadzący do bawialni. Uświa- domił sobie, że świeci się tam migotliwe światło i zawa- hał się. Zdał sobie sprawę, że pochodzi ono z ognia pło- nącego na kominku, choć nie w stylu Amandy byłoby zostawienie płonącego ognia i pójście spać. 130 Gordon R. Dickso n Ruszył cicho i zanim przeszedł pół korytarza usły- szał jej głos, jak śpiewała cicho w oświetlonym płomie- niami pokoju. Poczuł się niepewnie i stanął. Zdjął buty i poszedł dalej nie tylko cicho, ale dzięki treningowi z wczesnych lat absolutnie bezgłośnie. Doszedł do rogu wejścia do bawialni i zajrzał ostrożnie w kierunku kominka. Ogień prawie się już wypalił, ale języki płomieni wciąż lizały ciężkie drwa, malując pobliską podłogę na czerwo- no. Amanda siedziała na prostokątnym dywanie blisko ognia, wpatrując się w płomienie, ze skrzyżowanymi no- gami i rękami o rozluźnionych, skierowanych ku górze dłoniach, które oparła nadgarstkami o kolana. Przed nią stała na wpół opróżniona filiżanka z mlecznym napojem, który musiał być herbatą, jako że kawę pijała bez mleka. Siedziała przed ogniem niczym szczupły, prosty cień. Patrzył na nią prawie dokładnie z boku. Miała na sobie ciemnobrązowe spodnie robocze i miękką żółtą koszu- lę, w której widział ją podczas kolacji, tyle że teraz koł- nierzyk był rozpięty i zwisał swobodnie na ramiona. Wło- sy miała rozpuszczone, twarz lekko nachyloną w stronę ognia i zamyśloną. Znajdując się tak blisko, dzięki ci- szy panującej w domu, wyraźnie słyszał jej czysty, ma- giczny głos, pomimo tego, że śpiewała bardzo cicho. ... zielona płynie woda mej radosnej miłości. Zielone są stawy u stóp wodospadów, Ciemno pod wierzbami - przeszłość już usnęła. Światło poranka ptak śpiewem ogłasza... Wycofał się gwałtownie w mrok, zatykając uszy na resztę piosenki. Poczuł się tak, jakby ją nachodził nagą we śnie. Cicho wycofał się do kuchni i stanął niepew- ny, co robić dalej. Cichy szmer piosenki dobiegający z pokoju umilkł. Wykonał głęboki oddech, założył buty i bezdźwięcznie cofnął się do drzwi, którymi wszedł do domu. Otworzył je cicho i głośno zamknął, po czym równie głośno poszedł korytarzem w stronę bawialni. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 131 Kiedy wszedł, stała przy kominku, patrząc w jego stronę. Jej wzrok spoczął na swetrze, w który był ubra- ny, co wywołało u niej rozszerzenie oczu. Zatrzymał się stojąc w niewielkiej odległości od niej. - Poszedłem na spacer - wyjaśnił. - Wziąłem go z jednego z wieszaków. Mam nadzieję, że to nie problem? - Oczywiście - stwierdziła. Zawahała się na chwilę. - Należał do lana Graeme. - Naprawdę? - Tak. Sam go dla siebie zrobił którejś zimy. - Uśmiechnęła się odrobinę. - Kiedy zasypie nas w zi- mie śnieg, staramy się mieć zajęte czymś ręce. Na chwilę znów zapanowała cisza. - A więc ożywiłeś się trochę? - przyglądały mu się pociemniałe w świetle ognia oczy. - Tak. Teraz jestem już gotów spać. - Uśmiechnął się do niej. Ich oczy spotkały się na sekundę, a potem znów rozeszły. - Dobranoc - powiedział i ruszył korytarzem prowa- dzącym do pokoju, słysząc jak odpowiada mu tak samo, zostawiając za sobą duży pokój, ogień w kominku i ją. Doszedł do pokoju, wszedł do środka i zamknął drzwi. Wyraźnie czuł wagę wciąż ubranego swetra. Zdjął go i roze- brał się, po czym położył do łóżka. Machnięcie ręki nad stoli- kiem zasygnalizowało umieszczonym tam czujnikom, by zga- siły światło i pokój wokół niego pogrążył się w ciemności. Leżał. Po chwili usłyszał dźwięk idących przez kory- tarz stóp, które minęły jego sypialnię i udały się do wła- snej. W domu zapadła cisza. Nadal leżał, nie śpiąc, wpa- trując się w mrok z sercem rozdartym żalem i tęskno- tą, jakiej nie odważył się zbyt dokładnie analizować. Rozdział 46 Według tygodniowego kalendarza Dorsai, następnego dnia wypadała niedziela. Amanda zabrała Hala ze sobą na wizyty do kilku okolicznych gospodarstw, gdzie miesz- 132 Gordon R. Dickson kały osoby oferujące pomoc przy spotkaniu z Szarymi Kapitanami w Foralie. Jednym z nich było gospodarstwo Debigne, gdzie Hal potwierdził swoje podejrzenia, że intensywność zauwa- żalna u Amandy, nie przypadła w udziale jej młodszej siostrze. Potrzeba było, by ktoś był w Foralie w dzień przed i po spotkaniu, oraz ktoś do pomocy przy posiłkach i od chwili przybycia pierwszych Kapitanów - szacunkowo dwadzieścia cztery godziny przed wyznaczoną godziną zebrania aż do chwili, gdy wyjedzie ostatni z nich - praw- dopodobnie również do dwudziestu czterech godzin po spotkaniu. Po lunchu, kiedy wracali do Fal Morgan, Amanda poprowadziła Hala nieco w bok od drogi do punktu obser- wacyjnego położonego wyżej niż Foralie. Była to mała trawiasta łączka na półce skalnej nie dość dużej, by po- mieścić Fal Morgan. Zsiedli z koni, a Amanda z jednej z sakw przy siodle wyjęła lunetę. - Usiądź - powiedziała do Hala, siadając na trawę ze skrzyżowanymi nogami. Usiadł obok niej i wziął podany mu przyrząd. - Spójrz tam - powiedziała, wskazując kierunek. Skierowała jego uwagę na punkt znajdujący się dalej i niżej niż domostwo Graemów, którego dach, widoczny był jakiś kilometr niżej, po lewej stronie. Hal przystawił teleskop do oczu i zlokalizował punkt, który mu wskazała. Była to otoczona drzewami plama zieleni, niecałe osiemset metrów poniżej domu. - Widzę - powiedział. - Co to takiego? - To miejsce oryginalnego Foralie - domu - wyja- śniła. - Foralie zostało pierwotnie zbudowane przez Eachana Khana. Kiedy Cletius poślubił jego córkę, zbu- dował dom Graemów na terenie Foralie, tam gdzie wi- dzisz go teraz. Po tym jak Cletius pokonał Dowa deCa- striesa, próbującego dzięki sile Starej Ziemi przejąć kontrolę nad wszystkimi Młodszymi Światami, a Melis- sa przeprowadziła się z Cletiusem do domu Graemów, Eachan Khan zaczął zdradzać swój wiek - wcześniej nie odbijał się na nim zbytnio - i Melissa przekonała go, by Encyklopedia Ostateczna - tom 2 133 przeniósł się do niej wraz z Cletiusem. Zrobił to, a Fora- lie zostało puste - choć przez rok czy dwa nic się tam nie zmieniło. Eachan najwyraźniej nie potrafił się zde- cydować, co z nim zrobić. Aż którejś nocy wybuchł tam pożar i dom kompletnie spłonął. Od tamtej pory domem Graemów jest Foralie. - Rozumiem - stwierdził Hal. Zielona przestrzeń pod nim z pewnością stanowiła miłe miejsce na dom, znacz- nie lepiej osłonięte drzewami niż dom Graemów. Opu- ścił teleskop i popatrzył na Amandę. - Moglibyśmy tam pojechać - powiedziała - ale nie ma tam nic do oglądania, a stąd ma się lepszy widok na otoczenie. - Tak - zgodził się Hal i podał jej lunetę. - Nie, zatrzymaj ją jeszcze na chwilę - zaprotesto- wała. - Możesz stąd zobaczyć również Fal Morgan - a przynajmniej kawałek jego dachu. Drzewa trochę zasłaniają. Ale może pamiętasz, że z dachu domu Gra- emów też nie mogłeś go zobaczyć, z powodu drzew. - Masz rację. - Ponownie przyłożył do oka lunetę i spojrzał. Potem znów ją opuścił i popatrzył na kobietę. Wszystko co powiedziała mu na temat oryginalnego Fo- ralie i całej reszty, to były rzeczy, które mogły go zainte- resować, ale wciąż męczyło go podejrzenie, że poza oczy- wistą przyczyną opowiedzenia mu o tym i pokazania pierwszego Foralie z punktu widokowego, kryła się jesz- cze jakaś inna, ukryta. - To właśnie do Foralie, tego pierwszego, Cletius wrócił gdy Dow deCastries przybył ze swoimi wojskami, by zająć Dorsai, opustoszałą z powodu realizowanych najemniczych kontraktów - powiedziała. - Wiedziałeś o tym? Skinął głową. - To było we wczesnych dniach, prawda? - zapytał. - Prawie dwieście lat temu, kiedy Ziemia była podzie- lona między Sojusz i Koalicję? A Dow był człowiekiem z Koalicji, który doprowadził do tego, że oba rządy połą- czyły siły pod jego przywództwem, żeby mógł przejąć kon- trolę nad Młodszymi Światami. Wiem o tym. Cletius Gra- 134 Gordon R. Dickso n hame przeciwstawił się Dowowi, ten zaaranżował kon- trakty, by odciągnąć z Dorsai wszystkich żołnierzy, a potem przyleciał tu przejąć planetę. Pokonali go ci, którzy tu zostali: dziadkowie, dzieci i ich matki. Uśmiechnął się. - Wciąż istnieją historycy, którzy sądzą, że Dow sam poderżnął sobie gardło, bo cywile nie mogą pokonać eli- tarnych oddziałów. - Ty też tak myślisz? - zapytała Amanda. - Nie. - Spoważniał. - Ale pierwszy raz usłyszałem o tym od Malachiego, gdy byłem bardzo mały. Wydawało mi się to wtedy absolutnie naturalne, byli przecież Dorsajami. - Niczego nie można osiągnąć wyłącznie dzięki reputa- cji - powiedziała. - Każdy rejon, nie mieliśmy wtedy jeszcze kantonów, musiał sam zdecydować, jak się bronić. Do zorga- nizowania obrony Cletius zostawił tylko Arvida Johnsona i Billa Athyera z sześcioma wyszkolonymi ludźmi... Zamilkła, ze wzrokiem skierowanym w stronę zbo- czy poniżej. Przyglądał się jej, wciąż próbując zrozumieć, do czego zmierzała. Nawet gdy siedziała, jej ciało było wyprostowane w stopniu, którego żaden mężczyzna nie mógłby osiągnąć bez całkowitej sztywności, a jej głowa miała klasyczny profil, jak ze starożytnych monet. - Amanda... - powiedział łagodnie. Zdawała się go nie słyszeć i poczuł w sobie niezdar- ność, która sprawiła, że nie wiedział, czy powinien znów się odzywać. Obok niej, w swoim znacznie wyższym i potężniejszym, lecz wymizerowanym ciele - wychudzo- nym przez doświadczenia minionych miesięcy - czuł się jak mroczny ptak z ziemskiego ciała i kości, ulatujący w dziedzinę czystego ducha. Ale gdy czekał, jej oczy straci- ły swój zamyślony wyraz i zwróciła się w jego stronę. - O co chodzi? - zapytała. Przez chwilę zastanawiał się, czy przypadkiem nie powinien unikać dalszego wspominania o Obronie Dor- sai - jak określano to w podręcznikach historii. - Myślałem właśnie, do jakiego stopnia jesteś po- dobna do obrazu wiszącego w twoim domu - to była pierw- sza Amanda, prawda? To mógłby być twój obraz. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 135 - Zarówno druga Amanda, jak i ja, wyglądamy bar- dzo podobnie do niej - odpowiedziała. - Zdarza się. - Czy przypadkiem jej obraz nie został namalowa- ny, gdy była w tym samym wieku, w jakim ty teraz je- steś? - Nie. - Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się pra- wie figlarnie. - Nie był. - Nie był? - Wpatrzył się w nią. - Nie - Amanda roześmiała się. - Obraz wiszący u nas na ścianie został namalowany, gdy była dużo star- sza niż ja teraz. Zmarszczył się. - To prawda - powiedziała. - My, Morganowie, bar- dzo wolno się starzejemy. A ona była kimś wyjątkowym. - Nie tak wyjątkowym jak ty - powiedział. - Nie mogła być. Jesteś końcowym produktem Dorsai. Ona żyła, zanim urodzili się ludzie tacy jak ty. - To nieprawda - natychmiast odpowiedziała Amanda. - Była Dorsajką, zanim powstał świat Dor- sajów. Stanowiła materiał, z którego powstali nasi ludzie i Kultura. - Skąd możesz być pewna, jaka była prawie dwie- ście lat temu? - Jak mogę? - Obróciła głowę twarzą w jego stronę i dziwnie na niego popatrzyła. - Ponieważ na wiele spo- sobów jestem nią. Tych kilka ostatnich słów zostało wypowiedziane bez specjalnego akcentu, ale zdawały się dźwięczeć w jego uszach z niezwykłą siłą. Siedział nieruchomo, starając się nie zmienić pozycji ani wyrazu twarzy, ale jego we- wnętrzna świadomość została zaalarmowana. - Reinkarnacja? - zapytał po chwili swobodnie. - Nie, niezupełnie - odpowiedziała. - Coś więcej... jakby czas nie miał znaczenia. Jakby wszystko wciąż było tym samym; ona, w początkach naszego świata i ja, tutaj... Opadło na niego uczucie, że właśnie zdradziła mu powód, że powiedziała mu - może ostrzegła - o tym, przed czym miała go tutaj strzec. 136 Gordon R. Dickso n -Tutaj, przy jego końcu, chciałaś powiedzieć? - rzucił jej wyzwanie. - Nie. - Jej turkusowe oczy przybrały szary odcień. - Nie będzie końca, póki nie zginie ostatni Dorsai, nie- zależnie od tego, gdzie to nastąpi. Tak naprawdę nawet wtedy nie. Koniec nastąpi dopiero, gdy zginie ostatni człowiek - ponieważ to, co czyni nas Dorsajami, jest częścią wszystkich ludzi, częścią, którą miała Amanda, gdy narodziła się po raz pierwszy, jeszcze na Ziemi. Coś - może kawałek chmury zakrywający białą krop- kę gwiazdy - na ułamek sekundy odciął światło od jego oczu. Istniało jakieś powiązanie między wszystkim, o czym w tej chwili mówiła, zniszczonym domem Fora- lie, Obroną Dorsai i nią, ten związek wciąż mu umykał. - Masz o niej tak wysokie mniemanie - powiedział z namysłem. - Ale kiedy reszta światów myśli o tej pla- necie, na myśl przychodzą im tylko Cletius Grahame i Donal Graeme. - Mieliśmy Graemów za sąsiadów od czasów Cletiu- sa - odpowiedziała. - Zasłużyli na to, co się o nich my- śli. Jednak pierwsza Amanda była przed nimi. Założyła naszą rodzinę. Oczyściła te góry z pozbawionych pracy najemników, zanim przybył Cletius, a kiedy miała dzie- więćdziesiąt trzy lata, obroniła Foralie przed oddziałami Dowa deCastriesa, które wylądowały tutaj nie spodzie- wając się kłopotów ze strony kobiet, dzieci oraz starców i chorych. - A więc dowodziła rejonem Foralie? - zapytał. - Czemu ona? Czy była kiedyś żołnierzem? - Nie - odpowiedziała. - Ale jak już mówiłam, pod- czas Czasów Bezprawia przewodziła usuwaniu bandyc- kich najemników. Po tym, jak zrobiła to i kilka innych rzeczy, mając do pomocy tylko cywili, reszta okręgu po- szła za jej przykładem i na Dorsai zapanował porządek i prawo. Dowodziła, kiedy przybył Dow po prostu dlatego, że była najbardziej predysponowana do dowodzenia, po- mimo swojego wieku. - Jak tego dokonała? - Usunęła bandytów, czy pokonała deCastriesa? Encyklopedia Ostateczna - tom 2 137 - Nie bandytów, choć o tym też kiedyś chciałbym usłyszeć. Jak pokonała deCastriesa, skoro wszyscy eks- perci, wtedy i teraz, twierdzą, że nie było możliwości, by dokonała tego banda kobiet, dzieci i starców? Spojrzenie Amandy powędrowało gdzieś daleko za niego. - Można by powiedzieć, że te oddziały w pewien spo- sób same siebie pokonały. Czytałeś kiedyś „Taktykę Błę- dif Cletiusa? - Tak - odpowiedział. - Ale byłem wtedy zbyt mały, by dobrzeją zrozumieć. - To, co zrobiliśmy jest tam opisane - była to kwe- stia sprawienia, by popełniali błędy, przeciwstawiając naszą siłę słabości najeźdźców. - Słabość? W oddziałach liniowych? Znów spojrzała na niego z szarym cieniem w oczach. - W przeciwieństwie do nas, nie byli gotowi zginąć. - Gotowi zginąć? - Studiował ją. - Starzy ludzie? Matki... - I dzieci. Tak. Otaczająca ją zbroja promieni słonecznych nasyca- ła jej słowa mocą prawdy potężniejszą, niż kiedykolwiek słyszał u kogoś innego. - Dorsai - zaczęła - została stworzona przez ludzi, którzy byli gotowi zapłacić własnym życiem w cudzych wojnach, by kupić wolność dla swoich domów. Nie tylko mężczyźni byli gotowi na walkę. Ci, którzy zostawali w domu, dzielili tę samą wizję wolności i byli gotowi za nią zginąć. - Ale sama gotowość na śmierć... - Nie urodziłeś się tutaj, więc nie rozumiesz - stwierdziła. - Była to kwestia umiejętności podjęcia trudniejszych wyborów, niż żołnierze wysłani do okupo- wania Dorsai. Przed inwazją Amanda spotkała się z in- nymi ludźmi, którzy byli predysponowani do dowodze- nia i razem rozważyli różne propozycje. Wszystkie plany wiązały się ze stratami - a wśród ofiar mogły być osoby oceniające te plany. Wybrali taki, który dawał okręgowi największe szanse przeciw najeźdźcy, przy najmniej- 138 Gordon R. Dickso n szych stratach własnych, a kiedy wybrali, byli gotowi znaleźć się między tymi, którzy będą musieli zapłacić za sukces. Żołnierze przeciwnika nie mieli takiego pla- nu - ani takiej gotowości. Potrząsnął głową. - Nie rozumiem. Być może dlatego, że nie jestem Dorsajem. Przez chwilę patrzyła na niego jak ktoś, kto chce coś powiedzieć, ale rozmyśliła się w ostatniej chwili. - A więc nie rozumiesz pierwszej Amandy? Myślę, że powinieneś, jeśli zamierzasz rozmawiać z Szarymi Kapitanami. Poważnie pokiwał głową. - Jak to się stało? - zapytał. - Jak ona, jak oni to zrobili? Muszę wiedzieć. - Dobrze, powiem ci. I powiedziała. Siedząc w słońcu i słuchając, jak Amanda opowiada o przeszłości tak, jakby było to coś, co sama przeżyła, jeszcze raz pomyślał o tym, co powiedzia- ła mu na temat bycia pierwszą Amandą. Sama historia była dość prosta. Oddziały Dowa rozbiły obóz tuż pod mia- stem Foralie. Pierwsza Amanda dostała zgodę ich do- wódcy na kontynuowanie produkcji niezbędnej dla eko- nomii regionu i zgodnie z planem, proces ten doprowa- dził do zanieczyszczenia powietrza w mieście i jego oko- licy oparami karbonylku niklu. Jego stężenie w powie- trzu w wysokości jednej części na milion stanowiło dość, by wywołać alergiczne zapalenie skóry i nieodwracalną odmę płuc. W skrócie - pewna śmierć. Podejrzenia najeźdźców uśpił fakt, że mieszkańcy Foralie również chorowali i umierali, tak samo jak żoł- nierze. Nawet kiedy w końcu zrozumieli co ich czeka, wojskowi Dowa nie potrafili uwierzyć, że mieszkańcy miasta mogli zdecydować się na pozostanie w domach i zginąć tylko po to, by upewnić się, że najeźdźcy zginą razem z nimi. W końcu doprowadziło to do sytuacji, w której Dow uwięził Cletiusa w Foralie, trzymając na straży zdrowe oddziały. Jego uwagę odwróciła grupa starszych dzieci Encyklopedia Ostateczna - tom 2 139 i ośmiu profesjonalistów, których Cletius zostawił do zor- ganizowania obrony. Amanda, mająca dziewięćdziesiąt trzy lata, schwytała żołnierzy strzegących Foralie, gro- żąc wysadzeniem się razem z nimi. O ile historia była wciągająca, to nie ona przycią- gnęła uwagę Hala, lecz sposób opowiadania jej przez Amandę - jakby sama tam była. Mocniej niż kiedykol- wiek opadło go wrażenie, że za zasłoną słów kryło się coś, co próbowała mu przekazać, a czego on nie potrafił wychwycić. Poczuł gniew na własny brak zrozumienia, ale nie mógł zrobić nic poza czekaniem, w nadziei na jakieś słowo, które umożliwi mu zrozumienie. Tak więc siedział z nią w jasnych promieniach słoń- ca, słuchając nie tylko historii o obronie Foralie, ale i o śmierci Kensiego na Sainte Marie, i o tym, jak druga Amanda, która kochała obu bliźniaków (choć lana bar- dziej) zdecydowała się nie wychodzić za mąż. Ale nawet kiedy z powrotem wsiedli na konie, wciąż nie wiedział, co chciała mu dać do zrozumienia. Nadeszło już popołudnie i zanim zsiedli z koni na dziedzińcu przed Fal Morgan, Fomalhaut była już w pół drogi do horyzontu. - A ja - powiedziała jeszcze raz na koniec historii - jestem znów pierwszą i drugą Amandą. Nie mieli już szansy dłużej porozmawiać przed spo- tkaniem. Następnego dnia, w poniedziałek, Amanda udała się w podróż w interesach, a we wtorek była zaję- ta poza Fal Morgan, kierując i pomagając ludziom przy- gotowującym dom Graemów na spotkanie. Hal został w Fal Morgan, zastanawiając się co powinien powiedzieć, by przekonać Szarych Kapitanów. Tkwiło w nim coś w rodzaju przesądu - co o dziwo, zdawała się rozumieć Amanda - co sprawiało, że nie miał ochoty wracać do Foralie przed wyznaczoną godziną spotkania. Kapitanowie przybywający z daleka zaczęli pojawiać się we wtorek późnym popołudniem i witani byli w domu Graemów przez Amandę i pomagających jej sąsiadów. Wróciła do Fal Morgan dopiero późnym wieczorem, a po szybkim posiłku tylko na kilka minut usiadła z Halem przy drinku, przed udaniem się do łóżka. 140 Gordon R. Dickso n - Jak to powiedziałaś, będę musiał przekonać więk- szość z tych, którzy przyjadą? - zapytał jej, gdy siedzieli przy ogniu. - Ile procent stanowi większość? Uniosła wzrok z płomieni, w które się wpatrywała i lekko się uśmiechnęła. - Jeśli będziesz potrafił przekonać siedemdziesiąt procent zebranych, odniesiesz sukces. Nieobecni zare- agują w końcu w podobnych proporcjach, po rozmowach z tymi, którzy przyjadą. - Siedemdziesiąt procent - powtórzył, obracając w dłoniach niską, grubą szklaneczkę i patrząc na pło- mienie przez płyn. - Nie spodziewaj się cudów - zabrzmiał jej głos. Pod- niósł wzrok przekonując się, że Amanda patrzy na nie- go. - Nikt, oprócz Cletiusa i może jeszcze Donala, nie potrafił porwać ich wszystkich. Siedemdziesiąt procent da ci to, czego potrzebujesz i ciesz się z tego. Jak już mówiłam - wszyscy podejmują decyzje sami, a Szarzy Kapitanowie są najbardziej niezależni. Kiwnął głową. - Wiesz, co zamierzasz powiedzieć? - zapytała go po chwili. - Częściowo. To, co mam przekazać od Exotików - odpowiedział tuląc w dłoniach szklaneczkę z whisky. - A co do reszty, raczej nic nie planuję. - Jeśli powiesz im to samo co powiedziałeś mi pierw- szej nocy - stwierdziła - poradzisz sobie. Popatrzył na nią zdumiony. - Tak myślisz? - Wiem, że tak będzie - odpowiedziała. Nadal się jej przypatrywał, usiłując przypomnieć sobie tamten wieczór. - Nie jestem pewien, czy dokładnie pamiętam, co to było - powiedział powoli. - Samo to do ciebie przyjdzie - odpowiedziała. Te słowa utkwiły w nim głęboko. Wstała, trzymając na wpół opróżnioną szklankę. - Cóż, potrzebuję snu - powiedziała przyglądając mu się. - Przypuszczam, że ty też. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 141 - Tak - potwierdził. - Ale myślę, że jeszcze chwilę tu posiedzę. Zajmę się ogniem. - Po prostu upewnij się, że osłona będzie na miejscu... Wyszła. Siedział samotnie jeszcze przez dwadzieścia minut, po czym westchnął, machnął ręką przed czujni- kiem osłony i wstał. Płyta przesunęła się na miejsce z przodu kominka, a ostatnie płomienie, pozbawione do- stępu tlenu, niemal natychmiast przygasły i zamarły. Osuszył swoją szklaneczkę, zaniósł ją do kuchni i po- szedł do łóżka. Spotkanie miało się odbyć w Foralie godzinę po lun- chu. Pół godziny przed wyznaczonym terminem Hal i Amanda osiodłali konie i wyjechali z Fal Morgan. Nie miał ochoty na rozmowę, a Amanda zdawała się być zadowolona z ciszy. Spodziewał się, że jego umysł będzie przepełniony argumentami potrzebnymi w dys- kusji. Zamiast tego wycofał się w spokój, całkowicie oderwany od sytuacji, ku której zmierzał. Był na tyle mądry, by nie próbować tego zmieniać. Usiadł wygodnie w siodle i pozwolił swoim zmysłom za- jąć się dźwiękami, zapachami i górskimi widokami. Kiedy dotarli do pofalowanego terenu, na którym zbudowano dom Graemów, zastali przed budynkiem kil- ka zaparkowanych promów suborbitalnych, a kiedy zsie- dli z koni w corralu przy stajni, przez otwarte okno ku- chenne dotarł do nich gwar ludzkich głosów. Zdjęli z koni siodła i uprząż i puścili je wolno, po czym weszli do środ- ka przez główne wejście. W bawialni zastali tylko dwoje ludzi prowadzących roz- mowę, siedzących w stojących obok siebie fotalach. Jedną z nich była staromodna, czarna kobieta z haczykowatym no- sem i surową twarzą, a drugą drobny mężczyzna o różowej skórze. Oboje mieli co najmniej po sześćdziesiąt lat. - Miriam Songhai - powiedziała Amanda - to jest Hal Mayne. Rourke di Facino, Hal Mayne. - Zaszczycony - zaszemrali do siebie nawzajem. - Pójdę zebrać ludzi - dodał di Facino podnosząc się i ruszając w stronę gabinetów i sypialni na końcu domu. Amanda została z Halem. 142 Gordon R. Dickso n - A więc to ty - odezwała się Miriam dziwnym, grzmiącym głosem. - Tak - odpowiedział Hal. - Siadaj. Trochę potrwa, zanim wszyscy się zbiorą. Skąd pierwotnie wyskoczyłeś? - Ziemia, Stara Ziemia - powiedział Hal zajmując fotel zwolniony przez di Facino. - Kiedy wyjechałeś? Opowiedz mi o sobie - zażąda- ła, a Hal zaczął przedstawiać jej zarys swojej historii. Jednak przeszkodzili im inni wchodzący do pokoju, pojedynczo i parami, co wiązało się z koniecznymi pre- zentacjami. Po krótkim czasie rozmowa z Miriam Son- ghai całkiem się urwała i Hal stwierdził, że pokój jest na granicy przepełnienia. - Wszyscy już są, prawda? - zapytał wysoki i blady, co najmniej osiemdziesięcioletni mężczyzna. Miał wspa- niały, basowy głos. - Może się ruszymy i zajmiemy miej- sca? Wytworzył się ogólny ruch w stronę jadalni i Hal został przez niego porwany. Przy wejściu do niej na se- kundę zawahał się, ale niezdecydowanie zaraz znikło. Znajdujący się przed nim długi pokój nie był już mrocz- ny, tylko oświetlony bursztynowym blaskiem, w któ- rym mogły wędrować duchy. Zasłony zostały odciągnięte i ostre, jasne światło Fomalhaut odbite od biało-szarej powierzchni zbocza za domem, wyraźnie oświetlało wszystko, nadając ludziom i sprzętom trójwymiarowej realności. Poszedł dalej, zobaczył Amandę stojącą za po- jedynczym krzesłem u szczytu stołu i podszedł tam, za- kładając, że przeznaczono je dla niego. Usiadł. Amanda również zajęła miejsce, kilka krze- seł dalej po jego prawej. Pokój szybko się wypełniał i po minucie wszystkie krzesła były już zajęte, a on znalazł się u szczytu polerowanego stołu, przy którym siedziało ponad trzydzieści osób chcących wysłuchać, co ma do powiedzenia. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 143 Rozdział 47 Kiedy tak siedzieli i patrzyli na niego, nieoczeki- wanie zbudziła się w nim świadomość, której nie czuł nigdy dotąd. Później przyzwyczaił się do niej, ale to było jego pierwsze tego typu doświadczenie. Z szokiem uświado- mił sobie istnienie chwili, w której wszechświat może zastygnąć w bezruchu jak baletnica stojąca na czubkach palców, kiedy przez ułamek sekundy wszystkie możli- wości są równie prawdopodobne. W tej chwili odczuł coś w rodzaju podwójnej wizji. Zobaczył rozgrywającą się przed nim scenę z dwóch punktów widzenia jednocześnie - jako uczestnik i jako obserwator. Po raz pierwszy stał się świadom siebie jako części czegoś odrębnego i odle- głego. W tej chwili przejścia, na ułamek sekundy, jego wizja była doskonała, a odległy, widzący umysł był w sta- nie ocenić wszystko bezstronnie, łącznie z sobą. Złapany w taki sposób, zrozumiał wreszcie tych, któ- rzy wiedzieli, że zostaną w Foralie wypełnionym opara- mi karbonylku niklu, jeśli tylko zapadnie decyzja o uży- ciu go. Ponieważ u podstaw tej chwili leżała percepcja wyostrzona do granic w samouczciwości, z obawy przed egoizmem mogącym wpłynąć na decyzję. Schwytany w podziwie dla tej percepcji, przez dłuż- szą chwilę Hal nie reagował na czekające twarze w spo- sób, w jaki zwykle by to uczynił, a zamiast niego ode- zwał się siedzący w odległej części stołu Rourke di Faci- no, mówiąc do Amandy. - Cóż, Amando? Sugerowałaś, że istnieją ważne po- wody przycia na to spotkanie. Jesteśmy. Hal nie zdawał sobie sprawy z jakości akustyki w jadalni. Di Facino odezwał się nie głośniej niż tonem zwykłej konwersacji, a mimo to jego słowa wyraźnie zabrzmiały przez oddzielającą go od Hala odległość. - Powiedziałam, Rourke, że mogą istnieć ważne powody wysłuchania Hala Mayne - odpowiedziała Aman- da. - I myślę, że istnieją. Przynajmniej jednym z nich 144 Gordon R. Dickson jest ten, o którym wam powiedziałam - Hal został wy- słany z Mary przez Exotików, aby przekazać nam wiado- mość. Możemy mieć również inne powody, żeby go wy- słuchać. - W porządku - powiedział di Facino. - Wspominam o tym tylko dlatego - bez obrazy oczywiście - że Morga- nowie czasami przedstawiani byli jako widzący rzeczy, których nie ma. - A może raczej - zripostowała Amanda - po prostu widzieli rzeczy, co do których inni byli zbyt zaślepieni, żeby je dostrzec. Oczywiście, bez obrazy. Uśmiechnęli się do siebie nad stołem jak starzy, zaprzyjaźnieni wrogowie. Przyglądając się zebranym, Hal stwierdził, że Amanda jaśnieje między nimi jak jasna latarnia między światłami nadbrzeża. Średni wiek Sza- rych Kapitanów wynosił przynajmniej pięćdziesiąt lat, podczas gdy ona, ze swoją rzucającą się w oczy młodo- ścią, wyglądała między nimi jak mała dziewczynka, nie- śmiało pląsająca na zebraniu starszyzny rodzinnej i cze- kająca, by przekonać się, ile czasu upłynie zanim ją zauważą. - W każdym razie - rozległ się grzmiący głos Mi- riam Songhai - nie mamy na Dorsai uprzedzeń wobec ludzi, którzy są wrażliwi tylko dlatego, że tego co zauwa- żają nie da się łatwo zmierzyć, zważyć czy oznaczyć. Zwróciła się do Hala. - Jaką wiadomość mają dla nas Exotikowie? - zażą- dała. Hal rozejrzał się po twarzach czekających. W sto- sunku do piątki, z którą rozmawiał na Marze, w tych tutaj widział różnicę jakościową. Różnicę w wyciszeniu. Exotikowie nie wiercili się fizycznie, ale był świadom tkwiącego w każdym z nich konfliktu i niepewności. Osoby siedziące teraz przy stole nie zdradzały żadnych objawów wewnętrznej niepewności. Byli u siebie, on był obcym, a ich zadaniem było podjęcie koniecznych decy- zji. W jasnym świetle dnia, tu i teraz, nie było miejsca na duchy i wspomnienia. Czuł się wyobcowany, bez możliwości sięgnięcia do nich i przekonania. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 145 - Byłem w drodze na Dorsai - rozpoczął. - Ale tak się złożyło, że najpierw dotarłem na Marę i rozmawia- łem z Exotikami... - Jedną chwileczkę. - To korpulentny mężczyzna około pięćdziesiątki z grzywą sztywnych, siwych włosów, jedyna tutaj osoba z orientalnymi rysami twarzy. Hal przeszukał pamięć w poszukiwaniu nazwiska podanego mu przez Amandę. Przypomniał sobie, że przedstawiła go jako Ke Gok, albo K'Gok. - Czemu wybrali ciebie na przekazanie wiadomości, zamiast wysłać kogoś z ich własnych ludzi? - Mogę wam powiedzieć to, co powiedzieli mnie - odpowiedział Hal. - Amanda może wyjaśniła już wam, że zostałem wychowany przez trzech nauczycieli, z któ- rych jeden był Dorsajem... - A przy okazji, czy ktoś z was zna rodzinę Nasuno? - wtrącił się czysty głos Amandy. - Powinni mieć siedzi- bę na Skalland. Na moment zapadła cisza, po czym blady mężczy- zna, którego nazwiska Hal, mimo przebytego szkolenia pamięci, w dziwny sposób nie mógł sobie przypomnieć, adezwał się w zamyśleniu: - Skalland jest jedną z wysp w moim rejonie. Pa- miętam, że zapytałaś mnie o to gdy dzwoniłaś, Amando. \ jednak w krótkim czasie jaki miałem, nie odnala- słem żadnej takiej rodziny. Co nie znaczy, że jej nie ma - albo nie było - pokolenie temu. - Jest mało prawdopodobne, by ktoś mógł udawać Dorsaja przez dwanaście lat, nawet na Ziemi i nikt tego lie zauważył - stwierdził Ke Gok. - Ale wciąż czekam la odpowiedź, czemu Exotikowie myślą, że ktoś, kogo vychowawcą był Dorsaj, ma szczególne kwalifikacje do ozmawiania z nami w ich imieniu. - Moimi wychowawcami byli również Maranin >raz Harmonita - stwierdził Hal. - Wydawali się są- lzić, że fakt, iż byłem wychowywany przez ludzi za- ówno z ich kultury, jak i waszej, mógł mnie uczynić ;dolnym lepiej się z wami porozumiewać niż ktokol- wiek z nich. 146 Gordon R. Dickso n - I tak dziwne - stwierdził Ke Gok. - Dwie planety pełne wyszkolonych ludzi, a oni wybierają kogoś z Zie- mi? - Wykonali również wobec mnie obliczenia - dodał Hal - które zdają się wykazywać, że mogę być obecnie historycznie użyteczny. Obawiał się wspominania o tym i wybrał najłagod- niejsze słowa do przekazania im tej informacji, bojąc się uprzedzeń ludzi czynu wobec czegoś tak teoretycz- nego i dalekosiężnego, jak Exotikowe obliczenia onto- genetyczne. Jednak nikt z zebranych nie zareagował z wrogością, a Ke Gok nic już nie powiedział. - W jaki sposób - odezwała się szczupła, dobrze wy- glądająca kobieta o nazwisku Lee, z dużymi, brązowymi oczyma o skupionym spojrzeniu i szaroczamych włosach - spodziewają się, że możesz być użyteczny historycz- nie? - Przydatny w poradzeniu sobie z aktualną sytuacją historyczną, w szczególności z sytuacją stworzoną przez Innych - odpowiedział. - Tą samą sprawą sam się przej- muję i chciałbym o niej porozmawiać po tym, jak prze- każę wam wiadomość od Exotików... - Myślę, że chętnie wysłuchamy wszystkiego, co masz nam do powiedzenia - wiadomości Exotików i co- kolwiek jeszcze będziesz chciał nam przekazać - stwier- dziła Lee - ale niektórzy z nas chcieliby najpierw zadać trochę pytań. - Oczywiście - odpowiedział Hal. - A więc, jeśli dobrze cię rozumiem - zapytała Lee - Exotikowie przejmują się Innymi i wysłali cię tutaj bo sądzą, że łatwiej ci pójdzie przekonanie nas do ich spo- sobu myślenia, niż mógłby to zrobić ktoś z ich ludzi? Hal wziął głęboki oddech. - Praktycznie, do tego się to sprowadza. Lee odchyliła się na oparcie krzesła z zamyśloną twarzą. - A co z tobą, Amando? - zapytał di Facino. - Czy stanowisz część tej próby skierowania nas na Exotiko- wy sposób myślenia? Encyklopedia Ostateczna - tom 2 147 - Rourke - odpowiedziała Amanda - wiesz, że to nonsens. Uśmiechnął się. - Tylko pytałem. - Nie rób tego - powiedziała Amanda - i zaoszczędź nam czasu. Popatrzyła na pozostałych. Nikt więcej nic nie do- dał, więc obróciła się w stronę Hala. - Proszę bardzo - powiedziała. Hal rozejrzał się wokół siebie. Z ich twarzy nie dało się nic wyczytać. Zaczął mówić. - Zakładam, że nie ma sensu marnować waszego czasu przez mówienie tego, co sami już wiecie - po- wiedział. - Sytuacja międzygwiezdna niemal całko- wicie znajduje się pod kontrolą Innych i nie jest ta- jemnicą, do czego dążą na dłuższą metę. Chcą całko- witej kontroli nad czternastoma światami, a żeby ją uzyskać, muszą się pozbyć tych, którzy nigdy nie będą dla nich pracować - części Zaprzyjaźnionych, w zasa- dzie wszystkich Exotików i Dorsajów. Exotikowie są- dzą, że Innych trzeba zatrzymać teraz, póki jeszcze jest czas. Uważają, że z wszystkich ludzi tylko Dorsa- jowie mogą tego dokonać i wysłali mnie z wiadomo- ścią, że jeśli to zrobicie, dadzą wam wszystko czego będziecie potrzebowali i wesprą w każdy możliwy spo- sób. Przerwał. Twarze wokół stołu patrzyły na niego, jakby spodzie- wały się, że będzie mówił dalej. - To wszystko? - zapytał Ke Gok. - Spodziewają się, że w jaki sposób pokonamy Innych? Czy nie wydaje im się, że zrobilibyśmy to już, gdybyśmy wiedzieli jak? Na chwilę wokół stołu zapanowała cisza. Hal pomy- ślał o odezwaniu się, ale zmienił zdanie. - Jedną chwileczkę - odezwał się blady staruszek. - Nie mogą myśleć... czy to nie ta stara sugestia, żeby- śmy zabawili się w zabójców? Efekt był taki, jakby w pokoju bezdźwięcznie trza- snął bicz. Hal rozejrzał się po stężałych twarzach. 148 Gordon R. Dickso n - Przykro mi - powiedział. - Byłem zobligowany prze- kazać wam tę wiadomość. Mówiłem im, że nigdy tego nie zrobicie. Cisza panowała sekundę dłużej. - Czemu byłeś zobligowany? - zapytała Miriam Son- ghai. - Zostałem zobligowany - cierpliwie wyjaśnił Hal - przez fakt, że przekazanie tej wiadomości dało mi szan- sę powiedzenia wam o tym, co - według mnie - stanowi jedyną możliwą drogę rozwiązania problemu Innych. Kolejna krótka przerwa. - Być może - odezwał się di Facino, bardzo cicho, ale słowa i tak były słyszalne w całej jadalni - nie zdają sobie sprawy, jak nas obrazili. - Prawdopodobnie nie, w sensie emocjonalnym - powiedział Hal. - Ale nawet gdyby zdawali sobie spra- wę, nie miałoby to znaczenia. I tak musieliby was po- prosić, ponieważ nie widzą żadnego innego rozwiązania. - To, co chce wam powiedzieć - dodała Amanda - to fakt, że Exotikowie czują się bezradni, a tacy ludzie są gotowi na wszystko. - Myślę, że możesz im powiedzieć od nas - odezwał się blady mężczyzna - że mogą nas o to poprosić jeszcze raz w dniu, w którym zrezygnują z zasad, według jakich żyli przez ostatnie trzysta lat. Ale i tak odpowiemy, że my z naszych zasad nie zrezygnujemy. Rozejrzał się po pokoju. - Co by nam zostało, gdybyśmy dla ocalenia naszych karków zrobili coś takiego? Jaki miałoby sens uczciwe życie przez te wszystkie wieki? Gdybyśmy teraz zgodzili się przyjąć pracę zabójców, nie tylko nie byłoby już wię- cej Dorsajów, nigdy byśmy nimi nie byli! Nikt się nie odezwał, ani nie kiwnął głową w apro- bacie, ale na twarzach ludzi przy stole malowała się jed- nomyślna zgoda. - W porządku - stwierdził Hal. - Powiem im to. Ale skoro wszyscy się tu zgromadziliście, czy mogę was za- pytać, co zamierzacie zrobić w sprawie Innych, zanim zagłodzą was na śmierć? Encyklopedia Ostateczna - tom 2 149 > Hal spojrzał na Amandę. Ale ona tylko siedziała, odrobinę odsunięta od stołu, obserwując. Odpowiedziała mu Miriam Songhai. - Oczywiście, że nie mamy planów - stwierdziła. - Ty najwyraźniej jakieś masz. Powiedz nam. Wziął głęboki oddech i popatrzył po wszystkich. - Ja również nie mam żadnego konkretnego planu. Jednak wierzę, że mam materiał, z którego taki plan można przygotować. To, na czym się opiera, to zrozu- mienie sytuacji historycznej, dzięki której Inni odno- szą spektakularne sukcesy. Zasadniczo, to w czym bie- rzemy udział, to ostatni akt ery ludzkiego rozwoju, a Inni są dla nas zagrożeniem, ponieważ reprezentują pewne podejście istniejące w rasie jako całości, a my - Dorsa- jowie, Exotikowie i prawdziwi Wierni ze światów Zaprzy- jaźnionych oraz pojedynczy ludzie rozproszeni po wszyst- kich światach - reprezentujemy podejście przeciwstaw- ne. Do kulminacji pchają ten konflikt naturalne siły historyczne rozwoju ludzkości. Nie patrzymy tylko na ambicje Innych, ale na Armageddon... Mówił dalej. Słuchali. Światło przebijające się przez okna sprawiało, że długa, gładka powierzchnia stołu lśni- ła jak wygładzony wiatrem lód, a Szarzy Kapitanowie siedzieli słuchając w kompletnym bezruchu, jak wyrzeź- bieni w zajmowanych miejscach. Słyszał swój własny głos mówiący dalej, powtarzający te same rzeczy, które mówił Exotikom i większość z tego, co musiał powie- dzieć Amandzie, pierwszej nocy na planecie. Jednak jego słuchacze w żaden sposób nie zdradzali, czy do nich do- cierał. Głęboko w jego wnętrzu narastał strach, że mówi na darmo. Słowa zdawały się wydobywać z niego tylko po to, by utonąć w ciszy, nie docierając do umysłów, które już się przed nimi zamknęły. Rzucił szybkie spojrzenie w stronę Amandy, w na- dziei na jakiś sygnał, który udzieli mu wsparcia, ale niczego nie zobaczył. Nie potrząsnęła głową, nawet nie- świadomie, ale niezmienny wzrok jakim mu odpowie- działa, przekazał tę samą wiadomość. Hal krzyknął we- wnętrznie. Nie miało sensu dalej więzić ich słowami, 150 Gordon R. Dickson jeśli słowa nie były przez nich słuchane i rozważane. Doprowadził przemowę do końca. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Kapitanowie po- ruszyli się lekko jak ludzie, którzy zbyt długo siedzieli w tej samej pozycji. Przeciągano się i rozglądano po twa- rzach sąsiadów. - Halu Mayne - odezwała się w końcu Miriam Son- ghai. - Jaki właściwie masz dla siebie plan? Chodzi mi o to, co sam planujesz teraz zrobić? - Polecę stąd do Encyklopedii Ostatecznej - powie- dział. - Tam znajduje się większość informacji, których wciąż brakuje mi do efektywnego zrozumienia sytuacji. Kiedy będę miał pełen obraz, będę mógł przekazać wam szczegółowy plan działań. - A w międzyczasie? - ironicznie zapytał Ke Gok. - Prosisz nas po prostu, byśmy byli gotowi na twoje roz- kazy? Poczuł desperację. Znowu zawiódł i nie było tu żad- nej magii, żadnych duchów które mogłyby uratować sy- tuację. Takie były realia - niezrozumienie tych, którzy widzieli wszechświat ograniczony własnym poznaniem. Nieoczekiwanie wybuchła w nim złość, poczuł się jakby jakaś potężna ręka chwyciła go za ramię i pchnęła do przodu. - Sugeruję, żebyście przygotowali się na rozkazy od jednej osoby - usłyszał jak mówi sucho. Przeżył szok słysząc własne słowa. Głos należał do niego, znał słowa, ale ich dobór i ton pochodziły z jakie- goś miejsca głęboko w nim, równie odległego jak duchy, których rozmowę słyszał przy tym stole. Poczuł w sobie przypływ siły. - Jeśli będę miał szczęście być jednym z pierwszych, którzy przejmą kontrolę nad sytuacją - mówił dalej tym samym, twardym głosem - rzeczywiście mogą one wyjść ode mnie. - Bez obrazy, Halu Mayne - odezwał się di Facino - ale czy mógłbym spytać, ile masz lat? - Dwadzieścia jeden standardowych - odpowiedział Hal. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 151 - Czy nie wydaje ci się, nawet tobie - mówił dalej di Facino - że prosisz o zbyt wiele ludzi takich jak my, od- powiedzialnych za wiele istnień przez czas kilka razy dłuższy od twojego życia, by przyjąć twoje słowa i osobę całkowicie na wiarę? Nie tylko to, ale jeszcze abyśmy opierając się na wierze, zmobilizowali całą planetę? Przychodzisz do nas bez żadnych referencji, poza wyso- ką oceną według jakiejś tam teorii Exotików - a ta pla- neta do nich nie należy. - Referencje - wciąż szorstko odpowiedział Hal - w tej kwestii nic nie znaczą i nigdy nie będą miały znaczenia. Jeśli znajdę odpowiedzi, których szukam, moje referencje staną się dla was oczywiste, tak jak dla wszystkich innych. Jeśli mi się nie uda, to albo ktoś inny je znajdzie, albo nikt tego nie dokona. W każdym razie, każde referencje jakie mógłbym mieć nie doty- czyłyby tej sprawy. Wiedzieli o tym Exotikowie. - Doprawdy? - zapytał di Facino. - Powiedzieli ci to? - Pokazali mi - odpowiedział Hal. Dziwne uczucie wewnętrznej siły nieodparcie pchało go naprzód. Jakby ktoś inny mówił do nich przez niego, a wewnętrzna złość ustąpiła miejsca logice twardej niczym diament. - Wy- słanie mnie tu z wiadomością, co do której wiedzieli, iż nie jest do zaakceptowania zagwarantowało, że będę miał szansę przedstawić wam moją wersję wydarzeń, bez ich oficjalnego poparcia. Gdybyście mnie zaakceptowali, na dłuższą metę nie mieliby innego wyboru, jak zrobić to samo. Jeśli mnie odrzucicie, w żaden sposób nie będą odpowiedzialni za to, co powiem na własną rękę. - Ale - stwierdził Ke Gok - nie zaakceptowaliśmy cię. - Jeśli macie poradzić sobie z sytuacją, będziecie musieli kogoś zaakceptować - oświadczył Hal. - Sam właśnie ledwie przed chwilą powiedziałeś, że zatrzyma- libyście Innych, gdybyście tylko wiedzieli jak. Faktem jest, że nie wiecie. Ja - być może - tak. A nie ma czasu by czekać na inne rozwiązania. Tak późno nawet wszyst- kie siły, jakie zostaną rzucone przeciw Innym, mogą nie wystarczyć. Razem z Exotikami jesteście w tym sa- mym obozie, czy się wam to podoba, czy nie -jeśli sobie 152 Gordon R. Dickso n tego nie uświadomicie i wy, i oni przepadniecie poje- dynczo, bo już jesteście na drodze ku zagładzie. Tylko że w przeciwieństwie do Exotików, wy, Dorsajowie, jeste- ście ludźmi czynu. Nie potraficie zamknąć oczu na jego potrzebę, kiedy staje się ona oczywista. Tak więc jedy- ną nadzieją dla was i dla nich, jest pojawienie się ko- goś, kto poprowadzi was wspólnie do walki - a oprócz mnie, nie ma nikogo innego. - Konieczność zaakceptowania kogoś - powiedział blady mężczyzna - nie została jeszcze dowiedziona. - Z pewnością została. - Hal popatrzył bezpośrednio w prawie czarne źrenice oczu tamtego. - Dorsajowie już zaczynają głodować. Powoli... ale to początek. I wiecie, że ten głód jest świadomie wywoływany przez Innych, którzy robią również podobne rzeczy innym ludziom. Najwyraźniej nie jest to problem, który można ograni- czyć tylko do was i Innych. To kwestia jednej części roz- przestrzenionej między gwiazdami rasy ludzkiej, prze- ciw drugiej części. Nie potrzebujecie, żebym wam o tym mówił, sami to widzicie. - Ale - łagodnie odezwała się Lee - nie ma gwaran- cji, że zamieni się to w Armageddon z tym, co znaczyło- by to dla wszystkich naszych ludzi - którzy są przecież wojownikami. - Jeśli wierzycie, że nie musi, przyjrzyjcie się uważ- niej - stwierdził Hal. - Sytuacja rozwija się od ponad trzydziestu lat. W miarę rozwoju rośnie dynamicznie, zarówno w liczbie zaangażowanych ludzi jak i w swojej złożoności. Jak może się to skończyć inaczej niż przez Armageddon? Chyba, że wy i Exotikowie oraz inni wam podobni, zgodzą się porzucić wszystko w co wierzyliście, by zadowolić Innych. Ponieważ to jedyna rzecz którą w końcu się zadowolą. - Jak możesz być tego pewien? - zapytał Lee. - Cze- mu Inni nie mieliby się zatrzymać przed dojściem tak daleko? - Ponieważ jeśli się zatrzymają, to zostaną usunię- ci w ciągu pokolenia i wiedzą o tym - wyjaśnił Hal. - Jadą na tygrysie i nie odważą się zsiąść w biegu. Jest Encyklopedia Ostateczna - tom 2 153 ich zbyt mało. Jedynym sposobem na zapewnienie so- bie bezpiecznego życia jako jednostkom, jest uczynie- nie światów - zauważcie, powiedziałem światów - bez- piecznymi dla nich. To oznacza zmianę kształtu całego ludzkiego społeczeństwa. Oznacza Innych w roli panów i resztę ludzkości jako poddanych. Oni to wiedzą. Z racji wszystkiego co kochacie, wy też musicie to wiedzieć. W pokoju na dłuższą chwilę zapadła cisza. Hal sie- dział czekając, wciąż dziwnie pochwycony przez jasność i żarliwość przesłania, które go wypełniło. - To wciąż tylko twoja teoria, ten pomysł o histo- rycznej konfrontacji między dwiema częściami rasy ludzkiej - ciężko odezwała się Miriam Songhai. - Jak możesz oczekiwać, że zaufamy czemuś, czego nikt do- tąd jeszcze nie zaproponował? - Sami to sprawdźcie - odpowiedział Hal. - Nie trze- ba Exotikowych obliczeń, by przekonać się kiedy i jak zaczęli Inni, jak się rozwijali i do czego muszą dążyć. Wiecie lepiej ode mnie, jak maleje kredyt i inne zasoby waszego społeczeństwa. Nadchodzą czasy, gdy Inni będą posiadać dusze wszystkich, którzy mogliby was wynająć poza planetą. Co wtedy stanie się z Dorsai? - Ale cały ten pomysł z Innymi, jako siłą historycz- ną mającą po swojej stronie wszystkie przewagi - wypo- wiedział się blady mężczyzna, potrząsający głową - to porzucanie zdrowego rozsądku na rzecz czystej fanta- styki. - Czy nazwałbyś fantastyką to, co już stało się na wszystkich światach poza Starą Ziemią? A tam nic się nie wydarzyło, ponieważ Inni musieli najpierw przejąć kontrolę nad innymi światami - odpowiedział Hal. - Specjalnością Innych jest atakowanie tam, gdzie nie napotkają oporu. W tej chwili nie istnieje przed nimi obrona. Jak inaczej mogliby rozprzestrzenić się tak szyb- ko, uzyskując pozycję potęgi międzygwiezdnej w ciągu zaledwie trzydziestu lat? Przerwał i powoli rozejrzał się po twarzach ludzi sie- dzących wokół stołu. W oczach Amandy dostrzegł dziwny blask, niemal światło triumfu. 154 Gordon R. Dickso n - Przed ich charyzmą i organizacją - mówił dalej - nie potrafi się obronić żadna z obecnych kultur. Gdy- bym mógł w tej chwili postawić przed międzyplanetar- nym sądem wszystkich Innych, założę się, że nie zna- leźlibyście żadnego paragrafu, na podstawie którego można by osądzić choć jednego z nich. Zazwyczaj nawet nie muszą sugerować ludziom, czego chcą. Przywiązują do siebie ludzi o takim charakterze, jaki im odpowiada, stawiają ich w sytuacjach, do których mają największe predyspozycje i każdy ź nich z własnej inicjatywy robi dokładnie to, czego chcą Inni. Obrócił się, by mówić do stołu jako całości. - We własnym interesie musicie spojrzeć na to z szerszej perspektywy. Pomyślcie. Exotikowie mogli u korzeni zneutralizować każdą próbę zwykłej ekono- micznej dominacji wszystkich światów. Wy poradziliby- ście sobie z początkami każdego zagrożenia wojskowe- go. Jednak przeciw Innym wszyscy jesteście bezradni, ponieważ nie zaatakowali w żaden z tych sposobów. Przy- puścili atak na nowej drodze, dotąd nie przewidywanej i wygrywają. Ponieważ zmienia się kształt ludzkiego spo- łeczeństwa, tak jak zawsze, i jak zwykle, stare nie może oprzeć się nowemu. Przerwał. - Przyjmijcie to do wiadomości - powiedział. - Wy, Exotikowie, Zaprzyjaźnieni - wszyscy, którzy żyją we- dług starego wzoru, nie mogą oprzeć się Innym, tak jak opierali się dotąd pozostałym zagrożeniom. Jeśli spró- bujecie pójść tą drogą, przegracie - nieuchronnie - a wygrają Inni. A jednak istnieje możliwość przeciw- stawienia się im i wygrania, o ile wyrazicie zgodę na stanie się częścią nowych wzorów historycznych, w tej chwili rodzących się do życia. Znów przerwał i tym razem zaczekał na komentarz albo protest, jakąkolwiek reakcję. Ale żadnej nie było. Siedzieli cicho, patrząc na niego. - Inni nie są obcymi - dodał. - Są nami, z pewną różnicą. Ale ta różnica może wystarczyć, by w obecnej sytuacji zapewnić im kontrolę. Powtarzam, jest to po Encyklopedia Ostateczna - tom 2 155 prostu jeszcze jeden przykład starego ustępującego przed nowym, jedyny problem w tym, że to nowe, którego pra- gną Inni, stanowi ślepy zaułek dla rasy jako całości. Ludzkość nie przeżyje dyktatury nielicznej elity z mi- liardami niewolników. Jeśli zostanie doprowadzona do takiego stanu - umrze. Przerwał. Nikt z nich nie wykonał najmniejszego gestu czy dźwięku, wciąż tylko patrzyli na niego. - Nie możemy na to pozwolić - kontynuował - ale niezgoda nie może oznaczać utrzymania obecnego sta- nu rzeczy. To również oznaczałoby stagnację - i śmierć rasy. Musimy po prostu uznać prawdę. Kształt ludzkiego społeczeństwa zmienia się po raz kolejny, jak zawsze, i znów będziemy musieli zmienić się razem z nim albo wypaść za burtę. Tu, na Dorsai, będziecie musieli być gotowi na zrezygnowanie z wielu rzeczy, ponieważ je- steście Kulturą Odłamkową zawsze trzymającą się zwy- czajów i tradycji. Z uwagi na dobro dzieci waszych dzie- ci, trzeba będzie dokonać adaptacji. Ponieważ, mówię wam to jeszcze raz, stawką nie są ciężko wywalczone zwyczaje Dorsajów, Exotików czy Zaprzyjaźnionych, lecz przetrwanie całej rasy ludzkiej. Rozdział 48 Hal skończył wreszcie mówić i zaczekał na reak- cję. Jednak tym razem cisza wśród jego słuchaczy trwa- ła dalej. Patrzyli teraz na stół przed sobą, na ścianę, okno - we wszystkie strony, tylko nie na niego i siebie na- wzajem. - To wszystko, co miałem do powiedzenia - stwier- dził w końcu. Wtedy ich spojrzenia skierowały się w jego stronę. Miriam Songhai westchnęła. - Obraz, jaki nam odmalowałeś nie należy do ta- kich, na które łatwo się patrzy - powiedziała. - Sądzę, że muszę to przemyśleć. 156 Gordon R. Dickson Wokół stołu rozległy się pomruki poparcia. Ale blady mężczyzna wstał. - Nie muszę się nad tym zastanawiać - stwierdził, patrząc wprost na Hala. - Odpowiedziałeś na wszystkie pytania, jakie mógłbym zadać. Przekonałeś mnie. A jed- nak jedyna odpowiedź jaką dysponujesz, jest nie dla mnie. Przez chwilę rozejrzał się wokół stołu. - Znacie mnie - oświadczył. - Dla naszych ludzi zro- bię wszystko, co konieczne. Jednak przez wszystkie te lata żyłem i walczyłem za Dorsai taką, jaką jest teraz. Nie mogę się zmienić. Nie przyłożę ręki do zmiany Dor- sai i jej ludzi. Reszta z was może wyruszyć tą drogą, o której właśnie usłyszeliśmy, ale zrobicie to beze mnie. Odwrócił się do drzwi. Jeszcze dwu mężczyzn i jed- na kobieta odsunęło swoje krzesła i poszło w jego ślady. Ke Gok zaczął się podnosić, po czym ciężko usiadł z po- wrotem. Blady mężczyzna zatrzymał się w drzwiach i odwrócił się na chwilę. - Przykro mi - powiedział do Hala. Potem wyszedł, a pozostała trójka za nim. - Wnioskuję - stwierdził Hal w zapadłej ciszy - że większość z was, podobnie jak Miriam Songhai, chcia- łaby przemyśleć to, co powiedziałem. Mogę zaczekać na Dorsai jeszcze do tygodnia, jeśli ktoś z was chciałby ze mną porozmawiać. Potem, jak już powiedziałem, wyja- dę do Encyklopedii Ostatecznej. - Będzie w Fal Morgan - dodała Amanda. Spotkanie zakończyło się. Hal spodziewał się, że będzie mógł udać się teraz do Fal Morgan. Zamiast tego zastał bawialnię na wpół zapeł- nioną piętnastoma Szarymi Kapitanami, którzy chcieli jeszcze z nim porozmawiać na temat jego obrazu sytuacji. Ze zdziwieniem zauważył, że jednym z nich był Ke Gok. Z tego co mieli do powiedzenia, Hal wywnioskował, że byli to ludzie, którzy już wcześniej doszli do zrozu- mienia sytuacji historycznej tak, jak przedstawił ją Hal - choć niekoniecznie wierzyli w niego czy jego plany. Stwierdził, że po niepewności i sekretach Exotików, roz- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 157 mowa z nimi była czystą intelektualną przyjemnością. Byli to ludzie nawykli do dzielenia problemu na części i zajmowania się nimi osobno albo w całości, i najwy- raźniej zaakceptowali go jako kogoś, kto pracował w po- dobny sposób. Równocześnie czuł dyskomfort, świadomość różni- cy podczas nieformalnej rozmowy w dużej bawialni. Przez chwilę w jadalni otoczył go płaszcz pewności tak silnej, że nie musiał się nawet zastanawiać, jakich użyć słów. To co chciał powiedzieć, wynikało po prostu z oczywisto- ści tego co musieli zrozumieć. Teraz, w bawialni, w oto- czeniu już prawie przekonanych ludzi, ta kryształowo czysta logika i przekonanie znów go opuściły. Jego wła- sne, zwykłe zdolności wyrażania się były w tej sytuacji więcej niż wystarczające, ale różnica w stosunku do tego, czego zaznał w jadalni była uderzająca i obiecał sobie przeanalizować w wolnym czasie zapis swojej pamięci i znaleźć logiczne wytłumaczenie. Dopiero po pięciu godzinach, wczesnym wieczorem, pojechał z Amandą z powrotem do Fal Morgan. - Jakie były te istotne powody, które im sugerowa- łaś, gdy głos zabrał Rourke di Facino? - zapytał, kiedy już dom Graemów stracili z oczu. - Powiedziałam im, że możesz być silniej związany z Dorsai, niż mogłoby się wydawać. Przez kilka chwil zastanawiał się nad odpowiedzią, podczas gdy konie szły spokojnie obok siebie. - A co odpowiedziałaś tym, którzy spytali jakiego rodzaju są te związki? - Powiedziałam im, że według mojej percepcji takie istnieją. - Jadąc obróciła głowę i spojrzała na niego pro- sto. - Powiedziałam im, że mogą zaufać mojej ocenie i przyjechać tu, albo odrzucić ją i zrezygnować. - I większość przyjechała... - Wpatrzył się w nią. - Wiele ci zawdzięczam. Ale chciałbym wiedzieć więcej o tej twojej percepcji, skoro dotyczy mojej osoby. Czy mo- żesz mi o tym opowiedzieć? Odwróciła głowę, ponownie patrząc ponad koński- mi uszami. 158 Gordon R. Dickso n - Mogę - stwierdziła. - Ale nie sądzę, żebym to zrobiła. Przez kilka sekund jechali w milczeniu. - Oczywiście - powiedział. - Wybacz mi. Tak gwałtownie zmusiła konia do zatrzymania się, że prawie wykręciła mu kark, ciągnąc za cugle. Hal rów- nież się zatrzymał i obrócił się do Amandy, która patrzy- ła na niego piorunującym wzrokiem. - Czemu mnie pytasz? - powiedziała. - Wiesz, co się z tobą stało w domu Graemów? Przez chwilę ją studiował. - Tak - powiedział w końcu. - Ale skąd ty możesz to wiedzieć? - Znalazłam cię tam - stwierdziła - i wiedziałam, że coś takiego może się wydarzyć. - Czemu? - zapytał. - Czemu spodziewałaś się, że coś może mi się przytrafić w domu Graemów? - Z powodu tego, co zobaczyłam w tobie pierwszego wieczora. - Mówiła wyzywającym tonem. - Nie pamię- tasz, prawda? A czy pamiętasz przynajmniej, jak mówi- łeś mi, że odczuwasz tożsamość z Donalem - ponieważ zawsze, przez rodzinę i nauczycieli w Akademii, był uważany za dziwnego chłopca? W jego pamięci zabrzmiało echo własnych słów. - Przypuszczam, że tak. - Skąd to o nim wiedziałeś? - Sądzę, że dzięki Malachiemu - odpowiedział. - Malachi musiał mi o tym powiedzieć. Sama powie- działaś, że prawdopodobnie był związany z kontraktami przyjmowanymi przez Graemów. - Malachi Nasuno - oświadczyła - nigdy by o tym nie wiedział. Graemowie nigdy nie rozmawiali na swo- je tematy z ludźmi spoza rodziny. Nie rozmawiali na swój temat nawet z Morganami. A żaden nauczyciel na Aka- demii nie omawiałby spraw ucznia z nikim, poza dru- gim nauczycielem, albo rodzicami. Hal siedział na koniu i nie odzywał się. Nie miał nic do powiedzenia. - Cóż - zażądała w końcu. - Na jakiej podstawie są- dziłeś, że Donal czuł się izolowany? Skąd wziąłeś wie- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 159 dzę, że nauczyciele mówili o nim jako o dziwnym chłop- cu? Zamierzasz powiedzieć mi, że to oszustwo? Wciąż nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Ponownie skłoniła konia do marszu. Automatycznie popędził swo- jego i znów jechali bok w bok. Odezwał się po chwili, nie tyle do niej, co do całego świata, patrząc na drogę. - Nie - stwierdził ponuro - cokolwiek to było, nie było żadnym oszustwem. Jechali dalej. Jego umysł zajął się rozważaniem tego, co powiedziała, a Amanda nie wtrącała się. Kiedy dotarli do drzwi stajni w Fal Morgan i zsiedli z koni, wzięła lejce z jego dłoni. - Zajmę się końmi - powiedziała. - Idź i przemyśl sobie te sprawy. Wszedł do domu. Ale zamiast ruszyć korytarzem do swojej sypialni, skręcił do bawialni. Kiedy tam wszedł, światła włączyły się automatycznie i blask na sekundę go oślepił. Wyłączył je machnięciem ręki. Pokój był te- raz jedynie słabo oświetlony poblaskiem z prowadzące- go do kuchni korytarza. W mroku było mu dobrze. Wszedł dalej i opadł na fotel przy nie rozpalonym kominku, pa- trząc w stronę leżących na nim kłód i gałęzi. Czuł w sobie dziwną mieszankę emocji. Jej częścią było silne wrażenie ulgi i triumfu, ale drugą stanowił mroczny smutek, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczył. Znów był świadom swojej izolacji od wszystkich ludzi. Nie mógł się pozbyć wspomnienia o bladym mężczyźnie obra- cającym się w drzwiach, by powiedzieć, że jest mu przy- kro. Nie potrafił uciec przed świadomością wszystkiego, co tamten miał do stracenia. Właściwie świadom był co wszyscy stracą, jeśli podążą za nim na wojnę z Innymi. A jednak jeśli do niego nie dołączą, stracą jeszcze więcej. Nie mógł zamknąć oczu na fakt, że nie było sposobu, by załagodzić to co nastąpi, by osłonić ich przed bólem. Na granicy świadomości usłyszał, jak otwierają się i zamykają drzwi kuchenne oraz odgłos kroków Aman- dy, która przeszła korytarzem, weszła do pokoju i gwał- townie się zatrzymała. 160 Gordon R. Dickso n - Hal? - Jej zmieniony, niepewny głosy sprawił, że zjeżyły mu się włosy na karku. - Czy to ty, Hal? Zanim uświadomił sobie, że wykonał jakiś ruch, zdążył wstać, obrócić się i stanąć przed nią. Stała, opie- rając się plecami o ścianę. Górował nad nią. Nigdy dotąd nie był tak świadom swoich rozmiarów w stosunku do niej, a teraz wydawała się jeszcze mniejsza i skurczona. Nie wiedział, co mo- gło ją przestraszyć. Byli sami. Ich twarze patrzyły na sie- bie w półmroku z odległości kilku cali, a dusza skręcała się w nim, widząc ją tak przerażoną. Łagodnie objął jej ramiona i przeżył szok odkrywa- jąc, jak drobne wydały mu się kości i okrywające je cia- ło, osłonięte jego wielkimi dłońmi. Łagodnie, nadal ją obejmując, przesunął się w kierunku jednego z krzeseł przed kominkiem. - Nie - wyszeptała, zamykając oczy po dojściu do fotela, odsuwając się od niego i siadając. Opadł na dru- gi, stojący naprzeciw i przyglądał się jej. Zauważył, jak bardzo jest blada. - Wszystko w porządku - powiedziała po dłuższej chwili cichym głosem. Otworzyła oczy i mówiła dalej, nieco otępiałe. - To tylko chwila. Sądziłam, że pójdziesz do swojego pokoju. On w ostatnich latach wychudł, ale włosy wciąż miał czarne, jak ty. On... czasem zapomi- nał zapalić ogień i siadał w taki sposób, przygarbiony. Przeżyłam szok, to wszystko. Wpatrywał się w nią. - łan. Masz na myśli... lana. Z wszystkiego co czuł wobec niej, zrodziło się nagle zrozumienie. - Kochałaś go. - Mimo całej posiadanej siły woli nie potrafił oderwać spojrzenia od jej twarzy. - W jego wie- ku? - W każdym wieku - powiedziała. - Każda kobieta kochała lana. Powoli wbił się w niego tępy nóż, rozdzierając wnętrz- ności. Wzajemność uczuć, którą, jak wierzył, w niej wyczuł, była jedynie namiastką uczuć do nieżyjącego od Encyklopedia Ostateczna - tom 2 161 lat człowieka, który był wystarczająco stary, by być jej prapradziadkiem. - Miałam szesnaście lat, kiedy umarł - wyjaśniła. ...I wtedy zrozumiał. Kochać i nie być kochaną z racji dzielącej ich przepaści lat, było dostatecznie trudne. Kochać i przyglądać się umieraniu ukochanego musia- ło być ponad jej siły. Okropny, wewnętrzny płomień stra- ty został zmyty przez miłość do niej i pragnienie ukoje- nia jej. Sięgnął w jej stronę i zaczął wstawać. - Nie - odezwała się szybko. - Nie, nie. Opuścił ramię, czując powracający ból. Oczywiście, że nie chciała być przez niego dotykana - zwłaszcza te- raz. Powinien to wiedzieć. Przez kilka minut siedzieli w ciszy i nie patrzył na nią. Potem wstał, prawie mechanicznie i rozpalił ogień. Kiedy czerwone języki płomieni zaczęły lizać drewno i swoim światłem i ciepłem odmieniać pokój, odważył się znów na nią spojrzeć. Zobaczył, że jej twarz zaczyna odzyskiwać kolory, ale wciąż odciskało się na niej na- pięcie będące efektem szoku. Siedziała z ramionami na poręczach fotela i plecami wtulonymi w oparcie. - Dobrze się dzisiaj spisałeś - powiedziała. - Lepiej niż się spodziewałem - odrzekł. - Nie tylko to. Poszło ci doskonale. Mówiłam ci, suk- cesem byłoby przekonanie siedemdziesięciu procent. Straciłeś tylko czworo z trzydziestu jeden osób, a tak naprawdę wcale ich nie straciłeś. Przekonałeś ich na- wet za bardzo i dlatego wyszli. - Tak przypuszczam - zgodził się. Na ułamek se- kundy wróciła część z wcześniejszego odczucia ulgi i triumfu. - Ale na początku ich traciłem. Do chwili, gdy Rourke di Facino zadał pytanie, które jakby wyzwoliło wszystko, co chciałem im powiedzieć. Zauważyłaś to? - Zauważyłam - potwierdziła. Jej lakoniczna odpowiedź nie zachęciła go do dal- szej dyskusji na temat tak nieoczekiwanego wybuchu jego kompetencji w trakcie spotkania. Obrócił się, by pogrzebać w ogniu, a kiedy znów na nią spojrzał, wstała z fotela. 162 Gordon R. Dickso n - Lepiej zrobię coś do jedzenia - powiedziała i mach- nęła ręką, gdy też się podniósł. - Nie, zostań tutaj. Przy- niosę. Szybko przeszła przez pokój podchodząc do stołu z napojami, nalała do szklanki trochę ciemnej whisky i przyniosła mu ją. - Siedź i odpręż się - stwierdziła. - Wszystko w po- rządku. Zadzwonię do Omalu i dowiem się, jak wygląda sprawa statku, który mógłby zabrać cię do Encyklopedii Ostatecznej. Z uśmiechem przyjął szklaneczkę i napił się z niej odrobinę. Uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi, odwró- ciła i wyszła z pokoju. Odstawił szklaneczkę na stolik. Nie miał teraz ochoty na whisky, ale zauważyłaby, gdyby nie wypił choć części. Zmusił się do powolnego picia alkoholu i prawie udało mu się skończyć, gdy wró- ciła z tacą, na której niosła dwa talerze z przykrywka- mi. Postawiła ją na stoliku między fotelami. Taca roz- dzieliła się na dwie - podała mu jedną z części, z tale- rzem pod przykrywką i sztućcami. - Dzięki - powiedział odsłaniając talerz. - Ładnie pachnie. - Jest sprawa, którą będziesz musiał przemyśleć - powiedziała zabierając się do własnej porcji. - Dzwo- niłam do portu kosmicznego w Omalu. Jutro koło połu- dnia wylatuje statek na Freilandię, gdzie mógłbyś zła- pać jakiś lot na Ziemię. Jeśli nie polecisz tym, następ- ny może być dopiero za trzy tygodnie lub dłużej. Nie są pewni. Ale potrwa to przynajmniej trzy tygodnie. Czy nadal chcesz im tutaj dać tydzień? - Rozumiem - stwierdził odkładając widelec. Patrzyła na niego, a z jej twarzy potrafił wyczytać jedynie zainte- resowanie gospodarza dbającego o swojego gościa. - Masz rację. Chyba będzie lepiej, jeśli wylecę jutro. - To przykre - westchnęła. - Gdybyś został jeszcze tydzień, część z Szarych Kapitanów miałaby szansę jesz- cze z tobą porozmawiać. Były czasy, kiedy z Omalu moż- na było wylecieć na dowolny z pozostałych światów pra- wie codziennie. Ale nie teraz. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 163 - To przykre, tak jak mówisz - zgodził się. - Ale le- piej będzie, jeśli polecę statkiem, co do którego mam pewność, że wylatuje. - Tak, prawdopodobnie masz rację. - Spuściła wzrok na talerz i zajęła się jedzeniem. - Oczywiście masz dość kredytu międzygwiezdnego na opłacenie przelotu? - O, tak - powiedział do jej czoła. - Z tym nie będzie problemu... Jedli. Pomimo nowego uczucia wewnętrznej pust- ki, apetyt go nie opuścił, a usypiający efekt solidne- go posiłku po całodziennych nerwach przytępił emo- cje i pozwolił uświadomić sobie, jak bardzo był zmę- czony. Przez chwilę rozmawiali o planach na następ- ny dzień. - Myślę, że część z obecnych na wczorajszym spo- tkaniu może chcieć przynajmniej zamienić z tobą sło- wo - stwierdziła. - Zadzwonię i zorientuję się. Mogliby- śmy wcześniej polecieć do portu kosmicznego i spotkać się tam, w restauracji - o ile nie masz nic przeciwko. - Oczywiście, że nie - powiedział. - Ale może to ja powinienem do nich zadzwonić? - Nie - zaprotestowała. - Prześpij się. Ja i tak będę na nogach jeszcze przez kilka godzin, mam wiele do zro- bienia. - W porządku, dziękuję. - To żaden kłopot. Wkrótce poszedł do łóżka i w ciemności pokoju uciekł wreszcie w jaskinię snu. Spał twardo. Obudził go telefon od Amandy z linii wewnętrznej. Podniósł się na poduszce, by zobaczyć jej twarz na ekranie. - Śniadanie za dwadzieścia minut - oznajmiła. - Oboje spaliśmy dostatecznie długo. Kiedy tam przyszedł i zajął miejsce przy stole, cze- kała już na niego gęsta zupa i pajdy razowego chleba. Usiadła razem z nim. - Jak chcesz dotrzeć do Omalu? - zapytała. Przełknął kęs chleba. - Mam jakiś wybór? 164 Gordon R. Dickso n - Są dwie możliwości. Możemy zabrać się z kimś z rejonu, kto akurat będzie leciał dzisiaj do Omalu, albo - co jest wysoce prawdopodobne - jeśli nikogo takiego nie będzie, możemy zadzwonić do miasta po jakiś trans- port. W każdym wypadku będziesz musiał zapłacić za przelot. Oczywiście, ja też mogłabym cię zabrać, gdyż z racji swojej pracy mam własny prom. Zmarszczył czoło. W jakiś sposób to, co powiedziała, zdawało się zawisnąć w powietrzu. - W tym wypadku nie musiałbym płacić - powie- dział powoli. - Ale Dorsai potrzebuje każdego między- gwiezdnego kredytu, który może ze mnie wyciągnąć, prawda? - Tak jest - przyznała. - Jeśli możesz je wydać. - Oczywiście. Po prostu powiedz mi, ile powinienem ci zapłacić za przelot. - Wystarczy pokrycie kosztów paliwa. - Wstała. - Wytoczę prom. Skończ jeść i zbierz swoje rzeczy, znaj- dziesz mnie za stajnią. Właściwie nie miał do zabrania ze sobą nic ponad to, co miał w chwili przybycia. To co ważnego zabierał ze sobą, z Dorsai i Foralie w szczególności, było niemate- rialne i wewnętrzne. Wystartowali w to samo niemal bezchmurne niebo, które sprzyjało mu podczas całego pobytu tutaj. ...I niecałą godzinę później wpadli w jednolitą war- stwę chmur pokrywających Omalu. Pod chmurami padało, niezbyt mocno, ale równo- miernie. Wylądowali na lądowisku planetarnym, znaj- dującym się po przeciwnej, w stosunku do lądowisk mię- dzygwiezdnych, stronie terminala i razem przebiegli w deszczu do drzwi budynku. Kiedy dotarli do restauracji na drugim piętrze, ekran z rezerwacjami wskazał, że Szarzy Kapitanowie zajmu- ją salę cztery. Amanda poprowadziła go przez główną salę do prywatnych pokoi na tyłach. Sala okazała się dosta- tecznie duża, by pomieścić prawie czterdzieści osób sie- dzących tam przy kwadratowych, zielonych stolikach. Trzy ściany pomieszczenia wykonane były z pomalowa- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 165 nego na biało betonu, natomiast czwarta była całkowi- cie przeszklona, ukazując zalewane deszczem lądowi- sko planetarne. Na części stołów widać było resztki po śniadaniu. - Masz prawie dwie godziny czasu - poinformowała go Amanda. - Chodź, jest tu przynajmniej tuzin osób, których jeszcze nie spotkałeś. Zajęła się przedstawianiem nieznajomych. Okaza- ło się, że dwójka z tych, którzy dzień wcześniej wyszli ze spotkania, wróciła - kobieta i mężczyzna, a oprócz nich obecni byli Kapitanowie, którzy nie chcieli, bądź nie mogli być obecni na wcześniejszym zebraniu. Kiedy Hal został już przedstawiony, zajął miejsce na krześle na- przeciw półokręgu ustawionego z krzeseł i zaczął odpo- wiadać na pytania. Jednak po jakiejś godzinie poprosił o przerwę. - Nie wydaje mi się, żebyśmy w ten sposób posuwali się do przodu - stwierdził. - W zasadzie wszyscy doma- gacie się ode mnie odpowiedzi na szczegółowe pytania. A to jest coś, czego nie mogę wam dać, po prostu dlate- go, że sam ich jeszcze nie znam. Jak już wam kilka- krotnie powiedziałem, nie mam jeszcze szczegółowego planu. Nad nim właśnie chcę pracować w Encyklopedii Ostatecznej. W tej chwili nie mogę dla was zrobić nic ponad to, co już zrobiłem - wyjaśnić sytuację i zostawić was żebyście sami się jej przyjrzeli do czasu, aż będę miał więcej informacji. - Bez obrazy, Halu Mayne - odezwał się Rourke di Facino. Siedział w środku półokręgu, wyglądając jak drobny dandys, z wyściełanym kołnierzem podróżnej kurtki odrzuconym na bok z powodu panującego w po- mieszczeniu ciepła. - Ale przywiodłeś między nas de- mona, a teraz zdajesz się odmawiać pomocy w przego- nieniu go. Halowi przez chwilę zdawało się, że znów obudziła się w nim pewność, która wypełniła go na pierwszym zebraniu, grożąc przejęciem kontroli. Jednak wraże- nie to wygasło i utrzymał kontrolę nad sobą, zanim wybuchł. 166 Gordon R. Dickso n - Powtórzę to, co powiedziałem już wcześniej - stwierdził. - Przedstawiłem wam tylko istniejącą sy- tuację, czyli coś, co i tak już z grubsza wiedzieliście. Wszyscy jasno daliście mi do zrozumienia, że nie obie- cujecie nic ponad rozważenie tego, co wam powiedzia- łem. Ze swej strony również nie mogę obiecać nic po- nad to, co już obiecałem. - Przynajmniej - powiedział Ke Gok - daj nam ja- kieś sugestie czego się spodziewać, w jaką stronę się kierujesz. Daj nam coś, czego będziemy mogli się trzy- mać. - W porządku - stwierdził Hal. - A więc pozwólcie, że ujmę to w ten sposób. Czy bylibyście gotowi ruszyć prze- ciw Innym, gdyby istniała szansa na zwykłą akcję woj- skową? Rozległ się ogólny zgiełk potwierdzeń. - Dobrze - powiedział Hal znużonym głosem. - Na ile jestem w stanie stwierdzić, tego właśnie będę dla was szukał. W tym tkwi wasza siła, jedyne rozsądne po- dejście - to opierać się właśnie na niej. - I tą uwagą - wtrąciła się Amanda wstając - za- kończymy. Zamierzam zabrać Hala Mayne na jego sta- tek. Ci z was, którzy chcą powiedzieć do widzenia, niech zrobią to teraz. Ku zaskoczeniu Hala, wszyscy zaczęli tłoczyć się wokół niego. Dopiero kiedy Amanda wydobyła go z tłu- mu i schodzili po staromodnych schodach na poziom lądowiska, miał wreszcie możliwość spojrzeć na zega- rek. - Mamy co najmniej dziesięć minut, nie musimy się śpieszyć - stwierdził. - Chciałam porozmawiać z tobą na osobności - wy- jaśniła. - Tutaj, tędy. Poprowadziła go do małej poczekalni z drzwiami w dalszej ścianie. Podeszli do nich, otwarli i wyszli na zewnątrz, na lądowisko. Pod wpływem różnicy ciśnień wnętrza terminala i lądowiska, drzwi natychmiast zatrzasnęły się za nimi. Z powodu zbliżającego się startu, nad lądowiskiem uru- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 167 chomiono kontrolę pogodową. Szare chmury, których gruba warstwa unosiła się nad nimi, zdawały się dzięki działaniom kontroli wypiętrzyć w kopułę nad lądowi- skiem, a platformę startową otaczały szare kurtyny desz- czu. Powietrze było gęste i wilgotne, tym szczególnym rodzajem bezruchu, charakterystycznym dla sztucznie kontrolowanej atmosfery. Zwiększone ciśnienie i bez- ruch wywoływały w sumie wrażenie zawieszenia w pę- cherzu poza czasem i przestrzenią. Osiemdziesiąt me- trów dalej, na platformie startowej czekał statek na Fre- ilandię, potężny i błyszczący, odbijając w lustrzanym pancerzu obraz terminala, chmur i deszczu, wydmuchu- jąc z wypełnionych ładowni resztki gazów odkażających. Amanda obróciła się i wolno ruszyła na wschód, wzdłuż szklanej ściany terminala, przebijanej jedynie z rzadka przeszklonymi, hermetycznymi drzwiami. Hal dołączył do niej. - Zdajesz sobie sprawę - zaczęła - że byłeś tu tylko osiem dni. - Szła z wzrokiem skierowanym na ścianę desz- czu na krawędzi lądowiska, dwieście metrów przed nimi. - Tak - przyznał. - Nie trwało to długo. - Nie jest łatwo zrozumieć inną osobę w osiem dni, właściwie również w osiem tygodni czy miesięcy - stwierdziła. Rzuciła mu krótkie spojrzenie z boku, po czym znów zwróciła uwagę na kurtynę deszczu przed nimi. - Jeśli dwoje ludzi pochodzi z różnych kultur, mogą używać tych samych słów i rozumieć przez nie różne rzeczy, a jeśli powody ich działań nie zostaną zrozumia- ne, wtedy całkowicie nieświadomie jedno z nich może wprowadzić w błąd drugie. - Tak - powiedział. - Wiem. - Wiem, że byłeś wychowywany przez Dorsaja. Ale to nie to samo, co urodzić się tutaj. Nawet wtedy mógł- byś mylić się wobec kogoś z innej rodziny. Nie znasz - i nie mógłbyś poznać w osiem dni - Morganów. Albo Amand. Czy mnie. - Nic nie szkodzi - powiedział. - Myślę, że wiem, co chcesz mi powiedzieć. Rozumiem. Po prostu wyglądam jak łan. 168 Gordon R. Dickso n Zatrzymała się i obróciła, wpatrując się w niego. Z konieczności on również się zatrzymał i stali, twarzą w twarz. - łan? - zapytała. - Tego właśnie dowiedziałem się ostatniej nocy, prawda? Że na starość wyglądał dość podobnie do mnie, a ty... go lubiłaś. - Och! - wydobyła z siebie i odwróciła wzrok z powro- tem w deszcz. - To również nie to! - Również? - Patrzył na nią. - Oczywiście, że kochałam lana. Nic na to nie mo- głam poradzić. Ale kiedy umarł, dorosłam. Przerwała. Potem zaczęła znów. - Próbowałam pomóc ci zrozumieć. Czy nie słucha- łeś, kiedy mówiłam o pierwszej i drugiej Amandzie? Czy nie mogłeś usłyszeć, co chciałam ci powiedzieć? - Nie - przyznał. - Teraz, kiedy o to pytasz, muszę przyznać, że nie. Nie zdawałem sobie sprawy, że próbu- jesz mi coś powiedzieć. Z jej gardła wydobyło się ciche westchnięcie i w milczeniu ruszyła w stronę kurtyny deszczu. Poszedł obok niej w ciszy. - Przepraszam - odezwała się spokojniej po jakiejś minucie. - To moja wina. To ja próbowałam wyjaśniać. Jeśli nie zrozumiałeś, to moja wina. Opowiadałam ci o tamtych dwu Amandach, w nadziei, że mnie zrozu- miesz. - Co takiego powinienem zrozumieć? - Czym ja - czym jesteśmy wszystkie trzy. Pierwsza Amanda miała trzech mężów, ale tak naprawdę - na- wet biorąc pod uwagę Jimmiego, jej pierwszego syna, który był szczególnym przypadkiem - życie poświęciła dla rodziny i Dorsai. Była obrońcą. - Amanda westchnę- ła głęboko, wciąż ze wzrokiem utkwionym w ścianie deszczu na krawędzi lądowiska. - Druga Amanda to ro- zumiała. Dlatego nie wyszła za Kensiego ani lana. Zwłaszcza za lana, którego najmocniej kochała. Zrezy- gnowała z nich, bo wiedziała, że prędzej czy później bę- dzie musiała dokonać wyboru między tym, którego wy- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 t 169 brała, i obowiązkiem wobec pozostałych, a zdawała so- bie sprawę, że w takiej chwili nie wybrałaby jego. Przeszła jeszcze kilka kroków. - Ja również jestem Amandą. Będę równie mądra jak druga, oszczędzając sobie i innym ludziom bólu serca. Szli dalej. - Rozumiem - stwierdził w końcu Hal. - Cieszę się, że rozumiesz — odpowiedziała Aman- da. Nie spojrzała na niego. - Cóż - powiedział Hal po chwili. Czuł się otępiały, a w kopulastej przestrzeni utworzonej wokół nich przez urządzenia kontroli pogody, wszystko zdawało się sztucz- ne i nierealne. Spojrzał na statek kosmiczny. - Może powinienem wejść na pokład. Zatrzymała się, a on razem z nią. Obróciła się do niego i wyciągnęła dłonie. Zawahał się na ułamek se- kundy, potem je ujął. - Wrócę - obiecał. - Bądź ostrożny - powiedziała. Mocno zaciskali dło- nie. - Innym nie spodoba się, co robisz. Najprostszym sposobem na powstrzymanie tego, będzie zatrzymanie ciebie. - Przyzwyczaiłem się. - Stał patrząc jej w oczy. - Uciekam przed nimi od ponad pięciu standardowych lat, pamiętasz? Uśmiechnął się do niej. Ona również to zrobiła i z wysiłkiem rozdzielili dłonie. - Wrócę - obiecał ponownie. - Och, wróć! - powiedziała. - Wracaj bezpiecznie! - Wrócę. Odwrócił się i pobiegł do statku. Kiedy dotarł do szczy- tu rampy wejściowej i zatrzymał się, by podać dokumenty i bilet oficerowi statku, czekającemu w śluzie, obrócił się i zobaczył ją, drobną figurkę wciąż stojącą niedale- ko wschodniego krańca terminala, patrzącą w jego kie- runku, ze ścianą deszczu za plecami. 170 Gordon R. Dickso n Rozdział 49 - Proszę im powiedzieć - stwierdził Hal - że nie mam przepustki. Ale niech skontaktują się z Ajelą i przeka- żą jej, że ma wiadomość od Hala Mayne. Stał w luku statku, który przywiózł go z Freilandii na orbitę Ziemi i unosił się w tej chwili dziesięć kilo- metrów od Encyklopedii Ostatecznej. Mówił do oficera nadzorującego wyładunek, szczupłego mężczyzny o si- wych włosach, który nie wydawał się przejmować poda- niem przez Hala innego nazwiska niż figurujące na bi- lecie. Po tym, jak większość ze stu pięćdziesięciu pasa- żerów statku udało się na Ziemię, zostali w pomiesz- czeniu sami. W dalszym końcu sali światła już przygasły do pozio- mu minimalnego zużycia energii, a w powietrzu czuć było chłód. Sala będzie otwarta jeszcze tylko kilka mi- nut, więc nieekonomiczne było rekompensowanie spad- ku temperatury wywołanego przez wyjście z pokoju spo- rego tłumu rozgrzanych, hałaśliwych ciał, udających się do promu lecącego na powierzchnię planety. Chłód oto- czył Hala nieoczekiwanie, przypominając mu o śnie, z którego obudził się w górach na Harmonii, odkrywa- jąc, że dusi Jasona Rowe. Sen powrócił, dziesięć godzin temu, podczas ostatniej nocy na pokładzie statku. Po- nownie pożegnał się ze swoimi towarzyszami, zsiadł z konia i samotnie ruszył przez kamienistą równinę w kierunku odległej wieży. Tylko że tym razem dotarł dalej niż kiedykolwiek wcześniej i odkrył zwodniczość wyglądu równiny. Z brzegu, wydawała się równa i gładka, aż pod samą wieżę. Jednak podczas marszu zauważył, że mizerna trawa i twarda, kamienista gleba na początku drogi stop- niowo zaczęły wykazywać zmiany. Zwodnicze było na- chylenie gruntu. Pozornie poziomy teren, w miarę zbli- żania do budowli zaczynał się wznosić, zawdzięczając złudzenie równiny jedynie jakiejś sztuczce z perspek- tywą. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 171 Jednak, co ważniejsze, im głębiej wchodził w otwar- tą przestrzeń, tym oczywistsza stawała się pozorność gładkości powierzchni. Teren stopniowo stawał się co- raz mocniej poznaczony szczelinami przekształcający- mi się w wąwozy, kamienie ustępowały miejsca głazom, a te skałom. To, co z początku było jedynie kamienistą ziemią, stało się jednolitą skałą, tak że jego początko- we tempo spadło w końcu do szybkości wspinaczki... Jednak teraz, gdy stał marznąc obok oficera rozma- wiającego na jego temat z Encyklopedią Ostateczną, pamięć podsunęła mu inne wspomnienia niż te z cięż- kiej, mozolnej wędrówki przez skały, z wielokrotnym wracaniem po własnych śladach podczas kluczenia w labiryncie przesmyków. Naszło go wspomnienie cze- goś z samego początku snu, prostych i realnych elemen- tów, jak skrzypienie skóry siodła, siła dosiadanego ko- nia, ogólne wrażenie opuszczenia wszystkich, których znał by podjąć pielgrzymkę nieznaną ścieżką prowadzą- cą do jakiegoś ukrytego, lecz nadzwyczaj przyciągające- go celu. W tej chwili było coś, co przywołało czekanie na ponowne wejście do Encyklopedii Ostatecznej... Oficer statku połączył się wreszcie w Encyklopedii z kimś, kto był w stanie przekazać informację, którą Hal chciał dostarczyć Ajeli. - Proszę poczekać - zabrzmiał głos mężczyzny po drugiej stronie połączenia. W głośniku telefonu zapadła cisza. - Kim jest ta Ajela? - zapytał oficer. - Osobistą asystentką Tama Olyna - wyjaśnił Hal. - Och. - Oficer odwrócił wzrok i zajął się pisaniem czegoś rysikiem na ekranie. Hal czekał, a po niecałej minucie głos znów się odezwał. - Nie ma potrzeby przekazywania tej prośby - za- brzmiało. - Wydawało mi się, że już widziałem to nazwi- sko, więc sprawdziłem. Hal Mayne jest na liście stałego wstępu. - Dziękuję - odpowiedział oficer do telefonu. - W porządku, zaraz go wam wyślemy. Rozłączył się i obrócił do Hala. 172 Gordon R. Dickson - Nie wiedział pan o wolnym wstępie? Hal potrząsnął głową, uśmiechając się lekko. - Nie. - W porządku - powiedział oficer, ponownie obraca- jąc się do telefonu. - Pokład startowy, czy łódź napraw- cza jest już gotowa? -Już w drodze. - Dziękuję. Właściwie oficer nie zdążył jeszcze się rozłączyć, kiedy brzęczyk śluzy zaanonsował dokującą po drugiej stronie jednostkę. Hal obrócił się i ruszył do drzwi, a oficer poszedł w jego ślady. Czekali, słuchając odgłosów zwalniania blokad prze- noszonych przez metalową konstrukcję. W końcu drzwi otworzyły się i Hal mógł zajrzeć przez śluzę do zapcha- nego wszelakim sprzętem wnętrza łodzi naprawczej. - Życzę miłej podróży - pożegnał go oficer. - Dziękuję - odpowiedział Hal. Przeszedł przez śluzę niosąc niewielką torbę z rze- czami osobistymi, czując nagły chłód emanujący z wnę- trza metalowej konstrukcji i wkroczył do łodzi. - Tędy, sir - powitała go umięśniona kobieta w śred- nim wieku, ubrana w biały kombinezon. - Obawiam się, że będzie się pan musiał przeciskać przez wyposażenie. - To nie problem - stwierdził Hal, idąc za nią skom- plikowaną trasą wokół i pomiędzy kanciastymi ładun- kami, w stronę sterówki na dziobie łodzi. - Problem w tym, że zwykły prom pasażerski do prze- lotów na planetę jest zbyt duży, by zmieścić się w śluzie Encyklopedii - poinformowała go przez ramię. - W tam- tych promach mieści się dwustu pasażerów i załoga. - Już mi to wyjaśnili - powiedział Hal. - Żeby nie poczuł się pan obrażony. - Roześmiała się. - Teraz tutaj... Weszli do kabiny i Hal znalazł się w pomieszczeniu wypełnionym konsolami kontrolnymi i ekranami, z trze- ma fotelami umieszczonymi przed segmentowymi wy- świetlaczami. Siedzenie po lewej było zajęte przez bez- czynnego członka załogi. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 173 - Proszę zająć miejsce na środku - powiedziała ko- bieta. Hal posłuchał. Zajęła miejsce po jego prawej stro- nie, a ręce umieściła na konsoli sterowniczej. Z tyłu dał się słyszeć odgłos zamykanej śluzy i zwalnianego zaczepu. Wystartowali. - To tam, wprost przed nami - odezwał się mężczy- zna po czterdziestce, mocno umięśniony pomimo drob- nej budowy. Hal przyjrzał się dużemu ekranowi. W tej chwili wszystkie jego sekcje przedstawiały jeden duży obraz przestrzeni wypełnionej gwiazdami, a w samym środ- ku, w promieniach słońca, unosiła się niewielka, mgli- sta kulka stanowiąca cel ich podróży. Encyklopedia Ostateczna wisiała - zdawało się, że oni też tkwią w bezruchu -jak kulka dostatecznie mała, by zmieścić się w dłoni dziecka. Jednak po chwili za- częła się powiększać. Rosła i rosła, aż wypełniła cały ekran i zaczęła przytłaczać ich swoją wielkością, zasła- niając swym potężnym, szarym kształtem widok na pół wszechświata. W efekcie rozsunięcia przesłony irysowej, pojawiło się przed nimi jasne, żółte światło i wlecieli w tę samą hałaśliwą, metalową jaskinię, którą Hal zapamiętał ze swojej pierwszej wizyty, pięć lat temu. Kobieta prowadząca statek wstała z nim i poprowadzi- ła go z powrotem przez sprzęt wypełniający główną kabinę łodzi naprawczej do otwartej już śluzy powietrznej. Zszedł po pochyłej rampie z uszami zaatakowanymi przez zgrzyt maszyn poruszających się po metalowych powierzchniach. Przed nim znajdował się lekko rozmy- ty krąg wejścia do wnętrza Encyklopedii Ostatecznej. Kiedy go przekroczył, zgiełk ucichł. Stanął i pozwolił po- nieść się ruchomej podłodze korytarza w stronę ekranu umieszczonego w ścianie po prawej. Ekran był ciemny, ale chwilę przed dotarciem do niego, rozświetlił się i spojrzała z niego twarz Ajeli. - Hal? Wejdź w pierwsze drzwi po prawej stronie - powiedziała. 174 Gordon R. Dickso n Przejechał korytarzem jeszcze dziesięć metrów, zo- baczył drzwi i przeszedł przez nie w drugi, krótszy kory- tarz bez ruchomej podłogi. Na jego końcu znajdowały się kolejne drzwi. Gdy do nich doszedł, popchnął je i wszedł do środka. Kiedy drzwi zamknęły się za nim cicho, zoriento- wał się, że wszedł do pomieszczenia wyglądającego na skrzyżowanie gabinetu z salą klubową. Odleglejsza ścia- na była prawie kopią tego, co zapamiętał z gabinetu Tama Olyna, ze strumieniem płynącym przez las w środ- ku lata, tyle że oświetlenie sprawiało wrażenie wcze- snego poranka. Ajela podnosiła się właśnie zza dużego biurka. Jej różowa sukienka falowała, kiedy biegła w stronę Hala, ucałowała go i stanęła, by mu się przyj- rzeć. - Spójrz na siebie! - wykrzyknęła. On w tym czasie patrzył na nią. Po Amandzie i in- nych kobietach spotkanych na Dorsai, sprawiała wra- żenie drobnej i delikatnej - nie tylko po prostu małej, ale również o drobniejszej budowie kości. - Spojrzeć na siebie? - odpowiedział, odpowiadając uśmiechem na jej ciepły uśmiech, nie widząc powodu, dla którego emanowała takim szczęściem. - Czemu? - Jesteś potworem. Gigantem! - wyjaśniła. - Dwu- krotnie większy niż kiedy ostatnio cię widziałam i wy- glądasz wystarczająco groźnie, by straszyć ludzi. Roześmiał się z tego. - Groźny wygląd? - Sam zobacz. - Obróciła go w stronę ściany po le- wej i musiała wydać komendę jakimś czujnikom, po- nieważ mglisty błękit ściany zmienił się w lustro, które odbiło jego postać. Zapatrzył się, wbrew sobie zaskoczony. Przywykł do swojego widoku, gdy co rano pozbywał się zaczątków bro- dy, czasami też udawało mu się złapać zarys własnej postaci w podobnych do tej, odbijających powierzchniach. Jednak nie przyglądał się sobie tak jak teraz, mając u boju Ajelę, w nagłym przebłysku empatii rozumiejąc, jak go musi postrzegać. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 175 Nieoczekiwanie dostrzegł w lustrze giganta górują- cego nad stojącą obok szczupłą, młodą blondynką. Męż- czyzna był szczupły, z ciałem rozszerzającym się od wą- skiej talii do szerokiej klatki piersiowej i ramion do- statecznie potężnych, by wyglądały na zbyt ciężkie. Twarz nad ramionami miała wyraziste rysy z równymi ustami i prostym nosem, zaś oczy, ciemnoszare i lekko różniące się barwą patrzyły spod równych, czarnych brwi i szerokiego czoła ograniczonego od góry prostymi, czar- nymi włosami. Jednak nawet to wszystko razem nie wystarczyło, by nadać mu wygląd, który Ajela określiła groźnym. Było w nim coś jeszcze, co można by określić kontrolowaną przemocą, gdyby nie wyraz ponurego za- myślenia w oczach, które zdawało się przepełniać ogól- ne wrażenie twarzy i ciała. Odwrócił się od lustra do Ajeli. -1 co? - zapytała. - Wróciłeś, żeby zostać, czy to tyl- ko wizyta? Zawahał się. - Oba - stwierdził. - Będę musiał wyjaśnić, co przez to rozumiem... - Tak, zrobisz to - zgodziła się i nieoczekiwanie znów go objęła. - Och, Tam tak bardzo się ucieszy! Wzięła go za rękę, podprowadziła do swojego biurka i pchnęła na unoszący się przy nim wyściełany dryf. - Jak się masz? - zapytała. - Jesteś głodny? Mogę ci coś zaoferować? Roześmiał się. - Wciąż mam całkiem niezły apetyt - powiedział. - Ale porozmawiajmy przez chwilę. Usiądź. Przysiadła na krawędzi biurka, twarzą w jego stronę. - Pozwól, że wyjaśnię teraz, co miałem na myśli - zaczął i znów się zawahał. - Mów - zachęciła go Ajela. - Zastanawiałem się, jak ci to wyjaśnić - zaczął wolno. - Zamierzałem poprosić cię o uwierzenie, kiedy mówiłem, że nie wyobrażam sobie żebym pragnął cze- goś bardziej niż przyjęcia oferty Tama dotyczącej pracy w Encyklopedii... 176 Gordon R. Dickso n - Ale wtedy zdałeś sobie sprawę, że to nieprawda - powiedziała cicho przyglądająca mu się Ajela. - O to chodzi? - Tak i nie. - Zmarszczył się. - Encyklopedia przy- ciąga mnie jak księżyc przyciąga przypływy. Mam tu mnóstwo do zrobienia. W pełnym znaczeniu tego słowa, to narzędzie, którego pragnąłem całe swoje życie. Wiem, że są rzeczy których mogę z nią dokonać, jeśli będę miał czas, jakie nikomu jeszcze się nie śniły. Gdy byłem tu poprzednio, naprawdę chciałem zostać. Ale pamiętasz, odkryłem, że nie mogę. Były inne rzeczy, które należało zrobić. Cóż, większość z nich nadal czeka na wykona- nie. - To wszystkie powody, jakie powstrzymują cię od zostania z nami? - Przyglądała mu się uważnie. Uśmiechnął się, odrobinę smutno. - To najważniejszy powód. Widzisz, przez te ostatnie kilka lat byłem między ludźmi... Zawahał się, ale kontynuował. - Niełatwo to wyjaśnić. Przyjmijmy, że odkryłem, iż mam do załatwienia również pewne sprawy z ludźmi, a w tej chwili i tak jest coś pilniejszego i ważniejszego. Chciałbym o tym porozmawiać z tobą i Tamem. Czy to możliwe? - Oczywiście - odpowiedziała. - Jeszcze mu nie po- wiedziałam, że tu jesteś, po prostu dlatego, że chciałam cię najpierw na minutę mieć dla siebie. Właściwie, to w tej chwili śpi, ale będzie bardzo niezadowolony, jeśli go nie obudzę i zaczekam z informacją o twoim powro- cie do chwili, aż sam wstanie. Zadzwonię do niego... Obrócił się szybko i sięgnął nad jej biurkiem. - Nie, zaczekaj - powiedział. - Pozwól, że przedsta- wię ci najpierw w ogólnych zarysach to, o czym chcę mówić. Niech śpi. Chciałabym, żebyś i ty zrozumiała pewne sprawy, a przedstawienie wszystkiego zajmie mi kilka godzin. - Dobrze - Ajela cofnęła rękę i obróciła się w jego stronę, znów z uśmiechem. - Jesteś pewien, że nie masz ochoty na nic do jedzenia? Encyklopedia Ostateczna - tom 2 177 Roześmiał się. - Cóż, może... Poszli zjeść w jednej z jadalni, a Ajela, dotykając sensorów na stole otoczyła ich tym razem czymś, czego jeszcze nie znał - iluzją kamiennych ścian. - Czy moglibyśmy zamiast tego widzieć gwiazdy? - zapytał. - Wszędzie dookoła, tak jak miałem w studio? Uśmiechnęła się, przesunęła palcami po sensorach ukrytych pod białym obrusem i nagle wydawało się, że szybują w przestrzeni, z białoniebieskim kręgiem Zie- mi unoszącym się w niewielkiej odległości z boku i wy- suwającym się zza niej księżycem. We wszystkich innych kierunkach otaczały ich światła kosmosu. Hal rozejrzał się, odnajdując Marsa i Wenus i wypatrując pozostałych słońc, przy których za- mieszkiwała rasa ludzka - Syriusza, Alfę Centauri, Tau Ceti, Procjona, Epsilon Eridiani, Fomalhauta i Altaira. Oczyma duszy zobaczył przy nich to, czego zwykłe oczy dostrzec nie mogły - domy ludzkości na trzynastu pla- netach: Freilandii i Nowej Ziemi, Newtonie, Cassidzie, Cecie, Coby, Sainte Marie, Marze, Kultis, Dorsai, Har- monii, Zjednoczeniu i Świecie Dunina. W wyobraźni zobaczył nie tylko planety, ale i za- mieszkujących je ludzi i przez chwilę westchnął głębo- ko, bo powróciła do niego pustka, jaką odczuwał na myśl o ich liczebności. - Co się dzieje? - zapytała Ajela nieoczekiwanie ła- godnym głosem, przyglądając mu się zielonymi oczyma. - Zbyt wiele, by wyjaśnić naraz - powiedział odzy- skując kontrolę nad sobą. Uśmiechnął się, by ją uspo- koić. - W każdym razie zamówmy to jedzenie i opowiem ;i, co się ze mną działo. Siedzieli między gwiazdami jedząc, a on opowiadał. Dpowiedział jej o kopalniach na Coby, Soscie, Toninie : Johnie. O Jasonie, Rukh i Jamesie Child-of-God na Harmonii oraz o samotnym przełomie w celi na tamtej alanecie, ze wszystkim co nastąpiło potem. - Ale co spodziewasz się znaleźć tutaj, by walczyć i Innymi? - zapytała kiedy skończył. 178 Gordon R. Dickso n - Masz na myśli zajęcie się problemem aktualnej historii - stwierdził. - Nie jestem pewien. Ale odpowiedź albo jest tu, albo nie ma jej wcale. Nie chodzi tylko o to, że muszę znaleźć sposób na powstrzymanie Innych. Muszę znaleźć sposób, który będzie zarówno oczywisty jak i przekonujący dla Exotików, Dorsajów i wszystkich innych, potrzebnych w walce. -1 naprawdę myślisz, że to czego szukasz, znajduje się tutaj? - Musi tu być. Czy Mark Torre nie powiedział kie- dyś, że Encyklopedia Ostateczna będzie musiała w koń- cu stać się czymś więcej niż po prostu magazynem wie- dzy? Czyż Tam Olyn nie strzegł jej przez te wszystkie lata, by można było odnaleźć drogę do czegoś więcej, niż wszyscy sobie wyobrażają? Gdyby to był wyłącznie mój pomysł, mógłbym mieć wątpliwości. Ale wszyscy nie możemy się mylić. Nasza trójka - wszyscy trzej - docho- dzący do tych samych wniosków na jej temat, a każdy na swój sposób. - Ale jeśli prawdą jest, że najważniejszy cel Ency- klopedii zawsze był czymś więcej... - Zamilkła, pogrąża- jąc się w myślach. - Tak jest - powiedział. - Jeśli to prawda, wtedy wiele spraw nabierze sensu. Wyrównuje się równanie histo- ryczne. W innym przypadku ludzkość zbyt dużo przewag umieściła po stronie Innych, a to nie miałoby sensu. Ponieważ rasa nie wybiera, która z wewnętrznych frak- cji powinna wygrać - ona chce dostać odpowiedź, jak przeżyć. Korzenie pojawienia się Innych sięgają w odle- głą przeszłość, tak samo jak powody prowadzące do zbu- dowania Encyklopedii Ostatecznej. - Jednak jak możesz być tego tak pewien? - zapy- tała. Popatrzył na nią ponad stołem. - Czy słyszałaś kiedyś o Guido Camillo Delminio, albo o Teatrze Pamięci? - Teatr Pamięci? - Zmarszczyła się. - Wydaje mi się, że słyszałam jakąś wzmiankę, albo gdzieś o tym czytałam... Encyklopedia Ostateczna - tom 2 179 - Mark Torre wspomina o nim w swoich Wspomnie- niach z budowy- podpowiedział Hal. - Tam właśnie się na to natknąłem jako dzieciak jeszcze, w bibliotece mojego domu. To była duża biblioteka, a w czasach, kie- dy byłem młodszy, pragnąłem wszystkiego o czym prze- czytałem, a co wyglądało na interesujące. Tak więc kie- dy czytałem Wspomnienia i zobaczyłem termin „Teatr Pamięcf, od razu chciałem coś takiego zbudować. Po- szedłem do Waltera InTeachera, żeby powiedział mi jak to zrobić, a on pomógł mi wyszukać historyczny tekst na ten temat. Ajela skrzywiła się w jego stronę. - Czyli naprawdę zbudowano coś, co nazywało się „Teatr Pamięci'? - Przynajmniej częściowo, najpierw w Bolonii, póź- niej w Paryżu, dzięki funduszom króla Franciszka I. Wymyślił go Guido Camillo Delminio, o którym wspo- mniałem i spędził całe życie próbując go stworzyć. Dzia- ło się to w szesnastym wieku, a jego celem było stwo- rzenie teatru, w którym każdy mógłby stanąć na scenie i spojrzawszy na dzieła sztuki rozmieszczone w rzędach w specjalnym porządku, wygłosić mowę wsparty całą wiedzą świata, wyzwoloną na widok umieszczonych wo- kół obiektów. Zapatrzyła się w niego. - Skąd wziął pomysł czegoś takiego? - zapytała. - Szesnasty wiek... - Jej głos ucichł w zamyśleniu. - Urodził się około tysiąc czterysta osiemdziesiąte- go roku - wyjaśnił Hal. - Został profesorem w Bolonii, ale zawsze miał problemy z funduszami na budowę - dlatego związał się z Franciszkiem I. W czasach Re- nesansu istniało silne pragnienie zunifikowania całej wiedzy, a ten sposób zdawał się prowadzić do samej esen- cji kreatywności. Pomysł przedmiotów działających jako sygnały pamięci sięga przynajmniej czasów starożytnej Grecji. Wcześni ojcowie kościoła i scholastycy uczynili z tego praktykę moralną, a później renesansowy misty- cyzm widział w tym podstawę ezoterycznego oświecenia. W szesnastym wieku jego efektem jest właśnie Teatr 180 Gordon R. Dickson Guida, w tym samym wieku powstało dzięki niemu urzą- dzenie Ramona Lulla z połączonych kół - będące nie mniej, niż rodzajem prymitywnego komputera. Ta sama idea zaraziła ludzi w rodzaju Bacona i Leibniza, którzy w siedemnastym wieku rzeczywiście wynaleźli kalku- lator. Efektywnie, Teatr Pamięci był jedną z zasadni- czych przyczyn późniejszego rozwoju techniki i Encyklo- pedii. - Rozumiem - stwierdziła. - Spodziewałem się, że zrozumiesz - powiedział. - Rzecz w tym, że cały ciąg od Teatru do Encyklopedii Ostatecznej jest zmaganiem, wysiłkiem ludzkości pró- bującej odkryć w sobie większe możliwości. To ważna prawda, kryjąca się za zmaganiami między Innymi i resztą - tam właśnie znajduje się prawdziwe pole bi- twy i tam przez jakiś czas pozostanie. Dlatego właśnie, na razie będę musiał przebywać tutaj. - No tak. W porządku, teraz rozumiem. Wolno pokiwała głową, z nieobecnym spojrzeniem. - Tak - powiedziała. - Sądzę, że mimo wszystko im szybciej porozmawiasz z Tamem, tym lepiej. Jeśli zja- dłeś, zadzwonię do niego i będziemy mogli pójść. - Nawet gdybym nie skończył. - Uśmiechnął się. - Ale tak się składa, że już się najadłem. Poszli. Na pierwszy rzut oka Tam Olyn wyglądał, jakby w ogóle się nie zmienił, ani nawet nie ruszał z miejsca, w którym Hal widział go ostatnio. Cały gabinet Tama z iluzją lasu i strumienia, dryfowymi meblami - krze- słami, biurkiem i wszystkim innym - zdawał się nie zmienić ani na jotę przez wszystkie te lata. Przede wszystkim taki sam był wyraz twarzy Tama. Jednak jego głos się zmienił. - Witaj, Ilalu Mayne - powiedział, a Hal podszedł uścisnąć mu dłoń. Różnica nie była duża, ale słuch Hala wychwycił odrobinę cichsze brzmienie, wyraźniejsze zmęczenie oddechu z wypowiadanymi słowami i minimalnie dłuż- sze przerwy między nimi. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 181 - Usiądź tu, Hal - odezwała się Ajela, prowadząc go do wyściełanego dryfu nie dalej niż na wyciągnięcie ręki od fotela, w którym siedział Tam i przyciągając sobie jeszcze jeden. - Wróciłeś - stwierdził Tam. - Tak. Ale wróciłem z zadaniem do wykonania, wią- żącym się nie tylko z Encyklopedią, ale również ze wszystkim innym. Wydaje mi się, że oznacza to, iż En- cyklopedia w końcu zostanie zaprzęgnięta do takiej pra- cy, do jakiej ją stworzono. - Doprawdy? - zapytał Tam. - Opowiedz mi o tym. - Miałeś rację, mówiąc mi o Armageddonie, kiedy by- łem tu poprzednio. Zrozumienie co miałeś na myśli zajęło mi prawie sześć lat. Gdy wyjechałem stąd do kopalni na Coby, nie rozumiałem co robię, wiedziałem tylko, że uciekam, za- równo dlatego, że musiałem znalfeźć sobie jakieś bezpieczne miejsce i ponieważ miałem sprawy do załatwienia. Wtedy nie wiedziałem, co takiego. Teraz wiem. - Tak - stwierdził Tam. Jego głos, na skutek wieku głęboko zachrypnięty, brzmiał, jakby przemawiał duch z krypty pod podłogą. - Musiałeś sam do tego dojść. Wie- działem o tym, nawet wtedy. - Nie rozumiałem ludzi - mówił dalej Hal. - Zosta- łem wychowany pod kloszem. Dlatego właśnie moi wy- chowawcy chcieli, żebym poleciał na Coby. Właśnie tam zacząłem się budzić... Opowiedział Tamowi o Walterze, Malachim i Oba- diahu, o Coby, Harmonii i godzinach spędzonych w mi- licyjnej celi, ze wszystkim, co tam zrozumiał oraz o tym, co wydarzyło się później, aż do chwili obecnej. Tam sie- dział i słuchał w bezruchu zawdzięczanym wiekowi. Kie- dy Hal skończył wreszcie mówić, nie odzywał się przez bardzo długi czas. - I w końcu sprowadziło cię to z powrotem tutaj - powiedział w końcu. - Tak, ta część kończy się tu - stwierdził Hal. Tam siedział patrząc na niego. Ktoś młodszy zmarsz- czyłby się pytająco, ale Tam nie potrzebował już wyraź- nych grymasów, by zasygnalizować swoje reakcje. 182 Gordon R. Dickso n - Wszystko dotąd było tylko początkiem - wyjaśnił Hal. - Rozumiem teraz sytuację i patrząc na Innych mogę stwierdzić, że są tylko częścią prawdziwego pro- blemu, symptomem, nie przyczyną. Prawdziwym proble- mem jest to, że wszyscy doszliśmy do punktu, gdzie tak naprawdę nie mamy już wyboru. Musimy świadomie przejąć kontrolę nad tym, co będzie się z nami działo, zamiast instynktownie przeć do przodu, tak jak zawsze robiliśmy od czasu, odkąd zaczęliśmy patrzeć dalej niż do następnego posiłku czy kolejnego suchego miejsca do snu. A jedyne narzędzie, które może nam to umożli- wić, znajduje się tutaj. Encyklopedia Ostateczna to je- dyne, co zdołaliśmy stworzyć przez długie stulecia bar- barzyństwa i krótki okres cywilizacji, która dała nam jedynie to, że mała garstka może zabić wszystkich. - Tak - zgodził się Tam. Przez chwilę nie mówił nic więcej. Jego spojrzenie powędrowało poza Hala i Ajelę, a kiedy znów się odezwał, jasne było, że mówi w równym stopniu do nich, co do siebie. - Czy wiesz, co oznacza próba kontrolowania histo- rii? - powiedział. Skierował wzrok z powrotem na Hala. - Czy wiesz, jak potężne są siły, na których chciałbyś położyć ręce? Próbowałem czegoś takiego - i miałem władzę. Wzbudziłem społeczne tsunami przeciw całemu narodowi. Falę, która mogła na zawsze zatopić Zaprzy- jaźnionych. A wszystko czego trzeba było, by mnie za- trzymać, to Jamethon Black, człowiek wiary, który nie zszedł z mojej ścieżki. Na nim załamała się cała potęga, którą zbudowałem i rozpłynęła się w milionie drobnych strumyczków, w milion kierunków, niczego nie nisz- cząc i nie krzywdząc. Ajela nachyliła się i położyła jedną z dłoni na ręce Tama, która leżała na wyściełanej poręczy fotela. Hal popatrzył na białą, ciepłą młodą dłoń na ciemnej, wy- krzywionej wiekiem. - Odpracowujesz to od ponad dziewięćdziesięciu lat - powiedziała łagodnie. - Ja? Wszystko co robiłem, to utrzymywałem ogień na palenisku, by płomień nie wygasł... - Jego głowa za- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 183 trzęsła się z boku na bok. - Ale znam siłę historii, kie- dy się poruszy. Znów spojrzał na Hala. - A ty właśnie mówisz o pracy z czymś takim - stwier- dził. - Nawet jeśli masz rację na temat użycia Encyklo- pedii, nawet jeśli wszystko na co masz nadzieję groma- dzi się za tym, co jak mówisz, trzeba zrobić, to i tak bę- dziesz niczym mrówka próbująca kierować huraganem. Zdajesz sobie z tego sprawę? - Wydaje mi się, że tak - poważnie odpowiedział Hal. - Bóg wie - powiedział Tam - że chciałbym zobaczyć jak tego próbujesz. Usprawiedliwiłoby mnie to, nadało jakiejś wartości wobec tych wszystkich ludzi, których zniszczyłbym, gdybym tylko mógł. Usprawiedliwiłoby to także Marka Torre i wszystkich, którzy po nim przyszli tu pracować. Ale pomyśl - równie dobrze mógłbyś za- mknąć oczy na to, ku czemu to wszystko zmierza. Mógł- byś użyć swego umysłu i siły, by przygotować sobie wy- godne schronienie przed sztormem dla siebie i kogoś, kogo kochasz - na lata, które da ci twoje ciało - po pro- stu zamykając oczy na to, co stanie się z ludźmi, którzy nigdy tak naprawdę nie wiedzieli kim jesteś, albo ile kosztować cię będzie próba, którą chcesz podjąć. Wciąż możesz zawrócić. - Nie - zaprotestował Hal. - Już nie. Tam odetchnął głęboko i wyprostował się na swoim dryfie. - A więc dobrze - powiedział. - Powinieneś wiedzieć, że większość Młodszych Światów już działa przeciw temu, czego pragniesz. Bleys Ahrens przygotował i wpro- wadza w czyn plan mobilizacji sił i funduszy, by przejąć wszystko, czego Inni jeszcze nie kontrolują, również siłą. Zapadła między nimi chwila ciszy. - Bleys? - zapytał Hal. - A co z Dahno? - Otrzymaliśmy kilka raportów, że Dahno zginął, równie nieoczekiwanie, co w dogodnym momencie, oko- ło czterech miesięcy temu - wyjaśnił Tam. - Oczywi- ście, dostawaliśmy już fałszywe informacje. Jednak nie ma wątpliwości, że Innymi rządzi teraz Bleys. Właści- 184 Gordon R. Dickson wie mógł to robić już od jakiegoś czasu i najwyraźniej doszedł do wniosku, że nie może już dłużej ryzykować odkładania działań. Hal z fascynacją przyglądał się staremu człowiekowi. - Skąd o tym wiesz? - zapytał. - Skąd wiesz o jego planach i mobilizacji? - Odbija się to w setkach tysięcy zwykłych wiado- mości - stwierdził Tam. - Wszystko czego potrzebuję, by wybrać odpowiednie i właściwie je odczytać, to dostrzec implikacje tych wiadomości w ścieżkach neuronowych. Powody, dla których przybywają tu naukowcy z zewnątrz i pytania, jakie zadają Encyklopedii, odzwierciedlają sytuację na ich światach. - W ścieżkach neuronowych? - Hal skierował wzrok na Ajelę. - Ja tego tam nie widziałam - Zbladła. - Ale mówi- łam ci, że nikt nie potrafi ich tak odczytywać, jak Tam. - Wierzcie mi - powiedział Tam. - Z czasem każdy by się nauczył. Zawarł w głosie pełną moc swojego ponurego i ma- rudnego ducha i Hal uwierzył. Patrząc na człowieka, który tak długo pilnował wierności Encyklopedii wobec marzenia Marka Torre, po raz pierwszy zrozumiał, że zadanie to nie polegało na prostym staniu na straży przed drzwiami skarbca. To było jak pilnowanie żywej istoty. W starym człowieku kryła się nie tylko zaciekłość smo- ka pilnującego skarbu, ale i najgłębsze poświęcenie rodzica, który broni i utrzymuje własne dziecko. Długie lata życia poświęcił nie maszynerii, lecz duszy. - A więc mamy mało czasu - oświadczył Hal. - Bardzo mało - zgodził się Tam. - Co planujesz? Teraz, gdy najwyraźniej decyzja już zapadła, siła którą Hal wyczuwał w drugim mężczyźnie jeszcze przed chwilą, ustąpiła wielkiemu znużeniu. - Po pierwsze - powiedział Hal - muszę użyć Ency- klopedii do wyśledzenia korzeni pojawienia się Innych oraz łudzi, którzy mogą skutecznie się im przeciwsta- wić. To proces, w którym wiedza rodzi idee, a idee rodzą sztukę, a to klucz do tego, jak Encyklopedia będzie Encyklopedia Ostateczna - tom 2 185 w końcu używana. Jednak najpierw trzeba wiedzy. Nie mam szans na zidentyfikowanie ludzkich czynników, które naprawdę idą na wojnę, zanim nie będę miał peł- nego obrazu obecnej sytuacji. Tak więc, kiedy Bleys będzie się mobilizował, zamierzam prześledzić ludzi i ich działania w przeszłości. Nie ma innej drogi, którą mógłbym podjąć, prowadzącej do tego, czego potrzebuje- my. Rozdział 50 Od powrotu Hala do Encyklopedii Ostatecznej upły- nął prawie rok, a wiedza jaką w tym czasie wydobył i przekuł na narzędzia umysłu, ciążyła mu znacznie bar- dziej niż był w stanie wyobrazić sobie dwanaście mie- sięcy wcześniej. Umożliwiło mu to sięgnięcie głębiej wewnątrz siebie niż uważał za możliwe w tak krótkim czasie, ale równocześnie obudziło bogów i demony, któ- rych nie spodziewał się w sobie odnaleźć. Rozumiał te- raz nie tylko kim był, ale i co musi zrobić, a nie było to lekkim ciężarem. Siedział na krześle dryfowym, które zdawało się unosić nad wschodnią półkulą Dorsai. Przyglądał się symulacji. Nad planetą nie unosiły się żadne chmury, za to powierzchnia poznaczona była niezliczonymi świa- tełkami, rozmieszczonymi na licznych archipelagach wysp składających się na lądową powierzchnię tego morskiego świata, i właśnie nad tymi światełkami się zastanawiał. Każde z nich oznaczało lądowisko, na którym mógł wylądować duży statek międzygwiezdny - przy założe- niu, że za sterami siedział ktoś z Dorsai lub inny, rów- nie sprawny pilot, mogący podjąć ryzyko przeprowadze- nia manewru lądowania i startu serią skoków. Poza Dorsajami byli oczywiście inni piloci potrafiący bezpiecz- nie sprowadzić statek kosmiczny na powierzchnię pla- nety, ale nie było ich wielu. 186 Gordon R. Dickso n Bardzo duża liczba lądowisk nie była niczym nie- zwykłym, jeśli wzięło się pod uwagę świat na którym się znajdowały. Między pozostałymi trzynastoma plane- tami bardziej typowa była Harmonia, na której znajdo- wały się tylko dwie stocznie kosmiczne i trzy lądowiska dużych statków międzygwiezdnych. Hal obrócił obraz, by przyjrzeć się zachodniej półkuli, gdzie światełka ozna- czające lądowiska były równie liczne. Jedyne planety mające choć zbliżoną do Dorsai liczbę lądowisk, to Exotikowe światy Mara i Kultis, ale nawet obie razem nie miały ich tyle co planeta, którą obser- wował. Tak duża liczba lądowisk na Dorsai była wyni- kiem tego, że przez ponad trzysta lat planeta ta stano- wiła nie tylko źródło profesjonalnych najemników, ale również ich poligon. Siły ekspedycyjne były zazwyczaj nie tylko gromadzone, ale i formowane w pobliżu rodzi- mych okolic oficerów, którzy podpisali kontrakt. Hal wystukał pytanie o listę lądowisk, których szu- kał, z podaniem lokalizacji i odległości od najbliższych skupisk ludności. Przerwał mu dźwięk dzwonka i spo- między gwiazd odezwał się do niego głos. - Hal? Jeamus Walters. Mam czas teraz, jeśli mo- żesz mnie przyjąć. - Proszę, przyjdź. Czubkami palców dotknął niewidzialnej konsoli, zatrzy- mując listę i przywracając zwykłe otoczenie robocze. Obraz Dorsai zniknął, ustępując małemu gabinetowi roboczemu w jego pokoju - ścianom i meblom. Gabinet był malutki - połączenie salonu z sypialnią, z łóżkiem chowanym w ścia- nę i miejscem, by pomieścić na dryfach pięć do sześciu osób. Chwilę później głębszy dźwięk dzwonka u drzwi zaanonsował przybycie Jeamusa Waltersa. - Wejdź - zaprosił go Hal. Drzwi otwarły się, wpusz- czając niskiego, szerokiego mężczyznę o miłej twarzy, z blond włosami na dużej, owalnej czaszce. - Siadaj - zaproponował Hal. - Ile masz czasu? - W tej chwili ile chcesz - stwierdził Jeamus. - Wcześniej, kiedy zadzwoniłeś, robiliśmy akurat okre- sowy przegląd. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 187 Hal dotknął konsoli i jedna ze ścian pomieszczenia zmieniła się w ekran ukazujący widok z zewnątrz na Encyklopedię. Obraz był dość duży, by zająć całą po- wierzchnię od sufitu do podłogi i na tyle realistyczny, że wydawało się, iż wystarczy wyciągnąć rękę, by dotknąć szarej, mglistej osłony Encyklopedii. - Nie miałem czasu, żeby wiele się o niej dowie- dzieć - powiedział Hal patrząc na osłonę. - Okresowy przegląd? Wydawało mi się, że osłona sama się podtrzy- muje? - Oczywiście, że tak - odpowiedział Jeamus. - Raz stworzona, jest niezależna od czegokolwiek we wszech- świecie. Tak samo jak przejście fazowe jest niezależne od wszechświata, gdyż inaczej nie można by przemiesz- czać w nim statku. Jednak z tej niezależności wynika między innymi, że gdybyśmy stworzyli wokół Encyklo- pedii osłonę i nie zrobili nic więcej, natychmiast zaczę- libyśmy się od niej odsuwać, w miarę przemieszczania się z resztą układu Słonecznego. Tak więc musieliśmy urządzić to tak, by osłona poruszała się razem z nami, bo inaczej zniszczylibyśmy się sami wpadając na nią, tak jak zniszczeniu uległoby wszystko, co chciało by się przedostać na tę stronę. W konsekwencji zrobiliśmy tak, że osłona porusza się razem z nami, a to wymaga pew- nej kontroli - tak samo jak umożliwienie wejścia do środka, otwieranie i zamykanie przesłon i cała reszta interesu... Przerwał, patrząc na Hala. - Nie zaprosiłeś mnie tu, żeby wysłuchać wykładu na temat osłony fazowej, prawda? - Prawdę mówiąc, tak - stwierdził Hal. - Mam kilka pytań z nią związanych. Jak dużą możesz ją uczynić? To znaczy, jak duży obszar możesz otoczyć i osłaniać? Jeamus wzruszył ramionami. - Teoretycznie nie ma ograniczeń - powiedział. - Oczywiście, ograniczeniem jest rozmiar źródła ener- gii wymaganej do utworzenia ochronnej sfery i przesu- wania jej, ponieważ prędzej czy później zaczęłaby się za- łamywać pod wpływem anomalii wynikających z bycia 188 Gordon R. Dickso n bezczasową strukturą, we wszechświecie kontrolowa- nym przez czas. - A jaki jest szacunkowy limit praktyczny? - zapy- tał Hal. - Załóżmy, że chcielibyśmy powiększyć otacza- jącą nas sferę najdalej jak możemy. Jeamus w zamyśleniu przeczesał palcami włosy na czubku głowy. - Cóż, teoretycznie, mając do dyspozycji energię słoń- ca, moglibyśmy powiększyć ją do rozmiarów kilkukrot- nie większych od układu słonecznego - jednak prak- tycznie, przekraczając promień orbity Ziemi mielibyśmy słońce wewnątrz... Musiałbym się nad tym zastanowić. - Ale - zapytał Hal - nie byłoby problemów, żeby oto- czyć osłoną pojedynczą planetę? - Cóż, nie powinno być - przyznał Jeamus. - Natknął- byś się na pewne problemy związane z kontrolą. Nigdy nie zastanawialiśmy się nad czymś takim. Nawet w tej chwili mamy interesujące problemy dotyczące wpuszczania i usuwania masy i energii z Encyklopedii. Musimy rów- nież na przykład w regularnych odstępach czasowych otwierać przesłony w stronę słońca, żeby wpuścić ener- gię... Chcę powiedzieć, że kontrola każdej większej sfery byłaby bardzo złożona, nie tylko ze względu na utrzyma- nie, ale i na konieczność otwierania przesłon w wyzna- czonych miejscach. Przypuszczam, że zakładasz podobny ruch jaki mamy. tutaj? Ponieważ wszelkie różnice... - Bez różnicy, przynajmniej na razie - stwierdził Hal. - Czy byłbyś w stanie podać mi jakieś liczby, powiedzmy dla planety odrobinę większej niż Ziemia? - Oczywiście - odpowiedział Jeamus. Przyglądał się Halowi. - Przypuszczam, że nie powinienem pytać o co w tym chodzi? - Jeśli nie masz nic przeciwko. - Och, oczywiście, że mam. - Jeamus znów prze- czesał włosy. - Jestem równie ciekaw jak każdy inny. Ale... daj mi tydzień. - Dzięki - stwierdził Hal. - Nie musisz mi dziękować, to bardzo interesujące. Coś więcej? Encyklopedia Ostateczna - tom 2 189 - Nie. I dziękuję za przyjście. - Zaszczycony. - Jeamus wstał. - Jeśli nie odezwę się w ciągu tygodnia, będzie to oznaczało, że zostałem odciągnięty i pogrążony w jakichś problemach serwiso- wych. Więc jeśli nie zgłoszę się po tym czasie, zadzwoń do mnie, a powiem ci, jak sobie radzę z tą kwestią. Są- dzę, że zdajesz sobie sprawę, że kiedy przestanie to być zagadnieniem teoretycznym, będziesz musiał dokładnie wyjaśnić co planujesz, jeśli chcesz dostać właściwe od- powiedzi. - Oczywiście, rozumiem. Jeszcze raz dziękuję - po- wiedział Hal i przyglądał się wyjściu tamtego. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Hal skasował ob- raz Encyklopedii Ostatecznej i wywołał Ajelę. - Jak wygląda sytuacja? - zapytał, kiedy spojrzała na niego z ekranu telefonu. - Czy mógłbym teraz przyjść i przedstawić wam całą historię? - Świetnie - odpowiedziała. - Znajdziesz nas w ga- binecie Tama. - Zaraz tam będę. Kiedy przeszedł przez drzwi gabinetu Tama, zastał ją już siedzącą tam w jednym z trzech ustawionych na- przeciw siebie, staromodnych foteli. Podszedł i zajął miejsce na pustym dryfie, uśmiechając się do Tama. - Jak się czujesz? - Całkiem dobrze - stwierdził Tam. - Nie marnuj czasu na zajmowanie się mną. Rozpracowałeś łańcuch wydarzeń? Hal skinął. - Przynajmniej do czternastego wieku - powiedział. - Gdzie, z przyczyn praktycznych, obecna faza historii zaczyna się od kluczowej postaci Johna Hawkwooda. - Ajela opowiedziała mi, jak podczas swojego poprzed- niego pobytu szukałeś informacji na temat powieścio- wego bohatera Conan Doyla, Nigela Loringa. - Spojrze- nie Tama wyostrzyło się. - Jednak Loring był kimś in- nym. Był jednym z pierwszych Rycerzy Orderu Podwiąz- ki, z czasów Czarnego Księcia, prawda? Froissart led- wie wspomina o Hawkwoodzie - tyle wiem. 190 Gordon R. Dickso n - Po pokoju z Bretigny, kiedy Czarny Książę złapał pod Poitiers Króla Jana, a między Anglią i Francją zapa- nował pokój, Hawkwood został jednym z przywódców Bia- łej Kompanii, która przeszła przez góry do Włoch - wyja- śnił Hal. - Zakończył dwie dekady później jako Kapitan Generał wojsk Florencji, a kiedy wyruszał do Włoch, miał co najmniej czterdziestkę. - Ajela mówi, że nazywano go pierwszym z nowocze- snych generałów - odezwał się Tam. - W każdym razie, jak do niego dotarłeś? I czemu dotąd nic nie chciałeś mówić? - To była jedna z tych sytuacji, w których musiałem mieć wszystkie elementy układanki, zanim wskoczyły na swoje miejsce - wyjaśnił Hal. - Do jakiegoś tygodnia temu, cały czas działałem głównie na wiarę. Dlatego nie miałem wam nic konkretnego do powiedzenia. - Wierzę w siebie - wymruczała Ajela. Tam rzucił jej spojrzenie. - Dobrze - powiedział do niej. Popatrzył z powrotem na Hala. - Powiedz nam po swojemu, nie będę przeszkadzał. - Jak wiecie, zacząłem od obecnej sytuacji i posu- wałem się wstecz. Inni są mieszańcami osób wywodzą- cych się z różnych Kultur Odłamkowych. Tak więc i oni w jakimś stopniu stanowią ich produkt. Kultury Odłam- kowe są następstwem podziałów społeczeństw Starej Ziemi tuż przed okresem wynalezienia napędu fazowe- go i stu lat emigracji na zajmowane obecnie światy. Exotikowie rozwinęli się z organizacji, która w dwudzie- stym pierwszym wieku nazywała się Gildią Orędowni- ków, Zaprzyjaźnieni pierwotnie byli koloniami zakłada- nymi przez tak zwane wędrujące społeczności, i tak da- lej. Te z kolei miały swoje korzenie w wieku niepoko- jów - Gildia Orędowników wyrosła z dwudziestowiecz- nego rozkwitu zainteresowaniem religiami wschodu, okultyzmem i spostrzeganiem pozazmysłowym. Społecz- ności wędrujące rozwinęły się z ponownego rozwoju fun- damentalizmu religijnego. - Ogólnie, apokaliptyczne czasy - burknął Tam. - W społeczeństwach, których korzenie tkwią w Biblii, Encyklopedia Ostateczna - tom 2 191 w sytuacjach stresu socjalnego zawsze rozwija się tego rodzaju histeria. Tak było nie tylko z zachodnim chrze- ścijaństwem -w odpowiednich warunkach to samo działo się z Żydami i muzułmanami. W historii przed dwudzie- stym wiekiem jest wiele przykładów na to. - A jednak w dwudziestym wieku zaistniał szcze- gólny punkt kluczowy - wyjaśnił Hal. - Były to czasy od- krycia kosmosu. Do tej pory wielka ludzka populacja nawet zdając sobie sprawę z jego istnienia, ignorowała wszechświat oraz fakt, jak nieznacząca w stosunku do niego była nasza kolebka. Nagle nie mogli już dłużej tego robić i wywołało to głęboki szok. Ziemia nagle przestała być bezpieczną, ciepłą skorupą dla rasy. Niespodziewa- nie stanęli nadzy pod gwiazdami. Szok uczynił to stule- cie unikalnym w całej historii ludzkości, i byli zmusze- ni uświadomić sobie ten fakt. Wiem - dla żyjących, ich własne czasy zawsze są najważniejsze, ale ludzie w dwu- dziestym wieku naprawdę mieli powody, by tak myśleć. Idea kosmosu mocno nimi wstrząsnęła. Ale może posu- wam się zbyt szybko...? - Czy powiedziałem coś takiego? - zaburczał Tam. - Nie - Hal uśmiechnął się do staruszka. - Oczywi- ście, że nie. Chodziło mi o to, że sam siebie wyprze- dzam. Pracując od współczesności wstecz, skupiłem się na zmianach w rozwoju historycznym związanych z po- jedynczymi osobami. Na przykład niezbędnym warun- kiem do rozwoju obecnej sytuacji społecznej było osią- gnięcie Donala Graeme polegające na połączeniu wszystkich światów w jednym systemie prawnym i unie- możliwienie spekulacji, które przyczyniły się do rozwo- ju takich baronów międzygwiezdnych jak William z Cety. - Widziałem Graema tylko raz. - Starczy, szorstki głos Tama ze staroświecką manierą nazywania osób tylko po nazwisku, zabrzmiał w uszach Hala bardzo dziw- nie. - Było to przyjęcie na jego cześć wydane na Fre- ilandii. Nie wyglądał szczególnie imponująco. - W każdym razie - kontynuował Hal - to czego do- konał Donal, nie byłoby możliwe bez pojawienia się uni- kalnych grup, takich jak Dorsajowie, którzy z początku 192 Gordon R. Dickson stanowili tylko mięso armatnie w kolonialnych wojnach wczesnych lat ekspansji w gwiazdy. Z kolei to czym się stali i czego dokonał Donal, nie byłoby możliwe bez nie- ortodoksyjnej nauki wojskowej stworzonej przez Cletiu- sa Graeme. - Wszystko w rodzinie, nieprawdaż? - zauważył Tam z ponurym uśmiechem. - Dorsajowie są kulturą o silnych więziach rodzin- nych. Na Dorsai pokrewieństwo Donala i Cletiusa jest mniej zaskakujące, niż mogłoby być gdzie indziej. Inte- resujące jest jednak to, że Cletius nie mógłby nic doko- nać bez wsparcia finansowego ze strony Exotików, a ci z kolei stali się Exotikami niemal wyłącznie z powodu... - Waltera Blunta - wtrącił Tam. - Nie wydaje mi się - wolno zaprzeczył Hal. - Walter Blunt był najwyraźniej całkowicie szczery w swojej ewan- gelii na temat oczyszczającej destrukcji i leku na nie- domagania rasy ludzkiej. Muszę się jeszcze dużo dowie- dzieć na temat Waltera Blunta i Gildii Orędowników. Ich pierwotna teoria jest całkowitą antytezą rozwinię- tego przez Exotików poszukiwania rozwiniętej ewolucyj- nie formy człowieka, a jednak Exotikowie wywodzą się właśnie z Gildii. Nie, pod koniec dwudziestego pierw- szego wieku znikąd pojawia się ktoś inny, jednoręki inżynier górnictwa, który wiąże się ze stworzoną przez Blunta Gildią i w krótkim czasie staje do walki z przy- wództwem Blunta - by zaraz po zwycięstwie utonąć pod- czas rejsu żaglówką po Pacyfiku. Jednak jego przywódz- two w Gildii odmieniło wszystko. Po tym człowieku - Paulu Formainie - Blunt stał się w zasadzie tylko fi- gurantem, a Jason... Przerwał mu ton zgłaszający połączenie telefonicz- ne. -- A to co? - zapytał Tam. - Ajela, wydawało mi się, że powiedziałaś im... - Powiedziałem, żeby nam nie przeszkadzano, chy- ba że chodziłoby o sprawy najwyższej wagi odpowie- działa, sięgając do konsoli na oparciu fotela. - Nie za- dzwoniliby, gdyby nie było to... Chuni? Encyklopedia Ostateczna - tom 2 193 - Ajela? Otrzymaliśmy prośbę od Bleysa Ahrensa, który pragnie tu przybyć i porozmawiać z Halem Mayne. Palec Ajeli uniósł się znad klawisza połączenia. Spojrzenia jej i Tama skierowały się na Hala. - Tak - odezwał się Hal po chwili. - Przypuszczam, że to musiało nastąpić. Oczywiście porozmawiam z nim. - Powiedz Bleysowi Ahrensowi, że może przybyć - Ajela powiedziała do telefonu. - Hal się z nim spotka. - W porządku - odezwał się głos po drugiej stronie. -I... Ajela? - Tak? - Otrzymaliśmy jeszcze jedną prośbę, która nade- szła niemal w tej samej chwili z promu dokującego wła- śnie w komorze B. Exotik o imieniu Amid, nie ma prze- pustki, ale również chce rozmawiać z Halem. Błeys Ah- rens utrzymuje dystans w prywatnym statku kosmicz- nym, wydaje mi się, że nie wiedzą o sobie nawzajem. Ajela ponownie spojrzała na Hala. - Najpierw Amid - zdecydował. - Potem Bleys. Amid może mieć jakieś informacje przydatne przed spotka- niem z Bleysem. Mówiłem wam o Amidzie, to człowiek, do którego wysłałem moje dokumenty, kiedy złapała mnie milicja na Harmonii, a on przekazał informację lokalnemu konsulatowi Exotików, by mi pomogli, a póź- niej zajął się mną na Marze. - Wpuść ich obu, Chuni - stwierdziła Ajela. - Hal najpierw spotka się z Amidem. Zabierz go do pokoju Hala, a jeśli myślisz, że o sobie nie wiedzą, to lepiej trzymać ich z dala od siebie. Rzuciła spojrzenie w stronę Hala, który aprobująco kiwnął głową. Zamknęła połączenie telefoniczne. - Cóż - westchnął Hal. - Obawiam się, że w tych okolicznościach będę musiał się streszczać. Zasadni- czą sprawą jest to, że cały łańcuch prowadzi do Johna Hawkwooda w czternastym wieku. Albo raczej prowadzi do Renesansu, którego mogłoby nie być bez Johna Haw- kwooda. - To dość odważne stwierdzenie, nie uważasz? - zapytał Tam. - Czy usiłujesz nam powiedzieć, że hi- 194 Gordon R. Dickso n storia toczy się w taki a nie inny sposób, nie z powodu łańcucha zmian społecznych, ale dzięki niezwykłym oso- bowościom? - Nie - zaprzeczył Hal. - Ciśnienia w rzece sił hi- storycznych determinują przełomy i zakręty tej rzeki, a niezwykłe osobowości są miotane na zakrętach przez te same siły. Inny skręt lub przełom wyrzuciłby taką osobę, a przynajmniej tak zawsze działo się w przeszło- ści. Jednak około tysiąca lat temu rasa zaczęła wkra- czać na obszar, gdzie pewne jednostki zaczęły wykształ- cać w sobie świadomość rzeki i, w zależności od stopnia tej świadomości, każdy z nich był w stanie dokonać świa- domej, przynajmniej częściowo skutecznej próby nagię- cia strumienia do swojej woli. Dlatego właśnie ktoś taki jak Bleys, ze swoją świadomością tego, co się dzieje, może być wielokrotnie skuteczniejszy teraz niż w dowolnym przedziale minionych czasów. Wstał. - Powinienem iść - oświadczył. - Muszę mieć czas na rozmowę z Amidem tak, żeby Bleys nie wiedział, że kazałem mu czekać. - A gdyby wiedział, czy zrobiłoby to jakąś różnicę? - zapytała Ajela. - Nie wiem. Nie przejmowałbym się nikim innym - stwierdził Hal. - Ale bardzo uważam, żeby nie zdradzić mu nawet skrawka użytecznej politycznie informacji. Spotkamy się znowu, jak tylko porozmawiam z tą dwój- ką. Kiedy Hal wszedł do swojego pokoju, czekał już na niego Amid, wyglądający prawie jak laleczka w srebrno- szarej todze. Drobny Exotik stał przy biurku Hala. - Usiądź - zaprosił go Hal, siadając dalej od biurka. - Dobrze znów cię widzieć. Amid uśmiechnął się lekko drwiąco i zajął miejsce w dryfowym krześle. - To miło, że tak mówisz - powiedział. - Jesteś pe- wien, że cieszysz się z mojego widoku? - Oczywiście. Jak długo zostaniesz? Amid spoważniał. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 195 - Na zawsze - oświadczył cicho. Prtez chwilę bruzdy na jego twarzy ułożyły się w maskę starości i smutku. -Albo, praktycznie podchodząc do sprawy, jak długo będę mógł ci się do czegoś przydać. Hal zastanawiał się przez chwilę. - Czyżby zmieniła się opinia Exotików na mój te- mat? - W pewnym sensie - odpowiedział Amid. - Obawiam się, że się poddaliśmy. Dlatego mogłem do ciebie przyle- cieć. - Poddaliście się? - Hal wbił w niego spojrzenie. - To jak słoń, który oświadcza, że przestaje być słoniem. Nie myślisz o rym dosłownie? - Dosłownie? Oczywiście, że nie - stwierdził Amid. - Nie bardziej, niż kiedy zdrowa na umyśle osoba oświad- cza, że rezygnuje z życia. Śmierć jest nie do pomyśle- nia, a ponieważ Inni chcą nas wszystkich zabić, pogo- dzenie się z tym jest niemożliwe. Nie, chodzi o to, że nasze najlepsze obliczenia nie są w stanie pokazać nam wyjścia. Praktycznie rzecz biorąc, zmagania są zakoń- czone. Inni już wygrali. - Tego również nie możesz traktować poważnie - stwierdził Hal. - Nie ma innej odpowiedzi. Ile wiesz na temat tego, co ostatnio robili? - Niewiele. Mając do pomocy Tama Olyna z jego rozu- mieniem Encyklopedii, zbieramy dostępne informacje ze wszystkich światów, dokonujemy porównań i szukamy powiązań, które pomagają w analizie. Pozwoliło nam to uzyskać ogólny obraz, wedle którego Inni dokonują bardzo szybkiej, ogólnej mobilizacji, a wszystko to pod przywódz- twem Bleysa Ahrensa. Jednak to tylko wnioski wyciąga- ne z poszlak - nawet jeśli to efekt bardzo zaawansowane- go wnioskowania. Konkretne i szczegółowe informacje to coś, czego nie mamy w nadmiarze, a nawet kiedy je do- stajemy, musimy brać pod uwagę dezinformację, ponie- waż Inni z pewnością stosują ją na szeroką skalę. - Dlatego tu jestem. Mogę wam w rym pomóc. -Amid siedział na krześle z Exotikowym spokąjem, ale Hal czuł 196 Gordon R. Dickso n w nim napięcie. - Na przykład: sytuacja nie wygląda tylko tak, że Inni mobilizują siły przeciw tobie, oni już się zmobilizowali - przekroczyli punkt, kiedy wyglądało, że da się ich powstrzymać. Ale, wróćmy do mnie. Nie mając żadnej widocznej drogi, wszyscy możemy robić co chcemy. Tak więc zdecydowałem się ulec naturalnym inklinacjom i zaoferować ci moje usługi na czas, gdy wciąż można jeszcze walczyć z Innymi. To właśnie mia- łem na myśli mówiąc, że jeśli chcesz, mogę zostać na zawsze. Mogę zostać z tobą do końca. Hal w zamyśleniu odchylił się na oparcie swojego dryfu. - Ach - odezwał się Amid. - Tak się składa, że przy- znajemy rację tobie i Dorsajom. Próba indywidualnego wymordowania Innych nie powiodłaby się. Każdy z nich, na wszystkich światach, które kontrolują, ma teraz wokół siebie dużą grupę zwolenników. Nawet gdyby mo- gli zostać zabici, ich śmierć zdeterminowałaby tylko te grupy do zniszczenia nas w odwecie. - To interesujące - wolno powiedział Hal. - Kiedy tu dotarłem, dwanaście standardowych miesięcy temu, wszystko czego mogłem się dowiedzieć od Tama Olyna to fakt, że Dahno nie żyje, a Bleys przejął kontrolę i roz- począł mobilizację. - Co oczywiście nie było prawdą - wyjaśnił Amid. - Kolejny fragment kampanii Dahno. Kiedy uciekłeś Bleysowi na Coby, było chyba najbliżej do uprawomoc- nienia się tego raportu. Od lat wiedzieliśmy, że Dahno i Bleys mieli bardzo różne idee co do tego, jak powinna wyglądać przyszłość Innych. Dahno jest geniuszem. Jest starszy od Bleysa, więc nie spodziewaliśmy się, że będą razem pracować. Posunięcia Dahno zawsze trudno było wyraźnie odczytać, ale sądziliśmy, że jest zaintereso- wany głównie pokojem i pomyślnością własnych czasów. Bleys wydaje się myśleć w nieco szerszej perspektywie. Hal przyjrzał mu się uważniej. - Z tego co mówisz wynika, że przypisujesz mi więk- szą zasługę w ostrzeżeniu Bleysa, niż sądziłem, że je- steś skłonny przyznać. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 197 - Teraz mam swobodę mówienia i robienia tego, co chcę - odpowiedział Amid. - W jaki sposób Bleys mógł tak szybko przeprowa- dzić tę mobilizację, że wszyscy Exotikowie nabrali prze- konania, że już wygrał? - Nie, jeszcze nie wygrał - stwierdził Amid - ale z pewnością wygra. Z powodu potężnego wpływu, jaki wy- dają się wywierać Inni na zwykłych łudzi. To czego do- konał, to rozwinięcie masowego ruchu przeciw wszyst- kim, którzy mogą mu się przeciwstawić. - Jak? Na jakiej podstawie? - zapytał Hal. Amid uśmiechnął się, prawie tęsknie. - Ten człowiek jest geniuszem. Po prostu przewró- cił wszystko do góry nogami. Uczynił z przeciwników Innych czarne charaktery, które pragną zniszczenia cywilizacji. Panuje teraz powszechne przekonanie, że istnieje spisek tej części ludzkości na Ziemi, która za- wsze chciała kontrolować Młodsze Światy i ich miesz- kańców. Spisek, w ogólnej opinii, został przygotowany przez ludzi takich jak ty, w Encyklopedii Ostatecznej, którzy, jak wszyscy wiedzą, od pokoleń poświęcają się naukowej czarnej magii o wielkiej mocy - odmiana napędu fazowego, która dała wam osłonę, jest na to wi- docznym dowodem. Dalej historia głosi, że przez wszyst- kie te lata głównym zadaniem Encyklopedii było wynaj- dywanie potężnych broni, przy pomocy których będzie można niszczyć życie na wszystkich planetach, jeśli nie zechcą się poddać. Jedyną nadzieją Młodszych Światów jest fakt, że Encyklopedia nie jest jeszcze gotowa do akcji, a jeśli zadziałają szybko, zabiją smoka zanim wyjdzie ze swojej jaskini. Przez chwilę Hal siedział nieruchomo. - Rozumiem - powiedział w końcu. - Inni przedstawili się jako przywódców i organiza- torów wysiłku, mającego na celu ocalenie Młodszych Światów. Według nich, wszyscy długoletni poplecznicy Encyklopedii, jak Dorsąjowie, Exotikowie i niewłaściwy rodzaj Zaprzyjaźnionych, są w spisku z Encyklopedią, pomagając zmiękczyć Młodsze Światy w przygotowaniu 198 Gordon R. Dickso n na końcowy atak, więc również muszą zostać na zawsze usunięci. Amid przerwał. - Zauważyłeś zapewne - dodał - jak zgrabnie histo- ria ta została przygotowana, by przekształcić się później w stwierdzenie, że jeśli ludzkość ma trwać w pokoju, cała wiedza, nauka i tym podobne demony muszą zo- stać odrzucone albo ściśle kontrolowane, tak, by nigdy w przyszłości nie zagroziły już zwykłym ludziom. - Jak duża część wcześniej niezaangażowanych mieszkańców dziewięciu światów uległa tej propagan- dzie? - zapytał Hal. - Może dwadzieścia procent; dlatego właśnie wyli- czyliśmy, że nie ma już dla nas nadziei. W praktyce te dwadzieścia procent to więcej niż trzeba, by zapewnić przeważającą przewagę mięsa armatniego, jakie mogą rzucić przeciw nam Inni. Te dwadzieścia procent prak- tycznie równie dobrze mogłoby równać się stu procen- tom. Daje to tak dużą liczbę ludzi, że mogliby w nie- skończoność maszerować na nas, nie licząc się ze stra- tami. - Inni mogą mieć ludzi - stwierdził Hal. - Ale przy- gotowanie logistyczne międzyplanetarnego ataku na taką skalę jest czymś zupełnie innym. - Prawda - zgodził się Amid. - Mamy jeszcze trochę czasu. Jednak nasze najlepsze obliczenia wykazują, że atak i zagłada są nieuniknione. Utkwił spojrzenie w Halu. - Tak więc widzisz - mówił dalej - dziesięć lat temu opowieść o podobnej próbie wojskowego ataku na inne planety zabrzmiałaby jak bajka. Wszyscy zakładali, że nikt nie rozważałby nawet tak potężnych strat ludzkich i materiałowych, jakie wiązałyby się z taką próbą. Jed- nak dla Innych koszty nie mają znaczenia, o ile tylko dostają to, czego chcą. Hal pokiwał głową. - Skoro tak wygląda sytuacja - odezwał się - i nie znalazłeś żadnych błędów w Exotikowych obliczeniach... - Nie - stwierdził Amid. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 199 - Czemu więc przyjechałeś do mnie? - dokończył Hal. - Według tego co mówisz, nasze działania nie spra- wią żadnej różnicy. W tych warunkach spodziewałbym się, że dojrzały Exotik zrezygnuje z filozoficznym spoko- jem. - Możliwe, że nie jestem dojrzały - powiedział Amid. - Pomimo zmarszczek. Jak już mówiłem, mogę teraz robić co chcę, a skoro jestem wolny, pozwoliłem sobie ulec irracjonalnej, bezsensownej nadziei, że podobnie jak Inni wyciągnęli z kapelusza królika, którego nikt się nie spodziewał, ty możesz być w stanie wyciągnąć równie coś niespodziewanego. Świadomie, oczywiście, zdaję sobie sprawę, że tego rodzaju nadzieja jest non- sensem. A jednak wierzę, że lepiej będę się czuł, idąc na dno walcząc do końca. Tak więc chciałbym zostać najdłużej jak można i pomóc, na ile będę potrafił. - Rozumiem - stwierdził Hal. - Nie masz przez przy- padek w sobie krwi jakichś przodków z Dorsai? Amid roześmiał się. - Po prostu wydaje mi się, że mogę być użyteczny - mówił dalej. - Masz swoje wnioskowanie, ale ja mogę dać ci dostęp do szczegółowych, konkretnych informacji, z których większość pochodzi z sieci komunikacyjnej roz- winiętej przez Exotików w ciągu stuleci. Gdybym mógł urzą- dzić tu dla ciebie centrum komunikacyjne, sądzę, że uznał- byś za bardzo cenne to, co mógłbym ci dostarczyć. - Jestem pewien, że tak - zgodził się Hal. - Dzięku- ję. I witaj. Wstał. Amid zrobił to samo. - Przepraszam, że tak szybko to kończę - powiedział Hal. - Ale będziemy jeszcze mieli czas na rozmowy. Te- raz muszę się spotkać z kimś innym. - Absolutnie wszystko w porządku - stwierdził Amid. Hal sięgnął do konsoli na poręczy krzesła, z którego właśnie wstał i wywołał Ajelę. - Hal? - w pokoju wyraźnie rozległ się jej głos, jed- nak bez obrazu na ekranie. - Chciałbym, żeby Amid został z nami - wyjaśnił Hal. - Czy możemy zorganizować dla niego kwaterę? 200 Gordon R. Dickso n - Jeśli wystarczy jeden z pokoi używanych przez przylatujących do nas naukowców, to z pewnością tak. Powiedz mu, żeby po wyjściu z twojego pokoju skręcił w prawo, a znajdzie mnie za pierwszymi drzwiami, przez które przejdzie. - Dziękuję - odezwał się Amid. Wyszedł. Hal ponownie usiadł i dotknął telefonu. Tym razem na ekranie pojawiła się twarz Chuni, recepcjo- nistki rozmawiającej z nimi w biurze Tama. - Hal? - odezwała się. - Gdzie jest w tej chwili Bleys, Chuni? - Czeka w prywatnej sali klubowej obok doku. - Czy jest sam? -Tak. - Wyślij go... nie, proszę, przyprowadź go tu osobi- ście, dobrze? - W porządku. Czy to wszystko? - Chuni z napię- ciem patrzyła na Hala przez telefon. - To wszystko. Oparł się wygodnie. Po zaledwie kilku minutach otworzyły się drzwi i znów wstał. - Proszę bardzo, Bleysie Ahrens... - zabrzmiał głos Chuni i weszła do pokoju zaraz za Innym. Chuni zatrzy- mała się tuż za progiem, skinęła głową Halowi i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Bleys zatrzymał się po przejściu trzech kroków. Był wysoki i szczupły, ubrany w krótką, czarną marynarkę i wąskie szare spodnie wsunięte do butów. Skierował na Hala prostą twarz o regularnych rysach i penetrują- ce spojrzenie brązowych oczu pod równymi, czarnymi brwiami. - Cóż - odezwał się - dorosłeś. - Zdarza się - stwierdził Hal. Stali twarzą w twarz, w odległości niewiele więk- szej niż metr, a widok Innego przywołał w Halu wspo- mnienia Amytha Barbage'a, stojącego naprzeciw kapi- tana, który nie chciał ścigać dalej oddziału Rukh. Ude- rzyło w niego uczucie, że pokój nagle skurczył się wokół nich i uświadomił sobie, że po raz pierwszy patrzy na Encyklopedia Ostateczna - tom 2 201 Bleysa bez emocji związanych z dniem na tarasie, trzy- manych między nimi niczym wyciągnięty miecz. Zasko- czyło go również - choć może nie tak mocno, że patrzy w oczy Bleysa z tej samej wysokości. Znikąd ogarnęło go przejmujące uczucie. Człowiek, który stał przed nim był, w przewrotnym sensie, wszystkim, co zostało mu ze wspomnień sprzed śmierci swoich wychowawców. Bleys obrócił się i podszedł do dryfowego biurka, sia- dając na jego brzegu, prawie jakby to Hal był gościem, nie on. - Duża zmiana jak na rok - powiedział Bleys. Hal usiadł w swoim fotelu. Bleys, usadowiony na biurku, znajdował się wyżej niż on, ale przewaga wyso- kości nie miała już między nimi znaczenia. - Największa zmiana zaszła w milicyjnej celi w Ahrumie, dzień lub dwa po tym, jak mnie tam zosta- wiłeś - stwierdził Hal. - Miałem szansę poukładać sobie wszystko w umyśle. - W dość niezwykłych warunkach - dodał Bleys. - Ten kapitan świadomie źle zinterpretował moje roz- kazy. - Amyth Barbage - powiedział Hal. - Zapomniałeś jego nazwiska? Co z nim potem zrobiłeś? - Nic. - Bleys siedział, przyglądając się Halowi. - To co zrobił, leżało w jego naturze. Jeśli kryła się tam czy- jaś wina, to po mojej stronie, za niezrozumienie jego natury. W każdym razie nie zajmuję się ludźmi. Pracu- ję na wydarzeniach. - Nie zajmujesz się ludźmi? Nawet takimi jak Dahno? Bleys lekko uniósł brwi, po czym potrząsnął głową. - Nawet takimi jak on. Dahno mógł stworzyć wa- runki, które doprowadziłyby do jego zagłady. Wszystko, co zrobiłem, to dałem Innym alternatywny plan, a od- mawiając rozważenia go, Dahno umieścił się poza mar- ginesem. Jak powiedziałem, pracuję w szerszej perspek- tywie, na większym planie niż życie pojedynczego czło- wieka. - Czemu więc przyleciałeś się ze mną spotkać? - wróciła do niego niemal boleśnie błyskotliwa jasność 202 Gordon R. Dickson umysłu, która spłynęła na niego, gdy siedział u szczytu długiego stołu w Forałie, przemawiając do Szarych Ka- pitanów. - Ponieważ stanowisz potencjalny problem - wyja- śnił Bleys. Uśmiechnął się. - Ponieważ nie cierpię tra- cić dobrego umysłu - zapytaj o zdanie moich współpra- cowników - oraz dlatego, że odczuwam wobec ciebie zo- bowiązanie. - Oraz dlatego, że nie masz z kim porozmawiać - stwierdził Hal. Uśmiech Bleysa powoli się poszerzył. Na chwilę za- padła cisza. - Jesteś bardzo wrażliwy - powiedział łagodnie. - Ale widzisz, nigdy nie miałem z kim rozmawiać, więc oba- wiam się, że nie wiem czego mi brakuje. Jeśli zaś cho- dzi o moje przybycie tutaj, chciałbym cię uratować. W przeciwieństwie do Dahno, możesz oddać duże zasłu- gi naszej rasie. - Zamierzam - stwierdził Hal. - Nie - zaprotestował Bleys. - To, co zamierzasz, to własna destrukcja. Czy zdajesz sobie sprawę, że zmaga- nia, w których postanowiłeś uczestniczyć, są już prak- tycznie zakończone? Twoja sprawa nie tylko przegrała, już jest na drodze do bycia zapomnianą. - A ty chcesz mnie uratować? - zapytał Hal. - Stać mnie na to, czego chcę - stwierdził Bleys. - Ale w tym wypadku to nie kwestia tego, żebym cię ocalił, ale abyś ty się na to zdecydował. W ciągu kilku lat lawina pochłonie wszystko, o co w tej chwili chciał- byś walczyć. Więc jaką różnicę sprawi, jeśli już zrezy- gnujesz z walki? - Zdajesz się zakładać - powiedział Hal - że zamie- rzam w końcu się zatrzymać. - Albo się zatrzymasz, albo - wybacz - zostaniesz zatrzymany. Wynik walki, w którą postanowiłeś się za- angażować, został rozstrzygnięty przed twoimi narodzi- nami. - Nie - wolno zaprotestował Hal. - Nie sądzę, żeby tak było. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 203 - Jak rozumiem, pierwotnie byłeś zainteresowany zostaniem poetą - powiedział Bleys. - Ja również mia- łem kiedyś inklinacje do sztuki, zanim odkryłem, że to nie dla mnie. Jednak poezja może być owocnym dla czło- wieka sposobem życia. A więc zostań poetą. Odsuń tego drugiego na bok. Niech stanie się to, co ma być i nie marnuj się w próbach powstrzymania historii. Hal potrząsnął głową. - Poświęciłem się temu na długo zanim się dowie- działeś - powiedział. - Jestem całkowicie poważny - kontynuował Bleys. - Zatrzymaj się i pomyśl. Co ci da takie miotanie się po Galaktyce? Czy nie byłoby lepiej dla ciebie i całych planet, gdybyś żył długo i zajmował się tym, na co masz ochotę - czy będzie to poezja, czy cokolwiek innego? Mogłoby to być nawet coś równie niematerialnego, jak przekazanie swoich złotych myśli ludzkości, tak by coś z ciebie roz- przestrzeniło się w rasie i wzbogaciło ją po tym, gdy odej- dziesz. Czy nie byłoby to znacznie lepsze od popełnienia samobójstwa, bo nie możesz mieć wszystkiego? - Obawiam się - stwierdził Hal - że mamy sprzecz- ne cele. To, co dla ciebie jest nieuchronne, dla mnie takie nie jest. To, czemu odmawiasz możliwości stania się, ja wiem, że nastąpi. Bleys potrząsnął głową. - Zakochałeś się w rodzaju poetyckiej iluzji doty- czącej życia - powiedział. - A to iluzja, nawet w poetyc- kim sensie, ponieważ poeci - dobrzy poeci - dochodzili do zrozumienia twardych ograniczeń rzeczywistości. Nie wierz mi na słowo. Jak to wkłada w usta Hamleta Szek- spir... Jak nędznym, nudnym, lichym i jałowym, zda mi się cały obrót tego świata f. Hal uśmiechnął się nagle. - Czy znasz Lowella? - zapytał. - Lowell? Obawiam się, że nie - odpowiedział Bleys. - James Rusell Lowell. Dziewiętnastowieczny po- eta amerykański - wyjaśnił Hal i zacytował: (*Przekł. Józef Paszkowski) 204 Gordon R. Dickson Kiedy byłem biednym chłopcem Po piwnicach się tułałem, Za kolegę jedynego Czarodziejską lampę miałem. * Siedział, mierząc się spojrzeniem z Bleysem. - Jak widzę, studiowałeś dzieciństwo - stwierdził Bleys. Wstał, a Hal również podniósł się z miejsca. - W cytowaniu poezji jesteś lepszy ode mnie. - Zatrzy- mał się, a jego twarz była nieruchomą maską. - Myślę - mówił dalej - że wydarzenia, które zaszły w twojej posiadłości, powstrzymują cię od wysłuchania mnie. Tak więc obawiam się, że będę musiał zaakcep- tować to, że nie mogę cię ocalić. Odejdę. Jeśli wolno spytać - co takiego znalazłeś tu, w Encyklopedii? O ile w ogóle coś znalazłeś. Hal spotkał jego spojrzenie. - Jak powiedziałby jeden z moich nauczycieli - od- powiedział - to głupie pytanie. -Ach. Bleys obrócił się w stronę drzwi. Prawie do nich do- szedł, gdy Hal odezwał się znów, za jego plecami, gło- sem, który zabrzmiał dziwnie nawet dla niego. - Jak to się stało? Bleys zatrzymał się i obrócił twarzą do niego. - Oczywiście - powiedział łagodnie - chciałbyś wie- dzieć więcej, prawda? Wcześniej powinienem dopilno- wać, żebyś został poinformowany. Cóż, wobec tego po- wiem ci teraz. Ludzie, których zazwyczaj używamy, aby szli przed nami w takich sytuacjach, znaleźli dwóch z twoich nauczycieli na tarasie, a trzeci został tam do- prowadzony minutę po tym, zanim sam się zjawiłem. Doprowadzonym był Zaprzyjaźniony. Dorsaj i twój Walter InTeacher już tam byli. Podobnie jak ty, lubił poezję i kiedy wychodziłem na balkon z biblioteki, cytował frag- ment z dramatu Alfreda Noyesa Sherwood. Cytował wer- sy o tym, jak Robin Hood uratował jedną z wróżek przed (*tłum. Małgorzata Lewicka) Encyklopedia Ostateczna - tom 2 205 czymś, co Noyes nazwał Straszną Mroczną Tajemnicą. Zacytowałem mu pieśń Blondina z tego samego dzieła, jako lepszy kawałek poezji. Potem zapytałem, gdzie je- steś, a on odpowiedział, że nie wie - choć oczywiście wiedział. Wszyscy wiedzieli, prawda? - Tak - potwierdził Hal. - Wiedzieli. - To właśnie, jako pierwsze wzbudziło we mnie więk- sze niż zwykle zainteresowanie tobą - stwierdził Bleys. - Zaintrygowało mnie. Czemu tak się przejmowali ukry- ciem cię? Powiedziałem im, że nikomu nie stanie się krzywda, a powinni znać moją reputację w zakresie do- trzymywania słowa. Przerwał na sekundę. - Oczywiście, mieli rację nic nie mówiąc - dodał cicho. Hal stał nieruchomo, czekając. - W każdym razie - powiedział Bleys - próbowałem ich skłonić do polubienia mnie, ale wszyscy byli ze stare- go pokolenia i zawiodłem. To zaintrygowało mnie jeszcze bardziej, że byli tak uparcie oporni i właśnie zamierzałem podjąć dalsze wysiłki, które mogły zadziałać, by dowiedzieć się od nich czegoś o tobie, kiedy twój Walter InTeacher zaatakował mnie - bardzo dziwna rzecz jak na Exotika. - Nie - Hal usłyszał własny głos - biorąc pod uwagę okoliczności. - To oczywiście było sygnałem dla Dorsaja i Zaprzy- jaźnionego. Razem pozbawili mnie wszystkich strażni- ków za wyjątkiem jednego, ale oczywiście cała trójka przy tym zginęła. Ponieważ nie było już nadziei na prze- pytanie ich, wróciłem do domu. Właśnie przybył Dahno i nie miałem swobody w nakazaniu poszukiwań za tobą. - Byłem w jeziorze - powiedział Hal. - Walter i Mala- chi Nasuno - Dorsaj - dali mi sygnał, kiedy domyślili się, że jesteście na naszym terenie. Miałem czas, by ukryć się w krzakach nad wodą. Później... przyszedłem na taras i widziałem ciebie i Dahno przez okno biblioteki. - Doprawdy? - zdziwił się Bleys. Przez chwilę stali naprzeciw siebie, w końcu Bleys wolno potrząsnął głową. 206 Gordon R. Dickso n - A więc już wtedy zaczęła się między rywalizacja? - zapytał. Otworzył drzwi i przeszedł przez nie, zamykając je cicho za sobą. Hal obrócił się do fotela i dotknął kontro- lki telefonu. - Chuni - powiedział. - Bleys Ahrens wychodzi. Do- pilnuj, żeby nigdzie się nie zgubił. Rozdział 51 Po rozłączeniu z Chuni, Hal natychmiast zadzwonił do Ajeli. - Chciałbym natychmiast porozmawiać z tobą i Ta- mem - oznajmił. - Pojawiło się coś nowego. I chciałbym zabrać z sobą Amida, o ile nie macie nic przeciw temu. - Zapytam Tama. - Ajela przyglądała mu się z ekranu z zaciekawieniem. - Ale nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy protestować. Czemu nie przyprowadzisz go po prostu do gabinetu Tama? Jeśli będą jakieś obiekcje, za- czekam na was przed drzwiami i wyjaśnię to Amidowi. - Wobec tego przyjdę, jak tylko go zabiorę - stwier- dził Hal. Kiedy doszli do gabinetu, Ajela już czekała, trzyma- jąc otwarte drzwi. Wewnątrz Tam wskazał im fotele. - Obawiam się, że zmienimy plany - odezwał się Hal siadając. - Zamierzam na trochę wyjechać... Zerknął na Amida. - Zabierając ze sobą Amida, jeśli się zgodzi. Nie mówił jeszcze o tym staremu Exotikowi. Amid odrobinę uniósł brwi, ale nic nie powiedział. - Zamierzam również zasugerować natychmiasto- we zaostrzenie procedur bezpieczeństwa w Encyklope- dii. Obawiam się, że to oznacza, iż wszyscy naukowcy - łącznie z odwiedzającymi - powinni wyjechać. Tam zmarszczył się. - Encyklopedia nigdy nie była zamykana - stwier- dził. - Nawet w czasach, kiedy znajdowała się jeszcze Encyklopedia Ostateczna - tom 2 207 na powierzchni Ziemi, w St. Louis. Zawsze była otwarta dla tych, którzy jej potrzebowali i mieli kwalifikacje, by z niej korzystać. - Obawiam się jednak, że nie mamy w tej chwili innego wyboru - powiedział Hal. - W innym wypadku, któregoś dnia przez drzwi wejdzie do środka żywa bom- ba. Bleys może znaleźć ludzi gotowych poświęcić życie, by zniszczyć Encyklopedię. Po zamknięciu, będziemy niewrażliwi na ataki. Trzeba tylko przyjrzeć się sytu- acji zaopatrzeniowej. - Tym zajęliśmy się dawno temu - stwierdziła Aje- la. - Od samego początku MarkTorre brał pod uwagę, że ze względu na to, czym będzie Encyklopedia, któregoś dnia może zostać izolowana. Stanowimy niemal dosko- nale zamknięty system ekologiczny. Jedyna rzecz, któ- rej brakuje nam na następne pół stulecia to dość ener- gii, by utrzymać system tak długo. W zamknięciu mo- żemy przetrwać jakieś pół roku na zmagazynowanej energii... ale po tym czasie musielibyśmy otworzyć prze- słony, by zgromadzić świeże zapasy energii słonecznej. Oczywiście, mogę poprosić Jeamusa, by zajął się pracą nad sposobem pobierania energii słonecznej bez ko- nieczności otwierania... - Myślę, że jeszcze przez jakiś czas nie będziemy musieli martwić się groźbą zwykłego ataku fizycznego - powiedział Hal. - Ale jeśli chodzi o pozostałe kwestie, oba- wiam się, że mamy znacznie mniej czasu niż myślałem. - Tego właśnie dowiedziałeś się od Bleysa, prawda? - zapytał Tam. - Co takiego powiedział? - Jego słowa sprowadzają się do tego, że chciałby, abym sam przyznał, ie on i jego ludzie już wygrali... - Wygrali! - parsknął Tam. - Niestety - mówił dalej Hal - pokrywa się to z tym, o czym poinformował mnie Amid. Może powtórzysz to Tamowi i Ajeli? Exotik spełnił prośbę. Kiedy skończył, Tam prychnął. - Przeprosiny i cała ta reszta - odezwał się do Ami- da. - Ale nie znam cię. Skąd mogę wiedzieć, że nie je- steś człowiekiem Bleysa Ahrensa? 208 Gordon R. Dickso n - Nie jest, Tam - łagodnie powiedziała Ajela. - Jest rodzajem Exotika, który nie byłby w stanie pracować po stronie Innych. - Przypuszczam - warknął Tam, patrząc to na nią, to na Amida. - Wy, Exotikowie powinniście się znać, oczywiście. Ale jeśli chodzi o twierdzenie, że Inni już wygrali - cóż, co planowałeś zrobić, Hal? - Zamierzam wrócić na Harmonię, Marę, Kultis i Dorsai. Już czas, żeby zorganizować nasze siły - odpo- wiedział zapytany. Obrócił się do Exotika. - Amid, za- mierzałeś pomóc mi w komunikacji. Czy możesz teraz wysłać wiadomość na Harmonię, zanim tam wyląduje- my? Prośbę o przygotowanie mojego spotkania z jednym z przywódców ruchu oporu, kobietą o nazwisku Rukh Tamani? Amid zmarszczył czoło. - Encyklopedia może mnie połączyć z ambasadą Exotików w Rhemis, na Ziemi, prawda? - Oczywiście - potwierdziła Ajela. - Dobrze. A więc zobaczmy, co mogę zrobić - powie- dział Amid. - Jeśli zechcecie mi wybaczyć, pójdę do przy- dzielonego mi pokoju i stamtąd skontaktuję się z am- basadą. - Dziękuję - stwierdził Hal. Amid uśmiechnął się trochę ponuro i wyszedł. - Jest wrażliwym słuchaczem - stwierdził Hal, kie- dy drzwi zamknęły się za drobnym człowiekiem w sza- rej todze. - Zrozumiał, że chcę porozmawiać z wami bez niego. - Oczywiście, że tak - zgodziła się Ajela. - Ale co takiego masz do powiedzenia, czego on nie powinien usłyszeć? - Nie o to chodzi, żebym miał jakiś szczególny po- wód - wyjaśnił Hal. - Po prostu nie widzę jeszcze żadne- go powodu, żeby w tym uczestniczył, a zanim... - Bardzo dobrze. Całkiem słusznie - zgodził się Tam. - Kiedy lepiej go poznasz, może będzie inaczej. Ale na razie trzymajmy nasze sprawy w tym wąskim gronie. Co takiego chciałeś nam powiedzieć? Encyklopedia Ostateczna - tom 2 209 - Moje wnioski na temat Bleysa i jego wizyty - wy- jaśnił Hal. - Bleys powiedział, że przyleciał tu sprawdzić czy nie da się mnie przekonać do zaakceptowania fak- tu, że jego strona już wygrała. Wierzę, że naprawdę była to jedna z przyczyn jego przylotu. Na tej podstawie oce- niam, że jest już gotów ruszyć przeciw Ziemi i dlatego uważam, że Encyklopedia jest w niebezpieczeństwie. - Czemu? - zażądał Tam. - Czemu nagle uważasz, że jest gotów ruszyć przeciw Ziemi? Hal spojrzał na nich. - Sądziłem, że to oczywiste. Nie widzicie tego? - zapytał. Siedząca obok Tama Ajela potrząsnęła głową. - Cóż, musicie sobie najpierw uświadomić, że Bleys jest całkowicie szczery we wszystkim co mówi, ponieważ uważa, że znajduje się ponad potrzebę mijania się z praw- dą, nie wspominając już o zwykłym kłamstwie. - Skąd wiesz - stanowczo zapytał Tam - że jest po- nad przemilczenia? Hal zawahał się. - W pewien sposób instynktownie go rozumiem - odpowiedział. - Myślę nawet, że w pewnych sprawach jesteśmy podobni. To jedna z rzeczy, które musiałem przyznać w celi na Harmonii, kiedy zrozumiałem inne sprawy. Nie potrafię tego udowodnić - ale go rozumiem. Mogę was jedynie poprosić, żebyście uwierzyli mi na słowo. W tym przypadku jestem pewien, że gdyby kiedy- kolwiek musiał kłamać, we własnych oczach przestał- by być Bleysem Ahrensem. A bycie nim, jest dla niego najważniejszą rzeczą we wszechświecie. - I znów - wtrącił się Tam - czemu? Hal zmarszczył się trochę. - Ponieważ nie jest i nie może być nikim innym. Tam milczał. - Tak - wolno powiedziała Ajela. - Myślę, że zawsze tak było. - Tak więc - ciągnął dalej Hal - ponieważ nie kła- mie, naprawdę był zainteresowany ocaleniem mnie w miarę możliwości. Stoimy wobec faktu, że ten powód nie wystarczyłby, by go tu w tej chwili sprowadzić. Do- 210 Gordon R. Dickso n datkowo, jego główny powód przybycia, cokolwiek to jest, nie będzie raczej związany z Encyklopedią, którą sza- nuje, ale której się nie obawia. A więc musi to być Zie- mia. Ziemia zawsze była jedynym światem, gdzie Inni byli zdumiewająco nieefektywni wobec większości po- pulacji. - Masz na myśli, w przeciwieństwie do Exotików, Zaprzyjaźnionych i Dorsajów? - zapytała Ajela. - Gdzie nie ma wątpliwości, że ludność jest w stanie oprzeć się zdolnościom charyzmatycznym Innych? - Dokładnie - potwierdził Hal. - Mieszkańcy Starej Ziemi jako całość nigdy nie poświęcali się ideom swo- ich kultur tak bardzo, jak członkowie Kultur Odłamko- wych. A pomimo tego, większość ludności Ziemi zdaje się unikać wpływu charyzmy Innych. Oni wiedzą, że w końcu będą musieli kontrolować Ziemię, ale pomimo, że ta ich mobilizacja wygląda jak klasyczna akcja zbrojna, zazwyczaj preferują inne metody postępowania. Ani Bleys, ani nikt inny z ich rodzaju, nie ma ochoty spędzić więk- szej części życia bawiąc się w generała. Tak naprawdę chcieliby siedzieć między już podbitymi światami i cie- szyć się życiem. Skoro Bleys już tu jest, musi to oznaczać przynajmniej dwie rzeczy. Po pierwsze, planuje wkrótce ruszyć przeciw Ziemi na drodze nie wojskowej - bo taka akcja wojskowa na pewno nie byłaby jeszcze gotowa logi- stycznie, a po drugie, Bleys chciał uzyskać wgląd w sytu- ację z pierwszej ręki, zanim uruchomi całą akcję. - W porządku - stwierdził Tam. - Jednak nadal nie rozumiem, w jaki sposób sprawia to, że chcesz pojechać na Harmonię, do Exotików i na Dorsai. - Fakt, że Bleys się różni. - Słowo „Inny" to właśnie oznacza - sucho stwier- dził Tam. - Chodzi mi o to, że różni się od reszty Innych. Kie- ruje ich sprawą z własnych powodów, które nie do koń- ca jeszcze rozumiem, a zanim to nastąpi, muszę drążyć każdą możliwość zrozumienia sytuacji. Przerwał i spojrzał na Tama, który wolno pokiwał głową. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 211 - A obecna sytuacja wymaga tego zrozumienia - kontynuował Hal -jeśli mamy zdobyć jaśniejszy obraz tego, co Bleys i Inni planują wobec Ziemi. - A więc dobrze - westchnął Tam. - Jak sądzisz, co planują? - Cóż - odpowiedział Hal. - Wiedzą, że nie odniosą tu sukcesów w zbieraniu popleczników jak gdzie indziej, ale z drugiej strony mieszkańcy Starej Ziemi zawsze byli podatni na silne bodźce emocjonalne, zwłaszcza w czasach apokaliptycznych. Słyszałeś Amida. Argument, którego już zaczęli używać do mobilizacji na innych pla- netach brzmi, że osobnicy na Ziemi, z tradycyjnym pra- gnieniem zdominowania wszystkich cywilizowanych pla- net i uzbrojeni w nowe, mroczne bronie z Encyklopedii, zamierzają podjąć próbę podboju Młodszych Światów. Za- uważ, że winą obciąża się indywidualne osoby. - Czemu sądzisz, że to ważne? - zapytała Ajela. - Ponieważ skoro łatwiej jest przedstawić jako czar- ne charaktery indywidualne osoby niż wszystkich mieszkańców Ziemi, najprostsza dedukcja prowadzi do wniosku, że Bleys planuje wysłać na Ziemię ludzi obda- rzonych charyzmą, by zmontować wśród ludzi krucjatę przeciw Encyklopedii i tym czarnym charakterom, któ- re stworzyły plan przejęcia Młodszych Światów. Jeśli będą w stanie stworzyć tam ruch społeczny dowolnych rozmiarów, wtedy będą mogli poprosić inne planety o wysłanie pomocy w siłowym przejęciu władzy. Równo- cześnie to dobry argument do użycia siły wobec ludzi na Ziemi i zgrabny plan zdobycia tam władzy przez Innych. Jest duża szansa, że to zadziała. Przerwał. - Czy to, co mówię, ma dla was sens? - zapytał. Tam pokiwał głową. - Mów dalej - od ścian odbił się jego głęboki, szorst- ki głos. - Tak więc konieczne jest, by przekazać naszą wie- dzę Exotikom i Dorsajom oraz pokazać, zwłaszcza Exoti- kom, że zwycięstwo Innych to przedwczesny wniosek - że jeśli spróbują tego, czego się po nich spodziewam, 212 Gordon R. Dickson to można będzie z Innymi walczyć. Mogą zostać zwalcze- ni i pokonani właśnie tu, na Ziemi. - A jak chcesz z nimi walczyć na Ziemi? - zapytał Tam. - Przy użyciu własnych proroków. - Hal twardo od- powiedział na spojrzenie ciemnych oczu starca. - Rze- czą, którą uświadomiłem sobie w końcu w celi na Har- monii było to, że u podstaw zdolności charyzmatycznych Innych leżą talenty wykształcone przez Zaprzyjaźnio- nych, gdzie zawsze silne było pragnienie nawracania, napędzane przez ich wiarę. Jeśli będę mógł się z nią skontaktować, Rukh Tamani powie mi, kto z Harmoni- tów będzie mógł i chciał udać się na Ziemię, by prze- ciwstawić się wysłannikom nawracającym na doktry- nę Innych. Będziemy potrzebować ludzi przeciwstawia- jących im ten sam rodzaj siły i wiary jaki rozpala ich talenty charyzmatyczne. Wtedy, jeśli Exotikowie i Dor- sajowie dostrzegą powód do nadziei, może będziemy w stanie zjednoczyć wszystkich ludzi przeciwstawiają- cych się Innym i działać wspólnie jako jedna siła. Przez chwilę Tam nie odzywał się. - Tak. - Zerknął na Ajelę. - W chwili, gdy zaczniesz walczyć z nim na Ziemi, skutecznie czy nie, zmusisz Bleysa do użycia siły. Dlatego właśnie sądzisz, że po- winniśmy zacząć chronić Encyklopedię? - Tak - potwierdził Hal. Tam kiwnął głową. - W porządku - stwierdził ciężko. Zwrócił się do Hala. - Przypuszczam, że wziąłeś pod uwagę możliwość, iż Bleys już może mieć tutaj jakiegoś sabotażystę? - Tak - powiedział Hal. - Choć to mało prawdopodob- ne. Plany Innych są zbyt świeże, by był to ktoś ze stałego personelu, nie było też nikogo z pracowników, kto przez ostatnie lata wyjeżdżałby na dostatecznie długo i w wa- runkach umożliwiających zwerbowanie, nawet przez ko- goś równie zdolnego jak Bleys. Zostają więc przybywający tu naukowcy, choć jak powiedziałem - biorąc pod uwagę ich wiek i ogólną reputację -jest mało prawdopodobne by Inni dobrali się do któregoś w ciągu ostatniego roku, nie Encyklopedia Ostateczna - tom 2 213 powinniśmy jednak ryzykować. W każdym razie, nie widzę możliwości sprawdzenia, czy któraś z przebywają- cych tu w tej chwili osób nie planuje sabotażu. - Może istnieje na to sposób - stwierdził Tam. - Chodź ze mną do sali Akademickiego Centrum Kontroli. Spoj- rzę na obraz sieci neuronowej i zobaczę, nad czym praco- wali nasi goście w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Centrum kontrolne wyglądało dokładnie tak, jak Hal zapamiętał z pierwszej wizyty w Encyklopedii, kiedy przyprowadziła go tu Ajela. Pod wszystkimi ścianami pomieszczenia, dużego nawet jak na standardy Ency- klopedii, umieszczone były konsole kontrolne, wokół których krążyło pół tuzina techników w białych fartu- chach, rejestrujących pracę gości i analizujących ją pod kątem nowych materiałów dodawanych do Archiwum. Tam poprowadził Ajelę i Hala wprost przed masę czer- wonych zwojów o grubości lin okrętowych, zawieszonych w powietrzu pośrodku pokoju. Jeden z techników dys- kretnie usunął się na bok, gdy stary człowiek zatrzy- mał się i wpatrzył w świecące obszary, poruszające się w różne strony w masie splątanych kabli. Stał przez chwilę, studiując je. - Obróćcie widok o czterdzieści pięć stopni - powie- dział nieobecnym głosem. - Obrócić...? - Technik, który wcześniej odsunął się z centrum pokoju, podszedł teraz z powrotem. - Ale wte- dy będziemy musieli wyrzucić wszystkie nasze aktual- ne oznaczenia... Powstrzymał się, zanim Tam gwałtownie uniósł gło- wę i wbił wzrok w jego oczy. Olyn otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć i zamknął je z powrotem. - Oczywiście. Natychmiast... - Technik pośpieszył do konsoli, a Tam z powrotem skierował wzrok na neu- ronowe obwody Encyklopedii, w miarę jak zdawały się nie tyle obracać, co roztopić i skręcić w inny obraz. Zmiany ustały i Tam zaczął studiować nowy wzór. Po chwili westchnął i spojrzał na Ajelę, a potem za nią, na technika stojącego teraz przy konsoli, z której dokonał obrotu obrazu. 214 Gordon R. Dickson - Podejdź tu - powiedział Tam. Technik podszedł. Pozostałe osoby w białych fartu- chach pracujące w pomieszczeniu nie patrzyły na to, co działo się w centrum pomieszczenia, ale Hal był przeko- nany, że wsłuchują się we wszystko bardzo uważnie. - Bardzo się staram w tych czasach - cicho odezwał się Tam do technika - trzymać nerwy na wodzy, ale nie zawsze mi się to udaje. Postaraj się zapamiętać, że reszta z was nie wie tego, czego nauczyłem się przez ostatnie stulecie i denerwuje mnie ciągłe tłumaczenie tych sa- mych rzeczy nowym ludziom, za każdym razem kiedy chcę, żeby coś zrobiono. - Oczywiście, Tam - skwapliwie zgodził się tech- nik. - Nie powinienem był się odzywać. - Rzeczywiście, nie powinieneś - potwierdził Tam. - Ale powinieneś również wiedzieć dlaczego, i od tej chwili musisz uświadamiać innych ludzi, że oni rów- nież nie powinni tego robić. Zrobisz to? - Tak, Tam. Oczywiście. - Dobrze. - Tam odwrócił się do Hala i Ajeli. - Ja- ime Gluck i Eu San Loy. Myślę, że ta dwójka nadużyła naszego zaufania tutaj. - Tam... - zaczęła Ajela. - Och, nie mogę mieć pewności - stwierdził Tam. - Ale działajmy przy założeniu, że mam rację. Jak za- uważył Hal, lepiej uważać, niż potem żałować. - Dobrze - zgodziła się Ajela. Zwróciła się do Hala. - Zaraz im powiem. Kiedy chcesz wyjechać? - Pierwszym dostępnym statkiem dalekiego za- sięgu... - ale wzrok Hala skierowany był na Tama, który ponownie zajął się studiowaniem obrazu sieci neuronowej. Uwaga Ajeli podążyła w tym samym kie- runku i oboje stali, w ciszy przyglądając się starcowi. Ten całą uwagę skupił na tym, co przyciągnęło jego wzrok. W końcu powoli obrócił głowę i popatrzył na Hala, z wyrazem twarzy, jakiego ten nigdy jeszcze nie widział. - Robisz to - powiedział, na długo powstrzymywanym wydechu. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 215 - Niezupełnie - odpowiedział Hal. - Jeszcze nie. Dopiero zaczynam badać możliwości... - Robisz to - w końcu! - prawie wykrzyknął Tam. - O tym marzył Mark Torre - użycie Encyklopedii jako myślącego narzędzia. Użycie go, na Boga, tak jak miało być zastosowane! - Musisz zrozumieć - stwierdził Hal - to dopiero po- czątek. Dopiero próbuję poezji jako twórczej dźwigni. Czekałem z poinformowaniem cię, aż będę miał jakieś konkretne wyniki... Pomarszczona, o szarej skórze ręka Tama zacisnę- ła się na rękawie Hala ze zdumiewającą siłą. - Ta podróż - powiedział Tam. - Odłóż ją. Musisz tu teraz zostać. Zostać i pracować z Encyklopedią. Hal potrząsnął głową. - Przykro mi. Zajmę się tym znowu, jak tylko wró- cę. A nie ma nikogo innego, kto mógłby zająć się tym, co trzeba zrobić u Zaprzyjaźnionych, Exotików i na Dor- sai. Jeśli te światy mają zostać ocalone, muszę lecieć. - Do diabła, planety same mogą o siebie zadbać, choć raz! - warknął Tam. - To drzwi, świt nowego po- czątku! A ty jesteś jedynym, który może nas ku temu poprowadzić. Nie możemy teraz ryzykować twojej utra- ty! - Wszyscy technicy w pokoju przyglądali się tej sce- nie, ale Tam ignorował ich. - Hal. Słyszysz mnie? - Przykro mi. - Hal łagodnie uwolnił rękaw z uści- sku. - Naprawdę myślę tak, jak powiedziałem. Nie ma nikogo innego, kto mógłby porozmawiać z ludźmi, do których trzeba dotrzeć, jeśli te światy mają zostać oca- lone. - Cóż, a jeśli nie przetrwają - to ile przetrwa Ency- klopedia z tym, czego możesz teraz nauczyć się robić - co wtedy będzie znaczyła reszta? - szalał Tam. - Niech Bleys i jego przyjaciele mają te światy, na pięćdziesiąt czy nawet sto lat, wszystko jedno. Nie mogą tknąć cie- bie i twojej pracy tutaj, a tu właśnie kryje się przyszłość. Czy to nie przyszłość się liczy? - Przyszłość i ludzie - stwierdził Hal. - Bez ludzi nie będzie żadnej przyszłości. Co przyjdzie z podarun- 216 Gordon R. Dickso n ku, jeśli nie będzie komu go wręczyć? A wiesz równie dobrze jak ja, że tylko wtedy gdy moje odkrycie nie przyda się nikomu innemu, Bleys zostawi Encyklope- dię w spokoju. Jeśli zdobędzie wszystkie światy i bę- dzie zdeterminowany zdobyć Encyklopedię, w końcu mu się to uda. Mając Newtona, Cassidę i stacje na Wenus, będzie dysponował najlepszymi naukowymi i technicznymi umysłami. W końcu znajdą sposób, żeby się do nas dobrać. Nic zrobionego przez człowie- ka nie jest w stanie powstrzymać innych ludzi. Tam, muszę lecieć. Olyn stał w bezruchu. Nie powiedział nic więcej, ale całe jego ciało wydawało się zapaść w sobie, zmniejszyć. Podeszła do niego Ajela, obejmując go ramionami. - Wszystko w porządku, Tam - odezwała się łagod- nie. - To się uda. Hal wróci bezpiecznie. Uwierz mu -uwierz mnie. -Tak... - chrapliwie powiedział Tam. Wolno odwró- cił się od niej w stronę drzwi prowadzących do jego gabi- netu. - Nie dajecie mi wielkiego wyboru, prawda? Rozdział 52 Pierwszy lecący w odpowiednim kierunku statek kosmiczny dalekiego zasięgu zabrał Hala i Amida zale- dwie do miasta Nowa Ziemia, na planecie o tej samej nazwie, skąd udali się w różnych kierunkach. Amid poleciał na Marę, by przygotować swoich ziomków na wiadomość, którą chciał im przekazać Hal, ten zaś udał się do Cytadeli na Harmonii. Po pożegnaniu Amida, Hal miał dla siebie pół dnia w Nowej Ziemi, które spędził obserwując różnice, jakie zaszły w mieście od jego poprzedniej tu wizyty, prawie siedem lat wcześniej. Większości różnic nie były w sta- nie wyjaśnić mijające lata. Niby patrzył na to samo mia- sto, na tej samej planecie, tętniące interesami jak sie- dem lat wcześniej, a jednak w ludziach, których Hal Encyklopedia Ostateczna - tom 2 217 obserwował w budynkach i na ulicach, zaszły zmiany, których nie tłumaczyło siedem lat. Miał wrażenie jakby, niczym ciężka chmura, okry- ło ich mroczne poczucie kończącego się czasu, rzucając cień na wszystkie cele i nadzieje wcześniej rozświetla- jące ich życie. Pod tą gromadzącą się osłoną ciemności, zdawali się buzować szaloną energią ludzi, którzy nie chcą przyjąć do wiadomości zbliżającego się terminu, po którym wszystkie ich wysiłki staną się bezcelowe. Podobnie jak mrówki, które zdwajają wysiłki w gasną- cych promieniach słońca, mieszkańcy miasta Nowa Ziemia zdawali się obsesyjnie pochłonięci potrzebą szyb- kiego zakończenia swoich prac, z wysiłkiem i równo- czesnym zaprzeczeniem, jakoby odczuwali potrzebę po- śpiechu. Jednak za tym zaprzeczeniem Hal wyczuwał prze- nikający i dojmujący lęk przed zbliżającą się nocą, w której wszystko co zrobili, może okazać się bezuży- teczne. Ucieszył się więc, mogąc w końcu odlecieć na sta- tek lecący na Harmonię. Po przybyciu na orbitę plane- ty, wynajął prom i wylądował w porcie kosmicznym Cy- tadeli zaraz po zakończeniu intensywnej burzy, której obfity deszcz wymył miasto do czysta. Wodniste, lecz ja- sne światło dużej, pomarańczowej kuli Epsilon Eridani, jednej z gwiazd, które Hal śledził jeszcze jako dziecko, rozświetlało ceglane i kamienne budynki poza portem. Wynajął automatyczną taksówkę i skierował ją na północne przedmieścia miasta, do budynku o kopula- stym dachu pośrodku dużego, kamienistego placu, gdzie wszystkie domostwa stały w sporej od siebie odległości. Zwolnił taksówkę i wszedł do środka. Poczuł się tak, jakby od jego ostatniej wizyty czas tutaj stanął w miejscu. Powietrze wewnątrz, zaledwie stopień lub dwa cieplejsze niż na zewnątrz, wypełnione było ciężkim, bananowym zapachem oleju. W pomiesz- czeniu oświetlonym bladym światłem, przenikającym przez półprzejrzystą kopułę, widać było osadzone w róż- nych miejscach na posadzce starawe pojazdy, w wiek- 218 Gordon R. Dickso n szóści z częściowo rozmontowanymi jednostkami napę- dowymi. Spod jednego z nich wystawał korpus krępego mężczyzny w kombinezonie roboczym. Hal podszedł do niego. - Witaj Hilary - odezwał się. Spod pojazdu wyłoniła się głowa mężczyzny. Poniżej ciasnej, poplamionej olejem czapki spojrzały na Hala bursztynowe oczy. - Co mogę dla pana zrobić? - zapytał mężczyzna. - Nie poznajesz mnie? - zapytał Hal, rozdarty mię- dzy smutkiem i rozbawieniem. Nie powinien się dziwić. Przez dwa lata, które upły- nęły od chwili gdy tamten go widział, Hal przekroczył granicę fizycznej dojrzałości. Podczas ich ostatniego spo- tkania, Hal był wysokim, szczupłym młodzieńcem. Te- raz, choć nie miał na twarzy zmarszczek wynikłych z wieku, a dodatkowe dwadzieścia kilogramów mięśni i kości jedynie w rozsądnych granicach zwiększyły jego masę, wyglądał na zupełnie innego człowieka. Nie był już tylko wysoki. Był duży. Faktycznie, jak uświadomiła mu to Ajela po powrocie do Encyklopedii Ostatecznej, był bardzo duży. Odczytał przekaz o swoich rozmiarach w odpowiedzi Hilary'ego - w fakcie, że ten spiął się na jego widok, a potem uspokoił, stając się jeszcze drobniejszym. Była to podświadoma reakcja człowieka, część nie poddają- cego się definicji instynktu, podobnie jak u psa, który warczy na widok innego, by odpuścić przekonując się po bliższym przyjrzeniu, że ten drugi jest zbyt wielki, by próbować walki. Halowi zdarzało się już spotkać z taką reakcją przez ostatni rok w Encyklopedii a raz nawet, kiedy w zamyśle- niu wyszedł nieoczekiwanie zza rogu na lustro, odczuł ją sam, zanim zorientował się z czym ma do czynienia. W tej krótkiej chwili, zanim wróciło rozpoznanie i zwykła sa- moświadomość, dostrzegł kogoś nie tylko dużego, ale w jakiś sposób wielkiego ponad same rozmiary. Przez uła- mek sekundy zobaczył w sobie człowieka jakiego nie znał, a kiedy wróciło rozpoznanie, nie tylko wprawiło go to Encyklopedia Ostateczna - tom 2 219 w zakłopotanie, ale i w nieszczęście, ponieważ do tej pory przekonywał się, że od jakiegoś czasu przynajmniej na- uczył się żyć ze swoją wewnętrzną odmiennością i izola- cją. Jednak teraz, z kimś kogo spotkał wcześniej, znów odczuł na sobie nieusuwalne brzemię tej inności. - Hilary, nie poznajesz mnie? - zapytał. - Howarda Beloveda Immanuelsona? Pamiętasz, jak przyprowadził mnie tu Jason Rowe, żebyś zabrał nas do oddziału Rukh Tamani? W oczach Hilary'ego zabłysło rozpoznanie. Wyciągnął dłoń na powitanie. - Przepraszam - powiedział. - Trochę się zmieni- łeś. Jak się miewasz? Hal uścisnął jego dłoń. - Według moich dokumentów jestem Maraninem o imieniu Emer - akredytowanym do handlu na Har- monii przez Biuro Ambasady Exotików. - Mógłbyś mnie oszukać - sucho stwierdził Hilary kie- dy ich dłonie się rozdzieliły. - Zwłaszcza w rym stroju. - Wiesz, Exotikowie nie zawsze noszą togi - odpo- wiedział Hal. - Nie częściej niż Zaprzyjaźnieni zawsze chodzący na czarno. Jednak lepiej, żebyś znał moje praw- dziwe nazwisko, oczywiście tylko do twojej wiadomości. Nazywam się Hal Mayne i pochodzę z Ziemi. - Starej Ziemi? - Tak. Ze Starej Ziemi, obecnie również z Encyklo- pedii Ostatecznej. Siedzę teraz po same uszy w czymś poważniejszym niż milicja. Uważnie przyjrzał się Hilary'emu, by odczytać jego reakcję. - To już nie tylko tu czy na Zjednoczeniu - konty- nuował, kiedy Hilary się nie odezwał. - Teraz bitwa z Innymi toczy się na wszystkich światach. Hilary pokiwał głową. Wyglądał, jakby wezbrało w nim westchnienie. - Wiem - powiedział. - Kończą się stare czasy. Od daw- na wiedziałem, że to nadchodzi. Co mogę dla ciebie zrobić? - Powiedz mi tylko, gdzie mogę znaleźć Rukh - stwierdził Hal. - Szukali jej dla mnie pewni ludzie, ale 220 Gordon R. Dickson nie powiodło się im. Dla dobra wszystkich światów, muszę się z nią spotkać najszybciej, jak to możliwe. Jest praca, którą tylko ona może wykonać. Na twarz Hilary'ego wypełzł ponury grymas. - Nie jestem pewien, czy bym ci powiedział bez czy- jegoś poręczenia. Przez rok ludzie mogą zmienić stro- ny. Ale w tym przypadku to nie ma znaczenia. Cokol- wiek planujesz, lepiej znajdź innego wykonawcę. Rukh Tamani nie żyje - a jeśli nie, to byłaby to smutna wia- domość. Złapała ją milicja. Trzy tygodnie temu. Hal zapatrzył się na starszego mężczyznę. - Trzy tygodnie temu... gdzie? - Ahruma. - Ahruma. To znaczy, że była tam od chwili wysa- dzenia Zaworu Rdzeniowego? - Prawie już go naprawili. Przeprowadzała zwiad mający sprawdzić, czy nie dałoby się dokonać kolejnego sabotażu. Jest tam takie ramię Szatana, pułkownik Barbage - Amyth Barbage - który poświęcił się schwy- taniu jej. Dostał wiadomość, że jest w mieście, zrobił łapankę i dwoje z ludzi, których schwytał wiedziało, gdzie się zatrzymała... Hilary przerwał, wzruszył ramionami. - Wygadali się, oczywiście, po tym, jak zabrał ich do kwater milicji. I złapał ją. Hal patrzył na niego. - Zamierzam wydobyć ją stamtąd najszybciej, jak się da - oświadczył. - Wydobyć ją? - Hilary wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę. - Mówisz poważnie, prawda? Czy nie sądzisz, że gdyby dało się uwalniać więźniów z rąk mili- cji, robilibyśmy to wcześniej? - Zakładam, że nie próbowaliście - odpowiedział Hal, słysząc echo własnych słów odbijających się od zakrzy- wionego sufitu i ścian. Hilary nie wysilił się na odpowiedź. - Przykro mi - stwierdził Hal. - Jednak stawka jest zbyt wysoka. Będę musiał ją uwolnić, najszybciej jak się da. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 221 - Człowieku - łagodnie przemówił Hilary. - Nie ro- zumiesz? Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent nie żyje już od kilku tygodni. - Będę musiał założyć, że to nieprawda - oświadczył Hal. - Uwolnimy ją. Z kim w Ahrumie mogę się spotkać w sprawie pomocy? Czy jest gdzieś w okolicy ktoś z jej starego oddziału? Hilary nie poruszył się. - Pomoc - powiedział w zadumie. Poruszając się jakby bezwiednie jego dłonie ujęły leżący na ramie pojazdu, w którym grzebał, kawałek materiału nasy- cony płynem czyszczącym. - Posłuchaj mnie, Hal, je- śli naprawdę tak się nazywasz, nie możemy po prostu zadzwonić do Ahrumy. Wszystkie połączenia dalekie- go zasięgu są monitorowane. Znalezienie kuriera zajęłoby trzy dni, tydzień, by przepchnąć go przez przy- jaciół, którzy mogą udostępnić transport do Ahrumy i kolejny tydzień na zebranie ludzi, z którymi można by porozmawiać o ratunku. A podejrzewam, że wszy- scy wróciliby do domu chwilę po tym, jak usłyszą co planujesz, ponieważ wiedzą równie dobrze jak ja, że coś takiego jest niemożliwe. Byłeś w oddziale. Jak myślisz, co może zrobić garstka ludzi z igłowcami i strzelbami rakietowymi, przeciw koszarom pełnym milicji? - Istnieją sposoby radzenia sobie nawet z fortecą - odpowiedział Hal - a jeśli chodzi o połączenie z Ahru- mą, prawdopodobnie mogę użyć kanałów ambasady Exo- tików, jeśli będzie można bezpiecznie zakodować wia- domość. A poza tym, czemu tydzień na dotarcie tam kuriera, skoro drogą lotniczą można się tam dostać w dwie godziny? - Bóg pomieszał ci rozum - spokojnie stwierdził Hi- lary. - Nawet gdybyśmy mieli tu kogoś, kto mógłby do- starczyć kontroli na lotnisku akceptowalny powód do odbycia takiej podróży, kosztowałoby to fortunę, której nie mamy. Mówiłem, przypomnij sobie swój oddział. Pa- miętasz, co musieliście robić z bronią i sprzętem, który się rozpadał? 222 Gordon R. Dickso n - Kredyt jest problemem? - Hal sięgnął do kieszeni marynarki i wydobył z niej portfel. Otworzył go i pokazał Hilary'emu trzymane wewnątrz vouchery w między- gwiezdnych kredytach. - Mam ze sobą więcej kredytów, niż potrzeba dla wyposażenia małej armii. Biorąc pod uwagę kurs wymiany lokalnej waluty. Należą do mnie i do Encyklopedii Ostatecznej. Jednak gdyby było to ko- nieczne, jestem pewien, że mógłbym dostać więcej przez kanały dyplomatyczne Exotików. Hilary zapatrzył się na vouchery i zamyślił się. Po chwili obszedł pojazd, zza którego cały czas rozmawiał z Halem. - Kawy? - zapytał. - Dzięki - odpowiedział Hal. Przeszli do biurka stojącego dwadzieścia stóp dalej, na którym mieścił się ekspres do kawy i paczka jedno- razowych kubków. Usiedli i gospodarz napełnił parę na- czyń. Wolno i ze smakiem wypił zawartość swojego, pod- czas gdy Hal uniósł kubek do ust i zaraz go odstawił. Zdążył już prawie zapomnieć smak harmonickiej kawy. - Zamierzam ci zaufać - powiedział Hilary, odstawia- jąc swój kubek między papiery na zużytej powierzchni biur- ka. - Jak mówiłem, to niemożliwe, ale z takimi pieniędz- mi możemy przynajmniej pomarzyć na ten temat. - Czemu to nadal niemożliwe? Co czyni to niemoż- liwym? - zapytał Hal. Hilary patrzył na niego, nie odpowiadając. - Powiedziałeś, że jesteś ze Starej Ziemi. Nie z Dorsai? - Stara Ziemia. - Skoro tak mówisz. - Hilary wolno pokiwał głową. - Dobrze. Jeśli chodzi o twoje pytania. Czy nie trzymali cię w więzieniu dzień czy dłużej, zanim przyszedłeś do mnie z Jasonem? Nie muszę więc ci chyba mówić, jak wygląda ono od środka? - Nie widziałem zbyt wiele - stwierdził Hal. - Poza tym, Rukh przebywa w Centrum w Ahrumie, a nie w Cytadeli. - Wszystkie więzienia i koszary są do siebie podob- ne - wyjaśnił Hilary. - Żeby dostać się do środka, trzeba Encyklopedia Ostateczna - tom 2 223 armii, a co dopiero wyciągnąć kogoś stamtąd. Nie wspo- minając już o tym, że milicja prawdopodobnie zabiłaby więźnia, gdyby podejrzewali, że ktoś chce go uwolnić. - Jeśli będzie trzeba armii, zgromadzimy armię - powiedział Hal. - Ta sprawa dotyczy wszystkich czter- nastu światów. Ale może to nie będzie konieczne. Je- śli, jak mówisz, wszystkie są takie same, narysuj mi plan. Z kim w Ahrumie powinienem rozmawiać w spra- wie zorganizowania oddziału? - Athalia McNaughton, słyszałem, że ją spotkałeś - krótko stwierdził Hilary. Odsunął na bok leżące na biurku papiery i wydobył z jednej z szuflad pisak i czystą kartkę. Pchnął te rzeczy w stronę Hala. - Nie potrafię rysować. Opowiem ci, sam narysuj. W każdym Centrum są trzy główne sekcje: biurowa, więzienna i koszarowa... - Chwileczkę - przerwał Hal. - A co ze znalezieniem kuriera? Nie możemy stracić na to trzech dni... - Nie będziesz go potrzebował. Pojadę z tobą - wyja- śnił Hilary. - Możesz spróbować przekonać Athalię, a kiedy będziesz to robił, rozejrzę się kto w okolicy mógłby ci pomóc, tak na wszelki wypadek. Teraz szkicuj plan. Te trzy sekcje Centrum zawsze mieszczą się w poje- dynczym, murowanym budynku na krańcu prostokątu ulic, o takiej właśnie długości i o połowę węższym. Bu- dynek w Ahrumie będzie miał najwyżej sześć pięter, z tego przynajmniej trzy poziomy pod ziemią. Jak moż- na się spodziewać, więzienie znajduje się na dolnych poziomach... Trzy godziny później razem złapali popołudniowy lot do Ahrumy i kiedy letni wieczór przechodził już w noc, Hal znalazł się na przedmieściach Ahrumy, w pokoju pełniącym funkcje salonu i biura Athalii McNaughton. Hilary siedział w niewielkim biurze roboczym na prawo od dużego pokoju, wydzwaniając do ludzi z lokalnego ru- chu oporu i zwołując ich na naradę. Athalia pamiętała Hala, ale była jeszcze mniej niż Hilary skłonna zaak- ceptować ideę uratowania Rukh. - ...Te środki, którymi dysponujesz są bardzo cenne - mówiła do niego wysoka, brązowowłosa kobieta po tym, 224 Gordon R. Dickso n jak skończył prezentować swoje argumenty. Siedzieli w wyściełanych fotelach w rogu pokoju, twarzami do sie- bie, prawie jak wrogowie. - Ale prosisz mnie, bym zary- zykowała życie dobrych i potrzebnych mi ludzi w szalo- nej sprawie. Hilary powiedział to już wprost. W tej chwi- li jest już na pewno martwa. Mogłaby jeszcze żyć tylko, gdyby ktoś tam miał wobec niej jakieś plany. - Niełatwo byłoby zmusić ją do mówienia - stwier- dził Hal. - Myślisz, że tego nie wiem? - zaperzyła się Atha- lia. - Żaden dowódca oddziału nie będzie łatwo mówił - a znam ją od dziecka. Jednak albo będzie mówiła i zabiją ją, kiedy ocenią, że nie ma im już więcej nic do powiedzenia, albo już ją zabili próbując zmusić do mó- wienia. Nie trzymają więźniów dłużej niż kilka dni, po prostu tego nie robią. - W porządku - stwierdził Hal. - A więc dowiedzmy się, czy ona jeszcze żyje. Nie powiesz mi, że nie macie w Centrum jakiegoś kontaktu? - W Centrum, tak. W koszarach również. Ale wię- zienie... - Athalia stopniowo zwalniała mówiąc, cały czas trzymając wzrok utkwiony w oczach Hala. Jej głos stał się prawie szorstki. - Wszystko do czego byliśmy zdolni, jeśli chodzi o więzienie, to czasem udawało się nam przeszmuglować do środka truciznę dla schwytanych. Hal siedział przyglądając się jej. Z leżącym na szali życiem Rukh stał się wewnętrznie bardzo wyciszony i pewny. Podobnie jak wtedy, gdy stanął przed koniecz- nością przekonania Dorsajskich Szarych Kapitanów, był świadom uruchamiania zdolności, które do tej chwili były zablokowane. Jedną z nich była intuicyjna logika, pozwalająca mu być całkowicie pewnym odpowiedzi, ja- kie uzyskiwał. Czuł w sobie coś w rodzaju wewnętrznej siły, czającej się w ukryciu, ale teraz mógł z niej czer- pać do woli. Athalia, niezmieniona od czasu poprzedniego spotkania, siedziała jak ktoś pewien swoich umiejęt- ności wygrania każdego sporu. Pod ciemnymi włosami miała dziwnie atrakcyjną, pomimo wieku, grubokości- stą twarz o cienkich ustach, czekającą na to, by Hal Encyklopedia Ostateczna - tom 2 225 podjął niemożliwe zadanie przekonania jej. On, ze swej strony, przyglądał się jej i świeżo rozbudzoną częścią umysłu rozważał, co mogłoby ją dotknąć, sięgnąć do jej wnętrza i przekonać ją, by zaakceptowała jego propozy- cję bez dalszych sporów, tak jak kiedy siedział przed Szarymi Kapitanami. - Wiem, że Rukh żyje - powiedział. Tylko drobne rozszerzenie źrenic Athalii zasygnali- zowało, że mógł znaleźć właściwe podejście. - Skąd? - zażądała. - Po prostu uwierz mi, że wiem - odpowiedział, na- potykając jej spojrzenie. Była to prawda, czuł w sobie tę pewność. Choć gdyby nawet tego nie czuł i tak przemó- wiłby do Athalii tymi samymi słowami. - Ale z pewno- ścią powinniśmy być w stanie to sprawdzić, jeśli chcesz dowodu. Nie wierzę, żebyście nie mieli możliwości przy- najmniej tego sprawdzić. - Przypuszczam... - wolno powiedziała Athalia - tak, myślę, że tyle możemy się dowiedzieć. - A więc nie ma sensu tracić czasu, prawda? - stwierdził Hal. - Podczas gdy się tym zajmiesz, można zacząć przygotowania opierając się na założeniu, że ona żyje. Załóżmy, że dojdziemy do porozumienia? Mówił dalej, nie dając jej szansy na odezwanie się. - Jak wiesz, byłem w oddziale. Nie pomyślałbym nawet o próbie kupienia cię, czy kogokolwiek innego. Ale czy zrobisz dla mnie tyle, by zorganizować przygoto- wania do akcji ratunkowej, łącznie z użyciem wszyst- kich osób, które mogłyby być w to zaangażowane, a jeśli okaże się, że Rukh już nie żyje - wynagrodzę je wszyst- kie za stracony czas i wysiłek. Jeśli zechcesz, ofiaruję również pięćset kredytów w jednostkach międzygwiezd- nych na użytek lokalnych partyzantów - wiesz, ile to będzie w lokalnej walucie. Przerwał, by nabrać powietrza, a wtedy ona odezwa- ła się zimno. - Nie sądzę... - Jednak - przerwłaj jej - jeśli Rukh żyje, zapomni- my o wszelkich wynagrodzeniach i ofiarach, za wyjąt- 226 Gordon R. Dickson kiem pokrycia kosztów, których nie będą w stanie za- płacić twoi ludzie. W innym przypadku założę, że koszt nie będzie większy, niż i tak ponieśliby dla Rukh. Skończył i czekał na odpowiedź Athalii. Ona jednak przez dłuższą chwilę tylko patrzyła na niego, prawie jak na wroga. - Dobrze - powiedziała. - W granicach rozsądku i tego, co będę uważała za bezpieczne dla ludzi, za któ- rych jestem odpowiedzialna. - Dobrze - potwierdził szybko - a ponieważ zapłacę, jest kilka spraw, które chciałbym puścić w ruch od razu. Będę potrzebował mnóstwa informacji na temat centrum milicji, wszystko, czego będziesz mogła się dla mnie dowiedzieć, łącznie z tym, ilu mają tam w tej chwili milicjantów i oficerów. Wiem, że nie podasz mi dokład- nej liczby, ale zanim wejdziemy tam po Rukh, będę po- trzebował chociaż przybliżonych liczb. Chciałbym rów- nież dowiedzieć się wszystkiego na temat dostaw i ru- chu z, i do budynku, oraz kiedy otwierają obszary do- stępne publicznie, kto z niepracujących tam może wcho- dzić do środka przynajmniej okazjonalnie, na przykład śmieciarze, oraz jakie są procedury wzywania zewnętrz- nych ekip naprawczych na wypadek, gdyby potrzebowali tego rodzaju usług. Chcę znać godziny zmian wart, per- sonalia dowodzących oficerów i rodzaje komunikacji wjeżdżającej do budynku. Przerwał. - Nie żądasz zbyt wiele - uśmiechnęła się ponuro. - Powinni istnieć miejscowi, których można wypytać o takie rzeczy - odpowiedział Hal. - Oczywiście będziemy musieli poznać też ich uzbrojenie, zamki i środki bezpie- czeństwa. Ale jedną rzecz chciałbym, abyś zaczęła w tej chwili - i nie narazi to na żadne problemy ciebie, ani two- ich ludzi. Chodzi o rozpuszczenie w mieście plotki, że Rukh może jeszcze żyć. Jeśli dowiemy się, że tak jest naprawdę, dzięki tej plotce mieszkańcy miasta będą gotowi na przy- jęcie tej informacji i może zorganizują dla nas jakieś de- monstracje dla odwrócenia uwagi. Athalia zawahała się, potem skinęła głową. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 227 - W porządku - zgodziła się. - Tyle można zrobić. - Jak tylko dostaniemy potwierdzenie, że Rukh nadal żyje - powiedział - będę chciał spotkać się ze wszystkimi i wyjaśnię, w jaki sposób możemy ją wycią- gnąć. - Jeśli potrafisz - stwierdziła Athalia. - Zobaczymy - odpowiedział. - Dobrze. - Wstała z miejsca. - Pójdę teraz puścić w ruch maszynerię, by się przekonać. O ile uda mi się na pięć minut oderwać Hilary'ego od telefonu. - Jak myślisz, kiedy możemy dostać potwierdzenie? - zawołał, kiedy podchodziła do mniejszego biura. - Nie wiem. Sądzę, że zajmie to przynajmniej czter- dzieści osiem godzin - odpowiedziała przez ramię. Jednak nie trwało to tak długo. Przed południem następnego dnia, Athalia dostała wiadomość od handla- rza ryb, który zaopatrywał kuchnię koszar w Centrum i był w dobrych układach z kucharzem i jego persone- lem. Powiedziano mu, że Rukh była trzymana w odosob- nionej celi, ale jeszcze dzień wcześniej żyła. Osiem godzin później tuż po zmierzchu, w domu Athalii, wokół specjalnie zmontowanego na tę okazję stołu, zgromadziło się szesnaście osób. Rozdział 53 Hal siedział przy końcu stołu, patrząc na Athalię i pozostałych. Znów, podobnie jak podczas wcześniejszej z nią rozmowy, przypomniał mu się moment, kiedy sie- dział naprzeciw Szarych Kapitanów w jadalni Foralie. Poza Athalia i Hilarym znał twarze tylko dwóch ze zgro- madzonych osób, obie z oddziału Rukh: żwawe, agresyw- ne rysy Tallah i wydłużoną twarz Morelly'ego Waldena. Morelly najwyraźniej wyleczył się z ran, ale stracił na wadze i był teraz strasznie wychudzony. Kiedy wchodził do magazynu, opierał się na lasce i wyglądał dwadzie- ścia lat starzej, niż kiedy Hal się z nim rozstał. 228 Gordon R. Dickson Jeśli ktokolwiek z pozostałych dwunastu osób za- proszonych tu przez Athalię należał wcześniej do oddzia- łów, nie było tego po nich widać. Z wyjątkiem Tallah i Morelly'ego, Hal miał wrażenie, że są to same miasto- we twarze, w niektórych przypadkach twarde, lecz mia- stowe, a instynkt podpowiadał mu, że w przekonaniu pozostałych nie mógł się spodziewać pomocy ani ze stro- ny dawnych towarzyszy, ani od Hilary'ego - o ile ten rze- czywiście chciał pomóc. Athalia zaczęła spotkanie od krótkiego przedstawie- nia referencji Hala jako byłego członka oddziału Rukh i wyjaśnienia, czego chce. - .. .jak wszyscy już wiecie - podsumowała - dowie- dzieliśmy się dzisiaj, że Rukh wciąż żyje w więzieniu w Centrum, w izolatce, ale żywa. Hal złożył nam pewne propozycje, o których już wiecie. Teraz niech sam po- wie wam, co planuje. - Dziękuję - odezwał się Hal. Przyjrzał się kobietom i mężczyznom, a wyraz ich twarzy nie był zachęcający. - Zakładam - rozpoczął - że nie ma tu nikogo, kto zawahałby się wobec tego co zaproponuję, jeśli tylko będzie realna szansa na wydostanie Rukh z rąk mili- cji. Jednak zanim zacznę z wami rozmawiać, zamie- rzam zadać wam jedno niewygodne pytanie - czy jest tu ktoś, kto poważnie sądzi, że nawet wysłuchanie mnie jest stratą czasu? Proszę, niech każdy z was się zastanowi. Spojrzenia zgromadzonych osób były skupione na nim. Nikt się nie poruszył ani nie odezwał. - Pytam o to - stwierdził Hal - ponieważ wiem, iż wielu z was sądzi, że skoro nigdy jeszcze nie uwolniono z Centrum żadnego więźnia, nie da się tego dokonać. Jestem tu po to, by przekonać was, iż nie tylko jest to błędne rozumowanie, ale że tego typu akcje były wielo- krotnie przeprowadzane przez ludzi takich jak my. To nie tylko możliwe, ale wykonalne. Jednak nie będę w stanie przekonać nikogo z was, jeśli już zdecydowali- ście, że nie ma sensu mnie słuchać. Tak więc, dla do- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 229 bra Rukh zapytam jeszcze raz, czy jest między wami ktoś, kto ma już wyrobione zdanie w tej kwestii? Przez chwilę panowała cisza i bezruch. Potem ludzie przy stole popatrzyli po sobie i po kilku sekundach rozległ się zgrzyt metalu po betonie, kiedy siedzący przy odległym końcu stołu wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce odsu- nął stalową beczkę służącą mu za stołek. Wstał, a na ten widok podniósł się z miejsca również siedzący obok niego niższy mężczyzna w garniturze. - Poczekajcie - powiedział Hal. Zatrzymali się. - Szanuję waszą szczerość - mówił dalej - ale pro- szę, nie wychodźcie. Co powiedzielibyście na zostanie z nami, mimo wszystko? Nie, by dołączyć do dyskusji, ale by posłuchać? Dwaj stojący mężczyźni popatrzyli na niego, po czym ten, który pierwszy wstał, pierwszy usiadł, a drugi po- szedł za jego przykładem. - Dziękuję - powiedział Hal. Przerwał, by rozejrzeć się wokół stołu. - Pozwólcie, że najpierw coś podkreślę. Powiedziałem już Athalii i wierzę, że wam to przekaza- ła, iż głównym powodem konieczności uwolnienia Rukh jest praca, której nie podoła nikt inny na wszystkich czternastu światach. - Ona należy do Harmonii - wtrącił się masywny mężczyzna w ciemnozielonej, wełnianej marynarce, siedzący obok Tallah. - W tej chwili - odpowiedział Hal - powiedziałbym raczej, że należy do milicji. Ale wiem o czym mówisz - jest Harmonitką, jedną z Wybranych i ma tu swoją misję do spełnienia. To prawda, ale w tej chwili ma ją również wszędzie, bo Inni chcą zapanować nad wszyst- kimi światami. Jeszcze raz proszę was o wysłuchanie mnie z otwartymi umysłami. Przerwał. Na twarzach wciąż malowało się oczeki- wanie. - Wytrzymajcie chwilę, choć zamierzam powiedzieć najpierw o czymś, co już wiecie, co jednak jest w tej sprawie istotne. Nie jestem w stanie zbyt mocno pod- 230 Gordon R. Dickson kreślić, że Innych jest zaledwie garstka w porównaniu do reszty ludzkości. Sami z siebie, niezależnie od ich zdolności i mocy, nie byliby w stanie stworzyć zagroże- nia dla całej rasy ludzkiej. Zagrożenie się stali poprzez fakt, że są w stanie używać innych ludzi, choćby wa- szych sąsiadów, jako dźwigni do wielokrotnego wzmac- niania swojej siły, przez co staje się możliwe przejęcie kontroli nad resztą z nas. Znów przerwał czekając, czy ktoś nie będzie chciał dyskutować na ten temat, ale nikt się się odezwał. Za- czął mówić dalej. - Mogą używać ludzi jako dźwigni, ponieważ są w stanie uczynić z nich swoich wyznawców, wiernych zwolenników - stwierdził. - Wiemy, że są ludzie, z któ- rymi Inni nie są w stanie niczego zdziałać - ludzie jak wy, silni w wierze, Dorsajowie i Exotikowie. Mniej zna- ny jest fakt, że dotyczy to również większości mieszkań- ców Starej Ziemi... - Słyszałem o tym - wtrącił się mężczyzna w weł- nianej marynarce. - Trudno w to uwierzyć. - Trudno ci w to uwierzyć - wyjaśnił Hal - ponieważ jeśli to prawda, to można odnieść wrażenie, że umniej- sza to wartość waszej ciężko zdobytej siły, żeby nie wspo- mnieć o mocnych stronach Dorsajów i Exotików. Przejechał po nich spojrzeniem. - Ale tak naprawdę - kontynuował - wcale tak nie jest. Nie ma w tym nic dziwnego. Pozwólcie, że was o coś spytam. Wasi przodkowie, ci, którzy wyemigrowali z Ziemi i założyli pierwsze osady na Harmonii i Zjedno- czeniu - czy powiedzielibyście, że mieli mniej wiary niż wy dzisiaj? Wokół stołu natychmiast rozległ się szmer zaprze- czeń. - Więcej! - zabrzmiał silny głos postawnej kobiety w średnim wieku, siedzącej o pięć osób od Hala, z utkwio- nym w nim spojrzeniem dużych, ciemnych oczu. - Cóż, możliwe - zgodził się Hal. - Mamy skłonność do pamiętania samych zalet naszych przodków i zapo- minania o ich słabościach. Zadam wam więc jeszcze Encyklopedia Ostateczna - tom 2 231 jedno pytanie. Czy wierzycie, że każdy człowiek, który był dostatecznie silny w wierze, by zaliczyć go do Wier- nych, opuścił Ziemię i przybył tutaj? Czy nie mogło być takich, którzy z dowolnych przyczyn, od finansowych do choćby miłości do swojej planety, zostali tam, ożenili się i w swoim czasie wydali potomstwo? Choć przerwał, przy stole nadal panowała cisza. - A więc - odezwał się w końcu łagodnie - czy tak nierozsądnie jest myśleć, że każdy, kto mógł zostać Dor- sajem, poleciał na Dorsai? Albo że każdy, kto mógł zo- stać Exotikiem wyjechał na Marę czy Kultis? Jeszcze jedno pytanie i odsuniemy tę sprawę, wracając do waż- niejszych. Czy zanim emigranci przybyli na nowe świa- ty, byli mniej warci niż ujawnili po dotarciu tam? Znów zaczekał, lecz wciąż milczeli. - Czyli rozsądne będzie założenie - stwierdził - że żyjący w wierze kobiety i mężczyźni istnieli, zanim za- częto śnić o Harmonii i Zjednoczeniu, byli ludzie pełni odwagi i poświęcenia, zanim wymyślono Dorsai, a jesz- cze inni marzyli o ideałach etycznych i filozoficznych, kiedy nie podejrzewano nawet możliwości istnienia Mary i Kultis. Przerwał, tym razem jedynie na ułamek sekundy. - W skrócie - istnieli Zaprzyjaźnieni przed powsta- niem Światów Zaprzyjaźnionych, Dorsajowie przed od- kryciem Dorsai oraz Exotikowie, zanim zaludniono ich planety, i wszyscy pochodzili ze Starej Ziemi, a wciąż tam żyją tacy ludzie, jako część oryginalnej puli geno- wej naszej rasy. - Zgadza się - z drugiego końca stołu ostro odezwała się Athalia. - Jak mówiłeś, przejdź do sprawy, dla której się tu zgromadziliśmy. - Tak jest. Wszystko to prowadzi do ważnej konklu- zji na temat wartości Rukh dla wszystkich światów. Przy- czyna, dla której jej potrzebujemy jest taka, że repre- zentuje ona to, co najlepsze była w stanie stworzyć wa- sza Kultura. Ludzie tutaj powinni być z tego dumni, a nie zazdrościć jej. Ale wracając do głównego tematu tego spotkania... 232 Gordon R. Dickson Jeszcze raz rozejrzał się po twarzach osób zgroma- dzonych wokół stołu i dostrzegł, że przynajmniej część z nich zrezygnowała z maski obojętności, na rzecz za- myślenia czy zdziwienia. Pomyślał, że dotarł przynaj- mniej do części słuchających go osób. - Jeśli chodzi o to, jak ją wyciągnąć - powiedział, a słowa te starły z ich twarzy wszelkie emocje - przeko- nanie, że niemożliwe jest wydobycie więźnia z rąk mi- licji stanowi nasz największy atut. Ponieważ oznacza to, że milicja również w to wierzy i nie będzie się spo- dziewać prób ratunku. To wielka pomoc, ponieważ aby przeprowadzić akcję ratunkową, będziemy wcześniej musieli przygotować odpowiednie warunki, a wiara mi- licji w niemożliwość zdobycia Centrum, powstrzyma ich przed nabraniem podejrzeń. Bez elementu zaskoczenia też mogłoby się nam udać, ale byłoby o wiele trudniej. - Ciągle jeszcze nie powiedziałeś nam o niczym, co umożliwiałoby taką akcję - odezwał się mężczyzna w wełnianej marynarce. - Jest to możliwe, ponieważ robiono już takie rze- czy - stwierdził Hal. - To po prostu kwestia stworzenia sytuacji, dzięki której zredukujemy opór, na jaki na- tkniemy się po przeniknięciu do Centrum do poziomu, z którym poradzi sobie wysłana tam grupa. Chudy mężczyzna około pięćdziesiątki, ze zmarszcz- kami sugerującymi częsty gniew, siedzący o trzy osoby od Hala wydobył z siebie zdegustowane parsknięcie. - Słusznie! Potrzeba nam tylko cudu! - powiedział. - Nie - odpowiedział Hal nie zmieniając tonu głosu - wszystko czego potrzebujemy, to planowanie. Popatrzył na Athalię, siedzącą po drugiej stronie stołu. - Dowiedziałem się, że w waszym Centrum stacjo- nują nie więcej niż cztery kompanie, po jakieś dwie- ście osób każda, plus może dwie setki personelu biuro- wego i tym podobnych. Maksymalna liczba, której mu- simy stawić czoła, to nie więcej niż jedenaście setek. - A to i tak za dużo - stwierdziła kobieta w średnim wieku, która wcześniej odezwała się w sprawach wiary. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 233 - Wiem, że wydaje się to dużo - odpowiedział Hal. - Ale tak naprawdę, na dowolnej planecie poza Zjedno- czeniem, Dorsai i Exotikami, miasto tych rozmiarów miałoby normalnie trzy razy większy garnizon policyj- ny. Jednym z czynników działających na naszą korzyść są wasze wzory kulturalne, które zmniejszają potrzebę utrzymania dużych oddziałów milicji. - To miłe - stwierdziła kobieta. - Być może to kom- plement, ale nie pomoże nam w wydostaniu Rukh. - Owszem, pomoże - zaprzeczył Hal. - Ponieważ ozna- cza to, że w zakresie swoich obowiązków, milicja dyspo- nuje zbyt małym personelem jak na miasto rozmiarów Ahrumy. Nie miało to znaczenia, jak długo nie było In- nych, a tutejsi mieszkańcy byli skłonni do współpracy. Ale teraz miejscowi - przynajmniej sądząc po reakcji na przemówienia Rukh w dzień po akcji na Zawór Rdze- niowy - zdecydowanie nie garną się do współpracy. - Nadal nie rozumiem, jak ma to pomóc - odezwał się mężczyzna w wełnianej marynarce. - Spokojnie, Jabez - uciszyła go kobieta. - Myślę, że rozumiem. Chcesz użyć mieszkańców miasta do po- mocy, prawda, Halu Mayne? Hal pokiwał głową. - Tak jest. Chcę użyć ich do odciągnięcia całego personelu milicyjnego z Centrum tak, by została tam tylko minimalna załoga, zanim spróbujemy wejść do środka po Rukh. - Jak? - z drugiego końca stołu dobiegł głos Athalii. - Właśnie - powiedział mężczyzna w wełnianej ma- rynarce. - Jak? Pomijając wszystko inne, jeśli chcesz zaangażować w to ludność miasta, jak zamierzasz utrzy- mać akcję w tajemnicy? Milicja ma szpiegów i powią- zania w całym mieście, tak jak my mamy wśród mili- cji. - Ludzie nie muszą nic wiedzieć do chwili, aż im powiemy - stwierdził Hal. - Jeśli nie będą wiedzieć...? - Mężczyzna wyglądał na zmieszanego - Jak mogą pomóc? W jaki sposób pla- nujesz wykorzystać ich, żeby nam pomogli? 234 Gordon R. Dickso n - Chcę, żeby wywołali zamieszki uliczne, bunty, pożary - cokolwiek - wyjaśnił Hal. - Chcę pięćdziesię- ciu incydentów w całym mieście, by milicja musiała wysyłać ciągle nowe siły do utrzymania porządku w mie- ście, aż zupełnie wyczerpią zasoby ludzkie. - Ale nie ma sposobu, żeby skłonić ludzi, którzy nie należą do Dzieci Gniewu, ani nie są inaczej związani z ruchem zwalczającym pomiot Szatana, żeby zrobili to wszystko bez wyjaśnienia im celu tych działań - na wpół wykrzyczał mężczyzna z gniewem wyraźnie malującym się na twarzy. - A co z samą milicją? Co powstrzyma ich od nabrania podejrzeń, jeśli nagle wszędzie zaczną wy- buchać zamieszki? Wyczują, że coś tu śmierdzi i po pro- stu podwoją straże w Centrum. Hal przez chwilę patrzył na niego, nic nie mówiąc. - Kiedy byłem poprzednio na Harmonii jako Howard Beloved Immanuelson - odezwał się w końcu - byłem członkiem Objawionego Kościoła Odrodzonego. Czy to i twój kościół, bracie? Mężczyzna popatrzył na niego, a jego twarz stężała. - Jestem z Ósmej Ugody - odpowiedział szorstko. - Czemu...? - Ósma Ugoda... - Hal cofnął się na krześle w zamy- śleniu, splatając palce na stole przed sobą. - Czy nie jest to ten kościół, który został założony przez Zapomnia- nego Boga? Tak pogrążony w grzechu i innych nieczy- stościach, że kościół, w którym się rozwinął wyrzucił go za drzwi, zabraniając mu powrotu, tak że w końcu zało- żyli własne zgromadzenie, jak wszyscy wiedzą dość plu- gawe i grzeszne... Rozległ się trzask metalu, kiedy wściekły mężczy- zna zerwał się na nogi, a baryłka służąca mu za siedzi- sko z hałasem poturlała się po betonowej podłodze po- mieszczenia. Sąsiedzi już łapali go za rękawy, podczas gdy tamten z furią wyrywał się w stronę Hala. - Pokój! Wybacz mi! Proszę, wybacz mi! - zawołał Hal, unosząc ręce. - Chciałem jedynie zademonstrować to, co wszyscy wiemy, że zawsze mogą się rozwinąć kłót- nie między ludźmi należącymi do różnych kościołów, Encyklopedia Ostateczna - tom 2 235 zwłaszcza w tak dużym mieście, a jeśli te zatargi dopro- wadzą do otwartych walk, milicja będzie musiała wysy- łać ludzi do przywrócenia porządku na ulicach, prawda? A jeśli rozprzestrzeni się duch sporów, na ulicach moż- na spodziewać się dużej ilości milicji, próbującej przy- wrócić porządek. - Nie rozumiem - powiedział mężczyzna w wełnia- nej marynarce, kiedy wściekły człowiek powoli i nie- chętnie siadał z powrotem za stołem. - A ja tak - stwierdziła kobieta w średnim wieku, o przenikliwych, ciemnych oczach. - Inicjując walki uliczne, możemy stopniowo odciągnąć milicję z Centrum. Dobrze, Halu Mayne, jednak oficerowie będą w stanie przewidzieć, ilu ludzi mogą wysłać bezpiecznie i nie osła- bią obrony Centrum. - Oczywiście, będą próbować - zgodził się Hal. - Jed- nak zaplanujemy stopniową eskalację zamieszek, z któ- rymi będą musieli sobie poradzić w ciągu czterdziestu ośmiu do siedemdziesięciu dwu godzin, co doprowadzi ich zarówno do przesadnego osłabienia sił, jak i prze- męczenia ich ludzi wysyłanych na ulicę. Będziemy ich nękać do chwili, aż uznamy, że ich ocena sytuacji i re- fleks są maksymalnie osłabione. Spróbujemy doprowa- dzić wszystkich w Centrum do granic wyczerpania, a do tego te czterdzieści osiem do siedemdziesięciu dwu go- dzin to górna granica, bo mając więcej czasu w takich warunkach, dostosują się do trudności. Właściwa chwi- la jest oczywiście równie kluczowa do wydostania Rukh. Wiemy już, że jeszcze żyje, nie znamy natomiast wa- runków w jakich jest przetrzymywana i nie wiemy, jak długo jeszcze będzie w stanie tam wytrzymać. Przerwał i dał sobie sekundę na sprawdzenie wyra- zu twarz osób siedzących przy stole. Jeśli nic więcej, miał przynajmniej ich pełną uwagę, choć na twarzy znieważonego mężczyzny wciąż było widać ślady furii. - To się może udać - stwierdził mężczyzna w weł- nianej marynarce, zwracając się nie do Hala, lecz do całego stołu. - Zakładając, że tak się stanie, przynaj- mniej w zakresie odciągnięcia z Centrum większości 236 Gordon R. Dickso n personelu zdolnego do walki i wyczerpania ich, co da- lej? - Kiedy nadejdzie właściwy czas, przez wejście dla obsługi wyślemy do środka grupę, która poruszać się będzie korytarzami używanymi do dostarczania więź- niom jedzenia, zabezpieczając drogę. Grupa ta uwolni Rukh i wyprowadzi ją tą samą drogą. - A wszyscy pozostali w Centrum będą spokojnie siedzieć i czekać, aż ją wyprowadzimy? - ostro zapytał chudy mężczyzna. - Niekoniecznie - odpowiedział Hal. - Pamiętajcie, że milicja będzie myśleć głównie w kategoriach ze- wnętrznych niepokojów, które w tej chwili rozwiną się na skalę sprawiającą wrażenie buntu ogarniającego całe miasto. Kiedy dotrze do nich informacja, że ktoś wdarł się do środka przez wejście techniczne, pierwszą ich myślą będzie, że to po prostu jeszcze jeden przejaw za- mieszek, grupa pragnąca uszkodzić Centrum albo ukraść ile się da i uciec. Nie będą mieli podstaw do podejrzeń, że wszystkie te burdy i walki uliczne są jedynie zasłoną dymną do uwolnienia jednego więźnia -jednego, zazna- czam - z ich więzienia. W magazynie zapadła cisza. - To dość ryzykowne założenie, że nie będą nic po- dejrzewać - stwierdziła Athalia. - Nie powinno tak być - zaprotestował Hal. - Po pierwsze, szanse zostaną zmniejszone przez fakt, że tuż przed tym, jak grupa wejdzie do środka po Rukh, dla od- wrócenia uwagi przygotujemy atak dywersyjny na głów- ne wejście Centrum. Powinno to wyglądać, jakby ata- kujący chcieli wedrzeć się do wnętrza budynku, a to powinno nie tylko odciągnąć pozostałych w koszarach milicjantów w tamten rejon, ale dodatkowo wyjaśnić ewentualne raporty o mniejszej grupie, która dostała się do wnętrza przez wejście techniczne. - Wciąż spekulujesz na temat toku rozumowania milicji - zauważyła Athalia. - Możemy znacząco wpłynąć na tok ich rozumowa- nia. Po pierwsze, przez odpowiednie ubranie członków Encyklopedia Ostateczna - tom 2 237 grupy, jaka wyruszy po Rukh i sprawienie by jej człon- kowie wyglądali na zwykłych rabusiów, wykorzystują- cych zamieszanie przy głównym wejściu do wdarcia się i zagarnięcia wszystkiego, co wpadnie im w ręce - ile obecnie warta jest na czarnym rynku milicyjna strzel- ba rakietowa z amunicją? Athalia ponuro skinęła głową. - Dużo - przyznała. - Tak więc - mówił dalej Hal - myślę, że możemy być dość pewni, że oficerowie milicji wyślą jedynie drobną część dostępnych ludzi, by poradzili sobie z tym, co według nich jest tylko słabo uzbrojoną, niewyszkoloną bandą z ulicy, która ucieknie na sam widok munduru. A jeśli będziemy działać odpowiednio szybko, możemy dotrzeć do Rukh i być już w dro- dze powrotnej. Powinniśmy być w stanie przebić się przez pierwszych przeciwników, których na nas wyślą i wydostać się z Centrum, zanim posiłki dotrą tam, gdzie byliśmy. Pa- miętajcie, że zgodnie z dostarczonymi mi informacjami, wszystkie ważne części Centrum znajdują się od frontu - archiwa, zbrojownia i tym podobne. Pierwszym odruchem pułkownika Barbage'a i jego ludzi będzie ochrona tych wła- śnie okolic i zajęcie się oczyszczeniem reszty budynku w miarę możliwości. Skończył mówić. Pierwszym odruchem było danie im po prostu chwili czasu na przemyślenie tego, co właśnie powie- dział. Jednak uwrażliwiona percepcja zasygnalizowała mu, że osiągnął znacznie więcej, niż spodziewał się na tym etapie. - Wybaczcie mi na chwilkę - powiedział. - Zaraz wracam. Wyszedł przez drzwi łączące magazyn z mieszka- niem Athalii. Już w chwili przekraczania progu słyszał głosy rozwijające się w gwałtowną dyskusję, której nie- wyraźnie echa dochodziły do niego przez drewnianą pły- tę drzwi. Niech sami to przedyskutują, pomyślał. Niech roz- mawiają. Zerknął na umieszczony na nadgarstku ze- garek. Da im pięć minut, a potem wróci... Dla zabicia czasu kręcił się po głównym pokoju domu Athalii. Pozwolił swobodnie płynąć swoim myślom, któ- 238 Gordon R. Dickson re skierowały się ku Rukh i Centrum. Wrócił do niego moment, kiedy pierwszy raz ją zobaczył, cała scena, uchwycona w cieniu iglastych drzew rosnących nad stru- mieniem, z zielonym mchem i brązowymi, uschnięty- mi szyszkami leżącymi na ziemi - z cudnie błękitnym niebem prześwitującym między rozdartymi wiatrem, białymi i szarymi chmurami - oraz Rukh, stojącą w tym otoczeniu i przyglądającą się mu. Pamiętał, co wtedy pomyślał na temat jej wyglądu - wysoka, szczupła i wyprostowana, w polowej kurtce, bojówkach i z pasem z bronią - jak ciemna klinga mie- cza w świetle słońca. A po tym obrazie nadszedł inny, z nią w rękach milicji i było to coś, co bez ostrzeżenia wywołało w nim ból, jak niewielki wybuch rozprzestrze- niający się z piersi na całe ciało, chłodząc go... Stał marznąc... Za jego plecami głośno otworzyły się drzwi i obrócił się do tyłu jak tygrys. W drzwiach stała Athalia. - Co cię zatrzymało? - zapytała. - Wszyscy czeka- my. - Czekacie? - powtórzył. Zerknął na zegarek, ale nie pamiętał jaka była godzina, kiedy ostatnio spraw- dzał czas. - Upłynęło ponad dziesięć minut - stwierdziła Atha- lia i wskazała głową magazyn za plecami. - Chodź. Mamy do ciebie wiele pytań. Rozdział 54 Przekraczając drzwi, zarejestrował zmianę w nasta- wieniu czekających tam osób, która odbiła się na at- mosferze panującej w pomieszczeniu. Twarze osób przy stole patrzyły na niego z dziką gotowością i błyskiem podniecenia typowego dla głodujących, którym nagle sprezentowano jedzenie. Uświadomił sobie, że zapomniał jak długo ludzie ci cierpieli z rąk milicji, nie mając szans na uczciwy rewanż. Powiedział sobie, że niewielka Encyklopedia Ostateczna - tom 2 239 w sumie w tym jego zasługa, iż był w stanie poruszyć ich do akcji dla Rukh. Kiedy zaczął zbliżać się do stołu, opuścili głowy od- wracając od niego spojrzenia, ale ostrożność na nic się nie zdała. Dla kogoś równie doświadczonego przez życie jak on, płonący w nich ogień był tak oczywisty, jak pro- mieniowanie z metalowego piecyka z buzującym ogniem. - Pierwsze pytanie - odezwał się mężczyzna w weł- nianej marynarce, kiedy Hal zajmował swoje miejsce - czy dysponujemy odpowiednią liczbą ludzi do przeprowa- dzenia tak dużej operacji. Ilu, według ciebie, powinniśmy mieć mężczyzn i kobiet do wykonania tego zadania? - Do której jego części? - odpowiedział pytaniem Hal. - Wejście do więzienia i uwolnienie Rukh nie będzie wymagało więcej niż tuzina ludzi - z czego połowa tylko do pozostania w wybranych punktach trasy wewnątrz, aby ostrzegać przed milicją. W małych pomieszczeniach i korytarzach, ludzie z grupy większej niż sześcioosobo- wa - czyli pięć osób plus ja - wchodziliby sobie tylko w drogę. Naszym największym atutem będzie szybkie wejście do środka i wydostanie się, zanim oficerowie w Centrum zorientują się, co\się dzieje. - Tylko dwanaście? - zdziwił się mężczyzna, które- go wcześniej doprowadził do furii. - Ale kto wesprze was na zewnątrz, kiedy już wydostaniecie Rukh Tamani? - Może drugi tuzin - stwierdził Hal - ale ci nie mu- szą mieć doświadczenia bojowego, w przeciwieństwie do grupy wchodzącej do więzienia i faktycznie, jedyna wy- szkolona pomoc, jakiej będę potrzebował, to właśnie ta piątka. Dajcie mi byłych partyzantów Tamani, a resztę mogą stanowić dowolni odważni ludzie, nie tracący gło- wy pod ostrzałem. Albo dajcie mi dwóch Dorsajów jak Malachi czy Amanda, dodał głos w głębi jego umysłu. Odsunął tę myśl od siebie jako kompletnie nieproduktywną. - Przecież chcesz, żebyśmy równocześnie przepro- wadzili poważny atak na bramy Cenrum... - zaczął męż- czyzna w marynarce. 240 Gordon R. Dickso n - Około trzydziestu osób, które potrafią z grubsza trafić w to, do czego celują. Plus dowolna ilość takich, dla których będziecie mieli broń i którzy nie pozabijają z niej siebie ani towarzyszy. W chwili rozpoczęcia ata- ku, będzie można wykorzystać do tego ludzi, którzy wcze- śniej wzbudzali zamieszki uliczne. Powtórzę jeszcze raz - atak na główne wejście do Centrum ma jedynie od- wrócić uwagę milicji przebywającej w koszarach, na około dwadzieścia minut potrzebnych na wydostanie stamtąd Rukh. Nie mówcie mi, że miasto tych rozmia- rów nie dysponuje setką zaufanych członków ruchu opo- ru. Umilkł i rozejrzał się po siedzących przy stole. Przez chwilę nikt z nich nie odpowiedział. Wszyscy wpatrywa- li się w stół albo na boki, próbując ukryć satysfakcję z jego odpowiedzi. - W porządku - z końca stołu jeszcze raz odezwała się Athalia. - Oczywiście będziemy jeszcze musieli do- gadać szczegóły. Może poczekaj w swoim pokoju, aż przy- niosę ci odpowiedź? Hal skinął w odpowiedzi i wstał. Opuścił ich, choć był przekonany, że decyzja już zapadła. Jednak zamiast pójść do swojego pokoju, wyszedł przez główne drzwi bu- dynku Athalii w ciemne i chłodne powietrze na ze- wnątrz. Ruszyły ku niemu trzy niskie kształty, o opusz- czonych głowach i intensywnie merdających ogonach. Przysiadł w kurzu na placu i wyciągnął do nich dłonie. Ponad nim zasłona chmur miejscami rozdzierana była przez wiatr, ukazując punkciki gwiazd. Psy przyci- snęły się do niego, liżąc dłonie i twarz... . Następnego dnia w mieście wybuchły bójki na pię- ści, z początku między pojedynczymi osobami, później zgromadzeniami różnych kościołów. Pojawiło się kilka pożarów. Kolejnego dnia było więcej pożarów, walki sta- ły się zażartsze, a matki nie posłały dzieci do szkół. Po południu drugiego dnia, jedynymi ludźmi na ulicach Ahrumy byli dorośli, uzbrojeni co najmniej w maczugi oraz jednostki milicji, które nakazywały im powrót do mieszkań, po czym ruszały na pomoc przepracowanym Sncyklopedia Ostateczna - tom 2 241 strażakom walczącym z wciąż nowymi pożarami. Nerwy milicjantów były wyraźnie naderwane wyczerpaniem, a cywile reagowali na analogicznym poziomie. - Wymknęło się to nam z rąk - powiedział Morelly Walden, wchodząc do frontowego pokoju Athalii późnym popołudniem tego dnia. Obwisła skóra na jego starzeją- cej się twarzy ułożyła się w maskę gniewu. - Już tego nie kontrolujemy, samo się napędza. - Tak powinno być - skomentował Hal. Frontowy pokój mieszkania Athalii zamieniono w kwaterę dowodzenia, ale w tej chwili oprócz Morel- [y'ego znajdowali się tam tylko ona i Hal. - W mieście nie ma już ani jednego osiedla, w któ- rym nie byłoby przynajmniej dwóch lub trzech pożarów - stwierdził Morelly. - To może się skończyć jednym wiel- kim pogorzeliskiem. - Nie - zaprzeczył Hal. - Podpalacze, którzy działają na własną rękę, zaczynają się męczyć tak samo jak milicja i reszta. Jutro o świcie sytuacja zacznie się uspo- kajać. W zamieszkach miejskich istnieje wzór równie stary jak miasta, w których można było je wywoływać. - Wierzę ci - stwierdził Morelly i westchnął - ponie- waż znam cię z czasów oddziału Rukh. Ale i tak nie mogę przestać się martwić. Myślę, że powinniśmy ruszyć na Centrum właśnie teraz. - Nie - zaprotestował Hal. - Potrzebujemy ciemności, zarówno z przyczyn taktycznych jak i psychologicznych. Jeśli chcesz się czymś martwić, zajmij się dopilnowaniem, by grupa ratownicza i uderzeniowa odpoczęły trochę, by przygotować się na wieczór. Idź i sprawdź to. Atakujący nie mogą ruszyć na pozycje, zanim nie zrobi się całkiem ciem- no, a grupa ratunkowa musi wkroczyć do akcji dopiero, »dy walka przy bramie będzie trwać co najmniej dwie go- dziny - dostatecznie długo, by odciągnąć maksymalną licz- Dę milicjantów na front budynku. - Dobrze - powiedział Morelly. Przeszedł przez pokój i wyszedł drzwiami prowadzą- cymi do magazynu, gdzie ustawiono łóżka dla osób nie- potrzebnych w danej chwili na ulicach. 242 Gordon R. Dickso n Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Athalia spojrzała wprost na Hala. - Czy mimo wszystko nie jest to pora, kiedy powi- nieneś obudzić tych, którzy ruszą razem z tobą? - Już wiedzą wszystko co ja, na temat tego z czym możemy się spotkać - odpowiedział Hal, wskazując gło- wą rozłożone na stole plany, wyrysowane na podstawie informacji, jakie udało im się zgromadzić o Centrum. - Od tej chwili będzie to kwestia wypełniania moich roz- kazów. Niech odpoczną, jeśli potrafią. Krótko po zachodzie słońca, do frontowego pokoju Athalii dotarła wiadomość, że rozpoczęła się potyczka przed głównym wejściem do Centrum. Hal wszedł dc magazynu, by zebrać swoje zespoły - na dwadzieścia pięć potrzebnych mu osób, tylko jedna spała, reszta siedzia- ła na swoich posłaniach, cicho rozmawiając. Śpiącym był szczupły, ciemnoskóry mężczyzna leżący twarzą na brzuchu, w stroju polowym stanowiącym nieformalny mundur oddziałów partyzanckich - sprowadzone w ostat- niej chwili zastępstwo za kogoś z miasta, osoba, której Hal nie miał jeszcze okazji poznać. Hal potrząsnął go za ramię, a tamten usiadł. Był to Ja- son Rowe, który doprowadził Hala do oddziału Rukh Tamani. - Jase! - wykrzyknął Hal. - Udało mi się dotrzeć ostatnią ciężarówką - stwier- dził Jason potężnie ziewając. - Pozdrowienia, bracie. Wybacz, trochę mało ostatnio sypiałem. - A już miałem przypisać ci zasługę bycia tu jedyną osobą, która się nie denerwuje - roześmiał się Hal. - Jak długo spałeś? - Nie martw się o mnie Howardzie - a właściwie Hal. Od kiedy się tu dostałem spałem sześć - zerknął na swój zegarek - nie, siedem godzin. Dowiedziałem się, że tu jesteś i pomyślałem, że możesz mnie potrze- bować. - Dobrze cię widzieć i mieć przy sobie - stwierdził Hal. Jason wstał, a Hal rozejrzał się i odezwał się gło- śniej. - Dobra, wszyscy, którzy są ze mną! Przejdźcie do przodu i szykujemy się do wyjazdu. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 243 Kiedy wiozące ich ciężarówki zbliżyły się do Cen- trum, dotarł do nich świst karabinów rakietowych, a podjeżdżając jeszcze bliżej, usłyszeli odbijające się od ścian domów krótkie, ostre grzmoty wystrzałów z broni energetycznej, brzmiące jak głosy wściekłych bestii. Pojazdy skręciły w ulicę prowadzącą na tyły Cen- trum milicyjnego, gdzie okazało się, że szeroka, meta- lowa brama prowadząca na tylne podwórze stoi otwo- rem. Nie było śladu po stojących tam zwykle wartowni- kach. Zamiast nich czekali tam czterej mężczyźni i kobieta w cywilnych ubraniach, z bronią energetycz- ną w rękach. Na placyku leżały dwa ciała w milicyj- nych mundurach. Wjechali na placyk i zamknięto za nimi bramę. - Wszyscy wysiadać! - krzyknął Hal, gdy tylko cię- żarówki się zatrzymały. Wydostał się z pojazdu i zobaczył, że pozostali pasa- żerowie wypełniają jego polecenie, zbierając się w dwie grupy. Zwrócił się w stronę siedmiu mężczyzn i pięciu kobiet, mających wejść z nim do środka i spostrzegł, że zebrali się już wokół Jasona, jako oficera oddziałów. - Wewnątrz wyłącznie pistolety i karabiny energe- tyczne - powiedział do nich. - Kto ma kabel? - Tutaj - odezwał się jeden z mężczyzn, unosząc niewielką szpulę zawieszonego przy pasie cienkiego, szarego drutu. Był to ekranowany kabel do utrzymywa- nia połączenia telefonicznego między atakującymi, któ- rego czujniki w Centrum z pewnością nie będą w sta- nie zarejestrować, nie mówiąc już o podsłucnaniu. - Nosze? - Mam - odpowiedziała kobieta. Trzymała parę ty- czek owiniętych materiałem. - Dobrze - stwierdził Hal. Spojrzał na czterech lu- dzi, którzy pilnowali bramy przed przyjazdem ciężarówek i zauważył, że jeden z nich stoi trochę z boku. - Wiesz coś na temat tego, czy ktoś jest w kuchni? - My tam jesteśmy - odpowiedział mężczyzna prze- kładając broń z ręki do ręki. - Był tam tylko jeden facet, leży teraz związany w rogu głównej sali. 244 Gordon R. Dickso n Hal pomyślał, że mężczyzna pełniący dyżur w kuchni musiał być cywilem, bo milicjant zostałby zastrzelony. - W porządku. - Obrócił się z powrotem do swoich ludzi. - Za mną. Jeśli stracicie mnie z oczu albo coś mi się stanie, przyjmujcie rozkazy od Jasona Rowe. Trzy- majcie się razem, a obserwatorzy niech zajmują stano- wiska w porządku omawianym wcześniej. Zgłaszajcie przez telefon wszystko - cokolwiek niezwykłego zauwa- życie czy usłyszycie. Chodźcie. Weszli do środka z Halem na czele. Kuchnia była tylko częściowo oświetlona i intensywnie pachniała go- towanymi warzywami i mydłem. Pod najdalszym zlewem Hal dostrzegł kupkę ciemnoniebieskich ubrań, która musiała być powiązanym i zakneblowanym kucharzem. - Pierwszy obserwator tutaj - zarządził. Jedna z ko- biet w grupie, wysoka i szczupła, około czterdziestki, zatrzymała się i chwyciła koniec kabla ze szpuli nie- sionej przez mężczyznę przed nią, po czym podłączyła go do telefonu przymocowanego do przedramienia. W umy- śle Hala odciśnięta była, dostarczona przez Athalię, do- kładna mapa korytarzy Centrum. Poprowadził grupę przez drzwi po lewej, wzdłuż długiego, prostego koryta- rza gdzie dla odmiany dominował ostry zapach środka dezynfekcyjnego zmieszanego z octem. Pozostawiając obserwatorów w punktach wybranych na podstawie przestudiowanej mapy, Hal prowadził w głąb budynku i w dół trzech ramp. U dołu ostatniej z nich, tuż przed okratowanymi drzwiami prowadzącymi do ko- rytarza pełnego stalowych drzwi, na ławeczce za biur- kiem pochrapywał cicho mężczyzna w czarnym mundu- rze milicji. Był to sen całkowitego wyczerpania, z które- go obudził się dopiero, gdy partyzanci wiązali mu ręce i nogi. - Jak otworzyć drzwi do cel? - zapytał go Hal. - Nie powiem wam - szorstko odpowiedział milicjant. Hal wzruszył ramionami. Choć wolałby przekonać tego człowieka, nie było na to czasu. Strzałem z pistoletu energetycznego zniszczył zamek drzwi, które nie były przy- stosowane do wytrzymania tego rodzaju akcji. Kopnięciem Encyklopedia Ostateczna - tom 2 245 utorował przejście i poprowadził swoją grupę do korytarza za drzwiami. Ostatni z obserwatorów został na posterun- ku przy związanym i zakneblowanym strażniku. Drzwi cel były całkowicie metalowe, z małym juda- szem zasłanianym przesuwaną płytką. W mijanych drzwiach wizjery były poodsuwane i przechodząc obok nich Hal przekonał się, że wszystkie cele były puste. Doszli do końca korytarza, gdzie napotkali następny, biegnący prostopadle w prawo i lewo. - Podzielimy się? - zapytał Jason. - Nie - zdecydował Hal. - Spróbujmy najpierw w prawo. Również w tym korytarzu sporo cel było pustych, ale natknęli się też na trzy zajęte. Zniszczyli zamki cel i uwolnili dwu mężczyzn i kobietę, którzy, jak się oka- zało, zostali aresztowani poprzedniego dnia w trakcie zamieszek. Wszyscy byli źle traktowani, ale jeden wy- magał pomocy w ucieczce. Hal odesłał ich do miejsca, gdzie czekał ostatni z obserwatorów ze związanym mili- cjantem, każąc im iść wzdłuż kabla telefonicznego, w stronę kuchni i wolności. W ten sam sposób grupa Hala przeszła przez kolejne osiem, wzajemnie przecinających się korytarzy, uwal- niając ponad dwadzieścioro więźniów, z których tylko jeden został zatrzymany przed zamieszkami i trzeba było go wynieść na prowizorycznie skleconych noszach. Wciąż nie mogli znaleźć Rukh i w głębi Hala zaczął narastać chłód na myśl, że może spóźnili się o pół dnia - może umarła, a jej ciało zostało wyniesione i pozbyto się go w zwykły dla milicji sposób. - To już koniec - stwierdził Jason Rowe zza ramie- nia Hala. Doszli do końca korytarza, a ściana naprzeciw nich była pusta i pozbawiona drzwi. - Niemożliwe - zaprotestował Hal. Obrócił się i wrócił do pomieszczenia przed wejściem do sekcji więziennej. - Są tu inne cele - przemówił do schwytanego mili- cjanta. - Gdzie? Więzień w czarnym mundurze spojrzał na niego bla- dą twarzą, ale nie odpowiedział. Hal poczuł coś w rodzą- 246 Gordon R. Dickson ju powiewu zimna przechodzącego przez jego piersi. Na- pięcie w nim wypłynęło wręcz na zewnątrz i zauważył, że milicjant to wyczuł. Patrzył na niego z góry. - Powiesz mi - stwierdził i usłyszał, jakby z boku, w swoim głosie zmianę. Źrenice tamtego już wcześniej były szerokie, a twarz blada, ale pod wpływem spojrzenia Hala, jego skóra zda- ła się przywrzeć do kości. Przepłynęło między nimi coś więcej niż strach. W głowie Hala rozległo się odległe echo minionego słów, nakazujących cierpienie człowiekowi takiemu jak ten, a teraz milicjant przed nim patrzył na niego jak ptak patrzący w oczy łasicy. - Drugie drzwi w pierwszym korytarzu po prawej - nie prowadzą do celi, tylko na schody, do cel na niż- szym poziomie - chrapliwie odpowiedział mężczyzna. Hal wrócił do więzienia. Na betonie za sobą słyszał kroki Jasona i pozostałych, śpieszących by za nim na- dążyć. Podszedł do drzwi wskazanych przez milicjanta i zajrzał do środka przez otwarty wizjer. Zobaczył zwykłą, pustą celę. Sięgnął do klamki. Drzwi nie były zamknięte. Otworzył je na całą szerokość. Przechodząc spo- strzegł, że do wewnętrznej części judasza przymocowa- no pudełko z ekranem. Naprawdę za drzwiami znajdo- wały się jasno oświetlone, szare schody prowadzące w dół. Zszedł po nich szybko, przeszedł przez drzwi na dole i stanął na korytarzu nie dłuższym niż piętnaście metrów, po obu stronach którego umieszczono pozba- wione wizjerów drzwi. W miejscu judaszy znajdowały się czerwone, meta- lowe flagi, opuszczone na wszystkich, z wyjątkiem jed- nych drzwi. Hal w pięciu susach pokonał odległość dzie- lącą go od tej celi i sięgnął do zasuwy. Była zamknięta. Przestrzelił zamek. Chowając broń do kabury, urwał fragment koszuli, owinął w nią dłoń i odciągając uchwyt nad zniszczonym zamkiem otwo- rzył drzwi. W nozdrza uderzył go gęsty odór. Zatrzymał się tuż za progiem, prawie ślizgając się na pokrywających pod- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 247 łogę nieczystościach. Pomimo poświaty padającej z ja- snego korytarza, nie był w stanie niczego dostrzec. Sta- nął nieruchomo, uwalniając swoją percepcję. Lewy policzek owiał delikatny powiew słabego sys- temu wentylacji. Uszy wyłapały dźwięk płytkiego odde- chu gdzieś z przodu. Ostrożnie ruszył z wyciągniętymi rękami i zaraz trafił na ścianę. Wymacując w dół, u pod- stawy ściany jego ręce trafiły na ciało. Podniósł je bez wysiłku, jakby ważyło nie więcej niż małe dziecko. Od- wrócił się i wyniósł je przez drzwi do światła. Przez sekundę wydawało się, że trzymana w ramio- nach chuda, cuchnąca kupka szmat mogła być kimś innym niż Rukh. Zostało z niej niewiele ponad pokryty sińcami, na wpół zagojonymi ranami i oparzeniami szkielet, a włosy na głowie zmieniły się w cuchnące strąki. A jednak powieki, które zamknęły się pod wpły- wem światła z lamp, odchyliły się powoli, a spoglądające na niego brązowe oczy pozostały nienaruszone i niezmie- nione. Jej suche usta rozwarły się z wysiłkiem. Ledwie usłyszał szept, który z siebie wydobyła. - Zaświadczam o tobie, mój Boże. Do Hala wróciło wspomnienie dnia, kiedy stał po szyję w wodzie, parząc przez osłonę krzewów. Pamiętał widzenie w oddali, przez delikatną zasłonę gałązek i małych listków - po raz pierwszy wyraźnie - trzech staruszków na tarasie, otoczonych przez młodych ludzi z pistoletami o długich lufach i bardzo wysokiego, szczu- płego mężczyznę trzymającego dłonie ciasno przyciśnię- te do ciała w czułym i ochronnym geście, jakby było to coś najcenniejszego we wszechświecie. Głęboko w środ- ku powrócił do niego mroźny oddech, który poczuł przez chwilę w mieszkaniu Athalii. - Proszę - powiedział łagodnie, wkładając Rukh w ra- miona Jasona. - Zabierz ją stąd i daj mi swój karabin. Kiedy Jason chwycił ciało Rukh, dłoń Hala zacisnę- ła się na kolbie karabinu energetycznego. Dziwne było wrażenie dotyku polerowanego drewna - jakby nigdy jeszcze nie dotykał czegoś takiego - równocześnie cał- 248 Gordon R. Dickso n kowicie znajome i oswojone. Schował do kabury swój pistolet i zwrócił się do jeszcze jednej osoby uzbrojonej w karabin. - Twój też - zażądał. Ujął broń w drugą rękę i spojrzał na Jasona. - Jeśli nie dołączę do was, kiedy załadujecie cięża- rówki - powiedział - nie czekajcie na mnie. Odwrócił się i odszedł, zanim Jason i pozostali mo- gli zadać mu jakieś pytania. Usłyszał za sobą kroki, ale ich brzmienie szybko ucichło za jego plecami, bo poru- szał się długimi susami i wkrótce dotarł do wyjścia z więzienia. Choć stojący tam na posterunku obserwa- tor próbował zadawać mu pytania na temat związanego milicjanta, minął go bez słowa i ruszył dalej korytarzem. Przed oczyma wyraźnie widział plan Centrum, któ- ry studiował u Athalii. Kiedy z dwoma karabinami w rękach zbliżył się do przedostatniej obserwatoria, na- potkał zdumione spojrzenie. - Właśnie dzwoniła ekipa monitorująca z placu, są- dzą, że z przodu Centrum wysłano grupę mającą zrobić z nami porządek... - zaczęła. - Jason i pozostali mają Rukh - przerwał jej nie zwalniając kroku. - Idź z nimi, jak tylko do ciebie dotrą. Poszedł dalej, prosto w przejście prowadzące do kuchni. - Ale gdzie ty idziesz, Halu Mayne? - zawołała za nim obserwatorka. Nie odpowiedział, a echa jej pytania ścigały go w pustym korytarzu. Szedł dalej, kierując się zapamiętaną mapą, skrę- cając w drugi z poprzecznych korytarzy, w stronę frontu budynku. Wewnątrz niego rozprzestrzeniał się chłód, obejmując całe ciało. Wszystkie zmysły miał napięte do granic bólu. Dostrzegał i zapamiętywał każdą rysę i pęk- nięcie w mijanych ścianach. Słyszał cichy oddech po- wietrza w systemie wentylacyjnym, wylatującego przez mijane kratki sufitowe. Umysł skupił na pojedynczym punkcie przed sobą, sięgając przez ściany i sale w fron- towych biurach Centrum, gdzie znajdowała się wiek- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 249 szość ubranych na czarno milicjantów z oficerami, mię- dzy którymi znajdował się Amyth Barbage. Chłód pochłonął go całkowicie. Nie czuł niczego oprócz swojego celu. Skręcił w nowy korytarz i w odle- głości dziesięciu metrów zobaczył trzech milicjantów, pchających w jego kierunku niewielkie działko ener- getyczne na kołach. Szedł ku nim, nawet kiedy go zauważyli i zamarli w zaskoczeniu. Kiedy w końcu jeden z nich ocknął się i sięgnął w kierunku spustu działka, karabiny w jego rękach ryknęły - ten w lewej ręce dwukrotnie - jak kaszel lwa, i trzej mężczyźni padli na ziemię. Podszedł, wyminął ich i ruszył dalej, w stronę przodu budynku. - Zgłoś się! - zażądał szorstki głos z głośnika w sufi- cie. - Sierżant Abram, zgłosić się! Szedł dalej. - Sierżancie, co się tam dzieje? Raport! - krzyczał głos, cichnąc w miarę jak oddalał się od głośnika. Szedł dalej. Był teraz jednością z wewnętrznym chłodem, który nie zostawił miejsca na nic innego prócz nienawiści. Za kolejnym zakrętem korytarza natknął się na kolej- nych dwu milicjantów, których również zastrzelił, choć jeden z nich zdążył wypalić z pistoletu energetycznego dymiący ślad na rękawie jego kurtki. Czuł smród palo- nego materiału i ciała, ale nie odczuwał gorąca ani bólu. Zbliżał się do frontu budynku, a korytarz skończył się po chwili, krzyżując się z następnym. Wokół siebie widział zmiany w otoczeniu. Oszklone teraz drzwi, pro- wadzące do ciemnych biur, umieszczono w coraz więk- szej odległości, zdradzając większe rozmiary kryjących się za nimi pomieszczeń. Pół tuzina kroków od końca, korytarz gwałtownie się rozszerzał, betonowe ściany zastąpił wypolerowany kamień. Podłoga też się zmieni- ła, przechodząc w mozaikę z wypolerowanych, szarych płytek o różnych kształtach, na których głośno odbijały się kroki. Dzięki niezwykłej wrażliwości wzroku, w nie- widocznym teraz, lecz dostatecznie jasnym świetle do- 250 Gordon R. Dickson cierającym z przodu, powietrze wokół niego zdawało się drżeć jak ciało żywej istoty. Poruszał się kierowany nie tyle instynktem czy szkoleniem, co pragnieniem zemsty. Intuicja kazała mu się zatrzymać i schować w jednym z biur. Zamknął za sobą drzwi i skrywszy się w cieniu, patrzył na zewnątrz przez przeszklone drzwi. Przez kilka sekund niczego nie widział ani nie sły- szał. Potem dotarł do niego narastający tupot biegnących stóp i nie upłynęła minuta, jak zza zakrętu wypadła gru- pa silnie uzbrojonych milicjantów, przebiegając obok nie- go w stronę, z której przyszedł. Kiedy zniknęli z pola widzenia, wrócił na korytarz i skręcił w lewo. Ostry zakręt w tamtym kierunku i po chwili jeszcze jeden, do- prowadziły go w końcu do korytarza pełnego milicjantów w czarnych mundurach, krążących między poszczegól- nymi drzwiami. Kiedy ich mijał, rzucali mu zdziwione spojrzenia, ale nikt go nie zatrzymał, aż doszedł do otwar- tego przejścia po lewej. Zaglądając do środka zobaczył duży pokój z długim stołem konferencyjnym pełnym ludzi i wysokimi oknami z zewnętrznymi osłonami. Przed drzwiami stało na straży dwóch szeregowców, którzy za- słonili sobą drzwi, gdy stanął by zajrzeć do wnętrza. - Kim jesteś... - zaczął jeden z nich. Hal uderzył, atakując naraz dwu strażników. Jeden dostał kolbą karabinu w czoło, drugi lufą w gardło i obaj padli. Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Siedzący przy stole już się podnosili. Wciąż szybko się poruszając, upewnił się, że mundury zgromadzonych należą do oficerów. Dwóch sięgnęło do pistoletów energetycznych w kaburach przy pasach. Jego karabiny zakaszlały i padli martwi; reszta zamarła w bezruchu. Jakaś ręka naci- snęła od zewnątrz klamkę drzwi na korytarz. - Nie wchodzić! - zawołał oficer u szczytu stołu. - Gdzie jest Amyth Barbage? - zapytał Hal, bo czło- wieka, którego szukał nie było w pokoju. Mówiąc szedł dalej w głąb pokoju, by mieć w polu strzału nie tylko osoby przy stole, ale i drzwi przez które wszedł. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 251 Nikt nie odpowiedział. Wciąż zbliżając się do stołu, Hal przesunął karabin celując w najstarszego oficera, mocno zbudowanego majora po pięćdziesiątce, siedzą- cego u szczytu stołu. - Nie ma go tutaj - stwierdził tamten. - Gdzie? - zażądał Hal. Twarz majora była całkiem blada, ale teraz powró- cił na nią kolor. - Nikt z tu zebranych tego nie wie - powiedział gar- dłowo. - Nawet gdyby ktoś mógł ci powiedzieć, to tylko ja - ale nie mogę. - Jest w Centrum - stwierdził Hal, bo ludzie Athalii zgłosili, że kilka godzin temu widziano, jak wracał do koszar i nie wyjeżdżał. - Zawładnął tobą Szatan! - wykrzyknął major. - Czy nie sądzisz, że powiedziałbym ci, gdybym wiedział? Jednak nadwrażliwy słuch Hala wychwycił w jego głosie nutę triumfu, która nie tylko przekonała go, że oficer wie, gdzie jest Barbage, ale i że coś zmieniło się od chwili, gdy Hal wszedł do pokoju. Do Hala wróciły słowa obserwatora ostrzegającego go, że zespół ze sprzętem monitorującym na podwórku kuchennym informował o możliwości wysłania oddzia- łu do usunięcia napastników, którzy weszli do więzie- nia. Dłonie oficera leżały na stole, ale stał przysunięty brzuchem do krawędzi stołu. Hal szybko podszedł i ode- pchnął go do tyłu. Znajdował się tam, zasłonięty dotąd przez mundur majora, panel komunikacyjny zamonto- wany w wyciętej pod kątem czterdziestu pięciu stopni krawędzi stołu. Drzwi do pokoju padły z trzaskiem i do wnętrza ru- nęła fala uzbrojonych milicjantów. - Bierzcie go! - rozkaz majora zabrzmiał jak panicz- ny wrzask. Stojący wokół stołu oficerowie sięgali po pi- stolety. Malachi Nasuno czy ktokolwiek z dorsąjskim tre- ningiem mógłby bez problemu wykazać im ich błąd. Sama ich liczba stanowiła o łatwej do przewidzenia po- rażce. Poruszając się z rozwagą i pewnością wokół sto- 252 Gordon R. Dickso n łu, używając jako tarcz osób, które mogłyby go zabić lub złapać, Hal rozbroił albo pchnął w ogień wymierzonej w niego broni wszystkich, do których się zbliżył. Kiedy w końcu w pokoju zaczęło brakować ludzi wciąż trzyma- jących się na nogach, ci, którzy nie byli jeszcze ranni, ulegli panice i rzucili się w stronę drzwi. Po chwili Hal został sam, nie widząc nikogo nawet przez drzwi prowadzące na korytarz. Zdawał sobie sprawę, że zwycięstwo jest przejścio- we, a otwarte drzwi nie stanowiły dla niego drogi ucieczki. Odwracając się wymierzył pistolet energetyczny w osło- nięte okno i wypalił, niszcząc je razem z osłoną. Przez strzępy zasłony zobaczył grube, poszarpane krawędzie szyby, która okazała się ciężkim kompozytowym szkłem, mogącym wytrzymać atak nawet broni energetycznej, gdyby została użyta z odległości większej niż ta, z jakiej strzelił Hal. Na podstawie zapamiętanego planu wiedział, że okno znajdowało się blisko frontu budynku, po tej samej stro- nie, co odległe teraz wejście kuchenne. Opadł na beto- nową ścieżkę za linią milicyjnych samochodów, zapar- kowanych wzdłuż frontowego krawężnika. Po wylądo- waniu przycisnął się brzuchem do ziemi, a jego rozsą- dek został wynagrodzony serią świstów i stuków w ścia- nę nad nim, pochodzących od pocisków wystrzelonych przez ludzi z ruchu oporu w budynkach po drugiej stro- nie ulicy. Pomiędzy ludźmi zgromadzonymi tam, by utrzymy- wać ciągły ostrzał głównego wejścia Centrum bez wąt- pienia znajdowali się ludzie dość rozsądni, by uświado- mić sobie, że ktoś nie mający na sobie milicyjnego munduru i wyskakujący przez rozbite okno raczej nie jest wrogiem, ale było ich zbyt niewielu i za bardzo roz- proszonych, by przekazać tę wiedzę do wszystkich ota- czających ich amatorów z bronią. Ogień z karabinów rakietowych trwał dalej, ale zgod- nie z przewidywaniami Hala, pojazdy zaparkowane wzdłuż krawężnika osłoniły go przed wzrokiem ludzi z ruchu oporu. Jego pozycja przy samej ścianie budyń- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 253 ku, pod szerokim, ozdobnym parapetem okna, z którego wyskoczył chroniła go także przed strzałami z góry bu- dynku. Zaczął się czołgać wzdłuż podstawy ściany, do na- rożnika odległego zaledwie o kilka metrów. Dotarł tam i schronił się za rogiem. Wstając, po- biegł pustą, oświetloną latarniami ulicą w stronę świa- teł kuchennego podwórza. Kiedy tam podbiegł, uświadomił sobie panującą ci- szę, która sprawiła, że zwolnił i wyciszył kroki. Szybko i cicho podszedł do brzegu ściany podwórka i ignorując bramę, znalazł na styku budynku i muru dość szczelin, by wspiąć się i opaść po drugiej stronie. Ciężarówki nadal tam były, na tyle blisko, że zasła- niały mu widok na większość podwórka. Wydobył pisto- let i ostrożnie zbliżył się do krawędzi pojazdu... i ode- tchnął z ulgą. Grupa właśnie wsiadała do ciężarówek, gotowa do wyjazdu. Jednak coś - mógł to być widok Rukh i to w jakim była stanie - wpłynęło na nich w stopniu, ja- kiego nie był w stanie wcześniej osiągnąć. Poruszali się najciszej jak mogli, w miarę możliwości porozumiewa- jąc się sygnałami rąk. Rukh wsadzano właśnie na pakę najbliższej ciężarów- ki. Schował broń do kabury i wszedł między nich. Ignoru- jąc zaskoczenie partyzantów, którzy zapewne mieli wra- żenie, że wyskoczył z pustki, podszedł do noszy. Trzymający je ludzie powstrzymali się tuż przed po- daniem noszy osobom czekającym w pojeździe, a Rukh popatrzyła na niego. Pielęgniarka czekająca w grupie pozostałej na placu, zapewne podała jej już jakieś środ- ki wzmacniające, ale oczy, którymi na niego patrzyła były szeroko otwarte, a głos, choć nadal na granicy szep- tu, mocniejszy niż ten, którym przemówiła w celi. - Dziękuję, Hal - powiedziała. Na chwilę opuścił go chłód. - Podziękuj pozostałym - odpowiedział. - Mam sa- molubne motywy, a oni po prostu chcieli ci pomóc. Zamrugała. Miała wilgotne oczy. Pomyślał, że chcia- łaby powiedzieć coś więcej, ale wysiłek był zbyt duży. 254 Gordon R. Dickso n - Leż cicho - stwierdził. - Zabieram cię poza plane- tę, na Marę, gdzie Exotikowie poskładają cię do kupy, ciało i umysł tak, że będziesz jak nowa. - Tylko ciało... - wyszeptała. - Umysł zawsze należy do mnie... Hal poczuł, że ktoś ciągnie go za prawy rękaw. Obrócił się i zobaczył za sobą Athalię z twarzą wykrzywioną gnie- wem. Pozwolił jej odciągnąć się z zasięgu słuchu Rukh. - Nic nie mówiłeś na temat wywożenia jej poza pla- netę! - z wściekłością wyszeptała Athalia. - Czy zaryzykowalibyście ratunek, gdybym to zro- bił? - odpowiedział ponuro, ale równie cicho. - Powie- działem ci, że jest cenna dla całej rasy, znacznie ponad jej wartość dla wszystkich Harmonitów. Teraz, kiedy jest wolna, czy myślisz, że jakieś miejsce na tej planecie będzie bezpieczne dla niej i osób, które mogłyby ją ukry- wać? Dłoń Athalii uwolniła jego rękaw. - A więc mimo wszystko jesteś wrogiem - powie- działa gorzko. - Zapytaj siebie o to za rok - odpowiedział. - W każ- dym razie ambasada Exotików może pomóc w wywiezie- niu jej z Harmonii, czego nie może zrobić nikt z was, a kiedy wiadomo już będzie, że jest poza planetą, mili- cja zrezygnuje z przewracania waszych domów w po- szukiwaniu zbiega. - Tak - powiedziała Athalia. Ale wciąż patrzyła na niego dzikim wzrokiem, kiedy odwracał się plecami. Zaczęli podnosić koniec noszy, by podać go ludziom w ciężarówce. Na chwilę przerwali, kiedy zdecydowano się jednak opuścić tylną klapę. W chwili tej przerwy, z drzwi kuchni uderzył w nich głos. - Aha! - zabrzmiało głośno i triumfalnie w ciszy oświetlonego latarniami placu - Czyli dziwka ma przy- jaciół, którzy próbują ją wykraść Bożej sprawiedliwości? Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. W drzwiach do kuchni stał Amyth Barbage, chudy jak kij w przylegają- cym do ciała mundurze, trzymając w dłoniach wymie- rzony w ich stronę karabin energetyczny, a Hal kątem Encyklopedia Ostateczna - tom 2 255 oka zauważył, że - podobnie jak on - nikt z partyzantów nie miał gotowej do użycia broni. Samotny, najwyraźniej nie zwracając uwagi na ten fakt, Barbage wykonał trzy kroki do przodu. Skierował broń w kierunku noszy i stojących wokół nich osób. - Wnieście ją z powrotem do środka - powiedział ochryple. - Natychmiast! Nagłą falą wrócił do Hala chłód, a razem z nim, z tego samego miejsca, przypłynęła wiedza, z której po- siadania nie zdawał sobie sprawy. Wyrwał się z niego krzyk bez słów, w bezruchu po- dwórza brzmiący jak eksplozja. Wydobywał się nie tylko z samych płuc, lecz ze wszystkich nerwów i mięśni jego istoty, najpotężniejszy dźwięk do jakiego zdolne było jego ciało i jak uderzenie runął na chudego mężczyznę o bla- dej twarzy, ściana dźwięku skierowana wyłącznie prze- ciw Amythowi Barbage'owi. Przez chwilę wszyscy zda- wali się nią ogłuszeni i równocześnie Hal odskoczył z linii strzału milicjanta, wyciągnął pistolet i strzelił. Wiedza i działanie były takie jak należy. Jednak ciało Hala nie było odpowiednio dostrojone do takiej precyzji ruchów. Wczesne lata z Malachim i kilka lat treningu w Encyklopedii nie mogły dać mu tego, co Dorsajowi ży- cie wypełnione treningiem. Ładunek energii z pistole- tu trafił nie w Barbage'a, lecz w jego karabin, wytrąca- jąc go z rąk oficera na kamienie placu, z końcówką lufy jarzącą się z gorąca. Oficer, który powinien zostać kompletnie unieru- chomiony, najpierw przez krzyk, potem przez stratę bro- ni, zebrał się zanim jeszcze Hal odzyskał równowagę. Z gołymi rękami runął w stronę ciężarówki i leżącej na noszach Rukh. Hal uniósł broń do strzału, ale stwierdził, że zbyt wiele osób stoi na drodze i rzucił broń na ziemię. Sko- czył na spotkanie z Barbage'em w chwili, gdy tamten dotarł do klapy ciężarówki. Ręce Hala chwyciły i zaci- snęły się na pełnym furii chudym ciele w talii i na ra- mieniu, unosząc go w powietrze. Było to jak dźwignię- cie kukły ze słomy. 256 Gordon R. Dickson - Nie! - krzyknęła Rukh. Natężenie głosu niewiele przekraczało szept, ale Hal usłyszał i powstrzymało go to. Chłód trzymał go niczym lodowa pięść. - Czemu? - zapytał. Barbage wciąż tkwił w powietrzu nad brukiem, na którym mogło roztrzaskać się jego życie. - Nie możesz go dotknąć - powiedziała Rukh. - Po- staw go. Halem wstrząsnęło drżenie jak przy przeciążonych mięśniach, ale nadal trzymał Barbage'a w powietrzu. - Dla mnie, Hal - usłyszał jej słowa przez chłód - postaw go z powrotem na ziemi. Opuścił trzymanego mężczyznę i postawił na nogach. Barbage stanął ze stężałą twarzą i wzrokiem utkwio- nym nie w nim, a w Rukh. - Trzeba go powstrzymać - wymamrotał Hal. - Daw- no temu James Child-of-God powiedział mi, że trzeba go powstrzymać. - James był kochany przez Boga i wielu z nas - po- wiedziała Rukh. Z wielkim wysiłkiem uniosła się nie- co na noszach i spojrzała Halowi w twarz. - Ale nawet święci nie zawsze mają rację. Mówię ci, nie możesz tknąć tego człowieka. Jest jednym z Wybranych i nie słucha nikogo oprócz siebie i Pana. Myślisz, że niszcząc jego ciało możesz ukarać go za to, co zrobił mnie i in- nym. Jednak ciało nic dla niego nie znaczy. Hal zwrócił spojrzenie na tkwiącą nad czarnym koł- nierzem munduru białą twarz, która zdawała się go nie dostrzegać - tylko Rukh. - A więc co? - Hal usłyszał swoje słowa. - Coś trzeba zrobić. - A więc zrób to - odrzekła Rukh. - Coś gorszego niż zniszczenie jego śmiertelnej powłoki. Nie wysłucha swoich towarzyszy. Zostaw go Panu. Puść go, niech sam wysłucha głosu Boga. Hal wpatrywał się w Barbage'a, czekając, by się ode- zwał. Jednak ku jego zdumieniu, Barbage nic nie powie- dział. Nie wykonał też żadnego ruchu. Po prostu stał, wbi- jając wzrok w Rukh, która opadła z powrotem na nosze. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 257 Przez chwilę nie ruszał się nikt na całym placu. Potem partyzanci zaczęli wsiadać do ciężarówki. Hal stał patrząc na Barbage'a, czekając, by tamten sięgnął po leżący na ziemi karabin. Jednak oficer wciąż stał nie- ruchomo, z niezmienionym wyrazem twarzy, wpatrując się w ciemność pod osłoną ciężarówki, w której znikła Rukh. Uruchomiono silnik pojazdu, potem drugiego. - Hal! Wsiadaj! - zawołał Jason. Powoli, wciąż patrząc na Barbage'a, Hal cofnął się dwa kroki i podniósł swój pistolet energetyczny z miej- sca gdzie upadł upuszczony. Uważając, by nie odwrócić się plecami do milicjanta, wskoczył do ciężarówki z Rukh, stanął przy podniesionej klapie, wciąż trzyma- jąc w gotowości pistolet, gdy ciężarówka powoli wyjeżdżała z placyku. Ale Barbage nie ruszył się z miejsca. Rozdział 55 Najlepsze połączenia między gwiazdami nie zawsze były bezpośrednie i kiedy Rukh odzyskała siły na tyle, by móc podróżować, Hal towarzyszył jej na Marę, gdzie zajęli się nią Exotikowi lekarze. Zostawił ją w końcu w ich rękach i wsiadł w statek na Kultis, gdzie prze- siadł się na pojazd lecący do właściwego celu. I znów wylądował w Omalu. Tam, po długim marszu przez lądowisko, w zimnym powietrzu i oślepiającym świetle Fomalhaut, odkrył, że w terminalu ktoś na nie- go czeka. Była to Amanda i poczuł nagły, potężny napływ ulgi i miłości, kiedy jego ramiona samowolnie ją objęły. Jej ciało było szczupłe, silne i realne. Niemal w tej samej chwili ona również go objęła i mocno przytuliła. Obejmowali się bez słowa, ignorując resztę świata. Do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, jak nietrwałe i przej- ściowe były wszystkie inne sprawy w jego życiu. Nie chciał jej puszczać. Jednak nie mógł ciągle stać pośród- 258 Gordon R. Dickso n ku terminala, trzymając ją w ramionach. Po długiej chwili, puścił ją. Ona również go puściła i cofnęła się o krok. - Skąd wiedziałaś, że przylatuję? - zapytał z niedo- wierzaniem. - Exotikowie przekazali nam nazwiska, pod który- mi możesz podróżować - wyjaśniła. - A kiedy kapitan twojego statku wysłał z orbity manifest przewozowy, jed- no z tych nazwisk znajdowało się na liście. Wyglądamy cię ostatnimi czasy. - Naprawdę? - zapytał. Nie był przyzwyczajony do zwracania na siebie szczególnej uwagi. Exotikowie ra- czej nie byli ludźmi przejmującymi się kimkolwiek. - Tak - potwierdziła. Obróciła się i razem wyszli z terminala. Miała na sobie robioną na drutach sukien- kę ze śnieżnobiałej wełny, mocno podkreślającą szczu- płość jej talii. Założyła też naszyjnik z muszli, z białym wnętrzem i delikatną, różową otoczką. - Wystroiłaś się - stwierdził z utkwionymi w nią oczama. Uśmiechnęła się, patrząc przed siebie. - Miałam dziś w Omalu pewne interesy, które tego wymagały ?- odpowiedziała. - Tym razem masz ze sobą bagaż? - Walizka podróżna, to wszystko. Poszła z nim do sekcji bagażowej, a idąc w zasadzie się nie dotykali, ale był świadom żywego ciepła jej ciała obok siebie. - Napisałam o tobie do Simona Khana Graeme, naj- starszego z żyjących Graemów - powiedziała. - Wciąż prze- bywa na Nowej Ziemi, zajmując się organizacją policji i szacuje, że minie jeszcze kilka miesięcy, zanim wpływy Innych pozbawią go pracy, nawet tam. Ale zostanie, jak długo będzie w stanie zarabiać kredyty międzygwiezdne. Dwaj pozostali z rodziny, młodszy brat - Alistair - bawi jako konsul na Kultis, a ich siostra, Mary, jest na Cecie, w jakiejś kłótni granicznej, więc dom Graemów nadal stoi pusty. Ale Simon powiedział, że możesz zatrzymywać się tam za każdym razem, kiedy będziesz na Dorsai. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 259 - To miło z jego strony - stwierdził Hal. Otwarła małą walizeczkę, którą ze sobą niosła i wrę- czyła mu figurkę kciuka z odtworzonym odciskiem palca. - Możesz użyć mojego wzoru do otwarcia głównych drzwi - powiedziała. - Ale lepiej będzie, jeśli zarejestru- jesz tam własny, żebyś nie musiał nosić tej kopii. Pa- nel kontrolny zamka znajdziesz zaraz za głównymi drzwiami, po lewej - jeśli od razu go nie zobaczysz, po- szukaj pod wiszącymi tam kurtkami i swetrami. Uśmiechnął się i przyjął odcisk, chowając go w we- wnętrznej kieszeni szarej marynarki. Szła dalej obok niego, poważnie mu się przyglądając. - Osiągnąłeś pełne rozmiary - powiedziała. - Dom ożyje, mając cię w środku. Na chwilę zapadła między nimi cisza. - Tak... Czy podziękujesz w moim imieniu Simono- wi Khan Graeme? - Oczywiście. Ale jego zaproszenie do zatrzymania się tam nie jest niczym niezwykłym. - Znów się uśmiechnęła, niemal potajemnie. Jej blond włosy były teraz dłuższe i idąc strząsnęła je na plecy. - W końcu gościnność jest sąsiedzkim obowiązkiem. Poza tym, jak już wspomniałam, opowiedziałam mu o tobie. Trudno byłoby o Dorsaja, który nie chciałby cię przygarnąć. - Kiedy nikogo nie ma w domu? - Cóż... może nie wtedy - zgodziła się i uśmiechnę- ła się do niego. - Doceniam, że myślisz o moim pobycie tutaj - po- wiedział wolno. - Mogę nie mieć kolejnej szansy. Spoważniała, odwracając od niego wzrok. - Pomyślałam, że chciałbyś tego - stwierdziła. - Niech prom zawiezie cię od razu do domu. Nie ma sen- su przechodzić przez Foralie, chyba że tego chcesz, a ludzie są zajęci. W tej chwili wszyscy są zajęci. Szli dalej w ciszy. Kiedy doszli do terminala bagażo- wego, okazało się, że nie dostarczono jeszcze rzeczy ze statku Hala. - Kiedy skończysz dzisiaj swoje sprawy w Omalu, czy wpadniesz mnie odwiedzić? - zapytał. 260 Gordon R. Dickso n - Och, tak. - Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy. - Właśnie nadchodzą twoje rzeczy. W ścianie otworzyła się przesłona, otwierając prze- jazd dla automatycznego wózka bagażowego. Podjechał do koła dystrybucyjnego i walizki zaczęły zjeżdżać do pochylni, które miały posortować bagaż do boksów, gdzie czekali pasażerowie. Hal wsunął swój bilet w szczelinę czujnika boksu, w którym stał z Amandą. Kilka sekund później system, rozpoznawszy odpowiednie numery na bilecie i walizce, wysunął ją przez drzwiczki wprost pod nogi Hala. Ten podniósł swoją własność i ruszył w stronę biura transportu lokalnego. Amanda poszła z nim. Nie rozma- wiali idąc. Hal czuł jak przepełniają go słowa, ale wypo- wiedziane w tym miejscu nie brzmiałyby właściwie. Jednak w biurze transportu lokalnego okazało się, że promy dalekiego zasięgu bazujące w porcie zostały już na ten dzień wynajęte. Będzie musiał naziemnym transportem dostać się do Omalu i tam coś znaleźć. - W takim razie możemy pojechać do miasta razem - powiedział do Amandy, czując się nagle jak ułaska- wiony więzień. Zmarszczyła się. - Umówiłam się już na wyjazd z kimś - odpowie- działa. - Nie powinnam... z drugiej strony, jeśli chcesz kupić mi bilet na autobus, to twój kredyt. - Oczywiście, że chcę - odpowiedział pewnie. Pojechali razem, siedząc obok siebie w fotelach trze- ciego rzędu, w całkowicie pustym, poza nimi, autobu- sie. Zacisnął palce na jej dłoni i tak siedzieli ze splecio- nymi dłońmi jak ludzie złączeni braterstwem krwi. Tu jednak przysięga była zbędna. Kiedy tak siedzie- li obok siebie, Halowi wydało się, jakby obwody podtrzy- mywania życia w ich ciałach już dawno połączyły się w jeden system, tak, że każde uderzenie jego serca po- pychało krew nie tylko w jego, ale i w jej żyłach, a jej serce pompowało krew także dla niego. Wciąż mieli sobie wiele do powiedzenia, ale nie było konieczności mówienia tego teraz. Cisza sama w sobie była nieskończenie cenna. Przyglądał się jej profilowi Encyklopedia Ostateczna - tom 2 261 odcinającemu się na tle pól, przez które przejeżdżał ich pojazd. Żarzyło się w niej ciche szczęście i spokój, ja- kich nie było podczas poprzedniej wizyty, ciepło wręcz przeciwne do pory roku, w jakiej przybył. Poprzednio przy- leciał na sam koniec lata. Teraz była wczesna wiosna. Za oknami autobusu było zimno, jasno i przejrzyście. Bezwzględne światło Fomalhaut rozjaśniało wszystko jak spóźniony i ostateczny świt. W tym świetle wszystko nabierało nieco surowego wyglądu, którego nie dostrzegł przy poprzedniej wizycie. Teraz, w nagości wiosny, oczywiste było, że ziemia wła- śnie uwolniła się z lodowatej zimy i spieszyła, by dosto- sować się do nowej pory roku. W ziemi i roślinach wy- czytał wyścig do wygrania z mieczem czasu. Kilka go- spodarstw było schludnych, ale pola nie były przygoto- wane do siewu. Kwietniki przed mijanymi domami były nagie i puste. Nawet dzikie pola jasnozielonej trawy, kładzionej na ziemi przez wiatr ujawniały brązowe łachy ziemi. Na tle ciemnych konarów i gałązek drzew, młode liście były ciemniejsze niż trawa, lecz drobne i sztywne, jakby sku- piały się na trzymających je łodygach. W górze wiatr pchał porozdzierane chmury, goniąc je w stronę bliskie- go, górskiego horyzontu. Drobne strumienie mijane cza- sem przez autobus, miały szaroniebieską powierzchnię i ostro odcinające się brązowe brzegi, z ziemią nie po- krytą jeszcze roślinnością, która mogłaby zmiękczyć li- nie, gdzie pył stykał się z wodą. W Centrum Transportowym w Omalu zamówił dla siebie i Amandy promy. Chciał przypomnieć jej o obiet- nicy odwiedzin po zakończeniu interesów, ale zawsty- dził się i nic nie powiedział. Prom wyniósł go wysoko nad powierzenie planety, w błękitno-czarny kosmos i opuścił ponownie na podwórze domu. Kiedy prom z powrotem wystartował w niebo, wszedł do środka. Dom był równie gotów do zamieszkania jak zawsze, ale bezruch powietrza otoczył go wrażeniem za- wieszonego czasu. Nie patrząc, sięgnął do kieszeni marynarki, ale zrezygnował i przyłożył dłoń do płytki 262 Gordon R. Dickso n pamięci zamka, kodując go na zapamiętanie. Wszedł w głąb domu, zostawił walizkę na białej kapie przykry- wającej należące do Donala łóżko i wrócił do bawialni. Otworzył drzwi prowadzące z bawialni do biblioteki i stanął w przejściu. Głową dotykał górnej framugi, a ramionami obu jej boków. Amanda miała rację - osią- gnął swoje pełne rozmiary. Był świadom, jak to jest być sobą, małym i samotnym, wewnątrz dużego ciała. - Dziwny chłopiec... Poszedł do kuchni, otworzył pojemniki z żywnością i przy- gotował sobie posiłek z chleba, koziego sera i zupy jęczmien- nej, a potem zjadł to przy stole kuchennym, patrząc na niebo nad przyległymi budynkami. Posprzątał po sobie i poszedł grze- bać w książkach zgromadzonych w bibliotece. Były to stare, znajome książki i zagubił się w czytaniu. Ocknął się znad czytanych kart w chwili, kiedy słoń- ce zbliżało się już do krawędzi gór, a wszystko rzucało długie, wieczorne cienie. Obudziło się w nim poczucie samotności, więc aby je odsunąć, wstał, odłożył książkę na miejsce i przez frontowe drzwi wyszedł z domu. Zbliżał się już zachód słońca, a Amanda nie przy- jeżdżała. Oddalił się od domu i wszedł pomiędzy otacza- jące go budynki. Kiedy zbliżył się do stajni, usłyszał ze środka rżenie konia. Wszedł do środka i znalazł w bok- sach dwa zwierzęta. Kiedy do nich podchodził, patrzyły na niego swoimi brązowymi oczyma osadzonymi w wy- dłużonych głowach. Jednym okazał się być Barney, siwek na którym Amanda jeździła podczas ich pierwszego spotkania i ca- łego pobytu w jej domu. Drugim był wysoki, gniady ogier, dostatecznie duży, by wygodnie nieść kogoś jego rozmia- rów i masy. Na ścianie sąsiedniego boksu zawieszono koce, siodła i uprząż. Uśmiechnął się. Oba konie parskały cicho i prze- bierały nogami, wyglądając jakiegoś znaku z jego stro- ny, sugerującego, że zabierze je na przejażdżkę. Jed- nak odwrócił się i wyszedł. Obszedł cały dom, wchodząc do każdego z przyległych budynków, stając w środku i wsłuchując się w wypeł- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 263 niającą je ciszę. Wrócił do domu równo z zachodem słoń- ca. Na wszystkich technologicznych światach był to czas na wieczorne wiadomości, więc usiadł i obejrzał informacje na ekranie komunikacyjnym w bawialni. Przez pierwsze kilka minut, jak na każdym obcym świecie, to co widział i słyszał nie bardzo miało jakieś znaczenie, ale stopniowo jasne stawały się siły kry- jące się za poszczególnymi wydarzeniami. Świat Dor- sajów mobilizował się - dokładnie tak, jak się spo- dziewał. Pochłonęły go wiadomości. W wewnętrznym życiu ludzi - dowolnych ludzi - kryła się przykuwająca uwagę magia. Kiedy się w końcu ocknął, stwierdził, że jest już prawie dziesiąta wieczór, a Amanda ani nie przybyła, ani nie zadzwoniła. Na zewnątrz od kilku już godzin pa- nowała ciemność. Siedział, jeszcze raz przywołany do pustki i ciszy otaczającego go domu. Wstał i przeciągnął się. Między łopatkami usadowiło się zmęczenie, z którego aż dotąd nie zdawał sobie sprawy. Zmniejszył do minimum natę- żenie światła w bawialni i poszedł do pokoju, w którym zostawił walizkę. Leżąc w łóżku, myślał z początku, że mimo zmęcze- nia nie będzie mógł spać. Jednak odsunął od siebie roz- czarowanie i zapadł w sen. Jakiś nieokreślony czas póź- niej obudził go delikatny szmer ruchu i otworzył oczy na otaczającą go ciemność. Przyciskiem otworzył automatyczne okna i odcią- gnął zasłony, by nocna bryza bez przeszkód wpływała do pokoju. Poruszała firankami, które falowały między ciemnymi słupami odciągniętych zasłon. W czasie gdy spał, wzeszedł księżyc, oświetlający teraz swoim jasnym blaskiem środek pokoju, z dala od łóżka. Powietrze było chłodne - czuł to na twarzy i dłoniach, mając resztę cia- ła ogrzewaną przez grubą kołdrę. Na środku pokoju stała Amanda, zwrócona do niego bokiem, rozbierając się. Leżał przyglądając się jej. Była zbyt dobra w bezgło- śnym poruszaniu się, by nieświadomie wywołać dźwięk, 264 Gordon R. Dickso n który go obudził. Jednak kontynuowała, jakby nieświa- doma faktu, że ją obserwuje. Patrzył. Ostatnia część stro- ju opadła na podłogę u jej stóp i zamarła. Wyprostowała się i przez chwilę stała się jakąś ciepłą, żyjącą rzeźbą z kości słoniowej, skąpaną w świetle księżyca. Światło podkreśliło krzywiznę bioder i pośladków, kontrastują- cych z mrokiem w głębi pokoju, a piersi błyszczały w promieniach księżyca. Jej włosy były niczym chmura z wewnętrzną iluminacją, tworząc wokół głowy aureolę. Pod nimi, jej spokojna twarz przypominała wizerunek na jakiejś starej monecie, a całe ciało, aż do stóp, odbi- jało blask księżycowych promieni. Stała niczym dzikie zwierzę, które właśnie uniosło głowę znad wodopoju z powodu jakiegoś odległego dźwięku, potem zobaczył, jak jej biodra zdają się poszerzać pod wąską talią, w miarę jak zwracała się w jego stronę. Unosząc kołdrę wsunęła się pod nią, twarzą do niego. Przez bramę jego gardła przedostało się urywane, nierówne westchnienie ulgi, a jego ramiona powędro- wały by ją objąć, jedna w zagłębieniu talii, druga otacza- jąc górną część ciała, z dłonią sięgającą do jej mięk- kich włosów. Minimalnym wysiłkiem przyciągnął ją do siebie. - Przyszłaś... - powiedział tuż przed tym, jak zetknęły się ich usta, a ciała przywarły do siebie. Po jakimś czasie wrócił do reszty wszechświata - wracał stopniowo, dryfując. Leżeli teraz obok siebie na łóżku, bez przykrycia, a księżyc, który przesunął się na niebie, zamiast środka pokoju oświetlał teraz ich nagie ciała. - Teraz wszystko jest inaczej - stwierdził. Leżał na plecach, podczas gdy ona ułożyła się na boku, oparta na łokciu, twarzą w jego stronę. Czuł na sobie jej wzrok, choć sam wpatrywał się w sufit nad głową. - Naprawdę? - zapytała łagodnie. Palce jej lewej dło- ni delikatnie gładziły jego zmierzwione, czarne włosy. Drugą rękę przerzuciła mu przez klatkę piersiową, gdzie ostro odcinała się bielą od jego ciemnych włosów. Przy- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 265 sunęła się bliżej, opierając głowę w zagłębieniu ramie- nia, a on obrócił się w jej stronę, obejmując ją prawym ramieniem. Zobaczył swój gruby nadgarstek i masywną dłoń spoczywającą na łagodnym wzniesieniu jej piersi i poczuł zadziwienie, że ona tu jest, że ze wszystkich miejsc i czasów znaleźli się właśnie w tej chwili, gdy zaczynały wokół nich płonąć światy. Zadziwienie w nim przybierało na sile. Jak to moż- liwe, że w takich czasach mógł być z kimś tak blisko i być tak szczęśliwym, kiedy zaledwie przed kilku dnia- mi na Harmonii... Nieoczekiwanie zadygotał, a jej ramiona objęły go ciaśniej. - Co się dzieje? - zapytała. - Nic... Nic. Stary upiór przechodzący po moim grobie. - Jaki stary upiór? - Bardzo stary. Mający setki lat. - Nie odszedł - powiedziała. - Wciąż jest z tobą. - Tak - przyznał, poddając się. Jego wnętrze wciąż było chłodne, choć rozgrzewała go ramionami, i niemal wbrew sobie wypłynęły z niego słowa. - Właśnie wróciłem od Zaprzyjaźnionych - wyjaśnił. - Poleciałem, by zabrać stamtąd Rukh Tamani, Harmo- nitkę. Czy opowiadałem ci o niej poprzednim razem? Na Ziemi czeka na nią praca, dla wszystkich światów. Ale kiedy tam dotarłem, milicja z Ahrumy trzymała ją w więzieniu. Przerwał, czując wzbierający w sobie chłód. - Wiem co nieco o milicji na światach Zaprzyjaź- nionych - stwierdziła Amanda. - Skłoniłem ludzi z lokalnego ruchu oporu do uwol- nienia jej. Poszliśmy po nią do więzienia. Kiedy ją zna- lazłem, leżała porzucona w celi... Pamięć urosła w coś żywego. Mówił dalej. Znów za- czął go ogarniać chłód, podobnie jak wtedy, rozprzestrze- niając się na całe ciało. Sypialnia i Amanda zdawały się oddalać od niego, stając się odległe i nieważne. Po- czuł, jak na nowo wkracza we wspomnienia, coraz bar- dziej i bardziej lodowaciejąc... 266 Gordon R. Dickson - Nie - rozległ się ostry głos Amandy. - Hal! Wracaj! Natychmiast! Przez chwilę chwiał się, jak na stromej skalnej kra- wędzi wysoko nad ciemną otchłanią. Potem wolno, chwy- tając się jej obecności, zaczął wycofywać się z miejsca, gdzie prawie dotarł po raz drugi. Wracał coraz bliżej i bliżej... aż w końcu znów był z powrotem i w pełni żywy. Lód się roztopił. Leżał na plecach w łóżku, obejmowany przez Amandę. Odetchnął głęboko i ciężko, wydając dźwięk zbyt sil- ny, by nazwać go westchnięciem i obrócił głowę w jej stronę. - Wiesz o tym? - zapytał. - Jak to możliwe? - Nie jest tu niczym niezwykłym - wyjaśniła ponu- ro. - Graemowie mieli w tym znaczący udział. Nazywa się to zimną furią. - Zimna furia... - Popatrzył z powrotem na ocie- niony sufit nad głową. Określenie brzmiało znajomo. Jego umysł uchwycił się tego co powiedziała i ruszył w głąb własnych myśli, dopasowując to jak klucz do wielu rzeczy, które nie do końca jeszcze rozumiał. Czuł, jak Amanda osłabia silny uścisk, rozluźnia ra- miona i odsuwa się odrobinę. Czuł, że mu się przy- gląda. - Przepraszam. - Słowa wypłynęły z niego ze znużo- nym westchnieniem. Wciąż na nią nie patrzył. - Nie chciałem tego na ciebie zrzucać w taki sposób. - Przecież powiedziałam - odpowiedziała, a jej ton był łagodniejszy niż słowa - że nie jest to na Dorsai nie- spotykane. Graemowie mieli w tym swój udział. Jak myślisz, ile razy przez ostatnie trzysta lat ktoś z nich, kobieta czy mężczyzna, leżał rozmawiając z kimś dość bliskim, jak ty teraz? Nie potrafił odpowiedzieć. Czuł się zawstydzony... ale i odprężony. Po chwili znów się odezwała. - Kim jesteś? - zapytała łagodnie. Zamknął oczy. Jej pytanie twardo uderzyło w jego rozpoznanie wiedzy, której nie spodziewał się posiadać. Nie miał się gdzie przed nią ukryć. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 267 - Donal. - Usłyszał własny głos, wyraźny w nocnej ciszy. - To był Donal. Wciąż miał zamknięte oczy. Nie potrafił na nią spoj- rzeć. Po dłuższej chwili zapytał. - Skąd wiedziałaś? - Wiedza przenosi się w linii Morganów - odpowie- działa. - A Amandy zawsze były nią obdarzone, nawet bardziej niż reszta rodziny. Dorastałam w pobliżu lana. Jak mogłabym nie wiedzieć? Przez chwilę się nie odzywał. - Jesteś do niego bardzo podobny - stwierdziła. - Ale wiesz o tym sam. Uśmiechnął się boleśnie, otwierając w końcu oczy i wpatrując się w sufit. Ulga wypowiedzenia tego na głos była tak duża, że miał trudności z dostosowaniem się do niej. - Zawsze chciałem być podobny do lana i Kensiego, kiedy dorastałem jako Donal - powiedział - ale nie mo- głem. - A nie do Eachana Graeme? Twojego ojca? Roześmiał się na ten pomysł. - Tak jak to wtedy widziałem, nikt nie mógł być taki jak on. Żądałbym zbyt wiele. Jednak bliźniaki - to jesz- cze wydawało się możliwe. - Czemu mówisz, że nie mogłeś? - Bo nie byłem - wyjaśnił. - Jak na Graemów, by- łem drobny. Nawet mój brat Mor był ode mnie wyższy o pół głowy. - Dwa życia... - powiedziała. - Dwa życia przejmo- wania się faktem, że byłeś niższy niż reszta mężczyzn z rodziny? - Tak - odpowiedział. - Dorastałem na Ziemi, nie zdając sobie z tego sprawy. Później, w czasie pobytu w kopalniach Coby, zacząłem czuć własną odmienność. Potem, na Harmonii, zdarzały się chwile, kiedy robiłem pewne rzeczy lepiej niż powinienem był umieć. Ale do- piero podczas poprzedniej podróży dotarłem do domu Gra- emów, a kiedy byłem tu w jadalni... Urwał, patrząc jej w oczy. 268 Gordon R. Dickso n - Musiałaś się wtedy zorientować - stwierdził - albo zacząć coś podejrzewać, kiedy znalazłaś mnie tam i zo- baczyłaś, co się ze mną działo. - Nie - wyjaśniła. - Poczułam to już poprzedniej nocy. Wiedziałam wtedy nie kim, ale czym jesteś. Zadrżał lekko na wspomnienie. - Ale sam nie byłem jeszcze pewien. Nie rozumia- łem nawet, jak to jest możliwe - powiedział - aż do ostat- niego roku w Encyklopedii Ostatecznej. Tam zacząłem używać Encyklopedii jako twórczego narzędzia w sposób, w jaki planował i na jaki miał nadzieję Mark Torre, za- trudniłem ją do polowania i pomocy w odpowiedzi na py- tanie, skąd się wziąłem. - A ona pokazała ci, że pochodzisz z Dorsai? Przeszył go chłód - różny od tego przed którym ura- towała go wcześniej, choć równie potężny. - Tak - odpowiedział - a równocześnie dowiedzia- łem się znacznie więcej, dużo więcej. Przyglądała mu się. - Nie rozumiem - powiedziała. - Jestem żołnierzem czasu - powiedział cicho. - Zawsze nim byłem. A to długa, bardzo długa kampa- nia. Teraz jesteśmy u progu ostatniej bitwy. - Teraz? - zapytała. - Czy może wciąż da się ją omi- nąć? - Nie - odpowiedział posępnie. - Nie da się. Dlatego zaangażowani są w to wszyscy żyjący czy tego chcą, czy nie. Zabiorę cię kiedyś do Encyklopedii i pokażę, jak cała ta historia rozwijała się przez stulecia --będę mu- siał to pokazać Tamowi Olynowi i Ajeli, jak tylko tam wrócę. - Ajeli? - Ajela jest Exotikiem, mniej więcej w moim wie- ku. - Uśmiechnął się. - A równocześnie jest przybraną matką Tama. Nie ma trzydziestu lat, ale opiekuje się nim od czasu, gdy miała szesnaście. W jego imieniu zajmuje się też administracją Encyklopedii. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 269 Rozdział 56 Przez chwilę Amanda nie pytała o nic więcej. Zamknę- ła się wokół nich cisza i połączeni pragnieniem wrócili do siebie i wszechświata z ich prywatnym językiem. Położyli się później na plecach, przyglądając się resztkom księży- cowej poświaty rozjaśniającej róg pokoju. - A więc nie spodziewałeś się wcale - odezwała się Amanda - że kiedy wrócisz, będę czekać na ciebie w porcie kosmicznym? Potrząsnął głową. - Nie mogłem się tego spodziewać - wyjaśnił. - To byłoby jak oczekiwanie, że po dorośnięciu, będzie się jak Eachan Khan Graeme - doprawdy, to chcieć za wie- le. Pomyślałem po prostu, że poszukam cię po przylocie, gdziekolwiek byś była. Miałem tylko nadzieję... Zamilkł. Przez chwilę Amanda nic nie mówiła. - Miałam ponad rok na myślenie o tobie - stwier- dziła. - Tak - uśmiechnął się nieśmiało. - Upłynęło aż tyle czasu? Cóż, obawiam się, że tak. Tyle się działo... - Nie rozumiesz. Uniosła się na łokciu i z góry spojrzała mu w twarz. - Pamiętasz, co próbowałam powiedzieć ci poprzed- nim razem? - Że jesteś jak dwie poprzednie Amandy - odpowie- dział poważniejąc. - Pamiętam. Popatrzył na nią. - Przepraszam, że tak opornie szło mi zrozumie- nie co miałaś na myśli - mówił dalej. - Teraz rozu- miem. Chciałaś mi powiedzieć, że podobnie jak one, poświęciłaś się wielu ludziom, zbyt wielu, by zaak- ceptować możliwy konflikt dodatkowego poświęcenia wobec kogoś takiego jak ja. Rozumiem. Przekonałem się, jak trudno mi uciec od moich własnych obowiąz- ków. Trudno, żebym oczekiwał, że ty uciekniesz od swoich. 270 Gordon R. Dickso n - Jeśli zaczniesz mnie słuchać - stwierdziła - może uda mi się wreszcie przekazać to, co chcę. - Słucham - odpowiedział. - Usiłuję ci powiedzieć, że kiedy wyjechałeś, mia- łam szansę przemyśleć wiele spraw. Masz rację, odrzu- ciłam cię bo myślałam, że w moim życiu nie ma miej- sca na nikogo takiego jak ty - ponieważ sądziłam, że muszę być jak druga Amanda, a ona odesłała lana. Jed- nak mając czas do namysłu, zaczęłam sobie uświada- miać, że nie rozumiałam dotąd wielu spraw. Leżał, patrząc i słuchając. Kiedy przerwała, po pro- stu nadal się jej przyglądał. - Największym szokiem było uświadomienie sobie - powiedziała ponurym tonem - jak słabo rozumiałam drugą Amandę, pomimo że mnie wychowała. Mówiłam ci, że jak dorastałam, łan dużo czasu spędzał w naszym domu i jako małe dziecko myślałam, że jest Morganem. Oboje z Amandą byli już wtedy w podeszłym wieku, jej dzieci dorosły i miały własne potomstwo, a jego żona, Leah, umarła. Dopiero pod koniec życia mogli się ko- chać, wcześniej nie pozwoliło im na to życie i obowiąz- ki. Miałam to przed swoim nosem, ale byłam zbyt mło- da, by zrozumieć. Jako młoda i pełna romantyzmu pa- nienka widziałam tylko odrzucenie lana przez Aman- dę, gdy była młodsza, z powodu jej zobowiązań wobec mieszkańców Dorsai. Przerwała. - Powiedz coś - zażądała. - Nadążasz za tym co mó- wię, prawda? - Tak, nadążam - odpowiedział. - Dobrze - mówiła dalej. - Właśnie kiedy zaczęłam widzieć lana i Amandę jako parę, dostrzegłam w końcu postęp w linii żeńskiej Morganów. Pierwsza Amanda miała obowiązki wyłącznie wobec swojej rodziny i lokal- nej społeczności. Druga związana była już z mieszkań- cami całej Dorsai. Moje zobowiązania, jak sądzę, doty- czą tego co twoje - rasy ludzkiej jako całości. Właściwie sądzę, że to jedna z sił, które nas ze sobą zetknęły, prę- dzej czy później i tak by do tego doszło. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 271 Zmarszczył brwi. To co powiedziała na końcu było oczywistą prawdą, której nigdy sobie nie uświadomił. - Zrozumiałam w końcu - kontynuowała - że nasze osobiste powinności, zamiast oddalać nas od siebie, czy- nią coś przeciwnego. Przypuszczalnie będą wymagać mar- szu wspólną drogą, czy tego chcemy, czy nie, a w takim razie nie ma problemu - przynajmniej dla mnie. Przerwała i zerknęła na niego z góry z przebiegłym uśmieszkiem, którego się nie spodziewał ani nie rozu- miał. - Wciąż nadążasz za tym, co mówię? - zapytała. - Nie, szczerze mówiąc, w tej chwili zupełnie się zgubiłem. - Jejku, jejku. Nieoczekiwane ograniczenia geniu- sza. Próbuję ci powiedzieć, że zdecydowałam, iż jeśli za- angażowane w to czynniki mają nas zbliżyć, to twój po- wrót na Dorsai jest wyłącznie kwestią czasu, a jeśli nie przybędziesz, będę mogła po prostu o wszystkim zapo- mnieć. - A jeśli bym wrócił? Co wtedy? - zapytał. Spoważniała. - Wtedy - powiedziała - nie popełniłabym błędu, któ- ry zrobiłam za pierwszym razem. Czekałabym na ciebie w porcie kosmicznym. Przyglądali się sobie przez dłuższą chwilę, po czym zwinęła się przy nim, opierając głowę w zagłębieniu jego ramienia. Objął ją drugą ręką, przytulając. Przez chwilę żadne się nie odzywało. - To ostatnia rzecz we wszechświecie, jakiej bym się spodziewał - skomentował wreszcie do sufitu. - Dwóch żywotów wymagało zrozumienie, że muszę roz- winąć w sobie zdolność do miłości, a potem trzeba było trzeciego, by rozwinąć je od zera. W końcu, kiedy mi się to udało i wydawało się za późno na jej wykorzystanie - pojawiłaś się ty. Zamilkł i przesunął dłonią od podstawy jej karku do wewnętrznej części kolana. - Zdumiewające - powiedział w zamyśleniu - jak doskonale do mnie pasujesz. 272 Gordon R. Dickso n - Mam do tego talent - odpowiedziała z ustami przy jego piersi. Zrobiła sekundową pauzę. -Tylko, że wszyst- kie te twoje włosy strasznie łaskoczą mnie w nos. - Przepraszam. - Och, nie szkodzi - odpowiedziała nie ruszając się. Kolejna krótka pauza. - Nie będę cię prosić o zgolenie ich. - Zgolić je!? Zachichotała. Tulili się do siebie jeszcze przez chwilę. - Nie powinnam robić takich rzeczy - stwierdziła później zmienionym głosem. - Nie wiem co sprawia, że mam ochotę się z tobą droczyć. To jak możliwość jazdy na dzikim koniu, do którego inni boją się zbliżyć. Jed- nak czuję coś z twojego przeznaczenia. Dziwne, że nie zwariowałeś przez te lata. - Miałem czysty start - odpowiedział szczerze. - Musiało tak być. Tablica za każdym razem musiała zostać wytarta do czysta, by nie było niebezpieczeństwa, że stare doświadczenie przeszkodzi mi w zdobyciu no- wego. Każdorazowo ustawiałem się na czysto. W ten spo- sób mogłem być pewien, że przypomnę sobie wcześniej- szą wiedzę dopiero, gdy w nowym życiu odpowiednio się rozwinę. Uczyłem się - cały czas. - Tak, ale czy mimo wszystko nie było to dziwne? - zapytała. - Wszyscy inni zaczynają na dnie i pną się do góry. To co zrobiłeś, to właściwie rozpoczęcie u góry i zejście w dół. Od Donala, kontrolującego światy, wy- walczyłeś sobie drogę w dół, do zostania najzwyklejszym człowiekiem. - To dlatego, że rozwiązanie musi powstać na pozio- mie zwykłego człowieka - albo nie będzie żadnego roz- wiązania. Donal zaczął jednoczyć rasę dzięki sile i prze- konał się, że to nie działa. Siła nigdy tak naprawdę nie zmienia ludzi. Kiedy żył Czyngis Chan, mówiono, że dzie- wica z workiem złota może bezpiecznie przejechać przez całe jego imperium. Jednak kiedy umarł, dziewice i złoto znów zaczęto przewozić pod strażą, jak zawsze. Wszyst- ko, czego ktokolwiek może dokonać dla drugiej istoty ludzkiej, to przeciąć jej ślad i mieć nadzieję, że tamta Encyklopedia Ostateczna - tom 2 273 podąży za nim. Jak jednak miałem tego dokonać nie potrafiąc myśleć i czuć jak oni? Nawet w jego odczuciu słowa, które wymawiał za- brzmiały dziwnie w ciemnym pokoju. - Oczywiście, nie mogłeś - łagodnie stwierdziła Amanda. - Ale gdzie Donal popełnił błąd? - Nie popełnił - powiedział Hal do niej i ciemnego sufitu. - Poszedł w dobrą stronę, ale bez dostatecznego zrozumienia i możliwe, że wciąż i ja sam go nie posia- dam. Jednak zaczął podążać we właściwym kierunku i to, do czego poświęcił mnie jako dziecko, wciąż jest moją drogą i pracą. - Poświęcił cię? - zapytała. - Masz na myśli, że jako Donal, w dzieciństwie, poświęciłeś się temu co teraz robisz? W jaki sposób? Poruszył się w nim zapamiętany ból. Ponownie do- padło go wspomnienie celi na Harmonii. - Pamiętasz Jamesa Graeme? - zapytał ją. - Którego Jamesa? - zapytała. - Od czasów Cletiusa było trzech Graemów o tym imieniu. - Najmłodszego wujka Donala - odpowiedział. - Ja- mes, który został zabity na Donneswort, kiedy byłem - kiedy Donal był jeszcze dzieckiem. Przerwał, patrząc w jej spokojną twarz, opartą teraz policzkiem o jego klatkę piersiową, patrzącą na niego w resztkach księżycowego blasku. - Czy kiedy byłem tu poprzednio, opowiedziałem ci o moim śnie z więziennej celi, na temat cmentarza i pogrzebu? - Nie - odpowiedziała. - Dużo mówiłeś na temat celi i tego, jak przemyślałeś tam swoją drogę. Ale nie wspo- minałeś o żadnym śnie z pogrzebem. - To przyszło, gdy już miałem zrezygnować - wyjaśnił. - Nie uświadamiałem sobie tego wtedy, ale byłem na gra- nicy odkrycia tego, na poszukiwania czego udałem się jako Hal Mayne. Moje poszukiwania nagle przebiły wspomnie- nia z ceremonii przeprowadzonej nad grobem Jamesa... Stracił głos na wspomnienie bólu tamtej chwili, ale po chwili go odzyskał. 274 Gordon R. Dickso n - To była chwila decyzji Donala, jego poświęcenia się - kontynuował Hal. - Jason był mu bliższy niż brat, czasem tak się zdarza. Mor był młodszy od niego, ale... Jego głos nie ucichł tym razem, zaciął się. Imię Mora zablokowało mu gardło. - Co z Morem? - zapytała po chwili Amanda. Prze- sunęła dłoń by łagodnie pogładzić rękę spoczywającą na jej skórze. - Donal zabił Mora - powiedział w końcu głucho, jak z wielkiej odległości. Poczuł jak jej paznokcie wbijają się w jego ciało. - To nieprawda - usłyszał jej głos z dystansu. - W jakiś sposób niewłaściwie interpretujesz fakty. Jest w tym prawda, ale nie słuszność. Jak to było? - Donal był odpowiedzialny za śmierć Mora - odpo- wiedział. - Tak - stwierdziła. - Niech będzie, na razie. Opo- wiadałeś o śmierci Jamesa i o tym, w jaki sposób wywo- łała poświęcenie się Donala zjednoczeniu ludzkości. - Co zaszło? - Jego umysł odsunął się od myśli o śmierci Mora, gdy opuścił go w końcu szalony William z Cety, i wrócił do wizji pogrzebu Jamesa. - Oni to po prostu zaakceptowali. Nawet Eachan - nawet mój ojciec - po prostu zaakceptował to, że James został zabity bez powodu, tak po prostu. A ja... nie mogłem. Ja - on wpadł w zimną furię - to znaczy Donal. Ten sam stan umysłu, z którego wyciągnęłaś mnie przed chwilą. - Zrobił to? - w głosie Amandy zabrzmiała nuta niedo- wierzania. - Nie mógł... był na to za mały. Ile miał lat? - Jedenaście. - Nie mógł tego zrobić w tym wieku. To niemożliwe. Hal roześmiał się, co dziwnie zabrzmiało w cichej sypialni. - Zrobił to. Kensie myślał w ten sam sposób jak ty teraz... Kiedy znalazł go w stajni, gdzie poszedł po po- grzebie, gdy wszyscy inni wrócili do domu. Jednak mógł i zrobił to. Był Donalem. Z ostatnimi słowami, jakby imię było kluczem, po- czuł w sobie powrót nie tylko chłodu, ale i przypływ mocy Encyklopedia Ostateczna - tom 2 275 budzącej się w nim bez ostrzeżenia, grożącej porwaniem go, jak przypływ porywa ścianą wody wszystko, co stanie mu na drodze. - Jestem Donalem - powiedział, a moc porwała go i uniosła, nieodparcie górując... - Nie Bleysem. Cichy głos Amandy odciął moc u samego źródła. Na fali ulgi wróciła jasność umysłu. Przez kilka sekund leżał w milczeniu. - Co powiedziałem ci na temat Bleysa? - zapytał, obracając się w jej stronę. - Dużo - odpowiedziała łagodnie. - Pierwszej nocy w Fal Morgan, kiedy się nieświadomie rozgadałeś. - Rozumiem. - Westchnął. - Wciąż tkwi we mnie grzech Wojownika. To jedna z rzeczy, które wciąż mu- szę zostawiać za sobą... widziałaś co się działo, gdy przy- pomniałem sobie Rukh. Nie, dzięki Bogu nie jestem Bleysem. Ale mając siedemnaście lat, również nim nie byłem. Wiedziałem tylko, że nie mogę znieść faktu, iż nikt nic nie robił w sprawie bezsensownej śmierci Ja- mesa, w sprawie całego niepotrzebnego zła we wszech- świecie. - I poświęciłeś się wtedy, by to zatrzymać? - Donal tak zrobił. Tak. Poświęcił całe swoje życie. W pewien sposób to nie jego wina, że poszedł w złym kierunku. Wciąż był młody... - Co zrobił? - Jej głos łagodnie sprowadził go z po- wrotem. - Udał się na poszukiwania narzędzia, dzięki któ- remu skłoniłby ludzi do nie czynienia zła - stwierdził Hal. - I znalazł je. Nazwałem to - on to nazwał - logiką intuicyjną. To logika działająca z natychmiastowością intuicji, albo intuicja, która uzyskuje odpowiedzi we- dług twardych reguł logiki. Jak wolisz. Właściwie, to wcale nie był pierwszym, który ją odkrył. Twórczy ludzie - artyści, pisarze, kompozytorzy i muzycy - używali jej od lat. Stosowali ją naukowcy. On tylko stworzył dla niej system i używał jej świadomie, zgodnie z własnym pra- gnieniem i wolą. 276 Gordon R. Dickso n - Ale na czym to polega? - popędzał go szept Amandy. - Nie można tego wyjaśnić słowami, tak samo jak nie można wyjaśnić matematyki - stwierdził. - Musiał- bym mówić językiem, w którym to funkcjonuje. Mogę dać ci przykład do porównania. Na pewno, przy takiej czy innej okazji, widziałaś jakiś obraz, który wywarł na tobie wrażenie, słyszałaś muzykę, której geniusz wprost uderzał lub czytałaś książkę, która bez wątpienia była najlepsza ze wszystkich? - Tak - potwierdziła. - A więc wiesz, że wszystko to ma w sobie jeden wspólny element, to, że do nich wracasz. Możesz patrzeć na ten obraz po raz tysięczny, nie wyczerpując tego, co się w nim kryje. Ciągle na nowo słuchać muzyki i za każdym razem odkrywać w niej coś nowego, a w kółko czytana książka wciąż ma w sobie coś interesującego i sprawia przyjemność. - Wiem - powiedziała. - Widzisz - stwierdził - tym, co sprawia, że powra- casz do tych rzeczy, to ich zdolność do wyzwalania w to- bie nieskończonych odkryć, a mogą to robić, ponieważ kryje się w nich nieskończoność rzeczy do odkrycia, umieszczonych tam przez twórcę. Nieskończoność moż- liwości nigdy nie mogłaby zostać świadomie ogarnięta przez ludzki umysł i zaprzęgnięta do pracy na kawałku płótna, w sekwencji dźwięków czy drukowanych słów. Wiesz o tym. A jednak, takie rzeczy istnieją. Nie było ich wcześniej, a oto są. Nie mogły powstać inaczej niż dzięki człowiekowi, który je wykonał. I jest tylko jeden sposób, w jaki można to osiągnąć - twórca musi działać nie tylko świadomą częścią umysłu, która jest precy- zyjna lecz ograniczona tym, ile może wymyślić w dowol- nym czasie, ale również podświadomą, która nie zna ograniczeń i może sprowadzić obserwacje całego życia, wszystkie doświadczenia, by odcisnęły się w pojedyn- czym kształcie, dźwięku czy słowie. Skończył mówić. Przez chwilę nie odpowiadała. - I to właśnie nazywasz logiką intuicyjną? - zapyta- ła w końcu. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 277 - Niezupełnie. Mówiłem o logice kreatywnej, dzia- łającej pod kontrolą podświadomości. Jeśli podświado- mości nie odpowiada zadanie, odmawia działania i nie zmusi jej do pracy najpotężniejsza wola. Donal przeniósł kontrolę całkowicie w obszar świadomości i zatrudnił ją do pracy nad manipulowaniem wątkami skutków i przyczyn. Wtedy, w młodości, nie zdawał sobie jeszcze sprawy jak bardzo opierał się na wiedzy zdobytej dzięki studiom ze strategii i taktyki, głównie prac napisanych przez jego pradziadka. - Masz na myśli Cletiusa Graeme? Hal kiwnął głową. - Tak. Pamiętasz zapewne, że Cletius na początku chciał zostać artystą? Dopiero później został schwytany przez wojskową fizykę akcji i reakcji. Do zbudowania swoich zasad użył logiki kreatywnej i z jego prac wyni- ka, że mógł czasem przekraczać granicę świadomej kon- troli nad tym, co robił. - Rozumiem. - Amanda zamyśliła się na chwilę. - Ale nie wiesz, czy naprawdę to robił? Wydajesz się być pewien, że było tak w przypadku Donala. - Nigdy nie byłem Cletiusem - Hal uśmiechnął się, bardziej do siebie niż do niej. - Ale byłem Donalem. - I mówisz, że to właśnie dzięki kreatywnej logice Cletius był w stanie wygrać z Dowem de Castriesem i Ziemią tak bogatą, że ubogie Młodsze Światy zdawały się nie mieć przeciw niemu szans? I logika symbolicz- na przed czterdziestką doprowadziła Donala do tytułu Sekretarza Obrony wszystkich światów, łącznie ze Sta- rą Ziemią? - Tak - stwierdził Hal ponuro. - A kiedy tego dokonał, Donal zrozumiał lekcję z dziewicą i workiem złota po śmier- ci Czyngis Chana. Przyjrzał się ładowi i porządkowi, jaki wymusił na wszystkich cywilizowanych planetach i stwier- dził, że niczego nie osiągnął. Nie zmienił ani jednego umysłu, nawet pojedynczego nastawienia. Była to odwrot- ność tego, co chciał osiągnąć od chwili, gdy miał jedena- ście lat. Wyciągnęła rękę i pogładziła go po ramieniu. 278 Gordon R. Dickso n - Poradził z tym sobie. - Znów się uśmiechnął, tym razem smutno. - Przeżył to. Ja przeżyłem. Będąc tym kim jestem, nie potrafię zrezygnować. Właśnie to na- prawdę zadziałało w milicyjnym więzieniu. Świadomy umysł i ciało gotowe były zrezygnować i poddać się - ale nie pozwolono im. To co jest mną, parło dalej pomimo przeszkód, tak jak popychało wtedy Donala. Jako Donal, zrozumiałem, że nie miałem racji. Następnym krokiem musiało być naprawienie tego co niewłaściwe - popra- wienie nie błądzącej ludzkości, lecz ogólnego wzoru hi- storycznego sprawiającego, że ludzkość błądziła. - I w jaki sposób chciał to osiągnąć? - Jej głos skła- niał go do mówienia, a opowiadając zrzucał z siebie po- tworny ciężar dźwigany od tak dawna, że zdążył zapo- mnieć o czasach, kiedy go nie było. - Kierując swoje narzędzie logiki intuicyjnej nie tylko na czasy współczesne, ale na to, co do nich dopro- wadziło, na przyczyny skutków, które widział wokół sie- bie i przyczyny przyczyn, aż doszedł do miejsca, gdzie coś można było zrobić. - Znalazł je. - Znalazł - potwierdził Hal. - Odkrył jednak również, dotychczasowy sposób osiągania celu jest niewystarcza- jący. Nie był na to przygotowany. Aby operować tym, co wymagało działania, musiał się zmienić, uczyć. Dojrzeć. - A więc z tego wzięło się drugie życie - stwierdziła Amanda. - Czy możesz mi teraz o nim opowiedzieć? Był świadom, że mówiąc do niej teraz, po raz pierw- szy w życiu pozbywa się całego balastu. - Tak - powiedział. - Teraz mogę. Wyciągnął wolną dłoń, by położyć ją na powierzch- ni jej płaskiego brzucha. Czuł, jak w rytm oddechu uno- szą się i opadają jej żebra. Zapatrzył się w cienie nad głową. - Problem miał kilka stron - zaczął. - Tak jak to wtedy widział, ludzkość nie mogła zostać zmieniona z miejsca, w którym się znajdował, podobnie jak nie moż- na zrobić zbyt wiele z wyrośniętym drzewem. Jednak jeśli cofniemy się do chwili, kiedy je zasadzano i doko- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 279 namy zmian w środowisku, w jakim będzie się rozwi- jać, to wpłyniemy na jego obecny wygląd... Przerwał. - Mów dalej - zachęciła go Amanda. - Usiłuję wymyślić najlepszy sposób na opowiedze- nie ci o tym - wyjaśnił. - A to wymaga odrobiny myśle- nia. Będziesz musiała uwierzyć mi na słowo, że używa- jąc logiki intuicyjnej i cofając się od współczesnych so- bie skutków znanych przyczyn albo takich, które był w stanie odkryć, stwierdził, że jest w stanie znaleźć w przeszłości punkt, gdzie zbiegały się wszystkie ele- menty, na które miał nadzieję wpłynąć. Znalazł go w dwudziestym pierwszym wieku, tuż u progu praktycz- nego zastosowania napędu fazowego, chwilę przed dia- sporą na Młodsze Światy; w czasach, gdy w jednym miej- scu można było znaleźć korzenie tego, co później rozwi- nęło się w Kultury Odłamkowe - na Starej Ziemi. Amanda znów uniosła się na łokciu, aby spojrzeć mu w twarz. - Chcesz mi powiedzieć, że przeniósł się w czasie, by zmienić przeszłość? - I tak, i nie - stwierdził Hal. - Oczywiście nie mógł fizycznie przenieść się w czasie. Nie mógł zmienić prze- szłości. Jednak odkrył, że jest w stanie przesłać swoją świadomość wstecz, wzdłuż łańcucha przyczyn i skut- ków do dowolnej chwili i spróbować tam dokonać nie- zbędnych zmian. Nie w tym, co się wtedy wydarzyło, ale w możliwych implikacjach tych wydarzeń. Mógł otwo- rzyć umysły żyjących wtedy ludzi na możliwości, które w innym wypadku mogły zostać nie dostrzeżone. - A w jaki sposób chciał im przekazać wtedy tę wie- dzę - wchodząc w ludzkie sny, czy przemawiając bezpo- średnio do umysłów? - Nie - zaprzeczył - normalną drogą, ale jako ktoś, kto wtedy nie istniał. Aby maksymalnie skrócić całą historię powiem, że w końcu ożywił martwe ciało, nale- żące do dwudziestopierwszowiecznego inżyniera górnic- twa, Paula Formaina, który utonął w wypadku. Jako Paul Formain wpłynął na ludzi, którzy byli prekursorami Dor- 280 Gordon R. Dickso n sajów, Zaprzyjaźnionych i innych - ale przede wszyst- kim wpłynął na ludzi tworzących organizację nazywają- cą się wtedy Gildią Orędowników. - Uczyłam się o niej na historii - stwierdziła Aman- da. - Z niej wywodzą się Exotikowie. - Tak. Wprowadził w Gildię i zaczątki innych orga- nizacji, które rozwinęły się w pozostałe Kultury Odłam- kowe, możliwości mające zaowocować nie w czasach Donala, lecz we współczesności. Teraz. - Ale kiedy Donal tego dokonał? - zapytała Amanda. - Cały czas był śledzony przez opinię publiczną, aż do chwili śmierci, kiedy poleciał samotnie tym statkiem kurierskim i przytrafiła mu się jedna na milion szansa zaginięcia w trakcie przeskoku fazowego. - Nie zginął - wyjaśnił Hal. - Po prostu, kiedy nie dotarł do celu i nie znaleziono żadnego śladu po jego stat- ku, wysnuto taki wniosek. Na wiele lat ukrył się w prze- strzeni, do chwili gdy nadszedł czas na to, by statek zo- stał odnaleziony, dryfując w pobliżu Starej Ziemi. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła. - Z dzieckiem na pokładzie. Bardzo małym dziec- kiem... to ty? - Tak - potwierdził Hal. - To coś, co umysł może zrobić z ciałem, jeśli musi. Nawet Cletius wyleczył swo- ją nogę siłą umysłu. - Znam tę historię - potwierdziła Amanda. - Ale pomogli mu Exotikowie. - Nie - powiedział Hal. - Tylko wytłumaczyli jak ma tego dokonać. Nic nie powiedziała. - Przez wszystkie stulecia zdarzały się historie cu- downych wyleczeń - powiedział. - Na długo przed Exoti- kami. Z tego co wiem, mają całkiem sporą bibliotekę na temat takich przypadków. Podobnie jak w Encyklo- pedii Ostatecznej. Wierzę, że w celi na Harmonii umie- rałem na zapalenie płuc do chwili, kiedy uświadomi- łem sobie, że nie mogę sobie pozwolić na śmierć. Krót- ko potem gorączka opadła. Oczywiście, mogła to być przy- padkowa zbieżność. A jednak zdarzało się, że matki trwa- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 281 ły nienaruszone pośrodku epidemii, kiedy musiały opie- kować się swoimi chorymi dziećmi. - Tak - powiedziała wolno. - Wiem, co masz na myśli. - To, a także przejęcie martwego ciała po tym, jak opuściło je życie, to tylko dwa aspekty tego samego. Ale nie chcę w to głębiej wnikać, przynajmniej na razie. Zasadniczo chodzi o to, że Donal cofnął się i został Pau- lem Formainem, aby zmienić kształt przyszłości - oraz siebie samego. - Może usiądziesz? - zaproponowała Amanda. - Wte- dy mogłabym zrobić to samo. Nie potrafię w nieskończo- ność opierać się na łokciu. Usiedli więc obok siebie, opierając się plecami o poduszki na wezgłowiu łóżka. Niewielka szerokość wą- skiego posłania sprawiała, że wciąż byli blisko siebie. - Dobrze - stwierdziła Amanda. - Powiedziałeś, że chciał się zmienić. W jaki sposób? - Donal zrozumiał, że we własnym czasie zszedł na manowce, utknął w ślepym zaułku. Uważał, że wynika- ło to z jego niezdolności do odczuwania, jak ludzie wokół niego - i w zasadzie miał rację. W każdym razie chciał nauczyć się czuć emocje innych ludzi, by nigdy więcej nie wpaść w pułapkę myślenia, że zmienił ludzi, pod- czas gdy w rzeczywistości zmianie uległy jedynie pra- wa, które wymuszały ich działanie. - Empatia? Tego chciał? - Tak - potwierdził Hal. - I znalazł ją? - Nauczył się jej. Ale to nie wystarczyło. Amanda spojrzała na niego. - Co tak cię mocno martwi w sprawie czasu, kiedy Donal, czy raczej kiedy ty, byłeś tym ożywionym czło- wiekiem... jak się nazywał? - Paul Formain - podpowiedział Hal. - Trudno to wyjaśnić. Nie zrobił tego tylko po to, by zabawiać się w Boga, jednak takie efekty odniosły jego działania wo- bec populacji czternastu światów. Kiedy to dostrzegł zde- cydował, że czegokolwiek by jeszcze innego dokonał, nie 282 Gordon R. Dickson będzie winny ponownie. Wtedy, jako Paul Formain do- puścił się właśnie czegoś takiego. - Naprawdę? - Amanda patrzyła na niego z niedo- wierzaniem. - Nie rozumiem, chyba że odgrywaniem pana Boga nazywasz zasianie możliwości, jakie dają nasze czasy... Jej głos ucichł. - Nie! - stwierdziła nagle z mocą. - Idąc tym tokiem rozumowania można dojść do wniosku, że niemoralne jest zrobienie czegokolwiek dla innych ludzi, choćby z najlepszych pobudek. - Nie - zaprotestował Hal. - Nie o tym myślałem. Chodziło mi o to, że znów uświadomił sobie, iż działał bez dostatecznego zrozumienia historii. Jako Donal w ogóle nie brał pod uwagę losów pojedynczych ludzi, chy- ba że jako pionki na szachownicy. Jako Paul Formain, uważał na nich - ale tylko na tych, z którymi nauczył się współodczuwać. Wciąż próbował pracować na ludzko- ści z zewnątrz - to się w nim nie zmieniło. Przerwał na chwilę. - Stanął przed tym faktem po tym, jak wrócił do dwudziestego pierwszego wieku. Wprawił w ruch czyn- niki, które wydobywają teraz na wierzch wewnętrzne zmagania ludzkości i zmuszają wszystkich do wybrania strony, z Innymi lub przeciw nim, dla przetrwania nas wszystkich. Jednak w pewnym sensie zrobił to na śle- po, nie mogąc przewidzieć narodzin Bleysa i rozwoju jego władzy. Kiedy zwrócił do oceanu ciało Paula Formaina uświadomił sobie, że popełnił błąd, choć nie potrafił jesz- cze przewidzieć trzymających nas teraz w kleszczach konsekwencji. Jednak zrozumiał w końcu dość, by do- strzec, w czym kryła się jego największa wina. - Największa wina? - prawie ostro powtórzyła Aman- da. - Na czym więc polegała ta jego wielka wina? - Że nigdy nie miał odwagi zrezygnować ze stania z boku. - Hal obrócił głowę, by patrzeć wprost na nią. - Według nauczycieli, był dziwnym chłopcem, przysło- wiowym brzydkim kaczątkiem między Graemami. Uro- dził się z tym samym rodzajem umysłu, który sprawił, Encyklopedia Ostateczna - tom 2 283 że Bleys Ahrens odsunął się na lata świetlne od resz- ty rasy ludzkiej. Donal również urodził się jako osob- nik izolowany, z tego powodu cierpiał tak samo jak Bleys. Po rozwinięciu empatii, Paul Formain mógł zacząć odczuwać to, co czują inni ludzie, ale było to dla niego równie abstrakcyjne, jak współodczuwanie z żabą apetytu na muchę. Jego dusza wciąż była izolo- wana i samotna, z dala od wszystkich, którzy - według niego - odrzucili go. Znów przerwał. - Bałem się wtedy być człowiekiem - powiedział. Nie patrzył na nią, ale poczuł jej ramię obejmujące go w ta- lii i głowę, opierającą się na ramieniu. - Już nie - powiedziała. - Nie. - Westchnął głęboko. - Ale była to dosłownie najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłem. Tyle, że nie miałem wyboru. Miałem swoje poświęcenie. Musiałem iść naprzód - i tak zrobiłem. - Wracając jako dziecko - stwierdziła. - Dziecko - zgodził się. - Zaczynając wszystko od nowa, bez wspomnień, siły i umiejętności obydwu żywo- tów, by osłonić się na arenie, którą zbudowałem, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy. Bym mógł w końcu nauczyć się być taki, jak wszyscy. - Czy było to absolutnie konieczne? - usłyszał pyta- nie dochodzące z okolic ramienia. - Było to kluczowe. Z zewnątrz można prowadzić czy kierować, ale drogę można pokazać tylko od wewnątrz. Nie wystarczy wiedzieć, jak czują - trzeba czuć to ra- zem z nimi. Na tym polegał błąd popełniony, gdy byłem Formainem i myślałem, że empatia da mi to, co potrzeb- ne do skończenia dzieła. Miałem rację - dowiodły tego wszystkie lata, jakie spędziłem będąc Halem Mayne'm. Urodziłem się Donalem i nic tego nie zmieni, ale mogę być większym Donalem. Czuję, jakbym należał do spo- łeczności ludzkiej - i tak jest. Przerwał i skręcił głowę, by spojrzeć jej w twarz. - Oczywiście - powiedział - doprowadziło mnie to również do ciebie. 284 Gordon R. Dickson - Kto wie? - odpowiedziała. - Może w końcu i tak dotarłbyś tu inną drogą. Wciąż czuję, że coś - może siły historyczne, jak to określasz - na dłuższą metę zetknę- łoby nas ze sobą, w taki czy inny sposób. - Wydawało mi się, że sugerowałaś dwie możliwe drogi i po prostu zostawiłaś sprawę losowi - powiedział. - Prawda - odpowiedziała. - Ale patrząc na to teraz, byłam pewna, że wrócisz. Nauczyłam się ufać sobie w takich sprawach. Wiem, kiedy mam rację. Tak samo jak wiem... Nie dokończyła zdania. - Wiesz co? - zapytał. - Nic. W każdym razie nic, o czym warto by mówić w tej chwili. Nic ważnego. - Poczuł, jak potrząsa głową. - W dawnych czasach coś takiego nazwanoby przeczu- ciem. Powiedz mi coś innego. Kiedy mówisz o ludzkości, czy naprawdę myślisz o niej, jak o istocie niezależnej od nas wszystkich? - Nie niezależnej. Och, przypuszczam, że można by nazwać ją niezależną w tym sensie, że może chcieć cze- goś, czego nie chcesz ty jako osobnik. Nie, to o czym mówię, to tylko samoobrona i inne odruchy rasy jako całości, podniesione do poziomu zbliżonego do osobowo- ści, ponieważ jest to zespół odruchów inteligentnej, myślącej rasy, w przeciwieństwie do gatunku, na przy- kład lwów czy lemingów. - I to wszystko? - zapytała. - To dlaczego mówisz o niej jak o istocie z własną osobowością, z własną wolą, z którą trzeba się liczyć? - Cóż, wzięło się to stąd, że my, którzy się na nią składamy, rasa myślących osobników, jesteśmy również mieszanką osobników obdarzonych wolą. Ponieważ my myślimy - ono myśli - na nasz sposób. Może popatrz na to w ten sposób: to rodzaj kolektywnej podświadomości, jakby wszystkie nasze indywidualne podświadomości połączyły się dzięki czemuś w rodzaju telepatii. I znów, są dowody na tego typu sprzęgnięcia w przeszłości. - Tak - powiedziała z namysłem. - Empatia między bliźniakami. Albo między rodzicem i dzieckiem czy mię- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 285 dzy dwojgiem zakochanych, co pozwala czasem wyczuć na odległość, co dzieje się z tym drugim. Mogę się z tym zgodzić. Wiesz, że my - ty i ja - dzielimy coś takiego, jak mi się wydaje. - A więc dobrze - powiedział. - Jednak na niższym poziomie istnieje różnica między nami, a przykładami z ula czy mrowiska. Rzecz w tym, że możemy nie tylko chcieć czegoś innego niż ludzkość jako całość - może- my próbować zmienić jej myśli i kurs, przekonując pod- świadomość innych ludzi. Jeśli zdołamy przekonać do- stateczną ich liczbę do tego, czego pragniemy, rasa bę- dzie musiała porzucić wcześniej wybraną drogę. - Jednak jak można przekonać podświadomość in- nych? Nie ma do czego się zwrócić. Do świadomego umysłu innej osoby można mówić. Dobrze, wiem, że Exotikowie potrafią zdziałać cuda w zakresie leczenia chorych umysłów przez przemawianie do świadomości w taki sposób, by poprawki przefiltrowały się do podświa- domości. Charyzma Bleysa i Innych też działa wprost na ludzką podświadomość, podobnie jak hipnoza. Jed- nak nic z tego nie daje trwałych wyników, chyba, że dana osoba tak naprawdę zgadza się z przekazywanymi do podświadomości ideami. Nie ma bezpośredniej drogi na interakcję z ludzką podświadomością. - Owszem, istnieje - stwierdził - i jest to sposób używany przynajmniej od czasów, gdy perhistoryczni ludzie zamieszkiwali jaskinie Dordogne na Starej Zie- mi - można przemawiać do podświadomości za pomocą sztuki. - Sztuka... - powiedziała w zamyśleniu. - Tak jest. A wiesz czemu? Ponieważ sztuka - ta prawdziwa - nigdy nikomu niczego nie mówi. Kładzie tylko przed każdym to, co jest do podniesienia. - Być może. A na pewno czyni przekaz maksymal- nie atrakcyjnym dla tego, kto ma go odebrać. Musisz to przyznać. - Tak, to prawda. Jeśli jest dobry. Jednak jeśli nie jest dobry, nie ma niczego do zaoferowania podświado- mości oglądającego, słuchacza czy czytelnika. Jednak 286 Gordon R. Dickson różnica między tym, a świadomymi próbami namowy jest podobna, jak między rozkazem i demonstracją. Twór- ca sztuki nie przekonuje osoby, która jej doświadcza - osoba ta sama się przekonuje, jeśli zdecyduje, że prze- kaz sztuki jest wart przyjęcia. Dlatego właśnie, jak to ujęłaś, zszedłem całą drogę w dół od Donala. Jego siła nie była w stanie nawet na milimetr odciągnąć rasy z raz obranej drogi. Jednak jeśli pójdę pierwszy, zosta- wiając ślady na śniegu, niektórzy mogą za nimi podą- żyć, a za nimi pójdą następni. - Czemu? - zapytała. - Nie jestem przeciw tobie, ukochany, po prostu chcę do końca zrozumieć powody. Czemu ktoś miałby iść za tobą? - Z powodu moich snów. Na pogrzebie Jamesa Do- nal śnił o czasach, kiedy nikt więcej nie zginie z głu- pich czy samolubnych powodów. Śnię dalej - widzę teraz możliwość spełnienia starego snu rasy jako ca- łości. - A o czym marzy rasa? - zapytała tak cicho, że gdzie- kolwiek poza tym cichym pokojem, nie byłby w stanie jej usłyszeć. - Marzy o staniu się rasą bogów. Gdzieś u począt- ków, pojedynczy członek rasy, drżąc z zimna w deszczu epoki kamiennej, powiedział „chciałbym być bogiem, który może odegnać deszcz" i w końcu, po tysiącach lat, stał się takim bogiem - a jego boska moc została na- zwana kontrolą pogody. Jednak dużo wcześniej pragnie- nie kontroli wilgotności stworzyło kapelusze, dachy i parasole - choć w głębi serca ludzie zawsze pragnęli tego co na początku, możliwości wyłączenia deszczu. „Deszczu, stop!" i on przestaje padać. Spojrzał na nią przez ciemność. - Tak samo było ze wszystkim, o czym marzyli po- szczególni ludzie, a zatem i ludzkość - ciepło podczas mrozów, chłód w upale, umiejętność latania jak ptaki i przekraczania wody suchą stopą, rozmawiania na ol- brzymie odległości, blokowania bólu, przegnania zarazy i śmierci. W końcu zsumowało się to w jedno wielkie marzenie. Być wszechmocnymi. Stać się Bogiem. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 287 Przerwał, zdając sobie sprawę, że mówi zbyt głośno i zaczął ponownie, już ciszej. - Zawsze też znajdowano drobne i praktyczne spo- soby na spełnienie tych marzeń, zanim wynajdywano pojedynczą komendę, machnięcie boskiej ręki, które po prostu czyniło to możliwym. Jednak zawsze pierwsze były sny. Myśliwi i miasta, królowie i zdobywcy - wszyst- kim udało się zaistnieć i zostać zastąpionym - Sen za- wsze najpierw osiągano w sztuce, wciąż na nowo i nie zapominano o nim do chwili, gdy udało się go spełnić. Ludzkość powoli się zmieniała, z istoty, która żyła i umierała dla tego co materialne, do takiej, która żyła i umierała dla niematerialnego: wiary i powinności, mi- łości i władzy; najpierw nad tym co materialne, później władzy nad innymi ludźmi i w końcu największej, wła- dzy nad sobą. I zawsze najpierw były marzenia, pokazu- jące co można posiąść, aż dla ludzkości truizmem stało się stwierdzenie, że można mieć wszystko, co zostanie wymyślone. Skończył mówić. - Twierdzisz więc, że marzenia te przechowywał ję- zyk sztuki? - zapytała. - Tak było i jest nadal. Ślady, które chcę zostawić na śniegu, wiodą ku rzeczywistości, o której ledwie za- częto śnić. Świat, w którym rozumieć, oznacza posia- dać. Chcesz zamku? Wystarczy, że będziesz go chciała - tyle, że musisz znać i posiadać materiały na jego zbu- dowanie, architekturę, która zapewni mu trwanie po tym, jak zostanie wzniesiony i naturę gruntu pod jego fundamenty. Jeśli wiesz to wszystko, możesz i teraz mieć zamek dzięki znanym już środkom. Ale chcesz czegoś więcej niż struktura fizyczna. Przede wszystkim mu- sisz posiadać te niematerialne wartości, które spowo- dują, że zapragniesz nadać mu charakter zamczyska. Tych cech nie da się znaleźć w fizycznym kosmosie, jedynie w tym, który znamy i nieświadomie do niego sięgamy. Wszechświat ten oferuje znacznie więcej, niż spełnienie materialnych marzeń; oferuje spełnienie oryginalnego snu o staniu się bogiem - szansę na wyle- 288 Gordon R. Dickson czenie chorób, poznanie wszystkich tajemnic i w koń- cu stworzenie czegoś, o czym dotąd nie marzył żaden z nas. - Chcesz, żeby wszyscy podzielali twoje marzenie - powiedziała Amanda. - Tak. Choć moje marzenie już jest ich - chyba, że zamkną się na nie jak Bleys i jego rodzaj. Ja wyrażam je tylko słowami. - A może nigdy nie zostanie ono wyrażone, poza two- im umysłem. A kiedy odejdziesz, przepadnie razem z tobą. - Nie - powiedział z mocą. - Istnieje również w in- nych umysłach, tkwi w samej ludzkości, choć razem z lękiem przed sięgnięciem po marzenia. Czy sama tego nie czułaś - czy nie czułaś tego zawsze? Czterysta lat temu nasza rasa została zmuszona do stanięcia wobec faktu, że bezpieczny i ciepły świat naszych narodzin jest tylko niewyróżniającym się pyłkiem we wszechświecie. Mogliśmy próbować zamknąć na to oczy albo podjąć ry- zyko i ruszyć w gwiazdy. - Nie było wyboru - stwierdziła. - Choćby z powodu przeludnienia Starej Ziemi. - Przeludnienie było znanym złem. Nieograniczo- ny wszechświat był nieznany. A jednak ruszyliśmy - dygocząc ze strachu, mówiąc o „rzeczach, których człowiek nie miał poznać". Zwiększyliśmy swoje szan- se rozsiewając stworzone wcześniej przez społeczeń- stwo zróżnicowanie kultury, by przekonać się, które przetrwają. A teraz właśnie nadszedł czas adaptacji i pojawiło się pytanie, który z dwu modeli wygra. Ten, który zatrzyma się na tym co osiągnęliśmy - czy ten, który będzie dalej ryzykował i eksperymentował? Po- nieważ w tym ludzkim równaniu jest miejsce tylko na jedno rozwiązanie. Jeśli zwycięży typ Bleysa, z fi- lozofią stagnacji, wtedy zatrzymamy się w miejscu. Jeśli wygra model mój, twój i takich jak my - dalej będziemy sięgać po to, co może nas umocnić lub znisz- czyć. Ludzkość czeka, by przekonać się, które z nas zwycięży. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 289 - Ale jeśli wybór może być tylko jeden - wtrąciła się - wtedy ludzkość jako istota - wiesz, mam problemy z tym stworzonym przez ciebie niezgrabnym terminem, naprawdę powinieneś wymyślić coś lepszego - zrobiłaby słuszną rzecz idąc za Bleysem i Innymi, jeśli to oni wy- grają. - Nie - ponuro zaprotestował Hal - właśnie, że nie. Oba modele wciąż mogą się mylić. I błędem będzie już teraz wybranie Innych, ponieważ oni nie uświadamiają sobie, że jedynym wynikiem stagnacji jest śmierć. Każ- de zatrzymanie rozwoju oznacza śmierć. Ludzkość jest wciąż jak dziecko, które nie potrafi uwierzyć, że kiedyś umrze. A jednak wiem, że to możliwe. - To ty możesz się mylić. - Nie! - ponownie zaprotestował. Popatrzył na nią. - Pozwól, że opowiem ci o moim ostatnim roku. Wiesz już, że wróciłem do Encyklopedii Ostatecznej, ale z wie- dzą zgromadzoną we wcieleniach Paula Formaina i Hala Mayne'a Tym razem użyłem jej tak, jak pragnął tego Mark Torre - przekształciłem poezję w klucz do otwar- cia implikacji zapisów przeszłości. I sen o boskości, o którym mówiłem, osobistej boskości dla każdego czło- wieka, istnieje w zapisach. Po raz pierwszy wybucha jasno w utworach Renesansu. Nie tylko w sztuce, ale we wszystkich przejawach ludzkiej twórczości od tam- tego czasu. Przerwał i spojrzał na nią twardo. - Wierzysz mi? - zapytał. - Mów dalej - cicho odpowiedziała Amanda. - Wciąż słucham. - Nawet dziś - powiedział - istnieje tendencja my- ślenia o Renesansie wyłącznie w kontekście jego wiel- kich dzieł sztuki. Jednak był to czas czegoś znacznie więcej. Nastąpiła wówczas olbrzymia liczba przełomów; w formie innowacji technicznych oraz społecznych i intelektualnych eksperymentów. Opowiadałem ci o Teatrze Pamięci, który był prekursorem samej Ency- klopedii Ostatecznej. Leonardo da Vinci nie przypadkiem był inżynierem. Właściwie to, co nazywamy erą techni- 290 Gordon R. Dickso n ki, zaczęło się pragmatycznymi innowacjami późniego Średniowiecza - wpłynęło to na nową świadomość moż- liwości człowieka. Od tego, zaledwie sześć wieków póź- niej, nastąpił krok w kosmos... W każdym pokoleniu po- jawiali się ludzie, którzy chcieli zatrzymać się w miejscu, zachować status quo, jak Bleys i jemu podobni. Ale czy zrobiliśmy to? Czy zatrzymaliśmy się w którymś miejscu tej niepewnej i pełnej strachu ewolucyjnej drogi? Przerwał. - Nie - stwierdziła Amanda. - Oczywiście, że nie. Obróciła się i skierowała głowę w górę, ku niemu, a on cofnął się odrobinę i patrzył na nią ponuro. - Ugryzłaś mnie w ucho! - Tak jest. - Popatrzyła na niego szelmowsko. - Bo wystarczy na dzisiaj. Będzie jeszcze czas na martwie- nie się przeciwnikiem, zanim zacznie walić w nasze bramy. W tej chwili jestem głodna i już czas na śniada- nie. - Śniadanie? Bezwiednie zerknął w stronę okna i przekonał się, że miała rację. Rozmawiali - albo raczej on mówił, jak stwierdził z poczuciem winy - przez całą noc, ciemność na zewnątrz zaczęła ustępować bladości poranka. Był w stanie dostrzec szarawe osypisko zbocza za domem, wyglądające jak odrobinę solidniejszy duch przyszłości. - To właśnie powiedziałam. - Wyszła już z łóżka, schwyciła go za nadgarstek i wyciągnęła również jego. - Mieliśmy długą noc i czeka nas taki sam dzień, który zacznie się już za kilka godzin. Zjemy i posprzątamy, a potem, jeśli potrafisz, zdrzemniesz się. W południe spo- tykasz się z Szarymi Kapitanami. - Spotkanie? - powtórzył. Patrzył, jak zaczyna się ubierać i idąc w jej ślady, mechanicznie sięgnął po wła- sne ubranie. - Nawet jeszcze cię nie poprosiłem o jego przygotowanie. - Wiadomość do wszystkich Kapitanów została wy- słana, gdy jeszcze byłeś na orbicie - wyjaśniła. - To wła- śnie zatrzymało mnie wczoraj w Omalu, musiałam za- kończyć papierkową robotę przed spotkaniem. Przywio- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 291 złam tu ze sobą trochę mięsa, Halu Mayne. Tym razem nie rybę - mięso! Co powiesz na kawał jagnięciny na śniadanie i obiad jednocześnie, bo prawdopodobnie dłu- go nie będziesz miał okazji coś zjeść? Rozdział 57 Amanda uniosła z ziemi swój prom suborbitalny, a Hal z uczuciem wewnętrznej pustki przyglądał się, jak błyskawicznie znika pod nimi Foralie. Upłynęła chwila zanim połączył tę pustkę z tym, jak czuł się podczas pierwszych dni na Coby oraz uczuciami Donala opusz- czającego dom przed wyruszeniem między gwiazdy. - Myślałem, że zostanę przynajmniej z tydzień - powiedział. Jej profil ostro odcinał się od stalowobłę- kitnego nieba za bocznym oknem promu. - Jednak je- śli załatwię sprawy z Szarymi Kapitanami, lepiej będzie, jeśli ruszę najszybciej, jak to możliwe. Czy moglibyśmy wpaść do portu kosmicznego w Omalu i sprawdzić, kie- dy jakiś statek będzie leciał w stronę Ziemi i Encyklo- pedii Ostatecznej? - To nie będzie konieczne - odpowiedziała Amanda. Miała na sobie ciemnoniebieski, lniany komplet skła- dający się ze spódnicy i marynarki, jasnoniebieską bluzę i pojedynczy sznur szaroniebieskich korali, a wszystko to nadawało jej wygląd dystansu i autorytetu. - Dajemy ci statek kurierski i pilota. Poruszyło go to. Nie chodziło nawet o koszt prywat- nego statku na Ziemię. Mógł wydobyć z Encyklopedii międzygwiezdny kredyt na opłacenie go, albo w razie konieczności od Exotików. I tak już niedługo takie środ- ki staną się bezużyteczne. Chodziło o uświadomienie, że inni ludzie zaczęli myśleć o nim jako o kimś, które- go praca była na tyle ważna, że nie powinien być hamo- wany przez opóźnienia komercyjnych połączeń między- gwiezdnych. Kiedy przyzwyczajał się jeszcze do tej my- śli, Amanda sięgnęła do przedziału na bagaż ręczny pod 292 Gordon R. Dickso n przednią osłoną promu i bez zaglądania tam, wydobyła plik papierów, które wcisnęła mu na kolana. - Co to jest? - zapytał, podnosząc je. Plik miał przy- najmniej centymetr grubości. - Kopia kontraktu, który powinieneś przeczytać po drodze do Omalu - odpowiedziała ze wzrokiem utkwio- nym w warstwie chmur, przez które za chwilę miał prze- bijać się pojazd. Kontrakt... uśmiechnął się do siebie smutno. Za- czął czytać, kładąc papiery na kolanach. Takie doku- menty niedługo staną się równie bezużyteczne, jak kre- dyt międzygwiezdny. A równocześnie wspaniałe i wzru- szające było trzymać w dłoniach poświęcenie całej pla- nety, w formie tak ulotnej jak garść zadrukowanych stron. Kiedy dolecieli do Omalu, Amanda posadziła prom obok szeregu innych przed Centralnym Biurem Admi- nistracyjnym. Znów padał deszcz, a niebo nad nimi przy- krywała jednolita, szara masa chmur. Podeszli do sze- rokich drzwi głównego wejścia, gdzie Hal, podnosząc wzrok, dostrzegł wyryte w kamieniu dwie zwrotki po- ematu A.E. Housmana „Epitafium dla najemnej armii". Cztery ponure wersy pierwszej z nich jak zwykle przy- kuły jego uwagę. W dniu, gdy zadrżały niebiosa I ziemia powstała z posad Najemnicy na zew wylegli Wzięli s wój żołd i polegli... Pomieszczenie, w którym miało odbyć się spotka- nie okazało się być jedną z dużych sal konferencyjnych, gdzie dyskutowano sprawy mające znaczenie dla dużych części Dorsai, jeśli nie dla planety jako całości. W sali mogło się pomieścić przynajmniej kilkaset osób i było to potrzebne, gdy Hal zobaczył żebranych. - Jest aż tak wielu Szarych Kapitanów? - Hal cicho odezwał się do Amandy, kiedy prowadziła go do platfor- my w środku półokrągłego pomieszczenia, skąd spojrzał Encyklopedia Ostateczna - tom 2 293 na rzędy ław umieszczonych w coraz wyższych rzędach aż po koniec auli. - Aktywni, reaktywowani oraz mnóstwo innych osób, które choć nie są Kapitanami, to pełnią jakieś obowiąz- ki w trakcie mobilizacji - odpowiedziała równie cicho. - Nie ma tu nikogo niezaangażowanego. Stanęła z nim przy mównicy na podwyższeniu, aż ucichły rozmowy i wszystkie oczy skierowały się na nich. - Sądzę, że wszyscy poznajecie Hala Mayne'a - po- wiedziała, a dzięki doskonałej akustyce pomieszczenia, jej głos wyraźnie docierał nawet do najdalszych rzędów. - Przewodniczącym tego zebrania jest Rourke di Faci- no. Oddaję mu głos. Zeszła z podwyższenia i zajęła jedyne wolne miej- sce w pierwszym rzędzie. Hal dostrzegł różową, starsza- wą twarz Rourke'a di Facino w samym środku drugiego rzędu, wprost naprzeciw siebie. Zauważył też, że drugi rząd, a więc i Rourke, znajdował się dokładnie na tej samej wysokości co mównica, przez co tylko osoby w pierwszym rzędzie, gdzie zajęła miejsce Amanda, sie- działy niżej od niego. Przez chwilę ogarnęło go uczucie zniecierpliwienia. Tak wyraźnie widział teraz, co musi zostać zrobione, bez żadnej alternatywy, że tego rodzaju zebrania wydawały mu się wtórne, były stratą cennego czasu. Jednak po chwili przyszło zrozumienie, że zgromadzenie to było rytuałem nie mniej ważnym, niż ceremonia i gra na dudach podczas pogrzebu Jamesa. Uświadomił sobie, że słucha żałobnej pieśni narodu i zniecierpliwienie ustą- piło miejsca wstydowi. Cały czas stał przy mównicy. Po lewej stronie miał pusty stół i zapraszająco ustawione krzesło, ale stał da- lej. Na skośnej desce mównicy położył swoją kopię kon- traktu i czekał. Ku jego zaskoczeniu, Rourke nie opu- ścił swojego miejsca na widowni, lecz przemówił stam- tąd. - Od tej chwili spotkanie to jest posiedzeniem - ode- zwał się drobny mężczyzna, a jego tenorowy głos ostro 294 Gordon R. Dickso n uderzył w ciszy sali - w odpowiednim momencie ogłoszę czas na ogólną dyskusję. Do tej chwili obrady będą się odbywać według porządku przygotowanego wczoraj przez komitet koordynacyjny. Popatrzył na Hala. - Jesteśmy zaszczyceni znów goszcząc cię wśród nas, Halu Mayne - powiedział. - Dziękuję. - Czy chciałbyś może coś powiedzieć, zanim przej- dziemy do zaplanowanych spraw? Hal popatrzył na niego i na całą salę. - Tylko... że widzę, że na mnie czekaliście. W osobach, które widział z mównicy, wyczuwał te- raz inne nastawienie niż poprzednio w Foralie. Świado- mość tego uderzyła w niego z ostrością i siłą, której nie spodziewał się odczuć. Było tak, jakby na moment za- trzymał czas. Tak naprawdę to wcale nie czas się za- trzymał, lecz potężnie przyspieszyły jego procesy myślo- we. Donal wiedział jak tego dokonać, a wraz z jego prze- budzeniem w Halu, wróciła do niego ta umiejętność. W tej rozciągniętej sekundzie dostrzegł, że stroje zebranych, choć wciąż indywidualne i w większości swo- bodne, były, podobnie jak Amandy, bardziej formalne niż przy poprzednim spotkaniu z Kapitanami. Dominowały spokojne, ziemne kolory, błękity i szarości. Większość miała na sobie koszule z rozpiętymi, eleganckimi koł- nierzykami, a wrażenie świeżej czystości bijące od nich sprawiało, że wyglądali jakby we wspólnym mundurze. Dostrzegł jednak, że wrażenie to miało głębsze pod- stawy niż same ubrania. W tym jak siedzieli, w pozy- cjach ciał, kryło się wrodzone podobieństwo. Wszyscy, nawet ci najstarsi, emanowali wrażeniem zdrowia i do- brej kondycji fizycznej. Nawet na wyraźnie grubokości- stych i masywnych osobach nie było widać nadmiaru tłuszczu. Siedzieli swobodnie, wyprostowani, z szeroki- mi ramionami i nieruchomo, z rozluźnionym bezru- chem całkowicie nad sobą panujących osób. ... I było jeszcze coś, głębszego niż strój i ciało, co sprawiało, że wydawali się podobni, choć ich twarze róż- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 295 niły się od siebie równie mocno, jak w dowolnym zgro- madzeniu na Starej Ziemi czy którymś z Młodszych Światów. Od różowej twarzy Rourke'a, przez twardą czerń Miriam Songhai do delikatnej białości Amandy, żadne dwie nie były takie same. A jednak we wszystkich tkwiło podobieństwo, które rozpoznał wreszcie jako wspólnotę łączącego ich nastawienia. Po raz pierwszy dostrzegł coś, czego nie zauważył wcześniej. We wszystkich kryła się ponurość, tak głę- boko w każdym z nich, że tkwiła pod działaniami, wy- glądem, a nawet mową. Była to ponurość kryjąca cichy żal. Żal tak inten- sywny i osobisty, że nawet nie rozmawiali o tym ze sobą. Żal osłonięty przez zwyczaje i odpowiedzialność, że ła- twiej było go dostrzec w niezaoranych polach i nie posa- dzonych kwiatach, niż w czymkolwiek co zrobili i po- wiedzieli. Poczuł go również we własnej duszy, rozpozna- jąc dzięki potężnej empatii, której z czasem nauczył się Donal. Czując go, zrozumiał nagle czemu nie chciał roz- mawiać o swoim drugim życiu, przeżytym jako Paul For- main, nawet z Amandą. Za każdym razem, gdy chciał zacząć życie od początku, jako Paul i Hal, proces porzu- cania życia był traumatyczny. Najtrudniejsze było to za pierwszym razem, gdy stał się Paulem Formainem. Odarcie nagiego umysłu z wie- dzy i wspomnień, rzucenie ciała w nieznane środowi- sko, ufając, że przeżyje bez kotwic w rzeczywistości - zaakceptowanie wszechświata jako czegoś plastycz- nego i dającego się zmieniać - wymagało więcej odwa- gi, niż uświadamiał sobie nawet Donal, aż do samej chwi- li przemiany. Dokonał tego wtedy tylko dlatego, że nie miał innego wyboru. Pamiętając tamten ból, zrozumiał nagle w pełni ból tkwiący w Dorsajach. Nie brał się z tego, co stracą oso- biście czy zniszczenia ich świata i drogi, nad zbudowa- niem której męczyli się przez prawie trzysta lat. Brał się z czegoś, co było jeszcze trudniej znieść - świadomo- ści, że to z czym żyli i sądzili kiedyś, że jest bezpieczne 296 Gordon R. Dickson i przewidywalne, bezpowrotnie mijało i z czasem zosta- nie na zawsze zapomniane. Przeminąć miała duma i sen o Dorsai, podobnie jak kiedyś przeminął sen o Okrągłym Stole, a oni byli świad- kami tego przemijania. - Rozpocznijmy więc - rozległ się suchy i pozbawio- ny emocji głos Rourke'a. Zgarnął na kupkę papiery leżące na jego fragmen- cie długiego stołu. - Tu, na Dorsai, od trzystu lat żyliśmy dzięki kon- traktom - powiedział energicznie. - Jeśli to konieczne, zginiemy na podstawie właściwego kontraktu. Zakła- dam, że miałeś szansę przeczytać kopię, którą dostar- czyła ci Amanda Morgan? - Tak - potwierdził Hal. - Na początek powinienem powiedzieć... Powstrzymała go wzniesiona dłoń Rourke'a. - Sam kontrakt będziemy mogli omówić za chwilę - powiedział. -Tak się składa, że nie jest to zwykłe uzgad- nianie warunków ale ugoda, która na wiele sposobów wykracza poza wszystko, w co zaangażował się dotąd kto- kolwiek z nas. Tak więc za twoją zgodą, najpierw zada- my ci kilka pytań, a jeśli zadowolą nas odpowiedzi, bę- dziemy mogli przejść do samego kontraktu. - Jak najbardziej - stwierdził Hal. - Dobrze - powiedział Rourke. Zerknął na lewo i prawo, jakby przerwał, by skupić na sobie wzrok wszystkich siedzących tam Dorsajów, bez wstawania i obracania się w drugą stronę. Potem jego spojrzenie wróciło na Hala. - W kontrakcie umieszczono klauzule - rozpoczął - wymagające opłacenia biorących udział w kontrakcie, opieki nad nimi i rent dla rodzin, na wypadek śmierci lub kalectwa żołnierzy oraz pewne dalsze koszty dla wszystkich na planecie, zaangażowanych w tych dzia- łaniach. Jednak w ostatecznym rozrachunku, nie ist- nieje waluta czy kredyt, którym można by opłacić tego rodzaju służbę o jaką się nas tu prosi. Wierzę, że zgo- dzisz się ze mną w tej kwestii? Encyklopedia Ostateczna - tom 2 297 - Tak - potwierdził Hal. - To prawda. - Wobec tego pozwól, że w imieniu nas wszystkich zadam ci pytanie żołnierza. W tych warunkach, czemu powinniśmy ryzykować wszystko, co kiedykolwiek osią- gnęliśmy, by walczyć i ginąć za ludzi, którzy nie mogą lub nie chcą walczyć sami? - Nie sądzę, żeby okazali się niechętni walce - wol- no odpowiedział Hal. - Część z nich dołączy do was już na początku, więcej w miarę trwania walki. Właściwie zdziwiłbym się, gdybyście tego już nie uwzględnili w swoich planach. - Oczywiście, że to zrobiliśmy - stwierdził Rourke. - Jednak moje pytanie wciąż pozostaje bez odpowiedzi. - Spróbuję na nie odpowiedzieć... - powiedział Hal. Cofnął się mentalnie, pozwalając odpowiedzieć tej części, która była Donalem, podobnie jak miało to miejsce w cza- sie poprzedniego spotkania z Szarymi Kapitanami. - To stare pytanie, nieprawdaż? - usłyszał własne słowa. - Nigdy nie udzielono na nie ostatecznej odpo- wiedzi. Starożytny filozof grecki, który wypił cykutę, Rzymianin rzucający się na swój miecz - mieli powody, by tak postąpić. Ponad tysiąc lat temu, niewidomy ce- sarz niemiecki Jan również miał powody, kiedy w wie- ku pięćdziesięciu czterech lat udał się na pomoc fran- cuskiemu królowi Filipowi przeciw Anglikom w bitwie pod Crecy, a giermkowie powiedli go w sam środek bi- twy, sierpniowego dnia roku tysiąc trzysta czterdzieste- go szóstego - chociaż wiedział, że zginie. Przerwał, studiując twarze na widowni. Jednak nie zobaczył na nich zdziwienia czy niepewności, tylko ocze- kiwanie. - W moim przypadku... jest dla mnie jasne, czemu zamierzam oddać wszystko co mam - nie tylko życie, ale i całą przyszłość, która może mnie czekać - temu, co musi teraz zostać zrobione. Mógłbym podać wam swoje powody. Albo mógłbym wyliczyć powody Greka i Rzymia- nina, o których wspominałem, czy niewidomego cesa- rza Niemiec i króla Czech. Jednak w sumie wszystkie te powody sprowadziłyby się do faktu, że zostało to zro- 298 Gordon R. Dickso n bione, bo dana osoba była tym, kim była. Wy wszyscy zro- bicie to, na co się zdecydujecie, ponieważ jako pojedynczy ludzie i jako społeczeństwo jesteście Dorsajami. Umilkł. - To cała odpowiedź, jaką ma dla was - stwierdził. - Tak - odezwał się Rourke bez emocji. - Kolejne pytanie brzmi - gdzie chcesz, żebyśmy walczyli? Ich oczy spotkały się na tym samym poziomie. - Wiesz, że nie mogę na to odpowiedzieć - stwier- dził. - Po pierwsze, to „gdzie" będzie zależało od tego, co nastąpi między teraz a chwilą, kiedy przystąpimy do dzia- łania. Po drugie - wiecie, że nie wątpię w wasze zabez- pieczenia. Jednak w takiej sprawie, gdy zaangażowana jest przyszłość i życie ludzi na kilku planetach, to infor- macja, której nie mogę zdradzić nikomu, aż nadejdzie odpowiednia chwila. Powiem wam, gdy przyjdzie czas na wasz udział i jeśli zechcecie, będziecie mogli wtedy pod- jąć decyzję czy iść za mną, czy nie, ponieważ i tak nie będę miał żadnej możliwości wymuszenia na was zgody na działanie według moich planów. W sali zapadła cisza. Rourke trzymał w ręku świetl- ne pióro, którym robił notatki na ekranie wbudowanym w powierzchnię stołu. Hala wypełniło dziwne uczucie przeżywania tego wszystkiego po raz drugi, po którym pojawiło się inne, jeszcze dziwniejsze wrażenie. Poczuł nagle, że jest w stanie odczuwać ruch planety wokół odległego słońca, przesuwanie się Fomalhaut między gwiazdami, odleglejsze ruchy wszystkich zamieszkałych planet i ich słońc, a ponad to wszystko, jeszcze odleglej- szy, potężny, syderyczny ruch galaktyki, pchającej ich nieodwołalnie w stronę tego, co czekało na nich dalej w czasie i przestrzeni. - Umieściłem w kontrakcie odpowiednią klauzulę - odezwał się Rourke, podnosząc wzrok na Hala - a to kończy pytania, które mamy do ciebie w tej chwili. Czy chciałbyś nam jakieś zadać? - Nie. Przepraszam, właściwie tak. Przygotowaliście ten kontrakt między wami i mną, za którym stoi obec- nie jedynie Encyklopedia Ostateczna. Musicie zrozu- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 299 mieć, że nie ma możliwości, bym był w stanie zabezpie- czyć zobowiązania wobec was, jakie nakłada na mnie ten kontrakt. Nawet Encyklopedia nie posiada wystar- czających środków, pozwalających na pokrycie tego, co byłoby wymagane w pewnych wypadkach. Sprawy takie, jak na przykład rekultywacja całej planety w przypad- ku, gdyby jej części uległy zniszczeniu w wyniku dzia- łań odwetowych przeciwnika, przekracza możliwości i zasoby kilku światów, a co dopiero instytucji takiej jak Encyklopedia - żeby nie wspomnieć o mnie. - Rozumiemy to - powiedział Rourke. - Kontrakt został przygotowany dla rejestrów historycznych oraz z powodów prawnych. W tym przypadku służymy całej rasie ludzkiej i nie istnieje mechanizm prawny, który byłby w stanie wymusić wypełnienie tych zobowiązań na rasie jako całości. Jednak w tego rodzaju porozumie- niach wymagana jest druga strona kontraktu. Uważa- my, że klauzule kontraktu zobowiążą moralnie ciebie i Encyklopedię Ostateczną, by użyć wszelkich środków jakimi dysponujecie, na pokrycie jej zapisów. Nie mo- żemy oczekiwać niczego więcej - i nie oczekujemy. - Rozumiem - pokiwał głową Hal. - Przy tych założe- niach, oczywiście. Zarówno Tam Olyn ze strony Ency- klopedii Ostatecznej i ja, zgodzimy się na to bez zastrze- żeń. - Wobec tego - stwierdził przewodniczący - pozosta- je nam tylko razem z całym zgromadzeniem przejść przez kontrakt, punkt po punkcie i upewnić się, że jego język oznacza dla ciebie to samo, co dla nas. Tak uczynili. Procedura zajęła ponad trzy godziny, a kiedy Hal zszedł w końcu z mównicy, stwierdził, że ma zesztywniałe nogi i kręci mu się w głowie. Amanda od- ciągnęła go od grupy Kapitanów, którzy podeszli uści- snąć mu dłoń i poprowadziła na tyły sali. - Chcę ci kogoś przedstawić - wyjaśniła. Powiodła go przez tłum wstających i wychodzących ludzi, z których wielu zatrzymywało go na chwilę, by przedstawić się i przywitać. W miarę jak podchodzili wyżej, tłum przerzedzał się i dostrzegł mężczyznę stoją- 300 Gordon R. Dickson cego przy jednym z wyjść, patrzącego w jego kierunku. Na chwilę wzrok Hala wyostrzył się, ponieważ miał wra- żenie, jakby stanął tam jeden z bliźniaków, znów żywy, taki jak we wspomnieniach Donala. Jednak kiedy się zbliżył, dostrzegł różnice. Czeka- jący na niego mężczyzna bez wątpienia był Graemem - miał proste, zmierzwione czarne włosy, potężną syl- wetkę i ciemne oczy, ale był niższy niż łan czy Kensie - właściwie o kilkanaście centymetrów niższy od Hala. Ramiona miał trochę bardziej nachylone niż bliźniacy i sprawiał bardziej stałe wrażenie, jakby trudniej było go poruszyć. Emanowała z niego siła i stałość, a nie dłu- gonoga zwinność braci, choć ten współczesny Graeme stał ze zrównoważeniem i lekkością wynikającymi z wieloletniego treningu. Przypuszczalnie miał niewie- le ponad trzydzieści lat, a jego oczy studiowały Hala z kontrolowaną ciekawością, którą nietrudno było Ha- lowi zrozumieć wiedząc, jak musi wyglądać w jego oczach. Jednak niezależnie od tego, był w kategoriach Dor- sajów zbyt uprzejmy, by zadawać Halowi bezpośrednie pytania, kiedy ten stanął przed nim razem z Amandą. - Hal - odezwała się kobieta. - Chciałabym przedsta- wić ci pilota twojego statku kurierskiego. To aktualna gło- wa rodziny Graemów - Simon Khan Graeme. Jednak musiał opuścić Nową Ziemię i właśnie tu dotarł. Simon i Hal zacisnęli dłonie. - Jestem twoim dłużnikiem za zgodę na zatrzyma- nie się w Foralie - powiedział Hal. Simon uśmiechnął się. Miał niespieszny, lecz moc- no rozgrzewający uśmiech. - Uczyniłeś honor staremu domowi, zatrzymując się tam - odpowiedział. - Nie - zaprotestował Hal. - Foralie to coś więcej, niż może uhonorować dowolna osoba. Uścisk Simona zwiększył się, zanim puścił dłoń Hala. - Doceniam, że to mówisz - stwierdził. - Tak samo jak reszta rodziny. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 301 - Może nadejdzie czas, że będę mógł się z nimi spo- tkać. Jesteś prawnukiem lana, prawda? Było to nieostrożne pytanie ze strony kogoś, kto tak wyraźnie jak Hal nosił znamiona przynależności do ro- dziny i w oczach Simona Hal dostrzegł rodzącą się i krzepnącą pewność. - Tak - odpowiedział zapytany. W powietrzu zawisło niewypowiedziane pytanie o powiązanie Hala z łanem. - Jeśli chcesz, jestem gotów polecieć choćby w tej chwili - poinformował go Simon. - Nie mam żadnego konkretnego powodu, by odwiedzać dom. Chcesz odle- cieć natychmiast? - Obawiam się, że czasu mam niewiele. Teraz, sko- ro sprawy tutaj zostały załatwione, muszę jak najszyb- ciej polecieć na Marę. Jeśli zaś chodzi o koszty związa- ne z twoimi usługami i statkiem... - Nie, Hal - przerwała mu Amanda. - Od tej chwili wszel- kie koszty pokrywa Dorsai, w ramach zobowiązań wynikają- cych z kontraktu. Simon zabierze cię gdziekolwiek będziesz chciał i od tej chwili będzie ci zawsze towarzyszył. Wszelkie koszty związane z nim i statkiem, powinny zostać przekaza- ne do naszej centralnej księgowości. - Może więc zjemy we trójkę lunch - zaproponował Hal - a potem, Simon, będziesz mógł zająć się ostatni- mi przygotowaniami statku? Dałoby to nam szansę na prywatną rozmowę. - Powiedziałeś, że chcesz wylecieć najszybciej, jak to możliwe? - zapytał Simon. - Obawiam się, że tak. - W takim razie lepiej będzie, jeśli od razu pójdę zająć się statkiem. I tak późno jadłem śniadanie, a roz- mawiać będziemy mogli po drodze, Halu Mayne. Nie bę- dziecie mieli nic przeciw zjedzeniu we dwójkę? Hal uśmiechnął się. - Oczywiście, że nie. Dziękuję - powiedział. - Żaden problem - stwierdził Simon. - A więc do zobaczenia na statku. Wybaczcie. Okręcił się i odszedł. Hal poczuł, jak dłoń Amandy zaciska się na jego ręce. 302 Gordon R. Dickson - Jest domyślny - powiedział Hal. - Chyba domyślił się, że chciałem być z tobą chwilę dłużej. - Oczywiście - potwierdziła Amanda. - Chodź ze mną. Wiem, gdzie możemy zjeść sami. Miejsce to mieściło się w budynku terminala, ale poza okazjonalnym, wyciszonym odgłosem startu czy lądowania i widokiem lądowiska za zajmującym całą ścianę oknem, mała salka była równie oderwana od podróżowania, co dowolna restauracja w Omalu. Mie- ściła tylko cztery stoliki, ale czy to przypadkiem, czy dzięki działaniom Amandy, wszystkie były puste. Stoliki umieszczono obok balkonu, na czymś w ro- dzaju tarasu zajmującego większą część pokoju, a spo- glądając w dół przez oszkloną ścianę ukazującą lądowi- sko, u której podstawy umieszczono małą sadzawkę, można było zobaczyć przygotowane do lotu pojazdy ko- smiczne. Gdzieś pośrodku nich, Amanda wskazała nie- wielki, srebrny kształt statku kurierskiego przydzielo- nego Halowi. - Znaleziono mnie w takim właśnie statku - po- wiedział do siebie Hal. - Oczywiście, w znacznie star- szym modelu. Przesunął wzrok z lądowiska z powrotem na nią, by zobaczyć jej nagłe przysunięcie ramion do ciała, jakby przebiegł ją dreszcz. - Jak myślisz, czy będziesz musiał kiedyś zrobić to jeszcze raz? - zapytała. Słowa były niewiele głośniejsze od szeptu, a wzrok skupiła nie na Halu, lecz za nim. Wpatrywała się w ja- kiś punkt za oknem. - Nie - odpowiedział. - Nie sądzę. Tym razem pozo- stanę przy byciu Halem Mayne aż do śmierci. Wciąż patrzyła gdzieś w przestrzeń. Sięgnął przez stół, by ująć w dłoń jej spoczywającą na blacie rękę. Zacisnęła palce na jego dłoni i zaczęła mu się przy- glądać dziwnie i z tęsknotą, jak ukochanemu odpływa- jącemu na statku. - Wszystko będzie dobrze - zapewnił ją. - A nawet jeśli nie, nie sprawi to nam żadnej różnicy. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 303 Ich palce zacisnęły się. Trzymali się jak poprzedniej nocy, budując wokół siebie własną przestrzeń, ze splecionymi palcami w ota- czającym ich czystym powietrzu, odbijającą światło wodą i płytą lotniska za przejrzystym oknem. Ponownie poczuł obrót wszechświata, nieodwracal- ny pęd wydarzeń ku przyszłości. Pędziło wszystko wokół, oprócz nich. Tkwili nieruchomo niczym dwoje ludzi tkwiących na osi, niewzruszeni przez obroty potężnego koła otaczającego miejsce ich chwilowego odpoczynku. Rozdział 58 Mara unosiła się pod statkiem kurierskim w świe- tle Procjona, jak zielononiebieska piłka owinięta ko- ronką białych chmur. Jej podobieństwo do Ziemi dotknę- ło tkwiącej w Halu samotności i smutku, przemiesza- nych z tajemnym i gorzkim poczuciem winy. Gdyby nie brak księżyca, trudno byłoby odróżnić Marę od Ziemi, tak wielkie było ich podobieństwo. Nawet wiedząc, że to nie Ziemia, kusiło Hala wyobrażenie, że patrzy na pla- netę dzieciństwa. Przebywali na orbicie stacjonarnej od około dwudzie- stu minut, kiedy głośnik pojazdu rozbrzmiał głosem naziemnej kontroli lotów. - Dorsajski klasy JN, numer 549371, masz zezwo- lenie na samodzielne zejście w założonej strefie, kod dostępu korytarz żółty/pomarańczowy, lądowisko prywat- ne. Proszę o połączenie po koordynaty. Simon Khan Graeme wcisnął biały klawisz urucha- miający połączenie komputera nawigacyjnego statku z siecią kontroli lotów i mały statek, kierowany pewny- mi dłońmi, zaczął opadać ku powierzchni planety. Hal zapomniał już o zaletach Dorsajskiego statku i pilota, który mógł go zabrać pod drzwi celu na dowolnej plane- cie, zamiast czekać na orbicie na prom z planety. Spoj- rzał na długie, silne palce Simona, delikatnie oparte 304 Gordon R. Dickson na klawiszach kontrolnych, dotykając... pauzując... znów dotykając. Zbliżyła się do nich powierzchnia Mary. Nagle znaleź- li się poniżej chmur, nad błękitnym oceanem, skośnie opadając w stronę brzegu kontynentu. Opadali nad lądem i bez ostrzeżenia powietrze wokół nich wypełnił padający śnieg. Poniżej, aż po horyzont, rozciągały się ośnieżone lasy, jedynie z rzadka poznaczone plamami prześwitów. Statek opadł w końcu w kierunku nieruchomej, skutej lodem wstęgi niewielkiej rzeki, ku czemuś wyglądające- mu jak grupa połączonych wzajemnie, zgrabnych budyn- ków w pastelowych kolorach, usadowionych nad brzegiem. Wylądowali na małym lądowisku o kontrolowanej pogodzie, z nagą, betonową powierzchnią. Hal wysiadł przed Simonem i zastał czekającego na nich Amida w jasnoszarej todze. - Amid, to jest Simon Khan Graeme - przedstawił ich Hal. - Dzięki uprzejmości Dorsajów pracuje obecnie jako mój osobisty pilot. - Jestem zaszczycony, mogąc cię poznać, Simonie Khan Graeme - stwierdził Amid. - Ja również - odpowiedział Simon. Zgodnie ze zwyczajami Exotików, Amid nie wycią- gnął ręki na powitanie, a Simon nie wyglądał, jakby tego oczekiwał. Hal zdążył zapomnieć jak drobny jest stary Exotik. Widząc go teraz, jak patrzył w górę na Simona, Hal z lekkim szokiem uświadomił sobie różnicę w ich rozmiarach. Miał wrażenie, jakby Amid skurczył się i postarzał od ich ostatniego spotkania. Na lądowisku otaczało ich suche i ciepłe powietrze, ale poza nim, na dom, zamarzniętą rzekę i las, opadały duże płatki śniegu. Dziwnie to wyglądało. W jakiś sposób Hal myślał zawsze o planetach Exotików jako o tkwiących w wiecz- nym lecie, z czystym niebem i zielonymi polami. Ra- zem z Simonem udali się za Amidem w stronę domu - jeśli można tak było nazwać luźną kolekcję rozpro- szonych struktur połączonych przejściami - i niemal natychmiast, jak zwykle, zgubił się w tym labiryncie. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 305 Zostawili Simona w jego kwaterze i udali się na spotkanie z Rukh. Znaleźli ją owiniętą w coś przypominającego kolo- rową, antyczną kołdrę, rozciągniętą na dryfowym mate- racu nad brzegiem basenu o oryginalnym kształcie, oto- czonego wysokimi roślinami, opuszczającymi na nią swoje długie liście. Kiedy ich zobaczyła, odrzuciła kołdrę i usiadła, a dryf dostosował się do nowej pozycji. Ubrana była w bordowo- białą, Exotikową togę, której fałdy pomagały w ukryciu wychudzonego ciała. Jej oliwkowa cera miała ziemisty wygląd, lecz wymizerowana twarz wyglądała wyjątkowo pięknie. Podeszli do niej i Hal nachylił się, by ją pocało- wać. Jego ramiona otoczyły silne, młode ciało, lecz tak chude... Puścił ją, kiedy Amid przysunął dwa dodatkowe dry- fy i we trójkę usiedli. - Dziękuję, Hal - powiedziała. - Za co? - Za narzędzie Boga, które mnie uwolniło. - Miałem własne powody, by to zrobić. - Nad cichym basenem jego głos zabrzmiał szorstko, lecz udało mu się ukryć chłód furii obudzonej ponownie na widok jej wymi- zerowania. - Potrzebuję cię. Mam wobec ciebie plany. - Nie tylko ty. - Przyjrzała mu się uważnie. - Jesteś dużo starszy. - Tak. - Powaga zastąpiła pierwsze przejawy przypo- mnianych uczuć. - Przede wszystkim jednak muszę ci wyjaśnić, czemu opuściłem was w rejonie Ahrumy. - Nie musisz się tłumaczyć. - Uśmiechnęła się. - Później to zrozumiałam. Wybrałeś jedyną możliwą dro- gę, by ochronić resztę oddziału i bezpiecznie dostarczyć materiały wybuchowe do Ahrumy, poza zasięg milicji. Kiedy to zrozumiałam, rozproszyliśmy się i zgubiliśmy ich. Pozostaliśmy w rozproszeniu do chwili, gdy nadszedł czas na zniszczenie Zaworu Rdzeniowego. Jednak ro- biąc to dla nas, dostałeś się w ręce milicji. Delikatnie położyła swą wąską dłoń na jego ra- mieniu. 306 Gordon R. Dickso n - W porównaniu z tym, co zrobili tobie, mnie w tym więzieniu nosili na srebrnej tacy! - powiedział gorzko. - Jednak byłam chroniona przez Boga - napomnia- ła go łagodnie. - Ty nie. Nie było możliwości, by dotknęli mnie czymkolwiek, nie bardziej niż ty mógłbyś coś zro- bić Barbage'owi na dziedzińcu więzienia. Opanowało go poczucie dyskomfortu - w tej scenie było coś, czego jeszcze nie pojmował. Znów się do niego uśmiechnęła, łagodnie i ze zrozumieniem, jak matka do dziecka, które nie rozumie jakiejś zupełnie oczywi- stej sprawy i dyskomfort odszedł w zapomnienie. - Powiedziałeś, że miałeś własne powody w uwol- nieniu mnie? - Spoczęło na nim poważne spojrzenie jej brązowych oczu. - Jakie? - Rukh, jest miejsce, które potrzebuje cię bardziej, niż Harmonia. Spodziewał się, że zaprotestuje i zamilkł, czekając na to. Jednak nadal cierpliwie na niego patrzyła. L Mów dalej - stwierdziła. - Mam na myśli Starą Ziemię - wyjaśnił. - Inni powstrzymywali się dotąd przed próbą przejęcia tam kon- troli, ponieważ wielu z jej mieszkańców wykazuje sil- ną, najwyraźniej wrodzoną odporność na talenty chary- zmatyczne. Wiesz o tym. Bleys i reszta czekali, mając nadzieję na rozwiązanie tego problemu przed akcją mili- tarną. Jednak kończy się im czas, zresztą podobnie jak nam. Lada chwila będą musieli ruszać na Starą Ziemię. - Ale mają tam już swoich ludzi, prawda? - zapytała Rukh. - Na Harmonii mówiono nam, że obawia się ich potajemną organizacja nieznanych, lecz wpływowych Ziemian, prowadzących kampanię ostrzegającą przed Innymi? - Przyjrzała mu się uważnie. - Czy może ten raport był przejawem stosowanej przez Bleysa techniki wprowadzania podziałów? Hal skinął głową. - Jednak jeśli nie będą w stanie przekonać do sie- bie żadnej znaczącej części populacji - mówiła dalej - to po co się nimi przejmować? Nawet przy zastosowaniu znaczącej presji, nie wygląda na to, by miało im się udać. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 307 - Powiem ci, czemu trzeba się martwić. - Hal roz- parł się na dryfie. - Kiedy trzymali mnie w milicyjnej celi, miałem wysoką gorączkę i osiągnąłem decyzyjny punkt mojego życia. Efektem było wejście w coś, co moż- na by określić stanem mentalnego dopalania i uświa- domiłem sobie wiele spraw, których wcześniej nie by- łem w stanie dostrzec. Wyciągnęła rękę, by na chwilę łagodnie dotknąć go dłonią. - Nie musisz mnie żałować - odpowiedział łagodnie w reakcji. - Mówiłem ci już, w porównaniu z tym, co spotkało ciebie, obchodzili się ze mną w rękawiczkach. - Wygląda na to, że nikt cię nie rozumie, a bierzesz udział w bitwie większej, niż jakakolwiek z dotąd roze- granych - wymruczała. - Ale ja wiem. - Wydaje mi się, że inni z nas też mają jakieś poję- cie o tym - wtrącił się Amid. Hal otoczył jej dłoń palcami. - Jedną z rzeczy, które wtedy zrozumiałem - mówił dalej - był fakt, że ten ich talent charyzmatyczny nie jest jakimś szczególnym prezentem genetycznego przy- padku, lecz po prostu udoskonaloną zdolnością rozwi- niętą na twoich światach, Harmonii i Zjednoczeniu. To zdolność nawracania i konwersji - dopracowana, przede- stylowana i wyniesiona na odrobinę wyższy poziom. Po- między Innymi posiadają ją jedynie przywódcy, jak Bleys Ahrens, którzy przynajmniej częściowo stanowią pro- dukt kultury Zaprzyjaźnionych. - Zaprzyjaźniony? Według naszych danych Bleys jest mieszańcem Dorsaja i Exotika - wtrącił się Amid. - Wiem co umieszczono w zapisach - odpowiedział Hal - i nie mam dowodów, że jest inaczej. Jednak spo- tkałem go i myślę, że w pewnych kwestiach znam go lepiej niż ktokolwiek z żyjących. Łączy w sobie wszyst- kie trzy Kultury Odłamkowe... Nagle przerwał. Już miał powiedzieć - jak ja - ale w ostatniej chwili powstrzymał się. Od nocy z Amandą stał się nie tylko bardziej otwarty na wszechświat, ale i mniej ostrożny. Na szczęście Rukh i Amid zdawali się 308 Gordon R. Dickso n nie zauważyć, że powstrzymał się przed dodaniem cze- goś jeszcze. Mówił dalej. - Rzecz w tym, że twoja Kultura, Rukh, podobnie jak Kultury Exotików i Dorsajów, korzeniami sięga Starej Ziemi, a trafiały się w przeszłości czasy, kiedy Wierni byli w stanie zgromadzić wokół większość pozytywnych sił ludzkości. Przyjrzyj się rozkwitowi islamu na Bliskim Wschodzie w siódmym wieku albo Krucjacie Dziecięcej w trzynastym. Jak długo będą kontrolować wszystkie pozostałe zamieszkałe światy, Inni nie muszą sprawo- wać bezpośredniej kontroli nad Exotikami czy Dorsaja- mi. Jednak Stara Ziemia stanowi odrębny przypadek. Częściowo podobna jest do planet Zaprzyjaźnionych, bo wystarczy im podział opinii społecznej, który powstrzy- ma planetę, jako całość, przed otwartą opozycją. Jednak w przeciwieństwie do Harmonii i Zjednoczenia, na Zie- mi Inni nie mogą pozwolić sobie na otwartą wojnę do- mową. Pokojowa Ziemia wciąż stanowi niezbędną oś międzygwiezdnego handlu, która musi trwać dalej. Jed- nak jeśli mogą nie dopuścić, by Ziemia stała się poten- cjalnym wrogiem, nie pozbawiając jej przy tym pełnio- nej roli ekonomicznej, będą w stanie całkowicie kon- trolować międzygwiezdny handel umiejętnościami - podstawę międzyplanetarnego systemu kredytowego, który tak długo utrzymuje wszystkie nasze światy w jed- nym systemie społecznym. Spojrzał na Amida. - Exotikowie zawsze o tym wiedzieli, prawda, Amid? Zmarszczki na twarzy Exotika ułożyły się w uśmiech. - Wiedzieliśmy o tym od trzystu lat - powiedział. - Dlatego właśnie od samego początku uczyniliśmy na- szym głównym celem - w przyziemnym sensie - zdomino- wanie handlu międzyplanetarnego. Żeby móc się chronić. Spoważniał. - Dlatego właśnie, Halu Mayne, mamy przypuszczal- nie praktyczniejsze podejście do obecnego konfliktu. Wiemy, co będzie oznaczała ich kontrola i zdawaliśmy sobie z tego sprawę od pierwszego ruchu, który wykona- li jako grupa. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 309 Hal skinął głową, zwracając się z powrotem w stro- nę Rukh. - Tak więc widzisz - powiedział. - Ziemia jest pla- netą, którą Inni koniecznie muszą zneutralizować. A powody ku temu wychodzą poza oczywisty fakt, że po- mimo spustoszenia Starego Świata i zanieczyszczenia przez wczesne wieki cywilizacji przemysłowej, wciąż jest ona najbogatszą i najludniejszą z zamieszkałych planet. Tą przyczyną jest fakt, że stanowi oryginalną pulę ge- nową naszej rasy, podstawowe źródło pełnowymiarowych istot ludzkich, od których wszyscy się wywodzimy. Przerwał i zaczekał, aby przekonać się czy będzie chciała zareagować jakoś na to stwierdzenie, ale Rukh siedziała tylko rozluźniona, czekając, by mówił dalej. - Jeśli w przyszłości możliwa ma być skuteczna opo- zycja jakiegokolwiek ludu wobec Innych - kontynuował - to najbardziej prawdopodobne jest, że uda się to miesz- kańcom Starej Ziemi. Wszędzie dookoła mają własną historię - nie ma mowy, by Inni oślepili ich na to, co mogliby im odebrać. Historia pokazuje także, że są nie- ustępliwi, z wyobraźnią oraz -jeśli trzeba - potrafią po- święcić życie za to, co uznają za konieczny cel, prak- tyczny czy ideowy. Inni dostrzegają tę konieczność -Ziemia jest twierdzą, którą muszą kontrolować, by za- pewnić kres opozycji. W ostateczności, ale tylko w osta- teczności, będą gotowi posunąć się raczej do jej znisz- czenia niż zezwolenia, by stanęła przeciw nim. Jeśli do tego dojdzie, nie będą mieli wyboru. - Przerwał. Amid i Rukh przyglądali mu się uważnie. - Na dłuższą metę, Dorsajów można zagłodzić. Pla- nety Exotików można doprowadzić do stanu, kiedy będą bezradni. Zaprzyjaźnionych można skłonić do walk we- wnętrznych, by nigdy nie stanowili poważnego zagroże- nia. Jednak Ziemia, jeśli ma zostać usunięta z równa- nia, musi zostać zneutralizowana albo zniszczona. Nic mniej nie zaspokoi potrzeb Innych. Skończył, słysząc echo swoich słów gasnące w za- padłej ciszy i zastanawiając się, czy nie zabrnął zbyt daleko w retorykę, przez co Rukh instynktownie odrzu- 310 Gordon R. Dickson ci go i to, o co miał zamiar ją poprosić. Jednak kiedy przerwał, wciąż po prostu siedziała cicho, ze wzrokiem utkwionym za plecy Hala, w roślinności otaczającej ba- sen. Skierowała na niego spojrzenie. - Przy obecnym stanie rzeczy, mogą to osiągnąć tyl- ko w jeden sposób - wyjaśnił. - Jeśli chcą utrzymać w szachu Ziemię jako całość, muszą zgromadzić wokół siebie dostatecznie liczną grupę zwolenników wśród róż- nych grup społecznych. Zresztą już próbują to osiągnąć, mając tam mówców i agitatorów ich sprawy. Jednak teraz, kiedy sytuacja na wszystkich planetach zmierza ku konfrontacji... Przerwał i wzruszył ramionami. Gdzieś w głębi ogrodu zabrzmiała pojedyncza nuta, a Amid przerwał ciszę delikatnym chrząknięciem. Hal zwrócił wzrok na drobnego mężczyznę. - Obawiam się, że czekałem na okazję, by ci o czymś powiedzieć - odezwał się Amid. - Pamiętasz zapewne, że chciałeś, abym postarał się umożliwić ci przemówie- nie do Exotików jako całości. Właśnie zebrało się zgro- madzenie reprezentantów Mary i Kultis, i są gotowi wysłuchać cię, kiedy tylko będziesz chciał z nimi roz- mawiać. Dzięki użyciu przesuniętej fazowo, kodowanej transmisji, chcemy umożliwić wysłuchanie i zobacze- nie cię wszystkim mieszkańcom obu planet - co jed- nak niekoniecznie może się udać. - Rozumiem - stwierdził Hal. W zakresie przesu- nięcia fazowego, odległość między dwiema planetami układu Procjona była dostatecznie mała, by pokonać ją jednym skokiem. Problem w tym przypadku polegał na upewnieniu się, że punkt nadawczy i odbiorczy pozosta- ną dokładnie sprzężone przez cały czas trwania trans- misji. Nawet przy pojedynczym przesunięciu i pozycjach orbitalnych, które można było na bieżąco obliczać dzię- ki zewnętrznym punktom odniesienia, takim jak słoń- ce, utrzymanie precyzyjnego kontaktu na tę odległość przez długi czas, było dużym problemem. - Muszę też ci powiedzieć, że Bleys Ahrens przeby- wa na Marze. - Głos Amida nie zmienił brzmienia. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 311 - Wydaje się być zdumiewająco dobry w przewidywaniu przyszłości, ponieważ najwyraźniej założył, że będziesz chciał do nas przemówić. Biorąc pod uwagę okoliczno- ści, im szybciej skończymy rozmawiać i przejdziemy do tamtej przemowy, tym lepiej. Wszyscy są gotowi, łącz- nie z Bleysem. Poprosił o możliwość osobistego zwróce- nia się do nas. Zgodziliśmy się. - Nie spodziewałbym się po was czegoś innego - od- powiedział Hal. -Jeśli zaś chodzi o jego zdolność preko- gnicji, to może po prostu używać logiki intuicyjnej jak Donal. Oczy Amida zwężyły się, a wzrok wyostrzył. - Sądzisz, że Inni mają do niej także dostęp? - Nie jako grupa. Może Bleys - ale z pewnością nikt inny. Mógł też po prostu mieć szczęście. Nie martwi mnie, że chce rozmawiać. Przede mną czy po mnie? - Co byś wolał? - głos Amida nadal wyprany był z emocji. - Niech przemawia jako pierwszy. Amid skinął głową, a Hal zwrócił się z powrotem do Rukh. - Jak mówiłem - zaczął mówić dalej - w tej sytuacji Inni nie mają wyboru. Wyślą na Ziemię część swoich, plus jak najwięcej z popleczników, którzy potrafią choć częściowo wykorzystać talenty charyzmatyczne. Dzięki nim będą mogli spróbować przeciągnąć na swoją stronę dostateczną część populacji Ziemi, by stworzyć podział opinii publicz- nej uniemożliwiający wspólne działanie, co dla wszystkich cywilizowanych światów oznacza kontrolę Innych. Skinęła głową. - Tak więc Bleys wie, że ma ludzi, którzy potrafią to zrobić i zakłada, że my nie mamy nikogo takiego. A jed- nak mamy ciebie, Rukh, i innych podobnych tobie. Wy- dostałem się z rąk milicji dzięki ucieczce z ambulan- su, który wiózł mnie do szpitala, a udało mi się to, bo karetka została zatrzymana przez tłum słuchający two- jego przemówienia na placu w Ahrumie. Słyszałem cię tamtego dnia, Rukh, na mównicy i widziałem twoje możliwości zmiany nastawienia ludzkich umysłów. 312 Gordon R. Dickso n Bleys i jego ludzie nie potrafią nic, czemu ty nie potra- fiłabyś dorównać. W dodatku znasz innych prawdziwych wyznawców Wiary, którzy mogliby dołączyć do ciebie na Ziemi. Nigdy by mnie nie posłuchali, gdybym próbował przekonać ich do wyruszenia w gwiazdy. Jednak ty mo- głabyś - gdybyś najpierw pojechała tam sama, a potem wysłała wiadomość do pozostawionych w domu jak i do ludzi na Ziemi. Przerwał. - Zrobisz to? - zapytał. Przez chwilę siedziała, patrząc przez niego. Kiedy w końcu zaczęła mówić, robiła to tak cicho, że gdyby nie wysilił na maksimum swoich zmysłów, miałby proble- my ze zrozumieniem tego, co mówi. - Kiedy byłam sama w swojej celi, blisko końca mojego uwięzienia - powiedziała, prawie do siebie - przemówiłam do mego Boga i podziękowałam mu za szansę zaświadczenia o Nim. Jeszcze raz oddałam się Jego woli i poprosiłam Go, by pokazał mi jak najlepiej mogę mu służyć. Jej oczy straciły wyraz zamyślenia i z całą ostrością skupiły się na Halu. -1 dostałam Jego odpowiedź: powinnam być mądrzej- sza, a nie prosić o coś takiego. Jako jedna z Wiernych powinnam wiedzieć, że droga, którą będę podróżować, zawsze będzie dla mnie oczywista, gdy nadejdzie wła- ściwa chwila podjęcia decyzji. Kiedy to zaakceptowałam, spłynęło na mnie szczęście jakiego nie czułam od chwili, gdy James Child-of-God opuścił oddział, by samotnie zgi- nąć i uratować pozostałych. Pamiętasz to, bo ostatni z nim rozmawiałeś. Zrozumiałam wtedy, że muszę jedy- nie czekać, aż objawi się moja ścieżka, bo wiedziałam już, że nastąpi to we właściwej chwili. I od tamtego cza- su czekałam w pokoju i szczęściu... Sięgnęła, by ująć dłoń Hala. - Szczególną radość sprawiło mi, że to właśnie ty, Hal, mi ją wskazałeś. Przytrzymał jej zniszczoną dłoń, słabą i delikatną, własną - potężną i szeroką. Poczuł przepływającą mię- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 313 dzy nimi siłę - nie od niego do niej, lecz w przeciwnym kierunku. Nachylił się i jeszcze raz ją ucałował, po czym wstał. - Porozmawiamy jeszcze, kiedy skończę sprawę, dla której tu przybyłem - powiedział. - Odpoczywaj i nabie- raj sił. - Najszybciej, jak mogę. - Uśmiechnęła się i z uśmie- chem patrzyła jak odchodzi. Amfiteatr, do którego zaprowadził go Amid, miał mylący wygląd. Na pierwszy rzut oka zdawał się być nie- wielki, mogąc pomieścić najwyżej trzydzieści czy czter- dzieści osób we wznoszących się półkolach siedzisk. Potem dostrzegł delikatne rozmycie obrazu i uświado- mił sobie, że w którąkolwiek patrzyłby stronę, osoby, na których skupiał wzrok widział czysto i wyraźnie, ale wokół nich dostrzegał delikatny pierścień niewyraźnych twarzy. Zdawało się, że patrzy na ludzkie drobinki przez niezmierzone przestrzenie. Przekonał się, że małe roz- miary amfiteatru są złudzeniem, a efekt teleskopowy wyraźnie ukazywał mu dowolny obszar, na którym sku- pił wzrok. Dawało to pozór niewielkich rozmiarów ob- szarowi, który naprawdę musiał mieścić niezliczoną ilość osób. Na niskiej platformie naprzeciw zgromadzonych stal Padma, bardzo stary Exotik, którego Hal już spotkał. Górowała nad nim szczupła, o szerokich ramionach, wyprostowana sylwetka Bleysa ubranego w luźną, jasno- szarą marynarkę i ciemne spodnie. Hal znów odniósł wrażenie, że Bleys jest wyższy od pozostałych, jednak kiedy do niego podszedł, tamten jakby skurczył się do normalnych, ludzkich rozmiarów. Gdy stanęli twarzą w twarz, jak podczas poprzedniego spotkania, okazało się, że są równi wzrostem. Hal dostrzegł, że w jakiś subtelny sposób Bleys zmie- nił się od ostatniego spotkania. Na jego twarzy nie było nowych zmarszczek ani żadnych innych oczywistych zmian. A jednak roztaczał wrażenie zużytego i przemę- czonego, ze skórą twarzy ściślej przylegającą do kości. Spojrzał na Hala cicho, odlegle, jakby z tęsknotą. 314 Gordon R. Dickson - Hal Mayne - odezwał się obok jego łokcia Amid, kiedy podeszli do Padmy i Bleysa - wolałby, żeby Bleys Ahrens przemówił jako pierwszy. - Oczywiście - wymamrotał Bleys. Jego oczy chwilę dłużej zetknęły się z oczyma Hala. Wydało mu się, że w wyrazie twarzy Innego pojawiło się coś na kształt proś- by. Jednak po chwili oczy tamtego skierowały się na amfiteatr. - Wobec tego zostawiam cię - stwierdził Hal. Odwrócił się i razem z dwoma Exotikami wycofał się z platformy, zajmując ustawione za nią dryfy. Usiedli plecami do ściany na tyłach amfiteatru, patrząc na Bley- sa od tyłu i lekko z boku. Stojąc samotnie na scenie, zdawał się znów góro- wać nad widownią i amfiteatrem, wyższy niż jakikol- wiek człowiek. Nieoczekiwanie rozrzucił ramiona, rozciągając je na całą szerokość. - Wysłuchacie mnie? - zapytał Exotikowej widowni. - Czy możecie mnie wysłuchać bez wyrobionych wcze- śniej opinii, jakbym stanął u waszych bram po raz pierw- szy z prośbą, której jeszcze nie znacie? Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Wolno opuścił ra- miona. - Wiem, to bolesne - mówił dalej, wolno i wyraźnie wymawiając słowa - kiedy czasy się zmieniają, bolesne jest, kiedy trzeba sprawdzić wszystko co dotąd przyjmowa- liśmy za ustalone i niezmienne. W jednej chwili nasze najsilniejsze, najukochańsze przekonania trzeba wyrwać z korzeniami z miejsca, gdzie miały trwać po wsze czasy i poddać tej samej drobiazgowej analizie, przez którą prze- puszczamy najnowsze i najdziksze teorie i idee. Przerwał i wolno przesunął spojrzeniem z jednej stro- ny widowni na drugą. - Tak, to bolesne - kontynuował - ale wszyscy wie- my, że to się zdarza. Prędzej czy później wszyscy będzie- my musieli dokonać takiej ponownej analizy. Jednak ze wszystkich ludzi, spodziewałem się, że najlepiej przyj- mą to mieszkańcy Mary i Kultis. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 315 Znów przerwał. Wzniósł głos. - Czy przez pokolenia, od kiedy przestaliście nazy- wać się Gildią Orędowników i przybyliście na planety Exotików szukając przyszłości rodzaju ludzkiego, nie poświęciliście waszych żywotów tej zasadzie? Nie tylko poszukiwaniu dróg, które uznaliście za przyjemne i oczy- wiste, ale wszystkich dróg, jakie mogliście odkryć czy się wam podobały, czy nie? Czyż nie tak było? Kolejne przyjrzenie się widowni, jakby w poszuki- waniu protestu lub sporów. Po chwili wznowił. - Wyrośliście na ludzi, którzy zdominowali ekono- mię wszystkich zamieszkanych światów, by nie tracić czasu na walkę o przetrwanie. Kupowaliście i sprzeda- waliście armie, aby stać się wolnymi od walki i związa- nego z nią zaangażowania emocjonalnego - by mieć najlepsze możliwe warunki do pracy, waszych poszuki- wań. Teraz, po tylu latach stawiania tych poszukiwań na pierwszym miejscu, zdajecie się gotowi odsunąć je na bok i stać się stroną w przejściowej dyspucie. Ponie- waż, jak zapewne wiecie, przez dziedzictwo jestem jed- nym z was, powiem szczerze, że nawet gdybyście mieli dołączyć do strony, po której to ja się opowiedziałem, kosztem porzucenia waszych długich zmagań o dopro- wadzenie rasy ludzkiej ku przyszłości, stanąłbym w tym miejscu i poprosiłbym, byście przemyśleli co stracicie tak czyniąc. Zamilkł. Przez dłuższą chwilę nie rozległ się żaden dźwięk, a potem Bleys wykonał krok w tył i stanął nie- ruchomo. - To wszystko - powiedział cicho - co miałem wam do powiedzenia. Nie mam nic do dodania. Resztę, decy- zję - pozostawiam wam. Skończył mówić i stał w milczeniu, jeszcze przez chwilę patrząc na widownię. W amfiteatrze zawisła ci- sza. Potem odwrócił się i podszedł do krzeseł, z których podnieśli się Hal, Amid i Padma. Za jego plecami, w amfiteatrze, dalej panowała cisza. - Chciałbym przemówić bez świadków - odezwał się Hal. 316 Gordon R. Dickso n Błeys uśmiechnął się łagodnie i delikatnie, kiwa- jąc głową. - Dopilnuję tego - stwierdził Amid, jeszcze zanim Bleys wykonał gest. Zwrócił się do Innego. - Zechcesz pójść ze mną? Wyprowadził wysokiego mężczyznę przez drzwi, któ- rymi wszedł z Halem ledwie kilka minut wcześniej. Hal wszedł na platformę, podszedł do przodu i spojrzał na widownię. - Oczywiście on nie ma nadziei na przekonanie was - odezwał się do nich. - Ma nadzieję, że zdoła uśpić wa- szą czujność i skłonić do straty czasu, co jego grupa bę- dzie mogła wykorzystać. Wiem - nie muszę tego pod- kreślać, ale przyzwyczajenie do posiadania dowolnej ilo- ści czasu na rozważenie problemu, czasem utrudnia szybkie podejmowanie decyzji. Przeszukiwał umysł w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby do nich dotrzeć, jak udało mu się to z Szarymi Kapitanami w Foralie i nagle uświadomił sobie, że tak naprawdę czeka na jakąś reakcję wobec tego, co już powiedział. To jednak nie był niewielki pokój z garstką ludzi. Teraz musiał po prostu zaufać, że jego słowa wy- konają dobrą pracę, podobnie jak było przed chwilą w przypadku Bleysa. Przypomniał sobie obraz, który zo- baczył w umyśle na chwilę przed rozstaniem z Amandą - znajdowania się na krótką chwilę na osi potężnego, nieuchronnie kręcącego się koła. Ale miejsce, w któ- rym stał, nie znajdowało się już na osi - podobnie jak nie siedziała tam jego widownia. - Rzeka czasu - powiedział - często zdaje się tkwić w miejscu, do chwili, gdy nagle przed sobą zobaczymy odpowiednik wodospadu, albo nieoczekiwanie okaże się, że prąd jest zbyt silny, by wydostać się na brzeg. Wła- śnie w takim punkcie teraz się znaleźliśmy. Prądy hi- storii, które razem składają się na strumień czasu jako całości, trzymają nas w pewnym uścisku. Nie ma już czasu na spokojne szukanie rozwiązania, każdy na swój sposób. Wszystko co mogę zrobić, to powiedzieć z czym przybyłem. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 317 - Przyleciałem właśnie z Dorsai - stwierdził. - Do- konują tam w tej chwili przygotowań do ostatniej bitwy. Oczywiście, będą walczyć jak zawsze, za to w co wierzą, za całą ludzkość - oraz za was. Chciałem was zapytać czy dla dobra tego w co zawsze wierzyliście, jesteście gotowi na równy udział w tej walce? Przypomniał sobie nagle pierwszą zwrotkę wiersza Housmana, wykutą nad wejściem do Centralnych Biur Administracji w Omalu na Dorsai. Strząsnął z siebie to wspomnienie i kontynuował. - Zgodzili się poświęcić wszystko co mają, łącznie z życiem, aby ludzkość mogła przetrwać. Przyszedłem was prosić o coś równie wielkiego - abyście pozbyli się wszystkiego, co zebraliście przez trzysta lat swojej hi- storii i oddali to nieznanym ludziom, z którymi nigdy nawet nie rozmawialiście, w nadziei, że może to urato- wać nie wasze, lecz ich życie. Ponieważ w końcu z pew- nością będziecie musieli poświęcić życie - może nie w walce, jak Dorsajowie - ale i tak je stracić. W zamian mogę wam ofiarować jedynie nadzieję życia dla innych ludzi, którym wszystko oddacie. Ofiarujecie nadzieję im i ich dzieciom, które mogą - nie ma na to gwarancji - znów mieć szansę na lepsze życie i spełnienie wa- szych marzeń. Znów przerwał. Nic się nie zmieniło, ale nie czuł się już odizolowany od słuchaczy. Słuchali go uważnie. - Od ponad trzystu lat poświęciliście się pracy i na- dziei, że ludzkość czeka lepsza przyszłość ewolucyjna. Dotąd jej nie znaleźliście, ale nadzieja pozostaje. Osobi- ście dzielę ją z wami. Więcej, ja wierzę. To czego szuka- cie, w końcu nadejdzie. Ale w tej chwili jedyną ku temu drogą jest ta, która zagwarantuje przetrwanie rasy ludz- kiej. Nasiliło się w nim wrażenie zbliżenia do słuchaczy. Powiedział sobie, że po prostu dał się ponieść sile wła- snych argumentów, tym niemniej uczucie pozostało. - Były czasy - powiedział - w epoce kamiennej, kie- dy człowiek pragnący destrukcji mógł zmiażdżyć może trzy lub cztery czaszki, zanim jego towarzysze otoczyli 318 Gordon R. Dickson go i odebrali mu możliwość dalszego zabijania. Później, w dwudziestym wieku, kiedy odkryto i rozwinięto siłę eksplozji atomowych, możliwa stała się sytuacja, kiedy jeden człowiek posiadający odpowiedni sprzęt i surow- ce, mógł zniszczyć całe miasto z kilkoma milionami mieszkańców. Wiecie o tym. Krzywa ilustrująca możli- wości niszczycielskie człowieka wznosi się od chwili, gdy pierwszy człowiek podniósł kamień czy kij jako broń, aż do dzisiaj, gdy jedna osoba - Bleys - może zagrozić śmiercią całej rasie. Wziął głębszy oddech. - Jeśli to osiągnie, nie będzie to śmierć nagła i dra- matyczna, jak przy jakimś potężnym wybuchu. Jej osią- gnięcie będzie wymagało pokoleń, ale końcem będzie śmierć. Ponieważ dla Bleysa i Innych, zgadzających się z jego widzeniem świata nie ma przyszłości - tylko wy- bór między chwilą obecną na ich warunkach albo ni- czym. On i jemu podobni, we własnym mniemaniu nie tracą nic, sprzedając bezwartościową dla nich przyszłość, za teraźniejszość, która zapewnia im spełnienie pra- gnień. Jednak prawdziwą ceną ich zachcianek jest ko- niec wszelkich marzeń - łącznie z tym, za którym podą- żaliście przez trzysta lat. Z całym waszym bogactwem i wciąż posiadaną potęgą, nie jesteście w stanie po- wstrzymać ich przed dostaniem tego, czego chcą; nie mogą ich powstrzymać Dorsajowie ani żadna inna gru- pa widząca zbliżający się koniec marzeń o przyszłości. Jednak wszyscy razem możemy tego dokonać - aby oca- lić następne pokolenia. Pozwolił sobie ogarnąć spojrzeniem cały amfiteatr. - Proszę was, abyście oddali mi wszystko co macie - otrzymując w zamian jedynie nadzieję, że pomoże to zachować przy życiu nie was, ale wasze marzenia. Po- trzebuję waszego międzygwiezdnego kredytu, całego. Wszystkich międzygwiezdnych statków. Chcę wszyst- kiego, co zdobyliście lub zbudowaliście, a co może zo- stać użyte w walce z Innymi - pozostawiając was nagich i bezbronnych wobec ewentualnego odwetu. Musicie to oddać, a ja muszę przyjąć, ponieważ kształtująca się Encyklopedia Ostateczna - tom 2 319 właśnie rywalizacja może zostać wygrana tylko przez wierzących w przyszłość, o ile będą pracować i walczyć jako jedna, wspólna grupa. Skończył mówić. - To wszystko - powiedział nagle. Obrócił się i zszedł z platformy. Na widowni nie roz- legł się żaden dźwięk. Amid czekał na niego, ale Padma najwyraźniej już wyszedł. W ciszy opuścili amfiteatr. Hal stwierdził, że idzie długim korytarzem z kamiennymi ścianami o łukowa- tym suficie i głęboko wyciętych oknach. Nie były to po prostu otwory z ekranami pogodowymi, lecz prawdziwe okna, z połączonych ołowiem, romboidalnych szklanych płytek. Kamień miał szarą barwę i emanował chłodem, a za ołowianymi oknami w popołudniowym świetle wi- dział wciąż obficie padający śnieg, zmiękczający ostre kontury drzew i budynków. - Jak sądzisz, jak długo potrwa głosowanie na obu światach? - zapytał Amida. Drobny, stary mężczyzna skierował twarz do góry, patrząc na niego. - Odbyło się, zanim wylądowałeś. Hal przeszedł kilka kroków nic nie mówiąc. - Rozumiem - stwierdził. - A kiedy pojawił się Bleys, zdecydowano poczekać z ogłoszeniem wyników i wysłu- chać, co mamy do powiedzenia. - Jesteśmy pragmatycznymi ludźmi - w praktycz- nych sprawach. Oczywiście, właśnie tak zdecydowano. Dodatkowo, wszyscy chcieli zobaczyć cię i wysłuchać przed ogłoszeniem decyzji. Czy sam nie chciałbyś spo- tkać osoby, która miałaby zająć się końcem wszystkich twoich marzeń? - Równocześnie - powiedział Hal - pojawiła się moż- liwość zmiany decyzji, jeśli Bleys byłby w stanie ich do tego przekonać. I co, udało mu się? - Powiedziano mi, że nie, za wyjątkiem nieznaczą- cej statystycznie garstki - oczy Amida spoczywały na nim w trakcie marszu. - Myślę, Halu Mayne, że możesz czegoś w tym nie rozumieć. Wiedzieliśmy, że Bleys Ah- 320 Gordon R. Dickson rens nie może powiedzieć nic, co spowodowałoby zmia- nę naszej decyzji. Jednak go wysłuchaliśmy. Czy powin- niśmy się teraz zmieniać? I czy naprawdę masz o nas tak złe mniemanie, by wierzyć, że nie zdołamy stanąć przed tym co konieczne? My również mamy naszą wia- rę - oraz odwagę. Amid odwrócił od niego spojrzenie, patrząc przed sie- bie, na kończące korytarz podwójne drzwi z drewna, otwarte w mylącym wzrok półmroku. - Zebranie się na omówienie z tobą szczegółów zaj- mie naszym reprezentantom dzień lub dwa - mówił da- lej staruszek. - W międzyczasie możesz omówić z Rukh Tamani plany jej krucjaty na Starej Ziemi. Twoja praca tutaj skończy się najdalej za trzy dni i będziesz mógł udać się w dowolnym kierunku. Masz już sprecyzowane plany? - Ziemia... - powiedział Hal. Jednak myślami był gdzie indziej, a świadomość czyniła mu wyrzuty. Kiedy dowiedział się, że Bleys jest tutaj, poczuł lekki dreszcz, bliski przerodzenia się w strach kiedy zobaczył go naprzeciw zgromadzenia w amfiteatrze i usłyszał jego przemowę. Nie bał się, że Bleys może mieć dość talentu i argumentów, by prze- wyższyć go w retoryce. Bał się, iż Exotikowie, nawet zda- jąc sobie sprawę z fałszywych celów Bleysa i tak wyko- rzystaliby jego słowa jako wymówkę do zachowania neu- tralności. Mylił się. Pomyślał, że od czasu gdy był Donalem, wciąż popełniał ten sam błąd. Wciąż zdarzało mu się wątpić w innych ludzi, choć w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że to co możliwe dla niego, musi być możliwe również dla nich. Przez krótką chwilę zwątpił, że Exoti- kowie będą gotowi umrzeć za sprawę, nawet za własną. Pozwolił sobie ulec uprzedzeniu, że zawsze byli gotowi kupić pokój za każdą cenę i zapomniał o ich poświęce- niu celowi, dla którego kupowali ten pokój. Teraz stanął przed nagą prawdą. Prościej było wal- czyć i zginąć w walce, niż ze spokojem i zimną krwią zaprosić wroga we własne progi i czekać na śmierć. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 321 ^ jednak ludzie z Mary i Kultis za czymś takim właśnie zagłosowali. Amid miał rację. Tym ostatnim aktem Exotikowie, łącznie z idącym obok niego, zdecydowanie nie wojowniczym starusz- kiem, zademonstrowali odwagę równie wielką jak do- wolny z Dorsajów i wiarę nie mniejszą, niż którykol- wiek z Zaprzyjaźnionych. Kątem oka przyjrzał się idą- cemu z nim Amidowi i oczyma duszy widział - nie jego samego - lecz idące po jego obu stronach duchy lana i Childa-of-God. - Tak - odezwał się, przerywając ciszę, gdy zbliżyli się do podwójnych drzwi. - Ziemia. To miejsce, gdzie od dłuższego już czasu próbuję wrócić. Rozdział 59 Poszli razem, przechodząc ze światła dnia w mrok pomieszczenia - heksagonalnego pokoju z lekko wypu- kłym sufitem. Wokół dużego, okrągłego stołu siedziało dziewięcioro Exotików. W łagodnym oświetleniu rozgrze- wali pomieszczenie ciepłymi kolorami swoich tog. Przy stole stały jeszcze dwa wolne dryfy i do nich właśnie poprowadził Hala Amid. Siadając, Hal rozejrzał się po zgromadzonych i roz- poznał czworo. Zauważył stare rysy twarzy Padmy, ciemną twarz Nonne, suche oblicze Alhanona i przyjazną twarz Chavis - wszyscy rozmawiali z nim podczas poprzedniej wizyty na tej planecie. Pozostali byli mu nieznani. - Nasze dwa światy są do twojej dyspozycji, Halu Mayne - zabrzmiał naznaczony starością głos Padmy, a Hal spojrzał na starca. - Czy może Amid już ci powie- dział? - Tak - stwierdził Hal. - Zapytałem go po drodze tu- taj. Nonne zaczęła coś mówić, ale powstrzymała się, patrząc na Padmę. 322 Gordon R. Dickso n - Nie zapomnę - rzucił Padma w jej stronę. - Hal, uważamy, że powinieneś zrozumieć jedną rzecz w spra- wie naszej dalszej współpracy. Nie podpisujemy kontrak- tów, jak Dorsajowie, ale trzysta lat dotrzymywania sło- wa mówi samo za siebie. - Tak jest - potwierdził Hal. - Oczywiście. - Tak więc... - Padma położył dłonie na gładkiej, ciemnej powierzchni stołu przed sobą, jakby chciał by poświadczyły jego słowom - musisz zrozumieć, że zdecy- dowaliśmy pójść twoją drogą dlatego, że nie było żadnej innej. Ironicznym zdaje się być fakt, że te same oblicze- nia, których użyliśmy do przekonania się czy powinni- śmy pójść za tobą, teraz wykazują, że stało się to głów- nie z powodu wpływu twoich decyzji na obecną sytuację. Chrypka w jego głosie pogłębiała się w miarę mó- wenia. Umilkł i stuknął o powierzchnię stołu palcem wskazującym, a spod blatu wysunęła się szklanka z przejrzystym płynem. Napił się z niej i przemówił po- nownie. - Wiedz, że wielu z nas miało wątpliwości w kwestii podążenia za tobą - powiedział. - Ja osobiście nie, ale wielu z nas tak - i było to rozsądne. Jednak powinieneś znać nas na tyle dobrze, by zaufać nam po głosowaniu. W praktyce, te wątpliwości już nie istnieją. Nieodwołalnie i niezmiennie oddaliśmy się twojemu przywództwu i pój- dziemy gdziekolwiek zechcesz, niezależnie od kosztów. - Dziękuję - odpowiedział Hal. - Wiem, co musiało dla was znaczyć to głosowanie. Doceniam co zrobiliście. Nachylił się trochę nad stołem, uświadamiając so- bie nagle, jak jego wysoki wzrost i potężne ramiona muszą sprawiać wrażenie górowania nad nimi. - Jak już powiedziałem, prawdopodobnie będę mu- siał poprosić obie wasze planety o oddanie mi wszyst- kiego, co posiadacie... - Jeszcze chwileczkę, jeśli można - wtrącił się Pad- ma. Hal zamilkł i obrócił się w jego stronę. - Wiemy część z tego, co masz nam do powiedzenia - stwierdził Padma. - Ale najpierw pozwól, że podzielimy Encyklopedia Ostateczna - tom 2 323 się z tobą pewnymi informacjami. Nie mogliśmy prze- kazać ci ich wcześniej, przed głosowaniem. Wokół stołu zawisła cisza. - Dobrze - powiedział Hal. - Proszę bardzo, słucham. - Nasza własność należy teraz do ciebie - powie- dział Padma. - Dotyczy to pewnych rzeczy, o których możesz wiedzieć, że nimi dysponujemy, jednak są znacz- nie efektywniejsze, niż mógłbyś przypuszczać. Znów zawiódł go jego starczy, suchy głos i sięgnął po stojącą przed nim szklankę. - Mówię tu o naszej zdolności do zbierania informa- cji oraz o technikach ich oceny. Myślę, że zainteresują cię teraz nasze wnioski na temat ciebie i Bleysa. - Masz rację - Hal twardo patrzył w oczy starca. - W rezultacie - kontynuował Padma niezmienio- nym tonem - uzyskaliśmy obraz, który mógłby pomóc ci teraz określić kształt nadciągającego konfliktu. Przerwał. - Nasz obraz Bleysa wskazuje na to, że jest świa- dom swojej siły oraz zdeterminowany, by użyć jej eko- nomicznie - innymi słowy, w taki sposób, by on i Inni nie mogli przegrać, przez stałe powiększanie obecnej przewagi do czasu, aż nie zostanie żadna opozycja. To rodzaj działania z pozycji siły, który zdaje się doskonale współgrać z jego temperamentem. Zdaje się wierzyć, iż on i jego ludzie są skazani na zwycięstwo i choć tego nie gloryfikuje, zdaje się znajdować melancholijną przy- jemność w nieuchronności tego, co pasuje do jego wi- dzenia siebie i rzeczywistości. Najwyraźniej uważa się za tak izolowanego we wszechświecie, że nic nie jest w stanie wzmocnić lub osłabić jego ducha. - Tak - wymruczał Hal. - Ta jego izolacja nosi interesujące znamiona po- dobieństwa do twojego samotniczego charakteru - po- wiedział Padma, wpatrując się w Hala. - Na wiele spo- sobów zdumiewająco cię przypomina. Hal nic nie powiedział. - Właściwie - mówił dalej Padma - w dużym stopniu ma podstawy do takich opinii. Działające czynniki hi- 324 Gordon R. Dickso n storyczne - siły, które działają z pokolenia na pokole- nie, czasem narastając, czasem słabnąc - w tej chwili zdają się faworyzować Innych. Nasza dyscyplina, onto- genetyka, rozwinięta do pomocy w problemach takich jak ten, dostarcza nam w tej chwili jedynie coraz wię- cej dowodów na potwierdzenie wiary Bleysa. Hal wolno skinął głową, a Padma zużył chwilę na kolejny łyk napoju. - Jeśli Bleys stanowi uosobienie wszystkiego, co reprezentuje ortodoksyjną drogę do celu - kontynuował Padma - ty, który w rozsądnym wszechświecie powinie- neś być mistrzem tego co znane i ustalone, jesteś czymś wręcz przeciwnym. Jesteś uosobieniem nieortodoksyj- ności. Nie mamy na twój temat żadnych danych sprzed chwili, gdy jako dziecko zostałeś znaleziony w statku na orbicie Ziemi. Nie widać żadnego konkretnego po- wodu, dla którego miałbyś stać się przywódcą opozycji mającej na celu powstrzymanie Bleysa i Innych, a jed- nak w jakiś sposób wszyscy, którzy przeciwstawiają się Bleysowi, decydują się na podążenie za tobą - nawet ci z mieszkańców naszych dwóch planet, którzy od trzystu lat starają się myśleć zimno i rozsądnie. Przerwał i wziął głębszy oddech. - Ze wszystkich ludzi właśnie my, Exotikowie, nie wierzymy w tajemne siły. Tak więc doszliśmy do wnio- sku, że musi działać jakiś mechanizm, którego jeszcze nie rozumiemy, a który działa na twoją korzyść. Mamy nadzieję, że jest on równie niewidoczny i podobnie umy- kający zrozumieniu dla Bleysa Ahrensa. - Zakładając, że masz rację - stwierdził Hal. - Dołą- czę do tej nadziei. - Co doprowadza nas do twojego obrazu, tego, co o nim wiemy - stwierdził Padma. - Na podstawie zebra- nych przez nas informacji doszliśmy do wniosku - a za- kładamy, że ktoś taki jak Bleys musiał dojść do podob- nych rezultatów - że jedynym możliwym sposobem dzia- łania będzie użycie Dorsajów jako sił ekspedycyjnych przeciw siłom wojskowym, zmobilizowanym i wyposażo- nym przez Innych. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 325 Przerwał i spojrzał na Hala. - Mów dalej - spokojnie stwierdził Hal. - To, co do- tychczas powiedziałeś, to w świetle zaistniałej sytuacji oczywisty wniosek. Nie trzeba żadnego szczególnego do- stępu do informacji albo umysłu takiego jak Bleys, by dopuścić taką możliwość. - Może nie - odpowiedział Padma. - Jednak jest rów- nie oczywiste, że w takiej sytuacji podobne ich użycie nie może skończyć się inaczej niż totalną klęską. Z jed- nej strony, jeśli powstrzymasz Dorsajów do chwili, gdy siły Innych będą gotowe do akcji, wtedy nawet oni nie będą w stanie poradzić sobie z tak licznym przeciwni- kiem. Czy mam rację? - Może - stwierdził Hal. - Z drugiej strony - mówił dalej Padma - jeśli roz- trwonisz te nieodnawialne siły wyszkolonych wojsko- wych w rajdach na dopiero gromadzące się armie In- nych, stopniowa utrata personelu nawet u tak doświad- czonych wojowników jak Dorsajowie, doprowadzi w koń- cu do ich zniszczenia. Czy to również nie jest nie- uchronny wniosek? - Z pewnością jest to wniosek - przyznał Hal. - Jak wobec tego - zapytał Padma - możesz mieć nadzieję na zwycięstwo? Hal uśmiechnął się - i dopiero gdy dostrzegł deli- katne, lecz nieomylne oznaki zmiany nastawienia u siedzących przy stole, uświadomił sobie, jak musiał dla nich wyglądać ten uśmiech. - Mogę mieć nadzieję na zwycięstwo - powiedział wolno i wyraźnie - ponieważ nie przegram. Wiem, że te słowa nic dla was teraz nie znaczą. Jednak gdybyście mogli w tej chwili zrozumieć, co chcę przez to powie- dzieć, nie groziłaby nam wojna, a zagrożenie jakie sta- nowią dla nas Inni, już zostałoby usunięte. Padma zmarszczył się. - To nie jest odpowiedź - stwierdził. - A więc podam wam inną - odpowiedział Hal. - Siły historii są jedynie wewnętrznymi zmaganiami rasy ludz- kiej, zdeterminowanej by przeżyć. Tyle powinniście być 326 Gordon R. Dickso n w stanie sami zrozumieć, dzięki waszej pracy i studiom nad zrozumieniem ludzkości. Zastosujcie to zrozumie- nie w równym stopniu do dużej liczby czynników, które zdają się faworyzować Innych, co do stosunkowo nie- wielkiej, które działają na korzyść naszego przetrwa- nia - tych, którzy się im przeciwstawiają - a sami prze- konacie się, które z nich muszą ulec wzmocnieniu, a które osłabnąć, jeśli rasa ludzka jako całość, ma prze- trwać. Przerwał, słysząc echo własnych słów. Pomyślał, że sam mówi jak Exotik. - Jeśli prawdą jest to co mówisz - wtrąciła się Non- ne, jakby nie potrafiła się dłużej powstrzymać - to sytu- acja sama powinna się wyleczyć. Nie potrzebujemy cię. Uśmiechnął się do niej. - Ależ ja jestem jedną z tych sił historii, o których wspominałem - wyjaśnił - podobnie jak Bleys. Jeste- śmy skutkami, nie przyczynami sytuacji historycznej. Jeśli pozbędziesz się któregoś z nas, staniesz po prostu przed odrobinę innym aspektem tego samego problemu, z kimś innym w naszym miejscu. Tak naprawdę nie możesz pozbyć się tego, co reprezentujemy; nie bardziej, niż można pozbyć się dowolnej z działających sił. Wszyst- ko co możecie zrobić, to wybrać jedną opcję i wydawało mi się, że przed chwilą tego dokonaliście. - Hal - u jego boku cicho odezwał się Amid - to było zbędne i odrobinę nieuprzejme. Hal spoważniał, zwracając się ku drobnemu męż- czyźnie. - Oczywiście, masz rację. Przepraszam - powiedział do Nonne. Spojrzał na Padmę. - Co jeszcze macie mi do powie- dzenia na podstawie tych zgromadzonych informacji? - Mamy szczegółowe dane ze wszystkich miejsc, gdzie Inni mobilizują i szkolą swoich żołnierzy - powie- dział Padma. - Oraz ze wszystkich obszarów, gdzie bu- duje się okręty kosmiczne i materiały na ich wyposa- żenie. Mam nadzieję, że wystarczy to na zaspokojenie twoich potrzeb, choć oczywiście nie jest to pełna infor- macja, jaką dysponujemy... Encyklopedia Ostateczna - tom 2 327 - To jeszcze nie wszystko - powiedział Hal bez za- stanawienia. - Są inne informacje, które sam będę musiał zgromadzić. - Nie rozumiem - powiedział Padma. Wszyscy przy stole dziwnie na niego spojrzeli. - Obawiam się - wolno wyjaśnił Hal - że miałbym problemy z satysfakcjonującym wyjaśnieniem. Po pro- stu muszę osobiście zobaczyć tych ludzi i miejsca, gdzie się szkolą. Będę szukał rzeczy, których wasi agenci ni- gdy nie byliby w stanie mi powiedzieć. Po prostu musi- cie mi uwierzyć na słowo, że koniecznie muszę pole- cieć i sam to zobaczyć. Kiedy mówił, w jego umyśle formował się obraz Ency- klopedii Ostatecznej, a niezmiernie rozległy, ledwie napo- częty problem przyczaił się przed nim, niczym coś żywego. Nie było sposobu wyjaśnienia Exotikom, że pole czekającej ich bitwy wdzierało się na tereny kryjące ludzką duszę. - Po prostu musicie mi uwierzyć - powtórzył - gdy mówię, że to konieczne. - Cóż - ciężko stwierdził Padma. - Jeśli musisz... wciąż mamy statki kurierskie podróżujące między na- szymi planetami i ambasadami na innych światach. Możemy ci jeden udostępnić. Hal wyrównał oddech i wbił spojrzenie w wypolero- waną ciemną powierzchnię stołu. - Statek nie będzie konieczny - usłyszał własne sło- wa jakby z odległości. - Dostałem już jeden od Dorsajów, razem z pilotem. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w ciemność sto- łu, potem wolno uniósł wzrok, by jeszcze raz spojrzeć na Amida. Znów się uśmiechnął, lecz tym razem uśmiech szybko zanikł. - Wygląda na to, że moja podróż na Starą Ziemię będzie jednak musiała jeszcze poczekać - stwierdził. Jego przewidywania sprawdziły się. Kilka standar- dowych miesięcy później wciąż jeszcze nie przekroczył orbity Ziemi i biegł przez ciemne aleje Novenoe, mia- sta na Freilandii, ratując własne życie. 328 Gordon R. Dickso n Znużyły go miesiące odwiedzin na Młodszych Świa- tach, prześlizgiwanie się na nie dorsajskim statkiem kurierskim i potajemne obserwacje fabryk i instalacji, gdzie Inni gromadzili żołnierzy i materiały konieczne do prowadzenia wojny - wychudł teraz i zmizerniał jak na Harmonii, kiedy złapała go milicja. Jednak wraz z przyznaniem - przynajmniej Aman- dzie - że jego pierwotną tożsamością był Donał Graeme - tą tożsamością, która świadomie wycofała się do cza- su, aż przebrnie przez proces uczenia się i rozwoju, sta- jąc się Halem Mayne - zbliżył się w końcu do niemal wiernego odtworzenia fizycznych umiejętności i siły Donala, choć wciąż ustępował na tym polu doświadczo- nemu Dorsajowi, ćwiczącemu codziennie od najmłod- szych lat. Mimo wszystko, jego osiągnięcia były czymś niezwykłym w świetle fizjologicznego doświadczenia nagromadzonego przez Dorsajów. Po ponad dwudziestu latach życia bez treningu - według Dorsajskich stan- dardów (nawet biorąc pod uwagę ćwiczenia, jakie apli- kował mu Malachi Nasuno do szesnastego roku życia), prawie niemożliwe było, by w ciągu zaledwie kilku mie- sięcy zdołał osiągnąć refleks i reakcje, zbliżonego do efektywności porównywalnej z Simonem Graeme. Nawet Simon skomentował ten fakt. Niemożliwe było ukrycie rozwoju Hala przed nim, biorąc pod uwagę warunki ciasnej egzystencji, jaką prowadzili na pokła- dzie statku kurierskiego, w dodatku z Amidem. Stary Exotik jeździł z nimi jako konieczny, żywy paszport do ambasad Exotików, gdzie zdobywali informacje i pomoc. Jak zauważył Simon, taki rozwój był zarazem niemożli- wy i niezaprzeczalny, i porównał go z historycznymi mi- strzami sztuk walki, którzy w swoich czasach przecho- dzili do legendy. Poza tą jedną uwagą, obecna tytularna głowa rodziny Graemów zdawała się usatysfakcjonowa- na pozostawieniem tej sprawy do późniejszego wytłuma- czenia. Hal nie miał innego wyboru, jak zrobić to samo, choć dla niego również był to powód zdumienia i zdzi- wienia, wcale nie tak łatwy do zaakceptowania, jak mogłoby się wydawać Simonowi. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 329 Tymczasowo tłumaczył to sobie działaniem jakiejś siły psychicznej, działającej w reakcji na ujawnienie się osobowości Donala, siły potrafiącej w miarę koniecz- ności kształtować nawet mięśnie. Podobno Cłetius Gra- eme, ponad dwieście lat wcześniej, dzięki takim środ- kom odtworzył swoje zniszczone kolano. Równocześnie coś w Halu stanowczo sugerowało, że kryło się w tym coś więcej, niż obejmował prosty termin „siła psychicz- na" i męczył go ten nieznany element. Jednak dotąd nie miał czasu tego zbadać, a chwila obecna zdecydowanie również się do tego nie nadawała. Biegnąc bez wysiłku stałym tempem, jak gnany głodem wilk, przez ciemne i śmierdzące zakątki, które nie bar- dzo zasługiwały na miano ulic w dzielnicy zrujnowanych budynków, czuł jak Donalowa intuicja lokalizuje zbliża- jący się do niego pościg. Udało mu się dostać do stoczni kosmicznej, dla któ- rej specjalnie przyleciał na Freilandię i zidentyfikował budowane w niej statki jako wojskowe transportowce. Jednak po tylu miesiącach, siły kontrolowane przez In- nych na wszystkich planetach były ostrzeżone i posta- wione w stan gotowości. Hal został zidentyfikowany i podjęło za nim pościg tak zwane ramię wykonawcze milicji Novenoe. Jedyną szansę na ucieczkę stanowił statek kurierski, czekający na placu opuszczonego magazynu. Nie mając innego wyboru, prowadził teraz za sobą pościg w tamtym kierunku. Niewidoczne obli- czenia logiki intuicyjnej, która obudziła się w nim z Donalowej części jego istoty, powiedziały mu, że nie ma szans na dotarcie do pojazdu przed ścigającymi. Oszacował, że polowało na niego trzydziestu do czter- dziestu milicjantów, z pewnością lepiej od niego znają- cych tę część Novenoe. Biegł dalej - równomiernie, wciąż na trzy czwarte prędkości, oszczędzając siły na chwilę, kiedy będzie ich potrzebował. Ostatni etap jego drogi prowadził przez uszkodzony, ale wciąż wysoki płot i opuszczony plac, pełen porzuconego, rdzewiejącego sprzętu. Kiedy wciąż biegnąc, złapał szczyt płotu, wybił się i przy pomocy rąk 330 Gordon R. Dickso n przerzucił ciało na drugą stronę, usłyszał przed sobą drob- ne, ciche odgłosy przynajmniej dwu policjantów czeka- jących na niego w mroku. Przykucnął i ruszył jak duch, wyczuwając drogę przed sobą wśród zaśmiecających ją dużych i małych odpadków. Planował w miarę możliwości ominąć czeka- jących, ale jeden z nich - najwyraźniej zniecierpliwio- ny czekaniem - wstał i wszedł wprost na Hala. Mayne wyczuł ciepło zbliżającego się ciała oraz usły- szał i poczuł jego oddech. Nie było czasu na uniki, więc błyskawicznie wstał i uderzył. Policjant upadł, ale zdążył krzyknąć, w efekcie cze- go rejon zaczęła przeszukiwać podobna do rapiera, cien- ka wiązka laserowego światła z rodzaju tych, jakie sto- sowano do naprowadzania ognia z broni energetycznej. Hal wystrzelił w kierunku źródła światła z cichego, lecz o słabej mocy pistoletu energetycznego i wiązka znik- nęła. Jednak szkoda już się dokonała. Za chwilę ciem- ność ożyje elektronicznym krzykiem alarmów i komu- nikacji, wskazując jego pozycję ścigającym. Ruszył z pełną prędkością. Nawet wtedy, przeska- kując przez płot na następny plac, na którym czekał sta- tek, dzięki zmysłom słuchu i zapachu zdołał zlokalizo- wać pięć, mogących odciąć mu drogę, osób. Było ich zbyt wielu, by się prześlizgnąć. Wyraźnie ich słyszał, choć oni na pewno nie byli w stanie usłyszeć wydawanych przez niego dźwięków. Z drugiej strony, mieli pewnie czujniki ciepła, dzięki którym będą mogli go namierzyć wśród rupieci wypełniających plac. Nie miał wyboru. Gdyby chciał dotrzeć do statku, nie miał możliwości zrobienia tego w sposób niewidocz- ny. Musiał wywalczyć sobie drogę między tymi, którzy na niego polowali. Opadł na żwir pod nogami, by na chwi- lę złapać oddech. Nie musiał długo się zastanawiać nad sposobem wal- ki. Jego pozycja niewiele różniła się od sytuacji człowieka schwytanego przez prąd rzeki zbliżającej się do wodospa- du, wołającego do przyjaciela na brzegu z prośbą o pomoc. Miał jednak do wykonania zadania i nie mógł zginąć. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 331 Gwałtownie wcisnął przycisk w pasie, wysyłając po- jedynczy impuls grawitacyjny do czujników statku, wzy- wając Simona na pomoc. Potem skierował całą uwagę na przetrwanie, opa- dając na ziemię i czołgając się w stronę odleglejszego płotu. Słyszał zbliżających się do niego pięciu mężczyzn i wiedział, że wkrótce dostaną posiłki. Zatrzymał się nagle, bo znalazł się w ślepej uliczce. Poruszenie się w dowolną stronę zza wraku traktora, oznaczałoby wy- stawienie się na strzał. Aby się przedostać, będzie mu- siał dokonać wyłomu w pierścieniu ścigających. Nie potrzebował wiązki światła do celowania z po- siadanej broni. Potrafił celnie mierzyć na słuch, a ci- che działanie jego pistoletu energetycznego będzie po- mocne w ukryciu miejsca, z którego nadszedł zabójczy impuls. Zabił jednego z milicjantów i szybko przesko- czył w wykonaną w ten sposób przerwę, by za chwilę prze- konać się, że znów utknął w ślepym zaułku. I tak się zaczęło... Było to brudne starcie, w ciemności i niemal lufa w lufę, przy czym przeciwników przybywało szybciej, niż był w stanie usunąć ich celnym ogniem swojej broni. Wezbrała w nim gorycz człowieka, który zbyt wiele razy w życiu walczył, przy zbyt wielu okazjach i zmęczyły go nieustanne ataki, nie dające chwili odpoczynku. Kuca- jąc i poruszając się w mroku, po raz pierwszy w pamię- tanej przeszłości poczuł przytłaczający go ciężar - nie fizyczne, lecz emocjonalne obciążenie doświadczenia- mi trzech przeżytych żywotów. Przebił się przez pół drogi. Od ostatniego z płotów oddzielało go pięć czy sześć metrów, a liczba przeciw- ników na placu zwiększyła się do około piętnastu. Za- trzymał się przy jednym z zastrzelonych milicjantów i podniósł używany przez niego ciężki karabin ener- getyczny. W tej właśnie chwili przez płot przeszedł Si- mon. Hal usłyszał jak nadchodzi i wiedział kto idzie. Poli- cjanci, którzy niczego nie słyszeli, ani nie podejrzewa- li, zostali schwytani w ogień broni energetycznej z no- 332 Gordon R. Dickson wego kierunku i założyli, że uciekinier dotarł do płotu. Zmienili kierunek, by zaatakować pozycję Simona. Hal dał im pięć sekund, schował do kabury prawie rozładowany pistolet, po czym wstał w ciemności z ka- rabinem energetycznym przełączonym na ogień ciągły i przejechał ogniem po placu, siejąc zniszczenie wśród milicjantów. Nagle zamilkły odgłosy broni atakujących. Hal wy- korzystał tę chwilę na odrzucenie karabinu daleko od siebie, gdzie zwróci uwagę trzask jej upadku i pobiegł do Simona, przeskakując ledwie widoczne przeszkody. Po chwili znalazł się obok niego, dwie czarne plamy w mroku. - Idź! - ponaglił go Simon. Hal nie zatrzymując się przeskoczył przez płot, wy- lądował po drugiej stronie i natychmiast obrócił się z pistoletem w dłoni, osłaniając przeskakującego za nim Dorsaja. Razem pobiegli do statku kurierskiego. Zewnętrzne drzwi śluzy otworzyły się przed nimi, Amid szybko odsunął się z drogi, po czym zamknął je zaraz po ich wejściu. Simon skoczył do sterów i statek bły- skawicznie wystartował, kierując się ku nocnemu niebu. Około czterech kilometrów wyżej krążyły w gotowo- ści statki policyjne, ale tuż nad dachami Simon doko- nał skoku fazowego i nagle otoczyła ich cisza przestrze- ni na orbicie. Hal, który stał trzymając się oparcia fote- la drugiego pilota przy potężnym przyspieszeniu starto- wym, puścił się teraz i bezwładnie opadł na jedno z sie- dzeń w sterówce. Poczuł dotyk na ramieniu, obrócił głowę i spojrzał w twarz stojącego obok Amida. - Potrzebujesz snu - stwierdził Exotik. Hal ponownie zerknął na Simona, ale ten skończył już obliczenia do drugiego skoku i w jednej chwili gwiaz- dy na ekranach skoczyły w nową konfigurację. Ignoru- jąc je, Simon sięgnął do komputera, by zająć się przygo- towaniem kolejnego skoku. Hal wstał. - Tak... - powiedział. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 333 Pozwolił, by Amid poprowadził go do jego kajuty i roz- ciągnął się na koi, nie protestując, gdy tamten ściągał mu buty i grubą kurtkę. Całe ciało i umysł wypełniało niemal namacalne wyczerpanie. Leżał, wpatrując się w metalowy sufit kajuty, półtora metra nad głową, a po chwili w jego pole widzenia wsunął się Amid. - Pozwól, że pomogę ci zasnąć - powiedział, a jego oczy zaczęły niesamowicie rosnąć. - Nie. - Hal odrobinę potrząsnął głową. Nawet mó- wienie wymagało wielkiego wysiłku. - Nie możesz. Muszę to zrobić sam, tylko mnie zostaw. Amid wyszedł, gasząc po drodze światło i zamykając za sobą drzwi. Hal wpatrywał się w mrok, znów czując wagę trzech swoich osobowości, które spadły na niego w mroku placu. Obrócił umysł jak ręka trzymająca ka- mień świadomości, pozwalając opaść kamieniowi w ciemność, gdzie spadał... i spadał... i spadał... Dotarcie na orbitę Ziemi zajęło im pięć dni, z czego większość Hal spędził na śnie i rozmyślaniach. Pozo- stała dwójka zostawiła go w spokoju. Kiedy zatrzymali się w końcu na orbicie planety, Hal wezwał prom, który miał zabrać go na powierzchnię. - Co z Amidem i ze mną? - zapytał Simon. - Co mamy robić? Czekać tu? - Nie. Czekajcie na mnie w Encyklopedii Ostatecz- nej - odpowiedział Hal. - Przylecę za dzień, najwyżej dwa. Rozdział 60 Późnym popołudniem, wznosząc się w ciepłych prą- dach nad granitowym zboczem górskim, wysoko nad ziemiami posiadłości Mayne, złoty orzeł ostro skręcił głowę i skupił teleskopowy wzrok na płaskim terenie wokół jeziora, za budynkiem. Dostrzegł tam jakiś ruch - poruszenie zwierzęcia, różne od falowania traw i li- ści na wietrze - gdzie od bardzo dawna nic się nie ru- szało. 334 Gordon R. Dickso n Jego wzrok skupił się na wyprostowanej sylwetce ubranego na ciemno człowieka, drobnego z tej odległo- ści. Dla rycerza przestworzy nie było w tym nic do zy- skania. Orzeł wykrzyczał ochryple swoje rozczarowanie i odleciał, z dala od zbocza gór, nad gęstą zieleń igla- stych lasów. Hal przyglądał się jego odlotowi, stojąc na krawędzi tarasu wychodzącego na jezioro, którego powierzchnię zmarszczyła drobna, chłodna bryza, a niebo nad nim, w słabnącym świetle popołudnia nabrało barwy błękitu lodu. Tu, w północnej strefie klimatycznej Ziemi, jesień wciąż trwała na nizinach, lecz w górach dało się już sły- szeć pierwsze tony rogu, którym zima oznajmiała swoje przybycie. Chłodna bryza mroziła nieosłoniętą skórę, a z pamięci dawnych dni wypłynął fragment wiersza, pasujący do chwili... Cóż może cię zmartwić, zbrojny rycerzu, samotnie błądzący po drodze? Uschły już lilie w jeziorze, I ptak żaden nie śpiewa!... Była to pierwsza zwrotka pierwotnej wersji „La Bel- le Damę sans Mercf - „Bezlitosnej pięknej pani" - po- ematu Johna Keatsa o śmiertelniku oczarowanym przez wróżkę, ale bez ograniczeń w czarach zawartych w jego poetyckim przodku - „Prawdziwym Tomaszu". Starszy wiersz został napisany przez Thomasa z Ercledoune w trzynastym wieku, na podstawie jeszcze starszej le- gendy przekazanej w ustnej opowieści. Jeśli o to chodzi, pomyślał, nadejście przed pięciu- set laty ery techniki zrodziło nową wersję starej opo- wieści, w idei Żelaznej Dziewicy, urządzenia, które mogło schwytać duszę ludzką i nigdy już jej nie wypu- ścić. Odrzucił pragnienie samoużalania się nad sobą. Od czasu, gdy ostatni raz był na Dorsai, głęboko tęsknił za Amandą. Ból rozstania, niemożność usłyszenia jej gło- su i czucia jej obecności, odbierał jako coś głęboko nie- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 335 właściwego, stratę jak po amputacji nogi. Przez więk- szą część dnia uczucie to skrywał, pracując ciężko nad pilnymi sprawami. Jednak wracało do niego, gdy zmę- czenie docierało do dna duszy, jak na pokładzie statku we Freilandii, albo gdy był sam, jak teraz. Jak brzmiało te sześć wersów wiersza Keatsa - o wzgórzach i upiornych królach i wojownikach? Ach, tak... ...Ostatnize snów, które wyśniłem Na zimnych zboczach wzgórz. Ujrzałem królów i książąt bladych Bladych rycerzy, bladością śmierci znaczonych Krzyczeli „La Belle Damę sans Merci Zrobiła cię niewolnikiem". „...ŻelaznejDziewicy tyś niewolnikiem!..." Znów odepchnął od siebie depresję. Nie potrzebował jej. Nie upłynie tak wiele czasu, zanim on i Amanda połączą się na stałe. Nie w jego stylu było tracenie cza- su na ponure rozmyślania i rozpaczliwe fantazje przy- wołane ze starych wierszy. Spróbował przeanalizować, czemu chciał działać w taki sposób, ale jego umysł uciekł przed tym pytaniem. Powiedział sobie, że to tylko efekt powrotu do pustej posiadłości. Zresztą w tym zakresie, jeśli poezja mogła ranić, mogła też leczyć. Rdzeń tej samej antycznej opo- wieści został trzydzieści cztery lata później wykorzysta- ny przez innego poetę, Roberta Browninga w pierwszym tomie jego „Mężczyzn i kobiet". Browning napisał wiersz „Childe Roland przybył do mrocznej wieży" - o podobnym temacie, ale kompletnie różny. Jako lekarstwo na wcze- śniejsze zwrotki, Hal zacytował sobie głośno ostatnie wersy poematu Browninga, cicho deklamując wprost w podmuch chłodnego powietrza nadchodzącego od stro- ny jeziora... 336 Gordon R. Dickson ...Tam więc stanęli, na zboczach wzgórz ustawień, i By ujrzeć mój koniec, żyjącą ramę Obrazu ostatniego! W ogniu tafli Ujrzałem ich i wszystkich poznałem. A jednak, Bez strachu do ust róg bestii uniosłem. Zadąłem. - Childe Roland przybył do mrocznej wieży Browning przez całe życie był Childem* - aspiran- tem do tytułu rycerskiego - choć ta część jego natury była ukryta prawie przed wszystkimi, za wyjątkiem jego żony. Podobnie jak Hal był teraz Childem, choć innych czasów, miejsc i drogi, i nigdy jako poeta. Może jednak to wcale nie Żelazna Dziewica kierowała Browningiem, a może nawet nim samym, lecz ogień nigdy nie gasną- cej nadziei. Równocześnie, nawet pomimo tej odrobiny zrozumie- nia, pustka w nim wywołana brakiem Amandy została wzmocniona przez tak dobrze znane mu miejsce, gdzie jednak nie było już trzech mężczyzn, którzy oddali za niego swoje życie. Posiadłość nie stała się mu obca. To on w niej stał się obcym. A jednak instynkt przygnał go, by spędził tu noc i postanowił temu ulec. Odwrócił się od tarasu i pod- szedł do drzwi balkonowych prowadzących do domu, od- ruchowo zerkając do biblioteki, w której ostatnim ra- zem widział stojących twarzą w twarz Bleysa i Dahno. Otworzył drzwi i przeszedł przez nie, zamykając je za sobą. Otoczyła go ciepła atmosfera wnętrza, strzeżo- na przez te same automaty, które przez ostatnie pięć lat utrzymywały dom w tak dobrym stanie, że dozorca musiał jedynie czasem zerknąć na ekrany kontrolne w swoim oddalonym o kilka mil domu, by przekonać się czy wszystko w porządku. Otoczyło go nieruchome po- wietrze, wypełnione zapachem skóry z opraw setek sta- romodnych książek, nie przykrytych kurzem i czekają- (*Childe - w staroangielskim określenie panicza, ocze- kującego na dziedziczny tytuł szlachecki - przyp. red.) Encyklopedia Ostateczna - tom 2 337 cych, na długich półkach z wypolerowanego drewna o kolorze miodu. We wczesnych latach przeczytał ich wie- le, pochłaniając jedną po drugiej, kiedy tylko miał moż- liwość, jak ktoś umierający z głodu przeniesiony w kra- inę obfitości. Skoro tylko wszedł do domu, zdał sobie sprawę z gęst- niejącego za oknami mroku. W ciągu ostatnich kilku minut słońce skryło się za górami. Podszedł do komin- ka na końcu pomieszczenia. On również czekał, gotów do zapalenia. Uniósł leżącą na obramowaniu kominka starożytną zapalarkę i dotknął nią podpałki umieszczo- nej pod ustawionymi w palenisku kłodami. Pomiędzy wiórami i gałązkami na kamiennej pły- cie pojawił się sięgający ku górze płomień, rozświe- tlając korę umieszczonych wyżej kłód. Usadowił się na jednym z dużych, wyściełanych foteli z obszerny- mi zagłówkami, stojących po obu stronach paleniska i zapatrzył się w rosnący ogień. Języki ognia przemy- kały między ciemnymi gałęziami, niczym gońcy wzy- wający na zagładę. Zaczęło do niego docierać rozgrze- wające ciepło, ale i tak wciąż czuł pustkę domu za plecami. Nie odczuwał swojej samotności równie dotkliwie od chwili, gdy uciekł do Encyklopedii po morderstwach na tarasie. Przez cały ten czas, od pobytu na Coby, poza chwilą w więzieniu na Harmonii, kiedy nauczyciele nie przybyli, nigdy nie dokonał w pełni świadomego wysiłku autohipnozy koniecznej, by przywołać obrazy martwych wychowawców. Jednak teraz, czując pustkę i mrok za plecami, ze wzrokiem skierowanym na ogień sięgnął w głąb i pozwolił technice mentalnej, której w dzieciń- stwie nauczył go Walter InTeacher, ukształtować jego wspomnienia w subiektywną rzeczywistość. Kiedy oderwę wzrok od ognia, pomyślał, będą tu. Siedział, wpatrując się w płomienie sięgające już do połowy stosu kłód, a po chwili poczuł w pokoju za sobą czyjąś obecność. Uniósł głowę, obrócił się i zobaczył ich. Malachi Nasuno. Obadiah Testator. Walter InTe- acher. 338 Gordon R. Dickso n Zajmowali inne stojące w pokoju fotele, formując z grubsza półokrąg naprzeciw niego, więc obrócił się ty- łem do ognia, a twarzą do nich. - Tęskniłem za wami - powiedział. - Niezbyt długo - odpowiedział Malachi. Masywny tors starego Dorsaja sprawiał, że fotel pod nim zdawał się znacznie mniejszy, a głęboki głos był równie twardy jak zwykle. - A wcześniej tylko czasami, w chwilach takich jak ta. Jeśli działo się to częściej, to ponieśli- śmy z tobą porażkę. - A tak się nie stało - odezwał się chudy jak patyk Obadiah, dzięki trzymaniu się niezwykle prosto, wyglą- dający na znacznie wyższego niż w rzeczywistości. - Teraz, gdy spotkałeś mój lud i pozostałych, rozumiesz więcej niż mógłbym cię nauczyć. - To prawda - zgodził się Hal. Spojrzał na Waltera InTeachera i zobaczył wbite w siebie spojrzenie niebie- skich oczu starego Exotika. - Walter? Nie zamierzasz się przywitać? - Zastanawiałem się po prostu. - Walter uśmiechnął się do niego. - Kiedy żyłem, mógłbym cię w takiej chwili zapytać, po co w ogóle nas potrzebo- wałeś. Będąc jedynie częścią twojej wyobraźni i wspo- mnień, nie muszę. Wiem. Potrzebowałeś naszej po- mocy w tym rodzaju nauki, która możliwa jest tylko dla świeżego umysłu kogoś odkrywającego świat po raz pierwszy. Ale czy wiesz chociaż, gdzie leży kres twojej podróży? - Nie, gdzie - stwierdził Hal - lecz w czym. Jak wszystkie podróże, musi się ona zakończyć spełnieniem. Albo dotrę na manowce. - A jeśli okaże się, że tak się właśnie stało? - zapy- tał Walter. - Jeśli tak - szorstko wtrącił się Malachi - dobrze sobie radził. Dał z siebie wszystko, dążąc do celu. Czy zawsze musisz mu wszystko utrudniać? - Na tym właśnie polegała nasza praca, Malachi - odpowiedział Walter - na utrudnianiu. Wiesz o tym. On też wie - teraz. Kiedy był Donalem Graemem, zrozu- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 339 miał, że dorósł z dala od duszy ludzkości. Musiał wrócić, a droga nie była łatwa. Uśmiechnął się do swoich współnauczycieli. - W innym wypadku, po co angażowałby swoją logi- kę intuicyjną, by powiernicy wybrali do wychowania naszą trójkę? - Przepraszam - odezwał się Hal. - Wykorzystałem was. Zawsze wykorzystywałem ludzi. - Nie użalaj się nad sobą! - wrzasnął Obadiah. - Skąd ta słabość, po wszystkim czego cię nauczyliśmy, teraz, gdy w końcu stoisz twarzą w twarz z tym, na co się porwałeś? Hal uśmiechnął się odrobinę. - Kazaliście mi stać się człowiekiem - odpowie- dział. - Ale postawiliście mnie na tej drodze, jeszcze zanim nią wyruszyłem. Czy nie możecie mi pozwolić, bym od czasu do czasu zachował się jak zwykły czło- wiek? - O ile tylko zrobisz, co do ciebie należy, chłopcze - zagrzmiał Malachi. - Och - Hal spoważniał. - Zrobię to, jeśli to tylko możliwe. Walca historii nie da się już zepchnąć z drogi albo zatrzymać. Ale wiecie, co jest prawdziwym cudem? Chciałem zacząć znowu być Donalem, by oddać mu jego czas. Jednak nie jestem odrodzonym Donalem, jestem Halem, a wszystko czym kiedykolwiek był Donal, jest teraz zaledwie częścią mnie. - Tak - wolno powiedział Malachi. - Pozbyłeś się wszystkich osłon. Przypuszczam, że musiałeś. - Owszem - potwierdził Hal. - Czeka mnie przeby- cie przesmyku zbyt wąskiego dla kogoś w zbroi. - Na chwilę zamyślił się, po czym zaczął mówić dalej. - Po- dobnie zresztą będzie ze wszystkimi, którzy podążą za mną. Albo będą nadzy, albo się nie zmieszczą. Zadygotał. - Boisz się - stwierdził Walter, szybko nachylając się w jego stronę. - Czego się boisz, Hal? - Tego, co nadchodzi - odpowiedział Hal i znów za- drżał. - Mojego testu. 340 Gordon R. Dickso n - Boi się - zabrzmiał w pokoju nowy głos - mnie. Boi się, że dowiodę, iż mimo wszystko nie ma jednak racji co do naszej rasy. Wysoka postać Bleysa wyszła zza półki z książkami i stanęła między fotelami Obadiaha i Malachiego. - Znów bawisz się wyobrażeniami? - skierował py- tanie do Hala. - Wywołujesz duchy z obrazów przecho- wywanych w pamięci, nawet mojego ducha, choć prze- cież wciąż żyję. - Możesz odejść - odpowiedział Hal. - Zajmę się tobą innym razem. Jednak Bleys nie zniknął, stojąc między Obadia- hem i Malachim. - Wygląda na to - stwierdził - że twoja podświado- mość nie chce, bym odszedł. Hal westchnął i skierował wzrok w płomienie na kominku. Kiedy się odwrócił, Bleys nadal tam był. - Tak - westchnął. - Wygląda na to, że nie chce. Żaden z subiektywnych obrazów jego nauczycieli nie odpowiedział. Siedzieli w bezruchu, patrząc na niego w milczeniu, trzy siedzące postacie i jedna stojąca. - Tak - odezwał się po dłuższym czasie Hal, patrząc w ogień. - Boję się ciebie, Bleys. Nigdy nie spodziewa- łem się kogoś takiego jak ty i zszokowało mnie natknię- cie się na ciebie. Skoro wywołałem teraz twój obraz, to zapewne by zmusić się do zauważenia w sobie czegoś, czego nie chcę dostrzec. Dlatego tu jesteś. - Moje podobieństwo do ciebie - stwierdził Bleys. - Tego nie chcesz zobaczyć. - Nie. - Hal potrząsnął głową. - Tak naprawdę nie jesteśmy podobni. Tylko wydajemy się być tacy dla in- nych. Ale to nie czyni nas podobnymi. Gdyby wszyscy ludzie mieli ze sobą tyle wspólnego, co my dwaj, nie wydawalibyśmy się podobni. Ujawniłyby się wtedy róż- nice między nami i wyglądalibyśmy na zupełnie różnych - tak jak w rzeczywistości. Na moment znów zerknął w ogień. - Niepodobni, jak dwaj gladiatorzy zmuszeni do wal- ki ze sobą na arenie - powiedział. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 341 - Nikt nie zmuszał żadnego z nas - zaprotestował Bleys. - Wybrałem swoją drogę. Ty zdecydowałeś się ze mną walczyć. Zaoferowałem ci wszystko co mogłem, że- byś ze mną nie walczył. Ale ty mimo wszystko zdecydo- wałeś się na to. Zresztą, kto mógłby zmuszać któregoś z nas? - Ludzie - odpowiedział Hal. - Ludzie! - W głosie Bleysa zabrzmiała dziwna złość. - Ludzie to jętki. Nie ma w tym ich winy ani wstydu, to po prostu fakt. Ale czy zginiesz i pozwolisz, by przepadła ta wspaniała, unikalna maszyneria, którą jesteś - dla chmary jętek? Odkładając już na bok fakt, że jedyną osobą, która może cię zabić, jestem ja; a wiesz, że nie zrobię tego do chwili, gdy będzie pewne, że przegrałeś. - Nie - zaprotestował Hal. - Wiesz, zabijając mnie wcześniej straciłbyś dużo, a nic nie zyskał. Stając się męczennikiem, każdy z nas zapewniłby zwycięstwo dla swojej strony - być może niewłaściwie. Nie, to nie my jesteśmy ważni, lecz próba. Arcymistrz szachowy mógł- by zastrzelić swojego przeciwnika przed końcem partii, ale fakt, że przeciwnik nie żyje, niczego nie dowiódłby publiczności, gdyż liczy się kto jest lepszym graczem i kto by wygrał. Publiczność mogłaby nawet przyjąć, że strzelający zrobił to, bo wiedział, że przegra - a to mogła- by nie być prawda. Przerwał, ale Bleys nic nie powiedział. - Zrozumiałem, że nie możesz sobie pozwolić na zabi- cie mnie - kontynuował Hal łagodniej. - Przyznałeś to, gdy nie wykorzystałeś przewagi, jaką dawało ci uwięzie- nie mnie na Harmonii. Mówisz o jętkach, ale wiem - może jestem jedynym posiadającym tę wiedzę - że na swój spo- sób przejmujesz się ludzkością, równie mocno jak ja. - Być może - odpowiedział Bleys z ociąganiem. - Możliwe, że ty i ja potrzebujemy ich tylko do wypełnie- nia pustki wokół nas. W każdym razie jętki nie są nami. Jutro zjawi się kolejny ich rój, który zastąpi martwe sztuki, a pojutrze kolejny. Podaj mi choć jeden powód, dla którego chcesz poświęcić się za coś, co żyje tylko jeden dzień. 342 Gordon R. Dickso n Hal spojrzał na niego ponuro. - Złamali mi serce - powiedział. W pokoju zapanowała cisza. - Wiem, że ich nie rozumiesz - Hal powiedział do Bleysa. - To wielka różnica między nami, powód mojego strachu. Ponieważ reprezentujesz tylko jedną część rasy, a jeśli wygrasz... część, którą ja znam może przepaść na zawsze. Nie mogę do tego dopuścić. Na chwilę umilkł, patrząc na wszystkie cztery su- biektywne postaci, potem znów na wysokiego Innego. - Nie widzisz tego, co ja - stwierdził. - Nie potrafisz tego dostrzec, prawda, Bleys? - Uważam to - cicho i wolno odpowiedział Bleys - za nieprzekonywające. Nie ma w nich - w nas - nic, co może złamać serce, nawet gdyby dawało się je łamać. Pomimo tego, o czym lubisz myśleć jako o tysiącach lat cywilizacji, wciąż jesteśmy jedynie malowanymi dziku- sami. Jedyna różnica w tym, że obecnie farba nazywa się ubranie, a jaskinia budynek i statek kosmiczny. Jesteśmy tym, czym byliśmy wczoraj i przedwczoraj, co- fając się aż do dnia, gdy chodziliśmy na czterech koń- czynach jak zwierzęta. To nimi jesteśmy, nadal. - Nie! - zaprotestował Hal. - Nie. I to jest samo sed- no sprawy. Dlatego właśnie nie mogę pozwolić pociągo- wi potoczyć się w stronę, która tobie odpowiada. Nie jest prawdą, że wciąż jesteśmy zwierzętami, nieprawda, że nadal jesteśmy dzicy. Od początku rozwijaliśmy się. Ni- gdy nie było chwili, kiedy ewolucja się zatrzymała, roz- wijamy się nawet teraz. Wszystko przed czym stoimy w tej chwili, stanowi jedynie wynik tego rozwoju, od kiedy w końcu go sobie uświadomiliśmy, tysiąc lat temu. - Tylko tysiąc? - Bleys uniósł brwi. - Nie pięć czy piętnaście setek lat, albo cztery lub czterdzieści tysię- cy lat? - Możesz wybrać dowolną chwilę - odpowiedział Hal. - Z dowolnego punktu historii łańcuch wydarzeń nie- odwołalnie prowadzi do dzisiaj. Jako chwilę początkową wybrałem punkt w czternastowiecznej Europie zachod- niej. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 343 - Oraz Johna Hawkwooda - dodał Bleys, uśmiecha- jąc się pobłażliwie. - Ostatniego ze średniowiecznych kapitanów, pierwszego z nowoczesnych generałów. Pierwszego między kondotierami, powiedziałbyś? Sir John, północne Włochy. Widzisz, podobnie jak pozostali, mogę czytać twoje myśli. - Potrafi to tylko twój cień, który wywołałem. W in- nym wypadku może mógłbym pokazać ci pewne rzeczy, których nie chcesz dostrzec. To właśnie John Hawkwo- od zatrzymał Viscontiego w 1387. - I zachował system państw-miast, dzięki któremu możliwe stało się nadejście Renesansu? Jak już powie- działem, znam twoje myśli. - Bleys potrząsnął głową. - Ale to tylko twoja teoria. Czy naprawdę myślisz, że je- dyną rzeczą, która umożliwiła nadejście Renesansu, była pewna porażka mediolańskiego księcia, który umie- rając jakiś tuzin lat później, nadal czynił starania o ko- ronę Włoch? - Prawdopodobnie nie - zgodził się Hal. - Późniejsze próby Viscontiego nie zadziałały. Mimo wszystko, zmia- ny wisiały w powietrzu. Ale historia to to, co się wyda- rzyło. Łańcuch wydarzeń, na którym postanowiłem się skupić, rozwija się od Hawkwooda. Skoro możesz to do- strzec, czemu nie widzisz ludzi w taki sposób jak ja? - Żeby mi również złamali serce? - Bleys wbił w nie- go spojrzenie. - Powiedziałem ci, że uważam to za nie- przekonywające. I nie wierzę, że mogli złamać twoje - wątpię też, jak już powiedziałem, że serca w ogóle mogą się łamać z dowolnego powodu. - Złamali mi serce, bo widziałem ich w sytuacjach, w które nie uwierzyłbyś, że w ogóle mogą mieć miejsce. - Hal odpowiedział na spojrzenie drugiego mężczyzny. - Byłem między nimi i obserwowałem. Widziałem nie- zliczone rzeczy, które robią dla siebie nawzajem - nie- zwykła uprzejmość, drobne wysiłki, by pomóc sobie na- wzajem. Drobiazgi, których odmawiają sobie, by ktoś inny mógł je dostać. I wielkie sprawy - ryzykowanie ży- cia i poświęcenie, nieustanny wysiłek, ciche bohater- stwo i wiara - wszystko bez fanfar i sztandarów, ponie- 344 Gordon R. Dickson waż tego od nich wymaga życie. To nie są działania ję- tek czy zwierząt ani nawet dzikusów. To działania męż- czyzn i kobiet sięgających ku czemuś więcej, niż mają w danej chwili i dopóki żyję, pomogę im w osiągnięciu tego. - No i proszę - Bleys skomentował nieobecnym gło- sem. - Prędzej czy później umrzesz. Czy myślisz, że zbu- dują ci wtedy pomnik? - Nie, ponieważ żadne pomniki nie są potrzebne - odpowiedział Hal. - Moją nagrodą nigdy nie miało być uznanie ludzi, tylko moja świadomość, że tego dokona- łem. A tę nagrodę dostaję codziennie, widząc, jak rozwi- ja się moja droga, a na niej moje dzieła i widząc, że to jest dobre. Jest taki wiersz Rudyarda Kiplinga pod tytu- łem „Pałac"... - Oszczędź mi swoich wierszy - burknął Bleys. - Mogę ci ich oszczędzić, ale życie tego nie zrobi. Wiersze są narzędziem, którego poszukiwałem przez wszystkie te lata, narzędziem potrzebnym do pokona- nia odmieńców myślących jak ty. Wysłuchaj tego, mo- żesz się czegoś nauczyć. To historia o królu, który był również mistrzem murarskim i postanowił zbudować sobie pałac, jakiego nikt nigdy jeszcze nie widział. Jed- nak kiedy jego robotnicy zaczęli kopać fundamenty, zna- leźli ruiny wcześniejszego pałacu, ze zdaniem wyrytym na każdym kamieniu. Król kazał im użyć materiałów pałacu na swoją budowę - aż któregoś dnia dotarła do niego przepowiednia, że nigdy nie uda mu się skończyć. Wtedy zrozumiał wreszcie zdanie wyryte w kamieniach i kazał swoim robotnikom zaprzestać budowy i wyryć to samo na kamieniach nowej budowli. Zdanie to brzmia- ło - „Po mnie przyjdzie budowniczy. Powiedzcie mu, że ja też wiedziałem!" Hal zamilkł. Bleys stał nieruchomo w milczeniu, patrząc na niego. - Rozumiesz? - zapytał Hal. - Przesłanie jest takie, że wystarczy wiedzieć. Nie trzeba niczego więcej. A ja posiadam tę wiedzę. - Shai Hal! - wymruczał Malachi. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 345 Ale Hal ledwie usłyszał słowa uznania Dorsaja. Jego umysł skupił się na tym, co sam właśnie powiedział, a jego myśli skoczyły naprzód jak orzeł, sięgający wzro- kiem poza horyzont w miarę, jak skrzydła unosiły go w górę. Ogień płonął i strzelał w palenisku niezauważony. Kiedy podniósł wzrok, wszystkie cztery, przywołane z głębin umysłu cienie, odeszły. Rozdział 61 Gdzieś pośrodku nocy obudził się niespodziewanie, w jednej chwili całkowicie przytomny, płynnym ruchem siadając, spuszczając nogi z łóżka i wstając. Stanął w ciemności całkowicie nieruchomy, do gra- nic wytężając zmysły, wypatrując oczy w przeszukiwa- niu cieni i z uszami wyczulonymi na najdrobniejszy dźwięk. Podczas gdy tak stał, jego śpiący jeszcze przed chwi- lą umysł dostroił się już do obudzonego ciała. Przez całe ciało przepłynęła potężna, pobudzająca dawka adrenali- ny. Odczuwał mrowienie w lewym boku i ramieniu, jak- by spał z ręką przyciśniętą do ciała na tyle długo, że od- cięte krążenie spowodowało ścierpnięcie. Czekał. Nic się nie poruszyło. Dom był cichy. Z wolna mro- wienie w ramieniu ustąpiło, a napięcie opadło. Wrócił do łóżka. Przez chwilę leżał obudzony, zastanawiając się co go obudziło. Potem znów opadł na niego sen. Tym razem śnił, a we śnie zbliżył się w końcu do mrocznej wieży, do której podążał we wcześniejszych snach przez dziką krainę skał i zrytej ziemi. Teraz jed- nak dotarł do rejonu nagich skał - jałowy i zniszczony krajobraz, przez który przedzierała się wąska ścieżka. Doszedł w końcu do niewielkiej, otwartej przestrze- ni, gdzie stanął między ruinami kamiennego budynku ze zniszczonym krzyżem na szczycie. Tuż przed strza- skanym wejściem, do nadproża przywiązano konia z ple- 346 Gordon R. Dickso n cioną uzdą, siodłem o wysokim łęku i pancerzem na pier- si i nogach. Kiedy zwierzę go zauważyło, podrzuciło głowę i trzy razy głośno trzasnęło kopytami po kamieniach. Pod- szedł i wsiadł na niego, ruszając rozszerzającym się szla- kiem. Prowadził między skałami, czasem przesmykami zostawiającymi mu zaledwie parę milimetrów po bokach. W miarę jak jechał, mroczny już i tak dzień ciemniał jesz- cze bardziej, aż w końcu jechał w półmroku. Ta odrobina pozostałego oświetlenia zdawała się dochodzić z całego nieboskłonu. Było trochę jaśniej niż przy świetle gwiazd czy księżyca, ale niewiele. Między skałami nie był już w stanie dostrzec wieży, a szlak wił się, skręcając we wszystkie możliwe strony. A jednak nie miał wątpliwości, że zbliżał się do niej, bo był w sta- nie wyczuć ją coraz bliżej przed sobą. Puścił wodze swobodnie, bo koń zdawał się być zde- terminowany nieść go dalej, niezależnie od tego czy kontrolował go, czy nie, a zresztą i tak nie było żadnej innej drogi. Od pierwszej chwili, gdy zobaczył wierzchow- ca w zrujnowanej kaplicy, wydawał się on pragnąć nieść go w tym jednym kierunku. Razem posuwali się do przodu, aż w pewnym mo- mencie zobaczył przed sobą po prawej przerwę w kamien- nych ścianach, wypełnioną zamkniętą bramą z meta- lowych krat, między którymi wyrosły zielone pnącza. Przez kraty widać było kamienistą dzicz, bez śladu ży- cia, a tuż za kratami stała szczupła sylwetka Bleysa Ahrensa, przyglądającego się Halowi. Zatrzymał konia przed bramą. Wierzchowiec wier- cił się niecierpliwie pod naciskiem cugli, ale stał i przez chwilę dwaj mężczyźni patrzyli sobie w oczy. - A więc - odezwał się Bleys nieobecnym głosem - mamy duchy tych twoich trzech wychowawców, wywo- łane przez ciebie i wołające o zemstę na mnie? - Nie - zaprzeczył Hal. - To były tylko stworzenia z historii, tak jak ty i ja. To wszyscy żyjący wołają o uwol- nienie z łańcuchów, które zawsze ich więziły. - Nie ma dla nich wolności - odpowiedział Bleys wciąż nieobecnym głosem. - Nigdy nie było. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 347 - Jest i zawsze była. Otwórz bramę i pozwól, że ci pokażę. - Nie ma bramy - stwierdził Bleys. - Ani ścieżki czy wieży, wszystko w tej krainie jest iluzją. Zrozum to i naucz się z tego korzystać. Hal potrząsnął głową. - Jesteś głupcem - smutno powiedział Bleys. - Głup- cem, który ma nadzieję. - Obaj jesteśmy głupcami. Ale ja nie mam nadziei, ja wiem. I odjechał, zostawiając Bleysa stojącego po drugiej stronie zamkniętej bramy, aż zakręt wąskiej ścieżki sprawił, że stracił go z pola widzenia. ...Znów się obudził, tym razem z powodu dźwięku dzwonka, a otwierając oczy zobaczył jaśniejący bielą ekran telefonu. Z oszołomieniem zmusił się do pełnej przytomności i nagle stał się w pełni czujny. Poza kilko- ma osobami w Encyklopedii Ostatecznej, takimi jak Amid, Simon, Ajela i Tam, nikt nie wiedział, że Hal jest tutaj. Sięgnął ręką i włączył telefon. Na ekranie pojawiła się napięta i nerwowa twarz Ajeli. - Hal. Obudziłeś się? Próbowali zamordować Rukh! - Gdzie? Kiedy? - Uniósł się na łokciu i zobaczył swoje odbicie w lustrze na drugim końcu pokoju, oświe- tlone iluminacją z ekranu, z ciemnymi włosami opada- jącymi na twarz o wyraźnych rysach, strząsającą z sie- bie ostatnie resztki snu. Umięśniony tors nad pościelą wyglądał jak należący do kogoś obcego. - Nieco ponad czterdzieści minut temu standardowe- go czasu - wyjaśniła Ajela. - Podobno jest tylko ranna. - Gdzie jest teraz? - Hal przerzucił nogi przez kra- wędź łóżka, odrzucając przykrycie. - Czy możesz natych- miast wysłać po mnie Simona? Wstał i przeszedł za ekran, sięgając po ubranie, któ- re z nawyku automatycznie położył blisko łóżka. Zaczął się ubierać. - Nie dostaniemy zezwolenia na zejście na dół stat- kiem kurierskim - brzmiał głos Ajeli z ekranu za jego 348 Gordon R. Dickso n plecami. - Nawet dla ciebie, takie są ziemskie przepi- sy. Taksówka powietrzna zabierze cię do Salt Lakę, tam będzie czekał prom, który zabierze cię wprost do Ency- klopedii. - Nie. - Prawie się już ubrał. - Polecę do Rukh. - Nie możesz... gdzie jesteś w tej chwili? - zapytała Ajela, więc wrócił i usiadł przed ekranem. - Ach, tu je- steś. Nie możesz tak po prostu do niej pojechać. Jej po- plecznicy zabrali ją po zamachu i gdzieś ukryli. Nie wie- my gdzie. - Mimo wszystko lepiej będzie, jeśli wrócę na scenę i pomogę jej szukać. - Bądź rozsądny. - Głos Ajeli brzmiał twardo. - W naj- lepszym razie z twoją pomocą znajdziemy ją kilka minul wcześniej. Zresztą, zbyt długo się nie kontaktowaliśmy poza sporadycznymi wiadomościami. Musisz tu wrócić i zorientować w sytuacji. Nikt nie miał do ciebie preten- sji, że pojechałeś w tę podróż, ale gdy przychodzi do trud- nych wyborów, to masz obowiązki tutaj, a nie z Rukh. Westchnął krótko. - Masz rację - zgodził się. - Muszę z tobą porozma- wiać najszybciej, jak to możliwe. Taksówka jest już w drodze? - Będzie u ciebie za piętnaście minut. Wyląduje na jeziorze za domem. - Będę czekał - powiedział. - Dobrze - głos Ajeli złagodniał. - Nie martw się, Hal. Wiem, że nic jej nie będzie. - Tak - odpowiedział Hal, słysząc swój głos jakby mówił ktoś inny. - Oczywiście. Będę na zewnątrz. - Dobrze. Po przylocie idź prosto do gabinetu Tama. - Tak zrobię. Ekran ściemniał. Hal wstał, skończył się ubierać i wyszedł. Na otwartym terenie za domem ziemię i góry ściął przymrozek. Na bezchmurnym, lodowato zimnym nie- bie jasno świeciły duże gwiazdy, które zdawały się wi- sieć tuż nad głową. Jasno świecił księżyc zbliżający się do pełni. Zimno uderzyło go, gdy stanął nad brzegiem Encyklopedia Ostateczna - tom 2 349 eziora, wypuszczając wyraźnie widoczne w świetle księ- życa obłoki pary z oddechu. Po chwili po niebie prze- nknął ciemny kształt przysłaniając gwiazdy i opadł pio- nowo, lądując na wodzie pośrodku jeziora. Potem obró- :ił się w jego stronę i przesunął się po powierzchni wody io brzegu. Otworzyły się drzwi pasażerskie. - Hal Mayne? - dobiegł z wnętrza męski głos. - Tak - odpowiedział zapytany już z wnętrza pojaz- du. Opadł na fotel za pilotem, a drzwi zamknęły się i taksówka skoczyła do przodu. - Powinniśmy być na lądowisku w Salt Lakę za dwa- dzieścia minut - rzucił przez ramię pilot. - Dobrze - odpowiedział Hal. Oparł się wygodniej, pozwalając myślom skierować się ku obliczaniu prawdopodobieństw związanych z sy- tuacją Rukh, używając przy tym wszystkich możliwości Donala. Prawdą było, że jeśli rzeczywiście nie zginęła na miejscu i była dostępna jakaś przyzwoita pomoc me- dyczna, prawie na pewno mogła przeżyć. Jeśli. Zmusił umysł do chłodnego i logicznego rozważenia, co oznaczałaby konfrontacja z Innymi, gdyby Rukh zgi- nęła, albo przeżyła, lecz nie była w stanie prowadzić mieszkańców Ziemi do krucjaty przeciwko Innym. Li- czył, że Tamani odniesie na Ziemi sukces. Gdyby miał teraz stracić jej pomoc... to prawda, że nie był zbyt zorientowany w sytuacji na Ziemi, spędza- jąc czas na szpiegowaniu przygotowań wojennych Bley- sa na Młodszych Światach. To, co tam zobaczył, nie tyl- ko potwierdziło jego najgorsze obawy, ale i odsunęło z pola uwagi pilniejszy problem kontroli Ziemi. W pe- wien sposób utrata kontaktu z Encyklopedią i Ziemią była nie do uniknięcia - nie mógł być w dwóch miej- scach naraz - ale ta nieuniknioność nie zmieniała niebezpieczeństwa, na które mogło to narazić ich wszystkich. W otwartej rywalizacji z Innymi w kolebce ludzkości, brak wiedzy mógł stanowić o porażce. Teraz mając wiedzę, mógł tylko poruszać się najszybciej jak to możliwe. 350 Gordon R. Dickso n Nalegając na jego natychmiastowy powrót do Ency- klopedii, Ajela miała więcej racji, niż przypuszczała. Zbliżała się przełomowa chwila. Aż do tej chwili nie uświadamiał sobie, jak była blisko. Jednak pełne im- plikacje tej świadomości to coś, co będzie można zbadać później, w miarę wolnego czasu. W tej chwili, nawet je- śli Rukh była tylko draśnięta, czasu już nie było. Każdy standardowy dzień opóźnienia w wykorzystaniu zgroma- dzonych przez niego informacji, oznaczał utratę ich war- tości. Prom, którego był jedynym pasażerem, wsunął się w wypełniony metalicznym hałasem i jasnym światłem port wejściowy Encyklopedii. Gdy wysiadał z pojazdu, czekał na niego Simon Graeme. - Mam cię zabrać do kwatery Tama Olyna - powie- dział. - Wiem. Ruszyli szybko, omijając zwykłą drogę przez centrum Encyklopedii, niemal natychmiast przechodząc przez boczne drzwi w cichy korytarz, który, dzięki wewnętrz- nej magii Encyklopedii, zaprowadził ich przed drzwi Tama. Wewnątrz, biuro było dokładnie takim, jak zapamię- tał je Hal, z iluzją strumienia i zagajnikiem. Ale zarów- no temperatura jak i wilgotność w pomieszczeniu były wyższe, a Tam, usadowiony w jednym z dużych foteli, wyglądał na jeszcze bardziej skurczonego i wymęczone- go przez życie, w stanie bezruchu, zdawał się nie mieć energii na jakikolwiek ruch czy emocje. Oprócz Tama, w biurze znajdowali się jeszcze Ajela i Jeamus Walters, Główny Inżynier Encyklopedii. Stali po obu stronach jego fotela i zgodnie obrócili się na dźwięk otwieranych drzwi. - Hal! - Ajela szybko zwróciła się do Tama. - Wi- dzisz? Mówiłam. Proszę, oto jest! Obróciła się, by uściskać zbliżającego się do niej Hala. Ale prawie natychmiast puściła go i pchnęła w stronę fotela starca. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 351 - Hal! - powiedział Tam. Jego głos szeleścił jak su- chy papier, a palce, które wyciągnął na powitanie były suche i zimne. - Dobrze jest cię mieć tutaj. Teraz mogę zostawić to tobie i Ąjeli. - Nie rób tego - szorstko zaprotestował Hal. - Jesz- cze przez jakiś czas będę cię potrzebował. - Potrzebował mnie? - w pociemniałych oczach Tama zabłysła iskra, a jego papierowy głos nabrał siły. - Tak jest - potwierdził Hal. - Jest pewna szczegól- na sprawa, o której będziemy musieli porozmawiać, jak tylko będziesz miał wolną chwilę. Obrócił się do Ajeli. - Żadnych więcej wiadomości od Rukh? - Zanim się odezwała, odczytał odpowiedź w jej twarzy. - W porządku. Jak wygląda sytuacja tutaj, co powinienem wiedzieć? - Amid, Rourke di Facino i Jason Rowe mieli zostać powiadomieni, gdy tylko wylądujesz - odpowiedziała. -Powinni tu być w każdej chwili. Wtedy będziemy mogli zrobić pełny przegląd sytuacji. Na razie usiądź... - Jeśli można. - Niski, mocno zbudowany główny inżynier przerwał cicho, ale z naciskiem. - Skoro mo- żesz mi poświęcić minutę, Hal, to mam ci coś wspania- łego do powiedzenia. Znasz oparty na przesunięciu fa- zowym system komunikacyjny Exotików? Ten, dzięki któremu byli w stanie przekazywać proste, zakodowane kolorem wiadomości na odległości międzyplanetarne, z przynajmniej czterdziestopięcioprocentową skuteczno- ścią... - Jeamus - wtrąciła się Ajela - możesz powiedzieć o tym Halowi później. - Nie - zaprotestował Hal, wpatrując się w okrągłą twarz pod rzednącymi blond włosami -jeśli możesz prze- kazać mi to w kilku słowach, mów dalej, Jeamus. - Nie wiedzieliśmy tu o ich metodzie - powiedział Jeamus - ponieważ byli tak cholernie dobrzy w utrzy- mywaniu jej w sekrecie, a nie doceniali faktu, że tu w Encyklopedii wiemy więcej o praktycznych zastoso- waniach przesunięcia fazowego niż ktokolwiek inny, na- wet oni. Nie mieli również doświadczenia, ani mocy 352 Gordon R. Dickso n obliczeniowych do przeprowadzenia kalkulacji koniecz- nych do utrzymania stałego połączenia na dystansie lat świetlnych, co jest powodem, dla którego nigdy nie uda- ło im się użyć tego w skali międzygwiezdnej. W końcu problemy z tym związane, to jak próba przeskoczenia stąd do któregoś z Młodszych Światów w jednym sko- ku... - Jeamus - łagodnie odezwała się Ajela - powie- dział, że w kilku słowach. - Tak, dobrze. - Jeamus mówił dalej. - Rzecz w tym, że wzięliśmy od nich to, co już mieli i w ciągu siedmiu miesięcy stworzyliśmy system, dzięki któremu mogę połączyć się z przekaźnikiem na którymś z Młodszych Światów i dać ci aktualny, z danej chwili, obraz i dźwięk. Rozumiesz, Hal? Wciąż oczywiście mamy pewne trudno- ści, ale i tak - możesz widzieć i słyszeć, co się dzieje we wszystkich światach bez żadnego opóźnienia czasowego! - Dobrze! - stwierdził Hal. - To nam uratuje życie, Jeamus. Będzie bardzo przydatne... - Przydatne? - Jeamus z oburzeniem postąpił krok w stronę Hala. - To cud! To największy krok do przodu od chwili, gdy otoczyliśmy Encyklopedię tarczą ochron- ną. To dokonanie niemożliwego! Nie sądzę, żebyś do końca docenił co... - Naprawdę to doceniam - przerwał mu Hal. - I je- stem świadom, co zrobiliście, ty i twoi ludzie, Jeamus. Jednak w tej chwili znajdujemy się w sytuacji awaryj- nej, gdzie inne sprawy mają priorytet. Porozmawiamy o tym systemie komunikacji już niedługo. Jakie zrobi- łeś postępy w sprawie osłony planetarnej, o której roz- mawialiśmy? - Ach, to - powiedział Jeamus. - Wszystko gotowe. Tak jak ci powiedziałem, w przygotowaniu czegoś takiego nie ma nic szczególnego, poza poprawkami wynikają- cymi z rozmiarów Encyklopedii i planety. Ale ta komu- nikacja przesunięcia fazowego... - Gotowe? W jakim sensie gotowe? - Cóż - w głosie Jeamusa brzmiała specyficzna nuta - po prostu gotowe. Można ją uruchomić w każdej chwi- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 353 li. Mam nawet przygotowane statki pomocnicze z ko- niecznym sprzętem i przeszkoloną załogą, gotowe do zajęcia stanowisk. Okazało się, że na osłonę o rozmia- rach jakie zadeklarowałeś, potrzeba piętnastu statków, które zostały już przygotowane. Zajmą pozycje wokół do- wolnej wyznaczonej przez ciebie planety... i gotowe. Kiedy osłona zostanie uruchomiona, będą działać jako stacje kontrolne do otwierania przesłon, podobnie jak robi to Encyklopedia - tylko oczywiście więcej i większych - w stronę gwiazdy, wokół której krąży planeta, aby po- brać energię. W tej chwili są zaparkowane na bliskiej orbicie, z załogą i gotowe do startu. Nie, żeby nie mieli niezłego wyobrażenia o celu. Musieli ćwiczyć zajmowa- nie stanowisk, a wszyscy wiedzą, że jedyna planeta większa od Ziemi, która pasuje do podanych przez cie- bie charakterystyk... Od strony wejścia zabrzmiał dzwonek i drzwi otwo- rzyły się. Do środka szybkim krokiem weszła Nonne, z brązową togą wirującą wokół nóg. Miała wyraźnie szczu- plejszą i starszą twarz, a za nią szli Jason Rowe i Rour- ke di Facino. Jason miał na sobie cienką, niebieską koszulę i rodzaj jasnoszarych spodni często noszonych w niezmiennym klimacie wnętrza Encyklopedii, strój, który nigdy nie miał nic wspólnego z Harmonią czy Zjed- noczeniem. W tym ubraniu, kontrastującym z Harmo- nicką koszulą i spodniami polowymi, wyglądał jeszcze drobniej i młodziej, niż Hal pamiętał. Tylko Rourke wy- glądał na niezmienionego - wciąż w stroju Dorsajów, jak zawsze szykowny i o nieskazitelnych manierach. - Dobrze - powiedział Hal i odwrócił się od Jeamu- sa. - Przepraszam, że nie było mnie tak długo. Usiądź- cie, porozmawiamy. Jeamus, spotkamy się odrobinę później. Jeamus niechętnie skinął głową i wyszedł. Ajela przysunęła jeden z antycznych, wyściełanych foteli. Nonne zajęła drugi, obracając go by siedzieć twa- rzą do Hala, który przyciągnął z tyłu dryf i zajął miejsce obok Tama. Jason siadł na jeszcze jednym dryfie, tro- chę z tyłu i z boku Nonne. Siadając uśmiechnął się do 354 Gordon R. Dickso n Hala. Tylko Rourke stał dalej, skrzyżował ręce na ra- mionach i żywo przyglądał się Halowi. - Jestem zaszczycony, mogąc znów was wszystkich zobaczyć - odezwał się Hal rozglądając się po zebranych - i przyjmijcie moje przeprosiny za tak długą nieobec- ność. Nie było innej możliwości, ale rozumiem, czym było to dla was. Może każdy z was powie mi, co uważa za najważniejsze w tej chwili? Cisza oznaczała zgodę. - Tam? - Ajela może ci powiedzieć - szorstko odpowiedział Tam. - Ajela? - Encyklopedia Ostateczna jest gotowa we wszyst- kich sekcjach - powiedziała Ajela. - Ziemia, to co inne- go. Rukh i jej ludzie zdziałali prawdziwe cuda, których, szczerze mówiąc, wcale się nie spodziewałam. Zdołali wzbudzić potężną falę zainteresowania opinii publicz- nej na całym świecie, ludzie są gotowi nas poprzeć. Jed- nak na dole wciąż mamy tyle światopoglądów, co ludzi, większość kompletnie ignoruje całą sytuację, zakłada- jąc, że cokolwiek się zdarzy, Ziemia zawsze wyjdzie z tego obronną ręką - po prostu sądzą, że nic się nie zmieni na ich podwórkach. - Co według ciebie może się teraz wydarzyć, gdy Rukh została raniona, a może i zabita? - zapytał Hal. - Teraz... - Ajela zawahała się i wzięła głębszy od- dech. - Teraz, do czasu aż ją odnajdziemy i opinia pu- bliczna dowie się o jej stanie zdrowia, wszystko jest możliwe. Umilkła. Hal odczekał jeszcze chwilę. - Coś jeszcze? - Nie. To wszystko. Jeśli chcesz coś więcej, zada- waj pytania. Hal obrócił się do przedstawicielki Exotików. - Nonne? - Zarówno Mara jak i Kultis są przygotowane - ode- zwała się ponuro. Przesunęła dłońmi po nogach. - Prze- kazaliśmy Dorsajom, Encyklopedii i Zaprzyjaźnionym Encyklopedia Ostateczna - tom 2 355 walczącym z Innymi wszystko, czego potrzebowali. Miesz- kańcy naszych planet czekają teraz na następny krok - są gotowi i czekają. Od ciebie zależy teraz określenie planów. Poza tym, jeśli chcesz szczegółów, to jak powie- działa Ajela, zadawaj pytania. Hal skinął i już miał przesunąć wzrok na Jasona, kiedy znów się odezwała. - To nie znaczy, że nie ma mnóstwa spraw, które muszę z tobą przedyskutować. - Wiem - łagodnie powiedział Hal. - Zajmiemy się tym we właściwym czasie. Jason? Jason wzruszył ramionami. - Ci, z którymi walczymy, wciąż rządzą w miastach i na większości terytoriów Harmonii i na Zjednoczeniu - powiedział. - Ale nie trzeba ci mówić, że Dzieci Gnie- wu nigdy nie zaprzestaną walki. Niewiele możemy dla ciebie zrobić, Hal, poza dalszą walką. Mogę ci powiedzieć, gdzie się trzymamy i jakie mamy siły, a jeśli wyzna- czysz mi konkretny cel, zdobędziemy go. Hal ponownie skinął głową i spojrzał w końcu na Rourke'a di Facino. Ale elegancki, drobny człowiek ode- zwał się, zanim Hal wymówił jego imię. - Jesteśmy gotowi - powiedział. Wciąż miał złożone ramiona. Stał bez ruchu, jakby te dwa słowa stanowiły podsumowanie wszystkiego, co mógł powiedzieć na konferencji. - Dziękuję - odpowiedział Hal. Popatrzył na pozostałych. - Dziękuję wam wszystkim - powiedział. - Żeby prze- kazać wam moje informacje w skondensowanej postaci - Bleys uruchomił zasoby potrzebne do ataku. Posiada baz, materiałów i ludzi więcej niż potrzebuje, wszystko to będzie mógł rzucić na nasze linie obronne. Mamy jeszcze około jednego standardowego roku, potem będzie mógł zaatako- wać w dowolnej chwili. Jeśli poczuje się przyciśnięty do muru, może zacząć choćby dziś. Spodziewam się jednak że Bleys zaczeka do czasu, aż będzie w pełni gotów do akcji. - Zakładam więc - odezwała się Nonne - że chcesz zmusić go do działania? 356 Gordon R. Dickso n Hal spojrzał na nią poważnie. - Musimy - stwierdził. - Wobec tego pozwól, że zadam ci pytanie - powie- działa Nonne. - Powiedziałam, że jest mnóstwo spraw, o których chciałabym z tobą porozmawiać, ale zapytam teraz o jedną. - Proszę bardzo - Hal przyglądał się jej w zamyśle- niu. - Wydaje się, że nieuchronnie zmierzamy do punk- tu, gdzie wszystko sprowadzi się do osobistego pojedyn- ku między tobą i Bleysem. Ze względu na mój lud mu- szę zadać to pytanie - czy naprawdę myślisz, że jesteś w stanie wygrać taki pojedynek? A jeśli tak, to na ja- kiej podstawie? - Wcale nie jestem pewien, że wygram - odpowie- dział Hal. - W ludzkiej historii nie ma pewników. Jako Exotik powinnaś zdawać sobie z tego sprawę... Pohamował się. Ajela wydobyła z gardła cichy dźwięk, jakby chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. Zwró- cił się w jej stronę. Potrząsnęła głową. - Nie - powiedziała. - Nic. - Twardo patrzyła na Non- ne. - Będziemy musieli poradzić sobie z tymi atutami, które mamy - kontynuował Hal - i w większości przy- padków oznacza to wykorzystywanie przez nas atutów Innych. Czy czytałaś kiedyś dzieło Cletiusa Grahame na temat strategii i taktyki? - Cletius...? Och, ten dorsajski przodek Donala Gra- eme. Nie. Moją dziedziną były archiwa - charakter i jego związek z aktywnością i zawodem. Manewry wojskowe nie wchodziły w zakres badań. - Przypuszczam, że nie - zgodził się Hal. - Pozwól więc, że wyjaśnię. Bleys jest najzdolniejszym z Innych, wiesz to równie dobrze jak ja. W innym przypadku nie byłby ich przywódcą, miejsce to zostałoby zajęte przez kogoś o większych możliwościach. Tak więc nie może- my wybierać, z kim będziemy walczyć - albo go pokona- my, albo przegramy. Wszystko co mogę ci powiedzieć na temat mojej ewentualnej wygranej, to danie słowa, że Encyklopedia Ostateczna - tom 2 357 zrobię wszystko by zwyciężyć. Mam nad nim przynaj- mniej jedną przewagę. Jestem po lepszej stronie. - I to wszystko? - twarz Nonne była kompletnie bez wyrazu. - To może być wszystko, czego potrzeba - łagodnie odpowiedział Hal. - Lepsza strona może oznaczać lepszą podstawę do oceny, a lepszy osąd jest czasem wszyst- kim w bezpośrednim zwarciu. - Wybacz - powiedziała Nonne - jeśli wzdragam się przy słowie „wszystko". - Pomyśl o grających przeciwko sobie dwóch arcy- mistrzach szachowych. Żaden z nich nie popełni oczy- wistego błędu. Jednak każdy z nich może dokonać nie- właściwej oceny i zrobić dobry ruch odrobinę za wcze- śnie lub zbyt późno. Moje zadanie będzie polegało na pró- bie uniknięcia tego typu błędu w ocenie, przy równo- czesnym usiłowaniu skłonienia Bleysa do dokonania złej oceny. Aby tego dokonać, będę wykorzystywał różni- ce w naszych charakterach i stylach. Bleys ma wszelką widoczną przewagę w tej naszej rywalizacji i może dzia- łać z pozycji siły. Sądzę, że przewidział tę sytuację wcze- śniej niż ktokolwiek z Innych. Z pewnością wykorzysta- nie tego faktu było jednym z głównych czynników decy- dujących o przyjęciu go przez Innych jako przywódcy. Skoro zawiodło go to tak daleko, spodziewam się, że jego odbiór sytuacji będzie skłaniał go do czekania, aż bę- dzie w pełni gotów. Przerwał. - Czy wyrażam się dostatecznie jasno? - zapytał. - Och tak - odpowiedziała Nonne. - Dobrze. Tak więc byłoby z jego strony złą strategią zmieniać taktykę, dzięki której wygrywa bez większego wysiłku. Jednak sądzę, że możemy liczyć na ten czyn- nik w jego rozumowaniu. Pozostawia to inicjatywę w naszych rękach - z czego będzie sobie zdawał sprawę, ale nie będzie się tym martwił. Jednak inicjatywa może dać nam przewagę, której się nie spodziewa, jeśli bę- dziemy w stanie użyć jej do uśpienia jego czujności, by zwlekał z działaniem, albo zaczął zbyt szybko. Wszystko 358 Gordon R. Dickso n będzie zależało od tego, jak dobre są przygotowane przez nas plany. - W takim razie zakładam, że uważasz swoje plany za dobre? Uśmiechnął się do niej łagodnie. - Tak uważam. - Obrócił się do Ajeli. - Nie powinie- nem był odsyłać Jeamusa. Czy możesz go tu sprowadzić? Ajela skinęła głową i sięgnęła do panelu kontrolne- go zamontowanego w oparciu fotela. Dotknęła klawiszy i wymruczała coś do mikrofonu. Hal obrócił się do pozo- stałych. - Kiedy powiedziałeś, że jesteście gotowi się ruszyć - odezwał się do Rourke - czy miałeś na myśli tylko go- towych do walki dorosłych, wszystkich dorosłych czy całą populację? - Nic nigdy nie odbywa się jednomyślnie - stwier- dził Rourke - a już najmniej na Dorsai i spodziewam się, że to rozumiesz, Halu Mayne. Spory procent popula- cji zamierza zostać. Część z powodu wieku i chorób, które nie pozostawiają im innego wyboru, część dlatego, że woli na swój los czekać w miejscu, gdzie się urodzili. Niemal wszyscy w wieku poborowym są gotowi się prze- nieść. - Tak - skomentował Hal, kiwając potakująco gło- wą - mniej więcej tego właśnie się spodziewałem. Głos Jasona zabrzmiał niemal równo z jego ostatni- mi słowami. - Gdzie się przenieść, Hal? - zapytał. - Nie wiedziałeś? - Nonne spojrzała ma młodego Zaprzyjaźnionego. - Nie - wolno odpowiedział Jason, patrząc to na nią, to na Hala. - Nie wiedziałem. Co takiego powinienem był wiedzieć? Zamiast odpowiedzieć, Nonne skierowała wzrok na Hala. - Za minutkę - odpowiedział tamten. - Poczekaj- my, aż dotrze tu Jeamus. Kiedy siedzieli w milczeniu, umysł Hala uwolnił się na chwilę od najpilniejszych spraw. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 359 Był świadom, że czwórka siedzących przed nim osób stanowi indywidualne, niepowtarzalne światy przemy- śleń i reakcji, przez które musi się komunikować z tymi, których reprezentowali w sposób dla nich zrozu- miały. Kiedyś, jako Donal, widziałby ich tylko jako jed- nostki, dobrze działające części ogólnego rozwiązania problemu. Byłby zainteresowany jedynie tymjJsjrwyko- nali jego polecenia. Ich obiekcje byłyby drobnymi prze- szkodami, do odrzucenia dzięki niezaprzeczalnej logi- ce, aż zredukowałby ich udział do milczenia. Przyszły mu na myśl zapisane w Nowym Testamencie słowa rzymskiego centuriona, wypowiedziane do Chrystusa „mówię jednemu idź i on odchodzi, a innemu przyjdź, i przychodzi...". Ten rodzaj myślenia rzeczywiście zaowocowałby roz- wiązaniem na poziomie Donala. Ale od tego czasu prze- cież czegoś się nauczył. Właśnie świadomość potrzeby czegoś takiego dręczyła Donala pod koniec życia, gdy stał wpatrując się w gwiazdy, będąc już odpowiedzialny za wszystkie skolonizowane planety. Jasno dojrzał wtedy przyszłość i klęskę idei, że można ją było wygrać, nawet z dobrymi intencjami, wyłącznie dzięki sile. Nigdy nie wystarczało zmusić ludzi do eleganckie- go ubierania się, porządnego chodzenia i przestrzega- nia prawa. Tylko gdy konieczne poprawki zostaną zaak- ceptowane przez podświadomość, kiedy prawo przestaje być potrzebne, osiąga się trwałą poprawę. A jeśli nie byłby w stanie pokazać tym ludziom siedzącym z nim w poko- ju, co trzeba zrobić i osiągnąć, jak miał pokazać to mi- liardom innych ludzkich wszechświatów składających się na rasę? To nie tak, że nie chcieli przenieść się do wyższej i lepszej krainy. Jednak każdy z nich, indywidualnie pośród tych miliardów, musiał osobiście wyruszyć w pod- róż we właściwym czasie, a do tego musieli jasno wi- dzieć drogę oraz wyraźny i atrakcyjny cel, by każdy z nich ruszył z własnej woli i sam pragnął go odnaleźć. Ponieważ nie jest to cel, który można osiągnąć wyłącz- nie dzięki intelektualnej decyzji. W przypadku każdej 360 Gordon R. Dickso n osoby jego osiągnięcie wymagało połączonego wysiłku świadomej i podświadomej części umysłu, do czego w ubiegłym stuleciu zdolna była ledwie garstka. Jed- nak teraz droga zostanie wyznaczona. Ci, którzy napraw- dę będą chcieli go dosięgnąć - będą w stanie to uczynić. Tyle, że on będzie musiał pójść pierwszy, znacząc drogę, wierząc w ich możliwości. A mimo wszystko trasa była zamglona, nawet dla niego. Musiał wyruszyć pierwszy, jak pionier na nowe tereny, znacząc szlak dla następnych, a droga zaczyna- ła się tu, z Rukh i pozostałymi, którzy wykazywali chęć wysłuchania go i pójścia za nim... Tok myśli przerwał mu sygnał oznajmiający przyby- cie gościa i otwarcie drzwi, przez które wszedł Jeamus. - Chodź, Jeamus - zachęcił go Hal. - Usiądź, jeśli masz ochotę. Chcę wyjaśnić tym ludziom, o co cię po- prosiłem, mówiąc o ochronnej tarczy planetarnej. - Czy to nie strata cennego czasu? - wtrąciła się Nonne. - Wszyscy wiemy, że pracował nad osłoną dla planety i gdzie ma zostać umieszczona... - Ja nie - odezwał się Jason, przerywając jej. Skie- rowały się na niego oczy wszystkich pozostałych, zasko- czonych siłą i pewnością jego głosu, której poza Halem nikt z nich jeszcze u niego nie słyszał. - Wysłuchajmy wyjaśnienia. Do tego czasu Jeamus doszedł do kręgu siedzeń. Jego wzrok na sekundę spoczął na stojącej postaci Ro- urke'a i zignorował czekający w zasięgu ręki dryf. - Przed więcej niż standardowy rok temu - zaczął - Hal poprosił mnie, abym zajął się przygotowaniem osło- ny ochronnej opartej na przesunięciu fazowym, takiej jak mamy tu, wokół Encyklopedii, ale dostatecznie du- żej, by osłonić całą planetę. Powiedział, że o rozmiarach odrobinę większych od Ziemi. Zrobiliśmy to. Kiedy tylko statki, które mają ją uruchomić, zajmą odpowiednie pozycje wokół wyznaczonej planety i ustanowią między sobą odpowiednią komunikację, będzie można urucho- mić ją w jednej chwili. Spojrzał na Hala. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 361 - Czy chcesz, żebym wdał się w szczegóły i zasadę jej działania? - Nie - odpowiedział zapytany. - Powiedz im po pro- stu, jakie będą jej efekty. - To, co zrobi ta tarcza - powiedział Jeamus do resz- ty - to zamknie za podwójną ścianą całą planetę i co- kolwiek jej dotknie z obu stron, zostanie przeniesione w międzyprzestrzeń, podobnie jak dzieje się to w przy- padku napędu fazowego. Tylko, że w tym wypadku obiekt nie zostanie odtworzony ponownie w konkretnym miej- scu, jak robi to napęd fazowy. Przypuszczam, że zdajecie sobie sprawę, iż napęd fazowy został wyprowadzony z teo- rii nieoznaczoności Heisenberga... - Tak, tak - przerwała mu Nonne. - Wszyscy o tym wiemy. Wiemy, że zgodnie z nią niemożliwe jest równoczesne dokładne wyznaczenie współrzędnych i prędkości cząstki, a im dokładniejszy jeden pomiar, tym mniej dokładny jest drugi. Wiemy, że w zakresie napędu fazowego oznacza to, od strony praktycznej, że w chwili gdy z absolutną dokładnością wyznacza się prędkość, pozycja staje się uniwersalna. Wiemy, że oznacza to, iż ktokolwiek lub cokolwiek próbujące przeniknąć przez osłonę fazową praktycznie rzecz bio- rąc zostałoby rozszerzone do nieskończoności. Hal Mayne planuje stworzenie planety z garnizonem osło- niętym taką tarczą - bez wątpienia wie o tym rów- nież Bleys Ahrens - i obrony jej przy pomocy Dorsa- jów, oraz że planetą tą będzie nasz Exotikowy świat Mara... - Nie - zaprzeczył Hal. Jeamus gwałtownie obrócił głowę. Ajela nachyliła się do przodu, ze skupioną nagle twarzą. Nonne wbiła w niego spojrzenie. - Nie? - zapytała. - Nie, co? - To nie będzie Mara - łagodnie wyjaśnił Hal. - To będzie tu, na Ziemi. - Ziemia! - wykrzyknął Jeamus. - Ale powiedziałeś mi, że większa od Ziemi! Podałeś mi rozmiary... Umilkł nagle. 362 Gordon R. Dickson - Oczywiście! - powiedział bezbarwnie. - Chciałeś w niej zamknąć również Encyklopedię. Oczywiście. - Ziemia? - zapytała Nonne. - Ziemia - powtórzył Hal. Dotknął panelu kontrolnego na brzegu swojego dryfu i jedna ze ścian roztopiła się, ukazując obraz Ziemi widzianej z orbity Encyklopedii. Zawisła przed nimi wielka niebieska kula. Hal wstał i podszedł do hologramu, wyglądając jakby zawisł nad planetą, jak ktoś pochylający się nad nieskończenie cennym klej- notem. - Ale to nie ma sensu! - powiedziała Nonne prawie do siebie. - Hal! Na dźwięk swojego imienia obrócił się od ekranu, stając twarzą do niej. - Hal - powiedziała. - Ziemia? Jaki sens ma obrona Ziemi? Jaką przewagę w ten sposób zyskasz, skoro wię- cej niż połowa ludzi na niej nie dba o to, czy kontrolę przejmą Inni? Nie masz nawet ich pozwolenia na oto- czenie ich takim pancerzem! - Wiem - odpowiedział Hal. - Ale zapytanie najpierw byłoby nie tylko głupie, ale i nic by nie dało. Obawiam się, że zostaną zaskoczeni. - Zmuszą cię do wyłączenia jej. - Nie - zaprzeczył Hal. - Oczywiście, część będzie próbować. Ale nie uda im się. Rzecz w tym, że nie mogą. A z czasem zrozumieją, czemu została tu umieszczona. - Pobożne życzenia! - stwierdziła Nonne. - Nie. - Hal przyjrzał się jej przez sekundę. - A przy- najmniej nie pobożne życzenia w sensie, o którym my- ślisz. Przykro mi, Nonne, ale teraz, po raz pierwszy, zna- leźliśmy się w punkcie, gdzie po prostu będziesz musia- ła mi zaufać. - Czemu miałabym? Westchnął. - Z tego samego powodu - wyjaśnił - który działa od czasu, gdy pierwszy raz o mnie usłyszałaś. Ty, twoi lu- dzie i wszyscy pozostali, którzy mają nadzieję uciec przed Innymi, nie macie innego wyboru. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 363 - Ale to szaleństwo! - powiedziała. - Mara zgadza się na otoczenie jej osłoną. Jej mieszkańcy nawet tego oczekują. Stoją za tobą co do jednego. Są gotowi do po- święceń, uświadomili sobie konieczność poświęcenia, aby przeżyć. Trudno byłoby policzyć osoby na Ziemi, któ- re w ogóle myślały o przeciwstawieniu się Innym, a co dopiero o kosztach takich działań. - To coś więcej, Nonne - odezwała się Ąjela. - Kru- cjata Rukh jest prawdziwą krucjatą. Gromadzą się ty- siące i setki tysięcy ludzi, by jej słuchać. - Na Ziemi są miliardy ludzi! - odparła Nonne. - Daj Rukh czas - powiedziała Ąjela. - Proces na- biera tempa. - Nie ma już czasu - stwierdził Hal, a oczy wszyst- kich skierowały się w jego stronę. - Bleys działał szyb- ciej, niż sobie uświadamiacie. Właśnie spędziłem kil- ka miesięcy oglądając tego dowody. Decyzję trzeba pod- jąć natychmiast. I to musi być Ziemia. - Czemu? - zażądała Nonne. - Ponieważ na Ziemi kryje się serce rasy - wolno odpowiedział Hal. - Jak długo Ziemia jest wolna, taka sama jest rasa. Jak powiedział kiedyś pewien człowiek w dwudziestym wieku, mówiąc do Irlandczyka o piątej nad ranem w hotelu: Gdyby w jednej chwili usunięto wszystkich poetów, dramatopisarzy i twórców piosenek Irlandii, ilu pokoleń trzeba byłoby, aby ich zastąpić? I zanim mógł odpowiedzieć na własne pytanie, Irland- czyk uniósł jeden palec jako odpowiedź identyczną z tą, której miał udzielić mężczyzna. Popatrzył na nich wszystkich. - Jeden. Jeden palec. Jedno pokolenie. I obaj mieli rację. Ponieważ nie tylko małe dzieci dorosłyby, wyra- stając na poetów, dramatopisarzy i pieśniarzy, ale i do- rośli, którzy nigdy nie pisali albo śpiewali - w odpowie- dzi na nagłą ciszę dookoła, zaczęliby nagle tworzyć mu- zykę, która zawsze w nich tkwiła. Ponieważ zdolność tworzenia takich rzeczy nigdy nie była szczególnym da- rem nielicznych. To coś, co należy do wszystkich, kryje się w ich duszach, czekając jedynie na obudzenie. Było 364 Gordon R. Dickson to prawdą w chwili tamtej rozmowy, wobec Irlandczy- ków, podobnie jak teraz jest prawdziwe wobec miesz- kańców Starej Ziemi. - A nie dla ludzi z innych planet? - zapytał Jason. - Z czasem dla nich też. Jednak ich przodkowie zo- stali wygnani przez głód, by jako zbędni na Ziemi zapu- ścić korzenie w nowych miejscach. W tej chwili stoją na wyciągniecie ręki od źródła muzyki, która tkwi w was i kryjącej się tam przyszłości. Znajdziecie je - ale będzie to dla was trudniejsze i wolniejsze niż dla kogokolwiek z tej planety... Wykonał gest w stronę niebieskiej kuli na ekra- nie. Siedzieli, patrząc na niego w milczeniu. Nawet Non- ne była cicho. - Powiedziałem Exotikom - kontynuował w tej ciszy Hal - powiedziałem to Dorsajom i gdybym miał szansę rozmawiać z nimi wszystkimi, powiedziałbym i twoim ludziom, Jason - że zasadniczo byli eksperymentem rasy. Zostali powołani do życia tylko po to, by zostać uży- tymi w odpowiedniej chwili. Teraz nadszedł ten czas. Wszyscy wiecie, że skończyły się wieki Kultur Odłam- kowych. Każdy z was instynktownie zdaje sobie z tego sprawę. Czasy eksperymentów minęły. Wasze rodzaje żyły, rosły i rozkwitały aby w końcu stanąć po jednej stro- nie wielkiego równania o przetrwaniu ludzkości, o to, którą drogą rasa powinna podążyć ku swej przyszłości między gwiazdami. Przyszłość należy nie do was i wa- szych dzieci, ale do dzieci rasy jako ogółu. Umilkł. Nic nie powiedzieli. - Tak więc - ciągnął ze znużeniem - w końcu to właśnie Ziemię musimy chronić. Ziemię, z całą jej hi- storią pełną okrucieństwa, głupoty i samolubstwa - oraz wszystkimi jej pieśniami i snami o potędze. Właśnie tu, nigdzie indziej, rozegra się bitwa, którą wygramy lub nie. Znów przerwał. Chciał, aby coś mówili - choćby po to, by nie czuł się tak kompletnie sam. Ale nie odezwali się. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 365 Spojrzał ponownie na niebieską kulę Ziemi. - I tu właśnie rozstrzygnie się pytanie o przyszłość - powiedział cicho - a tacy jak wy i ja będą musieli zgi- nąć, jeśli takie wypadnie nam zadanie, by zdobyć odpo- wiedź konieczną do podjęcia tej decyzji. Umilkł i ponownie popatrzył na obraz Ziemi. Po se- kundzie czy dwu uświadomił sobie obecność innej oso- by blisko za sobą i obrócił się szybko. To była Ajela. Objęła go ramionami i po prostu trzymała przez mi- nutę. Potem puściła go i wróciła na swoje miejsce obok Tama. - Dajesz nam powody - odezwała się do niego Non- ne - które nie są powodami wojskowymi, i mogą nawet nie być pragmatyczne czy praktyczne. Nadal uważam, że Mara jest lepszą bazą obronną niż Ziemia. Nie udzie- liłeś mi żadnej odpowiedzi w tej kwestii. - Nie jest to tak naprawdę wojna - odpowiedział Hal - którą podjęliśmy z jakichś przyczyn pragmatycznych - chyba, że na dłuższą metę. Faktem jest, że się mylisz. Jak na Młodsze Światy, Mara jest bogatą planetą, ale nawet mimo stuleci marnotrawienia i plądrowania jej zasobów, Ziemia nadal jest najbogatszą zamieszkałą pla- netą znaną rasie ludzkiej. Jest całkowicie samowystar- czalna i wciąż utrzymuje populację znacznie większą, niż jakikolwiek inny zamieszkały świat. Nieoczekiwanie umilkł, więżąc jej wzrok swoim spojrzeniem. Potem zaczął ponownie. - Jest również różnica psychologiczna. Otocz dowol- ny inny świat, odetnij go od kontaktu z innymi zamiesz- kałymi planetami, a emocjonalnie nie będzie się on mógł pozbyć wrażenia, że został odrzucony przez ludzką społeczność, postawiony by zmarnieć i zginąć. A Ziemia wciąż myśli o sobie, jako o centrum ludzkiego wszech- świata. Dla niej wszystkie inne planety są jedynie pą- kami na jej gałęziach. Jeśli wszyscy pozostali zostaną odcięci, niezależnie od kosztów, emocjonalnie większość Ziemi będzie uważać, że straciła dodatki, bez których radziła sobie przez miliony lat i jeśli trzeba, znów sobie bez nich poradzi. 366 Gordon R. Dickson - Tak duża populacja nie stanowi dla ciebie korzy- ści - powiedziała Nonne - zwłaszcza jeśli - jak ma to miejsce - pełna jest ludzi nie zgadzających się z twoim postępowaniem. Nie garną się do obrony Ziemi. Planu- jesz bronić tej planety przy pomocy Dorsajów. - Na początek - odpowiedział Hal - z pewnością. Je- śli bitwa będzie trwać, sądzę że znajdziemy ludzi z Zie- mi, którzy zechcą pójść na barykady. Właściwie, to będą musieli. Zwrócił się do starca. - Tam? Jak myślisz? - Przyjdą - odpowiedział Tam. Niepewny, antyczny głos sprawił, że słowo to zdawało się paść ciężko między nich. - Stąd pochodzą Dorsajowie, Exotikowie i Zaprzy- jaźnieni - oraz wszyscy inni. Kiedy będzie potrzeba obroń- ców spomiędzy Ziemian, przyjdą. Przez chwilę nikt nic nie powiedział. - A to - stwierdził Hal z głębokim oddechem - jest kolejnym powodem, dla którego musi to być Ziemia, a nie Mara. Z czasem nawet mieszkańcy Mary stworzy- liby ludzi zdolnych stanąć na straży. Ale aby tego doko- nać, musieliby zmienić podstawy swojego charakteru i stylu życia. - Ale mogliby i zrobiliby to - powiedziała Nonne. - W tych czasach, gdy rozpada się wszystko wokół, na- wet marańscy dorośli by to zrobili. Nawet ja bym walczy- ła - gdybym uważała, że potrafię. W kącikach ust Rourke di Facino zagościł drobny, uprzejmy uśmieszek. - Droga pani - powiedział do niej. - To zawsze była jedyna różnica. To stwierdzenie przyciągnęło jej uwagę. - Ty! - wykrzyknęła. - Stoisz tu i nic nie mówisz. Czy twoi ludzie zgodzili się bronić Ziemi, której miesz- kańcy nigdy nie zrozumieli ani docenili, co znaczą Młod- sze Światy - a najmniej twój rodzaj? Czy jesteście goto- wi być ich mięsem armatnim, bez zaprotestowania cho- ciaż wobec tego, czego chce Hal Mayne? Jesteś eksper- tem wojskowym. Ty z nim porozmawiaj! Encyklopedia Ostateczna - tom 2 367 Z ust Rourke zniknął uśmieszek, zastąpiony przez wyraz twarzy, który miał w sobie dziwny dotyk smutku. Wolno wyszedł spoza foteli gdzie stał cały czas i podszedł do Hala. Ten spojrzał na wyprostowanego, mniejszego mężczyznę. - Rozmawiałem o tobie z Simonem - powiedział Ro- urke. - I z Amandą. To kim jesteś, to twoja sprawa i nikt tego nie kwestionuje... - Nie rozumiem - przerwała Nonne, patrząc to na jednego, to na drugiego. - Co masz na myśli mówiąc, że to jego sprawa, kim jest? Przez chwilę zdawało się, że Rourke odwróci się i jej odpowie, jednak znów odezwał się do Hala. - Ale Szarzy Kapitanowie uważają, że musimy ufać twoim ocenom - powiedział. - Dziękuję - odpowiedział Hal. - Tak więc - powiedział Rourke - uważasz, że po- winna to być Ziemia? - Myślę, że zawsze tak miało być - odpowiedział Hal. - Otwartą kwestią było jedynie, kiedy zacząć działania, a przy obecnym stanie spraw, Bleys staje się silniejszy każdego dnia naszego czekania. - Powtarzam - odezwała się Nonne. - Nie masz za sobą wsparcia Ziemi - nie zaczynasz mieć za sobą sil- nej Ziemi. Może i Rukh szybko zaczęła zdobywać popar- cie - jak mówiłaś, Ajela - ale zniknęła ze sceny, a pra- ca, którą rozpoczęła, nie jest skończona. Jeśli ruszysz teraz, Hal, podejmujesz hazard, mając niewielkie szan- se. Znów spojrzała na Hala. - Masz rację - odpowiedział. Przez chwilę stał w ci- szy. - Jednak w każdej sytuacji nadchodzi chwila, kie- dy trzeba podjąć decyzję, niezależnie od tego, czy ma się wszystkie atuty, czy nie. Obawiam się, że bardziej może nam zaszkodzić czekanie, niż akcja. Zaczniemy obsa- dzać Ziemię i ją zamkniemy. Rourke skinął, prawie do siebie. - W takim razie - stwierdził - będę zajęty. Spojrzał w stronę Jeamusa. 368 Gordon R. Dickso n - Teraz mogę użyć tego twojego systemu komuni- kacyjnego, Główny Inżynierze - powiedział, obracając się w stronę drzwi. Jeamus zerknął na Hala, który skinął głową i łysiejący mężczyzna popędził za drobnymi, wy- prostowanymi plecami Dorsaja. Jednak zanim któryś z nich dotarł do drzwi, za- brzmiał dzwonek telefonu. Zatrzymali się, podczas gdy Ajela sięgnęła do panelu na bocznym oparciu fotela, a reszta zgromadzonych obróciła się w jej stronę. Z gło- śnika zabrzmiał głos, zbyt cichy jednak, by zrozumieli słowa. Uniosła głowę i spojrzała na Hala. - Znaleźli Rukh - powiedziała. - Jest w pewnym miejscu niedaleko Sidi Barrani, na śródziemnomor- skim wybrzeżu Afryki, na zachód od Aleksandrii. - A więc będę musiał nadrobić zaległości później - powiedział Hal. - Wszystko na Ziemi w pewnym stop- niu zależy od tego, na ile ona będzie w stanie kontynu- ować swoją akcję. Ajela, czy możesz zorganizować dla mnie transport na powierzchni, podczas gdy będę leciał na dół promem? Ajela skinęła. Hal ruszył w stronę drzwi, oglądając się na młodego Zaprzyjaźnionego. - Jason, chcesz jechać? - Tak - odpowiedział zapytany. - A więc dobrze - stwierdził Hal, gdy Jeamus i Rour- ke odsuwali się od drzwi, by przepuścić go pierwszego. - Mając szczęście, wrócimy za kilka godzin. W między- czasie po prostu zacznijcie realizować swoje zadania. Przeszedł przez drzwi, mając tuż za sobą Jasona. Rozdział 62 Sidi Barrani leżało z dala od wybrzeża Morza Śród- ziemnego, za obszarami, które były jednymi z pierwszych odebranych północnoafrykańskiej pustyni ponad dwie- ście lat wcześniej. Zbudowano wysokie wieże, do któ- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 369 rych pompowano wodę z Morza Śródziemnego, spuszcza- no następnie z ich szczytów kilkaset metrów niżej na potężne wirniki, wydmuchujące wilgotne powietrze z powrotem w górę, zwiększając wilgotność powietrza. Wilgotność ta uczyniła z suchej pustyni kraj obfito- ści, a w miarę upływu lat, wynikająca z tego zmiana klimatu wpłynęła na żyzne rejony, sięgając coraz dalej w głąb pustyni, o którą w dwudziestym wieku walczyli Rommel i Montgomery. Krawędź pustyni została zmu- szona do cofnięcia się o setki kilometrów, aż całkowi- cie ją pokonano i znikła pod zielonymi brzegami nowo stworzonego jeziora w Qattara, powstałego gdy Nil, wspar- ty przez potężną tamę Aswan, znalazł w końcu nową drogę na zachód, w depresję Qattara. Na brzeg tego właśnie jeziora, do hotelu Bahrain - nie rzucającego się w oczy niskiego budynku o białych ścianach, w cudownie ukwieconym, tropikalnym krajo- brazie - dotarli w końcu Hal i Jason w poszukiwaniu Rukh. A jednak, pomimo całego spokoju i łagodności oto- czenia, przekroczenie frontowych drzwi przypominało wyjście na nagie pole podczas burzy z piorunami. Hal rzucił szybkie spojrzenie Jasonowi, który po latach wal- ki w ruchu oporu na Harmonii mógł być dość wyczulo- ny, by zauważyć pole napięcia emocjonalnego, w które właśnie wkroczyli. Jednak twarz Jasona pozostała spokojna. Może odro- binę bledsza niż zwykle - ale spokojna. W obniżonym względem wejścia westybulu, pod wy- sokim, łukowym sufitem w białym kolorze, nikt nie zaj- mował wyściełanych foteli dryfowych, zgromadzonych wokół małego basenu z mozaikowym dnem. Jedyną oso- bą w zasięgu wzroku był recepcjonista, który tu, na Zie- mi, mógł zostać zatrudniony włącznie ze względów este- tycznych. Wzrok miał skierowany w dół, za blat recepcji i wyglądał na zajętego, albo starał się sprawiać takie wrażenie. Poza nim w zasięgu wzroku i słuchu nie było śladów wskazujących na obecność innych ludzi - ale Hal miał przemożne uczucie bycia otoczonym przez niewi- docznych obserwatorów. 370 Gordon R. Dickso n Recepcjonista nie podniósł wzroku do chwili, aż do- szli do blatu i stanęli po jego drugiej stronie. Był mło- dym człowiekiem z gładką, brązową skórą i okrągłą twa- rzą. - Witamy w Bahrain - powiedział. - Czy mogę w czymś pomóc? - Dziękuję, owszem - odpowiedział Hal. - Proszę prze- kazać pani, że chciałby się z nią zobaczyć Howard Im- manuelson. - Jaką panią ma pan na myśli? - Macie tu tylko jedną panią, dla której jest ta wia- domość - stwierdził Hal. - Proszę ją natychmiast prze- kazać. Recepcjonista oparł obie dłonie na blacie i lekko przechylił się w ich stronę. - Obawiam się, panowie, że nie rozumiem. Nie mogę dostarczyć wiadomości, dopóki nie dowiem się, dla kogo jest przeznaczona. Hal przyjrzał mu się przez chwilę. - Rozumiem pańską sytuację - powiedział spokoj- nie. - Ale popełnia pan błąd. Usiądziemy sobie przy ba- senie, a pan dopilnuje, by dostarczono tę wiadomość. Jeśli nie... może lepiej będzie, jeśli zapyta pan kogoś, kto wie, kim jest Howard Immanuelson. - Przykro mi, panowie - odpowiedział recepcjonista - ale nie wiedząc z kim chcą się panowie skontakto- wać, nie mogę wiedzieć, czy ta osoba jest naszym go- ściem... Ale obaj mężczyźni już się odwrócili i jego głos ucichł za ich plecami. Hal wybrał dryf ustawiony tyłem do kon- tuaru, a Jason usiadł naprzeciw niego, by razem mieli w polu widzenia cały westybul. Hal zmarszczył się odro- binę, a po ułamku sekundy wahania Jason przesiadł się obok niego, zwracając się również plecami do re- cepcji. Siedzieli w milczeniu. Od strony recepcji również nie dobiegały żadne dźwięki. Oczy, uszy i nos Hala były w pełnej gotowości, badając otoczenie. Po chwili wyłapał delikatny, przyjemny zapach unoszący się w powietrzu Encyklopedia Ostateczna - tom 2 371 i w jego umyśle rozbrzmiał dzwonek alarmowy. Na któ- rymś z Młodszych Światów coś takiego było wysoce nie- prawdopodobne, ale tu, na Ziemi, gdzie bogactwo umoż- liwiało łatwy dostęp do egzotycznej broni i lekceważe- nie nawet najsurowszych lokalnych praw i porozumień międzynarodowych, istniała możliwość, że próbowano poddać ich działaniu narkotyku. Nie trzeba było nawet środka, który pozbawiłby ich przytomności. Wystarczyłoby przytępić trochę jeden lub więcej zmysłów, albo osłabić zdolność oceny, by dać nie- widocznym obserwatorom niebezpieczną przewagę. Z drugiej strony, zapach mógł nie być niczym wię- cej niż aromatem, jednym ze środków stosowanych przez personel, by uprzyjemnić gościom pobyt w swoich pro- gach. Była tylko jedna możliwość sprawdzenia tego. Zdol- nością najbardziej podatną na wszelkiego rodzaju środ- ki odurzające była medytacyjno-kreatywna. Mieszan- ka wspomnień i fantazji niesiona przez myśl i najpo- tężniejsze ładunki emocji była nieuchronnie zniekształ- cana albo blokowana przez cokolwiek obcego we wspie- rającej je maszynerii psychologicznej. Pozwolił medytacyjnej maszynerii umysłu w jednej chwili zatonąć pod powierzchnię świadomości i pozwolił sobie osunąć się we wspomnienia dzieciństwa, do cza- sów, gdy emocje były proste, czyste i gwałtowne. Pamiętał, że były to czasy, gdy podniecenie miało siłę niemal rozerwać go na strzępy. Żal był nie do znie- sienia, szczęście rozświetlało świat wokół niby płaszcz błyskawic, a gniew połykał wszystko - jak ściana ognia pochłaniająca cały wszechświat. Zdarzyło się kiedyś, gdy miał około pięciu lat, że Malachi Nasuno odmówił mu czegoś. Nie był w stanie teraz przypomnieć sobie, co to było, chciał użyć jakie- goś narzędzia czy broni, które stary Dorsai uznał za prze- kraczające jego możliwości i wiek, więc Malachi odmó- wił mu tego. Wybuchła w nim furia na wszystko - na Malachiego, zasady i przepisy, na świat stworzony dla dorosłych, w którym był prześladowany jako za mary i za 372 Gordon R. Dickson młody. Wykrzyczał na Malachiego swoją frustrację i ura- zy, po czym uciekł w las. Biegł, aż stracił oddech i siłę w nogach, opadając nad brzegiem wąskiego strumienia, który wyżłobił so- bie drogę przez górskie skały. Niespodziewanie się po- płakał w czystej wściekłości, zdeterminowany nigdy nie wracać, nigdy nie zobaczyć już Malachiego, Waltera czy Obadiaha. Przed oczyma, niczym dym z gorzkich płomieni wściekłości, stanęły mu dzikie wizje samodzielnego ży- cia w górskiej dziczy. Stopniowo ogarnęła go nowa rozpacz, więc leżał nad strumieniem, uciszony żałosną myślą, iż nigdy nie stanie się tym, kim chciałby zostać, albo kim chcieli go widzieć wychowawcy. W duchu oskarżał ich o niezrozumienie go lub odrzucenie - podczas, gdy byli wszystkim, co miał. W tej chwili, gdy rozpaczał zagubiony na ziemi, oto-, czyły go dwa potężne ramiona i łagodnie przytuliły do masywnego torsu Malachiego. Było to tak nieskończe- nie kojące, że znów zaczął szlochać - ale tym razem z ulgi, wyładowując się w ciszy w szorstki materiał kurtki Malachiego. Dorsaj nic nie mówił, tylko go trzymał. Przez kurtkę i koszulę wyczuwał potężne uderzenia dorosłego serca. Wydało mu się, że jego serce zwolniło, by dostoso- wać się do tego rytmu i zapadł w sen, z którego obudził się dopiero we własnym łóżku... Wrócił do pełnej świadomości w westybulu hotelu Bahrain, wciąż poruszony przez przypomniane emocje i osiągnięcie tego pierwszego szczebla na drodze prowa- dzącej do zrozumienia. Jakże zmieniło się jego życie od tamtej chwili, ale równocześnie dzięki udanemu przy- wołaniu zapamiętanych emocji był spokojniejszy. Rozległ się dźwięk butów na wypolerowanej, twar- dej podłodze. Obrócili się i zobaczyli recepcjonistę. - Zechcą panowie udać się do pokoju czterysta trzy- dzieści dziewięć? - odezwał się do nich. - Szóste drzwi na prawo, zaraz po wyjściu z windy. - Dziękuję - powiedział Hal wstając. Jason również się podniósł i razem poszli do wind wskazanych przez recepcjonistę. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 373 Białe ściany korytarza na czwartym piętrze rozcią- gały się na obie strony w bok od wyjścia z wind, ale w niewielkiej odległości ginęły za zakrętami. Najwyraź- niej korytarz zaprojektowano, by błądził między pokoja- mi i apartamentami. Ruszyli w prawo, a drzwi koło któ- rych przechodzili, rozświetlały się i dźwięczały delikat- nie, ciemniejąc, gdy się oddalali. - Idiotyzm - powiedział Jason cichutko, a Hal zerk- nął na niego i uśmiechnął się pod wąsem. Trzydzieści metrów od windy, po podejściu do nich, rozjaśniły się drzwi z numerem czterysta trzydzieści dziewięć. Stanęli, twarzami w ich stronę. - Howard Immanuelson - wyraźnie powiedział Hal - ze wspólnym przyjacielem. Czy możemy wejść? Przez chwilę nie było odpowiedzi. Potem drzwi cicho odchyliły się do środka i weszli. Pokój był duży i kwadratowy. Cała ściana naprzeciw wejścia była kompletnie otwarta, z balkonem, ale chłód i bezruch powietrza wokół nich świadczyły o istnieniu niewidocznej bariery oddzielającej pokój od balkonu. Zielonobrązowe zasłony z ciężkiego materiału zostały cał- kowicie odsunięte. Pomiędzy nimi otwierał się widok na jezioro Qattara, z trzema białymi trójkątami żagli jedno- osobowych łódek, zdających się zaglądać do pokoju. Oprócz nich w pokoju nie było nikogo widać, tylko zamknięte drzwi w ścianie po lewej. Wejście, które otwarło się przed nimi, znów się zamknęło. Hal obrócił się w stronę zamkniętych drzwi w bocznej ścianie. - Nie - powiedział głos. Chuda, poważna postać z długolufowym pistoletem energetycznym cenionym na Ziemi za ciche działanie i zabójczość, wyszła zza zwiniętych zasłon. Na tej plane- cie liczyła celność na duże odległości, a zniszczenie do- bytku mogło mieć wyższą cenę niż ludzkie życie. Amyth Barbage miał kościstą twarz, był wychudzony i zabójczy, choć wyglądał absurdalnie nie na miejscu w plażowych szortach w kolorze khaki i jaskrawo kolorowej koszuli, a trzymany przez niego pistolet wycelowany był w Hala i Jasona ze śmiertelną precyzją. 374 Gordon R. Dickso n Hal zrobił krok w jego stronę. - Zostań tam - powiedział Barbage. - Wiem do cze- goś zdolny, Halu Mayne, jeśli pozwolę ci podejść wystar- czająco blisko. - Hal! - szybko odezwał się Jason. - Wszystko w po- rządku. On teraz należy do Rukh! - Nie jestem niczyj, oprócz Pana, słaby człowiecze - i nigdy nie byłem - sucho odpowiedział Barbage - jak być może ty byłeś. Prawdą jest jednak, iż wiem teraz, że Rukh Tamani jest wysłanniczką Pana i przemawia jego głosem i wobec tego będę jej strzegł dopóki żyję. Nie wolno jej przeszkadzać - nikomu. Hal odczuł dotyk zdumienia. - Jesteś tego pewien? - zapytał Jasona, nie odrywa- jąc wzroku od chudej, nieruchomej postaci i całkowicie nieruchomej lufy pistoletu. - Kiedy zmienił strony? - Nie zmieniłem strony - rzekł Barbage - już po- wiedziałem. Jak mógłbym to zrobić ja, jeden z Wybra- nych i zawsze działający zgodnie z Jego wolą? Ale na dziedzińcu, o którym wiesz, stało się Jego wolą, że z moich oczu odjęto ślepotę i zobaczyłem w końcu, jak On ogłosił, że Rukh jaśniej widzi Jego Drogę niż ja czy ktokolwiek inny; i ponad wszystkich była przez niego ukochana. W mej słabości zbłądziłem, ale odnaleziono mnie znów dzięki wielkiej łasce. Teraz mówię wam, że dla ochrony jej życia ani wy, ani ktokolwiek inny nie przerwie jej odpoczynku. Tak nakazał doktor i ja tego dopilnuję. - Amythu Barbage - powiedział Hal. - Muszę się z nią natychmiast zobaczyć i porozmawiać. Jeśli nie, cała jej praca może pójść na marne. - Nie wierzę ci - odpowiedział Barbage. - Ale ja tak - stwierdził Jason - ponieważ wiem o tym więcej niż ty, Stary Proroku. A moja służba wobec Pana jest równie wielka, jak twoja. Możesz na to liczyć, Hal... - Stój! Hal odezwał się w ostatniej chwili. Zauważył nagłe spięcie stojącego obok mężczyzny i zrozumiał, że Jason Encyklopedia Ostateczna - tom 2 375 zamierzał rzucić się na linię strzału broni Barbage'a, by dać Halowi czas na dosięgnięcie go. Jason rozluźnił się wolno i niechętnie. Hal wbił wzrok w mężczyznę z bronią. - Myślę - powiedział wolno - że część tej ślepoty, o której wspomniałeś, nadal tkwi w tobie, Amythu Bar- bage. Nie słyszysz co mówię? Jeśli z nią nie porozma- wiam, całe dzieło Rukh może zostać stracone. Jego oczy schwytały i uwięziły spojrzenie Barbage'a. Sekundy rozciągały się w ciszy. W końcu Barbage, wciąż uważnie ich obserwując i kierując w nich lufę pistole- tu, przesunął się bokiem do drzwi w ścianie, delikatnie ich dotknął i powoli otworzył, po czym przeszedł przez nie tyłem. Stojąc o krok od wejścia po drugiej stronie, odezwał się tak cicho, że ledwie go usłyszeli. - Chodźcie. Chodźcie cicho. Poszli za nim do dziwnego pokoju. Był wąski i zupeł- nie pozbawiony mebli. Jego dalszy koniec zasłonięty był zaciągniętymi draperiami tego samego koloru, co w pierwszym pokoju, a ściana po prawej zdawała się de- likatnie migotać. Kiedy tylko weszli do wnętrza, a drzwi automatycz- nie zamknęły się za nimi, Barbage uniósł wolną rękę sygnalizując, by się zatrzymali. - Zostańcie tutaj - powiedział. Odwrócił się i przeszedł przez migoczącą ścianę, zdradzając tym samym, że była to projekcja bariery dźwiękowej. Hal i Jason stali w ciszy przez kilka dłu- gich minut, po których ściana znikła nagle, ukazując dużą, elegancką sypialnię hotelową z odciągniętymi zasłonami i łóżkiem dryfowym ustawionym w pozycji do siedzenia - na nim leżała Rukh. Barbage stał u jej boku, wskazując w ich stronę. - Nie można marnować jej sił - powiedział. - Robię to tylko dlatego, że ona nalega. Szybko przekażcie jej, co macie do powiedzenia. - Nie, Amyth - odezwała się z łóżka Rukh - mogą mówić, aż poproszę ich by przestali. Hal, chodź tu - i ty również, Jason. 376 Gordon R. Dickso n Podeszli do łóżka. Hal dostrzegł, że Rukh najwyraź- niej nie pozbyła się chudości, do której doprowadził ją pobyt w rękach milicji, a teraz, z obandażowaną prawą górną częścią ciała i usztywnionym ramieniem wyglą- dała w swojej luźnej białej sukni na jeszcze wątlejszą, niż gdy widział ją ostatni raz. Jednak jej piękno było bardziej uderzające niż kiedykolwiek. W zielononiebie- skim świetle odbijanym przez roślinność i wodę na ze- wnątrz, jej ciemne ciało zdawało się półprzejrzyste, w otoczeniu bladokremowej pościeli. Jason sięgnął i łagodnie, czubkami palców dotknął ramienia po zdrowej stronie. - Rukh - odezwał się cicho. - Nie czujesz bólu? Czy jest ci wygodnie? - Oczywiście, Jason - odpowiedziała uśmiechając się do niego. - Wcale nie jestem poważnie ranna. Po prostu lekarz powiedział, że i tak potrzebuję odpoczynku... - Już od kilku miesięcy jest na granicy wyczerpa- nia... - zaczął szorstko Barbage, ale powstrzymał się, kiedy na niego spojrzała. - Wszystko w porządku - powiedziała. - Ale Amyth, chciałabym porozmawiać z Halem na osobności. Jason, wybaczysz nam...? - Jeśli sobie tego życzysz. - Barbage opuścił pisto- let, obrócił się w stronę błyszczącej ściany-projekcji i przeszedł przez nią. Jason obrócił się, by pójść w jego ślady. - Jason... później z tobą również porozmawiam - szybko przemówiła Rukh. Uśmiechnął się do niej. - Oczywiście. Rozumiem, Rukh, kiedykolwiek ze- chcesz - powiedział i wyszedł. Pozostawiona sama z Halem z wysiłkiem uniosła się na zdrowym ramieniu ze swojego łóżka i zaczęła się- gać w jego stronę. Podszedł bliżej i chwycił jej rękę wła- sną dłonią, ledwie zdążyła oderwać ją od pościeli. Wciąż ją trzymając, przysunął drugą ręką jedno z krzeseł dry- fowych i usiadł blisko niej. - Przyszło mi na myśl, że możesz się tu pojawić - powiedziała z uśmiechem. Jej ciepła, drobnokoścista Encyklopedia Ostateczna - tom 2 377 i wąska dłoń kompletnie tonęła w jego potężnym uści- sku. - Chciałem przyjechać, gdy tylko się dowiedziałem - stwierdził. - Ale przekazano mi, że czekają na mnie pewne sprawy i decyzje, które należało podjąć. I dopiero kilka godzin temu dowiedzieliśmy się, gdzie jesteś. - Amyth i inni uznali, że powinnam zniknąć - wy- jaśniła - i myślę, że chyba mieli rację. To region, gdzie ludzie mnie lubią. - Gdzie cię kochają, chciałaś powiedzieć - rzucił Hal. Znów się uśmiechnęła. Mimo całego piękna, był to uśmiech zmęczenia. - A więc to obowiązki powstrzymały cię od natych- miastowego odnalezienia mnie - powiedziała. - Czy to obowiązki cię sprowadzają? Kiwnął głową. - Obawiam się, że tak - stwierdził. - Czas nie bę- dzie na nas czekał, Rukh. Musiałem podjąć decyzję o rozpoczęciu akcji. Skończył się nam czas. Wysłałem Dorsajom wiadomość, żeby tu przybyli, a wokół całej Zie- mi, łącznie z Encyklopedią, umieścimy fazowe pole ochronne. Od tej chwili jesteśmy oblężoną twierdzą. - A Exotikowie? - zapytała, wciąż trzymając jego dłoń i szukając oczu. - Wszyscy myśleliśmy, że będziesz chciał ufortyfikować i bronić z pomocą Dorsajów jedną z planet Exotików. - Nie. - Hal znów potrząsnął głową. - To zawsze miało być tutaj, ale musiałem utrzymać to w tajemnicy. - A Mara i Kultis? Co wobec tego stanie się z nimi? - Zginą. - W jego własnych uszach słowa te za- brzmiały bezwzględnie. - Zabraliśmy ich statki kosmicz- ne, ekspertów, wszystko co cenne i co mogło się nam przydać. Inni oczywiście zmuszą ich do zapłacenia za oddanie nam tego wszystkiego. Wolno potrząsnęła głową, z utkwionym w niego po- ważnym spojrzeniem. - Exotikowie wiedzieli, że to nastąpi? - Wiedzieli. Tak jak Dorsajowie wiedzieli, że będą musieli porzucić swój świat. Podobnie jak ty i pozostali 378 Gordon R. Dickso n wierni z Harmonii i Zjednoczenia, którzy przybyli tutaj nie na kilka miesięcy czy lat, ale prawdopodobnie na resztę życia. - Wpatrywał się w nią przez dłuższą chwi- lę. - Wiedziałaś, prawda? - Pan mi powiedział - stwierdziła. Łagodnie wysu- nęła dłoń z jego palców i sama je objęła. - Oczywiście, wiedzieliśmy. - Wszystko do tego zmierzało od samego początku - powiedział. W jego głosie brzmiała nuta jak u kogoś, kto mówi w silnym gniewie. Wiedział, że nie musi wy- jaśniać jej wszystkiego słowami, ale zmuszał go do tego wewnętrzny ból. - W końcu, kiedy doszło do wybierania stron, Dorsajowie zdecydowali się walczyć dla przyszło- ści, a Exotikowie mieli im to umożliwić kosztem wszyst- kiego, co zbudowali. Zaś ci z Zaprzyjaźnionych, którzy naprawdę byli mocni w wierze, mieli zająć się umysła- mi walczących po tej stronie, by wiedzieli o co tak na- prawdę walczą. Łagodnie przeczesała palcami tył jego głowy. - A Ziemia? - spytała. - Ziemia? - Uśmiechnął się z goryczą. - Zadaniem Ziemi jest to co zwykle - przetrwanie. Przetrwać, by mieli gdzie narodzić się ludzie, którzy poznają lepszy świat. - Ciii - powiedziała i delikatnie uderzyła jego dłoń palcami. - Wykonujesz wyznaczoną ci pracę, jak my wszyscy. Spojrzał na nią i zmusił się do uśmiechu. - Masz rację. Nie zmienia to faktu jak się czuję, ale masz rację. - Oczywiście - stwierdziła. - Dobrze, o co chciałeś mnie prosić? - Potrzebuję cię w Encyklopedii - powiedział bez ogró- dek - o ile jesteś w stanie podróżować. Chciałbym, abyś dokonała transmisji z Encyklopedii dla całej Ziemi i chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że mówisz właśnie stam- tąd. Musisz pomóc nam wyjaśnić, czemu przylatują tu Dorsajowie i czemu wokół planety umieszczono barierę z osłon fazowych bez pytania o zgodę Ziemi. Będę mógł przemówić do nich razem z tobą i wziąć na siebie całą Encyklopedia Ostateczna - tom 2 379 odpowiedzialność, jaką chciałabyś na mnie zrzucić. Ale nikt inny oprócz ciebie nie jest w stanie sprawić, by zrozumieli czemu trzeba było zrobić te rzeczy. Pytanie brzmi - czy możesz podróżować? - Oczywiście, Hal - odpowiedziała. - Nie - odpowiedział poważnie. - Mam na myśli do- kładnie to, co mówię. Czy fizycznie jesteś w stanie pod- jąć się podróży? Jesteś zbyt cenna, by ryzykować utratę ciebie z powodu przemówienia, niezależnie od tego jak jest ważne. Uśmiechnęła się do niego. - A jeśli nie polecę, co stanie się, gdy na Ziemię zaczną przybywać Dorsąjowie i ludzie odkryją istnienie bariery? - Nie wiem. - Ich spojrzenia spotkały się. - Widzisz? - stwierdziła. - Muszę lecieć, tak samo jak my wszyscy musimy robić to, co konieczne. Ale nie martw się, Hal. Naprawdę nic mi nie jest. Rana nie jest poważna, a poza nią nie dolega mi nic, czego nie wyle- czyłby tydzień odpoczynku. Zrobię to, kiedy już Dorsąjo- wie będą na miejscu, a osłona uruchomiona. Nie ma powodu, żebym nie wzięła sobie wtedy urlopu, prawda? - Oczywiście, że tak. - Cóż, wobec tego... Jednak przerwało jej nagłe wtargnięcie przez ścia- nę mężczyzny średniego wzrostu, z przerzedzającymi się brązowymi włosami, zjeżonym siwym wąsem i twarzą wyglądającą na zbyt młodą na te oznaki wieku. Miał na sobie garnitur w kolorze piasku, wyglądający, jakby mężczyzna w nim spał. Na jego twarzy malowała się czy- sta złość. Tuż za nim szedł Amyth Barbage. - Ty! - mężczyzna krzyknął do Hala. - Wynoś się stąd! Obrócił się w stronę leżącej w łóżku Rukh. - Jestem twoim lekarzem czy nie? - Jego głos odbi- jał się od białego sufitu. - Jeśli nie, powiedz mi to od razu i będziesz mogła znaleźć sobie kogoś innego, kto się tobą zajmie! - Oczywiście, że jesteś, Roget - odpowiedziała. 380 Gordon R. Dickson Rozdział 63 Nad jeziorem Qattara wstał jasny i ostry świt, wzbu- dzając niewielkie poruszenie fal i lekką bryzę. Ze świ- tem nadszedł również mężczyzna około pięćdziesiątki, z opaloną twarzą o ostrych rysach i jasnych, nieprzej- rzystych oczach, noszący na sobie ubranie cywilne jak mundur. Nazywał się Jarir al-Hariri i stanowił odpowied- nik komisarza policji dla dużego obszaru otaczającego jezioro. Wraz z jego nadejściem hotel wypełniła gorącz- kowa aktywność. Instynkt nie okłamał Hala i Jasona, gdy weszli do hotelu. Większość pojawiających się teraz gości była Ziemianami i nie mieli związku z wojskiem, ale ich ochronne nastawienie w stosunku do Rukh przy- pominało jej stary oddział na Harmonii. Hal wstał przed świtem. Siedział z Rukh do chwili, gdy jej oddech zwolnił i zapadła w głęboki sen, potem wolno i delikatnie uwolnił się z pozycji, w jakiej siedział trzymając ją. Kiedy był już wolny, łagodnie ułożył ją na łóżku i przykrył, pozostawiając by spała. W swoim pokoju spał twardo przez dziewięć godzin - budząc się z czystym umysłem, lecz i uczuciem ospa- łości w ciele zdradzającym, że wciąż jeszcze nie był cał- kiem wypoczęty. Wstał, wykąpał się, przepuścił ubranie przez pokojową pralkę i zjadł śniadanie zamówione do pokoju. Kiedy wyruszył na poszukiwanie Jasona i Amytha, znalazł ich głęboko pogrążonych w dyskusji z Rogetem, lekarzem, na temat rozwiązania problemu bezpieczne- go przetransportowania Rukh. Mieli dotrzeć do lądowi- ska kosmicznego pod Aleksandrią, oddalonego o dwie- ście siedemdziesiąt trzy kilometry transportem ziem- nym. Roget miał zastrzeżenia medyczne do podróży po- wietrznej. Nie były mocne, ale istniały. Z drugiej stro- ny, istniały istotne kwestie bezpieczeństwa, dla których lepiej było trzymać się powierzchni ziemi. Każdy pojazd Encyklopedia Ostateczna - tom 2 381 atmosferyczny był podatny na zniszczenie przez auto- matyczną sondę z głowicą bojową - coś, co zdetermino- wana grupa szaleńców mogła zmontować w niecałą go- dzinę z dowolnego przemysłowego robota atmosferycz- nego, pracując w garażu czy piwnicy. Ochrona kosmodromu zniszczyłaby taką sondę au- tomatycznie na perymetrze, więc nie trzeba było mar- twić się czymś takim, kiedy już tam dotrą, a poza jego parasolem ochronnym prom lecący do Encyklopedii albo znajdowałby się zbyt wysoko, albo poruszał się zbyt szyb- ko na tego rodzaju ataki. Oczywiście po dotarciu do Encyklopedii, Rukh bę- dzie całkowicie bezpieczna. - Zakładam - powiedział Hal do Jarira al-Hariri na początku dyskusji - że informację o dzisiejszym wyjeź- dzie Rukh utrzymywano w ścisłej tajemnicy? Twarde, jasne oczy niemal niewzruszenie napotkały jego wzrok ponad stołem zastawionym filiżankami z kawą - prawdziwą ziemską kawą, miłą, ale dziwnie teraz wpływającą na smak Hala, - Między moimi ludźmi nie było przecieku - odpo- wiedział. Komisarz dziwnie zniekształcał wymowę słów w Pod- stawowym, co było zaskakujące u kogoś mówiącego ję- zykiem Ziemi i Młodszych Światów od ponad trzystu lat, zwłaszcza biorąc pod uwagę istniejące od dawna metody edukacyjne, umożliwiające każdemu szybkie i łatwe opanowanie dowolnego języka. Jarir najwyraźniej był jednym z tych rzadkich, lin- gwistycznych wyjątków, które miały problemy z opano- waniem dowolnego języka, z którym się nie urodziły. Komisarz obrócił się do Rogeta i powiedział coś do niego szybko w języku, który Hal rozpoznał jako arabski. Hal nie mówił w tym konkretnym języku, ale rozpoznał słowo ,JSs~ shaW, które dzięki metodom kognicji, których nauczył go Walter InTeacher, zidentyfikował jako „ludzie". Roget odpowiedział równie szybkim potokiem słów w tym samym języku, po czym patrząc na Hala wrócił do Podstawowego. 382 Gordon R. Dickson I - Cały czas wchodzę i wychodzę z tego hotelu - po- 1 wiedział. - Nikt z towarzyszących Rukh nie wyszedł od 1 chwili twojego przybycia, a obsługa hotelowa jest rów- i nie lojalna wobec niej jak pozostali. 1 Niedbałość, z jaką obaj zdawali się odrzucać problem \ koniecznej tajemnicy, zaniepokoiła Hala. Bez wątpie- nia prawdą było co mówili, a jednak widział ludzi zaczy- nających gromadzić się na zewnątrz o wschodzie słoń- ca, tuż za niskim kamiennym murem z szeroką bra- mą, wyznaczającym granice terenu hotelowego. Później, kiedy ich konwój wyjechał w końcu przez tę bramę, na zewnątrz zgromadził się kilkusetosobowy tłum, stojący gęsto po obu stronach drogi. Kiedy otwarły | się wierzeje i pojazdy ruszyły, zaczęli machać - w ciszy j - w stronę nieprzezroczystych okien ambulansu w cen- \ trum konwoju. Choć najwyraźniej mieli przyjazne in- tencje, niemożliwe było by tak wielu wiedziało, gdzie ] i kiedy się zebrać, chyba że wcale nie starano się utrzy- mać w tajemnicy informacji o podróży, a jeśli ochrona Jarira była tak dziurawa w tym zakresie, czego można było oczekiwać po innych rejonach możliwych zagrożeń na trasie do lądowiska w Aleksandrii? Machanie dłońmi było wyraźnie adresowane do Rukh, choć tej tak naprawdę nie było w ambulansie. Jechała na szerokiej kanapie w tylnej części jednego z pojazdów policyjnej eskorty, usadowiona między Ha- lem i Rogetem, z Jasonem na pojedynczym siedzeniu naprzeciw. Przejrzysta przesłona między kierowcą a ka- biną pasażerską była zablokowana, pełniąc rolę dodat- kowej osłony przeciw broni ręcznej. Nieskuteczna była jedynie w przypadku karabinów energetycznych - któ- rych posiadanie na Ziemi było mało prawdopodobne, poza wojskiem i organizacjami paramilitarnymi. Gdy konwój opuszczał hotel, przez okno pojazdu Hal mógł obejrzeć krajobraz przed nimi. Kiedy przejeżdżali przez bramy, Jarir obejrzał się na Rukh, a przez przej- rzysty ekran Hal zauważył, że kamienne oczy policjan- ta łagodnieją i ciemnieją. Dopiero po przejechaniu oko- ło pół kilometra w szpalerze machających gapiów, kon- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 383 woj przyspieszył. Drogę przed nimi pokrywał gęsty dy- wan karłowatej trawy, zielonej jak wiosenne liście mię- dzy białymi liniami bocznymi ostrzegającymi pieszych. Hal widział, jak nawet ta krótka, mocna trawa pochyla się pod naciskiem poduszek powietrznych podtrzymu- jących nabierające prędkości pojazdy. Droga biegła długim łukiem w stronę horyzontu, z obu stron ograniczona polami poznaczonych niskimi kopułami farm hydroponicznych. Okazjonalnie dało się zobaczyć pojedynczych ludzi stojących i machających do przejeżdżającego konwoju. - To by było na tyle, jeśli chodzi o utrzymanie w ta- jemnicy wyjazdu Rukh - skomentował Hal. - Z drugiej strony rozumiem ludzi, którzy pozwolili na rozpowszechnienie się tej informacji - stwierdził Jason. - Zwłaszcza po tych wiadomościach z zeszłego wieczora. - Jakich wiadomościach? - Hal spojrzał na niego. - Ty nie... słusznie, za wcześnie poszedłeś spać. - Twarz Jasona rozjaśniła się. - A więc nie wiesz! - Racja. Nie wiem. Powiedz mi. - Cóż - powiedział Jason - najwyraźniej trzeba było około dziesięciu godzin, by wiadomość o próbie zamor- dowania Rukh rozpowszechniła się na świecie. Wiesz, tu jest jak w domu, ludzie poza miastami są po naszej stronie. To w miastach o nic nie dbają - ale jak zaczą- łem ci mówić, część z tych grup, które pikietowały prze- mówienia Rukh i zwracały się przeciwko niej, wpadły na pomysł świętowania idei, że ktoś próbował ją zamor- dować. A to wywołało lawinę. - W jakim sensie? - zażądał Hal. - Cóż, zjednoczyło to wszystkich ludzi, którzy jej słu- chali, zrozumieli i pokładali w niej wiarę! - Twarz Jaso- na rozjaśniła się. - Więcej ludzi niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić. W serwisach informacyjnych pojawiło się dużo pozytywnych informacji na jej temat. Rządy roz- poczęły dyskusje nad rozporządzeniami mającymi chro- nić osoby takie jak ona od prób zabójstwa. Hal - napraw- dę aż do tej chwili nic o tym nie słyszałeś? Czy to nie niewiarygodne? 384 Gordon R. Dickson - Tak - otępiałe potwierdził Hal. Czuł się jak ktoś, kto szykuje się do odsunięcia z drogi wielkiej góry wyłącznie dzięki sile własnych mię- śni i odkrywa, że sama odsunęła mu się z drogi, zanim zdążył dotknąć jej palcem. Podjął ryzyko decydując o spro- wadzeniu Dorsajów i uruchomieniu osłony fazowej, mając jedynie nadzieję, że dostateczny procent popula- cji Ziemi da się nakłonić do wysłuchania Rukh, by miała rozsądną szansę przekonania ich o konieczności takich działań. Teraz, jak się okazało, nie będzie żadnego proble- mu ze skłonieniem ich do słuchania. Oparł się na ka- napie, z umysłem przepełnionym zdumieniem i nieocze- kiwanym zrozumieniem. Nic dziwnego, że Jarir, a na- wet Roget, nie przejmowali się zbytnio utrzymaniem w tajemnicy przejazdu Rukh do lądowiska w Aleksan- drii. Biorąc pod uwagę rodzaj uwagi, jaki spowodował na całym świecie ten incydent, niemądrze było oczekiwać, że zgromadzone tam osoby, łącznie z obsługą hotelu utrzy- mają sprawę w tajemnicy. Osoby ustawiające się teraz po obu stronach drogi stanowiły nie zagrożenie, a wręcz zwiększały bezpieczeństwo. W miarę jak zbliżali się do wybrzeża, po obu stro- nach drogi gromadziło się coraz więcej osób, aż w zasię- gu wzroku rozciągał się nieprzerwany, podwójny łańcuch ludzki. Kiedy zaczęli wreszcie zbliżać się do zabudowa- nych rejonów otaczających kosmodrom, przestrzeń była wypełniona ludzkim szpalerem głębokim na cztery do pięciu osób i wszyscy machali do przejeżdżających po- jazdów. Jednak prawdziwy szok przeżyli dopiero, gdy wyje- chali spomiędzy budynków na wymaganą przez prawo rozległą pustą przestrzeń wokół portu kosmicznego. Wysokie budynki pozwalały im jechać w cieniu, ale gdy wyjechali w światło słoneczne, ujrzeli zgromadzenie ludz- kie tak wielkie, że odbierało dech. Patrząc ponad głowami tłumu, Hal zobaczył całko- wicie bezchmurne niebo, które stopniowo pociemniało i pojawiła się na nim szara iskierka. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 385 - Jason - powiedział. - Popatrz na niebo. Jason niechętnie oderwał wzrok od twarzy tłumu po swojej stronie pojazdu i spojrzał w górę. - Co z nim? - zapytał. - Jest czyste i ładne, dzień jaki chciałeś - i nie ma tam nic, co wyglądałoby groź- nie. Poza tym jesteśmy już praktycznie wewnątrz strefy ochronnej. Rukh przez większą część podróży cicho drzemała. Podobnie jak Morelly i inni z oddziału na Harmonii, jej wiara sprawiała, że kiedy tylko było to możliwe, unikała medytacji. Nie była w tej kwestii fanatyczna, ale Hal zauważył u niej objawy tego samego dyskomfortu co u ludzi, którzy zostali wychowani według ścisłych prze- pisów dietetycznych i choć już według nich nie żyją, nie potrafią zmusić się do jedzenia ze smakiem czegokol- wiek z zabronionych niegdyś potraw. Tak więc odmówi- ła łagodnego środka usypiającego, jaki Roget chciał po- dać jej na podróż. Lekarz nie naciskał i jak powiedział Halowi, jej wyczerpanie powinno utrzymać ją w dosta- tecznym spokoju. Ale teraz obudził ją blask słońca padający na za- mknięte powieki przez jednostronne okno pojazdu i pod- niecenie w głosie Jasona. Otworzyła oczy, usiadła i za- uważyła tłum. - Och! - westchnęła. - Przyszli tu zobaczyć, jak przejeżdżasz, Rukh! - po- wiedział Jason obracając się do niej radośnie. - Wszy- scy dla ciebie! Patrzyła przez okno sunącego w powietrzu pojazdu, chłonąc widok i równocześnie budząc się do końca. Po chwili znów się odezwała. - Oni myślą, że jestem w karetce - powiedziała. - Musimy się zatrzymać. Muszę wyjść i pokazać im, że nic mi nie jest. - Nie! - równocześnie wykrzyknęli Roget i Hal. Lekarz szybko spojrzał na Hala. - Obiecałaś się nie przemęczać! - powiedział nie- mal wściekle. - Tak właśnie obiecałaś. Sama wiesz, że nie da się wyjść na zewnątrz bez wchodzenia na- 386 Gordon R. Dickso n tychmiast na pełne obroty. Czy to jest oszczędzanie sił? - Poza tym - dodał Hal. - Wszystko, czego trzeba, to jeden uzbrojony fanatyk gotów zginąć, byle najpierw do- paść ciebie. I nie powstrzyma go groźba rozdarcia na strzępy przez tłum. - Nie bądź niemądry, Hal - odpowiedziała Rukh. Jej głos nabrał siły. - Skąd jakiś morderca miałby wiedzieć, że się tu zatrzymamy, skoro sami o tym nie wiedzieli- śmy? Roget, to coś, co muszę zrobić - jestem to winna tym ludziom. Wysiądę tylko, pozwolę się zobaczyć i za- raz wsiądę z powrotem. Będę się mogła oprzeć na Halu. Już sięgała do przodu chcąc nacisnąć klawisz, któ- ry uruchamiał sygnał w przednim przedziale pojazdu. Jarir obrócił głowę, opuszczając rozdzielającą ich szybę. - Jarir - powiedziała Rukh. - Zatrzymaj konwój. Zamierzam wysiąść na chwilę, żeby ci ludzie przekona- li się, że nic mi nie jest. - To nie jest mądre... - zaczął Jarir. - Mądre czy nie, rób co ci mówię - przerwała mu Rukh. - Jarir? Komisarz wzruszył ramionami. Jeszcze raz kamien- ne oczy zwilgotniały i zmiękły. - Es-sha"b - powiedział do kierowcy, który skiero- wał w jego stronę pytającą twarz. Odwrócił się do panelu przed sobą i wcisnął jeden z przycisków, po czym zaczął mówić po arabsku. Konwój zwolnił i zatrzymał się, a pojazdy osiadły na jasnej darni pod nimi. - Podaj mi ramię, Hal. - powiedziała Rukh. - Jason, otwórz drzwi. Jason z ociąganiem odblokował i otworzył drzwi tyl- nego przedziału po stronie Hala. Ten wyszedł, odwrócił się i sięgnął, by pomóc Rukh. Wstała i stanęła na zie- mi, mocno opierając się na jego ramieniu. - Wyjdziemy spomiędzy pojazdów w miejsce, gdzie będą mogli mnie zobaczyć - stwierdziła. Poprowadził ją w tym kierunku. Przez pierwszych kilka kroków większość masy opierała na nim, ale kie- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 387 dy opuścili pojazd, którym jechali i wyszli w około trzy- dziestometrową przestrzeń rozdzielającą ich od kolejnego poduszkowca kawalkady, wyprostowała się, wyciągnęła nogi do pewniejszego marszu i po kilku metrach zupeł- nie go puściła, by iść przed siebie samodzielnie, wypro- stowana i trochę przed Halem, stając naprzeciw tłumu po tej stronie drogi. Przez całą drogę ludzie machali do przejeżdżających pojazdów w milczeniu. Z początku wydawało się to Halo- wi dziwne, nawet gdy uświadomił sobie, że wszyscy ci ludzie musieli myśleć, że Rukh w ambulansie nie usły- szałaby ich krzyków, a i tak nie powinni zakłócać jej odpoczynku. W po dłuższej jeździe przywykł już do braku okrzyków i zdążył o nich zapomnieć, aż do tej chwili. Jednak teraz, kiedy stał u boku Rukh i patrzył ha te tysiące twarzy, machanie rękami w ciszy było czymś niesamowitym. Przez chwilę w otaczającym ich tłumie nic się nie zmieniło. Oczy wszystkich utkwione były w ambulansie i niewiele osób zauważyło dwie postaci, które wyszły z jednego z pojazdów eskorty. Jednak z wolna ręce stojących najbliżej Rukh i Hala zawahały się, w miarę jak ludzie zaczęli uświadamiać sobie ich obecność. Twarze zaczęły się kierować w ich stronę i stopniowo, jak fala rozchodząca się po dużej i płynnej powierzchni, uwaga zgromadzonych zaczęła zwracać się na nich - i w końcu Rukh została rozpozna- na. Ręce opadły. Na Rukh zwróciło się morze twarzy lu- dzi, którzy tylko na nią patrzyli, a potem, wraz z rozpo- znaniem, w tłumie narodził się dźwięk. Dla uszu Hala przypominał westchnienie, rozchodzące się wśród ze- branych jak fala, aż zginęło w najodleglejszych częściach zgromadzenia, po czym wróciło jak odbite, nabierając po drodze siły i prędkości, wzbierając do ryku, grzmotu uderzającego w powietrzu wokół nich. Rukh stała przed nimi. Nie mogła się odezwać przy hałasie, jaki robili. Nie mogłaby przemówić, nawet gdy- by umilkli. Najbliżsi znajdowali się jakieś dwadzieścia 388 Gordon R. Dickso n metrów od niej, a było mało prawdopodobne by mieli ze sobą wzmacniacze do przekazania jej słów dalej. Jed- nak Rukh wolno uniosła przed sobą wyprostowane ręce na wysokość ramion, a potem powoli szeroko je rozsu- nęła, jakby w geście błogosławieństwa. Wraz z uniesieniem rąk, głosy zaczęły milknąć, a kiedy skończyła, z całego zgromadzenia przed nią nie dochodził nawet najlżejszy dźwięk. W milczeniu obróciła się w stronę ludzi po drugiej stronie drogi i powtórzyła gest, sprowadzając ciszę również na nich. W całkowitej ciszy obróciła się z powrotem w stronę samochodu, a Hal szybko podbiegł do niej, bo prawie się zatoczyła, ciężko wspierając się na jego ramieniu. Pod- parł ją i prawie zaniósł do pojazdu. Gdy zamknęły się za nimi drzwi i ponownie uru- chomiono poduszkowce konwoju, znów rozległy się gło- sy, uderzając w nich ciągłą nawałą dźwięku, towarzy- szącego im wzdłuż całej drogi do bramy w wysokim pło- cie, przez niezwykle silną ochronę portu kosmiczne- go, składającą się z ludzi w niebieskich mundurach z ciężkimi karabinami energetycznymi i wjechali we względną pustkę lądowiska, kierując się nie w stro- nę terminalu, ale wprost do promu, około czterech kilometrów przez trawiastą nawierzchnię. Hal nachylił się i odezwał się do Jarira. - Będzie musiał mi pan uwierzyć na słowo - stwier- dził. - Właśnie coś zauważyłem. Pole ochronne, które planowaliśmy umieścić na orbicie wokół całej Ziemi, właśnie zostało uruchomione. Za kilka godzin będzie o tym mówił cały świat. Ale jeśli w ciągu kilku minut nie dostaniemy się z Rukh na pokład promu i nie wy- startujemy, piloci mogą dostać polecenie od władz portu nie ruszania się z miejsca. Oczy Jarira, odległe zaledwie o kilka cali, wbiły się w Hala i trwały tak przez długą chwilę. Znów stały się jasnymi kamieniami. - Będzie na pokładzie - powiedział. - I wystartuje. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 389 Rozdział 64 Zgodnie z przewidywaniami Rogeta wyrażonymi pod- czas porannej rozmowy w hotelu, zanim prom wleciał do luku Encyklopedii Ostatecznej, Rukh była całkowicie wyczerpana i twardo spała. Hal wyniósł ją w pełną świa- tła i metalicznych dźwięków przestrzeń i przekazał dwóm ludziom z kliniki Encyklopedii, którzy mieli ze sobą nosze dryfowe. Niemal tuż za nimi główny pilot promu prawie krzyczał na kapitana portu. - Mówię ci, że dostałem polecenie z powierzchni, aby zawrócić i skierować się z powrotem! - mówił - ale skłoniłem ich, by tego nie robili! To ja ich przekona- łem, że jeśli pozwolą mi lecieć, to będę mógł zdobyć tu jakieś informacje. Wchodząc na tę wysokość, doskona- le to widzieliśmy - jak szara ściana nad nami, rozciąga się wszędzie, aż po horyzont. Jeśli nie rozciąga się wo- kół całej planety i jeśli to nie to samo co macie tu, wo- kół Encyklopedii, to zjem... - Pilocie, mówię ci - przerwała mu kapitan portu, niska, czarnowłosa kobieta po trzydziestce, o spokojnej, orientalnej twarzy - w tej chwili wszystko tu działa w trybie alarmowym. Jeśli chcesz poczekać, spróbuję ściągnąć kogoś z personelu Dyrektora, żeby z tobą po- rozmawiał. Ale nie mogę obiecać, że ktoś przyjdzie... - To nie wystarczy! - pilot podniósł głos. Był dużym, postawnym mężczyzną, górującym nad kapitan. — W imie- niu Agencji Przestrzeni Powietrznej i Kosmicznej, doma- gam się odpowiedzi... Hal klepnął go po ramieniu, a pilot szybko obrócił się, po czym umilkł i zagapił w górę, odkrywając, że ma oczy na wysokości kołnierza Hala. - Niedługo wyemitujemy stąd transmisję wyjaśnia- jącą to całemu światu - powiedział Hal. - Nie dowiesz się niczego, czego ty i twoi przełożeni i tak nie usłysze- libyście za kilka godzin. Pilot odzyskał głos. 390 Gordon R. Dickso n - A ty kim jesteś? Jednym z pasażerów, prawda? To nie wystarczy. Chcę kogoś, kto zna sytuację i to natych- miast! - Obrócił się z powrotem do kapitana portu. - Rozkazuję ci sprowadzenie tu kogoś w ciągu pięciu minut... - Pilocie - znużonym głosem odpowiedziała kapitan - bądźmy rozsądni. Nie masz władzy, by komukolwiek tu rozkazywać. Tak samo jak Agencja czy ktokolwiek z dołu. Hal odwrócił się, zignorowany przez pilota. Mając Jasona tuż za sobą, skierował się do gabinetu Tama, przeciskając się wytrwale przez zgiełk i zamieszanie napotkane po drodze. Kiedy przeszedł przez drzwi apartamentu stwierdził, że transmisja obiecana pilotowi, już się rozpoczęła. Po- kój był zatłoczony. Byli tam nie tylko Amid i Nonne ra- zem z kierownikami wszystkich wydziałów Encyklope- dii, ale i przynajmniej pół tuzina techników, zajmują- cych się techniczną stroną transmisji. Przemawiał Tam. Przed jego ulubionym, klasycznym fotelem umieszczono biurko dryfowe, by przemawiając patrzył ponad nieustępliwym blaskiem dębowej po- wierzchni. Tuż za nim, przy jego boku, poza polem wi- dzenia kamery, stała Ajela. Gdy Hal i Jason wchodzili, jej głowa skierowała się w stronę drzwi, a kiedy przeko- nała się kto wchodzi, uśmiechnęła się do nich. Hal za- uważył, że odetchnęła z ulgą. Cicho podszedł do niej wzdłuż ściany. Nie była to ani szybka, ani łatwa droga. Wszyscy w pokoju zdawali się być głęboko zasłuchani w to, co swoim głębokim, star- czym głosem mówił Tam. Hal robił krok lub dwa, prze- konywał się, że ma zablokowane przejście i szeptał do osoby stojącej mu na drodze. Osoba ta obracała się, uśmiechała do niego trochę dziwnie i odsuwała, szep- cząc przeprosiny. - ...czasy bez precedensu mogą wymagać bezprece- densowych działań - mówił Tam do kamery i całej Zie- mi za nią. - ...A ponieważ posiadamy tu w Encyklopedii dostęp do sprzętu, który zgodnie z moją wiedzą nie istnieje ni- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 391 gdzie indziej, musiałem w trybie alarmowym podjąć de- cyzję, opierając się na informacjach, które niedługo wam udostępnimy. - W skrócie, Ziemi zagraża niebezpieczeństwo ata- ku bez ostrzeżenia i utraty historycznej wolności, jako niezależny i autonomiczny świat. Zdecydowałem, że nasz macierzysty świat powinien natychmiast zostać otoczony nieprzenikliwą barierą, aby zapewnić, by do tego nie doszło. - W związku z tym, wydałem personelowi Encyklo- pedii wykonany przez nią rozkaz, by wokół planety umieszczono barierę z osłon fazowych - takich samych, jakie od ponad osiemdziesięciu lat zapewniają nieza- leżność Encyklopedii - dzięki której wykluczyliśmy moż- liwość ataku ze strony innych planet. - Bariera ta, w swojej obecnej konfiguracji, została przygotowana z wszystkimi koniecznymi przesłonami potrzebnymi statkom kosmicznym na opuszczenie łub wejście na orbitę Ziemi. Przesłony te można dowolnie zamykać i zostaną one natychmiast zamknięte w przy- padku zbliżającego się zagrożenia. Po ich zamknięciu, nic we wszechświecie nie będzie mogło przebić się do środka bez naszej zgody. - Jednak osłona fazowa, która stanowi ulepszony model tej chroniącej Encyklopedię Ostateczną, została zaprojektowana by umożliwić przenikanie niezbędnego światła słonecznego i pozostałej radiacji słonecznej, koniecznej dla funkcjonowania planety. Z powodu jej istnienia w żaden sposób nie uległy zmianie fizyczne parametry przestrzeni. - Nasze załogi generujące tę osłonę fazową, mogą też w każdej chwili dowolnie otwierać przesłony, teraz i w przyszłości. Z czasem będą robić tak zgodnie z wolą mieszkańców Ziemi. - Chciałbym podkreślić, że przez uruchomienie barie- ry ochronnej w żaden sposób nie wpłynęliśmy na jakość ży- cia na Ziemi. Jak wiecie, nasz świat jest systemem samo- wystarczalnym, potrzebującym do działania jedynie energii słonecznej, która nie przestanie do niego napływać. 392 Gordon R. Dickson - Niedługo przekażemy wam dodatkowe szczegóły na temat osłony fazowej i zagrożenia, które spowodowa- ło, że nakazałem jej konstrukcję. Personel Encyklope- dii Ostatecznej nie ma intencji w żaden sposób ustana- wiać się władzą nad Ziemią i jej ludnością. I tak zresztą brak nam umiejętności i dostatecznej liczby ludzi, by tego dokonać, nawet gdyby ta społeczność naukowców miała takie inklinacje. Po prostu okoliczności wymusi- ły na nas podjęcie konkretnego działania, nie mając czasu na skonsultowanie się z wami. - Za tę akcję biorę na siebie pełną odpowiedzial- ność. Przepraszam za podjęcie jej bez konsultacji z wami, powtarzając jeszcze raz, że była to konieczność. Proszę byście zaczekali, aż udostępnimy wam wszystkie infor- macje, na których się opierałem i będziecie w stanie samodzielnie ocenić niebezpieczeństwo, jakie skłoniło mnie do tej decyzji. - Po tym wszystkim mam wam już tylko jedno do powiedzenia. Jest to ostatni mój oficjalny akt jako Dy- rektora Encyklopedii. Jak sądzę większość z was wie, że pełnię tę funkcję dłużej niż planowałem, cały czas szukając odpowiedniego następcy. Teraz wreszcie mogę oznajmić, że go znalazłem - a właściwie, że zdał test samej Encyklopedii, co dotąd udało się tylko dwóm lu- dziom w całej jej historii - jednym z nich jestem ja, dru- gim Mark Torre, twórca tego wielkiego narzędzia i skarbnicy ludzkiej wiedzy. - Osoba, która mnie zastąpi, to obywatel Ziemi, Hal Mayne. Część z was już o nim słyszała. Reszta z pewno- ścią niedługo usłyszy, kiedy przemówi do was za dzień lub dwa. Przerwał. Jego głos ciągle słabł, a teraz zawiódł go całkowicie. Po sekundzie zaczął na nowo. - Błogosławię wam, mieszkańcy Ziemi. Myślę, że niejeden z was zna moją reputację. Nie rozdaję komple- mentów i pochwał, o ile nie ma pewności, że są zasłużo- ne. A jednak jako ktoś, kto przyglądał się wam przez stulecie i ćwierć, mówię wam, że o ile pozostaniecie jacy jesteście, żaden wróg nie może mieć nadziei na Encyklopedia Ostateczna - tom 2 393 podbicie was. Spotkał mnie zaszczyt długiego życia, dzię- ki któremu mogłem dla was strzec tego cudownego dzie- ła, jakim jest Encyklopedia. Hal Mayne, który zastąpi mnie jako jej strażnik, zadba o nią nawet lepiej niż ja kiedykolwiek byłem w stanie... Na chwilę umilkł i skupił się wyłącznie na oddy- chaniu. Potem mówił dalej urywanym głosem. - Do widzenia wszystkim. Z powrotem zatonął w swoim fotelu, zamykając oczy po zgaśnięciu światełka emisji na kamerze. Pokój eks- plodował głosami mówiącymi naraz i przez chwilę był ignorowany, gdy siedział nieruchomo zapadnięty w fo- telu. Hal już kilka sekund wcześniej doszedł do Ajeli sto- jącej za fotelem Tama. Przy nieoczekiwanym wymie- nieniu jego nazwiska jako następcy Toma, spojrzał na twarz Ajeli, która odpowiedziała mu czymś w rodzaju powstrzymywanego uśmiechu. - A więc - powiedział, gdy wokół rozbrzmiały rozmo- wy - sami mnie wyznaczyliście. - Bez pytania robiłeś to co konieczne, gdy nie było czasu na pytanie - odpowiedziała. - Więc teraz zrobili- śmy to samo. Wiedziałeś, że Tam trzymał się najdłużej jak mógł... Na sekundę jej oczy przyćmił cień bólu. - Zostałeś powołany - stwierdziła. -To wszystko. Nie ma lepszego kandydata. Wolno kiwnął głową. Powiedziała prawdę, co więcej, spodziewał się takiej decyzji. Wiedzieli równie dobrze jak on, że w końcu będzie musiał przyjąć tytuł dyrekto- ra Encyklopedii i będzie potrzebował go jako pozycji do rozmów z mieszkańcami Ziemi. Świadomie zostawił im kwestię przekazania mu stanowiska, by stało się to do- piero, gdy Tam będzie gotów odejść. Sądził, że sam jest w pełni przygotowany na tę chwilę. Jednak teraz poczuł nagły dreszcz pod ciężarem wła- dzy złożonej na jego ramiona. Spróbował odepchnąć od siebie to uczucie. Zawsze pragnął być częścią Encyklo- pedii, a jego praca wymagała obecności tutaj. Ale i tak 394 Gordon R. Dickso n wraz ze słowami Ajeli odniósł wrażenie, jakby na jego duszę opadł cień i rozejrzał się po otaczających go wyso- kich ścianach. Odczuł złowieszcze przeczucie, które w jakiś sposób powiązał z Amandą. - Nie będę miał czasu, by się nią zajmować - powie- dział. - Wiem - odpowiedziała Ajela, zgodznie z przewidy- waniami. - Zajmę się tym kramem, już do tego przywy- kłam. Drzwi gabinetu otworzyły się i szybkim krokiem przeszedł przez nie Rourke di Facino, a za nim Jeamus. Hal, któremu wzrost pozwalał patrzeć ponad głowami innych natychmiast ich dostrzegł, a Ajela, zauważyw- szy jego spojrzenie, obróciła się i też ich dostrzegła. - Hal... - Rourke go zauważył. - System Jeamusa działa i właśnie dostaliśmy zdjęcia pierwszych trans- portów startujących z Dorsai... Musiał mówić poprzez tłum i ponad panującym tu hałasem. Jego słowa dotarły do wszystkich i nagle prze- rwały mu owacje. Kiedy ucichły, Rourke nadal mówił do Hala. - ...przyjść i samemu zobaczyć? - Przerzućcie obraz tutaj! - rozległ się kobiecy głos, a pokój rozbrzmiał poparciem. - Nie! - czysty głos Ajeli wybił się ponad inne dźwię- ki. - Proszę wszystkich o wyjście. Możecie oglądać to w jednej z jadalni. Proszę, wyjdźcie. - Hal... - nieoczekiwanie rozległ się głos Tama. - Poczekaj. Hal powstrzymał się przed wyjściem i podszedł, by stanąć przed fotelem. Ajela również się zbliżyła. Za nimi gabinet szybko się opróżniał. Tam sięgnął i ujął dłoń Hala swoimi starczymi dłońmi. - Hal! - powiedział. Przez chwilę zdawał się zmagać ze słowami, ale zrezygnował z wysiłku. - ...Hal! - Dziękuję - miękko powiedział Hal. - Nie martw się. Dobrze się nią zajmę. - Wiem, że tak - odpowiedział Tam. - Wiem, że tak... Pozwolił dłoni Hala wyślizgnąć się spomiędzy swo- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 395 ich, które opadły z powrotem na jego kolana. Westchnął głęboko, siedząc w fotelu z prawie zamkniętymi oczy- ma, po tym jak opuściła go cała energia. Hal uniósł wzrok i napotkał spojrzenie Ajeli. Lekko poruszyła głową, a on skinął. Cicho odwrócił się i wyszedł, podczas gdy ona opadła na kolana przy fotelu Tama. Wychodząc obejrzał się. Tam siedział nieruchomo, z całkiem już zamkniętymi oczyma, a ona, nadal klę- cząc, objęła go ramionami w talii i oparła jego głowę na swojej piersi. Zamknął drzwi i ruszył korytarzem na zewnątrz. Wszystkich, którzy byli wcześniej w gabinecie Tama, plus mnóstwo ludzi nie pełniących w tej chwili służby, znalazł w drugiej jadalni. Oglądali prezentację Jeamu- sa. Jason stał przed wejściem do sali, najwyraźniej cze- kając na niego. - Hal? - odezwał się, kiedy do niego podszedł. - Jest dużo do zrobienia... - Wiem - odpowiedział Hal. Na chwilę zacisnął dłoń wokół jednego ze szczupłych ramion Jasona. - Wejdę tam tylko na minutę. Przeszedł obok niego przez drzwi i odsunął się od nich, opierając się plecami o ścianę i oglądając emito- wany obraz ponad głowami zebranych. Jakość obrazu nie była wysoka. Trójwymiarowe obiekty otaczało tęczowe halo, a cały obraz zdawał się być obserwowany z pewnej odległości. Obrazy co chwilę traciły ostrość, w miarę jak moc obliczeniowa Encyklopedii starała się nadążyć za ciągłą zmianą odległości między nadajnikiem i odbior- nikiem, oddzielonymi od siebie o lata świetlne i wciąż dokonując korekt drobnymi skokami fazowymi, podob- nie jak statek, który musi zachować w przestrzeni mię- dzygwiezdnej stałą odległość względem jakiegoś punk- tu. Dźwięk również był nierówny - w jednej chwili czy- sty, a zaraz potem nic nie dało się zrozumieć. Projekcja pokazywała port kosmiczny w Omalu, na którym Hal pożegnał się z Amandą. Płyta lądowiska była pełna statków, w większości dorsajskiej konstrukcji, ale 396 Gordon R. Dickso n część zdradzała również Exotikowe pochodzenie. Na naj- bliższy statek właśnie wchodziła duża grupa ludzi, prze- ważnie młodzieży i dzieci, ale dało się między nimi zo- baczyć i starsze twarze. Obraz ciągle tracił ostrość, dźwięk zanikał, a Hal stwierdził, że pochłonęło go to bez reszty, jakby został przybity do ściany. - Coś śpiewają, ale nie jestem w stanie wychwycić słów - wyszeptał mężczyzna tuż przed nim, do stojącej obok kobiety. - Clea, czy ty słyszysz słowa? Kobieta potrząsnęła głową. Hal stał słuchając. On również nie słyszał słów, ale nie musiał. Ze słyszanej melodii wiedział jak brzmią, z dzieciństwa spędzonego jako Donal. Był to nieoficjal- ny hymn Dorsajów, nieoficjalny, ponieważ oficjalny nie istniał, podobnie jak nie istniała oficjalna flaga plane- ty. Dorsai, o której śpiewali była nie tą, którą opuszcza- li, lecz Dorsai, którą każdy z nich niósł w sobie. Odwró- cił się i wyszedł, zastając tuż za drzwiami czekającego Jasona. - Już w porządku - powiedział do niego, kiedy ra- zem ruszyli korytarzem. - Które sprawy są najpilniej- sze? Rozdział 65 - Sprawy, które mam dla ciebie mogą poczekać - powiedział Jason. - Właśnie zadzwonił do mnie Je- amus. Próbuje się z tobą skontaktować. - Jeamus? - Hal zerknął w stronę jadalni, gdzie lu- dzie wciąż oglądali transmisję z Dorsai. - Nie ma go tam - wyjaśnił Jason. - Wygląda na to, że został wezwany do Centrum Komunikacji, jak tylko wyszedł z gabinetu Tama. Miał ze sobą ekipę do przygo- towania projekcji - chciał, żeby odbyło się to w gabine- cie dyrektora - i zostawił ich, by zabrali się z tym do jadalni. Sam wrócił do Komunikacji i właśnie stamtąd do mnie zadzwonił. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 397 - Czy powiedział o co chodzi? - Tylko, że żebyś jak najszybciej tam przyszedł, nie mówiąc nikomu, że zostałeś wezwany. Hal skinął głową i długimi krokami ruszył koryta- rzem, w którym rozmawiali. Kiedy tylko przeszli przez drzwi Działu Komunika- cji, zauważył ich Jeamus o napiętej twarzy i szybko po- prowadził ich w prywatność małego gabinetu. - O co chodzi? - zapytał Hal. - Sygnał - powiedział Jeamus - od Bleysa. Właśnie nadszedł, z przekaźnika orbitalnego, adresowany do mnie. Nie mam kopii, bo prosił mnie żeby tego nie ro- bić. Połączenie nadeszło bez identyfikacji, do mnie oso- biście. Nie wiedziałem nawet, że wie o moim istnieniu. Powiedział, że nie będziesz miał wątpliwości co do au- tentyczności połączenia, jeśli określę go jako jednego z czterech gości, których miałeś w bibliotece i przeka- zał mi dla ciebie ustną wiadomość. Jeamus zawahał się. - Jesteś teraz dyrektorem. Będzie uczciwie, jeśli powiem ci, że piętnaście minut temu zapytałem Tama, czy powinienem ci przekazać tę wiadomość. - Wszystko w porządku - stwierdził Hal. - Zakładam, że obawiałeś się, że może się za tym kryć coś, co wpły- nie na bezpieczeństwo Encyklopedii. Dobrze. Doceniam, że od kiedy jestem dyrektorem odczuwasz wobec mnie odpowiedzialność. Co to za wiadomość? Jeamus wciąż się wahał. Spojrzał na Jasona. - Wszystko w porządku - powiedział Hal. - Jason może zostać. - Wybacz mi - Jeamus wciąż miał wątpliwości. - Czy jesteś pewien... to znaczy, to może wpłynąć na coś więcej niż Encyklopedia. To może wszystko zmienić. - Znam Bleysa lepiej niż ktokolwiek inny. - Wzrok Hala skupił się na brązowych oczach Jeamusa. - Wszelkie tajemnice, którymi się przejmuje, mogą mieć znaczenie jedynie dla niezaangażowanych - bę- dących albo za, albo przeciw niemu. Jason może zo- stać. Mów. 398 Gordon R. Dickson - Skoro tak mówisz - stwierdził Jeamus. Wziął głę- boki oddech. - Chce się z tobą spotkać w tajemnicy. Tutaj. - Tu, w Encyklopedii? - Nie, w pobliżu. - Rozumiem. - Hal rozejrzał się po małym, eleganc- kim biurze. - Powiedz mu, że się zgadzam. Niech da ci jakiś sygnał, kiedy już przybędzie. Potem osobiście do- pilnuj, żeby ustanowiono przesłonę nie większą niż ko- nieczne, by go wpuścić. Spotkam się z nim wewnątrz osłony fazowej. - Dobrze - zgodził się Jeamus. - I oczywiście nikomu nic nie powiesz. Łącznie z Ajelą i Tamem. - Ja... - zaczął Jeamus i utknął. - Wiem - powiedział Hal. - Niełatwo jest zmienić wieloletnie przyzwyczajenia. Albo jestem dyrektorem, albo nie, a ty jesteś szefem mojego Działu Techniczne- go. Spodziewałeś się, że jak tylko to usłyszę, pójdę do Tama albo Ajeli, prawda? - Tak - żałośnie przyznał Jeamus. - Tam jest teraz z tego wyłączony - stwierdził Hal. - A Ajeli sam o tym powiem we właściwym momencie. Jeśli pomimo tego kusi cię, by pójść do któregoś z nich, zatrzymaj się i zastanów, kto przejmie Encyklopedię, jeśli ja tego nie zrobię. Ajela może ją utrzymywać w dzia- łaniu, ale myślę, że wystarczająco wiele razy słyszałeś, jak Tam mówił, że została stworzona do czegoś więcej. - Tak - westchnął Jeamus. - Dobrze, nic nie powiem żadnemu z nich. Ale... - niespodziewanie spojrzał Halowi w twarz - powiesz mi, kiedy już poinformujesz Ajelę? - Tak - Hal obrócił się do Jasona. - Chodźmy. Czy nie miałeś całej listy spraw, którymi miałem się zająć. Jason potwierdził. - Dziękuję, Jeamus - powiedział Hal i wyszli z Za- przyjaźnionym z sekcji Komunikacji. Na korytarzu Jason przyjrzał mu się intensywnie. - Chyba mogę cię zapytać o co chodzi z Bleysem chcącym się spotkać z tobą w tajemnicy? Encyklopedia Ostateczna - tom 2 399 - Sądzi chyba, że dokonałem złej oceny sytuacji - odpowiedział Hal. - Czy to nie ty mówiłeś o czekającej na mnie pracy? Pracy było rzeczywiście dużo. Minęły niemal pełne cztery dni, zanim Rukh odzyskała siły na tyle, by prze- mówić do świata, a Hal zdecydował się najpierw wygło- sić swoje expose jako dyrektor, dając tym samym wstęp do wystąpienia Rukh. W międzyczasie, mijające dni należały do szalonych, Encyklopedia szykowała się do oblężenia. Jedna trzecia personelu była na okrągło za- jęta zapytaniami i interpelacjami od rządów i agencji planetarnych. Największą trudność sprawiało personelowi zacho- wanie spokoju. Z czystego przyzwyczajenia różnorakie rządy i władze z dołu zaczynały od żądania uwagi i na- tychmiastowej odpowiedzi. Bardzo wolno pojmowali, że nie tylko nie mieli możliwości, by w jakikolwiek sposób wymusić na otoczonej polem fazowym, niezależnie za- silanej i samowystarczalnej Encyklopedii cokolwiek, ale że stan taki utrzymuje się już od osiemdziesięciu lat. Wycofywali się więc w końcu ze ścieżki gróźb na auto- stradę dyplomacji, ale do tego czasu cierpliwość stosun- kowo niewielkiego personelu Encyklopedii była już na wyczerpaniu. - Kto by pomyślał, że tak będzie to wyglądać? - po- wiedziała do Hala wyczerpana Ajela, późnym rankiem czwartego dnia. Podobnie jak wszyscy, od chwili prze- mówienia Tama działała prawie bez snu i posiłków. - Dziewięćdziesiąt procent z tego jest niepotrzebne. Gdyby tylko niektórzy ludzie u władzy tam na dole uświadomi- li sobie fakty... ale obawiam się, że nie ma na to na- dziei. - Właściwie to są świadomi faktów, a to wszystko niestety jest konieczne - odpowiedział Hal. Znajdowali się w apartamencie biurowym Ajeli, roz- mawiała właśnie z dyrektorem północnozachodniego sektora rolniczego planety, który był ostatnim z długiej listy urzędników pragnących uzyskać zapewnienie, że umieszczenie osłony między słońcem i jego szczegół- 400 Gordon R. Dickso n nym polem, nie będzie miało żadnego negatywnego wpły- wu na zbliżające się zbiory. Jasne było, że nie ma poję- cia jakiego negatywnego wpływu można się spodziewać i raczej miał nadzieję, że dowie się o czegoś od Ajeli. Wykrzywiła się do Hala, który nagle empatycznie odczuł, jak bardzo była wyczerpana. U kogokolwiek poza rodowitym Exotikiem, zamiast grymasu, nastąpiłby wy- buch emocjonalny. Pospiesznie wyjaśnił. - Ludzie tacy jak ten - powiedział - usiłują się do- stosować do idei, że Encyklopedia nie tylko ma znacze- nie polityczne, ale że stanowi coś ważniejszego. To sy- tuacja, która jeszcze tydzień temu wydawałaby się kom- pletnie nieprawdopodobna. Jednak teraz staliśmy się centrum siły, a więc każdy członek sieci władzy na dole, musi się z nami skontaktować i upewnić się, że zdaje- my sobie sprawę z ich istnienia na mapie politycznej. - Ale my nie mamy dość personelu, by bawić się w tego rodzaju gierki! - zaprotestowała Ajela. - Zresz- tą to nie jest ważne. Problemem będzie zajęcie się czterema milionami Dorsajów, kiedy już tu dotrą i do- pilnowanie ich osiedlenia, a nawet gdyby było to na- sze jedyne zadanie, nie mamy dość ludzi, zwłaszcza teraz, kiedy statki zaczęły już przybywać. I to pomimo tego, że mamy do dyspozycji całe bogactwo Exotików i możemy używać samej Encyklopedii jako centrum dowodzenia. - Dobrze - stwierdził Hal. - Wobec tego niech się nam przydarzy awaria komunikacji. Zapatrzyła się na niego. - Mam na myśli awarię uniemożliwiającą rozmowy z powierzchnią - wyjaśnił. Ajela wciąż mu się przyglądała. Uświadomił sobie, że jest bardziej wyczerpana, niż myślał. - Możemy po prostu zasymulować przeładowanie systemu albo awarię zasilania. Jeamus będzie wiedział, co zrobić. Odpowiedź na połączenia z dołu będzie taka, jakby wszystkie nasze linie były zajęte, albo w ogóle bra- kowało sygnału. Będziemy mogli dokonać naprawy, jak tylko zakończę swoje przemówienie i zacznie Rukh, dzię- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 401 ki czemu będziecie mogli odpocząć. To powinno zapew- nić ci przynajmniej cztery godziny snu. - Cztery godziny - powtórzyła, jakby mówił w jakimś dziwnym, nieznanym języku. - Ty też zamierzasz odpocząć? - Nie. Nie potrzebuję. To ty zajmowałaś się wszyst- kim, nie ja. Jestem po prostu zwyczajnie zmęczony. Da mi to szansę spokojnego popracowania nad przemówie- niem, co jest teraz moją główną troską. Zatoczyła się lekko siadając przy biurku, zastana- wiając się nad tym, co powiedział i instynktownie szu- kając jakiegoś haczyka, ale była zbyt zmęczona, by co- kolwiek odnaleźć. - Naprawdę sądzisz... - zaczęła w końcu i umilkła. - Tak - odpowiedział. Podniósł się i podszedł do niej. Pomimo protestów dosłownie podniósł z miejsca za łok- cie. Stawiając ją na nogi, zaprowadził do sąsiadującego z gabinetem apartamentu i zmusił do położenia się na łóżku. Usiadł na krześle dryfowym obok. - Co tu robisz? - zapytała, kompletnie wyczerpana. - Chcę się upewnić, że uśniesz. - Nie bądź śmieszny. Jestem zbyt pobudzona. Nie usnę tak po prostu... Przez całe dwadzieścia sekund patrzyła na niego ogniście, po czym powieki jej opadły i zasnęła. Ustawił odpowiednią temperaturę na panelu łóżkowym i wyszedł. Udał się wprost do własnej kwatery, powiększonej teraz do apartamentu, aby zapewnić przestrzeń koniecz- ną do prowadzenia spotkań, czego wymagały jego nowe obowiązki dyrektora i zadzwonił do Rukh, Nonne, Rour- ke'a, Amida i Jasona. - Za dwie godziny konferencja - powiedział im. - Tutaj. Po przekazaniu informacji udał się do tego samego portu, do którego przyleciał z Jasonem i Rukh niecały tydzień wcześniej. Na służbie znajdowała się ta sama kapitan portu. - Chuni - przywitał ją - potrzebuję ślizgacza, by od- wiedzić dorsajski transportowiec zaparkowany na orbicie. 402 Gordon R. Dickson W komorze rozładowywano właśnie prom i ze śluzy osobowej razem z pasażerami wysiadł człowiek w mun- durze pilota. Odwróciła się, by krzyknąć na niego. - Nie, idioto! Wracaj tam. Tylko pasażerowie. Zało- dze nie wolno schodzić z pokładu! Miała potężny głos. Nie spodziewałby się tego po niej. Odwróciła się, zauważyła jego wzrok i przez chwilę wy- glądała na podenerwowaną. - Obawiam się, że wszyscy się zmieniliśmy - po- wiedziała. - Chcesz pilota? - Nie. - Jeśli zechcesz przejść do przodu, poza rejon pasa- żerski na przedzie portu, każę odczepić jeden prom i zaraz ci go przyholują. Pięć minut później Hal wyleciał z Encyklopedii w mikroskopijnym, jednoosobowym pojeździe, kierując się w stronę orbity parkingowej statków z Dorsai. Szara kula Encyklopedii kurczyła się za nim podczas lotu ze stałym przyspieszeniem, aż instrumenty ostrzegły go, że znajduje się w połowie drogi między nią, a najbliż- szym z wciąż niewidocznych statków. Odwrócił wtedy umieszczony pod siedzeniem segment napędowy i za- czął zbliżać się do celu z kontrolowaną deceleracją, a ustawiony na teleskopowe powiększenie ekran wizyj- ny pokazał mu wyłaniający się z pustki pierwszy ze stat- ków, które właśnie pokonały dystans dwudziestu trzech lat świetlnych. Miał przed sobą oddzielone bezpiecznym dystansem jedne z największych ludzkich statków: transportowce wojskowe Dorsajów i luksusowe liniowce pasażerskie, do niedawna przemierzające odległości międzygwiezd- ne pod banderą Exotików. Dołączą do nich setki mniej- szych jednostek, które nieco później wystartowały z mniejszych osiedli, takich jak Foralie, a nawet z pry- watnych lądowisk poszczególnych rodzin Dorsajskich, jak Graemowie, którzy do poszczególnych kontraktów zbierali i trenowali żołnierzy na własnych ziemiach. Jednak pierwsze przybyły duże statki, zabierając miesz- kańców kilku miast i większych skupisk ludzkich. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 403 Były już w pełni widoczne na ekranie skanera, kom- pensującym wciąż sporą odległość w jakiej się znajdo- wały, rozciągając szyk w długim łuku częściowo stano- wiącym iluzję wynikłą z odległości i przestrzeni. Zawi- sły w przechodzącym przez barierę świetle słonecznym tuż obok wielkiej, pozornie pionowej ściany po prawej stronie, rozciągającej się na wszystkie strony aż do miejsca, gdzie nikła w mroku kosmosu. Po lewej stronie, również oświetlona jasnymi pro- mieniami słońca unosiła się poznaczona bielą niebie- ska kula Ziemi, dzięki powiększeniu ekranu wydająca się odległa zaledwie na wyciągnięcie ręki. Nieistotny w niezmierzonej przestrzeni i ledwie pełznący, maleń- ki pojazd zbliżał się do najbliższego z potężnych statków. Daleko z przodu i z tyłu, gdzie zdawała się zanikać sza- rość bariery fazowej, czerń kosmosu błyskała świateł- kami gwiazd, widocznymi dzięki odpowiedniemu kąto- wi i odległości. Ogarnął go spokój. Czuł obecność wszechświata, wobec którego drobne stawały się nie tylko kobiety i mężczyźni, ale i statki, planety i gwiazdy - nawet ga- laktyki, będące niczym więcej jak pyłem rzuconym przed jego niepojęte oblicze. Wszechświat, który nie wiedział i nie dbał o mikroskopijny organizm zwany rasą ludzką, tak bardzo pragnący przeżyć. Był wszędzie wokół niego, a jego niezmienność i potęga wzmacniały poczucie izo- lacji jego duszy. Nie na Ziemi, w przestworzach czy ko- smosie, unosił się samotnie, z dala nawet od własnego rodzaju. Zamknęła się wokół niego miażdżąca samot- ność, ale wyciągnęło go z niej to, co zobaczył jako Donal w chwili, gdy Padma miał w końcu niewykorzystaną szansę rozpoznania tego, kim był. Wraz z porażką Pad- my odsunął od siebie wszelką nadzieję na ponowne zro- zumienie przez ludzi i działo się to aż do tej chwili... Zbliżył się w końcu do pierwszego z zaparkowanych statków - pękatego transportowca - i oświetlił jego kor- pus wiązką światła z komunikatora. - Sea of Summer!- odezwał się do mikrofonu. - Sea of Summer, tu Hal Mayne z Encyklopedii Ostatecznej, 404 Gordon R. Dickso n lecący kapsułą na Olofs Own. W celu identyfikacji prze- syłam podgląd z kamery wewnętrznej. Powtarzam, tu Hal Mayne. Czy możecie skierować mnie na Olofs Own? Powtarzam, czy możecie skierować mnie... Ekran komunikatora rozjaśnił się nagle twarzą szczupłego, młodego mężczyzny w mundurze oficerskim, przyglądającego mu się na ekranie. - Hal Mayne? - zapytał. Zerknął na chwilę gdzieś poza ekran, potem znów na Hala. - Jestem trzecim ofi- cerem zmiany. Mika Moyne. Czy zechcesz potwierdzić identyfikację, podając, gdzie byłeś podczas ostatniego pobytu na Dorsai? - W Foralie, Mika - odpowiedział. - Jestem zaszczy- cony. -To mnie spotkał honor. - Na szczupłej twarzy poja- wił się uśmiech. - Halu Mayne, ostatnio Olofs Own był przedostatni w kolejce przylotów. Szukamy go teraz przez Flotę... w porządku, jest na pozycji 103, niedaleko stąd. - Dziękuję, Mika. - Cała przyjemność po mojej stronie. Rozłączył się i poleciał dalej. Poszukiwany statek znalazł tysiąc czterysta kilometrów dalej. Podał identy- fikację i wszedł na pokład. - Z tego co wiem, wśród waszych pasażerów znajdu- je się Miriam Songhai - odezwał się do kapitana. - Chciałbym chwilę z nią porozmawiać, jeśli nie będzie miała nic przeciwko temu. - Znajdziemy ją i zapytamy - odpowiedział kapitan Olofs Own. - Zechcesz poczekać w mesie oficerskiej? Znalezienie jej nie powinno zająć więcej, niż kilka minut. Zaprowadził Hala do mesy oficerskiej. Niecałe dzie- sięć minut później Miriam Songhai otwarła drzwi i we- szła do środka. Hal i kapitan wstali z dryfów, które zaj- mowali. - Proszę mi wybaczyć - powiedział kapitan. - Muszę wracać na mostek. Zostawił ich w pustej sali. - Miło z twojej strony, że zgodziłaś się ze mną spo- tkać - powiedział Hal. - Jestem zaszczycony. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 405 - Nonsens - odpowiedziała Miriam Songhai. - I tak się nudziłam i to ja jestem zaszczycona. W jakiej spra- wie chciałeś się ze mną spotkać? Usiadła, a Hal z powrotem zajął swoje miejsce. - Wyglądałem czy nie pojawi się Amanda Morgan - powiedział. - Jak dotąd nie znalazłem nikogo, kto wie- działby kiedy będzie lecieć. Rozmawiałem z kilkoma osobami z rejonu Foralie, ale mówią, że ostatnio cały czas spędzała w Omalu - co ma sens. Wspomniała kie- dyś, że ty również masz obowiązki, które sprawiają, że często tam bywasz. Więc pomyślałem, że spytam o Amandę. Miriam potrząsnęła głową. - Nie widziałam jej przynajmniej kilka tygodni, a wcześniej i tak rozmawiałyśmy tylko na temat spako- wania i wysłania oficjalnych rejestrów. Nie mam poję- cia, kiedy odleci. Jednak od kiedy statki już startują, wygasła większość jej obowiązków w Omalu. Może się pojawić w każdej chwili. - Mam nadzieję - odpowiedział Hal i uśmiechnął się. Wstał. Ona również się podniosła. - Cóż, dziękuję - powiedział. -1 znów nonsens - skomentowała. - Po prostu przy- kro mi, że nie mogę udzielić ci żadnej konkretnej in- formacji. Ale, jak mówię, niedługo powinna tu być. Razem podeszli do drzwi mesy. Kiedy automatycz- nie się przed nimi otwarły, przeszli przez nie, a chwilę potem Miriam zatrzymała się i uścisnęła dłonią jego ramię. Dotyk wywołał szok, jakby miała w sobie potężny ładunek elektryczny. Trzymała go mocno silnymi, ciem- nymi palcami. - Nie martw się - powiedziała mocnym głosem. Mia- ła bezpośrednie i głębokie spojrzenie. - Nic jej nie bę- dzie. - Dziękuję - odpowiedział. Puściła go i patrzył jak odchodzi korytarzem w stro- nę rufowej części statku. Zawrócił w stronę mostka, gdzie czekał kapitan. 406 Gordon R. Dickson - Udało się wam porozmawiać? - zapytał oficer. - Czy możemy jeszcze coś dla ciebie zrobić, Halu Mayne? - Nie, bardzo dziękuję. Lepiej ruszę z powrotem w stronę Encyklopedii. Kiedy znalazł się z powrotem w kapsule, zwiększył przyspieszenie aby skrócić drogę powrotną. Jednak kie- dy ponownie wszedł do swojego apartamentu, nadeszła już prawie godzina wyznaczona na zwołaną przez niego konferencję - a w środku czekała Ajela, siedząca w jed- nym z klasycznych krzeseł, które przedkładała nad dry- fowe. - To interesujące - odezwał się, zamykając za sobą drzwi. - Możesz wejść do cudzego pokoju niezależnie od tego, czy jest u siebie? - Mogę wejść do ciebie - odpowiedziała - ponieważ jesteś dyrektorem, a ja pełnię funkcję twojego osobistego asystenta i w razie sytuacji awaryjnych muszę mieć do- stęp do każdego miejsca, gdzie przebywa dyrektor. Popatrzyła na niego. - Ale prawdę mówiąc tak, mogę wejść do kwater wszystkich pracowników Encyklopedii, tylko że tego nie robię. - Tylko do mieszkania dyrektora? - Tak jest. Usiadł naprzeciw niej i przyjrzał się jej krytycznie. - Jak długo spałaś? - Godzinę. Właściwie, to półtorej. Nieważne. Co to za konferencja, na której miało mnie nie być? Potrząsnął głową w jej stronę. - Najważniejszym tematem dyskusji - wyjaśnił - będzie bez wątpienia moje oświadczenie, że zamie- rzam pozostać niezależny. Pozostali będą musieli zająć się wszystkim bez patrzenia na ręce z mojej strony. Ale ty już o tym wiesz. Obawiam się, że dla pozostałych bę- dzie to szokiem. - To - i co jeszcze? - To i kilka innych spraw. Najważniejsza z nich to informacja, że Bleys przyleci tu w tajemnicy, żeby po- rozmawiać ze mną. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 407 Nieoczekiwanie cofnęła się na krześle. - O czym? - Dowiem się, kiedy tu dotrze. Głośnik przy drzwiach zabrzmiał głosem Rourke'a di Facino. - Hal, przyszedłem. - Otworzyć - polecił drzwiom Hal, a Rourke wszedł i zajął miejsce obok nich. - Nonne już idzie, podobnie jak Jason - powiedział Rourke. - Nie widziałem Amida. Badawczo popatrzył na Ajelę. - Potrzebujesz odpoczynku - stwierdził. - Później - odpowiedziała. - Więc zamknij oczy i oprzyj się wygodnie, zanim dotrze tu reszta - poradził Rourke. - Myślisz zapewne, że to nic nie da, ale to nieprawda. Otworzyła usta do odpowiedzi, ale uśmiechnęła się tylko i postąpiła zgodnie z sugestią. Niemal natychmiast jej oddech zwolnił i pogłębił się. Hal i Rourke spojrzeli po sobie porozumiewawczo i nic nie powiedzieli. Hal wstał, podszedł do drzwi i otwo- rzył je szeroko. Kiedy po kolei zaczęły schodzić się pozo- stałe wezwane na spotkanie osoby, przykładał palec do ust w prośbie o ciszę. W końcu jednak zebrali się wszy- scy, łącznie z Amidem i niemożliwe było dalsze odkła- danie rozmowy. - Mamy akurat tyle czasu - zaczął Hal - by omó- wić kilka rzeczy, zanim rozpocznę transmisję na Zie- mię. Spojrzał przez zgromadzonych na Rukh, która ze spo- kojem odpowiedziała na jego wzrok. Kilka ostatnich dni spędzonych w Encyklopedii oznaczało dla niej całkowity wypoczynek, po prostu dlatego, że żadne wiadomości nie mogły dotrzeć do niej bez aktywnej współpracy ze strony Centrum Komunikacyjnego Encyklopedii, na co Hal nie wyraził zgody. Dało to zresztą takie efekty, że Roget z radości prawie tańczył na korytarzach. Wciąż była rów- nie wychudzona i wymizerowana jak podczas spotkania nad jeziorem Qattara, jednak nie sprawiała już wraże- 408 Gordon R. Dickson nia przezroczystości. Znów kipiała energią i roztaczała aurę osobistej siły. Przerwał, by spojrzeć na Ajelę, ale nie obudziła się na dźwięk jego głosu. Wciąż spała, na wpół zwinięta, z głową opartą o tył krzesła. - Chcę upewnić się, że wszyscy w pełni rozumie- cie, co oznacza ta posada dla mnie i dla was - mówił dalej. - Na początek: zakładam, że nie muszę wyjaśniać, czemu nie brałem w ogóle pod uwagę odrzucenia tego stanowiska. Nie ma nikogo innego, a Tam nie jest w stanie ciągnąć tego dalej w warunkach wojennych. Gdyby Ajela nie spała, powiedziałaby wam, że Tam pierw- szy raz rozmawiał ze mną na temat przejęcia stanowi- ska dyrektora Encyklopedii już kilka lat temu i obaj wie- dzieliśmy, że kiedyś w końcu do tego dojdzie. Rozejrzał się po nich w poszukiwaniu ewentualnych komentarzy. Nikt nic nie powiedział, a twarz Nonne była całkowicie pozbawiona wyrazu. - Czemu właśnie ty? - zapytała Rukh. - Przepraszam - odpowiedział. - Z tym wszystkim co się teraz dzieje, przyjąłem, że Ajela lub ktoś inny mógł ci powiedzieć. Nie zrobili tego? Ale przeprowadzili cię przez Punkt Przejścia, kiedy pierwszy raz weszłaś do Encyklopedii? Poza Ajelą, wszyscy potrząsnęli głowami. - Nie wiedziałem o tym - stwierdził Hal. - W sa- mym środku Encyklopedii jest szczególny punkt. Pro- szę was, żebyście poprosili kogoś z obsługi o pokaza- nie wam, gdzie to jest i zatrzymanie się tam na chwil- kę. Jeśli usłyszycie jakieś głosy, natychmiast się ze mną skontaktujcie, ponieważ będzie to oznaczać, że również posiadacie jedną z kwalifikacji niezbędnych osobie mającej kierować Encyklopedią. Przez wszyst- kie lata jej działania, wszyscy wchodzący do Encyklo- pedii byli przeprowadzani przez to miejsce i przepra- szam, że system w tej chwili się załamał. Wszyscy powinniście byli zostać przetestowani. Przez ponad stulecie tylko Mark Torre, Tam Olyn i ja usłyszeli- śmy w tym miejscu głosy. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 409 - Usłyszałeś głosy - odezwała się Nonne. - Kiedy, jeśli można spytać? - Kiedy pierwszy raz tu przybyłem, nie miałem jesz- cze ukończonych siedemnastu lat. - A później? - Też. - Hal uśmiechnął się do niej. - Poszedłem tam już po ogłoszeniu decyzji Tama... - I głosy wciąż tam były? -Tak. Pozbawiona wyrazu twarz Nonne nie zmieniła się. -A to prawdopodobnie oznacza... co? - Że Encyklopedia miała być czymś więcej, niż nad- zwyczaj efektywną biblioteką i mechanizmem wyszuki- wawczym - odpowiedział Hal. - Mark Torre, który ją zapla- nował i zbudował, miał koncepcję sprezentowania ludzko- ści narzędzia do poprawy ludzkości. Stworzył Encyklope- dię opierając się na wierze, że może to zrobić, a kiedy Tam również usłyszał głosy, uwierzyli w to inni. Aż do tamtej chwili Mark Torre utrzymywał w tajemnicy powód, dla któ- rego kazał przeprowadzać przez tamto miejsce wszystkich przybywających do Encyklopedii. Był to jedyny za jego ży- cia dowód, że Encyklopedia miała wyższy cel niż sądzili naukowcy, cel, którego nawet teraz nie jesteśmy w sta- nie dostrzec wyraźnie, który jednak sygnalizuje swoje możliwości w sposób przekraczający zwykłe prawa fizyki. - A ty chcesz być tym, który zastosuje ją do tego wyższego celu? - zapytała Nonne. - Nonne - odezwała się Rukh. - Mam nieodparte wrażenie, że Ajela chciałaby ci w tej chwili zadać pyta- nie. Skoro śpi, zapytam za nią. Amid... Zerknęła na starszego Exotika. - Powiedziałeś, że Nonne należała do grona Exoti- ków przeciwstawiających się idei zaufania i wsparcia Hala przez wasz lud. Z tego, co jak dotąd powiedziała mi Ajela i na podstawie własnych obserwacji wnioskuję, Nonne, że zdajesz się przechodzić z pozycji obiekcji co do działań Hala, do jawnej wobec niego wrogości. Może nadszedł czas, by wyjaśnić reszcie powody twojego nie- zadowolenia. 410 Gordon R. Dickson Twarz Nonne nie była już pozbawiona wyrazu. Jej gładkie policzki nabrały ciemniejszych barw. - O tak, nie zgadam się z udzieleniem przez mój lud ślepego poparcia Halowi - powiedziała. - Jak powiedzia- łaś, Amid był jednym z tych, którzy go poparli. W efekcie reszta z nas uznała, że skoro Amid był najlepszym kan- dydatem do działania jako współpracownik Hala, powi- nien zostać zrównoważony przez kogoś, kto będzie miał przeciwny wobec niego punkt widzenia. Możecie nazwać go aniołem wspierającym, podczas gdy mnie - krytycz- nym... - Podejście typowe dla Exotików - sucho wtrącił Ro- urke. Nonne obróciła się w jego stronę. - Właściwie często zdarza się, że nie mieszkający na Marze i Kultis uważają mnie za nietypową Exotycz- kę. Jednak popełniają błąd. Mój punkt widzenia repre- zentuje pogląd powszechniejszy wśród naszych ludzi, niż sądzi większość z was. Po prostu nieczęsto się z nim spotykacie. - Nie wyjaśniłaś tego antagonizmu - powiedziała Rukh - a jedynie go potwierdziłaś. - No dobrze - stwierdziła Nonne. Znów spojrzała na Hala. - Spodziewałam się raczej, że to Hal mnie o to zapyta, a nie jedno z was. Ale to nie ma znaczenia. Nie jestem przekonana, Hal, że wiesz co robisz. Ostatnim razem powiedziałeś, że ty i Bleys jesteście jak arcymi- strzowie szachowi, zbyt dobrzy by wykonać zły ruch, po- datni jedynie na niebezpieczeństwo wykonania właści- wego ruchu zbyt szybko albo za późno. - Tak właśnie powiedziałem - potwierdził Hal. - A więc muszę stwierdzić, że nie widziałam dowo- dów na taki poziom kompetencji, przynajmniej po two- jej stronie, Hal. Wszystko co widzę, to zgromadzonych razem Dorsajów, którzy mają walczyć za planetę nie- świadomą nawet naszego przybycia, podczas gdy moi ludzie... Jej głos załamał się na chwilę, niemal zbyt krótką, by zauważyć. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 411 - ...zostali odarci ze wszystkiego, co kiedykolwiek osiągnęli i zyskali, po czym porzucono ich, bez pytania przekształcając Ziemię w twierdzę, spodziewając się, że jej mieszkańcy poświęcą się wojnie z przeciwnikiem posiadającym bogactwo, surowce pozostałych światów - w sytuacji, kiedy jedynie garstka Ziemian kiedykol- wiek wykazała jakieś zrozumienie sytuacji gwiezdnych kolonii... - Zapominasz - wtrącił Jason - jak zmieniało się nastawienie opinii publicznej od czasu rozpoczęcia ak- cji propagandowej przez Rukh. Zapominasz, jak zareago- wali na wiadomość o próbie jej zamordowania. Codzien- nie dostaję raporty od naszych popleczników. Wszyscy są codziennie zalewani różnymi formami poparcia. W tej chwili mamy na Ziemi więcej zwolenników Hala niż Bleysa! - Trudno powiedzieć, żeby popierali działania Hala - stwierdziła Nonne. - Nic o nich nie wiedzą. Emocjo- nalnie z pewnością są za Rukh, twoimi ludźmi i moimi - ale to ogień, który może wypalić się równie szybko, jak został wzniecony, gdy dowiedzą się, że ich planeta i życie zostały rzucone na szalę. Podczas gdy Bleys, ma- jąc do dyspozycji populację i zasoby ośmiu planet, co- dziennie rośnie w siłę, a teraz przychodzę do tego gabi- netu by usłyszeć, że Hal planuje jeszcze bardziej rozpro- szyć swoją energię i siły. Spojrzała na Hala. - Poza tym - powiedziała - to nie od was chciałam usłyszeć jakieś wyjaśnienia, lecz od Hala. A więc po- wiedz mi, jak usprawiedliwisz swoje działania? - To pytanie zadane we właściwej chwili - odpowie- dział zapytany - ponieważ jedną z rzeczy, które zamie- rzałem wam powiedzieć jest ta, że w ciągu najbliższych dni i lat, moja praca z Encyklopedią będzie miała pierw- szeństwo nad wszystkim innym. Innymi słowy, obrona Ziemi została przygotowana. Teraz wy będziecie musie- li sobie z nią poradzić. Nonne wpatrywała się w niego. - To szaleństwo! - wykrzyknęła. 412 Gordon R. Dickso n - Nie - spokojnie zaprzeczył Hal. Nagle poczuł się znużony. - To po prostu konieczność. Bitwa między nami i Innymi nie zostanie rozstrzygnięta dzięki starciom zbrojnym przed osłoną fazową, ani nawet na powierzch- ni żadnego z zamieszkałych światów. Jedyne miejsce, gdzie może zostać wygrana, to serca i umysły ludzi na wszystkich planetach, a jedyne źródło środków do osią- gnięcia zwycięstwa leży tu, w potencjale Encyklopedii Ostatecznej. Tu właśnie rozegra się najważniejsza bi- twa i tu czeka mnie prawdziwa praca. Nonne wciąż się w niego wpatrywała. - Pomyśl - powiedział do niej. - Co można było zro- bić innego, by dać nam jakąkolwiek szansę zwycię- stwa, zanim nieuchronny wzrost potęgi Innych dopro- wadzi do tego, że dalszy opór nie będzie miał sensu. Jedyna nadzieja na oparcie się im leżała w tej plane- cie i pozostałych, które jeszcze są po naszej stronie, a polegała na połączeniu sił w jednym punkcie. Po- nieważ w przeciwieństwie do nas, Inni mogą wygrać wyłącznie przez całkowite zwycięstwo. Wydaje mi się, że wyjaśniłem ci już kiedyś, że liczba mieszkańców Ziemi i jej genetyczne zasoby czynią z niej jedyną rozsądną kandydatkę na planetę-twierdzę, świat, któ- ry można obsadzić garnizonem zdolnym powstrzymać Innych. Jak mogliśmy wcześniej pytać Ziemię o zgo- dę, skoro prawdopodobnie wywołałoby to trwającą lata debatę, dając równocześnie możliwość działania Bley- sowi i pokonania nas równocześnie od wewnątrz? Tak się składa, że Bleys przewidział wykonany przeze mnie ruch, ale zareagował zbyt późno - błąd, który wcześniej już wyjaśniłem, Nonne. Udało się nam go wyprzedzić. Otwarła usta, jakby chciała mu odpowiedzieć, ale mówił dalej, nie przerywając. - Powiedz mi, biorąc pod uwagę te okoliczności, co można było zrobić innego? Od samego początku musie- liśmy oddać wszystko, Dorsajowie swoją siłę, Exotiko- wie bogactwo i informacje, Ziemia zasoby ludzkie i ma- teriałowe, a Zaprzyjaźnieni wiarę w ostateczne zwycię- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 413 stwo, mającą związać nas wszystkich. Czy mogliśmy zrobić co innego? Powiedz, co? Znów przerwał. Jednak ona zamknęła usta i sie- działa w milczeniu. - Nie ze mną się sprzeczasz, Nonne - zaczął mówić znowu, łagodnie - lecz z siłami historii. Działania ludzi wywołują zmiany w jej biegu, aż w końcu dochodzi do sytuacji takiej jak ta, z którą można sobie poradzić wy- łącznie na jeden sposób. Wszystkie inne ewentualno- ści zostały już wzięte pod uwagę, udzielono na nie odpo- wiedzi albo je zignorowano. Obecnie została nam tylko ostateczna konfrontacja, ale każde pokolenie w swoim czasie miało odpowiednik czegoś takiego. Ludzie poszli za mną nie z powodu tego, co mówię albo kim jestem, lecz dlatego, że to jedyny sposób dający szansę sukcesu. Nie widać żadnej innej drogi. A może ty widzisz? Jeśli tak, powiedz nam. Umilkł. Jeszcze przez chwilę siedziała w milczeniu, a po- tem na minutę opuściła powieki i siedziała, spięta i wyprostowana. Potem otwarła oczy. - Masz rację - powiedziała drżącym głosem. - Nie mogę zaoferować żadnej alternatywy. A więc dalej rób, co uważasz za stosowne, w tej chwili nie mam nic wię- cej do powiedzenia. - Dziękuję - odpowiedział Hal w zapadłej ciszy. Ro- zejrzał się po zgromadzonych. - Dobra, straciliśmy już dość czasu. Zakładam, że rozumiecie plan rozmieszcze- nia Dorsajów na Ziemi z pomocą zasobów finansowych Encyklopedii i tego, co dostaliśmy od Exotików? Jeśli chcecie szczegółów - poproście o nie Rourke'a, dobrze? Spojrzał na Rourke'a, a ten skinął głową. - Nie przedstawiamy się jako siły zbrojne przybywa- jące do obrony Ziemi - powiedział Dorsaj. - Nasza dzia- łalność wynika z kontraktu między naszym ludem i Encyklopedią Ostateczną. Będziemy walczyć za Ziemię tylko wtedy, gdy poproszą nas o to jej mieszkańcy i, oczy- wiście, za zgodą Encyklopedii, choć zakładamy, że nie będzie się sprzeciwiać. Tak więc poczekamy, aż Ziemia 414 Gordon R. Dickson poprosi nas o pomoc -jeśli rzeczywiście będą tego chcie- li. Rukh powie w swoim przemówieniu - a to właśnie ona wyjaśni Ziemianom, czemu tu jesteśmy - że jeste- śmy uciekinierami przed ekspansją Innych i że Exoti- kowie poświęcili wszystko, by zapewnić nam status ucie- kinierów, którzy opłacą swój przejazd i nie będą cięża- rem dla Ziemi... Przerwał. Zabrzmiał dzwonek przy drzwiach. - Wybacz, Hal - zabrzmiał głos Jeamusa. - Mam dla ciebie pilną wiadomość. - Przynieś ją tutaj - odpowiedział Hal. - Mów dalej, Rourke. - Właściwie to już wszystko - odpowiedział Dorsaj. Hal zwrócił się do pozostałych. -Jak juz powiedziałem, zamierzam ograniczyć swoje przemówienie do minimum - stwierdził. Jeamus wszedł do pokoju okrążając go teraz, by cicho podejść do boku Hala. - Potwierdzę po prostu informację, że Tam Olyn dał mi możliwość przejęcia stanowiska dyrektora, na co się zgodziłem - dziękuję, Jeamus... Jeamus podał mu zapieczętowaną kopertę i złożony arkusz molekularnego materiału używanego w Ency- klopedii do wydruków. - W kopercie jest osobista wiadomość dla ciebie, przekazana przez Dorsąjów - wyszeptał mu do ucha Je- amus. - Od Amandy Morgan. Wydruk to kopia listu, któ- ry Bleys opublikował na Nowej Ziemi przed niespełna standardowym dniem. Nawet się na nim podpisał. Do- staliśmy go dzięki nowemu systemowi komunikacji z ambasady Exotików na Nowej Ziemi. Przekazali opinię, iż ten sam list został rozprowadzony również na pozosta- łych planetach znajdujących się pod kontrolą Innych. - Dziękuję - odpowiedział Hal. Wsunął list od Amandy do wewnętrznej kieszeni marynarki i otworzył złożoną kartkę, by przeczytać wia- domość. - Jeszcze raz przepraszam, że przeszkodziłem - ode- zwał się Jeamus i wyszedł. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 415 Rozdział 66 Gdy za Jeamusem zamykały się drzwi, Hal przyglą- dał się trzymanej na kolanach kartce. - Przec2ytam wam to - powiedział. - Przekazano nam to właśnie z ambasady Exotików, wciąż działającej w mieście Cathay na Nowej Ziemi. Jeamus dostał to dzięki nowemu systemowi komunikacji fazowej. To kopia odezwy do mieszkańców Nowej Ziemi, opubliko- wanej przez Bleysa. - Do wszystkich, którzy wierzą w przyszłość dla nas i naszych dzieci: - Niechętnie zabieram głos, ponieważ zawsze wierzy- łem, iż tacy jak ja istnieją tylko po to, by odpowiadać na pytania - kiedy już zostaną zadane. - Jednak od ludzi uciekających ze Starej Ziemi do- stałem właśnie alarmującą wiadomość. Głosi ona nie- bezpieczeństwo dla wszystkich ludzi dobrej woli, a zwłasz- cza dla takich jak my, na nowych światach. Już od kil- kuset lat centra władzy, jak Dorsai ze swoim pożąda- niem wojennej agresji, Exotikowie z ich skąpstwem i przebiegłością, i ci z Zaprzyjaźnionych, którzy tak traf- nie nazwali się Dziećmi Zapomnianego Boga - oni wła- śnie, spomiędzy wspaniałych mieszkańców czternastu światów, zapragnęli zawładnąć i splądrować pokojowe oraz praworządne kultury. - Od setek la t wiedzieliśmy o istnieniu między tymi grupami luźniej konspiracji, która w swej arogancji chciałaby zarezerwować tytuł Kultur Odłamkowych dla siebie, podczas gdy należy się on równo setkom uży- tecznych, produktywnych i pokojowych społeczności rasy ludzkiej. My, którzy tak cicho staraliśmy się ob- rócić nasze talenty dla dobra was wszystkich, i któ- rych niektórzy nazywają Innymi, choć sami uważamy się jedynie za stowarzyszenie podobnych umysłów po- łączonych jednakimi zdolnościami, jesteśmy szczegól- nie świadomi ponad trzystuletniego istnienia tej kon- 416 Gordon R. Dickson spiracji. Jednak aż do tej chwili nie widzieliśmy w niej zagrożenia dla ludzkości. - Teraz jednak dowiedzieliśmy się o nieczystym przy- mierzu, które zagraża każdemu z nas dosłownym niewol- nictwem, pod dominacją krążącej wokół Ziemi instytu- cji, nazywającej się Encyklopedią Ostateczną. Wraz z moimi kolegami od dawna wiedzieliśmy, że została ona powołana z myślą o jednym tylko celu. Było to stworze- nie niewyobrażalnych i nienaturalnych środków kontro- li serc i umysłów zwykłych ludzi. Pierwotnie jej budowa była finansowana przez Bxotików z myślą o takim wła- śnie celu, jak bez problemu przekonają się wszyscy, któ- rzy zechcą przestudiować prace jej założyciela, Marka Torre. - Cel ten, do którego dążono w izolacji i tajemnicy wymagającej umieszczenia Encyklopedii na orbicie oko- łoziemskiej, realizowany był dziękikaptowaniu najwięk- szych umysłów każdego pokolenia do odwiedzania tej in- stytucji. - Wciąż finansowana była przez Exotików, którzy -jak pokazują zapisy - mieli swój udział również w fi- nansowaniu Dorsajów, od samego początku przeznaczo- nych do roli zbrojnego ramienia mającego utrzymać w poddaństwie wszystkie światy. - Do konspiratorów w ich nieczystej pracy dołączyli teraz mieszkańcy Starej Ziemi - ludzie, których wcześniej- sze krwawe próby podporządkowania sobie nowych pla- net zawiodły jedynie dzięki odważnemu oporowi wszyst- kich mieszkańców Młodszych Światów. Sami jednak wie- cie z historii, której uczyliście się jako dzieci, że wymaga- ło to stu lat ciągłych walk. - W tej chwili, pod przewodnictwem Encyklopedii Ostatecznej, odrzucili wszelkie pozory niewinności. Wy- cofali zgromadzone dzięki handlowi i intrygom niewiary- godne bogactwo planetExotików, przenosząc je do skarb- ców na Ziemi. Dokonali również masowej ewakuacji Dor- sajów z ich planety, przenosząc ich na Ziemię, by stwo- rzyć armię mającą podbić wszystkie nasze nowe planety i poddać nas rządom prawa wojennego. Zaczęli również Encyklopedia Ostateczna - tom 2 417 przygotowywać do działania niesamowite bronie, których tworzeniem Encyklopedia zajmowała się przez prawie dwa stulecia. - Są gotowi nas zaatakować - nas, którzy zupełnie nie podejrzewaliśmy ich wrogich intencji. Stoimy teraz, nieuzbrojeni i nieprzygotowani, wobec zagrożenia natych- miastowej, niemoralnej i nieludzkiej próby zniszczenia naszej wolności. Usłyszymy teraz, niejednokrotnie powta- rzane z ponurą gotowością powiedzenie, od stuleci cicho krążące między światami, mające osłabić nasze pragnie- nie oporu -że nawet wszystkie połączone armie pozosta- łych planet nie pokonają Dorsajów, jeśli ci postanowią z nimi walczyć. - Ale nie wierzcie w to... Rourke parsknął. - Może powtórzyć to jeszcze raz - powiedział szep- tem, niestety zbyt głośnym, by nie przeszkodzić Halowi - i powtarzać, aż dotrze to pod kilka tępych czaszek tam, na Ziemi! Zauważył spojrzenie Hala. - Przepraszam. Po prostu wciąż słyszymy grupę krzy- kaczy, którzy na dole powtarzają: ale czemu my mamy cokolwiek robić? Przecież mamy Dorsajów, a oni lubią walczyć. Kaszlnął. -Jeszcze raz przepraszam. Czytaj dalej, Hal. - ...Nie wierzcie w to- kontynuował Hal. - To nigdy nie była prawda, a jedynie powiedzenie rozpowszechnia- ne przez ExotikówiDorsajów, by zapewnić sobie przewa- gę. Jeśli chodzi o armie, wszyscy wiecie, że ich nie mamy... - Nieprawda! - skomentował Amid. - Przepraszam. Moja kolej na przeprosiny, Hal. Czytaj dalej. - ...ich nie mamy. Ale możemy je stworzyć. Możemy powołać armie liczniejsze i silniejsze niż jakiekolwiek siły wystawione przez Starą Ziemię. Nie jesteśmy zubożały- mi, młodymi ludźmi ze Starej Ziemi, których Dow de Ca- stries bezskutecznie usiłował zdominować w pierwszym stuleciu kolonizacji międzygwiezdnej. Teraz, na wszyst- kich planetach, nasza liczebność sięga prawie pięciu 418 Gordon R. Dickso n miliardów. Cóż wobec oporu i odwagi tylu ludzi może zdzia- łać nawet cztery miliony zaprawionych w bojach wojow- ników, których Stara Ziemia właśnie zaimportowała zDorsai... Rourke znów parsknął słysząc wspomnianą liczbę, ale tym razem powstrzymał się i nic nie powiedział. - My, zjednoczeni mieszkańcy Młodszych Światów, jesteśmyniezwyciężeni. Uzbroimy się i pójdziemy na spo- tkanie naszego wroga - i tym razem, z Bożą pomocą zmiażdżymy tę dekadencką, dumną planetę, która zbyt długo już nam zagraża i policzymy się odpowiednio z miesz- kańcami Starej Ziemi, by upewnić się, że nigdy więcej nie spróbują zagrozić naszym domom oraz życiu następ- nych pokoleni. - Razem z moimi współtowarzyszami stajemy przy was, by pomóc w tym wysiłku. Nigdy nie pragnęliśmy znaleźć się w centrum uwagi, ale przy obecnym zagroże- niu, osobiście poprosiłem wszystkich, których nazywa- cie Innymi, by ujawnili się wam i oddali się wszelkim obowiązkom, które mogą pomóc w odwróceniu tej kosz- marnej groźby. - Nieczyści ludzie ze Starej Ziemi mówią, że przyjdą do nas. Niech więc przyjdą, jeśli są na tyle głupi. Zniszcz- my na zawsze tego demona. Nie spodziewają się, że bę- dzie to początek ich końca! - ... Podpisane, Bleys Ahrens. Żadnego tytułu, tylko podpis. Hal podał wiadomość Rukh, siedzącej najbliżej nie- go. Obejrzała ją i podała następnej osobie w kręgu słu- chaczy. - Ta sprawa z czterema milionami weteranów! - wykrzyknął Rourke. - Mówię ci, Ziemia narobi nam z tego powodu kłopotów. Będziemy mieć koszmarne pro- blemy z przekonaniem ich, że zabraliśmy ze sobą rodzi- ny! Mamy szczęście, jeśli jest wśród nich sześćset ty- sięcy dorosłych w wieku nadającym się do walki, a i tak dwie trzecie to chorzy lub wyłączeni z walki. I nie wspominając o tym, że nie mamy możliwości uzu- pełnień ewentualnych strat. I oni spodziewają się obro- Encyklopedia Ostateczna - tom 2 419 ny przedpola znacząco większego niż sama Ziemia? Po- czekaj aż odkryją, że będą musieli w końcu umieścić na pierwszej linii więcej ludzi niż cała nasza populacja, by obronić tak wielki obszar. - To coś, czym będziemy się martwić w przyszłości - powiedział Hal. - Kiedy tylko uświadomią sobie co ko- nieczne jest do przetrwania, znajdą się ludzie gotowi do pomocy. Ale mam nadzieję, że tu, w Encyklopedii, znaj- dziemy inną drogę zwycięstwa niż próba sił z milionami żołnierzy, których Bleys będzie potrzebował do nieustan- nych ataków każdej przesłony, jaką otworzymy w barie- rze ochronnej. Ale w tej chwili tym też się nie przejmuj. Jeśli wszyscy przyjrzeliście się wiadomości na arkuszu... Tak było. Przestudiowała ją nawet Nonne. - A więc to kolejny przykład tego co miałeś na my- śli, mówiąc o możliwości zbyt szybkiego lub wolnego dzia- łania Bleysa! - wybuchł Jason. - Za długo czekał z opu- blikowaniem tego listu, prawda? Gdyby opublikował go choćby miesiąc temu - nawet jeśli nie mógłby podać informacji o przenosinach Dorsajów na Ziemię - mógł- by zasiać na dole sporo wątpliwości i przekonać dużą część populacji Ziemi do zajęcia twardego stanowiska, nawet do zestrzelenia Dorsajów przed lądowaniem, a to byłaby prawdziwa masakra... Przerwał. Promiennym wzrokiem wpatrywał się w Hala. - I dlatego właśnie tak bardzo starałeś się rozpo- wszechnić plotkę, że Dorsajowie przeniosą się na jedną z planet Exotików! - Prawdą jest - odezwała się Rukh - że ten list pomo- że skonsolidować przeciw Innym opinię publiczną na Sta- rej Ziemi. To wszystko czego trzeba, by na dole uświado- miono sobie, o co naprawdę chodzi Innym. Prawdopodob- nie poradzilibyśmy sobie bez niego, ale skoro jest, nie mógł nadejść w lepszym momencie. Hal, myślę, że powinnam go przeczytać jako część mojego przemówienia. - Tak - zgodził się Hal. - Musiał wyskoczyć z tym, kiedy dowiedział się, że lecimy tutaj... - Rourke przerwał w zamyśleniu. - Nie, 420 Gordon R. Dickson nie miałby czasu dowiedzieć się tego i opublikować ode- zwę byśmy już teraz mogli dostać jej kopię. - Mógłby - zaprzeczył Amid. - Jeden ze sposobów, w jaki Mara i Kultis zwykły dostarczać pilne informacje szybciej niż ktokolwiek sądził, polegał na przygotowa- niu łańcucha statków kosmicznych utrzymujących po- zycje między dwiema planetami w odległości pojedyn- czych skoków fazowych. Kiedy pojawiała się wymagają- ca przesłania wiadomość, z planety startował statek, dokonywał pojedynczego skoku do wyznaczonego punk- tu i przekazywał informacje na pierwszy statek w rzę- dzie. Ten musiał dokonać tylko jednego skoku do na- stępnego statku, i tak dalej. Ponieważ poszczególne skoki były stosunkowo krótkie, nie trzeba było tracić wiele czasu na wzajemne odszukanie się statków u celu każ- dego skoku, a niezbędne obliczenia od dawna były goto- we. Dodatkowo skoro każdy pilot dokonywał tylko jedne- go przeskoku, nie było problemów z szokiem psychicz- nym z tym związanym. Jedynym problemem tego syste- mu był wymóg pokrycia kosztów utrzymania wielu stat- ków kurierskich. Wtedy było nas na to stać, teraz stać na to Bleysa. - Hmm - odezwał się Rourke. - Tak - Amid spojrzał na niego. - Jak rozumiem Donal Graeme również wymyślił ten system niezależ- nie, kiedy miał już na niego statki. W każdym razie, jeśli Bleys obserwował w ten sposób wszystkie poten- cjalnie wrogie mu światy, w ciągu dwudziestu czterech standardowych godzin mógł dowiedzieć się o starcie pierwszego statku z Dorsai i o tym, kiedy pierwszy z nich wyłonił się nad Ziemią. Wiedział też, że żaden nie poja- wił się nad Marą czy Kultis. - A więc spanikował i wykonał pośpieszny ruch - powiedział Jason. - Pomyślałem, że ten list nie pasuje do jego stylu. - Z kimś takim jak Bleys, nie nazwałbym tego pa- niką - stwierdził Hal. - Zaplanował zapewne przebi- cie wiadomości o eksodusie Dorsajów na Ziemię wła- snym oświadczeniem. Osiągnął to - po prostu stracił Encyklopedia Ostateczna - tom 2 421 na innym polu - a jeśli uznał, że Stara Ziemia i tak jest już dla niego stracona, mógł po prostu zignorować efek- ty, jakie wywrze tam jego list - choć z pewnością nie spodziewał się, że tak szybko stanie się on znany. Przerwał. - A jeśli chodzi o jego styl - kontynuował - są w nim aspekty, których nikt na świecie jeszcze nie widział. Skupił na sobie ich uwagę. Mówił dalej. - Mam wam do powiedzenia jeszcze jedną rzecz. Bleys wysłał również wiadomość z prośbą o potajemne spotkanie i odpowiedziałem mu, że to zrobię - wewnątrz osłony planetarnej. Zastanawiałem się, czemu chce rozmawiać akurat teraz. To... Wskazał na wydruk wiadomości leżący na stole. - ...mówi wyraźnie, o co mu chodzi. Chce zniweczyć wpływ, jaki przeniesienie Dorsajów na Ziemię może mieć na moje myślenie. Jak tylko Jeamus da mi znać, że przybył, zamierzam się z nim spotkać, a może to na- stąpić w każdej chwili. - Ale jeśli musiał przygotować wiadomość, a potem wylecieć z Nowej Ziemi... - Rourke umilkł i siedział zadziwiony. - Mógł wcale nie być na Nowej Ziemi - stwierdził Amid. - A nawet jeśli był, to biorąc pod uwagę, że Sy- riusz jest zaledwie dziewięć lat świetlnych stąd, mógł dokonać przelotu w ciągu dwu standardowych dni, pię- trząc skoki fazowe i używając starych leków. - Skąd miałby wiedzieć, że już o tym wiemy? - zażą- dała Rukh. - Nie mam wątpliwości, iż domyśla się, że mamy jakiś nowy, szybszy sposób przekazu informacji - stwierdził Amid. - Po prostu nie wie jeszcze, jak to robimy. - Już czas na nasze przemówienia - przerwała Rukh. - Hal, czy przygotowałeś swoje? - Nie spisałem go, ale wiem co chcę powiedzieć - odpowiedział Hal, podczas gdy pozostali zaczęli podno- sić się z miejsc i wychodzić z pola widzenia kamery. Wcisnął klawisz na poręczy swojego fotela: 422 Gordon R. Dickson - Jeamus - powiedział. - Jak tylko ekipa transmi- syjna będzie gotowa, możemy zaczynać. - Czekaliśmy na korytarzu - głos Jeamusa odpo- wiedział z głośnika przy drzwiach. - Możemy teraz wejść? -Proszę bardzo. Do pokoju weszła ekipa techniczna. - Czy zamierzasz obudzić Ajelę? - Rukh zapytała Hala. - Jeśli ma cię przedstawić za minutę czy dwie, będzie potrzebowała kilku sekund na przygotowanie się. - Przypuszczam, że tak - niechętnie zgodził się Hal. Wstał, podszedł do Ajeli i pogłaskał ją po czole. Spała dalej. Delikatnie potrząsnął ją za ramię. Przez chwilę wydawało się, że nie zareaguje nawet na to, ale nagle szeroko otwarła jasne oczy. - Nie spałam - powiedziała. Jej powieki opadły i po sekundzie znów oddychała głęboko. - Jeamus może mnie przedstawić - stwierdził Hal. Podniósł Ajelę, zaniósł ją do jednej z dwu sypialni swoje- go apartamentu i położył do łóżka. Obudziła się, kiedy ją kładł. - Mówię ci, że nie śpię - powiedziała uparcie. - Dobrze - odpowiedział Hal. - Tak trzymaj. - Będę! - Mocno zacisnęła powieki, obróciła się na bok i ponownie usnęła. Hal wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Usiadł w fo- telu, opierając się wygodnie i spojrzał na ekipę tech- niczną. - Najpierw ty sam, Jeamus - powiedział jeden z nich, podnosząc palec. - Gotów... już! W kamerach skierowanych na Hala i inżyniera za- paliły się małe lampki oznaczające emisję. - Nazywam się Jeamus Walters - powiedział inży- nier. - Jestem kierownikiem działu inżynierii teore- tycznej w Encyklopedii Ostatecznej i mam zaszczyt przedstawić nowego dyrektora Encyklopedii, o którym będziecie państwo mogli przeczytać w biuletynach in- formacyjnych wypuszczonych właśnie przez Encyklope- dię. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 423 - Mieszkańcy Ziemi, przedstawiam wam dyrektora Encyklopedii Ostatecznej, Hala Mayne'a! Światełka zgasły i Jeamus cofnął się. Światełka zabłysły ponownie. Hal spojrzał w skierowane na siebie, błyszczące oczy. - Moja dzisiejsza przemowa będzie bardzo krótka - powiedział - ponieważ w tej chwili jesteśmy w Ency- klopedii bardzo zajęci. Szczegóły znajdą państwo w biu- letynach, o których wspomniał Jeamus Walters; sądzę też, że Rukh Tamani, która przemówi do was za chwilę, również może mieć coś do powiedzenia na ten temat. - Zostałem uhonorowany faktem, że Tam Olyn, peł- niący obowiązki dyrektora Encyklopedii przez ponad osiemdziesiąt lat, wybrał mnie na swojego następcę. Jak wszyscy wiecie, jedynym dyrektorem przed Tamem Oly- nem był Mark Torre, człowiek który ją wymyślił, zapla- nował i nadzorował budowę tego dzieła, od jego począt- ków na terenie miasta St. Louis. - Celem Marka Torre było stworzenie narzędzia badającego granice ludzkiego umysłu, dzięki zbudowa- niu miejsca przechowywania całej ludzkiej wiedzy, wszystkiego, co umysł ludzki stworzył i odkrył, odkąd zaczął myśleć. Wierzył i miał nadzieję, że ta skarbnica ludzkiej wiedzy i twórczości zapewni materiał, a z cza- sem również środki do badania tego, co zawsze pozosta- wało nieznane i niemożliwe do zobaczenia - w ten sam sposób, w jaki nikt z nas bez dodatkowych narzędzi, nie jest w stanie zobaczyć tyłu własnej głowy. - Tym poszukiwaniom poświęcił się Tam Olyn, po- dobnie jak Mark Torre przed nim. Przez całą swą długą kadencję trzymał się tej samej wiary, którą wykazał Mark Torre. - Nie mogę wam dzisiaj złożyć innego oświadczenia ponad to, że dzielę tę samą wiarę i podejście, to samo po- święcenie. Jednak zrządzeniem losu, mając więcej szczę- ścia niż moi poprzednicy, mogę posiadać coś więcej. Wie- rzę, że mam powód mieć nadzieję, iż długie lata pracy En- cyklopedii zbliżyły nas wreszcie do celu - w końcu jeste- śmy bardzo blisko przekroczenia progu nieznanego 424 Gordon R. Dickso n wszechświata, o wkroczeniu do którego i badaniu go śnił Mark Torre - wewnętrznej eksploracji ludzkości, za któ- rą tęskniliśmy od początku czasu. - Gdy nadejdzie moment przekroczenia tego progu, niczyje życie nie pozostanie takie samo. Prawdopodob- nie stoimy przed największym wydarzeniem w historii ludzkości i osobiście nie mam wątpliwości, że znajdzie- my to, czego poszukujemy od tysiącleci i to nie za stule- cia czy dekady, ale w przeciągu życia jednego pokole- nia, a być może nawet tak prędko, że gdybym podał wam dokładną datę, uznalibyście ją za niewiarygodną. - Niezależnie jednak od wszystkiego, obiecuję wam, że jak długo będę dyrektorem Encyklopedii Ostatecznej, nie pozwolę by cokolwiek zwolniło lub zatrzymało pracę dla przyszłości. Nie mogę wam złożyć większej obietnicy niż ta, do spełnienia której będę dążył ze wszystkich sił. - Powiedziawszy tyle na temat siebie i stanowiska dyrektora, porzucę teraz ten temat, by przedstawić kogoś, kto jak sądzę dla wielu z was znaczy tak dużo, że jeszcze rok temu też nie bylibyście w stanie w to uwierzyć. - Mieszkańcy Starej Ziemi, mam zaszczyt i przy- jemność przedstawić wam Rukh Tamani. Światła przed Halem zgasły, rozjaśniając się przed Rukh. Wstał i szybko podszedł do drzwi gabinetu, tak by w razie czego mógł szybko wyjść. Stojąc z plecami opar- tymi o ścianę, dał się ponieść jej słowom. Za każdym razem, gdy Rukh przemawiała, porywała wszystkich słu- chaczy, a on nie stanowił wyjątku. - Przepraszam, że martwiliście się z mojego powo- du - zabrzmiały jej pierwsze słowa do świata poniżej. Powiedziano mi, że wielu z was wierzyło, że zostałam zabita lub co najmniej ciężko ranna, a z powodu tej wia- ry, smuciliście się. Jednak nigdy nie powinniście się martwić z mojego powodu. Zamiast tego martwcie się ważniejszymi sprawami. Za wszystkich, którzy dzielili życie z wami, a teraz cierpią lub ich brak. Za wasze zło- ści, które ranią, obojętność, która kaleczy i zabija bar- dziej niż jakikolwiek gniew i okrucieństwo. Żałujcie, że żyjecie dla siebie, oddzieleni ścianami od innych Encyklopedia Ostateczna - tom 2 425 kobiet i mężczyzn. Żałujcie braku wiary, odwagi i do- broci dla wszystkich... Ktoś dotknął jego ramienia. -Hal... To szeptał Jeamus. Hal wyszedł za nim na korytarz i przeszedł kawałek, poza zasięg mikrofonów. - Jest tutaj - poinformował go Jeamus. - Czeka w statku kosmicznym tuż za barierą. Nie rozmawiałem z nim. Ktoś z jego statku połączył się ze mną z informa- cją, że Bleys spotka się z tobą, jak tylko będziesz gotów. Hal skinął głową. Czuł, że ta chwila się zbliża. Wszystkie instynkty i logika intuicyjna mówiły mu, że nie uda mu się wysłuchać końca przemówienia Rukh. Jeamus dalej mówił. - ...Przekazałem, że zjawisz się jak najszybciej. Po- informowałem go również, w jaki sposób Bleys może znaleźć przesłonę w barierze, wejść do środka i zacho- wywać się wewnątrz - w szczególności ostrzegłem go przed niebezpieczeństwem związanym z dotknięciem osłony. Przesłona jest w tej chwili otwarta, a na całej jej długości umieściliśmy podłogę. Będziesz chciał, żeby ktoś zawiózł cię na to spotkanie, prawda? - Nie - odpowiedział Hal, ale zaraz zmienił zdanie. - Chciałbym, żeby zawiózł mnie tam Simon Graeme. Czy mógłbyś go znaleźć? - Tak - odparł Jeamus. - Twój pojazd jest gotów, czeka w komorze trzeciej, z kombinezonem i wszyst- kim czego możesz potrzebować. Może pójdziesz tam od razu, a ja podeślę Simona za minutkę. Wyjaśniłem ich pilotowi, jak zaparkować niewielką kapsułę przy otwar- tej przesłonie i w jaki sposób Bleys powinien do niej wejść... - Dobrze - stwierdził Hal. - Wygląda na to, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Znajdź mi Simona. Pójdę już. Przygotowanym przez Jeamusa pojazdem był dzie- sięcioosobowy statek atmosferyczny. Ledwie zdążył do niego wejść i zająć miejsce na fotelu drugiego pilota, kiedy w środku pojawił się Simon i Jeamus. 426 Gordon R. Dickso n Simon bez słowa zajął miejsce przy sterach. - Jeamus powiedział ci o wszystkim? - zapytał go Hal. - Po drodze - potwierdził Simon. Uruchomił silniki i obejrzał się na Jeamusa, jednak ten wciąż ociągał się z opuszczeniem pojazdu. - Jesteś pewien, że wszystko zrozumiałeś? - zapy- tał Hala. - Jeśli chcesz, możesz mi to opisać jeszcze raz - cierpliwie odpowiedział Hal. - W porządku - z ulgą odpowiedział Jeamus. - Ba- riera ochronna właściwie składa się z dwóch ścian - dwóch osłon fazowych oddzielonych pewną przestrze- nią o zmiennej odległości, by było tam miejsce dla obro- ny w przypadku ataku na otwartą przesłonę. Otwierając ją, właściwie tworzymy tunel o zmiennej szerokości i długości od pięćdziesięciu metrów do kilku kilome- trów, w zależności od tego jak daleko w danej chwili od- suniemy obie ściany... - Streszczaj się, jeśli możesz, Jeamus - przerwał mu Hal. - Robię to. Chcę się po prostu upewnić, że rozumiesz warunki powstające przy otwarciu przesłony i wewnątrz tunelu. W tym przypadku oba końce posiadają ciśnie- niowe bariery powietrzne. Spotkałeś się już z nimi. Nie będą różnić się od innych barier, po prostu przepychasz się przez nie. Udało się nam stworzyć wewnątrz nadają- cą się do oddychania atmosferę, nie tylko ze względu na ciebie i Bleysa, ale również by nasycić atmosferę wilgocią mającą zmniejszyć ładunek elektryczny mię- dzy wami i ścianami. Wyładowanie elektryczne między którymś z was i ścianami mogłoby być równie fatalne, jak bezpośrednie ich dotknięcie. Przez cały czas stój pośrodku tunelu. Nasycenie wilgocią będzie wywoływać gęstą mgłę. Idź tam, gdzie mgła będzie najsłabsza, a będziesz miał pewność, że jesteś w środku tunelu. Te same informacje przekazaliśmy Bleysowi. Umieściliśmy w środku podłogę, o której wspominałem, żebyście mie- li po czym chodzić. Na niej wystąpi lekka grawitacja. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 427 - Dobrze - stwierdził Hal. - Dziękuję, Jeamus. Si- mon, startujemy jak tylko Jeamus zamknie drzwi... - Musisz - musisz - pamiętać! - z naciskiem po- wiedział Jeamus, wycofując się do drzwi statku. - Każ- dy kontakt ze ścianą jest równoznaczny z dotknięciem osłony fazowej. Natychmiast zostaniesz przeniesiony... - Rozumiem. Dziękuję, Jeamus. Inżynier opuścił pojazd i zamknął za sobą drzwi. Simon uniósł statek i wylecieli przez otwartą dla nich śluzę. Rozdział 67 Kiedy przelatywali przez barierę ciśnieniową wyj- ścia, Hal ubierał już strój próżniowy. Okazało się, że wybrał strój Simona, a więc zbyt mały dla niego. Zdjął go i założył drugi. Kombinezon był przezroczysty, z cienkiego materiału z ciężkim, ciemnym pasem za- silającym wokół talii. Pozostawił sztywny, choć rów- nie przezroczysty hełm kombinezonu odrzucony na plecy. - Zbliżamy się - poinformował go Simon, kiedy Hal wrócił na przód pojazdu. Hal spojrzał na przedni ekran i zobaczył coś, co wy- glądało jak jasna, okrągła dziura w szarości, o średnicy może dziesięciu metrów. W pobliżu dolnej krzywizny prze- cinała ją gruba, pozioma linia - koniec umieszczonej w środku podłogi. - Ładnie oświetlone - skomentował. Faktycznie, niezliczone kropelki wody kondensującej się z wilgoci wypełniającej tunel, odbijając światło lamp wmontowa- nych w górną i dolną powierzchnię podłogi sprawiały, że wnętrze korytarza zdawało się świecić. - Jeamus nakazał mi zaparkować dobre pięćdzie- siąt metrów od wejścia - powiedział Simon. - Mogę ci wysunąć rampę kończącą się pół metra przed wej- ściem. Czy może wolisz użyć pasa energetycznego i skoczyć? 428 Gordon R. Dickso n - Skoczę - odpowiedział Hal. - Jeśli Jeamus chce pięćdziesięciometrowej odległości, podsuwanie rampy może nie być najlepszym pomysłem. - Nie będę miał problemu z utrzymaniem stabilnej pozycji - stwierdził Simon. - Wiem, że to potrafisz, ale i tak lepiej nie ryzyko- wać. Jeśli skoczę, będę musiał martwić się wyłącznie o siebie. Simon zaparkował. Hal zamknął hełm, wyszedł przez podwójne drzwi pojazdu ustawione teraz na działanie w trybie śluzy powietrznej i ruszył w stronę wejścia do przesłony, korygując kurs drobnymi pchnięciami z pasa energetycznego. Przy samym wejściu poczuł lekki opór, jak przy prze- bijaniu się przez niewidoczną i cienką membranę. Prze- dostał się do wewnątrz i stanął na ukrytej we mgle pod- łodze, odczuwając jej przyciąganie. Bardzo łatwo było wyobrazić sobie, że czuje chłód otaczającej go białej mgły, choć było to niemożliwe przez nieprzenikliwy materiał kombinezonu próżniowego. Zawieszone w powietrzu kro- pelki wody kryły nie tylko ściany tunelu i podłogę pod stopami, ale unosiły się wokół niego w chmurach o róż- nych rozmiarach. Odrzucił hełm i odetchnął nasyconą wilgocią atmos- ferą. Poczuł ją w płucach równie ciężko, jakby oddychał samą wodą, zdając sobie sprawę, że nie do końca było to złudzenie, ponieważ w tych niezwykłych warunkach nasycenie powietrza wodą znacznie przekraczało dopusz- czalne normy. Ruszył naprzód. Po przejściu około stu kroków dostrzegł wyłaniający się z mgły ciemny kształt, który szybko okazał się po- stacią wysokiego mężczyzny, podobnie jak on ubranego w kombinezon, z odrzuconym na plecy hełmem. Po przejściu jeszcze trzech kroków stanęli twarzą w twarz. Dzięki przezroczystości kombinezonu zauwa- żył, że Bleys miał na sobie jak zwykle wąskie spodnie i marynarkę - choć zdawało się, że było w nim coś in- nego. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 429 Przez chwilę Hal nie był w stanie sprecyzować tej róż- nicy, ale w końcu ją zidentyfikował. Wysoki mężczyzna był równie szczupły jak zawsze, ale w kombinezonie próż- niowym sprawiał wrażenie masywniejszego i bardziej fi- zycznego. Ramiona zawsze miał równie szerokie jak Hal, ale teraz wydawały się być cięższe. Jego twarz się nie zmieniła, ale ciało zdawało się być cięższe i potężniejsze. Była to jedynie subiektywna zmiana wyglądu, któ- ra jednak tu i teraz stała się dziwnie ważna. A jednak Inny nie wyglądał, jakby przybrał na wadze. W szczegól- ny sposób zdawało się, jakby on i Hal stali się bardziej do siebie podobni fizycznie. Ich spojrzenia spotkały się. Bleys przemówił, a jego głos rozszedł się i utonął w ścia- nach tunelu, a jego świeżość rozmyła się w ciężkim powietrzu i wilgoci. - Cóż - powiedział Bleys - masz swoich Dorsajów i wszystko, czego chciałeś od Exotików, zamknięte pod tym kloszem. Zakładam więc, że jesteś zdeterminowa- ny przechodzić przez to wszystko? - Powiedziałem ci - odpowiedział Hal. - Nigdy nie było innej możliwości. Bleys skinął znużony. - A więc teraz zdejmujemy rękawiczki - powiedział. - Tak. Prędzej czy później było to konieczne, biorąc pod uwagę kim jesteśmy. - A kim ty jesteś? - zapytał Bleys. - Oczywiście nie wiesz. - Nie - odpowiedział Inny. - Od jakiegoś czasu wiem, że jesteś kimś więcej, niż tylko chłopcem odnalezionym w pustym statku. Na ile więcej, tego wciąż nie wiem. Jednak byłbym małostkowy, gdybym próbował ukryć fakt, jak zdumiała mnie jakość twojej opozycji wobec mnie. Jesteś zbyt inteligentny, by poruszać w ten sposób całe światy wyłącznie z powodu zemsty na mnie za śmierć swoich nauczycieli. To, co zrobiłeś i robisz, jest zbyt wiel- kie na osobiste motywy. Powiedz mi - co powoduje, że tak mi się przeciwstawiasz? - Co mną kieruje? - Hal stwierdził, że uśmiecha się smutno, prawie w stylu Bleysa. - Kieruje mną mi- 430 Gordon R. Dickso n lion lat historii i prehistorii, tak samo jak kierują tobą. Aby sprecyzować, napędza mnie ostatni tysiąc lat historii. Nie mamy innej możliwości, niż zostać przeciwnikami. Ale jeśli będzie to dla ciebie pocie- szeniem, ja również jestem zaskoczony jakością two- jej operatywnością. - Ty? - Twarz Bleysa nie potrafiła przybrać wyrazu niedowierzania. - Czemu ty miałbyś być zaskoczony? - Ponieważ - odpowiedział Hal - jestem czymś wię- cej, niż możesz sobie wyobrazić, podobnie jak ty okaza- łeś się być kimś, kogo sobie nie wyobrażałem. Jednak kiedy wyobrażałem sobie obecne czasy, nie potrafiłem do końca docenić prawdziwej wartości wiary. To coś, co wychodzi poza ślepy kult. To rodzaj zrozumienia w tych, którzy zapłacili cenę za jej zdobycie. Jak sam o tym do- brze wiesz. Bleys uważnie mu się przyglądał. - Jak wiem? - Tak. Ze wszystkich ludzi, właśnie ty to wiesz. Bleys potrząsnął głową. - Powinienem był załatwić się z tobą, gdy byłeś znacznie młodszy - powiedział, sam do siebie. - Próbowałeś - stwierdził Hal. - Nie mogłeś. - Próbowałem? - zdziwił się Bleys. - Rozumiem. Znów używasz wiary do wnioskowania? - Nie do tego, tylko do obserwacji i faktów. - Hal wciąż przyglądał się Bleysowi równie uważnie, jak Bleys jemu. - Zasadniczo dzięki faktowi, że jestem kim je- stem, i wiem, co mogę zrobić. - Mylisz się sądząc, że nie mogłem wyeliminować szesnastolatka, gdybym tego chciał. - Nie, nie mylę się. Jak już powiedziałem, próbowa- łeś. Jednak to nie był chłopiec, nawet gdy sam tak my- ślałem. Byłem doświadczonym dorosłym, który miał po- wody, by zostać przy życiu. Powiedziałem ci, nauczyłem się wiary, choć wymagało to wiele czasu. Dlatego wła- śnie to ja teraz wygram. Wiem, że moje zwycięstwo ozna- cza twoje zniszczenia, ponieważ nie przyjmiesz żadnej innej drogi. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 431 - Wydajesz się sądzić, że dużo o mnie wiesz. - Na twarz Bleysa powrócił uśmiech, ukrywający wszystkie myśli. - O tak. Zrozumiałem cię lepiej, gdy nauczyłem się rozumieć siebie - choć zrozumienie to było zadaniem, które zacząłem na długo zanim się pojawiłeś. - Hal prze- rwał na ułamek sekundy, jak chirurg między kolejny- mi cięciami skalpela. - Gdybyś był tylko tym kim my- ślałem, gdy pierwszy raz cię zobaczyłem, starcie między nami już dawno byłoby zakończone. Co więcej, znalazł- bym z pewnością jakiś sposób, by przeciągnąć cię na stronę spraw, które muszą wygrać, jeśli rasa ludzka ma przeżyć. Uśmiech Bleysa poszerzył się. Ignorując to, Hal mówił dalej. - Ale od tego dnia w posiadłości - mówił - dowie- działem się dużo o sobie, podobnie jak na twój temat i wiem, że nigdy nie będę w stanie skłonić cię, byś spoj- rzał na świat moimi oczami, chyba że sam zechcesz dokonać tego wysiłku. A bez niego my dwaj jesteśmy zbyt wyrównanymi przeciwnikami, o co zadbały siły hi- storii, by zadziałały jakiekolwiek kompromisy. - Nie jestem pewien, czy cię dobrze rozumiem - stwierdził Bleys. - A to na tyle rzadkie, że aż interesu- jące. - Nie rozumiesz mnie, ponieważ mówię o rzeczach wykraczających poza twoje doświadczenie - wyjaśnił Hal. - Przyszedłem tu porozmawiać z tobą - i zawsze będę gotów do rozmowy - ponieważ muszę trzymać się na- dziei, że dasz się skłonić do rozważenia spraw na nowo i do zmiany zdania. - Mówisz - odezwał się Bleys, teraz już otwarcie roz- bawiony - jak dziadek przemawiający do wnuczka. - Nie miałem takiego zamiaru - odpowiedział Hal. - Ale faktem jest, że masz za sobą tylko jedno życie, na podstawie którego możesz wnioskować. Ja mam za sobą trzy. Tyle trzeba było, bym w pełni stał się człowiekiem, a ponieważ w końcu mi się to udało, widzę, że nie je- steś w pełni istotą ludzką, którą rasa musi stworzyć, by 432 Gordon R. Dickson przetrwać niewyobrażalne jeszcze niebezpieczeństwa. Czy ci się to podoba, czy nie, mam za sobą te doświad- czenia, które stanowią o różnicy między nami. - Powiedziałem ci, że jesteś Innym - stwierdził Bleys. - Niezupełnie. Jeśli pamiętasz, to zostawiłeś mnie, bym sam doszedł do tego wniosku. Choć właściwie dzie- lę włos na czworo. W pewnym sensie masz rację. W pe- wien sposób jestem Inny, jako połączenie wszystkiego, co w rasie nowe i stare. Ale nie jestem rodzajem Inne- go, który kryje się we wszystkich. Twój rodzaj, jeśli prze- trwa, będzie w najlepszym wypadku formą przejściową. Mój, jeśli przeżyje, będzie nieśmiertelny. - Przykro mi - uprzejmie powiedział Bleys - nie mam rodzaju. Jestem jedyną i niepowtarzalną mieszan- ką. - Jak my wszyscy - stwierdził Hal. - Ale liczy się to, że przy swoich wszystkich talentach, zostałeś wycho- wany na Zjednoczeniu przez rodzinę Zaprzyjaźnionych i właśnie to w tobie dominuje. Bleys spojrzał na niego, jakby z jakiejś olbrzymiej odległości. - Gdzie znalazłeś zapisy, z których się tego dowie- działeś? - Wiem - powiedział Hal - że oficjalne dane na te- mat twoich urodzin i działań wykazują to, co zapisał w nich twój brat. ? - Więc na jakiej podstawie mówisz coś takiego? - Właściwej wiedzy - odpowiedział Hal. - Absolutnej wiedzy pochodzącej z połączenia fragmentów ogólnych zapisów, których nikt nie przerabiał - ponieważ nie było powodu by to robić - w Encyklopedii Ostatecznej. Złoży- łem je razem dopiero przed rokiem i dokonałem na ich podstawie dedukcji, używając czegoś, co nazywa się lo- giką intuicyjną. Bleys skrzywił się lekko, ale zaraz wygładził czoło. - Ach - powiedział, po czym zamilkł na dłuższą chwi- lę, patrząc gdzieś w bok. Kiedy znów się odezwał, jego głos brzmiał odlegle i w zamyśleniu. - Sądzę, że to o czym wspomniałeś, ja nazywam myśleniem interwałowym. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 433 - Nazwa ma niewielkie znaczenie - odpowiedział Hal. - Oczywiście. A więc - Bleys patrzył teraz na niego otwarcie - jest w tobie więcej, niż kiedykolwiek sobie wyobrażałem. Ale powiedz mi, czemu kładziesz tak duży nacisk na to, czego częścią stałem się dzięki dziedzi- czeniu i wychowaniu jako Zaprzyjaźniony? - Z jednego powodu. Ponieważ wyjaśnia to twoje zdol- ności charyzmatyczne oraz te posiadane przez pozosta- łych Innych, którzy opanowali je w różnym stopniu. Ale wolałbym raczej, byś nazywał się Wiernym, a nie Za- przyjaźnionym. Ponieważ, czego nie podejrzewa nikt na świecie, kieruje tobą rodzaj wiary. Nigdy nie byłeś znu- dzoną krzyżówką, której jedyną troską było zapewnie- nie sobie komfortu na krótkie lata życia. To była fasa- da, pozory stworzone początkowo, by ochronić cię przed starszym bratem Dahno - który bałby się śmiertelnie, gdyby podejrzewał, że posiadasz własne cele. - Rzeczywiście, bałby się - wymruczał Bleys. - Nie, żebym zgadzał się z twoimi fantazjami. - Twoja zgoda nie jest konieczna. Jak już mówi- łem, używałeś jej początkowo do ochrony przed Dahno, później, by zapewnić resztę Innych, że nie używasz ich do własnych celów. W końcu nadal jej używasz, by ogłu- pić i zniewolić mieszkańców planet, które kontrolujesz. Jesteś Wiernym, oddającym cześć fałszywemu bogu - temu samemu, którego pod inną maską w dwudzie- stym pierwszym wieku wyznawał Walter Blunt. Twoim bogiem jest stagnacja. Chciałbyś zamknąć rasę na obec- nym etapie rozwoju. To jest cel, do którego dążysz od chwili, gdy postanowiłeś urządzić świat według swoich zasad. - Gdyby nawet to wszystko okazało się prawdą - Bleys znów się uśmiechnął - to koniec i tak jest końcem. Pozostaje nieuchronny. Możesz sobie myśleć o mnie to wszystko, ale to nie zrobi żadnej różnicy. - I znów, ze wszystkich ludzi, akurat ty powinieneś wiedzieć, że to nieprawda - zaprzeczył Hal. - Fakt, że to rozumiem, będzie stanowił znaczącą różnicę między 434 Gordon R. Dickson nami. Przejąłeś stosunkowo niegroźną organizację In- nych, pozwalając im równocześnie wierzyć, że wzrost ich władzy wynikał między innymi z ich działań. Ale zdaję sobie sprawę, że udało ci się tego dokonać głównie dzię- ki przekonaniu do siebie ludzi już wcześniej sprawują- cych władzę. Co zrobiłeś zresztą przez użycie Innych urodzonych pośród Zaprzyjaźnionych, z naturalnymi, rozwiniętymi kulturowo umiejętnościami charyzma- tycznymi, których używali pod twoim i Dahno przewod- nictwem i nadzorem. W międzyczasie, pracując pod płaszczykiem działań dla Innych, zacząłeś rozpowszech- niać własną wiarę w nieuchronne i konieczne oczysz- czenie rasy, po którym miało nastąpić zamrożenie i nie- zmienność. - Hal zamilkł, dając Bleysowi szansę na od- powiedź. Ale tamten nie odezwał się. - W przeciwień- stwie do sług i Innych, będących twoimi wasalami - kontynuował Hal -jesteś w stanie dostrzec możliwość ostatecznej śmierci wynikającej ze stagnacji, jeśli uda ci się ją osiągnąć. Jednak pod wpływem mrocznej czę- ści podświadomości, której jesteś eksperymentem i pionkiem na szachownicy - podobnie jak ja, po drugiej stronie - widzisz w rozwoju rasy ludzkiej źródło wszel- kiego zła i gotów jesteś zabić pacjenta, by wyleczyć raka. Umilkł. Tym razem w ciszy, która zapadła po jego słowach i zawisła między nimi, było coś innego. - Zdajesz sobie sprawę - odezwał się w końcu Bleys - że nie mam teraz innego wyboru, jak cię zniszczyć? - Nie możesz sobie pozwolić na zniszczenie mnie - odpowiedział Hal. - Nawet, gdybyś potrafił. Tak samo, jak ja nie mogę sobie pozwolić na zniszczenie ciebie. Rozgrywa się teraz bitwa o uwagę ludzkich umysłów. Muszę dowieść, że nie masz racji, by ludzkość zrozu- miała, w którą stronę musi podążać, a do tego potrzebny mi jesteś żywy. Jeśli chcesz wygrać, również musisz dowieść, że się mylę i potrzebujesz mnie żywego. Na dłuż- szą metę sama siła niczego dla nas nie rozwiąże. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. - Ale pomoże - Bleys uśmiechnął się. - Ponieważ masz rację. Muszę wygrać. I wygram. Musi nastąpić Encyklopedia Ostateczna - tom 2 435 koniec tego szaleństwa, które nazywasz wzrostem, choć tak naprawdę jest tylko ciągłą ekspansją między niebez- pieczeństwa wszechświata, do czasu, aż liny podtrzymują- ce nasze życie pękną w końcu pod własnym ciężarem. Tylko odstępując od tego, możemy zacząć wewnętrzny wzrost, który jest zarówno bezpieczny, jak i niezbędny. - Mylisz się - zaprotestował Hal. - Na tej drodze leży śmierć. To ślepa uliczka zakładająca, że wzrost we- wnętrzny można osiągnąć jedynie za cenę rezygnacji z tego, co przez ostatni milion lat uczyniło nas dziećmi wszechświata. Uwięzione i ograniczone organizmy za- wsze rosną wypaczone. Wolne czasem też, ale przeważ- nie właściwie, ponieważ ceną życia jest nieustanne poszukiwanie wzrostu i doświadczenia. Nie mając tej wolności, wszelkie działania, fizyczne i umysłowe, za- mykają się na sobie i kończą jako koleina, którą krążą bezustannie coraz głębiej i głębiej, aż giną. - Nie - powiedział Bleys, a jego twarz i całe ciało zdawało się odrzucać słowa Hala. - Prowadzi to do życia dla rasy. To jedyna droga, która może to zapewnić. Musi nastąpić koniec wzrostu w fizycznym świecie i zmiana kierunku ewolucji na rozwój wewnętrzny. Tylko to może nas uratować. Tylko przez zatrzymanie się i odwrót, je- dynie przez rezygnację z nieustannych wysiłków po- większania i tworzenia naszego dominium, możemy zwrócić się ku wnętrzu i znaleźć sposób na niewrażli- wość na niebezpieczeństwa kosmosu. To ty się mylisz - stwierdził Bleys, a jego twarz - całe jego ciało - wydawa- ło się twardnieć i nabierać mocy, której Hal nigdy wcze- śniej tam nie widział. - Ale sam się zwodzisz. Zaślepiła cię miłość do przygody i odkryć. Tam... Dźgnął długim palcem szarą mgłę zasłaniającą jego koniec tunelu, po zewnętrznej stronie bariery. - ...tam jest wszystko, co można wymyślić. Jak mo- głoby być inaczej? A między nimi muszą być i rzeczy, których nie będziemy w stanie pokonać. Jak mogłoby być inaczej? Ten, kto walczy mieczem, od miecza zgi- nie - i właśnie po miecz wciąż sięgasz, ten tak zwany duch eksploracji i przygody - to sięganie w fizyczny świat. 436 Gordon R. Dickso n Czy duch ludzkości to nic więcej niż pies, który zawsze musi znaleźć nowego królika do pościgu? Jak myślisz, jak wiele innych ras w tej nieskończoności wybrało już tę błyszczącą ścieżkę? I ilu będzie według ciebie wład- ców wszechświata, co jest jedyną alternatywą wobec śmierci? Patrzył na Hala ognistym wzrokiem. - To co się stanie - mówił dalej - to czego dopilnuję, to ostateczne odwrócenie tego procesu. Twoje wysiłki powstrzymania mnie, w ostatecznym rachunku nie będą miały znaczenia. Uczyniłeś ze Starej Ziemi twierdzę. To niczega nie zmienia. Bo to, co ludzkie umysły mogą stworzyć na drodze nauki i techniki, inne mogą zniwe- lować. W końcu znajdziemy sposób na przebicie się przez tę twoją osłonę. Odzyskamy Ziemię i oczyścimy ją ze wszystkich, którzy kontynuowaliby ten szalony, chory pęd ludzkości w kosmos. Wtedy zostanie zaludniona na nowo tymi, którzy widzą przyszłość naszej rasy we wła- ściwy sposób. - A Młodsze Światy? - zapytał Hal. - Co z innymi zamieszkałymi planetami? Czy o nich zapomniałeś? - Nie. Zginą. Nikt ich nie zniszczy, ale po ulecze- niu choroby i z uwagą Ziemi skupioną na niej samej, tak jak być powinno - powoli ich populacje zaczną się zmniejszać. Na dłuższą metę znów staną się pustymi światami, a ludzkość wróci tam, gdzie została poczę- ta, gdzie należy i gdzie zostanie, na swojej własnej planecie. I tam - jeśli los tak zechce - nauczy się właściwie kochać i istnieć do końca swego czasu - albo zginie. Umilkł. Siła kryjąca się za jego głosem opadła. Hal stał, patrząc na niego i nie mając nic do powiedzenia. Po dłuższej chwili znów odezwał się Bleys, tym razem cicho. - Słowa nie mają między nami znaczenia, prawda? - powiedział w końcu. - Przykro mi, Hal. Wierz w co chcesz, ale myślący tak jak ty nie mogą wygrać. Spójrz choćby na fakt, że jak dotąd ty i podobni tobie nic nam nie zrobiliście. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 437 - Mylisz się - stwierdził Hal. - Aż do tej chwili tak naprawdę wcale ci się nie przeciwstawialiśmy, a teraz, kiedy to w końcu zrobimy, nie możemy przegrać. Bleys wyciągnął rękę, a Hal ją ujął. Nie ścisnęli rąk w zwykłym pożegnaniu, a jedynie trzymali je przez chwi- lę. Ciało i kości Innego wydawały się Halowi obce, jakby ujął dłoń potępieńca. Potem obaj odwrócili się i każdy z nich udał się w swoją stronę. Rozdział 68 Hal był tak zaabsorbowany analizowaniem zakoń- czonej właśnie rozmowy, że ledwie był świadom dotar- cia do końca tunelu, skoku do czekającego pojazdu i drogi do Encyklopedii. Kiedy cumowali w porcie, nieobec- nym głosem podziękował Simonowi i ruszył w stronę swo- jego gabinetu, odsuwając na bok napotkanych po drodze ludzi, którzy chcieli omawiać z nim jakieś sprawy. Dotarł do gabinetu, wszedł do środka i odetchnął z ulgą stwierdzając, że przynajmniej na pierwszy rzut oka nikogo w nim nie ma. Wszedł do zapasowej sypial- ni, stwierdził, że Ajela nadal śpi w pozycji, w jakiej ją zostawił i wyszedł do studia, w którym miał zamiar pra- cować z Encyklopedią. Wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i usiadł między czterema ścianami stanowiącymi ekrany. Do- tknął przełącznika na tablicy kontrolnej i nagle, przy- najmniej dla wzroku, zawisł w przestrzeni - ponad Zie- mią, Encyklopedią i otaczającą je osłoną. Patrzyły na niego niezmienne gwiazdy. Przypomniał sobie o liście od Amandy, a wraz z tym Bleys i związane z nim sprawy odpłynęły w niebyt. Się- gnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął czekającą tam kopertę. Przez chwilę, mając rozsypane wokół siebie gwiaz- dy, trzymał ją zamkniętą. Jej widok przywiódł nagle na intuicyjnych skrzydłach umysłu niezwykłe uczucie żalu 438 Gordon R. Dickson i obawy. Zrobiona na Dorsai, gruba koperta z szarawego papieru przypomniała mu mgłę w tunelu przesłony. Wcisnął kciuk pod zaklejone skrzydełko i rozerwał kopertę. Wewnątrz znalazł plik kartek, z których pierw- sza nosiła datę sprzed pięciu dni. Zaczął czytać. Maj 36, 208 Dorsai/2386 Bezwzględny Najdroższy, wciąż unikałam poinformowania cię, kiedy przybę- dę na Ziemię z Eksodusem, ponieważ musiałam podjąć decyzję. Wybacz mi. Jednak teraz decyzja zapadła i po- zostanę przy niej. Jeszcze przez jakiś czas będziemy należeć do na- szych obowiązków. Twoje trzymają cię w Encyklopedii, lecz moje są inne, choć dałabym wszystko co mam - poza tobą - by być tam, gdzie ty. Na Ziemi w żaden sposób nie pomogłabym w walce, poza dostarczeniem jeszcze jednego żołnierza na bary- kady. Tak naprawdę jestem użyteczna tutaj. Wkracza- my w czasy, kiedy we wszechświecie będą się liczyły tylko dwa miejsca - ufortyfikowana Ziemia i tereny za frontem. Będę użyteczna na terytorium wroga. W nadchodzących latach, na ile ważne będzie utrzy- manie twierdzy wobec wszystkich ataków, równie waż- ne będzie upewnienie się, że wszyscy pozostający pod władzą Innych nie zapomną, czym jest wolność. Czło- wiek nigdy na długo nie zniesie kajdanów, nie bardziej niż kiedykolwiek i z pewnością pojawiać się będą spon- taniczne powstania przeciw władzy Bleysa. Będą też ci, którzy pozostali na Dorsai i wśród Zaprzyjaźnionych, ukrywający się w trudno dostępnych miejscach na ich planetach. Będą dalej walczyć, być może bez końca. Będziesz wysyłał z Ziemi ludzi i zaopatrzenie do wsparcia ruchu oporu na wszystkich Młodszych Świa- tach. Będziesz również potrzebował na miejscu ludzi wiedzących, jak przetrwać i walczyć. Poza tym kiedyś przyjdzie czas na odzyskanie straconych rubieży i par- tyzanci będą ci potrzebni. Encyklopedia Ostateczna - tom 2 439 Jeśli pomyślałeś o potrzebach przyszłości, a wiem że musiałeś, uświadomiłeś już sobie potrzebę posiada- nia ludzi, którzy będą mogli doradzać i organizować ruch oporu oraz że naturalnym wyborem byliby Dorsajowie. Wcześniej uświadomiliśmy sobie tę konieczność, przy- gotowując ogólne plany Eksodusu, a część z nas zgłosiła się do tego zadania, między innymi ja. W chwili gdy dostaniesz ten list, będę między gwiaz- dami, w drodze do celu, którego w tej chwili jeszcze nie znam i zacznę swą pracę dzięki kontaktom dostarczo- nym mi przez Zaprzyjaźnionych, Exotików i innych, któ- rzy rozumieją potrzebę przeciwstawienia się Innym poza Starą Ziemią. Ale niezależnie od tego gdzie będę, wiedz, że noszę w sobie myśl o twojej miłości, rozgrzewającą mnie jak ogień zawsze, niezależnie od tego gdzie pójdę i co będę robić. Jeśli skontaktujesz się z pozostającymi na zewnątrz osobami, które będą mogły przekazać mi wiadomość, napisz do mnie i daj znać czy zrozumiałeś, co musiałam zrobić. Nie muszę dostać od ciebie potwierdzenia, że rozumiesz, ale wzmocni mnie przeczytanie, że tak wła- śnie jest. A teraz pozwól, że napiszę jak cię kocham... Strona rozmyła mu się przed oczyma. Potem znów widział ją wyraźnie i siedział czytając list strona po stro- nie, jakby słowa miały moc przyciągnięcia jej do siebie. Po jakimś czasie dotarł do końca i siedział patrząc na trzymane w dłoni kartki. Pięć ostatnich linii nad podpisem wypaliło się ogniem w jego duszy i umyśle. Wiesz, że kochałam cię i kochaliśmy się nawzajem dłużej, niż inni byliby w stanie zrozumieć. Równie dobrze jak ja wiesz, że nic nie może nas rozdzielić. Wiedz, że za- wsze jesteśmy razem, niezależnie od tego, gdzie w danej chwili będą nasze ciała. W każdej chwili możesz sięgnąć i mnie odnaleźć. A ja będą robić to samo z tobą. Z wyrazami miłości, Amanda 440 Gordon R. Dickso n Sięgnął. Amanda...? Niby fala rozmawiająca z drugą, wołanie fali bijącej o wschodni brzeg kontynentu, do omywającej zachod- nie piaski innego, pół świata dalej, połączone oceanem, którego obie były częścią. Hal... Wróciła do niego jej odpowiedź i dotknęli się przez olbrzymią, rozdzielającą ich przestrzeń, dotknęli i trzy- mali. Nie przemawiali słowami, lecz falami emocji i wiedzy. Po jakimś czasie rozdzielili się i poczuł, jak jego ukochana wycofuje się. Jednak jej ciepło zostało z nim, podnosząc go na duchu. Spojrzał na gwiazdy i panel kontrolny pod palcami. Jego palce zaczęły się poruszać, a w ciemnej przestrze- ni przed nim rozpalały się świecące słowa, przyćmiewa- jąc blask gwiazd. W porannych ruinach kaplicy, rycerz w pełnej zbroi Zbudził się z trumny zeszłej nocy posłania... Wiersz pochłonął go całkowicie. Rósł, by stać się jego częścią, za sobą pozostawił wszystko poza ciepłym połą- czeniem z Amandą i pisał swój wiersz, poza którym nic nie było ważne. KONIEC TOMU DRUGIEGO Kolejny tom nosi tytuł Młody Bleys