13912

Szczegóły
Tytuł 13912
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13912 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13912 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13912 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ERIC L. HARRY INWAZJA Przekład ANDRZEJ LESZCZYŃSKI Kontynent północnoamerykański oddziela od Europy pięć, a od Azji sie- dem tysięcy kilometrów oceanu. Żaden inny rejon świata nie jest w takim stopniu zabezpieczony przed ingerencją zewnętrzną przez rozległe przestrze- nie otwartych mórz... Dwa wielkie oceany, przyjazne stosunki z Kanadą oraz stosunkowo małe zagrożenie ze strony państw Ameryki Środkowej i Połu- dniowej dają Stanom Zjednoczonym poczucie względnej izolacji i bezpie- czeństwa. Poza tym jest to kraj całkowicie samowystarczalny; „przetrwał- by" odcięcie wszelkich dostaw z zewnątrz... Nawet w erze broni atomowej oba oceany determinują amerykańską strategię wojskową, jak to czyniły od czasu powstania niepodległego państwa. Morza wciąż tak samo chronią Amerykę przed obcą inwazją... John (Ceegan i Andrew Wheatcrofl Strefy konfliktów: Atlas przyszłych wojen (1986) Prolog MONTGOMERY, ALABAMA 14 września, 7.20 czasu lokalnego Jak w ogóle mogło do tego dojść? - rozmyślała osiemnastoletnia szere- gowa Stephanie Roberts, spoglądając na sterty brudnych worków z piaskiem ograniczających wąskie przejście kontrolne na nowo wytyczonej granicy przecinającej Stany Zjednoczone. Była najmłodsza w dziewięcioosobowej drużynie piechoty, w której oprócz niej znalazła się jeszcze tylko jedna dziew- czyna. - Nie ufam ci - mruknął barczysty Zwierzak, kiedy wdrapała się na skrzy nię ciężarówki. Miała sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i ważyła pięć dziesiąt sześć kilo. Mimo to została przydzielona do ochrony załogi karabi nu maszynowego, a ściślej biorąc do ochrony tego studwudziestokilogramo- wego kretyna z karabinem maszynowym, zajmującego prawie pół ławki. Były gwiazdor futbolowej ligi juniorów miał dziewiętnaście lat, ale pod wzglę dem emocjonalnym nie różnił się od sześciolatków. Pochylił się w jej stronę i dodał: - Nie ufam żadnej babie. - Z ust śmierdziało mu tak, że Stephie aż się skrzywiła. - Dlatego trzymaj się ode mnie z daleka, żebym nie musiał cię zamordować, zabijając Chińczyków. Koledzy z drużyny zachichotali. - Mnie to odpowiada - odparła Stephie. - A ty cuchniesz. Było gorąco. Tłumy uchodźców kłębiły się na granicy strefy zmilitary- zowanej biegnącej trzysta kilometrów od wybrzeży Alabamy, a więc trzysta kilometrów na północ od domu Stephie. Po północnej stronie wszystko wy- glądało normalnie. Kilkadziesiąt metrów za bunkrem posterunku straży na sznurkach rozciągniętych między barakami suszyła się bielizna. Sklepy były otwarte, ulice tętniły życiem. Ludzie zajmowali się swoimi codziennymi sprawami. Gdyby nie zamaskowane stanowiska karabinów maszynowych, czołgów i wyrzutni rakiet, trudno byłoby tu dostrzec cokolwiek niezwykłe- go. Nawet ewakuacyjne centrum relokacji - olbrzymi teren zastawiony szo- pami, wozami kempingowymi i namiotami - przypominało zwykłe pole bi- wakowe na skraju parku narodowego. Wspólny patrol żandarmerii i policji drogowej podniósł barierką, żeby przepuścić konwój złożony z kilkunastu ciężarówek. Dieslowskie silniki ryk- nęły głośniej, zaśmierdziało spalinami, które szybko rozwiał lekki wiatr. Kiedy mijali posterunek straży, Stephie odniosła wrażenie, że wyjeżdżają ze Sta- nów Zjednoczonych. Odprowadziła spojrzeniem wysokie umocnienia z worków z piaskiem, obrze- żające wąski prześwit na środku szosy. Znaleźli się na terytorium spornym, bez- ludnej ziemi niczyjej rozdzielającej dwie wielkie armie - w pustce wypełnionej dziwnym spokojem, jakby w napięciu wyczekującej zbliżającego się dramatu. Żadne mapy nie ukazywały przebiegu tej nowej granicy przecinającej południowo-wschodnie stany, ale w kompanii nie było nikogo, kto by jej nie widział wyrysowanej na innych mapach, często zakrwawionych, które lu- dzie z patroli znajdowali przy zabitych chińskich zwiadowcach. Stu dziesię- ciu amerykańskich nastolatków zobaczyło je po raz pierwszy pod koniec pierwszego tygodnia zajęć na poligonie, kiedy to w pełnym rynsztunku, z ple- cakami na ramionach, czekali na transport. Ledwie zdążyli się oswoić po szokującym przeskoku od mieszczańskich wygód klasy średniej do rygory- stycznej prostoty wojskowego obozu szkoleniowego; przed czterema mie- siącami zostali wcieleni do wojska, a szkolenie zasadnicze ukończyli mie- siąc temu. Byli źli, spoceni, pogryzieni przez komary, poobijani i podrapani; ze zmęczenia nikomu nie chciało się nawet gadać. Ale kiedy mapy zaczęły krążyć z rąk do rąk, wszystkich jednakowo ogar- nęła wściekłość. Łatwo to było rozpoznać po przymrużonych oczach, zagry- zionych wargach, palcach zaciskających się jak szpony na brzegach pokry- tych zielonymi plamami arkuszy. I gdy przyjechały ciężarówki mające ich zabrać do prowizorycznych koszar urządzonych w pobliskim Holiday Inn, nikt nie poderwał się z ziemi. Dla Stephie oznaczałoby to powrót do niewiel- kiego klimatyzowanego pokoju hotelowego z prysznicem i wygodnym łóż- kiem, który dzieliła z dziewiętnastoletnią Becky Marsh z Oregonu, jedyną koleżanką w drużynie. Ale mimo zmęczenia siedzący w kręgu rekruci odmówili wykonania roz- kazu. Porucznik Ackerman, dowódca plutonu, nie potrafił ukryć zadowole- nia. Sierżant Kurth, szef kompanii, także przyjął to z satysfakcją, choć po- dobnie jak reszta podoficerów nigdy się nie uśmiechał. Tego dnia to młodzi żołnierze poprowadzili swoich przełożonych z po- wrotem na poligon. Tam spędzili następny tydzień na kopaniu okopów, wy- cinaniu krzaków, strzelaniu do drzew i zdobywaniu wciąż tego samego piasz- czystego wzgórka. Nikt nie mógł zapomnieć, że na zdobytych mapach tak- tycznych nazwy miast Alabamy wydrukowane już były po chińsku. - Załaduj broń! - rozkazał sierżant Collins, dowódca drużyny Stephie, gdy ciężarówki nabierały prędkości. Pierwsze pododdziały nowo sformowanej jednostki skierowano do pa- trolowania wybrzeży Zatoki Meksykańskiej. Poprzez szum wiatru i głośne łopotanie podwiniętych plandek dały się słyszeć metaliczne trzaski ładowa- nych magazynków. Znaleźli się w znajomych dla Stephie okolicach jej ro- dzinnego stanu. Znała tę spękaną dwupasmową betonową autostradę jak własną kieszeń. Wkrótce minęli przydrożny zajazd, w którym ojczym za- wsze kupował orzechowe chrupki, kiedy wracali z meczu piłkarskiego w Tu- scaloosa. Później mignęła jej stacja obsługi, gdzie pewnego razu musieli czekać parę godzin na załatanie przeciekającej chłodnicy. Wreszcie rozpo- znała stragan, na którym według matki sprzedawano najsłodsze arbuzy na świecie. Wszystko było zamknięte na głucho, opuszczone i porzucone. Uwagę jej kolegów z plutonu przyciągały zupełnie inne atrakcje - bil- boardy ze zdjęciem znanej seksownej aktorki z palcem przytkniętym do gru- bo uszminkowanych warg. Głośne gwizdy i wulgarne gesty rekrutów świad- czyły wyraźnie, że nie trafia do nich przesłanie. Napis na plakacie głosił bowiem: „Długie języki zatapiają krążowniki". Stephie pomyślała tylko, że kariera aktorki musiała się nagle załamać, skoro zgodziła się wziąć udział w słabo płatnych ogłoszeniach służb publicznych. Od czasu do czasu mijali stojące wzdłuż drogi masywne betonowe bun- kry najeżone peryskopami i masztami antenowymi skierowanymi na połu- dnie. Przed wszystkimi mostami stały duże pomarańczowe tablice z napisa- mi: „Uwaga! Most zaminowany!" Rozległe płaskie tereny, które mogły zo- stać wykorzystane na lotniska polowe i awaryjne lądowiska dla maszyn nieprzyjacielskiego desantu powietrznego, były poryte czarnymi kraterami ostrzału artyleryjskiego. Wszechobecne stożkowate pachołki wzdłuż auto- strady znaczyły granicę pól minowych. W miarę, jak zagłębiali się w strefę zmilitaryzowaną, coraz częściej pojawiały się tablice z czarną trupią czasz- ką na żółtym tle. W mijanych miasteczkach wciąż uwijały się oddziały inżynieryjne. Na gąsienicowe platformy ładowano wszystko, co mogło mieć znaczenie mi- litarne: przenośne generatory, koparki, transformatory, butle gazowe. To, czego nie dało się zdemontować, niszczono. Wszędzie dookoła w niebo strzelały słupy czarnego dymu. Po raz kolejny ekipa saperów zatrzymała konwój. Rozległ się ogłuszający huk i stalowa wieża ciśnień runęła na zie- mię. Żołnierze na ciężarówkach zareagowali głośnymi przekleństwami. Na ściance zbiornika ciągnął się duży napis: „Wiwat, Dzikie Koty! Mistrzowie II ligi koszykówki sezonu 2001-02". Jego widok też wywołał serię okrzy- ków i obraźliwych gestów ze strony rekrutów. Wszyscy byli nienaturalnie podnieceni, rozgorączkowani. A w gruncie rzeczy przerażeni do szpiku kości, pomyślała Stephie, którą także, mimo upału, przeszywały dreszcze grozy. Przez następne pół godziny wokół stojącego konwoju rozlegały się ko- lejne eksplozje, ale żołnierze na samochodach reagowali na nie coraz sła- biej. Nastroje stawały się coraz bardziej posępne, rozmowy cichły. Wojna nie dotarła jeszcze do Stanów Zjednoczonych, lecz huk wybuchów przeta- czający się grzmotem nad równinami szargał nerwy i przypominał o śmier- telnym zagrożeniu. Nastoletni rekruci pogrążali się w smutnych rozważa- niach, tracili ochotę do żartów wobec wszechobecnego, przerażającego wid- ma śmierci. Nikt nawet nie chciał myśleć o tym, co ich czeka. Jedynym wyjątkiem była gadatliwa Becky, która od dwóch tygodni, mimo próśb Ste- phie, do późnej nocy z lubością roztaczała w hotelu najczarniejsze wizje. Konwój ruszył dalej na południe i wkrótce wjechał w snujące się nisko nad ziemią chmury szarawego dymu. Część rekrutów pozasłaniała chustecz- kami nosy od gryzącego swądu. Stephie przypomniał on letnie wakacje w ka- nadyjskich Górach Skalistych, gdy miała osiem lat. Wtedy po raz pierwszy zobaczyła pożar lasu. Nigdzie nie było już widać pożogi, która strawiła lasy Alabamy, ale z drzew rosnących wzdłuż drogi pozostały jedynie osmalone, czarne kikuty z obwisłymi, poskręcanymi gałęziami. Nie można było zostawić Chińczy- kom drewna na opał, gdyby nastały zimne noce. Nie pozostawiono też zaro- śli, w których wróg mógłby się ukryć przed ogniem amerykańskich obroń- ców. Nieprzyjacielska armia musiała tu zastać całkowicie wyniszczoną, ja- łową krainę. Stephie myślała o tym z rosnącą nienawiścią. Głośno zazgrzytała zębami. Łzy napłynęły jej do oczu, jak zawsze kiedy była wściekła. Na szczęście zauważył to tylko siedzący obok niej starszy szeregowy John Burns. Zerknął na niąz ukosa, uśmiechnął się ledwie zauważalnie i z po- wrotem zamknął oczy, wracając do przerwanej drzemki. Można było odnieść wrażenie, że tylko on z dwudziestu żołnierzy na skrzyni ciężarówki przyjmuje wszystko ze stoickim spokojem. Dwie druży- ny piechoty wzmocnione obsadami karabinów maszynowych siedziały stło- czone na ławkach, ramię przy ramieniu. Snujący się w upalnym powietrzu dym gasił chęć do rozmów. Wszyscy poza Burnsem spoglądali ponuro na bezludny krajobraz, jakby na pociechę zaciskając kurczowo palce na kol- bach pistoletów maszynowych. Ale stopniowo i oni zaczęli zapadać w drzemkę. Spoglądając na kiwają- ce się głowy kolegów, Roberts nie potrafiła uwierzyć, że można spać w ta- kich warunkach. Ale po pewnym czasie zasnęli wszyscy, nie wyłączając Zwierzaka, tego olbrzymiego mięsożernego potwora, który bezczelnie oparł się o jej ramię. Wkrótce i ona zaczęła odczuwać senność, chociaż nigdy nie umiała spać w podróży, nawet w wygodnym samochodzie rodziców. Smrodliwy zaduch otępiał, a rytmiczne postukiwanie kół na łączeniach betonowych płyt na- wierzchni działało wręcz hipnotyzująco. Dokładało się do tego lekkie usy- piające kołysanie na boki. John jeszcze raz uśmiechnął się do niej samymi kącikami ust, po czym zsunął hełm na tył głowy, oparł się o ramę plandeki i znowu zamknął oczy. Odpowiedziała tak samo niewyraźnym uśmiechem. Chociaż ciemnowłosy Burns był nieco starszy od reszty chłopaków z plutonu, traktowała go jak kolegę ze szkoły. Szkoła średnia! - pomyślała. Cztery miesiące wcześniej wkraczała na podium, żeby odebrać świadectwo maturalne. A później z Cón- nerem Reillym, jej chłopakiem, który na ten dzień dostał przepustkę z woj- ska, aż do świtu jeździli jego samochodem z jednej zabawy na drugą. Od tamtej pory minęły zaledwie cztery miesiące! Ogarnęło ją przygnębienie, poczuła się osamotniona, oderwana od ży- cia. W sennej atmosferze upalnego przedpołudnia rozważania zdenerwowa- nej osiemnastolatki zdominowało zasadnicze pytanie: Jak w ogóle mogło do tego dojść? Migawki w dzienniku ukazywały sceny z wojny na drugim końcu świa- ta. Matka nie zwracała na nie uwagi, lecz mimo późnej pory dziesięcioletnia Stephie kątem oka zerkała na ekran telewizora. Komentator relacjonował: „Oddziały tajlandzkie włączyły się do walk w Wietnamie, ale i one nie zdołały powstrzymać szybko posuwającej się naprzód armii chińskiej". Kiedy po chwili zaczęto omawiać jakąś nudną uroczystość w Korei, dziewczynka powróciła do pisania swojego pamiętnika. „Sally H. powie- działa dzisiaj, że będziemy wyglądały całkiem nieźle, gdy zdejmiemy z zę- bów aparaty, a Gloria zrobi sobie operację nosa. Powtórzyłam to Judy, a ona powiedziała temu głupiemu Jamesowi Thurmondowi, który wygadał wszyst- ko Glorii. Naprawdę wściekła się na mnie, i to z takiego śmiesznego po- wodu!" „Zgodnie z warunkami podpisanej umowy - ciągnął komentator - ewa- kuowano wojska amerykańskie z Korei Południowej. W przeddzień pierw- szych wolnych wyborów w zjednoczonym państwie rząd północnokoreań- ski podał się do dymisji. Wielu prominentów w obawie przed zemstą uciekło za granicę. Do ogarniętego zamieszkami państwa równocześnie wkroczyły oddziały południowokoreańskie i chińskie. Doszło do krótkich, gwałtownych walk, w wyniku których Chińczycy zajęli cały Półwysep Koreański. Utworzony przez władze okupacyjne marionetkowy rząd w dniu dzisiejszym ogłosił narodowe święto zjednoczenia Korei". „Zabiją Jamesa Thurmonda!" - napisała Stephie, po czym ściszyła tele- wizor. - Co robisz?! - zawołał ojczym, wyrywając jej pilota. Znów podgłośnił telewizor, ponieważ w dzienniku mówiono właśnie o fir- mie, w której pracował. Wciąż obcinano budżetowe wydatki na obroną, a mimo to Kongres przeznaczył miliard dolarów na prace nad nowym systemem obrony przeciwbalistycznej. Ojczym przyjął tę wiadomość z szerokim uśmiechem. - Może teraz będziesz miał odwagę, żeby upomnieć się o podwyżkę - mruknęła matka. Stephie wyszła z domu, pobiegła na plażę, zdjęła buty i w promieniach zachodzącego słońca ruszyła boso po rozgrzanym piasku. Błękitne wody Zatoki Meksykańskiej nie wyglądały już tak samo, jak za czasów młodości Stephanie Roberts. Nic już nie było takie, jak kiedyś. - Pierwsza drużyna, wysiadać! - krzyknął sierżant Collins. - Nie wy biegać na plażę! Jest zaminowana! Ruszać się! Spod brudnozielonej plandeki ciężarówki szybko zeskoczyło na ziemię pozostałych sześciu chłopaków i dwie dziewczyny. Wszyscy byli w pełnym rynsztunku bojowym, kurczowo ściskali w dłoniach broń. Tony Massera, szeregowiec z Filadelfii, zmrużył oczy od oślepiającego słońca i opuszcza- jąc znad krawędzi hełmu osłonę przeciwsłoneczną zapytał głośno: - W Alabamie zawsze jest tak kurewsko gorąco, Roberts?! Zwierzak zachichotał, osłaniając dłonią usta, i szepnął: - Mięczak! Z szerokim uśmiechem spojrzał na kolegę, jakby chciał się upewnić, czy tamten usłyszał. Gdyby ktokolwiek inny odważył się na taką zniewagę, mu- skularny i barczysty Massera, tworzący ze Zwierzakiem obsługę karabinu maszynowego, natychmiast rzuciłby się na niego z pięściami i powalił na ziemię serią błyskawicznych ciosów. Ale jeszcze potężniejszy od niego strze- lec - tymczasowo przydzielony do drużyny, były skrzydłowy obrońca repre- zentacji stanu Ohio, którego nikt nie nazywał inaczej jak Zwierzakiem - usta- wicznie zaczepiał wszystkich. Dlatego Massera postanowił puścić obelgę mimo uszu. Obrzucił jedynie kolegę wściekłym spojrzeniem. Zwierzak od- chrząknął i mruknął pojednawczo: - Przepraszam. Cholera, i ja czuję się tu nieswojo, Antonio. - Tony - poprawił go Massera, chyba już po raz setny od czasu, kiedy przydzielono ich do obu do plutonu. Poza nimi nikt więcej się nie odezwał. Kiedy Stephie miała dwanaście lat, w ogóle nie interesowały jej wiado- mości ze świata, zapamiętała jednak ten dzień, kiedy z całą klasą stała przed wielkim monitorem w pracowni internetowej swojej szkoły w Mobile. Ob- raz na ekranie przedstawiał siwego premiera Indii płaczącego jak dziecko na nabrzeżu portu w Bombaju. Uczniowie siódmej klasy obserwowali tę scenę w milczeniu. Jeżeli nawet nie rozumieli w pełni jej znaczenia, to przynaj- mniej udzielał im się nastrój śmiertelnej powagi dorosłych. Tłumy Hindu- sów, cywilów i żołnierzy, wchodziły po trapie na pokład stalowoszarego nisz- czyciela. - Czy ktoś wie, dlaczego indyjski premier odmówił wejścia na statek? - zapytała wychowawczyni, a kiedy nikt się nie odezwał, dodała: - Przecież do miasta wkraczały już wojska pakistańskie i chińskie. - Gdy milczenie się przedłużało, wyjaśniła: - Bo to był okręt brytyjski. Duma narodowa nie po zwoliła temu człowiekowi uciec z ojczyzny na pokładzie obcego okrętu. Wtedy Roberts podniosła rękę i gdy nauczycielka udzieliła jej głosu, zapytała, co się z nim stało. - Został stracony - odpowiedziała wychowawczyni. - Rozstrzelany. - Aha - mruknęła zmieszana Stephanie. - Cisza! Plecaki włóż! -zakomenderował dowódca drużyny. Dziewięt- nastoletni sierżant Collins był z nich najstarszy, ale i po nim widać było zde- nerwowanie. - Jesteśmy nad samym morzem, gdyby ktoś z was jeszcze tego nie zauważył! Trudno było tego nie zauważyć. Już od pewnego czasu konwój poruszał się po całkiem płaskim terenie. W miasteczkach wokół Mobile wojska inży- nieryjne zakończyły już swoją czarną robotę. Peter Scott podsumował, że czarne pogorzeliska szpitali, szkół i urzędów sprawiają takie wrażenie, jak- by front przeszedł już przez miasto. Ale Stephie nadal miała przed oczyma zdjęcia z frontu, jakie drukowały na pierwszych stronach wszystkie gazety. Systematycznie niszczone gmachy użyteczności publicznej całkiem bladły w porównaniu z iście księżycowymi krajobrazami Jokohamy, Singapuru czy Bombaju, nie mówiąc już o Tel Awiwie, na którego wspomnienie wciąż prze- szywały ją dreszcze. Pierwsze spojrzenie na morze było dla nich szokujące. Kiedy tylko mię- dzy strzelistymi sosnami wyłoniły się lazurowe wody Zatoki Meksykańskiej, Stephanie żołądek podszedł do gardła. A gdy ciężarówki skręciły na drogę biegnącą wzdłuż plaży, większość żołnierzy zaczęła patrzeć na fale, jakby za chwilę miały się z nich wyłonić przerażające demony. Inni uporczywie wbi- jali wzrok w czubki swoich butów, tylko niektórzy nadal tkwili z głowami opartymi na kolbach pistoletów maszynowych M-16. Rok później jej drużyna piłki nożnej zdobyła mistrzostwo stanu. Stephie była na boisku przez całe dziewięćdziesiąt minut i chociaż nie strzeliła gola, to jednak miała swój udział w jednobramkowym zwycięstwie. Przez cały mecz biegała po boisku, atakowała przeciwniczki i między ich nogami spryt- nie podawała piłkę do koleżanek, chociaż wszystkie mięśnie już ją bolały pod koniec tygodniowego turnieju. Raz nawet uratowała swój zespół, w ostat- niej chwili wybijając piłkę spod nóg rywalki szarżującej na bramkę. I kiedy rozległ się gwizdek końcowy, cała drużyna wykonała długi ślizg na brzu- chach po mokrej od deszczu murawie, potem zaś nie było końca wiwatom, gratulacjom i łzom radości. Na początku sezonu trener obiecał im, że jeśli zdobędą mistrzostwo, na które miały poważne szanse, w wakacje pojadą całą drużyną na obóz treningowy w południowej Francji. Trenowały po pięć dni w tygodniu. Rozgrywały mecze ligowe, a już następnego dnia jechały na drugi koniec stanu, żeby uczestniczyć w jakichś zawodach międzyszkolnych. Do stanowych finałów zapomniały o obietnicy trenera. Ale wtedy, gdy po gwizdku leżały jeszcze na trawie, ubłocona, lecz uśmiechnięta szeroko Sally Hampton wykrzyknęła do Stephanie: - Pojedziemy do Francji! . No właśnie! Przecież zdobyły mistrzostwo stanu! Ale wówczas ponad zgiełk i radosne popiskiwania wybił się głos trenera: - Przykro mi, dziewczęta. - Wszystkie popatrzyły na niego. - Nie bę dziemy mogli wyjechać. Rozległy się jęki zawodu. Kilka z nich spytało chóralnie: Dlaczego?! Wyjaśnił, że z powodu wojny na Oceanie Indyjskim Francuzi odwołali wszystkie zgrupowania. - A co to ma do rzeczy? - zdziwiła się broniąca ich bramki Gloria Wilson. - Wasi rodzice uważają, że wyjazd byłby niebezpieczny - odparł zasę- piony trener. Dziewczęta natychmiast poderwały się z murawy i pobiegły do stoją- cych półkolem rodziców, by wyjednać ich zgodę. - Przecież nie popłyniemy statkiem, tylko polecimy samolotem! - argu mentowała jedna. - Wojna toczy się tysiące mil od Francji! - tłumaczyła druga. Wreszcie padło błagalne: - Obiecał pan! Trener uciszył je, szeroko rozłożywszy ręce. - Jest nam wszystkim bardzo przykro, dziewczęta, lecz po tym, jak Eu ropa przegrała z Chinami bitwę o panowanie nad Oceanem Indyjskim, ni gdzie za granicą nie jest już bezpiecznie. Nikt nie wie, jak dalej potoczą się wypadki. Były załamane. Przez łzy próbowały jeszcze dyskutować z rodzicami w drodze na parking. Tylko Stephie w milczeniu trzymała się na uboczu. Wcześniej zauważyła na trybunach swojego ojca. Nie uszły też jej uwagi wściekłe spojrzenia, jakimi jej matka mierzyła byłego męża. Stephanie podbiegła do niego, rzuciła mu się na szyję i objęła czule. - Jestem z ciebie bardzo dumny - rzekł, tuląc jej głowę do swojej pier si. - Tyle się nabiegałaś. Wygrałaś prawie wszystkie pojedynki sam na sam. I każde twoje podanie było celne. A ten wślizg pod koniec meczu uratował zwycięstwo, bo wybiłaś piłkę najlepszej napastniczce przeciwnika! - Kiedy uniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy, dodał cicho: - Możesz się wresz cie uśmiechnąć, Stephie. Nie nosisz już aparatu na zębach. Uśmiechnęła się od ucha do ucha, a ojciec czule przytknął dłonie do jej zabłoconych policzków. - Jesteś najpiękniejszą dziewczyną, jaką widziałem w całym swoim ży ciu, i kocham cię całym sercem. Później, na parkingu, kiedy milkły już trafiające w próżnię błagalne prośby dziewcząt, rozzłoszczona matka zaczęła narzekać, że niespodziewane spo- tkanie z ojcem na pewno zrujnowało jej taki wspaniały dzień. Stephie nie odpowiadała, ale w sercu czuła rosnącą euforię, rozpierała ją bezgraniczna radość. Cały świat wydawał jej się wtedy przepiękny. Cofnęła się po swój plecak stojący jeszcze na skrzyni ciężarówki. Chcesz, żebym wziął od ciebie część sprzętu? - zapytał cicho John Burns. Uginał się pod ciężarem czterdziestokilogramowego plecaka, zresztą należał do innej drużyny. Zwierzak obejrzał się na nich i ostentacyjnie oblizał wargi czubkiem języka. Część rekrutów zachichotała pogardliwie. - Dam sobie radę - mruknęła Stephie, ze stęknięciem dźwigając swój bagaż ze skrzyni. Nieomal nogi się pod nią ugięły. Zacisnęła zęby, wzięła głębszy oddech i zaczęła poprawiać i zapinać szelki uprzęży na brzuchu. Następnie chwyciła swój pistolet M-16 z zamocowanym pod kolbą czterdziestomilime- trowym granatnikiem M-249. Tępo zakończone, stożkowate granaty, które miała powtykane w kieszenie głównego pasa na piersiach, upodobniały ją do dawne go muszkietera z bandoletem i ciężkim karabinem dużego kalibru. Becky Marsh odprowadziła idącego wzdłuż szeregu Johna pogardliwym spojrzeniem. Skrzywiła się, podnosząc z ziemi swój wyładowany plecak. - Nie, ja także nie potrzebuję pomocy - rzuciła ironicznie - ale dzięku ję za pieprzoną propozycję. - Równie pogardliwie spojrzała na Stephie, któ ra zignorowała zaczepkę. Trzeci pluton składał się z trzydziestu jeden żołnierzy. Porucznik Ackerman, jego zastępca oraz szef, sierżant Kurth, wyszli przed równy front czterech dziewięcioosobowych drużyn ustawionych do inspekcji. Wśród dwudzie- stu siedmiu rekrutów plutonu było dziewiętnastu mężczyzn i osiem kobiet. Każda z czterech drużyn, do których równomiernie przydzielono kobiety, po dwie, została wzmocniona dwiema obsadami z cięższym uzbrojeniem. Dowódcy drużyn, trzech sierżantów i jeden kapral, zajęli miejsca na pra- wym skraju regulaminowo wyrównanych na wyciągnięcie ręki szeregów swoich pododdziałów. Tym razem szyk był nieco luźniejszy niż zwykle, bo na lewym końcu każdej drużyny znalazło się czterech dodatkowych ludzi - dwóch z obsługi karabinu maszynowego i dwóch z przenośną wyrzutnią rakietową, pochodzących z kompanijnego plutonu specjalnego. Poza tym w trzecim szeregu znalazło się jeszcze czterech sanitariuszy ze służby medycznej batalionu, przez co liczebność trzeciego plutonu wzrosła do pięćdziesięciu żołnierzy. Kiedy Stephie skończyła czternaście lat, zaczęła się obsesyjnie intereso- wać chłopcami. Ostatnim na długiej liście „najprzystojniejszych facetów, jakich kiedykolwiek spotkałam" okazał się duchowny prowadzący między- wyznaniowe spotkania dobroczynne na rzecz ofiar Drugiego Holokaustu Żydów. Był niewiele starszy od niej, wyglądał na szesnastolatka, miał poły- skliwe czarne włosy, ciemne oczy i cerę białą jak papier. Widocznie jego rodzice są dermatologami, pomyślała. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że musi być Żydem. Kiedy rozpoczęły się wspólne modlitwy niektóre po an- gielsku, inne po hebrajsku i w jej sercu zaczęło narastać głębokie uczucie do tego człowieka, ojczym nachylił się ku niej i szepnął do ucha: - Pewnie wiesz, że sami się o to prosili. Chiny ostrzegały Izrael przed użyciem broni atomowej. Oburzona matka silnie przydeptała mu stopę, a gdy syknął z bólu, czar- nowłosy obiekt uwielbienia spojrzał w ich kierunku, przez co Stephie omal nie doznała szoku. Po jego porcelanowych policzkach spływały łzy, a czarne oczy przypominały błyszczące klejnoty. Tego wieczoru Stephanie połączyła się z Internetem i poznała doniesienia agencyjne dotyczące Tel Awiwu. Chiń- czycy rzeczywiście ostrzegali władze Izraela, by nie stosowały broni jądro- wej do powstrzymania inwazji. Odpalono jednak rakiety, a w odwecie Chi- ny zrównały z ziemią Tel Awiw wraz z całą uwięzioną w mieście ludnością. Stephie kilkakrotnie odtwarzała zapis wideo. Nie potrafiła odczytać chiń- skich piktogramów na dole ekranu, lecz jej uwagę przykuły widoczne w rogu, malejące wskazania zegara. Gdy odliczanie doszło do zera, nad miastem roz- błysło kilkanaście oślepiająco białych kul. - Pierwsze trzy drużyny z grupami wsparcia - oznajmił świeżo miano- wany dowódca plutonu - pójdą ze mną i sierżantem Kurthem na patrol wzdłuż plaży! Czwarta drużyna zostanie do obrony ciężarówek! - Spokój! - ryknął Kurth, chociaż Stephie nic nie słyszała. Patrzył w kie- runku czwartej drużyny stojącej na końcu szyku. - W czasie patrolu trzymać oczy szeroko otwarte! - ciągnął Ackerman, którego wszyscy za plecami nazywali „West Point". - Gdy zobaczycie ja- kieś ślady, natychmiast meldować! Jesteśmy w strefie zmilitaryzowanej! Uwa- żać na miny po obu stronach szosy. Nawierzchnia też jest zaminowana, ale ładunkami zdalnie sterowanymi, obecnie zabezpieczonymi. Broń trzymać w pogotowiu. Załadować i zabezpieczyć! Rozległo się stukanie magazynków i zamków. Wszyscy kierowali pisto- lety w ziemię, wprowadzali naboje do luf i zabezpieczali broń. Stephie wy- ciągnęła łukowaty magazynek zawierający trzydzieści pocisków i popatrzy- ła na ułożone równo, połyskujące mosiądzem naboje. Włożyła go z powro- tem, po czym umieściła na końcu wyrzutnika czterdziestomilimetrowy granat odłamkowy. Energicznie odciągnęła dźwignię zamka, wprowadziła pierw- szy nabój do komory i sprawdziła, czy przełączniki obu spustów są w pozy- cji zabezpieczonej. - Zgodnie z ustawą o obronie wybrzeża - kontynuował Ack podnio słym tonem- na tym terenie obowiązują prawa stanu wojennego! Mamy rozkaz aresztować każdego cywila, którego napotkamy, i prawo użycia do tego celu wszelkich dostępnych środków! Gdybyśmy nawiązali kontakt z woj skami chińskimi, mamy o tym zameldować, związać nieprzyjaciela walką i go unieszkodliwić! W prawo zwrot! Kapralu Higgins, uruchomić kamerę i nadajnik! Tworzycie czoło! Naprzód marsz! W wieku piętnastu lat zaczęła zadawać trudne pytania. - Dlaczego w Nowej Zelandii ludzie obrzucili nasze statki śmieciami? Ojczym odparł z pełnymi ustami, że z powodu odmowy udzielenia zbroj- nej pomocy do obrony wysp. Matka odchrząknęła oburzona rozmową przy stole. - A dlaczego nie zgodziliśmy się ich bronić? - Bo nie jest to warte wszczynania trzeciej wojny światowej, zwłaszcza teraz, kiedy nowe systemy obrony przeciwrakietowej jeszcze nie działają. - Kto jest silniejszy? My czy Chińczycy? - My. - Więc czemu pozwoliliśmy im zgnoić Manilę? Matka natychmiast zwróciła jej uwagę na słownictwo. Ojczym wyjaśnił, że Chińczycy wykorzystali koreańskie stocznie wyspecjalizowane w budowie supertankowców do budowy superlotniskowców. Mają teraz okręty pięcio- krotnie większe od lotniskowców amerykańskich, które mieszczą pod po- kładem trzy razy więcej samolotów. Niektóre mogą transportować aż dwa- dzieścia tysięcy żołnierzy. - Jak duża jest chińska armia? - zapytała Stephie. - Jakieś trzydzieści, może czterdzieści milionów. - A nasza? - Nie wiadomo dokładnie. Kilkaset tysięcy. - Więc jak możemy być silniejsi od nich? Z powodu nowoczesnego systemu przeciwrakietowego, który konstru- owano w jego zakładach. - A Chińczycy nie mają takiego systemu? Teraz chyba już wszyscy go mają? Ojczym mruknął z niechęcią, znudzony natrętnymi pytaniami. Jeden po drugim pododdziały ruszały nadmorską szosą w kierunku domu Robertsów. Drużyna Stephie znalazła się na końcu szeregu. Ludzie posuwa- jący się w dziesięciometrowych odstępach utworzyli kolumnę długą na trzy- sta metrów, lecz dzięki miniaturowym ciekłokrystalicznym wyświetlaczom umocowanym tuż przed oczami każdy mógł widzieć to samo, co prowadzą- cy kolumnę Higgins - pustą wstęgę szosy kołyszącą się lekko w rytm kro- ków człowieka. Zwykłe, pokryte kuloodpornym kevlarem stalowe hełmy wyposażono w zestawy urządzeń elektronicznych. Oprócz ekranów żołnie- rze mieli mikrofony na wysięgnikach i słuchawki pod opuszczonymi bocz- nymi osłonami. Od hełmu kable biegły do odbiornika i baterii znajdujących się w uprzęży. Podoficer prowadzący zwiad miał dodatkowo ołówkową ka- merę i silny nadajnik. Całe to elektroniczne wyposażenie uformowanej niedawno Czterdzie- stej Pierwszej Dywizji Piechoty było już przestarzałe. Nawet nie dało się porównać z najnowszym sprzętem zawodowych formacji regularnej armii, w których żołnierze dysponowali lżejszymi, ceramicznymi hełmami z oprzy- rządowaniem w pełni zintegrowanym, umieszczonym wewnątrz nich. Stephie patrzyła uważnie na wydmy po lewej i plażę po prawej, ale do- strzegała tylko zwykłe śmieci. Opakowania po słodyczach i puszki po napo- jach. Gdzieniegdzie z piasku wystawały pożółkłe gazety. - Patrzcie no! - rzucił idący przed nią Stephon Johnson, którego baso wy głos zadudnił w słuchawkach. Pochodził z Waszyngtonu, miał stopień kaprala i dowodził sekcją Alfa, do której należała Stephanie. Czubkiem buta trącił leżącą na skraju drogi prezerwatywę. - Wygląda na to, Roberts, że nieźle sobie używaliście w tym kurorcie. Odpowiedziały mu głośne śmiechy, padło kilka dalszych komentarzy. - Cisza! - warknął sierżant Collins. Pomaszerowali dalej w milczeniu, omijając głęboki lej pośrodku asfaltu, do połowy wypełniony mętną, zielonkawą wodą. To na pewno rezultat ćwi- czebnych bombardowań lub artyleryjskiego ostrzału chińskiej próby desan- tu, pomyślała Stephie. Nogi zaczynały ją boleć, a w ramionach i karku czuła dokuczliwie odrę- twienie od ciężkiej uprzęży i plecaka. Na mundurach polowych kolegów z drużyny ciemniały powiększające się szybko plamy potu. Zbliżali się do zabudowań. Miała wrażenie oderwania od rzeczywistości, jakby jedyny kon- takt ze światem zewnętrznym stanowił widoczny na ekranie obraz z czoła kolumny i niesione wiatrem trzaski radia, dolatujące od strony łącznościow- ca idącego pośrodku szyku obok Ackermana. Dwa pozostałe plutony pa- trolowały sąsiednie odcinki plaży, a dowódca kompanii był z którymś z nich. Dopóki jednak pozostawali w ośmiokilometrowym zasięgu radiostacji, pod- oficerowie mogli przełączać odbierane przez wszystkich obrazy wideo na falę dowolnego z czterech wiodących plutonowe kolumny. Tak przynajmniej powinno to działać, bo chyba nikt jeszcze nie spraw- dził całego systemu w warunkach polowych. Ich dywizja wciągnęła swoją flagę na maszt podczas uroczystej ceremonii w Fort Benning w Georgii zale- dwie miesiąc wcześniej. Sześćsetosobowy Trzeci Batalion Pięćset Dziewięt- nastego Pułku, w którym służyła Stephie, był jedną z piętnastu jednostek nowo sformowanej dywizji piechoty. A jej kompania, kompania Charlie, odebrała rozkaz wyruszenia na patrol dopiero w przeddzień wyjazdu. I od poprzedniego wieczoru Stephanie zastanawiała się nad prawdzi- wym celem przydzielonego im zadania. Długo nie mogła zasnąć, dręczyło ją, dlaczego nie organizuje się patroli lotniczych. Wiedziała, że każdego dnia oddziały rekonesansowe wyruszają na południe. Prawdopodobnie chodziło o zapoznanie ich z warunkami panującymi w strefie przyszłych działań. A mo- że był to jedynie akt symboliczny? Może wyprowadzenie oddziałów na plażę miało być dramatyczną demonstracją panowania władz amerykańskich na terytorium, które już niedługo musiało się znaleźć pod kontrolą Chin? Tak czy inaczej, patrol bojowy wiązał się z określonymi zagrożeniami. Prawie codziennie chwytano szpiegów. Po całym wybrzeżu kręciły się grupki chińskich żołnierzy prowadzących zwiad i rozpoznanie. Wcześniej czy póź- niej trzeba będzie przejść chrzest bojowy, pomyślała Stephie. Lepiej, żeby stało się to teraz, w starciu z nielicznym desantem, niż wobec dziesięciokrot- nie liczebniejszych wojsk inwazyjnych. W trzecim plutonie znaleźli się biali i czarni, Latynosi i Indianie, pocho- dzący z różnych stron kraju. W żaden sposób nie dobierano składu podod- działów, więc żołnierze należeli też do różnych warstw społecznych. Ale i tak chyba nigdy dotąd nie było w armii amerykańskiej tak jednolitej repre- zentacji młodego pokolenia. W stechnicyzowanym świecie pozacierało się wiele granic i podziałów. A najistotniejszą bodaj cechą wspólną ponad czter- dziestu nastolatków było to, iż żaden nigdy wcześniej nie strzelał do żywego stworzenia. Nie było wśród nich miłośników polowań i traperskich wędró- wek, wszyscy pochodzili z mniejszych lub większych miast. Na szesnaste urodziny Stephie po raz pierwszy wypiła piwo i wypaliła skręta. Podczas spaceru nad morzem natknęła się na grupę podchmielonych chłopaków ze starszej klasy, którym udało się w pobliskim sklepie kupić sześć puszek piwa. Zatrzymała się, żeby popatrzeć, jak grają w siatkówkę plażową, i tak łakomie spoglądała na ich piwo, że w końcu Conner Reilly, najbardziej cooł z całej paczki, dał jej puszkę. Była jedyną dziewczyną w to- warzystwie. Z podziwem zerkała na ich muskuły grające pod błyszczącą od potu skórą i żywo reagowała, kiedy na zmianę jedna i druga drużyna zdoby- wała kolejne punkty. Pod koniec rozgrywki straciła jednak rachubę i nie wie- działa, kto wygrał, nie odzywała się więc, gdy zadyszani chłopcy rozsiadali się wokół niej na piasku. Po chwili przypalili skręta i zaczęli go podawać z rąk do rąk. Stephie szumiało już w głowie od piwa i kiedy papieros dotarł do niej, nieuważnie zaciągnęła się głęboko i zaniosła gwałtownym kaszlem. Zaśmiali się. W następnej kolejce pociągnęła już ostrożniej i mimo wstrzą- sających nią skurczów zdołała się powstrzymać od kaszlu. Czają się gdzieś tam mruknął Reilly. ruchem głowy wskazując wody zatoki. Był bardzo opalony, wysoki i mocno zbudowany, grał w szkolnej dru- żynie koszykówki. Miał jednak dziecięce zielone oczy i bardzo długie rzęsy, jak fotomodel. Poza tym chodził z najładniejszą dziewczyną w szkole, która mogła całkiem zatruć życie Stephie, gdyby tylko wyczuła z jej strony jakieś zagrożenie. - Chrzanisz - odparł Walter Ames. Jego ojciec był czarny, a matka bia ła. To właśnie on na okrągło używał określenia cool. Wtedy jednak Stephie miała wrażenie, że wreszcie naprawdę rozumie, co to znaczy. Dręczyły ją tylko wątpliwości, czy ktokolwiek z tej paczki będzie ją jeszcze zauważał w poniedziałek w szkole. - Są zbyt zajęci podbojem Japonii. Conner pokręcił głową. - Mają bazy na całym świecie. - Pochylił się i narysował palcem na piasku kontury wszystkich kontynentów. - Nawet na wyspach wokół wy brzeży Afryki. - Miał na przegubie zrobioną własnoręcznie opaskę z rzemy ków, których końce zostawiały na piasku ślady, gdy palcem zaznaczał roz mieszczenie wysp. Mógłby mi dać te rzemyki, pomyślała, chociażby dlate go... Nie potrafiła jednak znaleźć konkretnego powodu. Niemniej myśl o możliwości pokazania koleżankom opaski Reilly'ego sprawiła jej ogrom- ną radość. - Mój ojciec powtarza, że pewnego dnia będziemy musieli przy- stąpić do wojny - dodał Conner. Popatrzyła na niego zdziwiona, a wtedy stało się coś niezwykłego. Spoj- rzał jej prosto w oczy. Nikt się z nim nie zgodził, nawet Stephanie, która wolała nie brać ostentacyjnie jego strony. - W końcu jesteśmy skrajnymi... izolacjonistami! -wtrąciła. Chłopcy ze śmiechem przyjęli sposób, w jaki wycedziła trudne i długie słowo. Przeszli ze dwa kilometry wzdłuż plaży, kiedy natknęli się na zwłoki. Morze wyrzuciło je na brzeg, były pokryte wodorostami. Z szosy nie dało się dostrzec żadnych szczegółów. Ogłoszono postój. Porucznik sprawdził na mapie rozmieszczenie pól minowych, po czym wysłał bezpiecznym przej- ściem dwóch żołnierzy. Obejrzeli ciało, krzywiąc się od fetoru, i złożyli meldunek, a Ackerman przekazał go do dowództwa. Wśród żołnierzy bły- skawicznie rozeszła się wiadomość, że to zwłoki amerykańskiego maryna- rza, które dość długo musiały przebywać w wodzie. Dwaj żołnierze wetknęli obok nich tyczkę z uwiązaną na końcu białą szmatą. - To pewnie jeszcze z Cieśniny Hawańskiej mruknął Zwierzak. Pocił się obficie. Ułożył ciężki karabin maszynowy na kolanach i ocierał chusteczką twarz. Razem z Masserą, podobnie jak dwaj żołnierze obsługują- cy wyrzutnię rakietową pochodzili z oddziału wsparcia ogniowego i nie znali bliżej nikogo w plutonie. Za to wyjątkowo dużo wiedział o wszystkich Ste- phon Johnson. Z wyraźnym zamiłowaniem gromadził wszelkie informacje i plotki. - Słyszałem, że popłynęło tam na statkach trzydzieści tysięcy napalo- nych do walki chłopaków - powiedział. - Chińczycy wcześniej przygoto- wali zasadzkę, w której czyhała gromada łodzi podwodnych. Podobno mo- rze wyrzucało trupy na całym wybrzeżu, aż do Teksasu. - A teraz jest na Kubie pięć milionów chińskich żołnierzy - wtrąciła półgłosem Stephie. Zapadło napięte milczenie. Jeszcze przed szesnastymi urodzinami w jej życiu zaszły dwie istotne zmiany. Zaczęła chodzić z Connerem Reillym, a jej ojczym stracił pracę. - Kiedy zakład taty wznowi produkcję? - zapytała matkę rozczesującą jej włosy przed wyjściem na randkę. Rachel Roberts uśmiechnęła się smutno. Zawsze musiała osobiście dopilnować jej wyglądu przed każdym wyjściem z domu, jakby szykowanie córki na spotkanie z chłopakiem uważała za swo- je życiowe powołanie. - Urwały im się dostawy jakichś specjalistycznych układów elektronicz- nych - odparła matka - z powodu zniszczenia fabryki podczas walk w Japo- nii. Poza tym z uwagi na chińskie embargo nie można już eksportować wy- robów do Europy. - Obrzuciła Stephanie uważnym spojrzeniem. - Przecież kursują przemytnicy, którzy mimo blokady utrzymują łącz- ność z Anglią. - Rachel przygryzła wargi i lekko pokręciła głową. - A więc tata jest... bezrobotny? - zapytała Stephanie, próbując opanować drżenie głosu. Matka przytaknęła ruchem głowy i poprawiła córce bluzkę na ramio- nach, unikając jej wzroku. Przez jakiś czas panowało milczenie. - Dlaczego rozstałaś się z moim prawdziwym ojcem? Matka powtórzyła po raz nie wiadomo który, że to właśnie jej obecnego męża powinna uważać za swego ojca. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Nigdy mi o tym nie mówiłaś. Dlaczego się rozeszliście. Rachel odparła, że to jej osobista sprawa. - No pewnie - prychnęła Stephie. - Każde dziecko wie, że rozwód to sprawa osobista. Zamyśliła się na krótko, po czym rzuciła: - Miało to coś wspólnego z ciotką Cynthią? - Matka odwróciła się gwałtownie i ruszyła do drzwi. Zawsze tak reagowała na wspomnienie Cynthii, której Stephie ani razu nie widziała. Mówię o twojej siostrze! W ogóle nie utrzymujesz z nią kontaktów! Rachel odwróciła się i wykrzyknęła z niespotykaną u niej furią: - Powiedziałam, że to sprawa osobista! Wybiegła z pokoju. W tej rodzinie musiało się wydarzyć coś paskudnego, pomyślała Stephie. Wtedy właśnie zadzwonił Conner. Ruszyła na dół i prze- chodząc obok sypialni rodziców, złowiła dolatujące zza zamkniętych drzwi szlochanie matki. To przeze mnie, stwierdziła, czując wyrzuty sumienia. - Koniec postoju! Formuj szyk! - zadudnił w słuchawkach głos dowód cy plutonu. Znów ustawili się w kolumnę i poszli dalej wzdłuż plaży. Na tle błękit- nego nieba krzyżowały się białe smugi zostawione przez samoloty. Nie były to grube proste linie, jakie rysują liniowce pasażerskie, lecz cienkie i kręte, posplatane z kilku nitek przez myśliwce patrolujące przybrzeżną strefę mo- rza. Stephie nie mogła oderwać od nich oczu. Zastanawiała się, czy mogły je zostawić chińskie odrzutowce. Aż dwukrotnie Collins musiał ją upominać, żeby „zechciała spuścić pieprzone oczy na pieprzoną ziemię". Coraz częściej rozlegały się wrzaski podoficerów, którzy pokrzykiwali i pohukiwali na zmęczonych rekrutów. Kiedy prowadzący patrol podniósł rękę i się zatrzymał, cała kolumna ścisnęła się jak miech harmonii. Wściekły szef klął głośno i walił otwartą dłonią po hełmach. Dziesięciometrowe od- stępy między ludźmi miały zapewnić, że od wybuchu granatu czy bomby zginie najwyżej paru żołnierzy. Mniej więcej raz na pół godziny, gdy prowa- dzący sygnalizował niebezpieczeństwo i padał na ziemię, reszta plutonu, zamiast natychmiast pójść w jego ślady, zaczynała się niespokojnie kręcić. Powstawał zamęt, w którym obsługa karabinów maszynowych i wyrzutni rakiet nie mogłaby nawet wymierzyć do ewentualnego wroga. Tylko część żołnierzy, jak należało, błyskawicznie pozbywała się bagaży i zajmowała pozycje wzdłuż drogi. Reszta układała się ospale z plecakami, chcąc sobie zaoszczędzić trudu ich ponownego wkładania. Nie spisywały się najlepiej także grupy osłonowe, których zadaniem było zabezpieczenie kolumny od strony lądu. Na wprost Stephie aż czterech żołnierzy, z pistoletami skiero- wanymi ku ziemi, skoczyło jednocześnie do tego samego wąskiego prześwi- tu między wydmami. Leżąc na asfalcie, z opartym na plecaku pistoletem gotowym do strzału, pomyślała, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat Chińczycy wygrywali jedną bitwę po drugiej w prawie bezustannych walkach. Ich zwycięska armia skła- dała się niemal z samych weteranów, którzy dobrze wiedzieli, co robią, w prze- ciwieństwie do Stephanie i jej rówieśników z pokolenia wielkomiejskich pseudożołnierzy. Siedemnaste urodziny były definitywnym zakończeniem dzieciństwa Ste- phanie. Mniej więcej w połowie stycznia w środku lekcji wszyscy zostali we- zwani do sali gimnastycznej. Była to środa, więc Conner i jego koledzy ze starszych klas mieli na sobie stroje do szkolenia obronnego. Stephie usiadła obok swego chłopaka. Wciąż nie mogła się oswoić z jego króciutko przystrzy- żonymi włosami i szorstkim, sztywnym mundurem polowym. Dyrektor szkoły uciszył młodzież i spojrzał na trzymaną w ręku depeszę. Oznajmił krótko: - Chińskie łodzie podwodne wysadziły desanty na wyspach Barbados, Grenada i Saint Lucia na Morzu Karaibskim. Kuratorium z Mobile wydało zarządzenie o zamknięciu na tydzień wszystkich szkół w naszym okręgu. Rozległy się głośne wiwaty. Stephie ścisnęła dłoń Connera i uśmiecha- jąc się szeroko, powiedziała: - Mamy wolne! Dyrektor, przekrzykując zgiełk, dodał podniesionym głosem: - Wszyscy uczestnicy szkolenia obronnego mają się zebrać w szatni sali gimnastycznej! Zawiedziona Stephanie popatrzyła na Connera. Siedział pobladły, mil- czący, wbijając nieruchome spojrzenie w dyrektora. Dopiero teraz dotarło do niej, co naprawdę oznacza ten komunikat. Natychmiast spoważniała. „To wcale nie taka drobnostka, jeden mało znaczący fakt w powodzi tysięcy równie błahych", zapisała tego wieczoru w swoim pamiętniku. Dla niej był to fakt z rodzaju tych, które zapoczątkowują wielkie zmiany. Rozumiała już, że Chiń- czycy posuwają się w stronę Stanów Zjednoczonych. Wszyscy podejrzewa- li, że zaatakują odciętą od reszty świata Europę. Tymczasem szykowała się wojna w Ameryce. Po dwóch godzinach marszu dotarli do przydrożnego pawilonu handlo- wego zazwyczaj ozdobionego kolorowymi balonikami. Teraz był zamknięty na głucho, z pozabijanymi oknami jak przed nadchodzącym huraganem. Przy- pominał relikt z poprzedniej epoki. Ostały się jedynie tablice reklamowe. Lody po dolarze. Kupony loterii po dwa. Żywa przynęta po pięć dolarów. Zanim koledzy sprawdzili sklep, Stephie wyciągnęła swoją manierkę i upiła parę łyków ciepłej, śmierdzącej plastikiem wody. Dwa lata wcześniej chłop- cy ze starszej klasy właśnie w tym pawilonie kupili jej pierwsze piwo, wyko- rzystując podrobione legitymacje szkolne. To było wspaniałe życie, zanotowała w myślach, jakby zapisywała ko- lejną stronę w pamiętniku. Co prawda nie zaznałam jeszcze wszystkiego, jak to sobie planowałam... Sekcja pojawiła się w wejściu do pawilonu. Koledzy dali znać kciukami uniesionymi do gór}', dźwignęła więc znowu plecak ź zie- mi. Tylko pomyśleć, że właśnie w tym sklepie chłopcy kupili wtedy piwo. Jakie to życie jest dziwne... Kocham życie, podpowiedziało natychmiast jej drugie ja. I chcę żyć. Wieczorem w przeddzień rozdania świadectw maturalnych Conner za- brał ją na parking widokowy nad opustoszałą plażą. Wcześniej oblegana przez turystów wieża do skoków z liną bungee stała pusta. - Wyjeżdżam pojutrze - szepnął. Przecież wiem, pomyślała ze smutkiem Stephanie. Popatrzyła na fale i mocno zacisnęła powieki. Zaczął ją całować, łaskotać i podszczypywać, dopóki się nie rozchmurzyła. Blask księżyca kładł się na morzu srebrzystą poświatą. - Chyba nie powinniśmy tu więcej przyjeżdżać - mruknęła, zerkając podejrzliwie na głębokie cienie między wydmami. Pocałował ją w szyję i odparł: - Kto wie, co teraz będzie? Wydało jej się, że rozkołysane lekkim wiatrem zarośla kryją w sobie nieznane zagrożenie. - Czytałeś o tych Chińczykach, których zastrzelono w Charleston?