13912
Szczegóły |
Tytuł |
13912 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13912 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13912 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13912 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ERIC L. HARRY
INWAZJA
Przekład ANDRZEJ LESZCZYŃSKI
Kontynent północnoamerykański oddziela od Europy pięć, a od Azji sie-
dem tysięcy kilometrów oceanu. Żaden inny rejon świata nie jest w takim
stopniu zabezpieczony przed ingerencją zewnętrzną przez rozległe przestrze-
nie otwartych mórz... Dwa wielkie oceany, przyjazne stosunki z Kanadą oraz
stosunkowo małe zagrożenie ze strony państw Ameryki Środkowej i Połu-
dniowej dają Stanom Zjednoczonym poczucie względnej izolacji i bezpie-
czeństwa. Poza tym jest to kraj całkowicie samowystarczalny; „przetrwał-
by" odcięcie wszelkich dostaw z zewnątrz... Nawet w erze broni atomowej
oba oceany determinują amerykańską strategię wojskową, jak to czyniły od
czasu powstania niepodległego państwa. Morza wciąż tak samo chronią
Amerykę przed obcą inwazją...
John (Ceegan i Andrew Wheatcrofl Strefy
konfliktów: Atlas przyszłych wojen (1986)
Prolog
MONTGOMERY, ALABAMA
14 września, 7.20 czasu lokalnego
Jak w ogóle mogło do tego dojść? - rozmyślała osiemnastoletnia szere-
gowa Stephanie Roberts, spoglądając na sterty brudnych worków z piaskiem
ograniczających wąskie przejście kontrolne na nowo wytyczonej granicy
przecinającej Stany Zjednoczone. Była najmłodsza w dziewięcioosobowej
drużynie piechoty, w której oprócz niej znalazła się jeszcze tylko jedna dziew-
czyna.
- Nie ufam ci - mruknął barczysty Zwierzak, kiedy wdrapała się na skrzy
nię ciężarówki. Miała sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i ważyła pięć
dziesiąt sześć kilo. Mimo to została przydzielona do ochrony załogi karabi
nu maszynowego, a ściślej biorąc do ochrony tego studwudziestokilogramo-
wego kretyna z karabinem maszynowym, zajmującego prawie pół ławki. Były
gwiazdor futbolowej ligi juniorów miał dziewiętnaście lat, ale pod wzglę
dem emocjonalnym nie różnił się od sześciolatków. Pochylił się w jej stronę
i dodał: - Nie ufam żadnej babie. - Z ust śmierdziało mu tak, że Stephie aż
się skrzywiła. - Dlatego trzymaj się ode mnie z daleka, żebym nie musiał cię
zamordować, zabijając Chińczyków.
Koledzy z drużyny zachichotali.
- Mnie to odpowiada - odparła Stephie. - A ty cuchniesz.
Było gorąco. Tłumy uchodźców kłębiły się na granicy strefy zmilitary-
zowanej biegnącej trzysta kilometrów od wybrzeży Alabamy, a więc trzysta
kilometrów na północ od domu Stephie. Po północnej stronie wszystko wy-
glądało normalnie. Kilkadziesiąt metrów za bunkrem posterunku straży na
sznurkach rozciągniętych między barakami suszyła się bielizna. Sklepy były
otwarte, ulice tętniły życiem. Ludzie zajmowali się swoimi codziennymi
sprawami. Gdyby nie zamaskowane stanowiska karabinów maszynowych,
czołgów i wyrzutni rakiet, trudno byłoby tu dostrzec cokolwiek niezwykłe-
go. Nawet ewakuacyjne centrum relokacji - olbrzymi teren zastawiony szo-
pami, wozami kempingowymi i namiotami - przypominało zwykłe pole bi-
wakowe na skraju parku narodowego.
Wspólny patrol żandarmerii i policji drogowej podniósł barierką, żeby
przepuścić konwój złożony z kilkunastu ciężarówek. Dieslowskie silniki ryk-
nęły głośniej, zaśmierdziało spalinami, które szybko rozwiał lekki wiatr. Kiedy
mijali posterunek straży, Stephie odniosła wrażenie, że wyjeżdżają ze Sta-
nów Zjednoczonych.
Odprowadziła spojrzeniem wysokie umocnienia z worków z piaskiem, obrze-
żające wąski prześwit na środku szosy. Znaleźli się na terytorium spornym, bez-
ludnej ziemi niczyjej rozdzielającej dwie wielkie armie - w pustce wypełnionej
dziwnym spokojem, jakby w napięciu wyczekującej zbliżającego się dramatu.
Żadne mapy nie ukazywały przebiegu tej nowej granicy przecinającej
południowo-wschodnie stany, ale w kompanii nie było nikogo, kto by jej nie
widział wyrysowanej na innych mapach, często zakrwawionych, które lu-
dzie z patroli znajdowali przy zabitych chińskich zwiadowcach. Stu dziesię-
ciu amerykańskich nastolatków zobaczyło je po raz pierwszy pod koniec
pierwszego tygodnia zajęć na poligonie, kiedy to w pełnym rynsztunku, z ple-
cakami na ramionach, czekali na transport. Ledwie zdążyli się oswoić po
szokującym przeskoku od mieszczańskich wygód klasy średniej do rygory-
stycznej prostoty wojskowego obozu szkoleniowego; przed czterema mie-
siącami zostali wcieleni do wojska, a szkolenie zasadnicze ukończyli mie-
siąc temu. Byli źli, spoceni, pogryzieni przez komary, poobijani i podrapani;
ze zmęczenia nikomu nie chciało się nawet gadać.
Ale kiedy mapy zaczęły krążyć z rąk do rąk, wszystkich jednakowo ogar-
nęła wściekłość. Łatwo to było rozpoznać po przymrużonych oczach, zagry-
zionych wargach, palcach zaciskających się jak szpony na brzegach pokry-
tych zielonymi plamami arkuszy. I gdy przyjechały ciężarówki mające ich
zabrać do prowizorycznych koszar urządzonych w pobliskim Holiday Inn,
nikt nie poderwał się z ziemi. Dla Stephie oznaczałoby to powrót do niewiel-
kiego klimatyzowanego pokoju hotelowego z prysznicem i wygodnym łóż-
kiem, który dzieliła z dziewiętnastoletnią Becky Marsh z Oregonu, jedyną
koleżanką w drużynie.
Ale mimo zmęczenia siedzący w kręgu rekruci odmówili wykonania roz-
kazu. Porucznik Ackerman, dowódca plutonu, nie potrafił ukryć zadowole-
nia. Sierżant Kurth, szef kompanii, także przyjął to z satysfakcją, choć po-
dobnie jak reszta podoficerów nigdy się nie uśmiechał.
Tego dnia to młodzi żołnierze poprowadzili swoich przełożonych z po-
wrotem na poligon. Tam spędzili następny tydzień na kopaniu okopów, wy-
cinaniu krzaków, strzelaniu do drzew i zdobywaniu wciąż tego samego piasz-
czystego wzgórka. Nikt nie mógł zapomnieć, że na zdobytych mapach tak-
tycznych nazwy miast Alabamy wydrukowane już były po chińsku.
- Załaduj broń! - rozkazał sierżant Collins, dowódca drużyny Stephie,
gdy ciężarówki nabierały prędkości.
Pierwsze pododdziały nowo sformowanej jednostki skierowano do pa-
trolowania wybrzeży Zatoki Meksykańskiej. Poprzez szum wiatru i głośne
łopotanie podwiniętych plandek dały się słyszeć metaliczne trzaski ładowa-
nych magazynków. Znaleźli się w znajomych dla Stephie okolicach jej ro-
dzinnego stanu. Znała tę spękaną dwupasmową betonową autostradę jak
własną kieszeń. Wkrótce minęli przydrożny zajazd, w którym ojczym za-
wsze kupował orzechowe chrupki, kiedy wracali z meczu piłkarskiego w Tu-
scaloosa. Później mignęła jej stacja obsługi, gdzie pewnego razu musieli
czekać parę godzin na załatanie przeciekającej chłodnicy. Wreszcie rozpo-
znała stragan, na którym według matki sprzedawano najsłodsze arbuzy na
świecie. Wszystko było zamknięte na głucho, opuszczone i porzucone.
Uwagę jej kolegów z plutonu przyciągały zupełnie inne atrakcje - bil-
boardy ze zdjęciem znanej seksownej aktorki z palcem przytkniętym do gru-
bo uszminkowanych warg. Głośne gwizdy i wulgarne gesty rekrutów świad-
czyły wyraźnie, że nie trafia do nich przesłanie. Napis na plakacie głosił
bowiem: „Długie języki zatapiają krążowniki". Stephie pomyślała tylko, że
kariera aktorki musiała się nagle załamać, skoro zgodziła się wziąć udział
w słabo płatnych ogłoszeniach służb publicznych.
Od czasu do czasu mijali stojące wzdłuż drogi masywne betonowe bun-
kry najeżone peryskopami i masztami antenowymi skierowanymi na połu-
dnie. Przed wszystkimi mostami stały duże pomarańczowe tablice z napisa-
mi: „Uwaga! Most zaminowany!" Rozległe płaskie tereny, które mogły zo-
stać wykorzystane na lotniska polowe i awaryjne lądowiska dla maszyn
nieprzyjacielskiego desantu powietrznego, były poryte czarnymi kraterami
ostrzału artyleryjskiego. Wszechobecne stożkowate pachołki wzdłuż auto-
strady znaczyły granicę pól minowych. W miarę, jak zagłębiali się w strefę
zmilitaryzowaną, coraz częściej pojawiały się tablice z czarną trupią czasz-
ką na żółtym tle.
W mijanych miasteczkach wciąż uwijały się oddziały inżynieryjne. Na
gąsienicowe platformy ładowano wszystko, co mogło mieć znaczenie mi-
litarne: przenośne generatory, koparki, transformatory, butle gazowe. To,
czego nie dało się zdemontować, niszczono. Wszędzie dookoła w niebo
strzelały słupy czarnego dymu. Po raz kolejny ekipa saperów zatrzymała
konwój. Rozległ się ogłuszający huk i stalowa wieża ciśnień runęła na zie-
mię. Żołnierze na ciężarówkach zareagowali głośnymi przekleństwami. Na
ściance zbiornika ciągnął się duży napis: „Wiwat, Dzikie Koty! Mistrzowie
II ligi koszykówki sezonu 2001-02". Jego widok też wywołał serię okrzy-
ków i obraźliwych gestów ze strony rekrutów. Wszyscy byli nienaturalnie
podnieceni, rozgorączkowani. A w gruncie rzeczy przerażeni do szpiku
kości, pomyślała Stephie, którą także, mimo upału, przeszywały dreszcze
grozy.
Przez następne pół godziny wokół stojącego konwoju rozlegały się ko-
lejne eksplozje, ale żołnierze na samochodach reagowali na nie coraz sła-
biej. Nastroje stawały się coraz bardziej posępne, rozmowy cichły. Wojna
nie dotarła jeszcze do Stanów Zjednoczonych, lecz huk wybuchów przeta-
czający się grzmotem nad równinami szargał nerwy i przypominał o śmier-
telnym zagrożeniu. Nastoletni rekruci pogrążali się w smutnych rozważa-
niach, tracili ochotę do żartów wobec wszechobecnego, przerażającego wid-
ma śmierci. Nikt nawet nie chciał myśleć o tym, co ich czeka. Jedynym
wyjątkiem była gadatliwa Becky, która od dwóch tygodni, mimo próśb Ste-
phie, do późnej nocy z lubością roztaczała w hotelu najczarniejsze wizje.
Konwój ruszył dalej na południe i wkrótce wjechał w snujące się nisko
nad ziemią chmury szarawego dymu. Część rekrutów pozasłaniała chustecz-
kami nosy od gryzącego swądu. Stephie przypomniał on letnie wakacje w ka-
nadyjskich Górach Skalistych, gdy miała osiem lat. Wtedy po raz pierwszy
zobaczyła pożar lasu.
Nigdzie nie było już widać pożogi, która strawiła lasy Alabamy, ale z
drzew rosnących wzdłuż drogi pozostały jedynie osmalone, czarne kikuty z
obwisłymi, poskręcanymi gałęziami. Nie można było zostawić Chińczy-
kom drewna na opał, gdyby nastały zimne noce. Nie pozostawiono też zaro-
śli, w których wróg mógłby się ukryć przed ogniem amerykańskich obroń-
ców. Nieprzyjacielska armia musiała tu zastać całkowicie wyniszczoną, ja-
łową krainę. Stephie myślała o tym z rosnącą nienawiścią. Głośno zazgrzytała
zębami. Łzy napłynęły jej do oczu, jak zawsze kiedy była wściekła.
Na szczęście zauważył to tylko siedzący obok niej starszy szeregowy
John Burns. Zerknął na niąz ukosa, uśmiechnął się ledwie zauważalnie i z po-
wrotem zamknął oczy, wracając do przerwanej drzemki.
Można było odnieść wrażenie, że tylko on z dwudziestu żołnierzy na
skrzyni ciężarówki przyjmuje wszystko ze stoickim spokojem. Dwie druży-
ny piechoty wzmocnione obsadami karabinów maszynowych siedziały stło-
czone na ławkach, ramię przy ramieniu. Snujący się w upalnym powietrzu
dym gasił chęć do rozmów. Wszyscy poza Burnsem spoglądali ponuro na
bezludny krajobraz, jakby na pociechę zaciskając kurczowo palce na kol-
bach pistoletów maszynowych.
Ale stopniowo i oni zaczęli zapadać w drzemkę. Spoglądając na kiwają-
ce się głowy kolegów, Roberts nie potrafiła uwierzyć, że można spać w ta-
kich warunkach. Ale po pewnym czasie zasnęli wszyscy, nie wyłączając
Zwierzaka, tego olbrzymiego mięsożernego potwora, który bezczelnie oparł
się o jej ramię.
Wkrótce i ona zaczęła odczuwać senność, chociaż nigdy nie umiała spać
w podróży, nawet w wygodnym samochodzie rodziców. Smrodliwy zaduch
otępiał, a rytmiczne postukiwanie kół na łączeniach betonowych płyt na-
wierzchni działało wręcz hipnotyzująco. Dokładało się do tego lekkie usy-
piające kołysanie na boki.
John jeszcze raz uśmiechnął się do niej samymi kącikami ust, po czym
zsunął hełm na tył głowy, oparł się o ramę plandeki i znowu zamknął oczy.
Odpowiedziała tak samo niewyraźnym uśmiechem. Chociaż ciemnowłosy
Burns był nieco starszy od reszty chłopaków z plutonu, traktowała go jak
kolegę ze szkoły. Szkoła średnia! - pomyślała. Cztery miesiące wcześniej
wkraczała na podium, żeby odebrać świadectwo maturalne. A później z Cón-
nerem Reillym, jej chłopakiem, który na ten dzień dostał przepustkę z woj-
ska, aż do świtu jeździli jego samochodem z jednej zabawy na drugą. Od
tamtej pory minęły zaledwie cztery miesiące!
Ogarnęło ją przygnębienie, poczuła się osamotniona, oderwana od ży-
cia. W sennej atmosferze upalnego przedpołudnia rozważania zdenerwowa-
nej osiemnastolatki zdominowało zasadnicze pytanie: Jak w ogóle mogło do
tego dojść?
Migawki w dzienniku ukazywały sceny z wojny na drugim końcu świa-
ta. Matka nie zwracała na nie uwagi, lecz mimo późnej pory dziesięcioletnia
Stephie kątem oka zerkała na ekran telewizora. Komentator relacjonował:
„Oddziały tajlandzkie włączyły się do walk w Wietnamie, ale i one nie
zdołały powstrzymać szybko posuwającej się naprzód armii chińskiej".
Kiedy po chwili zaczęto omawiać jakąś nudną uroczystość w Korei,
dziewczynka powróciła do pisania swojego pamiętnika. „Sally H. powie-
działa dzisiaj, że będziemy wyglądały całkiem nieźle, gdy zdejmiemy z zę-
bów aparaty, a Gloria zrobi sobie operację nosa. Powtórzyłam to Judy, a ona
powiedziała temu głupiemu Jamesowi Thurmondowi, który wygadał wszyst-
ko Glorii. Naprawdę wściekła się na mnie, i to z takiego śmiesznego po-
wodu!"
„Zgodnie z warunkami podpisanej umowy - ciągnął komentator - ewa-
kuowano wojska amerykańskie z Korei Południowej. W przeddzień pierw-
szych wolnych wyborów w zjednoczonym państwie rząd północnokoreań-
ski podał się do dymisji. Wielu prominentów w obawie przed zemstą uciekło
za granicę. Do ogarniętego zamieszkami państwa równocześnie wkroczyły
oddziały południowokoreańskie i chińskie. Doszło do krótkich, gwałtownych
walk, w wyniku których Chińczycy zajęli cały Półwysep Koreański. Utworzony
przez władze okupacyjne marionetkowy rząd w dniu dzisiejszym ogłosił
narodowe święto zjednoczenia Korei".
„Zabiją Jamesa Thurmonda!" - napisała Stephie, po czym ściszyła tele-
wizor.
- Co robisz?! - zawołał ojczym, wyrywając jej pilota.
Znów podgłośnił telewizor, ponieważ w dzienniku mówiono właśnie o fir-
mie, w której pracował. Wciąż obcinano budżetowe wydatki na obroną, a mimo
to Kongres przeznaczył miliard dolarów na prace nad nowym systemem obrony
przeciwbalistycznej. Ojczym przyjął tę wiadomość z szerokim uśmiechem.
- Może teraz będziesz miał odwagę, żeby upomnieć się o podwyżkę -
mruknęła matka.
Stephie wyszła z domu, pobiegła na plażę, zdjęła buty i w promieniach
zachodzącego słońca ruszyła boso po rozgrzanym piasku.
Błękitne wody Zatoki Meksykańskiej nie wyglądały już tak samo, jak za
czasów młodości Stephanie Roberts. Nic już nie było takie, jak kiedyś.
- Pierwsza drużyna, wysiadać! - krzyknął sierżant Collins. - Nie wy
biegać na plażę! Jest zaminowana! Ruszać się!
Spod brudnozielonej plandeki ciężarówki szybko zeskoczyło na ziemię
pozostałych sześciu chłopaków i dwie dziewczyny. Wszyscy byli w pełnym
rynsztunku bojowym, kurczowo ściskali w dłoniach broń. Tony Massera,
szeregowiec z Filadelfii, zmrużył oczy od oślepiającego słońca i opuszcza-
jąc znad krawędzi hełmu osłonę przeciwsłoneczną zapytał głośno:
- W Alabamie zawsze jest tak kurewsko gorąco, Roberts?!
Zwierzak zachichotał, osłaniając dłonią usta, i szepnął:
- Mięczak!
Z szerokim uśmiechem spojrzał na kolegę, jakby chciał się upewnić, czy
tamten usłyszał. Gdyby ktokolwiek inny odważył się na taką zniewagę, mu-
skularny i barczysty Massera, tworzący ze Zwierzakiem obsługę karabinu
maszynowego, natychmiast rzuciłby się na niego z pięściami i powalił na
ziemię serią błyskawicznych ciosów. Ale jeszcze potężniejszy od niego strze-
lec - tymczasowo przydzielony do drużyny, były skrzydłowy obrońca repre-
zentacji stanu Ohio, którego nikt nie nazywał inaczej jak Zwierzakiem - usta-
wicznie zaczepiał wszystkich. Dlatego Massera postanowił puścić obelgę
mimo uszu. Obrzucił jedynie kolegę wściekłym spojrzeniem. Zwierzak od-
chrząknął i mruknął pojednawczo:
- Przepraszam. Cholera, i ja czuję się tu nieswojo, Antonio.
- Tony - poprawił go Massera, chyba już po raz setny od czasu, kiedy
przydzielono ich do obu do plutonu.
Poza nimi nikt więcej się nie odezwał.
Kiedy Stephie miała dwanaście lat, w ogóle nie interesowały jej wiado-
mości ze świata, zapamiętała jednak ten dzień, kiedy z całą klasą stała przed
wielkim monitorem w pracowni internetowej swojej szkoły w Mobile. Ob-
raz na ekranie przedstawiał siwego premiera Indii płaczącego jak dziecko na
nabrzeżu portu w Bombaju. Uczniowie siódmej klasy obserwowali tę scenę
w milczeniu. Jeżeli nawet nie rozumieli w pełni jej znaczenia, to przynaj-
mniej udzielał im się nastrój śmiertelnej powagi dorosłych. Tłumy Hindu-
sów, cywilów i żołnierzy, wchodziły po trapie na pokład stalowoszarego nisz-
czyciela.
- Czy ktoś wie, dlaczego indyjski premier odmówił wejścia na statek? -
zapytała wychowawczyni, a kiedy nikt się nie odezwał, dodała: - Przecież
do miasta wkraczały już wojska pakistańskie i chińskie. - Gdy milczenie się
przedłużało, wyjaśniła: - Bo to był okręt brytyjski. Duma narodowa nie po
zwoliła temu człowiekowi uciec z ojczyzny na pokładzie obcego okrętu.
Wtedy Roberts podniosła rękę i gdy nauczycielka udzieliła jej głosu,
zapytała, co się z nim stało.
- Został stracony - odpowiedziała wychowawczyni. - Rozstrzelany.
- Aha - mruknęła zmieszana Stephanie.
- Cisza! Plecaki włóż! -zakomenderował dowódca drużyny. Dziewięt-
nastoletni sierżant Collins był z nich najstarszy, ale i po nim widać było zde-
nerwowanie. - Jesteśmy nad samym morzem, gdyby ktoś z was jeszcze tego
nie zauważył!
Trudno było tego nie zauważyć. Już od pewnego czasu konwój poruszał
się po całkiem płaskim terenie. W miasteczkach wokół Mobile wojska inży-
nieryjne zakończyły już swoją czarną robotę. Peter Scott podsumował, że
czarne pogorzeliska szpitali, szkół i urzędów sprawiają takie wrażenie, jak-
by front przeszedł już przez miasto. Ale Stephie nadal miała przed oczyma
zdjęcia z frontu, jakie drukowały na pierwszych stronach wszystkie gazety.
Systematycznie niszczone gmachy użyteczności publicznej całkiem bladły
w porównaniu z iście księżycowymi krajobrazami Jokohamy, Singapuru czy
Bombaju, nie mówiąc już o Tel Awiwie, na którego wspomnienie wciąż prze-
szywały ją dreszcze.
Pierwsze spojrzenie na morze było dla nich szokujące. Kiedy tylko mię-
dzy strzelistymi sosnami wyłoniły się lazurowe wody Zatoki Meksykańskiej,
Stephanie żołądek podszedł do gardła. A gdy ciężarówki skręciły na drogę
biegnącą wzdłuż plaży, większość żołnierzy zaczęła patrzeć na fale, jakby za
chwilę miały się z nich wyłonić przerażające demony. Inni uporczywie wbi-
jali wzrok w czubki swoich butów, tylko niektórzy nadal tkwili z głowami
opartymi na kolbach pistoletów maszynowych M-16.
Rok później jej drużyna piłki nożnej zdobyła mistrzostwo stanu. Stephie
była na boisku przez całe dziewięćdziesiąt minut i chociaż nie strzeliła gola,
to jednak miała swój udział w jednobramkowym zwycięstwie. Przez cały
mecz biegała po boisku, atakowała przeciwniczki i między ich nogami spryt-
nie podawała piłkę do koleżanek, chociaż wszystkie mięśnie już ją bolały
pod koniec tygodniowego turnieju. Raz nawet uratowała swój zespół, w ostat-
niej chwili wybijając piłkę spod nóg rywalki szarżującej na bramkę. I kiedy
rozległ się gwizdek końcowy, cała drużyna wykonała długi ślizg na brzu-
chach po mokrej od deszczu murawie, potem zaś nie było końca wiwatom,
gratulacjom i łzom radości. Na początku sezonu trener obiecał im, że jeśli
zdobędą mistrzostwo, na które miały poważne szanse, w wakacje pojadą
całą drużyną na obóz treningowy w południowej Francji. Trenowały po pięć
dni w tygodniu. Rozgrywały mecze ligowe, a już następnego dnia jechały na
drugi koniec stanu, żeby uczestniczyć w jakichś zawodach międzyszkolnych.
Do stanowych finałów zapomniały o obietnicy trenera. Ale wtedy, gdy po
gwizdku leżały jeszcze na trawie, ubłocona, lecz uśmiechnięta szeroko Sally
Hampton wykrzyknęła do Stephanie:
- Pojedziemy do Francji! .
No właśnie! Przecież zdobyły mistrzostwo stanu!
Ale wówczas ponad zgiełk i radosne popiskiwania wybił się głos trenera:
- Przykro mi, dziewczęta. - Wszystkie popatrzyły na niego. - Nie bę
dziemy mogli wyjechać.
Rozległy się jęki zawodu. Kilka z nich spytało chóralnie:
Dlaczego?! Wyjaśnił, że z powodu wojny na Oceanie Indyjskim
Francuzi odwołali wszystkie zgrupowania.
- A co to ma do rzeczy? - zdziwiła się broniąca ich bramki Gloria Wilson.
- Wasi rodzice uważają, że wyjazd byłby niebezpieczny - odparł zasę-
piony trener.
Dziewczęta natychmiast poderwały się z murawy i pobiegły do stoją-
cych półkolem rodziców, by wyjednać ich zgodę.
- Przecież nie popłyniemy statkiem, tylko polecimy samolotem! - argu
mentowała jedna.
- Wojna toczy się tysiące mil od Francji! - tłumaczyła druga.
Wreszcie padło błagalne:
- Obiecał pan!
Trener uciszył je, szeroko rozłożywszy ręce.
- Jest nam wszystkim bardzo przykro, dziewczęta, lecz po tym, jak Eu
ropa przegrała z Chinami bitwę o panowanie nad Oceanem Indyjskim, ni
gdzie za granicą nie jest już bezpiecznie. Nikt nie wie, jak dalej potoczą się
wypadki.
Były załamane. Przez łzy próbowały jeszcze dyskutować z rodzicami
w drodze na parking. Tylko Stephie w milczeniu trzymała się na uboczu.
Wcześniej zauważyła na trybunach swojego ojca. Nie uszły też jej uwagi
wściekłe spojrzenia, jakimi jej matka mierzyła byłego męża.
Stephanie podbiegła do niego, rzuciła mu się na szyję i objęła czule.
- Jestem z ciebie bardzo dumny - rzekł, tuląc jej głowę do swojej pier
si. - Tyle się nabiegałaś. Wygrałaś prawie wszystkie pojedynki sam na sam.
I każde twoje podanie było celne. A ten wślizg pod koniec meczu uratował
zwycięstwo, bo wybiłaś piłkę najlepszej napastniczce przeciwnika! - Kiedy
uniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy, dodał cicho: - Możesz się wresz
cie uśmiechnąć, Stephie. Nie nosisz już aparatu na zębach.
Uśmiechnęła się od ucha do ucha, a ojciec czule przytknął dłonie do jej
zabłoconych policzków.
- Jesteś najpiękniejszą dziewczyną, jaką widziałem w całym swoim ży
ciu, i kocham cię całym sercem.
Później, na parkingu, kiedy milkły już trafiające w próżnię błagalne prośby
dziewcząt, rozzłoszczona matka zaczęła narzekać, że niespodziewane spo-
tkanie z ojcem na pewno zrujnowało jej taki wspaniały dzień. Stephie nie
odpowiadała, ale w sercu czuła rosnącą euforię, rozpierała ją bezgraniczna
radość. Cały świat wydawał jej się wtedy przepiękny.
Cofnęła się po swój plecak stojący jeszcze na skrzyni ciężarówki. Chcesz,
żebym wziął od ciebie część sprzętu? - zapytał cicho John Burns. Uginał
się pod ciężarem czterdziestokilogramowego plecaka, zresztą należał do
innej drużyny. Zwierzak obejrzał się na nich i ostentacyjnie oblizał wargi
czubkiem języka. Część rekrutów zachichotała pogardliwie.
- Dam sobie radę - mruknęła Stephie, ze stęknięciem dźwigając swój bagaż
ze skrzyni. Nieomal nogi się pod nią ugięły. Zacisnęła zęby, wzięła głębszy
oddech i zaczęła poprawiać i zapinać szelki uprzęży na brzuchu. Następnie
chwyciła swój pistolet M-16 z zamocowanym pod kolbą czterdziestomilime-
trowym granatnikiem M-249. Tępo zakończone, stożkowate granaty, które miała
powtykane w kieszenie głównego pasa na piersiach, upodobniały ją do dawne
go muszkietera z bandoletem i ciężkim karabinem dużego kalibru.
Becky Marsh odprowadziła idącego wzdłuż szeregu Johna pogardliwym
spojrzeniem. Skrzywiła się, podnosząc z ziemi swój wyładowany plecak.
- Nie, ja także nie potrzebuję pomocy - rzuciła ironicznie - ale dzięku
ję za pieprzoną propozycję. - Równie pogardliwie spojrzała na Stephie, któ
ra zignorowała zaczepkę.
Trzeci pluton składał się z trzydziestu jeden żołnierzy. Porucznik Ackerman,
jego zastępca oraz szef, sierżant Kurth, wyszli przed równy front czterech
dziewięcioosobowych drużyn ustawionych do inspekcji. Wśród dwudzie-
stu siedmiu rekrutów plutonu było dziewiętnastu mężczyzn i osiem kobiet.
Każda z czterech drużyn, do których równomiernie przydzielono kobiety,
po dwie, została wzmocniona dwiema obsadami z cięższym uzbrojeniem.
Dowódcy drużyn, trzech sierżantów i jeden kapral, zajęli miejsca na pra-
wym skraju regulaminowo wyrównanych na wyciągnięcie ręki szeregów
swoich pododdziałów. Tym razem szyk był nieco luźniejszy niż zwykle, bo
na lewym końcu każdej drużyny znalazło się czterech dodatkowych ludzi
- dwóch z obsługi karabinu maszynowego i dwóch z przenośną wyrzutnią
rakietową, pochodzących z kompanijnego plutonu specjalnego. Poza tym w
trzecim szeregu znalazło się jeszcze czterech sanitariuszy ze służby
medycznej batalionu, przez co liczebność trzeciego plutonu wzrosła do
pięćdziesięciu żołnierzy.
Kiedy Stephie skończyła czternaście lat, zaczęła się obsesyjnie intereso-
wać chłopcami. Ostatnim na długiej liście „najprzystojniejszych facetów,
jakich kiedykolwiek spotkałam" okazał się duchowny prowadzący między-
wyznaniowe spotkania dobroczynne na rzecz ofiar Drugiego Holokaustu
Żydów. Był niewiele starszy od niej, wyglądał na szesnastolatka, miał poły-
skliwe czarne włosy, ciemne oczy i cerę białą jak papier. Widocznie jego
rodzice są dermatologami, pomyślała. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że
musi być Żydem. Kiedy rozpoczęły się wspólne modlitwy niektóre po an-
gielsku, inne po hebrajsku i w jej sercu zaczęło narastać głębokie uczucie
do tego człowieka, ojczym nachylił się ku niej i szepnął do ucha:
- Pewnie wiesz, że sami się o to prosili. Chiny ostrzegały Izrael przed
użyciem broni atomowej.
Oburzona matka silnie przydeptała mu stopę, a gdy syknął z bólu, czar-
nowłosy obiekt uwielbienia spojrzał w ich kierunku, przez co Stephie omal
nie doznała szoku. Po jego porcelanowych policzkach spływały łzy, a czarne
oczy przypominały błyszczące klejnoty. Tego wieczoru Stephanie połączyła
się z Internetem i poznała doniesienia agencyjne dotyczące Tel Awiwu. Chiń-
czycy rzeczywiście ostrzegali władze Izraela, by nie stosowały broni jądro-
wej do powstrzymania inwazji. Odpalono jednak rakiety, a w odwecie Chi-
ny zrównały z ziemią Tel Awiw wraz z całą uwięzioną w mieście ludnością.
Stephie kilkakrotnie odtwarzała zapis wideo. Nie potrafiła odczytać chiń-
skich piktogramów na dole ekranu, lecz jej uwagę przykuły widoczne w rogu,
malejące wskazania zegara. Gdy odliczanie doszło do zera, nad miastem roz-
błysło kilkanaście oślepiająco białych kul.
- Pierwsze trzy drużyny z grupami wsparcia - oznajmił świeżo miano-
wany dowódca plutonu - pójdą ze mną i sierżantem Kurthem na patrol wzdłuż
plaży! Czwarta drużyna zostanie do obrony ciężarówek!
- Spokój! - ryknął Kurth, chociaż Stephie nic nie słyszała. Patrzył w kie-
runku czwartej drużyny stojącej na końcu szyku.
- W czasie patrolu trzymać oczy szeroko otwarte! - ciągnął Ackerman,
którego wszyscy za plecami nazywali „West Point". - Gdy zobaczycie ja-
kieś ślady, natychmiast meldować! Jesteśmy w strefie zmilitaryzowanej! Uwa-
żać na miny po obu stronach szosy. Nawierzchnia też jest zaminowana, ale
ładunkami zdalnie sterowanymi, obecnie zabezpieczonymi. Broń trzymać
w pogotowiu. Załadować i zabezpieczyć!
Rozległo się stukanie magazynków i zamków. Wszyscy kierowali pisto-
lety w ziemię, wprowadzali naboje do luf i zabezpieczali broń. Stephie wy-
ciągnęła łukowaty magazynek zawierający trzydzieści pocisków i popatrzy-
ła na ułożone równo, połyskujące mosiądzem naboje. Włożyła go z powro-
tem, po czym umieściła na końcu wyrzutnika czterdziestomilimetrowy granat
odłamkowy. Energicznie odciągnęła dźwignię zamka, wprowadziła pierw-
szy nabój do komory i sprawdziła, czy przełączniki obu spustów są w pozy-
cji zabezpieczonej.
- Zgodnie z ustawą o obronie wybrzeża - kontynuował Ack podnio
słym tonem- na tym terenie obowiązują prawa stanu wojennego! Mamy
rozkaz aresztować każdego cywila, którego napotkamy, i prawo użycia do
tego celu wszelkich dostępnych środków! Gdybyśmy nawiązali kontakt z woj
skami chińskimi, mamy o tym zameldować, związać nieprzyjaciela walką
i go unieszkodliwić! W prawo zwrot! Kapralu Higgins, uruchomić kamerę
i nadajnik! Tworzycie czoło! Naprzód marsz!
W wieku piętnastu lat zaczęła zadawać trudne pytania.
- Dlaczego w Nowej Zelandii ludzie obrzucili nasze statki śmieciami?
Ojczym odparł z pełnymi ustami, że z powodu odmowy udzielenia zbroj-
nej pomocy do obrony wysp. Matka odchrząknęła oburzona rozmową przy
stole.
- A dlaczego nie zgodziliśmy się ich bronić?
- Bo nie jest to warte wszczynania trzeciej wojny światowej, zwłaszcza
teraz, kiedy nowe systemy obrony przeciwrakietowej jeszcze nie działają.
- Kto jest silniejszy? My czy Chińczycy?
- My.
- Więc czemu pozwoliliśmy im zgnoić Manilę?
Matka natychmiast zwróciła jej uwagę na słownictwo. Ojczym wyjaśnił,
że Chińczycy wykorzystali koreańskie stocznie wyspecjalizowane w
budowie
supertankowców do budowy superlotniskowców. Mają teraz okręty pięcio-
krotnie większe od lotniskowców amerykańskich, które mieszczą pod po-
kładem trzy razy więcej samolotów. Niektóre mogą transportować aż dwa-
dzieścia tysięcy żołnierzy.
- Jak duża jest chińska armia? - zapytała Stephie.
- Jakieś trzydzieści, może czterdzieści milionów.
- A nasza?
- Nie wiadomo dokładnie. Kilkaset tysięcy.
- Więc jak możemy być silniejsi od nich?
Z powodu nowoczesnego systemu przeciwrakietowego, który konstru-
owano w jego zakładach.
- A Chińczycy nie mają takiego systemu? Teraz chyba już wszyscy go
mają?
Ojczym mruknął z niechęcią, znudzony natrętnymi pytaniami.
Jeden po drugim pododdziały ruszały nadmorską szosą w kierunku domu
Robertsów. Drużyna Stephie znalazła się na końcu szeregu. Ludzie posuwa-
jący się w dziesięciometrowych odstępach utworzyli kolumnę długą na trzy-
sta metrów, lecz dzięki miniaturowym ciekłokrystalicznym wyświetlaczom
umocowanym tuż przed oczami każdy mógł widzieć to samo, co prowadzą-
cy kolumnę Higgins - pustą wstęgę szosy kołyszącą się lekko w rytm kro-
ków człowieka. Zwykłe, pokryte kuloodpornym kevlarem stalowe hełmy
wyposażono w zestawy urządzeń elektronicznych. Oprócz ekranów żołnie-
rze mieli mikrofony na wysięgnikach i słuchawki pod opuszczonymi bocz-
nymi osłonami. Od hełmu kable biegły do odbiornika i baterii znajdujących
się w uprzęży. Podoficer prowadzący zwiad miał dodatkowo ołówkową ka-
merę i silny nadajnik.
Całe to elektroniczne wyposażenie uformowanej niedawno Czterdzie-
stej Pierwszej Dywizji Piechoty było już przestarzałe. Nawet nie dało się
porównać z najnowszym sprzętem zawodowych formacji regularnej armii,
w których żołnierze dysponowali lżejszymi, ceramicznymi hełmami z oprzy-
rządowaniem w pełni zintegrowanym, umieszczonym wewnątrz nich.
Stephie patrzyła uważnie na wydmy po lewej i plażę po prawej, ale do-
strzegała tylko zwykłe śmieci. Opakowania po słodyczach i puszki po napo-
jach. Gdzieniegdzie z piasku wystawały pożółkłe gazety.
- Patrzcie no! - rzucił idący przed nią Stephon Johnson, którego baso
wy głos zadudnił w słuchawkach. Pochodził z Waszyngtonu, miał stopień
kaprala i dowodził sekcją Alfa, do której należała Stephanie. Czubkiem buta
trącił leżącą na skraju drogi prezerwatywę. - Wygląda na to, Roberts, że
nieźle sobie używaliście w tym kurorcie.
Odpowiedziały mu głośne śmiechy, padło kilka dalszych komentarzy.
- Cisza! - warknął sierżant Collins.
Pomaszerowali dalej w milczeniu, omijając głęboki lej pośrodku asfaltu,
do połowy wypełniony mętną, zielonkawą wodą. To na pewno rezultat ćwi-
czebnych bombardowań lub artyleryjskiego ostrzału chińskiej próby desan-
tu, pomyślała Stephie.
Nogi zaczynały ją boleć, a w ramionach i karku czuła dokuczliwie odrę-
twienie od ciężkiej uprzęży i plecaka. Na mundurach polowych kolegów
z drużyny ciemniały powiększające się szybko plamy potu. Zbliżali się do
zabudowań. Miała wrażenie oderwania od rzeczywistości, jakby jedyny kon-
takt ze światem zewnętrznym stanowił widoczny na ekranie obraz z czoła
kolumny i niesione wiatrem trzaski radia, dolatujące od strony łącznościow-
ca idącego pośrodku szyku obok Ackermana. Dwa pozostałe plutony pa-
trolowały sąsiednie odcinki plaży, a dowódca kompanii był z którymś z nich.
Dopóki jednak pozostawali w ośmiokilometrowym zasięgu radiostacji, pod-
oficerowie mogli przełączać odbierane przez wszystkich obrazy wideo na
falę dowolnego z czterech wiodących plutonowe kolumny.
Tak przynajmniej powinno to działać, bo chyba nikt jeszcze nie spraw-
dził całego systemu w warunkach polowych. Ich dywizja wciągnęła swoją
flagę na maszt podczas uroczystej ceremonii w Fort Benning w Georgii zale-
dwie miesiąc wcześniej. Sześćsetosobowy Trzeci Batalion Pięćset Dziewięt-
nastego Pułku, w którym służyła Stephie, był jedną z piętnastu jednostek
nowo sformowanej dywizji piechoty. A jej kompania, kompania Charlie,
odebrała rozkaz wyruszenia na patrol dopiero w przeddzień wyjazdu.
I od poprzedniego wieczoru Stephanie zastanawiała się nad prawdzi-
wym celem przydzielonego im zadania. Długo nie mogła zasnąć, dręczyło
ją, dlaczego nie organizuje się patroli lotniczych. Wiedziała, że każdego dnia
oddziały rekonesansowe wyruszają na południe. Prawdopodobnie chodziło
o zapoznanie ich z warunkami panującymi w strefie przyszłych działań. A mo-
że był to jedynie akt symboliczny? Może wyprowadzenie oddziałów na plażę
miało być dramatyczną demonstracją panowania władz amerykańskich na
terytorium, które już niedługo musiało się znaleźć pod kontrolą Chin? Tak
czy inaczej, patrol bojowy wiązał się z określonymi zagrożeniami. Prawie
codziennie chwytano szpiegów. Po całym wybrzeżu kręciły się grupki
chińskich żołnierzy prowadzących zwiad i rozpoznanie. Wcześniej czy póź-
niej trzeba będzie przejść chrzest bojowy, pomyślała Stephie. Lepiej, żeby
stało się to teraz, w starciu z nielicznym desantem, niż wobec dziesięciokrot-
nie liczebniejszych wojsk inwazyjnych.
W trzecim plutonie znaleźli się biali i czarni, Latynosi i Indianie, pocho-
dzący z różnych stron kraju. W żaden sposób nie dobierano składu podod-
działów, więc żołnierze należeli też do różnych warstw społecznych. Ale
i tak chyba nigdy dotąd nie było w armii amerykańskiej tak jednolitej repre-
zentacji młodego pokolenia. W stechnicyzowanym świecie pozacierało się
wiele granic i podziałów. A najistotniejszą bodaj cechą wspólną ponad czter-
dziestu nastolatków było to, iż żaden nigdy wcześniej nie strzelał do żywego
stworzenia. Nie było wśród nich miłośników polowań i traperskich wędró-
wek, wszyscy pochodzili z mniejszych lub większych miast.
Na szesnaste urodziny Stephie po raz pierwszy wypiła piwo i wypaliła
skręta. Podczas spaceru nad morzem natknęła się na grupę podchmielonych
chłopaków ze starszej klasy, którym udało się w pobliskim sklepie kupić
sześć puszek piwa. Zatrzymała się, żeby popatrzeć, jak grają w siatkówkę
plażową, i tak łakomie spoglądała na ich piwo, że w końcu Conner Reilly,
najbardziej cooł z całej paczki, dał jej puszkę. Była jedyną dziewczyną w to-
warzystwie. Z podziwem zerkała na ich muskuły grające pod błyszczącą od
potu skórą i żywo reagowała, kiedy na zmianę jedna i druga drużyna zdoby-
wała kolejne punkty. Pod koniec rozgrywki straciła jednak rachubę i nie wie-
działa, kto wygrał, nie odzywała się więc, gdy zadyszani chłopcy rozsiadali
się wokół niej na piasku. Po chwili przypalili skręta i zaczęli go podawać
z rąk do rąk. Stephie szumiało już w głowie od piwa i kiedy papieros dotarł
do niej, nieuważnie zaciągnęła się głęboko i zaniosła gwałtownym kaszlem.
Zaśmiali się. W następnej kolejce pociągnęła już ostrożniej i mimo wstrzą-
sających nią skurczów zdołała się powstrzymać od kaszlu.
Czają się gdzieś tam mruknął Reilly. ruchem głowy wskazując wody
zatoki. Był bardzo opalony, wysoki i mocno zbudowany, grał w szkolnej dru-
żynie koszykówki. Miał jednak dziecięce zielone oczy i bardzo długie rzęsy,
jak fotomodel. Poza tym chodził z najładniejszą dziewczyną w szkole, która
mogła całkiem zatruć życie Stephie, gdyby tylko wyczuła z jej strony jakieś
zagrożenie.
- Chrzanisz - odparł Walter Ames. Jego ojciec był czarny, a matka bia
ła. To właśnie on na okrągło używał określenia cool. Wtedy jednak Stephie
miała wrażenie, że wreszcie naprawdę rozumie, co to znaczy. Dręczyły ją
tylko wątpliwości, czy ktokolwiek z tej paczki będzie ją jeszcze zauważał
w poniedziałek w szkole. - Są zbyt zajęci podbojem Japonii.
Conner pokręcił głową.
- Mają bazy na całym świecie. - Pochylił się i narysował palcem na
piasku kontury wszystkich kontynentów. - Nawet na wyspach wokół wy
brzeży Afryki. - Miał na przegubie zrobioną własnoręcznie opaskę z rzemy
ków, których końce zostawiały na piasku ślady, gdy palcem zaznaczał roz
mieszczenie wysp. Mógłby mi dać te rzemyki, pomyślała, chociażby dlate
go... Nie potrafiła jednak znaleźć konkretnego powodu. Niemniej myśl
o możliwości pokazania koleżankom opaski Reilly'ego sprawiła jej ogrom-
ną radość. - Mój ojciec powtarza, że pewnego dnia będziemy musieli przy-
stąpić do wojny - dodał Conner.
Popatrzyła na niego zdziwiona, a wtedy stało się coś niezwykłego. Spoj-
rzał jej prosto w oczy. Nikt się z nim nie zgodził, nawet Stephanie, która
wolała nie brać ostentacyjnie jego strony.
- W końcu jesteśmy skrajnymi... izolacjonistami! -wtrąciła.
Chłopcy ze śmiechem przyjęli sposób, w jaki wycedziła trudne i długie
słowo.
Przeszli ze dwa kilometry wzdłuż plaży, kiedy natknęli się na zwłoki.
Morze wyrzuciło je na brzeg, były pokryte wodorostami. Z szosy nie dało się
dostrzec żadnych szczegółów. Ogłoszono postój. Porucznik sprawdził na
mapie rozmieszczenie pól minowych, po czym wysłał bezpiecznym przej-
ściem dwóch żołnierzy. Obejrzeli ciało, krzywiąc się od fetoru, i złożyli
meldunek, a Ackerman przekazał go do dowództwa. Wśród żołnierzy bły-
skawicznie rozeszła się wiadomość, że to zwłoki amerykańskiego maryna-
rza, które dość długo musiały przebywać w wodzie. Dwaj żołnierze wetknęli
obok nich tyczkę z uwiązaną na końcu białą szmatą.
- To pewnie jeszcze z Cieśniny Hawańskiej mruknął Zwierzak.
Pocił się obficie. Ułożył ciężki karabin maszynowy na kolanach i ocierał
chusteczką twarz. Razem z Masserą, podobnie jak dwaj żołnierze obsługują-
cy wyrzutnię rakietową pochodzili z oddziału wsparcia ogniowego i nie znali
bliżej nikogo w plutonie. Za to wyjątkowo dużo wiedział o wszystkich Ste-
phon Johnson. Z wyraźnym zamiłowaniem gromadził wszelkie informacje
i plotki.
- Słyszałem, że popłynęło tam na statkach trzydzieści tysięcy napalo-
nych do walki chłopaków - powiedział. - Chińczycy wcześniej przygoto-
wali zasadzkę, w której czyhała gromada łodzi podwodnych. Podobno mo-
rze wyrzucało trupy na całym wybrzeżu, aż do Teksasu.
- A teraz jest na Kubie pięć milionów chińskich żołnierzy - wtrąciła
półgłosem Stephie.
Zapadło napięte milczenie.
Jeszcze przed szesnastymi urodzinami w jej życiu zaszły dwie istotne
zmiany. Zaczęła chodzić z Connerem Reillym, a jej ojczym stracił pracę.
- Kiedy zakład taty wznowi produkcję? - zapytała matkę rozczesującą
jej włosy przed wyjściem na randkę. Rachel Roberts uśmiechnęła się smutno.
Zawsze musiała osobiście dopilnować jej wyglądu przed każdym wyjściem
z domu, jakby szykowanie córki na spotkanie z chłopakiem uważała za swo-
je życiowe powołanie.
- Urwały im się dostawy jakichś specjalistycznych układów elektronicz-
nych - odparła matka - z powodu zniszczenia fabryki podczas walk w Japo-
nii. Poza tym z uwagi na chińskie embargo nie można już eksportować wy-
robów do Europy. - Obrzuciła Stephanie uważnym spojrzeniem.
- Przecież kursują przemytnicy, którzy mimo blokady utrzymują łącz-
ność z Anglią. - Rachel przygryzła wargi i lekko pokręciła głową. - A więc
tata jest... bezrobotny? - zapytała Stephanie, próbując opanować drżenie
głosu.
Matka przytaknęła ruchem głowy i poprawiła córce bluzkę na ramio-
nach, unikając jej wzroku. Przez jakiś czas panowało milczenie.
- Dlaczego rozstałaś się z moim prawdziwym ojcem?
Matka powtórzyła po raz nie wiadomo który, że to właśnie jej obecnego
męża powinna uważać za swego ojca.
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Nigdy mi o tym nie mówiłaś. Dlaczego
się rozeszliście.
Rachel odparła, że to jej osobista sprawa.
- No pewnie - prychnęła Stephie. - Każde dziecko wie, że rozwód to
sprawa osobista. Zamyśliła się na krótko, po czym rzuciła: - Miało to coś
wspólnego z ciotką Cynthią? - Matka odwróciła się gwałtownie i ruszyła do
drzwi. Zawsze tak reagowała na wspomnienie Cynthii, której Stephie ani
razu nie widziała. Mówię o twojej siostrze! W ogóle nie utrzymujesz z nią
kontaktów!
Rachel odwróciła się i wykrzyknęła z niespotykaną u niej furią:
- Powiedziałam, że to sprawa osobista!
Wybiegła z pokoju. W tej rodzinie musiało się wydarzyć coś paskudnego,
pomyślała Stephie. Wtedy właśnie zadzwonił Conner. Ruszyła na dół i prze-
chodząc obok sypialni rodziców, złowiła dolatujące zza zamkniętych drzwi
szlochanie matki. To przeze mnie, stwierdziła, czując wyrzuty sumienia.
- Koniec postoju! Formuj szyk! - zadudnił w słuchawkach głos dowód
cy plutonu.
Znów ustawili się w kolumnę i poszli dalej wzdłuż plaży. Na tle błękit-
nego nieba krzyżowały się białe smugi zostawione przez samoloty. Nie były
to grube proste linie, jakie rysują liniowce pasażerskie, lecz cienkie i kręte,
posplatane z kilku nitek przez myśliwce patrolujące przybrzeżną strefę mo-
rza. Stephie nie mogła oderwać od nich oczu. Zastanawiała się, czy mogły je
zostawić chińskie odrzutowce. Aż dwukrotnie Collins musiał ją upominać,
żeby „zechciała spuścić pieprzone oczy na pieprzoną ziemię".
Coraz częściej rozlegały się wrzaski podoficerów, którzy pokrzykiwali
i pohukiwali na zmęczonych rekrutów. Kiedy prowadzący patrol podniósł
rękę i się zatrzymał, cała kolumna ścisnęła się jak miech harmonii. Wściekły
szef klął głośno i walił otwartą dłonią po hełmach. Dziesięciometrowe od-
stępy między ludźmi miały zapewnić, że od wybuchu granatu czy bomby
zginie najwyżej paru żołnierzy. Mniej więcej raz na pół godziny, gdy prowa-
dzący sygnalizował niebezpieczeństwo i padał na ziemię, reszta plutonu,
zamiast natychmiast pójść w jego ślady, zaczynała się niespokojnie kręcić.
Powstawał zamęt, w którym obsługa karabinów maszynowych i wyrzutni
rakiet nie mogłaby nawet wymierzyć do ewentualnego wroga. Tylko część
żołnierzy, jak należało, błyskawicznie pozbywała się bagaży i zajmowała
pozycje wzdłuż drogi. Reszta układała się ospale z plecakami, chcąc sobie
zaoszczędzić trudu ich ponownego wkładania. Nie spisywały się najlepiej
także grupy osłonowe, których zadaniem było zabezpieczenie kolumny od
strony lądu. Na wprost Stephie aż czterech żołnierzy, z pistoletami skiero-
wanymi ku ziemi, skoczyło jednocześnie do tego samego wąskiego prześwi-
tu między wydmami.
Leżąc na asfalcie, z opartym na plecaku pistoletem gotowym do strzału,
pomyślała, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat Chińczycy wygrywali jedną
bitwę po drugiej w prawie bezustannych walkach. Ich zwycięska armia skła-
dała się niemal z samych weteranów, którzy dobrze wiedzieli, co robią, w prze-
ciwieństwie do Stephanie i jej rówieśników z pokolenia wielkomiejskich
pseudożołnierzy.
Siedemnaste urodziny były definitywnym zakończeniem dzieciństwa Ste-
phanie. Mniej więcej w połowie stycznia w środku lekcji wszyscy zostali we-
zwani do sali gimnastycznej. Była to środa, więc Conner i jego koledzy ze
starszych klas mieli na sobie stroje do szkolenia obronnego. Stephie usiadła
obok swego chłopaka. Wciąż nie mogła się oswoić z jego króciutko przystrzy-
żonymi włosami i szorstkim, sztywnym mundurem polowym. Dyrektor szkoły
uciszył młodzież i spojrzał na trzymaną w ręku depeszę. Oznajmił krótko:
- Chińskie łodzie podwodne wysadziły desanty na wyspach Barbados,
Grenada i Saint Lucia na Morzu Karaibskim. Kuratorium z Mobile wydało
zarządzenie o zamknięciu na tydzień wszystkich szkół w naszym okręgu.
Rozległy się głośne wiwaty. Stephie ścisnęła dłoń Connera i uśmiecha-
jąc się szeroko, powiedziała:
- Mamy wolne!
Dyrektor, przekrzykując zgiełk, dodał podniesionym głosem:
- Wszyscy uczestnicy szkolenia obronnego mają się zebrać w szatni
sali gimnastycznej!
Zawiedziona Stephanie popatrzyła na Connera. Siedział pobladły, mil-
czący, wbijając nieruchome spojrzenie w dyrektora. Dopiero teraz dotarło
do niej, co naprawdę oznacza ten komunikat. Natychmiast spoważniała. „To
wcale nie taka drobnostka, jeden mało znaczący fakt w powodzi tysięcy równie
błahych", zapisała tego wieczoru w swoim pamiętniku. Dla niej był to fakt
z rodzaju tych, które zapoczątkowują wielkie zmiany. Rozumiała już, że Chiń-
czycy posuwają się w stronę Stanów Zjednoczonych. Wszyscy podejrzewa-
li, że zaatakują odciętą od reszty świata Europę. Tymczasem szykowała się
wojna w Ameryce.
Po dwóch godzinach marszu dotarli do przydrożnego pawilonu handlo-
wego zazwyczaj ozdobionego kolorowymi balonikami. Teraz był zamknięty
na głucho, z pozabijanymi oknami jak przed nadchodzącym huraganem. Przy-
pominał relikt z poprzedniej epoki. Ostały się jedynie tablice reklamowe.
Lody po dolarze. Kupony loterii po dwa. Żywa przynęta po pięć dolarów.
Zanim koledzy sprawdzili sklep, Stephie wyciągnęła swoją manierkę i upiła
parę łyków ciepłej, śmierdzącej plastikiem wody. Dwa lata wcześniej chłop-
cy ze starszej klasy właśnie w tym pawilonie kupili jej pierwsze piwo, wyko-
rzystując podrobione legitymacje szkolne.
To było wspaniałe życie, zanotowała w myślach, jakby zapisywała ko-
lejną stronę w pamiętniku. Co prawda nie zaznałam jeszcze wszystkiego, jak
to sobie planowałam... Sekcja pojawiła się w wejściu do pawilonu. Koledzy
dali znać kciukami uniesionymi do gór}', dźwignęła więc znowu plecak ź zie-
mi. Tylko pomyśleć, że właśnie w tym sklepie chłopcy kupili wtedy piwo.
Jakie to życie jest dziwne... Kocham życie, podpowiedziało natychmiast jej
drugie ja. I chcę żyć.
Wieczorem w przeddzień rozdania świadectw maturalnych Conner za-
brał ją na parking widokowy nad opustoszałą plażą. Wcześniej oblegana
przez turystów wieża do skoków z liną bungee stała pusta.
- Wyjeżdżam pojutrze - szepnął.
Przecież wiem, pomyślała ze smutkiem Stephanie. Popatrzyła na fale i
mocno zacisnęła powieki. Zaczął ją całować, łaskotać i podszczypywać,
dopóki się nie rozchmurzyła. Blask księżyca kładł się na morzu srebrzystą
poświatą.
- Chyba nie powinniśmy tu więcej przyjeżdżać - mruknęła, zerkając
podejrzliwie na głębokie cienie między wydmami.
Pocałował ją w szyję i odparł:
- Kto wie, co teraz będzie?
Wydało jej się, że rozkołysane lekkim wiatrem zarośla kryją w sobie
nieznane zagrożenie.
- Czytałeś o tych Chińczykach, których zastrzelono w Charleston?