ERIC L. HARRY INWAZJA Przekład ANDRZEJ LESZCZYŃSKI Kontynent północnoamerykański oddziela od Europy pięć, a od Azji sie- dem tysięcy kilometrów oceanu. Żaden inny rejon świata nie jest w takim stopniu zabezpieczony przed ingerencją zewnętrzną przez rozległe przestrze- nie otwartych mórz... Dwa wielkie oceany, przyjazne stosunki z Kanadą oraz stosunkowo małe zagrożenie ze strony państw Ameryki Środkowej i Połu- dniowej dają Stanom Zjednoczonym poczucie względnej izolacji i bezpie- czeństwa. Poza tym jest to kraj całkowicie samowystarczalny; „przetrwał- by" odcięcie wszelkich dostaw z zewnątrz... Nawet w erze broni atomowej oba oceany determinują amerykańską strategię wojskową, jak to czyniły od czasu powstania niepodległego państwa. Morza wciąż tak samo chronią Amerykę przed obcą inwazją... John (Ceegan i Andrew Wheatcrofl Strefy konfliktów: Atlas przyszłych wojen (1986) Prolog MONTGOMERY, ALABAMA 14 września, 7.20 czasu lokalnego Jak w ogóle mogło do tego dojść? - rozmyślała osiemnastoletnia szere- gowa Stephanie Roberts, spoglądając na sterty brudnych worków z piaskiem ograniczających wąskie przejście kontrolne na nowo wytyczonej granicy przecinającej Stany Zjednoczone. Była najmłodsza w dziewięcioosobowej drużynie piechoty, w której oprócz niej znalazła się jeszcze tylko jedna dziew- czyna. - Nie ufam ci - mruknął barczysty Zwierzak, kiedy wdrapała się na skrzy nię ciężarówki. Miała sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i ważyła pięć dziesiąt sześć kilo. Mimo to została przydzielona do ochrony załogi karabi nu maszynowego, a ściślej biorąc do ochrony tego studwudziestokilogramo- wego kretyna z karabinem maszynowym, zajmującego prawie pół ławki. Były gwiazdor futbolowej ligi juniorów miał dziewiętnaście lat, ale pod wzglę dem emocjonalnym nie różnił się od sześciolatków. Pochylił się w jej stronę i dodał: - Nie ufam żadnej babie. - Z ust śmierdziało mu tak, że Stephie aż się skrzywiła. - Dlatego trzymaj się ode mnie z daleka, żebym nie musiał cię zamordować, zabijając Chińczyków. Koledzy z drużyny zachichotali. - Mnie to odpowiada - odparła Stephie. - A ty cuchniesz. Było gorąco. Tłumy uchodźców kłębiły się na granicy strefy zmilitary- zowanej biegnącej trzysta kilometrów od wybrzeży Alabamy, a więc trzysta kilometrów na północ od domu Stephie. Po północnej stronie wszystko wy- glądało normalnie. Kilkadziesiąt metrów za bunkrem posterunku straży na sznurkach rozciągniętych między barakami suszyła się bielizna. Sklepy były otwarte, ulice tętniły życiem. Ludzie zajmowali się swoimi codziennymi sprawami. Gdyby nie zamaskowane stanowiska karabinów maszynowych, czołgów i wyrzutni rakiet, trudno byłoby tu dostrzec cokolwiek niezwykłe- go. Nawet ewakuacyjne centrum relokacji - olbrzymi teren zastawiony szo- pami, wozami kempingowymi i namiotami - przypominało zwykłe pole bi- wakowe na skraju parku narodowego. Wspólny patrol żandarmerii i policji drogowej podniósł barierką, żeby przepuścić konwój złożony z kilkunastu ciężarówek. Dieslowskie silniki ryk- nęły głośniej, zaśmierdziało spalinami, które szybko rozwiał lekki wiatr. Kiedy mijali posterunek straży, Stephie odniosła wrażenie, że wyjeżdżają ze Sta- nów Zjednoczonych. Odprowadziła spojrzeniem wysokie umocnienia z worków z piaskiem, obrze- żające wąski prześwit na środku szosy. Znaleźli się na terytorium spornym, bez- ludnej ziemi niczyjej rozdzielającej dwie wielkie armie - w pustce wypełnionej dziwnym spokojem, jakby w napięciu wyczekującej zbliżającego się dramatu. Żadne mapy nie ukazywały przebiegu tej nowej granicy przecinającej południowo-wschodnie stany, ale w kompanii nie było nikogo, kto by jej nie widział wyrysowanej na innych mapach, często zakrwawionych, które lu- dzie z patroli znajdowali przy zabitych chińskich zwiadowcach. Stu dziesię- ciu amerykańskich nastolatków zobaczyło je po raz pierwszy pod koniec pierwszego tygodnia zajęć na poligonie, kiedy to w pełnym rynsztunku, z ple- cakami na ramionach, czekali na transport. Ledwie zdążyli się oswoić po szokującym przeskoku od mieszczańskich wygód klasy średniej do rygory- stycznej prostoty wojskowego obozu szkoleniowego; przed czterema mie- siącami zostali wcieleni do wojska, a szkolenie zasadnicze ukończyli mie- siąc temu. Byli źli, spoceni, pogryzieni przez komary, poobijani i podrapani; ze zmęczenia nikomu nie chciało się nawet gadać. Ale kiedy mapy zaczęły krążyć z rąk do rąk, wszystkich jednakowo ogar- nęła wściekłość. Łatwo to było rozpoznać po przymrużonych oczach, zagry- zionych wargach, palcach zaciskających się jak szpony na brzegach pokry- tych zielonymi plamami arkuszy. I gdy przyjechały ciężarówki mające ich zabrać do prowizorycznych koszar urządzonych w pobliskim Holiday Inn, nikt nie poderwał się z ziemi. Dla Stephie oznaczałoby to powrót do niewiel- kiego klimatyzowanego pokoju hotelowego z prysznicem i wygodnym łóż- kiem, który dzieliła z dziewiętnastoletnią Becky Marsh z Oregonu, jedyną koleżanką w drużynie. Ale mimo zmęczenia siedzący w kręgu rekruci odmówili wykonania roz- kazu. Porucznik Ackerman, dowódca plutonu, nie potrafił ukryć zadowole- nia. Sierżant Kurth, szef kompanii, także przyjął to z satysfakcją, choć po- dobnie jak reszta podoficerów nigdy się nie uśmiechał. Tego dnia to młodzi żołnierze poprowadzili swoich przełożonych z po- wrotem na poligon. Tam spędzili następny tydzień na kopaniu okopów, wy- cinaniu krzaków, strzelaniu do drzew i zdobywaniu wciąż tego samego piasz- czystego wzgórka. Nikt nie mógł zapomnieć, że na zdobytych mapach tak- tycznych nazwy miast Alabamy wydrukowane już były po chińsku. - Załaduj broń! - rozkazał sierżant Collins, dowódca drużyny Stephie, gdy ciężarówki nabierały prędkości. Pierwsze pododdziały nowo sformowanej jednostki skierowano do pa- trolowania wybrzeży Zatoki Meksykańskiej. Poprzez szum wiatru i głośne łopotanie podwiniętych plandek dały się słyszeć metaliczne trzaski ładowa- nych magazynków. Znaleźli się w znajomych dla Stephie okolicach jej ro- dzinnego stanu. Znała tę spękaną dwupasmową betonową autostradę jak własną kieszeń. Wkrótce minęli przydrożny zajazd, w którym ojczym za- wsze kupował orzechowe chrupki, kiedy wracali z meczu piłkarskiego w Tu- scaloosa. Później mignęła jej stacja obsługi, gdzie pewnego razu musieli czekać parę godzin na załatanie przeciekającej chłodnicy. Wreszcie rozpo- znała stragan, na którym według matki sprzedawano najsłodsze arbuzy na świecie. Wszystko było zamknięte na głucho, opuszczone i porzucone. Uwagę jej kolegów z plutonu przyciągały zupełnie inne atrakcje - bil- boardy ze zdjęciem znanej seksownej aktorki z palcem przytkniętym do gru- bo uszminkowanych warg. Głośne gwizdy i wulgarne gesty rekrutów świad- czyły wyraźnie, że nie trafia do nich przesłanie. Napis na plakacie głosił bowiem: „Długie języki zatapiają krążowniki". Stephie pomyślała tylko, że kariera aktorki musiała się nagle załamać, skoro zgodziła się wziąć udział w słabo płatnych ogłoszeniach służb publicznych. Od czasu do czasu mijali stojące wzdłuż drogi masywne betonowe bun- kry najeżone peryskopami i masztami antenowymi skierowanymi na połu- dnie. Przed wszystkimi mostami stały duże pomarańczowe tablice z napisa- mi: „Uwaga! Most zaminowany!" Rozległe płaskie tereny, które mogły zo- stać wykorzystane na lotniska polowe i awaryjne lądowiska dla maszyn nieprzyjacielskiego desantu powietrznego, były poryte czarnymi kraterami ostrzału artyleryjskiego. Wszechobecne stożkowate pachołki wzdłuż auto- strady znaczyły granicę pól minowych. W miarę, jak zagłębiali się w strefę zmilitaryzowaną, coraz częściej pojawiały się tablice z czarną trupią czasz- ką na żółtym tle. W mijanych miasteczkach wciąż uwijały się oddziały inżynieryjne. Na gąsienicowe platformy ładowano wszystko, co mogło mieć znaczenie mi- litarne: przenośne generatory, koparki, transformatory, butle gazowe. To, czego nie dało się zdemontować, niszczono. Wszędzie dookoła w niebo strzelały słupy czarnego dymu. Po raz kolejny ekipa saperów zatrzymała konwój. Rozległ się ogłuszający huk i stalowa wieża ciśnień runęła na zie- mię. Żołnierze na ciężarówkach zareagowali głośnymi przekleństwami. Na ściance zbiornika ciągnął się duży napis: „Wiwat, Dzikie Koty! Mistrzowie II ligi koszykówki sezonu 2001-02". Jego widok też wywołał serię okrzy- ków i obraźliwych gestów ze strony rekrutów. Wszyscy byli nienaturalnie podnieceni, rozgorączkowani. A w gruncie rzeczy przerażeni do szpiku kości, pomyślała Stephie, którą także, mimo upału, przeszywały dreszcze grozy. Przez następne pół godziny wokół stojącego konwoju rozlegały się ko- lejne eksplozje, ale żołnierze na samochodach reagowali na nie coraz sła- biej. Nastroje stawały się coraz bardziej posępne, rozmowy cichły. Wojna nie dotarła jeszcze do Stanów Zjednoczonych, lecz huk wybuchów przeta- czający się grzmotem nad równinami szargał nerwy i przypominał o śmier- telnym zagrożeniu. Nastoletni rekruci pogrążali się w smutnych rozważa- niach, tracili ochotę do żartów wobec wszechobecnego, przerażającego wid- ma śmierci. Nikt nawet nie chciał myśleć o tym, co ich czeka. Jedynym wyjątkiem była gadatliwa Becky, która od dwóch tygodni, mimo próśb Ste- phie, do późnej nocy z lubością roztaczała w hotelu najczarniejsze wizje. Konwój ruszył dalej na południe i wkrótce wjechał w snujące się nisko nad ziemią chmury szarawego dymu. Część rekrutów pozasłaniała chustecz- kami nosy od gryzącego swądu. Stephie przypomniał on letnie wakacje w ka- nadyjskich Górach Skalistych, gdy miała osiem lat. Wtedy po raz pierwszy zobaczyła pożar lasu. Nigdzie nie było już widać pożogi, która strawiła lasy Alabamy, ale z drzew rosnących wzdłuż drogi pozostały jedynie osmalone, czarne kikuty z obwisłymi, poskręcanymi gałęziami. Nie można było zostawić Chińczy- kom drewna na opał, gdyby nastały zimne noce. Nie pozostawiono też zaro- śli, w których wróg mógłby się ukryć przed ogniem amerykańskich obroń- ców. Nieprzyjacielska armia musiała tu zastać całkowicie wyniszczoną, ja- łową krainę. Stephie myślała o tym z rosnącą nienawiścią. Głośno zazgrzytała zębami. Łzy napłynęły jej do oczu, jak zawsze kiedy była wściekła. Na szczęście zauważył to tylko siedzący obok niej starszy szeregowy John Burns. Zerknął na niąz ukosa, uśmiechnął się ledwie zauważalnie i z po- wrotem zamknął oczy, wracając do przerwanej drzemki. Można było odnieść wrażenie, że tylko on z dwudziestu żołnierzy na skrzyni ciężarówki przyjmuje wszystko ze stoickim spokojem. Dwie druży- ny piechoty wzmocnione obsadami karabinów maszynowych siedziały stło- czone na ławkach, ramię przy ramieniu. Snujący się w upalnym powietrzu dym gasił chęć do rozmów. Wszyscy poza Burnsem spoglądali ponuro na bezludny krajobraz, jakby na pociechę zaciskając kurczowo palce na kol- bach pistoletów maszynowych. Ale stopniowo i oni zaczęli zapadać w drzemkę. Spoglądając na kiwają- ce się głowy kolegów, Roberts nie potrafiła uwierzyć, że można spać w ta- kich warunkach. Ale po pewnym czasie zasnęli wszyscy, nie wyłączając Zwierzaka, tego olbrzymiego mięsożernego potwora, który bezczelnie oparł się o jej ramię. Wkrótce i ona zaczęła odczuwać senność, chociaż nigdy nie umiała spać w podróży, nawet w wygodnym samochodzie rodziców. Smrodliwy zaduch otępiał, a rytmiczne postukiwanie kół na łączeniach betonowych płyt na- wierzchni działało wręcz hipnotyzująco. Dokładało się do tego lekkie usy- piające kołysanie na boki. John jeszcze raz uśmiechnął się do niej samymi kącikami ust, po czym zsunął hełm na tył głowy, oparł się o ramę plandeki i znowu zamknął oczy. Odpowiedziała tak samo niewyraźnym uśmiechem. Chociaż ciemnowłosy Burns był nieco starszy od reszty chłopaków z plutonu, traktowała go jak kolegę ze szkoły. Szkoła średnia! - pomyślała. Cztery miesiące wcześniej wkraczała na podium, żeby odebrać świadectwo maturalne. A później z Cón- nerem Reillym, jej chłopakiem, który na ten dzień dostał przepustkę z woj- ska, aż do świtu jeździli jego samochodem z jednej zabawy na drugą. Od tamtej pory minęły zaledwie cztery miesiące! Ogarnęło ją przygnębienie, poczuła się osamotniona, oderwana od ży- cia. W sennej atmosferze upalnego przedpołudnia rozważania zdenerwowa- nej osiemnastolatki zdominowało zasadnicze pytanie: Jak w ogóle mogło do tego dojść? Migawki w dzienniku ukazywały sceny z wojny na drugim końcu świa- ta. Matka nie zwracała na nie uwagi, lecz mimo późnej pory dziesięcioletnia Stephie kątem oka zerkała na ekran telewizora. Komentator relacjonował: „Oddziały tajlandzkie włączyły się do walk w Wietnamie, ale i one nie zdołały powstrzymać szybko posuwającej się naprzód armii chińskiej". Kiedy po chwili zaczęto omawiać jakąś nudną uroczystość w Korei, dziewczynka powróciła do pisania swojego pamiętnika. „Sally H. powie- działa dzisiaj, że będziemy wyglądały całkiem nieźle, gdy zdejmiemy z zę- bów aparaty, a Gloria zrobi sobie operację nosa. Powtórzyłam to Judy, a ona powiedziała temu głupiemu Jamesowi Thurmondowi, który wygadał wszyst- ko Glorii. Naprawdę wściekła się na mnie, i to z takiego śmiesznego po- wodu!" „Zgodnie z warunkami podpisanej umowy - ciągnął komentator - ewa- kuowano wojska amerykańskie z Korei Południowej. W przeddzień pierw- szych wolnych wyborów w zjednoczonym państwie rząd północnokoreań- ski podał się do dymisji. Wielu prominentów w obawie przed zemstą uciekło za granicę. Do ogarniętego zamieszkami państwa równocześnie wkroczyły oddziały południowokoreańskie i chińskie. Doszło do krótkich, gwałtownych walk, w wyniku których Chińczycy zajęli cały Półwysep Koreański. Utworzony przez władze okupacyjne marionetkowy rząd w dniu dzisiejszym ogłosił narodowe święto zjednoczenia Korei". „Zabiją Jamesa Thurmonda!" - napisała Stephie, po czym ściszyła tele- wizor. - Co robisz?! - zawołał ojczym, wyrywając jej pilota. Znów podgłośnił telewizor, ponieważ w dzienniku mówiono właśnie o fir- mie, w której pracował. Wciąż obcinano budżetowe wydatki na obroną, a mimo to Kongres przeznaczył miliard dolarów na prace nad nowym systemem obrony przeciwbalistycznej. Ojczym przyjął tę wiadomość z szerokim uśmiechem. - Może teraz będziesz miał odwagę, żeby upomnieć się o podwyżkę - mruknęła matka. Stephie wyszła z domu, pobiegła na plażę, zdjęła buty i w promieniach zachodzącego słońca ruszyła boso po rozgrzanym piasku. Błękitne wody Zatoki Meksykańskiej nie wyglądały już tak samo, jak za czasów młodości Stephanie Roberts. Nic już nie było takie, jak kiedyś. - Pierwsza drużyna, wysiadać! - krzyknął sierżant Collins. - Nie wy biegać na plażę! Jest zaminowana! Ruszać się! Spod brudnozielonej plandeki ciężarówki szybko zeskoczyło na ziemię pozostałych sześciu chłopaków i dwie dziewczyny. Wszyscy byli w pełnym rynsztunku bojowym, kurczowo ściskali w dłoniach broń. Tony Massera, szeregowiec z Filadelfii, zmrużył oczy od oślepiającego słońca i opuszcza- jąc znad krawędzi hełmu osłonę przeciwsłoneczną zapytał głośno: - W Alabamie zawsze jest tak kurewsko gorąco, Roberts?! Zwierzak zachichotał, osłaniając dłonią usta, i szepnął: - Mięczak! Z szerokim uśmiechem spojrzał na kolegę, jakby chciał się upewnić, czy tamten usłyszał. Gdyby ktokolwiek inny odważył się na taką zniewagę, mu- skularny i barczysty Massera, tworzący ze Zwierzakiem obsługę karabinu maszynowego, natychmiast rzuciłby się na niego z pięściami i powalił na ziemię serią błyskawicznych ciosów. Ale jeszcze potężniejszy od niego strze- lec - tymczasowo przydzielony do drużyny, były skrzydłowy obrońca repre- zentacji stanu Ohio, którego nikt nie nazywał inaczej jak Zwierzakiem - usta- wicznie zaczepiał wszystkich. Dlatego Massera postanowił puścić obelgę mimo uszu. Obrzucił jedynie kolegę wściekłym spojrzeniem. Zwierzak od- chrząknął i mruknął pojednawczo: - Przepraszam. Cholera, i ja czuję się tu nieswojo, Antonio. - Tony - poprawił go Massera, chyba już po raz setny od czasu, kiedy przydzielono ich do obu do plutonu. Poza nimi nikt więcej się nie odezwał. Kiedy Stephie miała dwanaście lat, w ogóle nie interesowały jej wiado- mości ze świata, zapamiętała jednak ten dzień, kiedy z całą klasą stała przed wielkim monitorem w pracowni internetowej swojej szkoły w Mobile. Ob- raz na ekranie przedstawiał siwego premiera Indii płaczącego jak dziecko na nabrzeżu portu w Bombaju. Uczniowie siódmej klasy obserwowali tę scenę w milczeniu. Jeżeli nawet nie rozumieli w pełni jej znaczenia, to przynaj- mniej udzielał im się nastrój śmiertelnej powagi dorosłych. Tłumy Hindu- sów, cywilów i żołnierzy, wchodziły po trapie na pokład stalowoszarego nisz- czyciela. - Czy ktoś wie, dlaczego indyjski premier odmówił wejścia na statek? - zapytała wychowawczyni, a kiedy nikt się nie odezwał, dodała: - Przecież do miasta wkraczały już wojska pakistańskie i chińskie. - Gdy milczenie się przedłużało, wyjaśniła: - Bo to był okręt brytyjski. Duma narodowa nie po zwoliła temu człowiekowi uciec z ojczyzny na pokładzie obcego okrętu. Wtedy Roberts podniosła rękę i gdy nauczycielka udzieliła jej głosu, zapytała, co się z nim stało. - Został stracony - odpowiedziała wychowawczyni. - Rozstrzelany. - Aha - mruknęła zmieszana Stephanie. - Cisza! Plecaki włóż! -zakomenderował dowódca drużyny. Dziewięt- nastoletni sierżant Collins był z nich najstarszy, ale i po nim widać było zde- nerwowanie. - Jesteśmy nad samym morzem, gdyby ktoś z was jeszcze tego nie zauważył! Trudno było tego nie zauważyć. Już od pewnego czasu konwój poruszał się po całkiem płaskim terenie. W miasteczkach wokół Mobile wojska inży- nieryjne zakończyły już swoją czarną robotę. Peter Scott podsumował, że czarne pogorzeliska szpitali, szkół i urzędów sprawiają takie wrażenie, jak- by front przeszedł już przez miasto. Ale Stephie nadal miała przed oczyma zdjęcia z frontu, jakie drukowały na pierwszych stronach wszystkie gazety. Systematycznie niszczone gmachy użyteczności publicznej całkiem bladły w porównaniu z iście księżycowymi krajobrazami Jokohamy, Singapuru czy Bombaju, nie mówiąc już o Tel Awiwie, na którego wspomnienie wciąż prze- szywały ją dreszcze. Pierwsze spojrzenie na morze było dla nich szokujące. Kiedy tylko mię- dzy strzelistymi sosnami wyłoniły się lazurowe wody Zatoki Meksykańskiej, Stephanie żołądek podszedł do gardła. A gdy ciężarówki skręciły na drogę biegnącą wzdłuż plaży, większość żołnierzy zaczęła patrzeć na fale, jakby za chwilę miały się z nich wyłonić przerażające demony. Inni uporczywie wbi- jali wzrok w czubki swoich butów, tylko niektórzy nadal tkwili z głowami opartymi na kolbach pistoletów maszynowych M-16. Rok później jej drużyna piłki nożnej zdobyła mistrzostwo stanu. Stephie była na boisku przez całe dziewięćdziesiąt minut i chociaż nie strzeliła gola, to jednak miała swój udział w jednobramkowym zwycięstwie. Przez cały mecz biegała po boisku, atakowała przeciwniczki i między ich nogami spryt- nie podawała piłkę do koleżanek, chociaż wszystkie mięśnie już ją bolały pod koniec tygodniowego turnieju. Raz nawet uratowała swój zespół, w ostat- niej chwili wybijając piłkę spod nóg rywalki szarżującej na bramkę. I kiedy rozległ się gwizdek końcowy, cała drużyna wykonała długi ślizg na brzu- chach po mokrej od deszczu murawie, potem zaś nie było końca wiwatom, gratulacjom i łzom radości. Na początku sezonu trener obiecał im, że jeśli zdobędą mistrzostwo, na które miały poważne szanse, w wakacje pojadą całą drużyną na obóz treningowy w południowej Francji. Trenowały po pięć dni w tygodniu. Rozgrywały mecze ligowe, a już następnego dnia jechały na drugi koniec stanu, żeby uczestniczyć w jakichś zawodach międzyszkolnych. Do stanowych finałów zapomniały o obietnicy trenera. Ale wtedy, gdy po gwizdku leżały jeszcze na trawie, ubłocona, lecz uśmiechnięta szeroko Sally Hampton wykrzyknęła do Stephanie: - Pojedziemy do Francji! . No właśnie! Przecież zdobyły mistrzostwo stanu! Ale wówczas ponad zgiełk i radosne popiskiwania wybił się głos trenera: - Przykro mi, dziewczęta. - Wszystkie popatrzyły na niego. - Nie bę dziemy mogli wyjechać. Rozległy się jęki zawodu. Kilka z nich spytało chóralnie: Dlaczego?! Wyjaśnił, że z powodu wojny na Oceanie Indyjskim Francuzi odwołali wszystkie zgrupowania. - A co to ma do rzeczy? - zdziwiła się broniąca ich bramki Gloria Wilson. - Wasi rodzice uważają, że wyjazd byłby niebezpieczny - odparł zasę- piony trener. Dziewczęta natychmiast poderwały się z murawy i pobiegły do stoją- cych półkolem rodziców, by wyjednać ich zgodę. - Przecież nie popłyniemy statkiem, tylko polecimy samolotem! - argu mentowała jedna. - Wojna toczy się tysiące mil od Francji! - tłumaczyła druga. Wreszcie padło błagalne: - Obiecał pan! Trener uciszył je, szeroko rozłożywszy ręce. - Jest nam wszystkim bardzo przykro, dziewczęta, lecz po tym, jak Eu ropa przegrała z Chinami bitwę o panowanie nad Oceanem Indyjskim, ni gdzie za granicą nie jest już bezpiecznie. Nikt nie wie, jak dalej potoczą się wypadki. Były załamane. Przez łzy próbowały jeszcze dyskutować z rodzicami w drodze na parking. Tylko Stephie w milczeniu trzymała się na uboczu. Wcześniej zauważyła na trybunach swojego ojca. Nie uszły też jej uwagi wściekłe spojrzenia, jakimi jej matka mierzyła byłego męża. Stephanie podbiegła do niego, rzuciła mu się na szyję i objęła czule. - Jestem z ciebie bardzo dumny - rzekł, tuląc jej głowę do swojej pier si. - Tyle się nabiegałaś. Wygrałaś prawie wszystkie pojedynki sam na sam. I każde twoje podanie było celne. A ten wślizg pod koniec meczu uratował zwycięstwo, bo wybiłaś piłkę najlepszej napastniczce przeciwnika! - Kiedy uniosła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy, dodał cicho: - Możesz się wresz cie uśmiechnąć, Stephie. Nie nosisz już aparatu na zębach. Uśmiechnęła się od ucha do ucha, a ojciec czule przytknął dłonie do jej zabłoconych policzków. - Jesteś najpiękniejszą dziewczyną, jaką widziałem w całym swoim ży ciu, i kocham cię całym sercem. Później, na parkingu, kiedy milkły już trafiające w próżnię błagalne prośby dziewcząt, rozzłoszczona matka zaczęła narzekać, że niespodziewane spo- tkanie z ojcem na pewno zrujnowało jej taki wspaniały dzień. Stephie nie odpowiadała, ale w sercu czuła rosnącą euforię, rozpierała ją bezgraniczna radość. Cały świat wydawał jej się wtedy przepiękny. Cofnęła się po swój plecak stojący jeszcze na skrzyni ciężarówki. Chcesz, żebym wziął od ciebie część sprzętu? - zapytał cicho John Burns. Uginał się pod ciężarem czterdziestokilogramowego plecaka, zresztą należał do innej drużyny. Zwierzak obejrzał się na nich i ostentacyjnie oblizał wargi czubkiem języka. Część rekrutów zachichotała pogardliwie. - Dam sobie radę - mruknęła Stephie, ze stęknięciem dźwigając swój bagaż ze skrzyni. Nieomal nogi się pod nią ugięły. Zacisnęła zęby, wzięła głębszy oddech i zaczęła poprawiać i zapinać szelki uprzęży na brzuchu. Następnie chwyciła swój pistolet M-16 z zamocowanym pod kolbą czterdziestomilime- trowym granatnikiem M-249. Tępo zakończone, stożkowate granaty, które miała powtykane w kieszenie głównego pasa na piersiach, upodobniały ją do dawne go muszkietera z bandoletem i ciężkim karabinem dużego kalibru. Becky Marsh odprowadziła idącego wzdłuż szeregu Johna pogardliwym spojrzeniem. Skrzywiła się, podnosząc z ziemi swój wyładowany plecak. - Nie, ja także nie potrzebuję pomocy - rzuciła ironicznie - ale dzięku ję za pieprzoną propozycję. - Równie pogardliwie spojrzała na Stephie, któ ra zignorowała zaczepkę. Trzeci pluton składał się z trzydziestu jeden żołnierzy. Porucznik Ackerman, jego zastępca oraz szef, sierżant Kurth, wyszli przed równy front czterech dziewięcioosobowych drużyn ustawionych do inspekcji. Wśród dwudzie- stu siedmiu rekrutów plutonu było dziewiętnastu mężczyzn i osiem kobiet. Każda z czterech drużyn, do których równomiernie przydzielono kobiety, po dwie, została wzmocniona dwiema obsadami z cięższym uzbrojeniem. Dowódcy drużyn, trzech sierżantów i jeden kapral, zajęli miejsca na pra- wym skraju regulaminowo wyrównanych na wyciągnięcie ręki szeregów swoich pododdziałów. Tym razem szyk był nieco luźniejszy niż zwykle, bo na lewym końcu każdej drużyny znalazło się czterech dodatkowych ludzi - dwóch z obsługi karabinu maszynowego i dwóch z przenośną wyrzutnią rakietową, pochodzących z kompanijnego plutonu specjalnego. Poza tym w trzecim szeregu znalazło się jeszcze czterech sanitariuszy ze służby medycznej batalionu, przez co liczebność trzeciego plutonu wzrosła do pięćdziesięciu żołnierzy. Kiedy Stephie skończyła czternaście lat, zaczęła się obsesyjnie intereso- wać chłopcami. Ostatnim na długiej liście „najprzystojniejszych facetów, jakich kiedykolwiek spotkałam" okazał się duchowny prowadzący między- wyznaniowe spotkania dobroczynne na rzecz ofiar Drugiego Holokaustu Żydów. Był niewiele starszy od niej, wyglądał na szesnastolatka, miał poły- skliwe czarne włosy, ciemne oczy i cerę białą jak papier. Widocznie jego rodzice są dermatologami, pomyślała. Zaraz jednak uświadomiła sobie, że musi być Żydem. Kiedy rozpoczęły się wspólne modlitwy niektóre po an- gielsku, inne po hebrajsku i w jej sercu zaczęło narastać głębokie uczucie do tego człowieka, ojczym nachylił się ku niej i szepnął do ucha: - Pewnie wiesz, że sami się o to prosili. Chiny ostrzegały Izrael przed użyciem broni atomowej. Oburzona matka silnie przydeptała mu stopę, a gdy syknął z bólu, czar- nowłosy obiekt uwielbienia spojrzał w ich kierunku, przez co Stephie omal nie doznała szoku. Po jego porcelanowych policzkach spływały łzy, a czarne oczy przypominały błyszczące klejnoty. Tego wieczoru Stephanie połączyła się z Internetem i poznała doniesienia agencyjne dotyczące Tel Awiwu. Chiń- czycy rzeczywiście ostrzegali władze Izraela, by nie stosowały broni jądro- wej do powstrzymania inwazji. Odpalono jednak rakiety, a w odwecie Chi- ny zrównały z ziemią Tel Awiw wraz z całą uwięzioną w mieście ludnością. Stephie kilkakrotnie odtwarzała zapis wideo. Nie potrafiła odczytać chiń- skich piktogramów na dole ekranu, lecz jej uwagę przykuły widoczne w rogu, malejące wskazania zegara. Gdy odliczanie doszło do zera, nad miastem roz- błysło kilkanaście oślepiająco białych kul. - Pierwsze trzy drużyny z grupami wsparcia - oznajmił świeżo miano- wany dowódca plutonu - pójdą ze mną i sierżantem Kurthem na patrol wzdłuż plaży! Czwarta drużyna zostanie do obrony ciężarówek! - Spokój! - ryknął Kurth, chociaż Stephie nic nie słyszała. Patrzył w kie- runku czwartej drużyny stojącej na końcu szyku. - W czasie patrolu trzymać oczy szeroko otwarte! - ciągnął Ackerman, którego wszyscy za plecami nazywali „West Point". - Gdy zobaczycie ja- kieś ślady, natychmiast meldować! Jesteśmy w strefie zmilitaryzowanej! Uwa- żać na miny po obu stronach szosy. Nawierzchnia też jest zaminowana, ale ładunkami zdalnie sterowanymi, obecnie zabezpieczonymi. Broń trzymać w pogotowiu. Załadować i zabezpieczyć! Rozległo się stukanie magazynków i zamków. Wszyscy kierowali pisto- lety w ziemię, wprowadzali naboje do luf i zabezpieczali broń. Stephie wy- ciągnęła łukowaty magazynek zawierający trzydzieści pocisków i popatrzy- ła na ułożone równo, połyskujące mosiądzem naboje. Włożyła go z powro- tem, po czym umieściła na końcu wyrzutnika czterdziestomilimetrowy granat odłamkowy. Energicznie odciągnęła dźwignię zamka, wprowadziła pierw- szy nabój do komory i sprawdziła, czy przełączniki obu spustów są w pozy- cji zabezpieczonej. - Zgodnie z ustawą o obronie wybrzeża - kontynuował Ack podnio słym tonem- na tym terenie obowiązują prawa stanu wojennego! Mamy rozkaz aresztować każdego cywila, którego napotkamy, i prawo użycia do tego celu wszelkich dostępnych środków! Gdybyśmy nawiązali kontakt z woj skami chińskimi, mamy o tym zameldować, związać nieprzyjaciela walką i go unieszkodliwić! W prawo zwrot! Kapralu Higgins, uruchomić kamerę i nadajnik! Tworzycie czoło! Naprzód marsz! W wieku piętnastu lat zaczęła zadawać trudne pytania. - Dlaczego w Nowej Zelandii ludzie obrzucili nasze statki śmieciami? Ojczym odparł z pełnymi ustami, że z powodu odmowy udzielenia zbroj- nej pomocy do obrony wysp. Matka odchrząknęła oburzona rozmową przy stole. - A dlaczego nie zgodziliśmy się ich bronić? - Bo nie jest to warte wszczynania trzeciej wojny światowej, zwłaszcza teraz, kiedy nowe systemy obrony przeciwrakietowej jeszcze nie działają. - Kto jest silniejszy? My czy Chińczycy? - My. - Więc czemu pozwoliliśmy im zgnoić Manilę? Matka natychmiast zwróciła jej uwagę na słownictwo. Ojczym wyjaśnił, że Chińczycy wykorzystali koreańskie stocznie wyspecjalizowane w budowie supertankowców do budowy superlotniskowców. Mają teraz okręty pięcio- krotnie większe od lotniskowców amerykańskich, które mieszczą pod po- kładem trzy razy więcej samolotów. Niektóre mogą transportować aż dwa- dzieścia tysięcy żołnierzy. - Jak duża jest chińska armia? - zapytała Stephie. - Jakieś trzydzieści, może czterdzieści milionów. - A nasza? - Nie wiadomo dokładnie. Kilkaset tysięcy. - Więc jak możemy być silniejsi od nich? Z powodu nowoczesnego systemu przeciwrakietowego, który konstru- owano w jego zakładach. - A Chińczycy nie mają takiego systemu? Teraz chyba już wszyscy go mają? Ojczym mruknął z niechęcią, znudzony natrętnymi pytaniami. Jeden po drugim pododdziały ruszały nadmorską szosą w kierunku domu Robertsów. Drużyna Stephie znalazła się na końcu szeregu. Ludzie posuwa- jący się w dziesięciometrowych odstępach utworzyli kolumnę długą na trzy- sta metrów, lecz dzięki miniaturowym ciekłokrystalicznym wyświetlaczom umocowanym tuż przed oczami każdy mógł widzieć to samo, co prowadzą- cy kolumnę Higgins - pustą wstęgę szosy kołyszącą się lekko w rytm kro- ków człowieka. Zwykłe, pokryte kuloodpornym kevlarem stalowe hełmy wyposażono w zestawy urządzeń elektronicznych. Oprócz ekranów żołnie- rze mieli mikrofony na wysięgnikach i słuchawki pod opuszczonymi bocz- nymi osłonami. Od hełmu kable biegły do odbiornika i baterii znajdujących się w uprzęży. Podoficer prowadzący zwiad miał dodatkowo ołówkową ka- merę i silny nadajnik. Całe to elektroniczne wyposażenie uformowanej niedawno Czterdzie- stej Pierwszej Dywizji Piechoty było już przestarzałe. Nawet nie dało się porównać z najnowszym sprzętem zawodowych formacji regularnej armii, w których żołnierze dysponowali lżejszymi, ceramicznymi hełmami z oprzy- rządowaniem w pełni zintegrowanym, umieszczonym wewnątrz nich. Stephie patrzyła uważnie na wydmy po lewej i plażę po prawej, ale do- strzegała tylko zwykłe śmieci. Opakowania po słodyczach i puszki po napo- jach. Gdzieniegdzie z piasku wystawały pożółkłe gazety. - Patrzcie no! - rzucił idący przed nią Stephon Johnson, którego baso wy głos zadudnił w słuchawkach. Pochodził z Waszyngtonu, miał stopień kaprala i dowodził sekcją Alfa, do której należała Stephanie. Czubkiem buta trącił leżącą na skraju drogi prezerwatywę. - Wygląda na to, Roberts, że nieźle sobie używaliście w tym kurorcie. Odpowiedziały mu głośne śmiechy, padło kilka dalszych komentarzy. - Cisza! - warknął sierżant Collins. Pomaszerowali dalej w milczeniu, omijając głęboki lej pośrodku asfaltu, do połowy wypełniony mętną, zielonkawą wodą. To na pewno rezultat ćwi- czebnych bombardowań lub artyleryjskiego ostrzału chińskiej próby desan- tu, pomyślała Stephie. Nogi zaczynały ją boleć, a w ramionach i karku czuła dokuczliwie odrę- twienie od ciężkiej uprzęży i plecaka. Na mundurach polowych kolegów z drużyny ciemniały powiększające się szybko plamy potu. Zbliżali się do zabudowań. Miała wrażenie oderwania od rzeczywistości, jakby jedyny kon- takt ze światem zewnętrznym stanowił widoczny na ekranie obraz z czoła kolumny i niesione wiatrem trzaski radia, dolatujące od strony łącznościow- ca idącego pośrodku szyku obok Ackermana. Dwa pozostałe plutony pa- trolowały sąsiednie odcinki plaży, a dowódca kompanii był z którymś z nich. Dopóki jednak pozostawali w ośmiokilometrowym zasięgu radiostacji, pod- oficerowie mogli przełączać odbierane przez wszystkich obrazy wideo na falę dowolnego z czterech wiodących plutonowe kolumny. Tak przynajmniej powinno to działać, bo chyba nikt jeszcze nie spraw- dził całego systemu w warunkach polowych. Ich dywizja wciągnęła swoją flagę na maszt podczas uroczystej ceremonii w Fort Benning w Georgii zale- dwie miesiąc wcześniej. Sześćsetosobowy Trzeci Batalion Pięćset Dziewięt- nastego Pułku, w którym służyła Stephie, był jedną z piętnastu jednostek nowo sformowanej dywizji piechoty. A jej kompania, kompania Charlie, odebrała rozkaz wyruszenia na patrol dopiero w przeddzień wyjazdu. I od poprzedniego wieczoru Stephanie zastanawiała się nad prawdzi- wym celem przydzielonego im zadania. Długo nie mogła zasnąć, dręczyło ją, dlaczego nie organizuje się patroli lotniczych. Wiedziała, że każdego dnia oddziały rekonesansowe wyruszają na południe. Prawdopodobnie chodziło o zapoznanie ich z warunkami panującymi w strefie przyszłych działań. A mo- że był to jedynie akt symboliczny? Może wyprowadzenie oddziałów na plażę miało być dramatyczną demonstracją panowania władz amerykańskich na terytorium, które już niedługo musiało się znaleźć pod kontrolą Chin? Tak czy inaczej, patrol bojowy wiązał się z określonymi zagrożeniami. Prawie codziennie chwytano szpiegów. Po całym wybrzeżu kręciły się grupki chińskich żołnierzy prowadzących zwiad i rozpoznanie. Wcześniej czy póź- niej trzeba będzie przejść chrzest bojowy, pomyślała Stephie. Lepiej, żeby stało się to teraz, w starciu z nielicznym desantem, niż wobec dziesięciokrot- nie liczebniejszych wojsk inwazyjnych. W trzecim plutonie znaleźli się biali i czarni, Latynosi i Indianie, pocho- dzący z różnych stron kraju. W żaden sposób nie dobierano składu podod- działów, więc żołnierze należeli też do różnych warstw społecznych. Ale i tak chyba nigdy dotąd nie było w armii amerykańskiej tak jednolitej repre- zentacji młodego pokolenia. W stechnicyzowanym świecie pozacierało się wiele granic i podziałów. A najistotniejszą bodaj cechą wspólną ponad czter- dziestu nastolatków było to, iż żaden nigdy wcześniej nie strzelał do żywego stworzenia. Nie było wśród nich miłośników polowań i traperskich wędró- wek, wszyscy pochodzili z mniejszych lub większych miast. Na szesnaste urodziny Stephie po raz pierwszy wypiła piwo i wypaliła skręta. Podczas spaceru nad morzem natknęła się na grupę podchmielonych chłopaków ze starszej klasy, którym udało się w pobliskim sklepie kupić sześć puszek piwa. Zatrzymała się, żeby popatrzeć, jak grają w siatkówkę plażową, i tak łakomie spoglądała na ich piwo, że w końcu Conner Reilly, najbardziej cooł z całej paczki, dał jej puszkę. Była jedyną dziewczyną w to- warzystwie. Z podziwem zerkała na ich muskuły grające pod błyszczącą od potu skórą i żywo reagowała, kiedy na zmianę jedna i druga drużyna zdoby- wała kolejne punkty. Pod koniec rozgrywki straciła jednak rachubę i nie wie- działa, kto wygrał, nie odzywała się więc, gdy zadyszani chłopcy rozsiadali się wokół niej na piasku. Po chwili przypalili skręta i zaczęli go podawać z rąk do rąk. Stephie szumiało już w głowie od piwa i kiedy papieros dotarł do niej, nieuważnie zaciągnęła się głęboko i zaniosła gwałtownym kaszlem. Zaśmiali się. W następnej kolejce pociągnęła już ostrożniej i mimo wstrzą- sających nią skurczów zdołała się powstrzymać od kaszlu. Czają się gdzieś tam mruknął Reilly. ruchem głowy wskazując wody zatoki. Był bardzo opalony, wysoki i mocno zbudowany, grał w szkolnej dru- żynie koszykówki. Miał jednak dziecięce zielone oczy i bardzo długie rzęsy, jak fotomodel. Poza tym chodził z najładniejszą dziewczyną w szkole, która mogła całkiem zatruć życie Stephie, gdyby tylko wyczuła z jej strony jakieś zagrożenie. - Chrzanisz - odparł Walter Ames. Jego ojciec był czarny, a matka bia ła. To właśnie on na okrągło używał określenia cool. Wtedy jednak Stephie miała wrażenie, że wreszcie naprawdę rozumie, co to znaczy. Dręczyły ją tylko wątpliwości, czy ktokolwiek z tej paczki będzie ją jeszcze zauważał w poniedziałek w szkole. - Są zbyt zajęci podbojem Japonii. Conner pokręcił głową. - Mają bazy na całym świecie. - Pochylił się i narysował palcem na piasku kontury wszystkich kontynentów. - Nawet na wyspach wokół wy brzeży Afryki. - Miał na przegubie zrobioną własnoręcznie opaskę z rzemy ków, których końce zostawiały na piasku ślady, gdy palcem zaznaczał roz mieszczenie wysp. Mógłby mi dać te rzemyki, pomyślała, chociażby dlate go... Nie potrafiła jednak znaleźć konkretnego powodu. Niemniej myśl o możliwości pokazania koleżankom opaski Reilly'ego sprawiła jej ogrom- ną radość. - Mój ojciec powtarza, że pewnego dnia będziemy musieli przy- stąpić do wojny - dodał Conner. Popatrzyła na niego zdziwiona, a wtedy stało się coś niezwykłego. Spoj- rzał jej prosto w oczy. Nikt się z nim nie zgodził, nawet Stephanie, która wolała nie brać ostentacyjnie jego strony. - W końcu jesteśmy skrajnymi... izolacjonistami! -wtrąciła. Chłopcy ze śmiechem przyjęli sposób, w jaki wycedziła trudne i długie słowo. Przeszli ze dwa kilometry wzdłuż plaży, kiedy natknęli się na zwłoki. Morze wyrzuciło je na brzeg, były pokryte wodorostami. Z szosy nie dało się dostrzec żadnych szczegółów. Ogłoszono postój. Porucznik sprawdził na mapie rozmieszczenie pól minowych, po czym wysłał bezpiecznym przej- ściem dwóch żołnierzy. Obejrzeli ciało, krzywiąc się od fetoru, i złożyli meldunek, a Ackerman przekazał go do dowództwa. Wśród żołnierzy bły- skawicznie rozeszła się wiadomość, że to zwłoki amerykańskiego maryna- rza, które dość długo musiały przebywać w wodzie. Dwaj żołnierze wetknęli obok nich tyczkę z uwiązaną na końcu białą szmatą. - To pewnie jeszcze z Cieśniny Hawańskiej mruknął Zwierzak. Pocił się obficie. Ułożył ciężki karabin maszynowy na kolanach i ocierał chusteczką twarz. Razem z Masserą, podobnie jak dwaj żołnierze obsługują- cy wyrzutnię rakietową pochodzili z oddziału wsparcia ogniowego i nie znali bliżej nikogo w plutonie. Za to wyjątkowo dużo wiedział o wszystkich Ste- phon Johnson. Z wyraźnym zamiłowaniem gromadził wszelkie informacje i plotki. - Słyszałem, że popłynęło tam na statkach trzydzieści tysięcy napalo- nych do walki chłopaków - powiedział. - Chińczycy wcześniej przygoto- wali zasadzkę, w której czyhała gromada łodzi podwodnych. Podobno mo- rze wyrzucało trupy na całym wybrzeżu, aż do Teksasu. - A teraz jest na Kubie pięć milionów chińskich żołnierzy - wtrąciła półgłosem Stephie. Zapadło napięte milczenie. Jeszcze przed szesnastymi urodzinami w jej życiu zaszły dwie istotne zmiany. Zaczęła chodzić z Connerem Reillym, a jej ojczym stracił pracę. - Kiedy zakład taty wznowi produkcję? - zapytała matkę rozczesującą jej włosy przed wyjściem na randkę. Rachel Roberts uśmiechnęła się smutno. Zawsze musiała osobiście dopilnować jej wyglądu przed każdym wyjściem z domu, jakby szykowanie córki na spotkanie z chłopakiem uważała za swo- je życiowe powołanie. - Urwały im się dostawy jakichś specjalistycznych układów elektronicz- nych - odparła matka - z powodu zniszczenia fabryki podczas walk w Japo- nii. Poza tym z uwagi na chińskie embargo nie można już eksportować wy- robów do Europy. - Obrzuciła Stephanie uważnym spojrzeniem. - Przecież kursują przemytnicy, którzy mimo blokady utrzymują łącz- ność z Anglią. - Rachel przygryzła wargi i lekko pokręciła głową. - A więc tata jest... bezrobotny? - zapytała Stephanie, próbując opanować drżenie głosu. Matka przytaknęła ruchem głowy i poprawiła córce bluzkę na ramio- nach, unikając jej wzroku. Przez jakiś czas panowało milczenie. - Dlaczego rozstałaś się z moim prawdziwym ojcem? Matka powtórzyła po raz nie wiadomo który, że to właśnie jej obecnego męża powinna uważać za swego ojca. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Nigdy mi o tym nie mówiłaś. Dlaczego się rozeszliście. Rachel odparła, że to jej osobista sprawa. - No pewnie - prychnęła Stephie. - Każde dziecko wie, że rozwód to sprawa osobista. Zamyśliła się na krótko, po czym rzuciła: - Miało to coś wspólnego z ciotką Cynthią? - Matka odwróciła się gwałtownie i ruszyła do drzwi. Zawsze tak reagowała na wspomnienie Cynthii, której Stephie ani razu nie widziała. Mówię o twojej siostrze! W ogóle nie utrzymujesz z nią kontaktów! Rachel odwróciła się i wykrzyknęła z niespotykaną u niej furią: - Powiedziałam, że to sprawa osobista! Wybiegła z pokoju. W tej rodzinie musiało się wydarzyć coś paskudnego, pomyślała Stephie. Wtedy właśnie zadzwonił Conner. Ruszyła na dół i prze- chodząc obok sypialni rodziców, złowiła dolatujące zza zamkniętych drzwi szlochanie matki. To przeze mnie, stwierdziła, czując wyrzuty sumienia. - Koniec postoju! Formuj szyk! - zadudnił w słuchawkach głos dowód cy plutonu. Znów ustawili się w kolumnę i poszli dalej wzdłuż plaży. Na tle błękit- nego nieba krzyżowały się białe smugi zostawione przez samoloty. Nie były to grube proste linie, jakie rysują liniowce pasażerskie, lecz cienkie i kręte, posplatane z kilku nitek przez myśliwce patrolujące przybrzeżną strefę mo- rza. Stephie nie mogła oderwać od nich oczu. Zastanawiała się, czy mogły je zostawić chińskie odrzutowce. Aż dwukrotnie Collins musiał ją upominać, żeby „zechciała spuścić pieprzone oczy na pieprzoną ziemię". Coraz częściej rozlegały się wrzaski podoficerów, którzy pokrzykiwali i pohukiwali na zmęczonych rekrutów. Kiedy prowadzący patrol podniósł rękę i się zatrzymał, cała kolumna ścisnęła się jak miech harmonii. Wściekły szef klął głośno i walił otwartą dłonią po hełmach. Dziesięciometrowe od- stępy między ludźmi miały zapewnić, że od wybuchu granatu czy bomby zginie najwyżej paru żołnierzy. Mniej więcej raz na pół godziny, gdy prowa- dzący sygnalizował niebezpieczeństwo i padał na ziemię, reszta plutonu, zamiast natychmiast pójść w jego ślady, zaczynała się niespokojnie kręcić. Powstawał zamęt, w którym obsługa karabinów maszynowych i wyrzutni rakiet nie mogłaby nawet wymierzyć do ewentualnego wroga. Tylko część żołnierzy, jak należało, błyskawicznie pozbywała się bagaży i zajmowała pozycje wzdłuż drogi. Reszta układała się ospale z plecakami, chcąc sobie zaoszczędzić trudu ich ponownego wkładania. Nie spisywały się najlepiej także grupy osłonowe, których zadaniem było zabezpieczenie kolumny od strony lądu. Na wprost Stephie aż czterech żołnierzy, z pistoletami skiero- wanymi ku ziemi, skoczyło jednocześnie do tego samego wąskiego prześwi- tu między wydmami. Leżąc na asfalcie, z opartym na plecaku pistoletem gotowym do strzału, pomyślała, że w ciągu ostatnich dziesięciu lat Chińczycy wygrywali jedną bitwę po drugiej w prawie bezustannych walkach. Ich zwycięska armia skła- dała się niemal z samych weteranów, którzy dobrze wiedzieli, co robią, w prze- ciwieństwie do Stephanie i jej rówieśników z pokolenia wielkomiejskich pseudożołnierzy. Siedemnaste urodziny były definitywnym zakończeniem dzieciństwa Ste- phanie. Mniej więcej w połowie stycznia w środku lekcji wszyscy zostali we- zwani do sali gimnastycznej. Była to środa, więc Conner i jego koledzy ze starszych klas mieli na sobie stroje do szkolenia obronnego. Stephie usiadła obok swego chłopaka. Wciąż nie mogła się oswoić z jego króciutko przystrzy- żonymi włosami i szorstkim, sztywnym mundurem polowym. Dyrektor szkoły uciszył młodzież i spojrzał na trzymaną w ręku depeszę. Oznajmił krótko: - Chińskie łodzie podwodne wysadziły desanty na wyspach Barbados, Grenada i Saint Lucia na Morzu Karaibskim. Kuratorium z Mobile wydało zarządzenie o zamknięciu na tydzień wszystkich szkół w naszym okręgu. Rozległy się głośne wiwaty. Stephie ścisnęła dłoń Connera i uśmiecha- jąc się szeroko, powiedziała: - Mamy wolne! Dyrektor, przekrzykując zgiełk, dodał podniesionym głosem: - Wszyscy uczestnicy szkolenia obronnego mają się zebrać w szatni sali gimnastycznej! Zawiedziona Stephanie popatrzyła na Connera. Siedział pobladły, mil- czący, wbijając nieruchome spojrzenie w dyrektora. Dopiero teraz dotarło do niej, co naprawdę oznacza ten komunikat. Natychmiast spoważniała. „To wcale nie taka drobnostka, jeden mało znaczący fakt w powodzi tysięcy równie błahych", zapisała tego wieczoru w swoim pamiętniku. Dla niej był to fakt z rodzaju tych, które zapoczątkowują wielkie zmiany. Rozumiała już, że Chiń- czycy posuwają się w stronę Stanów Zjednoczonych. Wszyscy podejrzewa- li, że zaatakują odciętą od reszty świata Europę. Tymczasem szykowała się wojna w Ameryce. Po dwóch godzinach marszu dotarli do przydrożnego pawilonu handlo- wego zazwyczaj ozdobionego kolorowymi balonikami. Teraz był zamknięty na głucho, z pozabijanymi oknami jak przed nadchodzącym huraganem. Przy- pominał relikt z poprzedniej epoki. Ostały się jedynie tablice reklamowe. Lody po dolarze. Kupony loterii po dwa. Żywa przynęta po pięć dolarów. Zanim koledzy sprawdzili sklep, Stephie wyciągnęła swoją manierkę i upiła parę łyków ciepłej, śmierdzącej plastikiem wody. Dwa lata wcześniej chłop- cy ze starszej klasy właśnie w tym pawilonie kupili jej pierwsze piwo, wyko- rzystując podrobione legitymacje szkolne. To było wspaniałe życie, zanotowała w myślach, jakby zapisywała ko- lejną stronę w pamiętniku. Co prawda nie zaznałam jeszcze wszystkiego, jak to sobie planowałam... Sekcja pojawiła się w wejściu do pawilonu. Koledzy dali znać kciukami uniesionymi do gór}', dźwignęła więc znowu plecak ź zie- mi. Tylko pomyśleć, że właśnie w tym sklepie chłopcy kupili wtedy piwo. Jakie to życie jest dziwne... Kocham życie, podpowiedziało natychmiast jej drugie ja. I chcę żyć. Wieczorem w przeddzień rozdania świadectw maturalnych Conner za- brał ją na parking widokowy nad opustoszałą plażą. Wcześniej oblegana przez turystów wieża do skoków z liną bungee stała pusta. - Wyjeżdżam pojutrze - szepnął. Przecież wiem, pomyślała ze smutkiem Stephanie. Popatrzyła na fale i mocno zacisnęła powieki. Zaczął ją całować, łaskotać i podszczypywać, dopóki się nie rozchmurzyła. Blask księżyca kładł się na morzu srebrzystą poświatą. - Chyba nie powinniśmy tu więcej przyjeżdżać - mruknęła, zerkając podejrzliwie na głębokie cienie między wydmami. Pocałował ją w szyję i odparł: - Kto wie, co teraz będzie? Wydało jej się, że rozkołysane lekkim wiatrem zarośla kryją w sobie nieznane zagrożenie. - Czytałeś o tych Chińczykach, których zastrzelono w Charleston? - spytała. Podobno na Kubie jest już pół miliona chińskich doradców woj- skowych, ale mój ojczym mówi, że to żołnierze sił specjalnych. - To może być nasz ostatni wieczór do czasu, aż dostanę pierwszą prze- pustkę - powiedział Conner, który najwyraźniej doszedł do wniosku, że naj- wyższa pora przejąć inicjatywę. Stephie zwiesiła głowę i mruknęła: Moi rodzice się zastanawiają, czy nie wyjechać do Kanady. - Przecież wstrzymano wydawanie zezwoleń emigracyjnych ze Stanów Zjednoczonych - odparł zdumiony. - Tak, ale robi się wyjątki, a ojczym jest inżynierem, specjalistą od sys- temów obrony przeciwrakietowej. Złożył już potrzebne dokumenty. - A co będzie z nami? - zapytał. Stephie zaczerpnęła głęboko powietrza i wypluła gumę za okno. Później kochali się po raz pierwszy. CZĘŚĆ I Ten, kto panuje na morzu, w pewnym sensie panuje także na lądach, przynajmniej tych, które sąsiadują z morzem. Jako że wedle swej woli może wzniecać i kończyć wojny gdzie, kiedy i na jakich warunkach mu odpowiada... Joseph Gander Chwalą Jej Najświętszej Mości Królowej Anny w Królewskiej Marynarce Wojennej (1703) 1 MOBILE, ALABAMA 14 września, 16.40 czasu lokalnego - Znasz te okolice? - zapytał Stephie przez radio Peter Scott. Chłopako wi z Michigan głos wyraźnie drżał. Pomalowane na niebiesko kosze na śmieci rozstawione na białym piasku wyglądały jak zwykle. Okna sklepiku, gdzie kiedyś sprzedawano sztuczne ognie, były zabite arkuszami pilśni. Na samym brzegu wyróżniała się grubo pokryta rdzą wieża do skoków z bungee. Roberts z trudem przełknęła ślinę, wcisnęła klawisz nadawania i odparła: - Tak. - Cisza w eterze, do cholery! warknął Simmons. Lekka bryza jak zawsze niosła szum fal. Słonawa wilgoć w powietrzu kojarzyła się Stephie z rodzinnym domem - a raczej tylko domem, bo wszel- kie skojarzenia z rodziną stały się dla niej bardzo odległe, przede wszystkim w czasie. Następny postój zarządzono u wylotu uliczki, przy której mieszkała. Zatrzymali się na szosie dokładnie na wprost stojących w regularnym szyku domów osiedla. Stephie nigdy dotąd nie widziała martwego miasta, bez ludzi i samochodów. Rozpoznawała jednak zabudowania. W dzieciń- stwie jej najbliższą przyjaciółką była Sally Hampton. Okna domu Hampto- nów pokrywała gruba warstwa kurzu, a trawa przed wejściem miała z pół metra wysokości i była tak samo brunatna, jak zarośla na wydmach. Sally powinna teraz kończyć szkolenie zasadnicze w marynarce wojennej. Dalej stał dom Brubecków, którzy nawet nie zdążyli schować swojego jachtu do szopy. Leżał przewrócony pod obłażącą z farby ścianą. Biały fiberglasowy kadłub był gęsto podziurawiony kulami. Prawdopodobnie zrobił to któryś z wcześniejszych patroli, żeby wykluczyć możliwość użycia łodzi przez wro- ga. Obaj synowie Brubecków byli prymusami w szkole średniej i zaciągnęli się do piechoty morskiej. Jednego fale wyrzuciły na brzeg Oahu, drugi zgi- nął albo został wzięty do niewoli na Kubie. Następny stał jej dom. Jak pozostałe, był dwupiętrowy, na dole znajdo- wał się tylko garaż, spiżarnia i szopa z narzędziami. Stephie ledwie mogła znieść ten widok, ale zarazem coś przykuwało jej wzrok i nakazywało szu- kać zmian, które zaszły ostatnio. Kolumna zatrzymała się na drodze na wprost uliczki prowadzącej w głąb ogołoconego z drzew osiedla. - Uwaga, pierwsza drużyna! - zawołał Collins po krótkiej naradzie z po rucznikiem. - Wchodzimy między domy! Pamiętać o zasadach! Podszedł do niego Kurth. - Tu masz szczegółową mapę rozmieszczenia min na plaży - powie- dział, wtykając złożony arkusz za rzemień spinający na piersi kamizelkę kuloodporną sierżanta Collinsa, młodego dowódcy drużyny. Dla dodania im animuszu stuknął dłonią w pokryty kevlarem hełm Simmonsa i dodał z uśmie- chem: - Tylko jej nie zgubcie. - Tak jest, szefie. Zrzucili ciężkie plecaki i zagłębili się w osiedle, zabierając ze sobąjedy- nie broń, granaty, amunicję, manierki i pakiety pierwszej pomocy. Stephie poczuła się tak lekko, jakby wylądowała na Księżycu. Zastanawiała się, czy nie powiedzieć Collinsowi o swojej rodzinnej oko- licy. Ostatecznie przez osiemnaście lat mieszkała w tym stiukowym domu przy Sea Sprite Drive, znała każdy zakamarek i każdą kryjówkę w komplek- sie dwudziestoletnich zabudowań. Nie byłajednak w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa. Ostatecznie nawet nie jest to już nasz dom, pomyślała. Bank wydał rodzicom nakaz eksmisji, kiedy była w obozie szkoleniowym. Po dwudziestu latach spłacania rat bezrobotny ojczym został bez grosza przy duszy, nie zostało mu więc nic innego, jak się spakować i wyjechać na pół- noc. Zresztą po bitwie morskiej w Cieśninie Hawańskiej całe osiedle szybko opustoszało. Jak inne posiadłości w tym rejonie, dom stał się bezwartościo- wy, o czym matka napisała jej w liście. „Nigdy nie był wart tyle, ile za niego płaciliśmy", skomentowała gorzko. Po przeczytaniu listu Stephie ogarnęła taka złość, że gdy w baraku zgaszono światła, bezgłośnie płakała, wciskając twarz w poduszkę. To był przecież mój dom! - powtarzała na okrągło w my- ślach. Ruszyli kolumną wzdłuż nagrzanej od słońca ulicy. Cztery miesiące wcześniej, gdy Stephie była tu po raz ostatni, zaczynały się wakacje i przed domami bawiły się dzieci. Ich głosy mieszały się z muzyką i nawoływaniami matek dolatującymi z otwartych okien. W ciągu tego krótkiego okresu od klęski na morzu wszystko zmieniło się tu nie do poznania. W grobowym milczeniu żołnierze zaglądali przez brudne szyby do do- mów, wypatrując w środku jakiegokolwiek ruchu. Osiedlowa uliczka biegła na kształt litery U, zwróconej łukiem do plaży. Właśnie u jej podstawy stał dom Stephanie. Doszli do zakrętu. Wiatr od morza niósł wciąż tę samą sło- nawą wilgoć. Posuwający się przodem Peter Scott dotarł do podjazdu domu Stephie, zatrzymał się przy skrzynce na listy, po czym przywołał sierżanta Collinsa. Chwilę później przez radio wezwali ją do siebie. Collins wskazał skrzynkę z napisem ROBERTSOWIE i zapytał: - To twój dom? Przytaknęła ruchem głowy. - Widzisz? - mruknął Scott. - A nie mówiłem? Sierżant szybko przeliczył domy od skraju osiedla, później tak samo odliczył zaznaczone budynki na mapie. - Jest czysty - powiedział. - Trzeba tylko omijać tamtą posiadłość. - Wskazał następny dom, w którym mieszkał kiedyś doktor Rodriguez. Stephie przemknęło przez myśl, że Collins powinien dokładniej spraw- dzić rozmieszczenie min na osiedlu, zanim wkroczyli na jego teren. - To jak? Chcesz się trochę rozejrzeć? Wzruszyła ramionami, ale zaraz energicznie przytaknęła ruchem głowy. Sierżant przywołał resztę jej sekcji, Sandersa, Johnsona i Scotta, kazał im ją osłaniać i zaczął przez radio wyjaśniać sytuację porucznikowi. Stephie weszła w przyjemny chłód garażu, nie czekając na zgodę Acker- mana. ?*- To naprawdę twój dom? - zapytał osłupiały Johnson. Nie zamierzała mu wyjaśniać, iż rodzice utracili prawo własności. - Nie sądziłem, że byłaś bogata. Myślałem, że pochodzisz z rodziny farmerskiej albo jakoś tak... To zmienia postać rzeczy. Czym się zajmuje twój ojczym? Roberts powiedziała, że jest inżynierem - co było przecież prawdą, mimo że stracił pracę - po czym zajrzała do środka przez grubą szybę w drzwiach. Ledwie widoczne schody prowadzące do kuchni wydawały się nierealne, lecz gdy zamknęła oczy, z jej wspomnień wypłynęły smakowite zapachy domowego jedzenia, które zawsze ją witały w progu po powrocie ze szkoły. Drzwi były jednak zamknięte na klucz. - To znaczy, że mogłaś codziennie wychodzić na spacer na tę zasraną plażę? - spytał za jej plecami kapral Johnson. Widziała w odbiciu w szybie, że wpatruje się w błękitne fale. - I nie musiałaś nawet przechodzić przez szosę? Chryste, mnie tylko raz rodzice przywieźli nad morze, jak byłem mały. Właśnie gdzieś tutaj. Pamiętam, że tak sobie poparzyłem stopy na tym pie- przonym, rozhajcowanym asfalcie, że aż miałem bąble na skórze. - Ruszamy! - krzyknął z ulicy sierżant Collins. Bez wyraźnej potrzeby nie wolno im było korzystać z radia, gdyż istniało niebezpieczeństwo, że nawet słabe sygnały łączności taktycznej bliskiego zasięgu mogą ściągnąć na nich chińskie rakiety naprowadzane automatycznie na źródła emisji ra- diowej. Stephie zamrugała szybko, żeby opanować łzy cisnące się do oczu, wy- prostowała się i odwróciła. Trzej koledzy z sekcji wbijali w nią uważne spoj- rzenia. - Znalazłem to na trawniku. Chcesz? - zapytał Scott. Wcisnął jej w dłoń różową plastikową bransoletkę z dziecięcego zesta- wu biżuterii, który dostała kiedyś w prezencie. Jej skarby jeden po drugim ginęły w piasku na plaży. Wraz z Sally Hampton wciąż zmieniały się rolami, prosząc się wzajemnie o rękę i obdarowując tą biżuterią. Zaręczyny były przyjmowane bądź odrzucane w zależności od tego, w którego chłopca jed- na lub druga się wcielała. Stephie szybko wcisnęła plastikową bransoletkę do kieszeni spodni i przygryzła górną wargę, by opanować coraz silniejsze wzruszenie. Koledzy zaczęli ją nieśmiało pocieszać. Johnson objął jąramie- niem i mruknął: - No, już wszystko w porządku. Pieprzyć Chińczyków. Jeszcze skopie- my tym sukinsynom dupska! - Tak! Jasne! - przytaknęli Scott i Sanders. Stephie uśmiechnęła się smutno. - Zobaczysz, znów będzie bezpiecznie - ciągnął Johnson - i bogate bia- łasy jak ty będą mogły wrócić do swych wytwornych domków przy zasranej plaży. Ale nie przy tej plaży - dodał Scott, zawracając w stronę ulicy. Wi- działeś mapę szefa? Nigdy nie uda się wykopać wszystkich porozstawia- nych min. - Jak myślicie, czym naszpikowali tamten dom? - zapytał Sanders, ru chem głowy wskazując posiadłość Rodriguezów. Scott obrzucił dom krytycznym spojrzeniem i mruknął: - Według mnie co najmniej toną C9 zalaną toną betonu nadzianego ty siącami grubych, kilkucalowych gwoździ. Johnson obejrzał się na niego. - Oho! Widzę, że naprawdę znasz się na tych zabawkach. Mama zawsze mnie ostrzegała przed takimi świrami. Jak ci się udało zrobić maturę bez wysadzenia szkoły w powietrze? Przeszli przez ulicę, omijając z daleka dom Rodriguezów, minęli zakręt i zagłębili się w drugą część osiedla. Kiedy wrócili na szosę nadmorską, cały pluton już wiedział o wizycie Stephie w rodzinnym domu. Wszyscy okazywali jej współczucie, nawet żoł- nierze, których nie znała. Porucznik Ackerman zapytał cicho, czy wszystko w porządku. Wzruszyła ramionami i burknęła coś niezrozumiale. W rzeczy- wistości bardzo chciała wrócić do domu, zamknąć się w swoim pokoju i zwi- nąć w kłębek na łóżku. Ale wyraźnie czerwone słońce stało już nisko. Nad- chodził zmierzch, a nocą przy plaży było z pewnością niebezpiecznie. Początek drogi powrotnej minął bez przygód. Szli przez sprawdzony już teren i czuli się pewniej. Ponadto dawało o sobie znać zmęczenie. Stephie wydawało się, że jest odrętwiała aż do samych pięt. Nogi ciążyły jej coraz bardziej, a w głowie miała pustkę. W każdy oddech musiała wkładać wszyst- kie siły. Czuła, że robią jej się bąble na stopach, a gdy próbowała je stawiać na zewnętrznych krawędziach, od razu rozbolały ją kostki. Z utęsknieniem wyczekiwała postoju. Zerkała na Ackermana w nadziei, że lada moment za- rządzi przerwę. Jej wyobraźnia działała tak silnie, iż wymyślone sceny z po- stoju przeplatały jej się z widokami rzeczywistymi. Wreszcie przewiesiła broń przez ramię i wyciągnęła manierkę, żeby przepłukać zaschnięte gardło. Ledwie uniosła plastikową butelkę do ust i łyknęła odrażająco ciepłej wody, niespodziewanie rozległy się serie z broni automatycznej. Przygięta do ziemi skoczyła na pobocze, szarpnięciem otwierając sprężynową sprzącz- kę. Plecak zsunął jej się z ramion na piasek. Terkot karabinów był ogłuszają- cy. Nigdy nie zaznała czegoś takiego. Nie podejrzewała nawet, że huk wy- strzałów jest tak głośny na wprost wylotu luf. Na szosę posypał się grad chińskich kul. W powietrzu krzyżowały się nie komendy, ale rozpaczliwe okrzyki: - Sanitariusz! Zerknęła tylko na żołnierzy leżących na asfalcie, po czym zerwała się na nogi i pobiegła między wydmy. Rozerwały się pierwsze granaty, nad głową zaświstały odłamki. Krzy- ki i jęki przybierały na sile, coraz więcej rannych przywoływało sanitariu- szy. Stephie myślała tylko o jednym: zrobić jeszcze trzy kroki. Potem dwa. Wreszcie jeden. Rzuciła się na ziemię. Odczekała parę sekund i znów sko- czyła przed siebie. Znowu odliczyła do zera i padła na piach. Jeszcze raz. I jeszcze raz. Nie zauważyła, żeby do niej strzelano, powtarzała więc w myślach, że musi to wykorzystać i maksymalnie zbliżyć się do wroga. - Sanitariusz! Sanitariusz! - wydzierali się ranni na szosie. A Chińczy cy zasypywali ich gradem kul, by jak najwięcej zabić. Rzuciła się na ziemię obok wątłej kępy jakiegoś zielska, pod szczytem wydmy, zza której wylatywała seria za serią. Nawiało tu trochę więcej pia- sku zapewniającego jej osłonę. Leżała na brzuchu, niemalże wciskając twarz w ziemię, i powtarzała w myślach, że jakimś cudem nadal żyje. Ogień przycichł na chwilę, uniosła więc głowę. Tuż obok ktoś inny rzu- cił się na ziemię. Sypnęło jej piaskiem w oczy. Chiński karabin maszynowy znów zaterkotał ogłuszająco. Zaklęła cicho, splunęła i zaczęła ocierać piach, który przykleił jej się do spoconej skóry twarzy. Nim zdążyła otworzyć oczy, tuż nad jej uchem rozległo się donośne gdakanie pistoletu M-16. Popatrzyła na Burnsa. Klęczał przy niej i posyłał krótkie serie w głąb lądu. Ucieszyła się, że nie jest już sama. Jej pistolet także był obsypany piaskiem. Oczyściła go kilkoma szybki- mi ruchami dłoni i przestawiła na ogień półautomatyczny. Kiedy John się pochylił, żeby zmienić magazynek, ostrożnie uniosła głowę. Domyśliła się, że Chińczycy muszą widzieć jej hełm, chociaż ona nie była w stanie ich dostrzec. Zahuczał karabin, kule zaświstały tuż nad nimi. Burns zwalił się na nią, przygniatając do ziemi. Poruszał się jednak, żył jeszcze. Po chwili znów poderwał się na klęczki i dalej zaczął strzelać krótkimi seriami tak szybko, jak tylko mógł naciskać spust. Stephie ponownie uniosła głowę. Mocno przycisnął ją ręką do ziemi, nie przerywając ostrzału. Spróbowa- ła jeszcze raz, ale z podobnym rezultatem. - Odpieprz się ode mnie! - wrzasnęła, zrzucając jego dłoń z ramienia. Przetoczyła się dalej od niego, poderwała z ziemi i pognała dalej między wydmy. Za jej plecami także zaterkotał karabin maszynowy. To Zwierzak długimi seriami przyciskał Chińczyków do ziemi. Wykorzystała to, żeby prze- biec nieco dłuższy odcinek. Burns znalazł się pod ostrzałem. W miejscu, gdzie przed chwilą leżała Stephie, kule wyrzucały ze szczytu płaskiej wydmy gejzery piasku. Padła pod następną, nieco wyższą górką i wyjrzała ostrożnie. Widziała stąd już buty rozciągniętego na ziemi Chińczyka. Poderwała się znowu, prze- biegła do następnej wydmy i skoczyła za jeszcze wyższe wzniesienie. Ścią- gnęła na siebie ogień i przez jakiś czas musiała leżeć z twarzą wciśniętą w piach. Nawet gdy serie umilkły, leżała jeszcze bez ruchu, nerwowo odli- czając w myślach upływające sekundy. Wreszcie zaczęła ostrożnie podnosić głowę. Najpierw ujrzała tylko kępę zielska, potem szczyt zrytej pociskami wydmy. Nie strzelano do niej. Wy- chyliła się śmielej i zobaczyła od pasa w dół dwóch leżących na ziemi chiń- skich żołnierzy. Na lewym skrzydle pluton usiłował zorganizować kontratak. Drogę na- cierającej stamtąd drużyny znaczyło pięć rozciągniętych na piasku ciał. Czte- rech pozostałych chłopaków znalazło się pod silnym ostrzałem i nie mogło wychylić nosa zza wydm. Jeden z nich dźwignął się szybko na kolana i ci- snął granatem, ale ten przeleciał najwyżej trzydzieści metrów i eksplodował z dala od przyczajonych dwadzieścia metrów dalej Chińczyków. Stephie uniosła pistolet do ramienia i ułożyła palec na dolnym spuście granatnika. Lewą dłoń zacisnęła na pękatej rurze wyrzutni, a prawą chwyci- ła magazynek stanowiący solidniejsząpodporę od kolby. Pochyliła głowę do celownika. Na strzelnicy miała najlepsze wyniki w mierzeniu z tej właśnie broni. Wyregulowała pozycję szczelinki, oceniwszy, że od Chińczyków dzieli ją niespełna dwieście metrów. Uspokoiła oddech i delikatnie zaczęła naci- skać spust. Granat z hukiem wyskoczył z rury, kolba grzmotnęła ją w ramię. Stephie błyskawicznie wymierzyła po raz drugi, kątem oka obserwując lot pocisku. Równocześnie po omacku odpięła od pasa drugi granat i go załadowała. Wybuch nastąpił jakieś trzy metry za leżącymi Chińczykami. Kiedy jeszcze domykała klapę zamka wyrzutni, pierwszy z nich odwrócił się i na oślep posłał serię w jej kierunku. Kule zaświstały w powietrzu. Wycelowała do drugiego strzału odrobinę niżej. Fuknęło. Rzuciła się w bok na piach, zanim pierwsze kule zaświstały w powie- trzu. Granat eksplodował. Karabin maszynowy ucichł. Podniosła głowę. Obaj Chińczycy leżeli bez ruchu, odrzuceni na boki. W miejscu, skąd strzelali, znajdowało się wyraźne zagłębienie. Od strony szosy doleciały wykrzykiwane komendy, rekruci ruszali do szturmu. Ste- phie, Burns i kilkunastu innych żołnierzy zaczęli ich osłaniać długimi seria- mi z pistoletów. Biegnący przodem rzucili ręczne granaty i padli na ziemię. Tym razem kilkanaście półtorametrowych gejzerów piasku wykwitło na nieprzyjaciel- skich pozycjach. Ackerman wydał przez radio rozkaz wstrzymania ognia, gdy trzech chło- paków i jedna dziewczyna dobiegli do zasnutej dymem wydmy i zaczęli z góry strzelać krótkimi seriami tuż pod nogi. Nad plażą pojawiły się nagle śmigłowce. Żołnierze służb specjalnych, sanitariusze i agenci wywiadu zeskakiwali na ziemię i rozbiegali się na wszystkie strony. Wkrótce ciała zabitych Chińczyków zostały otoczone szczel- nym kordonem. Mimo donośnego terkotu wirników od strony szosy wciąż było słychać nawoływania: - Sanitariusz! Sanitariusz! Stephie i John ruszyli z powrotem w kierunku plaży. Na asfalcie ranni zwijali się z bólu. Tylko niektórym udało się wyciągnąć pakiety opatrunko- we i przynajmniej prowizorycznie zabandażować swoje rany. Inni leżeli bez ruchu bądź w panice nieporadnie usiłowali rozerwać plastikowe opakowa- nia gazy. - Sanitariusz! - Dostałem! - O mój Boże! Mój Boże! - Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! - Sanitariusz! Stephie patrzyła na to okrągłymi ze zdziwienia oczyma, rozglądała się na wszystkie strony, aż w końcu się potknęła i omal nie upadła. Burns popę- dził, żeby pomóc sanitariuszom opatrywać rannych. Chwilę później przy drodze wylądował helikopter ratunkowy i liczna ekipa w białych fartuchach rozbiegła się między leżącymi. Stephanie zdawała sobie sprawę, że i ona powinna coś zrobić, ale miała zawroty głowy, czuła się jak sparaliżowana. Zewsząd dobiegały wołania o pomoc, część żołnierzy spoczywała bez ruchu w olbrzymich kałużach krwi, ze szklistymi oczyma rozszerzonymi z przera- żenia. Dostrzegła kilka metrów dalej ranną Murzynkę z trzeciej drużyny, która bezskutecznie usiłowała podnieść głowę, żeby obejrzeć swoje przyciśnięte do boku zakrwawione przedramię. Ale czy to z bólu, utraty krwi, czy szoku nie miała siły i za każdym razem głowa z zatrważającym hukiem opadała jej na asfalt. Stephie podbiegła do niej, uklękła i ułożyła sobie głowę dziewczyny na kolanach, tak przytrzymując ją pod brodę, żeby nie mogła zobaczyć swojej rany. Wyciągnęła z uprzęży pakiet sanitarny i pospiesznie rozerwała opako- wanie bandaża. Ostrożnie rozgięła dziewczynie palce prawej dłoni kurczo- wo przyciskające zranioną rękę do ciała. Przedramię osunęło się na piasek, zwisło bezwładnie pod nienaturalnym kątem. Kość była strzaskana. Czy to z bólu, czy z przerażenia, Murzynka zaczęła się nagle miotać i wyć jak oszalała. - Sanitariusz! - wrzasnęła Stephie na cały głos, po czym zaczęła cicho powtarzać: Wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Ale dziewczyna zaczęła jeszcze silniej szarpać głową na boki. Na szczęście zaraz podbiegł do nich sanitariusz z helikoptera. Stephanie wciąż trzymała głowę Murzynki na kolanach i przemawiała do niej spokoj- nie, dopóki nie zrobił zastrzyku przeciwbólowego. Kiedy zaczął rozcinać zakrwawiony rękaw munduru, miała straszną ochotę odwrócić głowę, ale zmusiła się do patrzenia, pragnąc wiedzieć, jaki los czeka ranną. Ogarniały ją silne fale mdłości, ale i nad nimi postanowiła zapanować. Nawet gdy ułożono już dziewczynę na noszach, oszołomiona Stephie siedziała jeszcze przez jakiś czas w kałuży krwi. Trwało to w sumie sześć czy siedem minut, ale jej wydawało się, że minęła cała wieczność. Nagle ocknęła się z odrętwienia, spojrzała na swoje ręce i poczuła prze- możną chęć zmycia z siebie krwi. Wstała i sięgnęła do kieszeni, ale manierki nie było. Musiała ją upuścić, kiedy doszło do strzelaniny, zaczęła się więc rozglądać po piasku. Wszędzie walało się mnóstwo sprzętu. Plamy krwi szyb- ko czerniały w blasku słońca. Ci, którzy wyszli ze starcia cało lub odnieśli tylko lekkie rany, siedzieli na poboczu ze spuszczonymi głowami jak będący w głębokim szoku rozbitkowie z tragicznej katastrofy. A przecież doszło tyl- ko do drobnego starcia dwóch armii. Stephie obejrzała kilka manierek, aż wreszcie znalazła swoją, lecz reszt- ka wody wylała się z niej na asfalt. Dopiero gdy wsunęła ją na miejsce w uprzęży, uświadomiła sobie, że ma dwie inne manierki. Nie potrafiła zro- zumieć, jak mogła o nich zapomnieć. Kiedy opłukiwała ręce, podszedł do niej John Burns. - Oszczędzaj wodę - powiedział. - Nie wiadomo, kiedy znów będzie można uzupełnić zapas. - Przecież wracamy prosto do koszar. Przekrzywił głowę i zmarszczył czoło. - W piechocie to nigdy nie jest pewne. - Stał tak blisko, że czerwonawy płyn opryskał mu buty i nogawki spodni. Pochylił się nad nią i szepnął ze złością: - A poza tym nie udawaj chojraka! Niewiele brakowało, żebyś zgi nęła. Odszedł szybko. Nie wiedziała, czy ma to traktować jak wymówkę, czy ostrzeżenie. Nie miała jednak głowy, by się nad tym zastanawiać. Porucznik Ackerman dał rozkaz formowania szyku. Jego donośny głos brzmiał tak samo jak poprzednio, lecz cała reszta wydawała się odmieniona. Słońce stało niżej i wyraźnie się ochłodziło, jakby była już inna pora roku. Ale nie tylko. Stephie odnosiła wrażenie, że wszystko szosa, plaża, niebo - uległo zmianie w odczuwalny, trudny do zdefiniowania sposób. Jakby została wyrwana z rzeczywistości i osadzona w jakimś innym, surrealistycz- nym wymiarze. A może odwrotnie? Może właśnie przeniosła się ze świata urojonego do rzeczywistości? Kiedy zarzuciła na ramiona ciężki plecak, poczuła tysiące igieł boleśnie wbijających się jej w plecy i uda. Tylko ten ból, na poziomie fizjologicz- nym, był jedynym elementem łączącym jej przeszłość z teraźniejszością. Resztę rozdzielała wyraźna granica. Wcześniejsze życie, którym mogła się cieszyć przed pierwszym kontaktem z przelaną krwią, zastąpiła egzystencja, w jaką wciągnął ją bieg wydarzeń. Dlatego skoncentrowała się na tym bólu przeszywającym jej mięśnie, mając nadzieję, że zdoła utrzymać ów wątły most łączący stary świat z nowym. - Pomóc ci? - zaproponował znowu John Burns, widząc, że ugina się pod ciężarem plecaka. Pokręciła głową. Becky, znów zlekceważona, głośno odchrząknęła. To był drugi element wiążący, który nie uległ zmianie. - Ten pieprzony sprawdzian wytrzymałości fizycznej - mruknęła Marsh, widząc zbliżającego się porucznika Ackermana, który szedł wzdłuż szeregu i zamieniał po parę słów z żołnierzami. - Powinni nam byli, kurwa, wcze- śniej powiedzieć, po co jest ten test! Becky uskarżała się tak samo od początku. Tylko przez przypadek zna- lazła się w jednostce piechoty, do której Roberts musiała z wielkim trudem wywalczyć przydział. Właśnie dlatego z takim uporem chciała nosić wła- sny plecak. Tuż przed nimi sierżant Kurth odciągnął Ackermana na bok i złożył mu półgłosem meldunek. Stephie nastawiła ucha: dziewięciu zabitych, szes- nastu rannych, w tym czterech ciężko. Porucznik wyraźnie się przygarbił. Z ociąganiem zameldował przez radio o stratach dowódcy kompanii. Do- dał, że natknęli się prawdopodobnie na zwiad wysadzony z łodzi podwod- nej. Silnie uzbrojony, z pustymi plecakami zapewne po ładunkach wybu- chowych pozostawionych gdzieś w głębi lądu. Czterech nieprzyjaciół zo- stało zabitych, nikt nie ocalał. Nasłuchiwał przez chwilę, wreszcie powtórzył głośniej: - Mamy dziewięciu PWA i szesnastu RWA! Potwierdzam śmierć czte rech nieprzyjacielskich zwiadowców! Powtarzam: czterech! Musiało paść jeszcze jakieś pytanie, gdyż porucznik z ukosa zerknął na Stephie i odwróciwszy się do niej tyłem, rzucił: - Nie! Oddał słuchawkę łącznościowcowi i ten odszedł razem z Kurthem. Wy- soki, żylasty Ackerman stał jeszcze chwilę bez ruchu. Patrzył na wstęgę as- faltu wzrokiem, jakiego Stephie jeszcze nigdy u niego nie widziała. Wresz- cie się wyprostował i podszedł do niej. Wszystko w porządku, Roberts? - Przytaknęła ruchem głowy, czując nagły ucisk w gardle. Tylko czterech ludzi zmniejszyło liczebność naszego plutonu o połowę, przemknęło jej przez myśl. - Chyba wiesz, że wystarczy jedno słowo, a każę ci zrobić miejsce w którymś helikopterze - dodał dziw- nie spiętym szeptem, aż ogarnęło ją poczucie winy. - Ale... - zająknęła się zmieszana Stephanie - .. .nie jestem ranna, po- ruczniku. - Nie to miałem na myśli. Dopiero teraz zrozumiała. Zmarszczyła brwi. Kątem oka zauważyła, że koledzy z drużyny patrzą na nią z uwagą, wyczekując odpowiedzi. Pokręciła głową i Ackerman odszedł. Za jego plecami wszyscy z jeszcze większym zaciekawieniem spoglądali na Stephie. Niektórzy, jak chociażby Becky, nie potrafili ukryć zdumienia. Roberts zdecydowanie różniła się od niej tym, że nie chciała żadnych przywilejów, pod każdym względem domagała się traktowania na równi z in- nymi - przynajmniej do tego stopnia, do jakiego było to możliwe wobec córki prezydenta Stanów Zjednoczonych. BIAhY DOM, GABINET OWALNY 14 września, 20.30 czasu lokalnego Prezydent Bill Baker stał przy oknie i wyglądał na wielotysięczny tłum demonstrantów domagających się natychmiastowego użycia broni atomo- wej przeciwko armii chińskiej. Było wśród nich wielu uciekinierów z nad- morskiej strefy zmilitaryzowanej, których zdaniem władze zapomniały o tych terenach. Ale czterdziestotrzyletni republikanin głęboko wierzył, iż wojna atomowa doprowadziłaby cały kraj do ostatecznej ruiny. Przysięgał przed całym narodem, że będzie go bronił. W drzwiach pojawiła się jego osobista sekretarka. Za jej plecami tłoczyło się kilkunastu agentów ochrony o posępnych minach i przenikliwym spojrzeniu. - Rada Bezpieczeństwa Narodowego zebrała się już w Pokoju Sytu acyjnym, panie prezydencie. Poza tym czeka pani Roberts. Baker skinął głową i odwrócił się z powrotem do okna. Wiele haseł, za- równo skandowanych, jak i wypisanych na transparentach, zawierało mętne odniesienia do Starego Testamentu. Jedna z tablic głosiła: „Nie postanie chiń- ska stopa na amerykańskiej ziemi!" Druga nawoływała: „Wypełnij swą po- winność! Ocal Amerykę! Zrzuć bombę!" Bill należał jednak do nielicznej grupy polityków, którzy w Waszyngto- nie i Pekinie tak samo rozumieli prawa Armagedonu. Mimo znacznych po- stępów w rozwoju systemów antyrakietowych zasadnicze prawdy nie zmie- niły się od zarania ery atomowej. Wojna nuklearna między dwoma w przy- bliżeniu równymi przeciwnikami musiała ostatecznie doprowadzić do zniszczenia obu krajów. Każde uderzenie jądrowe spotkałoby się z podobną odpowiedzią. Weterani z początku XXI wieku - ci, którzy nie zginęliby w wy- niku eksplozji - długimi tygodniami konaliby w mękach pośród istnego piekła na ziemi. Teorię błyskawicznego i całkowitego zniszczenia wroga już przed laty zastąpiono strategią uderzeń koncentrycznych. Kolejne ataki nuklearne coraz bardziej spychałyby obrońców od granic do środka kraju. Baker dosko- nale wiedział, że nieunikniony koniec nastąpiłby dopiero wtedy, gdyby rakiety spadły na prerie Środkowego Zachodu. - Musisz wyciągnąć Stephanie z wojska! - rozległ się za jego plecami głos Rachel. Odwrócił się szybko, by sprawdzić, czy sekretarka zamknęła drzwi gabinetu, dopiero później popatrzył na byłą żonę i matkę Stephie, swej jedynaczki. Ma dopiero osiemnaście lat i już miałaby zginąć? Posyłasz na śmierć swoją osiemnastoletnią córkę, Bill? Jesteś jej ojcem! Najwyższa pora, byś to sobie uświadomił! Zaczepka tylko go rozjątrzyła. Jak ona śmie? - pomyślał, patrząc na Ra- chel z pogardą. - Nie mogę uwolnić Stephanie od służby - powiedział, chociaż z całego serca pragnął to uczynić. - Sam wydałem rozkaz wcielenia kobiet do wojska i nie mam prawa robić wyjątku... - Nawet nie pomyślałeś, co jej grozi, gdyby została schwytana! - wy- krzyknęła Rachel. W tym względzie też się myliła. Dużo wcześniej szefowie sztabów ostrze- gali przed takim niebezpieczeństwem, które on uznał za mało istotne. W koń- cu Chińczycy byli znani z torturowania więźniów i wykorzystywania ich w celu zdobycia przewagi psychologicznej. Bill już wtedy powtarzał, że nie ma pra- wa zwalniać własnej córki od służby, skoro posyła jej koleżanki do wojska. - Troszczysz się tylko o swój polityczny wizerunek! - ciągnęła. - Go tów jesteś poświęcić własną córkę, byle tylko nie stracić ani jednego punktu w notowaniach opinii publicznej! Przynajmniej tym sposobem chcesz trafić do podręczników historii! „Córka prezydenta zginęła w obronie ojczyzny!" Ale nie takie informacje znajdą się w podręcznikach, Bill, bo będą je pisali Chińczycy! Wszystko wskazuje na to, że przejdziesz do historii jako ostatni prezydent Stanów Zjednoczonych! Tym go uraziła, poczuł wzbierającą złość. Odczuł nagłą potrzebę wyj- ścia do toalety. - Gdzie stacjonuje Czterdziesta Pierwsza Dywizja Piechoty?! - spytała Rachel przez zaciśnięte zęby. Nie odpowiedział. - Gdzie jest Stephie?! - wykrzyknęła. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka zajrzał agent ochrony z pi- stoletem w dłoni. Baker pokręcił głową i mężczyzna się wycofał. Jeśli jej powiem, zatruje życie wszystkim oficerom jednostki, pomyślał. Będzie się domagała, żeby przenieśli Stephie do jakichś bezpiecznych zajęć. Starając się zapanować nad wzburzeniem, odparł: - Nie wolno ci się z nią widywać. - Rachel otworzyła już usta, więc dodał szybko: - Nie możemy pozwolić, aby rodzice odwiedzali koszary! Poza tym lokalizacja jednostek jest tajemnicą wojskową. - Chcesz zamordować własną córkę, łajdaku! - wrzasnęła. - Dobrze wiesz, dlaczego zgłosiła się na ochotnika do piechoty, prawda? Przez te cho- lerne tandetne reklamówki, które nakręciłeś w czasie kampanii wyborczej. Znalazłam całe pudełko płyt wideo, gdy pakowałam jej rzeczy. „Bill Baker, Kosmiczny Komandos!" Może zamiast trzymać was z dala od siebie powin- nam była jej zezwolić na kontakty, żeby się sama przekonała, ile jesteś wart! A w ten sposób uważa cię za pieprzonego bohatera! No to może mi teraz powiesz, co zrobiłeś takiego bohaterskiego?! Wymień choć jedną rzecz! - Bill ruszył w stronę drzwi. - Ty świnio! Nie chcesz nawet kiwnąć palcem dla własnego dziecka! - Wyszedł z Gabinetu Owalnego, gnany wściekłymi okrzykami Rachel: - Bezduszny tchórzu! Łobuzie! Mijał kolejne stanowiska kontrolne, zbierając po drodze swoich dorad- ców. Przy jednej z bramek wykrywacza metali zwrócił uwagę na kędzierza- wego osiłka, którego muskularne ramiona silnie wypychały marynarkę od- stającą z lewej strony od pistoletu w wewnętrznej kieszeni. Gdy dogoniła go sekretarka, zobowiązana do załatwienia wszelkich formalności po tym burz- liwym, pięciominutowym spotkaniu z byłą żoną, wskazując ruchem głowy ochroniarza stojącego z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, zapytał: - Kto to jest? - Agent służb ochrony - odparła. - Nie chcę widzieć nowych ludzi w moim najbliższym otoczeniu - rzu- cił ostro. - Przekaż to dowódcy ochrony. Jasne? Nie życzę sobie nikogo ob- cego, jeśli osobiście go nie zaakceptuję. Zanim sekretarka zdążyła zanotować polecenie, nadjechała winda. Czuł przyspieszony puls po nerwowej wymianie zdań. Coraz częściej przytrafiały mu się ataki lękowe i były coraz poważniejsze. Nie wszedł do windy, tylko skręcił w kierunku schodów. Nie był jeszcze gotów do objęcia roli główno- dowodzącego sił zbrojnych. MOBILE, ALABAMA 14 września, 20.40 czasu lokalnego Mimo późnej pory powietrze było ciężkie. Po krótkiej burzy zrobiło się parno. Jim Hart, kapitan sił specjalnych, wszedł po drabince na zakamuflo- waną metalową ambonę z pistoletem maszynowym H&K w dłoni. Miał buty na grubych gumowych podeszwach i poruszał się prawie bezszelestnie. Ob- rzucił szybkim spojrzeniem mroczne wnętrze budki. Cztery karabiny z dłu- gimi lunetkami stały oparte o ścianę. Ciche chrapanie zdradzało obecność dwóch mężczyzn. Leżeli wyciągnięci na podłodze, tuż obok siebie, w roz- piętych śpiworach. Przewiesił broń przez ramię i powoli wyciągnął nóż z pochwy. Dwu- dziestocentymetrowe ostrze było matowo czarne z wyjątkiem połyskującej stalą krawędzi tnącej, dokładnie zeszlifowanej na osełce. Podkradł się do dwóch śpiących intruzów. Sądząc po tłustych, siwych włosach i szpakowatym zaroście na obwisłych podbródkach obaj byli koło sześćdziesiątki. Otoczył go kwaśny odór niedomytych ciał. W kącie ambony na papierowej tacce leżał kawałek chleba i gomółka sera, bez wątpienia resztki zakąski do piwa, po którym puszki i kartonowe opakowania walały się pod drzewami pięć metrów niżej. Przyłożył nóż do gardła pierwszego mężczyzny. Śpiący gwałtownie otworzył oczy. Popatrzył na twarz kapitana przyczer- nionąpastą maskującą i otworzył usta, lecz Hart mocniej docisnął nóż i męż- czyźnie głos uwiązł w gardle. Dało się słyszeć tylko charczenie. Po chwili kapitan uniósł nieco ostrze, zmarszczył brwi i dał znak ruchem głowy. - By... Brad... - wyjąkał tamten. - Brad! - powtórzył głośniej. - Czego? - zapytał niewyraźnie drugi intruz. Zamrugał szybko i zaraz oczy mu się rozszerzyły, gdy ujrzał wymierzony w siebie pistolet. - Dzień dobry, Brad - odezwał się Hart. Mężczyzna odetchnął z ulgą, usłyszawszy ojczystą mowę. Kapitan od- kroił sobie kawałek sera i z pełnymi ustami zapytał: - Wybraliście się, chłopcy, na polowanie? - Tak jakby... - mruknął niepewnie Brad, po czym syknął na kolegę: - Miałeś stać na straży! - Chyba wiecie - rzekł Hart, odłamując kawałek razowego chleba - że nikomu nie wolno przebywać w strefie zmilitaryzowanej. - Nie odpowie- dzieli. - Powinienem was aresztować, ale tak się składa... - uniósł w górę obie dłonie - ...że nie miałbym jak was odstawić na posterunek. - Ugryzł duży kęs chleba i zaczął go przeżuwać. - Więc albo muszę was zabić, albo puścić wolno, jeśli mi obiecacie, że wyniesiecie się ze strefy, zanim stanie się wam jakaś krzywda. - Pan nie jest stąd, prawda? - zapytał Brad nieco wyzywającym tonem. - Nie, z Michigan. Macie szczęście, że nie z Harbinu czy Szanghaju. Kręcą się tu chińscy zwiadowcy i grupy rekonesansowe. - Ruchem głowy wskazał czubki kołyszących się na lekkim wietrze sosen. - A Chińczycy nie lubią partyzantów. Nie cierpią ich. Podobno partyzantka jest sprzeczna z ich pojęciem przyzwoitości. Gdybyście byli Chińczykami, nie musiałbym wam tłumaczyć, że po wstąpieniu do sześćdziesięciomilionowej armii trzeba ści- śle przestrzegać utartych obyczajów. Tak więc przy spotkaniu z Chińczyka- mi nie mielibyście co liczyć na chrześcijańskie miłosierdzie. Chyba się rozu- miemy? Prawdę mówiąc, przyswoili sobie nawet niektóre nasze metody, by skutecznie zniechęcić ludzi do działań partyzanckich. Słyszeliście kiedyś, chłopcy, o „wenezuelskim krawacie"? Obaj pokręcili głowami. Hart wprawnie wyciął sporą dziurę w chlebie. - Podrzyna się człowiekowi gardło, wkłada do środka palce i przez otwór wyciąga język na zewnątrz. - Trzema szybkimi kęsami zjadł odkrojony chleb. - Wygląda to jak krawat. Jasne? - Popił kilkoma łykami wody z ma nierki. - Rzekłbym, że to niezbyt przyjemna i powolna śmierć. Otarł dłonie o spodnie i sięgnął po pierwszy karabin. Błyskawicznym ruchem wyjął zamek i uczynił to samo z pozostałą bronią. - Co pan robi? - zdziwił się Brad, patrząc, jak Hart chowa zamki do kieszeni polowego munduru. - Ratuję wam życie - odparł, ruszając do wyjścia. - A teraz zjeżdżajcie do domu. - Tu jest nasz dom - odparł Brad. - No to wracajcie do rodzin. - Obaj jesteśmy samotni. Moja żona zmarła prawie czternaście lat temu. Nie mieliśmy dzieci. A żona Willy'ego... poszła po rozum do głowy i go zostawiła. Jego chłopak... służył w piechocie morskiej. Willy zwiesił głowę na piersi. Hart popatrzył na niego, zastanawiając się, jak wybrnąć z tej sytuacji. - Jeśli chcecie walczyć z Chińczykami, to wstąpcie do milicji. - Nie wezmą nas - burknął Willy. - Nie przyjmują nikogo po sześć- dziesiątce. Jesteśmy za starzy. Hart zerknął przez ramię na zewnątrz. Z ambony roztaczał się doskonały widok na biegnącą w odległości pięciuset metrów i pozostającą w zasięgu snajperskich karabinków międzystanową autostradę numer sześćdziesiąt pięć, łączącą port w Mobile z resztą kraju. Według specjalistycznych prognoz miał to być główny szlak zaopatrzeniowy chińskiej armii po rozpoczęciu inwazji. Gałęzie drzew ocierające się o blaszane ścianki ambony zapewniały nie- złą kryjówkę przed patrolami, które zresztą na początku walk i tak nie po- winny się zbytnio oddalać od autostrady. Ukryci tu ludzie mogli również pozostać nie zauważeni przez posuwające się szosą oddziały. Ale tak czy inaczej, los niedoszłych snajperów byłby z góry przesądzony. Wystarczył jeden celny strzał z działa czołgowego. To nie jest dobry pomysł, chłopcy podjął ostatnią próbę. Nie utrzy- macie się tutaj. - Wiemy - odparł śmiało Brad, a Willy przytaknął ruchem głowy. Po czątkowo zamierzaliśmy się obwiązać dynamitem i jak terroryści zamienić się w żywe bomby, ale nie wiemy, jak to zrobić. W końcu doszliśmy do wniosku, że lepiej skupić się na tym, co potrafimy. Obaj nieźle strzelamy. Willy znów pokiwał głową. Hart zmarszczył brwi, jeszcze raz wyjrzał na zewnątrz, wreszcie wyjął z kieszeni i z hukiem rzucił na podłogę zamki karabinów. Obaj mężczyźni popatrzyli na nie zdziwieni, później przenieśli wzrok na niego. - Jak już mówiłem, Chińczycy nie biorą jeńców. To prawda. Nie wolno wam dać się złapać. Jasne? Gdyby was osaczyli, musicie sami skończyć ze sobą. I to szybko, zanim oni zrobią to... powoli. Rozumiemy się? Obaj smutno pokiwali głowami. Willy głośno przełknął ślinę. - Dobrze to przemyśleliśmy - odparł Brad. - Żaden z nas nigdy... no, wie pan, nie wykazał się niczym specjalnym. Nie jesteśmy już nikomu... potrzebni. Więc niech będzie i tak. Nawet jak nikt się nie dowie, co zrobili śmy, to też nie szkodzi. Willy znowu przytaknął w milczeniu. W gałęziach drzew zaszemrał lekki wiatr znad zatoki. Jakiś ciężki przed- miot z brzękiem wylądował na podłodze ambony. Brad i Willy popatrzyli w osłupieniu na kulisty, głęboko narzynany ręczny granat leżący obok kara- binowych zamków. - Pomyślnych łowów - rzucił Hart i zaczął schodzić po drabince. - Nawzajem - odparł Brad. Kapitan już tego nie widział, ale domyślił się, że Willy wciąż potakująco kiwa głową. BIAŁY DOM, POKÓJ MAPOWY 14 września, 20.45 czasu lokalnego Baker postanowił opanować wzburzenie w zaciszu Pokoju Mapowego, przez ostatnich kilkanaście lat używanego do nieformalnych spotkań przy kawie i herbacie, mniej ważnych zebrań czy wywiadów telewizyjnych. Do- piero on nakazał przywrócić mu pierwotne znaczenie. W konsekwencji przed drzwiami trzymało teraz straż dwóch agentów służb specjalnych, gdyż znaj- dujące się wewnątrz elektroniczne mapy zawierały ściśle tajne informacje wojskowe. Stanął przy wielkim płaskim ekranie wysokiej rozdzielczości i odrucho- wo poszukał wzrokiem jednostki Stephanie. Niebieski symbol połyskiwał mętnie w północnej Alabamie. Czterdziesta Pierwsza Dywizja Piechoty sta- cjonowała dokładnie na przewidywanym głównym kierunku natarcia wro- ga. Poczuł się za to odpowiedzialny. Sam kazał przydzielić córkę do tej jed- nostki, kiedy zarządził ogólnokrajowe badania przydatności kobiet do służ- by. Objęte nimi zdrowe nastolatki w większości okazały się błyskotliwe i chętne do służenia ojczyźnie. Zaowocowało wieloletnie propagowanie zdro- wego stylu życia i dobrej kondycji fizycznej. Aż dwadzieścia procent bada- nych zakwalifikowało się do służby w piechocie. Matki, które wcześniej korzystały z wszelkich możliwych ulg i przywilejów związanych z pielę- gnowaniem i wychowywaniem dzieci, teraz musiały poświęcić dla kraju życie swych córek. Bill zacisnął mocno powieki, walcząc z tą straszliwą świadomością. Była to niespotykana tragedia, której wymiar dla każdej rodziny osiągał niewy- obrażalną skalę. Kilka miesięcy wcześniej generał Adam Cotler, przewodniczący Połączo- nego Szefostwa Sztabów i najstarszy amerykański generał, poprosił go o pry- watne spotkanie w Gabinecie Owalnym. Złożył wtedy półoficjalny raport: - Pańska córka, panie prezydencie, ma sto siedemdziesiąt dwa centy metry wzrostu i waży pięćdziesiąt dziewięć kilogramów. Odznacza się do skonałym zdrowiem. Jutro rozpoczyna ośmiotygodniowe szkolenie zasad nicze. Dwa miesiące później Cotler wykorzystał krótki odpoczynek tuż po jego powrocie z ostatniej podróży na Hawaje. Baker wygłosił wówczas płomien- ne przemówienie do żołnierzy Trzeciej Dywizji Piechoty Morskiej okopa- nych głęboko w nadmorskich piaskach i popiele wulkanicznym. - Pańska córka ukończyła pierwszą część szkolenia, kurs zasadniczy - zameldował wtedy. - Znalazła się w osiemnastoprocentowym górnym od setku poboru. Bill przyjął tę wiadomość ze smutnym uśmiechem. Oto bowiem inni dowiadywali się tego, o czym on wiedział od dawna - że Stephanie Roberts jest wyjątkową dziewczyną. - Mam na myśli osiemnaście procent ogółu rekrutów, panie prezyden cie, mężczyzn i kobiet - dodał Cotler. Z czasem odbierał kolejne meldunki generała, który informował spokoj- nym, rzeczowym tonem: - Na letnim poligonie w Georgii Stephanie straciła cztery kilo i waży teraz pięćdziesiąt pięć kilogramów, ale wyraźnie zmężniała. Bez trudu radzi sobie z pełnym obciążeniem, wyładowanym plecakiem, bronią i amunicją, jak też zapasowymi taśmami do karabinu maszynowego, granatami, poci- skami rakietowymi czy moździerzowymi. - Chwileczkę! ?- przerwał mu Baker. - Czy mam rozumieć... Chyba nie chce pan powiedzieć, generale, że... Stephie zostanie wcielona do piecho- ty?! - Współczesne młode kobiety są bardzo silne, panie prezydencie od- parł szczerze Cotler. - Każda osiemnastoletnia dziewczyna grająca w piłkę nożną, jak pańska córka, pod względem tężyzny fizycznej bije na głowę prze- ciętnego rówieśnika rozmiłowanego w wędrówkach po Internecie. - Spoj- rzał Bakerowi w oczy. - Rezultaty wstępnych badań często bywają mylące, panie prezydencie. Co najmniej dwadzieścia procent najsilniejszych fizycz- nie i psychicznie kobiet idealnie nadaje się do służby w piechocie. W stu- punktowej ocenie ogólnej pańska córka zdobyła dziewięćdziesiąt cztery punk- ty, a tych sześć straciła tylko ze względu na nie najlepszą siłę mięśni ramion. Natomiast pod względem odporności psychicznej i umiejętności kierowania ludźmi, ocenianej przez podoficerów po szesnastu tygodniach szkolenia za- sadniczego, uzyskała najwyższe rezultaty. Zajęła pierwsze miejsce w swoim batalionie składającym się z trzystu mężczyzn i trzystu kobiet. Baker miał wrażenie, że jest bezsilnym świadkiem rozgrywającego się w zwolnionym tempie wypadku. Cotler dodał cicho, tonem pełnym poczucia winy, że zaoferowano Stephie służbę w łączności, wywiadzie, administracji i pionie rzecznika prasowego. Ona jednak poprosiła, a mówiąc prawdę, sta- nowczo zażądała przydzielenia do piechoty. Bill zamknął wtedy oczy i prze- ciągnął dłonią po twarzy. - Zróbcie, co się da - mruknął. Już w następnym meldunku Cotler oznajmił z dumą, że wybrali odpo- wiedniego człowieka na dowódcę oddziału Stephie. - Ze służb specjalnych? zapytał. Generał pokręcił głową. - Nazywa się Ackerman. Do niedawna major, a obecnie porucznik. Był instruktorem w ośrodku szkolenia wojsk desantowych. Zgodził się zaopie kować plutonem pańskiej córki, panie prezydencie. Z całym szacunkiem pozwolę sobie zauważyć, że będzie mógł uczynić więcej dla jej bezpieczeń stwa niż osobista ochrona ze służb specjalnych. Kiedy Baker zapytał, czy nie poczuł się urażony degradacją do stopnia porucznika, Cotler wyjaśnił: - Nie został zdegradowany, tylko w oficjalnych aktach figuruje jako porucznik. Poza tym zgłosił się na ochotnika do tego zadania. - Bill zmarsz czył brwi i generał dodał: - Tylko w ten sposób mógł uzyskać przeniesienie z ośrodka szkoleniowego do jednostki liniowej. Jego wcześniejsza prośba spotkała się z odmową. Ktoś zapukał. Bill ledwie zdążył się wyprostować, gdy w drzwiach sta- nął admirał Thornton, nowo mianowany głównodowodzący operacji mor- skich. Basowym, wręcz żałobnym głosem oświadczył, że Guantanamo nie utrzyma się już długo. Coraz bardziej przygnębiony Baker zapytał: - Ilu ludzi jest jeszcze zdolnych do walki? - Sześćdziesiąt tysięcy marynarzy i komandosów - odparł z wyraźnym ociąganiem Thornton. Bill wziął głębszy oddech i wydał rozkaz, który dobrze utrwalił sobie w pamięci. Wiedział, że to sformułowanie nie będzie wymagało żadnych dalszych wyjaśnień. - Mają walczyć do końca, admirale, dopóki starczy im sił i środków. To wszystko, pomyślał. Koniec. Thornton zawahał się na krótko, jakby miał jeszcze wątpliwości. Spoj- rzał prezydentowi prosto w twarz. Bill musiał się bardzo starać, by w jego oczach nie było widać poczucia winy. Jednakże to admirał pierwszy spuścił wzrok. - Tak jest - mruknął i wyszedł. Kiedy stuknęły zamykane drzwi, Baker ciężko opadł na krzesło, zakrył dłońmi twarz, zacisnął powieki i odpędzając od siebie ponure myśli, jęknął: - Boże!... Był głównodowodzącym sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Rada Bez- pieczeństwa Narodowego czekała na jego rozkazy dotyczące obrony kraju przed chińską inwazją. Musiał zebrać w sobie odwagę i zdobyć się na stanowczość. Nie było czasu, żeby się zastanawiać nad odpowiedzią na najczęściej zadawa- ne ostatnio pytanie: Jak, do cholery, mogło w ogóle do tego dojść? Niemal dwa lata wcześniej Bill Baker obejmował urząd prezydenta. Jako przewodniczący senackiej komisji sił zbrojnych wziął na siebie rolę Kasan- dry w amerykańskiej Troi: wciąż bezskutecznie ostrzegał przed rosnącą w siłę potęgą wojskową Chin. Szybko starzejący się przedstawiciele powojennego wyżu demograficznego woleli jednak przeznaczać środki na cele socjalne, zamiast zwiększać budżet wojska. Nie zamierzali też posyłać swoich nasto- letnich synów na wojnę w Azji. No a przede wszystkim nikt nie zamierzał ryzykować wojny atomowej. Nie odważyli się na to nawet Hindusi, którzy ręcznymi granatami poniszczyli swoje rakiety w silosach, aby nie wpadły w ręce chińskich agresorów. Pierwszym kamieniem milowym w kierunku inwazji na Amerykę Pół- nocną był krótki, lecz gwałtowny konflikt satelitarny sprzed dziesięciu lat. Doszło do pierwszej i prawdopodobnie ostatniej bezkrwawej wojny w dzie- jach ludzkości. Pekin skarżył się od dawna, że satelity szpiegowskie naru- szają terytorialną suwerenność kraju, ale nikt nie przywiązywał do tego więk- szej wagi. I oto niespodziewanie Chińczycy zestrzelili wszystkie satelity zwiadowcze, demonstrując zarazem skuteczność swego nowego systemu obrony balistycznej. Stany Zjednoczone i Europa najpierw gwałtownie za- protestowały, później jednak- wobec nacisków korporacji telekomunika- cyjnych, mających na orbicie sprzęt o wartości wielu miliardów dolarów - zostały zmuszone do podpisania traktatu o demilitaryzacji przestrzeni oko- łoziemskiej. Wywiad wojskowy został nagle cofnięty o czterdzieści lat wstecz, na czym bardzo zyskały technologicznie zacofane Chiny. Dowódcy zachodnich armii mogli zapomnieć o dokładnych i aktualnych zdjęciach satelitarnych, znów musieli wbijać oczy w poszarzałe ekrany radarów i szkła peryskopów. Instytucje wywiadowcze rozpoczęły werbowanie szpiegów, którzy w więk- szości okazywali się chińskimi podwójnymi agentami. W ścisłej tajemnicy w stoczniach okupowanej Korei, wyspecjalizowanych w budowie supertan- kowców, Chińczycy rozpoczęli budowę superlotniskowców, zdolnych za- bierać na pokład po pięćset samolotów. Plotki o tych niezwykłych okrę- tach utonęły wśród doniesień z gwałtownie rozszerzającej się wojny w po- łudniowej Azji. Nawet gdy superlotniskowce pojawiły się już na morzu, ich znaczenie przyćmił dramat rozgrywający się na Bliskim Wschodzie. Niespodziewanie wraz z powrotem ery strategicznych niespodzianek uległa zachwianiu równowaga sił na oceanach. Zwieńczeniem obu tych zjawisk była miażdżąca porażka połączonych flot zachodnioeuropejskich w starciu z marynarką chińską. Najpierw chińskie okręty zablokowały jednostkom europejskim wyjście z Zatoki Perskiej, a gdy obie floty, niczym szacujący się nawzajem zapaśni- cy, wypłynęły na Ocean Indyjski, nieoczekiwanie pojawiła się trzecia, której istnienia nikt dotąd nawet nie podejrzewał. Kapitanowie okrętów europej- skich zrozumieli, że coś się święci, dopiero wtedy, gdy na ekranach radarów nie wiadomo skąd pojawiły się echa trzech tysięcy chińskich samolotów. Bitwa o Diego Garcia stała się powtórką z bitwy o Midway, tyle że tym razem zwycięstwo przypadło w udziale błyskawicznie rosnącej w siłę azja- tyckiej potędze morskiej. Tymczasem wśród amerykańskich polityków rozgorzały spory, czy le- piej przeznaczyć fundusze na budowę własnych superlotniskowców, czy potencjalnie groźniejszych, ale wymagających większych nakładów pływa- jących arsenałów. Wiadomo było, że te pierwsze mogą toczyć boje z trzema czy czterema chińskimi superlotniskowcami naraz, natomiast opancerzone platformy pozostawały dotąd w sferze projektów. Część fachowców utrzy- mywała, że postawienie na tak kosztowne i czasochłonne uzbrojenie może mieć bardzo groźne konsekwencje, lepiej więc bazować na sprawdzonych od pięćdziesięciu lat konstrukcjach lotniskowców. Inni zaś powtarzali, że siła rażenia pływających arsenałów tylko ze względu na liczbę wyrzutni rakietowych dziesięciokrotnie przewyższająca wartość bojową najcięższych pancerników - pozwoli przez dziesięciolecia utrzymać amerykańską domi- nację na morzu. Powoływano specjalistyczne komisje i wykonywano różno- rodne analizy. A cenny czas upływał. Tymczasem pod chińską dominacją, wskutek podbojów bądź przymie- rzy, znalazł się Iran, Kuwejt, Irak, Arabia Saudyjska i Jordania. Kiedy wreszcie doszło do okupacji Syrii i Libanu, Izrael znalazł się w izolacji. Żydowski Dawid i chiński Goliat zasypywali się wzajemnie groźbami, na które prze- ciwnicy pozostawali całkiem głusi. Kiedy wbrew ostrzeżeniom taktyczne pociski nuklearne spadły na chińskie wojska zgromadzone na Wzgórzach Golan, doszło do frontalnego ataku na Izrael. Cały świat mógł oglądać w bez- pośrednich przekazach, jak zamyka się pierścień wokół Tel Awiwu. W od- wecie za użycie broni atomowej nikomu nie pozwolono opuścić miasta. Chińscy generałowie wypowiadali się butnie w transmitowanych na wszyst- kie kontynenty audycjach, którym zawsze towarzyszyły malejące wskazania elektronicznego zegara. Gdy odliczył do zera, saperzy zdetonowali kilkana- ście głowic rozmieszczonych potajemnie w oblężonym mieście. Zginęły set- ki tysięcy ludzi. Demonstracja siły odniosła skutek. Od tej chwili nikt już nie wątpił, że Chińczycy będą się mścić. Stosowali metodę „oko za oko" w wer- sji atomowej. Senator Bill Baker zgłosił swoją kandydaturę do wyborów prezydenc- kich, gdy sprawy obronności kraju stały się już ogólnonarodową obsesją. W tym tygodniu, gdy Chińczycy zajęli Zielony Przylądek i Wyspy Kanaryj- skie, dwa szczególnie ważne punkty na drodze do Ameryki, koszty jego kam- panii przekroczyły siedemnaście milionów dolarów pochodzących głównie od konserwatywnych ugrupowań politycznych oraz wielkich koncernów prze- mysłu zbrojeniowego. Pod koniec następnego tygodnia uległy podwojeniu, osiągając rekordowy poziom. A umacnianiu się jego ekipy politycznej towa- rzyszyła rozbudowa chińskich baz na wschodnim Atlantyku. Niespodziewanie Bill znalazł swojego mentora po przeciwnej stronie wzgórza Kapitolu. Został nim powszechnie szanowany Tom Leffler, pocho- dzący z Georgii republikański marszałek Izby Reprezentantów, który już przed laty zadzierzgnął bliższą znajomość z młodym senatorem z Kalifornii. Praw- dopodobnie zaważyły na tym dzielące ich różnice charakterów - żywiołowy i porywczy Baker, mający zadatki na hollywoodzkiego gwiazdora, w niczym nie przypominał staroświeckiego, skostniałego konserwatysty z Południa. Bill podejrzewał jednak, że wielką rolę odegrała w tym żona Toma, Beth Leffler, w znacznym stopniu będąca też autorką politycznych sukcesów męża, która od razu musiała dostrzec u niego podobny potencjał, jakim Tom od- znaczał się czterdzieści lat wcześniej. W każdym razie Lefflerowie zaczęli organizować życie towarzyskie niedawno rozwiedzionego Billa, zabierać go na przyjęcia, mecze golfa, partyjne pikniki i zloty. Jego polityczna kariera błyskawicznie nabrała tempa. W ciągu roku Baker z pozycji niedoświadczo- nego senatora sięgnął po najwyższy urząd w państwie. Wydarzenia rozwijały się pomyślnie dla niego, ale bardzo źle dla obleganego Zachodu. Cała Europa spoglądała z lękiem, jak chiński potwór zajmuje kolejne obszary należące do strefy wpływów amerykańskich. Olbrzymie transpor- towce o wyporności pół miliona ton wysadziły trzymilionowy chiński kon- tyngent na strategicznych, północno-zachodnich wybrzeżach Afryki. Wszy- scy spodziewali się, że w każdej chwili może dojść do równie błyskawicznej i bezwzględnej inwazji na Europę. Tuż przed konwentem republikanów w Iowa Kongres uchwalił nowy budżet dla wojska. Zatwierdził też największy w dziejach projekt obronny i przeznaczył sto miliardów dolarów na budowę trzech gigantycznych pły- wających arsenałów. Te istne potwory o wyporności pół miliona ton miały być wyposażone w pasy startowe na górnym pokładzie, chociaż ich podsta- wowym celem nie było transportowanie samolotów w pobliże nieprzyjaciel- skich linii obrony. Główne uzbrojenie miały stanowić dalekosiężne zdalnie sterowane pociski rakietowe, odpalane salwami liczącymi do ośmiu tysięcy sztuk co sześć minut. Opancerzone wyloty wyrzutni powinny zajmować nie- mal każdy metr kwadratowy potężnych burt. Dzięki zastosowaniu automa- tycznych urządzeń ładujących i komputerowego systemu nawigacji można było ograniczyć liczebność załogi do stu osób, głównie oficerów. Technicy naprowadzania mogliby odbierać obrazy z kamer na głowicach rakiet prze- znaczonych do rażenia wszelkiego rodzaju celów, powietrznych, naziem- nych, powierzchniowych i podwodnych. Baker, który wcześniej należał do grona gorących zwolenników budowy tych okrętów, teraz powtarzał tylko: „Za mało i za późno!" Przerażeni wyborcy niemal rzucili się do urn i Bill wygrał prawybory już w pierwszej turze. Unia Europejska zgromadziła na południowych rubieżach milionowy korpus ekspedycyjny, żeby wesprzeć coraz silniej buntującą się armię turec- ką. Bez jednego wystrzału udało się uniknąć wojny o Bosfor, ale i tym razem przekonanie o własnej potędze przyniosło zgubne skutki. Grzechem głów- nym okazała się bezczynność. Gdy trzy chińskie superlotniskowce ruszyły na północ w kierunku Gibraltaru, cała europejska flota zagrodziła im drogę. Okręty zawróciły, a Europejczycy natychmiast zaczęli świętować zwycię- stwo. Radość trwała krótko, tylko do czasu przybycia następnych dziesięciu chińskich jednostek. Ten bodaj największy strategiczny wybieg we współczesnej historii woj- skowości sprawił, że okręty Unii zostały uwięzione na Morzu Śródziem- nym. Chiny zdobyły kolejny ważny punkt w dziesięcioletniej uporczywej drodze do Ameryki, chociaż wtedy nikt jeszcze nie przeczuwał bezpośred- niego zagrożenia. Specjaliści nawet nie umieli przytoczyć nazw chińskich okrętów, które tak niespodziewanie wyłoniły się zza horyzontu. Zachodni informatorzy z zamkniętego obszaru Korei donosili o poważnych brakach materiałowych i masowych buntach robotników, ale była to jedynie typowa dezinformacja szerzona przez Chińczyków. Jeśli w Pekinie obwieszczano z fanfarami zwodowanie kolejnego okrętu, to równocześnie w tajemnicy wy- chodziły w morze trzy inne. Łamiąc postanowienia traktatu, Europejczycy wystrzelili kolejne satelity szpiegowskie, które szybko zostały zniszczone przez Chińczyków. Zdołały jednak przesłać zdjęcia tętniących życiem koreańskich stoczni. Równo- cześnie rządy w Berlinie, Paryżu i Londynie przekonały się na własne oczy, że w dokach trwająprace nad dwudziestoma superlotniskowcami naraz. Ujaw- niony chiński Sturm und Drang wywołał olbrzymie zamieszanie. W odwe- cie za złamanie konwencji Chińczycy zestrzelili również wszystkie europej- skie satelity telekomunikacyjne. A kompletne załamanie się systemów łącz- ności stało się pierwszą oznaką rozpadu Unii. Rozwścieczeni, pozbawieni floty Brytyjczycy wycofali swoich przed- stawicieli z instytucji Wspólnoty. Wojskowe transporty kolejowe wyruszające z baz od Turcji po Durtkierkę były owacyjnie witane w Dover. Reszta korpu- su ekspedycyjnego została zmuszona do wycofania się poza Stambuł i wkrótce azjatycka część Turcji znalazła się w strefie chińskich wpływów. Według niemieckiej doktryny niedługo miała nastąpić zmasowana inwazja na Euro- pę od strony Bosforu i Kaukazu. Francuzi byli zaś przekonani, że atak nastą- pi od Półwyspu Iberyjskiego i południowych wybrzeży Francji. Stąd też rząd w Paryżu ściągnął swoje wojska ze wschodu i zaczął fortyfikować Wał Za- chodni wzdłuż wybrzeży atlantyckich. Natomiast Niemcy przystąpili do umacniania się na wykrwawionych Bałkanach i szykowania do zaciętej obro- ny przed Chińczykami. W ciągu ostatniego miesiąca przed uzyskaniem przez Bakera nominacji na urząd prezydenta Unia Europejska w zasadzie przesta- ła istnieć. Dla Billa ostatni etap kampanii ograniczał się do atakowania pięty achil- lesowej przeciwnika. Nominowany przez demokratów Phillip Peller był wiceprezydentem w poprzedniej administracji, która przez osiem lat for- sowała politykę izolacjonizmu. W miarę, jak malało zaangażowanie władz w obronę zamorskich sojuszników, podupadała marynarka wojenna. Z je- denastu zostało tylko siedem przestarzałych lotniskowców. Jeżeli nawet każdy z nich wciąż był wart tyle, co dwa albo trzy superlotniskowce, to już w dniu wyborów przewaga liczebności chińskiej floty wynosiła cztery do jednego. Baker i nominowana na stanowisko wiceprezydenta Elizabeth Sobo wy- grali w pierwszej turze wyborów. Uroczystość inauguracyjna, podczas któ- rej wygłosił płomienne przemówienie w stylu porannych wystąpień Reaga- na, upłynęła w atmosferze nadzwyczajnego podniecenia. Waszyngton zno- wu miał objąć przywództwo Wolnego Świata. Obroty na giełdzie, stale malejące na skutek ograniczeń w handlu międzynarodowym, wobec napły- wu kapitału z Europy osiągnęły niespotykany od lat poziom. Ożywienie w przemyśle zbrojeniowym i wzrost patriotycznych nastrojów doprowadzi- ły do zaniku bezrobocia. Błyskawicznie położono stępki pod trzy pływające arsenały klasy Reagan i powszechnie zaczęto dyskutować nad możliwością przełamania blokady atlantyckiej. Pierwszym rozkazem Bakera dla podle- głych mu sił zbrojnych było wysłanie do Wielkiej Brytanii złożonego z trzech okrętów konwoju ze sprzętem wojskowym. Ale miesiąc po objęciu prezydentury którejś nocy obudzono go przera- żającą wiadomością: zamiast inwazji na Europę Chińczycy rozpoczęli pod- bój Karaibów. Wojska desantowe wylądowały jednocześnie na Barbadosie, Grenadzie i Saint Lucii. Wstępne plany ratowania Europy musiały ustąpić miejsca przygotowaniom do obrony Stanów Zjednoczonych. Wściekli kongresmani bez- pardonowo zaatakowali dyrektorów CIA, FBI i innych agencji wywiadowczych. Wykrzykiwali ironicznie, że niedługo wywiad zagraniczny w ogóle przesta- nie już być potrzebny. Specjaliści tłumaczyli, iż zajęcie mało znaczących wysp jest kolejnym wybiegiem, mającym odwrócić uwagę od prawdziwego celu Chińczyków, jakim pozostaje Europa. Ale Bakerowi wojna na Karaibach rozwiązywała tylko ręce. Od dawna czekał, aż zagrożenie ze strony Chin stanie się tak bardzo realne. Zażądał od Kongresu ogłoszenia stanu wojennego. Przez trzy dni trwały zażarte debaty przed kamerami telewizyjnymi. „Nie może być mowy o powrocie do doktryny Monroe! Ewentualne straty...", powtarzano. Niemniej większość kongresmanów poparła stanowisko marszałka, Toma Lefflera, i granica morska Stanów Zjednoczonych została przesunięta z Za- toki Meksykańskiej na Morze Karaibskie. Nie wysechł jeszcze atrament na świeżo podpisanej deklaracji, gdy Ba- ker wysłał do walki dwa tysiące samolotów. Co czwarty został zestrzelony, ale zatopiono osiem chińskich superlotniskowców. Bitwę o Wyspy Zawietrzne okrzyknięto zwycięstwem, lecz Chińczycy utrzymali swe przyczółki, a wio- sną zaczęli posuwać się na północ i zajmować kolejne wyspy. Padła Marty- nika, Dominika i Gwadelupa. Co dwa tygodnie w rejon działań przypływał następny superlotniskowiec. Bakerowi zaczęło brakować pilotów. Po każdym udanym desancie dyktowane przez Pekin warunki pokojowe stawały się coraz ostrzejsze. Opłaty za zezwolenia na handel przybrały po- stać dziesięciny. Propozycje redukcji sił zbrojnych sterowały w kierunku całkowitego rozbrojenia USA. Podczas ostatniej próby negocjacji Bakerowi złożono propozycję wieloletniego wydzierżawienia Hawajów, a kiedy ją odrzucił, uznając za zniewagę, Chińczycy zorganizowali morską blokadę wyspiarskiego stanu. Na ratunek ludności cywilnej rzucono wszystkie skąpe rezerwy marynarki wojennej, Trzecią Dywizję Morską, Pierwszą Morską Brygadę Ekspedycyjną i cały Dziewiąty Korpus Piechoty. Konwojami na wyspę przybywały oddziały zbrojne, a odpływali uciekinierzy, aż w końcu Hawaje stały się jednym wielkim obozem wojskowym, czekającym pod bro- nią na nieuchronną inwazję. Wskutek dość niefrasobliwego manipulowania opinią publiczną przez Toma Lefflera i wobec silnych nacisków dowódcy lotnictwa, generała Lathama, Baker musiał zacząć brać pod rozwagę konflikt nuklearny. Przez cały długi weekend w Camp David przyjmował istną procesję nawiedzonych wojskowych geniu- szy, którym towarzyszyli ekonomiści, historycy i przywódcy religijni. W po- niedziałek zaś wystąpił przed kamerami i ogłosił publicznie swoją pierwszą ważną decyzję w sprawie wojny. Nakazał powszechną mobilizację. Trzecią wojnę światową chciał prowadzić środkami konwencjonalnymi. Tom Leffler z wyraźną niechęcią przepchnął w Kongresie ustawę mobilizacyjną, powołu- jącą pod broń wszystkich zdolnych do służby obywateli w wieku od osiemna- stu do dwudziestu czterech lat, zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Tymczasem wojskowi fachowcy zaczęli się dopatrywać analogii między obraną przez nie- go strategią defensywną a zachowawczą polityką Japonii. Po dwóch latach morskiej blokady rząd z Tokio również ogłosił powszechną mobilizację, ale w efekcie, wyspa po wyspie, utracił cały kraj na rzecz Chin. W gruncie rzeczy Bill wiązał wszystkie swe nadzieje z budowanymi trzema pływającymi arse- nałami i możliwością kontrolowanych taktycznych ataków jądrowych na Chi- ny, zapomniawszy o obronie Karaibów. Pierwszy rok jego prezydentury upłynął jak z bicza strzelił. Gdyby go zapytano, co robił danego dnia, mógł w ciemno odpowiedzieć: „Uczestni- czyłem w naradzie", i raczej by się nie pomylił. W betonowych podziem- nych bunkrach na ekranach monitorów o wysokiej rozdzielczości oglądał przebieg sporadycznych walk na zalanych słońcem plażach i wśród opusto- szałych ekskluzywnych hoteli Karaibów. Jako pierwsza stawiła czoło agresorom piechota morska. Dwie brygady ekspedycyjne, Czwarta i Szósta, liczące w sumie szesnaście tysięcy maryna- rzy i komandosów, okopały się na Antigui i Saint Croix. Już kilka godzin od wylądowania pierwszych oddziałów Chińczycy uzyskali czterokrotną prze- wagę liczebną, a kilka dni później wynosiła ona sto do jednego. Po tygodniu zaciętych walk świat obiegły zdjęcia wycieńczonych Amerykanów o zapad- niętych oczach, prowadzonych do obozów jenieckich. Całe Stany Zjednoczo- ne zelektryzowało poczucie hańby, które jednocześnie uciszyło wszystkie ru- chy na rzecz pokoju. Zarazem Ameryka Łacińska zaczęła się niebezpiecznie skłaniać w stronę przymierza z nowym światowym supermocarstwem. Pana- ma zniosła dla Chin wszelkie ograniczenia żeglugi na Kanale Panamskim, to- też amerykańskie oddziały specjalne zniszczyły wszystkie śluzy. Zawrzało w całej Ameryce Południowej. W wielu stolicach lokalne władze, chcąc przy- podobać się Chińczykom, odcięły dostawy prądu, wody oraz żywności do ame- rykańskich placówek dyplomatycznych, podjudzając zarazem grupy ulicznych bojówkarzy do inicjowania zamieszek. Chińscy cywilni dyplomaci mogli się pochwalić znacznie większymi i ważniejszymi, błyskawicznymi zdobyczami terytorialnymi, podczas gdy armia musiała w krwawych bojach kawałek po kawałku zdobywać karaibskie wysepki. Pod koniec pierwszego roku prezydentury chińskie transporty wojsko- we zaczęły docierać do Hawany. Na każdym okręcie przybywała cała dywi- zja. Wzrost napięcia stworzył zagrożenie dla Portoryko, którego ludność cywilną ewakuowano na Florydę. Na wyspie pozostała tylko Dziewięćdzie- siąta Druga Brygada Piechoty z dziesięcioma tysiącami żołnierzy. Tych sześć tysięcy, które przeżyło chińską inwazję, dostało się do niewoli. Równocześnie rozpoczęły się intensywne całodobowe ataki na bazę w Guantanamo na Kubie. Właśnie stąd kierowano działaniami zbrojnymi na Karaibach do czasu, aż baza znalazła się w oblężeniu z lądu, morza i po- wietrza. Pierwsza Dywizja Morska wspierana przez piętnaście tysięcy ma- rynarzy dokonywała niemalże cudów. Ale chińskie transporty wciąż lądo- wały na wyspie. Baker co piątek odbierał zatrważające raporty. Do Bożego Narodzenia liczebność kontyngentu wzrosła do miliona żołnierzy. Przez zimę uległa podwojeniu, a pod koniec wiosny już trzy miliony Chińczyków cze- kało tylko na rozkazy. W ciągu lata na północnych wybrzeżach Kuby zebrało się cztery miliony Chińczyków, których obecność stwarzała bezpośrednie zagrożenie dla słabo bronionych południowych rubieży Stanów Zjednoczo- nych. Według ostatnich meldunków Chiny zgromadziły już pięciomiliono- we siły inwazyjne, a ich liczebność stale rosła. Baker nabawił się wrzodów. Lekarze ostrzegali, aby unikał silnych stre- sów, ale gdy nasilające się dolegliwości nie dawały mu spać po nocach, myślał: „To i tak niezbyt wysoka cena". Dramatyczna sytuacja bazy w Guantanamo zmusiła go do podjęcia dru- giej ważnej decyzji. Nie mógł zostawić jej obrońców na łasce losu, skoro cały kraj oczekiwał od niego stanowczych działań. Dlatego z nastaniem upa- łów wysłał na trzech okrętach do Cieśniny Hawańskiej całą Drugą Dywizję Morską. Operacja, pomyślana jako błyskawiczny desant do osłony ewaku- acji oblężonych oddziałów, przerodziła się w bezprzykładną klęskę. Nikt nie wiedział, że na piaszczystym dnie płytkiej Zatoki Meksykańskiej czeka w ukryciu sto chińskich łodzi podwodnych. Prymitywne, lecz bardzo ciche okręty napędzane silnikami elektrycznymi i dieslowskimi generatorami szyb- ko zatopiły trzy transportowce i kilkanaście jednostek eskorty konwoju. A sa- moloty, nadlatujące eskadra za eskadrą dokończyły straszliwego dzieła. Przez wiele tygodni na całym wybrzeżu zatoki morze wyrzucało trupy ponure dowody amerykańskiej porażki. Zdarzało się nieraz, że to rodzice przemierzający plaże odnajdywali zwłoki swoich dzieci bądź ich przyjaciół. W trzydziestu tysiącach domów dochodziło do rozdzierających serce scen rozpaczy, którą jeszcze potęgowała masowa ucieczka czterdziestomiliono- wej ludności południowych stanów. Od Fort Lauderdale po Rio Grandę za- panował chaos. Wszyscy doradcy zalecali prezydentowi podjęcie stanow- czych kroków w celu przywrócenia porządku. Ale Baker nie zrobił nic, żeby podnieść rodaków na duchu, a tym bardziej powstrzymać falę uchodźców. Nie powiedział tego nikomu, lecz był w pełni świadom, że ludzie uciekają przed bardzo realnym, a nie wyimaginowanym niebezpieczeństwem. Klęska w Cie- śninie Hawańskiej sprawiła, że wyludnione południe kraju stało się czułym punktem Stanów Zjednoczonych, narażonym na atak przeciwnika. Admirał Thornton, nowo mianowany głównodowodzącym marynarki, był wyraźnie wstrząśnięty, gdy składał Bakerowi raport o stanie rzeczy. Flo- cie pozostały tylko cztery duże okręty, po dwa na każdym wybrzeżu oceanu, podczas gdy Chińczycy mieli już w Zatoce Meksykańskiej szesnaście super- lotniskowców. Mogli wylądować na południu w dowolnie wybranym miej- scu i terminie. Bill zwrócił się do szefa sztabu lotnictwa, lecz generał La- tham poinformował, że Chińczycy mają na lotniskowcach w zatoce trzy ty- siące dwieście samolotów, a dalsze cztery tysiące w kubańskich bazach lotniczych. Tak więc marynarka mogła liczyć jedynie na zmasowane uderze- nia pocisków rakietowych odpalanych z pływających arsenałów, a lotnictwo musiało bazować na posiadanym sprzęcie, zarówno do obrony, jak też akcji zaczepnych. Latham nie mógł wysłać pozostałych do jego dyspozycji kilku tysięcy pilotów myśliwców do samobójczych nalotów na chińskie pozycje, nie pozbawiając jednocześnie kraju osłony z powietrza. Bo o ile latające na dużych wysokościach naddźwiękowe chińskie rakiety balistyczne były do- tąd zestrzeliwane przez odpalane z naziemnych silosów pociski amerykań- skie, to przeciwko ciężkim i powolnym rakietom strategicznym najskutecz- niejszą bronią pozostawały myśliwce. Baker nie miał odwagi prosić o pomoc dowództwa piechoty morskiej, która straciła Pierwszą i Drugą Dywizję Morską, a Trzecia stacjonowała na Hawajach. Czwarta, rezerwowa, zajmowała pozycje obronne w rejonie No- wego Orleanu i Galveston. Wziąwszy pod uwagę poważne straty na Kara- ibach, w korpusie pozostały jeszcze morskie brygady ekspedycyjne o łącz- nej sile dziesięciu tysięcy żołnierzy. W Camp Pendleton i Lejeune trwało uzupełnianie składu dwóch pierwszych dywizji, jak również formowanie dwóch nowych, Piątej i Szóstej, miały być jednak gotowe dopiero równo- cześnie z wodowaniem pływających arsenałów - o ile Stany Zjednoczone dotrwałyby do tej chwili. Bakerowi pozostała ostatnia deska ratunku, wojska lądowe. Powstrzyma- my chińską inwazję na naszych plażach, oświadczył. Przeciwnicy natychmiast wytknęli, że po pierwszej fali ataków może przyjść druga, trzecia i czwarta, a nieprzyjacielowi będzie właśnie zależało na tym, żeby związać wszystkie możliwe rezerwy amerykańskie. Został zmuszony do podjęcia trzeciej ważnej decyzji. „Musimy rozpocząć intensywne przygotowania", oznajmił szefom sztabów. „Bo jeśli nie możemy przenieść wojny na teren Chin, zostaje nam tylko czekać u siebie na inwazję wroga". Doskonale wiedział, że ten pomysł zostanie bardzo źle przyjęty. Jego krytycy nawet nie dopuszczali myśli, iż Sta- ny Zjednoczone mogłyby utracić choćby skrawek swego terytorium. A jeśli Chińczycy wysadzą na ląd dziesięciomilionową armię? „Wtedy powołamy do wojska nawet karmiące matki i starców", odpowiadał. A jeżeli koncentracja oddziałów na Kubie także jest sprytnym wybiegiem i Chińczycy wylądują w New Jersey lub Kalifornii? „Wówczas przeniesiemy główne linie obrony w Sierra Nevada bądź Appalachy", tłumaczył. „Właśnie dlatego potrzebne są szczegółowe plany nawet na taką ewentualność". Tej nocy, po uciszeniu głównych przeciwników w Radzie Bezpieczeń- stwa Narodowego, długo nie mógł zasnąć, pogrążony w rozmyślaniach. Cią- gle powtarzał sobie pytanie: Jakie mam do tego prawo? Ostatecznie przypo- minał trochę filmowego aktora, który tylko dzięki popularności zdobył miej- sce w senacie. Chyba nawet nie miałby szans na zrobienie kariery politycznej, gdyby nie chińskie podboje. Jego małżeństwo z Rachel Roberts, uderzająco piękną koleżanką z planów zdjęciowych, gdzie występowała w roli Rachel Bachman, okazało się niewypałem. Od czasu rozwodu unikał angażowania się w związki z kobietami, ale głównie dlatego, że drugi rozwód ostatecznie przekreśliłby jego karierę. W rezultacie Bill Baker żył w swoim prywatnym piekle - samotnie wśród przytłaczających ścian gabinetów. Gdy poprzedniej nocy nie mógł zasnąć, próbował rozstrzygnąć, kiedy to, co uznawał za niewyobrażalne, stało się nieuchronne. Czy wówczas, gdy w czasie inspekcji baz rakietowych na po- łudniu kraju usłyszał w wyobraźni świst spadających bomb? A może tamte- go wiosennego wieczoru na plaży w wyludnionym Miami Beach, kiedy wy- dawało mu się, że na ciemnej linii horyzontu dostrzega rozbłyski toczącej się bitwy morskiej? Albo wówczas, gdy po wygłoszeniu mowy do miesz- kańców Charleston, w której zapewniał o powrocie okrętów marynarki wo- jennej do miejscowego portu, mógł zobaczyć zwłoki pierwszego chińskiego żołnierza, komandosa zabitego przez policyjny patrol? Dopiero tuż przed świtem, gdy pierwszy brzask położył się już na okiennych zasłonach, uzmy- słowił sobie, iż nastąpiło to kiedy indziej. Od dawna był przeświadczony, że ze strony odradzającego się chińskiego imperium grozi olbrzymie niebez- pieczeństwo, głównie dlatego, iż Stany Zjednoczone mają ponad pięć tysię- cy kilometrów słabo strzeżonego wybrzeża. I gdy przestały być potęgą pa- nującą na oceanach, otaczające je morza, które dotąd stwarzały poczucie bezpieczeństwa, stały się teraz źródłem zagrożenia. 2 BIAŁY DOM, POKÓJ SYTUACYJNY 14 września, 20.45 czasu lokalnego Clarissa Leffler czekała przed wejściem do Pokoju Sytuacyjnego. Po raz pierwszy brała udział w posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Miała dopiero trzydzieści pięć lat, a już objęła kierownictwo sekcji chiń- skiej w Departamencie Stanu. Większość ludzi w jej sytuacji nerwowo po- wtarzałaby w myślach słowa, które ma skierować do prezydenta Stanów Zjed- noczonych. Ale Clarissa była ekspertem w dziedzinie chińskiej polityki za- granicznej, miała też spore doświadczenie w kontaktach z wpływowymi politykami. Nie była zbyt stremowana, dlatego mogła się poświęcić smut- nym rozważaniom o zdradzie stanu dokonującej się w imię patriotyzmu. Poprzedniego wieczoru jej ojciec, republikański marszałek Izby Repre- zentantów, wspomniał mimochodem o możliwości przewrotu wojskowego. „Niektórzy gorliwi generałowie są gotowi wykorzystać konstytucyjne upraw- nienia, przejąć władzę i sięgnąć po atomowy, iście biblijny odwet". W ostat- nich latach amerykańska polityka skierowała się ostro na prawo, a jej ojciec, Tom Leffler, był przywódcą konserwatystów. Jego zdaniem obrana przez Bakera strategia powstrzymania chińskiej inwazji wyłącznie środkami kon- wencjonalnymi, z wykorzystaniem pospolitego ruszenia, była bezduszna i mu- siała doprowadzić do klęski. Clarissa nigdy nie podejrzewała, że Bill Baker może się dopuścić zdrady. Na studiach wygłaszała płomienne mowy o chińskim zagrożeniu dla świato- wego pokoju, lecz jej słuchacze myśleli głównie o szybkim wzbogaceniu się. Gdy na fali rosnącego strachu przed chińską agresją Bakera wybrano na sena- tora, podjęła pracę w jego biurze. Później, za łaskawym przyzwoleniem ojca, dołączyła do ekipy przygotowującej jego kampanię prezydencką. Teraz zaś nie mogła zrozumieć, jak podziwiany przez nią człowiek mógł odrzucać wy- korzystanie broni jądrowej, kiedy chodziło o przetrwanie całego narodu. Zdawała sobie sprawę, że niektórzy za wszelką cenę dążą do odegrania znaczącej roli. Rzeczywiście istniała szansa zmiany biegu historii. Podejrze- wała więc, że zamach został już zaplanowany z wojskową precyzją, ale w jej pojęciu prezydencka sukcesja musiała przypominać operę - dramatyczne przedstawienie napisane w obcym, niezrozumiałym dla niej języku. Jaką ona powinna odegrać rolę w tym patriotycznym zrywie? Czy w ogóle mogła się do niego przyłączyć? Czy ktokolwiek zamierzał skorzystać z jej pomocy? T co później nastąpi? Czy spiskowcy mieli szansę utrzymać się przy władzy? A lojaliści byli gotowi wykonywać polecenia jej ojca? Nowa administracja po przewrocie także musiała potrzebować zaufanych ludzi. Po przewrocie, powtórzyła z naciskiem w myślach. Ilekroć próbowała sobie wyobrazić, co może się stać po złamaniu przez ojca przysięgi wierno- ści, coś ściskało ją za serce. Od dzieciństwa odznaczała się bujną wyobraź- nią, nie potrafiła sobie jednak wyobrazić wojny atomowej na ziemi amery- kańskiej. Na pewno są inne sposoby, tłumaczyła sobie. Oficerowie sztabu generalnego rozpoznawali ją i witali lekkimi ukłona- mi. W miarę, jak kolejno wchodzili do Pokoju Sytuacyjnego, zastanawiała się, który z nich odegra decydującą rolę w ratowaniu Stanów Zjednoczo- nych wobec zdrady Bakera. Hamilton Asher, wpływowy dyrektor FBI, zmarszczył brwi, ujrzawszy jąprzed wejściem do sali. Richard Fielding, kie- rujący neutralnym CIA, uśmiechnął się i szepnął: „Połam nogi!" Poczuła ciarki na plecach, nie tyle ze zdenerwowania, ile z samego faktu przebywa- nia w tym gronie. Znalazła się bowiem w ciekawym miejscu i ciekawej, hi- storycznej chwili. Wreszcie minął ją także przygarbiony prezydent, jakby niepomny tego, co się wokół dzieje. Clarissa zwróciła jednak uwagę, że dwaj mężczyźni, którzy weszli do środka i stanęli po obu stronach drzwi, utkwili w niej wzrok. Szybko odwróciła głowę. Nie mogła znieść przenikliwych spojrzeń agentów ochrony, gotowych w mgnieniu oka dobyć broni. Baker wziął głębszy oddech. - Chciałbym zacząć tę naradę od podkreślenia trzech istotnych kwe stii ... do protokołu. - Odgrywał swą życiową rolę. Za wszelką cenę usiłował się zdobyć na ton godny głowy państwa. - Stany Zjednoczone albo wygrają tę wojnę, albo przestaną istnieć, przynajmniej jako federacja pięćdziesięciu stanów. Nie będzie żadnych ustępstw terytorialnych. Nie może być mowy o negocjacjach, kapitulacji, kompromisach, zagranicznych mediatorach, zawieszeniu broni czy pakcie pokojowym... ani też o poddaniu się. - Pod niósł głowę i popatrzył wzdłuż stołu konferencyjnego. Nikt nie zakasłał, nie zamrugał ani nie odwrócił wzroku. Od tej chwili w całym kraju panu je stan wojenny... aż do odwołania. - Uniósł palec wskazujący. To pierw sza sprawa. Niemal wszyscy oficerowie pokiwali głowami. - Teraz druga. Możemy zwyciężyć jedynie na morzu. Czterdziestomi- lionowa armia chińska stanowi dla nas zagrożenie tylko dlatego, że dzięki flocie może wylądować na naszym wybrzeżu, zrobię więc wszystko, by znisz czyć tę flotę. Stąd też wszelkie strategiczne decyzje muszą zostać podporząd kowane temu najważniejszemu celowi. Jeśli zajdzie konieczność obrony por tów w Charlestonie i Norfolk, zamiast w Orlando czy Atlancie, wydam odpo wiednie rozkazy. Jeśli zaś trzeba będzie przenieść obronę przeciwlotniczą z Chicago i Detroit, by utrzymać dominację w powietrzu nad Filadelfią bądź San Diego, nie zawaham się ani przez chwilę. - Wyprostował palec środko wy. - To druga sprawa. Wszyscy śmiało patrzyli mu prosto w oczy. Generałowie i admirałowie znów pokiwali głowami. Baker pokazał trzeci palec. - Wreszcie chcę oznajmić już dziś, jeszcze przed rozpoczęciem starć zbrojnych w obronie naszego kraju, że ta wojna nie skończy się z chwilą wypędzenia Chińczyków z zachodniej półkuli. Dobiegnie końca dopiero po zlikwidowaniu blokady morskiej Europy, oswobodzeniu Japonii oraz państw Bliskiego Wschodu i po wyparciu agresora z południowej i wschodniej Azji z powrotem za granice Chin. To trzecia sprawa. Większość oficerów i tym razem potakująco skinęła głową. Baker zda- wał sobie sprawę, że nie jest to wyraz akceptacji dla bardzo ogólnikowego planu obrony. Odbierano jego słowa jak rozkazy głównodowodzącego w przededniu wojny, która mogła potrwać nawet dziesięć lat. Tyle że jemu pozostało najwyżej sześć lat prezydentury, zakładając powtórne zwycięstwo w wyborach, obecnie bardzo wątpliwe. Wyprowadzając się z Białego Domu, miałby czterdzieści dziewięć lat... o ile wcześniej nie zastrzeliliby go Chiń- czycy. A coraz częściej w wyobraźni widział właśnie ten moment. W takich chwilach bardzo się cieszył, że nie ma rodziny. Nikt poza nim nie mógł ucier- pieć z powodu sprawowanej przez niego funkcji. Poza tym odpowiadało mu, że zginie przy biurku w prezydenckim gabinecie - w garniturze, z dala od huku wystrzałów, wśród papierów i długopisów, atrybutów demokracji. Wła- śnie tak w wyobraźni Bakera powinien wyglądać koniec ostatniego prezy- denta Stanów Zjednoczonych. Jak zwykle zwrócił się wpierw do dowódcy marynarki. Jak wygląda sytuacja w zatoce? Admirał Thornton był najwyraźniej poruszony. Odchrząknął i zamyślił się na chwilę. - Mniej więcej od ośmiu godzin wyłapujemy odgłosy silników okręto wych, panie prezydencie. Setki jednostek płyną w naszą stronę. Do tej pory nasze patrole widywały jedynie wysłużone okręty, krążowniki, niszczyciele i fregaty. Ale ich liczba stale rośnie. Nie ulega wątpliwości, że za nimi podą żają superlotniskowce i transportowce. Wzdłuż północnych wybrzeży Kuby czuwa dwadzieścia naszych łodzi podwodnych, z których powinny napłynąć pierwsze meldunki co do kierunku, w jakim porusza się nieprzyjacielska flota. Przejścia między Wyspami Bahamskimi są zaminowane, poza tym pil nuje ich eskadra łodzi podwodnych i flota złożona z dwudziestu ośmiu okrę tów, w tym siedmiu krążowników, jest więc mało prawdopodobne, żeby Chiń czycy próbowali się przedrzeć na wschodnie wybrzeże. Baker pokiwał głową i spojrzał na generała Lathama, szefa sztabu lot- nictwa. - Jesteśmy gotowi? - zapytał. - Mamy dziewięćset myśliwców różnych typów i około trzydziestu bom- bowców B-l i B-2. Wszystkie czekają w pełnej gotowości, uzbrojone w po- ciski do zwalczania celów nawodnych. Mamy też przygotowanych dwa i pół tysiąca pocisków SLAM-124 z nowego typu głowicami przeciwpancernymi. Systemy naprowadzania są ustawione na ominięcie pierwszej linii chińskiej osłony antyrakietowej i równoczesne uderzenie w cele z maksymalną wy- dajnością. Nie wątpię, że dosięgną celów, panie prezydencie, ale na pew- no nie przebiją się przez pancerze cięższych jednostek. Baker spojrzał na Thorntona i rzekł ostro: - Sądziłem, że sama idea pływających arsenałów polega na tym, że będą w stanie zasypać przeciwnika lawiną pocisków! A teraz się dowiaduję, że nawet dwa i pół tysiąca rakiet nie zdoła przebić pancerzy chińskich jedno stek! Admirał był w trudnej sytuacji, ale nawet mrugnięciem oka nie zdradził braku wiary w to, że nowe okręty przyczynią się do wygrania wojny. - Panie prezydencie, gdybym już dziś miał dwa takie arsenały na wo- dach zatoki, najwyżej w ciągu pół godziny zatopiłbym każdy okręt floty in- wazyjnej. Będą w stanie odpalić salwę złożoną z szesnastu tysięcy poci- sków, z czego pięćset zamiast głowic bojowych ma być wyposażonych w ukła- dy elektroniczne zakłócające działanie chińskich urządzeń namiarowych. Kolejne półtora tysiąca wyrzutni zostanie załadowanych dwunastoma tysią- cami pocisków przeciwrakietowych, po osiem w każdej. Pozostałych czter- naście tysięcy rakiet będzie uzbrojonych w jednotonowe głowice bojowe, z których sześćset czy siedemset powinno zatopić każdy okręt przeciwnika. Po ośmiu minutach będzie można odpalić drugą salwę szesnastu tysięcy ra- kiet, a po następnych ośmiu trzecią i tak aż do skutku. - Nie trzeba będzie zostawić trochę pocisków w rezerwie do obrony pływających arsenałów? - zapytała Elizabeth Sobo. - Poza tym co z chiń- skimi łodziami podwodnymi? - Ma pani rację, trzeba będzie zostawić rezerwę odparł Thornton. - Przedstawiałem jedynie teoretyczny scenariusz. Poza tym obie jednostki będą operowały razem, i to pod osłoną myśliwców z co najmniej dwóch lotni- skowców, tworzących razem z arsenałami grupę bojową. Zintegrowanie siły ognia wszystkich okrętów powinno nas zabezpieczyć zarówno przed chiń- skim lotnictwem, jak i łodziami podwodnymi. - Nie rozumiem - wtrącił Hamilton Asher. Bakerowi serce zabiło moc- niej. - Jeżeli to tylko kwestia zmasowania ognia, to dlaczego nie rozbudo- wujemy sieci stacjonarnych wyrzutni rakietowych? Dzięki nim moglibyśmy łatwo powstrzymać chińską inwazję! - Generał Cotler zaproponował utworzenie jednostki samobieżnych wyrzutni, wzorowanej na formacjach brytyjskich - zabrał głos sekretarz obro- ny, Moore. - Wziąwszy jednak pod uwagę sumaryczną liczbę rakiet, jakie trzeba by wyprodukować, musieliśmy wybierać między pływającymi arse- nałami a wyrzutniami samobieżnymi. - Więc czemu nie wrócić do budowy wyrzutni podziemnych? - zdziwił się Asher. - Skoro dzięki nim można by powstrzymać inwazję... Moore spojrzał na prezydenta, później na sekretarza obrony. - Wyrzutnie stacjonarne nie mają żadnych atutów ofensywnych. - Ofensywnych?! - zdziwił się Asher. - Dzięki pływającym arsenałom będziemy mogli przegnać chińskie okrę- ty z powrotem do Azji - wyjaśnił Baker. - Wyrzutnie stacjonarne dałoby się wykorzystać tylko do obrony. - Moim zdaniem większość amerykańskiego społeczeństwa - oznajmił butnie Asher, jakby się popisywał przed całą radą - uważa obronę kraju za priorytetową w obecnej sytuacji. - To ja wydałem takie rozkazy - uciął Bill. Jeszcze przez chwilę mie- rzył Ashera wzrokiem, po czym zwrócił się do Lathama: - A co z naszą obroną przeciwrakietową? Generał wyraźnie się zawahał. Gorąco popierał odrzucony przez prezy- denta projekt utworzenia wspólnie z lotnictwem formacji samobieżnych wyrzutni rakietowych. Do Bakera dotarły plotki, że w prywatnych rozmo- wach ostro krytykował jego decyzję. - No cóż, kiedy dostaniemy pierwsze raporty o kontakcie sonarowym, ogłosimy czerwony alarm dla całej obrony powietrznej. Wstrzymaliśmy już lotniczy ruch cywilny na wschód od Missisipi i na południe od Atlanty. Na każdym lotnisku stacjonuje oddział obrony powietrznej, dysponujący co najmniej czterema nowoczesnymi myśliwcami utrzymywanymi w pełnej gotowości. Pokrycie terytorium kraju antyrakietowym systemem NORAD wynosi dziewięćdziesiąt osiem procent. Gdyby Chińczycy chcieli od razu uderzyć na cele w głębi lądu, zgotujemy im piekło. Baker pokiwał głową. Większość oficerów popatrzyła na szefa sztabu wojsk lądowych, zanim jeszcze prezydent zapytał: - Gdzie Chińczycy zamierzają wylądować? Cotler momentalnie się zasępił. Otworzył notatnik, jakby miał zeznawać pod przysięgą. - Z Kuby najbliżej jest na południową Florydę... - zaczął szybko, lecz nagle urwał. Baker uzmysłowił sobie, że generał pochodzi z Chicago, nie z Południa, a mimo to trudno mu rozmawiać o nadchodzącej inwazji. - Pro szę wybaczyć, panie prezydencie - mruknął, po czym wyprostował się i cią gnął pewnym tonem: - Wojska lądowe są przygotowane do powstrzymania każdego, powtarzam: każdego ataku od strony Florydy. - Było to stonowa ne, rzeczowe stwierdzenie, odarte z zabarwienia emocjonalnego. Za plecami Cotlera trzech pułkowników stało wyprężonych na baczność, jakby tym spo sobem pragnęli zaakcentować, że armia amerykańska jest gotowa uczynić to, co do tej pory nikomu się nie udało, to znaczy powstrzymać Chińczy ków. - Zorganizowaliśmy linię umocnień od Tampy do Melbourne. Dwie dywizje zmechanizowane, Trzecia i Czterdziesta, wraz z jednostkami gwardii narodowej i Pięćdziesiątą Trzecią Rezerwową Dywizją Piechoty czekają w bunkrach na południe od Orlando. W ten sposób Chińczycy będą musieli obejść Everglades, pozostawiając oba skrzydła w zasadzie bez żadnego wspar- cia. Jeśli więc wylądują na plażach w rejonie Miami, panie prezydencie, tam ich zatrzymamy. - A jeżeli spróbują się przedostać na amfibiach przez bagna? - zapytała Elizabeth Sobo. - Albo wykorzystają łodzie desantowe typu Inczchon i do- trą do wybrzeża na waszych tyłach? - Dwieście Siedemdziesiąty Ósmy Pułk Kawalerii Pancernej zepchnie ich z powrotem do morza. - Chciał pan powiedzieć: spróbuje ich zepchnąć - nie dawała za wygra- ną Sobo. Zajrzała do swoich notatek. - Ten pułk kawalerii stacjonujący w Ocala to tylko... trzy tysiące siedmiuset żołnierzy, samych rezerwistów. Gdyby nie udało im się zniszczyć desantu, Chińczycy odcięliby ich na południu Florydy i okrążyli cały Czwarty Korpus, dwunastą część naszych wszyst- kich sił lądowych. To bardzo ważne, pomyślał Baker, niecierpliwie oczekując odpowiedzi Cotlera. - Ma pani rację, spróbujemy ich zepchnąć z powrotem do morza - od parł szczerze generał. Sobo zerknęła na prezydenta. Zrobiła swoje, przedstawiła na forum rady możliwy scenariusz całkowitej klęski. Baker westchnął ciężko i przeciągnął dłonią po twarzy. Zakrywając jeszcze palcami usta, rzekł: Jeżeli naprawdę stosunkowo łatwo można zatrzymać Chińczyków w re- jonie Everglades, to oni także o tym wiedzą. W takim razie gdzie wylądują? Cotler miał gotową odpowiedź. - Teoretycznie mogą to zrobić wszędzie od Key West na Florydzie do Brownsville w Teksasie. Jeśli zdecydują się na bezpieczny wariant i ominą południową Florydę, powinni wybrać któryś z dużych portów nad zatoką, Mobile czy Biloxi, może Nowy Orlean lub GaWeston. Odległość od Kuby sprawia, że bardziej zagrożone są porty na wschód od Missisipi. Technik błyskawicznie zmienił mapy wyświetlane na wszystkich czte- rech ściennych ekranach taktycznych. Różnymi kolorami były na nich za- znaczone strefy o różnym stopniu zagrożenia. Żółty pas obejmował stosun- kowo najbezpieczniejsze plaże leżące daleko na zachód od Hawany, czyli w Teksasie i Luizjanie. Na pomarańczowo były oznakowane wybrzeża Mis- sisipi, Alabamy i północnej Florydy. Jaskrawą czerwienią odcinał się naj- bardziej niebezpieczny rejon wokół zatoki Mobile. - Chińczycy są w stanie wysadzić na plaży około pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy w ciągu doby - ciągnął generał. - Gdyby zaś udało im się opano wać któryś port, potroiliby tę liczbę. Jeśli więc wylądują na wschód od Mis- sisipi i zajmą port, będą mogli w ciągu miesiąca przetransportować pięcio- milionową armię inwazyjną. - Zatem prawdopodobnie należy się ich spodziewać w Mobile - wtrącił sekretarz obrony, Robert Moore. - To centralnie usytuowany port z głębo- kim basenem i gęstą siecią połączeń drogowych i kolejowych. Zresztą nie- zależnie od tego, gdzie wylądują, powinni się posuwać w kierunku ważnych strategicznie obiektów w stanach nad Atlantykiem. Jeśli to zrobią, ustanowi- my linię obrony wzdłuż autostrady numer szesnaście, od Savannah nad oce- anem do Atlanty, i wzdłuż autostrady numer dwadzieścia od Atlanty przez Birmingham i Jackson aż do Missisipi. Prawdę powiedziawszy, to chyba najlepszy teren do obrony na głębokości od kilkuset metrów do kilku kilo- metrów na południe od szosy, mogącej stanowić główną arterię dla zaopa- trzenia i transportu wojska. A jeżeli w dodatku zniszczymy mosty na połu- dnie od tej linii, Chińczycy znajdą się w potrzasku. Dwieście Osiemnasta Zmechanizowana Brygada Piechoty zajmie stanowiska wzdłuż autostrady numer dziewięćdziesiąt pięć od Savannah po Florydę, na tyłach Czwartego Korpusu. - Można by również zaminować zatokę Mobile - dodał Latham. - Wy- starczy mi pięć lub sześć godzin, żeby zrzucić z powietrza ładunki. Baker przecząco pokręcił głową, jeszcze zanim generał skończył. - Admirał Thornton twierdzi, że port łatwo oczyścić i oddać do użytku w ciągu zaledwie paru dni. W takim razie zniszczymy doki rzucił Latham. Wtedy wylądująna plaży! - odparł stanowczo prezydent. Odchylił się na oparcie krzesła i końcami palców zaczął masować skronie, chcąc wszystkim zademonstrować stan napięcia nerwowego. Rzeczywiście nerwy miał napięte do granic wytrzymałości. Marzły mu dłonie. Już od pół roku trwały dyskusje nad jego planem obrony kraju. Zazwy- czaj udawało mu się przeforsować własne pomysły. Ćwiczono też różne warianty, by zapoznać ludzi z teatrem działań, jego ograniczeniami i możli- wym rozwojem wydarzeń podczas nadchodzącej bitwy, uzależnionym od takich czynników jak dystanse, ukształtowanie terenu czy gęstość sieci dro- gowej. Wiadomo było jednak, że po rozpoczęciu działań nikt już nie będzie zwracał uwagi na rezultaty tych ćwiczeń... może z wyjątkiem specjalnych komisji, jak choćby po zdarzeniach w Cieśninie Florydzkiej. Tę operację również wcześniej ćwiczono. Flota powinna się przebić w trzech oddziel- nych grupach i wysadzić Drugi Korpus Piechoty Morskiej na skrzydle Chiń- czyków. Następnie pod osłoną artylerii i lotnictwa zabrać wszystkich obroń- ców z Zatoki Guantanamo i przywieźć ich do ojczyzny, gdzie już czekały wiwatujące tłumy. Baker spotkał się z byłym wysokim oficerem marynarki za- raz po przesłuchaniu go przez specjalną komisję. Admirał złożył rezygnację, wrócił do domu, pożegnał się z rodziną, zamknął w gabinecie i strzelił sobie w skroń. Bill do dzisiaj się zastanawiał, czy jeszcze kiedyś zobaczy u kogoś takie spojrzenie - wzrok dumnego, ufnego w siebie człowieka doszczętnie zniszczonego przez poczucie winy. - W porządku - powiedział cicho. - Więc jak możemy wygrać to star cie, jeśli Chińczycy ruszą pełną siłą? Cotler wstał i obciągnął zieloną marynarkę z kilkoma rzędami baretek na piersi. W Waszyngtonie wszyscy żołnierze do stopnia pułkownika musieli nosić mundury polowe i terenowe buty. Ciekawe, czy nadejdzie kiedyś taki dzień, że i najwyżsi rangą oficerowie przebiorą się w panterki, pomyślał Baker. Na wyświetlonej mapie stanu Tennessee pojawiły się trzy duże obszary zaznaczone na zielono: rejony zgrupowań alarmowych Drugiego, Trzeciego i Piątego Korpusu. Miesiąc wcześniej Bill przeprowadzał inspekcję tych te- renów, gdzie ukryte pod siatkami maskującymi, mającymi gdzieniegdzie po kilometrze długości, zostały już zgromadzone olbrzymie wojskowe zapasy. - Jeżeli Chińczycy wysadzana ląd sześć grup armii - rzekł Cotler - czyli około dwóch milionów żołnierzy wraz z milionem personelu technicznego i pomocniczego, skierujemy przeciwko nim w bezpośrednim kontrataku trzy zmotoryzowane korpusy. Trzy grube strzałki na ekranie przypominały widły wymierzone w zato- kę. Gdyby ten kontratak nie powstrzymał chińskiej inwazji - „Nie zwalił wroga z nóg", jak kiedyś wyraził się generał Bakerowi pozostawało jedy- nie się łudzić, że nieprzyjaciel „zbytnio się rozproszy" na zdobywanych zie- miach. Wiedział jednak, że takimi samymi złudzeniami wcześniej kierowali się inni, począwszy od Wietnamczyków, a skończywszy na Turkach, nawet wtedy, gdy padały już ostatnie punkty ich oporu. Znowu zaczerpnął głęboko powietrza, jakby chciał rozerwać niewidzialne stalowe obręcze zaciskające się na jego piersi. - A za cztery miesiące - dodał Moore optymistycznym tonem - będzie my już mieli trzy pływające arsenały, które pozwolą nam zepchnąć wojnę z powrotem na morze. O ile wytrzymamy do tego czasu, skwitował w myślach prezydent. Czuł, jak zbiera mu się na czole zimny pot. Zdusił w sobie narastające przerażenie, chcąc odzyskać jasność myśli. Ale znowu pojawiło się w nich dręczące py- tanie: Jak w ogóle mogło do tego dojść? fi - Proszę wybaczyć, panie prezydencie - rzekł zdenerwowany doradca, zamykając leżącą przed Billem książkę raportów. W grubych tłoczonych okładkach znajdowały się mapy i zdjęcia przygotowywane przez komórkę wywiadowczą Narodowej Rady Bezpieczeństwa zaledwie na godzinę przed każdym posiedzeniem. W Internecie trwała już wojna informacyjna. Przy- czyniała się do stałego wzrostu liczebności wojsk amerykańskich, który i tak był zbyt powolny. Baker zwrócił uwagę, że ze ściennych ekranów zniknęły obrazy. Bezgłośnie zgrzytnął zębami, dostrzegłszy Hamiltona Ashera w oto- czeniu grupy oficerów. Dyrektor FBI nie był formalnie członkiem rady, a on nie miał ochoty wysłuchiwać jego opinii. Kiedy drzwi się otworzyły i ubra- ny po cywilnemu mężczyzna wszedł do sali, Baker tylko przelotnie spojrzał na szefa swojej kancelarii, Franka Adamsa, a ten natychmiast zbliżył się, pochylił i gorliwie szepnął mu na ucho: - Asher nie był zaproszony na to posiedzenie. Chyba myśli, do cholery, że jest teraz zasranym strażnikiem demokracji, kiedy przeforsowana przez Toma Lefflera ustawa o tajemnicy państwowej daje mu pełną swobodę dzia łania. Sekretarz stanu, Arthur Dodd, wstał z krzesła i powiedział: - Chciałbym przedstawić nowego szefa sekcji chińskiej w moim depar tamencie, doktor Clarissę Leffler. Bill zrobił zdziwioną minę. Odwrócił się i popatrzył na siedzącą przy stole córkę Toma Lefflera, która skinęła mu głową na powitanie. Ledwie zdołał opanować chęć podejścia do niej i uściśnięcia dłoni, mimo że znał ją tylko przelotnie, z nieformalnych spotkań. Szef jego kancelarii pochylił się znowu i szepnął: Dowiedziałem się o tym w ostatniej chwili. Nie przypadkiem Dodd zrobił z niej kierowniczkę sekcji chińskiej. Chce mieć dobrą wymówkę, gdyby komisja senacka znów wezwała go na przesłuchanie i zażądała wyjaśnień w kwestii zaangażowania córki tego sukinsyna. Konserwatyści mają go na oku już od chwili, kiedy dwa lata temu w Genewie pospieszył z życzeniami do chińskiego ministra handlu... Baker uciszył go ruchem dłoni. Dodd przedstawiał kwalifikacje Clarissy, która zdaniem Billa odebrała aż przesadne wykształcenie. Stary Tom Leffler kładł na to szczególny na- cisk, mimo że sam wychowywał się na wsi gdzieś w Georgii. Za to córka prawdopodobnie nigdy tam nie mieszkała, pomyślał. Tylko pomagała ojcu prowadzić kampanię wyborczą w rodzinnych stronach. Leffler był kongres- manem od czterdziestu lat, matka wychowywała Clarissę w Waszyngtonie. Bill niewiele o niej wiedział, za to świetnie znał żonę Toma, Beth, chyba najbardziej dystyngowaną osobę, jaką kiedykolwiek spotkał. Kiedy był jesz- cze żółtodziobem w Senacie, właśnie ona wprowadzała go do środowiska stołecznej socjety. Niczego nie można jej było zarzucić. Baker aż się popła- kał, kiedy zmarła tuż przed objęciem przez niego stanowiska. Ze smutkiem też myślał o tym, jak jej śmierć odmieniła starego Toma. Leffler od dawna odgrywał znaczącą rolę na prawym skrzydle Partii Republikańskiej, cieszącym się dużą popularnością. Olbrzymia większość polityków tej frakcji zajmowała twarde stanowisko jeszcze na wiele lat przed wybuchem chińskiej wojny, jakby przeczuwając pojawienie się groźnego drapieżnika. Później energiczny marszałek Izby Reprezentantów stanął na czele ugrupowania konserwatywnego. Obaj byli podobnego zdania w spra- wach obronności kraju, lecz wielokrotnie dochodziło między nimi do spięć. Powodem ostatniej konfrontacji stała się będąca dziełem Lefflera ustawa o tajemnicy państwowej, którą Baker zawetował. Jej przepisy były pogwał- ceniem praw obywatelskich, a w dodatku naruszały zasadę rozdziału kom- petencji między trzema rodzajami władz federalnych. Opinia publiczna po- parła jednak Lefflera i Kongres oddalił weto. Konserwatywni republikanie pokonali w głosowaniu umiarkowane frakcje obu partii. Przez lata Bill widywał Clarissęna różnych przyjęciach dobroczynnych, raz nawet w gronie organizatorów. Podczas ostatniego spotkania, mimo wie- lu dygnitarzy, z którymi rozmawiał, zwróciły jego uwagę jej kształtne od- kryte ramiona i zgrabna sylwetka umiejętnie podkreślona krojem wieczoro- wej sukni. Później zaś usłyszał, jak śpiewnym, silnie modulowanym głosem płynnie mówiła coś po chińsku, prowadząc ożywioną dyskusję z ambasado- rem rządu z Pekinu. Chińczyk z oburzeniem przyjął wówczas fakt, że przy obiedzie wyznaczono mu miejsce przy bocznym stoliku, tyłem do prezyden- ta. Wyczulony na takie niuanse Frank Adams zapytał go szeptem: - Widział pan minę tego wściekłego pekińczyka? Bill odpowiedział skąpym uśmiechem. Wolał się nie przyznawać, że nic go to nie obchodzi, bo przy tamtym stoliku widzi jedynie uroczą Clarissę. Clarissa Leffler uzyskała tytuł doktora nauk politycznych na Harvar- dzie - zaczął Dodd przed całą radą. - Przez kilka lat studiowała w Pekinie. Napisała parę bardzo interesujących artykułów na temat chińskiej polityki, których kopie panu przesłałem, panie prezydencie. Bill pokiwał głową i splótł przed sobą dłonie. Nie miał pojęcia, o jakich artykułach Art mówi. Pamiętał jednak, że przed laty Clarissa nosiła typowo akademickie okulary w kościanej oprawie. Po raz ostatni widział ją w nich na pogrzebie matki. Utkwiło mu to w pamięci, gdyż obecnie rzadko kto już nosił tradycyjne okulary, a gdy ją objął składając kondolencje, niechcący przekrzywił jej okulary na nosie. Gdy sekretarz Dodd zamknął teczkę z aktami Clarissy, wszyscy popa- trzyli nie na nią, lecz na prezydenta. Baker przez chwilę zastanawiał się nad jakimś powitaniem, ale poszedł w ślady Clarissy - z obojętną miną spojrzał w bok. Pomyślał, że jak większość dzieci sławnych rodziców musiała bar- dzo się starać, aby oceniano ją wyłącznie na podstawie wiedzy i umiejętno- ści. Skinieniem głowy dał znać Clarissie, że może zabrać głos. - Dzień dobry, panie prezydencie - zaczęła. - Jak rozumiem, jedynym przedmiotem zainteresowania mojej sekcji jest uważna obserwacja tylko tego zjawiska, które obecnie liczy się w chińskiej polityce, czyli nasilających się tarć między wojskowymi a cywilami w rządzie. Rzeczowym tonem zacytowała kilka stwierdzeń z raportów. We wszyst- kich doniesieniach z Pekinu mówiło się o rosnącym napięciu. Pół roku wcze- śniej cywilny premier publicznie ostrzegał zmęczonych wojną Chińczyków przed „śmiertelnym zagrożeniem militarnego awanturnictwa". Zostało to odebrane jako przestroga, że jeśli armia dokona inwazji na Stany Zjedno- czone, trzeba się liczyć z możliwością wojny atomowej. Wyglądało na to, że cywilni politycy postanowili na razie zaczekać, by w razie klęski amerykań- skiej ofensywy święcić triumfy. - Nadarza się okazja - ciągnęła Clarissa - abyśmy odnieśli korzyści z nie pewnej sytuacji politycznej w Pekinie. To stwierdzenie przykuło uwagę Bakera. - Czy te tarcia są także odczuwalne na naszej półkuli? - zapytał ostro przewodniczący Połączonego Szefostwa Sztabów. - Jeszcze nie odparła Leffler - ale Han Żemin przylatuje dzisiaj na Kubę, co może być sygnałem do rozpoczęcia inwazji. Większość generałów skierowała wzrok na prezydenta. - Mam to uznać za sugestię, że powinienem się spotkać z Żeminem? - zwrócił się Bill do Clarissy. Dodd otworzył już usta, żeby wyjaśnić nieporo zumienie i bronić stanowiska swojej podwładnej. - Chwileczkę - powstrzy mał go Baker. To całkiem uzasadnione pytanie! Na pewno wszyscy czytu jecie „Time'a" i „Newsweeka"! Han Żemin to zakłamany sukinsyn! rzucił ostrzej niż początkowo zamierzał. - Jednakże w Princeton zajmowaliśmy wspólny pokój w akademiku, dlatego nie wykluczam, że powinniśmy brać pod uwagę odnowienie naszych kontaktów osobistych. - Popatrzył na Cla- rissę. Czy pani chciałaby się z nim spotkać? Podjąć jakiegoś typu negocja cje w sprawie naszego przymierza z cywilnymi członkami rządu przeciwko zwolennikom chińskiego militaryzmu? W sali zapadła martwa cisza. Niczym przewodniczący składu sędziow- skiego, prezydent miał ten przywilej, że mógł pytać wszystkich i o wszystko. - Więc byłaby pani gotowa oddać południową Florydę? A może... przy stać na jakieś restrykcyjne ograniczenia w handlu? Albo podpisać układ roz brojeniowy i na wieki pozostać zdanym na łaskę Chińczyków?! - Huknął pięścią w stół. - Jeżeli miałoby to ocalić osiemdziesiąt milionów Ameryka nów przed unicestwieniem w wojnie atomowej?! Nikt w sali nie był przygotowany, żeby odpowiedzieć na te pytania. Ba- ker uświadomił sobie nagle, że to bardzo niestosowne, zwracać się w ten sposób do pracownika administracyjnego średniego szczebla, na dodatek w trakcie pierwszego wystąpienia przed radą. Clarissa milczała, ale chyba nie poczuła się zawstydzona, bo trzymała głowę dumnie uniesioną. To on pierwszy spuścił wzrok. Po prostu wyraził na głos te wszystkie obawy, o któ- rych bardzo chciał porozmawiać z ojcem Clarissy podczas upragnionego spotkania. Ale nie mógł już publicznie spierać się z Tomem Lefflerem. Osiem- dziesięciojednoletni polityk był zbyt przybity śmiercią żony, by go narażać na tego typu polityczne pułapki. Chcąc zamaskować swoją niezręczność, szybko rozkazał sekretarzowi stanu rozpocząć przygotowania do spotkania z Hanem Żeminem. Wskazu- jąc palcem kolejnych członków rady, rzekł ostro: - Chcę, żeby to spotkanie pozostało tak ścisłą tajemnicą, jakby nigdy do niego doszło. - Powiódł wzrokiem po twarzach nawet tych oficerów, którzy stali pod ścianami. - Jeżeli ktokolwiek szepnie o nim choć słowo poza tą salą, uznam to za przejaw skrajnej nielojalności wobec mojego gabinetu. Mimo woli znów spojrzał na Clarissę, ale szybko odwrócił głowę. Jesz- cze nigdy dotąd nie wydawała mu się aż tak pociągająca. DEPARTAMENT STANU, WASZYNGTON 14 września, 22.00 czasu lokalnego W biurze Clarissy wszyscy pracowali do późna. Nawet nie musiała wy- dawać żadnych poleceń, robili to z własnej inicjatywy. Byli absolwentami Szkoły Administracji Państwowej imienia Kennedy'ego i produkowali strasz- ne ilości wydruków komputerowych, przez które ona musiała się przekopy- wać. Ale w trakcie przerzucania wszelkich notatek zapoznawała się z roz- maitymi szczegółami i opiniami. Obracało się to na jej korzyść. Nie była bardziej inteligentna od nich, lecz odznaczała się zdolnością tworzenia ogól- nego obrazu na podstawie różnych strzępów informacji. Wspominając mi- nione lata, dochodziła do wniosku, że umiałaby podejmować decyzje zdolne całkowicie odmienić bieg historii, gdyby tylko miała władzę. Trzeba było udzielić Indiom pełnego wsparcia, połączyć lotniczą i mor- ską potęgę USA z siłami lądowymi Hindusów i zatrzymać Chińczyków w Hi- malajach. Ale stało się inaczej. Chiny zajęły Półwysep Indyjski, tracąc oko- ło pół miliona żołnierzy. W półtoramiliardowej populacji rozpacz po stracie zabitych całkowicie utonęła w atmosferze ogólnonarodowej euforii. Później prezydent mógł zatrzymać Chińczyków na Oceanie Indyjskim, i to zanim podbili rejon Zatoki Perskiej i Morza Kaspijskiego! Odcięłoby się im dostęp do źródeł ropy do napędzania okrętów transportowych, gdyby tylko Peller w porę zadziałał. Jej ojciec opowiadał niewiarygodną historię, która była utrzymywana w ścisłej tajemnicy. Podczas bitwy o Diego Garcia cztery lata temu zwycięska trzecia flota chińska, mająca zamknąć w okrąże- niu okręty połączonych sił europejskich, przeszła dokładnie nad eskadrą przy- czajonych amerykańskich łodzi podwodnych. Poprzedni prezydent wydał admiralicji stanowczy rozkaz, aby okręty nie ujawniały swoich pozycji, do- póki nie znajdą się pod ostrzałem. Tylko jeden dowódca go nie usłuchał. Narażając swoją załogę na ogromne ryzyko, wynurzył się na głębokość pe- ryskopową i ruszył śladem chińskiego konwoju, nadając przez radio zaszy- frowane ostrzeżenia dla Europejczyków. Ale w tym czasie chińskie myśliw- ce już wystartowały z superlotniskowca. Dowódca floty brytyjskiej zginął trzy minuty po odebraniu tajemniczego, nie potwierdzonego komunikatu. Do dnia dzisiejszego mało kto, a już z pewnością nikt spośród europej- skich sprzymierzeńców nie wiedział, że w trakcie przegranej morskiej bitwy czternaście amerykańskich okrętów podwodnych czekało gotowych do otwar- cia ognia. Na to wspomnienie Clarissa ze złością walnęła dłonią w obudowę klawiatury znajdującej się nisko nad jej kolanami. Gdyby tylko Peller wydał wtedy rozkaz do ataku! Sytuacja była aż nadto klarowna! Ekran zamigotał. W komputerze czekały jeszcze trzy pisma, które po- winna przejrzeć przed końcem pracy. Jednocześnie w prawym górnym rogu pojawiła się czerwona ikona wywołania telefonicznego na szyfrowanej linii bezpośredniej. Poniżej rozjaśnił się na żółto przycisk automatycznego od- bioru połączenia. Clarissa z ociąganiem naprowadziła na niego kursor. Na ekranie pojawiła się twarz jej ojca. Miał zdziwioną minę. Wcisnął parę klawiszy, po czym zawołał przez ramię do swojej sekretarki: - Ciągle popiskuje! Jestem, tato! powiedziała głośno Clarissa. Błyskawicznie zamknęła drzwi gabinetu i wróciła do biurka. - A, już w porządku! - zawołał Tom Leffler. - To Clarissa! - O tej po- rze dnia wyglądał szczególnie staro, zwłaszcza gdy spojrzał prosto w obiek- tyw kamery. Nigdy nie mógł sobie poradzić z myszką, ale z kamerami i mo- nitorami oswajał się bez trudu. -- Dzięki Bogu, że to ty. Dzwoniłem wcze- śniej, ale ciebie nie było. - Wiem, tato. Odebrałam nagraną wiadomość. - Zdziwił się jeszcze bar- dziej, wyjaśniła więc cierpliwie: - Kiedy siadasz przy biurku i próbujesz się ze mną połączyć, nasze komputery automatycznie się sprzęgają. Tłumaczy- łam ci przecież, że ten system został specjalnie tak zaprogramowany. - Ma to coś wspólnego z tymi nowymi kluczykami, które muszę teraz zawsze nosić przy sobie? - To nie są żadne kluczyki, tato, tylko urządzenie zwane pilotem. Dzięki niemu możesz zdalnie otwierać samochód czy automatycznie przelewać pieniądze z konta, na przykład płacąc rachunek w restauracji. - Nieważne. Nie o tym chciałem z tobą rozmawiać. Zaczekaj. - Odwró cił się i rzeki przez ramię: - Czy mógłbym zostać sam, pani Stewart? Proszę zamknąć drzwi. - Chwilę później odwrócił się z powrotem do kamery, przy sunął bliżej i zapytał: - Twój gabinet jest zabezpieczony? Zapewniła go, że codziennie przeprowadza się kontrolę. - Pytam dlatego - wyszeptał z przejęciem - że mój dom jest na podsłuchu. - Kto cię podsłuchuje? - zapytała zdumiona Clarissa. Ojciec pokręcił głową i wzruszył ramionami. - Nie wiem. Policja znalazła te... małe pluskwy w całym domu. Mówi li, że to najnowsze i bardzo wydajne mikrofony. Clarissa odchyliła się na oparcie fotela i splotła dłonie pod brodą. To na pewno FBI, pomyślała, cholerne KGB Bakera! Ten hipokryta celowo naru- szał ustawę o tajemnicy państwowej, która jego zdaniem ograniczała swo- body obywatelskie i była sprzeczna z konstytucją. Razem z Hamiltonem Asherem chciał wypaczyć słuszne prawa stworzone przez jej ojca, najszla- chetniejszego człowieka w Waszyngtonie i swojego byłego anioła stróża, żeby mocje teraz wykorzystywać przeciwko niemu! Poczuła się oburzona. - Muszę ci coś powiedzieć w tajemnicy. Baker spotka się z Hanem Że- minem! - No... Pewnie wie, co robi - wyjąkał Tom Leffler. Uniosła wzrok do nieba i prychnęła głośno. - Nie rozumiesz?! To przecież zdrada! - Urwała na chwilę, po czym chcąc umotywować ostre stwierdzenie, dodała: - Na posiedzeniu rady bez pieczeństwa mówił o... Boże, o samych okropnościach, takich jak oddanie południowej Florydy Chińczykom! Nie mogłam uwierzyć własnym uszom! Ojciec spuścił głowę i przymknął oczy, jakby zapadł w drzemkę. Coraz częściej przydarzało mu się to w najmniej oczekiwanych momentach. Zaraz jednak syknął raz i drugi, ale nie ze złości. Tylko szeptał coś pod nosem. Lekko pokręcił głową i zamrugał szybko, najwyraźniej próbując odzyskać klarowność myśli. Clarissa przekrzywiła głowę i nastawiła ucha. Znów za- czął coś mamrotać pod nosem. - Mówiłeś coś, tato? - Słucham? Nie, nic. - Odniosłam wrażenie, że powiedziałeś coś w rodzaju: To najwyższa pora, żeby prawdziwi patrioci... - Cicho! - Pochylił się jeszcze bardziej do kamery, ekran wypełniło zbli- żenie jego oczu i nasady nosa. - Gdzie to słyszałaś? Obróciła wzrok ku niebu i zaśmiała się krótko z bezsensowności jego zachowania. - Od ciebie, tato! Właśnie przed chwilą... - Urwała nagle. „To najwyż sza pora, żeby prawdziwi patrioci wspomogli działania na rzecz kraju", po- wtórzyła w myślach. Brzmiało to jak wezwanie do broni. Albo hasło inicju- jące szykowany zamach stanu. Genialne! Ciarki przeszły jej po plecach. - Nigdy więcej tego nie powtarzaj - ostrzegł ją ojciec. - Skąd pochodzi ten cytat? - Przestań! - Na Boga, uspokój się, tato! Chciałam tylko wiedzieć, czy to fragment tekstu jakiejś patriotycznej pieśni albo wiersza. Przygarbił się i przeciągnął roztrzęsioną dłonią po pociętej zmarszczka- mi twarzy. - To zdanie z ćwiczeń komputerowych - odparł - z lekcji sprawnego posługiwania się klawiaturą. - Aha... - mruknęła Clarissa. - Tyle że... Posłuchaj, tato. Chciałabym pomóc. Bardzo mi na tym zależy. Chcę pomóc w... tej sprawie, o której wiesz. - Czując, że chce ją zganić, dodała szybko: - Jestem już dorosła. Naprawdę mogłabym pomóc. Tom spojrzał w bok i pokręcił głową. - To zbyt niebezpieczne, Clarisso. Nic nie rób, dopóki nie porozmawia my. Będę w kontakcie. - Sięgnął do klawiatury i rozejrzał się za myszką, ale zaraz sobie przypomniał i rzucił głośno: - Komputer, przerwij połączenie. Poczuła się upokorzona takim zakończeniem rozmowy. HAWANA, KUBA 15 września, 8.30 czasu lokalnego Czterdziestodwuletni Han Żemin stanął w drzwiach samolotu i popatrzył na wojskową orkiestrę dętą przy pasie startowym hawańskiego lotniska. Mimo nieznośnego upału miał na sobie elegancki ciemny garnitur. Przy schodkach nie czekał na niego żaden komitet powitalny. Nieco dalej kłębił się tłum dziennikarzy, lecz nigdzie nie było generała Szenga, głównodowodzącego armii. Był za to jego syn, osiemnastoletni porucznik Wu, jeszcze do niedawna kadet akademii wojskowej. Zasalutował mu energicznie, po czym wyciągnął dłoń na powitanie. - Co ty tu robisz?! - huknął Żemin, przekrzykując hałasującą orkiestrę. - Jestem w sztabie generała Szenga. Dopiero co przyjechałem. Generał prosił, abyś mu wybaczył jego nieobecność. - A kto ci pozwolił tu przyjeżdżać? Kto zatwierdził twój rozkaz prze- niesienia? - Sam minister obrony, generał Liu Czangsing. Ta odpowiedź niemalże wstrząsnęła Hanem. - Aha - mruknął niepewnie. Odwrócił się i ruszył przed siebie. Wu poszedł za nim. Szybko minęli kilka ekip telewizyjnych i nakierowane na nich jupitery. Pułkownik masze- rujący obok Hana z kordzikiem w dłoni nie odezwał się ani słowem. Najwy- raźniej nie był uprawniony do wygłaszania mowy powitalnej. Orkiestra czy- niła mnóstwo hałasu, toteż Żemin pospieszył do budynku terminalu, zatrzy- mując się tylko wtedy, gdy było to konieczne. Zwrócił jednak uwagę, że Wu, ze swoimi na poły chińskimi, na poły europejskimi rysami, jest szczególnym obiektem zainteresowania reporterów. Odnosił wrażenie, że to właśnie jego przede wszystkim filmują ekipy telewizyjne. Uzmysłowił sobie, że to w końcu debiut Wu na arenie publicznej, jego pierwszy kontakt z międzynarodowym korpusem dziennikarskim. Na pewno gromadzą zdjęcia do archiwum, pomyślał z rozbawieniem, zerkając na wy- raźnie stremowanego chłopaka. Zaraz jednak ogarnęła go złość. Wieść o je- go przylocie z Caracas musiała tu dotrzeć niemal dobę wcześniej, a mimo to generał Szeng nie przybył na lotnisko. Chciał go celowo znieważyć. Rozgo- ryczenie Hana zaczęło się przeradzać we wściekłość. Postanowił wziąć sto- sowny odwet za tę zniewagę. Kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi terminalu, odwrócił się do syna: ~ Jak się dogadałeś z Liu? Wu rozejrzał się szybko, ale w pobliżu nie było nikogo. Prawidłowo, ocenił w myślach Żemin. Zawsze trzeba zachowywać ostrożność. Poprosiłem generała Liu, żeby pozwolił mi razem z kolegami z akade- mii wyruszyć na front. Ostatecznie są tu wszyscy! Tsui objął dowództwo plutonu! Nie mam pojęcia, kim jest Tsui, i nic mnie to nie obchodzi odparł Żemin lodowatym tonem. - W akademii mieszkaliśmy w jednym pokoju - odparł cicho Wu. - Znamy się od sześciu lat. - Kiedy spotkałeś się z Liu? - W czasie promocji. Właśnie wtedy minister uznał, że najlepszym miej- scem dla mnie będzie sztab generała Szenga. Han także rozmawiał z Liu podczas uroczystej promocji w akademii wojskowej. W napiętej atmosferze spędził pół godziny u jego boku w loży honorowej. Uzgodnili wówczas kwestię podziału kompetencji i hierarchii władzy cywilnej na okupowanym terytorium amerykańskim. „Nie będzie żadnych niespodzianek", oznajmił wtedy stanowczo generał. Poza tym ogól- nikowym stwierdzeniem Żeminowi nie udało się uzyskać od głównodowo- dzącego wszystkich chińskich sił zbrojnych żadnej konkretnej obietnicy. - A gdzie jest Szeng? - W porcie. - A więc jedźmy do niego. - Już teraz? - zdziwił się Wu. - Na pewno jest bardzo zajęty. Han był przemęczony po zakończonej niedawno ważnej misji dyploma- tycznej. W ciągu tygodnia odwiedził dziesięć stolic Ameryki Łacińskiej. Nie dość, że trzeba było wykorzystywać różne niuanse do wciągnięcia tych dzie- sięciu krajów w strefę wpływów Pekinu, to w dodatku musiał rozmawiać po hiszpańsku i portugalsku. Spożytkował na te rozmowy mnóstwo energii. - Wiesz, po co tu przyleciałem? - zapytał spokojnym, zrównoważonym tonem. Wu pokręcił głową. Filmowały ich dwie chińskie ekipy reporterskie. Jedna była zapewne z telewizji państwowej, ludzie nosili cywilne ubrania. Druga natomiast, w mundurach polowych i głowach ogolonych do gołej skóry, robiła reportaż na potrzeby wojska. Dlatego powiedział na tyle głośno, żeby wyłowiły to mikrofony: - Ponieważ mam zostać administratorem okupowa nych terytoriów amerykańskich. Generał Szeng i całe naczelne dowództwo armii odpowiadają przede mną. Wu przez chwilę patrzył w milczeniu na ojca, po czym odwrócił się do pułkownika w galowym mundurze, stojącego parę metrów dalej z kamien- nym wyrazem twarzy, wyprężonego na baczność, i oznajmił: - Proszę zorganizować transport. Tamten zasalutował i oddalił się pospiesznie. Żemin ze zdumieniem przyjął fakt, że młodziutki porucznik wydaje rozkazy dużo starszemu pułkownikowi. Jechali w milczeniu rządową limuzyną, dopóki Han, wyglądając przez okno, nie powiedział: - Spustoszony kraj. To nie Bali. - Nigdy nie byłem na Bali odparł cicho Wu. - No pewnie! Ani razu nie wyjeżdżałeś poza granice Chin! rzekł ostro Han, mając nadzieję, że syn właściwie zrozumie tę uwagę. Zaraz jednak uśmiechnął się krzywo i dodał spokojniej: - Nie przejmuj się, pojedziesz na Bali, jak dostaniesz urlop. Znajdę ci jakąś ładną dziewczynę, bo na Bali nie ma po co jechać bez dziewczyny. Możesz mi wierzyć. Wu odwrócił głowę. Wzdłuż szosy amerykańscy jeńcy wojenni kopali okopy wokół stacjonarnych wyrzutni rakietowych. Byli nadzy do pasa, spa- leni słońcem i brudni, spoceni z wysiłku. Przygnębieni i zrezygnowani. Ich widok nie był dla Wu żadnym pocieszeniem. - Toczyły się tu ciężkie walki - powiedział, spoglądając na gęstą dżun glę. - Rozmawiałem z Tsui, który brał w nich udział. - Popatrzył na ojca, ale ten szybko odwrócił wzrok. Najwyraźniej czekał na ciąg dalszy. Wu wes tchnął, wyjrzał przez drugie okno i dokończył: - Powiedział, że czasami można było przejść metr obok zakamuflowanego Amerykanina i wcale go nie zauważyć. Niekiedy łatwiej ich było wyczuć po zapachu, niż zobaczyć. - Biedni łajdacy - mruknął Han. - Którzy? Amerykanie czy Chińczycy? - Jedni i drudzy. - Popatrzył synowi prosto w oczy, lecz tym razem Wu spoglądał na niego śmiało, wręcz wyzywająco. - Nigdy nie będziesz uczest- niczyć w walkach - rzekł, próbując się zdobyć na odrobinę współczucia. - Musisz się z tym oswoić. Na najwyższych szczeblach władzy zostało posta- nowione, że trzeba cię wykorzystać do innych celów. Wu nie odpowiedział. Znów zapatrzył się na dżunglę, tylko od czasu do czasu zerkał na ojca. Był jedynakiem, w dodatku pochodzącym z nieformal- nego związku. Początkowo rodzina w ogóle nie chciała go znać, dlatego wszyscy zwracali się do niego plebejskim imieniem „Wu". Dopiero później go zaakceptowano i na rozkaz rady rodzinnej odesłano do szkoły wojsko- wej. Żemin zobaczył go dopiero po wielu latach, właśnie podczas uroczystej promocji w akademii. Wcześniej został jedynie poinformowany, że mimo wszystko chłopak będzie mógł nosić rodowe nazwisko, Han Wuszi. Wu był bowiem tylko półkrwi Chińczykiem i już gdy skończył cztery lata, został umieszczony w internacie szkoły wojskowej. Później poszedł w ślady wszystkich wyróżniających się słuchaczy elitarnej akademii pekiń- skiej i złożył wniosek o promowanie go do stopnia porucznika zaraz po uzy- skaniu pełnoletności. Hana ani trochę to-nie zdziwiło. Chłopak był tak dum- ny, że powierzano mu dowództwo każdego rocznika korpusu kadetów, jakby to była jego wyłączna zasługa. Najwyraźniej jeszcze nie rozumiał, że to je- dynie kwestia władzy. A cała rodzina posiadała olbrzymią władzę. Wujek Hana, a ściślej brat jego dziadka, był premierem Chin. - Na lotnisku wydawałeś rozkazy oficerom starszym od ciebie stopniem - zauważył Żemin. - Bo jestem już oficerem, a nie kadetem. Han zaśmiał siew głos. Wu sprawiał wrażenie bezgranicznie zdumione- go tym przejawem rozbawienia u ojca. - Ale tylko porucznikiem, a rozkazywałeś pułkownikom - zauważył Żemin z uśmiechem. - Dlaczego? Czy twój przyjaciel, porucznik Tsui, także wydaje rozkazy swoim przełożonym? Gdy Wu zamyślił się nad odpowiedzią Han zaśmiał się jeszcze raz i znów popatrzył na dżunglę. Wyczuwał, że syn bacznie mu się przygląda. Rzadko miał okazję przebywać w towarzystwie ojca. Niech się gapi, pomyślał Han. Może się czegoś nauczy. - Dlaczego rodzina nagle zmieniła stanowisko - zapytał niespodziewa nie Wu - przestała głośno ostrzegać przed wojną atomową ze Stanami Zjed noczonymi i zaczęła po cichu wspierać inwazję? Han osłupiał. Szybko podniósł rękę i uciszył chłopaka, po czym wyjął sondę obwodów elektronicznych i zaczął nią wodzić po wnętrzu auta w po- szukiwaniu urządzeń podsłuchowych. Ostatnio skonstruowane przez woj- skowych specjalistów pluskwy były miniaturowe, ledwie widoczne gołym okiem. Wu patrzył zdziwiony, jak ojciec nakierowuje czujnik aparatu w róż- ne strony, wreszcie zaczyna nim wodzić po jego mundurze. Kiedy ich spoj- rzenia się zetknęły, Żemin szybko odwrócił głowę i schował sondę do kie- szeni. Nie znalazł w limuzynie podsłuchu, postanowił więc odpowiedzieć na pytanie syna. - Amerykanie mają najbardziej produktywny potencjał ludzki na świe- cie. Otrzymałem zadanie ujarzmienia go. - Rozumiem. Czy dlatego premier... - Nie zawracaj sobie głowy polityką - przerwał mu Han. - Niczym nie musisz się przejmować, bo wszyscy doskonale wiedzą, kim jesteś. Rodzina wyposażyła cię w miecz i tarczę, a twoim zadaniem jest walczyć w obronie sprawowanej przez nią władzy. A to, czy uda się zachować tę władzę, w znacz- nym stopniu zależy od tego, co uda mi się zdziałać w Stanach w ciągu kilku najbliższych miesięcy. Zapadła cisza. W myślach Żemina bez przerwy powracało głośnym echem pytanie: „Co ty knujesz, Liu Czangsing?" Nie miał bowiem żadnych wątpli- wości, że przydział jego syna do sztabu generała Szenga był elementem ja- kiejś intrygi ministra obrony. Z rozrzewnieniem powitał widok jasnobłękitnych wód Zatoki Meksy- kańskiej, gdy kawalkada pojazdów wyjechała na szosę nadmorską. Zacho- wał wiele cudownych wspomnień z okresu studiów w Stanach Zjednoczo- nych. Zwrócił uwagę, że Wu także z nadzieją patrzy na morze. Niedługo po raz pierwszy miał postawić stopę w swojej drugiej ojczyźnie, rodzinnej zie- mi swojej matki, której w ogóle nie znał. Szeng chodził wzdłuż nabrzeża, przyglądając się załadunkowi oddzia- łów, kiedy w oddali dostrzegł kawalkadę rządowych aut. Nigdy wcześniej nie odczuwał takiego niepokoju, jak przed zbliżającą się kampanią amery- kańską. Żołnierze wchodzili po trapach z zasępionymi minami, nie widać było nawet śladu tego entuzjazmu, który towarzyszył jednostkom wyrusza- jącym wcześniej do Japonii, Indii czy Arabii Saudyjskiej. Generał nerwowo spoglądał w niebo. Stojąca na kotwicach flota inwazyjna była szczególnie narażona na atak. Chińska obrona przeciwrakietowa, podobna do amerykań- skiej, mogła powstrzymać niemal każde zagrożenie z powietrza. Ale gdyby przedarł się przez nią choć jeden pocisk uzbrojony w głowicę jądrową, do- konałby nieprawdopodobnego spustoszenia. Zbliżył się jego adiutant, pułkownik Li. - Nadeszła depesza, na którą pan czekał, generale. „Olimpijczyk" za- czął przekazywać cenne informacje - zameldował. Szeng przytaknął ruchem głowy. - Powiadomię o tym ministra obrony, Liu. - Nie trzeba - odezwał się generał. - W Pekinie jest za dużo przecie- ków, zbyt wiele niepewnych układów. Żemin i Wu wysiedli z limuzyny i ruszyli przez port. Han w milczeniu porządkował myśli przed wydaniem pierwszych rozkazów w najważniejszej politycznie bitwie XXI wieku. Krótka podróż samochodem wpłynęła na nie- go kojąco, był gotów do walki. W gruncie rzeczy przygotowywał się do niej od samego początku kariery politycznej. W młodości nie przykładał specjalnej wagi do ogromu fortuny pozosta- jącej własnością jego rodziny. Wiódł beztroski żywot w istnym pałacu w Hongkongu, mając prywatnego angielskiego nauczyciela, angielską nianię i pełno służby na każde zawołanie. Wiele się jednak zmieniło od chwili, gdy Hongkong przeszedł pod wła- danie Chin. W początkowym niepewnym okresie Han został wysłany na Uniwersytet Princeton, a później do Harwardu. „Rób w Ameryce, co chcesz", powiedział mu ojciec, „ale studiuj pilnie nauki polityczne". Niedługo potem dowiedział się, że rodzina ma wobec niego inne plany niż względem ojca, który prowadził różne interesy. Wzorem brata dziadka miał się zająć polity- ką, będącą źródłem prawdziwie niezmierzonych bogactw. Inwestycje w komunistycznych Chinach pozwoliły jego ojcu zmieniać setki milionów w miliardy dolarów. Równocześnie stetryczały Komitet Cen- tralny z Pekinu wybrał jego wuja na gubernatora Hongkongu. Miasto zaczęło niespodziewanie rozkwitać. Sukces gospodarczy sprawił, że gdy Han był jeszcze na pierwszym roku studiów w Ameryce, jego wuja przeniesiono z Hongkongu do Pekinu. To był najbardziej beztroski okres jego życia. Nie musiał uczęszczać na żadne regularne zajęcia, po całych dniach uprawiał więc różne sporty, a wie- czorami chodził na przyjęcia i prywatki. Poznał wiele pięknych kobiet, mię- dzy innymi matkę Wu. Ale ślub z Amerykanką w ogóle nie wchodził w ra- chubę. Dano mu wyraźnie do zrozumienia, że rodzina znalazła dla niego znacznie lepszą partię w Pekinie. Wyszedł im na spotkanie pułkownik Li. Przedstawił się i poprowadził do stojącego nieopodal generała, najgroźniejszego wroga Hana. Cywilny rząd pod kierownictwem jego wuja stawiał wszystko na jedną szalę, posyłając Żemina na wojnę w Ameryce. Wcześniej ostro sprzeciwiał się inwazji w obawie, że może ona być przyczyną wojny atomowej, a jej ewentualne konsekwencje budziły znacznie gorsze, nie wypowiedziane obawy. W gronie rodzinnym za zamkniętymi drzwiami mawiano, że Stany Zjednoczone to „o jeden kraj za dużo", z czym Han się w pełni zgadzał. Były zbyt rozległym państwem, nawet dla chiń- skiej potęgi militarnej. Wcześniej czy później inwazja musiała się przerodzić w dotkliwą wojnę partyzancką. Na przyjęciach koktajlowych i obiadach, pod- czas partii golfa czy między setami tenisa, Han i inni cywilni politycy argumen- towali, że wojna w Ameryce ostatecznie doprowadzi Chiny do upadku... jeśli zaślepieni biurokraci będą dalej popierać wojskowych. Ale cały szereg spektakularnych sukcesów wojennych sprawił, że mini- ster obrony, Liu, ciągle zyskiwał na poparciu społecznym. Miliony szerego- wych chińskich urzędników obejmowały pod swe rządy nowe terytoria, mogły czerpać zyski z nowych przedsiębiorstw i wykorzystywać nowe okazje do ciągłego pomnażania swego bogactwa. Gdyby nie lęk tychże urzędników przed pozbawioną kontroli władzą armii, stery rządów w Pekinie już dawno przejęliby niepokonani bohaterowie w mundurach. Jedynym jing dla wojskowego jang był rząd cywilny. Ci w Chinach, któ- rzy się liczyli - mandarynowie ze sfer politycznych i niezależni przedsię- biorcy - tęsknili za gospodarczą stabilnością, lecz pozostawała ona w kręgu marzeń. Podbój Stanów Zjednoczonych do tego stopnia zwiększyłby estymę wojskowych, że chiński lud byłby gotów przynieść im na tacy głowy cywil- nych członków rządu... Może nawet całkiem dosłownie. Właśnie dlatego Han otrzymał zadanie takiego pokierowania wojną w Ameryce, by obróciła się ona przeciwko wojskowym - na jednym polu walki powinny się równo- cześnie zetrzeć i armie, i ugrupowania polityczne. Han ruszył powoli wzdłuż portowego nabrzeża u boku generała Szenga. Czuł się nieswojo w ciemnym garniturze pośród tysięcy żołnierzy zgroma- dzonych w porcie. - Podpisałem umowy na dostawy dla pańskiej armii ropy, olejów i sma rów z Wenezueli i Meksyku, mięsa z Argentyny, i tak dalej, i tak dalej. Z na szej strony wszystko załatwione, teraz pańska kolej. W Ameryce trzeba bę dzie rządzić zupełnie inaczej niż w Indiach. Niski i przysadzisty Szeng, sięgający mu zaledwie do ramienia, kroczył z dumnie wypiętą piersią. Siedemdziesięcioletni generał cieszył się olbrzy- mim szacunkiem podwładnych, wszyscy salutowali mu sprężyście. Jako głów- nodowodzący Jedenastego Północnego Zgrupowania Armii był obecnie naj- potężniejszym człowiekiem na świecie. - Rozumiem - odparł z namysłem, starannie dobierając słowa - że wła śnie z powodu specjalnego wyczulenia na sprawy Ameryki został pan wy brany gubernatorem. - Administratorem - poprawił Han. - To właśnie miałem na myśli. - Studiowałem w Stanach Zjednoczonych - wyjaśnił pospiesznie Że- min. Przystanęli i popatrzyli na siebie wzajemnie. Dookoła trwał gorączkowy załadunek statków. Han spotkał dotąd Szenga tylko raz, kiedy generał był dowódcą armii, która zajęła Tel Awiw. Kolumny jego wojsk zostały wcze- śniej zaatakowane dwudziestoma trzema taktycznymi rakietami atomowy- mi. Minister obrony Liu dał mu wtedy wolną rękę w wyborze metody ze- msty. To właśnie Szeng był odpowiedzialny za wymordowanie mieszkań- ców stolicy Izraela. Żemina wysłano do Tel Awiwu już po tym akcie ludobójstwa. - To całkiem zrozumiałe, że administrację w podbitej Ameryce przeka zuje się człowiekowi, który jest ekspertem w sprawach tego kraju - ciągnął Szeng. Han uśmiechnął się i w milczeniu ruszył dalej. Okręty floty inwazyjnej były przycumowane do każdego skrawka portowych nabrzeży. Tylko mię- dzy nimi można było dostrzec błękitne wody zatoki. - Generale, został pan szczegółowo wprowadzony w zasadnicze cele, jakie przyświecają naszemu rządowi w tej wojnie - powiedział. - Rozumie pan, ile dla nas znaczy włączenie intelektualnej stolicy tej półkuli do strefy chińskiej wspólnoty gospodarczej. Dlatego musi pan trzymać swoich ludzi krótko. Nie da się zdobyć serc i umysłów Amerykanów, jeśli pańscy żołnie- rze będą się dopuszczali masowych mordów. Absolutnie nie może być mowy o tego typu problemach, jakie napotkaliśmy w Izraelu. - Otrzymałem dokładne rozkazy z Pekinu odparł Szeng z uśmiechem. Dla formalności przypomnę jednak, że pozostawiono mi całkowitą swobodę decyzji w kwestii użycia specjalnych rodzajów broni. - Głowice były jednak przeznaczone dla oddziałów inżynieryjnych do niszczenia zapór - rzekł nieco ostrzej Han. Poczuł ogarniające go napięcie, jakby w obliczu zagrożenia. Wszystkie dźwięki i zapachy odbierał ze zdwojoną mocą. Bryza od morza przywoły- wała wspomnienia z Tel Awiwu. Z ramienia rządu miał objąć cywilną kon- trolę nad bronią atomową pozostającą w dyspozycji Szenga. Ale jeszcze z okna samolotu podchodzącego do lądowania zobaczył tylko gigantyczne morze ruin, w jakie została zamieniona izraelska stolica. - To musiało być dla pana bardzo trudne - mruknął generał, patrząc w słońce. - Mówię o egzekucjach. Trzydziestu siedmiu oficerów, cały mój sztab... - Nie sprawiło mi to najmniejszych trudności - odparł Żemin. - Ci lu- dzie byli winni popełnionych zbrodni. - Podobnie jak ty, dodał w myślach, tyle że byłeś za stary. Utworzyła się już długa kolejka chętnych do objęcia stanowiska Szenga, tymczasem wyglądało na to, że sprawa Tel Awiwu tylko przysporzyła generałowi popularności. Zatrzymali się na końcu nabrzeża. Szeng wciąż uśmiechał się ironicznie. - Ale mimo wszystko... pistolet? - mruknął. - Trzydzieści siedem strza- łów w tył głowy?... Musiał pan podchodzić bardzo blisko, żeby wykonać tak potworne zadanie, administratorze Han. Trzeba było użyć karabinu. - Następnym razem tak zrobię - odparł Żemin. BIRMINGHAM, ALABAMA 15 września, 16.30 czasu lokalnego Duży biały obłok odpłynął, odsłaniając słońce. Na szczęście to nie chmury deszczowe, pomyślała z ulgą Stephie. Znowu zwalił się na nią dokuczliwy żar. Całe ubranie miała przesiąknięte potem. Nie spływał jej kroplami z czoła tylko z powodu kurzu, który grubą warstwą pokrywał jej twarz, kark i ra- miona, wchłaniając wilgoć i tworząc na skórze szarą skorupę. Kończyła już pracę nad górną częścią osłony swojego stanowiska strze- leckiego. Na umocnieniu z krótkich bali leżały trzy warstwy worków z pia- skiem. Najpierw kilku żołnierzy obeznanych z piłą łańcuchową wycięło na przedpolu kilkadziesiąt młodych sosenek. Później w grupach ponapełniali worki suchą, pylistą ziemią. Pracowali w milczeniu. Od czasu strzelaniny na plaży wśród rekrutów panowała napięta atmosfera. Kiedy tylko zajęli wyznaczony sektor, Stephie i Marsh zostały wyzna- czone do pilnowania urządzeń łączności. Oficer zostawił pod opieką dwóch kobiet cały nowoczesny sprzęt i poszedł nadzorować załadunek większych pni na naczepę ciągnika. Becky od razu postanowiła wypróbować nadzwy- czaj lekki, naszpikowany elektroniką hełm łącznościowca. - Tylko spójrz na te ekrany - powiedziała, wskazując cztery ciekłokry- staliczne wyświetlacze umocowane na krawędzi ceramicznego hełmu. - Rety, można by pomyśleć, że jest tu nawet klimatyzacja. Bosko! - Ostrożnie wo- dziła palcami po przełącznikach i gałkach regulacyjnych hełmu, opuszcza- jąc sobie przed oczy kolejne miniaturowe ekrany. Jeden z nich osłoniła dło- nią od słońca i zawołała: - Hej! Mam łączność chyba z jakimś patrolem. Widzę ścieżkę w lesie. Kamera przesuwa się między liśćmi drzew. - Zdajesz sobie sprawę, że przydzielili nam takie zadanie, żebyśmy nie musiały walczyć?! - syknęła kipiąca wściekłością Stephie. - Nie możemy kopać z innymi, Becky! Zapadnie noc, a my nie będziemy miały własnych stanowisk! A bez tego... odeślą nas na tyły! - I co? Zdumiona Becky zmarszczyła brwi. - To cię martwi? Napraw dę tak ci spieszno do walki?! - Zaśmiała się i z powrotem utkwiła wzrok w ekranach. - Popatrz! Właśnie sprawdzająMcDonalda... Albo Burger Kin ga... Tak, to Burger King. Stephie zostawiła ją samą i wyruszyła na poszukiwanie Ackermana. - Miało nie być żadnej taryfy ulgowej - przypomniała porucznikowi polecenie dowódcy brygady. Ackerman przyznał jej rację i wyznaczył miejsce w linii obrony, a Be- cky została odpowiedzialna za łączność w plutonie. Stephie bardzo się ucieszyła, że nowy sprzęt umożliwia przesyłanie poczty elektronicznej. W czasie przerwy wzięła swój hełm i usiadła na skraju lasu pod drzewem. Najpierw wysłała krótkie pozdrowienia wideo do swojej matki i ojczyma. Później skierowała podobne do Connera Reilly 'ego, Sally Hamp-ton i Glorii Wilson, którzy również służyli w wojsku. Wreszcie po dłuższym namyśle nagrała także wiadomość dla ojca i wysłała ją pod internetowy ad- res „www.whitehouse.gov". Plecy już ją bolały, kiedy układała ostatni worek z piaskiem na szczycie umocnienia. Zwierzak, uginając się pod ciężarem karabinu maszynowego z dodatkowymi taśmami amunicji, przydźwigał całe naręcze gałęzi z zielony- mi liśćmi. Ani na chwilę nie wolno im się było rozstawać z bronią osobistą. Dosyć! -jęknął, rzucając gałęzie, karabin i taśmy z amunicją na zie- mię tuż przy okopie Stephie. - To jeszcze nie koniec - mruknęła. Dyszał ciężko. Krew napłynęła mu do twarzy. Dla mnie tak. Stephie wyprostowała się i masując obolały kark, zapytała: Chcesz zrobić przerwę przed ułożeniem kamuflażu? Zwierzak chwiał się na nogach jak wątłe drzewko w czasie wichury. - Cholera. Przez tego pieprzonego Simma musiałem leźć kilometr da- lej, żeby tu nie było widać połamanych gałęzi. - Usiądź, człowieku, bo zaraz padniesz z wyczerpania. - Mam to gdzieś - rzucił Zwierzak, ale przysiadł na brzegu umocnie- nia. Twoja mała forteca jest gówno warta, Roberts. Pierwsza kula zrobi ci test DNA. Na pewno... Zobaczysz, że pożyję dłużej od ciebie. Ta osłona wytrzy- ma uderzenia odłamków granatów. Głowa bolała jąnie mniej niż plecy. Stephie nie mogła zasnąć na twardej ziemi. Była spocona i pogryziona przez komary i inne robactwo. Miała peł- no siniaków, zadrapań i otarć. Poprzedniej nocy zmoczył ich deszcz i skóra swędziła ją od wilgotnych, brudnych ciuchów. Sama porozkładała przynie- sione przez Zwierzaka gałęzie, żeby zakryć świeżo rozkopaną ziemię, która mogła zdradzić ich pozycje., po czym zwinęła się w kłębek na dnie wykopu. Było tu duszno. Przy bezwietrznej pogodzie nawet odrobina świeżego powie- trza nie wpadała przez otwór wejściowy, tak wąski, że ledwie można się było przez niego przecisnąć. Stephie musiała się przysunąć do otworu strzelnicze- go, żeby zaczerpnąć oddechu. Pomyślała, że już po kilku nocach spędzonych w tej jamie będzie cała zesztywniała. A później uzmysłowiła sobie, że zrobi się jeszcze gorzej, gdy ciasną przestrzeń wypełni dym i swąd prochu. Ktoś wcisnął się do środka i niechcący kopnął ją w nogę. - Przepraszam. - Poznała po głosie Johna Burnsa. W wykopie zrobiło się ciasno. - Nastąpiły spore zmiany po przejściu Becky do sekcji łączno- ści - wyjaśnił. - Sandersa przydzielono do drugiej drużyny, a ja dostałem przydział do twojej sekcji. - Znowu coś zmieniają? - zdziwiła się Stephie. - Po co to wzmocnienie sekcji Alfa, jeśli Becky była w Bravo? W końcu ćwiczyliśmy razem przez kilka miesięcy! John tylko wzruszył ramionami. Podobnie zareagował, gdy go spytała, za co dostał awans do stopnia star- szego szeregowca. Burns późno dołączył do ich plutonu, kiedy jednostka była już w pełni sformowana. Poza tym był starszy od pozostałych rekrutów i do wszystkich odnosił się z wyraźną rezerwą... z wyjątkiem Stephie. W pierwszej drużynie już nie było dla niego miejsca, został więc przydzielony do drugiej. Teraz jednak znalazł się w jej sekcji, leżał obok niej w wykopie, jakby zesłany tu ślepym zrządzeniem losu. Puknęła ze złością. Od pierwszego dnia jej nadskakiwał, zatem musiał być teraz zadowolony. Najwyraźniej sądził, że i ona będzie szczęśliwa, mając u swego boku doświadczonego, małomównego obrońcę. - Wiesz co? - burknęła. - To stanowisko dla jednej osoby. - Nie miałem okazji, żeby wykopać sobie własne - odparł. Prychnęła pogardliwie. Jakby nie zwróciwszy na to uwagi, dodał: Aha, mamy też razem pójść po prowiant. - Tego tylko brakowało - rzuciła groźnie. - Jestem zmęczona. Wyjrzała przez otwór strzelniczy. Było już prawie całkiem ciemno. - W takim razie pójdę sam... Chwyciła go za ramię i pokręciła głową. Na zewnątrz siedzący wciąż na umocnieniu Zwierzak powitał ich szerokim uśmiechem. - Rany boskie... - syknęła ze złością Stephie, mając na myśli zarówno przydział Johna, jak i dwuznaczne rozumienie tej sytuacji przez Zwierzaka, który posłał całusa w jej kierunku. Opróżnili swoje plecaki i ruszyli w stronę szczytu wzgórza. Zbocze po drugiej stronie przecinała naprędce zrobiona przez spychacze polna droga. Kiedy na nią wyszli, Stephie zapytała: - Ile masz lat? John spojrzał na nią, lecz szybko odwrócił głowę. - Dwadzieścia trzy. - Myślałam, że... więcej. - Znowu wzruszył ramionami. - Skończyłeś college? - Przytaknął ruchem głowy. - To dlaczego nie jesteś podoficerem? Po studiach wszyscy idą do podchorążówki, prawda? Na pewno nie masz kłopotów ze zdrowiem, bo inaczej w ogóle nie służyłbyś w wojsku. Skwitował to uśmiechem, ale nie odpowiedział. Nie chcesz, to nie mów, pomyślała ze złością, i tak wiem, kim naprawdę jesteś. W każdą skrzynkę na listy przy ulicy był wetknięty niewielki sztandar Sta- nów Zjednoczonych. Zgodnie z regulaminem Stephie i John salutowali, prze- chodząc obok każdego z nich. Kierowcy przejeżdżających aut naciskali klakson na widok dwojga żołnierzy. Dzieci z okien witały ich głośnymi okrzykami. Oka- zało się, że w pawilonie handlowym panuje ożywiony ruch. Całkiem siwy ochro- niarz wyłączył na chwilę bramkę wykrywacza metali, kiedy wchodzili do skle- pu. Ludzie przyzwyczaili się już do widoku umundurowanych i uzbrojonych nastolatków. Pistolet Stephie i karabin maszynowy Burnsa zajęłyby zbyt dużo miejsca w koszyku, zarzucili więc broń na ramię i weszli między regały. - Jak myślisz, John - zagadnęła Stephie - co dzieciaki chciałyby zjeść na kolację? Może brokuły? Albo szpinak? Zachichotał. - Raczej hot-dogi i piwo. - Zaczął wrzucać do koszyka pakowane w fo- lię kanapki. - Nie lepiej wziąć coś pożywniejszego? - Skopaliby mi tyłek - odparł. - A mnie nie? - Tobie to nie grozi. Zaśmiała się. - Niby dlaczego? - Obejrzała się na niego przez ramię. - Nikomu bym na to nie pozwolił. Błyskawicznie spoważniała. - Posłuchaj, John. Robi się trochę... głupia sytuacja. - Czuła się urażo na, że jest w mundurze i z bronią, a mimo to on chce występować w roli jej obrońcy. Jakaś starsza kobieta zatrzymała się nagle obok nich i chwyciła Stephie pod rękę. Siwe włosy miała mocno przerzedzone. Chodziła zgarbiona i twarz miała pokrytą głębokimi zmarszczkami. - Już wcześniej chciałam podejść i coś powiedzieć wam obojgu. - Joh na także chwyciła za rękę. - Od miesięcy spotykam na ulicach żołnierzy, ale nigdy nie miałam okazji, żeby wyznać, co naprawdę myślę. Ale teraz chcia łabym wreszcie to powiedzieć wam i wszystkim waszym kolegom... Niech was Bóg błogosławi. Niech Bóg błogosławi całą armię. Myślę o was bez przerwy i jestem taka... taka dumna. Ta cała gadanina, że waszemu pokole- niu brak patriotyzmu, to stek bzdur. Wasi rodzice postąpili słusznie. Jeste- ście prawdziwymi bohaterami. Dziękuję wam. Dziękuję. Odeszła szybko. Stephie i John byli tak osłupiali, że nie zdążyli odpo- wiedzieć. Ale słowa staruszki wywarły na nich duże wrażenie. W milczeniu skończyli zakupy, wypisali czek i przepakowali rzeczy do plecaków. John zaproponował, że poniesie oba, a Stephie przystała na to z chęcią, uśmiecha- jąc się do swoich myśli. Kiedy był już obładowany tak, że ledwie mógł się utrzymać na nogach, podała mu jeszcze karabin maszynowy, po czym zarzu- ciła ręce na szyję i pocałowała go. Nie wytrzymała jednak i zaczęła chicho- tać, a gdy chciał odwzajemnić pocałunek i stuknęli się zębami, wybuchnęła gromkim śmiechem. W głębi duszy poczuła jednak, że niepotrzebnie z niego drwi, i odsunęła się szybko. Od strony wzgórza doleciał głośny terkot broni maszynowej. Oboje ruszyli biegiem przez parking i skręcili w bitą drogę z zakupami obijającymi im plecy. Pod szczytem wzniesienia zostawili plecaki i z bronią gotową do strzału wyjrzeli ostrożnie na swój rejon. Kanonada była taka, jakby cała kompania przystąpiła do zaciętej walki. Widok okazał się równie niezwykły. W wieczor- nym mroku rozbłyskiwały płomienie strzelające ze stu pięćdziesięciu luf. Półkolem wokół okopu Stephie stały ekipy telewizyjne i dziennikarze w towarzystwie kilku oficerów. W blasku jupiterów Zwierzak szczerzył zęby w szerokim uśmiechu znad dymiącej lufy swojego karabinu maszynowego. Kiedy się zbliżyli, obiektywy kamer natychmiast skierowały się w ich stro- nę. Ktoś wykrzyknął: - To ona! John błyskawicznie pociągnął ją dalej i wyprężył się na baczność przed jakimś generałem. - Szeregowa Roberts! - huknął generał jowialnie. - Miło mi paniąpoznać! Nie odpowiedział salutem, tylko błyskawicznie wyciągnął rękę na powi tanie. BIAŁY DOM, GABINET OWALNY 15 września, 21.15 czasu lokalnego Bill Baker sięgnął po myszkę i po raz trzeci naprowadził kursor na przy- cisk odtwarzania. Na ekranie komputera nieruchomy dotąd obraz, przedsta- wiający jego córkę siedzącą pod drzewem gdzieś wśród lasów Alabamy, znowu ożył. „Cześć, tato - powiedziała, machając dłonią. - Mam nadzieję, że u cie- bie wszystko w porządku. - Jej białe zęby silnie kontrastowały ze spaloną słońcem twarzą. - Jesteśmy... No właśnie, chyba nie mogę ci tego zdradzić, chociaż i tak pewnie wiesz. W każdym razie nic mi nie jest. Wszyscy mie- wamy się dobrze. Pogoda wspaniała... Może trochę za gorąco. Dostajemy trzy posiłki dziennie. Większość prowiantu sami przynosimy z pobliskiego sklepu i przyrządzamy go na pozycjach. To prawie jak biwak w lesie, tyle że z bronią. - Zachichotała. - Na razie tylko... czekamy - dodała z naciskiem. Jeszcze raz zachichotała i wzruszyła ramionami, wyczuwało się jednak, że w znacznym stopniu tylko udaje dobry nastrój. - Nikt nie wie dokładnie, kiedy przyjdą Chińczycy. Pewnie nawet ty tego nie wiesz. - Po raz kolejny wzruszyła ramionami i skrzywiła się z niechęcią. - To tyle z poligonu. Jak dostaniesz tę wiadomość, wyślij odpowiedź; trafi do mnie przez plutonową sekcję łączności. Całuję. - Pomachała ręką na pożegnanie, ale zaraz spo- ważniała i spuściła oczy. Po chwili spojrzała w obiektyw kamery i dodała: - Bardzo cię kocham, tato. I tęsknię za tobą". Posłała mu całusa. Pochyliła się, wyciągnęła rękę i obraz zamigotał. Nagranie dobiegło końca. Bill sięgnął do myszki i po raz kolejny uruchomił odtwarzanie. DEPARTAMENT STANU, WASZYNGTON 1 6 września, 10.00 czasu lokalnego Clarissa odchyliła się na oparcie fotela, założyła nogę na nogę i zaczęła przeglądać wiadomości nadesłane pocztą elektroniczną. Jedna była dziwna - bez podpisu i zawierała tylko zdanie: „Jaka to pora?" Uruchomiła trasowanie nadawcy. Specjalna procedura w oprogramowaniu sieciowym umożliwiała wyśledzenie, skąd została nadana wiadomość. Na dole ekranu pojawił się jednak komunikat: „Zabezpieczony serwer rządo- wy". Ślad się urywał. Ona także korzystała z takiego serwera, czynili to wszyscy ludzie strze- gący bezpieczeństwa narodowego. Pozwalało to uniknąć wyśledzenia źró- deł wiadomości przez służby Departamentu Obrony. „W końcu nikt nie chce przyciągać uwagi Chińczyków", powtórzyła w duchu. Od wczesnej młodości starała się tak formułować myśli, jakby występowała przed waż- nym gremium. „Mogliby wyciągać wnioski nawet z tego, że o późnej po- rze ktoś zamawia pizzę do gmachu admiralicji czy dowództwa sił lotni- czych". Uśmiechnęła się. Tak, to rzeczywiście dałoby Chińczykom do myślenia. - Jaka to pora? - zapytała szeptem okienko na ekranie, czekające na jej odpowiedź. Wpisała kilka poleceń, ale bez rezultatu. Żadne z jej haseł nie otwierało dostępu do tej korespondencji. Zaczęła przeglądać dalej. Większość poczty stanowiły sprawozdania, zamówienia wymagające jej akceptacji, potwierdzenia odbioru. „Jaka to pora?" Podświadomie usiłowała znaleźć w pamięci odpowiedź na to pyta- nie. O co tu mogło chodzić? Czyżby ktoś jej robił głupi kawał? Nagle przypomniała sobie i pokiwała głową. „Najwyższa pora". Pospiesz- nie wpisała odpowiedź, półgłosem powtarzając tajemnicze słowa. Kiedy wcisnęła „enter" i nic się nie stało, syknęła: - Cholera! Wykasowała wcześniejszą odpowiedź i wpisała całe zdanie: „Najwyż- sza pora, żeby prawdziwi patrioci wspomogli działania na rzecz kraju". Ledwie wcisnęła ostatni klawisz, natychmiast na ekranie pojawił się tekst. Aż otworzyła usta ze zdumienia. To zaszyfrowany list, pomyślała, odrucho- wo katalogując w pamięci ten rodzaj poczty elektronicznej. Uśmiechnęła się. To na pewno od ojca, który bez reszty zaangażował się w nową przygodę z gatunku płaszcza i szpady. W prawym górnym rogu ekranu pojawił się zegar odliczający do zera. Pokazywał dziewięćdziesiąt sekund. O co chodzi? przemknęło jej przez myśl. Zaczęła czytać. Wszyscy chcemy ratować Amerykę. I ty, ponieważ zgło- siłaś akces pomocy w tym, co ośmielę się nazwać słuszną sprawą, i twój ojciec, który jest właściwym człowiekiem we właściwym czasie i może poprowadzić cały naród. Na zegarze pozostała już tylko minuta. Jesteśmy ludźmi z najwyższych kręgów amerykańskich władz. Ja jestem urzędnikiem cywilnym, którego tożsamość musi na razie pozostać tajemnicą. Obserwowałem jednak twoje dzisiejsze wystąpienie w Pokoju Sytuacyjnym. Czyżby to mój szef, sekretarz stanu? - przemknęło jej przez myśl. A mo- że sekretarz obrony? Albo jeden z doradców bezpieczeństwa narodowego? Czy też któryś oficer sztabowy? Tylko który? Czy chciałabyś oddać południową Florydę? Zgodziłabyś się na restrykcyjne ograniczenia w handlu? Czy też wolała- byś walczyć? Wszelkimi dostępnymi metodami, wykorzystując wszystkie siły i środki? My wybraliśmy to ostatnie - drogę, którą ośmielę się nazwać szlakiem nieśmiertelnej chwały. Potrzebujemy twojej pomocy. Ojczyzna cię potrze- buje, Clissa. Clissa? - powtórzyła ze zdziwieniem. Tylko ojciec nazywał ją w ten spo- sób, i to od tak dawna, jak tylko mogła sięgnąć pamięcią. Pozostało zaledwie czterdzieści sekund. Jakiekolwiek porozumienie między Bakerem a Żeminem może zrujnować nasz oblężony kraj. Musimy odpowiednio wcze- śniej poznać intencje Bakera, zanim dopuści się zdrady wobec Stanów Zjednoczonych. Jeśli nie chcesz się do nas przyłączyć, nic nie rób. Ta wiadomość samoczynnie się wykasuje po dziewięćdziesięciu sekundach od chwili jej otwarcia. Lecz jeśli zależy ci na ratowaniu Ameryki, wciśnij widniejący pod tekstem przycisk. Tak czy inaczej muszę cię ostrzec, abyś nigdy z nikim nie rozmawiała o tej korespondencji. W tym zakresie nie może być żadnych nie- domówień. Całe nasze ugrupowanie patriotyczne wystawia się na ogromne ryzyko. Dla nikogo nie możemy robić wyjąt- ków. Co takiego? pomyślała zdziwiona. Zegar pokazywał piętnaście sekund. Szybko naprowadziła kursor na podświetlone pole z napisem „Akceptuję", lecz zawahała się na krótko. Później zawsze będę mogła się wycofać, stwier- dziła w duchu. Z ociąganiem, jakby bez przekonania, wcisnęła klawisz myszki. Pojawiło się nowe okienko. Trwa instalacja anonimowego połączenia... Gotowe... Odpo- wiedź na wiadomości e-mailowe w tym połączeniu wymaga wpisania hasła w wierszu adresowym... KASOWANIE WSZYSTKICH PLIKÓW. Wyglądało na to, że w polu przeglądarki poczty elektronicznej nic się nie zmieniło. Zniknęło jedynie konspiracyjne zaproszenie. Weszłam w to, pomyślała Clarissa i uśmiechnęła się szeroko. Jezu! Na- prawdę w to weszłam! HOTEL RITZ CARLTON, BAHAMY 17 września, 8.00 czasu lokalnego Zasępiony prezydent Baker czekał cierpliwie, aż Han Żemin przejdzie przez rozległą, wyłożoną miękką wykładziną, wysoko sklepioną salę. Nawet nie wstał na powitanie Chińczyka, chcąc sprawiać wrażenie całkiem pewne- go siebie. Żemin skinął mu głową, po czym wyjął z kieszeni jakieś urządze- nie i powiódł nim dookoła. Wreszcie zadowolony schował je z powrotem i dopiero wtedy podszedł bliżej. W milczeniu zajął miejsce na kanapie na- przeciwko Bakera, po drugiej stronie małego stolika o szklanym blacie. Na- lał sobie kawy, po czym wyciągnął dzbanek w stronę Billa, lecz ten jakby nie zwrócił na to uwagi, nawet nie mrugnął okiem. Żemin wzruszył ramionami i rzekł: - Na pewno byłoby lepiej spotkać się po tylu latach w znacznie przy jemniejszych okolicznościach. Zwrócił uwagę, że prawa powieka Amerykanina wyraźnie zadrżała. To tik nerwowy. Kiedyś tego nie miał, pomyślał. - Nie zamierzam niczego owijać w bawełnę powiedział ostro Baker. - Chcę wiedzieć, tu i teraz, czy istnieje sposób powstrzymania waszej inwazji. Żemin uśmiechnął się teatralnie, marszcząc czoło. - Odważę się zawyrokować, że chyba jest taki sposób - odparł. Baker czekał w spokoju. Han spojrzał mu prosto w oczy i po chwili znowu się uśmiechnął. Ale ty na pewno nigdy się nie poddasz. To niedorzeczne, praw da? Zaśmiał się krótko. - Czy udzieliłem odpowiedzi na twoje pytanie? - Miało to zabrzmieć groźnie, ale wypadło tylko ironicznie. Bill nie potrafił się zmusić do uśmiechu, nie umiał nawet zamaskować kipiącej w nim nienawiści. Żałosny z ciebie dyplomata, pomyślał coraz bardziej rozbawiony Han, spoglądając na pobladłą twarz dawnego przyjaciela. Pociągnął łyk kawy i wrzucił do filiżanki jedną małą pastylkę sacharyny. Delikatnie zamieszał łyżeczką i upił kolejny mały łyczek. - Pozwól, że teraz ja cię o coś zapytam - rzekł rozluźniony, swobodnym tonem, wycierając wargi chusteczką. - Jeśli dokonamy inwazji, zdecydujesz się użyć broni atomowej? Jeden kącik ust Bakera wyraźnie powędrował w górę, jakby miało to oznaczać jakąś nie sprecyzowaną groźbę. Zupełnie jak Clint Eastwood, pomyślał Han, ledwie powstrzymując się od gromkiego śmiechu. Pokręcił głową. - Być może nie zdajesz sobie z tego sprawy, że dajesz mi do zrozumie nia, iż twoja odpowiedź brzmi: nie. - Nie udzieliłem ci żadnej odpowiedzi - oznajmił lodowatym tonem Bill. Han znowu pokręcił głową. - Nieprawda. Udzieliłeś. - Westchnął, odchylił się na oparcie kanapy i splótł dłonie za głową, jakby się przeciągał. - To nie jest dobra pora na dwuznaczne odpowiedzi. - Jeśli użyjemy taktycznej broni jądrowej, wy powstrzymacie się przed wykorzystaniem broni strategicznej? Żemin zmarszczył brwi i pokręcił głową, co miało wyraźnie wskazywać, że w ten sposób nie osiągną żadnych produktywnych rezultatów tego spo- tkania. - Pamiętasz ten stary program kabaretowy, który oglądaliśmy razem, gdy znajomy Rachel przyniósł marihuanę? - Wyprostował się i ułożył dło- nie przy biodrach jak kowboj szykujący się do pojedynku. - Każdy głupi pomyśli, że lada moment wyciągnę z pasa rewolwery, ale przecież nie mam broni. Pamiętasz, ile razy sami odtwarzaliśmy ten skecz? Zaśmiewaliśmy się wtedy do rozpuku. - Wymierzył w Bakera dwa palce prawej dłoni symboli- zujące lufę bębenkowca. - Bach! Oczywiście najlepsze jest to, że człowiek strzelający z palców pada trupem na miejscu. - To zupełnie co innego - odparł Bill. Han w zamyśleniu pokiwał głową, wspominając dawne czasy, kiedy łą- czyła ich prawdziwa przyjaźń. - Tak, masz rację. Teraz jest zupełnie inaczej przyznał. Wziął ciastko z talerzyka, włożył je do ust i zaśmiał się głośno. - Ale mnie ten żart zawsze wydawał się bardzo śmieszny. Taki głupi błąd. Nie wolno udawać, że sięga się po broń, kiedy panuje napięta atmosfera, a przeciwnik jest gotów w każ- dej chwili nacisnąć spust. - Urwał, chcąc, by to zawoalowane ostrzeżenie trafiło do Billa. Po jego minie trudno jednak było ocenić, czy zrozumiał. Żemin zmarszczył brwi i dodał: - Jeśli zamierzasz użyć broni jądrowej prze- ciwko Chinom, gdy dokonamy inwazji, głupotą z twojej strony byłoby teraz temu zaprzeczać. - Jeśli użyjemy taktycznej broni jądrowej, wy powstrzymacie się przed wykorzystaniem broni strategicznej? - Baker powtórzył wcześniejsze pyta- nie dokładnie tymi samymi słowami. - Oczywiście, że nie - odparł stanowczo Żemin. Prawa powieka Ame- rykanina znowu zadrżała. Nie potrafisz niczego ukryć, jesteś jak otwarta książka, pomyślał Han. - Gdybyśmy kiedyś, Bill, sprzymierzyli się wspól- nie przeciwko Europie, zostaw mi wszelkie negocjacje, dobrze? Zaśmiał się krótko, uważnie spoglądając rozmówcy w oczy. Szukał w nich choćby śladu zrozumienia. - Nigdy nie będziemy sprzymierzeńcami - oznajmił Baker. Przynajmniej odebrałeś tę ofertę, stwierdził w myślach Żemin. Przez chwilę panowała cisza, wreszcie Bill zapytał: - Czy wasz arsenał jądrowy nadal pozostaje pod ścisłą kontrolą pre miera? Han uśmiechnął się, żeby zamaskować nagły przypływ złości. - Tak, pod ścisłą - odparł głośno, na wypadek, gdyby jednak Ameryka- nie założyli tu jakiś podsłuch. - Do jakiego stopnia? To pytanie go rozśmieszyło. Ostatecznie jednym z jego podstawowych zadań było niedopuszczenie do przejęcia przez wojsko kontroli nad bronią atomową. Uczyniony przed laty wyjątek w postaci udostępnienia oddziałom inżynieryjnym głowic małej mocy do burzenia zapór okazał się poważnym błędem i doprowadził do tragedii w Tel Awiwie. Tylko dla zamaskowania tego błędu Żemin skazał na śmierć trzydziestu siedmiu oficerów ze sztabu generała Szenga. A z wściekłości i ze strachu przed popadnięciem w nieła- skę rządzących kuzynów z Pekinu wykonał te wyroki osobiście. - Czy kody dostępu do wyrzutni rakietowych są znane tylko premiero- wi? - dopytywał się Baker. - Kody! Prychnął pogardliwie. A cóż one znaczą? Można je zmienić w każdej chwili. Premier dysponuje znacznie efektywniejszą kontrolą nad ludźmi. - Mam rozumieć, że tajna policja trzyma rodziny naczelnych dowód- ców wojskowych jako zakładników? Owszem przyznał Żemin, zdobywając się na wyjątkową szczerość. I jak wiesz, premier otwarcie ostrzegał przed eskalacją konfrontacji atomowej, zatem jest gotów uczynić wszystko, aby do niej nie dopuścić. Baker przez chwilę patrzył mu prosto w oczy, wreszcie rzucił: - Gówno prawda. Ani trochę cię nie obchodzi życie Amerykanów czy Chińczyków! Troszczysz się wyłącznie o swoją władzę. Ta zaś znacznie by się poszerzyła, gdyby doszło do wojny atomowej, prawda? Naród chiński obróciłby się przeciwko wojskowym, a ci nie mieliby innego wyjścia, jak całkowicie zdać się na ciebie. Han uśmiechnął się, wziął głębszy oddech i westchnął głośno. - Powiem wprost, żeby nie było żadnych nieporozumień czy niejasno ści. Musisz bardzo szybko podjąć decyzję, czy wykorzystasz wszelkie do stępne ci rodzaje broni, czy też będziesz polegał wyłącznie na swoich woj skach lądowych w starciu... - zachichotał - .. .z naszą armią. Baker przez chwilę mierzył go wzrokiem, po czym wstał szybko. - Odpieprz się! - rzucił i ruszył do wyjścia. MONTGOMERY, ALABAMA 18 września, 20.45 czasu lokalnego Znowu będzie deszcz, pomyślała Stephie, patrząc w bezgwiezdne niebo. Nadchodzi burza. Ich pluton został wysłany na drugi patrol. Nocny. Sto dziewięćdziesiąt kilometrów od wybrzeża Zatoki Meksykańskiej. Sto dwadzieścia kilome- trów na południe od granicy strefy zmilitaryzowanej. Do widmowego mia- sta, pełnego pustych domów i tysięcy dogodnych miejsc do zorganizowania zasadzki. Była przerażona. Co prawda dostali uzupełnienie strat poniesionych w czasie pierwszego patrolu, lecz Stephie miała wątpliwości, czy rekruci poradzą sobie z wyznaczonym zadaniem. Czy w ogóle będą do czegokol- wiek zdolni pod tak intensywnym ostrzałem, pod jakim znaleźli się wtedy na plaży. W dodatku lada dzień mogła się rozpocząć inwazja, a ich nie wiado- mo po co wysłano na nocny patrol do wymarłej stolicy Alabamy. Całe Montgomery tonęło w ciemności, jedyne światło pochodziło od palnika acetylenowego, którym dwie kobiety z oddziału inżynieryjnego ści- nały słupki tablic z nazwami ulic. Od czasu do czasu rozlegało się szczekanie psa. Z oddali dolatywał warkot silników i pisk opon. Miasto nie było zupełnie bezludne. W całej trzystukilometrowej strefie zmilitaryzowanej pozostały ty- siące cywilów. Część starszych ludzi z uporem odmawiała ewakuacji. Ale więk- szość stanowili samozwańczy obrońcy kraju, przemieszczający się po nocach i podobnie jak ona uzbrojeni w pistolety maszynowe M-16. Stephie leżała na porośniętym wysoką trawą placu przed okazałym domem i ruchem dłoni odpędzała od twarzy komary. Byli sto trzydzieści kilometrów na południowy wschód od Birmingham i ponad dwieście kilometrów na północ od plaż Florydy. Jej drużyna osłaniała dwie pracujące na rogu kobiety i ciężarówkę stojącą na środku skrzyżowania. Płomień palnika acetylenowego szybko wgry- zał się w żelazne rury. Kiedy jedna kobieta wrzucała na skrzynię ciężarówki odciętą tablicę, druga przenosiła butle gazowe do następnego znaku. Usuwano wszystko, co mogłoby pomóc Chińczykom zorientować się w terenie. - Powstań! - rzucił sierżant Collins. Obie sekcje pierwszej drużyny z bronią nakierowaną w niebo podniosły się z trawnika po przeciwnej stronie ulicy. Sekcja Alfa, którą oprócz Stephie tworzyli Burns, Scott i kapral Johnson, osłaniała lewe skrzydło. Sekcja Bra- vo zabezpieczała prawe. Collins wraz z dodatkowymi sekcjami ogniowymi, czyli Zwierzakiem i Masserąz karabinem maszynowym oraz dwoma żołnie- rzami z przenośną wyrzutnią rakiet, zaczęli przeskakiwać od drzewa do drze- wa w głąb ulicy. Cała trzynastoosobowa grupa osłaniała dwie przemieszcza- jące się kobiety i kierowcę ciężarówki. Musiała sięjednak przedzierać przez sięgającą niemal do pasa trawę i zielsko. Przed następnym skrzyżowaniem Stephie znalazła dla siebie dogodne miejsce za niskim kamiennym murkiem otaczającym rabatę kwiatową. Miała stąd w polu ostrzału kilkusetmetrowy odcinek ulicy. Była gotowa do pod- jęcia walki. Spodobało jej się tutaj. Zawsze trzeba starannie wybrać osłonię- te miejsce, zanim wykona się skok, powtórzyła w myślach. Przygniotła tro- chę kwiaty zasłaniające jej widok i wymierzyła pistolet w skrzyżowanie. Nagle obok niej padł na ziemię John Burns. - Co ty robisz? - szepnęła Stephie. - Mieliśmy się rozproszyć. Pominął milczeniem tę uwagę. Chwilę później coś się poruszyło na lewo od nich i John odwrócił się pospiesznie, osłaniając Stephanie własnym ciałem, co jeszcze bardziej ją rozzłościło. - Swój! - zawołał cicho idący ulicą kapral Johnson. - Swój - powtórzył John tuż nad jej uchem. Przecież widzę - odparła z uśmiechem. - No to podaj dalej. f~ Aha. - Skinęła głową i zawołała do zajmującego sąsiednią pozycję Scotta: - Swój! Okrzyk powędrował z ust do ust. Wkrótce od lewego skrzydła dołączyła do nich druga drużyna. Podobne okrzyki zabrzmiały również na prawym skrzydle. Cały pluton zbierał się w wyznaczonym rejonie. W porządku, wycofujemy się! zabrzmiał w prawej słuchawce heł- mu, a więc w niskoemisyjnym kompanijnym kanale łączności głos sierżanta Collinsa. - Rozładować i zabezpieczyć broń. W jego głosie także czuć było napięcie. Wszyscy podnosili się z trawni- ków i ruszali truchtem w kierunku Simmonsa wysuniętego najdalej na pra- wym skrzydle. - Dowódcy drużyn, meldować! - rozkazał sierżant Kurth. - Wszyscy obecni, przeliczeni, panie sierżancie. Takie same meldunki napłynęły z pozostałych drużyn. Mimo to Kurth ruszył wzdłuż szeregu, jeszcze raz przeliczając żołnierzy. Stephie przyglądała mu się uważnie. Zawsze trzeba wiedzieć, gdzie są podlegli ci ludzie, zanotowała w myślach. Ich ciężarówki podjechały do wylotu bocznej uliczki. Niczym nie różni- ło się to od zajęć poligonowych. Dziesiątki razy przerabiali podobne ma- newry w czasie czteromiesięcznego szkolenia. Na razie tylko bawili się w woj- sko. Jedyna różnica polegała na tym, że o ile zawsze z radością przyjmowali zakończenie ćwiczeń i transport do koszar, teraz ustawiali się w szyku z po- śpiechem, w wyraźnie napiętej atmosferze. Wśród dwudziestu żołnierzy zgromadzonych przy skrzyni ciężarówki zapanował ruch, uwagę wszystkich przyciągnęły rozbłyski widoczne w głę- bi mrocznej ulicy. - Co tam się dzieje? - spytał ktoś. Nie rozległ się huk eksplozji, lecz Stephie poczuła dziwne mrowienie na skórze. - Do wozów! - rozkazał Kurth. Żołnierze z drugiego szeregu pchnęli stojących przed nimi w kierunku ciężarówek. Ktoś huknął kolanem o opuszczoną burtę. Ciche przekleństwa, jakie padły piskliwym dziewczęcym głosem, wywołały wybuch śmiechu. Ple- caki byle jak zrzucano na kupę na boku skrzyni. W trzeciej drużynie wszczęła się przepychanka o najlepsze miejsca na ławkach. Kurth błyskawicznie wkro- czył do akcji, bezpardonowo grzmocąc awanturników pięścią po hełmach. Ożywiona Stephie szybko zajęła miejsce na ciężarówce, serce waliło jej jak oszalałe. Kolejny błysk wyłowił z ciemności wierzchołki drzew na horyzoncie. - Cholera! - syknął siedzący obok niej Peter Scott. - Znów będzie lało. - To nie burza - mruknęła, próbując opanować rosnące przerażenie. Do tej pory łudziła się jeszcze w głębi duszy, że ta chwila nigdy nie nadejdzie, że jakaś cudowna broń odstraszy wrogą armię szykującą się do inwazji. Nagle powietrzem wstrząsnął przeciągły, basowy huk, który dochodził jakby ze wszystkich stron naraz. - Trzęsienie ziemi! - zawołał ktoś na skrzyni. Przy Stephie natychmiast pojawił się Burns. Przerażający grzmot musiał dochodzić z bardzo daleka, bo jego echo tłukło się między domami przez dobre dziesięć sekund. Wkrótce nad połu- dniowym horyzontem rozlała się żółtawa zorza, jakby całe wybrzeże zatoki stanęło w ogniu. 3 ZATOKA MEKSYKAŃSKA, OKRĘT FLAGOWY 18 września, 20.45 czasu lokalnego Porucznik Wu stał w mrocznym centrum bojowym obok dowódcy floty inwazyjnej i patrzył na tysiące amerykańskich rakiet, które zbliżały się do najbardziej zewnętrznej z kilku różnych powłok obrony powietrznej otacza- jących szczelnym kokonem okręt flagowy. Na mostku panowała nerwowa atmosfera. Wszyscy bali się tajemniczej amerykańskiej superbroni, o której krążyły legendy. Najwięcej obaw budziły mityczne działa laserowe i wy- rzutnie strumieni cząstek elementarnych. - Proszę się nie martwić - mruknął do niego kapitan superlotniskowca, w otoczeniu dwustu rakietowych niszczycieli, rozcinającego lazurowe wody Zatoki Meksykańskiej kilkaset mil morskich od południowych wybrzeży Alabamy. - Nic nam nie grozi ze strony nieprzyjacielskich rakiet. Nie musi my się obawiać niczego, co Amerykanie są w stanie wystrzelić w naszym kierunku. Znacznie słabiej były jednak chronione mniejsze wysłużone jednostki, zwłaszcza te, które tworzyły pierwszą linię i wchodziły już do zatoki Mo- bile. Na wielkim kolistym ekranie radaru nadlatujące pociski przesuwały się powoli. Ale Wu świetnie wiedział, że mkną po nocnym niebie w kierunku chińskich okrętów z prędkością naddźwiękową. - Pierwsze rakiety w zasięgu ognia - zameldował koordynator obrony powietrznej. Na ekranie pojawiły się nowe ogniki, echa pocisków wystrzelonych z okrę- tów idących na końcu formacji. Drobne gwiazdki pomknęły na północ, na spotkanie amerykańskich rakiet. Kiedy tylko przeleciały nad kolejnym szere- giem okrętów, wystrzelono z nich następne rakiety, zagęszczając osłonę ognio- wą. Liczba iskier na ekranie stale rosła do chwili osiągnięcia jego centralnej części. Wówczas dało się wyraźnie odczuć drżenie pokładów tworzącego śro- dek formacji superlotniskowca. Wu zacisnął mocniej palce na poręczy most- ka, lecz nasilające się wibracje budziły w nim niepokój. Ekrany monitorów pojaśniały od płomieni startujących rakiet, gdy okręt flagowy także włączył się do walki. Czarną powierzchnię morza rozświetliły jaskrawe smugi. Potężny okręt silnie wzmacniał parasol z pocisków prze- chwytujących, których w powietrzu było już ponad tysiąc. Leciały na północ ławą o szerokości przekraczającej sto mil. - Gdzie nasze lotnictwo? - zapytał dowódca floty. Radarowiec pospiesznie wcisnął parę klawiszy i ekran zapełniła nieczy- telna kasza tysięcy rozbłysków. Helikoptery i samoloty, tak szturmowe, jak i rekonesansowe, wciąż startowały z pokładów lotniskowców i kierowały się na północ, przez co obszar powietrzny nad zaatakowaną flotą robił się coraz bardziej zatłoczony. - Pokaż tylko maszyny obrony powietrznej - polecił siwy admirał, ró wieśnik generała Szenga. Oficer znów sięgnął do klawiszy i setki ogników zniknęły z ekranu. Obraz stał się przejrzysty. Zmierzające w stronę lądu myśliwce tworzyły kilkanaście formacji po sto maszyn. Mimo że w słuchawkach rozbrzmiewa- ły stłumione głosy dziesiątków kontrolerów lotnictwa, cisza i spokój panu- jący w bojowym centrum dowodzenia wydały się Wu dziwnie nierealne. Nie tak wyobrażał sobie od dzieciństwa przebieg walki zbrojnej. Podczas wszyst- kich zajęć na poligonie w czasie studiów na akademii, która stała się jego drugim domem, panował zgiełk i rwetes. Wojna zawsze kojarzyła mu się z hałaśliwym zamętem, z pstrokatym gobelinem przetykanym nićmi męstwa i przemocy. - Trzydzieści sekund do przechwycenia - zameldował koordynator obrony powietrznej znad swojej konsoli sąsiadującej z głównym radarem. Wszyscy popatrzyli na szereg monitorów pod przednią szybą mostka. Uka- zały się na nich wielkie pękate cygara pocisków wypadających przez otwarty luk przedziału bombowca. Tymczasem na ekranie radaru zabłysły tysiące nowych, silniejszych sygnałów pochodzących od pocisków wystrzelonych z samolotów. - Dowódca pułku lotnictwa melduje, że rozpoczyna atak. Po- wtarzam: Rozpoczyna się atak. Dwadzieścia sekund do przechwycenia pierwszej fali nieprzyjacielskich pocisków. Na wieczną chwałę Wielkich Chin! Silniki rakietowe włączały się tuż pod brzuchem maszyny i pociski od- dalały się szybko, mijając zaledwie o kilkanaście metrów skrzydło samolotu z zainstalowaną kamerą. Obraz zakołysał się nagle, gdy i z bombowca prze- kazującego transmisję zaczęły się wysypywać rakiety. Ale i tu wszystko od- bywało się w ciszy, przez co bitwa powietrzna również sprawiała wrażenie nierealnej. Dwie fale pocisków zbliżały się do siebie z przeciwnych kierunków. Bły- skawicznie zmieniające się wskazania w okienku na ekranie pozwalały wnio- skować, że rakiety nadlatują z sumaryczną prędkością ponad czterech tysię- cy kilometrów na godzinę. Nagle amerykańskie pociski, niczym maszyny załogowe, złamały szyk i rozleciały się na wszystkie strony. Kolory sygnałów na ekranie, uzależnio- ne od pułapu obiektów i do tej pory świecące jednostajnie bursztynowo, za- częły się szybko różnicować. Echa obiektów na niskich wysokościach sta- wały się czerwone, podczas gdy inne pozostawały żółte. Rakiety automa- tycznie przystąpiły do manewrów wymijających. Ale echa chińskich pocisków także zabłysły różnymi kolorami w odcieniach błękitu i fioletu. W tym ste- rowanym komputerowo galimatiasie nie sposób było wyśledzić poszczegól- ne starcia, tym bardziej że każdemu manewrowi rakiety amerykańskiej od- powiadał analogiczny manewr pocisku przechwytującego. Wkrótce jednak na ekranie zaczęły się pojawiać oznaczające trafienia krzyżyki, które rozbłyskały na zielono i zaraz znikały. Ale część ogników, oznaczających nie zestrzelone rakiety, przybierała kolor purpury i zaczynała ostrzegawczo migotać. Wu musiał sobie powtarzać w myślach, że jest to projekcja rozgrywającego się naprawdę starcia. Próbował sobie nawet wy- obrazić spadające z nieba szczątki rozerwanych rakiet. Nadal wszystko odbywało się w całkowitej ciszy. W słuchawkach rozbrzmiewały spokojne, rzeczowe meldunki. Tak wy- gląda wojna XXI wieku, pomyślał Wu. Sprawia wrażenie fikcyjnej, niereal- nej. Gdzieś jednak, zapewne na okrętach osłony, ma całkiem realny, drama- tyczny wymiar. Nie wszystkie amerykańskie pociski zostały trafione. Na radarze miga- jące purpurowo skry pomknęły dalej w stronę widmowych chińskich jedno- stek. Ich kolory stopniowo ciemniały, wreszcie przybrały odcień fioletu i za- częły się zlewać z symbolami oznaczającymi fregaty, niszczyciele i krążow- niki u wejścia do zatoki Mobile. Jedna po drugiej znikały z ekranu, zabarwiając białe dotychczas kwadra- ciki na czerwono. Kiedy ostatnia iskra zniknęła z ekranu, w centrum dowodzenia rozległy się radosne okrzyki i wiwaty. Ludzie spontanicznie rozładowywali napięcie towarzyszące powietrznej bitwie, na które Wu wcześniej nawet nie zwrócił uwagi. Doskonale to rozumiał. Wyłowił jednak, że koordynator obrony po- wietrznej ściszonym głosem zameldował admirałowi: - Wszystkie rakiety były uzbrojone w głowice konwencjonalne. Nie nad szedł ani jeden meldunek o wybuchu jądrowym. Ze stanowisk obserwacyj nych doniesiono o kilku oślepiających rozbłyskach, ale na pewno nie były to eksplozje jądrowe. Prawdopodobnie wyleciały w powietrze magazyny amu nicji na paru okrętach. Admirał pokiwał głową. W centrum natychmiast zapadła cisza. To wszystko? - pomyślał Wu. Spojrzał na dowódcę floty i szybko przeniósł wzrok na ekran radaru. Kilka- naście symboli świeciło jaskrawą czerwienią. Admirał ruszył do sekcji łącz- ności, poszedł więc za nim. Na monitorach widniały nazwy poszczególnych jednostek. Większość obrazów ukazywała normalne sceny z mostków okrę- tów. Niektóre ekrany złowieszczo świeciły jednostajną szarością. Na kilku widać było filmowane z daleka szalejące płomienie. Blask bijący od płoną- cych okrętów rozlewał się po falach; na jego tle widać było czarne cienie jednostek spieszących na ratunek. - Najbardziej dotkliwa strata? - zapytał dowódca. - Transportowiec „Hefei", panie admirale - odparł łącznościowiec. - Ma na pokładzie Trzysta Pięćdziesiątą Pierwszą Dywizję Piechoty i Tysiąc Sto Siódmą Brygadę Zmotoryzowaną. - Dacie radę złapać jego obraz? - Mamy tylko łączność radiową, admirale - wtrącił dowodzący sekcją młody porucznik. Zapadło milczenie. Wu szybko odnalazł monitor z nazwą „Hefei". Ekran świecił na biało. Po chwili łącznościowiec bez rozkazu wcisnął klawisz na pulpicie i z głośników popłynęła kakofonia dźwięków. Zaciemnione centrum dowodzenia wypełniło wycie syren alarmowych i wrzaski ludzi. Wu aż się skrzywił boleśnie. Donośny ryk szalejących pło- mieni, stłumione eksplozje, brzęk tłuczonego szkła, trzaski seryjnych wy- strzałów, jakby gdzieś blisko mikrofonu rozrywały się setki pocisków z ka- rabinu maszynowego. Ponad hałas wybijały się krzyki przerażonego ofi- cera łączności: - Trzydzieści osiem stopni przechyłu na sterburtę! Trzydzieści osiem!... Już trzydzieści dziewięć!... Czterdzieści stopni! Czterdzieści jeden!... Prze chył szybko się zwiększa! Czterdzieści trzy stopnie! Przewracamy się! Ogłuszający grzmot, który przypominał huk walącego się olbrzymiego budynku, uciął nagle wszystkie odgłosy. Na linii łączności z wielkim trans- portowcem o wyporności pół miliona ton zapanowała głucha cisza. Kiedy Wu podniósł głowę, napotkał uważne spojrzenie szklistych, pod- krążonych oczu admirała. Dowódca bez słowa odwrócił się, przeszedł przez mostek i ruszył w kierunku swojej kajuty. Wu także zszedł z mostka. W jego kajucie, na stole przykrytym białym lnianym obrusem, czekała już kolacja wzbogacona lampką koniaku. Usiadł i układając na kolanach serwetkę, zamyślił się nad tym, co wcześniej usłyszał od kapitana. Niedługo po wyjściu w morze dowódca zajrzał do jego kajuty, by mu przekazać zaproszenie na obiad w towarzystwie dowodzącego flotą admira- ła. Wywiązała się krótka rozmowa na temat stanu gotowości floty inwazyj- nej. Gdy już mieli wychodzić, kapitan zatrzymał się z ręką na klamce i opie- rając dłoń w białej rękawiczce na piersi Wu, powiedział: - Jeszcze jedno powinien pan wiedzieć o naszej sytuacji militarnej, po ruczniku. Nikt naprawdę nie wie, jaką tajemniczą broń szykują przeciwko nam Amerykanie, ale nawet to nie budzi większych obaw. Najważniejsze, poruczniku Wu, są amerykańskie pływające arsenały. Według zgodnej opi nii całej kadry oficerskiej floty inwazyjnej nasze okręty nie mają żadnych szans w bitwie z pływającymi arsenałami. Jeśli Amerykanie zdołajązwodo- wać te gigantyczne jednostki, błyskawicznie zdziesiątkują całą naszą flotę. Mam nadzieję, poruczniku, że przekaże pan to stanowisko właściwym lu dziom. Czyli cywilnym członkom rządu, moim krewnym, pomyślał Wu. Zauwa- żył, że kapitan wyczekująco patrzy mu prosto w oczy, pokiwał więc ener- gicznie głową. Nie było żadnego powodu, dla którego miałby nie spełnić prośby kapitana. Nie wyglądało to na jakąś intrygę zmierzającą do wymu- szenia zmian decyzji w sprawie rozpoczynającej się wojny. Jednym haustem opróżnił lampkę koniaku. Pięć minut później, gdy roz- bierał się do spania, powędrował myślami w stronę owych trzydziestu tysię- cy żołnierzy, którzy płynęli na pokładzie zatopionego „Hefei". W wyobraźni ujrzał ciała unoszące się w zalanych wodą ładowniach, rozszerzone z przera- żenia martwe oczy i szeroko otwarte usta, zastygłe w ostatniej desperackiej próbie zaczerpnięcia powietrza do płuc. Ledwie zdążył dobiec do łazienki. W gwałtownych torsjach zwymioto- wał zjedzoną przed chwilą kolację do nieskazitelnie czystej, błyszczącej to- alety z nierdzewnej stali. MOBILE, ALABAMA 18 września, 20.45 czasu lokalnego Kapitan Jim Hart leżał na ziemi skulony, przyciskając kolana do brzu- cha. Najwyżej sto metrów dalej strzelały w górę gejzery zasłony ogniowej. Za blisko! - powtarzał w duchu, bo nieustający huk eksplozji nie pozwalał mu zebrać myśli. Ziemia pod nim dygotała. Z nieba sypały się płaty dymią- cej darni, osmalone pnie i gałęzie wyrywanych z korzeniami drzew. Gryzący dym drapał w gardle. Hart obawiał się, że lada moment jakiś pocisk spadnie prosto na niego. Śmierć byłaby szybka. Pewnie nawet nie zostałyby żadne szczątki nadające się do identyfikacji. Nagle zapadła cisza, niemal równie ogłuszająca jak wcześniejszy zlewa- jący się huk. Jim czekał cierpliwie, ale chiński ostrzał całkiem ustał. Nie został przeniesiony na inny odcinek plaży, gdzie wciąż rozrywały się poci- ski. Dobiegł końca. Jakimś cudem udało mu się go przetrwać. Trzydziestojednoletni oficer służb specjalnych wolno podniósł się z zie- mi i zaczął otrzepywać polowy mundur z kurzu. Major Andrew Richards, obserwator z Królewskiej Marynarki Wojennej, poszedł w jego ślady. W milczeniu obaj równocześnie opuścili przed oczy ekrany noktowizyjne, pozbierali sprzęt i ruszyli pod górę łagodnego wzniesienia między potrza- skanymi drzewami, których górne gałęzie nadal się paliły. Całe wzgórze było usłane lejami. Wybrali dogodne zagłębienie, gdzie naturalną osłonę od czoła utworzył gruby pień zwalonego drzewa. Wyróżniał się spośród poczerniałych sosen i wiązów swoją niezwykłą bielą, gdyż wybuch poci- sku niemal całkowicie odarł go z kory. Kiedy usiedli na rozgrzanej jeszcze od wybuchu ziemi w głębi leja, Hart zauważył, że pień w dotyku jest dziw- nie jedwabisty. Jakieś pół kilometra od plaży na wodach zatoki Mobile pojawił się okręt desantowy ciągnący za sobą białe grzywy piany. Major Richards szepnął: - Namiernik radarowy wyłapał pierwsząjednostkę. Nie wskazał jej palcem, tylko delikatnie obrócił kciukiem kulkę track- balla umieszczoną na palcu wskazującym rękawicy sensorowej. Był podłą- czony do amerykańskiego zintegrowanego systemu łączności, toteż na cie- kłokrystalicznym ekranie pod krawędzią hełmu Harta krzyżyk kursora po- wędrował w kierunku radarowego echa. Na wyświetlaczu w ogóle nie było widać linii brzegowej. Richards, mający spore doświadczenie zwiadowcze, wskazywał Hartowi znajdujące się już na lądzie chińskie oddziały, które przemieszczały się w rejon lądowania nadciągającej formacji desantowej. Z łatwością mogliby teraz podać namiary celu dla lotnictwa czy artylerii. Właśnie z tym Hart ciągle nie mógł się pogodzić. Charakter ich misji wyklu- czał jakiekolwiek angażowanie się w walkę. Wybrał na punkt obserwacyjny ocalałą jakimś cudem gęstą kępę zaro- śli kilkadziesiąt metrów dalej. Musiał się poruszać bardzo ostrożnie, a po- nieważ bał się, że w blasku gwiazd może zostać dostrzeżony przez silnie przybliżające lornetki, poczołgał się w stronę krzaków. Wszystkie odsło- nięte fragmenty skóry poza wargami miał pokryte pastą rozpraszającą pro- mieniowanie podczerwone. Nie wątpił w jej skuteczność, lecz mimo to nie zrezygnował ze starego lnianego kombinezonu, równie dobrze maskujące- go ciepłotę ciała. Bez niego zapewne dawałby wyraźny obraz w skanerach podczerwieni. Nie miał nic przeciwko strojom sięgającym od stóp do czubka brody, jeśli tylko dzięki wkładkom chłonącym wilgoć nie pocił się w nich za bardzo. Dotarł do zarośli, ostrożnie rozchylił gałęzie i rozstawił na poczerniałej, osmalonej ziemi składany trójnóg. Szybko umocował na nim kamerę i pod- łączył do niej kabel swoich gogli. Natychmiast przed jego oczyma pojawił się obraz przekazywany przez obiektyw kamery. Kiedy obrócił głowę, krzy- żyk celownika posłusznie przesunął się po wodach zatoki. Automatyka ka- mery została podporządkowana urządzeniom znajdującym się w jego heł- mie. Mógłbym teraz kierować ogniem, pomyślał, gdy nitki celownika znala- zły się pośrodku otwartego przedziału transportowego chińskiej jednostki desantowej. Za nią widać było kolejne łodzie zbliżające się do plaży. Hart ze złością przystąpił do swojego zadania. Na szkłach gogli wyświe- tliło się okienko kontrolne systemów kamery. Wszystko działało bez zarzu- tu. Nakierował obiektyw na cel i nieco zmniejszył przybliżenie, chcąc po- szerzyć pole widzenia. Wyciągnął wtyczkę kabla i na ekran powrócił wcze- śniejszy obraz noktowizyjny. Później starannie przykrył kamerę siatką maskującą, upewniwszy się, że nie zasłonił przy tym obiektywu. Kapitan Hart służył w zielonych beretach, a konkretnie w Piątej Grupie Sił Specjalnych, i był oswojony z niebezpiecznymi zadaniami. Ale w tej misji groźna mogła być jedynie ostatnia jej część. Nie oglądając się nawet na ko- legę, który czterdzieści metrów dalej instalował analogiczne, angielskie urzą- dzenie, dopełnił formalności i szepnął do mikrofonu: - System samodestrukcji uzbrojony. Zwijamy się. - Już kończę - odparł Richards. Hartowi pozostała niespełna minuta. Kupa czasu, zapewnił się w my- ślach. Wetknął do gniazdka kamery drugą wtyczkę, od której przewód pro- wadził do niewielkiej przystawki. Zaczął się odczołgiwać z powrotem ku szczytowi wzgórza, rozwijając za sobą cieniutki, prawie niewidoczny kabel. Oddaliwszy się na trzy metry, odetchnął z ulgą. Był bezpieczny. Czujniki ruchu powinny zdetonować czterokilogramowy ładunek wybuchowy umiesz- czony w podstawie kamery, gdy tylko ktoś podejdzie na tę odległość. Poko- nał czterdzieści metrów do najbliższego, nadal stojącego drzewa, włączył nadajnik mikrofalowy i wyciągnął antenę teleskopową. Zabrzęczał silniczek elektryczny i znajdujący się na jej końcu mały czarny cylinder zaczął się obracać w poszukiwaniu fali nośnej. Krótki pisk w słuchawkach oznaczał, że połączenie zostało nawiązane. Hart szybko przykleił taśmą antenę do pnia drzewa po przeciwnej stronie względem plaży. Przez kakofonię chińskich zakłóceń radiowych przedarł się sygnał ra- diowy. Słabo słyszalny, jakby dobiegający z daleka głos zameldował: Anioł Sześć, Anioł Sześć, tu Strażnik Jeden. Odbieram cię pięć na pięć. Wykonać Romeo Alfa. Powtarzam: Romeo Alfa. Czekam na potwier- dzenie. Odbiór. Hart zmarszczył brwi. Czemu miało służyć to potwierdzenie? - Tu Anioł Sześć - rzekł cicho do mikrofonu. - Potwierdzam. Wykonu ję Romeo Alfa. Powtarzam: Romeo Alfa. Anioł Sześć, bez odbioru. Richards stanął obok niego. - Czy wolno zapytać, co oznacza Romeo Alfa? - Dla ciebie ewakuację. Chodź, pora ruszać w drogę. Zanim doczołgali się z powrotem do leja za pniem, na plaży już z kilku- nastu łodzi żołnierze wyskakiwali na ląd. W głębi zatoki pojawiły się więk- sze chińskie okręty, głównie lekkie fregaty i korwety, z których przeczesy- wano radarami plażę i osłaniano lądujące wojska. Organizacja chińskiego desantu była godna podziwu. Szczególne wrażenie robiła na służącym w ma- rynarce Richardsie, który z uznaniem mamrotał coś pod nosem. Wreszcie rzekł głośniej, z nie skrywanym entuzjazmem: - Nawet nie umiem wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczny, że pozwo liłeś mi iść ze sobą. To niezwykła okazja. W głowie mam już ułożone pół raportu, który wyślę do Londynu. - Umilkł nagle, dostrzegłszy zaciśnięte wargi kolegi, jedyną część jego ciała nie pokrytą pastą maskującą. Spojrzał na plażę, przeniósł z powrotem wzrok na Amerykanina i dodał: - Przepra- szam. .. Bardzo przepraszam. Wybacz mi. Hart koncentrował się na lądujących oddziałach inwazyjnych. Z zaciętą miną, niemalże zgrzytając zębami ze złości, wodził krzyżykiem kursora po wysypujących się z łodzi formacjach. Gdyby tylko jego nadajnik został sprzę- żony z którąś wyrzutnią orbitalną, mógłby niewidocznym promieniem lase- ra naprowadzać rakiety na cel. Chińczycy na pewno od razu zaczęliby go szukać, ale bezskutecznie, przynajmniej przez godzinę. A w tym czasie spa- dałyby na nich półtonowe pociski. Nie umiał powiedzieć, dlaczego nie przydzielono mu właśnie takiej misji. Tymczasem na plaży sformowano kilka plutonów, które odeszły w zwar- tym szyku na zachód. Tylko jeden oddalił się na wschód. Hart naprowadził na niego kursor i wcisnął klawisz w rękawicy, po czym spojrzał na Richard- sa. Anglik skinieniem głowy zaakceptował ten wybór. Hart służył w oddziałach specjalnych, a Richards w zwiadzie. Podczas gdy Chińczycy wysadzali na ląd zwykłą piechotę, obaj niepostrzeżenie ru- szyli przez las za idącym wzdłuż plaży plutonem. Omijali łukiem pola mino- we, które już dwukrotnie powstrzymały nieprzyjacielskie próby lądowania. Ponadto, ze względu na ponawiany zasłonowy ostrzał artyleryjski, Chińczy- cy robili dłuższe przerwy. Ale dzięki temu dwaj podążający za nimi zwia- dowcy także uniknęli dostania się pod grad chińskich pocisków. Pokonali w ten sposób pięciokilometrowy odcinek, zanim wreszcie mo- gli skręcić w głąb lądu. Przez całą drogę Harta aż świerzbiały ręce, żeby sięgnąć po broń. Przez pięć długich kilometrów modlił się w duchu, żeby chiński pluton skręcił wreszcie na jedno z pól minowych, których lokaliza- cję znał tylko on. I przez pięć kilometrów marzył o tym, by móc poderżnąć gardło choćby jednemu z tych łajdaków, jacy bezczelnie defilowali po jego ojczystej plaży. W głębi lasu szybko złożyli małe i lekkie, trójkołowe skutery o tak wyci- szonych, że prawie bezgłośnych silnikach. - Znasz drogę? - zapytał Hart. - A ty nie jedziesz? - zdziwił się Richards. Jim, z opuszczonymi na oczy i zasłaniającymi mu pół twarzy goglami, zaprzeczył ruchem głowy. - Więc co oznacza Romeo Alfa? Nie było tego w planie misji. - Jak powiedziałem, dla ciebie oznacza ewakuację. Jedź tą drogą na północ. Tylko unikaj poboczy, miny są już uzbrojone. Ale ładunki pod na- wierzchnią zostaną uaktywnione najwcześniej za dwie godziny. - A co ty zamierzasz? - spytał Richards. Hart nie odpowiedział. Anglik domyślił się chyba prawdy, gdyż jęknął: - Rany boskie... - Na jakiś czas zapanowała niezręczna cisza. W końcu Richards rzekł: - W takim razie, kapitanie Hart, musimy się pożegnać. Powodzenia. Wyciągnął dłoń. Jim uścisnął ją szybko. Major wsiadł na skuter, ale jeszcze obejrzał się i dodał: - Kapitanie Hart... Wygrajcie tę wojnę. Powstrzymajcie Chińczyków. A gdy już to zrobicie, napijemy się razem piwa. Uruchomił silnik i odjechał. Dopiero teraz, kiedy został sam, Hart w myślach odpowiedział na pyta- nie Anglika. Romeo Alfa oznaczało: Czekać na dalsze rozkazy, tymczasem niszcząc dogodne cele według uznania. „A niszczyć dogodne cele", dodał podczas odprawy pułkownik dowodzący Piątą Grupą, „oznacza zabijać tylu chińskich żołnierzy, ile tylko będzie można". W zatłoczonej sali sportowej w Birmingham, gdzie odbywała się odprawa, pięć tysięcy zwiadowców ma- jących wyruszyć do południowej Alabamy przyjęło to gromkimi owacjami. Hart uruchomił silnik, skręcił z polnej drogi w wąski leśny dukt i niemal bezgłośnie rozpłynął się w mroku nocy. BIAŁY DOM, POKÓJ SYTUACYJNY 19 września, 8.00 czasu lokalnego Na wielkim ściennym ekranie o wysokiej rozdzielczości Baker obserwo- wał lądowanie chińskich wojsk desantowych w zatoce Mobile. Do plaży przybijało naraz po dwadzieścia kursujących tam i z powrotem łodzi. Dzie- siątki tysięcy żołnierzy odmaszerowywało po łagodnym zboczu wzgórza w głąb lądu. - Skąd mamy ten obraz? - zapytał. - Dzięki zwiadowcom z oddziałów specjalnych - odparł Cotler. - A konkretnie? Ilu żołnierzy ryzykowało życie, żeby ustawić kamerę? Jeden? Dziesięciu? Stu? Generał westchnął ciężko i powiedział: - Dowiem się tego, panie prezydencie. Spojrzał z ukosa na swojego adiutanta w stopniu pułkownika, który ski- nął głową i pospiesznie wyszedł z sali. Powierzchnia morza wyglądała szaro, podobnie jak zryty pociskami teren w polu widzenia kamery. Tak samo szare, jaśniejące pierwszym brzaskiem niebo wydawało się dostosowywać odcieniem do połyskujących metalicznie burt chińskich krążowników i niszczycieli wysadzających wojska desantowe. Od czasu do czasu pojawiał się na ekranie równie szary helikopter zmierzają- cy w stronę lądu, pozostający na pułapie poniżej osiemdziesięciu metrów ze względu na niebezpieczeństwo wykrycia przez radarowe i podczerwone czuj- niki zapewne identycznie ciemnoszarych amerykańskich rakiet. W sali panowała przygnębiająca atmosfera. Porozumiewano się półgło- sem. Baker był w centrum zainteresowania wszystkich obecnych, ale czuł się osamotniony. Oficerowie ze sztabu generalnego i sekretariatu obrony mówili o swoich obawach niemal szeptem. Teraz przyszła kolej na dowódcę lotnictwa, generała Lathama. - Panie prezydencie, mamy precyzyjne namiary na cele w zatoce Mobi le. Na okrętach transportowych znajduje się co najmniej trzysta tysięcy żoł nierzy, a Chińczycy nie przygotowali jeszcze stanowisk obrony powietrznej. Nie stanęli jeszcze twardo na naszej ziemi. Opad radioaktywny byłby mini malny. Baker odczuwał zmęczenie. - Odpowiedzieliby tak samo - rzekł. - Uruchomilibyśmy system obrony terytorialnej - podsunął cicho La- tham. - Chcę uniknąć skażenia naszych plaż! - wykrzyknął Bill, waląc pię- ścią w stół. W sali zapadła grobowa cisza. Generał rozejrzał się niepewnie po członkach rady bezpieczeństwa, wreszcie spojrzał prezydentowi prosto w oczy. Baker wyjaśnił: - Połowa naszego społeczeństwa mieszka w dwu- stukilometrowym pasie nadmorskim, gdzie znajduje się też połowa naszych zabytków i zakładów przemysłowych. Sam pan powiedział, że w ciągu pierwszego miesiąca taktycznej wojny atomowej Chińczycy wybieraliby cele właśnie w tym dwustukilometrowym pasie. A czy możemy mieć pew- ność, że wymiana uderzeń nie potrwałaby dwa miesiące? Albo trzy? Co by nas powstrzymało przed odpalaniem rakiet atomowych tak szybko, jak tyl- ko zdążylibyśmy je przez lata produkować? Jak daleko dotarłyby chińskie rakiety w takiej sytuacji, generale? Na pięćset kilometrów od wybrzeża? Tysiąc? Baker także rozejrzał się po sali. Wszyscy, kobiety i mężczyźni, wbijali w niego nieruchome spojrzenia. - Wygramy tę wojnę na morzu! - dodał. - Musimy odbudować naszą morską potęgę! Musimy znowu stać się narodem ludzi morza! A to oznacza, że będą nam potrzebne porty, stocznie i okręty! Trzeba zapomnieć o obronie terytorialnej! Nie zgodzę się na użycie broni atomowej, bo nie chcę znisz czyć tego kraju, usiłując go ratować! Więc proszę mi więcej nie mówić o żad nych dogodnych okazjach! To decyzja strategiczna i tylko ja mogę jąpodjąć z całą odpowiedzialnością! W sali wyczuwało się rosnące napięcie. Nagle drzwi się otworzyły, wszedł pułkownik i szepnął coś Cotlerowi na ucho. Baker spojrzał na generała, roz- łożył szeroko ręce i rzucił: - Słucham! - Chodzi o ten obraz, panie prezydencie. Cotler ruchem głowy wskazał widoczne na ekranie błękitne wody zatoki Mobile. Słońce już wzeszło. Spienione morze obrzeżał pas białej plaży i zryty pociskami, lecz gdzieniegdzie nadal zielony, las sosnowy. Na szczytach nad- budówek chińskich okrętów leniwie obracały się anteny radarów. Jednocze- śnie na sąsiednim ekranie pojawiło się zdjęcie uśmiechniętego, atletycznie zbudowanego oficera. W okienku wyświetliły się jego dane personalne. Miał dwadzieścia osiem lat. - Kamera została ustawiona przez samotnego zwiadowcę - wyjaśnił ge nerał - kapitana Jima Harta, który wraz z brytyjskim majorem obserwował nieprzyjacielskie lądowanie w celu przygotowania raportu dla rządu w Lon dynie. Bill zapatrzył się na zdjęcie. Musiało pochodzić sprzed lat, bo kapitan sprawiał wrażenie zbyt młodego, by w ogóle służyć w wojsku. Pewnie zosta- ło zrobione zaraz po promocji. Świeżo mianowany oficer o spalonej słoń- cem twarzy wyglądał na beztroskiego zuchwalca. - Jakie będzie następne zadanie tego człowieka? - zapytał Baker. - Ja kie otrzymał rozkazy? Adiutant Cotlera pospiesznie wręczył swemu dowódcy podniszczoną kartonową teczkę. Generał przebiegł wzrokiem ostatni dokument i odparł: - W Gwardii Narodowej Alabamy są trzy grupy sił specjalnych, Piąta, Siódma i Dwudziesta, liczące łącznie piętnaście tysięcy żołnierzy zielonych beretów. Wszystkie stacjonują na południu stanu. Kapitan Hart otrzymał ta kie same rozkazy, jak reszta. Misja Romeo Alfa, to znaczy sabotaż, zamachy na oficerów, zabójstwa, działalność zwiadowcza, organizowanie i uzbraja nie ochotniczych sił oporu, zadania specjalne. Generał zamknął teczkę i do dał: - Jak również akcje zależne od okoliczności. Baker jeszcze raz spojrzał na zdjęcie dwudziestokilkuletniego śmiałka, zadając sobie w duchu pytanie, czy uda mu się dożyć trzydziestki. Jeśli tak, to będzie już całkiem innym człowiekiem. Wszyscy będziemy musieli się zmienić, pomyślał. DEPARTAMENT STANU, WASZYNGTON 19 września, 8.00 czasu lokalnego Kiedy Clarissa dotarła do biura, poszła zrobić sobie kawę. Przy ekspre- sie stały dwie sekretarki, jedna miała podkrążone i zaczerwienione oczy. - Jak tylko mój szef rzuci hasło „Kowadło!", mam odwołać wszystkie spotkania i wyjazdy, nawet randkę i wizytę u lekarza - poskarżyła się kole- żance. - Co oznacza „Kowadło"? - zapytała Clarissa. Obie kobiety wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Pierwsza zaczę- ła mętnie tłumaczyć, że nie wolno jej rozmawiać na te tematy, ale druga przerwała jej szybko: - Daj spokój! Przecież to kierowniczka sekcji chińskiej, córka marszał ka Izby Reprezentantów! Ma dostęp do wszystkich tajemnic państwowych! Przemęczona kobieta i tak szeptem wyjaśniła, że chodzi o ściśle tajny prezydencki plan zorganizowania kontrataku na chińskie wojska inwazyjne. Po powrocie do swego gabinetu Clarissa uruchomiła program obsługi poczty elektronicznej, wybrała zastrzeżony anonimowy adres i zaczęła wpi- sywać hasło: „To najwyższa pora, żeby prawdziwi patrioci wspomogli dzia- łania na rzecz kraju". Następnie w pośpiechu zaczęła układać treść depeszy: „Baker zamierza spokojnie obserwować lądowanie Chińczyków i dopiero później przeprowadzić kontratak!" To jakieś szaleństwo! Paranoja! - powtarzała w myślach z ożywieniem. Kiedy wysłała już wiadomość, szybko ją wykasowała, a następnie standar- dowym programem Departamentu Obrony usunęła plik z twardego dysku. NA POŁUDNIE OD tUSCALOOSY, ALABAMA 19 września, 9.00 czasu lokalnego Dwie odległe eksplozje i długa seria z działka pokładowego myśliwca wyrwały Harta ze snu. Wycie silników odrzutowych dowodziło, że gdzieś ponad chmurami rozgrywa się powietrzna walka. Ze względu na silne za- gęszczenie obrony przeciwlotniczej w tym rejonie obaj piloci wystawiali się na olbrzymie zagrożenie. Kapitan Nick Waters tylko stęknął, gdy przy nawrocie wcisnęło go w fo- tel sześciokrotne przeciążenie. Prowadził F-26 tropem chińskiego myśliw- ca, który właśnie zanurkował w chmury, ale na jego czołowym wyświetla- czu wciąż była widoczna sylwetka wrogiego samolotu śledzonego przez ska- nery podczerwone i radarowe. Kiedy z jeszcze większym przeciążeniem wprowadził maszynę w ciasny zakręt, krew uderzyła mu do głowy. Rozma- zał mu się obraz przed oczyma, zamrugał więc szybko. Z twarzą wykrzywio- ną w nienaturalnym grymasie także skierował samolot w chmury. Koncen- trował się tylko na tym, by nie stracić z pola widzenia wykonującego szaleń- cze manewry chińskiego myśliwca, w którego stronę przed minutą odpalił swą ostatnią rakietę. Waters był w powietrzu prawie od dziewięciu godzin, nie licząc dwóch lądowań w celu uzupełnienia paliwa i amunicji, kiedy to nawet nie wyłączał silników, chcąc jak najszybciej z powrotem wystartować. Lecz i na ziemi w jego słuchawkach bez przerwy rozbrzmiewały popiskiwania elektronicz- nych układów ostrzegawczych. Zupełnie się dla niego nie liczyły w porów- naniu z przerażającymi krzykami ginących kolegów, jakie słyszał już od pół roku toczącej się wojny w powietrzu. Do tej pory ponosili znaczne straty. Ilekroć udawało im się oczyścić przestrzeń z chińskich samolotów, natych- miast na ekranach radarów pojawiały się dziesiątki sygnałów chińskich ra- kiet nadlatujących zza horyzontu. Na szczęście Chińczycy nie zdążyli jeszcze rozmieścić stanowisk prze- ciwlotniczych na zdobytym przyczółku. Więc jeszcze przez dzień, może dwa, pilotom obu stron nic nie groziło w tym rejonie, zarówno ze strony chińskich pozycji na Kubie, jak i amerykańskich linii obrony na północy. W rezultacie dochodziło do klasycznych myśliwskich pojedynków, będących jednym z głównych powodów, dla których Waters wstąpił do lotnictwa. Kluczący Chińczyk nie był jego pierwszym celem. Wcześniej kapitan zaliczył sześć strąceń nad zatoką, a tylko tego ranka trzy kolejne. Każde starcie traktował jak osobiste wyzwanie. Naprowadziwszy nitki celownika na samolot, wci- skając spust wykrzykiwał na cały głos: „Giń, skurwysynu!" Cholera! syknął teraz, gdy chiński pilot niespodziewanie ostro zakrę- cił i zniknął mu z ekranu. Zaczerpnął głęboko powietrza i rzucił maszynę śla- dem wroga. Przeciążenie skoczyło do ośmiu G. Nity kombinezonu ciśnienio- wego uciskały jego ciało aż po szyję, żeby wymusić napływ krwi do mózgu. Znów ogarnęły go nudności i zawroty głowy. Zadziałały czujniki połączone z elektrodami na jego piersi i skroniach, w słuchawkach rozbrzmiało ostrzeże- nie: „Groźba omdlenia! Groźba omdlenia!" Pospiesznie wyrównał lot. Minęło jednak parę sekund, nim uświadomił sobie, że chiński myśliwiec pędzi prosto na niego. Gwałtownie wcisnął spust. Kabinę F-22 wypełnił donośny terkot umieszczonych tuż pod nią trzydziestomilimetrowych działek. Drobny ruch drążkiem sprawił, że nitki celownika prześliznęły się po kabinie wrogiej ma- szyny. W ciągu sekundy wystrzeliło w jej kierunku trzysta pocisków. Chiński myśliwiec zwalił się przez skrzydło i koziołkując runął w dół. Niemal w tej samej chwili w słuchawkach Watersa mechaniczny głos oznaj- mił: „Katapultowanie". Pasy bezpieczeństwa przycisnęły mu głowę, ramiona i nogi do fotela. Nim zdążył sobie uzmysłowić, co się dzieje, osłona kabiny zniknęła. Dwie eksplozje nastąpiły niemal równocześnie. Silnik rakietowy w podsta- wie fotela wyrzucił Watersa z ognistej kuli, w jaką zamieniła się kabina F-26 trafionego chińską rakietą. Komputer pokładowy zadziałał automatycznie, gdyż reakcje człowieka były zbyt powolne. Przy prędkości ośmiuset kilometrów na godzinę pęd powietrza omal nie zmiażdżył kapitana, zanim fotel się obrócił, a silnik rakietowy podwoił moc. Przeciążenie trzynastu G sprawiło, że przez chwilę jego ciało ważyło ponad tysiąc dwieście kilogramów. Wreszcie fotel przyjął normalną pozycję kilka- set metrów nad wielkim obłokiem czarnego dymu znaczącym miejsce znisz- czenia dwóch myśliwców. Silnik się wyłączył, pasy bezpieczeństwa puściły i Waters odzyskał swobodę ruchów. Spadał swobodnie i stopniowo zaczęła mu wracać jasność myśli. Zoba- czył przybliżającą się szybko ziemię. Muszę... Szarpnęło silnie, gdy samoczynnie otworzył się spadochron. Kapitan huknął brodą o pierś, zaszczekał zębami. Całe jego ciało przeszył gwałtow- ny ból. Z trudem podniósł głowę i zaczerpnął głęboki oddech. Spojrzał w górę. Czasza prawidłowo wypełniła się powietrzem. Natych- miast zmalała szybkość opadania. Wziął następny głęboki oddech, ale nie pomogło mu to opanować zawrotów głowy. Popatrzył więc w dół. Trzy kilo- metry niżej rozbłysła wielka ognista kula, gdy nieprzyjacielski samolot ze- tknął się z ziemią. Waters podniósł przyciemnioną osłonę hełmu, zadarł głowę i uważnie obejrzał uprząż spadochronu, ale linki nie były splątane. Owionął go ostry swąd spalenizny, kiedy znalazł się w pobliżu miejsca podwójnego trafienia. Zaczął się wiercić w uprzęży, bardziej chcąc spraw- dzić, czy nie odniósł żadnych obrażeń, niż usadowić się wygodniej. Jęknął głośno. Był cały poobijany i obolały po zderzeniu z przypominającą betono- wy mur ścianą powietrza po wyrzuceniu z kabiny. Ale nie miał połamanych kości. Z wysiłkiem podniósł rękę i włączył radio, żeby zameldować o zda- rzeniu. W słuchawkach panowała martwa cisza. Zanurzył się w szarawym obłoku i jego myśli jak gdyby wypełniła po- dobnie szara mgła. Potrząsnął głową, usiłując sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Na jakim rejonem doszło do walki? Kiedy wynurzył się z chmury trzysta metrów nad ziemią, od razu dostrzegł płomienie buchające pośrodku zaoranego pola. Palił się wrak chińskiego myśliwca. Nie bacząc na ból w klat- ce piersiowej, nabrał głęboko powietrza i wrzasnął na cały głos: - Niech cię szlag trafi, skur-wy-sy-nu! Z bezsilności zazgrzytał zębami, zawieszony pod wielką nylonową cza- szą. To już dziesięć, pomyślał, sumując swoje trafienia. W tej samej chwili zauważył drugą zieloną czaszę zwieszającą się mię- dzy drzewami otaczającymi zabudowania farmy. Ten łajdak, który go ze- strzelił, wyszedł z tego cało! Jeszcze raz zaklął i wierzgnął nogami w powietrzu. Wcale nie masz jesz- cze dziesięciu trafień, mimo że w dowództwie liczą tylko zestrzelone samo- loty, podpowiedział mu jakiś wewnętrzny głos. Tak bardzo koncentrował się na wiszącym wśród drzew spadochronie, że zaskoczył go widok przybliżającej się szybko ziemi. Spojrzał pod nogi. Jego plecak zawieszony trzy metry pod stopami wylądował na polu niczym kotwica. Waters błyskawicznie ocenił, że ma za dużą prędkość, by próbować lądowania w pozycji wyprostowanej. W ostatniej chwili podciągnął nogi do brzucha i ciężko klapnął pośladkami w zaoranej bruździe. Poczuł gwałtow- ny ból we wszystkich stłuczonych miejscach. Przewrócił się na bok i zdążył jeszcze głośno jęknąć, zanim poryw wiatru naprężył poluzowane linki spa- dochronu. Impet rzucił go twarzą do ziemi. Czasza powlokła go kilka me- trów po polu, przez co nabrał w usta suchej, pylistej gleby. Pospiesznie roz- piął szelki spadochronu, żeby wiatr nie odciągnął go dalej od zabudowań samotnej farmy. Dźwignął się na kolana, usiłując opanować zawroty głowy, oparł dłonie na biodrach i zaczął wypluwać ziemię. Ani na chwilę nie spuszczał jednak z oczu kępy drzew obok domu, wypatrując jakiegokolwiek poruszenia. Zer- knął na plecak przypięty linką do jego uprzęży. Stanął na miękkich nogach i chwiejnym krokiem podszedł do niego. Rozpiął suwak i wyciągnął manierkę. Najpierw kilkakrotnie dokładnie wypłukał usta, wreszcie pociągnął parę ły- ków wody. Wokół domu nadal panował spokój. Schował manierkę, rozpiął kaburę i wyjął automatyczny pistolet. Najpierw zarepetował broń, dopiero później odpiął plecak i.zarzucił go sobie na ramię. Nie licząc cichego szumu wiatru pod obrzeżem jego zielone- go lotniczego hełmu, wokół panowała cisza. Wydawała mu się nierzeczywi- sta po ciągłej sygnalizacji, jaką odbierał w słuchawkach w czasie powietrz- nej walki. Ściągnął hełm, rzucił go na ziemię i powoli ruszył przez pole. - Pieprzony drań - wymamrotał pod nosem, a po chwili powtórzył na cały głos: - Pieprzony drań! Nie mógł się doczekać chwili, gdy mięknące nogi doprowadzą go w po- bliże zielonej czaszy. Nawet chciał, żeby chiński pilot wyłonił się nagle z za- rośli i otworzył do niego ogień, jak parę minut wcześniej uczynił to w po- wietrzu. - Myślisz, że wolno ci bezkarnie... szwendać się po moim kraju?! - wrzasnął, próbując ignorować ostry ból w klatce piersiowej. - Że wolno ci tu latać... i strzelać do mnie?! - Jednoczesne poruszanie nogami i dobywa nie z siebie głosu było wręcz ponad jego siły. Ale szedł dalej, pchany nie zwykłą determinacją. - Słyszysz mnie, skurwysynu? Słyszysz, pieprzony bękarcie? Nie było odpowiedzi. Waters nie miał pojęcia, ilu kolegów z jego eskadry poniosło śmierć tego ranka. Może nawet wszyscy. Ale wiedział na pewno, że zginął jego skrzy- dłowy. Kiedy po nocnym patrolu ledwie zdążyli uzupełnić paliwo oraz amu- nicję i wystartować ponownie, zaraz po wschodzie słońca natknęli się na samoloty wroga. Pierwsze starcie przebiegło bardzo dobrze. Trzykrotnie obaj zdążyli odpalić po osiem rakiet w zestawie i zgodnie ze wskazaniami elek- tronicznych systemów monitorowania obaj zaliczyli po trzy trafienia. Ale zapuścili się za daleko na południe i weszli w zasięg obrony przeciwlotni- czej chińskich okrętów desantowych. Musieli poświęcić dwie trzecie rezerw paliwa, uciekając na dopalaczach. Prawie im się udało. Ścigające ich chiń- skie rakiety osiągnęły granicę swego zasięgu i zaczęły eksplodować w po- wietrzu. Niestety, za blisko. Impet wybuchów ogarnął samoloty falą roz- grzanego powietrza. Wstrząsnął nimi tak silnie, że Waters ledwie zdołał opa- nować wibracje drążka sterowniczego. Chwilę później jego skrzydłowy zameldował, że zapaliły mu się kontro- lki alarmowe. Waters podleciał bliżej, aby przyjrzeć się jego maszynie. Od razu zauważył mgiełkę rozpylonej benzyny ciągnącą się za lewym skrzy- dłem myśliwca. Zbiorniki paliwa były pokryte elastyczną powłoką, tak więc drobny przeciek powinien lada moment ustać samoczynnie. Kapitan chciał już powiadomić o tym kolegę przez radio, kiedy nagle jego samolot eksplo- dował. Zostawił plecak pod drzewem, podszedł do ogrodzenia i oparł się o nie, chwytając oburącz kolbę pistoletu. Nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek włamał się do domu. Obejrzał się w kierunku zielonej czaszy zawieszonej między drzewami. Dopiero teraz zauważył chińskiego pilota leżącego na zie- mi, skulonego w stercie splątanych linek spadochronu. Nie miał w ręku bro- ni, lecz awaryjny nadajnik lokacyjny. Jego sygnały radiowe musiały wkrót- ce sprowadzić do rannego oddział sanitarno-ratunkowy. Kula z dziewięciomilimetrowego pistoletu doszczętnie roztrzaskała na- dajnik. Pilot podniósł głowę, ale nie był w stanie poruszyć ręką ani nogą. Waters stanął nad nim i wymierzył broń w jego twarz. Chińczyk obrócił szkli- ste oczy w stronę wylotu lufy. Białka miał silnie przekrwione, widocznie od przeciążeń popękały mu naczynia krwionośne. - Myślisz, że wolno ci bezkarnie... wdzierać się do mojego kraju?! - zapytał Waters. - Myślisz, że masz do tego prawo? Co? - syknął ze złością. Chińczyk tylko zagryzł wargi i spuścił głowę, co jeszcze bardziej go roz- wścieczyło. - Pieprzę cię! Słyszysz?! Pieprzę! To ja zwyciężyłem! Zaczął naciskać spust tak szybko, jak tylko dał radę zginać palec. Czter- naście strzałów odbiło się głośnym echem na podwórzu opuszczonej farmy. Nagle coś go huknęło z tyłu. Zwalił się na ziemię, z trudem łapiąc od- dech. Ledwie zdążył się przekręcić na wznak, gdy napastnik usiadł na nim okrakiem i zakrył mu dłonią usta. To był Amerykanin. Nakazał ciszę, przy- kładając palec do warg. W dłoni trzymał wielki oksydowany nóż komando- ski, którym w jednej chwili mógłby mu poderżnąć gardło. Schował go jed- nak do cholewki buta i zabrał rękę, pozwalając Watersowi zaczerpnąć tchu. Lotnik zachowywał się coraz bardziej buńczucznie w miarę, jak odzy- skiwał panowanie nad sobą. Ale Jima Harta nie stać było na luksus zachowa- nia spokoju. Nie tylko obawiał się, że odgłosy aż tylu strzałów - całkiem niepotrzebnych, niemal bez wyjątku chybionych - przyciągną uwagę znaj- dującego się w pobliżu chińskiego patrolu, to jeszcze musiał prowadzić pilo- ta przez odkryte tereny w pełnym świetle dnia. Gdyby zostali zauważeni, musieliby zginąć. W każdym razie on na pewno. Znał rozmieszczenie wszyst- kich pól minowych w okolicy. W trakcie przesłuchania Chińczycy na pewno by o to pytali. Nie mógł dopuścić, aby go wzięli żywcem. - Pieprzony skurwysyn... - mamrotał kapitan, kręcąc głową. Nawet nie spojrzał na pobliski las. Nie zwracał uwagi ani na drogę, ani na szczyt wzgó- rza. - Dzisiaj rano straciłem swojego skrzydłowego - wyjaśnił przyjmują- cemu to z obojętnością Hartowi. - Dopiero co... a dzisiaj... - Gówno mnie to obchodzi, rozumiesz? - syknął Jim. - Nie trzeba było sięgać po pistolet. - Masz rację przyznał Waters. - Cholera! Nie wiem, co we mnie wstą- piło. Powinienem... Pewnie i tak by skonał pod tym drzewem. Trzeba było chwilę pomyśleć i użyć noża. A teraz się zamknij. Pokonali ostatnie metry odkrytego terenu i zagłębili się w las. MOBILE, ALABAMA 19 września, 9.00 czasu lokalnego Wu odmówił wejścia do specjalnie przygotowanej motorówki, która miała go zabrać na ląd, wywołując tym konsternację gotowych spełnić każdą jego zachciankę oficerów marynarki. Wyszedł na zalany słońcem górny pokład superlotniskowca w pełnym rynsztunku bojowym, z pistoletem maszyno- wym przewieszonym przez pierś. Ale i tu nie zdołał się uwolnić od swojej eskorty. Razem z nim wyszło trzech młodych poruczników w białych galo- wych mundurach. Na ich widok żołnierze stłoczeni przy relingu rozstąpili się gwałtownie. Jeden z oficerów eskorty pospiesznie szepnął coś do ucha pułkownikowi, któremu oczy nagle się rozszerzyły. Dowódca oddziału desantowego uścisnął dłoń Wu i powitał go uniżenie, po czym wskazał miejsce w przedziale trans- portowym amfibii. Wu sądził, że na ławkach wokół niego zasiądą inni żoł- nierze, ale drzwi zostały zamknięte. Załoga pojazdu, siedząca przy sterach w kabinie oddzielonej drucianą siatką, obrzuciła go podejrzliwymi spojrze- niami, zanim uruchomiła silniki, sprowadziła amfibię po pochylni i skiero- wała w głąb zatoki Mobile. Kiedy otworzyły się drzwi w tylnej części opancerzonego pojazdu, Wu ujrzał skąpany w słońcu, wysypany żwirem plac parkingowy. Na trawie mię- dzy drzewami parku stały zbite z desek piknikowe stoły i szałasy przeciw- deszczowe, kamienne okręgi wyznaczały miejsca do rozpalania ognia. Dalej ciągnęła się piaszczysta plaża, będąca obecnie przyczółkiem chińskiej armii inwazyjnej. Z morza wyjeżdżały na ląd kolejne, ociekające wodą amfibie. Mełły stalowymi gąsienicami sypki piasek i wyrzucały w powietrze smugi czarnego dymu z wysokoprężnych silników dużej mocy. Rozległ się cichy terkot, Wu obejrzał się szybko. Reporter z kamerą przy twarzy z odległości dwóch metrów filmował jego zejście na ląd. Jakiś major zasalutował przed nim i wskazał mu miejsce w podstawio- nej limuzynie. Wu popatrzył na drzewa, tablice informacyjne z angielskimi napisami, domki jednorodzinne po drugiej stronie autostrady i stojące w od- dali skupisko wieżowców. Wszystkimi zmysłami łapczywie chłonął pierw- sze wrażenia z pobytu w Ameryce, ojczyźnie swojej matki, której nawet nie znał. Samochód zatrzymał się przed starym biurowcem niedaleko portu w Mo- bile. Był to jeden z niewielu budynków, które Amerykanie uznali za bezuży- teczne i nie wysadzili w powietrze, nie zaminowali i nie naszpikowali urzą- dzeniami podsłuchowymi. Nie odpalili też podłożonych w porcie ładunków wybuchowych, co należało uznać za szczęśliwy los. Jak dotąd operacja za- powiadała się na kolejne błyskotliwe zwycięstwo. Młody porucznik był jed- nak skwaszony, nie miał w tym sukcesie żadnego udziału. Sekretarka powiadomiła Szenga przez interkom, po czym przekazała Wu, że generał zaraz go przyjmie. Ściany pokoju były popękane i pokryte brud- nymi zaciekami. W zaśmieconych, pozbawionych klimatyzacji pomieszcze- niach panował zaduch. Przez zamknięte drzwi gabinetu Szenga dobiegały głosy rozmawiających ludzi. - Napije się pan kawy, poruczniku Han Wuszi? - zapytała uśmiechają- ca się przymilnie dziewczyna. Była bardzo ładna, miała czarne połyskliwe włosy i błyszczące oczy. Drobna i szczupła, nosiła elegancką garsonkę, której żakiet wisiał na wieszaku przy drzwiach. Dopasowana jedwabna bluzka po- zwalała dokładnie ocenić jej ponętne kształty. Jedyną oznaką tego, że dziew- czyna pracuje w sztabie zgrupowania armii, był ciemnozielony odcień gar- sonki. Ale szczególną uwagę Wu przyciągnęły nadzwyczaj harmonijne, re- gularne rysy jej upudrowanej na biało twarzy i silnie kontrastujące, uszminkowane na czarno wargi. Skinął głową. Skromnie spuściwszy wzrok, sekretarka wyszła do sąsiedniego pokoju, zostawiając go samego. Podszedł bliżej drzwi. Nad futryną znajdował się okratowany wywietrz- nik umożliwiający cyrkulację powietrza. Widać było przez niego obracający się w gabinecie pod sufitem wentylator. - To pewne, że „Olimpijczyk" nie jest podwójnym agentem? - zapytał Szeng. - Jak to możliwe, że udało się zwerbować tak wysoko postawionego człowieka z Waszyngtonu? - Zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że „Olimpijczyk" przekazuje tyl- ko szerzoną przez Amerykanów dezinformację. Powinniśmy z wielką ostroż- nością traktować jego meldunki. Sekretarka wróciła z filiżanką kawy i zaskoczyła Wu pod drzwiami ga- binetu. Uśmiech błyskawicznie zniknął z jej twarzy, a wzrok powędrował szybko w stronę wywietrznika. Drzwi gabinetu otworzyły się gwałtownie i wyszedł generał. - Ach, porucznik Wu! Widzę, że już pan odkrył nasz tajny skład pięk nych chińskich dziewcząt! - Razem z pułkownikiem Li zaśmiali się głośno. Sekretarka pospiesznie wróciła do swego biurka. Widać było, że tylko udaje speszoną, z trudem powstrzymując uśmiech. Jest pan gotów na powitanie swojego ojca na lotnisku? - zapytał Szeng. - Nie chciałbym po raz drugi popełnić tego samego błędu. Zawstydzona dziewczyna unikała wzroku Wu, kiedy wychodził z gabi- netu dowódcy. - Przepraszam za tę kawę - rzucił mimochodem. -r Jeszcze będzie okazja - odparła. Uśmiechnął się szeroko. Nie mógł jednak oderwać wzroku od jej biustu, nie zauważył więc dziwnie złowieszczych błysków w jej oczach. Kiedy Wu wyszedł na korytarz i generał został w sekretariacie sam, po- patrzyła mu prosto w oczy i nieznacznie skinęła głową w odpowiedzi na nieme pytanie Szenga. Han Żemin wysiadł z prywatnego odrzutowca i zbiegł po schodkach na zalaną słońcem płytę lotniska w Mobile. Pas startowy nie był zryty pociskami. Terminal stał nie naruszony. Hangary sprawiały wrażenie nadających się do wykorzystania. Coś tu się nie zgadzało. Bill Baker powinien zaciekle bronić każdej piędzi amerykańskiej ziemi, a przecież lądowanie przebiegało bez żadnych incydentów. I tu wojskowa orkiestra dęta grała hałaśliwego marsza, wzdłuż czerwo- nego chodnika stali żołnierze kompanii reprezentacyjnej z błyszczącymi ba- gnetami na karabinach. Kamery chińskiej telewizji rejestrowały całą tę pompę towarzyszącą jego przybyciu. U stóp schodów czekał generał Szeng, puł- kownik Li oraz Wu. Han kolejno uścisnął im dłonie. Wojskowi jak na ko- mendę wykonali zwrot i pomaszerowali chodnikiem, dostosowując krok do cywilnego dygnitarza. Minęli wartę honorową w szamerowanych mundu- rach i szpiczastych czapkach, z karabinami na polerowanych pasach z białej skóry. Stojący dalej dyrygent w liberii energicznie wymachiwał batutą, kie- rując wykonaniem przeróbki starej patriotycznej pieśni, w której główną rolę odgrywały grzmiące werble i piskliwe trąbki. Dotarli wreszcie do podwyż- szenia niemal do reszty zapełnionego przez oficerów sztabowych i znaleźli się na wprost ciżby wiwatujących żołnierzy. Gdyby nie garstka ubranych po cywilnemu zagranicznych dziennikarzy, wszyscy w tym tłumie byliby umun- durowani. Han poczuł się zapędzony w ślepą uliczkę. Zamiast wejść na podium i stanąć przed baterią mikrofonów, poszedł dalej w kierunku terminalu. Ten niezwykły zwrot w starannie zaplanowanej uroczystości całkowicie zaskoczył Szenga i jego adiutanta, którzy trzymając jedną ręką czapki, a drugą dyndające u pasa kordziki, rzucili się biegiem za Żeminem. Tylko Wu niespecjalnie to zdziwiło, bo od razu poszedł za ojcem. Zerknąwszy przez ramię, Han zauważył na jego wargach tajemniczy uśmie- szek zadowolenia. Generał i pułkownik szybko wyrównali z nim krok. Cała grupa pomaszerowała ku dość odległemu budynkowi. Była to sprytna pułapka zastawiona przez wojskowych. Publiczne wy- stąpienie, w trakcie którego Han powinien oficjalnie przejąć z rąk wojska administracyjną kontrolę nad zdobytymi rejonami Stanów Zjednoczonych, z pewnością miało być transmitowane na całe Chiny i terytoria zależne. Tyle że polityczna gra po amatorsku rozpoczęta przez Szenga była dla niego chle- bem powszednim. Głównym celem transmisji miało być pokazanie całemu światu, że to wojskowi, a nie cywile przyczynili się do kolejnego sukcesu Chin. Ostatecznie Han musiał przejąć władzę od generała dowodzącego si- łami inwazyjnymi. A przekaz telewizyjny dokumentujący potęgę wojska był skierowany do milionów urzędników w kraju doskonale wyczuwających symboliczne znaczenie tego rodzaju ceremonii; do wszystkich miłośników wróżenia z herbacianych liści, którzy na podstawie rozmieszczenia osób na zdjęciu określali kierunki zmian w polityce rządu. Chodziło niemal wyłącz- nie o zyskanie sympatii przyszłego elektoratu, mającego do wyboru tylko dwie opcje cywilne ugrupowanie Żemina albo wojskowe Szenga. Kiedy znaleźli się w pustym budynku terminalu, generał powiedział: - Zorganizowaliśmy małą ceremonię, administratorze Han. Myślałem, że pańskie biuro zostało o tym powiadomione. - Mam zastrzeżenia co do środków bezpieczeństwa - odparł Żemin lo- dowatym tonem. - W pełni kontrolujemy sytuację - rzucił wyzywająco Szeng. Spojrzał mu przy tym prosto w oczy, chcąc zasugerować rzeczywiste znaczenie tego stwierdzenia. - Wolę bazować na ocenach opartych na faktach, a nie czyichś opiniach. Na skutek działań amerykańskich łodzi podwodnych i zmasowanych ataków rakietowych straciliśmy dwa superlotniskowce i kilkanaście mniejszych okrę- tów. Strąconych zostało ponad tysiąc naszych samolotów. - Takie straty mieszczą się w granicach dopuszczalnego ryzyka w ope- racji desantowej o tak ogromnej skali - odrzekł pospiesznie Szeng. - Ilu żołnierzy pan stracił, generale? Piętnaście tysięcy? Dwadzieścia? Trzydzieści? - Zakładaliśmy, że w tej pierwszej fazie inwazji straty w ludziach mogą przekroczyć sto tysięcy, a jak dotąd w zasadzie nie ponieśliśmy żadnych. Nieprawda, pomyślał Han, to zwykła demagogiczna sztuczka. Uzmysło- wił sobie, że dla Szenga wielkość strat w ludziach nie ma większego znacze- nia. Uśmiechnął się szeroko i odparł: No cóż, może faktycznie zwycięstwo jest blisko. Za przeszklonymi drzwiami terminalu zebrała się gromadka reporterów z Chin, południowo-wschodniej Azji i Ameryki Południowej, trzymała się jednak w bezpiecznej odległości od dwóch najpotężniejszych Chińczyków w Nowym Świecie. Powstrzymując się przed spojrzeniem w ich kierunku, Han rzekł głośno: - Teraz, generale Szeng, przeprowadzimy inspekcję rozmieszczenia pań skich oddziałów i stanowisk bojowych. Odwrócił się na pięcie i ruszył dalej korytarzem. Nie miał pojęcia, którę- dy iść, ale w ten sposób zmusił Szenga i jego adiutanta, żeby szli za nim, a nie prowadzili. Dokładnie sprawdził, czy we wnętrzu limuzyny nie ma urządzeń podsłu- chowych, po czym rozsiadł się wygodnie i zaczął podziwiać przez okno kraj- obraz amerykańskiego Południa. Wu siedział obok w milczeniu. Mimo upału Han zrezygnował z odpoczynku, ponieważ wielu rzeczy chciał się dowie- dzieć jak najprędzej. W końcu zwrócił się do syna: Świetnie rozumiem Billa Bakera. Jego zdaniem Stany Zjednoczone odgrywają wyjątkową rolę w historii i są potęgą, której nie pokona żadna siła na ziemi. Dlatego będzie gotów zrobić wszystko, żeby ratować swój kraj. - Użyje nawet broni atomowej, żeby zyskać na czasie do chwili zwodo- wania pływających arsenałów? - zapytał Wu. - To niewykluczone - odparł Żemin. - Moim zdaniem jednak w ogóle nie musimy się przejmować sprawą tych okrętów. Według pewnych źródeł to tylko niezbyt udana próba dezinformacji mająca na celu szerzenie strachu w naszych szeregach. A jeśli nawet nie, to najwyżej desperacka próba Bakera zrealizowania powszechnych marzeń o skonstruowaniu nowej, fantastycznej broni. Być może jedno i drugie. - A jeśli to nie żadna mrzonka? - dopytywał się Wu. - Jeśli naprawdę pływające arsenały będą w stanie doszczętnie rozbić naszą flotę? Nie boisz się, że Stany Zjednoczone mogłyby odzyskać panowanie na morzu? - O co ci chodzi? - zapytał Han bardzo cicho, prawie szeptem. Wu rozejrzał się nerwowo, po czym streścił ojcu swoją rozmowę z kapi- tanem superlotniskowca, nie ujawniając jego nazwiska. Ojciec wysłuchał go z uwagą i rzekł: r Jeśli to prawda, Wu, za żadną cenę nie można dopuścić, żeby Amery- kanie zwodowali te okręty. Najlepiej byłoby zniszczyć całe stocznie. Jeśli tego nie zrobimy, przegramy. Stracimy wszystko, nie wyłączając naszej oj- czyzny. Nie można jednak zapominać, że przede wszystkim należy wyko- rzystać zdobyte przez ciebie informacje na korzyść naszej rodziny. O ile ten... oficer się nie mylił, Szeng również za wszelką cenę będzie dążył do zniszczenia stoczni. Bez względu na cenę. A jak sądzisz, kto zostanie zmu- szony do zapłacenia tej ceny? Tacy jak ty i twoi rówieśnicy, na przykład Tsui. Ośmielę się też zawyrokować, że armia będzie ją płacić w takim tem- pie i takiej wysokości, z jakimi się jeszcze nie zetknęliśmy w ciągu dziesię- cioletniej wojny. Olbrzymie straty w ludziach zostaną bardzo źle przyjęte w Chinach, podobnie jak oficerowie, którzy wydawali rozkazy. Tylko po- myśl, ile rodzin pogrąży się w żałobie po stracie jedynego syna. Wu z silnie zaciśniętymi wargami przez chwilę zastanawiał się nad sło- wami ojca, wreszcie rzekł: - Wróćmy do podstawowego pytania. Czy prezydent Baker użyje broni atomowej? - Być może... jeśli nie będzie miał wyboru. Amerykanie także będą musieli ponosić wysokie koszty prowadzenia wojny. Weź pod uwagę, że nawet wcielili do wojska kobiety. - Córka Bakera także wstąpiła do służby - odparł Wu, potakując ru- chem głowy. - Gdyby doszło do wojny atomowej, łatwo byłoby w strategicznych kontratakach zniszczyć zarówno te okręty, jak też stocznie i porty. I o to cho dzi. Jeśli dobrze to rozegramy, Wu, pływające arsenały zostaną zniszczone, armia poniesie wielkie straty i wojskowi stracą na popularności, a my obej miemy we władanie całą Amerykę. - Han mimo woli uśmiechnął się, do strzegłszy prostotę takiego rozwiązania. - Ale musimy naprawdę dobrze to rozegrać. Kluczem do wszystkiego jest informacja. Jeżeli zamierzasz ode grać jakąś znaczącą rolę, a na pewno tak jest, bo inaczej w ogóle by cię tu nie było, musisz mi dostarczać odpowiednie informacje. Dobrze znam Szenga. Nigdy nie dopuści do zmarnotrawienia swojej przewagi liczebnej i oddania inicjatywy w ręce Amerykanów. Nie należy do ludzi czekających na ruch przeciwnika. Zatem musi coś ukrywać, prawdopodobnie ma jakiś plan. I two im zadaniem, Wu, jest rozszyfrowanie tego planu. W zamyśleniu popatrzył za okno, wyczuwał jednak, że syn mierzy go uważnym spojrzeniem. Przejechali ze dwa kilometry w milczeniu, wreszcie Wu powiedział: - Może wcale nie musisz... martwić się o powodzenie operacji wojsko wych. - Han szybko odwrócił głowę i spojrzał synowi w oczy, lecz ten cią gnął spokojnie: - Może, dajmy na to, Szeng ma... wzruszył ramionami - ...specjalne źródło informacji w Waszyngtonie, kogoś z najwyższych krę gów władzy. Żemina ogarnęła złość. Chciał już skarcić syna za to, że ośmiela się go tak arogancko pouczać, kiedy nagle dotarło do niego pełne znaczenie tego, co usłyszał. - Powiedz mi wszystko, co wiesz, Wu, i to natychmiast. - Jest szpieg w Waszyngtonie, posługuje się kryptonimem „Olimpij- czyk". Han ze zmarszczonymi brwiami czekał na dalsze wyjaśnienia, ale Wu milczał. - Naprawdę? Wiesz coś więcej o tym „Olimpijczyku"? - Nie. Jest szpiegiem wojskowym. To wszystko. Żemin jeszcze przez chwilę siedział z otwartymi ustami, wreszcie skrzy- wił się i mruknął: - Ciekawe. Jest zbyt młody, by znać się na trudnej sztuce wyprowadzania przeciw- nika w pole, pomyślał, a Szeng to szczwany lis. - Dobra robota, Wu - powiedział. - Chciałbym, żebyś dowiedział się o tym „Olimpijczyku" wszystkiego, co zdołasz. Istotne mogą być nawet bła he szczegóły. I melduj mi, jak tylko zdobędziesz nowe informacje. Przede wszystkim trzeba się dowiedzieć, kim jest „Olimpijczyk". Wu przytaknął, ale spuścił głowę i utkwił spojrzenie w swoich kolanach. - O co jeszcze chodzi? Syn w zamyśleniu przygryzł wargi, a po chwili ledwie słyszalnie mruk- nął pod nosem: - A co będzie, jeśli Amerykanom uda się obronić stocznie bez użycia broni atomowej? Han zaśmiał się krótko. Wu spojrzał na niego ze zmarszczonymi brwiami. - Ich armia składa się z rozpieszczonych, nawykłych do luksusów gów niarzy. Po naszej stronie będą walczyć doświadczone oddziały, które za kil ka miesięcy osiągną piętnastokrotną przewagę liczebną. Naprawdę sądzisz, że Amerykanie będą mogli zatrzymać naszą ofensywę? Wu pokręcił głową. - Nie. Rozważałem jedynie teoretyczną sytuację. Han wzruszył ramionami i westchnął. - Wtedy przegramy - powiedział tak samo spokojnym, rzeczowym tonem. Adiutant Szenga, pułkownik Li, otworzył drzwi limuzyny. Han wysiadł i razem z generałem poszedł powoli wzdłuż wybrzeża zatoki Mobile. Wu i Li ruszyli kilka metrów za nimi. W porcie jeden przy drugim stały chińskie okręty. Osiem superlotniskowców kotwiczyło na redzie, przewożono z nich na ląd po dziesięć tysięcy żołnierzy dziennie. Osiem kolejnych gigantów czekało w głębi zatoki na rozładunek. Ludzie tłoczyli się przy ich relin- gach, żeby popatrzeć na Amerykę. Cała grupa przeszła obok baterii ol- brzymich samobieżnych wyrzutni rakietowych. Na każdej platformie znaj- dowało się po osiemnaście grubych cylindrów pozamykanych klapami. Dys- ponując w rejonie zatoki trzydziestoma takimi bateriami oraz wsparciem eskadr z lotniskowców, oznajmił z dumą Szeng, siły inwazyjne uzyskały zdecydowaną przewagę w powietrzu w promieniu sześćdziesięciu kilome- trów od Mobile. - Kiedy tu jechaliśmy - odezwał się Żemin - zauważyłem długie ko- lumny ciężarówek i wozów opancerzonych stojące na poboczu. Dlaczego te oddziały nie są przerzucane dalej? - Prawdopodobnie czekają na uzupełnienie paliwa. Amerykanie byli zapobiegliwi. Zabrali bądź zniszczyli wszelkie zapasy ropy, benzyny i sma- rów. Wygląda na to, że nie zostawili tu niczego, co mogłoby mieć dla nas jakąkolwiek wartość. - Nie zniszczyli portu - zauważył Han, rozglądając się po nabrzeżach. - Ani lotniska. - Zaczekał na odpowiedź, ale Szeng milczał. - Wydaje mi się, że powinien był pan przewidzieć, iż Amerykanie nie zostawią nam paliwa na plaży. Dlaczego nie zabrał pan wystarczających zapasów ropy, żeby zacho- wać mobilność oddziałów? Tym razem Szeng już musiał odpowiedzieć. Na razie wysadziliśmy na ląd jedynie oddziały szturmowe, których celem było zajęcie i utrzymanie przyczółka. Brak paliwa jest efektem naszego sukcesu. Pojazdy miały tylko takie zapasy, by dotrzeć do obiektów znajdujących się najdalej kilka kilometrów od brzegu. - Innymi słowy, spodziewał się pan, że ci wszyscy ludzie zginą - odparł Żemin. - A kiedy się okazało, że nie tylko przeżyli, ale są też gotowi do podjęcia walki, zabrakło im środków do jej prowadzenia. Szeng zbył milczeniem tę kąśliwą uwagę. Idący z tyłu pułkownik Li, wyjaśnił za niego: - Opracowujemy właśnie nowe plany operacyjne dla tych oddziałów. Dostaną paliwo z naszych rezerw strategicznych. Ale formacje pierwszoli- niowe nie narzekają na jego brak. Wciąż posuwają się na północ, próbując nawiązać kontakt z Amerykanami. - Jestem pewien - przerwał mu głośno generał - że naszego cywilnego gościa nudzą te wszystkie szczegóły prowadzenia działań zbrojnych. Han zaczął gorączkowo obmyślać stosowną replikę. W pierwszej chwili chciał z odpowiednią siłą wepchnąć Szengowi słowo „gość" z powrotem do gardła. Zdecydował się jednak obrać inną taktykę. Zamiast przypominać generałowi, kto naprawdę sprawuje władzę na zajętych terenach, postanowił wykorzystać znacznie istotniejszą groźbę kryjącą się w jego buńczucznej odpowiedzi. - Ma pan rację, generale. Rzeczywiście mniej mnie obchodzą szczegó ły waszych działań, a bardziej plany Amerykanów, rozmieszczenie ich sił i potencjał obronny. Z pewnością nie muszę pana przekonywać, z jak wiel kim niepokojem nasz naród oczekuje rezultatów kampanii amerykańskiej. Oczy całego kraju są teraz zwrócone na pana, generale. Siwowłosy oficer przystanął nagle, odwrócił się i popatrzył na piękny duży dom w stylu kolonialnym, którego obszerna weranda wychodziła na morze. Han pozwolił sobie na ironiczny uśmiech, lecz coś go ścisnęło za serce, gdy Szeng odpowiedział takim samym uśmiechem. Zasiedli obaj na grubo wyściełanych krzesłach przy nakrytym lnianym obrusem stole na tyłach dużej stuletniej rezydencji, w cieniu rozłożystej magnolii. Wu i Li siedzieli w milczeniu z tyłu. Chiński służący w białym stroju podał im lodową herbatę - miejscowy specjał, jak było to w zwyczaju po każdym udanym podboju. Na zaniedbanym trawniku pieniło się wybujałe zielsko. Farba na balkonie odłaziła płatami. Basen kąpielowy był pełen po brzegi ciemnozielonej, gnijącej wody. Ale wiatr od morza i cień zapewniały chwilę wytchnienia od słonecznego skwaru. Han zadarł głowę i obrzucił uważnym spojrzeniem mroczny dom, wspaniale usytuowany nad samą zato- ką. Drzwi były wyrwane z zawiasów - niewątpliwie dokonali tego żołnierze z osobistej ochrony generała. - Nigdy dotąd nie byłem w Ameryce - wyznał Szeng wpatrzony w błę kit morza. Zachowuje się zbyt swobodnie, ocenił w duchu Żemin. - Ale to wcale nie jest Ameryka - odparł. Kiedy generał spojrzał na niego badawczo, pochylił się, zerwał garść wysokiej trawy i podsunął ją Szen- gowi. - To tylko skrawek ziemi. Bogactwo, po które tu przybyliśmy, które jest nam niezbędne do dalszego rozwoju gospodarczego, to naród amery kański ze swoją produktywnością i pomysłowością, ze swoimi umiejętno ściami i myślą techniczną pozwalającą na wytwarzanie coraz to lepszych produktów. Dopiero pełne połączenie amerykańskiej gospodarki i siły robo czej z naszym systemem handlowym stworzy możliwości odbudowy świata po dziesięcioleciu wojen i osiągnięcia najwyższego poziomu opłacalności oraz wydajności we wszystkich gałęziach ekonomii. Szeng sprawiał wrażenie oburzonego, jakby nagle stracił resztki dobre- go nastroju. Dziwnie bezosobowym, obcym głosem zapytał: - Tylko po to tu przybyliśmy? Han nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Nie wiedział nawet, czy w ogóle powinien to robić. Za słowami generała nie kryło się żadne wyzwanie. Było to zwykłe zdziwienie rozczarowanego, zmęczonego walką żołnierza. Przez jakiś czas w milczeniu obaj popijali wstrętną lodową herbatę, spoglądając na okręty manewrujące w ciasnym basenie portowym. ' Wygramy tę wojnę, administratorze Han - oznajmił wreszcie Szeng napuszonym tonem. - I zajmiemy obie stocznie, w San Diego i Filadelfii, zanim zdążą spuścić na wodę swoje pływające arsenały. Kiedy tak się stanie, Amerykanom pozostaną do wyboru dwa wyjścia: kontynuować krwawą kon- wencjonalną wojnę aż do wyczerpania wszystkich sił i środków albo wszcząć wojnę atomową. Dopiero po chwili Han uzmysłowił sobie, że generał przygląda mu się z uwagą. - Obawiam się - zaczął ostrożnie - że wielu ludzi nie docenia walecz- ności amerykańskich żołnierzy. Ministerstwo obrony stoi na stanowisku, iż Amerykanie nazbyt polegają na nowoczesnym uzbrojeniu i lekceważą siłę klasycznej piechoty. - Jedenaste Północne Zgrupowanie Armii nie bierze pod uwagę tych błędnych szacunków - odparł lodowato Szeng. - Chciałem tylko podkreślić, że tym razem Amerykanie będą walczyć w obronie swojej ojczyzny i nie da się przewidzieć, czego należy po nich oczekiwać w tych okolicznościach. 118 - Spodziewam się, że będą walczyć odważnie, do ostatniego człowie- ka - rzekł generał. - A kiedy ten ostatni zginie, będzie to oznaczać nasze zwycięstwo. - Miejmy nadzieję, iż rzeczywiście uda się panu zająć te stocznie przed zwodowaniem pływających arsenałów. O ile mi wiadomo, admiralicja wciąż nie potrafi oszacować ich zdumiewającej siły ognia. A przecież nie muszę panu przypominać, że całość naszego zaopatrzenia i uzupełnień będzie trans- portowana drogą morską. - Nie zdążą ich zwodować - obiecał generał. - Jedna rzecz pozostaje dla mnie zagadką. San Diego leży na drugim końcu rozległego kontynentu, doskonale chronione przez niemożliwą do sfor- sowania rzekę Missisipi. Szeng nie odpowiedział, nie chciał przedwcześnie ujawniać swoich pla- nów. NA POŁUDNIE OD TUSCALOOSY, ALABAMA 20 września, 22.00 czasu lokalnego - Dlaczego nie pójdziesz ze mną? - zwrócił się Waters do Harta. Naj później jutro rano przekroczylibyśmy nasze linie. Chodźmy razem. Nie mogę - odparł niewidoczny w ciemności kapitan. Muszę po- zostać na tyłach Chińczyków i wykorzystywać wszelkie nadarzające się okazje. Na jak długo? - To zależy tylko ode mnie. - W takim razie chodź ze mną! Będziesz moją eskortą! - Nie powinieneś napotkać po drodze żadnych kłopotów - mruknął Hart, po czym dodał z żalem w głosie: - Nawet nie miałem jeszcze okazji do walki! - Rozumiem - odparł Waters. - No to ruszaj swoją drogą. Wypełniaj te tajemnicze misje zielonych beretów. - Wstał i wyciągnął rękę. - Mam na- dzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy. Jim skinął głową i uścisnął mu dłoń. Pilot zarzucił plecak na ramię, Hart podniósł swój. Rozeszli się w przeciwne strony. Musiał polegać wyłącznie na swoich zmysłach i oszczędzać gogle nok- towizyjne, bo baterie były już na wyczerpaniu. Przed nim, po obu stronach drogi, rozciągało się pole minowe, które na mapie zostało opisane: „Opóź- nione/Pierwszy kontakt". Zatem przejeżdżająca tędy kolumna musiała jedy- nie uaktywnić ładunki, powinny się zacząć rozrywać podczas przejazdu na- stępnej. Hart wędrował trawersem, osłonięty od drogi szczytem wzgórza, kiedy nastąpiła pierwsza eksplozja. W krótkich odstępach czasu wybuchło pięć min. Dały się słyszeć okrzyki i jęki rannych. Padły głośne komendy, oficero- wie nakazywali swoim ludziom pozostać w bezruchu. Rozkazy padały po chińsku, toteż Jim mógł sobie tylko wyobrażać, co oznaczają. Stać! Nie ru- szać się! Jesteśmy na polu minowym! Zachować spokój! Odbezpieczył pistolet M-16 i włożył gogle. Noc zmieniła się w dzień, dostrzegł szczegóły ukształtowania terenu. Nisko pochylony, zaczął się skra- dać w kierunku szczytu wzgórza. Ostatnich kilka metrów przeczołgał się po trawie. Wtedy zobaczył żołnierzy rozpłaszczonych na poboczach i wą- skim pasie asfaltu. Naliczył czterdziestu ludzi. A więc był to tylko pluton patrolowy. Uniósł broń do ramienia i po krótkim namyśle położył palec na spuście czterdziestomilimetrowego granatnika zamocowanego pod kolbą. Znajdują- cy się w nim pocisk był oznakowany literami S WO: granat odłamkowy o dużej sile rażenia. Cel byłjak na dłoni, ale naciśnięcie spustu okazało się wcale nie takie proste. Hart odetchnął głębiej i pociągnął go energicznie. Kolba ude- rzyła go w ramię. Wybuch, który nastąpił pół sekundy później, rozerwał jed- nego z żołnierzy. Kapitan błyskawicznie przeładował. W dole na nowo roz- legły się okrzyki Chińczyków. Był jednak pewien, że go nie widzą. Wybrał następną ofiarę, strzelił i popatrzył, jak wyrzucone w górę ciało dwukrotnie obróciło się w powietrzu. Spadło na minę, której wybuch rzucił je na wyso- kość czubków drzew. Na głowy przerażonych kolegów posypały się krwawe szczątki. Błyskawicznie wtulił twarz w ziemię, kiedy padł rozkaz i cały pluton otworzył ogień. Pistolety maszynowe terkotały zajadle przez jakieś piętna- ście sekund, po czym padła inna komenda i zapanowała cisza. Rozległ się brzęk przeładowywanych magazynków. Ani jedna kula nie zaryła się w zie- mię w pobliżu Harta. Jego trzeci granat zabił dowódcę plutonu, z niezwykłą ostrożnością pró- bującego iść dalej drogą. Najwyraźniej nikt więcej nie miał ochoty przejąć dowodzenia, bo wśród leżących Chińczyków zaczęły przybierać na sile bła- gania o litość. „Proszę!", padało łamaną angielszczyzną. „Nie strzelać!" Kiedy Hart odpalił trzy następne granaty, żołnierze poderwali się na nogi i rzucili do panicznej ucieczki. Przełączył pistolet na ogień półautomatyczny i zaczął posyłać za nimi krótkie, trzystrzałowe serie. Ale nie wszyscy na drodze ulegli panice. Zaterkotał karabin maszynowy, kule zaświstały wokół kapitana. Znowu przycisnął twarz do ziemi. Najwy- raźniej jakiś weteran wcześniejszych wojen musiał dostrzec na szczycie wzgórza błyski wystrzałów i wziął je na cel. Hart nie miał odwagi unieść 120 głowy, przyciskał policzek do zimnej trawy. Któryś pocisk trafił go w kamizelkę kuloodporną na ramieniu. Odczuł to jak silne uderzenie ciężkim młotem, mimowolnie jęknął z bólu. Wściekły świst kul przecinających powietrze wokół niego nasuwał myśli o bliskiej śmierci. Silna eksplozja ucięła ten grad ołowiu. Hart szybko spojrzał na drogę. Jeden z żołnierzy, prawdopodobnie amunicyjny z obsługi karabinu maszy- nowego, musiał w panice rzucić się do ucieczki i już przy pierwszym kroku trafił na minę, a jej wybuch uśmiercił również wytrawnego strzelca, ratując zarazem Hartowi życie. Przy drodze nikt więcej się nie poruszał. Nie wszyscy jednak zginęli. Uwagę kapitana przyciągnęły stłumione jęki. Leżący na ziemi Chińczyk za- krywał dłonią usta kolegi, któremu wybuch miny oderwał obie nogi. Tamten jednak za bardzo cierpiał, by dało się całkowicie wyciszyć jego jęki. Przez chwilę próbował się uwolnić z uścisku, lecz zaraz znieruchomiał. Zapadła cisza. Hart, który początkowo z przerażeniem obserwował, jak kolega pod- rzyna rannemu gardło, doszedł do wniosku, że oto ma przed sobą innego weterana licznych wojen. Przestawił pistolet na ogień pojedynczy i starannie wycelował w dolną część kręgosłupa Chińczyka. Zabitych wystarczyło tylko pogrzebać, pod- czas gdy ranni stanowili obciążenie nieprzyjacielskiej armii. Padł strzał. Pi- stolet szarpnął mu się w rękach. Głośne wycie, przypominające odgłos syre- ny policyjnej, było niezbitym dowodem, że kula trafiła cel. Dopiero po ja- kimś czasie zawodzenie przycichło i wtopiło się w pozostałe odgłosy coraz silniejszej paniki. Kiedy od czasu do czasu któryś z Chińczyków próbował odpowiadać ogniem, Hart posyłał w jego kierunku granat. Gdy ktoś podrywał się z asfal- tu i rzucał do ucieczki, ścinała go krótka seria, o ile wcześniej biegnący nie trafił na minę. Liczba pozostałych przy życiu szybko malała. Wreszcie, bardziej z obawy przed pojawieniem się śmigłowca patrolo- wego niż z litości czy braku dalszych celów, kapitan wycofał się ze swego stanowiska i pobiegł w dół zbocza, ścigany cichnącymi jękami rannych. Nie licząc pierwszych chwil starcia, wykorzystywał to, że jego ofiary leżą bez ruchu na asfalcie, mierzył starannie i nieodmiennie posyłał kule w dolną część kręgosłupów Chińczyków. Ani trochę nie było mu ich żal. Jakby w odpowiedzi na chóralne jęki, zbiegając w dolinę mruknął pod nosem: - Mam was w dupie. BIRMINGHAM, ALABAMA 20 września, 1.10 czasu lokalnego Mimo ciasnoty w wykopie i trudności ze znalezieniem sobie wygodnej pozycji, Stephie zaczęła w końcu ogarniać senność. - Nie chcesz wysłać e-maila do ojca? - zapytała niespodziewanie Be cky Marsh. Chcę się zdrzemnąć - burknęła Roberts, przekręcając się na drugi bok. Nie zdejmowała hełmu, mając nadzieję, że jego wysunięte obrzeże choć tro- chę zakryje jej uszy przed hałasami z zewnątrz. - Masz chłopaka? - zapytała Marsh, gdy Stephanie znów zaczęła zasy- piać. - Na miłość boską! Zamknij się wreszcie, Becky. Po coś tu przyszła? - Ack mnie przysłał. - Po diabła? - Powiedział, że mam pilnować, żebyś nie została zgwałcona. - Ja? Zgwałcona? Też coś! - Czemu jesteś taka nieprzyjemna? - mruknęła nadąsana Marsh. - Su- gerujesz, że nie jestem tak atrakcyjna jak ty? - Słucham? - zdziwiła się Stephie. Uniosła ręce i zaczęła sobie maso- wać skronie. - O co ci chodzi? - Ciszej tam! doleciał czyjś głośny szept z sąsiedniego stanowiska. Stephie z niewyspania piekły oczy. Potarła je palcami. Skupiona na wła snych odczuciach, ledwie dosłyszała cichą odpowiedź Becky. - Miałaś zupełnie inne, wspaniałe życie. Jesteś sprytniejsza, dobrze so- bie radzisz z mężczyznami, a teraz jeszcze... - głos jej się załamał - .. .twier- dzisz. .. że jesteś atrakcyjniejsza ode mnie... Jezu... - Niczego takiego nie mówiłam! Co ci odbiło? Skąd takie bzdury przy- szły ci do głowy? - Jak powiedziałam, że Ack mnie przysłał, żebym to ja została zgwałco- na, to fuknęłaś ze złością, że nie ma na to szans i ciebie wezmą pierwszą. No to pozwól, że ci coś powiem. Za mną faceci też się oglądają! - Oglądają się za każdą. To normalne. Czy mogłabyś się wreszcie za- mknąć? Becky zaczęła jednak szlochać. Stephie uniosła się na łokciach i popatrzyła na twarz koleżanki, oświetloną blaskiem opuszczonego ekranu, na którym Marsh odtwarzała jakiś zapis wideo. W kącikach jej oczu błyszczały łzy. - Chyba ci się we łbie pomieszało - mruknęła, zwijając się z powrotem w kłębek. Przez chwilę sądziła, że Becky wreszcie będzie cicho. Zamknęła oczy, szybko odganiając od siebie rozdrażnienie. - No więc masz chłopaka czy nie? - zapytała znowu Marsh. Nie odpowiedziała. Po chwili złowiła szelest materiału. Domyśliła się, że Becky uniosła ręce i docisnęła słuchawki do uszu. Przez całą szkołę średnią, jak większość rówieśników, i ona prawie na okrągło chodziła w słuchawkach. Coś ścisnęło ją za serce, kiedy przypo- mniała sobie parę kąśliwych uwag, jakie padły pod jej adresem ze strony garstki kolegów, którzy sądzili, że ona ich nie słyszy. Wspomnienia na chwilę odegnały senność, znów ogarnęło ją rozdrażnienie, ale szybko zaczęło przygasać wobec przemęczenia. Ojczym był dobrym inżynierem, pomyślała. Tak podłączył w salonie zestaw sprzętu audiowizualnego, że można nim było sterować niezależnie z każdego pomieszczenia. W swoim pokoju mogła do woli słuchać głośnej muzyki. Któregoś dnia -jakieś dwa lata temu, gdy miała szesnaście lat - leżała właśnie na łóżku i słuchała ulubionych nagrań, gdy niespodziewanie drzwi się otworzyły i do środka wszedł Conner. Pewnie pukał, tylko nie słyszała. Nie wiedziała nawet, że przyjechał. Kiedy ich spojrzenia się zetknęły, z uśmie- chem skinął jej głową. Bardzo lubiła u niego ten ruch, przy którym zabawnie podskakiwały mu nad uszami kędziory kręcących się włosów. Był dobrze zbudowany i opalony. A właśnie wtedy, gdy tak spoglądał na nią z góry, po- znała po jego oczach, że naprawdę mu się podoba. Ogarnęła ją wtedy niezwykła radość. Była w rodzinnym domu, w swoim pokoju, i na dodatek Conner wszedł w trakcie jednej z ulubionych piosenek. Życie wydawało jej się piękne. Jednym wyćwiczonym ruchem szarpnęła ręką i maleńki pilot w metalicznej obudowie, którego nosiła przymocowanego łańcuszkiem do nadgarstka, wylądował jej w dłoni. Szybko ściszyła odtwa- rzacz, uklęknęła na łóżku i zarzuciła Connerowi ręce na szyję. Pocałowała go tak energicznie, że zderzyli się zębami. Zaśmiali się oboje i pocałowali po raz drugi. Wreszcie Stephie się odsunęła i zapytała: - No i jak było na Mordotłukowisku? - Co? Dlaczego nie możesz zapytać normalnie, jak było na obozie tre- ningowym? Chryste, przecież sama trenujesz^piłkę nożną! - To kulturalna gra, w przeciwieństwie do koszykówki. - Czyżby? - Zmarszczył brwi w udawanym oburzeniu. Wypychając ję- zykiem policzek, żeby pohamować uśmiech, sięgnął do kieszeni. - Chcesz zobaczyć coś ekstra? - zapytał, układając w dłoni własnego, ciemnowiśnio- wego pilota. Stephie zareagowała błyskawicznie. - No nie! Zaczekaj! Sam chciałem ci pokazać to nagranie, Steph! -jęknął. - Masz prawdziwego świ- ra na punkcie sterowania waszym systemem. - Nieprawda - syknęła, trochę urażona. - Nie chcę tylko, żebyś mi za- śmiecał moją przestrzeń wideo. - Tłumaczyłem ci przecież, że gdyby coś się stało, od razu to popra- wię. - Sama sobie poradzę, siłaczu. - Odchyliła się i zawołała w kierunku srebrzystego mikrofonu zamontowanego w ścianie pod sufitem: - System! Przenieś zapis wideo na dysk indywidualny! - Dysk indywidualny jest zapełniony - odpowiedział komputer głosem, który Stephie sama zaprogramowała. - Widzisz? Nawet maszyna gada twoim głosem - mruknął Conner. Po- łożył się na łóżku z takim impetem, że Stephie silnie zakołysało. - System! - rozkazała. - Przechowaj zapis wideo na dysku taty, tylko nie informuj go o tym. W porządku? - Gotowe - oznajmił miękko komputer. Stephie z szerokim uśmiechem odwróciła się do chłopaka. Już wcześniej w tajemnicy załadowała do komputera zestaw hackerskich programów przeznaczonych specjalnie dla tego modelu. Chciała właśnie oznajmić z dumą, że teraz chyba będzie mogła wieczorami wyśliznąć się z domu, nie urucha- miając przy tym alarmu antywłamaniowego, ale Conner zepsuł jej nastrój, powtarzając ze złością: - Mówiłem, że nawet ta cholerna maszyna musi gadać twoim głosem. - Zaśmiał się krótko. - Mnie to nie przeszkadza. - No pewnie, bo lubisz słuchać własnego głosu. Błyskawicznie wcisnął kilka klawiszy swojego pilota. Na ekranie zami- gotały na moment kolorowe pasy, po czym pojawił się zwykły biały tekst na granatowym tle. System zapowiedział dziewczęcym głosem: - Przekaz wideo od Connera Reilly'ego 5468. - No proszę. Nawet nie Conner, tylko urzędowo: Conner Reilly 5468. - System ci jeszcze nie ufa - wyjaśniła Stephie. Spojrzała na ekran sta- piającego się z białą ścianą płaskiego monitora plazmowego, odwróciła się znów do mikrofonu i poleciła: - System! Zaakceptuj i odtwórz przekaz wi- deo. Utwórz nowy skrót. Conner Reilly 5468 równa się Conner. - Gotowe - zakomunikował komputer. Conner uśmiechnął się szeroko. Stephie nachyliła się i pocałowała go. Na ekranie pojawił się obraz i chłopak odsunął szybko głowę, chociaż wolała się z nim całować, niż cokolwiek oglądać. Gromada spoconych chło- paków siedziała po turecku na parkiecie boiska do koszykówki, otaczając półkolem trzy małe puste stoliki. - Ostatnią nagrodę - zawołał stojący przed nimi mężczyzna w długich spodenkach gimnastycznych - wręczy trener Fortner! - Swój chłop! - wykrzyknęli chłopcy z pierwszego rzędu na brzmienie tego nazwiska. Stephie uniosła wzrok do nieba, lecz szybko się pochyliła i delikatnie usnęła wargami usta Connera. - Patrz uważnie - mruknął z uśmiechem, nie spuszczając ani na mo- ent wzroku z ekranu. Facet w długich gaciach serdecznie uścisnął dłoń drugiego faceta w po- obnych spodenkach. - Proszę bardzo, trenerze Fortner! - Swój chłop! - wykrzyknęli znowu chłopcy. - Super - skomentowała Stephie. - Nie razi cię ta dziecinada? „Swój chłop" odparł: - Dziękuję, trenerze Wilson. - Prawie swój chłop! - wyskandowali młodzi adepci koszykówki. Stephie zachichotała. - Co za banda tępych dzikusów! Conner puścił to mimo uszu, więc jeszcze raz obróciła wzrok do nieba, upewniwszy się jednak, że tego nie zauważy. - A teraz - oznajmił głośno „Swój chłop" z gwizdkiem na szyi i notat- nikiem w dłoni - nagroda, na którą wszyscy czekaliśmy. Najwyższe odzna- czenie tego zgrupowania, „Medal Charliego Szybkobiegacza!" - Medal... Charliego... Szybkobiegacza! - wycedziła Stephanie, z tru- dem tłumiąc wybuch gromkiego śmiechu, który coraz silniej nią wstrząsał. Conner uśmiechnął się tajemniczo, samymi kącikami ust. „Swój chłop" zajrzał do notatnika. Chciałbym, żeby cały obóz „Bojowników koszykówki" nagrodził go- rącymi owacjami zawodnika, który przez cały tydzień, dzień po dniu, nie- strudzenie wbijał w nogi kilometry na tym parkiecie! Conner Reilly! Proszę do mnie! Kiedy chłopak wstał i zaczął się przeciskać między siedzącymi ciasno kolegami, „Prawie swój chłop" wykrzyknął: - Hip, hip! - Hura! - ryknęło pięćdziesiąt gardeł. - Hip, hip! - Hura! - Hip, hip! - Hura! Stephie kątem oka zerknęła na Connera. Nawet nie spojrzał w jej kierun- ku. I bardzo dobrze, bo gdyby to zrobił, z pewnością jej uniesione wysoko brwi od razu by go załamały. Przeniosła wzrok na ekran. Conner, bezgranicznie stremowany, wbijał wzrok w parkiet, nie patrząc na „Swojego chłopa", który wyciągał do niego rękę. Pospiesznie chwycił przeznaczoną dla niego nagrodę i dopiero wtedy zauważył dłoń trenera. Chciał ją uścisnąć, lecz Fortner właśnie cofnął rękę. Przez chwilę trwała komiczna pantomima, zanim w końcu doszło do ser- decznego uścisku dłoni. Conner dźgnął palcem pilota i zatrzymał odtwarzanie. Stephie nie zdołała się opanować i wybuchnęła śmiechem. - Charlie Szybkobiegacz?! - powtórzyła, przewracając się na plecy. Skoczył na nią, przygniótł ją swoim ciężarem i żarliwie pocałował. Od- wzajemniła ten pocałunek. Ale gdy zauważyła, że zaczyna sapać przez nos, a jego ruchy stają się gwałtowniejsze, błyskawicznie odwróciła głowę i wy- krzyknęła: - Nie! Odepchnęła go delikatnie, próbując zapanować nad rosnącym podniece- niem. Teraz, w mrocznym okopie, Stephie całkiem się rozbudziła, podniecona żywymi wspomnieniami. Obudził ją John Burns. Wyszła z okopu i ze zdumieniem popatrzyła na ludzi w ciemnych garniturach. Mimo że była w mundurze, z bronią u boku, natychmiast otoczyli ją niczym straż osobista. Była tak osłupiała, a męż- czyźni tak dobrze zorganizowani, że znalazła się w helikopterze, jeszcze za- nim zdążyła się na dobre obudzić. Nie musiała jednak przekrzykiwać ryku silnika i próbować o cokolwiek pytać. Agenci mieli w uszach słuchawki, a w klapach marynarek znaczki przedstawiające amerykański sztandar. Za- bierali ją na spotkanie z ojcem. Oparła głowę o zimną szybę okienka. Pilot musiał używać noktowizora, gdyż lecieli w całkowitej ciemności. Dopiero gdy przemknęli nad odbijają- cym światło gwiazd lustrem jeziora, Stephie mogła ocenić, że znajdują się nie więcej niż czterdzieści metrów nad ziemią. Ilekroć pytała matkę ojej krótkie małżeństwo z Billem Bakerem, Rachel albo zbywała ją ogólnikami, albo odpowiadała z wściekłością dowodzącą skrajnej nienawiści do byłego męża. A w miarę rozwoju jego kariery coraz mniej ukrywała tę nienawiść. Czasami ujawniała się ona nawet w sprzecz- kach z Hankiem Robertsem, jej drugim mężem i ojczymem Stephie - zwłasz- cza po tym, jak Hank stracił pracę. - Wściekasz się dlatego, że nie jesteś pierwszą damą! - złowiła kiedyś przez zamknięte drzwi jego podniesiony głos. - A ty się wściekasz, bo mój pierwszy mąż nadal ma pracę! - wrzasnęła Rachel. Stephie nigdy nawet nie napomknęła, że słyszała te kąśliwe uwagi, ale zapadły jej głęboko w pamięć. Nie mogła ich matce wybaczyć. Rachel ograniczała jednak jej kontakty z ojcem bez złych intencji. Ste- phie miała zaledwie cztery lata, kiedy Bill po raz pierwszy wystartował w wy- borach do Senatu. Jakiś wścibski dziennikarz dowiedział się o istnieniu jego córki z pierwszego małżeństwa, która została poczęta kilka miesięcy przed rozwodem, ale przyszła na świat parę tygodni po ślubie Rachel z Hankiem Robertsem. Kiedy Stephie miała kilkanaście lat, tuż przed ukończeniem szkoły podstawowej, zaniepokojona dziwnymi plotkami pewnego dnia zapytała matkę: - Czy Hank jest moim ojcem? Rachel, która po raz kolejny posprzeczała się z mężem, prychnęła pogar- dliwie. - Hank? Stopniowo wyszło na jaw, że Roberts kręcił się wokół niej już od czasów szkoły średniej, tyle że ona w ogóle nie zwracała na niego uwagi. Razem ze swoją siostrą, Cynthią, uchodziły za szkolne królowe piękności, a on nie był zbyt pociągający. Dlatego wszyscy z zaskoczeniem przyjęli ich ślub, zwłasz- cza że Rachel była wtedy w ósmym miesiącu ciąży. Nie chciała jednak po- wiedzieć jej nic więcej na temat ojca. Stephie sama wywnioskowała, że głów- ną przyczyną tajemnicy jest zaledwie siedmiomiesięczny okres między roz- wodem matki a powtórnym zamążpójściem niemal w przeddzień jej narodzin. Do uzupełnienia tej zadziwiającej układanki brakowało jej tylko jednego elementu. Po raz pierwszy ujrzała Billa Bakera, kiedy miała cztery lata, kilka dni po ukazaniu się w prasie jej zdjęć. Podniecona nagłym zainteresowaniem prasy, chętnie prezentowała fotoreporterom swój szeroki uśmiech. Okazało się, że Rachel nawet nie powiadomiła byłego męża, że Stephie jest jego dziec- kiem. - Tylko nie rób sobie żadnych nadziei - przestrzegła córkę tuż przed jego przyjazdem, nakazując jej nie wychylać nosa ze swego pokoju. Prawie godzinę trwała w saloniku ostra wymiana zdań. Słuchając wrza- sków i przekleństw matki, Stephie usiłowała coś dojrzeć przez wąską szparę pod drzwiami, ale widok zasłaniał jej gruby dywan. Kiedy wreszcie jej praw- dziwy ojciec zajrzał do pokoju, zdążyła zauważyć tylko jego błyszczące oczy i białe zęby widoczne w szerokim uśmiechu, który natychmiast zniknął na widok jej łez. - Wszystko w porządku - powtarzała wtedy w jego ramionach. - Nic mi nie jest. Uśmiechnij się. Szybko przestała płakać, gdy tylko usiadł obok niej. Ale jego pierwsze słowa rozdarły jej serce. - Nie powinienem był przyjeżdżać - rzekł. Objęła go mocniej. Kiedy znów zatonęła w jego ramionach, ogarnęło ją cudowne, nieznane dotąd uczucie - wiedziała już z całą pewnością, że to on jest jej ojcem. Potem długo się nie pojawiał. Matka przysięgała, że doprowadzi go do ruiny, jeśli formalnie wystąpi o prawo do widywania córki, dlatego ograni- czył się do przysyłania kartek i listów, o czym Stephie dowiedziała się znacz- nie później. Kiedy skończyła jedenaście lat, stanowczo zażądała od matki, żeby przestała otwierać adresowane do niej listy od ojca. Nigdy nie było w tej korespondencji niczego specjalnego, ale każda kartka urodzinowa czy list pisany na firmowym papierze z nadrukiem kancelarii Senatu lądował w jej potajemnym skarbcu. Ten sam los spotykał kolejne płyty z cyfrowym zapisem filmów telewizyjnych, które zamawiała poprzez Internet na adres swojej przyjaciółki, Sally Hampton. Wspólnie wiele razy oglądały te filmy. Ojciec był bardzo przystojny, mógłby podbić serce każdej nastolatki. W jej oczach urastał na prawdziwego bohatera narodowego. Po pewnym czasie doszło między nimi do zażartej kłótni, gdy wyszło na jaw, że Sally po kryjomu podkochuje się w bohaterze filmów. - Przecież to tylko rola w serialu! oznajmiła Stephie z całą stanow- czością, na ją tylko było ją stać. - W życiu prywatnym jest zupełnie innym człowiekiem! Na szczęście Sally nie zapytała, skąd ona wie, jak wygląda jego życie prywatne. Może właśnie dlatego nadal pozostały przyjaciółkami. Po raz drugi spotkała się z ojcem, gdy nieoczekiwanie złożył wizytę w dniu jej szesnastych urodzin. Na oczach osłupiałych koleżanek ze szkoły rozegrała się wściekła awantura, później zaś Rachel obarczyła winą Billa za zrujnowanie przyjęcia córki. Ale Stephie w głębi ducha winiła o to matkę. Dumą napawała ją świadomość, że w środku gorączkowej kampanii przed wyborami prezydenckimi ojciec znalazł jeszcze czas, by się z nią zobaczyć. Powiedział jej wówczas, że wygląda wspaniale, mimo że była w zwykłej bawełnianej bluzce i dżinsach, a włosy miała w nieładzie, bo właśnie kole- żanki szykowały jej wystrzałową fryzurę. Popatrzyła teraz na swój brudny mundur i zabłocone buty. Czuć od niej było kwaśny zapach potu. Helikopter wylądował na jaskrawo oświetlonym terenie między kilkoma odkrytymi czarnymi samochodami sportowymi, na rozległym trawniku przed dużą prywatną rezydencją. Kiedy tylko osiadł na ziemi, natychmiast zgasły reflektory aut. Nieco dalej stały trzy inne śmigłowce oraz kilka ciężarówek, opancerzonych wozów bojowych i czołgów. Stephie ruszyła do wejścia mię- dzy kordonem agentów ochrony. Bill czekał na nią w drzwiach. Odłożyła broń i przez chwilę miała ocho- tę zasalutować, lecz tylko wyciągnęła rękę na powitanie. Ale ojciec objął ją i przytulił mocno. Poczuła się niezręcznie z powodu sztywnej kamizelki ku- loodpornej i zawieszonych przy pasie granatów oraz magazynków z amuni- cją. Poza tym od kilku dni się nie kąpała. Niemal odskoczyła, gdy tylko wypuścił ją z objęć i obrzucił uważnym spojrzeniem od wystających spod hełmu posklejanych włosów po zabłocone buty. Najwyraźniej źle odebrał jej gwałtowny ruch, bo nagle posmutniał. - Kocham cię - powiedziała szybko, chcąc naprawić swoją niezręcz ność, lecz niewiele to pomogło. Weszli do elegancko urządzonego gabinetu. Ojciec zapytał, jak ją traktu- ją koledzy w wojsku. - Bardzo dobrze - odparła. - Zwłaszcza jeden. - Mimowolnie zachicho tała w ten sam sposób, który matka zawsze ganiła, nazywając „szczeniackim pianiem". Baker uśmiechnął się, ale smutno. Sprawiał wrażenie zaniepokojonego i błądzącego myślami gdzieś daleko, chociaż w powszechnym mniemaniu uchodził za bardzo pewnego siebie. Stephie pomyślała, że zmartwił go jej wygląd. Na twarzy miała rozmazaną starą pastę maskującą, a mundur był mocno zakurzony. Stała z kolbą pistoletu opartą o podłogę między stopami. Stanowiła typowy obraz żołnierza w warunkach polowych i odczuwała dumę z tego powodu, że ojciec może ją w tej chwili widzieć, zanim... cokolwiek się stanie. - Stephie - zaczął, lecz urwał, jakby zabrakło mu słów. Czekała cierpli wie, siedząc na samym brzegu krzesła. - Nie chciałabyś się przenieść na tyły? - zapytał wreszcie, nie patrząc jej w oczy. Zamiast okazać dumę z jej postawy, proponował tchórzliwą ucieczkę! - Ty mnie wcale nie znasz! rzuciła ze złością. Te słowa uderzyły go z większą siłą, niż przypuszczała. Powoli uniósł głowę i kilkakrotnie z tru- dem przełknął ślinę, zanim w końcu spojrzał jej w oczy. - Teraz już znam - odpowiedział szeptem. Rozległo się głośne pukanie. Oboje popatrzyli w stronę wejścia. Dorad- ca wojskowy stanął w drzwiach, czekając na pozwolenie złożenia meldun- ku. Bill skinął głową. Okazało się, że nadeszły złe wiadomości. Niewielka bitwa morska na Pacyfiku, o której informowano wcześniej, przekształciła się w katastrofalną porażkę. Konwój marynarki wojennej płynący z San Fran- cisco do oblężonych wojsk na Hawajach natknął się na dziesięć chińskich superlotniskowców. Jeden z amerykańskich transportowców zatonął, drugi uszkodzony uciekał w kierunku bazy morskiej na Aleutach. Baker westchnął ciężko, ale nie była to jedyna wiadomość. - Bardzo mi przykro, panie prezydencie - rzekł doradca, jakby w czym kolwiek zawinił - ale... Chińczycy właśnie lądują w południowej Kali fornii. - Bill poczuł nagły zawrót głowy. Po plecach przebiegły mu ciarki. - Dowódca Piątej Ekspedycyjnej Brygady Piechoty Morskiej melduje, że do brzegu na wysokości stoczni w San Diego zbliżają się co najmniej trzy dywizje w amfibiach, prawdopodobnie przybyłe prosto z Japonii. Na hory- zoncie widać kilka tysięcy okrętów desantowych. Rozgorzała już zażarta walka, a dowódca brygady melduje, że długo nie utrzyma swoich pozycji. Bill sprawiał wrażenie osłupiałego. - Czy są jakieś...? - zająknął się. - Czy można...? - Pułkownik czekał w milczeniu. Stephie ze zdumieniem popatrzyła na jego żałobną minę. Do piero po chwili uświadomiła sobie, z czego ona wynika. Chińczycy byli o krok od zniszczenia jednego z trzech nie zwodowanych jeszcze pływających ar senałów. - Wywiad nie donosi o jakiejś szczególnej aktywności wroga na wysokości Filadelfii? Pułkownik pokręcił głową. Nagle i on zrozumiał przyczynę tego pyta- nia, bo oczy mu się rozszerzyły i jeszcze raz energicznie zaprzeczył. Stephie spojrzała na pobladłego ojca. Siedział z otwartymi ustami, wargi wyraźnie mu dygotały. - Zniszczyć... okręt - wydusił z siebie. Pułkownik zawahał się, jakby nie zrozumiał rozkazu. Baker powtórzył powoli chrapliwym, bezbarwnym głosem: - Rozkazuję dowódcy Piątej Ekspedycyjnej Brygady zniszczyć bu dowany pływający arsenał, plany konstrukcyjne, magazyny i hale montażo we, jak też urządzenia portowe, i bronić wybrzeża do ostatniego człowieka. Wyraźnie zdumiony pułkownik głośno przełknął ślinę i odchrząknął. - - Czy mam wezwać sekretarza obrony, panie prezydencie? Bill pokręcił głową. Nie trzeba. Proszę tylko przekazać moje rozkazy. - A co z operacją „Kowadło", panie prezydencie? Na zachodnim wy brzeżu brakuje wojsk, Los Angeles jest... zagrożone. Bill smętnie pokiwał głową. Stephie nie potrafiła ocenić, czy jest to znak zrozumienia potrzeby natychmiastowego wzmocnienia obrony wybrzeża, czy tylko wyraz potwierdzenia, że spełniają się najgorsze przeczucia. - Odwołać operację „Kowadło". - Baker zamknął oczy i wykrzywił usta w bolesnym grymasie. - Skierować wszystkie oddziały na zachód. - Panie prezydencie - szepnął pułkownik. - Na pewno sekretarz obrony... - Wydałem rozkazy - przerwał mu Bill. ~ Nie wątpię, że sekretarz wkrót- ce sam się ze mną skontaktuje. Doradca odmeldował się i wyszedł. Stephie wstała. - Chyba lepiej wrócę już do mojej jednostki. Podejrzewała, że ojciec jeszcze raz zaproponuje jej przeniesienie na tyły, ale on tylko zakrył twarz dłońmi i zwiesił nisko głowę. Nigdy wcześniej nie słyszała o operacji „Kowadło" i nie potrafiła zrozumieć, co naprawdę zna- czy jej odwołanie dla obrońców południowego wybrzeża. Wiedziała jednak, że zdobycie przez Chińczyków drugiego przyczółka w Ameryce i utrata jed- nego z trzech kosztownych pływających arsenałów to bardzo złe wiadomo- ści. Rozumiała strach, jaki ogarnął ojca, gdyż i ona była przerażona. Bill wyglądał jak sparaliżowany. Nawet nie drgnął. Nie spojrzał na nią. Ogarnęło go skrajne odrętwienie. - Tato - mruknęła, podchodząc bliżej. - Wszystko będzie w porządku. Jesteśmy gotowi. - Powoli uniósł głowę i spojrzał na nią podkrążonymi, za- czerwienionymi oczami. - Zatrzymamy ich. Zwyciężymy. Nie zdołał opanować łez, które pociekły mu po policzkach. Wstał i przytulił ją do siebie. Pomyślała, że najwyraźniej nie zrozumiał, co do niego mówiła. CZĘŚĆ II Zwycięstwo za wszelką cenę, mimo panicznego strachu, mimo długiej i trudnej drogi, jaką trzeba pokonać; ponieważ bez zwycięstwa nie będzie przetrwania. sir Winston Churchill fragment wystąpienia przed Izbą Gmin po objęciu urzędu premiera (1940) 4 * MOBILE, ALABAMA 20 września, 4.05 czasu lokalnego Porucznik Wu obudził się podniecony perspektywą udziału w tełekonfe- rencji z premierem, która miała się rozpocząć za godzinę. Han uprzedził go, że będzie rozmawiał z trzema najpotężniejszymi ludźmi na świecie, przy- wódcami cywilnego rządu Chin. Polecił też, aby włożył garnitur zamiast munduru. - A co to za dziewczyna odebrała telefon? spytał zaciekawiony. Wu nie odpowiedział. Był pewien, że ojciec się domyśla. Kiedy wstawał z łóżka, leżąca obok sekretarka generała Szenga, Szen Szen, całkiem naga, zapytała sennym głosem: - Co się stało? - Nic - mruknął. Nadal leżała nago, gdy pochylił się, żeby pocałować ją na pożegnanie. Miał jeszcze mokre włosy, gdy wysiadał przed gmachem, w którym urzę- dował jego ojciec. Umieszczony między kolumnami portalu olbrzymi wen- tylator z wyciem wdmuchiwał świeże powietrze do wnętrza budynku. Wu zajął wskazane mu miejsce w dwuosobowej sali wideokonferencyjnej, pró- bując opanować drżenie dłoni. Żemin zasiadł naprzeciwko niego i pogardli- wym spojrzeniem obrzucił najpierw sfatygowany mundur polowy, a później gładko ogoloną głowę syna. Na ustawionych półkoliście monitorach przed każdym stanowiskiem pojawiły się trzy obrazy. Włączyły się zamontowane w pulpitach kamery i jupitery. Han i Wu popatrzyli na siebie ponad plamami jaskrawego światła. Na środkowym ekranie ukazał się premier, wujek Hana i wujeczny dziadek Wu, skupiający w swoich rękach niemal całą władzę. Obraz z prawej przedstawiał ojca Hana, ministra spraw zagranicznych Chin i drugiego spośród trzech najważniejszych ludzi w państwie. Tylko mężczyzna widoczny na lewym monitorze nie był z nimi spokrewniony. Kierował Chińską Agencją Bezpie- czeństwa Państwowego i to dzięki niemu jego dwaj polityczni sprzymierzeńcy mogli nie lękać się każdego dnia o swoje życie. Posiedzeniu komitetu wykonawczego rady ministrów przewodniczył oczywiście premier. - Poruczniku Wu - zaczął oficjalnym tonem. - Czy wiedział pan o pla nach dokonania zbrojnej inwazji na Kalifornię? Wu spojrzał na ojca, ale ten w żaden sposób, nawet najdrobniejszym ruchem głowy nie zasugerował mu, co ma odpowiedzieć. Czuł, że bez wspar- cia Hana nie starczy mu odwagi do rozmowy z premierem. Mógł się tylko pocieszać myślą, że występuje niemal w ściśle rodzinnym gronie. Popatrzył prosto w obiektyw kamery. - Jako członek sztabu Jedenastego Północnego Zgrupowania Armii mam dostęp do wszystkich tajemnic wojskowych - zaczął. -1 chociaż nie wątpię, że cywilny rząd musi być zaznajomiony z wszelkimi tajnymi informacjami dotyczącymi bezpieczeństwa państwowego... - urwał i powiódł spojrzeniem po twarzach trzech mężczyzn - .. .to jestem przekonany, że to nie ja powi nienem ujawniać tego rodzaju wiadomości. Wśród trzech starców zapanowało poruszenie. Jego wujeczny dziadek po- patrzył na dziadka siedzącego, podobnie jak Wu z Hanem, w analogicznej dwu- miejscowej sali w Pekinie. Tylko szef służb bezpieczeństwa przebywał gdzie indziej. Z oczywistych względów ci trzej nigdy nie spotykali się osobiście. Wu wziął głębszy oddech. Nie zdążył się wyspać ani tym bardziej przy- gotować do odpowiedzi na podobne pytania, musiał więc teraz improwizo- wać. - Ale może - podsunął - dokładniejszymi informacjami dysponuje biu ro ministra obrony, Liu Czangsinga. Żemin rozsiadł się wygodnie i odchylił w bok, kamera i reflektor auto- matycznie obróciły się za nim. Ostentacyjnie zrobił zdziwioną minę, jakby chciał zademonstrować oburzenie śmiałością syna. Skład komitetu wyko- nawczego specjalnie został tak dobrany, aby pozbawić głównodowodzącego sił zbrojnych możliwości wpływania na decyzje cywilnego rządu. Generał był jego śmiertelnym wrogiem. - Co panu wiadomo? - zapytał wprost premier. - Wiem, do czego to zmierza - odparł Wu. Han poruszył się niespokoj- nie na krześle. Trzej mężczyźni z Pekinu wpatrywali się uważnie w ekrany. - Dokładnie badałem przebieg wszystkich bitew w każdej kampanii z ostat- niego dziesięciolecia. Przywykliśmy do tego, że stosunek naszych strat do strat wroga wynosi mniej więcej jeden do pięciu, ale na takiej statystyce zaważyły głównie wojny w południowo-wschodniej Azji oraz Indiach. A co będzie, jeśli podczas kampanii amerykańskiej relacje te się odwrócą? Jeżeli śmierć jednego Amerykanina będzie kosztowała życie dziesięciu chińskich żołnierzy? Albo dwudziestu? Czy nawet pięćdziesięciu, jak wskazują wyli- czenia pewnego tajnego raportu ministerstwa obrony? Cała czwórka przez chwilę wpatrywała się w porucznika. Wreszcie szef służb bezpieczeństwa odwrócił głowę i uśmiechnął się niewyraźnie, praw- dopodobnie do swoich współpracowników. Zapewne jemu znane były te dane wywiadowcze. - Sądzę - wtrącił Han, zaskakując tym syna - że porucznik Wu pragnie podkreślić, iż nasze straty w Ameryce mogą drastycznie wzrosnąć. - Wu niemal zazgrzytał zębami na ten przejaw oportunizmu. Jego ojciec przeczu- wał, że wypowiedź syna może niepotrzebnie wzbudzić niepokój, dlatego postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. - Pewnie byłoby nam łatwiej po- zbyć się Liu, gdyby wskutek olbrzymich strat wyraźnie zmalało jego spo- łeczne poparcie. A w warunkach osłabionej pozycji wojska... - Wyprosto- wał się i dumnie uniósł głowę .. .bez trudu zdołalibyśmy odtworzyć za- chwianą równowagę polityczną. - Chodziło mi o to rzekł z naciskiem Wu - że perspektywa ogrom- nych strat w ludziach już teraz stawia ministra obrony Liu w trudnym poło- żeniu i najlepiej byłoby się go pozbyć, zanim w tej wojnie zginie milion chińskich żołnierzy! Wszyscy zignorowali tę uwagę i po krótkiej dyskusji przyjęli stanowi- sko Żemina. Postanowili zaczekać na wynik kampanii i od niego uzależnić ewentualne konsekwencje polityczne. Wu odnotował z obrzydzeniem, że wszyscy czterej przedstawiciele rządu byli wyraźnie zasmuceni dotychcza- sowym sukcesem obu desantów w Ameryce. Po powrocie do swojej kwatery położył się z powrotem do łóżka. Szen Szen przytuliła się do niego. - Czy to cię drażni - zapytała cicho - że musisz walczyć przeciwko Amerykanom, podczas gdy jesteś pół-Amerykaninem? Zerwał się jak oparzony, nieumyślnie ściągając jedwabne prześcieradło i omal nie zwalając dziewczyny na podłogę. - Nie jestem pół-Amerykaninem! - Nie chciałam cię urazić - rzuciła szybko. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Wyciągnęła do niego rękę, ale zaraz ją cofnęła i przycisnęła do nagich piersi. - Jestem Chińczykiem! -wykrzyknął Wu. - Rozumiesz? Chińczykiem! AUTOSTRADA MIĘDZYSTANOWA NR 5, SAN DIEGO, KALIFORNIA 23 września, 10.30 czasu lokalnego - ... wiele pojazdów opancerzonych! - wykrzykiwał przez radio obser wator zwiadu lotniczego. Sierżant Conner Reilly przysłuchiwał się temu, prowadząc na celowniku przenośnej wyrzutni rakiet czołg jadący na czele kolumny. - Kierują się na północ autostradą numer pięć wzdłuż zatoki Mission! - ciągnął zachrypnięty porucznik lotnictwa. - W kolumnie są szturmowe czołgi! Opancerzone wozy piechoty! Opancerzone wyrzutnie rakietowe! Amfibie! Działa samobieżne! Mosty pontonowe na ciężarówkach! - Urwał na chwilę, żeby przełknąć ślinę i zaczerpnąć tchu. Conner czuł, że serce podchodzi mu do gardła, jakby ktoś je silnie ściskał w palcach. - Według szacunkowej oce ny to co najmniej jeden pułk! Powtarzam: co najmniej jeden pułk! Reilly dowodził niewielkim oddziałem ochrony posterunku obserwacyj- nego, zmechanizowaną drużyną zwiadowczą, złożoną z dziewięciu mężczyzn i jednej kobiety. W pośpiechu zostali przerzuceni samolotem pasażerskim z Tennessee, gdzie w pełni przygotowani czekali tylko na rozkaz do kontr- ataku na opanowane już przez Chińczyków porty nad Zatoką Meksykańską. Ich pojazdy opancerzone miały przybyć znacznie wolniejszym transportow- cem wojskowym. Wraz z całą kompanią wojsk inżynieryjnych wylądowali w bazie lotnic- twa morskiego w Miramar dwa dni po wylądowaniu chińskiego desantu w Ka- lifornii. Zaledwie Conner wychylił się z samolotu, usłyszał odległy huk to- czących się zaciętych walk. Dobiegał z południowego zachodu, od strony Pacyfiku. Na płycie lotniska siedziały tysiące żołnierzy czekających na roz- kazy. Był to rezultat panującego w całej armii bałaganu. W końcu nikt nie powinien mieć żadnych wątpliwości, skąd nadciąga wróg. Zostawił dziesięcioro swoich ludzi na skraju pasa startowego i ruszył na poszukiwanie dowództwa. Natknął się na porucznika lotnictwa krążącego między pododdziałami, wśród których oficerowie bezskutecznie usiłowali zaprowadzić ład. - Dajcie mi choć paru żołnierzy! - dopominał się lotnik. - Nie potrze buję żadnego sprzętu! Nasz patrol jest już w powietrzu i potrzeba mi tylko paru ludzi do pomocy w organizacji i obronie posterunku łączności z obser watorem w górze! Conner szybko odciągnął porucznika na bok i już dziesięć minut po wy- lądowaniu odebrał pierwsze rozkazy. A pięć minut później natknął się na ga- datliwego Latynosa, malarza pokojowego, który z ochotą zgodził się podwieźć ich swoją furgonetką. Razem z porucznikiem wcisnął się do kabiny, a jego drużyna z synem malarza stłoczyła się na skrzyni. - Rozmawiałem z moim kuzynem - oznajmił rozradowany mężczyzna. - Podobno Chińczycy jadą autostradą numer pięć. - W takim razie i my nią pojedziemy - zadecydował porucznik, zer- kając na Reilly'ego. Ten tylko wzruszył ramionami i przytaknął ruchem głowy. Wyjazd z miasta był utrudniony, z powodu korków w wielu miejscach musieli się przeciskać po chodniku i lawirować między tłumami ewakuują- cych się w panice ludzi. W dodatku żandarmi usiłujący kierować ruchem na skrzyżowaniach, z wściekłościąmierzyli z pistoletów maszynowych do szar- żującej, pomalowanej jaskrawo i niemal bez przerwy trąbiącej furgonetki. Dopiero gdy z bliska zauważali, że jedzie nią oddział w mundurach, bez pytania przepuszczali ich przez rogatki. Wjazd na autostradę okazał się całkiem zablokowany. Na rozległym par- kingu stał samochód przy samochodzie, a stojący w otwartych drzwiach kie- rowcy wyciągali szyje, próbując dojrzeć przyczynę korka. Conner kazał swoim ludziom zsiąść ze skrzyni i uprzejmie podziękował malarzowi. Jego syn z powrotem zajął miejsce w kabinie. Vayan eon dios, amigos! ~ wykrzyknął za nimi Latynos, gdy zaczęli się wspinać na wysoki nasyp autostrady. <- Dołóżcie im! - dodał chłopak, po czym zwrócił się do ojca: Wracaj- my na lotnisko! Podrzucimy następny oddział! Furgonetka zawróciła z piskiem opon i pojechała z powrotem w kierun- ku bazy lotnictwa morskiego. Ze szczytu skarpy ujrzeli błękitne wody Pacyfiku, ale nie mieli poję- cia, gdzie dokładnie się znajdują. Conner z porucznikiem zawrócili na par- king i zaczęli chodzić od jednego samochodu do drugiego, aż znaleźli u ko- goś dokładną mapę tej okolicy. Porucznik natychmiast zeskanował ją do swego komputera i nim zdążyli wrócić na autostradę, wydrukował jedena- ście kopii. Przez pierwszych kilka godzin na posterunku widzieli jedynie przerażo- nych uciekinierów. Rozłożyli się na szczycie wzgórza nad zatoką Mission, skąd roztaczał się doskonały widok na oba pasma autostrady biegnącej z po- łudnia na północ. Setki tysięcy aut, zderzak przy zderzaku, ciągnęło z San Diego w stronę Los Angeles. A za nimi zbliżały się przybierające na sile odgłosy walk. Huk wystrzałów zlewał się w jeden przeciągły grzmot. Późnym popołudniem zaczęli się bawić w kotka i myszkę ze zdalnie ste- rowanymi samolotami rekonesansowymi wroga. Kiedy pierwsza maszyna namierzyła niewielki obóz na wzgórzu i jak sęp nad upatrzoną ofiarą za- częła z wolna zataczać kręgi, Conner wyszedł na środek polany z wyrzutnią pocisków samonaprowadzających. Wymierzył starannie i nacisnął spust. Im- pet gazów wylotowych był tak wielki, że omal nie zwalił go z nóg. Trzy metry nad ziemią zadziałał napęd rakietowy i pocisk wystrzelił z olbrzymim przyspieszeniem. Bezzałogowa maszyna nawet nie próbowała manewrować, dalej zataczała leniwie kręgi, wysyłając do swego dowództwa zdjęcia sa- motnego żołnierza na odkrytym terenie. Na ułamek sekundy przed tym, jak przy wtórze głośnych wiwatów ukrytej na skraju lasu drużyny samolot znik- nął w wielkiej kuli ognia, Conner radośnie uniósł rękę w górę z wyciągnię- tym do kamery środkowym palcem w obscenicznym geście. Dymiące szczątki maszyny spadły na zatłoczoną autostradę, siejąc pani- kę wśród kierowców. Reilly zadecydował, że trzeba natychmiast przenieść posterunek, gdyż ta lokalizacja jest już znana Chińczykom. W głębokim za- lesionym wąwozie między wzgórzami stracili z oczu autostradę, ale przera- żenie wywołane zestrzeleniem chińskiego samolotu sprawiło, że odzywają- ce się jeszcze przez godzinę klaksony aut ułatwiły im orientację w niezna- nym terenie. Zanim po raz drugi urządzili posterunek, sznur samochodów nadciągających z San Diego wyraźnie się przerzedził. O północy autostradą przejeżdżały już tylko pojedyncze auta. Porucznik nawiązał łączność z samolotami obserwacyjnymi startującymi z bazy w Escondido, położonej dość daleko na północy. A kilkanaście minut po pół- nocy Connerowi udało się złapać kontakt z oddziałem zielonych beretów operującym na południe od ich obozu. Dowiedział się od zwiadowców, że w pobliżu zburzonego mostu na autostradzie numer pięć Chińczycy zbudo- wali przeprawę pontonową przez rzekę San Diego, poznał też dokładne ko- ordynaty czołowych formacji wroga. Kiedy wyjaśnił, że dysponują jedynie mapą samochodową, rozzłoszczony dowódca zielonych beretów wykrzyk- nął do mikrofonu: - Mijają właśnie Sea World! Do świtu kolumna chińskich wojsk jeszcze się nie pojawiła. Conner roz- mieścił swoich ludzi w naprędce przygotowanych stanowiskach wzdłuż pięć- dziesięciometrowego odcinka bocznej drogi przechodzącej wiaduktem nad autostradą, dwieście metrów na zachód od niej. Płaski piaszczysty teren za- pewniał im doskonały widok na południe, na całe skrzyżowanie i plażę nad zatoką. Gdyby jednak chińska kolumna zdołała się przedrzeć autostradą pod wiaduktem, natychmiast zniknęłaby im z oczu. Za plecami mieli porośnięte z rzadka krzakami zbocze wzgórza zasłaniające im widok na północ, ale zapewniające dogodną drogę odwrotu. Nie było tu gęstych lasów sosnowych jak w rodzinnych stronach Connera, w okolicach Mobile, a właśnie w takich lasach przez ostatnie trzy miesiące ćwiczyli różne manewry. Porucznik rozciągnięty na ziemi w sąsiednim wykopie wciąż wykrzyki- wał do mikrofonu. Conner po raz kolejny zerknął na jedyną kobietę w swoim oddziale, szeregową Stuart. Wyznaczył jej miejsce blisko siebie. Wcześniej obiecał jej ojcu, który bez pozwolenia przyjechał do jednostki, że będzie się opiekował dziewczyną. Czoło kolumny dotarło właśnie do rozjazdu. Porucznik odwrócił się do niego i zawołał: - Włączamy się do walki! Reilly skinął głową i popatrzył na ekran celownika laserowego swojej wyrzutni. Zielone nitki zmieniły kolor na czerwony, gdy jadący przodem czołg zniknął pod wiaduktem nad autostradą. Conner nakierował broń na sunące za nim wozy opancerzone i automatyczne systemy naprowadzania zasygnalizo- wały uchwycenie celu, nitki znów zabłysły na zielono. W słuchawkach rozle- gło się popiskiwanie elektronicznych systemów naprowadzania. - Rakiety odpalone! - wykrzyknął lotnik. - Uwaga! - ostrzegł Reilly przez plutonowy kanał łączności radiowej bliskiego zasięgu. - Kryć się! Głowy nisko! Jedyną oznaką zbliżających się pocisków odpalonych z samolotów krą- żących gdzieś wysoko ponad lądem był narastający, donośny świst podobny do wizgu odpalanych fajerwerków. Tyle że te ładunki niewiele miały wspól- nego ze sztucznymi ogniami. Ziemia pod Connerem zadygotała, huk eksplozji był ogłuszający. Błysk wybuchu i gwałtowna fala gorącego powietrza sprawiły, że odruchowo za- mknął oczy. Na chwilę całkowicie stracił orientację. Zmusił się do rozchyle- nia powiek i uniesienia głowy ponad krawędź wykopu. Płaska betonowa wstęga autostrady wypiętrzyła się jak podczas trzęsienia ziemi. Olbrzymie płyty uniosły się aż do podstawy silnie przechylonego na bok wiaduktu. Odczuwając zawroty głowy, szybko powiódł spojrzeniem wzdłuż nasy- pu szosy, pod którym leżeli. Pas asfaltu niczym sztuczny horyzont pomógł mu uspokoić porażone zmysły. Na autostradzie nie było już widać chińskiej kolumny. Pospiesznie przestawił celownik wyrzutni na termolokację, ale ujrzał jedynie szereg jaskrawych ognistych kul stanowiących podstawy bu- chających w niebo słupów czarnego smolistego dymu. - Cel zniszczony! - wrzasnął porucznik do mikrofonu. Cel zniszczo- ny! Wspaniały strzał! - Mam kontakt! Kontakt! - rozległy się okrzyki w paśmie łączności dru- żyny. Conner zerknął na ekran systemu lokacyjnego. Meldunek nadszedł z le- wego skrzydła, ze wschodu, a nie od strony autostrady. Uznał, że to jakaś pomyłka, i znów zaczął przeczesywać termolokatorem chmury gęstego dymu spowijającego skrzyżowanie. - Czołgi! Czołgi! - Dopiero teraz rozpoznał głos Hicksona zajmujące go ostatnie stanowisko na lewym skrzydle. Obejrzał się szybko. W ułamku sekundy dostrzegł Hicksona wyskakują- cego z okopu na wprost nadjeżdżającego czołgu i niemal równoczesny błysk ognia z lufy. Ręce, nogi i głowa żołnierza poleciały na wszystkie strony, a je- go tors jakby nagle zniknął... Poprzez tę makabryczną scenę dostrzegł kolumnę pancernych pojazdów ciągnącą w kierunku skrzyżowania z autostradą. Prosto na nich. - Wycofujemy się! - krzyknął, mimo że większość jego drużyny już gnała susami w stronę lasu. - Wycofujemy się! Drugi pocisk wystrzelony z czołgu wprost pod ich nogi rozerwał na strzępy dwóch następnych. Gorąca fala ciśnieniowa eksplozji uderzyła Connera w twarz, grudy ziemi odbiły się od jego rąk i piersi. Zaterkotały czołgowe karabiny maszynowe. Powietrze rozcięły jaskrawe linie pocisków smugo- wych. Dalsi żołnierze padli na ziemię. Reilly także wyskoczył z okopu i rzu- cił się w stronę lasu. Nie pozostało nic innego, jak ratować własną skórę. Porucznik biegnący kilkanaście metrów przed nim u podnóża zbocza nagle krzyknął i padł na kolana, jego oderwane lewe ramię poleciało dalej. Conner natychmiast skręcił w jego kierunku, ale w tej samej chwili głowę lotnika jakby coś rozsadziło od środka. Trafiony kulą dużego kalibru prze- wrócił się na ziemię jak szmaciana lalka. Pociski świstały w powietrzu, wybuchy ryły ziemię. Odnalazł Debbie Stuart zwiniętą w kłębek na dnie zagłębienia utworzo- nego przez deszczówkę spływającąbetonowym przepustem pod drogą. Wci- skała zalaną łzami twarz w ziemię. Ledwie zdążył paść obok niej, gdy rozle- gły się kolejne wybuchy i terkot karabinów maszynowych, tym razem z pra- wej, od strony autostrady. Zostali wzięci w dwa ognie. Serie krzyżowały im się nad głowami, pociski ryły sypki grunt. Dookoła strzelały gejzery wyrzuconej ziemi, spadały płaty darni. - I co teraz? - zapytała dziewczyna. Conner rozejrzał się w panice. Wokół nich zaciskały się kleszcze okrąże- nia. Czołgowe działa już milczały, a i karabiny maszynowe jazgotały tylko krótkimi seriami. Odzywały się ze wzmożoną siłą, kiedy pozostali przy ży- ciu ludzie z jego drużyny próbowali odpowiadać ogniem. - Co robimy?! - powtórzyła przerażona Debbie na cały głos. Nad szczytem nasypu widać już było hełmy biegnących chińskich żołnie- rzy. Na autostradzie po prawej znów zaryczały dziesiątki silników wysoko- prężnych. Kolumna ruszała dalej na północ, drobna potyczka zatrzymała ją tylko na krótko. Stuart przyglądała mu się uważnie. Zaczerpnął głęboko po- wietrza i wpuścił je ze świstem. Zabrzmiało to jak głośne westchnienie. Debbie uniosła broń do ramienia, przytknęła policzek do kolby pistoletu i wymierzyła w chińską piechotę. Conner z ociąganiem poszedł za jej przykładem i także uniósł pistolet. Stuart zdążyła wystrzelić dwie krótkie serie, zanim w końcu się pozbie- rał. Chińczycy, których jeszcze przed chwilą było pełno po drugiej stronie szosy, natychmiast zniknęli z pola widzenia, ukrywszy się pod nasypem. Gdy Debbie ponownie nacisnęła spust, i on wystrzelił w kierunku wybujałej kępy trawy, gdzie -jak mu się zdawało - padł na ziemię jeden z Chińczyków. Nad ich głowami znów zaświstały pociski. Z dziesiątków miejsc naraz zaczęły bluzgać pomarańczowe ognie z luf. Conner ledwie zdążył z powro- tem paść na ziemię. Zabłąkana kula odbiła się od jego hełmu. Fuknął odpalony granat i po chwili rozerwał się gdzieś za nimi. Debbie krzyknęła z przerażenia. Nie mieli nawet szans odpowiadać ogniem, zasypy- wani strumieniami pocisków. Drugi granat eksplodował znacznie bliżej. Pa- niczne jęki Stuart urwały się nagle. Conner ostrożnie podniósł głowę. Trzeci granat spadł między nich. Wybuch odrzucił Reilly'ego dwa metry dalej i rozszarpałjego plecak. Wszystkie zakończenia nerwów w prawym boku Connera zostały porażone; stracił czucie, jakby gwałtownie zanurzył się lodo- watej wodzie. Świat zawirował mu przed oczyma, a głowa zaciążyła niczym na skutek przemęczenia długą podróżą. Nie stracił jednak przytomności. Zmusił się do wysiłku i popatrzył na Debbie. Była ciężko ranna. Cały lewy bok miała rozszarpany i obficie krwawiła. Jej szkliste oczy wpatrywa- ły się w niego nieruchomo. Chciał wyciągnąć do niej rękę... Bez rezultatu. Znów odczuł silny zawrót głowy, jakby miał za chwilę zemdleć. Jeszcze raz spróbował wyciągnąć rękę. Znowu nic. Spojrzał w dół. Jego oderwane ramię leżało obok na ziemi. Zupełnie bez sensu... Zawroty głowy przybierały na sile, uznał więc, że majaczy. Oczy zaszły mu mgłą. Próbował odzyskać ostrość widzenia, ale świat ponownie zawirował i Con- ner huknął czołem o ziemię. - To bez... sensu... - wymamrotał, wbijając wzrok w błękit nieba. - To zupełnie... W polu jego widzenia ukazały się hełmy Chińczyków patrzących na niego z góry. Mierzyli w niego, ale nie strzelali. Nie próbowali go rozbroić. Stali bez ruchu, spoglądając na niego rozszerzonymi ze strachu oczyma. Byli przerażeni. - Idźcie... do diabła... - wyjąkał ostatkiem sił. PRZEDMIEŚCIA ATLANTY, GEORGIA 25 września, 19.40 czasu lokalnego - Pogłębić ten okop! - rozkazał sierżant Collins. Stephie cisnęła plecak na trawę i popatrzyła na fronton kamienicy, przed którą szykowali stanowiska. - Uwaga! Wybuch! - zawołał z ulicy saper. Wszyscy padli na ziemię. Stephanie energicznie machnęła ręką w kie- runku dwójki dzieci stojących w drzwiach domu, nakazując im schować się w środku. Ogłuszająca eksplozja wstrząsnęła powietrzem. Wyleciało kilka szyb z okien. Dwie sosny zwaliły się na jezdnię Mason Street. Podnieśli się i przystąpili do pracy. - Tylko tego mi było trzeba - warknął Zwierzak, wbijając łopatę w zie mię. Na wypielęgnowanym trawniku Roberts, John Burns, Stephon Johnson i Peter Scott zaczęli pogłębiać rów łączący ich pozycje ze stanowiskiem ka- rabinu maszynowego. Krawędzie saperek o krótkich trzonkach mieli powy- ginane pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, więc szybko szło wydobywa- nie sypkiej ziemi. Wąski rów, sięgający im tylko do ramion, miał stanowić jedyną drogę odwrotu dla obsługi karabinu maszynowego. Dwójka dzieci ostatniej rodziny pozostałej przy Mason Street znów po- jawiła się w drzwiach. Ze środka dobiegały odgłosy zażartej kłótni. Chiń- czycy byli zaledwie o trzy godziny drogi stąd, ale ponieważ żadna z walczą- cych stron nie uzyskała dotąd wyraźnej przewagi w powietrzu, owe trzy go- dziny zapowiadały się jeszcze względnie spokojnie. Stephie postękiwała z wysiłku, wydobywając z dna wykopu kolejne por- cje ziemi. W ciągu ostatniego tygodnia wyryła co najmniej piętnaście stano- wisk strzeleckich, ale za każdym razem przerzucano ich głębiej na tyły, za- nim doszło do starcia z nieprzyjacielem. Wiecie co? warknął Zwierzak. Aż mi się wierzyć nie chce, że bez walki oddaliśmy żółtkom sześćset kilometrów terenu! Stephie zerknęła na niego, ale szybko wróciła do pracy. Ludzie, ubrani w kamizelki kuloodporne i hełmy, pocili się obficie w upale. Zwierzak za- ciekle wkopywał się pod kępę krzaków otaczających pień ślicznego karło- watego drzewka, za każdym ruchem wyrzucając na powierzchnię duże por- cje ziemi. Kurz unosił się aż na wysokość dolnych konarów. Jego karabin maszynowy M-60 stał nieopodal na nóżkach, wymierzony w głąb ulicy, skąd miał nadciągnąć wróg. Biegnąca lekkim łukiem, ocieniona starymi drzewa- mi Mason Street stopniowo przekształcała się w umocnioną linię obrony. - Od pięciu cholernych dni - mamrotał Zwierzak - żółtki wyskakują z okrętów na brzeg, a my nie posłaliśmy im jeszcze ani jednej pieprzonej kulki! Stephie zrobiła sobie przerwę, żeby rozprostować plecy, i obrzuciła kar- cącym wzrokiem marudnego strzelca. Nie powinien się odzywać w ten spo- sób. W ogóle nie powinien gadać. - Tak! Mieliśmy cholerne szczęście! - ciągnął. - Bo już dwa razy mo gliśmy. .. znaleźć się w okrążeniu! Bylibyśmy już dziś jeńcami wojennymi! Waleczna Czterdziesta Pierwsza Dywizja dostała się do niewoli, kiedy ugrzę- zła w korkach na autostradzie, z dokładnie zabezpieczoną bronią, żeby przy- padkiem nie postrzelić jakiegoś pieprzonego marudera! - Na schodach stoją dzieci - upomniał go John. - Tak? - prychnął Zwierzak. -1 co z tego, kutasie?! Zdajesz sobie spra- wę, że Chińczycy w ciągu dwóch dni rozbili Trzecią Dywizję Zmechanizo- waną i Szóstą Piechoty?! W ciągu dwóch dni! - Wydźwięk jego słów był oczywisty. Noszące niskie numery pierwszoliniowe formacje regularnej ar- mii stanowiły chlubę Stanów Zjednoczonych. Zwierzak wskazał palcem ta- lerze bezużytecznych anten satelitarnych na dachach i zielone korony drzew. - Słyszycie tam jakąś kanonadę? - Odpowiedziała mu cisza. Do tej pory od zbliżających się wojsk chińskich zawsze oddzielała ich nawałnica ostrzału artyleryjskiego. - Sami widzicie, compadresl Tu mamy nową linię frontu! - W ogóle przestał kopać, a w ślad za nim przerwała pracę cała pierwsza dru- żyna. - Razem z Masserą wleczemy się z wami od morza, od samego począt- ku. Więc jeśli ktoś teraz stchórzy przed żółtkami, obrócę swoją mamuśkę, wymierzę w wasze zasrane dupska i... Nikt nie zamierza uciekać! - wyrwało się Stephie. Zwierzak zamilkł nagle. Echo jej okrzyku potoczyło się wzdłuż ulicy. Inne drużyny także prze- rwały pracę. Sierżant Kurth popatrzył w tę stronę. - Nie wycofamy się! - huknęła Roberts z całym przekonaniem. - Jeśli mamy zginąć, to zginiemy razem! W walce! Z honorem! Wydawało jej się, że na długie minuty na Mason Street zapadła martwa cisza. - Pamiętajmy o zatoce Guantanamo! - odkrzyknął ktoś z drugiego koń ca ulicy. Ze wszystkich stron doleciało przybierające szybko na sile skandowa- nie, które dziwnym sposobem podziałało na Stephie kojąco. Kurth ruszył wzdłuż białej linii wyznaczającej środek jezdni, ale nawet nie próbował uciszyć okrzyków dobywających się z czterdziestu młodych gardeł. Zanim podszedł do chodnika na wysokości Zwierzaka i Stephie, wszy- scy wrócili już do kopania i rozstawiania min. Minął trawnik, stanął na schod- kach i rzucił: - Dzieciaki. Zabierajcie swoich rodziców i wynoście się stąd. Śmiertelnie przestraszył tym dzieci, które błyskawicznie zniknęły w głę- bi domu i po chwili wróciły ze swoim ojcem. Ten tylko obrzucił sierżanta spojrzeniem i sprawdził zamocowanie linek przytrzymujących wielką stertę bagażu na dachu auta. Najwyraźniej nieźle sytuowany młody biznesmen spra- wiał wrażenie przygotowanego na każdą okoliczność. John Burns przeciął łopatą rurę podziemnego systemu nawadniającego, z którego woda szerokim strumieniem zaczęła się wlewać do okopu. Zwierzak popatrzył na swoją ostatnią drogę odwrotu zamieniającą się w błotniste ko- ryto i rzucił z wściekłością: - Jasna cholera! Ty pieprzony kretynie! Przemoczona pierwsza drużyna ryknęła gromkim śmiechem. Gospodarz podbiegł do skrzynki przy drzwiach i szybko zakręcił kran. Sierżant Kurth czekał cierpliwie z pięściami opartymi na biodrach. Ja- kimś cudownym sposobem przyniosło to skutek, bo już po paru sekundach drzwi otworzyły się z trzaskiem i nadąsany gospodarz wsiadł do samocho- du. Chwilę później wyszła jego żona w kuchennym fartuchu i podsunęła Kurthowi blachę ze świeżo upieczonymi ciastkami. Sierżant, ze zwykłym dla siebie wyrazem pogardy na twarzy, poczęstował się ostrożnie, ale ku powszechnemu zaskoczeniu błyskawicznie zjadł ciastko ze smakiem. Ko- bieta ruszyła wzdłuż okopów, częstując rekrutów. Stephie już z daleka po- ciekła ślinka. Wreszcie gospodyni zbliżyła się do niej i powiedziała: -* Niewiele rzeczy umiem robić dobrze, ale moje czekoladowe ciastecz- ka to prawdziwy przysmak. Dlatego postanowiłam was nimi poczęstować. Roberts delikatnie wzięła ciastko końcami brudnych palców. Odgryzła kawałek i z żalem popatrzyła na kilka okruchów, które spadły na ziemię. Kobieta przekazała Zwierzakowi całą blachę i czule objęła Stephie. Ta po- spiesznie wsunęła resztę ciastka do ust i z rozkoszy aż zamknęła oczy. Gospodarz wycofał samochód sprzed domu na ulicę. - Chodź już, mamo! Szybko! - zawołały przez otwarte okno dzieci. Kobieta wypuściła Stephie z objęć, chwyciła oburącz jej dłoń i mruknęła: - Nie martwcie się. Wszystko będzie... - głos jej się załamał. Będzie, co ma być, pomyślała Stephanie. Kobieta spuściła głowę i unikając jej wzroku, pobiegła do samochodu. Rodzina odjechała z piskiem opon. Jak spod ziemi pojawił się Ackerman, który wcześniej zostawił całą Mason Street pod opieką Kurtha. Wysoki i szczupły porucznik był absol- wentem „Cytadeli", przez co w trzecim plutonie został ochrzczony mianem „West Point". Było to ściśle związane z jego umiłowaniem do wojskowej dyscypliny. W pierwszym okresie szkolenia cały trzeci pluton kompanii Charlie, zamiast pod jego rozkazami, chciał służyć w pierwszym plutonie, którego dowódcę nazywano „Malibu". Ale teraz, w warunkach bojowych, „West Point" wydawał się Stephie dużo bardziej odpowiedzialny. - Posłuchajcie! - zawołał głośno. Czterdzieści głów natychmiast obróci ło się w jego stronę. Ackerman rzadko zwracał się do całego plutonu. - W na szym rejonie nie ma już cywilów! Zwiad batalionowy jest zaledwie osiem kilometrów stąd i szybko się wycofuje. Nie powinien jednak przekraczać na szych linii w tym rejonie - ruchem ręki wskazał wylot Mason Street. - Zatem ktokolwiek się tu pojawi, musi zostać położony trupem na miejscu! Porucznik podszedł bliżej, obrzucił krytycznym spojrzeniem linię two- rzonych okopów, po czym rozkazał pierwszej drużynie przygotować stano- wiska wewnątrz domu. Kurth popatrzył na niego zdziwiony i z wyraźnym ociąganiem powtórzył nowe rozkazy. Inne pododdziały rozmieszczały się na trawnikach. Zwierzak i Massera także mieli zostać przy ulicy ze względu na lepsze pole ostrzału. Tylko pierwsza drużyna miała bronić ceglanego budyn- ku przy Mason Street pod numerem 3134. Tam będzie bezpieczniej, pomy- ślała Stephie. W głębi ducha nie wierzyła jednak, że dojdzie do walki. Do tej pory, ilekroć pojawiała się groźba, że Chińczycy ich oskrzydlą czy okrążą, z do- wództwa przychodził rozkaz wycofania się na inne pozycje. Wszystko więc wskazywało, że i teraz, mimo że uczestniczyli w intensywnych przygotowa- niach do obrony, lada moment dostaną rozkaz odwrotu. Zwierzak i Massera ułożyli się przy karabinie maszynowym w błotni- stym wykopie na trawniku przed domem. W pokoju cały dywan był zadepta- ny. Pod ścianą piętrzył się stos zrzuconych na kupę mebli. W półmroku wy- różniała się twarz Becky Marsh oświetlona blaskiem miniaturowych ekra- nów systemu łączności. Z kieszeni jej kamizelki sterczały pękate cylindryczne baterie i wysmukłe anteny. W pewnej chwili poblask zgasł, najwyraźniej Becky przełączyła się na noktowizor. Na ciekłokrystalicznych ekranach umieszczonych parę centymetrów przed oczami mogła odbierać stereosko- powy obraz w naturalnych kolorach. Stephie odwróciła się od okna i podeszła do Marsh opartej plecami o ścianę, mającej na sobie chyba calowej grubości osłonę z kevlaru. Skąd masz ten pancerz? - zapytała z pogardą. - Od pewnego faceta z lotnictwa. Takie noszą tylko piloci samolotów pionowego startu. A ci ze wsparcia powietrznego to szczególne typy. W ogóle nie wystartują, jak nie schowają jaj za pancerną osłoną. - Poderwałaś go tylko po to, żeby zdobyć kamizelkę kuloodporną? - zdziwiła się Stephie. - A co zrobiłaś ze swoją? Marsh wyjaśniła, że nosi ją teraz pewien facet ze służb transportowych. - To znaczy - syknęła Stephanie - że zamierzasz się od nas odgrodzić tym... wideo-kevlarowym kokonem? Dzięki, że przynajmniej nie przehan- dlowałaś swojej broni. - Uspokój się, Roberts - rzucił sierżant Collins. -1 wracaj do okna. Stephie rozejrzała się po pokoju. Wszyscy patrzyli w ich stronę. Nikt nie wyglądał na zewnątrz. Obejrzała się jeszcze raz na Becky i powiedziała: - Przepraszam. Ale Marsh nie usłyszała. Obiema dłońmi dociskała słuchawki do uszu i wbijała wzrok w ekrany przekazujące obraz z noktowizora. - Nadjeżdżają - oznajmiła nieswoim głosem. Roberts skoczyła do okna, żeby po raz ostatni sprawdzić łączność. Za osłoną spustu pistoletu M-16 znajdował się niewielki języczek. Kiedy od- chyliła go w górę, mogła rozmawiać z sierżantem Collinsem, dowódcą dru- żyny. Pociągnięcie w dół łączyło ją z resztą sekcji, czyli Burnsem, Scottem i kapralem Johnsonem. - Słyszycie mnie? - zapytał właśnie Burns przez radio. Stephie wyjrzała ponad Scottem, zajmującym stanowisko w drugim końcu okna, i skinęła głową. - Tak - rzucił Zwierzak ze swego okopu w krzakach. - Słyszę cię, skar bie. - Głośne cmoknięcie wywołało stłumione chichoty. John zamienił się miejscami z Peterem Scottem, który przyjął propozy- cję serią przekleństw, ale w końcu się zgodził. Stephie nawet nie skomento- wała decyzji Burnsa. Usiadł na podłodze, wyjął z kieszeni miękką rurkę wiel- kości długopisu, zgiął ją pod kątem prostym i uniósł nad głowę niczym ante- nę. Na czterocalowym ekraniku pojawił się widok ulicy przed domem. - Co to jest? - zapytała Stephie, przysuwając się bliżej. - Zdobyłem Sharper Imagera - mruknął, powoli wodząc kamerą wzdłuż ulicy. Urządzenie działało jak peryskop, umożliwiało obserwację terenu bez konieczności wychylania głowy z ukrycia. - Spójrz. - Stephanie wskazała przycisk na obudowie. Jest nawet nok- towizor. Ile ta zabawka kosztowała? - John wzruszył ramionami. -Nie wiesz? Jesteś tak bogaty, że cena nie gra dla ciebie roli? Nie odpowiedział. Stephie pochyliła się nad jaśniejącym zielonkawo ekra- nem. Nie zauważyła na obudowie żadnej nazwy ani znaczka producenta. - Muszę iść do łazienki - rzekł Burns. Sierżant Collins nakazał mu się pospieszyć. John nie skręcił jednak do korytarza, tylko w stronę tylnego wyjścia z domu. - Ja też muszę się załatwić - powiedziała Roberts. -i Nic z tego! - warknął Collins. - Wracaj na stanowisko! Rany boskie! Stephie nastawiła ucha. Gdzieś za domem rozległ się głośny trzask ła- manego drewna. - Pójdę sprawdzić - rzuciła Stephanie i poderwała się na nogi, wyko rzystując to, że Collins poszedł właśnie skontrolować żołnierzy w sąsiednim pomieszczeniu. Johnson chwycił ją za kostkę i mruknął: - Tylko nie siedź tam za długo. Przez radio doleciały utyskiwania Zwierzaka na hałasy za domem. John odrywał z płotu na wpół przegniłe sztachety, poszerzając dziurę. Zdążył już wyciąć przejście w zasiekach z drutu kolczastego rozciągniętych za płotem. - Co ty robisz? - zapytała Stephie. - Zawsze trzeba sobie przygotować drogę odwrotu - odparł. - Tam jest rów melioracyjny. Jak pójdziesz w lewo, dotrzesz do prostopadłego kanału, który szerokim przepustem prowadzi na drugą stronę ulicy. Idź ciągle na wschód... - Nie zamierzam uciekać - przerwała mu Stephie, kręcąc głową. - Skąd wziąłeś nożyce do drutu? - Roberts! Burns! Wracać natychmiast! - odezwał się Collins w paśmie łączności drużyny. - Będą tu lada moment - powiedziała Becky. Stephie opuściła przed oczy ekran noktowizora i ostrożnie wyjrzała na ulicę. Ujrzała Mason Street jakby skąpaną w blasku słońca. Kilka domów dalej po lewej rozległa się krótka seria z broni maszynowej, która sprawiała wrażenie ogłuszającej. Kanonada błyskawicznie przybierała na sile, Chiń- czycy musieli odpowiadać ogniem. Zahuczały czołgowe działa, zaświstały odpalone rakiety. Huk rozrywających się granatów i pocisków artyleryjskich wstrząsnął powietrzem. Nocne niebo rozświetliło się na żółto od ognia zapo- rowego stawianego przez co najmniej dziesięć armat. Stephie zaschło w gar- dle, nie mogła nawet przełknąć śliny. Jak ktokolwiek może przeżyć w tym piekle? pomyślała. - Jest kontakt! - rozległ się w słuchawkach głośny szept Collinsa. - Nie strzelać! Czekać na rozkaz! John pochylił się nisko i jeszcze raz sprawdził, czy ma dobrze załadowa- ny magazynek. Roberts uniosła pistolet do ramienia. Ledwie widoczne fos- forescencyjne punkty na muszce i szczerbince pozwalały dokładniej wymie- rzyć, jak gdyby wyławiając cel z ciemności. Na środek Mason Street wyjechały dwa sześciokołowe pływające trans- portery opancerzone i zatrzymały się przed powalonymi drzewami. Pierw- szy pojazd wolno ruszył dalej, nad drugim pojawiły się dwie kanciaste wy- rzutnie pocisków rakietowych. Tuż przed drzewem amfibia zakręciła i za- częła pokonywać przeszkodę pod ostrym kątem - jedno koło było już po drugiej stronie pnia, zanim następne na niego wjechało. Kiedy tylko dwa ostatnie koła wjechały na drugie drzewo, z małej wieżyczki na szczycie po- jazdu wysunęła się lufa karabinu maszynowego i zaczęła się obracać to w le- wo, to w prawo. Stephie przeszył dreszcz. Zadzwoniła zębami od nagłego wrażenia chło- du. Teraz i na prawo od kamienicy rozpoczęła się gwałtowna strzelanina. Drugi chiński wóz zwiadowczy z rykiem silnika przystąpił do pokonywania przeszkody. Kiedy zjechał z pierwszego pnia, rozległ się głośny świst i nie- mal natychmiast nastąpiły dwie eksplozje. Z pancerzy obu amfibii posypały się iskry. Silniki zostały uszkodzone. Chwilę później odskoczyła klapa wła- zu i Stephie niemal oślepiło jaskrawo oświetlone wnętrze pojazdu. Ze środ- ka wypadł palący się żołnierz, potoczył się kilka metrów po jezdni, chcąc stłumić płomienie, ale zaraz znieruchomiał. - Padnij! - krzyknął Burns, rzucając się na Roberts. Niemal równocześnie całą Mason Street wstrząsnęły wybuchy pocisków artyleryjskich. Odłamki powpadały przez okna do środka. Rozległy się jęki rannych. Z podziurawionych ścian posypał się gruz, tynk spadał płatami. Pokój wypełnił dym i kurz. Przez okno doleciały z ulicy cichnące krzyki rannych. John błyskawicznie wystawił ponad krawędź otworu swój pery- skop. Z głębi Mason Street nadciągały szybko poruszające się pojazdy. Z wizgiem nadleciały kolejne amerykańskie rakiety. Zahuczały eksplo- zje. Część pojazdów stanęła w ogniu. Ale z innych odpalano pociski. - Kryć się! - wrzasnął Burns. Znowu zwalił się całym ciężarem na Stephie. Kilka rakiet musiało trafić w dom, bo podłoga zatrzęsła się pod nimi. Zewsząd dolatywały histeryczne krzyki. Salon i jadalnia zamieniły się w gigantyczne morze płomieni, które szybko przygasały, nie oszczędzając jednak ludzi. Stephie nie mogła zaczerp- nąć powietrza. Nie wiedziała nawet, czy zginęła, czy wciąż żyje. Gwałtownie zepchnęła z siebie Burnsa, który chyba nie ucierpiał. Pró- bowała opanować zawroty głowy. John siedział i mrugał oczami, jakby zo- stał oślepiony. Na środku pokoju leżały poszarpane zwłoki sierżanta Collin- sa i Petera Scotta. Zaterkotał karabin maszynowy Zwierzaka, długie serie pocisków smu- gowych pomknęły nad ulicą. Z sąsiedniego gabinetu dolatywała intensywna kanonada sekcji Bravo. John z jękiem osunął się na podłogę. Stephie chwyciła swój pistolet i uklękła przy oknie. Szybkim spojrzeniem obrzuciła gorejące piekło przed domem. Uniosła broń do ramienia i odpaliła granat odłamkowy. Rozerwał się tuż obok drzewa, zza którego wypadło trzech ostrzeliwujących się zaciekle żołnierzy. Jeden podniósł się jeszcze chwiej- nie na kolana, ale Stephie błyskawicznie ścięła go krótką serią. Policzyła w pamięci, że w mieszczącym trzydzieści nabojów magazynku zostało jej jeszcze pocisków na dziewięć trzystrzałowych serii. Z każdym naciśnię- ciem spustu stawała się coraz pewniejsza siebie. Przeżyła pierwszą, naj- groźniejszą falę ataku. Bitwa przeradzała się w klasyczne starcie niewiel- kich formacji piechoty, w którym Amerykanie musieli wziąć srogi odwet za poniesione straty. Nie było szans, żeby jakieś pojazdy przebiły się przez gorejący zator na Mason Street. Chińskim myśliwcom nie udało się przeprowadzić ani jednego szturmu, za to śmigłowce obu stron spadały niczym płomieniste meteory na zrujnowane domy tworzące wręcz nieziemski krajobraz. Rakiety odpalane z ręcznych wyrzutni kreśliły świetliste smugi tuż nad ziemią. Nie- przyjacielska artyleria podjęła swój morderczy, śmiercionośny ostrzał, ale już po piętnastu sekundach odpowiedział jej nasilony huk dział amerykań- skich. Łączność radiowa, nawet bliskiego zasięgu, stwarzała zagrożenie, że systemy namiarowe wroga zlokalizują pozycje obrońców z dokładno- ścią do kilku metrów. Wystarczyłoby tylko skierować zmasowany ogień na dany budynek. Ten swoisty wyścig automatycznych systemów uzbrojenia obu armii i tak musiały zakończyć tradycyjne, wyniszczające starcia bez- pośrednie. Pojawiła się chińska piechota, i to nie drużyna, pluton czy kompania, lecz kilka kompanii naraz. Może nawet cały batalion. Setki żołnierzy, posu- * wając się skokami od jednej zasłony do drugiej, wdzierały się w głąb Mason Street, mijając płonące wozy opancerzone, w których zginęli ich koledzy. Stephie mierzyła krótko i strzelała serię za serią. Kiedy opróżniła swój magazynek, pospiesznie chwyciła karabin maszynowy Johna i mając zapas sześciuset kul, przełączyła go na ogień ciągły. Pod jej osłoną Zwierzak za- rzucił ciężką broń na ramię i pognał wąskim wykopem. Wyskoczył z niego pod oknem, minął róg domu i zniknął na tyłach. Ścinane nieprzyjacielskimi pociskami liście i gałęzie sypały mu się na głowę. Ponad sto chińskich pisto- letów maszynowych pluło ogniem w bezpośrednim sąsiedztwie domu. Od- głosy wystrzałów zlewały się w przeciągły ryk dolatujący z odległości trzy- stu, potem dwustu, wreszcie stu pięćdziesięciu metrów. Stephie śmielej wychylała się z okna, nie zwracając uwagi na świst kul nad głową czy ich złowieszcze stukanie o ceglane mury. Przyciskała poli- czek do kolby karabinu, ledwie mogąc opanować jego silne wibracje. Strze- lała długimi seriami, wodząc lufą na lewo i prawo, mimo że nie widziała Chińczyków, tylko rozbłyski wystrzałów. Zdawała sobie sprawę, że niewła- ściwie używa broni. Od rozgrzanej lufy bił żar, z nacięć osłony skąpy wała biała piana wrzącego smaru. Nawet pistoletowy uchwyt był już tak gorący, że parzył ją w mocno zaciśnięte palce. Po czterdziestu sekundach opróżniła pękaty magazynek, a karabin sy- czał i trzaskał jak mokra patelnia na rozgrzanej kuchni. Dopiero wtedy za- uważyła, że pomocnik Zwierzaka, Massera, został na stanowisku. Skręcał się na ziemi i jęczał z bólu. Nagle rozbłysły jaskrawe ognie z granatników. W ich blasku wyłoniły się z mroku sylwetki chińskich żołnierzy. Stephie padła plackiem na podło- gę. Kilkanaście granatów odbiło się od ściany budynku, spadło na dach i traw- nik przed domem. Z gabinetu, w którym zajmowała pozycje sekcja Bravo, do korytarza buchnęły płomienie. A kiedy dym się rozwiał, za ścianą nikt już nie strzelał. - Wiejemy!-krzyknął John. Chwycił jej pistolet i pociągnął ją do wyjścia. Za nimi skoczył Stephon Johnson, który nisko pochylony wypadł z kuchni, gdzie cały sufit stał w ogniu. Tuż za nimi kolejna potężna eksplozja wstrząsnęła salonem. Fala uderzenio- wa wybiła wszystkie okna na tyłach domu i natarła na nich z takim impetem, że wypadli na podwórze i potoczyli się po ziemi. Stephie wlokła za sobą rozgrzany karabin Burnsa i gdy upadła, oparła się nogą o jego lufę. Syknęła z bólu i odtoczyła się w bok. John chwycił karabin, ale poparzył sobie palce i z głośnym przekleństwem cisnął go na ziemię. Stephie z powrotem złapała swój pistolet. - Tutaj! - krzyknęła Becky od strony wyciętej dziury w zasiekach. Ogień trawiący kamienicę niebezpiecznie rozświetlał całe podwórze. Kiedy przed frontowym wejściem rozerwały się następne granaty, zza rogu domu wyskoczył Zwierzak, odwrócił się, z biodra posłał na oślep długą serię i pognał w kierunku Becky. Zwieszająca mu się z ramienia zapasowa taśma z amunicją z brzękiem obijała się o jego łydki. Sprzed budynku dolatywały głośne komendy wydawane po chińsku. Wszyscy wskoczyli do rowu i rozchlapując cuchnącą wodę pognali su- sami przed siebie. Nie mieli żadnego planu odwrotu, uciekali na oślep. W powietrzu nad Atlantą także trwała zacięta bitwa. - Jezu! - krzyknęła Becky, chyląc nisko głowę, gdy w pobliżu rozległa się seria ogłuszających eksplozji. Z amerykańskich wyrzutni startowały dziesiątki rakiet. Chińskie samo- loty, śmigłowce i pociski rozrywały się nad miastem. Po każdym trafieniu na powierzchni wody rozlewał się żółtawy blask, po czym następował huk oznaczający wybuch zbiorników paliwa i nasilające się wycie, z jakim nieprzyjacielska maszyna, zazwyczaj z ładunkiem bomb i ra- kiet przechwytujących, zaczynała pikować ku ziemi. Mimo coraz intensyw- niejszej walki w powietrzu przez kilka minut próbowali jeszcze biec mulistym rowem, ale w końcu przerażona Marsh wyskoczyła na bardziej płaski, piasz- czysty odcinek brzegu, rzuciła się na ziemię i z jękiem zwinęła w kłębek, ota- czając ramionami głowę. Stephie obejrzała się na nią przez ramię. John zatrzymał się i coś krzyknął, czego nie zrozumiała. Becky nie zare- agowała, z całej siły zakrywała sobie uszy dłońmi. Wciskając głowę w ra- miona, Stephie także zawróciła i wskazując czekającąparę metrów dalej gru- pę, wrzasnęła: - Na miłość boską, Becky! Rusz się! Kiedy i to nie poskutkowało, wymierzyła Marsh solidnego kopniaka. Wreszcie pochyliła się i huknęła jej prosto do ucha: - Rusz swoje parszywe dupsko i biegnij dalej, bo cię zastrzelę na miej scu, przeklęta suko! Marsh wstała z ociąganiem. Stephie była tak wściekła, że wargi jej dygotały. John spoglądał na nią wytrzeszczonymi oczyma. - I co się tak gapisz?! - wrzasnęła, po czym ruszyła biegiem za Becky. Z pięćdziesięciu dziewięciu żołnierzy trzeciego plutonu uratowało się dwa- dzieścia sześć osób, mężczyzn i kobiet. O wschodzie słońca Ackerman zebrał resztki swojego oddziału na pełnym kolorowych zabawek przedszkolnym po- dwórku. Przeliczał ludzi raz za razem, jakby się łudził, że jakimś cudem ich przybędzie. Ale wraz z pięcioma żołnierzami z innego pododdziału wciąż było ich tylko trzydziestu jeden. Z oddali dobiegały cichnące odgłosy zamierającej z wolna bitwy. Stephie siedziała oparta o drzewo i cierpliwie czekała, aż sani- tariuszka skończy jej opatrywać rozcięte kolano i oparzenie na łydce. Kiedy porucznik skończył kolejne odliczanie, wyciągnął listę plutonu i zaczął ochrypłym głosem wyczytywać nazwiska. - Aguillar? - Zginął - padła odpowiedź. - To pewne? Wymęczony szeregowiec z trzeciej drużyny syknął ze złością: - Absolutnie. Ciągnęło się to strasznie długo. - Sierżant Collins? - Zginął odparła Stephie. Na tym etapie Ackerman nie dopytywał się już o żadne szczegóły. Jeśli nie było odpowiedzi, wpisywał przy nazwisku „zaginął", jak chociażby w wy- padku Higginsa, z którego drugiej drużyny nie uratował się nikt. Kiedy padło nazwisko Massery, Zwierzak odpowiedział: - Zginął. Stephie wtrąciła szybko, że Massera żył jeszcze, kiedy się wycofywali z kamienicy. - Odłamek strzaskał mu kręgosłup tuż pod brzegiem kamizelki - wyja- śnił cierpko Zwierzak. - Obejrzałem mu ranę. Miał w plecach wielką dziurę, przez którą bebechy wylewały się na ziemię. W ogóle nie mógł poruszać nogami i... - Rozumiem! - przerwał mu Ackerman. Wpisał coś przy nazwisku Mas- sery, ale nikt nie zapytał co. - Sanders? - On... - zaczęła Stephie, ale urwała. Wszyscy popatrzyli na nią. Przypomniała sobie ten moment, gdy Chińczycy wystrzelili w kierunku domu kilkanaście granatów. Wybuch urwał Sandersowi jedno ramię i nogę w kolanie, mimo to żołnierz próbował się jeszcze czołgać po podłodze w stronę wyjścia z płonącego salonu. Ogień jednak bardzo szybko ogarnął cały budynek. - Zginął - powiedziała cicho, z ociąganiem. - Scott? - On także był w jej sekcji. - Także zginął - odparła pewniejszym głosem. Co do tego nie miała żadnych wątpliwości. Kiedy Ackerman skończył odczytywać listę, ktoś zapytał o sierżanta Kurtha. - Zginął - odparł porucznik. - Cholera. A ja myślałem, że ten skurczybyk jest niezniszczalny. Z dziewięcioosobowej drużyny uratowało się ich tylko troje - ona, John i kapral Johnson, który objął dowodzenie pododdziałem uzupełnionym o Zwierzaka i poirytowaną Becky. - Jestem łącznościowcem plutonu! - zaprotestowała, lecz Ackerman zbył to milczeniem. Stephie podciągnęła kolana do piersi i zakryła dłońmi twarz. Burns siedział tuż obok niej, czuła na ręku ciepło jego ciała. Nie opuszczając dłoni, powoli schyliła głowę i oparła ją na jego ramieniu. Miała nadzieję, że nikt poza Johnem nie zauważy wstrząsających nią bezgłośnych spazmów. Ale połowa rekrutów nie wstydziła się łez. Druga połowa, między innymi Burns i dowódca plutonu, siedziała nieruchomo ze szklistymi oczami utkwionymi w oddali. - W porządku? - zapytał szeptem John. ~ Tak mruknęła, nie odrywając dłoni od twarzy. W porządku. A co? Nie widać? Wstrząsnęły nią jeszcze silniejsze spazmy. Burns delikatnie próbował odsunąć jej dłonie, ale szarpnęła się i odwró- ciła głowę. - Nie musisz się wstydzić żalu po stracie kolegów, Stephie. To zwykła ludzka rzecz. Opuściła ręce i huknęła mu prosto w twarz: - Nie rozpaczam, tylko jestem wściekła! Zawsze płaczę, jak jestem wście kła! Rozumiesz?! Po jakimś czasie zjawił się równie wstrząśnięty dowódca kompanii i rozkazał: - Zbierać sprzęt. Wycofujemy się. Atlanta przechodziła w ręce wroga. BESSEMER, ALABAMA 29 września, 21.30 czasu lokalnego Dopiero wieczorny chłód przyniósł wytchnienie od upału. Łatwiej było oddychać. Okoliczne wzgórza nie były wysokie, zapewniały jednak Jimowi doskonałe pole ostrzału. Przez zapewniający studwudziestokrotne przybli- żenie amortyzowany celownik optyczny snajperskiego karabinka kalibru 12,7 milimetra z odległości tysiąca metrów widział jak na dłoni poruszających się leniwie chińskich żołnierzy. Automatyczna stabilizacja celownika była na tyle skuteczna, że mimo wstrząsów wywołanych strzałami zapewniała stabilny widok celu. Karabinek, ważący łącznie z dwunożną podstawą jede- naście kilogramów, zaliczany był do lekkich, ale nie brano przy tym pod uwagę ciężaru dużych magazynków, mieszczących po pięćdziesiąt nabojów o wielkiej sile przebicia i długości ponad dwunastu centymetrów, które czy- niły z niego iście piekielną broń. Pistolet automatyczny M-16 Hart już wcześniej umieścił w plecaku, mię- dzy zapasem amunicji wystarczającym dla całego plutonu na miesiąc inten- sywnych walk. Zadawał sobie przy tym dręczące pytanie, jak długo jeszcze potrwa ta wojna dla niego. Jak długo będzie mógł się skutecznie ukrywać? Dotąd nie miał zbyt wielu okazji do uczestniczenia w walce. Zgodnie z rozkazami miał się ukrywać przez tydzień po przejściu pierwszej fali chiń- skich wojsk. Teraz jednak już od dwóch dni czekał schowany pod maskującą płachtą odbijającą promieniowanie podczerwone, niczym kot przyczajony przy pułapce na myszy, złakniony ofiary, która się skusi na przynętę. Znów spojrzał przez lunetkę, idioci przypalali papierosy na terenie jedynej w tym okręgu stacji benzynowej ze zbiornikami wypełnionymi po brzegi paliwem. - I nawet nie przyjdzie im do łba, dlaczego tę stację zostawiliśmy nie- tkniętą? mruknął pod nosem. Kilka razy w ciągu dnia pozwalał sobie na luksus prowadzenia ze sobą krótkich dialogów, żeby choć trochę poćwiczyć struny głosowe. Koniecz- ność zachowania absolutnej ciszy i trwania w bezruchu po całych dniach były dla niego najtrudniejszymi do zniesienia elementami powierzonego za- dania. Był gotów włączyć się do akcji tylko po to, żeby jak najszybciej opu- ścić kryjówkę. Z drugiej strony znacznie łatwiej mu było działać całkowicie niezależ- nie, bez kontaktu z dowództwem. Trzy lata wcześniej Harta zrzucono na pustyni Synaj. Sześć razy dziennie, co cztery godziny, wysyłał meldunki do Waszyngtonu. Nagrywał i szyfrował krótkie wiadomości, uruchamiał sateli- tarny nadajnik impulsowy i kładł się z powrotem spać. Przeżywał wtedy ist- ne katusze. Przez dwa tygodnie obserwował autostradę, na której absolutnie nic się nie działo. Równie dobrze mógłby zaoszczędzić baterie, żeby ten jeden istotny, ostat- ni przekaz był znacznie dłuższy. Zameldował wtedy: „Kolumna czołgów. Liczebność nieznana. Co najmniej sześćdziesiąt. Prawdopodobnie cała chiń- ska dywizja pancerna. Posuwa się na północ". W odpowiedzi nadszedł roz- kaz wycofania się. Już cztery godziny później przecinał Zatokę Sueską w szybkim motorowym pontonie. Wówczas nie miał też ciężkiego bagażu, nie musiał walczyć. Zamiast wielkiego zapasu amunicji był wyposażony w sprzęt łączności satelitarnej i kamerę wideo z teleobiektywem. Wraz z ostat- nim meldunkiem na żywo przekazywał do Stanów rejestrowany cyfrowy obraz. Kiedy wrócił do domu, powiedziano mu, że sam prezydent Peller oglądał jego transmisję. Do domu! - pomyślał Hart z goryczą. Przecież był we własnym kraju, a nawet nie mógł się skontaktować z Waszyngtonem. W tym rejonie znajdo- wało się kilka ukrytych światłowodowych łączy telefonicznych, ale Hart nie miał do nich zaufania. Prawdopodobnie korzystali z nich inni zwiadowcy działający w okolicy. A on wolał nikomu nie ujawniać swojej obecności. Człowiek był w stanie zrobić i powiedzieć wszystko w trakcie przesłuchania w chińskiej niewoli. W czasie ćwiczeń przed wojną wypróbowywał ten rodzaj łączności. Wykorzystał łącza ukryte w jaskini za stertą głazów, niedaleko stąd. Telefo- nistka w centrali Pentagonu poprosiła o podanie hasła, po czym zapytała: „Z jakim numerem mam połączyć?" Zaśmiał się, nie przygotowany na taką okoliczność. Podał numer, który pierwszy przyszedł mu do głowy. Po kilku sekundach uzyskał połączenie z Lansing w stanie Michigan i usłyszał zaspa- ny głos byłej żony. Odłączył się bez słowa. Na to wspomnienie ogarnął go smutek. - Ty cholerny, pieprzony idioto! mruknął do siebie. Zaraz jednak powtórzył to samo z wyuczonym akcentem południowca. Uczył się go przez trzy miesiące. Łatwiej sobie radził z łamanym arabskim, niż śpiewną angielszczyzną południowych stanów. Nie miał jednak żadnych wątpliwości, że w razie schwytania na nic mu się ten akcent nie przyda. Dla Chińczyków musiało być istotne tylko to, że jest mężczyzną zdolnym do noszenia broni. - Jeszcze zdolnym poprawił się półgłosem. Późno wstąpił do armii. Gdy miał dwadzieścia cztery lata, żona odeszła od niego i nagle w Lansing przestało mu się podobać. Na każdym kroku dopadały go wspomnienia z pierwszego, szczęśliwego okresu małżeństwa. Często spotykał też byłą żonę, tyle że w towarzystwie drugiego męża. Miał maturę i pracę, której nie lubił. Wykorzystał to, że wobec zwiększenia fun- duszy obronnych na szeroką skalę prowadzono nabór do wojska. - Jakbym przeczuwał, co się święci... - skwitował teraz tamtą decyzję. Zdrowo dostał w tyłek w szkole podchorążych. Tych kilka lat, które po maturze poświęcił na pracę zawodową, wydatnie osłabiło jego sprawność fizyczną. Musiał nadrabiać dystans dzielący go od młodszych kolegów. Nie rezygnował jednak, biorąc przykład z elewów wojsk desantowych i zwia- dowczych, z którymi się razem stołował. Miał już dwadzieścia siedem lat, gdy otrzymał upragniony zielony beret. Jego zdobycie kosztowało go mnó- stwo wysiłku, fizycznego i psychicznego, ten ostatni jednak podziałał na Harta zbawiennie. Podczas zajęć na strzelnicy dziesiątki razy w wyobraźni brał na cel żonę i jej drugiego męża, swojego byłego szefa. Dwukrotnie w trakcie ćwiczeń walki wręcz w wypełnionych trocinami okopach upominano go, że jest zbyt agresywny. „Oszczędzaj energię na Chińczyków", powtarzali in- struktorzy. Ale nienawiść nie leżała w jego naturze. Na długo przed promo- cją stłumił w sobie wszelkie urazy do byłej żony. Tak oto został trzydziestoletnim, świetnie wyszkolonym zwiadowcą o nie- mal dziecięcych rysach twarzy, wysłanym na tyły nieprzyjaciela, by szerzyć śmierć w jego szeregach. Karabin wydał mu się cięższy, gdy przycisnął kolbę do ramienia i znowu popatrzył przez lunetkę. - Jasna cholera! - syknął. Na stację benzynową zajeżdżały chińskie ciężarówki. Oddział rozpoznaw- czy - który w końcu odkrył benzynę w podziemnych zbiornikach - witał wysiadających oficerów energicznymi salutami. Hart obrócił lufę o kilka stopni w bok. Pojazdy jeden za drugim zatrzymywały się na poboczu. Piąty, szósty, siódmy, odliczał w myślach, aż doszedł do piętnastu. Sięgnął po lornetkę. W jej szkłach ogarnął cały konwój. Wybrzuszone plandeki ciężarówek oznaczały, że na skrzyniach siedzi piechota. Hart po- czuł dreszcz emocji, gdy wyobraził sobie skalę możliwych zniszczeń. Zakła- dając, że na każdej ciężarówce było ze trzydziestu żołnierzy, a konwój liczył około trzydziestu pojazdów, w sumie była to pięciuset- czy sześciusetosobo- wa formacja. Cały cholerny batalion piechoty! - powtórzył ze zdziwieniem w myślach. Aż się prosił o atak eskadry lotnictwa, który tutaj w ogóle nie wchodził rachubę. Trzeba by co najmniej dywizjonu lub ze stu pocisków rakietowych, żeby przedrzeć się tak daleko w głąb chińskiej przestrzeni po- wietrznej. Zresztą nie miał kontaktu z dowództwem i nie mógł wezwać żad- nych posiłków. On toczył zupełnie inną wojnę, ale został do niej dobrze przygotowany. Kiedy wyciągał z plecaka trzy zapasowe magazynki amunicji do kara- binka snajperskiego, dreszcz przebiegł mu po plecach. Spojrzał zdumiony na swoje roztrzęsione dłonie, po czym starannie poukładał magazynki w za- sięgu ręki. Nie potrzebował niczego więcej. Był gotów. Dysponował dwu- stoma pociskami o największej sile przebicia w amerykańskim arsenale na- bojów do broni osobistej, które mogły się teraz okazać jeszcze bardziej śmier- cionośne, niż początkowo sądził. Sprawy same ułożyły się znacznie lepiej, niż to zaplanował. Popatrzył przez lunetkę na tłum roześmianych, gestykulujących z oży- wieniem chińskich żołnierzy. Zmniejszył przybliżenie, aby mieć większe pole obserwacji. Piechota wysypywała się z ciężarówek wprost w przygotowaną zasadzkę. Dowództwo sił specjalnych przez wiele miesięcy szykowało tego rodzaju akcje. Celowo pozostawiono też na stacji w pełni załadowany auto- mat do sprzedaży napojów i nie odłączono prądu. Gdy kierowcy zaczęli na- pełniać benzyną zbiorniki samochodów, spragniona piechota gromadnie rzu- ciła się do automatu, by za parę bezwartościowych już amerykańskich mo- net zdobyć cenne puszki schłodzonej coca-coli. Wokół maszyny tłoczyło się co najmniej sześćdziesięciu żołnierzy. Hart włączył nadajnik radiowy. Przez kilka sekund paliła się żółta dioda, aż nabrał podejrzeń co do stanu baterii odbiornika, ale w końcu zajaśniała zielona, oznaczająca gotowość detonatora. Odchylił klapkę zasłaniającą czer- wony przycisk, lecz zawahał się jeszcze. Nie uzbrojonym okiem popatrzył na szereg ustawionych w zwartej kolumnie pojazdów, częściowo zasłonię- tych przez grzbiet wydłużonego wzniesienia, który oddzielał go od drogi. Mógł się domyślać, że tylko część żołnierzy oblega automat z napojami. Sam wielokrotnie podróżował podobnymi konwojami. W wyobraźni ujrzał innych Chińczyków, siedzących na trawie czy załatwiających się w krza- kach, niewidocznych stąd na zboczu wzniesienia biegnącego wzdłuż szosy. Wyobraził sobie nawet, o czym teraz rozmawiają i na jaki temat żartują. Nie wątpił w celowość powierzonego mu zadania, nie kwestionował słusz- ności sprawy, o którą walczył. Próbował jedynie zdusić w sobie opory wyni- kające z tysiącletnich uwarunkowań cywilizacyjnych, stłumić wewnętrzny sprzeciw wobec masowego zabójstwa. Energicznie wdusił przycisk i przytrzymał go przez dobrą sekundę, cho- ciaż nie było takiej potrzeby. Gigantyczny wir płomieni początkowo bezgłośnie wystrzelił na kilka- dziesiąt metrów w niebo. Dopiero ułamek sekundy później Hart poczuł na twarzy gorącą falę uderzeniową. Szybko uniósł karabin do ramienia i zaparł się stopami o przygotowany wcześniej, solidnie zagrzebany w ziemi kamień. Broń ustawiona na ogień ciągły kopała jak żadna inna. Dlatego pod mundu- rem na prawym ramieniu miał ze złożonego ręcznika zrobioną dodatkową wyściółkę. W celowniku dostrzegł tylko ścianę ognia, która całkowicie przesłoniła budynek i dystrybutory stacji benzynowej. Dookoła, po trawie i pasie asfal- tu, niczym mrówki rozpełzały się dziesiątki żołnierzy. Po ich mundurach pełgały płomienie. Hart szybko przesunął lufę broni wzdłuż szeregu ciężaró- wek. Kilka pierwszych stało w ogniu. Strumień płonącej benzyny szybko posuwał się w dół lekko nachylonej drogi, co było jednym z głównych po- wodów, dla których w dowództwie wybrano tę właśnie stację. Dopiero przy dziesiątym pojeździe uchwycił w celowniku sylwetki biegnących Chińczy- ków. Ale ci także się palili i daremnie usiłowali zrzucić z siebie zachlapane benzyną mundury. Szybko wymierzył więc w ostatnie ciężarówki widoczne jeszcze ponad szczytem wzniesienia. Dopisało mu szczęście. Kierowca jed- nej z nich próbował gorączkowo zawrócić na wąskiej, dwupasmowej szosie. Hart szybko ustawił z powrotem maksymalne przybliżenie celownika i naprowadził jego nitki na kratownicę osłaniającą silnik pojazdu. Karabin głośno zaterkotał, omal nie wyskakując mu z rąk. Kolba silnie uderzyła go w ramię. Z półsekundowej serii tylko pięć kul trafiło w cel. Kiedy jednak Hart z powrotem naprowadził lunetkę na wóz, dostrzegł strugi dymu i pary buchające spod maski. Przednia szyba zniknęła, podobnie jak widoczny za nią wcześniej kierowca. Pozbawiona kontroli ciężarówka coraz szybciej zjeżdżała w dolinę. Żołnierze w panice zeskakiwali ze skrzyni. Tyl- ko niektórzy zdołali ujść z życiem, bo pojazd stoczył się z szosy, przewrócił na nierównym poboczu i zaczął koziołkować. - Cholera! - zaklął kapitan. Miał nadzieję, że uszkodzony wóz zablokuje drogę. Pospiesznie wystrzelił drugą krótką serię w kierunku innej ciężarówki i udało mu się przebić jej opony. Z pozostałych, próbujących się wycofać pojazdów wyskakiwało co- raz więcej piechoty. Aż skrzywił się boleśnie, gdy zauważył, że trzech żoł- nierzy zostało przyciśniętych do zderzaka wozu z przebitymi kołami. Za- alarmowany ich krzykami kierowca wyjrzał do tyłu przez otwarte okno. Hart błyskawicznie wycelował i jednym strzałem roztrzaskał mu głowę. Cięża- rówka na wstecznym biegu szarpnęła gwałtownie, miażdżąc trzem nieszczę- śnikom nogi. Jim litościwie zakończył ich cierpienia, posyłając trzy kolejne kule. Dostrzegł nad drogą maleńkie obłoczki dymu, później zbłąkane kule za- świstały między drzewami. Gdyby nie to lub pojedyncze uderzenie pocisku o kamień, pewnie by się nawet nie zorientował, że Chińczycy na oślep otwo- rzyli ogień. Szybko przesunął broń i unieszkodliwił kilka obsad przenośnych wyrzutni rakietowych i karabinów maszynowych zajmujących stanowiska przy samochodach. Później zaczął pojedynczymi strzałami siać spustosze- nie wśród oficerów i podoficerów, rozpaczliwie usiłujących zaprowadzić porządek w batalionie. Wreszcie, dostrzegłszy grupę żołnierzy w panice bie- gnących drogą w jego kierunku, z powrotem przestawił karabin na ogień ciągły i posłał w nich resztę magazynku. Z tej odległości zwykłe kule nie uczyniłyby żołnierzom wiele złego, ale pociski z karabinu o długiej lufie miały imponującą siłę rażenia. Trafieni byli wręcz wyrzucani w powietrze. Kilkakrotnie Hart zauważył, że od jednej kuli padało dwóch lub nawet trzech ludzi znajdujących się na linii strzału. Tymczasem jedynie nieliczni szukali jakiegoś schronienia. Olbrzymia więk- szość po prostu padała na ziemię i leżała bez ruchu. Muszą być młodzi, niedoświadczeni, pomyślał. Ta myśl go zasmuciła, nie na tyle jednak, by przerwał swoje zadanie. Wybrał gromadę Chińczyków wczołgujących się na łagodne zbocze na ty- łach płonącej stacji. Poczuł się, jakby strzelał do kaczek na wodzie. Każda kula dosięgała celu. Przenosił szybko nitki celownika na plecy następnej ofiary i naciskał spust, uśmiercając kolejnych bezbronnych nieszczęśni- ków, przywierających całym ciałem do ziemi. Ale jego psychika buntowała się coraz silniej. Po czterech czy pięciu trafieniach spust jakby stawiał nagle większy opór i Jim chybiał. Musiał wtedy wziąć kilka głębszych oddechów. Zdarzało się, że po raz drugi łapał w celowniku tego samego żołnierza i wówczas roztrzaskiwał mu czaszkę bez wahania. W sumie jed- nak niepokoiła go własna reakcja na tę bezsensowną, całkowicie przypad- kową rzeź. Kiedy opróżnił magazynek i z powrotem przestawił broń na ogień cią- gły, strumień płonącej benzyny ogarnął większą grupę Chińczyków przy cię- żarówkach. Kryli się w płytkim rowie po przeciwnej stronie szosy, mniej więcej w połowie długości kolumny. Ze swego stanowiska mógł dostrzec tylko czubki ich hełmów. Najwyraźniej nie zauważyli zbliżającej się od tyłu ognistej strugi, gdyż teraz w przerażeniu zaczęli wyskakiwać na drogę i rzu- cać się do panicznej ucieczki. Nacisnął spust i z całej siły przytrzymywał karabin, żeby kule nie leciały zbyt wysoko. Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy iglica stuknęła głucho w pustej komorze. Uciekająca gromada została zdziesiątkowana. Strumienie płonącej benzyny zaczęły przygasać, toteż Hart przystąpił do wybijania niewidocznych dotąd żołnierzy leżących pojedynczo bądź parami na asfalcie. Obawiając się nowej fali psychicznych oporów, nie tracił teraz czasu. Był tak pewien celności karabinka, że ledwie wyłapywał w celowni- ku sylwetkę, naciskał spust i natychmiast szukał następnego celu. Skończył mu się kolejny magazynek, załadował więc ostatni i jął dalej oddawać poje- dyncze strzały w półtorasekundowych odstępach. Niewiele ponad minutę zajęło mu wyczerpanie zapasu amunicji. Osmalony szkielet budynku stacji benzynowej stał jeszcze w ogniu. Kil- kanaście ciężarówek tworzących kolumnę na drodze miało podziurawione półcalowymi kulami plandeki i poprzebijane maski. Karabin snajperski umilkł, lecz tylko paru Chińczyków odważyło się ruszyć z miejsca, chociaż z całego batalionu ocalało kilkuset. Najwyraźniej większość sądziła, że tyl- ko zmienia magazynki i zaraz ponowi ostrzał. Niemniej wyszła cało z opre- sji, mimo że nie zdawała sobie jeszcze z tego sprawy. Głośny świst za plecami uprzytomnił Hartowi stopień zagrożenia. Bły- skawicznie odwrócił się i rozejrzał na prawo i lewo po niebie. Trzy małe rakiety samonaprowadzające wzbiły się z dna sąsiedniej doliny i chwilę póź- niej trzy chińskie śmigłowce lecące tuż nad wierzchołkami drzew zamieniły się w ogniste kule i jednocześnie runęły na ziemię w przerażającym balecie niezwykłych efektów pirotechnicznych. Wyskoczył ze swojej kryjówki i zaczął pospiesznie upychać sprzęt w ple- caku. Musiał się spieszyć. Widocznie dowódca zaatakowanego batalionu piechoty zdołał nawiązać łączność radiową i już wkrótce mogły się tu poja- wić kolejne helikoptery. A w wyrzutni rozstawionej przez niego u podnóża wzniesienia - którą automatycznie uaktywnił impuls radiowy detonatora - pozostały już tylko trzy rakiety. Nie tracił czasu na składanie maskującej płachty z mylaru. Miał jeszcze kilka takich samych na dnie plecaka. Zbiegł wielkimi susami na dno doliny i dopiero wtedy spojrzał na zegarek. Cała akcja trwała niespełna dziesięć minut. W przybliżeniu zabił około dwustu żołnierzy wroga. Nawet jeśli można to było uznać za oszałamiające zwycięstwo, myśl o rozmiarze strat dziwnie go zasmuciła. BIAŁY DOM, POKÓJ SYTUACYJNY 3 października, 7.00 czasu lokalnego Rozmowy umilkły nagle, gdy prezydent Baker wszedł do zaciemnionej sali wewnątrz bunkra znajdującego się trzydzieści metrów pod Białym Do- mem. Zajął swoje miejsce u szczytu stołu, czując się tak mało pewnie, że wręcz na pograniczu paniki. Bez wyraźnego powodu był bardzo zdenerwowany i pod- niecony. Nie wiedział, czy ma traktować gesty uprzejmego powitania jako wyrazy lojalności czy dowody zdrady. Każdy kontakt wzrokowy uznawał za sygnał, że ten człowiek wytrwa u jego boku aż do końca. A gdy ktoś unikał jego spojrzenia, można było sądzić, że odwróci się plecami do pohańbionego przywódcy, który doprowadził swój naród na skraj wyniszczenia. - Dzień dobry, panie prezydencie - zaczął Cotler, patrząc mu śmiało w twarz. Oczy miał tak silnie podkrążone, że wyglądał jak bokser po walce. Baker poczuł ciarki na skórze, a w sercu ukłucia lęku, kiedy wszyscy zgro- madzeni odwrócili się w jego stronę. - Ostatnie jednostki wycofały się z Atlanty - zameldował generał grobowym głosem. - Dwieście Osiemnasta Brygada Piechoty zdołała na tyle długo utrzymać autostradę numer dzie- więćdziesiąt pięć, żeby zabezpieczyć odwrót całego Czwartego Korpusu do Charleston i Columbii w Karolinie Południowej, ale sama znalazła się w okrą- żeniu w Savannah. Jej straty sięgają jednej trzeciej stanu, trzy tysiące sied- miuset zabitych i rannych. Przy wsparciu lokalnej milicji umocniła się jed- nak w mieście. Dowódca brygady czeka na pańskie rozkazy, panie prezyden- cie. Baker otworzył już usta, lecz zamknął je z powrotem i głośno przełknął ślinę. Technik w sąsiednim pokoju - najwyraźniej przysłuchujący się rapor- towi generała - wyświetlił na ekranie trochę zamazany obraz z omawianego rejonu. Żółte spychacze i buldożery kopały rowy przeciwczołgowe wokół Savannah. Rytmiczne drgania obrazu świadczyły o tym, że samoładujące się działa prowadziły ciągły ostrzał, a ściana czarnego dymu na horyzoncie zna- czyła kierunek, z którego nadciągał nieprzyjaciel. - Niech się bronią, dopóki starczy im sił i środków - polecił prezydent głuchym, nieswoim głosem. Poczuł nagle, że brakuje mu powietrza. Wziął głęboki oddech, ale ten jakby utknął gdzieś w drodze do płuc. Powtórzył więc drugi i trzeci raz, aż w końcu odniósł wrażenie, że może oddychać nor- malnie. Jednocześnie zwrócił uwagę, iż jego walka ze sobą spowodowała, że więcej członków rady odwróciło od niego wzrok. - Zatem Czwarty Korpus - zagaiła szybko wiceprezydent Sobo - poza Dwieście Osiemnastą Brygadą, która jest teraz zdana tylko na siebie, zdołał bez strat wycofać się z Florydy. - Zapisała coś w notatniku, w którym długie kolumny liczb oznaczały zabitych i rannych. Po chwili zapytała: - A co z Siódmym Korpusem? Jak podczas meczu tenisowego wszystkie głowy obróciły się w stronę Cotlera. Siódmy Korpus wziął na siebie główny ciężar pierwszego tygodnia walk. Z powodu fluorescencyjnych znaczników, którymi dowództwo korpu- su znaczyło na tyłach swoich pozycji granicę terenu dostępnego dla dzienni- karzy, w mediach nazywano tę formację „świętojańskimi gąsienicami". Ale w reportażach telewizyjnych z rejonu walk korpusu tego określenia często używano ironicznie, nawiązując do głośnego metalicznego klekotu gąsienic chińskich czołgów. Na wspomnienie dziennikarskiej złośliwości Bill aż za- zgrzytał zębami, bo jemu złowieszczy klekot czołgowych gąsienic przede wszystkim kojarzył się z dziesiątkami tysięcy poległych Amerykanów. Nie podnosząc głowy znad papierów, Cotler odczytał: - Z Trzeciej Dywizji Pancernej pozostało zdolnych do walki około pię- ciu tysięcy żołnierzy i sześćdziesiąt dwa czołgi. Szósta Dywizja Piechoty ma około dwudziestu czołgów i siedmiu tysięcy żołnierzy. Obie jednostki są jednak zdezorganizowane i rozproszone. Ich przeformowanie zajmie kilka miesięcy. - Nie mamy tyle czasu - odezwał się ktoś z głębi sali. Baker popatrzył na Hamiltona Ashera, dyrektora FBI. - Wypraszam sobie! -rzekł ostro. -To jest posiedzenie Narodowej Rady Bezpieczeństwa! - Asher spuścił głowę. Baker spojrzał na Cotlera i zapy- tał: - Co z resztą Siódmego Korpusu? - Obawiam się, że niewiele tego zostało, panie prezydencie. -Bill zno- wu poczuł ciarki na plecach. - Dwudziesta Dziewiąta Dywizja Piechoty, wywodząca się z Gwardii Narodowej, tworzyła ruchomą zasłonę wzdłuż au- tostrady numer szesnaście. W ciągu ostatnich kilku dni Chińczycy przypu- ścili serię zmasowanych... bardzo zmasowanych kontrataków na jej pozy- cje. - Należało przez to rozumieć, że walki były zacięte i krwawe. - Wczo- raj wieczorem rzucili do boju około sześciu świeżo wysadzonych na ląd dywizji i... - Cotler odchrząknął - przykro mi o tym meldować, pani wice- prezydent, ale Dwudziesta Dziewiąta Dywizja się nie utrzymała. Linie jej obrony zostały przerwane w kilkunastu miejscach... Bill czekał, aż generał skończy, lecz on zamilkł na dobre. Zapytał więc: - Ile pododdziałów tej dywizji da radę się wycofać do rzeki Savannah? Przewodniczący Połączonego Szefostwa Sztabów przerzucił parę kar- tek, chociaż bez wątpienia dobrze znał odpowiedź. Milczał jednak. Oczeki- wanie się przedłużało. Wreszcie admirał Thornton położył dłoń na ramieniu Cotlera. - Generale? - odezwał się Baker. - Dobrze się pan czuje? Cotler odchrząknął i rzekł: « - Proszę wybaczyć, panie prezydencie, ale mój ukochany... mój jedyny wnuczek był dowódcą plutonu zwiadowczego w Dwudziestej Dziewiątej Dywizji. Proszę o wybaczenie... - Westchnął głośno i odpowiedział: - Łącznie będzie to najwyżej jeden batalion. Cało wyszły pojedyncze kompanie i plutony, z większości drużyn zapewne uratowało się nie więcej, niż... po jednym żołnierzu. It - Nawet nie wiedziałem, że pański wnuczek również służy w wojsku, generale, właśnie w tej dywizji - odparł Bill. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało. Miał pan...? - urwał nagle, porażony tragiczną myślą. - Zginął, panie prezydencie - rzekł cicho Cotler. - Mój Boże... - wyrwało się Bakerowi. - Generale... Adamie, przyj- mij moje najgorętsze kondolencje. - Dziękuję, panie prezydencie - odparł wzruszony szef sztabu. - Może chce pan... wziąć urlop, żeby w tym trudnym okresie być z ro- dziną? Cotler nie dał po sobie niczego poznać, lecz Bill wyczytał w jego spoj- rzeniu, że generał wolałby nie rozmawiać już więcej na ten temat. Inni wi- docznie doszli do tego samego wniosku, gdyż Bob Moore, sekretarz obrony, zapytał szybko: - Czy mamy więc uznać Siódmy Korpus za niezdolny do dalszej walki? - Tak. Moore, jak gdyby obejmując przewodnictwo narady, zwrócił się bezpo- średnio do niego: - Bill, mając do dyspozycji trzy porty, Mobile, Gulfport i Biloxi, Chiń czycy już wysadzili na ląd dwa i pół miliona żołnierzy. Co najmniej połowa ich wojsk desantowych jest teraz w północnej Georgii i posuwa się szybko na północny wschód. Kiedy dotrze do rzeki Savannah, będzie miała nad nami dziesięciokrotną przewagę liczebną. Właśnie z tego powodu niszczymy wszystkie drogi wiodące dalej na północ, do następnej linii obrony wzdłuż rzek Santee i Saluda, to jednak zaledwie sto kilometrów... - Mamy z góry zakładać porażkę na linii Savannah? - spytał ostro Ba ker. Poczuł wstręt do samego siebie, bo tego typu uwagi nie były godne męża stanu. W dodatku Moore całkowicie zignorował to pytanie. - Według najnowszych szacunków - wtrącił Cotler, odzyskawszy pa nowanie nad sobą- dotarcie do linii rzek Santee i Saluda, głównie autostra dą numer dwadzieścia sześć, zajmie Chińczykom od sześciu do dziesięciu dni, w zależności od tego, jak długo się utrzymamy nad rzeką Savannah. Im dłużej będziemy bronić tej linii, tym większe poniesiemy straty i tym bar dziej chaotyczny będzie odwrót wojsk. Jeśli wróg rozpocznie przeprawę przez rzekę nim przystąpimy do ewakuacji oddziałów, zagrożona zostanie ciągłość linii obrony, jak to się stało w rejonie walk Dwudziestej Dziewiątej Dywizji na linii Savannah-Macon. Część formacji znajdzie się w okrążeniu, znacznie wzrosną straty. Ponadto trzeba zostawić część dróg nie naruszonych i znisz czyć je dopiero po całkowitej ewakuacji wojsk. Baker ze zrozumieniem pokiwał głową. - Ósmy Korpus - ciągnął Cotler - obsadza linię nad Savannah. Północ no-zachodniego odcinka, w rejonie jeziora Hartwell i biegnącej wzdłuż nie go autostrady numer osiemdziesiąt pięć, broni Czterdziesta Dywizja Piecho ta z Gwardii Narodowej. Na jej lewym skrzydle autostradę numer dwadzie ścia wokół Columbii blokuje Trzydziesta Siódma Dywizja Piechoty, także z Gwardii. Dopiero dalej na lewo mamy jednostkę regularnej armii, oczywi ście Czterdziestą Pierwszą Dywizję Piechoty. Baker zwrócił uwagę na to „oczywiście". Wszyscy doskonale wiedzieli, że właśnie w tej dywizji służy jego córka i choć jest to formacja regularnej armii, została sformowana dopiero niedawno. Generał kontynuował: - Najdalej wysunięte pozycje zajmuje rezerwowa Trzydziesta Pierwsza Dywizja Pancerna, której zadaniem jest blokada autostrady numer dziewięć dziesiąt pięć i zapełnienie luki między CzterdziestąPierwsząDywizjąa chiń skimi wojskami oblegającymi Charleston. Prezydent znowu pokiwał głową, powstrzymując się od zapytania o los jednostki Stephie. - Czy Ósmy Korpus poniósł duże straty w Atlancie? - odezwała się wi- ceprezydent Sobo. - Owszem, proszę pani - odparł Cotler. - Straty w niektórych batalio- nach z Trzydziestej Siódmej i Czterdziestej Pierwszej Dywizji są ogromne, ale w innych znikome. Trwa właśnie ześrodkowywanie najbardziej poszko- dowanych oddziałów w celu uzupełnienia ich stanu. Wśród „najbardziej poszkodowanych" oddziałów znalazła się też kom pania Stephanie, pomyślał Baker. Cotler przedstawił mu szczegółowy raport z krwawej bitwy, jaką dywizja córki stoczyła na przedmieściach Atlanty. Walka trwała niespełna dwadzieścia pięć minut, ale z plutonu Stephie nie ocalała nawet połowa. Zaraz po zapoznaniu się z raportem zadzwonił do byłej żony. Rachel okazała się nadzwyczaj spokojna i małomówna, była przy gotowana na najgorsze. „Proszę, Bill " -jęknęła cicho pod koniec rozmo wy. Chciał jej wyjaśnić, że sam bezskutecznie próbował nakłonić Stephie do przeniesienia na tyły, ale ugryzł się w język. Nie zamierzał kłamać. Osta tecznie tylko przedstawił córce taką możliwość. - .. .weszła w kontakt z Siedemdziesiątą Trzecią Samodzielną Brygadą Piechoty pod Chattanooga w Tennessee - ciągnął Cotler. Bill usiłował się skupić na jego słowach. - Korpusy Drugi i Trzeci, już w całości wyekspe- diowane z baz w Tennessee, włączyły się do walki w Kalifornii. Piąty Kor- pus, odcinający Chińczykom drogę na północ między Appalachami a Missi- sipi, nie był dotąd specjalnie nękany, nie licząc jednej bitwy. Osłania on zarazem akcję rozśrodkowywania zapasów gromadzonych pierwotnie dla Drugiego i Trzeciego Korpusu do operacji „Kowadło". Baker czuł się coraz bardziej poirytowany. Cała Floryda była w rękach wroga, z Missisipi, Alabamy i Georgii pod amerykańską kontrolą pozostały jedynie północne skrawki. Politycy z tych stanów coraz częściej formułowa- li ostre oskarżenia. Admirał Thornton ostrzegał, że mimo zablokowania re- jonu Bahamów i odcięcia głównym chińskim siłom na Kubie dostępu przez Atlantyk do wschodniego wybrzeża, w każdej chwili i tu mogą wylądować wojska przerzucone zza oceanu, jak to się zdarzyło w Kalifornii. W ostatnim tygodniu nieprzyjaciel zajął Azory na Atlantyku, przez co o połowę skrócił drogę floty inwazyjnej do Filadelfii w stosunku do tej, jaką musiały przebyć okręty płynące z Japonii przez cały Pacyfik. Zwiększało się niebezpieczeń- stwo, że Chińczycy okrążą główne linie obrony na południu, przeprowadza- jąc zmasowany desant gdzieś na wschodnim wybrzeżu. Sto Pięćdziesiąta Siódma Brygada Zmechanizowana obsadzała dobrze umocnione pozycje wokół stoczni w Filadelfii. Bill rozkazał więc, by Dwu- nasty Korpus stworzył linię zaporową nad Atlantykiem od Bostonu do Fila- delfii, a Jedenasty został rozmieszczony na szerokim łuku wokół stolicy, osła- niającym ją od wschodu i linii frontu na południu. Ale już rozlegały się gło- sy krytyki. „To zbyt zachowawcza polityka!" - szeptano w Waszyngtonie. Dlatego Baker tylko jednym uchem słuchał dziś meldunków, gorączko- wo usiłując w myślach znaleźć jakieś niestandardowe wyjście z tej sytuacji. Ale jedyne, co mu przychodziło do głowy, to potajemne zawarcie ścisłego sojuszu z przedstawicielami cywilnego rządu Chin, wymierzonego przeciw- ko chińskim kręgom wojskowym. Równocześnie przypomniał sobie Claris- sę Leffler, która pierwsza zaproponowała takie rozwiązanie. Ruchem ręki nakazał sekretarzowi stanu usiąść obok siebie. Nie przery- wając odprawy, obrócił się z krzesłem i szepnął: - Art, chciałbym zostawić sobie otwartą furtkę do wykorzystania roz- dźwięków między dowództwem chińskiej armii a rządem cywilnym. - Dodd energicznie przytaknął ruchem głowy, dając do zrozumienia, że jego ludzie są gotowi udzielić wszelkiej dyplomatycznej pomocy w tym zakresie. - Pro szę, aby sekcja chińska przygotowywała regularne raporty dotyczące polity ki zagranicznej Pekinu. Niech Clarissa... jak jej tam?... - rzekł z udawaną nonszalancją. Art Dodd obrzucił go zdumionym spojrzeniem. - Clarissa Leffler. Baker zmieszał się, zrozumiawszy, że jego wysiłki zmierzające do ukry- cia własnych emocji są daremne. Bo w rzeczywistości nie mógł przestać myśleć o Clarissie. Bardzo głęboko zapadła mu w pamięć. - No właśnie - mruknął. - Chciałbym, żeby informowała mnie o wszyst kim na bieżąco. Dodd jeszcze raz pokiwał głową i szybko wrócił na swoje miejsce. Bill dostrzegł, że przy drugim końcu stołu konferencyjnego doradca przekazuje dyrektorowi FBI gruby plik papierów. Przerwał naradę i rzekł ostro: - Mogę wiedzieć, co to jest? Wolałbym o tym porozmawiać na osobności - odparł Asher. f Jesteśmy na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego - przy- pomniał mu cierpko Baker. - Przed tym gremium nie może być żadnych tajemnic. Asher popatrzył mu prosto w oczy, po czym wstał, okrążył stół i położył papiery przed prezydentem. - To wezwanie sądowe i nakaz rewizji - wyjaśnił. - Zdobyliśmy wiary godne dowody, że niektórzy pracownicy pańskiej administracji naruszyli przepisy ustawy o tajemnicy państwowej. Niewykluczone, że w rachubę wchodzą potajemne kontakty z Chińczykami. Baker szybko przerzucił dokumenty, próbując opanować rosnącą wście- kłość, wreszcie wybuchnął: - Chcecie założyć podsłuch telefoniczny w Białym Domu?! Domagacie się swobodnego wstępu dla swoich funkcjonariuszy o dowolnej porze dnia i nocy?! Natychmiast kazał się połączyć wideofonicznie z Departamentem Spra- wiedliwości. Na ekranie przez pewien czas widać było pusty fotel. Kiedy w końcu usiadł w nim pospiesznie prokurator generalny, Gerald Pritchard, Bill rozkazał: - Proszę się natychmiast stawić w Białym Domu wraz ze swoim zastęp cą! Musimy jak najszybciej złożyć w Sądzie Najwyższym petycję o nie zgodności z konstytucją tej przeklętej ustawy o tajemnicy państwowej! Za nim sprawa ruszy utartymi torami, proszę powiadomić wszystkie agencje federalne, że jakiekolwiek działania oparte na zapisach tej ustawy będą uznane za nielegalne i podlegające stosownej karze! Zanim Pritchard zdążył odpowiedzieć, Baker kazał się połączyć z sekre- tarzem skarbu, który zapinał jeszcze marynarkę, gdy na ekranie pojawił się obraz. - Wykonać natychmiast! Zabraniam agentom FBI wstępu do Białego Domu! Niech służby specjalne sprawdzą listy byłych i obecnych pracowni ków biura i unieważnią ich przepustki! Zarówno pracownicy mundurowi, jak i ochrona cywilna mają od tej pory prawo użyć broni w celu egzekwowa nia tego zarządzenia! - Sekretarz skarbu gapił się w obiektyw kamery z roz dziawionymi ustami. - Mają prawo stosować wszelkie środki! - dodał Bill i przerwał połączenie. Hamilton Asher mierzył go lodowatym spojrzeniem. Prezydent powiódł wzrokiem po twarzach członków rady. Sądząc po ich minach, byli zapewne przekonani, że zareagował zbyt gwałtownie. Mam was wszystkich w du- pie! - pomyślał, po czym zwrócił się do Ashera: - A pan... niech się wynosi do diabła z Białego Domu! Rada podzieliła się na dwie grupy. Pierwsza, której nieoficjalne prze- wodnictwo objęła wiceprezydent Sobo, skoncentrowała się na wideofonicz- nym meldunku jakiegoś generała, który przekazywał całkiem niezłe wieści z zachodniego wybrzeża. Pierwszy Korpus okrążył chińskie wojska desan- towe w San Diego. Zdaniem Cotlera sukcesy te były w znacznej mierze za- sługą marynarki wojennej. Admirał Thornton wyjaśnił obszernie, że wzdłuż morskich szlaków zaopatrzeniowych chińskich wojsk operuje ponad trzy- dzieści łodzi podwodnych z bazy w Pearl Harbor, które średnio każdego dnia posyłają na dno Pacyfiku milion dwieście tysięcy ton chińskich ładun- ków. - Przez okrągłą dobę trwają ataki rakietowe na stanowiska łodzi pod wodnych w bazie na Hawajach - złowił jednym uchem Baker - ale jak dotąd uszkodzenia nie są duże. Dowódca Trzeciej Grupy Ekspedycyjnej Marines stacjonującej na umoc- nionych pozycjach obronnych wokół portu, obejmującej sześćdziesiąt tysię- cy żołnierzy z Pierwszej Brygady Ekspedycyjnej i Trzeciego Dywizjonu Pie- choty Morskiej, oświadczył krótko: - Chińczycy będą musieli podjąć następną próbę zajęcia Pearl Harbor. Bill miał okazję osobiście poznać generała podczas swojej ostatniej wi- zyty na Hawajach. Usłyszał wtedy od niego: „Jeśli wszyscy zginiemy, a Chiń- czycy utrzymają się na plaży, trzeba będzie uznać ten wynik za dobry. A je- żeli wszyscy zginiemy, ale zarazem wyprzemy wroga z wyspy, dopiero wte- dy będzie można mówić o wyróżniającej się postawie moich żołnierzy". Przy drugim końcu stołu Baker omawiał półgłosem zupełnie inny rodzaj wojny. - Trzeba się pozbyć Ashera - podsunął prokurator generalny Pritchard. - Nie! - trochę zbyt głośno zaprotestował Frank Adams. - Zdymisjonowa- nie go byłoby politycznym samobójstwem. Ma bardzo silne poparcie w Kongre- sie. Na miłość boską, natychmiast zaczęłyby się podchody zmierzające do udo- wodnienia, że w naszym kręgu bezpiecznie działają chińscy szpiedzy. W drugim końcu sali odprawa dotycząca obrony zachodniego wybrzeża dobiegła końca. Pogasły ekrany monitorów, na których dotąd wyświetlano taktyczne mapy rozmieszczenia oddziałów. Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła Clarissa Leffler. Doradca wojskowy szybko wskazał jej wolne miej- sce. Usiadła i zaczęła wyjmować papiery z teczki. Rozmowy przy stole szybko ucichły. Clarissa zaczęła pospiesznie przeglądać jakieś notatki, przygotowu- jąc się do złożenia raportu, którego zażądał prezydent. Prawnicy kończyli jeszcze dyskusję, czy prezydencki wniosek dotyczą- cy niezgodności ustawy o ochronie tajemnicy państwowej z konstytucją po- winien trafić do waszyngtońskiego sądu okręgowego, czy też lepiej od razu wystąpić do Sądu Najwyższego. - Zajmijcie się wszystkim - polecił Baker, ucinając rozmowę. Odwrócił się do Clarissy. Jego uwagę przyciągnął jeden niesforny ko- smyk włosów, który wciąż opadał jej na czoło przy każdym ruchu głowy, gdy półgłosem odpowiadała na pytania wiceprezydent Sobo. Podziwiał też harmonijne kształty jej szyi nad kołnierzykiem bluzki. - To prawda. Powiedziałabym, że to wprost nadzwyczajny zbieg oko- liczności - mówiła Clarissa. - Nie sposób jednak stwierdzić, czy minister spraw zagranicznych rzeczywiście spotkał się z ministrem obrony. Wiemy jedynie, że zarówno Han Żemin jak i Liu Czangsing przylecieli na Bali tego samego dnia, jakby ich wizyty zostały specjalnie tak ustawione. Ale tylko na tej podstawie bałabym się wyciągać wniosek, że faktycznie doszło do spo- tkania w cztery oczy. - Jakie znaczenie mogłoby mieć takie spotkanie, gdyby do niego do- szło? - zapytał Baker. Przy stole natychmiast umilkły prowadzone szeptem rozmowy, jakby raport Clarissy nabrał nagle wielkiej wagi z chwilą włącze- nia się do dyskusji prezydenta. - O ile mi wiadomo - wyjaśniła Leffler - w ogóle nie odbywają się pry- watne spotkania między członkami cywilnej trojki, czyli premierem, mini- strem spraw zagranicznych i szefem służb bezpieczeństwa, a ministrem obro- ny Liu, przynajmniej od czasu zdobycia Tel Awiwu, kiedy to władze cywilne odzyskały pełną kontrolą nad chińskim arsenałem atomowym. Nastąpiła wtedy wyraźna polaryzacja stanowisk obu rządzących frakcji. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego zapytał, czyjej zdaniem cywilny rząd jest przeciwny agresywnej polityce militarnej. - Nie. Chodzi wyłącznie o przeciwstawienie sią władzy wojskowych. Jeszcze kilka lat temu rządzący cywile powszechnie stosowali metodę za- straszania i wymuszania ustępstw na innych krajach, co umożliwiło w przy- bliżeniu połową chińskich zdobyczy terytorialnych. Minister spraw zagra- nicznych i jego syn, Han Żemin... - Spojrzała znacząco na prezydenta, wy- mawiając to nazwisko -.. .wynegocjowali pakty z Laosem i Malezją, Indonezją i Pakistanem, Irakiem i Kazachstanem. Chińskie sukcesy militarne w ogóle nie byłyby możliwe bez tych dyplomatycznych zabiegów. Ale po zajęciu Tel Awiwu wojskowi znaleźli się w osamotnieniu, pozbawieni jakiegokolwiek wsparcia dyplomatycznego, stąd też podboje zatrzymały się na Cieśninie Bosforskiej. - Niemniej kolejnym wojskowym sukcesem Chińczyków jest lądowa- nie w Ameryce - wtrąciła nieco ironicznie Elizabeth Sobo. - Ale nie doszło jeszcze do podboju Stanów Zjednoczonych - odparła szybko Clarissa. Baker mimo woli uśmiechnął się, słysząc tę replikę. - To prawda, jeszcze nie doszło - powiedział. - Twierdzi pani zatem, że chińskie wojska odnosiłyby znacznie bardziej błyskotliwe zwycięstwa, gdy by dowództwo armii cieszyło się poparciem cywilnych członków rządu. Zgadzam się z tą opinią. Powinniśmy więc tak pokierować naszą polityką... - Spojrzał na Arta Dodda, szefa Clarissy - .. .aby ten rozdźwięk w chińskich kręgach rządzących nigdy nie zniknął, a jeszcze lepiej, stale sią pogłębiał. Sekretarz stanu pokiwał głową. Po chwili wyjął długopis i notes, ale za- stygł z dłonią nad kartką, jakby nie wiedział, co ma zapisać. Bo i jak można wywrzeć nacisk na chińskich polityków? uświadomił sobie nagle Bill. Wcześniejsze oświadczenie wydało mu się pompatyczne, lecz równie bezproduktywne, jak przesuwanie wyimaginowanych armii po mapie w bunkrze dowodzenia. Po zdziwionych minach członków rady mógł wnioskować, że tylko się ośmieszył. Jedyną osobą, która nie odwróciła wzro- ku, była Clarissa Leffler. Patrzyła na niego z wytężoną uwagą, chyba do głębi poruszona, jakby tylko oni dwoje w tym gronie pojmowali właściwe znaczenie jego słów. 5 MOBILE, ALABAMA 4 października, 13.30 czasu lokalnego Porucznik Wu zatrzymał się przed osłoniętą daszkiem, umieszczoną na betonowym słupku skrzynką na listy u końca podjazdu. Żołnierze przydzie- lonej mu drużyny piechoty zerkali nerwowo na porzucone domy przy Sea Sprite Drive. Znad błyszczących od słońca lazurowych wód Zatoki Meksy- kańskiej wiała ciepła bryza. Wysokie trzciny przesłaniające widok na rozpa- loną plażę kołysały się na wietrze. Dom nie wyróżniał się niczym szczególnym. W gruncie rzeczy był na- wet dość dziwny. Jak większość zabudowań w tej wietrznej okolicy został postawiony na palach. Na szybach okien ciemniały brudne zacieki. Pod osłoną karabinu maszynowego w wieżyczce opancerzonego wozu dowodzenia Wu podszedł do drzwi, ale były zamknięte na klucz. Odgadując jego zamiary, szeregowcy pobiegli na tyły budynku. Wu minął fronton, skrę- cił za róg i stanął na progu pustego garażu. Znajdujące się tu drzwi również były zamknięte. Skinął głową sierżantowi, którego cały policzek okrywała rozległa brzydka oparzelina. Miał dopiero dwadzieścia lat, a już się zaliczał do weteranów wojennych. Pierwsza kula roztrzaskała zamek. W niewielkiej przestrzeni garażu huk wystrzału zabrzmiał ogłuszająco. Podczas wszystkich zajęć na strzelnicy w akademii wojskowej Wu nosił ochraniacze na uszy, toteż teraz poczuł, jakby dostał obuchem w głowę. Jeden z żołnierzy otworzył drzwi kopniakiem i porucznik wszedł do środka. Sierżant nieśmiało zaprotestował, ale na wąskich schodach było za mało miejsca, aby żołnierze mogli zapewnić skuteczną ochronę. Zresztą Wu wcale na niej nie zależało. Nie był cywilem, jak jego ojciec. Wyjął pistolet z ka- bury, zarepetował i śmiało ruszył w głąb domu. W końcu i tak nikogo tu nie ma, pomyślał. Schody prowadziły do kuchni, która wydawała się pusta i martwa, po- dobnie jak sąsiednia jadalnia. Wu otworzył zakurzone żaluzje i wyjrzał przez okno na kremowobiałą plażę oraz błękitne wody zatoki. Żołnierze trzymali broń w pogotowiu, lecz z czasem na ich twarzach coraz częściej pojawiały się uśmiechy. Padły pierwsze ciche komentarze na temat wspaniałego usytuowania domu i eleganckiego wyposażenia. Sierżant warknął krótki rozkaz i drużyna pospiesznie się rozbiegła, żeby sprawdzić resztę pomieszczeń. Wu ruszył korytarzem. Zajrzał najpierw do głównej sypialni, potem do łazienki i niewielkiego gabinetu. W kolejnym pokoju zauważył na ścianie ślady po taśmie samoprzylepnej, którą zapewne były poprzyklejane plakaty. To chyba tu, pomyślał. W sąsiedniej łazience centralne miejsce zajmowało duże koliste lustro nad zlewem, obrzeżone szeregiem małych żaróweczek. Zaczął wysuwać szuflady komody. Nie znalazł niczego oprócz kilku dłu- gich włosów, paru tipsów oraz plastrów z opatrunkiem. Żołnierze popatrzyli na niego zdziwieni, gdy uklęknął i zajrzał pod łóżko. Wyciągnął stamtąd kolorową dziewczęcą gumkę do włosów, którą schował do kieszeni. W koń- cu otworzył szafę. - Chodź tu i podsadź mnie - rzucił do szeregowca stojącego przy drzwiach. Tamten podbiegł i splótł przed sobą dłonie. Wu postawił na nich stopę i podtrzymywany przez drugiego żołnierza wydźwignął się w górę, omal nie uderzając głową o górną krawędź szafy. Przytrzymał się górnej półki. Głęboko, przy samej ścianie, zauważył krążek płyty kompaktowej po- krytej grubą warstwą kurzu. Kiedy zeskoczył na podłogę i zdmuchnął z niej kurz, ujrzał, że to płyta DVD. Na naklejce było napisane: „Kosmiczni Komandosi Nr 3: Inwazja Obcych", a poniżej, mniejszymi literami: „w roli głównej Bill Baker". Zachichotał. Szeregowcy także uśmiechnęli się szeroko, chociaż nie rozumieli przyczyny. Wu schował płytę do kieszeni i ruszył do wyjścia. BAZA RAKIETOWA WHITE SANDS, NEVADA 4 października, 16.20 czasu lokalnego Mały wojskowy helikopter wylądował w wirującej chmurze wzbitego w górę piasku. Była tak gęsta, że Baker nic nie mógł dostrzec przez okno. Drugi pilot wstał z fotela i pomógł mu odpiąć pasy, jeszcze zanim rotor się zatrzymał. Przez otwarte drzwi wdarł się świst wiatru i wydana półgłosem komenda: - Cisza! Spokój tam! Krzywiąc się od kurzu, Bill zeskoczył na skąpaną w słońcu ziemię. Po- chylił nisko głowę i przymrużył oczy. Obsługa naziemna blokowała wielki- mi czarnymi klinami koła helikoptera. Ktoś chwycił go pod rękę i pociągnął dalej od maszyny. W ostatniej chwili zauważył przed sobą wiodące w dół schody. Ich stopnie również były grubo pokryte piaskiem, który zgrzytał pod sto- pami. Między betonowymi ścianami ucichł wiatr, później umilkły wszelkie odgłosy z zewnątrz, wreszcie zniknęło oślepiające słońce. Zasalutował mu oficer w lotniczym skafandrze, lewą ręką przytrzymujący otwartą klapę wła- zu. Bill skinął mu głową i zaczął schodzić po drabince. W podziemnej fabryce powitały go głośne wiwaty. Robotnicy w kaskach i różnokolorowych kombinezonach zaczęli bić brawo i pokrzykiwać entuzja- stycznie, gdy tylko stanął przy poręczy balkoniku. Nie było tu systemu nagła- śniającego, ale też i nie był potrzebny. Kiedy lotnik opuścił klapę włazu, meta- liczny brzęk odbił się głośnym echem w olbrzymiej zamkniętej przestrzeni. Baker nie miał przygotowanej mowy, ale gdy stopniowo ucichły owacje, nawet w tym niezwykłym otoczeniu poczuł się swojsko. Chwycił się porę- czy balkoniku i zaczął głośno: - Bardzo sobie cenię to serdeczne powitanie w waszym wspólnym domu z dala od prawdziwych domów. Pojedyncze śmiechy nieco stłumiły dudniące echo jego słów. Wystrój hali produkcyjnej był ściśle użytkowy. Wzdłuż przejść ciągnęły się koloro- we pasy, znaczące prawdopodobnie granice sekcji i odpowiadające barwom roboczych kombinezonów. Gdzieniegdzie łączyły się w pęki i znikały w ko- listych otworach bocznych przejść. Krzyżujące się pod sklepieniem kratow- nice dźwigów przywodziły na myśl obrócony do góry nogami gąszcz rozjaz- dów na ruchliwej stacji kolejowej. Wszędzie dominował beton i stal. Jedyny wyjątek natychmiast przykuł uwagę prezydenta: na przeciwległej ścianie wisiał rozpięty sztandar Stanów Zjednoczonych. Wielu robotników podążyło za jego wzrokiem i obejrzało się w tamtym kierunku. - Jesteście zaangażowani w gigantyczne przedsięwzięcie, które wkrót ce może uratować nasz oblężony kraj - podjął. - Chociaż dziś tylko nielicz ni wiedzą o waszej tajnej misji, pewnego dnia cały naród okaże wam swą wdzięczność. Znów rozległy się owacje. Wyjątkowo często, pomyślał Bill. Ci ludzie - naukowcy, inżynierowie, technicy, programiści i robotnicy - ponad rok temu opuścili swoje rodziny, jakby wyruszali w długą podróż. Doskonale rozu- miał, że długotrwała rozłąka z bliskimi musi im szczególnie doskwierać. - Aż nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć wasze dzieło - dokończył, po czym zbiegł po metalowych schodkach do głównej hali. Musiał ściskać dziesiątki wyciągających się rąk, idąc przez tłum. Pojazd okazał się znacznie mniejszy, niż oczekiwał, ale w kabinie było więcej miejsca niż w typowym kokpicie. - Ten joystick - tłumaczył pilot siedzący w fotelu - na podstawie wska- zań zewnętrznego ciśnienia i szybkościomierza, automatycznie przełącza kontrolę ze sterolotek na korygujące silniki rakietowe. - Jak się tym lata? - zapytał Bill dowódcę zespołu oblatywaczy. - Mówiąc szczerze, panie prezydencie - odparł uśmiechnięty czarno- skóry pułkownik - w powietrzu wolałbym latać F-26. Naszym największym problemem było wyeliminowanie nie kontrolowanych spadków z małej wy- sokości przy wyłączonych silnikach. Ale teraz mam wrażenie, że w locie ślizgowym jest nawet lepszy od promu kosmicznego. - Znał pan tego pilota, który w ubiegłym miesiącu rozbił się podczas lądowania? - zapytał Baker i natychmiast tego pożałował. - No tak, musiał go pan znać... Murzyn odwrócił głowę i po krótkim namyśle odpowiedział: - Podczas tego lotu warunki były fatalne, wiatr w porywach osiągał pięć dziesiąt, a nawet sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Doug był w górze przez cztery godziny, zanim zdecydował się zejść do lądowania. Przeprowa dzał zasadniczy test automatyki rozkładania skrzydeł. Chodziło o sprawdze nie, czy układy hydrauliczne dadzą radę ponownie rozłożyć i zablokować skrzydła po powtórnym wejściu w atmosferę. - Zerknął z ukosa na Bake- ra. - Naszym zdaniem musiał niechcący poruszyć dźwignię awaryjnego znisz czenia maszyny. Oficjalny raport przedstawiał zupełnie inną wersję. Według inspektorów dochodzeniowych sztabu generalnego major Douglas Crenshaw przekroczył granice dozwolonego ryzyka i niepotrzebnie przedłużył lot testowy. Generał Latham wystąpił nawet z wnioskiem, aby pośmiertnie postawić Crenshawa przed sądem wojennym, lecz Bill tylko wręczył młodej wdowie medal. - Układy hydrauliczne zostały już poprawione? zapytał. - Przekonamy się w przyszłym tygodniu - odparł z uśmiechem pułkow- nik. - Katastrofę mogły spowodować silne porywy wiatru? - Nie doszłoby do niej, gdyby nie zawiodła hydraulika. Ale na wysoko- ści siedmiu tysięcy metrów wiały bardzo silne, zmienne prądy powietrzne, kiedy Doug próbował rozłożyć paralotnię. - Paralotnię? Sądziłem, że jest ona przeznaczona wyłącznie do użycia przy dużych szybkościach w razie poważnego uszkodzenia maszyny. - To prawda, powinno się ją rozkładać przy dużych szybkościach, ale nie na niskim pułapie w gęstej atmosferze. - Pułkownik spojrzał Bakerowi w oczy. -Nawiasem mówiąc, panie prezydencie, chyba mogę w imieniu ca- łego zespołu oblatywaczy powiedzieć, że nikomu się nie podoba to rozwią- zanie. Wolelibyśmy normalnie sprowadzać na ziemię nawet poważnie uszko- dzonego Falcona, niż stosować paralotnię. Doug próbował się katapultować, ale jego fotel został zaklinowany między częściowo otwartym rusztowaniem paralotni! - Opanował się szybko i dodał ciszej: - Poza tym to zbędny ba- last. Wolałbym mieć więcej paliwa, tlenu i amunicji. Bill obrócił się do naczelnego projektanta Falcona XF-36, który natych- miast wyjaśnił: - Konstrukcja paralotni znajduje się na tym samy próbnym etapie, co reszta podzespołów, panie prezydencie. Systematycznie poprawiamy wszel- kie wady konstrukcyjne, uważamy jednak, że czasza jest głównym elemen- tem systemu bezpieczeństwa pilota. - Może jednak warto byłoby wziąć pod uwagę zdanie ludzi, którzy będą latali w tych maszynach? - podsunął Baker. - W końcu to oni będą wyruszali nad pole walki, całkowicie zdani na zawodną mechaniczną konstrukcję. Inżynier zmarszczył brwi i spuścił wzrok. - Zespół projektantów weźmie pod rozwagę takie zmiany systemu bez pieczeństwa, które pozwoliłyby wyeliminować paralotnię. Bill pokiwał głową. Wokół pojazdu stali kierownicy różnych sekcji pra- cujących dzień i noc nad tym prototypem. Jego lewe skrzydło było rozłożo- ne i opuszczone, jak w zwykłym samolocie. Za to prawe ciągnęło się do tyłu i nieco skośnie ku górze wzdłuż smukłego kadłuba, nadając maszynie cha- rakter statku kosmicznego. Dolną część kadłuba tworzyła gruba tytanowa tarcza przeciwpancerna, mająca zabezpieczać pojazd przed odłamkami chiń- skich rakiet do strącania satelitów. Ale głównym elementem obronnym maszyny były jej nadzwyczajne zdol- ności manewrowe. Od stalowoszarego kadłuba odcinały się dwie błyszczące dysze silników rakietowych. A pod tępo ściętymi statecznikami ogonowymi wystawały dwa olbrzymie wyloty spalin. W przestrzeni pozaziemskiej ma- szyna była napędzana silnikami rakietowymi na paliwo ciekłe, w atmosferze natomiast silnikami turboodrzutowymi, których pękate wloty powietrza znaj- dowały się pod brzuchem. Były tak ukształtowane, by maksymalnie ograni- czyć emisję promieniowania cieplnego, i właśnie im XF-36 zawdzięczał na- zwę „Fighting Falcon", za względu na uderzające podobieństwo do sylwetki myśliwca F-16, którego także nazywano „Sokołem". Jednakże podobień- stwo tej maszyny do eksperymentalnego myśliwca kończyło się na kształcie kadłuba. Przede wszystkim inny był cel jej konstrukcji. W tym wypadku nie chodziło o wypróbowanie jakichś rewolucyjnych technologii i materiałów. XF-36 musiał się włączyć do walki, i to już niedługo. - Kiedy będzie gotów do działania? - zapytał Baker, wodząc wzrokiem po twarzach ludzi z zespołu projektowego. Stojący tuż obok niego naczelny inżynier projektu odchrząknął, popra- wił okulary na nosie i rozejrzał się, jakby chciał sprawdzić, czy nikt inny nie ma ochoty odpowiedzieć. - Za trzy lata, panie prezydencie - rzekł. Bill obrzucił go ostrym spoj rzeniem. - No, może za dwa, jeśli podgonimy trochę robotę. Baker zagryzł wargi. Minimum dwa lata! Nie mieli tyle czasu! Zresztą taką samą odpowiedź otrzymał pół roku wcześniej, kiedy gotów był zaled- wie sam szkielet kadłuba tej niezwykłej maszyny. Szef zespołu oblatywaczy westchnął głośno, nie podnosząc wzroku z sze- regu podświetlonych wskaźników na głównym pulpicie samolotu. To wes- tchnienie - dowodzące takiej samej frustracji, jaka opanowała Bakera - wśród napiętej ciszy wydawało się słyszalne w całym hangarze. - Czy ktoś odważy się podać krótszy termin osiągnięcia przez ten wspa niały pojazd pełnej gotowości bojowej? - zapytał Bill, patrząc na pułkowni ka za sterami. Ten, zaciskając zęby, przelotnie zerknął na niego i znów spu ścił głowę. Baker poczuł wyraźną ulgę, dostrzegłszy, że pilota ogarnia jesz- cze silniejsze rozgoryczenie niż jego. - No więc? - Trwa wojna, panie prezydencie - odparł pułkownik. - A ja jestem go- tów do startu. - W gronie projektantów i konstruktorów rozległy się liczne, wyrażane półgłosem protesty, ale pilot uciął je krótko: - Przecież mamy na- pęd, systemy sterowania i nawigacji oraz uzbrojenie! - Panie prezydencie - odezwał się naczelny inżynier nieswoim głosem - ten projekt jest równie duży, jak program budowy pływających arsenałów. Oczywiście nie pod względem kosztów, ale złożoności konstrukcji. Jedy- nym porównywalnym zadaniem w historii był chyba tylko projekt „Manhat- tan". Od czasu, gdy nasze plany uzyskały pańską akceptację, znaleźliśmy ponad dziesięć milionów problemów do rozwiązania, ze wszystkich dzie- dzin, od aerodynamiki, materiałoznawstwa czy inżynierii po programowa- nie i testowanie komputera pokładowego. Na pański rozkaz wprowadzili- śmy wszelkie możliwe uproszczenia i zredukowaliśmy listę tych problemów do około dwóch milionów. Bez przerwy pracuje nad nimi dwieście pięćdzie- siąt firm, łącznie ponad sto tysięcy naukowców, inżynierów i techników z ca- łego kraju. Dla pańskiej wiadomości, udało się nam już rozwiązać w przybli- żeniu połowę tych wszystkich problemów. - Mężczyzna wyraźnie poczer- wieniał na twarzy, ale mówił z wielką pewnością siebie. Wziął głębszy oddech i dokończył: - Jeśli teraz Falcon miałby wystartować, stracilibyśmy zarówno ten prototyp, jak też pilota i element zaskoczenia. Chińczycy natychmiast rozpoczęliby prace nad bronią do zwalczania tych maszyn, zanim osiągnęły- by one pełną zdolność bojową. Bakerowi marzyło się, żeby już wydać rozkaz startu do lotu zwiadow- czego nad Chinami. Maszyna poruszająca się na wysokości, tysiące kilome- trów większej od maksymalnego zasięgu rakiet do zwalczania satelitów do- wiodłaby amerykańskiej przewagi technicznej. Ponadto stałaby się silnym bodźcem dla wymęczonej armii, bo wśród wąskiego kręgu wtajemniczonych w ten projekt wiele osób uważało, że jego sukces będzie miał przede wszyst- kim znaczenie psychologiczne. On jednak wierzył w faktyczną przydatność tego typu samolotu. Wiązał z nim olbrzymie nadzieje. - Przygotujcie go tak szybko, jak tylko będzie to możliwe - powiedział w końcu, uznając racje naczelnego inżyniera, który przyjął to z pełnym sa- tysfakcji uśmiechem. Dopiero w helikopterze podczas drogi powrotnej na pokład Air Force One poczuł znowu przypływ optymizmu. Pływające arsenały powinny przy- wrócić amerykańską dominację na morzach, a samoloty typu Fighting Fal- con miały zdominować przestrzeń powietrzną. Mogłyby eskortować w dro- dze na wysokie orbity geosynchroniczne załogowe platformy bojowe, nad którymi trwały już prace w Kolorado. Wkrótce miała powstać naszpikowana bronią stacja kosmiczna, ale służąca wyłącznie celom obronnym. Jednocze- śnie przejęłaby funkcje zwiadowcze. Dowódcy wojskowi znów mogliby ob- serwować, co się dzieje za linią horyzontu, a zarazem broniąc zdobytej prze- strzeni okołoziemskiej, odciąć do niej dostęp Chińczykom. Sekretarz podał mu miniaturowy komputer. W oknie programu obsługi poczty elektronicznej widniała umorusana twarz Stephie. Bill pospiesznie włożył słu- chawki i uruchomił odtwarzanie, jakby nie mógł się doczekać tego silnego wzru- szenia, jakie zawsze go ogarniało podczas oglądania wiadomości od córki. „Żyję - oznajmiła na początku Stephanie, ale bez większego entuzja- zmu. - Ale o tym pewnie już wiesz. My... ponieśliśmy olbrzymie straty. - Głos jej zadrżał, jakby dawał o sobie znać uraz psychiczny. - Na pewno... Nie mam wątpliwości... że o tym także już słyszałeś". Dla Bakera świat ograniczył się do tego maleńkiego ekraniku o wymia- rach dwanaście na osiem centymetrów. Kamera wyraźnie trzęsła się w dło- niach Stephie, aż górna część jej twarzy czasami znikała poza krawędzią obrazu. Kiedy indziej nad głową dziewczyny było widać błękit nieba i poru- szane wiatrem korony drzew. Stephanie stała w cieniu. „Kocham cię, tato - powiedziała patrząc prosto w obiektyw, jak gdyby chciała już zakończyć nagranie. Bill poczuł ciarki na skórze, w głowie miał zupełny chaos. - Bardzo żałuję... naprawdę żałuję, że nigdy nie mieliśmy okazji, aby spędzić więcej czasu ze sobą. To wszystko". Baker pochylił się trochę niżej. Stephie zaczęła opowiadać o tym, co jedzą, jaka jest pogoda, czym się zajmują, lecz ani słowem nie wspomniała już o poległych kolegach. „Wiem, że jesteś zajęty. Nie chcę ci zabierać więcej czasu. Pragnę tylko powtórzyć: Kocham cię, tato. Do widzenia. Odezwę się wkrótce. Całuję". Kamera zakołysała się i po chwili obraz zniknął. W ostatniej chwili w jej polu widzenia pokazał się rozebrany do pasa żołnierz stojący w sięgającym mu piersi wykopie. Był w rękawiczkach i trzymał wielką szuflę do piasku na długim trzonku. Właśnie wysypywał porcję ziemi na brzeg jamy. Nieco dalej leżał szereg dużych wypchanych worków z czarnej plastikowej folii. HOTEL RITZ CARLTON, ATLANTA, GEORGIA 4 października, 23.30 czasu lokalnego Wu i Szen Szen kochali się dwukrotnie. Najpierw szybko i gwałtownie, a później powoli, bez pośpiechu, czerpiąc maksimum rozkoszy. Potem jak zwykle dziewczyna wezwała służbę hotelową. Całkiem naga zachichotała i rzuciła do słuchawki: - W porządku, niech będzie. A macie może piure ziemniaczane? Znów zachichotała, usłyszawszy odpowiedź. Wu nie był głodny. Wstał z łóżka i podszedł do krzesła, na którego oparciu wisiała jego bluza mundurowa. - Wiesz, że jesteś wspaniale zbudowany? - mruknęła Szen Szen. Nie odpowiedział. - Dobrze, niech będą lody! - powiedziała ze złością i cisnęła słuchaw- kę na widełki. - W tym hotelu niczego nie ma. Może byśmy się przenieśli gdzie indziej? - Tylko tu jest prąd odparł. Pospiesznie usiadła na brzegu łóżka i zaczęła wciągać przez rurkę do nosa kolejną porcję koki. Trochę białego proszku zsypało jej się z płytki na brzuch w okolice pępka. Próbowała do niego sięgnąć rurką, ale bezskutecz- nie. Wreszcie podniosła głowę i popatrzyła na niego. - Chcesz? - zapytała, ruchem głowy wskazując woreczek z białym prosz- kiem leżący na nocnym stoliku. - Nie, dzięki - odparł, obracając w palcach znalezioną płytę DVD. - O! Masz jakiś film! - zaciekawiła się. Uklękła na łóżku i zaczęła ra- dośnie podskakiwać. - Jest stary - powiedział. - Bardzo? Sprzed dwóch lat? - Nie, dużo starszy. Pewnie z lat dziewięćdziesiątych. - Aha - mruknęła rozczarowana. Włożył płytę do odtwarzacza i usiadł na brzegu łóżka. Szen Szen wycią- gnęła się z nogami na poduszce. Kiedy pojawiło się główne menu, zapytał, czy chce mieć tłumaczenie na chiński, ale odparła, że nie. Włączył odtwarzanie. Na widok pierwszych, dość niezwykłych scen, dźwignęła się na łokciu. - Ależ... ja go znam! - powiedziała, wskazując bohatera filmu. - Jak się nazywa ten aktor? - Bill Baker - odparł. - Oczywiście! - Klepnęła go dłonią po plecach. - Tylko tu wygląda na młodszego. - Rozległ się dzwonek. - Przynieśli lody! Poderwała się z łóżka i pobiegła otworzyć drzwi. - Włóż coś na siebie - rzucił za nią. - Po co? - Zatrzymała się w przejściu do saloniku, obejrzała przez ra- mię i dodała z uśmiechem: - Jak się będzie na mnie gapił, to cię poproszę, żebyś wydłubał mu oczy. Pobiegła dalej. Doleciał stuk otwieranych drzwi, a po chwili chichot Szen Szen. Kiedy wróciła do sypialni, Wu zapytał: - I co? Gapił się? - Widział wszystko. Ale nie musisz być o niego zazdrosny, to Ameryka- nin. - Usiadła na brzegu łóżka i znów sięgnęła po torebkę z koką. Zauważy- ła, że przygląda jej się badawczo, wyjaśniła więc: - Nie dam rady zjeść lo- dów bez następnej działki. - Pospiesz się. Niecierpliwie obrócił w palcach pilota. Usłyszał za sobą dwa szybkie, krótkie mknięcia. Miała w tym wprawę. Wyciągnęła się z powrotem na łóżku i energicznie przysunęła sobie misecz- kę z lodami. Parę kropel spadło jej na lewą pierś. Nakłoniła go, by je zlizał. - Możemy już oglądać?-zapytał. Szen Szen miała przekrwione błyszczące oczy. Podstawiła sobie miseczkę pod brodę i jadła tak łapczywie jak wygłodniały wieśniak codzienną porcję ryżu. Z ustami zabrudzonymi od lodów spytała: Twoim zdaniem ona jest ładna? - Kto? - Obrzucił ponętnym spojrzeniem piękną nagą dziewczynę i pal cem zdjął jej z policzka białą kroplę, nim zdążyła skapnąć na poduszkę. - O kogo pytasz? Wzruszyła ramionami i odstawiła miseczkę na stolik. - Nieważne. Oglądajmy. - Przysunęła się do niego i zaczęła zimnymi wargami całować go po plecach. Odskoczył ze śmiechem. - O kogo pytałaś? Kto ma mi się podobać? Odwróciła głowę. Tu cię mam, pomyślał. Wzięłaś trochę za dużo koki i wypaplałaś tajemnicę. - Córka prezydenta, rzecz jasna - burknęła zagniewana. Spojrzał na nią z ukosa. Wpatrywała się w zatrzymany obraz na ekranie tak intensywnie, jakby chciała go utrwalić w pamięci. - Dlaczego akurat o nią zapytałaś? Westchnęła głośno. - Ponieważ ciągle o niej myślisz. Wiem o tym. Wziął głębszy oddech, głównie po to, by lepiej dobrać słowa do tego, co nieodparcie cisnęło mu się na wargi. - Niby skąd, do diabła, przyszło ci to do głowy? Usiadła szybko. Najwyraźniej była zbyt pobudzona koką. Ale za tą gwał- towną reakcją musiało się kryć jeszcze coś innego. Może frustracja? - po- myślał. A może zwykła zazdrość? Był jednak przekonany, że dziewczyna wolałaby jak najszybciej zmienić temat, żeby zamaskować to, co jej się nie- uważnie wymknęło. - Przecież to oczywiste! - wybuchnęła. - Na jakiej podstawie? Klepnęła się dłońmi po udach. - W końcu pojechałeś do jej szkoły i siedziałeś tam przez pół godziny, mimo że z budynku została tylko kupa gruzów! - Szen Szen nie była dobrą aktorką, nie potrafiła ukryć ogarniającej ją złości. - A potem zażądałeś od dowództwa wywiadu, żeby cię informowano o wszelkich nowych wpisach w jej aktach! I dobrze wiem, że dzisiaj byłeś w j ej domu. Właśnie tam znala złeś tę płytę! W końcu jestem osobistą sekretarką generała Szenga i napraw dę wiem o wielu rzeczach! -I to jedyna twoja rola? - zapytał prawie szeptem. Popatrzyła na niego z wściekłością. Jej reakcjami już niemal wyłącznie rządziła krążąca w żyłach kolumbijska koka. - Jak mam to rozumieć?! Czyżbyś podejrzewał, że sypiam z tym sta- rym, pomarszczonym workiem kości? - Nie - odparł smutno. Ogarniała go depresja. - Wcale nie to miałem na myśli. Pochylił głowę i oparł czoło na dłoniach. Szen Szen pochuchała na dło- nie, żeby je ogrzać, i delikatnie zaczęła mu masować kark. Przysunęła się bliżej i pocałowała go w policzek. Odwrócił się szybko i spojrzał jej w twarz. Był już podniecony. Pochylił się do jej ucha, ale szybko przywarła ustami do jego warg. Zaczął obsypywać pocałunkami jej smukłą szyję, a po chwili za- pytał szeptem: - Dla kogo pracujesz? Obrzuciła go zbolałym wzrokiem i pospiesznie ukryła twarz na jego ra- mieniu. Miała to być forma przeprosin, a zarazem znak, że nie może mu powiedzieć prawdy. - Proszę - przekazała niemal samym ruchem warg i pocałowała go żar liwie. Później znów się kochali. Szen Szen usiadła na nim okrakiem, a Wu le- żał jak kłoda. Trwało to dość długo, bo był pobudzony, ale wędrował myślami daleko. Nie pracowała dla Szenga, mógł to przyjąć za pewnik. Nie odważyłaby się nazwać swego zwierzchnika starym pomarszczonym workiem kości, w do- datku na tyle głośno, że musiały to wyłowić ukryte w pokoju urządzenia podsłuchowe. Kiedy skończyła, wrócili do oglądania filmu. Podobał im się. Scenki humorystyczne były naprawdę zabawne, a tra- giczne losy bohatera wzruszające. Na nim największe wrażenie zrobiła bez- graniczna determinacja młodego oficera, w którego postać wcielił się Bill Baker. Oczywiście była to typowo hollywódzka rola, niemniej zawarto w niej, w dość skondensowanej postaci, wiele cech, które on wysoko cenił - przede wszystkim odwagę, ale wynikającą w całości z poczucia obowiązku i ko- nieczności podejmowania ryzyka, jak też zdolności przywódcze w pełnym znaczeniu tego słowa, objawiające się choćby w tym, że nie wolno podwład- nym kazać robić niczego, jeśli wcześniej samemu się tego nie robiło. Jednakże postać grana przez Billa Bakera odznaczała się jeszcze jedną zaletą, o której w ogóle nie mówiono w akademii wojskowej, a którą Wu także miał swojej naturze. Bohater filmu potrafił współczuć zarówno swoim podwładnym, jak i wrogom. Śmierć i cierpienie, które nie zostały ukazane jako atrybut rycerskości, miały dla kreowanej postaci konkretne konsekwencje i oddziaływały na jej stan emocjonalny; zostawiały po sobie rany psychicz- ne, jeśli nawet niewielkie, to jednak bolesne. Pomimo tych urazów, co naj- bardziej go zafrapowało, bohater wciąż z takim samym zapałem wykonywał swoje zadania. I wciąż tak samo głęboko angażował się we wszelkie wojen- ne zmagania. W serce Wu wstąpiła nadzieja. No więc jak - odezwała się Szen Szen - jest według ciebie ładna? - Kto? - zdziwił się znowu. - Córka prezydenta! ~ rzuciła z niecierpliwością, klepiąc się dłonią po udzie, jakby nie mogła mu wybaczyć, że tak szybko zapomniał o wcześniej- szej rozmowie. - Nie wiem - odparł z uśmiechem. - Przecież widziałeś jej zdjęcia -powiedziała oskarżycielskim tonem. - Oglądałeś film dołączony do akt personalnych, nakręcony w trakcie podsta- wowego szkolenia wojskowego. - Wzruszyła ramionami i oparła pięści na biodrach. Zaraz jednak położyła się obok niego na brzuchu i szepnęła do ucha: - Zadałam ci proste pytanie. Według ciebie jest ładna czy nie? Wu ułożył się na wznak, naciągnął na siebie prześcieradło i popatrzył w lustro zamocowane na suficie. Szen Szen specjalnie wybrała apartament dla nowożeńców. - Dla mnie wcale nie jest takie proste - odparł. - Nie rozumiem, czemu w kółko dopytujesz się o to samo. Na odbiciu w lustrze widział swoją pierś, zdecydowanie silniej owłosioną niż pierś przeciętnego Chińczyka. Z tego powodu także musiał się nasłuchać wielu kąśliwych uwag szkolnych kolegów. Przeniósł wzrok na widoczny frag- ment pleców Szen Szen. Pod gładką skórą rysowały jej się wszystkie żebra. Nerwowo skubała palcami fałdę satynowej pościeli. - No właśnie - mruknęła lekko drżącym głosem. - Dlaczego aż tak bar dzo mnie to interesuje? Zaśmiała się krótko, ale zabrzmiało to raczej jak próba pohamowania łez cisnących się do oczu. Obejrzał się na nią. Sprawiała wrażenie całkowicie pochłoniętej bezmyślnym zgniataniem brzegu prześcieradła w równiutkie fałdy. Kiedy w końcu spojrzała na niego, miała wilgotne oczy, a usta rozchy- lone w wyrazie skrajnego zakłopotania. - Kto ci się bardziej podoba, Wu? - zapytała szeptem. - Dziewczęta chińskie czy amerykańskie? A więc o to chodzi, pomyślał. Pokręcił głową na ten przejaw jej lekko- myślności i znów popatrzył w sufitowe lustro. Miał rysy Chińczyka, ale wyraźnie odmienione domieszką obcej krwi. Jego twarz była zbyt zaokrą- glona, a cera zanadto blada. Spojrzał na siebie oczyma Szen Szen i nagle zrozumiał przyczynę jej pytania. Dla niej, podobnie jak dla większości ziom- ków, jego lojalność pozostawała niepewna, jakby podzielona między dwie ojczyzny. On jednak nie czuł w duszy żadnego rozdarcia, przynajmniej do tej pory. Kiedy obejrzał się z powrotem na Szen Szen, zobaczył tylko gęstwinę jej czarnych włosów. Ułożyła głowę w zagłębieniu jego ramienia, ale odwróciła się do niego tyłem. Wstrząsały nią ledwie zauważalne spazmy. Odwrócił się i przytulił ją mocno. Nie odpowiedział na pytanie tylko dlatego, że w jego świadomości łączyło się z odwiecznym konfliktem, który rzutował na całe jego życie. Czuł jednak, że teraz będzie musiał ostro stawić mu czoło. Nie chciał, by z jego milczenia dziewczyna wyciągała pochopne wnioski. Uzmysłowił sobie zarazem, że jednak nie o wszystkim wiedziała. Znała niemal każdy jego krok, ale przeszłość pozostawała dla niej tajemnicą. Jego rodzina utrzymywała ją w tak ścisłym sekrecie, że nawet najmniejsza wzmian- ka nie pojawiła się w aktach personalnych, które zwierzchnicy Szen Szen z pewnościąjej udostępnili, aby mogła skuteczniej go szpiegować. W przeciwnym razie nawet nie przyszłoby jej do głowy, żeby pytać, dla- czego tak bardzo interesuje się Stephanie Roberts. NAD RZEKĄ SAVANNAH, KAROLINA POŁUDNIOWA 5 października, 5.00 czasu lokalnego Powietrze było zimne i wilgotne. Z ust wydobywały się obłoczki pary. - Nadchodzi świt! - krzyknął Stephon Johnson sprzed wejścia do bun kra, aż jego głos odbił się echem od betonowych ścian. - Burns! Roberts! Wychodzić. Stephie bolały wszystkie mięśnie. Od dziesięciu dni szykowali linię obro- ny wzdłuż rzeki, kopali okopy, układali worki z piaskiem, przeciągali i zako- pywali kable, z pni i płatów darni budowali osłony gniazd karabinów maszy- nowych, ubijali trzymetrowej wysokości ziemne wały wokół stanowisk moź- dzierzy. Wszystkie umocnienia powinny w założeniu przetrzymać istną nawałnicę żelaza i ołowiu, dlatego żołnierze w kółko zadawali sobie pyta- nie: Co się szykuje, na miłość boską? Stephie była pewna tylko jednego - cokolwiek ich czekało, nie miało nic wspólnego z Boską miłością. - Wyleziecie stamtąd czy nie, do cholery?! - warknął ochryple Johnson. Stephie wygramoliła się ze śpiwora, walcząc z przemożną siłą grawita- cji. Na policzku miała głęboko odciśnięty wzór frotowych ręczników, które ułożyła sobie pod głową zamiast poduszki. Skrzywiła się od nieprzyjemnego kwaśnego zapachu świeżego betonu. Nawet jej włosy nim przesiąkły. Oboje z Johnem sięgnęli po broń i podreptali do wyjścia. Z najdalszego kąta bunkra dolatywało głośne chrapanie Zwierzaka. Becky także jeszcze spała. Uszy miała zatkane kulkami z waty. Tylko ich pięcioro, wliczając Johnsona, ocalało z trzynastoosobowego oddziału, który dzielnie, choć krótko bronił domu przy Mason Street. Kiedy wynurzyli się z bunkra, poszli wąskim głębokim okopem, który Stephie nieodmiennie kojarzył się z ja- kimś tajemniczym korytarzem w egipskich świątyniach. Tuż za wyjściem skrę- cał ostro w prawo, a potem prowadził szerokim łukiem w lewo, tworząc wzmoc- nioną betonem rozległą literę U. Miało to zapobiec wpadaniu do wnętrza bun- kra pocisków i odłamków, ale jednocześnie stwarzało poczucie zagrożenia, że niebezpieczeństwo czyha za następnym zakrętem okopu. Jeszcze zanim wyszli na świeże powietrze, Stephie na szczęście musnęła palcami chropowatą betonową ścianę. Kiedy przydzielono ich do obsady bunkra 9G, jego ściany były jeszcze całkiem mokre. W ramach namiastki nieśmiertelności cała piątka sformowanej na nowo pierwszej drużyny uwiecz- niła na metrowej grubości murze swoje nazwiska. Tak jak w życiu „John Burns" znalazł się tuż obok „Stephanie Roberts". Dołączyli do Johnsona przycupniętego przy czołowej krawędzi główne- go okopu. Z wąskiej szczeliny w południowej ścianie ich bunkra roztaczał się widok na opadający łagodnie brzeg rzeki. Rozległy, porośnięty trawą te- ren stanowił przygotowane pole bitwy, usiane minami i słupkami rozgrani- czającymi pola ostrzału. Codziennie o zmierzchu z jednej bądź drugiej stro- ny dolatywał głośny huk eksplozji. Zdaniem Becky to Bogu ducha winne sarny wylatywały w powietrze na minach, nieświadome nowego, niewidocz- nego zagrożenia, które pojawiło się na znanych im ścieżkach. Ale Zwierzak twierdził, że to pechowi chińscy zwiadowcy, bo czemu po każdym wybuchu przez dobre pół minuty niebo rozjaśniały rakiety świetlne i padały długie serie z karabinów maszynowych. Na wszelki wypadek w głównym okopie wszyscy chodzili z nisko pochylonymi głowami. Nikt nie miał pewności, czy wróg nie kryje się już na przeciwległym brzegu rzeki. W tamtym kierun- ku nie wyruszały żadne patrole. - Roberts - odezwał się Johnson - obejmiesz dowództwo sekcji Alfa. Trwało chwilę, nim do zaspanej Stephie dotarło znaczenie tych słów. - Słucham? - zdziwiła się. - A to niby dlaczego? Czemu ja, a nie John? Jest przecież starszym szeregowym. - Mylisz się. Właśnie został kapralem i będzie dowodził sekcją Bravo. Ja zostałem awansowany na sierżanta i pokieruję całą pierwszą drużyną. A ty jesteś od dziś starszym szeregowym. Pieprzone gratulacje. - Co za kretyn to wymyślił? Będziemy mieć trzech dowódców na... jednego szeregowca, Becky Marsh? ~ Dostaniemy uzupełnienia - wyjaśnił Johnson, ruszając dalej okopem. John i Stephie poszli za nim. Linia obrony biegła szczytem wydłużone- go wzniesienia, dźwigającego się sto pięćdziesiąt metrów nad powierzchnię rzeki. Ściany okopu tworzyła ubita brunatna gleba, tylko gdzieniegdzie wzmocniona deskami i workami z piaskiem. Prymitywne dreny szybko za- pchały się błotem, dlatego Stephie uważnie wybierała suchsze miejsca przy krawędziach okopu, omijając łukiem wielkie kałuże na środku, nad którymi kręciły się chmary muszek i komarów. Za linią obrony ciągnął się gęsty, typowy dla Karoliny Południowej las sosnowy, silnie kontrastujący z pozbawionym drzew zboczem od strony rze- ki. Dolatujący od niego żywiczny zapach niekiedy był tak intensywny, że zabijał nawet wszechobecny smród potu. Szczególnie tu, na szczycie wzgó- rza, Stephie z lubością wciągała w płuca rześkie powietrze, pozwalające choć na krótko zapomnieć o okropnościach sytuacji, w jakiej się znaleźli. Wkrótce skręcili w wąski okop łącznikowy, prowadzący dość stromo w dół na tyły linii obronnych. Tutaj w regularnych odstępach na dnie były powkopywane grube podkłady kolejowe, ale i one nie spełniały swego zada- nia. Ani nie zatrzymywały błotnistych potoków spływających ze wzgórza po każdym deszczu, ani też - pokryte grubą warstwą mułu - nie zapewniały pewniejszego oparcia dla stóp. U podnóża wzniesienia wyszli po drabince zbitej z surowych palików na górę. Tutaj trzeba było pilnie uważać, by nie zejść z krętego szlaku oznako- wanego rzędami prętów z przywiązanymi na końcach kolorowymi szmatka- mi. Prawdopodobnie miny porozstawiane po obu stronach ścieżki nie były jeszcze uzbrojone i uaktywnić je miał dopiero impuls radiowy z nadajnika saperów, nikt jednak nie chciał ryzykować życia, aby się o tym przekonać. Już z daleka usłyszeli komendy wydawane półgłosem na bitej drodze, niedawno wyciętej w lesie, ale już porytej głębokimi koleinami. Wkrótce dostrzegli też hełmy ustawionych w szeregach, nowo przybyłych żołnierzy. Milknący w oddali warkot silników świadczył wyraźnie, że kierowcy cięża- rówek pospiesznie dostarczyli na miejsce ładunek i czym prędzej wynieśli się z nowej linii frontu. Między drzewami zatańczyły tylko wąskie snopy świateł z pooklejanych czarną taśmą reflektorów, na krótko wyławiając z mro- ku kilkuset nastoletnich rekrutów. Johnson stanął w kolejce do kwatermistrza, który z przenośnym kompu- terem usadowił się na pustych skrzynkach po amunicji. Nieco przestraszeni rekruci w mundurach prosto spod igły, powszechnie nazywani „kotami", od początku mieli się stać obiektem drwin Stephie i jej ciężko pracujących ko- legów. Wszyscy ocaleli z krwawej bitwy na przedmieściach Atlanty byli zdania, że należy im się dłuższy odpoczynek po wstrząsających przeżyciach i że to właśnie koty świeżo przybyłe z obozów szkoleniowych powinny się zajmować kopaniem okopów i szykowaniem umocnień. Dlatego teraz Ro- berts z zaciekawieniem popatrzyła na młodzież w czyściutkich mundurach stojącą w dość swobodnym szyku. Skrzywiła się, usłyszawszy krótki wy- buch nerwowego śmiechu, natychmiast wyciszony gniewnymi pomrukami podoficerów. Ci gówniarze do tej pory sypiali w miękkich łóżkach, korzy- stali z prysznica i załatwiali się w odkażonej toalecie, podczas gdy ona i jej koledzy żyli w norach jak zwierzęta. - Potrzebuję siedmioro oznajmił świeżo mianowany sierżantem Ste- phon Johnson. - Siedmioro? Do jednej drużyny? Mogę wam dać najwyżej pięcioro. - Kwatermistrz wyciągnął rękę z pięcioma rozcapierzonymi palcami i podofi- cer szybko wyznaczył z szeregu piątkę rekrutów, trzech mężczyzn i dwie kobiety, którzy kolejno podyktowali swoje numery identyfikacyjne. Sier- żant wpisał je do komputera i rzucił: - Dobra. Macie przydział do pierwszej drużyny trzeciego plutonu kompanii C trzeciego batalionu pięćset dziewięt- nastego pułku piechoty. Piątka kotów z uśmiechami przyjęła tę oficjalnie brzmiącą zapowiedź, najwyraźniej mającą dla nich wielkie znaczenie. Jeden z chłopaków nawet kilkakrotnie powtórzył pod nosem złożoną nazwę formacji, chcąc ją utrwa- lić w pamięci. - Jestem sierżant Johnson - przedstawił im się dowódca drużyny - a to kapral Burns i starsza szeregowa Roberts. Zabezpieczyć broń. Trzymać gęby na kłódkę, a głowy nisko. Niczego nie dotykać. Trzymać się w szeregu. Za mną. Stephie i Burns ruszyli za Johnsonem, ewidentnie pragnącym pełnić rolę przewodnika pięciorga kocurów w całkiem nowych dla nich okolicznościach. Kiedy wyszli z lasu na skraj pola minowego, obejrzała się przez ramię i ostrze- gła rekrutów: - Nie wychodźcie poza chorągiewki. Nie było to konieczne, ponieważ znaczenie wydeptanej ścieżki musiało być oczywiste nawet dla chińskiego zwiadowcy, który przedarłby się za linię obrony. Ale i tak nie mógłby się tu czuć bezpiecznie. Po obu stronach dra- binki prowadzącej w głąb okopu zza umocnień wystawały w tym kierunku dwie lufy ciężkich karabinów maszynowych. W polu ich ostrzału znajdował się cały odkryty teren pola minowego. Zeszli po drabinie na dno błotnistego rowu i zaczęli się mozolnie wspi- nać pod górę do głównej linii obrony. Nie było to wcale łatwe, tym bardziej dla kotów obciążonych wypchanymi plecakami, które miejscami nawet się klinowały w przewężeniach okopu. Za każdym razem na głowy bezradnych rekrutów sypały się przekleństwa, głównie ze strony Johnsona i Stephie, a naj- bardziej im się dostało, gdy w pewnym momencie przystanęli, żeby podzi- wiać całkiem nowe dla nich widoki. Szeptali z przejęciem, pokazując sobie palcami szereg wyrastających ze zbocza bunkrów, najpierw łączności, po- tem dowodzenia, wreszcie amunicyjny. - Zamknąć gęby, do cholery, i ruszać się! - rzuciła w ich kierunku Ste phie. Rozmowy natychmiast umilkły. Im bliżej szczytu wzniesienia, tym bardziej trójka „weteranów" pochy- lała głowy. Ale koty nadal maszerowały jak na paradzie, z dumnie wypięty- mi piersiami. - Może byście tak, kurwa, zgięli trochę karki?! warknęła groźnie. Tamci natychmiast ugięli nogi w kolanach i ułożyli pistolety w zgięciu ręki. Roberts z pożałowaniem uniosła wzrok do nieba i pokręciła głową. Przy skrzyżowaniu z głównym okopem minęli punkt obserwacyjny. Re- kruci z rozdziawionymi ustami popatrzyli na szereg płaskich monitorów, od których w zaciemnionym wnętrzu stanowiska biła wyraźna niebieskawa po- świata. Widać było na nich szeroką czarną wstęgę rzeki na tle jednolicie białego otoczenia. Siedzący przed ekranem technik poruszył drążkiem joy- sticka i pochylił się w stronę monitora, wypatrując jakichkolwiek jaśniej- szych plam oznaczających źródła ciepła. Obraz pochodził z kamery pod- czerwonej zamocowanej kilka metrów dalej na szczycie masztu i poruszanej małym silniczkiem elektrycznym. Dolatywało stamtąd jego ciche mrucze- nie. - Nie zatrzymywać się! - syknęła Stephie. - Matko Boska... Kiedy dotarli do swojego bunkra, Johnson rozsiadł się na ziemi. Burns klapnął obok niego. Stephie popatrzyła na zakłopotanych rekrutów, starają- cych się za wszelką cenę nie ubłocić sobie czystych mundurów, po czym wybrała dla siebie najsuchsze miejsce przed wejściem do bunkra. - Roberts, weźmiesz do swojej sekcji Marsh i dwa koty - zadecydował dowódca drużyny. - Nie dam sobie rady z Marsh! - zaprotestowała Stephie. - Dobra, ja ją wezmę - zgodził się na ochotnika John. Obrzucił spojrze- niem piątkę rekrutów. Dwóch spośród trzech chłopaków było uzbrojonych w karabiny maszynowe. - Ty i ty - rzekł, wskazując jedną dziewczynę i sze- regowca z karabinem. Wstał i wszedł do bunkra. Dwoje wyznaczonych spojrzało podejrzliwie na mroczny otwór wejściowy. Chłopak pierwszy ruszył śmiało, lecz huknął czołem o niską krawędź betonowej ściany. - Muszę się zameldować u Ackermana - mruknął Johnson i odszedł. Stephie została sama ze swoją nową sekcją. Dwóch chłopaków i dziew- czyna, mniej więcej jej rówieśnicy, spoglądało na nią wyczekująco. Z wnę- trza bunkra doleciała prowadzona półgłosem rozmowa Johna z rekrutami, a po chwili wrzask Zwierzaka: - Stulić mordy! Stephanie uświadomiła sobie, że powinna coś powiedzieć w ramach wprowadzenia, przytoczyć jakieś życiowe mądrości tym nieopierzonym żół- todziobów. - Chodźcie za mną. Tylko trzymać nisko głowy - mruknęła, wstając z zie mi. Cofnęła się do głównej linii i dała nura w głąb najbliższego schronienia balistycznego - ciasnej niszy utworzonej w ścianie okopu, przykrytej bala- mi i workami z piaskiem, mającej zapewnić osłonę ludziom, którzy znaleźli- by się w czasie ostrzału na odkrytym terenie, między rozmieszczonymi co czterdzieści czy pięćdziesiąt metrów bunkrami. Rozsiadła się na ziemi. Je- den z rekrutów omal nie przewrócił ramieniem słupka podpierającego pro- wizoryczne sklepienie. Trochę piasku posypało się na głowę Stephie - Zostaw to! - rzuciła, kiedy zakłopotany kocur usiłował poprawić prze chylony słupek, przez co omal całkiem go nie przewrócił. Nie czekając na rozkaz, jeszcze w wejściu rekruci zaczęli zdejmować plecaki. - Mogę iść do toalety? - zapytał jeden z chłopaków. - Nie - warknęła Stephie. - Wejdźcie wreszcie pod osłonę, do jasnej cholery! Cała trójka na ugiętych nogach, nisko chyląc głowy, weszła głębiej i szybko uwolniła się od reszty bagażu, wliczając w to ciężkie pasy z zapasową amunicją. - Nazwiska! - rozkazała Stephanie. - Szeregowy Rick Dawson - rzucił pospiesznie wysoki kocur z karabi- nem maszynowym. Wyglądał na rudzielca, ale gdy zdjął hełm z głowy, oka- zało się, że ma czaszkę ogoloną na gładko. Był dość dobrze zbudowany. - Szeregowa Patricia Tatę - przedstawiła się piskliwym głosem dziew- czyna. Przerażona gówniara, oceniła w duchu Roberts, patrząc, jak Dawson pomaga jej ściągnąć plecak. Była tak drobna, że chyba tylko jakimś cudem zdołała tu dotrzeć w pełnym rynsztunku o własnych siłach. - Shelton Trulock - mruknął chudy chłopak w okularach, który stał ze ściśniętymi kolanami, niemalże przestępując z nogi na nogę. - Pani jest cór- ką prezydenta, prawda? - zapytał. - Idź się wreszcie odlać - powiedziała Stephie. - A gdzie jest latryna? - spytał Trulock. - Jeszcze będziesz łaził do latryny? Lej, gdzie ci się podoba. Do latryny chodzimy tylko srać. Chłopak uniósł brwi, zdumiony jej wulgarnym słownictwem, ale szybko ruszył do wyjścia. - Tylko głowę trzymaj nisko! - rzuciła za nim Roberts. Dawson i Tatę przyglądali jej się uważnie. - Czy mogę... - zaczęła nieśmiało Patricia- ...o coś zapytać?- Ste phie pokiwała głową. - Jak... tam było? Chodzi mi o bitwę. Stephanie wbiła wzrok w ziemię. Od wycofania się z Atlanty garstka ocalałych żyła wyłącznie dniem dzisiejszym. Nikt nie pytał, jak tam było, ponieważ wszyscy przez to przeszli. Każdy miał własne wspomnienia, ale nikt nie chciał się nimi dzielić z innymi. Przez pierwszy tydzień po zakoń- czeniu krwawej bitwy nikt nawet nie miał odwagi wymówić nazwy Mason Street. Nawet jeśli Stephie sama siebie pytała, jak tam naprawdę było, jej podświadomość całkowicie odcinała dostęp do wspomnień. Można je było przywołać z pamięci, lecz wolała tego nie robić. Dlatego teraz powiodła jedynie spojrzeniem po twarzach rekrutów i nie odpowiedziała. Z bunkra wyszedł Zwierzak. Przeciągnął się, ziewnął głośno, wreszcie zaczął sikać pod ścianą okopu, specjalnie się nie kryjąc. Sikał strasznie dłu- go, jakby jego pęcherz miał wielokrotnie większą pojemność niż u przecięt- nego człowieka. - To Zwierzak - powiedziała Stephie. - Strasznie wielki - szepnęła Tatę. - Obsługuje ciężki karabin maszynowy, należy więc do odrębnej kate- gorii ludzi. Niespodziewanie rozległ się huk wystrzału i niemal równocześnie Tru- lock spadł na dno okopu. Złowieszczy huk z broni dużego kalibru, który przetoczył się echem między wzgórzami, śmiertelnie wystraszył dwoje re- krutów. Równocześnie wcisnęli głowy w ramiona. Stephie podeszła do leżące- go nieruchomo Trulocka, chcąc zapytać, czy nie zrobił sobie krzywdy. Ale po paru sekundach, gdy jej wzrok oswoił się z ciemnością, zrozumiała przyczynę jego upadku z krawędzi okopu. Nie było już o co pytać. Głowa całkiem zniknęła z karku Trulocka. - Wszystko w porządku, Shelton? - zapytała Tatę, wyglądając spod osło ny. Błyskawicznie cofnęła się i pisnęła: - O mój Boże! Natychmiast zaczęła szlochać, ciągać nosem i spazmatycznie pojękiwać, jakby zabrakło jej tchu. Dawson przytulił ją do piersi. Podszedł Zwierzak i przykucnął obok Stephie. - Kto to, do cholery? - burknął. - Kot z uzupełnień - odparła Roberts, wciąż patrząc na nieruchome zwło- ki z przerażeniem w oczach. - Trulock. Shelton Trulock. - Co to za nazwisko? - mruknął Zwierzak. - Zabiorę trupa, jeśli ci się uda odnaleźć głowę. - Chyba nie ma czego szukać - wtrącił John Burns, patrząc na nich z góry. Stephie zacisnęła silnie powieki, uzmysłowiwszy sobie, że po rozbryz- ganym w trawie mózgu biednego Sheltona Trulocka będą teraz deptały setki wojskowych buciorów, a deszcze zmyją je ze strumieniami błota do rzeki. - Jasna cholera! - zaklął Stephon Johnson, ujrzawszy, co się stało. Wes tchnął ciężko i dodał z niesmakiem: Pójdę i spróbuję wydębić jeszcze jed nego kota. Zwierzak chwycił trupa za nogi i zaczął ciągnąć w stronę punktu kwater- mistrzowskiego, ale John go powstrzymał, wziął zwłoki pod ramiona i ra- zem odeszli, uginając się pod ciężarem. Stephie podniosła się. Poczuła tak silny zawrót głowy, jakby za chwilę miała stracić przytomność. Usiłując za- panować nad słabością, weszła z powrotem pod dach i stanęła przed dwójką rekrutów. W gardle jej zaschło, a na czoło wystąpił zimny pot. Tatę nadal wtulała twarz w bluzę mundurową Dawsona. - Naprawdę musicie trzymać nisko głowy - wymamrotała Stephie sła bym głosem. Na wierzchołkach drzew po drugiej stronie rzeki położył się pierwszy brzask wstającego dnia. Jak w zamierzchłych czasach, rytmem życia znów kierowały wschody i zachody słońca, a nie wskazówki zegarów. Z gamy odcieni szarości wkrótce wyłoniły się żywozielone czubki sosen. Błękitne niebo było prawdopodobnie bezchmurne, ale nie dało się go dostrzec przez wąską szczelinę bunkra, w której ledwie mieściła się polowa lornetka i lufa pistoletu M-16 z zamocowanym pod kolbą granatnikiem. Johnson, Burns i Stephie wyglądali na zewnątrz. Komora ich bunkra miała dziesięć na pięć metrów, ale ciężki betonowy strop zawieszony tylko dwa metry nad ziemią budził klausrrofobiczne odczucia. Pośrodku leżało wycia- gniętych dziewięć osób, reszta drużyny wraz z obsługą karabinu maszyno- wego i przydzieloną do plutonu sanitariuszką. Dwoje wstrząśniętych kotów z sekcji Stephie trzymało się blisko trójki rekrutów z sekcji Burnsa. Johnso- nowi nie udało się wyprosić przydziału jeszcze jednego szeregowca w miej- sce zabitego Trulocka. Zwierzak i jego nowy pomocnik leżeli na betonie po obu stronach ciężkiego karabinu, przecierając jego kolbę i lufę naoliwiony- mi szmatkami. Plutonowa Melinda Crane, sanitariuszka, spała u ich stóp, tuż pod szczeliną w południowej ścianie bunkra, a Becky siedziała na podłodze w drugim końcu, przy wyjściu. Panujący nad rzeką spokój wydawał się typowy dla tak wczesnej pory dnia, ale niezwykła cisza działała Stephie na nerwy. Bunkier był usytuowa- ny dokładnie pośrodku rejonu podległego ich batalionowi. Sześciusetosobo- wa formacja miała bronić kilometrowego odcinka nad szeroko rozlaną rze- ką, według wojskowych specjalistów w tym miejscu wyjątkowo łatwą do sforsowania. Dlatego piaszczyste łachy i łagodne trawiaste brzegi zostały naszpikowane tysiącami min. Wielkie ładunki przeciwpancerne zostały uzbro- jone w czulsze zapalniki, aby rozrywały się pod podwoziami lekkich opan- cerzonych wozów chińskiej piechoty. Wokół nich porozstawiano mnóstwo min przeciwpiechotnych. Znalazły się wśród nich także współczesne wersje osławionej „Skaczącej Betty", która po dotknięciu czujnika wyskakiwała metr nad ziemię i dopiero tu eksplodowała, z wielkim impetem rozrzucając na wszystkie strony osiemset żelaznych kulek. Zadaniem tych min nie było zabicie człowieka, ale wyeliminowanie go z dalszego udziału w walce. Burns wyjrzał zza pleców Johnsona lustrującego teren przez lornetkę, a gdy Stephie popatrzyła na niego, ruchem głowy wskazał wyjście z bunkra. Ruszyli oboje w tamtą stronę, przestępując nad śpiącymi. Kiedy wyszli na świeże powietrze, Roberts z radością popatrzyła na zieleń drzew i odetchnęła głęboko rześkim, wilgotnym powietrzem. Na łuku rowu, gdzie po obu stronach znajdowały się umocnienia z worków z piaskiem, przystanęła, oparła się ramieniem o ścianę okopu i zsunęła hełm na tył głowy. - Johnson mówi... - zaczął Burns. Tak, wiem przerwała mu. - Podobno słyszał to od jakiegoś majora ze sztabu brygady. Pozostaje tylko pytanie, czy naprawdę zna choć jednego majora. - Masz rację, ale i tak nie wątpię, że Chińczycy przypuszczą szturm na naszym odcinku, Stephie. Pewnie będą próbowali sforsować rzekę w kil- kunastu dogodnych miejscach, a my znajdujemy się na wprost jednego z nich. - Przecież to byłoby samobójstwo! - szepnęła z naciskiem, jakby cho- dziło o wojskową tajemnicę. - To znaczy... - urwała i klasnęła dłonią o wzmocniony betonem fragment ściany okopu. John ze zmarszczonymi brwiami pokręcił głową w wyrazie pożałowania nad jej naiwnością. - Tak? A ty niby skąd, do cholery, znasz zamiary Chińczyków, młody von Clausewitzu? - Musimy opracować własny plan - rzekł stanowczo Burns. Stephie przez chwilę wbijała nieruchome spojrzenie w jego twarz. - Plan? Jaki plan? Zamierzam ze swoją sekcją bronić tego pieprzonego bunkra do ostatka! Według moich planów powinnam zabić tylu Chińczy- ków, ilu tylko mi wyjdzie na linię strzału! - Posłuchaj. Jeśli przedrą się na nasze tyły, będzie się liczyła każda se- kunda. Pierwsza linia z pewnością pociągnie od razu dalej, żeby przechwy- cić nasze zaplecze. Ale druga ustawi na wprost wyjścia z bunkra karabin maszynowy i zaczeka, aż nadciągną oddziały z miotaczami ognia, żeby do- kończyć dzieła. Musimy już wtedy być na zewnątrz, po tamtej stronie grzbietu, a jeszcze lepiej w głębi lasu po drugiej stronie drogi dostawczej, zanim Chiń- czycy zdążą się przegrupować. Nie próbuj się nigdzie ukrywać, to samobój- stwo. Przedzieraj się okopami łącznikowymi na tyły. Rozumiesz? - Nawet chłodne ranne powietrze nie dawało Stephanie pewności, że głos jej nie za- drży. John powtórzył szybko: - Rozumiesz, Stephie? Przytaknęła ruchem głowy. - Posłuchaj - rzekł znacznie ciszej. - Jest jeszcze coś, co powinnaś wie- dzieć. Już dawno chciałem ci to wyznać, ale... - Nie trzeba - uciszyła go szybko. -1 tak wiem. - Nic nie wiesz. Ja... Błyskawicznie zakryła mu usta palcami, a po chwili przesunęła dłoń na jego kark i pocałowała go czule. Nagle wysoko nad ich głowami rozległy się odgłosy przypominające gło- śny turkot mijającego rozjazdy ciężkiego pociągu towarowego. John odsu- nął się błyskawicznie i pociągnął ją w stronę wejścia do bunkra, gdy rozle- gły się pierwsze eksplozje. Oboje padli na ziemię i zaczęli się czołgać po dnie okopu wśród padających dookoła dymiących szczątków umocnień. Nawet betonowa podłoga bunkra dygotała pod stopami, a w bębenki uszu boleśnie wbijały się dziesiątki igieł. Za nimi do środka wdarła się gęsta chmura duszącego dymu. Chwilę później przez szczelinę bluznęły długie jęzory pło- mieni. Stephie żołądek podszedł do gardła. W głowie jej się zakręciło. Cał- kiem straciła orientację. Potoczyła się po betonie w głąb głównej komory. Kiedy oprzytomniała, z boku ktoś zanosił się od kaszlu. Z zewnątrz dola- tywały stłumione krzyki ludzi. Miny rozrywały się jak fajerwerki na niebie. Granaty moździerzowe, pociski artyleryjskie i rakietowe eksplodowały tuż za ścianami bunkra. Przez szczelinę raz za razem wdzierały się płomienie, wpadały odłamki, sypała się ziemia. Jeden z rekrutów leżał nieruchomo obok wyjścia. Krwawa smuga na ścianie powyżej znaczyła drogę jego osunięcia się na ziemię. Drugi wrzeszczał wniebogłosy, podczas gdy sanitariuszka roz- cinała nożem tlący się na nim mundur. Bezpardonowo klęczała na jego pier- si, chcąc unieruchomić miotającego się z bólu człowieka. Spod zwęglonej tkaniny odrywanej razem z kawałkami skóry wyłaniały się rozległe, dymią- ce oparzeliny. Reszta żołnierzy leżała skulona na podłodze, najwyraźniej ani myśląc o przystąpieniu do walki. Walcząc z nudnościami, Stephie uklękła i krzyknęła: - Wstawać! John natychmiast ruszył w jej stronę na czworakach. Przez szczelinę wpadł do środka roziskrzony grad odłamków i uderzył w sklepienie, strąca- jąc na głowy ludzi kawałki betonu. Crane podczołgała się do następnego poparzonego kota, domagającego się głośno leków przeciwbólowych. John stanął na nogach, ale zachwiał się, złapał za brzuch i zwymiotował w kącie. Zwierzak energicznie potrząsnął głową, zerwał się z podłogi i sko- czył z karabinem maszynowym do szczeliny. - Wstawać! - powtórzył za Stephie zachrypnięty Johnson. Zapierając się dłońmi o ścianę, ostrożnie uniosła głowę do szczeliny w znacznym stopniu zasypanej ziemią i kamieniami. Niemal całe zbocze stało w ogniu, paliły się nawet jakieś szczątki płyną- ce rzeką. Na obu brzegach i ciemnobrunatnych teraz łachach stały dziesiątki płonących chińskich wozów opancerzonych. Jakaś amfibia powoli dryfowała z nurtem, a przez otwartą klapę włazu strzelały w niebo ogniste smugi. Amerykańskie przeciwpancerne pociski rakietowe aż nadto dowiodły swo- jej skuteczności. Z drugiego brzegu Savannah nieco na oślep odpalano ra- kiety i puszczano długie serie z ciężkiej broni maszynowej. Ale po tej stronie, na całej długości ich sektora obrony, z uszkodzonych pojazdów wysypywała się chińska piechota. Jakby wbrew zdrowemu rozsąd- kowi, w większych lejach i za osłoną wraków na nowo formowała oddziały. Patrząc na to, Stephie uświadomiła sobie, że nawet pod silnym ostrzałem dru- żyny zostaną połączone w plutony, a te w kompanie, bataliony, pułki... Uniosła pistolet maszynowy do ramienia i oparła brzeg magazynka o kra- wędź szczeliny. Zapomniała nagle o śmiercionośnych granatach moździerzo- wych, mimo że odłamki wciąż z trzaskiem uderzały o betonową ścianę bun- kra, a niekiedy nawet wpadały z wizgiem do środka. Wzięła na cel żołnierza, który z nisko pochyloną głową biegał od jednej grupki do drugiej, najwyraź- niej wydając rozkazy. Jej pierwsza kula wzbiła fontannę wody tuż za jego plecami. Druga zostawiła na piasku krwistą smugę. Oficer z impetem klapnął pośladkami o ziemię i w osłupieniu zaczął się obmacywać, szukając rany. Ste- phie strzeliła jeszcze raz i jego hełm wylądował w nurcie rzeki. Gromadki przerażonych Chińczyków pozostały bez dowódcy. Roberts zaczęła kolejno do nich strzelać. Musiała dokładnie celować, bo migały jej tylko hełmy, ramiona, pośladki czy buty, posyłała jednak kule z zimnym wyrachowaniem. Jednemu leżącemu odstrzeliła napiętek buta, a kiedy się uniósł na ręku, żeby zobaczyć ranę, trafiła go dokładnie w kark. Innemu roz- trzaskała nieostrożnie wystawiony łokieć i spokojnie popatrzyła na zwisający bezwładnie kikut ręki. Kilku Chińczyków poderwało się równocześnie i ru- szyło biegiem w górę zbocza. Oddała pospiesznie pięć strzałów, trafiając dwóch z nich, nim zaterkotał karabin maszynowy Zwierzaka i seria pocisków kalibru 7,62 milimetra niemalże przecięła trzech pozostałych na pół. Spomiędzy drzew na drugim brzegu wystartowała rakieta, strzelając sno- pami iskier. Kiedy tylko wyrównała lot, Stephie błyskawicznie pochyliła gło- wę. Ze szczeliny tuż nad nią bluznął do wnętrza bunkra słup ognia. Poczuła żar na skórze, jakby poparzyła się na plaży. John próbował uspokoić rozhisteryzowanego pomocnika Zwierzaka, także kota z uzupełnień, żeby oderwać mu dłonie od twarzy i obejrzeć rany, ale tamten był jak sparaliżowany. Tatę i Dawson, którzy chyba nie odnieśli żad- nych obrażeń, wciąż leżeli skuleni na podłodze bunkra. - Ruszcie dupska i... - zaczęła Stephie, gdy nagle coś huknęło ją z tyłu i powaliło na kolana. Co się stało? - myślała gorączkowo, próbując odzyskać orientację. Przeszył ją zimny dreszcz, jakby miała silną gorączkę. Chwilą później poczuła pierwsze ukłucia dotkliwego bólu na karku. Wciąż klęczała z otwar- tymi ustami, w których zamarł okrzyk, a ból rozlewał się coraz szerzej po jej ciele. Opuściła głowę i popatrzyła ze zdziwieniem na spadającą kroplę krwi. Zaraz za nią skapnęła na beton druga, potem trzecia. To moja krew - uświa- domiła sobie Stephie w osłupieniu. John pociągnął ją na podłogę, ułożył na boku i zdjął z głowy hełm. Ból był już nie do zniesienia, a z każdym oddechem przybierał jeszcze na sile. Stephie czuła coraz większy mętlik w głowie. Leżała z policzkiem przyci- śniętym do zaśmieconego betonu i patrzyła bezmyślnie, jak na wprost jej oczu urasta sterta pustych łusek z karabinu maszynowego. Burns zaczął ob- macywać jej szyję, miała wrażenie, że nakłuwają nożem. - Jezu! - wrzasnęła. - Przestań! Zostaw mnie! - Nic ci nie będzie. Polał jej ranę wodą z manierki. - Przestań! Dość! Zaczęła go na oślep okładać pięściami. Ale gdy ujrzała jego mocne za- krwawione palce, natychmiast znieruchomiała. Zagryzła zęby, zacisnęła po- wieki i jęła przez zęby oddychać szybko i płytko, jak podczas akcji porodo- wej. Ból jeszcze się nasilił, gdy Crane przystąpiła do zszywania jej rany. Stephie pojękiwała gardłowo i uderzała otwartą dłonią o betonową podłogę. Kiedy wreszcie mogła poruszyć głową, w jej polu widzenia ukazały się prze- rażone twarze Dawsona i Tatę. - Ruszcie wreszcie dupska i zacznijcie strzelać! - syknęła przez zaci śnięte zęby. Oboje błyskawicznie poderwali się na nogi. - Masz pięciocentymetrowe rozcięcie na szyi - oznajmił John z zimną krwią. Crane rozpyliła jej na skórze warstwę szybko krzepnącej powłoki anty- bakteryjnej. Tylko dzięki kurczowo zaciśniętym szczękom Stephie powstrzy- mała się od jęków. Miała wrażenie, że cała jest skąpana we własnym pocie. Poczuła ukłucie na ramieniu i niemal natychmiast po jej ciele rozlało się błogie doznanie lekkości. Mogła wreszcie otworzyć usta i rozluźnić naprę- żone mięśnie. Westchnęła z ulgą, gdy John zaczął jej bandażować szyję, a Crane odczołgała się do kolejnego rannego. Na zewnątrz nie milkła kanonada. Granaty i pociski artyleryjskie wciąż rozrywały się dookoła bezpiecznego, betonowego kokonu Stephie. Ale teraz już tylko wstrząsy wywołane eksplozjami ciężkich pocisków ze studwudzie- stomilimetrowych dział chińskich czołgów wzbudzały u niej drobne ukłucia strachu. Leżała wyciągnięta na wznak, spoglądając na rosnącą nadal stertę łusek z karabinu maszynowego wokół stóp Stephona Johnsona. Zdziwiła się, gdy John chwycił ją pod ręce i posadził, oparłszy plecami o ścianę poniżej szczeliny. Tak dużo chciała mu powiedzieć, ale mosiężne łuski z dzwonieniem sypały się na jej hełm, zakłócając bieg myśli. Czuła na karku ucisk grubej warstwy bandaża. Ilekroć próbowała odwrócić głowę, znowu przeszywał ją dokuczliwy ból, aż przed oczami pojawiały się koloro- we plamy. Zaniechała więc dalszych prób i jakiś czas siedziała bez ruchu. Jej miejsce przy szczelinie zajął Burns, który strzelał raz za razem. Crane kuc- nęła przy zawodzącym głośno pomocniku Zwierzaka, bez przerwy kurczo- wo przyciskającym dłonie do twarzy. Jedną rękę miał silnie poparzoną, a palce wygięte na kształt szponów drapieżnego ptaka. Stephie wymacała obok siebie pistolet, który wydał jej się cięższy niż poprzednio. Podniosła się, chcąc zająć miejsce obok Johna, ale pchnął ją za ramię i krzyknął: - Siedź! Opadła na jedno kolano i trafiła na łuskę. Ból przeszył jej całe ciało. Przy drugiej próbie była już przygotowana na reakcję Burnsa. Strąciła jego dłoń z ramienia i wysunęła pistolet przez szczelinę. Na zewnątrz roztaczał się surrealistyczny krajobraz. Ze wszystkich stron buchały ognie z luf. Kule bębniły o ściany bunkra. Od czasu do czasu któraś wpadała do środka i odbi- jała się rykoszetem od betonu. Uwagę przyciągała jednak tyraliera około pięćdziesięciu chińskich pojazdów, zarówno gąsienicowych jak i kołowych, które zjeżdżały ze zbocza na drugim brzegu rzeki. Musiały kluczyć między płonącymi wrakami z wcześniejszych dwóch, a może nawet trzech fal ataku. Po paru sekundach dotarły do koryta rzeki i niemal równocześnie, szeroko rozchlapując wodę, zanurzyły się w nurcie Savannah. W wodzie poruszały się znacznie wolniej, stanowiły więc łatwy cel dla amerykańskich rakiet. Kolejno zaczęły eksplodować. Część dotarła jednak do piaszczystych łach po tej stronie. Wynurzyła się i ociekając wodą jęła przyspieszać w kierunku linii obrony. Ale i tu stanowiła dość łatwy cel. U pod- nóża wzniesienia kolejnych kilkanaście pojazdów eksplodowało. Stephie przyglądała się temu znad lufy pistoletu. Zza osłony wozów posypały się w stronę bunkra granaty wystrzelone przez piechotę. Wszyscy odskoczyli od szczeliny, tylko oszołomiona Stephanie po- została na swoim miejscu. Poczuła na twarzy i dłoniach falę gorącego powie- trza spowodowaną wybuchami. Jakiś odłamek ze świstem wpadł do bunkra obok niej. Szybko uniosła broń do ramienia, starannie wycelowała i posłała kulę prosto w pierś Chińczyka uzbrojonego w granatnik. Musiał mieć na sobie kamizelkę kuloodporną, bo impet trafienia tylko zwalił go z nóg. - Stephie... - zaczął John, kładąc jej dłoń na ramieniu. Drugi pocisk minął żołnierza i wpadł do rzeki. Ze złością strąciła rękę Burnsa i syknęła: - Przez ciebie chybiłam! Grenadier zaczął się czołgać w dół zbocza po hełm, który spadł mu z gło- wy. Roberts posłała mu trzecią kulę w prawy pośladek. Przetoczył się parę metrów, usiadł na piasku i zdziwiony rozejrzał dookoła. Czwarta kula trafiła go prosto w twarz. Poleciał do tyłu i zastygł w półleżącej pozycji, oparty plecami o pniak drzewa. Z wraku płonącego w połowie wysokości zbocza zaczęła się wysypywać chińska piechota. Stephie błyskawicznie wymierzyła w tamtym kierunku i uważnie wybierając cele, strzelała raz za razem. Niespodziewanie w górze rozległ się donośny łoskot helikoptera i chwilę później teren przed bunkrem zatonął w lawinie ognia. Stephanie szybko przykucnęła. W ślad za odpalonymi rakietami posypały się wielkokalibrowe pociski z działka pokładowego. Melinda Crane krzyknęła i chwyciła się za lewą łydkę. Niemal równocześnie głośna eksplozja wyciszyła złowieszczy terkot działka śmigłowca. W bunkrze wszyscy skoczyli do szczeliny. Heli- kopter obrócił się parę razy w powietrzu jak uszkodzony bąk, miękko spadł na ziemię, przekoziołkował i zatrzymał się podwoziem do góry, z pękatą pleksiglasową osłoną kabiny do połowy zagłębioną w leju po bombie. Obaj piloci zawiśli w pasach bezpieczeństwa głowami do dołu. Energicznie pró- bowali się z nich uwolnić nie dalej niż czterdzieści metrów od bunkra. Zwierzak posłał w stronę wraka długą serię z karabinu maszynowego, ale nie poczynił większych szkód poza szeregiem wyraźnych wgnieceń w ku- loodpornym poszyciu kadłuba. - Zostaw to mnie! - krzyknęła Stephie. Przechyliła na bok swój pistolet M-16 i sprawdziła, czy wylot granatnika znajduje się na wprost celu. - Tylko uważaj - odezwał się John. - Dam sobie radę! Pilot zdążył się uwolnić z pasów. Stał na wewnętrznej powierzchni ba- niastej osłony kabiny i próbował otworzyć luk bezpieczeństwa w podłodze. Stephie jeszcze raz spojrzała wzdłuż rury wyrzutnika, chcąc mieć pewność, że granat nie trafi w beton bunkra. Nacisnęła spust. Głośne niknięcie nie- malże zlało się z hukiem eksplozji. Pleksiglasową osłonę zabryzgała od środka krew strzelca pokładowego. Pilot zdążył jednak odchylić klapę. Płomienie liżące z zewnątrz wrak śmigłowca zmusiły go do szybkiego wydźwignięcia się na podwozie. Zeskoczył na ziemię i pognał susami w stronę rzeki, gdy rozległ się pojedynczy strzał z pistoletu Burnsa. Pechowiec runął twarzą na ziemię i zamarł bez ruchu. Równocześnie zaczęły eksplodować rakiety i zapasowa amunicja we wraku. Po chwili rozerwały się zbiorniki paliwa. Strumień płonącej benzyny strzelił w kierunku bunkra, zmuszając obrońców do schowania głów. Ste- phie pospiesznie rozejrzała się po głównej komorze. Dwaj rekruci, jeden leżący pod zakrwawioną ścianą i drugi z poparzeniami na całym ciele, byli martwi. Oślepiony pomocnik Zwierzaka wciąż siedział w tym samym miej- scu i rytmicznie uderzał pięściami w betonową podłogę, ale teraz miał już całą głowę owiniętą zakrwawionym bandażem. Zostało ich tylko siedmioro: Stephie, John, Stephon Johnson, Zwierzak, Dawson, Tatę i ostatni z kotów przydzielonych do sekcji Burnsa. W słuchawkach zatrzeszczało i rozległ się okrzyk Ackermana: - Oczyścić okopy! Chińczycy przedarli się na tyły! Oczyścić okopy! - Zostań! - rzucił John do Stephie i ruchem ręki dał znać Zwierzakowi. W drodze do wyjścia pociągnął za sobą obu kotów, tego ze swojej sekcji i Daw- sona. Coraz intensywniejszy terkot broni maszynowej dolatywał z tamtej strony. Przerażona Becky, ukrywająca się dotąd gdzieś na zewnątrz, prawdopodobnie w okopie tuż przy wejściu do bunkra, wpadła jak burza do głównej komory. - Chodź tutaj, Marsh! - krzyknął Johnson, strzelając seriami przez szcze- linę. Stephie także wystrzeliła jeszcze kilka razy, nie mogła się jednak uwol- nić od dreszczu grozy, jaki wzbudzała w niej świadomość obecności wroga na ich tyłach. Pojedynczy żołnierze, próbujący jeszcze szukać schronienia na porytym lejami zboczu nad rzeką, byli już tylko niedobitkami z masakry. Odwróciła się i pobiegła do wyjścia, krzyknąwszy: - Sprawdzę nasz okop! Johnson zaczął wrzeszczeć na Marsh, żeby wreszcie zajęła miejsce przed szczeliną. Mijając Becky, Stephie obrzuciła ją pogardliwym spojrzeniem. Tamta stała jak sparaliżowana, w jej oczach malowało się przerażenie. Na zewnątrz trudno było dojrzeć przebieg głównego okopu. Granaty i po- ciski artyleryjskie w wielu miejscach porozwalały jego ściany. W błotni- stym wykopie kłębił się gęsty dym. Zwierzak leżał rozciągnięty na zapaso- wym stanowisku osłoniętym stertami worków z piaskiem, strzegąc wyjścia z bunkra. Spokojnie wodził lufą karabinu w lewo i prawo, gotów w każdej chwili otworzyć ogień. - Dokąd oni poszli?! - zapytała Stephie, przekrzykując dochodzący ze wszystkich stron terkot broni maszynowej. - Dwa kocury pobiegły tam... - Zwierzak wskazał na prawo - ... a Burns tam. Stephie ruszyła we wskazanym kierunku za Johnem. Włączyła krótkofa- lówkę i zawołała do mikrofonu: - Dawson, słyszysz mnie?! Odbiór! W słuchawkach rozległo się najpierw dyszenie, później rekrut tajemni- czym szeptem przekazał, że po tamtej stronie nie nawiązali kontaktu z wro- giem. - John?! - zawołała Stephie, z nadzieją patrząc wzdłuż zadymionego okopu. Nie było jednak odpowiedzi. Powtórzyła więc. - John, słyszysz mnie?! Odbiór! Gdzieś w pobliżu padło kilka krótkich serii z pistoletu. Ruszyła ostroż- nie w tamtą stronę, przestępując nad zwalonymi balami umocnień i górkami osypanej ziemi. Broń trzymała w zgięciu ręki gotową do strzału, kątem oka obserwując ekranik termolokatora. Jej palec spoczywał pewnie na spuście. Odnosiła wrażenie, że w kłębach wędrującego dymu rozpoznaje jakieś wid- mowe sylwetki ludzi. Swąd prochu drapał w gardle, lecz silnie zaciskała wargi, aby nawet stłumionym kaszlnięciem nie przyciągnąć uwagi nieprzy- jaciela. Do granic możliwości wytężała wszystkie zmysły, próbując cokol- wiek dojrzeć. Jakiś poryw wiatru na krótko rozwiał pasma dymu i zauważyła skradają- cego się z naprzeciwka żołnierza. Natychmiast wystrzeliła. Kula trafiła w twarz odległego o trzy metry Chińczyka. Stephie dała nura za najbliższą stertę worków z piaskiem. Ścianę okopu, gdzie przed chwilą stała, posiekały kule z długiej serii. Co najmniej trzy- dzieści pocisków zaryło się w górnej warstwie worków, wyrzucając w po- wietrze drobne gejzery piasku. To ogień osłonowy, pomyślała, błyskawicz- nie sięgając do pasa po ręczny granat. Wyszarpnęła zawleczkę, puściła dźwi- gienkę zapalnika i cisnęła granat na drugą stronę umocnienia. Impet wybuchu uderzył ją w plecy. Posypała się ziemia z krawędzi wy- kopu. U stóp Stephie spadła oderwana ręka. Pospiesznie przestawiła pisto- let na ogień półautomatyczny i przeturlała się w gęstym dymie po ziemi, strzelając na oślep krótkimi seriami. Pod ich osłoną zerwała się na nogi, przeskoczyła nad zwłokami trzech zabitych Chińczyków i kucnęła w osma- lonym, dymiącym jeszcze leju po wybuchu granatu. Kątem oka złowiła sze- reg śmiercionośnych czarnych obiektów przecinających powietrze nad jej kryjówką. Wyskoczyła z leja, zsunęła się na brzuchu do głównego okopu i wpadła do zadaszonego, na wpół rozwalonego schronienia. Na krawędzi okopu, gdzie przed chwilą się znajdowała, eksplodował chiński granat. Belki obciążone workami z piaskiem leżały skośnie, podpierający je słu- pek ledwie wytrzymywał ich ciężar. Wcisnęła się w kąt, ułożyła na boku i wymierzyła w otwór wejścia. Na skraju głównej linii obrony w pasmach gęstego dymu zamajaczyły sylwetki skradających się Chińczyków. Liczyła ich w myślach: jeden, drugi, trzeci, czwarty... Nie widzieli jej w głębokim cieniu pod dachem schronienia. Za to Stephie zauważyła, że każdy z nich dźwiga wielki, sześciokilogramowy blok materiałów wybuchowych do kru- szenia umocnień. Piąty, szósty... Łącznie naliczyła ośmiu. Zaterkotał karabin maszynowy Zwierzaka. Trzech pierwszych Chińczy- ków nie zdołało nawet dotrzeć do sterty worków z piaskiem, za którą wcze- śniej leżała. Ale pięciu pozostałych szybko się za nią ukryło wśród trupów zabitych kolegów. Stephie wychyliła się ostrożnie, mając obawy, że z tyłu reszta oddziału czyha ukryta za zakrętem okopu. Zobaczyła, że jeden z Chiń- czyków montuje zapalnik w swoim ładunku. Najwyraźniej zamierzał go rzu- cić w kierunku stanowiska Zwierzaka. Po unieszkodliwieniu gniazda karabi- nu maszynowego droga do bunkra stanęłaby przed nimi otworem. Gdzieś z lewej od strony, w którą pobiegł John na dnie okopu roze- rwał się granat. Doleciały jęki i stłumione krzyki rannych Chińczyków. Chwilę później padła krótka trzystrzałowa seria z pistoletu M-16. Na prawo od niej czterej Chińczycy przywarli do worków z piaskiem, podczas gdy piąty zapalił kopcący lont zapalnika. Odchylił się do tyłu, bio- rąc zamach do rzucenia ciężkiego ładunku i... Stephie ścięła go serią z pisto- letu. Ładunek spadł między rozpłaszczonych na ziemi żołnierzy, kilkanaście metrów od zadaszonego schronienia. Stephie przeturlała się po ziemi i kopniakiem przewróciła stojący sko- śnie nadwerężony słupek podtrzymujący belki. Dach zwalił się na nią. Ale i tak było to nic w porównaniu z potężną eksplozją, która wstrząsnęła ziemią parę sekund później. Ocknęła się we wnętrzu mrocznego, cuchnącego grobowca. W głowie jej się kręciło, kilkakrotnie to traciła, to znów odzyskiwała świadomość. Parę razy w ciągu nocy budziła ją głośna kanonada z broni maszynowej, ale za- wsze powracał szybko zbawczy sen. Gdy w końcu wróciła jej jasność myśli, dostrzegła wąską smugę dziennego światła wpadającego przez szparę mię- dzy workami. A więc nastał dzień, nie wiedziała jednak który. Mimo dzwo- nienia w uszach dosłyszała postękiwania i trzeszczenie belek, a potem wy- mamrotane pod nosem słowa: - Ciekaw jestem, kurwa, kiedy pozwolą się nam choć trochę zdrzem nąć. Pomruki przybierały na sile, później poszerzyła się smuga światła sło- necznego, wreszcie Stephie poczuła na twarzy powiew świeżego powietrza. Piasek posypał jej się w oczy, gdy ktoś ruszył belkę leżącą nad jej głową. - Hej! Chodźcie tu! Znalazłem ją! - zawołał szeregowy Dawson. - Jest tutaj! Jeszcze trochę ziemi posypało jej się na twarz, którą zaraz ktoś przetarł wilgotną szmatką. Stephie otworzyła oczy i ujrzała nad sobą głowę do poło- wy przesłoniętą zakrwawionym bandażem. Z prawego ucha wystawał duży, czarny od krwi tampon. John z czułością, delikatnie przemywał jej twarz. - Myślałam... że nie żyjesz - wychrypiała Stephie. Wygrzebywał ją z rumowiska niczym jakieś cenne znalezisko archeolo- giczne: powoli i cierpliwie, z troską wypatrując ran. Stephie sama się zdzi- wiła, że wyszła z tego prawie bez szwanku. Kiedy wreszcie Burns wyciągnął ją spod resztek schronienia i czule przytulił do siebie, po jego brudnym po- liczku spłynęła samotna łza. Stephanie ze zdumieniem spojrzała w głąb dwu- metrowej jamy między osmalonymi belkami zasypanymi strzępami worków i poszarpanymi szczątkami ciał chińskich żołnierzy. JACKSON, MISSISIPI 10 października, 20.00 czasu lokalnego - Wyglądają nieźle - rzekł Han Żemin do koordynatora produkcji, spo- glądając na ekran monitora. Stali w reżyserce dużego studia, w którym Ame- rykanie zajmowali miejsca na widowni przed jego wystąpieniem. - Można by pomyśleć, że zgarnęliście ich sprzed kościoła po nabożeństwie - dodał. - Bo i tak było - wtrącił sprowadzony z Pekinu doradca do spraw kon- taktów z ludnością cywilną. - W niedzielę spisaliśmy personalia ludzi wy- chodzących z kościoła. Proszę powiedzieć, czy chce pan być obecny w trak- cie montażu materiału? - Nie mogę - odparł Han, kręcąc głową. - Mam sesję zdjęciową w Atlancie. - Szpitale i ośrodki dla uchodźców? Żemin przytaknął ruchem głowy. - Dlatego montaż zostawię w pańskich rękach. Trzeba położyć szcze- gólny nacisk na to, że ludzie są zadowoleni z perspektywy wprowadzenia gospodarki uprzemysłowionej, w związku z czym powinniśmy jak najszyb- ciej stworzyć dla nich miejsca pracy, bo w przeciwnym razie wartość netto utraty ich zaangażowania obniży współczynnik opłacalności całej kampanii. - Mam trochę materiału zdjęciowego na temat amerykańskiego prze- mysłu podsunął koordynator produkcji - obawiam się tylko, że... jest utrzy- many w niewłaściwym tonie. - Proszę się nie martwić odczuciami patriotycznymi Amerykanów. W gruncie rzeczy byłoby nawet dobrze je trochę pobudzić. Gdyby miał pan jakieś kłopoty z cenzurą wojskową, proszę do mnie dzwonić na aparat komórkowy. Chciałbym, żeby widzowie odnieśli wrażenie, że ci ludzie są zadowoleni z siebie i wytwarzanych produktów. Tylko proszę się trzymać z dala od propagandowej retoryki w stylu maoistowskim. Żadnych trakto- rów, taśm montażowych czy odlewni stali. Niech to będzie reportaż w stylu XXI wieku. Na widowni zapadła cisza, gdy gogusiowaty mężczyzna wszedł na po- dium. Był burmistrzem jakiegoś nie znanego Hanowi miasteczka. Koordy- nator powiadomił go wcześniej, że władze stolicy stanu ewakuowały się wraz z większością mieszkańców. - Musimy jakoś rozruszać publiczność i przygotować grunt przed pań- skim wystąpieniem - powiedział teraz. - Wiem, że wszyscy się zastanawiacie, co my tu właściwie robimy zaczął przysadzisty mówca. Prawdę mówiąc, sam tego nie wiem, ale jeśli zachowamy spokój... Co on wygaduje? odezwał się Han. - Jeszcze zrobi złą atmosferę. Wychodzę. Koordynator pospieszył za nim za kulisy. Charakteryzatorka szybko ucze- sała Żeminowi włosy i upudrowała twarz. Technik podał mu mikrofon bez- przewodowy. Elegancko ubrany cywilny ochroniarz uprzejmie poprosił bur- mistrza o zejście z podium. - Tak, oczywiście - mruknął Amerykanin. Reżyser wyciągnął rękę w górę i odliczył ostatnich pięć sekund, zagina- jąc kolejno palce. Zabrzmiała muzyka. Za podium podświetliła się tablica z napisem „Aplauz". Uśmiechnięty Żemin wkroczył na salę przy wtórze rytmicznych okla- sków czterystu osób. Nie obyło się jednak bez interwencji ochroniarzy, któ- rzy dyskretnie przypomnieli paru tubylcom, że ich ponure miny „świadczą o niestosownym, antychińskim nastawieniu". - Dziękuję! Bardzo dziękuję! - zawołał Han. Oklaski ucichły, ale trochę za szybko. - Witam zgromadzoną w studiu publiczność. Serdecznie dziękuję mieszkańcom Jackson za tak liczne przybycie. - Ruszył parę kroków w głąb sali studyjnej. - Wiem, że dla was wszystkich nastał czas niepewności i wła- śnie do tych najbardziej zaniepokojonych chciałbym się dzisiaj zwrócić. Nie musicie się martwić zmianami w lokalnych władzach. Podszedł do tęgiej kobiety w nieokreślonym wieku, gdzieś między trzy- dziestką a pięćdziesiątką. - Czy pani mieszka tu, w Jackson? Z trudem przełknęła ślinę i przytaknęła ruchem głowy. - I przed wojną pani lub pani mąż mieliście pracę? - Tak - bąknęła i znów pokiwała głową. Han zauważył, że otworzyła usta, więc szybko podsunął jej mikrofon z powrotem. -To znaczy... praco- waliśmy oboje - wyjaśniła z silnym południowym akcentem. Rozejrzał się, chcąc sprawdzić, czy wszyscy słyszeli tę odpowiedź. - A czym się pani zajmowała? - Byłam księgową... w salonie z częściami samochodowymi. Przemknęło mu przez myśl, że kobieta idealnie pasuje do takiej pracy. - Nadal ma pani pracę? - Nie, proszę pana. Właściciel uciekł. Wyjechał, zanim... Han ze zrozumieniem pokiwał głową. Nie zamierzał unikać trudnych tematów. Współczuł tej kobiecie. - Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy... ten zakład wciąż stoi? Budynek nie został zniszczony? - Nie. Stoi. A wewnątrz pozostały części i narzędzia? Ktoś nadal musiałby pro- wadzić księgowość? - Wzruszyła ramionami. Zatem jedyną rzeczą unie- możliwiającąpani powrót do pracy jest nieobecność właściciela salonu, któ- ry uciekł, pozostawiając swój majątek? - Salon... został zamknięty. Na widowni rozległy się tłumione śmiechy. Han uśmiechnął się szeroko, jakby usłyszał dobry dowcip. Postanowił szybko odpowiedzieć żartobliwie. - To nic wielkiego. Zajmiemy się tym. Wszyscy obecni w studiu Chińczycy, nawet młodzi żołnierze, którzy znali angielski, pojęli dwuznaczną wymowę jego słów i zareagowali śmiechem. Lecz Amerykanie na widowni mieli twarze wykrzywione grymasem strachu bądź nienawiści. Zwołał to spotkanie z kilku powodów. Przede wszystkim chodziło o po- prawę nastrojów wśród Amerykanów, pokazanie im, że nie są zostawieni sami sobie, jak też o ustalenie relacji między tutejszą ludnością a chińską administracją. Ponadto publiczność w studiu pełniła rolę testowej próbki społeczeństwa. Skoro żart Hana nie został dobrze przyjęty, należało go wy- ciąć. W myślach cofnął nagranie o kilkadziesiąt sekund i podjął z poważną miną: - Pragnę wam dzisiaj oznajmić, że będziecie mogli wrócić do pracy. Jeśli jej nie mieliście, to ją wam zapewnimy. Macie niezbywalne prawo do pracy i dołożymy starań, abyście mogli pracować i godziwie zarabiać. Po wołałem już komisję spisową, która będzie odwiedzała domy i spisywała wasze potrzeby i wymagania. Kiedy wszyscy znajdą odpowiadające miejsca pracy, będziecie mogli żyć tak, jak dotychczas. Odwrócił się w stronę kamery przeznaczonej do zbliżeń. Zamyślił się na kilka sekund, po czym kontynuował: - Jeśli mam być szczery, a mówię to w imieniu wszystkich Chińczyków przebywających w Ameryce, zarówno cywilów, jak i wojskowych, zawsze darzyliśmy was podziwem. - Cywilni pracownicy studia energicznie poki wali głowami, ale Han zauważył, że w polu widzenia kamery znajdują się też umundurowani wartownicy przy drzwiach, którzy przyjęli to oświadcze nie z ponurymi minami. Dlatego dodał z naciskiem, cedząc słowa: Wojna jest zawsze, bez wyjątku, rzeczą okrutną, której każdy naród wolałby unik nąć. Ale niezależnie od intencji obywateli, wszystkich mężczyzn i kobiet, czasami nie da się jej uniknąć. Według mnie powinniśmy zawsze szukać najlepszego wyjścia z sytuacji, a właśnie teraz pojawia się sposobność, by Chińczycy i Amerykanie wypracowali wspólnie taki rodzaj partnerstwa, który przetrwa na długo po tym, jak nasze wojska wrócą do ojczyzny. W ten sposób przyciągnął uwagę wszystkich, Chińczyków i Amerykanów, wojskowych i cywilów. O szybkim zakończeniu wojny i powrocie do kraju marzył każdy żołnierz, może z wyjątkiem generałów... jak też jego samego. - Wspólnie możemy się nawzajem czegoś od siebie nauczyć i razem pokazać całemu światu, że... Niespodziewanie pośrodku szóstego rzędu widowni poderwał się z miej- sca jakiś mężczyzna w średnim wieku. Żeminowi serce mocniej zabiło, ale tamten nie był uzbrojony. Wykrzyknął: - Śmierć Chińczykom! Wszyscy do broni! - Han szybko opuścił mikro fon i głośno westchnął. Zrobiło mu się żal tego biednego głupca. - Powybi jać najeźdźców! Niech żyją Stany Zjednoczone! - Ochrona ściągała go już z widowni, gdy jeszcze krzyczał: - Możemy ich pokonać, jeśli... Dwaj młodzi żołnierze w galowych mundurach bez specjalnego pośpie- chu chwycili Amerykanina pod ręce, a sierżant zakrył mu usta dłonią w bia- łej rękawiczce. Aż do Hana dotarła intensywna woń eteru. Mężczyzna zwiot- czał, nogi się pod nim ugięły. Chwilę później na opustoszałe miejsce na wi- downi wprowadzono inną osobę. Koordynator produkcji podszedł do Żemina i zapytał cicho: - Chce pan powtórzyć wszystko, od wejścia na podium? - Nie. Będę mówił dalej. Proszę mi tylko dać parę sekund, spróbuję ich uspokoić. - Przysunął mikrofon blisko ust i powiedział głośno: - Właśnie takich scen wolelibyśmy uniknąć. - Jego słowa zadudniły echem. Na wi downi natychmiast zapadła cisza. Wskazał szereg kamer, których obiektywy były wymierzone w ludzi niczym lufy karabinów maszynowych. - Relacja z naszego spotkania zostanie pokazana w telewizji jutro wieczorem. Z korytarza doleciał huk pojedynczego wystrzału. Żemin zmarszczył brwi i pokręcił głową. Niemniej było to idealnie podkreślenie znaczenia tego, co chciał wyrazić. Nie musiał już mówić nic więcej. Odwrócił się do koordyna- tora i rzekł, nie opuszczając mikrofonu, aby wszyscy mogli słyszeć: - Spróbujemy jeszcze raz. NAD RZEKĄ SAVANNAH, KAROLINA POŁUDNIOWA 12 października, 17.30 czasu lokalnego Zrobiło się chłodno, a wewnątrz betonowego bunkra po prostu zimno. Roberts, Burns, Zwierzak, Marsh, Dawson i Crane siedzieli na pokrytej czar- nymi plamami podłodze. Stephie i John trzymali na kolanach karabinki ma- szynowe z pękatymi magazynkami mieszczącymi po sześćset nabojów. Ste- phie wciąż odczuwała dotkliwy ból w grubo zabandażowanej szyi. Na pra- wym boku i ramieniu miała dziesiątki zadrapań i siniaków, które w ciągu ostatniego tygodnia co najmniej sześć razy zmieniały kolor. Rękę nosiła na prowizorycznym temblaku, ale tylko wtedy, gdy walki ustawały. W uszach bez przerwy jej dzwoniło, dokuczały też zawroty głowy od silnych środków przeciwbólowych, które musiała brać sześć razy dziennie. Zresztą dostawali je wszyscy, przez co byli senni i osowiali. Wszyscy z wyjątkiem Johna. Jego czoło przecinała długa blizna po kuli zaszyta kilkunastoma nierów- nymi szwami. W uszach tkwiły zakrwawione tampony z waty, a na lewym policzku łuszczyła się sczerniała, poparzona skóra. Odniósł wszystkie rany tego samego dnia, co Stephie, gdy nieprzyjaciel wdarł się do okopów. Na- tknął się na liczniejszy oddział i przez jakiś czas udawał trupa, później zaś od tyłu otworzył ogień do Chińczyków posuwających się w kierunku kry- jówki Stephie. Uratował jej w ten sposób życie, podobnie jak ona ocaliła bunkier i resztę drużyny. Wybuch ładunku kruszącego, który ją, osłoniętą stertą zwalonych belek i worków z piaskiem, pozbawił tylko na dłużej przy- tomności, Johna wyrzucił dwa metry w powietrze. Wskutek eksplozji popę- kały mu bębenki w uszach. Stephie popatrzyła na Zwierzaka siedzącego pod przeciwległą ścianą z brud- nym karabinem maszynowym na kolanach. Jego wcześniejszą, czyściutką i zadbaną broń zniszczyła zabłąkana kula, która roztrzaskała zamek i przebiła na wylot lewą dłoń strzelca. Szybko zdobył nowy karabin z doszczętnie znisz- czonego bunkra sąsiedniej drużyny, ale nie zadał sobie nawet trudu, aby go oczyścić z plam krwi. Stephie była poważnie zaniepokojona stanem ducho- wym Zwierzaka, zapewniającego im osłonę z broni dużego kalibru. Tylko Becky miała teraz dostęp do świeżych baterii, każdego wieczoru odbierała je od Ackermana. Była też jedynym źródłem wiadomości z ze- wnątrz. Mimo że dotąd ani razu nie wystrzeliła z pistoletu, już kilkakrotnie ocaliła im życie. To właśnie ona zauważyła na ekranie termolokatora skrada- jący się do ich bunkra oddział Chińczyków z miotaczem płomieni. Narobiła wrzasku i wszyscy zdążyli w porę wybiec na zewnątrz. Tylko Stephon John- son został przy szczelinie. - Widzę ich! Widzę! - krzyknął. Wysunął pistolet na zewnątrz i zaczął strzelać na oślep wzdłuż ściany bunkra. Chwilę później do wnętrza buchnął strumień płonącej zagęszczonej benzyny. Wlewał się niespełna sekundę. Za to histeryczne wrzaski palącego się Johnsona trwały o wiele dłużej. Stephie aż zacisnęła silnie powieki na to wspomnienie. < - Boli? zapytał John. - Chcesz następną pigułkę? Pokręciła głową. Wbrew swej woli wszyscy musieli nabrać wprawy w opatrywaniu ran. Melinda Crane, sanitariuszka, często prosiła ich o pomoc w nagłych wypad- kach. Nauczyli się więc fachowo oceniać zazwyczaj rozległe urazy jamy brzusz- nej, by jasno przedstawić stan rannego Melindzie zajętej opatrywaniem dru- giego żołnierza. Wykonywali prowizoryczną tracheotomię, nawet tylko po to, by się przekonać o obecności dwóch źródeł przerażającego rzężenia, jednego w przebitej tchawicy, a drugiego, niewidocznego dotąd, w klatce piersiowej. Umieli już tak wstrzyknąć środek znieczulający, żeby nie wyciekł z rozerwa- nej tętnicy na podłogę, ale popłynął żyłą do serca. Niemniej wszystkie ich wysiłki zmierzające do ratowania życia nastoletnich kolegów, mniej czy bar- dziej spektakularne, najczęściej okazywały się bezowocne. Teraz plutonowa Crane leżała skulona pod ścianą, odwrócona do nich tyłem. Była świadkiem zbyt wielu tragedii i jej zapał niebezpiecznie szybko się wypalił. W ciemnych oczach, jeszcze niedawno żywych i radosnych, zga- sły wszelkie błyski. Melinda nie chciała z nikim rozmawiać, nie chciała ni- kogo znać, jakby się wręcz obawiała przejawów życzliwości ze strony ludzi, którzy w każdej chwili mogli się stać jej pacjentami. Każda nieudana próba ratowania życia tworzyła kolejną warstwę jej kokonu, w którym się szczel- nie zamykała przed innymi. Chyba tylko Dawson szybko się przystosował do nowego życia, przez pięć pierwszych dni jego pobytu na linii obrony złożonego prawie z nieustającej walki. Po każdej bitwie starannie czyścił i oliwił swój pistolet M-16, uzupeł- niał zapasową amunicję w ładownicach i granaty przy pasie, wszystko ściśle według regulaminu. - Wiadomo coś o uzupełnieniach? - zwrócił się z pytaniem do Marsh. Becky leżała na wznak, z głową opartą o swój plecak, i oglądała swoistą wersję lokalnej wojskowej telewizji. - Wszystkich ściągają na północ, w okolice jeziora Clark's Hill. Chiń- czycy w dwóch miejscach przedarli się tam przez nasze linie. Kocury i re- zerwiści mają zlikwidować szpicę. - A skąd ty możesz o tym wiedzieć, do cholery?! - huknęła Stephie z dru- giego końca bunkra. - Na pewno nie mówili o tym w wiadomościach na paśmie kompanijnym ani też batalionowym. - Kiedy Becky spojrzała na nią, dodała: - Pieprzysz się z Ackermanem, prawda? - Odwal się, zafajdana cnotko! - odburknęła Becky. Palce Stephie odruchowo zacisnęły się mocniej na kolbie broni. Wszy- scy musieli to zauważyć. John spojrzał jej w oczy, później przeniósł wzrok na dłonie i groźnie zmarszczył brwi. Miał już stopień sierżanta i dowodził kompanią, podczas gdy kapral Roberts kierowała samodzielną sekcją ognio- wą. Jednym z ich wspólnych zadań było tłumienie wszelkich sporów i zatar- gów między podległymi żołnierzami. W wejściu bunkra stanął porucznik Ackerman. - Zbierajcie swoje graty - rzucił. - Wycofujemy się. - Ktoś nas zluzuje? - zapytał Dawson. *- Nie. Po prostu się wycofujemy. - Rezygnujemy z dalszej obrony tej linii?! wybuchnęła Stephie. Wstała szybko i wyjrzała przez szczelinę w kierunku rzeki. Na zboczu stało ponad dwieście osmalonych wraków chińskich pojazdów, znieruchomiałych bodaj we wszystkich możliwych położeniach. Teren między nimi był zasłany ty- siącami trupów. Kiedy wiał południowy wiatr, trzeba było zasłaniać sobie twarze chusteczkami nasączonymi płynem po goleniu. - Od pewnego czasu panuje spokój! Ustały ataki! Dlaczego więc mamy oddać Chińczykom ten teren?! - Stephie... - odezwał się John łagodnym tonem, jakby uspokajał roz- histeryzowanego rannego. - Nie! - krzyknęła. - To nie w porządku! Przelewaliśmy krew w obro- nie tej cholernej linii! Nadal możemy jej bronić! Chińczycy rzucili przeciw- ko nam wszystko, czym dysponowali, a mimo to... - Przedarli się - wyjaśnił zachrypnięty Ackerman - nad jeziorem Clark's Hill. Oskrzydlają nas. Za kwadrans zostaną podstawione ciężarówki. Zbie- rajcie swoje rzeczy, żebyście za dziesięć minut byli już na drodze. Odwrócił się i wyszedł. Wszyscy zaczęli się pakować. - Ci cholerni tchórze z Czterdziestej Dywizji Gwardii Narodowej! - par- sknęła Stephie i skrzywiła się, czując silny ból w szyi. - Pewnie wzięli nogi za pas i zwiali na tyły! - Stoczyli bardzo ciężki bój - powiedział cicho Burns. - A jeśli rzeczy- wiście uciekali, to i tak są już martwi. - Możesz tu zostać, jak chcesz, Roberts - zaproponowała ironicznie Becky. Stephie odwróciła się do niej i wrzasnęła: - Owszem! Chcę tu zostać! - John położył jej dłoń na ramieniu, pra- gnąc pohamować ten wybuch. - Przecież musimy ich gdzieś zatrzymać! Dla- czego nie tu?! - Nie słyszałaś? Okrążają nas - odparł John. - Jeśli uda im się zamknąć okrążenie, wybiją nas do nogi. Stephie jakby nagle oprzytomniała. Szarpnięciem uwolniła się z jego uścisku i zaczęła wrzucać swoje rzeczy do plecaka. Coraz bardziej dokucza- ła jej rana na karku. Postanowiła w ogóle nie zwracać uwagi na otoczenie. W głowie miała pustkę. Kiedy Burns uklęknął przy niej, spojrzała mu w oczy i szepnęła: - Nie chcę więcej żadnych leków przeciwbólowych. Zmarszczył brwi, lecz zaraz ze zrozumieniem pokiwał głową. Kiedy wychodzili z bunkra, kolejno dotykali wyryte w świeżym betonie nazwiska. Uczynili to nawet Dawson i Crane, chociaż ich nazwisk tam nie było. Stephie przystanęła i musnęła palcami spis żołnierzy, którzy zbroczyli bunkier 9G własną krwią. Nie potrafiła jednak obudzić w sobie żalu po zabi- tych. Koniec ze środkami przeciwbólowymi, powtórzyła w myślach. Główny okop był już zaledwie ciągiem mniej czy bardziej zlewających się ze sobą lejów wypełnionych błotem i kałużami. Jego pierwotnego biegu można się było jedynie domyślać na podstawie resztek umocnień z belek, osmalonych strzępów worków czy też dziesiątków kawałków linii telefo- nicznych, na okrągło łatanych i rozszarpywanych przez pociski. Cały grzbiet wzniesienia przypominał usianą kraterami powierzchnię Księżyca. W zalesionym do niedawna terenie teraz stały tylko kikuty drzew. Poszarpane i porozrywane pnie różnej wysokości pozwalały wnioskować o intensywności chińskiego ostrzału artyleryjskiego. Sześcioosobowa drużyna powlokła się okopem łącznikowym w dół zbo- cza. Z ciężkimi plecakami trudno było pokonywać rozpadliny i przeciskać się pod zwalonymi pniami, dlatego szli znacznie dłużej niż poprzednio. Dookoła panował zdumiewający spokój. Stephie zaczęła się zastanawiać, czy przypad- kiem nie zostali tu sami. Może wszyscy inni wcześniej zdezerterowali? Drabinka była rozwalona, ale jej nie potrzebowali. Z okopu łatwo było teraz wyjść łagodnym zboczem wielkiego leja. U stóp wzniesienia znów dopadł ich słodkawy, mdlący odór rozkładających się zwłok. Pozakrywali twarze chusteczkami i przyspieszyli nieco kroku na krętej rozmiękłej ścież- ce prowadzącej przez pole minowe. Nad ciałami martwych Chińczyków, któ- rzy licznym oddziałem przedostali się aż tutaj i zginęli od wybuchów min, kręciły się wielkie chmary much. Nikt nawet nie pomyślał o uprzątnięciu trupów. W powietrzu zaświstały pociski artyleryjskie i wszyscy jak na komendę padli na ziemię. Nadlatywały jednak z północy i chwilę później zaczęły się rozrywać na drugim brzegu Savannah. To formacje amerykańskie rozpoczę- ły ostrzał mający osłonić ich odwrót. Podnieśli się, otrzepali mundury i po- szli dalej. Od czasu do czasu przemykał nad nimi z głośnym wyciem pocisk rakietowy, na którego dźwięk odruchowo wciskali głowy w ramiona. Ostrzał przybierał na sile. Ogień zaporowy miał na celu odwrócenie uwagi chińskiej artylerii od konwoju ciężarówek. Dopiero przy drodze ujrzeli resztę obrońców. Ich batalion pogrupowany w kompanie zajmował miejsca w samochodach. Z sześciuset żołnierzy obsa- dzających rejon obrony pozostało niespełna dwustu. W niektórych kompa- niach z pierwotnej stuosiemdziesięcioosobowej obsady ocalała zaledwie garstka chwiejących się na nogach, utykających, zabandażowanych niedo- bitków. Stephie zwróciła uwagę, że niemal każdy odniósł jakąś ranę. Jeden z podoficerów wydawał rozkazy, leżąc na noszach. Z kadry oficerskiej ich kompanii, zredukowanej do około pięćdziesięciu żołnierzy, pozostał tylko Ackerman. Z czterdziestoosobowego plutonu prze- żyło ich osiemnaścioro. Nie ocalał nikt z trzeciej drużyny. W szeregach pa- nowało milczenie, wszyscy stali ze zwieszonymi głowami. Ludzie z innych plutonów spoglądali na nich tak samo tępym wzrokiem. Stephie nie umiała nawet ocenić, co im się tłucze po głowach. W jej myślach dominowało jed- no pytanie: Jakim cudem udało mi się przeżyć? Burns pomógł jej się wdrapać na skrzynię ciężarówki. Stanęła na krawę- dzi i popatrzyła na samotny biały krzyż przy drodze. Za nim ciągnęła się długa pryzma świeżo ubitej ziemi. Wszyscy z drużyny spoglądali na nią. Tak niewiele dzieliło żywych od poległych, że Stfcphie wyobraziła sobie przez chwilę, iż ona także leży w tej zbiorowej mogile obok zabitych kolegów. Przeszła na tył ciężarówki, usiadła na ławce i zaczęła się zwracać kolej- no do żołnierzy swojego pododdziału: - Przepraszam. -Dawson zrobił zdziwioną minę. -Przepraszam. -Zwie- rzak pokiwał głową. Crane jakby w ogóle jej nie słyszała. John chciał coś odpowiedzieć, ale ugryzł się w język. - Przepraszam - odezwała się w koń- cu do Becky, która szybko odwróciła wzrok. Konwój ruszył. Piątka siedzących wokół Stephanie żołnierzy spuściła nisko głowy. - Wygramy tę wojnę! - oznajmiła głośno Roberts, jak gdyby bezsilność i żal przebijające we wcześniejszym wybuchu wściekłości stopniowo prze- kształciły się w bitewny zapał. - Czuję to! Rzucili przeciwko nam wszystko, co mieli, ale nas nie złamali! Wytrzymaliśmy! Ponieśliśmy duże straty, lecz ich straty są niewspółmiernie większe! Żadna armia na świecie nie jest w sta- nie wytrzymać takich strat, jakie zadaliśmy Chińczykom! Nie ma mowy! - Wszyscy patrzyli na nią uważnie. - Wygraliśmy tę bitwę, wygramy i następ- ną! A potem jeszcze jedną! I jeszcze jedną! Wygramy tę wojnę! Czuję to w głębi serca! To nasza ziemia i nikt nam jej nie odbierze! Nikt! - Jasne jak słońce! - wtrącił Zwierzak. - Pewnie! Skopiemy im dupska! - przyłączył się Dawson, klepiąc dło- nią kolbę pistoletu. Melinda Crane przenosiła wzrok z jednej twarzy na drugą. I w jej oczach na nowo pojawiły się błyski. Becky z kwaśną miną patrzyła na Stephie. John mierzył ją zdumionym spojrzeniem. Zostawiali za sobą lasy Karoliny Południowej, wycofując się na północ, w kierunku Waszyngtonu. Stephanie próbowała rozbudzić w sobie wiarę w prawdziwość własnych stwierdzeń, ale nie mogła się pozbyć wątpliwości. BESSEMER, ALABAMA 14 października, 21.00 czasu lokalnego Nieprzyjemny wiatr zapowiadał nadejście zimnego frontu. Wdzierał się za kołnierz bluzy mundurowej, aż kapitan Jim Hart był zmuszony włożyć pod hełm wełnianą kominiarkę. Z krótkimi przerwami od tygodnia obserwo- wał z ukrycia dużą posiadłość. W okolicy było wiele opuszczonych domów, ale jakiekolwiek ślady czyjejś obecności w nich natychmiast przyciągnęły- by uwagę chińskiej żandarmerii. Do tego domu gruntowa droga prowadziła przez tak gęste zarośla, że była prawie niewidoczna. Brama przy zjeździe z szosy była zamknięta na kłódkę, a brak skrzynki na listy i tabliczki z nazwiskiem nie pozwalał nawet wniosko- wać, że kilkaset metrów dalej znajduje się ukryty między wzgórzami dom. Był zamieszkany, ale żyjące tu małżeństwo z dwojgiem kilkunastoletnich dzieci, synem i córką, sprytnie się ukrywało. Hart tylko parę razy dostrzegł, jak któreś z nich przemykało ukradkiem do obmurowanej piwnicy po zapasy żywności. Z piętrowym domem sąsiadowała szklarnia, a w przybudówce znaj- dował się generator prądu. Hart dwa dni wcześniej poprzecinał kable zasilają- ce, więc nawet teraz generator pracował z cichym warkotem. Wybrał ten dom z jednego powodu: ani razu w promieniu wielu kilome- trów nie widział tu chińskiego patrolu. Przeszył go dreszcz, bo o zmierzchu robiło się już zimno. Był głodny, zmęczony i brudny, poza tym dokuczała mu samotność. W ciągu ostatnich trzech tygodni albo musiał się ukrywać przed spotykanymi ludźmi, albo wysyłać ich na tamten świat. Jeszcze raz obejrzał się na drogę, po czym wstał, krzywiąc się z powodu bólu w zwichniętej czy nawet skręconej lewej kostce. Wykorzystując gruby konar jak laskę, pokuśtykał w dół zbocza w kierunku frontowych drzwi. Przez dwa dni czekał przyczajony w zasadzce przy szosie, uzbroiwszy miny i sta- rannie przygotowawszy pole ostrzału. Ale żaden konwój się nie pojawił. Kiedy w końcu zrezygnował, w czasie przemarszu do następnej kryjów- ki ze sprzętem i zapasami natknął się na kolumnę pojazdów na drugiej szo- sie. W pośpiechu wybrał stanowisko i bez specjalnego przygotowania otwo- rzył ogień. Kierowało nim poczucie frustracji i żądza natychmiastowego działania, popełnił jednak wielki błąd. Myślał, że w konwoju znajdują się tylko ciężarówki, ale niespodziewa- nie znalazł się pod ostrzałem z dwóch czołgów. Został zmuszony do podję- cia ryzykownej decyzji. Leżał rozciągnięty na ziemi dygoczącej od wybu- chów pocisków, pod gradem kul z ciężkich pistoletów maszynowych sieką- cych dookoła drzewa i skały, i oczyma wyobraźni widział, jak chińska piechota rozstawia się w tyralierę. Gdyby tam został, na pewno by zginął. Dlatego wybrał jedyne możliwe wyjście. Poderwał siei zaczął na oślep ucie- kać przez las, zostawiwszy na ziemi cały rozłożony sprzęt. Wyszedł z tego cało, ale przekradając się nocą skalistym zboczem, pośliznął się na kamieniu i skręcił nogę w kostce. Przez następną dobę tylko ukrywał się przed chińskimi patrolami. Raz w ciągu dnia żołnierze przeszli trzy metry od sterty suchych liści, w której leżał zagrzebany, wstrzymując oddech. Środki chemiczne zmyliły psy, które jednak przez dłuższy czas kręciły się po jego tropach w najbliższej okolicy. Tymczasem zwichnięta kostka mu napuchła. Musiał zrezygnować z wypra- wy do najbliższej, odległej o dwadzieścia kilometrów kryjówki. Zapukał do drzwi pozornie opuszczonego, zaniedbanego domu. Przez brudne szyby i cienkie firanki zauważył, że we frontowym pokoju nikogo nie ma. Załomotał jeszcze raz, głośniej. Zasłona w oknie się poruszyła, dole- ciał odgłos czyichś kroków. Po kilku sekundach rozpoznał sylwetkę ojca rodziny, trzymającego w ręku czarną dubeltówkę o długich lufach. - Czego pan chce, do cholery? - warknął mężczyzna przez drzwi. - Potrzebuję pomocy - odparł Hart. Jeszcze przez chwilę panowała cisza, wreszcie szczęknęły odsuwane ry- gle i zasuwy. W szparze pojawiła się najpierw lufa strzelby. Mężczyzna ob- rzucił uważnym spojrzeniem jego powycierany i brudny mundur polowy. - Jezu! - syknął, po czym szybko wciągnął Harta do środka i zatrzasnął drzwi. - Jest pan żołnierzem? - Kapitan James Hart z armii Stanów Zjednoczonych. - Kto to? - doleciał lekko roztrzęsiony głos jego żony z głębi domu. - Cicho bądź! - rzucił gospodarz przez ramię i zwrócił się do Harta z sil- nym południowym akcentem: - Uciekł pan z obozu jenieckiego czy jak? r Nie. Służew oddziałach specjalnych, zielonych beretach. - Mój Boże! Jest pan jednym z tych, co wysadzają wszystko w powie trze! Chińczycy na pewno wszędzie pana szukają! Nie może pan tu zostać! Jego żona musiała słyszeć całą rozmowę, bo stanęła w drzwiach, a dwo- je dzieci ciekawie wyjrzało zza jej pleców. - Joe! - powiedziała. - Nie widzisz, że ten człowiek jest ranny? - No to co? I tak nie może tu zostać! To zbyt niebezpieczne! Ale kobieta już wydała polecenia dzieciom, które pobiegły w głąb domu po środki opatrunkowe. Podeszła szybko do niego i wzięła go pod ramię od strony skręconej kostki. - Zaprowadzę pana - powiedziała. Hart przekuśtykał do kuchni i usiadł przy stole. Nie mógł zrozumieć, jak mu się udało przejść tyle kilometrów, bo gdy tylko zaczął rozwiązywać sznu- rówki buta, ból nasilił się do tego stopnia, że łzy napłynęły mu do oczu. Dzieci - z wyglądu dwunastoletni chłopak i nieco starsza dziewczyna - były czyste i zadbane, on zaś brudny, nie ogolony i śmierdzący. Skrzywiły się, ujrzawszy jego silnie napuchniętą i nabiegłą krwią nogę, ale kobieta śmiało położyła ją sobie na kolanach i rogiem ręcznika zaczęła delikatnie wcierać alkohol w skórę. Ręcznik szybko zrobił się czarny, Hartowi było strasznie wstyd, że jest aż tak niedomyty. - Nie może pan tu zostać powtórzył wyraźnie zaniepokojony, w przy bliżeniu czterdziestoletni mężczyzna, nalewając sobie niemal pół szklanki burbona. Wypił go jednym haustem i głośno chuchnął. Nie wolno panu aż tak narażać mnie i mojej rodziny. Kobieta nie odezwała się ani słowem, nawet nie spojrzała na męża, za to chłopak rzucił odważnie: - Przecież nie wyrzucisz go teraz za drzwi! - Jimmy! - ofuknęła go matka, lecz ani myślał rezygnować. - Nie, proszę pani! - odezwał się ironicznie, kręcąc głową, i spojrzał na ojca. - Nie, proszę pana! Ku zaskoczeniu Harta mężczyzna puścił to płazem. Odwrócił się, nalał sobie drugą porcję burbona, po czym ze szklanką w jednej ręce i strzelbą w drugiej wyszedł z kuchni. - Na razie Chińczycy włączyli prąd, ale wcześniej dwa razy linie były przecinane - powiedziała kobieta, ze zmarszczonymi brwiami oglądając jego nogę. - To pańska robota? - Przytaknął ruchem głowy i zaraz głośno syknął, kiedy zaczęła obmacywać spuchnięte miejsce. - Bez prądu nie przetrzyma- my zimy. Nie można wychowywać dzieci jak dzikie zwierzęta. - Dlaczego nie wyjechaliście? - Bo to nasz dom! - krzyknął mężczyzna z sąsiedniego pokoju. - Tu nasze miejsce! Hart spojrzał na jego żonę, jakby oczekiwał, że od niej usłyszy inną wer- sję, ale milczała. Skrzywiła się tylko wyraźnie, jak łatwo się było domyślić, z pogardy dla swego męża, a nie rannego gościa. - Tata miał kłopoty z... - zaczął chłopak. - Jimmy! - syknęła jego siostra. Zapadło milczenie. Chwilę później do kuchni wrócił ojciec z nieodłącz- ną dubeltówką w dłoni. - Nie mam nic przeciwko Chińczykom - oznajmił. Zarówno jego żona, jak i dzieci, szybko odwróciły głowy. Hart długo moczył się w wannie, w gorącej wodzie, która szybko wysty- gła. Kilkakrotnie zapadał w drzemkę, ale gdy uderzał głową o glazurę, na- tychmiast się budził. Zgodnie z instrukcjami pani Lipscomb skręconą nogę trzymał w górze, opartą na krawędzi wanny. Wreszcie zmusił się do tego, żeby wstać. Ból był nie do wytrzymania. Skacząc na jednej nodze po mokrej terakocie parokrotnie omal się nie prze- wrócił. Aż dwadzieścia minut zajęło mu wytarcie się i ubranie. Wyszedł z łazienki do ciemnego korytarza. Doleciały go stłumione od- głosy małżeńskiej kłótni. Pokuśtykał w ich kierunku, ale wcześniej natrafił na otwarte drzwi sypialni chłopaka. - Cześć - rzucił Jimmy znad biurka, przy którym rysował coś w szki- cowniku. - Co robisz? - zapytał Hart. - Uczę się chińskiego. Kapitan podszedł bliżej. Dopiero teraz zauważył, że to nie szkicownik, ale zeszyt do ćwiczeń wydrukowany na połyskliwym papierze ryżowym. W kratkach znajdowały się nierówno nagryzmolone ołówkiem znaki chiń- skiego pisma. W wielu miejscach Jimmy musiał nanosić poprawki. - To praca domowa? - Coś w tym rodzaju - burknął jak gdyby obrażony chłopak. - Żołnie- rze rozdawali to przed szkołą, a jutro mają zbierać. - Rozumiem. - Hart wyjął z kieszeni zielony beret i wcisnął go sobie na głowę, wyczuwając przy tym, że po raz pierwszy od wielu lat dopuścił do odrośnięcia włosów. - Trzeba dobrze poznać wroga, jeśli chce się mieć wię- cej sprytu od niego. Jimmy natychmiast się ożywił. - No jasne - odparł z uśmiechem. Hart ruszył dalej w kierunku saloniku, gdzie wciąż trwała sprzeczka, ale w sąsiednich drzwiach natknął się na stojącą przy futrynie dziewczynę. Przy- szło mu na myśl, że wszystkim w tej rodzinie, podobnie jak jemu, bardzo dokucza samotność. Na jego widok wbiegła do pokoju i po chwili wróciła z aluminiowymi kulami. - Proszę, przydadzą się panu. W ubiegłym roku poważnie stłukłam so bie kolano na sali gimnastycznej. Kule były dla niego za krótkie, ale dało sieje wydłużyć, a z ich pomocą mógł się o wiele łatwiej poruszać. - Ja nie będę tego robiła - dodała dziewczyna, krzywiąc się pogardliwie. - Czego? - Ćwiczyła chińskiego pisma. Wychowawczyni mówi, że bez tego nie ma szans na szóstkę, ale mnie to nie obchodzi. I tak nie pójdę do college'u. Hart już chciał się sprzeciwić, argumentować, że nie powinna tak my- śleć, kiedy nagle uświadomił sobie, że jest naiwny. Chińczycy mogli dopu- ścić amerykańskich maturzystów najwyżej do uczelni technicznych, a i to wyłącznie garstkę najlepszych. - Mimo wszystko nie rezygnuj z nauki - mruknął w końcu. - Dlaczego? - Ponieważ zamierzamy wygrać tę wojnę. Po co pan wkłada dziewczynie bzdury do głowy? - rzekł ostro Lip- scomb, który pojawił się w korytarzu. - Może się pan przespać w naszym schronie sztormowym, ale tylko tę jedną noc. Jutro będzie pan musiał odejść. Kiedy jednak przed wyjściem na tylne podwórze Hart mijał jego żonę, szepnęła: - Jeszcze zobaczymy. COLUMBIA, KAROLINA POŁUDNIOWA 16 października, 9.20 czasu lokalnego Mimo wczesnej pory słońce grzało mocno, aż oślepiało na pylistym, ja- łowym poboczu drogi. To już ostatnie dni upalnego lata, pomyślała Stephie. Przypomniał jej się obóz szkoleniowy w Forcie Benning. Boże, tam dopiero było gorąco! Przyśpieszony program szkolenia żołnierzy piechoty ukończy- ła dwa miesiące temu. Zaledwie dwa miesiące temu! A szkoła? Przecież tak niedawno uzyskała maturę! Od tamtego czasu upłynęło tylko pięć miesięcy! Aż sama nie mogła w to uwierzyć. Przy drodze jej drużyna wznosiła umocnienia obronne, które miał obsa- dzić jakiś inny oddział. Mimo to weterani wcześniejszych walk wcale sienie skarżyli na to, że zapędzono ich do pracy fizycznej. Stłumiony grzmot, który od czasu do czasu przynosił południowy wiatr, przypominał im, jak spokoj- na jest taka praca. Trzeba nabrać dystansu, tłumaczyła sobie Stephie, miarowymi ruchami przerzucając ziemię krótką saperką. Bynajmniej nie chodziło jej o dystans do kopania, lecz do walki i wszechobecnej na linii frontu śmierci. Na szczę- ście ziemia była dość sypka, bo jedynie wyrównywali wały osłonowe usypane spychaczami. Jeszcze lżejsze było napełnianie worków piaskiem, ale i tak wyciskało z człowieka spore ilości potu. Stephie pracowała z sanitariuszką drużyny, Melindą Crane, która zawiązywała worki plastikowym sznurkiem. Obie, mimo zaciekawionych spojrzeń kolegów, miały na sobie jedynie prze- pocone, ciemnozielone wojskowe podkoszulki. Nie dbały o nic, były zgrza- ne i zmęczone. Zresztą gdyby któremuś przyszedł do głowy jakiś głupi po- mysł, trzymały pod ręką nabite pistolety maszynowe. Stephie odczuwała coraz silniejsze bóle w całym ciele, ale jednocześnie zauważała zmiany zachodzące w swojej psychice. Najbardziej dawało jej się we znaki kłucie w plecach między łopatkami i stały, tępy ból krzyża, który zdawał się promieniować w górę i niczym pędy winorośli stopniowo sięgać do klatki piersiowej. Wyprostowała się, ściągnęła do tyłu ramiona i pokręciła głową na boki. Niewiele to jednak pomogło. Zostało wrażenie narastającego ucisku w płucach, który utrudniał oddychanie. Z południowego zachodu, od strony frontu, na szosie pojawił się cywil- ny samochód osobowy. Droga, do niedawna pełniąca jeszcze rolę bramy, którą na północ ciągnęły kolumny uciekinierów, teraz była już całkiem pusta i tego wieczoru miała zostać zaminowana. Żołnierze z drużyny Stephie wykorzystali okazję, żeby przerwać pracę i chwilę odpocząć. Był to pierwszy pojazd, jaki pojawił się na drodze od czasu, gdy tuż przed świtem wysiedli z ciężarówek. Powoli sunął na północ. - To pewnie jacyś uciekinierzy - odezwała się Melinda. Wszyscy patrzyli w rosnącym napięciu. Bardziej od podróżujących au- tem ludzi obawiali się nowin, które mogą dotrzeć wraz z nimi. Stephie w wy- obraźni słyszała już przerażone okrzyki: „Przedarli się! Są tuż za nami!" Jakby w odpowiedzi samochód zwolnił i stanął, a siedząca za kierownicą kobieta pochyliła się do otwartego prawego okna. - Czy ktoś może mi powiedzieć...? - zaczęła, lecz natychmiast urwała na jej widok. - Mama? - odezwała się osłupiała Stephie nieswoim, piskliwym głosem. - No, wreszcie cię znalazłam - oznajmiła wyraźnie poirytowana Rachel Roberts. Zaparkowała na poboczu i wysiadła, ciągnąc za sobą wypchany stary, różowo-zielony szkolny plecak. Kiedy Stephie podeszła do auta, matka zmie- rzyła ją surowym spojrzeniem. - Dlaczego chodzisz bez stanika? - Co ty tu robisz? - zapytała Stephie prawie szeptem. - Tu nie wolno przebywać żadnym cywilom. Rachel prychnęła pogardliwie. - Mam w nosie idiotyczne zarządzenia tego kretyna, których zresztą sam nie przestrzega. - Nie mówię o zarządzeniu prezydenta, ale o ustawie uchwalonej przez Kongres - wycedziła lodowatym tonem Stephanie. Rachel uniosła wzrok do nieba, chcąc okazać, że córka niczego nie rozu- mie, po czym uścisnęła ją i cmoknęła w policzek. - Jesteś brudna - syknęła z naganą w głosie, po raz kolejny obrzucając ją surowym spojrzeniem. Polizała palce i przeciągnęła nimi po umorusanym po- liczku córki, rozmazując tylko brud, a następnie poprawiła jej włosy zmierz- wione od długotrwałego noszenia hełmu. Stephanie skrzywiła się z niechęcią. - Przestań, dobrze? Ludzie na nas patrzą. Przestań! Odsunęła się, tłu- miąc w piersi jęk rozpaczy. - Kiedy odwiedziłam cię w obozie szkoleniowym, odniosłam wrażenie, że wojsko ma prawdziwą obsesję na punkcie higieny osobistej. Ale teraz wygląda na to, że od promocji ani razu się nie kąpałaś. - Co tu robisz? - powtórzyła Stephie. Tym razem pytanie uderzyło Rachel. Kilkakrotnie zamykała i otwierała usta, jakby nie mogła wydobyć z siebie głosu, zanim wreszcie wyjąkała: - Masz. Przywiozłam ci trochę rzeczy. Nową szczoteczkę do zębów, trochę bielizny, kilka książek. Stephie popatrzyła z przerażeniem na jaskrawy dziecięcy plecak, które- go nie chciała nosić już w drugiej klasie podstawówki. Zerknęła przez ramię na kolegów. Wszyscy uśmiechali się szeroko, wymieniając między sobąpół- głosem jakieś ironiczne uwagi. Po drugiej stronie szosy sekcja Johna powoli schodziła ze wzgórza, ostrożnie rozciągając kable do detonatora. Wybuch podłożonych ładunków miał zabarykadować drogę lawiną kamieni. - Nie chcę tego! - syknęła Stephie przez zęby. Matka zmarszczyła brwi. - Jak sobie życzysz. - Ze złością wrzuciła plecak przez otwarte okno na tylne siedzenie samochodu. - Skąd przyjechałaś? - Stephie popatrzyła na południe wzdłuż pustej szosy. - Jakiś półgłówek źle mi wskazał drogę - odparła matka. Przeszył ją dreszcz, gdy także spojrzała w kierunku, skąd dolatywał przeciągły grzmot jak gdyby zbliżającej się burzy. - Tam jest okropnie. Wszyscy uciekają w po- płochu. Nikt nie wie, co się dzieje. I jeszcze tylu rannych biedaków... - Pokrę- ciła głową. - Lepiej by ci było w jakimś oddziale konstruktorskim. - Stephie popatrzyła na matkę rozszerzonymi oczyma. Otworzyła już usta, żeby odpo- wiedzieć, ale Rachel dodała szybko: - Wiem, że to ciężka praca, ale znacz- nie bezpieczniejsza od tej... walki. - Mamo! -jęknęła Stephie, usiłując trzymać nerwy na wodzy. - Czy ty nic nie rozumiesz? Jesteśmy formacją bojową! Służę w piechocie! - Ależ tak, oczywiście. - Rachel uśmiechnęła się i poklepała córkę po policzku. Stephie szarpnęła głową, niemalże odskoczyła jak oparzona. Mat- ka jeszcze raz spojrzała wzdłuż pustej szosy i mruknęła: - Mam nadzieję, że zajmujecie się czym innym niż Conner Reilly. - On jest w kawalerii pancernej, a ja w piechocie - wyjaśniła Stepha- nie. - Oni szukają wroga, a my z nim walczymy. - Conner nie żyje - oznajmiła sucho Rachel. Tragiczna wiadomość zawisła między nimi w powietrzu. Stanowiła za- kończenie pewnego rozdziału w życiu Stephie, dla której nawet wstąpienie do wojska i trudy podstawowego szkolenia nie oznaczały jeszcze końca dzie- ciństwa. Również pierwsze wstrząsające przeżycia na linii frontu nie zmie- niły jej nastawienia. Miała zaledwie osiemnaście lat i dopiero teraz poczuła się nagle dorosła. Jak zginął? spytała, z trudem przełknąwszy ślinę. - W walce, gdzieś w Kalifornii. - Ale w jaki sposób? powtórzyła z naciskiem Stephie. - Od kuli czy w trakcie ostrzału artyleryjskiego? A może na minie? Jak to się stało? - Nie wiem. Słyszałam tylko, że zginął - odparła miękko Rachel. Po krótkim namyśle dodała: - Możesz płakać, Stephie. Nie musisz się wstydzić łez. - Wcale nie płaczę. - Stephanie zamrugała szybko. Matkę to najwyraźniej zdumiało. Jak zawsze w niepewnych sytuacjach zareagowała rozdrażnieniem. - Jak sama widzisz, świetnie rozumiem, że znalazłaś się w organizacji, przynajmniej nominalnie, wojskowej. Natomiast Conner służył w regular nej armii, a nie w oddziałach pomocniczych, które w ostatniej chwili prze rzuca się z miejsca na miejsce. - Pokręciła głową. - Biedni chłopcy. Tam jest naprawdę strasznie, Stephie. Widziałam to na własne oczy. Chyba mia łaś sporo szczęścia, że trafiłaś właśnie tutaj. - Podejrzliwym wzrokiem ob rzuciła do połowy zrobione umocnienie gniazda karabinu maszynowego i sterty kamieni przygotowane do przegrodzenia zaminowanej już szosy. - Ty przynajmniej nie będziesz musiała brać udziału w żadnej bitwie, jak biedny Conner. -Świeć Panie nad jego duszą. Stephie gorączkowo rozmyślała nad odpowiedzią, chociaż całym ser- cem chciała wykrzyczeć matce w twarz: „Słyszałaś, mamo, o obronie Atlan- ty?! Albo o bitwie nad Savannah?!" Ostatecznie mruknęła tylko: - Tak, chyba masz rację, mamo. John Burns przeszedł przez drogę, wycierając z kurzu najpierw twarz, a potem ręce kawałkiem szmatki. Zdjął hełm, wcisnął go pod pachę, wyszedł zza pleców Rachel i stanął mniej więcej pośrodku ziemi niczyjej. Matka dumnie zadarła głowę i uśmiechnęła się szeroko na widok wysokiego, przystojnego, gładko ogolonego chłopaka o spalonej od słońca cerze. Pani Roberts? - zagaił, wyciągając rękę. - John Burns. - Ach, tak odparła z entuzjazmem. - Oczywiście! - Energicznie uści snęła mu dłoń, aż Stephie obrzuciła matkę podejrzliwym wzrokiem. Rachel zachowywała się tak, jakby znała Johna, mimo że Stephie ani razu nie wspo mniała o nim w liście. - Mam nadzieję, że dobrze się opiekujesz moją córką. John zerknął na Stephanie, która odrzekła z naburmuszoną miną: - Sama się o siebie troszczę. Powstała dość niezręczna sytuacja. W zapadłej ciszy dobiegające z dala odgłosy bitwy jakby przybrały na sile. Ale uwagę wszystkich przyciągnął konwój ciężarówek nadciągający z północy. - Wygląda na to, że pojedziemy dalej mruknęła Stephie. - Zmiana planów! - zawołał John do swoich żołnierzy. Zbierać pleca- ki i sprzęt. - A co z tą barykadą? - zdziwiła się Stephie. - Ktoś ją po nas przejmie i dokończy. Burns włożył hełm na głowę. - Po co ten pośpiech? - nie rezygnowała Stephanie. Wzruszył ramionami. - Pewnie Chińczycy są już blisko - rzucił. - W takim razie musicie się pospieszyć - wtrąciła Rachel. - Biegnij po swoje rzeczy, kochanie. Stephie włożyła bluzę mundurową, zapięła ją, po czym narzuciła kami- zelkę kuloodporną i dociągnęła sprzączki. Na wierzch wciągnęła ciężką uprząż z zapasowymi magazynkami, granatami i zestawem pierwszej pomocy. Mat- ka pomogła jej ułożyć na ramionach szelki, chociaż leżały dobrze. Stephie wykorzystała okazję, żeby się od niej uwolnić, gdy schyliła się po swój kara- bin oparty o sięgającą zaledwie do kolan stertę worków z piaskiem osłania- jącą szykowane stanowisko strzeleckie. Kiedy się odwróciła, pobladła matka popatrzyła na nią z troską w oczach. Zołnierzejuż wdrapywali się na skrzynię rozklekotanej ciężarówki. Rachel jeszcze raz poprawiła sprzęt córki, zerkając podejrzliwie na jej ciężki karabin. Stephie ostentacyjnie sprawdziła, czy jest zabezpieczony. Mimo tych szcze- gółowych oględzin całkowicie umknęły uwagi matki dwie srebrzyste belki na kołnierzyku munduru, oznaka stopnia kaprala. - Wsiadać! - krzyknęła Stephie do żołnierzy ze swojej sekcji. Matka niemalże podskoczyła w miejscu, słysząc jej rozkazujący ton. - Lepiej już jedź, mamo. Rachel ze wzruszenia zadrżały wargi. Chcąc to ukryć, pospiesznie przy- tuliła do siebie córkę. Całe rozdrażnienie Stephie ulotniło się nagle, gdy po- myślała, że być może widzi matkę po raz ostatni. STOCZNIA MARYNARKI WOJENNEJ, FILADELFIA 17 października, 21.45 czasu lokalnego Prezydent Baker w kasku na głowie wkroczył na pokład gigantycznego pływającego arsenału. Dookoła panował mrok, ale we wnętrzu suchego doku oświetlonego przez gigantyczne jupitery było jasno jak w dzień. Tysiące lu- dzi pracowały na pokładzie długości czterech boisk piłkarskich. Iskry spa- warek sypały się równocześnie spod opancerzonych klap kilkunastu głębo- kich studni, przyszłych wyrzutni dalekosiężnych pocisków balistycznych, które już testowano w Nowym Meksyku. Oba okręty, wyposażone w kilka nowych rodzajów uzbrojenia i nadzwyczaj rozbudowane systemy naprowa- dzania, miały wyjść w morze w rekordowym czasie, po upływie dwóch i pół roku od chwili zatwierdzenia ich budowy. Baker przynajmniej bardzo na to liczył. Admirał dowodzący stocznią poprowadził go pod pokład. Za nimi ru- szyła liczna gromada prezydenckich doradców i łączników w eskorcie cy- wilnych agentów ochrony. Zeszli kilka pięter w dół po stalowych schodkach i znaleźli się na wąskim pomoście technicznym. Roztaczał się stąd niezwy- kły widok. W przepaścistym wnętrzu okrętu dziesiątki tysięcy robotników było zajętych spawaniem, wierceniem, nitowaniem bądź układaniem kabli. Panował ogłuszający hałas. Centralną część zajmował gigantyczny blok wyrzutni rakietowych. W poprzek okrętu mieściło się ich osiemdziesiąt, a ta- kich zestawów było kilkaset. U ich podnóża ludzie testowali działanie auto- matycznych wysięgników do ładowania wyrzutni. Zakrzywione hakowato łapy musiały zdejmować rakiety z taśmy podajnika, obracać je do pionu i wsu- wać w rurę wyrzutni. Bill serdecznie uścisnął dłonie kilku przechodzących obok stoczniow- ców, którzy zatrzymywali się tylko na chwilę, witali go uprzejmie i szybko ruszali dalej. - Oczywiście, pracujemy przez okrągłą dobą! -wyjaśnił kierownik sek cji, przekrzykując hałas. - W przyszłym miesiącu powinien już być gotowy blok reaktora i wtedy zaczniemy go rozpalać, aż uzyskamy pełną moc, wy starczającą do napędu śrub. - Wyprzedziliście harmonogram? - zapytał Baker. Mężczyzna wzruszył ramionami. - Trudno powiedzieć, panie prezydencie, dopóki nie przetestujemy ukła dów sterujących i nie usuniemy ewentualnych błędów w programach. Po czyniliśmy znaczne postępy od pańskiej ostatniej wizyty miesiąc temu, ale proszę pamiętać, że to okręt o wyporności pół miliona ton i uzbrojony w osiem tysięcy wyrzutni rakietowych. Programy sterujące są bardzo skomplikowa ne i całkowicie nowatorskie. Mamy tu łącznie ponad pięć milionów sprzężo nych ze sobą zautomatyzowanych podsystemów. Instalacja sprzętu elektro nicznego zakończy się w styczniu, trudno jednak powiedzieć, czy wszystko będzie razem działało... - Znów wzruszył ramionami. Bill przystanął i odwrócił się do kierownika technicznego idącego obok admirała. - Należy przez to rozumieć, panie prezydencie... — natychmiast wtrącił dyplomatycznie wojskowy dowódca stoczni, lecz Bill powstrzymał go, uno- sząc wysoko rękę, niczym policjant kierujący ruchem na skrzyżowaniu. - Wszystko, powtarzam, wszystko zależy od tego okrętu i bliźniaczej jednostki powstającej w sąsiednim doku. Oba muszą wypłynąć w styczniu i już w dziewiczym rejsie włączyć się do walki, żeby zatrzymać chińską flotę! Admirał kilka razy spoglądał to na niego, to znów na kierownika prac, który w końcu pokiwał głową i odparł: - W porządku, panie prezydencie. W pełni to rozumiem. Doradca wojskowy Białego Domu zbliżył się szybko i szepnął Billowi na ucho: - Mamy już końcowy raport z wycofywania oddziałów znad rzeki Sa- vannah. Baker błyskawicznie przerwał zwiedzanie okrętu i poprosił o udostępnie- nie zacisznego pomieszczenia. Wprowadzono ich do sali odpraw, gdzie wzdłuż gołych ścian zwieszały się spod sufitu grube pęki kabli do podłączenia ścien- nych monitorów, a nad podłogę wystawały inne do zamontowania terminali komputerowych. W kącie stały czarne plastikowe worki pełne papierowych tacek i kubeczków. Obaj z doradcą, będącym w stopniu komandora marynar- ki, usiedli na rozchwianych metalowych krzesełkach przy prowizorycznym stole, zrobionym z płyty pilśniowej położonej na kozłach do cięcia drewna. Leżały na nim rozpostarte wielkie arkusze schematów elektrycznych, przy- trzymywane w rogach kawałkami żelaznych sztabek. Oficer otworzył przed sobą przenośny komputer i zaczął odczytywać raport z ekranu. - Czterdziesta Dywizja Piechoty, która była okopana na linii Savannah, wzdłuż granicy Georgii i Karoliny Południowej w okolicach jeziora Clark's Hilł, została zdziesiątkowana. Chińczycy rzucili przeciwko niej siedem dy wizji pancernych i zmechanizowanych. W ciągu tygodnia walk jej liczeb ność została zredukowana do sześćdziesięciu procent. Straty w sprzęcie się gają prawie stu procent. Na chwilę zapadło milczenie. Bill, wykreśliwszy w myślach tę dywizję ze spisu dostępnych formacji bojowych, zapytał w końcu: - Jak przebiega wycofywanie wojsk w innych rejonach? Komandor przeczytał po cichu kilka akapitów z raportu i streścił: - No więc... Trzydziesta Siódma Dywizja Piechoty, także z Gwardii Narodowej, wycofała się bezpiecznie ze środkowej i wschodniej części swo jego odcinka, ale została zaatakowana na prawym skrzydle, gdzie część ucie kających w popłochu pododdziałów znalazła się w okrążeniu. Ostatecznie... po uzupełnieniach liczebność dywizji wynosi obecnie osiemdziesiąt pięć pro cent. Nie licząc dwóch związanych walką batalionów z prawego skrzydła, reszta dotarła do linii rzek Santee i Saluda w okolicach Columbii w Karoli nie Południowej. Baker pokiwał głową. Niecierpliwie czekał na dalsze wieści. - Trzysta Piętnasta Brygada Pancerna wycofała się sprawnie autostradą numer dziewięćdziesiąt pięć do skrzyżowania z autostradą numer dwadzie- ścia sześć i obsadziła je do czasu zakończenia ewakuacji Charlestonu. Póź- niej została przerzucona dalej autostradą dziewięćdziesiąt pięć na północ do rzeki Santee. Bill jeszcze raz pokiwał głową. Wszystko przebiegało zgod- nie z planem. Komandor wrócił do odczytywania raportu z ekranu. Czter- dziesta Pierwsza Dywizja Piechoty również składnie wycofała się ze swego odcinka linii Savannah i przegrupowała się w Sumter, w Karolinie Południo- wej. Nie poniosła większych strat... - Podniósł głowę znad ekranu i dodał od siebie: - Przykro mi, panie prezydencie, ale brak szczegółów. W raporcie wymieniono tylko, że nie poniosła większych strat. Nie ma ani słowa o... - Rozumiem - przerwał mu Baker. Poczuł ulgę, lecz lakoniczny raport nie uwolnił go do końca od niepokoju. Musiał poskromić pragnienie bliższe- go poznania losów córki do czasu, aż w Waszyngtonie będzie mógł poroz- mawiać z Cotlerem. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić do generała z samo- lotu albo chociażby z samochodu w trakcie podróży z lotniska. Komandor czytał dalej, ale Bill już prawie nie słuchał. - Po ciężkich walkach w ciągu ubiegłego tygodnia Czterdziesta Pierw sza Dywizja Piechoty zachowała jedynie czterdzieści pięć procent zdolności bojowej. Około trzydziestu procent ocalałych żołnierzy jest rannych lub cho rych i musi zostać wyłączonych ze służby do chwili powrotu do zdrowia. Wracał do samochodu niemal biegiem. - Odniosła powierzchowną ranę na karku - poinformował go przez te- lefon Cotler. - Poza tym była blisko eksplozji silnego ładunku kruszącego i doznała lekkiego wstrząśnienia mózgu. Mówi się, panie preaydencie, że pańska córka uratowała resztę swojej drużyny, podejmując olbrzymie ryzy- ko. .. - Generał urwał, ale po chwili podjął rzeczowym tonem: - Ponadto ma liczne stłuczenia i prawdopodobne pęknięcia kilku żeber na prawym boku. Nie umiem powiedzieć, jak znosi ból. W każdym razie chodzi obandażowa- na. - Znów urwał i dokończył ciszej: - Moglibyśmy ją uznać za niezdolną do służby i umieścić w szpitalu. Bill pominął tę propozycję milczeniem, chociaż bardzo wiele go to kosz- towało. 6 NAD RZEKĄ SAVANNAH, KAROLINA POŁUDNIOWA 19 października, 9.15 czasu lokalnego Limuzyna przestała się wreszcie trząść na porytej koleinami bitej dro- dze. Adiutant Żemina, krztusząc się od pyłu, zaczekał, aż kurz opadnie, za- nim otworzył drzwi. Powietrze w lesie było przepełnione odorem rozkłada- jących się zwłok. Tłumacząc się alergią, Han szybko wyjął chusteczkę i za- krył nią sobie usta i nos. Podobnie jak reszta żołnierzy, Wu miał na sobie mundur polowy, tyle że jego był czysty. Zasalutował, a następnie uścisnął ojcu dłoń. - Wsiądźmy do mojego samochodu. Tam będziemy mogli porozma- wiać - zaproponował Han, ale Wu odparł, że najpierw chciałby mu coś po- kazać. Żemin ze zmarszczonymi brwiami ruszył za synem. Kiedy wezwał go do siebie na rozmowę, Wu poprosił o spotkanie wła- śnie tu, na polu niedawnej bitwy. Zapewne widok połamanych drzew i zrytej lejami, osmalonej ziemi był dla niego czymś nowym, ale Han stykał się z nim już wiele razy. A i fetor, od którego bez większego powodzenia próbował się uwolnić za pomocą chusteczki do nosa, był taki sam w Azji czy na Bliskim Wschodzie. Wu ostrzegł go przez ramię, żeby się trzymał środka ścieżki wytyczonej chorągiewkami. Han uniósł wzrok do nieba. Odwiedzał pola bitew, kiedy syn był jeszcze niemowlęciem, i dobrze wiedział, czym grozi wejście na pole minowe. Kiedy Wu zszedł po zboczu leja na dno wąskiego okopu, Żemin zatrzymał się na jego krawędzi i z góry obrzucił syna krytycznym spojrze- niem. - To już niedaleko - wyjaśnił tamten pospiesznie. Han westchnął głośno i poszedł dalej. Jego wypolerowane do połysku, czarne włoskie pantofle nie zapewniały takiej przyczepności do podłoża, jak wojskowe buty syna. Ślizgając się w błotnistym rowie, ruszył mozolnie w górę łagodnego zbocza, kilkakrotnie zmuszony do tego, by otrzepywać marynar- kę z kurzu. Tuż pod szczytem, spocony, zaprotestował ponownie: - Wu, przyjechałem tutaj, żeby... - Już niedaleko - odparł syn. Jest jak dziecko bawiące się w wojnę, pomyślał Han. Mimo ogromnych strat, jakie poniosła ich armia w bezskutecznych atakach na amerykańską linię obrony, Wu był zafascynowany tym miejscem. Na szczycie wzniesie- nia skręcili do głównego okopu, będącego w zasadzie szeregiem mniejszych i większych, wypełnionych wodą lejów. Wu z łatwością przeskakiwał sterty potrzaskanych umocnień, wskazując porzucony przez Amerykanów sprzęt. W zakolach biegnącej zygzakiem linii walały się setki pustych skrzynek amunicyjnych. Trafiały się też między nimi skrzynki z chińskimi napisami. - Wu... - mruknął zniecierpliwiony Żemin, chcąc okazać, że nie intere- sują go tego typu znaleziska. - To już tutaj - przerwał mu syn, pokazując wejście do bunkra, po czę- ści zawalone stosem belek, worków z piaskiem i ziemi. Nad mrocznym otwo- rem wejściowym był wymalowany na biało numer „9G". Wu przecisnął się do środka. Najwyraźniej nie przeszkadzał mu bijący stamtąd fetor. Wyczulone powonienie Hana pozwoliło mu go natychmiast zidentyfikować. Ktoś tutaj spłonął żywcem. Potwierdzeniem tych domysłów była gruba warstwa sadzy i kopcia na betonowej podłodze. Zaraz za wejściem Wu skręcił i oświetlił latarką ścianę bunkra, na której były nierówno wyskrobane angielskie nazwiska. Han przeczytał je i oczy mu się rozszerzyły. - Widzisz? Stephanie Roberts - oznajmił podniecony chłopak, wodząc promieniem latarki po tym jednym nazwisku. Han zawrócił i wszedł do głównej komory. Tutaj było jeszcze więcej sadzy pokrywającej nie tylko podłogę, lecz także ściany i sufit. Ponadto w ką- tach walały się tysiące pustych łusek różnego kalibru. Obrzucił to wszystko szybkim spojrzeniem, wprawnym okiem wyławiając też plamy zakrzepłej krwi ledwie widoczne pod osadem kopcia. - Spójrz na to. Wu wyciągnął w jego kierunku dziecięcą zabawkę, plastikową imita- cję bransoletki nabijanej klejnotami. Tandetny wyrób z różowego plastiku niemalże kłuł w oczy w tym otoczeniu pełnym śmierci i zniszczenia. Han zawrócił na pięcie i szybko wyszedł na świeże powietrze. Wu jeszcze raz obejrzał uważnie znalezisko i schował je do kieszeni. Pospiesznie dołączył do ojca, który sprawiał wrażenie rozzłoszczonego. - Zapoznałem się z raportami wywiadowczymi dotyczącymi córki pre zydenta Bakera - powiedział. - Specjaliści uważnie śledzą doniesienia ame rykańskich mediów, żeby się dowiedzieć, czy przeżyła tę bitwę. - Ojciec nie odpowiedział. - Myślałem, że to cię zainteresuje. - Han spojrzał na niego, więc szybko dodał: - Córka prezydenta Bakera może dla nas dużo znaczyć. - Nie - uciął Żemin lodowatym tonem. Wu zmarszczył brwi. - Dlaczego nie? - Powiedziałem nie, bo nie pozwolę ci pójść na front. - Ale... - zająknął się zdumiony chłopak i pokazał ręką linię porozwa- lanych umocnień, jakby był to jakiś argument na jego korzyść. Han chwycił go za rękę, pociągnął kilka metrów dalej i obrócił twarzą do czoła okopu. Wu uwolnił się z jego uścisku, ale spojrzał na zbocze opada- jące ku rzece. Tutaj także nie było niczego poza śmiercią i zniszczeniem. Jedyną oznakę życia stanowiły drużyny saperów, które oczyszczały z amery- kańskich min wyznaczone szlaki od przeprawy. Wkrótce powinny dotrzeć do pierwszych rozkładających się zwłok, choć zapewne najpierw musiały zbadać stan techniczny wraków pojazdów. Niektóre z pewnością nadawały się do naprawy. Żemin obrzucił syna uważnym spojrzeniem i powiedział cicho, stanow- czym tonem: - Sam to przepowiedziałeś w ubiegłym miesiącu podczas wideokonfe- rencji z Pekinem! Przytoczone przez ciebie szacunki strat naszej armii spo- wodowały, że teraz codziennie muszę w raportach podawać statystykę zabi- tych i rannych! A ty nie chcesz usłyszeć kilku liczb? Podczas walk na tej linii zabiliśmy, raniliśmy bądź wzięliśmy do niewoli od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu tysięcy Amerykanów. Jednocześnie sami straciliśmy sto czterdzieści pięć tysięcy żołnierzy! Rannych jest trzykrotnie więcej! W sumie straty przekroczyły siedemset tysięcy! A to przecież jedynie tym- czasowa linia oporu! Kolejna będzie znacznie silniej umocniona! Następna jeszcze silniej! - Właśnie dlatego chcę się włączyć do walki - odparł spokojnie Wu. - Nasza armia potrzebuje najlepszych i najodważniejszych ludzi na froncie. - I ty, oczywiście, siebie do takich zaliczasz! - rzucił Han, ledwie po- wstrzymując wybuch wściekłości. - Jesteś... - Urwał, jakby słowa uwięzły mu w gardle, i popatrzył na prawdziwie piekielny krajobraz nad rzeką. Wu także przyglądał mu się uważnie. - Czego cię nauczyli w akademii? Zostałeś zapoznany z kultem śmierci, tak jak wszyscy pozostali? Czy tak właśnie wygląda to „wspaniałe zwycięstwo", do którego chcesz przyłożyć ręki? - Nie bądź defetystą - mruknął w odpowiedzi Wu, zarzucając ojcu po ważne przestępstwo kryminalne. Przez chwilę obaj mierzyli się wręcz nienawistnymi spojrzeniami, dopó- ki nie przerwał im cywilny doradca Wu, który musiał wybrać drogę na skró- ty, bowiem wdrapał się na czworakach na wielką pryzmę świeżo usypanej ziemi za głównym okopem i otrzepując ręce z kurzu, powiedział: - Proszę wybaczyć, administratorze Han... Poruczniku Wu, przybyła właśnie delegacja Amerykanów z pobliskiego miasta, która chciałaby z pa nem rozmawiać. Ruchem głowy wskazał widoczną za kikutami drzew bitą drogę, gdzie przy kawalkadzie rządowych aut stali trzej cywile w otoczeniu dwukrotnie liczniejszej eskorty chińskich żołnierzy. Han, rozsierdzony aroganckim zachowaniem syna, bez słowa ruszył z po- wrotem w dół zbocza. Wu ze swoim doradcą poszli za nim. Żemin uścisnął dłonie trzymanym na muszce Amerykanom, po czym odprawił żołnierzy. - Jestem burmistrzem Augusty - zaczęła starsza kobieta. Han z przymilnym uśmiechem odparł, że bardzo mu miło ją poznać i że chciałby jak najszybciej nawiązać współpracę. - Pańska armia masakruje naszych obywateli, bezbronną ludność cy wilną - przerwała mu ostro kobieta. - Siłą wyciąga się ich z domów i wywo zi do obozu koncentracyjnego. Żemin natychmiast spoważniał. Znów ogarnęła go złość. - Gdzie? - wyjąkał. Amerykanie podali nazwę miejscowości, przywołał więc doradcę i ka- zał pokazać obóz na mapie. Kiedy wszystkie wątpliwości zostały wyjaśnio- ne, zarządził odjazd. Kierowcy sformowali kolumnę, limuzyna i ruchome centrum łączności znalazły się między dwoma wozami pancernymi. Dorad- ca otworzył drzwi i Han zajął swoje miejsce. Popatrzył na syna, który wciąż stał na poboczu ze smutną miną, i rzucił: - No, wsiadaj. Po godzinnej podróży w całkowitym milczeniu dotarli do ogrodzonego drutem kolczastym terenu. Po obu stronach asfaltowej szosy, w zagrodach jak dla zwierząt, leżeli na ziemi pod gołym niebem amerykańscy jeńcy wo- jenni, w większości ranni. Niczym żebracy wyciągali ręce, prosząc o jedze- nie, wodę i lekarstwa. Wu był porażony tym widokiem. W swojej krótkiej karierze widział to oblicze wojny tylko na ocenzurowanych filmach doku- mentalnych. Komendant obozu, pułkownik, powitał Żemina na stopniach klimatyzo- wanego wozu dowodzenia. Wu zasalutował, lecz on jakby tego nie zauwa- żył, szybko wyciągnął rękę na powitanie. Bez wątpienia został uprzedzony o tej nieoczekiwanej wizycie i doskonale wiedział, kim jest młody porucz- nik. Zaprosił gości do środka i wskazał im miejsca na miękkiej kanapie. Jego adiutant podał gorącą herbatę, ciasteczka i mięsne przekąski. Han sięgnął po nie głównie po to, żeby zabić fetor rozkładających się zwłok znad Savannah, - który wciąż czuł w nosie i ustach. Wu sięgnął po herbatnika, ale wymownie spojrzał na zegarek. - Dotarły do nas wieści - zaczął Han - że z Augusty w stanie Georgia znikają cywilni mieszkańcy. Pułkownik zrobił zdziwioną minę. - To przecież mój rejon, a ja nic o tym nie słyszałem. Szczerze mówiąc, nawet sobie nie wyobrażam, skąd mogą pochodzić takie plotki, skoro nawet nie rozpoczęliśmy jeszcze spisu mieszkańców. Prawdopodobnie chodzi o lu dzi, którzy wbrew naszym rozkazom porzucają swoje gospodarstwa i próbu ją się przedostać przez linię frontu. Han uśmiechnął się i pokiwał głową, jakby zadowolony z tego wyjaśnie- nia. Zdumiony Wu spoglądał to na jednego, to na drugiego. - Słyszeliśmy jednak zupełnie coś innego - odezwał się zuchwale. - Przedstawiono nam szczegółowy raport o ludziach, których nasze oddziały wyciągają z domów i wywożą z miasta. - Kto złożył taki raport? zapytał uprzejmie pułkownik, sięgając po notes i ołówek. Wu popatrzył na niego spod przymrużonych powiek, lecz nie odpowiedział. Dobrze ci tak, pomyślał Han, dopijając ostatni łyk herbaty. Wstał i rzekł: - Dziękujemy, pułkowniku. Przepraszam, że sprawiliśmy panu kłopot. - Uścisnęli sobie dłonie. - Wygląda na to, że nie ma pan tu zbyt wielu kłopo- tów z tą garstką jeńców. - Bo odnieśliśmy wspaniałe zwycięstwo, prawda? - odparł z dumą ko- mendant i zwrócił się do Wu: - Może kiedyś wróci pan do macierzystej uczel- ni, aby prowadzić wykłady na temat Wielkiej Bitwy nad rzeką Savannah! - zaśmiał się hałaśliwie, wyciągając rękę na pożegnanie. Wu obrzucił go ostrym spojrzeniem, ignorując wyciągniętą dłoń. Han jeszcze raz podziękował pułkownikowi. Wyszli z przyjemnie chłod- nego wnętrza na zalany słońcem plac, gdzie także dominował wszechobecny fetor śmierci. Żemin zerknął na syna, chcąc się upewnić, czy on również go czuje. Kwaśna mina chłopaka podpowiedziała mu, że tak. Kilkaset metrów dalej grupa jeńców wyciągała ręce przez zasieki, o coś prosząc. Paru obozo- wych strażników na poboczu drogi przyglądało im się z ponurymi minami, mierząc do nich z pistoletów. Han kazał się przy nich zatrzymać i spytał o drogę. Jeden ze strażników pokazał ręką, że mają jechać prosto do najbliższego skrzyżowania i skręcić w prawo. Ale gdy znowu ruszyli, przez telefon przekazał dowódcy konwoju, żeby skręcić w lewo. Dalej sam wskazywał kierunek, wprowadzając konwój coraz głębiej między ogrodzone pola i prowizoryczne baraki. Wu wyglądał przez okno, od czasu do czasu zerkając na ojca. Zwrócił uwagę na gromadę jeńców, która przepchnęła pod drutami zwłoki owinięte zakrwawionymi ban- dażami, a chińscy strażnicy w papierowych maseczkach na twarzach wrzu- cili je na skrzynię ciężarówki. - Zatrzymać wóz - rozkazał Żemin na pustym odcinku drogi. Kilka dziesiąt metrów dalej jeńcy w białych maskach, trzymani przez strażników pod bronią, kopali na polu wielki dół. Han wysiadł i ruchem ręki dał synowi znać, żeby poszedł za nim. Po przeciwnej stronie pola stało zderzak przy zderzaku kilkanaście wojskowych ciężarówek. Kierowcy rzucili papierosy na ziemię i oddalili się w pośpiechu, jakby przestraszeni widokiem cywila w eleganckim czarnym garniturze. Wu skrzywił się i zakrył dłonią usta oraz nos. Doradca Hana, który od lat towarzyszył mu w czasie podobnych inspekcji, nie zdołał ukryć ironicznego uśmiechu. Chłopak zauważył to i szybko opuścił rękę. Skierował się za oj- cem w stronę ostatniej ciężarówki w szeregu. Zielone burty i plandeka były pobrązowiałe od grubej warstwy kurzu. Han chwycił za brzeg plandeki i od- chylił ją szarpnięciem. Wu żołądek podszedł do gardła. Chmary much kręciły się nad stertą tru- pów na wpół odartych z ubrań, nienaturalnie białych, z dziurami od kul na tyle głowy. Byli wśród nich nie tylko mężczyźni, ale także kobiety i dzieci. I bez wątpienia wszyscy byli cywilami. Wu odskoczył i zwymiotował do rowu. Han opuścił róg plandeki i pod- szedł do niego. Ich eskorta, która wysiadła z.wozów opancerzonych, z re- spektem trzymała się w stosownej odległości. - Dlaczego? - wyjąkał pobladły chłopak, wciąż trzymając się za brzuch. - To jest wojna, Wu! - odparł Żemin. - Okłamywano cię! Zrobiono pra- nie mózgu! Wu splunął po raz ostatni, wyprostował się i spojrzał w kierunku kopa- nego masowego grobu. - Dlaczego armia to robi? - Bo moim zadaniem jest przekonać Amerykanów, żeby wrócili do pra- cy - wyjaśnił ojciec. - Nie chcą dla nas pracować, ponieważ się boją. A ge- nerał Szeng sprytnie podsyca ten strach. - Przecież głównym celem wojny miało być pozyskanie amerykańskiej siły roboczej! Han zmierzył go wzrokiem. - Nie jesteś głupi, Wu. Zastanów się. Naprawdę nie rozumiesz, o co tu chodzi? Chłopak zacisnął wargi i odwrócił się do ojca. Spojrzał mu prosto w oczy, jakby chciał z nich odczytać właściwy sens tego pytania. - Generał Szeng próbuje torpedować twoje starania - mruknął w koń cu - żeby obarczyć ciebie, a zarazem cały rząd cywilny, winą za niepowo dzenie tych planów. Han uśmiechnął się i poklepał syna po plecach. - W przeciwieństwie do armii - dodał sarkastycznie - która kroczy od zwycięstwa do zwycięstwa, jak choćby w Wielkiej Bitwie nad rzeką Savan- nah. Wu nie zareagował, jakby nie dosłyszał. Dopiero po chwili spytał: - I co zamierzasz zrobić? Nie zdejmując dłoni z ramienia syna, Żemin uśmiechnął się jeszcze sze- rzej i odpowiedział pytaniem: - Czego się dowiedziałeś o tym szpiegu z Waszyngtonu, „Olimpijczy ku"? Wu spuścił głowę. Han ścisnął go mocniej, aż chłopak się skrzywił, po- patrzył mu w oczy i odparł nieśmiało: - „Olimpijczyk"... to kobieta. Słyszałem, że Szeng mówił „ona". - Tylko tyle? - Wu pokiwał głową. Po krótkim namyśle Han znów klep- nął go po ramieniu i rzekł: - Świetnie. Dobra robota. Ale potrzebne mi na- zwisko. Odwrócił się i ruszył do samochodu. Wu przez chwilę patrzył za nim, wreszcie złowił zaciekawione spojrzenia żołnierzy z eskorty. Byli chyba na- wet młodsi od niego. Przyglądali się i przysłuchiwali tej krótkiej wymianie zdań z wyraźnym zaciekawieniem. Dopiero po jakimś czasie stwierdził, że razem z ojcem musieli w ich oczach uchodzić za bogów, trzymających w rę- kach losy zwykłych szeregowców. COLUMBIA, KAROLINA POŁUDNIOWA 20 października, 1 7.40 czasu lokalnego Chłodne, czyste, wilgotne powietrze sprawiało, że dla Stephie było to najprzyjemniejsze popołudnie od początku wojny. Z radością oddychała głę- boko, wystawiając twarz do słońca. Jedynie ostrzał artyleryjski gdzieś niedaleko za horyzontem burzył jej miłe doznania, mimo że przywykła już do ciągłego huku. Chyba nikt nie zwracał na niego uwagi. Ona jednak widziała w wyobraźni to piekło, jakie powodowało bombardowanie ciągnące się po całych dniach, godzina za go- dziną. Podobny ostrzał nad rzeką Savannah nigdy nie trwał dłużej niż parę minut. Od linii frontu dzieliło ich kilkanaście kilometrów, lecz trzeba było pod- nosić głos, żeby przekrzyczeć huk chińskich dział. Niemniej w pierwszej drużynie rzadko o czymś rozmawiano. Wydawało się, że dowództwo cał- kiem zapomniało o zdziesiątkowanym, wymęczonym oddziale. Wszyscy nadrabiali zaległości, przesypiając po dwanaście lub nawet czternaście go- dzin dziennie. A im dłużej się spało, tym mniej zostawało czasu na rozmy- ślanie o tym, co przeżyli i co ich jeszcze czeka. To jednak cholerna strata, żeby tak marnować swoje ostatnie dni na tym świecie, myślała Roberts. - Hej! - rozległ się radosny okrzyk Becky. Stephie natychmiast zamknęła oczy i udała, że śpi. - Dostałaś e-mail od swojego taty! Usiadła szybko. - Co? Pokaż. - Marsh podała jej swój hełm i usiadła obok. Stephie zer knęła na nią. - Wolałabym zostać sama. Becky prychnęła pogardliwie. - I tak już to widziałam - rzuciła wyniośle, ale wstała i odeszła. Stephie opuściła przed oczy dwa małe ekraniki i ustawiła je dokładnie, by mieć obraz stereoskopowy. Można było odnieść wrażenie, że patrzy się na ekran telewizora o dużej przekątnej. Przedstawiał nieruchomy widok jej ojca za swoim biurkiem w Gabinecie Owalnym. Gdyby nie to, że siedział w samej koszuli, bez marynarki, a obraz był stosunkowo kiepskiej jakości, wy- glądał tak, jakby miał wygłosić orędzie do narodu. Stephie namacała przycisk i uruchomiła odtwarzanie. „Mówi prezydent Stanów Zjednoczonych. Przesyłam tę wiadomość mojej córce, Stephanie Roberts. Będę bardzo wdzięczny, jeśli jej odbiorca zada sobie trud odnalezienia jej i doręczenia przesyłki. - Bill urwał i po- ciągnął łyk dietetycznej coca-coli prosto z puszki. Najwyraźniej zostawiał czas technikowi łączności, czyli Becky, na odszukanie jej i przekazanie hełmu z odbiornikiem. Ale Marsh, rzecz jasna, zlekceważyła to. Roberts ogarnęła złość". „Stephie - zaczął ojciec - otrzymałem twoje dwie wiadomości i chciał- bym na nie odpowiedzieć, chociaż naprawdę nie wiem jak. Moje życie wy- daje się takie... - zawahał się, szukając właściwego słowa - .. .monotonne w porównaniu z twoim. -Wybuchnęła gromkim śmiechem. Na Boga, i to mówi prezydent kraju, pomyślała. Przecież ja jestem tylko zwykłym żołnie- rzem piechoty. - Bez przerwy o tobie myślę. Muszę przyznać, że czasami w trakcie odpraw dotyczących przebiegu walk słucham raportów nie jako głównodowodzący sił zbrojnych, lecz jako... twój ojciec. - Spuścił głowę, ułożył dłonie płasko na skraju biurka i popatrzył na swoje palce. - Muszę ci to w końcu powiedzieć, Stephie - podjął ciszej, nie patrząc w obiektyw ka- mery. - Wybacz mi tę szczerość, ale w wojsku jest wiele różnych stanowisk, w tym również wiele takich, które nie wiążą się bezpośrednio z walką na froncie". - Cholera! - syknęła Stephanie, rozzłoszczona zarówno na ojca, który znów chciał ją nakłonić do powrotu na tyły, jak i na Becky Marsh, która oglądała ten przekaz. „Nie znaczy to, że pragnę cokolwiek załatwić za twoimi plecami. Jeśli wierzyć generałowi Cotlerowi, wcale nie musiałbym interweniować. - Ste- phie znów się zaśmiała. Przewodniczący Połączonego Szefostwa Sztabów był najstarszym rangą generałem w armii, ale dla jej ojca pełnił rolę adiutan- ta przynoszącego wiadomości o córce. - Mnóstwo żołnierzy przechodzi na inne stanowiska po odsłużeniu pewnego okresu na froncie". Sfrustrowana Stephie głucho jęknęła. Owszem, z jej batalionu kilku żoł- nierzy przeszło do służby na tyłach, ale z kompanii nie wycofał się nikt. Dla garstki ocalałych z pierwotnego składu był to powód do dumy, słowo „rota- cja" mogło dla nich nie istnieć. „Generał Cotler powiadomił mnie - ciągnął Bill ze wzrokiem wciąż utkwionym w swoich dłoniach - że istnieje ogromne zapotrzebowanie na instruktorów szkolenia zasadniczego mających doświadczenie bojowe. In- struktorzy mogą zrobić mnóstwo dobrego dla ojczyzny i uratować życie wielu młodych ludzi, przekazując im zdobytą wiedzę i doświadczenia. Westchnął głośno i wreszcie podniósł głowę. - Czekam na twoją odpowiedź pocztą elek- troniczną. Obejrzę ją razem z generałem Cotlerem". Stephie poczuła się załamana, rozczarowana i zniechęcona. Jak on mógł? - powtarzała w myślach, kipiąc z wściekłości. „Kocham cię całym sercem, Stephie - dokończył ojciec drżącym gło- sem". Ekrany pociemniały. Stephanie kątem oka zauważyła buty Becky znowu stojącej przy niej. Tato ma wyczucie czasu, przemknęło jej przez myśl. Zdjęła hełm i wyciągnęła w jej kierunku, nie odrywając wzroku od ściany okopu. Marsh wzięła hełm, ale przysiadła na stercie worków z piaskiem. - I jak? - zapytała niemal szeptem. Stephie ledwie wyłowiła jej głos poprzez dobiegający z oddali huk. - Co zamierzasz zrobić? - A jak ci się wydaje? - burknęła. - Nie wiem. Podniosła głowę i popatrzyła na Becky przyglądającą jej się ze zmarsz- czonymi brwiami. A czemu cię to, do cholery, obchodzi? - pomyślała. - Mam wrażenie, że on cię naprawdę bardzo kocha - mruknęła Becky. - Nie wycofam się na tyły! - rzuciła Stephanie ze złością. - Jezu!... Marsh wyraźnie się rozpromieniła. - Jasne - odparła z uśmiechem, odwracając głowę. - Tak myślałam. - Stephie zerknęła na Becky kątem oka, zdumiona jej niezwykłym zachowa niem. - Mimo wszystko to miłe z jego strony, że zapytał, i w ogóle... Chciała już powiedzieć, że każdy ojciec zareagowałby podobnie. Ro- dzice Becky także. Uzmysłowiła sobie nagle, że nic nie wie o jej rodzinie. Już chciała zapytać, ale szybko się rozmyśliła. Wyglądało na to, że Marsh jest zadowolona, mogąc z boku obserwować jej serdeczne stosunki z oj- cem. A może naprawdę się cieszy, że zostanę z nimi? - przyszło jej do głowy. Kiedy Becky odeszła, Stephie z powrotem nałożyła swój hełm i wycią- gnęła się na trawie obok stanowiska strzeleckiego. Z głębokiego snu wyrwał ją głośny warkot starego hunwee nadjeżdżają- cego pustą ulicą. Uniosła głowę. Stanowiska plutonu były rozmieszczone szerokim półkolem wokół zaniedbanego kortu tenisowego przekształconego w tymczasowe lądowisko dla helikopterów, którego mieli bronić. Wóz tere- nowy podskoczył na krawężniku, wjechał na betonową alejkę spacerową i zatrzymał się między obmurowaną polnymi kamieniami fontanną a parkową ławką. Wysiadł z niego Ackerman oraz Burns. Ruszyli w stronę stanowisk Roberts i Zwierzaka, znajdujących się po obu stronach huśtawek dla dzieci. Porucznik gardłowym głosem nakazał zbiórkę drużyny. Becky i Daw- son wynurzyli się ze swoich stanowisk na ogrodzonym kamieniami terenie do rozpalania ognisk. Na ich widok Stephie uniosła wzrok do nieba. Dwu- krotnie w ciągu nocy słyszała, że uprawiali seks. Tylko ich pięcioro zostało z pierwszej drużyny. Melindę Crane przenie- siono do batalionowego szpitala polowego bliżej linii obrony nad rzeką. Ackerman miał na kołnierzyku polowego munduru błyszczące czarne belki kapitana. Ale na widok Johna Stephie rozdziawiła usta ze zdumienia. Ten z kolei nosił jedną srebrzystą belkę podporucznika. Na ulicy za jej ple- cami zatrzymały się cztery wojskowe ciężarówki. - Gratulacje, kapitanie Ackerman - rzucił ironicznie Zwierzak, nie pod- niósłszy się nawet z ziemi. Popatrzył na Johna i warknął: - A ty czyjego ku- tasa ssałeś, Burns? - John zrobił krok w jego stronę, lecz dowódca złapał go za rękę i powstrzymał. - O rety! - ryknął Zwierzak. - Trzymajcie go! Za- bierzcie ode mnie! - Tylko podniósł się na łokciach i jeszcze raz krytycznym spojrzeniem obrzucił nowo mianowanego oficera. - Co trzeba zrobić, do cholery, żeby z zafajdanego kaprala awansować od razu na pieprzonego po- rucznika? - Burns zdał egzamin przed komisją polową - odparł Ackerman. - Od dzisiaj jest nowym dowódcą plutonu. - Aha! - ciągnął Zwierzak. - No to, kurwa, lepiej być nie mogło! Cie- szę się, że mamy taką zawodową armię! A może i ze mnie zrobicie jakiegoś oficerka? - Jesteś za głupi - odparł szczerze Ackerman. - I zbyt wulgarny - dodała Stephie. - Poza tym cuchniesz jak włóczęga - wtrącił Dawson. Zwierzak zrobił minę mającą oznaczać: „Odpieprzcie się ode mnie". - A to pewnie nasz nowy pluton? - zapytał, wskazując rekrutów zeska kujących z ciężarówek, przeciągających się, ospale wkładających plecaki i sięgających po broń. - To najlepsi i najsprytniejsi chłopcy, jakich miała do dyspozycji ko menda uzupełnień - odparł kapitan. Przyklęknął na jedno kolano, zdjął hełm z głowy i kilka razy przeciągnął dłonią po posklejanych włosach. John sięgnął do kieszonki na piersi, wyciągnął kilka drobnych plastiko- wych insygniów i rzucił je w kierunku Zwierzaka. - Przekażesz karabin maszynowy któremuś z rekrutów - rozkazał. Zwie rzak szybko pozbierał z ziemi sześć belek, ułożył je na dłoni i spoglądał, przekrzywiwszy głowę. Awansował do stopnia plutonowego. - Obejmiesz dowództwo pierwszej drużyny. Stephie osłupiała. Zwierzak?! John miał dowodzić plutonem, a Zwie- rzak pierwszą drużyną?! Kiedy Burns wyjął oznaki sierżanta i podał je Dawsonowi, ogarnęło ją bez- graniczne zdumienie. Przecież Dawson był dopiero dwa tygodnie po promocji. Ty weźmiesz drugą drużynę powiedział John. Chambers z trzeciej i Shepherd z czwartej także dostali awans, będą nadal dowodzić swoimi dru- żynami. Stephie była tak wściekła, że nie mogła patrzeć ani na Ackermana, ani na Burnsa. Czuła, jak zdradliwy rumieniec rozlewa jej się na policzkach. John szybko przyklęknął obok niej i zaczął odpinać belki od jej kołnierzyka. - Co robisz, do cholery? - rzuciła ze złością, walnąwszy go po rękach. Podsunął jej pod nos insygnia złożone z trzech szewronów i dwóch be- lek pod spodem, oznaczające stopień starszego sierżanta sztabowego, po czym zaczął je przypinać w miejsce kapralskich belek. Trwało to strasznie długo, zdążyła nawet nadciągnąć reszta plutonu stacjonująca po drugiej stronie kortu. Wszyscy przyglądali się z uwagą. Od dzisiaj jesteś szefem trzeciego plutonu - oznajmił w końcu John. Z pamięci Stephie od razu wypłynął obraz sierżanta Kurtha. Jak mogę go zastąpić, do diabła? - przemknęło jej przez myśl wraz z chwilowym uczu- ciem paniki. Kiedy podniosła głowę, ujrzała, jak czterdzieści dwoje rekrutów, męż- czyzn i kobiet, zbiera się w luźną gromadę przy jej stanowisku. Usiadła. Wielu rekrutów trzymało broń w pogotowiu, opartą w zgięciu ręki. Co naj- mniej połowa zerkała trwożliwie w stronę lasu, zza którego dolatywał zło- wieszczy huk dział. Reszta wbijała wzrok w ziemię. Ackerman wyprostował się i rzekł podniesionym głosem: - Witajcie w trzecim plutonie kompanii Charlie trzeciego batalionu pięć set dziewiętnastego pułku piechoty! - Wskazał ręką niewielką grupę wete ranów. - Tych siedemnastu żołnierzy wytrzymało kilkanaście zaciekłych chiń skich ataków i nie cofnęło się ani o krok! Zachowało spokój, utrzymało swo je stanowiska, wykonywało rozkazy i odpłacało się wrogom z nawiązką. Tego samego oczekujemy po was! - Powiódł wzrokiem po zdumionych rekru tach. - W kompanii ten pluton jest nazywany „West Point". To był mój od dział! Inie ma najmniejszych wątpliwości, że to najlepszy pluton w tym cholernym batalionie! A może nawet w całej cholernej armii Stanów Zjed noczonych! Nie spieprzcie tego! Gdy skończył przemowę, Stephie i Zwierzak wstali z ziemi. Rekruci spo- glądali na nich z zaciekawieniem. - No, dobra. Podzielić się na dwie grupy! - zawołał John. - Obsługa ka rabinów maszynowych i wyrzutni rakiet, do mnie! Reszta zostać na miejscu! Nikt nawet nie drgnął. Stephie ogarnęła irytacja. - Jazda, do cholery! - wrzasnęła na cały głos. Prawie wszyscy nagle ruszyli w stronę Burnsa. - Nie ty, tumanie! - huknęła na przestraszonego rekruta. - W co jesteś uzbrojony, do pioruna?! - Zdziwiony chłopak spojrzał na swój pistolet. - Czy to jest karabin maszynowy albo przenośna wyrzutnia rakiet?! - Nie, sierżancie! No to zostań na miejscu! Jakby dopiero teraz zrozumieli polecenie i szybko podzielili się na dwie grupy. Ackerman odszedł, uśmiechając się krzywo. John i Stephie zaczęli szyb- ko przydzielać żołnierzy do poszczególnych drużyn. Obsługa cięższej broni powinna formalnie tworzyć odrębny pluton, ale w tej sytuacji lepiej było ją również rozmieścić w istniejących już pododdziałach. Roberts spostrzegła, że w pierwszej drużynie Zwierzaka znalazła się młoda sanitariuszka, i na- tychmiast zaprotestowała: - Oddaj ją do innej drużyny. Masz Crane. - Nie - odezwał się John. Podszedł nieco bliżej kolegów i wyjaśnił ci- szej: - Ja ją tak przydzieliłem. Stephanie spojrzała na niego i zauważyła drobny przeczący ruch głową. Zwierzak, Dawson i Becky także musieli go dostrzec. Wszyscy zrozumieli bez słów. Stephie zerknęła w stronę lasu, zza którego dolatywał huk dział. , Melinda Crane zginęła. - Zostajesz w pierwszej drużynie - zwróciła się do zakłopotanej dziew- czyny. - Słyszałaś rozkaz porucznika. HOTEL RITZ CARLTON, ATLANTA, GEORGIA 21 października, 23.15 czasu lokalnego - Tylko nie narób mi kłopotów, Wu - rzekł cicho jego kolega z roku, kiedy żegnali się przed wejściem do hotelowego baru pełnego oficerów. - To ściśle tajne. Dostęp do tych informacji ma tylko parę osób. Mógłbym za to dostać kulkę w łeb. Wu pokiwał głową. Tamten był w jego wieku, ale otrzymał promocję rok wcześniej. Armia o wiele bardziej potrzebowała programistów komputero- wych niż dowódców plutonów piechoty. Ściskając mu rękę, wziął ukrytą w dłoni kolegi minidyskietkę i wsunął ją do kieszeni. - Muszę już kończyć -powiedziała Szen Szen, kiedy wszedł do aparta mentu. Pospiesznie nacisnęła parę klawiszy telefonu komórkowego. Kasuje informacje o swoim rozmówcy, pomyślał, udając, że nie zwraca większej uwagi na popiskiwania aparatu. Dziewczyna schowała telefon do torebki, spojrzała na Wu i zrobiła taką minę, jakby jego powrót ją zaskoczył. Podbiegła do niego, tupiąc bosymi stopami po marmurowej posadzce. Była ubrana w krótką jedwabną podom- kę, przez którą było wyraźnie widać, że pod spodem nie ma bielizny. Pocało- wała go, ale szybko się odsunęła. - Miałeś randkę? - spytała ze zmarszczonymi brwiami. Tak - odparł Wu. Nadal obejmowała go za szyję. Włosy miała roz- puszczone, a makijaż na twarzy nieco rozmazany po całym dniu pracy. Wi- docznie szykowała się do kąpieli. - Z tobą - dodał. Uśmiechnęła się szero- ko. - Czemu pytasz? Zdjął jej ręce z karku, odpiął pas z kaburą i położył broń na skraju biurka. - Poczułam od ciebie alkohol - wyjaśniła, powstrzymując cisnące się na usta pytanie. - Spotkałem kumpla i wpadliśmy do baru na jednego - powiedział. - Kumpla? - powtórzyła z udawaną podejrzliwością. Uśmiechnął się i usiadł przy biurku. - Rozumiem. - Podeszła i usiadła mu gołymi pośladka- mi na kolanach. Podomkę miała zapiętą tylko na jeden guzik. - Te amery- kańskie prostytutki w holu są bardzo ładne. - Zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się, błyskawicznie rozpinając ubranie. Płynnym ruchem zrzuciła podomkę z ramion. - To był kolega z akademii - rzekł Wu, przekrzywiając głowę, bo jej włosy łaskotały go w ucho. Szen Szen musnęła wargami jego szyję. - Wezmę prysznic - szepnęła. Pocałowała go krótko, wstała i nago ruszyła do łazienki. Popatrzył na podomkę leżącą na podłodze pod krzesłem. - Zajrzę do sieci, kiedy będziesz brać kąpiel - powiedział, przysuwając sobie jej przenośny komputer stojący na biurku. - Jakie jest hasło? Szen Szen zatrzymała się w pół kroku, obejrzała i zawróciła. - Moje hasło? - spytała zdziwiona, spoglądając na ekran. W okienku jednostajnie migał już kursor. Zaśmiała się, wzięła z biurka komputer i usia dła na skraju sofy, obracając ekran tyłem do niego. - Sama cię połączę z In ternetem. - Przesłała mu całusa, pospiesznie wpisała hasło dostępu do syste mu, a następnie wejścia do sieci. Wu wsłuchiwał się w elektroniczne popiskiwania komputera, wodząc spoj- rzeniem po nagim ciele i kształtnych piersiach dziewczyny. Pomyślał, że jest bardzo pociągająca, ale jakoś nie potrafił rozbudzić w sobie pożądania. - Proszę. - Powoli, z ociąganiem wstała z kanapy, jakby wymagało to specjalnego wysiłku. Postawiła przed nim komputer. Na ekranie widniała sieciowa strona serwisu informacyjnego z Pekinu, z wielkim nagłówkiem: ZWYCIĘSTWO NAD RZEKĄ SAVANNAH. Musnęła piersiami jego twarz, ale szybko odchylił głowę. Trochę ner- wowo zachichotała i poszła do łazienki. Szybko sprawdził, że dostęp do czyt- nika poczty elektronicznej także jest zablokowany, a nie znał hasła. Wyciągnął z kieszeni minidyskietkę i wsunął ją w szczelinę stacji. Były na niej nagrane trzy pliki, wideofoniczne przekazy poczty elektronicznej w formacie Microsoftu. Uruchomił odtwarzanie i gdy program przetransfor- mował pliki, na ekranie pojawiła się twarz uśmiechniętej Stephanie Roberts. Wu obejrzał wszystkie trzy wiadomości z uwagą. Dwie były od dziew- czyny do ojca, a jedna od prezydenta do córki. Zwłaszcza ta ostatnia dała mu do myślenia. Czy Stephanie zgodzi się wycofać z linii frontu? Ma już dość walki i jest nią zmęczona? Dopiero po jakimś czasie uzmysłowił sobie, że powód jego zaniepokojenia jest całkiem inny. „Kocham cię całym sercem", zakończył prezydent niemalże ze łzami w oczach. Kiedy ucichł szum wody pod prysznicem, Wu pospiesznie skasował pli- ki i wyłączył komputer. Cisnął dyskietkę do ognia płonącego w kominku i przeszedł do sypialni. - Chcesz mnie z mokrymi włosami czy mam je wysuszyć?! - zawołała Szen Szen z łazienki. - Wysusz - odparł. Chciał zyskać jeszcze trochę czasu na przemyślenie paru spraw. Roze- brał się i ułożył na wznak, zasłuchany w głośny szum suszarki do włosów. BIAŁY DOM; GABINET OWALNY 22 października, 23.30 czasu lokalnego Clarissa Leffler weszła do zatłoczonego gabinetu i zaskoczona stanęła w drzwiach. Potrąciło ją dwóch wychodzących doradców. Bąknęła zdawko- we słowa przeprosin, wsunęła się głębiej, znalazła wolne krzesło i usiadła. Było wciśnięte w kąt pod ścianą, niemal całkiem zasłaniała ją staroświecka komódka. Rozglądała się uważnie, ale nigdzie nie widziała sekretarza stanu, Dodda, który wezwał ją do Białego Domu, każąc dostarczyć „obojętnie ja- kie, byle dobre wiadomości". W ogóle nie widziała też prezydenckiego biurka, przed którym kłębił się tłum pracowników kancelarii. - Nieprawda, admirale! - rozległ się okrzyk Bakera. - Doskonale pa- miętam, jak twierdził pan, że chińska flota nie da rady się przedrzeć przez naszą blokadę w Cieśninie Bahamskiej! - Admirał Thornton odparł coś ci- cho. Jeżeli utrzymanie Florydy było aż tak cholernie ważne dla ochrony wschodniego wybrzeża - wrzasnął jeszcze głośniej prezydent - to dlaczego nie powiedział pan tego wcześniej! Teraz pańskie jednostki tylko bawią się w ciuciubabkę z chińskimi okrętami zapuszczającymi się aż do Wilmington w Karolinie Północnej, a pan twierdzi, że nie może nic na to poradzić?! Na miłość Boską, admirale! Rozmowy w gabinecie przycichły, tylko parę osób jeszcze porozumie- wało się szeptem. Większość doradców patrzyła na Bakera. Ktoś zapropo- nował nieśmiało, żeby skierować co najmniej jeden korpus rezerwy do obro- ny atlantyckiego wybrzeża na południe od Waszyngtonu. - Przecież mówił pan, generale Cotler, że wycofujemy wojska z linii obrony nad Savannah! - rzucił wyraźnie rozzłoszczony prezydent. - Nie mamy już żadnych korpusów w rezerwie! Ani nawet dywizji, brygad, bata- lionów czy... choćby pułków! W ciągu miesiąca walk sześćdziesiąt tysięcy naszych żołnierzy zginęło lub dostało się do niewoli! Tylko w ciągu miesią- ca! A dwieście tysięcy jest rannych, w tym pięćdziesiąt tak ciężko, że wyma- ga co najmniej rocznej rehabilitacji bądź jest całkowicie niezdolna do po- wrotu na front! W pokoju zapadła martwa cisza. Ludzie pospuszczali głowy. Większość miała zatroskane miny, lecz na niektórych twarzach widniały posępne, nie- przeniknione maski. Tylko wśród takich należałoby szukać spiskowców szy- kujących przewrót, pomyślała. Zauważyła, że szef kancelarii Białego Domu, Frank Adams, przygląda jej się uważnie. Szybko odwróciła wzrok. Nagie z głośników doleciały odgłosy eksplozji. Terkotały karabiny ma- szynowe, w tle huczały działa. Poprzez kanonadę przebijały się okrzyki lu- dzi, wreszcie coś zatrzeszczało. - .. .większość naszych posterunków obserwacyjnych! - zadudnił w ga binecie głos łącznościowca. Jego słowa na przemian to rozbrzmiewały ogłu szająco, to znów ginęły w morzu zakłóceń i huku eksplozji. - Chińskie okrę ty desantowe podchodzą do wysp Saipan i Tarawa... ~ Wybuch omal nie rozsadził głośników. - ...Okinawy i Guam! Na Saipanie i Tarawie ogłoszo no alarm bojowy! - Urwał na chwilę, jakby znalazł się pod bezpośrednim ostrzałem, po czym zaczął wykrzykiwać szybciej, chcąc zdążyć z meldun kiem: - Większość z naszych sześćdziesięciu czołgów została zniszczona! Próbujemy zlikwidować przyczółek na Okinawie, ale marines muszą atako wać bez żadnego wsparcia, pod ogniem zaporowym z dział chińskich okrę tów! Przedzierają się przez prawdziwą ścianę ognia, panie prezydencie! Nie samowitą ścianę! A jeśli nie zdołają wyprzeć Chińczyków z plaży w ciągu godziny, to przy takim tempie wysadzania desantu, już nigdy nie zobaczy my...! Łączność urwała się nagle. Przez chwilę słuchać było szum elektrostaty- ki, potem zapadła cisza. Zdążyliśmy tylko przekazać drogą radiową, że mają bronić wysp do ostatka - wyjaśnił ktoś cicho. - Podmorski kabel telefoniczny do Oahu zo- stał przecięty. Nie mamy nawet łączności z korpusem ekspedycyjnym pie- choty morskiej w Pearl Harbor. - Zarządziłem już ewakuację łodzi podwodnych do Bremerton w stanie Waszyngton - dodał admirał Thornton. - Obawiam się, panie prezydencie, że niedługo stracimy Hawaje. Clarissa dopiero po pewnym czasie zauważyła, że doradcy pojedynczo i w grupach wychodzą z gabinetu. Znów zaczęła się gorączkowo rozglądać za swoim szefem i po raz kolejny napotkała badawcze spojrzenie szefa pre- zydenckiej kancelarii. O co mu chodzi, do diabła? - przemknęło jej przez myśl. Wreszcie ujrzała samego Bakera. Stał odwrócony tyłem, twarzą do okna, i wpatrywał się w ciemność na zewnątrz. Zawahała się, patrząc na tego osamotnionego człowieka. Wreszcie zde- cydowała, że powinna wyjść, ale Frank Adams zamknął jej drzwi tuż przed nosem. Została sam na sam z Bakerem, który sprawiał wrażenie, jakby w ogóle jej nie zauważył. Stał nieruchomo i patrzył w okno. Chciała jakoś zwrócić jego uwagę, odchrząknąć, ale coś ją ściskało w gardle. Kilkakrotnie otwiera- ła i zamykała usta, nie wiedząc, co powiedzieć. Wreszcie bąknęła: - Przepraszam, panie prezydencie... Obejrzał się. Clarissa osłupiała. Po jego policzkach spływały łzy. Szyb- ko odwrócił głowę z powrotem do okna. Ta jedna chwila była dla niej jak objawienie. Wiele spraw natychmiast ujrzała w zupełnie innym świetle. Położyła przyniesione dokumenty na skraju biurka, gorączkowo rozmyślając nad tym, co powiedzieć. Nie potrafiła jed- nak uporządkować myśli, a tym bardziej całkiem nowych odczuć, które spa- dły na nią jak grom z jasnego nieba. Poddając się im, obeszła biurko i stanęła przy prezydenckim fotelu. - Ja... - zaczęła, ale znów zabrakło jej słów. Odwrócił się, szybko ocierając dłonią wilgotne policzki. Ze wzrokiem utkwionym w podłodze powiedział cicho: - Przepraszam, proszę mi wybaczyć. - Ledwie zauważalnie pokręcił gło wą, jak gdyby uprzytomnił sobie, że nie musi jej za nic przepraszać. - Czasa mi... - zająknął się, dając dowód tak olbrzymiego cierpienia, jakiego Clarissa nigdy dotąd u nikogo nie widziała - .. .mam przeczucie, że to już koniec, że nie ma dalej o co walczyć... że wszystko, co bliskie memu sercu, utracę na zawsze... a wreszcie na samym końcu utracę również moją ojczyznę. Och... -jęknęła, kiedy ogarnął ją taki sam smutek. Bezwiednie wy- ciągnęła rękę i położyła mu dłoń na ramieniu. Oparł o nią ciepły policzek. Raz i drugi poruszył delikatnie głową, niewinnie ocierając się o jej palce z samej potrzeby odczuwania bliskości drugiego człowieka. Wreszcie mu- snął jej palce wargami. Tak bardzo się myliłam w twojej ocenie, powtarzała w myślach. Zdała sobie nagle sprawę ze swego położenia. Musiała dokonać wyboru. Wystarczyło odsunąć się o krok, aby znów bezpiecznie wypłynąć na spokoj- ne wody i obrać kurs do świetnie znanego czarno-białego świata, albo zrobić krok do przodu i zanurzyć się we wzburzonym morzu, nad którym kłębiły się czarne chmury konfliktów, a spienione grzywy fal z hukiem rozbijały się na zdradliwych ostrych skałach. Ostatecznie Clarissa nie dokonała żadnego wyboru. Niemniej przysunęła się o krok - stanęła tak blisko, że dotykała ramieniem jego ręki a czołem brody i czuła na włosach oddech Bakera. Po chwili przytuliła się do niego i zamknęła oczy, by ocenić swoją sytuację. To morze, na którym się znala- zła, było naelektryzowane. Powietrze kłuło tysiącami igieł, aż poczuła gęsią skórkę. Ale gdy objął ją ramionami, natychmiast zapomniała o nadciągają- cym sztormie. Kiedy zaś delikatnie położył dłoń na karku, poczuła się tak, jakby spadała. Nie wymagało to od niej żadnego wysiłku i nic też nie mogło zmienić trajektorii jej lotu. Spadała jednak ku nieznanemu. RESTAURACJA KONGRESOWA 24 października, 12.30 czasu lokalnego - Nic nie jest czarne ani białe - odezwała się Clarissa do swego ojca. - Czyżbyś o tym nie wiedział? Tom Leffler pośpiesznie jadł lunch, tylko od czasu do czasu podnosił głowę, żeby przywitać przechodzących kongresmanów. Chyba jeszcze ni- gdy nie wyglądał na tak ożywionego od czasu śmierci żony. - Szkoda gadać! - mruknął z pełnymi ustami. - Pewnie, że nie wszyst- kim można ufać. Każdy ma swoje uwarunkowania, własne sprawy. Może być nawet tak, że robi to, co uważa za niesłuszne, ale ktoś wywiera nacisk i stawia w sytuacji bez wyjścia. - No cóż, niedokładnie o to mi chodziło. - Clarissa spojrzała na swoją nie tkniętą porcję. Nie była głodna. Zatrzymał się przy nich przewodniczący jednej z senackich komisji i opowiedział stary dowcip, na który zareagowała bladym uśmiechem, podczas gdy jej ojciec zarechotał głośno. Kiedy znów zostali sami, rozejrzała się po coraz bardziej zatłoczonej sali, pochyliła się niżej nad stolikiem i szepnęła: - Miałam na myśli to, że... czasem życie płata dziwne figle. Człowiek mimo woli znajduje się w sytuacji, w której robi rzeczy, o jakich... mu się nigdy nie śniło. Ojciec przerwał nagle jedzenie i spojrzał na nią uważnie. Widocznie trą- ciła czułą strunę, bo wyrozumiale pokiwał głową. To prawda odparł w zamyśleniu. Znów zaczął jeść, ale już wolniej, jakby zapomniał o głodzie. Powiedzmy jednak - podjął po chwili że na jakimś ważnym życiowym zakręcie i tak się wie, w którą stronę skręcić. A tyl- ko ty jesteś w stanie podjąć działania, które w mniej krytycznej sytuacji mogą odmienić reguły, jakimi się w życiu kierujesz. - Znowu zastygł z wi- delcem w powietrzu, całkowicie pochłonięty wysiłkiem umysłowym. - Nie- mniej w danej chwili, w konkretnych okolicznościach, twoje poczynania są zawsze słuszne i właściwe. I to wcale nie jest relatywizm moralny czy hipo- kryzja, lecz twój obowiązek. Jak zatem postąpisz? - Słucham? - spytała zdziwiona Clarissa, nieco poirytowana dywaga cjami ojca. - O czym ty mówisz? - Uświadomiła sobie nagle, że odpowiedź jest oczywista. Zapytała szeptem: - Nawiązujesz do przewrotu? Ojciec odcinał właśnie kawałek piersi kurczęcia, lecz na brzmienie sło- wa „przewrót" znieruchomiał z widelcem wbitym w mięso. Nie podnosząc głowy błyskawicznie zerknął na boki, wreszcie jego wzrok spoczął na pier- siach Clarissy. Był tak natarczywy, że aż spojrzała w dół na zapięcie żakie- tu. - Co się stało? - zapytała. Ojciec odkroił kawałek mięsa i powolnym, jakby niezdecydowanym ruchem uniósł go do ust. Zaczął przeżuwać flegmatycznie, zastanawiając się jednocze- śnie nad odpowiedzią. Kiedy wreszcie przełknął, spojrzał Clarissie w oczy. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - mruknął. OBÓZ UCHODŹCÓW, GREENVILLE, KAROLINA POŁUDNIOWA 27 października, 7.45 czasu lokalnego Obiektywy kamer telewizyjnych śledziły każdy ruch Hana. Kręcono re- portaż przeznaczony nie dla mieszkańców okupowanych Stanów Zjedno- czonych, lecz dla obywateli chińskich, rozproszonych obecnie prawie po całym świecie. - Jak wam się tu żyje? - zapytał Żemin, kucając obok typowej amery kańskiej rodziny. Bezrobotna matka trzymała na kolanach ssącą kciuk dziew czynkę. Jej gruby mąż siedział obok, obejmując rękoma kolana. Kilkunasto letni chłopak o pokrytej pryszczami twarzy ukazywał zęby z drucianym apa ratem ortodontycznym w wyrazie, który można by wziąć za przejaw pogardy, gdyby nie był tak komiczny. Kobieta spojrzała na wysięgnik z mikrofonem zwisającym jej nad gło- wą. Prawdopodobnie znajdował się tuż za polem widzenia obiektywu. - No... nie wiem... - mruknęła. Han poskubał się w brodę, jakby rozważał jakiś istotny problem. Po chwili strzelił palcami i rzekł: - Mam pomysł! Wasz dom został zniszczony, dlatego musieliście się przenieść do tego internatu. Ale przecież w Greenville, jak i w całej Karoli nie Południowej, jest mnóstwo opuszczonych domów, prawda? - Wzruszył ramionami. - Czemu wiec nie mielibyście zamieszkać w którymś z nich? Uśmiechnął się, zadowolony z tego ułożonego naprędce planu. A w za mian za możliwość zyskania darmowego schronienia, może... wrócilibyście do pracy! To chyba uczciwa propozycja, jak pani sądzi? Kobieta zmarszczyła brwi, wyraźnie zaniepokojona. - Sugeruje pan, że mielibyśmy zająć czyjś dom? Han zerknął na reżyserkę, która zmarszczyła brwi i szybko pokręciła gło- wą. Zrozumiał, że gdyby nawet chińskie tłumaczenie złagodziło kontekst tego pytania, mina kobiety musiała zdradzać przyczynę zaniepokojenia. Za- jęcie czyjegoś opuszczonego domu wypadłoby na najbardziej obrzydliwą propozycję, jaką mógł złożyć. Jęknąwszy cicho, wyprostował się, wygładził marynarkę i podziękował kobiecie. Cała ekipa ruszyła dalej na poszukiwanie innej typowej rodziny amerykańskiej. Żemin rozważał, jak inaczej sformułować swoją propozy- cję. Czy nie lepiej zapewnić następną rodzinę, że to jedynie tymczasowe rozwiązanie, bo po zakończeniu wojny chińskie władze będą honorować wcześniejsze prawa własności? Skrzywił się na myśl, jak to zapewnienie mogłoby zostać przyjęte w kraju, i natychmiast zrezygnował z tego pomy- słu. Zanim jednak miał okazję do następnej rozmowy, szybko zbliżył się do niego osobisty sekretarz. - Dzwoni premier - rzekł, podając mu telefon komórkowy. - Jest bardzo późno! Co się stało?! - rzucił zdumiony Han po chińsku. - Chciałbym, żebyś pojechał do Orlando na Florydzie - rzekł premier, nie przywitawszy się nawet z bratankiem - i osobiście zatroszczył się o mo- jego gościa. Samolot wyląduje za dwie godziny. Potraktuj ją jak najlepiej. ORLANDO, FLORYDA 27 października, 10.00 czasu lokalnego Han Żemin i generał Szeng stanęli u podnóża wyłożonych czerwonym dywanem schodków na smaganym wiatrem lotnisku. W drzwiach smukłego naddźwiękowego samolotu pojawiła się szczupła dwudziestoletnia Chinka. Była elegancko ubrana i wzorem gwiazd filmowych nosiła ciemne okulary. Nie zadała sobie trudu przytrzymania dłonią spódniczki, toteż poryw wiatru odsłonił całe jej zgrabne nogi. Była w szpilkach, więc bardzo powoli zeszła na ziemię i zbliżyła się do nich, stukając obcasami o betonową płytę. Liu Ji nadstawiła Hanowi policzki do ucałowania. Skórę miała gładką, tylko delikatnie upudrowaną, a wargi naturalnie czerwone, nie pokryte tak modną w jej pokoleniu ciemną połyskliwą szminką. Żemin uściskał ją ser- decznie i rzekł po chińsku: - Kiedy cię widziałem po raz ostatni, raczkowałaś jeszcze po korytarzu rodzinnego domu. - To musiało być bardzo dawno temu - odparła dziewczyna nienaganną angielszczyzną, uśmiechając się uroczo. - Już od lat nie raczkuję po podłodze. Szeng sztywno uścisnął jej dłoń na powitanie. Wzięła Hana pod rękę i razem ruszyli w stronę limuzyny, generał poma- szerował trzy kroki z tyłu. Włosy Ji pięknie połyskiwały w jaskrawym świe- tle krystalicznie czystego poranka. Ponętnie ocierała się biodrem o nogę Żemina. - Gdzie byłaś przez ostatnie lata? - zapytał, przechodząc na angielski. Ten język wpływał także na ich zachowanie, pozwalał ominąć czasochłonne, tradycyjne chińskie rytuały. Dlatego większość młodych, wykształconych ludzi chętnie się nim posługiwała. - Studiowałam - odparła nieco kokieteryjnie, przez co Han zaczął się od razu zastanawiać, z kim naprawdę ma do czynienia. Czy była to tylko dobrze wykształcona, inteligentna dwudziestolatka, czy też odgrywała rolę swego życia? - Na wiosnę uzyskam dyplom Uniwersytetu Pekińskiego. Zaśmiał się krótko, sądził bowiem, że dziewczyna już skończyła studia. Ji spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem. - A co, jeśli wolno wiedzieć, przyszła pani magister studiuje na uniwer- sytecie? - ciągnął swobodnym tonem. - Literaturę angielską - odparła z wahaniem. Znów się zaśmiał, przed drzwiami auta stanął i obrócił się twarzą do niej. Ujął obie jej dłonie z promiennym wyrazem twarzy. Ji odpowiedziała uśmiechem, aczkolwiek krył się za nim rosnący niepokój. Han delikatnie zdjął jej ciemne okulary, ale nie spuściła skromnie wzroku, jak należałoby oczekiwać. Śmiało spoglądała mu w twarz. - Byłaś już kiedyś w Ameryce? - spytał. Zaprzeczyła ruchem głowy. Przecież to jasne, pomyślał. Wojny się rozpoczęły, gdy miała zaledwie dzie sięć lat. - Dokąd w takim razie każe się pani dzisiaj zawieźć, studentko Liu Ji. Do Disney Worldu - odparła szybko bez namysłu. Żemin zaśmiał się ponownie, ale tym razem i ona zachichotała. Miała piękne, równiutkie białe zęby. Odwrócił się do dowódcy Jedenastego Północnego Zgrupowania Armii i powiedział: - Jedziemy do Disney Worldu, generale Szeng! Tryskał entuzjazmem z jednego prostego powodu. Wizyta Ji w Stanach Zjednoczonych oznaczała dla niego wejście do ścisłego kręgu najwyższych władz chińskich. Podniecało go, radowało i napełniało energią to, że został wybrany. A jego nastrój udzielał się dziewczynie. Bez wątpienia musiała się zamartwiać, ile ta pierwsza samodzielna wyprawa przyniesie kłopotów jej i całej rodzinie. Zachowywała się jednak właściwie, z godnością, a w dodat- ku wyglądała oszałamiająco. Oboje wsiedli do limuzyny. Szeng zajął miejsce w drugim aucie. Zgnę- biony stary generał z pewnością też zdawał sobie sprawę, że głównym celem przylotu Ji jest zapoznanie Żemina z ukochaną wnuczką ministra obrony. Disney World był jedną z niewielu rzeczy, których nie zniszczyli ucieka- jący Amerykanie. Ale w mieście pozostała tylko garstka pracowników par- ku zaskoczonych błyskawicznym nadejściem chińskiej armii i zmuszonych do powrotu do pracy. Olbrzymi Disney World był więc niemal całkowicie wyludniony. Gdyby nie gromadki hałaśliwych chińskich żołnierzy wylegu- jących się na trawie, sprawiałby wrażenie opuszczonego. Ji i Han, trzymając się pod ręce, ruszyli w głąb parku. - Widzę, generale, że zezwala pan swoim oddziałom wypoczywać w Di sney Worldzie - powiedziała przez ramię do idącego z tyłu Szenga. Pułkow nik Li pospiesznie przetłumaczył jej słowa na chiński. - To naprawdę cu downe. W pełni sobie na to zasłużyli. Żołnierze na ich widok pospiesznie zbierali swoje rzeczy i w naprędce sformowanym szyku bądź w rozsypce oddalali się błyskawicznie. Alejka omijała łukiem duży staw, zaniedbany i wyraźnie śmierdzący. Kiedy jednak dotarli do porośniętego trawą, sztucznie usypanego pagórka, przyczyna po- płochu stała się jasna. W powietrzu wisiała wyraźna woń palonej marihu- any. Ji zachichotała i zerknęła na Hana, jakby chciała dać mu do zrozumie- nia, że drobne naruszenie prawa przez odpoczywających żołnierzy należy zachować w sekrecie. Ale tajemnica się wydała, Szeng także rozpoznał ten zapach. - Złapać tych ludzi! - rozkazał pułkownikowi po chińsku. Powiedział jednak „złapać", a nie „aresztować", a to była duża różnica. W ten sposób nawet nie sugerował, że zechce ich jakoś ukarać. Ji odwróciła się błyskawicznie do generała. - Proszę tego nie robić! - krzyknęła. Po chińsku zabrzmiało to imperty- nencko. Starszym można było rozkazywać, ale nie tym tonem. Dziewczyna popełniła błąd, przechodząc na ojczysty język, lecz zapominając o przesta- wieniu się na inny typ zachowania. Zresztą wyglądało na to, że nic sobie z tego nie robi. A więc taka naprawdę jesteś, pomyślał rozbawiony Han. No cóż, przynajmniej nie będzie nudno. - Ci biedni chłopcy ryzykowali życie za ojczyznę! Co jest złego w tym mało istotnym wykroczeniu, jeśli pozwala im to choć na krótko zapomnieć o wojnie?! - Używanie narkotyków nie jest drobnym wykroczeniem - odparł spo- kojnie i dość stanowczo Szeng. Pułkownik Li wstrzymał się z przekazaniem polecenia generała dowód- cy zbrojnej eskorty. Ta dziewczyna już umie rozkazywać, pomyślał Żemin z satysfakcją. Najwyraźniej była dotąd małą księżniczką ministra obrony, Liu Czangsinga. - Słyszałam, jak mój dziadek przy obiedzie rozmawiał na temat olbrzy mich strat w waszej armii - wtrąciła lodowatym tonem Ji. Szeng jeszcze bardziej się zasępił. - Być może troska o to, jak pańscy żołnierze spędzają wolny czas, nie jest najlepszym sposobem wykorzystania wolnego czasu przez pana. Han przysłuchiwał się tej wymianie zdań, jakby obserwował mecz, ale jednocześnie ze słów dziewczyny wyławiał wszelkie użyteczne informacje. Widocznie w kraju nasilała się krytyka ogromnych strat w kampanii amery- kańskiej, a sprytna studentka dobrze wiedziała, którą czułą strunę należy potrącić. Szeng nie musiał nawet odwoływać swojego rozkazu. Ji zrobiła to już za niego. Kiedy wrócili na lotnisko, nawet się nie pożegnała z generałem. Hanowi zaś powiedziała: - Bardzo przyjemnie spędziłam tu czas, mimo że mogliśmy odbyć tylko jedną przejażdżkę. Na samo wspomnienie karkołomnej jazdy rollercoasterem Hanowi żołą- dek podszedł do gardła. W dodatku dziewczyna wydawała z siebie tak prze- nikliwe piski, jakie jego zdaniem były wyłączną domeną delfinów. Później ironicznie zaproponowała Szengowi drugą przejażdżkę, lecz generał odmó- wił. On natomiast, choć już po pierwszej ledwie mógł opanować mdłości, zgodził się jej towarzyszyć. - Mam nadzieję - odparł - że gdy następnym razem odwiedzisz Ame rykę, będzie tu znacznie więcej do zwiedzania. Liczę też na to, że będziemy mogli dłużej być razem. Bardzo bym chciała. - Uśmiechnęła się szeroko. Może mielibyśmy także więcej swobody. Ucałował jej dłonie i oba policzki. A gdy się odsunął, Ji pocałowała go prosto w usta. PRZY AUTOSTRADZIE NR 20, KAROLINA POŁUDNIOWA 28 października, 9.45 czasu lokalnego Zrobiło się zimno. Stephie z niepokojem patrzyła na zachmurzone nie- bo. Nadciągał deszcz. Wyraźnie czuła wilgoć w powietrzu, gdy tylko silniej- szy powiew wiatru rozwiewał na krótko kwaśny smród prochu. Ruszyła da- lej wzdłuż szeregu wyciągniętych na ziemi rekrutów, tworzących teraz jej pluton. - Zgniećcie ich! - pokrzykiwała na żołnierzy mierzących do papiero- wych tarcz rozpiętych na odległym o sto metrów płocie u podnóża wzniesie- nia. Za jej plecami ciągnęła się pusta autostrada. Po każdej salwie na zboczu za tarczami wytryskiwały w górę gejzery piasku. Pluton ćwiczył strzelanie ogniem pojedynczym, ale huk wystrzałów zlewał się w nieregularny terkot. Zajęcia trwały już od godziny. Przy każdym stanowisku stopniowo narastały sterty pustych łusek. Rekruci dostali po piętnaście magazynków, z których każdy mieścił trzydzieści nabojów, musieli więc oddać po czterysta pięć- dziesiąt strzałów. - Dajcie im popalić! - zachęcała sierżant Roberts. Kopnęła but leżącej przed nią dziewczyny. - Nogi szerzej! Ściśnij mocniej pistolet! - Ta ener gicznie skinęła głową i hełm zsunął jej się na oczy. Stephie zatrzymała się przy następnym chłopaku, który bardzo długo celo- wał, ale nie strzelał. Przez parę sekund czekała cierpliwie. Stos pustych łusek obok niego był o połowę mniejszy niż u pozostałych, a przy łokciu rekruta leżało jeszcze pięć pełnych magazynków. Podeszła bliżej. Zerknął na jej zaku- rzone buty i szybko wrócił do starannego celowania, ale wciąż nie strzelał. Stephie ogarnęła wściekłość. Zdawała sobie sprawę, że w pierwszym kontakcie z nieprzyjacielem zginie dziesięciu spośród czterdziestu nowych żołnierzy w plutonie. Pochyliła się, oparła dłonie na biodrach i zaczerpnęła głęboko powietrza. - Strzelaj wreszcie, ty pieprzony, zasrany głąbie! - ryknęła mu tuż nad uchem. Pociągnął za spust. Pistoletem szarpnęło. - Jeszcze raz! krzyknęła. -Jeszcze! - Łuski jedna za drugą wylatywa ły z komory. - Jeszcze! - Uniosła do oczu lornetkę. Piasek wytrysnął na zbo czu dobre dwa metry ponad tarczą chłopaka. - Jeszcze! - Usłyszała kolejny wystrzał, ale pocisk zarył się w ziemię poza jej polem widzenia. Zgrzytając z wściekłości zębami, popatrzyła z powrotem na chłopaka. Płakał. Ślimaczył się jak małe dziecko! Z całej siły wymierzyła mu kopniaka w tyłek, aż odturlał się w bok i zgiął wpół. Przyklęknęła na jedno kolano, chwyciła rekruta za kołnierz, szarpnęła w jedną i drugą stronę, wreszcie przy- ciągnęła do siebie. Wybałuszył oczy. - Będziesz musiał kogoś zabić - syknęła mu prosto w twarz, powstrzy mując kolejny spazm. - Będziesz musiał wpakować kulkę prosto w pieprzo ną gębę jakiegoś sukinsyna, trafić go w łeb, aż mózg mu wypłynie z tyłu głowy! Albo trafić go w sam środek piersi, prosto w serce, aż oczy mu wyjdą z orbit! Albo co najmniej go unieszkodliwić, odciąć mu rękę lub nogę, i do piero potem strzelać raz za razem, dopóki go nie wykończysz! Zrozumiano?! Chłopak lękliwie pokiwał głową. - Sierżancie Roberts! Obejrzała się. John Burns stał za nimi i mierzył ją przenikliwym wzro- kiem, podobnie jak kilkunastu najbliższych rekrutów leżących na ziemi po obu stronach. Rozluźniła uchwyt, podniosła się i jeszcze raz uniosła lornetkę do oczu. Po godzinie ćwiczeń w tarczy tego gówniarza nie było prawie ani jednej dziury. Spojrzała na rekruta, który spuścił głowę i oparł się czołem o ziemię. - Masz jeszcze sto pięćdziesiąt pocisków, szczeniaku - syknęła groź- nie. - Szczebel płotu, na którym znajduje się twoja tarcza, ma luźno zwisać na drucie kolczastym, zanim pozwolę ci wstać. Zrozumiano, szeregowy?! - Tak jest, pani sier...! - chciał odpowiedzieć regulaminowo, ale głos uwiązł mu w gardle. Rekruci wrócili do ćwiczeń. Stephie wstała i chciała przejść obok Johna, ale chwycił ją za rękę i osadził w miejscu. Szarpnięciem wyswobodziła się z jego uścisku. - Poluzuj trochę - szepnął. - Nie - mruknęła niemal tak samo groźnie. Przekrzywił głowę i popatrzył na nią z ukosa. - Macie się rozchmurzyć, sierżancie Roberts - powtórzył cicho. Spojrzała mu w oczy. - Odmawiam, panie poruczniku. Poszła dalej wzdłuż szeregu leżących żołnierzy, ze zdwojoną wściekło- ścią wytykając im wszelkie błędy. Wczesnym popołudniem zaczęło mżyć. Nie przerwali jednak ćwiczeń. Czterdziestu rekrutów, mężczyzn i kobiet, w mokrych pelerynach, z bronią na ramieniu lufami do ziemi, stało w szeregu na autostradzie przed niskim i opływowym wozem opancerzonym. Dowódca załogi wskazywał im stano- wiska i szczeliny strzelnicze. Był to nowy model, którego żadne z nich wcze- śniej nie widziało - prosto z taśmy montażowej, jeszcze nie zabrudzony, błysz- czący świeżą farbą w maskujących kolorach. Stephie nie była zainteresowana wykładem. Możliwość wykorzystania tego pojazdu, a więc przejścia do ofensywy, zdawała jej się tak odległa, że wręcz nierealna. Dlatego tylko jednym uchem słuchała tłumaczeń oficera, którego okulary zaparowywały do tego stopnia, że pewnie nic by nie wi- dział, gdyby od czasu do czasu nie spływały po nich krople deszczu. Za to na swoich podopiecznych patrzyła jak sęp i gdy zauważała opadające sennie powieki, natychmiast przywoływała rekruta do porządku, waląc pięścią po hełmie. Już samo jej ostre spojrzenie wystarczało, żeby słuchali w skupie- niu. - Temperatura zewnętrznej osłony ceramicznej - podjął oficer po ko lejnym jej okrzyku - jest dopasowywana do temperatury otoczenia z do kładnością do pół stopnia. To w znacznym stopniu redukuje emisję promie niowania podczerwonego, przez co wóz jest praktycznie niewidoczny dla chińskich urządzeń noktowizyjnych. Jedna z dziewcząt coraz mocniej kasłała. Na nic się skarżyła, ale widać było, że ledwie się trzyma na nogach. Stephie podeszła do niej. Dziewczyna z trudem przełykała ślinę. Mrugała energicznie i wytrzeszczała oczy, jakby widok jej się rozmywał. Z włosów zwisających strąkami spod hełmu ścieka- ły jej krople deszczu. Dopiero po chwili zauważyła Stephie. Wyprostowała się szybko i skupiła uwagę na lektorze. Roberts wzięła ją pod rękę i odciągnęła na bok. Dziewczynę ogarnęło przerażenie. - Zgłoś się w batalionowym punkcie sanitarnym - powiedziała cicho Stephie. Zdziwiona rekrutka odetchnęła z ulgą. Przeszył ją dreszcz gorączki. Nie chcąc, by słaniająca się na nogach dziewczyna podejrzewała ją o spe cjalne względy, Roberts dodała: - Wolałabym, żebyś nie zarażała innych. Tamta, urażona, skrzywiła się pogardliwie. Odchodząc, zerknęła jeszcze dwa razy przez ramię na groźnego szefa plutonu, ale Stephie udała, że tego nie dostrzega. - Sierżancie Roberts! - zawołał prowadzący szkolenie oficer. - Chce się pani przejechać? Uśmiechnięci rekruci popatrzyli na nią z zaciekawieniem. - Nie bardzo - odparła. W szeregu rozległy się śmiechy. - Zgodnie z rozkazem, wszyscy oficerowie i podoficerowie powinni przynajmniej spróbować prowadzić ten wóz *? rzekł oficer - na wypadek, gdyby trzeba było zastąpić kierowcę. Stephie wzruszyła ramionami. Rekruci znów się zaśmiali. Odwróciła się szybko i wskazując najbardziej rozbawionych, rzuciła krótko: Do wozu! To nie jest konieczne zaprotestował nieśmiało oficer. Stephie zlekceważyła tę uwagę i krzyknęła: - Powiedziałam: do wozu! Dziesięcioro wytypowanych z ociąganiem zaczęło się pakować do prze- działu bojowego. Roberts oddała swoją broń jednemu z rekrutów, wdrapała się po śliskiej od deszczu drabince na pancerz, wsunęła nogi do otwartego włazu i usiadła na brzegu. Obrzuciła szybkim spojrzeniem tablicę pełną ze- garów i wskaźników, zanim zsunęła się na mokry fotel kierowcy i wyciągnęła nogi, żeby oprzeć stopy na pedałach. Ale ich nie wymacała. Nad jej głową przez właz zajrzał do środka kierowca. Zrobiło się ciem- niej, lecz jednocześnie deszcz przestał na nią padać. - Proszę mi tylko wszystkiego nie zabłocić mruknął, przecierając szma- tą główny ekran, mający piętnaście centymetrów wysokości i prawie metr długości. Stephie obrzuciła spojrzeniem pozostałe, mniejsze ekrany otacza- jące ją półkolem. Cała tablica była mokra od deszczu. - Mam nadzieję, że prąd mnie nie popieści - powiedziała. - Bez obaw. Jest wodoszczelny. Tylko błoto i piasek mogą narobić szkód. Pospiesznie objaśnił jej sposób kierowania pojazdem. Wskazał znajdu- jące się na końcu poręczy fotela drążki sterowe przypominające uchwyty joysticków i rzekł: - Jak pchnie pani równocześnie oba od siebie, pojedzie do przodu, a gdy pociągnie do tyłu, pojedzie tyłem. Różne wychylenie drążków umożliwia skręt, a pchnięcie jednego do przodu i pociągnięcie drugiego do tyłu pozwa la zawrócić na miejscu. Jasne - odparła Stephie. Wsunął się głębiej i wcisnął guzik, którego za żadne skarby nie rozpoznałaby wśród dziesiątków innych na tablicy. Silnik ożył. - W porządku. - Wskazał dwa przyciski nad głównym ekranem, na wy sokości jej ramienia. - Ten zamyka właz, a ten otwiera. To powinno wystar czyć. Cofnął się i zeskoczył na ziemię. Stephie wcisnęła klawisz oznakowany czerwoną strzałką skierowaną w dół. Klapa włazu zamknęła się z głuchym łoskotem. Automatycznie włączyło się ogrzewanie, poczuła na twarzy po- wiew ciepłego powietrza. Nie było tu żadnych wizjerów, ale długi i wąski ekran przedstawiał wręcz panoramiczny widok. Z trzech stron ciasno ota- czały ją pulpity sterownicze, tylko z prawej można się było przecisnąć do tyłu, do przedziału bojowego, skąd dobiegały podniecone głosy rekrutów. - Gotowi do przejażdżki?! -zawołała. - To jeszcze nie ruszyliśmy? - odparł ktoś, wywołując gromki śmiech. - Jejku! Już mam mokro w majtkach! zawołała piskliwie któraś dziew- czyna, wzbudzając kolejny wybuch wesołości. Wóz stał na środku pustej autostrady. Stephie energicznie pchnęła obie dźwignie aż do zapadek blokujących. Pojazdem szarpnęło, huknęła tyłem głowy o krawędź włazu. Z tyłu doleciały przerażone wrzaski. Przyspiesze- nie wgniotło ją w fotel. Czterdziestotonowy gigant początkowo ruszył zyg- zakiem przez oba pasma szosy, lecz Roberts szybko wyrównała położenie obu drążków i ustawiła wóz na środkowej przerywanej linii wschodniej nit- ki autostrady. Kiedy wreszcie zerknęła na szybkościomierz, wskazywał sie- demdziesiąt pięć kilometrów na godzinę. Z przedziału bojowego zaczęto nawoływać, aby jechała ostrożniej. Jed- na z dziewcząt wcisnęła się w wąskie przejście, pochyliła się nad jej ramie- niem i krzyknęła, żeby zwolnić. Stephie ściągnęła prawy drążek do siebie i wprowadziła wóz w ciasny zakręt. Na ekranie wyłonił się odgrodzony kra- wężnikiem pas zieleni oddzielający zachodnią nitkę szosy. Z tyłu znowu roz- legły się histeryczne wrzaski. Roberts tylko wcisnęła głowę w ramiona, spo- dziewając się silnego wstrząsu. Wyskoczyli w powietrze. Unieśli się zaledwie na kilkanaście centyme- trów, a amortyzatory złagodziły ich gwałtowny powrót na ziemię, lecz ta krótka chwila lotu w ciężkiej opancerzonej maszynie wystarczyła, by wśród zbuntowanej gromadki z tyłu rozbrzmiały jękliwe błagania o litość. Natychmiast zwolniła, ale niewystarczająco, by utrzymać wóz na szosie. Licznik wskazywał jeszcze czterdzieści pięć kilometrów na godzinę, gdy przednie koła spadły ze wstęgi asfaltu. Stephie uznała błyskawicznie, że le- piej nie próbować zawracać na skraju rowu biegnącego wzdłuż szosy. Kiedy silnik zawył ze zwiększoną mocą, a wóz zadarł nos na przeciwle- głym skraju rowu, nasiliły się także wrzaski w przedziale bojowym. Stephie serce podeszło do gardła na widok ogrodzenia z drutu kolczastego, lecz nie zdążyła zareagować. Do wnętrza opancerzonego pojazdu nie przedostał się nawet najcichszy stuk. Nie dotarł także trzask łamanego drzewka, na które wpadli, gdy szarpnęła drążkami przed ścianą lasu. - Litości! Dosyć! - rozlegało się z tyłu. Pojazd zwolnił wyraźnie u stóp dość stromego, porośniętego trawą wznie- sienia. Stephie ogarnęła złość, ponownie pchnęła oba drążki aż do oporu. Silnik zawył niczym turbiny samolotu w kilka sekund po otrzymaniu przez pilota zezwolenia na start. Wskazania szybkościomierza przez jakiś czas wahały się około czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę, ale wkrótce zaczęły maleć. Roberts uzmysłowiła sobie, że niemal leży na oparciu fotela. Mimo to na ekranie wciąż nie mogła dostrzec szczytu wzgórza. Stalowe gąsienice pojaz- du coraz częściej ślizgały się na rozmiękłym od deszczu stoku. A każdy, na- wet najsłabiej wyczuwalny dowód tracenia przyczepności do podłoża, wy- woływał coraz gwałtowniejsze sprzeciwy poobijanych rekrutów, ale zara- zem wzbudzał strach u Stephie. Dodatkowo podsycały go ciągle malejące wskazania szybkościomierza, które mimo oszalałego wycia silnika spadły do dwudziestu kilometrów na godzinę. Na bocznych ekranach pojawiły się jakieś faliste linie. Zielone dotąd słupki na wyświetlaczach zrobiły się żółte, później czerwone. Na środku pulpitu zamigotał purpurowy napis: UWAGA. Z głośnika doleciał melodyj- ny kobiecy głos, który spokojnym tonem, jak tuż przed katastrofą lotniczą, zaczął recytować litanię niebezpieczeństw: „Groźny wzrost temperatury sil- nika. Nadmierne obroty. Groźny wzrost ciśnienia w układach hydraulicz- nych. Groźny wzrost ciśnienia oleju. Groźne przeciążenie układów napędo- wych. Groźne przeciążenie gąsienic". No, rusz się! - powtarzała Stephie w myślach, obserwując wskazania szybkościomierza wahające się około piętnastu kilometrów na godzinę. Byli już tylko kilkanaście metrów od szczytu wzgórza. Wytrzymaj jeszcze parę sekund, ponaglała w duchu, czując ciężar wgniatający ją w oparcie fotela. - Na miłość boską! - wrzasnął ktoś z tyłu na krótko przed tym, jak nos pojazdu opadł i z prędkością poniżej dziesięciu kilometrów na godzinę osią gnęli szczyt. Stephie ściągnęła oba drążki na luz i zatrzymała pojazd. Wycie silnika przycichło. Kolejne wskaźniki na pulpicie zaczęły zmieniać kolor z czerwonego na zielony. Umilkł mechaniczny głos komputerowego pilota. Zerknęła przez ramię na przedział bojowy. Rekruci z wolna wygrzeby- wali się ze sterty leżącej na podłodze pod tylnym włazem. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu i powiedziała: Chyba zapomniałam włączyć napis ostrzegawczy o konieczności za- pięcia pasów! - Kurwa! Przecież tu nie ma żadnych pasów! - wrzasnęła histerycznie któraś z dziewcząt. - To pewnie przeoczenie - mruknęła Stephie, odwracając się z powro- tem do ekranu. W dole, pół kilometra dalej, znajdowały się zabudowania farmerskie, nie widziała jednak terenu przed nimi. Wiedziała, że w tej okoli- cy pas ziemi wzdłuż autostrady jeszcze nie jest zaminowany, ale mogły już być przygotowane okopy i stanowiska strzeleckie. Pchnęła lewy drążek do przodu, prawy zaś pociągnęła do siebie. Silnik zamruczał tylko trochę głośniej, a pojazd ledwie się poruszył, lecz z tyłu na nowo doleciały okrzyki przerażenia, mimo że Roberts tylko obróciła pojazd w miejscu nosem do autostrady. - Cisza! - huknęła rozkazującym tonem, spoglądając na przesuwający się po ekranie krajobraz. Kiedy ujrzała w dole szosę, zwolniła oba drążki i wóz znieruchomiał. Czuła bestia, oceniła w myślach. Spojrzała na cały swój pluton u podnóża wzniesienia, który najwyraź- niej rzucił się biegiem za uciekającym pojazdem. John przeskakiwał właśnie przez skłębiony drut kolczasty na rozwalonym odcinku ogrodzenia. Tuż za nim szerokim pasem mokrej, przemielonej gąsienicami ziemi gnał pod górę dowódca wozu i kierowca. Pędzili jej chyba na pomoc. - Czy mogłaby nas pani wypuścić? - odezwał się któryś z żołnierzy tuż za jej plecami. - Proszę wracać na miejsca, pozdejmować tacki, złożyć stoliki i pood- kładać prasę! - odparła z uśmiechem. Pchnęła drążki do przodu. Nos pojazdu natychmiast się pochylił. Niepo- korny ładunek znów podniósł wrzask. Ktoś chwycił ją za ramię. Szarpnęła gwałtownie w bok i intruz poleciał do tyłu. Szybko zmniejszyła obroty, ale wycie silnika nie osłabło. Ciężki wóz stopniowo nabierał prędkości w karkołomnej jeździe w dół zbocza. Przekro- czyli dwadzieścia, później czterdzieści, wreszcie sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Delikatnymi ruchami drążków korygowała tylko kierunek jazdy. Burns zatrzymał się i energicznie zamachał rękami nad głową, zanim cała grupa rozprysła się na boki z trasy szarżującego wozu pancernego. Na szczę- ście przestał się rozpędzać przy prędkości siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, toteż gromada rekrutów stojąca w luźnej grupie na skraju autostra- dy zdążyła bez paniki zejść mu z drogi. Stephie nie zauważyła nawet, kiedy po raz drugi przedarli się przez ogro- dzenie. Przeskoczyli przez płytki rów i z głuchym tąpnięciem amortyzato- rów wylądowali na betonowej nawierzchni szosy. Znów nie zdążyła zare- agować i uderzyła tyłem głowy o krawędź pancerza. Błyskawicznie ściągnęła oba drążki do siebie. Wozem zarzuciło najpierw w lewo, potem w prawo. Z przedziału silnikowego doleciał złowieszczy głośny zgrzyt, wóz zadygotał spazmatycznie. Przestawiła drążki na luz i zatrzymała pojazd. W przedziale bojowym panowała taka cisza, iż naszły ją podejrzenia, że wszystkich pozabijała. Obejrzała się szybko, lecz w tej samej chwili ktoś odnalazł przycisk otwierania tylnego włazu. Podwójne drzwi się otworzyły i koty wysypały się na potrzaskany, pogruchotany beton w dwóch szerokich pasach po przejściu gąsienic. Jak szczury z tonącego okrętu, pomyślała Ro- berts, patrząc z rozbawieniem na rosnące kłębowisko ciał za wozem pancer- nym. Reszta plutonu szybko zgromadziła się wokół niego. Na widok kolegów żołnierze wybuchali gromkim śmiechem, trzymając się za brzuchy. Z zewnątrz ktoś załomotał pięścią w klapę włazu. Stephie odwróciła się szybko. Na ekranie widać było czyjeś kolana w spodniach od panterki i poły mokrej peleryny. Od razu się domyśliła kto to. - Zaraz się zacznie - mruknęła, sięgając do przycisku otwierania włazu. Klapa odskoczyła z cichym szumem hydrauliki. Z góry spadło tylko kil- kanaście kropel deszczu, bo widok zachmurzonego nieba natychmiast prze- słoniła twarz Burnsa wykrzywiona grymasem wściekłości, jakiego dotąd jesz- cze u niego nie widziała. Z drugiej strony zajrzał kierowca, pochylił się szybko i wcisnął któryś klawisz na tablicy, wyłączając silnik. - Jezus, Maria! syknął, kręcąc głową, jakby miał przed sobą wariatkę. Stephie wyszła na pancerz, starając się nie patrzeć Johnowi w oczy. Do- wódca wozu i kierowca kucali przed nosem pojazdu i oglądali drobne zary- sowania na idealnie dotąd gładkiej czołowej płycie pancerza oraz kawałki powbijanego w nią drutu kolczastego. Pojawienie się szefa plutonu wzbu- dziło gromkie okrzyki i aplauz tej części młodych żołnierzy, która nie brała udziału w przejażdżce. Roberts powiodła spojrzeniem po ich twarzach, ski- nieniem głowy podziękowała za uznanie i wciąż unikając wzroku Burnsa, zeszła po drabince na ziemię. Na tyle wozu poobijani rekruci wolno dźwigali się na nogi. Niektórzy trzymali się za kolana, jakby chcieli powstrzymać ich drżenie. Ale część jeszcze siedziała bądź klęczała na ziemi. Spod osłony silnika wozu dolaty- wało dziwne bulgotanie. Dowódca pojazdu podszedł do niej i z wyrazem osłupienia na twarzy zajrzał jej w oczy. - Bardzo dobrze się prowadzi - powiedziała Stephie - tylko pasażero wie uskarżali się na rozchlapane drinki. Większość rekrutów, tworzących teraz jej prawdziwy fanklub, ryknęła gromkim śmiechem. Roberts odważyła się zerknąć na Johna. To wystarczy- ło. Chyba tylko na to czekał. Odwrócił się na pięcie i odszedł bez słowa. Spieprzyłam sprawę, pomyślała. Jest mną rozczarowany, bo i sama czu- ję do siebie obrzydzenie. Tymczasem wśród rekrutów zaczął narastać gwar. Nawet w tej grupie, która jeszcze stała na chwiejnych nogach po karkołom- nej podróży, na twarzach kotów pojawiły się uśmiechy. - Kto następny? - zapytała miękko Stephie. Paru żołnierzy natychmiast wystąpiło krok do przodu, ale dowódca wozu zawołał: - Nie! Nic z tego! Dosyć! Wśród rekrutów rozległ sięjęk zawodu. Stephie uciszyła ich szybko gło- śnym rozkazem: - Słyszeliście! Dość! W dwuszeregu zbiórka! - Znów na twarzach ko tów zagościł wyraz tępej rezygnacji. Stało się jasne, że szef plutonu odzy skał wcześniejszy nastrój. - Zgodnie z planem mamy ćwiczenia w rzucaniu granatem! Wracamy na strzelnicę! Każdy wykona po pięćdziesiąt rzutów granatem ćwiczebnym, a na koniec jednym ostrym. W lewo zwrot! Naprzód marsz! - Pluton ospale powlókł się w deszczu. - Ruszać się! - pogoniła maruderów, odbierając z rąk dziewczyny swój pistolet. Podkute buty głośniej zadudniły o betonową nawierzchnię, plusnęła roz- chlapywana woda z kałuży. Stephie obejrzała się jeszcze za Johnem, ale ni- gdzie go nie było. BESSEMER, ALABAMA 2 listopada, 20.30 czasu lokalnego Jimmy i Amanda Lipscombowie często odwiedzali w schronie burzo- wym Harta, który zdążył się już zadomowić w pomieszczeniu o wymiarach trzy na cztery metry wykopanym w zboczu wzgórza. Przez dwa tygodnie był tu unieruchomiony, stopniowo próbował rozruszać skręconą kostkę, wreszcie powoli zaczął chodzić. Najwyraźniej niczego sobie nie złamał, ale uraz oka- zał się bardzo poważny. A szczególnie dała mu się we znaki wielokilometro- wa wędrówka, którą musiał podjąć już po skręceniu nogi. - Dużo Chińczyków pan zabił? - spytał chłopak. - Jimmy! - upomniała go siostra. - Przecież tata prosił, żebyś nie zada- wał żadnych pytań. - Słuchaj się taty - odparł Hart. - Jemu przede wszystkim zależy na waszym bezpieczeństwie. - Tak, rozumiem - mruknął urażony chłopak. - W szkole mówi się o ru- chu oporu. - Cicho bądź! - skarciła go siostra. - Ani słowa więcej na ten temat! - Amanda ma rację - rzekł Hart. - Próba dołączenia do jakiejkolwiek grupy oporu może być bardzo niebezpieczna. Istnieje groźba, że to Chińczy- cy zorganizowali pułapki na ludzi pragnących z nimi walczyć. - Aleja mógłbym walczyć razem z panem! - zapalił się Jimmy. - Sły- szałem, że tacy jak pan, mają w lasach poukrywane zapasy, sprzęt i amuni- cję. Na pewno tak jest! Każdej nocy słychać wybuchy! Chińczycy są na-v prawdę wkurzeni. Jeżdżą tylko w czołgach, a jak spotyka się patrol, to ostatni żołnierz... no, wie pan, idzie tyłem. Chciałbym wam pomóc! - Chcesz zabijać Chińczyków, którzy podbijająnasz kraj? - zapytał Hart. Tym razem Amanda nie zareagowała, jakby sama była ciekawa odpowiedzi brata. Naprawdę chcesz zabijać ludzi? Jimmy, wyraźnie zmieszany, wzruszył ramionami i mruknął: No pewnie! Wybiłbym ich wszystkich, co do jednego, gdybym tylko mógł! Nienawidzę ich. Nie rozumiem nawet, dlaczego pan pyta. Jemu wydawało się to szalenie proste, jak wszystko w tym wieku. - Lepiej zaczekaj, aż do końca zrozumiesz sytuację - poradził Hart - aż spotkasz Chińczyków, którzy będą cię traktowali przyjaźnie, zrobią jakąś przysługę, udzielą pomocy. Za kilka lat może nie będziesz już taki pewny, że należałoby ich wszystkich zabić tylko za to, że wykonują swoje zadania. Dopiero wtedy zdecydujesz, co jest słuszne, a co nie. - Jimmy! Amanda! - doleciał z zewnątrz głos ich ojca. Dobrze wychowany chłopak szybko wstał, ale na schodach prowadzą- cych do drzwi zatrzymał się i zapytał z namysłem: - Wystarczy, jak zaczekam dwa lata, aż skończę szesnaście? - Chyba tak - odparł Hart. Jimmy uśmiechnął się, pokiwał głową i wybiegł na dwór. Amanda ru- szyła za nim, ale też przystanęła na schodach i powiedziała cicho: - Jajuż skończyłam szesnaście lat. Hart nie odpowiedział. DOWÓDZTWO ZGRUPOWANIA ARMII, ATLANTA 5 listopada, 22.45 czasu lokalnego Porucznik Wu wraz innymi młodszymi oficerami chował tajne doku- menty po odprawie sztabu generała Szenga. Pułkownik Li stał w drzwiach, nadzorując ich pracę. Wszystkie notatniki, nawet nie używane, lądowały w dużym czarnym worku z napisem DO ZNISZCZENIA. Zgrzytały jedno- razowe plastikowe taśmy zabezpieczające, którymi spinano kartonowe tecz- ki. Na górze każdej z nich widniał czerwony napis: ŚCIŚLE TAJNE, DO- KUMENTY WYMAGAJĄCE SPALENIA. Wu mechanicznie porządkował materiały i segregował je w odrębne sto- sy. Zapieczętowane teczki pakował do płóciennych worków i przekazywał koledze, który odnosił je do tajnego archiwum. Zgodnie z regulaminem mu- siał czekać na jego powrót, zanim mógł choćby dotknąć papierów z następ- nej sterty. Zawsze pracowali w dwuosobowych zespołach, co redukowało groźbę szpiegostwa. Kiedy wrócił kapitan, jego partner, Wu pospiesznie spakował kolejny stos, zawiązał worek i oddał koledze, który znów ruszył do archiwum. Po- rucznik przesunął się do kolejnej sterty u szczytu stołu, obok miejsca gene- rała Szenga, żeby tam zaczekać na jego powrót, kiedy nagle spostrzegł, że został sam w pokoju. Zniknięcie pułkownika Li było poważnym naruszeniem zasad bezpie- czeństwa. Pozostałe zespoły już zakończyły pracę, a jego partner ciągle nie wracał. Na stole leżała już tylko ta jedna sterta osobistych dokumentów głów- nodowodzącego armii. Wu zerknął na nią kątem oka. Zdawał sobie sprawę, że samo to spojrze- nie może być wystarczająco podejrzane dla oficerów kontrwywiadu, żeby natychmiast wysłać go na front. Czerwona lakowa pieczęć na wierzchniej teczce była złamana. Wu bez wahania odchylił obwolutę i zajrzał do środka, chociaż dobrze wiedział, że taki czyn jest karany śmiercią. Wewnątrz papiery były starannie porozdzielane na kilka grup. Ujrzał ze zdziwieniem, że na pierwszej stronie w każdej grupie znajduje się zdjęcie amerykańskiego polityka, a pod nim krótki opis. W znacznej części fotogra- fie pochodziły z wycinków prasowych, a osoba, której dotyczyły akta, wy- stępująca w otoczeniu innych ludzi, była zaznaczona kółkiem. Pierwsze zdję- cie przedstawiało mężczyznę w okularach, ubranego w elegancki ciemny garnitur, i było podpisane „Hamilton Asher". Na następnym widniał siwo- włosy generał lotnictwa, nazywał się „Martin Latham". Kolejny, „Thomas Leffler", był niskim, przysadzistym staruszkiem, którego Wu już kiedyś widział w jakiejś relacji telewizyjnej. Na dnie teczki znalazł jednak nie opisaną foto- grafię młodej atrakcyjnej kobiety, uchwyconej w wyjściu z Białego Domu w momencie wkładania okularów przeciwsłonecznych. Pod spodem leżało drugie zdjęcie tej samej kobiety - o parę lat młodszej, dwudziestokilkulet- niej - w drzwiach restauracji w Pekinie. W dolnym rogu znajdował się pod- pis: „Doktor Clarissa Leffler". Wu szybko zamknął teczkę, wyprostował się i złożył ręce za plecami. Chwilę później do sali zajrzał pułkownik Li. - Ach, porucznik Wu! Wszyscy już sobie poszli i zostawili pana same- go? - Sprężystym krokiem wyszedł na środek sali. - Na to wygląda, panie pułkowniku. Li sięgnął po płócienny worek, otworzył go i podstawił, a Wu pospiesz- nie zebrał dokumenty generała i wsunął do środka. Pułkownik zawiązał wo- rek i dodatkowo zabezpieczył go plastikową taśmą. Sam zaniosę te papiery do archiwum, idąc na górę - powiedział. - Tak jest - odparł regulaminowo Wu, prężąc się na baczność. Li uśmiechnął się pobłażliwie. Kiedy Wu znalazł się wreszcie w swojej luksusowej kwaterze, na którą sam sobie wybrał elegancki dom pod miastem, rozebrał się po ciemku i wsu- nął pod prześcieradło na przestronnym małżeńskim łożu z baldachimem. Zanim się ułożył na wznak na materacu wodnym, jego ruchy zakołysały śpiącą Szen Szen. Otworzyła oczy, obróciła się i przytuliła do niego. Poczuł na piersi dotyk jej rozgrzanej skóry. Cześć - mruknęła zaspanym głosem, po angielsku, i zaczęła obsypy- wać jego szyję pocałunkami. Dlaczego Szeng dopuścił do przecieku dokładnie tej informacji? - po raz ostatni zadał sobie w duchu to pytanie, nim przystąpił do odwzajemnia- nia pieszczot sekretarki generała. 7 BIAŁY DOM, POKÓJ SYTUACYJNY 8 listopada, 19.30 czasu lokalnego Prezydent Baker rzucał kolejne gazety i czasopisma na stół konferencyj- ny, mając nadzieję, że krzykliwe nagłówki przemówią same za siebie. „The New York Times", „Time", „The Wall Street Journal", „Newsweek" - wszę- dzie w podobnym tonie krytykowano przyjętą przez armię taktykę obrony na umocnionych liniach. - Za półtorej godziny mam bardzo ważną konferencję prasową- po- wiedział - na której pięćdziesiąt osób na pięćdziesiąt różnych sposobów bę- dzie pięćdziesiąt razy pytało, dlaczego postanowiliśmy w XXI wieku od- tworzyć przebieg pierwszej wojny światowej. - Powiódł wzrokiem po zasę- pionych twarzach oficerów Połączonego Szefostwa Sztabów i spojrzał w oczy przewodniczącego, generała Adama Cotlera. Podniósł ze stołu magazyn „Time". Na jego okładce umieszczono czarno-białe zdjęcie przedstawiające brytyjskich żołnierzy w okopach Francji, a obok podobne, kolorowe, znad rzeki Savannah. - To zresztą całkiem uzasadnione pytanie - podjął. Sam zaczynam je sobie zadawać po tym, jak żadna z trzech umocnionych linii obrony nie zdołała zatrzymać chińskiej ofensywy choćby na tydzień. Czytał pan, generale, co napisał pański emerytowany poprzednik? postukał pal- cem w okładkę pisma. - Przeprowadziłem z nim bardzo długą rozmowę, panie prezydencie - odparł Cotler. - Owszem, czytałem ten artykuł. Mimo to Baker otworzył na założonej stronie i zaczął cytować wybrane fragmenty: - „Główną zaletą statycznej obrony jest możliwość położenia zmaso wanego ognia przez linię frontu na pozycje nieprzyjaciela. Natomiast jej największą wadą jest nieruchliwość obrońców szczególnie narażonych na ataki ze skrzydeł. Nie da się przenieść ani okopu, ani betonowego bunkra". - Podniósł wzrok na Cotlera. - Moim zdaniem to bardzo wyważony komen tarz. Ode mnie ta nieustępliwa gromada akredytowana przy Białym Domu będzie chciała się dowiedzieć, dlaczego po pół wieku szczegółowego plano wania bitew pancernych armia amerykańska postanowiła się cofnąć do oko pów spod Verdun. Co pan by na to odpowiedział, generale? Cotler zagryzł wargi w wyrazie determinacji i po krótkim namyśle od- parł: - Rozwój techniki wojskowej, panie prezydencie, sprawia, że raz prze wagę ma obrona, a kiedy indziej atak. Obecnie znajdujemy się ewidentnie w okresie wyraźnej przewagi obrony zarówno na lądzie, jak i w powietrzu. Przenośne wyrzutnie rakiet samonaprowadzających pozwalająpiechocie, tak chińskiej, jak i amerykańskiej, niszczyć czołgi i wozy pancerne już na linii horyzontu, z odległości piętnastu kilometrów, bądź też, poprzez zmianę kąta nachylenia broni, tym samym rodzajem pocisku zestrzeliwać samoloty nad- dźwiękowe poruszające się nawet na wysokości dwudziestu tysięcy metrów. Niemal całkowicie wyeliminowało to ze współczesnego pola walki pojazdy opancerzone i samoloty wsparcia powietrznego. Teraz liczy się głównie pie chota i artyleria. Współczesna artyleria, panie prezydencie, jest niezwykle groźna dla piechoty. Jedna automatycznie ładowana haubica kalibru 155 mi limetrów jest w stanie wystrzelić dwanaście pocisków - uniósł rękę pod ką tem czterdziestu pięciu stopni i opuszczając ją krótkimi szarpnięciami, cią gnął: - a poprzez skokową zmianę kąta nachylenia można sprawić, że wszyst kich dwanaście pocisków trafi w ruchomy cel. Dzięki temu jedna haubica ma taką moc ogniową, jaką do niedawna miała cała bateria. Jeżeli będzie to dwanaście pocisków odłamkowych odpalonych w kierunku chińskiej kom pani piechoty ruszającej do natarcia, powinno od nich zginąć wszystkich stu pięćdziesięciu żołnierzy. - Więc dlaczego tak się nie dzieje? - wtrąciła wiceprezydent Sobo. Ależ dzieje się, niemal za każdym razem - rzekł z naciskiem Cotler. - No to dlaczego nie udało się powstrzymać chińskiej ofensywy? - Nieprzyjaciel ma bardzo wiele takich kompanii piechoty - rzucił oschle generał i znowu zwrócił się do Bakera: - Według danych szacunkowych w ciągu pięciu tygodni walk zginął milion chińskich żołnierzy. To dwa razy więcej, niż stracili podczas całej półrocznej kampanii w Indiach. A liczba rannych praw- dopodobnie sięga trzech milionów. Oczywiście część z nich po upływie tygo- dnia czy miesiąca wróci do walki, ale nie zmienia to faktu, że łączne straty Chińczyków wynoszą średnio siedemset tysięcy żołnierzy tygodniowo. - Lecz dopóki porty w Mobile, Gulfport i San Diego pozostają w pełni funkcjonalne - Elizabeth Sobo zajrzała do swoich notatek - nieprzyjaciel będzie wysadzał na ląd po czterysta tysięcy żołnierzy dziennie. Do tej pory wysadził siedem milionów na południu, milion na wybrzeżu zachodnim i pół miliona na Hawajach. A biorąc pod uwagę liczebność wojsk stacjonujących na Kubie i Wyspach Kanaryjskich oraz wielkość konwojów namierzonych przez nasze łodzie podwodne na środkowym Pacyfiku i na wysokości przy- lądka Horn, jeszcze przez jakiś czas utrzyma się takie tempo przyrostu li- czebności wojsk inwazyjnych. s - Ale nie będzie mogło to trwać wiecznie - odparł Cotler. - Właśnie dlatego tak olbrzymią rolę ogrywają nasze wzmocnione linie obrony. Dotąd średni stosunek strat wynosi jeden do piętnastu na naszą korzyć, lecz w bi- twach nad Savannah i Santee wynosił jeden do pięćdziesięciu. A zgodnie z oceną zawartą w raporcie doktor Leffler, chęć maksymalnego ogranicze- nia tych strat powinna zdominować decyzje cywilnych władz w Pekinie na długo przed tym, zanim chińska armia osiągnie teoretyczne granice swych możliwości. - I na tym zasadza się pański plan? - zapytała Sobo. - Sądzi pan, że po dziesięciu latach wojen chińscy politycy nagle poczują się tak rozczarowani olbrzymimi stratami, iż zrezygnują z dalszej kampanii? Jeśli o to panu cho dzi, generale, to chyba powinien pan wprost poinformować nas wszystkich o swoich planach, bo jak dotąd rozpatrujemy wydarzenia na froncie pod ką tem ewentualnego zwycięstwa militarnego, a nie politycznego. Cotlera ogarnęła złość. On, głównodowodzący sił zbrojnych Stanów Zjed- noczonych, musiał się tłumaczyć przed byłą panią adwokat, która trochę przy- padkowo została kongresmanką, a potem wiceprezydentem. Najwyraźniej nie w smak mu konieczność podporządkowania się regułom władzy demo- kratycznej, pomyślał Baker, patrząc na zaciśnięte wargi generała. Pani wiceprezydent - zaczął z namysłem Cotler, z trudem opanowu- jąc wzburzenie. - Gdybyśmy chcieli zabić milion Chińczyków w bezpośred- nich starciach na otwartym polu, stosunek strat wyniósłby jeden do pięciu, może do czterech czy nawet trzech. Biorąc to pod uwagę, nie mamy innego wyjścia, jak walczyć na umocnionych liniach obronnych! - Wyczuł, że mimo woli podnosi głos, urwał więc i wziął głębszy oddech. - Zamiast sześćdzie- sięciu siedmiu tysięcy zabitych i stu dziewięćdziesięciu dwóch tysięcy ran- nych mielibyśmy teraz dwieście lub trzysta tysięcy zabitych, trzy razy tyle rannych, a liczebność pojazdów bojowych zredukowaną o połowę. W do- datku bylibyśmy dokładnie w tej samej sytuacji, w jakiej się dziś znajduje- my. Natomiast zmuszając Chińczyków do forsowania naszych linii, najpierw wokół Atlanty, później nad rzekami Savannah i Santee, do maksimum wy- korzystaliśmy ukształtowanie terenu i przewagę nowoczesnego uzbrojenia. - A jeśli maksymalne wykorzystanie ukształtowania terenu i przewagi nowoczesnego uzbrojenia to za mało? - spytała Sobo. - W takim razie przegramy wojnę - odparł grobowym głosem Cotler. W sali zaległa napięta cisza. Bakera przeszył dreszcz. Odczekał chwilę, aby się opanować, po czym rzekł: - Ale podobnie jak Chińczycy nie mogą w nieskończoność wysadzać nowych oddziałów, tak i my dysponujemy ograniczonym obszarem, który możemy im oddać. Kilometr po kilometrze zajmują nasz kraj, przechwytują ośrodki przemysłowe i miejsca wydobycia złóż naturalnych. Około pięciu procent ludności, czyli trzynaście milionów, z powodu korków na drogach nie zdążyło się ewakuować i wpadło w ręce Chińczyków. A przypomnę, że część tych korków spowodowała żandarmeria blokująca drogi cywilom, by nasze oddziały uniknęły okrążenia przez wojska nieprzyjacielskie. Nie musiał tego przypominać Cotlerowi. Widok tłumów uciekających cywilów, daremnie dopraszających się o przepuszczenie przez wojskową blokadę, aż nadto często pokazywano w telewizji. Chciał jednak w ten spo- sób zmusić generała do ujawnienia konkretów stosowanej taktyki. Cotler zaczerpnął głęboko powietrza, rozejrzał się po otaczających go członkach sztabu generalnego, jakby szukał u nich wsparcia, niczym do modlitwy zło- żył dłonie na brzegu stołu i odparł: - Panie prezydencie, zatrzymanie frontalnego zmasowanego natarcia Chińczyków i późniejsze ich odparcie wymaga wcześniejszego znaczącego wyczerpania przeciwnika, maksymalnego wydłużenia jego tras zaopatrze niowych z portów południowego wybrzeża na front i oparcia naszej obrony na linii nie do zdobycia. Musiałaby się ona składać co najmniej z trzech silnie umocnionych pasów o głębokości kilku kilometrów, chronionych przez skoncentrowany ogień artyleryjski. Owe pasy należałoby połączyć okopami łącznikowymi, umożliwiającymi dostarczanie zapasów i uzupełnień oraz szybkie przerzucanie formacji z miejsca na miejsce. Dodatkowo trzeba by tak wykorzystać naturalne ukształtowanie terenu, by zmusić Chińczyków do ataku w zawężonych sektorach, gdzie łatwo byłoby skoncentrować ogień na odcinkach między kolejnymi pasami umocnień. Olbrzymie koszty niezbęd nych materiałów, a więc betonu i stali, konieczność zaangażowania gigan tycznej siły roboczej i przerzucenia milionów ton ziemi, powodują, że w ce lu realizacji tego planu niezbędny byłby wysiłek, jakiego dotąd w tak krót kim czasie nie włożył żaden kraj świata. Co więcej, panie prezydencie, od każdego żołnierza, tak samo szeregowca, jak i generała, wymagałoby to peł nego zaangażowania się, sercem i duszą, w utrzymanie tej linii do ostatka. - Jeszcze raz spojrzał na siedzących przy stole najwyższych rangą oficerów. - Plan ten zyskał aprobatę wszystkich członków Połączonego Szefostwa Szta bów poza jednym. Powinniśmy natychmiast przystąpić do budowy tej linii i jej obsadzania, a potem jej bronić bez względu na koszty. Wiceprezydent Sobo milczała, zostawiając głos Bakerowi. - Kto się sprzeciwił? - zapytał Bill. - Ja - odparł dowódca lotnictwa, generał Latham. - A jak pan proponuje wygrać tę wojnę? - Poprzez unicestwienie chińskich oddziałów głowicami atomowymi. Baker pokiwał głową, zmuszając się do powtórnego -rozpatrzenia tej ewentualności, z której w myślach rezygnował każdej nocy u boku posapu- jącej cicho przez sen Clarissy. Widział tak wiele komputerowych symulacji rozwoju wydarzeń w trakcie wojny atomowej, że kojarzyły mu się wyłącz- nie z wielką wagnerowską tragedią. Liczba czerwonych plam skażeń wzdłuż wybrzeża zatoki miała w ciągu paru tygodni osiągnąć dziesięć tysięcy, a póź- niej zacząć się stopniowo przesuwać w głąb lądu wskutek niszczenia stano- wisk obrony przeciwrakietowej. Ostatecznie, po dwóch bądź trzech miesią- cach tego Armagedonu, Stany Zjednoczone zostałyby zredukowane do wa- rownej siedziby rządu federalnego, budowanej obecnie w Omaha, w Nebrasce, dysponującego jeszcze kilkoma tysiącami nuklearnych rakiet balistycznych. W wyobraźni Bakera każda podróż z podziemnego bastionu na powierzch- nię w celu zobaczenia gwieździstego nieba byłaby jak wyprawa na szczyt wieży obleganego średniowiecznego zamku. A horyzont ze wszystkich stron płonąłby czerwienią sztucznych świtów. Ognisty krąg, tworzony przez ato- mowe rakiety obrońców i analogiczne pociski atakujących, zacieśniałby się z każdą godziną, aż w końcu Stany Zjednoczone przestałyby istnieć. - Gdzie powinniśmy zbudować tę linię umocnień? - zapytał. Cotler ruchem głowy dał znak adiutantowi, który pospiesznie wyświetlił na ściennym ekranie mapę wschodniej części kraju. - Nawet przy maksymalnym wysiłku jej budowa zajmie od dwóch do trzech miesięcy - rzekł generał. Baker skupił się na trzech szeregach jasno- niebieskich kropek, biegnących wzdłuż Potomacu i rzeki Occoquan przez Manassas, słynne pola bitewne z okresu wojny domowej. Szerokim łukiem omijały lotnisko Dullesa i dalej ciągnęły się wzdłuż Potomacu, a na zachód od miasta Whites Ferry wzdłuż granicy między Wirginią i Marylandem. - Damy radę zatrzymać Chińczyków na południe od Waszyngtonu przez trzy miesiące? - zapytał. Cotler tylko wzruszył ramionami. W takim razie ściągnijmy z powrotem z zachodu Trzeci Korpus. - Przecież dopiero co zdążył się rozlokować w południowej Kalifor- nii - wtrącił sekretarz Moore. - Pierwsza Dywizja Kawalerii Pancernej i Pierwsza Dywizja Pancerna dopiero pojutrze dotrą na wyznaczone pozycje obronne i przystąpią do likwidacji chińskiego przyczółka desantowego. - Musimy sprowadzić ten korpus - odparł stanowczo Baker. - Pierw- szy i Drugi mają wystarczająco dużo roboty na południu. Gdyby potrzebne im było wsparcie, proszę wyznaczyć posiłki ze składu Dziesiątego Korpusu stacjonującego nad Atlantykiem. Clarissa leżała na łóżku i jedząc prażoną kukurydzę, oglądała w telewi- zji konferencję prasową. - Jak już mówiłem - odpowiadał Baker - plany taktyczne obejmujące opór na kolejnych umocnionych liniach obrony są w tej chwili dogłębnie weryfikowane. Spodziewam się, że już wkrótce będzie gotowy plan, w któ rym znacznie większą rolę odegra przeważająca mobilność naszych oddzia łów. Ten sam dziennikarz natychmiast zadał kolejne pytanie: - Wiem, że już nieraz pytałem pana o dalekosiężne plany taktyczne, i dziękuję za szczere odpowiedzi, panie prezydencie, ale czy nie sądzi pan, że z tych wypowiedzi Chińczycy mogą wyciągnąć dla siebie daleko idące wnioski? - Tylko wtedy, gdy będą pewni, że odpowiadam szczerze - odparł Bill z uśmiechem. Clarissa, podobnie jak dziennikarze zebrani w sali Białego Domu, wy- buchnęła śmiechem. Niestety, szybko wrócił posępny, wręcz żałobny nastrój, w jakim przebiegała konferencja. - Czy to prawda, że chce pan poświęcić zachodnie wybrzeże i skoncen- trować się na obronie stoczni marynarki wojennej w Filadelfii? - Nie. - A czy jest prawdą, że dotąd straciliśmy w walkach już ponad ćwierć miliona żołnierzy? - Nie. Baker stał się lakoniczny. Szybciej wybierał zgłaszających się dzienni- karzy, a na niektóre pytania po prostu nie odpowiadał. Najwyraźniej był roz- złoszczony. Wreszcie rzekł: - Odpowiem jeszcze na dwa, najwyżej trzy pytania. - Szybko wskazał pierwszą osobę. - Na pewno pan słyszał, panie prezydencie, jak dziś w wypowiedzi dla CNN pańska była żona stwierdziła, że specjalnie trzyma pan córkę na froncie, by uciąć w zarodku wszelkie sprzeciwy rodziców zmuszonych do wysyłania swoich dzieci na wojnę. Pani Roberts utrzymuje, że dopóki córka walczy w oko- pach bądź, uchowaj Boże, nie zostanie zabita, ranna czy wzięta do niewoli, pan będzie miał swoisty immunitet wobec oskarżeń o nieczułość na... Bill odwrócił się na pięcie i zszedł z podium, nie zważając na gromkie okrzyki: - Panie prezydencie! Panie prezydencie! - To suka! - wykrzyknęła Clarissa, gdy Bill wszedł do pokoju. Wciąż miał na twarzy makijaż, co świadczyło dobitnie, że wrócił do domu prosto z konferencji prasowej. Pospiesznie zdjął marynarkę i rozwiązał krawat. Kie- dy chciała mu wymasować kark, odsunął się gwałtownie. - Koszmar - mruk- nęła pojednawczym tonem. - Nie mam pojęcia, jak mogą zadawać takie... - Wiedziałaś o tym? - przerwał jej ostro. - Słyszałaś tę wypowiedź Ra- chel dla CNN? Clarissa wzruszyła ramionami. - Powtarzali ją na wszystkich kanałach. Nikt cię o tym nie powiadomił? - Nie! I zaczynam się teraz zastanawiać, o czymjeszcze nikt mi nie mówi! Poczuła się urażona. - Na przykład? - spytała z rosnącym niepokojem. Nie odpowiedział jednak, przemawiała przez niego tylko złość połączo- na ze strachem i zmęczeniem. Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go czule, a następnie pociągnęła w stronę łóżka. Tutaj ona dowodziła. Po chwili zaczął odwzajemniać jej pieszczoty, zapomniawszy przynajmniej na jakiś czas o codziennych troskach, które rujnowały mu życie. Kiedy Clarissa usnęła, Bill wstał, włożył stare dżinsy i ruszył pustymi korytarzami Białego Domu. Nawet w środku nocy gdzieniegdzie pracowali ludzie. Zaglądał do kolejnych pokojów, niepotrzebnie odrywając ich od za- jęć, wreszcie skierował się do Gabinetu Owalnego. W zamkniętej szufladzie biurka leżały nie przeczytane jeszcze raporty. W ciągu dnia w ogóle nie miał czasu, żeby do nich sięgnąć. Zaledwie usiadł w fotelu, rozjaśnił się ekran komputera. Na wyraźne żądanie służb bezpieczeństwa zawsze nosił przy sobie osobisty nadajnik. Ochrona, ale tylko ona, musiała w każdej sekundzie wie- dzieć, gdzie on się znajduje. W spisie poczty elektronicznej widniała tylko jedna pilna wiadomość. Specjalnie dla niego doktor Richard Fielding, genialny informatyk z MIT zajmujący się sztuczną inteligencją, napisał program segregujący korespon- dencję po względem ważności. Nie było więc nic dziwnego w tym, że wy- brana teraz przez program wiadomość pochodziła właśnie od samego Fiel- dinga. Błyskotliwość informatyka zrobiła na Bakerze tak ogromne wrażenie, iż mianował go dyrektorem CIA. Niemniej dopiero z czasem Fielding został przez niego zaliczony do grona najbardziej zaufanych współpracowników. Bill kliknął migającą ikonę i na ekranie pojawił się napis „Zrealizować połączenie?" Obok widniał numer telefonu Fieldinga. Naprowadził kursor na przycisk z napisem „Tak" i po chwili ujrzał na ekranie twarz informatyka. - Pracuje pan o tak późnej porze? - zdziwił się dyrektor CIA. - Był dobry film w telewizji - odparł Baker. Fielding uśmiechnął się, ale natychmiast spoważniał. - Chciałbym z panem porozmawiać, panie prezydencie. Wzruszył ramionami. - Zamieniam się w słuch. - Ale osobiście. Prezydent zmarszczył brwi. - W takim razie czekam w Białym Domu. - Już jadę. - Ekran ściemniał. Bill wyjął z szuflady stos dokumentów i zaczął je pobieżnie przeglądać. Stawiał na nich parafy, aż wreszcie trafił na tekst zarządzenia, które wyma- gało jego podpisu. Zapoznał się z nim uważnie. Była to zgoda na zakwatero- wanie żołnierzy w prywatnych domach. Czy nie będzie to niezgodne z kon- stytucją? - pomyślał. Przywołał jej treść na ekran komputera i szybko odna- lazł zapis w Artykule III: Prawa Obywatelskie: „W czasie pokoju żołnierze nie mają prawa stacjonować w prywatnych domach bez wiedzy i zgody ich właścicieli, a w czasie wojny tylko wówczas, gdy zostanie to objęte odręb- nymi regulacjami prawnymi". Nie był prawnikiem, ale mimo że trwała wojna, nie przypominał sobie, by Kongres podjął jakąś uchwałę w tej sprawie. Dlatego na górze dokumentu napisał wielkimi literami: NIEZGODNE Z KONSTYTUCJĄ. Zaczął dalej przerzucać papiery. Skala ważności raportów była ogrom- na. Po trzydziestostronicowym memorandum dotyczącym obaw względem niewystarczających rezerw paszy dla ferm drobiarskich trafił na kilkuzda- niowy meldunek o chińskich zwiadowcach dokonujących rozpoznania na plażach kanadyjskiego Nowego Brunszwiku, graniczącego ze słabo strzeżo- nym stanem Maine. Doznania podczas tej pracy kojarzyły mu się z przysło- wiowymi wrażeniami z latania samolotem: godziny nudy i krótkie chwile emocji mrożących krew w żyłach. Racjonowanie żywności; ustalanie nowych lokalizacji zakładów prze- mysłowych; masowe protesty Wirginijczyków przeciwko niszczeniu przez okupanta wsi i miast, mimo że Chińczycy nie dotarli jeszcze do granicy Ka- roliny Południowej; rozdział wojennych zapasów i amunicji w stanach leżą- cych nad Atlantykiem; pękające w szwach magazyny w nie dotkniętych wojną Luizjanie oraz Teksasie i kłopoty z dystrybucją artykułów; warunki utrzy- mania autostrady numer czterdzieści przecinającej Tennessee ze wschodu na zachód... Richard Fielding delikatnie potrząsnął go za ramię. Baker szybko zdjął nogi z biurka i spojrzał za okno, aby się upewnić, że jest jeszcze ciemno. Nie znosił budzić się za dnia w swym gabinecie. - Powinien się pan lepiej wysypiać - rzekł dyrektor CIA. - Przecież właśnie zażywałem rozkosznej drzemki - odparł prezydent, przecierając oczy. Fielding wyszedł zza biurka, przysunął sobie krzesło, rozsiadł się wygod- nie, założył nogę na nogę i skrzyżował ręce na piersi. Baker odetchnął z ulgą, zauważywszy, że informatyk nie przyniósł żadnych zdjęć ani dokumentów. - Bill - zaczął wyjątkowo przyjacielskim tonem - wściekniesz się, jak usłyszysz, co mam ci do powiedzenia. Ale postaraj się nad sobą zapanować, bo nawet nie masz prawa wiedzieć tego, co chcę ci zdradzić. - Bakera już zaczęła ogarniać złość, lecz przytaknął ruchem głowy. Dyrektor CIA obej- rzał się na drzwi, które były zamknięte, odchrząknął i rzekł cicho: - FBI zdobyło pochodzące sprzed dziesięciu lat, z okresu studiów w Pekinie, zdję- cie Clarissy Leffler obejmującej się czule z pewnym Chińczykiem. Prezydent nie zdołał się powstrzymać. - Nie mają absolutnie żadnego prawa...! - Ten facet był wówczas pułkownikiem chińskiego wywiadu dodał szybko Fielding - tak zwanym naganiaczem. Zajmował się rekrutacją zagra- nicznych agentów. Baker pomyślał, że to smutne, iż próbuje się atakować Clarissę. Poczuł się upokorzony. - To jakaś bzdura. Fakt, że ktoś się umizgiwał do dwudziestopięciolet niej studentki pochodzącej z drugiego końca świata jeszcze nie czyni z niej zdrajcy! Fielding pokiwał głową. - Oczywiście, że nie. Ale smutną konsekwencją jest to, że w obecnych czasach za żadne skarby nie przyjąłbym jej do pracy w Langley. W żadnym wypadku. Byłoby to zbyt ryzykowne. - Przecież ten pieprzony Asher tym sposobem usiłuje się tylko dobrać do mnie! - warknął rozwścieczony Bill. - Zamierza... zrujnować jej karie- rę. - Wstał i zaczął nerwowo chodzić wzdłuż biurka. - Na pewno chce pu- ścić jakiś przeciek do prasy. Nie zrobi tego odparł dyrektor CIA. - Jest związany przysięgą złożoną przed sądem apelacyjnym na podstawie zapisów ustawy o ochronie tajemnicy państwowej. Musiałby chyba uzyskać zgodę Sądu Najwyższego. Baker usiadł z powrotem. Nie mógł się pogodzić z tym, że Asher w końcu znalazł podejrzanego w Białym Domu i mógł teraz bezkarnie wtykać nos w nie swoje sprawy. Sukinsyn - mruknął, patrząc na Fieldinga. - A jak ty się dowiedziałeś 0 raporcie Ashera, skoro sąd apelacyjny uznał to za najściślejszą tajemnicę państwową? - Nigdy nie ujawniam źródeł informacji, jeżeli ludzie zastrzegają sobie anonimowość. Więcej nie miałbym z nich żadnego pożytku. Dla mnie mało istotne jest to, kto ujawnił istnienie tego raportu. O wiele ważniejsze wydaje się źródło, z którego Asher uzyskał zdjęcie zrobione w Pekinie dziesięć lat temu. - Bill w zamyśleniu zmarszczył brwi, nie spuszczając wzroku z zaufa nego współpracownika. Fielding wstał i śmiało patrząc mu w oczy, rzekł: - 1 pamiętaj, że nikomu nie możesz zdradzić tego sekretu. A w szczególności doktor Leffler. Nie może się dowiedzieć, że w warunkach stanu wojennego jest podejrzewana o zdradę państwa. - Słucham? - zdziwił się Baker. - A to dlaczego? Dyrektor CIA uniósł brwi, ale wciąż patrzył mu prosto w oczy. - Bo wtedy obaj zostalibyśmy oskarżeni o naruszenie przepisów usta wy o tajemnicy państwowej - wyjaśnił, po czym wydymając wargi, dodał: - Już dawno temu nauczyłem się, że nikomu nie można ufać. Absolutnie niko mu. Dlatego lepiej proszę teraz wypocząć, panie prezydencie. Dobrej nocy. Odwrócił się i wyszedł. Po powrocie do swego apartamentu Bill położył się obok śpiącej Claris- sy. Leżała twarzą do niego. Przez chwilę przyglądał się jej pełnym wargom i kształtnie osadzonym oczom, gdy te nagle się otworzyły i zmierzyły go czujnym spojrzeniem. Nie był to półprzytomny wzrok wyrwanego ze snu człowieka. Najwyraźniej Clarissa nie spała od dłuższego czasu. Za późno jednak zaczęła udawać, że ziewa i się przeciąga, że jest zaskoczona jego widokiem, a potem, gdy całowała go z równie udawaną pasją, robiła to zbyt agresywnie, za mocno przywarła do niego całym ciałem, wręcz przygwoź- dziła swoim ciężarem do materaca. FLORENCE, KAROLINA POŁUDNIOWA 11 listopada, 9.45 czasu lokalnego Robi się coraz zimniej, pomyślała Stephie, ale na szczęście jeszcze nie tak bardzo, żeby pozbawić ludzi energii. Zresztą po paru kilometrach marszu większość żołnierzy porozpinała mundury pod szyją i ściągnęła wełniane czapki. Skulona ruszyła płytkim rowem, przyglądając się kolejno wszystkim rekrutom. Leżeli wyciągnięci na ziemi wzdłuż wąskiej bocznej drogi, z bro- nią gotową do strzału. Plutonowi weterani sprawiali wrażenie zrezygnowa- nych. W przeciwieństwie do nich koty były aż nadto podniecone. Po trzech tygodniach od czasu przybycia uzupełnień, wypełnionych in- tensywnymi ćwiczeniami na poziomie kompanii, batalionu, a nawet bryga- dy, dowódca Czterdziestej Pierwszej Dywizji Piechoty zgłosił w końcu do Pentagonu gotowość bojową swojej formacji. Sierżant Roberts nie zgadzała się z tą opinią. - Wiesz, co robić, gdybyśmy wpadli w zasadzkę? - zapytała jednej z przerażonych dziewcząt. Ta dwukrotnie nerwowo oblizała wargi i przełknęła ślinę, zanim w koń- cu odparła niepewnie: - Paść na ziemię? - Jasne. Tylko gdzie? - ciągnęła Stephie półgłosem. - Na środku dro gi? - Dziewczyna energicznie pokręciła głową, aż hełm zsunął jej się na oczy. - Na poboczu? - Tym razem przytaknęła, z podobnym efektem. - Do brze, ale po której stronie? - Stephie ściągnęła jej hełm z głowy i zaczęła skracać paski. Dziewczyna nie znała prawidłowej odpowiedzi, a była tak zdenerwowa- na natarczywością szefa plutonu, że łzy zakręciły jej się w oczach. Wzruszy- ła ramionami. - Będziemy się posuwali w kolumnie - wyjaśniła cicho Roberts. - Jeśli padną strzały z prawej strony, szukaj osłony na lewym poboczu. Gdyby na stąpił atak na innym odcinku kolumny, biegnij w kierunku wroga, a jedno cześnie łukiem w bok, żeby spróbować zajść go od skrzydła. Postępuj tak samo, gdyby doszło do natarcia od czoła, tylko wtedy musisz sama wybrać, z której strony próbować zajść nieprzyjaciela. Jak tylko znajdziesz się pod osłoną drzew lub zarośli, musisz posuwać się skokami do przodu, jasne? Możliwe, że nie będzie komu pokierować kontratakiem. Wtedy zostaniesz zdana na siebie, musisz przejąć inicjatywę. Jeśli koledzy zostaną przyciśnię ci do ziemi, powinnaś starać się zaatakować wroga. Liczy się każda sekunda, więc opanuj nerwy. Wiele może od ciebie zależeć, podobnie jak w innej sytuacji ty będziesz uzależniona od kolegów. Zrozumiano? Dziewczyna pokiwała głową i odruchowo przygładziła dłonią włosy za uszami. A jeśli atakujący będą po obu stronach drogi? zapytała. - Wtedy powinnam po prostu biec za innymi? O ile będzie za kim biec, pomyślała Stephie. - Wtedy uciekaj na pobocze i zacznij się ostrzeliwać. - Ułożyła jej z po- wrotem hełm na głowie, a następnie położyła dłoń na ramieniu, ścisnęła lek- ko i z uśmiechem kiwnęła głową, jak matka żegnająca dziecko idące do szko- ły. Wszystko będzie w porządku, tylko zachowaj zimną krew. Na pewno obleci cię strach, to normalne. Każdy się boi. Najważniejsze, abyś nie utkwi- ła w jednym miejscu i odpowiadała ogniem na ogień przeciwnika. Rozu- miesz? Ze strachu żołądek może ci podejść do gardła, ale tym się nie przej- muj. Wielu żołnierzy wymiotuje. Nie zapominaj tylko o walce. Za wszelką cenę musisz zacząć strzelać do wroga. Jasne? Dziewczyna przytaknęła ruchem głowy. Tym razem hełm nie zsunął jej się na oczy. Stephie przeszła do następnego rekruta. Potężnie zbudowany Murzyn obsługujący karabin maszynowy leżał na boku. W dłoni ściskał kru- cyfiks zrobiony ze skórzanych pasków, przytykał go do warg i z zamknięty- mi oczami szeptał modlitwę. Nagle rozległ się złowieszczy świst. Roberts skoczyła do rowu i padła plackiem na ziemię. Rekrut otworzył szeroko oczy. W tej samej chwili dwieście metrów za ostatnim żołnierzem plutonu nastąpił wybuch. Stephie rozpoznała natychmiast, że nie jest to ogłuszający huk eksplozji pocisku z ciężkich dział kalibru 155 czy 172 milimetrów. Ale nawet z tej odległości jego wybuch mógł co najmniej śmiertelnie ranić stojącego na drodze czło- wieka. Kiedy więc zaczęły spadać następne pociski, ostrożnie uniosła głowę i rozejrzała się na boki. Nad rowem dostrzegła tylko jeden hełm, dowódcy plutonu, porucznika Johna Burnsa. Skinął jej głową. Odpowiedziała w ten sam sposób. Słupy telegraficzne wzdłuż szosy zaczęły się chwiać i łamać niczym za- pałki. Duży kompleks skrzynek na listy wyleciał w powietrze i spadł na koń- cu rozległego trawnika, przed wejściem domu odsuniętego kilkadziesiąt metrów od drogi. Z góry sypały się liście, igliwie i odłamane gałęzie. Minutę później fala uderzeniowa po eksplozji kolejnego pocisku powybijała wszyst- kie okna w ranczerskim domu. Stephie uzmysłowiła sobie, że skoro ostrzał artyleryjski nie jest nakiero- wany na drogę, ich pluton zapewne nie został namierzony. Prawdopodobnie Chińczycy strzelali na ślepo, chcąc jedynie wywołać niepokój i zamieszanie albo też zniszczyć nawierzchnię drogi, by uniemożliwić dostęp ze skrzydła do posuwającego się równolegle do niej oddziału. Za ich plecami rozbłysła oślepiająco kula ognia, gdy jeden z pocisków rozerwał się w koronach sosen. Niemal równocześnie jakiś żołnierz blisko końca kolumny zaczął wykrzykiwać: - Jasna cholera! Matko Boska! O Jezu! Aaa!... John poderwał się z ziemi i nisko pochylony pobiegł w tamtą stronę. Stephie znów uniosła głowę. Na wysokości jej oczu mignął szrapnel przela- tujący nad wąską wstęgą asfaltu. Uderzył w żelazną rurę podstawy tablicy do koszykówki, aż zadźwięczała jak dzwon. Burns bezpiecznie dotarł do rannego, który trzymał się za lewą łydkę. Błyskawicznie wyciągnął nóż. Na jego widok rekrut zawył: - Nie! Nie! Drugi żołnierz przytrzymał szamoczącego się kolegę, a John rozciął mu nogawkę munduru aż do kolana i pospiesznie zagłębił czubek noża w ranie. Stephie doskonale znała przyczynę jego pośpiechu. Należało wydobyć roz- grzany do białości odłamek, zanim wtopi się głęboko w tkanki i spowoduje rozległe oparzenia. Przeciągły huk następnych wybuchów zlał się z rozdzie- rającymi, dzwoniącymi w uszach wrzaskami rannego. Krzyki i ostrzał artyleryjski umilkły niemal równocześnie. Sanitariuszka zrobiła rekrutowi zastrzyk z morfiny. Roberts wstała z ziemi i ruszyła w kie- runku Burnsa, zatrzymując się przy leżących żołnierzach i pytając, czy wszyst- ko w porządku. Większość była tak przerażona, że nie odpowiadała i trzeba było ponawiać pytanie. Wreszcie Stephie natknęła się na kolejną ofiarę. Sanitariuszka z trzeciej drużyny leżała na wznak i wlepiała w nią spoj- rzenie szklistych oczu. Stephanie pomyślała, że dziewczyna jest sparaliżo- wana strachem. - Nic ci się nie stało? - zapytała, ale sanitariuszka z zaciśniętymi war gami tylko wytrzeszczała na nią oczy. - Odpowiadać! - krzyknęła Stephie. Dziewczyna nie zareagowała. Stephie uklękła i przekręciła ją na brzuch. Zaczęła napinać tkaninę munduru i wypatrywać choćby najdrobniejszego rozdarcia. - Co pani robi? - zapytał zdumiony chłopak z rosnącego powoli zbie gowiska. Szuka rany - odpowiedział za nią Zwierzak. Stephie wyczuła dziwne skurcze przeszywające ciało sanitariuszki. - Niccisięniestało~mruknęła,przekręcającjązpowrotemnawznak. - Wszystko w porządku. Nie widzę żadnego urazu. Uspokój się, już po wszyst kim. Możesz mi powiedzieć, czy coś cię boli? Dziewczyna oddychała coraz szybciej i płycej, wyraźnie pobladła. - Co jej jest? - rzucił ze złością Zwierzak. Kucnął, zaczął wodzić dłońmi po udach, biodrach i brzuchu dziewczy- ny, sprawdzając, czy nie ma na palcach śladów krwi. Po chwili zjawił się John, przysiadł na ziemi, uniósł głowę sanitariuszki i zdjął jej hełm. Poskle- jane blond włosy miała spięte kilkunastoma wsuwkami. Burns oparł jej gło- wę na swoich kolanach. Szkliste oczy dziewczyny zmętniały. - Gdzie dostała, do jasnej cholery?! warknął wściekle Zwierzak. John popatrzył na rękę, na której zostały ledwie zauważalne różowawe smugi. Dziewczyną wstrząsnęły konwulsyjne drgawki, z jej gardła wydobyło się przerażające rzężenie. Zwierzak przekręcił jej głowę na bok, otworzył usta i wcisnął między szczęki trzonek noża, po czym wetknął do gardła dwa palce, żeby wyciągnąć język, który być może połknęła. Tymczasem John odgarnął włosy z karku. Ich oczom ukazała się maleńka zakrwawiona ranka, nie więk- sza niż po ukąszeniu komara. Z otworu sączył się gęsty, lepki, różowawy płyn. - Przestała oddychać! - zawołał któryś z rekrutów. Stephie obróciła głowę dziewczyny do siebie, wyciągnęła nóż Zwierzaka i zaczęła robić sztuczne oddychanie. Jeden z kotów błyskawicznie rozpiął ka- mizelkę sanitariuszki i przystąpił do masażu serca. John, który wciąż trzymał jej głowę na kolanach, w milczeniu popatrzył na Zwierzaka, potem na Stephie, i uznawszy dalsze próby reanimacji za bezskuteczne, zamknął oczy zabitej. Rekruci patrzyli na niego w osłupieniu. Co się stało, panie poruczniku? - zapytał któryś. Burns nie odpowiedział. Stephie spojrzała mu w twarz. Trzymał głowę dziewczyny na kolanach i tulił ją w dłoniach, jakby był to bezcenny skarb, a nie kolejna ofiara wojny. - Dostała mikroskopijnym odłamkiem - wyjaśniła za niego. - Trafił ją tuż poniżej krawędzi hełmu, najwyraźniej prosto w... - urwała, nie czując się upoważniona do prowadzenia autopsji, i znów popatrzyła na Johna, który siedział bez ruchu. - No, dobra! - zawołała, wstając z ziemi. - Koniec zbie gowiska. Natychmiast wracać na swoje pozycje i przygotować się do wy marszu! Jazda! Kazała Dawsonowi zająć się ofiarami ostrzału. Ranny chłopak leżał jesz- cze na ziemi i czekał, aż sanitariuszka skończy mu bandażować nogę. - Poniesiecie go na zmianę - powiedziała. - Idźcie prosto do ciężaró wek czekających w punkcie łącznikowym. Jeden z kotów sprytnie spiął pasy amunicyjne, żeby dwóch ludzi mogło je zarzucić na ramiona i ponieść siedzącego między nimi rannego. A co z nią? - zapytał inny chłopak, wskazując martwą sanitariuszkę. - Worki na zwłoki mają uchwyty do noszenia - odparła Stephie. Spojrzał na nią zdziwiony, jakby nie mógł uwierzyć, że dziewczyna nie żyje. Roberts sięgnęła do jej pakietu pierwszej pomocy i wyciągnęła złożo- ny w kostkę czarny worek. Chłopak z wyraźnym ociąganiem zaczął go roz- kładać. - Musimy ruszać dalej - zwróciła się do Johna, który dopiero teraz bar- dzo ostrożnie zdjął z kolan głowę zabitej i wstał z ziemi. Czterej żołnierze podnieśli trupa za ręce i nogi, po czym ułożyli na rozpostartym obok worku. - Zabierzcie jej broń, amunicję i cały sprzęt rozkazała. Rekrut znów się zawahał. Z ociąganiem zaczął odkładać na bok polową apteczkę, maga- zynki i granaty. Z kieszeni kamizelki kuloodpornej wyjął przygotowany do wysłania, zaklejony i zaadresowany list. - Zostaw to dla rejestracji - poleciła Stephie. Na razie musiała jeszcze kotom tłumaczyć podstawowe rzeczy. Kiedy wreszcie zostały odłożone na bok wszystkie użyteczne przedmioty, nie wy- łączając manierki z wodą, poległa sanitariuszka zniknęła wewnątrz plastiko- wego worka. Jej twarz, nie wykrzywiona maską cierpienia, nawet po śmierci była bardzo ładna. Jedna z dziewcząt, która widocznie ją znała, ukradkiem otarła łzy. Pluton na nowo sformował szyk na środku drogi i ruszył dalej, podczas gdy Dawson ze swoją drugą drużyną poszedł w przeciwną stronę. John za- trzymał tylko obie jego sekcje z cięższą bronią, tłumacząc, że w osłabionym plutonie pozostało jeszcze czterdziestu ośmiu żołnierzy, ale w większości całkiem zielonych. Mieli przeprowadzić rekonesans w pobliskim miastecz- ku i sprawdzić, czy nie ma tam Chińczyków. Gdyby wróg zaczął przed nimi uciekać, oznaczałoby to, że natknęli się tylko na oddział rozpoznawczy. Gdyby zaś natrafili na zmasowany opór, powinni ściągnąć w tej rejon znaczniejsze siły. Tak czy inaczej, rozmyślała Stephie w posępnym nastroju po stracie dwojga rekrutów, wystawiali się na olbrzymie ryzyko jedynie dla zdobycia mało znaczących danych taktycznych. Na odcinku kilometra dwukrotnie prowadzący kolumnę weteran z trze- ciej drużyny ogłaszał alarm. Wszyscy pospiesznie padali na ziemię w przy- drożnym rowie. Stephie miała przełączony odbiornik na kamerę prowadzą- cego, mogła więc razem z nim lustrować teren. Za pierwszym razem zauwa- żyła bezpańskiego psa rozgrzebującego śmieci w przewróconym koszu. Za drugim nie dostrzegła niczego podejrzanego. Oba alarmy okazały się fałszy- we. Koty przeklinały pod nosem, otrzepując mundury z kurzu. Pół kilometra dalej prowadzący po raz trzeci ogłosił alarm. I tym razem rekruci bez sprzeciwu skoczyli do rowu za jego przykładem, przywarli brzu- chami do ziemi i naszykowali broń. - Zauważyłem jakiś ruch - przekazał szeptem prowadzący. Usłyszaw- szy to w lewej słuchawce, podłączonej do plutonowego kanału łączności, Stephie znowu skupiła się na ekranie, lecz nie spostrzegła niczego podejrza- nego. - Widzieli nas? zapytał John. - Odbiór. - Nie. Na pewno. Jesteśmy bezpieczni. Bez odbioru. Około dwustu metrów przed nimi znajdował się pawilon handlowy z du- żym parkingiem. Była tam wypożyczalnia płyt wideo, sklep z rowerami, fry- zjer dziecięcy i chińska restauracja, ale zasadniczą część budynku zajmował supermarket. Roberts raz i drugi powiodła spojrzeniem wzdłuż witryn, lecz nic się tam nie działo. Kilku żołnierzy doszło już do wniosku, że to kolejny fałszywy alarm. Jeden podkulił nogi i zaczął sobie podciągać skarpety. Drugi poślinił palec i wycierał błoto ze skaleczenia na łokciu. Trzeci uniósł głowę i chusteczką ocierał pot z czoła i karku. Pierwszy Chińczyk wyłonił się zza rogu pawilonu i ostrożnie ruszył wzdłuż ciągu sklepów. Za nim wyszedł długi szereg kolegów z oddziału. Rekruci z trzeciego plutonu od razu wzięli ich na cel. Tak szybko podnosili i obracali pistolety, że Stephie nabrała obaw, iż mogą zostać zauważeni. Bły- skawicznie przysunęła sobie mikrofon i rozkazała półgłosem: - Nie strzelać. Nie musiała się przedstawiać. Wszyscy dobrze znali jej głos. Chińczycy byli wyraźnie spięci, kiedy jednak zobaczyli znajome pikto- gramy nad drzwiami restauracji, zaczęli się głośno śmiać i pokazywać je sobie palcami. Zza rogu wypadł rozwścieczony oficer. Wykrzykiwał na swo- ich podkomendnych tak głośno, że aż było go dość wyraźnie słychać. Szere- gowcy natychmiast stanęli przed nim na baczność. Stephie jeszcze dotąd nie widziała tak lekkomyślnie zachowujących się żołnierzy na nieznanym tere- nie. Oficer tarmosił ich i bił otwartą dłonią po hełmach, wrzeszcząc na cały głos, dopóki nie ustawili się z powrotem w szyku. Bardziej przypominało to ćwiczenia na placu musztry niż regularny patrol bojowy. To znaczy, że Chińczycy również ściągają kotów, pomyślała. John zaczął przez radio przydzielać cele. - Pierwsza drużyna, bierzecie grupę czołową. Trzecia środek kolumny. Czwarta ariergardę. Obsługa karabinu maszynowego drugiej drużyny, zdej- miecie tego oficera, a potem wybierajcie cele według uznania. Zaczekać z otwarciem ognia na mój rozkaz. Bez odbioru. Dał czas dowódcom poszczególnych drużyn na przydzielenie indywidu- alnych celów podległym sekcjom. Chiński oficer wystąpił przed szereg, sta- nął niemal na środku parkingu, oparł pięści na biodrach i przywołał do sie- bie łącznościowca. Szeregowcy oglądali się i wyciągali szyje, zwabieni de- koracjami na wystawach sklepowych. Podoficerowie bezskutecznie usiłowali zaprowadzić porządek. Są tak samo zieloni, jak my, pomyślała Stephie. A może jeszcze bar- dziej. Niespodziewanie zza drugiego rogu pawilonu wyszedł na parking na- stępny pluton Chińczyków. John pospiesznie zaczął zmieniać przydział ce- lów. Na otwartym terenie nieprzyjaciel nawet nie miał się gdzie skryć. Ofi- cer zaczął znowu wykrzykiwać krótkie komendy, gestykulując przy tym sze- roko, przez co łatwo się było domyślić ich brzmienia: nie podchodzić za blisko, zachować bezpieczną odległość. Stephie na moment zrobiło się żal skazanych już na śmierć nowicjuszy, lecz to uczucie szybko zanikło, gdy tylko pomyślała o ranionych i zabijanych żołnierzach amerykańskich. Do diabła z wami, stwierdziła w duchu, uwalniając się od moralnego dylematu. Burns wystrzelił krótką serię i niemal natychmiast plunęło ogniem po- nad czterdzieści luf w ich plutonie. Witryny sklepów rozprysły się w lawi- nach okruchów szkła. Chińczycy kulili się, skręcali, wyrzucali broń w po- wietrze i ginęli dziesiątkami. Roberts dwa razy brała wrogów na muszkę, ale nie zdążała nacisnąć spustu, gdy tamci padali trafieni przez kogo innego. Wreszcie namierzyła żołnierza bez broni czołgającego się po betonowej na- wierzchni parkingu. Jej pierwsza kula trafiła go w okolice nerek. Obrócił się na bok i zaczął wodzić dłońmi po plecach, jakby nie wiedział, co się stało. Rana z pewno- ścią była śmiertelna, więc Stephie szybko poszukała drugiego celu. Kilka metrów w bok inny Chińczyk leżał z twarzą przytuloną do ziemi i kurczowo naciskał spust, na oślep posyłając w powietrze jedną długą serię. Pierwszy strzał wyrwał mu pistolet z dłoni. Chwycił się za rękę, prawdopodobnie stra- cił ze dwa palce. Zaraz jednak zwinął się w kłębek i drugą ręką przycisnął hełm do głowy. Drugi pocisk zerwał mu hełm i chyba roztrzaskał ramię. Trzeci rozłupał czaszkę. Osiemdziesięciu żołnierzy leżało na parkingu, zabitych bądź ciężko ran- nych, kiedy zza rogu wyłonił się pierwszy wóz opancerzony. Wykręcił na ulicę i minąwszy parking, ruszył w tę stronę. Laserowy promień naprowa- dzający dwudziestopięciomilimetrowego działka wymierzył prosto w Ste- phie. Ale na asfalcie szosy rozerwało się tylko kilka pocisków odłamko- wych. Cztery sekcje z wyrzutniami rakiet szybko unieszkodliwiły trzy po- jazdy. W kłębach dymu otaczających płonące wraki mignęły jednak dwa następne, lekko uzbrojone kołowe pływające wozy zwiadowcze starego typu, o kanciastych kształtach. Sekcje z wyrzutniami odpaliły w ich kierunku zdal- nie sterowane rakiety, ale wszystkie chybiły. Pojazdy skręciły za stację ben- zynową, najwyraźniej chcąc się zbliżyć do Amerykanów ze skrzydła. - Chambers! - wykrzyknął Burns przez radio. - Bierz swoje sekcje i Dawsona, pędź przez las do tej drogi na naszych tyłach i załatw te cholerne wozy! Stephie obejrzała się szybko, żeby sprawdzić, czy rozkaz został odebra- ny. Kilkunastu żołnierzy poderwało się z ziemi i pognało w kierunku lasu. Sąsiednia uliczka była ledwie widoczna zza szerokiego piaszczystego pa- górka porośniętego sosnami. Między drzewami ujrzała płomienie strzelające z luf działek w obroto- wych wieżyczkach chińskich pojazdów. Zaniepokoiła się, gdy żołnierze trze- ciej drużyny błyskawicznie zniknęli jej z oczu. - Zobaczę, czy z nimi wszystko w porządku! - zawołała do mikrofonu. Zostań na miejscu! - rozkazał John, ale była już na nogach. Stephie! Pognała susami w stronę nasilającej się strzelaniny. Pociski rozrywały się w koronach drzew, spadały połamane gałęzie. Rzuciła się na ziemię do- kładnie na wprost plującego ogniem pierwszego wozu. W tej samej chwili zaświstały odpalone przeciwpancerne rakiety samonaprowadzające i dział- ka obu pojazdów umilkły. Kiedy ostrożnie uniosła głowę, zauważyła błyskające zza osłony wra- ku ognie z luf pistoletów maszynowych. Kule szarpały listowie, kąsały ziemię i z wizgiem rozcinały powietrze. Chińczycy zdążyli wyskoczyć spod pancerzy przed trafieniem wozów. Ci byli bardziej doświadczeni, poruszali się skokami od jednej osłony do drugiej, bez przerwy strzelając w stronę lasu. Dwa ciężkie karabiny maszynowe przydzielone trzeciej drużynie Cham- bersa zaterkotały nie dalej niż dwadzieścia metrów za nią. Strugi pocisków przelatywały tak blisko, że czuła na twarzy pęd rozgrzanego powietrza. Ogłu- szający huk wystrzałów szarpał jej nerwy. Przywarła całym ciałem do ziemi i zawołała przez radio: - Hej! Jestem na linii waszego ognia! - Widzimy! - krzyknął Chambers. - Leż spokojnie i nie wstawaj! To ostrzeżenie było zbyteczne. Karabiny ładowane pasami zawierają- cymi po sto nabojów wypluwały nieprzerwane strumienie pocisków kali- bru 7,62 milimetra przelatujących zaledwie centymetry nad jej głową. Ich złowieszczy świst w powietrzu był słyszalny nawet poprzez donośny ter- kot broni. Nagle złowiła kątem oka jakiś ruch. Chiński żołnierz czołgał się między drzewami. Zaryzykowała, przekręciła się na bok i podciągnęła pistolet do ramienia. Wróg znieruchomiał, ale pięć metrów od niej zza pnia drzewa wystawały jego nogi. Kanonada nieco przycichła, obsługa karabinów ma- szynowych przestawiła broń na skuteczniejsze sześciostrzałowe serie. Ste- phie obróciła pistolet na bok i ustawiła go na ogień półautomatyczny, po czym wycelowała w kolano Chińczyka. Po drugiej stronie pnia dostrzegła charakterystyczną spiralkę kabla łączącego słuchawki i mikrofon z nadajni- kiem, a chwilę później doleciały ją słowa przekazywanego po chińsku mel- dunku. Strzeliła i roztrzaskała Chińczykowi rzepkę. Gwałtownie zwinął się z bó- lu. Jej oczom ukazała się jego głowa i ramiona. Drugą kulą strąciła mu hełm z głowy. Wykręcił szyję i popatrzył prosto w wylot lufy pistoletu. Kiedy zamknął oczy, Stephie posłała mu trzeci pocisk w twarz. Karabiny maszynowe ucichły. Zaszeleściła ściółka, rozległ się głośny tupot. Trzecia drużyna minęła ją, biegnąc w stronę płonących wozów opan- cerzonych. Padały pojedyncze krótkie serie, rozpoczął się ostatni etap „czysz- czenia" lasu z nieprzyjaciół. Sierżant Chambers pomógł jej się podnieść z ziemi. Roberts skrzywiła się z bólu. Na rękach i nogach, nie osłoniętych kamizelką kuloodporną, mia- ła powbijane w skórę dziesiątki igieł i drzazg. Pobieżnie oczyściła się z nich i podeszła do żołnierza, którego zabiła. Dla pewności ktoś z trzeciej drużyny wpakował mu w pierś jeszcze parę kul. Obok jego dłoni leżała podobna do dziecięcej zabawki zielona plastikowa słuchawka telefoniczna. Dobiegały z niej jakieś okrzyki po chińsku. Stephie podniosła słuchawkę i wcisnęła znaj- dujący się pośrodku przycisk. - Hej, ty tam! - zawołała do mikrofonu. - Wypierdalaj z mojego kraju! Grupa powracających żołnierzy trzeciej drużyny ryknęła gromkim, ner- wowym śmiechem. Po dłuższej przerwie w słuchawce rozległo się łamaną angielszczyzną: - Kto to? Amerykan? Ty umrzeć, Amerykan! Ty umrzeć! - No to chodź i sam mnie zabij, kutasie! Czekam! Padł pojedynczy strzał, aż Roberts podskoczyła w miejscu. Burns roz- trzaskał nadajnik. Spojrzał na nią ostro i krzyknął: - Uciekać z lasu! Biegiem! Wycofujemy się! Stephie podeszła do niego. - Dlaczego się wycofujemy? - Nie odpowiedział. Na jego twarzy za grały mięśnie zaciskanych ze złości szczęk. - John! Mieliśmy się przecież tu utrzymać, o ile nie zostaniemy przyciśnięci do ziemi! Odwrócił się tyłem i energicznymi wymachami ręki zaczął ponaglać bie- gnących żołnierzy. Kiedy wyszli z lasu, Stephie zauważyła, że pozostała część plutonu jest gotowa do wymarszu. Sanitariuszki w pośpiechu kończyły opatrywać kilku lżej rannych, jakiś chłopak wspierając się na ramieniu kolegi skakał po szo- sie na jednej nodze. Czterech żołnierzy z trzeciej drużyny dźwigało wyłado- wany czarny worek. - Kto to? - spytała Chambersa. - Nowy. Pokiwała głową. Mimo poniesionych strat, w plutonie panował radosny nastrój. Koty cie- szyły się z przejścia chrztu bojowego. Przyspieszyła kroku i dogoniła Burnsa biegnącego truchtem na końcu kolumny. Parking przed pawilonem był zasłany trupami Chińczyków. W su- mie stracili dwóch żołnierzy, lecz wybili do nogi całą nieprzyjacielską kom- panię. W zasięgu wzroku nie było innych chińskich oddziałów. - John! Mieliśmy pozostać na skraju miasta! - zawołała. - Zameldowałem o stoczonej bitwie - odparł. - I co? Dostałeś nowe rozkazy? - Ja jestem dowódcą taktycznym tego zwiadu mruknął. Rzeczywiście miał te same uprawnienia, co kapitan okrętu. W zależno- ści od sytuacji mógł zmienić rozkazy przełożonych. Minęli zakręt drogi i znów przyspieszyli, żeby dołączyć do wycofującego się plutonu. - John - zaczęła znowu Stephie - mieliśmy rozkaz... Nie dokończyła. Las, z którego uciekli, nagle stanął w ogniu. Wszyscy skoczyli do rowu i padli na ziemię. Rakiety nadlatywały pod bardzo ostrym kątem, tuż nad koronami drzew. Ich eksplozje wywoływały koncentryczne kręgi białej pary, a huk omal nie rozrywał bębenków. Uderzenia fal sprężo- nego powietrza wyciskały z oczu łzy. John zakrył dłońmi uszy, widocznie czując jeszcze ból po wcześniejszych urazach. Padały zwalone drzewa, w górę wylatywały wielkie płaty suchej ściółki płonące jak pochodnie. Kiedy wreszcie przebrzmiało echo ostatnich wybuchów, Stephie popa- trzyła na Burnsa mierzącego ją ostrym spojrzeniem. - Jak myślisz, co ten zwiadowca podawał przez radio?! - warknął z fu- rią, jakiej jeszcze u niego nie widziała. - Na pewno nie domagał się nakierowania ognia na ich własne pozycje. - Pewnie, że nie! - krzyknął John. - Wystarczyło, że dowódca kompanii tylko przekazał do sztabu współrzędne swojej pozycji! A któryś z wyższych dowódców zadecydował, że warto poświęcić osaczonych ludzi, byle nas zniszczyć! Na miłość boską, Stephie! Czy ty w ogóle chcesz wyjść z tego cało?! Chcesz przeżyć tę wojnę czy nie?! - Ja chcę ją wygrać, John! - odparła z naciskiem, zamykając mu usta. - Chcę wygrać tę wojnę, do cholery! WZGÓRZE KAPITOLU, WASZYNGTON 15 listopada, 9.00 czasu lokalnego Ochroniarze z trudem utrzymywali wąskie przejście w tłumie kongres- manów, pracowników biur senackich, turystów i przedstawicieli mediów. W wysoko sklepionej rotundzie aplauz rozbrzmiewał głośnym echem. Ba- ker uśmiechał się szeroko, ściskając dłonie, kiwając głową i pozdrawiając ludzi uniesioną ręką. Na zamkniętym posiedzeniu senioratu Kongresu miał przedstawić plany obrony Waszyngtonu. Sam postanowił się spotkać z przedstawicielami obu izb parlamentu na Wzgórzu Kapitolu. W znacznym stopniu miał to być polityczny symbol ubie- gania się o względy coraz mniej przychylnie nastawionego zgromadzenia. Ale zarazem Bill czuł ostatnimi czasy coraz silniejszą potrzebę podporządkowania się sztywnym, tradycyjnym normom amerykańskiej demokracji. W jego od- czuciu konieczność osobistego przedstawienia reprezentantom społeczeństwa planów obrony stolicy kraju wymagała od niego wizyty w tym gmachu. Obiema rękoma ściskał wyciągające się do niego dłonie, nieraz sięgając ponad ramionami ludzi z pierwszego rzędu. W blasku telewizyjnych jupite- rów nawet nie mógł dostrzec twarzy tych, z którymi się witał. Najwyraźniej tylko posępnym agentom ochrony o rozbieganych spojrzeniach nie przeszka- dzało to jaskrawe oświetlenie. Niczym w kokonie posuwał się w otoczeniu kilku z nich, idących ramię w ramię, pilnie uważających jednak, by go nie potrącić. Mimo wyjątkowo ciepłego dnia jak na tę porę roku, wszyscy mieli płaszcze przerzucone przez ręce. Z pewnością ukrywali pod nimi broń i nie- dostrzegalnie mierzyli z niej w tych mężczyzn, kobiety, a nawet dzieci, któ- rym prezydent ściskał dłonie. Kiedy Bill zbliżył się do końca odgrodzonego linami przejścia, zaczął wreszcie rozpoznawać twarze ludzi. - Jak się pan miewa, panie prezydencie? - zagadnął uprzejmie republi- kański senator, któremu serdecznie uścisnął dłoń. - Jakoś leci, Jim - odparł, przesuwając się dalej. - Ty bezduszny łobuzie! - rozległ się niespodziewanie okrzyk demokra- tycznego kongresmana z Florydy. W całej rotundzie zrobiło się ciszej. Ludzie wyciągali szyje, żeby zobaczyć odważnego polityka. Kilkunastu agentów ochro- ny pospiesznie utkwiło w nim spojrzenia. Bill podszedł bliżej do mężczyzny o twarzy wykrzywionej grymasem pogardy i wściekłości. - Zjawiasz się tu, uśmiechnięty, jak jakieś bożyszcze tłumów, podczas gdy mój okręg wraz z set- kami tysięcy mieszkańców znajduje się w rękach Chińczyków! U boku Bakera wyrósł jak spod ziemi szef jego kancelarii, Frank Adams. - Jest już późno, panie prezydencie - rzekł i chwycił Billa pod rękę, chcąc go odciągnąć od agresywnego kongresmana. Ale Baker wyszarpnął rękę z jego uścisku. - Cała Ameryka przeżywa trudny okres - odpowiedział szczególnie dotkliwy dla pańskich ziomków, którzy znaleźli się za linią frontu. Przysię- gam zarówno panu, jak i pańskim wyborcom, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby... Gówno prawda! ryknął tamten. Dobrze wiemy, jak bardzo im współ- czujesz, przeklęty zdrajco! Kiedy moi ludzie są zmuszani do niewolniczej pracy w obozach jenieckich, ty obściskujesz się z tą miłującą Chińczyków suką, ClarissąLeffler! Baker bez namysłu wziął zamach i walnął go pięścią prosto w szczękę. Rozbłysły flesze, jupitery zajaśniały ze zdwojoną mocą, reporterzy zaczęli się przeciskać w tę stronę. Kongresman poleciał do tyłu w ramiona swoich kolegów. Ochroniarze błyskawicznie wysunęli się do przodu. Zrzucili płasz- cze, odsłaniając nie rewolwery, ale pistolety maszynowe uzi. Kilkunastu dodatkowych agentów pospiesznie utworzyło żywy mur oddzielający prezy- denta od tłumu. Dwóch chwyciło go pod ręce i pociągnęło w kierunku naj- bliższych drzwi. Jeszcze zanim się za nimi zatrzasnęły, w miejsce satysfak- cji z upokorzenia bezczelnego łobuza, Billa ogarnęło obrzydzenie i żal, że dał się sprowokować. Nikt się nie odzywał. W pokoju pełno było ludzi, ale wyłącznie uzbrojo- nych, o kamiennych twarzach. Nawet nie patrzyli na Bakera, tylko na drzwi. Za nimi narastał zgiełk. Padały coraz głośniejsze, gniewne okrzyki, wybija- jące się ponad monotonne głosy reporterów nagrywających komentarze. „Tutaj! Jest tutaj!", nawoływali łowcy sensacji. „Stać!", powstrzymywali ich ochroniarze. Robiło się zamieszanie. Tylko w gabinecie, niczym w oku cyklonu, panowała martwa cisza. Wreszcie dowódca osobistej ochrony dał znać ruchem głowy i jeden z agentów odsunął zasuwkę i uchylił drzwi. Z zewnątrz wdarł się zgiełk pod- nieconych, nerwowych głosów. Frank Adams wśliznął się do środka, za- mknął drzwi i oparł się o nie plecami. Westchnął ciężko i ze zmarszczonymi brwiami popatrzył na Bakera. - Przed chwilą rozmawiałem z Tomem Lefflerem. Odwołał posiedze nie. - Bill zamknął oczy, spuścił głowę i pokiwał nią smętnie. - To jeszcze nie wszystko. Próbowałem wymóc na dowódcy straży kapitolińskiej, żeby opróżnił hol i zabezpieczył ci wyjście, ale odmówił. Będziesz musiał z po- wrotem pojawić się przed całym tym tłumem. - Możemy wyprowadzić pana po kryjomu, panie prezydencie - zapro- ponował szybko dowódca służb ochrony. - Nie będę się chyłkiem przemykał żadnymi piwnicami - odparł Baker. - No to głowa do góry - rzucił Adams. Bill wyprostował się, zagryzł zęby i obciągnął marynarkę. Frank otwo- rzył drzwi. Natychmiast rozbłysły flesze, obiektywy kamer skierowały się w tę stronę. Dowódca ochrony ruszył energicznie do wyjścia. Jeszcze bar- dziej szczelny kokon agentów pociągnął go za nim. - Czy to prawda, że łączy pana romans z córką marszałka Izby Repre- zentantów?! - wykrzyknął któryś z reporterów. - Czy Clarissa Leffler jest chińskim szpiegiem?! - zawołał drugi, nie bacząc na ostre spojrzenie prezydenta. Ale najgorsze czekało go dalej. Za zakrętem korytarza stał tłum dorad- ców i pracowników biur kongresowych, którzy zaczęli go wygwizdywać. Bakera obleciał strach na widok twarzy wykrzywionych grymasem pogardy, jakby w jednej chwili wszyscy zmienili swój stosunek do niego. Nad głowa- mi ludzi zakołysał się naprędce zrobiony transparent z napisem „Hańba!" Nie ulegało wątpliwości, że cała ta scena jest transmitowana na żywo, a jej świadkami są ci, którzy powinni prowadzić naród do walki z agresorem. SIEDZIBA WŁADZ OKUPACYJNYCH, ATLANTA 15 listopada, 13.30 czasu lokalnego Han Żemin oglądał w telewizji ucieczkę Billa Bakera z gmachu Kapito- lu z mieszaniną zaciekawienia i rozbawienia. Nikt tak dobrze nie robił at- mosfery politycznego skandalu jak amerykańskie media. Już kilkanaście minut po zakończeniu transmisji w komentarzach najważniejszych sieci pojawiło się określenie „Clarissagate", a wkrótce były nawet gotowe specjalne plan- sze zapowiadające gorący temat. Pokazywano je po krótkich przerwach na reklamy i w większości przedstawiały fotograficzny montaż podobizny pre- zydenta i jego przyjaciółki na tle Białego Domu. A wszystkie wypowiedzi rozmaitych komentatorów, których liczba zdawała się wręcz nieskończona, przerywano „szokującymi" i „skandalicznymi" zdjęciami z wydarzeń na wzgórzu Kapitolu. Zmieniając kanały, trafił na reportaż przedstawiający bliżej atrakcyjną młodą kobietę w długiej wieczorowej sukni podczas jakiegoś dobroczynnego przyjęcia, które przypadkiem odbywało się właśnie tutaj, w Atlancie. Zgrab- na ślicznotka, ocenił Han, ma krągłe ramiona i smukłą szyję. Obejrzał się. Wu musiał po cichu wejść do pokoju, ponieważ stał za jego fotelem i z zainteresowaniem spoglądał na ekran. Był ubrany w brudny mun- dur polowy i przez chwilę, głównie z powodu zaskoczenia, zrobił na ojcu wrażenie prawdziwego żołnierza. Wciąż jednak miał młodzieńcze rysy, po których trudno było ocenić jego wiek. Po żołniersku nosił się jednak prosto, ze ściągniętymi łopatkami, włosy miał ostrzyżone bardzo krótko, a czoło i kark spalone słońcem. Kiedy spojrzał na ojca, Han szybko odwrócił głowę. Ujrzał na ekranie wyraźnie rozzłoszczonego Toma Lefflera stojącego przed wielkim pękiem mikrofonów, zrobił więc głośniej. - ...nic do powiedzenia. Jeśli prezydent będzie chciał ze mną rozma- wiać, wie, gdzie mnie szukać. - Starzec pospiesznie wykręcił na wózku in- walidzkim i skierował się do zejścia z podium, ignorując dalsze pytania: - Będzie pan mógł dalej współpracować z prezydentem? - Czy córka powiadomiła pana, że od pewnego czasu mieszka w Bia- łym Domu? - Wu - odezwał się Żemin, ściszając z powrotem telewizor- żyjemy w bardzo ciekawych czasach. Na ekranie znów ukazała się kamienna twarz Billa Bakera siedzącego sztywno w limuzynie wjeżdżającej na teren Białego Domu i próbującego ignorować tłum dziennikarzy. Ty łobuzie! wykrzyknął ze śmiechem Han, patrząc w telewizor. Żeby uwieść córkę marszałka Izby Reprezentantów!... Zawsze podejrze- wałem, że jesteś lepszy ode mnie, dodał w myślach. Ponownie odwrócił się do syna i podziękował za szybkie przyjście. Po- dał mu krótkie memorandum, autorstwa jak spostrzegł ze zdziwieniem Wu - ich obu. Było zaadresowane do premiera rządu w Pekinie i zaklasyfikowane jako ŚCIŚLE TAJNE, DO RĄK WŁASNYCH. - Podpisz to na pierwszej stronie powiedział Żemin. - A gdyby kto- kolwiek cię pytał, czy znasz ten dokument i naprawdę słyszałeś to wszystko, co tu jest opisane, oczywiście musisz odpowiedzieć, że tak. - Ale to będzie kłamstwo! - zaprotestował Wu. - Nigdy nie słyszałem, żeby generał Szeng spiskował z dowódcą Pekińskiego Okręgu Wojskowego przeciwko ministrowi obrony! - Nie to jest najważniejsze! - odparł wymijająco Han. - Próbujesz kopać dołki pod Szengiem! - rzucił syn oskarżycielskim tonem. - Generałowi nikt nie może zarzucić zdrady stanu! Żemin spojrzał na niego spod przymrużonych powiek. - Jak mam rozumieć tę uwagę? - zapytał lodowatym tonem, chcąc spra- wić wrażenie, że ledwie może pohamować wściekłość. - Generał Szeng nie jest politykiem, a jedynie żołnierzem. - Ale minister obrony jest politykiem - odparł Han z naciskiem. - Na pewno uwierzy, że Szeng planuje przewrót, bo dla niego jest to całkowicie sensowne. Jeśli armia wygra tę wojnę, Szeng stanie się bohaterem narodo- wym, a zarazem politycznym zagrożeniem. Nikt nie będzie pamiętał, że w kampanii zginęło kilka milionów chińskich żołnierzy i ^e bezwzględność Szenga doprowadziła do zniszczenia nieugiętego ducha amerykańskiego spo- łeczeństwa, które uczyniło z tego kraju potęgę. Sam widziałeś skutki postę- powania Szenga w obozie jenieckim. To był odwet za ataki partyzantów - mruknął Wu bez przekonania. Żemin zmarszczył brwi i z politowaniem pokręcił głową. - A co ty byś zrobił, gdyby wróg dokonał inwazji na twoją ojczyznę? Znam cię lepiej, niż sądzisz. W skrytości ducha podziwiasz Amerykanów nawet za te fanatyczne, samobójcze ataki partyzanckie, prawda? Ukradkowe spojrzenie syna było wystarczającym dowodem, że się nie mylił, a zaciśnięte wargi świadczyły dobitnie, jak ciężką walkę Wu toczy z samym sobą. Tak więc postanowiłeś rzucić na Szenga fałszywe oskarżenie o zdra- dę. Chcesz go zniszczyć? - zapytał chłopak. Han z uśmiechem sięgnął do klawiatury numerycznej, wprowadził kod i szuflada biurka automatycznie się wysunęła. Wyjął z niej kopię raportu. Najważniejsze dane znajdują się w tej tabeli rzekł, podsuwając sy- nowi otwarte memorandum. Wu przebiegł wzrokiem rubryki. Liczba amerykańskich cywilów umiesz- czonych przez dowództwo armii w obozach jenieckich: około miliona. Licz- ba amerykańskich cywilów wcielonych do brygad pracy przymusowej: oko- ło sześciuset tysięcy. Liczba amerykańskich cywilów zabitych w obozach: około czterdziestu tysięcy. Liczba amerykańskich cywilów zaginionych w obozach: około trzystu tysięcy. Mogę cię zawieźć do tych obozów - dodał Żemin. Wu tylko pokręcił głową. Wziął z biurka długopis, przysunął sobie ory- ginał i podpisał się na pierwszej stronie memorandum. Dobrze, pomyślał Han. Czegoś się jednak nauczył. - Sąjakieś postępy w identyfikacji informatora Szenga z Białego Domu? Chłopak popatrzył na ekran telewizora. Pokazywano zdjęcia z jakiejś starej kampanii wyborczej, na których kochanka prezydenta, wówczas kil- kuletnia dziewczynka, stała na podium, trzymając matkę za rękę. Ukazano ją w owalnym okienku, zasłaniając pozostałą część zdjęcia. Napis u dołu ekra- nu głosił: CLARISSA LEFFLER. 1 - Wu! - mruknął zniecierpliwiony Han. - Jeśli Szeng naprawdę ma wtyczkę na samym szczycie administracji Bakera, ma tym samym dostęp do bezcennych informacji. Ta agentka może się okazać czynnikiem decydują- cym o losach wojny. Dowiedziałeś się więc czegoś więcej? - A co myślisz o niej? - Wu ruchem głowy wskazał zdjęcie Clarissy Leffler na ekranie. - Amerykańska prasa zarzuca jej, że sympatyzuje z Chi- nami. Han ani drgnął. - Córka marszałka Izby Reprezentantów i kochanka prezydenta Bake- ra? - zapytał. - Myślisz, że może być wojskowym szpiegiem? - Jest kierowniczką sekcji chińskiej w Departamencie Stanu - przypo- mniał Wu. - Prawdopodobnie mieszkała przez jakiś czas w Chinach, może nawet studiowała w Pekinie. Żemin uśmiechnął się ironicznie. Syn tylko podsuwał mu propozycję, nie wiedział niczego pewnego. Jego uśmiech najwyraźniej rozzłościł Wu, który zapytał ostro: - Miałeś jakiś kontakt z Amerykanami od czasu spotkania z Bakerem na Bahamach? - Słucham? - mruknął Żemin, zaskoczony agresywnym tonem syna. - Pytałem, czy miałeś jakiś kontakt z przedstawicielami rządu amery- kańskiego od czasu podróży na Bahamy. - Przecież trwa wojna - odparł. - Trudno byłoby o jakiekolwiek spo- tkanie. - To nie jest odpowiedź rzucił Wu. - Za kogo się uważasz, żeby mnie wypytywać?! wybuchnął Han. Syn śmiało patrzył mu prosto w oczy, co jeszcze bardziej go rozwścieczyło. - Jestem oficerem chińskiej armii - oświadczył, ruszając do wyjścia. Przy drzwiach przystanął i dodał przez ramię: - Próby paktowania z wro- giem w czasie wojny muszą być uznane za zdradę. Han z rozdziawionymi ustami odprowadził go wzrokiem pełnym osłu- pienia. Serce zaczęło mu bić mocniej. ALEJA JERZEGO WASZYNGTONA 17 listopada, 10.15 czasu lokalnego Clarissa przedzierała się w stronę alei Waszyngtona przez zakorkowane śródmieście. Kilkakrotnie natrafiała na policyjne blokady, które wstrzymy- wały ruch, żeby przepuścić długie konwoje betoniarek i wozów z ciężkim sprzętem budowlanym. Czterdzieści kilometrów za miastem powstawał zewnętrzny pierścień umocnień. Przystępowano do wycinania płomiennie czerwonych klonów na promenadach nad Potomakiem, gdzie miała przebie- gać ostatnia linia obrony stolicy. Wreszcie skręciła na otoczony kamiennym murkiem parking placu wi- dokowego. Na roztaczający się stąd widok łzy napłynęły jej do oczu. Wokół Georgetown wyrastały szare ściany sztucznego klifu. Po gładkiej jak tafla szkła wstędze rzeki pływał tylko jeden osamotniony kajakarz. Wysiadła z sa- mochodu i zaczerpnęła głęboko powietrza. - Będą rozmieszczać działa w samym mieście - powiedział jej Bill po przedniego wieczoru ze łzami w oczach. - Oczyszczają przedpola ostrza łu... ze wszystkiego. Zagrożony jest i pomnik Waszyngtona, i mauzoleum Lincolna. Jeśli Chińczycy przedrą się przez wszystkie linie obrony w Wirgi nii i dotrą do rzeki, miasto zostanie zrównane z ziemią. To będzie nasz Sta lingrad. Jej ojciec siedział na kamiennym murku i spoglądał na Georgetown, gdzie i on studiował. Był ubrany w ten sam czarny płaszcz, kapelusz i rękawiczki, które miał na sobie podczas pogrzebu żony. Ciekawe, czy przez te dwa lata był choć raz w sklepie, pomyślała Clarissa. Kiedy podeszła bliżej, zwróciła uwagę, że mówi coś sam do siebie, jakby dyskutował z własnymi myślami. - Tak, wiem. Wiem. Ale... Nie obejrzał się na nią, lecz nagle umilkł. Zastanawiała się, czy powinna mu przerywać, gdy niespodziewanie rzekł: Pamiętam, jak byłaś mała. Jakby to było wczoraj. Razem z mamą przy- woziliśmy cię tu na pikniki. Pamiętasz? Clarissa zdobyła się na wymuszony uśmiech. Owszem. Mama nigdy nie pozwalała nam kupować po drodze ham- burgerów. - Zawsze sama coś przyrządzała - odparł w zamyśleniu Leffler. Jego sekretarka utrzymywała, że coraz częściej zapomina o różnych rzeczach, za to doskonale pamięta wydarzenia z minionych dziesięcioleci, i to zarówno te ważne, jak i mało znaczące. - Coś specjalnego - dodał cicho. Kiedy aż tak bardzo się zestarzał? - pomyślała. Jej pierwsze wspomnie- nia o ojcu wiązały się z jego przemówieniami. Co roku wygłaszał mowę w jej szkole, często pojawiał się w telewizji. Miała dwanaście lat, gdy po raz pierwszy jego przemówienie na konwencie republikańskim poruszyło ją do łez. Był wtedy świeżo upieczonym kongresmanem, a ze względu na wyjąt- kowe zdolności oratorskie wróżono mu świetlaną karierę zwieńczoną prezy- denturą. Jej natomiast jawił się nie tylko jako jeden z najwybitniejszych po- lityków amerykańskich, ale wręcz ktoś z grona Ojców Założycieli. Uważała, że nazwisko Leffler powinno się znaleźć w panteonie otaczanych czcią pa- triotów. - Przykro mi, że przeze mnie... znalazłeś się w kłopotliwej sytuacji - powiedziała. Nie zareagował. Wciąż wpatrywał się szklistymi oczyma w dal. Biała jak papier skóra na jego policzkach była pobrużdżona głębokimi zmarszcz- kami. - Kochasz Bakera? - zapytał niespodziewanie. - Słucham? - To dobry człowiek. Naprawdę dobry. - O czym ty mówisz? Spojrzał wreszcie na nią. - Powiedziałem, że to dobry człowiek, i zapytałem, czy go kochasz. - Ja... Nie! Skąd ci to przyszło do głowy? Skrzywił się ledwie zauważalnie i spuścił głowę. - Chciałbym, żebyś była szczęśliwa, żebyś mogła czerpać radość, przy jeżdżając do tego parku z mężem i dziećmi... Clarissa nie mogła uwierzyć, że rozmowa przybrała taki obrót. Chciała z ojcem podyskutować o planowanym przewrocie, ale wyglądało na to, że zamierzał wziąć na siebie rolę swata przyszłej ofiary puczu. - Tato, zjadaliśmy te specjały mamy w ciągu kwadransa, czasami na wet nie wysiadając z samochodu, żebyś mógł jak najszybciej wrócić do swego biura. W dodatku połowę czasu spędzałeś przy telefonie. Pamię tam, że kiedyś mama namawiała cię, żebyśmy tu przyjechali podziwiać piękne widoki. A ty otworzyłeś drzwi, wysiadłeś i powiedziałeś: „No to już zobaczyłem". Znów spojrzał na nią. - To moje najpiękniejsze wspomnienia. Na krótko zapanowało milczenie, aż Clarissa pożałowała, że tak szorst- ' ko odniosła się do niego. Dla niej te pikniki także wiązały się z mnóstwem wspomnień, ale przeważały w nich długie godziny przygotowań. Pomagała matce czy to smarować kanapki majonezem, czy kroić ser w kostkę. To, co dla niego było zaledwie paroma minutami wykradzionymi z napiętego har- monogramu zajęć, dla Clarissy i jej matki stanowiło główną atrakcję dnia. - Znalazłaś się w śmiertelnym zagrożeniu - powiedział ojciec. Chłodny wiatr przeszył ją dreszczem, postawiła więc kołnierzyk żakietu. - Krążą pa- skudne, wstrętne plotki. - Z trudem przełknęła ślinę, czując narastający kłąb w gardle. - Są prawdziwe? - Czy co jest prawdziwe?-wychrypiała. - Łączyło cię coś z pułkownikiem chińskiej armii, naganiaczem agen- tów wywiadu, kiedy studiowałaś w Pekinie? Clarissa była tak zaskoczona, że poczuła zupełną pustkę w głowie. - Co takiego? O kim mówisz? Przez trzy lata pobytu w Pekinie przeżyła tylko jeden romans. Nie miała innych chińskich kochanków. Poznali się na uniwersytecie. Mówił płynnie po angielsku i pomagał jej wyrobić prawidłowy akcent chiński. Wspólnie oddawali się marzeniom o całkowicie wolnym, demokratycznym świecie. Zgadzali się niemal pod każdym względem aż do ostatniego miesiąca, kiedy to nagle zmienił swój stosunek do niej. Wreszcie - z ironicznym uśmiechem, jakby przytaczając oficjalne polityczne stanowisko - powie- dział jej: „Ja żyję we własnym świecie, który może być także twój, jeśli tego zapragniesz". - Ależ on nie był... szpiegiem - skłamała. - My... - Na Boga, Clarisso. Chyba widziałaś, jak postępująpiranie w tym mie- ście? Rozszarpują przeciwnika na strzępy, nie szczędząc nikogo z jego naj- bliższego otoczenia! A już w takiej sprawie!... I to jeszcze w rym czasie!... - O niczym nie wiedziałam! Zresztą... skąd możemy mieć pewność, że naprawdę był agentem wywiadu?! - Takie oszczerstwa są zawsze prawdziwe - mruknął smętnie ojciec. - Cholera - syknęła przestraszona Clarissa. - Ale to było tak dawno temu! Obojętnie wzruszył ramionami. Gdyby tylko ludzie znali prawdę! - po- myślała. Gdyby wiedzieli, że jestem prawdziwą patriotką... Niedługo się dowiedzą! Zaraz po przewrocie! Dla wszystkich stanie się jasne, jak wiele ryzykowałam, żeby ocalić ojczyznę przed chińską agresją! Bo czy chiński szpieg brałby udział w spisku mającym na celu unicestwienie wojsk inwa- zyjnych za pomocą broni atomowej? Pozbyła się lęku. Odzyskała dobry nastrój. „To najwyższa pora, żeby prawdziwi patrioci wspomogli działania na rzecz kraju" - powiedziała. Ojciec zareagował gwałtownie. Syknął, chcąc ją uciszyć, i nerwowo ro- zejrzał się na boki. Później pochylił się ku niej i szepnął: - No Boga, Clissa! Gdzie to słyszałaś? - Jestem wtajemniczona - odparła. - Należę do spisku. Rozdziawił usta. Opowiedziała mu o tajemniczym przekazie wideo i po łączeniu poczty elektronicznej uruchamianym przez to hasło. - Skąd mogli wiedzieć, że ci powiedziałem...? - mruknął i nagle oczy mu się rozszerzyły. - W domu był założony podsłuch! To oni! - Spojrzał jej w oczy. - A więc jesteś wtajemniczona - oznajmił posępnym tonem. - Do łączyłaś. Chciała odpowiedzieć, że świadomie podjęła taką decyzję, ale dziwnym sposobem ton ojca ponownie napełnił ją niepokojem. - Nigdy więcej nie powtarzaj tych słów - ostrzegł. Przez chwilę oboje wpatrywali się w malowniczą panoramę. - To, o czym wcześniej mówiliśmy, ten... skandal, bardzo wpłynie na opinię publiczną. Wiesz co? Może oni specjalnie dopuścili do przecieku o twoim romansie z Bakerem, żeby go zniszczyć politycznie. A nawiązując do przewrotu... Jeśli spiskowcy zyskają choćby cień podejrzeń co do twojej lojalności... mogą cię zabić. Coś ją ścisnęło w dołku. - Mój Boże... -jęknęła. Przysiadła na murku obok ojca i ścisnęła zmarznięte dłonie między kola- nami, żeby ukryć ich drżenie. Tom pokręcił głową i wymamrotał: - Tak mi przykro, Beth. Tak mi przykro... - Tato? - zaniepokoiła się Clarissa. Popatrzył na nianie widzącym wzro- kiem. Usta miał otwarte i wargi mu wyraźnie dygotały. Sprawiał wrażenie zmęczonego życiem, przestraszonego starca. Pomyślała, że skoro nie uczy- niła niczego przeciwko spiskowcom, to na razie nie ma się czego obawiać. - Kto stoi za tym przewrotem? - spytała, lecz jak należało oczekiwać, ojciec odparł, że z powodu tej informacji mogłaby zginąć. - Lecz jeśli spiskowcy są w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, to dlaczego potrzebują moich raportów...? - Skontaktowali się ze mną- przerwał jej obojętnym tonem ojciec. ~ Rozmawiałem z człowiekiem, który prawdopodobnie jest przywódcą orga- nizacji. Nie należy do rady. - Kto to jest? - zapytała szeptem. Tom Leffler pokręcił głową. Lepiej, żebyś o pewnych rzeczach nie wiedziała. Unikniesz w ten spo- sób olbrzymiego ryzyka. - Rzeczywiście dojdzie do przewrotu? spytała ledwie słyszalnie. Odważą się wystąpić przeciwko Bakerowi? - Jeszcze nie są gotowi, jak sądzę. Mogę zdradzić, że podczas tego spo- tkania musiałem odpowiedzieć na mnóstwo pytań dotyczących moich po- glądów. Zaczęło się od zupełnie prostych, hipotetycznych, w rodzaju: „Czy pańskim zdaniem los naszego kraju jest zagrożony?" albo „Czy wolałby pan sztywno trzymać się zasad i przegrać wojnę, czy też odstąpić od nich i ją wygrać?" Miałem wrażenie, że rozmowa potoczy się dalej tylko wtedy, gdy na każde z nich odpowiem poprawnie. Dlatego starałem się ją podtrzymać, nawet jeśli nie do końca byłem szczery. A pytania stawały się coraz bardziej konkretne. „Czy pańskim zdaniem Stany Zjednoczone popełniły błąd, zrzu- cając bomby atomowe na Japonię w czasie drugiej wojny światowej? Czy świat byłby dzisiaj lepszy, gdyby Indie zdecydowały się użyć broni jądrowej przeciwko Chińczykom? Czy pod względem moralnym istnieje różnica mię- dzy użyciem broni atomowej przeciw oddziałom inwazyjnym w otwartym terenie a unicestwieniem mieszkańców oblężonego miasta?" Oczywiście mój rozmówca nie miał tych pytań spisanych, ale bezbłędnie cytował je z pamięci według przygotowanego z góry scenariusza. Całe to odpytywanie trwało ponad godzinę. - I zdałeś egzamin? - spytała Clarissa. - Zostałeś wprowadzony w pla ny organizacji? Ojciec pokręcił głową. - Niczego mi nie wyjaśnił, tylko wypytywał. Ale dwa ostatnie pytania brzmiały: „Czy Stany Zjednoczone powinny użyć broni atomowej, jeśli za- wiodą inne środki?" i „Czy Bill Baker podejmie taką decyzję?" - Jak na nie odpowiedziałeś? - Odpowiednio tak i nie. - Na tym skończyło się przesłuchanie? Przytaknął ruchem głowy. - Wstał, uścisnął mi rękę i wyszedł. Było jednakże coś dziwnego w tym uścisku. Bardzo długo przytrzymał moją dłoń. - Widocznie dobrze odpowiedziałeś na wszystkie pytania - wtrąciła. Znów pokiwał głową. - Także narażasz się na olbrzymie ryzyko, tato. - Jestem nietykalny - odparł. - Ale ty... -Ja jestem tylko pionkiem - dokończyła za niego, podsuwając odpowied- nie słowo. - Za głęboko w tym siedzisz - szepnął. - Sąludzie, którzy zrobią wszyst ko, byle zdobyć głowę Billa Bakera. Dla nich on jest amerykańskim Nero. A ty jesteś za blisko i niego, i niebezpiecznej konfrontacji. O wiele za bli sko. No to złożę rezygnację powiedziała. Odczuła nawet ulgę, pomy- ślawszy, że mogłaby się wycofać z tego konspiracyjnego układu napawa- jącego ją poczuciem winy, zwłaszcza od czasu nawiązania romansu z pre- zydentem. - Bez względu na okoliczności, Clissa, nie rób tego - odrzekł Tom Lef- fler. - Jak tylko przestaniesz być dla nich przydatna, kiedy twoja lojalność stanie pod znakiem zapytania, co najmniej... - urwał, jakby nie potrafił po wiedzieć tego córce wprost. Zwróciła jednak uwagę, że po raz kolejny użył zdrobnienia „Clissa", pochodzącego jeszcze z wczesnej młodości, gdy po raz pierwszy próbowała wymówić własne imię. Chwilę później szepnął: - Och, Beth. Tak mi przykro. - Mamy tu nie ma. Ona nie żyje, tato. Otrząsnął się szybko. - Czy na pewno dobrze rozumiesz, co ci powiedziałem? Pod żadnym pozorem nie próbuj się wycofać z organizacji! Rób wszystko, co ci każą! W ogóle niczego nie zmieniaj w swoim życiu, bo w przeciwnym razie... Ponownie zawiesił głos. Clarissa wzięła głębszy oddech, żeby uspokoić nerwy, pokiwała głową i zapatrzyła się na linię drzew, zaparkowane auta i wzgórza po drugiej stronie alei. Snajper mógł się kryć w dowolnym miej- scu i właśnie brać ją na cel... 8 BESSEMER, ALABAMA 20 listopada, 22.45 czasu lokalnego Tego pogodnego, zimnego dnia kapitan Jim Hart zaraz po zmroku wy- szedł z burzowego schronu, żeby sprawdzić swój sprzęt i zapasy w pobli- skiej kryjówce. Były nie naruszone. Zabrał cztery duże pojemniki ciśnienio- we z pistoletowymi uchwytami i masywnymi spustami oraz nożyce do cię- cia drutu i maskę przeciwgazową. Ze względu na dokuczający mu jeszcze ból w skręconej nodze pokonanie pięciokilometrowej trasy w dzikim, pagór- kowatym terenie zajęło mu dwie godziny. Przygotowywał się do swojej pierwszej akcji od miesiąca. Bardzo po- ważnie skręcił kostkę, bo wciąż go bolała, ale mógł się już poruszać bez trudu. Przez kilka ostatnich wieczorów, w ramach aplikowanych sobie ćwi- czeń fizycznych, podskakiwał nawet na tej jednej nodze. Ale przede wszyst- kim doskwierała mu bezczynność, za dobrze się czuł w bezpiecznym, wy- godnym i ciepłym schronie burzowym. A nie mógł prowadzić stamtąd akcji, gdyż zbytnio naraziłby Lipscombów. Jednakże wczoraj Amanda przyniosła ze szkoły bulwersującą wiadomość. Dowództwo chińskiej armii zakwaterowało w licealnej sali gimnastycznej ja- kieś oddziały będące w drodze na front. Hart odwiedził tę szkołę jeszcze przed wojną, kiedy przeprowadzał dokładny rekonesans całego swojego rejonu dzia- łania. Amanda dodatkowo rozrysowała mu, jak żołnierze są rozmieszczeni na sali. Dlatego stwierdził, że najwyższa pora wracać do swoich obowiązków. Z szatni przy sali korzystała także drużyna futbolowa, wąski tunel pro- wadził pod trybunami stadionu na boisko. Amanda była cheerleaderką i znała tam wszystkie zakamarki. Cały stadion był otoczony ogrodzeniem z siatki zwieńczonym drutem kolczastym, stąd też Hart liczył na fałszywe poczucie bezpieczeństwa Chińczyków. Co więcej, parkan stał na wysokiej betonowej podmurówce, dzięki której mógł podkraść się niepostrzeżenie. Drogę pokonał bez przeszkód. Ukrył się w krzakach za ogrodzeniem i długo obserwował stadion oraz przylegające doń tereny przez gogle noktowizyjne, uważnie nasłuchując. Usiłował namierzyć chińskie posterunki wartownicze. Na parkingu po przeciwnej stronie stadionu stało trzydzieści ciężarówek strze- żonych przez dwa dwuosobowe piesze patrole. Chińczykom brakowało za- równo samochodów, jak i paliwa, toteż ostatnio rzadko organizowali trans- porty po zmroku. Z obawy przed działalnością kolegów Harta z sił specjal- nych organizowali tego rodzaju strzeżone obozowiska, gdzie zatrzymywali się na noc. O świcie wyruszały ekipy saperskie, oczyszczały drogi z min i patrolowały je aż do zmierzchu. Kiedy przekonał się, że w pobliżu nie ma żywej duszy, zaczął ostrożnie, ogniwo po ogniwie, rozcinać siatkę ogrodzenia. Następnie odchylił ją na bok, żeby zapewnić sobie możliwie najszerszą drogę ucieczki w razie ja- kichś kłopotów. Coś mu podpowiadało, że pewnie i tak z niej nie skorzysta. Wyczuwał szóstym zmysłem, iż popełnia wielki błąd. Długo był nieaktywny i pragnął nadrobić stracony czas, atakując jakiś ważny cel. Porwał się więc na tymczasowe chińskie koszary, chociaż zdawał sobie sprawę, że mogą być dobrze strzeżone. Gdyby zaatakował od razu, pierwszej czy drugiej nocy po założeniu tego obozu, zapewne łatwiej byłoby wykonać zadanie. Niemniej zdecydował się na tę akcję w pełni świadom, że na pewno zginie. Mógł zwiększyć szansę przeżycia, działając błyskawicznie. Ale gdyby ktoś zdą- żył podnieść alarm, gdyby padł choćby jeden strzał, Hart miałby przeciwko so- bie cały liczny oddział wroga. Dlatego musiał wśliznąć się niepostrzeżenie i za- bijać bezgłośnie. Nawet nie zdjął pistoletu przewieszonego przez plecy. Przełazi przez dziurę w ogrodzeniu i przywarł całym ciałem do dna wy- betonowanej rynny do odprowadzania deszczówki, biegnącej dookoła sta- dionu. Przeczołgał się bocznym korytem do zewnętrznej ściany trybun i tu- taj znów się przyczaił, nastawiwszy ucha. Jeśli terenu strzegły jakieś patrole, to było ich mało i musiały się teraz znajdować gdzie indziej. Przekradł się pod trybuny i ruszył ostrożnie w kierunku sali gimnastycznej. Z daleka za- uważył dwóch żołnierzy palących papierosy przed zamkniętymi drzwiami szatni. Rozmawiali półgłosem i śmiali się, stojąc tuż obok siebie. W pierw- szej kolejności musiał ich unieszkodliwić. Zbliżył się na palcach do biegnącego między wysokim betonowym ob- murowaniem wąskiego przejścia z boiska do szatni. Na szczęście nie prze- dostawał się tu nawet najlżejszy wiatr. Przestrzeń pod trybunami była nie- mal całkiem zamknięta, jak wnętrze sali gimnastycznej, a więc i tu mógł wykorzystać broń, którą wybrał do tej akcji. Ostrożnie włożył maskę prze- ciwgazową, a na niąz powrotem naciągnął gogle noktowizyjne. Ustawił dzió- bek rozpylacza zwieńczającego ciśnieniowy pojemnik na szeroki strumień o maksymalnym zasięgu i zaczął się skradać dalej. Pokonanie ostatnich paru metrów zajęło mu kwadrans. Kiedy wreszcie oparł się ramieniem o zardzewiały dźwigar w odległości sześciu metrów od Chińczyków, jeden z nich wyciągnął następnego papierosa. Blask płomienia zapalniczki widoczny przez noktowizor całkowicie oślepił Harta. Aż zapar- ło mu dech w piersi. Płomień jednak zaraz zgasł, ale jeszcze przez pewien czas jedynym elementem widocznym w goglach był rozżarzony czubek pa- pierosa. Rozeszła się charakterystyczna woń marihuany. Chwilę później wartow- nik podał skręta koledze. Zakrztusił się, ale szybko stłumił kaszel, nie chcąc zmarnować dymu, którym napełnił płuca. Hart natychmiast się rozluźnił - lekko oszołomieni żołnierze stanowili łatwy cel, a w dodatku na pewno nie spodziewali się inspekcji żadnego ofi- cera czy podoficera. Powoli nakierował na nich wylot rozpylacza. Był na granicy jego maksymalnego zasięgu, lecz wartownicy jakby specjalnie dla niego stali bardzo blisko siebie, z bronią przewieszoną przez ramię. Strumień cyjanowodoru wystrzelił z cichym sykiem dokładnie między głowy obu Chińczyków. Zaskoczeni, zaczęli gwałtownie wycierać twarze z błyskawicznie parującej cieczy, przechodzącej w śmiertelnie trujący gaz. Pierwszy zwalił się na ziemię jak kłoda. Kolba jego pistoletu tylko głośno zabębniła o beton. Drugi zaczął spazmatycznie szarpać swoją tchawicę, osu- nął się na kolana, zgiął wpół, wreszcie i on wyzionął ducha. Hart ponownie wytężył słuch, ale dookoła panowała cisza. Z uniesio- nym przed siebie pojemnikiem wybiegł zza dźwigara, ale nikogo więcej tu nie było. Błyskawicznie odciągnął dwa trupy w głębszy cień. Następnie pod- kradł się do drzwi. Nie były zamknięte. Oby tak dalej, pomyślał. W całkowitych ciemnościach zaczął się skradać przez szatnię, uważnie zaglądając między rzędy szafek lekko połyskujących na zielono w noktowi- zorze. Zatrzymał się przy wejściu do pryszniców, złowiwszy regularny od- dech śpiącego człowieka. Za ostatnim ciągiem szafek ujrzał trzeciego war- townika wyciągniętego na ławce. Niewielka dawka trucizny prosto w twarz sprawiła, że jedynie zacharczał cicho i pogrążył się w niebycie. Na razie szło łatwo. Znowu nastawił ucha, ale słyszał już tylko własny oddech. Podkradł się do drzwi wahadłowych prowadzących na salę, które dokładnie opisała mu Amanda. Ostrożnie zdjął kapturki zabezpieczające z trzech pozostałych po- jemników ciśnieniowych i poustawiał ich rozpylacze w pozycji oznaczonej „mgła". Otworzył drzwi i... stanął twarzą w twarz z kolejnym żołnierzem. Bosy Chińczyk w samej bieliźnie najwyraźniej szedł do toalety. Nim zdążył podnieść na intruza zaspany wzrok, dostał w twarz porcją gazu. Oczy wyszły mu z orbit. Osunął się na kolana z ustami szeroko otwartymi w bez- głośnym okrzyku. Hart przestąpił nad nim i pobiegł w głąb sali. Na całej powierzchni parkietu do koszykówki stały setki żelaznych pię- trowych łóżek. Jim wcisnął język spustowy do oporu i zablokował go w tej pozycji. Ułożył pojemnik na podłodze w przejściu z szatni, skąd wpadało chłodniejsze powietrze. Szybko otworzył drugi rozpylacz i idąc powoli środ- kowym przejściem między łóżkami, zaczął nim wodzić na lewo i prawo. Zaniepokoiły go pierwsze stłumione pokasływania i trzeszczenie sprężyn. Szybko otworzył trzeci pojemnik i z zablokowanym spustem pchnął go po parkiecie między łóżka po prawej, podczas gdy sam zaczął rozpylać gaz z le- wej. Tylko co któryś żołnierz miał czas, żeby unieść się na łokciu. Paru jed- nak zdążyło się obudzić i skręcić w konwulsjach. Ktoś nawet spadł na pod- łogę. Ale cięższy od powietrza cyjanowodór musiał się utrzymywać w za- mkniętym pomieszczeniu przez dłuższy czas. Na końcu sali pchnął trzymany pojemnik pod łóżka. Stanął w przejściu między rzędami widowni i sięgnął po czwarty, ostatni toksyczny ładunek. W drodze powrotnej jeszcze raz rozpylił strumienie gazu na lewo i prawo. Nim dotarł do wahadłowych drzwi, nikt się już nie ruszał. Postawił otwarty rozpylacz na podłodze i obrzucił spojrzeniem całą salę przekształconą w komorę gazową. Leżało na niej kilkuset martwych Chińczyków. Dotarł z powrotem do schronu tuż przed wschodem słońca. - Zrobił pan to? - doleciało z ciemności pytanie dziewczyny. Szybko zapalił wiszącą nad łóżkiem latarkę. Amanda i Jimmy czekali na jego powrót. - Co wy tu robicie? - odezwał się ostro, zabezpieczając pistolet. - Widziałem, jak pan wychodził - odparł chłopak. - Wysadził pan salę gimnastyczną w powietrze? - spytała Amanda. Hart zmarszczył brwi i nie odpowiedział. - W ogóle był pan tam? - zaciekawiła się. Przytaknął ruchem głowy. - I natknął się pan na Chińczyków, tak jak mówiłam. - Jeszcze raz pokiwał głową. Dziewczyna uśmiechnęła się szero- ko do brata. Najwyraźniej była zadowolona, że plotki o stacjonujących na sali gimnastycznej oddziałach okazały się prawdziwe. - I zrobił pan coś? - odezwał się Jimmy. Hart znowu pokiwał głową. - Co? - Nie chcę o tym rozmawiać - rzucił ze złością. - Jasne? Oboje zmarszczyli brwi. - I tak się dowiemy w szkole - mruknęła dziewczyna urażonym tonem. Hart nie zareagował, spoglądał na rodzeństwo gniewnym wzrokiem. - Zabił pan chociaż jednego z nich? - spytał podniecony Jimmy. Hart w zamyśleniu pokiwał głową. Nie zamierzał z nikim rozmawiać o tej niechlubnej bitwie, którą niedawno wygrał. Pogonił dzieciaki do wyjścia. Jim- my wybiegł ze schronu pierwszy. Amanda zatrzymała się przed Hartem. 1 - Strasznie się bałam, żeby drzwi nie zaskrzypiały. - Idź już- mruknął. Pobiegła za bratem. FAYETTEVILLE, KAROLINA PÓŁNOCNA 23 listopada, 18.30 czasu lokalnego - Cholera! - syknęła Stephie, spoglądając ze szczytu wału w głąb płyt kiego rowu. - Muszą ich tu być setki. W popołudniowym słońcu unosił się nad wykopem słodkawy mdlący fetor. Zwierzak splunął na stos zabitych Chińczyków. Trzeci pluton osłaniał oddział inżynieryjny, który po przeciwnej stronie u stóp wzniesienia pospiesz- nie rozkładał ładunki wybuchowe w zdobytym chińskim magazynie. Na wiel- ką stertę nowiutkich zimowych mundurów obficie nasączonych benzyną rzu- cano paczki z prowiantem i widłami przesypywano amunicję ze skrzynek. - Ustawili karabin maszynowy i wszystkich rozstrzelali - oznajmił John Burns. - Chyba lepiej ściągnąć tu kogoś z wywiadu, zanim się wycofamy - zaproponowała Stephie. Zwierzak stanął na skraju wykopu i zaczął sikać na trupy. - Przestań! - warknął John. - Niech to szlag! rzuciła Roberts. Zwierzak popatrzył na nich ze zdziwioną miną. Przecież to tylko żółtki - bąknął. - Mieli związane ręce! - rzekł z naciskiem John, wskazując rozstrzela nych. - Skrępowano im dłonie na plecach zwykłą żyłką! I wszyscy są bez butów! Zostali po prostu zamordowani! Zwierzak nie odpowiedział, ale zapiął rozporek i zwiesił głowę w wyra- zie skruchy. Przez kompanijny kanał łączności Ackerman kazał im się zbierać do powrotu. Saperzy mieli wkrótce wysadzić magazyn. - Z południa kontratakują czołgi - dodał. John szybko złożył meldunek o odkryciu masowego grobu i kapitan na- tychmiast zmienił rozkazy. Mieli zabezpieczyć rejon do czasu przybycia ofi- cerów wywiadu ze sztabu brygady. We wczesnych godzinach rannych Czterdziesta Pierwsza Dywizja Pie- choty przeprowadziła błyskawiczny kontratak i wdarła się kilkanaście kilo- metrów za linię frontu. Ich batalion przechwycił szykowany obecnie do znisz- czenia ważny obiekt: pawilon przekształcony we frontowy magazyn sprzętu i amunicji całej grupy armii. Po wykonaniu błyskawicznego uderzenia mieli się równie szybko wycofać, ale dokonane odkrycie wpłynęło na zmianę pla- nów. - Czegoś tu nie rozumiem - mruknęła Stephie, jak urzeczona wpatrując się w stosy trupów. - Nie żyją co najmniej od dwóch dni. Fetor rozkładu czuć aż tam, w dole, przy magazynie. To znaczy, że Chińczycy po prostu ich tu zwieźli, rozstrzelali i nawet nie zadali sobie trudu, żeby zasypać zwłoki? Przecież ten fetor byłby wyczuwalny przez każdego żołnierza, który pobie rałby zapasy z magazynu! - wskazała ręką stojący kilkadziesiąt metrów da lej pawilon. - Kierowcy transportów... - urwała nagle. Zrozumiała przy czynę usytuowania tu masowego grobu i popatrzyła na Johna, który w mil czeniu tylko pokiwał głową. Zwierzak patrzył na nich przez chwilę, wreszcie zapytał: - Myślicie, że potrafię odbierać wasze fale mózgowe, którymi się poro- zumiewacie? Niestety, nie. - To dezerterzy - wyjaśniła Roberts. - Specjalnie zostawiono zwłoki w odkrytym grobie, żeby każdy kierowca odbierający amunicję z magazynu poczuł fetor i opowiedział o nim swoim kolegom z batalionu. Niewykluczo- ne, że nawet te zimowe mundury byłyby przesiąknięte odorem śmierci ludzi rozstrzelanych za dezercję. Zwierzak skrzywił się z rozdziawionymi ustami. - To jakaś pieprzona bzdura! Po wargach Stephie przemknął ledwie dostrzegalny uśmieszek. Popa- trzyła na Johna, ale ten stał z marsowym czołem i zaciśniętymi ustami. Naj- wyraźniej znów oboje odczuwali to samo. - Mam tego dość! - warknął Zwierzak. - Dziesięć sekund temu byliście na mnie wściekli, że się odlałem na tę kupę ścierwa, a teraz znów robicie ze mnie wała! To miał być dowcip czy jak? - Żaden dowcip - odezwał się Burns. - Po prostu żal mi tych biedaków. - Ważne jest to, że zaczynają rozstrzeliwać dezerterów, a jest ich dość dużo - wtrąciła Stephie. - Chińczycy uciekają z frontu! Rozumiecie, co to oznacza? Zwierzak nieoczekiwanie wyszczerzył zęby w uśmiechu. - No tak, jasne. Oczywiście! - Pobiegł w dół zbocza, wykrzykując: - Hej! Chodźcie tutaj! Coś zobaczycie! Uśmiechnęła się ironicznie i odwróciła do Johna, ale ten stał z zamknię- tymi oczami i mamrotał pod nosem jakąś modlitwę. Osłupiała. Nie wiedziała nawet, że jest wierzący. Nie nosił ani krzyżyka, ani gwiazdy Dawida czy czegokolwiek w tym rodzaju. Sama także pochyliła głowę, lecz obserwowa- ła go kątem oka. Bardzo chciałaby się dowiedzieć, co to za modlitwa. Kiedy wreszcie podniósł na nią wzrok, odruchowo szepnęła: - Amen. Przysunęła się bliżej i zajrzała mu w oczy. Stali zaledwie krok od siebie, ale chyba żadne nie miało odwagi, żeby jeszcze bardziej zmniejszyć ten dy- stans. Po chwili John obejrzał się na Zwierzaka, który niczym przewodnik wycieczki prowadził pod górę liczną grupę rekrutów, objaśniając im po dro- dze doniosłe znaczenie odkrycia. - Voila! - obwieścił triumfalnie, zatrzymując się na szczycie wzniesie nia i szerokim ruchem ręki pokazując szeregowcom masowy grób. - Oto ma cie przed sobą, kocury, symbol zwycięstwa! Źółtki zaczynają się same mor dować! Jedna z dziewcząt odbiegła parę metrów, zgięła się wpół i zwymiotowa- ła. Stephie uznała, że to zapewne nerwowa reakcja po wielogodzinnym na- pięciu w czasie intensywnych walk. Ale gdy dwóch innych rekrutów także zaczęło wymiotować, pomyślała ze smutkiem, że to w niej nastąpiła groźna przemiana, że całkowicie oswoiła się już z widokiem i odorem śmierci. - Kurwa! Co z wami?! - ryknął Zwierzak. - Przecież to tylko sterta pie przonego chińskiego ścierwa! f Inna dziewczyna, azjatyckiego pochodzenia, obrzuciła go wzrokiem peł- nym pogardy, po raz ostatni spojrzała na rozkładające się zwłoki nastolet- nich żołnierzy i energicznym krokiem pomaszerowała z powrotem w stronę pawilonu. - Hej! Nie jestem rasistą! - krzyknął za nią Zwierzak. Po chwili prych- nął ironicznie i mruknął pod nosem: - A idź sobie w jasną cholerę! Reszta kotów wyraźnie się zmuszała do oglądania zwłok, jakby miał to być sposób na przyspieszenie awansu do grona weteranów. No, dobra! - krzyknął Zwierzak, chyba znudzony już widokiem roz- dziawionych ust rekrutów. - Koniec przedstawienia! Wracać na stanowiska! Od strony siodła w paśmie wzgórz i znajdującego się tam skrzyżowania dwóch autostrad, przy którym urządzono wojskowy magazyn, dolatywała nasilająca się kanonada czołgowych dział. Z nisko zawieszonych chmur wypadły nagle amerykańskie wielogłowicowe rakiety, szybko wyrównały lot i szerokim łukiem wykręciły na południe. Kiedy kamery urządzeń napro- wadzających wyłowiły nieprzyjacielskie czołgi, rakiety rozprysły się na dzie- siątki małych pocisków przeciwpancernych, które pod ostrym kątem runęły w stronę ziemi. Nastąpiła długa seria eksplozji, a jej efektem było zapewne zniszczenie wielu chińskich pojazdów. Urządzenia sterujące rakiet były sprzę- żone drogą radiową, dzięki czemu komputery naprowadzające mogły przy- dzielać poszczególnym głowicom odrębne cele, nie dublując się nawzajem. Sprytne programy działały zaledwie przez parę sekund, bo systemy napro- wadzania wyparowywały w momencie wybuchu głowicy zdolnej wypalić dziurę nawet w grubym górnym pancerzu czołgowym. U podnóża wzniesienia zatrzymał sięhumvee. Odgłosy coraz intensyw- niejszych walk w sąsiedniej dolinie sprawiły, że oficerowie batalionowej komórki wywiadu ruszyli truchtem pod górę. Na szczycie jeden z nich wło- żył maskę przeciwgazową i ostrożnie zsunął się do masowego grobu. Dwaj pozostali rozstawili na skraju rowu kamerę wideo i nadajnik mikrofalowy. Najwyraźniej bardzo im się spieszyło. Ze strachem zerkali w kierunku linii wzgórz i nie odezwali się ani słowem do Stephie i Johna, jakby kierował nimi lęk, że mogą wpaść w ręce Chińczyków. Jeden szybko ustawił antenę nadajnika, drugi przystąpił do filmowania grobu. Przesuwał obiektywem kamery po stosie trupów, zatrzymując się od czasu do czasu, żeby zrobić zbliżenie. Ackerman wezwał Johna na odprawę w dowództwie kompanii. Stephie przywołała Zwierzaka i kazała mu szyko- wać pluton do wymarszu. Kiedy w pewnej chwili obiektyw kamery obrócił się w jej kierunku, smutno pomachała ręką. BESSEMER, ALABAMA 23 listopada, 23.00 czasu lokalnego Amanda zastukała w drzwi schronu, obudziła Harta i poprosiła, żeby przyszedł do domu. - O co chodzi? zapytał, idąc za nią w ciemności. Zrobiło się zimno. Mamy sporo kłopotów w szkole mruknęła ze zwieszoną głową. - Jakich? - Szukają tego, kto to zrobił - powiedziała cicho. - Są bardzo agresyw- ni. Rozwścieczeni... jak nigdy dotąd. Jimowi przemknęło przez myśl, że dziewczyna cytuje słowa rodziców. - Wszędzie cię szukają! - wypalił jej pijany ojciec, kiedy tylko weszli do kuchni. Hart bez słowa usiadł przy stole. -1 wcale im się nie dziwię! Do cholery! Zamordowałeś trzystu żołnierzy, jakby to było zwykłe robactwo! - On tylko wypełniał swoje zadanie! - zaprotestował Jimmy. - Ani słowa! - rzucił groźnie ojciec i z powrotem odwrócił się do Har- ta. - Patrole przetrząsają każde zarośla w poszukiwaniu twojej kryjówki! Lu- dzie znikają w dziwnych okolicznościach. Podobno kogoś Chińczycy powie- sili przed sądem za próbę kradzieży żywności! A to wszystko przez ciebie! Hart pokiwał głową. Przez dwie ostatnie noce także wyruszał na akcję i sam zwrócił uwagę na zwiększoną liczbę patroli. A poprzedniego wieczoru dokonał też pobieżnej inwentaryzacji swoich zapasów i stwierdził z przy- krością, że bardzo się skurczyły. Mógł wykonać jeszcze najwyżej kilka za- dań. II - W porządku. Rozumiem - powiedział. - Wyniosę się stąd. - Dokąd? - spytała cicho matka Amandy. - Za linię frontu, na naszą stronę. - Pójdziemy z panem - rzuciła pospiesznie. - Ani mi się waż! - wrzasnął jej mąż. - Co ci strzeliło do głowy? - Tu nie da się wychowywać dzieci - odparła spokojnie. - I dlatego chcesz je ciągnąć setki kilometrów przez pół kraju, a potem przez linię frontu, z człowiekiem, którego Chińczycy poszukują?! Pokiwała głową i spojrzała na Harta. - Nie wiem jeszcze, czy nas zabierze ze sobą. - Ja nigdzie nie idę! warknął Lipscomb, nie czekając na odpowiedź zwiadowcy. - Mam teraz nawet lepszą pracę niż przed wojną! - No pewnie, bo nie musisz nic robić - powiedziała ostro jego żona. - Pozwalają ci nawet pić w pracy. - Ale mam za co utrzymać rodzinę! - Za pieniądze Chińczyków - wtrąciła półgłosem Amanda. Ojciec bez namysłu uderzył ją w twarz. Hart poderwał się z krzesła, chwycił go za gardło i pchnął plecami na ścianę, nim tamten zdążył choćby ruszyć ręką. Cuchnęło od niego alkoho- lem. Zaczął się dusić, oczy wyszły mu z orbit. Jego żona położyła dłoń na ramieniu Jima i poprosiła, by puścił jej męża. Amanda chlipnęła raz i drugi. Hart pochylił się i szepnął Lipscombowi na ucho: - Jak jeszcze raz ją tkniesz, to cię zabiję. Rozluźnił uścisk. Mężczyzna zakasłał, zachwiał się na nogach, ale zaraz podreptał do salonu i sięgnął po butelkę whisky. Amanda siedziała przy stole z głową opartą na rękach. Hart podszedł do niej i gładząc ją dłonią po plecach, zapytał: - Wszystko w porządku? Błyskawicznie poderwała się na nogi. Dostrzegł przez moment łzy na jej policzkach. Zarzuciła mu ręce na szyję, wtuliła twarz w jego pierś i zaszlo- chała. Poklepał japo plecach i popatrzył na Jimmy'ego, który z zaciśniętymi zębami spoglądał w stronę salonu. - Szkoda, że mu pan mocniej nie przyłożył - mruknął. - Jimmy! - ofuknęła go matka. - Należy mu się! - rzucił ze złością chłopak. - Za to, że ciągle się wyży wa na mnie i Amandzie! A i ciebie też bije, mamo! Kobieta zwiesiła głowę. Hart ruszył w stronę przejścia do salonu, usiłu- jąc zdjąć z siebie ręce dziewczyny, ale przywarła do niego jeszcze mocniej. - Nie. Proszę - szepnęła. Jej matka również chwyciła go za rękę. Pomyślał, że nie może działać wbrew nim. - Wystarczy, jak nas pan stąd zabierze - dodała cicho Amanda. - Pro szę nas przeprowadzić przez linię frontu. BIAŁY DOM, POKÓJ SYTUACYJNY 24 listopada, 7.45 czasu lokalnego Kiedy po odprawie Rady Bezpieczeństwa Narodowego Baker został sam w pokoju, poprosił technika o powtórne odtworzenie końcowej części zapi- su wideo. - Stop! Oficer lotnictwa pospiesznie wcisnął klawisz na konsoli i domyśliwszy się, że prezydent chce popatrzeć na swoją córkę, cofnął nagranie o parę se- kund. Podczas pierwszej projekcji przy stole nie padł żaden komentarz, tylko szeptem przekazywano sobie wiadomość, że sfilmowana dziewczyna to cór- ka prezydenta. Bill zapatrzył się teraz na otaczające go cztery ścienne ekra- ny, na których widać było Stephie z uniesioną ręką, stojącąna szczycie ziem- nego wału nad masowym grobem. Zapewne się domyśliła, że ojciec obejrzy to nagranie i specjalnie dla niego pomachała do kamery. Była w brudnym mundurze z powypychanymi kieszeniami, miała zabło- cone buty, a szyję z prawej strony grubo zabandażowaną. Mimo szczupłej sylwetki w ciężkiej kamizelce kuloodpornej sprawiała wrażenie mocno zbu- dowanej. W kieszeniach pasów uprzęży nosiła polowe wyposażenie: trzy manierki, kilkanaście magazynków z amunicją, ręczne granaty wielkości jabł- ka, wydłużone, tępo zakończone pociski do granatnika, nóż, latarkę i parę mniejszych pakunków w foliowych woreczkach. Na jej hełmie widniały zadrapania po kulach. Bill poczuł ciarki na ple- cach, uzmysłowiwszy sobie, skąd się wzięły te rysy. Stephie uśmiechała się smutno, samymi kącikami ust, trzymając prawą otwartą dłoń na wysokości ramienia. Jej widok zrobił na nim olbrzymie wra- żenie. Patrzył na tę samą dziewczynę, którą czternaście lat wcześniej zoba- czył po raz pierwszy na zalanej słońcem werandzie rodzinnego domu w Mo- bile. Błagała go wtedy, żeby został na lunch. Powtarzała, że ma mu tyle do pokazania. Zaciągnęła go do swego pokoju i zaczęła na chybił trafił wycią- gać rysunki, lalki, szczotki i gumki do włosów, desperacko usiłując go za- trzymać trochę dłużej. Ale Rachel krążyła niespokojnie po korytarzu i raz za razem zaglądała przez otwarte drzwi. Zgodziła się na półgodzinne spotkanie i gdy minął wyznaczony termin, z zaciśniętymi w złości ustami postukiwała palcem w tarczę zegarka. Kiedy żegnali się przed domem, Stephie próbowała się uśmiechnąć, ale kiepsko jej to wychodziło. Ta sama dziewczyna stała teraz na stosem rozkła- dających się zwłok i podobnie zmuszała się do uśmiechu. W drzwiach sali pojawił się Frank Adams i bez słowa wskazał na zega- rek, nieświadomie naśladując gest ze wspomnień prezydenta. Baker spojrzał po raz ostatni na ekran i ukradkiem podniósł dłoń, odpowiadając na pozdro- wienie córki. Spojrzał szybko na technika siedzącego w drugim końcu poko- ju i ten pospiesznie spuścił wzrok na jaśniejącą kontrolnymi lampkami kon- solę. Wstał z krzesła i ruszył do wyjścia. Próbował zapanować nad ogarnia- jącą go falą silnej depresji, obawiając się, że wpłynie na jego decyzje. Clarissa zamieniła tylko parę słów z wiceprezydent Sobo, gdy czekały w ko- rytarzu na Bakera. Rozmowa między kochanką prezydenta a jego konstytucyjną następczynią wyraźnie się nie kleiła, toteż obie z ulgą przyjęły pojawienie się Billa. Wcześniej jednak podszedł do niego jeden z doradców wojskowych. Panie prezydencie zaczął cicho komandor marynarki wojennej - udało nam się nawiązać łączność z pułkownikiem piechoty morskiej na Hawajach. Zebrał pod swoimi rozkazami resztki oddziałów z wszystkich czterech formacji, w sumie około tysiąca dwustu żołnierzy, i jest w kontakcie radio- wym z kilkoma odizolowanymi jednostkami. Prosił o rozkazy. - Nie zostało to powiedziane wprost, ale łatwo się było domyślić, że pułkownik prosił o zgodę na kapitulację. Chciałbym z nim porozmawiać - odparł Baker. - No cóż, to łączność krótkofalowa, przy tak nie sprzyjającej pogodzie sygnał stale zanika. Spodziewamy sięjednak, że w ciągu najbliższych kilku minut uda nam się odzyskać połączenie. Bill pokiwał głową i ruszył dalej w stronę czekających kobiet. Clarissa uśmiechnęła się do niego, lecz nie potrafił odpowiedzieć tym samym. Wciąż ogarniał go bezbrzeżny smutek. - Ochrona nie dopuści, abyśmy oboje polecieli w jednym helikopterze odezwała się Elizabeth Sobo. - Pewnie nie pozwolą nawet, byśmy razem pojechali na lotnisko Andrewsa. Mój samolot czeka w Baltimore. Kiedy Bill spojrzał w stronę przeszklonych drzwi wychodzących na po- łudniowy skwer Białego Domu, trzymający przed nimi straż dwaj żołnierze piechoty morskiej szybko je otworzyli. - W takim razie leć Marinę One - powiedział. - Muszę jeszcze zacze kać na łączność z dowódcą naszych wojsk na Hawajach, żeby wydać mu rozkaz kapitulacji. Spotkamy się w Omaha. Sobo z uśmiechem zerknęła na Clarissę. Frank Adams, szef kancela- rii, był przeciwny zabieraniu jej w podróż, którą z powodów politycznych ^ utrzymywano w najściślejszej tajemnicy. Gabinet w pełnym składzie miał skontrolować systemy łączności i sterowania rezerwowego centrum dowo- dzenia w Omaha i obawiano się, że wieść o tym obniży morale społeczeń- stwa. Wiceprezydent obrzuciła ostatnim spojrzeniem wnętrze Białego Domu, rzeźbione gzymsy, stare olejne portrety, statuetki stojące w niszach i wzo- rzyste orientalne chodniki. - Coś mi mówi - rzekła - że nasze pomieszczenia w Omaha będą o wie le bardziej spartańskie. Jeśli dobrze pamiętam - odparł Baker obrońcy Sparty zostali wybici co do jednego, więc może nie jest to najlepsze porównanie. Sobo z zasępioną miną popatrzyła na niego z ukosa i mruknęła: - Może. Odwróciła się i wyszła z budynku. Wartownicy zamknęli za nią drzwi. Z zewnątrz doleciało wycie uruchamianego silnika helikoptera. Kiedy zostali sami, doradca wojskowy zawahał się na moment, wreszcie powiedział: - Chyba... sprawdzę gotowość drugiego śmigłowca. - Proszę mnie natychmiast zawiadomić, jak tylko odzyskacie łączność z Hawajami - rzucił za nim Bill. Komandor przytaknął ruchem głowy. r- Dostałam oficjalne powiadomienie - odezwała się cicho Clarissa. - Departament Sprawiedliwości wszczął wobec mnie dochodzenie na mocy ustawy o ochronie tajemnicy państwowej. - Spojrzała mu w oczy, ale nie zareagował. Stał z zachmurzonym czołem. Wiedziałeś o tym? - zapytała nieco głośniej. - Nie - odparł. - Nie wiedziałem... Gorączkowo rozmyślał, co mógłby jej powiedzieć, co jednocześnie nie byłoby kłamstwem i nie naruszało obietnicy milczenia, jaką złożył Fieldin- gowi. Ale Clarissa najwyraźniej coś podejrzewała, na jej twarzy odmalowa- ło się rosnące zdziwienie. Po chwili westchnęła ciężko i odwróciła wzrok. - Clarissa, ja... - zaczął, lecz głos uwiązł mu w gardle. Wolno pokręciła głową. Położył jej dłoń na ramieniu. - Załatwię ci najlepszego adwokata. - Ja już mam adwokata! - syknęła ze złością, strząsając jego rękę. - Ojciec mi go załatwił! Bill bardzo pragnął znaleźć jakieś słowa pocieszenia, okazać, że przej- muje się jej losem, ale nie był do tego zdolny. - To zwykła polityczna intryga - zapewnił - i obiecuję ci, że Biały Dom postara sieją zdemaskować wszelkimi dostępnymi środkami. Jej posępna mina była wystarczającym dowodem, że to zapewnienie nie wypadło przekonująco. Przez zamknięte drzwi wdarł się na korytarz dono- śny terkot startującego helikoptera, zmuszając ich do przerwania tej wymiany zdań. Clarissa, jakby wciąż jeszcze zdumiona, utkwiła przenikliwe spojrze- nie w jego twarzy. Rozległ się ogłuszający huk, trzasnęły szyby w drzwiach, obaj marines wpadli do środka. Baker odwrócił się błyskawicznie, zasłaniając sobą Cla- rissę. Dostrzegł odłamki szkła na rękawach swojej marynarki. W jego umy- śle jak gdyby zastygł widok wartownika o krótko ostrzyżonej, zakrwawionej głowie, usiłującego się dźwignąć z podłogi. Na południowym skwerze z hu- kiem roztrzaskały się szczątki śmigłowca Marinę One, chwilę później wiru- jący jeszcze, oderwany rotor zarył siew ziemię. Ochroniarze natychmiast rozdzielili Clarissę i Billa. Znalazł się w oto- czeniu czterech, potem sześciu, wreszcie ośmiu agentów służb specjalnych, którzy chwycili go za ubranie i siłą pociągnęli w głąb budynku niczym bez- wolną marionetkę. Tak kurczowo ściskali fałdy jego garnituru, że pewnie gdyby nawet stracił przytomność, i tak by nie upadł. Wyciągnął szyję i zawołał: - Clarissa! Ale dopiero na zakręcie korytarza dostrzegł ją na moment ponad ramio- nami agentów. Stał przy niej jeden z ochroniarzy z pistoletem maszynowym w dłoniach. A Clarissa, zgięta wpół, trzymając się za brzuch, wymiotowała na podłogę. NAD RZEKĄ ROANOKE, KAROLINA PÓŁNOCNA 25 listopada, 11.15 czasu lokalnego Było chłodno, ale dym po rannej bitwie zdążył się rozwiać i prześwieca- jące słońce przyjemnie grzało odsłonięty kark Stephie. Siedziała na pance- rzu cuchnącego wraka czołgu, który zniszczyli poprzedniego wieczoru. Rze- ka z cichym pluskiem omywała wybetonowane nabrzeże. Obok bosych stóp Roberts na pancerzu - ciepłym jeszcze od pożaru, który strawił wnętrze po- jazdu - suszyły się rozłożone skarpety. Nieco dalej stały buty z wywiniętymi cholewkami, gruntownie przemoczone w trakcie porannej bitwy. Stephie zdjęła też hełm z głowy, bo włosy miała przepocone. Trzymała na kolanach rozpostartą gazetę, którą udało jej się wyżebrać od pilota śmigłowca sanitarnego, chociaż ledwie zdążył naniąrzucić okiem. Kiedy mocowali pasami bezpieczeństwa rannego sierżanta Chambersa w głównym przedziale maszyny, zauważyła na pierwszej stronie „The Wa- shington Post" zdjęcie pokiereszowanego wraka helikoptera Marinę One leżącego na południowym skwerze Białego Domu. Dopiero teraz miała okazję przeczytać artykuł o krzykliwym tytule: „Wiceprezydent Stanów Zjednoczonych nie żyje!". Podtytuł głosił: „Prezydent Baker obiektem nie- udanego zamachu". Dowiedziała się z opisu, że jej ojciec wraz ze swą kochanką uniknęli śmierci tylko przypadkiem, na skutek nieoczekiwanej zmiany planów. Przed- stawiona dalej analiza wydarzeń sugerowała, że wbrew pozorom nie nale- ży obarczać Chińczyków odpowiedzialnością za ten akt terroru. Autor nad- mieniał, że po Waszyngtonie już od paru tygodni krążyły plotki o szyko- wanym zamachu stanu. Zaszokowana Stephie przyjęła tę wiadomość w osłupieniu. Zamach stanu? powtarzała w myślach z niedowierzaniem. Przewrót? Uniosła głowę znad gazety i popatrzyła na doświadczonych już żołnie- rzy swego plutonu skwapliwie oczyszczających pole bitwy. Z nurtu rzeki wyławiali broń osobistą, rozwierali palce zabitych kolegów zaciśnięte kur- czowo na kolbach karabinów maszynowych. Z obrotowych wieżyczek wo- zów opancerzonych wymontowywali ciężkie karabiny kalibru 12,7 milime- tra oraz automatyczne granatniki. Nikt jednak nie zadawał sobie trudu, by zająć się ciałami poległych Chińczyków. Powróciła do przerwanej lektury. FBI wszczęło intensywne śledztwo. - Lepiej włóż hełm z powrotem - odezwał się Burns. Stephie obejrzała się. Brodził w sięgającej do kostek wodzie przy dru- gim brzegu rzeki. - Gdzie jest Becky? zapytała. - Chyba po raz pierwszy się nią zainteresowałaś - odparł. Nie wiem gdzie jest. Prawdopodobnie w dowództwie kompanii. Włóż hełm. - Nasze patrole zapuściły się na pięć kilometrów stąd. Wskazała ręką południowy horyzont. Panuje cisza i spokój. Rzeczywiście słychać było tylko plusk rzeki. - A ten czołg jest czysty? - zapytał John. - Jeszcze nie sprawdzałam. Nie sądzisz, że powinnaś to zrobić, zanim rozłożyłaś swoje małe obo- zowisko i urządziłaś sobie przerwę? Stephie ze złością odłożyła gazetę i niczym przycisk do papieru umieści- ła na niej pistolet. Wyciągnęła z kieszeni latarkę, po czym zajrzała przez otwarty właz. Całe wnętrze było okopcone i pokryte grubą warstwą sadzy. Wokół cokołu armaty na swoich stanowiskach tkwiły trzy zwęglone bryły, w których nawet trudno było rozpoznać sylwetki ludzi. Wszystko w porządku! - zawołała. Wzięła pojemnik białej farby w ae- rozolu i szybko zrobiła na boku wieżyczki dużą literę X. Rozsiadła się z po- wrotem i znów sięgnęła po gazetę. John wdrapał się na pancerz i usiadł obok niej. - Co cię ugryzło? - zapytał. Mogłabym ci zadać to samo cholerne pytanie mruknęła, nie podno- sząc głowy. Burns nie odzywał się tak długo, że ukradkiem zerknęła na niego z uko- sa. Wpatrywał się w obrzeżony grubymi czarnymi ramkami nekrolog w le- wym dolnym rogu gazety. Pod nazwiskiem wiceprezydent Sobo zostały tam wymienione wszystkie ofiary zamachu, a więc jej doradcy, członkowie załogi śmigłowca i agenci służb ochrony. Kiedy po raz pierwszy wzięła gazetę do ręki, podobnie błyszczącymi oczami popatrzył jej przez ramię na ten sam nekrolog. Ich spojrzenia się spotkały. Siedzieli ramię przy ramieniu. - O nic się nie martw - mruknął. - Twojemu ojcu nic nie grozi. - Tak, pewnie. Mówi się tu o przygotowywanym zamachu stanu. - Jest o wiele bezpieczniejszy od ciebie - powtórzył John, wkładając jej hełm na głowę. Cmoknęła go w policzek, odłożyła gazetę i zaczęła wciągać na nogi su- che już skarpety. BIAŁY DOM, APARTAMENT PREZYDENCKI 25 listopada, 23.30 czasu lokalnego Bill Baker miał jeszcze w uszach ostrzeżenia Stephie, której twarz wi- dział w małym okienku w górnym rogu ekranu komputera. „Uważaj na siebie, tato! Nigdzie nie wychodź! To zbyt ryzykowne. Zo- stań w Białym Domu. Wzmocnij ochronę. Przecież można ją podwoić lub nawet potroić! I nikomu nie ufaj. Traktuj wszystkich jak potencjalnych za- bójców, bo w końcu ktoś ewidentnie czyha na twoje życie". Już z daleka zauważył, że Clarissa nie śpi. Pod drzwiami sypialni przesą- czało się na korytarz światło. Mimo to nacisnął klamkę powoli, żeby nie narobić hałasu. W pozycji półleżącej, oparta o zagłówek, siedziała z brodą opartą na rę- kach i łokciami głęboko wbitymi w ułożoną na kolanach poduszkę. Nie poru- szyła się nawet, tylko spojrzała w stronę drzwi i powitała go ledwie zauważal- nym ruchem dłoni. Palcami nóg nerwowo poruszała w przód i w tył. - Jak się czujesz? - zapytał. - Świetnie - odparła zdecydowanie za szybko. Najwyraźniej czekała na niego. Zaczął się w milczeniu rozbierać. Zdjął marynarkę, rozpiął mankiety, odłożył spinki na tackę leżącą na bieliżniarce i spojrzał w lustro. Przeczucie go nie myliło, przyglądała mu się uważnie. Odwrócił się. - Na pewno wszystko w porządku, Clarissa? - Jasne! - odparła głośno. Palcami stóp nadał wywijała młynka. W świe- tle nocnej lampki cień na przeciwległej ścianie podrygiwał miarowo, aż nad- to dowodząc jej skrajnego zdenerwowania. Bill zauważył jakieś dokumenty na rozerwanej kopercie pod lampką. Wcześniej ich tam nie było. Zdjął koszulę, w samych spodniach przysiadł na brzegu łóżka, pochylił się i pocałował Clarissę. Wypadło to jednak sztywno, w tym pocałunku nie było ani śladu uczucia. - Co to jest? - zapytał, wskazując papiery na nocnej szafce. - Wezwanie sądowe - odparła z nutą poirytowania w głosie. Sięgnął po dokumenty. Clarissę wzywano do stawienia się przed sądem okręgowym Dystryktu Kolumbii w celu złożenia zeznań. Pod godłem w le- wym górnym rogu była wydrukowana klasyczna formułka: „W imieniu Sta- nów Zjednoczonych Ameryki". Wezwanie było sformułowane sucho i rze- czowo, jedyny odnośnik co do celu przesłuchania stanowił przytoczony pa- ragraf ustawy o ochronie tajemnicy państwowej. Natomiast na drugiej kartce został dołączony pełny tekst praw i obowiązków wezwanego. - A to po co? - zdziwił się Baker. - Nie wiem! - wyrzuciła z siebie z przerażoną miną. Łzy napłynęły jej do oczu. Objął ją i przytulił do siebie. - Nie martw się. O nic się nie martw - zaczął powtarzać łagodnie. - Wszystko będzie dobrze, Clarissa. Zaangażujemy ci najlepszego adwokata. Szybko opanowała szloch, odsunęła się i oparła z powrotem o zagłówek. - Już mam adwokata - mruknęła, pociągając nosem. Popatrzyła na nie go zalęknionym wzrokiem, więc szybko pokiwał głową. - Ojciec mi go za łatwił dodała. Wstał i zaczął się dalej rozbierać. Znów poczuł na plecach jej świdrują- ce spojrzenie. Kiedy wreszcie wsunął się pod prześcieradło obok niej, nadal siedziała w tej samej pozycji, w jakiej jązastał. Tak samo szybko przebierała palcami stóp. W przód i w tył, w przód i w tył. Obejrzał się na nią. Zareago- wała gwałtownie, wychyliła się i zgasiła lampkę. Po ciemku ułożyła sobie poduszkę pod głową. Po chwili umilkł szelest pościeli i zapadła cisza. Tylko prześcieradło nadal drgało, poruszane nerwo- wymi ruchami jej stóp. Była nadzwyczaj pobudzona. Baker wyciągnął rękę, żeby jąuspokoić, ale Clarissa błyskawicznie przy- warła do niego całym ciałem. Zaczęła gwałtownie zasypywać pocałunkami jego policzki i szyję, przesuwając się stopniowo w dół. BESSEMER, ALABAMA 29 listopada, 9.30 czasu lokalnego Musieli zaczekać do czasu, aż księżyc będzie w ostatniej kwadrze i pogo- da się choć trochę poprawi. Hart zawczasu porozkładał ładunki wybuchowe w swoich kryjówkach mieszczących nie wykorzystany sprzęt i zapasy. Wresz- cie poprowadził małą grupę złożoną z bezrobotnej kelnerki, zapatrzonej w niego nastolatki oraz jej młodszego brata, dla którego stał się niekwestionowanym bohaterem. Jak zwykle pijaną głowę rodziny pożegnali przed domem. Już kilka godzin wcześniej Lipscomb przestał kląć i stopniowo zaczął żałośnie błagać, żeby zmienili zdanie. Ale żona i dzieci absolutnie jednomyślnie postanowiły nie ulegać jego zapiekłej desperacji. A sześć dni wcześniej Hart pozbawił go najważniejszego argumentu, zamiłowania do przemocy fizycznej. Nikt nie miał bowiem żadnych wątpliwości, że kapitan zabije Lipscom- ba przy pierwszej prowokacji. Na szczęście do niej nie doszło. Hart musiał jedynie powstrzymywać Jimmy'ego, który - czując nad sobą ochronny pa- rasol gotowego na wszystko zwiadowcy - zaczął odważnie dogryzać ojcu, wyzywając go od bezwartościowych i sprzedajnych tchórzów. I w ciągu tych kilku napiętych dni kapitan zwrócił uwagę na powłóczyste spojrzenia Aman- dy. Jej matka zauważyła je o wiele wcześniej i nie omieszkała mu o tym powiedzieć z zatroskaną miną. Byli tylko we dwoje w kuchni. Poważna mina i grobowy głos kobiety speszyły go do tego stopnia, że mruknął w zakłopotaniu... - No właśnie, jeśli chodzi o Amandę... - Jest za młoda - przerwała mu ostro pani Lipscomb. - Co? Ależ nic podobnego! Ona tylko się we mnie podkochuje! Jezu, przecież mam trzydzieści jeden lat... - Nie wygląda pan na tyle - odparła sceptycznie gospodyni. - Napraw- dę nic między wami nie było? - Słucham? Nie, skądże! Na miłość boską! Po tej nieprzyjemnej rozmowie został mu w sercu osad goryczy. Matki Amandy najwyraźniej nie przekonały jego tłumaczenia, że dziewczyna, tak samo jak Jimmy, przychodziła do schronu jedynie po to, aby z nim porozma- wiać. Ale od tamtej pory pani Lipscomb niemalże śledziła uważnie każdy krok córki, która zaczęła jej się odpłacać pogardliwymi grymasami. Nadszedł wreszcie ten dzień, kiedy cała czwórka z dwutygodniowym zapasem żywności w plecakach ruszyła w długą drogę na północ. Wcześniej długo się jeszcze naradzali, czy nie byłoby lepiej udawać zwykłej rodziny, w której Hart miałby zająć miejsce ojca. Amanda wydrwiła ten pomysł. - Co? On miałby być twoim mężem?! - Zaśmiała się matce prosto w nos. Później Jimmy powiedział mu w sekrecie, iż po jego wyjściu Amanda zaproponowała, że to ona będzie grać rolę żony Harta, bo matka może ucho- dzić najwyżej za babcię. Chłopak roześmiał się głośno, uznawszy to za dobry żart, a później szyb- ko przeszedł do właściwego celu swojej wizyty. - Będziemy się przekradać lasami, prawda? To może ja... rozumie pan... spróbowałbym upolować jakąś dziczyznę. Dobrze strzelam! W ubiegłym roku z trzystu pięćdziesięciu metrów upolowałem sarnę! Zabrałbym swój kara bin! Sam bym go niósł! Naładowany! - Kiedy Hart nie odpowiedział, Jim my smętnie zwiesił głowę na piersi i wygiął usta w podkówkę. Kapitan nie mógł dostrzec jego oczu, lecz gdy chłopak znów się odezwał, był bliski pła czu. - Czuję się... podle... - rzekł cicho, drżącym głosem - .. .uciekając stąd. Musimy odejść z domu tak... bez walki. - Spojrzał na niego przez łzy. Hart wyjaśnił więc, że nie wolno im szukać okazji do walki, bo gdyby zostali zauważeni przez patrol, zapewne wszyscy by zginęli. Broni powinni użyć tylko w ostateczności, a w wypadku natknięcia się na Chińczyków, ich jedyną szansą będzie zlikwidowanie wroga możliwie po cichu. Dotarli przez łąki do szosy. Hart zdjął plecak i pistolet, po czym szybko przeszedł przez ogrodzenie z drutu kolczastego. Odebrał z rąk Jimmy'ego swój bagaż, później sportowy karabinek i plecak chłopaka, który po paru sekundach bez większego wysiłku zeskoczył z płotu do zarośniętego ziel- skiem rowu. Przyszła kolej na panią Lipscomb. Hart wziął od niej plecak i pomógł jej przeleźć przez chwiejne ogrodzenie, głośno trzeszczące pod ciężarem kobie- ty. Następnie zaoferował taką samą pomoc Amandzie, lecz gdy dziewczyna wdrapała się na słupek, ten pękł z głośnym trzaskiem. Poleciała w jego ra- miona, omal nie zwalając go z nóg. Na chwilę ich twarze znalazły się bardzo blisko siebie. - Uważaj! - syknęła rozzłoszczona matka. Dostrzegłszy znów u Amandy to powłóczyste, czułe spojrzenie, Hart doszedł do wniosku, że wbrew wszelkim ustaleniom dziewczyna podświa- domie wcieliła się w rolę jego żony. SALA FEDERALNEGO SĄDU OKRĘGOWEGO, WASZYNGTON 2 grudnia, 9.30 czasu lokalnego - Proszę podać swoje nazwisko - rzeki zastępca prokuratora generalnego. - Clarissa Jane Leffler. Czuła się niepewnie w tym mrocznym pomieszczeniu, siedząc naprze- ciwko dwudziestoczteroosobowego składu przysięgłych, w którym przewa- żały starsze czarne kobiety. Spoglądały na nią w milczeniu. Zastanawiała się, co o niej myślą. Jakie dowody przedstawił im prokurator przed rozpo- częciem przesłuchania? Reprezentujący Departament Sprawiedliwości prawnik, który wręcz ser- decznie i uniżenie powitał ją przed wejściem na salę obrad, teraz był nad- zwyczaj poważny. - Gdzie pani obecnie mieszka? - zapytał. - Obecnie? - powtórzyła. Przytaknął ruchem głowy. - No cóż, chyba... w Białym Domu. Przysięgli szybko popatrzyli na siebie nawzajem. Miał to być wyraz po- gardy czy też dowód uznania dla szczerości, jakże ważny w tego typu spra- wie? - przemknęło jej przez myśl. Przez ostatnie dni długo się naradzała ze swoim adwokatem. Nikt nie wiedział, co Hamilton Asher zaprezentuje prze- ciwko niej w tej skomplikowanej prawniczej łamigłówce. Bo i nikt nie mógł tego wiedzieć. W końcu nawet adwokatowi nie powiedziała całej prawdy. Trzydziestoletni zastępca prokuratora generalnego - krótko ostrzyżony, w okularach, ubrany w elegancki ciemny garnitur - szybko dopełnił wstęp- nej, formalnej fazy przesłuchania. Zapytał o datę urodzenia, adres stałego zameldowania, jej wykształcenie, stopień naukowy i przebieg kariery. Do- szedł w końcu do sprawowanej funkcji. - Jako kierowniczka sekcji chińskiej w Departamencie Stanu - rzekł nieco głośniej, jakby sugerując przejście do fazy drugiej ma pani dostęp do tajnych informacji z zakresu bezpieczeństwa narodowego? - Tak, oczywiście - odpowiedziała, upiwszy łyk wody ze szklanki. Odchrząk- nęła i dodała: - Jestem uprawniona do wglądu w najściślej tajne materiały. Prokurator pokiwał głową, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że jest po jej stronie. Zawrócił w kierunku stołu oskarżenia, jak gdyby pragnąc zaj- rzeć do swoich notatek, ale przystanął i rzucił przez ramię pytanie: - Panno Leffler. Czy kiedykolwiek uczestniczyła pani w nieoficjalnej dyskusji obejmującej tajne informacje wojskowe? Zaczyna się, pomyślała Clarissa. - Słucham? spytała zaskoczona, mimo że doskonale słyszała pytanie. Prokurator powtórzył je dokładnie tymi samymi słowami. Pochyliła gło- wę na bok. Wyczuła, że prawnik stwarza jej niepowtarzalną okazję ostatecz- nego uwolnienia się od jakichkolwiek zarzutów o zdradę, szansę wyjścia z tej sali z podniesionym czołem. Ona zaś nie pragnęła niczego innego, chciała się ostatecznie pozbyć tego jadu krążącego we krwi i zatruwającego każdą komórkę jej ciała, od stóp do głowy - zapomnieć wreszcie o groźbie zrujno- wania życia sobie i ojcu, spędzenia dalszych lat w więzieniu. - Nie! - rzekła stanowczo. - Jeżeli pyta pan, czy kiedykolwiek ujawni- łam przed kimś znane mi tajemnice wojskowe, to odpowiadam: Nie! Nigdy! Prokurator uśmiechnął sią lekko i ani razu nie nawiązał już do tego te- matu. W gruncie rzeczy nie miał już do niej żadnych istotnych pytań. Kilka minut później zakończył przesłuchanie. NAD RZEKĄ TENNESSEE, ALABAMA 4 grudnia, 20.45 czasu lokalnego Po czterech nocach intensywnego marszu przez pagórkowate odludzie północnej Alabamy i pięciu dniach spędzonych w ukryciu pod odbijającymi promieniowanie podczerwone płachtami maskującymi troje cywilnych uczest- ników wędrówki było wycieńczonych. Po nocach cierpieli chłód, a za dnia duchotę, z coraz większym trudem dobywając z siebie resztki entuzjazmu. Zdołali jednak pokonać szmat drogi, toteż tego dnia o zmierzchu Hart zapy- tał, czy nie woleliby solidnie wypocząć przez noc. Zaprzeczyli jednomyślnie, kręcąc głowami, zarządził więc przygotowa- nia do wymarszu. Dotarli wkrótce do rzeki Tennessee. Hart z ociąganiem wyjął z plecaka specjalną mapę taktyczną. Rzadko z niej korzystał. Identyczne mapy mieli przy sobie wszyscy działający na południu żołnierze sił specjalnych, istniała więc groźba, że Chińczycy do tej pory znaleźli przynajmniej jedną przy któ- rymś z zabitych zwiadowców. Niemniej miała ona tę zaletę, że ukazywała takie szczegóły ukształtowania terenu, które już przed wielu laty usunięto z wszelkich powszechnie dostępnych map. Szybko odnalazł zaznaczony na niej szkielet starego zrujnowanego mo- stu kolejowego. Nowy, używany do dzisiaj, zbudowano kilka kilometrów dalej w górę rzeki. Wyszukał Lipscombom bezpieczną kryjówkę między gła- zami na wysokim skalistym cyplu i nie bacząc na błagalne szepty Amandy, by nie zostawiał ich samych, ruszył na zwiady. Dokoła panowała cisza. Najpierw zlustrował teren przez lornetkę i nok- towizor. Nie było to pierwsza rzeka na ich drodze, ale nie przekraczali jesz- cze dotąd tak dużej. 1 tylko dzięki jego specjalnej mapie zyskali szansę prze- dostania się na drugi brzeg. Wszelkie inne przeprawy były dla nich niedo- stępne, bo Chińczycy nadzwyczaj pilnie strzegli mostów kolejowych i drogowych. Ale po tych ruinach nieliczna grupa mogła się przemknąć nie- postrzeżenie. Później wyjął z plecaka i rozłożył namiernik kierunkowy. Kilkuseg- mentowy czujnik przypominał ultrafalową antenę telewizyjną półmetrowej długości. Zdjął osłony detektorów magnetycznych oraz podczerwonych i włą- czył urządzenie. Wodził powoli czujnikiem wzdłuż mostu i po obu brzegach rzeki, zerkając na wskazania aparatu. Ale zielona dioda na obudowie ani razu nie zabłysła na czerwono. Chińczycy nie rozstawili tu żadnych elektro- nicznych urządzeń monitorujących. Kiedy wrócił na skalisty cypel, stwierdził z przerażeniem, że jego pod- opieczni zniknęli. Za to w ciemności wokół siebie wyczuwał obecność ży- wych istot. Pospiesznie dał nura w pobliskie zarośla i zaczął się przekradać wzdłuż rzeki. Wkrótce złowił głośne śmiechy i męskie głosy. Serce zabiło mu moc- niej. Wyczuł też woń dymu. Ruszył w tamtym kierunku. Wyobraźnia, podsuwająca mu widok trojga martwych Lipscombów, jednocześnie nakazała się przeistoczyć w maszynę do zabijania. Musiał wyrównać rachunki i zabić Chińczyków, nawet gdyby sam miał zginąć. Oddział wartowniczy urządził sobie obozowisko w płytkim jarze osło- niętym od wiatru przez skały i drzewa. Chińscy żołnierze dorzucali drew do ognia, który strzelał wysoko. Było ich kilkunastu. Siedzieli półkolem, palili papierosy i śmiali się głośno. Na zwalonym pniu dwóch obmacywało sie- dzącą między nimi panią Lipscomb. Reszta skupiała uwagę na Amandzie tańczącej pośrodku w blasku płomieni. Hart gorączkowo starał się zachować klarowność myśli. Naliczył dzie- sięciu Chińczyków. Zatem była to cała drużyna. Nie odstraszało go to, jeśli tylko nie dysponowała cięższą bronią. Ale tej nigdzie nie widział, o kłody stały oparte wyłącznie karabiny starego typu. Zresztą po co tej drużynie wartowniczej byłaby broń większego kalibru. Zrujnowany most nie miał żadnego militarnego znaczenia. Żołnierzy przysłano tu jedynie w celu za- trzymywania cywilów usiłujących przejść przez rzekę, a nie do walki z ame- rykańskimi oddziałami. Poza tym obsługa cięższej broni także byłaby teraz przy ognisku. Nikt nie chciałby przegapić takiego przedstawienia. Jeden z siedzących dźgnął bagnetem leżącego u jego stóp Jimmy'ego. Drugi żołnierz przyciskał go do ziemi, trzymając zabłocone buciory na piersi chłopca, a lewą dłonią zakry- wał mu usta. Wszyscy gapili się na Amandę, która wyginając się w pląsach, zapłakana i chlipiąca, zaczęła właśnie rozpinać dżinsy. Hart nie mógł dłużej zwlekać, nie był już w stanie logicznie myśleć. Pospiesznie ocenił niewielką odległość dzielącą go od ogniska i wyciągnął z plecaka pistolet maszynowy, ani razu jeszcze nie używany od początku wojny. Sprawdził, czy zawierający trzydzieści nabojów magazynek siedzi na swoim miejscu i czy dwa zapasowe są do niego dobrze przytwierdzone taśmą klejącą. Zaczekał, aż przy wtórze gromkich śmiechów dziewczyna 1 wyjdzie z opadłyc h na ziemię spodni, i z cichym trzaskie m wprowa dził pierw- szy nabój do komory . Powtór zył w myślac h, że jeśli wszyst ko dobrze pój- dzie, musi oszczę dzić ostatni ą kulę dla Amand y. Wy sze dł z zar ośli i rus zył dne m par ow u w stro nę ogn isk a. Do piero po paru krokach uzmysł owił sobie, że Chińcz ycy nie palili zwy- kłych papiero sów. Raczyli się marihu aną. Kiedy dziewc zyna przystą piła do rozpina nia flanelo wej koszuli, Jimmy poruszy ł się nerwow o i strażnik znów dźgnął go bagnete m w brzuch. Na sąsiedni ej kłodzie dwaj żołnierz e ściągali bluzkę pani Lipsco mb. Kil ku zauważ yło Harta, gdy tylko wyszed ł na odkryty teren. Uśmiec hy błyska wicznie zniknęł y im z ust. Dzi ewięcio milimet rowy Heckler & Koch plunął strumie niem ołowiu. Kilku Chińcz yków pospies znie dało nura za kłody, na których siedziel i. Inni zrywali się na nogi i rzucali do ucieczk i. Hart, zaciskaj ąc zęby, powoli prze- suwał lufę pistolet u od prawej do lewej. Stojący najbliże j żołnierz poleciał do tyłu, trafiony paroma kulami. Strażni k mierząc y bagnete m w Jimmy' ego dostał w plecy. Drugi, przycis kający go nogami do ziemi, w sam środek piersi. Jim nie potrafił ocenić, czy zabił wszyst kich znajduj ących się między panią Lipsco mb a jej synem, nie dostrze gł jednak, by któryś z Chińcz yków zdążył sięgnąć po broń. Na szczęśc ie Amand a przyto mnie padła na ziemię, dzięki czemu tąsamąs eriąmó głjeszcz e skosić dwóch rekrutó w, którzy wcze- śniej napasto wali jej matkę. Kie dy opróżnił pierwsz y magazy nek, ładując drugi, zwrócił uwagę na po- jękiwan ia i szelest zarośli dolatują ce z lewej strony. Jimmy poderw ał się na nogi i skoczył w kierunk u matki. Hart zaczął dobijać rannych . Żołnierz e leżeli skuleni na ziemi bądź przewie szeni przez kłody, tam gdzie dosięgły ich kule. Ciągły strumie ń dymu unosząc y się z lufy małego czarneg o pistolet u ustąpił miejsca pojedyn czym języko m ognia. Jeden z Chińczy ków usiłował wstać, ale Jim przygw oździł go nogą do ziemi, przytkn ął broń do tyłu głowy, strzelił i roztrzas kał mu czaszkę. Przelicz ył trupy. Wokół ogniska leżało ich siedem. Zap alił latarkę i odnalaz ł dwa krwawe tropy. Pierwsz y doprow adził go do skrzywi onego z bólu człowie ka próbują cego się ukryć w krzakac h. Chiń- czyk trzymał się za brzuch, drugą, równie zakrwa wioną ręką osłaniaj ąc oczy przed jaskraw ym światłe m. Nie mógł się jednak zasłoni ć przed pociska mi. Hart wystrze lił krótką serię i ruszył drugim śladem do żołnierz a, który dość głośno pojęki wał. Był młody. Kula strzask ała mu ramię i obficie krwawi ł. Nawet się nie zasłonił przed światłe m. Tylko spuścił głowę i obrócił ją w bok. Hartow i się to nie spodob ało. Rzucił latarkę na ziemię, chwycił go za włosy i wykręci ł mu głowę do siebie. Po umorus anej twarzy Chińcz yka spływał y łzy, jego piersią wstrząs nął szloch. - Patrz na mnie, do cholery! - warknął Jim, podtykając mu lufę pistole tu pod nos. Żołnierz jęknął głośniej. Kiedy wreszcie otworzył oczy, zwiadowca nacisnął spust. Padły tylko trzy strzały. Magazynek był pusty. Hart rozejrzał się, wytężając słuch. Panowała cisza. Podniósł latarkę, zgasił ją i załadował trzeci magazynek. Opuścił na oczy gogle noktowizyjne i włączył zasilanie. Otoczenie zalała zielonkawa poświata, zmieniająca na- tężenia w blasku płonącego kilkanaście metrów dalej ogniska. Zawrócił w kie- runku zbitych w ciasną gromadkę Lipscombów. To dopiero dziewięciu, pomyślał. Nikt nie mógł uciec w górę parowu, skąd rozpoczął ostrzał, a z trzech pozostałych stron jar otaczały strome ściany. Zatem ostatni Chińczyk musiał być gdzieś tutaj. Hart rozłożył kolbę pistoletu maszynowego i oparł ją o ra- mię. Nisko pochylony, zaczął się skradać dalej. Przy każdym kroku rozglą- dał się uważnie w lewo i prawo, wodząc jednocześnie lufą broni. - Kapitanie Hart? - doleciał z tyłu głos pani Lipscomb. Nie odpowie- dział, koncentrując się na swoich łowach. - Gdzie pan jest?! - zawołała Amanda. Obejrzał się. Jimmy trzymał w rękach chiński karabin i popychał dźwignię zamka, wprowadzając nabój do komory. Ruszył dalej. Pod skalną ścianą leżały dwa wielkie głazy, do połowy zagrzebane w pryzmie ziemi naniesionej tu pewnie przez spływającą z góry deszczówkę. Na szczycie pryzmy rosła gęsta kępa zielska. I tu nie zauważył niczego podejrzanego, lecz intuicja podpowiadała mu, że jest blisko celu. Od wielu tygodni sam ukrywał się po lasach jak ścigane zwierzę. Ponownie włączył noktowizor i natychmiast dostrzegł sylwetkę człowieka ukrytego w zaroślach. Był bez broni. Leżał skulony, z kolanami podciągniętymi pod brodę i dłońmi wetkniętymi pod pachy. Nie był też ranny, bo nigdzie nie było widać śladów krwi pozostawiającej wyraźne fosforescencyjne plamy na odzieży czy liściach. Hart zbliżył się na metr, mierząc do Chińczyka z pistoletu. Nawet przez noktowizor świetnie widział, że jego ofiara dygoce z przerażenia. - Kapitanie Hart! Nic się panu nie stało?! - zawołała po raz drugi Aman da, tłumiąc szloch. Jim kopnął buty leżącego. Żołnierz silniej podkulił nogi, jakby zahaczył bosymi piętami o drut elektrycznego pastucha. - Dość tego! - rzucił groźnie Hart. - Wstawaj! Musiał jednak wymierzyć Chińczykowi solidnego kopniaka, żeby ten z ociąganiem wstał z ziemi. Najwyraźniej nie odniósł żadnych obrażeń. Jim przytknął mu lufę do tyłu głowy i położył palec na spuście, gotów w każdej chwili go nacisnąć. Podniósł schwytanemu ręce do góry i dokładnie go obszu- kał, rzucając na ziemię wszystko, co znalazł w kieszeniach jego wojskowego pasa i spodni. Wreszcie pchnął go w kierunku ogniska i poszedł za nim. Dostrzegłszy, że Jimmy unosi karabin do ramienia, zawołał: - Spokojnie! To ja! Kiedy wkroczyli w krąg blasku rzucanego przez płomienie, chłopak rów- nież wziął jeńca na muszkę. Chińczyk był młody, niski i szczupły. Głowę trzymał zwieszoną na piersi, jakby nawet się bał unieść wzrok. Roztrzęsiona i szlochająca Amanda przywarła do boku Harta. - O Boże! O Boże! -pojękiwała. - Zdążyli nadać meldunek przez radio? - zapytał Hart. Jimmy nie odpowiedział. Przyciskał policzek do kolby karabinu i pra- wym okiem patrzył wzdłuż linii muszki i szczerbinki. Silnie zagryzał przy tym zęby, aż drgał mu mięsień na policzku. Podświadomie rozwierał i zaci- skał palce lewej dłoni podtrzymującej broń. Hart popatrzył na panią Lipscomb, która siedziała skulona na zakrwa- wionym pniu. - Łączyli się przez radio z dowództwem po tym, jak was złapali? - po- wtórzył pytanie. Kobieta wyprostowała się, obrzuciła go smutnym wzrokiem i wolno pokręciła głową. - A jakie to ma znaczenie? odezwała się Amanda, z trudem opanowu- jąc szloch. -Na pewno ktoś słyszał strzały. - Może tak - mruknął Hart, rozglądając się po otaczających skałach. - A mo- że nie. - W chłodnym powietrzu dźwięki niosły się daleko, ale strome ściany jaru powinny wytłumić odgłosy strzelaniny. Poza tym było mało prawdopodob- ne, by w promieniu piętnastu kilometrów znajdowały się inne chińskie oddziały. - Czemu go pan nie zabił? zapytał Jimmy spiętym głosem, nie prze- stając mierzyć w głowę jeńca. Hart popatrzył na karabiny leżące przy ognisku. Z pewnością były nabi- te. Nie ulegało wątpliwości, że schwytany dobrze o tym wiedział. - Sam nie wiem - mruknął, chociaż doskonale znał przyczynę. Działał pod wpływem bezgranicznej wściekłości, która wyczerpała się po śmierci dziewiątego żołnierza. Kiedy przestawił się na inny sposób myślenia i zna- lazł ostatniego Chińczyka, nie czuł już żądzy krwi. - No to co teraz z nim zrobimy? - zapytał Jimmy. Amanda w końcu się uspokoiła. Wciąż nie wypuszczała z uścisku ręki Harta, ale wyprostowała się i z dumnie zadartą głową patrzyła na jeńca. Jesz- cze tylko głośno pociągała nosem. - Zabijmy go - rzuciła opanowanym tonem. Zwiadowca otworzył już usta, by zaprotestować, lecz się rozmyślił. W końcu parę minut wcześniej sam wtargnął w głąb jaru, na lewo i prawo siejąc śmierć. Dookoła walały się trupy. Czemu więc miałby ratować życie ostatniemu Chińczykowi? Uważał jednak, że to nie w porządku, że sprawiedliwości stało się już zadość. Skoro ten dziesiąty żołnierz uszedł z życiem z rąk ślepego losu, to zasługiwał na to, by zostać jeńcem, a jeńców się przecież nie zabija. Cała rodzina przyglądała mu się uważnie. Amanda patrzyła niewinnym wzrokiem, mimo że przed chwilą proponowała popełnienie morderstwa. Jim- my zerkał z ukosa, nie odrywając twarzy od kolby karabinu. A w oczach pani Lipscomb kryło się niedowierzanie, jakby wciąż nie mogła wyjść z szoku. Nawet schwytany Chińczyk zaryzykował spojrzenie spod zmarszczonych brwi. - Nie możemy go uwolnić - odezwał się w końcu Jimmy. Amanda puściła rękę Harta i podniosła z ziemi karabin. Żołnierz nie- znacznie uniósł głowę i popatrzył na nią. Dziewczyna niepewnie obróciła broń w rękach, wreszcie znalazła to, czego szukała. Widziała wcześniej, jak brat go ładował, a może też miała pewne doświadczenie z bronią myśliwską, w każdym razie pewnie pociągnęła do siebie dźwignię zamka. Zabrakło jej siły, by pokonać opór sprężyny. Opuściła karabin, ścisnęła go między kola- nami i szarpnęła po raz drugi. Tym razem mechanizm zadziałał, pierwszy nabój znalazł się w komorze. - Jest zabezpieczony? - spytała, wyciągając broń w stronę Harta. Ten spojrzał na przełącznik i pokiwał głową. Amanda pchnęła go do przodu i unio- sła broń. Stała na wprost Chińczyka w odległości półtora metra. Hart aż podskoczył na huk wystrzału. Płomień z lufy niemal sięgnął piersi żołnierza, którego impet trafienia powalił do tyłu na ziemię. Jim spoglądał na zabitego z niedowierzaniem, gdy ponownie usłyszał metaliczny brzęk. Amanda zabezpieczyła z powrotem broń, zarzuciła ją so- bie na ramię i sięgnęła po leżący obok pas z zapasową amunicją. Jimmy poszedł w jej ślady. Hart nie odezwał się ani słowem. Po kratownicy mostu przeszli na drugi brzeg rzeki i ruszyli dalej na północ. 9 GŁÓWNA LINIA OBRONY, TENNESSEE 7 grudnia, 7.15 czasu lokalnego Nad wyjątkowo spokojną linią frontu wisiała gęsta mgła. Hart ostrożnie prowadził Lipscombow przez poryty lejami teren. Jimmy i Amanda trzymali broń w pogotowiu, on jednak dobrze wiedział, że to niepotrzebne. Byli na ziemi niczyjej, w pasie rozdzielającym dwie wrogie, silnie uzbrojone armie, wobec których te karabiny nic nie znaczyły. Dotarli do strefy walk poprzedniego wieczoru. Na tyłach armii chińskiej musieli przeczekać całą noc. Dwukrotnie w bliskiej odległości mijały ich patrole. Plan Harta był bardzo ryzykowny, jego powodzenie zależało wy- łącznie od doboru odpowiedniej chwili. Mieli wyruszyć na godziną przed świtem, żeby minąć nieprzyjacielskie pozycje jeszcze po ciemku, a do linii amerykańskich dotrzeć o pierwszym brzasku. Do tej pory dopisywało im szczęście. Na tym odcinku frontu panował spokój, chociaż kilkanaście kilometrów dalej zamglony horyzont bez prze- rwy rozjaśniał się białą łuną eksplozji. Ale huk skutecznie zagłuszył wszel- kie odgłosy ich mozolnego przedzierania się na północ, czołgania się, pełza- nia na czworakach i pokonywania lodowato zimnych strumieni. - Zi... zimno mi - wyszeptała w końcu Amanda, dzwoniąc zębami. Podobnie jak pozostali, była przemoczona do suchej nitki. Hart próbo- wał nacierać jej ręce i nogi przez mokre ubranie, lecz niewiele to dało. Dziew- czyna z trudem łapała oddech, wstrząsana coraz silniejszymi dreszczami. Jimmy był blady jak ściana. Pani Lipscomb miała głęboko zapadnięte i pod- krążone oczy. - W porządku powiedział głośno. Zabrzmiało to jak wystrzał w ota- czającej ich ciszy. Podniósł się z ziemi, - Co pan robi? spytał przerażony chłopak. Wstawajcie rzucił Hart, wyciągając z plecaka biała flagę, którąprzy- gotowali jeszcze w domu Lipscombów. - No, śmiało. Wstańcie. - Przecież nas zobaczą - zaprotestowała Amanda. - Właśnie o to chodzi. - Chce się pan poddać Chińczykom?! - Nie, Amerykanom. Popatrzyli na siebie wzajemnie i z ociąganiem zaczęli wstawać z ziemi. Ruszyli dalej na północ za Hartem wymachującym białą flagą. Uważnie rozglądał się po okolicy. Z każdym krokiem był coraz bardziej spięty, ale starał się niczego po sobie nie okazywać. Uśmiechał się nawet do Amandy, która patrzyła na niego oczami rozszerzonymi z przerażenia. Na szczycie płaskiego wniesienia weszli między skupisko spalonych wozów pancernych, zarówno chińskich jak i amerykańskich. Dalej, za pa- sem zaoranej ziemi w dolince, znów zaczynał się las. Hart przystanął między ostatnimi wrakami i energiczniej pomachał flagą. Cała rodzina ze zdumie- niem spoglądała to na ścianę lasu, to znów na niego. Nic się nie stało, więc opuścił białą flagę i ruszył zboczem w dół. Ale nie uszedł nawet dziesięciu kroków, kiedy padł pojedynczy strzał. Pocisk zarył się w grunt trzy metry przed nim. Lipscombowie błyska- wicznie padli na ziemię. Amanda krzyknęła, żeby się schował, lecz Hart tylko znów zaczął gwałtownie wymachiwać białą flagą, uśmiechając się szeroko. Na przeciwległym zboczu pojawił się oddział żołnierzy schodzących gęsiego. Zbliżał się do nich zygzakiem, idąc sobie tylko znaną bezpieczną ścieżką przez pole minowe zaczynające się parę metrów przed Hartem. - Co... pan powiedział? - zapytała zdziwiona Amanda. Siedziała na skrzyni wojskowej ciężarówki, opatulona trzema kocami. Twarz miała umo rusaną i spaloną słońcem, a w potarganych i posklejanych włosach tkwiły sosnowe igły. Patrzyła na Harta roziskrzonymi, żywymi oczyma. - Do wi dzenia? Tylko tyle? Wzruszył ramionami i westchnął. Jej matka i brat, tak samo owinięci kocami, przyglądali mu się uważnie. - Kiedy... myślałam... - zająknęła się Amanda i spojrzała błagalnym wzrokiem na matkę. Pani Lipscomb tylko uśmiechnęła się blado. Zdespero wana dziewczyna znów popatrzyła na Harta. - Ale... po wojnie, dobrze?... Wiem, że musi pan walczyć, ale po wojnie odnajdzie nas pan. Przyjedzie pan do nas. Chciałaś powiedzieć: do mnie, pomyślał Hart, marszcząc brwi. - Przyjedzie pan, dobrze?... Po tym, co razem przeszliśmy... Ocalił mi pan życie! Uratował nas wszystkich... - Milczał, wiec dodała ciszej: Proszę. W porządku - mruknął. Odwiedzę was po wojnie, jeśli tylko... - Na pewno rzekła szybko. - Nic się panu nie stanie. - Wstała z ławki i chciała go pocałować w usta, ale odwrócił szybko głowę i nadstawił poli- czek. Po ojcowsku cmoknął ją w czoło. Pożegnał się z Jimmym, uścisnąw- szy go serdecznie, później z pewnym ociąganiem podobnie uściskał panią Lipscomb. - Na pewno się zobaczymy - powtórzyła Amanda, gdy już schodził ze skrzyni ciężarówki. - Na pewno. RALEIGH, KAROLINA PÓŁNOCNA 8 grudnia, 8.45 czasu lokalnego Filipińska pielęgniarka otworzyła drzwi i Wu wszedł do polowego szpi- tala oficerskiego Jedenastego Zgrupowania Armii. Składane łóżka zajmo- wały niemal każdy metr wolnej przestrzeni w szkolnej stołówce. Zatrzymał się przy najbliższym wąskim przejściu i popatrzył na leżących tuż obok siebie 309 obandażowanych rannych. Łóżka były pozsuwane parami, a miejsca zosta- wiono tylko tyle, by dało się zmienić na nich pościel. Nieco dalej lekarz, trzymając na ręku otwarty przenośny komputer, porozumiewał się półgło- sem z pielęgniarką i pacjentem. W drugim końcu sali przez drzwi prowadzące na zalane słońcem podwó- rze sanitariusze wynieśli na noszach człowieka zakrytego prześcieradłem po czubek głowy. Dwaj salowi natychmiast ściągnęli zaplamionąpościel, wrzu- cili ją do wielkiego pojemnika na wózku i w ciągu pół minuty przygotowali łóżko dla innego pacjenta, którego już wnoszono od strony kuchni. Z pew- nością ranny nie zdawał sobie sprawy, jak szybko zajął miejsce zmarłego. Piorunem im to idzie, mają dużą wprawę, pomyślał Wu, próbując opa- nować nieprzyjemne ściskanie w dołku. Mdliło go od kwaśnego odoru wy- miocin i ostrej woni środków odkażających, jak też stłumionych jęków cier- piących ludzi odurzonych lekami przeciwbólowymi. Przy wezgłowiach łóżek stał różnorodny sprzęt. Pod ścianą w namiotach tlenowych leżeli poparzeni. Innym podawano tlen z butli rurkami wprowa- dzonymi do nosa lub tchawicy. Monitory kontrolowały procesy życiowe, dializery filtrowały krew ludzi pozbawionych nerek, elektroencefalografy rejestrowały tlące się resztki życia w ofiarach z uszkodzonym mózgiem. Wu chciał odszukać swego najlepszego przyjaciela z akademii wojsko- wej. Poznali się, gdy mieli po cztery lata, i przez czternaście lat mieszkali w jednym pokoju. Rozstali się dopiero tego roku po promocji. Tsui był mu tak bliski, jak rodzony brat. Pielęgniarka powiedziała mu, gdzie ma szukać przyjaciela, lecz nie roz- poznawał twarzy leżących. Albo byli zbyt mocno zabandażowani, albo mieli rysy zniekształcone z powodu odniesionych ran. Na poręczach łóżek wisiały komputery z sensorowymi ekranami, lekarze i pielęgniarki bez przerwy z nich korzystali. W okienkach wyświetlały się najważniejsze parametry życiowe, ale u góry widniały też nazwiska i wojskowe stopnie pacjentów. Wu zaczął je kolejno odczytywać, zwracając równocześnie uwagę na charakter odniesionych urazów. Średnio co trzeci stracił którąś kończynę, czy to rękę, czy obie nogi. Najgorzej jednak wyglądali poparzeni. Część miała wykonane implanty ze sztucznej skóry utrzymywane pod plastikowy- mi osłonami w atmosferze czystego tlenu. Inni byli w trakcie procesu rekon- strukcji i odznaczali się częściami ciała opuchniętymi do nieludzkich roz- miarów. Wu? - rozległ się znajomy głos. Zatrzymał się w pół kroku i zacisnął silnie wargi. Zmusił się, by odwró- cić głowę. Tsui stracił obie nogi. - Cześć - mruknął po angielsku, spoglądając na grubą warstwę banda- ży zakrywającą prawą stronę twarzy przyjaciela. Zerknął na ekran kompute- ra, na którym okienko w rogu rozjaśniało się w rytm pracy serca człowieka. W zakłopotaniu obrócił w dłoniach swój hełm, przeniósł wzrok z podłogi na łóżko, wreszcie spojrzał na rannego.- Przykro mi. Bardzo mi przykro - szep- nął po chińsku. Tsui nie odpowiedział, tylko zaczął szlochać. Łzy zakręciły mu się w oczach i pociekły po twarzy. Wu także coś ścisnęło za gardło. Wsunął dłoń pod ramię przyjaciela i uścisnął go serdecznie. - To nie w porządku - wydusił z siebie piskliwym głosem Tsui i zaraz powtórzył ze złością: - Nie w porządku! Wu przysiadł szybko i objął jego ramiona. Tsui kurczowo zacisnął palce na klapach jego panterki. - Jak to się stało? - zapytał Wu. Przyjaciel rozluźnił uścisk i opuścił ręce. Leżał jak sparaliżowany i patrzył mu prosto w oczy. Miał dopiero dzie- więtnaście lat, ale wyglądał znacznie starzej. - Jak to się stało? - powtórzył Wu. - Czy to ważne? - mruknął Tsui. Wu zerknął na leżącą płasko pościel w nogach łóżka. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że to wcale nie musi oznaczać końca twojej kariery? Jest wiele nie obsadzonych stanowisk. Na tyłach coraz czę- ściej obejmują służbę ranni weterani. Gdybyś chciał, pewnie w sztabie gene- rała Szenga znalazłoby się dla ciebie... - Nie chcę już służyć w wojsku! - odparł Tsui z zadziwiającą energią. Lekarze i pielęgniarki popatrzyli w tę stronę. Dookoła pacjenci unosili gło- wy z poduszek. Zmieniłem zdanie! Już nie chcę być żołnierzem! Pragnę tylko odzyskać swoje nogi! Wszyscy patrzyli jednak nie na Tsui, lecz na Wu, jedynego zdrowego oficera na sali, sztabowca w czystym mundurze polowym. GREENSBORO, KAROLINA PÓŁNOCNA 8 grudnia, 14.30 czasu lokalnego Szen Szen próbowała go zatrzymać przed wejściem do gabinetu genera- ła Szenga. - Powiadomię go, że przyszedłeś! Od tyłu zarzuciła mu ręce na szyję, ale wyrwał się z jej objęć i otworzył drzwi. Generał był sam, siedział przy biurku nad sztabową mapą pokrytą jaki- miś notatkami. Odłożył na bok ołówek, jakby się spodziewał tej wizyty. Młody porucznik wyprężył się na baczność. Szen Szen zamknęła za nim drzwi. - Bardzo mi przykro z powodu pańskiego przyjaciela - odezwał się ci- cho Szeng, chcąc dać do zrozumienia, że podziela odczucia Wu. Przygarbił się i spuścił głowę, a po chwili dodał: - Mój najlepszy kolega z akademii skonał na moich rękach. Przez dwa dni zakrywałem mu usta dłonią, bo Wiet- namczykom z północy skończyła się morfina. Dużą ziemianką połączoną podziemnym tunelem z wioską oświetlała tylko jedna lampa naftowa. Po- wietrze było duszne i smrodliwe. - Urwał, żeby odpędzić od siebie dawne wspomnienia, i spojrzał na porucznika. - W jakim celu pan przyszedł? O czym chce pan rozmawiać? - Jestem żołnierzem zaczął nieśmiało Wu. - Trwa wojna. Powinie- nem być na froncie. Walczyć. Szeng przyglądał mu się przez chwilę, wreszcie pochylił głową i skrzy- wił sią z niesmakiem. - To wszystko, co chciał mi pan powiedzieć? Wu pomyślał, że dowódca oczekiwał jakiegoś dramatycznego wyznania w rodzaju: „Mój ojciec jest zdrajcą!" Tak, panie generale - odparł. Szeng w zamyśleniu pokiwał głową. - Pamiętam, kiedy sam byłem w twoim wieku. Robiłem wszystko, żeby wyjechać do Wietnamu Południowego. Tam po raz pierwszy zobaczyłem Amerykanina. Był jeszcze młodszy ode mnie. Postrzelił mnie, o, tutaj. - Prze ciągnął palcem po bliźnie przecinającej mu czoło nad lewym okiem. - Póź niej podszedł, myśląc, że nie żyję. Sądząc po jego minie, chyba sam nie mógł uwierzyć w to, co zrobił. Zaczął płakać. - Generał westchnął. - Zabi cie go było najtrudniejszą rzeczą w moim życiu. - Czy to znaczy, że mógłbym się włączyć do walki? - zapytał Wu. Szeng zrobił zdziwioną minę, jakby zaskoczony obecnością porucznika. Najwyraźniej nie mógł się łatwo uwolnić od wspomnień. Pół godziny temu miałem telefon z Pekinu. - Wu spuścił głowę. Po- minął drogę służbową i sam zadzwonił w tej sprawie do ministerstwa. ~ Ow- szem, może pan iść na front, ale nie wolno panu dać się zabić. Czekają na pana wielkie dokonania, poruczniku. Zabrzmiało to jak wyrocznia. Spojrzał na Szenga, lecz generał siedział już z głową spuszczoną na piersi. Wu zasalutował i stuknął obcasami, robiąc w tył zwrot. W sekretariacie Szen Szen znowu rzuciła mu się na szyję, ale prawie jej nie zauważył. W uszach wciąż dźwięczały mu słowa przełożonego: „Czekają na pana wielkie dokonania, poruczniku". Minister obrony użył dokładnie tego samego sformułowania. WINCHESTER, WIRGINIA 13 grudnia, 16.15 czasu lokalnego Najdrobniejszy promień słońca nie przenikał przez zwartą powłokę chmur, a mimo to we mgle kładły się wydłużone cienie. Starszy sierżant Stephanie Roberts, ubrana w nowego rodzaju mundur zatrzymujący promieniowanie cieplne i ani trochę nie grzejący, przycupnięta w okopie, spoglądała na ob- łoczki pary wydobywające się z ust. Po raz pierwszy samodzielnie dowodzi- ła oddziałem i bardziej niż z zimna, wstrząsały nią dreszcze strachu przed tym, że utraci swój oddział. Uniosła nad głowę cztery rozczapierzone palce i wskazała kierunek. Sekcja z karabinem maszynowym przebiegła do osmalonych, zrujnowanych za- budowań. Stephie czekała w obawie, że lada moment padną tam strzały, ale nic się nie stało. Wskazała więc palcem dowódcę ostatniej drużyny, wyzna- czyła mu rejon za zwalonymi drzewami i kilka razy energicznie machnęła w powietrzu, jakby kantem dłoni o coś uderzała, dając do zrozumienia, żeby uważał, bo może się tam natknąć na Chińczyków albo teren może być zami- nowany. Dziesięcioro pochylonych nisko żołnierzy dało nura we mgłę. Prze-f straszyła się, że wysłała ich wprost pod lufy karabinów maszynowych, ale i tym razem nic się nie stało. Mimo że nie oswoiła się jeszcze z nowym stanowiskiem, to jednak czuła się w pełni odpowiedzialna za podległych jej ludzi. Posuwali się w absolutnej ciszy, bez łączności radiowej i mikrofalowej, bez użycia laserów i namierników podczerwieni. Wszyscy mieli na sobie nowe maskujące mundury. Stephie udało się nakłonić porucznika Burnsa, nowego dowódcę kompanii Charlie, żeby przekazał jej dowodzenie trzecim plutonem. Poprzedni dowódca kompanii zginął w trakcie zaciętej potyczki, będącej, jak się później okazało, tylko przygotowaniem zmasowanego na- tarcia. Dostał kulą w skroń. A major Ackerman, obecnie oficer operacyjny batalionu, zaakceptował jej nominację. W ten sposób Roberts stanęła na czele całego plutonu. Na wiele kilometrów po obu stronach linii frontu trwał intensywny ostrzał artyleryjski. Jednakże w tym rejonie, między stromymi wzgórzami, toczyły się odizolowane walki. W każdej dolinie trwała niezależna wojna. W jed- nych zwyciężali, w innych przegrywali. Równowaga była tak chwiejna, że każda porażka mogła zaciążyć na wyniku wielu innych starć. Wystarczył jeden drobny błąd, by straty w ludziach gwałtownie wzrosły. Stephie popatrzyła na wznoszące się po lewej i prawej strome zbocza. Zadaniem trzeciego plutonu było zatrzymanie Chińczyków w tej dolinie, której dnem wiło się suche teraz koryto potoku. Nie ulegało wątpliwości, że po większych opadach lub podczas wiosennych roztopów płynął tędy rwący strumień. Wysoko w koronach drzew powoli przesuwały się pasma dymu. Tylko na tej podstawie mogła oceniać przebieg walk w sąsiednich dolinach. Łącz- ność radiowa urwała się z chwilą, gdy wkroczyli między wzgórza. Stephie wysłała już dwóch gońców z meldunkami, lecz żaden jeszcze nie wrócił. Odczuwała satysfakcję z tego, że prowadzi pluton do walki. Starannie porozmieszczała na zboczach cztery drużyny i wyznaczyła strefy ostrzału. Tylko od niej teraz zależało, kiedy żołnierze otworzą ogień i kiedy zaczną się wycofywać. - Co z tą artylerią? - rozległ się w słuchawkach głos Zwierzaka. Roberts ogarnęła złość, że przerwał ciszę radiową. Koncentrowała się na lewej części doliny, podczas gdy Zwierzak, czyli sierżant sztabowy Simp- son, patrolował prawą. I to jemu przydzieliła podekscytowanych, rwących się do walki rekrutów, uznawszy, że tamto zbocze jest łatwiejsze do obrony. Niżej było dość łagodne, ale ziemia usiana była wielkimi głazami, zwalony- mi drzewami i rozpadlinami. Ona zaś z dwoma drużynami obsadziła stano- wiska na obu brzegach wyschniętego potoku. Po jego lewej stronie wznosiła się niemal pionowa ściana skalna. Chińczycy musieli więc zaatakować wzdłuż tego koryta. Znajdowali się kilkaset metrów przed krętą linią okopów głównej linii obrony. Niczym typowy oddział piechoty wyszli z nich z wyładowanymi plecakami i pomaszerowali gęsiego przez otwarty teren. Pozorowali zwykły patrol. Ale ich zadaniem nie była penetracja przedpola. Mieli zorganizować zasadzkę w tym miejscu, gdzie wróg nie powinien się niczego spodziewać. Gdyby zaś nawiązali kontakt z przeważającymi siłami wroga, powinni na- kierować na tę dolinę ogień artyleryjski... Wobec braku łączności radiowej było to jednak niemożliwe. W tym miej- scu plan zawodził. John na pewno nie pozwoliłby im na wykonanie tego zadania, gdyby wiedział, że wsparcie artyleryjskie w ogóle nie wchodzi w grę. Stephie była pewna, że wysłałby inny oddział. Nie zamierzała jednak rezy- gnować z akcji. Wierzyła, że jej pluton zatrzyma chińskie natarcie. Przyszło jej do głowy, że być może pojawi się helikopter, którego pilot przekaże jej radiowe namiary artylerzystom. Powiodła wzrokiem po ludziach leżących piętnaście metrów przed nią w zagłębieniach terenu. Linia stanowisk układała się w rozciągniętą literę V, zaczynającą się z lewej przy głazie narzutowym dziesięć metrów ponad ko- rytem strumienia, na wprost zbiegającą niemal na samo dno doliny i dalej znów wznoszącą się po zboczu. Rekrut na ostatniej, najdalej wysuniętej po- zycji, był szczęściarzem, miał bowiem najwięcej szans na przeżycie. W za- sadzie znajdował się już poza terenem walki. Bez trudu mógł się wycofać na szczyt, a stamtąd sąsiednią doliną wrócić na linię frontu. Zatem mógł też zameldować w dowództwie, że reszta plutonu poległa. Tak to się miało skończyć? Pokręciła głową do własnych myśli. Posuwający się w tym kierunku Chińczycy musieli schodzić wyschniętym korytem strumienia. Nie było in- nej drogi. Tej zaś strzegły dwa ciężkie karabiny maszynowe, które rozmie- ściła po obu brzegach na dnie doliny. Dostrzegła przy ich stanowiskach hełm nowego dowódcy podległej jej do niedawna pierwszej drużyny. Wcisnęła klawisz nadawania i powiedziała do mikrofonu: - U was tam wszystko w porządku?... - ugryzła się w język, chciała bowiem dodać: „sierżancie Johnson". Stephon Johnson od dawna już nie żył. Kiedy to sobie uświadomiła, aż ścisnęło ją w dołku. Jak ten kocur się nazywa? - myślała gorączkowo. Miała coraz większe kłopoty z zapamiętaniem nazwisk nowych żołnierzy z uzupełnień. Doskona- le pamiętała starszych, sierżanta Kurtha, Petera Scotta, Tony'ego Masserę, Ricka Dawsona, Patricię Tatę. A jak się nazywał ten pechowy żółtodziób? Aha, cholerny Shelton Trulock. Pamiętała chyba wszystkich poległych kole- gów. Mogła powiedzieć, jak zginęli, o której porze dnia i co ona wtedy od- czuwała - zmęczenie, osłupienie, smutek, ból, obojętność. Tych parę chwil po każdej podobnej tragedii zapisywało się w jej pamięci nadzwyczaj ostro i wyraźnie. W kanale łączności kompanijnej rozległo się pytanie: - Mówiła pani do mnie, sierżant Roberts? To był Smith. No tak, pew- nie, że Smith. Jak mogła zapomnieć. Wszystko w porządku. Jesteśmy go- towi. Nikt się tędy nie prześliźnie. Jak już mówiłem, może pani na nas li- czyć... - W porządku! - przerwała mu ostro. Natychmiast umilkł. Na imię miał Sayed lub Said. Nikt nie wiedział tego na pewno. Przybył do kompanii prosto ze szpitala, gdzie leczył się z ran odniesionych pierwsze- go dnia po inwazji. Stephie zaliczyła go więc do weteranów i przydzieliła dowództwo pierwszej drużyny. Dopiero później Smith w sekrecie wyznał jej prawdę. Był zwykłym rekrutem, gdy został odznaczony Purpurowym Ser- cem. Wraz z medalem otrzymał też pierwszą belkę. Kiedy więc został przy- dzielony do służby w Czterdziestej Pierwszej Dywizji Piechoty, niemal au- tomatycznie awansowano go na kaprala. Ale problem polegał na tym, że jego doświadczenie bojowe ograniczało się do sześciu minut udziału w wal- ce na froncie. Roberts wysłuchała go i mruknęła: - Niech cię szlag trafi, Smith! Zaliczyłam cię do przeklętych wetera nów tej wojny, chłopie! Młodsi patrzą na ciebie jak na sprawną maszynę do zabijania. Jezu! Sześć minut! Niech to cholera! - Huknęła go pięścią w pierś osłoniętą kamizelką kuloodporną. Uśmiechnął się, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. - Ale i tak będziesz dowodził pierwszą drużyną. Stephie uniosła otwartą dłoń, a on energicznie w nią klasnął. Zaraz jed- nak zmarszczył brwi. Właśnie ta mina niepokoiła ją od tamtej pory. Dowódcy drużyn musieli być twardzi, jak obrońcy na boisku piłkarskim. Przypominali żelazne wzmocnienia betonowego muru, szkielet utrzymujący konstrukcję. Jednym z ich głównych zadań było utrzymanie wyznaczonego odcinka i zmobilizowanie podległych mu dziewięciu ludzi. Jeżeli dowódca rzucał się do ucieczki, drużyna szła w jego ślady. W takim wypadku obowią- zek utrzymania dyscypliny spadał na barki dowódcy i szefa plutonu, zajmu- jących pozycje kilkanaście metrów z tyłu. Stephie przedstawiła Smitha przed frontem całego plutonu, bo od czasu odejścia Ackermana bardziej przestrzegano regulaminu. Powiedziała wtedy tonem pełnym szacunku: - Kapral Smith jest nowym dowódcą pierwszej drużyny. Wrócił do na szej dywizji po wyleczeniu ran, jakie odniósł w czasie bitwy pod Birming ham w Alabamie. Zależało jej, żeby kocury pomyślały: „Pod Birmingham? To był bardzo trudny okres". Smith stał przed frontem plutonu z kamienną twarzą. Nie odezwał się ani słowem. Nawet nie drgnął. Musiało to zostać odczytane jako wyraz pew- ności siebie. Krótko po apelu zaczęły krążyć plotki. Szeptano, że Smith to prawdziwy zabijaka, zawzięty sukinsyn, bezwzględny morderca, że tylko udaje spokoj- nego milczka, bo w głębi duszy jest bezlitosny, żądny mordu, po prostu nie- bezpieczny. Z powodu rzeki krwi, którą przelał, stał się całkowicie nieczuły. W końcu wszyscy musieli go uznać za przerażającego rzeźnika. Dyskutowali też o jego ranie. Kompania Charlie przez dwa tygodnie patrolowała wzgórza na linii frontu, a tylko w starciach z patrolami Chiń- czyków straciła ośmioro ludzi, w tym dwóch zabitych. Oczywiście było to niczym w porównaniu ze stratami podczas zmasowanych ataków wroga, który i teraz szykował się do frontalnego natarcia. W powszechnym mniemaniu wszyscy obrońcy kolejnych umocnionych linii musieli być choć raz trafieni, a w tym świetle Smith urastał do rangi bohatera, bo tylko odniósł ranę. Wszelkie domysły uciął jeden z rekrutów, który po powrocie spod prysznica rozpuścił wiadomość, że kapral ma ranę na pośladku. Później wyszło na jaw, że także na wysokości nerek, jak rów- nież na dolnej stronie ud i lewym biodrze. - To co? Został trafiony śrutem? - dziwili się żołnierze. - Nie, dostał szrapnelem - wyjaśniła Stephie. Dla rekrutów walka była formą naturalnej selekcji, w której największe szanse mieli najmocniejsi, najsprytniejsi i najbardziej zaciekli. A więc z cza- sem musiało ich być w armii coraz więcej. Stephie świetnie wiedziała, że to bzdura, ale niczego nie prostowała. Wszystkie te plotki były jej na rękę. Nie zadzierajcie z pieprzonym kapralem Smithem! O nic go nawet nie proście! Nie przeszkadzajcie mu! Nie próbujcie go budzić! No i nie opowia- dajcie mu niczego o sobie, żeby nie sprawiać wrażenia, że zasługujecie na to, by on wam cokolwiek mówił o sobie. Po prostu róbcie, co każe i jak każe, i w miarę możności trzymajcie się od niego z daleka. Ale gdy już wdepniecie w gówno, trzymajcie się go, traktujcie jak ro- dzonego brata. Siedźcie w okopie tuż przy nim i sypiajcie jak najbliżej nie- go. Wychodźcie z nim na patrole, a raczej nie wychodźcie bez niego. A w ra- zie ataku dokładnie go naśladujcie. Idźcie do natarcia u jego boku, nawet ryzykując życie bądź postawienie przed sądem wojennym, i razem z nim się wycofujcie. I bez względu na sytuację za żadną cenę nie spuszczajcie go z oczu. Dowódca drużyny to wasze wsparcie i osłona, wasza droga do domu. To właśnie tłumaczyła półgłosem sierżant Stephanie Roberts przejętym rekrutom. Dla nich już nie była córką prezydenta, ale starszym podoficerem, szefem kompanii Charlie. Niemal bez przerwy krążyła między stanowiska- mi, czując się w obowiązku przypominać wszystkim, że trwa wojna. Przy okazji opowiadała o swoich przeżyciach z wcześniejszych bitew, poczyna- jąc od patrolu bojowego na plaży pod Mobile, poprzez pierwszy kontakt z głównymi siłami wroga na przedmieściach Atlanty, aż po krwawą jatkę nad rzeką Savannah. Wszystkie te relacje młodzi żołnierze, mający za sobą jedynie dziesięciotygodniowe szkolenie zasadnicze, chłonęli z otwartymi ustami. Stephie zaś dochodziła do smutnego wniosku, że cały pluton jest przera- żająco zielony - o wiele bardziej niż w czasie tamtego patrolu w jej rodzin- nym mieście. Z czterdziesciorga dwojga żołnierzy, których miała pod swoją pieczą, dwadzieścioro sześcioro było w plutonie zaledwie od dwóch tygo- dni, a co najmniej połowa z nich nie uczestniczyła jeszcze w żadnym starciu, nie brała nawet udziału w rutynowych patrolach. Co gorsza, zazwyczaj już pierwsze minuty w oddziale były dla ludzi z uzupełnień makabrycznym przeżyciem. Zaraz po wyjściu z ciężarówek sty- kali się z tymi, których zmieniali. Najczęściej obandażowanych, zakrwawio- nych rannych i plastikowe worki z ciałami zabitych ładowano na te same pojazdy, z których wysiedli rekruci. Mimo woli więc mogli się naocznie przekonać, jaki los czeka przynajmniej część z nich. Ale teraz na linii frontu liczył się już każdy człowiek, tak samo weteran, jak i żółtodziób. Wszystko bowiem wskazywało na to, że lada dzień zacznie się rozstrzygająca bitwa o Waszyngton. - Ta pieprzona artyleria chyba została wycofana! - rzekł Zwierzak przez radio. Stephie ze złością wcisnęła klawisz i warknęła: - Zaniknij się, do cholery! - Nie dostaniemy żadnego wsparcia! - odparł. - Całkiem o nas zapo- mnieli. A może sami siedzą w gównie po uszy?! Zmieniono rozkazy, tylko jakiś kutas zapomniał nam o tym powiedzieć! - Nie chrzań! Na pewno by nas powiadomiono. - A kiedy ostatnio miałaś jakiś kontakt radiowy? Co ci pokazuje wskaź- nik mocy sygnału? Mój w ogóle nie świeci! Stephie przysunęła sobie przed oczy kontrolkę radiostacji zawieszoną pod obrzeżem hełmu i spojrzała na wskaźnik mocy. Ledwie widoczny był tylko pierwszy pasek. Rozejrzała się po szczytach okolicznych wzgórz i prze- klęła w duchu ich wyjątkową skuteczność w tłumieniu sygnałów radiowych. Przekręciła do oporu gałkę wzmocnienia. W prawej słuchawce, podłączonej do kompanijnego kanału łączności, nasiliła się kakofonia elektronicznych zakłóceń. Pierwszy pasek na wskaźni- ku mocy wyraźnie ściemniał. Zaczęła się ostrożnie dostrajać i po paru se- kundach wyłowiła z burzy trzasków czyjś głos. Minęło jednak sporo czasu, nim zrozumiała, że mężczyzna wykrzykuje coś do mikrofonu z desperacją w głosie. Jeszcze później rozróżniła słowa: „...stamtąd! Wycofać...!" Rozpoznała też głos Burnsa. Wszystko stało się jasne, gdy znad szczytu za jej plecami doleciał łoskot helikoptera. Nie miała jednak złudzeń, że John znajduje się na jego pokładzie. Najprawdopodobniej pilot tylko przekazy- wał im radiowe meldunki z dowództwa. - Natychmiast wycofać się z tej doliny! Wróg ruszył do natarcia! Idzie prosto na was! Nie zatrzymacie go! W powietrzu zaświstał pierwszy pocisk artyleryjski. - Nie zrozumiałam! Powtórz! - wykrzyknęła, wcisnąwszy głowę w ra- miona. Ziemia zadygotała od wybuchu. Ze skał poleciały w dół odłamki. Posypały się na nich sosnowe igły i połamane gałęzie. - Stephie!... - huknął Burns do mikrofonu, lecz dalsze słowa utonęły w narastającym huku ostrzału. Pociski spadały całymi salwami, stawiano ogień zaporowy. Ziemia coraz silniej dygotała im pod stopami. - Jesteśmy pod ostrzałem! - krzyknęła. - To nasz ostrzał artyleryjski! - zawołał John. - Wycofujcie się! Na- tychmiast! - Przyjęłam! - Przełączyła się szybko na kanał plutonu. - Zwierzak! Słyszałeś?! - Już się zwijamy! Do kanonady włączyły się chińskie działa. - Wszystkie drużyny! Wycofać się do punktu zbiórki! - Spojrzała na wybiegających ze stanowisk żołnierzy po swojej stronie doliny. - Smith! Osłaniajcie nas! Oba karabiny maszynowe plunęły ogniem. Stephie ujrzała ze zgrozą, jak przy korycie strumienia dwóch rekrutów Zwierzaka pada ściętych seriami nadbiegających Chińczyków. Koledzy chwycili rannych pod ręce i biegiem pociągnęli dalej. - Smith! - krzyknęła Stephie do mikrofonu. Zbocza po obu stronach rozjaśniały się od coraz intensywniejszego ostrzału amerykańskiej artylerii. Obsługa karabinów maszynowych nie ruszała się jednak ze swoich pozycji. W prawej słuchawce słyszała okrzyki Johna, ale próbowała nie zwracać na nie uwagi. W przesmyku na końcu doliny już się roiło od tysięcy chińskich żołnierzy pędzących wprost pod lufy jazgoczą- cych zaciekle karabinów. - Smith! - krzyknęła po raz drugi, ale znów bez rezultatu. Pędem minął ją któryś rekrut bez broni. Przemknęło jej przez myśl, że pewnie nawet się nie zatrzyma w punkcie zbiórki. Równocześnie naszły ją obawy, że jeśli Zwierzak dostał, tamte dwie drużyny zostały pozbawione dowodzenia. Wo- bec zmasowanego ostrzału koty mogły wpaść w panikę. - Smith! - wrzasnęła ze wszystkich sił. - Uciekajcie stamtąd! Wycofu- jemy się! Wokół niej zaświstały kule, ryły ziemię, roztrzaskiwały gałęzie drzew. Odruchowo schyliła głowę. Zaraz jednak wyjrzała z powrotem, uniosła pi- stolet i zastrzeliła dwóch Chińczyków pędzących wprost na stanowiska ka- rabinów maszynowych. - Smith! Wycofuj się, do jasnej cholery! Chyba w ogóle jej nie słyszał. Leżał rozciągnięty na ziemi przy jednym karabinie i szeroko gestykulował, wskazując cele. Z obu luf tryskały strugi ognia, omiatając z lewej do prawej wyschnięte koryto strumienia. Popatrzyła w górę doliny. Ogień był bardzo skuteczny. Tak jak planowa- ła, siekł całe szeregi zbiegającej chińskiej piechoty. - Stephie! Na miłość boską! Co się tam dzieje?! Odbiór! - wykrzykiwał John. Nie było już czasu. Chińczycy dotarli na piętnaście metrów od stano- wisk Smitha i czterech żołnierzy obsługi karabinów, pozbawiając ich szans na wycofanie się z doliny. - Smith! - krzyknęła zdesperowana Roberts i poderwała się z ziemi. Miała nadzieję, że karabiny maszynowe umilkną i ostatnich pięciu ludzi z jej plutonu podejmie szaleńczą próbę ucieczki. Wiedziała jednak, że nie ma już na to żadnego wpływu. Tylko ten pieprzony kapral Smith mógł wydać roz kaz odwrotu. Oba karabiny umilkły równocześnie. Stephie zatrzymała się gwałtownie i obejrzała. Z trudem łapiąc oddech, krzyknęła do mikrofonu: - Zeszliśmy z ostatnich pozycji! Skierujcie na nie ogień! Powtarzam: skierujcie na nie ogień! Strzelajcie na postrach! - Stephie?! - odpowiedział zdziwiony Burns. - Powtarzam! Skieruj ogień na nasze ostatnie pozycje! - Jak to?! - Wychodzimy z doliny! Skieruj ogień na nasze pozycje! Na moją od- powiedzialność, do cholery! Pobiegła dalej, z radością witając spadające coraz bliżej za jej plecami pociski artyleryjskie. Major Ackerman oparł się o maskę samochodu, wyciągnął notes i dłu- gopis. - Jakie straty? - zapytał. Burns obejrzał się na Stephie. - Czterech zabitych - odparła nieswoim głosem. - Jedenastu rannych. Sześciu nie wróciło, prawdopodobnie zginęło. Ackerman sumiennie zanotował podane liczby. Roberts była wściekła. Westchnęła głośno, potarła palcami zaczerwienione oczy i otarła rękawem nos. - A straty wroga? - zapytał John. Oblizała spierzchnięte wargi i wzruszyła ramionami. Nie mam pojęcia. Odwróciła głowę. Przeżyła koszmarną godzinę, gdy za osłoną skał u wy- lotu doliny próbowała zapanować nad przerażonym plutonem, zorganizo- wać pierwszą pomoc rannym i zapakować w foliowe worki ciała poległych. Kosztowało jato tyle wysiłku, jak w innych warunkach wielogodzinna służ- ba. Czuła się wyczerpana z ostatnich rezerw energii. Dlatego teraz tak mało ją obchodziło. Była po prostu wykończona. - Proszę oszacować - rzucił Ackerman. Straty wroga? - powtórzyła w myślach. r- Od ostrzału artyleryjskiego czy ognia naszych dwóch karabinów ma- szynowych? - Wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Stu? Dwustu? Trzystu? Ackerman coś zapisał w notesie. - Podlicza pan straty wroga czy pisze jakąś uwagę na mój temat? - spy- tała zaczepnie. Major i porucznik spojrzeli na siebie. - Ile już dni jesteś ciągle w walce? - zaciekawił się Ackerman. - Ponad dwa tygodnie temu przerzucono nas na front. - Chodzi o ciebie - wyjaśnił spokojnie John. - Więc ile? - powtórzył Ackerman z długopisem zawieszonym nad kartką. - Mam doliczyć cały okres służby w Alabamie? - Pytam, od jak dawna jesteś ciągle w walce. Stephie prychnęła pogardliwie i spojrzała na Burnsa. - To niby nie wiesz? Ackerman zamknął notes i schował go do kieszonki na piersi. - Trzydzieści pięć dni, Stephie - odparł John. - To za długo - ocenił major. - Nie wstawiajcie mi kitu! - warknęła Stephie, aż obejrzał się kierowca Ackermana stojący za samochodem. - Wycofuję trzeci pluton z frontu - rzucił major, obchodząc maskę auta. Nie spieprzyłam tego zadania! - jęknęła Roberts, odwracając się za nim. - Popełniłam jakiś błąd? - Nie, Stephie - odparł miękko John. Wbijała spojrzenie w majora. Domyśliła się po jego minie, że podjął decyzję i nie ustąpi. Najwyraźniej z trudem hamował złość. - Każdy ma granicę wytrzymałości - rzucił jak gdyby do kogoś stojące go za jej plecami. Spojrzał na Burnsa i dodał: - Przenoszę trzeci pluton do służby wartowniczej w dowództwie brygady. Zatrzasnął drzwi, dał znak kierowcy i odjechał. Stephie popatrzyła na chmurę kurzu wzbijaną z polnej drogi przez sześć wielkich kół samochodu terenowego. Nie traktuj tego jak osobistą porażkę mruknął John. Wziął ją pod rękę, ale wyrwała mu się i odeszła energicznym krokiem. Nie wstydziła się tego, że doprowadziła Ackermana do wściekłości, tylko własnej reakcji na jego rozkazy. Wargi jej drżały, a łzy cisnęły się do oczu. W roli dowódcy plutonu zdążyła zaledwie oddać dwa strzały, nic poza tym. BIAŁY DOM, GABINET OWALNY 1 3 grudnia, 18.45 czasu lokalnego Baker zamknął tysiącstronicowy raport. Poświęcił całe popołudnie, żeby się z nim zapoznać w spokoju. Powołana w pośpiechu specjalna komisja dochodzeniowa od czasu śmierci Elizabeth Sobo, jej doradców i załogi heli- koptera Marinę One pracowała dzień i noc. Zdołała wysunąć dziesiątki mniej lub bardziej prawdopodobnych poszlak, ale jeden wniosek nie pozostawiał żadnych wątpliwości. To on miał zginąć w zamachu. Wcisnął klawisz interkomu. - Czy Fielding czeka jeszcze gdzieś w pobliżu? - Tak, jest w Pokoju Sytuacyjnym, panie prezydencie - odparła sekre- tarka. - Poproś go do mnie. Kilka razy przeczytał końcowe wnioski komisji. Nie udało się nawet ustalić, czy zamach zorganizowali terroryści z kraju, czy z zagranicy, mimo że bardzo wnikliwie przeanalizowano wszelkie materiały i zeznania. Bill zwrócił uwagę na jedną rzecz. Według członków komisji gwałtowne torsje Clarissy Leffler tuż po wybuchu były efektem nerwowego szoku. A ponie- waż ona także miała polecieć tym śmigłowcem, wyłączono ją z kręgu podej- rzanych. W stopce na dole strony odnotowano jednak votum separatum kie- rownictwa FBI. Clarissa pozostawała wciąż na odrębnej liście podejrzanych sporządzonej przez Hamiltona Ashera. Do gabinetu wszedł Richard Fielding. Baker z hukiem rzucił raport na biurko. - Ten pieprzony kretyn, Asher, za wszelką cenę chce dopaść Clarissę, byle tylko zyskać nade mną choć odrobinę przewagi politycznej, a tymcza sem zabójcy pozostaną na wolności. - Poprosił sekretarkę o połączenie z pre zesem Sądu Najwyższego rezydującym już w rezerwowej siedzibie władz federalnych w Omaha. - To jawna podłość! -? rzucił ze złością do Fieldinga. Po chwili twarz sędziego pojawiła się na ekranie. - Dobry wieczór, panie prezydencie. - Kiedy będzie pan gotów do ogłoszenia wyroku w kwestii ustawy o ta- jemnicy państwowej? - zapytał ostro. Zdumiony prezes odparł, że nie zdą- żył jeszcze omówić tej sprawy z członkami prezydium. - Nie zamierzam wdawać się w żadne formalne spory, do diabła! Cała ta cholerna ustawa jest sprzeczna z konstytucją i pan doskonale o tym wie! Natychmiast potrzebna mi decyzja! Zmuszony jestem prowadzić wojnę na dwóch frontach', prze- ciwko Chińczykom i przeciwko Hamiltonowi Asherowi. Kazał sprawdzać, śledzić i zapewne podsłuchiwać połowę personelu mojej kancelarii pracują- cego nad ściśle tajnymi planami operacyjnymi! Jak można zachować tajem- nice wojskowe, kiedy FBI śledzi każdy nasz krok? To śmieszne! Ludzie żyją w ciągłym napięciu! Wystawia się na próbę los całego kraju! Tymczasem cała działalność Ashera, bez wyjątku, opiera się na zapisach tej ustawy, któ- rą, mam nadzieję, zgłosił pan już pod obrady trybunału! Dlatego proszę, aby zmobilizował pan wszystkich urzędników Sądu Najwyższego, wprowadził sprawę na wokandę i jak najszybciej ogłosił wyrok! Przecież trwa wojna! - Mogę zapewnić, panie prezydencie, że doskonale rozumiem sytuację - odparł spokojnie prezes trybunału. Baker podziękował mu i przerwał połączenie. Milczał jeszcze przez chwi- lę, próbując opanować wściekłość, ale bez większego rezultatu. - Jak tylko zapadnie wyrok - zwrócił się do Fieldinga - każę Departa mentowi Skarbu obciąć budżet Ashera o osiemdziesiąt procent, a Departa mentowi Obrony powołać do służby wszystkich agentów FBI. To prawie dwanaście tysięcy dobrze wyszkolonych ludzi w sile wieku, którzy tracą czas na przekopywanie śmietników personelu Białego Domu. Można by z nich stworzyć pełnowartościową dywizję. Fielding odchrząknął. - A kto, panie prezydencie - zaczął z namysłem - zajmie się kontrwy wiadem na terenie kraju po likwidacji FBI? Bill z uśmiechem przyjął tę niezbyt dobrze zawoalowaną próbę przeję- cia budżetu i majątku odwiecznego wroga CIA. - Jeszcze o tym nie myślałem - odparł. - Myślisz, że twoja agencja by sobie z tym poradziła? Fielding wzruszył ramionami. - CIA nie ma prawa prowadzenia żadnej działalności operacyjnej na terenie kraju. - Do czasu zakończenia wojny - odparł zdecydowanie Baker - może- my kichać na podobne regulacje prawne. NIEDALEKO FREDERICKSBURGA, WIRGINIA 16 grudnia, 2.30 czasu lokalnego Zimny wiatr był tak dokuczliwy, że Hart odnosił wrażenie, jakby wysta- wiał twarz na uderzenia lodowych igieł. Niesiony wiatrem drobniutki śnieg z szelestem nacierał na kępy suchych krzaków w dole. Jim znów czuł się w swoim żywiole. Spędził tylko tydzień po tamtej stronie frontu, wypoczywając przy każdej sposobności. Spał w podróżach, czy nawet czekając na wydrukowanie no- wych dokumentów. Zasypiał w samochodzie, samolocie, helikopterze. Póź- niej aż trudno mu się było uwolnić od tych nowych przyzwyczajeń. Nie mógł sobie pozwolić na tyle snu, gdy znów znalazł się na terytorium okupowanym. Teraz jednak nie miał już żadnych kłopotów z koncentracją, zwłaszcza że na wprost jego punktu obserwacyjnego obozowało sto tysięcy Chińczy- ków. Tyle przynajmniej wyłowił obiektyw kamery podczerwonej, kiedy prze- sunął go wzdłuż pogrążonej w ciemności doliny. Hart leżał na szczycie wieży przekaźnikowej telefonii komórkowej, do- bre sześćdziesiąt metrów nad ziemią i kilkaset metrów za głównym rejonem koncentracji chińskich wojsk. Gołym okiem widział przed sobą jedynie mroczne zarysy koron drzew. Ale na ekranie kontrolnym kamery połyskiwały mętnie tysiące zielonkawych plamek, tysiące żywych źródeł promieniowa- nia cieplnego. Dużo jaśniej błyszczały pracujące silniki aut i generatory prą- du. Po ziemi wiły się węże doprowadzające ciepłe powietrze do namiotów. Ale przede wszystkim widać było gigantyczną chmarę robaczków święto- jańskich, krzątających się niczym mrówki w mrowisku, ponieważ ścianki namiotów nie stanowiły żadnej przeszkody dla termolokatora. Wybrał stanowisko na tej wieży z oczywistych powodów. Po pierwsze, dyski anten, pęki kabli i skrzynki nadajników zapewniały mu idealną kry- jówkę przed chińskimi patrolami, które z tej strony obozowiska regularnie sprawdzały szczyt wieży swoimi urządzeniami. A po drugie, metalowa plat- forma, nieprzenikliwa nawet dla promieni rentgenowskich, doskonale ma- skowała zarówno pracującą kamerę, jak i podłączony do niej nadajnik. - Skieruj obiektyw trzydzieści stopni w lewo - polecił przez radio kon troler z odległej o osiemdziesiąt kilometrów waszyngtońskiej centrali. Hart obrócił kamerę, patrząc na przesuwający się obraz na ekranie kon- trolnym. Pomyślał, że na tym smaganym lodowatym wiatrem podeście wy- soko nad ziemią pełni jedynie rolę sterownika kamery. Niska temperatura dodatkowo zwiększała efektywność nocnej misji, gdyż kamera wyłapywała jedynie kontrastowe źródła promieniowania termiczne- go. W ciągu dnia ciepło bijące od nagrzanej słońcem ziemi rozmazałoby obraz i zamaskowało wszystko poza gorącymi silnikami czy ogniskami. Za to w nocy wychłodzone płachty namiotów pozwalały rejestrować poruszają- ce się za nimi jaśniejsze plamki. Na początku omiótł kamerą całą rozciągają- cą się przed nim dolinę i ze zdziwieniem zauważył na ekranie skupiska tych plamek niemalże w całym polu widzenia. Dobra, to wystarczy odezwał się kontroler przez radio. Hart odbie- rał go stereofonicznie w obu słuchawkach, bez najmniejszych zakłóceń. - Nadal jesteś bezpieczny? Wyjrzał za krawędź podestu na wierzchołki drzew kołyszące się lekko w dole. Przypiął się pasem do poręczy, gdyż porywy wiatru kołysały nawet całą wieżą. Zapewne przekazywane zdjęcia byłyby bez wartości, gdyby nie elektroniczny stabilizator położenia kamery. - Tak, wszystko w porządku - szepnął do mikrofonu. - To pokaż jeszcze raz ten konwój. Nakierował obiektyw na kolumnę złożoną z kilkunastu pojazdów i wy- regulował przybliżenie. Na obrazie wyróżniały się rozgrzane silniki. Samo- chody stanęły w połowie długości doliny, ze skrzyń ciężarówek wysypywały się setki żołnierzy. Poprawił jeszcze ustawienie kamery i czekał cierpliwie. Jego misja dobiegała końca. Miał wrażenie, że powinien o czymś jeszcze powiedzieć operatorowi. Nie znał tego oficera z Piątej Grupy Sił Specjalnych, który sam wybrał go do tej akcji, oznajmiwszy, że potrzebuje kogoś doświadczonego, jak on, a nie żółtodzioba po półrocznym szkoleniu, ze świeżym zielonym beretem. Za- znajomił go z raportami wywiadu donoszącymi o koncentracji chińskich wojsk. Już wcześniej analitycy wskazywali, że dla nieprzyjaciela ta dolina jest szczególnie dogodnym miejscem. A podczas odprawy przed wyrusze- niem za front Hart mógł się przekonać na własne oczy, jak niecierpliwie sztabowcy oczekują rezultatów jego misji. - Dlaczego właśnie ta dolina? - zapytał wówczas. - Ciągnie się z południa na północ niczym autostrada do Waszyngtonu - wyjaśnił dowódca sekcji. Był w stopniu pułkownika i stracił jedną rękę i oko. Prawdopodobnie został ranny w kampanii karaibskiej, gdy Chińczycy dopiero szykowali się do inwazji. Mimo tak poważnych obrażeń przywróco- no go do czynnej służby. Obraz na ekranie wskazywał, że wyłączone silniki pojazdów szybko sty- gną. Najwyraźniej konwój zatrzymał się tu na noc. - W porządku. Misja zakończona - rozległ się w słuchawkach głos puł kownika. - Wycofuj się. Zgodnie z rozkazami miał pozostać na tyłach wroga. Nie przydzielono mu następnych zadań, nie wiedział więc, co go czeka. Ale już teraz trakto- wał ten tydzień spędzony na terenach nie ogarniętych jeszcze wojną niemal- że jak krótkie wakacje w obcym kraju. - Zrozumiałeś? - odezwał się znów pułkownik. - Wycofuj się. Misja zakończona. Dopiero teraz Hart uświadomił sobie, że kamera wciąż rejestruje nie- przyjacielski konwój. - Zrozumiałem - szepnął do mikrofonu. Sięgnął do wyłącznika zasila nia, lecz się zawahał. - Jest tu ich znacznie więcej - powiedział, chociaż dla wszystkich musiało to być oczywiste. Oczyma wyobraźni ujrzał kolumny chińskiej piechoty defilujące na Pennsylvania Avenue w Waszyngtonie i żoł nierzy wspinających się na cokoły pomników, żeby zrobić sobie pamiątko we zdjęcie. - Jeżeli ruszą na was - dodał w zamyśleniu - wybijcie ich do nogi. Nie pozwólcie im zdobyć stolicy. Przez chwilę panowała cisza. - Zrozumiałem. Bez odbioru powiedział w końcu pułkownik. Hart wyłączył kamerę, szybko rozłączył i spakował sprzęt, po czym za- czął ostrożnie schodzić po wąskiej żelaznej drabince na pogrążoną w ciem- ności ziemię. Kiedy tylko przelazł przez ogrodzenie wokół wieży, szósty zmysł pod- powiedział mu, że jest bezpieczny. Dopiero po paru kilometrach dostrzegł T>* w oddali patrol oświetlający sobie drogę latarkami. Żołnierze byli uzbrojeni w broń automatyczną i mieli krótkofalówkę. Pospiesznie dał nura w głąb przepustu pod asfaltową szosą i zaczął go- rączkowo rozmyślać. Nie miał dokąd uciec. Na odkrytym terenie nie było się gdzie ukryć. Zginąłby już po paru krokach. A przecież wszystkie patrole musiały rutynowo zaglądać do takich przepustów! Przeklął w myślach swój los, powtarzając w kółko, że to koniec, nade- szła godzina jego śmierci. - Jezus, Maria! - syknął przez zaciśnięte zęby. Łzy napłynęły mu do oczu. Aż nie mógł uwierzyć we własną reakcję. Cholera! Kilka razy głębiej odetchnął, usiłując opanować nerwy. Szybko uniósł ekran noktowizora, przetarł rękawiczką oczy, fuknął przez nos, żeby go oczyścić, i z powrotem opuścił ekran. - Szlag by to trafił - mruknął, nastawiając ucha. Sądząc po odgłosach, Chińczycy byli rozluźnieni, niczego się tu nie spodziewali. Widocznie są dzili, że nic im nie zagraża. Uniósł pistolet maszynowy i starannie ułożył go na lewej dłoni. Przeżycie na tyłach wroga w znacznym stopniu zależało od szybkości działania. Miało się prawie sto procent szans przy zachowaniu całkowitej ciszy. Nikt poza strefą akcji nie mógł usłyszeć dolatujących z niej wystrza- łów. Ale tutaj jego jedyna nadzieja leżała w wysokich brzegach rowu melio- racyjnego przechodzącego pod szosą i rosnących nad nim kępach sosen, które powinny na tyle wytłumić huk, żeby nie był słyszalny w odległości kilome- tra. Gdyby jeszcze dopisało mu szczęście i w patrolu brała udział tylko dru- żyna, a nie cały pluton, miałby spore szanse zachowania ciszy. Mógłby zabić wszystkich żołnierzy tuż przy wylocie przepustu, jeśli sam by nie zginął od jednej krótkiej serii z broni maszynowej. Tym razem dysponował inną bronią, którą sam starannie sobie wybrał w magazynie Piątej Grupy Sił Specjalnych w Marylandzie. Zamiast ciężkiej drewnianej kolby ten pistolet miał lekką, z cienkich rurek, a pod spodem wielki pękaty magazynek. Był krótki i nieporęczny, ale odznaczał się naj- większą szybkostrzelnością w całym arsenale: dwadzieścia pięć pocisków na sekundę. Nie miał też uchwytu na bagnet, lecz gruby, długi na ćwierć metra tłu- mik. Hart nie miał większych złudzeń, ile jest on wart. Ludzie, do których się strzela, świetnie znają pozycję strzelca. Nie sposób wyciszyć odgłosu pocisków trafiających z prędkością poddźwiękową w kamizelkę kuloodpor- ną i mogących ją przebić. Nie da się zamaskować strumienia rozgrzanego powietrza i błysku płomieni z lufy. A jeśli będzie się miało szczęście, do końca życia nie zapomni się smrodliwego oddechu przemykającej tuż obok śmierci. U wylotu przepustu pojawiła się słaba czerwonawa poświata. Noktowi- zor wyłowił z mroku słabe źródło ciepła i jednocześnie na ekranie pojawiła się rozmyta zielonkawa plamka. Laserowy celownik pistoletu emitował nie- widoczny dla oka promień, wychwytywany jednak przez noktowizor. Na ekranie świecił więc jaskrawy punkcik, który teraz tańczył nerwowo wokół szerokiego kolistego wylotu przepustu. Hart tak silnie przyciskał policzek do kolby broni, że rozbolały go mię- śnie. Był równie wściekły na siebie, co przerażony. Zachował się jak ostatni kretyn i dał się schwytać w pułapkę! Miał zginąć w tak idiotycznych oko- licznościach! Głosy były coraz bliżej. Odruchowo poprawił ułożenie pistoletu na le- wej dłoni i mocniej zacisnął palce, zapierając łokieć o naciągnięty pasek. Ta broń była zdecydowanie za lekka, musiał więc bardzo uważać, żeby nie po- słać serii w niebo. Liczył jednak na to, że w skrajnym napięciu zdoła utrzy- mać lufę na jednej linii. Nie odrywając policzka od kolby, po omacku sięgnął prawą ręką do bio- dra i rozpiął kieszenie, w których miał trzy granaty odłamkowe i trzy oszała- miające. Stanowiły jego ostatnią deskę ratunku. Krąg światła u wylotu przepustu zatańczył i przybrał na sile. Jego nokto- wizor automatycznie przestawił się na wzmacnianie światła widzialnego. Na tle czerwonej poświaty dostrzegł nawet srebrzyste pajęczyny, których wcześniej nie widział. Natychmiast przywiodły mu na myśl dym. Chińczycy używali tylko wzmacniaczy optycznych, a dla nich dym był zasłoną nie do przebicia! Je- dynie noktowizory mogły go przeniknąć! Szybko ściągnął z głowy hełm z goglami noktowizyjnymi, przykucnął i ułożył go na kolanach. Wciąż nie odrywając wzroku od celownika, wycią- gnął z innej kieszeni przy pasie ciasno złożoną maskę gazową. Od czasu akcji w sali gimnastycznej ani na chwilę się z nią nie rozstawał, ale i nie używał jej od tamtej pory. Błyskawicznie włożył ją na głowę i poprawił paski. Nasadził z powro- tem hełm i zacisnął palce na kolbie pistoletu. Chińczycy byli blisko. Słyszał ich kroki na asfaltowej nawierzchni. To właśnie ci zesłani przez los mieli mu zadać śmierć. Sięgnął do kieszeni ze świecami dymnymi i rozpiął ją. Aż się skrzywił, usłyszawszy wyraźny trzask plastikowej zapinki. Ale szybko się uspokoił. Patrol był jeszcze w odległości kilkunastu metrów, a on znajdował się pod ziemią. Pokiwał głową do własnych myśli, chcąc w ten sposób rozluźnić się tro- chę. Ruszył pospiesznie w kierunku wylotu przepustu. Rozrywał pajęczyny, stukał hełmem o betonową rurę i z pluskiem wpa- dał w kałuże. Wiedział, że nawet najdrobniejszy hałas może przyspieszyć jego śmierć, musiał jednak dotrzeć do wylotu przed Chińczykami. Gdyby zaskoczyli go w środku, byłoby już po nim. Wybuch granatu zmiótłby śmier- cionośną falą odłamków wszystko, co znajdowało się wewnątrz rury. Był jakieś trzy metry od czerwonawej plamy światła u wylotu, gdy żoł- nierze zaczęli schodzić do rowu. Słyszał wyraźnie każde ich słowo, chociaż żadnego nie rozumiał. Nie potrafił też ocenić, czy jest ich pięciu, czy dzie- sięciu. Gdzieś między tymi dwoma liczbami układała się dla niego granica między życiem a śmiercią bo zaledwie kilku był w stanie zabić z zaskocze- nia, pozostając jeszcze przy życiu. Tak czy inaczej, nie miał innego wyjścia. Nie było nawet sensu szukać odpowiedzi na pytanie: ilu w tej sytuacji zdołam zabić, zanim sam zginę? Nieuchronnie zbliżał się jego tragiczny koniec. Właśnie tu i teraz musiał wyzionąć ducha. Strumień jaskrawego światła wlał się do jego grobowca. W blasku latarki ciemne kałuże rozbłysły srebrzyście niczym jeziora w piękny słoneczny dzień. Był to sztuczny efekt cyfrowej obróbki obrazu urządzenia przestawia- jącego się z termowizji na wzmacnianie światła widzialnego, niemniej Hart uznał go za ostatni przejaw piękna w swoim życiu. Znów pod maską łzy napłynęły mu do oczu, ale tym razem musiał je zignorować. Prawą ręką wyszarpnął z kieszeni świecę dymną. Blask przybrał jeszcze na sile. Jim wziął zamach jak miotacz szykujący się do rzutu. W górze na szosie padł krótki rozkaz. Hart wsunął kciuk w kółko zawleczki zapalnika. Lewą ręką nadal trzy- mał broń przy twarzy. Podczas szkolenia uczył się strzelać jedną ręką na wypadek odniesienia poważnej rany. Obejrzał się na moment. Jaskrawy punkt na ekranie spoczął na betonowej ławie pod przeciwległym wylotem rury, u dołu celownik laserowy wyświetlił odległość: 11 metrów. Wyglądało na to, że ława jest pozostałością jakiegoś umocnienia dla cięższych maszyn z okresu budowy tego przepustu. W noktowizorze sprawiała wrażenie solidnej podmurówki odlanej z cementu. Mogła stanowić jakąś osłonę. Jimowi zaświtała nadzieja. Jedenaście metrów, pomyślał. Jedenaście długich susów w panicznej ucieczce. Liczba na ekranie szybko zmieniła się na 5, gdy z powrotem odwrócił głowę. Jaskrawy punkt spoczął na kolanach człowieka w polowym mundu- rze i ciężkich żołnierskich butach. Hart wstrzymał oddech. Chińczyk zjechał po śliskim zboczu nasypu i z pluskiem stanął w kałuży na brzegu rury. Był jeszcze odgięty do tyłu, gdy tuż przed nosem przeleciała mu świeca dymna rzucona przez Harta. Jeszcze zanim wylądowała na zboczu rowu i po- toczyła się w dół, kapitan już oburącz trzymał pistolet maszynowy. Przestraszony Chińczyk zapiszczał i coś wykrzyknął. Z góry doleciał śmiech. Potraktowano to jak żart. Widocznie został wykpiony, że zląkł się szczura. Jaskrawy punkt spoczął pośrodku piersi nieszczęśnika próbującego roz- trzęsionymi rękoma włączyć z powrotem masywną latarkę. Świeca dymna eksplodowała z głośnym świstem. Chińczyk podskoczył w miejscu i odwrócił się gwałtownie. Z syczącego granatu sączył się gęsty dym, który błyskawicznie wypełnił cały rów i zaczął się wydostawać na szo- sę. Blask rozżarzonych, iskrzących wylotów grubego cylindra wyłowił z mro- ku rosnące nad rowem drzewa. Hart wcisnął spust. Pistolet podskoczył mu w dłoniach. Wcale nie było łatwo utrzymać go na linii ognia, gdy wypluwał po dwadzieścia pięć kul na sekundę. Mimo olbrzymiego tłumika w ciemności wyraźnie było widać ję- zory płomieni buchające z lufy. W ich poblasku wyławiał na krótko dłonie i łokcie, kolana i łydki trzaskające jak uschnięte gałązki w strugach śmier- cionośnego ołowiu. Pognał przed siebie. Wystrzelił jeszcze ze trzydzieści pocisków, zanim dopadł wylotu rury. Dopiero teraz podniosły się pierwsze krzyki i jęki. Hart wyskoczył do rowu, odwrócił się i kurczowo wcisnąwszy spust do oporu zaczął omiatać skraj szosy. Jęki po lewej i prawej szybko ucichły. Dla pewności jeszcze raz przecią- gnął seriąpo leżących. Pistolet umilkł. Jim wyszarpnął z kieszeni drugą świecę dymną, cisnął ją przed siebie i skoczył do tyłu. Boleśnie uderzył ramieniem o krawędź betonowej rury. Zdarł sobie skórę z policzka, odbił się, wylądował na kolanach i z ci- chym jękiem przetoczył się na pośladki. Żył jednak. Jakby zdarzył się cud. Ale wykorzystał już przewagę zaskoczenia. Jeśli Chińczycy się otrzą- sną, odnajdą go i zabiją. Skoczył na nogi. Jedną ręką poprawiał gogle na twarzy, drugą wymacał ścianę rury i wodząc po niej dłonią, popędził na dru- gi koniec przepustu. Załadował drugi magazynek, ostrożnie wyjrzał na ze- wnątrz, wyszedł na betonową ławę i zaczął się po niej skradać na górę. Mimo gęstej zasłony dymnej błyskawicznie rozróżnił na ekranie noktowizora sześć sylwetek rozciągniętych nieruchomo na skraju szosy i sześć dalszych, klę- czących na asfalcie i gorączkowo wkładających ubrania ochronne, maski przeciwgazowe, foliowe peleryny i rękawice. Chińczycy doszli do wniosku, że eksplodował granat gazowy. Szukali ratunku przed toksycznymi wyziewami. Wyglądali jakby się modlili. Pisto- lety maszynowe leżały obok nich na szosie. Na pewno przeklinali w myślach fanatyka, który na tym odludziu zostawił sprytnie ukrytą minę z ładunkiem chemicznym. Chyba nawet nie widzieli powodu, by kogokolwiek ścigać. I na pewno żaden nie zdążył nadać meldunku przez radio. Hart uniósł pistolet do ramienia i naprowadził laserowy punkt na pierw- szego żołnierza. Przełączył broń na serie trzystrzałowe i ustawił podwójne przybliżenie noktowizora. Jaskrawa kropka spoczęła na głowie Chińczyka. Pistolet szarpnął krótko. Człowiek zniknął z pola widzenia. Reszta nawet nie usłyszała wystrzałów. Nikt nie widział padającego. Kiedy tylko plamka ce- lownika spoczęła na głowie drugiego, Hart nacisnął spust. Trysnęła krew, wyraźnie połyskująca w mroźnym powietrzu. Z odległości piętnastu metrów nigdy nie chybiał celu. Błyskawicznie mierzył do kolejnych żołnierzy i zanim jeszcze jeden się przewrócił, już pa- dały strzały w kierunku następnego. Ostatni jednak coś wyczuł, gdyż dał nura do rowu i wskoczył do rury, parę sekund wcześniej mającej być gro- bowcem Harta. - Cholera! - syknął kapitan. Kątem oka złowił na szosie jakiś ruch, widocznie któryś Chińczyk jesz- cze żył. Dla pewności oddał jeszcze po jednej serii do każdej z rozciągnię- tych na asfalcie sylwetek. Pozostał już tylko jeden... Hart przeszedł przez drogę, zsunął się z powrotem do rowu, wziął głęb- szy oddech, pokiwał głową do własnych myśli i mocniej naciągnął hełm. Przed nim otwierała się wielka mroczna jama przepustu. Woda podmyła krawędź betonowej rury, zawieszonej teraz kilkanaście centymetrów nad dnem rowu. Na przeciwległym zboczu świeca dymna plunęła ostatnimi ję- zorami płomieni i niewidocznymi przez noktowizor strumieniami dymu. Jim przestąpił nad ciałami zabitych i podkradł się do wylotu. Tym razem to on był na zewnątrz, a wróg w środku. Złapany w pułapkę. Niemalże już mar- twy. Z rury doleciały histeryczne okrzyki, Chińczyk nawiązał łączność radio- wą. Gwałtownie wykrzykiwał coś pojedynczymi sylabami, robiąc tylko krót- kie przerwy dla złapania oddechu. Głos mu się łamał, przechodził od szeptu do prawie zwierzęcego histerycznego pisku. Człowiek odchodził od zmy- słów. Paraliżował go strach wobec bliskiej śmierci. Hart skierował wylot lufy pistoletu za krawędź rury i gwałtownie naci- snął spust. Bał się, że rozdzierające serce okrzyki podziałają i na niego. Broń podskakiwała mu w rękach przez dobre dwie sekundy. Stłumiony huk wystrzałów odbijał się echem w zamkniętej przestrzeni. Wreszcie za- mek szczęknął metalicznie. Nastała cisza. Było po wszystkim. Zauważył u swoich stóp masywną latarkę. Podniósł ją. Wewnątrz prze- pustu kłębił się gęsty dym, światło nie było w stanie go przeniknąć. Ale nie padały stamtąd strzały, więc Hart śmielej zajrzał do środka. Zgasił latarkę. Białe kłęby przed jego oczami natychmiast ustąpiły miej- sca zielonkawo-czarnemu obrazowi noktowizyjnemu. Na tle mrocznej prze- strzeni wyróżniała się świecąca jasno, gorąca lufa pistoletu maszynowego, wciąż jeszcze połyskujące blado ciepłe łuski rozrzucone po dnie rury i nie- ruchome, wyciągnięte w kałuży ciało zabitego, przeszyte chyba z pięćdzie- sięcioma kulami. Jeszcze przez chwilę Hart stał nieruchomo pośród zwłok leżących w ro- wie i na szosie. Poczuł się niewidzialny, wręcz nieśmiertelny. Dopiero po paru kilometrach wędrówki poziom adrenaliny w jego krwi wyraźnie się obniżył. Uczucie bezgranicznej dumy zastąpiło wówczas dokuczliwe obrzy- dzenie. 10 SUFFOLK, WIRGINIA 18 grudnia, 8.00 czasu lokalnego Helikopter przechylił się w nawrocie, siła odśrodkowa wcisnęła Wu w cia- sny fotelik obok zamontowanego na ruchomej głowicy sześciolufowego sprzę- żonego działka. Wraz z całą baniastą osłoną kuloodporną obracało się bły- skawicznie, mierząc pod ostrym kątem w kierunku ziemi. Wu głęboko wci- skał kciuki do uszu, a mimo to aż podskakiwał w miejscu, gdy padała kolejna stustrzałowa seria pocisków kalibru trzydziestu milimetrów. Wibracje prze- nikały go do szpiku kości. Pod jego stopami, nie znajdującymi pewnego oparcia na śliskiej, prze- zroczystej podłodze maszyny, przesuwał się krajobraz Wirginii. Poza stalo- wym szkieletem śmigłowca całe jego poszycie było zrobione z przejrzyste- go laminatu. Biegnąca środkiem głównego przedziału, półmetrowa wstęga czarnego elastycznego tworzywa przypominała wąską kładkę zawieszoną nad otchłanią. Po przeciwnej stronie kabiny siedziało sześciu zasępionych żołnierzy o szklistych oczach. Patrzyli na Wu z wyraźnym zaciekawieniem. Kiedy na lądowisku przy dowództwie dywizji, utykając, z trudem wdrapywali się po drabince na pokład, pomyślał, że nawet nie zdążyli dobrze zaleczyć ran. Są- dził, że to z lęku przed nim zbili się w ciasną gromadkę w drugim końcu przedziału. Miał na sobie czysty, świeżo uprany mundur, a na jego pistolecie nie było ani jednego zadrapania czy wgniecenia. Dobrze wiedział, że w od- działach liniowych oficerów o takim wyglądzie określa się mianem „prosto spod sztancy". Dopiero później uświadomił sobie, że doświadczeni ludzie woleli zaj- mować miejsca jak najdalej od huczącego, zdalnie sterowanego działka. Następna seria znów sprawiła, że podskoczył na foteliku. Za każdym razem zaskakiwała go tak, jakby tuż za nim ktoś z hukiem zatrzasnął drzwi. Spoj- rzał na las w dole, w którego kierunku pomknęły strumienie pocisków smu- gowych. W suchych krzakach na brzegu strumienia w odległości kilometra pojawiły się płomienie, z nurtu trysnęły fontanny spienionej wody. Zagryzł zęby i maksymalnie odchylił się od działka. Pilot znów wprowa- dził maszynę w skręt, zawracając nad cel. Pierwszy oficer przecisnął się do głównego przedziału i ruszył w tę stronę, obydwiema rękoma łapiąc się uchwytów pod sufitem. Pod jego stopami przemykały wierzchołki drzew. Pochylił się obok niego, wyciągnął ze schowka nad fotelikiem końcówkę kabla i wetknął wtyczkę do gniazdka w jego hełmie. Wu szybko wsunął so- bie słuchawkę do ucha. - Za minutę skończymy akcję! - zawołał pilot przez interfon. - Zatrzy mała nas kontrola naziemna! Potrzebowali ostrzału z powietrza! - ruchem głowy wskazał obracające się na głowicy działko. Wraz z nim obracała się umieszczona pod dziobem maszyny kamera. - Zrobimy jeszcze jedno po dejście i zaraz będzie po wszystkim! Wu docisnął palcami laryngofon do szyi i odpowiedział: W porządku! Tam, na dole, jest tylko jeden człowiek?! Pilot pokręcił głową. Nie, cały oddział zwiadu elektronicznego! Ułożył na otwartej dłoni prawąpięśc i poruszał nią, naśladując sterowanie joystickiem. - Znaleźli się pod ostrzałem i teraz zdalnie z ziemi kierują naszym ogniem! Musimy pozo- stać nad celem, dopóki się nie rozłączą! - Pytałem o wroga! Znaleźli się pod ostrzałem samotnego zwiadowcy?! - Aha! - Pilot smutno pokiwał głową. - Tak! W dodatku kobiety! Za- skoczyła ich w lesie! - Skrzywił się i wzruszył ramionami, jakby chciał do- dać: „Kto mógł się jej tu spodziewać?" Wu zmarszczył czoło. Pierwszy oficer zawrócił do kabiny pilotów. Zgodnie z jego obietnicą wkrótce lufy działka się podniosły i zabloko- wały w neutralnej pozycji, a helikopter wyrównał lot. Zostawili za sobą pło- nący zagajnik nad strumieniem. Akcja dobiegła końca. Samotna kobieta zgi- nęła. Do końca podróży Wu zastanawiał się nad ceną i znaczeniem tego drob- nego zwycięstwa. Popadł w tak samo ponury nastrój, jak sześciu siedzących naprzeciwko rannych szeregowców. Wylądowali na parkingu przed zgliszczami pawilonu handlowego. Wu zeskoczył na ziemię, lecz silny pęd lodowatego powietrza spadającego spod wirnika zmusił go do kucnięcia obok sześciu utykających weteranów. Kiedy śmigłowiec odleciał, wstał i rozejrzał się dookoła. Na chodniku przed pawilonem walały się rozrzucone eksplozją towary. Szeregowcy po- kuśtykali w tamtą stronę, mając nadzieję na znalezienie czegoś wartościo- wego, ale uwagę Wu przykuło pasmo wzgórz na północy. Uzyskanie tego przydziału kosztowało go dziesięć dni starań i trzy długie rozmowy z gene- rałem Szengiem. W końcu jednak osobiście zatwierdził go minister obrony. A przez te dziesięć dni Szen Szen nie tylko uprawiała z nim seks przy każdej okazji, ale też z zapałem starała się odwieść od zamiaru wyjazdu na front. Wreszcie skrzyknął swój mały oddział i wskazał na północ. Nasilony huk dział i gruby złowieszczy słup czarnego dymu znaczyły usytuowanie zmasowanej amerykańskiej obrony wokół bazy marynarki wojennej w Nor- folk. Z całej linii walk dolatywał prawie nieustający terkot broni maszyno- wej. Na jego tle wybijał się nerwowy perkusyjny stukot lekkiej artylerii. Serie cichszych łoskotów oznaczały salwy wystrzelonych pocisków, a gło- śniejsze, przypominające dudnienie kotłów, eksplozje cięższych rakiet zda- wały się zwiastować bliski już finał. Ale wciąż nie nadchodził, symfonii nie było końca. Stłumione staccato ręcznej broni wciąż od nowa podejmowało motyw przewodni. W mroźnym powietrzu dźwięki niosły się daleko. Ruszyli wąską drogą między polami otaczającymi pierwsze zabudowa- nia małego miasteczka. Później przeleźli przez ogrodzenie z drutu kolczaste- go i poszli w górę zboczem zalesionego wzgórza. Wokół kęp krzaków ziemia była zasypana śniegiem. W porównaniu z hu- kiem dobiegającym od strony frontu w lesie panowała niemal idealna cisza. Idący wraz z nim młodzi żołnierze, dziewiętnasto- lub dwudziestoletni wete- rani, trzymali broń gotową do strzału. Wu nie wiedział, na co mogą się na- tknąć, dlatego również załadował na miejsce magazynek, wprowadził pierw- szy nabój do lufy i ułożył pistolet w zgięciu lewej ręki. Minęli szczyt wzniesienia i zaczęli schodzić na rozległą łąkę w dolinie, pośrodku której stał olbrzymi ciemnozielony namiot otoczony tysiącami bru- natnych ziemnych kopców. Z daleka wyglądało to jak zryty teren poszuki- wań łowców skarbów. Ziemne kopce były jednak grobami. Zmarłych grzebano w bezpośred- nim sąsiedztwie szpitala polowego, zatłoczonego do niewyobrażalnych gra- nic. Lżej ranni leżeli pod gołym niebem na zewnątrz namiotu. Lekarze i pielęgniarki krążyli między żołnierzami zasłaniającymi oczy od jaskra- wego słońca. Wu poprowadził swój oddział biegnącym półkoliście przejściem między rzędami pojękujących ludzi. Ich głosy nadawały tragizmu wojennej symfonii. To wybijały się, to znów tonęły w przeciągłym huku docierającym z linii frontu, zapowiadającym kolejne transporty rannych. Podbiegła do nich młoda pielęgniarka w za dużym fartuchu, którego poły obijały jej się o kolana. - Bardzo potrzebna nam krew! - zawołała błagalnym tonem. - To nie zajmie więcej niż dziesięć minut! Wu nawet się nie zatrzymał. Pokręcił głową i machnął ręką, jakby się opędzał od natrętnego żebraka. - Proszę, panie poruczniku! -jęknęła dziewczyna. - Nie dostajemy żad nych dostaw! Stanął, zawrócił i bez słowa poszedł za nią. Szeregowcy ruszyli jego śla- dem. Wkroczył do posiekanego pociskami i cuchnącego spalenizną domu, wyprężył się na baczność i regulaminowo zameldował dowódcy kompanii. Zasępiony kapitan wstał z krzesła. - Co pan tu robi? - zapytał dziwnie piskliwym głosem. Najwyraźniej wiedział, kim jest jego gość. Wu usiadł, kapitan także. Pochylił się nisko i oparł łokcie na kolanach. Wu zaczął powoli zdejmować rękawiczki. - Chcę zdobyć bojowe doświadczenie - powiedział. - Odpowiadałoby mi dowództwo plutonu piechoty. Pan chyba oszalał! wykrzyknął kapitan. - Czy pan sobie zdaje spra- wę, o co prosi? Wie pan, ile wynosi średnia życia wśród niższej kadry oficer- skiej? W ciągu sześciu tygodni walk przez mojąkompanię przewinęło się aż trzynastu dowódców plutonów! - Pochylił się jeszcze niżej i dodał cicho: - Pańska rodzina by mnie powiesiła, gdyby pan zginął! - Prawie wszyscy moi koledzy z akademii objęli dowodzenie plutona mi - odparł Wu. - To oni są moją prawdziwą rodziną. Kapitan od razu się rozluźnił. Wstał, wyciągnął rękę na powitanie i od- prawił porucznika. Kiedy tylko Wu wyszedł, z sąsiedniego pokoju wyłonił się pułkownik ze słuchawkami na szyi. Zwijał kable od mikrofonu i kamery wideo. - Zdobył pan to, czego potrzebował, panie pułkowniku? - zapytał kapi tan. Tamten tylko się uśmiechnął. Dowódca kompanii spuścił głowę. Pomy- ślał, że lepiej nie zadawać żadnych zbędnych pytań specjalnemu wysłanni- kowi ministerstwa obrony z Pekinu. Wu przejął swój nowy oddział podczas patrolu. Czuł się nieswojo, gdy kapitan zatrzymywał kolejne dwu- i trzyosobowe grupy żołnierzy i przeka- zywał im szeptem: - To jest nowy dowódca waszego plutonu. Później zaś dodawał coś na ucho i odchodzący zaczynali szeptać między sobą. Bez wątpienia informował wszystkich podoficerów, kim jest porucz- nik. Jeszcze przez dłuższy czas podczas każdego postoju sierżanci obrzucali go podejrzliwymi spojrzeniami. Wu nie poprowadził plutonu, lecz poszedł za nim w kierunku baraku z falistej blachy stojącego na obrzeżu broniącego się jeszcze miasteczka. To zadanie wydawało się proste i bezpieczne. - Mamy oczyścić trzystumetrowy odcinek frontu, od autostrady do tamtej linii wysokiego napięcia - poinformował go szef plutonu, uważnie obserwu jąc jego reakcję. Wu nie znał przyczyn tej podejrzliwości. Sprawdził teren na mapie topograficznej, ale miasteczko nie miało żad- nej nazwy. Było częścią najbardziej zewnętrznego pierścienia amerykańskiej • obrony wokół stoczni marynarki wojennej w Norfolk. Jak okiem sięgnąć, wszędzie leżały zwłoki, zarówno żołnierzy amerykańskich, jak i chińskich, choć tych drugich było znacznie więcej. Ich widok przypomniał mu określe- nie z podręcznika: „Przypadkowy rozkład ludzkich szczątków na polu bi- twy". Na podstawie rozmieszczenia zwłok oraz plam krwi próbował odtwo- rzyć przebieg wypadków w tym rejonie. Doszedł jednak do wniosku, że to nie ma większego sensu. Ciała były przemieszane. Tu i ówdzie tworzyły większe skupiska wokół okopów i pojedynczych stanowisk strzeleckich, któ- rych pochodzenia nie dało się odgadnąć. Tylko z grubsza mógł się domyślić, jak wyglądała walka. Ponawiane masowe natarcia chińskie doprowadziły w końcu do przełamania nieprzyja- cielskiej obrony, głównie z powodu miażdżącej przewagi liczebnej. Jego uwagę przyciągnął widok, jaki roztaczał się na skraju niewielkiego, prawie do końca osuszonego stawu. Jego błotnisty brzeg, wznoszący się pod kątem czterdziestu pięciu stopni, sprawiał wrażenie idealnej osłony, dopóki z tyłu nie podkradli się Amerykanie z karabinem maszynowym. Trzydziestu zabi- tych Chińczyków leżało niemal w idealnym szyku, z głowami skierowanymi na północ i stopami zanurzonymi na dziesięć centymetrów w wodzie. Dowódca kompanii miał pełną swobodę w przydzieleniu mu plutonu, gdyż w żadnym nie było dowodzącego oficera. Wybrał jednak ten jeden podod- dział, który nie brał udziału w walkach z amerykańskim pospolitym ruszeniem na ulicach miasteczka. Jego zadaniem było przeszukiwanie zabudowań w za- jętej już części i unieszkodliwianie słabo uzbrojonych partyzantów. Kiedy zbliżyli się do baraku, Wu klęknął za błotnikiem samochodu bez kół stojącego na blokach betonu. Zwrócił uwagę, że wśród jego żołnierzy kryjących się za wszelkimi dostępnymi zasłonami zapanowało napięcie. Sier- żant wyznaczył czterech szeregowców i podkradł się z nimi do drzwi. Wrzu- cili do środka kilka granatów. Wu zdawało się, że tuż przed wybuchem usły- szał czyjś stłumiony okrzyk. Wskutek eksplozji wyleciały szyby z okien, ze środka buchnęły płomienie. Cienkie blaszane ściany w wielu miejscach wy- brzuszyły się od uderzeń odłamków. Wstał zza wraka i ruszył do wejścia. Na jego widok szef plutonu po- spiesznie wydał rozkazy. Wu nie zdążył ujść nawet pięciu kroków, gdy drzwi baraku dopadło dwóch żołnierzy. Zaledwie je otworzyli, padli ścięci serią z broni maszynowej. Wu rzucił się na ziemię. Nie czekając na rozkazy, pluton przystąpił do niszczenia bu- dynku. Był rozmieszczony półkolem przed głównym wejściem. Serie z bro- ni maszynowej krzyżowały się nad głową porucznika. Sierżant i dwaj pozo- stali przy życiu żołnierze obok niego zaczęli wrzucać do środka następne granaty. Zanim Wu zdążył się odczołgać z powrotem pod osłonę samocho- du, szef nakazał wstrzymać ogień. Po minucie intensywnego ostrzału i eks- plozji kilku granatów ściany z blachy falistej były podziurawione jak sito. Sierżant po raz drugi wyznaczył czterech ludzi. Wpadli do środka, skąd znowu doleciały odgłosy kilku długich serii, ale tym razem to oni strzelali. Chwilę później Wu, z bronią gotową do strzału, śladem pozostałych żołnie- rzy przekroczył próg mrocznej, wypełnionej dymem hali. Tuż przed nim szło ramię przy ramieniu trzech szeregowców wyznaczonych przez sierżanta do pełnienia roli żywej tarczy porucznika. Wewnątrz znajdował się prowizoryczny szpital polowy. Wśród dziesiąt- ków zabitych leżeli ranni i umierający, mężczyźni i kobiety z armii amery- kańskiej, lekarze i pielęgniarki, jak też cywile, w tym również starcy i dzie- ci. Wszyscy byli posiekani kulami i odłamkami. Jakaś dziewczynka, najwy- żej dziesięcioletnia, na ich widok podniosła ręce do góry, a później wyciągnęła je w kierunku Wu. Całą buzię i pierś miała zakrwawioną. Obróciła dłonie tak, jakby chciała, by pomógł jej się podnieść z podłogi. Trudno jednak było to jednoznacznie ocenić. Piskliwy, histeryczny wrzask równie dobrze mógł być wyrazem oskarżenia, przekleństwem skazującym jego duszę na wieczne potępienie. Żołnierze zaczęli pospiesznie pojedynczymi strzałami uwalniać rannych od cierpienia. Amerykanie odnieśli tak poważne rany, że nie było sensu pró- bować nieść im pomoc. Kula w głowę stanowiła jedynie akt miłosierdzia. Nie powstrzymało to jednak łez, jęków i okrzyków. Nikt jednak nie błagał o litość. Głównie rozlegały się tylko histeryczne zawodzenia i mrożące krew w żyłach jęki. Na szczęście większość Amerykanów była już martwa. Wu popatrzył z przerażeniem, jak pielęgniarka zakryła dłonią oczy ran- nemu, któremu chiński żołnierz przystawił lufę do głowy. Wzdrygnął się, kiedy padł strzał. Kobieta zaniosła się kaszlem i zaczęła pluć krwią. Wu do- piero teraz zauważył, że i ona ma silnie zakrwawiony fartuch na piersi. Tak- że była ranna. Druga kula roztrzaskała jej czaszkę w momencie, gdy krztusi- ła się od kaszlu. Tymczasem przed nim dziewczynka przewróciła się na betonową po- sadzkę, ręka opadła jej bezwładnie. Sierżant wycelował w nią pistolet, ale obejrzał się na Wu. Ten zawrócił na pięcie i uciekł od mdlącego smrodu, jęków i wycia mor- dowanych na zalany słońcem plac przed barakiem. Wystrzał, który rozległ się za jego plecami, odebrał tak, jakby kula była wymierzona w jego plecy. Osunął się na kolana i złapał za brzuch, próbując opanować silne skurcze żołądka. Nie tak wyobrażał sobie walkę na froncie. PÓŁNOCNA WIRGINIA 19 grudnia, 18.30 czasu lokalnego Ociepliło się, więc trzeci pluton z ochotą zajmował pozycje w okopach, które otaczały pierścieniem ukryte pod siatką maskującą namioty dowódz- twa brygady. Najedzeni żołnierze układali się na wznak z głowami opartymi na plecakach. Kucharz w białym fartuchu krążył między stanowiskami, roz- lewając do aluminiowych kubków gorącą kawę. Napije się pani kawy? - rozległ się za plecami Stephie dźwięczny ba- sowy głos. Obejrzała się i ujrzawszy dowódcę brygady, szybko poderwała się z zie- mi. Generał prawie każdego dnia odbywał pięćdziesięciometrowy spacer ze swego namiotu, by zamienić z nią parę słów. Teraz trzymał w ręku porcela- nową filiżankę z godłem akademii West Point. Wzięła ją od niego i uprzej- mie podziękowała. Generał spojrzał na ciemniejące niebo i powiedział: - Podobno taka pogoda ma się utrzymać tylko do rana. Nadciąga zimny front. Pani ludziom wystarczy ciepłych koców i grzejników? - Tak. Dziękuję, panie generale. Niczego nie potrzebujemy. - Mam coś dla pani. Sięgnął do wielkiej wypchanej kieszeni zimowej kurtki mundurowej i wy- jął maleńki przenośny komputer wielkości dłoni. Otworzył go i włączył, po czym wcisnął kilka klawiszy i gdy rozległ się sygnał, podał jej. Na ciekłokrystalicznym ekraniku widać było twarz jej ojca. - Jak pani skończy, proszę go odnieść - rzekł generał i zawrócił, zosta wiając ją samą. Stephie usiadła z powrotem na szczycie umocnienia z worków z pia- skiem i postawiła parującą filiżankę na ziemi przy nodze. Włączyła odtwa- rzanie wiadomości. „Cześć, kochanie - rzekł z uśmiechem prezydent. - Muszę przyznać, że od kiedy usłyszałem o twoim nowym przydziale, sypiam znacznie lepiej, chociaż teraz nigdzie nie jest już bezpiecznie. Twoja matka wydzwania do mnie codziennie od chwili, gdy się dowiedziała, że jesteśmy w stałym kon- takcie za pośrednictwem poczty elektronicznej. Nie może rai darować, że się nie zgadzam na podanie twojego adresu". Stephie zaśmiała się krótko. „Twój ojczym dostał pracę w fabryce zbrojeniowej w Michigan. Zamiesz- kali w Dearborn i obiecałem, że przekażę ci ich nowy adres. - Stephanie szybko przepisała do notesu adres matki. - Rachel odetchnęła z ulgą, kiedy jej powiedziałem, że twój pluton został wycofany z linii frontu". Zgrzytnęła zębami i zmarszczyła brwi na myśl, że nie przypadkiem zo- stali oddelegowani do tak lekkiej służby. Tylko jej żołnierze nie mieli nic przeciwko temu. Wręcz przeciwnie, sprawiali wrażenie, jakby nie obchodzi- ło ich już nic poza możliwością przedłużenia terminu spłaty tego życiowego kredytu. Ale Stephie coraz bardziej miała go dość. W okopach najczęściej przeglądała kanały łączności wizyjnej w poszukiwaniu wiadomości o Jo- hnie i reszcie kompanii Charlie. Czasami spokojnie siedzieli na swoich po- zycjach, kiedy indziej byli w opałach. A za każdym razem liczebność od- działu malała. Podpułkownik Ackerman, dowodzący teraz batalionem, awan- sował Burnsa do stopnia kapitana. W ochronie dowództwa brygady nie było żadnych możliwości awansu, nie zwalniały się tu stanowiska na skutek śmierci bezpośredniego przełożo- nego. Straty wśród kadry oficerskiej powyżej stopnia pułkownika były zni- kome. Nawet dowódcy batalionów rzadko przebywali w rejonach intensyw- nych walk, a jeszcze rzadziej w nich ginęli. „Powinno cię ucieszyć - ciągnął ojciec - że skorzystałem z twoich rad dotyczących wzmocnienia ochrony. Podejrzewam, że liczba agentów w Bia- łym Domu zwiększyła się nawet cztero- czy pięciokrotnie. Teraz na każdym kroku spotykam ludzi ze służb specjalnych, którzy wyglądają bardziej jak żołnierze piechoty z linii frontu niż osobista ochrona. W każdym razie nic mi nie jest, kochanie, i mam nadzieję, że tak zostanie. Bez przerwy myślę o to- bie. Modlę się za ciebie. Nie mogę się doczekać spotkania. Przychodzi mi nawet do głowy, żeby zorganizować inspekcję oddziałów na froncie". Stephie uśmiechnęła się smutno. Kiedy wiadomość dobiegła końca, szep- nęła: - Do widzenia, tato. Pocałowała palec wskazujący i przyłożyła go do ekranu. Siedzący nieopodal żołnierze zaczęli wymieniać obraźliwe uwagi na te- mat wkraczających do obozu sztabowców i cywilnych urzędników. Stephie westchnęła, dopiła kawę, po czym wzięła filiżankę oraz komputer i ruszyła w kierunku stojącego pośrodku terenu namiotu generała. Przez bramę wlewał się do obozu strumień ludzi z nocnej zmiany, którzy dopiero niedawno wy- grzebali się ze śpiworów, mijając podobny strumień zmęczonych, udających się do tymczasowych kwater. Między namiotami stały grupki mężczyzn i ko- biet przekazujących sobie półgłosem informacje związane z pełnioną służbą. Stephie skrzywiła się na ich widok. Jej pluton pełnił wartę przez dwa- dzieścia cztery godziny na dobę. Żołnierze mokli w deszczu i marzli w śnie- gu, zawsze pod gołym niebem. Od zachodu doleciało narastające wycie przypominające zwiastun śmier- ci. Chwilę później rozległa się seria głośnych eksplozji w rejonie odległego o siedemset metrów zespołu anten centrum łączności. Wśród cywilnych pra- cowników sztabu rozbrzmiały krzyki przerażenia. Oficerowie, przytrzymu- jąc hełmy na głowach, rzucili się do schronów. Cywile padali twarzą na zie- mię, niektórzy kulili się ze strachu. Stephie poszła dalej między nimi. Wybuchy szybko ucichły. Była to tyl- ko jedna salwa pocisków rakietowych odpalonych w kierunku namierzone- go źródła emisji radiowej. Rozlegały się głośne śmiechy żołnierzy trzeciego plutonu. Jej ludzie nawet się nie poruszyli. Siedzieli spokojnie na swoich pozycjach, pili kawę, pokazywali sobie palcami najbardziej przerażonych pracowników sztabu i drwili z nich. Czy mogłaby pani przekazać to dowódcy brygady? zwróciła się do wyciągniętej na ziemi kobiety. Ta, nosząca stopień kapitana, uniosła głowę, poprawiła hełm, który spadł jej na oczy, popatrzyła z ukosa na Stephie, po czym szybko wstała i otrzepała mundur. - Dzięki - mruknęła Roberts, poda- jąc jej komputer i filiżankę. Generał wyszedł ze swego namiotu i popatrzył na słup czarnego dymu wyrastający ponad drzewami po drugiej stronie rozległej łąki. - No, dobra - powiedział głośno, patrząc na dwie kobiety. - Pakujemy się i wynosimy stąd. Jasna cholera! - pomyślała Stephie, zawracając do okopów. Zamiast odpoczynku tego wieczoru czekało ich na nowo kopanie rowów, rozsta- wianie zasieków i min, przeciąganie kabli i światłowodów. Pewnie o pierw- szym brzasku, a może nawet jeszcze wcześniej, nowy obóz musiał być już gotowy. Zaczęła wydawać rozkazy swoim ludziom. - Cholera! - syknął jeden z szeregowców. - Stul gębę i do roboty! - warknęła groźnie. -1 może wreszcie przesta- libyście obrażać pracowników sztabu, do diabła! PETERSBURG, WIRGINIA 21 grudnia, 6.30 czasu lokalnego Delikatne potrząśnięcie za ramię obudziło porucznika Wu. Został wy- rwany z tak głębokiego snu, że musiało minąć parę sekund, nim uzmysłowił sobie, gdzie się znajduje. Znowu przeżywał senny koszmar, w którym leżał w masowym grobie, wśród zwłok Chińczyków i Amerykanów, żołnierzy i cy- wilów. Wziął głębszy oddech i usiadł. Zamrugał kilka razy i zmarszczył brwi, ujrzawszy, że leżał w ubłoconym mundurze i butach na cienkim materacu rzuconym na podłogę skromnie umeblowanego pokoju w amerykańskim domu. Był tak zmęczony, gdy kładł się spać, że w ogóle nie mógł rozpoznać tego otoczenia. Spojrzał na stojącego nad nim adiutanta generała Szenga, pułkownika Li. Odczuwał silny ból głowy. Kiedy zakasłał od unoszącego się w powietrzu kurzu, paraliżujący ból przeszył mu czaszkę. W ustach czuł smród własnych wymiocin i swąd prochu z wczorajszych walk. Musimy porozmawiać - odezwał się Li. Wu zsunął nogi z materaca i sięgnął po tabletkę przeciwbólową. W punk- cie sanitarnym rozdawano po fiolce wszystkim uskarżającym się na coś, któ- rzy każdego ranka ustawiali się w długiej kolejce. Większość brała lekar- stwa i wracała do swojego oddziału, jakby zapominając nagle o dolegliwo- ściach, siniakach i zadrapaniach czy też urazach psychicznych. Od razu się domyślił przyczyny wizyty pułkownika. Nie chciał wyjeżdżać z frontu, mimo że podświadomie tęsknił za powrotem do sztabu. W skryto- ści ducha wolałby nawet odwołanie do Pekinu, dokądkolwiek, byle dalej od tego obrzydliwego, demoralizującego piekła. Ruszyli razem przez zatłoczone pomieszczenia. Żołnierze prężyli się przed nimi na baczność. Li, ubrany w czyściutki mundur polowy, najwyraźniej czuł się nieswojo wśród szeregowców odprowadzających go podejrzliwym wzrokiem. Wyszli wreszcie na zalany słońcem trawnik przed domem. Podmuchy zimnego wiatru zmusiły Wu do zapięcia kurtki i włożenia wełnianej czapki pod hełm. Wzdłuż ulicy ciągnęły się okopane stanowiska dział kalibru 155 i 175 milimetrów. Sąsiadujące z nimi drzewa były niemal całkiem odarte z kory. W oknach domów nie zachowała się ani jedna szy- ba. Gąsienicowy ciągnik czołgowy, pofukując i pogwizdując niczym śmie- ciarka, ściągał z jezdni wypalony wrak amerykańskiego wozu opancerzo- nego. - Przejdźmy się trochę - zaproponował Li. Skręcili na chodnik i pomaszerowali krok w krok. Wu oczekiwał, że lada moment pułkownik oznajmi, iż jego służba na froncie dobiegła końca, ponieważ minister obrony zmienił zdanie albo on już dość się napatrzył, co zresztą było zgodne z prawdą, czy też zainterweniował jego dziadek bądź stryjeczny dziadek. - Generał Szeng popełnia straszliwy błąd - zaczął Li. Wu był tak zasko- czony jego szczerością, że przystanął w pół kroku i obejrzał się na pułkow- nika. - Koncentracja oddziałów w tym rejonie, na południe od Waszyngto- nu, ma tylko zmylić przeciwnika - wyjaśnił ciszej Li. - Szeng rozkazał zor- ganizować trzeci desant w Ameryce... nie informując o tym Pekinu. - Trzeci desant? - powtórzył zaszokowany Wu. - Gdzie? - Bezpośrednio w Filadelfii. Nasza flota ma się przebić przez obronę, zniszczyć dwa budowane w filadelfijskiej stoczni pływające arsenały, które mają być zwodowane za miesiąc, i wysadzić desant w celu zajęcia całej bazy marynarki wojennej. Moim zdaniem to kardynalny błąd. Według do- niesień wywiadu wszystko wskazuje na to, że wyrzutnie rakietowe budo- wanych okrętów są już uzbrojone i gotowe do działania. Jeśli to prawda, nasza flota zostanie zdziesiątkowana, zginą setki tysięcy żołnierzy i mary- narzy. Wu odwrócił głowę i popatrzył na głęboki lej do połowy wypełniony wodą wyciekającą z urwanej rury. Przez chodnik do połowy jezdni prowa- dził szeroki brunatny ślad kończący się wielką plamą zakrzepłej, sczerniałej krwi. Trudno było powiedzieć, czy to krew chińska, czy amerykańska. W tej chwili jednak nie miało to większego znaczenia. T- Do tej pory straciliśmy już ponad dwa miliony ludzi - szepnął Li. - Ta liczba zapewne się podwoi, jeśli Szeng zrealizuje swoje plany wysadzenia desantu w Filadelfii. A wtedy przegramy tę wojnę i posypią się głowy. - Dlaczego pan mi o tym mówi? - zapytał Wu. Li odczekał, aż porucznik spojrzy mu w oczy, i odparł: - Bo pan może powstrzymać inwazję. PETERSBURG, WIRGINIA 21 grudnia, 13.45 czasu lokalnego Han Żemin był tak zniecierpliwiony, iż opuścił szybę limuzyny, żeby przysłuchać się rozmowie kierowcy z żandarmem. Denerwowało go, że na- wet kierujący ruchem potrafili jedynie wskazać ogólny kierunek, w którym należało szukać dywizji Wu. - Dobra, jedź już!-zawołał. Kierowca ruszył. Han z powrotem podniósł szybę, bo wiał mroźny wiatr. Skąd mu przyszedł do głowy ten idiotyczny pomysł?! - zapytał po raz kolejny w myślach, zgrzytając zębami. Premier nakrzyczał na niego za to, że za sła- bo opiekował się synem i w ogóle traktował go jak podrzutka! - Przecież to jeszcze dziecko! - upomniał Hana jego ojciec. - Ufali- śmy, że potrafisz się zatroszczyć o jego bezpieczeństwo. - Sam go popychasz w łapy militarystów! - grzmiał premier. Żemin mógł tylko głośno westchnąć, chociaż zabrzmiało to jak złowiesz- cze warknięcie. - Jego oddział stacjonuje gdzieś niedaleko - odezwał się teraz przez interkom doradca Hana. Żemin szybko stłumił w sobie rosnącą wściekłość, bo nie chciał jej oka- zywać przy doradcy. Nie zdołał jednak opanować napięcia. Wu przesłał mu pocztą elektroniczną wiadomość, w której domagał się spotkania na froncie. „W mojej jednostce", podkreślił w notatce. Krótka telefoniczna rozmowa z generałem Szengiem potwierdziła, że młody Wu rzeczywiście zdecydował się odegrać jakąś rolę w tej wojnie. To rozjuszyło Hana. - Jak pan mógł mu pozwolić na podjęcie takiego ryzyka?! Ale generał uciął krótko: - Minister obrony osobiście polecił mi zaakceptować prośbę poruczni ka Wu. Limuzyna zwolniła, zjechali z autostrady między stanowej. Most nad wąską rzeczką był zburzony. Pod kołami zachrzęścił żwir, gdy skręcili w drogę objazdową. Zwolnili jeszcze bardziej na brzegu opadającym stromo w kie- runku rwącego nurtu. Oddział inżynieryjny umacniał wał ziemny tworzący stałą przeprawę. Mimo że pod spodem umieszczono szereg betonowych prze- pustów, przez które woda przepływała pod groblą, nie ulegało wątpliwości, że wiosenne roztopy zmyją całą tę prowizoryczną konstrukcję. A to jeszcze pogorszy sytuację Szenga, pomyślał Han. Kiedy wjeżdżali na drugi brzeg, na szczycie filaru zabłysły spawarki. Szykowano się do przerzucenia nowego przęsła nad rzeką. Rządowa limuzyna była bardzo ciężka z powodu ceramicznej kulood- pornej karoserii i grubych pancernych szyb, ale dzięki szesciusetkonnemu silnikowi i napędowi na cztery koła bez większego trudu wspięła się na stro- miznę. Pojechali dalej poboczem autostrady przekształconej w tymczasowe obo- zowisko wojskowe, ale w porównaniu z wyboistym objazdem można tu było rozwinąć dość dużą prędkość. Han zapatrzył się na niezwykły widok. Mię- dzy drzewami wzdłuż szosy stały zakryte siatkami maskującymi czołgi, działa samobieżne, opancerzone wozy piechoty, mosty pontonowe, a między nimi tysiące namiotów. Z wystających ponad nie kominków sączyły się smugi białawego dymu. Na ubitej ziemi całe kompanie piechoty ćwiczyły manew- ry w regularnym szyku. Inne ustawiały się w kolejkach przed namiotami kuchennymi. W opuszczonych zabudowaniach zorganizowano punkt dowo- dzenia dywizji czy brygady, bo przed domem stały opancerzone wozy łącz- ności najeżone dziesiątkami anten. Zanim dotarli do następnego punktu kontrolnego, naliczył aż piętnaście takich stanowisk dowodzenia. Tylko w tym rejonie na południe od Waszyng- tonu stacjonowało ponad milion chińskich żołnierzy. Wysiadł nad brzegiem Potomacu i ruszył pieszo na poszukiwanie syna. Dziękował w duchu, że ziemia jest już zmarznięta, bo w przeciwnym razie musiałby brnąć po kostki w błocie. Wartownik, którego doradca zapytał o drogę, również sprawiał wrażenie zmarzniętego na sopel lodu. Dwudziestoletni chłopcy z ociąganiem dźwigali się z ziemi, jak starcy. Wszyscy mieli ogorzałe, zapadnięte policzki, a wargi popękane i pokryte strupami. Odpowiadali monosylabami, głuchym, mar- twym głosem. Ich wyzywające zachowanie i pogardliwe miny podziałały Hanowi na nerwy. - Wiecie, gdzie jest ta kompania czy nie?! - powtórzył ostrym tonem pytanie doradcy. Szeregowiec obojętnie wzruszył ramionami. Rozwścieczony Żemin pod- szedł bliżej, obrzucając go piorunującym wzrokiem. Żołnierz cuchnął mari- huaną. Oczy miał przekrwione, a mundur i wyposażenie brudne i w nieła- dzie. Jego koledzy zacieśnili krąg, jak gdyby wietrząc dobrą zabawę. Wszy- scy są uzbrojeni i zapewne groźni, przemknęło Hanowi przez myśl. - Co tu się dzieje?! - zapytał. - A o co chodzi? - odparł zuchwale wartownik. Wokół rozległy się śmie- chy, najwyraźniej dodające mu animuszu. - Pytam, dlaczego zgromadzono tu aż tyle wojska. - Żemin ruchem ręki wskazał okoliczne lasy. - Co wam powiedziano? Szeregowiec zachichotał. Nawet nie potrzebował zachęty ze strony ko- legów, nie bał się niczego. - Co nam powiedziano? - powtórzył ironicznie. - Zaraz, niech sobie przypomnę. Mówiono nam, że wojna się skończy pod koniec ubiegłego mie siąca. Ale okazało się to prawdą tylko dla tych, co razem z nami wyszli na brzeg, lecz zostali pochowani gdzieś przy tej pieprzonej autostradzie. Mówił z taką wściekłością w głosie, że przestraszony Han cofnął się o krok. Mógł grozić Szengowi, ale nie tym ludziom, którzy nie mieli chyba nic do stracenia. Rozejrzał się szybko, lecz nie zauważył w pobliżu ani jed- nego oficera. Zresztą i po nich nie należało oczekiwać dyscypliny. Co naj- mniej od dziesięciu lat wszyscy doświadczeni i zdyscyplinowani oficerowie, mający choć trochę szczęścia, przebywali w ojczyźnie. Nie było ich dużo, bo większość w ogóle nie wracała do kraju. - Powiedzieli nam, że Amerykanom skończą się zapasy amunicji arty leryjskiej w ciągu pierwszych tygodni walk - ciągnął wartownik z coraz wy raźniejszym rozgoryczeniem. - Ale wbrew tym obietnicom byliśmy ostrze liwani przez całą drogę do rejonu koncentracji, a i później, do chwili włą czenia się w walkę! Powiedzieli nam, że nie będzie żadnej aktywności partyzanckiej, bo wróg jest słaby psychicznie, tymczasem od tylu strzelają do nas z każdej pukawki, kiedy idziemy w krzaki się wysrać i gdy ustawia my się w kolejce do kuchni. - Więc po co w ogóle nas karmią?! - wtrącił inny żołnierz. Doradca Hana był tak zaskoczony, że gapił się na nich wielkimi oczyma, z rozdziawionymi ustami. Żemin zmusił się do smutnego uśmiechu. - Pytałem - powtórzył spokojnie - dlaczego was tu zgromadzono. Ja kie macie rozkazy? Wartownik prychnął pogardliwie i pociągnął nosem. - Powiedzieli, że będziemy mogli wrócić do domu... - mruknął żało- śnie, łamiącym się głosem, jakby z trudem pokonując bezmiar depresji -.. .że wyjedziemy stąd... jak tylko Waszyngton padnie. - Spojrzał Żemino-wi w oczy, najwyraźniej oczekując potwierdzenia bądź zaprzeczenia. - Czy to prawda? - dodał po chwili z odrobiną nadziei w głosie. - A jak sądzicie? --- odpowiedział pytaniem Han, uśmiechając się przebiegle. Szeregowiec spuścił wzrok, jakby sprawdziły się jego najgorsze prze- czucia. Powoli usiadł z powrotem na ziemi i oparł się plecami o drzewo. Zamyślony Żemin zawrócił do samochodu, dostrzegł jednak kątem oka, że jego doradca kopnął wyciągnięte nogi wartownika. Tamten nie zareagował, jak gdyby w ogóle tego nie zauważył. t~ Czemu zachowujesz się jak idiota?! - warknął na syna, nie bacząc na tłoczących się za plecami młodego porucznika żołnierzy, którzy obrzucali go podejrzliwym wzrokiem. - Co się skłoniło, żeby się narażać na froncie? - Jestem żołnierzem - odparł Wu ledwie słyszalnie. - Nie jesteś żołnierzem - syknął wściekle Żemin - ale moim synem! - Nigdy mnie do końca nie zaakceptowałeś - wyrzucił z siebie Wu, jak- by od dawna tylko czekał na podobną okazję. Han postanowił zignorować ten przejaw arogancji. - Wszyscy dokładnie wiedzą, kim jesteś - mruknął ciszej. - Nikt właściwie nie wie, kim jestem - odparł chłopak ze złością. Za- nim Żemin uzmysłowił sobie, co naprawdę oznaczają te słowa, Wu dodał: - Musimy porozmawiać. Zabrzmiało to prawie jak rozkaz. Wu ruszył przed siebie. Han popatrzył na swego doradcę, w którego spojrzeniu kryła się pogarda. Dogonił syna tuż przed limuzyną. Kiedy obaj rozsiedli się w środku, Wu opowiedział o tajnych planach Szenga ujawnionych przez pułkownika Li. - Moi zdaniem adiutant generała kłamał - zakończył. - Bez dwóch zdań! - huknął Żemin, chcąc w ten sposób umniejszyć znaczenie bystrej obserwacji syna. - Tylko popatrz, jaką armię zgromadził do natarcia na Waszyngton! Ale po co generał wysłał do mnie Li z tą kłamliwą informacją? - Żeby przyłapać nas obu na akcie zdrady odparł Han, unosząc oczy do nieba na ten przejaw dziecinnej naiwności. - Jakiej zdrady? - zdziwił się Wu, marszcząc brwi. - Takiej, że zamierzam przekazać rewelacje pułkownika Li Ameryka- nom - burknął Żemin, jakby musiał kretynowi objaśniać rzeczy oczywiste. - A co dokładnie chcesz zrobić? - spytał nie zrażony Wu. - Mówię przecież, że przekazać te informacje wywiadowi amerykań- skiemu! Dlaczego trzeba ci tłumaczyć najprostsze sprawy? - Wiesz jednak, że to nieprawda. - Wielkie nieba! - syknął Han i pokręcił głową. - Oczywiście! Nie prze- kazałbym informacji o naszych prawdziwych planach! Musimy zniszczyć pływające arsenały. Jeśli Baker wycofa część oddziałów spod Waszyngtonu do obrony Filadelfii, Szeng przedrze się przez linie obrony i zajmie stocznię od lądu. Sam widzisz, że zamierzam tylko pomóc Szengowi wygrać bitwę o Waszyngton, robiąc dokładnie to, o co mnie od dawna podejrzewa, czyli przekazując tajne informacje Amerykanom. - A robiłeś to wcześniej? Han skrzywił się. - Nie, ale na pewno bym zrobił, gdybym uznał, że tak trzeba. - Czyli gdyby generał zbyt łatwo odnosił zwycięstwa, gdyby cena pła- cona wielkością strat w ludziach była za niska, postarałbyś się przywrócić równowagę i ją zwiększyć. - Szeng sam przekazuje tajemnice Amerykanom. - To zupełnie inna sprawa. Poza tym ci nie wierzę. Odpowiedz na pro- ste pytanie. Czy pomógłbyś Amerykanom tylko po to, żeby poprawić swoją pozycję polityczną? Han uśmiechnął się i odchylił na oparcie. - Na niektóre pytania nie da się odpowiedzieć tak lub nie. Zresztą roz trząsasz problem hipotetyczny. Straty armii Szenga są olbrzymie, a po roz poczęciu szturmu na Waszyngton podwoją się lub potroją. Czy wiesz, że na rozkaz ministra obrony znacznie spowolniono proces powiadamiania ro dzin zabitych? A nawet drobna wzmianka o stratach w liście lub e-mailu do ojczyzny jest przyczyną natychmiastowego skierowania oficera na front? - Zaśmiał się krótko. - Ograniczenia mają być rygorystyczni t przestrzegane. Będzie się ujawniało nazwiska najwyżej dwudziestu tysięcy-poległych mie- sięcznie. O ile mi wiadomo, do tej pory wstrzymano wysyłkę około miliona zawiadomień. - Znowu się zaśmiał. - Nie wierzę - mruknął Wu. - Planuje sieje wysłać około piętnastego stycznia... - Sięgnął do swojej aktówki i zajrzał do notatek. - Dokładnie szesnastego, po zakończeniu bitwy o Waszyngton. Będzie się można wtedy zasłaniać koniecznością ogromnych poświęceń dla ostatecznego zwycięstwa nad Stanami Zjednc czonymi. Ale i tak wielkość strat stanowi najsłabszy punkt tego planu. - Ledwie zdołał opano- wać chichot. - Bo może się okazać, że sumaryczna liczba ofiar jest większa niż liczebność wojsk, które wzięły udział w bitwie! Wystarczy, że któryś dzien- nikarz będzie nazbyt dociekliwy, i cała mistyfikacja wyjdzie na jaw. Wtedy zdobycie przez armię Waszyngtonu zostanie uznane za narodową tragedię Chin. - A jeśli Amerykanie wygrają tę bitwę? Han zaśmiał się ponownie, ale tym razem nieco sztucznie. - Naprawdę mało wiesz o Amerykanach, Wu. Nie wytrzymają tego, co Szeng zgromadził przeciwko nim. Jest uparty, ani trochę nie popuści. Nie ustającymi zmasowanymi atakami będzie coraz silniej naginał im karki, a w trakcie tych zmagań prawdopodobnie sam sobie skręci kark. Nad Poto- makiem przegrają i Amerykanie, i on. Wu odwrócił głowę. Przez kilka sekund panowała napięta cisza. No cóż - odezwał się w końcu. Chyba lepiej... wzruszy! ramionami - .. .wrócę już do mojego plutonu. - Żemin nie odpowiedział. Syn spojrzał na niego i dodał: - Chyba że... premier poczuje się urażony... Han skrzywił się i prychnął pogardliwie. Tym razem doskonale rozumiał chłopaka. Wu spuścił głowę i popatrzył na swoje zabłocone buty oraz pisto- let maszynowy, który trzymał między nogami. Żemin uśmiechnął się z satys- fakcją. Wcisnął klawisz interkomu i powiedział do kierowcy: - Wracamy do Richmond. SIEDZIBA WŁADZ CYWILNYCH, RICHMOND 21 grudnia, 15.30 czasu lokalnego Limuzyna zajechała przed fronton gmachu. Doradca wysiadł i stanął przy drzwiach, czekając na znak Żemina, żeby je otworzyć. Przez całą drogę jechali w milczeniu. Obaj wyglądali w przeciwnych kierunkach na niezwykłe morze ludzi oraz imponujące nagromadzenie sprzętu wojskowego. Kiedy samochód stanął, Wu jeszcze przez chwilę siedział sztyw- no, wreszcie zapytał: Dlaczego chcesz dostarczyć Szengowi dowód swojej zdrady, spotyka- jąc się z Amerykanami? Nie dość, że ich oszukasz, bo będą musieli rozdzie- lić siły między obronę Filadelfii i Waszyngtonu, to jeszcze wpadniesz w za- stawioną przez Szenga pułapkę. - Dość się już nabawiłeś w żołnierzyka, Wu - rzekł Han, ignorując jego pytanie. - Znajdź sobie jakąś dobrą kryjówkę na górskim odludziu i nie wy- chylaj z niej nosa. - Powinienem wrócić do sztabu generała Szenga. - Cokolwiek zdecydujesz, trzymaj się od niego z dala. Unikaj także por- tów, rejonów zgrupowań i lotnisk. Ustaw się po stronie nawietrznej wzglę- dem wszelkich obiektów strategicznych, a nie zawietrznej. I bezwzględnie zabraniam ci wracać na front. To rozkaz. Rozumiesz, Wu? Wreszcie chyba zaczęła do niego docierać istota planu ojca. - Chcesz przekonać swego starego przyjaciela, prezydenta Bakera, żeby przerzucił wojska do obrony Filadelfii - rzekł oskarżycielskim tonem - a tym samym osłabił obronę Waszyngtonu. A kiedy stolica padnie i nasze oddziały ruszana Filadelfię, Bakerowi nie pozostanie nic innego, jak użyć broni ato mowej ... dokładnie tak, jak przypuszczali członkowie cywilnego rządu w Pe kinie. - Han uśmiechnął się chytrze. Wu ciągnął: - Zamierzasz sprawić, że spełnią się przepowiednie premiera! Zależy ci na tym, żeby Amerykanie użyli broni jądrowej! Bo wtedy premier wykorzysta olbrzymie straty naszej armii, żeby zdyskredytować ministra obrony na arenie politycznej! ~ No proszę! odparł wyraźnie ożywiony Han. - A mówiłeś, że się nie nadajesz do prowadzenia spraw rodzinnych! Znów zapadła napięta cisza. Dobry humor ojca stał w wyraźnej sprzecz- ności z grobowym nastrojem syna. - A jeśli mimo wszystko prezydent Baker nie użyje broni atomowej? - spytał Wu przez zaciśnięte zęby. Żemin miał jednak gotową odpowiedź. - To szybko zostanie byłym prezydentem... zakładając, że będzie jesz cze żył. - Skinął głową do swego doradcy i ten otworzył drzwi. Han wysiadł i dodał: - Pamiętaj, trzymaj się z dala od wszelkich obiektów o znaczeniu strategicznym. Doradca zatrzasnął drzwi limuzyny. Wu jeszcze przez chwilę siedział jak skamieniały. Kierowca nerwowo zaciskał dłonie na kierownicy i zerkał we wsteczne lusterko. W końcu po- rucznik wcisnął klawisz interkomu. - Zawieź mnie do dowództwa armii. WASZYNGTON 22 grudnia, 10.00 czasu lokalnego Prezydent Baker w towarzystwie marszałka Izby Reprezentantów, Toma Lefflera, wizytowali stanowiska bojowe w wyludnionej, ewakuowanej stoli- cy. Pod pomnikiem Waszyngtona natknęli się jednak na turystów, rodzinę z Wisconsin. - Co was sprowadza do miasta? - zwrócił się do nich Bill. - Chcieliśmy wszystko zobaczyć - odparła kobieta. - Pokazać dzieciom, dopóki to możliwe... Dwaj kilkunastoletni chłopcy z poważnymi minami popatrzyli na prezy- denta. Rodzice pożegnali się szybko i odeszli, aby dalej podziwiać waszyng- tońskie zabytki, nie zniszczone jeszcze przez wojnę. To spotkanie sprawiło, że między dwoma prominentnymi politykami zapadło milczenie. Poszli da- lej w otoczeniu trzystu agentów służb ochrony. Zarówno mężczyźni, jak i ko- biety nosili ciemne okulary i byli uzbrojeni w pistolety maszynowe. Zapaso- we magazynki wypychały im kieszenie marynarek. Obecność szczelnego kordonu ochroniarzy także nie ułatwiała rozmowy. Kiedy Baker zauważył, że stary Leffler zwalnia kroku, skierował się w stronę najbliższej ławki. Usiedli. Agenci natychmiast utworzyli wokół nich zwarty mur. W głębi ulicy zawarczały silniki paru czarnych wozów opance- rzonych, kierowcy podjechali kilkadziesiąt metrów bliżej, by łatwiej móc wkroczyć do akcji. Leffler miał ciągle otwarte usta. Fałdy skóry na zapadniętych policzkach zwisały mu poniżej linii szczęki. W ciągu ostatnich dwóch lat postarzał się o dziesięć, pomyślał Bill, i to wcale nie z powodu wojny, lecz utraty żony, która zawsze dodawała mu sił. - Tom, Sąd Najwyższy uznał twoją ustawę o tajemnicy państwowej za niezgodną z konstytucją. - Baker wyciągnął w jego kierunku przesłaną fak sem kopię wyroku, ale Leffler nawet na nią nie spojrzał. - Posłuchaj, Tom. Jesteśmy przywódcami tego kraju, ty i ja. Jeżeli masz jakieś kłopoty, takie czy inne, porozmawiajmy o nich. Docierają do mnie różne plotki. Leffler spojrzał na niego, oczy miał zaczerwienione. Bill popatrzył na otaczające ich budynki i ciągnął: - Sąludzie, dla których waszyngtońskie pomniki to symbol Stanów Zjed noczonych. Dlatego wydaje im się, że powinniśmy wykorzystać wszelkie dostępne rodzaje broni, aby powstrzymać Chińczyków przed zajęciem stoli cy, bo oznaczałoby to koniec wojny. Ich zdaniem wojska zgromadzone w oko pach nad Potomakiem nie zdołają odeprzeć wroga, chcą więc, byśmy użyli broni atomowej, chemicznej, a nawet biologicznej tutaj, w północnej Wirgi- nii. - Głos mu się załamał. - Ale ja się na to nigdy nie zgodzę! - Stuknął pięścią w kolano. -Nigdy! Będę prowadził wojnę konwencjonalną do ostat- niego żołnierza i ostatniego bastionu w Górach Skalistych, bo zawsze bę- dzie ktoś, kto się ukryje w górach, choćby ze starą strzelbą. I będzie walczył za Amerykę, Tom. Za Amerykę! Łzy zakręciły mu się w oczach. Nieoczekiwanie Leffler objął go ramie- niem i rzekł cicho: - Martwię się o Clarissę. - I ja się o nią bardzo niepokoję, Tom - odparł szczerze. - Za nic w świe- cie bym jej nie skrzywdził... - Leffler pokręcił głową, dając mu do zrozu- mienia, że co innego miał na myśli. - Chodzi ci o jej bezpieczeństwo? - Starzec nagle się ożywił, westchnął głośno, ale odwrócił głowę, jak gdyby bał się spojrzeć mu w oczy. - Tom? Wiadomo ci coś na temat zabójstwa wiceprezydent Sobo? Leffler ociężale zaprzeczył ruchem głowy i mruknął: - Nie. Przysięgam na Boga, że o niczym nie wiedziałem. Baker nie miał podstaw, aby mu nie wierzyć, chociaż zwrócił uwagę na nietypowe sformułowanie w czasie przeszłym. - Czyżbyś martwił się poczynaniami FBI? - Leffler szybko odwrócił się do niego. Bill dodał ciszej: - Zamierzam całkowicie usunąć Asherowi grunt spod nóg. Ten wyrok Sądu Najwyższego oznacza koniec jego gesta powskich metod. Wiesz, że trwa dochodzenie przeciwko Clarissie? Powiedziano mi, że niedługo zostanie aresztowana pod zarzutem... szpiegostwa na rzecz Chiń- czyków. Bakera ogarnęła złość. - Czyżby Asher bezpośrednio ciebie przyciskał? Groził ci?! - Staremu bezbronnemu człowiekowi, dodał w myślach, z trudem hamując wybuch wściekłości. - To podły sukinsyn! Mamrotał jeszcze pod nosem przekleństwa, gdy zza kordonu wyłonił się szef służb ochrony i rzekł: - Przepraszam. Dzwoni sekretarz stanu, panie prezydencie. Baker wziął od niego szyfrujący telefon komórkowy i rzucił ze złością: - O co chodzi? Nie zrażony sekretarz odparł szybko: - Han Żemin domaga się kolejnego spotkania. PÓŁNOCNA WIRGINIA 23 grudnia, 23.10 czasu lokalnego Major Jim Hart nie mógł zasnąć, przewracał się w śpiworze. Leżał za- grzebany w stercie liści pod drzewem. Noc była mroźna, ale sucha. Na nie- bie kłębiły się chmury. Od czasu akcji zwiadowczej sprzed tygodnia, zgod- nie z rozkazami.kontrolera, jednookiego pułkownika, ciągle się ukrywał i co- raz częściej w duchu przeklinał bezczynność. Dokonał wystarczająco dużo w tej wojnie, ale przedłużające się oczeki- wanie sączyło w jego żyły truciznę. Jedyną odtrutką na tę nudę mogło być działanie. Tak jak wyczynowy sportowiec potrzebował treningu, jemu nie- zbędna była walka. Wiedział, że Chińczycy szykują wielką ofensywę. Znajdował się na ich tyłach, dokładnie osiemnaście kilometrów od linii frontu. Trzymał się go blisko w nadziei, że dostanie rozkaz powrotu. Ukrywał się przed pilotami helikopterów odbywającymi loty treningowe na niskich wysokościach w do- linach, kierowcami ciężarówek i wozów pancernych jeżdżącymi w długich kolumnach po wąskich wiejskich drogach oraz artylerzystami, którzy na rów- ninach rozstawiali działa i zakrywali je siatkami maskującymi. Przeczuwał, że lada dzień rozpocznie się zmasowany ostrzał amerykańskich pozycji wo- kół stolicy. Jak oni to wytrzymują? - zastanawiał się na okrągło. Nie potrafił sobie wyobrazić, że i on miałby siedzieć w bunkrze, czekać jak szczur, aż z które- goś chińskiego czołgu padnie ten jeden celny strzał albo do okopów wedrze się piechota. Ze złości zazgrzytał zębami. Coś trzasnęło, poczuł gwałtowny ból. Tyl- ko tego brakowało, żebym sobie teraz złamał ząb, pomyślał. Sprawdził języ- kiem, ale nie wyczuł żadnego uszczerbku. Ból szybko minął. Złość jednak pozostała. Pod jej wpływem stwierdził, że musi się włączyć do walki. Nawet jeśli dostanie rozkaz powrotu, przed wyruszeniem za linię frontu będzie musiał przeprowadzić choć jedną akcję. A jeśli nie nadejdzie taki rozkaz? - przemknęło mu przez myśl. Jeśli będą mi wyznaczali kolejne zadania dywersyjne, dopóki nie zginę? Coś ści- snęło go w dołku. Niesmak w ustach i ból zęba sprawiły, że zapragnął usiąść i napić się wody z manierki. Był jednak zbyt zmęczony, poza tym nie chciał znowu pieczołowicie zasypywać śpiwora liśćmi. Dla niego wojna ograniczała się na razie do walki z zimnem oraz tęsknotą za gorącą kąpielą i wygodnym łóżkiem. Przynajmniej mam pod dostatkiem świeżego powietrza, nie tak, jak w bunkrze, pomyślał. Nawet samo to określenie, bunkier, kojarzyło mu się z katakumbami czy mauzoleum. A może jeszcze z czymś innym? Z grobowcem, podpowiedziało jego drugie ja, wier- nie dotrzymujące mu towarzystwa. Coraz częściej gadał sam do siebie. Zmienił się od czasu działań w Ala- bamie, z rozrzewnieniem wspominał tamten okres. Przynajmniej codziennie miał kontakt z Lipscombami. Rozmawiał z Jimmym i Amandą, gdy wracali ze szkoły, a z ich rodzicami przy obiedzie. A teraz mogę tylko leżedpod drzewem i gadać do siebie, pomyślał z go- ryczą. Koniecznie muszę wrócić do walki. Na miłość boską, wysadzić jakiś most, zaatakować konwój czy choćby rozstawić parę min! Kontroler nakazał mu jednak, by pod żadnym pozorem nie podejmował zbędnego ryzyka. - Dobrze się ukryj - powiedział. - Po co? - zapytał Hart. Rozmowa miała miejsce w podziemnym centrum dowodzenia gdzieś w Marylandzie. Pułkownik w zamyśleniu mruknął coś o „ważnych dla kraju celach strategicznych", ale jego słowa utonęły w dolatującym z głośnika, nieprzyjemnym pisku cyfrowej łączności mikrofalowej. Chodziło prawdo- podobnie o zachowanie tychże strategicznych celów. Dopiero po jakimś czasie Hart zrozumiał, że to on jest tym celem. Do- wódca sekcji operacyjnej sił specjalnych chciał mu dać do zrozumienia, że stał się zbyt ważny dla kraju, by mógł podejmować zbędne ryzyko. Wtedy, w Marylandzie, Hart dowiedział się również, jaki los spotkał jego kolegów. Na wypadek dostania się w ręce wroga nie powinien znać tego typu informacji, ale zaprzyjaźniony oficer ujawnił mu prawdę. Przed wybuchem wojny Piąta Grupa Sił Specjalnych rozmieściła w południowych stanach, Alabamie i Missisipi, cztery tysiące sześciuset zwiadowców z zie- lonych beretów. Z tego cztery tysiące stu nie dawało znaku życia, prawdopo- dobnie poległo bądź dostało się do niewoli, trzystu na pewno zginęło z rąk nieprzyjaciela, najczęściej w publicznych egzekucjach, natomiast dwustu figurowało w chińskich spisach jeńców wojennych. - To razem cztery tysiące sześciuset - zdziwił się Hart, gdy zaś znajomy przytaknął ruchem głowy, zapytał zdziwiony: - A ja? Przecież przeżyłem! - Ty jesteś wynikiem błędu zaokrąglania liczb - odparł oficer. Te słowa utkwiły mu w pamięci. Cóż znaczył jeden człowiek podczas wojny, w której ginęły miliony ludzi? Może i teraz uda mi się przeżyć, pomyślał, spoglądając przez szczelinę pod kapturem śpiwora na pojedyncze gwiazdy pojawiające się między nagi- mi gałęziami drzew, migoczące w czystym, mroźnym powietrzu. A może nie? - odpowiedziało przekornie jego drugie ja. To naprawdę nie ma znacze- nia. SIEDZIBA WŁADZ CYWILNYCH, RICHMOND 24 grudnia, 16.00 czasu lokalnego Han siedział w swoim gabinecie na drugim piętrze typowego amerykań- skiego biurowca. Według pierwotnych założeń miał zająć rozległą posia- dłość gubernatora stanu, ale została doszczętnie zniszczona przez wycofujące się oddziały Gwardii Narodowej. Na razie więc urządził się w pomiesz- czeniach należących do towarzystwa ubezpieczeniowego, mając nadzieję, że lada dzień skończy się remont na czterdziestym piętrze wieżowca. Liczył na to, że tam poczuje się wreszcie jak u siebie. Silna eksplozja wstrząsnęła drzwiami i oknami budynku. Nie było alar- mu lotniczego, a wybuch nastąpił tuż przed frontonem gmachu. Chwilę później rozległy się strzały z broni maszynowej. Żeminowi serce mocniej zabiło. A więc stało się, pomyślał. Zgiełk na korytarzu zdawał się potwierdzać jego obawy. Utkwił spojrze- nie w drzwiach, a gdy te odskoczyły z hukiem, poderwał się na nogi. Do gabi- netu wpadli uzbrojeni żołnierze. Zamknął oczy, przygotowując się na uderze- nia pocisków. Strzały jednak nie padły. Żołnierze otoczyli jego biurko. - Na podłogę, administratorze Han! - krzyknął któryś. Dwaj inni chwy cili go pod ręce i brutalnie wepchnęli pod biurko. Dotarło do niego, że to nie zamachowcy, lecz ochrona. Przerażenie minęło, mógł wreszcie zaczerpnąć oddechu. Nawet coraz głośniejszy terkot broni maszynowej dolatujący z główne- go holu nie był w stanie osłabić ogarniającej go euforii. Żemin ułożył się wygodniej na dywanie pod biurkiem pełniącym rolę fortecy i zasłuchał w mel- dunki o przebiegu walki z partyzantami, dolatujące z krótkofalówki jednego z obrońców. - Sana schodach! Na schodach! - krzyczał ktoś piskliwym głosem. Se rie z pistoletów maszynowych rozbrzmiewały głośnym echem w koryta rzach. - Tędy! Do mnie! Zakładają ładunki! Dawajcie granaty! Parę sekund później zaczęły się rozrywać granaty. Po kilkunastu wybu- chach nastała cisza. Wreszcie ktoś zameldował, że wszyscy partyzanci zgi- nęli. - Zagrożenie zlikwidowane - oznajmił dowódca ochrony. Żołnierze wokół biurka się rozstąpili. Han wstał i otrzepując ubranie, powiedział: - Chcę dostać wyczerpujący raport na temat dróg, którymi partyzanci dostali się do budynku. Dowodzący drużyną pokiwał głową i poprowadził swoich ludzi do wyj- ścia. Przez otwarte drzwi Zemin ujrzał siedzącego w sekretariacie oficera z pistoletem maszynowym na kolanach. Wyglądało na to, że krótka strze- lanina nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. W przeciwieństwie do żołnie- rzy ochrony był ubrany w brudny, wymięty mundur polowy, a w dłoniach trzymał hełm. Głowę miał ogoloną do gołej skóry, z boku szyi ciągnęła się długa zaczerwieniona szrama. Z poważną miną spojrzał Hanowi prosto w oczy. Kiedy w przejściu stanął sekretarz, Żemin ruchem ręki wskazał oficera i zapytał: - Kto to? Sekretarz wsunął się do gabinetu i przymknął drzwi. - Zjawił się bez zapowiedzi, panie administratorze. Nie był zapisany na rozmowę, a terminarz spotkańjest wypełniony. Mimo to... nie chciał wyjść. - Nerwowo wzruszył ramionami. Han domyślił się, że pistolet maszynowy musiał odegrać istotną rolę w rozmowie. - Czego chce? - zapytał. Sekretarz znowu wzruszył ramionami. - Rozmawiać z panem. Nic więcej nie chciał mi powiedzieć. Żemina ogarnęła złość. - No to go poproś. Niech wejdzie. Major energicznie wkroczył do gabinetu. Han patrzył z uwagą, jak opie- ra broń o krzesło przy drzwiach. Usłyszał ciche stuknięcie bezpiecznika. Mimo dość wysokiego stopnia mógł mieć najwyżej trzydzieści lat. Pod- czas wojny nie było w tym niczego niezwykłego, wystarczyło pięć czy sześć lat służby i doświadczenie wyniesione z kilkunastu mniejszych pododdzia- łów. Trzydziestoletni dowódcy batalionów prowadzili do boju po sześciuset osiemnastolatków. Oficer stanął na baczność przed biurkiem i zasalutował. - Czym mogę panu służyć, majorze? - zapytał Han. - Armia zamierza wymordować wszystkich moich ludzi, szykuje się do rozstrzelania tysięcy żołnierzy. - Za co? - Za dezercję, panie administratorze. Uwięziono ich w tymczasowym areszcie, w szkole średniej na północnych krańcach miasta. Żemin zaczął gorączkowo rozważać wszelkie możliwości. Czy ten czło- wiek odgrywał jakąś rolę w pułapce zastawionej przez Szenga? Czy jego oddział rzeczywiście dopuścił się odpowiednio udokumentowanego aktu zdrady? Czy ewentualna interwencja konstytucyjnych władz cywilnych musiała się odbić na wojskowym porządku i dyscyplinie? Mógł się poważ- nie narazić ministrowi obrony, a zapewne też samemu premierowi. Czy też oficer troszczący się o swoich podkomendnych naprawdę prosił go o wstawiennictwo, dając mu tym samym znakomitą sposobność do uwol- nienia się na krótko od rygorów związanych z pełnioną funkcją? - Dlaczego cały pański oddział został oskarżony o dezercję, majorze? - zapytał. Oficer poruszył się niespokojnie. - To zupełna bzdura! - Pochylił się i oparł obie dłonie o krawędź biur- ka, lecz gdy Han podniósł na niego wzrok, szybko wyprostował się i rzekł: - Mój batalion inżynieryjny dostał rozkaz przygotowania części mostu ponto- nowego w sektorze, który, jak się okazało, wciąż był zajęty i silnie broniony przez oddziały amerykańskie. - Uczestniczy pan w operacji przygotowań do sforsowania Potomacu? - zaciekawił się nagle Żemin. Major tylko zrobił zdziwioną minę, nie odpowiedział. Rozejrzał się za to po gabinecie ozdobionym sztandarem w stojaku i kilkoma oprawionymi zdję ciami Hana w towarzystwie premiera. Wreszcie przełknął ślinę i pokiwał głową. * - Zameldowałem przez radio, że nie możemy zostać w wyznaczonym rejonie, bo znaleźliśmy się pod silnym ostrzałem. Wtedy dowódca pułku oświadczył, że skoro w naszym rejonie jest wróg, to powinniśmy go wy przeć. Ale Amerykanie bronili się w betonowych bunkrach, oczyszczone przedpole na szerokości kilometra było silnie zaminowane! Musielibyśmy przedzierać się przez zasieki i robić przejścia w zaporach przeciwczołgo- wych, a to wszystko pod zmasowanym, krzyżowym ostrzałem! Domyśliłem się, że zaszła jakaś pomyłka, dlatego pojechałem do dowództwa dywizji. I tu popełniłeś pierwsze wykroczenie, pomyślał Han, kiwając głową. Jak dotąd relacja majora trzymała się kupy. Zignorował rozkazy tępego dowód- cy pułku, pominął drogę służbową i postanowił interweniować bezpośred- nio w dowództwie dywizji. Jeżeli była to prawda, ten człowiek, z natury skłonny do buntu, rzeczywiście poszukiwał ostatniej deski ratunku u niego, cywilnego gubernatora i tytularnego zwierzchnika sił inwazyjnych. - Pod moją nieobecność - ciągnął oficer - batalion znalazł się pod in tensywnym ostrzałem artyleryjskim, dlatego mój zastępca rozkazał odwrót na bezpieczniejsze pozycje. Wpadł jednak na dowódcę pułku, który zamie rzał zmusić nas do ataku na amerykańskie umocnienia. Nie wiem, co się wtedy stało. Słyszałem, że dowódca pułku wrzeszczał ile sił i wygrażał pię ścią moim oficerom, którzy w ogóle nie chcieli go słuchać. Wreszcie sam, na drodze, zastrzelił sześciu z nich. Han znów pokiwał głową. Brzmiało to wiarygodnie. Dowódca pułku, chcąc zatuszować swoją pomyłkę, gotów był oskarżyć o dezercję i areszto- wać cały batalion. - Kiedy się o tym dowiedziałem, mój batalion był już w tymczasowym areszcie. Pojechałem tam, ale mnie nie wpuszczono, tłumacząc, że jest już za późno, bo sąd wojenny skazał wszystkich czterystu ludzi na śmierć! - Więc dlaczego nie aresztowano też pana i nie postawiono przed są- dem? - zapytał Żemin. - Odnoszę wrażenie, że pański dowódca pułku nie należy do ludzi zdolnych komukolwiek wybaczyć nieposłuszeństwo. - On nie żyje. Kiedy żandarmi rozbrajali moich ludzi, jeden z nich za- strzelił pułkownika. No tak, teraz wszystko jasne, pomyślał Han. Zdarzenia układały się lo- gicznie, w tej opowieści nie było niczego naciąganego. - I czego się pan po mnie spodziewa? - spytał. - Zrobi pan to, co uzna za słuszne - odparł szczerze major. Żemin szybko spojrzał mu w oczy, zaskoczony wyzywającą odpowiedzią. Po minie majora poznał jednak, że nie chodziło o żadne wyzwanie. Zatem była to pułapka? Postanowiono ułatwić mu zrobienie zdradliwego kroku? Czy też po prostu zdesperowany major poświęcił cały dzień na spotkania ze starszymi oficerami armii, aż w końcu, sfrustrowany, postanowił szukać ratunku u władz cywilnych? A może tylko nie chciał stracić swojej ostatniej szansy, bezczelnie podsuwając mu rozwiązanie zatrącające o zdradę? - Jak się pan tu dostał? - spytał Żemin, lecz oficer zrobił zdziwioną minę. - Prowadzi pan? Ma pan jakiś samochód? - Tak, przyjechałem wozem dowodzenia. Stoi przed budynkiem. Ru- chem głowy wskazał okno wychodzące na ulicę. Han wstał i wyjrzał na zewnątrz. Po przeciwnej stronie stal brudny i po- bijany łazik w maskujących kolorach. - W takim razie pojedziemy ratować pańskich ludzi, majorze. Muszę się tylko przebrać. Limuzyna ruszyła za autem terenowym, wraz z opancerzonymi wozami osobistej ochrony Żemina utworzył się niewielki konwój. Kiedy skręcili w bramę podmiejskiej szkoły średniej, wartownicy szyb- ko wpuścili ich na teren. Uwagę Hana przyciągnęły włączone jupitery pobli- skiego stadionu, rozjaśniające wieczorny mrok. Uderzył go też widok dłu- gich pryzm brunatnej ziemi ciągnących się wzdłuż rowów wykopanych spy- chaczami. Polecił zatrzymać kawalkadę pojazdów tuż przed wejściem na stadion i wysiadł. Zrobiło się zimno. Jego doradca zaczął rozcierać sobie ramiona i przytu- pywać w miejscu. - Miał pan rację, że trzeba zabrać zimowe kurtki - mruknął. Był ubrany w lekki płaszcz, natomiast Han włożył ciepłą bieliznę, czarne dżinsy, futrzane buty i wartą tysiąc dolarów czarną kurtkę narciarską. Nie zapomniał też o weł- nianej czapce i futrzanych rękawicach. Kiedy dołączył do nich major, weszli na teren stadionu. Na boisku klę- czały tysiące młodych chińskich żołnierzy z rękoma założonymi za głową. Kilku żandarmów popychało grupkę opornych w kierunku dwóch ciężaró- wek za bieżnią, znad ich burt wystawały lufy karabinów maszynowych. Han ruszył ku niewielkiemu podium. Stał na nim długi stół przykryty zielonym materiałem, stanowiący namiastkę stołu sędziowskiego. Siedziało za nim trzech oficerów trybunału wojskowego. Z pewnością ze względu na mróz przesłuchania więźniów były bardzo krótkie. Dowódca miejscowego garnizonu jeszcze przydzielał plutonom zadania związane z utrzymywaniem porządku i doprowadzaniem oskarżonych naj- pierw przed trybunał, a potem przed pluton egzekucyjny. On także się spie- szył, chciał jak najszybciej uwolnić się od przykrego obowiązku. Han wie- dział jednak z doświadczenia, że tego typu publiczne rozprawy muszą być z góry zaplanowane do najdrobniejszych szczegółów. Stało się już zwycza- jem ułaskawianie tych, którzy zachowywali się najlepiej w każdej, mniej więcej czterdziestoosobowej grupie prowadzonej na stracenie. Oczywiście chodziło o to, by wszyscy szli jak owce na rzeź, prześcigając się wzajemnie w pilnym wykonywaniu rozkazów oprawców. Ale nie ulegało wątpliwości, że nikt z oskarżonych nie zostanie przy życiu, podobnie jak tajemnicą poliszynela była taktyka armii, nakazująca maksymalne ograniczanie liczby jeńców wojennych. Zatem jedyną nagro- dą dla najbardziej posłusznych było to, że zostaną straceni w ostatniej gru- pie. Zaskoczony dowódca garnizonu, noszący stopień pułkownika, odpro- wadził wzrokiem Hana idącego w licznej obstawie wprost do stołu sędziow- skiego. Oprócz zwykłej ochrony osobistej tym razem towarzyszyły mu do- datkowo dwie drużyny komandosów w polowych mundurach. Dopiero po chwili oprzytomniał i zasalutował administratorowi. Żemin udał, że tego nie dostrzega. Powiódł surowym spojrzeniem po twarzach klęczących więźniów. Wszyscy przyglądali mu się uważnie. Po wielu godzinach szykowania się na pewną śmierć teraz widzieli w jego przy- byciu iskierkę nadziei. Zwrócił uwagę, że nawet żandarmi patrząna niego podobnym wzrokiem, a najbardziej wyczekująco ci, którzy zajmowali stanowiska przy karabinach maszynowych. Na co liczycie? - zapytał w myślach Żemin. Co może się kryć w sercach ludzi rozstrzeli wuj ący eh swoich kolegów? Podobnie jak major, całkowicie zignorował służbowąhierarchię. W ogóle nie zamierzał rozmawiać z trybunałem sędziowskim. Postanowił odwołać się bezpośrednio do żołnierskich sumień. Wszedł na podium, pochylił się nad przewodniczącym trybunału i wziął stojący przed nim mikrofon. Dwaj sędziowie zajmujący miejsca po bokach byli zwykłymi oficerami liniowymi, którym tymczasowo powierzono ten smutny obowiązek. Tylko przewodniczący miał prawo ferować wyroki. Han wcisnął przełącznik i usłyszał głośne pstryknięcie, system nagłaśniania był włączony. Stanął twarzą do tysięcy ponurych dezerterów, ale popatrzył na żandar- mów trzymających ich pod bronią. Dowódca garnizonu wymienił szybkie zdziwione spojrzenia ze swymi oficerami. - Dość mordów! - Wzmocniony głos Hana zadudnił nad stadionem. - Powstrzymajcie to! Natychmiast! Więźniowie się ożywili, zaczęli spoglądać to na siebie nawzajem, to na żandarmów. Gromadka stojąca już przed plutonem egzekucyjnym wpatry- wała się w niego z napięciem. - Nie jesteście rzeźnikami! - Echo poniosło te słowa nad pustymi try bunami. Ci oskarżeni są zwykłymi, bezbronnymi ludźmi! Są też żołnierza mi, tak jak wy, uwikłanymi w tę straszliwą wojnę! Teraz i żandarmi zaczęli spoglądać na siebie. W ich postawie nic się nie zmieniło, wciąż tak samo mierzyli z broni w więźniów, którzy nie mieli jesz- cze odwagi opuścić rąk. Powoli jednak odmieniał się nastrój jednych i dru- gich. Racjonalizm, który nakazywał żołnierzom ślepe posłuszeństwo wobec przełożonych, zaczynał się chwiać w posadach. Wszyscy widzicie, jak wygląda tak zwany sąd wojenny! wykrzyk- nął oskarżycielsko Han. Uważacie, że to sprawiedliwe?! Czy każdemu z klę- czących przed wami udowodniono zarzut zdrady ojczyzny, która oczywiście musiałaby zostać ukarana śmiercią?! Starał się mówić bardzo głośno, mimo że wzmocnienie było chyba usta- wione na maksimum. Bez wątpienia przewodniczący trybunału zamierzał w ten sposób podeprzeć swój chwiejny autorytet. I teraz Han, wykorzystu- jąc, że słowa spadają na ludzi ogłuszającą lawiną, odwoływał się do czło- wieczeństwa od lat tłumionego w żandarmach. Stopniowo lufy karabinów zaczęły się chylić ku ziemi, wśród żołnierzy czekających w napiętym milczeniu wywiązywały się krótkie wymiany zdań. Wreszcie Żemin zamilkł, uznawszy, że dalsze słowa są zbędne. Więźniowie już wyczuwali jego zwycięstwo. Lufy karabinów maszynowych wystające spod plandek ciężarówek nagle zniknęły. Żandarmi nie zwracali już najmniej- szej uwagi na więźniów, zbijali się w grupki i rozmawiali. Niektórzy zarzu- cali broń na ramię. Wreszcie oskarżeni zaczęli jeden po drugim opuszczać ręce. Mieli łzy w oczach. Gdzieniegdzie ściskali się radośnie. Ktoś bez czucia przewrócił się na trawę, wyczerpany fizycznie i psychicznie. Nagle znów zapanował spokój, gdy u boku Żemina stanął dowódca gar- nizonu. Był wściekły i jednocześnie przerażony. Powiódł wzrokiem po więź- niach i żandarmach, wreszcie spojrzał na Hana. Teraz wszyscy wpatrywali się w niego, lecz już bez strachu, wyzywająco. Najgroźniejsze wrażenie sprawiały stojące w szyku oddziały podkomend- nych pułkownika. Po wyrazie pogardy na twarzach żołnierzy i palcach zaci- skających się kurczowo na kolbach broni łatwo się było domyślić, że do- wódca nie cieszy się u nich zbyt wielkim szacunkiem. Szeregowcy wyraźnie byli gotowi zbuntować się przeciwko człowiekowi, który kazał mordować ich kolegów. Pułkownik musiał to doskonale wyczuwać. Z ustami wykrzywionymi grymasem wściekłości jeszcze raz spojrzał na administratora, wyciągnął rękę i wyrwał mu z dłoni mikrofon. Han wcale nie próbował go zatrzymać, ale przeciągłe dudnienie, które doleciało z głośników, zabrzmiało tak, jakby doszło miedzy nimi do szamotaniny. A chwilę później rozległo się doskonale słyszalne pogardliwe prychnięcie oficera. Kipiał z wściekłości. Żemin zawsze był zdania, że wojsko jest odmianą więzienia, w którym żołnierze służby czynnej odbywają karę. Z własnego doświadczenia wie- dział też, że największą hańbą dla oficera chińskiej armii jest utrata kontroli nad podległymi mu ludźmi. Pułkownik po raz ostatni obrzucił spojrzeniem swoje oddziały. Mimo rozwścieczenia potrafił rozsądnie wybrać to, co najważniejsze: zachowanie porządku. Wolał poprowadzić żołnierzy w tym kierunku, w którym i tak zdą- żali, co było najbezpieczniejszym wyjściem z całej gamy znacznie mniej kuszących rozwiązań. - Uwolnić tych ludzi! rzucił ostro do mikrofonu. Rozbrzmiały gromkie wiwaty. Więźniowie podrywali się na nogi, wielu podskakiwało z radości. Obejmowali nie tylko siebie nawzajem, ale również żandarmów. Wśród rosnącego zgiełku Han zawrócił w stronę majora, wokół którego już gromadzili się żołnierze z batalionu inżynieryjnego. Zaczęli wyciągać dłonie do Żemina. Jego ochrona ruszyła do przodu z naszykowaną bronią, ale rozłożył szeroko ręce jak policjant kierujący ruchem. Uwolnieni skazańcy padali przed nim na kolana. Nawet muskali palcami nogawki jego spodni i szlochając mamrotali podziękowania. Han ruchem ręki dał znać majorowi, że chce z nim porozmawiać na osobności. - Bardzo panu dziękuję, administratorze Han! - zawołał oficer, prze krzykując rosnący gwar swoich podwładnych. Żemin obejrzał się, ale jego obstawa została w tyle, ginęła w uściskach śmierdzących potem żołnierzy. - Chcę pana prosić o drobną przysługę - zwrócił się do majora. - Zrobię wszystko, co pan sobie życzy! - odparł rozpromieniony major. Han zatrzymał brudnego, poobijanego łazika na poboczu polnej drogi przecinającej północną Wirginię. Noc była mroźna, lecz pogodna, na niebie błyszczały gwiazdy. Podciągnął suwak kurtki pod brodę, zapiął rękawy i głębiej naciągnął wełnianą czapkę na czoło. Jeśli nie zaszła jakaś pomyłka, znajdował się nie- spełna dwa kilometry od miejsca, które Amerykanie wskazali jako rejon bez- piecznego przejścia przez linię frontu. Dokoła wznosiły się gęsto zalesione wzgórza. W rześkim powietrzu unosił się przyjemny zapach dymu sosnowego. Jego źródłem było skupisko tonących w ciemnościach zabudowań u podnó- ża pobliskiego wzniesienia, do których prowadziła kręta wąska droga. Ru- szył w tamtym kierunku. Nie mógł się zanadto zbliżać do gospodarstw, żeby nie natknąć się na psa bądź uzbrojonego człowieka. Niemniej tu, w bezpośrednim sąsiedztwie frontu, nie mógł opanować ciekawości. Interesowało go, jak żyli Ameryka- nie w czasie wojny. Kiedy dotarł szosą w pobliże domów, zaczął zaglądać w okna. Większość gospodarstw była opuszczona. W tych nielicznych, z któ- rych kominów sączył się wonny dym, widać było jedynie słaby blask świec za szybami. Przez któreś okno ujrzał starszą kobietę. Drobna i szczupła, całkiem siwa, siedziała na krześle ubrana w zimową kurtkę z kolanami okrytymi grubym pledem. Han doskonale rozumiał, z jakiego powodu została w domu, gdy sąsiedzi uciekali przed nadciągającą armią chińską. Przez wiele lat głęboko zapuściła korzenie na tym odludziu. Nie rozumiał tylko, dlaczego się łudzi- ła, że zdoła tu samotnie przetrwać zimę. Padł na ziemię, kiedy w przejściu za plecami staruszki zauważył jakiś ruch. Podeszło do niej dwoje dzieci w piżamach, chłopiec i dziewczynka. On ostrożnie postawił przed babcią kubek z parującym płynem, a ona tale- rzyk z kanapkami. Staruszka uśmiechnęła się do dzieci i pogładziła je po głowach. Szybko zniknęły w głębi domu, a Żemin zaczął się ostrożnie prze- suwać do drugiego okna. Były w sąsiednim pokoju, wyciągały prezenty spod choinki przystrojonej bombkami. Brakowało na niej tylko lampek. Na pod- łodze przy dzieciach siedzieli rodzice, słabo widoczni w mętnym blasku ognia płonącego w kominku. Cała rodzina zaśmiała się głośno z czegoś, co powie- dział chłopiec trzymający wielką paczkę. Han poszedł dalej. Aż trudno uwierzyć, że niedaleko przebiega linia fron- tu, pomyślał. Nie słychać było żadnych strzałów, nie terkotały karabiny ma- szynowe, nie rozrywały się granaty. W przeddzień tytanicznych walk o stoli- cę Stanów Zjednoczonych panował niezwykły spokój. Zresztą nie był to też front w klasycznym rozumieniu tego słowa. Uprze- dzano go, że nie napotka w tym rejonie żadnych chińskich oddziałów. Armia Szenga nie bała się zmasowanych amerykańskich ataków, nie musiała zaj- mować umocnionych pozycji obronnych, nie musiała nawet obsadzać całej długości frontu, przegrupowując się do natarcia. Mogła sobie pozwolić na to, by prowadzić ześrodkowanie w dogodnym dla siebie i bezpiecznym rejo- nie, poza zasięgiem taktycznego wywiadu wroga. Rozstawione elektronicz- ne czujniki były w stanie zlokalizować nawet kilkuosobową grupę próbują- cą się przedostać na południe przez nieszczelną granicę okupowanego tery- torium. A w głębi tego obszaru czekały na intruzów liczne posterunki służb specjalnych, które mijał po drodze. Zagłębił się w gęsty las otaczający od północy niewielką, senną osadę. W ciemności coraz częściej wpadał na rosnące niżej gałęzie drzew. Droga stała się wyboista, wiodła pod górę. Kilkakrotnie przystawał, mając wraże- nie, że słyszy ludzkie głosy. Ze szczytu wzgórza dostrzegł to, czego szukał: koryto strumienia formalnie oznaczające granicę podbitych ziem. Nie miał wątpliwości, że ów strumień, pewnie zaznaczony na mapach jako spora rzeka, wydał się kartografom Szenga wręcz idealną linią demar- kacyjną naturalną granicą stworzonego podziału terytorialnego. Podobnie stanowił dogodny element orientacyjny dla chińskich dowódców taktycz- nych, posuwających się w pierwszej linii ataku. Przecinał pasmo wzgórz i jego sforsowanie w teorii wymagało zorganizowania przeprawy. Ale o tej porze roku był to jedynie wąziutki potok. Lekki wiatr ucichł na krótko i teraz Han wyraźnie złowił ludzkie głosy. Ktoś śpiewał. Nastawił ucha, ale nie potrafił rozróżnić słów ani nawet okre- ślić bliżej kierunku, z którego dobiegał śpiew. Poszedł więc dalej. Kiedy dotarł na brzeg strumienia, wyjaśniła się tajemnica pochodzenia tych odgło- sów. Na przeciwległym zboczu stały amerykańskie bunkry. Znów się zatrzy- mał i zaczął nasłuchiwać. Nadal nie wychwytywał poszczególnych słów, zrozumiał jednak, że lu- dzie śpiewają o cichej nocy. Chór męskich i kobiecych głosów zlewał się w rzewnej, melodyjnej pieśni. Dopiero po jakimś czasie uzmysłowił sobie, że to setki żołnierzy przyciszonymi głosami śpiewają kolędę. Strumyk był tak płytki, że bez trudu przeszedł po kamieniach na drugi brzeg. Zaledwie na nim stanął, śpiew umilkł. Doleciały jakieś stłumione sze- lesty i zapadła martwa cisza. Han zrobił parę kroków i znów przystanął, wytężając słuch i próbując przeniknąć wzrokiem ciemność. Nagle krzaki wokół niego się poruszyły. Z zarośli wyskoczyli jacyś lu- dzie i powalili go z nóg. Twarz przyciśnięto mu do ziemi, a ręce wykręcono na plecy i skrępowano. Poczuł na policzku zimny dotyk lufy pistoletu. - Nic nie mów - szepnął mu ktoś do ucha po angielsku. Han odetchnął z ulgą. Był bezpieczny. CZĘŚĆ III Widziałem wojnę. Widziałem wojnę na lądzie i morzu. Widziałem, jak wykrwawiają się ranni. Widziałem, jak zagazowani żołnierze wypluwają poparzone płuca. Widziałem, jak toną w bagnach. Widziałem zburzone miasta. Widziałem dwustu utykających, wycieńczonych ludzi wracających z frontu, ocalałych z liczącego tysiąc żołnierzy pułku, który ruszył do walki dwa dni wcześniej. Widziałem głodujące dzieci. Widziałem cierpienie matek i żon. Nienawidzę wojny. Franklin Delano Rousevell fragment przemówienia w Chautauqua Nowy Jork (1936) 11 CAMP DAVID, MARYLAND 24 grudnia, 23.00 czasu lokalnego Han stał blisko ognia trzaskającego w obmurowanym polnymi kamie- niami kominku, w przytulnym pokoiku wyłożonym pluszowym dywanem, o ścianach z surowych nie heblowanych desek, i energicznie zacierał zmarz- nięte ręce, kiedy wszedł Bill Baker. - To jest doktor Clarissa Leffler - przedstawił towarzyszącą mu kobietę. Han nie potrafił ukryć zaskoczenia. Ze zmarszczonymi brwiami delikat nie uścisnął jej dłoń na powitanie. Baker w ogóle się z nim nie przywitał. - Clarissa kieruje sekcją chińską w Departamencie Stanu rzekł. -Z uwagi na swoje zawodowe zainteresowanie sprawami chińskiej polityki poprosiła o umożliwienie jej wykorzystania tej okazji do spotkania z tobą. - Bardzo się cieszę, z jej towarzystwa - odparł uprzejmie Han. - Och nie. - Clarissa pokręciła głową. - Chciałam tylko... - Umilkła, gdy Żemin wziął ją pod rękę, poprowadził do kanapy stojącej blisko komin- ka i usiadł obok niej. Baker stał jeszcze przez chwilę, spoglądając na niego, wreszcie usiadł w fotelu naprzeciwko. Han zaczął rozmawiać z Clarissa po chińsku i pochwalił jej doskonałą znajomość języka, o której czytał wcześniej w raportach wywiadowczych. Baker czekał cierpliwie, aż Chińczyk skupi na nim swoją uwagę i przestawi się z powrotem na angielski. W końcu Żemin popatrzył na niego i rzekł: - Oczywiście mam nadzieję, że zorganizowałeś to spotkanie w najści- ślejszej tajemnicy. Chyba rozumiesz, że w pewnym sensie narażam się oso- biście. - Oficjalnie przyjechałem tu na święta Bożego Narodzenia - odparł spię- tym głosem Bill. Han pokiwał głową, uśmiechnął się i puścił oko do Clarissy, co niemalże rozwścieczyło Bakera. Doskonale wiedział, iż Chińczyk dawał w ten sposób do zrozumienia, że według wersji nieoficjalnej prezydent po prostu zamie- rzał pobyć na osobności ze swoją kochanką. Dopiero po chwili zwrócił uwa- gę, że Clarissa jest bardzo spięta, siedzi na samym brzeżku kanapy i wpatruje się w niego, a nie w Żemina. - Doskonale - mruknął Han. Clarissa wstała. - Chyba będzie lepiej, jeżeli... Żemin również podniósł się szybko. - Wszystko w porządku. Proszę zostać. Nie mam wątpliwości, że jest pani dopuszczona do najściślejszych tajemnic państwowych. Baker nie spuszczał z niego oka. Był najwyraźniej zły, pełen podejrzeń. - Naprawdę powinnam zostawić was... - zaczęła z naciskiem. - Armia chińska planuje od strony morza zaatakować Filadelfię - rzucił pospiesznie Żemin. Bill poderwał się na nogi, lecz Han ciągnął spokojnie: - Zesrodkowanie wojsk na południe od Waszyngtonu ma jedynie odciągnąć waszą uwagę. Większość oddziałów, które zdaniem waszego wywiadu sta- cjonują w północnej Wirginii, w rzeczywistości znajduje się na okrętach desantowych, zmierzających w kierunku stoczni marynarki wojennej w Fi- ladelfii. - Uśmiechnął się, przenosząc wzrok ze zdumionej Clarissy na jesz- cze bardziej osłupiałego Bakera. - Generał Szeng chciałby zdobyć oba wa- sze pływające arsenały w takim stanie, w jakim się znajdują. - Dlaczego mi to mówisz? odezwał się w końcu Bill. Han spojrzał mu prosto w oczy. r- Bo jestem ci to winien. - Bzdura! Żemin uśmiechnął się wyrozumiale. - No to powiedzmy, że chodzi o przypadkową zbieżność interesów. To- bie zależy na rozbiciu chińskiej armii i mnie również. - A czego chcesz w zamian? Han wzruszył ramionami i skrzywił się z niesmakiem. - Niczego. Potraktuj to jak prezent ode mnie. Przez chwilę obaj mierzyli się badawczymi spojrzeniami. Clarissa zer- kała to na jednego, to na drugiego. - I miałbym uwierzyć, że faktycznie zależy ci na tym, abyśmy zwycię- żyli? - mruknął Baker. - Zdziesiątkowali waszą armię? Dlaczego? - O to zapytaj swoją kierowniczkę sekcji chińskiej - odparł wymijająco Żemin, uśmiechając się do Clarissy. BIAŁY DOM, POKÓJ SYTUACYJNY 25 grudnia, 2.30 czasu lokalnego Ludzie stłoczeni w podziemnej sali odpraw w milczeniu spoglądali na Billa i Clarissę, najwyraźniej przytłoczeni brzemieniem konieczności pod- jęcia decyzji. Mimo że większość z nich kierowała potężnymi instytucjami państwowymi i na co dzień musiała brać na siebie wielką odpowiedzialność, to ciężar tego rozstrzygnięcia zdawał się ich przerastać. Jeśli chcieli ocalić Amerykę, musieli oddzielić prawdę od kłamstwa, a więc określić stopień wiarygodności przedstawionych rewelacji. Wielokrotnie obejrzeli zapis wideo ze spotkania prezydenta z Hanem Żeminem, rejestrowanego przez liczne ukryte kamery. Wielokrotnie prychali pogardliwie i kręcili głowami z niedowierzania. Niemniej do końca obej- rzeli wszystkie zapisy w napięciu. Jako pierwszy odezwał się sekretarz obrony, Bob Moore. - Albo usłyszeliśmy prawdę i Chińczycy rzeczywiście planująprzesko- czyć nasze umocnienia obronne, albo ten sukinsyn od początku do końca kłamie jak najęty, gdyż boją się frontalnego szturmu na Waszyngton. Jeśli niewłaściwie ocenimy jego słowa, przegramy wojnę. - Ale on mówił prawdę! - wyrwało się Clarissie. Z różnych stron sali ostrymi spojrzeniami skarcono młodą pracownicę średniego szczebla, która odważyła się wtrącić do rozmowy prezydenta z sekretarzem obrony. Nawet Bill popatrzył w jej kierunku, ale Clarissa wyjaśniła spokojnie, szeroko ge- stykulując: - Walka między chińskimi przywódcami cywilnymi a naczelnym dowództwem armii wkracza w decydującą fazę! Wszyscy widzieliśmy ostat- nie raporty z Pekinu! Minister obrony nie odważyłby się aresztować dowód- cy Pekińskiego Okręgu Wojskowego, gdyby nie dysponował dowodami, że szykowany jest spisek przeciwko niemu! Najwyraźniej planowano zbrojny zamach! A kto inny lepiej by się nadawał na nowego ministra obrony, jak nie człowiek dowodzący wojskami stacjonującymi wokół stolicy? W dodatku mniej liczący się generał nie mógł samotnie planować zamachu, a jednak nie aresztowano nikogo więcej! - I co to może oznaczać? - zapytał lodowatym tonem jej przełożony, sekretarz stanu Dodd. - Że za tymi knowaniami kryją się na pewno przedstawiciele władz cywilnych. - Na sali zapanowało drobne poruszenie. Dodała więc nieco podniesionym tonem: - To oznacza walkę na śmierć i życie. Według mnie Han Żemin pragnie się tylko upewnić, że my, Amerykanie, wygramy woj- nę. Chce nam ułatwić zwycięstwo, gdyż jedynie dotkliwa porażka armii mwazyjnej może przywrócić równowagę sił w Pekinie, która z każdym kilometrem zajmowanego przez Chiny amerykańskiego terytorium prze- chyla się na stronę wojskowych! Przy stole wszczęły się prowadzone półgłosem narady i dyskusje, nikt się jednak nie odważył głośno skrytykować opinii Clarissy. Przedstawiciele rządu spoglądali tylko na siebie nawzajem, jakby przekazywali sobie bez słów, że nie należy zabierać głosu. Nie wszyscy jednak byli tego zdania. - W północnej Wirginii stacjonuje obecnie ponad trzy miliony chiń skich żołnierzy - powiedział Richard Fielding, zwracając się nie do Claris sy, lecz do prezydenta. - Mamy na to niezbite dowody potwierdzone przez obserwacje ludzi działających w terenie. A gdzie jest owa mityczna flota inwazyjna? Bill spojrzał na admirała Thorntona, szefa operacji morskich. - Zauważono jakąkolwiek aktywność chińskich jednostek na Atlanty- ku, która mogłaby sugerować gromadzenie floty inwazyjnej? - Nie, panie prezydencie - odparł Thornton, stanowczo kręcąc głową. - Nic się nie dzieje. Ale... Baker odczekał chwilę, wreszcie zapytał: - Co: ale? Łysiejący admirał zagryzł wargi, a jeden kącik jego ust wyraźnie uniósł się ku górze, formując jakby niewyraźny uśmiech. - Niczego nie możemy stwierdzić na pewno. - Spuścił głowę, unikając wzroku prezydenta. - Przeoczyliśmy flotę, która wysadziła desant na zachod- nim wybrzeżu. Całkiem ją przeoczyliśmy, mimo że rozstawiona była flotylla łodzi podwodnych, krążyły samoloty obserwacyjne i kutry patrolowe. Chiń- czycy prześliznęli się niepostrzeżenie. Najpierw zniszczyli naszą linię urzą- dzeń hydrolokacyjnych na granicy szelfu kontynentalnego, wykorzystując małe bezzałogowe głębinowe jednostki podwodne. Podwoiliśmy, a gdzie- niegdzie nawet potroiliśmy liczbę patroli, ale i tak chcę podkreślić, panie prezydencie... - Rozumiem - przerwał mu Bill. - Uzasadnił pan swoje stanowisko. - Przykro mi, panie prezydencie - dodał Thornton. - Naprawdę mi przy- kro. Baker pokiwał głową, rozmyślając, że oto nadeszła pora, kiedy trzeba się wykazać odwagą i wybrać któreś rozwiązanie. - To by potwierdzało, że Han prawdopodobnie mówił prawdę - wtrąci- ła Clarissa, ale Thornton tylko wzruszył ramionami. - Zresztą po co miałby kłamać? - rzuciła pytanie, uświadamiając sobie z wolna, że próbuje wywie- rać nacisk na polityków. - Dlaczego miałoby mu zależeć na zwycięstwie chińskiej armii? - Ponieważ jest Chińczykiem - odparł cicho Richard Fielding. Jak poprzednio, nikt więcej nie odważył się włączyć do dyskusji. W sali zapanowała cisza. - Możemy bronić tylko jednego celu, panie prezydencie - odezwał się po chwili generał Cotler, przewodniczący Połączonego Szefostwa Sztabów. - Waszyngtonu albo Filadelfii. Wszyscy obrócili głowy w kierunku Bakera, lecz on zdawał się nie zwra- cać na to uwagi. W napięciu wpatrywał się w Clarissę, czując wyrzuty su- mienia, że był w stosunku do niej podejrzliwy. To zwykła paranoja, powta- rzał w duchu, która weszła mi już w krew. A może ma to coś wspólnego z instynktem samozachowawczym, chęcią przeżycia? Może to dlatego wciąż mam wątpliwości, które każą mi ją bacznie obserwować? - Czy pan ufa Żeminowi? - zapytał Fielding. To proste pytanie znacznie zawężało najważniejszą kwestię, którą trzeba było rozstrzygnąć przed podjęciem decyzji. Bill popatrzył na Fieldinga, na- stępnie przeniósł wzrok na Moore'a i znowu na Clarissę. - Będziemy bronić Filadelfii - oznajmił. Uśmiechnęła się niewyraźnie. - Zobaczymy się na górze? - zapytała, mijając go w drzwiach wypeł nionego gorącymi dyskusjami Pokoju Sytuacyjnego. Doradcy biegali tam i z powrotem, nosząc całe naręcza teczek z doku- mentami. Generałowie naradzali się ze swoimi sztabowcami co do nowej strategii, którą musiała zapoczątkować arbitralna decyzja prezydenta. - Mam mnóstwo roboty - mruknął Baker, odwracając się do niej bokiem. Clarissa jakby się skrzywiła, ale było to sztuczne. Nie potrafiła ukryć satysfakcji. - Wszystko będzie dobrze - szepnęła. - To jest ten przełom, na który czekaliśmy. Mimo późnej pory była nadzwyczaj ożywiona, wręcz podniecona, pod- czas gdy on nie umiał jej się nawet odwzajemnić uśmiechem. Przybliżyła się o krok, ale po chwili zachichotała i trąciła się dłonią w czoło, tłumiąc w so- bie chęć pocałowania go. Zasłoniła usta ręką. Jedynym wyrazem czułości, na jaki mogła sobie tu pozwolić, było serdeczne uściśnięcie mu dłoni. Przy okazji pochyliła się i przekazała szeptem: - Muszę na chwilę zajrzeć do swego biura, ale później będę czekała na górze. Rozumiesz, co mam na myśli? Pokiwał głową i odprowadził ją wzrokiem. Długo jeszcze stał w przej- ściu, kiedy niespodziewanie podszedł do niego Fielding. i - Opróżnij Pokój Sytuacyjny - odezwał się do niego. - Mają zostać je- dynie członkowie rady. Kiedy drzwi się zamknęły za ostatnim doradcą, na sali, pozornie opusto- szałej, zapadła martwa cisza. Baker stanął u szczytu stołu i powiódł wzro- kiem po składzie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Zacisnął mocniej pal- ce na oparciu krzesła. Nie miał wątpliwości co do swojej decyzji, mógł nad nią jedynie ubolewać. - Han Żemin kłamał - oświadczył. - Będziemy bronili Waszyngtonu wszelkimi dostępnymi środkami, wysyłając do okopów każdego zdolnego do walki żołnierza, czy to piechoty, lotnictwa, czy marynarki wojennej. Musimy jednak uczynić wszystko, aby wróg myślał, że szykujemy się do obrony Filadelfii. Zostawiam to w waszej gestii. Ten nowy plan Bakera zmuszał dowódców wojskowych do podjęcia bar- dzo wielu różnorodnych działań. Wszczął się zgiełk, ale najbardziej zaintry- gowany ze wszystkich obecnych wydawał się dyrektor CIA. Bill popatrzył na Richarda Fieldinga, po czym rzucił: - Chodź ze mną. Energicznie ruszył do wyjścia. DEPARTAMENT STANU, WASZYNGTON 25 grudnia, 3.15 czasu lokalnego Clarissa zasępiała się z każdym słowem wiadomości przesłanej jej pocz- tą elektroniczną. Coś ściskało ją za gardło, odczuwała suchość w ustach. Początkowo mimowolnie kiwała głową, ale szybko zaczęła w tym samym rytmie mamrotać pod nosem: '- Nie! Nie! Nie! Doczytała do końca i z otwartymi ustami zaczęła od początku. To najwyższa pora, żeby prawdziwi patrioci wspomogli działania na rzecz kraju. Nasz naród znalazł się na kra- wędzi klęski i zagłady. Nie ma żadnych nowych planów mających na celu wygranie tej wojny. Żadnej nadziei, że ta ciężka próba zakończy się czym innym niż poniżeniem, oddaniem kolejnych stanów we władanie Chińczykom. Obecne przywództwo kraju nie ma żadnej wizji, żadnego pomysłu na odniesienie zwycięstwa. Dlatego pozostało nam tylko jed- no wyjście. Nie możemy dłużej ukrywać się w cieniu. Musi- my przystąpić do działania. Bądź gotowa. Gotowa? Do czego?- rozmyślała gorączkowo Clarissa. Co robić? Co robić? Zacisnęła zęby i szybko skasowała treść depeszy dostarczonej jej z De- partamentu Obrony specjalnym programem. Przez chwilę siedziała ze wzro- kiem wbitym w biurko, usiłując znaleźć jakieś wyjście. Miała już dość usta- wicznego napięcia i ciągłego niepokoju. Ukryła twarz w dłoniach i silnie przycisnęła palcami powieki, wreszcie znów pokręciła głową. - Och, Boże... - szepnęła. Gwałtownie uniosła głowę i spojrzała na drzwi gabinetu, ale były zam- knięte. Wiedziała już, co musi zrobić. Uruchomiła program umożliwiający jej przesłanie wiadomości tajemniczemu nadawcy. Proszę posłuchać. Nie wiem, kim jesteście, ale nie podejmujcie jeszcze żadnych działań!!! Baker wydał wła- śnie rozkazy, dzięki którym możliwe będzie odniesienie zwycięstwa w tej wojnie! Otrzymał od Hana Żemina niezwy- kle istotną, najściślej tajną informację o planowanym przez Chińczyków desancie w Filadelfii! Nasze wojska, przerzucone do obrony stoczni marynarki wojennej, powin- ny uniemożliwić Chińczykom lądowanie. Będzie to bardzo ważne, miażdżące zwycięstwo, które musi odmienić losy całej wojny! Jeśli tak się stanie, nie zajdzie potrzeba interwencji w bieg wydarzeń! Cokolwiek planujecie, wstrzy- majcie się na razie z działaniami!!! Z mocno bijącym sercem i trzęsącymi się dłońmi wcisnęła klawisz myszki i wysłała wiadomość. Pospiesznie wykasowała tekst z programu, odchyliła się na oparcie fotela i pozwoliła sobie na głośne westchnienie ulgi. Czy nie jest jeszcze za późno, aby zapobiec przewrotowi? - przemknęło jej przez myśl. Czy ta wiadomość wystarczy? Dopiero teraz uświadomiła sobie, że poprosiła spiskowców, by zaczekali na efekty nowego planu Bake- ra, nie podając żadnych jego szczegółów. Mogło to zostać niewłaściwie ode- brane. Powinna była napisać coś więcej o tym planie, przytoczyć jakieś kon- krety. Nagle przypomniała sobie o ojcu. Przecież od niego mogła się dowie- dzieć, czy zamachowcy zmienili plany. Postanowiła się z nim zobaczyć. Pokiwała głową do swoich myśli, skojarzywszy, iż wcześniej musi się choć trochę zdrzemnąć. Ponadto Bill oczekiwał, że zastanie ją w łóżku. Jeszcze raz sprawdziła, czy pliki tekstowe zostały usunięte z twardego dysku, po czym wyłączyła komputer. Wstała zza biurka, zgasiła światło i wy- szła z gabinetu. Chwilę później jego drzwi się uchyliły i do środka weszli dwaj mężczyźni w ciemnych garniturach i gumowych rękawiczkach. Nie zapalili światła, włączyli jedynie miniaturowe latarki przytwierdzone na słuchawkach. Bły- skawicznie odkręcili i zdjęli osłonę komputera, włączyli zasilanie twardego dysku, wetknęli kable do rezerwowego złącza na płycie i połączyli je z prze- nośnym komputerem. W ciągu paru sekund wykonali swoje zadanie i z ci- chym burczeniem elektrycznych śrubokrętów umocowali z powrotem osło- nę komputera Clarissy. Po upływie pół minuty wyśliznęli się z gabinetu, w którym nie pozostał żaden ślad ich działalności. BIAŁY DOM, GABINET OWALNY 25 grudnia, 4.45 czasu lokalnego Prezydent Baker nie mógł nawet wyjrzeć na dwór, gdyż od zewnątrz okna i ściany Białego Domu zasłonięto stalowymi płytami kuloodpornymi. Słyszał jednak komendy padające na skwerze przed budynkiem. O tej porze nie były niczym niezwykłym. Oddziały czuwające w okopach biegnących wzdłuż ogrodzenia tuż przed wschodem słońca były wzmacniane. Mimo że pozycje obronne w centrum Waszyngtonu znajdowały się wiele kilometrów od frontu, od pewnego czasu wzmacnianie obrony przed świtem wprowa- dzono jako procedurę obowiązującą w całej armii. Chińczycy bowiem za- zwyczaj ruszali do natarcia wcześnie rano. Spojrzał przez szparę między dwiema sąsiednimi płytami. Dostrzegł blask ogniska i odbicie płomieni w lufach pistoletów maszynowych. Nie mógł zro- zumieć, co tam się dzieje. Przekrzywił głowę i zmrużył jedno oko. W pierw- szej chwili przyszło mu na myśl, że to wartownicy rozpalili ogień w żela- znym koszu, by móc się przy nim ogrzać. Zauważył jednak ludzi w ciem- nych garniturach, agentów służb specjalnych, krążących w pośpiechu między bocznymi drzwiami Białego Domu a koszem. Trwało niszczenie tajnych dokumentów pod ścisłym nadzorem oficerów wywiadu. Stłumiony huk w oddali oznajmił nadejście kolejnego dnia. Baker usiadł w fotelu za biurkiem i zasłuchał się w ten dźwięk. Był wycieńczony brakiem snu i silnym napięciem związanym z koniecznością podjęcia ważnej decy- zji, jak również wielu innych, mniej znaczących decyzji, z których więk- szość okazała się błędna. Przeciągły grzmot ostrzału artyleryjskiego prowadzonego w odległości pięćdziesięciu kilometrów napawał już nie lękiem, ale panicznym strachem. Odgłosy wystrzałów zlewały się w monotonny huk, drżenie ziemi pozwalało wnioskować o sile wybuchów. Strzelano z dziesiątków tysięcy dział. A gdzieś tam była Stephie. Zakrył dłońmi twarz, łzy napłynęły mu do oczu, piersią wstrząsnął bez- głośny szloch. W samotności nie musiał się wstydzić płaczu, nie musiał wal- czyć o to, by nad sobą panować. Bo przed nikim na świecie nie mógł ujawnić stanu swojej duszy. Zacisnął mocno powieki i zagryzł wargi, starając się zdusić w sobie szloch. Emocjonalna burza szybko minęła. Opuścił ręce i położył dłonie na biur- ku. Policzki miał mokre od łez, ale to go dziwnie uspokajało. Pociągnął no- sem i szybko osuszył twarz. Głośniejsze wybuchy rozległy się na południowych krańcach stolicy, po drugiej stronie Potomacu. Chińskie pociski z dział dalekiego zasięgu spada- ły już na obrzeża stolicy, na Alexandrię. Pod obstrzałem znalazł się Penta- gon. Pas startowy lotniska krajowego był podziurawiony, a w pozbawionym okien budynku terminalu kręciły się ptaki. Teraz można było wyróżnić eks- plozje poszczególnych ładunków systematycznie zrzucanych na miasto. Zda- niem Billa jedynym celem tego ostrzału było nasilenie strachu, ostrzeżenie obrońców miasta, że koniec jest już bliski. Bum! Aż zadygotały szyby w oknach Gabinetu Owalnego. Do tej pory milion amerykańskich żołnierzy zginęło, odniosło rany bądź dostało się do niewoli. Rozległ się też dobrze znany wizg pocisków przeciwlotniczych odpala- nych z parku Lafayette'a, które po zadziałaniu silników rakietowych na pa- iwo stale strzelały przeciwnie do błyskawic, z ziemi do nieba, i zostawiały a sobą w powietrzu długie smugi białego dymu. Bum! Włączył się alarm w którymś samochodzie na parkingu. Całe południe, od Missisipi po Wirginię, jak również pół Kalifornii, zo- stało zajęte przez Chińczyków. Richard Fielding, który wszedł do gabinetu, zastał Bakera siedzącego sztywno ze wzrokiem utkwionym w dali. Ruszył w stronę biurka, otwierając aktówkę. Wyjął z niej pojedynczą kartkę papieru z wydrukowanym krótkim akapitem tekstu. Bill otrząsnął się z zadumy i przeczytał wiadomość wysłaną przez Cla- rissę. - To jeszcze nie potwierdza naszych podejrzeń - odezwał się Fielding - ale jest jasne, że Lefłler szpieguje na rzecz jakiejś grupy przygotowującej zamach stanu. - Nie mogę w to uwierzyć - odparł Baker. Dyrektor CIA wiedział doskonale, że to kłamstwo. Pominął je jednak milczeniem. - W każdym razie ona uważa, że ma do czynienia z grupą spiskow- ców - rzekł. - Ale odbiorcą depesz wysyłanych pod zaszyfrowany adres rów- nie dobrze może być chiński wywiad. Z drugiej strony ktoś przecież musiał podłożyć bombę w śmigłowcu Marinę One. Zespół dochodzeniowy jest prze- świadczony, że zrobił to ktoś od nas, panie prezydencie. - Tylko kto? - mruknął Baker, w myślach powtarzając w kółko: Dla- czego, Clarissa? Dlaczego? Fielding wzruszył ramionami. - Nie ulega wątpliwości, że doktor Leffler nie wie, z kim się kontaktuje. Ale mogę się założyć, że wie to jej ojciec. Baker otworzył już usta, żeby zganić szefa wywiadu za rzucanie podej- rzeń na wiekowego starca, jego mentora, ale Fielding zaczął pospiesznie omawiać zgromadzony dotąd materiał przeciwko Lefflerowi - szczegółowe wypytywanie sekretarza o metody kasowania plików tekstowych w kompu- terze, wyciąganie z doradców do spraw bezpieczeństwa narodowego infor- macji o uczestnikach posiedzeń rady, kupno pistoletu w podejrzanym sklepi- ku ze starzyzną w Reston, ciągłe sprawdzanie całego domu w poszukiwaniu urządzeń podsłuchowych, wreszcie potajemne spotkania z córką na tarasie widokowym nieopodal alei Waszyngtona. Kilkakrotnie Bill chciał mu przerwać i domagać się wyjaśnienia, kto ze- zwolił na obserwację marszałka Izby Reprezentantów, ale z każdą sekundą cytowane fakty osłabiały jego obiekcje. Wyłaniał się pobieżny, niekomplet- ny obraz, którego interpretacja zależała niemal wyłącznie od punktu widze- nia. Za wszelką cenę starał się oceniać te fakty w oderwaniu od strachu pod- sycanego przez depresję. Ale efekt był taki, że z każdą chwilą trudniej mu było oddychać. - Musimy zyskać pewność... - zaczął i odchrząknął. - Musimy dotrzeć do nadawców tej poczty elektronicznej. Czy mam rozumieć, że zatwierdza pan wszczęcie oficjalnego docho- dzenia? - zapytał Fielding. Bill z zaciśniętymi szczękami jeszcze raz spoj- rzał na wiadomość Clarissy i pokiwał głową. - Chce pan, abym powiadomił Departament Sprawiedliwości, że autoryzował pan tę decyzję? Będę potrze- bował jego pomocy. Baker jeszcze raz pokiwał głową. Fielding przez chwilę spoglądał na niego w milczeniu, wreszcie rzekł: - Dopóki nie mamy pewności, czy faktycznie przygotowywany jest za mach stanu, byłoby lepiej, gdyby przeniósł się pan z Białego Domu, panie prezydencie. To oczywiste, że ci ludzie mogą przeniknąć wszystkie tutejsze środki ochrony. Bill odparł, że w ruchomym centrum dowodzenia nad Omaha czuwa wiceprezydent Simon. - Mówię o pańskim bezpieczeństwie - podkreślił z naciskiem Fielding. Byłoby o wiele lepiej, gdyby ewakuował się pan z Waszyngtonu. - Zostaję w Białym Domu - mruknął z rezygnacją Baker. Zabrzmiało to bardziej żałośnie niż bohatersko. Po krótkim wahaniu dyrektor CIA pokiwał głową, przyjmując tę decyzję za ostateczną. - A wracając do sprawy doktor Leffler, panie prezydencie - powiedział, starannie dobierając słowa-jestem gotów zaświadczyć pod przysięgą, że wykorzystywał ją pan do przekazywania Chińczykom dezinformacji. - Kie dy Baker spojrzał mu w oczy i zamrugał z niedowierzania, dodał szybko: - Po aresztowaniu doktor Leffler zapewni to panu ochronę, tak w sensie praw nym, jak i politycznym. Po aresztowaniu Clarissy? - powtórzył Bill w myślach i niemal od razu, jakby już pewien czekającego ją losu, zadał sobie kolejne pytanie: Jaki za- padnie wyrok? Na pewno musiała zostać oskarżona o zdradę stanu w czasie krwawej wojny w obronie ojczyzny. Jakiej kary oczekiwała opinia publicz- na za taką zbrodnię? Odpowiedź była oczywista. Baker zacisnął powieki. W tym wypadku nie mogło być żadnych wątpliwości. - W końcu faktycznie ją wykorzystujemy - rzekł Fielding, pochylając się na krześle. Bill otworzył oczy. Wprowadzamy w błąd przywódców spi sku bądź Chińczyków także po to, by za pośrednictwem doktor Leffler do nich dotrzeć i ujawnić sprawców zamachu na wiceprezydent Sobo. Musimy tak samo wykorzystać jej ojca, bo w tej chwili nic jeszcze nie wiemy. A prze cież nie da się wykluczyć, że spiskowcy już podjęli jakieś działania przeciw ko panu. W każdej chwili może dojść do zamachu, panie prezydencie, a tym samym do obalenia porządku konstytucyjnego. To naprawdę nie jest pora ani na współczucie, ani na półśrodki. Baker odwrócił głowę i wbił spojrzenie w ścianę. To najwyższa pora, żeby prawdziwi patrioci wspomogli działania na rzecz kraju... mruknął, krzywiąc się z niesmakiem. Znowu zacisnął po- wieki i dodał: - Mam nakłonić Clarissę do popełnienia pod ścisłą obserwa- cją zbrodni, za którą może być ukarana jedynie śmiercią? - Jej zbrodnia już została udowodniona, panie prezydencie. Ale zgodnie z pańskim życzeniem mogę zawrzeć układ z przedstawicielami wymiaru spra wiedliwości, który pozwoli uniknąć najwyższej kary. Niemniej takie posunię cie miałoby konsekwencje polityczne. Są również inni zdrajcy, choćby kola boranci na okupowanym terytorium, z którymi pewnego dnia także trzeba się będzie policzyć. Jeśli otoczy pan doktor Leffler osobistą ochroną, odbije się to głośnym echem na arenie politycznej. Chociaż może i temu udałoby się zara- dzić... Bill był zbyt wycieńczony, by zapytać Fieldinga, co ma na myśli. W mil- czeniu skinął tylko głową. Dyrektor CIA zaczął omawiać operacyjne szcze- góły planu działania. Ochrona, obsada stanowisk, procedury... Wreszcie wyjął z aktówki przygotowany dokument, uprawniający agentów CIA do prowa- dzenia działań na terenie Białego Domu. Podpisując go, Baker pomyślał z go- ryczą, że dokładnie takich samych uprawnień pozbawił wcześniej Hamilto- na Ashera i funkcjonariuszy FBI. Ostatecznie jego ponure myśli zdomino- wało stwierdzenie: Wszystkie kobiety, które kochałem, wcześniej czy później mnie zdradziły. - Panie prezydencie? - zagadnął cicho Fielding. - Tak? r odparł Baker, z trudem skupiając z powrotem uwagę na swoim rozmówcy. - Właśnie mówiłem, że doktor Leffler nie może się niczego domyślić. Nie można dopuścić, by cokolwiek nasunęło jej podejrzenia, że jest pod obserwacją. Zatem pański stosunek do niej także nie powinien ulec zmianie. Rozumie mnie pan? Czy pojmuje pan, jakie istotne ma to znaczenie, panie prezydencie? Bill mimowolnie przeniósł wzrok na krawat Fieldinga, zamyśliwszy się nad jego słowami. Zamrugał kilka razy, zaczerpnął głęboko powietrza, po czym znów spojrzał dyrektorowi CIA w oczy i wolno pokiwał głową. BIAŁY DOM, APARTAMENT PREZYDENCKI 25 grudnia, 5.15 czasu lokalnego Kiedy wszedł do sypialni, światło było zgaszone. Rozebrał się po ciem- ku, rzucił ubranie na poręcz krzesła i ostrożnie wsunął się pod kołdrę. Clarissa przekręciła się na bok i przytuliła do niego. Była naga. Jej gład- ka skóra przyjemnie promieniowała ciepłem. Bill poczuł jej zapach - nie woń perfum, lecz włosów i rozgrzanego ciała. Po chwili mocniej przywarła do niego, zarzuciła nogę na jego biodra. - Wesołych świąt - szepnęła. Musiała jednak włożyć sporo wysiłku, zanim obudziła w nim pożądanie. Kochali się krótko i gwałtownie. Oboje odczuwali dręczące poczucie winy, które znacznie osłabiło miłosne uniesienia. AUTOSTRADA NR 66, PÓŁNOCNA WIRGINIA 25 grudnia, 9.40 czasu lokalnego Stephie patrzyła przez szparę pod źle umocowaną plandeką pędzącej cię- żarówki, jak drzewa zlewają się w niewyraźną smugę. Wszędzie panowała gorączkowa krzątanina. Po autostradzie gnały kolumny pojazdów, jakby całą armię przerzucano w inny rejon. Dostrzegła na poboczu zieloną tablicę z napisem: WASZYNGTON, 52 KM. Kilka godzin temu skończyło się beztroskie życie przy sztabie brygady. Kiedy niespodziewanie podjechały ciężarówki, Stephie myślała, że dowódz- two znów się przenosi w inne miejsce. Ale Zwierzak po krótkiej rozmowie z kierowcą rzucił rozkaz: - Pakować się! Biegiem! Ciężarówki nie były puste, wysypał się z nich oddział żołnierzy o zasę- pionych twarzach, w zniszczonych polowych mundurach. Wychudły John Burns z oddali obrzucił ją zaciekawionym spojrzeniem. Nie odezwali się do siebie ani słowem, dopóki jej trzeci pluton poganiany okrzykami nie załado- wał się na skrzynie. Niemniej Stephie nawet na chwilę nie spuszczała Johna z oczu. Jego mina i wymowne milczenie nasunęły jej myśl, że nadchodzi naj- gorsze. W czasie drogi przez północną Wirginię wszyscy poza nią smacznie spa- li. Stephie, jak zwykle, nie potrafiła zmrużyć oka w podróży. Teraz w dodat- ku dawało o sobie znać zaniepokojenie i poczucie zagrożenia. Nagle ciężarówka zaczęła coraz gwałtowniej hamować, by wreszcie z gło- śnym piskiem stanąć w kolumnie pojazdów. Obudzeni żołnierze, impetem hamowania rzuceni w głąb skrzyni, w milczeniu zasłuchali się w terkot bro- ni maszynowej. Stephie przypomniały się pierwsze dni wojny w Alabamie i wręcz pa- niczna ucieczka wojsk przed nadciągającymi Chińczykami. Szybko włączy- ła krótkofalówkę i usłyszała podniecony głos Zwierzaka: - .. .się dzieje, do cholery?! Przecięli nam tę pieprzoną drogę, czy co?! John Burns odchylił róg plandeki i zajrzał do środka. Stephie uśmiech nęła się do niego smutno. Nagle u boku Johna stanął prezydent. Otaczał go zwarty kordon agentów służb specjalnych. Ludzie z sąsied- nich ciężarówek zaczęli ciekawie wyglądać w tym kierunku. Co najmniej "S7C połowa żołnierzy jej plutonu miała osłupiałe miny. Stephie pospiesznie ze- skoczyła na ziemią i podeszła do ojca, w milczeniu patrząc mu w oczy. Objął ją czule. Poczuła się niezręcznie z powodu grubej kamizelki kuloodpornej i pistoletu maszynowego, który trzymała w ręku. Zerknęła ponad ramieniem ojca, gdy jeden z agentów ochrony delikatnie wyjął broń zjej palców i upewnił się, że jest zabezpieczona. - Chodź, usiądziemy gdzieś i porozmawiamy - rzekł Bill. Ruszyła za nim w górę zbocza ocieniającego autostradę i po chwili zro- zumiała przyczynę nieustającego terkotu broni maszynowej. Ogrodzone pole w pobliżu szosy zostało przekształcone w ćwiczebną strzelnicę. Rekruci le- żeli wyciągnięci na ziemi i pruli z pistoletów oraz karabinów maszynowych do kartonowych tarcz z absurdalnie bliskiej odległości stu metrów. Podofi- cer przydzielał pełne magazynki dziewczętom i chłopcom czekającym w sze- regu za leżącymi. Za nim szła ubrana po cywilnemu kobieta i rozdawała herbatniki oraz kawę w styropianowych kubeczkach. Część młodych żołnie- rzy w szeregu miała na sobie robocze kombinezony ubrudzone olejem i sma- rami. Inni byli w białych fartuchach poplamionych od zajęć w kuchni bądź w zielonych strojach chirurgicznych. Wszyscy jednak nosili hełmy i pasy piechoty. Wszystko jasne, pomyślała Stephie, czując, jak strach ściska ją za gar- dło. Ojciec otoczył ją ramieniem. Podniosła głowę. Przyglądał jej się w na- pięciu. Przytuliła się do niego mocno, gdyż odniosła wrażenie, że jest bliski łez. Poszli dalej. Między drzewami na szczycie wzgórza także kręcili się agenci ochrony. Stephie niosła w ręku pistolet, mimo że był całkiem zbędny przy takiej ob- stawie. Kiedy dotarli do skraju lasu, obejrzała się na biegnącą w dole wstęgę autostrady. Nadciągnęły właśnie dalsze ciężarówki Czterdziestej Pierwszej Dywizji, żołnierze na skrzyniach z rozdziawionymi ustami odprowadzali wzrokiem zaparkowane na poboczu pojazdy kompanii Charlie i stojący obok nich śmigłowiec Marinę One. Minęli szczyt wzgórza i usiedli poniżej na głazach, gdzie było stosunko- wo cicho. Stephie oparła swój pistolet o omszały kamień. Agenci uformo- wali wokół nich pierścień ochronny, ale trzymali się w pewnej odległości. Docierający i tutaj terkot broni maszynowej zdawał się zarazem uspokajają- co odległy, jak i niebezpiecznie bliski. Bill wciąż nie odrywał wzroku od córki, która zdjęła hełm i szybko przeciągnęła palcami po włosach. Zaśmiał się, gdy zrobiła zeza i popatrzyła na posklejane strąki opadające na czoło, po czym zmarszczyła brwi i pospiesznie włożyła hełm z powrotem. Uśmiechnął się czule, kiedy znów spojrzała na niego. - O co chodzi? - zapytała, nerwowo usiłując zetrzeć palcami warstwę brudu pokrywającego jej twarz. - Jestem z ciebie bardziej dumny - odpowiedział z niezwykłą powagą - niż z kogokolwiek i czegokolwiek na świecie. Skrzywiła się, spuściła gło- wę i wbiła spojrzenie w czubki swoich butów. - Jesteś bohaterką i ta świa- domość daje mi siłę do podejmowania trudnych decyzji. Stephie odwróciła wzrok i ze złości zazgrzytała zębami. - Co się stało? - zapytał Bill. - Powiedziałem coś złego? - Lekceważą co wzruszyła ramionami. -No co? Wyduś wreszcie. Obróciła się do niego gwałtownie i rzuciła: - Nie jestem żadną bohaterką, tylko zwykłym żołnierzem! Staram się jedynie wykonywać swoje obowiązki, tak jak wszyscy. - Ale dla mnie to jest bohaterstwo - odparł spiętym szeptem. Łzy na- płynęły mu do oczu, odchrząknął. - Wszyscy jesteście bohaterami. Cały na- ród ma wobec was olbrzymi dług wdzięczności, Stephie. Rozumiesz to? Twoim zdaniem wykonujesz jedynie swoje obowiązki. Ale jest wojna, a ty masz zaledwie osiemnaście lat! Uważasz, że to nic wielkiego. Nieprawda! Jesteś jeszcze dzieckiem! Mimo to dajesz z siebie wszystko. Dlaczego? Za- ledwie pięć lat temu byłaś... - Głos uwiązł mu w gardle, a wargi zadygotały. Twarz wykrzywiła się w bolesnym grymasie. Stephie znów zdjęła hełm z głowy i oparła ją na ramieniu ojca. Wyczuwa- ła, że w jego sercu coś się przełamało. Powoli uniósł ręce i zakrył twarz dłoń- mi, nie zdołało to jednak powstrzymać napływu łez. Otoczyła go ramieniem i poczuła, jak wstrząsa nim szloch. Usłyszała mimowolne, stłumione jęki. Tuliła go do siebie, dopóki się nie uspokoił. - Zrobimy to dla ciebie - szepnęła, odpowiadając na nie wypowiedzia ne pytanie, które zdawało się go dręczyć. Nieśmiało spróbował się uśmiech nąć. - Zrobimy to, abyś nadal mógł być z nas dumny. Delikatnie uwolnił się z jej objęć i wstał. Coś się stało? - zapytała. Odwrócił głowę. - Powiedziałam coś złego? Wyciągnął z kieszeni lnianą serwetkę i rozwinął ją powoli. W środku znajdowały się dwie plastikowe belki, czarne z białym obrzeżem, dziwnie małe i niewiele znaczące. - Czy to... - zająknęła się Stephie z mocno bijącym sercem- ...dla mnie? - Gratuluję... - powiedział cicho ojciec chrapliwym głosem. Odchrząk- nął i powtórzył: - Gratuluję, poruczniku Roberts. Stephie z otwartymi ustami poderwała się na nogi. - Nie mogę uwierzyć - syknęła, dokładnie oglądając ze wszystkich stron bezcenne plastikowe odznaki. Zachichotała, stanęła na palcach i cmoknęła ojca w policzek. Przytulił ją mocno i przez moment miała wrażenie, że znów się rozpłacze. Ale zaraz odsunął ją na wyciągnięcie rąk i ujrzała na jego pobladłej twarzy szeroki uśmiech. - Ale przecież nie jestem jeszcze porucznikiem - mruknęła wstydliwie, zerknąwszy na kołnierzyk swego munduru. Bill zrobił zdziwioną minę, jakby nie mógł zrozumieć, że nowe insygnia powinny zastąpić wpięty w jej kołnierzyk zestaw belek i szewronów ozna- czający stopień starszego sierżanta. Zaczął je pospiesznie odpinać. - Zaraz - mruknęła Stephie. - Musisz jeszcze przyjąć ode mnie przy- sięgę. - Słucham? - Musisz mnie zaprzysiąc - powtórzyła z uśmiechem. - Chcę złożyć regulaminową przysięgę. - Ach tak. No cóż, obawiam się, że niestety nie znam jej treści. - Aleja znam - odparła, uśmiechając się jeszcze szerzej. - Nauczyłam się jej na wszelki wypadek. Słowo po słowie. Zachichotała. Bill sprawiał wrażenie chorego. Spoważniała szybko. Wy- prężyła się na baczność i uniosła prawą dłoń, lecz jeszcze raz zachichotała. - Przepraszam. Już dobrze. W porządku... - Spojrzała w niebo, trochę wyżej uniosła rękę i zaczęła, z trudem zachowując powagę: - Ja, proszę wymienić nazwisko... - Zaśmiała się krótko. - Nie. Wróć. - Przeciągnęła dłonią po twarzy, jakby w ten sposób chciała się uwolnić od niestosownego rozbawienia, i odchrząknęła. Dumnie zadarła głowę. - Ja, Stephanie Amanda Roberts, uroczyście przysięgam strzec i bronić Konstytucji Stanów Zjednoczonych przed wszystkimi jej wrogami, zewnętrz- nymi i wewnętrznymi, jak również wytrwać w wierności i całkowitym od- daniu. Przysięgam wykonywać rozkazy... Uśmiechnęła się - .. .twoje, czyli prezydenta Stanów Zjednoczonych, i rozkazy przełożonych oficerów zgod- nie z regulaminem sił zbrojnych. Tak mi dopomóż Bóg. Jeszcze przez chwilę trzymała rękę w górze, w końcu ją opuściła i wy- ciągnęła do ojca. Ale zamiast uścisnąć jej dłoń, objął ją czule i poklepał po plecach. - Jestem taki dumny z ciebie, Stephie - powtórzył. - A ja jestem niesamowicie dumna z ciebie, tato - odparła. Kiedy się odsunął, znów dostrzegła na jego czole marsowy wyraz, toteż chwyciła go za ramiona, potrząsnęła lekko i mruknęła z uśmiechem: - Hej! Co się z tobą dzieje?! Martwisz się czymś? Chodzi o mnie? - Jeszcze raz potrząsnęła nim trochę silniej. - Wszystko w porządku. Pogodziłam się z Bogiem. Przeży- łam już na tej wojnie chyba więcej, niż mógłbyś podejrzewać w najgorszych przeczuciach. A dzisiaj jest taki piękny dzień! - Odsunęła się i szerokim ge- stem wskazała pogodne przedpołudniowe niebo. - Mamy jeszcze mnóstwo czasu, żeby się przygotować... do tego, co ma być. I ino Skrzywił się boleśnie i zmrużył oczy, niemal całkiem je zamknął, jakby zapadł w sen. Otworzył usta, ale najwyraźniej nie mógł dobyć z siebie głosu. Odwrócił głowę i zaczerpnął tchu, westchnąwszy głośno. - Tato? - zapytała podejrzliwie Stephie, a gdy nie odpowiedział, powtó rzyła: - Tato?! Spojrzał na nią i wyjął z kieszeni maleńkie pudełeczko obciągnięte je- dwabiem. Wewnątrz znajdował się łańcuszek ze srebrnym krucyfiksem na- bijanym diamentami. Z rozszerzonymi oczyma wyjęła go ostrożnie. - To... - wychrypiał Bill - ...prezent gwiazdkowy. - Sprawiał wraże nie oszołomionego. - Wesołych świąt. Stephie popatrzyła na swoje brudne palce i szybko założyła łańcuszek na szyję. - Noszenie biżuteriijest sprzeczne z regulaminem, na który przed chwi lą składałam przysięgę -powiedziała. Bill popatrzył na wysadzany diamen tami krzyżyk, skrzący się w słabych promieniach zimowego słońca. - Jest piękny - dodała, tuląc policzek do jego piersi. Po chwili wsunęła krucyfiks pod mundur i przycisnęła dłonią do ciała. Znów stanęła na palcach i pocałowała ojca w policzek. Odwrócił się szybko i przytknął obie dłonie do piersi. Pomyślała, że doznał ataku serca. Chciała położyć mu dłoń na ramieniu, ale jej palce zawisły tuż nad marynarką. Zrozumiała, że to nie zawał, lecz tylko stan bliski załamania nerwowego. Wrócili na autostradę, trzymając się za ręce. Każde z własnych powo- dów nie mogło zapomnieć o obecności kordonu agentów ochrony otacza- jących ich kręgiem o promieniu stu metrów. Stephie szczebiotała radośnie, opowiadając ojcu o codziennym życiu w wojsku. On zaś prawie wcale się nie odzywał i wciąż był tak samo blady. Kilkakrotnie urywała w połowie zdania i spoglądała na swoją dłoń, którą niemal miażdżył w kurczowym uścisku. Kołowy ciągnik holujący na platformie olbrzymi, niski, ciężki czołg za- czął nabierać prędkości, zostawiając za sobą gęsty obłok czarnych spalin. - Zwyciężymy! - krzyknął młody żołnierz, wychylając się z okna kabi- ny i wyciągając w stronę prezydenta dłoń z palcami ułożonymi w kształcie litery V. Przed lorą w kolumnie, która musiała zwolnić, mijając auta stojące na poboczu, znajdowały się ciężarówki z żołnierzami piechoty w wieku Ste- phie. Spod plandek, przez otwarte okna, a nawet znad luf karabinów maszy- nowych zamontowanych na wozach opancerzonych z zaciekawieniem ob- serwowali spektakl odbywający się przy autostradzie, helikopter Marinę One i tłum agentów ochrony w ciemnych garniturach otaczających prezydenta. Po chwili zaczęli głośno gwizdać i wznosić okrzyki. Bill energicznie poma- chał im ręką, co wzbudziło jeszcze większy entuzjazm wśród szeregowców w kolejnych ciężarówkach. - Damy im popalić, panie prezydencie! - wykrzykiwali do głównodo wodzącego sił zbrojnych, pozdrawiającego ich z szerokim uśmiechem. - Tak skopiemy im dupska, że wylądują z powrotem w Pekinie! Stephie ogarnęło podniecenie na widok autentycznego podziwu młodych żołnierzy dla człowieka, którego i ona darzyła olbrzymim szacunkiem. Lecz Bill sprawiał wrażenie zażenowanego tymi dowodami uznania. Na ciemno- zielonej plandece którejś z ciężarówek był krzywo wymalowany białą farbą napis: „Wracamy do Miami!", poniżej powtórzony po hiszpańsku. Jej kie- rowca, chcąc zwrócić na siebie uwagę, wychylił się do połowy przez okno, szeroko pomachał ręką nad dachem auta i zawołał z silnym latynoskim ak- centem: - Hej! Hej! Panie prezydencie! Teraz dopiero im przypieprzymy, chło pie! Dwaj koledzy jadący z nim w kabinie zaczęli z głośnymi okrzykami gwałtownie ściągać go z powrotem na miejsce. Latynos obrzucił ich stekiem wyzwisk, ale usiadł i zacisnął palce na kierownicy. - Panie prezydencie - odezwał się cicho dowódca służb ochrony, z nie pokojem zerkając w kierunku wzgórz na południu - musimy już wracać. Stephie odstąpiła na krok od ojca i zasalutowała mu energicznie, podob- nie jak reszta jej towarzyszy broni. Niech pan się nie martwi, panie prezydencie! padło z kolejnej cięża- rówki. Jesteśmy z Walecznej Czterdziestej Pierwszej! Nikogo nie wpuści- my do Waszyngtonu! Spokojna głowa! Rozległy się głośne okrzyki, zwłaszcza ze strony kompanii Charlie, któ- rej na czas postoju zezwolono wysiąść z samochodów. Stephie wciąż stała wyprężona na baczność z czubkami palców regulaminowo przytkniętymi do obrzeża hełmu. Doskonale wiedziała, że nie wygląda najlepiej. Jej mundur polowy był w wielu miejscach poprzecierany i podziurawiony, choć na szczę- ście plamy kamuflażowe skutecznie maskowały te ubytki. Niegdyś czarne wojskowe buty miała w takim stanie, że nadawały się wyłącznie na śmiet- nik, nie przeszkadzało to jednak, by teraz stała w nich z idealnie zetkniętymi piętami. Nigdy bowiem nie była bardziej dumna - z kompanii Charlie, jak też z całej „Walecznej" Czterdziestej Pierwszej Dywizji. Ale przede wszystkim była dumna z ojca, który w końcu odpowiedział na jej salut. Kiedy uścisnęli się na pożegnanie, z przejeżdżających ciężaró- wek padały już nie milknące chóralne okrzyki i głośne wiwaty. Zauważyła, że ojciec oddycha szybko i płytko, co tylko potwierdzało, że był bliski zała- mania. Delikatnie rozchyliła jego ręce, wysunęła się z objęć i powiedziała: - Do widzenia, tato. Próbował odpowiedzieć, ale nie zdołał. Wargi wygięły mu się ku dołowi. Zawrócił i ruszył szybko w zacieśnionym szpalerze agentów ochrony. Stop- niowo przyspieszał kroku, wreszcie podbiegł truchtem i chyląc głowę, dał nura w otwarte drzwi śmigłowca. ALEXANDRIA, WIRGINIA 26 grudnia, 10.15 czasu lokalnego Wu z zaciekawieniem patrzył z opancerzonego wozu dowodzenia na ele- ganckie zabudowania willowej dzielnicy na przedmieściach Waszyngtonu. Mroźny wiatr wdzierał się do środka przed otwarty luk w górnym pancerzu, w którym stał żołnierz przy karabinie maszynowym. Wu stopniowo tracił na- dzieję, dostrzegając, że w tej okolicy nie ma żywej duszy. Z żadnego komina nie unosił się dym, przed domami nie stały samochody. Nie było nawet wor- ków ze śmieciami, gdzie indziej wystawianych po kryjomu w środku nocy. Mieszkańcy Alexandrii mieli dość czasu na ewakuację i nie zmarnowali okazji. Przyszło mu na myśl, że być może któregoś dnia ludzie już nie będą mieli dokąd uciekać. Ale perspektywa zwycięstwa była jeszcze tak odległa, że tylko wzbudziła w nim niepokój. Od czasu do czasu mijali na ulicy spalone wraki wozów bojowych niekiedy amerykańskich, mających na pancerzu charakterystyczne białe znaki malowane przez oddziały inżynieryjne i oznaczające, że wrak nie stanowi zagrożenia - ale w olbrzymiej większości chińskich. Według pobieżnej oce- ny stosunek strat na przedmieściach stolicy wynosił piętnaście, dwadzieścia, a gdzieniegdzie nawet trzydzieści do jednego. W dodatku im dalej się zagłę- biali w miasteczko, tym więcej napotykali powodów do zmartwień. Szeregowiec, który na przednim siedzeniu pochylał się nad mapą rozpo- startą na kolanach, zawołał: - W lewo! Tutaj w lewo! Kierowca gwałtownie wcisnął hamulec, klnąc pod nosem. Zatrzymał wóz, wrzucił wsteczny bieg i cofnął się do skrzyżowania. Skręcił w boczną ulicz- kę z piskiem opon. Dał już wszystkim poznać, że lubi jeździć ostro. Nie znosił się zatrzymywać, a jeszcze bardziej cofać. Wu ze zdwojoną uwagą popatrzył na ciemne okna domów. Udzielał mu się niepokój szeregowców, wypatrujących wszelkich oznak życia w obawie przed zasadzką. Nie mar- twili się specjalnie samotnymi zwiadowcami z amerykańskich sił specjal- nych, chociaż powszechnie było wiadomo, że na tyłach frontu aż się roi od snajperów. Ale zwiadowcy nigdy nie atakowali w ciągu dnia. Można się było jedynie martwić partyzantami, patriotami, fanatykami o samobójczych skłon- nościach, którzy zdawali się nie rozróżniać dnia od nocy i śmierci od życia. Na znak przewodnika kierowca zwolnił przed następnym skrzyżowaniem. Zazgrzytała podstawa karabinu maszynowego, gdyż żołnierz w otwartym włazie nerwowo wodził lufą na lewo i prawo. - No, szybciej! - ponaglił kierowca. - Ma-pe - nieporadnie odczytał przewodnik z tablicy leżącej przy kra- wężniku. - Mapie - poprawił go szybko Wu - czyli ulica Klonowa. - Skręć tu! - zawołał żołnierz. Silnik zawył głośniej, znów zapiszczały opony. Przewodnik zaczął odczytywać po chińsku numery posesji wymalowane na krawężniku: - Sześć tysięcy siedemset siedem... dziewięć... trzynaście... piętnaście! Tam! To tamten dom! Wu już wcześniej ujrzał piętrowy budynek z czerwonej cegły. Wyglądał na stary, choć przed laty musiał robić imponujące wrażenie. Z okapów płata- mi obłaziła biała farba. Na trawniku walały się suche liście i gałęzie. Na podjeździe stał stary, garbaty samochód osobowy w nieokreślonym kolorze, pokryty czapą na wpół stopionego śniegu. Wu otworzył boczne drzwi, na ulicę wyskoczyło pięciu żołnierzy. - Nie! - rozkazał. - Zostajecie w wozie! Popatrzyli na siebie nawzajem. Oczywiście woleli siedzieć pod osłoną pancerza, żadnemu nie podobało się to, że zostali zmuszeni do tej wyprawy bez wiedzy dowództwa batalionu. Ale skoro już tu przyjechali, tak samo leżało im na sercu jego bezpieczeństwo, jak własne. Ich los zależał od tego, czy jemu nic się nie stanie. - To nie potrwa długo - dodał uspokajającym tonem, wysiadając z wozu. Na blaszanej skrzynce na listy brakowało kilku samoprzylepnych liter, lecz z pozostałych można się było domyślić, że kiedyś tworzyły napis: Fi- sher. Ruszył do frontowych drzwi. Pod stopami zaszeleściły mu suche liście. Wszedł po trzech schodkach i uniósł już rękę, żeby zapukać, ale się zawahał. Po krótkim namyśle ściągnął rękawiczki i zdjął hełm. Wetknął go sobie pod pachę i dopiero wtedy zapukał. Nikt nie odpowiedział. Zapukał jeszcze raz, głośniej. Później załomotał po raz trzeci. Z wnętrza domu nie dolatywały żadne odgłosy. Widocznie jej nie było. Wyjechała. Uciekła razem z resztą mieszkańców. Spuścił głowę i westchnął. Dobrze rozumiał, że wolała się ewakuować przed nadciągającym frontem. Nie zmieniało to jednak faktu, że poczuł się zawiedziony. Obejrzał się w stronę ulicy. Żołnierze wbijali w niego nieruchome spoj- rzenia. Jeszcze raz popatrzył na drzwi. To przecież jej dom, pomyślał. Przyj- rzał mu się dokładniej, jakby chciał dobrze zapamiętać, ale i to nie przynio- sło mu satysfakcji. Tknięty jakimś impulsem, zdjął pistolet z ramienia, odsunął się o krok i strzelił w zamek. Co najmniej połowa jego żołnierzy wyskoczyła z wozu, zanim energicznym ruchem ręki nie nakazał im wracać do środka. Po trze- cim strzale gałka odpadła wraz z osłoną zamka i wylądowała na betonowym podeście z metalicznym brzękiem, który wydał mu się głośniejszy od huku wystrzałów. Z całej siły pchnął drzwi, lecz nie ustąpiły. Musiały być od wewnątrz zabezpieczone sztabą. Zaklął pod nosem, wyjął z kieszeni granat i odszedł parę metrów chodnikiem. Ostrzegł szeregowców w wozie, pokazując im trzy- many granat. Głowa strzelca natychmiast zniknęła w górnym włazie, z ci- chym szumem elektrycznych silniczków wysunęły się kuloodporne szyby w oknach. Wyciągnął zawleczkę i rzucił granat na podest schodów. Wylądował do- kładnie pod drzwiami. Pobiegł wzdłuż frontonu domu i dał nura za róg. Gra- nat eksplodował. Wybuch odbił się głośnym echem między zabudowaniami. Kiedy przeleciała fala gorącego powietrza, Wu wyszedł zza rogu, zbliżył się do wejścia i odgarniając dłonią dym sprzed twarzy, ostrożnie wszedł po schod- kach zawalonych kawałkami poszarpanych desek. Stanął przed mrocznym otworem, popatrzył na kawałki desek długości jego ramienia leżące na wykładzinie w holu, po czym przestąpił je i wszedł do środka. Na prawo znajdował się salonik z głębokimi wygodnymi fotelami, moc- no już podniszczonymi. Materiał obiciowy na poręczach był powycierany i jaśniejszy niż w innych miejscach. Przed kominkiem wśród odłamków po- trzaskanego szkła leżały fotografie w ramkach, które pospadały z gzymsu. Wszedł głębiej i popatrzył na zdjęcia. Pierwsze przedstawiało dwie atrak- cyjne młode kobiety w narciarskich strojach na ośnieżonym stoku. Nosiły ciemne okulary, obejmowały się nawzajem i szeroko uśmiechały do obiek- tywu. Wyjął fotografię z ramki i obrócił. W prawym dolnym rogu znajdował się nagryzmolony niebieskim długopisem napis: „Rachel i Cynthia, przed- wiośnie 1996". Pobieżnie przejrzał pozostałe rodzinne zdjęcia, ukazujące dość sympa- tyczną parę małżeńską z dziećmi. Niepotrzebnie zmarnował czas. Nie zna- lazł wśród nich tego, co interesowało go najbardziej - pamiątek z tajemni- czego, zapomnianego okresu życia. - Czego tu chcesz? - rozległo się pytanie zadane łamaną chińszczyzną, lekko roztrzęsionym głosem. Odwrócił się szybko i popatrzył na kobietę w średnim wieku, stojącą z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, ubraną w kilka grubych swetrów. - Mój Boże! - szepnęła po angielsku i zachwiała się tak silnie, że aż musiała się złapać poręczy krzesła, by nie upaść. Wu skoczył do niej, ale pospiesznie okrążyła krzesło i ciężko osunęła się na nie. Spojrzała na niego z wyraźnym niedowierzaniem. W jej oczach zakręciły się łzy. Wyjąkała: - Jakim sposobem... mnie odnalazłeś? Jak tu dotarłeś? - Dlaczego mnie porzuciłaś? - zapytał po angielsku. - Wcale cię nie porzuciłam! - krzyknęła, prostując się z wysiłkiem. W jej spojrzeniu pojawiły się błyski wściekłości, a przykre wspomnie- nia powstrzymały napływ łez. Zaczęła tłumaczyć monotonnym, bezbarw- nym głosem. Kiedy była w ciąży podczas pobytu w Pekinie, traktowano ją jak królową. Ale gdy tylko Wu przyszedł na świat, została odwieziona pro- sto na lotnisko! Na nic zdały się wszelkie protesty. Mówiła coraz bardziej spiętym głosem. - Mogłaś przynajmniej do mnie napisać - odparł spokojnie, ogarnięty pogłębiającym się przygnębieniem. Opowiedziała, jak bardzo była przerażona. Ciągle jej grożono. Zastra- szano! W rezultacie historia jej potajemnego związku z Hanem Żeminem i urodzenie syna stały się najpilniej strzeżoną tajemnicą w jej życiu. Z chwi- lą narodzin Wu diametralnie zmienił się wobec niej stosunek całej jego ro- dziny, a zwłaszcza ojca. Bez przerwy czuła się zagrożona. - Mój cały świat legł z gruzach! - wykrzyknęła. - Rodzice zmarli. Po- została mi tylko siostra! Ale czy myślisz, że gdy Han odesłał mnie do domu, zostałam przez Rachel powitana z otwartymi rękoma? Po tym, co zrobiłam? Przeze mnie i ona nie mogła sobie znaleźć miejsca! Przynajmniej tak sobie wmawiała! Bo i bez tego miała zagmatwane życie. Zaczynała od podróży po całym świecie z twoim ojcem, w prywatnym odrzutowcu wyposażonym jak Air Force One, a skończyła na małżeństwie z podrzędnym inżynier- kiem i wylądowała w takiej dziurze, jak Mobile w Alabamie! Nie odzywała się do mnie ani jednym słowem od chwili, gdy twój ojciec... - głos uwiązł jej w gardle. - Od kiedy? - zapytał ostro, patrząc na nią spod przymrużonych po- wiek. - Jeszcze nie wiesz? - burknęła. - Nie słyszałem, abyś choć raz próbowała się ze mną skontaktować! - rzucił oskarżycielsko Wu. - Wiem tylko tyle, że ostatnie czternaście lat ży- cia spędziłem w szkołach wojskowych! Bez rodziny! Bez...! - Bez matki - wpadła mu w słowo. Wstała i zrobiła krok w jego stronę. Z wahaniem wyciągnęła ręce, jakby go chciała objąć, ale szybko je opuści- ła. ~ Jeszcze tyle rzeczy nie wiesz, Wu. - No to mi powiedz! Aż się wzdrygnęła, przestraszona. Spuścił głowę i westchnął, żałując tego wybuchu. Po chwili zaczęła jednak mówić o dawnych zdarzeniach, relacjo- nować ponurą historię własnej gałęzi rodziny. - Moja siostra, Rachel... Wiesz, kim jest? - Przytaknął ruchem głowy. - I pewnie wiesz, kim jest jej pierwszy mąż, prawda. - Znów pokiwał głową. Dobrze znał tajemnicze więzy krwi, łączące go ze Stephanie Roberts i pre zydentem Stanów Zjednoczonych. - Twój ojciec miał romans z moją sio strą. Rzuciła Billa Bakera i wyjechała z Hanem do Hongkongu. Prawdę mó wiąc, twój ojciec ją uwiódł i rozbił jej małżeństwo. - Dlaczego? Przecież byli z Billem najlepszymi przyjaciółmi. Kobieta wzruszyła ramionami. - Po prostu był do tego zdolny. Wu przyjął to z niedowierzaniem. - Niecały miesiąc po tym, jak Han urządził jąw pięknym dużym domu, prawdziwym pałacu - ciągnęła kobieta - Rachel zadzwoniła do mnie. Po prosiła, żebym przyjechała do Hongkongu, i to jak najszybciej. Przysłała mi bilet lotniczy, pierwszej klasy. Poleciałam i... - pokręciła głową. - Sama nie mogłam w to uwierzyć. Limuzyny, jachty, helikoptery, odrzutowce... No i ten dom! Na każdym kroku czuć było niezmierne bogactwo! Wu przytaknął energicznie, chcąc ją ponaglić. - Rachel była w ciąży. Nosiła dziecko Billa, Stephanie. Chyba rozumiesz, jak bardzo była zdesperowana. Próbowałyśmy wspólnie znaleźć jakieś wyj ście, szukałyśmy, gdzie można by usunąć ciążę, ale w Hongkongu okazało się to niemożliwe. Znalazłyśmy ginekologa, który obiecywał dyskrecję, lecz jesz cze tego samego wieczoru przekazał Hanowi wiadomość. Han się wściekł. Nie mogłyśmy nawet zrozumieć, z jakiego powodu. Spakował się i odleciał do Pekinu. A służba natychmiast zaczęła pakować rzeczy Rachel! Prosiła, bym poleciała do Pekinu i porozmawiała z Hanem! Błagała mnie o to! Więc poleciałaś i wlazłaś mu do łóżka - wtrącił Wu. Cynthia spojrzała na niego ostro. - Jak śmiesz! Jesteś jeszcze za młody, żeby zrozumieć niektóre sprawy! - Ale tak było, prawda?! Spuściła głowę i na krótko pogrążyła się we wspomnieniach. - On był taki... Odczekał chwilę, po czym zapytał: - Jaki? Wpływowy? Bogaty? Przystojny? Co się urzekło? - To wszystko i nie tylko... Był przerażający, Wu. Naprawdę się bałam. Poza tym zawsze zdobywał to, czego pragnął, rozumiesz? Zawsze! - A więc zdobył ciebie i zaszłaś w ciążę. Potem urodziłaś mnie i porzu- ciłaś. Wciąż trwała w zamyśleniu, lecz pokręciła głową. - Nie. Kiedy zaszłam w ciążę, nie tknął mnie nawet palcem. Traktował mnie wspaniale. Zasypywał prezentami, otaczał luksusem! Zostałam królo wą Hongkongu, ale tylko na dziewięć miesięcy! On tymczasem wciąż miał jakieś ważne misje dyplomatyczne w całej Azji! Podpisywał pakty o nie agresji z tymi państwami, które Chiny miały właśnie podbić. Od czasu do czasu pojawiały się w prasie i telewizji zdjęcia ukazujące twojego ojca to na jakimś przyjęciu, to znów podczas konferencji. Tylko z nich się dowiadywa łam, że jest w Pekinie albo gdzie indziej, ale nigdy w Hongkongu. Przez cały czas byłam sama! Wu cmoknął z niecierpliwości i krótko podsumował: - Zatem mój ojciec rozbił małżeństwo Billa Bakera z twoją siostrą, a na stępnie ty zajęłaś miejsce swojej siostry w jego sypialni! Nie spodziewał się uderzenia w twarz. Zapiekło. Z trudem opanował chęć rozmasowania sobie policzka. - Przepraszam - mruknęła szybko matka, zakrywając sobie dłonią usta. - Przepraszam. Wybacz mi! - Nie mam czego wybaczać - rzucił, kierując się do wyjścia. Złapała go za łokieć i zarzuciła mu ręce na szyję. Pocałowała go w poli czek i na krótko przytuliła do siebie. Stał jak posąg, dopóki się nie odsunęła. T Mój Boże - szepnęła. - Co oni z tobą zrobili? Uwolnił się z jej uścisku i energicznie ruszył przez hol zawalony szczątkami drzwi. - Wu! - zawołała Cynthia błagalnym tonem. Zatrzymał się i odwrócił powoli. Wciąż stała w tym samym miejscu, obejmując się rękoma i spoglą dając na niego z rozpaczą w oczach. - Czeki od twojego ojca przestały przy chodzić, kiedy wybuchła wojna. Ostatni otrzymałam dziewięć miesięcy temu. Niewiele tego było, ale pozwalało na przeżycie. Tylko dlatego zostałam we własnym domu, gdy wszyscy się ewakuowali. Teraz, kiedy... no wiesz, to już jest chińskie terytorium... i poczta działa... Znów mogłabym dostawać czeki. Bez słowa odwrócił się i wyszedł. - Kocham cię!-wykrzyknęłajeszcze. Kiedy zajął swoje miejsce w wozie opancerzonym, szeregowcy popa- trzyli na niego pytająco. Był w podłym nastroju, wolał się do nich nie odzy- wać. Zauważył, że matka stanęła w osmalonym otworze po wybitych drzwiach, ciasno obejmując się w talii rękoma. Żołnierze z jeszcze więk- szym zaciekawieniem zaczęli spoglądać to na nią, to na niego. - Chce pan jechać do dowództwa armii, poruczniku? - zapytał kie- rowca. - Nie - odparł Wu. - Wracamy na front. Muszę odnaleźć swój pluton. Szeregowcy mieli coraz bardziej zdziwione miny. Kierowca bąknął lę- kliwie, że dostał rozkaz, aby go odwieźć do sztabu armii. Ale Wu spojrzał na niego z ukosa i warknął: - No to teraz masz nowe rozkazy! Jak mnie dowieziesz na miejsce, wró cicie tutaj, naprawicie tej kobiecie drzwi i zostawicie jej tyle zapasów, żeby mogła przetrwać zimę. Przerażony kierowca uruchomił silnik, po czym spytał ze strachem: - A kim jest ta kobieta? - Nikim - odparł Wu zgodnie z prawdą. SIEDZIBA WŁADZ CYWILNYCH, RICHMOND 27 grudnia, 5.15 czasu lokalnego Żemin siedział przy swoim biurku, gdy drzwi gabinetu otworzyły się niespodziewanie. Stanął w nich Szeng. Hana obleciał strach. Ale widok woj- skowej ekipy telewizyjnej sprawił, że kłucie w jego piersi szybko minęło. Zrozumiał, że nie zostanie rozstrzelany na miejscu. Egzekucji nigdy nie po- kazywano na żywo w telewizji. - Wcześnie pan dzisiaj wstał, generale - zagadnął uprzejmie. - Administratorze Żemin, jest pan aresztowany - huknął oficjalnym to- nem Szeng. . Han wstał, uśmiechając się do kamery. Doradca szybko podał mu mary- narkę. - O co się mnie oskarża? - zapytał, wsuwając ręce w rękawy. - O szerzenie zdrady - odparł Szeng - wśród żandarmów pilnujących porządku w obozie jenieckim. Żemin wyszczerzył zęby w uśmiechu i pokiwał głową. Tylko o to? - prze- mknęło mu przez myśl. Generał skrzywił się pogardliwie i odwrócił głowę. Na pewno świetnie wiedział, że nawet podrzędny adwokat w pierwszym lepszym sądzie okręgowym w Chinach zdoła bez trudu uwolnić Hana od tych zarzutów. W końcu szanowany administrator podjął tylko samotną wal- kę w celu wyeliminowania niepotrzebnego okrucieństwa w chińskiej armii. Sam premier się temu sprzeciwiał. Ujawnienie metod działania oddziałów specjalnych Szenga na podbitym terytorium, do czego przyczynili się lojalni wobec Chińczyków Amerykanie, spowodowałoby prawdziwą burzę w mini- sterstwie obrony. Naczelne dowództwo armii nie mogło dopuścić, aby takie fakty wyszły na światło dzienne. Mogło natomiast oskarżyć Hana o zdradę stanu, lecz Szeng nawet się nie zająknął na temat jego potajemnej wizyty w Camp David. Przynajmniej na razie. Może jego zdaniem dowody były niewystarczające, choć zapewne wolał zaczekać z poważniejszymi oskarżeniami do czasu, aż polityczna bitwa z cy- wilami z Pekinu zakończy się sukcesem wojskowych. Egzekucja Żemina mogłaby bardzo źle wpłynąć na przebieg toczących się zmagań, jeśli nawet nie otworzyć władzom cywilnym drogi do zwycięstwa. Stąd też wszystko teraz zależało od rezultatu bitwy o Waszyngton i ewen- tualnego użycia przez Amerykanów broni jądrowej przeciwko armii chiń- skiej. A Han znał Bakera lepiej niż kogokolwiek innego na tym świecie. Byli serdecznymi przyjaciółmi w czasach, kiedy ta przyjaźń obu wydawała się niezwykle istotna. W minionym dziesięcioleciu Żemin czytał wszystkie ar- tykuły na temat błyskawicznej kariery politycznej Bil la i oglądał na wideo każde jego publiczne wystąpienie. Dlatego był absolutnie pewien, że Baker sięgnie po broń jądrową, nie chcąc dopuścić do upadku Filadelfii. Wszystkie swe nadzieje na zwycięstwo wiązał bowiem z wyjściem w morze dwóch szykowanych jeszcze pływających arsenałów. Stanął przed Szengiem, a nie zapominając o pomrukującej cicho kame- rze, dumnie zadarł brodę. Nie stawiał oporu żandarmom. Miał nadzieję, że i ten fakt, choć sam w sobie mało znaczący, da do myślenia widzom w oj- czyźnie. Ekipa wyłączyła kamerę dopiero po wyjściu na ulicę. Generał i podlizują- cy mu się adiutant, pułkownik Li, odprowadzili Żemina do wozu opancerzo- nego, który miał go odwieźć do wojskowego więzienia. Gmach otaczał kor- don złożony co najmniej z batalionu piechoty w pełnym rynsztunku bojowym. - To wszystko tylko z mojego powodu? - Han zwrócił się z uśmiechem do Szenga. Pułkownik Li zrobił groźną minę, ale generał chyba wcale nie był tak pewny siebie. Nagle rozległ się przeciągły, basowy grzmot. Zdawał się tak wszech- obecny, że trudno było ocenić, z której strony dolatuje. Niemniej wszyscy odruchowo popatrzyli na północ, w kierunku odległej linii frontu. Rozpo- częła się bitwa o Waszyngton. Żemin spojrzał na otwarte drzwi wozu opancerzonego i odwrócił się do Szenga. - Życzę panu powodzenia w tej ważnej kampanii - rzekł. Pułkownik Li prychnął z pogardą, lecz nie zrażony Han dodał: - Mówię całkiem szczerze. Niech pan wygra bitwę o Waszyngton i ruszy szturmem na Filadelfię. Trze ba przejąć oba pływające arsenały, zanim będzie za późno. - I co potem? - zapytał niespodziewanie generał. Han uśmiechnął się szeroko. - Potem niech pan podąża w głąb kraju do ostatecznego zwycięstwa. Trzeba walczyć i walczyć bez przerwy. Stojący wokół żandarmi z uwagą patrzyli na Szenga, jakby zapomnieli, że mają eskortować Żemina. - I za- wsze musi pan mieć jakiś plan, generale. Tylko od pana zależy, czy zajmie- my całe Stany Zjednoczone. Odwrócił się i wszedł do wnętrza wozu. Stalowe drzwi zatrzasnęły się za nim. Po minach żandarmów mógł się domyślić, że byli osłupiali sposo- bem, w jaki rozmawiał z głównodowodzącym armii. PÓŁNOCNA WIRGINIA 27 grudnia, 6.30 czasu lokalnego Majora Harta obudził piekielny hałas, jakby zwiastujący koniec świata. Dziesiątki tysięcy dział jednocześnie rozpoczęły ostrzał. Spośród okolicz- nych wzgórz w powietrze wzbijały się tysiące rakiet, które z donośnym wy- ciem rysowały na niebie długie smugi białego dymu. W świetle płomieni z dysz Jim bez trudu mógł odczytać godzinę na swoim zegarku. Odnotował w pamięci, że piekło rozpętało się punktualnie o szóstej rano. Rozpoczęła się chińska ofensywa. Wytrzymajcie! - powtórzył w myślach jak modlitwę, ale nie do Boga, w którego wiarę stracił na początku wojny, ale do swoich kolegów, żołnierzy siedzących w bunkrach. - Wytrzymajcie! Jeszcze ten jeden raz! Na pewno dacie radę! Obrócił się na bok i popatrzył na ekranik aparatu łączności mikrofalo- wej. Antena była cały czas nakierowana na punkt dowodzenia. Hart nawet układał się do snu z jedną minisłuchawką w uchu, żeby nie przeoczyć wia- domości, lecz nadal panowała w niej głucha cisza, jakby w dowództwie wszy- scy pochowali się do schronów. Przysunął sobie mikrofon i włączył nadawanie. Echo Foxtrot Dwa Jeden Dziewięć wzywa India Żulu Cztery Cztery. Jak mnie słyszysz? Odbiór! Nie było odpowiedzi. Już chciał powtórzyć wywołanie, gdy w słuchaw- kach rozległo się wyraźnie: - Tu India Żulu Cztery Cztery. Ostre cięcie. Ostre cięcie. Ostre cięcie. Potwierdź. Hart zmarszczył brwi. Wcisnął klawisz i rzekł cicho: - Potwierdzam. Ostre cięcie. Bez odbioru. Nawet w tej sytuacji kazano mu pozostać w ukryciu, unikać kontaktu z wrogiem i czekać na dalsze rozkazy. W pobliżu zaczęły się rozrywać pierwsze pociski. To amerykańska artyle- ria otworzyła ogień, kierując się wskazaniami radarów śledzących trajektorie odpalanych rakiet. Rozbłyski wybuchów wyłowiły z ciemności wycofujące się w pośpiechu chińskie samobieżne wyrzutnie. Ale amerykańskie rakiety, naprowadzane czujnikami podczerwieni, zaczęły gwałtownie spadać z nieba na pojazdy. Co najmniej połowa wyrzutni nie zdążyła się bezpiecznie wyco- fać poza granicę skutecznego rażenia pocisków. Stopniowo ta wymiana ciosów na odległość ogarnęła również sąsiednie doliny i po pewnym czasie nad linią frontu zawisł nieustanny huk zaciętych, desperackich walk toczących się wszędzie dookoła kryjówki Harta. Chyba jestem teraz dla nich zbyt cenny, upewniał się w myślach. Albo całkiem bezużyteczny, podpowiadało drugie ja. Wojna wkroczyła w decydu- jącą fazę i ojej wyniku miała rozstrzygnąć głównie postawa żółtodziobów - nowo wcielonych żołnierzy piechoty, pisarzy i programistów, którzy musieli zamienić długopisy na karabiny i zająć miejsca w okopach oraz betonowych bunkrach, żeby walczyć na śmierć i życie. Harta ogarniała dzika furia. Całym ciałem wstrząsał dreszcz emocji. Oddałby wszystko, żeby teraz móc wyjść z ukrycia, podejść do pierwszego chińskiego wartownika i strzelić mu w łeb. Nie kontrolowany głos wypły- wający z podświadomości zaczął pospiesznie omawiać szczegóły tego na- prędce stworzonego planu działania, kusząc coraz bardziej perspektywą do- konania czegoś znaczącego: zabicia dziesięciu, piętnastu, może nawet dwu- dziestu wrogów. Ale mogłoby się to skończyć tylko w jeden sposób, twoją śmiercią, od- powiedział głos rozsądku. Drugie ja natychmiast umilkło. Hart wsłuchiwał się w siebie, ale już żaden głos nie dyktował mu, którą przyszłość wybrać, która mogłaby być piękniejsza. I pośród nasilającego się huku, dobiegające- go z bliska i z daleka, właśnie ta cisza uratowała mu życie. Spuścił głowę, oparł czoło o kamień i zasłuchał się w odgłosy wojny. Próbował wyłowić z przeciągłego grzmotu huk poszczególnych wybuchów i po drganiach ziemi liczyć eksplozje amerykańskich pocisków. Po kilku minutach z powrotem zapadł w drzemkę. MCLEAN, WIRGINIA 27 grudnia, 7.30 czasu lokalnego Mała kamera wideo rejestrowała każdy ruch porucznika Wu. Rozczo- chrany siwiejący reporter przekazywał bezprecedensową transmisję z frontu do miliardów domów w Chinach. Na dwunastu kanałach popularne progra- my rozrywkowe przerwało krótkie wystąpienie premiera, w którym zapo- wiedział: - Mój wnuk, Han Wuszi, ma osiemnaście lat i jest oficerem na wojnie prowadzonej przez naszą armię. On, podobnie jak i reszta kwiatu chińskiej młodzieży, na przedmieściach amerykańskiej stolicy stanął teraz wobec chwili prawdy. Proszę, obejrzyjcie ten surowy, przekazywany na żywo materiał fil- mowy z bitwy o Waszyngton i razem ze mną módlcie się za porucznika Hana Wuszi. Później oczom telewidzów po raz pierwszy w historii ukazał sienie ocen- zurowany widok piekła na ziemi. Ekran wypełniła twarz młodego porucznika, krzywiącego się na skutek zmasowanego ostrzału artyleryjskiego. Po każdym wybuchu kurz osiadał mu na policzkach, ziemia osypywała się z obrzeża hełmu. Obraz i dźwięk były przekazywane drogą mikrofalową za pośrednictwem anteny umieszczonej na maszcie kilkaset metrów od okopów i wozu transmisyjnego stojącego parę kilometrów dalej, stamtąd zaś łączami naziemnymi i kablem biegnącym po dnie Zatoki Meksykańskiej. Gruby pęk światłowodów wychodził na ląd w Ni- karagui i ponownie znikał w lodowatych wodach Pacyfiku. Przekaz docierał do Chin z milisekundowym opóźnieniem. Tylko po jed- nej, cienkiej jak włos nitce wędrował w tej wiązce obraz porucznika wraz z towarzyszącym mu dźwiękiem. Mimo to widniał na wszystkich monito- rach studia telewizyjnego, po którym przetaczały się gromkim echem odgło- sy wybuchów. Kiedy po następnym ułamku sekundy docierał do odbiorników na całym terenie podległym Chinom, obraz wojny toczącej się w Stanach Zjednoczo- nych zyskiwał to samo oblicze Hana Wuszi. Gdy obraz dotarł do Europy, tak samo wyraźnie drgał, mimo użycia elek- tronicznie stabilizowanej kamery, a wskaźniki poziomu dźwięku identycz- nie wychylały się do końca skali przy każdej eksplozji. Przerwano transmi- sje meczów piłki nożnej i rozgrywek baseballa. Widownia powiększyła się o następne pół miliarda widzów, tak samo zaszokowanych i osłupiałych, wręcz przerażonych, jak ludzie przed telewizorami w Azji. Bo w wyrazie twarzy porucznika nie dało się dostrzec nawet śladu hero- izmu. Biła z niej desperacja typowa dla kogoś, kto znalazł się na granicy życia i śmierci. Wu leżał na dnie okopu przy wąskiej podmiejskiej uliczce, a ponad nim wielkie odłamki płyt chodnikowych wylatywały wysoko w po- wietrze. Aż trudno było oderwać wzrok od tej scenerii. Porucznik mógł ucho- dzić za przeciętnego mieszkańca Ziemi. Był Chińczykiem, ale w tej sytuacji niczym się nie różnił od Amerykanina, Niemca, Anglika czy Francuza. Po każdym wybuchu, gdy jego twarz na krótko znikała z ekranu, przez umysły wszystkich widzów przelatywało to samo pytanie: Jeszcze żyje czy już zgi- nął? I za każdym razem, gdy dym się rozwiewał, a kamerzysta znów nakie- rowywał obiektyw na człowieka, okazywało się, że jednak żyje. W tym dziwnym zauroczeniu, które ogarnęło miliardy ludzi, Wu stał się symbolem młodego, niewinnego mężczyzny siłą postawionego wobec okru- cieństwa wojny. A jednocześnie został chwilowym bożyszczem tłumów. Niewidzialne więzy krwi łączące tego chłopaka z postarzałym chińskim pre- mierem, o których europejskim widzom przypomniał zza kamery głos ko- mentatora, wydźwignęły Wu do pozycji, w jakiej nigdy dotąd nawet sam siebie nie widział. Z anonimowego oficera piechoty stał się młodym spadko- biercą rządzącej dynastycznej potęgi. Niemniej w komentarzu do tego dokumentalnego dramatu, pokrótce przedstawiającym życiorys Wu, specjalnie pozostawiono białe plamy, które powinna uzupełnić wyobraźnia widzów. W powszechnym mniemaniu po- rucznik musiał się wychowywać w luksusowych warunkach chińskiej post- komunistycznej elity władzy, a jednak teraz ryzykował życie tak samo jak miliony rekrutów z naboru. Zatem w tysiącach domów, w dziesiątkach róż- nych języków, powinno paść pytanie: Dlaczego to robi? Co mogło skłonić młodego księcia do postawienia wszystkiego na jedną szalę, gdy z pewno- ścią bez trudu mógłby uniknąć jakiegokolwiek niebezpieczeństwa? Czyżby nie mógł się uchylić od swoich zobowiązań? Rodzina zmusiła go do pójścia na front? Dlaczego przedstawiciele władz cywilnych, ostentacyjnie głoszą- cy niechęć do walk zbrojnych, mieliby tak wiele od niego wymagać? Rodziły się setki pytań w nieskończonej wręcz liczbie mutacji, ale mi- liardy widzów na świecie łączyła jedna wspólna cecha - dla wszystkich na- gle stało się niezwykle istotne, czy ten chłopak przetrwa śmiertelny, odgry- wany na żywo, telewizyjny spektakl okrucieństwa. Amerykański ostrzał artyleryjski nagle osłabł. Obraz znieruchomiał, po- prawiła się ostrość, twarz porucznika ukazała się z najdrobniejszymi szcze- gółami. Nowoczesny sprzęt wysokiej jakości znajdował się w rękach najlep- szego wojskowego operatora, mającego za sobą dziesięć lat doświadczeń na różnych frontach. Na potrzeby tej transmisji nie szczędzono żadnych środ- ków. W tle nadal rozlegał się przeciągły huk nieustającego bombardowania, ale w otoczeniu bohatera nastała chwila względnego spokoju. Wu podniósł się z dna okopu. Z jego munduru osypała się masa ziemi, jak gdyby wstawał z grobu. Za nim wstawali również inni żołnierze. Część jednak nadal leżała bez ruchu. Ze wszystkich stron dolatywały okrzyki: - Wszystko w porządku? W Europie telewizyjne komputery błyskawicznie przetłumaczyły chiń- skie słowa i na dole ekranów pojawiły się napisy. Chwilę później Wu zaczął wydawać rozkazy. - Wszyscy z okopów! - krzyknął. - Do ataku na bunkry! Kilkudziesięciu żołnierzy o napiętych twarzach ruszyło truchtem mię dzy zabudowaniami dzielnicy willowej w kierunku zalesionego pasma wzgórz za miastem, z których strzeliły gejzery ziemi wyrzucanej eksplozjami poci- sków. Teraz z kolei Amerykanie musieli się kryć przed tą balistyczną nawał- nicą. Operator pobiegł za plutonem piechoty. Wu prowadził zakosami między osmalonymi, dymiącymi lejami po po- ciskach. Znaczna część domów osiedla stała w ogniu, inne wyglądały tak, jakby w ogóle nie dotarła tu wojna. Po długim sprincie, podczas którego obraz kołysał się jak oszalały, kamerzysta dopędził Wu i zwolnił kroku. Ekrany znowu wypełnił jego heroiczny profil, a następnie widok en face porucznika prowadzącego swoich ludzi do ataku. Operator nie zamierzał na tym poprzestać. Najwyraźniej uklęknął, gdyż przed obiektywem przesunęła się nienaturalnie wyolbrzymiona sylwetka człowieka ściskającego w dłoni pistolet maszynowy. Tym razem reporter pozostał z tyłu, ukazując stopniowo coraz szerszą perspektywę i regulując tylko przybliżenie. Mimo zmasowanego ognia osłonowego artylerii kilkunastu ludzi z plutonu Wu zostało ściętych seriami z karabinów maszynowych, które głośno terkotały w od- dali. Równie dobrze wśród zabitych mógł się znaleźć sam porucznik, co tylko podkreśliłoby realizm dramatu przekazywanego milionom widzów. Donośny złowieszczy gwizd odpalonych salwą chińskich rakiet wyprze- dził o sekundę szereg potężnych eksplozji. Kamerzysta jak długi runął na ziemię. Obraz zatańczył i zakoziołkował na ekranach telewizorów na całym świecie, widzowie z zawrotami głowy pospiesznie odwracali wzrok od prze- rażających scen. Ale cicho pojękując, operator szybko się podniósł i z po- wrotem nakierował kamerę. W kawiarniach, salonach i biurach pojawiły się na ekranach olbrzymie gejzery ziemi wyrzucanej w powietrze i opadającej rozległymi fontannami. Wielkie płaty darni ciągnęły za sobą smugi dymu niczym piekielne komety. Panorama szeregu wzgórz widoczna była tylko przez chwilę, gdyż re- porter zaraz pognał przed siebie. Rozkołysany obraz pozwalał ocenić jego drogę prowadzącą zakosami wśród głębokich lejów, ale znacznie bardziej przerażający był cyfrowy przekaz dźwiękowy. Procesory audio sumiennie dekodowały stereofoniczny przestrzenny sygnał, toteż przy każdym obrocie kamery to z jednej, to z drugiej strony dobiegały histeryczne okrzyki ran- nych i błagania o pomoc. - Powstań! - rozległa się wydana spokojnym głosem komenda porucz- nika Hana Wuszi, którego sylwetka rosła na obrazie z każdym krokiem zbli- żającego się operatora. - Naprzód! Do Ataku! Na bunkry! Musimy je zdo- być! Naprzód! Oglądającym te sceny Chińczykom ciarki przeszły po plecach. Ale na- wet dla widzów innych narodowości wydawane pewnym głosem obco brzmią- ce rozkazy musiały się kojarzyć z terrorem konfrontacji, z niepohamowaną machiną wojenną. 1 - Na wzgórze! Na wzgórze! Do ataku! - wykrzykiwał lekko zachryp nięty Wu. - Naprzód! Na wroga! Kiedy na znieruchomiałym obrazie ukazał się porucznik z ręką drama- tycznie wyciągniętą w kierunku nieprzyjacielskich umocnień na wzgórzach, w tle pojawiły się także sylwetki jego podkomendnych ruszających do natar- cia. Terkot karabinów maszynowych od strony amerykańskich pozycji wy- raźnie przybrał na sile, mimo że strzelano na oślep przez kłęby gęstego dymu otaczającego bunkry. Ale na odkrytym terenie atakujący żołnierze byli wy- stawieni na kule, siekące długimi śmiercionośnymi wachlarzami. Pociski dużego kalibru odłupywały kawałki betonu i płyt chodnikowych rozmiarów pięści, które przebijały ludzi na wylot czy też ścinały im głowy z karku. Kamera cały czas przesuwała się za porucznikiem, wyławiając na krótko inne obrazy. Pod strzaskanym pniem drzewa leżał szeregowiec i wyciągał sobie z ramienia głęboko powbijane długie drzazgi. Drużyny ruszały do ata- ku na wprost strumieni pędzących z naddźwiękową prędkością pocisków. Niektórym żołnierzom udawało się dopaść następnej osłony, inni konali w straszliwych mękach. Łamały się i przewracały posiekane kulami drzewa. W cedrowych sztachetach płotów pojawiały się wielkie dziury. Trafiane raz za razem blaszane pojemniki na śmieci jak oszalałe toczyły się przez po- dwórka. Nieliczne samochody z brzękiem szkła i dzwonieniem blachy za- mieniały się w żałosne wraki, eksplodowały zbiorniki z paliwem. Operator znów wyłowił żywego porucznika. Był już daleko w przodzie i najwyraźniej wciąż wykrzykiwał komendy, słyszalne tylko dla żołnierzy posuwających się wokół niego skokami. Kamerzysta wstał z ziemi i nisko pochylony ruszył biegiem za Wu. Kłęby smolistego dymu z rakietowej salwy przesłoniły słońce. W półmroku ciemno- szarą mgłę rozjaśniały setki rozbłysków eksplozji i liczne zarzewia ognia. Po- rucznik na przemian pojawiał się i znikał z pola widzenia, najczęściej widać było tylko jego niewyraźną, rozmazaną sylwetkę. Dwukrotnie podrywał z zie- mi swoich ludzi kryjących się przed nagłą śmiercią i dwukrotnie jego pluton ruszał do ataku na wzgórze, ginąc z oczu w smugach dymu, z którego błyski wybuchów tylko na chwilę wyławiały zarysy ludzkich postaci. Przed telewi- zorami ludzie wyciągali szyje, usiłując dostrzec bohatera reportażu. Kiedy któ- ryś z żołnierzy padał, na całym świecie rozlegały się okrzyki grozy. Od czasu do czasu ktoś przed ekranem wskazywał jedną z mglistych sylwetek i wołał: - Tam! Jest tam! Żyje! Kamerzysta znów poderwał się z ziemi i pobiegł za porucznikiem, mi- nąwszy zakrwawione, trudne do rozpoznania szczątki człowieka, który za- pewne zginął, nim zdążył sobie cokolwiek uświadomić. Wu pojawiał się na obrazie tylko na krótko, ale nawet na podstawie tych drobnych migawek można było ocenić jego postawę. Gdy któryś z podwład- nych nie wytrzymywał nerwowo, porucznik natychmiast zjawiał się u jego boku. Na zbliżeniach ukazywał się rozciągnięty na ziemi to przy krawężni- ku, to za kępąkrzaków, to znów pod wrakiem auta. Nigdy nie był bezwzględny wobec swych ludzi, nie klął na nich, nie rozdzielał kopniaków, nie rzucał gróźb, mierząc do nich z broni. Zwykle zaglądał w twarze przerażonych na- stolatków, patrzył im w oczy i tłumaczył coś spokojnie, kiwając głową, po czym zrywał się na nogi i biegł dalej. I żołnierze parli za nim do przodu. Wszyscy. Im bardziej nacierający pluton zbliżał się do linii amerykańskich bun- krów, tym częściej ginął w kłębach dymu. Operatorowi niemalże cudem uda- wało się znów nakierować obiektyw na Wu, ale za każdym razem liczebność oddziału wyraźnie malała. W połowie zbocza kamerzysta pokazał osiedle, z którego ruszyło natar- cie. Między smugami dymu ukazał się krajobraz pełen martwych i umierają- cych Chińczyków. Na środku jezdni któryś pocisk wybił ogromny lej, stru- mieniem lała się woda z rozerwanej rury. Płynęła rynsztokami, zabarwiając się na różowo, w miarę jak omywała nieruchome ciała. Zwłoki leżące na jezdni i chodnikach spoczywały w szkarłatnych kałużach. Wszędzie walały się odłamki, gruz i kawałki drewna, po niektórych pełzały języki ognia. Wi- dok tego pobojowiska był przerażający. Chwilę później na ekranach znów ukazała się w zbliżeniu twarz porucz- nika, który wybiegł z mgły niedaleko reportera. - Do ataku! Naprzód! - krzyknął, przystanąwszy na krótko. Wyciągnię- tą ręką wskazał nieprzyjacielskie pozycje, upodabniając się do wojennego bohatera z pomnika. On jednak nie był wykuty z granitu. Zawrócił i pognał w kierunku linii bunkrów. Kamerzysta przez chwilę pokazywał oddalającą się sylwetkę, wreszcie poderwał się z ziemi i po- biegł za nią. W gęstym dymie spowijającym szczyt wzgórza widać było jedynie długie jęzory żółtawych płomieni strzelających z luf karabinów maszynowych wysuniętych przez szczeliny bunkra. Początkowo można było odnieść wrażenie, że jedynymi ludźmi podążającymi w ich stronę są po- rucznik i operator. Wu nie marnował nabojów na strzelanie w betonowe umocnienia, jedynie pędził co sił w nogach. I jakimś cudem kule go omija- ły. Dopiero później dało się zauważyć, że za nim biegną inni żołnierze. Poruszali się jednak wolniej, bez zapału, działając pod przymusem. Tym- czasem Wu ponownie zniknął w kłębach dymu, samotnie szarżując na amerykańskie linie obrony. Z tyłu kilkunastu szeregowców częściej kryło się przed nieustającym ogniem, lecz także podchodziło bliżej okopów. Nagle bunkier dominujący nad osiedlem rozjaśnił szereg gwałtownych wybuchów. Błyski wyłowiły z mgły ludzi znajdujących się dwadzieścia metrów przed kamerzystą. Połowa z nich natychmiast padła na ziemię. Reszta szukała jeszcze osłony, gdy roze- rwała się druga salwa pocisków moździerzowych. Na bunkier zwaliło się drzewo. W domach powylatywały resztki szyb z okien. Huk eksplozji przy- dusił wszystkich ludzi do ziemi. Nie przeraził jedynie doświadczonego re- portera. Obraz znów się zakołysał, gdy kamerzysta ruszył biegiem za po- rucznikiem. Wu siedział na środku uliczki prowadzącej na szczyt wzgórza. Wyglądał jak mnich pogrążony w głębokiej medytacji. Był bez hełmu, sztywno wy- prostowany, z nogami lekko ugiętymi i skrzyżowanymi w kostkach. Dolną połowę twarzy, ostro odgraniczoną przez długą brzydką szramę na policzku, miał całą zakrwawioną. Najwyraźniej kula nie tylko go drasnęła, ale także oszołomiła. Jak spod ziemi wyrósł przy nim sanitariusz, niosąc w dodatku uderzająco czysty, nowy mundur. Pospiesznie sprowadził na wpółprzytomnego Wu z jezdni i usadowił za osłoną kamiennego murka. Operator poszedł za nimi, skwapli- wie rejestrując cały proces udzielania pierwszej pomocy. Sanitariusz stał nad porucznikiem, jak zapaśnik ściskając rannego nogami w pasie. Z wprawą prze- mył mu zadrapanie na policzku, szybko zacisnął ranę, umocował jej brzegi paskami przylepca i pokrył antyseptycznym środkiem w aerozolu. Dopiero teraz na uliczce zaczęli się pojawiać żołnierze z plutonu porucz- nika. Pod nieustającym gradem kul przeskakiwali kamienny murek i kryli się za nim. Opatrzony Wu dźwignął się na kolana i po chwili z wysiłkiem stanął na nogi. Przez jednostajnie szary krajobraz wiły się pasma dymu, na przemian białego i czarnego. Na ich tle odcinał się ostro prostokąt śnieżno- białej gazy przeciętej na krzyż pasami cielistego przylepca, zakrywający nie- mal całą prawą połowę twarzy porucznika. Wu obrzucił spojrzeniem dziewięciu żołnierzy pozostałych pod jego roz- kazami. Kulili się za murkiem z białych kamieni, najwyraźniej uradowani, że wyszli z życiem z tego szaleńczego szturmu. Grad kul wyrzucał w powie- trze resztki kwiatów i strugi ziemi z klombu nad ich głowami. Porucznik niespodziewanie przeszedł przed obiektywem kamery i wyj- rzał na otwarty teren. Nie patrzył jednak wzdłuż uliczki, lecz na jej przeciw- ną stronę, gdzie został jego hełm i pistolet maszynowy. Zniknął na krótko, a gdy pojawił się z powrotem, z głośników telewizorów doleciały znane już, wydawane chrapliwym głosem komendy: - Na wroga! Naprzód! Do ataku! - Jakimś magicznym sposobem pode- rwał ludzi z ziemi ten ostatni okrzyk: - Za mną! Dziewięciu szeregowców, sanitariusz i kamerzysta okrążyło klomb i po- biegło dalej. Sześciu żołnierzy z operatorem dołączyło do porucznika czeka- jącego wśród zwałów gruzu u podnóża dominującego nad osiedlem bunkra. Masywna betonowa budowla, osmalona i posiekana odłamkami, była usytu- owana w fundamentach stojącego tu niegdyś, zburzonego domu, pełniącego jak gdyby rolę strażnika nad gromadką budynków tworzących osiedle w dole. Podmurówka z wielkich otoczaków stanowiła doskonałą osłonę, gdyż serie pocisków z karabinów maszynowych tylko odłupywały od niej kawałki za- prawy. Wu przeczołgał się za nią, szykując granaty. Szeregowcy poszli w je- go ślady. Na sygnał dany przez porucznika siedem granatów wyleciało łu- kiem w stronę bunkra. Sześć odbiło się odjego ściany, ale jeden wpadł przez szczelinę do środka. Kiedy przebrzmiało siedem eksplozji, doleciał rozdzierający serce wrzask kobiety, który osadził wszystkich na miejscu. Porucznik znów okrzykami musiał ponaglić swoich ludzi. Z dwóch pozostałych komór bunkra strzelano jeszcze zacieklej, lecz w wąskich szczelinach Amerykanie nie mogli tak ob- rócić karabinów maszynowych, by skutecznie osłonić rannych kolegów w środkowej komorze, do której wpadł granat. Atakujący znaleźli się w sto- sunkowo bezpiecznej strefie między dwoma polami ostrzału. Groźną lukę próbowało zapełnić kilku obrońców ze stanowisk w okopie biegnącym na tyłach bunkra, ale i stamtąd nie mogli skutecznie razić dobrze osłoniętych Chińczyków. Z drugiej serii siedmiu granatów dwa wpadły do bunkra. Jeden załoga zdążyła wyrzucić przez szczelinę, ale z drugiej bluznęły tylko płomienie. Rozległy się kolejne krzyki trafionych. Przy wyrzucaniu trzeciej serii jeden I z szeregowców zwalił się na ziemię, pocisk wielkiego kalibru oderwał mu prawie pół głowy. Ale po trzech następnych seriach granatów odłamkowych I z wnętrza dymiącego bunkra przestały w końcu padać strzały. Na znak Wu pięciu ocalałych żołnierzy wyskoczyło zza podmurówki i ruszyło biegiem do bunkra, przy czym ostatni w szeregu trafił na minę i wy- leciał w powietrze. Jego szczątki spadły tuż przed kamerzystą, który dopę- dził porucznika dopiero przy wąskim przejściu łączącym bunkier z okopem. Obaj pospiesznie zsunęli się na dno płytkiego leja, jaki utworzył się w tym miejscu z pierwotnie pionowych ścian rowu. Pluton, zredukowany obecnie do nielicznej drużyny, wystrzelił kilka se- rii w głąb mrocznego wejścia do bunkra. Rykoszet trafił jednego z żołnierzy w rękę. Chińczyk rzucił pistolet i skulił się, przyciskając do ciała przebitą na wylot dłoń. Nad pasmem wzgórz pojawiły się szturmowe śmigłowce, odpalające ra- kiety w kierunku następnej linii obrony. W ślad za ludźmi Wu do leja zsunął się inny pododdział żołnierzy. Jeden z nich wyciągnął z plecaka niewielki kanister. Pozostali odbiegli okopem, kryjąc się w jego zakolach. Szerego- wiec podpalił lont, cisnął ładunek zapalający w głąb bunkra i sam uciekł w pośpiechu. Kamerzysta ruszył tuż za nim. Na ekranach na moment ukaza- ło się niebo, ale zaraz przesłonił je gigantyczny słup ognia. i Obiektyw kamery wyłowił sześciu ocalałych żołnierzy z plutonu liczą- cego pierwotnie czterdziestu ludzi. Wszyscy zebrali się wokół porucznika na dnie olbrzymiego krateru powstałego w miękkiej, sypkiej ziemi. Za ich plecami po zboczu wzgórza spływały dziesiątki drobnych strumyków wody wyciekającej z podziurawionego kulami wielkiego zielonego zbiornika na deszczówkę. Brzegiem leja przebiegł następny oddział chińskiej piechoty. Kiedy tyl- ko pierwsi żołnierze wyłonili się na szczycie wzgórza, z przeciwległego zbo- cza zajadle zaterkotały amerykańskie karabiny maszynowe. Drugi szereg atakujących ruszył do natarcia na kolejną linię bunkrów. Ludzie padali na ziemię. Sanitariusze bezskutecznie próbowali zatamować krwotoki u ran- nych. Od nowa rozpoczynało się identyczne przedstawienie, jak to, z które- go wcześniej wyszedł z życiem porucznik Wu i garstka szczęśliwców z jego plutonu. Przed nacierającą armią rozciągały się jeszcze trzy linie umocnionych pozycji obronnych. ALEXANDRIA, WIRGINIA 27 grudnia, 15.15 czasu lokalnego Szeng, w towarzystwie nieodłącznego pułkownika Li, wkraczał do swo- jej tymczasowej kwatery dowodzenia z kwaśną miną. Podziemia szkoły śred- niej były zastawione brudnymi, odrapanymi ławkami, na których rozmiesz- czono nowoczesny sprzęt łączności. Uwagę generała przyciągnęły jednak nie jaśniejące w półmroku ekrany monitorów, lecz duży napis na ścianie pod strzałką wskazującą drogę do szkolnego bunkra. Bitwa o Waszyngton, jego zdaniem decydująca o losach całej wojny, toczyła się na pełną skalę, a mimo to w pierwszej kolejności Szeng popa- trzył na ekran małego telewizora stojącego w kącie sali. W jednej chwili zapomniał o komputerowych mapach sztabowych z zaznaczonymi pozycja- mi oddziałów, nie przesuwającymi się ani trochę do przodu, jakby zostały zacementowane w miejscu. Przed telewizorem zgromadziła się bowiem gru- pa oficerów sztabowych, a z głośnika dolatywały odgłosy bitwy. Przepchnął się bliżej i nagle ujrzał porucznika Wu. Chłopak siedział na ziemi, na dnie rozległego leja. Oddychał ciężko i był ewidentnie wycieńczony, zarówno fi- zycznie, jak i psychicznie. Wielki opatrunek zakrywał mu niemal całą prawą połowę twarzy. Pułkownik Li natychmiast zaczął się domagać wyjaśnienia, kto zezwolił na emisję cywilnego reportażu z linii frontu. - Gdzie stoi ten przeklęty wóz transmisyjny?! - ryczał do słuchawki. - Mam rozumieć, że przekaz idzie na żywo?! Dowiedzcie się, gdzie został zarejestrowany i...! Co to znaczy, do cholery, że jest przekazywany bezpo- średnio podmorskimi łączami światłowodowymi?! Kto to zatwierdził?! - Minister obrony - rzucił przez ramię Szeng. Pułkownik spojrzał na niego oczami rozszerzonymi ze zdziwienia. - Osobiście zażądał przeprowa- dzenia tej transmisji minister obrony - powtórzył generał matowym głosem. Wszyscy oficerowie obrócili się z powrotem do telewizora, zaciekawie- ni dalszymi losami porucznika Wu. Tuż pod brzegiem ekranu, na krawędzi leja, migały nogi i buty przebiegających żołnierzy drugiej linii natarcia. Ka- merzysta koncentrował się jednak na niedobitkach plutonu z pierwszego sztur- mu, a głównie na bohaterze transmisji. Co parę sekund ekran wypełniała zakryta opatrunkiem twarz porucznika. Pułkownik Li podniósł słuchawkę drugiego aparatu. Zakrył mikrofon dłonią i szepnął do generała: - Wszystkie najważniejsze sieci krajowe przerwały nadawane progra my i przełączyły się na tę nie ocenzurowaną transmisję! - Przez chwilę słu chał telefonicznego meldunku, wreszcie odłożył słuchawkę i dokończył: - Wszędzie tylko Wu to, Wu tamto! Cytują jego biografię! Przedstawiają hi storię rodziny! Mówią o jego ojcu! Rozbawiony Szeng machnął ręką, żeby go uciszyć, ale w tej samej chwi- li z drugiej strony odezwał się szef sztabu: - Panie generale, atak na lewym skrzydle się załamał. Dywizje Czterysta Dwunasta i Pięćset Dwudziesta Szósta nie dotarły do wyznaczonych celów. Obie poniosły olbrzymie straty już na pierwszej linii amerykańskiej obrony. - Wysłać im na pomoc Sto Trzydziestą Pierwszą i Tysiąc Sto Siódmą - rozkazał Szeng, nie odrywając wzroku od telewizora. Obok krateru, w którym schronił się Wu, sanitariusze znosili teraz ran- nych. Ale wraz z nimi wycofywali się również żołnierze zdolni do walki. Najwyraźniej drugie natarcie załamało się na pasie umocnień. - Sto Trzydziesta Pierwsza Dywizja włączyła się już do walki na środ- kowym odcinku frontu - przypomniał szef sztabu. - W takim razie wysłać Trzysta Piątą. - Ale ona jeszcze nie odzyskała pełnej mocy bojowej - wtrącił któryś z młodszych generałów. - Niech rusza do ataku! - warknął rozzłoszczony Szeng. Szef sztabu skinął głową i odszedł. W przekazie telewizyjnym dały się słyszeć trzaski w krótkofalówce po- rucznika. Chwilę później padły rozkazy przekazywane ze sztabu armii, a więc od oficera znacznie wyższego rangą niż Wu. Wszyscy przed odbiornikiem wytężyli słuch, próbując wyłowić przekazywane przez radio słowa. MCLEAN, WIRGINIA 27 grudnia, 15.20 czasu lokalnego - Do ataku! Naprzód! Do ataku! - padały wrzaskliwe komendy z krót kofalówki. Musieli je dobrze słyszeć wszyscy siedzący na dnie leja. Kamerzysta zaczął się wdrapywać po jego zboczu, żeby sfilmować pole walki. Chwilę później na ekranach telewizorów na całym świecie widzowie mogli zobaczyć drugą linię amerykańskich bunkrów. Wyraźnie były rozsta- wione gęściej i sprawiały wrażenie solidniejszych niż te, które Chińczycy wcześniej zdobyli. Co i rusz ginęły z pola widzenia w kłębach dymu i fon- tannach ziemi wyrzucanej przez eksplodujące pociski, ale z ich szczelin wciąż tryskały żółte jęzory płomieni z luf karabinów maszynowych. W tym pie- kielnym krajobrazie, na polu usłanym setkami zabitych, tylko nieliczni żoł- nierze jeszcze się poruszali, próbując pod osłoną wycofać się spod ostrzału. Operator zsunął się z powrotem na poczerniałe od ognia dno krateru i znowu nakierował obiektyw na Wu. - Wszystkie oddziały! Wszystkie oddziały! - wykrzykiwał oficer przez radio. - Natychmiast ruszać do ataku na drugą linię obrony! Powtarzam! Natychmiast ruszać do ataku na drugą linię obrony! - Co mamy robić? - zapytał cicho sierżant, jedyny ocalały podoficer w plutonie. Spojrzał na milczącego, jak gdyby oszołomionego dowódcę. - Panie poruczniku? Spoza leja doleciał nieludzki skowyt rannego dźwiganego na noszach. W dole jednak wszyscy wpatrywali się w siedzącego nieruchomo dowódcę. Pewnie i kamera pokazuje zbliżenie mojej twarzy, pomyślał Wu. - Panie poruczniku? - powtórzył sierżant. - Czekamy na rozkazy. Na brzegu leja mignęły sylwetki większej grupy uciekających Chińczy- ków. Większość była bez hełmów i bez broni, gnała przed siebie na oślep z oczyma rozszerzonymi przerażeniem. - Poruczniku Wu, czekamy na rozkazy! - odezwał się głośniej sierżant. - Do ataku! Naprzód! Do ataku! - wydzierał się przez radio jakiś oficer. - Wycofujemy się do rejonu ześrodkowania - oznajmił w końcu Wu nieswoim głosem. Sierżant i szeregowcy popatrzyli na siebie zdziwieni i utkwili spojrzenia w krótkofalówce. Dostrzegłszy to, Wu powtórzył stanowczo: - Wycofujemy się do rejonu ześrodkowania. Tomójrozkaz! -Kiedyludzie znów zwrócili ku niemu wzrok, dodał ciszej: - Zrobiliście, co było w waszej mocy. Wypełniliście swój obowiązek. Ale ta bitwa dla nas dobiegła końca. - Do ataku! Naprzód! Do ata... Wu z trzaskiem wyłączył krótkofalówkę. ALEXANDRIA, WIRGINIA 27 grudnia, 15.25 czasu lokalnego Szeng zamknął oczy, gdy Wu wyprowadzał swoich ludzi z leja. Ruszyli za nim posłusznie, tyle że nie do ataku, ale z powrotem na tyły. Po drodze porucznik dodatkowo zbierał rozproszonych, zdezorientowanych żołnie- rzy z drugiego pułku, którego atak na kolejną linię amerykańskich umoc- nień całkiem się załamał. Kiedy generał znów spojrzał na ekran, Wu był już na ulicy między domami osiedla, a otaczała go gromada żołnierzy co najmniej dwukrotnie liczniejsza od plutonu, z którym o świcie ruszał do ataku. Niewielu z tej setki szeregowców wiedziało, kim jest porucznik, ale wszyscy natychmiast wykonywali jego polecenia wydawane zrównoważo- nym tonem, bez gróźb i przekleństw, ze spokojem znamionującym urodzo- nego przywódcę. - Chcę mieć osobną kopię tej transmisji! -rozkazał pułkownik Li. Tech- nik siedzący przed konsolą łączności szybko skinął głową. - Spójrzcie, liczą nawet przyłączających się do niego ludzi! - wykrzyk- nął podekscytowany major, wskazując widoczną w rogu ekranu liczbę 105. - Jest już stu siedmiu! - zawołał reporter i równocześnie zmieniły się wyświetlane cyfry. Pułkownik Li odważył się zbliżyć do dowódcy po upływie godziny i kwa- dransa. Celowo mnie unikał, pomyślał Szeng, postanowił się zdystansować. Ty nadęty, śmierdzący tchórzu! - rzucił w myślach, uśmiechając się do swe- go adiutanta. - Jeszcze przed zmrokiem mogę powołać sąd wojenny - podsunął Li - jeśli wyda pan stosowne rozkazy, generale. - Pułkowniku - zagadnął Szeng. - Jakie ma pan doświadczenie bojowe? - Słucham? - Li zrobił zdziwioną minę. - Ach tak, już sobie przypominam. Tydzień służby liniowej w ostat- nich dniach naszej zwycięskiej kampanii w Indiach. Zgadza się? To trochę za mało, jak na oficera w pańskiej randze. Zastanowię się nad pańską rezy- gnacją. - Moją... rezygnacją?! - wycedził osłupiały adiutant. - Ale na razie jest mi pan jeszcze tu potrzebny - ciągnął Szeng. Li spu- ścił głowę, w pełni pojąwszy groźbę. - Proszę ściągnąć wszystkie rezerwy i pchnąć całe zgrupowanie armii z rezerwami do natarcia. Chcę dotrzeć nad Potomak przed zachodem słońca, a do północy mieć umocniony przyczółek na drugim brzegu. Pułkownik energicznie skinął głową, nie podnosząc wzroku na genera- ła, i pobiegł do stanowiska łączności, żeby dzikimi wrzaskami popędzić oficerów sztabowych do działania. Tylko z tego powodu Szeng nadal go potrzebował. Co za głupiec z ciebie! - rzucił w myślach, patrząc z pogardą za całkiem pozbawionym zasad intrygantem, który doszedł do zaszczytów wyłącznie dzięki swojej bezwzględności. Jeszcze nie rozumiesz? - zapytał w duchu, gdy Li zaczął ostro sztorcować dowódcę służb sanitarnych. Licznik na dole ekranu ukazującego Hana Wuszi pokazywał już 1239 i liczba ta stale rosła. To początek końca - pomyślał Szeng. 12 NAD BRZEGIEM POTOMACU, WIRGINIA 27 grudnia, 17.30 czasu lokalnego - Zostać na pozycjach! - wykrzykiwała Stephie do mikrofonu od chwili rozpoczęcia bitwy o Waszyngton. Pociski chińskiej artylerii zaczęły spadać na linię wzgórz, a później stop- niowo coraz bliżej. Drzewa zniknęły w gejzerach wyrzucanej w górę ziemi. Po kilku sekundach stało się jasne, że salwy z naprowadzanych komputero- wo dział muszą wkrótce dosięgnąć ich bunkra. Tego pogodnego dnia w Wir- ginii rozpętała się bowiem trzecia wojna światowa prowadzona metodami z pierwszej wojny. Czterdziesta Pierwsza Dywizja Piechoty obsadziła dwukilometrowy od- cinek na ostatniej linii obrony wokół stolicy, nad samym brzegiem leniwie toczącego swe lodowate wody Potomacu. Pluton Stephie znalazł się na ostat- nim sześciusetmetrowym odcinku umocnień w północnej Wirginii, gdzie nie było możliwości ani przegrupowania, ani ewakuacji oddziałów. Wszyscy zdawali sobie świetnie sprawę, że muszą tu wytrwać do ostatka. Fontanny brunatnej ziemi przesłoniły niebo w miarę zbliżania się śmier- cionośnych szeregów. Drzewa łamały się u podstawy jak zapałki i łukiem wylatywały w powietrze. Gwałtownie przemieszczające się fale uderzenio- we sprawiały, że na ich granicy powstawała mgła. Każda seria wybuchów przeskakiwała wcześniejszą i każda wywoływała u Stephie bolesne skurcze przerażenia. Kiedy z odległości czterystu metrów pierwsze odłamki zaczęły uderzać o ścianę bunkra, padła plackiem na podłogę. W rozbłyskach zbliża- jącego się piekła ostatni raz obrzuciła spojrzeniem całą komorę. Piętnaścio- ro żołnierzy leżało skulonych pod ścianami, przygotowanych na tę jedną potężną eksplozję, która wstrząśnie ich światem, a może równie skutecznie jak wybuch jądrowy przyniesie jego koniec. Wcześniej Stephie i Zwierzak starali się jak najlepiej przygotować re- krutów na to, co ich czeka, ale w żaden sposób nie potrafili przekazać wła- snych doznań z bitwy nad rzeką Savannah. Teraz mogli już tylko z całej siły zatykać uszy kciukami. Wszyscy grubo nasmarowali odkryte części ciała olejkiem do opalania mającym choć trochę zabezpieczyć skórę przed opa- rzeniami. Trzymali też w pogotowiu osobiste zestawy do ochrony przed bro- nią biologiczną i chemiczną, gdyż jednoczęściowe maskujące kombinezony były wykonane z niepalnego tworzywa. Pokryte kevlarem hełmy i kamizelki kuloodporne sięgające od karku do bioder zabezpieczały ich przed odłamka- mi i szrapnelami. Nic jednak nie mogło uchronić tych chłopców i dziewczę- ta przed strachem przenikającym wszelkie bariery psychiczne. Wkrótce świat wokół nich zaczął dygotać od silnych eksplozji. Do drżeń betonowej konstrukcji dołożyły się wibracje powietrza. Stephie mocno zaci- snęła powieki. Miała włączone oba kanały łączności radiowej, kompanijny i batalionowy, lecz w słuchawkach rozlegały się jedynie głośne trzaski za- kłóceń. Gigantyczna fala przeraźliwych wstrząsów zbliżała się w niezno- śnym, powolnym rytmie. Już całe ciało przenikały fale bólu przy każdej eks- plozji. Bezwolnie podskakiwali na betonowej podłodze, modląc się w du- chu, żeby konstrukcja bunkra wytrzymała ostrzał artyleryjski. Wreszcie jeden z potężnych wielkokalibrowych pocisków rozerwał się na sklepieniu bunkra. Stephie została wyrzucona metr w górę. W uszach jej dzwoniło, nie mogła zaczerpnąć tchu. Fala uderzeniowa wyssała powietrze z bunkra, a ponadto wstrząs spowodował skurcz przepo- ny. Do środka musiały się wedrzeć płomienie, gdyż komorę wypełniał gęsty dym. Okrzyki rannych z jej plutonu automatycznie uruchomiły nadajniki, ponieważ w słuchawkach rozległy się ogłuszające wrzaski. Stephie gwałtownie szarpnęła suwak, ściągnęła z głowy kaptur i zrzuci- ła hełm razem ze słuchawkami. Zakasłała i łapczywie wciągnęła w płuca smrodliwe powietrze. - Och, Boże! Matko! - wył któryś chłopak pod sąsiednią ścianą. - Bła gam! Och! Na miłość boską! - Histeryczne wrzaski odbijały się w zamknię tej przestrzeni dudniącym echem. Trzeba stawać do walki! - przemknęło Stephie przez myśl. Zaczerpnęła głęboko tchu i otworzyła usta, żeby wydać komendę, ale ze ściśniętego gar- dła nie wydobył się żaden dźwięk. Odkaszlnęła raz i drugi, zaczęła szybko oddychać. I ku własnemu zdumieniu zwymiotowała. Nudności minęły po kilku sekundach. - Och! Jezu! Boże! - histerycznie zawodził ranny żołnierz. - Wszyscy do szczelin! -krzyknęła. Dźwignęła się na nogi i wyjrzała na zewnątrz. W kierunku ich bunkra pędziła chińska piechota. Przez głowę przemknęła jej straszliwa myśl, że nie dadzą rady, żadnym sposobem się tu nie utrzymają. Nadchodził nieuchronny koniec. Uniosła pistolet do szczeliny i obejrzała się na swoich podkomendnych. - Wstawać, do jasnej cholery! Przycisnęła kolbę do ramienia i szerokim łukiem posłała jedną długą se- rię, omiatając ze trzydzieści metrów przedpola. Około dziesięciu Chińczy- ków zwaliło się na ziemię. Pospiesznie przeładowała i wystrzeliła drugą se- rię bardziej na lewo. Trzeci magazynek opróżniła w prawą stronę. Atakujący zaczęli się ostrzeliwać, przykucnęła więc, żeby znów przeładować broń. Dziewczyna, mniej więcej w jej wieku, chwyciła ją za łydkę. Odłamki uszkodziły jej nogi i miednicę, wlokła ciało po betonowej podłodze, zosta- wiając za sobą szeroką krwawą smugę. Doczołgała się do swego dowódcy, jakby upatrywała w niej swą ostatnią szansę na przeżycie. Roberts pokręciła głową i dziewczyna spuściła wzrok. Mimo woli Ste- phie łzy napłynęły do oczu. - Do walki! -krzyknęła. -Ruszać się! -rzuciła w kierunku sanitariuszki. Z trzaskiem załadowała magazynek, wyszarpnęła nogę z kurczowego uścisku konającej, podniosła się do szczeliny i patrząc przez łzy, zaczęła znów strzelać. Ogarnęła ją furia, ślepa nienawiść. - Anioł Trzy! Anioł Trzy! Jak mnie słyszysz?! -rozległy się w słuchaw kach nawoływania Johna Burnsa. Stephie zerknęła w stronę jego bunkra wstrząsanego eksplozjami. Chiń- czycy zdołali wrzucić do środka ręczne granaty! - .. .padł! Powtarzam! Punkt dowodzenia kompanii padł! Stephie jak oparzona odskoczyła od szczeliny. - Ty! Ty! Ty! Ty! I ty! - krzyknęła, waląc otwartą dłonią po hełmach wybranych rekrutów, trzech mężczyzn i dwóch kobiet. Podnieśli na nią wzrok. - Za mną! Pobiegła do wyjścia. Pięcioro żołnierzy ruszyło za nią. Chińska piechota strumieniem wlewała się do okopu na nasłonecznionym zboczu wzgórza na północ od nich. - Kryć się! - rzuciła do swoich podkomendnych, prowadząc ich do na tarcia w kierunku kompanijnego bunkra dowodzenia. Podkradła się do zakrętu i padła na ziemię. Otworzyła ogień, gdy tylko przed nią pojawili się Chińczycy. Poczuła impet serii pocisków tuż nad ple- cami, rekruci naśladowali ją dokładnie. Kilku ściętych wrogów zwaliło się na dno okopu, blokując przejście. - Za mną! - krzyknęła Stephie, podrywając się z ziemi. Kilkanaście metrów dalej, w olbrzymim leju, natknęli się na zwłoki żoł- nierzy z drugiej drużyny pierwszego plutonu. Z osypujących się jeszcze zbo- czy rozległej stożkowej jamy, która przecinała linię okopów, sączyły się struż- ki białego dymu. Pospiesznie wdrapali się do krawędzi leja i z odległości trzydziestu metrów wybili do nogi całą drużynę zaskoczonych Chińczyków. - Za mną! - huknęła Roberts, prowadząc dalej swój niewielki oddział do bunkra Burnsa. Kiedy dopadli poczerniałego wejścia, w pobliżu nikogo nie było. Ze środ- ka wydobywały się kłęby smolistoczarnego dymu. - John? Jak mnie słyszysz? - szepnęła do mikrofonu, ale nie było odpo wiedzi. Może coś zakłóca łączność? - pomyślała, ostrożnie podprowadzając swoich ludzi bliżej. Skradała się tak powoli, że dwaj najbardziej spięci re- kruci zaczęli jej deptać po piętach. - John? - szepnęła po raz drugi, niemal w samym wejściu do bunkra. - Słyszysz mnie? - Uciekaj! - doleciał ze środka okrzyk Burnsa. Wchodzimy! - przekazała szeptem swoim podkomendnym. Wskoczyli do środka, kierując się na wyczucie w stronę, z której padł okrzyk. Minęli zakole korytarza i... Kolba karabinu grzmotnęła w hełm Stephie z siłą prasy hydraulicznej. Usłyszała jeszcze krótką, zaciętą strzelaninę i odpłynęła w niebyt, padłszy bez czucia na podłogę. W pierwszej chwili gdy odzyskała świadomość, dotarł do niej znajomy głos, powtarzający błagalnie: - Proszę! Nie! Proszę! - jęczała Becky Marsh, zanosząc się od szlo chu. - Proszę! Na Boga! Roberts otworzyła oczy. Ktoś trzymał jej głowę w górze. Ujrzała Becky klęczącą na wprost wymierzonych w nią pistoletów. Dwaj rekruci z plutonu Stephie leżeli zabici w kałużach krwi. Z zewnątrz bunkra dolatywały odgło- sy zaciekłej walki. Pod ścianą komory stało kilkoro amerykańskich żołnierzy z rękoma za- łożonymi na kark. Spod przeciwległej ściany zdenerwowani, przestraszeni Chińczycy trzymali ich na muszkach. Sądząc po minach, dłoniach kurczowo zaciśniętych na kolbach pistoletów i palcach opartych na spustach, w każdej chwili mogli otworzyć ogień. Czekali tylko na jedną, krótką komendę. Stephie popatrzyła na człowieka trzymającego jej głowę na kolanach. Twarz miał spuchniętą nie do poznania. Ledwie coś widział przez wąskie szparki oczu. Rozcięta dolna warga była nienaturalnie wygięta ku dołowi. 405 - John! - wychrypiała. W lewej skroni odczuwała dotkliwy, pulsujący ból. - Tak! To ona! Ona! - wykrzyknęła Becky, zauważywszy, że Stephie się poruszyła. - To córka prezydenta! Pre-zy-den-ta! Rozumiecie? Stanów Zjednoczonych! Córka prezydenta Bakera! To ona jest córką prezydenta! Stephie wierzgnęła nogą, żeby ją kopnąć w rękę, ale było za późno. Chiń- czycy spoglądali na siebie w osłupieniu. Najwyraźniej kilku z nich musiało znać angielski, bo szybko wyjaśnili coś kolegom. Wszyscy opuścili pistole- ty. Dwóch podeszło do Stephie. John próbował ich odepchnąć, ale jeden z żołnierzy groźnie wymierzył kolbę pistoletu. - Nie! -krzyknęła Stephie. Podszedł sierżant i silnie odepchnął szeregowca, aż ten przewrócił się na betonową podłogę. Skłonił się lekko przed nią i pomógł jej stanąć na nogi. Kiwając głową, delikatnie zaczął ją odciągać za rękę od reszty jeńców. - Nie! - krzyknęła ponownie Stephie i sierżant natychmiast ją puścił. Położyła dłoń na ramieniu Johna i szerokim gestem wskazując resztę żołnie rzy stojących pod ścianą, w większości rannych, wycedziła: - Razem! Wszy scy razem! Zacisnęła przed sobą dłonie, chcąc zobrazować, o co jej chodzi. Becky natychmiast podchwyciła: - Razem! Tylko razem! Pójdziemy wszyscy razem! Sierżant rzucił krótki rozkaz i jeńców wyprowadzono z bunkra. Stephie poczuła się bezbronna bez hełmu, gdy zimny wiatr owiał rozcięcie skóry na jej głowie, tuż pod linią włosów, i szybko wysychającą krew na policzku. Jeden z Chińczyków podniósł jej hełm z podłogi, wyszarpnął ze środka słu- chawki i włożył go jej na głowę. Pomaszerowali w górę zbocza, na południe, oddalając się od miasta, którego mieli bronić. Na szczycie wzgórza Stephie obejrzała się przez ramię. Nawet z tej odległości widać było pomnik Wa- szyngtona. Bliżej, z nurtu rzeki strzelały liczne gejzery wody. Mimo zmaso- wanego ostrzału chińscy żołnierze wojsk inżynieryjnych próbowali już prze- rzucić most pontonowy. Setki zabitych leżały na piaszczystej plaży nad Po- tomakiem, a korytem płynęły płonące szczątki fragmentów pontonowej konstrukcji. W nurcie również było pełno zwłok Chińczyków, powoli uno- szonych z prądem w kierunku morza. Ten krótki rzut oka napełnił Stephie nadzieją, że atakujący na razie prze- grywają bitwę o Waszyngton. Pomaszerowała w głąb zajętego przez Chińczyków terytorium z uśmie- chem na ustach. Za bramą ogrodzonego terenu, gdzie przebywało już około dwustu jeń- ców, John, Becky i Stephie zostali oddzieleni od reszty rannych żołnierzy. Af\?L Sanitariuszka szybko opatrzyła jej ranę, przemyła alkoholem i zakleiła pla- strem. Wskutek nalegań Stephie obejrzała także Johna, ale tylko zmarsz- czyła brwi i skrzywiła się boleśnie, oceniwszy stan jego twarzy. Później przez wiele godzin musieli siedzieć na ziemi, pod gołym niebem, coraz bardziej zmarznięci. Nawet przy dziennym świetle przesuwały się po nich snopy światła z reflektorów, przy których na wieżyczkach czuwali żandar- mi z bronią gotową do strzału. W tych warunkach trudno było choćby za- paść w drzemkę. - Uratowałam wam życie - szepnęła Marsh, którą wszyscy ostentacyj nie lekceważyli. - Wszystkim wam uratowałam życie! Było w tym coś z prawdy, ale Stephie bezgranicznie gardziła Becky, więc nie odpowiedziała. Leżący obok na ziemi, zwinięty w kłębek John cicho pojękiwał. Widocznie od silnych uderzeń kolbą pistoletu musiały mu popę- kać kości czaszki. Na obrzmiałej skroni czuć było nawet, jak się uginają przy dotyku. A połamane żebra utrudniały mu oddychanie. Nie pozwolił jej tylko obejrzeć swojego krwawiącego krocza, bez przerwy trzymając obie dłonie ściśnięte między udami. - Jeśli będziemy się trzymać razem - mruknęła Becky - jakoś z tego wyjdziemy. Na pewno nie zrobią ci nic złego. Jesteś przecież córką prezy- denta! - Już to słyszałam - odparła ze złością Stephie. Marsh zamilkła na dobre. Stephie wiedziała, że Becky na własną prośbę dostała przydział do kompanii Charlie, co okazało się kiepskim wyborem. Sama powiedziała jej w zaufaniu, że dotarły do niej plotki, iż Ackerman usytuował batalionowy punkt dowodzenia w miejscu narażonym na zmaso- wane ataki, dlatego woli się trzymać kompanii Charlie. John ocknął się i chwycił Stephie za rękę. - Jak się czujesz? - spytała zatroskanym głosem, jakby miała do czy nienia z obłożnie chorym dzieckiem. Krótko ścisnął jej palce i z powrotem wsunął dłoń między nogi. Stephie popatrzyła na smugę krwi rozmazaną na swojej ręce. Pojawienie się pododdziału piechoty spowodowało drobne zamieszanie. Żołnierze podeszli prosto do Stephie i postawili ją na nogi. John złapał jed- nego z nich za kostkę, ale Chińczyk bez trudu się uwolnił. Po chwili dwóch innych szeregowców także i Burnsa dźwignęło z ziemi. Becky natychmiast do nich dołączyła. Całą trójkę poprowadzono wąskim przejściem między szeregami wycieńczonych jeńców, spoglądających w posępnym milczeniu na niewielką kolumnę. Ktoś rozpoznał Stephie i krzyknął: - Nie trać wiary! Obejrzała się i popatrzyła na sierżanta siedzącego w pierwszym rzędzie. Skinęła mu głową. Bojowy nastrój szybko udzielił się innym. 407 - Pieprzyć ich! - krzyknął ktoś z dalszych szeregów. Strażnicy zaczęli się porozumiewać półgłosem po chińsku. - Niech żyje armia! - dorzuciła jakaś kobieta. - Dowalcie im zdrowo! - Niech Bóg błogosławi Amerykę! - Powiedzcie im, żeby stąd spieprzali! - Niech żyją Stany Zjednoczone! Po chwili ktoś rzucił jedno słowo, które natychmiast reszta podchwyciła i zaczęła głośno skandować. Z setek gardeł wyrwał się okrzyk: - Zwycięstwo! Zwycięstwo! Zwycięstwo! Kiedy niewielki oddział dotarł do bramy, Stephie kurczowo zaciskała zęby. Dolna warga jej drżała, a łzy napływały do oczu. Była gotowa na wszyst- ko. Powtarzała w myślach, że nie da się złamać. NACZELNE DOWÓDZTWO ARMII, RICHMOND 28 grudnia, 8.45 czasu lokalnego Pojawienie się Wu w sztabie generała Szenga wywołało nie lada sensa- cję. Wszyscy oglądali transmisję na żywo i nawet jeśli go znali z okresu służby w sztabie armii, teraz patrzyli na niego zupełnie innym wzrokiem. Część osób wyglądających ciekawie na korytarz dzwoniła poprzedniego dnia do domów i musiała odpowiadać na to samo pytanie. - Oczywiście, że go znam! - wykrzykiwali z podnieceniem. - Często w stołówce jadaliśmy obiady przy jednym stoliku! W kierunku przechodzącego porucznika wyciągano notesy i długopisy z prośbą o autograf, lecz ani razu nawet nie zwolnił kroku. Szen Szen powitała go na podeście schodów. - Wu! - krzyknęła, zarzucając mu ręce na szyję. Po raz pierwszy, zapo minając o dyskrecji, na oczach wszystkich pocałowała go czule. - Jesteś ranny! - pisnęła i uniosła dłoń do jego twarzy, lecz szybko cofnęła rękę, gdy jej palce musnęły chropowaty bandaż. Dla niej rana na policzku była jedynie dowodem jego męstwa i odwagi. Zerknęła przez ramię na ludzi stojących w otwartych drzwiach gabinetów, którzy zaczęli szeptać między sobą z przejęciem. Uśmiechnęła się szeroko i dumnie zadarła głowę. Wu bezceremonialnie zdjął jej ręce z szyi, wyminął ją i chciał iść dalej. - Zaczekaj! - wykrzyknęła, chwytając go za łokieć. ~ Mam dla cie bie wiadomość! Premier prosił, abyś jak najszybciej się z nim skontakto wał! On jednak lekceważąco machnął ręką i pobiegł schodami w dół. U wej- ścia do podziemi dwóch wartowników z bagnetami zatkniętymi na karabiny zastąpiło mu drogę. Bez słowa spojrzał najpierw na wymierzone w siebie bagnety, a potem ludziom w oczy. Pospiesznie się rozstąpili. - Gdzie ona jest? - zapytał. Wartownicy porozumieli się wzrokiem, po czym jeden szepnął konspi- racyjnie: - Pułkownik Li zabronił kogokolwiek wpuszczać. - Gdzie ona jest?! - powtórzył ostrzej Wu. Niespodziewanie zza zakrętu korytarza wyłonił się sierżant i poprowa- dził go do drzwi celi, przed którą czuwała druga para wartowników. Wyprę- żyli się przed nim na baczność. Wu tylko skinął głową i sierżant otworzył drzwi celi. Ze środka doleciało świśnięcie rózgi i przenikliwy krzyk kobiety. Chwi- lę później ciężkie żelazne drzwi zamknęły się za porucznikiem. - Roberts! - syknęła głośno torturowana. - Podporucznik Stephanie Roberts! Numer identyfikacyjny siedem pięć dziewięć dwa dziewięć... Kolejny cios uciszył ją w pół słowa. Wu ruszył w kierunku jasno oświetlonej części sali. General Szeng i puł- kownik Li stali tuż za umieszczoną na trójnogu kamerą telewizyjną. Dwoje innych jeńców, posiniaczony i opuchnięty mężczyzna w stopniu kapitana oraz szlochająca kobieta, stało z boku pod ścianą. Na środku, w blasku jupiterów, siedziała przywiązana do krzesła, zgięta wpół Stephanie Roberts. Jej wojskowa koszulka wisiała w strzępach, bluza od polowego munduru leżała pod krzesłem na podłodze. Dziewczyna była prawie naga od pasa w górę. Plecy pokrywały jej grube czerwone pręgi. Twarzą niemal dotykała kolan, przyciskając piersi do ud. Szeng i Li spojrzeli na Wu, który stanął obok nich. Obrzucili go ostrymi spojrzeniami, jakby chcieli dać do zrozumienia, że osiemnastoletni porucz- nik nie ma prawa zajmować miejsca u boku siedemdziesięcioletniego gene- rała dowodzącego zgrupowaniem armii. Nikt go tu nie zapraszał, niemniej żaden ze starszych oficerów nie miał odwagi zakwestionować jego obecno- ści. Przez jakiś czas w sali panowało milczenie, wreszcie pułkownik skinął głową kapitanowi stojącemu z rózgą nad związaną Roberts. - Odczytasz oświadczenie do kamery - rzekł ten płynną angielszczy zną, po czym nachylił się do ucha Stephanie i szepnął na tyle głośno, że Wu usłyszał: - Te razy mają na celu złamać nie ciebie, ale twojego przyjaciela, kapitana. Podnieś głowę i zobacz, jak cierpi. Stephie uniosła zaczerwienioną, mokrą od łez twarz i zerknęła na parę jeńców stojących pod ścianą. Rózga świsnęła w powietrzu. Wu aż się skrzy- wił boleśnie. Amerykański kapitan zrobił krok do przodu, ale pilnujący go 409 wartownik natychmiast przytknął mu pistolet do brody. Trzymał palec na spuście i nie spuszczał z oczu generała Szenga i pułkownika Li, czekając tylko na znak któregoś z nich. - To wcale nie boli! - wykrzyknęła Roberts i zaniosła się szlochem. Kapitan znów szepnął jej coś do ucha, tym razem ciszej. Gwałtownie odwróciła głowę, ale przesunął się i zaczął jej szeptać do drugiego ucha. Powtarzało się to kilka razy w krótkich odstępach czasu. Do Wu docierały tylko syczące zgłoski, nie mógł wyłowić ani słowa. Domyślał się jednak, że kapitan obiecuje różne rzeczy. Rozwścieczony Amerykanin jęknął gardłowo. Gdyby nie lufa pistoletu podetknięta mu pod brodę, mimo związanych rąk z pewnością rzuciłby się na oprawcę. Rózga znowu świsnęła w powietrzu. Wu przeszył dreszcz. - Nie musi pan być przy tym obecny - odezwał się do niego Szeng pół- głosem. - Mam nadzieję, generale - odparł porucznik, nie patrząc na dowódcę - że nie zamierza pan skrzywdzić jeńca. - Córki prezydenta Bakera? - wtrącił Li. - Nie. Oczywiście, że nie zro- bimy jej nic złego. Wyjął pistolet z kabury i z lufą skierowaną ku sufitowi podszedł wolno do kipiącego ze złości kapitana i roztrzęsionej kobiety w stopniu szeregowca. Roberts, dość luźno przywiązana do krzesła, wyciągnęła szyję i odpro- wadziła go wzrokiem. Sprężyła się jak tygrysica do skoku. Rozszerzonymi oczyma spoglądała to na pułkownika, to na dwoje swoich kolegów. Wu, po- dejrzewając, że lada moment padnie strzał, otworzył już usta, by powstrzy- mać Li. Ale ten jedynie wymierzył pistolet w skroń kapitana, odwrócił się do Stephanie i rzekł po angielsku: - Radziłbym się jednak zastanowić. - Nie rób tego! -krzyknął posiniaczony jeniec. - Nie! Nie! - Stephanie zaczęła błagalnie pojękiwać. Wu wiedział, że wcześniej uratowała kapitanowi życie. Najwyraźniej z jakichś powodów bardzo jej na nim zależało. Druga kobieta wpadła w histerię. Zalała się łzami, zaczęła dziko wyć i szarpać się w więzach jak schwytane w pułapkę zwierzę. Huknął wystrzał. Dwaj żołnierze trzymający ją pod ręce aż podskoczyli w miejscu. Dopiero po chwili spostrzegli, że kula strzaskała jej czaszkę i są zabryzgani krwią oraz fragmentami mózgu. Powoli opuścili bezwładne ciało na betonową posadzkę. Szeng dał znak ruchem głowy, więc ponownie chwy- cili zwłoki i wywlekli je z sali. Stephanie Roberts i posiniaczony kapitan popatrzyli z niedowierzaniem na krwawą smugę. Wu pomyślał, że dziew- czyna była mniej więcej w jego wieku. Obrócił się do Szenga, ale generał nawet na niego nie spojrzał. /lin Li z powrotem przystawił pistolet do skroni kapitana. Przytrzymujący go żołnierze odsunęli się na wyciągnięcie rąk. Wu mimowolnie zacisnął pię- ści i zagryzł zęby. Wbijał wzrok w pułkownika, ale nie mógł nic zrobić. Przy- najmniej nie teraz. Musiał się trzymać rozkazów. Uznał tylko, że postępowa- nie Li bardzo mu ułatwi ich wykonanie, uwolni go od paraliżującego stra- chu. - Odczytam to... oświadczenie... Odczytam! - wyjąkała Roberts przez łzy. - Nie! Nie rób tego! - zawołał kapitan. Wu miał ochotę krzyknąć: „Przecież to nie ma żadnego znaczenia! Od- czytasz je czy nie, to już i tak niczego nie zmieni! Żołnierze rozwiązali Stephanie ręce. Pospiesznie włożyła bluzę mundu- rową. Jakaś kobieta ze sztabu próbowała zrobić jej makijaż, ale Roberts szarp- nęła się raz i drugi, po czym warknęła tak, jakby chciała Chince odgryźć palce. Wu uśmiechnął się krzywo, gdy przestraszona sekretarka odskoczyła od niej. Stephanie wyprostowała się i ze ściągniętą twarzą popatrzyła w obiek- tyw kamery. Włosy miała w nieładzie, posklejane w strąki, byle jak upięte nad czołem, a twarz silnie zaczerwienioną i błyszczącą od łez. Druga próba zrobienia makijażu także zakończyła się kilkoma gwałtownymi szarpnięcia-I mi i okrzykiem: - Zostawcie mnie w spokoju! Strażnicy dźgnęli ją lufami pistoletów w boki, ale szybko się odsunęli na znak pułkownika. Roberts zaczęła odczytywać tekst z ekranu matowym, pozbawionym , wyrazu głosem: - Nazywam się Stephanie Roberts. Jestem podporucznikiem armii Sta nów Zjednoczonych. Mój ojciec jest prezydentem Stanów Zjednoczonych. Zostałam pojmana w czasie walk z armią chińską. - Oblizała wargi, prze łknęła ślinę i czytała dalej łamiącym się głosem: - Widziałam na własne oczy okrucieństwo, z jakim amerykańskie oddziały traktują bezbronnych chiń skich jeńców. Mój rząd, łamiąc Konwencję Genewską, wysłał do komór ga zowych i rozstrzelał setki tysięcy chińskich jeńców. Nielegalna broń che miczna i biologiczna była wielokrotnie i nielegalnie stosowana na rozkaz... mojego ojca, prezydenta. Ja... bardzo żałuję tych potwornych grzechów prze ciwko ludzkości i narodowi chińskiemu i ubolewam nad takimi kryminalny mi postępkami mojego rządu. Błagam naród chiński o wybaczenie... - urwała na moment i dokończyła nieco głośniej i szybciej: - że tak strasznie dużo uczciwych chińskich żołnierzy straciło życie. To było całe oświadczenie. Dowódca wojskowej komórki filmowej uśmiechnął się i skinął głową do pułkownika Li. Stephanie pochyliła się z po- wrotem i znów zaczęła szlochać. Doradca generała Szenga szybko dał znak 411 operatorowi, żeby jeszcze nie wyłączał kamery. Chińskiej publiczności na pewno musiała się spodobać ta dramatyczna odmiana w postawie nieugiętej córki amerykańskiego prezydenta. Kiedy zgasły jupitery, Roberts zakryła twarz dłońmi, ale nie podniosła głowy. Żołnierze wykręcili jej ręce do tyłu i skrępowali za plecami. Stephanie wciąż siedziała z czołem opartym na ko- lanach. Wstrząsały nią spazmy bezgłośnego płaczu. Dopiero wyprowadzenie amerykańskiego kapitana przyciągnęło jej uwa- gę. Powiodła za nim spojrzeniem, po czym znowu zgięła się wpół. Ekipa tele- wizyjna zaczęła demontować i wynosił kamerę, monitor kontrolny, jupitery. Wu spojrzał na Szenga. - Chyba nie spodziewa się pan, że to oświadczenie wywoła jakikolwiek oddźwięk wśród Amerykanów. - Nie jest przeznaczone dla widowni amerykańskiej - odpowiedział szyb- ko pułkownik Li z chytrym uśmieszkiem. Wu nawet na niego nie spojrzał. - To w ten sposób chce pan wytłumaczyć, dlaczego tyle rodzin otrzy muje zawiadomienia o śmierci synów? Pragnie pan wmówić ludziom, że dostali się do niewoli i zostali brutalnie pomordowani przez Amerykanów? Szeng nie odpowiedział. Odwrócił się i razem ze swoim adiutantem wy- szedł z sali. Wu popatrzył na strażników stojących nad Stephanie i warknął krótko: - Wynocha! Wszyscy! Natychmiast! Ton jego głosu sprawił, że dziewczyna uniosła głowę. Żołnierze pospiesz- nie wyszli z sali i zamknęli drzwi. Stephanie wpatrywała się uważnie w Wu, najwyraźniej oceniając tylko na poły chińskie rysy jego twarzy. Rodacy dostrzegali je natychmiast, lecz Wu sienie spodziewał, że jego pochodzenie będzie aż tak oczywiste również dla Amerykanów. Kiedy wyciągnął nóż, Stephanie wbiła wzrok w szerokie połyskliwe ostrze. Podszedł do niej. Bez słowa odwróciła głowę. Nie musisz się mnie bać - powiedział po angielsku, ale nawet nie za- reagowała. Stanął za krzesłem. Stephanie jeszcze niżej spuściła głowę, jakby szyko- wała się na śmierć. Po jej twarzy przebiegł gwałtowny skurcz, gdy jednym ruchem przeciął plastikową taśmę pełniącą funkcję kajdanek. Powoli unio- sła dłonie do twarzy, przeciągnęła palcami po brodzie, opuściła ręce i znowu zaczęła szlochać. Na podłodze przy krześle leżał wysadzany diamentami srebrny krzyżyk na zerwanym łańcuszku. Wu podniósł go i wyciągnął w kierunku Stephanie. Nie spojrzała w jego stronę, więc delikatnie rozchylił palce zaciśniętej kur- czowo pięści i włożył jej krzyżyk w dłoń. Podniosła głowę. Policzki miała mokre od łez. Sięgnął do kieszonki na piersi po chusteczkę, ale wyczuł pod palcami coś jeszcze. Wyjął plastikowy dziecięcy pierścionek, który znalazł w bunkrze nad rzeką Savannah, popa- trzył na niego i wyciągnął w kierunku Stephanie. Wzięła go i spojrzała mu w twarz z niedowierzaniem. Ze zmarszczony- mi brwiami zapytała: - Kim jesteś? - Przyjacielem. Przez kilka sekund, które wydawały się wiecznością, patrzyła mu prosto w oczy, po czym burknęła: - Odpieprz się. Z powrotem spuściła głowę. Zawahał się. Nie tak sobie wyobrażał ich pierwsze spotkanie. Trudno, stało się, pomyślał. Pochylił się nad Stephanie i szepnął: - Wybacz. Pocałował ją w czubek głowy i wyszedł. Han Żemin siedział w mrocznej, zimnej celi, z nadzieją oczekując dra- matycznych wieści. Nie było tu okna, więc nie mógł niczego zobaczyć, li- czył jednak na to, że poczuje silny wstrząs atomowego wybuchu, którego nie mógł się doczekać. Liczył, że usłyszy podniecone głosy strażników w kory- tarzu, ale i te się nie rozlegały. A czas już był najwyższy. Jeśli wierzyć pre- mierowi, armia po przełamaniu linii obrony i zajęciu Waszyngtonu powinna od razu ruszyć na Filadelfię. W przeciwieństwie do południowych stanów, gdzie główne obiekty strategiczne leżały daleko od siebie, tu, na północnym wschodzie, kostki domina były ułożone dość ciasno. Gdyby wszystko po- szło zgodnie z planem i armia do północy opanowała stolicę, już od świtu powinien trwać atak na Filadelfię. Ale do podziemi, gdzie znajdowała się cela, wciąż nie docierał przecią- gły grzmot wybuchów jądrowych. Jego uwagę przykuł odgłos pojedynczego strzału, który doleciał gdzieś z głębi korytarza. Podziałał mu na nerwy. Żemin, spięty do granic wytrzy- małości, nastawił ucha. Wyłowił zgrzytnięcie zawiasów, łoskot zamykanych drzwi, brzęknięcie skobla. W korytarzu rozległy się kroki, charakterystycz- ny stukot oficerskich butów zbliżał się w tę stronę. Zgrzytnął klucz w zamku. Hana ogarnęło przerażenie. Palce miał zlodo- waciałe, lecz na czoło wystąpiły kropelki potu. Serce zamarło mu w piersi, utrudniając oddychanie. Za chwilę się wyjaśni, czy czeka mnie śmierć, czy będę żył, pomyślał. Do celi wszedł Szeng ze swoim adiutantem. Obaj mieli w dłoniach pi- stolety. Tym razem nie towarzyszył im operator z kamerą. - Przepraszam - odezwał się generał grobowym głosem, wbijając spoj rzenie w betonową podłogę. - Został pan uwolniony od wszystkich zarzu tów. Han przyjął to z uśmiechem. W jednej chwili zapomniał o strachu, wręcz paraliżującym go przerażeniu. Wstał, przeciągnął się szeroko, jak po nocy spędzonej w niezbyt komfortowych warunkach, i włożył marynarkę. - Jak wygląda sytuacja na froncie, generale? - Szeng uniósł na chwilę wzrok i skrzywił się pogardliwie, dostrzegłszy ironiczny uśmiech Żemina. - Domyślam się, że nie najlepiej. Uśmiechnąwszy się jeszcze szerzej, pomyślał, że armia najwyraźniej przegrywa bitwę o Waszyngton, co zmusza wszystkich do natychmiastowej korekty planów. - Chyba ucieszy pana wiadomość, że porucznik Wu odznaczył się w walce niezwykłym męstwem i odniósł tylko powierzchowną ranę. Powinien pan być z niego bardzo dumny. Han zazgrzytał zębami na wieść, że Wu po raz drugi zlekceważył jego rozkazy. Tego było już za wiele! Zrobił dla syna wszystko, co mógł, ale ten ostatni akt nieposłuszeństwa wykraczał poza wszelkie granice. Trzeba było w porozumieniu z premierem zastanowić się nad karą dla niego. Nie chcąc dać po sobie nic poznać, z takim samym uśmiechem Żemin odpowiedział: - I w tym się pan myli, generale. Przebieg służby porucznika Wu nie będzie miał dla mnie żadnych konsekwencji. W tej samej chwili do celi bezgłośnie wkroczył Wu. - Aha, jeszcze jedno, administratorze Han - powiedział Szeng. - Mam nadzieję, że miło spędził pan czas w Camp David. Stojący za jego plecami Wu zmarszczył czoło, natomiast pułkownik Li wyszczerzył zęby w uśmiechu. Najwyraźniej generał sądził, że zebrane przez niego dowody zdrady Żemina zapewnią mu na jakiś czas przewagę nad nim. Ale i to ani trochę nie speszyło Hana. Wygładził na sobie marynarkę, poprawił kołnierzyk koszuli i docisnął węzeł krawata. Uśmiechnął się do Wu, lecz chłopak patrzył na niego z ponurym grymasem na twarzy. - Niestety, generale - rzekł swobodnym tonem - wygląda na to, że mój drobny podstęp, przeprowadzony z narażeniem życia, nie wystarczył do za- pewnienia pańskiej armii zwycięstwa w bitwie o Waszyngton. Przekazałem prezydentowi Bakerowi pańskie fałszywe plany inwazji na Filadelfię, jak pan sobie tego życzył, generale. - Jednakże Amerykanie panu nie uwierzyli - odparł Szeng - o ile rze- czywiście przekazał im pan fałszywe informacje. - Ukryte w tym ewidentne oskarżenie, że Han może współdziałać z Bakerem i zamiast dezinformacji powiedział mu prawdę na temat szykowanej ofensywy na stolicę, świadczy- ło o tym, że informator Szenga działający w Waszyngtonie nie ma dostępu do najściślej tajnych wiadomości. - Na umocnionych liniach obrony wzdłuż brzegów Potomacu natknęliśmy się na całą, dobrze przygotowaną armię - dodał generał. Wu popatrzył na ojca, wyczekując odpowiedzi. - Generale - rzekł z namysłem Żemin, uśmiechając się do syna - po winienem był się domyślić, że pański plan dopuszcza również taką ewentu alność. Szeng bez słowa odwrócił się i wyszedł. Li ruszył za nim. Drzwi celi zostały otwarte na oścież. - Chodźmy - rzucił Han do syna. Żandarmi odprowadzili ich na górę i zostawili w korytarzu. Z najbliż- szego gabinetu wyszła umundurowana kobieta, na ich widok zastygła w pół kroku, po czym wbiegła z powrotem do środka, wołając: - To on! To on! Widziałam go! Han wcisnął guzik przywołania windy. Niespodziewanie za jego plecami zabłysło światło jupitera. Żemin z tru- dem powstrzymał chęć nagłego spojrzenia na ekipę telewizyjną, która wyro- sła jak spod ziemi. Pragnął zrobić wrażenie rozluźnionego, skoro jego trium- falny powrót z wojskowego aresztu miał przejść do historii. Uśmiechnął się i odwrócił powoli. W korytarzu stał samotny żołnierz z maleńką kamerą wi- deo, pryszczaty dzieciuch filmował ich na swój prywatny użytek. Chwilę później zjawiła się sekretarka z własną kamerą i na drzwi windy padł drugi snop światła. Zaraz dołączyli do nich ludzie z aparatami fotograficznymi, zabłysły flesze. Wszyscy chcą utrwalić to historyczne wydarzenie, pomyślał z dumą Han. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, wypiął pierś i zadarł brodę. Został w tej po- zycji do czasu, aż dzwonek oznajmił przyjazd windy. Pomachał ludziom ręką, zanim do niej wsiadł. Wu wszedł za nim przy- garbiony. Drzwi się zasunęły, odcinając blask jupiterów. Uśmiechnięty Że- min odwrócił się do syna, lecz ten stał w kącie z nadąsaną miną. Przecież to byli szeregowi pracownicy sztabu, pomyślał z przejęciem. Czyżby i oni wyczuwali moją potęgę? Uważali mnie za bohatera? Zawsze mu się wydawało, że niuanse władzy zrozumiałe są tylko w wąskim kręgu najwyżej postawionych osobistości z Pekinu. Ale być może po dziesięciu latach cywilnej dominacji w mediach ostatecznie politycy stali się znani sze- rokiemu ogółowi społeczeństwa. Ogarniało go niezwykłe podniecenie i roz- pierała duma. W końcu doszedł do wniosku, że była to wyraźna oznaka zmian zachodzących w społeczeństwie, które stopniowo uczyło się rozpoznawać, czy komuś jest pisana wielkość. Z odgłosem gongu winda stanęła na parterze. Kiedy drzwi się rozsunęły, znowu zalał ich blask jupiterów kilkunastu miniaturowych kamer. Dla Hana był to już niewiarygodny dowód popularności. Z dumnie zadartą głową wy- szedł na korytarz i ustawił się do zdjęć. Nagle jednak znalazł się w ciemności. Światła jupiterów, które go ośle- piły, zostały skierowane w inną stronę. Ludzie wyciągali kamery ponad nim i obok niego. W ogóle nie zwracali na niego uwagi. Przepychali się, żeby sfotografować Wu. Młody porucznik z zawstydzoną miną stał w oślepiającym blasku. Lu- dzie uśmiechali się do niego, życzyli mu wszystkiego najlepszego. Hana ogarnęła wściekłość. Odwrócił się na pięcie i rozpychając ciekawskich, ru- szył do wyjścia. Tłum błyskawicznie zwarł się za jego plecami. - Tam jest! - wykrzyknęła jakaś kobieta i Żemin odruchowo spojrzał w bok. Ale ponad morzem głów wskazywała na jego syna. Pchnął obrotowe drzwi i stanął na szczycie schodów. Czuł się osamotniony i zlekceważony. Mroźny wiatr sprawił, że przeniknęły go dreszcze. Wciągnął głęboko w płuca zimne powietrze. Na ulicy panował spokój, silnie kontrastujący z zamieszaniem w korytarzu. Rozejrzał się na boki, lecz u pod- nóża schodów nie czekali na niego dziennikarze. Nie było kamer. Nie podje- chała limuzyna. Nie zjawiła się jego zwykła eskorta. Nie licząc czterech opancerzonych wozów ochrony sztabu przed budynkiem stał tylko poobija- ny, brudny łazik, przy którym garstka żołnierzy paliła papierosy. Pozwól, że cię podwiozę - odezwał się Wu za jego plecami. Przez obrotowe drzwi wylewał się z budynku hałaśliwy strumień ludzi, bez przerwy nakierowujących obiektywy kamer na młodego porucznika. Po chwili utworzył się zwarty szpaler prowadzący do łazika. Kiedy Wu ruszył po schodach, rozległy się gromkie owacje. Ludzie, klaszcząc w dłonie, od- wracali głowy za idącym bohaterem niczym słoneczniki wystawiające się do słońca. Han w ponurym nastroju poszedł za synem. NAD BRZEGAMI POTOMACU, WIRGINIA 28 grudnia, 9.00 czasu lokalnego Żołnierze, których mijał Baker, byli wycieńczeni, lecz uradowani. Mieli umorusane twarze, niektórzy odnieśli rany. Nikt jednak nie siedział ze spusz- czoną głową. Kiedy Bill wyciągnął w stronę obandażowanych ludzi dłoń z palcami ułożonymi w kształcie litery V, odpowiedziały mu zdumiewająco głośne wiwaty i okrzyki. Nawet ranni odczuwali słodki smak zwycięstwa. Po chwiejnym pontonowym moście przeszedł na południowy brzeg rze- ki, skąd roztaczał się widok na Uniwersytet Georgetown. Tu zaczął krążyć między oddziałami, ściskając obrońcom dłonie i poklepując ich po ple- cach. Przy każdym takim geście z polowych mundurów unosiły się kłęby kurzu. - Jak daleko udało się odsunąć linię frontu? - zapytał pułkownika Ackermana. - W tym miejscu około dwunastu kilometrów na południe - odparł ofi- cer tak grobowym głosem, że Billa aż ścisnęło za serce. Opadły go złe prze- czucia. - Wejdźmy do środka - dodał Ackerman, wskazując ciemne przej- ście do obłożonego workami z piaskiem bunkra. Jego twarz pokryta smugami farby maskującej była dziwnie posępna i ściągnięta. Oczy miał silnie podkrążone. Baker ze ściśniętym żołądkiem wszedł do bunkra za agentami służb spe- cjalnych. W pustej mrocznej komorze odwrócił się do Ackermana. - Proszę powiedzieć szczerze, pułkowniku. Gdzie ona jest? - Zaginęła w czasie akcji, panie prezydencie. Zniknęła bez śladu. Chiń- czycy przedarli się przez pierwszą linię obrony w czterech miejscach. Po- rucznik Roberts z grupą swoich żołnierzy wybiegła z bunkra, idąc z odsieczą oblężonemu kompanijnemu punktowi dowodzenia. Znaleźliśmy jej broń obok dwóch zabitych szeregowców z jej plutonu w bunkrze, który nieprzyjaciel poprzednio opanował. Ale pańskiej córki, ani też dowódcy kompanii i paru innych żołnierzy, nie udało się nigdzie odnaleźć. - Wśród zaginionych jest John Burns? - zapytał Baker. Ackerman po- kiwał głową. - Pobiegła mu na pomoc? - Pułkownik znów przytaknął. Ba- ker zacisnął powieki i potarł je palcami. - I nie ma nawet śladu po nich? - Nie, panie prezydencie. Ja... chciałem przeprosić... Bill skrzywił się i uciszył go, podnosząc dłoń. - Chcę zostać sam - mruknął. Kiedy wszyscy wyszli, bezwładnie opadł na stołek i znowu zamknął oczy. Westchnął ciężko. I co ja teraz powiem Rachel? - przemknęło mu przez myśl. SIEDZIBA WŁADZ CYWILNYCH, RICHMOND 28 grudnia, 11.50 czasu lokalnego Han siedział sam w mrocznym gabinecie przed stertą nie przeczytanych raportów. Wciąż rozmyślał o ogromie zmian, jakie zaszły w tym krótkim czasie, który spędził w wojskowym więzieniu. Dlaczego? - zapytywał sie- bie w duchu. Przecież nie mogło to być dziełem przypadku. Jego doradca pokrótce streścił mu niezrozumiały ciąg wydarzeń, jaki uczynił z jego syna prawdziwą gwiazdą. Później odtworzył nagrany na wi- deo reportaż z pierwszych godzin bitwy o Waszyngton, z natarcia, które Wu zakończył w tak niezwykły, humanitarny sposób. Końcowy efekt był bez wątpienia kombinacją niebywałego szczęścia chłopaka oraz starannej aran- żacji zdarzeń. Tylko kto mógł jej dokonać? Na to pytanie nikt z personelu biura Żemina nie potrafił odpowiedzieć. Między śniadaniem, kąpielą i ubra- niem się Han dzwonił do kilkunastu ambasadorów, administratorów i roz- maitych wyższych funkcjonariuszy państwowych z gigantycznego transkon- tynentalnego aparatu chińskich władz. Nikt nie wiedział, kto się za tym kry- je. Zdaniem niektórych była to kolejna prowokacja armii. Inni w milczeniu sugerowali oczywistą odpowiedź - za wciągnięcie Wu do grona najwyższych dostojników musiał być odpowiedzialny ojciec Hana i jego wuj. Z rozmyślań wyrwało Żemina pukanie. Doradca wszedł ze spuszczoną głową, jakby unikając jego wzroku. Sprawiał wrażenie zrezygnowanego. - Porucznik Han Wuszi chce się z panem widzieć, administratorze. Wu zdążył się przebrać w świeży mundur polowy. Obrzucił spojrze- niem ojca pochylonego na krześle i kurczowo zaciskającego dłonie na brze- gu biurka. Lekarz dał mu tabletki przeciwbólowe, a Szen Szen wymogła, by je połknął. Nie odstępowała go prawie na krok, tuliła się czule, obści- skiwała i zasypywała pocałunkami. Nie wspomniał jej, że zamierza wra- cać na front. Jak wszyscy w sztabie oglądała na żywo relację z bitwy i jego zdaniem zrobiła się strasznie zazdrosna, kiedy wyszedł z walki cało i wró- cił do dowództwa, aby świętować swój sukces. Nagle zapragnęła sformali- zować ich związek. - Kocham cię ~ rzuciła z zapałem między czułymi pocałunkami. Han siedział sztywno za biurkiem, był w samej koszuli z ciasno zawiąza- nym krawatem. Rzadko widywało się go bez marynarki. Zaciskał wargi, jak- by w ogóle bał się otworzyć usta. Ma chyba zawroty głowy, pomyślał Wu. Jego ojciec, Han Żemin, administrator okupowanych terytoriów amerykań- skich i wytrawny gracz z najwyższych kręgów światowej władzy politycz- nej, chyba nagle sobie uzmysłowił, jak bolesny może być upadek na ziemię. - Zostałem tu wezwany na telekonferencję - powiedział Wu. Han zmarszczył brwi. - Telekonferencję? - Kiedy Wu przytaknął, ojciec zajrzał do termina rza. - Jaką telekonferencję? - zapytał ze ściśniętym gardłem, z trudem do bywając z siebie słowa. Wu poczuł nagły przypływ smutku. Coś ścisnęło go za serce. Nie miał ochoty oglądać swego ojca w takim stanie. - Powiedziano mi, żebym tu czekał o dwunastej, gdyż ma się odbyć telekonferencja. - Z kim ? - rzuc ił ze złoś cią Ze min . - Kto ci kaz ał tu prz yjść ? - S zen Sze n. - S am pre mie r zarz ądzi ł tele kon fere ncję ? - spyt ał osłu piał y Han . Wu nie potrafił wyrzuci ć z pamięci słów Szen Szen: „Kocha m cię". Od- wrócił głowę, żeby nie patrzeć na ojca myśląc ego teraz wyłącz nie o sobie. Żemin poderw ał się z krzesła, zwymy ślał swojeg o sekretar za, a następn ie zaczął chodzić z kąta w kąt, mamroc ząc coś pod nosem, jakby całkiem zapo- mniał o jego obecno ści. Sze n Sze n, po wta rzał w myś lach Wu. Sze n Sze n. - P rzysięga sz, że nie jesteś szpiegie m? - dopyty wał się wcześni ej. - Nikt cię nie nasłał? Nie jesteś wtyczk ą? I za każdym razem tak samo go okłamy wała. Czasam i cytował a jakieś nieprze konując e wyjaśni enia, kiedy indziej tylko kręciła głową i odburki wała: - N ie! Póź niej znó w zac zyn ała się do nieg o tuli ć, kus ząc o por usz ać bio dra mi, całować namiętn ie. Ter az jedn ak rzuc ona mi moc hod em uwa ga Han a ją zde mas kow ała. - S zen Szen pracuje dla premier a? - zapytał Wu roztrzęs ionym głosem, nad którym ledwie panowa ł. Sek reta rz prz yni ósł mar yna rkę ojca i roz post arł ją w ręk ach. - Co? - spytał zamyśl ony Żemin. - Ach, tak. Szpiegu je mnie na polece nie Szenga - powied ział, wsuwaj ąc ręce w rękawy . - Z ate m szpi egu je takż e mni e - mru kną ł cich o Wu. Han w ogó le nie zwr ócił na to uwa gi. Pos pies znie czy ścił zęb y prz ed lustrem trzyman ym przez sekretar za. Nie tylko umknął mu ton syna, ale tak- że grymas wściekł ości na jego twarzy i przygar bione ramion a, zwykle po wojsko wemu ściągni ęte w łopatka ch. Nie miał pojęcia, co Wu przeży wa. Ten zaś odczek ał, aż sekreta rz wyjdzi e, i zapytał : - T y był eś jej łącz niki em z Pek ine m? Han stał prze d okn em i prz ygła dzał sobi e wło sy w odb iciu w szy bie. - C o? - spyt ał prz ez ram ię. - Czy osobiści e przekaz ywałeś informa cje od Szen Szen do Pekinu? - powtór zył z naciski em Wu. Do piero teraz Żemin odwróc ił się do niego. Przekrz ywił głowę i popa- trzył na syna ze zmarsz czony mi brwiam i. - O co ci cho dzi? Inte resu jesz się tą dzie wcz yną ? - S pał eś z nią! Ile raz y? W tym mo me ncie rozl egło się puk anie . Dor adc a zajr zał do środ ka i rzek ł pośpies znie: - P rosz ę wy bac zyć, ale obaj pan owi e są pros zeni do cent rum łącz noś ci. Pomaszerowali energicznie przez nowe, eleganckie cywilne centrum decyzyjne okupowanej Ameryki. Główną siedzibę władzy nazywano tu po prostu „czterdziestym piętrem". Cały personel wojskowy, od szeregowych strażników do noszących wytworne garnitury poruczników, jak też cywilny, był starannie dobierany do tego rodzaju służby administracyjnej. Przy obsa- dzaniu stanowisk uwzględniano bowiem, że jest to placówka na bezpośred- nim zapleczu niezbyt odległego frontu. Starsi pracownicy potężnej machiny biurokratycznej tylko wyjątkowo godzili się objąć posadę z dala od ojczyzny. Dlatego amerykański przyczó- łek cieszył się popularnością wśród młodych, energicznych, dobrze wyszko- lonych urzędników. Wybrano najlepszych, o nienagannej prezencji, z do- skonałą znajomością angielskiego. Wszyscy musieli się odznaczać umiejęt- nościami nie tylko w zakresie współrządzenia podbitym terytorium, lecz również w śmiertelnych zmaganiach z wrogo nastawionymi rodakami z krę- gów wojskowych. Wu był chyba jedynym człowiekiem w całym budynku noszącym mun- dur, choć i bez tego każdy pracujący tu urzędnik świetnie wiedział, kim on jest. Nie było więc nic dziwnego, że na korytarzach spotykali wyjątkowo dużo osób odprowadzających frontowego bohatera uważnymi spojrzeniami. Niemal wszyscy pozdrawiali go skinieniem głowy i serdecznym uśmiechem. Tylko technicy i ludzie z personelu pomocniczego nie potrafili ukryć zdu- mienia jego widokiem. Rozszerzonymi oczyma patrzyli zwłaszcza na opa- trunek zakrywający mu niemal pół twarzy. Dla nich była to pierwsza w życiu wojna. Kiedy Wu zerknął na ojca, spostrzegł osłupienie malujące się na jego twarzy. Był zaszokowany, że nawet jego bastion ogarnęła niezwykła popu- larność syna. Rozglądał się na boki z rozdziawionymi ustami. Wreszcie ob- lizał wyschnięte wargi, lecz nie odezwał się ani słowem. Chcąc pokryć zmie- szanie, sprawdził zapięcie marynarki i przygładził dłonią włosy, mimo że układały się idealnie po niedawnej kąpieli. Później sięgnął do krawata, po- prawił kołnierzyk koszuli i znów przygładził włosy. Wu spoglądał na ojca z rosnącym rozżaleniem. Szczególnie bolało go to, że Han myśli wyłącznie o sobie. Od wczesnego dzieciństwa odczuwał na każdym kroku, że jest synem człowieka z najwyższych sfer rządzących. Wszyscy w jego otoczeniu byli gotowi dużo dla niego uczynić tylko dlatego, że był synem Żemina. Tak jak inni mieli „przyjaciół" z powodu swojego bogactwa, on ich miał ze względu na przynależność do bardzo wpływowej rodziny, uważanej powszechnie za największą dynastię w nowożytnej historii Chin. Ale teraz Han Żemin, uosobienie bezpieczeństwa Wu i jego jedyna więź z tą dynastią, z każdym dniem tracił na znaczeniu. Pozbawione okien pomieszczenia na czterdziestym piętrze były strzeżo- ne co najmniej przez pluton cywilnych ochroniarzy. Na każdym kroku spo- tykało się uzbrojonych po zęby osiłków. Nosili kamizelki kuloodporne z ke- vlaru skrojone na kształt eleganckich czarnych marynarek. Słuchawki w uszach nawet trudno było dostrzec, wyróżniały się jedynie mikrofony na cieniutkich elastycznych wysięgnikach. Kiedy tylko Han i Wu mijali kolejne posterunki, strażnicy meldowali o tym półgłosem przez radio i drzwi otwierały się automatycznie. Najbardziej rzucającym się w oczy elementem ścisłej ochrony były ma- sywne karabinki noszone przez strażników przy pasie. A poły czarnych ma- rynarek wypychały ukryte pod nimi magazynki z amunicją. Ze wzglądu na służbę w administracji cywilnej ochroniarze nosili czarne hełmy zsunięte na kark, gdzie nie rzucały się tak bardzo w oczy. Wu zwrócił uwagę, że wszyscy mężczyźni mają głowy ogolone do gład- kiej skóry, natomiast kobiety noszą włosy bardzo krótko obcięte, aby nie przeszkadzały pod hełmem. Zresztą one, tak samo ubrane w całości na czar- no, zamiast karabinków miały zwykłe pistolety maszynowe, tyle że z wydłu- żonymi magazynkami. Poza tym ich marynarki były trochę inaczej skrojone, ale oczy miały to samo tępe spojrzenie pozbawione wyrazu co oczy męż- czyzn. Dopiero po jakimś czasie pojął, że to specjalny oddział ochrony ministe- rialnej, prawdopodobnie dopiero niedawno przysłany tu z którejś elitarnej dywizji stacjonującej pod Pekinem. Nigdy wcześniej nie zetknął się z tym zbrojnym ramieniem władzy cywilnej. Właśnie tacy ludzie bez przerwy, w dzień i w nocy, strzegli premiera oraz członków jego gabinetu. Bez wąt- pienia należało stąd wnioskować, że wewnętrzny konflikt z naczelnym do- wództwem armii wkracza w decydującą fazę. Han poprowadził go przez recepcję do centrum łączności. Przy pulpicie stał tu starszy mężczyzna w czarnym stroju służb ochrony, wydający półgło- sem rozkazy. Mikrofon kierunkowy, ledwie widoczny na linii jego szczęki, wychwytywał nawet ciche pomruki. Już na pierwszy rzut oka można w nim było rozpoznać oficera. Wu zatrzymał się obok niego i zapytał obojętnym tonem: - Ilu pańskich ludzi przysłano z Pekinu? Był to pierwszy nieformalny test zakresu zdobytej przez niego władzy. Czy doświadczony, siwiejący oficer służb specjalnych ujawni ściśle tajną informacją młodemu porucznikowi piechoty? - Tu, do Richmond? - odparł tamten. - Jedną dywizją. - Z wyraźną sa tysfakcją popatrzył na zdziwioną miną Wu. Uśmiechnął sią wyrozumiale, ale i po bratersku, jak żołnierz do żołnierza. - Premier już czeka, poruczniku Han Wuszi - dodał po chwili. r /t~t t Całą dywizję? Dziesięć tysięcy ludzi? - pomyślał Wu. Chyba po raz pierw- szy od początku trwającej dziesięć lat wojny tak silny oddział cywilnej ochro- ny został wysłany poza granicę Chin. Wszedł za ojcem do tonącej w półmroku kolistej sali konferencyjnej. Oświetlony był tu jedynie centralny pulpit z czterema fotelami stojącymi naprzeciwko szeregu monitorów. Podobnie jak w czasie poprzedniej tele- konferencji zajęli miejsca naprzeciwko siebie, po dwóch stronach konsoli, na której były rozmieszczone kamery i mikrofony. Han, skąpany w blasku jupitera dwa metry przed synem, starał się zachować obojętny wyraz twarzy. Ekrany monitorów jaśniały jeszcze niebieskawą poświatą, ale widok prze- kazywany przez kamery docierał już prawdopodobnie do Pekinu. Niemal równocześnie na trzech spośród czterech monitorów przed Wu pojawił się obraz. Uśmiechnięty premier znalazł się w otoczeniu ministra handlu i ministra bezpieczeństwa. - Han Wuszi!-wykrzyknął. Dwaj pozostali starcy wyszczerzyli zęby w uśmiechu i mechanicznie pokiwali głowami. Widoczny ponad szeregiem monitorów Żemin miał być jedynie biernym świadkiem wydarzeń, - Niech będzie mi wolno skorzystać z tej sposobności - podjął premier - i wyrazić, jak bardzo jesteśmy zaszczyceni, że należysz do naszej rodziny. - Wu znów zerknął ponad ekranem na ojca. Uderzyła go diametralna różnica w odbiorze tych słów, które tak wiele znaczyły dla zdruzgotanego Hana, a tak mało dla niego. - Twoje imię jest dziś na ustach Chińczyków na całym świecie, Han Wuszi. Wykazałeś się niezrównanym męstwem. Wu skrzywił się i odwrócił głowę. - Nie bądź taki skromny! - wtrącił minister handlu, jego dziadek. Wraz ze swoim bratem, premierem, zaśmiali się krótko. Minister bezpieczeństwa tylko się uśmiechnął, ale nic nie powiedział. Wu spojrzał na niego, co wszyscy musieli z pewnością zauważyć. - Mam pytanie - zwrócił się do starca w jasnoszarym garniturze zaci skającego wąskie wargi kontrastujące z obwisłymi policzkami. Jego czarne oczy błyszczały w świetle jupiterów. Minister przyzwalająco skinął głową. - Dlaczego wysłał pan do Ameryki aż tak silne oddziały ochrony? Premier i minister handlu wymienili szybkie spojrzenia. Noszący się po cywilnemu generał służb bezpieczeństwa wzruszył ramionami i odparł: - Jestem odpowiedzialny za ochronę chińskich urzędników. - A co na to generał Szeng? - zapytał pośpiesznie Wu. Dostrzegł nad krawędzią monitora, że ojciec ledwie dostrzegalnie po- kręcił głową, chcąc go ostrzec. - W tym zakresie nie potrzebujemy aprobaty generała Szenga - odparł premier. - To znaczy, że należy się spodziewać zbrojnej konfrontacji między od działami ochrony a wojskiem - rzekł powoli Wu, dobierając słowa. Na chwilę zapadła cisza. Najwyraźniej taka uwaga nie miała prawa paść z jego ust. - Niekoniecznie - powiedział premier. - Armia broni naszych granic. Ministerstwo bezpieczeństwa odpowiada za ochronę wszystkiego, co znaj duje się wewnątrz tych granic. - A raczej wszystkich przebywających wewnątrz granic - uściślił minister. Wu pokiwał głową do trzech zgrzybiałych starców. Świetnie zrozumiał kiepsko zawoalowaną groźbę. Kartą przetargową cywilnego rządu były ro- dziny korpusu oficerskiego armii. - Mam następne pytanie - rzekł. - W gruncie rzeczy prośbę. Minister handlu szybko odwrócił głowę i spojrzał na premiera. Dopiero teraz Wu uświadomił sobie, że trzej mężczyźni muszą się znajdować w jed- nym pomieszczeniu. Prawdopodobnie siedzieli przed taką samą konsolą te- lekonferencyjną, jak on z ojcem. To chyba zdarza się wyjątkowo rzadko, pomyślał. Skojarzył zaraz, że zbliża się kulminacyjny moment politycznej wojny. Jej koniec, taki czy inny, musiał być już bliski. Wszyscy czterej przedstawiciele rządu czekali w milczeniu. - Chciałbym, żeby córka prezydenta Bakera została natychmiast uwol niona i przerzucona za linię frontu. Trzej starcy w Pekinie popatrzyli na siebie. - Domagam się - powtórzył cicho Wu - bezpiecznego powrotu Stepha- nie Roberts. Minister handlu przeprosił ich obu i kazał zaczekać. Ekrany pociemnia- ły. Wu spostrzegł, że ojciec patrzy na niego ze skrajnym osłupieniem. Znany Hanowi świat zmieniał się w oszałamiającym tempie. Zdobycie przez syna bardzo silnej pozycji w sferach rządzących niemalże przyprawiało go o mdło- ści. Na pewno zadawał sobie pytanie, jakiż to niezwykły zakres władzy przy- padł w udziale chłopakowi, jeśli ma on odwagę wysuwać tak bezczelne żą- dania? Wu zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli Żeminowi uda się na nowo po- jąć topografię władzy, i tak nie zdoła osiągnąć nic poza biernym dryfowa- niem w jej głównym nurcie. Był zręcznym politykiem i przez całe życie ciężko pracował, żeby wdrapać się na sam szczyt. Musiał tylko wprowadzić po- prawki do swego kartograficznego dzieła, aby wyznaczyć sobie nowy bez- pieczny kurs. Twarze całego triumwiratu starców znów pojawiły się na ekranach mo- nitorów. Po ich zasępionych obliczach Wu domyślił się od razu, że nie mogą mu niczego obiecać. Premier popatrzył na niego z zatroskaną miną i zaczął: - Wszyscy głęboko współczujemy, zarówno prezydentowi Bakerowi, jak też jego córce. Szczerze mówiąc, w ogóle nie powinna brać udziału w wal ce. Prywatnie podejmiemy odpowiednie starania i publicznie skrytykujemy bezduszne i haniebne plany armii wobec Stephanie Roberts, ale bezpośred nie działania w tym zakresie nie wchodzą w rachubę. Wu podniósł się z fotela. - Wu! - syknął przerażony Han. Premier szybko uniósł dłoń i pokręcił głową. - Poruczniku Han Wuszi - rzekł, po raz pierwszy zwracając się do nie go tak oficjalnie. - Proszę jedynie, abyś nie dokonywał żadnego kategorycz nego wyboru bez dogłębnego i uważnego przemyślenia. Jesteśmy twoją ro dziną. - Skinął głową w kierunku swego brata. - Wiele rzeczy się w życiu zmienia, ale więzy krwi pozostająna zawsze. Nie tylko łączą nas wzajemnie, lecz także narzucają pewne obowiązki. Rodzina wspiera i chroni, jednakże sama również wymaga wsparcia i ochrony. - Właśnie usiłuję chronić swoją rodzinę - odparł Wu. Spojrzał na oniemiałego ojca i wyszedł z sali. Han dogonił go tuż za drzwiami, chwycił za łokieć i szarpnięciem od- wrócił do siebie. Oczy miał rozszerzone, a palce zaciskał kurczowo na ręce syna. Pociągnął go korytarzem i pchnął najbliższe drzwi. Siedząca przed komputerem kobieta szminkowała sobie wargi. Han warknął, żeby się wy- niosła. A kiedy wybiegła i zamknęła drzwi, pospiesznie sprawdził cały po- kój skanerem w poszukiwaniu urządzeń podsłuchowych. Wreszcie odwrócił się do niego. - Czy ten reportaż z twojego ataku na amerykańskie bunkry został spre- parowany? - spytał, patrząc mu prosto w oczy. Zdziwiony Wu zmarszczył brwi i przekrzywił głowę. - Czy w bunkrach znajdowali się chińscy żołnie- rze? Han chwycił go za ramiona i lekko potrząsnął. - Podejrzewasz, że całe to natarcie było... sfingowane? Myślisz, że to Chińczycy strzelali do atakujących? - Ostatecznie wyszedłeś z tego z życiem - mruknął Han, ujawniając przy- czynę swoich podejrzeń. - Minister obrony, Liu, zrobił już coś takiego w To- kio. Kazał odtworzyć szturm na pałac cesarski, żeby mieć dobre ujęcia do dziennika telewizyjnego! Wojsko ma już wprawę w tego rodzaju przedsta- wieniach! - Chyba ci rozum odjęło - syknął Wu. - W Tokio nie powiedziano prawdy atakującym - ciągnął Han. - Obro- nę zmontowano z recydywistów skazanych już na śmierć. - Przecież to śmieszne! -krzyknął chłopak, wyrywając się z jego objęć. - Ale tak było naprawdę. Widziałeś zabitych w bunkrze? - Ciała zostały spalone. - Przez kogo? - Przez żołnierza z drugiej linii natarcia - odparł wyraźnie zaniepoko- jony Wu. - Miał silny ładunek zapalający. - Widziałeś kiedykolwiek wcześniej tego żołnierza? - dopytywał się oj- ciec. - Ty mu rozkazałeś podpalić bunkier? Widziałeś go jeszcze później? Wu pokręcił głową i odwrócił się bokiem. - To zupełna bzdura! - syknął. - Od wszystkich intryg, które przez lata snułeś z tymi łajdakami z Pekinu, dostałeś paranoi! Han uśmiechnął się niewyraźnie. Popatrzył na syna łagodniejszym wzro- kiem. - Może i masz rację. W końcu kto i po co miałby to robić? Ale mam jeszcze jedno pytanie. W jakich okolicznościach zostałeś ranny? Pamiętasz? Nie widać tego w nagraniu. Było mnóstwo dymu. Jak odniosłeś tę ranę na policzku? Wu nie mógł sobie przypomnieć. Odruchowo uniósł dłoń i musnął pal- cami wciąż jeszcze silnie zaczerwienioną, ale szybko zabliźniającą się ranę. Dotąd nawet się nie zastanawiał, jakim sposobem kula pod tym kątem dra- snęła go pod hełmem, rozcinając tylko skórę. Był wtedy silnie oszołomiony. Nawet nie umiał powiedzieć dokładnie, w którym momencie poczuł pierw- szy raz pieczenie na policzku. Han zwrócił uwagę na to mimowolne muśnięcie palcami rany. Spojrzał synowi w oczy i zapytał: - Czy kiedykolwiek widziałeś efekt trafienia gumową kulą? - Wu szyb- ko opuścił rękę i wbił nieruchome spojrzenie w ścianę. - Bo ja tak. W na- szych stoczniach w Korei Południowej. Robotnicy wszczęli bunt z powodu decyzji kierownictwa, nakazującej im zjadać przydziałowe posiłki na tere- nie stoczni i zabraniającej wynoszenia żywności do domu. Chodziło o to, że dzielili się racjami ze swymi licznymi rodzinami, a później brakowało im sił do wydajnej pracy. Nie można było do nich strzelać ostrymi pociskami, więc służby porządkowe uzbrojono w gumową amunicję. Małe elastyczne kulki skutecznie zwalały ludzi z nóg, nie wyrządzając im większej szkody. - To tylko wytwór twojej pokrętnej, chorej od polityki wyobraźni - wark- nął Wu. - Ale to prawda. Widziałem na własne oczy. Kiedy przystąpiono do tłu- mienia strajków, byłem w Hongkongu. W trybie pilnym zostałem wezwany do Seulu. Na miejscu przekonałem się jednak, że wojsko skutecznie radzi sobie z buntownikami. Oficerem odpowiedzialnym za porządek w stoczni był wówczas generał Liu. Początkowo zależało mu wyłącznie na stłumieniu strajku. Ale specjaliści od dezinformacji zdołali go przekonać, że wieść o po- wszechnym buncie pracowników stoczni powinna zostać rozpropagowana, żeby politycy zachodni myśleli, iż program budowy naszych superlotniskowców zostanie poważnie opóźniony, podczas gdy w rzeczywistości szedł pełną parą. Byłem więc świadkiem, jak spreparowano materiał filmowy. Na rozkaz Liu spędzono ostatnich strajkujących w jedno miejsce, w które były już wycelo- wane obiektywy kamer ekipy milicyjnej. Podpalono kilka samochodów, dla efektu wysadzono nawet w powietrze stary, przeżarty rdzą dźwig portowy, a następnie otwarto do tłumu ogień plastikowymi kulami. - Nie wierzę - mruknął Wu znacznie mniej pewnym tonem. - Przyjrzałeś się dokładniej rozcięciu na policzku? Kule poruszają się po torach prostych. Rana powinna być płytsza na brzegach i znacznie głęb- sza pośrodku, gdzie policzek jest najbardziej wypukły. Obawiam się, że mu- siałaby nawet roztrzaskać ci kość policzkową. Zupełnie inaczej wygląda rana od cięcia nożem. Jest w przybliżeniu tak samo głęboka na całej długości. Poza tym ostrze robi znacznie węższe nacięcie niż pocisk nawet najmniej- szego kalibru. Wu nadal nieruchomo wpatrywał się w ścianę, ale przed oczyma miał sceny z niedawnej bitwy, które dla niego były aż nadto realne. - Chcesz uratować życie tej dziewczynie? - zagadnął cicho Żemin. Wu spojrzał na niego i przytaknął ruchem głowy. - No to powinieneś zrozumieć, że tym starcom z Pekinu zależy na jej śmierci. Nic nie wpłynęłoby tak do brze na ich notowania polityczne, jak jej śmierć z powodu brutalności woj ska, najlepiej podczas tortur. Pozwoliłoby im to ukierunkować złość opinii publicznej. Rozumiesz? Oni pragnąjej śmierci. Wu znów pokiwał głową. - Więc jeśli naprawdę ci zależy na jej bezpiecznym powrocie do domu, spróbuj mi zaufać, to ci pomogę. - Umilkł na chwilę, jakby czekał na reak cję syna, ale ten jedynie wpatrywał mu się w oczy. - Jestem twoim ojcem. Musisz mi zaufać - dodał Han, uśmiechając się chytrze. Uśmiech błyskawicznie zniknął z jego twarzy, gdy Wu bez słowa zawró- cił i ruszył do drzwi. Wyszedł z pokoju, z hukiem zatrzasnąwszy je za sobą. WASZYNGTON 28 grudnia, 12.00 czasu lokalnego Clarissa zastała ojca na ławce w parku, do którego często przychodzili, gdy była mała. Nie zauważył jej. Znów coś mamrotał pod nosem. Był wy- raźnie pobudzony. Takie nasilające się objawy starości wzbudzały jej nie- pokój. Kiedy wreszcie spostrzegł nadchodzącą córkę, o mało nie podskoczył na miejscu. Uśmiechnęła się wyrozumiale, chcąc choć trochę złagodzić strach zniedołężniałego starca, ale nie przyniosło to rezultatu. Ojciec pobladł jesz- cze bardziej. Oczy miał zaczerwienione i podkrążone. Do niedawna jeszcze dumnie wyprostowany, teraz zawsze chodził przygarbiony. Wzięła głębszy oddech i powiedziała: - Pamiętasz, jak mnie tu przyprowadzałeś? - Usiadła naprzeciwko nie go na niskiej, dziecięcej huśtawce, odepchnęła się piętami od ziemi i zaczęła delikatnie bujać. - Albo jak kiedyś szukałeś mamy, gdy była ze mną właśnie na tym placu zabaw? Po jego minie można było wnioskować, że nawet nie usłyszał pytania. Dopiero po chwili nieznacznie pokiwał głową. Wbrew jej zamierzeniom wspomnienie dawnych chwil chyba jeszcze bardziej go zdenerwowało. Twarz miał ściągniętą. - Byłaś wtedy ubrana... - Głos uwiązł mu w gardle. Przełknął ślinę i do- kończył: - .. .w żółtą sukienkę, zawiązywaną na plecach. Jedną z tych, które nazywałaś... Jak? - Słonecznym ubraniem - podpowiedziała cicho. - Właśnie. Miałaś osiem lat. Umilkł. Clarissa odniosła wrażenie, że łzy napływają mu do oczu. Stan jego ducha musiał być znacznie gorszy, niż początkowo sądziła. Widocznie przejmował się wojną. A może czymś innym? - przemknęło jej przez myśl. Wstała z huśtawki, podeszła do ojca i położyła mu dłoń na ramieniu. - Czy zamach stanu został odwołany? - zapytała półgłosem. Gwałtow nie podniósł głowę i popatrzył na nią z przerażeniem. Domyśliła się, że go rączkowo szuka w myślach jakiejś wymijającej odpowiedzi, dodała więc: - Kiedy mnie poprosiłeś, żebyśmy się tu spotkali, pomyślałam, że teraz, po zwycięskiej obronie Waszyngtonu, nie ma już powodów, by nalegać na uży cie broni atomowej. Zaczął rytmicznie kiwać głową, jakby zapadł w drzemkę. Zamknął oczy i poruszył wargami, ale nie wydobył się spomiędzy nich żaden dźwięk. Cla- rissa uzmysłowiła sobie, że ojciec się modli. - Tato - powiedziała nieco bardziej stanowczym tonem. - Odezwij się do mnie. - Usiadła obok niego i wzięła go za rękę. - Skup się. - Otworzył oczy i spojrzał na nią. Znowu bezgłośnie poruszył wargami. - Jeśli chcesz mi przekazać, że nadal trwająprzygotowania do zamachu, to razem musimy je powstrzymać. Zrobię wszystko, żeby... - Muszę już iść - rzucił ojciec, podnosząc się z ławki. Wyczuła po jego zachowaniu, że grozi im olbrzymie niebezpieczeństwo. Coś ścisnęło ją w dołku. Także wstała. Próbowała,się zachowywać normal- nie, lecz mimo woli obrzuciła spojrzeniem szeregi ciemnych okien pobli- skiej szkoły i oszronione samochody stojące na cichej, bocznej uliczce. Coś było nie tak. Wyczuwała to intuicyjnie. - Rozumiem - szepnęła, wciąż rozglądając się ukradkiem i wypatrując nieznanego zagrożenia. Chciała zawrócić i odejść, ale ojciec ją zaskoczył - podniósł szybko obie ręce i przytknął jej dłonie do policzków. Przytrzymał ją przez chwilę, po czym nachylił jej głowę i pocałował córkę w czoło. Clarissa gwałtownie za- rzuciła mu ręce na szyję i przytuliła się do niego. Wydawało jej się, że usły- szała niewyraźne: - Wybacz mi, Beth. Zacisnęła silnie powieki i delikatnie poklepała ojca po plecach. W spo- sób typowy dla ludzi stojących nad grobem coraz bardziej żył wspomnienia- mi o zmarłej żonie. - Zadzwonię do ciebie wieczorem - powiedziała, odsunąwszy się na wyciągnięcie rąk. Zawróciła i poszła szybko do samochodu. Nikt ich nie obserwował. Nie zauważyła nawet najdrobniejszego ruchu. W pobliżu nie było nikogo. Najwyraźniej dają o sobie znać zszargane nerwy ojca, pomyślała. W tym stanie ducha można się było po nim spodziewać wszystkiego. Natrętne wspomnienia zbytnio pobudzały wyobraźnię. Możliwe, że zamachowcy odwołali planowaną akcję. Powinni to zrobić! W końcu udało się powstrzy- mać chińską ofensywę! Po raz pierwszy od początku wojny! Jakimś cudem Billowi udało się jednocześnie uchronić Filadelfię przed inwazją i obronić Waszyngton. Okazał się geniuszem. Zbawcą. Dla wszystkich musiało to być oczywiste. Kiedy uruchomiła silnik i wyprowadziła wóz na ulicę, poczuła przypływ nowej energii. Tylko wspomnienie przygarbionego, przerażonego ojca wciąż budziło w niej żal. Nadal stał w tym miejscu, gdzie się pożegnali - ze spusz- czoną głową, przybity, jakby zagubiony, wręcz niezdolny do podjęcia naj- prostszej decyzji w podstawowych sprawach życiowych. Kiedy Clarissa odjechała, Tom Leffler podszedł do nie oznakowanej fur- gonetki stojącej przed bramą nieczynnej szkoły. Uniósł rękę, żeby zapukać, ale drzwi nagle się odsunęły. Dwaj agenci wyskoczyli na chodnik, chwycili starca pod ręce i bezceremonialnie wepchnęli do tonącego w ciemności wnę- trza samochodu. Drzwi zasunęły się z trzaskiem. - Pamiętajcie! Tylko nie kara śmierci! - wykrzyknął na cały głos, gdy odklejano mu mikrofon i nadajnik od podszewki płaszcza. Był zaszokowa ny, że agenci traktują go tak brutalnie. Po chwili spostrzegł rząd kamer i apa ratów fotograficznych nakierowanych na parkową ławkę, przy której rozma wiał z córką. - Powiem wszystko - jęknął błagalnie - tylko nie skazujcie Clarissy na śmierć! - Kajdanki z brzękiem zacisnęły się na jego rękach. Po- wtórzył głośniej, cedząc słowa: -Nie skazujcie jej na śmierć! - Przecież to uzgodniliśmy - odparł Richard Fielding, dyrektor CIA. BIAŁY DOM, GABINET OWALNY 28 grudnia, 14.00 czasu lokalnego Bill siedział za historycznym prezydenckim biurkiem z twarzą ukrytą w dłoniach. Usłyszał odgłos otwieranych drzwi, ale jeszcze się zastanawiał, czy w ogóle warto podnosić wzrok, gdy rozległ się znajomy głos Richarda Fieldinga: - Panie prezydencie? Ach, to, pomyślał. Wolno opuścił ręce i spojrzał na dyrektora CIA, który właśnie otwierał aktówkę. Popatrzył szybko, czy drzwi gabinetu są zamknięte. - Czy to prawda? - zapytał. - Czy Clarissa... Głos uwiązł mu w gardle, ale Fielding nie czekał. - Tak, panie prezydencie. Należy do organizacji przygotowującej za mach stanu. - Wyjął z teczki kartkę, na której był wydrukowany krótki tekst, lecz nie położył jej na biurku, tylko dodał szybko: - Ale nie to mnie do pana sprowadza. Baker zmarszczył brwi. Dokument z pewnością zawierał wyjaśnienie tej niespodziewanej wizyty. Wyciągnął po niego rękę, chwycił łapczywie, lecz me przysunął sobie do oczu, dostrzegłszy na wydruku nazwisko Roberts. Kartka zadygotała mu przed oczami jak liść na wietrze. Złapał ją drugą ręką, ale nawet to nie zdołało ukryć silnego drżenia dłoni. Zamrugał, żeby odegnać łzy cisnące się do oczu, zaczerpnął głęboko powietrza i dopiero spojrzał na raport, którego oczekiwał z ciężkim sercem. Nie dostrzegł jednak typowego sformułowania: „Z żalem zawiadamiamy, że porucznik Stephanie Roberts zginęła..." Do: Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki. Od: Generał Szeng, głównodowodzący Jedenastego Północnego Zgrupo- wania Armii. Dotyczy: Wymiany jeńców. W myśl Konwencji Genewskiej proponuję wymianę jeńców na moście au- tostrady 301 nad Potomakiem w południe 31 grudnia. Armia chińska przekaże stronie amerykańskiej dziesięć tysięcy jeńców wojennych, włączając w to po- rucznik Stephanie Roberts. W zamian żądamy, aby w nasze ręce oddał się prezydent Stanów Zjednoczonych, który zostanie osądzony pod zarzutem zbrodni przeciwko ludzkości. Jeśli ta propozycja nie zostanie przyjęta do godziny 17.00, będzie pan osądzony zaocznie, a kara zostanie wymierzona porucznik Stepha- nie Roberts. Stephie żyła! Na wargach Billa wykwitł szeroki uśmiech. Uniósł głowę znad depeszy i popatrzył na Fieldinga. Dyrektor CIA wbił wzrok w podłogę. - Zanim zacznie się pan zastanawiać nad tą propozycją, panie prezy- dencie, proszę pozwolić, że omówię kilka aspektów tej sprawy. - Za późno, doktorze Fielding - rzekł pospiesznie Baker, który poczuł się tak, jakby nagle zdjęto mu z barków ogromny ciężar. W świecie nieustan- nych kompromisów mógł wreszcie dokonać prostego, klarownego wyboru. - Przynajmniej jedna rzecz, jeśli wolno, panie prezydencie - rzekł sta- nowczo dyrektor CIA. - Wymiany jeńców są zwykle podstępne. I to pod wieloma względami, psychologicznym, organizacyjnym, taktycznym. Mó- wię tylko i wyłącznie o samym procesie wymiany. - Jaki tu może być podstęp? - wtrącił Bill. - Najpierw Chińczycy uwol- nią dziesięć tysięcy jeńców, a na końcu Stephanie i ja równocześnie wej- dziemy na most i... - Urwał, pomyślawszy, że w tym momencie oboje znaj- dą się na odkrytym terenie, na częściowo zniszczonym moście, bez szansy ucieczki. Chińczycy będą mogli otworzyć do nich ogień. - Ostatecznie chcą mnie mieć żywego, a nie martwego - dodał, pojąwszy w jednej chwili, co Fielding miał na myśli. - Chcą zrobić pokazowy proces ze mną w roli głów- nego oskarżonego. Gdy wkroczymy na most, zwolnię kroku. Będę szedł wolniej od Stephie, żeby zdążyła bezpiecznie wrócić na naszą stronę, zanim oddam się w ręce Chińczyków. - A jeśli cała ta propozycja to podstęp? - zapytał dyrektor CIA, zbijając prezydenta z tropu. - Chcą mnie dostać żywego! - powtórzył z naciskiem Baker. Fielding skinął głowa. Bill pomyślał, że bez większego trudu rozprawi się przynajmniej z dużą częścią zastrzeżeń. Na pewno w pierwszej kolejno- ści powinny iść jego obowiązki konstytucyjne. W tym względzie był gotów bronić do końca swojej decyzji. - Naród da sobie radę beze mnie. Daleko jeszcze do zakończenia wojny, ale Glen Simon to doświadczony polityk. Inaczej nie zostałby wiceprezyden tem. Przekażę mu swoje uprawnienia, zanim wkroczę na most. Nie jestem dziedzicznym królem, a jedynie prezydentem. Przejęcie władzy odbędzie się bez wstrząsów. - Fielding otworzył już usta, żeby odpowiedzieć, lecz Baker ciągnął: - A co się tyczy propagandowego sukcesu Chińczyków... Jak pań skim zdaniem zareagują nasi żołnierze, gdy się dowiedzą o tej wymianie? Do diabła, Richardzie, stanę się cholernym męczennikiem! Rozwścieczenie żoł nierzy będzie równorzędne z włączeniem do walk dwóch nowych dywizji! - Dyrektor CIA z pewnością miał przygotowane argumenty do dyskusji, zatem chcąc ją uciąć w zarodku, Bill dodał: - Zdaję sobie sprawę, że nikt nie może przewidzieć, co zrobią Chińczycy, gdy wejdę na most, za to doskonale wiado- mo, jak postąpią, jeśli tego nie zrobię. Mam zamiar przyjąć ich propozycję i wystosować odpowiedź przed godziną siedemnastą. Fielding spuścił wzrok i pokiwał głową. - To powinno wystarczyć za odpowiedź na każdą wątpliwość. Proszę podjąć wszelkie środki ostrożności. Musimy się zabezpieczyć przed możli wym podstępem Chińczyków. I proszę ściągnąć wiceprezydenta Simona do Białego Domu przed trzydziestym pierwszym. Lecz niezależnie od wszyst kich innych działań osobiście dopilnuj, Richardzie, żeby dziś przed siedem nastą do chińskiego naczelnego dowództwa została wysłana depesza zawie rająca moją zgodę na proponowaną wymianę jeńców. Fielding znowu pokiwał głową, zaciskając wargi. - A teraz przejdźmy do sprawy Clarissy - powiedział Bill, uznając po przednią kwestię za zamkniętą. RICHMOND, WIRGINIA 28 grudnia, 14.45 czasu lokalnego Kolejka chorych ciągnęła się od wejścia przychodni do odległego o pięć- dziesiąt metrów skrzyżowania. Ludzie byli bladzi i wychudzeni. Kobiety stały z dziećmi na rękach. Starcy siedzieli na chodniku pod ścianą. Niektórzy, bardzo spoceni i rozdygotani z gorączki, byli zakutani w koce. Wu wysiadł z samochodu. Amerykanie obrzucili go lękliwymi spojrze- niami. Jakiś wysoki i szczupły mężczyzna z kocem narzuconym na głowę pospiesznie wycofał się z kolejki i natychmiast zniknął w tłumie. W miej- scu, gdzie stał, na chodniku ciemniało parę kropli krwi. To chyba któryś ze zwiadowców zielonych beretów, pewnie uzbrojony, pomyślał Wu. - Zabezpieczcie wejście do przychodni - rozkazał swoim żołnierzom. - Nie ruszajcie się stąd na krok. Do środka wszedł sam. W poczekalni kłębił się istny tłum, panował nie- przyjemny zaduch. W powietrzu unosił się kwaśny odór wymiocin. Wielu pacjentów zanosiło się od kaszlu. Pielęgniarka, starsza Murzynka w zadzi- wiająco białym fartuchu, krążyła między nimi z notatnikiem i ołówkiem w rę- ku. Nie potrzebowała komputera, numery ubezpieczeń społecznych nie były istotne. Zwyczajnie segregowała ludzi zależnie od dolegliwości, wyznacza- jąc im kolejne numery. Rozmawiała właśnie z pacjentem numer osiemset siedemdziesiąt dziewięć, gdy poszedł do niej Wu. - Gdzie jest lekarz? - zapytał. Spojrzała na niego z nienawiścią w oczach, jakby chciała mu napluć w twarz. Opanowała się jednak i poprowadziła go równie zatłoczonym ko- rytarzem do gabinetu zabiegowego. Na stole leżała starsza kobieta ze wzro- kiem utkwionym w suficie. Wargi jej drżały. Córka w średnim wieku trzy- mała ją za rękę. Lekarz obejrzał się na wchodzących. Policzki miał pokryte czarnym trzy- dniowym zarostem, a oczy mocno zaczerwienione i podkrążone. Cały jego fartuch pokrywały żółte i brązowe plamy. - Chciałem zasięgnąć porady - rzekł Wu. - Ode mnie? - spytał zdumiony lekarz, patrząc badawczo na świeży opa- trunek na twarzy porucznika. - Wasze szpitale są świetnie wyposażone i za- opatrzone w leki. Ja dostaję minimalny przydział, który muszę rozdzielać między najciężej chorych. - Chciałem jedynie zasięgnąć porady - powtórzył Wu. Amerykanin spojrzał na niego badawczo i bez słowa ruszył do swego gabinetu. Wu poszedł za nim i zamknął drzwi. - Niech pan spuści spodnie - rzucił lekarz. - Słucham? - Mogę zidentyfikować pańską chorobę weneryczną, lecz jeśli będzie potrzebna penicylina, i tak będzie pan musiał ją zdobyć z chińskich zapasów wojskowych. Nie widziałem penicyliny od miesięcy. - Chodzi o to. - Wu gwałtownym ruchem zerwał opatrunek z twarzy. Doktor popatrzył na ranę z daleka, po czym przekręcił lampkę na biurku, nakierowując jej światło na krzesło. - Proszę usiąść - rzekł. Włożył okulary, dość bezceremonialnie chwy- cił go za brodę, wykręcił mu głowę i drugą ręką zaczął obmacywać rozcię- cie, nie bacząc na syknięcia Wu. - Nie ma zakażenia. Powinno się zagoić bez śladów, bo rana nie była szyta, lecz ściśnięta plastrem. Nawet nie wie- działem, że w chińskich jednostkach liniowych są specjaliści od chirurgii plastycznej. - Zgasił lampkę i zapytał: - Poszło o kobietę czy grę w karty? - Nie rozumiem. - Kto pana pociął? - Zostałem ranny - mruknął Wu. - W walce. - Chyba nie chce mi pan wmówić, że jeszcze walczycie szablami. - To rana od kuli. Drasnęła mnie w policzek... Lekarz jeszcze raz zapalił lampkę i od nowa rozpoczął oględziny, wy- kręcając mu głowę na boki. Przysunął lampkę bliżej. Skoro pan tak twierdzi - mruknął w końcu. - A co pan o tym myśli? - O przyczynach rozcięcia? - Wu skinął głową. - Powiedziałbym, że to rana od noża, może nawet od skalpela, bo szrama jest bardzo wąska. Jeśli zostanie po niej blizna, to na pewno nie taka, jak po draśnięciu kulą. - Jesz- cze raz obmacał mu policzek. Wu syknął z bólu i gwałtownie obrócił gło- wę. - Gdyby w tym miejscu trafił pana pocisk, strzaskałby kość policzkową na mnóstwo drobnych odłamków i wyszedłby tędy. - Wskazał punkt pod uchem. Wu ponownie szybko cofnął głowę. Amerykanin prychnął pogardli- wie. - Słyszałem, że są tacy, co odstrzeliwują sobie mały palec u nogi, byle tylko nie iść do walki, ale po raz pierwszy widzę kogoś, kto sobie rozciął nożem twarz. Najwyraźniej przeżywacie trudny okres na froncie. - Uśmiech- nął się ironicznie. - Podobno pod Waszyngtonem nie wszystko ułożyło się po waszej myśli. - Dziękuję - mruknął zdruzgotany Wu. Lekarza widocznie zaskoczyła jego reakcja, bo natychmiast spoważniał. Podał mu zerwany opatrunek. Kiedy Wu ruszył do wyjścia, doktor rzucił za nim: - Dlaczego po prostu się nie poddacie? Nie macie szans wygrać tej woj ny. Nigdy nie byłem o tym bardziej przekonany niż teraz. Przed inwazją jak wszyscy miałem wątpliwości i obawy. Ale dziś jestem już pewien, że wy gramy. A gdy ruszymy do ofensywy, lepiej będzie się stąd jak najszybciej wynosić, młody człowieku. Albo już teraz zacznij sobie obcinać bardziej znaczące części ciała, bo gdy wróci tu nasza armia, będzie tak rozwścieczo na, że każe wam za wszystko słono zapłacić. Wu nawet się nie obejrzał. Szybkim krokiem przeszedł przez zatłoczoną poczekalnię i wybiegł na ulicę. Kolejka stała jak poprzednio. Wydłużyła się nawet, bo jej koniec ginął teraz za rogiem budynku. Zaledwie Wu wsiadł z powrotem do łazika, wściekłym głosem rozkazał kierowcy: - Połącz się z dowództwem służb medycznych i ściągnij kogoś do po mocy w tej przychodni. Sierżant popatrzył na niego zdziwiony. - Pan wybaczy, poruczniku - wyjąkał - ale nasze szpitale polowe są przepełnione rannymi z frontu. Wu spojrzał na niego i huknął: - Wiesz, kim jestem?! - Kierowca natychmiast odwrócił głowę i przy taknął lękliwie. - No to połącz się z dowództwem i przekaż mój rozkaz! Natychmiast! NACZELNE DOWÓDZTWO ARMII, RICHMOND 28 grudnia, 19.15 czasu lokalnego Klucz zazgrzytał w zamku. Stephie leżała na brzuchu, ale przekręciła się szybko i usiadła na brzegu pryczy. Plecy wciąż ją piekły jak polane wrząt- kiem, chociaż ból powoli ustępował. Pielęgniarka, młoda i dość sympatycz- na, posmarowała je jakąś maścią. Młody strażnik w świeżo wypranym i uprasowanym białym stroju przy- niósł jej obiad na srebrnej tacy. Zostawił otwarte drzwi celi. Drugi strażnik ciekawie zaglądał do środka, ale napotkawszy spojrzenie Stephie, cofnął się pospiesznie. Tymczasem kel- ner - z pistoletem w białej skórzanej kaburze przy pasie - zdjął lnianą ser- wetkę, którą była przykryta miseczka parującego ryżu z kurczakiem. Był wysoki, atletycznie zbudowany i dość przystojny. Mógł mieć najwyżej dwa- dzieścia lat. Rozkładając srebrną zastawę, zerkał ukradkiem na Stephie. - Czy wiesz, co się stało z amerykańskim kapitanem, który został wzię ty do niewoli razem ze mną? - spytała szeptem. Żołnierz nie odpowiedział, jak gdyby całkowicie pochłonięty precyzyj- nym rozmieszczeniem solniczki i pieprzniczki na stole. Niczego nie dało się wyczytać po jego minie, która przypominała nieprzeniknioną maskę. Lakie- rowana krawędź daszka i wzorzysta lamówka na wojskowej czapce upodob- niały go do cynowego żołnierzyka z Dziadka do orzechów. - Odezwij się - syknęła Roberts. - Wiem, że znasz angielski. Czy on żyje? Chińczyk, pochylony tak nisko nad stołem, że nie było widać jego twa- rzy, ledwie zauważalnie skinął głową. Nie było co do tego dwóch zdań. Da- szek jego czapki wyraźnie dygnął tuż przed nosem siedzącej Stephie. Poczuła ogromną ulgę. Kelner skończył rozkładać sztućce, wyprostował się i ruszył do wyjścia. Był dla niej jedynym kontaktem ze światem zewnętrz- nym. Postanowiła zatrzymać go choćby na chwilę dłużej. - Co właściwie robisz w mojej ojczyźnie? - rzuciła szybko. Przystanął w pół kroku. Obejrzał się i popatrzył na nią z tak samo ka- mienną twarzą. Po chwili skrzywił się niewyraźnie, lekko rozchylając wargi w pantomimicznym wyrazie niezadowolenia. Zerknął szybko w kąt prze- ciwległej ściany pod sufitem i odwrócił się na pięcie, zamierzając wyjść z celi. Obrócił się jednak przez lewe ramię, o dwieście siedemdziesiąt stopni, gdy przez prawe wystarczyłby obrót o dziewięćdziesiąt stopni. Jednocześnie omiótł spojrzeniem szczyty wszystkich ścian celi. Nie było to wiele, jednakże Stephie szybko się domyśliła, co chciał jej przekazać. Dobrze znała każdy kąt tego pomieszczenia, od razu spostrzegła, że najpierw zerknął na kratkę otworu wentylacyjnego. Nie chciał mieć żadnych kłopotów z powodu roz- mowy z więźniem, dlatego dawał do zrozumienia, że za kratką jest ukryta kamera i mikrofon. Podejrzewała to zresztą już od pierwszej chwili pobytu w tej celi. Powoli zaczęła jeść obiad, rozmyślając nad tą niemą wymianą zdań. W pierwszej chwili uznała, że chłopak chciał jej przekazać: „Nie wolno mi z tobą rozmawiać. Jesteśmy obserwowani". Ale im dłużej się nad tym zasta- nawiała, tym bardziej była przekonana, że za pantomimą kelnera kryło się znacznie więcej. Czy to możliwe? - zadawała sobie pytanie. Przetrzymywa- no ją prawdopodobnie w siedzibie naczelnego dowództwa armii, gdzie do służby delegowano tylko starannie dobrany personel. Strażnik musiał się zatem odznaczać niekwestionowaną lojalnością, zresztą na takiego wyglą- dał. Tym bardziej więc jego zachowanie zdawało się emocjonujące. Kiedy wyskoczyła z pytaniem: „Co właściwie robisz w mojej ojczyź- nie?", najpierw popatrzył prosto w obiektyw ukrytej kamery, jakby chciał spojrzeć w oczy obserwującemu go oficerowi. Bo nie ulegało wątpliwości, że jej cela znajduje się pod stałym nadzorem oficera. Najprawdopodobniej obraz z kamery był też rejestrowany, by na każde żądanie dało się go skopio- wać i odtworzyć choćby w samym Pekinie. Ale to jedno spojrzenie było aż nadto wymowne. Pozornie wyglądało na przejaw zaskoczenia jej pytaniem. W rzeczywistości ten rzut oka na kamerę wcale nie był przypadkowy. Zwykły szeregowy żołnierz z narażeniem życia dał jej do zrozumienia, że nie przybył do Stanów Zjednoczonych z własnej woli. Był tu wyłącznie z powodu tych, którzy go teraz obserwowali. Dostał taki rozkaz. Jednocześnie udawanym zmieszaniem, obrotem przez niewła- ściwe ramię, chłopak jak gdyby chciał ją za to przeprosić. Stephie poczuła aż ciarki na skórze, kiedy to sobie uświadomiła. Wygraliśmy, pomyślała. To koniec wojny. 13 PÓŁNOCNA WIRGINIA 28 grudnia, 20.30 czasu lokalnego - Echo Fokstrot Dwa Jeden Dziewięć. Jak mnie słyszysz? Odbiór! - rozległo się we śnie majora Harta. - Zaatakować Pekin. Powtarzam. Zaata- kować Pekin. Nagle jakimś cudem wzleciał ponad łagodne wzgórza północnej Wirgi- nii i chwilę później znalazł się nad chińską stolicą, która dziwnie przypomi- nała Birmingham w Alabamie. Wylądował, po czym wkroczył do miasta i zaczął siać spustoszenie wśród budynków i samochodów za pomocą broni, która nawet najpotężniejsze konstrukcje obracała w pył, ale nie wyrządzała żadnej szkody ludziom. Nawet nie musiał specjalnie celować. Był jak Go- dzilla uzbrojona w automatyczny granatnik. - Echo Fokstrot Dwa Jeden Dziewięć. Jak mnie słyszysz? Odbiór! Hart otworzył oczy. Była noc, najlepsza pora na akcję. - Echo Fokstrot Dwa Jeden Dziewięć. Jak mnie słyszysz? Odbiór! To nie był sen. W lesie panowała zupełna cisza. Rozlegał się tylko ten natrętny głos w głębi jego ucha. Hart odchrząknął, wcisnął klawisz nadajnika i rzekł: - Tu Echo Fokstrot. Słyszę cię. Odbiór. - Echo Fokstrot, tu India Żulu Cztery Cztery - przedstawił się jego kon troler. - Zdrowy Rozsądek. Zdrowy Rozsądek. Zrozumiałeś? Odbiór. Harta na krótko ogarnęła panika. W głowie miał pustkę. Musiał nauczyć się kilkudziesięciu różnych par haseł, celowo tak dobranych, żeby nie koja- rzyły się z rzeczywistym znaczeniem, przez co trudno je było zapamiętać. - Echo Fokstrot - odezwał się zniecierpliwiony kontroler. - Powtarzam. Zdrowy Rozsądek. Zdrowy Rozsądek. Odbiór. Miał tylko jedną szansę. Jeśli w ciągu paru sekund nie poda prawidło- wego odzewu, będzie to oznaczało dla niego koniec wojny. Nie nawiąże więcej łączności z jednookim pułkownikiem. Milczenie czy brak wyja- śnień będzie dla dowódców sygnałem, że Chińczycy trzymają go na musz- ce. Musiałby wówczas na własną rękę przedzierać się przez linię frontu. I drugie ja podpowiedziało natychmiast: Zachowaj spokój. Nic nie mów. Wrócisz do domu. Ale inny głos w podświadomości wykrzyknął: Otwarty Dom! Dom? A gdzie to jest? Z mocno bijącym sercem Hart wcisnął klawisz nadawania i rzekł do mi- krofonu: - India Żulu Cztery Cztery, tu Echo Fokstrot Dwa Jeden Dziewięć. - Czy na pewno? Umilkł na chwilę, nie będąc pewnym odpowiedzi. - Otwarty Dom. Powtarzam. Otwarty Dom. Odbiór. Pułkownik zielonych beretów natychmiast zaczął mu dyktować rozkazy. Po długim oczekiwaniu mógł wreszcie ruszyć do akcji. - Przenieś się na stanowisko o współrzędnych Echo Golf Sześć Trzy Siedem Cztery, Kilo Alfa Dwa Dziewięć Siedem Trzy. Odbiór. Pospiesznie wyjął z plecaka mapę, naciągnął kaptur śpiwora na głowę i zapalił latarkę. Odnalazł punkt o podanych współrzędnych i zmarszczył brwi ze zdumienia. Leżał nad samym Potomakiem, na południowym brzegu opa- nowanym już przez Chińczyków, na terenie należącym do Laboratorium Zbrojeniowego Marynarki Wojennej. Najprawdopodobniej chodziło o za- bezpieczenie mostu na autostradzie 301, wciąż jeszcze stojącego, choć po- ważnie zniszczonego i nie nadającego się do przeprawy pojazdów. - Zachowaj ostrożność - ciągnął kontroler - ale zajmij dogodną pozy cję jak najszybciej. Bezwzględnie musisz tam być pojutrze o czwartej rano. Hart znajdował się dosyć blisko, ale pokonanie prawie trzydziestu ki- lometrów w otwartym terenie zajmowało mu zwykle dwie lub trzy noce. Teraz musiał pokonać tę odległość jednym skokiem. - Zrozumiałem - odparł, czując dreszcze na skórze. Szykowało się coś poważnego. Podpowiadała mu to intuicja. - Jakie mam rozkazy po przyby ciu na miejsce? Odbiór! Przełknął ślinę. - Masz zorganizować sobie kryjówkę, nawiązać łączność i czekać na dalsze instrukcje. Odbiór. - W jednej chwili opuściło go zarówno podniece nie, jak i strach. Jasna cholera! - Zrozumiałeś, Echo Fokstrot? - zapytał puł kownik. Hart sięgnął do nadajnika i z trudem hamując wściekłość, syknął przez zaciśnięte zęby: - Zrozumiałem. - Echo Fokstrot, tu India Żulu. Jeszcze jedno. Zabierz ze sobą karabin snajperski. Zrozumiałeś? Odbiór. A więc jednak, pomyślał Hart, chodziło o zabójstwo. Karabin snajperski z celownikiem optycznym. Może i tym razem uda się wyjść z tego cało. - Zrozumiałem - powiedział do mikrofonu. - Echo Fokstrot wyłącza się. Bez odbioru. BIAŁY DOM, APARTAMENT PREZYDENCKI 28 grudnia, 23.00 czasu lokalnego - Bill! - wykrzyknęła Clarissa. - Nie możesz tego zrobić! Baker nie odpowiedział. - Jesteś prezydentem! Wojna się jeszcze nie skończyła! - Dla mnie tak - mruknął, zdejmując buty. - Nie możesz! Ty... Nie możesz! Proszę! - Wiceprezydent Simon ma sztab doskonałych fachowców, bardzo lo- jalnych. Poradzi sobie beze mnie. - Nie patrząc na nią, położył się do łóżka. Nie protestowała więcej. Leżała na boku, zakryta po brodę, luźno roz- puszczone włosy zasłaniały jej twarz. i - Kocham cię - szepnęła ledwie słyszalnie, żeby nie wychwyciły tego ukryte mikrofony. I ja cię kocham, pomyślał. Przynajmniej tak mi się zdaje. Obrócił się w jej stronę, położył jej dłoń na policzku i spojrzał Clarissie prosto w oczy. - Powiedz to jeszcze raz. Przysunęła się bliżej, jak do pocałunku, i szepnęła: - Kocham cię. Uniósł drugą dłoń do jej twarzy i odparł równie cicho: - Ja ciebie też kocham. PÓŁNOCNA WIRGINIA 29 grudnia, 5.30 czasu lokalnego Major Jim Hart dotarł do wyznaczonego punktu tuż przed świtem. Cały był spocony, bolały go nogi i plecy. W szarówce ze wszystkich stron dolaty- wały różne odgłosy, ale nie paliły się żadne światła. Gdzieś z oddali docierał warkot pracujących spychaczy. Szosą toczyły się ciężarówki z wyłączonymi reflektorami, widocznie kierowcy byli wyposażeni w noktowizory. Na ostatnim etapie trzydziestokilometrowego marszu był zmuszony przemykać się skokami od jednej osłony do drugiej. Mroźne powietrze kłuło w gardle. Niedaleko stukały młotki, jakby Chińczycy zbijali szubie- nice. Był już niedaleko. Miał straszną ochotę zakasłać i wypluć ślinę, ale bez przerwy odbierał w słuchawkach ostrzegawcze popiskiwanie. Zaledwie w od- ległości kilkuset metrów musiała się znajdować chińska stacja nasłuchowa, równie skutecznie jak urządzenia amerykańskie wyłapująca nawet najsłab- sze sygnały radiowe. Postanowił wejść na szczyt wzgórza i rozeznać się w sytuacji. Wybierz to wyższe, podpowiadał wycieńczony głos w jego myślach, to z prawej stro- ny. Hart zmusił się do końcowego wysiłku. Ogarniało go tak przemożne zmęczenie, że nie był pewien, ile jeszcze wytrzyma. Przystanął w połowie wysokości zbocza, żeby rozprostować kości. Wszystko go bolało. Położył się na ziemi, wyciągnął ręce nad głowę i zaczął turlać. Po trzydziestu obrotach ból minął. Siły jednak nie wróciły. Muszę coś zjeść, pomyślał. Nie bacząc na bliskie sąsiedztwo nieprzyjacielskich oddzia- łów, wyjął z kieszeni batonik, rozpakował go ostrożnie i zjadł w trzech kę- sach. Później usiadł i zrobił serię skłonów, sięgając palcami do czubków butów, żeby rozciągnąć trochę mięśnie kręgosłupa. Wreszcie podniósł kara- bin, dźwignął się na nogi i oszacował spojrzeniem ostatnie sto metrów dzie- lące go od szczytu. Nawet maksymalne wzmocnienie fotopowielacza lornetki nie pozwoliło mu dostrzec w ciemnościach niczego poza połyskliwą wstęgą rzeki. Przełą- czył się na noktowizor. Pas zimnej wody natychmiast ściemniał. Wokół pod- stawy mostu po tej stronie Potomacu kręciły się setki chińskich żołnierzy. Znajdował się czterysta, może pięćset metrów od nich. Nie były to naj- lepsze warunki do oddania pewnego strzału, ale trafiał już do tarczy z tej odległości. Przeczołgał się po szczycie na skraj przeciwległego zbocza, uwa- żając, by jego sylwetka nie pojawiła się na tle rozgwieżdżonego nieba. Po namyśle podpełznął jeszcze pięćdziesiąt metrów, by mieć pewność, że nie zostanie zauważony. Nie chciał, by go zaskoczono od tyłu. Znalazł dogodną kryjówkę w kępie zarośli między głazami i rozciągnął antenę nadajnika mi- krofalowego. Od razu rozległ się w słuchawkach wyraźny szum elektrostatyki, aparat natychmiast wyłapał falę nośną. Jednocześnie emitował sygnał namiarowy, pozwalający dokładnie określić jego pozycję. Chwilę później rozbrzmiał pojedynczy pisk. Mam wiadomość, pomyślał Hart, odczuwając rosnące podniecenie. - Echo Fokstrot Dwa Jeden Dziewięć. Jak mnie słyszysz? Odbiór! - rozległ się obcy, nie znany mu dotąd głos. - Tu Echo Fokstrot Dwa Jeden Dziewięć. Słyszę głośno i wyraźnie. Od- biór. Czekaj na rozkazy. Głos był bardzo wyraźny, bez żadnych zakłóceń. Sygnał nadchodził z pół- nocy. Hart spojrzał w tamtym kierunku, na drugi, amerykański brzeg Poto- macu, jakby chciał zobaczyć trasę fal radiowych. Był pewien, że padł ofiarą podstępu Chińczyków. Przez następne pół godziny odbierał niesłychanie szczegółowe instruk- cje. Kilkakrotnie domagał się potwierdzenia takich czy innych aspektów zadania. To wprost niewiarygodne! - podpowiadało jego niestrudzone dru- gie ja. Ale mimo, że prosił o powtórzenie rozkazów, ani razu nie zażądał ich wyjaśnienia. Dopytywał się jak, kiedy, gdzie i kogo, a zwłaszcza kogo, ale nigdy dlaczego. Nie miał prawa niczego kwestionować. Instrukcje układały się w prawie nieskończony ciąg sformułowań typu: Jeżeli stanie się to, masz postąpić tak, ale gdyby zaszło tamto, zrobisz ina- czej. Po każdej serii takich uwarunkowań, kiedy zmuszano go do podjęcia ważnej decyzji, istotnej dla pozostałej części misji, kontroler nakazywał mu powtórzyć polecenia. Później w słuchawkach rozlegał się inny głos i druga osoba zaczynała od początku z matematyczną precyzją tłumaczyć mu ciąg logicznie uwarunkowanych rozkazów. W żadnym wypadku nie zostawiano 4"ł0 wątpliwości co do niezbędnych kroków. Jeśli A, to strzelaj, w przeciwnym razie X. Jeśli B, także strzelaj, w przeciwnym razie Y. Niemniej prawie w każ- dej sytuacji szereg poleceń prowadził do dramatycznego celu misji. Tylko wyjątkowo padało: Wtedy nic nie rób. Potem kontroler wracał do wybranego miejsca w tym złożonym schemacie decyzyjnym, i zaczynał roz- patrywać zupełnie inne okoliczności. A Hart, który nagle stał się najważniej- szym strategicznie człowiekiem w kraju, musiał to wszystko zapamiętać. Mechanicznie powtarzał instrukcje, ale ogarniało go coraz silniejsze roz- goryczenie. Podświadomie wzbraniał się przed udziałem w tego rodzaju misji. Niemal całkiem zapomniał o bliskiej obecności wroga i dopiero w ostat- niej chwili zauważył patrol przechodzący ścieżką sześćdziesiąt metrów od jego kryjówki. Natychmiast przerwał łączność. W słuchawkach także zapa- dło niecierpliwe oczekiwanie. Hart nie musiał niczego wyjaśniać swoim prze- łożonym. Wreszcie rozległ się ten sam obcy głos, który nawiązał z nim kontakt. - Echo Fokstrot Dwa Jeden Dziewięć. Czy potwierdzasz odbiór rozka- zów? - zapytał. - Tu Echo Fokstrot - odparł, z trudem maskując zdumienie. - Potwierdzam. - Czy masz jakieś pytania? Hart niemalże poczuł zawroty głowy. Co to ma znaczyć, do cholery? Miał straszną ochotę wykrzyknąć do mikrofonu: „A gdzie jest jednooki puł- kownik? Kim pan jest, do diabła?" Mógł jednak pytać wyłącznie o technicz- ne szczegóły akcji. I tak nie uzyskałby żadnych wyjaśnień. Znajdował się na tyłach wroga. Uderzyło go, że kontroler pominął jeden istotny aspekt. - A co z moim odwrotem? - zapytał. Przez chwilę panowała cisza. - Wykorzystasz wszelkie dostępne środki... - zaczął ten sam mężczy zna, ale zaraz odezwał się inny, cieplejszy, bardziej basowy głos: - Po wyko naniu zadania możesz wracać prosto do domu, Echo Fokstrot. To chyba oznacza, że nie będę miał raczej żadnych szans, pomyślał Hart. - Zrozumiałem - mruknął chrapliwie przez zaciśnięte gardło. - Dwa Je den Dziewięć, bez odbioru. BIAŁY DOM, GABINET OWALNY 29 grudnia, 10.00 czasu lokalnego Bill nie chciał przekazywać władzy w Pokoju Sytuacyjnym, żeby nie stwarzać wrażenia, że ten ważny akt dokonuje się w podziemnym bunkrze. Dlatego zwołał posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego w słonecz- nym Gabinecie Owalnym. Tu najbardziej odczuwało się zmianę sytuacji na froncie, gdyż pozdejmowano kuloodporne osłony i do środka wlewało się światło dnia. Stany Zjednoczone wygrały bitwę o Waszyngton i odepchnęły Chińczyków od miasta. Baker z dumą myślał, że zapisze się w historii przy- najmniej tym jednym zwycięstwem w trwającej wojnie. Pobladła Clarissa stała przy drzwiach, w otoczeniu jego osobistej sekre- tarki, kamerdynera i reszty prywatnego personelu. Przed biurkiem, naprze- ciwko Billa, zasiedli członkowie rządu. Za nimi półkolem stanęli przedsta- wiciele sztabu generalnego ubrani już w wełniane zimowe mundury. Nato- miast za plecami prezydenta ustawiono dwa duże monitory. Na pierwszym widać było wiceprezydenta przebywającego w ruchomym centrum dowo- dzenia gdzieś nad Baltimore. Miał wylądować i zająć miejsce w Białym Domu po tym, jak Baker wyruszy, by wziąć udział w wymianie jeńców. Na drugim widniała twarz przewodniczącego Sądu Najwyższego, rezydującego już w za- pasowym rządowym bunkrze w Omaha. Z boku biurka siedział pełniący obo- wiązki przewodniczącego Senatu, a naprzeciwko niego marszałek Izby Re- prezentantów, Tom Leffler. Zaraz po przyjściu do gabinetu Clarissa zagadnęła coś szeptem do ojca, lecz tylko spojrzał na nią przelotnie i pokręcił głową. Wycofała się więc do drzwi, uśmiechnąwszy się smutno do Billa. Wyglądała wspaniale. „Kocham cię", przekazała bezgłośnie samym ruchem warg. W innych okolicznościach zostałabyś młodą wdową, najlepszą partią w stolicy, pomyślał z goryczą Baker, patrząc na elegancko ubraną, przyci- skającą torebkę do biodra Clarissę. Widać było, ze dzielnie próbuje trzymać fason, z trudem powstrzymuje się od łez. Za to jej ojciec, silnie przygarbiony, jakby ostatnio przybyło mu nagle kilka lat, patrzył na niego załzawionymi oczyma. - Przepraszam, że musiałeś tak długo czekać - odezwał się Bill do wi- docznego na monitorze wiceprezydenta. Republikański kongresman, były sekretarz obrony, przez miesiąc czuwał na stanowisku dowodzenia w samo- locie, zanim w końcu uzyskał potwierdzenie nominacji na stanowisko wice- prezydenta. - Nic nie szkodzi, panie prezydencie - odparł Glen Simon. Poprzednie- go dnia w krótkiej rozmowie telefonicznej Bill poinformował go o swej de- cyzji oddania się w ręce Chińczyków i przekazania mu władzy, ale dopiero dziś, po raz pierwszy od długiego czasu, miał okazję spojrzeć mu w oczy. Żałował tylko, że odbywa się to w obecności tak licznego gremium. - Nie umiem wyrazić, Bill, jak bardzo całym sercem jestem przy tobie - ciągnął Simon. - To, co zamierzasz uczynić... No cóż, jest pan niezwykłym czło- wiekiem, panie prezydencie. I na zawsze pan taki pozostanie. Proszę się zatroszczyć o córkę, a my się zajmiemy sprawami państwa... nawet jeśli będzie to wymagało dokonania zbrojnej inwazji na Chiny. Uroczyście to panu obiecuję. - I dokładnie tego po tobie oczekuję- odezwał się Bill do człowieka, który wkrótce miał zająć jego miejsce, a zarazem do wszystkich członków gabinetu i sztabu generalnego, jak też do całego narodu, gdyż przebieg cere monii rejestrowano za pomocą kilku kamer. - Byliśmy głupcami. Przeoczy liśmy ważny moment. Naszym największym błędem było to, iż pozwolili śmy sobie na luksus myślenia, że losy kraju zależą tylko i wyłącznie od po tęgi militarnej. Otrzymaliśmy cios, po którym wciąż jeszcze nie możemy się podnieść. Teraz najważniejszą sprawą jest zwodowanie obu wykańczanych pływających arsenałów. Zobaczymy, jak Chińczycy sobie z nimi poradzą. - Wiele osób w gabinecie pokiwało głowami. Ktoś nawet mruknął: „Święta prawda". - Nie możemy jednak spocząć, dopóki nie wygramy tej wojny, dopóki chiński militaryzm nie legnie w gruzach, a podbite kraje nie odzy skają wolności. Twoim obowiązkiem będzie stale nacierać, atakować na róż nych frontach aż do ostatecznego zwycięstwa, by przynajmniej nasze wnuki mogły żyć w spokoju. Zapanowała napięta cisza. Nie było żadnego aplauzu. W nastroju rosną- cego przygnębienia Bill spojrzał na scenariusz i zwrócił się w stronę widnie- jącego na drugim ekranie prezesa Sądu Najwyższego: - Panie przewodniczący, ze względu na to, że jutro rano, punktualnie o szóstej czasu waszyngtońskiego przekroczę most nad Potomakiem i od dam się w ręce wrogów naszego kraju, chciałbym już teraz, automatycznie i bez zbędnych formalności, przekazać władzę i wszystkie obowiązki prezy denta Stanów Zjednoczonych panu Glenowi Simonowi, obecnemu wicepre zydentowi Stanów Zjednoczonych. - Odchrząknął, chcąc się uwolnić od ści skania w gardle. - Zespół doradców Białego Domu oraz członkowie Rady Bezpieczeństwa Narodowego podkreślili, że zgodnie z punktem trzecim ar tykułu dwudziestego piątego Konstytucji Stanów Zjednoczonych mógłbym domagać się przywrócenia na stanowisko prezydenta nawet pozostając w rę kach wroga, poprzez złożenie pisemnej deklaracji na ręce marszałków Izby Reprezentantów oraz Senatu, choćby deklaracja taka została spisana pod przy musem. Stąd też, w konsekwencji tego zapisują, Bill Baker, prezydent Sta nów Zjednoczonych Ameryki, w chwili obecnej domagam się od przewod niczącego Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych tymczasowego prze jęcia władzy i obowiązków prezydenta zgodnie z procedurą zawartą w punkcie czwartym artykułu dwudziestego piątego Konstytucji Stanów Zjednoczo nych Ameryki. Powiódł wzrokiem po członkach swego gabinetu. Niemal wszyscy pod- czas kampanii wyborczej musieli stoczyć długą i ciężką walkę o to, by wła- śnie on został wybrany. Wierzyli bowiem, że potrafi uchronić kraj przed klęską w nadchodzącej wojnie. Część z żalem przyjmowała jego decyzją, inni dobrze go rozumieli. Napotkawszy uważne spojrzenia, szybko spuścił głowę i zaczął dalej odczytywać tekst przygotowany przez prawników. - Zgodnie z opinią zespołu doradców Białego Domu oraz członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego można zawczasu zapobiec próbom mojego powrotu na stanowisko prezydenta w trakcie pozostawania w rękach wroga poprzez złożenie przez urzędującego wiceprezydenta, przy poparciu bez względnej większości członków rządu Stanów Zjednoczonych, pisemnej deklaracji na ręce marszałków Izby Reprezentantów oraz Senatu, odbierają cej mi prawo ubiegania się o przywrócenie mi władzy i obowiązków prezy denta kraju. Skończył i usiadł za biurkiem. Nadeszła kolej przewodniczącego Sądu Najwyższego. Stojąca przy drzwiach Clarissa pochwyciła jego spojrzenie i ledwie za- uważalnie pokręciła głową. Kąciki ust coraz bardziej wyginały jej się ku dołowi. Młoda wdowa nie mogła już nad sobą zapanować. Odwróciła wzrok, ukryła twarz w dłoniach, a po chwili wysunęła się na korytarz. - Na moje ręce - zaczął przebywający w bunkrze w Omaha prezes Sądu Najwyższego - została złożona pisemna deklaracja, podpisana przez wice prezydenta Glena Simona oraz większość członków urzędującego gabinetu Stanów Zjednoczonych. - Siwowłosy mężczyzna uniósł do kamery zadru kowaną kartkę. - Głosi ona, że warunkowo zostanie pan pozbawiony prawa do ubiegania się o przywrócenie władzy i obowiązków prezydenta od chwili przekroczenia mostu nad Potomakiem na autostradzie numer trzysta jeden do chwili powrotu na terytorium pozostające pod kontrolą rządu Stanów Zjed noczonych. Baker skinął głową. - Zgadzam się z tekstem tej deklaracji - oświadczył, mimo że nie prze- widywał tego scenariusz. Chciał za wszelką cenę uniknąć posądzenia, że przekazanie przez niego władzy miało choćby w najmniejszym stopniu cha- rakter przewrotu. - Czy marszałkowie Izby Reprezentantów oraz Senatu - ciągnął nie zra- żony sędzia - otrzymali oryginalne kopie tej deklaracji? - Tak, otrzymałem ją, panie przewodniczący odparł marszałek Se- natu. Tom Leffler się nie odezwał, siedział z zaciśniętymi wargami. Jego do- radca pochylił się szybko i szepnął mu coś do ucha. - Otrzymałem! - wykrzyknął nagle starzec. Mam kopię! - A zatem - podjął prezes Sądu Najwyższego - panie prezydencie, pa- nie wiceprezydencie, panowie ministrowie, członkowie Kongresu, niniej- szym pozbawiam władzy prezydenta Stanów Zjednoczonych pana Williama Bak era i przekazująjąpanu Glenowi Simonowi, zgodnie z brzmieniem punktu czwartego artykułu dwudziestego piątego Konstytucji Stanów Zjednoczo- nych Ameryki. I niech Bóg ma nas wszystkich w opiece. NACZELNE DOWÓDZTWO ARMII, RICHMOND 29 grudnia, 13.00 czasu lokalnego Otworzyły się drzwi celi i weszli strażnicy w wełnianych zimowych płasz- czach. Jeden z nich zarzucił taki sam płaszcz na ramiona Stephie. W pierw- szej chwili pomyślała, że zabierają ją na przesłuchanie. Mało było prawdo- podobne, by chcieli ją postawić przed plutonem egzekucyjnym, skoro mogli ją zwyczajnie zastrzelić w więzieniu. Została wyprowadzona na korytarz, w którym po obu stronach ciągnęły się pozamykane drzwi do innych cel. Zatrzymali się przed szybem windy. - Stephie? - rozległ się za jej plecami głos Johna. Odwróciła się szybko. Strażnicy trzymali go pod ręce. Nie bacząc na to, że jest poobijany i posiniaczony, rzuciła mu się na szyję. Aż jęknął z bólu. Odskoczyła szybko. - Nawet nie opatrzyli ci ran?! Jezu! - Zauważyła, że ledwie trzyma się na nogach. Powiodła spojrzeniem po twarzach strażników. - Jemu potrzeb ny jest lekarz! Musicie mu pomóc! - Patrzyli na nią z obojętnymi minami. - Wiem, że rozumiecie. Wszyscy znacie angielski! Gong oznajmił przybycie windy. Kiedy wprowadzono ich do środka, Burns oparł się ciężko na jej ramieniu. Źle z nim, pomyślała z przerażeniem. Wysiedli w podziemnym garażu, gdzie stała rządowa limuzyna. W środku siedział ten sam porucznik, który był obecny podczas przesłu- chania, kiedy zginęła Becky, ajązmuszono do odczytania haniebnego oświad- czenia. Łatwo było go rozpoznać po dużym opatrunku na policzku. Pomógł usadowić Johna na siedzeniu i przypiął go pasami. Burns przez chwilę dy- szał ciężko, jakby w czasie drogi do samochodu z bólu wstrzymywał od- dech. Zaledwie wóz ruszył, zapadł w niespokojną drzemkę. Stephie siedziała naprzeciwko Chińczyka - a właściwie pół-Chińczyka, bo wcale nie miał skośnych oczu. Rysy jego twarzy świadczyły wyraźnie o domieszce europejskiej krwi. - Potrzebny mu lekarz - powiedziała cicho. - Wracacie do domu - odparł porucznik. Stephie przeszył dreszcz podniecenia. Czy to możliwe? - przemknęło jej przez myśl. - Uwalniacie nas? - spytała zdumiona. Chłopak odwrócił głowę i popatrzył na oszronione drzewa przesuwają- ce się za oknem. - Nie - rzekł po chwili. - Wraz z dziesięcioma tysiącami innych jeńców zostaniecie wymienieni za twojego ojca. - Co takiego?! - wykrzyknęła, aż John się obudził. - To niemożliwe! Nie macie prawa! Nie... - Urwała, zacisnęła silnie powieki i ukryła twarz w dłoniach. Oczywiście, że mają prawo, pomyślała. To wszystko przeze mnie. Po- czucie winy ścisnęło ją za serce. Rozległ się cichy sygnał elektroniczny. Otworzyła oczy. Porucznik trzy- mał w dłoni jakieś niewielkie urządzenie w czarnej obudowie, na której świe- ciła się zielona dioda. Szybko omiótł nim całe wnętrze samochodu. Później schował je do kieszeni i przemówił cicho, z ledwie wyczuwalnym obcym akcentem: - Chciałbym móc ci powiedzieć, że twojemu ojcu nie grozi żadne nie- bezpieczeństwo, ale wymiana odbędzie się na moście nad Potomakiem. Kie- dy wszyscy jeńcy przejdą na drugi brzeg, ty wraz z kapitanem staniecie na jednym końcu, a twój ojciec na drugim, i ruszycie naprzeciwko siebie. Spo- tkacie się na środku mostu. Przekaż wtedy ojcu, żeby był gotów w każdej chwili rzucić się na ziemię. - Dlaczego? - zdziwiła się Stephie. - O co tu chodzi? - Jesteś żołnierzem - powiedział Chińczyk - więc powinnaś zrozumieć, że gdyby cokolwiek się zdarzyło, musicie paść na ziemię, kryć się. A jeżeli twój ojciec będzie przygotowany do odebrania sobie życia, niech się z tym nie spieszy, niech zaczeka do ostatniej chwili. - Żebyście mogli go poddać torturom? - warknęła Stephie, pogardliwie wydymając wargi wobec tak oczywistego podstępu. - Nie mogę ci obiecać, że wyjdzie z tego z życiem, jeśli nie zachowa sobie prawa do tego, aby żyć - odparł zawile, cedząc słowa. - Zrobię wszyst- ko, co w mojej mocy, by jak najszybciej zakończyć to dramatyczne dla niego przeżycie. A także dla ciebie i kapitana. Musisz jednak zrozumieć, że obec- nie sytuacja po tej stronie frontu jest nadzwyczaj... - Urwał, szukając odpo- wiedniego słowa. - .. .płynna. Na razie mogę powiedzieć tylko tyle, że mam gotowy plan, a ściślej rzecz biorąc, rozkazy, dzięki którym może uda mi się uratować wam wszystkim życie. Obiecuję to, porucznik Roberts, że zrobię, co tylko będzie w mojej mocy. - Dlaczego? - mruknęła Stephie. - Kim ty jesteś? Rozejrzała się szybko po limuzynie, zachodząc w głowę, dlaczego je- dzie w niej porucznik. A gdzie są generałowie czy pułkownicy, którzy po- winni eskortować córkę prezydenta? - Jestem synem Hana Żemina - rzekł porucznik - administratora oku- powanego terytorium amerykańskiego, wnukiem ministra handlu i stryjecz- nym wnukiem premiera. Nazywam się Han Wuszi i zarazem jestem twoim kuzynem, Stephanie. - Moim... kuzynem?! - Przytaknął ruchem głowy. Stephie zaśmiała się krótko. - A niby jak możemy być spokrewnieni? - Twoja ciotka, Cynthia Fisher, to moja matka. - Ciocia Cynthia? - Wybuchnęła śmiechem. Po chwili odparła: - Po- słuchaj, jestem ci wdzięczna, że chcesz nam pomóc, ale coś ci się pomyli- ło. - Nagle uzmysłowiła sobie, że jego rysy mogą być rzeczywiście wyni- kiem tego, że jego matka była Amerykanką. Wbijał w nią nieruchome spoj- rzenie. - Moja ciotka? I twój ojciec, główny administrator?... - Wu skinął głową. - Ten sam, który kiedyś mieszkał w jednym pokoju... z moim oj- cem? - Znów pokiwał głową. - Ale jak? Kiedy?... - Urwała, skojarzywszy nagle oderwane fakty, urywki rozmów, wzmianki w starych artykułach pra- sowych. - Twój ojciec i moja ciotka...? - Przytaknął po raz trzeci. Stephie uzyskała nagle wyjaśnienie, dlaczego matka nigdy nie mówiła o siostrze. Rachel Roberts była do szpiku kości pruderyjną bigotką i pewnie mdliło ją na samą myśl, że siostra była kochanką Chińczyka. Tylko jedno jeszcze nie pasowało do tej układanki. - Więc dlaczego nigdy dotąd o tobie nie słysza- łam? - Chyba wiesz, że wysoko postawieni ludzie mają swoje sekrety - od- parł Wu. - Najwyraźniej lepiej pilnuje się ich w mojej ojczyźnie. Zaszokowana Stephie wolno pokiwała głową. - Jak to się stało, że służysz w chińskiej armii? - Jestem Chińczykiem. - Urodzonym i wychowanym w Chinach? Przytaknął. Ciocia Cynthia wyjechała do Chin, żeby tam urodzić syna? - pomyślała Stephie, wciąż nie mogąc się oswoić z usłyszanymi przed chwilą rewelacjami. Widocznie jego bogata rodzina opłaciła wszystko, jej podróż, lekarzy... Zadbała o wszystko. Jej matka pochodziła z ubogiej rodziny. Spojrzała mu prosto w oczy i tym razem nie odwrócił wzroku. Jej uwagę przyciągnął opatrunek na policzku. - Zostałeś ranny? W bitwie nad Potomakiem? - Spuścił głowę, jak gdy- by bał się odpowiedzieć. - Jeśli masz tak bogatą i wpływową rodzinę, to dlaczego walczysz na froncie? - Dziwne, że właśnie ty o to pytasz. - W mojej ojczyźnie jest zupełnie inna sytuacja. - W jakim sensie? - spytał, unosząc na nią spojrzenie. - W Ameryce wszystko zależy od polityki. Powinieneś wiedzieć, że mój ojciec nie może mnie uwolnić od służby. - Czyli że u was najważniejszy jest odbiór społeczny pewnych wyda- rzeń. Liczy się to, żeby wszyscy wiedzieli, iż córka prezydenta walczy w obro- nie ojczyzny. Twoja służba w wojsku ma znaczenie polityczne. Czy kiedy- kolwiek brałaś pod uwagę bezpośrednie zaangażowanie się w politykę? - Ja? - Stephie prychnęła z pogardą. - Nigdy w życiu! Wu w zamyśleniu popatrzył na podłogę, dając jej okazję do uważnej oceny zaistniałej sytuacji. Ale nie zdążyła nawet wstępnie oszacować skut- ków nieoczekiwanego ujawnienia rodzinnych koneksji, gdy spojrzał na nią i powiedział: - W mojej ojczyźnie sytuacja jest bardzo podobna, przynajmniej pod względem politycznym. Energicznie pokręciła głową. - Wcale nie twierdzę, że jedynym powodem, dla którego poszłam na front, była polityka. Wstąpiłam do wojska, ponieważ kocham swój kraj. Jego obrona to mój obowiązek! Nie mogłabym żyć z myślą, że wszyscy inni wal czą w jego obronie, podczas gdy ja... Urwała nagle, bo szybko pokiwał głową i rzekł cicho: - Ja również. Szosa w pobliżu mostu była wyboista. Olbrzymie leje zasypano ziemią, ale zdążyły się już w niej potworzyć głębokie koleiny. Minęli szereg pustych ciężarówek zjeżdżających ze wzgórza nad Potomakiem. Po tej stronie rzeki stało jeszcze kilkuset jeńców, czekających niecierpli- wie swojej kolejki w długim szeregu przechodzącym po moście na stronę amerykańską. Najczęściej ranni, utykający czy nawet wspierający się na ra- mionach kolegów, omijali łukiem wielkie dziury w nawierzchni, przez które zapewne było widać nurt w dole. W jednym miejscu fragment mostu był groźnie przechylony na bok, lecz żołnierze, z daleka przypominający szereg mrówek, bardziej obawiali się tego niebezpieczeństwa, jakie zostawili za sobą na południowym brzegu. Aż nadto dobrze wiedzieli, jakiego losu udało im się uniknąć. Kiedy Roberts, Burns i Wu wysiedli z limuzyny, w twarze uderzył ich tak jaskrawy blask jupiterów, że Stephie odruchowo zasłoniła oczy dłonią. Natychmiast jeden z oficerów w polowym mundurze delikatnie acz stanow- czo nakazał jej opuścić rękę. Kiedy to uczyniła, gromada dziennikarzy pode- szła bliżej, zostawiając tylko wąskie przejście wiodące do prowizorycznego, zbitego z desek podium. Wu i Stephie wzięli Johna pod ręce i pomogli mu wejść na podwyższe- nie. Stało tam już kilku chińskich dygnitarzy, a przed trybuną rozciągało się morze głów dziennikarzy i reporterów. Chiński generał oraz ten sam pułkownik, który zastrzelił Becky, powitali ich szerokimi uśmiechami. Zaraz jednak drogę zastąpił im atletycznie zbu- dowany mężczyzna w eleganckim ciemnym garniturze. Błysnęły flesze, gdy serdecznie witał się z Wu, poklepując go po plecach. Stephie zauważyła, że nawet puścił oko do śmiertelnie poważnego porucznika'. To musi być jego ojciec, pomyślała. Zresztą cywil, zupełnie lekceważąc Johna, podszedł zaraz do niej. - Pozwoli pani, panno Roberts - rzekł, wyciągając rękę na powitanie. - Jestem Han Żemin. Podała mu dłoń, lecz gdy ją podniósł, do pocałunku, wyszarpnęła auto- matycznie rękę. Zarówno od strony oficerów na trybunie, jak i dziennikarzy pod nią, dole- ciały śmiechy. Na zdjęciach zamiast dwornego ucałowania dłoni została utrwa- lona jej nieumyślna zniewaga. Uśmiech Hana zniknął na moment, ale natych- miast pojawił się znowu, przede wszystkim na użytek tłumu obserwatorów. Ste- phie popatrzyła z zaciekawieniem, jak zręcznie próbuje zamaskować swojągafę. Jego syn, porucznik Wu, również przyglądał się temu uważnie. On jed- nak ani trochę nie był rozbawiony. Sprawiał wrażenie zdenerwowanego czy nawet przejętego. Podwyższenie otaczało kilkadziesiąt, może nawet sto nowoczesnych kamer telewizyjnych o wysokiej rozdzielczości. Czuwały przy nich ekipy wojskowe i cywilne. Cyfrowe aparaty fotograficzne uzbrojone w długie obiektywy znajdo- wały się w rękach zarówno reporterów w mundurach, jak i zwykłych dżinsach. Oprócz tego wielu żołnierzy, głównie oficerów, trzymało niewielkie prywatne kamery. Wszyscy chcieli utrwalić dla potomności tę historyczną chwilę i jej główną atrakcję: córkę prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wreszcie ostatni jeńcy wkroczyli na most. Stephie bez trudu mogła so- bie wyobrazić, z jaką radością wracają do ojczyzny. Tylko ona nie mogła się nią dzielić z nimi. Gdzieś tam, na drugim końcu zbombardowanego mostu czekał już jej ojciec, który chciał się dla nich wszystkich poświęcić. Ta myśl sprawiła, że zakręciło jej się w głowie. Omal nie upadła. Wu błyskawicznie chwycił jąpod rękę, co natychmiast wywołało nasilo- ne błyskanie fleszy. MOST NA AUTOSTRADZIE 301, MARYLAND 29 grudnia, 14.00 czasu lokalnego Słońce odbijało się na powierzchni Potomacu leniwie toczącego ciemne wody kilka kilometrów od ujścia do zatoki Chesapeake na wschodzie. Już o świcie Hart spostrzegł, że chińscy cieśle zbijają nie szubienice, lecz pro- wizoryczne podium otoczone platformami, na których ustawiano kamery i ju- pitery. Odbywało się to na poboczu szosy, tuż przed mostem, około pięciuset metrów od jego stanowiska. Mógł sobie pozwolić na to, by unieść głowę i rozejrzeć się ciekawie dookoła, gdyż umocował na hełmie siatkę maskują-. cą z brązowymi plastikowymi listkami, nie odróżniającymi się kolorem od prawdziwych suchych liści zaścielających ziemię. Na lewo odjego kryjówki podmokłe zagłębienie prowadziło ukosem przez zbocze wzgórza do koryta wyschniętego strumienia tworzącego dość głębo- kie siodło w paśmie wzniesień. To właśnie ono stanowiło jego jedyną na- dzieję na bezpieczne wycofanie się po zakończeniu misji. Ze swego stano- wiska mógł także dostrzec, że wyschnięty jar kończy się szerokim betono- wym przepustem pod linią kolejową. Jedyny kłopot polegał na tym, że Hart nie wiedział, co się znajduje po drugiej stronie przepustu i siodła. Drzwi limuzyny się otworzyły. Bill chciał wysiąść, chociaż miał jeszcze sporo czasu. Obrzucił spojrzeniem szeroką wstęgę rzeki i na poły zniszczo- ny most, przy którym się zatrzymali, ale Richard Fielding pośpiesznie za- trzasnął z powrotem drzwi. - Jest pan całkiem gotów, panie prezydencie? zapytał. Zdziwiło go to pytanie. Szybko skinął głową. Lekarz, który robił mu ostatnie badania, poradził, aby się dobrze najadł. Przed wyjazdem z Białego Domu zaserwowano mu obfity lunch. Razem z Clarissą zasiedli naprzeciw- ko siebie przy stole w jadalni, lecz żadne nie było w stanie choćby tknąć jedzenia. Billa przez cały czas coś ściskało w gardle. Teraz jednak zaczynał żało- wać, że się nie zmusił do jedzenia, odczuwał bowiem ssanie w żołądku. Jak- by czytając w jego myślach, Fielding wyciągnął ku niemu na dłoni tabletkę wyglądającą jak lek na nadkwasotę. Bill chciał już po nią sięgnąć, gdy coś go tknęło i spojrzał w oczy dyrektorowi CIA. - Nie rozpuszcza się w wodzie - rzekł Fielding, unosząc rękę nieco wy żej. - Proszę ją wsunąć między policzek a dolne zęby trzonowe. Gdyby ją pan przypadkiem połknął, nic się nie stanie. Proszę wtedy zaczekać, aż... wyjdzie i będzie ją można użyć. Baker skinął głową. Ostrożnie wziął w palce niewielką, twardą pastylkę. - I co mam...? - zaczął, lecz zaraz urwał, usłyszawszy drżenie swego głosu. - Jak mam to zrobić? - Trzeba ją rozgryźć - odparł Fielding. - To wystarczy. Jak tylko pole- wa pęknie, będzie po wszystkim. - Rozumiem mruknął, próbując opanować nagłe kłucie w piersi. Kie dy chciał wsunąć tabletką do kieszeni marynarki, odkrył ze zdumieniem, że klapy pełnią tylko rolę ozdób, bo nie ma pod nimi żadnych kieszeni. Zauważywszy zdziwienie na jego twarzy, Fielding wyjaśnił: - Chińczycy doszli do wielkiej wprawy w produkcji kamizelek kulood pornych z kevlaru wyglądających jak eleganckie marynarki. Odchylił nieco klapy i wskazał mu kieszonkę na piersi koszuli. Bill szybko wsunął do niej pastylkę. - Ale i tak są ciężkie. - Potrzebuje pan czegoś jeszcze? Może walium? Baker pokręcił głową. Czuł się głupio. Od miesięcy jego córka wraz z ty- siącami chłopców i dziewcząt w jej wieku toczyła krwawą zaciętą wojnę. To, co miał wkrótce uczynić, nie wymagało nawet dziesiątej części jej od- wagi. A mimo to ogarniało go przerażenie. Znów uniósł wzrok na Fieldinga. A jeśli to podstęp? - zapytał chyba po raz setny. W gruncie rzeczy nie oczekiwał na nie odpowiedzi. Sam ją znalazł wczesnym rankiem podczas samotnych rozmyślań, a i tak go nie zadowoliła. Zadał je tylko po to, żeby poczuć się trochę pewniej. Poniewczasie uświadomił sobie, że akurat tej jednej rzeczy Fielding nie potrafi mu zapewnić. - Jesteśmy przygotowani na taką ewentualność, panie prezydencie. Gdy by z jakiegoś powodu tabletka nie zadziałała, wystarczy, że przez jakiś czas będzie pan stał nieruchomo. Rozumie pan? - Bill pokiwał głową. - Bez pana Stephanie będzie dla ich przedstawiała niewielką wartość. Nie będzie też żadnego powodu, dla którego mieliby ją krzywdzić. Wymienimy ją i jak najszybciej sprowadzimy do domu. Wszystko będzie dobrze, panie prezy dencie. Rozległo się pukanie w szybę limuzyny. Baker aż się wzdrygnął. Chciał zmienić zdanie i jednak poprosić o tabletkę walium, żeby przypadkiem nie zwymiotować ze strachu, ale drzwi już się otworzyły. Do środka wtargnęło mroźne powietrze. Wysiadł, próbując opanować coraz silniejsze dreszcze. Jakiś oficer poprowadził go razem z Fiełdingiem do stanowiska osłoniętego półkolistym wałem z worków z piaskiem, na którym stała masywna perysko- powa lorneta na trójnogu. Bill spojrzał w okular i ujrzał na drugim brzegu rzeki kłębiący się tłum. Bez trudu rozpoznał Stephie stojącą na podwyższe- niu obok chwiejącego się na nogach amerykańskiego jeńca i jedynego chiń- skiego cywila w gromadzie wojskowych. Wokół podium tłoczyli się dzien- nikarze, fotoreporterzy i różni ciekawscy. W sumie musiało tam być kilkaset osób. Nagle ogarnął go spokój. Baker wyprostował się i skinął głową. Był go- tów. Wyszli ze stanowiska i po trawiastym zboczu wdrapali się na szosę. Grube i sztywne spodnie garnituru sprawiały, że trudno było zginać nogi w kolanach i każdy krok wymagał sporego wysiłku. W dodatku ślizgał się na wilgotnej trawie, kilka razy żołnierze musieli go podtrzymywać. Tu, po amerykańskiej stronie Potomacu, nie było kamer ani dziennikarzy. Stały tyl- ko czołgi. Między nimi przesuwał się sznur jeńców, którzy po zejściu z mo- stu gratulowali sobie nawzajem i ściskali dłonie kolegów. Kiedy ujrzeli prezydenta kierującego się w nielicznej eskorcie w stronę mostu, nagle umilkli i spoważnieli. Bill był tak pochłonięty własnymi my- ślami, że nawet nie przyszło mu do głowy, żeby ich pozdrowić. Za to oni zaczęli wiwatować. - Niech żyją Stany Zjednoczone! - wykrzyknął żołnierz o twarzy po- krytej zakrzepłą, poczerniałą krwią. - Proszę się trzymać prawej strony mostu - podpowiedział oficer wojsk inżynieryjnych. - Tam konstrukcja jest stabilniejsza. Chciał jeszcze coś dodać, lecz jego słowa utonęły w narastających okrzy- kach. - Niech żyją Stany Zjednoczone! - podchwytywali następni jeńcy, po suwający się gęsiego wokół rozległego leja pośrodku szosy prowadzącej na most. - Niech żyją Stany Zjednoczone! Po chwili chóralny okrzyk rozbrzmiewał nie z setek, ale tysięcy gardeł naraz, jakby podjęli go wszyscy po tej stronie rzeki. Billa znów przeszył dreszcz, ale już nie ze strachu, ale z dumy. Szybko wsunął sobie pastylkę cyjanku do ust i śmiało wkroczył na most. MOST NA AUTOSTRADZIE 301, WIRGINIA 29 grudnia, 14.15 czasu lokalnego Na podium doskonale było słychać skandowane okrzyki Amerykanów. Han Żemin spojrzał na córkę Billa Bakera. Oczy miała pełne łez, wbijała nieruchome spojrzenie w przeciwległy brzeg. A Wu przyglądał jej się z uwa- gą- Szeng podszedł do Stephanie, ale nie powtórzył już jego błędu i nie wy- ciągnął do niej ręki. Uśmiechał się z satysfakcją, co rozbawiło Hana. - Teraz jest pani wolna - powiedział generał łamaną angielszczyzną. - Będziesz się smażył w piekle, kutasie! - warknęła. Żemin wybuchnął śmiechem, zanim pułkownik Li zdążył przetłumaczyć Szengowi jej słowa. Roberts stała z dumnie uniesioną głową. Generał na- tychmiast spoważniał. Najwyraźniej właśnie na to czekała. Han podszedł do niej i mruknął z uśmiechem: - Jest pani bardzo podobna do matki. - Co? - syknęła. - Skąd znasz moją matkę?! Posiniaczony amerykański kapitan wziął ją pod rękę i pociągnął w kie- runku schodów. Przez cały czas spoglądała przez ramię na Żemina, dopóki nie podbiegł do nich Wu, żeby w blasku fleszy i jupiterów pomóc rannemu zejść z podwyższenia. Jim Hart raz za razem przestawiał lunetkę celownika, nakierowując ją to na prezydenta ledwie widocznego na drugim końcu mostu, to na jego córkę, oddalającą się powoli i trzymającą pod ramię rannego, chwiejącego się na nogach oficera. Świetnie widział grymas bólu wykrzywiający twarz kapitana i poruszające się wargi Stephanie Roberts, półgłosem dodającej mu otuchy. Ta para, wciąż jeszcze znajdująca się po chińskiej stronie rze- ki, była w zasięgu jego strzału. Zauważył nawet, że prawa nogawka spodni rannego jest zaplamiona na ciemno po wewnętrznej stronie, prawdopo- dobnie od uryny. Ale gdy dwoje jeńców ruszyło dalej po krótkim odpo- czynku na skraju chodnika biegnącego przez most, na betonie pozostały wyraźne ślady krwi. Roberts, która niemal musiała dźwigać kapitana, również je spostrzegła. W ciągu tygodnia spędzonego po amerykańskiej stronie frontu wiele o niej słyszał i wiedział, że niejedno przeszła. W magazynie „Time" natknął się na obszerny artykuł opisujący jej frontowe doświadczenia. Kiedy go czytał, podejrzewał, że w celach dramatycznych dziennikarz wyolbrzymiał każde draśnięcie do rangi poważnej rany. Ale teraz Hart mógł się przekonać na własne oczy, że Stephanie była zaprawionym w bojach weteranem piechoty. Ponownie wymierzył w prezydenta i przestawił celownik na maksymal- ne przybliżenie. Zgodnie z ustaleniami Baker dotarł na środek mostu i za- trzymał się przy kratownicy zewnętrznej windy serwisowej. Spoglądał, jak jego córka wędruje powoli z kapitanem, omijając wielkie dziury wybite w na- wierzchni. Podczas odbierania rozkazów dowiedział się, że Chińczycy zdo- łali szturmem opanować most, zanim Amerykanie zdążyli podłożyć ładunki wybuchowe. Ale podczas tego natarcia stracili około dziesięciu myśliwców bombardujących. Roberts pociągnęła właśnie słabnącego kapitana z powrotem na jezdnię, bo dalej chodnik wypiętrzał się na kształt obrzeża gejzeru. Można się było tylko dziwić, że eksplozje tylu bomb nie nadwerężyły zbytnio stalowo-beto- nowej konstrukcji nośnej. Samochody nie mogły już po nim przejechać, ale ludzie byli w stanie przeprawić się przez rzekę. Powyginany i potrzaskany most dawał najlepsze świadectwo jego budowniczym. - Jeszcze tylko kawałek, John - powtarzała Stephie. Usiłowała z powro tem dźwignąć Burnsa na nogi, gdyż chwilę wcześniej mruknął, że ma silne I zawroty głowy, i osunął się na kolana. Później zwymiotował krwią, ale nie stracił przytomności. -Na drugim brzegu czeka karetka. Już niedaleko. Wstań. Kucnęła, przerzuciła sobie jego rękę przez szyję i postękując z wysiłku, podniosła go z klęczek. Jęknął i coś wymamrotał. Głowa bezwładnie opadła mu na ramię, jakby miał złamany kark. - Jeszcze trochę - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Jesteśmy już prawie na miejscu. - Zobaczyła, że ojciec rusza w ich kierunku. Oddalił się już kil ka kroków od miejsca, w którym powinien czekać. - Nie! Stój! - krzyknęła, niecierpliwie dając znaki wolną ręką. John oprzytomniał trochę i zaczął po włóczyć nogami, ale nogi się pod nim uginały, w każdej chwili mógł znów się osunąć na ziemię. Stephie nie spuszczała wzroku z ojca. Zamierzała go namówić, aby rzu- cił się biegiem i wracał na tamten brzeg. Ale niepokoił ją stan Burnsa. Roz- myślała więc gorączkowo, usiłując przede wszystkim utrzymać go na no- gach. Musiała jak najszybciej znaleźć jakieś rozwiązanie, bo znajdowali się już tylko dwadzieścia metrów od ojca. John znowu jęknął i zaczął mamrotać. - Jeszcze minutkę. Już niedaleko - powiedziała. - Oni coś knują - wycedził z wysiłkiem przez zaciśnięte z bólu zęby. Kiedy podniósł rękę, pomyślała, że słabnie i zaraz się przewróci, ale wycią gnął ją i wskazał jej ojca. - To podstęp - mruknął z żalem w głosie. Boże. To podstęp. Nagle i ona spostrzegła, że drzwi budki windy serwisowej są uchylone, a ze środka wysuwa się lufa pistoletu. - Tato! Uciekaj! - krzyknęła, machając ręką. - Uciekaj! Drzwi otworzyły się z hukiem i na most wypadli Chińczycy. Błyska- wicznie chwycili Bakera i powalili go na ziemię. Runął jak kłoda pod cięża- rem dwóch żołnierzy. Jeden z nich pospiesznie sięgnął mu do ust dłonią w gumowej rękawiczce. Pozostali nie zdążyli nawet odbiec od budki. Kule wielkiego kalibru po- siekały ich na strzępy. Potoczyła się ścięta głowa, wyleciała w powietrze ręka oderwana w barku. Po betonie pociekły strumienie krwi. Impet trafień był tak wielki, że odrzucał biegnących daleko do tyłu, podczas gdy wciąż przebierali nogami w powietrzu. Stało się to tak szybko, że dopiero gdy wszy- scy padli zabici, Stephie zwróciła uwagę na basowy terkot ciężkich karabi- nów maszynowych po amerykańskiej stronie Potomacu. Kiedy pociski zadzwoniły o stalowe elementy konstrukcji, John pocią- gnął ją na ziemię. W tej samej chwili jeden z Chińczyków wetknął Bakero- wi między zęby plastikowy klin i zaczął pospiesznie przeszukiwać mu usta. A^l Bill szarpnął się parę razy, lecz drugi żołnierz z całej siły przycisnął mu kark. Pierwszy znalazł to, czego szukał, wydłubał tabletkę i rzucił ją do dziury wybitej przez bombę. Karabiny maszynowe na północnym brzegu ucichły, za to odezwały się armaty chińskich czołgów. Huk wystrzałów zlewał się z grzmotami eksplo- zji. Z amerykańskich pozycji uniosły się w niebo gejzery wyrzuconej ziemi i słupy dymu. Podenerwowane załogi karabinów maszynowych z opóźnie- niem zareagowały na powtarzane bez przerwy w słuchawkach okrzyki: „Prze- rwać ogień!" Nie dość, że prezydent był narażony na śmierć pośrodku mo- stu, to w dodatku chińskie pociski mogły zdziesiątkować kolumnę oddalają- cych się powoli jeńców. - Przerwać ogień! - krzyknął Wu do Szenga. Tylko oni dwaj stali na podwyższeniu, reszta albo leżała plackiem na deskach, albo na czworakach próbowała szukać jakiejś osłony. -Proszę wydać rozkaz przerwania ognia! - zażądał stanowczo Wu. Chyba w całym swoim życiu nie był nigdy tak rozwścieczony. Ale też z radością przyjął ten gwałtowny przypływ adrenaliny do krwi spowodowa- ny nagłym hukiem armat. Miał nadzieję, że pomoże mu w wykonaniu zada- nia. Szeng obrzucił go nienawistnym spojrzeniem i bez pośpiechu odwrócił się do oficera łącznikowego leżącego tuż przy nim. - Przerwać ogień! -rozkazał. Oficer natychmiast przekazał komendę dalej, lecz minęło jeszcze parę sekund, zanim czołgi wreszcie przerwały ogień. Około trzydziestu pocisków spadło na drugi brzeg Potomacu. Wu spojrzał Szengowi w twarz i gdy prze- brzmiało echo ostatniego wystrzału, odezwał się spokojnym tonem: - Trzeba mieć odrobinę honoru. Generałowi oczy się rozszerzyły. Rozdziawił usta. Pułkownik Li, który zdążył wstać, szybko odsunął się od swego dowódcy. Ta reakcja dowodziła, że odznacza się dobrze rozwiniętym instynktem politycznym. Bez zbędnych deliberacji Li musiał szybko dojść do wniosku, że w tej sytuacji lepiej za- chować neutralność, niż kurczowo trzymać się lojalności. Tymczasem Szeng zamknął usta, zacisnął wargi i zmrużył oczy w wąskie szparki, mierząc po- rucznika surowym spojrzeniem. Nitki celownika optycznego majora Harta przeskakiwały z jednego heł- mu na drugi, ale Chińczycy szczelnie zasłaniali leżącego prezydenta własny- mi ciałami. Tylko ci dwaj pozostali przy życiu, siedmiu innych leżało na moście w poszerzających się kałużach krwi. ASA Znalazł się w kropce. Półcalowymi pociskami o wielkiej sile przebicia mógł nie tylko roztrzaskać czaszki obu żołnierzom, ale zrobić też krzywdę prezydentowi. Kule były nawet w stanie przebić kamizelki z kevlaru. A gdy- by w tej sytuacji trafił Bakera w głowę, pocisk mógłby nawet przeszyć całe jego ciało, aż do pięt. W dodatku pierwszy strzał natychmiast musiałby skło- nić do działania drugiego, pozostałego przy życiu Chińczyka. Hart nie tylko przedwcześnie zdradziłby swoją kryjówkę, ale także naraził wszystkich znaj- dujących się na moście, w który z pewnością były wymierzone karabiny maszynowe chińskich czołgów. Zauważył, że na przeciwległym brzegu zajmuje stanowiska kompania amerykańskiej piechoty. Kryjąc się w zagłębieniach terenu, żołnierze brali na cel ludzi leżących pośrodku mostu. Podobna scena rozgrywała się na po- łudniowym brzegu, tyle że w wykonaniu Chińczyków. Dwa podobne od- działy były gotowe do podjęcia walki. - Cholera! - mruknął Hart pod nosem. Sytuacja stawała się beznadziejna. W każdej chwili mogła się wywiązać strzelanina, a wtedy pięć osób przebywających na moście, w tym prezydent i jego córka, prawdopodobnie poniosłoby śmierć na miejscu. Po obu stro- nach byłoby kilkuset zabitych. Jeden z przygniatających prezydenta żołnierzy przesunął się nieco, od- słaniając kark Bakera. Major błyskawicznie wycelował. „Jeśli to pułapka, musisz zastrzelić prezydenta Stanów Zjednoczonych", przykazano mu w in- strukcjach, które musiał powtarzać po trzy razy. „Mam zabić prezydenta. Zrozumiałem. Odbiór." Lecz teraz jego palec wciąż nieruchomo opierał się na spuście, jakby odmawiał posłuszeństwa. W końcu nikt nie powiedział, że mam zabić prezydenta pierwszym strza- łem, powtórzył w duchu Hart, motywując swoje wahanie. Bill czuł kwaśny, nieświeży oddech leżącego na nim żołnierza. Słyszał nawet niezrozumiałe rozkazy rozlegające się jego słuchawce. Chińczyk prze- sunął się parę centymetrów i szepnął mu do ucha: - Twoja córka zginie, jeśli zaraz nie zejdziesz z nami z tego mostu. Mu sisz wybierać. Skinął głową. Obaj zaczęli ostrożnie zsuwać się z niego, niczym troskliwa ochrona oso- bista. Bill podjął decyzję, postanowił szybko wyprostować się na pełną wyso- kość, umożliwiając snajperowi pewny strzał. Nie zdążył jednak. Dostał silny cios w brzuch, aż zgiął się wpół. Chińczycy, przyginając mu rękoma kark do ziemi, pociągnęli go szybko w kierunku córki leżącej obok rannego kapitana. 455 - Tato! Stephie skoczyła na nogi i rzuciła mu się na szyję. Żołnierze natych- miast ciasno objęli ich oboje. Jeden dźgnął Billa lufą w żebra, drugi przysta- wił Stephie pistolet do krtani. Baker dopiero teraz rozpoznał w rannym Joh- na Burnsa, który spoglądał na niego szklistymi oczyma. Klęczał w wielkiej kałuży krwi, a jeden z Chińczyków trzymał go na dystans kolanem wymie- rzonym w jego pierś. - Idziemy! - rzucił drugi, odciągając prezydenta. Stephie odsunęła się na krok. Żołnierz trzymający ją na muszce nagle jęknął gardłowo i osunął się na jezdnię, sięgając ręką do pleców. U nasady kręgosłupa, tuż pod krawędzią kamizelki kuloodpornej, miał głęboko wbity nóż, który John wyszarpnął mu z pochwy za cholewą buta. Szczęknął zamek pistoletu. Ostatni Chińczyk nakierowywał broń na Burnsa. - Nie! - krzyknęła Stephie, rzucając się na niego. John zacisnął palce na lufie pistoletu. Seria trafiła go prosto w twarz. Roberts powaliła Chińczyka na bok. Broń pozostała w kurczowym uści- sku martwego Burnsa. Stephie sięgnęła do twarzy żołnierza, ale jedną ręką chwycił jej obie dłonie, a drugą zacisnął na jej gardle. Zacharczała. Przycisnęła brodę do piersi i szarpnęła głową na boki, lecz nie zdołała się uwolnić. Czuła, jak krew na- pływa jej do twarzy. Po chwili wyrwała jedną rękę z jego uścisku i wbiła mu palce w oczy. Zawył dziko. Puścił jej gardło i oburącz próbował się od niej uwolnić. Zaczerpnęła wreszcie powietrza. Chińczyk wygiął się w kabłąk, lecz siedziała na nim pewnie, z całej siły ściskając kolanami jego boki. Po- czuła pod palcami lepką maź. - Giń, sukinsynu! - warknęła. Chciał ją ugryźć, ale mu się nie udało. Tymczasem Bill wyjął pistolet z dłoni zabitego Burnsa i szybko przyłożył żołnierzowi lufę do głowy. - Już po tobie! - syknęła Stephie i wyprostowała się szybko. Ojciec kurczowo nacisnął spust i wystrzelił długą serię, niemalże prze- poławiając głowę przeciwnika. Roberts spojrzała na strzępy wyrwanej gałki ocznej w swoich palcach, skrzywiła się z obrzydzeniem i wytarła dłonie o jego mundur. Wyjęła broń z rąk osłupiałego Billa, który patrzył na nią rozszerzonymi oczyma. Wyciągnęła zza pasa martwego Chińczyka zapasowy magazynek i pospiesznie przeładowała pistolet. Odniosła wrażenie, że jest całkiem sama na wprost szykującego się do ataku oddziału chińskiej armii. Ojciec również spojrzał na koniec mostu. Ponad krawędzią chodnika widać było hełmy tło- czących się żołnierzy. - Stephie! Nie! - krzyknął Bill. - Nadchodzą! - rzuciła, nie oglądając się na niego. - Uciekaj! - Nie! - Zwiewaj! - Zaczęła się gorączkowo rozglądać za jakąś osłoną. - Pójdziemy razem! - Biegnij! Będę cię osłaniać! - Nie! - Do cholery! Jesteś prezydentem Stanów Zjednoczonych, a ja zwy- kłym żołnierzem piechoty! - wrzasnęła na całe gardło. Chińczycy byli coraz bliżej, skradali się po kratownicy za barierką mo- stu, mierząc do samotnej pary na środku jezdni. Bill chwycił rozgrzaną lufę pistoletu, delikatnie wyjął broń z rąk córki i położył ją na asfalcie. Nie zdo- łała dłużej powstrzymywać łez, zaniosła się szlochem. - John! -jęknęła, ukrywając twarz na piersi ojca. - John! - Był agentem służb specjalnych - rzekł cicho Baker, gładząc japo kar- ku. - Został przydzielony do twojego oddziału, żeby cię chronić. Po prostu wykonywał swoje zadanie. - Wiem o tym - odparła, chlipiąc jak małe dziecko. - Wiedziałam od samego początku. To było oczywiste. Ale go pokochałam! I on... on także... Och, Boże! Dlaczego?! Dlaczego?! Umilkła nagle, ale wciąż wstrząsały nią spazmy. Bill znów pogładził ją po głowie i karku, powtarzając, że wszystko będzie w porządku. Spoceni, zadyszani Chińczycy błyskawicznie zajęli pozycje wokół nich i zaczęli się prześlizgiwać pod barierką na chodnik. Baker obejrzał się. Wi- dać stąd było hełmy i lufy pistoletów amerykańskiej piechoty, która przegra- ła ten niezwykły wyścig. Żołnierze otoczyli ich ciasnym kordonem i powie- dli na południe, do Wirginii. Z północnego brzegu nie padł ani jeden strzał. Hart nie widział celu wśród stłoczonych Chińczyków prowadzących pre- zydenta Bakera. Przyciskali mu głowę do ziemi, tworząc wokół niego żywą tarczę. Wyglądało to tak beznadziejnie, że major oderwał oczy od celownika i zaczął się uważnie rozglądać po swej jedynej drodze odwrotu. Doszedł do wniosku, że za żadne skarby nie zdąży dobiec do przepustu pod linią kolejową. Huk wystrzału ze snajperskiego karabinka musiał być słyszalny co najmniej w promieniu kilometra. Nawet gdyby zostawił broń i sprintem rzucił się do ucieczki, nie zdążyłby dopaść ściany lasy, zanimby padły pierwsze serie. Zresztą wcześniej zaczęto by chyba strzelać z czołgów, których kolumna stała na poboczu szosy. A gdyby jakimś cudem udało mu się przeskoczyć szczyt wzniesienia i dobiec suchym korytem potoku do przepustu, na co mógł liczyć? Istniało A<-! duże prawdopodobieństwo, że jego drugi wylot może przegradzać żelazna krata. Znalazłby się w pułapce i niechybnie zginął. Chińczycy sprowadzili prezydenta i jego córkę z mostu. Kilkakrotnie na ułamek sekundy w celowniku pojawiała się głowa Bakera, ale to nie wystar- czyło, żeby oddać pewny strzał. On zaś powinien trafić za pierwszym razem. Nagle żołnierze się rozstąpili. Hart ujrzał całą sylwetkę prezydenta skąpane- go w blasku jupiterów. Tak go to zaskoczyło, że zdjął palce ze spustu, aby zastanowić się nad nową sytuacją. „Pod żadnym pozorem nie wolno ci zostawić go przy życiu", powtarzano w instrukcjach. Majorowi jednak dziwnym sposobem te rozka- zy nie pasowały do tego, co rozgrywało się na jego oczach. Po prostu nie potrafił strzelić do prezydenta wkraczającego na podwyższenie. W jego po- jęciu byłoby to zwyczajne morderstwo, on zaś brzydził się zabójcami. Poza tym już raz nie wykonał rozkazu, kiedy Chińczycy wyskoczyli z ukrycia na środku mostu, tym trudniej więc było mu teraz zdecydować, jak ma postą- pić. W gruncie rzeczy jednak zrobiło mu się żal tego szanowanego polityka, będącego przecież w sile wieku. Gdzie on jest? - zastanawiał się Baker, wodząc spojrzeniem po okolicz- nych wzgórzach. Starał się trzymać w pewnej odległości od córki, mimo że Chińczycy mu to utrudniali. Stephie szła ze spuszczoną głową. On zaś kro- czył dumnie wyprostowany, czekając na pojedynczy wystrzał. O nic się nie martw - szepnął młody porucznik do Stephie. - Odpieprz się - syknęła przez nos, mając ciągle łzy w oczach. Bill przyjrzał się uważnie Chińczykowi z dużym opatrunkiem na policz- ku. Chłopak był mieszańcem, miał tylko częściowo azjatyckie rysy i odwza- jemniał mu się badawczym spojrzeniem. - Bill - odezwał się Han Żemin. - Pozwól, że ci przedstawię mojego syna, Hana Wuszi. Baker z niechęcią popatrzył na Chińczyka, który zasłonił go od strony najbliższych wzgórz. Strzelaj wreszcie! - nakazał w duchu, ze złości zaciskając zęby. Przy- szło mu na myśl, iż lada moment pocisk przeszyje głowę Żemina. Dopiero po chwili się zreflektował, że nie zdążyłby tego nawet zauważyć, trafiony tą samą kulą. Przy krawędzi podium zaszumiały włączone kamery. Bill zerknął w tamtym kierunku. Miał sporo doświadczenia w kontaktach z reporterami, zauważył więc bez trudu, że obiektywy kierują się to na niego, to na Stephie, ale potem zawsze przeskakują nad głową Hana, by wyłowić stojącego nieco dalej jego syna. Najwyraźniej ten chłopak, młody oficer chińskiej armii, był głównym gwiazdorem tego przedstawienia. On z córką stanowili jedynie atrakcję, na- tomiast Żemin został zaliczony do statystów. - Prezydencie Baker - rozległ się z drugiej strony chrapliwy głos, mó- wiący łamaną angielszczyzną. Han cofnął się szybko i przesunął w bok. Wciąż jednak musiał zasłaniać cel snajperowi ukrytemu gdzieś między wzgórza- mi. - Nazywam się Szeng i jestem głównodowodzącym chińskiej armii. Aresztuję pana... - Nie! - przerwał mu ostro syn Żemina. Błyskawicznie wyciągnął pistolet z kabury i strzelił. Bill aż podskoczył w miejscu. Tak samo wzdrygnął się Han. Stephie pociągnęła ojca za rękę, jakby chciała go powalić na ziemię. Stary generał runął na deski podium z krwawą dziurą pośrodku czoła. Wokół jego głowy zaczęła się poszerzać kałuża krwi. Huknął drugi strzał. Stephie skoczyła, żeby zasłonić Billa własnym cia- łem. Obok generała zwalił się trup jego adiutanta. Młody porucznik stał nieruchomo z wymierzonym przed siebie, dymią- cym pistoletem. Żemin rozszerzonymi ze strachu oczyma popatrzył na syna. Ogarnęło go przerażenie. Bill także pomyślał, że Wu za chwilę położy jeszcze trupem swego ojca. Wszyscy dookoła stali jak wmurowani. Baker delikatnie odsunął córkę na bok. - Wu - szepnął Han, chyląc głowę przed synem. W zapadłej ciszy słychać było tylko szmer pracujących kamer. Chłopak opuścił pistolet. Nikt z setek ludzi stłoczonych wokół podwyż- szenia nie odważył się odezwać choćby jednym słowem. Porucznik nie schował jednak broni do kabury. Bill zwrócił uwagę, że nerwowo zwiera i rozgina palce zaciśnięte na kolbie. - Wu - odezwała się cicho Stephie, spoglądając na pistolet w jego dło ni. - Nie warto. Jeszcze całe życie przed tobą. Nie rób tego, Wu. Dopiero teraz do Bakera dotarło, że nerwowe ruchy porucznika oznacza- ją, iż zamierza popełnić samobójstwo. Otoczył córkę ramieniem. Przywarła do niego, znów tuląc twarz do jego piersi. Młody Chińczyk spojrzał na nich ze łzami w oczach. W tłumie ktoś krzyknął coś po chińsku. Chwilę później powtórzył to samo inny głos. Bill nie mógł tego zrozumieć. Ale gdy wkrótce z setek gardeł wy- rwał się ten sam, rytmicznie skandowany okrzyk, w którym kryło się auten- tyczne uwielbienie, pojął, że nie jest tu potrzebna znajomość chińskiego. Żołnierze skandowali z entuzjazmem: - Han! Wu! Szi! Han! Wu! Szi! 4S0 Palec Harta z uporem odmawiał posłuszeństwa i tylko opierał się na spu- ście, mimo że nitki celownika spoczywały nieruchomo na głowie prezydenta Bakera. Żadne instrukcje nie dotyczyły bowiem takiej sytuacji. Nikt mu nie powiedział: „Jeżeli chiński porucznik zastrzeli chińskiego generała, to..." Kiepska to była wymówka, skoro otrzymał wyraźne rozkazy. Czterokrotnie musiał powtarzać przez radio instrukcję: „Jeśli prezydent zostanie schwyta- ny, mam go zabić!" Nie przewidywano żadnych wyjątków, żadnego wahania. Nie zostawia- no mu wyboru. W tym względzie instrukcje były jednoznaczne. Mimo wszystko oczekiwał, że lada chwila karabin szarpnie mu się w rę- kach i kula odbierze prezydentowi życie, co pośrednio będzie oznaczało tak- że wyrok na niego. Był zły, że wcześniej nie poluzował śruby regulującej skok języka spustowego. Wyraźnie czuł pod palcem dotyk zimnego, twarde- go metalu stawiającego opór jego woli. Gdy porucznik sprowadził prezydenta i jego córkę z podium, powiódł ich wzdłuż szeregu samochodów w stronę wejścia na most, Hart zdjął wreszcie palec ze spustu, lecz nadal patrzył przez lunetkę celownika. Kiedy zaś cała trójka wyszła na środek jezdni i ruszyła przez rzekę, zaczął również zerkać na lewą część zbocza, w kierunku wyschniętego koryta potoku. Poczuł nagle straszną pustkę w głowie, potrzebę znalezienia sobie no- wego celu w życiu. Jeśli nawet przedostanę się przez linię frontu, to co po- tem? - rozmyślał, coraz bardziej rozgoryczony niemożnością znalezienia odpowiedzi. Stracił poczucie upływającego czasu. Co chwila zerkał przez celownik na most, niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Ogarnęła go tęsknota za normalnym, spokojnym życiem. Wu odwrócił się, żeby ostrzec prezydenta Bakera i jego córkę. Zbliżali się właśnie do pierwszej wielkiej dziury w nawierzchni mostu. Biała przerywana linia urywała się nagle na jej skraju, by parę metrów dalej pojawić się na nowo. Z wyraźną zazdrością popatrzył na idącą za nim parę obejmujących się w pasie Amerykanów. Stephanie miała jednak zwieszoną głowę, tylko Bill nie spuszczał z niego wzroku. Wu nie mógł się uwolnić od obaw o swoją przyszłość. Wiedział, że ta krótka gwałtowna burza była w rzeczywistości wyreżyserowana w naj- drobniejszych szczegółach. Próbował się uspokoić, głęboko oddychając rześ- kim mroźnym powietrzem. Przez tych kilka minut mógł się nacieszyć wol- nością, nie był jednak pewien, czy jeszcze kiedykolwiek w życiu będzie mógł jej zasmakować. Kiedy zbliżyli się do trzech zabitych żołnierzy na środku mostu, przyj- rzał się uważnie zniekształconym, zmasakrowanym i zakrwawionym twa- * rzom dwóch z nich. Trzeci zmarł z zastygłym wyrazem zaskoczenia w oczach i ręką wyciągniętą do noża tkwiącego w plecach. Stephie także uniosła na krótko wzrok. Jej łzy już obeschły, miała nie- przeniknioną minę. Wu skręcił w kierunku środka jezdni. Kawałek dalej, przed budką windy serwisowej, leżało siedmiu posiekanych kulami Chińczyków. - Stać! - doleciał z przodu głośny okrzyk żołnierza kryjącego się za sze roką belką stalowego wspornika. Baker szybko podniósł ręce nad głowę i pomachał nimi w powietrzu. Żołnierz z ociąganiem opuścił broń wymierzoną dotąd w pierś porucznika. - Czy mogę zamienić z panem kilka słów? - zwrócił się Wu do prezy denta. - Przepraszam - rzekł do Stephanie - ale chciałbym porozmawiać na osobności, jeśli pozwolisz. Stephie wzruszyła ramionami i poszła dalej w stronę oczekujących ame- rykańskich żołnierzy. Na jej spotkanie wybiegł sanitariusz osłaniany przez dwóch szeregowców. - Nic mi nie jest - powiedziała, unosząc ręce. - Ale tam, kilkanaście metrów dalej, leży nasz zabity kapitan. Byłabym wdzięczna, gdybyście... Nie zdążyła dokończyć, gdy porucznik piechoty błyskawicznie wyzna- czył drużynę, która ruszyła biegiem na środek mostu. Obejrzała się za nimi i zwróciła uwagę, że ojciec prowadzi jakąś ożywioną dyskusję. Bill gestyku- lował szeroko, Wu coś spokojnie tłumaczył. Później zaczął energicznie po- takiwać, widocznie odpowiadając na pytanie. A kiedy Bill, wyraźnie roz- złoszczony, z niedowierzaniem pokręcił głową, z kolei Wu zaczął mówić z przejęciem, intensywnie gestykulując. Zachowywał jednak spokój, pod- czas gdy jej ojciec był bliski szału. - Co tam się dzieje, do diabła? - mruknął szef kompanii. - Trwa to zdecydowanie za długo - odezwał się do niej porucznik. Stephie ruszyła z powrotem na środek mostu. Doleciało ją wypowie dziane przez ojca ze złością: - Nie wierzę ci! - Nie ma pan innego wyjścia - odparł porucznik. Obaj popatrzyli na zbliżającą się Stephie. Bill jeszcze raz niedowierzają- co pokręcił głową i zapytał: - Dlaczego mówisz mi o tym wszystkim? Wu wydął wargi, jakby chciał pohamować uśmiech. - To najwyższa pora, żeby prawdziwi patrioci wspomogli działania na rzecz kraju - odparł zagadkowo. Dziwnym sposobem te słowa definitywnie zakończyły dyskusję. Bill rozdziawił usta ze zdumienia, spoglądając na Chińczyka rozszerzonymi oczy- ma. - Tato - powiedziała cicho Stephie. - Musimy już iść. Nie odrywając wzroku od Wu, w zamyśleniu pokiwał głową. - A może pójdziesz z nami? - spytała poznanego niedawno kuzyna, bio rąc go za rękę. Zdziwiony popatrzył na jej dłoń. - Chodź na naszą stronę! Jeśli wrócisz, na pewno zawiśniesz na szubienicy. Wu tylko zacisnął wargi. Bill odpowiedział za niego: - Mylisz się. Nic mu nie grozi. Mam rację? Będzie wręcz przeciwnie. Porucznik zerknął na niego i z powrotem przeniósł wzrok na rękę Ste- phanie. - Mimo to chodź z nami! - Powtórzyła, delikatnie ściskając mu palce. - Nie mogę - odparł cicho. - Dlaczego? Jeszcze raz uścisnęła mu dłoń, ale zaraz obejrzała się na przebiegają- cych, pochylonych ku ziemi amerykańskich żołnierzy. Czterech dźwigało czarny plastikowy worek ze zwłokami. Wu uwolnił rękę z jej uścisku. -* Bo jestem Chińczykiem! - wybuchnął nagle. Opanował się szybko, dumnie uniósł głowę i powtórzył ciszej, akcentując słowa: - Jestem Chiń- czykiem! - Masz wykonać rozkaz! wrzasnął kontroler przez radio. Hart nie zamierzał odpowiadać. Istniało niebezpieczeństwo, że ktoś usłyszy jego szept. Leżał bez ruchu, zakopany w stercie suchych liści, w oczekiwaniu na zmierzch. Bał się też, że pod wpływem bezpośredniej łączności z przełożonymi nagle zmieni zdanie i rzeczywiście zastrzeli pre- zydenta, dlatego przyciskał ręce do boków, by nawet przypadkiem nie na- piąć żadnego mięśnia, i wsłuchiwał się we wściekłe wrzaski rozbrzmiewa- jące w słuchawce. - Otworzyć ogień! - krzyczał pierwszy oficer. - Strzelaj, do cholery! - darł się drugi. - Teraz! Wykonaj zadanie! - wrzeszczał trzeci. Nie rozpoznawał wśród nich głosu jednookiego pułkownika. Toteż po- wtarzał sobie w myślach, że po przekroczeniu linii frontu koniecznie będzie musiał się dowiedzieć, co to za banda idiotów wpakowała się na jego indy- widualny kanał łączności mikrofalowej. Na szczęście w chwili, gdy prezydent Baker i jego córka zniknęli w gro- madzie żołnierzy czekających u wylotu mostu, w słuchawce zapadła wresz- cie martwa cisza. Nachalne głosy przestały się nawzajem przekrzykiwać. Obiektywy kamer zwróciły się w stronę młodego porucznika z opatrun- kiem na policzku. Z pomalowanych na czarno wozów opancerzonych wysy- pał się nagle jakiś elitarny oddział w czarnych mundurach. Komandosi bły- skawicznie otoczyli porucznika, lecz najwyraźniej wcale nie chcieli go aresz- tować, bo gdy rzucił krótki rozkaz, odsunęli się nieco, rozluźniając szyki. Wsiadł do limuzyny i zatrzasnął drzwi tuż przed nosem osłupiałego cy- wila w eleganckim garniturze. Samochód ruszył gwałtownie, aż żwir trysnął spod opon, siekąc dygnitarza po nogach. Tłum dziennikarzy zaczął się roz- chodzić. Fotoreporterzy zrobili jeszcze parę zdjęć zwłok rozciągniętych na deskach podium i pobiegli do samochodów. Na pewno dla nich był to dzień pełen wrażeń. Może nawet historyczny. Hart nie mógł zrozumieć, co się tu właściwie wydarzyło. Do wieczora miał aż nadto czasu na rozmyślanie, ale i tak nie zdołał dojść do żadnych sensownych wniosków. Dolina stopniowo opustoszała. Przestały nawet krą- żyć patrole. Ciała dwóch zabitych wysokich oficerów bezceremonialnie wrzu- cono na skrzynię odkrytej ciężarówki. Kiedy niebo na zachodzie pociemniało, zdecydował się nawiązać łącz- ność, ale centrala w Marylandzie nie odpowiadała. Nikt się nie zgłaszał. Hart doszedł więc do wniosku, że było to jego ostatnie oficjalne zadanie. Po całonocnym szybkim marszu i nerwowym dniu spędzonym bez ru- chu odczuwał silne bóle w całym ciele. Zaczęły jednak szybko ustępować, gdy rozciągnął trochę mięśnie. Po zejściu ze wzgórza do wyschniętego kory- ta potoku mógł nawet ruszyć truchtem. Usłyszał jakiś trzask i padł na ziemię. Po chwili wstał i zaczął się dalej skradać, ale kolejny trzask znowu zmusił go do wyciągnięcia się na ziemi. W dali, tam gdzie tory biegnące równolegle do autostrady urywały się nagle przed doszczętnie zniszczonym mostem kolejowym, dostrzegł w goglach noktowizyjnych drobny czerwony ognik. Uniósł karabin do ramienia i na dalmierzu odczytał odległość: sto pięćdziesiąt metrów. Znowu rozległa się seria trzasków. Lekki wiatr wiał z północy i w mroź- nym powietrzu dźwięki niosły się daleko. W celowniku noktowizyjnym po- jawiła się głowa chińskiego żołnierza, który kiepsko działającą zapalniczką usiłował rozpalić długą fajkę. Dwaj koledzy pospieszyli mu z pomocą. Hart wstał i pobiegł dalej korytem strumienia. Dotarł do przepustu i szyb- ko zajrzał w głąb betonowej rury. W goglach noktowizyjnych ujrzał czerwo- nawy okrąg przeciwległego wylotu. Dokoła nie było żywej duszy. Znad rze- ki doleciały stłumione śmiechy patrolu. Chińczycy musieli być sami na tym wysuniętym posterunku, bo inaczej nie odważyliby się palić marihuany. Przyszło mu do głowy, że mógłby ich szybko i po cichu zabić. Ale gdy dotarły do niego kolejne śmiechy, dał nura w głąb przepustu. Wylot po prze- ciwnej stronie nie był przegrodzony kratą. HOTEL HYATT REGENCY, RICHMOND, WIRGINIA 29 grudnia, 16.30 czasu lokalnego Wu wśliznął się do pokoju jak złodziej. Szen Szen w sypialni głośno nuciła popularną amerykańską piosenkę. Na łóżku, obok jego zielonego wojskowego plecaka, leżały pootwierane walizki jej eleganckiego, pięcio- częściowego kompletu podróżnego. Wyłoniła się zza drzwi garderoby w samych majteczkach, była świeżo po kąpieli. Dorzuciła na wierzch pierwszej walizki białą krótką haleczkę i zasunęła suwak. Kiedy się odwróciła i ujrzała go, podbiegła i rzuciła mu się na szyję. Przywarła do niego całym ciałem, zasypując pocałunkami usta i szyję. Wu zdjął jej ręce ze swojego karku. Popatrzyła zdziwiona. - Cieszę się, że zabiłeś tego starego łobuza! - powiedziała szybko. - I Li! Wielokrotnie marzyłam, żeby to zrobić! Nie zliczę, ile razy ten obleśny łajdak... - Urwała na chwilę, gdy odwrócił głowę. - To było wspaniałe! - dodała, siląc się na uśmiech. - Jesteś bohaterem! Powinieneś zobaczyć na główki w gazetach! Rozmawiałam z moją matką. W telewizji na okrągło powtarzają relację z tego, co wydarzyło się dziś po południu nad rzeką, ob szernie omawiając przy tym okrucieństwa Szenga! Wszystko układa się zna komicie! Podszedł do łóżka i sięgnął po swój plecak. - Wu?! - zawołała, gdy zarzucał go na ramię. - Wu? - powtórzyła ciszej z wyraźnym strachem w głosie. Szybkim ruchem zakryła ręką nagie piersi. Pomyślał, że to pierwszy przejaw skromności, z jakim się u niej zetknął. - Muszę iść - powiedział. - Co się stało? - spytała, zastępując mu drogę. - Już wiem, dla kogo pracujesz. Zrobiła szybko krok w jego stronę, ale zatrzymała się nagle. Uniosła dłonie i oparła je o jego pierś, jakby chciała go zatrzymać siłą. - Ojciec ci powiedział, że pracuję dla premiera? To nieprawda! - syk- nęła, j akby to wszystko wyj aśniało. - Jemu się tylko tak wydaj e! Ale prawda jest taka... - Rozejrzała się szybko na boki i dokończyła szeptem: - że pra- cuję dla ministra obrony. - Wiem - odparł chłodno. Szen Szen zmarszczyła brwi i odsunęła się nieco. - Skąd? - Minister sam mi to powiedział. Osłupiała. Zaczęła tak gwałtownie przewracać oczami, jakby dostała ja- kiegoś ataku nerwowego. - Ty... rozmawiałeś z nim? Z ministrem obrony? - Naprawdę muszę już iść - rzucił, próbując ją ominąć. Znów zastąpiła mu drogę i chwyciła go za ręce. - Wu? Wracasz do kraju? Do Pekinu? - Nie odpowiedział. - Proszę, powiedz choć słowo. Co się dzieje? Wargi zaczęły jej dygotać. - Możesz przekazać ministrowi obrony, że się zgadzam. Czekała, ale nie powiedział nic więcej. - Na co się zgadzasz? - zapytała. Odepchnął ją delikatnie. - Na co się zgadzasz, Wu? O co chodzi?! - wykrzyknęła. - Przekaż mu. Wyszedł z pokoju. Tuż przed zamknięciem drzwi dostrzegł jeszcze, że osunęła się na kolana. W korytarzu czekało już grono ubranych na czarno funkcjonariuszy służb ochrony. Skinął im głową. Dowódca oddziału szybko wydał rozkazy. Cała grupa sprężystym krokiem ruszyła do windy. SIEDZIBA WhADZ CYWILNYCH, RICHMOND 29 grudnia, 19.00 czasu lokalnego Doradcy Hana nie potrafili niczego wyjaśnić. Nic nie wiedzieli o pota- jemnych morderczych planach Wu. Siedzieli zasępieni przy stole konferen- cyjnym w gmachus który do niedawna był tętniącym życiem ośrodkiem wła- dzy, a teraz przypominał budynek przygotowywany do zburzenia. - Plotki głoszą - wtrąciła kierowniczka działu gromadzenia danych wy wiadowczych - że Szeng organizował zamach wymierzony przeciwko mini strowi obrony. Żemin uniósł wzrok do nieba. - Nie było żadnego spisku! - huknął. - Specjalnie szerzy się taką dezin formację. Jego wybuch jeszcze bardziej zelektryzował napiętą atmosferę. Przez jakiś czas panowała cisza, wreszcie szef zespołu doradców mruknął: - Musimy coś zrobić. Nic nie wymyślimy. Trzeba ostrożnie wybadać nowy układ władzy. Jeśli jeszcze ją mamy, ludzie pójdą za nami. Ostatecznie nikt nie lubi wojskowych. Jeżeli zyskamy choć trochę poparcia, reszta z cza sem opowie się za nami. O ile wypłynięcie z powrotem na powierzchnię jest jeszcze w ogóle możliwe, pomyślał z goryczą Żemin. Af.S. - Administratorze Han, czy próbował się pan skontaktować z premie rem? Albo z ministrem handlu czy ministrem bezpieczeństwa? Nikt w Pekinie nie odpowiadał na jego telefony, nawet ojciec i wuj. To właśnie sugerowało, że nie miał już żadnej władzy. Również dowódca nie- dawno przybyłej do Richmond rządowej dywizji ochrony nie chciał z nim rozmawiać. Wu wymeldował się z hotelu, o czym zakomunikowała mu za- płakana Szen Szen. Bez śladu zniknęła część kierowniczego personelu jego administracji. Ludzie ustawiali się w kolejkach z podaniami o przyznanie zaległego urlopu. Najwyraźniej rozeszła się wieść, że w tym krytycznym okresie lepiej wyjechać do domu. A później pewnie w ogóle nie wracać, pomyślał zdesperowany Żemin. - Więc co zrobimy? - zapytała nieswoim głosem kierowniczka działu gromadzenia danych. Chyba i tak jeszcze nie rozumiecie najważniejszego, pomyślał Han. Westchnął ciężko i pokręcił głową. Wszyscy w milczeniu popatrzyli na nie- go. Czekali na decyzję. - Powiem wam, co zrobimy - odezwał się w końcu. - Zorganizujemy zamach stanu. - Rozdziawili usta ze zdumienia. - Ale nie w Pekinie, tylko w Waszyngtonie! - krzyknął. - Proszę wysłać umówiony sygnał. - Tak! Sygnał! - Wokół stołu zapanowało ożywienie. Żemin uciszył doradców i rzekł po angielsku: - To najwyższa pora, żeby prawdziwi patrioci wspomogli działania na rzecz kraju. BIAŁY DOM, APARTAMENT PREZYDENCKI 29 grudnia, 23.00 czasu lokalnego Bill siedział na niewygodnym drewnianym krześle przed drzwiami sy- pialni córki. Oprócz niego w stylowo wykończonym korytarzu byli tylko agenci służb specjalnych w czarnych kamizelkach kuloodpornych, uzbrojeni w długie karabiny. Kiedy drzwi się otworzyły, wstał szybko. Z pokoju Stephie wyszła Rachel Roberts ze swoim mężem. Stanęła przed Billem ze spuszczoną głową, wbijając wzrok we wzorzysty orientalny dywan. - Lekarz powiedział, że musi odpoczywać - mruknęła, jakby Baker sam nie rozmawiał wcześniej z doktorem. Minęła go bez słowa i weszła do są siedniego pokoju gościnnego, w którym małżonkowie mieli spędzić noc. Hank Roberts, ojczym Stephanie, wyciągnął rękę i serdecznie uścisnął mu dłoń. - Dziękuję - szepnął przez ściśnięte gardło. Bill uściskał go szybko, czując, że i jemu łzy napływają do oczu. Gdy Hank poszedł za żoną, Baker cicho zapukał do drzwi sypialni. - Wejdź! - odezwała się dziwnie piskliwym głosem Stephie. Miała na sobie nową koronkową koszulę nocną. Siedziała w pozycji pół- leżącej w wielkim łożu, z dwoma poduszkami spiętrzonymi pod głową, dziw- nie sztywno wyciągnięta pod kołdrą. Oburącz przytrzymywała jej brzeg pod- ciągnięty aż pod brodę. Bill przysiadł na skraju łóżka. Skubnęła palcami koronkowe obszycie koszuli i powiedziała: - Dostałam ją od mamy. - Była wykąpana i opatrzona. Lekarz uznał, że wszystkie jej rany to tylko powierzchowne zadrapania, które powinny się szybko zagoić. Gorzej przedstawiały się urazy psychiczne. Pociągnęła no sem. Oczy miała zaczerwienione i wyraźnie zapuchnięte. Nie odrywając wzroku od koronek, dodała: - Chyba wyglądam w tym głupio. Bill zaśmiał się cicho. Stephie też zachichotała, lecz zaraz znów zaczęła płakać. Wyprostowała się i zarzuciła ojcu ramiona na szyję. Pogłaskał japo głowie i karku, uważając bardzo, żeby nie dotknąć obolałych pleców. Le- karz pokazał mu zdjęcie grubych czerwonych pręg pokrywających jej skórę na łopatkach. Na samo ich wspomnienie znów poczuł przypływ bezsilnej złości. Stephie odsunęła się od niego, ułożyła z powrotem na poduszkach i za- częła opowiadać o Burnsie. Czasami uśmiechała się blado, ale najczęściej ocierała łzy z twarzy. On z kolei opowiedział jej, jak poznał Johna, jednego z najmłodszych agentów swojej osobistej ochrony. Kiedy Burns zgłosił się na ochotnika i został wyznaczony do roli jej prywatnej obstawy, Bill rozma- wiał z im w cztery oczy w Gabinecie Owalnym. Nie powtórzył teraz córce przysiąg, które chłopak mu wtedy składał, powiedział tylko, że John obiecał oddać swoje życie, jeśli będzie to konieczne dla jej ratowania. Wtedy nie miał żadnych wątpliwości, szybko zaakceptował chłopaka i podpisał rozkaz oddelegowania go do poufnej misji, co okazało się wyrokiem śmierci na Burnsa. - Jedna rzecz mnie jeszcze niepokoi - odezwała się nagle Stephie po dłuższej przerwie. - Porucznik Wu, ten młody Chińczyk, który nas urato wał, powiedział mi, że jesteśmy... kuzynami. - Popatrzyła ojcu prosto w oczy, jakby chciała odgadnąć jego myśli. - Jego matką jest podobno ciocia Cyn- thia, siostra mamy. - Rozmawiałaś o tym z matką? Stephie prychnęła pogardliwie. - Niczego bym się od niej nie dowiedziała. - Znów spojrzała mu w oczy. - A ty możesz to wyjaśnić? - Naprawdę byłoby lepiej, gdybyś porozmawiała z matką odparł ci- cho. Skrzywiła się, uniosła oczy do nieba i lekceważąco machnęła ręką. Za- raz jednak powiedziała błagalnym tonem: - Czy nie mam prawa wiedzieć o wszystkim? Nie jestem już dzieckiem. Próbował się jeszcze wykręcić, przepraszał w imieniu Rachel, ale w końcu doszedł do wniosku, że chodzi tylko o ujawnienie prawdy, nic więcej. - Han Żemin uwiódł twoją matkę i rozbił nasze małżeństwo - wyznał w końcu. Osłupiała Stephie głośno wypuściła powietrze. Ta wiadomość ją zaszo- kowała. Bill zaczął wyjaśniać, że Rachel była młoda, a Han przystojny i szar- mancki. W przeciwieństwie do niego, Żemin stał się dla niej ideałem troskli- wego opiekuna. Uznała, że się zawiodła na mężu, chociaż i ona nie była bez winy. Zarzucała mu jednak, że gdy wyjeżdżali z Hollywood, nie uprzedził jej, że zaczną wieść nudne, monotonne życie. Tymczasem Han oferował jej wszystko, czego zapragnęła: fascynujące podróże po całym świecie luksuso- wym prywatnym odrzutowcem i beztroskie życie w bogactwie, które dla niego było rzeczą powszednią. - Zatem wcale nie była bogobojną małomiasteczkową świętą, za jaką zawsze starała się uchodzić - syknęła ze złością Stephanie. - Była zwyczajną chciwą zdzirą. - Stephie! ofuknął ją Bill. - Rachel była wtedy bardzo młoda. Wszy- scy byliśmy młodzi. A młodzi ludzie często popełniają błędy. - A więc gdy Han Żemin wtedy, na podium nad rzeką, powiedział, że jestem bardzo podobna do matki... Zająknęła się i głucho warknęła z obu- rzenia. - To łobuz! - Pod tym względem masz rację. Jakiś miesiąc po ucieczce do Hong- kongu Rachel odkryła, że jest w ciąży. Wezwała na pomoc siostrę, twoją ciotkę Cynthię, i ta poleciała do Hongkongu. Rachel poprosiła ją, żeby ze- chciała pojechać do Pekinu i wyjaśniła wszystko Hanowi. Prfeblem polegał na tym, że Rachel miała urodzić moje, a nie jego dziecko. - To mama była w Hongkongu, a on w Pekinie? - zdziwiła się Stephie. Dlaczego? - Prawdopodobnie już się nią znudził. - A gdy ciocia Cynthia poleciała do Pekinu, ją także przeleciał? - Stephie! - Bill skrzywił się z niesmakiem. - Postaraj się zrozumieć... - Jezu! - syknęła. - W końcu tak właśnie było, prawda? Niech ci bę^ dzie, że ją... uwiódł. Nazywaj to, jak chcesz. W każdym razie ją przeleciał i wyszedł z tego związku porucznik Wu! - Naprawdę powinnaś wypocząć. - Nie odchodź! Proszę! Porozmawiaj ze mną! Wydawało mu się, że za tą błagalną prośbą kryje się coś więcej, niż wy- nikałoby tylko ze słów. Łzy napłynęły mu do oczu. - Przepraszam - powiedziała Stephanie, tuląc się do niego. - Wybacz. Kocham cię, tato. Nie powiedziałeś jednak ani słowa o sobie. Proszę. Chciała bym wiedzieć, co się wtedy z tobą działo. Odsunął się od córki i wzruszył ramionami, ocierając palcami załzawione oczy. - Naprawdę chciałabym to wiedzieć. Co czułeś... - Pokiwał głową i uśmiechnął się. - No to powiedz mi, kim jest ta kobieta, o której tyle czytałam, Clarissa Leffler. Kochasz ją? Baker poczuł nagłe ukłucie w sercu. Coś ścisnęło go za gardło. - To złożona sprawa - mruknął niechętnie. - A zatem ją kochasz - trafnie odgadła Stephie - ale coś jest nie w po- rządku. - Próbował się uśmiechnąć, ale wypadło to bardziej jak pogardliwe skrzywienie ust. - Tylko co może stać na przeszkodzie? Moim zdaniem by- libyście wspaniałą parą! Ty, prezydent, i ona, córka marszałka Izby Repre- zentantów! W dodatku jest piękna! - Mimowolnie sięgnęła do swoich nie uczesanych włosów, jakby chciała podkreślić różnicę w urodzie. Po chwili lekko uderzyła dłońmi o kołdrę. - Poza tym jest świetnie wykształcona! Ty także będziesz, Stephie. Przecież wiem, że miałaś bardzo dobre oceny. Będziesz mogła pójść do każdego college'u, do którego zechcesz. - Bo jestem córką prezydenta. - Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmie- chu. - Pierwszą córką... - powiedziała z autentyczną dumą w głosie, dając do zrozumienia, że nie miała na myśli tylko protekcji. - No i weteranem wojennym - dodał, uśmiechając się do niej. - No więc... - mruknęła tajemniczym tonem - Co jest nie w porządku z moją nową mamą, Clarissa? - Szpieguje dla Chińczyków - wypalił bez namysłu. Stephie zaśmiała się w głos, ale szybko spoważniała, ujrzawszy jego minę. - Niemożliwe! - syknęła, uzmysłowiwszy sobie, że wcale nie żartował. Wyprostowała się gwałtownie. Ta reakcja"skłoniła go do wniosku, że Amerykanie nigdy nie darują Cla- rissie jej przewinień. Nawet gdyby on jej wybaczył, w ludziach na zawsze pozostałby żal. Zresztą jego wstawiennictwo także nie mogło jej uchronić przed więzieniem. Musiałby ją ułaskawić. Ale gdyby to zrobił, poszedłby na dno razem z nią. Nie mógłby już dłużej kierować krajem toczącym wojnę z Chinami. - Chcesz powiedzieć, że te wszystkie brutalne ataki w prasie... - zająk- nęła się Stephie - .. .od samego początku...? - Były prawdziwe, jak się okazało. A najsmutniejsze jest to, że Clarissa nawet nie wie, komu przekazuje informacje. Sądzi, że ma do czynienia z grupą ultrapatriotycznych, przeciwnych mi Amerykanów. - Co to za grupa? - zaciekawiła się nagle. - Do czego dąży? Bill wzruszył ramionami. - Do usunięcia mnie. - Och, to wszystko wyjaśnia! - mruknęła ironicznie. Pomyślał, że na- prawdę potrzebny jej jest wypoczynek. Miał nadzieję, że ta rozmowa ją choć trochę uspokoi, ale stało się przeciwnie. Stephie była jeszcze bardziej pobu- dzona. - Powinieneś ją aresztować, do cholery! Jej ojciec też jest w to za- mieszany? - Bill przytaknął ruchem głowy. - Więc tego starego kutasa też powinieneś aresztować! - Wszystko jest pod kontrolą- odparł. - Poza tym... - zachichotał-.. .powinnaś zwracać większą uwagę na to, jak się wyrażasz. - Gadasz jak mama - mruknęła Stephie, układając się z powrotem na po- duszkach. Skrzywiła się, przesunąwszy posiniaczonymi plecami po materacu. - Wiem, że w wojsku tak się mówi, ale tu, w świecie cywilów, podobne wyrażenia sanie na miejscu. Popatrzyła na niego spod przymrużonych powiek. - Czy mam przez to rozumieć - wycedziła - że zostałam zwolniona ze służby wojskowej? Dlatego nazwałeś mnie weteranem wojennym? Bill otworzył usta, ale zabrakło mu słów. Ani trochę nie był przygotowa- ny na to pytanie. - No cóż, po tylu przeżyciach... Zrozum, Stephie, że razem z twoją matką wyszliśmy z założenia, iż prawdopodobnie dojdziesz teraz do wniosku, że już wystarczająco się nawalczyłas jak na jedną wojnę. Nie znaczy to, że chcę cię namawiać, byś zrezygnowała ze służby ~ skłamał - ale może we- źmiesz teraz pod uwagę możliwość zmiany przydziału... - Jestem żołnierzem piechoty - powiedziała z naciskiem Stephie, znów siadając w łóżku. - ł do tego cholernie dobrym. Trwa wojna i... do diabła, armia chińska okupuje połowę naszego terytorium! Poza tym... - Bill ener- gicznie pokiwał głową i uniósł rękę, żeby ją uspokoić. - Jutro wracam do mojej jednostki! - rzuciła gniewnie. - Przecież jesteś ranna. - To tylko draśnięcia! - wykrzyknęła. - Nie zrezygnuję ze służby! Nie ma mowy! - Położył jej dłoń na ramieniu, chcąc ją uspokoić. - Powiem ci to samo, co mamie. Po moim pieprzonym trupie! Mimo woli Bill wybuchnął gromkim śmiechem, a parę sekund później Stephie mu zawtórowała. - Naprawdę tak powiedziałaś Rachel? - Owszem. - Jak nadąsana mała dziewczynka skrzyżowała ręce na pier- siach, zmarszczyła brwi i pokręciła głową. - Tak właśnie powiedziałam. - W porządku. Jak chcesz. - Nachylił się i pocałował ją w czoło. Zarzuciła mu ręce na szyję i trzy razy cmoknęła w policzek. Świetnie pamiętał, że dokładnie tak samo zareagowała, gdy spotkali się po raz pierw- szy. Miała wtedy cztery latka. - Kocham cię, tato - szepnęła. - I ja cię kocham - odparł. Wstał, zgasił światło i wyszedł z pokoju. Cłarissa też siedziała w łóżku oparta o spiętrzone poduszki. Nerwowo gniotła w palcach brzeg kołdry, był już wyraźnie pomięty. Musiała nad tym pracować co najmniej od pół godziny. Zaczął się rozbierać. Nie odezwała się ani słowem, więc i on milczał. Wróciła ze swego biura, po drodze nawet nie odpowiadając na pozdro- wienia napotkanych ludzi. Bill razem z Fieldingiem prześledził uważnie wszystkie zapisy z cyfrowych kamer systemu ochrony. Stopniowo wyzby- wał się poczucia winy, a i uczucie do Clarissy powoli blakło pod ciężarem gromadzonych obserwacji. Kiedy bowiem wsiadła do windy, kompletnie się załamała. Na pewno nie wynikało to z wrażenia chwilowego przebywania poza rozległą siecią nadzoru, bo musiała świetnie wiedzieć i o istnieniu kamery w windzie, i o tym, że jest śledzona. Po prostu nie wytrzymała nerwowo. Zaniosła się szlochem na czas krótkiej podróży przez trzy piętra do apartamentu prezydenckiego. Wydawało się, że nie jest w stanie zaczerpnąć powietrza. Oglądając ten frag- ment zapisu, Bill także poczuł kłucie w dołku. Przed zakrętem korytarza Cłarissa zakryła ręką usta, chcąc powstrzymać mimowolne jęki i spazmy. Zwyczajnie zrobiło mu się jej żal. Teraz jednak znalazł się przy niej w jedynym pomieszczeniu, gdzie nie założono podsłuchu. Stanowczo sprzeciwił się inwigilacji w jego prywat- nym apartamencie. - Wydawało mi się - mruknął w końcu, odwrócony tyłem do łóżka - że zamierzasz jeszcze pójść do swego biura. - Byłam tam - odparła matowym głosem, jakby próbowała zamasko- wać swąniewierność. Oczywiście była mu wierna w każdej dziedzinie, poza polityczną, gdzie kontaktowała się z wrogami planującymi jego zabójstwo i obalenie porządku konstytucyjnego. - Niedawno wróciłam, najdalej go- dzinę temu. Odwaliłam trochę papierkowej roboty, wysłałam kilka e-maili. - Szybko się uwinęłaś - rzekł, układając spodnie na oparciu krzesła. - Coś nowego? t - Dlaczego nie spojrzysz mi w oczy, kiedy rozmawiamy? - zapytała ostro, lekko drżącym głosem. Odwrócił się do niej i uśmiechnął, jak to czynił w obecności fotoreporte- rów. Miał w tym wprawę. - Coś się stało? - zapytał obojętnie. - Wynikło coś niepokojącego? - Mój ojciec... - urwała nagle i odwróciła wzrok, jakby dobierała słowa. - Nie było go w biurze. Rozmawiałam z szefem jego kancelarii i sekretarką. Nie zastałam go też w domu. Ani w klubie, ani w żadnym innym miejscu, gdzie zwykle bywa. Bill wiedział, że Tom Leffler został już osadzony w areszcie pod zarzu- tem zdrady stanu. - Znajdzie się - powiedział lekceważąco, kładąc się pod kołdrą obok Clarissy. Nie budziła w nim już ani śladu pożądania. - Coś się musiało stać - odparła spokojnie. Nie sprecyzowała swoich obaw, domyślał się jednak, że nie dająjej spo- koju. Obróciła się i spojrzała mu w oczy. Była przerażona. Czuła się osaczo- na, tak jak brzeg kołdry w jej dłoni. - Przecież widziałaś się z nim dzisiaj - rzekł, czując pogardę do samego siebie. „Trzeba jej stworzyć fałszywe poczucie bezpieczeństwa", powtarzał Fielding. Bill odwrócił się i zgasił lampkę. - Twój ojciec był w Gabinecie Owalnym, gdy przekazywałem władzę Simonowi. - Później spotkałaś się z nim w parku, dodał w myślach. - Wieczorem przyjął ode mnie pisemną deklarację, gdy prezes Sądu Najwyższego przywracał mnie na stanowisko. Dlaczego mnie przy tym nie było? - zapytała. W ciemności nie wi- dział jej twarzy, ale szelest pościeli i zafalowanie materaca podpowiedziały mu, że przysunęła się bliżej. Zbyt długo zwlekał z odpowiedzią. - No cóż - mruknął obojętnym tonem, pozornie lekceważąc jej podej- rzenia, ale w rzeczywistości chcąc zyskać czas na przełknięcie tego kłębu, który dławił go w gardle. - Nie było żadnej uroczystości. Z grubsza powtó- rzyła się ta sama formalność, co rano. Trzeba było to szybko załatwić. - Ojciec po raz drugi był wieczorem w Białym Domu? I nie zajrzał do mnie? - Nie zjawił się osobiście, uczestniczył za pośrednictwem łączy wideo- konferencyjnych. Przez chwilę panowała cisza. - Więc gdzie był? Nie wiem. Musiałabyś zapytać operatora łączności. Przecież wiesz, że znajduje się pod stałym nadzorem służb ochrony Białego Domu. W koń- cu należy do sukcesorów stanowiska prezydenckiego. Jest nawet bardzo wy- soko w hierarchii, bo na trzecim miejscu po mnie i wiceprezydencie. To było głupie, uznał w duchu. Clarissa jednak się nie odzywała, dając mu sposobność do zebrania myśli. Szykował wymijające tłumaczenia, gdy mruknęła cicho: Jest już bardzo stary. Martwię się o niego od czasu śmierci mamy. Nie musisz, jest pod stałym nadzorem, przemknęło mu przez myśl. Uświa- domił sobie, że rozmawiają o jego mentorze, o człowieku, który przekazał mu przewodnictwo partii, kiedy tylko Bill uzyskał nominację do kandydo- wania w wyborach prezydenckich. On zaś schwytał wiekowego marszałka Izby Reprezentantów w pułapkę zdrady stanu. - Nie rozumiem, co cię trapi. Jeśli chcesz z nim porozmawiać, mogę zorganizować wideokonferencję. - Nie rozmawiał o tym z prokuratorem generalnym, sądził jednak, że w tym zakresie może podjąć samodzielną de- cyzję. Fielding i tak wszystko by nagrał, może nawet zyskałby niezbity do- wód zdrady. - Da się to załatwić tak, żebyś porozmawiała z ojcem prywat- nie, z dala od innych ludzi... - Jak chociażby mnie, dodał w myślach, przy- szłego celu zabójców. - Można wykorzystać szyfrowaną linię telefoniczną - dodał, starając się nawet nie poruszyć w pościeli. - Nie - odparła Clarissa. - Skoro twierdzisz, że wszystko jest w porząd- ku, to mi wystarczy. Sfuszerowałem, pomyślał. Pewnie wyczuła, że mi na tym zależy. Obró- cił się do niej plecami. Clarissa ułożyła się wygodniej. Poczuł jednak, że milimetr po milimetrze ściąga z niego kołdrę, mimowolnie mnąc ją ciągle w dłoniach. - Czy... chcesz mnie? - zapytała cicho, jakby ze strachem w głosie. - Jestem zmęczony. Natychmiast obróciła się na bok. Fielding przestrzegał: „Żadnych zmian w codziennych kontaktach... zwłaszcza w sprawach intymnych. Będzie bar- dzo wyczulona na każdą reakcję". Poczuł nagle nieodpartą chęć zakończenia tego przedstawienia. Jego zdaniem tak by postąpił każdy uczciwy mężczyzna wobec kochanej kobiety. A on przecież kochał Clarissę! A może chciał tylko mieć kochankę? W koń- cu nie zrobił nic, żeby odzyskać Rachel. Nie podnosił nawet słuchawki, gdy dzwoniła z Hongkongu. Czy nie lepiej byłoby teraz wykrzyknąć: „To naj- wyższa pora, żeby prawdziwi patrioci wspomogli działania na rzecz kraju"? A może lepiej szepnąć jej do ucha: „Nic nie mów i nic nie rób, Clarissa. Wszyscy wiedzą. Jesteś w poważnych kłopotach, ale możesz liczyć na moje wsparcie"? Czy musiał się przejmować wrogo nastawioną częścią opinii publicz- nej? Mógł przecież złożyć rezygnację. Porzucić zaszczyty dla kochanej ko- biety, mimo że toczyła się krwawa wojna o wolność kraju. Dla historyków byłby to pusty gest, samobójcza donkiszoteria. A co by pomyślała Stephie, pragnąca wrócić na front? Przypomniał sobie treść elektronicznej wiadomości, którą odebrała Cla- rissa: „Począwszy od ósmej jutrzejszego ranka dokładnie monitorować pod- miot i meldować bezzwłocznie, natychmiast, o jakichkolwiek zmianach w roz- kładzie służb ochrony i wszelkich nie zaplanowanych ruchach podmiotu". Fielding objaśnił mu znaczenie depeszy, mówiąc wprost, że słowem „pod- miot" spiskowcy zastąpili powszechnie stosowane określenie „cel". Clarissa na pewno odebrała tę wiadomość. Za jego plecami rozległo się głośne westchnienie. Obrócił się i otoczył ją ramieniem. Chwyciła go za rękę i przyciągnęła do siebie. Zaczął całować tył jej głowy. Pomyślał, że włosy dziewczyny pach- ną tak samo, jak zawsze, jakimś kosmetykiem, którego nigdy więcej nie bę- dzie mu dane poznać. Odwróciła się do niego. Poczuł ciepło bijące od jej ciała. Budziło w nim pożądanie. - Czy chcesz mi coś powiedzieć? - zapytał. Znieruchomiała na chwilę i z powrotem odwróciła się plecami. A więc nie chcesz mi wyznać prawdy, pomyślał z goryczą. Przecież wiesz, że pra- gną mnie zabić i popchnąć nasz kraj do wojny atomowej. I mimo to nie za- mierzasz mi nic powiedzieć! Także odwrócił się do niej plecami. 14 BIAŁY DOM, GABINET OWALNY 30 grudnia, 8.00 czasu lokalnego Od wczesnego ranka przez gabinet przewijali się przedstawiciele róż- nych departamentów. Kiedy dziennikarze usiłowali dociec przyczyn tej krzą- taniny, rzecznik prasowy wyjaśnił tylko: - Prezydent wraca do wytężonej pracy. Bill jednym uchem słuchał raportu sekretarza energii, kiedy do pokoju wkroczył Hamilton Asher. Szeroko uśmiechnięty, uścisnął dłonie kilku pra- cownikom Białego Domu, przeciskając się w stronę Bakera. - Hamilton? - odezwał się Bill, nie wyciągając ręki na przywitanie. - Panie prezydencie - Dyrektor FBI uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Jestem wdzięczny, że zaprosił mnie pan na dzisiejsze posiedzenie Rady Bez- pieczeństwa Narodowego. - Najwyższa pora, żeby FBI odzyskała należne jej miejsce - rzekł Ba- ker grobowym głosem. Ani trochę nie było mu żal Ashera. Miał ochotę obej- rzeć na własne oczy jego egzekucję. - A tu są dyski. - Asher położył na biurku małą szarą kopertę. - To nagrania wideo, o które pan prosił. - Cofnął się o krok, spojrzał na zegarek i dodał: - Posiedzenie zaczyna się za chwilę. Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Kilka sekund później Gabinet Owalny opustoszał. BIAŁY DOM, POKÓJ SYTUACYJNY 30 grudnia, 8.05 czasu lokalnego Clarissa siedziała obok ojca, ale nie potrafiła wyciągnąć z niego ani sło- wa. Bill poprosił ją o wzięcie udziału w posiedzeniu, tłumacząc to zdawko- wo nieoczekiwanym obrotem wydarzeń. Była w Pokoju Sytuacyjnym po raz pierwszy od Wigilii i pamiętnej narady poprzedzającej tajne spotkanie Ba- kera z Hanem Żeminem w Camp David. Szybko doszła do wniosku, że cho- dzi o Hana Wuszi, błyskawicznie zdobywającego popularność i coraz więk- szą władzę. Ojciec zerknął na nią. Był blady i zasępiony, oczy miał silnie przekrwio- ne i spoglądał na nią z żalem. - Wyglądasz na chorego! - szepnęła ze złością. Miała mu za złe, że w ogóle się do niej nie odzywał. - Co się stało? - Pokręcił głową. - Co tu robisz? - Wzruszył ramionami. - Powiedz coś! - syknęła natarczywie, nie podnosząc jednak głosu, żeby nie zwracać uwagi osób siedzących przy stole konferencyjnym. - Kocham cię - mruknął. To znaczy, że chcą zabić Billa, przemknęło jej przez myśl. Zamierzają go zastrzelić tu, na miejscu! Wstała i... Ojciec silnie chwycił ją za rękę i pociągnął z powrotem na krzesło. Kur- czowo, aż do bólu zaciskał palce na jej przegubie. Szarpnęła się, ale nie puścił. Tak samo kiedyś ściskał ją za rękę, gdy była niegrzeczna. Nigdy jej nie uderzył, nie dał nawet lekkiego klapsa. - Puść! - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Za późno - odparł. Zaczęła się wyrywać gwałtowniej. - Nie! Nie! " I Do sali wszedł Hamilton Asher, wzbudzając powszechną sensację. Piętro wyżej coś głucho łomotnęło, jakby ktoś opuścił na podłogę cięż kie tomisko. Tyle że nad Pokojem Sytuacyjnym nie było żadnego piętra. Znajdowali się trzydzieści metrów pod powierzchnią ziemi. Wszyscy bły skawicznie spojrzeli do góry. Przez krótką, pełną napięcia chwilę można było odnieść wrażenie, że czas stanął w miejscu. Zadzwonił telefon. Generał Cotler, przewodniczący Połączonego Szefo- stwa Sztabów, wcisnął klawisz łączności. Z głośnika doleciały stłumione krzyki i odgłosy bieganiny. Jakaś kobieta zawołała piskliwym, histerycznym głosem: - Prezydent!... W Gabinecie Owalnym wybuchła bomba! Cotler pochylił się do mikrofonu i ryknął: - Czy prezydent odniósł obrażenia?! - Nie żyje! Clarissa oniemiała. Znów chciała się podnieść, ale i tym razem ojciec pociągnął ją z powrotem. - Muszę iść. Muszę... - wymamrotała i wybuchnęła płaczem. Ojciec wziął ją w ramiona. - Wszyscy zginęli! - zawołała sekretarka. - Całe skrzydło budynku leży w gruzach! O Boże! - Łączyć z wiceprezydentem - rozkazał sekretarz obrony, Moore. Ofi- cer łącznikowy odwrócił się do konsoli. - Nie jesteśmy tu bezpieczni - oznajmił Cotler. - Musimy się rozproszyć. - Ty uciekaj - zwrócił się sekretarz stanu, Art Dodd, do Boba Moore'a. - Ukryj się w jakimś bezpiecznym miejscu. Szybko! - Będę w kontakcie - rzucił Moore, pospiesznie zgarniając marynarkę i aktówkę. Cotler odwrócił się do stojących pod ścianą doradców wojskowych i wskazując pułkowników oraz kapitanów niczym dowódca kompletujący drużynę, krzyknął: - Ty, ty i ty! Zapewnicie sekretarzowi bezpieczeństwo. Moore ze swoją prowizoryczną obstawą ruszył do windy. - O Boże! Boże! -pojękiwała Clarissa. Tak energicznie pokręciła głową, że włosy rozsypały jej się na czoło. Ojciec jeszcze silniej wbił palce w jej nadgarstek. Odsunęła się od niego gwałtownie i drugą ręką zaczęła go okładać na oślep po ramionach i twarzy. Cholerni mordercy! Zabójcy! - powtarzała w myślach. - Uwaga wszyscy! - wykrzyknął donośnie dowódca lotnictwa, generał Latham, odkładając słuchawkę telefonu. - Ruchome stanowisko dowodze- nia, na którym czuwał wiceprezydent, zostało zestrzelone przez trzy myśliw- ce przechwytujące dalekiego zasięgu! - Nad Kansas?! - wrzasnął sekretarz Moore. - To niemożliwe! -jęknął generał Cotler. - A jednak - odparł Latham. - Samoloty nadleciały z prędkością nad- dźwiękową na niskim pułapie. Cotler, jakby nie dowierzając dowódcy sił powietrznych, zwrócił się do pułkownika lotnictwa: - Proszę sprawdzić w promieniu tysiąca kilometrów, czy na ziemi zaob- serwowano grzmot soniczny tych trzech myśliwców! Chcę znać odpowiedź za pięć minut! I natychmiast wyślijcie ekipę ratunkową i dochodzeniową na miejsce zdarzenia! - Nasze śmigłowce krążą nad miejscem katastrofy - wtrącił Latham. - Niemożliwe, żeby ktoś się uratował. Art Dodd wskazał ścienny monitor. - Proszę przełączyć tu obraz. Chcę to zobaczyć. Natychmiast! Wszystko działo się bardzo szybko. Członkowie rady jeszcze nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji wypadków. Musieli się oswoić z nową sytu- acją. Clarissa otrząsnęła się pierwsza. - Teraz ty przejmujesz obowiązki prezydenta - powiedziała głośno do ojca, który szybko pochylił głowę i wymamrotał coś pod nosem, jakby przy- tłoczony ciężarem odpowiedzialności, jaka na niego spadła. Albo to tylko przejaw starości, pomyślała. Będzie potrzebował wszelkiej możliwej pomo- cy w tym trudnym okresie. - Musimy zaprzysiąc Toma Lefflera - powiedział ktoś z drugiego koń- ca sali. Wszyscy spojrzeli na Hamiltona Ashera. A więc to twoja robota, sukin- synu! - stwierdziła w duchu Clarissa, patrząc na dyrektora FBI takim wzro- kiem, jakby zobaczyła upiora. Będę musiała się ciebie trzymać, żeby po- mścić śmierć Billa. Wykorzystam władzę ojca do zniszczenia tego potwora, mordercy tylu niewinnych ludzi. Za plecami Dodda pojawiły się barwne pasy obrazu kontrolnego, które po chwili zastąpił widok z kamery. Na rozległym ośnieżonym polu ciemniała olbrzymia czarna plama, w wielu miejscach widać było płomienie. W kłę- bach czarnego dymu leżały poskręcane, poszarpane szczątki samolotu. Zaprzysiężenie zorganizowano szybko. Za szybko, zdaniem Clarissy z przejęcia ogryzającej paznokcie i rozglądającej się uważnie, czy ktoś jesz cze nie jest zaskoczony tempem, w jakim odbywa się przejęcie władzy w pań stwie. Uważała, że lepiej było zaplanować jakieś elementy świadczące o braku organizacji. Błyskawicznie nawiązano łączność wideofoniczną z prezesem Sądu Najwyższego. Padały sformułowania żywcem wyjęte z Konstytucji, mimo że po raz pierwszy w historii Stanów Zjednoczonych dokonał się prze wrót pozakonstytucyjny. I Odegnała jednak od siebie ponure rozważania. Było zbyt wiele pracy. Jej zniedołężniały ojciec musiał stworzyć własny gabinet, a przecież trwała wojna. Kiedy wreszcie Tom Leffler uniósł rękę i wyrecytował słowa prezy- denckiej przysięgi, wybiegła myślą naprzód. Najważniejsze jest zaufanie, powtarzała w duchu. Trzeba zgromadzić ludzi, którym będzie można zaufać. Spośród najważniejszych osobistości poprzedniej administracji według niej najbardziej godny zaufania był dyrektor CIA, Richard Fielding. - Panie prezydencie? - odezwał się generał Latham, kiedy ceremonia dobiegła końca. Hamilton Asher stanął tuż przy nim. - Jest pan teraz główno dowodzącym sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Nie ulega wątpliwości, że ostatnie zamachy zostały zorganizowane przez Chińczyków, a w każdym razie wróg szybko się o nich dowie. Tak czy inaczej, na pewno będzie chciał wykorzystać tę sposobność i odpalić rakiety... - Zaatakować nas? - spytał zaskoczony Cotler. - Rakietami atomowy- mi? Absolutnie nic nie wskazuje... - Sytuacja jest bardzo niepewna! - przerwał mu ostro Latham, pozornie zwracając się do ojca Clarissy. - Prezydent Leffler nie odebrał jeszcze ostat- nich meldunków, które umożliwią mu podjęcie decyzji i wydanie rozkazów. Niemniej musi przejąć kontrolę nad naszym arsenałem nuklearnym. Proszę mu udostępnić kody. A więc Latham i Asher, podsumowała w myślach Clarissa. To ci dwaj mieli dyktować jej ojcu każdą decyzję. Tylko dzięki im objął w końcu naj- ważniejsze stanowisko w państwie i - co dopiero teraz uświadomiła sobie z pełną mocą - tylko dzięki nim jeszcze żył. Gdyby odmówił współpracy, na pewno by wybrali następnego figuranta w hierarchii sukcesyjnej. Niewyklu- czone, że już to zrobili. Cotler z ociąganiem pokiwał głową i Latham poprowadził dalej naradę. Clarissa zaczęła się zastanawiać, co by się stało, gdyby generał odmówił przekazania kodów nowemu prezydentowi. Kiedy dowódca lotnictwa za- czął szeptem przekazywać jej ojcu szeregi cyfr, Cotler wybuchnął z wście- kłością: - Przecież to są konkretne współrzędne celów! O co tu chodzi, Martin?! - Jeżeli zaatakują nas znienacka, bez wiązania sił lądowych, Adam - odparł mentorskim tonem Latham - to już po nas. Nie będzie Stanów Zjed- noczonych. Jednym posunięciem zakończą wojnę. - Przecież nie szykuje się żaden atak! - wycedził Cotler. - Na miłość boską, generale! Sytuacja na froncie daje nam przewagę... - Panie prezydencie? - Latham zwrócił się nagle do Lefflera. - Jakie są pańskie rozkazy? - Co? - wykrzyknęli równocześnie Cotler i admirał Thornton, zrywa- jąc się z miejsc. - Atakujemy - wychrypiał ojciec Clarissy. - Zgodnie z planem. - Jakim planem?! - wyskoczył Art Dodd. - Ojciec miał na myśli radę generała Lathama! - pospieszyła w sukurs Clarissa, która także się podniosła i pochyliła nisko nad stołem. Podszedł do nich Hamilton Asher i stanął po drugiej stronie nowego prezydenta, jak gdy- by w celu zapewnienia mu ochrony. - Generale... - zaczął Cotler, lecz urwał nagle, dostrzegłszy, że Latham stoi już ze słuchawką przy uchu. - Dwa Dziewięć Echo Gold - rzucił do aparatu stanowczym tonem. - Halo! Czy ktoś mnie słyszy?! Halo! Halo! Obraz na ekranie znieruchomiał nagle, jakby było to nagranie wideo. Clarissę naszły obawy, że być może Chińczycy faktycznie odpalili rakie- ty atomowe. Podwójne drzwi otworzyły się z hukiem. Na salę wkroczył Bill Baker u boku Richarda Fieldinga. Za nimi pojawiła się gromada agentów służb bezpieczeństwa z bronią gotową do strzału. Clarissa osłupiała. Z rozdzia- wionymi ustami popatrzyła na przechodzącego obok niej Bakera i szepnęła z niedowierzaniem: - Ty... żyjesz?... Przelotnie spojrzał jej w oczy. Agenci błyskawicznie otoczyli stół konfe- rencyjny, gromadząc się przy wyznaczonych z góry celach. Jako pierwszy został zakuty w kajdanki generał Latham. Część oficerów z jego sztabu tak- że skrępowano, innym polecono stanąć z boku. Clarissa osunęła się na krzesło obok ojca, kiedy za nimi też stanęło kilku agentów. Dreszcz przebiegł jej po plecach, gdy wyobraziła sobie lufę wy- mierzonego w siebie pistoletu. Asher jęknął głośno, gdy bezceremonialnie wykręcono mu ręce do tyłu. Jej ojciec ze zdziwieniem popatrzył na kajdanki krępujące mu dłonie. - Doktor Leffler - odezwał się ktoś za jej plecami. Wstała i odwróciła się szybko. Nie, to przecież niemożliwe! - przemknęło jej przez myśl. Kajdanki zatrzasnęły się na jej przegubach. Spojrzała na swoje unieru- chomione ręce oczyma rozszerzonymi z przerażenia. Agenci poprowadzili skutego Ashera wzdłuż szeregu zasępionych generałów i zaszokowanych sekretarek. Tom Leffler poszedł za nim zawstydzony, ze spuszczoną głową. Następnie dwóch ludzi w kamizelkach kuloodpornych pociągnęło ją do wyj- ścia. Poczuła na sobie wrogie spojrzenia zarówno mężczyzn, jak i kobiet, cywilów i wojskowych, ludzi, których nigdy dotąd nie spotkała. Wszyscy patrzyli na nią z pogardą i nienawiścią. Wyostrzona zdolność kojarzenia fak- tów tym razem całkowicie ją zawiodła. Clarissa nie potrafiła zrozumieć, za co ci ludzie jej nienawidzą. - Stanie pan przed plutonem egzekucyjnym - odezwał się Fielding do Lathama. - Zawsze byłem gotów oddać życie za ojczyznę! - oświadczył dumnie generał. Odpowiedziały mu pogardliwe okrzyki i gwizdy ludzi stojących pod ścia- ną, głównie wysokich rangą oficerów. Sztabowcy, często służący pod jego rozkazami, spontanicznie zareagowali na ten przejaw błędnie pojmowanego przez generała patriotyzmu, A jedyną osobą bardziej zaszokowaną od La- thama była Clarissa. Podzielała bowiem ogólną wrogość okazywaną Lathamowi i Asherowi. Odczuwała to samo, co reszta osób zgromadzonych w Pokoju Sytuacyjnym. Jedyna różnica polegała na tym, że w przeciwieństwie do nich ona musiała dzielić winę Lathama i Ashera. Kiedy podniosła głowę, ujrzała stojącego jej na drodze Bakera. - Jestem niewinna - szepnęła. - Bill! Ja tylko... - To najwyższa pora - przerwał jej ostro - żeby prawdziwi patrioci wspo- mogli działania na rzecz kraju. PRZEDMIEŚCIA RICHMOND, WIRGINIA 31 grudnia, 8.40 czasu lokalnego Wojska amerykańskie ruszyły do kontrataku. W przeddzień natarcia podpułkownik Ackerman, dowódca trzeciego batalionu, prowizorycznie awansował Stephanie Roberts do stopnia porucz- nika i mianował ją zastępcą dowódcy kompanii Charlie. A gdy dziesięć mi- nut po rozpoczęciu ataku dowódca, z powodu skrzywienia kręgosłupa do tej pory pracujący w sztabie, został przecięty serią z karabinu maszynowego na pół, automatycznie przejęła dowodzenie kompanią C trzeciego batalionu Pięćset Dziewiętnastej Dywizji Piechoty. Oddział został zdziesiątkowany w czasie walk nad Potomakiem i mimo że część żołnierzy razem ze Stephie wróciła z obozu jenieckiego, kompania, która w pełnym stanie powinna liczyć stu pięćdziesięciu ludzi, teraz składała się tylko z osiemdziesięciu mężczyzn i kobiet. Z czterech plutonów po reor- ganizacji zostały tylko dwa. Drugi czekał właśnie, aż pierwszy da mu osłonę ogniową. Pod silnym ostrzałem Stephie wraz z dwoma podoficerami czołgała się przez rozległy parking w stronę pozycji pierwszego plutonu, który został unieruchomiony za wysokim kamiennym obmurowaniem. Zza niego strze- lały w górę słupy płomieni. Wielu żołnierzy leżało w kałużach krwi, ze- wsząd dobiegały jęki rannych. Między nimi uwijały się sanitariuszki. Wcze- śniej zameldowano przez radio, że wśród ciężko rannych jest także dowódca plutonu. - Dajcie nam osłonę! - wydzierał się Zwierzak zza ruin tajskiej restau- racji. Dowodzony przez niego drugi pluton nie mógł się stamtąd ruszyć na krok. - Zaczekaj! - odkrzyknęła Stephie. Osiemnastolatki leżały płasko za murkiem, przywierając do ziemi. Znacz- na część nawet nie zdjęła plecaków. Była przerażona. Jedyne dotychczasowe doświadczenia bojowe wyniosła z bunkrów i okopów nad Potomakiem. Dla nich zaczęła się całkiem inna wojna. Przedtem nikt nie wiedział, co oznacza natarcie i posuwanie się skokami, a już na pewno nie umiał sobie wyobrazić takiej sytuacji, gdy trzeba to robić pod lawiną nieprzyjacielskiego ognia. - Ostrzał jest zbyt intensywny! - krzyczał przez radio Zwierzak. - Za cholerę nie damy rady przeskoczyć przez ulicę, Steph! Mamy naprzeciwko cztery karabiny maszynowe! Nie damy rady! - Zrozumiałam! Powiodła wzrokiem po przerażonych rekrutach, spoglądających badaw- czo to na nią, to na strzelające zza obmurowania płomienie, to znów na pod- oficerów. Nawet dowódcy drużyn albo zginęli, albo byli ranni. Cały drugi pluton został pozbawiony przywództwa. - Dobra! Uwaga wszyscy! - krzyknęła Stephie na cały głos. Nawet sa nitariuszki na chwilę oderwały się od tamowania krwi i usztywniania poła manych kończyn. Czas upływał. Nie dało się wykluczyć, że Chińczycy ruszą do kontrnatarcia. Trzeba było błyskawicznie znaleźć jakieś wyjście. - Zmia na planów! Ten pluton rusza do ataku na wyznaczone cele pod osłoną dru giego plutonu! Idziemy do natarcia! Wszyscy razem, nikt nie zostaje w tyle! Im szybciej i bardziej zdecydowanie uderzymy, tym większe straty zadamy nieprzyjacielowi i tym mniejsze będą nasze! Uderzyła pięścią w otwartą dłoń dla zaakcentowania rozkazów. Jeszcze raz powiodła spojrzeniem wzdłuż szeregu, jakby chciała dodać odwagi ska- mieniałym z przerażenia rekrutom. - Do ataku! Do ataku! Jesteśmy piechotą! Walczymy za ojczyznę! Patrzyli na nią z rozdziawionymi ustami, drżącymi wargami, palcami kurczowo zaciśniętymi na kolbach broni. -- Zdjąć plecaki! Zostawić tylko ekwipunek bojowy! Dowódcy drużyn, do mnie na odprawę! Przekazała przez radio nowe rozkazy Zwierzakowi. Sądząc po odgło- sach, drugi pluton był pod coraz silniejszym ostrzałem. Błyskawicznie prze- prowadziła reorganizację, robiąc z czterech drużyn trzy, po czym wyznaczyła każdej cele. Przesuwała się od jednego żołnierza do drugiego, poklepywała po nogach, ściskała dłonie, trącała hełmy. Nawiązywała fizyczny kontakt z każdym z pozostałej przy życiu trzydziestki, czekając na potakujące ski- nienia głową. Dobrze wiedziała, że taki kontakt, krótkie spojrzenie prosto w oczy, dodaje bardzo dużo otuchy niezbędnej do tego, by zmartwiali ze strachu ludzie ruszyli za nią do natarcia. Kule bez przerwy dzwoniły o blaszane daszki i poręcze na całym parkin- gu. Ledwie wyskoczyli zza obmurowania, w małej dziesięciometrowej prze- rwie dzielącej ich od zburzonego budynku biurowego stracili pierwszego szeregowca, młodą dziewczynę. Wcześniej pół plutonu bezpiecznie dotarło pod osłonę, a i drugie pół zdołało bez przeszkód pokonać otwarty teren. Tyl- ko ona dostała zabłąkaną kulą prosto w twarz i zginęła na miejscu. Stephie poprowadziła żołnierzy dalej przez ruiny, w których od obnażo- nych stalowych dźwigarów i resztek ścian również bez przerwy odbijały się kule. Dwie armie rozdzielała wąska osiedlowa uliczka, przez którą pierwszy pluton musiał ruszyć do natarcia. Osłona ogniowa, którą oddział Zwierzaka postawił z ruin restauracji, na razie okazywała się skuteczna. Kiedy Roberts się obejrzała, bez trudu zauważyła obłoczki kurzu i kawałki odłupywanego tynku wokół pustych otworów okiennych. Gruz i popiół zgrzytał pod nogami. Ogień musiał tu wygasnąć kilka go- dzin temu, ale w ruinach biurowca wciąż snuł się jeszcze dym. Drapał w gar- dle i wyciskał łzy spod powiek, a na języku zostawiał cierpki posmak. Na szczęście ruiny nie zawaliły się jeszcze do końca. Kiedy dotarli do ciągu pomieszczeń wzdłuż frontowej ściany budynku, rozległy się wybuchy. Odłamki zagrzechotały między resztkami ścian. Ste- phie uzmysłowiła sobie nagle, że to osłonowy ogień amerykańskiej artylerii. - Gdzie jesteś?! - zawołał przez radio Zwierzak. - Prawie na miejscu! Ruszamy na mój rozkaz! Za minutę! - Popatrzyła na rozciągniętych wśród ruin żołnierzy. - Wstawać! To nasze wsparcie arty- leryjskie! - krzyknęła, wskazując ręką ognie eksplozji po drugiej stronie uli- cy. - Ruszamy za czterdzieści pięć sekund! Tyralierą! Szykować się! Raz! Dwa! Przeskoczyła do obszernego gabinetu zamienionego w rozległy krater. Po osypisku gruzów ostrożnie zbiegła do odrażającego atrium utworzonego przez wybuch trzytonowej głowicy rakietowej i zaczęła się wdrapywać z dru- giej strony w kierunku wielkiej dziury we frontowej ścianie budynku. Przy poziomie ulicy zaczęła się czołgać przez teren gęsto usiany niedo- pałkami papierosów. Wychyliła głowę znad krawędzi i popatrzyła na pierw- szy cel wyznaczony plutonowi - metrowej wysokości ceglany mur za ulicą. Gestami szybko wskazała trzem drużynom pozycje po obu stronach krateru. Nie musiała przypominać o konieczności schylania głowy. Buchające pło- mienie, ryk ostrzału artyleryjskiego oraz wycie i huk odłamków trafiających w ściany czyniły to za nią. Musiała jednak ponaglić maruderów: - Czołgać się! Dalej! Żywo! Musieli wygrać wyścig z czasem. Lada moment artyleria powinna ucich- nąć ze względu na odpalane przez Chińczyków rakiety. Samobieżne działa musiały się wycofać co najmniej o pięćset metrów, zanim pierwsza z nich spadnie na dotychczasowe pozycje. Kiedy tylko jej oddział zajął pozycje w szeregu do natarcia i umilkły eksplozje, Stephie zameldowała przez radio Zwierzakowi: - Jesteśmy! Stawiaj zasłonę! Zanim jeszcze przebrzmiało echo ostatniego wybuchu, krzyknęła: - Pierwszy pluton! Do ataku! Ognia! Wyskoczyli z krateru i pognali przed siebie. W paru susach pokonała osmalony trawnik, wąski pas asfaltu oraz po- gruchotany chodnik i z głośnym wrzaskiem rzuciła się pod mur. Dobrze wie- działa, że w takiej sytuacji krzyk pomaga rozładować napięcie. Ale zarazem był to mimowolny przejaw lęku przed mogącąnadejść w każdej chwili śmier- cią. Reszta żołnierzy natychmiast podchwyciła ten okrzyk, padając obok niej na ziemię. Na tych nielicznych Chińczyków, którzy odważyli się wychylić głowy ponad mur, spadła lawina ognia plutonu Zwierzaka. Z ruin restauracji odezwały się nagle wszystkie pistolety, karabiny maszynowe i granatniki. Grad ołowiu runął ponad zniszczonymi parkometrami i skrzynkami poczto- wymi. W pawilonie handlowym po drugiej stronie parkingu posypały się z brzękiem resztki szyb z okien. Chińczycy musieli ponownie się ukryć. Tylko trzech żołnierzy z plutonu Stephie zostało na ulicy. Odczołgali się pod osłonę, zostawiając za sobą na asfalcie krwiste smugi. Roberts zajmowała pozycję w środku szeregu. Po lewej celem trzeciej drużyny był niewielka, przyklejona z boku do pawilonu pralnia chemiczna. Wyglądała na opuszczo- ną, ale żołnierze i tak zasypali ją gradem kul, zanim wtargnęli do środka. Chwilę później dowódca zameldował przez radio, że w pralni nikogo nie ma. Po prawej druga drużyna wciąż jeszcze zarzucała granatami duży piętro- wy salon meblowy, łączący się z wydłużonym, mający kształt litery U cen- trum handlowym, którego zdobycie należało do pierwszej drużyny prowa- dzonej przez Stephie. Między skrzydłami budynku znajdował się skwer. Nie wychodziły na tę stronę żadne okna, tylko w najdalszym końcu znajdowały się drzwi, zza któ- rych ostrzeliwali się Chińczycy. Kilka pocisków odpalonych z granatników zmusiło ich do wycofania się. - Będą na nas czekali za tamtymi drzwiami! - wykrzyknęła Roberts do jednego z dwóch żołnierzy wojsk inżynieryjnych, których zgarnęła w dro- dze z Waszyngtonu. Drugi został trafiony, gdy przebiegał przez ulicę. - Trzeba wywalić tam całą ścianę! Pod osłoną reszty drużyny saper wraz z dwoma szeregowcami pobiegli pod obmurowaną klinkierem ścianą lewego skrzydła i zajęli pozycję kilka metrów od osmalonego wybuchami granatów otworu wejściowego. Kilka sekund później wycofali się biegiem, zostawiając za sobą duży ładunek wy- buchowy umieszczony na skrzynce hydrantu metr nad ziemią. Wybuch po- walił na ziemię biegnącego na końcu żołnierza, ale nic mu się nie stało. Kie- dy dym się rozwiał, ujrzeli strumienie wody tryskającej z rozerwanych rur. W wielkiej dziurze wybitej w ścianie pawilonu leżały rozszarpane szczątki Chińczyka. Stephie poprowadziła do natarcia w kierunku dwóch mrocznych otwo- rów, w biegu zasypując wnętrze budynku seriami pocisków. Kiedy dopadła ściany, na jej rozkaz ośmiu pozostałych przy życiu żołnierzy pierwszej dru- żyny rzuciło do środka granaty i padło na ziemię pod murem. Ostatnia dziew- czyna ledwie zdążyła dać nura za osłonę, gdy granaty się rozerwały. Stephie natychmiast skoczyła w gęstą chmurę dymu. Zauważyła kilka trupów na betonowej podłodze niedaleko przejścia na zaplecze sklepu. Kie- dy od strony salonu meblowego nadbiegła również druga drużyna, poprowa- dziła żołnierzy na mroczne, wypełnione dymem zaplecze. Posuwali się cał- kiem na ślepo. Najpierw boleśnie stłukła sobie kolano o kant przewróconego regału, później zwichnęła kostkę, stanąwszy na brzegu cegły. A przez cały czas tak samo obawiała się ukrytych w ciemności Chińczyków, jak i zdener- wowanych, przejętych rekrutów podążających za nią. - Drugi ładunek - szepnęła do sapera, wskazując mu ledwo widoczne przejście z biura do magazynu. Popatrzył na nią, jakby oszalała. Użycie sil nych materiałów burzących w zamkniętej przestrzeni graniczyło z samobój stwem. - Rzucisz go najdalej, jak się da - wyjaśniła. Przełknął ślinę i znów w eskorcie dwóch szeregowców ruszył do przo- du. Parę sekund marudził przy zapalniku, wreszcie skoczył na nogi, wygiął się w łuk i z całej siły cisnął ciężki pakunek za drzwi. Długa seria wybiła szereg dziur w cienkiej ściance działowej tuż nad jego głową, rzucił się więc do tyłu i zaczął pospiesznie uciekać na czworakach. Stephie przycisnęła czoło do betonu i wbiła kciuki głęboko w uszy. Fala uderzeniowa była najsilniejsza tuż nad podłogą. Odczuło się ją jak cios w twarz. Ze wszystkich stron posypał się gruz, pospadały jakieś rzeczy z półek. Z tyłu krzyknęła dziewczyna przygnieciona padającym regałem. Powietrze wypełniło się kurzem i dymem. - Naprzód! - wrzasnęła Stephie. Skoczyła przed siebie, ale dopiero jako trzecia dopadła drzwi. Młodzi żołnierze szybko uczyli się podstawowych zasad walki. Jeśli chcesz prze- żyć, nie czekaj, aż przeciwnik się otrząsnie. Musisz go zabić, nim opanuje nerwy i przejrzy na oczy. W korytarzu zadudniły echem wystrzały pędzą- cych przodem szeregowców. Stephie pognała za nimi, ale nie natknęła się na żadnego z obrońców. Zużyli jeszcze cztery ładunki wybuchowe do wybijania dziur w ścianach i torowania sobie drogi przez centrum handlowe. Szło im łatwiej, niż można było przypuszczać, gdyż oszołomieni Chińczycy szybko się wycofywali. Otwierali ogień przy pierwszej styczności z atakującymi, ale zaraz potem uciekali w popłochu, gnani strumieniami kul. Wcześniej czy później ginęli, nie stawiając zbytniego oporu. W końcu przedarli się do pralni, ale tu automaty pralnicze nie były dobrą osłoną przed kulami Chińczyków. Stephie straciła dwóch żołnierzy, chłopaka i dziewczynę, którzy przykucnęli w wąskim przejściu, żeby przeładować broń. Ich tyły od ulicy zabezpieczała trzecia drużyna, toteż Roberts powiodła resztą żołnierzy do natarcia na zaplecze pralni, do którego prowadziła ol- brzymia dziura wybita w ścianie. Ledwie się przez nią przedostali, zewsząd buchnęły płomienie, gdyż Chińczycy podpalili wylany ze zbiornika rozpusz- czalnik. Żrące opary dusiły w gardle. Zanim udało się stamtąd wydostać, kule dosięgły trzech żołnierzy, z których jeden zginął na miejscu. Kiedy jed- nak wypadli na zewnątrz, nieprzyjaciel rzucił się do panicznej ucieczki. Ta wkrótce przerodziła się w rzeź, gdy i drugi pluton Zwierzaka przekro- czył ulicę, oskrzydlając Chińczyków. Co najmniej stu żołnierzy zostało za- pędzonych na odkryte pole za pawilonem, gdzie zginęli od kul. Młodzi, niedoświadczeni żołnierze gromkimi wiwatami przyjęli zwy- cięstwo. Na nowo połączone plutony witały się jak po długiej rozłące. Ści- skano sobie dłonie, poklepywano po plecach, a nawet padano w objęcia. Tylko Stephie i Zwierzak nie cieszyli się tak bardzo. Usiedli pod ścianą zrujnowanego domu mieszkalnego za pawilonem. Wszędzie dokoła pełno było trupów Chińczyków. Stephie odnotowała z sa- tysfakcją, że większość musiała wcześniej porzucić broń w panicznym od- wrocie. - Ilu? - zapytała cicho. - Siedmiu - mruknął Zwierzak. Trzech zabitych. Zostawiłem dwie sa- nitariuszki z rannymi. - Ja straciłam więcej - przyznała. - Chyba dwunastu. Z tego połowa zginęła. Cholera! Następnym razem musimy rozegrać to lepiej! - Jasne - odparł stanowczo. - Koniecznie. Ackerman wywołał ją przez radio i zapytał o straty. Stephie złożyła mel- dunek. - Zostaniemy tu z godzinę dodała. - Musimy odpocząć. - Nie ma mowy - rzucił Ackerman. - Zepchnęliśmy ich do ucieczki. Wzdłuż szosy posuwa się szpica pancerna. Rzeczywiście z oddali dolatywał głośny warkot i dzwonienie czołgowych gąsienic. Stephie pomyślała, że już dawno nie widziała amerykańskich czoł- gów, które by się nie paliły albo nie wycofywały z armatami obróconymi do tyłu. Do natarcia zgromadzono istną armię pancerną. W drodze z Waszyng- tonu widziała długie szeregi stalowych bestii stojących jedna przy drugiej. - Trzeba przeć dalej, bo inaczej zostaniemy na tyłach - ciągnął Acker man.- Musimy osłaniać pancerne uderzenie na skrzydłach. Chińczycy wieją w popłochu. Stephie odniosła wrażenie, że dostrzegła na jego ustach niewyraźny uśmiech. Zarządzili zbiórkę obu plutonów i Roberts nawiązała łączność radiową z sąsiednimi kompaniami, wkraczającymi już do pobliskiego osiedla. Przeszli przez odkryty teren i dotarli do spokojnej, podmiejskiej uliczki, zdumiewa- jącej oazy spokoju pośród trwających wokoło zaciętych walk. Docierał tu huk eksplozji, widać było rozbłyski i słupy dymu, a mimo to wojna jakimś cudem ominęła szeregi domków jednorodzinnych. Stephie nakazała jednak zwiększoną ostrożność. Znów czuła się jak na Mason Street w Atlancie, tyle że role się odmieniły. Teraz Amerykanie, mający już nieco doświadczenia, wypierali całkiem zielonych chińskich rekrutów. Posuwali się skokami od domu do domu, gotowi w każdej chwili otworzyć ogień. Nieoczekiwanie z okna wysunęła się biała flaga. Roberts pomyślała z ra- dością, że Chińczycy chcą się poddać. Szczęście zaczynało się do nich uśmie- chać. Przed nimi przez osiedle przejechał oddział piechoty w wozach opan- cerzonych, skutecznie likwidując nieliczne gniazda oporu. Nikt się nie pa- tyczkował z jeńcami. Związanych wleczono za włosy po ulicy, ale i tak żadnego z pojmanych nie spotkał taki los, jak Becky Marsh czy Johna Burn- sa, myślała z goryczą. Pospiesznie nakazała swoim żołnierzom rozwinąć się w tyralierę. - Jak tylko zobaczycie karabin - syknęła przez kanał łączności kompa- nijnej, przyciskając kolbę pistoletu do ramienia - strzelać natychmiast. Nie spuszczała z oka uchylonego okna, zza którego wysunęła się flaga. Branie jeńców zawsze wiązało się z dużym ryzykiem. W nerwowej atmosfe- rze nawet jeden straceniec mógł przypadkowym strzałem poderwać rozbra- janych już kolegów do desperackiej walki. Dlatego Stephie była spięta do granic wytrzymałości. Nie chciała podejmować zbędnego ryzyka, skoro ta bitwa był już wygrana. - Halo! Hej, wy tam! - zawołała jakaś kobieta roztrzęsionym głosem. - Halo! Stephie przemknęło przez myśl, że nieprzyjaciel wziął zakładników. - Wychodzić z rękami w górze! - krzyknęła, jednocześnie gestami na- kazując obsłudze dwóch karabinów maszynowych trzymać drzwi domu na muszce. Pokazała się w nich jednak siwowłosa staruszka w szlafroku. Zza jej pleców dolatywały nerwowe nawoływania reszty rodziny. - Mamo! - krzyknął jakiś przestraszony mężczyzna. Ale staruszka tylko szerzej zamachała flagą, a ujrzawszy amerykańskich żołnierzy rzuciła ją na schody. Pospiesznie wyciągnęła zza pazuchy gwiaź- dzisty sztandar i zaczęła im wywijać ósemki nad głową. - Hura! Niech żyją nasi chłopcy i dziewczęta! Hura! Niech żyją Stany Zjednoczone! Hura! Stephie łzy napłynęły do oczu i ciarki przeszły po skórze. Nie zdołała opanować wzruszenia. Opuściła pistolet i zaszlochała. Kiedy staruszka za- częła tańczyć na schodach, reszta rozbawionych szeregowców także szybko opuściła broń. - Wszystko w porządku! - wołała kobieta. - To nasi! Nasze wojsko! Nasi żołnierze! Wrócili! Stephie nie potrafiła nad sobą zapanować. Łzy ściekały jej po policz- kach. Nie była ani zła, ani smutna, lecz mimowolnie zanosiła się szlochem. Z domu wyszła reszta rodziny. Mężczyzna w średnim wieku, jego żona i dwoje nastoletnich dzieci, chłopak i dziewczyna. Pies zaczął szarpać smycz, aż w końcu się wyrwał. Radośnie machając ogonem, duży złocisty labrador podbiegł do wyciągniętego na ziemi Zwierzaka i zaczął go lizać po twarzy. - Dobry piesek - mruknął Zwierzak, tarmosząc mu sierść na karku. - Grzeczny piesek. Jak na komendę w drzwiach sąsiednich budynków także pojawili się ludzie. Okazało się, że przeciętnie co drugi dom był zamieszkany. - Uciekli tamtędy! - krzyczeli niektórzy, pokazując w głąb ulicy. - Chodźcie, zaprowadzę was! - zawołała jakaś dziesięcioletnia dziew- czynka we wzorzystej bluzie dresowej, ale matka natychmiast złapała ją za rękę i pociągnęła z powrotem do domu. Zwierzak zarządził zbiórkę kompanii, chociaż nie było to konieczne. Ste- phie nie miała wątpliwości, że dla mieszkańców tego osiedla wojna już się skończyła. A sądząc po milknącym w oddali warkocie czołgów, nietrudno było zgadnąć, że główny ciężar natarcia wzięły na siebie formacje posuwa- jące się znacznie szybciej od piechoty. Ludzie wiwatowali i rzucali się sobie w ramiona. Do tej pory odizolowani, usiłujący zaledwie przetrwać w ukry- ciu, teraz na nowo odczuwali przynależność do lokalnej wspólnoty. Pospiesznie wybrali delegację, a żołnierze skierowali ją do dowódcy kompanii. Na jej czele stanęła siwowłosa staruszka, która pierwsza odważyła się wyjść z białą flagą. Wszyscy trzymali w rękach jakieś dokumenty. Od pozostałych mieszkańców także zebrano zielone formularze i teraz kobieta wyciągnęła cały ich plik w kierunku Stephie. - Co to jest? - Powinniście to przeczytać - powiedziała staruszka nosząca okulary o bardzo grubych szkłach. Sprawiała wrażenie, jakby nie myła się i nie odży- wiała prawidłowo od dłuższego czasu. Roberts popatrzyła zdziwiona na kartki gęsto zadrukowane po chińsku. Krótkie akapity i numerowane paragrafy wzdłuż lewego marginesu nadawa- ły im charakter urzędowych oświadczeń. Okazało się, że na odwrocie znaj- duje się tekst angielski. Nagłówek głosił: „Deklaracja lojalności". - Nikt z nas tego nie podpisał - odezwał się mężczyzna z delegacji. - Nie zebrali na tej ulicy ani jednego podpisu. - Powtarzali, że jeśli podpiszemy, dostaniemy przydziały jedzenia i le- karstw - wyjaśniła siwa staruszka. - Wystarczyło tylko podpisać. Ale nikt tego nie zrobił. Absolutnie nikt! Podano jej drugi plik identycznych formularzy. Przebiegła wzrokiem krótki tekst, zwracając uwagę, że podpisujących się ludzi określano mianem „obywateli byłych Stanów Zjednoczonych". Sięgnęła do kieszeni i wyjęła zapalniczkę. Wszyscy, zarówno cywile, jak i żołnierze, wybuchnęli śmiechem, gdy podpaliła zielone kartki i rzuciła je na ziemię. Cienki papier ryżowy spłonął błyskawicznie. Kiedy staruszka za- częła wdeptywać popiół w ziemię, natychmiast w jej ślady poszli inni, a szcze- gólnie ochoczo dzieci. Do grupki cywilów przyłączyło się też paru żołnie- rzy, chociaż po garstce popiołu nie został już nawet ślad. Wszyscy pragnęli okazać swój stosunek do chińskich deklaracji lojalności. - Szkoda, że nie wszyscy doczekali tej chwili - mruknął cicho Zwie rzak. Stephie ujrzała nagle przed oczyma twarze poległych kolegów, a wśród nich najwyraźniejszą Johna Burnsa. Poczuła kłucie w sercu. - Ruszajmy - powiedziała szybko, chcąc uciec od natrętnych wspomnień. PEKIN, CHINY 31 grudnia, 21.30 czasu lokalnego Han został zaproszony na wielkie ceremonialne przyjęcie i posadzony przy długim centralnym stole na podwyższeniu, ale znajdował się bardzo daleko od jego środka. Czuł się zupełnie zdezorientowany po długiej podró- ży, tym bardziej że musiał lecieć do Ameryki Południowej i dopiero stamtąd przez Pacyfik, gdyż lotniska na Hawajach ponownie zostały zaatakowane przez niedobitki amerykańskiej piechoty morskiej, z którą już dawno chiń- skie wojska powinny się uporać. W olbrzymiej sali panował zgiełk rozmów tysięcy zaproszonych dygni- tarzy. Wokół podwyższenia we wszystkie strony ciągnęły się zastawione stoły. Panowała luźna, wręcz radosna atmosfera. Tylko przy centralnym stole lu- dzie w milczeniu spoglądali na ucztującą rzeszę. Samo rozmieszczenie gości uniemożliwiało swobodną rozmowę, przynajmniej w najbliższym otoczeniu Żemina. Było to zresztą dość zamienne dla życia publicznego. Więzy ro- dzinne eksponowano wyłącznie na użytek tłumów, bo w rzeczywistości go- rętsze uczucia były zarezerwowane wyłącznie dla kochanek. W ogóle nie istniało coś takiego jak miłość. Przez pokolenia skutecznie ją wypleniono w całej klasie rządzącej. Han pochylił się nisko nad stołem i spojrzał w lewo, w stronę środka stołu. Spoglądający na wielką salę balową goście składali się dokładnie po połowie z cywilów, zajmujących prawą część stołu, i wojskowych siedzą- cych po lewej. On został umieszczony - a raczej skazany na wygnanie - bli- sko prawego skraju, wśród mniej znaczących pociotków i dalekich kuzy- nów, których imionami nawet nie próbował do niedawna zaśmiecać sobie pamięci. Daleko na lewo od niego znajdowała się wyraźna granica między przywódcami obu politycznych frakcji. Rodzice Hana siedzieli znacznie bliżej środka. Na lewo od nich zajmo- wał miejsce tylko premier z żoną, a dalej, chyba w samym centrum, zasiadła bodaj największa obecnie gwiazda chińskiej polityki, jego syn, Wu. Miał na sobie elegancki ciemny garnitur, Żemin chyba po raz pierwszy widział go bez munduru. I od początku uroczystego obiadu to miejsce pośrodku stołu zalewał blask telewizyjnych jupiterów i błyski fleszy fotoreporterów uwiecz- niających te pamiętne chwile. Han wychylił się jeszcze bardziej. Obok Wu, już po drugiej stronie gra- nicy, siedziała Liu Ji, piękna ukochana wnuczka ministra obrony. A przecież to on, za cichym przyzwoleniem syna, wybrał mu Ji na przyszłą małżonkę. Za dziewczyną zajmował miejsce stary generał Liu Czangsing i jego niemal odrażająco brzydka żona, a dopiero dalej ojciec Ji, także generał, jej matka, i wreszcie cała reszta stopniowo coraz mniej znaczących oficerów z żonami, kończąc na tych z samego obrzeża elity władzy, zaproszonych nie ze wzglę- du na pozycję w hierarchii, ale wyłącznie w powodu więzów rodzinnych. Sądząc po rozmieszczeniu przy stole, właśnie wśród nich Żemin powinien teraz upatrywać bezpośrednich przeciwników ze sfery wojskowej. Wciąż nie mógł się pogodzić z tak szybką utratą swojej pozycji. Robił wszystko, czego po nim oczekiwano, wykonywał każde polecenie, ale to najwyraźniej nie wystarczyło. Nie popełnił żadnego błędu, żadnej pomyłki, za którą należałoby go ukarać, a mimo to, gdy wczesnym rankiem wylądo- wał w Pekinie, na pustym lotnisku czekał na niego tylko samochód z samot- nym kierowcą. Han przez cały dzień usiłował się skontaktować z Wu, ale syn był bardzo zajęty. Wszyscy w mieście pragnęli się z nim zobaczyć. Na każdym kroku podczas tego oszałamiającego debiutu w stolicy świata witały go tłumy ga- piów i gromkie wiwaty. Programy telewizji państwowej przerywano nagle informacjami o kolejnych jego spotkaniach. W przebitkach filmowych po- kazywano, jak wychodził z gmachu ministerstwa bezpieczeństwa czy też wkraczał do ministerstwa handlu bądź udawał się na lunch w siedzibie rządu albo wizytował różne instytucje wojskowe. W dodatku uwielbienie tłumów, którego przejawy bez przerwy napotykał, wcale nie było inicjowane przez władze, co czyniło z niego prawdziwy fenomen. Chiny nigdy wcześniej nie doświadczyły czegoś takiego, jak Han Wuszi: syn marnotrawny, bohater wojenny oraz idol i wybawiciel dla odbiorców telewizji liczonych w miliar- dach. Dla wszystkich Han Wuszi stał się symbolem nadziei, był jak gigantycz- ny ekran, na którym nakładały się oczekiwania wszystkich obywateli wiel- kiego chińskiego imperium. Dla jednych stanowił symbol determinacji w wal- ce znamionującej szybkie zakończenie wojny. Dla innych jego odmowa kon- tynuacji samobójczego natarcia oznaczała bliskie zakończenie bezsensownego rozlewu krwi. Ale dla wszystkich Wu był symbolem zmian, których wypa- trywano z utęsknieniem - nową twarzą, świeżym powiewem w zatęchłych korytarzach pekińskiego centrum władzy. Idealnie pasował do tej roli, bo w powszechnym mniemaniu był nikim, człowiekiem z ulicy, nie skażonym przez lata udziału w politycznych intrygach. A w dodatku był jednocześnie członkiem rządzącej rodziny oraz fronto- wym weteranem z długą czerwoną szramą na policzku od draśnięcia amery- kańskiej kuli. Nie ulegało wątpliwości, że to wszystko nie jest wyłączną zasługą Wu. Musiało zostać zaplanowane na samym szczycie władzy przed miesiącami, może nawet jeszcze przed inwazją. Han nie miał pojęcia, kto to zaplanował, cywile czy wojskowi, ale ostatecznie zyskali jedni i drudzy. Zarówno pre- mier, jak i minister obrony, na równi z tego skorzystali, chociaż Wu nie do końca dał sobą manipulować. W każdym razie zabójstwo Szenga i Li musiało przez tych dwóch zostać uzgodnione. Premierowi zależało na uwolnieniu się od zagrożenia, jakie reprezentował sobą generał, a ministrowi na pozbyciu się rywala do stanowiska. Niemniej uwolnienie Billa Bakera i jego córki oraz umożliwienie im bezpiecznego powrotu na stronę amerykańską było już pomysłem Wu. Z pewnością nikogo nie uprzedził o swoim zamiarze. Chciał sprawdzić, jak daleko sięga jego władza nad cywilami i wojskowy- mi. Z drugiej strony ten gest pojednania z wrogami, podobnie jak wiele in- nych dokonań Wu, miał głównie na celu zyskanie jeszcze większej przy- chylności społeczeństwa. Tak oto Wu stał się znaczącą siłą na arenie politycznej. I tylko starzy głupcy po obu stronach zastałych podziałów politycznych mogli sądzić, że zdołają wykorzystać tę siłę do swoich celów i na swoją korzyść. Ludzie siedzący na prawo od Hana spoglądali na niego takim samym wzrokiem, jakim on patrzył na syna. Dlatego wyprostował się szybko i wró- cił do przerwanego obiadu. Nie był jednak głodny. Kiedy zmęczony długą podróżą zjawił się tego wieczoru przed salą balową, musiał stanąć na końcu długiej kolejki. Z daleka zauważył, że gości uroczyście wita Wu, dzielny bohater wojenny z opatrunkiem na twarzy, i jego śliczna, urocza, promienie- jąca wybranka, Ji, którą zapewne dopiero w tej sali ujrzał po raz pierwszy. Miał dużo czasu, żeby starannie zaplanować swoje powitanie. Synowi chciał tylko po męsku uścisnąć dłoń, uśmiechnąć się szeroko i skinąć głową, ale podekscytowaną Ji przywitać słowami: „Mam nadzieję, że gdy następnym razem odwiedzisz Amerykę, będę mógł ci pokazać cały Disneyland". Osta- tecznie tuż przed wyjazdem na lotnisko w Atlancie, które wkrótce miało zostać nazwane imieniem Hana Wuszi, odebrał wiadomość, że w jego ręce przekazano władzę nad całością terenów okupowanych, zarówno na wscho- dzie, jak i zachodzie Stanów Zjednoczonych. Ale poproszono wszystkich o zajęcie miejsc przy stołach, zanim Han doszedł w kolejce do gościa honorowego. Podejrzewał, że teraz już nie bę- dzie miał okazji zamienić choć kilka słów z nowożeńcami, których pospiesz- nie zorganizowany ślub odbył się w wąskim gronie zaledwie parę godzin temu. Dowiedziawszy się o nim, Han długo klął na cały głos. Ślub niweczył bowiem wszystkie jego plany pieczołowicie układane w czasie podróży. Dwie połówki chińskiej areny politycznej połączyły się w środkowej strefie stołu, zanim on w ogóle zdążył się pozbierać. Gwar w sali balowej ucichł nagle, jakby drobne gryzonie wyczuły bliską obecność groźnego drapieżnika. Minister obrony, Liu, podniósł się z miej- sca. Natychmiast podbiegł do niego żołnierz z mikrofonem kierunkowym, ustawionym tuż za polem widzenia obiektywów kamer. Wszyscy goście - czyli wszyscy, którzy coś znaczyli w chińskiej polityce, ministrowie i gene- rałowie, dyrektorzy i prezesi najważniejszych instytucji państwowych, am- basadorowie i gubernatorzy, pośpiesznie ściągnięci ze wszystkich zakątków imperium, a każdy w towarzystwie nieodłącznej małżonki - popatrzyli na niego w oczekiwaniu i zaraz także wstali z miejsc. Kiedy generał uniósł wysoko kieliszek, w jednej chwili ucichło nawet pokasływanie i szuranie krzesłami. - Chciałbym wznieść toast - powiedział Liu, a jego słowa zadudniły zwielokrotnionym echem z rozmieszczonych po całej sali głośników - za młodego człowieka, który reprezentuje wszystkie bliskie naszym sercom wartości. Należy do jednej z najpotężniejszych rodzin w Chinach i nosi le gendarne już nazwisko Hanów, jest odznaczonym orderami bohaterem wo jennym, który dzielnie prowadził swoich żołnierzy do boju w zwycięskiej bitwie o Waszyngton, a także najnowszym członkiem mojej dumnej rodzi ny! Za Hana Wuszi! Cała sala podchwyciła toast, wśród błysków fleszy i w blasku jupiterów tysiące dygnitarzy ryknęło chórem: - Za Hana Wuszi! Był to rodzaj swoistej przysięgi lojalności wobec nowego reżimu, skła- danej równocześnie przez cywilnych przywódców i wysokich rangą ofice- rów, jednoczących się duchowo z młodym Wu dla dobra Chin, a zarazem pożegnanie dzielonego przez wszystkich potajemnie lęku przed tym obu- dzonym, mającym cały świat we władaniu potworem, którego chińska armia nie potrafiła unieszkodliwić podczas snu. Han przyłączył się do toastu tylko dlatego, że jakiś zdezorientowany reporter wycelował w niego obiektyw apa- ratu, zanim pobiegł dalej w stronę pępka świata: syna Żemina i jego syno- wej. Później goście, wyciągając szyje i wspinając się na palce, obserwowali, jak młoda para wychodzi na parkiet. W blasku jupiterów, niczym książę i księżniczka z bajki, Wu z Ji ruszyli do walca w zacieśniającym się kręgu uśmiechniętych generałów i rozradowanych ministrów. Starcy w mundurach nawiązywali przyjazne rozmowy ze starcami w garniturach, co w ogóle było nie do pomyślenia przez ostatnie dziesięć lat. Obiektywy kamer rejestrowały to wszystko, żeby przesłać wyraźny sygnał całemu światu. Han nie miał pojęcia, że cywilni przywódcy na drodze do ostatecznej rozgrywki z wojskowymi realizowali równolegle dwa plany. Premier w ostat- niej chwili wybrał rozwiązanie kompromisowe zamiast otwartej konfronta- cji, w której główną rolę powierzono jemu. Gwałtowny zwrot w polityce pociągnął za sobą zmiany personalne. To właśnie młody Wu, idealne połą- czenie kręgów militarnych i cywilnych, miał bezpiecznie sprowadzić Chiny z destrukcyjnego kursu wiodącego do politycznej kolizji. Precz ze starym, wiwat nowe! - myślał z goryczą Han. - Król umarł, niech żyje król! Wstał od stołu i niepostrzeżenie wymknął się z sali. Psy łańcuchowe polityki, które jeszcze niedawno kłaniały się przed nim w pas, teraz udawa- ły, że go nie zauważają. Został już zaliczony do reliktów smutnej przeszło- ści. Nową gwiazdą na firmamencie był Wu. Kiedy wrócił do swego apartamentu, zastał Szen Szen w krótkiej halecz- ce przed telewizorem. Oczy miała zaczerwienione od łez i zgrzytała zębami z wściekłości. Wróciła do Pekinu razem z Żeminem, przez całą podróż ukła- dając plan zemsty. - Rozmawiałeś z nim? - zapytała. - Nie. Ale jutro Wu zamierza odwiedzić kilka ważnych firm w Hong- kongu i zatrzyma się w rodzinnym domu. Będziesz mogła pojechać ze mną. - Pojedzie sam? Bez żony? Han uśmiechnął się i pokiwał głową. - Ji zostaje w Pekinie. - A co z nocą poślubną? - dopytywała się naiwnie. - Też spędzają od- dzielnie? - Wątpię - odparł i wybuchnął gromkim śmiechem. Szen Szen odwróciła wzrok. - Mimo wszystko... jutro wyjeżdża i zostawiają samą, dzień po ślu bie... Znów popatrzyła w telewizor. Na ekranie Wu zanosił się od śmiechu, gdyż szampan, który miał wlać w usta młodej małżonki, pociekł jej po bro- dzie i sukni. Ji była od niego o trzy lata starsza, ale chichotała piskliwie jak mała dziewczynka. Nawet otaczający ich starcy, na których twarzach Han ani razu nie widział uśmiechu, teraz zaśmiewali się razem z młodą parą. W telewizyjnej transmisji i to było symboliczne, stanowiło obietnicę radosnej beztroskiej przyszłości dla wszystkich powracających do kraju żołnierzy. Dziwka! - syknęła Szen Szen, miętosząc w dłoniach jedwabną po- duszkę. - Już ja się nią zajmę - powiedział Han. - Tobie zostawiam Wu, bez względu na to, co zamierzasz. Uśmiechnął się, zgasił światło, usiadł przy dziewczynie i zaczął ją pie- ścić w poświacie bijącej od telewizora. Oboje nie odrywali oczu od ekranu do momentu, aż osiągnęli orgazm. STOCZNIA MARYNARKI WOJENNEJ, FILADELFIA 15 stycznia, 13.30 czasu lokalnego Kapitan Stephanie Roberts stanęła na szczycie platformy wysuniętej ponad błękitną morską toń. W basenie portowym filadelfijskiej stoczni stało na kotwicy kilkanaście okrętów wojennych, ale towarzyszący jej admirał Thornton wyjaśnił, że najważniejsza część eskorty olbrzymiego pływające- go arsenału pozostaje niewidoczna. - Z naszej stoczni w New London, w Connecticut, nowe okręty pod wodne wychodzą jak spod sztancy - dodał szef operacji morskich ubrany w galowy granatowy mundur ze złotymi epoletami. Stephie odnosiła wraże nie, że admirał jest szczególnie dumny z tego, iż po długiej przerwie znów może odgrywać jedną z głównych ról w toczącej się wojnie. - Ich zadaniem będzie tropienie i niszczenie chińskich łodzi podwodnych, które chciałyby się zbliżyć do eskadry nawodnej. Oczywiście liczba wodowanych okrętów jest ściśle tajna, ale... - pochylił się i wyjaśnił szeptem: - Chińczycy nie podejrzewają nawet, że mamy aż tak wielkie moce produkcyjne. - Puścił do niej oko i uśmiechnął się chytrze. Na nabrzeżu w dole orkiestra grała marsza. Ponad tłumem cywilów i ma- rynarzy w niebieskich mundurach powiewały chorągiewki i transparenty z pa- triotycznymi hasłami. Stephie podejrzewała, że cywile to wyłącznie pracow- nicy stoczni i ich najbliższe rodziny. - Przebywa pani na urlopie? - zapytał Thornton. - Tak jest, panie admirale-odparła. - A gdzie teraz stacjonuje pani jednostka? - zaciekawił się inny, wysoki rangą oficer. - W południowej Wirginii. - Niech Bóg ma was w swojej opiece - rzekł admirał, spoglądając po twarzach uśmiechniętych oficerów i ich żon zajmujących dwa rzędy siedzeń na platformie. - Mam nadzieję, że już niedługo przynajmniej trochę wam ulżymy. Prawda, chłopcy? Odpowiedzieli jakby jednym głosem: - Tak jest, panie admirale. Stephie odwróciła głowę i pomyślała z obrzydzeniem: morskie liżydup- ki. Thomton znów spojrzał na nią wyczekująco. - Kiedy pływający arsenał naprawdę wyjdzie w morze? - zapytała. -Z pełną załogą, gotów do walki. - No cóż, to również ściśle tajne - odparł, ale szybko się pochylił i szep- nął: - W przyszłym tygodniu. Siedzący za nimi wiceadmirałowie i kapitanowie z trudem opanowali uśmiechy satysfakcji. Nie mogli się już doczekać tej chwili. Orkiestra skończyła marsza i z głośników popłynął wzmocniony głos ojca Stephie. Popatrzyła na jego twarz widoczną na monitorze. Stał na dziobie gigan- tycznego pływającego arsenału pięćset metrów dalej. Mimo że przemawiał krót- ko, kilkakrotnie przerywały mu głośne owacje, okrzyki i wiwaty tłumu zebrane- go na nabrzeżu. Najgłośniejsze zerwały się jednak po ostatnich słowach: - Nadaję temu okrętowi imię USS „Ronald Reagan"! Gruchnęły oklaski, gdy roztrzaskał butelkę szampana o burtę kolosa mają- cego wyporność pół miliona ton. Ze swojej oddalonej platformy Stephie ob- rzuciła spojrzeniem rozległy pusty górny pokład, przypominający jej super- tankowca. Tyle że zamiast zbiorników na ropę mieściło się pod nim osiem tysięcy automatycznie ładowanych wyrzutni rakiet pionowego startu. A w prze- paścistych trzewiach zmagazynowano sto tysięcy pocisków różnego typu. - Niech marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych obsadzi ten okręt i pobudzi go do życia! - dokończył Bill. Znów zagrała orkiestra. Po trapach ruszyły biegiem na pokład szeregi marynarzy w roboczych mundurach. Nad basenem portowym przemknęły trzy eskadry myśliwców, które zostawiły za sobą chmarę odpalonych rakiet. Kiedy chwilę później wszystkie pociski eksplodowały równocześnie w sno- pach iskier, światła jupiterów skierowały się na Stephie. Nagle obleciał ją strach. W końcach palców poczuła tak silny chłód, że bała się czegokolwiek dotknąć. Obiektywy kamer telewizyjnych skierowały się na nią. Ojciec, siedzący na drugiej identycznej platformie po przeciwnej stronie portu, uśmiechnął się szeroko, ujrzawszy ją na ekranie monitora. Thornton podał jej dużą butlę szampana w nylonowej siatce zawieszo- nej na długiej linie. Stephie podeszła do wielkiej baterii mikrofonów, mru- żąc oczy od błysku fleszy. Odchrząknęła. - Śmiało - szepnął jej przez ramię admirał. Wzięła szeroki zamach i z całej siły pchnęła butelkę przez trzydziesto- metrową przepaść dzielącą ją od burty okrętu. Gwar w tłumie na nabrzeżu przybrał na sile, jeszcze zanim butelka doleciała do stalowego poszycia, a gdy roztrzaskała się o burtę, zabrzmiały śmiechy. Stephie skrzywiła się i zacisnęła powieki. Przypomniała sobie, że miała to zrobić na końcu, a nie na początku swojego krótkiego wystąpienia. - Spieprzyłam - szepnęła do Thorntona, zapominając o bliskości mi krofonów. Tym razem gruchnęły gromkie śmiechy tysięcy ludzi zebranych na na- brzeżu. Zauważyła na monitorze, że nawet ojciec śmiał się w głos. Poczuła, że się czerwieni. - Nic się nie stało - mruknął rozbawiony admirał. Stephie jeszcze raz odchrząknęła, pochyliła się do mikrofonów i bez- błędnie wyrecytowała tekst, którego uczyła się na pamięć poprzedniego wie- czoru: - Nadaję temu okrętowi imię USS „Bill Baker"! - Jej głos, silnie wzmoc niony przez megafony, zadudnił ponad rozległym basenem portowym. -Niech marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych obsadzi ten okręt i pobudzi go do życia! Huknęły oklaski i wiwaty, jeszcze głośniejsze niż wcześniej. Orkiestra zagrała hymn państwowy. Stany Zjednoczone wracały na morze.