8960
Szczegóły |
Tytuł |
8960 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8960 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8960 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8960 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Max McCoy
Indiana Jones i Pusta ziemia
Lodowce ukazuj� si� nagle na prawo i lewo, i ko�ujemy zawrotnie w olbrzymich koncentrycznych okr�gach wok� brzeg�w olbrzymiego amfiteatru, kt�ry wierzcho�ki swych mur�w zatraca w ciemno�ci i bezmiarze. Wszak�e zostaje mi jeno okruch czasu dla rozmy�la� o w�asnym losie. Okr�gi zw�aj� si� raptownie, zanurzamy si� na o�lep w cie�ninie wir�w i w�r�d wycia, ryku i huku oceanu okr�t dr�y � na Boga � zapada si� � tonie!
Edgar Allan Poe, R�kopis znaleziony w butli (prze�o�y�: Boles�aw Le�mian)
Prolog
CHIMERA PAMI�CI
Oto co pozosta�o w pami�ci Indiany Jonesa:
Jedn� r�k� obejmuje umieraj�c� Ull�, w drugiej trzyma wycelowanego w g��b tunelu webleya. S�yszy zbli�anie si� nazist�w, g�uchy odg�os krok�w i nagl�cy szept Schnell! Schnell! dow�dcy oddzia�u, ale na razie skrywa ich ostatni zakr�t skalnego korytarza.
Indy goni resztkami si�. Jego rami� jest s�abe, a d�o� trz�sie si� tak mocno, �e to, co robi z ci�kim rewolwerem, trudno nazwa� celowaniem. W b�benku webleya pozosta�y tylko dwa naboje, dwa strza�y, by stawi� ostatni op�r sze�ciu dobrze uzbrojonym �o�nierzom SS.
Szans� s� nik�e, ale Indy i jego towarzysze nie maj� wyboru.
Dotarli do ko�ca Szybu Eddy i zostali dos�ownie przyparci do muru: szerokiej p�aszczyzny bezkszta�tnej, szarej ska�y. Nie ma tu innego korytarza, nie ma znak�w do rozszyfrowania, niczego, co wskaza�oby drog� wyj�cia z tego �miertelnie �lepego zau�ka.
Gunnar zdj�� koszul� i przygotowuje si� do walki na go�e pi�ci; uderzaj�c si� d�o�mi po twarzy na tyle mocno, �e w k�cikach ust pojawia si� krew. Szeroka pier� m�czyzny b�yszczy od potu, a faluj�ca ruda broda i gro�ne niebieskie oczy przywodz� na my�l obraz jego przodk�w - berserker�w.
Skierka jest najm�odszy i najni�szy z nich wszystkich, ale zachowa� najwi�cej spokoju. Siedemnastoletni wojskowy radiotelegrafista siedzi po turecku, przestawiaj�c le��ce na ziemi kamienie.
- Jaki kolor jest w widmie mi�dzy czerwonym i zielonym? -pyta Skierka.
7
- ��ty! - krzyczy Indy. - Pospiesz si�! S� tu�, tu�.
- Ju� prawie mam - m�wi Skierka.
Jednak�e Indy nie przypomina sobie, dlaczego kamienie s� takie wa�ne i co takiego Skierka prawie ma.
Jest jeszcze Ulla.
Du�ska speleolog zosta�a zraniona w pier� rykoszetem pocisku nazistowskiego. Jej bluza jest mokra od krwi, a ko�c�wki prostych blond w�os�w zabarwi�y si� od niej na kolor truskawek. Sk�ra przypomina barw� rybi brzuch, a wargi, nie umalowane i zwykle naturalnie czerwone, maj�b��kitny odcie�. Oddech Ulli jest urywany i towarzyszy mu okropny charkot.
- Jones - odzywa si� ranna.
- Nic nie m�w, z�otko - m�wi Indy przecieraj�c oczy wierzchem d�oni, w kt�rej trzyma webleya. - Oszcz�dzaj si�y.
- B�d� m�czyzn� - odpowiada Ulla chrapliwie. - I nie nazywaj mnie z�otko.
Upa� jest nie do wytrzymania, a g�ste powietrze kr��y niczym melasa w obola�ych p�ucach Indy'ego. Nagle w�osy na jego karku i ramionach zaczynaj� si� je�y�.
- Czujesz? - pyta Skierka.
- Tak - rzuca mu przez rami� Indy. - Co si� dzieje?
- Statyczna elektryczno��. Powietrze si� naelektryzowa�o. Nie mam poj�cia, dlaczego.
Nazi�ci s� tu�, tu�. Rytm wybijany obcasami i grzechot niesionego przez nich sprz�tu ur�s� do rozmiar�w kakofonii, kt�ra coraz bardziej zbli�a si� do zakr�tu.
Gunnar wydaje z siebie g�uchy pomruk.
Nagle Ulla otwiera oczy i spogl�da ponad ramieniem Indy'ego na pust� �cian� za jego plecami. Otwiera szeroko oczy i zwil�a swe splamione krwi� usta.
- Ja chyba nie �yj� - m�wi. - Widz� Walkirie. I to jest ostatnia rzecz, jak� Indy pami�ta.
Co sta�o si� p�niej? To k�opotliwa, ale ma�o istotna zagadka; taka, kt�ra czai si� gdzie� w zakamarkach pod�wiadomo�ci, ale tak naprawd� nic nie znaczy. W ko�cu nie od Jonesa zale�y los �wiata. Dobrze pami�ta wi�kszo�� wydarze� z nieudanej ekspedycji w g��b Szybu Eddy -odkrycie podziemnej rzeki i tak dalej - ale to w�a�nie tutaj, w �lepym zau�ku, w jego wspomnieniach pojawia si� bia�a plama.
Mo�liwe, �e spowodowa�y to truj�ce wyziewy wydobywaj�ce si� z rozgrzanych ska�, po��czone z g�odem i zm�czeniem. Albo te� znale�li si� w strefie truj�cego powietrza, lub nast�pi� kt�rykolwiek z wielkiej liczby przypadk�w, jaki m�g�by wyt�umaczy� stracony czas.
Chyba �e...
Czasami, w zasnutym cieniem �wiecie dziel�cym sen od jawy, Indy niemal�e sobie przypomina, prawie udaje mu si� to zrozumie�; albo podczas burzy, kiedy b�yskawica uderza zbyt blisko i przyprawia go o zawr�t g�owy; czy te� nawet - co ciekawe! - gdy zauwa�y skrzydlate chimery i gargulce spozieraj�ce z okap�w �redniowiecznych budowli.
Wtedy Indy wraca do samego pocz�tku, przetrz�sa sw�j umys� w poszukiwaniu wskaz�wek, i niczym cierpliwy bibliotekarz spokojnie doprowadza rzecz do ko�ca.
Opowie�� rozpoczyna si� w �niegu i r�wnie� w �niegu si� zako�czy. ..
1. Go�� p�n� por�
Princeton, New Jersey Pocz�tek 1934 roku - zima
Arktyczny wicher rycza� niczym zwierz przy rogach domu, i to ten nieziemski odg�os - wywo�uj�cy w wyobra�ni r�ne skojarzenia - sprawi�, �e Indiana Jones po raz pierwszy od kolacji podni�s� wzrok znad lektury.
Gwa�townie oderwany od opowie�ci o z�ocie i duchach g�r Nowego Meksyku, przez chwil� nie m�g� zlokalizowa� �r�d�a niesamowitego zawodzenia. Skrawkiem papieru zaznaczy� stron� w Dzieciach Coronado. Nast�pnie zdj�� okulary, ostro�nie po�o�y� je na stosie innych ksi��ek i map le��cych ko�o fotela i potar� zm�czone oczy ko�cami palc�w. Mia� rozpi�t� kamizelk�, a jego ulubiona muszka, prezent od Marcusa Brody'ego, zwisa�a spod ko�nierzyka koszuli. Indy zerkn�� na zegar stoj�cy na kominku - ponad paleniskiem, kt�re zd��y�o ju� zagasn�� - i mrukn�� zaskoczony spostrzeg�szy, �e dochodzi p�noc. Za nieca�e sze�� godzin b�dzie ju� w poci�gu jad�cym do Nowego Meksyku. Dawno powinien si� po�o�y�, ale niech�tnie my�la� o czekaj�cych go niechybnie sennych koszmarach.
Nie potrafi� sobie dok�adnie przypomnie�, kiedy si� zacz�y - by� mo�e jeszcze pewnego lata w Utah, gdy mia� trzyna�cie lat - ale bez w�tpienia stawa�y si� coraz cz�stsze. I coraz bardziej przera�aj�ce.
Koszmary zawsze by�y do siebie podobne: Indy budzi� si� w niewielkiej, ciemnej skrzyni. Ramiona mia� przyci�ni�te do bok�w. Kiedy tylko ziemia zaczyna�a spada� na wieko zdawa� sobie spraw�, �e le�y w trumnie, a trumn� opuszczono do grobu. Krzycza� i drapa� jak szalony w wieko, ale bez skutku - pogrzebano go �ywcem.
Nagle rozleg�o si� pukanie.
10
Delikatne, st�umione �nie�n� skorup�, przylegaj�c� do frontowych drzwi i niemal zag�uszone furi� zamieci, kt�ra zmienia�a kraj -obraz New Jersey w co� bia�ego i obcego. Gdyby wycie wichru nie przywo�a�o go do rzeczywisto�ci, pukanie mog�oby uj�� jego uwagi, chocia� i tak nie mia� pewno�ci, czy nie by�o wytworem wyobra�ni.
Indy otworzy� drzwi z zamka i uchyli� je na par� centymetr�w, pozwalaj�c potokowi p�atk�w �niegu zawirowa� w salonie, i wyjrza� na zewn�trz. Na schodach sta�a posta� w ciemnym p�aszczu i w kapeluszu nasuni�tym nisko na oczy. Prawa r�ka �ciska�a por�cz, pod lew� za� tkwi� pakunek wielko�ci pude�ka od cygar.
- Doktor Jones? - wychrypia� przybysz.
- Tak - odpar� Indy.
- Prosz� mi wybaczy� naj�cie... - zacz�� m�czyzna, ale urwa� w po�owie zdania. Zamkn�� oczy, jakby dr�czy� go b�l, i uni�s� jedn� d�o� prosz�c o cierpliwo��.
Indy chwyci� go�cia za �okie�.
- W cieple b�dzie si� nam lepiej rozmawia�o - powiedzia�, wci�gaj�c m�czyzn� delikatnie do domu i zamykaj�c za nim drzwi. Zaprowadzi� go do wygodnego fotela stoj�cego przy kominku.
- Dzi�kuj� - wysapa� nieznajomy.
Zdj�� kapelusz i r�kawiczki, po czym po�o�y� je na oparciu fotela. Pude�ko z ciemnego drewna trzyma� jednak�e na kolanach.
M�czyzna mia� co najmniej siedemdziesi�t lat. Jego w�osy i broda by�y koloru brudnego �niegu, a sk�ra na d�oniach b�yszcza�a w �wietle lamp elektrycznych niczym alabaster przetykany b��kitnymi �y�ami. Na prawej d�oni mia� paskudne zadrapanie, kt�re wygl�da�o na do�� bolesne, mimo �e mr�z zatrzyma� krwawienie. Indy'emu wyda�o si�, �e rana ma zygzakowaty wz�r opony samochodowej.
- Przepraszam, �e tak bez uprzedzenia - odezwa� si� starzec. -To bardzo �le �wiadczy o manierach. Ale by� pan jedyn� osob�, do kt�rej mog�em si� zwr�ci� o tej porze.
- Prosz� si� tym nie k�opota�. - Indy pochyli� si� i zajrza� w niezwykle czujne, stalowoszare oczy swego go�cia. - Jest pan ranny? A mo�e chory? Mo�e powinienem wezwa� lekarza?
- Nic mi nie jest. - Starzec machn�� bagatelizuj�co r�k�. - Czy zamkn�� pan za mn� drzwi?
-Nie, ale...
- Prosz� spe�ni� zachciank� starego - poprosi� go��. - Prosz� je zamkn��.
- Na pewno nic panu nie jest?
11
- Na razie nic. Prosz� zamkn�� drzwi.
- Skoro pan nalega... - Indy podszed� do drzwi i zamkn�� je na zasuw�. Obok sta�a jego spakowana i gotowa do drogi walizka, na kt�rej le�a� kapelusz.
- Wybiera si� pan w podr�? - zapyta� starzec.
- Tak - odpar� Indy. - Rano wyje�d�am do Nowego Meksyku, gdzie zamierzam przeprowadzi� niewielkie prace archeologiczne w g�rach Guadalupe. Mog� okaza� si� op�acalne.
- Poszukiwanie skarb�w - rzek� starzec. - Troch� mi zimno i by�bym wdzi�czny za co� rozgrzewaj�cego do picia. Na przyk�ad whisky.
- Sko�czy�a mi si�. Ale mam kaw�.
- Mo�e by�. Czarna, du�o cukru.
Indy poszed� do kuchni, podpali� palnik i postawi� na nim czajnik z kaw� zaparzon� trzy godziny temu. Podczas gdy kawa si� grza�a, ukl�k� przy kominku i zacz�� rozgarnia� wygas�e w�gle. Wkr�tce znalaz� nieco �aru i, ostro�nie podsycaj�c go papierem i chrustem, roznieci� weso�y ogie�, kt�ry szybko przegna� ch��d z pomieszczenia.
- Ostro�nie - przestrzega� par� minut p�niej, podaj�c go�ciowi paruj�cy kubek. - Prosz� si� nie poparzy�.
- Dzi�kuj � - powiedzia� staruszek, ujmuj�c kubek w obie d�onie. Naraz spojrza� dziwnie na Indy'ego. -Nie pami�ta mnie pan, prawda?
- Nie - odrzek� Indy.
- Wcale mnie to nie dziwi. - Staruszek delikatnie pomaca� palcami ciemi� i skrzywi� si� z b�lu. - To mia�o miejsce dawno temu. By� pan wtedy studentem pi�tego roku na Uniwersytecie Chicagowskim. Nasze �cie�ki skrzy�owa�y si� tej nocy, kiedy wraz z Abnerem Ravenwoodem przyszed� pan na jeden z moich wyk�ad�w do starej miejskiej sali zebra�. Nazywam si� Evelyn Briggs Baldwin.
- Naturalnie! - wykrzykn�� Indy. - Opowiada� pan o swoich przygodach z Pearym w Arktyce i o swojej w�asnej wyprawie do bieguna w tysi�c dziewi��set drugim roku. Zbudowa� pan Fort McKinley, odkry� Ziemi� Grahama Bella i twierdzi� pan, �e zorza polarna mo�e by� wykorzystana jako wieczne �r�d�o energii dla ludzko�ci... Prawd� m�wi�c, ta koncepcja bardzo mnie zaintrygowa�a.
- To pocieszaj�ce, �e po tylu latach kto� mnie jeszcze pami�ta -rzek� Baldwin. - Ja pana bardzo dobrze pami�tam. Mia� pan tyle pyta� po wyk�adzie, kipia� pan entuzjazmem. Wywar� pan na mnie wtedy spore wra�enie, a p�niej �ledzi�em w gazetach przebieg pana kariery. Do �wi�toszk�w si� pan nie zalicza, doktorze Jones. K�opoty to niemal�e pa�ska druga specjalno��.
12
-No c�...
- Niewa�ne - rzek� Baldwin. - To znak, �e nie brak panu hartu ducha, �e nie boi si� pan dzia�a� niekonwencjonalnie w imi� wy�szego dobra. Dlatego w�a�nie tu jestem. Uzyska�em pana adres z intencj� przes�ania panu tej skrzyneczki.
Baldwin postuka� palcem w pude�ko. Wykonano je z jakiego� ciemnego, egzotycznego drewna. Mia�o mosi�ne zawiasy i mocny zamek i przypomina�o miniaturowy kuferek ze skarbami. Z pewno�ci� niegdy�, dawno temu, zawiera�o jaki� medyczny lub naukowy instrument; skrzynka by�a porysowana, kanty poobt�ukiwane, a z�ote litery nazwy producenta, Burroughs Wellcome & Co., silnie pop�kane i wyblak�e. Pud�o obwi�zano dodatkowo grubym sznurkiem, by zniech�ci� ka�dego, kto chcia�by je otworzy�.
- Dlaczego w�a�nie ja? - zapyta� Indy.
- Bo nie ma nikogo innego, komu m�g�bym zaufa� - wysapa� Baldwin. - �wiat zapomnia� o mnie, zosta�em skazany na podesz�y wiek i kilka nic nie znacz�cych posad biurowych w r�nych departamentach rz�dowych. Nigdy nie by�em �onaty. Wszyscy moi przyjaciele nie �yj�. Mam siostrzenic� w Kansas, ale nie jeste�my sobie zbyt bliscy. A m�j sekret mog� powierzy� jedynie komu� tak zaradnemu, jak pan.
Staruszek przerwa�. D�ugie m�wienie najwyra�niej go wyczerpa�o. Odchyli� si�, wspar� g�ow� na oparciu fotela i po�o�y� r�ce na pude�ku spoczywaj�cym mu na kolanach. W j ego uchu zal�ni�a kropla krwi.
- Dzwoni� po lekarza - rzek� Indy.
- Nie - zaprotestowa� Baldwin.
- Nie zamierzam pyta� pana o zgod�.
- Ale nie powiedzia�em panu jeszcze wszystkiego.
- Mo�e pan to zrobi�, gdy lekarz b�dzie ju� w drodze - odpar� Indy. Pospieszy� do telefonu, nacisn�� kilkakrotnie wide�ki, ale nie us�ysza� sygna�u.
- Zepsuty - powiedzia�, odk�adaj�c s�uchawk�. - Zamie� musia�a zerwa� lini�. To cud, �e nadal mamy �wiat�o.
- To nie zamie� - rzek� Baldwin. - To Schutzstaffel, �ledzili mnie a� tutaj. Czy ma pan bro�?
- Oczywi�cie - odpar� Indy. Rzuci� okiem na walizk�, w kt�rej mi�dzy skarpetkami i bielizn� spoczywa� bezpiecznie webley kaliber 3 8 i pude�ko naboj�w. - Ale kim s� ci ludzie i dlaczego mieliby�my si� broni�?
- Zna pan ich lepiej jako SS - powiedzia� Baldwin.
- Nazi�ci - rzek� Indy. - Szturmowcy.
13
- To formacja specjalna - oznajmi� Baldwin. - Agenci �wietlistej Lo�y Vrilu, znanej tak�e jako Stowarzyszenie Thule, ziarna, z kt�rego wyros�a Niemiecka Narodowo-Socjalistyczna Partia Pracy. Ci fanatycy �ledz� mnie od miesi�cy. Wreszcie dzisiej szej nocy na ulicach Waszyngtonu potr�cili mnie samochodem; chcieli mnie zabi� i posi��� moj�tajemnic�. Uda�o mi si� uciec tylko dlatego, �e jaki� taks�wkarz zauwa�y� wypadek i zatrzyma� si�, by mi pom�c... Prosz� wyj�� bro�.
- Pan majaczy. - Indy zdj�� sw�j zimowy p�aszcz z wieszaka przy drzwiach. - Prosz� tu spokojnie odpoczywa�. Sprowadz� lekarza.
- Nie - powiedzia� Baldwin. - Nie ma na to czasu.
- Ma pan racj�. - Indy zapi�� p�aszcz i poklepa� kieszenie w poszukiwaniu kluczyk�w do swojego forda coupe. - Trzeba pana zabra� do szpitala. Pomog� panu doj�� do samochodu.
- Nie. - Stary polarnik chwyci� Indy'ego za r�kaw. - B�agam pana - powiedzia� - niech pan mnie wys�ucha.
Indy zatrzyma� si�.
- Prosz� mi da� pi�� minut, potem pojad�. Indy zawaha� si�, ale w ko�cu skin�� g�ow�.
- Dobrze, kapitanie - odrzek�. - Pi�� minut. A p�niej ruszamy do szpitala.
- Zgoda - przytakn�� Baldwin. - Czy przypomina pan sobie pytanie, kt�rym mnie pan zaskoczy� wtedy w Chicago? Pami�ta je pan?
- Owszem - powiedzia� Indy. -Naiwne pytanie nieopierzonego studenta - zapyta�em, czy w g��bi Arktyki znaleziono jakiekolwiek artefakty wytworzone przez zaawansowan� staro�ytn� cywilizacj�. Oczywi�cie zaprzeczy� pan.
- K�ama�em - odpar� Baldwin. Wsun�� pude�ko w d�onie Indy'ego.
- Nikomu innemu nie mog� zaufa� - wycharcza�. - Nazi�ci w ko�cu mnie dopadli, ale nie dostali nagrody, jakiej si� spodziewali. Prosz� za wszelk� cen� strzec zawarto�ci tej skrzynki... S�pewne rzeczy, na kt�rych poznanie ludzko�� nie jestjeszcze przygotowana.
- Pan nie umrze - powiedzia� Indy stanowczo.
- Ka�dy kiedy� umrze - rzek� Baldwin. Po�o�y� g�ow� na oparciu fotela. -Aja �y�em d�u�ej ni� mi wyznaczono. Czas ust�pi� miejsca komu� innemu, zgodzi si� pan ze mn�?
- Nie - odpar� Indy. - Nie zgodz� si�.
- Doktorze - powiedzia� Baldwin. - Czy zastanawia� si� pan kiedy�, co si� znajduje pod naszymi stopami?
- Jest to g��wnym przedmiotem moich przemy�le� jako archeologa.
14
-Nie - rzek� Baldwin. -Nie chodzi mi o kilka metr�w. Kilometry pod naszymi stopami - a w�a�ciwie setki kilometr�w.
- Pod skorup� ziemsk�?
- Powierzchnia Ziemi ma oko�o pi�ciuset pi��dziesi�ciu milion�w kilometr�w kwadratowych - powiedzia� Baldwin - z czego mniej ni� jedna trzecia to sta�y l�d. Ale pod powierzchni�jest oko�o biliona dwustu miliard�w kilometr�w sze�ciennych, i niemal ca�y ten obszar pozosta� dot�d niezbadany.
- Chce pan przez to powiedzie�, �e ziemia jest pusta w �rodku? - zapyta� Indy. - Je�li tak, to ju� s�ysza�em podobne teorie i nie przekona�y mnie one.
- Nie pusta, nie jest to pr�na sfera czy te� rodzaj wiruj�cej w kosmosie geody* - sprostowa� Baldwin. - Przypomina raczej cia�o sta�e, kt�rego wn�trze przecinaj� szczeliny i p�kni�cia. Je�li te nadaj�ce si� do zamieszkania przestrzenie stanowi� zaledwie jedn� dziesi�t� jednego procenta masy Ziemi - a jest to ostro�ne przypuszczenie, oparte na obecnej wiedzy o formowaniu si� wiruj�cych cia� sta�ych - oznacza�oby to, �e obszary dla najwi�kszych podr�y badawczych le�� we wn�trzu Ziemi, nie najej powierzchni.
- Przestrzenie nadaj�ce si� do zamieszkania... - powt�rzy� Indy. -Chyba chodzi panu o przestrzenie nadaj�ce si� do spenetrowania?
- Nie, doktorze Jones, nie o to mi chodzi - odrzek� Baldwin.
- Nie sugeruje pan chyba, �e we wn�trzu Ziemi znajduj� si� miej sca zamieszkane - powiedzia� Indy. - Jednymz najpewniejszych dogmat�w wsp�czesnej nauki jest to, �e energia dla wszystkich �ywych istot pochodzi od naszego s�o�ca. Nic nie mo�e przetrwa� w trzewiach ziemi, z dala od ciep�a i �wiat�a s�onecznego, nawet proste organizmy - nie m�wi�c o tak z�o�onych, jak ludzie.
Baldwin u�miechn�� si�.
- Powiedzia�em �nadaj�ce si� do zamieszkania". Nie m�wi�em, �e przez ludzi.
- Pan j est chory - stwierdzi� Indy. - Nie chcia�bym by� niemi�y, ale... Baldwin uni�s� r�k� w s�abym ge�cie.
- Widzia�em rzeczy, kt�re inni ogl�dali jedynie w marzeniach lub w koszmarach - oznajmi�. - �wiat fantastyczny, przekraczaj�cy zrozumienie naszej raczkuj�cej nauki. Nadano mu wiele nazw, ale w prastarych opowie�ciach tkwi ziarno prawdy. Zna pan legend� Kr�lestwa Agartha?
* Geoda � zag��bienie w niekt�rych ska�ach, zwykle o kszta�cie kulistym, wype�nione ca�kowicie lub cz�ciowo substancj� mineraln� (przyp. t�um.).
15
- To staro�ytny mit buddyj ski o rasie nadludzi �yj �cych we wn�trzu ziemi.
Baldwin przytakn��.
- Ale czego szukaj�nazi�ci? - spyta� Indy.
- Vrilu! - sapn�� Baldwin. - Podstawowego elementu tego podziemnego �wiata. Sama materia jest mu uleg�a. Wchodz�c w jego posiadanie, cz�owiek pod ka�dym wzgl�dem, poza nie�miertelno�ci�, staje si� r�wny bogom. Mo�e przechodzi� przez lit� ska��, leczy� rany, budowa� miasta w ci�gu jednego dnia - lub te� je niszczy�. Mie� Vril to znaczy by� niezwyci�onym.
Indy milcza�.
- Nie spodziewa�em si�, �e mi pan uwierzy - rzek� Baldwin. -Ale suma moich do�wiadcze� spoczywa w skrzynce, kt�r� ma pan w r�kach, i to powinno wystarczy� jako dow�d. Obawia�em si� konsekwencji ujawnienia tego materia�u �wiatu, wi�c nie podzieli�em si� nim z nikim. Musi pan przysi�c, �e b�dzie pan strzeg� tych taj em-nic, doktorze Jones. A je�li utrata zawarto�ci skrzynki stanie si� nieunikniona, musi pan obieca� je zniszczy�.
-Ale...
- �adnych dyskusji. Przysi�gnij, do cholery. -Kapitanie...
- Przysi�gnij!
- Przysi�gam - wykrztusi� w ko�cu Indy.
- Dobrze - powiedzia� s�abo Baldwin. - Wiem, �e dotrzymuje pan s�owa.
- Kapitanie... - Indy odstawi� skrzynk� i rozpaczliwie z�apa� go za r�k�. - Nie wolno panu teraz spa�. Sprowadz� pomoc.
- Za p�no, doktorze Jones - wyszepta� Baldwin. - Nic si� nie da zrobi�. A ja ju� dawno przesta�em by� kapitanem, nie dowodz� nawet wrakiem w�asnego cia�a...
G�os Baldwina przygas�. Jego oczy zm�tnia�y i g�owa opad�a na bok. R�ka w u�cisku Indy'ego zwiotcza�a.
- Kapitanie! - krzykn�� Indy.
Wicher na zewn�trz osi�gn�� crescendo. Rozleg� si� og�uszaj�cy trzask �amanej ga��zi, a nast�pnie buczenie i skwierczenie rw�cych si� przewod�w elektrycznych.
�wiat�a zamruga�y i zgas�y.
Przy blasku kominka Indy podni�s� staruszka z fotela i zarzuci� sobie na rami�. Pami�ta� jednak�e, by zabra� ze sob� skrzynk�.
2. Kamie� z Thule
Indy obserwowa� w milczeniu, jak prost�, drewnian� trumn� z cia�em Evelyna Briggsa Baldwina �adowano do wagonu baga�owego linii kolejowych Penn Railway. Sta� z r�kami wbitymi g��boko w kieszenie sk�rzanej kurtki, z kapeluszem zsuni�tym na kark
1 z walizk� u st�p. Tajemnicza skrzyneczka otrzymana poprzedniej nocy tkwi�a bezpiecznie w chlebaku przewieszonym przez rami� pod kurtk�.
Obok niego sta� z wykazem w d�oni urz�dnik kolejowy; przest�-powa� z nogi na nog�, bezskutecznie pr�buj�c si� rozgrza�.
- To pana krewny? - zapyta� urz�dnik.
- Jedynie duchem - odrzek� Indy.
Tragarze postawili trumn� na pod�odze wagonu z g�uchym odg�osem, kt�ry wstrz�sn�� Jonesem. Poniewa� reszta baga�u i przewo�onego towaru zosta�a ju� za�adowana, zasuni�to drzwi wagonu. Zewn�trzny skobel zatrzasn�� si� z metalicznym brz�kiem.
- Czeka pana dwukrotna przesiadka, ale prosz� si� nie martwi� o trumn�. - Urz�dnik odpi�� bilety od wykazu i wr�czy� je Indy'e-mu. - B�dzie ona przenoszona automatycznie, a jeszcze nigdy �adnej nie zgubili�my.
- Uspokoi� mnie pan - odpar� Indy. - I dzi�kuj� za pomoc w zmianie rozk�adu w ostatniej chwili.
- To �aden k�opot, doktorze Jones - rzek� urz�dnik. - W�a�ciwie spodziewa�em si� pa�skiego telefonu, gdy� kilka minut przed nim pytano mnie o pana.
- Ach tak?
2 - Indiana Jones... 17
- Tak - powiedzia� urz�dnik. - Dzwoni� kto� z uniwersytetu, czy zmieni� pan ju� plan swojej podr�y. Odpowiedzia�em, �e nie. Wydawa�o mi si� to do�� dziwne - to znaczy dop�ty, dop�ki pan nie zatelefonowa� i nie wyja�ni� ca�ej sprawy.
- Czy powiedzia� pan temu cz�owiekowi co� wi�cej?
- Nie - odpar� urz�dnik. - C�, zapyta�, czy nadal ma pan zamiar jutro wyjecha� do Chicago. Poprawi�em go i powiedzia�em, �e wyje�d�a pan dzi� do Nowego Meksyku.
- Czy �w m�czyzna poda� swoje nazwisko?
-Nie. - Ale m�wi� z niemieckim akcentem i sprawia� wra�enie, jakby dobrze pana zna�. Czy to panu co� m�wi?
- Owszem - odpar� Indy. - Dzi�kuj�.
Naraz us�ysza�, �e kto� wo�a go po imieniu i gdy si� odwr�ci�, ujrza� Marcusa Brody' ego, kt�ry macha� do� r�k�, usi�uj�c przedrze� si� przez zat�oczony peron stacji Princeton. Indy po�egna� urz�dnika, podni�s� walizk� i spotka� si� z Brodym w p� drogi.
- Indiana - zagai� Brody - gdzie� ty si� podziewa�? Czeka�em prawie godzin�. Zawsze przychodzisz na um�wione spotkania, wi�c postanowi�em ci� odszuka�... Kiepsko wygl�dasz. Nie spa�e� w nocy?
- Nie - rzek� Indy. - Nie by�o czasu, bior�c pod uwag� okoliczno�ci. Przykro mi, �e nie przyszed�em na �niadanie w klubie uniwersyteckim, ale musia�em si� zaj�� pewnymi nie cierpi�cymi zw�oki sprawami.
- Jak si� czujesz? - zapyta� Brody. Z jego miny i tonu g�osu wida� by�o, �e naprawd� si� martwi.
- Dobrze - zapewni� go Indy. Zmierzali ku pustej �awce. - Obawiam si�jednak, �e nie mog� tego samego powiedzie� o cz�owieku, kt�ry odwiedzi� mnie dzisiejszej nocy. Czyta�e� gazet�, kt�ra wystaje ci z kieszeni p�aszcza? Pisz� co� o Evelynie Briggsie Baldwinie?
Kiedy usiedli, wysoki blondyn w czarnym trenczu stoj�cy pod kioskiem z gazetami i udaj�cy, �e czyta �Saturday Evening Post", opu�ci� magazyn na tyle, by zobaczy�, jak Indy wsuwa swoj� walizk� pod �awk�, aby nie zawadza�a przechodz�cym ludziom. Kiedy tylko d�o� Indy'ego rozsta�a si� z baga�em, cz�owiek w trenczu opu�ci� swoje miejsce ko�o kiosku i slalomem ruszy� przez t�um w kierunku �awki zajmowanej przez Brody'ego i Jonesa.
- Baldwin? - Brody wydoby� z kieszeni okulary i roz�o�y� poranne wydanie �New York Timesa". Przerzuciwszy kilka stronic, znalaz� niewielk� wzmiank�, wci�ni�t� mi�dzy artyku� o dw�ch tysi�cach w�oskich ma��e�stw zawartych r�wnocze�nie na inaugura-
18
cj� dwunastu lat panowania faszyzmu i informacj� o nowych walkach o region Chaco.
E.B. BALDWIN ZABITY W WYPADKU SAMOCHODOWYM
71 -letni odkrywca ginie na oblodzonej ulicy
Specjalnie dla �New York Timesa"
PRINCETON, NEW JERSEY - Evelyn Briggs Baldwin, polarnik, zmar� dzi� we wczesnych godzinach rannych z powodu p�kni�tej czaszki, po tym jak na pokrytej lodem ulicy uderzy� go samoch�d.
Zgon stwierdzono w szpitalu, dok�d zosta� on przywieziony prywatnym samochodem.
Baldwin towarzyszy� Robertowi E. Peary'emu w jego wyprawie do Grenlandii w latach 1893-94 jako meteorolog. W latach 1898-99 by� zast�pc� dow�dcy wyprawy podczas ekspedycji Waltera Wellmana do Ziemi Franciszka J�zefa. Zbudowa� i nazwa� Fort McKinley, odkry� i bada� Ziemi� Grahama Bella, a tak�e zorganizowa� i dowodzi� polarn� wypraw� Baldwina-Zieglera w latach 1901-02, kt�ra omal nie zako�czy�a si� katastrof�. Jego �yciowe plany pokrzy�owa�o odkrycie bieguna p�nocnego przez Peary'ego w 1909 roku.
- Mia�e� co� wsp�lnego z t� spraw�? - zapyta� Brody, zdejmuj�c okulary.
- To nie ja przejecha�em go samochodem, je�li o to ci chodzi. -Indy zatar� r�ce, aby je rozgrza�. - Marcus, on zjawi� si� u mnie po wypadku. Twierdzi�, �e to sprawka nazist�w i �e szukaj� go od miesi�cy, by wykra�� mu jak�� polarn� tajemnic�.
- Jak� tajemnic�? - spyta� Brody.
- Nazywa� to �Vril".
- Pierwsze s�ysz� - rzek� Brody. - Dobrze zna�e� tego Baldwina?
- Wcale go nie zna�em - odpar� Indy. - Spotkali�my si� raz, wiele lat temu, kiedy by�em jeszcze studentem, a on obje�d�a� kraj z seri� wyk�ad�w i pokazywa� filmy nakr�cone w�asnor�cznie w Arktyce. Ale nasze �cie�ki nigdy wi�cej si� nie przeci�y, przynajmniej
19
a� do wczoraj. Kiedy policja przeszuka�a jego rzeczy w szpitalnej kostnicy, znale�li instrukcje co do pogrzebu starannie napisane na maszynie i z�o�one w portfelu. Miejsce na cmentarzu i nagrobek cze-kaj�na niego w jego rodzinnym mie�cie w Kansas.
- Nadzwyczajne - zdumia� si� Brody. - Co za d�entelmen.
- Niewykluczone, �e by� te� wariatem - rzek� Indy. - Albo majaczy� z powodu odniesionych obra�e�. Tak czy siak, zesz�ej nocy wygadywa� niestworzone rzeczy. Powiedzia�, �e jego sekrety spoczywaj� w tej ma�ej drewnianej skrzynce, kt�rej kaza� mi strzec. Musia�em przysi�c.
Indy wydoby� z chlebaka pude�ko przypominaj�ce kuferek. Brody wzi�� je do r�k, obejrza� ze wszystkich stron do�wiadczonym okiem, przeci�gn�� palcem po z�otych literach.
- �Burroughs Wellcome" - przeczyta�. - Indy, to jest jedna z apteczek, jakie zabierali ze sob� badacze z prze�omu wiek�w. Stanley, o ile mnie pami�� nie myli, mia� tak� ze sob� w Afryce. Jest bardzo prawdopodobne, �e Baldwin zabra� j� do Arktyki.
Poci�gn�� za sznurek.
- Przesta� - ostrzeg� go Indy.
- A to dlaczego? - zapyta� Brody. - Czy wewn�trz jest co� niebezpiecznego?
- O to w�a�nie chodzi, Marcus - odpar� Indy. - Nie mam poj�cia. Baldwin kaza� mi przysi�c, �e b�d� go strzeg� zawarto�ci, ale umar�, zanim zd��y� mi powiedzie�, czy mam to otworzy� czy nie.
- To dopiero �amig��wka - mrukn�� Brody oddaj�c skrzyneczk�.
- �wietnie to okre�li�e�. - Indy schowa� pude�ko z powrotem do chlebaka. - Sam nie wiem, co zrobi�. Chcia�bym zastosowa� si� do �ycze� Baldwina, gdybym je tylko zna�. Ale, z drugiej strony, ta sprawa zaczyna mnie intrygowa�.
- No chyba - powiedzia� Brody. - Gdyby przytrafi�o si� to mnie, obawiam si�, �e zawarto�� zosta�aby ju� skatalogowana. Ale ty dzia�asz inaczej, Indy. Jestem przekonany, �e podejmiesz w�a�ciw� decyzj�.
M�czyzna w czarnym trenczu, kt�ry sta� teraz za ich �awk� ponownie chowaj�c twarz za magazynem, zahaczy� stop� o kant walizki Indy'ego i przyci�gn�� j� powoli do siebie. Gwar t�umu zag�uszy� odg�osy tarcia.
Indy zni�y� g�os.
- Marcus, bardzo by� mi pom�g�, gdyby� zadzwoni� do paru swoich kumpli w Waszyngtonie. Wybadaj, co wiedz� o organizacji znanej
20
jako Stowarzyszenie Thule. Mo�e s� to jedynie majaki starego cz�owieka, ale m�j instynkt podpowiada mi, �e co� w tym jest.
- Tego rodzaju odczucia s� zrozumia�e - przyzna� Marcus - je�li wzi�� pod uwag� okoliczno�ci. Nie zdarza si� codziennie, aby u kogo� w domu umiera� go��.
- Mo�liwe - rzek� Indy. - Wiesz, niemal m�g�bym przysi�c, �e kto� mnie �ledzi od rana, od momentu wyj�cia ze szpitala.
- Zasi�gn� j�zyka - obieca� Brody.
Walizka sta�a ju� obok prawej nogi m�czyzny w trenczu. Z wy�wiczon� nonszalancj� z�o�y� magazyn, podni�s� walizk� i znikn�� w t�umie.
- Lepiej we� to, zanim zapomn�. - Brody wsun�� r�k� do kieszeni marynarki. Wydoby� z niej niewielki, p�aski przedmiot opakowany w szary papier i przewi�zany sznurkiem. - W ko�cu jest to pow�d, dla kt�rego zgodzi�em si� dzisiaj z tob� spotka�.
- Aaa - powiedzia� Indy. - Znalaz�e�.
- Nie by�o to �atwe - przyzna� Brody. - Pomimo sk�pych informacji, jakich mi udzieli�e�, uda�o mi si� go namierzy� w kolekcji w Mexico City. Najwyra�niej jest to dokument, o kt�rym przeczyta�e� w Dzieciach Coronado. Pergamin znaleziony w podziemiach pa�acu w Santa Fe. Opowiada on o niejakim kapitanie de Gavilan, odkrywcy bogatych z�� z�ota w g�rach Guadalupe. Dokument przetrwa� powstanie Indian Pueblo w tysi�c sze��set osiemdziesi�tym roku, ale de Gavilan - jak ka�dy Hiszpan, kt�ry pozosta� w z Nowym Meksyku - nie. Kiedy go zbadasz, zauwa�ysz, �e na odwrocie kto� naszkicowa� prymitywn� map�.
- Marcus, chyba ci� uca�uj�.
- Poczytam ci za osobist� przys�ug�, je�eli tego nie zrobisz -rzek� Brody. -1 prosz�, obchod� si� z nim ostro�nie, gdy� pergamin jest w do�� z�ym stanie. Obieca�em kustoszowi, �e zwr�cimy mu to w ci�gu miesi�ca. Oddamy na czas, prawda?
- Oczywi�cie. - Indy schowa� licz�cy dwie�cie pi��dziesi�t lat dokument do chlebaka. Kiedy spostrzeg� zafrasowan� min� Brody'ego, po�o�y� d�o� na ramieniu przyjaciela i zapyta�:
- Czy pami�tasz, abym kiedykolwiek co� zgubi�? Brody u�miechn�� si� s�abo.
- Nie o to chodzi, Indy.
- W takim razie o co?
- O twoje nag�e zainteresowanie z�otem - powiedzia� Brody. -To do ciebie niepodobne, aby wyrusza� na poszukiwanie skarb�w
21
jedynie z materialnych pobudek. M�g�bym zrozumie�, gdyby� szuka� jakiego� wa�nego eksponatu dla muzeum, kt�ry tylko przypadkiem by�by wart fortun�.
- Wierz mi - rzek� Indy - mam swoje powody.
- To ma co� wsp�lnego z Kryszta�ow� Czaszk�, prawda? Indy milcza�, ale mi�nie jego szcz�ki drga�y.
- Powiedz mi - nalega� Brody. - Mo�e b�d� m�g� w czym� pom�c.
- Lepiej, �eby� si� do tego nie miesza� - powiedzia� Indy. -Mo�e si� zrobi� gor�co, a nie chcia�bym uwik�a� ciebie i muzeum w wi�cej k�opot�w ni� dotychczas.
Brody wygl�da� na ura�onego. Indy po�o�y� mu d�o� na ramieniu.
- Ale dzi�kuj� ci, Marcus. Doceniam twoje zaanga�owanie.
- Mam nadziej�, �e wiesz co robisz - rzek� Brody. W tej samej chwili zawiadowca krzykn��:
- Prosz� wsiada�!
- Musz� ju� i�� - stwierdzi� Indy. - Dzi�ki za pomoc. Odezw� si�, jak tylko nadarzy si� okazja.
Brody by� kustoszem wyj�tkowych kolekcji w Ameryka�skim Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Indy zdoby� dla muzeum wiele wspania�ych eksponat�w i Brody nauczy� si� nigdy nie wypytywa� go zbyt dok�adnie o stosowane metody. Mimo �e starszy cz�owiek wiedzia�, i� Indy, stan�wszy przed dylematem natury etycznej , zawsze dokonywa� w�a�ciwego wyboru - nawet kiedy oznacza�o to p�j �cie trudniej szym szlakiem - to j ednak niekt�re ze �rodk�w, jakich Jones u�ywa�, by dotrze� do celu, najprawdopodobniej przyprawi�yby kustosza o b�l g�owy.
- Lepiej si� pospiesz - rzek� Brody. - Bo sp�nisz si� na poci�g. Podali sobie d�onie i Indy si�gn�� pod �awk� po sw�j baga�.
- Marcus - oznajmi� z zak�opotan� min� - gdzie moja walizka?
M�czyzna w czarnym trenczu przemierza� peron niespiesznym krokiem. Walizka Indy'ego leniwie hu�ta�a si� u jego boku, a w k�cikach ust i w zimnych, niebieskich oczach b��ka� si� u�miech. Pod zwyczajnym z pozoru garniturem, na grubej lince opasuj�cej szyj� tego cz�owieka wisia� perforowany dysk z blachy cynkowej, identyfikuj�cy go jako Hauptsturmfuhrera - kapitana Leibstandarte SS, przybocznej stra�y Adolfa Hitlera. Dysk zawiera� tak�e inne zako-
22
dowane informacje, takie jak numer s�u�bowy i grupa krwi, ale ta ostatnia by�a raczej zb�dna; nazw� grupy - A - mia� tak�e wytatuowan� pod prawym ramieniem.
M�czyzna mierzy� ponad sto osiemdziesi�t pi�� centymetr�w, co stanowi�o minimum dla Leibstandarte. Jego pewny ch�d cechowa�a energia i gracja urodzonego sportowca i nawet teraz, w wieku trzydziestu lat, szczyci� si� tym, �e tej doskona�o�ci fizycznej nie psu�a cho�by jedna plomba. Blizny biegn�cej na podobie�stwo b�yskawicy przez prawy policzek nie uwa�a� za defekt; przeciwnie, niczym m�odzi oficerowie z Wielkiej Wojny ze swoimi ci�ciami od szabel, nosi� j� jak god�o odwagi. Uwa�a� swoj� ran� za dow�d patriotycznych dokona� w ulicznych walkach z degeneratami, kt�re zako�czy�y si� po�arem Reichstagu i uczynieniem Adolfa Hitlera kanclerzem Niemiec.
M�czyzna nazywa� si� Rudolf Reingold i p� roku temu oderwano go od zaj�cia doradcy do spraw szczeg�lnie ponurych detali konstrukcyjnych nowego rodzaju Konzentrationslager w Dachau. Teraz Reingold mia� jeszcze wa�niejsze zadanie, kt�re powierzono mu niespodziewanie w pewne niedzielne popo�udnie w g�rach, w Orlim Gnie�dzie. Pami�� opromienionej s�o�cem chwili towarzyszy�a mu nawet w ten ponury zimowy dzie� w New Jersey.
Gdy zawiadowca wci�� jeszcze nawo�ywa� do wsiadania, Reingold niespiesznie wszed� do pustej m�skiej toalety. Podczas jego spaceru po peronie do��czy�o do� trzech podobnie ubranych m�czyzn, kt�rzy teraz skupili si� wok� niego i le��cej na ladzie z umywalkami walizki. Jeden z tr�jki stan�� na warcie przy drzwiach, a Reingold otworzy� zamki. Przetrz�sn�� bez powodzenia ubrania i ksi��ki, wreszcie podni�s� bicz i przyjrza� mu si� z odraz�.
- Ciekawe - powiedzia�, wrzucaj�c bat z powrotem do walizki. - Amerykan�w tak bardzo fascynuj e prymitywna bro�. Niestety, nie ma tu skrzynki, kt�rej szukamy. Jones musi j� nosi� przy sobie.
- Panie kapitanie - powiedzia� z niepokojem pilnuj�cy drzwi esesman nazwiskiem Jaekal. - Poci�g rusza. - Jego d�o� pow�drowa�a ju� pod marynark�, palce dotyka�y kolby p�automatycznego pistoletu luger parabellum, kt�ry tkwi� w kaburze pod jego pach�. -Nie wykorzystali�my okazji do zabicia go wczorajszej nocy, ale mo�emy zrobi� to teraz.
- Nie ma sensu gadanie o rzeczach oczywistych - Reingold beztrosko wrzuci� podkoszulek Indy'ego do kosza na �mieci. - Trzeba wymy�li� co� lepszego. I to natychmiast.
23
Dwaj pozostali m�czy�ni - kt�rych nazwiska brzmia�y Dort-muller i Liebel - byli nieco m�odsi od Jaekala i obaj stali w �a�osnym milczeniu po tej reprymendzie.
- No, no - szydzi� Reingold. - Za kilka sekund poci�g opu�ci stacj� i stracimy Jonesa z oczu, przynajmniej do czasu. Nic wam nie przychodzi do g�owy?
Twarz Dortmullera poja�nia�a. Mia� pomys�. By� najm�odszy z nich wszystkich i kiedy poprawia� zsuwaj�ce si� okulary, przypomina� ucznia chc�cego zaimponowa� swemu nauczycielowi.
- B�dzie szuka� swojej walizki, prawda? - zapyta� po niemiecku. -Wtedy panmuj�zwr�ci. Wyja�ni pan, �e wzi�� j�przez pomy�k�. Przeprosi pan, zaoferuje wsp�lny posi�ek. W ten spos�b zapoznacie si�...
- Tak, tak! - Reingold pospiesznie wepchn�� ubrania z powrotem do walizki i zamkn�� j�. -Ale to jest zadanie dla jednego. Wi�cej os�b mog�oby wzbudzi� podejrzenia.
- Mamy jecha� za panem? - zapyta� Jaekal.
- Nie od razu. - Reingold ruszy� ku drzwiom. - Ale je�eli nie odezw� si� do ko�ca dnia, to spotkamy si� w Kansas.
- Jawohl.
Jaekal zasalutowa� po nazistowsku.
- Nie tutaj, idioto - sykn�� Reingold.
W prawej r�ce trzymaj�c walizk�, lew� za� przytrzymuj�c na g�owie kapelusz, Reingold pu�ci� si� biegiem w stron� najbli�szego wagonu pasa�erskiego. Po drodze zderzy� si� z Marcusem Brodym, kt�ry cofa� si� z wolna, obserwuj�c odjazd poci�gu.
Brody wyl�dowa� na dolnej cz�ci plec�w.
- No wie pan! - To by�y najmocniej sze s�owa, na jakie si� zdoby�.
- Wybacz, stary! - wykrzykn�� Reingold z niemal perfekcyjnym brytyj skim akcentem, nie zwalniaj�c kroku. - Zasiedzia�em si� w toalecie i omal nie sp�ni�em si� przez to na poci�g.
Lew� r�k� z�apa� za por�cz i zr�cznie podci�gn�� si� na schodki w przej �ciu mi�dzy wagonami. Potem obr�ci� si� ku Brody' emu i zasalutowa� mu, dotykaj�c palcem wskazuj�cym ronda kapelusza.
- Prosz� pana - rozleg� si� przyjemny g�os - czy to miejsce jest wolne?
Indy ockn�� si�. Kiedy poci�g ruszy� ze stacji, momentalnie opar� si� o okno i zsun�� kapelusz na oczy, szcz�liwy, �e nie siedzi obok niego nikt, kto m�g�by zak��ci� mu drzemk�. Jednak�e pytanie zo-
24
sta�o zadane tak uprzejmie, �e czu� si� zobowi�zany usi��� prosto i grzecznie odpowiedzie�.
- Przepraszam. - Zabia� swoj� sk�rzan� kurtk� i chlebak z pustego miejsca. - Prosz� usi���.
- Dzi�kuj�. - Reingold zaj�� miejsce. Indy wiele by da�, by m�c przyjrze� si� walizce, owini�tej czarnym trenczem. - Mam dzisiaj okropnego pecha.
- Tak? - zapyta� Indy.
- Niestety - odpar� wysoki blondyn. - Wygl�da na to, �e wzi��em na peronie nie sw�j baga�. Postawi�em na chwil� walizk�, by przewr�ci� stron� czasopisma, i wzi��em t� przez pomy�k�.
- Czy m�g�bym j� obejrze�? - zapyta� Indy.
- S�ucham?
- T� walizk�. Pozwoli mi pan rzuci� okiem?
- Ale� bardzo prosz�. - Reingold zabra� trencz. Indy podni�s� walizk�, obr�ci� j� i u�miechn�� si�.
- Los jest dla mnie �askawy - powiedzia�. - To moja walizka. Zgin�a mi, gdy czeka�em na poci�g.
- Doprawdy? To niesamowite!
- C� za zbieg okoliczno�ci - skomentowa� Indy.
- Nie ma pan przez przypadek mojego baga�u?
- Przykro mi, ale nie - odpar� Indy. - W�a�ciwie nie widzia�em tam �adnej innej walizki.
- Hmm - chrz�kn�� nerwowo Reingold. - Prosz� si� nie obra�a�, ale mo�e to zbyt nadzwyczajny zbieg okoliczno�ci. Walizka nie jest podpisana. Wiem, bo dok�adnie j� obejrza�em w poszukiwaniu nazwiska. Sk�d mam wiedzie�, �e nale�y do pana?
Indy u�miechn�� si�.
- Mog� opisa� zawarto�� - odpar�. - Czy otwiera� j� pan? -Nie.
- Na moich czystych koszulach le�y starannie zwini�ty bicz, co zapewne uzna pan za nieco dziwne - rzek� Indy. - Jest tam tak�e sze�� ksi��ek na temat geologii i archeologii Nowego Meksyku. Prosz� otworzy� i sprawdzi�.
M�czyzna milcza� przez chwil�.
- Przepraszam. - Odwr�ci� wzrok. - Lepiej j ednak si� przyznam. Otwiera�em walizk�, ale jedynie w poszukiwaniu dokument�w. Mam nadziej�, �e mi pan wybaczy.
- To zrozumia�e - odrzek� Indy, chocia� ton jego g�osu m�wi� co� wr�cz przeciwnego.
25
- Widz�, �e atmosfera uleg�a znacznemu och�odzeniu. - M�czyzna podni�s� sw�j p�aszcz. - Chyba najlepiej b�dzie, je�li poszukam sobie miejsca gdzie indziej.
Indy zawaha� si�.
- Prosz� zaczeka� - powiedzia�. -Nic si� nie sta�o. Skoro twierdzi pan, �e szuka� jedynie dowodu to�samo�ci, by zwr�ci� walizk�, wierz� panu na s�owo. Prosz� usi���.
- Jest pan pewien? - zapyta� m�czyzna.
- Oczywi�cie - odpar� Indy.
- Rudolph Hyde-Smith, niegdy� z Londynu, obecnie z Bostonu.
- Reingold wyci�gn�� r�k�. - Prosz� mi m�wi� Rudy. Wszyscy moi przyjaciele tak mnie nazywaj�. Mo�e m�g�bym zaprosi� pana na obiad, byjako� wynagrodzi� niedogodno��, spowodowan� przez moje roztargnienie.
- To nie jest konieczne - Indy u�cisn�� jego d�o�. - Nazywam si� Jones, Indiana Jones.
- Co za imi�! - wykrzykn�� Reingold. - Wy, Amerykanie, j este-�cie tacy oryginalni. Czy to pa�skie prawdziwe imi�, czy jedynie przydomek?
- Co�, co przylgn�o do mnie - powiedzia� Indy z zamy�leniem.
- To by�o dawno temu. Przybra�em imi�... hm, kogo�, kto by� mi w dzieci�stwie bardzo bliski.
Reingold u�miechn�� si�. Wyj�� z kieszeni b�yszcz�c� papiero�nic�, otworzy�j�i podsun�� Indy'emu.
- Nie pal� - rzek� Indy.
- Jak pan sobie �yczy. - Reingold kiwn�� g�ow�, wzi�� papierosa, a nast�pnie zatrzasn�� papiero�nic�. Na wieczku by� jaki� grawe-runek, ale papiero�nica zbyt szybko znikn�a w czelu�ciach kieszeni, by Indy zd��y� przeczyta� napis.
Reingold ostuka� papierosa na szkie�ku swego zegarka, po czym demonstracyjnie wyj�� zapalniczk�. Skrzesa� ogie� kciukiem. Policzki zapad�y mu si�, gdy wsysa� p�omie� do papierosa. Zatrzasn�� zapalniczk� o udo, rozpar� si� wygodnie na siedzeniu i z ukontentowaniem na twarzy wcisn�� j� z powrotem do kieszeni spodni.
- Zagraniczny? - nozdrza Indy' ego drgn�y w reakcji na mocny, zat�ch�y zapach tytoniu.
- Nie - odpar� Reingold. - Angielski.
- Oczywi�cie - rzek� Indy.
- Czy dym panu przeszkadza? - zaniepokoi� si� nagle Reingold.
- W takim razie go zgasz�.
26
- B�d� wdzi�czny.
Reingold zdusi� papierosa na obcasie dobrze wypastowanego buta i wrzuci� niedopa�ek do popielniczki.
Indy zwr�ci� twarz w stron� pokrytego �niegiem krajobrazu New Jersey, kt�ry przesuwa� si� za oknem ze sta�� pr�dko�ci�. Zaczyna� �a�owa�, �e postanowi� by� uprzejmy.
- Pi�kny widok, prawda? - skomentowa� Reingold, wskazuj�c okno.
- Aha - odmrukn�� Indy.
- Rozleg�o�� tego kraju nadal mnie zdumiewa - kontynuowa� Reingold. - Wszystko wydaje si� takie �wie�e, takie nowe. To nietkni�ty raj. Nic dziwnego, �e wy, Amerykanie, macie takie poczucie wolno�ci i indywidualno�ci.
- Nie by�bym pewien, czy tak si� obecnie czuj emy - rzek� Indy. - Kolejki po chleb przypominaj� nam, �e jedziemy na tym samym w�zku, co reszta �wiata.
- To prawda - powiedzia� Reingold. - Ci�ko jest zarobi� na utrzymanie? Ja pracuj� w handlu, dla zak�ad�w Histera. Wyrabiamy sprz�t kuchenny, g��wnie piece. Gazowe, nie na drewno. A czym pan si� trudni, je�eli wolno spyta�?
- Jestem wyk�adowc� na uniwersytecie - odpar� Indy.
- Wy�mienicie - rzek� Reingold. - A gdzie pan wyk�ada?
- Na wydziale sztuki i archeologii w Princeton.
- To wyja�nia obecno�� tych powa�nych ksi��ek w pa�skiej walizce. Chyba ma pan ciekaw� prac�. Zakopane skarby, zaginione miasta i tak dalej. Id� o zak�ad, �e prze�y� pan wiele przyg�d?
- Prawd� m�wi�c, czasami jest to do�� nudne. - Indy opar� si� wygodnie i spl�t� d�onie na brzuchu. - Ale co jaki� czas wolno mi wyrwa� si� z sali wyk�adowej.
By� g��boko wdzi�czny za cisz�, kt�ra nasta�a. Zamkn�� oczy i pozwoli� si� usypia� delikatnemu ko�ysaniu wagonu. Poczu�, jak robi mu si� ciep�o mimo s�cz�cego si� z okna ch�odu, i zm�czenie -pozosta�o�� minionej nocy - zacz�o si� powoli rozmywa�.
- No a bat? - zagadn�� nagle Reingold. Indy usiad� prosto.
- Co �bat"? - zapyta� z rozdra�nieniem.
- To do�� dziwne - zacz�� ostro�nie Reingold. Wiedzia�, �e wiele ryzykuje, ale nie potrafi� sobie odm�wi� przyjemno�ci wystawienia na pr�b� cierpliwo�ci tego nad wyraz uprzejmego Amerykanina. - Siedz� tu i staram si� wyobrazi� sobie, do czego profesorowi
27
archeologii mo�e s�u�y� bat, ale nic mi nie przychodzi do g�owy. Z pewno�ci� nie poskramia pan nim student�w. Kiedy by�em ch�opcem, dyrektor w mojej szkole cz�sto u�ywa� szpicruty, a rezultaty tego u�ywania okazywa�y si� nad wyraz bolesne. Ale bicz tej d�ugo�ci nie wchodzi w gr�. Mo�na by nim kogo� zabi�. Indy westchn��.
- Ma pan bujn� wyobra�ni� - powiedzia�. - To po prostu jedno z moich narz�dzi, obok kilofa i �opaty. Jest bardziej u�yteczny ni� zwyk�a lina, bo zawsze gotowy do u�ytku.
- Ale doktorze Jones, przecie� bat to tak�e gro�na bro� - rzek� Reingold. - Prosz� si� nie kr�powa�, ma pan we mnie przyjaciela. Chce pan powiedzie�, �e �w bicz nigdy nie posmakowa� ludzkiego cia�a?
- Jedynie w obronie w�asnej.
- Aa, wiedzia�em.
- Zaraz - Indy jedn� r�k� zsun�� kapelusz na kark, a palcem wskazuj�cym drugiej pogrozi� Reingoldowi. - Jak na handlarza sprz�tem kuchennym jest pan podejrzanie ciekawski. Je�eli chce pan wierzy�, �e jestem jakim� potworem, kt�ry wywija biczem, prosz� bardzo. Ale niech pan zostawi mnie w spokoju. Chc� si� zdrzemn��.
- Doktorze Jones - powiedzia� przepraszaj�co Reingold. - Nie chcia�em niczego takiego sugerowa�. Ale jest pan kim� wi�cej ni� tylko przeci�tnym wyk�adowc�, prawda?
Indy stara� si� go ignorowa�.
- Marz� o przygodach - m�wi� dalej Reingold. - Moje �ycie jest takie... nijakie. Nie ma w nim emocji. I oto spotykam pana, zuchwa�ego Amerykanina o oryginalnym imieniu i z biczem w walizce. A mog� jedynie zgadywa�, co pan chowa w chlebaku, kt�ry ma pan przewieszony pod kurtk�. Potrafi pan zrozumie� moj� ciekawo��? Wybaczy pan zazdrosnemu cz�owiekowi kilka chwil przyjemno�ci?
Indy zmi�k�.
- Panie Smith...
- Hyde-Smith - poprawi� Reingold. - Ale prosz� mi m�wi� Rudy. Wszyscy przyjaciele tak mnie nazywaj�.
Zanim Indy mia� szans� podj�� w�tek, w drzwiach stan�� konduktor z dziurkaczem w r�ku. Poprosi� o bilety.
Reingold poda� mu bilet, umiej�tnie zw�dzony z kieszeni kamizelki biznesmena, z kt�rym min�� si� w korytarzu po wej �ciu do poci�gu. Konduktor obejrza� kartonik, wybi� w nim dziurk� w kszta�cie rombu, po czym zwr�ci� Reingoldowi.
28
Indy poda� konduktorowi sw�j bilet. Przebiwszy go, konduktor poinformowa� Jonesa, �e musi si� przesi��� na nast�pnej stacji, na kt�rej stan� za mniej wi�cej godzin�. Indy zerkn�� na zegarek. Nie chcia�o mu si� wierzy�, �e m�czyzna, kt�rego zna� pod nazwiskiem Hyde'a-Smitha, m�wi� a� tak d�ugo.
- Rudy - powiedzia� Indy po wyj �ciu konduktora. - Jestem okropnie zm�czony i mam zamiar drzema� do czasu przesiadki.
- Jasne - rzek� Reingold.
- Dzi�ki - odpar� Indy.
- �pij spokojnie. Obudz� ci� tu� przed stacj�. Indy spojrza� na niego podejrzliwie.
- Jeste� pewien?
- Oczywi�cie - obieca� Reingold. Wydoby� spomi�dzy siedze� zniszczone czasopismo, wci�ni�te tam przez poprzedniego pasa�era. - B�d� siedzia� po cichu i czyta�. Nawet nie zauwa�ysz, �e tu jestem.
Poci�g zatrzyma� si� w�r�d pisku hamulc�w, buchaj�cej pary i serii szarpni��. To wyrwa�o Indy'ego ze snu. Ziewn�� i spojrza� na zegarek, a nast�pnie chcia� zapyta� cz�owieka, kt�rego zna� jako Hyde'a-Smitha, dlaczego nie obudzi� go przed wjazdem na stacj�.
Miej sce by�o puste, nie licz�c le��cego na nim egzemplarza �Sports Afield", otwartego na artykule o zastawianiu side� na polarnego lisa.
Indy wsta�. Z niedowierzaniem patrzy�, jak sk�rzany pasek jego chlebaka, spe�za na pod�og� niczym w��. Ko�ce paska przeci�to z niemal chirurgiczn� precyzj�, a chlebak, oczywi�cie, znikn��.
Przycisn�� twarz do okna. Spostrzeg� Reingolda maszeruj�cego po peronie z chlebakiem pod pach�. Z ust zwisa� mu papieros. Cie� u�miechu b��ka� si� na jego ustach i w k�cikach b�yszcz�cych, niebieskich oczu.
Indy wygrzeba� z walizki bicz, wypad� z przedzia�u i pogna� korytarzem na koniec wagonu. Zbieg� po schodkach na peron, przejecha� po zamarzni�tej ka�u�y niczym pijany �y�wiarz, by wreszcie odzyska� r�wnowag� i pop�dzi� za Reingoldem.
- Powoli! - zawo�a� z przeciwleg�ego ko�ca wagonu konduktor.
Krzyk zaalarmowa� Reingolda, kt�ry odwr�ciwszy si� spostrzeg� Indy'ego przepychaj�cego si� ku niemu przez t�um. Uda�, �e kieruje si� do wyj�cia, a potem zawr�ci� w stron� poci�gu i da� nura pod wagon. Kontynuuj�c po�cig Indy s�ysza� krzyki konduktora, by si� zatrzymali i �e to grozi �mierci� - by�a to ruchliwa stacja.
29
Kamienie wgryza�y si� w d�onie Indy' ego i k�sa�y w kolana, gdy na czworaka pe�zn�� pod podwoziem. Mimowolnie podskoczy�, kiedy poci�g drgn�� po doczepieniu nowych wagon�w. G�ow� wyr�n�� w instalacj�, kt�rej nie potrafi� bli�ej zidentyfikowa�. Wskutek uderzenia po jednej stronie jego kapelusza pojawi�o si� nieestetyczne wgniecenie, ale mia� nadziej�, �e nie znalaz�o ono swego odbicia na jego czaszce.
Kiedy wy�oni� si� po drugiej stronie tor�w, omal nie wszed� w drog� zapasowej lokomotywie, kt�ra jecha�a s�siednim torem po-sapuj�c pracowicie. Gdy lokomotywa przejecha�a, Indy dostrzeg� Reingolda, brn�cego poprzez �nieg ku wysokiemu ogrodzeniu na przeciwnym ko�cu stacji. Im bli�ej by� p�otu, tym g��biej si� zapada�, i tym wolniej i wy�ej musia� unosi� nogi.
Reingold wczepi� palce w siatk� i wyci�gn�� si� ze �niegu. Zacz�� szybko si� wspina�, potem przez chwil� balansowa� okrakiem na ogrodzeniu, przek�adaj�c chlebak do prawej r�ki. Lew� r�k� za� wyci�gn�� waltera, niewielki lecz zab�jczy pistolet, kt�ry ukrywa� w kieszeni marynarki.
Indy nadal by� cztery metry od niego, ale rozwin�� bat. Kiedy Reingold wycelowa� luf� w j ego pier�, Indy uderzy�. Ko�c�wka bicza uk�si�a Reingolda w nadgarstek i jak �ywa owin�a si� wok� j ego r�ki. Reingold krzykn�� i wypu�ci� waltera, kt�ry wpad� w zasp� �nie�n�. Indy szarpn�� za bicz, zrzucaj�c Reingolda z jego grz�dy.
- M�wi�em, �e jest nader u�yteczny - rzek� Jones.
Wysoki blondyn znikn�� w zaspie, ale znalaz� oparcie dla n�g i strz�sn�� bat z zakrwawionego przedramienia. Kiedy kopa� szale�czo w si�gaj�cym pasa �niegu, szukaj�c broni, Indy rzuci� si� do przodu i chwyci� chlebak, kt�ry Reingold upu�ci� spadaj�c z p�otu. Skostnia�e palce Reingolda natrafi�y na kolb� pistoletu i obiema r�kami wyci�gn�� go ze �niegu i zn�w wymierzy� w Indy'ego.
Indy zamar�.
- Na twoim miejscu nie robi�bym tego - powiedzia�.
- Zamknij si� - odpar� Reingold. - Oddaj torb�.
- Lufa jest zapchana �niegiem - rzek� Indy. Reingold zawaha� si�.
- Je�li strzelisz - m�wi� dalej Jones - tw�j paskudny pistolecik wybuchnie ci prosto w twarz. Iglica prawdopodobnie zaryje si� dok�adnie mi�dzy tymi niebieskimi oczami.
- A mo�e ��esz?
- Mo�e - Indy zwin�� bat. - Jest tylko jeden spos�b, aby si� przekona�. Zastrzel mnie.
30
Reingold bardzo si� stara� wygl�da� na pewnego siebie, ale jego r�ce zacz�y si� nieznacznie trz���. �cisn�� waltera w d�oni.
- Kim ty jeste�? - Indy przerzuci� bat przez rami�.
- Nazwiska nie s� wa�ne. Wa�ne jest to, �e je�li nie oddasz mi skrzynki, to wezm� japo twoim trupie.
- Pewnie nale�ysz do tego gangu, kt�ry wyko�czy� Baldwina -powiedzia� Indy. - Biedak mia� siedemdziesi�t jeden lat. Po co mordowa� starszego cz�owieka? Co zawiera ta drewniana szkatu�ka?
Indy otworzy� chlebak i w�o�y� do� r�k�. Reingold spodziewa� si� ujrze� skrzynk�, ale spostrzeg� jedynie wycelowany w siebie rewolwer webley.
- Jaka szkoda, �e nie zd��y�e� zajrze� do �rodka - rzek� Indy. Reingold zakl�� po niemiecku.
- Hej, wy tam! Nie rusza� si�!
Trzech kr�pych robotnik�w kolei prowadzonych przez detektywa nios�cego w lewej r�ce trzonek siekiery przesz�o mi�dzy dwoma wagonami i kierowa�o si� w ich stron�.
Reingold zawaha� si�.
- Rzu�cie bro�! - krzykn�� kolejowy detektyw. Pogrozi� im trzonkiem od siekiery. - Konduktor m�wi�, �e na stacji jest rozr�ba. Widz�, �e mia� racj�.
- Nie zbli�ajcie si� - powiedzia� Reingold. - Bo was tak�e pozabijam.
Detektyw roze�mia� si�.
- My�lisz, �e umr� ze strachu? - zapyta�, zbli�aj�c si� z gotowym do ciosu trzonkiem. - Mo�e zabijesz jednego z nas, ale nie wszystkich.
- Nie? - odpar� Reingold. - Mam pe�ny magazynek. Mog� was powystrzela� co do nogi i jeszcze starczy mi amunicji na strzelanie do celu.
Pozostali m�czy�ni zatrzymali si�. Nie doszli nawet do �rodkowego toru.
- Co z wami? - zapyta� detektyw. - Zamierzacie pozwoli�, by za�atwi� was ten ch�ystek z pukawk�?
- Stary - odezwa� si� brygadzista - wiesz, �e nie boj� si� nikogo. Ale kulka to co innego. Nie p�acami za to, �eby kto� wali� do mnie jak do tarczy.
Z przeciwleg�ego ko�ca stacji, w�r�d kilku kr�tkich gwizd�w i