Max McCoy Indiana Jones i Pusta ziemia Lodowce ukazują się nagle na prawo i lewo, i kołujemy zawrotnie w olbrzymich koncentrycznych okręgach wokół brzegów olbrzymiego amfiteatru, który wierzchołki swych murów zatraca w ciemności i bezmiarze. Wszakże zostaje mi jeno okruch czasu dla rozmyślań o własnym losie. Okręgi zwężają się raptownie, zanurzamy się na oślep w cieśninie wirów i wśród wycia, ryku i huku oceanu okręt drży — na Boga — zapada się — tonie! Edgar Allan Poe, Rękopis znaleziony w butli (przełożył: Bolesław Leśmian) Prolog CHIMERA PAMIĘCI Oto co pozostało w pamięci Indiany Jonesa: Jedną ręką obejmuje umierającą Ullę, w drugiej trzyma wycelowanego w głąb tunelu webleya. Słyszy zbliżanie się nazistów, głuchy odgłos kroków i naglący szept Schnell! Schnell! dowódcy oddziału, ale na razie skrywa ich ostatni zakręt skalnego korytarza. Indy goni resztkami sił. Jego ramię jest słabe, a dłoń trzęsie się tak mocno, że to, co robi z ciężkim rewolwerem, trudno nazwać celowaniem. W bębenku webleya pozostały tylko dwa naboje, dwa strzały, by stawić ostatni opór sześciu dobrze uzbrojonym żołnierzom SS. Szansę są nikłe, ale Indy i jego towarzysze nie mają wyboru. Dotarli do końca Szybu Eddy i zostali dosłownie przyparci do muru: szerokiej płaszczyzny bezkształtnej, szarej skały. Nie ma tu innego korytarza, nie ma znaków do rozszyfrowania, niczego, co wskazałoby drogę wyjścia z tego śmiertelnie ślepego zaułka. Gunnar zdjął koszulę i przygotowuje się do walki na gołe pięści; uderzając się dłońmi po twarzy na tyle mocno, że w kącikach ust pojawia się krew. Szeroka pierś mężczyzny błyszczy od potu, a falująca ruda broda i groźne niebieskie oczy przywodzą na myśl obraz jego przodków - berserkerów. Skierka jest najmłodszy i najniższy z nich wszystkich, ale zachował najwięcej spokoju. Siedemnastoletni wojskowy radiotelegrafista siedzi po turecku, przestawiając leżące na ziemi kamienie. - Jaki kolor jest w widmie między czerwonym i zielonym? -pyta Skierka. 7 - Żółty! - krzyczy Indy. - Pospiesz się! Są tuż, tuż. - Już prawie mam - mówi Skierka. Jednakże Indy nie przypomina sobie, dlaczego kamienie są takie ważne i co takiego Skierka prawie ma. Jest jeszcze Ulla. Duńska speleolog została zraniona w pierś rykoszetem pocisku nazistowskiego. Jej bluza jest mokra od krwi, a końcówki prostych blond włosów zabarwiły się od niej na kolor truskawek. Skóra przypomina barwą rybi brzuch, a wargi, nie umalowane i zwykle naturalnie czerwone, mająbłękitny odcień. Oddech Ulli jest urywany i towarzyszy mu okropny charkot. - Jones - odzywa się ranna. - Nic nie mów, złotko - mówi Indy przecierając oczy wierzchem dłoni, w której trzyma webleya. - Oszczędzaj siły. - Bądź mężczyzną - odpowiada Ulla chrapliwie. - I nie nazywaj mnie złotko. Upał jest nie do wytrzymania, a gęste powietrze krąży niczym melasa w obolałych płucach Indy'ego. Nagle włosy na jego karku i ramionach zaczynają się jeżyć. - Czujesz? - pyta Skierka. - Tak - rzuca mu przez ramię Indy. - Co się dzieje? - Statyczna elektryczność. Powietrze się naelektryzowało. Nie mam pojęcia, dlaczego. Naziści są tuż, tuż. Rytm wybijany obcasami i grzechot niesionego przez nich sprzętu urósł do rozmiarów kakofonii, która coraz bardziej zbliża się do zakrętu. Gunnar wydaje z siebie głuchy pomruk. Nagle Ulla otwiera oczy i spogląda ponad ramieniem Indy'ego na pustą ścianę za jego plecami. Otwiera szeroko oczy i zwilża swe splamione krwią usta. - Ja chyba nie żyję - mówi. - Widzę Walkirie. I to jest ostatnia rzecz, jaką Indy pamięta. Co stało się później? To kłopotliwa, ale mało istotna zagadka; taka, która czai się gdzieś w zakamarkach podświadomości, ale tak naprawdę nic nie znaczy. W końcu nie od Jonesa zależy los świata. Dobrze pamięta większość wydarzeń z nieudanej ekspedycji w głąb Szybu Eddy -odkrycie podziemnej rzeki i tak dalej - ale to właśnie tutaj, w ślepym zaułku, w jego wspomnieniach pojawia się biała plama. Możliwe, że spowodowały to trujące wyziewy wydobywające się z rozgrzanych skał, połączone z głodem i zmęczeniem. Albo też znaleźli się w strefie trującego powietrza, lub nastąpił którykolwiek z wielkiej liczby przypadków, jaki mógłby wytłumaczyć stracony czas. Chyba że... Czasami, w zasnutym cieniem świecie dzielącym sen od jawy, Indy niemalże sobie przypomina, prawie udaje mu się to zrozumieć; albo podczas burzy, kiedy błyskawica uderza zbyt blisko i przyprawia go o zawrót głowy; czy też nawet - co ciekawe! - gdy zauważy skrzydlate chimery i gargulce spozierające z okapów średniowiecznych budowli. Wtedy Indy wraca do samego początku, przetrząsa swój umysł w poszukiwaniu wskazówek, i niczym cierpliwy bibliotekarz spokojnie doprowadza rzecz do końca. Opowieść rozpoczyna się w śniegu i również w śniegu się zakończy. .. 1. Gość późną porą Princeton, New Jersey Początek 1934 roku - zima Arktyczny wicher ryczał niczym zwierz przy rogach domu, i to ten nieziemski odgłos - wywołujący w wyobraźni różne skojarzenia - sprawił, że Indiana Jones po raz pierwszy od kolacji podniósł wzrok znad lektury. Gwałtownie oderwany od opowieści o złocie i duchach gór Nowego Meksyku, przez chwilę nie mógł zlokalizować źródła niesamowitego zawodzenia. Skrawkiem papieru zaznaczył stronę w Dzieciach Coronado. Następnie zdjął okulary, ostrożnie położył je na stosie innych książek i map leżących koło fotela i potarł zmęczone oczy końcami palców. Miał rozpiętą kamizelkę, a jego ulubiona muszka, prezent od Marcusa Brody'ego, zwisała spod kołnierzyka koszuli. Indy zerknął na zegar stojący na kominku - ponad paleniskiem, które zdążyło już zagasnąć - i mruknął zaskoczony spostrzegłszy, że dochodzi północ. Za niecałe sześć godzin będzie już w pociągu jadącym do Nowego Meksyku. Dawno powinien się położyć, ale niechętnie myślał o czekających go niechybnie sennych koszmarach. Nie potrafił sobie dokładnie przypomnieć, kiedy się zaczęły - być może jeszcze pewnego lata w Utah, gdy miał trzynaście lat - ale bez wątpienia stawały się coraz częstsze. I coraz bardziej przerażające. Koszmary zawsze były do siebie podobne: Indy budził się w niewielkiej, ciemnej skrzyni. Ramiona miał przyciśnięte do boków. Kiedy tylko ziemia zaczynała spadać na wieko zdawał sobie sprawę, że leży w trumnie, a trumnę opuszczono do grobu. Krzyczał i drapał jak szalony w wieko, ale bez skutku - pogrzebano go żywcem. Nagle rozległo się pukanie. 10 Delikatne, stłumione śnieżną skorupą, przylegającą do frontowych drzwi i niemal zagłuszone furią zamieci, która zmieniała kraj -obraz New Jersey w coś białego i obcego. Gdyby wycie wichru nie przywołało go do rzeczywistości, pukanie mogłoby ujść jego uwagi, chociaż i tak nie miał pewności, czy nie było wytworem wyobraźni. Indy otworzył drzwi z zamka i uchylił je na parę centymetrów, pozwalając potokowi płatków śniegu zawirować w salonie, i wyjrzał na zewnątrz. Na schodach stała postać w ciemnym płaszczu i w kapeluszu nasuniętym nisko na oczy. Prawa ręka ściskała poręcz, pod lewą zaś tkwił pakunek wielkości pudełka od cygar. - Doktor Jones? - wychrypiał przybysz. - Tak - odparł Indy. - Proszę mi wybaczyć najście... - zaczął mężczyzna, ale urwał w połowie zdania. Zamknął oczy, jakby dręczył go ból, i uniósł jedną dłoń prosząc o cierpliwość. Indy chwycił gościa za łokieć. - W cieple będzie się nam lepiej rozmawiało - powiedział, wciągając mężczyznę delikatnie do domu i zamykając za nim drzwi. Zaprowadził go do wygodnego fotela stojącego przy kominku. - Dziękuję - wysapał nieznajomy. Zdjął kapelusz i rękawiczki, po czym położył je na oparciu fotela. Pudełko z ciemnego drewna trzymał jednakże na kolanach. Mężczyzna miał co najmniej siedemdziesiąt lat. Jego włosy i broda były koloru brudnego śniegu, a skóra na dłoniach błyszczała w świetle lamp elektrycznych niczym alabaster przetykany błękitnymi żyłami. Na prawej dłoni miał paskudne zadrapanie, które wyglądało na dość bolesne, mimo że mróz zatrzymał krwawienie. Indy'emu wydało się, że rana ma zygzakowaty wzór opony samochodowej. - Przepraszam, że tak bez uprzedzenia - odezwał się starzec. -To bardzo źle świadczy o manierach. Ale był pan jedyną osobą, do której mogłem się zwrócić o tej porze. - Proszę się tym nie kłopotać. - Indy pochylił się i zajrzał w niezwykle czujne, stalowoszare oczy swego gościa. - Jest pan ranny? A może chory? Może powinienem wezwać lekarza? - Nic mi nie jest. - Starzec machnął bagatelizująco ręką. - Czy zamknął pan za mną drzwi? -Nie, ale... - Proszę spełnić zachciankę starego - poprosił gość. - Proszę je zamknąć. - Na pewno nic panu nie jest? 11 - Na razie nic. Proszę zamknąć drzwi. - Skoro pan nalega... - Indy podszedł do drzwi i zamknął je na zasuwę. Obok stała jego spakowana i gotowa do drogi walizka, na której leżał kapelusz. - Wybiera się pan w podróż? - zapytał starzec. - Tak - odparł Indy. - Rano wyjeżdżam do Nowego Meksyku, gdzie zamierzam przeprowadzić niewielkie prace archeologiczne w górach Guadalupe. Mogą okazać się opłacalne. - Poszukiwanie skarbów - rzekł starzec. - Trochę mi zimno i byłbym wdzięczny za coś rozgrzewającego do picia. Na przykład whisky. - Skończyła mi się. Ale mam kawę. - Może być. Czarna, dużo cukru. Indy poszedł do kuchni, podpalił palnik i postawił na nim czajnik z kawą zaparzoną trzy godziny temu. Podczas gdy kawa się grzała, ukląkł przy kominku i zaczął rozgarniać wygasłe węgle. Wkrótce znalazł nieco żaru i, ostrożnie podsycając go papierem i chrustem, rozniecił wesoły ogień, który szybko przegnał chłód z pomieszczenia. - Ostrożnie - przestrzegał parę minut później, podając gościowi parujący kubek. - Proszę się nie poparzyć. - Dziękuj ę - powiedział staruszek, ujmując kubek w obie dłonie. Naraz spojrzał dziwnie na Indy'ego. -Nie pamięta mnie pan, prawda? - Nie - odrzekł Indy. - Wcale mnie to nie dziwi. - Staruszek delikatnie pomacał palcami ciemię i skrzywił się z bólu. - To miało miejsce dawno temu. Był pan wtedy studentem piątego roku na Uniwersytecie Chicagowskim. Nasze ścieżki skrzyżowały się tej nocy, kiedy wraz z Abnerem Ravenwoodem przyszedł pan na jeden z moich wykładów do starej miejskiej sali zebrań. Nazywam się Evelyn Briggs Baldwin. - Naturalnie! - wykrzyknął Indy. - Opowiadał pan o swoich przygodach z Pearym w Arktyce i o swojej własnej wyprawie do bieguna w tysiąc dziewięćset drugim roku. Zbudował pan Fort McKinley, odkrył Ziemię Grahama Bella i twierdził pan, że zorza polarna może być wykorzystana jako wieczne źródło energii dla ludzkości... Prawdę mówiąc, ta koncepcja bardzo mnie zaintrygowała. - To pocieszające, że po tylu latach ktoś mnie jeszcze pamięta -rzekł Baldwin. - Ja pana bardzo dobrze pamiętam. Miał pan tyle pytań po wykładzie, kipiał pan entuzjazmem. Wywarł pan na mnie wtedy spore wrażenie, a później śledziłem w gazetach przebieg pana kariery. Do świętoszków się pan nie zalicza, doktorze Jones. Kłopoty to niemalże pańska druga specjalność. 12 -No cóż... - Nieważne - rzekł Baldwin. - To znak, że nie brak panu hartu ducha, że nie boi się pan działać niekonwencjonalnie w imię wyższego dobra. Dlatego właśnie tu jestem. Uzyskałem pana adres z intencją przesłania panu tej skrzyneczki. Baldwin postukał palcem w pudełko. Wykonano je z jakiegoś ciemnego, egzotycznego drewna. Miało mosiężne zawiasy i mocny zamek i przypominało miniaturowy kuferek ze skarbami. Z pewnością niegdyś, dawno temu, zawierało jakiś medyczny lub naukowy instrument; skrzynka była porysowana, kanty poobtłukiwane, a złote litery nazwy producenta, Burroughs Wellcome & Co., silnie popękane i wyblakłe. Pudło obwiązano dodatkowo grubym sznurkiem, by zniechęcić każdego, kto chciałby je otworzyć. - Dlaczego właśnie ja? - zapytał Indy. - Bo nie ma nikogo innego, komu mógłbym zaufać - wysapał Baldwin. - Świat zapomniał o mnie, zostałem skazany na podeszły wiek i kilka nic nie znaczących posad biurowych w różnych departamentach rządowych. Nigdy nie byłem żonaty. Wszyscy moi przyjaciele nie żyją. Mam siostrzenicę w Kansas, ale nie jesteśmy sobie zbyt bliscy. A mój sekret mogę powierzyć jedynie komuś tak zaradnemu, jak pan. Staruszek przerwał. Długie mówienie najwyraźniej go wyczerpało. Odchylił się, wsparł głowę na oparciu fotela i położył ręce na pudełku spoczywającym mu na kolanach. W j ego uchu zalśniła kropla krwi. - Dzwonię po lekarza - rzekł Indy. - Nie - zaprotestował Baldwin. - Nie zamierzam pytać pana o zgodę. - Ale nie powiedziałem panu jeszcze wszystkiego. - Może pan to zrobić, gdy lekarz będzie już w drodze - odparł Indy. Pospieszył do telefonu, nacisnął kilkakrotnie widełki, ale nie usłyszał sygnału. - Zepsuty - powiedział, odkładając słuchawkę. - Zamieć musiała zerwać linię. To cud, że nadal mamy światło. - To nie zamieć - rzekł Baldwin. - To Schutzstaffel, śledzili mnie aż tutaj. Czy ma pan broń? - Oczywiście - odparł Indy. Rzucił okiem na walizkę, w której między skarpetkami i bielizną spoczywał bezpiecznie webley kaliber 3 8 i pudełko nabojów. - Ale kim są ci ludzie i dlaczego mielibyśmy się bronić? - Zna pan ich lepiej jako SS - powiedział Baldwin. - Naziści - rzekł Indy. - Szturmowcy. 13 - To formacja specjalna - oznajmił Baldwin. - Agenci Świetlistej Loży Vrilu, znanej także jako Stowarzyszenie Thule, ziarna, z którego wyrosła Niemiecka Narodowo-Socjalistyczna Partia Pracy. Ci fanatycy śledzą mnie od miesięcy. Wreszcie dzisiej szej nocy na ulicach Waszyngtonu potrącili mnie samochodem; chcieli mnie zabić i posiąść mojątajemnicę. Udało mi się uciec tylko dlatego, że jakiś taksówkarz zauważył wypadek i zatrzymał się, by mi pomóc... Proszę wyjąć broń. - Pan majaczy. - Indy zdjął swój zimowy płaszcz z wieszaka przy drzwiach. - Proszę tu spokojnie odpoczywać. Sprowadzę lekarza. - Nie - powiedział Baldwin. - Nie ma na to czasu. - Ma pan rację. - Indy zapiął płaszcz i poklepał kieszenie w poszukiwaniu kluczyków do swojego forda coupe. - Trzeba pana zabrać do szpitala. Pomogę panu dojść do samochodu. - Nie. - Stary polarnik chwycił Indy'ego za rękaw. - Błagam pana - powiedział - niech pan mnie wysłucha. Indy zatrzymał się. - Proszę mi dać pięć minut, potem pojadę. Indy zawahał się, ale w końcu skinął głową. - Dobrze, kapitanie - odrzekł. - Pięć minut. A później ruszamy do szpitala. - Zgoda - przytaknął Baldwin. - Czy przypomina pan sobie pytanie, którym mnie pan zaskoczył wtedy w Chicago? Pamięta je pan? - Owszem - powiedział Indy. -Naiwne pytanie nieopierzonego studenta - zapytałem, czy w głębi Arktyki znaleziono jakiekolwiek artefakty wytworzone przez zaawansowaną starożytną cywilizację. Oczywiście zaprzeczył pan. - Kłamałem - odparł Baldwin. Wsunął pudełko w dłonie Indy'ego. - Nikomu innemu nie mogę zaufać - wycharczał. - Naziści w końcu mnie dopadli, ale nie dostali nagrody, jakiej się spodziewali. Proszę za wszelką cenę strzec zawartości tej skrzynki... Sąpewne rzeczy, na których poznanie ludzkość nie jestjeszcze przygotowana. - Pan nie umrze - powiedział Indy stanowczo. - Każdy kiedyś umrze - rzekł Baldwin. Położył głowę na oparciu fotela. -Aja żyłem dłużej niż mi wyznaczono. Czas ustąpić miejsca komuś innemu, zgodzi się pan ze mną? - Nie - odparł Indy. - Nie zgodzę się. - Doktorze - powiedział Baldwin. - Czy zastanawiał się pan kiedyś, co się znajduje pod naszymi stopami? - Jest to głównym przedmiotem moich przemyśleń jako archeologa. 14 -Nie - rzekł Baldwin. -Nie chodzi mi o kilka metrów. Kilometry pod naszymi stopami - a właściwie setki kilometrów. - Pod skorupą ziemską? - Powierzchnia Ziemi ma około pięciuset pięćdziesięciu milionów kilometrów kwadratowych - powiedział Baldwin - z czego mniej niż jedna trzecia to stały ląd. Ale pod powierzchniąjest około biliona dwustu miliardów kilometrów sześciennych, i niemal cały ten obszar pozostał dotąd niezbadany. - Chce pan przez to powiedzieć, że ziemia jest pusta w środku? - zapytał Indy. - Jeśli tak, to już słyszałem podobne teorie i nie przekonały mnie one. - Nie pusta, nie jest to próżna sfera czy też rodzaj wirującej w kosmosie geody* - sprostował Baldwin. - Przypomina raczej ciało stałe, którego wnętrze przecinają szczeliny i pęknięcia. Jeśli te nadające się do zamieszkania przestrzenie stanowią zaledwie jedną dziesiątą jednego procenta masy Ziemi - a jest to ostrożne przypuszczenie, oparte na obecnej wiedzy o formowaniu się wirujących ciał stałych - oznaczałoby to, że obszary dla największych podróży badawczych leżą we wnętrzu Ziemi, nie najej powierzchni. - Przestrzenie nadające się do zamieszkania... - powtórzył Indy. -Chyba chodzi panu o przestrzenie nadające się do spenetrowania? - Nie, doktorze Jones, nie o to mi chodzi - odrzekł Baldwin. - Nie sugeruje pan chyba, że we wnętrzu Ziemi znajdują się miej sca zamieszkane - powiedział Indy. - Jednymz najpewniejszych dogmatów współczesnej nauki jest to, że energia dla wszystkich żywych istot pochodzi od naszego słońca. Nic nie może przetrwać w trzewiach ziemi, z dala od ciepła i światła słonecznego, nawet proste organizmy - nie mówiąc o tak złożonych, jak ludzie. Baldwin uśmiechnął się. - Powiedziałem „nadające się do zamieszkania". Nie mówiłem, że przez ludzi. - Pan j est chory - stwierdził Indy. - Nie chciałbym być niemiły, ale... Baldwin uniósł rękę w słabym geście. - Widziałem rzeczy, które inni oglądali jedynie w marzeniach lub w koszmarach - oznajmił. - Świat fantastyczny, przekraczający zrozumienie naszej raczkującej nauki. Nadano mu wiele nazw, ale w prastarych opowieściach tkwi ziarno prawdy. Zna pan legendę Królestwa Agartha? * Geoda — zagłębienie w niektórych skałach, zwykle o kształcie kulistym, wypełnione całkowicie lub częściowo substancją mineralną (przyp. tłum.). 15 - To starożytny mit buddyj ski o rasie nadludzi żyj ących we wnętrzu ziemi. Baldwin przytaknął. - Ale czego szukająnaziści? - spytał Indy. - Vrilu! - sapnął Baldwin. - Podstawowego elementu tego podziemnego świata. Sama materia jest mu uległa. Wchodząc w jego posiadanie, człowiek pod każdym względem, poza nieśmiertelnością, staje się równy bogom. Może przechodzić przez litą skałę, leczyć rany, budować miasta w ciągu jednego dnia - lub też je niszczyć. Mieć Vril to znaczy być niezwyciężonym. Indy milczał. - Nie spodziewałem się, że mi pan uwierzy - rzekł Baldwin. -Ale suma moich doświadczeń spoczywa w skrzynce, którą ma pan w rękach, i to powinno wystarczyć jako dowód. Obawiałem się konsekwencji ujawnienia tego materiału światu, więc nie podzieliłem się nim z nikim. Musi pan przysiąc, że będzie pan strzegł tych taj em-nic, doktorze Jones. A jeśli utrata zawartości skrzynki stanie się nieunikniona, musi pan obiecać je zniszczyć. -Ale... - Żadnych dyskusji. Przysięgnij, do cholery. -Kapitanie... - Przysięgnij! - Przysięgam - wykrztusił w końcu Indy. - Dobrze - powiedział słabo Baldwin. - Wiem, że dotrzymuje pan słowa. - Kapitanie... - Indy odstawił skrzynkę i rozpaczliwie złapał go za rękę. - Nie wolno panu teraz spać. Sprowadzę pomoc. - Za późno, doktorze Jones - wyszeptał Baldwin. - Nic się nie da zrobić. A ja już dawno przestałem być kapitanem, nie dowodzę nawet wrakiem własnego ciała... Głos Baldwina przygasł. Jego oczy zmętniały i głowa opadła na bok. Ręka w uścisku Indy'ego zwiotczała. - Kapitanie! - krzyknął Indy. Wicher na zewnątrz osiągnął crescendo. Rozległ się ogłuszający trzask łamanej gałęzi, a następnie buczenie i skwierczenie rwących się przewodów elektrycznych. Światła zamrugały i zgasły. Przy blasku kominka Indy podniósł staruszka z fotela i zarzucił sobie na ramię. Pamiętał jednakże, by zabrać ze sobą skrzynkę. 2. Kamień z Thule Indy obserwował w milczeniu, jak prostą, drewnianą trumnę z ciałem Evelyna Briggsa Baldwina ładowano do wagonu bagażowego linii kolejowych Penn Railway. Stał z rękami wbitymi głęboko w kieszenie skórzanej kurtki, z kapeluszem zsuniętym na kark 1 z walizką u stóp. Tajemnicza skrzyneczka otrzymana poprzedniej nocy tkwiła bezpiecznie w chlebaku przewieszonym przez ramię pod kurtką. Obok niego stał z wykazem w dłoni urzędnik kolejowy; przestę-pował z nogi na nogę, bezskutecznie próbując się rozgrzać. - To pana krewny? - zapytał urzędnik. - Jedynie duchem - odrzekł Indy. Tragarze postawili trumnę na podłodze wagonu z głuchym odgłosem, który wstrząsnął Jonesem. Ponieważ reszta bagażu i przewożonego towaru została już załadowana, zasunięto drzwi wagonu. Zewnętrzny skobel zatrzasnął się z metalicznym brzękiem. - Czeka pana dwukrotna przesiadka, ale proszę się nie martwić o trumnę. - Urzędnik odpiął bilety od wykazu i wręczył je Indy'e-mu. - Będzie ona przenoszona automatycznie, a jeszcze nigdy żadnej nie zgubiliśmy. - Uspokoił mnie pan - odparł Indy. - I dziękuję za pomoc w zmianie rozkładu w ostatniej chwili. - To żaden kłopot, doktorze Jones - rzekł urzędnik. - Właściwie spodziewałem się pańskiego telefonu, gdyż kilka minut przed nim pytano mnie o pana. - Ach tak? 2 - Indiana Jones... 17 - Tak - powiedział urzędnik. - Dzwonił ktoś z uniwersytetu, czy zmienił pan już plan swojej podróży. Odpowiedziałem, że nie. Wydawało mi się to dość dziwne - to znaczy dopóty, dopóki pan nie zatelefonował i nie wyjaśnił całej sprawy. - Czy powiedział pan temu człowiekowi coś więcej? - Nie - odparł urzędnik. - Cóż, zapytał, czy nadal ma pan zamiar jutro wyjechać do Chicago. Poprawiłem go i powiedziałem, że wyjeżdża pan dziś do Nowego Meksyku. - Czy ów mężczyzna podał swoje nazwisko? -Nie. - Ale mówił z niemieckim akcentem i sprawiał wrażenie, jakby dobrze pana znał. Czy to panu coś mówi? - Owszem - odparł Indy. - Dziękuję. Naraz usłyszał, że ktoś woła go po imieniu i gdy się odwrócił, ujrzał Marcusa Brody' ego, który machał doń ręką, usiłując przedrzeć się przez zatłoczony peron stacji Princeton. Indy pożegnał urzędnika, podniósł walizkę i spotkał się z Brodym w pół drogi. - Indiana - zagaił Brody - gdzieś ty się podziewał? Czekałem prawie godzinę. Zawsze przychodzisz na umówione spotkania, więc postanowiłem cię odszukać... Kiepsko wyglądasz. Nie spałeś w nocy? - Nie - rzekł Indy. - Nie było czasu, biorąc pod uwagę okoliczności. Przykro mi, że nie przyszedłem na śniadanie w klubie uniwersyteckim, ale musiałem się zająć pewnymi nie cierpiącymi zwłoki sprawami. - Jak się czujesz? - zapytał Brody. Z jego miny i tonu głosu widać było, że naprawdę się martwi. - Dobrze - zapewnił go Indy. Zmierzali ku pustej ławce. - Obawiam sięjednak, że nie mogę tego samego powiedzieć o człowieku, który odwiedził mnie dzisiejszej nocy. Czytałeś gazetę, która wystaje ci z kieszeni płaszcza? Piszą coś o Evelynie Briggsie Baldwinie? Kiedy usiedli, wysoki blondyn w czarnym trenczu stojący pod kioskiem z gazetami i udający, że czyta „Saturday Evening Post", opuścił magazyn na tyle, by zobaczyć, jak Indy wsuwa swoją walizkę pod ławkę, aby nie zawadzała przechodzącym ludziom. Kiedy tylko dłoń Indy'ego rozstała się z bagażem, człowiek w trenczu opuścił swoje miejsce koło kiosku i slalomem ruszył przez tłum w kierunku ławki zajmowanej przez Brody'ego i Jonesa. - Baldwin? - Brody wydobył z kieszeni okulary i rozłożył poranne wydanie „New York Timesa". Przerzuciwszy kilka stronic, znalazł niewielką wzmiankę, wciśniętą między artykuł o dwóch tysiącach włoskich małżeństw zawartych równocześnie na inaugura- 18 cję dwunastu lat panowania faszyzmu i informację o nowych walkach o region Chaco. E.B. BALDWIN ZABITY W WYPADKU SAMOCHODOWYM 71 -letni odkrywca ginie na oblodzonej ulicy Specjalnie dla „New York Timesa" PRINCETON, NEW JERSEY - Evelyn Briggs Baldwin, polarnik, zmarł dziś we wczesnych godzinach rannych z powodu pękniętej czaszki, po tym jak na pokrytej lodem ulicy uderzył go samochód. Zgon stwierdzono w szpitalu, dokąd został on przywieziony prywatnym samochodem. Baldwin towarzyszył Robertowi E. Peary'emu w jego wyprawie do Grenlandii w latach 1893-94 jako meteorolog. W latach 1898-99 był zastępcą dowódcy wyprawy podczas ekspedycji Waltera Wellmana do Ziemi Franciszka Józefa. Zbudował i nazwał Fort McKinley, odkrył i badał Ziemię Grahama Bella, a także zorganizował i dowodził polarną wyprawą Baldwina-Zieglera w latach 1901-02, która omal nie zakończyła się katastrofą. Jego życiowe plany pokrzyżowało odkrycie bieguna północnego przez Peary'ego w 1909 roku. - Miałeś coś wspólnego z tą sprawą? - zapytał Brody, zdejmując okulary. - To nie ja przejechałem go samochodem, jeśli o to ci chodzi. -Indy zatarł ręce, aby je rozgrzać. - Marcus, on zjawił się u mnie po wypadku. Twierdził, że to sprawka nazistów i że szukają go od miesięcy, by wykraść mu jakąś polarną tajemnicę. - Jaką tajemnicę? - spytał Brody. - Nazywał to „Vril". - Pierwsze słyszę - rzekł Brody. - Dobrze znałeś tego Baldwina? - Wcale go nie znałem - odparł Indy. - Spotkaliśmy się raz, wiele lat temu, kiedy byłem jeszcze studentem, a on objeżdżał kraj z serią wykładów i pokazywał filmy nakręcone własnoręcznie w Arktyce. Ale nasze ścieżki nigdy więcej się nie przecięły, przynajmniej 19 aż do wczoraj. Kiedy policja przeszukała jego rzeczy w szpitalnej kostnicy, znaleźli instrukcje co do pogrzebu starannie napisane na maszynie i złożone w portfelu. Miejsce na cmentarzu i nagrobek cze-kająna niego w jego rodzinnym mieście w Kansas. - Nadzwyczajne - zdumiał się Brody. - Co za dżentelmen. - Niewykluczone, że był też wariatem - rzekł Indy. - Albo majaczył z powodu odniesionych obrażeń. Tak czy siak, zeszłej nocy wygadywał niestworzone rzeczy. Powiedział, że jego sekrety spoczywają w tej małej drewnianej skrzynce, której kazał mi strzec. Musiałem przysiąc. Indy wydobył z chlebaka pudełko przypominające kuferek. Brody wziął je do rąk, obejrzał ze wszystkich stron doświadczonym okiem, przeciągnął palcem po złotych literach. - „Burroughs Wellcome" - przeczytał. - Indy, to jest jedna z apteczek, jakie zabierali ze sobą badacze z przełomu wieków. Stanley, o ile mnie pamięć nie myli, miał taką ze sobą w Afryce. Jest bardzo prawdopodobne, że Baldwin zabrał ją do Arktyki. Pociągnął za sznurek. - Przestań - ostrzegł go Indy. - A to dlaczego? - zapytał Brody. - Czy wewnątrz jest coś niebezpiecznego? - O to właśnie chodzi, Marcus - odparł Indy. - Nie mam pojęcia. Baldwin kazał mi przysiąc, że będę go strzegł zawartości, ale umarł, zanim zdążył mi powiedzieć, czy mam to otworzyć czy nie. - To dopiero łamigłówka - mruknął Brody oddając skrzyneczkę. - Świetnie to określiłeś. - Indy schował pudełko z powrotem do chlebaka. - Sam nie wiem, co zrobię. Chciałbym zastosować się do życzeń Baldwina, gdybym je tylko znał. Ale, z drugiej strony, ta sprawa zaczyna mnie intrygować. - No chyba - powiedział Brody. - Gdyby przytrafiło się to mnie, obawiam się, że zawartość zostałaby już skatalogowana. Ale ty działasz inaczej, Indy. Jestem przekonany, że podejmiesz właściwą decyzję. Mężczyzna w czarnym trenczu, który stał teraz za ich ławką ponownie chowając twarz za magazynem, zahaczył stopą o kant walizki Indy'ego i przyciągnął ją powoli do siebie. Gwar tłumu zagłuszył odgłosy tarcia. Indy zniżył głos. - Marcus, bardzo byś mi pomógł, gdybyś zadzwonił do paru swoich kumpli w Waszyngtonie. Wybadaj, co wiedzą o organizacji znanej 20 jako Stowarzyszenie Thule. Może są to jedynie majaki starego człowieka, ale mój instynkt podpowiada mi, że coś w tym jest. - Tego rodzaju odczucia są zrozumiałe - przyznał Marcus - jeśli wziąć pod uwagę okoliczności. Nie zdarza się codziennie, aby u kogoś w domu umierał gość. - Możliwe - rzekł Indy. - Wiesz, niemal mógłbym przysiąc, że ktoś mnie śledzi od rana, od momentu wyjścia ze szpitala. - Zasięgnę języka - obiecał Brody. Walizka stała już obok prawej nogi mężczyzny w trenczu. Z wyćwiczoną nonszalancją złożył magazyn, podniósł walizkę i zniknął w tłumie. - Lepiej weź to, zanim zapomnę. - Brody wsunął rękę do kieszeni marynarki. Wydobył z niej niewielki, płaski przedmiot opakowany w szary papier i przewiązany sznurkiem. - W końcu jest to powód, dla którego zgodziłem się dzisiaj z tobą spotkać. - Aaa - powiedział Indy. - Znalazłeś. - Nie było to łatwe - przyznał Brody. - Pomimo skąpych informacji, jakich mi udzieliłeś, udało mi się go namierzyć w kolekcji w Mexico City. Najwyraźniej jest to dokument, o którym przeczytałeś w Dzieciach Coronado. Pergamin znaleziony w podziemiach pałacu w Santa Fe. Opowiada on o niejakim kapitanie de Gavilan, odkrywcy bogatych złóż złota w górach Guadalupe. Dokument przetrwał powstanie Indian Pueblo w tysiąc sześćset osiemdziesiątym roku, ale de Gavilan - jak każdy Hiszpan, który pozostał w z Nowym Meksyku - nie. Kiedy go zbadasz, zauważysz, że na odwrocie ktoś naszkicował prymitywną mapę. - Marcus, chyba cię ucałuję. - Poczytam ci za osobistą przysługę, jeżeli tego nie zrobisz -rzekł Brody. -1 proszę, obchodź się z nim ostrożnie, gdyż pergamin jest w dość złym stanie. Obiecałem kustoszowi, że zwrócimy mu to w ciągu miesiąca. Oddamy na czas, prawda? - Oczywiście. - Indy schował liczący dwieście pięćdziesiąt lat dokument do chlebaka. Kiedy spostrzegł zafrasowaną minę Brody'ego, położył dłoń na ramieniu przyjaciela i zapytał: - Czy pamiętasz, abym kiedykolwiek coś zgubił? Brody uśmiechnął się słabo. - Nie o to chodzi, Indy. - W takim razie o co? - O twoje nagłe zainteresowanie złotem - powiedział Brody. -To do ciebie niepodobne, aby wyruszać na poszukiwanie skarbów 21 jedynie z materialnych pobudek. Mógłbym zrozumieć, gdybyś szukał jakiegoś ważnego eksponatu dla muzeum, który tylko przypadkiem byłby wart fortunę. - Wierz mi - rzekł Indy - mam swoje powody. - To ma coś wspólnego z Kryształową Czaszką, prawda? Indy milczał, ale mięśnie jego szczęki drgały. - Powiedz mi - nalegał Brody. - Może będę mógł w czymś pomóc. - Lepiej, żebyś się do tego nie mieszał - powiedział Indy. -Może się zrobić gorąco, a nie chciałbym uwikłać ciebie i muzeum w więcej kłopotów niż dotychczas. Brody wyglądał na urażonego. Indy położył mu dłoń na ramieniu. - Ale dziękuję ci, Marcus. Doceniam twoje zaangażowanie. - Mam nadzieję, że wiesz co robisz - rzekł Brody. W tej samej chwili zawiadowca krzyknął: - Proszę wsiadać! - Muszę już iść - stwierdził Indy. - Dzięki za pomoc. Odezwę się, jak tylko nadarzy się okazja. Brody był kustoszem wyjątkowych kolekcji w Amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Indy zdobył dla muzeum wiele wspaniałych eksponatów i Brody nauczył się nigdy nie wypytywać go zbyt dokładnie o stosowane metody. Mimo że starszy człowiek wiedział, iż Indy, stanąwszy przed dylematem natury etycznej , zawsze dokonywał właściwego wyboru - nawet kiedy oznaczało to pój ście trudniej szym szlakiem - to j ednak niektóre ze środków, jakich Jones używał, by dotrzeć do celu, najprawdopodobniej przyprawiłyby kustosza o ból głowy. - Lepiej się pospiesz - rzekł Brody. - Bo spóźnisz się na pociąg. Podali sobie dłonie i Indy sięgnął pod ławkę po swój bagaż. - Marcus - oznajmił z zakłopotaną miną - gdzie moja walizka? Mężczyzna w czarnym trenczu przemierzał peron niespiesznym krokiem. Walizka Indy'ego leniwie huśtała się u jego boku, a w kącikach ust i w zimnych, niebieskich oczach błąkał się uśmiech. Pod zwyczajnym z pozoru garniturem, na grubej lince opasującej szyję tego człowieka wisiał perforowany dysk z blachy cynkowej, identyfikujący go jako Hauptsturmfuhrera - kapitana Leibstandarte SS, przybocznej straży Adolfa Hitlera. Dysk zawierał także inne zako- 22 dowane informacje, takie jak numer służbowy i grupa krwi, ale ta ostatnia była raczej zbędna; nazwę grupy - A - miał także wytatuowaną pod prawym ramieniem. Mężczyzna mierzył ponad sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, co stanowiło minimum dla Leibstandarte. Jego pewny chód cechowała energia i gracja urodzonego sportowca i nawet teraz, w wieku trzydziestu lat, szczycił się tym, że tej doskonałości fizycznej nie psuła choćby jedna plomba. Blizny biegnącej na podobieństwo błyskawicy przez prawy policzek nie uważał za defekt; przeciwnie, niczym młodzi oficerowie z Wielkiej Wojny ze swoimi cięciami od szabel, nosił ją jak godło odwagi. Uważał swoją ranę za dowód patriotycznych dokonań w ulicznych walkach z degeneratami, które zakończyły się pożarem Reichstagu i uczynieniem Adolfa Hitlera kanclerzem Niemiec. Mężczyzna nazywał się Rudolf Reingold i pół roku temu oderwano go od zajęcia doradcy do spraw szczególnie ponurych detali konstrukcyjnych nowego rodzaju Konzentrationslager w Dachau. Teraz Reingold miał jeszcze ważniejsze zadanie, które powierzono mu niespodziewanie w pewne niedzielne popołudnie w górach, w Orlim Gnieździe. Pamięć opromienionej słońcem chwili towarzyszyła mu nawet w ten ponury zimowy dzień w New Jersey. Gdy zawiadowca wciąż jeszcze nawoływał do wsiadania, Reingold niespiesznie wszedł do pustej męskiej toalety. Podczas jego spaceru po peronie dołączyło doń trzech podobnie ubranych mężczyzn, którzy teraz skupili się wokół niego i leżącej na ladzie z umywalkami walizki. Jeden z trójki stanął na warcie przy drzwiach, a Reingold otworzył zamki. Przetrząsnął bez powodzenia ubrania i książki, wreszcie podniósł bicz i przyjrzał mu się z odrazą. - Ciekawe - powiedział, wrzucając bat z powrotem do walizki. - Amerykanów tak bardzo fascynuj e prymitywna broń. Niestety, nie ma tu skrzynki, której szukamy. Jones musi ją nosić przy sobie. - Panie kapitanie - powiedział z niepokojem pilnujący drzwi esesman nazwiskiem Jaekal. - Pociąg rusza. - Jego dłoń powędrowała już pod marynarkę, palce dotykały kolby półautomatycznego pistoletu luger parabellum, który tkwił w kaburze pod jego pachą. -Nie wykorzystaliśmy okazji do zabicia go wczorajszej nocy, ale możemy zrobić to teraz. - Nie ma sensu gadanie o rzeczach oczywistych - Reingold beztrosko wrzucił podkoszulek Indy'ego do kosza na śmieci. - Trzeba wymyślić coś lepszego. I to natychmiast. 23 Dwaj pozostali mężczyźni - których nazwiska brzmiały Dort-muller i Liebel - byli nieco młodsi od Jaekala i obaj stali w żałosnym milczeniu po tej reprymendzie. - No, no - szydził Reingold. - Za kilka sekund pociąg opuści stację i stracimy Jonesa z oczu, przynajmniej do czasu. Nic wam nie przychodzi do głowy? Twarz Dortmullera pojaśniała. Miał pomysł. Był najmłodszy z nich wszystkich i kiedy poprawiał zsuwające się okulary, przypominał ucznia chcącego zaimponować swemu nauczycielowi. - Będzie szukał swojej walizki, prawda? - zapytał po niemiecku. -Wtedy panmujązwróci. Wyjaśni pan, że wziął jąprzez pomyłkę. Przeprosi pan, zaoferuje wspólny posiłek. W ten sposób zapoznacie się... - Tak, tak! - Reingold pospiesznie wepchnął ubrania z powrotem do walizki i zamknął ją. -Ale to jest zadanie dla jednego. Więcej osób mogłoby wzbudzić podejrzenia. - Mamy jechać za panem? - zapytał Jaekal. - Nie od razu. - Reingold ruszył ku drzwiom. - Ale jeżeli nie odezwę się do końca dnia, to spotkamy się w Kansas. - Jawohl. Jaekal zasalutował po nazistowsku. - Nie tutaj, idioto - syknął Reingold. W prawej ręce trzymając walizkę, lewą zaś przytrzymując na głowie kapelusz, Reingold puścił się biegiem w stronę najbliższego wagonu pasażerskiego. Po drodze zderzył się z Marcusem Brodym, który cofał się z wolna, obserwując odjazd pociągu. Brody wylądował na dolnej części pleców. - No wie pan! - To były najmocniej sze słowa, na jakie się zdobył. - Wybacz, stary! - wykrzyknął Reingold z niemal perfekcyjnym brytyj skim akcentem, nie zwalniając kroku. - Zasiedziałem się w toalecie i omal nie spóźniłem się przez to na pociąg. Lewą ręką złapał za poręcz i zręcznie podciągnął się na schodki w przej ściu między wagonami. Potem obrócił się ku Brody' emu i zasalutował mu, dotykając palcem wskazującym ronda kapelusza. - Proszę pana - rozległ się przyjemny głos - czy to miejsce jest wolne? Indy ocknął się. Kiedy pociąg ruszył ze stacji, momentalnie oparł się o okno i zsunął kapelusz na oczy, szczęśliwy, że nie siedzi obok niego nikt, kto mógłby zakłócić mu drzemkę. Jednakże pytanie zo- 24 stało zadane tak uprzejmie, że czuł się zobowiązany usiąść prosto i grzecznie odpowiedzieć. - Przepraszam. - Zabiał swoją skórzaną kurtkę i chlebak z pustego miejsca. - Proszę usiąść. - Dziękuję. - Reingold zajął miejsce. Indy wiele by dał, by móc przyjrzeć się walizce, owiniętej czarnym trenczem. - Mam dzisiaj okropnego pecha. - Tak? - zapytał Indy. - Niestety - odparł wysoki blondyn. - Wygląda na to, że wziąłem na peronie nie swój bagaż. Postawiłem na chwilę walizkę, by przewrócić stronę czasopisma, i wziąłem tę przez pomyłkę. - Czy mógłbym ją obejrzeć? - zapytał Indy. - Słucham? - Tę walizkę. Pozwoli mi pan rzucić okiem? - Ależ bardzo proszę. - Reingold zabrał trencz. Indy podniósł walizkę, obrócił ją i uśmiechnął się. - Los jest dla mnie łaskawy - powiedział. - To moja walizka. Zginęła mi, gdy czekałem na pociąg. - Doprawdy? To niesamowite! - Cóż za zbieg okoliczności - skomentował Indy. - Nie ma pan przez przypadek mojego bagażu? - Przykro mi, ale nie - odparł Indy. - Właściwie nie widziałem tam żadnej innej walizki. - Hmm - chrząknął nerwowo Reingold. - Proszę się nie obrażać, ale może to zbyt nadzwyczajny zbieg okoliczności. Walizka nie jest podpisana. Wiem, bo dokładnie ją obejrzałem w poszukiwaniu nazwiska. Skąd mam wiedzieć, że należy do pana? Indy uśmiechnął się. - Mogę opisać zawartość - odparł. - Czy otwierał ją pan? -Nie. - Na moich czystych koszulach leży starannie zwinięty bicz, co zapewne uzna pan za nieco dziwne - rzekł Indy. - Jest tam także sześć książek na temat geologii i archeologii Nowego Meksyku. Proszę otworzyć i sprawdzić. Mężczyzna milczał przez chwilę. - Przepraszam. - Odwrócił wzrok. - Lepiej j ednak się przyznam. Otwierałem walizkę, ale jedynie w poszukiwaniu dokumentów. Mam nadzieję, że mi pan wybaczy. - To zrozumiałe - odrzekł Indy, chociaż ton jego głosu mówił coś wręcz przeciwnego. 25 - Widzę, że atmosfera uległa znacznemu ochłodzeniu. - Mężczyzna podniósł swój płaszcz. - Chyba najlepiej będzie, jeśli poszukam sobie miejsca gdzie indziej. Indy zawahał się. - Proszę zaczekać - powiedział. -Nic się nie stało. Skoro twierdzi pan, że szukał jedynie dowodu tożsamości, by zwrócić walizkę, wierzę panu na słowo. Proszę usiąść. - Jest pan pewien? - zapytał mężczyzna. - Oczywiście - odparł Indy. - Rudolph Hyde-Smith, niegdyś z Londynu, obecnie z Bostonu. - Reingold wyciągnął rękę. - Proszę mi mówić Rudy. Wszyscy moi przyjaciele tak mnie nazywają. Może mógłbym zaprosić pana na obiad, byjakoś wynagrodzić niedogodność, spowodowaną przez moje roztargnienie. - To nie jest konieczne - Indy uścisnął jego dłoń. - Nazywam się Jones, Indiana Jones. - Co za imię! - wykrzyknął Reingold. - Wy, Amerykanie, j este-ście tacy oryginalni. Czy to pańskie prawdziwe imię, czy jedynie przydomek? - Coś, co przylgnęło do mnie - powiedział Indy z zamyśleniem. - To było dawno temu. Przybrałem imię... hm, kogoś, kto był mi w dzieciństwie bardzo bliski. Reingold uśmiechnął się. Wyjął z kieszeni błyszczącą papierośnicę, otworzyłjąi podsunął Indy'emu. - Nie palę - rzekł Indy. - Jak pan sobie życzy. - Reingold kiwnął głową, wziął papierosa, a następnie zatrzasnął papierośnicę. Na wieczku był jakiś grawe-runek, ale papierośnica zbyt szybko zniknęła w czeluściach kieszeni, by Indy zdążył przeczytać napis. Reingold ostukał papierosa na szkiełku swego zegarka, po czym demonstracyjnie wyjął zapalniczkę. Skrzesał ogień kciukiem. Policzki zapadły mu się, gdy wsysał płomień do papierosa. Zatrzasnął zapalniczkę o udo, rozparł się wygodnie na siedzeniu i z ukontentowaniem na twarzy wcisnął ją z powrotem do kieszeni spodni. - Zagraniczny? - nozdrza Indy' ego drgnęły w reakcji na mocny, zatęchły zapach tytoniu. - Nie - odparł Reingold. - Angielski. - Oczywiście - rzekł Indy. - Czy dym panu przeszkadza? - zaniepokoił się nagle Reingold. - W takim razie go zgaszę. 26 - Będę wdzięczny. Reingold zdusił papierosa na obcasie dobrze wypastowanego buta i wrzucił niedopałek do popielniczki. Indy zwrócił twarz w stronę pokrytego śniegiem krajobrazu New Jersey, który przesuwał się za oknem ze stałą prędkością. Zaczynał żałować, że postanowił być uprzejmy. - Piękny widok, prawda? - skomentował Reingold, wskazując okno. - Aha - odmruknął Indy. - Rozległość tego kraju nadal mnie zdumiewa - kontynuował Reingold. - Wszystko wydaje się takie świeże, takie nowe. To nietknięty raj. Nic dziwnego, że wy, Amerykanie, macie takie poczucie wolności i indywidualności. - Nie byłbym pewien, czy tak się obecnie czuj emy - rzekł Indy. - Kolejki po chleb przypominają nam, że jedziemy na tym samym wózku, co reszta świata. - To prawda - powiedział Reingold. - Ciężko jest zarobić na utrzymanie? Ja pracuję w handlu, dla zakładów Histera. Wyrabiamy sprzęt kuchenny, głównie piece. Gazowe, nie na drewno. A czym pan się trudni, jeżeli wolno spytać? - Jestem wykładowcą na uniwersytecie - odparł Indy. - Wyśmienicie - rzekł Reingold. - A gdzie pan wykłada? - Na wydziale sztuki i archeologii w Princeton. - To wyjaśnia obecność tych poważnych książek w pańskiej walizce. Chyba ma pan ciekawą pracę. Zakopane skarby, zaginione miasta i tak dalej. Idę o zakład, że przeżył pan wiele przygód? - Prawdę mówiąc, czasami jest to dość nudne. - Indy oparł się wygodnie i splótł dłonie na brzuchu. - Ale co jakiś czas wolno mi wyrwać się z sali wykładowej. Był głęboko wdzięczny za ciszę, która nastała. Zamknął oczy i pozwolił się usypiać delikatnemu kołysaniu wagonu. Poczuł, jak robi mu się ciepło mimo sączącego się z okna chłodu, i zmęczenie -pozostałość minionej nocy - zaczęło się powoli rozmywać. - No a bat? - zagadnął nagle Reingold. Indy usiadł prosto. - Co „bat"? - zapytał z rozdrażnieniem. - To dość dziwne - zaczął ostrożnie Reingold. Wiedział, że wiele ryzykuje, ale nie potrafił sobie odmówić przyjemności wystawienia na próbę cierpliwości tego nad wyraz uprzejmego Amerykanina. - Siedzę tu i staram się wyobrazić sobie, do czego profesorowi 27 archeologii może służyć bat, ale nic mi nie przychodzi do głowy. Z pewnością nie poskramia pan nim studentów. Kiedy byłem chłopcem, dyrektor w mojej szkole często używał szpicruty, a rezultaty tego używania okazywały się nad wyraz bolesne. Ale bicz tej długości nie wchodzi w grę. Można by nim kogoś zabić. Indy westchnął. - Ma pan bujną wyobraźnię - powiedział. - To po prostu jedno z moich narzędzi, obok kilofa i łopaty. Jest bardziej użyteczny niż zwykła lina, bo zawsze gotowy do użytku. - Ale doktorze Jones, przecież bat to także groźna broń - rzekł Reingold. - Proszę się nie krępować, ma pan we mnie przyjaciela. Chce pan powiedzieć, że ów bicz nigdy nie posmakował ludzkiego ciała? - Jedynie w obronie własnej. - Aa, wiedziałem. - Zaraz - Indy jedną ręką zsunął kapelusz na kark, a palcem wskazującym drugiej pogroził Reingoldowi. - Jak na handlarza sprzętem kuchennym jest pan podejrzanie ciekawski. Jeżeli chce pan wierzyć, że jestem jakimś potworem, który wywija biczem, proszę bardzo. Ale niech pan zostawi mnie w spokoju. Chcę się zdrzemnąć. - Doktorze Jones - powiedział przepraszająco Reingold. - Nie chciałem niczego takiego sugerować. Ale jest pan kimś więcej niż tylko przeciętnym wykładowcą, prawda? Indy starał się go ignorować. - Marzę o przygodach - mówił dalej Reingold. - Moje życie jest takie... nijakie. Nie ma w nim emocji. I oto spotykam pana, zuchwałego Amerykanina o oryginalnym imieniu i z biczem w walizce. A mogę jedynie zgadywać, co pan chowa w chlebaku, który ma pan przewieszony pod kurtką. Potrafi pan zrozumieć moją ciekawość? Wybaczy pan zazdrosnemu człowiekowi kilka chwil przyjemności? Indy zmiękł. - Panie Smith... - Hyde-Smith - poprawił Reingold. - Ale proszę mi mówić Rudy. Wszyscy przyjaciele tak mnie nazywają. Zanim Indy miał szansę podjąć wątek, w drzwiach stanął konduktor z dziurkaczem w ręku. Poprosił o bilety. Reingold podał mu bilet, umiejętnie zwędzony z kieszeni kamizelki biznesmena, z którym minął się w korytarzu po wej ściu do pociągu. Konduktor obejrzał kartonik, wybił w nim dziurkę w kształcie rombu, po czym zwrócił Reingoldowi. 28 Indy podał konduktorowi swój bilet. Przebiwszy go, konduktor poinformował Jonesa, że musi się przesiąść na następnej stacji, na której staną za mniej więcej godzinę. Indy zerknął na zegarek. Nie chciało mu się wierzyć, że mężczyzna, którego znał pod nazwiskiem Hyde'a-Smitha, mówił aż tak długo. - Rudy - powiedział Indy po wyj ściu konduktora. - Jestem okropnie zmęczony i mam zamiar drzemać do czasu przesiadki. - Jasne - rzekł Reingold. - Dzięki - odparł Indy. - Śpij spokojnie. Obudzę cię tuż przed stacją. Indy spojrzał na niego podejrzliwie. - Jesteś pewien? - Oczywiście - obiecał Reingold. Wydobył spomiędzy siedzeń zniszczone czasopismo, wciśnięte tam przez poprzedniego pasażera. - Będę siedział po cichu i czytał. Nawet nie zauważysz, że tu jestem. Pociąg zatrzymał się wśród pisku hamulców, buchającej pary i serii szarpnięć. To wyrwało Indy'ego ze snu. Ziewnął i spojrzał na zegarek, a następnie chciał zapytać człowieka, którego znał jako Hyde'a-Smitha, dlaczego nie obudził go przed wjazdem na stację. Miej sce było puste, nie licząc leżącego na nim egzemplarza „Sports Afield", otwartego na artykule o zastawianiu sideł na polarnego lisa. Indy wstał. Z niedowierzaniem patrzył, jak skórzany pasek jego chlebaka, spełza na podłogę niczym wąż. Końce paska przecięto z niemal chirurgiczną precyzją, a chlebak, oczywiście, zniknął. Przycisnął twarz do okna. Spostrzegł Reingolda maszerującego po peronie z chlebakiem pod pachą. Z ust zwisał mu papieros. Cień uśmiechu błąkał się na jego ustach i w kącikach błyszczących, niebieskich oczu. Indy wygrzebał z walizki bicz, wypadł z przedziału i pognał korytarzem na koniec wagonu. Zbiegł po schodkach na peron, przejechał po zamarzniętej kałuży niczym pijany łyżwiarz, by wreszcie odzyskać równowagę i popędzić za Reingoldem. - Powoli! - zawołał z przeciwległego końca wagonu konduktor. Krzyk zaalarmował Reingolda, który odwróciwszy się spostrzegł Indy'ego przepychającego się ku niemu przez tłum. Udał, że kieruje się do wyjścia, a potem zawrócił w stronę pociągu i dał nura pod wagon. Kontynuując pościg Indy słyszał krzyki konduktora, by się zatrzymali i że to grozi śmiercią - była to ruchliwa stacja. 29 Kamienie wgryzały się w dłonie Indy' ego i kąsały w kolana, gdy na czworaka pełznął pod podwoziem. Mimowolnie podskoczył, kiedy pociąg drgnął po doczepieniu nowych wagonów. Głową wyrżnął w instalację, której nie potrafił bliżej zidentyfikować. Wskutek uderzenia po jednej stronie jego kapelusza pojawiło się nieestetyczne wgniecenie, ale miał nadzieję, że nie znalazło ono swego odbicia na jego czaszce. Kiedy wyłonił się po drugiej stronie torów, omal nie wszedł w drogę zapasowej lokomotywie, która jechała sąsiednim torem po-sapując pracowicie. Gdy lokomotywa przejechała, Indy dostrzegł Reingolda, brnącego poprzez śnieg ku wysokiemu ogrodzeniu na przeciwnym końcu stacji. Im bliżej był płotu, tym głębiej się zapadał, i tym wolniej i wyżej musiał unosić nogi. Reingold wczepił palce w siatkę i wyciągnął się ze śniegu. Zaczął szybko się wspinać, potem przez chwilę balansował okrakiem na ogrodzeniu, przekładając chlebak do prawej ręki. Lewą ręką zaś wyciągnął waltera, niewielki lecz zabójczy pistolet, który ukrywał w kieszeni marynarki. Indy nadal był cztery metry od niego, ale rozwinął bat. Kiedy Reingold wycelował lufę w j ego pierś, Indy uderzył. Końcówka bicza ukąsiła Reingolda w nadgarstek i jak żywa owinęła się wokół j ego ręki. Reingold krzyknął i wypuścił waltera, który wpadł w zaspę śnieżną. Indy szarpnął za bicz, zrzucając Reingolda z jego grzędy. - Mówiłem, że jest nader użyteczny - rzekł Jones. Wysoki blondyn zniknął w zaspie, ale znalazł oparcie dla nóg i strząsnął bat z zakrwawionego przedramienia. Kiedy kopał szaleńczo w sięgającym pasa śniegu, szukając broni, Indy rzucił się do przodu i chwycił chlebak, który Reingold upuścił spadając z płotu. Skostniałe palce Reingolda natrafiły na kolbę pistoletu i obiema rękami wyciągnął go ze śniegu i znów wymierzył w Indy'ego. Indy zamarł. - Na twoim miejscu nie robiłbym tego - powiedział. - Zamknij się - odparł Reingold. - Oddaj torbę. - Lufa jest zapchana śniegiem - rzekł Indy. Reingold zawahał się. - Jeśli strzelisz - mówił dalej Jones - twój paskudny pistolecik wybuchnie ci prosto w twarz. Iglica prawdopodobnie zaryje się dokładnie między tymi niebieskimi oczami. - A może łżesz? - Może - Indy zwinął bat. - Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać. Zastrzel mnie. 30 Reingold bardzo się starał wyglądać na pewnego siebie, ale jego ręce zaczęły się nieznacznie trząść. Ścisnął waltera w dłoni. - Kim ty jesteś? - Indy przerzucił bat przez ramię. - Nazwiska nie są ważne. Ważne jest to, że jeśli nie oddasz mi skrzynki, to wezmę japo twoim trupie. - Pewnie należysz do tego gangu, który wykończył Baldwina -powiedział Indy. - Biedak miał siedemdziesiąt jeden lat. Po co mordować starszego człowieka? Co zawiera ta drewniana szkatułka? Indy otworzył chlebak i włożył doń rękę. Reingold spodziewał się ujrzeć skrzynkę, ale spostrzegł jedynie wycelowany w siebie rewolwer webley. - Jaka szkoda, że nie zdążyłeś zajrzeć do środka - rzekł Indy. Reingold zaklął po niemiecku. - Hej, wy tam! Nie ruszać się! Trzech krępych robotników kolei prowadzonych przez detektywa niosącego w lewej ręce trzonek siekiery przeszło między dwoma wagonami i kierowało się w ich stronę. Reingold zawahał się. - Rzućcie broń! - krzyknął kolejowy detektyw. Pogroził im trzonkiem od siekiery. - Konduktor mówił, że na stacji jest rozróba. Widzę, że miał rację. - Nie zbliżajcie się - powiedział Reingold. - Bo was także pozabijam. Detektyw roześmiał się. - Myślisz, że umrę ze strachu? - zapytał, zbliżając się z gotowym do ciosu trzonkiem. - Może zabijesz jednego z nas, ale nie wszystkich. - Nie? - odparł Reingold. - Mam pełny magazynek. Mogę was powystrzelać co do nogi i jeszcze starczy mi amunicji na strzelanie do celu. Pozostali mężczyźni zatrzymali się. Nie doszli nawet do środkowego toru. - Co z wami? - zapytał detektyw. - Zamierzacie pozwolić, by załatwił was ten chłystek z pukawką? - Stary - odezwał się brygadzista - wiesz, że nie boję się nikogo. Ale kulka to co innego. Nie płacami za to, żeby ktoś walił do mnie jak do tarczy. Z przeciwległego końca stacji, wśród kilku krótkich gwizdów i brzęku mosiężnego dzwonu na lokomotywie, ruszył ku nim pociąg towarowy. 31 Indy i Reingold nadal mierzyli do siebie z pistoletów. - No cóż - westchnął Reingold - wygląda na to, że znaleźliśmy się w sytuacji patowej. Oczywiście pod warunkiem, że moja lufa nie jest zatkana śniegiem. Bardzo zmyślnie pan to rozegrał, doktorze Jones. Moje gratulacje. - W pana wykonaniu - rzekł Indy - j est to naprawdę wielki komplement. - Lepiej stulcie jadaczki i rzućcie broń - powiedział detektyw -bo obaj idziecie do więzienia. Nikt nie będzie ganiał po mojej stacji z bronią w ręku. Pociąg towarowy zdążył już nabrać prędkości. Trzej robotnicy usunęli mu się z drogi, schodząc z toru. Reingold pomknął jak strzała w kierunku toczących się wagonów. - Stój! - wrzasnął Indy i wycelował webleya w umykającą sylwetkę. Odciągnął kurek i wziął na cel plecy Reingolda, ale nie potrafił zmusić się do pociągnięcia za spust. Reingold chwycił szczebel drabiny na rogu wagonu i podciągnął się, czubkami butów kopiąc drewniane ściany. Wreszcie znalazł oparcie dla stóp, oderwał jedną rękę od drabiny i zasalutował w kierunku Indy'ego. Indy opuścił rewolwer. -AufWiedersehen, doktorze Jones! -krzyknął Reingold. - Wiedziałem, że nie strzeli mi pan w plecy, przynajmniej nie wtedy, gdy skarb jużjest bezpieczny. Taka jest różnica, przyjacielu, między... -Gwizd pociągu zagłuszył pozostałe słowa. Dwa dni i, jak się wydawało, sto lat później, Indy wysiadł z innego pociągu - który ciągnął wagony pasażerskie doczepiane w Missouri, Kansas i Texasie - na dworcu w Oswego, położonym w połu-dniowo-wschodniej części Kansas. Nie licząc pracowników kolei, na peronie była tylko j edna osoba: dobrze ubrana młoda kobieta. Jej twarz niemal całkowicie skrywała futrzana czapka, szalik i dymiący papieros w absurdalnie długiej fifce. Indy podszedł do niej i postawił walizkę. - Przynajmniej nie ma śniegu - powiedział. - Słucham? - odezwała się z roztargnieniem kobieta. -Nie ma śniegu. Na wschodzie wszędzie leży jego gruba warstwa. Ale niebo wróży deszcz... Przepraszam, mam nadzieję, że pani Zoe Baldwin? - Wyciągnął ku niej dłoń. - Nazywam się Indiana Jones. 32 - Proszę mi wybaczyć, że nie podam panu ręki - odparła. - Śniegu może i nie ma, ale wolałabym nie zdejmować rękawiczek. Ojej. Co się panu stało w twarz? - To? - zapytał Indy, pocierając fioletowy siniak na prawej stronie podbródka, w który leworęczny detektyw zaprawił go po ucieczce Reingolda. - Pewnemu detektywowi kolejowemu nie spodobał się sposób, w jaki załatwiałem swoje interesy na jego stacji. - O rety - powiedziała. - Przykro mi, że spotykamy się w takich okolicznościach - rzekł Indy. - Niepotrzebnie - ucięła Zoe. - Nie byliśmy sobie aż tak bliscy. Przykro mi, że już go nie ma, ale od lat nie widziałam wujka ani nie miałam z nim kontaktu. Wie pan, on się nigdy nie ożenił. Można zapytać, jaki charakter miała wasza znajomość? - Przelotny - odrzekł Indy. - Nad wyraz przelotny. - Hmm - Zoe przesunęła fifkę w drugi kącik ust. - Przypuszczam, że nie jest pani znana praca pana Baldwina? - Właściwie nie - odparła. - Kiedy chodziłam do liceum, próbowałam przeczytać książkę, którą napisał - Pod Gwiazdą Polarną czy jakoś tak - ale okazała się nudna jak flaki z olejem. - Tak? - Indy bardzo się zdziwił. - Według mnie była fascynująca. - To wszystko działo się dawno temu - powiedziała Zoe - i teraz się już nie liczy, prawda? Nie chcę pana ponaglać, ale czy wujek nie zostawił czegoś w rodzaju testamentu? - Raczej spuściznę - odparł Indy. - Jak to? - Czy możemy to omówić gdzie indziej ? - zapytał. - Na peronie jest jednak zimniej niż przypuszczałem. Przez szklaną taflę okna Burgess Cafe - znajdującej się na parterze Hotelu Burgess - Indy obserwował, jak w centrum Oswego zaczyna siąpić marznący deszcz. Cieszyło go, że znajduje siew ciepłej, parnej kawiarni, podczas gdy na zewnątrz pogoda staje się coraz gorsza. Zoe Baldwin zdjęła futrzaną czapkę, szalik i rękawiczki i starannie ułożyła j e na swoim płaszczu na krześle obok. Przy krawężniku pod hotelem stał jej dziesięcioletni sportowy samochód. Miała krótko obcięte ciemne włosy, fryzurę popularną w „szalonych" latach dwudziestych. Była niebrzydka, ocenił Indy, ale spra- 3-IndianaJones... 33 wiała wrażenie rozpieszczonej i jej uczesanie wyglądało nieco niemodnie. Ot, podlotek szukający prywatki, która skończyła się dawno temu. Kelnerka przyniosła dwa parujące kubki z kawą i kiedy Indy upił już jeden lub dwa łyki, zapytał: - Czym się pani zajmuje? Wydawało mu się, że to pytanie zaskoczyło Zoe. - O co panu konkretnie chodzi? - Cóż, zgaduję, że nie jest pani gospodynią domową- rzekł Indy. - Nie, doktorze Jones, nie jestem gospodynią domową. - Wymuszony uśmiech. - I nie pracuję, przynajmniej nie w powszechnym znaczeniu tego słowa. Gdyby zapytał pan o to większość mieszkańców tego miasta, pewnie powiedzieliby panu, że żyję z resztek pieniędzy rodzinnych, które nie wystarczą już na zbyt długo. Czy taka odpowiedź pana satysfakcjonuje? -Nie chciałem... Podniosła rękę do góry. - Nic się nie stało - powiedziała. - Po prostu nudzę się, już od lat. To nie pańska wina. - Może powinna pani znaleźć sobie jakieś hobby. - Mam, nawet wiele - odparła. - Niestety, większość z nich ma żony. Indy omal nie wylał swojej kawy. - Powiedziała pani, że prawie nie znała swojego wujka... - zagaił. - Tak. Zaczął jeździć po świecie jeszcze zanim się urodziłam -powiedziała. - Raz na jakiś czas wracał do domu, ale nigdy na długo. Potem powroty stały się coraz rzadsze, aż w końcu w ogóle przestał przyjeżdżać. - A zatem niczego z panią ostatnio nie omawiał. - Jak powiedziałam, od lat nie dawał znaku życia. - Ale jest pani jego najbliższą żyjącą krewną? - Tak, jakiekolwiek byłyby z tego korzyści - odparła. - Więc nigdy nie słyszała pani, by wujek opowiadał o swoich przygodach w Arktyce, lub o czymś o nazwie Vril; o czymkolwiek, co by panią uderzyło jako nadzwyczajne? - W ogóle nie słyszałam, żeby opowiadał o swoich badaniach, chyba że na wykładach - powiedziała Zoe. - Zaraz, mówił pan, że nie znał go dobrze. Dlaczego zadaje pan tyle pytań? - Ponieważ staram się rozwikłać zagadkę, którą pani wujek mi pozostawił - odrzekł Indy. 34 Po krótkim streszczeniu ostatniej godziny życia Baldwina i obietnicy strzeżenia tajemnicy skrzynki, jaką na nim wymógł, Indy wydobył szkatułkę z chlebaka i postawił na stole. - Więc sądzi pan, że z tego powodu go zamordowano? - To bardzo możliwe - rzekł Indy. Zoe podniosła czarną skrzynkę. - Jak pan sądzi, co jest w środku? - zapytała. - Nie wiem. Ale cokolwiek by to było, przedstawiało dla niego wielką wartość. - Jaka śliczna - powiedziała. - Wygląda jak mała szkatułka pełna skarbów. Jakie są według pana szansę na to, że wewnątrz znajdują się pieniądze? - Znikome - odparł Indy. - Niech to szlag. - Zoe położyła skrzynkę z powrotem na stole. - Ściśle mówiąc, to apteczka - poinformował jąlndy. - Baldwin prawdopodobnie zabrał ją na swoją wyprawę. - Dlaczego pan jej jeszcze nie otworzył? - Ponieważ nie dał mi co do tego wyraźnych instrukcji - odparł Indy. - Polecił mi jej jedynie strzec. Chciałem zasięgnąć pani rady... jako najbliższej krewnej. - Otwórzmy ją- zaproponowała. - Może pan zatrzymać zawartość, jeżeli oczywiście nie będzie to nic wartościowego. - Proszę zdefiniować słowo „wartościowe". - Coś, co można szybko zamienić na gotówkę - odpowiedziała natychmiast. - Ale bez wartości historycznej czy naukowej - dodał Indy. - Zgoda. Indy odwinął sznurek ze skrzynki. Następnie ustawił ją przed sobą na stole, otworzył zamek i uniósł wieko. Wnętrze nie zawierało lekarstw ani bandaży. Znajdował się tam gruby rejestr, którego tekturowe okładki spinała gumka recepturka. Obok księgi połyskiwał odłamek nieprzezroczystego kryształu. Z jego jednego końca zwisał rzemień. - Diament! - krzyknęła Zoe. Siedzący w kawiarni ludzie odwrócili się w ich kierunku. Indy uśmiechnął się przepraszająco do wszystkich. - To nie jest kamień szlachetny, nic cennego - powiedział do Zoe. Podniósł kryształ do światła. - Szpat islandzki*, sądząc z dwu-łomności. Piękny, ale raczej pospolity. * Minerał będący bezbarwną i przezroczystą odmianą kalcytu, używany do wyrobu przyrządów optycznych (przyp. tłum.). 35 Podał kamień kobiecie. - Ach... - Zoe spojrzała na kryształ marszcząc brwi. - Po co miałby zachowywać sobie coś takiego? I dlaczego to jest na pasku? Do czego to służy? -Nie wiem-rzekł Indy. -Może ma wartość sentymentalną i Bal-dwin nosił go na szyi. Indy zdjął gumkę z książki i otworzył ją. - To dziennik Baldwina z wyprawy w tysiąc dziewięćset drugim roku, lub przynajmniej jego część. - Zaczął przewracać strony. Przy niektórych wpisach były szkice: sań, psów, okrętu flagowego „America". - Codzienne wpisy, strona po stronie. Położenie, pogoda, zapasy. - Jakie to okropnie nudne - skomentowała Zoe, wrzucając kryształ z powrotem do skrzynki. - Staruszek był najwyraźniej stuknięty. Nie ma tu nic, co by mogło się komukolwiek przydać. Jak pan sądzi, po co to ze sobą nosił przez te wszystkie lata? - Jestem pewien, że miał jakiś powód. - Stop - powiedziała Zoe. - Proszę mi jeszcze raz pokazać poprzedni rysunek. - Ten? - zapytał Indy. Był to szkic smukłego kamiennego słupa wystającego ze śniegu, pokrytego dziwnymi znakami. Indy nie mógł tego dokładnie określić z powodu rozmiarów rysunku, ale znaki przypominały skandynawskie rany. Podpis pod szkicem głosił po prostu „Kamień z Thule". - Tak - potwierdziła Zoe. - To ten sam głaz, który wujek przysłał tu, kiedy jeszcze byłam mała. - Naprawdę? - zapytał Indy. - Gdzie on teraz jest? - Tam, gdzie zawsze - odparła Zoe. - Na cmentarzu, czeka, aż wujka pod nim pochowają. Zobaczy go pan jutro, jeśli zamierza pan zostać na pogrzeb. - Prawdę mówiąc, nie miałem tego w planach - powiedział Indy przepraszająco. - Mój pociąg odjeżdża dość wcześnie rano. Mam nadzieję, że pani wujek by to zrozumiał. - Zaraz, zaraz - odezwała się Zoe. - Dlaczego pana tak bardzo interesuje ten stary głaz? Jest coś wart? Uzbrojony w papier i kawałek węgla drzewnego nabyty w pobliskim sklepiku, Indy wezwał taksówkę i ruszył na cmentarz położony na obrzeżu miasta. 36 - Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby zaczekał pan tutaj - zwrócił się do taksówkarza. - To nie powinno potrwać długo. - Dla mnie bez różnicy - odparł kierowca. - Klient płaci. Grobu nie musiał długo szukać: był to jedyny spłachetek ziemi oznaczony smukłym, trój graniastym kamieniem. Obok kamienia klęczał zaniedbany mężczyzna w średnim wieku o potarganych, czarnych włosach i przekrwionych oczach. Nie zważając za padający przelotnie marznący deszcz, spokojnie układał drewno na ognisko, jakby to robił nie na cmentarzu, ale we własnym kominku. W zasięgu ręki stał kanister benzyny. - Jestem grabarzem - odezwał się mężczyzna. - A pan? - Indiana Jones. Archeolog. - Ha! - wykrzyknął triumfalnie mężczyzna. - Ja ich chowam, a pan wykopujesz. Grabarz wyciągnął z tylnej kieszeni półlitrówkę whisky, wyjął z ust nie zapalone cygaro i pociągnął spory łyk. Następnie otarł gwint brudnym rękawem, włożył cygaro z powrotem do ust i zaoferował trunek Indy' emu. - Dziękuję, nie - rzekł Indy. - Roztropny z pana człek - powiedział grabarz. - Czego pan tu szukasz? - Chciałbym przekalkować znaki z tego kamienia, jeżeli może pan jeszcze na parę minut wstrzymać się z tym ogniskiem - odparł Indy. - Baldwin przysłał go tu z Arktyki, więc musi on mieć wartość historyczną. - Bardzo proszę - grabarz wzruszył ramionami. - Ale pana kumple już tu byli i zrobili zdjęcia. - Kumple? - Ano, kilku wysokich, przystojnych facetów z jednym z tych nowomodnych niemieckich aparatów. Taki mały, wielkości paczki papierosów. - Świetnie. - Indy rozwinął papier i zabrał się do pracy. Kamień był z rudawego, drobnoziarnistego granitu, miał około trzydziestu centymetrów obwodu u podstawy i zwężał się do mniej więcej połowy tego przy wierzchołku. Wszystkie trzy powierzchnie wygładzono, a rany były duże, lecz wycięte umiejętnie. Znaki wyglądały znajomo, ale pochodziły z okresu, którego Indy dobrze nie znał, choć nie ulegało wątpliwości, że są pochodzenia skandynawskiego, sprzed dziewięć -setnego roku naszej ery. Kamień był silnie napoczęty zębem czasu, szczególnie na krawędziach, i niektóre znaki zdążyły się już zatrzeć. 37 - Wiesz pan, kiedyś trzeba było czekać na odwilż, żeby pogrzebać zmarłych - obwieścił grabarz, polewając stos drewna benzyną i tupiąc nogą o zamarznięty grunt. - Umarli są cierpliwi - powiedział Indy. - Może i tak - odparł grabarz. - Ale wyobraża pan sobie czekanie przez tydzień czy dwa ze sztywnym dziadkiem w szopie na podwórku? - To nie byłoby miłe. - O, to jeszcze nie jest najgorsze. - Grabarz przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu zapałek. - W tym interesie słyszy się różne paskudne historie. W hrabstwie Cherokee przez przypadek otworzyli jeden grób, kiedy kopali obok niego, i wiesz pan, co się okazało? Biedaczysko został pogrzebany żywcem. Leżał w trumnie, o tak - odchylił głowę do tyłu i wygiął palce w szpony - próbując się wydostać. - Może wyjaśniłaby to sekcja zwłok - zasugerował Indy. - Czasami siły natury mogą powykręcać ciała w różne przerażające pozy. - Nie - rzekł grabarz. - Bo wiesz pan, co znaleźli na spodniej części wieka trumny? Jego paznokcie. Widywało się gorsze rzeczy, pomyślał Indy. - Wyobrażasz pan sobie, jak on się musiał czuć? Indy miał nadzieję, że pytanie było retoryczne. Skończył właśnie kopiować trzecią i ostatnią stronę. Zwinął papier i nasunął nań gumkę. - Dziękuję - powiedział. - Nie ma sprawy. Grabarz zapalił zapałkę. Przez chwilę osłaniał ją dłońmi, potem rzucił na przesiąknięte benzyną drewno, które z fuknięciem buchnęło jasnopomarańczową kulą ognia. - Będzie się jakiś czas palić, a potem rozgarnę popiół - powiedział. - Do południa ziemia będzie gotowa do kopania. - Czy ci mężczyźni - zapytał Indy - robili coś jeszcze, poza zdjęciami? - Nie - odrzekł grabarz. - Aha, zadawali mi dosyć dziwne pytania. Byli niezdrowo zainteresowani ciałem Baldwina. Czyje widziałem, i tak dalej. Potem zapytali mnie, gdzie j est zakład pogrzebowy. 3. Pogrzebany żywcem Indy wrócił do hotelu i wynajął pokój na pierwszym piętrze. Wziął od boya walizkę, wcisnął w dłoń chłopca dziesięciocentówkę i zamknął drzwi na zamek oraz łańcuch. Zamek był oczywiście niezbyt solidny, podobnie jak łańcuch, więc Indy wziął stojące przy biurku krzesło z prostym oparciem i wepchnął je pod klamkę. Następnie podszedł do okna i upewnił się, że rygiel jest zasunięty. Na zewnątrz popołudniowe słońce odbijało się od pokrytej śniegiem ulicy. Na całej jej długości sklepikarze zamykali swoje interesy. Obok hotelu stało kino Nu-Day, a jego neon-znaj dujący się mniej więcej na poziomie oczu w pokoju Indy'ego - nagle zbudził się do życia. Lionel Barrymore grał główną rolę w „Powrocie Stronngera", pod nim figurował „Dom na Pięćdziesiątej Szóstej ulicy" z Kay Fran-cis. Oprócz tego, jako specjalna atrakcja, przyjechała prosto z Har-lemu na jednorazowe przedstawienie Psia Rewia i Cyrk Profesora Randa. Indy usiadł na krawędzi łóżka i wyjął ze skrzynki kryształ. Przez pewien czas ważył go w dłoni, rozglądając się po pokoju w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby go ukryć. Nie znał zastosowania kamienia, ale przyrzekł Baldwinowi, że będzie go strzegł. W pokoju nie znalazł dobrej skrytki, więc w końcu zawiesił go sobie na szyi i schował pod koszulą. Zdjął buty i ułożył nogi na łóżku. Poprawił poduszkę i schował pod nią webleya. Wyjął polarny dziennik Baldwina z chlebaka, który wisiał na słupku w głowach łóżka. Uszkodzony pasek oddał do naprawy w zakładzie szewskim podczas przesiadki w Chicago. 39 Otworzył dziennik i zaczął przeglądać zapiski. 20 marca 1902 roku. Camp Ziegler, na wybrzeżu Ziemi Franciszka Józefa, osiemdziesiąt dwa stopnie N. Pozbawiona słońca polarna zima dobiegła końca i mamy wiosnę, przynajmniej według kalendarza; ale kto by się tego domyślił z codziennych raportów meteorologicznych (mieliśmy tu przeciętnie trzydzieści sześć stopni Cponiżejzera, czyli dużo zimniej niż zwykle, a teraz jest minus trzydzieści jeden -jakby przy szła fala upałów!). Zdrowie i nastroje czterdziestu dwóch ludzi, którymi dowodzę, są dobre, a nasza dieta została urozmaicona świeżym mięsem niedźwiedzia polarnego. Prawie osiem długich miesięcy upłynęło od czasu, gdy wypłynęliśmy z Norwegii i z niecierpliwością oczekuję nadejścia lata, by rozpocząć wyścig do bieguna! To dziwne, że słowo „wyścig" stało się synonimem jakiejkolwiek próby dotarcia do bieguna; sugeruje ono dziki pośpiech, podczas gdy w rzeczywistości żadna inna czynność na świecie nie wymaga tak starannego planowania. Nasze przygotowania są prowadzone tak dokładnie, jak to tylko możliwe. Założyliśmy trzy składy zapasów na kierunku północnym jako bazy dla naszego ostatecznego wypadu. Jeszcze trzy takie kryjówki przygotowaliśmy na wybrzeżu Grenlandii, aby ułatwić sobie powrót. Ufam, że wraz z nadejściem lata Gwiaździsty Sztandar będzie pierwszą flagą, jaka załopocze nad Wierzchołkiem Świata... 2 maja 1902 roku. Wbrew przewidywaniom, wiosenna odwilż nie nadeszła. Nadal jesteśmy unieruchomieni wśród lodów i obawiam się, że nasz okręt flagowy „ America " został uszkodzony w stopniu przekraczającym nasze możliwości naprawy. Jednak nastroje załogi nadal są dobre i nasze dwie mniejsze jednostki oraz czterysta psów przetrwało. Przy odrobinie szczęścia, i jeśli spodziewany statek z zapasami przybędzie, powinniśmy osiągnąć biegun czwartego lipca, jak to zaplanowaliśmy. 17 maja 1902 roku. Statek z zapasami nie przypłynął. 1 czerwca 1902 roku. Sytuacja zaczyna się robić poważna i cała nadzieja na dotarcie do bieguna w tym roku wzięła w łeb. Połowa naszych psów padła, wiele sań uległo zniszczeniu i mamy coraz mniej żywności. Morale upada i czasem dochodzi do bójek. Jednakże naszym największym problemem jest kurczący się zapas węgla. Zosta- 40 liśmy tu w przekonaniu, że statek z zaopatrzeniem musi być w drodze i dosyć rozrzutnie używaliśmy go do gotowania i ogrzewania. Teraz zapas jest na wyczerpaniu. Nie tylko nie mamy go dosyć, by rozpalić w kotłach na podróż powrotną, ale umrzemy z zimna, jeśli tu pozostaniemy. Dzisiaj wypuszczę balon z prośbą o natychmiastowy transport węgla. 25 czerwca 1902 roku. Nie ma ani jednej odpowiedzi na prośby zawarte w piętnastu balonach, które wypuściliśmy błagając o natychmiastowe zaopatrzenie. Jestem zmuszony umieścić ostatnie psy pod strażą, gdyż inaczej ryzykuję, że zostaną zbyt szybko zjedzone... Głód, zimno i rozpacz towarzyszą nam nieustannie... Groza sytuacji wpłynęła na umysły i morale załogi... Ludzie tracą energię na nieustanne walki między sobą... 26 czerwca 1902 roku. Makabra. Obudziłem się dziś rano, by stwierdzić, że w nocy zmarło kolejnych trzech ludzi i co najmniej jeden z tych biedaków był częściowo zjedzony... Jeżeli odnajdę winowajcę, wymierzę mu stosowną karę. Ugotowaliśmy i zjedliśmy ostatniego psa. 27 czerwca 1902 roku. Jestem zmuszony podjąć niemiłą decyzję. Musimy przyjąć, że nawet jeśli statek ratunkowy jest w drodze, nie zdąży na czas pomóc trzydziestu czterem osobom, które się tu znajdują. Dlatego z nieliczną załogą wypłynę „Plutonem " w poszukiwaniu pomocy. Kiedy tylko się da, będziemy korzystać z wiatru i prądów morskich, a kiedy nie będzie takiej możliwości, z czegokolwiek nadającego się do spalenia. Druga grupa wypłynie „Prozerpi-ną ", by zwiększyć nasze dość marne szansę powodzenia. Niech Bóg ma nas w swej opiece... Jakiś czas później Indy zadrżał. Było mu zimno i przez moment nie wiedział, czy to jawa, czy jedynie śni mu się, że zamarza na śmierć. Sięgnął po kołdrę, zdenerwował się, gdy odkrył, że leży na niej i otworzył oczy. Spoczywał na łóżku całkowicie ubrany, jedynie bez butów. Na jego piersi leżał otwarty dziennik Baldwina. Jeśli pominąć surrealistyczny blask neonu kina wpadający przez otwarte okno, w pokoju było ciemno. Indy odsunął dziennik i usiadł na łóżku. Przetarł oczy, chwiejnym krokiem podszedł do okna i zamknął je z hałasem. Ziewnął, 41 podrapał się po krzyżu, obrócił w stronę łóżka i zamarł - zobaczył odblask neonu na piętnastocentymetrowym ostrzu. - Nie powinien pan być taki nieostrożny, doktorze Jones - rozległ się z ciemności głos z silnym niemieckim akcentem. - Może się pan zaziębić na śmierć. - Rudy? - Nie. - Moment wahania, jakby mówiący rozważał, czy Indy przeżyje wystarczająco długo, by opisać go władzom. - Nazywam się Jaekal. Przyjaciele nazywają mnie oprawcą. - A jak nazywają pana wrogowie? Indy wyczuł uśmiech w ciemnościach. - Nigdy nie mają ku temu okazji - padła odpowiedź. - Hm, to brzmi zachęcająco. - Po pana prawej stronie jest lampa. Proszę ją włączyć. Powoli. Indy ostrożnie wyciągnął prawą rękę, dopóki nie natrafił na lampę, a później na włącznik. Zmrużył oczy od światła. Jaekal siedział na krześle tyłem do drzwi. Nóż okazał się groźnie wyglądającym sprężynowcem z kościanym uchwytem. Oczy Indy' ego pomknęły ku chlebakowi zawieszonemu na słupku łóżka. - Szkoda fatygi - rzekł Jaekal. - Wyjąłem naboje z pańskiego rewolweru i ustawiłem j e na biurku. Prawdę mówiąc, rozczarował mnie pan. Dlaczego nosi pan tę nieporęczną armatę? Jest o wiele za ciężka. - Może - odparł Indy. - Ale lubię tym rzucać w ludzi. Jaekal zaśmiał się. - Jak pan się tu dostał? - Pański pokój nie jest zbyt wysoko, a przy użyciu ostrza... -Jaekal wykonał zgrabny ruch nożem - można otworzyć okno. - Czego pan chce? - Wie pan, po co tu przyszedłem - powiedział Jaekal. - Dziennik leży na łóżku. - Jest coś jeszcze, nieprawdaż? - zapytał Jaekal. - Lapis exiłis, kamień koloru mgły. Znajdował się w skrzyni. Co pan z nim zrobił? - Wygląda na to, że pan sporo o nim wie - rzekł Indy. - Niech pan sam go znajdzie. - Ta rozmowa nie miałaby miejsca - powiedział Jaekal - gdybym już nie przeszukał pokoju i niczego nie znalazł. Może mieć pan kamień przy sobie, ale nie chciałem ryzykować zabijania pana, zanim się nie upewnię. Jeśli ukrył go pan gdzie indziej, muszę pana zachować przy życiu, dopóki mi pan nie powie gdzie. 42 - Skąd pan tyle wie o tym kamieniu? - zapytał Indy. - Nie strugaj pan głupka - parsknął Jaekal. - To pan ma udzielać odpowiedzi, a nie na odwrót. Oprawca wstał z krzesła i podszedł do łóżka, przez cały czas uważając, by nie odwrócić się do Indy'ego plecami. Trzymając nonszalancko sprężynowiec w j ednej ręce, drugą podniósł dziennik i wsunął go do kieszeni skórzanej kurtki. Następnie wyjął z kieszeni kawałek linki. - Zapraszam na krzesło. - Nie - odparł Indy. - Proszę nie utrudniać, doktorze Jones. - Jaekal podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu. - Usiądzie pan na tym krześle. Zanim Indy zdążył się odsunąć, kciuk Jaekala odnalazł wrażliwy punkt na jego obojczyku. Jones opadł na kolana, niezdolny nawet do krzyku. Fale bólu popłynęły przez jego ramię. - Opór nie ma sensu - poinformował go Jaekal. - To ja pociągam za sznurki. Mogę panu kazać iść w tę stronę, albo w drugą... -Sterowany naciskiem kciuka Jaekala, Indy przechylił się jak lalka na prawo, a potem na lewo. - Wspaniałe, prawda? Nauczyłem się tego na Wschodzie i zawsze zachwycam i zadziwiam tym moich przyjaciół. Jaekal uderzył go kolanem w splot słoneczny, a potem puścił. Indy upadł na podłogę, kaszląc i nie mogąc złapać oddechu przez kilka bolesnych chwil. - Proszę na krzesło. Zmarnował pan już dość czasu. Nadal pokasłując, Indy podniósł rękę na znak uległości. Przy-czołgał się do krzesła, położył dłonie na siedzeniu i ukląkł. Oparł przedramiona na krześle i powiedział, że dalej nie może. - Zaczynam tracić cierpliwość - warknął Jaekal. -Nie mogę... - Schnell. Jaekal chciał ponownie chwycić Indy'ego za obojczyk. Nie był jednak przygotowany na szybkość, z jaką Indy rzucił się na niego z krzesłem, które połamało się na kawałki w zetknięciu z głową i ramionami Niemca. Oprawca upuścił nóż i zatoczył się do tyłu, instynktownie osłaniając głowę rękami. Indy kopnął sprężynowiec pod łóżko. - Czekaj, ty sadystyczny złodzieju ... - Indy uderzył Jaekala pięścią w pierś, posyłając go tyłem w kierunku okna. Jaekal wypadł przez nie, rozbijając szklaną taflę. Przez moment trzymał się ramy, 43 prawie nie pokaleczony dzięki swej skórzanej kurtce, z krwawym uśmiechem na twarzy. - Nie! - wrzasnął Indy przypomniawszy sobie o dzienniku. Ale było już za późno: Jaekal spadł w tej samej chwili, w której Jones wyciągnął po niego rękę. Indy ostrożnie wystawił głowę przez rozbite okno. Niedoszły morderca natrafił na rynnę, wgramolił się na wąską ceglaną półkę i szedł teraz w kierunku neonu kina Nu-Day. Indy rzucił tęskne spojrzenie ku swoim butom, zaklął łagodnie i wyszedł za Niemcem przez rozbite okno. Cegły były twarde i zimne, a skarpetki nie dawały stopom żadnej ochrony. Na przypominającym werandę neonie Jaekal starał się kopniakami sforsować zamknięte drzwi. Musiał kopnąć kilkakrotnie, nim udało mu się pokonać opór zamka i zanim wszedł do wnętrza budynku, Indy znacznie skrócił dzielący ich dystans. Obaj znaleźli się w opuszczonej kabinie projekcyjnej, ale kino nie było zamknięte. Ze sceny dochodziłjazgotpodekscytowanychpsów, po którym nastąpiły oklaski widzów. Jaekal wymierzył Indy' emu wściekłego kopniaka, lecz chybił. Jones skontrował klasyczną kombinacją lewego prostego i prawego sierpowego. Nazista aż się zatoczył i wpadł na projektor. Urządzenie przewróciło się z hałasem i błyskiem bladoniebie-skiego światła, zwiastującego powstałe spięcie. Ale zanim chybotliwe światło zgasło, Indy zdążył dostrzec, że dziennik wypadł z kieszeni Jaekala. Wytrącona z projektora ostatnia szpula „Powrotu Stronngera" balansowała teraz na parapecie okienka projekcyjnego, zdając się z pozoru zaprzeczać prawom ciążenia. Za chwilę jednak grawitacja upomniała sięo swoje i szpula wypadła z okienka, pokoziołkowała po balkonie i potoczyła się pod balustradę. Ciągnąc za sobą warkocz taśmy filmowej, turlała się przejściem między krzesłami w kierunku sceny. Jaekal wypadł z kabiny projekcyjnej. - Hej! - krzyknął człowiek obsługujący reflektory. Plama światła odżeglowała od profesora Randa i jego gwiazdora, jamnika To-by'ego, który wył coś przypominającego melodię „Yankee Doodle". - Co tu się dzieje? Indy, który po podniesieniu dziennika zatrzymał się przy drzwiach kabiny projekcyjnej, usłyszał jak widzowie wstrzymują oddech. Sala była wypełniona po brzegi, ale w światłach bijących ze sceny z trudem dawało się cokolwiek dojrzeć. 44 Jaekal wskoczył na balustradę balkonu. Przez chwilę niepewnie na niej balansował, wreszcie złapał równowagę i stanął prosto. Oświetleniowiec instynktownie skierował na niego reflektor. - Heil Hitler! - wrzasnął Jaekal i zasalutował po nazistowsku. - Bardzo przepraszam - odezwał się z dołu silny, wyraźny kobiecy głos - ale tu jest Ameryka. Wtedy, stojąc tak i mrużąc oczy od blasku reflektora, Jaekal zdał sobie sprawę, że wszystkie zwrócone w górę twarze były czarne. - Konował go obejrzał. Nic mu nie jest, nie licząc paru skaleczeń, sińców i pokąsanego przez psa tyłka - powiedział szeryf. Trzymał w rękach dziennik, przekładał go z ręki do ręki, ważył go. - To dopiero musiało boleć. Ale nie odezwał się do nas ani słowem. Jest pan pewien, że on w ogóle umie mówić? Szeryf wzruszył ramionami i oparł nogi na kancie biurka. Odziany w brązowy uniform Roy Dickerson był kościstym człowiekiem o czerwonej twarzy, który potrafił wzruszać ramionami z doskonałą pro-tekcjonalnością. - Proszę posłuchać, szeryfie - rzekł Indy. - Mówił sporo, i to po angielsku, kiedy próbował mnie zabić w moim pokoju w hotelu. - Wiem, już mi pan to opowiadał. - Nie wierzy mi pan? - Nie miał przy sobie żadnych dokumentów - rozważał szeryf. -Żadnych pieniędzy ani broni, nawet scyzoryka. Sądzę, że może to być uciekinier z wariatkowa. Kto inny wyrwałby się z hitlerowskim pozdrowieniem w kinie pełnym... - szeryf użył niefortunnie powszechnego, uwłaczającego określenia używanego w stosunku do Murzynów. - Nie znoszę tego słowa - powiedział Indy. - Proszę tak więcej nie mówić. Ponowne wzruszenie ramionami. - Znalazł pan nóż - rzekł Indy. - Wie pan, że on mnie zaatakował. Postawi go pan w stan oskarżenia, prawda? Znów ten sam gest. - W pańskim pokoju znaleźliśmy także bat i rewolwer - odezwał się szeryf. - Może to pan napadł na niego. A może powie mi pan, że jest treserem lwów? Potem gonił go pan przez okno i w kinie, gdzie kontynuowaliście walkę. - Wytłumaczyłem już, jak do tego doszło. 45 - Prawda - odparł szeryf. - Ten nazistowski zabójca włamał się do pańskiego pokoju by ukraść notes sprzed trzydziestu lat, dla którego jego kolesie zabili tego gościa Baldwina, i który być może zawiera tajemnicę zaginionej cywilizacji spod bieguna północnego. Czy nie tak? - Cóż, kiedy pan to tak ujmuje... Szeryf zdjął nogi z biurka i pochylił się nad blatem, a jego twarz znalazła się zaledwie kilka centymetrów od twarzy Indy'ego. Policzki miał jeszcze czerwieńsze niż przedtem. - Wiesz, co myślę, Jones? Myślę, że obaj jesteście pomyleni. Dwaj wariaci na wolności. - Mówiłem już, kim jestem. - To dlaczego nigdy o tobie nie słyszałem? Indy udał zaskoczenie. - To pan nie czytuje gazet? - Milczeć! - Szeryf walnął dziennikiem w blat. - Będzie pan siedział na dupie, dopóki nie dostanę połączenia z Nowym Jorkiem. A tak w ogóle, to kim j est ten Brody? Pańskim lekarzem? W tej chwili, jakby na zawołanie, zadzwonił telefon. Dickerson porwał słuchawkę i odwrócił się, warcząc do niej jakieś pytania. Stopniowo cichł, i po kilku minutach nieprzerwanego słuchania przekazał telefon Indy'emu. - Chce z panem rozmawiać - powiedział. - Prawdopodobnie ma nową receptę - wymamrotał Indy. - Indy? - zapytał Brody. Jego głos był metaliczny i bardzo odległy. - Słyszę, że masz kłopoty. Jesteś cały? - Wszystko w najlepszym porządku - odrzekł Indy. - Jeśli nie liczyć paru skaleczeń na stopach. - Sądzę, że udało mi się przekonać szeryfa, iż zwykle nie stanowisz zagrożenia dla siebie i innych - rzekł Brody. - Myślisz, że facet, który cię wczoraj zaatakował, należy do tej organizacji Thule? - Takie mam podejrzenia - odparł Indy. - W dodatku niebezpodstawne - skomentował Brody. - Bądź ostrożny. Skontaktowałem się z naszymi przyjaciółmi z wywiadu wojskowego i zapytałem ich o Stowarzyszenie Thule. -No i? - Członkowie Thule Gesselschaft, jak nazywa się ono po niemiecku, skłaniają się ku wierzeniu w takie rzeczy jak rytuały magiczne, kontrola umysłu i zaginione cywilizacje. Nazwa pochodzi oczywiście od mitycznej wyspy na dalekiej północy, z której rzeko- 46 mo pochodzi rasa panów. Ich filozofia to mieszanina mitologii skandynawskiej , teorii na temat Atlantydy i dziewiętnastowiecznego spi-rytualizmu. - Jaki ma to związek z nazistami? - Stowarzyszenie zostało prawdopodobnie założone zaraz po Wielkiej Wojnie przez członków wyższych sfer socjety bawarskiej jako coś w rodzaju kółka studiów okultystycznych - powiedział Brody. -Ale ich przywiązanie do starych mitów skandynawskich zrodziło rodzaj nacjonalizmu, co trafiło w gusta szerszej widowni. Nie wszyscy członkowie Thule byli okultystami, ale założyciele z pewnością tak, i w latach dwudziestych organizacja posłużyła za coś w rodzaju rdzenia, wokół którego uformowała się partia nazistowska. - To samo mówił Baldwin. - To jeszcze nie wszystko - dodał Brody. - Człowiek uznawany za duchowego ojca nazizmu to ekspert od mitologii skandynawskiej nazwiskiem Dietrich Eckhart. Był on również satanistą i narkomanem. Nie wiadomo dokładnie, czy Eckhart faktycznie należał do Stowarzyszenia Thule czy też był jedynie doradcą, w każdym razie Hitler miał o nim bardzo wysokie mniemanie - tak wysokie, że zakończył Mein Zamp/dedykacjądla Eckharta. - To musi być czarujący jegomość. - Świetlista Loża Vrilu jest częścią Thule, można powiedzieć, że to najtajniejsza z grup. Powstała pod wpływem książki Rasaprzy-szłości, która traktuje o grupie nadludzi mieszkających we wnętrzu ziemi w doskonałym, uporządkowanym społeczeństwie... - Co takiego? - zapytał Indy. - Dlaczego przerwałeś? - Indy, ludzie z wywiadu wojskowego nie są pewni, co oznacza ten związek z Arktyką. Zapytali - skoro już siedzisz po uszy w tej sprawie - czy nie pomógłbyś im w śledzeniu poczynań Niemców. - Pomógł im? - zapytał Indy. - A kto pomoże mnie? - Ty masz talent do dbania o siebie - rzekł Brody. - Zaoferowali, że zapewnią ci transport lotniczy i wszelkie wsparcie, gdybyś go potrzebował. - Marcus, zapomniałeś już, co się działo, kiedy pomagałem im ostatnim razem? - zapytał Indy. - Omal nie wypadłem ze sterowca do Atlantyku, faszyści tropili mnie jak zwierzynę łowną przez pół Europy i o mały włos nie użyźniłem pustynnej gleby. Przekaż im ode mnie: „Dziękuję, ale nie przyjmuję oferty." - Masz całkowitą rację. - Poza tym mam swoją robotę. Nowy Meksyk, pamiętasz? 47 - Oczywiście - odparł Brody. - Powiedz im, że się nie zgadzam. -Naturalnie. - Doskonale - podsumował Indy. Po krótkim pożegnaniu rozłączył się. Szeryf poderwał się z miej sca, gdy Indy rzucił słuchawkę na widełki. - Na co pan tak patrzy? - burknął Indy. - Nie mam całkowitej pewności - powiedział Dickerson - ale sądząc z fragmentów rozmowy, którą usłyszałem tutaj, ścigają pana naziści, a faszyści prawie dopadli pana w Europie? - To długa historia. - Niewątpliwie - rzekł Dickerson. Wyciągnął rękę z dziennikiem, ale cofnął jąbłyskawicznie, nim Indy zdążył go wziąć. - Doktorze Jones, zwolnię pana, ale czy obieca mi pan coś? Proszę jak najszybciej opuścić moje hrabstwo. - Z rozkoszą. Dickerson oddał mu dziennik. Indy opuścił biuro szeryfa i pokuśtykał przez śnieg do hotelu. W kinie i kawiarni było już ciemno. Przechodząc obok recepcji pomachał portierowi, ale ten smacznie spał przykryty stroną sportową „Kansas City Star". Indy wszedł po schodach na piętro i otworzył drzwi swojego pokoju. Wewnątrz panowało przejmujące zimno. Przeciąg z rozbitego okna wydął zasłony do wewnątrz, a podłogę pokrywała warstwa śniegu. Indy pokiwał głową, bo zapomniał, że podczas walki stłukła się szyba. Pozbierał swoje rzeczy, zszedł na dół i obudził portiera. - Chciałbym prosić o inny pokój - obwieścił. -Hę? - W moim jest wybite okno. - Aha - odparł portier. - Znajdzie pan coś dla mnie? Portier spojrzał przez ramię na wiszące na ścianie rzędy kluczy. Metodycznie wybrał jeden z dolnego rzędu, odnotował operację w księdze i podał go Jonesowi. - Dziękuję - powiedział Indy. - Pewnie chciałby pan coś zrobić z tym oknem - pokój jest jak lodówka. 48 - Aha - odrzekł portier. W swoim nowym pokoju Indy natychmiast zaryglował drzwi i dodatkowo zamknął je na łańcuch. Nadal było mu zimno, więc podkręcił grzejnik. Potem stanął na środku pokoju z dziennikiem Baldwina w ręku. Szukał miejsca, w którym mógłby go ukryć. W tej chwili rozległo się pukanie. - O co chodzi? - warknął Indy. - To ja - odezwał się kobiecy głos. Po chwili rozpoznał go jako należący do Zoe. - Doszły mnie słuchy o twoich kłopotach. Portier powiedział mi, że zmieniłeś pokoje. - Tutaj wiadomości szybko się rozchodzą. - To mała mieścina, skarbie - odparła Zoe. Indy rzucił dziennik na biurko, a następnie podszedł do drzwi i dotknął łańcucha. Zawahał się. Przyłożył ucho do desek, starając się usłyszeć, czy po drugiej stronie jest ktoś oprócz Zoe. - Jesteś sama? - zapytał. - Oczywiście. Dlaczego pytasz? - Chciałem się tylko upewnić - Indy otworzył drzwi na oścież. - Och, ty niedobry - wycedziła Zoe. Wpłynęła do pokoju, ciągnąc za sobą dym z papierosa w absurdalnej fifce. - Mogłabyś to zgasić? - zapytał Indy. - O co chodzi? - zapytała, rzucając swój płaszcz na łóżko. - O smród - odrzekł Indy. - A dym drażni moje oczy. - Cóż, skoro upierasz się przy tym jak dziecko. - Zoe zdusiła papierosa w stojącej na biurku popielniczce. Następnie obróciła się i oplotła ramionami jego szyję. - Czego chcesz? - zapytał Indy. - To chyba oczywiste - odparła - nawet dla takiego starego grabarza jak ty. Nie miałbyś ochoty zbadać tych kości? Może nawet i sformułować naukową opinię? Mógłbyś nauczyć się czegoś, co przysłużyłoby się... ludzkości. - Pochlebiasz mi - Indy odepchnął ją delikatnie. - Ale j est bardzo późno i nie jestem w nastroju do romansów. Zoe zmarszczyła brwi. - Przyszłam tu, by sprawdzić, czy nie jesteś ranny. -Nie jestem. -1 czy czegoś nie potrzebujesz. -Nie potrzebuję. - Jeśli zamierzasz się tak zachowywać... - Zamierzam. 4-IndianaJones... 49 Spojrzała na niego urażona. - Nie jestem chyba za stara, prawda? - zapytała. - Oczywiście, że nie - odparł Indy. - Zoe, ja naprawdę nie zasługuję na tyle uwagi. Cieszę się, że przyszłaś sprawdzić, co ze mną, ale naprawdę nic mi nie jest i jedyne, czego mi teraz potrzeba, to snu. - No dobrze. - Westchnęła i podniosła swój płaszcz. Indy zerknął na spoczywający na biurku dziennik. - Zoe - powiedział nagle. - Jest coś, co mogłabyś dla mnie zrobić. - A co takiego? - zapytała zmęczonym głosem. - Mam przestać oddychać? Indy podniósł dziennik. - Chcesz, żebym go schowała? - Nie wiem - odrzekł. - Może to wcale nie j est taki dobry pomysł. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała, biorąc od niego książkę. - Mogę to dla ciebie zrobić. W swoim czasie ukryłam mnóstwo rzeczy. - Tego właśnie szukają te zbiry, które mnie dziś napadły - powiedział Indy - i czułbym się spokojniejszy, gdyby nie było tego w hotelu. Ale nawet nie chcę myśleć, co mogłoby ci się stać, gdyby oni się dowiedzieli, że to masz. - Myślałam, że był tylko jeden zbir i że siedzi w więzieniu. - Oni chodzą stadami - stwierdził Indy. - Jak wilki. - Potrafię się o siebie zatroszczyć - powiedziała Zoe nakładając płaszcz. - Do zobaczenia rano. - Hej, czekaj - rzekł Indy. - Dokąd... Położyła mu palec na ustach. - Sza - powiedziała. - Albo mi ufasz, albo nie. Kiedy będziesz chciał go odebrać, powiedz. - W porządku - odparł Indy. - Jestem zbyt zmęczony, żeby się spierać. Zaczekaj. Jest coś jeszcze. Zdjął z szyi kryształ i podał go dziewczynie, która zaraz go włożyła. - Czy to oznacza, że jesteśmy zaręczeni? - zapytała. - Bądź bardzo ostrożna, Zoe. Opędziła się od niego ruchem ręki. - Bułka z masłem, doktorku - rzuciła na odchodnym. Indy potarł czoło rozważając, czy postąpił właściwie pozwalając jej zabrać dziennik i kryształ. Przeczucie podpowiadało mu jednak, że dziennik był bezpieczniejszy u niej, przynajmniej na jakiś 50 czas. Zamknął drzwi i rozebrał się, rzucając ubranie byle jak na podłogę, czego zwykle nie robił. Wyjął z walizki parę kalesonów i wciągnął j e na nogi. Kiedy już wślizgnął się pod kołdrę, zdał sobie sprawę, że nadal ma na głowie kapelusz. Zdjął go i zarzucił na słupek łóżka. Godzinę później Indy'emu przyśnił się koszmar: ktoś chciał go udusić wpychając mu do gardła garść dojrzałych daktyli. Kiedy się obudził, ujrzał Reingolda, który przyciskał mu do ust i nosa szmatę przesiąkniętą eterem. Indy szarpnął się, ale miał związane ręce i nogi. - Narkoza - rozległ się głos Reingolda - to, jak ktoś kiedyś powiedział, umieranie na raty. A co pan o tym sądzi, doktorze Jones? Szmata stłumiła przekleństwa Indy'ego. - Och, przepraszam - powiedział Reingold. - Zasłużyłem na naganę. Na chwilę usunął szmatę i zamiast krzyczeć, Indy przekonał się, że może jedynie chwytać ustami powietrze. Kiedy napełnił płuca, Reingold ponownie zakneblował go szmatą. - Robi nam się słabo, nieprawdaż? - zapytał nazista. - Oczka zasnuwają się mgłą? Wie pan, będzie się robić coraz ciemniej i ciemniej, aż wreszcie straci pan przytomność. Wyobraża pan sobie, co z panem wtedy zrobimy? Oczy Indy'ego zwęziły się buntowniczo. - Musi pan jedynie dać nam to, czego chcemy - kontynuował Reingold. - Wtedy zostawimy pana w spokoju. To wszystko. Rozumie mnie pan? Indy skinął głową. W oczach ciemniało mu coraz bardziej. - To dobrze - powiedział Reingold. - Tylko bez sztuczek, bo będę zmuszony pana zastrzelić. Wyjął szmatę. Indy łykał powietrze kiwając głową, podczas gdy Reingold niecierpliwie krążył wokół niego. - Już nigdy nie zatrzymam się w tym hotelu - mruknął Indy. -Wystarczy tej brawury-warknął Reingold. -Gdziejest dziennik? - Ja go nie mam - odparł Indy. Reingold pokiwał głową. - Przykro mi to słyszeć - powiedział. Wydobył z kieszeni butelkę, odkorkował i ponownie zmoczył szmatę. - Przygotowaliśmy dla 51 pana niemiłą niespodziankę na wypadek, gdyby nas pan rozczarował. Pytam po raz wtóry: gdzie jest dziennik? - Już mówiłem - rzekł Indy. - Ja go nie mam. - A może nam pan powiedzieć, gdzie go znajdziemy? Indy milczał. - Ach, obawiałem się, że do tego dojdzie - powiedział Reingold udając smutek. - To takie marnotrawstwo, doktorze Jones. Po co umierać dla kilkudziesięciu stron bazgrołów? Cisza. - To pańska ostatnia szansa - odezwał się Reingold. - Kiedy zaaplikuję panu tę dawkę, już się pan nie obudzi - przynajmniej nie po tej stronie życia. Indy przełknął ślinę. - Może dojdziemy do jakiegoś porozumienia - zasugerował. - Słucham - rzekł Reingold. - Dobrze - rzucił Indy szybko, starając się zyskać na czasie. -Załóżmy, tylko teoretycznie, że powiem wam, gdzie jest dziennik Baldwina. -Tak. - Jaką mam gwarancję - mówił dalej Indy - że puścicie mnie wolno? Reingold zaśmiał się. - Żadnej - odparł. - Świetnie - rzekł Indy. - Dość tych wykrętów, doktorze Jones. To pańska ostatnia szansa. Powie mi pan, gdzie znajdę dziennik? - Owszem, powiem ci, gdzie go szukać - odrzekł Indy. - Możesz zacząć od pójścia prosto do... Szmata w ustach stłumiła krzyk Indy'ego. - Przy okazji - głos jego ciemięzcy ociekał słodyczą. - Nazywam się Reingold. Pomyślałem, że może chciałby pan wiedzieć. Szkoda, że z nikim nie podzieli się pan tą wiedzą. Z początku Indy sądził, że stracił wzrok. Z tak nieprzeniknioną ciemnością stykał się dotychczas j edynie w jaskiniach i innych podziemnych pomieszczeniach. Albo w snach. Wtedy oczywiście przyszło mu do głowy, że powrócił koszmar. Znajdował się jak zwykle w jakimś ciasnym pudle, tak ciasnym, iż 52 ledwo mógł poruszyć ramionami. Słyszał głosy i monotonne buczenie przypominające głos księdza, ale słowa były osobliwie przytłumione. Bolała go głowa, co mu się nadzwyczaj rzadko zdarzało. I czuł zimno. Ale dopiero kiedy obmacał dłońmi wewnętrzną stronę wieka i boki trumny, wbijając sobie przy tym drzazgę w czubek palca, zrozumiał, że to nie koszmar senny. Naprawdę został pogrzebany żywcem. Teraz całkiem wyraźnie usłyszał słowa księdza: - ... z prochu powstałeś i w proch się obrócisz... Garść ziemi, delikatnie niczym drobny deszcz, zastukała na wieku trumny. Indy chciał krzyczeć, ale gardło miał tak wysuszone od narkozy, że wydobył z siebie jedynie chrapliwy, przepełniony bólem szept. Spróbował walić pięściami w wieko, ale nie miał dość miejsca, by wziąć zamach; jeżeli nawet ktokolwiek coś usłyszał, nie okazał tego. Ludzkie głosy zaczęły się zwolna oddalać. Przez kilka minut panowała cisza. Nagle pierwsza łopata ziemi plasnęła na trumnie nieodwołalnie jak wyrok śmierci. Indy kołysał się z boku na bok i drapał wieko, ale nie powstrzymało to potoku spadającego piachu. Słyszał, jak grabarz podśpiewuje podczas pracy. Indy opanował panikę. Zamknął oczy i skupił się na zebraniu wystarczającej ilości śliny, aby wydać jeden długi, głośny okrzyk. -Ratunku! Lawina ustała. Indy usłyszał, jak grabarz mruczy coś do siebie. Czubek łopaty zeskrobał z wieka nieco ziemi, a potem dwukrotnie weń zastukał. Indy odpowiedział stukaniem. - Chcę stąd wyjść - wychrypiał błagalnie. - A niech mnie kule biją - grabarz wgramolił się do wykopu i przyłożył ucho do trumny. - Żyjesz pan? - Mam nadzieję - wykrztusił Indy. - Jak to? -Nie prowadzilibyśmy tej rozmowy, gdyby było inaczej -rzekł Indy. - Niech mi pan pomoże się stąd wydostać. Usłyszał, jak dwa inne głosy również ponaglają grabarza, by pomógł mu wyj ść. Jeden z nich należał do Zoe, ale nie potrafił zidentyfikować właściciela męskiego głosu. 53 Parę minut później grabarz odbił wieko trumny i Indy wypełzł na pokrytą śniegiem ziemię. Położył się na plecach, patrząc na obramowany zimowym niebem Kamień z Thule. Nadal miał na sobie swoje czerwone kalesony. - To nie jest mój wujek - odezwała się Zoe. Stanęła nad nim ze splecionymi na piersi rękami. Obok niej stał mężczyzna w średnim wieku ubrany w drogi garnitur. - Nigdy nie sądziłem, iż będę taki zadowolony z tego - powiedział Indy - że pokazuję się publicznie w samej bieliźnie. Grabarz podrapał się po karku. Potem wyjął flaszkę z tylnej kieszeni kombinezonu. Wyciągnął korek i podniósł jądo góry, wznosząc toast. - Teraz nigdy już niczemu się nie zdziwię - oznajmił. Mężczyzna w garniturze podał Indy'emu rękę. - Cieszę się, że zostałem, by na własny sposób pożegnać się z kapitanem Baldwinem - powiedział. - No cóż, stracił pan czas - odparł Indy. - Nie ma go w domu. - Właśnie zauważyłem - rzekł mężczyzna. - Ach, gdzie moje maniery? Nazywam się Lincoln Ellsworth. - Amerykański milioner i badacz polarny - dodał Indy. - Ten sam - odrzekł Ellsworth. - A pan jest tym niepoprawnym naukowcem-łobuzem, Indianą Jonesem. Właściwie liczyłem na to, że pana tu spotkam. Chociaż, muszę przyznać, nie spodziewałem się tak dramatycznego wejścia. Ellsworth zdjął płaszcz, okrył nim ramiona Indy'ego i pomógł mu wstać. - Dziękuję - powiedział Indy. - Zdążył tu już sobie wyrobić niezłą reputację - rzekła Zoe. -Szkoda, że pan nie widział, co wczoraj zrobił z kinem. Jestem pewna, że szeryf będzie zachwycony, kiedy usłyszy i o tym. - Proszę mi powiedzieć - odezwał się Ellsworth. - Czy możemy zakładać, że ciało kapitana Baldwina zaginęło? - To trafne założenie - odparł Indy. - Leżałem w jego trumnie -wiem, bo przywiozłem ją tu z Princeton - ale nie mam pojęcia, gdzie się obecnie znajduje nasz stary przyjaciel. Byłem nieprzytomny, kiedy wtłaczano mnie do tej skrzyni w zakładzie pogrzebowym. - Jakie to szczęście, że wstrzymali pogrzeb na dwie godziny jakby w oczekiwaniu na mój przyjazd - powiedział Ellsworth - bo inaczej skończyłby pan z dwumetrowym dachem ziemi nad głową. Ale kto mógł coś takiego zrobić? 54 - Ci sami nazistowscy oprawcy, którzy od mojego wyjazdu z New Jersey próbują ukraść dziennik Baldwina - rzekł Indy. - Naziści w Kansas - zauważył Ellsworth. - To niesłychane. Indy czekał, aż Ellsworth zapyta, dlaczego nazistom tak zależy na dzienniku. Kiedy tak się nie stało, Indy wywnioskował, że mężczyzna zna już odpowiedź. Milioner z szacunkiem dotknął Kamienia z Thule. - Doktorze Jones - powiedział. - Proszę mi wybaczyć to pytanie, biorąc pod uwagę pański stan, ale czy rozszyfrował pan inskrypcję? - Niezupełnie - przyznał Indy. - Pozwolę sobie dać panu wskazówkę - rzekł Ellsworth. - Kamień opowiada historię Ultima Thule, mitycznej krainy, w której bogowie mieszkająna wierzchołku świata. - To bajka - stwierdził Indy. - Legenda - odparł Ellsworth. - A niektóre legendy zawierają ziarno prawdy. Nazwa ta pojawiła się już w roku trzysta trzydziestym przed naszą erą, kiedy to żeglarzowi Pyteaszowi z Marsylii zlecono znalezienie nowej drogi do rynków bursztynu w Europie Północnej. Według Pyteasza, który odkrył to miejsce, gdy zniosło go z kursu, Thule leżało daleko na północ od Brytanii - zimą pozbawiona słońca kraina, gdzie wulkany wybuchały pod lodowcami i morze zmieniało się w galaretę, pod którą mieszkali bogowie. Beda Venerabilis utożsamiał tę krainę z Islandią, ale sądzę, że się mylił... - Więc dlatego pan tu przyjechał? - zapytał Indy wyciągając drzazgi z dłoni. - Przyjechałem, by oddać ostatnie honory kapitanowi Baldwi-nowi - obruszył się Ellsworth. Zaraz potem dodał, już mniej obronnym tonem: - Poza tym bardzo interesuje mnie obszar, w którym Baldwin zaginął w tysiąc dziewięćset drugim roku. Widzi pan, to ten sam rejon, gdzie kilka lat temu zniknął samolot z moim przyjacielem Roaldem Amundsenem na pokładzie. - Amundsen brał udział w wyprawie ratunkowej - rzekł Indy. - To prawda - potwierdził smutno Ellsworth. - Roald miał pięćdziesiąt sześć lat i uważał się za emeryta w dziedzinie wypraw podbiegunowych. Był pierwszym człowiekiem, który dotarł do bieguna południowego, a następnie przeleciał nad północnym. Miałem zaszczyt towarzyszyć mu podczas tej ekspedycji i oceniam to jako nadzwyczajne doświadczenie. W tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym roku Amundsen zorganizował jeszcze jedną wyprawę lotniczą, by szukać swego kolegi Nobile'a i sterowca „Italia". 55 - Pamiętam! - wykrzyknął grabarz i pociągnął kolejny łyk, podczas gdy pozostali starali się go ignorować. - Nobile'a odnaleziono żywego - kontynuował Ellsworth - ale Amundsen oraz jego hydroplan i sterowiec „Italia" zaginęły wśród lodowych pustkowi. Indy nie był w stanie opanować dreszczu. - Doktorze Jones - zagadnął Ellsworth. - Czy ma pan lapis exi-Hsl Czy Baldwin dał panu ten kamień? - Mówisz o tym bibelocie? - zapytała Zoe. Sięgnęła pod bluzkę i wydobyła mglisty kryształ. - Doktor powiedział mi już, że to niewiele warte. - Bezwartościowy, a jednak bezcenny - powiedział Ellsworth. - Chciałbyś go kupić? Zdj ęła z szyi rzemień i wyciągnęła rękę z kamieniem w j ego kierunku. - Nie jest na sprzedaż - warknął Indy i chwycił kamień. - Hej! - zaprotestowała Zoe. - Nie chcę go kupić - rzekł Ellsworth. - Nie jestem aż takim gburem. Interesuje mnie związek, jaki ma kamień z Ultima Thule. - Więc nie chcesz go kupić? - zapytała Zoe. - Obawiam się, że nie, moja droga. Zoe przewróciła oczami. - Czy posiadam coś, co by cię mogło zainteresować? Jest jeszcze ten dziennik... - Zoe! - warknął Indy. - Nie martw się, doktorku - odparła. - Jest bezpieczny. Ukryłam go pod fotelem w moim samochodzie. -1 nadal tam jest? - zapytał z niedowierzaniem Indy. - Jasne - odpowiedziała. Wzięła Ellswortha pod rękę. - A jeśli i dziennik cię nie interesuj e, to może chociaż oprowadzę cię po mieście. Obiecuję, że będziesz się dobrze bawił. - Przykro mi - Ellsworth wyplątał się z gracją z jej objęć. - To doprawdy czarująca propozycja, ale obawiam się, że po prostu nie jestem w nastroju - do niczego. - Proszę mi powiedzieć - Indy zawiesił sobie kryształ na szyi. -Skąd panu tyle wiadomo o kapitanie Baldwinie i mitycznym lądzie daleko na północy? - Kiedy opuścił go mecenas, nasz dobry kapitan zwrócił się do wielu bogatych ludzi z prośbąo wsparcie - rzekł Ellsworth. - Zjawił się u mnie i powiedział, że zna tajemnicę, dzięki której można ujarz- 56 mić moc zorzy polarnej i zyskać dzięki temu niewyczerpane źródło energii dla ludzkości. Opowiedział mi część historii swego zaginięcia wśród lodów w tysiąc dziewięćset drugim roku - zaledwie tyle, by wzbudzić moje zainteresowanie. Wtedy brzmiało to jednak zbyt nieprawdopodobnie, zatem odmówiłem sfinansowania ekspedycji. Nie zaprzątałem sobie tym głowy, dopóki mój przyjaciel Amundsen nie zaginął w tej samej okolicy. Indy zaczął szczękać zębami. - Zmarzłem na kość - powiedział. - Czy moglibyśmy się udać do jakiegoś cieplejszego miejsca? - Obawiam się, że muszę już iść - rzekł Ellsworth. - Rozumie pan, interesy. Ale z ochotą będę śledził pańskie poczynania w tej sprawie. Wyjął wizytówkę i wręczył jąlndy'emu. - Proszę dzwonić, o dowolnej porze. - Będę o panu pamiętał - zapewnił go Indy. Ellsworth zawahał się. - Hm, doktorze Jones, trochę mi niezręcznie, ale czy mogę prosić o zwrot płaszcza? Zoe wysadziła Indy'ego w alejce na tyłach hotelu. Podała mu dziennik, a on jej podziękował. - Do zobaczenia, doktorku - powiedziała. - Powodzenia. Indy wślizgnął się do hotelu przez wejście dla pracowników. Nieco zaszokowana pokojówka otworzyła mu drzwi jego pokoju. Po gorącej kąpieli i włożeniu czystego ubrania spakował swoje rzeczy i zszedł do recepcji. - Doktorze Jones - zwrócił się do niego portier. - Jestem zaskoczony, widząc pana jeszcze tutaj. - Na pewno nie bardziej niż ja - odparł Indy. - Uciekł mi dzisiejszy pociąg do Nowego Meksyku. Czy mógłby pan zadzwonić na dworzec i zapytać, kiedy jest następny? - Oczywiście - rzekł portier. - Zajmę się tym z ochotą. Czy ma pan jakieś specjalne życzenia? - Linia ani warunki nie są dla mnie ważne. Wystarczy mi jakikolwiek pociąg do południowo-wschodniej części stanu Nowy Meksyk. Pojadę w wagonie towarowym, jeśli zajdzie taka konieczność. - To niewykluczone. - Dziękuję - powiedział Indy. - Będę w kawiarni. 57 Usiadł przy stoliku koło okna. Zanim kelnerka przyniosła mu kawę, portier poinformował go, że zarezerwował mu miejsce w pociągu odjeżdżającym tego dnia o trzynastej. Indy spojrzał na zegarek. Miał ponad godzinę. - Dziękuję - powiedział. - Ile jestem winien za pokoje? - Wliczając szkody? - zapytał portier. - Hm, właściwie to nie do końca moja wina. - Owszem, ale to pan odpowiada za wybite okno i zniszczone meble. Indy westchnął. Wyjął portfel i wyłuskał trzy banknoty dwudzie- stodolarowe. Portier wydał głęboki, gardłowy odgłos. Jones dorzucił kolejny banknot do kupki. Recepcjonista zgarnął pieniądze. Indy ocenił zawartość portfela. Ledwo wystarczy mu na obiad i bilet do Nowego Meksyku. Nie wiedział dokładnie, jak sfinansuje podróż powrotną. Nie chciał telegrafować do Marcusa z prośbąo pieniądze. Zawsze kończyło się tym, że dzwonił do Brody'ego, by ten wydostał go z takiej czy innej opresji. - Przygoda kosztuje - wymamrotał. - Słucham? - zapytała kelnerka, dolewając mu kawy. Wyglądała, jakby była świeżo po liceum. Brązowe włosy miała ściągnięte w ciasny kok, a jej niebieskie oczy rozbłysły, kiedy na niego spojrzała. - Przepraszam - rzekł Indy. - Mówiłem do siebie. Jaki jest najtańszy obiad? - Jajka na szynce. - To raczej śniadanie - stwierdził Indy. - Ale niedrogie - odparła. Skinął głową. Czekając najedzenie wyjął dziennik Baldwina. Przerzucał strony, aż znalazł miejsce, w którym zeszłej nocy przerwał lekturę. W ostatnim zapisie, jaki czytał, Baldwin i jego ludzie stanęli w obliczu śmierci, gdyż statek z zapasami nie przypłynął do ich bazy. Baldwin wypłynął więc po pomoc na pokładzie „Plutona". 28 czerwca 1902 roku. Kiepska pogoda i wzburzone morze. Wskazania kompasu są niemal bezużyteczne tak daleko na północ, a nieba nie widać na tyle, byśmy mogli ustalić naszą pozycję-. Wyznaczyłem kurs na wyspę Ellesmere, kierując się jedynie przeczuciem. Żywności jest coraz mniej. Nadchodzi potężny sztorm. 58 28 czerwca, uzupełnienie. Rozpętał się sztorm i „ Pluton " solidnie oberwał. Maszt runął i kadłub nabiera wody. Dwóch ludzi zmiotło za burtę. Zostało nas czterech. Wylewamy wodę i modlimy się. Obawiam się, że Reynolds postradał zmysły. 29 czerwca 1902 roku. Zagubieni na morzu. Połataliśmy naszą łupinkę jak tylko mogliśmy najlepiej i teraz nasz los spoczywa wyłącznie w rękach Opatrzności. Dryfujemy z prądem. Reynolds, bie-daczysko, bredzi jak w malignie. Byliśmy zmuszeni związać mu ręce i nogi, by nie wyrządził krzywdy nam ani sobie. 1 lipca 1902 roku. Co ciekawe, prąd zwiększył szybkość. Pojawił się lód. Jednakże niebo nadal nie przejaśniło się na tyle, byśmy mogli określić nasze położenie. Reynolds przegryzł więzy, wypadł za burtę i utonął zanim spostrzegliśmy, że zdołał się uwolnić. Niech Bóg zmiłuje się nad jego duszą. 2 lipca 1902 roku. Płyniemy z prądem coraz szybciej i spotykamy na swej drodze coraz więcej lodu. Udało nam się poszerzyć jadłospis o Mika ryb. Poza tym od czasu do czasu spotykamy ptaki -prawdopodobnie mewy - co jest zdecydowanie niezwykłe w tym klimacie. Z pewnością dobijemy do brzegu, jeżeli tylko nasz mały „Pluton " wytrzyma. 3 lipca 1902 roku. Nadal podążamy z prądem. Na horyzoncie widać ciemną plamę — może to być stały ląd albo pas stojących nisko chmur. Przy braku światła słonecznego niepodobna to określić. Klimat jest zaskakująco umiarkowany, chociaż gruba warstwa chmur wciąż zasłania nam niebo. 4 lipca 1902 roku. Dzień Niepodległości. Zbliżamy się do lądu. Dziwna fala zmywa nas do zatoki otoczonej czarnymi, wulkanicznymi klifami. Ten brzeg nie jest mi znajomy. Nie jest to wyspa Ellesme-re ani Ziemia Franciszka Józefa. Przypomina skaliste wybrzeża Islandii, ale to niemożliwe, byśmy w tak krótkim czasie przebyli tak znaczną odległość. I w odróżnieniu od prawdziwych terenów podbiegunowych, które są tylko ogromnymi masami lodu unoszącego się na niemal zamarzniętym morzu, wybrzeże, jakie mamy terazprzed oczami, jest solidnie osadzone na skorupie ziemskiej. Czy to możliwe, aby to był biegun? Lub też nieznany dotychczas - ośmielę się przypuszczać — kontynent? Niedługo będziemy mieli okazję z bliska 59 obejrzeć ten tajemniczy rejon. Nieuchronnie znosi nas na zdradziecko wyglądające głazy, którymi naszpikowana jest zatoka. 5 lipca 1902 roku. Nasz statek roztrzaskał się na kawałki na skałach. Wszyscy członkowie załogi ponieśli śmierć - oprócz mnie. Wolałbym zginąć razem z innymi, ale Bóg zrządził inaczej. Opatrzność zadecydowała, że muszę jeszcze pocierpieć. Zostałem rozbitkiem na ponurym i skalistym nieznanym lądzie, nie przypominającym niczego, z czym się dotychczas zetknąłem w Arktyce. Udało mi się uratować z wraku karabin, pół pudełka nabojów, parę ubrań i nóż. Nie mam innego wyjścia, jak tylko opuścić ten niegościnny brzeg i ruszyć w głąb lądu w poszukiwaniu pożywienia. Do zatoki wpada rzeka - a właściwie, co zadziwiające, płynie w głąb lądu od zatoki — i ona posłuży mi za przewodnika, tak jak kiedyś dawnym podróżnikom. Uzupełnienie: znalazłem dowody, że nie jestem tu pierwszym gościem. Natknąłem się na pożółkły ludzki szkielet przycupnięty pod osobliwym kamiennym obeliskiem. Sądząc po tarczy i toporze leżących przy szczątkach, ten starożytny podróżnik był wikingiem. Na jego kościstej piersi znalazłem kryształ nawleczony na przegniły sznurek. Schowałem tę osobliwą rzecz do kieszeni. Sam obelisk ma mniej więcej metr wysokości i oprócz runicznego opisu mitycznej krainy zwanej Thule zawiera ostrzeżenie w języku staroangielskim: „Jestem wszystkimi barwami i żadną. Wspak mnie ułożysz, a wszystko przepadło ". Nie mam pojęcia, co oznacza to ostrzeżenie, lecz czy opis Thule świadczy o tym, że znalazłem się w jakiejś odległej części Islandii? Przesądy wikingów na bok; nie mam wyboru, jak tylko iść dalej w głąb lądu. 6 lipca 1902 roku. Sukces! Zastrzeliłem dziś niedźwiedzia polarnego i zjadłem kilka porcji surowego mięsa. Mimo że mam krzemień i stal, nie znalazłem nic, co nadawałoby się na podpałkę. Jeszcze nigdy stek mi tak nie smakował. Podobno to niebezpieczne, gdy cywilizowani ludzie jedzą mięso niedźwiedzia polarnego, ale wolę zaryzykować chorobę niż pewną śmierć głodową. Dzięki upolowaniu niedźwiedzia nie tylko napełnił się mój żołądek: potwierdziły się także moje podejrzenia, że wylądowałem nie na Islandii, lecz gdzieś na dalekiej północy. 9 lipca 1902 roku. Niebo przejaśniło się z dramatycznym rezultatem, pozwalając zorzy polarnej rozbłysnąć niczym pokaz fajerwerków. Gwiazdy są również widoczne, ale niestety przybory niezbędne do określenia położenia (sekstans i mapy nieba) przepadły razem 60 z „Plutonem ". Jedyną wskazówką jest dla mnie Gwiazda Polarna. Gdyby nie obolałe członki i odciski, miałbym poważne podejrzenia, że odszedłem ze świata żywych. Jak to możliwe, by nie obowiązywały tu prawa natury? Tajemnicza rzeka nadal płynie w głąb lądu poprzez piekielny krajobraz, prowadząc mnie coraz bliżej najwyższego ze szczytów wulkanicznych widocznych na horyzoncie. Szczyt spowija mdła, czerwona poświata. Ku własnemu zdumieniu odkryłem, że kryształ mojego skandynawskiego poprzednika osobliwie świeci, kiedy ustawić go w kierunku szczytu góry. Kelnerka przyniosła Indy'emu jedzenie. Podziękował jej, przełknął parę kęsów, wyjrzał przez okno. Wyszło słońce i śnieg zaczął zmieniać siew breję. Usłyszał szczekanie psów. Przed kinem profesor Rand zaganiał swoich artystów do autobusu, którym mieli wyruszyć na miejsce następnego występu. Brnący przez śnieg czarny pontiac zatrzymał się przed położonym naprzeciw bankiem. Kiedy wysiadło z niego dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach, Jones spostrzegł, że wyższy z nich miał przewieszony przez lewą rękę płaszcz. Indy uśmiechnął się. Dryblas przeklinał, bo wdepnął w dziurę i lodowata woda wlała mu się do butów. 75 lipca 1902 roku. Albo postradałem zmysły, albo oglądam najwspanialszy z cudów świata natury. Chociaż wydaje się to niemożliwe, rzeka najwyraźniej płynie teraz pod górę, w kierunku dymiącego szczytu. Oprócz tego wydaje się, że stożek wsysa również do swego wnętrza zorzę polarną niby skrzący się niebiański potok. Cóż może oznaczać to zadziwiające zjawisko? 17 lipca 1902 roku. Po spędzeniu większości minionych siedemdziesięciu dwóch godzin na wspinaczce, jestem wyczerpany i obolały, ale prawie dotarłem na szczyt. Kryształ wikinga niemal iskrzy od jakiegoś rodzaju energii. Jestem przekonany, żeprzyjdzie mi umrzeć w tym opuszczonym, ale jakże pięknym miejscu, jednakże ciekawość pcha mnie naprzód. Przed śmiercią pragnę zanurzyć się w blasku niebiańskiego wodospadu. 19 lipca 1902 roku. Jestem na Wierzchołku Świata. We wnętrzu stożka znajduje się trąba wirującej wody i energii atmosferycznej, zstępująca w trzewia ziemi. Wyje niestrudzony wicher. Błyskawica trzeszczy i strzela wewnątrz sztormu niczym iskry gigantycznych zimnych 61 ogni. A co najdziwniejsze, spostrzegłem wykonaną najprawdopodobniej przez człowieka ścieżkę prowadzącą w dół, do serca wiru. - Ciekawe, co tam się dzieje po drugiej stronie ulicy - zagadnęła kelnerka. Jej lewa ręka spoczywała na biodrze a prawa dzierżyła parujący czajnik z kawą. Indy niechętnie podniósł wzrok znad dziennika. - Proszę? - W banku - dodała. - Ten facet jakoś dziwnie się zachowuje. Indy powędrował wzrokiem ku przeciwnej stronie ulicy. Wyższy z dwóch mężczyzn, którzy wysiedli z pontiaca, wiercił się nerwowo na ostatnim stopniu przed bankiem, wciąż trzymając płaszcz na lewym ramieniu. Z drugiej strony ulicy zbliżał się robiący obchód policjant. - Nie wiem - powiedział Indy. - Może to napad - zażartowała kelnerka. - Nie miałabym nic przeciwko, gdyby odpalili mi trochę forsy. Hej, panie przystojny, coś nie tak z jedzeniem? - Słucham? - Jedzenie - powtórzyła kelnerka. - Prawie pan go nie tknął. Coś z nim nie tak? - Nie, nie - zapewnił ją Indy. - Jest w porządku. - Może kawy? - zapytała. - Życzy pan sobie dolewkę? - Tak - odparł Indy z roztargnieniem. Siły mnie opuszczają, ale postaram się iść dalej. Cóż za ironia losu, że największe odkrycie naukowe stulecia może przepaść wraz ze mną... Nagłe odgłosy strzelaniny raptownie przerwały Indy'emu lekturę. Wysoki mężczyzna stojący na najwyższym stopniu bankowych schodów odrzucił płaszcz, ukazując pistolet maszynowy thompson z magazynkiem bębnowym. Jego towarzysz przed chwilą wyłonił się z banku, dźwigając torbę pełną gotówki w jednej i dymiący rewolwer w drugiej ręce. Kelnerka upuściła czajnik z kawą na nogę Indy'ego. - Parzy! - wrzasnął Indy, odsuwając się gwałtownie od stolika. - O matko! - krzyknęła kelnerka. - To Wilbur Underhill! Policjant wczołgał się pod tylną oś stojącej nieopodal furgonetki. Wysoki gangster skierował thompsona na pojazd i broń zaczęła terkotać. Samochód zakolebał się na boki, jakby był jakimś mecha- 62 nicznym zwierzęciem otrząsającym się ze szkła i chromu. Jedna z kul odbiła się niczym kamyk od chodnika pod furgonetką, odskoczyła od słupa latarni i rozbiła kawiarniane okno. Ogromny szklany sztylet wisiał przez chwilę przy górnej krawędzi ramy, a potem runął jakby w zwolnionym tempie. Indy obrócił głowę dostatecznie szybko, by uniknąć jej utraty, ale nie dość szybko, by uchronić czubek lewego ucha przed zranieniem. - Kto to j est Wilbur Underhill? - zapytał, wciągaj ąc kelnerkę za sobą pod stolik. - Największy złodziej wszech czasów - odparła. - To dlaczego nigdy o nim nie słyszałem? - zapytał Indy. Badał ucho palcami, sprawdzając, czy nadal jest na swoim miejscu i w większości nieuszkodzone. - Pan nietutejszy, prawda? Jones sięgnął na ślepo po leżący na blacie dziennik. W tej samej chwili zbłąkana kula wybiła dziurę w stojaku na serwetki, a za nią wleciała do kawiarni następna z wyciem piły tarczowej i roztrzaskała stos talerzy stojących na ladzie. - Nazywają go Terror Trzech Stanów. - Pewnie dlatego, że tak nędznie celuje - powiedział Indy, oglądając krew na swoich opuszkach. - Ale to ekscytujące, prawda? - zapytała. Zanim odpowiedział, chwyciła klapy jego kurtki i ucałowała go w usta. Indy wytrzeszczył oczy ze zdumienia i na chwilę zapomniał o latającym wokół ołowiu. Odsunął się i otarł szminkę mankietem. - Rzadko wychodzisz z domu, co? - zapytał. Na zewnątrz rozległ się ogłuszający rumor. Gangsterzy dotarli do swojego pontiaca, ale w pośpiechu zderzyli się z autobusem wiozącym Psią Rewię i Cyrk Profesora Randa, prosto z Harlemu na jednorazowe przedstawienie. Autobus wywrócił się. Przedni zderzak pontiaca został tak mocno wgnieciony, że koła nie mogły się obracać. Gangster z rewolwerem siedział nieruchomo za kierownicą. Klakson pontiaca wył. Profesor Rand, oszołomiony ale cały, wypełzł przez rozbitą przednią szybę autobusu. Wysoki mężczyzna uzbrojony w pistolet maszynowy otworzył kopnięciem drzwi po stronie pasażera i obrzucił wywrócony autobus wściekłym spojrzeniem. Uwięzione psy skowytały niespokojnie. - Oto co sądzę o twoich durnych kundlach - wrzasnął gangster. Podrzucił thompsona do ramienia i wycelował w autobus. 63 - O nie - odezwała się kelnerka. - On powystrzela psy. - Nie, błagam - prosił profesor Rand. - Zamknij się - uciszył go gangster. Profesor ukrył twarz w dłoniach. Gangster pociągnął za spust, ale rozległ się jedynie bezsilny trzask. Zamek pistoletu zaciął się. - Tego już nadto - Indy wyszedł spod stolika i wyskoczył przez pustą ramę okienną na chodnik. - Ojojoj - powiedziała kelnerka. Gangster oglądał z niedowierzaniem bezużyteczną chwilowo broń, podczas gdy Indy przecinał ulicę, otrzepując ubranie z okru-chów szkła. - Jest pan gliniarzem? - zapytał gangster. - Gorzej - odparł Indy. - Wielbicielem psów. Gangster chwycił pistolet za lufę i wywinął nim niczym kijem baseballowym. Indy zręcznie chwycił thompsona i wyrwał mu go z rąk. - Mogłeś tym kogoś skrzywdzić - skomentował. Upuścił pistolet i poczęstował gangstera w podbródek swoim najlepszym sierpowym. Dryblas wyciągnął się jak długi na chodniku i stracił przytomność. Z kawiarni dobiegły go oklaski kelnerki. Potem przybiegła ona sama i obejrzała gangstera zza ramienia Indy'ego. - To nie Wilbur Underhill - powiedziała. - Od początku wiedziałam, że to nie on. Wilbur nigdy by nie podniósł ręki na żadne zwierzę. Tylko na ludzi. - Prawdziwie humanitarna postawa - rzekł Indy. - W takim razie kim jest ten tutaj? - A, to tylko kuzyn Wilbura, Wally Underhill. Policjant, ukrywający się pod ciężarówką, zdążył się już spod niej wygramolić i właśnie zakuwał w kajdanki ogłuszonego gangstera, który kierował pontiacem. Profesor Rand uwolnił psy z autobusu i usiadł na środku ulicy, podczas gdy zwierzęta kłębiły się wokół niego. - No i wszystko dobrze się skończyło - powiedziała kelnerka, kiedy razem z Indym wracała do kawiarni. - Niezupełnie - powiedział Jones przeszukując stolik, przy którym siedział, gdy cała awantura się zaczęła. Dziennik Baldwina zniknął. 4. Złoto Apaczów Góry Guadalupe Na granicy stanów Teksas i Nowy Meksyk W mroku poprzedzającym świt stary autobus ze zgrzytem zatrzymał się przed Pine Springs Cafe w pobliżu Przełęczy Guadalupe. Otworzyły się drzwi. Kierowca, który od stu kilometrów pomrukiwał wymijająco, kiedy Indy próbował nawiązać z nim rozmowę, wypowiedział jedyne słowo, jakie dotychczas spłynęło spontanicznie z jego ust. - Wysiadka. Indy pozbierał swoje manatki i opuścił pojazd, po czym obrócił się i dotknął palcem ronda kapelusza. - Miło się z panem rozmawiało - powiedział. - Wy ze wschodu gadacie za wiele - odparł kierowca. Drzwi się zamknęły i autobus ponownie potoczył się po drodze, tej samej, po której jeszcze przed wojną secesyjną kursował dyliżans Butterfield Stage. Indy' ego nadal bolały stopy po nocnym pościgu, ale przynajmniej lewe ucho przestało krwawić. Zarzucił na ramię swój plecak i zlustrował kawiarnię. Sądząc z łuszczącej się gdzieniegdzie farby i ogólnie leciwej aparycji, budynek mógł służyć jako jeden z oryginalnych przystanków na linii Butterfield. Drzwi z moskitierą wydały odgłos niczym zdychający kot, kiedy je otworzył. Zajrzał ostrożnie w spowijający wnętrze mrok, nie mając pewności, czy przybytek jest czynny. - Nie stój pan w progu jak idiota - warknął z wnętrza kobiecy głos. - Bo możesz je pan wpuścić do środka. - Przepraszam - Indy szybko zamknął za sobą drzwi. - Nie wiedziałem, że macie tu plagę insektów. 5-IndianaJones... 65 - Dobry Boże, nie chodzi mi o robactwo - odparła kobieta. -Mówiłam o grzechotnikach. Trafiają się tu spore sztuki. Herpetolo-dzy twierdzą co innego, ale ja widywałam w okolicy trzymetrowe i dłuższe. O tej porze roku są zwykle ospałe, ale uwielbiają wpełzać tam, gdzie jest ciepło. - Będę o tym pamiętał - obiecał Indy. Kobieta zapaliła zapałką stojącą na kontuarze lampę naftową, następnie umieściła z powrotem na miejscu okopcony klosz i podkręciła knot. Przytulne światło wyłowiło z mroku korpulentną kobietę koło pięćdziesiątki. - Wstaje pan z kurami - powiedziała. - Chce pan śniadanie? Indy skinął głową. - Wiedziałam - rzekła kobieta. - To najlepsza knajpa w Pine Springs. Jedyna knajpa w Pine Springs, dokładnie mówiąc. -Wytarła dłoń o fartuch i wyciągnęła ją w stronę Indy'ego. - Nazywam się Bertha. A ty, skarbie? - Jones. - Miło cię poznać, Jones - oznajmiła Bertha. - Czego sobie życzysz? Są jajka, a oprócz tego jajka, jajka i jajka. - Jajecznica w zupełności mnie satysfakcjonuje - odparł Indy. - Co cię sprowadza na to odludzie, Jones? - Bertha podała Indy'emu filiżankę kawy zanim zdążył o nią poprosić, a następnie zajęła się wbijaniem jajek do miseczki. -No cóż... - Mam nadzieję, że nie jesteś jednym z poszukiwaczy skarbów, którzy co jakiś czas przewijają się przez tę mieścinę. A to tłumoki. Wiesz, Geronimo powiedział, że całe złoto Apaczów pochodzi z tych właśnie gór, ale nigdy nie widziałam choćby jednego samorodka. - Właściwie jestem archeologiem. - To dobrze - odparła. - Źle znoszę obecność głupców, a tym właśnie są ci wszyscy poszukiwacze skarbów. - Dodała trochę mleka i cukru i zaczęła ubijać jajka trzepaczką. - Pewnie jesteś znajomym tej grotołazki z Danii, przejeżdżała tędy kilka dni temu. Jak ona się nazywała? Jakoś tak śmiesznie. Tornado czy coś w tym guście. - Jestem tu sam. Bertha wlała jajka do czekającej już na nie rynienki. Zaskwierczały krople wody, które spadły z krawędzi miseczki prosto w gorący tłuszcz. - Była raczej sympatyczna - powiedziała Bertha - Ale zimna jak mężczyzna. Co o niej sądzisz? - Nie wiem. Nie znam jej. - Bo i kto mógłby znać taką zimną rybę? Moskitiera j ęknęła ponownie. Do kawiarni wszedł zastępca szeryfa i usiadł na taborecie dwa miejsca dalej. Zdjął swój kowbojski kapelusz, przygładził włosy palcami i położył nakrycie głowy na kontuarze między sobą a Jonesem. - Śniadanie? - zapytała Bertha. - Nie - odpowiedział zastępca i potarł oczy. - Tylko kawa. - Kiepsko wyglądasz, Buster. Znowu musiałeś pracować całą noc? - W nocy znaleźli następnego - rzekł Buster. - Na zachód stąd, na skraju słonych pól. - Żartujesz - powiedziała Bertha. - Chciałbym - odparł Buster. Bertha nalała mu kawy, a potem oparła łokcie na blacie i przysunęła się bliżej zastępcy. - Znaleźli głowę? - zapytała. -Nie. - Tak jak u całej reszty - stwierdziła Bertha z powagą. Wyjęła zza ucha ogryzek ołówka, podeszła do pustego kawałka ściany pod kalendarzem i dodała kolejną kreskę z datą do sześciu, które już tam były. Indy poskrobał się w brodę. - Jeśli można zapytać - powiedział - Co właściwie znaleziono dziś w nocy? - Trupa - odparł zastępca. - To siódmy w ciągu pięciu lat, od których Bertha liczy. Nie wiemy, kim są zabici i nie znaleźliśmy czaszki żadnego z nich. - Ale wiecie, kto to robi - dodała Bertha. - Nie wiemy - rzucił szybko zastępca szeryfa. - Oczywiście, że wiedzą - poinformowała Indy'ego Bertha. -Są po prostu zbyt uparci, żeby się do tego przyznać, bo nie mogą się z tym pogodzić. - Pogodzić z czym? - zapytał Indy. - Z zemstą Johna Siedem Dębów - powiedziała Bertha. - Albo jego ducha. - Ani słowa więcej - przestrzegł zastępca. - Bo wywołasz panikę. - Buster, ile osób mieszka w Pine Springs? - zapytała. - Trzydzieści? To nie panika - to zaledwie niepokój. Zastępca szeryfa potrząsnął głową. 67 Indy upił łyk kawy. - Opowiedz mi o tym - poprosił. - A pewno, że opowiem - odparła Bertha. - Zaczęło się od tego, że dziecko... - Chwileczkę. - Buster powstrzymał ją gestem dłoni. - Jak na kogoś nietutejszego przejawia pan dziwne zainteresowanie tą makabryczną historią. Kim pan jest? - Moje zainteresowanie jest czysto akademickie - powiedział Indy. - Jestem wykładowcą na uniwersytecie w Princeton. Nazywam się Jones. Buster niechętnie uścisnął podaną dłoń. - Princeton, tak? Nie wygląda pan na profesora. Miałem brata, który studiował przez kilka semestrów w stanowym kolegium nauczycielskim w Kansas. Zawsze nosił taki myszowaty płaszcz z futra szopa. - Kiedyś to był krzyk mody. - Porozmawiajmy poważnie, doktorze Jones - powiedział zastępca. - Mam nadzieję, że nie potraktuje pan zbyt serio opowieści, którą zaserwuje panu Bertha. Ona jest naszą miejscową plotkarką i powiernicą sekretów. Bertha machnęła lekceważąco ręką. Obróciła się, zamieszała jajecznicę i dolała Indy'emu kawy. - John Siedem Dębów został porzucony jako niemowlę - zagaiła. - Znaleziono go w szopie tuż za tą kawiarnią, prawie dwadzieścia lat temu. Nikt nie wiedział, skąd ten chłopak się wziął ani jak się naprawdę nazywał. Przy Juniper Springs mieszkało stare małżeństwo Apaczów, Juan i Maria Siedem Dębów. Od lat chcieli mieć dziecko, ale w końcu zestarzeli się i zrezygnowali. Znalezienie chłopca uznali za cud i zgodzili się nim zaopiekować. -1 dali mu na imię John - dodał Indy. - Ci Apacze stanowili dosyć dziwną parę - powiedziała Bertha. - Bardzo trzymali się plemiennej tradycji. Nie wtrącali się w cudze sprawy i oczekiwali od innych tego samego. - Chyba byli dobrymi sąsiadami - zauważył Indy. - Owszem - odrzekła. - Tylko że niektórzy ludzie twierdzili, iż stary Juanjestbrujo, czarownikiem lub szamanem, i że potrafi przeistaczać się w węża. - Dlaczego mnie to nie dziwi? - zapytał Indy. - Otóż to - odparła Bertha. - Nigdy nie dowiemy się wszystkiego o tych Apaczach. -A John? - Był wspaniałym dzieckiem. Kochał swoich przybranych rodziców i czuł się w górach jak w domu. Wydawało się, że ma jakieś ciche porozumienie ze zwierzętami. Dobrze mówię, Buster? -Nie mogę tego pamiętać - odezwał się Buster. - Ale tak fama głosi. - Rodzinie Siedem Dębów wszystko układało się idealnie - opowiadała dalej Bertha. - Aż do dnia, w którym John skończył dziewięć lat. Do ich domu zbliżyło się dwóch jeźdźców. Kowboje z pobliskiego rancza, pijani. Domagali się whisky, a kiedy stary Juan powiedział, że nie mają, j eden z kowbojów zastrzelił go - ot tak, jak się zabija węża. Kiedy Maria wybiegła z domu i zobaczyła, co się stało, zastrzelili także ją. Potem spalili dom ze szczętem. - Kim byli ci kowboje? - zapytał Indy. - Nazywali się Jake i Jesse Cruz - powiedział zastępca szeryfa. - Dwaj bracia. - Co stało się z Johnem Siedem Dębów? - To j est właśnie niesamowite - rzekła Bertha. - Mimo że wszyscy sądzili, iż również został zamordowany i wrzucony do ognia, jego ciała nigdy nie znaleziono. - Wspomnij jeszcze o postrzale w gardło. I o krzyżyku. - Racja - zgodziła się. - Jeden z kowbojów opowiedział swojemu koledze z pryczy o zabójstwie i opisał, jak jego kompan wpakował małemu Johnowi kulę w gardło, kiedy ten zaatakował ich gdy zobaczył, co zrobili jego rodzicom. Powiedział, że zostawili Johna na pewną śmierć. - A krzyżyk? - zapytał Jones. - Na wiele miesięcy przed tym strasznym wydarzeniem ojciec wystrugał swojemu przybranemu synowi krzyżyk z drzewa cedrowego. John nigdy go nie zdejmował i miał go na szyi w dniu śmierci swoich rodziców. Indy pokiwał głową. - Szeryf zbadał sprawę zabójstwa rodziny Apaczów - powiedział zastępca. - Chociaż krążyły słuchy, że maczali w tym palce bracia Cruz, było za mało dowodów, by ich oskarżyć. Nie można wytoczyć sprawy bazując na plotkach. - Odnoszę wrażenie, że to jeszcze nie cała historia. - Słusznie - rzekła Bertha. - Trzy lub cztery lata po tym zajściu na pustyni znaleziono ciała braci Cruz. Trupom brakowało głów. Odwróciła się, wyłożyła jajecznicę na talerz, dorzuciła kilka tostów i ziemniaków. 69 - Ich ciała odnaleziono wbite na paliki ogrodzeniowe niedaleko Juniper Springs. Były poszarpane i wyglądały koszmarnie - powiedziała. Postawiła talerz przed Indym. - Może ketchupu? - Nie, dziękuję - odparł. - Co jakiś czas ktoś przychodzi i mówi, że widział w górach nagiego dzikiego człowieka - rzekła Bertha. - To z pewnością John Siedem Dębów. - Skąd ta pewność? - zapytał Indy. - Ponieważ na gołej piersi nosi mały, drewniany krzyżyk - odparła. -1 ma okropną bliznę na szyi. Przez to nie może mówić. - A ten ostatni denat? - zapytał Indy. - Jeśli John Siedem Dębów pomścił już śmierć swoich rodziców, dlaczego miałby dalej zabijać? Zastępca szeryfa wzruszył ramionami. - Nie mamy pewności, że to on - powiedział. - Nawet jeszcze nie zidentyfikowaliśmy ofiary. Wiemy tylko tyle, że znaleziono świeże bezgłowe szczątki nieznanego mężczyzny. Facet mógł umrzeć z przyczyn naturalnych, a jego głowę mogły zabrać zwierzęta. - Sam w to nie wierzysz, Buster - skomentowała Bertha. - Moja wersja ma więcej sensu niż twoja - prychnął zastępca. - W życiu. - Doktor Jones ma rację - powiedział. - Po co Siedem Dębów miałby dalej zabijać? - Może po prostu opiekuje się porządnymi ludźmi i stoi na straży sprawiedliwości - rzekła Bertha. - Bertho - powiedział zastępca - za dużo słuchasz radia. - Wyświadcz mi przysługę, Jones - zwróciła się Bertha do Indy'e-go. - Kiedy będziesz łaził po pustyni w poszukiwaniu kamieni czy skorup, czy po co tam przyjechałeś, wypatruj dzikiego nagiego mężczyzny. Jeśli go zauważysz, poproś go, by pozwolił zrobić sobie zdj ę-cie. Umieszczę je na ścianie obok rejestru głów. - Będę się rozglądał - rzekł Indy. - Proszę się nie przepracowywać - zakpił Buster. - To tylko historyjka. Indy uśmiechnął się. - Postaram się nie stracić dla niej głowy - powiedział. Indy zatrzymał się pod wysoką agawą na skraju skalistego kanionu, tak by nie było widać jego sylwetki. Nie sądził, by go śledzo- 70 no, ale już od kilku godzin wędrował z niemiłym uczuciem, że ktoś go obserwuje. Wyrwał z łodygi agawy kolec i sprawdził go na opuszce palca. Skrzywił się z bólu. Apacze używali takich kolców do szycia, a wiele innych części rośliny można było zj eść na surowo bądź ugotować, upleść z nich maty lub poddać fermentacji, by uzyskać teąuilę a nawet mocniejsze trunki. Sam Indy niejednokrotnie używał agawy do prowizorycznych napraw i z przyzwyczajenia wbił kolec w rondo kapelusza. Przysiadł na piętach. Poniżej biło źródełko zasilające niewielki staw. Za stawem, ponad krawędzią kolejnego grzbietu górskiego, widniał masyw szczytu El Capitan, którego poszarpana sylwetka górowała nad pustynią niczym skała Gibraltaru. Na horyzoncie gromadziły się czarne chmury wróżące rychłą burzę. Indy zdjął plecak, wydobył mapę, którą Marcus Brody dał mu na dworcu w Princeton jeszcze przed odjazdem pociągu i wysunął delikatny dokument z grubej koperty. Potem zamrugał. Kropla potu wpadła mu do prawego oka. Przetarł oczy rękawem skórzanej kurtki. Następnie porównał teren, leżący przed nim, ze znakami naniesionymi dawno temu na pergamin. - Jest źródełko i góra - skonstatował. - To musi być tu, chociaż krzyżyk niekoniecznie o tym świadczy. To, co znalazł na mapie, nie przypadło mu do gustu: był to zwinięty wąż, który w południowo-zachodnim folklorze oznacza miejsce ukrycia skarbów. Oznaczenie na mapie odnosiło się do szczeliny w ścianie kanionu po drugiej stronie źródełka, pęknięcia, przez które ledwo mógłby się przecisnąć człowiek. Indy potarł zarośnięty podbródek, jeszcze raz obrzucił spojrzeniem okolicę i porównał ją z mapą. O pomyłce nie mogło być mowy. Indy złożył mapę, wsunął ją z powrotem do koperty i schował do plecaka. Następnie odtroczył od niego niewielką łopatkę i ruszył w dół. Kiedy mijał źródełko leżące na dnie doliny okolonej niewysokimi wzgórzami, nadal towarzyszyło mu uczucie, że jest obserwowany. Ale z drugiej strony zawsze czuł się tak, kiedy miał zacząć kopać. Szczelina była ukryta w cieniu. Z urwiska powyżej spadły głazy i wypełniły wejście, tworząc klasyczne rumowisko. Sprawiało ono 71 wrażenie, jakby od dziesiątków lat, jeśli nie dłużej, nikt nie zakłócał spokoju tego miejsca. Stojąc u podnóża skały, Indy zadarł głowę oceniając wysokość, z której spadły głazy. Zdjął nakrycie głowy, wetknął patyk między kamienie i powiesił kapelusz na tak zaimprowizowanym wieszaku. Następnie nałożył kask i przerzucił przez ramię zwój liny. Kiedy zaczął odwalać łopatą luźne kamienie, przypomniał sobie, co Bertha z kawiarni mówiła o rozmiarach tutejszych grzechotników. Miał nadzieję, że ominie go okazja potwierdzenia jej obserwacji. Na horyzoncie pojawiła się błyskawica, spinając na moment niebo i ziemię. Grzmot dał się słyszeć siedem sekund później - rozniósł się donośnym echem po skalistych ścianach. Nadciągała burza i Indy zdawał sobie sprawę, że wkrótce zacznie padać. Zwiększył tempo pracy. W ciągu paru minut oczyścił wejście na tyle, by móc wcisnąć się do środka trzymając przed sobą lampę karbidową. Szczelina rozszerzała się w wąski korytarz prowadzący daleko w głąb wapiennego masywu. - Przystanek Grzechotniki Wielkie, ani chybi - mruknął. Mimo odczuwanego niepokoju, nie był w stanie dostrzec - ani, co ważniejsze, usłyszeć - choćby jednego węża. Sapiąc i pojękując, przecisnął tułów przez szczelinę i ześlizgnął się niezgrabnie po rumowisku z drugiej strony. Otrzepał ubranie i wciągnął za sobą plecak. Uniósł lampę i obejrzał ściany korytarza. Po prawej stronie znalazł wyrzeźbionego żółwia, którego głowa zwrócona była w ciemność. - Błagam - powiedział cicho. - Niech to nie będzie trudne. Korytarz był na tyle wysoki, że pozwalał się wyprostować, ale wkrótce zwęził się tak szybko, że zanim Indy przeszedł długość jednej przecznicy, posuwał się już na czworaka, a potem czołgał na brzuchu. Podłoże było dziwnie żłobione i wgryzało się w ciało. Rowki wykonała ludzka ręka, ale w jakim celu - tego nie potrafił odgadnąć. Kiedy pełznął po podłodze, noski jego butów bębniły głucho na krawędziach wyżłobień. Indy popychał przed sobą lampę. Brakowało miejsca, by zarzucić plecak na ramię, więc zaczepił go wokół kostki i wlókł za sobą. Mniej więcej co dwadzieścia metrów znajdował kolejne płaskorzeźby żółwi, których głowy kierowały go coraz głębiej w trzewia góry. Kiedy już myślał, że przejście zrobiło się zbyt wąskie, korytarz zaczął się rozszerzać. Wkrótce mógł posuwać się znowu na czwora- 72 ka, potem w przysiadzie, aż wreszcie się wyprostował. Z oddali doszedł go odgłos spadającej wody. Z każdym wdechem płuca Indy'e-go kosztowały znajomego, metalicznego smaku powietrza, które było długo zamknięte pod ziemią. Zarzucił plecak na ramię i przypiął lampę do kasku. Tutaj podłoże było gładkie. Na ścianie po swojej prawej ręce Indy dostrzegł kolejny pokrzepiający symbol żółwia, ale po lewej zauważył coś nowego: patyczkową postać idącą z powrotem korytarzem w kierunku wyjścia. Z tym że z oczu postaci wyłaziły węże. - No to świetnie - powiedział sam do siebie. Podjął wędrówkę ze wzmożoną czujnością. Po kilku metrach natrafił na rozwidlenie. Na ścianie po lewej widniał żółwi symbol, podczas gdy na prawej nie było nic. Kierując się znakiem, który jak dotąd go nie zawodził, poszedł na lewo. Korytarz przez kilka metrów wiódł w górę, aby skończyć się gładką ścianą. Na podłodze pod ścianą leżał stos kości, szmat i wyszczerzona czaszka. Indy obejrzał ponure szczątki w syczącym świetle lampy karbidowej. Trup był ubrany w rozkładające się levisy i kraciastą koszulę, a wokół bioder miał pas kowbojski, który popękał i spar-ciał ze starości. Kabura była pusta, a zardzewiały sześciostrzałowy colt 0.45 leżał na podłodze obok wrzecionowatych kości prawej dłoni. Jedna z nóg szkieletu była złamana, a w skroni czaszki widniał zgrabny, prawie centymetrowy otwór. Indy podniósł rewolwer. Spróbował otworzyć bębenek, ale ten stawiał opór. Opukał rewolwer o skałę. Opadły łuski rdzy i operacja się udała. Tak jak przewidywał, we wszystkich komorach prócz tej pod kurkiem tkwiły naboje. - Przeznaczyłeś tę kulę dla siebie, co? - zapytał Indy. - Nie mogę powiedzieć, żebym cię winił, biorąc pod uwagę twój stan. Szkoda, bracie, że nie możesz mi powiedzieć, co ci się przydarzyło. Położył rewolwer obok kościstej dłoni, a potem ostrożnie wycofał się, nie chcąc odkryć, jaka to pułapka zmiażdżyła kowboja i zostawiła na pewną śmierć. Cofnął się do rozwidlenia i wybrał prawy korytarz, wiodący w dół. Dźwięk spadającej wody stawał się coraz głośniejszy. Ścieżka kończyła się na półce górującej nad olbrzymiąpieczarą-a przynajmniej Indy miał takie wrażenie, sądząc z donośnego echa wodospadu. Mimo że snop światła rzucany przez lampę mógł prze- 73 bić się jedynie przez kilkadziesiąt metrów mroku, widać było odblask światła na powierzchni wody znajdującego się poniżej zbiornika. Indy westchnął. Zdjął linę z ramienia, wyjął z plecaka młotek i wbił hak w skałę. Przewlókł koniec liny przez kółko haka, zawiązał i zrzucił resztę zwoju w ciemność. Nie zdziwił się, kiedy usłyszał plusk. Zsunął się po linie, by potwierdzić swoje podejrzenia: w zasięgu światła jego lampy nie dostrzegł solidnego gruntu. Koniec liny moczył siew podziemnymjeziorze, prawdopodobnie zasilanym przez to samo źródełko, które tworzyło niewielki staw w dolinie; podziemne jezioro i staw leżały najpewniej na tym samym poziomie, tyle że jezioro było ukryte we wnętrzu góry. Kiedy Indy rozpoczął wspinaczkę na górę, usłyszał pomruk i odczuł, że lina drga. Potem rozległ się kolejny ryk i lina nie tyle drgnęła, co podskoczyła. Zadarł głowę do góry. Migotliwe światło lampy wyłowiło z mroku niewyraźną sylwetkę kuguara. Oczy należały do największego kota, jakiego Indy w życiu oglądał. Zwierzę ponownie zaryczało i uderzyło łapą w linę. Indy podskoczył. Wielki kot, ubawiony sytuacją, wyciągnął obie łapy poza półkę i z furią zaatakował linę, która po mniej więcej minucie takiego traktowania zaczęła pękać. Indy wyjął webleya z kabury. - Kuguar - mruknął do siebie. -Niejestażtakźle. Topo prostu duży kot, a ja lubię koty. Muszę go tylko odstraszyć, zanim wyląduję przez niego w jeziorze. Wycelował w sufit, ale po chwili się rozmyślił. Kula mogłaby odbić się rykoszetem i trafić w niego. Zamiast tego skierował więc lufę pod kątem w dół, ku wodzie. Potem zamknął oczy - wydawało się, że to pomoże mu przygotować się na huk - i pociągnął za spust. Sam odgłos wystrzału okazał się niczym w porównaniu z kakofonią, jaką spowodował. Kuguar zaryczał przerażony i pognał korytarzem w kierunku wyjścia. W tej samej chwili jaskinia wypełniła się piskami nietoperzy. Tysiące z nich pierzchały w mrok, piszcząc z przerażenia. Kilka wpadło na Indy'ego. Wskutek zderzenia zgasł płomień lampy karbidowej i Indy musiał przytrzymać kask, aby go nie stracić. Wisząc 74 w ciemnościach, od czasu do czasu czuł na twarzy dotyk skórza-stych skrzydeł przelatujących obok nietoperzy. - Nietoperze - mruknął. - Nadal nie jest źle. Ścierpię nietoperze. To tylko skrzydlate myszy. Może nie powinienem był płoszyć kuguara. Po dziesięciu minutach sytuacja w jaskini uspokoiła się na tyle, by spróbować ponownie zapalić karbidówkę. Indy odpiął masywną, mosiężną lampę od kasku, potarł wchodzącą w jej skład zapalniczkę i strumień iskier zapalił mieszankę acetylenowo-tlenową z radosnym niknięciem. - Jest dobrze - dodał sobie otuchy, mocując lampę z powrotem do kasku. Wspiął się po linie, wdrapał na półkę i upewniwszy się, że kugu-ar naprawdę sobie poszedł, przeciął linę poniżej zniszczonego odcinka. Następnie wciągnął mokry sznur, a kiedy przerzucił go przez ramię, zauważył, że jest on cięższy i zimniejszy niż przedtem. Wrócił do rozwidlenia i ponownie zapuścił się w lewy korytarz. Tym razem, gdy doszedł do ślepego zaułka, gdzie spoczywały szczątki kowboja, dokładniej zbadał teren. Na gładkiej powierzchni przed j ego oczami nie znaj do wały się żadne znaki ani cechy szczególne, na żadnej z pozostałych ścian zresztą też. Podłoże wyglądało identycznie jak reszta korytarza. Potem Indy spojrzał w górę. Stał na dnie wąskiego komina, który prowadził w ciemność. - Koleś - powiedział Indy pocieszająco do martwego kowboja - ty tutaj spadłeś. Przełożył plecak na pierś i poprawił na ramieniu zwój liny. Ostrożnie przesunął szczątki kowboja. Wsparł plecy o jedną ze ścian, stopy o przeciwną i zaczął mozolnie posuwać się w górę komina. Ściany były gładkie i gdzieniegdzie śliskie, więc musiał zachować ostrożność. Oprócz tego im wyżej wchodził, tym bardziej oddalały się od siebie. To, co zaczęło się jako dosyć wygodna i łatwa wspinaczka, wkrótce przerodziło się w mozolny i niebezpieczny sprawdzian gibkości i koordynacji ruchów. Jeden fałszywy krok mógł zakończyć się sześciometrowym upadkiem. Kiedy już ściany zdawały się zbyt oddalone od siebie, by mógł posuwać się wyżej, natrafił na uchwyt dla dłoni wykuty w skale za jego plecami. Poszukał wyżej kolejnego i znalazł. Ostrożnie obrócił się, wbił palce we wgłębienia i zaczął wspinać się wyżej. Dwanaście metrów nad miejscem, z którego wyruszył, komin zakończył się kolejnym bocznym przej ściem. Indy przerzucił plecak ponad krawędzią do wnętrza korytarza, a następnie podciągnął się 75 sam. Na podłożu widniał symbol żółwia, którego głowa skierowana była w głąb góry. - W porządku. - Indy wstał i otrzepał spodnie i kurtkę na łokciach z kurzu. - Dotarłem aż tutaj. Nadal jestem w grze. Zarzucił plecak na j edno ramię, ale kiedy już miał uczynić pierwszy krok, zamarł. W kurzu, który zebrał się na podłodze korytarza, przy krawędzi szybu, spostrzegł ślad bosej ludzkiej stopy. Palce były skierowane w jego stronę. Spojrzał przelotnie w stronę wylotu szybu, potem w dół korytarza ku zdającej się go zapraszać ciemności. Przykucnął i dotknął palcem kurzu, a następnie roztarł czerwoną, przypominającą piasek substancję między kciukiem i palcem wskazującym. - Może mieć z tysiąc lat - powiedział do siebie - ale równie dobrze mógł zostać zrobiony dziś rano. Jaka jest prawda? Otrzepał palce i wyprostował się. - Istnieje tylko jeden sposób, aby się przekonać - wymruczał. Dalej w korytarzu było mniej kurzu i brak śladów, a za jedynego przewodnika służyły mu rozmieszczone co jakiś czas symbole żółwia, ponaglające go do dalszej wędrówki. Od krawędzi szybu zaczął liczyć kroki, i chociaż przemierzył odległość mniejszą niż połowa boiska piłkarskiego, duszna atmosfera sprawiała, że czuł się tak, jakby dotarł do samego serca góry. Szum wody ponownie stawał się coraz głośniejszy. Po wykonaniu dziewięćdziesiątego siódmego kroku zatrzymał się. Korytarz rozszerzał się w niewielką, naturalną jaskinię i kończył migoczącym wodospadem, którego woda płynęła do góry. Potok wydobywał się na podobieństwo gejzeru ze zbiornika w podłożu i wydawał się znikać w sklepieniu. Indy stał przez chwilę oniemiały. Potem wyciągnął rękę w kierunku wody i jego palce natrafiły na zimny, półprzeźroczysty kalcyt. Przez stulecia minerał podążał z nurtem, formując misterne fałdy prawdziwego wodospadu. Poza zasięgiem jego palców, pod warstewką kalcytu, woda nadal płynęła, ale z powodu stałego strumienia bąbelków powietrza wydawała się przeć ku górze. Jednak spadała w kierunku podyktowanym przez grawitację, to tylko pęcherzyki powietrza w niej zawarte dążyły ku górze zgodnie z prawami fizyki. Indy zgadywał, że woda przepływała przez tak wiele warstw porowatego wapienia, iż została naładowana powietrzem niczym mechanicznie wentylowana woda w akwarium. 76 Obejrzał formację w poszukiwaniu przejścia przez nią lub obok niej i jego oczekiwania potwierdziły się, kiedy za jedną z kalcyto-wych fałd odnalazł niewielki otwór tuż przy podłożu. Ukląkł i zbadał go, ale musiał trzymać lampę pod tak niewygodnym kątem, że prawie nic nie widział. Popchnął karbidówkę przodem i przecisnął głowę oraz ramiona przez otwór. Następnie musiał skręcić biodra, by przepchnąć także nogi. Ściany przejścia były zimne i wilgotne. Korytarz najpierw biegł prosto, lecz wkrótce zaczął wić się pod wariackimi kątami przez skałę. W trakcie pokonywania szczególnie ostrego zakrętu plecak Indy'ego zaklinował się między jego plecami a ścianą, a próby poluzowania go spełzły na niczym. Sarkając, przesunął webleyana biodrze i z wielkim trudem odwrócił się na wznak. Przepchnął plecak, ale teraz leżał na łopatkach. Pokonał w ten sposób kilka metrów, aż poczuł pulsującą w skroniach krew i nagle zdał sobie sprawę, że jego głowa znajduje się niżej niż jego nogi. Im dalej się posuwał, tym kąt nachylenia stawał się ostrzejszy. Żołądek dosłownie podszedł mu do gardła, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że już nie może się cofnąć. Wił się niczym robak próbując wrócić, ale kąt był zbyt stromy, a on posuwał się w złym kierunku. Przez chwilę wyobraził sobie, jak następne pokolenie odkrywców znajduje szkielet zaklinowany w wąskim przejściu. Najmądrzejszy z grotołazów obejrzy rozkładającą się skórzaną kurtkę, zardzewiałą broń i popękany bicz, potem pokiwa ze smutkiem głową i zwróci się do pozostałych: „Biedaczysko nie wiedział, że wpakował się w pułapkę, dopóki nie stało się za późno". Szarpnął się mocniej. Nie był to fortunny pomysł. Kask - wraz z przyczepioną do niego lampą karbidową - spadł mu z głowy. Indy próbował go łapać, ale nie był w stanie oswobodzić ramion. Kask zsunął się w dół chodnika, oświetlając kolejne jego fragmenty niczym reflektor lokomotywy jadącej przez tunel, zanim światełko nie znikło z pola widzenia jakieś trzydzieści metrów dalej. Indy zmusił się do zachowania spokoju. Nie miał wyboru, mógł jedynie posuwać się naprzód. Posuwał się centymetr po centymetrze, na łokciach i kolanach. Kiedy spadek zrobił się jeszcze bardziej stromy, zaczął się zsuwać. Przycisnął nogi do ścian tunelu, by zmniejszyć prędkość. Kiedy dotarł na miejsce, w którym zniknął jego kask, błyskawicznie odkrył 77 przyczynę owego zniknięcia: przejście skręcało w dół, przechodząc w kolejny komin, a Indy zanurkował weń głową naprzód. Spadł z wysokości trzech metrów. Osłabił nieco upadek przedramionami i wylądował tuż obok swego kasku w pokładzie czerwonej gliny. Kask leżał odwrócony, ale karbidówka nadal płonęła, i to, co Indy ujrzał w jej migotliwym świetle, zaparło mu dech w piersiach. Pomieszczenie było wypełnione złotem. Na skalnej półce pod ścianą leżały kupki błyszczących samorodków, niektóre wielkości włoskich orzechów. Tu i ówdzie znajdowały się kopczyki kwarcu i nawet z daleka Indy widział grube żyły złota przebiegające przez kryształy. Były też stosy złotych sztab, odlane przez konkwistadorów na krótko po ich przybyciu do Nowego Świata i splądrowaniu go. Widział stosy hiszpańskiego uzbrojenia, głównie hełmy i napierśniki, oraz kilka ciężkich mieczy. Dostrzegł również trzy kufry firmy Wells Fargo, złoty kielich mszalny wysadzany drogimi kamieniami oraz długi łańcuch wykonany ze złotych ogniw. Na środku pomieszczenia znaj do wała się potężna kalcytowa for-macja, którą natura ukształtowała na podobieństwo ołtarza ofiarnego. Na ołtarzu znajdował się starannie skonstruowany z ludzkich czaszek krąg, opasujący stos biżuterii i starych złotych monet. Ze środka tego stosu wysuwał swą trójkątną głowę rekordowych rozmiarów grzechotnik - oczywiście wypchany, co Indy odnotował nie bez ulgi. Wąż i czaszki osobliwie migotały w świetle lampy. Posypano je złotym pyłem. Indy naliczył trzynaście czaszek, i chociaż większość z nich pożółkła i skruszała ze starości, kilka lśniło przerażającą bielą. Jedną z czaszek, bielszą od pozostałych, pokrywała czarna skorupa, która bez wątpienia była zaschniętą krwią. Indy powoli obracał się w miejscu, zahipnotyzowany ilością bogactwa i niemal spodziewał się ujrzeć nagiego dzikusa zamierzającego się mieczem na jego głowę. Wjaskini znajdowało się więcej złota niż mogłoby pochodzić z miejscowych gór. Każdy okres minionego pięćsetlecia w dziejach USA miał tu swoje materialne odzwierciedlenie. Indy'emu zakręciło się w głowie. Nie z powodu wartości przedmiotów, ale kryjącej się za nimi nieopowiedzianej historii. Ile istnień ludzkich pochłonęła walka o ta- 78 kie bogactwo, i ile rozdziałów w książkach historycznych trzeba będzie zmienić, by zrobić miejsce dla zawartości tej wspaniałej komnaty? Indy zapragnął wydobyć notes i ołówek i zrobić szybki spis zawartości jaskini, postawić pierwszy krok na długiej drodze do jej zbadania, ale wiedział, że nie wolno mu tego czynić. Czuł się tu intruzem, najemnikiem, złodziejem; może i była to uzasadniona kradzież, ale jednak kradzież. Istnienie jaskini musi na razie pozostać tajemnicą. Nie chodziło jedynie o to, że Indy nie życzył sobie, by wypytywano go o tę konkretną ekspedycję; pragnął również ochronić jaskinię. Podejrzewał, że nadaljest ona używana przez Apaczów jako magazyn - lub przynajmniej, sądząc z najświeższego dodatku do kalcytowego ołtarza, nadal pozostaje strzeżona. W przyszłości pomieszczenie to zapewne będzie należeć do historii, ale Indy wiedział, że na razie powinno ono pozostać wyłączną własnością Apaczów. Cenązajego milczenie miały stać się trzy sztaby żółtego kruszcu. Wziął je z najbliższego stosu hiszpańskiego złota. Z ich oznaczeń dowiedział się, że zostały odlane daleko stąd i to miało utrudnić wytropienie ich w tej jaskini w Górach Guadalupe. Zaczął szukać wyjścia. Wskazówki udzieliły oczywiście ślady stóp odciśnięte w glinianym podłożu. Wyglądały identycznie jak ten, który odkrył wcześniej w korytarzu. Lawirowały między stosami kosztowności, obok kalcytowego ołtarza i wiodły do wyjścia po drugiej stronie. Indy zatrzymał się i po raz ostatni ogarnął wzrokiem złotą komnatę, jakby chciał ją utrwalić w pamięci. Przechodząc przez próg nadal oglądał się za siebie. Gdy tylko nastąpił na starożytny drewniany kaseton w podłodze i usłyszał mrożące krew w żyłach „klik!" uruchamianego mechanizmu, zrozumiał, że powinien był patrzeć pod nogi. Runął w mrok w potoku kurzu i skalnych okruchów, przez które omal się nie udusił. Potem z głośnym pluskiem wylądował w podziemnym j eziorze. W zetknięciu z zimną wodą Indy odruchowo wciągnął powietrze do płuc, zanim jego głowa zniknęła pod powierzchnią. Sztaby złota, ciężkie niczym ołowiane ciężarki, ciągnęły go na dno. Tonąc, walczył z paskami plecaka i kask ze zgaszoną lampą spadł mu z głowy, ale miał teraz inne zmartwienia. Kiedy zdołał wydostać lewe ramię, dotknął kolanami skalistego dna. Teraz, skoro nie miotał się już w wodzie, łatwiej mu było uporać się z potencjalnie zabójczym 79 obciążeniem. Zdjął plecak z prawego ramienia, ale nie wydał go na pastwę mrocznych wód. Trzymając mocno jeden z pasków w prawej dłoni, lewą odnalazł koniec liny. Przewlókł linę przez pasek i zawiązał ją. Płuca zaczynały pulsować bólem, ale Indy powiedział sobie, że zaszedł już zbyt daleko, żeby teraz porzucić złoto. Spokojnie odnalazł drugi koniec liny i wetknął go za pas. Następnie wyjął we-bleya z kabury i na oślep wcisnął go do plecaka, zanim odepchnął się mocno od dna, płynąc ku powierzchni. Ze stosunkowo łagodnego nacisku wody na bębenki Indy wywnioskował, że jezioro nie miało więcej niż sześć metrów głębokości. Jednakże wypłynięcie na powierzchnię z pokonywaniem oporu liny sprawiło, że wydawało się, jakby miało trzydzieści. Przebiwszy taflę instynktownie odrzucił głowę do tyłu, by oczyścić oczy z wody, ale przy braku światła nie mógł niczego dostrzec w jaskini. Obrał kierunek i zaczął płynąć, mając nadzieję, że nie wybrał najdłuższej drogi przez jezioro. Wkrótce jego golenie otarły się o skaliste dno i stanął na płyciź-nie. Po omacku przyciągnął do siebie ciężki plecak, zwijając jednocześnie linę. Zarzucił sznur i plecak na ramię, po czym pomacał biodro w poszukiwaniu bicza. Nadal tam był. Przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby mu dać odrobinę światła. Ale nie miał nawet zapalniczki; ponieważ nie palił, nigdy nie wyrobił sobie nawyku noszenia jej ze sobą. Karbidówka posiadała własny krzemień, więc nie potrzebował zabierać dodatkowo niczego innego. W plecaku miał zapałki, ale one oczywiście zamokły. I, pomyślał Indy, prawdopodobnie nie była to jedyna rzecz zniszczona przez wodę. - Kur... tyna - powiedział. W normalnych okolicznościach użyłby mocniejszego słowa, ale skrajne okoliczności zawsze czyniły go nieco ostrożniej szym w sprawach języka, na wypadek, gdyby miało to jakieś znaczenie. Indy w jakiś sposób wiedział, że tak jest. - Co ja powiem Marcusowi? - zastanawiał się głośno. Potem: -No cóż, pod warunkiem, że nadarzy się okazja, aby powiedzieć mu cokolwiek. Jeśli się stąd nie wydostanę, nie będę musiał zawracać sobie tym głowy, ale to raczej ekstremalny sposób na uniknięcie przekazania przyjacielowi złych wieści. Indy zawahał się. Rozmowa z samym sobą była sposobem na obniżenie napięcia. Stanowiła również dobry sposób na oszacowanie poziomu własnego niepokoju, ponieważ nauczył się nigdy łatwo nie przyznawać - na- 80 wet przed samym sobą - do własnych obaw, szczególnie gdy sytuacja wymagała działania, a nie refleksji. Zrobił kilka kroków do przodu i potknął się. Przez chwilę siedział w wodzie, rozglądając się tępo wokoło; nadal nie chciał pogodzić się z tym, że oczy na nic się tu nie przydają. - Hej! - krzyknął. Dźwięk jego głosu powrócił do niego chrapliwym echem z kilku kierunków naraz, j ednak nie podpowiedziało mu to w żaden sposób, który z nich ma obrać. Wytężył słuch. Gdzieś na granicy słyszalności wychwycił szept padającego deszczu. Potem, nieco wyraźniej, łoskot grzmotu. Zamknął oczy i zaczął obracać głowę na boki jak sowa, próbując zlokalizować źródło znajomego dźwięku. Koncentrował się tak mocno, że dźwięk wydawał się istnieć w jego głowie, niczym trójwymiarowy przedmiot posiadający barwę i kształt: deszcz był błękitny i przypominał mgłę, podczas gdy grom miał postać pomarańczowych zygzaków. Kiedy obracał głowę na lewo, odgłos zamierał, lecz gdy zwracał się w drugą stronę, dźwięk i kolory rosły aż do osiągnięcia maksimum w momencie, gdy jego nos skierowany był pod kątem czterdziestu pięciu stopni na prawo. Indy wstał i z nadal zamkniętymi oczami zaczął powoli iść w kierunku, z którego dochodził odgłos deszczu. Nie spieszył się, gdyż nie chciał potknąć się o kamień i złamać nogę. Za każdym razem sprawdzał podłoże, zanim powierzył mu cały swój ciężar. Nie chciał wpaść w rozpadlinę i zabić się. Jednakże cały czas zachowywał w myślach obraz deszczu. Pokonał w ten sposób następne pięćdziesiąt metrów, co jakiś czas obijając sobie golenie o niewidzialne otoczaki. Za każdym razem zatrzymywał się na chwilę, aż ból mijał, i ponownie podejmował obrany kurs. Mimo że był to bolesny i powolny proces, pod koniec każdej powtórki cyklu odgłos deszczu stawał się coraz wyraźniej szy. Godzinę później na drodze stanęła mu ściana. Miał pewność, iż szedł w dobrym kierunku i że przeszkoda nie jest litą skałą, lecz prawdopodobnie półką. Jednakże nie potrafił dosięgnąć jej końcami palców. Rozwinął bat i machnął nim do góry, sprawdzając wysokość bariery. Bicz przez chwilę wisiał, dopóki j ego własny ciężar nie ściągnął go leniwie w dół, owijając wokół głowy i ramienia Indy'ego. - Aha - powiedział z satysfakcją. 6 -Indiana Jones... ol Kilkoma delikatnymi ruchami wyprostował bat na podłożu za sobą, po czym energicznie strzelił nim w ciemność. Koniec bicza owinął się wokół podstawy stalagmitu. Indy kilkakrotnie sprawdził wytrzymałość tej prowizorycznej kotwiczki, a następnie wspiął się na samych rękach trzy metry w górę. Rzemienie trzeszczały i jęczały w proteście, ale nie puściły. Kiedy wreszcie wgramolił się na półkę, został nagrodzony widokiem igiełki światła migoczącej na przeciwnym końcu tunelu. Deszcz słychać tu było głośniej, zresztą nie tylko deszcz; dołączył się do niego odgłos pędzącej wody. Indy zwinął bicz i przez chwilę odpoczywał na kolanach, wpatrując siew światełko. - Jak to dobrze, że na zewnątrz jest nadal widno - stwierdził. Jednakże promyk światła zdawał się tańczyć, kołysać na boki, podrywać ku górze i ponownie osuwać w dół. Indy potrząsnął głową i spojrzał ponownie. Światełko znowu sprawiało wrażenie, jakby się poruszało. - Autokineza - powiedział do siebie Indy. - Zjawisko wzrokowe, w którym stacjonarne światło wydaje się poruszać samorzutnie. Z pewnością właśnie doświadczam tego fenomenu. Pozbierał swoje rzeczy, z trudem stanął na nogi i zaczął ostrożnie posuwać się w kierunku światła, które nadal się huśtało, jakby było niesioną przez kogoś latarnią. - Halo! - czyjś głos rozniósł się echem po korytarzu. - Panie Jones, jest pan tam? Indy stanął jak wryty. - Tak! - odpowiedział. - Tutaj! - Nie j est pan ranny? -Nie! - W takim razie proszę tu szybko przyjść! - zawołał głos. - Grozi nam niebezpieczeństwo. - Nie mam lampy! - odkrzyknął Indy. - Nie ma czasu do stracenia. Niech pan robi co może. Ruszył szybko do przodu, macając przed sobą drogę. Po chwili zbliżył się do światła na tyle, by dostrzec przy jego blasku podłoże i ściany tunelu oraz niewyraźną sylwetkę. Wtedy uderzył głową o niski strop, jednocześnie tracąc grunt pod nogami i wpadając po pachy w dziurę w podłożu. Próbował się z niej wydostać, ale jego prawe ramię było zbyt ciasno przyciśnięte do ciała. 82 - Utknąłem! - zawołał. - Niech pan się trzyma! - odpowiedział głos. Światło w podskokach zaczęło zbliżać się w jego kierunku. Wkrótce postać postawiła latarnię na ziemi i para silnych, opalonych ramion chwyciła go za paski plecaka. Indy został jednym ruchem wydobyty z dziury i postawiony na nogach. - Dziękuję - powiedział. Kiedy jego ratownik podniósł latarnię i promień światła przelotnie zagrał na jego postaci, Indy spostrzegł burzę blond włosów i figurę, która, chociaż odziana w dżins i flanelę, niezaprzeczalnie należała do kobiety. - Kobieta - wyrwało się Indy'emu. - Nie ma czasu na rozmowy - odparła. Rozległ się gwałtowny rumor, jakby ktoś nagle spuścił wodę w gigantycznej toalecie. Zza pleców Indy'ego doszedł łoskot popychanych siłą wody głazów, uderzających o ściany korytarza. Kobieta złapała go za rękę i razem ruszyli w kierunku wyjścia. W miejscu, które dla niego niczym się nie różniło od reszty tunelu, znalazła otwór w sklepieniu i wciągnęła go za sobą na górę. Pod nimi popłynął z hałasem potok wody, błota i żwiru. - Błyskawiczny przybór - powiedziała kobieta. - Uratowała mi pani życie - rzekł Indy. - Nonsens - odparła, odgarniając niepokorne kosmyki włosów z niebieskich oczu. - Sam się pan uratował. Ja tylko wskazałam panu drogę. - Ale kim pani jest? - zapytał Indy. - Skąd zna pani moje nazwisko? I skąd pani wiedziała, że tu jestem? - Wy, Amerykanie - szydziła kobieta - zawsze zadaj ecie bezczelne pytania. Ajeszcze jesteśmy w lesie, jak mawiająpańscy ziomkowie. - Pani jest tą duńską grotołazką - Indy wreszcie skojarzył osobę. - Wspominała o pani Bertha z kawiarni. - Wolę, kiedy nazywa się mnie speleologiem - powiedziała. -Grotołazką brzmi nieco groteskowo, nie uważa pan? Jak jakaś mieszkająca pod ziemią wariatka. Proszę, to chyba należy do pana. Wydobyła zza pasa jego kapelusz. Był mokry od deszczu i bezlitośnie zmiażdżony. - Wisiał na kiju na zewnątrz - wyjaśniła. - Od tego czasu zaczęłam pana szukać. Nazywam się Ulla Tornaes. Z podpisu, który znalazłam wewnątrz kapelusza wnioskuję, że pan jest Jones. To pańskie nazwisko, prawda? 83 - Prawda - Indy wyprostował kapelusz, starając się nadać mu sensowny kształt. Potem wcisnął go na głowę. - Bardzo dziękuję. - Chodźmy - powiedziała schylając głowę, gdyż korytarz robił się niższy. - Czeka nas jeszcze jedno wyzwanie, zanim będziemy wolni. Apacze mówią, że tych jaskiń strzegą gnieżdżące siew skalnych szczelinach grzechotniki. Teraz jestem skłonna przyznać im rację. Ile skarbów zdołał pan zabrać, panie Jones? - Doktorze Jones - sprostował Indy z rozdrażnieniem. - Jest pan lekarzem? - Nie, wykładowcą na uniwersytecie. Ale skąd... - Pański plecak wygląda na niezwykle ciężki - wyj aśniła. - Poza tym najwyraźniej nie chciał się pan z nim rozstać nawet wtedy, kiedy mogło to pana kosztować życie. Czy bogactwo tak wiele dla pana znaczy? - Nie - odparł Indy. Czołgał się w ślad za nią. - Przynajmniej nie bogactwo samo w sobie. Wziąłem jedynie to, czego potrzebowałem. - Pańskie potrzeby muszą być dość wygórowane - powiedziała. - Apacze mawiają, że jeśli ktoś ma czyste serce, przejdzie próbę zwycięsko. Czy pan ma czyste serce, panie Jones? Dotarli do miej sca, w którym w podłodze tunelu były wyżłobione rowki. Z tą różnicą, że teraz wydały się Indy'emu dziwne w dotyku - ciepłe i suche, a ponadto od czasu do czasu poruszały się. - Proszę na chwilę poświecić tu latarnią - poprosił Indy. - Jest tu coś dziwnego. - Lepiej się nie zatrzymywać, panie Jones - odparła. - Musimy iść naprzód. Nie możemy zawrócić. Indy czołgał się dalej. Kiedy korytarz ponownie się rozszerzył i Indy z niego wychynął, kobieta poświeciła latarnią do tyłu. Światło odbiło się w dziesiątkach gadzich oczu, czemu towarzyszył chór ostrzegawczych grzechotów. - Węże - wyszeptał Indy. Słowo to z najwyższym trudem przeszło mu przez gardło. - Gratuluję - rzekła kobieta. - Przeszedł pan próbę. Nie sądziłam, że się to panu uda. - Wierzy pani w te stare przesądy? - zapytał Indy, starając się wyglądać na odważnego. Zaświeciła mu latarnią w twarz. - W takim razie niech pan to wyjaśni - odparła. 84 Wdrapała się na rumowisko, przecisnęła przez szczelinę i przeciągnęła na otwartej przestrzeni jak kot. Indy poszedł w jej ślady. Nadal padało, ale najgorsza część burzy już minęła. Z wnętrza jaskini dochodził łoskot pękających skał. - Sądzę, że to koniec jaskini skarbów - odezwała się kobieta. -A przynajmniej wejścia, które pan znalazł. - Co chyba na jedno wychodzi. - Indy westchnął wyczerpany. - Gdybym nie natknęła się na pański kapelusz i nie zdała sobie sprawy, że pan bezmyślnie zszedł do jaskiń, lekceważąc groźbę burzy i gwałtownego przyboru wody, mógłby pan nadal tam tkwić. W charakterze permanentnego rezydenta, jak szkielety i węże. Urwała i popatrzyła na niego uważnie. - Chwileczkę - zastanawiała się głośno. - Nie jest pan przypadkiem tym słynnym archeologiem Indianapolis Jonesem? - Nie - odpowiedział Indy. - Nazywam się... - Oczywiście - rzekła. - Pomyliłam się. Jest pan zwyczajnym poszukiwaczem skarbów. 5. Opowieści o duchach - Proszę posłuchać - doszedł do głosu Indy. - Jestem Indiana Jones, a nie Indianapolis. - Oczywiście - odparła. - A jak nazywają pana przyjaciele? - Indy. Ale pani może się do mnie zwracać „doktorze Jones". - Wolałabym tak robić - rzuciła mu przez ramię. - Jeżeli, jak pan twierdzi, jest pan rzeczywiście doktorem. Może pan to udowodnić? - Nie mam zwyczaju wozić ze sobą dyplomu. - Szkoda - odrzekła. - W takim razie pozostanę przy „panu Jo-nesie". Kobieta prowadziła podczas żmudnego pięciokilometrowego marszu przez nierówny teren ku górującej nad Bell Canyon wyżynie. Kiedy dotarli do skromnego obozowiska, składającego się z płóciennego namiotu, prostych przyborów kuchennych i kamiennego paleniska, promień światła słonecznego przebił się przez chmury i krajobraz zamigotał, jakby to diamenty, a nie krople deszczu zrosiły niewielką dolinę. - Zadziwiające - odezwała się kobieta - jak tu szybko mijają burze. -1 jak dokładnie potrafią przemoczyć ubranie - Indy usiadł na głazie i dokonał oględzin swojego kapelusza. Wygładzał zdeformowaną masę palcami. - Sądzi pani, że mój kapelusz kiedykolwiek odzyska swój dawny kształt? - Prawdziwe szczęście, że uszedł pan z życiem, a martwi się pan o takie głupstwa? - zapytała z niedowierzaniem. - To był bardzo ładny kapelusz - powiedział ze smutkiem Indy. Potem dodał: - Przepraszam. Naprawdę jestem bardzo wdzięczny, że weszła pani za mną i wyciągnęła mnie stamtąd. Dziękuję. - Było to intrygujące wyzwanie. - Kobieta zaczęła rozsznuro-wywać buty. - Nie wiedziałam, czy znajdę pana w porę... - przerwała. - To znaczy, nie ma za co. Poza tym, wyglądało na to, że dobrze pan sobie radził, kiedy pana znalazłam. Indy odłożył kapelusz. - Skąd pani pochodzi? - Z Kopenhagi. - Co panią sprowadza na południowy zachód Ameryki? - Kras - odrzekła, wskazując butem poszarpany krajobraz wokoło. - Ten wspaniały, odsłonięty kras kryje w sobie sieć jaskiń ciągnących się stąd aż do Kentucky. - Skąd pani to wie? - zapytał Indy. Odpowiedziała uśmiechem na to uczniowskie pytanie. - Panie Jones - upomniała go. - Odkrywamy ryby jaskiniowe. - Racja - powiedział Indy. - A zatem jest pani naukowcem? - Nie - odparła z wymuszonym uśmiechem. - Jestem poszuki-waczką przygód, panie Jones, badaczem. Tylko że zamiast łatwą do ustalenia topografią powierzchni ziemi, interesuję się nieznanym lądem pod naszymi stopami. - Jasne - rzekł Indy. -Nie zabrzmiało to szczerze. - Rzadko spotykam takie surowe, zdecydowane kobiety - wyznał Indy. - Tak? - Ulla odgarnęła blond włosy z twarzy, po czym ściągnęła mokrą skarpetkę z głośnym „chlap!" - Sądziłam, że nieczęsto spotyka pan kogokolwiek, obój ętne j akiej płci, kto by był tak silny, pewny siebie i uzdolniony jak ja. - No cóż, owszem - przyznał Indy. - Nie wspominając o skromności. - Czuje się pan zagrożony, panie Jones? Indy roześmiał się. - Szkoda - powiedziała rozpinając pas. - Miałam nadzieję, że będzie się pan czuł choć odrobinę zagrożony. W końcu wszyscy moi przyjaciele w Danii często mawiają, że mój jawny brak skromności przypomina im tego słynnego archeologa Indianapolis Jonesa, o którym pisują w gazetach. - Czyli mnie - Indy szturchnął kciukiem we własną pierś. -Indianę Jonesa. 87 Obrzuciła go zimnym, obojętnym spojrzeniem. - Chyba powinienem się czuć dowartościowany - mruknął Indy. - Powiadomię pana - odparła - kiedy powinien pan osiągnąć ten szczęśliwy stan umysłu. Zdjęła pas i j ej poplamione błotem dżinsy opadły, ukazując poły męskiej flanelowej koszuli. - Co pani robi? - zapytał. - Zdejmuję te przemoczone rzeczy, oczywiście - powiedziała wychodząc z dżinsów. - Ach, ciągle zapominam, jacy wy Amerykanie potraficie być pruderyjni w takich sprawach. - Przepraszam - rzekł Indy. Odwrócił się, ale nie mógł nie zauważyć, jak opalone i zgrabne sąjej nogi. - Ja po prostu... - Niech pan nie przeprasza. - Westchnęła, podciągając mokre spodnie i udała się w kierunku namiotu. Zatrzymała się przy wejściu. - Jestem naturystką, więc zwykle nie zastanawiam się nad takimi rzeczami. Ale rozumiem, że mógłby pan poczuć się niezręcznie, więc uszanuję pańskie prowincjonalne życzenia. Jak to mówią, kiedy wejdziesz między wrony... Klapa namiotu opadła. - Widziałem wiele wron - skomentował Indy - i żadna z nich nie krakała tak, jak pani. Klapa ponownie się uniosła. Ulla rzuciła mu ręcznik. - Zamiast tracić energię na wymyślanie dowcipów - zasugerowała - mógłby pan poszukać jakichś suchych gałęzi na ognisko. Powinien pan wysuszyć ubranie, a ja chętnie napiłabym się kawy. Wszystkie potrzebne rzeczy znajdzie pan w zestawie kuchennym. Indy wlepił w nią wzrok. - Umie pan chyba zaparzyć kawę, co? - zapytała przekornie. Kiedy słońce schowało się na zachodzie, Indy szczelniej owinął koc wokół ramion i upił łyk kawy z blaszanego kubka. Skromny posiłek złożony z fasoli i suszonego mięsa nieco go udobruchał, ale nadal dręczyło go to, że Ullanie wierzyła, iż naprawdę jest Indianą Jonesem; prawdziwy Jones, jak to ujęła, nie byłby na tyle tępy, żeby się zgubić w jaskini. Ulla siedziała nieopodal, czesząc swoje blond włosy i mruczała zadowolona pod nosem. W pewnej chwili przerwała i szerokim gestem objęła horyzont wokół nich. - To wszystko - powiedziała - znajdowało się kiedyś pod wodą. - Wiem - odparł Indy. - W naszej geologicznej przeszłości, w okresie permu, tereny te pokrywało rozległe tropikalne morze, a te góry tworzyły ogromną wapienną rafę koralową, podobną do Florida Keys* - rzekła. - Ten kanion był ongi podmorskim rowem, a formacje, które tu widzimy, wyrzeźbiły fale w ciągu milionów lat. - Później - Indy podjął wątek - wody opadły i cała równina została wypchnięta do góry przez trzęsienia ziemi. Lasy, które zachowały się w najwyższych partiach Gór Guadalupe, powstały j esz-cze podczas epoki lodowcowej w plejstocenie i do dzisiaj pozostały praktycznie nie zmienione. - Ironia losu - zadumała się Ulla. - Wszystko to j est elementem gigantycznej układanki, jej fragmenty zaczynamy zaledwie dostrzegać. Nikt nie wie, jak daleko naprawdę rozciągają się te jaskinie. Połączenie między Górami Guadalupe i Kentucky może stanowić tylko ich skromną część. Z tego, co wiemy, cała ziemia może być poprzecinana takimi połączonymi jaskiniami. Indy uśmiechnął się. - Myśli pan, że zwariowałam, prawda? - Nie - odparł Indy. - Myślę, że jest pani fantastką. - Ziemia to żywa istota, panie Jones. - Ulla nachyliła się, wspieraj ąc dłonie o grunt. - Skały pod nami wydaj ą się nam martwe j edy-nie ze względu na nasz krótki żywot i równie ograniczoną wyobraźnię. Ale pod moimi dłońmi pulsuje życie, choćby nawet uderzenia serca ziemi dzielił tysiąc lat. Deszcz, który nas dziś przemoczył, to życiodajna krew tej planety. Wapień j est nieustannie wymywany przez wodę. Staj e się ona lekko kwasowa podczas podróży przez atmosferę ziemską i stopniowo wypłukuje kras, tworząc nowe arterie i żyły. My nazywamy je jaskiniami i zapadlinami. Mają one swój cel, odprowadzają wodę, której ziemianie jest w stanie wchłonąć. Dlatego właśnie tak niebezpieczne było zejście do jaskiń przed burzą. - Sądziłem, że zdążę przed deszczem - bronił się Indy. - Gdybym zdecydował się czekać, mógłbym zbadać te jaskinie dopiero po wielu dniach -jeżeli w ogóle. - Co za różnica - dzień czy tydzień zwłoki? - zapytała. - Albo nawet i rok? Tak się panu spieszy do bogactw albo do śmierci? Indy przyciągnął ku sobie plecak i wyjął jedną ze złotych sztab. Przy świetle ogniska zbadał znaki mennicze. * Łańcuch wysp koralowych w USA, ciągnący się od południowego krańca półwyspu Floryda w kierunku południowo-wschodnim (przyp. tłum.). 89 - Warto było narażać życie dla tego złota? - zapytała. - Nie - odrzekł Indy. - Ale dla tego, co reprezentuje, być może. - A cóż to takiego? - Proszę spojrzeć. - Wskazał palcem rząd pieczęci i znaków. -Pani mnie nazywa złodziejem, podczas gdy to złoto pierwotnie ukradli Hiszpanie, najprawdopodobniej Inkom z Peru. Inkowie mogli je wydrzeć samej ziemi, ale bardziej prawdopodobne jest, że uzyskali je od innych szczepów, w charakterze łupów lub trybutu. Bóg jeden wie, jak wiele bezcennych dzieł sztuki prekolumbijskiej zostało stopionych, by uformować tę sztabę. Ten znak informuje nas, że Hiszpanie odlewali sztaby w Mexico City w szesnastym wieku. Jest tu nazwisko kapitana, któremu powierzono zadanie przetransportowania złota z Mexico City do Hiszpanii - Don Pedro Juan Garcia. Gdzieś po drodze kapitan zawiódł pokładane w nim oczekiwania, albo tracąc towar na rzecz bandytów, albo biorąc nogi za pas wraz z częścią skarbu. A tu jest ostrzeżenie dodane przez kościół, że złoto jest własnością Boga i Króla, i że może je przenosić jedynie katolik, który niedawno przystąpił do spowiedzi, natomiast ognie piekielne oczekują każdego próbującego położyć na nim łapy poganina. - Jest pan poganinem? -Nie. - Cholera - powiedziała Ulla. - Myślałam, że tak. - A pani? - zapytał Indy. - Naturalnie - odrzekła. - Oddaję cześć słońcu. Oraz, w pewne dni tygodnia, Asom. - Czyli Pradawnym - przetłumaczył Indy - bogom skandynawskim. - Dokładnie tak. Właściwie nie wierzę, by mnie słyszeli - podjęła wątek. - Ale dla mnie ma to tyle samo sensu co bycie protestantem, katolikiem czy muzułmaninem. Przynajmniej nie zabijam ludzi, którzy się ze mną nie zgadzają. - To niewielki postęp - mruknął Indy. - Proszę kontynuować swoją opowieść - powiedziała. - Skąd tu, w górach, wzięło się złoto? - O to trzeba by zapytać złota - odparł Indy. - Było wielokrotnie kradzione. Wreszcie znalazło się w posiadaniu Apaczów, którzy ukryli je tu, by nie wpadło w ręce Europejczyków. - Dopóki nie zostało ponownie skradzione - zauważyła Ulla. -A co pan zrobi z pańskim bogactwem, panie Jones? Czego pragnie pan w głębi serca? Dużego domu? Może posiadłości? Z dziesiątka- 90 mi służących, którzy będą robili panu kawę i mówili: „Tak, panie Jones, natychmiast, panie Jones"? - A co, chciałaby pani udział? - Absolutnie nie. - Wydawała się zszokowana samym pomysłem. - To złoto j est splamione krwią i nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Jedynie głupiec mógłby sądzić, że uczyni go ono szczęśliwym. - W takim razie jestem głupcem - przyznał - który próbuje kupić sobie cud. - O czym pan mówi? - Nie chcę na ten temat rozmawiać - Indy włożył sztabę z powrotem do plecaka. - Dlaczego? - Przywykłem do ryzyka - powiedział. - Przeważnie po to, bym mógł przez chwilę potrzymać w dłoni jakiś błyszczący fragment historii, a potem umieścić go w muzeum, aby inni ludzie również mogli zachwycić się nim tak, jak ja, gdy go po raz pierwszy ujrzałem. - A czym się różni ten konkretny przypadek? - Tym razem to sprawa osobista - wyjaśnił. - Zniżyłem się do poziomu Belloąów tego świata. -CotojestBelloą? - Szczególny rodzaj małego potwora - powiedział Indy. - Z tą różnicą, że to, co on robi dla pieniędzy, ja robię z zamiłowania. - Nie rozumiem. - Powiedziałem, że nie chcę o tym rozmawiać. - Proszę. - To długa historia, i nie jestem pewien, czy opowiedziałbym ją nawet przyjacielowi. Pani raczej nie bardzo mnie lubi. Przysunęła się bliżej i położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie wiem, czy możemy zostać przyjaciółmi - rzekła - ale teraz, gdy rozmawiamy, zdecydowanie mniej pana nie lubię. Proszę, j eśli czu-je pan choć odrobinę wdzięczności dla mnie za wyciągnięcie pana z tej dziury, niech pan mi opowie coś więcej. Świat zna tak niewiele dobrych historii o miłości, że nie powinien pan utrzymywać swojej w ukryciu. Indy odchrząknął. - Skąd pani wie, że jest taka dobra? - zapytał. - Miłość odnaleziona i utracona - to przecież dość oklepana śpiewka. Spotyka to królów i biedaków z tą samą zadziwiającą regularnością. - Proszę mi zaufać - rzekła. -1 opowiadać dalej. Indy zamknął oczy. Czuł się tak, jakby miał zaraz wyrwać z piersi swoje bijące serce i pokazać je Ulli. Opowiedział jej, jak głęboko 91 w dżungli Hondurasu Brytyjskiego, w zagubionym mieście Cozan, znalazł czaszkę zrobioną z kryształu. - Została wykonana z najczystszego kwarcu na wzór kobiecej czaszki, przepięknie ukształtowana. Był to przedmiot kultu, który jakieś zaginione pokolenie musiało czcić jako jednocześnie inspirujące i przerażające. Ciążyła na niej klątwa, jak to zwykle się zdarza w przypadkach takich skarbów. Jednakże ta klątwa była bardziej dia-boliczna niż pozostałe: znalazca czaszki nie miał umrzeć, lecz zabić to, co kocha ponad wszystko. - A co pan kocha ponad wszystko? - Nie co, lecz kogo - skorygował Indy. - Nazywa się Alecia Dunstin. Marudę włosy i niebieskie oczy. Jest jasnowidzem. Jej brata, alchemika, faszyści schwytali w nadziei przemienienia ołowiu w złoto. - Umarła? - Przeżyła, ale nie dzięki mnie - rzekł Indy. - Ja nie służyłem jej zdrowiu. - Zachorowała? - Omal nie spowodowałem jej śmierci - powiedział Indy. - Kiedy byliśmy razem, działy się osobliwe rzeczy, zwykle jakieś usiłowanie zabójstwa. Im bardziej stawaliśmy się sobie bliscy, tym było gorzej. Plan transmutacji ołowiu w złoto w końcu spalił na panewce. Jej brat zginął, podobnie jak wielu innych. Ona przeżyła, ale otarła się o śmierć. To przeważyło szalę. Już od dłuższego czasu jej nie widziałem. - Gdzie ona teraz jest? - Nie wiem - powiedział Indy. - Przypuszczalnie nadal w Anglii. Nie utrzymujemy ze sobą kontaktu. - A czaszka? - zapytała Ulla. - Zaginęła - odparł Indy. - Po tym, jak mi ją skradziono, przeszła przez wiele rąk, a później zatonęła razem z niemiecką łodzią podwodną. Jednakże znajdowała się w wodoszczelnym pojemniku, który mógł wypłynąć na powierzchnię i podryfować z prądem. - Nikt nie wie, gdzie ona jest? - Ktoś wie - rzekł Indy. - A ten ktoś, kto twierdzi, że wie, powie, ale za odpowiednią cenę - zgadła Ulla. - Zatem złoto ma być zapłatą za informację, by mógł pan zlokalizować czaszkę i odnieść ją z powrotem do dżungli z nadzieją zdjęcia klątwy? - Tak - odparł Indy. 92 - Jeśli ktoś wie, gdzie jest czaszka, dlaczego sam jej nie odnajdzie? - zapytała. - Ponieważ to wiązałoby się z wystawieniem do wiatru nazi-stów, którzy już raz mu za nią zapłacili - powiedział Indy. - Bezpieczniej dla niego sprzedać tę informacj ę mnie, żebym to ja nadstawiał karku. Ulla milczała przez chwilę. - To brzmi dość nieprawdopodobnie... - Nie musi mi pani wierzyć - rzekł Indy. Ogień obozowiska tańczył w oczach Ulli, gdy zmagała się w myślach z opowieścią Indy'ego. - Ta Angielka - powiedziała miękko. - Czy wy... - Czy kochaliśmy się ze sobą? - zapytał Indy. - Nie. Może to zabrzmi irracjonalnie, ale chyba tylko dzięki temu ona nadal żyje. - To smutne - stwierdziła Ulla. - Ale pana problem nie jest wyjątkowy. Seks i śmierć często są powiązane ze sobą w mitologii, podobnie jak w przypadkach choroby psychicznej. - Sądzi pani, że zwariowałem? - Nie - odpowiedziała ostrożnie - ale wielu ludzi borykających się z podobnymi problemami zareagowało pozytywnie na terapię. - Nie potrzebuję psychiatry - rzekł Indy. - Oczywiście, że nie - powiedziała Ulla. -1 nie ma pan problemów z rzeczywistością. Jest pan słynnym Indianapolis Jonesem, który w przerwach między odkrywaniem zaginionych miast i walką z faszyzmem boryka się z klątwą grożącą zabiciem jego prawdziwej miłości. - Kiedy pani tak to ujmuje - rzekł Indy - istotnie brzmi to jak szaleństwo. - Więc o co panu chodzi, panie Jones? - Mogłaby się pani przynajmniej zwracać do mnie per „doktorze Jones"! - No właśnie - powiedziała Ulla. Indy skoczył na równe nogi. - Mam tego serdecznie dosyć - oświadczył, owiązując koc wokół bioder i zaczął zbierać swoje nadal wilgotne ubrania z patyków po drugiej stronie ogniska. - Dzięki za uratowanie mi życia, siostrzyczko, ale jeśli zostanę tu jeszcze chwilę, to naprawdę zwariuję. - Proszę usiąść - powiedziała spokojnie Ulla. - Nie - zaprotestował Indy. - Skończyła się moja cierpliwość. - Proszę usiąść, panie Jones - powtórzyła. - Nie widzi pan, że nie jesteśmy sami? 93 Indy zamarł. Na krawędzi zasięgu światła ogniska stał uzbrojony mężczyzna. Był wysoki i miał szerokie bary, strzechę czarnych włosów na głowie, a większość jego twarzy skrywała się pod brodą gęstą i splątaną jak krzew czarnej porzeczki. Broń okazała się starym jednostrzało-wym karabinem, jakiego farmerzy czasem używali do zabijania lisów, a jego lufa była zniszczona i skorodowana. - Kłótnia kochanków? - mruknął mężczyzna. - Jak długo pan tu jest? - zapytał Indy. - Dość długo, by usłyszeć co trzeba - wycharczał mężczyzna. -Dość długo, by usłyszeć, jak rozmawiacie o złocie. Trzymajcie ręce na widoku. - O złocie? - fałszywie zdziwił się Indy. - Niech pan nie kłamie - powiedziała Ulla. - To nie przystoi. Poza tym on najwyraźniej zna prawdę. Może pan jest gotów oddać życie za swoje cenne złoto, ale ja nie. Indy'emu ręce opadły. - W górę rączki - ostrzegł mężczyzna. - Ona ma rację. Mogę zabić was oboje. - Kim pan jest? - zapytał Indy. - Nie wygląda mi pan na mordercę. - Mylisz się - powiedział podniosłym głosem mężczyzna. - Przełamałem pewną mentalną granicę, jakbym nie był już człowiekiem, ale jakimś zwierzęciem. O to w życiu chodzi, czy nie? Straciłem czterdzieści trzy lata, zanim zrozumiałem, że życie rządzi się prawem dżungli: zjeść lub samemu zostać zjedzonym. - Chyba nie jest aż tak źle - zaryzykował stwierdzenie Indy. -Możemy sięjakoś dogadać. - Wy, miastowi, zawsze chcecie się dogadywać, co? - zapytał mężczyzna z odrazą w głosie. - Moją farmę zagarnął piach i bank. Żona uciekła z j ednym takim z miasta, który dostarczył mi papiery. No to powiedziałem, do diabła z tym, jadę na zachód. Wydałem ostatniego centa na żałosną namiastkę samochodu, jaką wcisnął mi w Tulsie j eden miej -ski farmazon zapewniając, że dojadę nią do Kalifornii. Wóz rozkraczył się trzy dni później w Nowym Meksyku. Skrzynia biegów była wypełniona trocinami, by rozwalone biegi nie zgrzytały, dopóki nie wyjadę ze stanu. Od tego czasu zacząłem się błąkać, a w każdym mieście, do którego przyszedłem, mieszczuchy mówili mi, że ich prawo zakazuje włóczęgostwa. Więc od tego czasu żyję z darów natury, a na jej wikcie nie można się utuczyć. I co masz mi do zaproponowania, mieszczuchu? 94 - Miał pan trochę pecha - powiedział Indy, nadal trzymając ręce w górze. - Może jednak odłoży pan tę pukawkę, przekąsi coś i omówimy sytuację? - Niczego nie będę omawiał - rzekł mężczyzna. Opuścił nieco lufę rozglądając się w ciemnościach. - Poza tym, to miejsce mnie przeraża - wyszeptał niemal. - Pełno tu grzechotników, panter i duchów. Duchów Indian, jak sądzę. Zabiliśmy ich wielu w tych stronach. - Jest pan religijny? - zapytał Indy. - A co to ma do rzeczy? - warknął mężczyzna. - W takim razie czytuje pan Biblię, tak? - Oczywiście, że czytałem Biblię - odparł. - Zatem wie pan, do czego Bóg używa pustyni - powiedział Indy. - Poddaje na niej próbie ludzkie serca. Właśnie to w tej chwili robi z panem. To pańska próba. - Bujda. - Tak? - zapytał Indy. - Ma pan rację co do jednego. Istotnie posiadamy złoto. Jest w tym plecaku. Pokaż je, Ulla. Ulla otworzyła plecak i wyjęła jedną ze sztab. - A niech to - odezwał się mężczyzna. - Jak żyję, nie widziałem nigdy tyle złota. Co ja gadam? Prawie w ogóle nie widziałem złota. - To uczyniłoby pana bogaczem. - Mógłbym znowu sypiać w prawdziwym łóżku - zadumał się mężczyzna. - Z pościelą. I jadać rano śniadania. Stek i jaja. A potem pójść do sklepu i kupić sobie nowy garnitur. - To wszystko j est możliwe - zgodził się Indy. - Ale tkwi w tym jeden haczyk. - Jaki? - Będzie pan nas musiał wcześniej zabić. - Panie Jones! - odezwała się Ulla. - Proszę mówić za siebie. - Ona ma rację - powiedział Indy. - Musi pan jedynie zabić mnie. - Ee - rzekł mężczyzna. - Powinienem zabić was oboje, żeby nie było świadków. - W porządku - przytaknął Indy. - Nie okaże się to trudne, zważywszy że mam na sobie jedynie ręcznik. Nie posiadam noża ani broni. Nawet nie mam butów na nogach. Z nią może być nieco trudniej, bo pewnie spróbuje ucieczki. Albo też zdecyduje się walczyć. Lepiej żeby pan był szybki w przeładowywaniu tego zabytku. Ale to nie jest największy problem. 95 -Nie? -Nie-rzekł Indy. -Najtrudniejsze przyjdzie wtedy, gdy będzie pan już spał w swoim wielkim łożu, jadł swój stek i kupował nowe ubranie. Sądzi pan, że będzie mógł robić to wszystko ze świadomością, iż jest pan mordercą? Mężczyzna zastanawiał się przez chwilę. - Tak - odparł. - Sądzę, że tak. Wycelował w pierś Indy'ego. - Obawiałam się, że to powie - rzekła Ulla. - Co u ... Lufa karabinu nagle podniosła się i broń wypaliła w nocne niebo. Karabin został wytrącony z rąk napastnika dębowym kosturem. Dzierżył go nagi dziki człowiek o siwych, sięgających ramion włosach i z drewnianym krzyżem na szyi. W jego oczach czaiła się dzikość, a przez szyję biegła brzydko zrośnięta blizna z dawnych lat. Dzikus odrzucił kij, wydobył zza pasa wyostrzony nóż i skoczył na niedoszłego mordercę. Jedną ręką złapał za czarną czuprynę, unosząc jednocześnie ostrze i szykując się do zadania śmiertelnego ciosu. - Johnie Siedem Dębów - przemówił Jones. Ostrze zawisło w powietrzu. - Nie zabijaj go - poprosił Indy. Dziki człowiek rzucił przez ramię pytające spojrzenie. To wystarczyło, by ofiara wyślizgnęła się spod niego. Mężczyzna podniósł się niezgrabnie i popędził w mrok, porzucając karabin. Dzikus potrząsnął głową. Wstał, nadal ściskając nóż w prawej dłoni. Wskazał w kierunku uciekającego mężczyzny i kilkakrotnie dźgnął nożem powietrze. - Tak, chyba zasłużył sobie na to - przyznał Indy. - Ale teraz może opowiadać o tobie historie w Pine Springs Cafe. To chyba lepsze, prawda? Dziki człowiek uśmiechnął się. - Dziękujemy - powiedziała Ulla. - Nie wiem co... - Trochę na to za wcześnie - ostrzegł ją Indy. - Poza tym on nie może mówić. -Kto to jest? Indy udzielił odpowiedzi. John Siedem Dębów zbliżył się do ogniska i obejrzał leżącą na ziemi sztabę złota. Następnie szturchnął plecak bosą stopą i j ego oczy spostrzegły dwie pozostałe sztaby. - Co on teraz robi? - zapytała Ulla. - Kradnie złoto dla siebie? 96 - On nie potrzebuje złota, może go jedynie pilnować - rzekł Indy. - Wiem, bo widziałem j ego ślady w j askini skarbów. - Milczał przez chwilę. - Nie, sądzę raczej, że zastanawia się, czy ma zabrać nasze głowy. - Niezręczna sytuacja - zauważyła Ulla. Siedem Dębów zwrócił się ku Indy'emu, zwinął wolną rękę w pięść i ścisnął ją na wysokości swego serca. Potem machnął pięścią w kierunku ziemi. - Co to znaczy? - zapytała Ulla. - To indiańska mowa gestów - rzekł Indy. - Mówi, że jest bardzo smutny -jego serce leży na ziemi. - Skąd pan to wie? - zapytała. - Byłem skautem. Siedem Dębów wskazał na złoto, a potem uniósł rękę wnętrzem dłoni ku górze, rozczapierzył palce i zaczął nimi wolno poruszać. - Pyta, dlaczego wziąłem złoto - powiedział Indy. - To powinno być zabawne - wyszeptała Ulla. - Skoro ja panu nie uwierzyłam, jak pan wytłumaczy to jemu? - Nie jest głuchy - rzekł Indy. - Tylko niemy. Rozumie, co się do niego mówi. Proszę więc zachować przez chwilę spokój, dobrze? - Powinnam była zostawić pana w jaskini - Ulla pokiwała głową z niesmakiem. - Posłuchaj - zwrócił się Indy do dzikiego człowieka - staram się coś naprawić. Przykro mi, że nie mogę tego wyjaśnić tak, abyś zrozumiał, ale potrzebuję złota, by pokonać zło, jakie zostało uwolnione na świecie, w którym mieszkają nasze serca. Siedem Dębów skrzyżował ręce na piersi i obrzucił Indy'ego podejrzliwym wzrokiem, jakby chciał zapytać, co Indy wie o miejscu, w którym mieszkają serca. - Wszyscy ludzie - mówił dalej Indy - odbywają tę samą podróż. Ma ona wiele imion, lecz istnieje tylko jedna droga. Wielu ją porzuca, wielu podąża w przeciwnym kierunku, a wielu po prostu potyka się z zamkniętymi o ... Kiedy Indy przemawiał, Ulla podkradła się, stanęła mocno na nogach, wzięła zamach i po mistrzowsku uderzyła Johna Siedem Dębów w czuły punkt za lewym uchem. Dziki człowiek upadł na ziemię nieprzytomny. - Dlaczego pani to zrobiła? - zapytał Indy. - Wolałabym umrzeć, niż ponownie wysłuchać pańskich wyjaśnień - powiedziała, zabierając nóż z wyciągniętej ręki dzikusa. 7-IndianaJones... 97 - Gdzie się pani tego nauczyła? - wybełkotał Indy. - Wszystkie kobiety wikingów uczą się walczyć - odrzekła. -Używamy tych umiejętności tylko w razie potrzeby. - Szukała pulsu na ogorzałej szyi mężczyzny. - Nic mu nie będzie - powiedziała. - Ale za kilka minut dojdzie do siebie i wpadnie w złość. Uciekajmy stąd, póki jeszcze możemy. Wlokąc za sobą pióropusz czerwonego kurzu, stara ciężarówka stoczyła się z szosy i zajechała przed wejście na niewielkie lotnisko położone na peryferiach El Paso. Samochód wpadł w szczególnie głęboki wybój, pasażerowie odczuli potężny wstrząs, po czym pojazd z piskiem opon zatrzymał się przed hangarem. Indiana Jones zeskoczył ze skrzyni ładunkowej ciężarówki i wylądował niepewnie na ziemi. Plecak miał przewieszony przez jedno ramię. - Jest pan cały? - zapytał siedzący za kierownicą kowboj. - Mniej więcej - powiedział Indy, zdejmując resztę bagaży z paki samochodu. Następnie za pomocą kapelusza otrzepał ubranie z kurzu i słomy. Jednakże plamy po nawozie na siedzeniu spodni oparły się tak niewyszukanym zabiegom. - Mówił pan, że się panu spieszy - rzekł kowboj. - A ja ostrzegałem, że lubię jeździć ostro. - Mogę sobie jedynie wyobrażać, jak dobrze by pan sobie radził, gdyby ta maszyna nadal miała resory - stwierdził Indy. Podał rękę kowbojowi przez okienko szoferki. - Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział kowboj, pokazując kciukiem na Ullę, która zajmowała miejsce pasażera. -Nieczęsto zdarza mi się wozić taką ładną jałówkę w szoferce. - Dziękuję - powiedziała Ulla, siląc się na uśmiech. - Chyba. - To wspaniały komplement - rzekł Indy. - Sądząc po zapachu powiedziałbym, że nasz kierowca przetransportował już w życiu sporo bydła. Ulla wyciągnęła w kierunku kowboja banknot pięciodolarowy. - Mam nadzieję, że to wystarczy za pańską fatygę - powiedziała. - Proszę schować pieniądze, panienko. - Kowboj pociągnął za krawędź ronda wyświechtanego słomkowego kapelusza. - Ja nie biorę pieniędzy. - Dziękuję - rzekła Ulla wysiadając. -No cóż, muszę pędzić, amigos. Szef wygarbuje mi skórę, kiedy się dowie, że nie było mnie pięć godzin - oznajmił kowboj. -Adios! 98 Ciężarówka potoczyła się do przodu. Indy pomachał kierowcy na pożegnanie. Kowboj wydał okrzyk rebeliantów, zawrócił i pomknął w kierunku szosy. - Pełen entuzjazmu młodzieniec - skomentowała Ulla. - Długo nie zapomnę tej przejażdżki. - Ani ja- rzekł Indy. - Za każdym razem, gdy łykam ślinę, czuj ę posmak Teksasu. - Co to za miejsce? - Ulla zmrużyła oczy od słońca, ogarniając jednocześnie spojrzeniem polowe lotnisko i odrapany hangar, który jeszcze w niezbyt odległej przeszłości służył jako stodoła. Robiący wrażenie napis nad drzwiami biura głosił czerwono-złotymi literami: BRACIA WARD - TRANSPORT POWIETRZNY. Pod spodem znajdował się ręczny dopisek: Nie zadajemy żadnych pytań. - Czy mają stąd regularne odloty? - zapytała Ulla. - Czy mogę złapać samolot na Wschodnie Wybrzeże? - Widzi pani ten czerwono-złoty samolot tam na polu? - zapytał Indy. - Widzę. - To ich kurs na Wschodnie Wybrzeże. Albo na zachód. Oraz do Kanady i Meksyku - powiedział. - To ich jedyny samolot. To jest firma usług transportowych prowadzona przez dwóch facetów wychowanych w Erbie w stanie Arkansas. To nie linie pasażerskie. - Pan żartuje - stwierdziła Ulla. -Nigdy nie żartuję, siostrzyczko -poinformował ją Indy, stając w progu biura. - Jeśli chce się pani stąd dzisiaj wydostać, to tylko w moim towarzystwie. - Clarence! - zawołał Indy, wchodząc do wnętrza. - Donny! Jest tu kto? Na wyścielonym gazetami stole stał słój. Indy podniósł go, kolistym ruchem zamieszał zawarty w nim przezroczysty płyn i powąchał. - Fuj - powiedział. - Nafta? - zapytała Ulla. - Coś w tym guście - rzekł Indy. - Bimber. - Jakże jestem zaskoczona - zauważyła złośliwie Ulla. - Prohibicja została zniesiona, ale najwidoczniej trudno się wyzbyć starych nawyków. Indy wszedł przez otwarte drzwi do wnętrza hangaru. Jakby na przekór nieładowi w biurze, w hangarze panował nieskazitelny porządek. Rządki kluczy nasadowych i innych narzędzi wisiały schludnie 99 na kołkach. Środek pomieszczenia zajmował lotniczy silnik gwiazdowy podwieszony na dźwigu, a obok niego stał stół, na którym leżały jego tłoki i korbo wody. - To miejsce wygląda na opuszczone - powiedziała Ulla. - Niezupełnie - poprawił ją Indy. Kopnął parę butów, która wystawała spod stołu. - Hej! - rozległa się ospała odpowiedź. - Wstawaj - rozkazał Indy. - Masz klientów. Spod stołu wyczołgał się wysoki mężczyzna. Był mniej więcej w wieku Indy'ego, a na kieszeni na piersi niebieskiego kombinezonu widniało imię Bob. - A, to ty - odezwał się mężczyzna, przecierając twarz dłonią. -Dawałem właśnie odpocząć oczom, miałem zamiar wstawić sworznie w te tłoki. - Jasne, Clarence - odparł Indy. - Wąchałem w biurze źródło twojej inspiracji. - Chwileczkę, ja nie j estem pijany - mężczyzna za bardzo przeciągał słowa, by mogło to wypaść przekonywająco. - Trzymam to na wypadek ukąszenia węża. Sam wiesz, ile ich pełza po lotnisku. - Pewnie - powiedział Indy. - Ma pan na imię Clarence? - zapytała Ulla. - Ale na kombinezonie... - To Clarence, bez względu na to, co ma na kombinezonie. - Indy - zaprotestował Clarence. - Wiesz, że wolę imię Bob. Dlatego noszę je na piersi. - Na drugie ma Robert - wyjaśnił Indy. - Z jakiegoś powodu „Clarence" mu się nie podoba. Gdzie twój brat? - Donny pojechał do Juarez - odparł zapytany. - Nie będzie go przez co najmniej dwa dni. Indy i Clarence uścisnęli sobie dłonie. Następnie Jones zdjął z ramienia plecak i postawił go z brzękiem na betonowej podłodze. - Co tam masz? - zapytał Clarence. - Cegły? - W tej chwili to nieistotne - powiedział Indy. - Jestem w potrzebie, stary druhu. - O nie - rzekł Clarence. - Kiedy jesteś w potrzebie, zwykle oznacza to kłopoty. Co tojest tym razem, Jones? Nie namówisz mnie, żebym znowu wywiózł coś z Jukatanu. Ostatnim razem przez tydzień łatałem dziury po kulach. - Tym razem to prosta sprawa - oznajmił Indy. - Musisz tylko odbyć dla mnie króciutki lot. 100 - Dla nas - poprawiła go UUa. - Nie zostawi mnie pan tu, panie Jones. Zdołał pan już udaremnić moją wyprawę badawczą w Góry Gu-adalupe, przynajmniej dopóki żyjątam dzikusy i zubożali farmerzy. - Kto was ściga? - zapytał Clarence. - Nikt - odparł Indy. - Hm, nikt, odkąd wyj echaliśmy z Kansas. Myślą, że nie żyję. - Wspaniale - powiedział Clarence. - Słuchaj, to był j edynie... Clarence powstrzymał go ruchem ręki. - Im mniej będę wiedział, tym lepiej. Kiedy ktoś zagrozi mi połamaniem palców, oświadczę, że nic nie wiem. Poza tym, nie mogę wam pomóc. - Znaczy to, że nie chcesz - rzekł Indy. - Nie, nie mogę - powtórzył Clarence i wskazał ręką samolot stojący na lotnisku. - Pojutrze przewożę sprzęt naftowy do Mexico City i skrzynie są już załadowane na pokład „Panienki". - Nie ma sprawy - powiedział Indy. - Wrócisz na czas. - Już to słyszałem. - Clarence podniósł ze stołu klucz uniwersalny i wytarł go markotnie szmatą. - W twoim towarzystwie dwa dni mają dziwną właściwość wydłużania się do dwóch tygodni. - To będzie bułka z masłem - przekonywał Indy. - Szkolna wycieczka. Jest tu gdzieś telefon? - Na ścianie - Clarence wskazał kierunek kluczem. - Super - rzekł Indy. - Zastanów się nad moją propozycją. Zarobisz na tym. - To też już słyszałem. Po kilku minutach i za pośrednictwem wielu central, Indy uzyskał połączenie z biurem Brody'ego w Amerykańskim Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. - Indy! - wykrzyknął Marcus Brody. - Masz szczęście, że mnie złapałeś. Właśnie wychodziłem. Muszę przyznać, stary, że martwiłem się o ciebie jak diabli. Znalazłeś to, czego szukałeś? -1 nie tylko - powiedział Indy, patrząc na Ullę. - Wybornie - rzekł Brody. - A mapa? - Tak, nadal ją mam. - To jeszcze lepiej. - Ee, jest tylko jeden problem - wyjąkał Indy. - Z powodów niezależnych ode mnie mapa zmieniła się w mokrą kulę wielkości piłki tenisowej. Brody wydał z siebie gardłowy bulgot. 101 - Słuchaj, Marcus - rzekł Indy. - Jestem przekonany, że specjaliści z muzeum odrestaurują ją i znów będzie jak nowa. Cały czas utrzymuję ją wilgotną- tak się postępuje w podobnych przypadkach, prawda? - a twoi spece są najlepsi na świecie. - Naturalnie - odparł Brody. - Ale to nie cudotwórcy. Jak bardzo z nią źle? - Hm, raczej bardzo - przyznał Indy. - Indy - powiedział Brody z przyganą w głosie. - Och, Indy. - Przykro mi, Marcus. Jeżeli nie uda się przywrócić mapie pierwotnego stanu, jestem gotów za nią zapłacić. - Co przy mojej pensji potrwa aż do tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku, pomyślał. - Nie ma sensu wyciąganie pochopnych wniosków - rzekł Marcus. - Zobaczymy, jak poradzą sobie chłopcy piętro niżej. Ważniejsze, Indy, czy tobie nic się nie stało? - Wszystko w porządku - odparł Indy. - Dzięki, że pytasz. - A przy okazji - powiedział Brody. - Przyszedł do ciebie telegram. Obawiam się, że treść jest dość tajemnicza. - Przeczytaj mi go. - Chwileczkę. - Brody przeszukał kieszenie w poszukiwaniu okularów i telegramu. - O, jest. „Dla Indiany Jonesa, do rąk Marcu-sa Brody' ego. Jesteś zainteresowany? Czas i woda płynie nieubłaganie, a ty wciąż zwlekasz. Będę czekał na ulicy do wtorku, potem cześć pieśni". Podpisano: „Podziwiający cię kolega po fachu". Rozumiesz coś z tego, Indy? - Chyba tak - odparł Jones. Zamknął oczy. Po co ten arogancki „kolega" bawi się w gierki? Czy adres lub numer telefonu to zbyt duże wymagania? - Indy, jesteś tam? - Jestem. Marcus, jaki jest dzisiaj dzień? Pogubiłem się. - Wtorek, oczywiście. - Świetnie. - Indy, to jeszcze nie wszystko - powiedział Brody. - Znowu dzwonili ci goście z wywiadu wojskowego. Bardzo by chcieli się z tobą skontaktować. - Zostawili wiadomość? - Numer telefonu. - Podyktuj mi go - poprosił Indy. Na ścianie wisiał uwiązany na sznurku ołówek i Indy zapisał nim numer na rękawie. 102 - Mówili, że to dość pilne. - Zadzwonię do nich jak tylko będę mógł - obiecał Indy. - Muszę pędzić, Marcus. Dzięki za wszystko. - Indy - poprosił Brody. - Powiedz mi przynajmniej, gdzie jesteś. Ale Jones już odłożył słuchawkę. Klasnął w dłonie i powrócił do Clarence'a i Ulli. - Przemyślałeś sprawę? - To zależy - rzekł Clarence. - Dokąd mam was zabrać1? - Do Nowego Orleanu. - Do Nowego Orleanu? - zapytali razem Clarence i Ulla. - Nie dam rady przerzucić was tak daleko i zdążyć dostarczyć towar do Mexico City na czas - bronił się Clarence. - Oczywiście, że dasz - powiedział Indy. - To rzut beretem stąd -musisz tylko dać susa nad zatoką. - Powinieneś chyba spojrzeć na mapę, Indy - odparł Clarence. - Nie chcę lecieć do Nowego Orleanu - dorzuciła Ulla. - Myślałam, że zabierze mnie pan do jakiegoś miasta na Wschodnim Wybrzeżu, skąd mogłabym wrócić statkiem do domu. - Nowy Orlean to port - powiedział Indy. - I leży prawie nad Atlantykiem. - O nie, panie Jones. - Ulla pogroziła mu palcem. - Panie Jones? - zdziwił się Clarence. - Dlaczego okłamałeś tę miłąpanią? Nie powiedziałeś jej, kim jesteś? Obiecałeś zabrać jądo domu? Co ty knujesz, Indy? - Niczego nie knuję... - Wstyd mi za ciebie - zganił go Clarence. - O co chodzi? - zapytała Ulla. - Kim pan jest? - Próbowałem... - Przecież to Indiana Jones - powiedział Clarence. - Przepraszam cię, Indy, ale nie będę kłamał. Nie zamierzam zadawać żadnych pytań, ale to co innego niż proszenie kogoś, by łgał, prawda? - To znaczy, że pan naprawdę jest Indianapolis Jonesem? - wybełkotała Ulla. - Dowiedziałam się z podpisu wewnątrz kapelusza, że nazywa się pan Jones, ale sądziłam, że chciał mnie pan nabrać... - Indiana - przerwał j ej Indy. - Mam na imię Indiana. I owszem, to ja. - To on - potwierdził Clarence. - Jest sławny we wszystkich czterdziestu ośmiu stanach, a nawet w kilku innych krajach. W biurze mam ścianę pełną wycinków z gazet. Ze zdjęciami i w ogóle. 103 W kilku z nich jest nawet o mnie mowa. Ale w większości są to doniesienia o aresztowaniu. - Nie wypaczaj faktów - zaprotestował Indy. Zwrócił się do Ulli. -Nigdy nie byłem aresztowany. - Już zapomniałeś, jak wydostałem cię z tego małego kicia w El Cedral na wyspie Cozumel? - zapytał Clarence. - Albo jak na Kostaryce... - Tamto to było co innego - rzekł Indy. - Ta sprawa w El Cedral miała związek z moją pracą, a zarzuty nie trzymały się kupy. Zaś Kostaryka to zwykłe nieporozumienie. - No cóż - powiedziała Ulla. Splotła ramiona na piersi i nerwowo tupała prawą nogą. - Przepraszam. Chyba powinnam była panu uwierzyć. - Nie mamy czasu na dyskusje na ten temat - uciął Indy. - Muszę się dostać do Nowego Orleanu i to jak najszybciej. - Dochodzi jedenasta. - Clarence zerknął na zegarek. Podszedł do wiszącej na ścianie mapy przedstawiającej północną i środkową część Stanów. Zmierzył odległość kciukiem i palcem wskazującym. - Stąd do Nowego Orleanu jest na oko tysiąc sześćset kilometrów. „Panienka" ma prędkość przelotową około trzystu dwudziestu kilometrów na godzinę. Jak dobrze pójdzie, wylądujemy w Louisianie około szesnastej. - Czy to znaczy, że się zgadzasz? - zapytał Indy. - A ile płacisz? - zapytał Clarence. - Wyślij mi rachunek - odparł Indy. - Jesteś już załadowany, tak? - Raczej naładowany - szepnęła Ulla pod nosem, przypomniawszy sobie słój z biura. - Tak, ale muszę mieć pełne zbiorniki - powiedział Clarence. -Do Nowego Orleanujest mniej więcej tyle, ilejestem w stanie pokonać bez międzylądowań. Wy już wchodźcie na pokład, a ja zamknę interes. Indy zarzucił na ramię ciężki plecak. - Ulla zostawiła przed wejściem bagaże - poinformował Clarence^. -Wezmę je. Idźcie do samolotu. Indy i Ulla wyszli na lotnisko, gdzie czekał dwusilnikowy DC-2. Srebrne poszycie samolotu oślepiało odbitymi promieniami słońca. Nos pokrywała warstwa mdłej, czerwonej farby. Pod okienkiem pilota widniała wypisana czarnymi literami nazwa samolotu: „Panna Przygoda". - Jak wejdziemy do środka? - zapytała Ulla. 104 Indy otworzył przypominający zapadnię luk w podbrzuszu. - Wespniemy się tędy - powiedział. Indy ukląkł i pozwolił Ulli wejść sobie na ramiona, a następnie podsadził jądo wnętrza samolotu, nie zważając najej protesty, że da sobie radę sama. Potem wdrapał się za nią. - Tu jest jak w piecu - stwierdziła. Indy wszedł do kokpitu i otworzył boczne okienka. Pomogło, ale niewiele. Za kilka minut ich ubrania zrobiły się mokre od potu. Ulla odgarnęła wierzchem dłoni kosmyk blond włosów z czoła i spojrzała na skrzynie spoczywające w ładowni. Większość z nich była wyraźnie oznaczona jako zawierająca maszyny i dobrze zabezpieczona, ale obok stało kilka skrzyń otwartych i luźno zapakowanych. Wypełniały je zabawki - lalki, bączki, wszystko, co można było znaleźć w lokalnym sklepie z zabawkami. - Kto wysyła zabawki z tego typu transportem? - zapytała. - Nikt - odparł Indy. - Clarence sam je kupuje i rozdaje dzieciom ze slumsów Mexico City. Innym razem zawozi im jedzenie lub ubrania. - Godne pochwały - powiedziała Ulla. Kiedy Clarence zakończył przegląd zbiorników, podał Indy'e-mu przez luk bagaże i kliny. Potem wślizgnął się do wnętrza samolotu i zamknął za sobą luk. - Lepiej mocno się trzymajcie podczas startu - poradził, sadowiąc swoje pokaźne ciało na fotelu pilota. - Wszystkie te deszcze zamieniły pas startowy w istny ser szwajcarski. - Czy do kierowania tym nie sąpotrzebni dwaj ludzie? - zapytała Ulla. - Byłoby to mile widziane - powiedział Clarence, uruchamiając prawy silnik. Motor splunął kłębem czarnego dymu i wydał charczący, wyjący odgłos. - Czy to normalne? - zapytała nerwowo Ulla. - Mniej więcej - odparł pilot, a silnik zadźwięczał uspokajającym, pulsującym warkotem. Następnie Clarence wyjrzał z kokpitu w kierunku drugiego silnika, również pobudzając go do życia. Indy zasiadł w fotelu drugiego pilota i zapiął pasy. Ulla zdecydowała się pozostać na ławce za przepierzeniem kabiny. - Wolę na to nie patrzeć - mruknęła. - Kiedyś zobaczyłam, jak wyrabia się kiełbasę, i do tej pory tego żałuję. Clarence wychylił głowę przez okno, by sprawdzić stery, kręcąc jednocześnie kołem w lewo i w prawo. 105 - Zerknij ze swojej strony, stary! - krzyknął. - Ster kierunku, klapy i tak dalej. Ruszają się? - W porządku - Indy skinął głową. Clarence zmarszczył nos. - Coś nie tak? - zapytał Indy. - Nie j estem pewien! - odkrzyknął Clarence. - Czuję taki dziwny zapach. Dałbym sobie głowę uciąć, że to świeży krowi placek, ale nie mieliśmy krów na lotnisku od czasu, kiedy Donny zderzył się z jedną w zeszłym roku. 6. Tłusty wtorek Nawet o wpół do piątej po południu Bourbon Street kipiała od zabawy i hulanek. Prowadząc Ullę za rękę, Indiana Jones przeciskał się przez tłum w kierunku starego Hotelu St. Charles, od którego nadal dzieliło ich kilka przecznic. - Czy ci wszyscy ludzie powariowali? - zapytała Ulla przekrzykując zgiełk. - Owszem - odparł Indy - ale jedynie chwilowo. Jutro będzie po wszystkim - zaczyna się Wielki Post. Puścił jej dłoń, by mogli przejść po obu stronach mężczyzny opartego o słup latarni i grającego na saksofonie. U stóp muzyka leżał sfatygowany kapelusz, w którym znajdowało się kilka drobnych monet. - Macie coś takiego w Kopenhadze? - zapytał Indy nie zwalniając kroku. Pragnął jak najszybciej dotrzeć do hotelu. Nie usłyszał odpowiedzi, odwrócił się więc, ale napotkał jedynie morze obcych twarzy. - Ulla! - krzyknął. - Gdzie u licha jesteś? Indy przepchnął się przez ciżbę z powrotem do saksofonisty, który ciężko pracował nad mierną interpretacją melodii popularnej piosenki o świętych. - Przepraszam - zagadnął Indy. Święci nadal maszerowali. - Nie widział pan takiej wysokiej blondynki? Święci stanęli. 107 - Widziałem ich wiele, człowieku - saksofonista przewrócił oczami. - Ale tę, której szukasz, wciągnięto do tych zielonych drzwi za nami. Spodziewałem się, że po nią wrócisz. - Dzięki - odparł Indy. - Hej! - krzyknął saksofonista. - Przepraszam - rzekł Indy. - Nie mam drobnych. Przepchnął się do solidnych drewnianych drzwi, które wskazał muzyk. Kiedy chwycił za mosiężną klamkę, wielki łysy brodacz oparł się o nie i zatrzasnął je. Jego palce skrzyły się od pierścieni. - A dokąd to? - zapytał Indy'ego. - Szukam przyjaciółki. - Tu nie ma żadnych twoich przyjaciółek - odparł brodacz. - A, to przepraszam - powiedział Indy. Odwrócił się i podniósł z chodnika butelkę po piwie, po czym obrócił się jak fryga i trzasnął nią brodacza w łysinę. Szkło rozprysło się na wszystkie strony, a twarz mężczyzny spłynęła krwią. - Dlaczego to zrobiłeś? - zapytał brodacz zanim padł na ziemię. Indy oparł go o ścianę budynku, po czym dał nura za zielone drzwi. Wnętrze było ciemne i zadymione. - Ulla? - zawołał. W głębi rozległ się stłumiony okrzyk. Indy pobiegł w tym kierunku, lecz jego oczy nie zdążyły się jeszcze przyzwyczaić do mroku. Wpadł na krzesła i stolik. - Ani kroku dalej, bo ją zabijemy - ostrzegł nieznany głos. - Puśćcie ją - powiedział Indy. - Wolne żarty - odpowiedział głos. - Wiesz, ile dają za taką damę na targu białych niewolników? - Więcej z nią kłopotu niż jest warta - rzekł Indy. - To i tak ją zabijemy. Indy sięgnął za pazuchę swojej skórzanej kurtki i wyciągnął bicz. Ruszył ostrożnie w ciemność, omijając stoliki zamkniętego baru. Przez okiennice przedostawało się do wnętrza dość światła, by mógł przy nim lawirować między sprzętami. - Nie zbliżaj się. Indy usłyszał trzask odwodzonego kurka. Spojrzał w kierunku, z k-tórego nadszedł dźwięk i spostrzegł niewyraźne, kiwające się w mroku pomarańczowe światełko. Posłał tam końcówkę bata. Bicz trzasnął ogłuszająco, a papieros upadł na podłogę sypiąc popiołem. 108 - Co to było, do cholery? - zapytał głos. - Prosisz o dokładkę? - Daj se spokój - odezwał się inny głos. -Niech ją zabiera. Porywacze uciekli, pozostawiając otwarte zielone drzwi. Indy jedynie przelotnie dojrzał ich plecy, kiedy uciekali. Światło zalało pomieszczenie i dostrzegł Ullę siedzącą na barze. Miała skrępowane ręce i nogi, a usta zakneblowane brudną bandaną. - Ani na chwilę nie można cię spuścić z oka - powiedział Indy, uwalniając ją z więzów. - Nic ci się nie stało? Ulla wyszarpnęła chustkę z ust i splunęła na podłogę. - Nic - odparła. - Wszystko stało się tak szybko, że nie miałam czasu... - Wiem. - Indy pociągnął ją w stronę wyjścia. - Wynośmy się stąd, zanim zbiorą odwagę i ponowią próbę. Gdy dotarli wreszcie do hotelu, mieszczącego się na St. Charles Street, poprowadził Ullę imponującymi schodami do dużych, dwuskrzydłowych drzwi. - Będziemy tu mieszkać? - zapytała, zadzierając głowę do góry na masywną fasadę. - Mam słabość do historii - wyjaśnił Indy. - To był kiedyś najważniejszy hotel w tym mieście. Zbudowano go w tysiąc osiemset trzydziestym siódmym roku. Stał się ulubionym lokalem bogatych plantatorów. W kantorze hotelu prowadzono handel niewolnikami. Jednak Bogu najwyraźniej nie przypadł do gustu ten układ, i pierwszy gmach spłonął w tysiąc osiemset pięćdziesiątym pierwszym roku. Odbudowano go, lecz ponownie strawił go ogień. Obecnie podziwiasz jego trzecie wcielenie, zbudowane mniej więcej na przełomie wieków. Przemierzyli spory westybul i podeszli do recepcji, skąd bacznie obserwował ich łysy mężczyzna w garniturze. Obrzucił wzrokiem obszarpane ubrania obojga i zachichotał pod nosem. - Czym mogę służyć? - zapytał protekcjonalnie. - Chcemy wynająć pokój - powiedział Indy. Mężczyzna zamknął księgę gości i dodatkowo wsparł się na niej przedramionami. - Ach, jakże mi przykro - odrzekł. - Ale nie mamy wolnych miejsc. - Nie macie wolnych miejsc? - zapytał Indy. - Ściana za panem jest pełna kluczy. - W tej chwili pokoje są sprzątane - prychnął mężczyzna. 109 - Wszystkie sześćset? - Przykro mi, ale nie mamy miejsca. Musi pan się przenieść ze swoimi... ee, interesami, gdzie indziej. Do recepcji podeszła para starszych ludzi. Ich kostiumy wyglądały dość komicznie. Mężczyzna był podstarzałym Markiem Antoniuszem, kobieta zaś, nosząca czarną perukę, Kleopatrą. Mężczyzna postawił na podłodze walizki i uderzył w dzwonek znajdujący się na pulpicie. - Obsługa! - wykrzyknął. - Proszę mi wybaczyć - powiedział recepcjonista do Indy'ego. Odbył z parą krótką rozmowę. Marek Antoniusz wpisał się na listę gości, wymienił gotówkę na klucz, który recepcjonista zdjął ze ściany za nimi. Następnie oboje udali się na górę, z boyem niosącym za nimi bagaże, a miecz mężczyzny brzęczał na schodach. - Wydawało mi się, że mówił pan, iż nie ma wolnych pokoi -wycedził Indy przez zaciśnięte zęby. - To prawda - potwierdził portier. - Nie ma. - Chodźmy stąd - powiedziała Ulla. - Pójdziemy gdzie indziej. - Nie chcę iść gdzie indziej - odparł Indy. - Chcę zostać tutaj. - Ale to niemożliwe - rzekł recepcjonista. - Proszę się zabierać, bo zawołam policję. - Czy w tym hotelu jest sejf? - zapytał Indy. - Co takiego? Oczywiście, że jest - odparł tamten. - To pierwszorzędny hotel. - Znakomicie. - Indy postawił plecak na ladzie. Wyjął trzy sztaby złota i ułożył je przed recepcjonistą. - Właśnie przybyliśmy do miasta w interesach i nie miałem okazji zanieść tego do banku i wymienić na gotówkę. Portier wyciągnął rękę po złoto, ale zaraz ją cofnął. - Pozwoli pan? - zapytał łagodnie. - Byłbym zobowiązany, gdyby zamknął pan to w sejfie - powiedział Indy. - A potem życzyłbym sobie, żeby wezwał pan swego kierownika, bym mógł z nim omówić tę sprawę. Kiedy jestem w Nowym Orleanie, zawsze zatrzymuję się w St. Charles. - To ja jestem kierownikiem - rzekł mężczyzna. - To znaczy, zastępuję go. Kierownik jest ze swoim bractwem. - W takim razie chciałbym porozmawiać z właścicielem - powiedział Indy. - Nazywa się, o ile mnie pamięć nie myli, Dubois... - To nie będzie konieczne - odrzekł żywo recepcjonista. - Widzi pan, zrozumiałem, że prosi pan o pokój. Nie wiedziałem, że cho- 110 dzi panu o apartament. O ile mi wiadomo, właśnie zwolnił się apartament Pontalba, jeśli panu to odpowiada. - Odpowiada - powiedział Indy - pod warunkiem, że ma oddzielne sypialnie. Wspomniał pan, że jest to hotel z pełnym serwisem, tak? -Naturalnie. - W takim razie proszę posłać kogoś po odpowiednie ubrania dla nas - rzekł Indy. - Potrzebujemy wszystkiego - koszul, spodni, skarpet, pasów, butów. Dla mnie bokserki i podkoszulek. Dla pani suknia. - Nie, proszę - odezwała się Ulla. - Tylko nie suknia. Męskie ubranie, jeśli łaska. Recepcjonista szukał kawałka papieru, a gdy znalazł, zaczął z pasją notować. - Tak, oczywiście - powiedział. - Wolno mi zapytać o rozmiar? Podali mu. -Z przyzwoitego sklepu - poinstruował Indy. -Nie najdroższego, ale i nie najtańszego. Może pan dopisać sobie dziesięć procent za fatygę, lecz nie więcej. - Dobrze - odparł recepcjonista. - Dziękuję panu. - Poza tym, czujemy się tu nieco nie na miejscu - rzekł Indy. -Potrzebujemy kostiumów. - Ale, proszę pana - wyjąkał portier. - Jest ostatni dzień karnawału i ... - Z pewnością ma pan odpowiednie koneksje - powiedział Indy. - Kim chciałabyś być? - zapytał Ullę. - Nie, czekaj. Pozwól, że ja wybiorę. Dla pani coś z Szekspira. Oczywiście nie chodzi mi o kostium pokojówki, lecz królowej. Zaraz, mam - królowej Danii. Zna pan Hamleta? Wyśmienicie. - Błagam - powiedziała Ulla. - Mogę być kimkolwiek, tylko nie Gertrudą. Może Ofelią. - Nie mam nic przeciwko temu - zgodził się Indy. - A pan będzie Hamletem? - zapytał recepcjonista. - Nie - odparł Indy. Recepcjonista skrzywił się. - Nigdy nie byłem tak niezdecydowany. Widzę siebie raczej jako typ bohatera. Fortinbras, nie sądzi pan? - Oczywiście - rzekł recepcjonista. - To jeszcze nie wszystko - powiedział Indy. Recepcjonista j ęknął. - Zgaduję, że banki są zamknięte? - W tej chwili tak, proszę pana. 111 - Proszę zadzwonić do bankiera, do którego ma pan zaufanie -rzekł Indy. - Do domu, jeżeli będzie to konieczne. Proszę poinformować go, że chciałbym wymienić te sztaby na gotówkę możliwie jak najszybciej i jak najdyskretniej. Obecne prawo zabrania prywatnego posiadania złota. Proszę mu powiedzieć, że natychmiastową obsługę nagrodzę premią. - Tak, proszę pana. Znam niejakiego pana Jamesa, który byłby skłonny panu pomóc. - Znakomicie - powiedział Indy. -1 jeszcze jedno. - O Boże. - Recepcjonista zadygotał. - Proszę się uspokoić - rzekł Indy. - To nic trudnego. Chciałbym zarezerwować na siódmą wieczór stolik na balkonie restauracji na piętrze. Chodzi mi o stolik położony na uboczu, lecz z dobrym widokiem na ulicę. I proszę dokonać rezerwacji dla trzech osób. - Dla trzech? - zapytała Ulla. - Zaufaj mi - powiedział Indy, wpisując się do księgi gości. Gdy skończył, podniósł wzrok na recepcjonistę. - Jak pan się nazywa? - Edwards - odparł recepcjonista. - Doskonała robota, Edwards - rzekł Indy. - Czynię pana osobiście odpowiedzialnym za przechowywanie tego towaru do czasu jego wymiany na gotówkę. Jeśli stanie pan na wysokości zadania, szepnę dobre słowo panu Dubois. Rozumiemy się? - Obawiam się, że tak - odparł nerwowo Edwards. Kelner otworzył butelkę bordeaux i nalałjego niewielką ilość wraz z okruchami korka do kieliszka Indy'ego. Indy powąchał wino, upił mały łyk i skinął głową. Kelner wziął od niego naczynie, wylał zawartość, po czym napełnił niemal po brzegi kieliszki Ulli i Indy'ego. - Pozwolą państwo, że pogratuluję wspaniałego doboru kostiumów - wycofywał się, patrząc na kolorową suknię Ulli i jej zaplecione w warkocze włosy. - Szczególnie pani wygląda wspaniale. Indy uśmiechnął się i wzniósł kieliszek. - Chciałbym wznieść toast - zwrócił się do Ulli. - Za długą i pomyślną przyjaźń. Obyśmy już nigdy nie znaleźli się zagubieni w ciemnościach. Oboje spełnili toast. - Tyle czasu spędziłam w dziczy - odezwała się Ulla, ocierając usta serwetką- że niemal zapomniałam o korzyściach płynących z cywilizacji. 112 - Jest ich mnóstwo. - Indy westchnął. - Wiesz, on miał rację co do tej sukni. Wyglądasz, jakbyś była do niej stworzona. - Naprawdę? - zapytała Ulla. - Czuję się nieco obnażona. Ale twój kostium jest dość fantazyjny. Może to ja powinnam przebrać się za Hamleta. - Miecz trochę przeszkadza, prawda? - Skąd mogę wiedzieć? - odparła Ulla. - Poza tym to rapier. - Wolę mój bicz. - Wygląda dość autentycznie, jeśli to jakakolwiek pociecha -rzekła Ulla. - Sądzę, że należało się tego spodziewać, wziąwszy pod uwagę liczbę szkół szermierki w Nowym Orleanie. - Naprawdę? - zapytał Indy. - Tak - odparła. - Właściwie to jedyne miejsce w Nowym Świecie, gdzie można się biegle wyuczyć tej prastarej sztuki. Prawdopodobnie z powodu tych wszystkich idiotycznych pojedynków, które kiedyś staczano. - Mam nadzieję, że nikt mnie dziś nie wyzwie - powiedział Indy. - Nie martw się. - Ulla uśmiechnęła się. - Byłabym twoim sekundantem. Roześmiał się. - Kiedy się rozluźnisz, jesteś zupełnie innym człowiekiem -zauważyła Ulla. - Jak każdy. - Naprawdę nie wiedziałam, co o tobie myśleć - kontynuowała. -Nadal nie wiem. Kiedy cię poznałam, wydałeś mi się taki nieprzyjazny, z tymi wszystkimi niewiarygodnymi historiami i spiskami, a teraz myślę, że można na tobie polegać jak na wschodzie słońca. Powiedz, czy dostałeś to, czego się spodziewałeś po popołudniowej wymianie? - Dostałem to, czego mogłem oczekiwać - powiedział Indy. -Ze względu na wartość historyczną złota zapłacono mi więcej niż za samą wagę. Ale mając taką ilość złota byłem praktycznie przestępcą. Zgodnie z prawem powinno to zostać zgłoszone rządowi. - A nie zostało? - Nie - odparł. - Przynajmniej teraz jest to problem nowoorle-ańskiego Pelican Bank. Co prawdopodobnie nie stanowi dla nich żadnego powodu do rozterki. - To dobrze. - Ulla skinęła głową. - Rząd najpewniej wykorzystałby swoją część na zakup broni i bomb. - Albo na żywność dla ludzi - rzekł Indy. - Wiesz, gdyby nie opieka społeczna i niektóre inne akcje, ludzie żyliby w o wiele gorszych 8-Indiana Jones... 113 warunkach. To podtrzymuje moją wiarę w ludzkość - gdyby mieli wybór, sądzę że ludzie woleliby być hojni i miłosierni. - Ach, i w rym sęk - powiedziała Ulla. - Wielu jest pozbawionych tego wyboru. - Czy zaliczasz się do tej garstki szczęśliwców, którzy go mają? -zapytał Indy. - Pytasz, czy jestem bogata? - No cóż, nie wyglądasz na posiadaczkę tego, co my, Amerykanie, nazywamy niewidzialnymi środkami utrzymania - powiedział Indy. - Doceniam podarowane mi przez ciebie ubrania - odparła. -Ale mogłabym sama za nie zapłacić. Moja rodzina należy do najbogatszych w Danii. Ojciec buduje statki. - Drakkary? - zapytał Indy. - W dawnych czasach nasza rodzina istotnie trudniła się budową drewnianych łodzi - powiedziała Ulla. - Chociaż drakkary należały do rzadkości. Obecnie produkujemy te wspaniale nowoczesne, stalowe okręty handlowe, napędzane silnikami na ropę. - Koniec z drewnianymi jednostkami? - Jedynie od czasu do czasu - powiedziała Ulla - budujemy drewnianą łódź w starym stylu, dla łowców niedźwiedzi z koła podbiegunowego. Drewno jest bardzo cierpliwe i zachowa szczelność, podczas gdy statek ze stali zostałby zgnieciony przez kry niczym puszka sardynek. - Auu. - Indy skrzywił się. - To brzmi dość boleśnie. W tym momencie pojawił się kelner i zapytał, czy sągotowi złożyć zamówienie. - Jeszcze nie - odparł Indy. - Nadal czekamy na naszego gościa. - Indy - szepnęła Ulla. - Umieram z głodu. Obawiam się, że te kanapki, które zjedliśmy wcześniej w pokoju, nie starczyły na długo. - Jeszcze parę minut - rzekł Indy. Kelner skłonił się i odszedł. - Na co czekamy? - zapytała Ulla. - Jesteś taki tajemniczy. - Na powód, który sprowadził mnie do Nowego Orleanu - odparł Indy, po czym spojrzał na zegarek. - Jak zwykle, daje na siebie czekać. - Skąd on w ogóle wie, że tu jesteśmy? - Wie - rzekł Indy. - Nowy Orlean to jedno z jego ulubionych miast. Wszędzie ma swoje oczy i uszy. Poza tym wie, że zawsze za- 114 trzymuję się w St. Charles, a nasz rzucający się w oczy stolik z wolnym miejscem jest nieomylnym zaproszeniem dla niego. - Cóż, w takim razie napiję się jeszcze wina - Ulla sięgnęła po butelkę. - Nalać ci też? - Nie, dziękuję - odparł Indy. - Jeszcze mam. Na ulicy poniżej festiwal szedł pełną parą. Mijała ich pozornie niekończąca się procesja maszerujących orkiestr i platform na kołach. Bractwa, które zbudowały platformy i paradowały na nich, rzucały w tłum błyskotki i od czasu do czasu na balkonie lądowała tania biżuteria. Indy podniósł jeden z naszyjników, który upadł nieopodal ich stolika. Ulla pozwoliła mu, aby zawiesił jej na szyi sznur tanich korali. - Dziękuję - powiedziała. - Zatrzymam go na pamiątkę, by przypominał mi naszą przyjaźń. - Jako coś taniego i do j ednorazowego użytku? - droczył się Indy. - Nie! Jako coś niespodziewanego i wspaniałego - odparła. -Nie wszystko co cenne zaczynajako złoto, doktorze Jones, lecz staje się nim ogrzane ciepłem naszych serc. - Jesteś nie tylko poszukiwaczką przygód, ale i poetką-powiedział Indy. - Każdy z nas nosi w sobie poezję - odparła - bez względu na to, czy potrafi ją wyrazić, czy nie. Nawet ty umiesz wstawiać poetyckie kawałki, kiedy mówisz o pewnych rzeczach - na przykład o bestiach, które trzeba poskromić, by uratować rudowłose syreny od pewnej śmierci. Ulicą płynęła szczególnie duża platforma w kształcie pirackiego statku. Podczas gdy działa pluły fajerwerkami i dymem, statek nagle obrał kurs na Hotel St. Charles. Tłum rozstąpił się przy akompaniamencie gwizdów i przekleństw, lecz sternik dobrodusznie udał, że zmaga się z kołem sterowym. Takielunek platformy sięgał tak wysoko, że Indy miał na wysokości oczu koniec rei, z której wydymał się żagiel ozdobiony czaszką i skrzyżowanymi piszczelami. Nagle od statku oderwała się uczepiona liny postać. Na balkonie wylądował pirat, po czym odwrócił się i zasalutował sternikowi. Okręt statecznie oddalił się, powoli powracając na środek ulicy. Pirat wsparł się pod boki i zmierzył wzrokiem Indy'ego i Ullę. Był niewysokim mężczyzną, ubranym na czarno, a w kącikach jego ust błąkał się figlarny uśmiech. Następnie zerwał z głowy kapelusz z piórami i skłonił się nisko. Zajął wolne krzesło, rzucił kapelusz na podłogę i zaczął zdejmować rękawice. 115 - Wcześnie mamy w tym roku Wielkanoc, n 'estpasl - zapytał. - Doprawdy? - zapytał Indy. - Z twojego wejścia można by sądzić, że to Halloween. Ulla, pozwól że ci przedstawię - oto Renę Belloą. —Au contraire - powiedział Belloą. - Jestem Jean Lafitte, przynajmniej dziś wieczorem. Lafitte, czarna owca mojej rodziny, uratował Nowy Orlean dla Amerykanów. Cóż za fatalna pomyłka. - Trudno uwierzyć, że w twojej rodzinie mogła się zdarzyć czarna owca, Renę - rzekł Indy. - To same czarne owce, nieprawdaż? - Twoje szczęście, że mam poczucie humoru - odparł Belloą. -Przestań więc silić się na żałosne docinki i przedstaw mnie jak należy swojej czarującej towarzyszce. Belloą ucałował dłoń Ulli. - Panno Ullo Tornaes z Kopenhagi, przedstawiam pani mon-sieur Belloąa z Marsylii - powiedział Indy. - Pamiętaj, ostrzegałem cię przed nim zawczasu. - To ma być potwór, o którym mówiłeś? - zapytała Ulla. - Ach, lecz delikatny potwór, kiedy okazja tego wymaga - rzekł Belloą. - Piękno poskramia bestię. - A ja myślałem, że piękno zabiło bestię - zakpił Indy. - Jedynie w amerykańskich filmach - odparł Belloą. Następnie wziął do ręki butelkę wina i obejrzał ją pogardliwie. - Rozczarowujesz mnie, Jones - powiedział. - Spodziewałbym się po tobie więcej fantazji. W końcu styl to esencja życia. - Masz to, czego szukam? - zapytał niecierpliwie Indy. - Nie tak prędko, Jones - ostrzegł Belloą. - Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi. Najpierw spożyjemy posiłek. Takie były wasze intencje, prawda? - Tak - poparła go Ulla. - Zjedzmy coś. Belloą zatarł ręce i wezwał kelnera, który podał mu menu. - Nie, nie - powiedział Belloą. - Wiem, czego nam trzeba. Pozwólcie. Na początek poprosimy krewetki i gumbo, a następnie cu-isses de grenouille. Jako danie główne, spróbujmy mostka cielęcego. Na deser zaś poprosimy ciasto pekan i kawę. Indy zrobił minę. - Coś nie tak, Jones? Chyba jadasz ciasto pekan, co? - Myślałem o żabich udkach. - Ależ musimy spróbować miejscowych specjałów - stwierdził Belloą. - Jadła pani już kiedyś gumbo, moja droga? Coś fantastycznego. Kiedy już sięjest w Nowym Orleanie, byłoby śmiertelnym grze- 116 chem nie wykorzystać takiej okazji. Aha, kelner - proszę mi przynieść absynt. Tylko prawdziwy, z Paryża, a nie to, co dajecie turystom. Przyłączysz się do mnie, Jones? - Nie, dziękuję - rzekł Indy. - To świństwo wyżera mózg. Kelner odszedł. - Co porabiałeś, stary przyjacielu? - zapytał Belloą. - Nie jestem twoim przyjacielem - odparł Indy. - Jones po prostu nie akceptuje naszego wzajemnego szacunku -powiedział. - Tak naprawdę niewiele nas różni. Jedynie pracujemy w nieco inny sposób. Kelner przyniósł absynt i Belloą kolistym ruchem zamieszał mocny zielony trunek w niskim kieliszku. Nawet ze swego miejsca Indy wyczuł intensywny aromat lukrecji. - Poznałem pewne szczegóły odnośnie twojej panny Dunstin -rzekł Belloą. - Mam nadzieję, że nie intymne - rzucił opryskliwie Indy. - Ależ skąd - zaprotestował radośnie Belloą. - Ona zupełnie nie jest w moim typie. Ale ta u twojego boku - hm, mógłbym pojedynkować się z tobą o jej rękę. - Już twoja - odparł Indy. - Gadaj, co wiesz. - Doktorze Jones! - napomniała go Ulla. - Przepraszam. Chciałem powiedzieć, że Ulla i ja jesteśmy jedynie dobrymi przyjaciółmi, ale lepiej traktuj ją z szacunkiem, bo inaczej spuszczę ci takie baty, że ruski miesiąc popamiętasz. Teraz mów, co wiesz o Alecii. - Trzyma z nazistami. - Nie wierzę. - Ale to prawda - powiedział Belloą. - Oczywiście nie znam szczegółów - zapewniam cię, że nie mam z tym nic wspólnego - ale wygląda na to, że zgodziła się na współpracę z nimi podczas jakiejś szalonej wyprawy do Arktyki, jeżeli tylko darują ci życie. - Łżesz. - Mówię prawdę - zapewnił Belloą. - Przynajmniej wtedy, kiedy jest to bardziej opłacalne. - Czy naziści sądzą, że Alecia może im pomóc w odnalezieniu Ultima Thule? - Zgadza się - rzekł Belloą. - Nie mogłem sobie przypomnieć konkretnej nazwy, jaką to określali. Alecia jest medium, tak? Naziści pracują nad jakimś szalonym wynalazkiem, który nazywają „widzeniem na odległość" - próbują sporządzać mapy nieznanych terenów 117 za pomocą telepatii. A, zbliża się pierwsze danie naszego posiłku. Bon appetit. Godzinę później, gdy zabrano już talerze, Belloą odgarnął włosy do tyłu i zapalił papierosa. -1 cóż, moja droga? - zapytał. - Jak pani smakowało? - Jedzenie było wyborne - przyznała Ulla. - Chociaż gumbo nie wyglądało zbyt zachęcająco. Te skorupy... Belloą roześmiał się i upił łyk kawy. - Czy teraz możemy przejść do rzeczy? - spytał Indy. -Naturalnie - odparł Belloą. - Wykazałeś podziwu godną cierpliwość. Masz pieniądze? Indy podał mu papierową paczkę zawierającą pięć zwitków, z których każdy składał się z dwudziestu banknotów studolarowych. Usypał z nich stosik na stole przed Belloąiem. -Nie musisz liczyć - powiedział Indy. - Zgadza się co do centa. - Wybacz mi. - Belloą brał do rąk zwitek po zwitku i liczył banknoty. - Gdybym był na twoim miejscu, kusiłoby mnie, by wewnątrz umieścić równo przycięte gazety. Kiedy Belloą upewnił się, że istotnie otrzymał dziesięć tysięcy dolarów w gotówce, sięgnął za szarfę swego pirackiego kostiumu i wydobył złożoną kartkę papieru z dalekopisu. Przekazał kartkę Ulli, a ta z kolei oddalają Indy'emu. Indy odetchnął, po czym rozłożył kartkę. Na papierze zapisano trzy informacje: 14.350 58N 32'10" 5W 07'14". - Co to ma być? - zapytał Indy. - Informacje, o które prosiłeś - odparł Belloą. - Te zestawy cyfr to koordynaty na Morzu Północnym. To ostatnia znana pozycja tego żółtego pojemnika, którego szukasz. Chociaż to pierwszy rząd cyfr jest kluczem do sprawy. - Czternaście kropka trzysta pięćdziesiąt? - zapytał Indy. - To mi nic nie mówi. - Żyj emy we wspaniałych czasach - powiedział Belloą. - Wszystkie cuda techniki w zasięgu ręki... Pamiętasz, jak zapakowałem czaszkę do pojemnikaprzedoddaniemjej nazistomz pokładu łodzi podwodnej w Marsylii? Umieściłem w nim pewien mały przyrządzik, który miał pomóc zlokalizować czaszkę, gdyby U-357 spotkało coś niefortunnego. - Nadajnik radiowy - powiedział Indy. - Tak - rzekł Belloą. - Specjalny, uaktywniający się tylko w wypadku zetknięcia pojemnika z wodą. Ten numer to częstotliwość, na 118 której nadajnik co trzydzieści sekund wysyła sygnał. Obawiam się jednak, że twój czas dobiega końca. - O czym ty mówisz? - Baterie są już na wyczerpaniu - powiedział Belloą. - Sygnał stał się słabszy, czasami przerywa. Za kilka dni może w ogóle zaniknąć. Poza tym Niemcy także znają częstotliwość - obawiam się, że również go szukają. Indy huknął pięścią w stół. - Spodziewałem się czegoś konkretniej szego - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Miejsca, w którym mógłbym capnąć to cholerstwo i mieć to z głowy. A teraz muszę przeczesać całe Morze Północne jednocześnie wystrzegając sięnazistów? - Nie. Sądzę, że już go tam nie ma - powiedział Belloą. - Prądy prawdopodobnie zniosły go na północ, lub też może daleko na Atlantyk. Któż to może wiedzieć? Indy wstał. - Ty cholerny mały szczurze - powiedział, wyciągając do połowy rapier z pochwy. - Powinienem cię... - Ależ bardzo proszę. - Belloą dobył swój kordelas. - Stawaj, Jones! Ulla wstała. - Siadajcie, obaj! - krzyknęła. - Zachowujecie się jak dzieci. - Tak - rzekł Belloą. - Usiądź, Jones. Robisz z siebie głupca. Nie doceniasz wartości tego, co ci dałem. - Sprze-dałem - poprawił go Indy. - Sprzedałeś mi to, ty roba-czywy, mały, tchórzliwy żabojadzie. - Indy! - powiedziała Ulla. - Obraziłeś mnie, moją rodzinę, a teraz jeszcze mój kraj - powiedział spokojnie Belloą. - Wiedz, że jestem baronem. - Baronem czego? - parsknął Indy. - Intelektu? A może moralności? - Żądam satysfakcji, doktorze Jones - rzekł Belloą. - Tak nakazuje dawna tradycja. - Odbiło ci. - No i kto jest teraz tchórzem? - uśmiechnął się Belloą. - Oraz tępakiem. Bez tej informacji, a przede wszystkim ryzyka, które podjąłem instalując sprzęt w pojemniku, nie miałbyś nawet cienia szansy. A odpłacasz mi zniewagami? Indy burknął coś pod nosem. - O świcie, na Cmentarzu Św. Ludwika. Oczywiście znasz to miejsce - powiedział Belloą. - Muszę cię przestrzec - jestem dobrym szermierzem. 119 - Nareszcie zrobiło się ciekawie - odezwała się Ulla. - Ale pan chyba nie mówi poważnie, prawda? A ty, Indy? - O, powagi starczy mi za nas obu - rzekł Indy. - A zatem o świcie. Ale czy wyzwany nie ma prawa do wyboru broni? - Skoro nalegasz. - Belloą wzruszył ramionami. - W takim razie wybieram pistolety. - Rewolwery? - wykrzyknął Belloą. - Co za barbarzyństwo! - Jednostrzałowe - odparł Indy. - Nabijane przez lufę. Czy to zadowoli twoją szlachecką dumę? Z ochotą nabiję twój, jeśli nie potrafisz. - Obejdzie się - rzekł Belloą. - Celować także potrafię. - Będę sekundantem Indy'ego - dodała szybko Ulla. -Niestety-powiedział Belloą. -Ja muszę zdać się na mojego starego kamrata kapitana Dominique'a You jako mojego sekundanta. Nie sądzę, by j ego duch miał coś przeciwko temu, skoro i tak będzie w pobliżu. - O kim on mówi? - zapytała Ulla. - O weteranie bitwy pod Nowym Orleanem - wyjaśnił Indy. -Był on jednym z piratów Lafitte'a, umarł około stu lat temu. Pochowano go na tym cmentarzu. - A broń? - zapytał Indy. - Musi się o nią wystarać twój sekundant - powiedział Belloą. -Lepiej weź się do roboty, moja droga. Czas mojego pobytu w Nowym Orleanie dobiega końca, ale sądzę, że pozostało mi go akurat tyle, by pokazać pewnej przepięknej turystce z Danii najsłynniejsze zabytki Francuskiej Dzielnicy, a może nawet i wskazać pewnego antykwariusza, który będzie mógł jej pomóc. - Czy muszę zeskoczyć z panem z balkonu? - zapytała Ulla. - Oczywiście że nie. - Belloą podał jej ramię. - Tym razem skorzystam ze schodów. - Zatrzymał się i zasalutował Indy' emu kordelasem. - Adieu, doktorze Jones. Do świtu. I proszę na nas nie czekać. - Nie martw się - obiecał Indy dopijając kawę. - Aha, doktorze Jones - dodał Belloą. - To ostatnia noc hulanek. Mam szczerą nadzieję, że w ramach wielkopostnych postanowień nie zdecydowałeś się zrezygnować z czegoś cennego - na przykład z życia. Indy otworzył drzwi apartamentu Pontalba i wszedłszy do wnętrza odpiął pas z rapierem. Rzucił broń na sofę w salonie, następnie wykaraskał się z kaftana i złożył go obok rapiera. 120 Przez chwilę siedział na sofie, trzymając głowę w dłoniach. - Co ja narobiłem? - wymamrotał. Czuł się skonany. Wiedział, że potrzebuje snu, ale zdawał sobie również sprawę, że nie miał na to czasu. Podniósł się z trudem, poszedł do sypialni i zaczął szukać stosu starych ubrań, które wcześniej zrzucił. Były one już uprane, wyprasowane i leżały ułożone w porządne zawiniątko na świeżo posłanym łóżku. Obok zawiniątka spoczywał jego kapelusz, świeżo wyczyszczony i ufasonowany. - Świetnie - mruknął Indy, rozwijając sznurek opasujący pakunek. Wytrząsnął zeń koszulę, odnalazł lewy rękaw i podniósł go pod światło. Numer, który zapisał na nim ołówkiem był nadal widoczny, ale bardzo słabo. Sięgnął po telefon, połączył się z centralą hotelową i podał numer. Telefonistka powiedziała, że zadzwoni, kiedy uzyska połączenie. Indy ułożył się na łóżku i zamknął oczy. Kilka minut później obudził go telefon. - Jones? - zapytał szorstki głos. - Mówi pułkownik William Markham. Staraliśmy się z panem skontaktować. Co pan do pioruna robi w Nowym Orleanie? - Interesy - odparł Indy. - Proszę przejść do rzeczy. - Rozumiem, że może pan nam pomóc - rzekł Markham. - Jest pan ekspertem od tych bzdur, w które wierzą naziści. To prawda? - Jestem archeologiem - wyjaśnił ze znużeniem Indy. - Ale czasami moj e badania obejmuj ą starożytne wierzenia, które dzisiaj mogą nam się wydawać dziwne. -Niemcy latają po Arktyce jednym ze swoich sterowców - powiedział Markham. - Zdaje się, że poszukująjakiejś zaginionej cywilizacji. Jednak depesze, które przechwyciliśmy sugerują, że szukają oni czegoś o znaczeniu militarnym, nie historycznym. - Proszę kontynuować - rzekł Indy. - Ciągle wspominająjakieś tajemnicze źródło energii, nazywają je Vril. Słyszał pan o czymś podobnym? Czy to jakiś minerał? - Nie jestem pewien - powiedział Indy. - No cóż, ich depesze do Berlina sugerują, że ten Vril posiada własność manipulowania materią, transformowania lub kontrolowa-niajej w jakiś sposób. Gdyby to odnaleźli, ziściłyby się ich marzenia o staniu się rodzajem superrasy. - Panie pułkowniku - odezwał się Indy. - Wygląda na to, że wie pan o tej sprawie tyle samo, co ja. Nie potrafię powiedzieć panu wiele więcej. Dla mnie brzmi to jak bajki, chociaż... 121 - Tak, doktorze Jones? - Są tacy, którzy gorąco wierzą w tę legendę. Przypuszczam, że to sprawa dumy narodowej. Parokrotnie spotkałem ich na swej drodze i nawet jeśli ta historia to jedynie mit, oni traktująjąjak ewangelię. Dla swoich ideałów gotowi są zabić, nawet jeśli ten Vril nie ma oparcia w faktach. - Zgadzam się - powiedział Markham. - Więc dlaczego mnie pan o to pyta? - Ponieważ chcielibyśmy, aby poprowadził pan amerykańską ekspedycję w rejon, gdzie naziści prowadzą poszukiwania - rzekł Markham. -Dlaczego ja? - Dlatego, że ma pan wyjątkowe zdolności, na których zbywa innym naukowcom - odparł Markham. - W mało prawdopodobnym przypadku, gdyby naziści znaleźli tam coś, co nie powinno trafić w ich ręce, wolelibyśmy o tym wiedzieć. - Innymi słowy, mam ich szpiegować. - „Szpiegować" to paskudne słowo - powiedział Markham. -Po prostu deptać im po piętach. Jeśli pan woli, może pan to potraktować jako rodzaj badań naukowych. W końcu większość tych terenów nie została zbadana, i nie byłby to pierwszy raz, kiedy ekspedycja naukowa ma aspekt militarny. - Nie jestem gotów poprowadzić wyprawę do Arktyki - rzekł Indy. - Nie mam doświadczenia. Byłoby to samobójstwo. - Żyj emy w dwudziestym wieku, doktorze Jones - odparł Markham. - Kto wspomniał choć słówkiem o psich zaprzęgach i odmrożonych palcach? Chodziło nam o lotnictwo polarne. Oddamy do pańskiej dyspozycji prototyp nowego bombowca douglas B-18. Dwusilnikowy, sześć osób załogi i prawie dwa tysiące kilometrów zasięgu. Ze swojej bazy na Grenlandii lub Spitsbergenie moglibyście w dość komfortowych warunkach prowadzić obserwację terenu. - Lotnictwo polarne mnie przeraża - rzekł Indy. - Zbyt wielu ludzi już nigdy więcej nie widziano. - Jak na przykład Amundsena? - zapytał Markham. - To było wiele lat temu. Latanie, nawet w Arktyce, stało się tak samo bezpieczne, jak przejażdżka samochodem do sklepu na rogu. - Dlaczego jakoś panu nie wierzę? - Może nieco przesadzam - powiedział Markham - ale pozostaje faktem, że to byłaby najbezpieczniejsza jak dotąd wyprawa w tamte strony. I co pan powie, doktorze Jones? 122 - Brzmi to jak szaleństwo - rzekł Indy. - Jest jeszcze coś - dodał Markham. - Prawdziwy powód, dla którego tak rozpaczliwie starałem się z panem skontaktować. Wolałbym o tym nie mówić, gdyż zawsze wystrzegałem się wprowadzania czynników emocjonalnych... - Ja już wiem, że Alecia Dunstin znajduje się na pokładzie tego sterowca - powiedział Indy. -1 owszem, to jest powód, dla którego zrobię to dla pana, ponieważ nie mogę znieść myśli, że ci dranie zostawiają na pewną śmierć na jakiejś krze, kiedy nie będzie im już potrzebna. - Czułem, że chciałby pan mieć możliwość niesienia jej pomocy. - Stawiam kilka warunków, panie pułkowniku. -Zamieniam się w słuch-rzekł Markham. -Proszęje wymienić. -Żądam pełnej władzy nad tym, co pan luźno określił jako moje badania. I chcę, żeby pilotował mój przyjaciel. Lub żeby przynajmniej był drugim pilotem. Mam do niego zaufanie. - Rozumiem - odparł Markham. - Ponadto potrzebuję najlepszego radiotelegrafisty, jakiego posiada armia - kontynuował Indy. - Musi być wyposażony w najnowocześniejszą technologię namiarową i umieć improwizować w sytuacjach kryzysowych. Nie zaszkodzi też, jeśli będzie odważny. Czy ma pan kogoś, kto spełnia te wymagania? - Oczywiście - oznajmił Markham. - Przyślę panu własnego radiooperatora z biura kryptograficznego. To geniusz jeśli chodzi o cokolwiek związanego z elektrycznością i wiem, że jest odważny. - Skąd pan wie? - To siedemnastolatek - powiedział Markham. - Wszyscy nasto-latkowie myślą, że będą żyć wiecznie. Wiem też, że zgodzi się z ochotą, bo codzienny rozkład zajęć zanudza go na śmierć. Co jeszcze? - Przyznaję panu prawo do tego, cokolwiek znajdziemy lub potrafimy zabrać stamtąd nazistom - choć wątpię, czy coś takiego się zdarzy - lecz pragnę, aby mój udział w wyprawie utrzymać w tajemnicy. W końcu muszę chronić swoją reputację. - Niektórzy mogliby powiedzieć, że na to jest już za późno -rzekł Markham. - Ale zgoda. Zgadzam się na wszystkie warunki. Proszę się przespać. Samolot wyląduje na lotnisku Shushan o dziewiątej rano. Godzinę po tym, jak Indy odłożył słuchawkę, w pokoju zapaliło się światło. Ulla powróciła ze swej wycieczki po Francuskiej Dzielnicy. Pod pachą dźwigała spore drewniane pudełko i książkę. 123 Indy leżał na sofie ze zsuniętym na oczy kapeluszem. Miał na sobie swoje spodnie khaki i skórzaną kurtkę. - Dobrze się bawiłaś? - zapytał. - Renę jest nad wyraz czarujący - powiedziała Ulla. - Potwory często takie są - odparł Indy. - Spójrz, co znalazłam. - Postawiła pudełko na stoliku i uniosła wieko. - Do pary, kaliber czterdzieści pięć, prawdziwe eksponaty muzealne, z około tysiąc osiemset czterdziestego roku. Renę zna właściciela niezwykłego antykwariatu na Rampart Street, który zgodził się dla nas otworzyć. Indy wziął jeden z pistoletów i obejrzał lufę, pokrytą brązową patyną rdzy i oleju. -Na pewno nie wybuchną nam prosto w twarze? - zapytał Indy. - Na pewno - odparła Ulla. - Nalegałam, by właściciel uprzednio je wypróbował. Przy tych wszystkich fajerwerkach i zamieszaniu nikt nie zwrócił uwagi na wystrzały. Ponadto miał egzemplarz tej wspaniałej książeczki - CodeDuello. - Świetnie - powiedział Indy bez entuzjazmu. - Dlaczego jesteś w ubraniu? - spytała Ulla. - Musisz się wyspać. Za kilka godzin świt. Wiem, że sama chętnie uderzę w kimono, jak to lubicie mawiać wy, Amerykanie. - Byłem zajęty - odrzekł Indy. - Czym, na bogów? - Omawianiem szczegółów podróży na północ - powiedział Indy. -Zanosi się na to, że wyruszę na lotniczą wycieczkę do Arktyki. Będę szukał nazistowskiego sterowca, na którego pokładzie znajduje się Alecia. - Więc wyjeżdżasz, ot tak - powiedziała Ulla. - Ale najpierw zabiję Belloąa - rzekł Indy. - Co mam według ciebie powiedzieć? - Włożył pistolet z powrotem do futerału. - Poprosić mnie, żebym pojechała z tobą. -Co? - Potrzebujesz mnie. - Ulla splotła ramiona na piersi. - Tylko jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy. Naziści szukająThule, a nie odnajdą go z powietrza. Na powierzchni także go nie znajdą. Wcześniej czy później ich tropy zaprowadzą cię pod ziemię, i do tego potrzebujesz mnie. Indy milczał. - Właśnie o tym Baldwin napisał w dzienniku, prawda? - Nie wiem - wyjąkał Indy. - Skradziono mi te zapiski, zanim zdążyłem... 124 - Ale schodził on do wnętrza krateru wulkanicznego - powiedziała Ulla. - Tyle mi powiedziałeś. Jak głęboko według ciebie zszedł? - Naziści nie znajdą nawet właściwego... -Mają dziennik-rzekła Ulla. -Ary nie. Twojąjedyną nadzieją jest odnalezienie ich i pójście tam, gdzie cię poprowadzą. Gdybyś poświęcił temu choć chwilę refleksji, zdałbyś sobie sprawę, co to oznacza - głęboko pod powierzchnię. Indy przejechał dłonią po zarośniętej szczęce. - W porządku - powiedział. - Ale uzgodnijmy jedną rzecz. Ja dowodzę tą wyprawą. Będę słuchał twoich rad, lecz nie wolno ci się ze mną spierać. To zbyt niebezpieczne. Ulla przytaknęła ruchem głowy. -1 jeszcze j edno - rzekł Indy. - Do diabła z Ultima Thule. Moim głównym celem jest ocalenie Alecii. Za fantazje nazistów weźmiemy się dopiero w następnej kolejności. - Wspaniale - oznajmiła Ulla. - Taka szansa zdarza się tylko raz w życiu. - Tak - przyznał Indy. - Podobnie jak śmierć. - Czemu martwisz się na zapas? - zapytała Ulla. - Może Belloą cię zabije i w ogóle nie wsiądziesz do samolotu. 7. Srebrny statek Mgła wydawała się sączyć z grobów, kiedy Indiana Jones i Ulla szli wąskimi alejkami cmentarza św. Ludwika. Niebo było pochmurne i na wschodzie zaczynało przybierać kolor wypolerowanego mosiądzu. Padał drobny deszcz, gdy dotarli do kawałka wolnej przestrzeni w centrum cmentarza, zdominowanej przez ogromny dąb, który płakał hiszpańskim mchem. - To miejsce przyprawia mnie o ciurki - stwierdziła Ulla, kładąc pudełko z pistoletami na niskim nagrobku. - Niewolnicy odprawiali tu swój e rytuały voodoo - rzekł Indy. -I mówi się „ciarki". - Ciurki, ciarki - machnęła ręką Ulla i naraz jej duński akcent zrobił się wyraźniejszy. - Po prostu skóra mi cierpnie. - Bonjour - powiedział Belloą, a Ulla aż poderwała się z miejsca. Drobny Francuz, ubrany w czarny surdut, siedział na nie wyróżniającym się niczym betonowym grobie Marie Laveau, popijając kawę. Wokół grobu królowej voodoo pełno było ofiar z jedzenia i monet - osobliwych, przynoszących pecha dwu- i jedenastocentowych kombinacji - oraz około tuzina świec, które wypaliły się, pozostawiając po sobie kałuże kolorowego wosku. Belloą wyjął z kieszeni surduta czerwoną świecę, zapalił zapałkę o obcas i ostrożnie podpalił knot, po czym postawił jąu stóp grobu i odłamkiem czerwonej cegły wyrysował na betonie krzyż. - To na szczęście - wyjaśnił. - Nic ci to nie pomoże - oznajmił Indy. 126 - Ach, doktorze Jones. Z radością zauważam, że nie stracił pan hartu ducha. - Belloą roześmiał się. - Przynajmniej jeszcze nie. Kawy? - Nie, dziękuję - odmówiła Ulla i otworzyła pudełko. - Pozwoliłam sobie nabić pistolety w hotelu. W każdym jest czterdzieści granulek prochu, przybitka, kula i nowe krzemienie. Mam nadzieję, że nie żywi pan zastrzeżeń. - Ależ oczywiście, że nie, moja droga - rzekł Belloą. - Przyniosłam także apteczkę na wypadek, gdyby okazała się potrzebna. -Nie sądzę. Strzelam, żeby zabić. - Belloą zeskoczył z nagrobka, podszedł do Ulli i wybrał jeden z pistoletów. - Są doprawdy wspaniałe - oświadczył. - Według książki - powiedziała Ulla, przerzucając kartki - to właśnie jest chwila, kiedy sekundanci starają się wynegocjować pokojowe pogodzenie stron. Ponieważ jestem jedynym sekundantem, zacznę od wcielenia się w adwokata diabła dla Renę. - Trafny dobór słów - zauważył Indy. - Ponadto - oznajmiła - do moich obowiązków należy przypomnieć panom, że pojedynkowanie się jest w Luizjanie niezgodne z prawem. - Mówiąc wprost, jest przestępstwem - dodał Belloą. - Zgadza się - kontynuowała Ulla. - Co oznacza, że jeśli zostaniemy przyłapani na gorącym uczynku, wszystkich nas czeka postępowanie dowodowe, a może i areszt. Oczywiście zarzuty przedstawione panom będą poważniejsze, ponieważ bierzecie czynny udział w przestępstwie, ale sądzę, że ja zostanę oskarżona o współdziałanie. - A robi to pani wspaniale. - Belloą skłonił się szarmancko. -Gdyby znudziła się pani... tym, czym się pani trudni, panno Tornaes, w mojej organizacji w Marsylii zawsze znajdzie się miejsce dla pani. - Można chyba jednakże założyć, że zdaniem niektórych tu idzie przede wszystkim o honor, i że łamanie prawa stanu Luizjana jest jedynie niefortunnym, lecz nieuniknionym aspektem sprawy. Ponieważ uważam, że tak właśnie zostanie to ocenione, przejdę do sedna sprawy. - Proszę się pospieszyć - powiedział Belloą. - Już prawie świta, a aresztowanie przez miejscową policję w świetle dnia jest jeszcze bardziej nieprzyj emne niż zakradnięcie się tutaj pod osłoną ciemności. Skinęła głową. 127 - Doktorze Jones. Czy przeprosi pan obecnego tu Renę Belloąa za obrzucenie oszczerstwami jego osoby, rodziny i kraju? Czy zdecyduj e się pan przymknąć oko na motywy, którymi się kierował sprze-dając panu informacje? - Za tę - rzekł Indy - i tysiąc innych zniewag, nie. - Monsieur Belloą! - zawołała Ulla. - Czy rozważy pan ponownie swoje wyzwanie? Czy pana serce nie mięknie, gdy myśli pan o swojej znajomości z doktorem Jonesem? Czy przebaczenie jest możliwe? - Nie jest - powiedział Belloą. - W takim razie - podsumowała Ulla - zaczynajmy. Rozumiem, że panowie dokonaliście już wyboru broni. Zasady są następujące: staniecie pod dębem zwróceni do siebie plecami i na mojąkomendę wykonacie dziesięć kroków. Bardziej sportowo byłoby dwadzieścia, ale miejsca mamy tylko na dziesięć. Po zrobieniu ostatniego kroku odwrócicie się ku sobie i wycelujecie. Oddacie strzały równocześnie. Wszystko jasne? - Jasne - rzekł Indy. - W zupełności - uśmiechnął się Belloą. - Jeżeli po pierwszej wymianie strzałów satysfakcji nie stanie się zadość, możecie wyrazić obopólną zgodę na przeładowanie. Panowie, zajmijcie pozycje i przygotujcie broń. Obaj mężczyźni pomaszerowali na środek placyku i stanęli plecami do siebie, dzierżąc uniesione w górę pistolety. Deszcz padał teraz nieco silniej. Ściekał z ronda kapelusza Indy'ego iprzykleił włosy Belloąa do czaszki. - Raz - rozpoczęła odliczanie Ulla. Belloą i Indy oderwali się od siebie. Plecy mieli wyprostowane, wzrok utkwili przed siebie. Ulla doliczyła do pięciu. Belloą kciukiem odwiódł kurek, ze zgrzytem mechanizmu odsłaniając panewkę. Indy usłyszał dźwięk, ale nie dał tego po sobie poznać. - Sześć - liczyła dalej Ulla. Kolejny krok naprzód. Błoto przylgnęło do butów Indy'ego i poplamiło nogawki jego spodni. - Siedem. Znowu do przodu. Indy położył kciuk na kurku, gotów do odwiedzenia go tuż przed oddaniem strzału. Obawiał się, że gdyby uczynił to zbyt wcześnie, deszcz mógłby zamoczyć proch na panewce. 128 - Osiem. Podczas gdy Indy postąpił krok naprzód, Belloą obrócił się szybko. Poły jego surduta załopotały. Błyskawicznie ustawił się bokiem do Indy'ego, chowając lewą rękę za plecami i wyciągając prawą uzbrojoną w pistolet. Celował między łopatki Indy'ego. - Faul! - krzyknęła Ulla. Gdy Indy odwrócił się, Belloą nacisnął spust. Niczym w zwolnionym filmie Jones widział, jak kurek opadł, a z krzemienia tkwiącego w jego szczękach sypnęły się do panewki iskry. Indy wstrzymał oddech, przygotowując się na wybuch ognia i ołowiu, który miał nastąpić ułamek sekundy później, ale nic podobnego się nie stało. Proch na panewce zasyczał niemrawo. Proch Belloąa zamókł. Belloą wciąż z niedowierzaniem dzierżył w wyciągniętej ręce pistolet. Nagle żar znalazł nieco suchego prochu, żywo rozbłysnął i chwilę później pistolet plunął ogniem, dymem i ołowiem w kierunku Jonesa. Kula trafiła w prawy rękaw skórzanej kurtki, żłobiąc bruzdę w ciele i przeszła na wylot, z jękiem wpadając pomiędzy otaczające cmentarz drzewa. Krew zaczęła ściekać po ramieniu Indy'ego i parowała w zetknięciu z chłodną ziemią. - Doktorze Jones - obwieściła Ulla. - Może pan teraz oddać swój strzał. Indy uniósł pistolet wysoko w górę, odciągnął kurek, a następnie opuszczał go, dopóki ciężka lufa nie zaczęła się kołysać pod sercem Belloąa. Belloą zamknął oczy i zacisnął wargi. Indy skierował pistolet na prawo i wypalił, posyłając kulę w stronę najbliższego grobu. Belloą odetchnął z ulgą. - Życzycie sobie panowie jeszcze jedną rundę? - zapytała Ulla. -Nie - odparł Indy. - Jestem usatysfakcjonowany. Dowiodłem, że Belloą to łgarz, tchórz i niegodny przeciwnik. Nic bym nie zyskał zabijając go. - Merci - powiedział nieśmiało Belloą, ocierając pot z czoła rękawem surduta. - W takim razie sprawa zakończona. - Zakończona - stwierdził Indy. - Straciłem rachubę... - zarzekał się Belloą, odkładając dymiący jeszcze pistolet do drewnianego futerału. - Sądziłem, że mieliśmy się odwrócić na osiem, nie na dziesięć. Po prostu zaszła pomyłka. Mam nadzieję, że ta rana to nic poważnego. - Doktorze Jones, pan silnie krwawi - powiedziała Ulla. - Lepiej się temu przyjrzyjmy. 9-Indiana Jones... 129 Indy powstrzymał ją gestem dłoni. - Nie tutaj. Nie wydaje mi się, by te strzały przeszły nie zauważone przy takiej ciszy, jaka panuje dzisiejszego ranka. - Istotnie były dość głośne - przyznała Ulla. - Lepiej bierzmy nogi za pas, zanim skończymy w mamrze -doradził Indy. - Poza tym musimy złapać samolot, a do odlotu pozostało niewiele czasu. Belloą, który przeskakiwał przez groby w kierunku muru cmentarnego, nagle zatrzymał się i zasalutował Indy'emu. -Au revoir, doktorze Jones! -zawołał. - Szczęśliwe zakończenie beznadziejnej z pozoru sytuacji. Mam nadzieję, że szybko się pan wyliże... abyśmy mogli się ponownie spotkać w honorowej sprawie! - A to gałgan - rzucił Indy, pospiesznie opuszczając cmentarz wraz z Ullą. - Za kogo on się uważa, by mówić o honorze? Chciał mi strzelić w plecy. - To prawda... - Ulla pochyliła głowę na bok. - Ale nie ruszył się z miejsca i pozwolił ci oddać strzał, kiedy jego próba oszustwa zawiodła. A przecież mógł uciec. - Pewnie z przerażenia nogi odmówiły mu posłuszeństwa. -Nie wydaje mi się, aby stanowiło to kiedykolwiek problem dla Renę Belloąa - skonstatowała Ulla. - Nie, on ma szczególne poczucie honoru, może nieco wypaczone, lecz istnieje jakiś tajny kodeks, którego przestrzega. Postąpiłeś właściwie, oszczędzając mu życie. - Po prostu nadmiernie skomplikowałoby to sytuację - powiedział Indy. - Zbyt wiele wyjaśnień do składania, zbyt wielu gliniarzy i prawników, i jak zauważyłaś, mógłbym wylądować w więzieniu. - Owszem - rzekła Ulla. - Oraz zabiłbyś jedyną osobę, którą uważasz za godnego przeciwnika, bez względu na to, co tam wtedy powiedziałeś. Jest pan człowiekiem staroświeckim, doktorze Jones. Człowiekiem rycerskim. Chyba urodziłeś siew niewłaściwym stuleciu. Na drzewach zaczęły budzić się ptaki, a promień słońca przebił się przez chmury, jakby chcąc uświetnić ich odwrót. Dwie przecznice dalej złapali taksówkę, a kiedy odjeżdżali od krawężnika, kilka radiowozów przemknęło obok nich w przeciwnym kierunku, w stronę cmentarza. - Jak twoje ramię? Indy zdjął kurtkę i pozwolił jej obejrzeć ranę. - Rana nie jest zbyt głęboka - stwierdziła rozdawszy koszulę. -Pocisk przeszedł na wylot, tuż pod skórą. Mimo to krwawisz jak zarzynany prosiak. 130 - To rodzinne - rzekł Indy. Ulla oczyściła ranę środkiem antyseptycznym. - Uważaj - powiedział. - To boli bardziej niż zostać postrze... Taksówkarz spojrzał podejrzliwie w lusterko. - Niż dostać zastrzyk - poprawił się Indy z uśmiechem. - Ta kobieta jest pielęgniarką, a ja doktorem. - Jasne, koleś - powiedział Kreol. - Skoro tak twierdzisz... Ulla obandażowała mu ramię i Indy z powrotem założył swą kurtkę. - Dzięki. Teraz czuję się dużo gorzej. Ulla położyła pudełko z pistoletami na kolanach Indy'ego. - Co zamierzasz z nimi zrobić? - zapytała. - Chyba powieszę je na ścianie w moim biurze w Princeton -odparł Indy. - Oczywiście skrzyżowane. Na pamiątkę spotkania z facetem, który, gdyby dziś rano nie padało, zastrzeliłby mnie. Deszcz nadal padał, gdy dotarli na lotnisko Shushan. Zbudowano je na sztucznym półwyspie i było ono oddalone o dwadzieścia minut drogi od centrum Nowego Orleanu. Taksówkarz zatrzymał się pod zadaszeniem budynku terminalu i spojrzał przez ramię na swoich pasażerów. - Jesteśmy na miejscu - powiedział ze swym śpiewnym akcentem. - Ale chyba spóźniliście się na wszystkie regularne rejsy przewidziane na dziś rano. Czy mam poczekać, aż to sprawdzicie? - Nie ma potrzeby - Indy wcisnął kilka banknotów w dłoń taksówkarza. - Będzie jeszcze przynajmniej jeden samolot, jestem tego pewien. - Mam nadzieję - odrzekł taksówkarz. - Mokry mamy dzień, co? - Owszem, mokry - zgodził się Indy. Indy podróżował z lekkim bagażem, jedynie z przewieszonym przez ramię chlebakiem, Ulla zaś miała swój e rzeczy w plecaku, który uprzednio skrywał fortunę Indy'ego. Indy pomachał odjeżdżającemu w noc taksówkarzowi. - Z Bogiem! - zawołał Kreol przez otwarte okno. -1 nie daj się pan więcej postrzelić. Indy i Ulla pospieszyli do nowego budynku odprawy, wzniesionego przez przedsiębiorstwo budowlane Works Progress Administra-tionw stylu neoklasycystycznym. Począwszy od położonej centralnie wieży kontrolnej budynek rozszerzał się na podobieństwo piramidy. 131 Tuż za drzwiami podszedł do nich młody mężczyzna w woj sko-wym mundurze. Pod pachą miał notatnik, a na pagonach widniały srebrne belki porucznika. - Doktor Jones? - zapytał. - Jestem porucznik Goodwin. Będę pana oficerem łącznikowym na czas tej wyprawy. - Doskonale - rzekł Indy. - Znalazł pan mojego drugiego pilota? - Tak jest - odparł Goodwin. - Musiałem zwerbować na pomoc oddział żandarmerii z bazy wojskowej na Dauphine Street, lecz w końcu udało nam się zlokalizować pana Warda we Francuskiej Dzielnicy. - W jakim barze? - zapytał Indy. - Ostrygowym - odrzekł Goodwin. - I muszę pana ostrzec, że cuchnie tabasco, ostrygami i piwem. - Dziękuję - powiedział Indy. - Proszę mi wybaczyć, ale pańskie ramię... Wygląda na to, że w pańskiej kurtce jest dziura po kuli i świeża krew. Czy coś się stało? - Nie, nic mi nie jest. Goodwin spojrzał pytająco na Ullę. - Proszę mi wybaczyć uchybienie - rzekł Indy. - To doktor Ulla Tornaes z Duńskiego Instytutu Speleologii. Podczas tej ekspedycji będzie pełniła funkcję specjalistki a także mojej osobistej asystentki. - W manifeście nic nie ma o cywilnej kobiecie - powiedział Goodwin, przepatrując swój notatnik. - A szczególnie obcej narodowości. Nie powiadomiono mnie... - Więc teraz pana powiadamiam, poruczniku - powiedział Indy. - No cóż, nie wiem... - Czy Markham nie przekazał panu, że j a tu dowodzę i że macie wykonywać moje polecenia najlepiej, jak potraficie? -Naturalnie. - Więc ją dopiszcie, żołnierzu - powiedział Indy. - O tutaj, na manifeście. Ołówkiem. - Tak jest - odpowiedział Goodwin. - A czy pan Ward figuruje na manifeście? - O tak, o niego już zadbałem. - Co z moim radiotelegrafistą? - zapytał Indy. -Ze Skierką? - Goodwin uśmiechnął się. -Jużjestw samolocie. - Wyśmienicie - powiedział Indy i usiadł na jednej z ławek. -Proszę teraz wymienić pozostałych członków załogi, abym wiedział, z kim mam do czynienia. 132 - Już się robi - rzekł Goodwin. - Zobaczmy. Mamy I. Jonesa, dowódcę, B. Blessanta, pilota... - Proszę podać pełne imiona i nazwiska, rangę, pochodzenie -zażądał Indy. - Oraz, w miarę możliwości, dodać kilka słów o tym, jacy są. Goodwin zaczął się trząść. - Proszę się uspokoić, świetnie panu idzie - rzekł Indy. - Od jak dawna j est pan porucznikiem? - Od miesiąca. - Niech pan mi po to prostu opowie, jakby rozmawiał pan z jednym z kumpli z koszar podczas szkolenia podstawowego - zasugerował Indy. - Dobrze - zgodził się Goodwin. - Oprócz pana jest panna Tor-naes, oczywiście, i ja - jestem nawigatorem i meteorologiem. Jest jeszcze C.R. Ward, drugi pilot - cywil, którego pan najwyraźniej zna. To na razie czworo. - Proszę kontynuować - powiedział przymilnie Indy. - Kogo nie znam? - Pilotem jest kapitan Buck Blessant. Około trzydziestki, ma żonę i dziecko w New Jersey i jest jednym z najlepszych oblatywaczy Korpusu Powietrznego. Pański radiooperator to chłopak nazwiskiem Nicholas Swan, ale wszyscy mówią na niego Skierka. Ma fioła na punkcie techniki. Aha, jestw stopniu kaprala. I na koniec mamy szefa załogi, sierżanta Dana Bruce'a. Bruce potrafi naprawić praktycznie wszystko kawałkiem gumy do żucia i śliną. - Dobrze. - Indy wyglądał na zadowolonego. - Razem siedmioro. To wszyscy? - Tak jest. B-18 zwykle ma sześcioosobową załogę. - Teraz proszę mi powiedzieć o ekwipunku - rzekł Indy. - Zakładam, że samolot jest w pełni wyładowany sprzętem polarnym? - Hm, właściwie nie - przyznał Goodwin. - Nie zamierzamy lądować. Mamy tylko zwykły sprzęt ratunkowy. Gumowe tratwy, żelazne porcje i temu podobne. - Proszę jeszcze o kilka słów o samolocie. - To przystosowany do pracy w trudnych warunkach atmosferycznych prototyp B-18, który w tym roku oddano armii - rzekł Goodwin. -Napędzajągo dwa dziewięciocylindrowe silniki gwiazdowe wright cyclone, a każdy z nich posiada moc tysiąca koni mechanicznych. Zostały one przystosowane do działania w niskich temperaturach, włączając w to mechanizmy zapobiegające zbieraniu się 133 lodu w gaźnikach i na skrzydłach. Prędkość maksymalna - trzysta sześćdziesiąt kilometrów na godzinę na wysokości trzech kilometrów, a pułap wynosi osiem tysięcy dwieście osiemdziesiąt metrów. Zasięg to zwykle tysiąc dziewięćset dwadzieścia kilometrów, lecz zamontowaliśmy dodatkowe zbiorniki, które zwiększyły go do dwóch tysięcy ośmiuset osiemdziesięciu kilometrów. - Jakiego rodzaju terenu potrzeba, żeby nim wylądować i wystartować? - Hm... - Goodwin szeleścił przypiętymi do notatnika papierami. - Pas startowy byłby mile widziany, ale ten prototyp jest również wyposażony w płozy do lądowań na ubitym śniegu. - A wodowania? - Niestety - odparł Goodwin. - Gdybyśmy chlapnęli w wodę, obawiam się, że musielibyśmy pływać. - Świetnie. Co ze spadochronami? - Na pokładzie znajduje się sześć. - Proszę załadować jeszcze jeden - rozkazał Indy. - Tak jest - rzekł Goodwin. - A jak stoimy z uzbrojeniem? - Mamy trzy karabiny maszynowe, jeden w pleksiglasowej kabinie na dziobie i dwa burtowe. Możemy również zabrać do dwóch tysięcy dziewięćset pięćdziesięciu kilo bomb, ale ponieważ jest to wyprawa naukowa, powiedziano mi, że luk bombowy pozostanie pusty. Poza tym większość dostępnego miejsca zapełnił ekwipunek i dodatkowe paliwo. - Kto z załogi umie obsługiwać karabiny? - Sierżant Bruce, oczywiście. Oraz Skierka i ja, jeśli zajdzie potrzeba. - A broń ręczna? - Pistolety, ale nic ponadto. Indy skrzywił się. - To trzeba naprawić - stwierdził. - Mogę z łatwością zdobyć springfieldy. - Żadnych pistoletów. Potrzebujemy automatów. Coś poręcznego, z krótkim łożem i lufą. Zna pan broń, którą noszą niektóre elitarne jednostki nazistowskie? -Nie. - Ale oglądał pan chyba jakieś filmy gangsterskie? -Naturalnie. - Tego właśnie chcę. Thompsony lub coś w tym guście. 134 - Tak jest - powiedział Goodwin, poroszony. - Proszę mi wybaczyć, ale czy sądzi pan, że tam w górze możemy się znaleźć w trudnej sytuacji taktycznej? - Nie poinformowano pana co do szczegółów, prawda? - zapytał Indy. - Nie - przyznał Goodwin. - Chyba nie. Zobaczę, co się da zrobić. Zatrzymamy się na krótko w bazie lotniczej marynarki wojennej na Long Island, by uzupełnić paliwo. Marines powinni mieć coś, co uda mi się od nich wyprosić. - Będą z pana ludzie - rzekł Indy. - A teraz chodźmy po Claren-ce'a i obejrzyjmy nasz samolot. - Clarence jest tutaj. - Goodwin poprowadził ich do męskiej toalety. Uchylił drzwi i zawołał: - Panie Ward? Są tu ludzie, którzy chcieliby zamienić z panem kilka słów. - Niech pan ich spławi - odpowiedział ochrypły głos. - No, otwieraj - poganiał Indy. - Dlaczego nie powiedziałeś, że to ty? - zapytał Clarence. -O co tu do licha chodzi? Właśnie miałem odlatywać do Mexico City, kiedy zgarnęło mnie dwóch żandarmów. Pomyślałem, że mnie za coś zwinęli i domyśliłem się, że to ma jakiś związek z tobą. Indy, jeśli przez ciebie położę tę robotę, będę zmuszony dać ci po gębie. - Zapomnij o tej wycieczce do Mexico City - powiedział Indy. - Żaden z nas nie wpadł w tarapaty. Wiem, że spędzałeś czas u boku jakiejś Kreolki w barze ostrygowym, więc oszczędź mi swoich smutnych historyjek. Chodzi o to, że cię potrzebuję, i zostaniesz sowicie wynagrodzony za swe usługi. - Już to słyszałem - Clarence potarł twarz dłonią. - Jak na razie nie zapłacono mi za ostatni lot. - Tylko o tym myślisz? - zapytał Indy. - Kiedy wytrzeźwiejesz, sądzisz, że będziesz umiał pilotować B-18? - Phi, oba są produkowane przez Douglasa. Osiemnastka to j e-dynie wojskowa wersja mojego starego DC-2, tyle że ma zęby i można wyrzucić ładunek przez podbrzusze - rzekł Clarence. - Dokąd lecimy? - Do Arktyki - odparł Indy. - Na biegun północny? - zapytał Clarence. - Mniej więcej w te okolice - powiedział Indy. - Nie lubię zimna - narzekał Clarence wciągaj ąc na głowę pilotkę. - Co będziemy tam bombardować? - Niczego nie zamierzamy bombardować - odrzekł Indy. 135 - Zawsze chciałem coś zbombardować - oświadczył Clarence. - Nie mamy też zamiaru do niczego strzelać - poinformował go Indy. - Jedynie w razie konieczności. Co nie zmienia faktu, że to i tak będzie trudny lot. Myślisz, że dasz sobie radę? Clarence uśmiechnął się łagodnie. - Sądzisz, że tyle bym gardłował, gdybym myślał inaczej? - To dobrze - powiedział Indy. - Muszę wysłać depeszę do Juarez, do Donny'ego - rzekł Clarence. - Na pewno siedzi u Mamy Crosby, jak zwykle, jedząc stek tampico i popijając tym okropnym meksykańskim piwem. Nie wspominając już o tej senioricie, do której smali cholewki. Poproszę go, by wziął „Panienkę" i poleciał do Mexico City. Dostawa będzie spóźniona o parę dni, ale tam i tak wszystko jest zawsze spóźnione. Prowadzeni przez Goodwina, Indy i pozostali wyszli z budynku terminalu na mokry asfalt. B-18P (P od Polarny) siedział na ogonie, z dziobem wzniesionym ku górze. Jego srebrna skóra odbijała burzowe niebo ponad nimi. Gondole silnikowe były pomalowane na jasnoczerwony kolor, podobnie jak dziób. W odróżnieniu od dosyć nieciekawego cielska swojego cywilnego brata, DC-2, kadłub B-18 był najeżony pleksiglasowymi stanowiskami strzeleckimi i antenami. Oprócz tego przewody doprowadzające ciepło z silników wiły się po każdej stronie samolotu, zaś dwie osłony przymocowane do kadłuba tuż za kokpitem miały wychwytywać potencjalnie groźne odłamki lodu wyrzucane przez śmigła. Wielka antena ramowa umieszczona tuż za kokpitem była połączona ze sprzętem namiarowym. - O rety - powiedziała Ulla. - Wygląda tak nowocześnie, tak groźnie, jak coś wyjętego z koszmaru. - To jeszcze nic - odezwał się Goodwin. - Douglas dostarczył czterdzieści pięć tych modeli wojsku, ale za rok lub dwa, kiedy pojawi się B-17, staną się one przestarzałe. Ten bombowiec będzie miał cztery silniki i dwa razy większą siłę ognia. - O matko - powiedziała Ulla. - Jestem pewna, że ludzkość nie może się już doczekać. 8. Wierzchołek Świata Po uzupełnieniu zapasów na Long Island, B-18P - którego Cla-rence, ku niezadowoleniu kapitana Blessanta, bezceremonialnie ochrzcił „Pingwinem" - obrał kurs na Islandię. Indy, w zapiętej po szyję, podbitej barankiem kurtce lotniczej, spędził większość ośmiogodzinnego lotu pierwszego etapu podróży nadrabiając zaległości w spaniu. Ulla co jakiś czas budziła go, by sprawdzić bandaże na jego prawym ramieniu. W Goose Bay w Nowej Fundlandii wstał, na krótko rozprostował nogi na zimnym pasie startowym i obserwował tankowanie zbiorników „Pingwina". Następnie polecieli przez ocean do Godthaab, położonego na południowym krańcu Grenlandii, a potem ponad kolejnym przestworem gniewnego morza. Indy przeszedł na dziób i wetknął głowę do kokpitu. - Jak się leci? - zapytał. - Cudownie - odparł Blessant. - Jedno magneto szwankuje, ale to nic wielkiego. Kiedy wylądujemy, Bruce je obejrzy. Moim jedynym problemem jest to, że nowy drugi pilot nie potrafi ani przez chwilę być cicho. - Staram się jedynie podtrzymać rozmowę - powiedział Claren-ce. - Pomyślałem, że będzie zainteresowany jak wyglądało dorastanie w Erbie w stanie Arkansas. - Czuję się tak, jakby mnie to rzeczywiście ciekawiło - rzekł Blessant. - Mówiłem panu, że podczas Wielkiej Wojny latałem na Jenny? - Ze sto razy. 137 - Połapałeś się w tym wszystkim? - zapytał Indy Clarence'a. - Nie zrobiono jeszcze takiego ptaka, którego nie umiałbym pilotować - powiedział chełpliwie Clarence. - Wystarczy skierować go tam, dokąd chcesz lecieć. - To takie proste? - zapytał Indy. - W naszym przypadku bardziej przypomina to sterowanie łodzią- rzekł Clarence. - Przyrządy piekielnie wolno reagują i jesteśmy tak obładowani, że równie dobrze moglibyśmy mieć rumpel zamiast drążków. Nie wyobrażam sobie, jak będzie, kiedy przypniemy narty do kół. Clarence zwrócił się do Blessanta: - Przeprowadziliście loty próbne z nartami, prawda? Blessant pokiwał przecząco głową. - To budująca perspektywa - mruknął Indy. - Nie martw się - powiedział Clarence. - Na razie wszystko gra. Dam ci znać, kiedy powinieneś zacząć się niepokoić. Indy poklepał Clarence'a po ramieniu i wyszedł z kokpitu. - Skierka - odezwał się Indy. - Czy nadeszły jakieś wiadomości od Markhama odnośnie położenia zeppelinu Graf? - Nie. - Skierka siedział na swoim stanowisku za kokpitem, z wciśniętymi na czapkę słuchawkami, i manipulował arsenałem pokręteł na pokrywającym przegrodę sprzęcie. Zanim odpowiedział, odgarnął z oczu kosmyk zmierzwionych brązowych włosów. - Ani słowa. Czy mam wysłać jakiś przekaz? - Nie ma powodu powiadamiać nazistów, że się zbliżamy - powiedział Indy. - A co z częstotliwością, którą ci podałem? -Na dwudziestu metrach? - Skierka obrócił się i przekręcił kółko, które służyło do obracania anteną ramową na dachu samolotu. -Na razie nic. Czy wie pan dokładnie, czego mam nasłuchiwać? Sygnału, czy może alfabetu Morse'a? Indy potrząsnął głową. - Ja bym się tym nie przejmował - powiedział Skierka. - Jeżeli jest tam gdzieś cel do znalezienia, to go zlokalizujemy. Na tej wysokości mamy przewagę, której bylibyśmy pozbawieni na ziemi, gdyż zasięgjest stąd o wiele większy. Poza tym posiadamy absolutnie najlepszy sprzęt na świecie - wiem to, bo sam go zbudowałem. - Ty to wszystko skonstruowałeś? - A także zaprojektowałem - poinformował go Skierka. - Widzi pan, używam standardowego odbiornika heterodynowego, który wynalazł Armstrong, lecz podłączyłem go w ten sposób do oscylato- 138 ra. - Nastolatek naszkicował w swoim notatniku schemat blokowy. Przypominało to dziecięcy rysunek lokomotywy i sznura wagonów. - Wierzę ci na słowo - rzekł Indy. - Mogę wyznaczyć orientacyjny kierunek poprzez obracanie anteną ramową i porównanie rezultatów z sygnałem otrzymanym z nieruchomej anteny na ogonie, ale aby wyznaczyć dokładne położenie, potrzebujemy triangulacji - tak jak trianguluje się wskazania kompasu z dwóch znanych punktów, by ustalić położenie trzeciego, nieznanego, na mapie. - Znam tę metodę - powiedział Indy. - Kiedy odnajdziemy sygnał, będziemy potrzebowali odniesienia z innego źródła. Może ze statku lub stanowiska na szczycie góry. Ewentualnie trzeba znaleźć jakieś wysoko położone miejsce na bazę i tam zainstalować stację pomocniczą. - Dobrze kombinujesz. - Ale jest jeden problem: musielibyśmy zostawić tam kogoś do obsługi radia. - Nie wiem, czy mamy na zbyciu jednego członka załogi - powiedział Indy. - Hm, albo należy znaleźć kierunek tam, gdzie sygnał jest najsilniejszy i stamtąd wytyczyć linię. Kłopot w tym, że nie będziemy wiedzieć, jaka odległość dzieli nas od celu. Może się on znajdować poza naszym zasięgiem. - Rozumiem problem - rzekł Indy. - Zrobimy, co w naszej mocy. Monitoruj tę częstotliwość i daj mi znać, jeśli coś usłyszysz. - Panie dowódco... - zagadnął Skierka. - O co chodzi? -Nie mieliśmy jeszcze okazji porozmawiać, a ja chciałem tylko... - Piegi na jego twarzy utonęły w czerwieni rumieńców. - Tego, no... chciałem panu podziękować za pozwolenie mi wzięcia udziału w wyprawie. Mój ojciec nie żyje, a mama musiała podpisać dokumenty jeszcze w Iowa, żebym mógł wstąpić do wojska, ponieważ nie ukończyłem osiemnastu lat. - Jakie miasto w Iowa? - Indy przyciągnął sobie skrzynkę i usiadł. - Prawdopodobnie nigdy pan o nim nie słyszał - powiedział Skierka. - To mała mieścina o nazwie Payne Junction. - Znam to miejsce - rzekł Indy. - Leży nad Missouri. W pobliżu znajdują się indiańskie mogiły, zwiedzałem je kiedyś. - Zgadza się! - wykrzyknął Skierka. - Mój tata prowadził tam niewielką stację benzynową, dopóki koło od ciężarówki, które 139 naprawiał, nie wybuchło. Felga trafiła go prosto w głowę. Chyba dlatego nigdy nie pozwalał mi naprawiać przebitych opon. - Przykro mi - powiedział Indy. - Strata jednego z rodziców jest zawsze bolesna. Kiedy miałem dwanaście lat, moja matka umarła na szkarlatynę. Nadal mi jej brakuje. - To straszne - rzekł Skierka. A potem dodał: - Mnie też wciąż brakuje taty. Wspaniały był z niego gość. Wciąż mi powtarzał, że wszystko j est możliwe, jeśli się tylko wystarczająco postarać - i mieć dość wyobraźni. - Wygląda na to, że istotnie był wspaniałym człowiekiem - powiedział Indy. - Był fanatykiem nauki. Jeszcze jako mały dzieciak zacząłem czytać wszelkie te pisma, które miał w warsztacie - wie pan, „Historie niesamowite" i temu podobne. Wydaje je niejaki Hugo Gerns-back, i chyba chciał zainteresować wszystkich techniką i wizją przyszłości. Dzięki temu zaj ąłem się elektroniką. Zresztą czytuj ę to pismo do dziś. - Twój ojciec dał ci bardzo wiele. - Tak. - Skierka uśmiechnął się. - Ale moja matka nadal go nie rozumie. Nienawidzi tych czasopism, głównie ze względu na nagie dziewczyny na okładkach towarzyszące robotom. Zaciągnąłem się, bo miałem już dość budowania zestawów na kryształach i wiedziałem, że nigdzie indziej nie będę miał dostępu do lepszego sprzętu. Poza tym chciałem też pomóc mamie. Po śmierci taty musieliśmy sprzedać stację, a ona ciężko to przeżyła. - Kryzys wszystkim dał się we znaki. - Powiedziała mi, że jak się jest żołnierzem, trzeba się spodziewać kuli. Ale czy nie o to walczyliśmy w Wielkiej Wojnie? - zapytał Skierka. - Żeby już nikt nie musiał do nikogo strzelać? Indy przełknął ślinę i odwrócił wzrok. - O to chodziło, Skierka - powiedział. - Ale nie zawsze wszystko układa się po naszej myśli. Na świecie nadal panoszy się wiele zła i obawiam się, że natkniemy się na nie podczas tej wyprawy. Możliwe, że nawet znajdziemy się pod obstrzałem. - Wiem o tym - rzekł Skierka. - Nie boję się. Chciałbym jedynie, by ludzie widzieli przyszłość tak, jak mój tata. - Każdy się boi - powiedział do niego Indy. - To nie powód do wstydu. Ale jeśli zrobi się gorąco, trzymaj się jak najbliżej mnie. No dobra, muszę sprawdzić, co z resztą załogi. Nasłuchuj dalej, okay? - Rozkaz - odpowiedział Skierka. 140 Indy wgramolił się do kokpitu. - Clarence - poklepał pilota po ramieniu. Clarence zdjął słuchawki i obaj nachylili ku sobie głowy, by móc prywatnie porozmawiać pod osłoną hałasu silników. - Musisz mi coś obiecać - rzekł Indy. - Gdyby coś mi się stało, chciałbym, abyś osobiście zaopiekował się naszym radiooperatorem. Skierka to bystry dzieciak i nie zniósłbym, gdyby stała mu się krzywda. - Jasne - zażartował Clarence. - Ale jeśli tobie coś się stanie, to kto zaopiekuje się mną? Indy roześmiał się i klepnął go w udo, po czym przebrnął przez kokpit na dziób, gdzie w pleksiglasowym przedziale bombardiera siedział Goodwin. Nalewał właśnie kawę z termosu i nanosił ich aktualną pozycję na mapę za pomocą ołówka chemicznego. - O kurczę - powiedział Indy patrząc na chmury i ocean przesuwające się ze szmerem pod nimi. - Czy ten widok nigdy panu nie przeszkadza? - Nie - odparł Goodwin. - Właściwie nie mam lęku wysokości. - Ja też tak sądziłem, ale ten widok może zmienić moje poglądy -stwierdził Indy. - Wszystko zgodnie z rozkładem? - Na razie tak. - Goodwin zerknął na zegarek. - Za jakieś dwadzieścia minut wylądujemy w Reykjaviku i ponownie uzupełnimy paliwo. Czy wie pan już, gdzie zbudujemy bazę? -Nie - odrzekł Indy. -Nie mamjeszcze wystarczających informacji. Potrzebna mi jakaś wskazówka odnośnie miejsca pobytu zeppelina Graf. Bez tych informacji moglibyśmy ulokować obóz o tysiąc kilometrów w złym kierunku. - W istocie. - Goodwin przycisnął palcem słuchawkę do prawego ucha. - Kapitan mówi, że Skierka odebrał wiadomość - powiedział. - Może to coś o tym wielkim balonie, którego szukamy. - Dzięki. - Indy powrócił do kabiny. - O co chodzi, Skierka? - Odebrałem zakodowaną wiadomość od Markhama - oznajmił chłopiec, rozpracowując litery w notatniku pod powielonym kluczem do szyfru. - Już prawie gotowe. Skończyłem. Co to jest LZ-127? - To zeppelin Graf- rzekł Indy. - LZ-127 dostrzeżony przez norweskich rybaków koło południowego przylądka Spitsbergenu o dziewiątej trzydzieści rano - odczytał Skierka. - Kurs NNE. Wysokość sto pięćdziesiąt metrów. Prędkość nieznana. Czekam na potwierdzenie. - Gdzie u licha... 141 - To tutaj - Goodwin rozwinął mapę. Przyszedł ze stanowiska na dziobie, by usłyszeć rozszyfrowaną przez Skierkę wiadomość. -Na granicy pływającego lodu. To skupisko wysp należących do Norwegii i nazywanych oficjalnie Svalbardami, lecz powszechnie znane pod nazwą największej wyspy, Spitsbergenu. - Dokąd kieruje się Graf? - zapytał Indy. - Ten kurs prowadzi naokoło brzegów wysp, a dalej prosto na obszary dryfującej kry - powiedział Goodwin. - Co oni robią tak nisko? - zapytała Ulla. - Albo mają się spotkać ze zbiornikowcem - wyjaśnił Indy -albo szukają czegoś na wodzie. Stawiałbym wszystkie pieniądze na to drugie. Jaki dystans nas od nich dzieli? Goodwin zmierzył odległość kątomierzem. - Jakieś dwa tysiące czterysta kilometrów - odparł. - Dobrze - powiedział Indy. - A szybkość maksymalna Grafa wynosi około stu trzydziestu kilometrów na godzinę. - Lecz z raportu wynika, że posuwa się znacznie wolniej - rzekł Goodwin. - Załóżmy, że znajdzie to, czego szuka i ruszy pełną parą. Teoretycznie jak szybko możemy go dogonić? Niech mnie ktoś poratuje. Skierka zawzięcie coś obliczał. - Sześć i pół godziny zabierze nam dotarcie do Spitsbergenu, gdzie uzupełnimy paliwo - oznajmił. - To da zeppelinowi około ośmiuset pięćdziesięciu kilometrów przewagi, którą możemy zlikwidować w ciągu następnych dwóch godzin i dwudziestu minut. Lecz przez ten czas zeppelin może oddalić się o kolejne sto kilometrów. Sprowadza się to do punktu spotkania odległego o trzy tysiące trzysta sześćdziesiąt kilometrów - mniej niż dziesięć godzin, z jednym przystankiem na tankowanie. Oczywiście nie licząc Reykjaviku. - Załóżmy, że będą lecieć prosto, w jakimkolwiek kierunku -powiedział Goodwin. Wydobył kompas z zakamarków swego kombinezonu lotniczego i narysował wokół Spitsbergenu okrąg o promieniu tysiąca kilometrów, oczywiście teoretycznie. Nakreślone ołówkiem koło przecinało północno-wschodnie wybrzeże Grenlandii, przebiegało przez tysiąc pięćset kilometrów morza, nieco okrawając brzegi Norwegii oraz przez Morze Barentsa w odległości około stu pięćdziesięciu kilometrów od bieguna północnego. - Bez względu na to, jaki obiorą kierunek - rzekł Goodwin -możemy ich złapać w ciągu dziesięciu godzin. Ponadto będziemy nadal mieli dość paliwa, by bez problemu wrócić na Spitsbergen. 142 - Skąd się dowiemy, że zmienili kurs? - zapytał Indy. - Tam, dokąd lecą, nie będzie norweskich rybaków. - Im bliżej się znajdziemy - powiedział Skierka - tym większe mamy szansę na przechwycenie ich komunikatów do Berlina. - To prawda - potwierdził Goodwin. - Chyba że zachowują ciszę w eterze - zauważył Indy. -Nawet jeśli tak jest, to nasza jedyna szansa - rzekł Goodwin. - Za pięć minut lądujemy w Reykjaviku, panie dowódco - odezwał się Blessant przez telefon pokładowy. - Radzę, by wszyscy założyli swoje kombinezony, jeśli ktoś tego jeszcze nie zrobił. - Panie dowódco! - Ulla uderzyła Indy'ego w żebra, trochę mocniej niż w zabawie. - To mi się bardziej podoba niż „doktorze". - Musimy teraz podjąć decyzję - powiedział Goodwin. - Bo inaczej stracimy tylko czas na ziemi. - Moment - rzekł Indy. - Zastanówmy się przez chwilę nad wadami naszego planu. Po pierwsze, jesteśmy w powietrzu już od prawie dwudziestu godzin. Sierżancie Bruce, jak trzyma się „Pingwin"? - To magneto wysiadło - Bruce zmagał się z podbitym barankiem kombinezonem - a wymiana potrwa co najmniej godzinę. Jeśli zdecydujemy się lecieć dalej, będziemy musieli liczyć na pozostałe. Sądzę, że nie ma wielkiego ryzyka. Poza tym „Pin...", to znaczy, B-18P, ma się dobrze. Wszystkie systemy sprawne. - W porządku - powiedział Indy. - A jak z pogodą? - Jest dobra i utrzymuje się. Wskazanie barometru stabilne. - Świetnie. Co z bazą? - Nie ma czasu na jej zbudowanie - odparł Goodwin. - Może i nie. - Indy umilkł na chwilę. - Sierżancie, ile czasu zajmie tankowanie na Spitsbergenie? - Góra dwadzieścia minut - powiedział Bruce. - Okay - rzekł Indy. - Będzie dość czasu, by rozładować sprzęt obozowy i zostawić jedną osobę, by go rozstawiła i obsługiwała radio. - Ale kto to będzie? - zapytał Goodwin. Indy miał skruszoną minę. - Obawiam się, że pan. - Co to, to nie - odparł Goodwin. - Jestem nawigatorem. Poza tym i tak muszę trzymać się tego głupiego samolotu, bo Markham uczynił mnie odpowiedzialnym za całą papierkową robotę. - Sierżant Bruce jest mi potrzebny na wypadek, gdyby coś się zepsuło - powiedział Indy. - Obecność Blessanta jest, z oczywistych 143 powodów, konieczna, Skierka zaś jest niezastąpiony. Zostaje Ulla i Clarence. - Kobieta cywil byłaby oczywistym wyborem - zasugerował Goodwin. - Niezupełnie - odparł Indy. -1 niech pan się nie domaga wyjaśnień. Wszystko wyklaruje się w swoim czasie. Potrafi pan pilotować ten samolot? - Pilotować? Nie. - No właśnie. - Indy wzruszył ramionami. - Clarence również zostaje. Pan wysiada na Spitsbergenie i rozbijatam obóz-bazę. Swoje papierki może pan przekazać Skierce. - Ale pułkownik Markham... - Pułkownik Markham powierzył mi dowództwo tej wyprawy -powiedział Indy. - Nie mam czasu na wyjaśnianie panu swój ej decyzji. Poza tym, nie licząc Skierki, tylko pan potrafi triangulować współrzędne radiowe na mapie, prawda? - Tak myślę... - Goodwin nie wyglądał na uszczęśliwionego. - Więc proszę założyć kombinezon - rzekł Indy. - Ulla i ja pomożemy panu jak najszybciej wyładować sprzęt, podczas gdy inni będą szykowali samolot. Proszę się tak nie zasępiać, poruczniku, właśnie wyciągnął pan najbezpieczniejszy los w tej ekspedycji. - Tak jest, panie dowódco - powiedział sztywno Goodwin. - Aha, i proszę pamiętać - dodał Indy. - Jeśli namierzy pan cokolwiek, co mogłoby nas zainteresować, proszę się zachowywać tak, jakby był pan odległą stacją obserwacyjną nadającą do naszego uziemionego samolotu w Reykjaviku, jasne? - Jasne. - Panie dowódco - wtrącił się Skierka. - Pułkownik Markham oczekuje odpowiedzi. Co mam wysłać? - Przekaż mu taki tekst: „Wiadomość odebrana. Niezdolni do przechwycenia z powodu trudności mechanicznych. Lądujemy w Reykjaviku dla dokonania napraw. Czekać na raporty. Koniec". - Ależ panie dowódco! - wykrzyknął Skierka. - To wbrew przepisom. - Jak sądzisz, jakie jest prawdopodobieństwo, że naziści pod-słuchująnas i łamią nasze szyfry tak łatwo, jak my łamiemy ich? - Myślę, że wysokie - powiedział Skierka. - To po co powiadamiać łobuzów, że ich ścigamy? - zapytał Indy. -Niech oni - oraz Markham - myślą, że coś nam nawaliło. Jak dotąd znali każdy mój ruch. Tym razem działajmy z zaskoczenia. 144 Skierka skinął ze zrozumieniem głową. - Ale, doktorze Jones - powiedział. - Skoro oszukujemy co do naszego położenia zarówno własnych ludzi jak i Niemców i nie będziemy podawali naszych koordynatów Goodwinowi na Spitsberge-nie, to kto będzie wiedział, gdzie nas szukać, jeśli zostaniemy zmuszeni do lądowania na lodzie? Indy nie miał odpowiedzi na to pytanie. Gdy tylko koła przestały się toczyć, załoga „Pingwina" zabrała się do roboty. Podczas gdy Clarence zajął się uzupełnianiem paliwa, Blessant i sierżant Bruce przymocowywali do podwozia dziwnie wyglądające narty. Same koła przechodziły przez szczeliny w płozach; w powietrzu nie uda się całkowicie schować podwozia, lecz będzie ono podkurczone jak u jakiegoś ptaka-dziwaka. - Mam nadzieję, że ten pas jest równy! - krzyknął Blessant do Bruce'a, gdy wspólnie mocowali narty. -Między kołami i powierzchnią płóz nie ma nawet piętnastu centymetrów różnicy. W ciągu dwudziestu trzech minut zamknięto luki „Pingwina" i uruchomiono silniki. - Ciśnienie atmosferyczne? - zapytał Blessant Skierkę przez telefon pokładowy. - Dwadzieścia osiem i pięć - odpowiedział zapytany. - Wysokość nad poziom morza dwieście pięćdziesiąt metrów. Blessant ustawił wysokościomierz. - Wolałbym nie oglądać z bliska słynnego tutej szego wulkanu -zażartował. Następnie sprawdził ciśnienie ładowania i temperaturę oleju w obu silnikach. - Wszyscy zapięli pasy? - zapytał przez telefon pokładowy. - Jesteśmy gotowi - odpowiedział Skierka. Obok niego siedział Bruce, nadal spocony po wysiłku. - My również - zgłosił Indy. Ulla zajmowała miejsce nawigatora, a on siedział przypięty pasami na pozycji strzelca dziobowego. Pas startowy znajdował się tuż pod jego stopami. - Otwieram przepustnice - powiedział Blessant. - Clarence, będziesz mi musiał pomóc utrzymać go prosto na pasie. Mamy paskudny boczny wiatr. - Zrozumiałem - odparł Clarence. Kiedy silniki zwiększyły obroty aż do wrzaskliwego ryku i Blessant zdjął nogi z hamulca, „Pingwin" ruszył do przodu nabierając 10-Indiana Jones... 145 szybkości. Prawe koło wpadło w dziurę i zgubiło płozę, co groziło ześliźnięciem się samolotu z pasa. - Trzymaj go prosto! - krzyknął Blessant. - Dobra, ale ty omijaj wyboje - mruknął Clarence. Przy prędkości osiemdziesięciu kilometrów na godzinę pas startowy rozmywał się pod stopami Indy'ego w szarą plamę, lecz samolot najwyraźniej ani myślał oderwać się od ziemi. Indy widział przybliżający się koniec pasa, a za nim stos czarnych kamieni wulkanicznych. Zamknął oczy. - Przypomnij mi, żebym już nigdy tu nie siadał - zawołał do Ulli. Blessant ponownie przesunął dźwignie przepustnic do przodu i przy stu pięciu kilometrach na godzinę koła oderwały się od ziemi. Ogon podniósł się do góry i samolot płynął przez chwilę na poduszce powietrznej, lecz nie miał zamiaru wznosić się wyżej. - Klapy! - wrzasnął Blessant i Clarence przestawił podobne do koła urządzenie umiejscowione pomiędzy fotelami. Teraz samolot potraktował pilotów poważnie. Blessant przesunął dźwignie przepustnic niemal do oporu. Silniki zawyły i „Pingwin" zaczął nabierać wysokości, jednocześnie zakręcając na północny wschód. - Muszę sobie zanotować, że klapy powinny być ustawione bardziej pod kątem przy starcie z płozami - powiedział spokojnie Blessant. - Tak - rzekł Clarence. - Aja muszę sobie zanotować, żeby zawsze zabierać gatki na zmianę. Rety, założę się, że prawdziwy ubaw czeka nas dopiero podczas lądowania. Lądowaniu na Spitsbergenie dużo brakowało do „ubawu", który przewidywał Clarence. „Pingwin" delikatnie osiadł na ziemi i zatrzymał się na rozległym, pokrytym śniegiem płaskowyżu, pełniącym rolę lotniska norweskiej stacji meteorologicznej. Indy pomógł Goodwinowi wypakować sprzęt obozowy, podczas gdy pozostali -po krótkim targowaniu się i prośbach - wytoczyli dwustulitrowe beczki z lotniczym paliwem. Kiedy „Pingwin" kołował po lodzie, a następnie pomknął z rykiem po ośnieżonym pasie, Goodwin stał w towarzystwie swych nowych norweskich znajomych i dziarsko machał ręką na pożegnanie. Słońce skryło się za horyzont za ich plecami, zamieniając zachodnie niebo w ognistopomarańczową plamę. 146 - Mam sygnał - powiedział godzinę później Skierka. - Jesteś pewien? - zapytał Indy. Skierka zamknął oczy i osłonił słuchawki dłońmi, starając się odgrodzić od hałasu silników. Potem nieznacznie przesunął pokrętło częstotliwości. - Tak, jestem pewien - odparł. - Jest słaby i niestabilny, na czternaście i trzy pięć zet. To pojedynczy sygnał, co trzydzieści sekund. - Daj mi posłuchać - poprosił Indy. Skierka podał mu słuchawki. Przez pierwszych parę sekund Indy słyszał jedynie zakłócenia, lecz potem rozległ się osobliwy pisk. Oddał słuchawki Skierce, który wcisnął je sobie z powrotem na głowę. - Możesz ustalić kierunek? - Spróbuję - odparł, a następnie nacisnął guzik telefonu pokładowego. - Mógłby pan przez pewien czas lecieć prosto? Chyba mamy cel. Jaki jest nasz obecny kurs? Dobrze, proszę go utrzymać, dopóki się nie odezwę. Skierka zamknął oczy i obrócił koło anteny najpierw w jedną stronę, potem w drugą, po czym poprzestawiał kilka przełączników. Ponownie zakręcił kołem i zatrzymał w miejscu, w którym sygnał wydawał się najgłośniejszy. Spojrzał na tarczę kompasu anteny i zanotował kierunek w notatniku. - Kapitanie Blessant? - zapytał. - Chyba to namierzyłem. Nasz obecny kurs potraktujmy umownie jako zero. Teraz proszę odbić trzydzieści siedem stopni w lewo. Samolot statecznie się przechylił i za chwilę znowu wyrównał lot. - Niech sprawdzę - Skierka przekręcił antenę w lewo i zatrzymał. - Z powrotem stopień lub dwa. - Tym razem zmiana kursu była niemal niedostrzegalna. - Świetnie, o to chodziło. Sygnał mamy prosto na dziobie. Skierka zanotował kierunek i godzinę w notatniku. Indy podszedł do oszronionego okienka kabiny. Próbował przetrzeć je rękawem, lecz lód znajdował się po zewnętrznej stronie. - Nadal jest ciemno - powiedział Skierka. - Nic pan nie zobaczy. Słońce wzejdzie najwcześniej za jakieś dwie godziny. - Tak szybko? - To kraina białych nocy - rzekł Skierka. - Jesteśmy już dobrze poza kołem podbiegunowym. Noce będą coraz krótsze, aż dwudziestego pierwszego czerwca słońce w ogóle nie zajdzie. - Dokąd zaprowadzi nas ten kurs? - zapytał. 147 - Lecimy obecnie niemal prosto na wschód - powiedział Skier-ka, patrząc na mapę. - Nie ma tam nic prócz morza i gór lodowych. - Sądzisz, że sygnał się utrzyma? - Trudno powiedzieć - odparł Skierka. - Wydaje się niestabilny. Jestem pewien, że nie jest dość silny, by odebrał go Goodwin na Islandii. My jesteśmy na trzech tysiącach metrów i o trzysta kilometrów bliżej. - Więc nie możemy ustalić jego pozycji przez triangulację -powiedział Indy. - Nie. Możemy jedynie lecieć za nim i mieć nadzieję, że się nagle nie urwie. Skierka zdjął czapkę razem ze słuchawkami i przejechał dłonią po zmierzwionych włosach. Od wytężonego nasłuchiwania bolały go uszy. - Ten cel to nie balon, prawda? - odezwał się. Między nimi zawisł obłoczek jego oddechu. - Jeżeli wolno mi o to zapytać, panie dowódco, to co to jest? - To pojemnik - odparł Indy. - Prawdopodobnie podskakuje sobie na falach. Przyniósł go tu prąd północnoatlantycki. -Co w nim jest? - To ściśle tajne. - Indy był zbyt zmęczony, by udzielać wyjaśnień; poza tym nie sądził, by Skierka mu uwierzył. - A co z tym zeppelinem? - zapytał Skierka. - Czy mam nadal próbować go namierzyć? - Nie, jeśli oznaczałoby to zgubienie sygnału - rzekł Indy. - Sądzę, że uporam się z jednym i drugim. - Skierka z powrotem włożył czapkę i słuchawki. - Ale co będzie, jeśli zeppelin poleci w jedną stronę, a pański cel w drugą? - Nie ma obawy - odparł Indy. Skierka wcisnął guzik telefonu pokładowego. - Hej, kapitanie. Zimno tu. Czy te przewody grzewcze działają?. .. Tak, wiedziałem, że pan to powie. - A co takiego powiedział? - zapytał Indy. - Żebym pił więcej kawy - poinformował go Skierka. - Nie pijam kawy, ale może najwyższy czas zacząć. Pół godziny później sygnał zaczął słabnąć. - Doktorze Jones, obawiam się, że go stracimy - zaniepokoił się Skierka. - Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, ale on po prostu cichnie coraz bardziej. - Mówiłeś, że wyżej jest lepiej, tak? 148 - Właściwie tak - rzekł Skierka. - Ale jesteśmy już na dostatecznej wysokości. Gdybyśmy wzbili się wyżej, zwiększylibyśmy jedynie dystans między nami a celem. - Przerwał na moment, by podregulować odbiornik. - Już po sygnale. Nie mogę go znaleźć. - Morze jest dość wzburzone - powiedział Indy. - Przypuśćmy, że grzbiety fal odcinają sygnał, albo jakieś góry lodowe czy coś takiego stoją na drodze. Czy wejście wyżej nie zaradziłoby temu? - Owszem - przyznał Skierka. - Lecz wtedy mielibyśmy kolejny problem. - Jaki? - Antena ramowa znajduje się na dachu samolotu - wyjaśnił. -Im wyżej będziemy lecieli, tym bardziej zwiększymy kąt względem ziemi i w rezultacie kadłub samolotu zacznie zasłaniać cel. W normalnych warunkach nie sprawiłoby to wielkiej różnicy, ale przy tak słabym sygnale możemy go zgubić. - Dlaczego nie umieściłeś anteny pod samolotem? - zapytał Indy. - Mówiąc szczerze, panie dowódco, nie przyszło mi to do głowy - odparł Skierka. - Właściwie to ta antena jest przeznaczona do wyszukiwania silnych celów ponad pokładem, a nie czegoś miotanego po morzu, o mocy nie większej niż dwa waty. - A gdybyśmy lecieli wysoko i do góry nogami? Oczy Skierki stały się wielkie niczym dwa spodki. -Nie możemy odwracać tej balii - powiedział. - To znaczy, panie dowódco, to nie jest myśliwiec. Od razu stracilibyśmy skrzydła. - Tak tylko pomyślałem - rzekł Indy. - Ale być może j est pan na dobrym tropie - powiedział Skierka. - Gdybyśmy osiągnęli maksymalny pułap, a potem zeszli lotem nurkowym na wysokość przelotową, to by ustawiło antenę pod kątem mniej więcej prostym względem celu. To da się zrobić. - Wybornie - rzekł Indy. Skierka wywołał Blessanta i wyłożył mu szczegóły planu, po czym pilot ogłosił to przez telefon pokładowy. Następnie Skierka sięgnął pod swój fotel i wydobył butlę tlenową i maskę. - Co robisz? - zapytała Ulla. - Powyżej ośmiu kilometrów nie ma czym oddychać - powiedział Skierka. - Można stracić przytomność. Podczas gdy „Pingwin" nabierał wysokości, Ulla i Indy włożyli swoje maski i odkręcili zawory butli z tlenem. Kilka minut później samolot znalazł się już dość wysoko, by złapać promienie słońca, mającego właśnie się ukazać na horyzoncie. Samolot wszedł w lot nurkowy, 149 który stawał się coraz bardziej stromy. Świst powietrza na skrzydłach zagłuszył odgłos pracy silników, a maszyna zaczęła się trząść. Oddychający przez maskę Skierka prowadził nasłuch i szaleńczo manipulował pokrętłami. Kilka sekund później spojrzał na Jone-sa i skinął głową. - W porządku - odezwał się do Blessanta. - Znowu go słyszę. Może pan wyjść z nurkowania. - Dobra rada, synu - odpowiedział Blessant. - Próbuję, ale samolot odmawia współpracy. Pęd powietrza urósł do przeraźliwego gwizdu, a samolot wpadł w tak silne drgania, że Indy zaczął się obawiać, iż nity mogą puścić. Ulla chwyciła go za ramię - to, w które postrzelił go Belloą - i zacisnęła dłoń. Indy skrzywił się, ale nie usunął jej ręki. - Przestań walczyć z drążkiem - powiedział Clarence do Blessanta. - To co mam robić? - warknął pilot. - Pozwól mnie przejąć stery - rzekł Clarence. - Są twoje. Clarence nieznacznie przesunął drążek do przodu. Wibracje ustały, lecz samolot przechylił się jeszcze bardziej pionowo. Nagle Indy poczuł, że unosi się ponad swoim fotelem - we wnętrzu maszyny przestała działać grawitacja. Wszystkie nie umocowane obiekty zaczęły latać: kubki, ołówki, dokumenty na radiowej konsoli. - To nie jest normalne - stwierdziła Ulla. - Clarence! - krzyknął Indy zerwawszy maskę z twarzy. - Co ty wyprawiasz?! - On nas pozabija - odezwał się Blessant przez telefon pokładowy. -A gdzie tam - powiedział Clarence z maską wiszącąbezwład- nie pod brodą. - Najpierw trzeba wszystko wyprostować poprzez wejście w nurkowanie, a dopiero potem z niego wyjść. - To nie jest Jenny! - wrzasnął Blessant. - Co ty sobie myślisz, że to jakieś pokazy lotnicze? Nigdy z tego nie wyjdziesz. - Ciągle tak robię w moim starym samolocie - powiedział Clarence, obserwując pędzącą na ich spotkanie powierzchnię morza. -Cała sztuczka w tym, by przyciągnąć drążek ku sobie i wykonać wolny zakręt... Grawitacja mściwie dała o sobie znać, kiedy uniósł się dziób. Indy został wbity z powrotem w fotel, a między jego nogami rozbił się kubek. Do czasu gdy „Pingwin" znalazł się ponownie w pozycji poziomej, mknęli muskając wierzchołki fal. 150 Skierka zdjął maskę tlenową. - Uff - sapnął. - Przypomnijcie mi, żebym następnym razem umieścił tę cholerną antenę ramową pod spodem. To znaczy, przeklętą antenę, panie dowódco. - Nie ma sprawy - powiedział Indy. - Namierzyłeś cel? - Tak - odparł z ożywieniem Skierka. - Dziewięćdziesiąt dwa stopnie, tym razem sygnał był silny. Sądzę, że pański cel dryfuje z prądem. - Dziewięćdziesiąt dwa? - zapytał Blessant. - Jesteś pewien? - Nie, chciałem powiedzieć: dwadzieścia dziewięć stopni - rzekł Skierka. - Przepraszam. Kiedy się denerwuję, zdarza mi się przestawiać cyfry lub ogólnie robić wszystko na opak. Clarence przekazał stery Blessantowi, który ustawił kurs i wyrównał lot. - Poczułeś coś na około trzech tysiącach? - zapytał Clarence. - Owszem, koniec świata - powiedział Blessant. - Mój fotel tak się trząsł, że nie wiedziałem, co się dzieje. Czuję się tak, jakby mnie ktoś wsadził na nie ujeżdżonego mustanga. Trzy i pół godziny po opuszczeniu Islandii, kiedy znajdowali się nad przestworem Morza Barentsa, Skierka zawołał Indy' ego i podał mu słuchawki. - O co chodzi? - zapytał Indy. - Proszę posłuchać przez parę minut. Sygnał był wyraźny i nie drżał, lecz każdy dźwięk wydawał się niższy. Ponadto sygnał stawał się także za każdym razem coraz cichszy, jakby ktoś stale przykręcał potencjometr kuchennego radia. - Co to oznacza? - zapytał Indy. - Że właśnie to coś minęliśmy - odparł Skierka. - Około sześciu minut temu, jak sądzę. Zapisałem to w dzienniku. - W takim razie zawracamy - poinstruował go Indy i poszedł do kokpitu. - Jak wy możecie coś dojrzeć przez te okna? - zapytał. Mimo że przewody grzewcze działały, widoczność po każdej stronie ograniczała się do prześwitu wielkości piłki do koszykówki. - Nie jest to łatwe - odparł Clarence. - Słuchaj, Skierka mówi, że chyba właśnie przelecieliśmy nad celem, jakieś trzydzieści kilometrów temu. Musimy zawrócić. - Nie ma sprawy. - Blessant rozpoczął manewr zawracania. -Ale tam na dole popsuła się pogoda. Będziemy musieli niemalże trzeć brzuchem po falach, żeby można było cokolwiek dojrzeć. - Zróbcie, co w waszej mocy - powiedział Indy. 151 - Doktorze Jones! - zawołał Skierka. - Zgubiłem sygnał. Dokumentnie. Nie ma po nim ani śladu. Cztery minuty później „Pingwin" zszedł przez chmury i mgłę na wysokość stu pięćdziesięciu metrów. Na niższej wysokości powietrze było cieplejsze i większość lodu odpadła od wiatrochronów. - To na nic - powiedział Clarence. - Nadal nic nie widać. - No to schodzimy jeszcze niżej - rzekł Blessant. Na wysokości trzydziestu metrów nadal otaczała ich gęsta mgła. - To na nic - powtórzył Clarence. - Lecimy prawie na ślepo. Nawet nie widzę wody. A ty? - Też nie - odpowiedział pilot. - Pójdę na dziób - powiedział Indy. - Może stamtąd będzie lepszy widok. Ulla poszła z nim i zajęła stanowisko nawigatora, podczas gdy Indy usadowił się na fotelu strzelca. Od pleksiglasu odpadło wystarczająco dużo lodu, by miał świetny widok na obłoki pary. Słońce stało już dobrze nad horyzontem i mgła wydawała się świecić. - To powinno być najlepsze miejsce - rzekł Indy. - A pożytku z niego tyle, co kot napłakał. Kompletnie nic nie widzę. Żeby być tak blisko i ... - Gdzie się podziało słońce? - zapytała Ulla. Mgła przed samolotem pociemniała, a potem nagle się rozwiała i Indy uzyskał ostry jak brzytwa obraz morza - oraz dziobu wiszącego nad nimi zeppelina Graf, zasłaniającego słońce i podmuchem silników przeganiającego mgłę z obszaru wielkości boiska piłkarskiego. W swoim punkcie obserwacyjnym na dziobie „Pingwina" Indy był na tyle blisko, że widział zaskoczone miny pasażerów i załogi za oszklonymi oknami gondoli, która wisiała pod dziobem sterowca niczym gigantyczny podwójny podbródek. - O Boże! - wrzasnął Indy do mikrofonu. - W górę, w górę! Albo nie, czekajcie! „Pingwin" zszedł nieco niżej, ale i tak przeleciał na tyle blisko pod gondolą, że Indy wyraźnie widział uchwyty pokładowe na cumy i instrukcj e w j ęzyku angielskim i portugalskim dla ułatwienia zadania zagranicznym załogom portowym. Minąwszy gondolę płynęli powoli pod brzuchem lewiatana i Indy zauważył coś dziwnego - na śródokręciu, przyczepiony do trapezoidalnego mechanizmu, znajdował się myśliwiec, jakiego jeszcze nigdy nie widział. - Chyba znaleźliśmy zeppelin - powiedział spokojnie Blessant przez telefon pokładowy, sprowadzając „Pingwina" w dół na odległość 152 kilku metrów od wody. Indy wlepił wzrok w górę. Luk ładowni na rufie Grafa był otwarty, a z niego dyndał na cienkiej lince żółty pojemnik. Pojemnik znajdował się kilka metrów nad pontonem, w którym siedziało kilku ludzi. Najwyraźniej dopiero co go wyłowiono. „Pingwin" minął ponton, dając Indy'emujedynie tyle czasu, by zdążył się zorientować w sytuacji. - To zapowiada się interesująco - powiedziała Ulla, podkulając nogi i przygotowując się na wstrząs. Na widok pędzącego na nich z rykiem dwusilnikowego bombowca, ludzie z pontonu skoczyli do wody. Blessant zwiększył wysokość i starał się zmienić kierunek, ale prawe skrzydło zahaczyło o linkę i żółty pojemnik pokoziołkował w niebo. „Pingwin" zatoczył się na prawo, podczas gdy jednocześnie pojemnik wystrzelił w kierunku skrzydła. Ładunek ze złowróżbnym trzaskiem zaklinował się między skrzydłem i podwieszonym zbiornikiem. Linka pękła i samolot zaczął myszkować. Z rozbitego zbiornika lało się do morza paliwo. Drążek odbił do tyłu w dłoniach Blessanta. - Otwórz przepustnice! - wrzasnął do Clarence'a, jednocześnie próbując przesunąć do przodu drążek. - Musimy nabrać prędkości, bo spadniemy. Clarence przesunął obie dźwignie. Lewy silnik zawył, lecz motor na prawym skrzydle zakasłał i zaczął się krztusić. Dziób uniósł się ku górze, a „Pingwin" wgryzał się w powietrze i wszedł w spiralę. - Wyrównaj lot - rozkazał Blessant. - Staram się - rzekł Clarence, poprawiając mieszankę paliwową. Prawy silnik odkaszlnął, jakby chciał oczyścić gardło, po czym wyrównał obroty. W ciągu kilku sekund znów pracował pełną mocą. Blessant popchnął drążek do przodu i samolot, zanim wzbił się ku górze, musnął fale końcem prawego skrzydła. Jednakże nadal znajdowali się pod ogonem zeppelina. Indy widział zbliżającą się ku nim niczym ostrze noża krawędź natarcia jednego ze stateczników. Na jego powierzchni widniała ogromna czarna swastyka w czerwonym kole. - Ślepi jesteście?! -wrzasnął Indy. - Przed nami swastyka wielkości mojego domu! „Pingwin" położył się na lewym skrzydle, o włos mijając masywny statecznik, po czym wyrównał lot. Chwilę później, kiedy stwierdził, że „Pingwin" nadal leci, Blessant potrząsnął głową i zapytał: - Czy nadal panujemy nad maszyną? 153 - Chyba tak - odparł Clarence. - Jedno skrzydło j est trochę nadgryzione, ale klapy i wichajsterki są zdaje się w porządku. - Wichajsterki? - zapytał Blessant. - No wiesz - powiedział Clarence. - Lotki. - Z prawego zbiornika cieknie jak cholera - rzekł Blessant. -Zamknij go, żeby nie opróżnił reszty skrzydła. - Zrozumiałem - powiedział Clarence. Kiedy Indy wystawił głowę z kabiny dziobowej, zeppelin Graf był już jedynie cieniem daleko w tyle. - Ostatni raz siedziałem na dziobie - obwieścił Indy. - Czy wy mi chcecie zrobić krzywdę? Clarence, to ostatnie zrobiłeś naumyślnie. Poczekaj, jak tylko wylądujemy, już ja ci... - Spoko, stary - powiedział Clarence. - Nikt niczego nie robił naumyślnie. To był największy fart, jaki w życiu widziałem. Na takim odludziu omal nie rozkwasiliśmy się o najsławniejszy sterowiec na świecie, przez co zginęlibyśmy my i trzydzieści lub czterdzieści osób na jego pokładzie. Prawdopodobnie wybuchłaby też z tego powodu jakaś wojna. Mieliśmy dużo szczęścia - może zabiliśmy jedynie samych siebie. - O czym ty mówisz? - Wyjrzyj przez to okienko - nalegał Clarence. - Widzisz to coś tkwiące pod skrzydłem i płyn wyciekający ze zbiornika? To nasza rezerwa paliwa. - Pojemnik - powiedział Indy. - Chyba nie wypadnie, co? - Masz dziwne priorytety, Jones - rzekł Clarence. - A teraz wracaj na dziób i posadź dupsko w fotelu strzelca. - Mowy nie ma. - Tak trzeba - powiedział Blessant. - zeppelin Graf właśnie wysłał za nami samolot pościgowy. Skierka i sierżant Bruce będą musieli zająć pozycje strzeleckie na burtach. - Ja wezmę jeden z karabinów burtowych - zaoferowała się Ulla, po czym poszła na ogon. Jej angielski pogorszył się wskutek podekscytowania. - Niech Skierka zostanie przy radiu. Poza tym ja dobry strzelec, nie? - Mam strasznie dziwne uczucie - powiedział Indy, z niechęcią wracając na dziób. Jednakże jego towarzysze nie mogli odgadnąć, co to było za uczucie. Poznał je, gdy wszedł do biblioteki Muzeum Brytyjskiego i po raz pierwszy spojrzał w hipnotyzujące oczy Alecii Dunstin: osobliwe połączenie strachu i fascynacji. 154 Na pokładzie zeppelina Graf Alecia Dunstin przycisnęła dłonie do zimnej tafli okna obserwacyjnego po prawej stronie jadalni i patrzyła, jak oddala się uszkodzony amerykański bombowiec. - Indy - wyszeptała. Reingold odciągnął ją od okna tak gwałtownie, że aż jej rude włosy rozsypały się po twarzy. Alecia była ubrana w czarny mundur oficerski, lecz pozbawiony wszelkich insygniów, jeśli nie liczyć błyskawic na kołnierzyku i czerwonoszarej lamówki specjalisty. Na czarnym aksamitnym otoku na czapce widniała czaszka i skrzyżowane piszczele, Totenkopf SS. Ciemny mundur sprawiał, że jej oczy i skóra wyglądały na jeszcze jaśniejsze. - Nie rób sobie niepotrzebnych nadziei - powiedział. - A to dlaczego? - zapytała odgarniając włosy. - Bo teraz jesteś po drugiej stronie - zauważył Reingold. - Była to właściwa decyzja, bez względu na powody. To strona, po której stoi sam Bóg. Alecia splotła ramiona na piersi. - Poczekaj, aż Indy cię dopadnie - powiedziała. - Ach, twoje umiejętności są zdumiewające - zauważył Reingold. - Sam nie byłem pewien, czy Jones znajdował się w tym samolocie, lecz twoja reakcja nie pozostawia wiele wątpliwości, co? - Jedynie zgadywałam - odparła. - Nie jestem jasnowidzem. - Znam cię dobrze - powiedział Reingold. - Ty nigdy nie zgaduj esz. Twój e uzdolnienia powinny się nam przydać w zbliżającej się walce. - Zrywam umowę - rzekła. - Kiedy już raz ktoś zawrze z nami umowę - oznajmił Reingold - nie ma odwrotu. Tak jak w małżeństwie - dopóki śmierć nas nie rozdzieli. Wyciągnął rękę i potarł kosmyk jej włosów między kciukiem i palcem wskazującym. Uderzyła go po tej ręce. - Jesteśmy tak blisko celu - powiedział Reingold. - Szkoda, że doktora Jonesa zabraknie, by cieszyć się wraz z tobą twoim triumfem. Za to mnie z pewnością nie zabraknie. - Obiecaliście, że nic mu się nie stanie. - Aa, obiecaliśmy, że damy mu spokój - rzekł Reingold. - Ale teraz, skoro sam nas szuka - cóż, to zupełnie co innego. Poza tym, sądziliśmy, że nie żyje. - Sądziliście... - zająknęła się Alecia. - To znaczy, że zgodziliście się dać mu spokój, bo sądziliście, że już nie żyje? 155 Reingold wyjął ze swej srebrnej papierośnicy papierosa, postu-kał nim w szkiełko zegarka i włożył do ust, lecz nie zapalił. Potem wskazał w kierunku okna obserwacyjnego, za którym widać było myśliwiec lecący nad falami tropem bombowca. - Nie możemy pozwolić temu amerykańskiemu gangsterowi, by pokrzyżował nasze plany - powiedział - i uciekł z pojemnikiem. To naprawdę genialne posunięcie ze strony kapitana, że na tę wyprawę kazał podwiesić samolot eskortujący pod brzuchem sterowca. 9. Zabłąkani Myśliwiec, eksperymentalny model messerschmitta, został zaprojektowany specjalnie, by mógł być przenoszony przez zeppelin, lecz wystarczająco szybki - dzięki hałaśliwemu dwunastocylindro-wemu silnikowi - żeby stawić czoło jakiemukolwiek potencjalnemu zagrożeniu dla swego statku macierzystego. Osiągał maksymalną prędkość pięciuset czterdziestu siedmiu kilometrów na godzinę, pułap dziesięciu tysięcy pięciuset metrów, miał w wyposażeniu dwa karabiny maszynowe i dwa działka kalibru 20 mm. Reasumując, mógłby kręcić kółka wokół „Pingwina". Ale ponieważ w myśl postanowień Traktatu Wersalskiego Niemcom nadal nie wolno się było zbroić, jedynie kierownictwo nazistowskie i świeżo opierzone Luft-waffe wiedziało o istnieniu prototypu messerschmitta Bf. 107a. Załoga „Pingwina" miała właśnie poszerzyć grono wtajemniczonych, i to w dość spektakularny sposób. W ciągu kilku minut messerschmitt wyprzedził „Pingwina", a kiedy śmignął obok nich, Clarence mruknął: - Co to za diabeł? Leci chyba z pięćset na godzinę. Blessant włączył telefon pokładowy. - Póki co, zachowajmy spokój - zwrócił się do załogi. - Niech was nie świerzbią palce na spustach. Najpierw przekonajmy się, jakie są ich zamiary. Messerschmitt zwolnił, pozwalając „Pingwinowi" się dogonić. Potem skręcił i usadowił się koło prawego skrzydła bombowca. Indy widział, j ak pilot ocenia uszkodzenia „Pingwina" i przekazuj e infor-macje drogą radiową Grafowi. Domyślał się, że rozmowa przynaj- 157 mniej częściowo dotyczyła stanu żółtego pojemnika tkwiącego pod skrzydłem. Kiedy mgła i chmury zgęstniały, messerschmitt przysunął się jeszcze bliżej do bombowca. - Mogę go na miejscu rozwalić - skomentował sierżant Bruce, ustawiając muszkę i szczerbinkę na kokpicie Niemca. - Nie strzelać - powiedział Blessant. - Skierka, możesz odnaleźć jego częstotliwość? - Pewnie - odparł Skierka, przeszukując pasmo. - Tylko co nam to da? Nie znam niemieckiego. - Ale ja znam - odezwała się Ulla ze stanowiska strzeleckiego na lewej burcie. - Już się robi - rzekł Skierka. - Mam go. Puścił transmisję przez głośnik w kabinie. - Powiadamia, że mamy wyciek paliwa i że jedna z płóz jest uszkodzona - przetłumaczyła Ulla. - Jakbym nie wiedział - stwierdził Blessant. - To pewnie ten trzask, który było słychać podczas nurkowania -zasugerował Clarence. - Pyta, czy ma nas zestrzelić - oznajmiła Ulla. - Teraz odpowiedź: nie, nie nad wodą. Boją się, że stracą pojemnik. Chcą, żeby nas zagnał nad lód i dopiero potem zestrzelił. - Mogę go już rozwalić? - zapytał sierżant Bruce. - Nie, jeszcze nie - rzekł Blessant. - Panie dowódco, pan decyduje. Indy przełknął ślinę i wcisnął guzik telefonu pokładowego. - Jaka jest nasza sytuacja? - zapytał. - Nieszczególna - odparł Blessant. - Brak paliwa, by dolecieć do odpowiedniego miejsca na lądowanie. Zawór prawego zbiornika nawalił i wycieka nam reszta paliwa z tego skrzydła. Możemy z miej -sca rozgnieść tę szwabską pluskwę, ale to nie poprawi naszej sytuacji. - Skoro mamy zginąć - powiedział Bruce - możemy przynajmniej zabrać ze sobą tego dupka. - Wojny wybuchały z bardziej błahych przyczyn. - A co nas to obchodzi? - zapytał Bruce. -1 tak już nie będziemy wśród żywych. - Siedźcie cicho, sierżancie - rzekł Indy. - Jak dotąd nikt nie umarł. I nikt nie umrze, dopóki nie przestaniemy myśleć. Sierżancie, czy my używamy tego samego paliwa, co ten myśliwiec? - Oczywiście. 158 - Jeśli bezpiecznie wylądujemy na lodzie, czy potrafił pan zre-perować cieknący zawór? - Mógłbym się o to założyć. Indy przełknął ślinę. - W porządku, trzeba jakoś nakłonić tego pajaca, by wylądował razem z nami - powiedział Indy. - Porozmawiaj z nim, Ulla. - Ja? - zapytała. - Tak, ty - rzekł Indy. - Skierka, odezwij się pierwszy. Zachowuj się tak, jakbyś szukał właściwego kanału, jakbyśmy nie znali jego prawdziwych rozkazów. Potem, kiedy go już złapiesz, udawaj że ci ulżyło i przekaż mikrofon Ulli. - Co mam mu powiedzieć? - zapytała. - Powiedz, że jest nam przykro, iż nieomal doszło do kolizji, że się zgubiliśmy i bardzo się cieszymy z tego spotkania. Zagraj to dobrze. Zapytaj, czy byłby tak uprzejmy i poleciał za nami na lód, gdzie zamierzamy wylądować i dokonać napraw. Ulla skinęła głową. - Mayday, tu dwusilnikowy douglas z twojej lewej strony - powiedział Skierka, po czym zmienił częstotliwość. - Mayday, powtarzam, tu amerykański... - Was1? - rozległa się zaskoczona odpowiedź. - Bardzo się cieszymy, że cię widzimy! - Wie bitte? Ich spreche kein Englisch. - Nie mówisz po angielsku, tak? - zapytał Skierka. - Zaczekaj, stary. Zamienił się z Ulląmiejscami. - Hallo! - odezwała się Ulla. - Guten Tag. Nie było odpowiedzi. - Miło cię widzieć - mówiła dalej po niemiecku. - Jest nam strasznie przykro z powodu całego zajścia. To uprzejmie ze strony kapitana Grafa, że wysłał samolot, by sprawdzić, co z nami. -Ja? - Jak widzisz, mamy poważne uszkodzenia i niebezpiecznie szybko wycieka nam paliwo. Musimy jak najprędzej dokonać napraw. Czy byłbyś tak miły i poleciał z nami na lód? Zamierzamy tam wylądować i zatamować wyciek benzyny. Ulla czekała. - Przełączył się na inny kanał, żeby pogadać z Grafem - powiedziała do Skierki. - Wie, że słyszeli rozmowę i nie ma zamiaru sam podejmować decyzji. 159 Pilot messerschmitta zgłosił się za chwilę. Oznajmił, że z przyjemnością będzie im towarzyszył na lód, oddalony o mniej więcej sto metrów na północ. Przy okazji zapytał, czy amerykański bombowiec mógłby się zidentyfikować. - „Ślizgacz" dwadzieścia trzy - powiedziała Ulla, wzruszając ramionami. - Jesteśmy amerykańską ekspedycją naukową wysłaną w celu prowadzenia obserwacji meteorologicznych na Dalekiej Północy. Wypuszczamy balony ze sprzętem i zamierzaliśmy właśnie odzyskać jeden z nich, kiedy nasze ścieżki się przecięły. - Ilu ludzi jest na pokładzie? - zapytał. - Sześcioro - zakomunikowała Ulla. Nastąpiła przerwa. - Czy jest między nimi amerykański uczony Indiana Jones? - Nie! - wrzasnął Indy z dziobu. - Nein - odparła Ulla. W takim razie kto dowodzi? - Ja, naturalnie - powiedziała Ulla, po czym zrobiła przerwę. -Właściwie to jest połączona duńsko-amerykańska ekspedycja. Nazywam się doktor Ulla Tornaes. A ty? Pilot miał na imię Dieter. Ulla rozłączyła się. Dwadzieścia minut później, przy powoli przejaśniającym się niebie, Blessant dostrzegł poniżej lód. - No, profesorze - zagaił. - Zaraz zacznie się robić ciekawie. Czy pozwoli nam wylądować, po czym przerobi na drobny mak, czy rozwali nas jeszcze w powietrzu? - Nie wiem - powiedział Indy, wbijając zęby w kostki zaciśniętych pięści. - Musimy sprowadzić jego samolot na ziemię w jednym kawałku. Ulla, złap się znowu za radio i wykorzystaj jakoś jego obawę przed zniszczeniem pojemnika. - Dobra. - Ulla ponownie zajęła miejsce przy mikrofonie. - Dieter - zaczęła po niemiecku - to żółte coś usadowione pod naszym skrzydłem... Graf chciałby to odzyskać, tak? -Ja. - Więc wyląduj razem z nami i wymienimy się. Dieter powiedział, że lądowanie na lodzie jest niebezpieczne i że boi się tego próbować. - Łgarz - rzekł Bruce. - Za jakieś dziesięć minut ma w planach chodzenie po naszych trupach. Patrzcie tylko na te wielkie koła. Mógłby wylądować praktycznie wszędzie. 160 Messerschmitt zaczął zostawać w tyle. - Przygotowuje się do ataku - domyślił się Blessant. - Kiedy tylko znajdziemy się na lodzie, przygwoździ nas od tyłu. W ten sposób będą mieli pewność, że nie stracą pojemnika - nawet jeśli nasza maszyna eksploduje, pod skrzydłem nic mu nie grozi. - Będzie się trzymał tuż za nami? - zapytał Indy. - A nie wyżej? - Niewiele - rzekł Blessant. - Ma nieruchome karabiny. - Jaka jest nasza wysokość? - Trudno określić - odpowiedział Blessant. - Wysokościomierz ni z tego, ni z owego zwariował. Według niego znajdujemy się pod poziomem morza, ale to przecież niemożliwe. - Chyba że znaleźliśmy się w depresji lub czymś takim - zasugerował Skierka. - Czy na dryfującym w oceanie lodzie może istnieć jakaś depresja? - zapytał Blessant. - Zacznij szukać ładnego, równego miejsca do lądowania - rzekł Indy. - Oszalałeś? - zapytał Clarence. - Dla niego będzie to jak strzelanie do kaczek. A my nie mamy dogodnej pozycji do oddania strzału. Poza tym, co z naszym podwoziem? - Jego samolot jest nam potrzebny w jednym kawałku - powiedział Indy. - Możesz otworzyć komorę bombową? - Jasne, ale po co? - zapytał Blessant. - Nie ma czasu na wyjaśnienia - rzekł Indy. - Przed nami dobry spłachetek lodu. Równy i gładki. Obierz na niego kurs i obniż wysokość. Otworzysz komorę na mój sygnał. - W porządku - powiedział Blessant. - Potrzebne mi spadochrony. - Indy stawał się coraz bardziej niecierpliwy. - Wszystkie? - zapytał Bruce. - Po prostu znajdź je, dobrze? - Chyba wiem, do czego pan zmierza - powiedział Bruce, pomagając Indy'emu zgromadzić spadochrony. - W porządku - rzekł Indy. - Kiedy komora się otworzy, zrzuć swoje trzy spadochrony, a ja wyrzucę swoje. Staraj się, by rozwinęły się jak najszerzej. - Jesteśmy coraz bliżej lodu - obwieścił Blessant. - Nasz chłopak zajął pozycję i skraca dystans. Uwaga. Rozległ się stukot krótkich serii karabinowych, a za nim świst pocisków trafiających w ogon. 11 - Indiana Jones... 161 - Ma nas w zasięgu - powiedział Blessant. - Następne trafią w kadłub. - Otwórz komorę - rozkazał Indy. Strumień zimnego powietrza i śniegu wypełnił kabinę bombowca, a skrzynie z zapasami i ekwipunek wypadły na zewnątrz. Pod nimi szybko przesuwał się lód. Silniki zwolniły i pracowały teraz niemal na wolnych obrotach. Messerschmitt ponownie otworzył ogień i tym razem kule opryskały „Pingwina" jak krople wody z ogrodowego szlauchu. Przez otwartą komorę bombową Indy widział opadające w kierunku lodu pociski smugowe. - Teraz! - wykrzyknął, pociągaj ąc linkę pierwszego spadochronu. - Pełna moc, kapitanie! - Za pierwszym spadochronem poleciał drugi i trzeci, a potem wszystkie czasze Bruce'a. Pociski zaczęły się wgryzać w ogon bombowca. Spadochrony nadęły się w strumieniach zaśmigłowych „Pingwina" i pilotowi messerschmitta wydało się, że nagle wyrósł przed nim las gigantycznych jedwabnych grzybów. Wzbił się w górę, omijając pierwsze dwa spadochrony, lecz trzeci zahaczył o jego podwozie. Następny zaczepił się na kokpicie messerschmitta, po czym spłynął z niego, podczas gdy następne dwa całkowicie chybiły. Indy porwał siódmy i ostatni spadochron, pociągnął za linkę i cisnął go ze złością w dół. Czasza rozpostarła się i spowiła dziób messerschmitta, a kiedy łopaty śmigła na próżno starały się przegryźć przez jedwab, linki owinęły się wokół piasty. Messerschmitt stracił moc i uderzył w lód, miażdżąc podwozie. Kręcił się wkoło na brzuchu, podczas gdy karabiny maszynowe nadal terkotały, wzbijając w promieniu stu metrów fontanny śniegu. Śmigło połamało się o lód, a jego kawałki strzeliły w górę niczym odłamki szrapnela. Usłyszeli ostatnią transmisję radiową Dietera - długi krzyk przerwany odgłosem miażdżonego metalu i tłukącego się szkła. Potem przekaz urwał się raptownie, kiedy ostatni i zarazem największy fragment trójłopatowego śmigła strzaskał przód kabiny. Potem, wydawszy długie wyżłobienie w lodzie, messerschmitt zatrzymał się z piskiem i karabiny zamilkły. -Trafiony! -wykrzyknął Skierka. - Zamknij komorę - rozkazał Indy. - Potem zatocz koło i siadaj -byle z dala od karabinów. - A co z naszym uszkodzonym podwoziem? - zapytał Clarence. 162 -Zajmij się pilotażem, synu - powiedział Indy, otrzepując śnieg z ramion. - Po to cię zabrałem. - Następnym razem - rzekł Clarence - mogę zostać w domu. „Pingwin" niezgrabnie, lecz bezpiecznie wylądował na lodzie. Lewe podwozie przekrzywiło się i jęczało, ale wytrzymało w do połowy zablokowanej pozycji. Zanim zgasły silniki, Indy dobył we-bleya i popędził po lodzie w kierunku ogona messerschmitta. Kiedy wgramolił się na skrzydło i zajrzał do wnętrza zdruzgotanej kabiny, schował rewolwer z powrotem do kabury. Dieter nie żył, śmigło obcięło mu głowę. Krawędź łopaty śmigła tkwiła wbita głęboko w oparcie fotela. Martwe dłonie Dietera były zaciśnięte na drążku. Jego palec wskazujący nadal obejmował spust. - Co z nim? - zapytała Ulla, kiedy Indy wrócił do bombowca. - Kaputt - odparł Indy. Z luku wyskoczył sierżant Bruce, a za nim Skierka. - Sprawdźcie, czy wasze skafandry są szczelne - zwrócił się do nich Indy. - Zimno jest teraz naszym głównym wrogiem. - Lód już zaczął zbierać się wokół jego ust. Bruce dał znak, by bombowiec dokołował bliżej do strąconego myśliwca, żeby ułatwić transfer paliwa. Indy mocno mrugał, wpatrując się w biel otaczającego krajobrazu, po czym zdał sobie sprawę, że bolą go oczy. Z kieszeni skafandra wyjął ciemne gogle i założył je. Kiedy cień prawego skrzydła bombowca zakrył szczątki messerschmitta, Blessant wyłączył silniki. Następnie wraz z Clarence 'em wyskoczył przez luk, by pomóc Bruce'owi przy wężach i ręcznych pompach. - Lepiej się pospieszmy, jeśli chcemy być w powietrzu, zanim dotrze tu Graf- rzekł Indy. - Skierka, wiesz, gdzie jesteśmy? - Nie, panie dowódco - powiedział Skierka. - Tak daleko na północy wskazania kompasu są niemal bezużyteczne. Ale mogę spróbować zmierzyć kąt na podstawie wysokości słońca. - Zrób to, póki je jeszcze widać - doradził Indy. - Wygląda na to, że zaraz spowiją nas chmury. Indy wspiął się na skrzydło messerschmitta, gdzie Clarence otworzył wlew paliwa i wtykał do środka wąż połączony z j edną z pomp. - Czy musiałeś zużyć wszystkie spadochrony? - zapytał Clarence. - Wyglądałbyś teraz jak ten biedaczyna Dieter, gdybym tego nie zrobił - odparł Indy. 163 - Mógłbyś poprawić sobie celność - burknął Clarence. - Nie mogłeś go załatwić pierwszym spadochronem zamiast ostatnim? - Jakbyś wygrał milion dolarów, to też byś narzekał - powiedział Indy. - Podaj mi łom i zamknij się. Usiadł na skrzydle messerschmitta; znajdował się dość wysoko, by wetknąć łom między skrzydło a żółty pojemnik. Pociągnął kilkakrotnie, po czym naparł całym swoim ciężarem i zawisnął na łomie. Pojemnik wypadł, ześlizgnął się po zranionym ramieniu Indy'ego, odbił się od skrzydła messerschmitta i wylądował w śniegu. Trzymając się za ramię, Indy zeskoczył na dół. Pojemnik był bardzo pogięty i pokryty rdzą, nie licząc błyszczących punktów, którymi stykał się ze skrzydłem. Jednakże logo z czaszką i piszczelami było nadal czytelne. - Hej - odezwał się Clarence. - To wygląda jak pojemnik z trującym gazem z Wielkiej Wojny. - Istotnie tak wygląda - zgodził się Indy, uderzając z całej siły łomem w j eden z końców cylindra. Clarence schował się, kiedy wieko odskoczyło i pojemnik potoczył się, wyrzucając swą zawartość na śnieg. Pomiędzy drutami i elektronowymi lampami próżniowymi zniszczonego nadajnika leżała Kryształowa Czaszka, która wypadła z wnętrza pojemnika i spoczywała teraz na kawałku czarnej tkaniny. Wokół niej skrzyła się hipnotyzująca tęcza arktycznego słońca. Indy westchnął i zdjął gogle. - Zadowolony? - zapytała go Ulla. W tym momencie lodem wstrząsnął głuchy łoskot, po którym rozległ się zgrzytliwy odgłos. Po nich nastąpił wstrząs i wszyscy musieli dobrze balansować, by nie upaść. - Co to było? - zainteresował się Clarence. - To lód - powiedziała Ulla. - Zdaje się, że pęka. - Gdzie Skierka? - zapytał Blessant. - Nicholas jest tam. - Ulla wskazała na odległy o około dwustu metrów lodowy grzbiet, na którym stał Skierka z sekstansem w ręku. -Stara się ustalić naszą pozycję według słońca. Indy klęknął na śniegu i szybko owinął czaszkę w czarny materiał. Później rzucił ją Clarence'owi. - Co ja mam z tym zrobić? - zapytał Clarence. - Schowaj ją w bezpiecznym miejscu - powiedział Indy. - W samolocie. 164 - Dokąd się wybierasz? - Po Skierkę! - zawołał Indy biegnąc po lodzie, a za nim ruszyła Ulla. Oboje dostali zadyszki nim dobiegli do nastolatka. - Chodź - rozkazała Ulla, chwytając Skierkę za ramię. - Musimy wracać. - Dlaczego? - zapytał. - Prawie skończyłem obliczenia i nie dacie wiary... - Nie ma czasu - powiedział Indy. - Lód pęka. Rozległ się kolejny łoskot, po którym nastąpiło skrzypienie wyginającego się lodu i odgłos pękania przypominający kanonadę. Po przeciwnej stronie pola buchnęła w górę biała fontanna, oznaczając miejsce pęknięcia, a szczelina wyciągnęła ku nim swe postrzępione palce. - Pospieszcie się! - krzyknął Indy. - Biegiem! Szczelina przecięła im drogę w odległości jakichś dwudziestu metrów i wartko pomknęła dalej, odcinając ich od „Pingwina" i reszty załogi. Lód podniósł się tak gwałtownie, że cała trójka została rzucona na ziemię. Kiedy Indy i spółka zdołali już podnieść się na nogi, spostrzegli, że od towarzyszy odcina ich sześciometrowa przepaść z wodą morską na dnie. - Fatalnie - zauważył Indy. - Co robimy? - Hej! - krzyknął Jones. - Rzućcie nam linę albo coś! Clarence zbliżył się do swojej krawędzi wąwozu ze zwojem liny, lecz stale poszerzająca się szczelina miała już dwanaście metrów szerokości. Lina zaś jedynie dziewięć metrów długości. - Wspaniale - rzekł Indy. - Znosi nas na pełne morze. - W takim razie rzućcie nam jakiś ekwipunek - krzyknęła Ulla. -Żywność. Cokolwiek macie pod ręką. Clarence i pozostali pozbierali co mogli z rozrzuconych na lodzie zapasów i cisnęli je ponad rozpadliną, ale jedynie część z nich wylądowała po drugiej stronie. Większość z pluskiem wpadła do lodowatych odmętów. - Dosyć! - krzyknął Indy. - Jedynie marnujemy sprzęt. - Co mamy robić, szefie? - zapytał Clarence. - Unieście „Pingwina" w powietrze - powiedział Indy. - A potem zasuwajcie do najbliższej bazy i wyślijcie po nas ekipę ratunkową. Przeżyjemy tu parę godzin. - W porządku - rzekł Clarence. - Powodzenia! Kiedy wielka kra lodowa odpływała, widzieli sylwetki Clarence 'a i Blessanta, którzy nie potrafili odwrócić się plecami do swoich 165 zabieranych przez prąd towarzyszy i teraz machali im na pożegnanie. - No dobrze - zagaiła Ulla. - Po pierwsze musimy się zorganizować. Wszyscy mamy odpowiednie ubrania, tak? Nie zdejmujcie ani na chwilę rękawic, kapturów i butów. Wystawiajcie na mróz jak najmniej szą powierzchnię ciała. - Założę się, że można tu złapać zabójczy katar - powiedział Skierka. - Tutaj nie ma kataru - rzekła Ulla. - Jest za zimno dla zarazków, które go powodują. To powinno dać ci pewne pojęcie o tym, jak surowe panują tu warunki. - Musimy zrobić spis posiadanych rzeczy. Najpierw ułóżmy je w kupkach - żywność, leki, broń, sprzęt obozowy. Dobrze? Skierka, ty zbierzesz żywność i lekarstwa, Indy zajmie się bronią, a ja ocenię sprzęt obozowy. Kilka minut później Indy powiedział: - Nie mamy broni, jeśli nie liczyć tych dwóch noży myśliwskich. Oraz mojego rewolweru i bata. - Gdzie automaty i temu podobne? - zapytała Ulla. - Chyba wypadły, kiedy walczyliśmy z Dieterem. - Co za marnotrawstwo. - Ulla pokiwała głową. - Ile masz amunicji? - Pięć nabojów - odpowiedział Indy. Ulla skinęła głową przypasując jeden z noży myśliwskich, a drugi dała Skierce. - W takim razie musimy je zachować na czarną godzinę. A co z jedzeniem i lekami? - Mamy pięć puszek fasoli - oznajmił Skierka - zamarzniętych na kość. Kilka z nich pękło. Poza tym mamy jeszcze połeć słoniny, puszkę sardynek i dwa batony hershey. Jest też jedna standardowa obozowa apteczka, najprostsze środki. - Nieźle, zważywszy na okoliczności - powiedziała Ulla. - Teraz kolej na mnie. Mamy dwa śpiwory, koc, jeden piecyk gazowy z kani-sterkiem paliwa, pudełko zapałek i j edną małą flagę amerykańską. - Nie mamy namiotu? - zapytał Skierka. - Nie - odparła Ulla. - Ale możemy wybudować igloo. Pokażę wam, jak się to robi. To ciężka praca, ale się opłaci - warto mieć jakąś ochronę przed żywiołami. 166 - Mogło być gorzej - stwierdził Indy. - Jak sądzisz, Ulla, jak duży może być ten kawał lodu? - Trudno powiedzieć - rzekła Ulla. - Ale przypuszczam, że ma przynajmniej pięćset metrów. Kiedy rozbijemy obóz, jedno z nas powinno ostrożnie obejść krawędzie, żeby się przekonać. - Skierka, zdołałeś ustalić nasze położenie? - Właśnie to chciałem panu powiedzieć, kiedy lód zaczął pękać -odparł zapytany. - Pomiar, który uzyskałem, wydaje się kompletnie bez sensu. Spójrzcie na słońce -jakie jest czerwone i dziwne. Nadal stoi wysoko nad horyzontem, a wygląda to tak, jakbyśmy oglądali zachód słońca przez warstwy atmosfery. - Położenie - nalegał Indy. - Według moich obliczeń i map, powinniśmy znajdować się głęboko poniżej koła podbiegunowego - na przykład gdzieś na wybrzeżu Norwegii. Ale oczywiście to bzdura. - Potrafisz to wyjaśnić? - Nie - odparł Skierka. - Ale jest tak, jakbyśmy znajdowali się na krawędzi jakiejś wielkiej płaszczyzny, która przechyla się w kierunku środka ziemi. Wiem, że to niemożliwe. - Za kilka godzin dokonaj ponownych pomiarów - poinstruował go Indy. - Może po prostu się pomyliłeś z radości po wylądowaniu. - Proszę wybaczyć, doktorze Jones - powiedział Skierka - ale ja nie mylę się w obliczeniach. Prawdę powiedziawszy, są one dla mnie dziwnie pokrzepiające. - Tak czy siak, spróbuj ponownie - rzekł Indy. - Bez radia - zastanowił się Skierka - i na ruchomym bloku lodu - jak oni nas znajdą? - Wszyscy wstawać! - zawołała Ulla. - Przygotujcie cokolwiek, co nadaje się do kopania. Postawimy sobie porządne schronienie. Sześć godzin później Indy leżał wyczerpany we wnętrzu kopulastego igloo zbudowanego ze śniegu i lodu, podczas gdy Skierka podgrzewał puszkę fasoli na niewielkim piecu. Indy sięgnął po puszkę sardynek z zamiarem jej otworzenia, kiedy Ulla wyszarpnęła mu ją z rąk. - Podzieliłbym się przecież - Indy wyglądał na nieco urażonego. - Lepiej nam posłużą jako przynęta - powiedziała Ulla. - Zrobię haczyk i mamy tu trochę linki, wykorzystamy jąjako żyłkę. Może uda nam się złapać rybę, która nasyci nas na cały dzień, a nie tylko na godzinę. 167 - Robiła to pani już kiedyś, prawda? - zapytał Skierka. - Nie w takich warunkach - rzekła Ulla. - Lecz owszem, w wielu miejscach na całym świecie, moje przetrwanie zależało od podejmowania właściwych decyzji we właściwym czasie. - Gdzie jest ta flaga amerykańska? - zapytał Indy, nadal boleśnie odczuwając otrzymaną od Ulli reprymendę. - Dlaczego pytasz? - Zatknę ją na dachu igloo, by pomóc tym, którzy będą nas szukać - odparł. - Wiesz, ja też potrafię myśleć. Kiedy Indy wyczołgał się z flagą na zewnątrz, Ulla pochyliła się ku Skierce. - Mężczyźni! - zakpiła. - Trzeba uważać, by zanadto nie poturbować ich ego. Sama miałam zatknąć flagę, ale dajmy to zrobić Indy'emu. Może dzięki temu poczuje się lepiej. - O rany - jęknął Skierka przygryzając dolną wargę, żeby się nie rozpłakać. - A ma pani coś, żebym ja poczuł się lepiej? Ulla objęła go i przytuliła. - Nie martw się, Nicholas - powiedziała łagodnie. - Jeśli chcesz sobie trochę popłakać, jeśli to ci pomoże, to nie krępuj się. Ale wyjdziemy z tego cali i zdrowi. Musimy tylko myśleć, pracować i przede wszystkim nie tracić nadziei. Po trzech dniach jedzenie było na wyczerpaniu, a Ulla złapała zaledwie jedną rybę na sardynki z puszki. Indy zatoczył wokół obozu koło o promieniu pięciuset metrów, lecz nie dostrzegł krawędzi olbrzymiego lodowego bloku. - Czas, abyśmy ruszyli w drogę - powiedział po powrocie. - Sądzę, że byłoby lepiej, gdybyśmy zostali tutaj - rzekł Skierka. - Ale tu nic nie zostało - stwierdził Indy. - Kończy nam się jedzenie. Musimy poszukać żywności. Ja mam rewolwer, a ty możesz przymocować swój nóż do drzewca flagi i zrobić włócznię. - Ale czy nie powinniśmy zostać tutaj, póki nas nie znajdą? -zaoponował Skierka. - Nicholasie... - westchnęła Ulla. - Minęły siedemdziesiąt dwie godziny. Nie słyszeliśmy żadnego dźwięku, nie przelatywał żaden samolot. Jeśli „Pingwinowi" udało się oderwać od lodu i wysłać po nas samolot ratunkowy, najwyraźniej nie wiedzą, gdzie nas szukać. Przyszedł czas na zmianę klimatu. Skierka skinął głową i zabrał się do pakowania swoich rzeczy. 168 Wyruszyli na południe i w ciągu następnych przygnębiających dwunastu godzin nie oglądali nic prócz śniegu i lodu. Monotonię pustych płaskowyżów od czasu do czasu zakłócały migoczące błękitnie groźne szczeliny, czasem wypełnione zieloną wodą morską. - Zauważyliście coś dziwnego? - zwrócił się do swych towarzyszy Indy. - Słońce nie zaszło. Wiem, że tutaj dzień trwa około dwudziestu godzin, ale w ciągu tych trzech czy czterech dni, odkąd się tu znaleźliśmy, ani na chwilę nie zrobiło się ciemno. - Czy nie jesteśmy w krainie białych nocy? - zapytał Skierka. - Owszem - odparła Ulla - ale słońce nie zachodzi dopiero od letniego przesilenia, od dwudziestego pierwszego czerwca. Nie tkwimy tu aż tak długo. Szli dalej, coraz bardziej zmęczeni. Po kolejnych trzech godzinach wyczerpującego marszu Skierka usiadł zniechęcony na śniegu. - Zabłądziliśmy -jęknął, chowając brodę w dłonie w rękawicach. - Może i tak, ale nadal żyjemy - przypomniał mu Indy. - Wstawaj, idziemy. Nie możesz tu siedzieć, bo zamarzniesz. Musimy iść dalej. Jeszcze tylko kawałek, dobrze? - Dobrze - warknął Skierka. - Mówi pan jak mój ojciec. - Potraktuję to jako komplement - rzekł Indy. Cała trójka z mozołem posuwała się naprzód. Po dwóch godzinach spostrzegli na lodzie kupkę ciemnych zawiniątek i nadzieja dodała im sił. Jednakże kiedy podeszli bliżej, ponownie podupadli na duchu. Trafili na obóz. Dokoła leżało wiele rozrzuconych bezładnie ciał ludzi i psów, z których część była nadal zaprzężona do sań. Większość ciał pokrywał śnieg i warstewka lodu. Ponadto kilku ludzi wciąż znajdowało się wewnątrz gnijących namiotów. Głowy, stopy i ręce mieli okutane szmatami. Wyglądali tak, jakby po prostu położyli się spać - dopóki nie zobaczyło się ich nosów, które sczerniały i odpadły. - Dlaczego nie zostały z nich jedynie szkielety? - zapytał Skierka. - Rozkład powodują znajdujące się wewnątrz ciała mikroby -wyjaśnił Indy, klękając przy jednym z trupów. - Zimno utrzymuje je w stanie uśpienia. Hm, mamy tu nóż oraz karabin - obawiam się jednak, że bezużyteczny. Wygląda na to, że mróz nie powstrzymał korozji. - Chyba nie zamierza pan obrabować ciał? - sapnął z odrazą Skierka. 169 - Jestem pewien, że gdyby mogli mówić, powiedzieliby, że możemy zabrać wszystko co użyteczne - tłumaczyła Ulla, przeglądając zawartość jednej z par sań. - Kim oni są? - zapytał Skierka. Indy klęknął i przyjrzał się j ednej z ofiar. Za pasem tkwił rewolwer, a ubranie pod ciężkim płaszczem było zdecydowanie z czasów wiktoriańskich. Na jednych saniach przybita była duża flaga i chociaż pokrył ją lód, Indy rozpoznał znajdujący się pod spodem wzór Union Jacka. - To Brytyjczycy, prawdopodobnie z połowy dziewiętnastego wieku - stwierdził Indy. - Przypuszczam, że próbowali znaleźć przej -ście północne. To prawdopodobnie wyprawa lorda Dwydena. - To znaczy, że oni mają prawie sto lat? - zapytał Skierka. - Ten dżentelmen z bokobrodami to najprawdopodobniej sam lord Dwyden - rzekł Indy. - Skierka, może zrobiłbyś szybki przegląd obozowiska i spróbował wyliczyć jego położenie na podstawie pomiarów z miejsca, w którym rozdzieliliśmy się z „Pingwinem". To sprawa historycznej wagi. - Zgoda - powiedział Skierka, lekko wystraszony. Wyjął swój notes i zawahał się. - Jak mam... - Odnotuj położenie każdego z ciał, sań i psów. Jeśli jesteś w stanie, możesz przeszukać ciała w poszukiwaniu nazwisk. Naszym obowiązkiem jest powiadomić ich rodziny. - To znaczy, ich potomków - powiedział Skierka. - Wygląda na to, że wszyscy umarli mniej więcej w tym samym czasie. Czy to nie dziwne? Sądzi pan, że to była choroba, czy co? - Czy co - odrzekł Indy. - Powiedziałbym, że zmarli z powodu zatrucia witaminą A. - Skąd wiesz? - zapytała Ulla. - To logiczny wniosek - wyjaśnił Indy. - W epoce, gdy badania polarne dopiero raczkowały, ludzie mieli w zwyczaju - kiedy sanie stawały się lżejsze i nie potrzebowali już tak wielu psów - zjadać ich nadwyżkę. - Okropność! - Skierka był wstrząśnięty. - Używali psów husky do ciągnięcia sań, ale nie wiedzieli, że husky magazynują w wątrobie niewiarygodne ilości witaminy A -rzekł Indy. - Wątrobę uważano za szczególnie smaczną i pożywną część psa. Po kilkudziesięciu posiłkach z husky kończyło się z zatruciem witaminą A i śmiercią. - Skąd to wiesz? - zapytała Ulla. 170 - Lubię psy - powiedział Indy. - Wiele na ich temat czytałem. W końcu noszę psie imię. - Teraz to już nabij asz nas kolektywnie w butelkę - palnęła Ulla. - Nie. - Indy pokiwał przecząco głową. - Sam nadałem sobie przydomek. Mojego ojca doprowadzało to do szewskiej pasji. - Jakie jest pańskie prawdziwe imię? - zapytał Skierka. - Kiedy z tego wyjdziemy - powiedział Indy - obiecuję, że ci powiem. - Nie będę więc liczył na to, że się dowiem - rzekł Skierka. Jego zniechęcenie powróciło. - Obawiam się, że skończymy jak ci tutaj, i za sto lat ktoś tu przyjdzie i powie: „Jaka szkoda - nie wiedzieli, że połączenie batonów hershey i sardynek jest zabójcze w niskich temperaturach". - W takim razie dobrze, że użyłam ich jako przynęty - oświadczyła Ulla. - Skierka jest sprytny nawet wtedy, kiedy marudzi - stwierdził Indy. - Znalazłeś coś użytecznego? - zapytała Ulla. - Możliwe - odparł Indy. - Pełno tu niedźwiedzich skór. Większość jest dosyć oblazła, ale kilka z nich możemy wykorzystać. Świece. Pół flaszki whisky. Indy odkorkował whisky i powąchał. - Fuj - powiedział. - Nie wiem, w co to się zmieniło, ale nie nadaje się do picia. - Weź przynajmniej świece. Jeśli będzie trzeba, zjemy łój. Ta para sań jest w dobrym stanie - orzekła Ulla. - Płozy są w porządku, uprząż jest cała, a drewno wydaje się mocne. Dwoje z nas mogłoby je ciągnąć, podczas gdy trzecie by jechało. I tak na zmianę. - Dobry pomysł - Indy przyniósł niedźwiedzie skóry i ułożył je na saniach. - Skierka, mówiłem, że wkrótce odpoczniesz. Panie, oto twój tron, przynajmniej do następnej zmiany. - Super - powiedział Skierka, klapnął na sanie i przykrył się skórami. - Czy jest jeszcze coś, co mogłoby się nam przydać? - zapytała Ulla. Indy zastanawiał się przez chwilę. - Chyba nie. Większość to waru jest przeterminowana. Ale wziąłem maszty z namiotów. Będziemy mogli zrobić z nich włócznie lub rozbić własne namioty z niedźwiedzich skór. Ulla podniosła połowę uprzęży, a drugą rzuciła Indy'emu. 171 - Ruszamy - obwieściła. - Chwileczkę - powiedział Skierka. -Nie sądzicie, że powinniśmy coś zrobić? Na przykład zmówić modlitwę? Indy zamyślił się. - Skierka ma rację - powiedział. - Pozwolicie? - zapytała Ulla. - Proszę bardzo. Ulla wyjęła nóż zza pasa i uniosła ostrze do góry. - Składamy dzięki Pradawnym, którzy obdarzyli nas pragnieniem życia i pozwolili czerpać ze studni kolejnego dnia! Składamy dzięki Umarłym, którzy łaskawie podzielili się swoim dobytkiem, by ułatwić nam podróż! Składamy dzięki temu rozległemu i niegościnnemu światu za to, że dał nam okazj ę sprawdzenia się i lepszego poznania samych siebie. Niechaj bojaźliwi nadal kulą się w domach przy swych ogniskach! I wreszcie składamy dzięki naszym wrogom, gdyż bez nich nasze miecze nie błyszczałyby tak jasno ani nasze serca nie biłyby tak mocno! - O kurczę - powiedział Skierka. - Miałem na myśli „Ojcze nasz", ale to było super. Postaram się to zapamiętać, żeby powtórzyć mojemu pastorowi w Iowa. - Gotowi? - zapytał Indy. - Wio! - zawołał Skierka. - Nie myśl, że dostaniesz mój bat - powiedział Indy. Z saniami posuwali się szybciej, ale dla obojga „psów" było to dość wyczerpujące. Po niedługim czasie plecy i łydki Indy'ego zaczęły boleć, ale skoro Ulla nie narzekała, on także nie miał zamiaru o tym wspominać. Sześć godzin później, kiedy ból stał się nie do zniesienia, usiadł w śniegu obok sań i oparł się o nie plecami. - Myślałam, że już nigdy się nie zatrzymasz - wysapała Ulla. - Pobudka, bracie - powiedział Indy, potrząsając śpiącym Skierka. Usta miał tak popękane, że ledwo mógł mówić. - Teraz twoja kolej, żeby zostać psem. Daj Ulli kapkę odsapnąć. - Czuję się świetnie - w głosie Ulli słychać było ból. Policzki miała wysmagane słońcem i wiatrem, a usta jeszcze bardziej spękane niż Indy. - Wiem, że jesteś tak samo zmęczona jak ja - rzekł Indy. - Jedno z nas musi odpocząć jako pierwsze. Równie dobrze możesz to być ty. - No już dobrze - mruknęła Ulla, porzucając uprząż i zajmując miejsce Skierki na saniach. 172 - Czujecie zapach morza? - zapytał nastolatek. - Sam o tym myślę od pół godziny - powiedział Indy. - Ale mam w nosie tyle szronu, że nie byłem pewien. - To na pewno morze - rzekł Skierka, zmagając się z uprzężą. -I teren także przeszedł w bardziej pofałdowany. Przypomina to wydmy, tyle że te są ze śniegu. - Tak - zgodził się Indy. - Czasem to trochę utrudnia, bo trzeba ciągnąć pod górę, ale za to potem można zjechać w dół po przeciwległym zboczu. Po dwudziestu minutach ciągnięcia nogi Indy'ego były jak z gumy, a Skierka spocił się obficie. - Zróbmy przerwę - zaproponował Indy. - Obetrzyj pot z rzęs, bo mogą ci zamarznąć oczy. Mnie zdarzyło się to już kilkakrotnie. I chyba zaczynam odmrażać sobie nos. Skierka skinął potakująco głową i oparł się o sanie. Ulla podniosła głowę. - Co? - zapytał Indy. - Słyszeliście ten dźwięk? - Jaki dźwięk? - Ćśś. - Położyła palec na ustach. - Nie ruszajcie się i nic nie mówcie. Do ich uszu doszedł ledwo słyszalny odgłos czegoś poruszającego się po lodzie za ostatnią śnieżną wydmą. Owo coś robiło kilka kroków, parskało, po czym znów dreptało naprzód. Przypominało to odgłosy wydawane przez łosia lub inne duże zwierzę. Potem rozległ się niski, przerażający ryk, który rozwiał wszelkie wątpliwości. - Niedźwiedź polarny - szepnęła Ulla. - Indy, lepiej wyjmij swój rewolwer. - Żartujesz - odpowiedział. - Nie, nie żartuj ę - rzekła Ulla. - Przypuszczałam, że śledzi nas przez ostatnie pół kilometra, ale nie miałam pewności. One mają bardzo czuły węch, a gdy są głodne, zjedzą praktycznie wszystko. Indy wyciągnął webleya. - Może to mały okaz - powiedziała Ulla. - Wtedy zyskamy coś świeżego do zjedzenia. - A jeśli będzie duży? - zapytał Skierka. - Rewolwer go nie powstrzyma - stwierdziła Ulla. - Ani mu nie uciekniemy. Taki miś może całe wieki biec z prędkością około pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. 173 Czubek białego łba niedźwiedzia wyłonił się zza wydmy. Zwierzę węszyło. Jego szorstkie futro było matowe, a pysk poplamiony zaschniętą krwią po ostatnim posiłku. - Polował na foki - powiedziała Ulla. - Ale nadal wygląda na głodnego. Za kilka sekund na nas ruszy. Indy, traf go tyle razy, ile dasz radę. - W co mam celować? - zapytał. - Czaszka jest zbyt twarda dla twego małego rewolweru - odrzekła. - Mojego małego rewolweru? - powtórzył Indy, podnosząc we-bleya do góry. - Trzydziestka ósemka jedynie go rozjuszy - powiedziała Ulla. -Ale nie mamy nic innego. Jeśli nam się poszczęści, niedźwiedź stanie na zadnich łapach - zwykle tak robią, kiedy mają zaatakować -żeby przednimi łapami rozerwać ofiarę na strzępy. Wtedy strzelaj tak, jakbyś strzelał do człowieka - w serce, w płuca. Tylko celuj nieco niżej. Niedźwiedź wspiął się na szczyt wydmy, wyciągając ku nim swą długą szyję. Obnażył kły, potrząsnął łbem i ponownie ryknął. Potem zatrzymał się, najwyraźniej niezdecydowany, co robić dalej. - Boże, musi ważyć ze czterysta kilo. - Więcej - powiedziała Ulla. - Niektórzy twierdzą, że niedźwiedź polarny potrafi być nawet większy od Kodiaka. - Może sobie pójdzie - wyraził nadzieję Indy. - Na pewno nie. - Ulla ściskała w dłoni nóż. - Skierka, jeśli cię zaatakuj e, bądź gotowy użyć włóczni. Jeśli rzuci się na Indy' ego lub na mnie, uciekaj stąd jak najszybciej. Niedźwiedź pognał w ich kierunku po zboczu wydmy, powar-kując, z pochylonym łbem. Jego tłusty brzuch kołysał się na boki. Zwierzę obnażyło kły, a pazury przednich łap błyszczały niczym czarne brzytwy. Indy wycelował, trzymając webleya oburącz. - Jeszcze nie - wyszeptała Ulla. - Poczekaj. Niedźwiedź zaryczał i wspiął się na zadnie łapy. Był niemal dwa razy wyższy od człowieka. Znajdował się w odległości trzydziestu metrów i Indy wycelował w wyimaginowany punkt wielkości talerza pośrodku jego klatki piersiowej. Wypalił dwukrotnie, raz za razem. Niedźwiedź przetoczył się na bok na śniegu, gniewnie porykując. - Trafił go pan - powiedział Skierka. 174 Niedźwiedź wstał i ruszył prosto na nich. Indy wystrzelił jeszcze raz, trafiając zwierzę w środek czaszki i nie czyniąc mu żadnej szkody. Miał jeszcze dwa naboje i zamierzał zachować je do momentu, gdy niedźwiedź będzie trzymał go w łapach. Wtedy wetknie mu lufę do paszczy i naciśnie spust. Rozległ się przypominający huk działa wystrzał, który poniósł się echem po śniegu. Niedźwiedź padł na bok, dziesięć metrów od sań. Kiedy zwierzę spróbowało się podnieść, padł kolejny strzał i tym razem odłamki jego czaszki i mózgu rozprysły się na śniegu. Niedźwiedź rzucił ostatnie groźne spojrzenie swoim niedoszłym ofiarom, po czym zdechł. - Kto to strzelał? - zapytał Indy. Ulla wskazała ręką na szczyt śnieżnej wydmy położonej dwieście metrów za nimi. Stał na niej myśliwy z ciężkim karabinem w dłoniach. - Co on tam dźwiga, haubicę? - zapytał Indy. - Strzelbę na niedźwiedzie - odparła Ulla. - Kaliber pięćdziesiąt, jąknie lepiej. - Tak jak mówiłem, to już jest działo. Myśliwy zarzucił swą broń na ramię i ruszył zboczem w dół wydmy. Był to wysoki mężczyzna o klatce piersiowej niczym beczka, ubrany w niedźwiedzie skóry - nawet jego czapka została z nich uszyta. Miał ponadto potargane włosy i dużą, siwiejącą brodę. - Czy to jeden z twoich przodków-wikingów? - zapytał Indy. Mężczyzna uśmiechnął się i wskazał w kierunku powalonego niedźwiedzia, jednocześnie gawędząc z Ullą. - On pragnie, by mnie przypadł w udziale honor zabicia niedźwiedzia - powiedziała Ulla. Obcięła nożem jedno z uszu zwierzęcia. - Prawdziwy hobbysta - zauważył Indy. Skierka zamrugał, po czym padł na śnieg i zwymiotował. Nie wyszło z niego wiele prócz wody. Indy postawił go na nogi. - Panowie - odezwała się Ulla. - Pragnę wam przedstawić naszego wybawcę, kapitana Gunnara Ericksona. Mówi, że tropił tego niedźwiedzia przez większość dnia i że jest szczęśliwy, bo już miał zamiar zrezygnować i wracać na swoją łódź - a wtedy nie zdobyłby swego trofeum, my zaś stracilibyśmy życie. - Na swoją łódź? - ożywił się Skierka. - On ma łódź? Ulla zamieniła z mężczyzną kilka słów po duńsku, po czym uśmiechnęła się. 175 - Owszem, znajduje się ona około półtora kilometra stąd - powiedziała. - Ta łódź to jeden ze statków łowców niedźwiedzi wyrabianych przez firmę moj ego oj ca. Gunnar mówi, że możemy skorzystać z gościnności „Berserkera", mimo żejest skromnych rozmiarów i w kajutach będzie ciasno. Zrozumie, jeśli postanowimy pójść własną drogą. - On żartuje? - zapytał Skierka. - Stara się być uprzejmy - wyjaśniła Ulla. - Wie, że nie możemy odrzucić jego oferty, ale też nie chce nas traktować jak żebraków. - Czy „berserk" nie oznacza „szalony"? - dociekał Skierka. - Nie - odparła Ulla. - To znaczy „ten, który nosi niedźwiedzią skórę, ten, który przybiera w walce bojowego ducha niedźwiedzia". Słowo to jest od wieków źle rozumiane. - Powiedz Gunnarowi, że z przyjemnością będziemy mu towarzyszyć - rzekł Indy. -1 pochwal, proszę, jego celne oko. Ulla uczyniła zadość jego prośbie; potem Gunnar odpowiedział, a ona zmarszczyła czoło. - Kapitan mówi, że żałuje, iż nie zna angielskiego i nie może rozmawiać bezpośrednio, zamiast komunikować się za pośrednictwem pobudliwej i być może niedokładnej kobiety. Indy stłumił śmiech. - Cieszę się, że uważasz to za zabawne - powiedziała Ulla. -Nawiasem mówiąc, jest jednak pewien szkopuł. - Jaki? - Gunnar zabłądził - rzekła Ulla. - Tropiąc niedźwiedzie płynął coraz dalej i dalej na północ. Trzymał się skalistego, gołego wybrzeża, gdzie prądy płyną bez sensu. - To brzmi znajomo - stwierdził Indy. - Czy on ma radio? - zapytał Skierka. Ulla powtórzyła pytanie po duńsku. - Nie - przetłumaczyła. - Nie ufa głosom pozbawionym ciał. Mówi, że kiedy jest sam i tak słyszy dość różnych dźwięków. Gunnar oprawił swą zdobycz i załadował ją na sanie, po czym wszyscy razem ciągnęli je przez jakieś czterysta metrów do miejsca, w którym na lodowym brzegu leżała dnem do góry mała gumowa łódka. Indyi Skierka pomogli Gunnarowi zepchnąć jąna wodę, akie-dy została już załadowana, porzucili sanie i Gunnar począł wiosłować przez kotłującą się mgłę. 176 - Mam nadzieję, że on wie, dokąd płynie - powiedział Skierka. - Oczywiście, że wie - odparła Ulla. - Spójrz. Wskazała w kierunku majaczącego wśród mgieł zielonego światła. „Berserker" okazał się dwumasztowym szkunerem z przybitą na dziobie zbielałą czaszką niedźwiedzia. Poszycie kadłuba wykonano z ośmiocentymetrowych desek z południowoamerykańskiego wiecznie zielonego dębu, cały statek zaś miał zaokrąglone kształty i płaskie dno, aby unosić się pod naporem lodu, a nie zostać przez niego zmiażdżonym. Pokłady i burty uszczelniono korkiem, więc wnętrze było ciepłe i suche, a na czas gdy wiatry stawały się niezbyt łaskawe, w ładowni na rufie rezydował sześciocylindrowy silnik benzynowy. - Zbudowano go w oparciu o konstrukcj ę statku „Fram" * - wyjaśniła Ulla, kiedy Indy pomagał jej wejść przez burtę na oblodzony pokład. - W latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku Nan-sen próbował dotrzeć do bieguna pozwalając specjalnie zaprojektowanemu „Framowi" dryfować z lodem. Był bardzo blisko, ale nie udało mu się. Jednakże on i jego okręt wyszli z tego bez szwanku. Oczywiście ten statek jest o połowę mniejszy od jednostki Nansena, ale zasada jest ta sama. - Jest wspaniały - powiedział Indy. - Ile mierzy, osiemnaście metrów? - Trochę mniej - odrzekła Ulla. -1 sześć metrów szerokości. Zeszli pod pokład i Gunnar nastawił wodę na kawę. Skierka zdjął rękawice i skafander, po czym chciał zzuć buty. Zamieniły się one w zamarzniętą bryłę lodu i musiał potrzymać je blisko pieca, póki nie odtajały na tyle, by mógł rozwiązać sznurówki. Wreszcie udało mu się zdjąć obuwie i ściągnąć mokre skarpetki, a wtedy uczucie, jakby wjego stopach tkwiły pinezki i igły, szybko zamieniło siew coś, co bardziej przypominało ogień. - Auu -jęknął. - Co się dzieje? - To krążenie. - Ulla usiadła obok niego i obejrzała jedną stopę, podczas gdy Indy zajął się drugą. Stopy Skierki miały wściekle czerwony kolor, a na czubkach palców i podeszwach widniały białe plamki. - Obawiam się, że to odmrożenie - powiedział Indy. - Stracę palce u nóg? - Nie. Chyba że wda się gangrena. Ale nie wyglądasz aż tak źle. Widywałem gorsze przypadki. Chociaż trochę skóry i ciała może się złuszczyć. - Ale odrośnie? * Po norwesku „naprzód" (przyp. tłum.). 12-Indiana Jones... 177 - Miejmy nadzieję. Ulla, możesz nam przynieść miskę ciepłej wody? Nie gorącej, zaledwie ciepłej. - To niska cena za przeżycie - rzekł Skierka. - Mężniejesz - stwierdziła Ulla nalewając wodę. - Muszę, żeby dotrzymać wam kroku - odparł Skierka. Ulla przyniosła miskę i Skierka włożył do niej stopy. - Sprawdzę, czy Gunnar nie ma jakichś środków przeciwbólowych - powiedziała Ulla. - Potem Indy i ja powinniśmy obejrzeć własne stopy. Jestem przekonana, że nie wyglądają lepiej. Gunnar podszedł do szafki i zaproponował whisky lub aspirynę. Ulla wybrała aspirynę, a Gunnar, zanim odstawił whisky, pociągnął łyk z butelki. - Gunnar twierdzi, że możemy spróbować na kolacj ę steku z niedźwiedzia - poinformowała ich Ulla. - Mówi j ednak, że byłoby nierozsądne, gdybyśmy zjedli zbyt wiele od razu - do specyficznego, oleistego mięsa niedźwiedzia polarnego trzeba się przyzwyczaić. Poza tym mówi, że nie ma nic innego do zaproponowania. - W takim razie niech będzie stek z niedźwiedzia. - Indy dał Skierce aspirynę i filiżankę kawy. - Fuj - powiedział Skierka. - Znowu kawa. - Wypij - nalegał Indy. - Jest ciepła. Skierka upił mały łyk. - Brakuje jej co najmniej tony cukru - oświadczył. Indy zwrócił się do Ulli. - Zapytaj Gunnara o linię brzegową. Ulla spełniła jego prośbę. - Gunnar mówi, że zobaczysz jej pod dostatkiem - rzekła. -Okazuje się, że w tej chwili skończyła mu się benzyna do silnika, żagle przymarzły do rei, a „Berserker" dryfuje na łasce prądu... 10. Wir Indiana Jones oparł się o oblodzoną balustradę i utkwił wzrok w ciemnym, spowitym mgłą brzegu. Palce jego prawej dłoni wsunęły się pod skafander i dotknęły kamienia, który wisiał na rzemieniu u jego szyi. Pomyślał o Baldwinie. - Robi się cieplej - zauważyła Ulla. - Sam o tym myślałem - rzekł Indy. - Jeszcze kilka stopni i być może będziemy mogli odkleić żagle od rei. - I co potem? - zapytała Ulla. - Trafiliśmy chyba na flautę. Gunnar już nawet nie pilnuje steru; pozwala łodzi dryfować z prądem. Poza tym, skąd byśmy wiedzieli, w którym kierunku popłynąć, skoro nie widać gwiazd? Indy wzruszył ramionami. - Co ze Skierką? - zapytał. - Nadal śpi - odpowiedziała Ulla. - To dobrze. Potrzebował snu. W tej samej chwili nadszedł Gunnar. Jego buty stukały głucho po pokładzie. Oparł się o barierkę między Indym i Ullą. W jednej dłoni miał nóż, w drugiej zaś kawałek niemal surowego mięsa, które zaproponował obojgu. - Nie, dziękuję - powiedział Indy. Ulla przyjęła skrawek mięsa i zaczęła żuć. Był twardy niczym podeszwa. Gunnar i Ulla zaczęli cicho ze sobą rozmawiać. - Co on mówi? 179 - Gunnar twierdzi, iż mam zbyt wiele hartu ducha jak na kobietę, widocznie bogowie musieli się pomylić. - Uśmiechnęła się. -Mówi, że kiedy walkirie przyjdą po wybrańców, tych, którzy będą pomagać Prastarym w ostatniej bitwie z chaosem, znajdę się wśród nich. - Ragnarók - powiedział Gunnar. - Zmierzch Bogów - rzekł Indy. - Wtedy pojawi się most Bil-rost, a gwiazdy spadną z nieba. - Więc znasz tę legendę? - zapytała Ulla. - Czytałem Eddę Poetycką - powiedział Indy. - Kiedy zabrzmi surma oznaczająca dzień sądu, pojawi się tęczowy most prowadzący do Asgardu, siedziby bogów. Rozpocznie się ostatnia bitwa ze złem, zaczną spadać gwiazdy, a ziemia pogrąży się w morzu. - To interesująca perspektywa. - Ulla ponownie się uśmiechnęła. - Może i ja się tam znajdę - jedyna kobieta pośród mężczyzn, najdzielniejszych synów ziemi. Nie wiem, który z tradycyjnych rodzajów broni bym wybrała. Nie dla mnie miecz ni topór. Sądzę, że moją bronią byłaby poezja. - Poezja? - Indy wyglądał na zaskoczonego. - Liczyłabym ludzi, którzy padli w boju i dla każdego układała strofę - wyjaśniła, po czym zaczęła śpiewać: - Bogactwo przemija, krewni umierają, wszyscy odchodzą w niebyt. Ale j est j edna rzecz, jaka się liczy - to osąd martwego człowieka. - Także kobiety? - zapytał Indy. Skinęła głową. - W mojej wersji tak. - Czy nie przeszkadza ci, że ktoś cię stale porównuje z mężczyznami? - zapytał Indy. - Nawet w twojej religii są miejsca tylko dla mężczyzn. Niewiasty to albo harpie buszujące po pobojowiskach, albo karczmarki bogów. - Lecz wśród najpotężniejszych z bogów są także kobiety - rzekła Ulla. - To złożony system wierzeń. Najgorsze dla mnie jest to, że ludzie traktująmnie w tym życiu jak jakiegoś odmieńca. - Nigdy nie myślałem o tobie w ten sposób. Ulla wzruszyła ramionami. -W życiu nie ma lekko. Potęga bogów nie jest wieczna, doktorze Jones. Przyjdzie kres i na nią. Ragnarók to istotnie zwiastun zagłady. - Wierzysz w to? - A w co ty wierzysz? - zapytała Ulla. 180 - Wierzę, że we wszystkich starych opowieściach tkwi ułamek prawdy - powiedział Indy. - U większości cywilizacji można spotkać mity 0 stworzeniach, które są zadziwiająco do siebie podobne, a umierający 1 zmartwychwstający zbawiciele pojawiali się na długo przed tym, zanim chrześcij aństwo przyj ęło ten kanon. Twój bóg Odin zranił się włócznią i wisiał przez dziewięć dni na jesionie Yggdrasillu. Jednocześnie posiadł wiedzę o runach, umiejętność czytania i pisania. - Tak - rzekła Ulla - lecz zaświaty różnią się między sobą. W chrześcijaństwie Zbawiciel ratuje świat, podczas gdy w moim systemie wierzeń świata nie można odkupić. Zło ma zwyciężyć w ostatniej bitwie. Liczy się nie wiara, lecz męstwo w obliczu niechybnej klęski. To jedyna nagroda. Potem - zapomnienie. - To dość przygnębiająca perspektywa. -Niezupełnie. - Ulla spojrzała na niego z błyskiem w oczach. -Wspaniale koncentruje umysł na bieżącej chwili i przydaje wartości naszym czynom jako przelotnym zdarzeniom, a niejako kartom przetargowym na przyszłe życie. Dlatego właśnie wolę myśleć o sobie jako o poszukiwaczce przygód, osobie czynu, nie rozmyślań. Indy uśmiechnął się. Ulla zsunęła kaptur z głowy i popatrzyła na niego. - Jesteś przystojnym mężczyzną - rzekła. - To już coś mówi, ponieważ zwykle mężczyźni mnie nie pociągają. I wiem ze sposobu, wjaki czasem na mnie patrzysz, że według ciebie także jestem niebrzydka. - Jakże mogłoby być inaczej? - powiedział Indy. - Jesteś nie tylko inteligentna i silna, ale również piękna. To bardzo rzadkie połączenie. - Więc może nie powinniśmy zmarnować tej chwili - zasugerowała Ulla, chwytając go za ramię. - Skierka śpi, a Gunnara nie interesuje, co będziemy robić, dopóki nie przyjdzie nam ochota na zatopienie jego łodzi. Pocałowała go ostrożnie, ponieważ usta miała nadal spękane. - Ulla. - Indy dotknął j ej twarzy. - Lubię cię, ale j ak przyj aciół-kę. Twoja propozycja jest kusząca, lecz zmieniłaby naszą przyjaźń w taki sposób, na jaki żadne z nas nie jest przygotowane. - Proponowałam jedynie przelotną przyjemność - mruknęła markotnie i odepchnęła go. - Jeśli ma nas wessać w to, co według twojego starego znajomego na nas czeka, czemu nie? Nie protestowałabym przeciwko temu. Nie miałam najmniejszego zamiaru rodzić twoich dzieci. Już sama myśl jest odpychająca. 181 -No..., wiesz, ja... - Wiem, kochasz tę rudowłosą Sybillę z pokładu Grafa - powiedziała Ulla i skrzywiła się. - Jesteś bardzo pruderyjny, Jones. Seks musi cię okropnie przerażać. - Prawie tak jak węże - warknął Indy. - Węży też się boisz? Ha! Tutaj już nie ma odcieni seksualnych, co? Psychoanalityk miałby używanie, gdyby zajrzał do twojego umysłu. Idę o zakład, że nie potrafisz się też zmusić do zjedzenia jabłka. - Bardzo lubię jabłka - oznajmił Indy. - Dojrzałe, czerwone i soczyste. Czasami zjadam dwa lub trzy w ciągu dnia. Stojący na pokładzie Gunnar roześmiał się. - Myślałem, że on nie zna angielskiego - Indy był wyraźnie zdenerwowany. - Bo nie zna - rzekła Ulla. - Po prostu podoba mu się nasza kłótnia. Ale może powinniśmy wtajemniczyć go w szczegóły dysputy, by mógł docenić jej prawdziwe bogactwo. Indy podniósł wzrok. - Sza - powiedział. -Co? - Słychać szum silnika. - Nie próbuj zmieniać tematu. - Wcale tego nie robię - zarzekał się Indy. - Słyszę coś, a gdybyś zamknęła się na dwie sekundy i wytężyła słuch, też byś to usłyszała. Ulla zlustrowała zachmurzone niebo. - Czy to „Pingwin"? - zapytała z nadzieją w głosie. - Nie - odparł Indy. - Jest tam, po lewej stronie dziobu. Wielki cień ukryty w chmurach. - Graf- powiedziała Ulla. - Szukają. - Może nas zabiorą. - Nawet nas nie widzą - rzekł Indy. - Chmury są zbyt gęste. A nawet gdyby nas zabrali, prawdopodobnie wzięliby na tortury, po czym rozstrzelali i zrzucili z wysokości. - To byłoby lepsze, niż siedzenie tu na tej łupince w twoim towarzystwie - podsumowała Ulla i udała się do kabiny. Gunnar ponownie się roześmiał i poklepał Indy'ego po ramieniu, po czym poszedł w ślady dziewczyny. 182 Prąd zwiększył szybkość i nieubłaganie wciągał „Berserkera" do poszarpanej zatoki, gdzie kadłub uderzał i tarł o tuzin głazów. Gunnarowi i j ego pasażerom udawało się za każdym razem zepchnąć go na wodę za pomocą drągów i wioseł, lecz mimo że zdołali uratować statek, nie mogli zatrzymać jego ślepego pędu w kierunku gardzieli rzeki na mrocznym wybrzeżu. Rzeka była ciemna i szeroka; płynęła w głąb lądu, a w trakcie dryfu powietrze stawało się coraz cieplejsze i resztki lodu poodpadały z pokładu i masztów. W pewnym momencie Gunnar rozwinął żagle i spróbował zatrzymać statek, lecz zabrakło wiatru i próba po prostu spowodowała jedynie, że niewielka łódź zawirowała niebezpiecznie pośrodku nurtu. Pogoda także się pogarszała. Chmury pociemniały jeszcze bardziej i przesłoniły słońce. Po raz pierwszy od wielu dni podróżnicy znaleźli się w ciemnościach. Przed sobą dostrzegli niewyraźne kontury dymiącego czerwonego szczytu, lecz ich punkt docelowy pozostawał niewidoczny. - Szkoda, że nie mam odpowiedniego sprzętu - powiedział Skier-ka. - Radionadajnika, albo sprawnego kompasu, czy choćby teodolitu*. Stale sprawdzam wskazania barometru w kabinie, ale ciśnienie ciągle wzrasta wraz z nadchodzącym sztormem. - Nie ma sposobu na określenie naszego położenia? - zapytał Indy. - Nie przy braku słońca i gwiazd - oznajmił Skierka. - Jeśli pod lodem nie ma stałego lądu, to gdzie jesteśmy? Nie ma rzek płynących po lodzie, a z tego co widzę, to solidna skała. Może zabłąkaliśmy się do jakiegoś norweskiego fiordu. - Nie wydaje mi się, Skierka - Indy poklepał chłopca po ramieniu. W miarę zbliżania się do dymiącego szczytu rzeka płynęła coraz szybciej i spowiły ich chmury. Deszcz smagał pokład i wokoło uderzały błyskawice, czasem trafiając w brzeg i zamieniając otoczaki w kupki dymiącego gruzu. Na szczytach masztów tańczyły chybotliwe niebieskie światła ogni świętego Elma. - Jak dla mnie to jest zbyt dziwne - skomentował Skierka, trzymając się kurczowo balustrady. - Moja mama miała racj ę. Nie powinienem był wstępować do wojska. Nie warto - za dwadzieścia trzy dolary miesięcznie? Gunnar spojrzał na niego i skinął głową, instynktownie rozumiejąc intencje, lecz nie poszczególne słowa chłopca. Kapitan nabił fajkę, zapalił i mruknął coś po duńsku. *Przyrząd do pomiaru kątów poziomych i pionowych w terenie (przyp. tłum.). 183 - Co on powiedział? - zapytał Indy. - Wolałbyś nie wiedzieć - rzekła Ulla. - No, powiedz nam. - Cóż, nasz kapitan jest przekonany, że wszyscy umarliśmy -wyjaśniła. - Sądzi, że stało się to wtedy, gdy wziął nas na pokład po zabiciu niedźwiedzia. Nie wie dokładnie jak, ale zakłada, że statek zatonął i utopiliśmy się, skoro wciąż jesteśmy razem, i że zstąpiliśmy do zaświatów. - Innymi słowy - powiedział Indy - myśli, że jesteśmy w piekle. -No właśnie. Kiedy tak rozmawiali, Gunnar wręczył każdemu z nich po kawałku liny. - Po co to? - zapytał Indy. - Mówi, żebyśmy się przywiązali do masztów - rzekła Ulla. -Rzeka płynie zbyt szybko i według Gunnara z pewnością roztrzaskamy się na skałach u podnóża góry lub zostaniemy rozerwani na strzępy przez błyskawicę. Twierdzi, że my troje możemy zdecydować się wyskoczyć za burtę, jeśli sobie życzymy, ale on nie ma wyboru. Jako kapitan jest gotów pójść na dno wraz ze swym statkiem. - Wyskoczyć to samobójstwo - zauważył Skierka. - Zależy od punktu widzenia - powiedziała Ulla. - To niewielka różnica, zwłaszcza jeśli ci się wydaje, że jeszcze żyjemy. - Ja głosuję za życiem - rzekł Indy. - A że nadal dowodzę tą wyprawą, więc wy głosujecie tak samo. - Jak dotąd świetnie się spisywałeś, dowódco - oświadczyła Ulla. -Który maszt wybierasz? Indy i Ulla przytroczyli się do masztu bliżej dziobu, podczas gdy Skierka przymocował się do tego bliżej rufy. Gunnar przywiązał się do koła sterowego, co było wyrazem daremnej próby zachowania kontroli nad statkiem. Rzeka przemieniła się we wstęgę grzywaczy. Łódź nadal nabierała prędkości, aż wiatr zaczął gwizdać na wantach. Świecący szczyt górował teraz nad nimi i w każdej sekundzie spodziewali się, że „Ber-serker" zostanie ciśnięty na skały. Indy zamknął oczy, chroniąc j e przed kroplami wody przelewającymi się ponad burtami. Ulla kręciła się w swoich więzach. Skierka zaczął odmawiać „Ojcze nasz", Gunnar zaś zgrzytał zębami i kąsał cybuch dawno zgasłej fajki. Statek rzucił się naprzód, jakby chciał roztrzaskać się o zbocze góry, ale zamiast tego został zmieciony do tunelu, którego nie było 184 widać z powodu burzy. Szczyty masztów złamały się jak ołówki na sklepieniu szczeliny, a wanty i reje spadły z trzaskiem na pokład. Wydawało im się, że przez chwilę wisieli w powietrzu, jakby na krawędzi wodospadu, po czym „Berserker" runął w ciemność, wlokąc za sobą własne szczątki. W szybie nie było światła i wszyscy odnieśli wrażenie, że wirują w jakimś ogromnym kanale odpływowym. Skierka wrzeszczał. Na dnie szybu mały stateczek tak mocno uderzył w powierzchnię podziemnego jeziora, że aż poszedł głęboko pod wodę. Woda z furią zalała pokład, niemal pozbawiając Indy'ego przytomności. Przywiązany za ręce do masztu, czuł jak jego ciało wygina się bezsilnie w wodzie. Jednakże dzięki wodoszczelnemu kadłubowi „Berserker" wystrzelił niczym korek z powrotem na powierzchnię. Indy sapnął. Na tym nowym zbiorniku wodnym panował idealny spokój. Indy wydobył scyzoryk i rozciął swe więzy, po czym uwolnił Ullę. - Nic ci się nie stało? Zakrztusiła się i zwymiotowała nieco wody. - Potraktuję to jako odpowiedź twierdzącą - powiedział. Następnie poczołgał się na rufę, gdzie znalazł nieprzytomnego, lecz żywego Skierkę. Wraz z Gunnarem odwiązali go i ułożyli na pokładzie, przekrzywionym poważnie na lewą burtę. - Jak się pan czuje, kapitanie? - zapytał Indy. Gunnar uśmiechnął się i pokazał mu nadgarstek, który został najwyraźniej złamany, kiedy kapitan próbował zapanować nad sterem. Kości przebiły skórę. - Ulla! - zawołał Indy. - Gunnar jest ranny. Trzeba go natychmiast opatrzyć. Ulla zataczając się podeszła do koła. - Czy ta łupina utrzyma się na wodzie? - zapytała. - Nie wiem - rzekł Indy. - Wygląda na to, że solidnie oberwała. - Poczekaj, jak tylko zobaczę się z ojcem, powiem mu o tandetnej jakościjego statków dla łowców niedźwiedzi-powiedziała Ulla. -Czy równy pokład to zbyt wygórowane żądanie? Powędrowała do kabiny po whisky, po czym polała nią ranę Gunnara. Później, podczas gdy Indy trzymał linę przywiązaną do prawej ręki rannego, delikatnie wepchnęła kości przedramienia z powrotem pod skórę. Gunnar jęknął i przegryzł na pół cybuch swej fajki. 185 - To jeszcze nie koniec - uśmiechnęła się Ulla. - Muszę j eszcze trochę pomacać i sprawdzić, czy końce są właściwie ułożone. Indy, rym razem potrzebuję nieco nacisku, tyle żeby... o, właśnie tak. Gunnar zatrzepotał powiekami. - Indy, przynieś z dołu kilka prześcieradeł, żebym mogła zabandażować mu rękę. Będzie to ledwie namiastka łupków, ale nie mamy pod ręką nic lepszego. Ulla wzięła whisky i zajęła się Skierką. Podtrzymała mu głowę i wlała do ust nieco trunku. Chłopiec kaszlał i parskał. - Jak się czujesz? - zapytała. - Wiem, że żyję - odparł Skierka. - Za bardzo wszystko mnie boli. Czuję się tak, jakby ktoś zdzielił mnie w głowę kijem baseballowym. - Masz okazałego guza na czole - potwierdziła Ulla. - Chyba zahaczyła cię jedna ze spadających rej. Kiedy Indy powrócił z kabiny na pokład, Skierka kazał mu spojrzeć w górę. Ponad nimi, obramowane j arzącą się cętkami lawy wulkaniczną gardzielą szczytu, widniało rozgwieżdżone niebo. A wśród gwiazd płynęła spokojnie ciemna, przypominająca kształtem cygaro sylwetka zeppelina Graf. - Nie rozumiem. - Skierka skrzywił się. - Jeśli tutaj słońce nigdy nie zachodzi, to dlaczego widzimy gwiazdy? Może to tak, jakbyśmy znaleźli się na dnie studni. Mówi się, że z dna studni można w południe oglądać gwiazdy. - Nie wydaje mi się - powiedział Indy. - To jakiś przesąd. Może po prostu trafiliśmy na te codzienne dwie godziny ciemności. Ta pojedyncza gwiazda to z pewnością Gwiazda Polarna. Widzicie ją, niemal prostopadle nad nami? - To ułatwia obliczenia - rzekł Skierka. - Szerokość dziewięćdziesiąt stopni. Może brzmi to niewiarygodnie, ale musimy być na biegunie albo bardzo blisko niego. - Nie, nie jesteśmy na biegunie - zaprzeczył Indy. - Jesteśmy pod nim. Skierka zagwizdał. - Super - powiedział. - Ale jak zeppelin przetrwał burzę? - Nie musiał - odparł Indy. - Przeleciał nad nią. My pokonaliśmy trudniej szą trasę. 186 -1 to tego cały czas szukali? Indy przytaknął. - To wejście - oznajmił. - Nie jestem całkowicie pewien do czego, ale do czegoś na pewno. Nagle włosy najego karku i ramionach zjeżyły się. - Hej, czujecie? - zapytał. - Tak - odparł Skierka. - To chyba jakieś wyładowanie elektryczne. Na nocnym niebie ponad ich głowami zaczęła się formować niewyraźna tęcza kolorów. Potem tęcza jęła się obracać, po czym opadła niżej i skąpała wnętrze wulkanu w nieziemskim świetle. Czwórka podróżników zanurzyła się w mieszance błękitu, zieleni i różu. Tęcza wciąż opadała niżej, pozornie znikając gdzieś za krawędzią ich podziemnego jeziora. - Zorza polarna - powiedział Indy. - Przynajmniej wreszcie coś widać - skomentowała Ulla. „Berserker" zdryfował ku brzegowi jeziora, gdzie przycumowali go solidnie do skalnego słupa. Indy zeskoczył na żwir, po czym wziąwszy się pod boki i jednocześnie obracając rozejrzał po wnętrzu. Mniej więcej w połowie drogi na jednej ze ścian spoczywał wrak samolotu. - Co o tym myślisz? - zapytała Ulla. -Nie wiem - odparł Indy. - Musi być oddalony o jakiś kilometr. Sądzisz, że uda nam się tam dotrzeć? Ulla przyjrzała się formacjom skalnym. - Myślę, że tak, bez większych problemów - stwierdziła. - Wygląda na to, że wewnątrz stożka znajduje się coś w rodzaju naturalnych, krętych schodów. - W takim razie trzeba iść i rzucić na to okiem - powiedział Indy. - To może być „Pingwin". Ty, Gunnar, zostań tutaj i zajmij się swoim ramieniem. Skierka, masz ochotę na małą przechadzkę? - Głowa mnie boli, ale chyba dam radę - rzekł chłopiec. - Nie mogę znieść myśli, że Clarence i reszta mogą tam leżeć ranni. - Ja też - przyznał Indy. - W drogę. Wspinaczka do wraku zabrała całej trójce ponad dwie godziny, a kiedy już dostali się na płaskowyż, na którym spoczywał, stało się oczywiste, że nie j est to „Pingwin" ani żaden inny typ dwusilnikowej maszyny. Był to niewielki samolot i mimo że najwyraźniej przekoziołkował pewien dystans, czerwonobiały kadłub pozostał w większości nieuszkodzony. Był to hydroplan i brakowało jednego z pły- 187 waków. Na dziobie samolotu widniała jego nazwa: „The Latham". Obok wypisano białą kredą następującą wiadomość: ZAŁOGA NIE ŻYJE. PRÓBUJĘ WYKORZYSTAĆ PŁYWAK JAKO KAJAK. AMUNDSEN. 26 CZERWCA 1928. - Teraz już wiemy, co się przydarzyło Amundsenowi - podsumował Skierka. - Nie, wiemy jedynie, co się stało z jego samolotem - poprawił Indy. - Najwyraźniej opuścił miejsce katastrofy. Spryciarz, wykorzystał pływak jako łódkę. Ale to niemożliwe, by pokonał ten prąd i wydostał się na zewnątrz. - Może wcale tego nie próbował - zasugerowała Ulla. Skierka wszedł do wnętrza pokiereszowanego kadłuba. - A gdzie ciała załogi? - zapytał. - Amundsen je pochował - powiedział Indy. - W tych kamiennych mogiłach pod ścianą. Spójrz, na największym głazie na szczycie każdego z nich wypisane jest kredą nazwisko. - Świetnie - rzekł Skierka. - Nie znoszę widoku trupów. Indy wszedł głębiej do wraka. Po kilku minutach wrócił, najwyraźniej rozczarowany. - Radio j est rozbite - zaraportował. - Akumulator i tak zdechł, po sześciu latach. Poza tym wygląda na to, że Amundsen wziął ze sobą wszystko, czego nie przymocowano śrubami, włącznie z dziennikiem. - No cóż, staruszek z pewnością był sumienny - powiedziała Ulla. Skierka wyszedł z samolotu. - Wspinaliśmy się tu na próżno - stwierdził. - Niezupełnie - odezwał się głos ponad nimi. - Oszczędziło nam to schodzenia na dół, żeby was zabić. - Reingold - warknął Indy. Na półce ponad wrakiem pojawił się Reingold, a za nim jego ludzie. Znajdowali się trzy metry nad Indym i resztą. Żołnierze zaczęli schodzić na dół. - Do usług - powiedział kapitan SS znad swojego waltera. -Zdaje się, że już poznałeś niektórych członków mojego oddziału, szczególnie sierżantów Dortmullera i Liebela. Wymienieni oficerowie zeskoczyli na jedną z kamiennych mogił, trzymając automaty wycelowane w trójkę podróżników. Za ich przykładem poszło sześciu podobnie uzbrojonych żołnierzy. - Ach, i oczywiście nie wolno nam zapominać o najnowszej członkini Stowarzyszenia Thule - dodał z triumfalnym uśmieszkiem 188 Reingold. - Doktorze Jones, oto specjalistka SS Alecia Dunstin. O ile wiem, wy dwoje byliście sobie kiedyś bliscy, ale ten romans, można powiedzieć, został z góry skazany na zagładę. Popchnął Alecię do przodu, aby Indy mógł ją zobaczyć. - Szykownie wygląda w mundurze, prawda? - zakpił Reingold. -Muszę przyznać, że sobie na niego zasłużyła. Dziennik dostarczył nam wiele informacji, lecz to dzięki jasnowidzeniu Alecii udało nam się dokładnie ustalić położenie tego miejsca. Obawiam się, że wielu ludzi nie wierzy w takie rzeczy, dopóki nie zechcą wykopać studni lub odnaleźć zaginionej cywilizacji. - Przestań - powiedziała Alecia. - Dortmuller! Liebel! - krzyknął Reingold. - Pomóżcie nam zejść. Pozostali nie spuszczać z nich luf! Reingold zszedł na ziemię i poprawił mundur. Alecia nie podnosiła wzroku. - Patrzcie, specjalistko Dunstin! - rozkazał Reingold. - Wygląda na to, że ogień uczucia doktora Jonesa nie płonął zbyt długo. Zda-j e się, że nie marnował czasu i znalazł na twój e miej sce ponętną blondynkę. - Nie wierz mu - zwróciła się do Alecii Ulla. - Indy nie jest w moim typie. - Uciszcie tę degeneratkę - warknął Reingold. Dortmuller uniósł broń i wycelował. - Nie w ten sposób, idioto - rzekł Reingold. Dortmuller podszedł do Ulli i uderzył jąkolbą w brzuch. Dziewczynie zaparło dech, ale utrzymała się na nogach. - Psujesz nam, rasie nordyckiej, nasze dobre imię - zdołała wysapać Ulla. - Zostaw ją- powiedział Indy. - Ona nie ma z tym nic wspólnego. To mnie powinieneś walić w brzuch. - Na wszystko przyjdzie pora - zapewnił go Reingold. - Może zaczniemy od zapytania o ten cenny żółty poj emnik, który nam ukradłeś? Reichsfuhrera Himmlera szczególnie zmartwiła wiadomość o tej kradzieży. Jego astrolog zapewniał go, że to ogromnie ważne dla przyszłości. - Każ Himmlerowi iść do... - Ostrożnie, doktorze Jones - ostrzegł Reingold. - Nie powinieneś tego mówić. - Nie, ale mogę to pomyśleć - rzucił Indy. - Powiem wam wszystko, jeśli puścicie wolno Ullę i chłopca. 189 - Mam was wszystkich w garści - powiedział Reingold. - Dlaczego miałbym kogokolwiek wypuszczać? - Bo jeśli tego nie zrobisz, to cię zabiję? - oznajmił Indy. - Sięgnij tylko po ten rewolwer, który masz pod kurtką - rzekł Reingold - a moi ludzie przerobią cię na bigos. Groźby w twoim położeniu nic nie znaczą. Targować też się nie możesz. - Kapitanie... - odezwała się Alecia. - Nie, moja droga. Po niemiecku. - Hauptsturmfuhrer... - Ujdzie, ale musisz popracować nad akcentem - stwierdził Reingold. - Mówisz jak londyński ulicznik. - Czy mogę porozmawiać z doktorem Jonesem? - zapytała ocierając łzy. - Sądzę, że uda mi się go przekonać. Alecia podeszła do Indy'ego i teraz to on wbił wzrok w ziemię. - Fajne buty - powiedział. - Spójrz na mnie. - Nie - rzekł Indy. - Zrobisz tę swoją sztuczkę z oczami i sprawisz, że zgodzę się na wszystko. - Indy przerwał, cały zesztywniał. -Możesz mi powiedzieć, dlaczego mnie zdradziłaś? Dlaczego zdradziłaś samą siebie? - Nie zdradziłam cię - oświadczyła buntowniczo Alecia. - Jeśli już, to próbowałam ocalić ci życie. Wiesz, do czego oni są zdolni. - Szkoda, że nie wiedziałem, do czego ty jesteś zdolna. - Nie musisz dziękować już teraz - powiedziała Alecia, splatając ramiona na piersi. - Później też nie zamierzam. - Indy, wszystko tak strasznie się popsuło między nami - westchnęła i delikatnie dotknęła jego rękawa. - A ja wciąż miałam te powracające koszmary - właściwie wizj e - umierających ludzi, było ich więcej niż podczas Wielkiej Wojny. Śmierć na ziemi, na morzu, w powietrzu. Śmierć spadająca z nieba na cywilnych mieszkańców w całej Europie i Azji. Miasta obrócone w popiół - przy użyciu zaledwie jednej bomby. - Co za fantazja. - Ulla uśmiechnęła się szyderczo. - Nie masz pojęcia, jak to na mnie wpłynęło - kontynuowała błagalnym głosem Alecia. - Mój duch przeżył wstrząs, mój umysł wszedł w stan nieważkości. Nie mogłam jeść, nie mogłam spać. Ale najbardziej poruszyło mnie to, że widziałam, jak umierasz. Widziałam, co się z tobą stanie, Indy - zostaniesz wtrącony do jakiegoś przerażającego grobowca na pustyni z tysiącami węży. 190 Indy przełknął ślinę. -Węży? - A potem grobowiec zostanie zamknięty na głucho i koniec. - Tysiące węży? - Ponownie przełknął ślinę. - Umrą miliony ludzi, Indy, a ty będziesz jednym z nich. Łzy stoczyły się po jej policzkach prosto na litery SS na kołnierzu. - Miasto zniszczone przez jedną bombę? - powiedziała Ulla. -Najwyraźniej jesteś jakąś opętanąoszustką, która musi wykazać swoją ważność. - Ja jej wierzę - rzekł Skierka. - W takiej wojnie nie będzie zwycięzców - kontynuowała Ale-cia. - Pomyślałam, że muszę coś zrobić, żeby uratować tych wszystkich ludzi przed śmiercią. Czy nie lepiej, żeby jedna ze stron osiągnęła szybkie zwycięstwo, niż żeby miały ginąć miliony w wojnie podobnej do piekła na ziemi? - Nie, jeśli stroną zwycięską mieliby stać się oni - powiedział Indy. - To jest właśnie w życiu osobliwe - są rzeczy, za które warto oddać życie i takie, które nie są tego warte, a gdy traci się zdolność rozróżniania między nimi, człowiek traci swe człowieczeństwo. Alecia zdjęła czapkę oficerską i popatrzyła na nią z wymuszonym uśmiechem, pocierając kciukiem aluminiową czaszkę na czarnym aksamitnym otoku. Nagle odrzuciła ją na bok i zaczęła rozpinać mundur. - Co ty wyprawiasz? - zażądał wyjaśnień Reingold. - Odchodzę - odparła. Wyswobodziła ramiona z czarnej marynarki, pozwalając jej opaść na ziemię. Włosy dziewczyny rozsypały się na ramionach białej koszuli. - Z SS się nie odchodzi - ostrzegł Reingold. - Ach tak? - powiedziała, postępując krok do przodu. Ujęła w dłonie twarz Indy'ego i pocałowała go gorąco. Indy odwzajemnił pocałunek i otoczył ją opiekuńczo ramionami. - Wracaj! - rozkazał Reingold. Zbliżył się, mocno ściskając waltera w lewej dłoni. - Oczywiście wiedziałem, że w końcu do tego dojdzie. Naprawdę sądzisz, że przyjęlibyśmy kobietę w szeregi SS? Miło było, ale się skończyło. - Kocham cię - powiedziała Alecia i ponownie pocałowała Indy'ego. Indy spostrzegł, jak palec Reingolda zaciska się na spuście. On i Alecia stali tuż przy sobie i przez chwilę nie miał pewności, do któ- 191 rego z nich celuje nazistowski kapitan. Kiedy wreszcie chciał popchnąć Alecię za siebie, było już za późno - i w złym kierunku. Reingold wystrzelił, a kula przeszła tuż obok ramion i klatki piersiowej Indy'ego. Trafiła Alecię w żebra, pod prawym ramieniem, które wciąż jeszcze obejmowało szyję Indy'ego. Jej usta nadal przylegały do jego ust. Alecia zesztywniała w objęciach Indy'ego, poczuł na języku miedziany posmak. Kula utkwiła w jej prawym płucu. Indy osunął się wraz z dziewczyną na podłogę, podtrzymując jej głowę. Alecia spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się. - Naprawdę są rzeczy, dla których warto umrzeć - wyszeptała. - Boże, nie! - krzyknął Indy. Reingold wystrzelił ponownie, tym razem trafiając w serce Alecii. Twarz dziewczyny ściągnęła się z bólu, po czym jej rysy wygładziły się, a niebieskie oczy zaszły mgłą. Nie padło ani jedno słowo. Nikt się nie poruszył. Indy dobył webleya i wycelował w pierś Reingolda. Jego czoło i górna warga perliły się od potu, a usta wykrzywił nienawistny grymas. Nacisnął spust. Kurek opadł, lecz nic się nie stało. Nabój tak nasiąkł wodą, że nie wypalił. Ulla złapała najbliższego żołnierza za kołnierz, jednocześnie podcinając mu nogi. Zanim zdążył upaść na ziemię, jej but znalazł się na j ego szczęce, wykręcając mu głowę pod nienaturalnym kątem. Ulla wyrwała z jego zmartwiałych dłoni krótki pistolet maszynowy MP-40 i skierowała lufę na pozostałych żołnierzy. Pierwszy z nich, który uniósł broń, został trafiony serią wystrzeloną przez Ullę z biodra. Wypadł poza krawędź i pokoziołkował w gardziel krateru wulkanu, odbijając się od kamieni i wreszcie lądując w jeziorku wrzącej lawy. Pozostali żołnierze opuścili broń. - Zabijcie go! - warknął Reingold. - Zabijcie Jonesa! - Pan ma pierwszeństwo. - Dortmuller wykonał uprzejmy gest ręką, po czym poprawił drugą zsuwające się okulary. Reingold wycelował w głowę Indy'ego. - Na twoim miejscu nie robiłabym tego - rzuciła Ulla zza lufy MP-40. Reingold wzruszył ramionami, po czym odrzucił waltera na bok. - Wynośmy się stąd - powiedziała Ulla. Schyliła się i uwolniła martwego żołnierza od ciężaru trzech ładownic. 192 - Jestem za - rzekł Skierka. Chwycił lufę pistoletu najbliżej stojącego żołdaka i wyszarpnął mu automat. - Nie mogę jej tak zostawić - oznajmił Indy. - Przykro mi - Ulla popatrzyła na niego ze smutkiem. - Ale ona nie żyje. Nie przywrócimy jej życia, lecz możemy uratować samych siebie. Indy nie podniósł wzroku, nie chciał by ich spojrzenia się spotkały. - Tylko na co to komu? - powiedział. Z lufą nadal wycelowaną w żołnierzy, Ulla podeszła do Indy'e-go i pociągnęła go j edną ręką. Uwolniona z j ego obj ęć głowa Alecii opadła na bok, lecz jej oczy nadal wpatrywały się w niego. Indy ukląkł i zamknął Alecii oczy. - Chcesz, żeby jej śmierć poszła na marne? - krzyknęła na niego Ulla. - Umierając udowodniła, że cię kochała, że nic na świecie nie było dla niej ważniejsze i że żałowała swoich błędów. To piękny akt odwagi i nie pozwolę ci go zmarnować. Indy zazgrzytał zębami i obdarzył Reingolda spojrzeniem, które zmroziło krew w żyłach kapitanowi SS. - Gady, to wszystko przez was - wycedził. - Zniszczyliście miłą i delikatną kobietę, graliście na jej obawach o zdrowie innych, aby wykonywała wasze polecenia. A potem, kiedy znowu stała się sobą, zabiliście ją. Indy schował webleya do kabury i wyciągnął rękę w kierunku Skierki, niecierpliwie przebierając palcami. Domagał się czegoś 0 większej sile ognia. Skierka rzucił mu automat. - Ale zapomnieliście, że miłość jest wieczna - powiedział Indy wycofując się z pistoletem, ciągnąc za sobą ciało dziewczyny. -Nie jesteście świadomi potęgi miłości, ponieważ znacie jedynie nienawiść, która obróciła wasze serca w głazy. Nie pozwolę wam zbezcześcić ani jej ciała, ani jej pamięci. Ukląkł, przerzucił sobie ciało Alecii przez ramię, po czym wstał. W drugiej ręce cały czas trzymał broń. - Co ty chcesz zrobić? - zapytała Ulla. - Jedyną rzecz, jakąjeszcze mogę - odparł Indy. - Pochowam ją. Ustawił kciukiem przełącznik ognia MP-40 na w pełni automatyczny. Kiedy ostry trzask zapadki odbił się echem od skał, Reingold 1 żołnierze padli na ziemię. - Przepraszam - wyszeptał Indy, a potem przerzucił ciało Alecii ponad krawędzią. Wydawało się, że dziewczyna płynie w powietrzu, 13 -Indiana Jones... 193 z rozrzuconymi rękami i nogami i falującymi niczym płomień rudymi włosami. Jej ciało uderzyło w powierzchnię jeziora lawy i stanęło w płomieniach. Słup zorzy polarnej pojaśniał. Wszyscy zatrzymali się na moment jak zaczarowani, gdyż z nadnaturalnej poświaty patrzyła na nich twarz Alecii. Indy podświadomie podniósł z ziemi czapkę Alecii i wcisnął ją w zanadrze kurtki. - Na co czekacie? - ryknął Reingold. - Brać ich! Indy skrył się za najbliższym głazem, a j ego karabin zaczął pluć ogniem i ołowiem. Dzięki takiej osłonie Ulla i Skierka mogli do niego dołączyć. Naziści odpowiedzieli ogniem, lecz cała trójka była już daleko na skalnych stopniach, chroniona przez niszę pod półką. Z gryzącym zapachem prochu zmieszał się swąd palonego ciała. 11. Ultima Thule Indy i Ulla wskoczyli na pokład „Berserkera", po czym wspólnie wciągnęli Skierkę, gdy balansował niepewnie na balustradzie. Ulla kucnęła za okrężnicą i gdy tylko dostrzegła na ścieżce powyżej niemieckie uniformy, puściła serię. - Zejdź pod pokład - nakazał Indy Skierce. - W kabinie jest wody po kostki - zaprotestował chłopiec. - A tutaj może zaraz fruwać mnóstwo gorącego ołowiu - rzekł Indy, podnosząc kawałek złamanej rei i próbując odepchnąć łódź od brzegu. Gunnar zapytał, czy to sam diabeł ich goni. - Można tak powiedzieć - odparła po duńsku Ulla. Prawe ramię Gunnara spoczywało na temblaku, lecz w lewe ujął wiosło i napierając na uchwyt swą potężną piersią, pomógł Indy'e-mu zepchnąć statek na wodę. Burty „Berserkera" zanurzyły się głęboko. - Pchajcie dalej! - krzyknęła Ulla puszczając kolejną serię, by utrzymać ich prześladowców na dystans. Dortmuller wystawił swój karabin ponad głazem i opylił teren, ale udało mu się jedynie zmarnować amunicję i sfastrygować powierzchnię wody. Wkrótce jezioro stało się zbyt głębokie, by Indy mógł sięgnąć dna kawałkiem rei, lecz prąd zaczął odpychać łódź od brzegu. Ulla opróżniła resztę magazynka, po czym zmieniła go na nowy, zarepe-towała broń i czekała. - Nie wychylajcie się - szepnęła. Statek powoli zbliżał się do miejsca, z którego dochodził szum wody. 195 - Chyba nie wpływamy w następny lej, co? - zapytał Indy. - Jeśli tak, to wolę już tych facetów za naszymi plecami - powiedziała. Prąd zaczął nabierać szybkości i wkrótce pociągnął łódź w kierunku płytkiego wodospadu, wypływającego z jeziora. Dno statku zaszurało na krawędzi skał, lecz gdy Indy kilkakrotnie popchnął reją, łódź prześlizgnęła się po kamieniach i wpadła do koryta mrocznej rzeki. Wkrótce z brzegu nie można już ich było dojrzeć, ale dochodziły do nich klątwy Reingolda nawołującego swoich ludzi do pościgu. - Dokąd płyniemy? - zapytał Skierka, wysuwając głowę z drzwi kabiny. - W dół - odparł Indy. Zabarwiona kolorami zorzy luminescencyjna mgiełka unosiła się nad rzeką, gdy wiła się ona niczym serpentyna w głąb ziemi. Dostarczyła pasażerom tańczącej na falach łodzi akurat tyle światła, by mogli oglądać mijaną okolicę. Miejscami skały nabierały majestatu, jakby podróżnicy żeglowali przez monumentalną katedrę, w której nie brakowało nawet witraży z kwarcu i ametystu. Chwilami tunel wyglądał jak usłany aksamitną draperią, czy też skrzącymi się gobelinami zrobionymi z diamentów. Przelotnie dostrzegali coś, co musiało być żyłami srebra, niekiedy zaś złota. Na ten widok oczy Gunnara zapłonęły chciwością. Wzdłuż rzeki biegła wąska ścieżka, lecz od czasu do czasu odsuwała się, gdy nurt przepływał między wysokimi urwiskami lub pod skalnym nawisem. Jednakże zawsze pojawiała się z powrotem, z niezawodnością torów kolejowych biegnących obok pustynnej autostrady. Ulla wyliczyła, że płynęli z dostateczną prędkością, by utrzymać pewien niewielki dystans między sobą a ścigającymi ich nazi-stami. Jej obliczenia potwierdziły się podczas nieczęstych prostych odcinków, kiedy czasami w pobliżu nich z wody buchał gejzer, wywołujący odgłos podobny do wystrzału. Godzina po godzinie „Berserker" dryfował coraz głębiej w tę zakazaną krainę. Ulla pozostawała za sterem łodzi, bacząc na błysk lufy karabinu w dali. Indy, trzymając w dłoniach czarną czapkę Ale-cii, wpatrywał się w mrok przed dziobem statku - marzył o rzeczach, które nie mogły się już ziścić. 196 Podczas gdy Ulla czuwała, a Indy był pogrążony w rozmyślaniach, „Berserker" zanurzał się coraz głębiej, aż woda wypełniła całą kabinę. Gunnar, zanim opuścił dolny pokład, zdołał uratować nieco jedzenia i czajnik z kawą. Ze szczap z rozbitej łodzi rozpalił ognisko z zamiarem przygotowania skromnego posiłku, który miał ich wszystkich podnieść na duchu. Woda gotowała się niespotykanie długo, a kiedy wreszcie zawrzała i Gunnar zaparzył kawę, okazała się ona tak nieznośnie gorąca, że aż popękały porcelanowe filiżanki. Gunnar poprosił Ullę o wyjaśnienie tego zjawiska. - To sprawka ciśnienia - powiedział Skierka, Ulla zaś powtórzyła odpowiedź po duńsku. - Powietrze staje się gęściejsze i temperatura wrzenia wody wzrosła, zupełnie jak w samochodowej chłodnicy. - Jesteś pewien? - zapytała. - Średnie ciśnienie atmosferyczne to siedemset sześćdziesiąt milimetrów słupka rtęci na poziomie morza - wyjaśnił Skierka, jakby recytował fragment podręcznika. - To tutaj musi być co najmniej dwa razy wyższe. - Zapamiętujesz wszystko, co przeczytasz? - dociekał Indy. - Tak, jeśli to liczba - odparł zapytany. - Czasami w nocy nie mogę zasnąć, bo wszystkie te liczby przelatująmi przez myśl - równania, numery telefonów, nawet wyniki meczów. - To musi być okropne - rzekła Ulla. - Właściwie nawet przyjemne - stwierdził chłopak. - Jak sądzisz, na jakiej jesteśmy głębokości? - zapytała Ulla. Skierka wzruszył ramionami. - Znajdujemy się pod strumieniem molekuł powietrza, który rozciąga siew przestrzeni, w swojej najwęższej części, aż do tysiąca pięciuset kilometrów - odparł. - Powietrze nie spręża się jak woda, podwaja swą gęstość co dziesięć metrów. Kawa gotowała się trzy lub cztery razy dłużej niż zwykle, prawda? Przypuszczam, że znajdujemy się około stu sześćdziesięciu kilometrów pod powierzchnią, a ciśnienie jest dwa, może trzy razy wyższe. Oczywiście nie potrafię precyzyjnie określić głębokości, nie znając dokładnej temperatury wody. - A okrętowy barometr? - zapytała Ulla. - Czy nie mógłby nam czegoś powiedzieć w przybliżeniu? - Pękł - rzekł Skierka. - Termometr także. Wszystko, co zawiera w sobie zamknięte szczelnie powietrze, może implodować. Ulla przetłumaczyła Gunnarowi słowa chłopca. 197 - Ale przecież my też mamy w sobie powietrze, tak? - zapytała Ulla. - Dlaczego nie wybuchamy? - Ponieważ nasze ciała składają się głównie z wody, nie z gazu -wyjaśnił Skierka. - Ona podlega innym procesom. A przestrzenie powietrzne, które mamy w ciele, są otwarte - płuca, na przykład, oddycha-jąpowietrzem o tym samym ciśnieniu co na zewnątrz, dochodzi więc do wyrównania ciśnień. Możemy odczuwać ciśnienie jedynie w zatokach, kiedy akurat ktoś jest przeziębiony. Jeśli nie, wszystko jest w porządku. - Czy istnieje ryzyko choroby kesonowej? - zapytała. -Nurkowie głębinowi są wystawieni na działanie znacznie wyższych ciśnień - powiedział Skierka. - Przy tej wysokości ciśnienia w oceanie, prawdopodobnie znajdowalibyśmy się zaledwie między dwudziestym a trzydziestym metrem. Poza tym chorobę kesonową powoduje gwałtowne wynurzenie, a nie zanurzanie. - Sto sześćdziesiąt kilometrów? - zapytała z nabożeństwem Ulla. -To więcej niż jakakolwiek istota ludzka kiedykolwiek zeszła w głąb ziemi, głębiej o co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów. - Być może nie jesteśmy pierwsi - powiedział Indy. - Baldwin, pamiętasz? Ulla zmarszczyła brew. - Cóż, jesteśmy pierwszymi znanymi odkrywcami - odrzekła. -Jak Kolumb. A odkrywcom przysługuje prawo nadawania nazw swoim odkryciom, tak? - Więc jak chcesz nazwać to miejsce? - zapytał Indy. - Szyb Eddy. - Przetłumaczyła Gunnarowi, który skinął głową. - Co to znaczy? - zapytał Skierka. - W wolnym przekładzie - rzekł Indy - Szyb Sagi Poetyckiej. - Jestem pod wrażeniem - skomentowała Ulla. - Naprawdę czytałeś sagi islandzkie. Woda zaczynała się już wdzierać na pokład. - Wygląda na to, że toniemy - zauważyła Ulla. - A ten statek jest podobno niezatapialny. - To korek - powiedział Skierka. - Ciśnienie zgniata zawarte w nim mikroskopijne pęcherzyki powietrza. Stracił pływalność. - Powód nieważny, nadszedł czas opuścić pokład - rzekł Indy. -Wszyscy obecni chyba umieją pływać, zgadza się? - Dlaczego tak na mnie patrzycie? - zapytał Skierka. - Potrafię, a przynajmniej znam teorię. W ciągu kilku minut „Berserker" dosłownie osunął się im spod stóp, zostawiając ich na pastwę wody. Ulla zawiesiła sobie karabin 198 na szyi i popłynęła w kierunku brzegu. Przez chwilę Indy sądził, że Gunnar poszedł na dno razem ze swoim statkiem, dopóki nie zobaczył, jak wypływa na powierzchnię i stara się jedną ręką zagarniać wodę. Indy chwycił go za kołnierz i pociągnął za sobą. Jednakże to Skierka pierwszy dobił do brzegu, mimo że opił się wody jak bąk i płynął w stylu, stanowiącym połączenie pieska i żabki. - Rety - ociekający wodą chłopak wyczołgał się z kaszlem na głazy. - Wydawałoby się, że przy takiej ilości powietrza będziemy lepiej unosić się na wodzie. Czasami nauka nie ma sensu. - Chwileczkę - powiedział Indy, kiedy upewnił się, że z Gunna-rem wszystko w porządku. - Co ta gęsta atmosfera zrobi z pociskiem? - Z trajektorią? - zapytał Skierka. - Spowolni go, ale nie na tyle, by sprawiło to jakąkolwiek różnicę. - Nie - rzekł Indy. - Chodziło mi o proch. - Hmm. - Skierka przystanął i zamyślił się. - To ciekawa sprawa. Jesteśmy teraz na takiej głębokości, że nie radziłbym strzelać z tych waszych armat. - Dlaczego? - Z dwóch powodów. Pierwszy: zwiększone ciśnienie sprawi, że proch będzie się spalał w wyższej, bardziej niebezpiecznej temperaturze. - Jak kawa - powiedział Indy. - Zgadza się. - A drugi powód? - Dodatkowa moc i gęściej sze, a co za tym idzie, bardziej prężne gazy wewnątrz lufy. - Co z tego wynika? - zapytała Ulla. - Broń może wybuchnąć - dokończył Skierka. - Komory i lufy nie zostały zaprojektowane z myśląo ciśnieniu dwu- lub trzykrotnie wyższym od normalnego, a w momencie wystrzału w lufie nie dojdzie do wyrównania. - Czy da się coś zrobić, by broń stała się użyteczna? - zapytała. - Pewnie - odrzekł Skierka. - Rozłożyć naboje i zmniejszyć ilość prochu co najmniej o połowę - lub dla pewności o dwie trzecie. Z korytarza za ich plecami doleciało echo odległych kroków. - Jesteś pewien? - zapytał Indy. - Głowy bym za to nie dał. - No cóż, zaraz sprawdzimy twoją teorię w praktyce - powiedział Indy. - Wy troje idźcie dalej korytarzem. Ja tu na chwilę zostanę, posłużę im jako cel. 199 - Indy! - napomniała go Ulla. - Idź! - krzyknął. - I nie próbuj używać tego żelastwa, dopóki nie będziemy mieli pewności. Pozostała trójka pospieszyła ścieżką, oddalając się od Niemców, podczas gdy Indy ukrył się za otoczakiem i czekał. Kiedy odgłos kroków był niemal tuż-tuż, wyskoczył z kryjówki. - Teraz macie szansę! - wykrzyknął. Dortmuller szedł pierwszy i natychmiast chwycił automat. Od Indy'ego dzieliło go mniej więcej trzydzieści metrów. - Feuer eróffnen! - krzyknął z tyłu Reingold. - Otworzyć ogień! Indy obrócił się na pięcie i rzucił do ucieczki. Dortmuller wycelował w plecy Indy'ego i nacisnął spust. Automat eksplodował mu w dłoniach, a wybuch jednocześnie rozsadził pozostałe dwadzieścia nabojów w magazynku. Korpus Dortmullera spowiła czerwona mgiełka, odłamki karabinu rykoszetowały od skalnych ścian i poharatały jak szrapnele dwóch stojących najbliżej żołnierzy. Rozpalony odłamek lufy musnął prawą łydkę Indy'ego. Jones potknął się i przewrócił. Natychmiast powstał i uciekał dalej, ale już utykając. - Trzech za jednym zamachem - wysapał, doganiając swoich towarzyszy. - To chyba teraz zostało ich ośmiu. - Podciągnął nogawkę i obejrzał łydkę, która, ku jego zdumieniu, nie krwawiła. -Ale oto ważna wskazówka, o której nie wspomniał Skierka - broń wybucha jak bomba, a odłamki lecą we wszystkich kierunkach. Ulla zbadała paskudną czerwoną pręgę. - To nic poważnego - powiedziała. - Metal był tak gorący, że skauteryzował ranę. Będziesz miał uroczą bliznę. - Uroczą bliznę? - zapytał Indy. - Czegoś tak bolesnego nie można nazwać uroczym. - Powinieneś się uważać za szczęściarza. - Ulla splotła ramiona na piersi i zacisnęła usta. - Mogłeś oberwać w tył głowy. Indy powstał, nadal kulejąc. - Ruszajmy dalej - powiedział. - Trzeba znaleźć miejsce, w którym będziemy mogli kapkę odpocząć i wyszykować pociski według instrukcji Skierki. - Oni też na to wpadną - ostrzegła Ulla. - Tak - stwierdził z dumą Indy. - Ale my byliśmy pierwsi. 200 Dwie godziny później chodnik porzucił rzekę, najwyraźniej na dobre. Kiedy rozszerzył się tworząc przestronną pieczarę, Indy zarządził popas. Usiedli i zębami zdejmowali ołowiane pociski z nabojów i wysypywali większość prochu. - Czy to nie zmniejszy ich prędkości? - zapytała Ulla. - Nie - odrzekł Skierka. - Broń palna działa na zasadzie kompresji gazów. Wszystko powinno funkcjonować mniej więcej tak samo. - „Powinno" - powiedział Indy. - Co za przerażające słowo. - Dokąd zaprowadzi nas ten korytarz? - zapytał nerwowo Skierka. - Czy kiedyś wyjdzie z powrotem na powierzchnię? - Nie wiem - odparł Indy. - Ale mam zamiar się dowiedzieć. Wyjął z webleya dwa zamokłe naboje, usunął zębami ołów, po czym nasypał do nich nieco prochu, który Ulla wysypała ze swojej amunicji. -1 znów się kręci - powiedział, chowając webleya do kabury. -Idziemy. - Jestem bardzo zmęczona - oświadczyła Ulla. - Gunnar i Skierka nie wyglądają lepiej. Nie moglibyśmy odpocząć nieco dłużej? - A myślisz, że oni odpoczywają? -Nie - powiedziała smutno, wkładając magazynek z powrotem do MP-40. - Jak myślisz, długo to jeszcze potrwa? - Aż się skończy - odparł Indy. Ulla podniosła się na nogi. Nagle do pieczary wpadli naziści, nieświadomi, że Indy i pozostali zrobili tu sobie przystanek. Żołnierze niezgrabnie chwycili karabiny i zanim Ulla zdążyła podnieść własną broń, dwóch z nich już otworzyło ogień. W powietrzu zaroiło się nagle od latającego ołowiu. - Kryć się! - krzyknął Indy. Ulla postąpiła krok w kierunku Indy'ego i pozostałych, lecz nagle jakaś siła szarpnęła nią do tyłu jak lalką. Jedna z rozpłaszczonych kul trafiła ją w pierś. Z zaskoczoną miną upadła na ziemię, z karabinem dyndającym bezużytecznie u szyi. Spojrzała na powiększającą się karmazynową plamę, a potem na Indy'ego. - Przepraszam - powiedziała. Indy podbiegł do niej. Złapał MP-40 i strzelał na ślepo do nazistów, jednocześnie odciągając Ullę na bok. Gunnar i Skierka nie zostali ranni i już uciekali. 201 Dwóch nazistów padło martwych od ognia zaporowego Indiany, trzeci zaś chwycił się za ramię. W tym momencie automat się zaciął, ponieważ nie wyskoczyła z niego łuska, w której było za mało prochu. Indy porzucił go i wraz z Ullą pospieszył w głąb chodnika. Naziści, którzy byli już tak samo zmęczeni i oszołomieni jak tropiona przez nich „zwierzyna", na chwilę zostali w tyle i szacowali poniesione straty. - Skierka! - krzyknął Indy. - Pomóż mi! Skierka wziął Ullę pod drugie ramię i razem pociągnęli dziewczynę krętym korytarzem. Jej stopy wlokły się po ziemi, a plamy krwi znaczyły ich ślad. Dwieście metrów dalej korytarz zwęził się, po czym ponownie rozszerzył, tym razem ukazując pieczarę zakończoną gładką ścianą. Przypominała katedrę. - O nie - powiedział Skierka. Złożyli Ullę na ziemi. Indy rozpiął j ej koszulę i obejrzał zranione miejsce. Krew buchała z rany postrzałowej po lewej stronie mostka. Ulla spojrzała na niego spod na wpół przymkniętych powiek. - Więc kłamałeś, kiedy mówiłeś, że cię nie pociągam - zażartowała. - Ćśś - powiedział Indy. - Nic nie mów. Gunnar zdjął temblak i podarł go na pasy, które wcisnął pod bluzę Ulli, rozpaczliwie starając się zatamować upływ krwi. Następnie ściągnął swojąkoszulę z niedźwiedziej skóry, zwinął ją w kłębek i wetknął pod jej głowę. - Co to za miej sce? - zapytała Ulla. - Jest tu dużo jaśniej. A na ścianach są ludzie. Indy rozejrzał się dokoła. Poświata zorzy istotnie była w tym pomieszczeniu jaśniejsza, na ścianach zaś widniały cienie przypominające gargulce. - Indy - zagadnął Skierka. - Nie teraz - warknął Jones. - Tu na ziemi jest krąg z kamieni. Gunnar ujął dłoń Ulli, po czym wskazał głową w kierunku miej -sca, w którym klęczał Skierka. - Zaraz wracam - rzekł Indy. - Nigdzie nie odchodź. Krąg o średnicy około trzydziestu centymetrów składał się z pięciu kryształów, lecz otworów było sześć. Tkwiące w nich kamienie miały następujące kolory: żółty, fioletowy, niebieski, czerwony oraz zielony. Brakowało kamienia na szczycie kręgu. - Co to oznacza? - zapytał Skierka. 202 Indy wyciągnął spod koszuli wiszący na j ego szyi szpat islandzki. Zerwał rzemień jednym szarpnięciem, po czym uniósł kamień do góry. Zmienił on barwę z mglistej na mlecznobiałą. Indy umieścił kamień w pustym miejscu. - Nic się nie stało - stwierdził. - Co się miało stać? - zapytał Skierka. - Nie mam pojęcia - odparł niecierpliwie Indy. - Ale to musi jakoś działać. Otwierać drzwi, ujawnić kolejny korytarz, cokolwiek. Skierka zagryzł wargi. - Może chodzi o kolejność kamieni - powiedział i zasiadł po turecku przed kręgiem. - Ostrzeżenie na Kamieniu z Thule - przypomniał sobie Indy. -„Jestem wszystkimi barwami i żadną. Wspak mnie ułożysz, a wszystko przepadło". Czy to ci coś mówi? - Powinno - odparł Skierka. - Nie powtarzaj tego słowa - upomniał go Indy. - Myśl! - Przez pana się denerwuję. - A my przez ciebie zginiemy - rzekł Indy. Skierka wyciągnął rękę ku kamieniom. - Może gdybyśmy na chybił-trafił... - Nie. - Indy złapał go za ramię. - Musimy mieć pewność. Ułożymy to wspak i będzie źle. - Jak to? - Tak to, źle - powiedział Indy. - Takich ostrzeżeń nie należy lekceważyć. No dobrze, biały kryształ najwyraźniej jest we właściwym miejscu, ponieważ było ono puste. Co zrobimy z pozostałymi pięcioma? Gunnar krzyknął. Indy usłyszał odgłos zbliżających się kroków. - Masz mniej więcej trzydzieści sekund - zwrócił się Indy do Skierki. - Zostawię cię samego. Do roboty. Wrócił do Ulli i otoczył ją ramionami. - Wiem, co to jest! - wykrzyknął Skierka. - To widmo optyczne! Trzeba ułożyć kamienie według częstotliwości ich widzialnego światła. Białyjestna szczycie, bo w białym świetle są zawarte wszystkie kolory. - Znakomicie! - krzyknął Indy. - Wykonać! Skierka zaczął przestawiać kamienie. Gunnar wstał i uderzał się po twarzy, gotując do walki. Nie zważał na ból złamanej ręki. W kącikach jego ust błyszczała krew. 203 Indy słyszał wrzaski Reingolda popędzające żołnierzy do szybszego marszu. Byli już prawie przy ostatnim zakręcie korytarza. Indy wycelował w głąb chodnika lufę webleya, lecz bardzo trzęsła mu się ręka. - Nie umieraj - szepnął do Ulli. - Proszę. Wytrzymaj. Tam, gdzie końce jej blond włosów dotykały koszuli, zabarwiły się od niej rdzawo; Indy'emu kolor ten dziwnie przypominał włosy Alecii. Skóra Ulli stała się popielata, a usta posiniały. Nierównemu oddechowi towarzyszył okropny charkot. - Jones - wymamrotała. - Nic nie mów - powiedział Indy, ocierając oczy wierzchem uzbrojonej dłoni. - Oszczędzaj siły. - Bądź mężczyzną. Indy zamrugał oczami. - Jaki kolor jest w widmie między czerwonym i zielonym? -zapytał spokojnie Skierka. - Żółty! - krzyknął Indy. - Pospiesz się! Oni są coraz bliżej. - Już mówiłem - rzekł Skierka. - Proszę mnie nie denerwować. - Świetnie ci idzie - powiedział zachęcająco Indy. Słyszał, jak Skierka przestawia kamienie. Każdy z nich wydawał ostry trzask przy umieszczaniu w otworze. - Zobaczmy. Biały na górze. Potem - zgodnie z ruchem wskazówek zegara, tak? - czerwony, żółty, zielony, niebieski i fioletowy. W pomieszczeniu nagle zrobił się upał nie do zniesienia, a powietrze zagęściło się w płucach Indy'ego jak melasa. Potem zjeżyły się włosy na jego karku. - Czujecie? - zapytał Skierka. - Statyczna elektryczność. Powietrze się naelektryzowało. Nie mam pojęcia dlaczego. Naziści byli tuż-tuż. Ulla otworzyła oczy i spojrzała ponad ramieniem Indy'ego na pustą ścianę za jego plecami. Zwilżyła poplamione krwią wargi. W tej samej chwili naziści wpadli do pieczary i rozstawili się w szyku, celując do Indy'ego z karabinów. Gunnar skoczył na najbliższego żołnierza i powalił go na ziemię, zaciskając dłonie na jego gardle. Dwóch innych chwyciło Gunnara za ramiona i odciągnęło go, lecz on strząsnął ich z siebie niczym szmaciane lalki. Reingold przytknął lufę swego waltera do szyi Skierki. - Dość tych wygłupów! - rozkazał. Gunnar zaprzestał walki, lecz Indy nadal mierzył do Reingolda z rewolweru. 204 - Opuść broń - powiedział Reingold. - Idź do diabła - odwarknął Indy zza chwiejącej się lufy. - Wygląda na to, że już jesteśmy na miejscu - oznajmił Reingold, starając się poluzować kołnierzyk. Komnatę zalała karmazynowa poświata, a duchota stała się nie do zniesienia. Podłożem wstrząsnął głuchy łoskot, a głazy z hukiem zatarasowały wąski chodnik. Cienie na ścianie, co dostrzegł teraz Indy, okazały się czymś więcej, niż tylko cieniami - były to płaskorzeźby gargulców i ludzkich szkieletów. Wyglądały, jakby za moment miały zejść ze ścian. - Zaczyna się robić nieco tłoczno - zauważył nerwowo Skierka. Szkielety zstępowały ze ścian. Posuwały się wolno acz zdecydowanie, dzierżąc miecze i topory. Jeden z kościstych wojowników paradował w starożytnym hełmie greckim, podczas gdy inny nosił rzymski pancerz i miecz. Stwór w hełmie wojskowym z groźnie wyglądającym kamiennym bagnetem zeskoczył na ziemię, widocznie bardziej niż pozostali żądny walki, a jego szczęka trzaskała rytmicznie, kiedy powtarzał słowa: „Szwaby! Szwaby! Szwaby!" Kolejny kuśtykał przez pomieszczenie podpierając się szablą kawaleryjskąjak laską. Nie miał lewej stopy. Na jego czaszce, nałożone zawadiacko na bakier, tkwiło kepi z czasów wojny secesyjnej. Za nim podążał szkielet wikinga wywijający kamiennym toporem bojowym. Pozostali wojownicy pochodzili z okresów, których Indy nie potrafił zidentyfikować; był wśród nich szkielet kręcący młyńca dziwną bronią ręczną w kształcie pięcioramiennej gwiazdy. Kiedy wszyscy wojownicy zeszli już ze ściany, ożywiły się gar-gulce i chimery. Biły swymi szarymi skrzydłami i zgrzytały kamiennymi zębiskami. -Nie bójcie się! - obwieścił Reingold swoim ludziom. - Te stworzenia nie mogą istnieć naprawdę. To jakaś sztuczka. Nie cofać się! Sierżant Liebel wrzasnął, kiedy koścista ręka chwyciła go za ramię. Wypróżnił cały magazynek w klatkę piersiową widziadła, ale nie przyniosło to żadnego efektu. Kościsty wojownik powlókł go za sobą przez pomieszczenie, po czym nie wypuszczając go z uścisku, wstąpił z powrotem w ścianę. Pozostali obserwowali ze zgrozą, jak skóra i mundur żołnierza zamienia się na ich oczach w kamień. On także stał się częścią płaskorzeźby, wraz ze stalowym hełmem i karabinem maszynowym. - Skierka, to właśnie miałem namyśli mówiąc „źle"! - krzyknął Indy. 205 Gunnar wojownik złapał Skierkę za nogi i zaczął odciągać go od kamieni. - Indy, ułożyłem to wspak! - wrzasnął chłopiec, starając sięjedno-cześnie utrzymać kryształy. - Powinienem był układać lewoskrętnie! W tym samym czasie czterech pozostałych niemieckich żołnierzy porzuciło swą broń. Pobiegli ku korytarzowi, ale okazał się on zablokowany przez potężny głaz. Gargulce i szkielety wojowników były coraz bliżej i każdy z nazistów został schwytany i pociągnięty w stronę skały. Reingold odsunął się od szczególnie odrażającego stwora, szkieletu noszącego miecz samurajski w jednej, a własną głowę w drugiej ręce. Wystrzelił na oślep z waltera, gdy stwór sztychem miecza przyparł go do najbliższej ściany. Nagle Indy poczuł szponiaste palce gargulca zaciskające się na jego własnym ramieniu. Trzasnął potwora kolbą rewolweru, ale bez efektu. - Jakbym walił w skałę! - wrzasnął. Gunnar wyrwał się trzymającemu go gargulcowi i wziął się za bary ze szkieletem ciągnącym Skierkę za nogi, podczas gdy nastolatek rozpaczliwie starał się poprzestawiać kamienie, tak aby sekwencja kolorów została odwrócona. Prawie skończył, kiedy szkieletowi udało się pochwycić ich obu i zacząć wlec nieszczęśników w kierunku ściany. Czterej nazistowscy żołnierze stali się już elementem odrażającego tableau, a Reingold zanurzył się w ścianie aż do pasa. - Indy! - darł się Skierka. Nadal ściskał w ręce czerwony kryształ. -Zrób coś! - Rzuć mi kamień! Indy leżał na ziemi z gargulcem na piersi. Stwór był tak ciężki, że nie mógł oddychać. Potem udało mu się podciągnąć kolana i odepchnąć koszmar. Skierka rzucił Indy'emu kamień. Gargulec warknął i obnażył kły, po czym przypuścił szarżę. Jo-nes instynktownie machnął kryształem i trafił stwora w pysk, wybijając mu kilka granitowych zębów. Potem dopadł kręgu i umieścił czerwony kamień w pustym otworze. Poświata w komnacie zmieniła kolor z czerwonego na niebieski. Na dźwięk surmy wszystkie potwory stanęły. Szkielety powoli wypuściły swe ofiary i wróciły na początkowe pozycje w ścianach, podczas gdy gargulce warczały i porykiwały nieco dłużej, zanim odeszły. Szczęki piechura nadal powtarzały: „Szwaby! Szwaby! Szwa- 206 by!", nawet gdy znalazł się on już z powrotem na swoim miejscu. Jednakże poruszały się coraz wolniej, aż wreszcie ustały i zamarły. - Pomocy! - błagał Reingold. Szkielet z mieczem samurajskim, który obecnie powrócił na ścianę, pozostawił go pogrzebanego aż do piersi. Indy i Gunnar chwycili go za ramiona i próbowali wydobyć kapitana SS ze ściany, ale bezskutecznie. Reingold zaczął krzyczeć, a jego twarz stała się z bólu purpurowa. - Nie zniosę tego - powiedział. - Nie zostawiajcie mnie tak. - Nie możemy nic zrobić - oświadczył Indy. - Zabijcie mnie - poprosił cierpiący katusze Reingold. Gunnar chwycił głowę Reingolda pod lewe ramię i gwałtownie szarpnął, łamiąc mu kark. Skierka odwrócił wzrok. Ciało Reingolda zatrzęsło się w konwulsjach. Potem jego oczy uciekły do tyłu, ramiona zwiotczały, a głowa opadła do przodu. Z munduru Reingolda wypadła srebrna papierośnica. Indy podniósł ją i spojrzał na inskrypcję, którą było motto SS: ,J\deine Ehre heisst Treue". - Mój honor jest bez skazy - przetłumaczył Indy. Gunnar popatrzył na Indy'ego i wzruszył ramionami. Indy odwzajemnił gest. Wrócił do Ulli i klęknął przy niej. Dziewczyna zatrzepotała powiekami. - Ja chyba nie żyję - wysapała. - Widzę walkirie. Boże, ależ one są piękne. Indy obejrzał się przez ramię. W pustej uprzednio ścianie za kręgiem kamieni otworzyło się przejście. Poczuli przyjemny powiew. Do pomieszczenia wpłynęły trzy lśniące istoty. Unosiły się w powietrzu i kręciły wokół siebie jak motyle, a kiedy zawisły nad Ullą, stały się niemal oślepiająco jasne. Ulla wyciągnęła ku nim rękę. W tym samym momencie w przejściu pojawił się wysoki, wysportowany mężczyzna po pięćdziesiątce. Miał długi, wąski nos, krótko przystrzyżone włosy i schludnie przyciętą brodę. Nosił golf i miał aparycj ę przywódcy. Po obu stronach wysokiego mężczyzny stały dwie postacie w żółtych powiewnych szatach przypominające tybetańskich mnichów. - Wnieście ją! - rozkazał po angielsku mężczyzna. Mnisi wzięli Ullę na ręce i zanieśli ją przez drzwi ku pałającej za nimi światłości. 207 Wysoki mężczyzna czekał w progu ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. - No jak, wchodzicie czy nie? - zapytał. - Tak jest - Skierka potulnie pospieszył ku drzwiom. Gunnar poszedł w jego ślady. Kiedy Indy mijał krąg kamieni, zabiał szpat islandzki. - Lapis exilis - powiedział mężczyzna. - Proszę mi go oddać. - Roald Amundsen, jak mniemam? - zapytał Indy, oddając mu kamień. - We własnej osobie - odparł mężczyzna. Wejście zamknęło się za ich plecami, a idący na przedzie mnisi zanieśli Ullę do czarnej, przypominającej trumnę wanny. Złożyli ją delikatnie na dnie. Wszyscy oni znaleźli się na olbrzymim, kolumnowym balkonie z widokiem na spowite mgłą morze. Wytężając wzrok ponad balustradą Indy zorientował się, że taras był jedynie częścią ogromnego zespołu budynków, których architektura nieco przypominała egipską. Wysoko na niebie znajdowała się kula światła, mieniąca się kolorami zorzy. Na morzu leżała wyspa. Indy dostrzegł las sterczących ponad mgłą wysadzanych klejnotami strzelistych wież. - Witamy w Ultima Thule - powiedział Amundsen. - Czy w Agarthcie? - zapytał Indy. - Jak kto woli - odparł Amundsen. - Kiedyś na krawędzi wulkanu, którym tu przybyliście, mieliśmy swoją straż przednią, ale obawiam się, że świat stał się na to zbyt mały. Mnisi pracowali teraz gorączkowo, wlewając dzbanami do czarnej wanny świecącą, płynną substancję. Indy podszedł i spojrzał na twarz Ulli, lecz wydawała się ona martwa. Wyciągnął rękę, chcąc ją zanurzyć w płynie, ale powstrzymał się w pół drogi. - Można? - zapytał. Amundsen przyzwolił gestem. Świecący zielony płyn nie przypominał w dotyku niczego, co Indy do tej pory poznał. Kiedy nabrał go nieco w zgiętą dłoń i uniósł, by mu się przyjrzeć, płyn przeszedł na wskroś przez jego dłoń i wpadł z powrotem do wanny. Indy poruszał palcami. Jego ręka wydawała się naładowana energią. Spoczywającej w wannie Ulli zaczęły powoli wracać rumieńce. - Viii? - zapytał Indy. Amundsen skinął głową. 208 - Osobliwa substancja, prawda? - zapytał. - Można z jej pomocą zrobić niemal wszystko - budować miasta lub je niszczyć. To czwarty stan materii - plazma. Powstała ona przed wiekami we wnętrzu gwiazd i jest rodzajem zjonizowanego gazu. Unosi się w kosmosie, póki nie przyciągnie jej pole magnetyczne ziemi, potem zostaje sprowadzona tutaj wraz z zorzą, gdzie zbierają ją Asowie. - To te lśniące postacie, które widzieliśmy? - Owszem - rzekł Amundsen. - Nazwy, którą sami siebie określają, nie można przetłumaczyć na ludzką mowę, nazywam ich więc Asami. To zbiorcza nazwa starych bogów skandynawskich. Nie mogli mieszkać na powierzchni - powietrze jest zbyt rozrzedzone. Nie przeżyliby. - Czy pan jest tu jedynym człowiekiem? - zapytał Indy. - Oczywiście, że nie - powiedział Amundsen. - Lecz nie ma nas tu wielu. Głównie są to zaufani Asów, jak mnisi lub ludzie tacy jak ja, którzy trafili tu przez przypadek. Muszę przyznać, że niezbyt wysoko was ocenili. Obawiali się, że jesteście tak samo źli jak cała reszta, że strzelacie do wszystkiego wokoło i upajacie się śmiercią waszych wrogów. Wzruszyło ich wasze widoczne uczucie dla martwej kobiety i chłopca, ale z równym zadowoleniem pozwoliliby wam stać się częścią tamtej ściany. - Czy to się nam tylko śni? - zapytał Indy. - O nie, to dziej e się naprawdę, doktorze Jones - odparł Amundsen. Potem podniósł rękę w górę. - Tak, znam wasze nazwiska. Znam również opłakany stan świata tam na górze, więc nie musicie mi streszczać wydarzeń z ostatnich siedmiu lat. Świat jak zawsze gotuje się do wojny. - Czy dysponuje pan jakimkolwiek materiałem technicznym na ten temat? - zapytał Skierka. - Szczególnie chodzi mi o Vril i sposób, w jaki gromadzi go pole magnetyczne ziemi? - Materiał techniczny? - powtórzył Amundsen i roześmiał się. -Obawiam się, że nie. Ale nie martw się. Gdy powrócisz na powierzchnię, nie będziesz pamiętał nic z tego, co się tu działo. - Dlaczego? - zapytał Skierka. - No cóż, macie prawo dokonać wyboru - powiedział Amundsen. - Możecie zostać tutaj w pokoju i harmonii i podpatrywać tajemnice wszechświata, albo wrócić na powierzchnię. Jednakże jeśli wybierzecie powrót, nie zapamiętacie nic z tego, co tu widzieliście. Będzie to jak sen, który śniliście dawno temu. Co zatem wybieracie? - Nie możemy tego przemyśleć? - zapytał Skierka. 14-Indiana Jones... 209 - Nie - rzekł Amundsen. - Im więcej zgromadzicie tu wspomnień, rym trudniejsze stanie się odesłanie was. Jeśli zostaniecie dłużej niż godzinę, nie pozostawicie nam wyboru - będziemy zmuszeni was zatrzymać. Ulla usiadła w wannie. Odgarnęła do tyłu włosy, świecące od Vrilu, po czym namacała dłonią ranę postrzałową pod koszulą. Nie było po niej śladu. - Czy jestem w Walhalli? - zapytała. - Nie, moja droga. - Amundsen uśmiechnął się życzliwie. -Obawiam się, że nadal przebywasz wśród śmiertelników, chociaż byłaś bardzo blisko przejścia na drugą stronę. - W takim razie kiedy człowiek umrze, nie można już sprowadzić go z powrotem? - zapytał Indy. - Nie - odrzekł Amundsen. - Przykro mi. Indy smutno pokiwał głową. - Jak tu pięknie - powiedział, spoglądając ponad balustradą na miasto za morzem. - Kto ośmieliłby się tutaj marzyć? - Nasza wyobraźnia jest w zasadzie dość ograniczona i koncentruje się wokół tego, co już wiemy - wyjaśnił Amundsen. - Uczy pan swoich studentów, że ludzka cywilizacja na tej planecie ma ile, pięć tysięcy lat? Ha! W ciągu minionych dwudziestu tysięcy lat rozkwitło i upadło co najmniej sto większych ludzkich cywilizacji, i to nie licząc społeczeństw o nie-ludzkiej inteligencji. Pewnego dnia wszystko to stanie się jasne - ale jeszcze nie dziś. Czas waszego pobytu tutaj jest tak krótki, że tylko pomieszałoby to wam w głowach. Mnisi zachęcili Gunnara gestami, by podszedł ze swą złamaną ręką do wanny. Ulla dodała mu otuchy po duńsku i mężczyzna z ociąganiem zbliżył się i zanurzył ramię w plazmie. - Czy istnieje życie po śmierci? - zapytał Indy. - A skąd mam wiedzieć? - Amundsen odpowiedział pytaniem na pytanie. - Jeszcze nie umarłem. Ale wiem tyle, ile mówią mi Aso-wie - że we wszechświecie wszystko łączy się ze sobą, że wszystko dzieje się w jednej chwili, a upływ czasu to zaledwie ułuda ludzkiej świadomości. - Zatem miłość jest wieczna? Indy myślał o Alecii. - Miłość, przyjaźń, miłosierdzie, radość - czymże jest śmierć w porównaniu z nimi? - zapytał Amundsen. - Każde z was musi mi dać odpowiedź. Zostaje czy odchodzi? 210 Gunnar podniósł wzrok. Właśnie oglądał swoje uzdrowione ramię, lecz rozpoznał pytającą intonację głosu. Ulla przetłumaczyła mu słowa Amundsena. Pokazał kciukiem w górę. - Zgadzam się z Gunnarem - oznajmiła Ulla. - Tam na górze jest jeszcze sporo do zrobienia. - Doktorze Jones? - Wracam - oświadczył zdecydowanie Indy. - Nicholas? - zapytała Ulla. Skierka zastanawiał się przez chwilę. - O kurczę - powiedział. - Ale wybór. Jednak nie mogę zostawić mojej mamy samej tam na górze. Tak czy siak, jesteście super. Dzięki za wszystko. - Racja - rzekł Indy. - Szczególnie za to, że sprowadziliście Ullę z powrotem. - Zasługiwała na to - powiedział Amundsen. - A przynajmniej tak słyszałem. - Dziękuję. - Ulla pocałowała Amundsena w policzek. - Jeszcze gdy byłam małą dziewczynką, został pan moim bohaterem. W moim rodzinnym mieście jest pan jak bóg wikingów i żałuję, że nie mogę przekazać, iż cieszy się pan dobrym zdrowiem. - Tęsknię za całą Skandynawią - wyznał Amundsen. -1 za dzikimi zakątkami na powierzchni. Jednakże potrzebowałem nowych, niezbadanych światów. Zaczynam się przekonywać, że tak jak mówi Biblia, świat nie ma końca. - Proszę mi powiedzieć - przerwał mu Indy. - Jest pan pewien, że nie nic z tego nie zapamiętamy? - Zachowacie wspomnienia do momentu, kiedy przeszliście przez drzwi - rzekł Amundsen. - Lecz nic ponadto. - Hej, Skierka - powiedział Indy. - Obiecałem ci, że jeśli wyjdziemy z tego cało, poznasz moje prawdziwe imię. No cóż, przyszła na to pora. Mam na imię Henry, ale mój tata zawsze mówił na mnie Junior. - Doktorze Jones - oburzył się Skierka. - To podłość. - A teraz - rzekł Amundsen - czas już na was. Mnisi wskażą wam drogę. Żegnajcie. - Do widzenia - powiedział Indy i uścisnął dłoń Amundsena. Poszli za mnichami po balkonie do ołtarza umieszczonego między dwiema wielkimi kolumnami. Konstrukcja w kształcie gwiazdy wykonana była z półprzeźroczystego niebieskiego budulca i prowa- 211 dziły do niej schodki. Promienie zorzy spadały na ołtarz kaskadą ze znajdującego się powyżej tunelu, po czym ściekały jak woda po szerokich marmurowych stopniach do kolorowego morza. - Szkoda, że już tego nie zobaczymy. - Skierka zmarszczył brew. - W marzeniach, Nicholas - powiedziała Ulla. - Jedynie w snach. Mnisi zachęcili ich do wejścia na ołtarz. Ulla weszła jako pierwsza, wstępując nań odważnie i rozkładając ramiona. Włosy falowały wokół niej, jakby pływała w wodzie, a potem jej ciało zaczęło połyskiwać. Nagle zniknęła. Gunnar nie bez oporów poszedł jako następny. Potem Indy zachęcił gestem Skierkę. - Proszę - rzekł Skierka. - Chciałbym być ostatni, jeśli można. - Ale wrócisz? - zapytał Indy. - Obiecuję. Indy wszedł na ołtarz. Z początku nic się nie działo, ale potem owładnęło nim podobne do snu doznanie, a później odniósł wrażenie, że się unosi. Czuł, jak jego połyskujące ciało opuszcza ołtarz. Wznosił się ku górze, przechodził bez lęku i wysiłku przez kilometry skały, ku ciepłu słonecznych promieni. Epilog Indiana Jones ocknął się, leżąc na plecach w śniegu. Nad nim stał pies husky i lizał go po twarzy. - Co u ... Usiadł. Potem obudził Gunnara i Skierkę, którzy spali obok. Ulla już nie spała. Siedziała na śniegu, głaskała psa i śmiała się. Wokół nich nie było żadnych śladów, nawet ich własnych. Znajdowali się na stoku górującym ponad miastem, składającym się z kilkunastu budynków. Za nim rozciągały się błękitne, migoczące wody zatoki. Na obrzeżu osady dostrzegli lotnisko. Widać było błyszczącego w słońcu „Pingwina". - Gdzie my jesteśmy? - zapytał Indy. - W Ny Alesund na Spitsbergenie - odpowiedziała Ulla. - To położone najdalej na północ miasto na świecie. - Skąd wiesz? - Z napisu na dachu hangaru - stwierdziła Ulla. Oboje pomogli Gunnarowi i Skierce się podnieść, po czym cała czwórka popędziła w dół zbocza. Pies dreptał wesoło obok nich. Słońce jasno świeciło i mimo zimna Indy czuł się niesamowicie rześki i wypoczęty. Kiedy byli już coraz bliżej lotniska, pies ze szczekaniem wyrwał się do przodu. Zamieszanie wywabiło z hangaru Clarence'a. Jadł właśnie kanapkę z szynką i otworzył drzwi, by pogłaskać psa i dać mu kawałek mięsa. Kiedy podniósł wzrok, spostrzegł na ośnieżonym lotnisku Indy'ego i pozostałych. 213 Clarence wypadł z drzwi jak z procy, przeciął lotnisko niczym sprinter i pochwycił Indy'ego w niedźwiedzi uścisk. - Stary, myślałem, że cię już nie zobaczę! - wybuchnął. - Czułem się winny, kiedy ponownie wzbiliśmy się w powietrze i nie mogliśmy was znaleźć. Naprawdę szukaliśmy, przysięgam! - W porządku - powiedział Indy. - Postaw mnie na ziemi. Clarence odsunął się o krok i pokiwał ze zdziwieniem głową. - Jak się tu dostaliście? - zapytał. Indy spojrzał na pozostałych, a oni odwzajemnili jego spojrzenie. - Stary - oznajmił - nie mamy co do tego pewności. - Jak to? - Normalnie nie wiemy - rzekł Indy. - Nie pamiętamy. - Na pewno nie mogliście zaj ść daleko w tych ciuchach - stwierdził Clarence. - Ktoś musiał was podrzucić czy coś. Ale skoro nie chcecie mi powiedzieć, rozumiem. Pewnie znalazł was ten wielki gość, kimkolwiek jest. - Nazywa się Gunnar - rzekł Indy. - Uratował nas na lodzie. - No i proszę. - Potem zdarzyło się dużo więcej - powiedział Indy. - Pamiętam okruchy wydarzeń z ostatnich kilku dni, ale nie wszystko. Wiem na pewno, że Reingold i jego trupa to już trupy. - Ja także niewiele pamiętam - rzekł Skierka. - Co z twoją dziewczyną z Grafa? - zapytał Clarence. Indy spuścił wzrok. - Alecia nie żyje - powiedział. - Reingold ją zastrzelił. - Przykro mi. - Mnie też - rzekł Indy. - No cóż, chodźcie się ogrzać - zaprosił Clarence. - Kapitan Blessant i sierżant Bruce pojechali do faktorii, ale kiedy wrócą, na pewno ucieszą się na wasz widok. I Marcus Brody od pewnego czasu doprowadza nas do szału, próbując się dowiedzieć, co się z tobą stało. - Nadal masz czaszkę? - Pewnie - powiedział Clarence. - Ona mnie przyprawia o ciarki. W końcu wsadziłem ją do tekturowego pudła, bo materiał, w który ją owinąłeś, jakimś sposobem wciąż się ześlizgiwał. - Pokaż mi ją - poprosił Indy. Weszli do hangaru i Clarence przyniósł mu pudełko. Indy zajrzał do wnętrza, by upewnić się, że Kryształowa Czaszka jest w środku, lecz nie wyjmował jej z opakowania. 214 - Co masz zamiar z tym zrobić? - zapytał Clarence. - Odstawić tam, gdzie ją znalazłem - odparł Indy. - Zanim zrujnuje życie komuś innemu. Indy postawił pudełko na podłodze. - Ale co powiemy majorowi Markhamowi? - zastanawiał się głośno. - Co ja powiem Brody' emu? Nie mam pewności, które z moich wspomnień są snem, a które jawą. - Szyb Eddy istnieje naprawdę - oświadczyła Ulla. - Hm - zapytał Indy - sądzisz, że potrafiłabyś go odnaleźć? - Nie - odparła Ulla. - Ja też nie. - W takim razie - powiedziała smutno Ulla - to jeszcze jedna bajka. - Wiecie co - rzekł Skierka - mam wrażenie, że dokonaliśmy czegoś ważnego, na przykład uniknęliśmy tej ostatecznej bitwy, o której mówili Ulla i Gunnar. - Ragnarók? - uśmiechnęła się dziewczyna. Spoglądała po kolei na każdą ze znajomych teraz twarzy, po czym utkwiła wzrok w In-dym. Poczuł, jakjej lodowobłękitne oczy patrzą przez niego na coś w oddali. - Nie da się tego uniknąć - powiedziała. - Jedynie odwlec. Posłowie PODBÓJ WNĘTRZA ZIEMI Obecnie może się to nam wydawać niepojęte, lecz kiedyś teorie, że Ziemia jest pusta w środku, były przedmiotem poważnej debaty naukowej. Powodem, dla którego tyle spekulacji okazało się zupełnie błędnych, może być fakt, że wnętrze planety okazało się tak niedostępne - i, co ważniejsze, skutecznie strzegło swych tajemnic. W przeciwieństwie do nocnego nieba, które poprzez morze czasu i przestrzeni przesyła nam wskazówki w postaci przypominających działanie skomplikowanego mechanizmu ruchów gwiazd i planet, Ziemia opiera się próbom zbadania jej sekretów za pomocą ludzkich zmysłów. Dopiero po wynalezieniu w 1897 roku sejsmografu i rozpoczęciu badań szybkości i kierunku rozchodzenia się fal sejsmicznych rejestrowanych przez sieć stacji sejsmograficznych na całym świecie, naukowcy doszli do wniosku, że Ziemiajestwewnątrz pełna. Owa niedostępność uczyniła wnętrze Ziemi takim samym, jeśli nie większym wyzwaniem dla badaczy, niż najbliższe rejony kosmosu. W 1969 roku istoty ludzkie przemierzyły czterysta tysięcy kilometrów niegościnnej przestrzeni kosmicznej, by przespacerować się po powierzchni Księżyca; teraz, prawie trzy dekady później, zdołaliśmy zbadać skorupę ziemską jedynie na dwanaście kilometrów w głąb, za pomocą odwiertu na półwyspie Kola w Rosji. Dzięki intensywnym badaniom, naukowcy są obecnie zdania, że mają dość dobre pojęcie o budowie wnętrza Ziemi: jej skorupa ma 216 od trzech do stu dwudziestu kilometrów grubości. Pod nią znajduje się około trzystu kilometrów płaszcza, a wszystko to otacza jądro z ciekłego metalu, w którym ciśnienie jest 3.6 miliona razy wyższe niż na powierzchni. Nadal stygnąc od ogni stworzenia, wnętrze Ziemi wydziela ciepło w postaci prądów konwekcyjnych, które tworzą wulkany i powodują trzęsienia ziemi oraz powoli rozsuwają kontynenty. ŚWIATY WEWNĄTRZ ŚWIATÓW Teorie, że Ziemia jest pusta w środku, osobliwie łączą się z historią badań polarnych. Począwszy od odkrycia kontynentu Antarktydy do kontrowersji związanych ze zdawkowymi wzmiankami admirała Byrda po odbyciu przelotu nad biegunem północnym, tego typu teorie nie dają o sobie zapomnieć. Dzieje się tak przypuszczalnie dlatego, że oba regiony pozostawały przez długi czas niedostępne, a nasza wyobraźnia w sposób naturalny wyprzedza nas w miejscach, do których nie możemy dotrzeć. Może to być także niechęć do wyrzeczenia się potęgi i magii wiary na rzecz często burzącej marzenia racjonalnej nauki. W końcu więcej zabawy przysparza snucie domysłów na temat zaginionych światów pod naszymi stopami, niż rozważania o skorupie, płaszczu i jądrze. Poza tym marzenia towarzyszą nam już długi czas. Kiedy niektórzy z naszych przodków spoglądali w niebo i wyobrażali sobie przyczyny istnienia miriad świateł, inni zastanawiali się nad Ziemią i próbowali wyjaśnić, co jest w jej wnętrzu. Jakkolwiek zachodnia tradycja przypisuje z reguły regionom podziemnym cechy nieprzyjemne - Grecy wyobrażali sobie Hades jako posępną krainę zamieszkaną przez ponurych umarłych, zaś piekło chrześcijan, tradycyjnie umiejscawiane pod ziemią, to miejsce wiecznych męczarni dla potępionych - dla umysłów Wschodu czeluście Ziemi mogą skrywać utopię. Na przykład buddyści z Azji Centralnej opowiadają o starożytnym królestwie zwanym Agartha (lub Agharta), schronieniu dla ludzi ocalałych z zagłady zaginionych kontynentów. Stolicą tego podziemnego rajujest Shamballah, skąd dobrotliwy Król Świata obserwuje przez magiczne lustro losy ludzkości. Sieć przypominających labirynt tuneli połączonych z tybetańskimi klasztorami przemierzają mnisi, którzy zanoszą jego tajne wiadomości do świata na powierzchni. 217 W 1692 roku astronom Edmund Halley (zasłynął z odkrycia komety) powiedział Towarzystwu Królewskiemu w Londynie, że istnieją co najmniej trzy wewnętrzne ziemie, każda zamieszkana, porównywalne rozmiarami do Merkurego, Wenus i Marsa. Zorza polarna, jak twierdził, to świetlista atmosfera z tych wewnętrznych ziem, sącząca się przez cienką skorupę ponad biegunem północnym. Pracownik faktorii w St. Louis, John Cleves Symmes, oświadczył w 1818 roku, że wewnątrz Ziemi znajduje się nie tylko pięć koncentrycznych sfer, lecz również ogromne otwory na biegunach. W „liście do całego świata" Symmes twierdził, że owe portale prowadzą do ciepłej i bogatej krainy oraz namawiał, by stu żądnych przygód ludzi towarzyszyło mu w wyprawie na północ z Syberii. Pomimo powszechnego ośmieszenia, Symmes zdobył kilku zwolenników swej teorii, włącznie z dziennikarzem Jeremiahem N. Rey-noldsem. W 1828 roku Kongres USA zaaprobował wyprawę polarną, która miała szukać wejścia do wewnętrznego świata Symmesa, lecz ekspedycja natrafiła na ciągnące się dziesięć lat opóźnienia natury politycznej. Symmes zmarł w 1829 roku, a Reynolds, znużony oczekiwaniem na oficjalną wyprawę, przyłączył się do łowców fok wyruszających na morza południowe. Po powrocie opowiadał historie o lukratywnym rzemiośle wielorybniczym w okolicach południowej antypody, i to właśnie odwołanie się do zysku wreszcie zachęciło Kongres do sfinansowania w 1836 roku długo oczekiwanych poszukiwań. Wyprawa Wilkesa (1838-42), nazwana tak od dowodzącego nią Charlesa Wilkesa, była pierwszą, w której jednocześnie wzięli udział cywilni naukowcy i załoga marynarki wojennej. Mimo że ekspedycja nie odnalazła żadnego portalu, dokonała wielu ważnych odkryć naukowych i naniosła na mapy wystarczająco wielki fragment wybrzeża by dowieść, że Antarktyda naprawdę jest siódmym kontynentem. Cyrus Read Teed, weteran wojny secesyjnej i zielarz, przyczynił się do wyjątkowego zwrotu zarówno w religii kultowej, jak i w pseudonauce, książką wydaną pod pseudonimem Koresh - hebrajskim odpowiednikiem imienia Cyrus - w której twierdził, iż żyj emy na we -wnętrznej powierzchni próżnej sfery. Umieszczone centralnie Słońce, dzieląc się równo najasne i ciemne strefy, sprawia iluzję wschodzenia i zachodzenia. Poza sferą, jak twierdził Teed, istniała jedynie bezkresna próżnia. Teed uważał, że ta uproszczona wizja wszechświata urosła do rozmiarów ni mniej ni więcej tylko objawienia religijnego; na jej 218 podstawie utworzył nową religię, nazwaną przezeń koreshanizmem i ogłosił się mesjaszem. Założył kościół, uczelnię, a w 1894 także komunę w pobliżu Fortu Myers na Florydzie. Po śmierci Teeda w 1908 rokujego zwolennicy na próżno oczekiwali przepowiedzianego przezeń zmartwychwstania. W 1921 rokujego grobowiec został zmieciony przez huragan, a w latach sześćdziesiątych komuna przekształciła się w Koreshan State Historie Site. Więcej wody na młyn zwolenników teorii o próżnej Ziemi dostarczył między innymi od dawna już martwy, lecz dobrze zachowany włochaty mamut, kolorowy śnieg oraz -jakżeby inaczej - kolejne fantastyczne opowieści. W 1846 roku w lodach Syberii znaleziono włochatego mamuta - gatunek, który wymarł dawno temu. Zwierzę znajdowało w tak opóźnionym stadium rozkładu, że w jego żołądku można było rozpoznać ostatni posiłek. Odkrycie to przez lata wzbudzało kontrowersje. Niektórzy twierdzili, że zwierzę wcale nie padło tysiące lat temu, lecz po prostu zdechło we wnętrzu Ziemi - gdzie mamutów jest pod dostatkiem - i przydryfowało na zewnątrz na krze. Niektórzy polarni podróżnicy opowiadali, że widywali śnieg o różnych odcieniach czerwieni, zieleni a nawet czerni. Teoretycy szybko uchwycili się tego jako dowodu na to, że pyłek kwiatowy jest przenoszony z zielonego świata wewnętrznego i barwi śnieg wokół portali. Jednak bardziej ekscytująca okazała się publikacja w 1908 roku książki Willisa George'a Emersona pod tytułem Zamglony bóg albo podróż do świata wewnętrznego. Była to historia dziewięćdziesię-ciopięcioletniego żeglarza norweskiego, Olafa Jansena. Twierdził on, że jako młody chłopak popłynął wraz z ojcem do Ziemi Franciszka Józefa, by szukać kości słoniowej. Kiedy zboczyli z kursu z powodu sztormu, znaleźli siew świecie wewnętrznym oświetlonym zamglonym słońcem. Obaj przebywali przez ponad dwa lata wśród rasy olbrzymów, którzy mieszkali w złotych miastach i ucztowali niczym bogowie. Niestety, po powrocie do świata zewnętrznego przez południowe polarne wejście ich statek rozbił się o górę lodową. Ojciec utonął, lecz syn został uratowany przez przepływający statek wielo-rybniczy. Dlaczego jednak Jansen zwlekał prawie do końca swego życia z opowiedzeniem swej historii? Kiedy po raz pierwszy opisał cuda świata wewnętrznego, jak twierdził, zamknięto go na dwadzieścia osiem lat w szpitalu dla umysłowo chorych. Emerson nie był jedynym pisarzem, którego zainspirowała wizja pustej wewnątrz Ziemi. Edgar Allan Poe uległ tak silnemu wpływowi 219 teorii Symmesa - oraz orędownictwa Reynoldsa na j ej rzecz - że napisał opowiadanie Rękopis znaleziony w butli, traktujące o połykającym statki otworze umiejscowionym na biegunie południowym. Później podszedł do tego zagadnienia z nieco innej strony w swym najdłuższym dziele literackim, Opowieść Arthura Gordona Pyma. Co ciekawe, kiedy w 1849 roku Poe leżał umierający w szpitalu w Baltimore, w malignie wciąż wzywał Reynoldsa. Mimo że niektórzy uczeni twierdzą, iż wołał przyjaciela rodziny, inni sądzą, że chodziło mu o badacza mórz południowych. Juliusz Verne, francuski pisarz science-fiction, niemal na pewno znajdował się pod wpływem Symmesa i innych dziewiętnastowiecznych teoretyków, czego rezultatem było powstanie jednej z jego najpopularniejszych powieści Podróż do środka ziemi, opublikowanej w 1864 roku. Narrator tej książki i jego wuj, ekscentryczny profesor, schodzą do wnętrza wulkanu na Islandiii podążajątropem wskazówek pozostawionych przez ich nieustraszonego poprzednika, szes-nastowiecznego alchemika Arne Saknussemma. Podczas wędrówki odkrywają ogromny ocean, prehistoryczne potwory i kości rasy gigantów. Jednakże ich przygoda nie potwierdza założeń Verne'a: nieustraszeni, fikcyjni podróżnicy schodzą mniej niż sto sześćdziesiąt kilometrów w głąb Ziemi. Edward Bulwer-Lytton, wiktoriański powieściopisarz i członek Parlamentu, wyobrażał sobie podziemną cywilizacj ę nadludzi w Rasie przyszłości, wydanej pośmiertnie w 1873 roku. Lord Lytton, którego najlepiej znaną pracą jest powieść historyczna Ostatnie dni Pompejów, opisuje utopię zaludnioną przez rasę olbrzymów. Ujarzmili oni płynną substancję zwaną Vrilem, co uczyniło ich panami wszelkich form materii. Motto tej społeczności su-perludzi brzmi: „Nie ma szczęścia bez porządku, nie ma porządku bez władzy, nie ma władzy bez jedności". Mimo że powieść jest wyraźnie przestrogą - narrator dostrzega prawdziwe oblicze utopii i ucieka, by przestrzec świat - niektóre grupy znalazły wsparcie w j ej wizji zaawansowanego, autorytatywnego społeczeństwa. Powieść weszła do nieoficjalnego kanonu nauki okultystycznej końca wieku. W 1933 roku James Hilton (a później również reżyser Frank Capra) zaoferowali wariację mitu o Shamballah w filmie Lost Hori-zon (Zagubiony horyzont), który opowiadał o raju wiecznej młodości i azylu zwanym Shangri-la w ukrytej dolinie położonej gdzieś w Himalajach. W latach 1925-28 rosyjski artysta malarz Nicholas Roerich poprowadził ekspedycję. Eksplorowała ona Tybet w poszu- 220 kiwaniu prawdziwej (i rzekomo położonej pod ziemią) Agarthy. Chociaż Roerich nie natrafił na fizyczne wejście do ukrytego królestwa, najwyraźniej znalazł duchowe i opisał je w wydanej w 1930 roku książce Shamballah: W poszukiwaniu nowej ery. Roerich namalował także kilka uderzających obrazów zainspirowanych tą tybetańską przygodą. Stał się czołowym aktywistą na rzecz pokoju, a w 1935 roku powrócił do Tybetu, by kontynuować poszukiwania. NAZIŚCII OKULTYZM Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, w jakim stopniu Adolf Hitler i partia nazistowska ulegli wpływom okultyzmu. Wiele rzeczy to kwestia interpretacji, i to, co jednej osobie może wydać się zdrowym zainteresowaniem folklorem - na przykład pogański obrzęd na cześć nordyckich przodków - innych może razić jako niezdrowe zainteresowanie magią. Jednakże zarówno Stowarzyszenie Thule jak i Świetlista Loża Vrilu istniały naprawdę, jak to jest opisane w tej książce. Ze Stowarzyszenia Thule wyłoniła się Niemiecka Partia Pracy, którą Hitler przemienił w nazistów. Stowarzyszenie Thule zaczerpnęło swoją nazwę od mitycznej wyspy na północnym Atlantyku, która według legend stanowiła centrum zaginionej cywilizacji w rodzaju Atlantydy. Po pierwszej wojnie światowej Stowarzyszenie Thule przekształciło się w antykomunistyczną, antysemicką, nacjonalistyczną grupę naukową. Niektórzy z jej członków byli również głęboko zaangażowani w ruch okultystyczny, jaki rozprzestrzenił się z Anglii i działalność Towarzystwa Teozoficznego z końca wieku. Często twierdzi się, że Hitler i inni nazistowscy przywódcy poważnie traktowali teorie o próżnej Ziemi i doniesienia o tajnych podziemnych królestwach. Hitler, w myśl tych opowieści, wysłał oddziały do najgłębszych kopalń w Europie oraz w Himalaje w poszukiwaniu wejścia do Agarthy i w pewnym momencie podczas drugiej woj -ny światowej kazał najlepszym niemieckim uczonym sprawdzić ko-reshiańskie teorie o wklęsłości naszej planety. Tego typu historie stały się apokryfami drugiej wojny światowej, powtarzanymi kolejno przez autorów popularnych książek. Nawet jeśli są one prawdziwe, warstwy informacji z drugiej ręki, które wokół nich narosły, czynią ich udowodnienie szalenie trudnym nawet dla najbardziej zaangażowanych uczonych. 221 Nie ma również pewności co do tego, czy Hitler należał do Stowarzyszenia Thule - ani jaką miał naprawdę opinię odnośnie okultyzmu - lecz niektórzy wysoko postawieni naziści, jak zastępca Filhrera Rudolf Hess, byli jego członkami. Hess był również zwolennikiem astrologii, ale waga jej udziału w drugiej wojnie światowej leżała nie tyle w przewidywaniu przyszłości, co w wierze ludzi, że rzeczywiście jest to możliwe. Zarówno państwa Osi jak i alianci posługiwali się fałszywymi przepowiedniami astrologicznymi, by manipulować opinią publiczną w swoich krajach i za granicą. Heinrich Himmler, szef tajnej policji Hitlera, chciał nasycić SS mistyczną tradycją pogańską, bardziej licującą ze średniowieczem niż wiekiem dwudziestym. Nawet jeśli Himmler nie praktykował czarnej magii, jak twierdzą niektórzy, jego czyny nie wydają się przez to mniej diaboliczne: jako szef projektu systemu obozów koncentracyjnych był łącznie odpowiedzialny za egzekucję jedenastu milionów ludzi. Nie należy również zapominać, że nie wszyscy, ani nawet nie większość Niemców w tym okresie wyznawała nazistowskie poglądy. Naziści przez lata egzystowali jako partia mniejszości, zanim doszli do władzy dzięki skomplikowanemu łańcuchowi zdarzeń, i nawet u szczytu potęgi nie uzyskali choćby pięćdziesięciu procent poparcia narodowego. Ponieważ ludzie żyjący pod rządami dyktatury pozbawieni są wolnego dostępu do informacji, wielu Niemców nigdy nie poznało rozmiarów ludzkich cierpień spowodowanych polityką nazistó w. E. B. BALDWIN Evelyn Briggs Baldwin urodził się w 1862 roku podczas wojny secesyjnej i wychowywał siew pobliżu miasta Edna w południowo-wschodniej części stanu Kansas. Po ukończeniu North-Western College w Naperville w stanie Illinois w 1885 roku, przez dwa lata jeździł po Europie na rowerze, po czym wrócił do Kansas, gdzie objął posadę dyrektora liceum w Oswego. Jednakże jego żądny przygód duch nie dał się na długo ujarzmić; w 1891 roku, według pochodzącej z tego czasu notatki w gazecie „Oswego Independent", Baldwin zdobył szczyt Pike's Peak - podczas burzy z piorunami. W 1892 roku został obserwatorem U.S. Weather Bureau, a rok później jego umiejętności obchodzenia się ze sprzętem meteorologicznym zapewniły mu miejsce w North Greenland Expedition Roberta E. 222 Peary'ego. Otrzymawszy od niego pokaźny zadatek za wytrwałość i zaradność, Baldwin zaczął wygłaszać wykłady o Arktyce. Jego celem było zgromadzenie wystarczającej ilości funduszy, by zorganizować własną wyprawę w poszukiwaniu bieguna północnego. Baldwin złapał tak silnego bakcyla polarnego, że w 1897 roku pognał na Spitsbergen w nadziei przekonania Salomona Andree, by zapewnił mu miejsce w planowanych badaniach balonowych bieguna. Szczęśliwie dla Baldwina przybył on za późno; ani balonu, ani Andree nikt nie oglądał przez następne trzydzieści trzy lata. Ciała Andree oraz jego dwóch towarzyszy znaleziono w 1930 roku. W 1898 roku Baldwin został zastępcą dowódcy ekspedycji Wel-lmana, podczas której założył Fort McKinley na Ziemi Franciszka Józefa. Podczas tej samej wyprawy odkrył Ziemię Grahama Bella. Marzenia Baldwina o własnej wyprawie polarnej ziściły się dzięki hojności Williama Zieglera, emerytowanego biznesmena z Brookly-nu, który zbił fortunę na proszku do pieczenia i nieruchomościach. W 1901 roku Ziegler ogłosił chęć zatknięcia flagi amerykańskiej na biegunie północnym. Poparł swoje przechwałki wykładając ćwierć miliona dolarów na wyprawę; miał ją poprowadzić Baldwin. Wyprawa Baldwina-Zieglera była podobno jedną z najbardziej rozrzutnych: czterdziestu dwóch ludzi, piętnaście kuców syberyj skich i czterysta psów. Mimo dokładnego zaplanowania zakończyła się niepowodzeniem, gdy statek z zapasami nie dotarł na czas, a żywność zaczęła się wyczerpywać. Jeden z balonów z wołaniem o pomoc, które Baldwin wysłał w czerwcu 1902 roku, został odnaleziony przez rosyjskich rybaków w roku 1949. Wiadomość brzmiała następująco: „Zostało pięć kuców i sto pięćdziesiąt psów. Potrzebne siano, ryby i trzydzieści par sań". Zamiast kusić los, Baldwin powrócił do Norwegii i przywiózł ze sobą pierwszy nakręcony w Arktyce film. Rozczarowany niepowodzeniem wyprawy i z powodu różnic, jakie skłóciły uczonego i kapitana jachtu, Ziegler odmówił sfinansowania kolejnej eskapady Baldwina. Jednakże w 1903 roku wysupłał pieniądze na ekspedycję pod kierownictwem jednego z podwładnych Baldwina, Anthony'ego Fiali. Ziegler zmarł w 1905 roku. Nie zdążył się nawet dowiedzieć, że Fiala również poniósł porażkę. Baldwin nadal wykładał i prowadził kampanię zbierania funduszy i przynajmniej w jednym przypadku starał się wzbudzić zainteresowanie twierdząc, że zorzę polarną można ujarzmić, by dostarczyć światu niewyczerpanego źródła energii elektrycznej. Lecz jeśli 223 odkrył sekret tej lub jakiejkolwiek innej z zagadek Arktyki, zatrzymał go dla siebie. Baldwin nie otrzymał już środków potrzebnych na zorganizowanie kolejnej wyprawy. Ambicje te na dobre pokrzyżował jego dawny dowódca, Robert E. Peary, który w 1909 roku zdobył biegun północny. Od tego czasu historia zepchnęła w cień ekstrawaganckiego awanturnika i autopromotora. Po pierwszej wojnie światowej Baldwin pracował na kilku mniej ważnych rządowych stanowiskach, dopóki nie stracił swej ostatniej posady w czasach Nowego Ładu. W biedzie i żyjąc na łasce przyjaciół, zmarł w październiku 1933 roku z powodu pęknięcia czaszki po tym, jak potrącił go samochód na ruchliwej ulicy Waszyngtonu. Baldwin nigdy się nie ożenił. Jego najbliższa krewna, siostrzenica nazwiskiem Geraldine Pinsor, zmarła w Oswego w latach osiemdziesiątych. Czytelnik nie powinien jej mylić z całkowicie fikcyjną postacią Zoe Baldwin. I w przeciwieństwie do wydarzeń przedstawionych w niniejszej książce, w wypadku, który spowodował śmierć polarnika, nie doszukano się ukrytych motywów. Autor ma nadzieję, że ta dowolność zostanie mu wybaczona w imię przygody.