13896
Szczegóły |
Tytuł |
13896 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13896 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13896 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13896 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JAN ZIÓŁKOWSKI
?i???
OPOWIEŚCI KASZUBSKIE I MAZURSKIE
LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA WARSZAWA 1986
Opracowanie graficzne: Juliusz Rybicki
?*^ k
mj-?
ISBN 83-205-3807-6
Copyright by Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1986
it
^S
^?i???^
?
?,«?
kóu
Pewne- i
1. Szołobułki1 księdza Augusta
Najpoczciwszy z poczciwych, by nie powiedzieć — święty, ksiądz August Worzałła, proboszcz w chojnickim Łągu, był człowiekiem nie tylko do różańca, ale też do tańca. Czy i do wybitki, nie wiadomo, lecz do wypitki — na pewno. Nie żeby zbereźnik i opój, nie. Owszem, za kołnierz nie wylewał na chłopskich i szlacheckich weselach czy chrzcinach. Owszem, lubił towarzystwo. Toteż często bywał u kogoś w gościnie, a jeszcze częściej przyjmował u siebie. Przy tym wszystkim był to prawdziwy Kaszub, chętnie używający narzecza swych puckich i kartuskich przodków.
Pewnego dnia spodziewał się właśnie gości z Chojnic, a to znakomitych pedagogów tamtejszego gimnazjum, jak filologa Stanisława Węclewskie-
1 Szołobułka (kasz.) — wesoła opowieść, anegdota, humoreska.
go, przyrodnika Adolfa Laskowskiego i innych, znanych bojowników o polskość nauki i oświaty w zaborze pruskim. Zjazd miał być znaczny, bo panowie ci przybywali wraz z rodzinami dla kilkudniowej wilegiatury na łonie przyrody i arcygościnnej plebanii.
W całym domu gwałt był i rwetes niesłychany, bo już lada chwila mieli przybyć goście, już czekały na nich stoły obficie zastawione jadłem i napitkami, gdy do gabinetu proboszcza weszła gospodyni i zapowiedziała:
— Jakub Gajda prosi o posłuchanie i napiera się wejść.
— U, naremnik kaduczny! 2 — zaklął pleban, złagodniał jednak zaraz. — Niby nie w porę, ale poczciwy gospodarz, dobry katolik i Polak. Dawaj go tu, ino duchem, bo czasu mało! Wszedł Gajda, cmoknął proboszcza w rękę, przeprosił za fatygę i milczy...
— No, co? Mówcie, Jakubie, co macie mówić! — ponaglił ksiądz August, stojący już niby na szpilkach.
— Ja o żonie...
— No, to wal!
— Ksiądz dobrodziej wiedzą, taką mam babę pyskatą, niebylnicęł pie-rońską, tak doskwira mi, cholewa, że mi się żyć odechciewa.
-r- Proś, perswaduj...
— Nie pomoże. Darmo proszę, darmo grożę.
Ksiądz wesołymi oczami, spojrzał na chłopa.
— Co ty tak do wiersza gadasz niby jaki poeta?
1 Naremnik kaduczny (kasz.) — uparciuch diabelski. * Niebylnica (kasz.) — niegodziwa baba.
7
— A, może ja i poeta, bo już całkiem ogłupiałem... I robota mi brzydnie, i wszelaki odpoczynek czy zabawa, i dom, i dzieci: całe to życie zafej-tane i cały świat.
— E, bratku, chybaś dzisiaj lewą nogą z wyrka wstał. .
— Lewą, prawą czy inną: zawdy jednako... Rano się budzę, a ona „szu-ru-buru". Legnę spać, ciska piorunami i jeszcze czymś gorszym. Śpię, tom lebus', a chcę do niej, tom znowu łajdus, i szkoda, że mnie święta ziemia nosi.
— Uśmiechaj się i zagaduj miodno, rób miłosne oczy...
— U, jeni, jeni!* Jak się śmieję, tom u niej głupi. Smutno mi, tom znów niegodzijasz, mam brudne sumienie i dlatego nie kupić u mnie śmiechu... Już nie wytrzymam, życie mi obrzydło do cna, chyba se w łeb palnę albo co...
— Cyt le cyt,J grzyszniku! — zgromił chłopa pleban. — Tak nie wolno gadać, bo to przeciw Panu Bogu!
— Gdyby Pan Bóg miał taką babę, toby...
— Zamilcz, bjidoku! Apage satanas!* O, Jezu, gdzie ja jestem? — pleban załamał ręce. Ale zaraz odzyskał spokój i powiada: — Twoja białka jeszcze młoda, dopierze jest mniej niźli przez trzydzieści lat stara, zmądrzeje, to się uspokoi, poprawi, i będzie fertyk.
— Ale! — zaprzeczył Gajda. — To nie moja. Ona coraz gorsza z każ-
1 Lebus (kasz.) — śpioch, leniuch.
* U, Jeni, jeni! (kasz.) — O, rety, rety!
• Cyt le cyt! (kasz.) — Cicho!
( Apage satanas! (łac.) — Precz, szatanie!
dym dniem. Ani z nią tak, ani owak, ani w lewo, ani w prawo.
— Jednakowoż spróbuj znaleźć jakiś sposób.
— Ale! Hem razy próbował i dobrym słowem a przypochlebstwem, i krzykiem a groźbą, i za dnia, i w nocy pod pierzyną... Zniecierpliwił się ksiądz August:
— No to, mój kochany synu, nie możesz gryźć się ni roztkliwiać dłużej, ino zadrzyj jej spódnice, psiamać, i zerżnij sempiternę, aż „taś-taś" zawoła!
— I tak próbowałem — odpowiada chłop. — Ale mi nijak nie wychodzi, bo co jej kiecki człek odwinie, to go cała złość ominie.
Pleban otarł pot z czoła i powiedział:
— Idź z Bogiem, synu. On wam lepiej pomoże niż ja.
A w duchu: „Niech cię kaduk!" Na wybrukowany tłuczniem podjazd zajeżdżały już bryki i wasągi z gośćmi.
Ksiądz August wypadł przed ganek prosto w nawałnicę staropolskich serdeczności, jakich zresztą i sam nie pożałował przyjaciołom. A był wśród przybyszów pięcioletni chłopik, Wituś, znany już od dawna księdzu Augustowi kuzynek profesora Węclewskiego, taka zmyślna stwora, że co tylko posłyszał, wnet zapamiętał i swoje dodawał. Z taką zaś uwagą słuchał rozmów starszych, jak pilny student ciekawego wykładu w auli uniwersytetu. Że zaś przy nim ciągle gadano o Darwinie, ewolucji i pochodzeniu człowieka od małpy, czyli na tematy pasjonujące całą Europę od powstania stycznio-
«pv »*»•»* ?«i
wego, to mały mądral mieszał się nawet do dyskusji.
— Z Witusia to zapewne drugi Kopernik wyrośnie czy ktoś w podo-bie — mawiał ksiądz August i z własnego pochopu, i dla dogodzenia zapatrzonej w synaczka ma-tince.
Przy stole zaraz oczywista rozogniła się Tozmowa — ni to dysputa, mi to kłótnia — właśnie na owe tematy. I ani od nich dyskutantów oderwać. Ledwie sobie do oczu nie skakali. Ksiądz August usiłował łagodzić wojownicze nastroje:
— Porzućcie, łaskawi państwo, tego pomylonego przecherę, Darwina, a weźcie się raźniej do wina.
— Pomylonego? To przecież geniusz!
— zaperzył się ktoś.
— Niechaj więc sobie ten geniusz pochodzi od małpy, ja wolę pochodzić od Adama i Ewy — palnął gospodarz. — No, mości państwo!
— podniósł kielich w górę z namaszczeniem. — Niech żyje nauka polska!
Po chwilowym rozgwarze, jaki nastał przy i po toaście, zapadła nagle cisza, bo Wituś zagadnął głośno swoją matinkę:
— Maima, a skąd ja się wziąłem na świecie?
Matinkę zatkało, ale odpowiada:
— Pan Bóg cię stworzył, synku.
— A jak mnie Pan Bóg stworzył?
— Nie wiem, bo wtedy akurat byłam w sklepie.
Mądralek rozgniewał się na matkę:
— To mama nie dopilnowała, żeby mnie Pan Bóg dobrze stworzył, żebym się Panu Bogu udał?
— Panu Bogu zawsze się wszystko udaje!
— Tak, akurat! — prychnął Wituś.
— Chciał kiedyś stworzyć człowieka, a małpa mu wyszła.
— W imię Ojca i Syna! — westchnął ksiądz August. — Nic, ino koniec świata!
'
2. Czartowski głaz
W ubiegłym stuleciu proboszczem w Łągu niedaleko Chojnic był wielebny ksiądz August Worzałła, szczery Kaszub spod Kartuz. Pobożny, bogobojny, dobroduszny, bardzo smakował w starych gadkach, a znał ich co niemiara.
Gościł kiedyś u księdza Worzałły uczony profesor, który, pamiątek najrozmaitszych po kraju szukając, trafił na Pomorze i do Łągu właśnie. Opowiadał roztropnemu plebanowi łagowskiemu i o tajemniczej Bożej Stopce sulęczyńskiej, i o Polu Narzeczonej gdzieś koło Piaśnicy, i o innych dziwach pomorskich. Miał przy tym w proboszczu łagowskim wdzięcznego rozmówcę, nie tylko słuchacza, lecz także wierzyciela, co nie lubił być dłużny.
9
— Ostatnio, zanim tu, do wielebnego księdza, przybyłem — opowiadał profesor — w lesie sosnowym przy drodze do Cząstkowa, leżącego nie opodal Stężycy, widziałem wielki głaz, z jednej strony diablo stromy, z drugiej taki, że można się nań z niejaką łatwością wdrapać. Ja to, panie dobrodzieju, uczyniłem bez trudu. Zarosły jest mchem coraz to zdzieranym przez ciekawych ludzi, którzy na nim szukają napisów. Nie na próżno. Bo są takowe. Aliści kto by je tam odczytał! Próbowałem i nic... Pośrodku u góry pozostał jakowyś ślad, jakby wgniecenie od łańcucha: widać coś podobnego do ogniw wtłoczonych przemyślnym sposobem. Lu-
dzie tam chodzą, i tutejsi, i turyści, zaglądają, medytują, a nikt nic nie wie, panie dobrodzieju... Ktoś tam mówił, że była to przejciowa kuna dla drobnych przestępców czy zbuntowanych chłopów. Ktoś znowu, że zbrodzień kiedyś był tam na całe życie przykuty: Jarogniew czy jakiś inny.
Notował, wypytywał gospodarza i jego domowników, wypowiadał niestworzone domysły i zamiary. Ksiądz August słuchał go cierpliwie, nawet chyba pilnie, dodając swoje, wcale nie zwięzłe uwagi.
— O tamtych przypadkach, owszem, słyszałem, i o tajemniczych pomnikach, ale nic bliższego o nich nie wiem, nic przeto panu, drogi profesorze, nie dopowiem — rzekł w pewnej chwili z namysłem. — Aliści wiem, co było z tymże kamieniem przy drodze do Cząstkowa w parafii stężyckiej, bo byłem tam jakiś czas wikarym. Wspominasz pan tę skałę i wiesz o niej sporo, ale nie
wiesz, jak tam ludzie o tym gadają.
— O, chętnie posłucham księdza, bom folklorysta i nic, co ludowe, nie jest mi obojętne, a wielebny ksiądz jesteś przy tym znakomity gawędziarz — odpowiedział żywo profesor. — Zamieniam się przeto cały w słuch.
Czas był sposobny na takie pogawędki i opowieści — wieczerza smaczna i obfita, ciche tykanie starego zegara, łagodne światło naftowej lampy... Panowie pociągali sobie wyborne winko, co jeżeli nie u-śpi, to zaostrza ciekawość i usprawnia wymowę.
Proboszcz Worzałła zaczął swą opowieść z lekkim uśmiechem:
— Widzisz pan dobrodziej, był kiedyś takowy czas, że ludzie w Gdańsku bardzo mało grzeszyli, he, he! Diabeł miał więc niewiele roboty z nimi albo wcale... Rozgniewał się przeto na gdańszczan i postanowił srodze im dokuczyć, a może nawet wręcz ich zgubić... Zbliżał się akurat dzień czwarty sierpnia, dzień świętego Dominika, a przecie, jak wiadomo, na święty Dominik odbywa się w Gdańsku doroczny jarmark, na który ściągają kupcy i nie-kupcy z całego świata. Owóż głupie diablisko ubzdurało sobie zawalić na ten dzień Wysoką Bramę, by utrudnić czy wręcz uniemożliwić wielki zjazd na targi dominikańskie. Upatrzył sobie tedy olbrzymi głaz, opasał go łańcuchem i jął dźwigać do Gdańska. Aliści wedle Cząstkowa, gdy mu wiele godzin zeszło na onym dźwiganiu skały, zapiały nagle koguty. A to, wiadomo, dla sił piekielnych okropny znak. Czart musiał czym rychlej rzucić kamień na zie-
10
mię i zniknąć, czyli uciekać do piekła. Tak też uczynił... I masz pan, drogi profesorze, do dzisiaj pamiątkę, o której wszyscy tam wiedzą i chętnie obcym opowiadają. Zda mi się, że cały okręg chojnicki i kartuski zna dzieje „czartowskiego głazu" w parafii stężyckiej. Tak opowiadał ksiądz August Wo-rzałła.
Profesor zaś, jeden ze sławnego rodu Bratków, rozsiadłego szeroko w ziemi puckiej, rozgłosił to na cały świat.
3. Pokusa
Łabudowie to stary ród na Kaszubach. Od wieków tani chyba siedzą, a wielu porozchodziło się też po świecie: i do Kartuz, i do Pucka, i do Wierzchucina, i do Karwieńskich Błot, i gdzie indziej. Na Pomorzu całym mnogie żyją rodziny, co zażywają miana „Łabuda" albo „Labuda".
Ongiś jeden z Łabudów, imieniem Teofil, gburował, czyli gospodarzył, w Karwieńskich Błotach, dość daleko za wioską, w zupełnym odosobnieniu. Miał żonę Teklę i syna Woj-
nara, i dostatnie gburstwo. Dobrze im się wiodło. Ale niezmiernie krótko panowała ta dobroć. Teofil owdowiał, gdy synowi było ledwie kilka miesięcy. Tak się nieborak zamartwił, tak zamknął w sobie, że odtąd żył w samotności — tylko z chłopikiem po umiłowanej białce. Nie bywali obaj nigdzie — ani u krewniaków, ani u sąsiadów w wioskach tutejszych, ani w kościele nawet, nie mówiąc już o jakichś miastach.
I tak w samotni wśród lasów minęło dwadzieścia lat.
Wojnar, chociaż nosił tak światowe i bojowe imię, wyrósł na potężnego wprawdzie chłopa, ale też na dzikusa, jeśli nie na przygłupa. Bo nic, okrom tego lasu i krowich ogonów nie widział, na domiar ojciec jego był pioruńskim milczkiem, nikt ich nigdy nie odwiedzał. A przecie, żeby istota ludzka wyszła na człowieka, trzeba mieć wokół społeczność i przeróżne nauki.
Kiedyś Teofil uważniej popatrzył na Wojnara i rzekł:
— Wąsy ci się sypnęły pod nosem, ?i???. Czas pokazać cię światu i tobie świat.
Wybrali się do Pucka. Tu dopiero Wojnar, który dotychczas był żydkiem, bez chrztu świętego, został ochrzczony i przyjęty na łono Kościoła.
Chłopik chodził po mieście oczarowany, z rozdziawioną ze zdumienia gębą. Budowle tak pochłonęły jego uwagę, iż ludzi jakby nie dostrzegał, choć ich tu mrowie było — Polaków, Niemców, Duńczyków, Szwedów, Angielczyków i innych cudzoziemców — bo miasto ludne i wiel-
11
?? handlowe. Rynek, bogate kamienice, ogromna fara gotycka, zamek, wały i mury obronne, dwory — wszystko to były dlań oszałamiające cuda. Nawet mu się nigdy nie śniło, że coś takiego może istnieć. Ale musiał trzymać się ojca za połę, bo przecie bez niego dzikus ruszyć się nie potrafił i nie śmiał.
— O, Panie Jezu! O, Matko Boża! — baręczał.
Kiedy znużyło ich już chodzenie, zwiedzanie, Teofil zaprowadził syna do gospody nie opodal fary i posłuż-nikom kazał podać piwa. Przed Łabudami stanęły dwa kwartowe kufle. W&jnar po raz pierwszy w życiu widział kufle i posmakował dobrego piwa browarnianego. Wielce przypadło mu do gustu.
— Tatku, napijmy się jeszcze! — domagał się co i raz.
Kiedy wysączyli już kilka kufli, Wojnar powiada:
— Tatku, a gdzie jest źródło tego ¦napitku? Nabierzemy w bodnie.
— Głupiś! Nie ze źródła piwo, ino trza je kupić i zapłacić.
Wojnar nie wiedział, co znaczy kupować, sprzedawać, płacić. Ojciec przeto machnął ręką zniecierpliwiony, załatwił rachunek za wypite piwo, po czym wyszli na ulicę, acz Wojnar chciał pić dalej i ledwie dał się wyciągnąć z gospody.
— Trza nam ninia do kościoła — postanowił Teofil wskazując wieżystą farę. — Ale pamiętaj, sinku: nie gap się, nie rozglądaj, patrzaj ino na ołtarz i módl się pobożnie.
Wojnar zgodził się bez oporu, bo na ogół był ojcu posłuszny. Aliści w kościele za dużo różnych cudowności, żeby nie spojrzeć tu, tam i ówdzie.
Mało ludzi przyszło i wydali się Wojnarowi jacyś dziwni, odmienni od niego i ojca. A były to same białki, młode, średnie, stare. Nigdy białek nie widział, a matinki nie pamiętał. Niby ludzie, a nie ludzie. Obiecał wprawdzie ojcu nie rozglądać się po kościele, tylko patrzeć na ołtarz, ale mimo woli, a nawet wbrew woli, oczy mu leciały do białek, że ani się potrafił przemóc.
Pokazał wreszcie ojcu urodną czarnulę, stojącą w pobliżu nich, i inne białki, po czym spytał szeptem:
— Co to takiego, tatinku?
— To są pokusy — odparł Teofil.
— Te pokusy są barziczko urodliwe, barziczko...
— E, tam! Co w nich urodliwego!
— A bodaj to i to — rzekł Wojnar robiąc okrągły ruch ręką wokół bioder i piersi. — I gębusia, i oczka...
— Nie pleskotaj bele czego! — fuk-nął ojciec. — Wychodzimy! Wyszli przed kościół.
A tu Wojnar, lubo chłop równo ludu, rozpłakał się niby dziecko. Ojcu żal się zrobiło, pomyślał jednak co innego niż było w rzeczy.
— Wiem, sinku, co ci: chcesz jeszcze piwa — rzekł. — Dobra.
— Nie chcę żadnego piwa — odparł Wojnar. — Tatk! Weźmy se do domu ze dwie takie pokusy! Wy, tatku, jedną, a ja drugą.
— Pleskocesz i pleskocesz niby jaka warna!
— Ja chcę taką pokusę! Ja chcę taką pokusę!
— Przyjdzie na to czas. A ninia do domu, srajku jeden!
Ten czas nadszedł bardzo rychło. Bo Wojnar nie mógł zdzierżyć upodobania do „pokus". Znalazł sobie w
12
Kartuzach taką jedną, która też w nim sobie upodobała wzajemnie. Nie chciała jednak, szykowny dziewus, gnuśnieć w Karwieńskich Błotach, tylko ciągnęła do rojnych Kartuz, swej rodzinnej wioski. Ciągnęła, ciągnęła, aż przeciągnęła-I tak powstało gniazdo kartuskich Łabudów.
4. Prawda
Stary Frąc Ceynowa ze sławnego na Pomorzu rodu lęborskiego Ceyno-wów mawiał: „Gbur to mur!" Sam był dobrym przykładem tego porzekadła. Gburował mądrze i pracowicie na dostatniej gospodarce w Wierzchucinie ładne kilkadziesiąt ro-ków XIX wieku. A cieszył się wielką powagą i zaufaniem rodziny, bliższych i dalszych sąsiadów, znajomków, bo rozumny był i nad wyraz charakterny. Umiał przy tym ciekawie gawędzić.
Nieraz zbierali się u niego w chałupie ludzie, zwłaszcza młodziaki, aby go posłuchać, znał bowiem niezliczone gadki, wydarzenia i powiastki. Opowiadał zaś bez zająknienia, jakby z księgi czytał. Ileż podań i wie-
rzeń rozpowszechnił! Ileż takowych
szołobułek, które w mieście zowią
humoreskami!
Kiedy się raz zgromadzili u niego
wierzchuciniacy, usiadł na przyzbie,
bo właśnie ciepło było tego dnia, i
kurząc fajkę opowiadał:
— To, co wam teraz powiem, nie będzie żadną powiastką, ino czystą prawdą. Nie dla zabawy ni prześmie-chu, ale dla nauki... Działo się to tutaj, u nas, w Wierzchucinie, a powtórzyło się też w Sławoszynie i gdzie indziej. Wszystkie Ceynowy mogą poświadczyć i stara Dorota Rucko z naszej wsi, i nasz sąsiad Józef Gry-na, i wielu, wielu innych. Bo to jest prawda, a prawda ma zawsze świadków...
— No, to już opowiadajcie nie zwlekając! — zawołał z gromady jakiś niecierpliwy młokos.
Frąc bez pośpiechu zakurzył z fajiki, popatrzył na niego przeciągle i tak prawił:
— Takiego trupa, co utrzymuje na swoim ciele żywą barwę, ręce ma nie sztywne, lecz giętkie, wiotkie, iż zginać je można, zowiemy strzygą, strzygoniem albo upiorem. Tu, na Pomorzu, nazywają go takoż wiesz-czi lub wupi... Za moich młodych lat ludzie, zanim go pogrzebali, wkładali mu pod język skrawki sieci czy tkaniny z ubrania albo krzyżyk od koronki. Wtedy nieboszczyk nie mógł wyleźć z trumny ani zrobić krzywdy nikomu. Bo inaczej, jeśliby tego nie uczynili, to około północy nieboszczyk był odżył i pogryzł, pożuł na sobie odzienie, a jego najbliżsi krewni marliby jeden po drugim. Kiedy ten umarlak miał na sobie odzież tak pogryzioną, że nie mógł jej dobrze
13
obciągnąć, zakryć swojej golizny, to wyłaził z trumny i zaczynał dzwonić. Tak zaś daleko, jak to dzwonienie było słychać, wymierali ludzie...
— I ludzie tak spokojnie to znosili?
— ozwał się znowu ktoś.
— A kto mówi, że znosili? Wcale nie znosili — burknął Frąc Ceynowa, po czym ciągnął dalej: — Domagali się zawdy, by temu położyć koniec. Ale jak? Naradzali się, naradzali, aż wreszcie postanowili. Bo im jeden mądry Ceynowa ze Sławoszyna poradził dobrze. Owóż zebrali się o północy na smętarzu i trumnę tego strzygonia odkopali, odemknęli, a jemu torfową łopatą odcięli głowę. I tak zaradzili wielkiemu nieszczęściu: ludzie w okolicy przestali wymierać! Dla tych zaś, którzy, niestety, już zachorowali, nie było innej rady, ino pobrać krew od onego strzygonia i dać im do wypicia.
— Matko Boska! — jęknął ktoś w gromadzie.
Cisza zaległa wokół, zgroza ogarnęła zebranych. I gawędziarz na dłuższą chwilę umilkł.
— Powtarzam wam, ludzie: to nie jest powiastka, ino rzetelna prawda!
— wyrzekł wreszcie z niewzruszonym przekonaniem mądry Frąc Ceynowa, poważany ogólnie gbur z Wierzchucina. — Teraz niektóre niedowiarki twierdzą, że żadnych strzy-goniów czy upiorów nie ma na świecie, bo ksiądz przy każdym pogrzebie niby tak swoimi modłami zdziała, iż takowego upiora zaklnie, aby niczego złego nikomu nie wyrządził... Zresztą może to i prawda. Albowiem ludzie, tak czy owak, muszą przecie mieć obronę przed złymi mocami...
Fajka Frącowi zgasła. Wstał i zabrał się do odejścia w głąb chałupy.
— Idźta do dom! Z Bogiem, ludzie kochane! — pożegnał życzliwie zebranych.
Ale im niesporo było odchodzić.
— Opowiadajcie coś jeszcze! — domagał się ten i ów.
Opierał się czas jakiś Ceynowa — może raczej dla pozoru niźli w rzeczy — aż wreszcie, rad z zaciekawienia swych gości, polecił:
— No, to skocz tam który do mojej za sienią izby i przynieś mi zapałki albo lepiej z paleniska głowienkę do zapalenia fajki.
A kiedy już zgasłą fajkę zakurzył na nowo, opowiadał dalej o upiorach:
— Pomnicie Anulę, dziewczę Hożego, co blisko mojej gospody mieszka? Pomnicie, to dobrze. Otóż kiedy ona umarła, zaraz ją pochowano, a żałobnicy, zwłaszcza krewniacy, jęli jeden po drugim umierać. Ktokolwiek zachorował, nawet na lada jaką słabość zapadł, to już po nim, żadnej nie było rady. Zrozumieli wonczas ludzie, że zmarła córka Hożego musiała być strzygą, upiorzycą i zabierała do siebie onych krewniaków. Radzili się księdza. Ten zbył ich niczym. Nie chciał mieć nic wspólnego z tą sprawą, albowiem zgoła nie wierzył w upiory. Wtedy trzej starzy wojacy, Boroń, Kudala i Siwek, co przebyli wojnę francuską, pewnego wieczora zebrali się razem w tej miejscowości, skąd moja żona pochodzi, i umówili się ściąć oną zmarłą Hozównę, żeby już raz nareszcie ustało nieszczęście i nastał spokój. Poszli nocą, rozkopali grób. Boroń był najodważniejszy. Wlazł więc do dołu i odkrył trumnę. Wte-
14
dy tamci dwaj ze strachu uciekli. A Boroń łopatą do kopania torfu, jak zwyczaj każe, uciął trupowi głowę i położył ją w jego nogach. I co? Od tej nocy nikt już nie umierał ponad zwyczajne przyrodzenie. Stary Frąc umilkł. Słuchacze dość długo jeszcze w ciszy rozważali jego słowa... — Albo takie zmory... — przemówił znowu. — Mój dziadek gościł kiedyś w Żarnowcu u swoich krewnych. A te krewne mieli trzy dorosłe córki, co były zmorami. Aliści rodzice wcale o tym nie wiedzieli. Dziadek mój tam nocował. Kiedy stare zasnęli, a on jeszcze nie, tak posłyszał nagle, że te córki rozmawiają po cichu z sobą. Jedna mówi: „Ja cierpię najgorzej z nas trzech. Muszę jako zmora dręczyć konie. To one nieraz tak mnie pokopią kopytami, że ledwie ocaleję". A druga na to: „Ja dręczę wody i zawdy omal się nie utopię". Trzecia zaś: „Ja tarninę. Porani mnie ona zawdy tak, że niemal wszystka krew ze mnie wycieknie". I tak się nieboraczki skarżyły, i tak płakały. A rano wyglądały jak z krzyża zdjęte... Ojciec je budzi do roboty, one zaś ledwie żywe po nocnych wyprawach i udrękach. To mój dziadek mówi: „Dajcie im pospać trochę. One dopiero co legły na posłanie, bo to biedne zmory i całą noc zmorowały po świecie". Rodzice tych dziewek nie chcieli zrazu wierzyć. Aliści dziadek jakoś ich przekonał następnej nocy, za czym poradził: „Trzeba je powtórnie ochrzcić, a uwolnią się od tego nieszczęścia". Tak uczynili, jak radził. I dobrze, bo dziewki ozdrowiały, że były potem jak łanie i długo już miejsca
w domu nie zagrzały, ino za chłopów grzecznych poszły... Frąc Ceynowa pyknął z fai raz i drugi, ale darmo, bo mu znowu zgasła. — Com dzisiaj prawił, to nie żadne powiastki, mówię jeszcze raz, ino święta prawda — rzekł. — Mamy teraz rok 1890, żyją jeszcze w Wierzchucinie synowie onych trzech wojaków i wnuki tych trzech sióstr z Żarnowca, co zmorami były, i inni ludzie z dawnych czasów, oni mogą więc poświadczyć to, com tu gadał... Ale teraz to już naprawdę dosyć na dzisiaj z opowiadaniami. Przyjdzieta kiedy indziej, to może się co mądrego jeszcze znajdzie.
5. Odmieniec
Nie tylko Frąc Ceynowa z Wierzchucina, nie tylko jego krewniaki z Karlikowa pod Puckiem, jak Jewa Malotczyna i Józef Ceynowa, albo Weronika Ceynowianka z Żarnowca, umieli powiastki i podania rozmaite opowiadać, ale też stara gburka wierzchucińska, Dorota Rucko, co jej już bez mała czy może ponad sto lat liczą. Stara Dorota kiedyś swoim prapra-
15
wnukom i prapraprawnukom tak mówiła, a ci słuchali z rozdziawionymi gębusiami:
— Słyszałyśta kiedy o krasniątach czy ta krasnalach? A co to jest? To są maluśkie ludzie, ubrane w modre ruchna, taką niby przyodziewę, i czerwone czapki. Tu u nas, u Kaszubów, mamy nawet takie przysłowie, że kiedy zobaczymy kogoś ubranego na modro lub czerwono, to mówimy: „Wyglądasz niczym krasnią"... Kras-niąta, inak krasnoludki, mają ponoć mnóstwo pieniędzy. No, i potrafią, i lubią przemieniać ludzi dużych na swoich małych ludków. W całej ziemi lęborskiej i puckiej opowiada się o jednej białce z Karlikowa... Działo się tak... Żył kiedyś bardzo zły pan, który naszym ludziom dokuczał. Raz we żniwa, nie bacząc na niczyje sprawy, zegnał na swoje pole do żęcia zboża wszystkie białki ze wsiów tutejszych. Jedna białka, nawet taka moja półsiostra ł, dzisiaj już nie żyjąca (Panie, świeć nad jej duszą!), miała maleczkie dziecko. Daremnie prosiła, by jej pozwolił dnia tego zostać doma dla opieki nad tym drobiazgiem. Wygnał ją na pole i już. Wzięła to dziecko z sobą i położyła na miedzy... Ona tego nie widziała, ale ten pan widział, jak koło południa tąż miedzą przeszedł krasnal ze swoim niemowlęciem, przyjrzał się leżącemu tam dzieciątku i zamienił je: podłożył własne, a wziął onej krewniaczki mojej. To maleczkie krasniątko rozwrzeszczało się wniebogłosy. Nie wiedząc, że to odmieniec, białka chciała krzyczące dziecko nakarmić piersią. Aliści pan jej na
» Półsostre (kasz.) — dalsza krewna.
to nie pozwolił. Na próżno lamentowała, prosiła. „Rób tak długo, jak ci każę!" — powiedział. Twardy był człek. Cóż miała biedotka robić? Musiała posłuchać. A odmieniec darł się i darł... Pan zaś umyślnie tak kierował, żeby krasnolud z powrotem odmienił dzieci: żeby wziął swoje z miedzy, a oddał zabrane przedtem mojej krewniaczce. I tak się stało. Krasnal zwrócił jej dziecko,, po czym zaraz uciekł z własnym. Ale dziecko białki było pobite, bo mściwe kras-niąta chciały, aby ludzkie dziecko tyle wycierpiało, co ich krasniątko umordowane płakaniem. I dopiero teraz pan powiedział białce, jak z tym wszystkim było... — To nawet nie był taki zły — mruknął ktoś.
Skończywszy opowieść stara Dorota już do drzemki się zabierała, gdy spośród słuchaczy ozwał się któryś trafiając innym w smak:
— A powiedzcie, babinko, coś jeszcze.
— Ale dalej o krasniątach! O krasniątach! — wołali inni.
— No, dobrze, jeszcze jedna powiastka, która jest prawdą — zgodziła się gburka. — Dobrze pomnę, było to w czasach, kiedy byłam dopiero młódką. Moja matinka opowiadała, że jej siostra, niby moja ciotka, miała dziecko jeszcze nie ochrzczone. Kiedyś rano patrzą, a tu z zapiecka wyłazi krasnią i chce ono ciotczyne dziecko wykraść. Ale ciotka była mądra niewiasta: wiedziała, co w takim razie robić. Miała w domu różne święcone rzeczy: święcone zielsko, święconą wodę. Rzuciła źdźbłem na krasnala, pokropiła oną wodą, i fer-tyk: czmychnął niby mysz przed ko-
16
tem. Wielce musieli kiedyś ludzie mieć się na baczności, póki ich dziecka były nie ochrzczone, bo na takie właśnie dziecka krasniąta ino czyhały... Teraz może się trochę zmieniło na lepsze, a może nie...
¦
6. Czary
Oj, umiała stara Dorota Rucko z Wierzchucina bajać, to umiała! W swoim stuletnim życiu widziała niemało, to prawda. Atoli inni ludzie, może nie mniej wiekowi, a przez pół nawet tego nie wiedzieli, co ona. Z Wierzchucina to tylko jeden Frąc Ceynowa, jej bliski sąsiad, mógł się z nią równać, i Józef Ceynowa z Karlikowa puckiego, a i to nie za bardzo, lubo wszystkie Ceynowy silne w rozumie i gębie. Niech się tylko paru ciekawych ludzi z jej pokolenia ł czy z sąsiadów zbierze, już babinka Ruckowa wśród nich zasiada i gawędzi, gawędzi tak mądrze i tak słuchaczy zadziwia, że wprost bierze zazdrość. Bo przecie każdy by takowej zdatności pragnął. Tak i teraz. Dali babince z pół kwa-
1 „Pokolenie" po kaszubsku znaczy tyle, co najbliższa rodzina.
terki gorzałczyny z arakiem na odwagę, na rozjaśnienie rozumu — wypiła, zakąsiła wędzoną rybką, gębusię, już taką drobną, jak suszona gruszka, utarła i, zarumieniona, może by się zaraz zdrzemnęła, gdyby nie natarczywe wołanie zewsząd: — Babinko, a opowiedzcie no co ze swojej głowy, bo macie tam chyba całą kopalnię powiastek! Rozejrzała się po izbie, otrząsnęła z senności i jęła mówić — nawet dość ochoczo:
ii???-??????????iiiiiiii?ii?i?i?iiiiii?iiii???'ih ił
— Widzę tu dziewczęta i parobków z Tyłowa. To wam opowiem coś o ludziach z tej wioski... Mieszkał tam kiedyś wielki pan, co zwał się Nie-mojewski, dziedzic elegantnego majątku i dworu. W pobliżu niego zaś żył sobie stateczny gbur, co go nazywano Klepień, może dlatego, że lubił wiele gadać, ozorem klepać, a może dlatego, że bidę klepał... Od pewnego czasu tym dwu sąsiadom bydło poczęło padać i żadnej na to rady zrazu nie mieli, choć znachorów i weteryniarzów przyzywali cięgiem. Gbur jak to gbur, nie bardzo mógł
17
Klepień gospodarkę zostawić i we świecie ratunku szukać. Ale panu to furda kilkanaście mil dokądś jechać. Więc se dziedzic Niemojewski wsiadł do własnego powozu, z własnym woźnicą a drugimi służebnikami i pojechał do Gdańska, do sławnego tam czarnoksiężnika po ratunek dla ginącego dobytku... Hej, wy, młodzon-ki i starsze, a nie kurzta tej tabaki tak wiele, bo dychać trudno: nadymione niczym w smołami! Kiedy posłusznie pogasili faje i papierochy, wówczas Dorota ciągnęła dalej:
— No, i ten gdański czarnoksiężnik za dobrą płata pokazał panu Niemo-jewskiemu czarownicę, która i jemu, i Klepieniowi na dobytku szkodziła. A wiecie wy, jak mu ją pokazał? Ano we zwierciadle, w takiem czarnoksięskim lustrze, i czarodziejskim sposobem: dziedzic tyłowski w ono lustro spojrzał i zamiast siebie zobaczył tamtą czarownicę! Wtedy czarnoksiężnik powiedział, że aby dobytek przestał marnieć, on musi tej czarownicy wykłuć oczy. Mieszkała ona niedaleko Karlikowa, we wsi Sepała. Później zamieszkała tam rodzina Kąkolów. Moja ciotka (Panie, świeć nad jej duszą!) mieszkała z tą czarownicą w jednej chałupie... Mąt niejaki powstał w izbie, bo wspólne zamieszkiwanie z czarownicą nie mogło ujść bez echa. Ale zaraz ciekawość uciszyła ludzi.
— Tak, nie jest mi dziwno, że wy się dziwujecie — mówiła dalej staruszka. — Bo i ja dawniej, kiedym pierwszy raz o tym usłyszała, tom omal z ławy nie spadła z zadziwienia... Pewnego dnia ta czarownica siadła se wedle pieca, żeby się o-
grzać, i mówi do mojej ciotki: „O-grzejcie się i wy". Ciotka usiadła takoż, a czarownica nagle poczyna wrzeszczeć: „O, moje oczy! O, moje oczy! Wykłuł mi je!" Iście, krew broczy. „Co ci to? Kto taki?" — woła ciotka. A czarownica odpowiada: „Zaciął mnie różdżką w oczy, zaciął!" „Kto? Jak?" „Czarnoksiężnik! Na odległość, z daleka!" W istocie czarnoksiężnik wykłuł oczy czarownicy na odległość, swoją sztuką czarodziejską, bo go pan Niemojewski nakłonił i przekupił, żeby czarownica nie marnowała mu dobytku.
— Piękna powiastka! — pochwalił ktoś.
— To nie powiastka, ino prawda! — obruszyła się starecha. — A wiecie wy, co dalej było? Miałam wam nie mówić przez wzgląd na jedną tu osobę. Ale pojęłam, że się nie obrazi, bo od tamtych wydarzeń pięćdziesiąt lat już upłynęło i tamto straciło wszelaką wagę... Otóż ta czarownica, oślepiona przez gdańskiego czarnoksiężnika, miała dla jednego dziewczęcia miskę jadła zaprawionego o-czarowaną purtką *, żeby onemu dziewczęciu urok zadać, nie wiem dlaczego. Kiedy tak czeka na to dziewczą, nadchodzi jej sin i ową strawę, mając ją za swoją, zjada. I zaraz chycił się za brzuch. Bo przecie było w misce zadane temu dziewczęciu. Od tej pory chłopik chudł, sechł, aż rychło pomarł. To dziewczą zaś, dla którego zadane miało być, żyje po dziś dzień w Karlikowie.
1 Purtka (kasz.) — środek na przeczyszczenie albo smród. Tutaj: jakaś nieczystość, trucizna „do zadawania".
18
— A któż to? — pytali ludzie stamtąd. — Wyjawcie, babinko!
— A Róża Smerling spod Góry Zamkowej — odparła Dorota.
— O, już ona je przez siedemdziesiąt lat stara!
— Tak. To, co o zadanym jadle mówiłam, działo się ponad pół wieku temu!
Długo rozważali losy Róży, bo i krewni jej, i sąsiedzi tu byli. A kiedy do cna wysnuł się ten wątek, poprosili babinkę jeszcze o jakąś „prawdę", „powiastkę" czy „bajdę".
— No, dobra, jeszcze mi zdziebełko tchu'ostało — zgodziła się z uśmiechem. — A będzie to taka prawda, jak przedtem... Słuchajcie...
Żył w Swiecinie jeden pazerny chłop. Kiedy ciężko zachorował i nie było już dla niego ratunku, jeszcze miał nadzieję, że bodaj chory pożyje. Postanowił więc ukryć wszystkie swoje pieniądze, aby nikomu się nie dostały. Wziął je raz po kryjomu do stodoły i tam zakopał pod rycheł-tem, czyli przegrodą między klepiskiem a sąsiekiem. Ukończywszy to kopanie, zwrócił się do czarta z zaklęciem: „Czarcie zatracony, tu, na tym miejscu, daję ci te pieniądze! Ale pamiętaj: nikomu tych pieniędzy nie dawaj, aż ja je własną ręką stąd wygrzebię!" Nie wiedział, że widzi go i słyszy jakiś łagas1, wędrowny owczarz, nocujący właśnie w tej stodole. Może nawet miał on łagas jakie łajdastwo z białką tego chorego gbura. Bo kiedy ów pomarł ze swojej choroby, owczarz zaraz opowie-
1 Łagas (kasz.) — włóczęga.
dział jej o zakopanych pieniądzach i zaklęciu nieboszczyka, wyrzeczonym do diabła. Wzięli tedy oboje tego trupa i jego ręką odkopali ukryte pieniądze. Aż tu spod strzechy odzywa się głos czartowski: „Jeżeli tak rychło chcesz te pieniądze zabrać z powrotem, to po kiego anioła tu zakopałeś?" Natenczas wdowa i owczarz uciekli ze stodoły i nie odkopali do końca tych pieniędzy... I to nie jest powiastka, ino szczera prawda. Koło pieniędzy to się zawdy diabeł kręci. A dawniej jeszcze więcej niż ninia. Ludzie wonczas zakopywali pieniądze w ziemię, to zaś jak gdyby oddawali je diabłu. Te pieniądze czasem diabeł przesusza. Jak się przesuszają, a człowiek najdzie, to mu się widzi, że tam jest ogień bijący w górę płomykami. Kto by, przechodząc mimo takiego miejsca i widząc te ognie, rzucił coś na nie, chodak z prawej nogi, czapkę, nóż czy co insze, to wtedy, jeżeli pieniądze są dobrej wartości, zostaną na wierzchu i czasem można je zabrać, a jeżeli są złej wartości, to chowają się w ziemię na siedem sążni w głąb. Stara Dorota umilkła, ziewnęła, popatrzyła na młódź sechtającą tęsknie, jak by tu owe suszone pieniądze znaleźć, i powiedziała odgadłszy jej myśli:
— A pomnijta o tym, co rzekłam o chodaku z prawej nogi i innych rzeczach: może będzieta mieli szczęście... Ninia zaś idźta z Bogiem do domu, bo i wam, i mnie czas już na zapiecek spać. Powiastki będą kiedy indziej, a i szczerej prawdy w nich nie zabraknie... Kurzawica od morza, ale to kurzawica! Do rana zaspy śniegu po strzechy urosną. Chyba
19
więc i onych pieniędzy dziś nie naj-dzieta. Ale co się odwlecze, to nie uciecze.
7. Wyrok
Malotkowie to znany ród w ziemi puckiej, najbardziej rozgałęziony w Karlikowie. Od wieków tam żyją aż do dziś.
Ongiś, setki lat temu, wydarzyło się Malotkom takie dziwne nieszczęście, o którym wieść przetrwała aż do naszych czasów.
Była właśnie wigilia Bożego Narodzenia. Malotka po wigilijnej wieczerzy, tak coś koło północy, zaszedł do obory — trochę dla dopełnienia obrządku i sprawdzenia, co z bydeł-kiem, a trochę przez ciekawość, której dotychczas żadnego roku nie mógł zaspokoić. Albowiem, wedle starych wierzeń, tej świętej nocy zwierzęta ponoć gadają ludzkim głosem i ludzką mową. Ukrywszy się za drzwiami obory, tak aby go bydlątka nie widziały i były w gadce swobodne, jął podsłuchiwać, nie bardzo wierząc w to, co ludzie bają. Nagle jeden wół przemówił basem do drugiego wołu:
— Najedzmy się do syta, abyśmy nabrali sił, bo jutro z samego rana musimy jechać po trumnę dla naszego gbura.
— Po trumnę dla naszego gbura? Dlaczego? — zdziwił się drugi wół.
— Jeszcze dziś przecie ten nieborak legnie na marach.
— E! Łżesz chyba.
— Wiem na pewno, że nasz gospodarz dzisiejszej nocy umrze. Słysząc taki wyrok, Malotka tak się przejął, że padł trupem na miejscu. Powiadają ludzie, że „ciekawemu pierwszy stopień do piekła". Chyba to i prawda. Bo przecie też losy Ma-lotki byłyby zgoła inne, gdyby nie jego ciekawość. No dobrze, ale bez ciekawości to człowiek niczego by o świecie boskim nie wiedział.
8. Czarownice
Karlikowo to już nie mogło narzekać na brak bajaczy i szołobułkarzy. Miało ich nie mniej chyba niż Wierzchucino. Tutaj tacy Malotkowie czy Ceynowy, tam znowu również Cey-nowy, potem Gryny, Ruckowie... Kto by ich zresztą zliczył! A już Jan Malotka to był zmyślacz nad zmyślacze. Ile on powiastek i szołobułek ludziom naopowiadał, na wołowej skórze by się nie spisało ani na dwóch. I białkę sobie taką dobrał, co by mu w tym kroku dotrzymywała. A przecie światłe ludzie z Malotków. Syna, Józefa, to nawet na profesora gimnazjum w Chełmnie wykierowali. Chociaż ten Józef, ich oczko w głowie, napominał nieraz rodziców, by nie wierzyli w czary, gusła, zabobony, to jednak nie mógł starechów oduczyć powiastkarstwa. Kiedyś przy nim matka, Jewa Ma-lotczyna, tak mówiła:
— Co ninia rzeknę, to nie powiastka, ino rzetelna prawda...
— Zawsze tak, matinko, zastrzegacie, a potem wierutne bajdy wychodzą — mruknął profesor niby niechętnie, a w rzeczy bardzo nawidził matczyne opowiastki. — No, mówcie, matinko, mówcie!
— Byłam kiedyś u Rucków, naszych kumów, trza ci pamiętać, sinku, w Wierzchucinie. Stara Dorota powiedziała mi w tajemnicy, że jedna tam u nich we wiosce białka jest czarownicą. Jak mi powiedziała, która jest tą czarownicą, takem zrazu nie u-wierzyła, bo przecie znam całą rodzinę i wiem, że wszystko poczciwe ludzie... No, i kiedy mi wypadło wra-
cać do Karlikowa, to mi stara Dorota poradziła, żeby nie jechać drogą, nie okrążać Jeziora Żarnowieckiego od strony Rośni, Odargowa i Góry Zamkowej w Krokowie, ino zabrać się ze starym Gryną, co akurat łowi ryby w jeziorze, na brzegu wierzchu-cińskim, to mnie on swoją łodzią na karlikowski brzeg przeprawi, a potem parę wiorst to już sobie przejdę do dom pieszo. Tak też zrobiłam wedle jej rady... Idę przez brzezinkę, co to rośnie za chałupą Józwa Ceynowy, i akurat widzę, że ona białka, która ma być czarownicą, stoi między drzewami, w powietrzu i na ziemi kreśli koła, a potem zaczyna tańcować klaszcząc w dłonie. Tańcuje i tańcuje, mnie zaś nie widzi wcale, bom się w krzewach dobrze ukryła. Bojałam się ruszyć. A jeszcze więcej, kiedy od jeziora nadjechał wóz na to miejsce, gdzie ona tańcowała, na wozie siedziało czarne niby kruk chłopisko z krogulczym nosem. To był purtok M O, Jeże! A ten jego wóz to nie miał wcale kół, w powietrzu tuż nad ziemią płynął niczym łódź po wodzie. I nie konie go ciągnęły, ino kozły. Wsiadła ona białka na ten wóz i ruszyli, po czym zaraz znikli, jak gdyby rozwiali się w powietrzu...
— Ależ z matinki bajaozka! Brawo! Brawo! — huknął profesor.
— Mówię jeszcze raz: nie żadna bajka ni powiastka, ino żywa prawda! Widziałam na własne oczy! — obruszyła się matka.
A i ojciec wziął swoją Jewę w obronę:
1 Przesądni Kaszubi dawniej unikali wyrazu „diabeł", i „diacheł" i używali wyrazów zasępczych: „złi", „purtka", „purtok», „on", „ten".
21
— Co ty mi tu, niby uczały czło- le cyt! — uciszam. — Zaraz może wiek, gadasz, jakbyś nie miał swo- będzie fertich". Wziąłem piask z jej rodzonej maci w poszanowaniu! trzech spiców* (każda spica z jed-Mac to je mac, i fertich!... Ja także nego koła wozu, a więc z trzech kół, ci opowiem dwa zdarzenia, które też ino z lewego przedniego nie) i tym na powiastki wyglądają, a są naj- piaskiem, jak znający to czynią, ob-prawdziwszą prawdą. sypałem konia od łba po ogon, li-
— O, drugi bajacz/ — mruknął Jó- cząc wraz głośno opak od dziewię-zef, ale go nie usłyszeli. ciu do jednego. I co powiecie? Od-Jan Malotka pyknął z fajki raz, dru- czarzyłem go! Od razu pomogło, jak-gi i opowiadał: by ręką odjął!
— Kiedyś, zanim się dorobiłem na Profesor zaśmiał się dobrodusznie, więcej, miałem ino jednego konia, a poklepał ojca po plecach, nawet go dopiero my się ze Strzelna sprowa- kusznął3 czule w policzek, po czym dzili do Karlikowa... Jadę ja raz rano rzekł, a znał przecie na pamięć w pole orać. Za chałupą spotykam wszystkie powiastki i szołobułki oj-jakąś babę obcą, nie z naszych stron, cowe:
Spytała mnie o drogę do Swiecina, — Opowiedzcie no, tatinku, o tych choć domy świecińskie, widoczne z dwu czarownicach w Strzelnie. tego miejsca, były o dwa staja. Od- Stary, zadowolony z takiego żądania, powiędnąłem, pokazałem, a ona mó- rozgadał się na dobre: wi do mnie zamiast po katolicku — Jeszczem był wonczas, mieszkając „Bóg zapłać", po pańsku „dziękuję", w Strzelnie, dziarski chłopik, nieże-Ale to nie wszystko. Patrzy na mo- niały, krótko przed ożenkiem z twojego konia i rzecze: „Macie pięknego ją, Józk, matinką. Bardzo więc za-konia, gospodarzu!" Koń był iście biegałem, żeby nic nie ubyło z rao-jak haman, że za dwa inne mógł jego gburstwa, nawet najlichszy o-starczyć. Aliści, ledwie baba odeszła kruszek. A tu mi zaczęło właśnie i znikła w dołach świecińskich, zaraz ubywać dobytku: stworzenie jęło mi konisko jęło moknąć, tak się po- zdychać. Tak strzelińscy Łabudowie ciło, że bielało od szumu *, nim jesz- naraili mi jedną czarownicę w Sła-cze orkę zacząłem, i nogi przednie wutowie. Zbychna jej było, pomnę mu się zaplatały jedna za drugą, jak jak dziś. Zaprzągłem konia i pojęto bywa, kiedy mają paść od śmier- chałem po nią do Sławutowa. „Do-telnego przemęczenia. Od razu po- brze, zrobię wam od uroku — obie-jąłem, że owa baba rzuciła na niego cała. — Postaram się wam popra-urok, bo miała jakieś takie dziwne wić". Wsiadła na wóz i jedziemy... oczy. Już nie zacząłem orać, ino w Gdyśmy dojechali do gnieżdżewskiej tył zwrot i jadę do dóm, żeby od- granicy, nagle z jasnego nieba, bo czynić uroki. Ledwie się konina do- przecie słonyszko świeciło, strzelił wlókł do zagrody. Rodzina się zbie- tuż przed koniem piorun, ażeśmy o-gła i dalej lamentować, iż my na do- głuchli, a koń spłoszył się tak, tak
robku' a tu taka ™?1?? strata- »??* « Spica (kasz.) - szprycha, drut, iglica. 1 Szum (kasz.) — piana. 3 Kusznąc — pocałować.
22
poniósł, że wywrócił wóz, iżem go ledwo na koła postawił. Taki przy tym jasnym słonyszku sztorm wybuchł, jakiego nigdy w życiu nie widziałem i nie zobaczę. Po siedemkroć, raz za razem, koń ponosił i po siedemkroć obalał wóz. W tej kotłowaninie, w tej nerwacji, nie spostrzegłem, iż Zbychna gdzieś się zapodziała. Kamień, woda. „O, Jeże! Już ze mną koniec! — myślałem. — Chyba i Zbychna przeciw mnie i dlatego to wszystko". Ale, przeżegnawszy się, podciąłem konia i gnam przeciw burzy! Ledwie minąłem całe Gnieżdże-wo, burza, jak nagle wybuchła, tak samo nagle ustała. „To chyba jakieś czary" — pomyślałem. Przyjechałem na granicę Łebczy, patrzę, a Zbychna siedzi na kamieniu i czeka na mnie! „Skądeście się tu wzięli?" — pytam. „Przecie znam drogę, nie taki to znów świat — odpowiedziała i dodała zaraz spokojnie: — A wiecie wy, Malotka, co to był za sztorm przy słonyszku i czystym niebie? To ta zawiscnica Grzymka, łagas pio-ruński, co odczynia w Gnieżdżewie, zrobiła takiego szpasa, by mnie do waszej zagrody nie dopuścić". „Ładny mi szpas!" Ninia już bez zawady poszli my do mojej zagrody. Przed oborą Zbycha powiada: „Dajcie no łopatę!" I wiecie co? Wykopała spod progu obory garnek z sierścią i wsze-lakiem innem świństwem! „Od tego wam dobytek marniał" — rzekła. Wiadomo, że od tego... Odwiozłem ją do Sławutowa, zapłaciłem suto. I wnet mi się z dobytkiem poprawiło, jęło darzyć jak przody... — ..."i o mało się z nią nie ożeniłem", powiedz no — docięła Jewa, od młodości do dzisiaj nie mogąc tego za-
pomnieć. — Bo ta Zbychna szykowny był dziewus i niejednemu we łbie, czarownica a zbereźnica pioruń-ska, zawróciła.
Profesor chełmiński roześmiał się i powiedział: — Ale wy, matinko, szykowniejsza...
9. Wilki
Kiedy się tak gawędziarze z różnych miejscowości Kaszub, jak Ceynowie, Ruckowie, Malotkowie, Grynowie, zbiorą, to dopiero powiastki, szoło-bułki i „zdarzenia prawdziwe" sypią się niby z rękawa. O duchach, zmorach i straszydłach, o czarownicach, czartach i olbrzymach, o dawnych, obecnych i przyszłych czasach... A, Bóg raczy wiedzieć, o czym jeszcze! Rzadko się tak gromadzili, bo przecie trudno o sposobność, która by wszystkim dogadzała. Kiedyś zjechali się w wierzchuciń-skiej gospodzie, a to z dominikańskiego targu w Gdańsku, gdzie korzystnie im ze sprzedażą i kupnem poszło. Nastrój mieli więc przedni, na domiar zaś tu, w Wierzchucinie, gorzałki sobie jeszcze pociągnęli — i
23
dalejże opowiadać! Tym razem o wilkach.
Pierwszy dorwał się do głosu gbur tutejszy, Agust Ceynowa. Tak rzetelnie, to nie wiadomo, czy prawdę gadał, czy nie, bo przecie wilki o-krutnie zmyślne bywają.
— Skarżą się młodzianki i dziewusy dzisiejsze, że wilki im doskwierają
— prawił. — Co tam za wilki dzisiaj! Może się i trafi na Kaszubach jaki lichy wilczina. Ale dawniej w Wierzchucińskiem dopiero były lasy, dopiero były wilcziszcza! Najwięcej zaś na Wierzchucińskim Błocie...
Raz, jeszcze małym chłopikiem, pasłem na skraju, lasu, przy drodze do Karwi, konia, co nam niedomagał (zołzy, ochwat czy inna choroba). Układłem się na trawie i przysnąłem. Budzę się naraz. I co widzę? Koń stoi kole wilka i wcale się go nie boi. Zdrętwiałem i patrzę. I wiecie, co było? To nie do wiary, ale czysta prawda, żebym jutra nie doczekał! Ten wilk łapami zrywa po garści trawy i naszemu koniowi podaje! Aż po kilku razach, gdy koń
wyciągnął szyję po trawę, wilk go cap za gardło i uśmiercił go w moich oczach. Nie mogłem przecie, malecz-ki chłopik, obronić konia przed takim drapieżnikiem. I mnie by rozdarł na sztekji.
— E, chyba zmyślacie, stryju — wyrwał się młodziank kilkunastoletni, żwawy, w oczach płomienny.
— Co za smjałek! — mruczeli ze zgorszeniem zebrani.
Ów śmiałek był to Florek Ceynowa x ze Sławoszyna, uczeń gimnazjum w Chojnicach, wielce przemądrzały syn sławoszyńskiego kowala. Zuchwale rozejrzał się po stareszkach, ani nie mrugnąwszy okiem, choć go ostrzelali złymi spojrzeniami. Krewni i znajomkowie, znali już tego czupur-nego chłopika i nie bardzo go nawi-dzili. A już Ceynowie z Karlikowa, zza Jeziora Żarnowieckiego, to ledwie zadziorę znosili.
— Takiś mądral, Florek, to powiedz, jak się wilki najlepiej łowi — rzekł z krzywym uśmiechem Frąc Malot-ka z Karlikowa, chcąc młokosa złapać i zawstydzić. — No, gadoj, sraj-ku!
Ale niełatwo było wygrać z takowym frantem. Florek z właściwą młokosom przemądrzałością odpowiedział, ale nie od razu, gdyż odpowiedź swoją musiał poprzedzić górnym w uszach prostaczków wstępem:
— To, co mówiliście, stryju, o podawaniu trawy przez-^wilka koniowi, nie może być prawdą, bo zwierzę nie posiada takowych zdolności wniosko-
1 Florian Stanisław Ceynowa (1817-1881) ¦— działacz społeczno-polityczny i pisarz kaszubski.
wania i czynienia podstępów, kojarzenia jak człowiek. Agust Ceynowa, nazwany przez Florka stryjem, ale w rzeczy jakiś dalszy jego krewniak, rzucił się od razu:
— Nie wierzysz mi, cudaku? To ja łżę?
— Nie, tego nie twierdzę — odparł Florian. — Ale się wam, stryju, zdawało.
— Mądral, wszystkie rozumy pozjadał razem ze swoim! Za małe masz wąsy, chłopiku.
— Później zapuszczę je sobie wraz z brodą... Wuj Malotka pytał mnie, jak najlepiej chwytać wilki. Odpowiadam. Otóż trzeba wykopać dół, w środek dna