13887

Szczegóły
Tytuł 13887
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13887 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13887 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13887 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

andriej kurkow kryptonim „pingwin" andriej kurkow kryptonim „pingwin" ,-,.. ¦',.;*:! przekład agnieszka lubomira piotrowska wydawnictwo znak kraków 2004 Tytuł oryginału .i ...... Srnert' postoronnego ' Copyright © 1999 by Diogenes Verlag AG Ziirich Ałl rights reserved . Opracowanie graficzne Witold Siemaszkiewicz Fotografia Autora na 4. stronie okładki Elizabeth Sharp-Kourkov Adiustacja Małgorzata Biernacka Korekta Antoni Henryk Stachowski Łamanie ABRAND Copyright © for the translation by Agnieszka Lubomira Piotrowska Copyright © for this edition by Wydawnictwo Znak, Kraków 2004 ISBN 83-240-0389-4 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni intetnetowej: www.znak.com.pl Rodzinie Sharpów z wdzięcznością poświęcam 1 Najpierw jakiś metr od jego nogi upadł kamień. Wiktor obejrzał się - dwóch osobników patrzyło na niego z głupimi uśmieszkami. Jeden z nich, stojący przy stosie wyrwanych z bruku kamieni, schylił się, wziął do ręki następny brukowiec, i jak gdyby grał w kręgielni, pchnął go w stronę Wiktora. Wiktor ruszył z miejsca i szybkim krokiem, niczym zawodowy cho-dziarz, skręcił za róg. „Byle tylko nie biec!" - powtarzał sobie. Zatrzymał się dopiero koło domu. Spojrzał na wiszący uliczny zegar: dziewiąta wieczór. Wokół było cicho i pusto. Wszedł do klatki schodowej. Teraz już się nie bał. Dziś życie prostych ludzi jest po prostu nudne, nie stać ich na rozrywki. Dlatego bawią się brukowcami. Wieczór. Kuchnia. Mrok. Po prostu wyłączyli prąd, dlatego światło zgasło. W ciemnościach słychać niespieszne kroki pingwina Miszy - trafił do Wiktora rok temu jesienią, kiedy ogród zoologiczny rozdawał głodne zwierzęta każdemu, kto był gotów je wykarmić. Wiktor wziął wówczas pingwina królewskiego. Tydzień wcześniej odeszła od niego kobieta. Czuł się samotny, ale Misza przyniósł ze sobą własną samotność, teraz więc obie samotności po prostu uzupełniały się nawzajem, stwarzając wrażenie raczej wzajemnej zależności niż przyjaźni. Wiktor znalazł świeczkę, zapalił i postawił na stole w słoiku po majonezie. Poetyczne migotanie płomyka kazało mu odnaleźć w półmroku pióro i papier. Usiadł przy stole. Między nim a świeczką leżała kartka papieru. Należało ją czymś zapełnić. Gdyby Wiktor był poetą, na białą kartkę spłynęłaby rymowana strofa, ale nie był poetą, tylko literatem, który utknął gdzieś między dziennikarstwem a błahą prozą. Najlepiej wychodziły mu krótkie opowiadania. Bardzo krótkie. Tak krótkie, że nawet gdyby ktoś mu za nie płacił, nie wyżyłby z tego. Za oknem huknął strzał. Wiktor drgnął, przywarł do szyby, zza której nic nie było widać, po czym wrócił do pisania. Wyobraźnia już tworzyła historię tego strzału. Historia zajęła jedną kartkę - nie mniej i nie więcej. Kiedy rozbrzmiewały ostatnie tragiczne akordy najnowszego opowiadania, znów włączono prąd. Rozbłysła wisząca u sufitu lampa. Wiktor zdmuchnął świecę. Wyjął z lodówki mrożonego mintaja i włożył do miski Miszy. ; , : 2 Nazajutrz Wiktor przepisał na maszynie świeże opowiadanko, pożegnał się z pingwinem i poszedł do redakcji nowego czasopisma, które publikowało mnóstwo rozmaitych tekstów, od przepisów kulinarnych do przeglądu nowości postradziec-kiej estrady. Nieźle znał redaktora naczelnego tej gazety - parę razy zdarzyło im się tęgo popić, po czym redakcyjny kierowca odwoził Wiktora do domu. Redaktor przywitał go z uśmiechem, poklepując po ramieniu. Poprosił sekretarkę, by zaparzyła kawę, i od razu przebiegł utwór oczami profesjonalisty. - No nie, stary - powiedział w końcu. - Nie obraź się. To nie przejdzie. Tu by trzeba albo więcej krwi, albo w ogóle o czymś innym, o jakiejś dziwnej miłości. Zrozum, że opowiadanie gazetowe to gatunek sensacyjny. Wiktor pożegnał się, nie czekając już na kawę. Nieopodal mieściła się redakcja gazety „Wiadomości Stołeczne". Nie miał szansy dostać się do jej redaktora naczelnego, zajrzał więc do działu kultury. - Właściwie nie drukujemy literatury pięknej - życzliwie powiedział staruszek, szef działu. -Ale proszę zostawić. Różnie to bywa. Może wejdzie do któregoś z piątkowych numerów. Wie pan, dla równowagi. Jak jest za dużo złych informacji, to czytelnik szuka czegoś neutralnego. Przeczytam! Staruszek zbył gościa wizytówką i powrócił do zawalonego papierami biurka. Dopiero wtedy Wiktor uświadomił sobie, że redaktor nie poprosił go nawet do gabinetu. Cała rozmowa odbyła się w progu. ¦¦,..: 3 Dwa dni później zadzwonił telefon. - Sekretariat redaktora naczelnego „Wiadomości Stołecznych" - wyrecytował dźwięczny kobiecy głos. - Łączę z redaktorem. Słuchawkę przejął ktoś inny. - Wiktor Aleksiejewicz? - zapytał męski głos. -Tak. - Może pan dzisiaj do nas podjechać? Ma pan czas? - Ależ oczywiście - odpowiedział Wiktor. - Mam czas. - W takim razie wyślę po pana samochód. Niebieski żyguli. Proszę podać adres. Wiktor podyktował swój adres. Redaktor w końcu nawet się nie przedstawił, tylko pożegnał, mówiąc: „Do zobaczenia". „Czyżby chodziło o opowiadanie? - zastanawiał się Wiktor, wybierając z szaty koszulę. - Nie, to raczej niemożliwe... Po co im takie opowiadanie? Chociaż, cholera ich wie!" Za kierownicą niebieskiego żyguli stojącego przed klatką schodową siedział bardzo uprzejmy mężczyzna. Doprowadził Wiktora do samego naczelnego. - Igor Lwowicz - przedstawił się redaktor, podając rękę. -Miło mi pana poznać. Naczelny bardziej przypominał podstarzałego sportowca niż pismaka. Całkiem możliwe, że był sportowcem, chociaż po prawdzie w jego spojrzeniu można było dostrzec pewną dozę ironii, za którą stoją raczej intelekt i wykształcenie niż długie treningi w hali. - Proszę spocząć! Może koniaczku? - Jego słowom towarzyszył wielkopański gest. - Nie, dziękuję. Jeśli można prosić kawę... - powiedział Wiktor, zasiadając w skórzanym fotelu przed szerokim biurkiem. Redaktor skinął głową. Następnie podniósł słuchawkę i powiedział: „Proszę dwie kawy". -Wie pan - znów odezwał się, obdarzając Wiktora przyjaznym spojrzeniem - całkiem niedawno wspominaliśmy pana, aż tu wczoraj przychodzi do mnie nasz Borys Leonidowicz -szef działu kultury - i mówi: „Proszę rzucić na to okiem!". I podaje mi pańskie opowiadanko. Niezłe opowiadanko... I wtedy akurat przypomniałem sobie, czemuż to o panu rozmawialiśmy. No i postanowiłem poznać pana bliżej... Wiktor słuchał i uprzejmie kiwał głową. A Igor Lwowicz, odczekawszy chwilę, uśmiechnął się i mówił dalej: - Panie Wiktorze, chciałby pan u nas pracować? 10 - A jaki byłby zakres moich obowiązków? - zapytał Wiktor, który już zawczasu zląkł się nowej dziennikarskiej katorgi. Igor Lwowicz właśnie chciał to wyjaśnić, gdy weszła sekretarka z tacą, postawiła na stole filiżanki z kawą i cukiernicę. Redaktor urwał odpowiedź, tak jakby wstrzymał oddech, czekając, aż sekretarka wyjdzie. - Sprawa jest poufna - powiedział. - Potrzebujemy utalentowanego autora nekrologów, mistrza krótkiej formy. żeby było treściwie, zwięźle i dość niebanalnie. Rozumie pan? - spojrzał z nadzieją na Wiktora. - Czyli moim zadaniem będzie dyżurowanie w redakcji na wypadek czyjejś śmierci? - cicho i ostrożnie zapytał Wiktor, jakby obawiał się odpowiedzi twierdzącej. -Ależ skąd! Praca jest o wiele bardziej interesująca i odpowiedzialna. Trzeba będzie stworzyć od zera kartotekę „krzyżyków" - jak my tu nazywamy nekrologi - jeszcze żyjących osób, od znanych deputowanych do parlamentu i kryminalistów po ludzi kultury. Ale chciałbym, żeby pan pisał tak, jak jeszcze nigdy nikt nie pisał o zmarłych. Sądząc po pańskim opowiadaniu, chyba da pan sobie radę. - A jak będzie z zapłatą? - zainteresował się Wiktor. - Zaczniemy od trzystu dolarów, nienormowany czas pracy. Tylko zawsze powinienem być zorientowany, kto tam jest w pańskiej kartotece. Żaden nagły wypadek samochodowy nie może pana zaskoczyć! I jeszcze jeden warunek. Będzie pan musiał pisać pod pseudonimem. To zresztą leży w pańskim interesie. - Ale pod jakim pseudonimem? - zapytał Wiktor bardziej sam siebie niż redaktora. - Niech pan coś wymyśli, no a jeżeli nic nie przyjdzie panu do głowy, może pan na razie podpisywać: „Grupa Przyjaciół". Wiktor odpowiedział skinieniem głowy. 11 W domu, przed snem, Wiktor pił herbatę i rozmyślał o śmierci. Myślało mu się przyjemnie, bo też w nastroju był świetnym, nawet raczej na wódkę niż herbatę. Ale nie miał wódki. Zaproponowano mu wspaniałą grę. I chociaż jeszcze nie wiedział, jak będzie wypełniać swoje nowe obowiązki, to już miał przedsmak czegoś nieznanego i niezwykłego. Po ciemnym korytarzu plątał się pingwin, od czasu do czasu natykając się na zamknięte drzwi kuchni. W końcu Wiktor poczuł się winny i wpuścił go. Pingwin zatrzymał się koło stołu. Miał prawie metr wzrostu, co pozwalało mu dokładnie obejrzeć leżące na stole przedmioty. Spojrzał na filiżankę z herbatą, następnie przeniósł wzrok na Wiktora. Przyjrzał mu się wnikliwie niczym doświadczony funkcjonariusz odpowiednich służb. Wiktor miał ochotę zrobić dla Miszy coś miłego, poszedł więc do łazienki i puścił do wanny zimną wodę. Na dźwięk lejącej się wody pingwin przy-człapał i nie czekając, aż wanna będzie pełna, przechylił się i wskoczył do niej. Rano Wiktor zajechał do redakcji ,Wiadomości" po kilka praktycznych rad od redaktora naczelnego. - W jaki sposób dobierać bohaterów? - zapytał. -Prosta sprawa. Proszę się przyjrzeć, o kim piszą gazety. Sam pan może szukać i wybierać - ojczyzna przecież nie zna wszystkich swych bohaterów - niejeden woli zachować incognito... Wieczorem Wiktor nakupil mnóstwo różnych gazet, wrócił do domu i usiadł przy kuchennym stole. Już wstępna lektura dała mu pożywkę do rozważań, toteż podkreślił nazwiska Bardzo Ważnych Osób i zaczął przepisywać je do grubego zeszytu. Zanosiło się na to, że będzie miał sporo pracy - z kilku raptem gazet wypisał około sześćdziesięciu nazwisk. 12 Potem pił herbatę i znów rozmyślał, tym razem o samym gatunku. Wydawało mu się, że już wie, jak go przekształcić w coś bardzo żywego, żywego a jednocześnie sentymentalnego, tak by nawet prosty rolnik, czytając o nieznanym mu zmarłym, uronił łzę. Nazajutrz Wiktor wybrał bohatera pierwszego „krzyżyka". Pozostało tylko prosić o błogosławieństwo redaktora naczelnego. 5 O pół do dziesiątej rano, po „błogosławieństwie" Igora Lwowicza, filiżance kawy i uroczystym wręczeniu legitymacji służbowej, Wiktor kupił w budce butelkę finlandii i skierował kroki do gabinetu byłego pisarza, a obecnie deputowanego, Aleksandra Jakornickiego. Deputowany ucieszył się, kiedy usłyszał, że chce się z nim spotkać korespondent „Wiadomości Stołecznych". Od razu poprosił sekretarkę, żeby odwołała dalsze spotkania i nikogo więcej nie wpuszczała. Wiktor rozsiadł się wygodnie, a na stole postawił butelkę fińskiej wódki i dyktafon. Deputowany tak samo zręcznie ustawił po obu stronach butelki dwa kryształowe kieliszki. Jakornicki mówił swobodnie, nie czekając na pytania. Opowiadał o swojej pracy w parlamencie i o dzieciństwie, i o tym, jak w czasie studiów zorganizował grupę komsomolską. Przy końcu butelki pochwalił się swoimi wyjazdami do Czernoby-la. Podkreślił, że najprawdopodobniej Czernobyl pozytywnie wpłynął na jego potencję, co w razie wątpliwości mogą potwierdzić: żona - nauczycielka w prywatnej szkole, oraz kochanka - śpiewaczka Opery Narodowej. Na pożegnanie nawet się uściskali. Na Wiktorze deputowa-ny-pisarz zrobił wrażenie osoby bardzo żwawej, wręcz nazbyt 13 żwawej jak na potrzeby nekrologu. Ale o to właśnie chodzi: każdy nieboszczyk jeszcze niedawno należał do świata żywych, nekrolog powinien więc zatrzymać choćby resztki ciepła stygnącego ciała. Niedobrze, gdy jest beznadziejnie ponury. Po powrocie do domu Wiktor szybko napisał nekrolog -postawił „krzyżyk" na deputowanym: dwie strony ciepłego opowiadania o żywym i grzesznym człowieku. Nawet nie musiał odsłuchiwać nagrania z dyktafonu - zbyt świeżo miał wszystko w pamięci. Igor Lwowicz przeczytał rano tekst i poweselał. -Wyższa szkoła jazdy! - powiedział. - żeby tylko mąż tej śpiewaczki przemilczał sprawę... „Dziś nad jego stratą może boleć niejedna kobieta, lecz my, pamiętając również o nich, przekażmy wyrazy naszego głębokiego współczucia żonie i jeszcze jednej kobiecie, której głos, wznosząc się ponad kopułę Opery Narodowej, dźwięczał dla niego, choć słyszalny był dla wszystkich!". Pięknie! Oby tak dalej! Świetnie! - Igorze Lwowiczu - zwrócił się do niego ośmielony Wiktor. - Trochę brakuje mi informacji, a jeśli zacznę z każdym przeprowadzać wywiad, stracę na to zbyt dużo czasu. Może w naszej gazecie jest jakaś kartoteka... Naczelny uśmiechnął się. - Oczywiście, że jest - powiedział. - Sam chciałem ci to zaproponować. W dziale kryminalistyki. Powiem Fiodorowi, żeby ci udostępnił materiały! Życie Wiktora samo się ułożyło i dopasowało do pracy. Wiktor starał się, jak mógł. Dobrze, że Fiodor z działu kryminalistyki dzielił się z nim wszystkim, co miał. A miał sporo, 14 poczynając od imion kochanków i kochanek Bardzo Ważnych Osób, kończąc na konkretnych grzeszkach tychże postaci oraz innych zdarzeniach z ich życia. Krótko mówiąc, Wiktor brał właśnie od niego brakujące elementy z życiorysów, które, niczym indyjskie przyprawy korzenne, zmieniały „krzyżyk" z konstatacji smutnego faktu w potrawę dla smakoszy. Regularnie zostawiał na stole naczelnego kolejne porcje tekstów. Wszystko układało się pomyślnie. W kieszeni figlarnie pobrzękiwały pieniądze, niezbyt duże, ale w zupełności wystarczające skromnym potrzebom Wiktora. Jedyne, co go czasem męczyło, to brak popularności, niechby nawet anonimowej. Zbyt żywotni byli jego bohaterowie. Z ponad setki opisanych „do końca" Bardzo Ważnych Osób żadna nie miała zamiaru odchodzić z tego świata ani nawet zachorować. Rozmyślania te nie zakłócały Wiktorowi rytmu pracy. Pilnie przeglądał prasę, wypisywał nazwiska, zagłębiał się w biografiach. Ojczyzna powinna usłyszeć o swych bohaterach - wciąż to sobie powtarzał. Był listopadowy wieczór. Za oknem padał deszcz. Misza znów zażywał zimnej kąpieli, a Wiktor rozmyślał akurat o żywotności swoich bohaterów. Nagle zadzwonił telefon. - Pański numer dostałem od Igora Lwowicza - powiedział zachrypnięty męski głos. - Musimy porozmawiać, mam do pana sprawę. Słysząc imię sympatycznego redaktora, Wiktor chętnie zgodził się na spotkanie. Pół godziny później witał w swoim domu mężczyznę w wieku około czterdziestu pięciu lat, zadbanego, gustownie ubranego. Gość przyszedł z butelką whisky. Od razu usiedli przy kuchennym stole. - Misza! - przedstawił się gość, na co Wiktor zareagował uśmiechem i od razu się zawstydził. 15 - Przepraszam, ale tak się nazywa mój pingwin - powiedział. - Mam starego przyjaciela, jest bardzo chory... - odezwał się gość. -To mój rówieśnik, przyjaźnimy się od dzieciństwa. Nazywa się Siergiej Czekalin. Chciałbym zamówić u pana jego nekrolog... Weźmie to pan na siebie? - Oczywiście - odrzekł Wiktor. - Ale potrzebuję faktów z jego życia, przydałyby się jakieś intymne szczegóły. - Nie ma problemu - skwitował Misza. - Wiem o nim wszystko. Mogę opowiedzieć... - Bardzo proszę. - Jest synem ślusarza i przedszkolanki. Od dziecka marzył o motocyklu, więc w końcu po ukończeniu szkoły kupił sobie mińsk, ale musiał w tym celu dokonać paru kradzieży... Dziś bardzo wstydzi się swojej przeszłości. Co prawda, jego dzień dzisiejszy nie wygląda wiele lepiej. Jesteśmy kumplami, zajmujemy się zakładaniem i likwidacją spółek, tylko że mnie to wychodzi, a jemu - nie. Niedawno odeszła od niego żona i został zupełnie sam. Nigdy nie miał nawet kochanki. - Jak się nazywała żona? - Lena... W ogóle nic mu się nie układa, w dodatku zdrowie szwankuje... - A co dokładnie? - Podejrzenie raka żołądka i wieczne kłopoty z prostatą. - No, a co było największym marzeniem jego życia? - zapytał Wiktor. - Największym? Srebrny lincoln, którego nigdy nie będzie miał... Rozmawiali przy butelce whisky; ten koktajl słów i alkoholu sprawił, że poczuli, jakby przy stole razem z nimi siedział ktoś trzeci: Siergiej Czekalin, porzucony przez żonę nieudacznik, pozostawiony sam sobie ze słabym zdrowiem oraz niespełnionym marzeniem - srebrnym lincolnem. 16 - Kiedy mogę przyjechać? - zapytał w końcu Misza. - Choćby jutro. Kiedy wyszedł, Wiktor usłyszał z ulicy dźwięk zapalanego silnika. Wyjrzał przez okno i zobaczył, jak sprzed klatki schodowej odjeżdża lincoln srebrnego koloru - długi i majestatyczny. Wiktor nakarmił pingwina mrożoną flądrą, przygotował dla niego wannę z zimną wodą i wrócił do kuchni, gdzie zasiadł do pisania zamówionego nekrologu. Przez okienko między łazienką a kuchnią dochodził plusk wody, Wiktor uśmiechał się więc, kreśląc plan „krzyżyka" i myśląc o pingwinie, tak lubiącym czystą zimną wodę. 7 Jesień — to najlepszy czas na pisanie nekrologów. To czas więdnięcia, smutku, grzebania się w przeszłości. Zima zachęca do życia - tyle radości jest w orzeźwiającym mrozie, śniegu iskrzącym się w słońcu. Ale do zimy pozostawało jeszcze parę tygodni, a przez ten czas można było zrobić niezły zapas na przyszły rok. Zapowiadało się dużo pracy. Za oknem znów padał deszcz, kiedy zjawił się Misza-nie--pingwin. Przeczytał zamówiony nekrolog. Był wyraźnie zadowolony. Wyjął portfel i zapytał: „Ile?". Wiktor wzruszył ramionami - na razie otrzymywał miesięczne wynagrodzenie. - Posłuchaj - powiedział Misza. - Za dobrze wykonaną robotę należy się dobra zapłata. Trudno było się z tym nie zgodzić, Wiktor skinął zatem głową. Misza się zastanowił. 17 -W najgorszym wypadku powinieneś dostać dwa razy więcej niż najdroższa prostytutka... Pięćset dolców wystarczy? Uzależnienie honorarium od maksymalnej stawki prostytutki nie spodobało się autorowi, ale kwota jak najbardziej go satysfakcjonowała. Znów skinął głową, a Misza wypłacił mu pięć studolarowych banknotów. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to podeślę ci jeszcze paru klientów! - zaproponował Misza. Wiktor nie miał nic przeciwko temu. Misza-nie-pingwin wyszedł. Za oknem dłużył się szary deszczowy poranek. Otworzyły się drzwi i w progu stanął pingwin. Postał tak chwilę, podszedł do swojego pana, przytulił się całym ciałem do jego kolan i zamarł w takiej pozycji. Wiktor pogłaskał ukochanego zwierzaka. 8 Nocą Wiktor zapadł w niezbyt głęboki sen, słyszał więc, jak po mieszkaniu snuje się cierpiący na bezsenność pingwin. Wałęsał się i pozostawiał wszystkie drzwi otwarte. Czasem wydawało się, że pingwin przystaje i ciężko wzdycha niczym starzec zmęczony życiem i samym sobą. Rano zadzwonił Igor Lwowicz i poprosił o przyjazd do redakcji. Przy filiżance kawy omówili stan bieżący kartoteki „krzyżyków". W zasadzie naczelny był zadowolony. - Jest jedno małe niedopatrzenie - mówił. - Nasi przyszli nieboszczycy mieszkają w Kijowie. Rzecz jasna, stolica jak odkurzacz wsysa wszystkich mniej lub bardziej wybitnych ludzi, ale przecież każde miasto ma swoje znakomitości. 18 Wiktor słuchał uważnie, od czasu do czasu kiwając głową. - Wszędzie mamy swoich korespondentów - kontynuował naczelny - którzy już gromadzą dla nas potrzebne informacje. Trzeba będzie tylko pojechać i zebrać wszystko, czego zdołali się dowiedzieć. Poczta jest niepewna, nawet faks, niczemu nie można do końca ufać, a tym bardziej powierzać takich spraw. No właśnie, chciałbym pana poprosić o przyłączenie się... - Do czego? - przerwał mu Wiktor. - Trzeba by się przejechać w parę miejsc po te wszystkie materiały... Najpierw do Charkowa, potem do Odessy, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Na rachunek redakcji oczywiście... Wiktor wyraził zgodę. Na dworze znów siąpił deszcz. Po drodze do domu Wiktor zaszedł do baru, zamówił pięćdziesiątkę koniaku i podwójną kawę. Chciał się rozgrzać. W kawiarni było cicho i pusto. Atmosfera sprzyjała marzeniom, albo przeciwnie - wspomnieniom. Wiktor skosztował koniaku. Znajomy zapach połaskotał nozdrza. „Prawdziwy!" - ucieszył się. Miła chwila w kawiarni. Pewnego rodzaju antrakt między przeszłością a przyszłością, z kieliszkiem koniaku i filiżanką kawy, nastrajał Wiktora romantycznie. Nie czuł się samotny i nieszczęśliwy. Był pełnowartościowym gościem, zaspokajającym swoją niewielką potrzebę wewnętrznego ciepła. Pięćdziesiątka prawdziwego koniaku - i już ciepło płynie w dwóch przeciwległych kierunkach - w górę, do głowy, i na dół - w nogi. Myśli zwalniają tempo. Kiedyś Wiktor marzył o karierze powieściopisarza, jednak nawet nie rozpoczął pracy nad powieścią. Co prawda, gdzieś w teczkach leżało kilka niedokończonych rękopisów. Ale taki już ich los - na zawsze pozostaną nieukończone. Nie miał po 19 prostu szczęścia do muz. Z jakiejś przyczyny nie zatrzymywały się w jego dwupokojowym mieszkaniu na tyle długo, żeby mógł doprowadzić choćby jedną powieść do końca. W tym właśnie tkwiła przyczyna niepowodzeń z owym gatunkiem. Muzy były zadziwiająco niestałe. Może sam był sobie winny, wybierając właśnie je. W każdym razie kiedy zostawał sam na sam z pingwinem, uprawiał krótką formę, za którą teraz nieźle mu płacono. Kiedy już solidnie się rozgrzał, wyszedł z kawiarni. Nadał padało. Dzień był pochmurny i słotny. Po drodze do domu kupił kilogram mrożonego łososia -dla Miszy. Przed wyjazdem do Charkowa Wiktor musiał rozwiązać problem - z kim zostawić pingwina. Z pewnością stworzenie zniosłoby spokojnie trzydniową samotność, ale Wiktor się martwił. Przebiegł w myślach wszystkich znajomych - przyjaciół niestety nie miał - ale wszyscy ci ludzie byli właściwie obcy, toteż nie chciał ich o nic prosić. Podrapał się w głowę i podszedł do okna. Kropił deszcz. Pod klatką schodową jakiś milicjant rozmawiał ze staruszką-sąsiadką. Wiktor roześmiał się, przypomniawszy sobie stary kawał o pingwinie i milicjancie. Podszedł do nocnej szafki, na której stał telefon. Wziął do ręki notes i odnalazł tam numer dzielnicowego. - Młodszy lejtnant Fiszbajn, słucham - odpowiedział wyraźny męski głos na drugim końcu linii telefonicznej. - Przepraszam - Wiktor zaczął się jąkać, szukając odpowiednich słów - mam do pana prośbę... Mieszkam w pańskim rejonie... 20 - Coś się stało? - przerwał mu dzielnicowy. - Nie. Proszę tylko nie pomyśleć, że to dowcip. Rzecz w tym, że wyjeżdżam na trzy dni na delegację i nie mam z kim zostawić pingwina... - Wie pan co - dzielnicowy mówił spokojnym, stanowczym głosem. - Niestety nie mam gdzie trzymać pańskiego pingwina, mieszkam z mamą w kawalerce... - Pan mnie źle zrozumiał - zaniepokoił się Wiktor. - Chciałem tylko poprosić, żeby pan przyszedł parę razy do mnie i dał mu jeść... Zostawię panu klucze... - Zgoda. Proszę podać swój adres i nazwisko, wpadnę do pana. Będzie pan w domu koło trzeciej? - Tak, będę. Wiktor usiadł w fotelu. Niewiele ponad rok temu na szerokim podłokietniku fotela siadywała przy nim Ola, miniaturowa blondynka z sympatycznym zadartym noskiem i wiecznie pełnymi wyrzutu oczami. Czasami kładła głowę na jego ramieniu i jakby zasypiała, pogrążając się w marzeniach, w których, całkiem możliwe, nie było dla niego miejsca. Miał pozwolenie na rzeczywistą obecność. Ale nawet i w tym realnym świecie rzadko czuł się jej potrzebny. Była milcząca i zamyślona. Co zmieniło się od momentu, gdy się wyprowadziła , nie mówiąc nawet dlaczego? Teraz obok stał pingwin Misza. Milczący, ale czy też zamyślony? Czym jest zamyślenie? Może to tylko słowo opisujące spojrzenie? Wiktor pochylił się i zajrzał w oczy pingwina. Uważnie się przyglądał, szukając w nich oznak zamyślenia, lecz widział jedynie smutek. Dzielnicowy przyszedł za kwadrans trzecia. Zdjął buty i wszedł do pokoju. Jego wygląd nie odpowiadał nazwisku. Młody, szeroki w barach mężczyzna, o jasnych włosach i niebieskich oczach, o głowę wyższy od Wiktora, bardziej pasowałby 21 do drużyny piłki ręcznej niż do milicji, ale to właśnie on był dzielnicowym. - No, to gdzie ten pański zwierzak? - zapytał Wiktora. - Misza! - zawołał Wiktor i pingwin wygrzebał się ze swojego kącika, zza ciemnozielonej kanapy. Podszedł do Wiktora i z zainteresowaniem popatrzył na milicjanta. - No co tam, Misza - powiedział do niego Wiktor. Następnie zwrócił się do dzielnicowego. - Przepraszam, jak się pan nazywa? - Siergiej. Wiktor zatrzymał wzrok na dzielnicowym. - Dziwne - powiedział. -Wcale nie wygląda pan na Żyda... - Bo nie jestem Żydem - uśmiechnął się dzielnicowy. -Moje prawdziwe nazwisko brzmi Stiepanienko... Wiktor wzruszył ramionami i przeniósł wzrok na pingwina. - Misza - powiedział. - Ten pan nazywa się Siergiej i będzie ci dawał jeść, kiedy wyjadę. Potem Wiktor pokazał Siergiej owi, gdzie co leży i dał mu zapasowe klucze do mieszkania. - Proszę się nie martwić - powiedział na odchodnym dzielnicowy. - Wszystko będzie w porządku! 10 W Charkowie było mroźno. Wiktor wysiadł z pociągu i od razu zrozumiał, że na spacer po mieście się nie wybierze - jest zbyt lekko ubrany. Zameldował się w hotelu „Charków" i zadzwonił do korespondenta ,Wiadomości", by uprzedzić o swoim przybyciu. Umówili się na spotkanie w kawiarni pod Operą. 22 Zbliżał się wieczór - czas spotkania. Chcąc nie chcąc, Wiktor poszedł więc ulicą Sumską do Opery, czując, jak skóra na twarzy napina się od mrozu, a palce drętwieją mu z zimna w kieszeniach krótkiego kożuszka. Szare miasto nachylało się nad chodnikiem, a przechodnie spieszyli się, jakby w obawie, że lada chwila runą domy albo zaczną odpadać od nich balkony, co zresztą już dawno przestało kogokolwiek dziwić. Jeszcze parę minut drogi, potem trzeba będzie zejść do podziemnych labiryntów pod Operą zapełnionych barami, sklepami i restauracjami. Znaleźć tam dwukondygnacyjną kawiarnię ze sceną i usiąść na górze przy balustradzie, twarzą do sceny. Tak, trzeba będzie wziąć szklankę soku pomarańczowego i puszkę piwa, ale jej nie otwierać. Wiktor spieszył się, chociaż czas spotkania był ustalony z półgodzinną tolerancją - między wpół do siódmej a siódmą. Poganiało go zimno. „Zjem tam coś - myślał po drodze - jakiś kawałek mięsa na ciepło..." Zbliżył się do gmachu teatru i zobaczył wejście do nowoczesnego pasażu. Przejście z ciemności miasta - o wieczornej porze oświetlonego tylko oknami domów- do podziemia rzęsiście oświetlonego witrynami. Na pierwszych schodkach prowadzących w dół stały dwie staruszki z wyciągniętymi po jałmużnę dłońmi i dość młody pijaczek o twarzy, która straciła wyrazistość rysów. Korytarze światła doprowadziły Wiktora pod wejście do kawiarni. Za szklanymi drzwiami siedział ochroniarz w uniformie i czytał książkę. Oderwał się od lektury i przeniósł wzrok na wchodzącego Wiktora. Niezbyt groźnie, raczej po żołniersku zapytał: - Dokąd? 23 - Coś zjeść... - odpowiedział Wiktor. Ochroniarz kiwnął głową i ręką wskazał drogę. Wiktor minął bar, gdzie przy piwie siedziało kilku gości. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że byli na bakier z prawem. Łysy barman spojrzał Wiktorowi w oczy, krzywo się uśmiechnął i skierował jego wzrok gdzieś w drugą stronę, jakby chciał powiedzieć: idź i nie odwracaj się za siebie! Wiktor zobaczył przed sobą jasno oświetloną przestrzeń, która niemalże go przyciągała, przyspieszył więc kroku. Zatrzymał się przy niewielkiej scenie. Po bokach, w pół-okręgu, znajdowały się dwa poziomy stolików - zewnętrzny mniej więcej pół metra wyżej od wewnętrznego. Wiktor podszedł do baru, zamówił sok pomarańczowy i puszkę piwa. - To wszystko? - zapytała barmanka, pulchna tleniona blondynka. - A coś z mięsem dostanę? - w odpowiedzi zadał pytanie. - Bałyk, jajecznica... - wymieniała monotonnym głosem. - W takim razie to wszystko - westchnął głośno. - Dziękuję. Zapłacił, usiadł przy stoliku na górnym poziomie kawiarni, twarzą do sceny. Łyknął trochę soku i poczuł jeszcze większy głód. „Dobra - pomyślał - zjem już w hotelu, tam jest restauracja". Spojrzał na zegarek - dwadzieścia po szóstej. W kawiarni było cicho. Przy sąsiednim stoliku siedziało dwóch Azerów i piło w milczeniu piwo. Wiktor odwrócił się, ogarnął wzrokiem całą kawiarnię i nagle na moment oślepił go jakiś błysk. Zmrużył oczy, potarł je rękoma, znów otworzył i zobaczył wychodzącego chłopaka z aparatem fotograficznym w ręce. 24 Jeszcze raz się obejrzał, próbując zrozumieć: kogóż to przed chwilą fotografowano? Ale w tej części kawiarni prócz niego i dwóch Azerów nikogo nie było. - Czyli chodziło o gości z Kaukazu... - pomyślał i łyknął wodnistego soku pomarańczowego. A czas płynął. W wysokiej szklance zostały ostatnie krople soku. Wiktor spoglądał już na zamkniętą puszkę piwa, zastanawiając się, czy nie wziąć jeszcze jednej i jej nie otworzyć. Do stolika podeszła dziewczyna w dżinsach i skórzanej kurtce. Na głowie miała ciasno zawiązaną rokersowską bandanę, podkreślającą kształt pozbawionej najmniejszego defektu czaszki. Spod supła wystawały kasztanowe włosy zebrane w kucyk. Przysiadła się i skierowała na niego mocno pomalowane oczęta. - Nie czekasz przypadkiem na mnie?- zapytała z uśmiechem. Wiktor drgnął, spiął się i poczuł lekkie zakłopotanie. „Nie - myślał gorączkowo. - Przecież korespondent jest mężczyzną.... Chociaż całkiem możliwe, że przysłał ją w zastępstwie..." Pobieżnie przyjrzał się jej, wzrokiem szukając torby czy teczki, w której mogłaby przynieść potrzebne mu materiały, ale dziewczyna miała przy sobie jedynie miniaturową torebkę, w której nie zmieściłaby się nawet butelka piwa. - To jak, nie masz kaski? Bo czasu chyba ci nie brakuje? -przypomniała o sobie dziewczyna i Wiktor zrozumiał, że nie na nią czeka. - Dziękuję - powiedział. - Pani się pomyliła. - Rzadko się mylę - odezwała się słodkim głosem, wstając od stolika. -Ale różnie to bywa... Wiktor został przy stole sam, odetchnął z ulgą i ponownie spojrzał na zamkniętą puszkę piwa. Potem na zegarek. Za kwadrans siódma. Już czas, by zjawił się korespondent. 25 Ten jednak nie przyszedł. O pół do ósmej Wiktor opróżnił puszkę piwa i wyszedł. Zjadł już w hotelu, w restauracji. Potem poszedł do pokoju i znów zadzwonił do współpracownika „Wiadomości", ale usłyszał tylko długi przerywany sygnał. Oczy już mu się kleiły. Ciepło hotelowego pokoju odprężało i usypiało. Postanowił zadzwonić rano. Położył się do łóżka i od razu zasnął. 11 W Kijowie znów mżyło. Dzielnicowy Siergiej Fiszbajn--Stiepanienko wpadł do mieszkania Wiktora. Zdjął buty. Wszedł do kuchni w zielonych, robionych na drutach skarpetkach. Wyjął z zamrażalnika łososia, przełamał na kolanie i połowę włożył do miski, stojącej na niskim dziecięcym ta-boreciku. - Misza! - krzyknął i nadstawił uszu. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, przeszedł do pokoju gościnnego, następnie do sypialni. Za kanapą, przy ścianie stał Misza - ni to senny, ni to smutny. -No chodź, chodź jeść! - poprosił dzielnicowy. - Niedługo wróci twój pan! Tęsknisz, tak? Chodź! Pingwin bez pośpiechu poczłapał do kuchni, a Siergiej, ostrożnie stąpając, poszedł za nim. Odprowadził go do miski, obserwował początek uczty, po czym z czystym sumieniem wrócił na korytarz, włożył buty, ubrał się i wyszedł na siąpiący kijowski deszcz. „Miło by było, jakby dzień upłynął bez wezwań!" - pomyślał, popatrując na ponure ciężkie niebo. 26 12 Rano obudziły Wiktora dobiegające z ulicy odgłosy bezładnej strzelaniny. Przeciągnął się, spojrzał na zegarek-ósma. Podszedł do okna - na dole stał milicyjny jeep i karetka. Podniósł wzrok i zobaczył błękit nieba i bladożółte słońce, które wysuwało pierwsze promienie zza szarych stalinowskich budowli. Zapowiadał się ładny, pogodny dzień. Wiktor siadł przy stoliku, na którym stał telefon i wykręcił numer korespondenta „Wiadomości Stołecznych". - Halo? - zadźwięczał kobiecy głos. - Słucham? - Mogę rozmawiać z Nikołajem Aleksandrowiczem? - zapytał. - A kto mówi? - Jestem z gazety... ze „Stołecznych"... - powiedział Wiktor, wyczuwając w głosie kobiety napięcie. - Pańskie nazwisko? - zapytał głos. Coś tu było nie tak, toteż Wiktor drżącą ręką odłożył słuchawkę. - Kawa! - podpowiedział sam sobie. - Trzeba wypić kawę. Ubrał się, chlusnął w twarz dwie garści zimnej wody i zszedł do hotelowej restauracji. Podszedł do baru, zamówił podwójną kawę. - Proszę usiąść przy stoliku, zaraz przyniosę - rzekł barman. Wiktor wybrał miejsce w kącie baru i usiadł na miękkim, szerokim, wełurowym pufie przy stoliku ze szklanym blatem. Wyciągnął rękę ku ciężkiej popielniczce z litego szkła. Obrócił ją w zamyśleniu. W lokalu było cicho. Podszedł barman i postawił na stole filiżankę z kawą. - Coś jeszcze? - zapytał. - Nie. Dziękuję. - Wiktor pokręcił głową i spojrzał badawczo na barmana. - Proszę mi powiedzieć, co to za strzelanina była dziś rano? Barman wzruszył ramionami. 27 - Wygląda na to, że zabili dewizową dziwkę... Najwyraźniej obraziła kogoś. Kawa była trochę gorzkawa, ale jej dobroczynne działanie Wiktor poczuł prawie od razu. Znikło uczucie drżenia w palcach i wyhamowały jakieś nerwowe prądy w głowie. Powrócił wewnętrzny spokój. Udało się zebrać myśli. „Nic strasznego się nie stało - usłyszał własne myśli. Były tak przekonujące, że trudno było im nie wierzyć. - Takie jest po prostu życie. Normalne życie. Trzeba w takim razie zadzwonić do naczelnego i zapytać co dalej". Dopił kawę, zapłacił i poszedł do swojego pokoju, by zatelefonować do Kijowa. - Ma pan na dzisiaj bilet powrotny - spokojnie powiedział Igor Lwowicz. - Proszę zatem wracać. Będzie pan dalej zajmował się Kijowem, a z prowincją chwilowo się wstrzymamy... Gdy już zajął swoje miejsce w przedziale, rozłożył zakupiony na dworcu świeży numer ,Wieczornego Charkowa". Przeglądając go, natknął się na kronikę kryminalną, w której drobną czcionką wyliczano niedawno dokonane przestępstwa. W rubryce „Zabójstwa" Wiktor przeczytał: ,Wczoraj około godziny siedemnastej nieznani sprawcy zastrzelili korespondenta «Wiadomości Stołecznych* Nikołaja Agniwcewa. Do incydentu doszło w mieszkaniu ofiary". Opanowało go dziwne uczucie. Opuścił otwartą gazetę na kolana. Gdy pociąg nagle szarpnął, gazeta spadła na podłogę. 13 Wchodząc rano do mieszkania, Wiktor natknął się na dzielnicowego. - A, dzień dobry! - ucieszył się Siergiej Fiszbajn-Stiepa-nienko. - Co pan taki blady... , 28 - Jak tam Misza? - zapytał Wiktor głosem zaszczutego człowieka. - Wszystko w porządku! - uśmiechnął się dzielnicowy. -Oczywiście, tęsknił za panem. A w zamrażalniku nie ma już ryb... - Wielkie dzięki! - Wiktor spróbował uśmiechnąć się z wdzięcznością, ale uśmiech wyszedł kwaśny i pełen bólu. -Mam wobec pana dług! Może wypijemy przy okazji po setce? - Dziękuję. Nie odmówię - milicjant kiwnął głową. - Proszę dzwonić, numer przecież pan zna! A jak trzeba będzie jeszcze kiedyś zaopiekować się ptaszyskiem - proszę się nie krępować! Lubię zwierzęta. Prawdziwe oczywiście, nie te, z którymi mam do czynienia w pracy... Misza ucieszył się na widok swojego pana. Czekał już w przedpokoju, kiedy ten wszedł i zapalił światło. -Witaj, kochany! -Wiktor kucnął i spojrzał w oczy pingwina. Wydawało mu się, że Misza się uśmiechnął. W oczach pingwina rzeczywiście zamigotały wesołe iskierki. Niezdarnie wykonał krok do przodu, w jego kierunku. „Chociaż jedna istota na tym świecie na mnie czeka!" -pomyślał Wiktor. Wyprostował się, zdjął kurtkę i wszedł do pokoju. Pingwin poczłapał za nim. 14 Rano bolała go głowa. Leżał w łóżku i nie miał najmniejszej ochoty wstawać. Budzik wskazywał pół do dziesiątej. Przewracając się z boku na bok z otwartymi oczami, Wiktor zauważył stojącego u wezgłowia pingwina. 29 - O Boże! - westchnął, siadając na łóżku - przecież od wczoraj nie dałem mu jeść! I już nie zwracając uwagi na bolesny szum w głowie i pulsowanie w skroniach, umył się i ubrał. Mroźne powietrze na dworze trochę go orzeźwiło. Najwyraźniej zima deptała mu po piętach od samego Charkowa. „Trzeba będzie zadzwonić do naczelnego... - myślał po drodze. - Powiem, że nie najlepiej się czuję... No i gazety muszę kupić, może mimo wszystko trochę popracuję..." Na stoisku rybnym w delikatesach poprosił o dwa kilogramy mrożonej flądry. Po krótkim wahaniu dokupił jeszcze żywe ryby. Gdy wrócił do domu, napełnił wannę zimną wodą, wpuścił tam trzy srebrzyste karpie i zawołał Misze. Ten popatrzył na pływające w wannie ryby, odwrócił się i podreptał z powrotem do pokoju. Wiktor wzruszył ramionami. Nie rozumiał swojego pupila. Ktoś zadzwonił do drzwi. Wiktor, widząc przez wizjer Miszę-nie-pingwina, otworzył. - Cześć! - powiedział Misza. - Mam parę zamówionek. Co u ciebie? Wiktor kiwnął głową. Przeszli do kuchni. Po chwili przyczłapal do nich pingwin. - A, mój imiennik! - uśmiechnął się gość. - Cześć, cześć! Potem popatrzył na Wiktora. - A coś ty taki ponury? - zapytał. - Chorujesz, czy co? - Tak - Wiktor skinął głową. -1 w ogóle jakoś tak wszystko do dupy... Nie wiedzieć czemu miał ochotę wyżalić się i chociaż coś w nim protestowało przeciwko takiemu zachowaniu, nie mógł się powstrzymać. - Piszę i piszę, a nikt nie widzi moich wysiłków... - mówił, ale 30 głos jego nie był płaczliwy, raczej gniewny, nie oczekiwał współczucia. -Już ponad dwieście stron... I wszystko na próżno... - No, dlaczego na próżno? - przerwał mu Misza-nie-ping-win. - Po prostu piszesz do szuflady, jak wielu pisarzy za dobrych radzieckich czasów. Z tą tylko różnicą, że twoje rzeczy prędzej czy później zostaną opublikowane... Gwarantuję ci to. Wiktor pokiwał głową, rozumiejąc słuszność słów gościa, ale mimo wszystko przypływ niezadowolenia nie kończył się i nie pozwalał mu się uspokoić, czy bodaj uśmiechnąć. - No, a który tekst jest najlepszy, jak myślisz? - z życzliwością zapytał Misza-nie-pingwin. - O Jakomickim - po chwili zastanowienia odpowiedział Wiktor i przypomniał sobie długą biesiadc-wywiad przy butelce fińskiej wódki. - To ten pisarz i deputowany? - dopytywał się Misza. -Tak. - No dobra - powiedział. - Przyniosłem ci tu coś ciekawego. Poczytaj sobie. Wiktor wziął do rąk kilka kartek papieru, przejrzał je. Nieznajome nazwiska, całe linijki biografii, daty. Nie miał ochoty zagłębiać się teraz w te teksty. Kiwnął po prostu głową i odłożył kartki na bok. - Zadzwoń do mnie, jak już będziesz miał to gotowe - poprosił Misza-nie-pingwin, podając mu wizytówkę. 15 Za oknem padał pierwszy śnieg. Wiktor pił kawę i czytał papiery dostarczone parę dni wcześniej przez Miszę-nie-ping-wina. Były to materiały biograficzne dotyczące zastępcy dyrektora Urzędu Skarbowego i właścicielki restauracji „Karpa- 31 ty". Biogramy tej pary były na tyle barwne, że miały szansę stać się nieprzeciętnymi „krzyżykami". Z takimi postaciami można by było spokojnie pisać powieść przygodową, rozmyślał Wiktor. Doskonali bohaterowie negatywni! Ale żeby napisać powieść, potrzeba dużo zupełnie wolnego czasu, którego Wiktorowi brakowało. Co prawda, miał teraz pieniądze, no i pingwina Misze oraz trzy srebrzyste karpie w wannie. Ale czyż to może zastąpić nienapisaną powieść? Przypomniawszy sobie o karpiach, Wiktor wziął kawałek bułki i poszedł do łazienki karmić ryby. Kruszył bułkę, kiedy poczuł nagle czyjś oddech. Odwrócił się i zobaczył Misze, który ze smutkiem patrzył na pływające w wannie karpie. - Co, nie lubisz słodkowodnych? - zapytał pingwina i sam sobie za niego odpowiedział. -No oczywiście, przecież jesteśmy stworzeniem antarktycznym, oceanicznym, i lubimy tylko we własnym sosie... Wiktor wrócił do pokoju i zadzwonił do dzielnicowego. Zaprosił go na rybną ucztę, na wieczór. Za oknem wciąż padał śnieg. Wiktor postawił na stole kuchennym maszynę do pisania i zaczął słowo po słowie szkicować żywe portrety przyszłych nieboszczyków. Praca posuwała się powoli, ale zdecydowanie. Każde słowo było na swoim miejscu i od razu stawało się cząstką niezachwianej konstrukcji, jak fundament piramidy egipskiej. „To nie nadmiar dobrobytu spowodował, iż zmarły wyraził zgodę na zabójstwo swego młodszego brata, w którego ręce wpadła lista akcjonariuszy jeszcze nie sprywatyzowanej fabryki pralek. Za to pomnik wzniesiony przez zmarłego ku czci brata stał się ozdobą cmentarza. Niejednokrotnie życie zmusza nas do zabójstwa, lecz śmierć bliskiego człowieka każe żyć 32 dalej, żyć pomimo to... Wszystko jest wzajemnie powiązane. Wszystko na tym świecie jest połączone naczyniami krwionośnymi. Życie wszystkich ludzi tworzy pewną całość, dlatego śmierć jednej małej komórki mimo wszystko pozwala żyć dalej, jako że liczba żywych komórek zawsze przewyższa liczbę komórek obumarłych..." Dzielnicowy Fiszbajn-Stiepanienko zjawił się na kolacji w dżinsach i czarnym swetrze włożonym na flanelową kraciastą koszulę. Przyniósł butelkę koniaku i paczkę mrożonego dorsza dla Miszy. Kolacja nie była jeszcze gotowa, razem z Wiktorem dosma-żali więc karpie, które w końcu zwolniły łazienkę. Tymczasem w wannie pełnej świeżej zimnej wody pluskał się pingwin. Przy akompaniamencie skwierczącej na patelni ryby obaj panowie słuchali plusku wody i uśmiechali się do siebie. W końcu potrawa była gotowa. Wypili po kieliszku koniaku i zasiedli do kolacji. -Ale ościste! - powiedział Wiktor, jakby przepraszał w imieniu karpia. - To nic - dzielnicowy pokręcił głową. - Za wszystko trzeba płacić... Ona, znaczy ryba, im bardziej oścista, tym smaczniejsza. A pamiętam jak próbowałem mięso wieloryba -w końcu to też, jak by nie było, ryba! Żadnych ości i żadnego smaku... Zapijali karpia koniakiem i spoglądali na płatki śniegu padające w ledwo oświetlonej przez czyjeś okna ciemności. Było w tym spotkaniu coś z noworocznej atmosfery. - A dlaczego mieszkasz sam? - już po bruderszafcie zapytał Siergiej. Wiktor wzruszył ramionami. - Tak wyszło - odpowiedział. - Nie mam szczęścia do kobiet. Same jakieś dziwne mi się trafiały. Ciche, niezauważal- 33 ne. Pomieszka taka i znika... Znudziło mi się to. No to pingwina sobie wziąłem i jakoś od razu lżej mi się zrobiło. Ale on ciągle czegoś smutny... Może lepiej było wziąć psa... Są jednak bardziej uczuciowe, witają szczekaniem, oblizują, ogonem machają... - No co ty! - machnął ręką Siergiej. - Psa trzeba dwa razy dziennie wyprowadzać na spacer, a i zapach rozchodzi się po całym mieszkaniu... Pingwin jest lepszy. A tak w ogóle to czym ty się zajmujesz? - Jestem pisarzem - odpowiedział Wiktor. - Dla dzieci? - Dlaczego akurat dla dzieci? - zdziwił się gospodarz. -Nie. Pisuję do gazety. - Aa - kiwnął głową Siergiej. - Nie lubię gazet. Tylko psują człowiekowi humor. - Też ich nie lubię. A przy okazji, dlaczego masz takie dziwne nazwisko? Fiszbajn... Siergiej westchnął ciężko. - Widzisz, nudno było strasznie, a moja ciotka pracowała w wydziale paszportowym. No i kiedyś postanowiłem zostać Żydem i wyjechać stąd w cholerę. Żydem zostałem bez problemu, po prostu napisałem oświadczenie, że zgubiłem paszport - tak mi poradziła ciotka - a ona już nowy wyrobiła na nowe nazwisko. Potem zobaczyłem, jak żyją emigranci. Nie ma czego zazdrościć. Postanowiłem więc zostać w kraju, a żeby mieć broń - poszedłem na dzielnicowego. Właściwie robota bezpieczna, głównie sprawy obyczajowe, przyjmuję różne głupie skargi. Pewnie, że to nie to, o czym marzyłem. - A o czym marzyłeś? Nieoczekiwanie otworzyły się drzwi do kuchni i w progu zjawił się zupełnie mokry pingwin. Jeszcze skapywała z niego woda. Postał w progu, następnie minął stół, podszedł do swo- 34 jej miski i obrzucił pana pytającym spojrzeniem. Miska była pusta. Wiktor podszedł do lodówki, odłamal kilka zamrożonych fląder, podrobił i włożył do miski. Misza zwiesił głowę nad zamarzniętą rybą i zastygł w takiej pozycji. - Popatrz! - z zainteresowaniem rzekł Siergiej. - Rozmra-ża, jak nic rozmrażaL. Wiktor wrócił na swoje miejsce i też spojrzał na pingwina. - No dobra - Siergiej zmienił temat i wziął do ręki kieliszek. - Wszyscy zasługujemy na lepszą rybę, ale jemy taką, jaka jest... Za przyjaźń! Stuknęli się kieliszkami i wypili. Wiktor poczuł ulgę. Całe to dawne niezadowolenie z siebie i innych poszło w niepamięć, zapomniał nawet o „krzyżykach". Jak gdyby nigdzie nie pracował, tylko żył sobie tak po prostu i układał w myślach powieść, którą kiedyś napisze. Patrzył na Siergieja i miał ochotę się uśmiechać. Przyjaźń? To właśnie to, czego widocznie nigdy nie doświadczył. Tak samo jak prawdziwej namiętności. Tak samo jak nigdy nie miał garnituru z kamizelką. Jego życie było blade i ułomne i nie przysparzało żadnej radości. Nawet pingwin Misza - ten też był jakiś taki smutny, jakby i on znał tylko bladą stronę życia, bez barw i emocji, bez pełnych szczęścia uniesień duszy, bez wzruszeń. - Słuchaj - zaproponował nieoczekiwanie Siergiej. - Wypijmy jeszcze po jednym i chodźmy się przejść. We trójkę! Na dworze było cicho. Zrobiło się późno. Wszystkie dzieci już spały. Latarnie były pogaszone, pierwszy śnieg oświetlało tylko przypadkowo palące się w niektórych oknach światło. Wiktor, Siergiej i Misza powoli weszli na skarpę, na której stały trzy gołębniki. Śnieg chrzęścił pod nogami. Mroźne powietrze kłuło w policzki. 35 - Popatrz no! - odezwał się Siergiej, robiąc kilka kroków naprzód i zatrzymując się przy człowieku, który leżał w zniszczonym niebieskim palcie na śniegu koło gołębników. - Twój sąsiad! Polikarpow. Spod trzydziestki. Trzeba go zaciągnąć do najbliższej klatki schodowej i oprzeć o grzejnik, bo nam zamarznie! Razem chwycili pijanego Polikarpowa za kołnierz palta i pociągnęli do najbliższej kamienicy. Za nimi niepewnym krokiem człapał pingwin. Kiedy Wiktor z Siergiejem wyszli z klatki schodowej, zobaczyli Misze, stojącego oko w oko z wielkim kundlem. Całkiem jakby się obwąchiwali. Widząc zbliżających się ludzi, pies uciekł. 16 Rano Wiktora obudził telefon. - Halo, słucham! - odezwał się do słuchawki ochrypłym, na wpół obudzonym głosem. - Wiktor Aleksiejewicz? Gratuluję! Zaczęło się! Nie obudziłem pana? - Nieważne, i tak już powinienem wstawać - odpowiedział Wiktor, poznając po głosie naczelnego. - A co się stało? - Pierwsza publikacja! A przy okazji, jak samopoczucie? -Już lepiej. - No to proszę przyjechać do redakcji! Omówimy pański sukces. Wiktor umył się, zjadł śniadanie, wypił herbatę. Zajrzał do swego zwierzaka, który jeszcze spał na stojąco w swoim ulubionym kąciku za ciemnozieloną kanapą. Wrócił do kuchni i włożył do miski Miszy mrożone płaty dorsza, po czym ubrał się i wyszedł. 36 Na dworze leżał świeży śnieg. Szaroniebieskie niebo wisiało nisko, niemal tuż nad dachami czteropiętrowych domów. Bvło cicho i niezbyt zimno. Zanim wsiadł do autobusu, kupił świeży numer ,^Viado-mości Stołecznych". Otworzył go już w autobusie, kiedy wygodnie spoczął na miękkim siedzeniu. Przebiegł wzrokiem tytuły, aż w końcu natknął się na prostokątną kolumnę tekstu obwiedzionego czarną grubą ramką. „Zmarł pisarz i deputowany Aleksander Jakornicki. Pusty jest skórzany fotel w trzecim rzędzie sali obrad parlamentu. Niedługo to miejsce zajmie inny człowiek, lecz w se