5440
Szczegóły |
Tytuł |
5440 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5440 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5440 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5440 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Mike Resnick
Bowiem dotkn�am nieba
OD AUTORA
To jest jedno z dw�ch najlepszych opowiada�, jakie
kiedykolwiek napisa�em. Sam pomys� przyszed� mi do g�owy w 1987
roku, podczas wycieczki do Kenii. Dot�d Afryce zawdzi�cza�em
wy��cznie pomys�y powie�ciowe, jednak�e zaledwie kilka tygodni
wcze�niej uko�czy�em "Kirinyag�" i nagle wsz�dzie wok� zacz��em
dostrzega� kolejne opowie�ci do tego cyklu, b�agaj�ce, by
si� nimi zaj��. Po dw�ch dniach pobytu w Kenii mia�em ju� gotowy
tytu� i zarys akcji, wieczorem w dniu powrotu do Stan�w siad�em
do pisania i zako�czy�em je nast�pnego dnia. Gotowy tekst
wys�a�em Edowi Fermanowi, kt�ry natychmiast zamie�ci� go w "The
Magazine of Fantasy and Science Fiction".
"Bowiem dotkn�am nieba" zosta�o nominowane do Nebuli i
Hugo w kategorii najlepszego opowiadania, zdoby�o nagrod� w
Japonii, zwyci�y�o w kilku plebiscytach czytelnik�w i
pojawi�o si� w licznych antologiach - liczniejszych nawet
ni� jego, nagrodzony Hugo, poprzednik.
Cykl o Kirinyadze
Mike Resnick
Bowiem dotkn�am nieba
(For I Have Touched The Sky)
Dawno, dawno temu ludzie mieli skrzyd�a.
Ngai, spogl�daj�cy samotnie na �wiat ze swego tronu na
szczycie Kirinyagi, kt�r� ludzie zw� dzi� G�r� Keni�, obdarzy�
ludzi zdolno�ci� latania, aby mogli dosi�gn�� soczystych owoc�w
na najwy�szych ga��ziach drzew. Jednak�e pewien cz�owiek, syn
Gikuju, pierwszego z ludzi, ujrza� or�a i s�pa szybuj�cych
wysoko na niebie i rozpostar�szy swe skrzyd�a, do��czy� do nich.
I kr��y� tak, coraz wy�ej i wy�ej, a� wkr�tce wzni�s� si� ponad
wszystkie inne skrzydlate istoty.
Nagle Ngai wyci�gn�� sw� r�k� i pochwyci� syna Gikuju.
- C� uczyni�em, �e �ci�gn��e� mnie z nieba? - spyta� syn
Gikuju.
- Mieszkam na szczycie Kirinyagi, bowiem nie ma na �wiecie
wy�szej g�ry - odpar� Ngai - i �aden m�� nie mo�e wznie�� swej
g�owy ponad moj�.
To m�wi�c, Ngai oderwa� skrzyd�a synowi Gikuju, odebra� je
te� wszystkim ludziom, aby ju� nigdy nie mogli wznie�� si� ponad
jego g�ow�.
Dlatego w�a�nie wszyscy potomkowie Gikuju spogl�daj� na
ptaki z t�sknot� i zawi�ci�, i dlatego nie jadaj� ju� soczystych
owoc�w z najwy�szych ga��zi drzew.
Na Kirinyadze, nazwanej tak na pami�tk� g�ry, kt�r� Ngai
obra� sobie za siedzib�, �yje wiele ptak�w. Przywie�li�my je tu
wraz z innymi zwierz�tami, kiedy podpisali�my umow� z Rad�
Eutopii i opu�cili�my Keni�, kraj, kt�ry ju� dawno przesta�
cokolwiek znaczy� dla prawdziwych cz�onk�w plemienia Kikuju.
Nasz nowy �wiat sta� si� domem dla marabuta i s�pa, strusia i
rybo�owa, wik�acza, czapli i wielu innych gatunk�w. Nawet ja,
Koriba, kt�ry jestem mundumugu - szamanem - zachwycam si�
kolorami ich pi�r i znajduj� pociech� w �piewie. Sp�dzi�em
niejedno popo�udnie, siedz�c przed moj� bom�, oparty o star�
akacj�, obserwuj�c t�cz� barw i s�uchaj�c melodyjnych pie�ni
ptak�w zlatuj�cych si�, aby zaspokoi� pragnienie w
przep�ywaj�cej przez nasz� wie� rzece.
W�a�nie takiego popo�udnia na d�ugiej, kr�tej �cie�ce
��cz�cej moj� bom� z wiosk� pojawi�a si� Kamari, dziewczynka,
kt�ra nie osi�gn�a jeszcze wieku obrzezania. W r�kach nios�a
co� ma�ego i szarego.
- Jambo, Koribo - powita�a mnie.
- Jambo, Kamari - odpar�em. - Co mi przynios�a�, dziecko?
- To. - Pokaza�a mi m�odego soko�a kar�owatego, kt�ry
szarpa� si� s�abo w jej d�oniach. - Znalaz�am go w shambie mojej
rodziny. Nie mo�e lata�.
- Wygl�da na doros�ego - zauwa�y�em, podnosz�c si� z ziemi.
Nagle dostrzeg�em, �e jedno ze skrzyde� ptaka sterczy pod
dziwnym k�tem. - Ach! Ma z�amane skrzyd�o.
- Czy potrafisz go uzdrowi�, mundumugu? - spyta�a Kamari.
Pobie�nie zbada�em skrzyd�o, podczas gdy Kamari trzyma�a
g�ow� m�odego soko�a tak, aby nie m�g� mnie dziobn��. Po chwili
cofn��em si�.
- Owszem, potrafi�, Kamari - odrzek�em. - Ale nie mog�
sprawi�, by zn�w lata�. Skrzyd�o si� zro�nie, lecz ju� nigdy nie
b�dzie do�� silne, by unie�� jego ci�ar. My�l�, �e powinni�my
go zg�adzi�.
- Nie! - wykrzykn�a, tul�c do siebie ptaka. - Ty go
wyleczysz, a ja si� nim zaopiekuj�!
Przez chwil� przygl�da�em si� soko�owi, po czym
potrz�sn��em g�ow�.
- Nie b�dzie chcia� �y� - stwierdzi�em wreszcie.
- Czemu?
- Poniewa� szybowa� wysoko, unoszony ciep�ym wiatrem.
- Nie rozumiem. - Kamari zmarszczy�a brwi.
- Je�li ptak cho� raz dotkn�� nieba - wyja�ni�em - nigdy
ju� nie zadowoli si� �yciem na ziemi.
- Sprawi�, by czu� si� zadowolony - oznajmi�a z
determinacj�. - Ty go wyleczysz, a ja zaopiekuj� si� nim i
b�dzie �y�.
- Ja go wylecz�, a ty si� nim zaopiekujesz - odpar�em. -
Ale - doda�em - nie b�dzie �y�.
- Jakiej zap�aty ��dasz, Koribo? - spyta�a rzeczowo.
- Nie pobieram op�at od dzieci. Jutro odwiedz� twojego
ojca. On mi zap�aci.
Z uporem pokr�ci�a g�ow�.
- To m�j ptak. Ja ci zap�ac�.
- Doskonale - odpar�em, podziwiaj�c jej hart ducha, bowiem
wi�kszo�� dzieci i wszyscy doro�li l�kaj� si� swego
mundumugu i nigdy nie o�mieliliby si� otwarcie sprzeciwi� jego
zdaniu. - Przez miesi�c ka�dego ranka i popo�udnia b�dziesz
sprz�ta� moj� bom�, s�a� koce i nape�nia� wod� tykw�.
Dopilnujesz te�, aby nigdy nie zabrak�o mi drew na opa�.
- To sprawiedliwa zap�ata - stwierdzi�a Kamari po chwili
namys�u. - A co, je�li ptak umrze, zanim minie miesi�c?
- W�wczas b�dziesz mia�a nauczk�, �e mundumugu wie wi�cej
ni� ma�a kikujska dziewczynka.
Stanowczo wysun�a podbr�dek.
- On nie umrze. - Zawaha�a si�. - Czy teraz nastawisz mu
skrzyd�o?
- Tak.
- Pomog� ci.
Pokr�ci�em g�ow�.
- Ty zbudujesz klatk�, w kt�rej go zamkniemy, je�li bowiem
za wcze�nie spr�buje poruszy� skrzyd�em, znowu je z�amie, a
wtedy b�d� musia� go zabi�.
Poda�a mi ptaka.
- Nied�ugo wr�c� - obieca�a i pobieg�a w stron� swojej
shamby.
Zanios�em soko�a do mojej chaty. By� zbyt s�aby, by walczy�
i bez wi�kszych problem�w da� sobie zawi�za� dzi�b. Nast�pnie
zabra�em si� do nastawiania zranionego skrzyd�a. Przywi�za�em je
mocno do korpusu ptaka, aby nie m�g� nim porusza�. Sok�
zaskrzecza� z b�lu, gdy ustawia�em z�amane ko�ci, poza tym
jednak obserwowa� mnie tylko czujnie i po dziesi�ciu minutach
operacja dobieg�a ko�ca.
Kamari wr�ci�a w godzin� p�niej, d�wigaj�c w d�oniach
niewielk� drewnian� klatk�.
- Czy jest dostatecznie du�a, Koribo? - spyta�a.
Unios�em klatk� i obejrza�em uwa�nie.
- Nawet niemal za du�a. Sok� nie mo�e porusza� skrzyd�em
a� do zro�ni�cia si� ko�ci.
- Nie b�dzie nim rusza� - obieca�a. - Ani na moment nie
spuszcz� go z oka. B�d� go obserwowa� przez ca�y dzie�.
- Przez ca�y dzie�? - powt�rzy�em z rozbawieniem.
- Tak.
- Kto zatem sprz�tnie moj� bom�, kto nape�ni wod�
tykw�?
- Przynios� go tu ze sob� - odpar�a.
- Kiedy zamkniesz w niej ptaka, klatka stanie si� znacznie
ci�sza - przypomnia�em jej.
- Gdy dorosn�, przyjdzie mi nosi� na plecach znacznie
wi�ksze ci�ary. B�d� przecie� uprawia� pola mojego m�a i
zbiera� drewno na opa�. Przyda mi si� praktyka. - Urwa�a. -
Czemu si� �miejesz, Koribo?
- Nie przywyk�em do tego, by poucza�y mnie nieobrzezane
dzieci - odpar�em weso�o.
- Wcale ci� nie poucza�am - oznajmi�a z godno�ci�. -
Wyja�nia�am tylko.
Unios�em d�o�, aby os�oni� oczy przed promieniami
popo�udniowego s�o�ca.
- Nie boisz si� mnie, ma�a Kamari?
- A powinnam?
- Jestem przecie� mundumugu.
- To oznacza jedynie, �e nikt nie dor�wnuje ci m�dro�ci�. -
Dziewczynka wzruszy�a ramionami i rzuci�a kamykiem w kurczaka,
kt�ry podszed� do klatki. Ptak odbieg�, piszcz�c gniewnie. -
Kiedy� b�d� taka m�dra jak ty.
- Naprawd�?
Przytakn�a z pewn� siebie min�.
- Ju� teraz umiem liczy� lepiej ni� m�j ojciec. Pami�tam
te� r�ne rzeczy.
- Jakie na przyk�ad? - spyta�em, odwracaj�c si� lekko,
bowiem nag�y gor�cy powiew wznieci� wok� nas tuman kurzu.
- Przypominasz sobie histori� o miodowniku, kt�r�
opowiedzia�e� dzieciom w wiosce przed por� deszczow�?
- Owszem.
- Potrafi� j� powt�rzy�.
- Chcesz powiedzie�, �e j� pami�tasz?
Gwa�townie potrz�sn�a g�ow�.
- Mog� j� powt�rzy� - s�owo w s�owo.
Usiad�em, krzy�uj�c nogi.
- Pos�uchajmy zatem - mrukn��em, spogl�daj�c w dal na dw�ch
m�odych ch�opc�w, zaganiaj�cych krowy.
Kamari zgarbi�a plecy, jakby nagle poczu�a na nich brzemi�
lat, po czym zacz�a m�wi�, dok�adnie na�laduj�c moje gesty. Jej
g�os brzmia� niczym m�odzie�cza wersja mojego w�asnego.
- Na Kirinyadze �yje ma�y br�zowy ptak-miodownik - zacz�a.
- Jest bardzo podobny do wr�bla i r�wnie przyja�nie nastawiony.
Czasem mo�e przylecie� do waszej bomy i zawo�a� was, a kiedy
wyjdziecie, uleci w g�r� i poprowadzi was do pszczelego gniazda.
Tam zaczeka, a� zbierzecie traw�, podpalicie j� i odymicie
pszczo�y. Pami�tajcie jednak, aby zawsze - zaakcentowa�a
ostatnie s�owo, tak jak ja uczyni�em to wcze�niej - zostawi� mu
troch� miodu, je�li bowiem zabierzecie wszystko, nast�pnym razem
zaprowadzi was prosto w paszcz� fisi, hieny, albo mo�e na
pustyni�, gdzie nie znajdziecie ani kropli wody i umrzecie z
pragnienia. - Sko�czywszy sw� opowie�� wyprostowa�a si� i
u�miechn�a z dum�.
- Widzisz?
- Owszem - odpar�em, odganiaj�c wielk� much�, kt�ra
przysiad�a mi na policzku.
- Powt�rzy�am dok�adnie?
- Jak najbardziej,
Spojrza�a na mnie z namys�em.
- Mo�e kiedy umrzesz, te� zostan� mundumugu.
- Czy wygl�dam na bliskiego �mierci?
- No c� - odrzek�a Kamari - jeste� bardzo stary, zgarbiony
i pomarszczony, i za du�o sypiasz. Ale wola�abym, �eby� jeszcze
nie umiera�.
- Postaram si� spe�ni� twoje �yczenie - mrukn��em z ironi�.
- A teraz zanie� swojego soko�a do domu.
Zamierza�em w�a�nie poinstruowa� j�, co ma robi�, lecz
Kamari ubieg�a mnie.
- Dzisiaj nic ju� nie zje. Ale od jutra zaczn� dawa� mu
du�e owady i co najmniej jedn� jaszczurk� dziennie. Poza tym
zawsze musi mie� �wie�� wod�.
- Jeste� bardzo bystra, Kamari.
Dziewczynka ponownie u�miechn�a si� do mnie i odbieg�a w
stron� swojej bomy.
Powr�ci�a o �wicie nast�pnego dnia, taszcz�c ze sob�
klatk�. Postawi�a j� w cieniu, po czym nape�ni�a niewielkie
naczynko wod� z jednej z moich tykw i wsun�a do �rodka.
- Jak si� dzi� miewa tw�j ptak? - spyta�em, przysuwaj�c si�
do ognia, bo cho� in�ynierowie planetarni Rady Eutopii zapewnili
Kirinyadze klimat identyczny z kenijskim, s�o�ce nie zd��y�o
jeszcze ogrza� porannego powietrza.
Kamari zmarszczy�a brwi.
- Wci�� nie chce je��.
- Zje, kiedy dostatecznie zg�odnieje - zapewni�em j�,
cia�niej owijaj�c si� kocem. - Przywyk� do tego, �e spada z
nieba na swoje ofiary.
- Przynajmniej pije wod� - zauwa�y�a.
- To dobry znak.
- Czy nie m�g�by� rzuci� zakl�cia, kt�re od razu by go
uleczy�o?
- Jego cena by�aby zbyt wysoka - odpar�em, bowiem
przewidzia�em to pytanie. - Tak jest lepiej.
- Jak wysoka?
- Zbyt wysoka - uci��em. - Czy nie masz nic do roboty?
- Ju� id�, Koribo.
Przez nast�pnych kilka minut krz�ta�a si� wok�, zbieraj�c
drwa i nape�niaj�c tykw� wod� z rzeki. Potem znikn�a w �rodku
chaty, sprz�taj�c j� i uk�adaj�c porz�dnie koce. Po chwili
wynurzy�a si� stamt�d z ksi��k� w d�oni.
- Co to jest, Koribo?
- Kto ci pozwoli� dotyka� rzeczy, nale��cych do mundumugu?
- zapyta�em surowo.
- Jak mam je uk�ada� bez dotykania? - odpowiedzia�a, nie
okazuj�c strachu. - Co to jest?
- Ksi��ka.
- Co to jest ksi��ka, Koribo?
- To nie twoja sprawa - o�wiadczy�em. - Od�� j� na
miejsce.
- Powiedzie� ci, co o tym s�dz�? - spyta�a.
- M�w - pozwoli�em, ciekaw, co odpowie.
- Pami�tasz znaki, jakie rysujesz na ziemi, kiedy rzucasz
ko��mi, aby sprowadzi� deszcz? Przypuszczam, �e ksi��ka to zbi�r
takich znak�w.
- Bystra z ciebie dziewczynka, Kamari.
- M�wi�am przecie� - stwierdzi�a z irytacj�, oburzona, �e
nie zaakceptowa�em z g�ry prawdziwo�ci jej s��w. Przez moment
przygl�da�a si� ksi��ce, po czym unios�a j� ku mnie. - Co
oznaczaj� te znaki?
- R�ne rzeczy - odpar�em.
- Jakie rzeczy?
- Kikuju nie musz� tego wiedzie�.
- Ty jednak wiesz.
- Bo jestem mundumugu.
- Czy jeszcze kto� na Kirinyadze umie odczytywa� znaki?
- Wasz w�dz, Koinnage, i dw�ch innych wodz�w - przyzna�em
niech�tnie, �a�uj�c, �e w og�le da�em si� wci�gn�� w t� rozmow�,
bowiem domy�la�em si�, do czego zmierza.
- Ale wy wszyscy jeste�cie starzy! Powiniene� nauczy� mnie
tej sztuki, �eby po waszej �mierci kto� nadal potrafi� je
odczyta�.
- Znaki nie s� wa�ne - odpar�em. - Zosta�y stworzone przez
Europejczyk�w. Przed ich przybyciem do Kenii Kikuju nie
potrzebowali ksi��ek; teraz, na Kirinyadze, kt�ra jest naszym
w�asnym �wiatem, tak�e ich nie potrzebujemy. Po �mierci
Koinnagego i pozosta�ych wodz�w wszystko b�dzie tak, jak kiedy�.
- Czy to z�e znaki?
- Nie - wyja�ni�em. - Nie s� z�e. Po prostu dla Kikuju nie
maj� �adnego znaczenia. To znaki bia�ego cz�owieka.
Poda�a mi ksi��k�.
- Przeczytasz mi jeden z nich?
- Po co?
- Jestem ciekawa, jakie znaki kre�lili biali ludzie.
Przygl�da�em si� jej przez d�u�sz� chwil�, pr�buj�c podj��
decyzj�. Wreszcie skin��em g�ow�.
- Ten jeden jedyny raz. Nigdy wi�cej.
- Nigdy wi�cej - przytakn�a.
Otwar�em ksi��k�, wyb�r poezji el�bieta�skiej w przek�adzie
na suahili i na chybi� trafi� wybra�em jeden wiersz:
P�jd� ze mn�, zosta� moj� mi��,
I�by nam wsp�lnie dni s�odzi�o
Wszystko, czym tchn� doliny, gaje,
Szczyty g�r, bory i ruczaje.
Si�dziemy u �r�dlanej wody,
Tam, gdzie pasterze poj� trzody;
Nurt b�dzie bystrym blaskiem miga�,
Ptak nam za�piewa sw�j madryga�.
Z p�atk�w r� b�dziesz mie� pos�anie,
Baldachim d�b�w nad nim stanie;
Wianek ci b�dzie czepkiem, cienki
Li�� mirtu - p��tnem twej sukienki.
Pasek z powoju splot�, ale
Zdobny w bursztyny i korale:
Je�li to wszystko ci� zn�ci�o,
P�jd� ze mn�, zosta� moj� mi��. *
Kamari zmarszczy�a brwi.
- Nie rozumiem.
- Uprzedza�em ci� - odpar�em. - A teraz od�� ksi��k� na
miejsce i doko�cz sprz�tanie. Pami�taj, �e opr�cz pracy tutaj
masz jeszcze obowi�zki w shambie ojca.
Skin�a g�ow� i znikn�a we wn�trzu chaty, jednak po kilku
minutach wypad�a na dw�r, podniecona.
- To jednak opowie��! - wykrzykn�a.
- Co takiego?
- Znak, kt�ry odczyta�e�! Nie rozumiem wielu s��w, ale to
historia o wojowniku, prosz�cym pann�, aby zosta�a jego �on�! -
urwa�a. - Tylko �e ty, Koribo, opowiedzia�by� j� lepiej. Znaki
nie wspominaj� nawet o fisi, hienie i mambie, krokodylu, kt�ry
czai si� w rzece i mo�e po�re� wojownika wraz z �on�. Mimo
wszystko to jednak historia! S�dzi�am, �e znaki kryj� w sobie
jedno z zakl�� mundumugu.
- Jeste� bardzo m�dra - zauwa�y�em. - Nie�atwo pozna�, �e
to opowie��.
- Przeczytaj jeszcze jedn�! - poprosi�a z zapa�em.
Potrz�sn��em g�ow�.
- Nie pami�tasz o naszej umowie? Jeden jedyny raz. Nigdy
wi�cej.
Spu�ci�a wzrok, zamy�lona. Nagle jej oczy rozb�ys�y.
- A zatem naucz mnie odczytywa� znaki.
- To wbrew prawom Kikuju - odpar�em. - Kobietom nie wolno
czyta�.
- Czemu?
- Obowi�zkiem kobiety jest uprawia� pola, mle� ziarno,
rozpala� ogie�, tka� ubrania i rodzi� m�owi dzieci - odpar�em.
- Ale ja nie jestem jeszcze kobiet� - wtr�ci�a Kamari -
tylko ma�� dziewczynk�.
- Jednak�e staniesz si� kobiet� - wyja�ni�em - a kobietom
nie wolno czyta�.
- Wi�c naucz mnie teraz. Kiedy stan� si� kobiet�, wszystko
zapomn�.
- Czy orze� zapomina, jak ma lata�, albo hiena - jak
zabija�?
- To niesprawiedliwe.
- Owszem - odrzek�em - ale s�uszne.
- Nie rozumiem.
- Wyt�umacz� ci zatem - odpar�em. - Usi�d�, Kamari.
Przycupn�a na ziemi naprzeciwko mnie i nachyli�a si� z
uwag�.
- Wiele lat temu - zacz��em - Kikuju mieszkali w cieniu
Kirinyagi, g�ry, kt�r� Ngai obra� sobie za siedzib�.
- Wiem - wesz�a mi w s�owo. - A potem zjawili si�
Europejczycy i zbudowali swoje miasta.
- Przerywasz mi.
- Przepraszam, Koribo, ale znam ju� t� histori�.
- Nie ca�� - poprawi�em. - Przed przybyciem Europejczyk�w
�yli�my w harmonii z nasz� krain�. Hodowali�my byd�o i orali�my
pola, rodzili�my do�� dzieci, by zast�pi� zmar�ych ze staro�ci i
chor�b oraz tych, kt�rzy polegli w wojnach z Masajami, Wakambami
i Nandimi. Nasze �ycie by�o proste, lecz znajdowali�my w nim
spe�nienie.
- I wtedy zjawili si� Europejczycy!
- Wtedy zjawili si� Europejczycy - zgodzi�em si� - i
przynie�li ze sob� nowe zwyczaje.
- Z�e zwyczaje.
Pokr�ci�em g�ow�.
- Dla nich nie by�y wcale z�e. Wiem, bo studiowa�em w
europejskich szko�ach. Jednak�e ich zwyczaje nie pos�u�y�y
Kikuju, Masajom, Wakambom, Embu, Kisi i pozosta�ym szczepom.
Ujrzeli�my ich stroje i wzniesione przez nich budynki, a tak�e
maszyny, kt�rych u�ywali, i zapragn�li�my sta� si� takimi jak
oni. Ale nie jeste�my Europejczykami. Ich zwyczaje nie s�
naszymi i nie pasuj� do nas. Nasze miasta sta�y si� brudne i
zat�oczone, �yzne ziemie wyja�owia�y, zwierz�ta wymar�y, a rzeki
sp�yn�y trucizn�. Wreszcie, kiedy Rada Eutopii zezwoli�a nam
przenie�� si� na Kirinyag�, porzucili�my Keni� i przybyli�my tu,
aby zn�w �y� w zgodzie z dawnymi zwyczajami, zwyczajami, kt�re
s�u�� Kikuju - urwa�em. - Niegdy� Kikuju nie mieli j�zyka
pisanego i nie umieli czyta�, a poniewa� tu, na Kirinyadze,
staramy si� stworzy� prawdziwy �wiat Kikuju, trzeba, by nasz lud
nie uczy� si� czytania i pisania.
- Ale co jest dobrego w tym, �e nie umiemy czyta�? -
zaoponowa�a Kamari. - Fakt, i� nie potrafili�my tego przed
przybyciem Europejczyk�w, nie oznacza jeszcze, �e to co� z�ego.
- Dzi�ki czytaniu pozna�aby� inne sposoby my�lenia i �ycia.
�ycie na Kirinyadze przesta�oby ci wystarcza�.
- Ty jednak umiesz czyta�, a nie czujesz niezadowolenia.
- Jestem mundumugu - odpar�em. - Starczy mi m�dro�ci, aby
wiedzie�, �e wszystko, co czytam, to k�amstwa.
- Ale k�amstwa nie zawsze s� z�e - upiera�a si� Kamari. -
Opowiadasz je przecie� ca�y czas.
- Mundumugu nie ok�amuje swojego ludu - powiedzia�em
surowo.
- Nazywasz je historiami, na przyk�ad histori� lwa i
zaj�ca, albo opowie�ci� o tym, jak powsta�a t�cza, ale to
przecie� k�amstwa.
- Nie - odrzek�em. - To przypowie�ci.
- Czym jest przypowie��?
- Rodzajem historii.
- Prawdziwej?
- W pewnym sensie.
- Skoro w pewnym sensie jest prawdziwa, to jest te�
cz�ciowo k�amstwem, czy� nie? - naciska�a i zanim zd��y�em co�
powiedzie�, ci�gn�a dalej: - A skoro mog� s�ucha� k�amstw,
czemu nie wolno mi ich czyta�?
- Ju� ci wyja�ni�em.
- To niesprawiedliwe - powt�rzy�a.
- Nie - zgodzi�em si� - ale prawdziwe i na d�u�sz� met�
pos�u�y dobru Kikuju.
- Nadal nie rozumiem, czemu to ma by� dobre - poskar�y�a
si�.
- Poniewa� tylko my pozostali�my. Kiedy� ju� Kikuju
usi�owali przywdzia� cudz� sk�r� i w rezultacie stali si� nie
miejskimi Kikuju, z�ymi Kikuju czy nieszcz�liwymi Kikuju, lecz
ca�kiem nowym szczepem, zwanym Kenijczykami. Ci z nas, kt�rzy
przybyli na Kirinyag�, uczynili to, aby zachowa� dawne zwyczaje
- a je�li kobiety zaczn� czyta�, cz�� z nich poczuje
niezadowolenie z w�asnego losu. Wyjad� i pewnego dnia nie b�dzie
ju� wi�cej Kikuju.
- Ale� ja nie chc� opu�ci� Kirinyagi! - zaprotestowa�a. -
Pragn� zosta� obrzezana, urodzi� mojemu m�owi du�o dzieci,
uprawia� pola w�asnej shamby i �y� dostatnio w otoczeniu
wnucz�t.
- Tak w�a�nie powinno by�.
- Chc� te� jednak czyta� o innych �wiatach i innych
czasach.
Potrz�sn��em g�ow�.
- Nie.
- Ale...
- Do�� ju� na dzisiaj - przerwa�em jej. - S�o�ce wznosi si�
coraz wy�ej, a ty wci�� nie sko�czy�a� sprz�ta� w mojej chacie.
Pami�taj, �e musisz jeszcze pracowa� w shambie ojca, a potem
wr�ci� tu po po�udniu.
Kamari wsta�a bez s�owa i zabra�a si� do sprz�tania. Kiedy
sko�czy�a, zabra�a klatk� i ruszy�a w stron� w�asnej bomy.
Odprowadzi�em j� wzrokiem, po czym wr�ci�em do chaty i
w��czy�em komputer, aby om�wi� z Kontrol� drobn� korekt� orbity,
bowiem ostatni miesi�c by� wyj�tkowo gor�cy i suchy. Zgodzili
si� dokona� poprawek i w par� chwil p�niej maszerowa�em ju�
d�ug� kr�t� �cie�k� w stron� wioski. Kiedy znalaz�em si� na
�rodku osady, ostro�nie usiad�em na ziemi, roz�o�y�em wok�
wyj�te z woreczka ko�ci i amulety i wezwa�em Ngai prosz�c, aby
obdarzy� Kirinyag� �agodnym deszczem, kt�ry Kontrola obieca�a
dostarczy� tego popo�udnia.
Po chwili doko�a mnie zebra�a si� gromadka dzieci, jak
zawsze, kiedy opuszcza�em moj� bom� na wzg�rzu i odwiedza�em
wiosk�.
- Jambo, Koribo! - wykrzykn�y.
- Jambo, moi dzielni m�odzi wojownicy - odpar�em, nie
wstaj�c z ziemi.
- Po co przyszed�e� dzi� do wioski, Koribo? - spyta� Ndemi,
najodwa�niejszy z ch�opc�w.
- Przyby�em, aby prosi� Ngai, by zechcia� zrosi� nasze pola
swymi �zami wsp�czucia - odpar�em - bowiem w tym miesi�cu nie
spad�a ani kropla deszczu i zbo�a s� go spragnione.
- Teraz, kiedy sko�czy�e� ju� rozmawia� z Ngai, czy
opowiesz nam jak�� histori�? - poprosi� Ndemi.
Spojrza�em w niebo, oceniaj�c po�o�enie s�o�ca.
- Mam czas tylko na jedn� opowie�� - oznajmi�em. - Potem
musz� obej�� pola i rzuci� nowy urok na strachy na wr�ble, aby
nadal strzeg�y naszych plon�w.
- Jak� histori� nam opowiesz, Koribo? - spyta� kt�ry� z
ch�opc�w.
Rozejrza�em si� i dostrzeg�em Kamari, stoj�c� w grupce
dziewcz�t.
- My�l�, �e opowiem wam histori� o dzierzbie i lamparcie -
rzek�em.
- Tej jeszcze nie s�ysza�em - mrukn�� Ndemi.
- Czy�bym by� ju� tak stary, �e brak mi nowych opowie�ci? -
spyta�em ostro i ch�opak spu�ci� wzrok. Odczeka�em, p�ki wszyscy
nie umilkli, i zacz��em:
- Dawno, dawno temu �y� sobie m�ody dzierzba, a poniewa� by�
bardzo bystry, stale zadawa� swemu ojcu coraz to nowe pytania.
- Czemu jadamy owady? - zapyta� kt�rego� dnia.
- Poniewa� jeste�my dzierzbami i taki mamy zwyczaj - odpar�
ojciec.
- Ale przecie� jeste�my te� ptakami - naciska� dzierzba - a
ptaki takie jak orze� jadaj� ryby.
- Ngai nie chcia�, aby dzierzby �ywi�y si� rybami - wyja�ni�
ojciec. - Zreszt� nawet gdyby starczy�o ci si�, by z�apa� i
zabi� ryb�, gdyby� j� zjad�, pochorowa�by� si�.
- Jad�e� kiedy� ryb�?
- Nie.
- To sk�d wiesz? - spyta� m�ody dzierzba. Tego popo�udnia
pofrun�� nad rzek� i wypatrzy� male�k� rybk�. Z�apa� j� i zjad�,
po czym chorowa� ca�y tydzie�.
- Czy ta lekcja czego� ci� nauczy�a? - spyta� ojciec
dzierzba, kiedy jego syn wyzdrowia�.
- Nauczy�em si� nie je�� ryb - odpar� dzierzba. - Mam jednak
inne pytanie.
- Jakie?
- Czemu dzierzby s� najbardziej tch�rzliwymi z ptak�w? -
zapyta� m�ody dzierzba. - Gdy tylko pojawi si� lew albo lampart,
uciekamy na najwy�sze ga��zie drzew i czekamy, a� sobie p�jdzie.
- Lwy i lamparty po�ar�yby nas, gdyby tylko mog�y - odrzek�
ojciec. - Musimy zatem przed nimi ucieka�.
- Ale przecie� nie po�eraj� strusia, a stru� to ptak -
stwierdzi� bystry m�ody dzierzba. - Je�li rzuc� si� na niego,
zabija ich swym kopni�ciem.
- Nie jeste� strusiem - uci�� ojciec, zm�czony gadanin�
syna.
- Jestem jednak ptakiem i stru� te� jest ptakiem, wi�c
naucz� si� kopa� tak jak on - oznajmi� m�ody dzierzba i przez
nast�pny tydzie� �wiczy� kopanie na wszystkich owadach i
ga��zkach, jakie wesz�y mu w drog�.
Wreszcie pewnego dnia natkn�� si� na chui, lamparta, a
kiedy ten zbli�y� si� do niego, m�ody bystry dzierzba nie umkn��
na najwy�sz� ga��� drzewa, lecz dzielnie stawi� mu czo�o.
- Nie brak ci odwagi - stwierdzi� lampart.
- Jestem bardzo bystrym ptakiem i nie boj� si� ciebie -
odpar� dzierzba. - Du�o �wiczy�em, aby m�c kopa� jak stru�. Je�li
podejdziesz bli�ej, kopn� ci� i zginiesz.
- Doskwiera mi staro�� - oznajmi� lampart. - Nie mam ju�
si�, by polowa�. Jestem got�w umrze�. Chod� zatem i kopnij mnie,
aby uwolni� mnie od dalszych nieszcz��.
M�ody dzierzba podszed� do lamparta i z ca�ej si�y kopn�� go
prosto w pysk. Lampart roze�mia� si� tylko, otworzy� paszcz� i
po�kn�� bystrego m�odego dzierzb�.
- Co za niem�dry ptak! - powiedzia� do siebie. - Po co
udawa� kogo�, kim nie by�? Gdyby odfrun��, jak przysta�o na
dzierzb�, odszed�bym g�odny - ale pr�buj�c sta� si� kim� innym,
trafi� do mojego �o��dka. Chyba jednak nie by� tak bystry, jak
s�dzi�.
Urwa�em, spogl�daj�c wprost na Kamari.
- To ju� koniec? - spyta�a kt�ra� dziewczynka.
- Owszem.
- Czemu dzierzba s�dzi�, �e m�g�by zosta� strusiem? -
zainteresowa� si� jeden z mniejszych ch�opc�w.
- Mo�e Kamari ci to wyja�ni - odpar�em.
Wszystkie dzieci odwr�ci�y si� do Kamari, kt�ra zastanowi�a
si� przez moment.
- Czym� innym jest chcie� zosta� strusiem, a czym� zupe�nie
innym pragn�� wiedzie� to, co wie stru� - oznajmi�a, patrz�c
mi prosto w oczy. - Dzierzba nie uczyni� nic z�ego, pr�buj�c
dowiedzie� si� nowych rzeczy. Nie powinien by� tylko s�dzi�, �e
mo�e sta� si� strusiem.
Przez chwil� dzieci w milczeniu rozwa�a�y t� odpowied�.
- Czy to prawda, Koribo? - zapyta� wreszcie Ndemi.
- Nie - odpar�em - bo kiedy dzierzba pozna� wiedz� strusia,
zapomnia� o tym, �e sam jest dzierzb�. Zawsze musicie pami�ta�,
kim jeste�cie, a znajomo�� zbyt wielu rzeczy mo�e sprawi�, �e o
tym zapomnicie.
- Opowiedz co� jeszcze - poprosi�a jaka� dziewczynka.
- Nie teraz - wsta�em. - Ale kiedy wieczorem przyjd� do
wsi, aby napi� si� pombe i obejrze� ta�ce, mo�e opowiem wam
histori� o wielkim s�oniu i m�drym kikujskim ch�opcu. Czy�by�cie
nie mieli nic do roboty?
Dzieci rozbieg�y si� do swych zaj��, wracaj�c do shamb i na
pastwiska, ja za� wst�pi�em do Jumy i da�em mu ma�� na b�le
staw�w, kt�re zawsze dolega�y mu przed deszczem. Nast�pnie
odwiedzi�em Koinnagego, napi�em si� z nim pombe i om�wili�my
bie��ce sprawy wioski z reszt� Rady Starszych. Wreszcie wr�ci�em
do swej bomy, gdy� zawsze ucinam sobie drzemk� podczas
najwi�kszego skwaru, a deszcz mia� spa�� dopiero za kilka
godzin.
Kiedy dotar�em na miejsce, Kamari ju� tam by�a. Przynios�a
wi�cej drewna i wody. Gdy wszed�em do bomy, nape�nia�a w�a�nie
wiadra ziarnem, przeznaczonym dla k�z.
- Jak si� miewa tw�j ptak? - spyta�em, zerkaj�c na
kar�owatego soko�a, kt�rego klatka sta�a starannie ukryta w
cieniu mojej chaty.
- Pije, ale nie chce je�� - odpar�a strapionym tonem. - Bez
przerwy spogl�da w niebo.
- Zaprz�taj� go rzeczy wa�niejsze ni� jedzenie.
- Ju� sko�czy�am - oznajmi�a. - Mog� i�� do domu, Koribo?
Skin��em g�ow� i zacz��em uk�ada� koce na moim pos�aniu.
Przez nast�pny tydzie� przychodzi�a co dzie�, rano i po
po�udniu. �smego dnia ze �zami w oczach o�wiadczy�a, �e sok�
zdech�.
- Uprzedza�em ci�, �e tak b�dzie - powiedzia�em �agodnie. -
Je�li ptak zakosztowa� ju� lotu na skrzyd�ach wiatru, nie
potrafi �y� na ziemi.
- Czy wszystkie ptaki gin�, kiedy nie mog� ju� lata�? -
spyta�a.
- Wi�kszo��. Nielicznym odpowiada bezpiecze�stwo klatki,
jednak najcz�ciej p�ka im serce. Dotkn�wszy nieba, nie mog�
znie�� utraty daru latania.
- Po co zatem budujemy klatki, skoro ptaki nie czuj� si� w
nich lepiej?
- Poniewa� sprawiaj�, �e my czujemy si� lepiej - odpar�em.
Zawaha�a si�, po czym rzek�a:
- Dotrzymam s�owa. B�d� sprz�ta� twoj� bom�, przynosi�
drwa i wod�, cho� ptak ju� nie �yje.
Przytakn��em.
- Tak si� umawiali�my.
Zgodnie z obietnic� przez nast�pne trzy tygodnie zjawia�a
si� regularnie dwa razy dziennie. Dwudziestego dziewi�tego dnia,
gdy Kamari zako�czy�a ju� poranne obowi�zki i wr�ci�a do
rodzinnej shamby, jej ojciec, Njoro, z�o�y� mi wizyt�.
- Jambo, Koribo - powita� mnie; jego twarz mia�a zatroskany
wyraz.
- Jambo, Njoro - odpar�em, nie wstaj�c z ziemi. - Po co
przychodzisz do mojej bomy?
- Jestem biednym cz�owiekiem, Koribo - powiedzia�, kucaj�c
obok mnie. - Mam tylko jedn� �on�, kt�ra nie urodzi�a mi syn�w,
a jedynie dwie c�rki. Moja shamba nie dor�wnuje rozmiarami
wi�kszo�ci innych w wiosce, a w ci�gu ostatniego roku hieny
zabi�y mi trzy krowy.
Nie rozumia�em, do czego zmierza, tote� wpatrywa�em si� w
niego, czekaj�c, a� przejdzie do rzeczy.
- Mimo wszystko - ci�gn�� dalej - pociesza�em si� my�l�, �e
przynajmniej na staro�� dostan� posag za moje c�rki. - Urwa�. -
By�em dobrym cz�owiekiem, Koribo. Z pewno�ci� zas�u�y�em sobie
na to.
- Nic innego nie twierdzi�em.
- Czemu zatem uczysz Kamari, aby zosta�a mundumugu? -
spyta�. - Wiadomo przecie�, �e mundumugu zawsze �yje samotnie.
- Czy to Kamari m�wi�a ci, �e ma zosta� mundumugu?
Potrz�sn�� g�ow�.
- Nie. Od czasu, gdy zacz�a u ciebie sprz�ta�, w og�le nie
rozmawia - ani ze mn�, ani ze swoj� matk�.
- Zatem mylisz si� - o�wiadczy�em. - �adna kobieta nie mo�e
by� mundumugu. Czemu s�dzi�e�, �e j� ucz�?
Si�gn�� w g��b swego kikoi i spo�r�d fa�d materia�u
wyci�gn�� kawa�ek wyprawionej sk�ry. Okruchem w�gla napisano na
niej nast�puj�ce s�owa:
JESTEM KAMARI
MAM DWANA�CIE LAT
JESTEM DZIEWCZYNK�
- To jest pismo - oznajmi� oskar�ycielsko. - Kobiety nie
potrafi� pisa�. Tylko mundumugu i wielcy wodzowie, tacy jak
Koinnage, umiej� kre�li� takie znaki.
- Zostaw to u mnie, Njoro - poleci�em, odbieraj�c mu sk�r�
- i przy�lij tu Kamari.
- Potrzebuj� jej w mojej shambie a� do popo�udnia.
- W tej chwili.
Westchn�� i sk�oni� g�ow�.
- Przy�l� ci j�, Koribo. - Zawaha� si�. - Jeste� pewien, �e
nie zostanie mundumugu?
- Masz na to moje s�owo. - Splun��em w d�onie na znak, �e
m�wi� szczerze.
Njoro odetchn�� z ulg� i wr�ci� do swojej bomy. Kilka minut
p�niej na �cie�ce pojawi�a si� Kamari.
- Jambo, Koribo - rzuci�a.
- Jambo, Kamari - odpar�em. - Jestem z ciebie bardzo
niezadowolony.
- Czy�bym dzi� rano zebra�a za ma�o drewna?
- Zebra�a� do�� drewna.
- Czy tykwy nie by�y pe�ne wody?
- By�y pe�ne.
- Zatem co z�ego zrobi�am? - spyta�a, z roztargnieniem
odganiaj�c od siebie natr�tn� koz�.
- Z�ama�a� dane mi s�owo.
- Nieprawda - zaprotestowa�a. - Przychodz� co dzie�, rano i
po po�udniu, cho� m�j ptak nie �yje.
- Przyrzek�a�, �e nie spojrzysz na �adn� ksi��k�.
- I nie spojrza�am od dnia, w kt�rym zabroni�e� mi tego.
- A zatem wyja�nij, sk�d to si� wzi�o - pokaza�em jej
kawa�ek sk�ry, pokryty literami.
- Nie ma tu nic do wyja�niania - odpar�a, wzruszaj�c
ramionami. - Ja to napisa�am.
- Skoro nie zagl�da�a� do ksi��ek, sk�d nauczy�a� si�
pisa�? - naciska�em.
- Z twojej magicznej skrzynki. Nigdy nie zabrania�e� mi na
ni� patrze�.
- Magicznej skrzynki? - zmarszczy�em brwi.
- Tej, kt�ra cicho mruczy, o�ywa i mieni si� wieloma
kolorami.
- Chodzi ci o komputer? - spyta�em ze zdumieniem.
- M�wi� o twojej magicznej skrzynce - powt�rzy�a.
- I ona nauczy�a ci� czyta� i pisa�?
- Sama si� nauczy�am, ale tylko troch� - odpar�a
nieszcz�liwym tonem. - Przypominam dzierzb� z twojej historii -
nie jestem wcale tak bystra, jak s�dzi�am. Czytanie i pisanie to
bardzo trudna sztuka.
- M�wi�em przecie�, �e nie mo�esz uczy� si� czyta� -
przypomnia�em, z trudem powstrzymuj�c si� od pogratulowania jej
wspania�ych osi�gni��, bowiem niew�tpliwie z�ama�a prawo.
Kamari potrz�sn�a g�ow�.
- Powiedzia�e�, �e nie wolno mi zagl�da� do ksi��ek -
odpar�a z uporem.
- Powiedzia�em, �e kobietom nie wolno czyta�. Nie
pos�ucha�a�. Musisz zosta� ukarana - zastanowi�em si� przez
moment. - B�dziesz tu sprz�ta� jeszcze przez trzy miesi�ce.
Opr�cz tego przyniesiesz mi dwa zaj�ce i dwa gryzonie, kt�re
z�apiesz w�asnor�cznie. Rozumiesz?
- Tak.
- A teraz chod� ze mn�, aby� zrozumia�a co� jeszcze.
Posz�a za mn� do chaty.
- Komputer - rzuci�em - w��cz si�.
- Got�w - odpar� mechaniczny g�os maszyny.
- Uruchom skaner i powiedz, kto jest tu ze mn�.
Soczewka czujnika rozb�ys�a.
- Jest tu z tob� dziewczynka, Kamari wa Njoro.
- Czy poznasz j�, je�li jeszcze j� kiedy� zobaczysz?
- Tak.
- To jest rozkaz o bezwzgl�dnym pierwsze�stwie -
oznajmi�em. - Nigdy wi�cej nie wolno ci porozumiewa� si� z
Kamari wa Njoro - czy to s�ownie, czy w jakimkolwiek znanym
j�zyku.
- Zrozumia�em i zapami�ta�em - odpar� komputer.
- Wy��cz si�. - Odwr�ci�em si� do Kamari. - Rozumiesz, co
zrobi�em?
- Owszem - powiedzia�a - i post�pi�e� niesprawiedliwie. Nie
z�ama�am twojego zakazu.
- Prawo g�osi, �e kobietom nie wolno czyta� - oznajmi�em -
a ty post�pi�a� wbrew niemu. Nie pozwol�, by� z�ama�a je
ponownie. Teraz wracaj do swojej shamby.
Kamari wysz�a, wysoko unosz�c g�ow� w niemym oporze, ja za�
zaj��em si� w�asnymi obowi�zkami. Uczy�em m�odych ch�opc�w, jak
maj� przyozdobi� swoje cia�a na nadchodz�c� uroczysto��
obrzezania, przygotowa�em przeciwzakl�cie dla starego Sibokiego
(kt�ry znalaz� w obr�bie swej shamby odchody hieny, jedn� z
najpewniejszych oznak thahu, kl�twy), poinstruowa�em Kontrol�,
aby dokona�a kolejnej korekty orbity, przynosz�cej ch�odniejsz�
pogod� zachodnim r�wninom.
Kiedy wr�ci�em do siebie w porze popo�udniowej drzemki,
Kamari zd��y�a ju� przyj�� i odej��, a chata by�a starannie
wysprz�tana.
Przez nast�pne dwa miesi�ce �ycie w wiosce toczy�o si�
w�asnym, spokojnym rytmem. Zebrano plony, stary Koinnage
po�lubi� kolejn� �on� i z tej okazji odby�a si� dwudniowa uczta
z ta�cami i wielkimi ilo�ciami pombe; sk�pe deszcze spad�y
zgodnie z planem, urodzi�o si� te� troje dzieci. Nawet Rada
Eutopii, kt�ra wcze�niej narzeka�a na nasz zwyczaj oddawania
starc�w i chorych hienom, zostawi�a nas w spokoju. Znale�li�my
legowisko hien i zabili�my trzy szczeniaki, do kt�rych wkr�tce
do��czy�a matka. Przy ka�dej pe�ni ksi�yca sk�ada�em w ofierze
krow� - nie marn� koz�, lecz wielk�, t�ust� krow� - aby
podzi�kowa� Ngai za jego szczodro��, istotnie bowiem jego �aska
nie opuszcza�a Kirinyagi.
W tym okresie rzadko widywa�em Kamari. Rano zjawia�a si�,
gdy by�em w wiosce i rzuca�em ko��mi, aby sprowadzi� przychyln�
pogod�; po po�udniu przychodzi�a, kiedy rzuca�em uroki na
chorych i rozmawia�em ze starszymi. Zawsze jednak wiedzia�em, �e
z�o�y�a mi wizyt�, gdy� w bomie panowa� idealny porz�dek i
nigdy nie brakowa�o mi wody czy drewna.
Kt�rego� wieczora wr�ci�em do mej bomy po d�ugiej rozmowie
z Koinnagem, prosz�cym o rad�, jak ma rozstrzygn�� sp�r
dotycz�cy kawa�ka ziemi. Po wej�ciu do chaty natychmiast
zauwa�y�em, �e ekran komputera b�yszczy jasnym �wiat�em.
Pokrywa�y go dziwne symbole. Podczas studi�w w Anglii i Ameryce
nauczy�em si� angielskiego, francuskiego i hiszpa�skiego,
oczywi�cie w�ada�em te� kikujskim i suahili, jednak�e owe
symbole nie przypomina�y �adnego znanego mi j�zyka, nie by�y te�
wzorami matematycznymi, mimo i� dostrzeg�em w�r�d nich liczby i
znaki przestankowe.
- Komputer, wyra�nie pami�tam, �e wy��cza�em ci� dzi� rano
- zmarszczy�em brwi. - Dlaczego tw�j ekran si� �wieci?
- Kamari mnie w��czy�a.
- I przed wyj�ciem zapomnia�a wy��czy�?
- Zgadza si�.
- Tak przypuszcza�em - powiedzia�em ponuro. - Czy w��cza
ci� co dzie�?
- Owszem.
- Wyda�em ci przecie� rozkaz o bezwzgl�dnym pierwsze�stwie,
aby� nigdy nie porozumiewa� si� z ni� w �adnym znanym j�zyku -
stwierdzi�em ze zdumieniem.
- Tak, Koribo.
- Mo�esz wyja�ni�, czemu zignorowa�e� moje polecenie?
- Nie zignorowa�em go, Koribo - odpar� komputer. - M�j
program nie pozwala mi sprzeciwia� si� rozkazom o bezwzgl�dnym
pierwsze�stwie.
- Zatem co widz� na twoim ekranie?
- To jest j�zyk Kamari - oznajmi� komputer. - Nie ma go
pomi�dzy 1732 j�zykami i dialektami w moim banku pami�ci, tote�
tw�j rozkaz go nie obejmuje.
- Czy ty stworzy�e� �w j�zyk?
- Nie, Koribo. To dzie�o Kamari.
- Pomaga�e� jej w jakikolwiek spos�b?
- Nie, Koribo.
- To prawdziwy j�zyk? - spyta�em. - Potrafisz go zrozumie�?
- Najprawdziwszy. Owszem, potrafi�.
- Gdyby zada�a ci pytanie w j�zyku Kamari, odpowiedzia�by�
na nie?
- Tak, je�li by�oby dostatecznie proste. To bardzo
ograniczony j�zyk.
- A gdyby ta odpowied� wymaga�a t�umaczenia informacji z
innego znanego j�zyka na j�zyk Kamari, czy by�oby to sprzeczne z
moimi rozkazami?
- Nie, Koribo.
- Czy w istocie odpowiada�e� na pytania, zadane ci przez
Kamari?
- Owszem, Koribo, odpowiada�em - odrzek� komputer.
- Rozumiem. Czekaj na nowe polecenia.
- Czekam...
Schyli�em g�ow�, zastanawiaj�c si� nad najlepszym
rozwi�zaniem problemu. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e Kamari jest
bystra i uzdolniona: nie tylko sama nauczy�a si� czyta� i pisa�,
ale te� stworzy�a sp�jny i logiczny j�zyk, zrozumia�y dla
komputera. Wyda�em jej jasne polecenie, ona jednak, nie
naruszaj�c mojego zakazu, zdo�a�a go obej��. Nie kierowa�y ni�
niecne pobudki; pragn�a tylko si� uczy�, co samo w sobie
stanowi szlachetny cel. Ale to tylko jedna strona medalu.
Z drugiej strony Kamari sta�a si� zagro�eniem dla porz�dku
spo�ecznego, kt�ry z takim trudem ustanowili�my na Kirinyadze.
M�czy�ni i kobiety znali swoje obowi�zki i akceptowali je bez
zastrze�e�. Ngai podarowa� Masajom w��czni�, Wakambom da�
strza��, Europejczykom - maszyny i prasy drukarskie, jednak�e
Kikuju ofiarowa� kij do kopania ziemi i �yzn� krain� otaczaj�c�
�wi�te drzewo figowe na zboczach Kirinyagi.
Kiedy� ju�, wiele lat temu, �yli�my w harmonii z nasz�
ziemi�. A potem zjawi�o si� s�owo drukowane. Najpierw zrobi�o z
nas niewolnik�w, potem chrze�cijan, a� wreszcie stali�my si�
�o�nierzami, robotnikami w fabrykach, mechanikami i politykami
- wszystkim, czym Kikuju nigdy nie mieli zosta�. Raz ju� si� to
zdarzy�o; mo�e zdarzy� si� ponownie.
Przybyli�my na Kirinyag�, aby stworzy� idealn� spo�eczno��
Kikuju, kikujsk� Utopi�; czy jedna zdolna dziewczynka mog�a kry�
w sobie ziarno naszej zag�ady? Nie mia�em pewno�ci, niemniej
faktem jest, �e zdolne dzieci dorastaj�. To z ich szereg�w
wywodzi� si� Jezus, Mahomet i Jomo Kenyatta - ale te� Tippoo
Tib, najwi�kszy handlarz niewolnik�w i Idi Amin, kat w�asnego
ludu. Oraz Friedrich Nietzsche i Karol Marks, ludzie
niew�tpliwie genialni, kt�rzy jednak wywarli ogromny wp�yw na
rzesze os�b znacznie mniej inteligentnych i uzdolnionych. Czy
mam prawo stan�� z boku w nadziei, �e wp�yw Kamari na nasz�
spo�eczno�� oka�e si� dobroczynny, skoro ca�a historia ludzko�ci
jasno �wiadczy o tym, �e znacznie bardziej prawdopodobna jest
druga mo�liwo��?
Moja decyzja by�a bolesna, ale niezbyt trudna.
- Komputer - powiedzia�em w ko�cu - mam nowy rozkaz o
bezwzgl�dnym pierwsze�stwie, znosz�cy wcze�niejsze polecenia. Od
tej pory pod �adnym warunkiem nie wolno ci komunikowa� si� z
Kamari. Je�liby ci� w��czy�a, masz jej powiedzie�, �e Koriba
zabroni� ci jakichkolwiek kontakt�w z jej osob�, a potem
natychmiast si� wy��czy�. Zrozumia�e�?
- Zrozumia�em i zapami�ta�em.
- Doskonale - odpar�em. - A teraz wy��cz si�.
Gdy nast�pnego ranka wr�ci�em z wioski, zasta�em puste
tykwy, rozrzucone koce i bom� wype�nion� kozimi bobkami.
Cho� mundumugu ma nad Kikuju w�adz� absolutn�, nie
brak mu lito�ci. Postanowi�em wybaczy� Kamari ten dziecinny atak
w�ciek�o�ci, tote� nie z�o�y�em wizyty jej ojcu ani nie kaza�em
reszcie dzieci jej unika�.
Tego popo�udnia nie zjawi�a si� ju�. Wiem, bo czeka�em obok
chaty, aby wyja�ni� jej moj� decyzj�. Wreszcie, kiedy zapad�
zmierzch, pos�a�em po ch�opca, Ndemiego, �eby nape�ni� mi tykwy
i posprz�ta� w bomie. Nale�y to do obowi�zk�w kobiet, ale nie
o�mieli� si� sprzeciwi� swemu mundumugu, cho� ka�dy jego gest
wyra�a� wzgard� dla podobnie poni�aj�cych czynno�ci.
Kiedy Kamari nie zjawi�a si� przez nast�pne dwa dni,
wezwa�em do siebie Njoro, jej ojca.
- Kamari z�ama�a dane mi s�owo - oznajmi�em. - Je�li nie
przyjdzie dzi� i nie posprz�ta w mojej bomie, b�d� musia� rzuci�
na ni� thahu.
Njoro sprawia� wra�enie zdumionego.
- Kamari m�wi, �e ju� j� przekl��e�, Koribo. Zamierza�em
ci� spyta�, czy powinienem wygna� j� z naszej bomy.
Potrz�sn��em g�ow�.
- Nie. Nie wyganiaj jej. Na razie nie rzuci�em na ni� thahu
- ale dzi� po po�udniu musi stawi� si� do pracy.
- Nie wiem, czy starczy jej si�. Od trzech dni nie je i nie
pije, siedzi tylko bez ruchu w chacie mojej �ony - urwa�. - Kto�
ob�o�y� j� thahu. Je�li to nie ty, mo�e zechcia�by� rzuci�
zakl�cie, kt�re usunie kl�tw�.
- Od trzech dni nie jad�a i nie pi�a? - powt�rzy�em.
Przytakn��.
- P�jd� do niej - wsta�em z ziemi i ruszy�em za nim kr�t�
�cie�k� prowadz�c� do wioski. Kiedy dotarli�my do jego bomy,
Njoro zaprowadzi� mnie do chaty swojej �ony, wywo�a� z niej
zatroskan� matk� Kamari i odszed� na bok. Wszed�em do �rodka.
Kamari siedzia�a w najdalszym k�cie, wsparta plecami o �cian�.
jej kolana dotyka�y podbr�dka, r�ce oplata�y szczup�e nogi.
- Jambo, Kamari - rzuci�em.
Spojrza�a na mnie, ale nie odpowiedzia�a.
- Twoja matka martwi si� o ciebie, a ojciec m�wi, �e
przesta�a� je�� i pi�.
Brak reakcji.
- Nie dotrzyma�a� te� obietnicy. Mia�a� sprz�ta� w mojej
bomie.
Cisza.
- Czy�by� zapomnia�a, jak si� m�wi?
- Kobiety Kikuju nie m�wi� - odpar�a z gorycz� - ani nie
my�l�. Maj� tylko rodzi� dzieci, gotowa� jedzenie, zbiera� drwa
i uprawia� pola. Do tego niepotrzebne im mowa i my�lenie.
- Jeste� a� tak nieszcz�liwa?
Nie odpowiedzia�a.
- Pos�uchaj mnie, Kamari - powiedzia�em powoli. - Podj��em
ju� decyzj� dla dobra Kirinyagi i nie zmieni� jej. Jako kobieta
Kikuju musisz �y� tak, jak ci przeznaczono - urwa�em. -
Jednak�e Kikuju i Rada Eutopii szanuj� prawa jednostki. Ka�dy
cz�onek naszej spo�eczno�ci mo�e odej��, je�li takie jest jego
�yczenie. Zgodnie z umow�, kt�r� podpisali�my, obejmuj�c we
w�adanie ten �wiat, wystarczy tylko, aby� uda�a si� do miejsca,
zwanego Przystani�. Statek Kontroli zabierze ci� stamt�d,
dok�dkolwiek zechcesz.
- Kirinyaga jest wszystkim, co znam - odpar�a. - Jak mam
wybra� sobie nowy dom, skoro nie wolno mi pozna� innych miejsc?
- Nie wiem - przyzna�em.
- Nie chc� opuszcza� Kirinyagi! - ci�gn�a dalej. - To m�j
dom. Tu mieszka m�j lud. Jestem dziewczyn� Kikuju, nie Masajk�
czy Europejk�. B�d� rodzi� dzieci mojego m�a i uprawia� jego
shamb�, zbiera� drwa, gotowa� posi�ki i tka� stroje. Opuszcz�
shamb� rodzic�w i zamieszkam z rodzin� m�a. Zrobi� to wszystko
bez s�owa skargi, Koribo, je�li tylko pozwolisz mi nauczy� si�
czyta� i pisa�.
- Nie mog� - odrzek�em ze smutkiem.
- Ale dlaczego?
- Kto jest najm�drzejszym cz�owiekiem, jakiego znasz,
Kamari?
- Mundumugu jest zawsze najm�drzejszy w wiosce.
- Musisz zatem zaufa� mojej m�dro�ci.
- Tylko �e czuj� si� jak tamten sok� kar�owaty - w g�osie
Kamari zabrzmia�a �a�osna nuta. - Ca�e �ycie marzy� o tym, �e
kiedy� poszybuje wysoko, unoszony wiatrem. Ja marz� o s�owach na
ekranie komputera.
- Ale r�nisz si� od soko�a - odpar�em. - On nie m�g� sta�
si� tym, czym mia� by�. Tobie nie pozwalam na zostanie tym, kim
by� nie powinna�.
- Nie jeste� z�ym cz�owiekiem, Koribo - oznajmi�a z powag�
- niemniej mylisz si�.
- Je�li tak, b�d� musia� �y� z t� �wiadomo�ci�.
- Domagasz si� jednak, abym i ja z ni� �y�a - stwierdzi�a
Kamari. - Na tym w�a�nie polega twoja zbrodnia.
- Je�eli jeszcze raz nazwiesz mnie zbrodniarzem -
powiedzia�em surowo, bowiem nikomu nie wolno zwraca� si� w ten
spos�b do mundumugu - rzuc� na ciebie thahu.
- Co jeszcze m�g�by� zrobi�? - spyta�a gorzko.
- Mog� zamieni� ci� w hien�, nieczyst� po�eraczk� ludzkiego
cia�a, kt�ra �eruje w ciemno�ci. Mog� nape�ni� tw�j brzuch
cierniami, by ka�dy ruch sprawia� ci niewyobra�alny b�l. Mog�...
- Jeste� tylko cz�owiekiem - odpar�a ze znu�eniem - i
uczyni�e� ju� najgorsze, co le�a�o w twej mocy.
- Do�� tego! - zagrzmia�em. - Rozkazuj� ci zje�� i wypi�
wszystko, co przyniesie ci matka. Po po�udniu spodziewam si�
ciebie u mnie w bomie.
Wyszed�em z chaty i poleci�em matce Kamari, aby zanios�a
jej wod� i utarte banany. Nast�pnie odwiedzi�em shamb� Benimy.
Stado bawo��w stratowa�o mu pole, niszcz�c zbiory, tote�
z�o�y�em ofiar� z koz�a, aby zdj�� thahu, ci���ce nad jego
ziemi�.
Kiedy sko�czy�em, wst�pi�em na chwil� do bomy Koinnagego,
kt�ry pocz�stowa� mnie �wie�o uwarzonym pombe i natychmiast
zacz�� narzeka� na Kibo, swoj� now� �on�, intryguj�c� wraz z
Shumi, drug� �on�, przeciwko Wambie, najstarszej.
- Zawsze mo�esz si� z ni� rozwie�� i odes�a� do rodzinnej
shamby - podsun��em.
- Kosztowa�a dwadzie�cia kr�w i pi�� k�z! - j�kn��. - Czy
jej rodzina zwr�ci posag?
- Nie.
- Zatem jej nie ode�l�.
- Jak chcesz - wzruszy�em ramionami.
- Poza tym jest bardzo silna i �adna. Gdyby tylko
przesta�a wyk��ca� si� z Wambu.
- O co si� k��c�? - spyta�em.
- O to, kt�ra ma przynie�� wod�, a kt�ra zaszy� m�j str�j
czy za�ata� strzech� chaty. - Zawaha� si�. - Sprzeczaj� si�
nawet o to, czyj� chat� mam odwiedzi� w nocy, jakbym sam nie
mia� w tej materii nic do powiedzenia.
- Czy kiedykolwiek k��c� si� o idee? - spyta�em.
- Idee? - powt�rzy�, spogl�daj�c na mnie nic nie pojmuj�cym
wzrokiem.
- Takie, jak w ksi��kach.
Roze�mia� si�.
- To przecie� kobiety, Koribo. Po co im jakie� idee? W
istocie po co one komukolwiek?
- Nie wiem - odpar�em. - Po prostu by�em ciekaw.
- Wygl�dasz, jakby co� ci� niepokoi�o - zauwa�y�.
- Pewnie to wina pombe. Jestem ju� starym cz�owiekiem, a
twoje pombe ma dzi� dziwnie ostry smak.
- To dlatego, �e Kibo nie s�ucha, kiedy Wambu pokazuje jej,
jak je warzy�. Naprawd� powinienem j� odes�a� - zerkn�� na Kibo,
d�wigaj�c� wi�zk� drew na swych silnych, dziewcz�cych plecach -
ale jest taka �adna i m�oda. - Nagle jego spojrzenie pow�drowa�o
dalej, ku wiosce. - Ach! - westchn��. - Widz�, �e stary Siboki
wreszcie umar�.
- Sk�d wiesz? - spyta�em.
Wskaza� r�k� kolumn� dymu, wznosz�c� si� nad wsi�.
- Pal� jego chat�.
Odwr�ci�em si� w tamtym kierunku.
- To nie chata Sibokiego - stwierdzi�em. - Jego boma le�y
dalej na zach�d.
- Kto jeszcze jest stary, s�aby i bliski �mierci? - zdziwi�
si� Koinnage.
I nagle zrozumia�em. Z tak� sam� pewno�ci�, z jak� wiem, �e
Ngai zasiada na swym tronie na szczycie �wi�tej g�ry, wiedzia�em
ju�, �e Kamari nie �yje.
Najszybciej, jak potrafi�em, pow�drowa�em w stron� shamby
Njoro. Kiedy tam dotar�em, matka, siostra i babka Kamari
zawodzi�y ju� pie�� �mierci. Po ich policzkach sp�ywa�y �zy.
- Co si� sta�o? - spyta�em, podchodz�c do Njoro.
- Czemu pytasz, skoro to ty odebra�e� jej �ycie? - odpar� z
gorycz�.
- Nie ja j� zabi�em.
- Czy� jeszcze dzi� rano nie grozi�e�, �e rzucisz na ni�
thahu? - nie ust�powa�. - Zrobi�e� to, a teraz ona nie �yje,
mnie za� pozosta�a tylko jedna c�rka, za kt�r� dostan� posag. W
dodatku musz� spali� chat� Kamari.
- Przesta� si� zamartwia� chatami i posagami i opowiedz
dok�adnie, co si� sta�o, albo do�wiadczysz na w�asnej sk�rze, co
oznacza kl�twa mundumugu! - warkn��em.
- Powiesi�a si� w swej chacie na kawa�ku bawolej sk�ry.
W tym momencie zjawi�y si� kobiety z s�siedniej shamby.
Ca�a pi�tka podj�a pie�� �mierci.
- Powiesi�a si�? - powt�rzy�em.
Przytakn��.
- Gdyby cho� wybra�a do tego byle jakie drzewo! Teraz jej
chata jest nieczysta i musz� j� spali�.
- B�d� cicho! - uci��em, pr�buj�c zebra� my�li.
- Kamari nie by�a z�� c�rk� - ci�gn�� dalej. - Czemu j�
przekl��e�, Koribo?
- Nie rzuci�em na ni� thahu - odpar�em, zastanawiaj�c si�,
czy to prawda. - Chcia�em tylko j� ocali�.
- Czyje czary s� silniejsze ni� twoje? - spyta� z l�kiem.
- Twoja c�rka z�ama�a prawo Ngai.
- A teraz Ngai wywar� na niej sw� zemst�! - j�kn��
przera�ony Njoro. - Kogo nast�pnego z mojej rodziny dosi�gnie
jego gniew?
- Nikogo - odpar�em. - Tylko Kamari z�ama�a prawo.
- Jestem biednym cz�owiekiem - powiedzia� ostro�nie Njoro -
teraz jeszcze biedniejszym ni� przedtem. Ile musia�bym ci
zap�aci�, �eby� poprosi� Ngai o to, aby przyj�� do siebie ducha
Kamari, ulitowa� si� nad ni� i wybaczy� to, co uczyni�a?
- Zrobi� to niezale�nie od zap�aty.
- Nic sobie nie policzysz? - upewni� si�.
- Nic.
- Dzi�kuj�, Koribo! - westchn�� z zapa�em.
Sta�em bez ruchu, wpatruj�c si� w p�on�c� chat�, i
pr�bowa�em nie my�le� o ukrytych w �rodku zw�glonych zw�okach
dziewczynki.
- Koribo? - zagadn�� po d�u�szej chwili Njoro.
- Czego zn�w chcesz? - rzuci�em z rozdra�nieniem.
- Nie wiedzieli�my, co pocz�� ze sk�r� bawo�u, bowiem
dostrzegli�my na niej znaki twojego thahu i bali�my si� j�
spali�. Teraz wiem, �e to Ngai j� naznaczy� i l�kam si� nawet
jej dotkn��. Czy zechcia�by� j� zabra�?
- Jakie znaki? - spyta�em. - O czym ty m�wisz?
Njoro uj�� mnie za r�k� i poprowadzi� przed p�on�c� chat�.
Jakie� dziesi�� krok�w od wej�cia na ziemi le�a� d�ugi pas
wyprawionej sk�ry, na kt�rym powiesi�a si� Kamari. Na sk�rze
widnia�y wydrapane rz�dy dziwnych symboli - tych samych, jakie
widzia�em na ekranie mojego komputera trzy dni wcze�niej.
Schyli�em si� i podnios�em pas, po czym odwr�ci�em si� do
mojego towarzysza.
- Je�li istotnie na twoj� shamb� rzucono kl�tw�, to ja j�
zdejmuj� i przenosz� na siebie, zabieraj�c znaki gniewu Ngai.
- Dzi�kuj� ci, Koribo! - odpar� z widoczn� ulg�.
- Musz� ju� odej��, aby przygotowa� czary - oznajmi�em
szorstko i ruszy�em w d�ug� powrotn� drog� do mojej bomy. Kiedy
ju� tam dotar�em, zanios�em pas bawolej sk�ry do �rodka chaty.
- Komputer - poleci�em. - W��cz si�.
- Got�w.
Unios�em pas, przytykaj�c go do soczewki skanera.
- Rozpoznajesz ten j�zyk?
Soczewka rozb�ys�a.
- Tak, Koribo. To j�zyk Kamari.
- Co oznaczaj� te znaki?
- To dwuwiersz:
Teraz wiem, czemu ptak w klatce ginie i czego mu trzeba,
bowiem jak on, ja tak�e dotkn�am przez chwil� nieba.
Po po�udniu do shamby Njoro zbiegli si� ju� wszyscy
mieszka�cy wioski. Kobiety przez ca�� noc i nast�pny dzie�
nuci�y pie�� �mierci, szybko jednak zapomniano o Kamari - w
ko�cu �ycie toczy si� dalej, a ona by�a jedynie ma�� kikujsk�
dziewczynk�.
Od tamtego dnia za ka�dym razem, kiedy znajduj� ptaka ze
z�amanym skrzyd�em, usi�uj� go wyleczy�. Ptaki zawsze umieraj�,
a ja chowam je obok kopczyka ziemi, oznaczaj�cego miejsce, w
kt�rym kiedy� sta�a chata Kamari.
I kiedy tak grzebi� w ziemi kolejne ptaki, zn�w o niej
my�l� i �a�uj�, �e nie jestem prostym cz�