5440

Szczegóły
Tytuł 5440
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5440 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5440 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5440 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Mike Resnick Bowiem dotkn�am nieba OD AUTORA To jest jedno z dw�ch najlepszych opowiada�, jakie kiedykolwiek napisa�em. Sam pomys� przyszed� mi do g�owy w 1987 roku, podczas wycieczki do Kenii. Dot�d Afryce zawdzi�cza�em wy��cznie pomys�y powie�ciowe, jednak�e zaledwie kilka tygodni wcze�niej uko�czy�em "Kirinyag�" i nagle wsz�dzie wok� zacz��em dostrzega� kolejne opowie�ci do tego cyklu, b�agaj�ce, by si� nimi zaj��. Po dw�ch dniach pobytu w Kenii mia�em ju� gotowy tytu� i zarys akcji, wieczorem w dniu powrotu do Stan�w siad�em do pisania i zako�czy�em je nast�pnego dnia. Gotowy tekst wys�a�em Edowi Fermanowi, kt�ry natychmiast zamie�ci� go w "The Magazine of Fantasy and Science Fiction". "Bowiem dotkn�am nieba" zosta�o nominowane do Nebuli i Hugo w kategorii najlepszego opowiadania, zdoby�o nagrod� w Japonii, zwyci�y�o w kilku plebiscytach czytelnik�w i pojawi�o si� w licznych antologiach - liczniejszych nawet ni� jego, nagrodzony Hugo, poprzednik. Cykl o Kirinyadze Mike Resnick Bowiem dotkn�am nieba (For I Have Touched The Sky) Dawno, dawno temu ludzie mieli skrzyd�a. Ngai, spogl�daj�cy samotnie na �wiat ze swego tronu na szczycie Kirinyagi, kt�r� ludzie zw� dzi� G�r� Keni�, obdarzy� ludzi zdolno�ci� latania, aby mogli dosi�gn�� soczystych owoc�w na najwy�szych ga��ziach drzew. Jednak�e pewien cz�owiek, syn Gikuju, pierwszego z ludzi, ujrza� or�a i s�pa szybuj�cych wysoko na niebie i rozpostar�szy swe skrzyd�a, do��czy� do nich. I kr��y� tak, coraz wy�ej i wy�ej, a� wkr�tce wzni�s� si� ponad wszystkie inne skrzydlate istoty. Nagle Ngai wyci�gn�� sw� r�k� i pochwyci� syna Gikuju. - C� uczyni�em, �e �ci�gn��e� mnie z nieba? - spyta� syn Gikuju. - Mieszkam na szczycie Kirinyagi, bowiem nie ma na �wiecie wy�szej g�ry - odpar� Ngai - i �aden m�� nie mo�e wznie�� swej g�owy ponad moj�. To m�wi�c, Ngai oderwa� skrzyd�a synowi Gikuju, odebra� je te� wszystkim ludziom, aby ju� nigdy nie mogli wznie�� si� ponad jego g�ow�. Dlatego w�a�nie wszyscy potomkowie Gikuju spogl�daj� na ptaki z t�sknot� i zawi�ci�, i dlatego nie jadaj� ju� soczystych owoc�w z najwy�szych ga��zi drzew. Na Kirinyadze, nazwanej tak na pami�tk� g�ry, kt�r� Ngai obra� sobie za siedzib�, �yje wiele ptak�w. Przywie�li�my je tu wraz z innymi zwierz�tami, kiedy podpisali�my umow� z Rad� Eutopii i opu�cili�my Keni�, kraj, kt�ry ju� dawno przesta� cokolwiek znaczy� dla prawdziwych cz�onk�w plemienia Kikuju. Nasz nowy �wiat sta� si� domem dla marabuta i s�pa, strusia i rybo�owa, wik�acza, czapli i wielu innych gatunk�w. Nawet ja, Koriba, kt�ry jestem mundumugu - szamanem - zachwycam si� kolorami ich pi�r i znajduj� pociech� w �piewie. Sp�dzi�em niejedno popo�udnie, siedz�c przed moj� bom�, oparty o star� akacj�, obserwuj�c t�cz� barw i s�uchaj�c melodyjnych pie�ni ptak�w zlatuj�cych si�, aby zaspokoi� pragnienie w przep�ywaj�cej przez nasz� wie� rzece. W�a�nie takiego popo�udnia na d�ugiej, kr�tej �cie�ce ��cz�cej moj� bom� z wiosk� pojawi�a si� Kamari, dziewczynka, kt�ra nie osi�gn�a jeszcze wieku obrzezania. W r�kach nios�a co� ma�ego i szarego. - Jambo, Koribo - powita�a mnie. - Jambo, Kamari - odpar�em. - Co mi przynios�a�, dziecko? - To. - Pokaza�a mi m�odego soko�a kar�owatego, kt�ry szarpa� si� s�abo w jej d�oniach. - Znalaz�am go w shambie mojej rodziny. Nie mo�e lata�. - Wygl�da na doros�ego - zauwa�y�em, podnosz�c si� z ziemi. Nagle dostrzeg�em, �e jedno ze skrzyde� ptaka sterczy pod dziwnym k�tem. - Ach! Ma z�amane skrzyd�o. - Czy potrafisz go uzdrowi�, mundumugu? - spyta�a Kamari. Pobie�nie zbada�em skrzyd�o, podczas gdy Kamari trzyma�a g�ow� m�odego soko�a tak, aby nie m�g� mnie dziobn��. Po chwili cofn��em si�. - Owszem, potrafi�, Kamari - odrzek�em. - Ale nie mog� sprawi�, by zn�w lata�. Skrzyd�o si� zro�nie, lecz ju� nigdy nie b�dzie do�� silne, by unie�� jego ci�ar. My�l�, �e powinni�my go zg�adzi�. - Nie! - wykrzykn�a, tul�c do siebie ptaka. - Ty go wyleczysz, a ja si� nim zaopiekuj�! Przez chwil� przygl�da�em si� soko�owi, po czym potrz�sn��em g�ow�. - Nie b�dzie chcia� �y� - stwierdzi�em wreszcie. - Czemu? - Poniewa� szybowa� wysoko, unoszony ciep�ym wiatrem. - Nie rozumiem. - Kamari zmarszczy�a brwi. - Je�li ptak cho� raz dotkn�� nieba - wyja�ni�em - nigdy ju� nie zadowoli si� �yciem na ziemi. - Sprawi�, by czu� si� zadowolony - oznajmi�a z determinacj�. - Ty go wyleczysz, a ja zaopiekuj� si� nim i b�dzie �y�. - Ja go wylecz�, a ty si� nim zaopiekujesz - odpar�em. - Ale - doda�em - nie b�dzie �y�. - Jakiej zap�aty ��dasz, Koribo? - spyta�a rzeczowo. - Nie pobieram op�at od dzieci. Jutro odwiedz� twojego ojca. On mi zap�aci. Z uporem pokr�ci�a g�ow�. - To m�j ptak. Ja ci zap�ac�. - Doskonale - odpar�em, podziwiaj�c jej hart ducha, bowiem wi�kszo�� dzieci i wszyscy doro�li l�kaj� si� swego mundumugu i nigdy nie o�mieliliby si� otwarcie sprzeciwi� jego zdaniu. - Przez miesi�c ka�dego ranka i popo�udnia b�dziesz sprz�ta� moj� bom�, s�a� koce i nape�nia� wod� tykw�. Dopilnujesz te�, aby nigdy nie zabrak�o mi drew na opa�. - To sprawiedliwa zap�ata - stwierdzi�a Kamari po chwili namys�u. - A co, je�li ptak umrze, zanim minie miesi�c? - W�wczas b�dziesz mia�a nauczk�, �e mundumugu wie wi�cej ni� ma�a kikujska dziewczynka. Stanowczo wysun�a podbr�dek. - On nie umrze. - Zawaha�a si�. - Czy teraz nastawisz mu skrzyd�o? - Tak. - Pomog� ci. Pokr�ci�em g�ow�. - Ty zbudujesz klatk�, w kt�rej go zamkniemy, je�li bowiem za wcze�nie spr�buje poruszy� skrzyd�em, znowu je z�amie, a wtedy b�d� musia� go zabi�. Poda�a mi ptaka. - Nied�ugo wr�c� - obieca�a i pobieg�a w stron� swojej shamby. Zanios�em soko�a do mojej chaty. By� zbyt s�aby, by walczy� i bez wi�kszych problem�w da� sobie zawi�za� dzi�b. Nast�pnie zabra�em si� do nastawiania zranionego skrzyd�a. Przywi�za�em je mocno do korpusu ptaka, aby nie m�g� nim porusza�. Sok� zaskrzecza� z b�lu, gdy ustawia�em z�amane ko�ci, poza tym jednak obserwowa� mnie tylko czujnie i po dziesi�ciu minutach operacja dobieg�a ko�ca. Kamari wr�ci�a w godzin� p�niej, d�wigaj�c w d�oniach niewielk� drewnian� klatk�. - Czy jest dostatecznie du�a, Koribo? - spyta�a. Unios�em klatk� i obejrza�em uwa�nie. - Nawet niemal za du�a. Sok� nie mo�e porusza� skrzyd�em a� do zro�ni�cia si� ko�ci. - Nie b�dzie nim rusza� - obieca�a. - Ani na moment nie spuszcz� go z oka. B�d� go obserwowa� przez ca�y dzie�. - Przez ca�y dzie�? - powt�rzy�em z rozbawieniem. - Tak. - Kto zatem sprz�tnie moj� bom�, kto nape�ni wod� tykw�? - Przynios� go tu ze sob� - odpar�a. - Kiedy zamkniesz w niej ptaka, klatka stanie si� znacznie ci�sza - przypomnia�em jej. - Gdy dorosn�, przyjdzie mi nosi� na plecach znacznie wi�ksze ci�ary. B�d� przecie� uprawia� pola mojego m�a i zbiera� drewno na opa�. Przyda mi si� praktyka. - Urwa�a. - Czemu si� �miejesz, Koribo? - Nie przywyk�em do tego, by poucza�y mnie nieobrzezane dzieci - odpar�em weso�o. - Wcale ci� nie poucza�am - oznajmi�a z godno�ci�. - Wyja�nia�am tylko. Unios�em d�o�, aby os�oni� oczy przed promieniami popo�udniowego s�o�ca. - Nie boisz si� mnie, ma�a Kamari? - A powinnam? - Jestem przecie� mundumugu. - To oznacza jedynie, �e nikt nie dor�wnuje ci m�dro�ci�. - Dziewczynka wzruszy�a ramionami i rzuci�a kamykiem w kurczaka, kt�ry podszed� do klatki. Ptak odbieg�, piszcz�c gniewnie. - Kiedy� b�d� taka m�dra jak ty. - Naprawd�? Przytakn�a z pewn� siebie min�. - Ju� teraz umiem liczy� lepiej ni� m�j ojciec. Pami�tam te� r�ne rzeczy. - Jakie na przyk�ad? - spyta�em, odwracaj�c si� lekko, bowiem nag�y gor�cy powiew wznieci� wok� nas tuman kurzu. - Przypominasz sobie histori� o miodowniku, kt�r� opowiedzia�e� dzieciom w wiosce przed por� deszczow�? - Owszem. - Potrafi� j� powt�rzy�. - Chcesz powiedzie�, �e j� pami�tasz? Gwa�townie potrz�sn�a g�ow�. - Mog� j� powt�rzy� - s�owo w s�owo. Usiad�em, krzy�uj�c nogi. - Pos�uchajmy zatem - mrukn��em, spogl�daj�c w dal na dw�ch m�odych ch�opc�w, zaganiaj�cych krowy. Kamari zgarbi�a plecy, jakby nagle poczu�a na nich brzemi� lat, po czym zacz�a m�wi�, dok�adnie na�laduj�c moje gesty. Jej g�os brzmia� niczym m�odzie�cza wersja mojego w�asnego. - Na Kirinyadze �yje ma�y br�zowy ptak-miodownik - zacz�a. - Jest bardzo podobny do wr�bla i r�wnie przyja�nie nastawiony. Czasem mo�e przylecie� do waszej bomy i zawo�a� was, a kiedy wyjdziecie, uleci w g�r� i poprowadzi was do pszczelego gniazda. Tam zaczeka, a� zbierzecie traw�, podpalicie j� i odymicie pszczo�y. Pami�tajcie jednak, aby zawsze - zaakcentowa�a ostatnie s�owo, tak jak ja uczyni�em to wcze�niej - zostawi� mu troch� miodu, je�li bowiem zabierzecie wszystko, nast�pnym razem zaprowadzi was prosto w paszcz� fisi, hieny, albo mo�e na pustyni�, gdzie nie znajdziecie ani kropli wody i umrzecie z pragnienia. - Sko�czywszy sw� opowie�� wyprostowa�a si� i u�miechn�a z dum�. - Widzisz? - Owszem - odpar�em, odganiaj�c wielk� much�, kt�ra przysiad�a mi na policzku. - Powt�rzy�am dok�adnie? - Jak najbardziej, Spojrza�a na mnie z namys�em. - Mo�e kiedy umrzesz, te� zostan� mundumugu. - Czy wygl�dam na bliskiego �mierci? - No c� - odrzek�a Kamari - jeste� bardzo stary, zgarbiony i pomarszczony, i za du�o sypiasz. Ale wola�abym, �eby� jeszcze nie umiera�. - Postaram si� spe�ni� twoje �yczenie - mrukn��em z ironi�. - A teraz zanie� swojego soko�a do domu. Zamierza�em w�a�nie poinstruowa� j�, co ma robi�, lecz Kamari ubieg�a mnie. - Dzisiaj nic ju� nie zje. Ale od jutra zaczn� dawa� mu du�e owady i co najmniej jedn� jaszczurk� dziennie. Poza tym zawsze musi mie� �wie�� wod�. - Jeste� bardzo bystra, Kamari. Dziewczynka ponownie u�miechn�a si� do mnie i odbieg�a w stron� swojej bomy. Powr�ci�a o �wicie nast�pnego dnia, taszcz�c ze sob� klatk�. Postawi�a j� w cieniu, po czym nape�ni�a niewielkie naczynko wod� z jednej z moich tykw i wsun�a do �rodka. - Jak si� dzi� miewa tw�j ptak? - spyta�em, przysuwaj�c si� do ognia, bo cho� in�ynierowie planetarni Rady Eutopii zapewnili Kirinyadze klimat identyczny z kenijskim, s�o�ce nie zd��y�o jeszcze ogrza� porannego powietrza. Kamari zmarszczy�a brwi. - Wci�� nie chce je��. - Zje, kiedy dostatecznie zg�odnieje - zapewni�em j�, cia�niej owijaj�c si� kocem. - Przywyk� do tego, �e spada z nieba na swoje ofiary. - Przynajmniej pije wod� - zauwa�y�a. - To dobry znak. - Czy nie m�g�by� rzuci� zakl�cia, kt�re od razu by go uleczy�o? - Jego cena by�aby zbyt wysoka - odpar�em, bowiem przewidzia�em to pytanie. - Tak jest lepiej. - Jak wysoka? - Zbyt wysoka - uci��em. - Czy nie masz nic do roboty? - Ju� id�, Koribo. Przez nast�pnych kilka minut krz�ta�a si� wok�, zbieraj�c drwa i nape�niaj�c tykw� wod� z rzeki. Potem znikn�a w �rodku chaty, sprz�taj�c j� i uk�adaj�c porz�dnie koce. Po chwili wynurzy�a si� stamt�d z ksi��k� w d�oni. - Co to jest, Koribo? - Kto ci pozwoli� dotyka� rzeczy, nale��cych do mundumugu? - zapyta�em surowo. - Jak mam je uk�ada� bez dotykania? - odpowiedzia�a, nie okazuj�c strachu. - Co to jest? - Ksi��ka. - Co to jest ksi��ka, Koribo? - To nie twoja sprawa - o�wiadczy�em. - Od�� j� na miejsce. - Powiedzie� ci, co o tym s�dz�? - spyta�a. - M�w - pozwoli�em, ciekaw, co odpowie. - Pami�tasz znaki, jakie rysujesz na ziemi, kiedy rzucasz ko��mi, aby sprowadzi� deszcz? Przypuszczam, �e ksi��ka to zbi�r takich znak�w. - Bystra z ciebie dziewczynka, Kamari. - M�wi�am przecie� - stwierdzi�a z irytacj�, oburzona, �e nie zaakceptowa�em z g�ry prawdziwo�ci jej s��w. Przez moment przygl�da�a si� ksi��ce, po czym unios�a j� ku mnie. - Co oznaczaj� te znaki? - R�ne rzeczy - odpar�em. - Jakie rzeczy? - Kikuju nie musz� tego wiedzie�. - Ty jednak wiesz. - Bo jestem mundumugu. - Czy jeszcze kto� na Kirinyadze umie odczytywa� znaki? - Wasz w�dz, Koinnage, i dw�ch innych wodz�w - przyzna�em niech�tnie, �a�uj�c, �e w og�le da�em si� wci�gn�� w t� rozmow�, bowiem domy�la�em si�, do czego zmierza. - Ale wy wszyscy jeste�cie starzy! Powiniene� nauczy� mnie tej sztuki, �eby po waszej �mierci kto� nadal potrafi� je odczyta�. - Znaki nie s� wa�ne - odpar�em. - Zosta�y stworzone przez Europejczyk�w. Przed ich przybyciem do Kenii Kikuju nie potrzebowali ksi��ek; teraz, na Kirinyadze, kt�ra jest naszym w�asnym �wiatem, tak�e ich nie potrzebujemy. Po �mierci Koinnagego i pozosta�ych wodz�w wszystko b�dzie tak, jak kiedy�. - Czy to z�e znaki? - Nie - wyja�ni�em. - Nie s� z�e. Po prostu dla Kikuju nie maj� �adnego znaczenia. To znaki bia�ego cz�owieka. Poda�a mi ksi��k�. - Przeczytasz mi jeden z nich? - Po co? - Jestem ciekawa, jakie znaki kre�lili biali ludzie. Przygl�da�em si� jej przez d�u�sz� chwil�, pr�buj�c podj�� decyzj�. Wreszcie skin��em g�ow�. - Ten jeden jedyny raz. Nigdy wi�cej. - Nigdy wi�cej - przytakn�a. Otwar�em ksi��k�, wyb�r poezji el�bieta�skiej w przek�adzie na suahili i na chybi� trafi� wybra�em jeden wiersz: P�jd� ze mn�, zosta� moj� mi��, I�by nam wsp�lnie dni s�odzi�o Wszystko, czym tchn� doliny, gaje, Szczyty g�r, bory i ruczaje. Si�dziemy u �r�dlanej wody, Tam, gdzie pasterze poj� trzody; Nurt b�dzie bystrym blaskiem miga�, Ptak nam za�piewa sw�j madryga�. Z p�atk�w r� b�dziesz mie� pos�anie, Baldachim d�b�w nad nim stanie; Wianek ci b�dzie czepkiem, cienki Li�� mirtu - p��tnem twej sukienki. Pasek z powoju splot�, ale Zdobny w bursztyny i korale: Je�li to wszystko ci� zn�ci�o, P�jd� ze mn�, zosta� moj� mi��. * Kamari zmarszczy�a brwi. - Nie rozumiem. - Uprzedza�em ci� - odpar�em. - A teraz od�� ksi��k� na miejsce i doko�cz sprz�tanie. Pami�taj, �e opr�cz pracy tutaj masz jeszcze obowi�zki w shambie ojca. Skin�a g�ow� i znikn�a we wn�trzu chaty, jednak po kilku minutach wypad�a na dw�r, podniecona. - To jednak opowie��! - wykrzykn�a. - Co takiego? - Znak, kt�ry odczyta�e�! Nie rozumiem wielu s��w, ale to historia o wojowniku, prosz�cym pann�, aby zosta�a jego �on�! - urwa�a. - Tylko �e ty, Koribo, opowiedzia�by� j� lepiej. Znaki nie wspominaj� nawet o fisi, hienie i mambie, krokodylu, kt�ry czai si� w rzece i mo�e po�re� wojownika wraz z �on�. Mimo wszystko to jednak historia! S�dzi�am, �e znaki kryj� w sobie jedno z zakl�� mundumugu. - Jeste� bardzo m�dra - zauwa�y�em. - Nie�atwo pozna�, �e to opowie��. - Przeczytaj jeszcze jedn�! - poprosi�a z zapa�em. Potrz�sn��em g�ow�. - Nie pami�tasz o naszej umowie? Jeden jedyny raz. Nigdy wi�cej. Spu�ci�a wzrok, zamy�lona. Nagle jej oczy rozb�ys�y. - A zatem naucz mnie odczytywa� znaki. - To wbrew prawom Kikuju - odpar�em. - Kobietom nie wolno czyta�. - Czemu? - Obowi�zkiem kobiety jest uprawia� pola, mle� ziarno, rozpala� ogie�, tka� ubrania i rodzi� m�owi dzieci - odpar�em. - Ale ja nie jestem jeszcze kobiet� - wtr�ci�a Kamari - tylko ma�� dziewczynk�. - Jednak�e staniesz si� kobiet� - wyja�ni�em - a kobietom nie wolno czyta�. - Wi�c naucz mnie teraz. Kiedy stan� si� kobiet�, wszystko zapomn�. - Czy orze� zapomina, jak ma lata�, albo hiena - jak zabija�? - To niesprawiedliwe. - Owszem - odrzek�em - ale s�uszne. - Nie rozumiem. - Wyt�umacz� ci zatem - odpar�em. - Usi�d�, Kamari. Przycupn�a na ziemi naprzeciwko mnie i nachyli�a si� z uwag�. - Wiele lat temu - zacz��em - Kikuju mieszkali w cieniu Kirinyagi, g�ry, kt�r� Ngai obra� sobie za siedzib�. - Wiem - wesz�a mi w s�owo. - A potem zjawili si� Europejczycy i zbudowali swoje miasta. - Przerywasz mi. - Przepraszam, Koribo, ale znam ju� t� histori�. - Nie ca�� - poprawi�em. - Przed przybyciem Europejczyk�w �yli�my w harmonii z nasz� krain�. Hodowali�my byd�o i orali�my pola, rodzili�my do�� dzieci, by zast�pi� zmar�ych ze staro�ci i chor�b oraz tych, kt�rzy polegli w wojnach z Masajami, Wakambami i Nandimi. Nasze �ycie by�o proste, lecz znajdowali�my w nim spe�nienie. - I wtedy zjawili si� Europejczycy! - Wtedy zjawili si� Europejczycy - zgodzi�em si� - i przynie�li ze sob� nowe zwyczaje. - Z�e zwyczaje. Pokr�ci�em g�ow�. - Dla nich nie by�y wcale z�e. Wiem, bo studiowa�em w europejskich szko�ach. Jednak�e ich zwyczaje nie pos�u�y�y Kikuju, Masajom, Wakambom, Embu, Kisi i pozosta�ym szczepom. Ujrzeli�my ich stroje i wzniesione przez nich budynki, a tak�e maszyny, kt�rych u�ywali, i zapragn�li�my sta� si� takimi jak oni. Ale nie jeste�my Europejczykami. Ich zwyczaje nie s� naszymi i nie pasuj� do nas. Nasze miasta sta�y si� brudne i zat�oczone, �yzne ziemie wyja�owia�y, zwierz�ta wymar�y, a rzeki sp�yn�y trucizn�. Wreszcie, kiedy Rada Eutopii zezwoli�a nam przenie�� si� na Kirinyag�, porzucili�my Keni� i przybyli�my tu, aby zn�w �y� w zgodzie z dawnymi zwyczajami, zwyczajami, kt�re s�u�� Kikuju - urwa�em. - Niegdy� Kikuju nie mieli j�zyka pisanego i nie umieli czyta�, a poniewa� tu, na Kirinyadze, staramy si� stworzy� prawdziwy �wiat Kikuju, trzeba, by nasz lud nie uczy� si� czytania i pisania. - Ale co jest dobrego w tym, �e nie umiemy czyta�? - zaoponowa�a Kamari. - Fakt, i� nie potrafili�my tego przed przybyciem Europejczyk�w, nie oznacza jeszcze, �e to co� z�ego. - Dzi�ki czytaniu pozna�aby� inne sposoby my�lenia i �ycia. �ycie na Kirinyadze przesta�oby ci wystarcza�. - Ty jednak umiesz czyta�, a nie czujesz niezadowolenia. - Jestem mundumugu - odpar�em. - Starczy mi m�dro�ci, aby wiedzie�, �e wszystko, co czytam, to k�amstwa. - Ale k�amstwa nie zawsze s� z�e - upiera�a si� Kamari. - Opowiadasz je przecie� ca�y czas. - Mundumugu nie ok�amuje swojego ludu - powiedzia�em surowo. - Nazywasz je historiami, na przyk�ad histori� lwa i zaj�ca, albo opowie�ci� o tym, jak powsta�a t�cza, ale to przecie� k�amstwa. - Nie - odrzek�em. - To przypowie�ci. - Czym jest przypowie��? - Rodzajem historii. - Prawdziwej? - W pewnym sensie. - Skoro w pewnym sensie jest prawdziwa, to jest te� cz�ciowo k�amstwem, czy� nie? - naciska�a i zanim zd��y�em co� powiedzie�, ci�gn�a dalej: - A skoro mog� s�ucha� k�amstw, czemu nie wolno mi ich czyta�? - Ju� ci wyja�ni�em. - To niesprawiedliwe - powt�rzy�a. - Nie - zgodzi�em si� - ale prawdziwe i na d�u�sz� met� pos�u�y dobru Kikuju. - Nadal nie rozumiem, czemu to ma by� dobre - poskar�y�a si�. - Poniewa� tylko my pozostali�my. Kiedy� ju� Kikuju usi�owali przywdzia� cudz� sk�r� i w rezultacie stali si� nie miejskimi Kikuju, z�ymi Kikuju czy nieszcz�liwymi Kikuju, lecz ca�kiem nowym szczepem, zwanym Kenijczykami. Ci z nas, kt�rzy przybyli na Kirinyag�, uczynili to, aby zachowa� dawne zwyczaje - a je�li kobiety zaczn� czyta�, cz�� z nich poczuje niezadowolenie z w�asnego losu. Wyjad� i pewnego dnia nie b�dzie ju� wi�cej Kikuju. - Ale� ja nie chc� opu�ci� Kirinyagi! - zaprotestowa�a. - Pragn� zosta� obrzezana, urodzi� mojemu m�owi du�o dzieci, uprawia� pola w�asnej shamby i �y� dostatnio w otoczeniu wnucz�t. - Tak w�a�nie powinno by�. - Chc� te� jednak czyta� o innych �wiatach i innych czasach. Potrz�sn��em g�ow�. - Nie. - Ale... - Do�� ju� na dzisiaj - przerwa�em jej. - S�o�ce wznosi si� coraz wy�ej, a ty wci�� nie sko�czy�a� sprz�ta� w mojej chacie. Pami�taj, �e musisz jeszcze pracowa� w shambie ojca, a potem wr�ci� tu po po�udniu. Kamari wsta�a bez s�owa i zabra�a si� do sprz�tania. Kiedy sko�czy�a, zabra�a klatk� i ruszy�a w stron� w�asnej bomy. Odprowadzi�em j� wzrokiem, po czym wr�ci�em do chaty i w��czy�em komputer, aby om�wi� z Kontrol� drobn� korekt� orbity, bowiem ostatni miesi�c by� wyj�tkowo gor�cy i suchy. Zgodzili si� dokona� poprawek i w par� chwil p�niej maszerowa�em ju� d�ug� kr�t� �cie�k� w stron� wioski. Kiedy znalaz�em si� na �rodku osady, ostro�nie usiad�em na ziemi, roz�o�y�em wok� wyj�te z woreczka ko�ci i amulety i wezwa�em Ngai prosz�c, aby obdarzy� Kirinyag� �agodnym deszczem, kt�ry Kontrola obieca�a dostarczy� tego popo�udnia. Po chwili doko�a mnie zebra�a si� gromadka dzieci, jak zawsze, kiedy opuszcza�em moj� bom� na wzg�rzu i odwiedza�em wiosk�. - Jambo, Koribo! - wykrzykn�y. - Jambo, moi dzielni m�odzi wojownicy - odpar�em, nie wstaj�c z ziemi. - Po co przyszed�e� dzi� do wioski, Koribo? - spyta� Ndemi, najodwa�niejszy z ch�opc�w. - Przyby�em, aby prosi� Ngai, by zechcia� zrosi� nasze pola swymi �zami wsp�czucia - odpar�em - bowiem w tym miesi�cu nie spad�a ani kropla deszczu i zbo�a s� go spragnione. - Teraz, kiedy sko�czy�e� ju� rozmawia� z Ngai, czy opowiesz nam jak�� histori�? - poprosi� Ndemi. Spojrza�em w niebo, oceniaj�c po�o�enie s�o�ca. - Mam czas tylko na jedn� opowie�� - oznajmi�em. - Potem musz� obej�� pola i rzuci� nowy urok na strachy na wr�ble, aby nadal strzeg�y naszych plon�w. - Jak� histori� nam opowiesz, Koribo? - spyta� kt�ry� z ch�opc�w. Rozejrza�em si� i dostrzeg�em Kamari, stoj�c� w grupce dziewcz�t. - My�l�, �e opowiem wam histori� o dzierzbie i lamparcie - rzek�em. - Tej jeszcze nie s�ysza�em - mrukn�� Ndemi. - Czy�bym by� ju� tak stary, �e brak mi nowych opowie�ci? - spyta�em ostro i ch�opak spu�ci� wzrok. Odczeka�em, p�ki wszyscy nie umilkli, i zacz��em: - Dawno, dawno temu �y� sobie m�ody dzierzba, a poniewa� by� bardzo bystry, stale zadawa� swemu ojcu coraz to nowe pytania. - Czemu jadamy owady? - zapyta� kt�rego� dnia. - Poniewa� jeste�my dzierzbami i taki mamy zwyczaj - odpar� ojciec. - Ale przecie� jeste�my te� ptakami - naciska� dzierzba - a ptaki takie jak orze� jadaj� ryby. - Ngai nie chcia�, aby dzierzby �ywi�y si� rybami - wyja�ni� ojciec. - Zreszt� nawet gdyby starczy�o ci si�, by z�apa� i zabi� ryb�, gdyby� j� zjad�, pochorowa�by� si�. - Jad�e� kiedy� ryb�? - Nie. - To sk�d wiesz? - spyta� m�ody dzierzba. Tego popo�udnia pofrun�� nad rzek� i wypatrzy� male�k� rybk�. Z�apa� j� i zjad�, po czym chorowa� ca�y tydzie�. - Czy ta lekcja czego� ci� nauczy�a? - spyta� ojciec dzierzba, kiedy jego syn wyzdrowia�. - Nauczy�em si� nie je�� ryb - odpar� dzierzba. - Mam jednak inne pytanie. - Jakie? - Czemu dzierzby s� najbardziej tch�rzliwymi z ptak�w? - zapyta� m�ody dzierzba. - Gdy tylko pojawi si� lew albo lampart, uciekamy na najwy�sze ga��zie drzew i czekamy, a� sobie p�jdzie. - Lwy i lamparty po�ar�yby nas, gdyby tylko mog�y - odrzek� ojciec. - Musimy zatem przed nimi ucieka�. - Ale przecie� nie po�eraj� strusia, a stru� to ptak - stwierdzi� bystry m�ody dzierzba. - Je�li rzuc� si� na niego, zabija ich swym kopni�ciem. - Nie jeste� strusiem - uci�� ojciec, zm�czony gadanin� syna. - Jestem jednak ptakiem i stru� te� jest ptakiem, wi�c naucz� si� kopa� tak jak on - oznajmi� m�ody dzierzba i przez nast�pny tydzie� �wiczy� kopanie na wszystkich owadach i ga��zkach, jakie wesz�y mu w drog�. Wreszcie pewnego dnia natkn�� si� na chui, lamparta, a kiedy ten zbli�y� si� do niego, m�ody bystry dzierzba nie umkn�� na najwy�sz� ga��� drzewa, lecz dzielnie stawi� mu czo�o. - Nie brak ci odwagi - stwierdzi� lampart. - Jestem bardzo bystrym ptakiem i nie boj� si� ciebie - odpar� dzierzba. - Du�o �wiczy�em, aby m�c kopa� jak stru�. Je�li podejdziesz bli�ej, kopn� ci� i zginiesz. - Doskwiera mi staro�� - oznajmi� lampart. - Nie mam ju� si�, by polowa�. Jestem got�w umrze�. Chod� zatem i kopnij mnie, aby uwolni� mnie od dalszych nieszcz��. M�ody dzierzba podszed� do lamparta i z ca�ej si�y kopn�� go prosto w pysk. Lampart roze�mia� si� tylko, otworzy� paszcz� i po�kn�� bystrego m�odego dzierzb�. - Co za niem�dry ptak! - powiedzia� do siebie. - Po co udawa� kogo�, kim nie by�? Gdyby odfrun��, jak przysta�o na dzierzb�, odszed�bym g�odny - ale pr�buj�c sta� si� kim� innym, trafi� do mojego �o��dka. Chyba jednak nie by� tak bystry, jak s�dzi�. Urwa�em, spogl�daj�c wprost na Kamari. - To ju� koniec? - spyta�a kt�ra� dziewczynka. - Owszem. - Czemu dzierzba s�dzi�, �e m�g�by zosta� strusiem? - zainteresowa� si� jeden z mniejszych ch�opc�w. - Mo�e Kamari ci to wyja�ni - odpar�em. Wszystkie dzieci odwr�ci�y si� do Kamari, kt�ra zastanowi�a si� przez moment. - Czym� innym jest chcie� zosta� strusiem, a czym� zupe�nie innym pragn�� wiedzie� to, co wie stru� - oznajmi�a, patrz�c mi prosto w oczy. - Dzierzba nie uczyni� nic z�ego, pr�buj�c dowiedzie� si� nowych rzeczy. Nie powinien by� tylko s�dzi�, �e mo�e sta� si� strusiem. Przez chwil� dzieci w milczeniu rozwa�a�y t� odpowied�. - Czy to prawda, Koribo? - zapyta� wreszcie Ndemi. - Nie - odpar�em - bo kiedy dzierzba pozna� wiedz� strusia, zapomnia� o tym, �e sam jest dzierzb�. Zawsze musicie pami�ta�, kim jeste�cie, a znajomo�� zbyt wielu rzeczy mo�e sprawi�, �e o tym zapomnicie. - Opowiedz co� jeszcze - poprosi�a jaka� dziewczynka. - Nie teraz - wsta�em. - Ale kiedy wieczorem przyjd� do wsi, aby napi� si� pombe i obejrze� ta�ce, mo�e opowiem wam histori� o wielkim s�oniu i m�drym kikujskim ch�opcu. Czy�by�cie nie mieli nic do roboty? Dzieci rozbieg�y si� do swych zaj��, wracaj�c do shamb i na pastwiska, ja za� wst�pi�em do Jumy i da�em mu ma�� na b�le staw�w, kt�re zawsze dolega�y mu przed deszczem. Nast�pnie odwiedzi�em Koinnagego, napi�em si� z nim pombe i om�wili�my bie��ce sprawy wioski z reszt� Rady Starszych. Wreszcie wr�ci�em do swej bomy, gdy� zawsze ucinam sobie drzemk� podczas najwi�kszego skwaru, a deszcz mia� spa�� dopiero za kilka godzin. Kiedy dotar�em na miejsce, Kamari ju� tam by�a. Przynios�a wi�cej drewna i wody. Gdy wszed�em do bomy, nape�nia�a w�a�nie wiadra ziarnem, przeznaczonym dla k�z. - Jak si� miewa tw�j ptak? - spyta�em, zerkaj�c na kar�owatego soko�a, kt�rego klatka sta�a starannie ukryta w cieniu mojej chaty. - Pije, ale nie chce je�� - odpar�a strapionym tonem. - Bez przerwy spogl�da w niebo. - Zaprz�taj� go rzeczy wa�niejsze ni� jedzenie. - Ju� sko�czy�am - oznajmi�a. - Mog� i�� do domu, Koribo? Skin��em g�ow� i zacz��em uk�ada� koce na moim pos�aniu. Przez nast�pny tydzie� przychodzi�a co dzie�, rano i po po�udniu. �smego dnia ze �zami w oczach o�wiadczy�a, �e sok� zdech�. - Uprzedza�em ci�, �e tak b�dzie - powiedzia�em �agodnie. - Je�li ptak zakosztowa� ju� lotu na skrzyd�ach wiatru, nie potrafi �y� na ziemi. - Czy wszystkie ptaki gin�, kiedy nie mog� ju� lata�? - spyta�a. - Wi�kszo��. Nielicznym odpowiada bezpiecze�stwo klatki, jednak najcz�ciej p�ka im serce. Dotkn�wszy nieba, nie mog� znie�� utraty daru latania. - Po co zatem budujemy klatki, skoro ptaki nie czuj� si� w nich lepiej? - Poniewa� sprawiaj�, �e my czujemy si� lepiej - odpar�em. Zawaha�a si�, po czym rzek�a: - Dotrzymam s�owa. B�d� sprz�ta� twoj� bom�, przynosi� drwa i wod�, cho� ptak ju� nie �yje. Przytakn��em. - Tak si� umawiali�my. Zgodnie z obietnic� przez nast�pne trzy tygodnie zjawia�a si� regularnie dwa razy dziennie. Dwudziestego dziewi�tego dnia, gdy Kamari zako�czy�a ju� poranne obowi�zki i wr�ci�a do rodzinnej shamby, jej ojciec, Njoro, z�o�y� mi wizyt�. - Jambo, Koribo - powita� mnie; jego twarz mia�a zatroskany wyraz. - Jambo, Njoro - odpar�em, nie wstaj�c z ziemi. - Po co przychodzisz do mojej bomy? - Jestem biednym cz�owiekiem, Koribo - powiedzia�, kucaj�c obok mnie. - Mam tylko jedn� �on�, kt�ra nie urodzi�a mi syn�w, a jedynie dwie c�rki. Moja shamba nie dor�wnuje rozmiarami wi�kszo�ci innych w wiosce, a w ci�gu ostatniego roku hieny zabi�y mi trzy krowy. Nie rozumia�em, do czego zmierza, tote� wpatrywa�em si� w niego, czekaj�c, a� przejdzie do rzeczy. - Mimo wszystko - ci�gn�� dalej - pociesza�em si� my�l�, �e przynajmniej na staro�� dostan� posag za moje c�rki. - Urwa�. - By�em dobrym cz�owiekiem, Koribo. Z pewno�ci� zas�u�y�em sobie na to. - Nic innego nie twierdzi�em. - Czemu zatem uczysz Kamari, aby zosta�a mundumugu? - spyta�. - Wiadomo przecie�, �e mundumugu zawsze �yje samotnie. - Czy to Kamari m�wi�a ci, �e ma zosta� mundumugu? Potrz�sn�� g�ow�. - Nie. Od czasu, gdy zacz�a u ciebie sprz�ta�, w og�le nie rozmawia - ani ze mn�, ani ze swoj� matk�. - Zatem mylisz si� - o�wiadczy�em. - �adna kobieta nie mo�e by� mundumugu. Czemu s�dzi�e�, �e j� ucz�? Si�gn�� w g��b swego kikoi i spo�r�d fa�d materia�u wyci�gn�� kawa�ek wyprawionej sk�ry. Okruchem w�gla napisano na niej nast�puj�ce s�owa: JESTEM KAMARI MAM DWANA�CIE LAT JESTEM DZIEWCZYNK� - To jest pismo - oznajmi� oskar�ycielsko. - Kobiety nie potrafi� pisa�. Tylko mundumugu i wielcy wodzowie, tacy jak Koinnage, umiej� kre�li� takie znaki. - Zostaw to u mnie, Njoro - poleci�em, odbieraj�c mu sk�r� - i przy�lij tu Kamari. - Potrzebuj� jej w mojej shambie a� do popo�udnia. - W tej chwili. Westchn�� i sk�oni� g�ow�. - Przy�l� ci j�, Koribo. - Zawaha� si�. - Jeste� pewien, �e nie zostanie mundumugu? - Masz na to moje s�owo. - Splun��em w d�onie na znak, �e m�wi� szczerze. Njoro odetchn�� z ulg� i wr�ci� do swojej bomy. Kilka minut p�niej na �cie�ce pojawi�a si� Kamari. - Jambo, Koribo - rzuci�a. - Jambo, Kamari - odpar�em. - Jestem z ciebie bardzo niezadowolony. - Czy�bym dzi� rano zebra�a za ma�o drewna? - Zebra�a� do�� drewna. - Czy tykwy nie by�y pe�ne wody? - By�y pe�ne. - Zatem co z�ego zrobi�am? - spyta�a, z roztargnieniem odganiaj�c od siebie natr�tn� koz�. - Z�ama�a� dane mi s�owo. - Nieprawda - zaprotestowa�a. - Przychodz� co dzie�, rano i po po�udniu, cho� m�j ptak nie �yje. - Przyrzek�a�, �e nie spojrzysz na �adn� ksi��k�. - I nie spojrza�am od dnia, w kt�rym zabroni�e� mi tego. - A zatem wyja�nij, sk�d to si� wzi�o - pokaza�em jej kawa�ek sk�ry, pokryty literami. - Nie ma tu nic do wyja�niania - odpar�a, wzruszaj�c ramionami. - Ja to napisa�am. - Skoro nie zagl�da�a� do ksi��ek, sk�d nauczy�a� si� pisa�? - naciska�em. - Z twojej magicznej skrzynki. Nigdy nie zabrania�e� mi na ni� patrze�. - Magicznej skrzynki? - zmarszczy�em brwi. - Tej, kt�ra cicho mruczy, o�ywa i mieni si� wieloma kolorami. - Chodzi ci o komputer? - spyta�em ze zdumieniem. - M�wi� o twojej magicznej skrzynce - powt�rzy�a. - I ona nauczy�a ci� czyta� i pisa�? - Sama si� nauczy�am, ale tylko troch� - odpar�a nieszcz�liwym tonem. - Przypominam dzierzb� z twojej historii - nie jestem wcale tak bystra, jak s�dzi�am. Czytanie i pisanie to bardzo trudna sztuka. - M�wi�em przecie�, �e nie mo�esz uczy� si� czyta� - przypomnia�em, z trudem powstrzymuj�c si� od pogratulowania jej wspania�ych osi�gni��, bowiem niew�tpliwie z�ama�a prawo. Kamari potrz�sn�a g�ow�. - Powiedzia�e�, �e nie wolno mi zagl�da� do ksi��ek - odpar�a z uporem. - Powiedzia�em, �e kobietom nie wolno czyta�. Nie pos�ucha�a�. Musisz zosta� ukarana - zastanowi�em si� przez moment. - B�dziesz tu sprz�ta� jeszcze przez trzy miesi�ce. Opr�cz tego przyniesiesz mi dwa zaj�ce i dwa gryzonie, kt�re z�apiesz w�asnor�cznie. Rozumiesz? - Tak. - A teraz chod� ze mn�, aby� zrozumia�a co� jeszcze. Posz�a za mn� do chaty. - Komputer - rzuci�em - w��cz si�. - Got�w - odpar� mechaniczny g�os maszyny. - Uruchom skaner i powiedz, kto jest tu ze mn�. Soczewka czujnika rozb�ys�a. - Jest tu z tob� dziewczynka, Kamari wa Njoro. - Czy poznasz j�, je�li jeszcze j� kiedy� zobaczysz? - Tak. - To jest rozkaz o bezwzgl�dnym pierwsze�stwie - oznajmi�em. - Nigdy wi�cej nie wolno ci porozumiewa� si� z Kamari wa Njoro - czy to s�ownie, czy w jakimkolwiek znanym j�zyku. - Zrozumia�em i zapami�ta�em - odpar� komputer. - Wy��cz si�. - Odwr�ci�em si� do Kamari. - Rozumiesz, co zrobi�em? - Owszem - powiedzia�a - i post�pi�e� niesprawiedliwie. Nie z�ama�am twojego zakazu. - Prawo g�osi, �e kobietom nie wolno czyta� - oznajmi�em - a ty post�pi�a� wbrew niemu. Nie pozwol�, by� z�ama�a je ponownie. Teraz wracaj do swojej shamby. Kamari wysz�a, wysoko unosz�c g�ow� w niemym oporze, ja za� zaj��em si� w�asnymi obowi�zkami. Uczy�em m�odych ch�opc�w, jak maj� przyozdobi� swoje cia�a na nadchodz�c� uroczysto�� obrzezania, przygotowa�em przeciwzakl�cie dla starego Sibokiego (kt�ry znalaz� w obr�bie swej shamby odchody hieny, jedn� z najpewniejszych oznak thahu, kl�twy), poinstruowa�em Kontrol�, aby dokona�a kolejnej korekty orbity, przynosz�cej ch�odniejsz� pogod� zachodnim r�wninom. Kiedy wr�ci�em do siebie w porze popo�udniowej drzemki, Kamari zd��y�a ju� przyj�� i odej��, a chata by�a starannie wysprz�tana. Przez nast�pne dwa miesi�ce �ycie w wiosce toczy�o si� w�asnym, spokojnym rytmem. Zebrano plony, stary Koinnage po�lubi� kolejn� �on� i z tej okazji odby�a si� dwudniowa uczta z ta�cami i wielkimi ilo�ciami pombe; sk�pe deszcze spad�y zgodnie z planem, urodzi�o si� te� troje dzieci. Nawet Rada Eutopii, kt�ra wcze�niej narzeka�a na nasz zwyczaj oddawania starc�w i chorych hienom, zostawi�a nas w spokoju. Znale�li�my legowisko hien i zabili�my trzy szczeniaki, do kt�rych wkr�tce do��czy�a matka. Przy ka�dej pe�ni ksi�yca sk�ada�em w ofierze krow� - nie marn� koz�, lecz wielk�, t�ust� krow� - aby podzi�kowa� Ngai za jego szczodro��, istotnie bowiem jego �aska nie opuszcza�a Kirinyagi. W tym okresie rzadko widywa�em Kamari. Rano zjawia�a si�, gdy by�em w wiosce i rzuca�em ko��mi, aby sprowadzi� przychyln� pogod�; po po�udniu przychodzi�a, kiedy rzuca�em uroki na chorych i rozmawia�em ze starszymi. Zawsze jednak wiedzia�em, �e z�o�y�a mi wizyt�, gdy� w bomie panowa� idealny porz�dek i nigdy nie brakowa�o mi wody czy drewna. Kt�rego� wieczora wr�ci�em do mej bomy po d�ugiej rozmowie z Koinnagem, prosz�cym o rad�, jak ma rozstrzygn�� sp�r dotycz�cy kawa�ka ziemi. Po wej�ciu do chaty natychmiast zauwa�y�em, �e ekran komputera b�yszczy jasnym �wiat�em. Pokrywa�y go dziwne symbole. Podczas studi�w w Anglii i Ameryce nauczy�em si� angielskiego, francuskiego i hiszpa�skiego, oczywi�cie w�ada�em te� kikujskim i suahili, jednak�e owe symbole nie przypomina�y �adnego znanego mi j�zyka, nie by�y te� wzorami matematycznymi, mimo i� dostrzeg�em w�r�d nich liczby i znaki przestankowe. - Komputer, wyra�nie pami�tam, �e wy��cza�em ci� dzi� rano - zmarszczy�em brwi. - Dlaczego tw�j ekran si� �wieci? - Kamari mnie w��czy�a. - I przed wyj�ciem zapomnia�a wy��czy�? - Zgadza si�. - Tak przypuszcza�em - powiedzia�em ponuro. - Czy w��cza ci� co dzie�? - Owszem. - Wyda�em ci przecie� rozkaz o bezwzgl�dnym pierwsze�stwie, aby� nigdy nie porozumiewa� si� z ni� w �adnym znanym j�zyku - stwierdzi�em ze zdumieniem. - Tak, Koribo. - Mo�esz wyja�ni�, czemu zignorowa�e� moje polecenie? - Nie zignorowa�em go, Koribo - odpar� komputer. - M�j program nie pozwala mi sprzeciwia� si� rozkazom o bezwzgl�dnym pierwsze�stwie. - Zatem co widz� na twoim ekranie? - To jest j�zyk Kamari - oznajmi� komputer. - Nie ma go pomi�dzy 1732 j�zykami i dialektami w moim banku pami�ci, tote� tw�j rozkaz go nie obejmuje. - Czy ty stworzy�e� �w j�zyk? - Nie, Koribo. To dzie�o Kamari. - Pomaga�e� jej w jakikolwiek spos�b? - Nie, Koribo. - To prawdziwy j�zyk? - spyta�em. - Potrafisz go zrozumie�? - Najprawdziwszy. Owszem, potrafi�. - Gdyby zada�a ci pytanie w j�zyku Kamari, odpowiedzia�by� na nie? - Tak, je�li by�oby dostatecznie proste. To bardzo ograniczony j�zyk. - A gdyby ta odpowied� wymaga�a t�umaczenia informacji z innego znanego j�zyka na j�zyk Kamari, czy by�oby to sprzeczne z moimi rozkazami? - Nie, Koribo. - Czy w istocie odpowiada�e� na pytania, zadane ci przez Kamari? - Owszem, Koribo, odpowiada�em - odrzek� komputer. - Rozumiem. Czekaj na nowe polecenia. - Czekam... Schyli�em g�ow�, zastanawiaj�c si� nad najlepszym rozwi�zaniem problemu. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e Kamari jest bystra i uzdolniona: nie tylko sama nauczy�a si� czyta� i pisa�, ale te� stworzy�a sp�jny i logiczny j�zyk, zrozumia�y dla komputera. Wyda�em jej jasne polecenie, ona jednak, nie naruszaj�c mojego zakazu, zdo�a�a go obej��. Nie kierowa�y ni� niecne pobudki; pragn�a tylko si� uczy�, co samo w sobie stanowi szlachetny cel. Ale to tylko jedna strona medalu. Z drugiej strony Kamari sta�a si� zagro�eniem dla porz�dku spo�ecznego, kt�ry z takim trudem ustanowili�my na Kirinyadze. M�czy�ni i kobiety znali swoje obowi�zki i akceptowali je bez zastrze�e�. Ngai podarowa� Masajom w��czni�, Wakambom da� strza��, Europejczykom - maszyny i prasy drukarskie, jednak�e Kikuju ofiarowa� kij do kopania ziemi i �yzn� krain� otaczaj�c� �wi�te drzewo figowe na zboczach Kirinyagi. Kiedy� ju�, wiele lat temu, �yli�my w harmonii z nasz� ziemi�. A potem zjawi�o si� s�owo drukowane. Najpierw zrobi�o z nas niewolnik�w, potem chrze�cijan, a� wreszcie stali�my si� �o�nierzami, robotnikami w fabrykach, mechanikami i politykami - wszystkim, czym Kikuju nigdy nie mieli zosta�. Raz ju� si� to zdarzy�o; mo�e zdarzy� si� ponownie. Przybyli�my na Kirinyag�, aby stworzy� idealn� spo�eczno�� Kikuju, kikujsk� Utopi�; czy jedna zdolna dziewczynka mog�a kry� w sobie ziarno naszej zag�ady? Nie mia�em pewno�ci, niemniej faktem jest, �e zdolne dzieci dorastaj�. To z ich szereg�w wywodzi� si� Jezus, Mahomet i Jomo Kenyatta - ale te� Tippoo Tib, najwi�kszy handlarz niewolnik�w i Idi Amin, kat w�asnego ludu. Oraz Friedrich Nietzsche i Karol Marks, ludzie niew�tpliwie genialni, kt�rzy jednak wywarli ogromny wp�yw na rzesze os�b znacznie mniej inteligentnych i uzdolnionych. Czy mam prawo stan�� z boku w nadziei, �e wp�yw Kamari na nasz� spo�eczno�� oka�e si� dobroczynny, skoro ca�a historia ludzko�ci jasno �wiadczy o tym, �e znacznie bardziej prawdopodobna jest druga mo�liwo��? Moja decyzja by�a bolesna, ale niezbyt trudna. - Komputer - powiedzia�em w ko�cu - mam nowy rozkaz o bezwzgl�dnym pierwsze�stwie, znosz�cy wcze�niejsze polecenia. Od tej pory pod �adnym warunkiem nie wolno ci komunikowa� si� z Kamari. Je�liby ci� w��czy�a, masz jej powiedzie�, �e Koriba zabroni� ci jakichkolwiek kontakt�w z jej osob�, a potem natychmiast si� wy��czy�. Zrozumia�e�? - Zrozumia�em i zapami�ta�em. - Doskonale - odpar�em. - A teraz wy��cz si�. Gdy nast�pnego ranka wr�ci�em z wioski, zasta�em puste tykwy, rozrzucone koce i bom� wype�nion� kozimi bobkami. Cho� mundumugu ma nad Kikuju w�adz� absolutn�, nie brak mu lito�ci. Postanowi�em wybaczy� Kamari ten dziecinny atak w�ciek�o�ci, tote� nie z�o�y�em wizyty jej ojcu ani nie kaza�em reszcie dzieci jej unika�. Tego popo�udnia nie zjawi�a si� ju�. Wiem, bo czeka�em obok chaty, aby wyja�ni� jej moj� decyzj�. Wreszcie, kiedy zapad� zmierzch, pos�a�em po ch�opca, Ndemiego, �eby nape�ni� mi tykwy i posprz�ta� w bomie. Nale�y to do obowi�zk�w kobiet, ale nie o�mieli� si� sprzeciwi� swemu mundumugu, cho� ka�dy jego gest wyra�a� wzgard� dla podobnie poni�aj�cych czynno�ci. Kiedy Kamari nie zjawi�a si� przez nast�pne dwa dni, wezwa�em do siebie Njoro, jej ojca. - Kamari z�ama�a dane mi s�owo - oznajmi�em. - Je�li nie przyjdzie dzi� i nie posprz�ta w mojej bomie, b�d� musia� rzuci� na ni� thahu. Njoro sprawia� wra�enie zdumionego. - Kamari m�wi, �e ju� j� przekl��e�, Koribo. Zamierza�em ci� spyta�, czy powinienem wygna� j� z naszej bomy. Potrz�sn��em g�ow�. - Nie. Nie wyganiaj jej. Na razie nie rzuci�em na ni� thahu - ale dzi� po po�udniu musi stawi� si� do pracy. - Nie wiem, czy starczy jej si�. Od trzech dni nie je i nie pije, siedzi tylko bez ruchu w chacie mojej �ony - urwa�. - Kto� ob�o�y� j� thahu. Je�li to nie ty, mo�e zechcia�by� rzuci� zakl�cie, kt�re usunie kl�tw�. - Od trzech dni nie jad�a i nie pi�a? - powt�rzy�em. Przytakn��. - P�jd� do niej - wsta�em z ziemi i ruszy�em za nim kr�t� �cie�k� prowadz�c� do wioski. Kiedy dotarli�my do jego bomy, Njoro zaprowadzi� mnie do chaty swojej �ony, wywo�a� z niej zatroskan� matk� Kamari i odszed� na bok. Wszed�em do �rodka. Kamari siedzia�a w najdalszym k�cie, wsparta plecami o �cian�. jej kolana dotyka�y podbr�dka, r�ce oplata�y szczup�e nogi. - Jambo, Kamari - rzuci�em. Spojrza�a na mnie, ale nie odpowiedzia�a. - Twoja matka martwi si� o ciebie, a ojciec m�wi, �e przesta�a� je�� i pi�. Brak reakcji. - Nie dotrzyma�a� te� obietnicy. Mia�a� sprz�ta� w mojej bomie. Cisza. - Czy�by� zapomnia�a, jak si� m�wi? - Kobiety Kikuju nie m�wi� - odpar�a z gorycz� - ani nie my�l�. Maj� tylko rodzi� dzieci, gotowa� jedzenie, zbiera� drwa i uprawia� pola. Do tego niepotrzebne im mowa i my�lenie. - Jeste� a� tak nieszcz�liwa? Nie odpowiedzia�a. - Pos�uchaj mnie, Kamari - powiedzia�em powoli. - Podj��em ju� decyzj� dla dobra Kirinyagi i nie zmieni� jej. Jako kobieta Kikuju musisz �y� tak, jak ci przeznaczono - urwa�em. - Jednak�e Kikuju i Rada Eutopii szanuj� prawa jednostki. Ka�dy cz�onek naszej spo�eczno�ci mo�e odej��, je�li takie jest jego �yczenie. Zgodnie z umow�, kt�r� podpisali�my, obejmuj�c we w�adanie ten �wiat, wystarczy tylko, aby� uda�a si� do miejsca, zwanego Przystani�. Statek Kontroli zabierze ci� stamt�d, dok�dkolwiek zechcesz. - Kirinyaga jest wszystkim, co znam - odpar�a. - Jak mam wybra� sobie nowy dom, skoro nie wolno mi pozna� innych miejsc? - Nie wiem - przyzna�em. - Nie chc� opuszcza� Kirinyagi! - ci�gn�a dalej. - To m�j dom. Tu mieszka m�j lud. Jestem dziewczyn� Kikuju, nie Masajk� czy Europejk�. B�d� rodzi� dzieci mojego m�a i uprawia� jego shamb�, zbiera� drwa, gotowa� posi�ki i tka� stroje. Opuszcz� shamb� rodzic�w i zamieszkam z rodzin� m�a. Zrobi� to wszystko bez s�owa skargi, Koribo, je�li tylko pozwolisz mi nauczy� si� czyta� i pisa�. - Nie mog� - odrzek�em ze smutkiem. - Ale dlaczego? - Kto jest najm�drzejszym cz�owiekiem, jakiego znasz, Kamari? - Mundumugu jest zawsze najm�drzejszy w wiosce. - Musisz zatem zaufa� mojej m�dro�ci. - Tylko �e czuj� si� jak tamten sok� kar�owaty - w g�osie Kamari zabrzmia�a �a�osna nuta. - Ca�e �ycie marzy� o tym, �e kiedy� poszybuje wysoko, unoszony wiatrem. Ja marz� o s�owach na ekranie komputera. - Ale r�nisz si� od soko�a - odpar�em. - On nie m�g� sta� si� tym, czym mia� by�. Tobie nie pozwalam na zostanie tym, kim by� nie powinna�. - Nie jeste� z�ym cz�owiekiem, Koribo - oznajmi�a z powag� - niemniej mylisz si�. - Je�li tak, b�d� musia� �y� z t� �wiadomo�ci�. - Domagasz si� jednak, abym i ja z ni� �y�a - stwierdzi�a Kamari. - Na tym w�a�nie polega twoja zbrodnia. - Je�eli jeszcze raz nazwiesz mnie zbrodniarzem - powiedzia�em surowo, bowiem nikomu nie wolno zwraca� si� w ten spos�b do mundumugu - rzuc� na ciebie thahu. - Co jeszcze m�g�by� zrobi�? - spyta�a gorzko. - Mog� zamieni� ci� w hien�, nieczyst� po�eraczk� ludzkiego cia�a, kt�ra �eruje w ciemno�ci. Mog� nape�ni� tw�j brzuch cierniami, by ka�dy ruch sprawia� ci niewyobra�alny b�l. Mog�... - Jeste� tylko cz�owiekiem - odpar�a ze znu�eniem - i uczyni�e� ju� najgorsze, co le�a�o w twej mocy. - Do�� tego! - zagrzmia�em. - Rozkazuj� ci zje�� i wypi� wszystko, co przyniesie ci matka. Po po�udniu spodziewam si� ciebie u mnie w bomie. Wyszed�em z chaty i poleci�em matce Kamari, aby zanios�a jej wod� i utarte banany. Nast�pnie odwiedzi�em shamb� Benimy. Stado bawo��w stratowa�o mu pole, niszcz�c zbiory, tote� z�o�y�em ofiar� z koz�a, aby zdj�� thahu, ci���ce nad jego ziemi�. Kiedy sko�czy�em, wst�pi�em na chwil� do bomy Koinnagego, kt�ry pocz�stowa� mnie �wie�o uwarzonym pombe i natychmiast zacz�� narzeka� na Kibo, swoj� now� �on�, intryguj�c� wraz z Shumi, drug� �on�, przeciwko Wambie, najstarszej. - Zawsze mo�esz si� z ni� rozwie�� i odes�a� do rodzinnej shamby - podsun��em. - Kosztowa�a dwadzie�cia kr�w i pi�� k�z! - j�kn��. - Czy jej rodzina zwr�ci posag? - Nie. - Zatem jej nie ode�l�. - Jak chcesz - wzruszy�em ramionami. - Poza tym jest bardzo silna i �adna. Gdyby tylko przesta�a wyk��ca� si� z Wambu. - O co si� k��c�? - spyta�em. - O to, kt�ra ma przynie�� wod�, a kt�ra zaszy� m�j str�j czy za�ata� strzech� chaty. - Zawaha� si�. - Sprzeczaj� si� nawet o to, czyj� chat� mam odwiedzi� w nocy, jakbym sam nie mia� w tej materii nic do powiedzenia. - Czy kiedykolwiek k��c� si� o idee? - spyta�em. - Idee? - powt�rzy�, spogl�daj�c na mnie nic nie pojmuj�cym wzrokiem. - Takie, jak w ksi��kach. Roze�mia� si�. - To przecie� kobiety, Koribo. Po co im jakie� idee? W istocie po co one komukolwiek? - Nie wiem - odpar�em. - Po prostu by�em ciekaw. - Wygl�dasz, jakby co� ci� niepokoi�o - zauwa�y�. - Pewnie to wina pombe. Jestem ju� starym cz�owiekiem, a twoje pombe ma dzi� dziwnie ostry smak. - To dlatego, �e Kibo nie s�ucha, kiedy Wambu pokazuje jej, jak je warzy�. Naprawd� powinienem j� odes�a� - zerkn�� na Kibo, d�wigaj�c� wi�zk� drew na swych silnych, dziewcz�cych plecach - ale jest taka �adna i m�oda. - Nagle jego spojrzenie pow�drowa�o dalej, ku wiosce. - Ach! - westchn��. - Widz�, �e stary Siboki wreszcie umar�. - Sk�d wiesz? - spyta�em. Wskaza� r�k� kolumn� dymu, wznosz�c� si� nad wsi�. - Pal� jego chat�. Odwr�ci�em si� w tamtym kierunku. - To nie chata Sibokiego - stwierdzi�em. - Jego boma le�y dalej na zach�d. - Kto jeszcze jest stary, s�aby i bliski �mierci? - zdziwi� si� Koinnage. I nagle zrozumia�em. Z tak� sam� pewno�ci�, z jak� wiem, �e Ngai zasiada na swym tronie na szczycie �wi�tej g�ry, wiedzia�em ju�, �e Kamari nie �yje. Najszybciej, jak potrafi�em, pow�drowa�em w stron� shamby Njoro. Kiedy tam dotar�em, matka, siostra i babka Kamari zawodzi�y ju� pie�� �mierci. Po ich policzkach sp�ywa�y �zy. - Co si� sta�o? - spyta�em, podchodz�c do Njoro. - Czemu pytasz, skoro to ty odebra�e� jej �ycie? - odpar� z gorycz�. - Nie ja j� zabi�em. - Czy� jeszcze dzi� rano nie grozi�e�, �e rzucisz na ni� thahu? - nie ust�powa�. - Zrobi�e� to, a teraz ona nie �yje, mnie za� pozosta�a tylko jedna c�rka, za kt�r� dostan� posag. W dodatku musz� spali� chat� Kamari. - Przesta� si� zamartwia� chatami i posagami i opowiedz dok�adnie, co si� sta�o, albo do�wiadczysz na w�asnej sk�rze, co oznacza kl�twa mundumugu! - warkn��em. - Powiesi�a si� w swej chacie na kawa�ku bawolej sk�ry. W tym momencie zjawi�y si� kobiety z s�siedniej shamby. Ca�a pi�tka podj�a pie�� �mierci. - Powiesi�a si�? - powt�rzy�em. Przytakn��. - Gdyby cho� wybra�a do tego byle jakie drzewo! Teraz jej chata jest nieczysta i musz� j� spali�. - B�d� cicho! - uci��em, pr�buj�c zebra� my�li. - Kamari nie by�a z�� c�rk� - ci�gn�� dalej. - Czemu j� przekl��e�, Koribo? - Nie rzuci�em na ni� thahu - odpar�em, zastanawiaj�c si�, czy to prawda. - Chcia�em tylko j� ocali�. - Czyje czary s� silniejsze ni� twoje? - spyta� z l�kiem. - Twoja c�rka z�ama�a prawo Ngai. - A teraz Ngai wywar� na niej sw� zemst�! - j�kn�� przera�ony Njoro. - Kogo nast�pnego z mojej rodziny dosi�gnie jego gniew? - Nikogo - odpar�em. - Tylko Kamari z�ama�a prawo. - Jestem biednym cz�owiekiem - powiedzia� ostro�nie Njoro - teraz jeszcze biedniejszym ni� przedtem. Ile musia�bym ci zap�aci�, �eby� poprosi� Ngai o to, aby przyj�� do siebie ducha Kamari, ulitowa� si� nad ni� i wybaczy� to, co uczyni�a? - Zrobi� to niezale�nie od zap�aty. - Nic sobie nie policzysz? - upewni� si�. - Nic. - Dzi�kuj�, Koribo! - westchn�� z zapa�em. Sta�em bez ruchu, wpatruj�c si� w p�on�c� chat�, i pr�bowa�em nie my�le� o ukrytych w �rodku zw�glonych zw�okach dziewczynki. - Koribo? - zagadn�� po d�u�szej chwili Njoro. - Czego zn�w chcesz? - rzuci�em z rozdra�nieniem. - Nie wiedzieli�my, co pocz�� ze sk�r� bawo�u, bowiem dostrzegli�my na niej znaki twojego thahu i bali�my si� j� spali�. Teraz wiem, �e to Ngai j� naznaczy� i l�kam si� nawet jej dotkn��. Czy zechcia�by� j� zabra�? - Jakie znaki? - spyta�em. - O czym ty m�wisz? Njoro uj�� mnie za r�k� i poprowadzi� przed p�on�c� chat�. Jakie� dziesi�� krok�w od wej�cia na ziemi le�a� d�ugi pas wyprawionej sk�ry, na kt�rym powiesi�a si� Kamari. Na sk�rze widnia�y wydrapane rz�dy dziwnych symboli - tych samych, jakie widzia�em na ekranie mojego komputera trzy dni wcze�niej. Schyli�em si� i podnios�em pas, po czym odwr�ci�em si� do mojego towarzysza. - Je�li istotnie na twoj� shamb� rzucono kl�tw�, to ja j� zdejmuj� i przenosz� na siebie, zabieraj�c znaki gniewu Ngai. - Dzi�kuj� ci, Koribo! - odpar� z widoczn� ulg�. - Musz� ju� odej��, aby przygotowa� czary - oznajmi�em szorstko i ruszy�em w d�ug� powrotn� drog� do mojej bomy. Kiedy ju� tam dotar�em, zanios�em pas bawolej sk�ry do �rodka chaty. - Komputer - poleci�em. - W��cz si�. - Got�w. Unios�em pas, przytykaj�c go do soczewki skanera. - Rozpoznajesz ten j�zyk? Soczewka rozb�ys�a. - Tak, Koribo. To j�zyk Kamari. - Co oznaczaj� te znaki? - To dwuwiersz: Teraz wiem, czemu ptak w klatce ginie i czego mu trzeba, bowiem jak on, ja tak�e dotkn�am przez chwil� nieba. Po po�udniu do shamby Njoro zbiegli si� ju� wszyscy mieszka�cy wioski. Kobiety przez ca�� noc i nast�pny dzie� nuci�y pie�� �mierci, szybko jednak zapomniano o Kamari - w ko�cu �ycie toczy si� dalej, a ona by�a jedynie ma�� kikujsk� dziewczynk�. Od tamtego dnia za ka�dym razem, kiedy znajduj� ptaka ze z�amanym skrzyd�em, usi�uj� go wyleczy�. Ptaki zawsze umieraj�, a ja chowam je obok kopczyka ziemi, oznaczaj�cego miejsce, w kt�rym kiedy� sta�a chata Kamari. I kiedy tak grzebi� w ziemi kolejne ptaki, zn�w o niej my�l� i �a�uj�, �e nie jestem prostym cz�