Cyprjak Igor - Katedra
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Cyprjak Igor - Katedra |
Rozszerzenie: |
Cyprjak Igor - Katedra PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Cyprjak Igor - Katedra pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Cyprjak Igor - Katedra Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Cyprjak Igor - Katedra Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Autor: Igor Cyprjak
Tytul: Katedra
Z "NF" 5/93
Kobieta zatoczyła się, uderzyła plecami o ścianę i osunęła
na drewnianą podłogę. Z nadgryzionych warg popłynęła krew.
Goris Berga spojrzał na żonę i krzyknął:
- Nie próbuj mnie zatrzymać, kobieto! Tak być musi!
Pochylił się nad kołyską, owinął dziecko derką i wziął je
w ramiona.
Niemowlę płakało. Uparcie i jednostajnie. Berga z trudem
odzyskiwał równowagę, gdy potykając się i przyciskając
dziecko do piersi, pochylony jak złodziej, przemykał
zabłoconą uliczką. Był blisko. Poczuł się pewniej.
Minął wbite w ziemię paliki i skierował się na środek
placu. Tam przystanął, uklęknął i odłożył dziecko. Drżącymi
palcami rozgrzebywał wilgotną ziemię. Nagle znieruchomiał.
Bał się. Ona tu była. Czuł, że była przy nim. Rosła wokół
majestatycznym ciężarem wielkich ścian. Słyszał dzwony,
skryte pod dachami wież. Jej serce biło wraz jego sercem.
Ląk przerodził się w radość.
- Tyś moja krew i ciało.
Berga powoli opuścił niemowlę do wąskiego dołu.
Srebrzyste klingi przywarły do siebie i wyszeptawszy kilka
słów iskrzącej nienawiści, odskoczyły. Zawisły na chwilę w
powietrzu, po czym znów podjęły nerwowy taniec.
Jares opuścił broń i podniósł rękę.
- Wystarczy, fechmistrzu - wydyszał. - To było dobre.
Przyjdź jutro.
- Wedle twojej woli, panie - odparł szermierz, schylił
się po kaftan i odszedł.
Jares rzucił miecz na drewniany stół, jedyny mebel w
rozległej sali. Podszedł do okna, otworzył je szeroko i
odetchnął ciepłym, wiosennym powietrzem. Sięgnął po stojącą
na parapecie butelkę wina, posmakował trunku i splunął przed
siebie. Wino było kwaśne. Kogo za to ukarać? Nikt konkretny
nie przychodził mu na myśl. Gdyby miał cesarskie piwnice,
gdyby był Cesarzem...
Za ścianą, na drugim końcu miasta, ludzie pracowali jak
mrówki pod okiem budowniczego Gorisa Bergi. Pracowali, by
złożyć hołd Bogu. By stworzyć pomost między sobą a Panem.
Tylko książę Jares i jego kuzyn wiedzieli, że ma to być
także droga do cesarskiego diademu. Ryzykowna droga.
Jares Moriny uświadomił sobie, iż nie pamięta czasu, gdy
imię Cesarza kojarzyło mu się z czymś poza nienawiścią i
hańbą. Od chwili, kiedy stary Moriny zginął w latach
Wielkiego Buntu pod kopytami cesarskiej konnicy, a miasto
Dorik stało się częścią molocha, Jares Moriny poprzysiągł
zemstę. W imię ojca i w imię honoru.
Najpierw złamał prawo, które zakazywało posiadania
większej liczby żołnierzy niż tysiąc. Tak powstała Gwardia.
Potem próbował układać się z innymi władcami, ale sąsiedzi
byli zbyt głupi i tchórzliwi, by myśleć o spisku.
Pozostawało działać samemu. Poza tym Stolica była daleko, a
cesarscy urzędnicy nie przejawiali ochoty do męczących
podróży.
- Gdzież jest ten Sarin! - westchnął książę, przeklinając
kuzyna w duchu.
Doskonale pamiętał zaskoczenie i niedowierzanie Sarina,
gdy powiedział mu o Katedrze.
- Sądzisz, że podołamy? - zapytał tamten. - Nie stać nas
na to.
- Musimy! To jedyna droga!
- Wszystko to bardzo przewrotne. A Cesarz?
- Nie może się dowiedzieć zbyt wcześnie.
- Chcesz zbudować największą świątynię w całym
Cesarstwie, centrum wiary, do którego będą zewsząd przybywać
tłumy i myślisz, że on się nie dowie?!
Jares roześmiał się.
- Dowie się, dowie, lecz po fakcie! Jeśli spróbuje
uczynić cokolwiek przeciw nam, to większość stanie po naszej
stronie. A zwłaszcza Kościół!
Głos gwardzisty wyrwał go z zamyślenia. Odziany w zieloną
opończę i uzbrojony w miecz oraz krótką pikę żołnierz mówił:
- Wasza miłość, przybył kuzyn waszej miłości...
Zza jego pleców wyłonił się Sarin. Długie, czarne włosy
okalały poszarzałą ze zmęczenia twarz. Ciemny płaszcz
podróżny zwisał na nim niedbale.
- Wina! - wychrypiał.
Jares podbiegł i chwycił kuzyna za ramiona.
- Dostaniesz wszystko, ale mów, człowieku!
- Jest dobrze, przywiodłem ich. Po cichu.
- Nie słyszałeś, durniu?! - wrzasnął książę. - Przynieś
wina, żołnierzu! Dużo wina!
Kaplica zamkowa była chłodna niczym grobowiec i równie
ciemna. Tylko kilka świec rozjaśniało mrok.
Jares zbliżył się do klęczącej przed ołtarzem postaci i
uklęknął obok.
Dorano podniósł oczy.
- Witaj, książę.
- Witaj, ojcze - odparł Jares i pochylił głowę. - Niech
chwała będzie Panu.
- Na Wieczność.
- Wiele myślałem, ojcze - zaczął powoli Moriny - o losach
księstwa.
Sekretarz biskupa milczał.
- Jak układają się twoje stosunki z Arcybiskupem, ojcze?
- Jestem w niełasce - duchowny uśmiechnął się. - Można
się tego domyślić po miejscu, w którym jestem i po roli,
jaką tu pełnię.
- Minęło wiele lat - powiedział Jares. - Już dawno
powinieneś otrzymać biskupstwo. Jesteś jego krewnym, ojcze.
To zobowiązuje.
- Dalekim krewnym, a on ma dobrą pamięć - Dorano
westchnął ze smutkiem.
- Nasz biskup jest już stary - zasugerował Moriny.
- Do czego zmierzasz, książę?
Jares wydobył z kieszeni list i podał sekretarzowi.
- Znasz zapewne jego treść, ojcze?
- Owszem. Biskup mi go dyktował - przyznał duchowny. -
Nie pytam, jakim sposobem znalazł się w twoich rękach, a nie
Arcybiskupa. Pytam: dlaczego?
- Nasz biskup wiele mówi i czyni niepotrzebne spekulacje.
- To chwalebne budować świątynię - Dorano uśmiechnął się
przebiegle.
- Tym bardziej absurdalne są jego insynuacje.
- A czy się myli? Nie ty jeden myślisz w tym mieście,
książę.
Dorano nie przestawał się uśmiechać. Jares nie
odpowiadał, przez chwilę sprawiał wrażenie pogrążonego w
modlitwie.
- Gdyby biskup zmarł w łożu z kobietą... - rzekł
wreszcie.
Duchowny uniósł się fałszywym oburzeniem.
- Książę!
- ... A ty, ojcze, przekazałbyś ową smutną wiadomość
Arcybiskupowi, to jestem pewien, że byłby wdzięczny za
zachowanie dyskrecji. Idzie tu przecież o zachowanie twarzy
przed papieżem.
- Chcesz powiedzieć, że pamięć może być słabsza niż
wdzięczność? - spytał niepewnie Dorano.
- Dokładnie.
- Byłby to zbieg okoliczności, gdyby Pan powołał w
najbliższej przyszłości naszego biskupa do siebie.
- Zbieg okoliczności- przytaknął książę.
Zamilkli. Duchowny podniósł się i rzekł w zamyśleniu:
- Biskup Dorano. Podoba mi się dźwięk tych słów.
Konie szły powoli, grzęznąc kopytami w błocie. Jaresowi
zbierało się na mdłości. Jechali przez najpodlejszą
dzielnicę Dorik, pełną małych, krzywych domów i brudnych,
schorowanych ludzi.
- Boże, co za smród! - jęknął do Sarina. - Trzeba to
zlikwidować, wyburzyć!
- A co z ludźmi?
- Niech się wynoszą! Nie mogę pozwolić, by obok Katedry
gniło śmietnisko!
Sarin popatrzył na żebraków, siedzących we własnych
odchodach, na wychudzone dzieci, na stosy odpadków.
- Niech się wynoszą - przytaknął cicho.
Otoczeni gwardzistami dotarli do placu budowy i zsiedli z
koni.
Rottilen i pozostali trzej budowniczowie ze Stolicy,
których przywiózł Sarin, już tam byli. Stąpali ostrożnie w
labiryncie kamiennych fundamentów, starając się nie
pobrudzić kosztownych ubrań. Przyglądali się murarzom,
opukiwali cegły, dostarczone z podmiejskich cegielni,
zaglądali do kadzi z zaprawą. Pokłonili się księciu i
kontynuowali obchód.
Wśród poddańczo pochylonych robotników Jares dostrzegł
Gorisa Bergę i przywołał go ruchem dłoni. Ten odgarnął
pozlepiane potem włosy i ruszył w kierunku swojego władcy.
Kaftan budowniczego był brudny i postrzępiony, a oczy dzikie
i chore.
- Źle wyglądasz, Berga.
- Ciężko pracujemy, panie.
- Widzę, widzę - Jares pokiwał głową. - Może nazbyt
ciężko?
- Nie pojmuję, panie - w głosie Bergi zadźwięczała nuta
podejrzliwości. - I kim są ci ludzie, co węszą na mojej
budowie? Wyglądają jak kukły.
- No, Berga! - zawołał książę. - Właśnie o nich chciałem
mówić. To budowniczowie z południa.
Goris Berga milczał, spoglądając na Rottilena i jego
towarzyszy.
- Na co mi tacy pomocnicy?
- Oni przejmują prace, Berga. Masz im przekazać plany,
któreś sporządził. Powiedz też murarzom, by ich słuchali
i... zajmij się rodziną.
Jares wskazał żonę budowniczego, siedzącą na starej belce.
- Panie, jakże to? - wykrztusił Berga.
Moriny poczuł odór bijący od rozmówcy i cofnął się.
Czosnek, pot i stare piwo. Obrzydliwe!
- Ależ... te plany, panie, mój ojciec i ja..., to moje
życie - jąkał się Berga. - Tak być nie może!
- Nie mam zamiaru tracić z tobą czasu. To moja wola! -
książę podniósł głos.
Ruszył w stronę swojego konia.
- Tam moja krew i ciało! - bredził budowniczy. - Tak być
nie może! Nie pozwolę, psie!
Jares odwrócił się gwałtownie. W ostatniej chwili.
Uzbrojona w długi nóż ręka Bergi pomknęła przed siebie.
Książę próbował uskoczyć, ale ostrze dosięgło jego uda. Ból
sprawił, że pociemniało mu w oczach. Z boku błysnął miecz
Sarina. Berga jęknął i powalił się na Jaresa. Moriny zaczął
się dusić. Na twarzy miał krew. Ktoś wyciągnął go spod
trupa.
- Do mnie, ludzie! Medyka! Żywo!
Jares rozpoznał głos Sarina i zamknął oczy.
Kobiety wyszły. Książę został sam. Usiadł na łóżku i
przetarł usta wierzchem dłoni.
- Wykończą mnie - westchnął ciężko, schylając się po
laskę leżącą na podłodze. Potem podniósł się i pokuśtykał w
stronę drzwi. Minął wyprężonego gwardzistę i rozejrzał się
po szerokim korytarzu, zdobionym kolorowymi gobelinami.
Szczerze ich nie cierpiał. Przez małe, barwione szybki
wychodzące na podwórze widział konie, żołnierzy, kilku
możnych, roześmiane damy. Nuda!
Chmury na niebie zapowiadały ostatnią, letnią burzę.
- Cóż to, kuzynie? Spacer?
Jares odwrócił się. Twarz zbliżającego się Sarina
przybrała wyraz nieszczerej troski.
- Nie powinieneś się przemęczać. Umrzesz i kto da mi
księstwo? Medyk mówił, że...
- Niech diabli porwą medyków! - zawołał książę.
Sarin roześmiał się.
- Lepiej mów, co z budową. Jestem zdany na wasze relacje
- rzekł Moriny. - Czy ten staruch Rottilen zamierza się tu
pojawić?
- Z pewnością. Skoro znów ruszyły prace...
Jares zmrużył oczy.
- Co to znaczy "znów ruszyły"?
- Nic wielkiego - wzruszył ramionami Sarin. - Kłopoty z
zaprawą... nie znam się na tym.
- I dopiero teraz mi o tym mówisz?! - książę podniósł
laskę i wycelował ją w pierś kuzyna.
Sarin cofnął się, wpatrując z niepokojem w żelazne okucie
na końcu laski.
- To nic wielkiego! Nie było potrzeby cię denerwować!
- Chcę wiedzieć o wszystkim! - wysyczał Jares. - Każdy
rozdeptany karaluch, każde ptasie gówno...! Mam o tym
wiedzieć!
- Uspokój się, na Boga!
Książę opuścił laskę i ruszył w stronę komnaty.
- Masz przywieźć Rottilena! Chcę wiedzieć o wszystkim -
powtórzył ciszej.
Rottilen bardzo się starał, by przekonać księcia o swojej
niewinności. Mówił o nieuczciwości murarzy, którzy
niesumiennie wykonali zaprawę, o trudnych warunkach i
własnej, ciężkiej pracy. Jego palce splatały się nerwowo, a
małe oczka uważnie obserwowały twarz Jaresa.
- Mówisz, że przed południem zaprawa znów zaczęła
trzymać?
- Tak, panie.
- Zatem coś się musiało stać! - Jares uderzył pięścią w
poręcz drewnianego tronu zdobionego łbami rogatych maszkar.
- Nic, wasza wysokość - zapewnił budowniczy.
Stojący przy drzwiach Sarin odezwał się nagle:
- Widziałem tam żonę Bergi. Chodzi wciąż między
murarzami, bredzi, płacze.
- Czary?
- Bez wątpienia jest szalona, ale to nie wiedźma.
- Skąd pewność?
Sarin podrapał się w policzek i wzruszył ramionami.
- Nie wiem, ale to nie to.
- To co, u diabła?!
Sarin podszedł bliżej.
- Dziś zginęli dwaj murarze - powiedział ostrożnie.
Jares spojrzał na Rottilena. Budowniczy przyglądał się
posadzce.
- Mów - polecił książę.
- Sprzeczali się, pobili i obaj spadli z rusztowania.
Zapadła cisza.
- To ma mieć jakiś związek?
- Nie wiem.
Książę wodził palcami po gładkiej powierzchni laski.
- Możecie odejść.
Berga, murarz. Zamknął oczy. Berga, murarze.
Sarin pociągnął mocno za cugle i koń zwolnił, przechodząc z
kłusu w stępa.
Zmarznięty gwardzista zatrzymał go, ale widząc, z kim ma
do czynienia, skłonił się i zwolnił przejście. Sarin
zeskoczył z siodła przy pierwszych ogniskach, a żołnierze
zajęli się jego wierzchowcem. Poprawił płaszcz i ruszył w
stronę Katedry. Mijał drewniane rusztowanie i stosy równo
poukładanych cegieł.
Jares stał na rusztowaniu kilka metrów nad ziemią. Sarin
zadarł głowę.
- Witaj! Można wiedzieć, czemu wezwałeś mnie tu w środku
nocy? Straszny ziąb!
- Co mówiłeś? - spytał Jares nieprzytomnie.
- Że noc jest zimna - westchnął Sarin.
Szybko wspiął się po drabinie i stanął na drewnianym
podeście. W dole płonęły żołnierskie ogniska. Moriny zawołał
ku nim, by przyprowadzono więźnia.
Sarin czuł się jak widz, którego kuglarze wciągnęli do
dziwnego przedstawienia.
Trzech gwardzistów zniknęło poza kręgiem światła. Po
chwili pojawili się znowu. Ciągnęli związanego człowieka w
zarzuconym na głowę worku. Gdy podeszli bliżej, Jares
rozkazał go zabić. Jeden z żołnierzy podniósł kuszę i
zwolnił cięciwę. Więzień osunął się na ziemię.
- Dlaczego?! Kim był ten człowiek? - zawołał Sarin.
- Weź cegłę i połóż tak, jakbyś budował ścianę - polecił
książę, patrząc w niebo.
Gdy cegła zetknęła się z pozostałymi zespolonymi zaprawą,
Sarin poczuł ciepło na twardej powierzchni.
- Zabierz ją stamtąd!
Sarin pchnął cegłę, potem naparł na nią mocniej. Nawet
nie drgnęła, musiał się poddać. Oddychał ciężko i
rozprostowywał bolące palce.
- Jak to możliwe, u czarta?! - zawołał patrząc to na
kuzyna, to na leżącego w dole trupa. - Przecież... jeszcze
wczoraj nawet zaprawa nie skutkowała! Boże, jak to możliwe?!
Zeszli na dół. Jares szybkim krokiem ruszył przed siebie.
Sarin z trudem za nim nadążał.
- Pamiętasz, gdy ostatnim razem stanęły prace? Rottilen
pocił się ze strachu, a ja go w ogóle nie wezwałem.
Następnego dnia wszystko znowu szło dobrze.
- Pamiętam - odparł Sarin. - W tym jest jakaś logika...
- Tamtej nocy także kazałem zabić tu człowieka -
powiedział cicho Moriny.
- I dzisiaj... Nie! To jakieś szaleństwo!
- Widziałeś, dotykałeś - Jares zatrzymał się. - Zaczęło
się od śmierci Bergi.
- Nie! To niemożliwe!
Sarin zatopił palce w gęstwinie włosów, zaklął i usiadł
na trawie. Zapominając o zimnie zaczął rozluźniać rzemienie
kaftana.
- To siła! - książę ukucnął obok kuzyna i chwycił go za
ramię. - Ona żyje!
- Kto żyje?! Ta kupa gliny i kamieni?! To jest
najbardziej obłąkana myśl, jaką w życiu słyszałem! To
szaleństwo!
Oczy Jaresa zalśniły.
- To prawda! Możemy poczekać, a wszystko się powtórzy!
- Mam wierzyć w diabła? Co to jest: magia, zaklęcia?!
- Ty i ja nigdy nie wierzyliśmy w Boga ani diabła! To co
innego i nie pomogą tu żadne egzorcyzmy - książę roześmiał
się szyderczo. - Kto miałby je odprawić? Biskup Dorano?
- Nie wiem, nie wiem. Boże!
- To jesteśmy my! Ty i ja! Myśmy ją stworzyli!
Sarin milczał, bezmyślnie patrząc przed siebie.
- Boisz się śmierci? - spytał Moriny.
Sarin zastanowił się.
- Nie, chyba nie. Powinnością żołnierza jest zabijać i
zginąć, ale to... nie jest zwyczajne.
W oddali słychać było przyciszone rozmowy gwardzistów.
- Jeśli to wszystko jest prawdą, co zamierzasz dalej
robić?
- Dalej? - powtórzył Jares. - Budować.
Sarin spojrzał na Katedrę. Nie miał pewności, czy to, co
widzi, jest ścianami budowli, czy igraszkami ciemności z
unoszącą się nad ziemią mgłą, która wstawała wraz ze świtem.
- Ilu ludziom trzeba będzie poderżnąć gardła, by ukończyć
prace? - spytał. - Ilu zabić później, by to wszystko nie
rozpadło się w proch?
Moriny nie odpowiadał.
- Jeśli chcesz budować dalej, nie będę już stał przy
tobie. Nawet jeśli nie ma piekła.
Książę oparł dłonie na udach i podniósł się powoli.
- Zostanę cesarzem. Dzięki niej - powiedział twardo.
- Wyjadę jutro o świcie.
Sarin wstał i ruszył w stronę ognisk.
Jares wiedział, że nie ma innego wyjścia. Sarin wiedział
dużo. Za dużo.
Byli razem od początku. Razem uczyli się walczyć, razem
zdobywali kobiety. Razem wygrywali i przegrywali. A teraz...
Przecież to zdrada! Po prostu zdrada! Tak! Inaczej tego
nie można nazwać. Nagle odjeżdża i kto wie, co może zrobić.
Nie, nie było innego wyjścia.
Książę spojrzał na Lazara. Mały, wesoły człowieczek z
pooraną bliznami twarzą. Mały, wierny szczur.
- Mój kuzyn musi zniknąć.
Lazar skinął głową.
- Dobrze, panie.
- Dyskretnie.
- Rozpłynie się w powietrzu, wasza miłość - Lazar
uśmiechnął się. - Nawet śladu nie będzie!
- Bardzo dobrze, bardzo dobrze!
Morderca pokłonił się i niezdarnie ruszył w stronę
schodów, prowadzących na dziedziniec.
Mały placyk przed Katedrą, na którym umieszczono drewniane
podwyższenie, świecił pustkami. Ludzie nie przychodzli już
na egzekucje. Nikt nie chciał oglądać głowy kolejnego
drobnego złodziejaszka. Gdyby chodziło o szlachetnie
urodzonych spiskowców, to kto wie?
Znudzony kat siedział na pieńku i z politowaniem patrzył
na chudego skazańca. Swój szeroki miecz opierał o udo.
Na co mu przyszło? Byle ciurę, co to zwinął konia albo i
gęś, trzeba ścinać. Co innego szlachetne głowy! Jak słyszał
w szynku, biskup Dorano spiskował przeciw księciu, a teraz
gnił w celi. To byłaby gratka! Taki biskup musi mieć
przyjemny kark. Swoją drogą masa była tych spisków, u
czarta! Nie nadążał z ostrzeniem miecza.
I jeszcze te brednie o Złym, co włóczy się nocami po
ulicach. Wokół Katedry prawie wszystkie chałupy stały puste,
bo niby Zły wywlekał ludzi i wysysał ich krew.
Kat był spokojny. Jego dom stał na drugim końcu miasta, a
poza tym wcale w to całe gadanie o Złym nie wierzył. I miał
jeszcze miecz.
Katedra. Ilekroć ktoś o niej wspominał, ludzie spluwali.
Choćby kupiec Zaren, co to kiedyś aż piał z radości, gdy
pomyślał o pątnikach, podróżnych i całej tej hałastrze,
która będzie pielgrzymować do świątyni. A teraz? Klął ją i
bluźnił.
Kat podniósł się i dobrodusznie poklepał skazańca.
- Takie życie - westchnął.
Kapitan Gwardii był wielkim mężczyzną. Nawet siedząc na
bojowym koniu wyglądał, jakby dosiadał kuca. Spod zielonego
płaszcza pobłyskiwały splecione kółka stalowej kolczugi. W
jednym ręku trzymał srebrzysty szyszak z czarnym piórem, w
drugim zaciskał wodze.
- Mądre zwierzę - stwierdził, patrząc na książęcego
gniadosza, który niespokojnie strzygł uszami. - Przeczuwa
niebezpieczeństwo.
Jares poklepał konia po szyi i spytał:
- Ilu ich?
- Moi ludzie naliczyli trzysta głów, panie.
- Przeklęci myśliwi - rozsierdził się Moriny - gadali o
wielkiej sile, o armii! Wypłoszyli tym pół miasta! Czemu oni
tu idą?
- Nie wiem, wasza miłość - odparł oficer. - Może szukają
łupów? A może głód lub zaraza wygnały ich z własnej ziemi?
- Kto szedłby przez te góry dla łupów? - zawołał książę.
Równinę, na której stali, z jednej strony zamykała
szeroka ściana lasu, z drugiej górski masyw. Jedyna droga
prowadziła przez przełęcz Ared, pełną śmiercionośnych
pułapek.
Myśliwi, którzy polowali na kozice i niedźwiedzie,
pierwsi dostrzegli barbarzyńców. Potem także tropiciele
przynieśli wieści o przybyszach, okrytych futrami,
uzbrojonych w stal. Nie było wśród nich kobiet ani dzieci.
Szli pieszo i to bardzo szybko.
- Co mówisz? - Jares ocknął się z zamyślenia.
- Rzekłem, że można by zwrócić się o pomoc do Cesarza
albo przynajmniej powiadomić go o całej sprawie. Przyszli
jedni, mogą przyjść następni.
Książę zaśmiał się chrapliwie.
- Nie trzeba nam niczyjej pomocy! Sami damy im radę!
Cesarz!... Mówisz, trzystu?
- Tak mi doniesiono, panie - potwierdził żołnierz. - W
dwa dni mogę przygotować tysiąc pięciuset ludzi, konnych i
piechotę. Reszta na granicach i w paru wsiach.
- Kiedy mogą tu być barbarzyńcy?
Gwardzista popatrzył na północ.
- Są pięć dni drogi stąd. Ale może ich ludzie już nas
obserwują?
Moriny rozejrzał się odruchowo, po czym uderzył konia
ostrogami.
- Ruszajmy! - zawołał.
Mijała druga noc od chwili, gdy barbarzyńcy otoczyli mury
Katedry i wciąż nie atakowali. Trzymali się w takiej
odległości, by kusze gwardzistów były bezradne. Nocny wypad
też nie wchodził w rachubę.
Nie przeszukiwali miasta ani zamku. Otoczyli jedynie
świątynię i czekali.
Bardzo popsuła się dyscyplina wśród żołnierzy. Raz po raz
wybuchały nerwowe bójki z trudem tłumione przez oficerów.
Spocony biskup Dorano odprawiał modły i pociągał z
pękatej butelki.
Straże regularnie zmieniały się na wieżach.
- Nie mają drabin, machin oblężniczych, ani nawet lin -
mówili żołnierze. - Za nic w świecie tu nie wejdą. Tu już
nie.
Podwójne, żelazne wrota stanowiły przeszkodę nie do
pokonania. Także wszystkie inne wejścia, umocnione solidnymi
sztabami, wytrzymałyby najcięższe tarany.
Ale Jares Moriny bał się. W czasie bitwy nie miał na to
czasu. Barbarzyńcy zaatakowali nagle. Wynurzali się z mgły i
lasu za plecami obrońców, podnosili się z trawy o kilka
kroków od ich szańców i wciąż nadchodzili z przełęczy. Bóg
jeden wie, jak zdołali ich niepostrzeżenie otoczyć. Sześć, a
może i dziesięć tysięcy ludzi.
Durnie z drużyny tropicieli dostrzegli tylko trzystu.
Straż przednią. Durnie!
To był cud, że udało mu się wyrwać z dwoma setkami
konnych. Potem szaleńcza i żałosna ucieczka w stronę Dorik.
Postrzępiona, pokrwawiona Gwardia.
Żołnierze pragnęli tylko uciekać. Na południe. Jares sam
zabił najbardziej rozhisteryzowanego człowieka. Później
mówił do gwardzistów o honorze, obowiązku i wierze. Że
Katedra jest nie do zdobycia. Zostali, ale stracili bezcenną
godzinę.
Barbarzyńcom nie spieszyło się, lecz gdyby chcieli, z
pewnością dotarliby do miasta przed zmrokiem.
Moriny podzielił gwardzistów. Części kazał przeszukć
zamek, zbierając całą broń i żywność. Drugi oddział miał
pozamykać wszystkie bramy wjazdowe. Poza tym każdego
napotkanego człowieka odsyłano do piwnic Katedry, gdzie mógł
się ukryć i pomóc obrońcom.
Znaleziono dwudziestu starych mężczyzn, kilka kobiet, a z
lochów wydobyto trzech możnych i biskupa Dorano. Wszyscy
inni uciekli jeszcze przed powrotem żołnierzy. Ulice pełne
były porzuconego dobytku i bezpańskich psów, szukających
łatwej zdobyczy.
Książę napisał list do Cesarza i wręczył go jednemu z
najwierniejszych gwardzistów. Ten, wziąwszy najlepszego
konia, odjechał galopem, wdzięczny Bogu i księciu za swoje
szczęście.
Jeśli dobrze popędzi wierzchowca, powinien dotrzeć do
Stolicy w dziesięć dni. Przygotowania i powrót to jeszcze
dwadzieścia dni. Żywności starczy, ale dlaczego nie atakują,
na Boga?!
Moriny patrzył przez wąskie okno najwyższej z wież. Wśród
setek ognisk, które płonęły w zajętym przez barbarzyńców
mieście i na okolicznych równinach, jedno najbardziej
przykuwało uwagę.
Było znacznie większe od pozostałych, a wokół niego
przesuwały się ciemne postacie. Barbarzyńcy tańczyli,
wirowali i unosili do góry ręce. Nocny wiatr przyniósł
cichy, płaczliwy śpiew.
- Diabły - wycedził Jares przez zęby.
Czekanie było najgorsze.
Moriny siedział na rozłożonym płaszczu i bezmyślnie
wpatrywał się w posadzkę. Nagle wstał i ciężkim krokiem
ruszył przez nawę w kierunku schodów dzwonnicy. Z góry dał
się słyszeć dźwięk, jaki mogła wydać stal, ciągnięta po
kamieniach. Jares nasłuchiwał.
- Żołnierzu! - zawołał, ale nikt nie odpowiedział.
Dobył miecza i zaczął wspinać się po stopniach. Za
trzecim zakrętem schodów znalazł gwardzistę. Ten, nie mając
sił, by iść, czołgał się w dół. Z jego ust, uszu i nosa
sączyła się krew.
- Co się...?!
Żołnierz nie zwrócił na Jaresa uwagi. Uparcie czołgał się
przed siebie. Umierał.
Książę, przeskakując po kilka stopni naraz, zbiegł na dół
i wpadł pomiędzy śpiących.
- Atak! - wrzasnął.
Potężny podmuch cisnął nim o ścianę. Wielkie odłamki
żelaznej bramy zawirowały w powietrzu, zabijając
oszołomionych, zaspanych gwardzistów. Stal rozrywała ciała,
wbijała się w ceglane mury.
W tłumie barbarzyńców, wdzierających się do Katedry,
stało trzech starców w długich szatach. Na końcu kostura,
ściskanego przez jednego z nich, gasł nienaturalnie biały
płomień.
Wrzaski atakujących odbijały się echem od wysokich
sklepień. Topory, młoty, miecze. Zakrwawione twarze,
wykrzywione bólem i przerażeniem. Jęki i ryk zwycięstwa.
Jares dostrzegł pozbawione głowy ciało biskupa. Nie było
czasu. Odparował cios i pchnął. Obrót, cięcie. Jeszcze raz.
Zasłona i wypad. Znowu cięcie.
Twarze napastników - wszystkie takie same. Miecz wydawał
się być coraz cięższy.
Atakujący barbarzyńca o obliczu Sarina. Ten szyderczy
uśmiech. Wąskie ostrze ugrzęzło w piersi napastnika, ale
opadający topór uderzył i dłoń Jaresa pozostała zaciśnięta
na rękojeści miecza. Książę zawył. Rozpaczliwie machając
kikutem wyrżnął kolejnego przeciwnika w krtań, opryskując go
własną krwią. Lewą ręką chwycił za drzewce oszczepu. Drewno
ześlizgnęło się po spoconej skórze. Stalowy grot przeszył
Jaresa na wylot.
Pierwsza runęła dzwonnica, zasypując walczących gradem
cegieł. Posadzki drżały, strop dygotał. Katedra zawalała
się. Wieża po wieży, ściana po ścianie.
Zastępy padlinożerców, unoszące się nad ruinami. Setki
potwornie okaleczonych ciał. Rozwłóczone wnętrzności, puste
oczodoły. Wszystko przysypane cienką warstwą nieskazitelnie
białego śniegu... Tavet wzdrygnął się na wspomnienie
pobojowiska. Widział ich wiele, ale to było najgorsze.
Przybyli za późno, on i jego pięciotysięczna konnica.
Teraz wracali. Nie odnaleźli żadnego wroga, z którym mogliby
się zmierzyć. Znaleźli jedynie kobietę, trzymającą w
ramionach dziecko, opędzającą się od kruków. Jakże ona się
nazywała? Berga. Aria Berga. Szaleństwo!
Ktoś odchylił połę namiotu i do środka wdarł się zimny
wiatr. Płomienie świec zatańczyły, po czym uspokoiły się.
Tavet odgarnął z czoła jasne włosy i spojrzał na przybysza.
Stary Kanclerz ukłonił się i podał mu zapieczętowany list.
- Przyjechał posłaniec ze Stolicy.
Tavet czytał i stawał się coraz bledszy. Kanclerz usiadł
przy stole i zrzucił z ramion gruby, brązowy płaszcz.
- Jakie wieści, panie? - spytał.
- Cesarz, mój ojciec, nie żyje - odparł Tavet.
Kanclerz znieruchomiał.
- To straszne, panie- wyszeptał. - Wielka strata dla
państwa.
- Przestań! Nienawidziłeś go równie szczerze jak ja.
Wiesz, że wysłał nas tu razem, byśmy się nawzajem pilnowali?
Miałeś ochotę na tron, co?
- Ależ, panie... - zaprzeczył Kanclerz.
- Dobrze, dobrze. Nie sądziłem, że jest z nim tak źle.
- Trzeba spotkać się z papieżem w sprawie koronacji -
szybko zaproponował Kanclerz.
- Za późno - westchnął Tavet i wściekle zerwał się z
miejsca, przewracając kielich tak, że wino ochlapało jego
biały kaftan. - Podczas gdy my uganialiśmy się po polach, a
mój ojciec dogorywał, ten bękart, ten głupek, mój przyrodni
brat Asari zrobił to za nas, koronował się w trzy dni po
pogrzebie! A pośpiech tłumaczył tym, że jego, rozumiesz,
jego wojska walczą na północy i musi do nich dołączyć!
Bękart!
- Widocznie nie jest takim głupkiem - stwierdził
Kanclerz.
- To list od jednego z moich ostatnich przyjaciół. Jeżeli
teraz wrócę, zapewne dowiem się, że uknułem spisek przeciwko
bratu Cesarzowi! I miałby rację, bękart!
Starzec smutno pokiwał głową. Jemu także przypadłaby rola
spiskowca. Tavet przemierzał namiot wielkimi krokami. Nagle
uśmiechnął się.
- Prowadziliśmy Świętą Wojnę - powiedział. - W słusznej
sprawie.
- Doprawdy?
- A ta Katedra? - podniecał się Tavet. - Wielka wojna z
niewiernymi, heroiczne czyny w obronie wiary i ziemi! Pamięć
o bohaterach i Cesarz, który rzucił swoje wojska na wroga,
tak?
- Co, panie? - Kanclerza niepokoił entuzjazm Taveta.
- Katedra! Symbol! - młodzieniec doskoczył do niego. -
Odbudujemy ją! W imię Boga, bohaterów, Wielkiej Wojny i
mojego szlachetnego ojca!
Kanclerz zaczynał rozumieć.
- Już jutro roześlę listy i ludzi. W miastach musi być
głośno o całej wyprawie! - Tavet roześmiał się. - Boże,
jakie to szczęście, że coś mnie podkusiło, by zabrać ze sobą
pieniądze!
Pieszczotliwie poklepał drewnianą skrzynię.
- Wiara - powoli powiedział Kanclerz.
- Tak, stary przyjacielu, wiara! - podchwycił Tavet. -
Nawet papież będzie po naszej stronie! A ten bękart...!
Postawił kielich, nalał wina i wypił do dna. Oczy mu
błyszczały, a na twarzy pojawił się przebiegły uśmiech.
- Tak, Katedra!
- Niech chwała będzie Panu - westchnął ciężko Kanclerz.
- Na Wieczność!
Igor Cyprjak
sierpień'91
IGOR CYPRJAK
Debiutant, licealista urodzony 28 X 1974 r. w Warszawie.
Jeden z uczestników warsztatów literackich, prowadzonych
przez Konrada Lewandowskiego ("Różanooka", "Ksin") w VII
Społecznym Liceum Ogólnokształcącym, co wyszło na jaw
dopiero po zakwalifikowaniu tekstu do druku.
"Katedra", przejmujące opowiadanie młodzieńcze, niesie
tezę, że kiedy żarliwość religijna połączy się z celami
politycznymi bądź ambicją osobistą (lub, co gorsza, zostanie
przez nie podmieniona), wtedy w sprawę nieuchronnie
wmieszają się demony. Czas akcji: szeroko rozumiane
średniowiecze; przynależność gatunkowa opowiadania:
najpewniej fantasy, choćby ze względu na elementy
cudowności. Sapek w "Pirogu..." nie ma jednak 100 % racji.
Polskie poszukiwania na terenie fantasy nie ograniczają się
do opisów kopulacji, połączonej z rozrywaniem pleców
paznokciami.
(mp)