Cyprjak Igor - Katedra

Szczegóły
Tytuł Cyprjak Igor - Katedra
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Cyprjak Igor - Katedra PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Cyprjak Igor - Katedra pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Cyprjak Igor - Katedra Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Cyprjak Igor - Katedra Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Autor: Igor Cyprjak Tytul: Katedra Z "NF" 5/93 Kobieta zatoczyła się, uderzyła plecami o ścianę i osunęła na drewnianą podłogę. Z nadgryzionych warg popłynęła krew. Goris Berga spojrzał na żonę i krzyknął: - Nie próbuj mnie zatrzymać, kobieto! Tak być musi! Pochylił się nad kołyską, owinął dziecko derką i wziął je w ramiona. Niemowlę płakało. Uparcie i jednostajnie. Berga z trudem odzyskiwał równowagę, gdy potykając się i przyciskając dziecko do piersi, pochylony jak złodziej, przemykał zabłoconą uliczką. Był blisko. Poczuł się pewniej. Minął wbite w ziemię paliki i skierował się na środek placu. Tam przystanął, uklęknął i odłożył dziecko. Drżącymi palcami rozgrzebywał wilgotną ziemię. Nagle znieruchomiał. Bał się. Ona tu była. Czuł, że była przy nim. Rosła wokół majestatycznym ciężarem wielkich ścian. Słyszał dzwony, skryte pod dachami wież. Jej serce biło wraz jego sercem. Ląk przerodził się w radość. - Tyś moja krew i ciało. Berga powoli opuścił niemowlę do wąskiego dołu. Srebrzyste klingi przywarły do siebie i wyszeptawszy kilka słów iskrzącej nienawiści, odskoczyły. Zawisły na chwilę w powietrzu, po czym znów podjęły nerwowy taniec. Jares opuścił broń i podniósł rękę. - Wystarczy, fechmistrzu - wydyszał. - To było dobre. Przyjdź jutro. - Wedle twojej woli, panie - odparł szermierz, schylił się po kaftan i odszedł. Jares rzucił miecz na drewniany stół, jedyny mebel w rozległej sali. Podszedł do okna, otworzył je szeroko i odetchnął ciepłym, wiosennym powietrzem. Sięgnął po stojącą na parapecie butelkę wina, posmakował trunku i splunął przed siebie. Wino było kwaśne. Kogo za to ukarać? Nikt konkretny nie przychodził mu na myśl. Gdyby miał cesarskie piwnice, gdyby był Cesarzem... Za ścianą, na drugim końcu miasta, ludzie pracowali jak mrówki pod okiem budowniczego Gorisa Bergi. Pracowali, by złożyć hołd Bogu. By stworzyć pomost między sobą a Panem. Tylko książę Jares i jego kuzyn wiedzieli, że ma to być także droga do cesarskiego diademu. Ryzykowna droga. Jares Moriny uświadomił sobie, iż nie pamięta czasu, gdy imię Cesarza kojarzyło mu się z czymś poza nienawiścią i hańbą. Od chwili, kiedy stary Moriny zginął w latach Wielkiego Buntu pod kopytami cesarskiej konnicy, a miasto Dorik stało się częścią molocha, Jares Moriny poprzysiągł zemstę. W imię ojca i w imię honoru. Najpierw złamał prawo, które zakazywało posiadania większej liczby żołnierzy niż tysiąc. Tak powstała Gwardia. Potem próbował układać się z innymi władcami, ale sąsiedzi byli zbyt głupi i tchórzliwi, by myśleć o spisku. Pozostawało działać samemu. Poza tym Stolica była daleko, a cesarscy urzędnicy nie przejawiali ochoty do męczących podróży. - Gdzież jest ten Sarin! - westchnął książę, przeklinając kuzyna w duchu. Doskonale pamiętał zaskoczenie i niedowierzanie Sarina, gdy powiedział mu o Katedrze. - Sądzisz, że podołamy? - zapytał tamten. - Nie stać nas na to. - Musimy! To jedyna droga! - Wszystko to bardzo przewrotne. A Cesarz? - Nie może się dowiedzieć zbyt wcześnie. - Chcesz zbudować największą świątynię w całym Cesarstwie, centrum wiary, do którego będą zewsząd przybywać tłumy i myślisz, że on się nie dowie?! Jares roześmiał się. - Dowie się, dowie, lecz po fakcie! Jeśli spróbuje uczynić cokolwiek przeciw nam, to większość stanie po naszej stronie. A zwłaszcza Kościół! Głos gwardzisty wyrwał go z zamyślenia. Odziany w zieloną opończę i uzbrojony w miecz oraz krótką pikę żołnierz mówił: - Wasza miłość, przybył kuzyn waszej miłości... Zza jego pleców wyłonił się Sarin. Długie, czarne włosy okalały poszarzałą ze zmęczenia twarz. Ciemny płaszcz podróżny zwisał na nim niedbale. - Wina! - wychrypiał. Jares podbiegł i chwycił kuzyna za ramiona. - Dostaniesz wszystko, ale mów, człowieku! - Jest dobrze, przywiodłem ich. Po cichu. - Nie słyszałeś, durniu?! - wrzasnął książę. - Przynieś wina, żołnierzu! Dużo wina! Kaplica zamkowa była chłodna niczym grobowiec i równie ciemna. Tylko kilka świec rozjaśniało mrok. Jares zbliżył się do klęczącej przed ołtarzem postaci i uklęknął obok. Dorano podniósł oczy. - Witaj, książę. - Witaj, ojcze - odparł Jares i pochylił głowę. - Niech chwała będzie Panu. - Na Wieczność. - Wiele myślałem, ojcze - zaczął powoli Moriny - o losach księstwa. Sekretarz biskupa milczał. - Jak układają się twoje stosunki z Arcybiskupem, ojcze? - Jestem w niełasce - duchowny uśmiechnął się. - Można się tego domyślić po miejscu, w którym jestem i po roli, jaką tu pełnię. - Minęło wiele lat - powiedział Jares. - Już dawno powinieneś otrzymać biskupstwo. Jesteś jego krewnym, ojcze. To zobowiązuje. - Dalekim krewnym, a on ma dobrą pamięć - Dorano westchnął ze smutkiem. - Nasz biskup jest już stary - zasugerował Moriny. - Do czego zmierzasz, książę? Jares wydobył z kieszeni list i podał sekretarzowi. - Znasz zapewne jego treść, ojcze? - Owszem. Biskup mi go dyktował - przyznał duchowny. - Nie pytam, jakim sposobem znalazł się w twoich rękach, a nie Arcybiskupa. Pytam: dlaczego? - Nasz biskup wiele mówi i czyni niepotrzebne spekulacje. - To chwalebne budować świątynię - Dorano uśmiechnął się przebiegle. - Tym bardziej absurdalne są jego insynuacje. - A czy się myli? Nie ty jeden myślisz w tym mieście, książę. Dorano nie przestawał się uśmiechać. Jares nie odpowiadał, przez chwilę sprawiał wrażenie pogrążonego w modlitwie. - Gdyby biskup zmarł w łożu z kobietą... - rzekł wreszcie. Duchowny uniósł się fałszywym oburzeniem. - Książę! - ... A ty, ojcze, przekazałbyś ową smutną wiadomość Arcybiskupowi, to jestem pewien, że byłby wdzięczny za zachowanie dyskrecji. Idzie tu przecież o zachowanie twarzy przed papieżem. - Chcesz powiedzieć, że pamięć może być słabsza niż wdzięczność? - spytał niepewnie Dorano. - Dokładnie. - Byłby to zbieg okoliczności, gdyby Pan powołał w najbliższej przyszłości naszego biskupa do siebie. - Zbieg okoliczności- przytaknął książę. Zamilkli. Duchowny podniósł się i rzekł w zamyśleniu: - Biskup Dorano. Podoba mi się dźwięk tych słów. Konie szły powoli, grzęznąc kopytami w błocie. Jaresowi zbierało się na mdłości. Jechali przez najpodlejszą dzielnicę Dorik, pełną małych, krzywych domów i brudnych, schorowanych ludzi. - Boże, co za smród! - jęknął do Sarina. - Trzeba to zlikwidować, wyburzyć! - A co z ludźmi? - Niech się wynoszą! Nie mogę pozwolić, by obok Katedry gniło śmietnisko! Sarin popatrzył na żebraków, siedzących we własnych odchodach, na wychudzone dzieci, na stosy odpadków. - Niech się wynoszą - przytaknął cicho. Otoczeni gwardzistami dotarli do placu budowy i zsiedli z koni. Rottilen i pozostali trzej budowniczowie ze Stolicy, których przywiózł Sarin, już tam byli. Stąpali ostrożnie w labiryncie kamiennych fundamentów, starając się nie pobrudzić kosztownych ubrań. Przyglądali się murarzom, opukiwali cegły, dostarczone z podmiejskich cegielni, zaglądali do kadzi z zaprawą. Pokłonili się księciu i kontynuowali obchód. Wśród poddańczo pochylonych robotników Jares dostrzegł Gorisa Bergę i przywołał go ruchem dłoni. Ten odgarnął pozlepiane potem włosy i ruszył w kierunku swojego władcy. Kaftan budowniczego był brudny i postrzępiony, a oczy dzikie i chore. - Źle wyglądasz, Berga. - Ciężko pracujemy, panie. - Widzę, widzę - Jares pokiwał głową. - Może nazbyt ciężko? - Nie pojmuję, panie - w głosie Bergi zadźwięczała nuta podejrzliwości. - I kim są ci ludzie, co węszą na mojej budowie? Wyglądają jak kukły. - No, Berga! - zawołał książę. - Właśnie o nich chciałem mówić. To budowniczowie z południa. Goris Berga milczał, spoglądając na Rottilena i jego towarzyszy. - Na co mi tacy pomocnicy? - Oni przejmują prace, Berga. Masz im przekazać plany, któreś sporządził. Powiedz też murarzom, by ich słuchali i... zajmij się rodziną. Jares wskazał żonę budowniczego, siedzącą na starej belce. - Panie, jakże to? - wykrztusił Berga. Moriny poczuł odór bijący od rozmówcy i cofnął się. Czosnek, pot i stare piwo. Obrzydliwe! - Ależ... te plany, panie, mój ojciec i ja..., to moje życie - jąkał się Berga. - Tak być nie może! - Nie mam zamiaru tracić z tobą czasu. To moja wola! - książę podniósł głos. Ruszył w stronę swojego konia. - Tam moja krew i ciało! - bredził budowniczy. - Tak być nie może! Nie pozwolę, psie! Jares odwrócił się gwałtownie. W ostatniej chwili. Uzbrojona w długi nóż ręka Bergi pomknęła przed siebie. Książę próbował uskoczyć, ale ostrze dosięgło jego uda. Ból sprawił, że pociemniało mu w oczach. Z boku błysnął miecz Sarina. Berga jęknął i powalił się na Jaresa. Moriny zaczął się dusić. Na twarzy miał krew. Ktoś wyciągnął go spod trupa. - Do mnie, ludzie! Medyka! Żywo! Jares rozpoznał głos Sarina i zamknął oczy. Kobiety wyszły. Książę został sam. Usiadł na łóżku i przetarł usta wierzchem dłoni. - Wykończą mnie - westchnął ciężko, schylając się po laskę leżącą na podłodze. Potem podniósł się i pokuśtykał w stronę drzwi. Minął wyprężonego gwardzistę i rozejrzał się po szerokim korytarzu, zdobionym kolorowymi gobelinami. Szczerze ich nie cierpiał. Przez małe, barwione szybki wychodzące na podwórze widział konie, żołnierzy, kilku możnych, roześmiane damy. Nuda! Chmury na niebie zapowiadały ostatnią, letnią burzę. - Cóż to, kuzynie? Spacer? Jares odwrócił się. Twarz zbliżającego się Sarina przybrała wyraz nieszczerej troski. - Nie powinieneś się przemęczać. Umrzesz i kto da mi księstwo? Medyk mówił, że... - Niech diabli porwą medyków! - zawołał książę. Sarin roześmiał się. - Lepiej mów, co z budową. Jestem zdany na wasze relacje - rzekł Moriny. - Czy ten staruch Rottilen zamierza się tu pojawić? - Z pewnością. Skoro znów ruszyły prace... Jares zmrużył oczy. - Co to znaczy "znów ruszyły"? - Nic wielkiego - wzruszył ramionami Sarin. - Kłopoty z zaprawą... nie znam się na tym. - I dopiero teraz mi o tym mówisz?! - książę podniósł laskę i wycelował ją w pierś kuzyna. Sarin cofnął się, wpatrując z niepokojem w żelazne okucie na końcu laski. - To nic wielkiego! Nie było potrzeby cię denerwować! - Chcę wiedzieć o wszystkim! - wysyczał Jares. - Każdy rozdeptany karaluch, każde ptasie gówno...! Mam o tym wiedzieć! - Uspokój się, na Boga! Książę opuścił laskę i ruszył w stronę komnaty. - Masz przywieźć Rottilena! Chcę wiedzieć o wszystkim - powtórzył ciszej. Rottilen bardzo się starał, by przekonać księcia o swojej niewinności. Mówił o nieuczciwości murarzy, którzy niesumiennie wykonali zaprawę, o trudnych warunkach i własnej, ciężkiej pracy. Jego palce splatały się nerwowo, a małe oczka uważnie obserwowały twarz Jaresa. - Mówisz, że przed południem zaprawa znów zaczęła trzymać? - Tak, panie. - Zatem coś się musiało stać! - Jares uderzył pięścią w poręcz drewnianego tronu zdobionego łbami rogatych maszkar. - Nic, wasza wysokość - zapewnił budowniczy. Stojący przy drzwiach Sarin odezwał się nagle: - Widziałem tam żonę Bergi. Chodzi wciąż między murarzami, bredzi, płacze. - Czary? - Bez wątpienia jest szalona, ale to nie wiedźma. - Skąd pewność? Sarin podrapał się w policzek i wzruszył ramionami. - Nie wiem, ale to nie to. - To co, u diabła?! Sarin podszedł bliżej. - Dziś zginęli dwaj murarze - powiedział ostrożnie. Jares spojrzał na Rottilena. Budowniczy przyglądał się posadzce. - Mów - polecił książę. - Sprzeczali się, pobili i obaj spadli z rusztowania. Zapadła cisza. - To ma mieć jakiś związek? - Nie wiem. Książę wodził palcami po gładkiej powierzchni laski. - Możecie odejść. Berga, murarz. Zamknął oczy. Berga, murarze. Sarin pociągnął mocno za cugle i koń zwolnił, przechodząc z kłusu w stępa. Zmarznięty gwardzista zatrzymał go, ale widząc, z kim ma do czynienia, skłonił się i zwolnił przejście. Sarin zeskoczył z siodła przy pierwszych ogniskach, a żołnierze zajęli się jego wierzchowcem. Poprawił płaszcz i ruszył w stronę Katedry. Mijał drewniane rusztowanie i stosy równo poukładanych cegieł. Jares stał na rusztowaniu kilka metrów nad ziemią. Sarin zadarł głowę. - Witaj! Można wiedzieć, czemu wezwałeś mnie tu w środku nocy? Straszny ziąb! - Co mówiłeś? - spytał Jares nieprzytomnie. - Że noc jest zimna - westchnął Sarin. Szybko wspiął się po drabinie i stanął na drewnianym podeście. W dole płonęły żołnierskie ogniska. Moriny zawołał ku nim, by przyprowadzono więźnia. Sarin czuł się jak widz, którego kuglarze wciągnęli do dziwnego przedstawienia. Trzech gwardzistów zniknęło poza kręgiem światła. Po chwili pojawili się znowu. Ciągnęli związanego człowieka w zarzuconym na głowę worku. Gdy podeszli bliżej, Jares rozkazał go zabić. Jeden z żołnierzy podniósł kuszę i zwolnił cięciwę. Więzień osunął się na ziemię. - Dlaczego?! Kim był ten człowiek? - zawołał Sarin. - Weź cegłę i połóż tak, jakbyś budował ścianę - polecił książę, patrząc w niebo. Gdy cegła zetknęła się z pozostałymi zespolonymi zaprawą, Sarin poczuł ciepło na twardej powierzchni. - Zabierz ją stamtąd! Sarin pchnął cegłę, potem naparł na nią mocniej. Nawet nie drgnęła, musiał się poddać. Oddychał ciężko i rozprostowywał bolące palce. - Jak to możliwe, u czarta?! - zawołał patrząc to na kuzyna, to na leżącego w dole trupa. - Przecież... jeszcze wczoraj nawet zaprawa nie skutkowała! Boże, jak to możliwe?! Zeszli na dół. Jares szybkim krokiem ruszył przed siebie. Sarin z trudem za nim nadążał. - Pamiętasz, gdy ostatnim razem stanęły prace? Rottilen pocił się ze strachu, a ja go w ogóle nie wezwałem. Następnego dnia wszystko znowu szło dobrze. - Pamiętam - odparł Sarin. - W tym jest jakaś logika... - Tamtej nocy także kazałem zabić tu człowieka - powiedział cicho Moriny. - I dzisiaj... Nie! To jakieś szaleństwo! - Widziałeś, dotykałeś - Jares zatrzymał się. - Zaczęło się od śmierci Bergi. - Nie! To niemożliwe! Sarin zatopił palce w gęstwinie włosów, zaklął i usiadł na trawie. Zapominając o zimnie zaczął rozluźniać rzemienie kaftana. - To siła! - książę ukucnął obok kuzyna i chwycił go za ramię. - Ona żyje! - Kto żyje?! Ta kupa gliny i kamieni?! To jest najbardziej obłąkana myśl, jaką w życiu słyszałem! To szaleństwo! Oczy Jaresa zalśniły. - To prawda! Możemy poczekać, a wszystko się powtórzy! - Mam wierzyć w diabła? Co to jest: magia, zaklęcia?! - Ty i ja nigdy nie wierzyliśmy w Boga ani diabła! To co innego i nie pomogą tu żadne egzorcyzmy - książę roześmiał się szyderczo. - Kto miałby je odprawić? Biskup Dorano? - Nie wiem, nie wiem. Boże! - To jesteśmy my! Ty i ja! Myśmy ją stworzyli! Sarin milczał, bezmyślnie patrząc przed siebie. - Boisz się śmierci? - spytał Moriny. Sarin zastanowił się. - Nie, chyba nie. Powinnością żołnierza jest zabijać i zginąć, ale to... nie jest zwyczajne. W oddali słychać było przyciszone rozmowy gwardzistów. - Jeśli to wszystko jest prawdą, co zamierzasz dalej robić? - Dalej? - powtórzył Jares. - Budować. Sarin spojrzał na Katedrę. Nie miał pewności, czy to, co widzi, jest ścianami budowli, czy igraszkami ciemności z unoszącą się nad ziemią mgłą, która wstawała wraz ze świtem. - Ilu ludziom trzeba będzie poderżnąć gardła, by ukończyć prace? - spytał. - Ilu zabić później, by to wszystko nie rozpadło się w proch? Moriny nie odpowiadał. - Jeśli chcesz budować dalej, nie będę już stał przy tobie. Nawet jeśli nie ma piekła. Książę oparł dłonie na udach i podniósł się powoli. - Zostanę cesarzem. Dzięki niej - powiedział twardo. - Wyjadę jutro o świcie. Sarin wstał i ruszył w stronę ognisk. Jares wiedział, że nie ma innego wyjścia. Sarin wiedział dużo. Za dużo. Byli razem od początku. Razem uczyli się walczyć, razem zdobywali kobiety. Razem wygrywali i przegrywali. A teraz... Przecież to zdrada! Po prostu zdrada! Tak! Inaczej tego nie można nazwać. Nagle odjeżdża i kto wie, co może zrobić. Nie, nie było innego wyjścia. Książę spojrzał na Lazara. Mały, wesoły człowieczek z pooraną bliznami twarzą. Mały, wierny szczur. - Mój kuzyn musi zniknąć. Lazar skinął głową. - Dobrze, panie. - Dyskretnie. - Rozpłynie się w powietrzu, wasza miłość - Lazar uśmiechnął się. - Nawet śladu nie będzie! - Bardzo dobrze, bardzo dobrze! Morderca pokłonił się i niezdarnie ruszył w stronę schodów, prowadzących na dziedziniec. Mały placyk przed Katedrą, na którym umieszczono drewniane podwyższenie, świecił pustkami. Ludzie nie przychodzli już na egzekucje. Nikt nie chciał oglądać głowy kolejnego drobnego złodziejaszka. Gdyby chodziło o szlachetnie urodzonych spiskowców, to kto wie? Znudzony kat siedział na pieńku i z politowaniem patrzył na chudego skazańca. Swój szeroki miecz opierał o udo. Na co mu przyszło? Byle ciurę, co to zwinął konia albo i gęś, trzeba ścinać. Co innego szlachetne głowy! Jak słyszał w szynku, biskup Dorano spiskował przeciw księciu, a teraz gnił w celi. To byłaby gratka! Taki biskup musi mieć przyjemny kark. Swoją drogą masa była tych spisków, u czarta! Nie nadążał z ostrzeniem miecza. I jeszcze te brednie o Złym, co włóczy się nocami po ulicach. Wokół Katedry prawie wszystkie chałupy stały puste, bo niby Zły wywlekał ludzi i wysysał ich krew. Kat był spokojny. Jego dom stał na drugim końcu miasta, a poza tym wcale w to całe gadanie o Złym nie wierzył. I miał jeszcze miecz. Katedra. Ilekroć ktoś o niej wspominał, ludzie spluwali. Choćby kupiec Zaren, co to kiedyś aż piał z radości, gdy pomyślał o pątnikach, podróżnych i całej tej hałastrze, która będzie pielgrzymować do świątyni. A teraz? Klął ją i bluźnił. Kat podniósł się i dobrodusznie poklepał skazańca. - Takie życie - westchnął. Kapitan Gwardii był wielkim mężczyzną. Nawet siedząc na bojowym koniu wyglądał, jakby dosiadał kuca. Spod zielonego płaszcza pobłyskiwały splecione kółka stalowej kolczugi. W jednym ręku trzymał srebrzysty szyszak z czarnym piórem, w drugim zaciskał wodze. - Mądre zwierzę - stwierdził, patrząc na książęcego gniadosza, który niespokojnie strzygł uszami. - Przeczuwa niebezpieczeństwo. Jares poklepał konia po szyi i spytał: - Ilu ich? - Moi ludzie naliczyli trzysta głów, panie. - Przeklęci myśliwi - rozsierdził się Moriny - gadali o wielkiej sile, o armii! Wypłoszyli tym pół miasta! Czemu oni tu idą? - Nie wiem, wasza miłość - odparł oficer. - Może szukają łupów? A może głód lub zaraza wygnały ich z własnej ziemi? - Kto szedłby przez te góry dla łupów? - zawołał książę. Równinę, na której stali, z jednej strony zamykała szeroka ściana lasu, z drugiej górski masyw. Jedyna droga prowadziła przez przełęcz Ared, pełną śmiercionośnych pułapek. Myśliwi, którzy polowali na kozice i niedźwiedzie, pierwsi dostrzegli barbarzyńców. Potem także tropiciele przynieśli wieści o przybyszach, okrytych futrami, uzbrojonych w stal. Nie było wśród nich kobiet ani dzieci. Szli pieszo i to bardzo szybko. - Co mówisz? - Jares ocknął się z zamyślenia. - Rzekłem, że można by zwrócić się o pomoc do Cesarza albo przynajmniej powiadomić go o całej sprawie. Przyszli jedni, mogą przyjść następni. Książę zaśmiał się chrapliwie. - Nie trzeba nam niczyjej pomocy! Sami damy im radę! Cesarz!... Mówisz, trzystu? - Tak mi doniesiono, panie - potwierdził żołnierz. - W dwa dni mogę przygotować tysiąc pięciuset ludzi, konnych i piechotę. Reszta na granicach i w paru wsiach. - Kiedy mogą tu być barbarzyńcy? Gwardzista popatrzył na północ. - Są pięć dni drogi stąd. Ale może ich ludzie już nas obserwują? Moriny rozejrzał się odruchowo, po czym uderzył konia ostrogami. - Ruszajmy! - zawołał. Mijała druga noc od chwili, gdy barbarzyńcy otoczyli mury Katedry i wciąż nie atakowali. Trzymali się w takiej odległości, by kusze gwardzistów były bezradne. Nocny wypad też nie wchodził w rachubę. Nie przeszukiwali miasta ani zamku. Otoczyli jedynie świątynię i czekali. Bardzo popsuła się dyscyplina wśród żołnierzy. Raz po raz wybuchały nerwowe bójki z trudem tłumione przez oficerów. Spocony biskup Dorano odprawiał modły i pociągał z pękatej butelki. Straże regularnie zmieniały się na wieżach. - Nie mają drabin, machin oblężniczych, ani nawet lin - mówili żołnierze. - Za nic w świecie tu nie wejdą. Tu już nie. Podwójne, żelazne wrota stanowiły przeszkodę nie do pokonania. Także wszystkie inne wejścia, umocnione solidnymi sztabami, wytrzymałyby najcięższe tarany. Ale Jares Moriny bał się. W czasie bitwy nie miał na to czasu. Barbarzyńcy zaatakowali nagle. Wynurzali się z mgły i lasu za plecami obrońców, podnosili się z trawy o kilka kroków od ich szańców i wciąż nadchodzili z przełęczy. Bóg jeden wie, jak zdołali ich niepostrzeżenie otoczyć. Sześć, a może i dziesięć tysięcy ludzi. Durnie z drużyny tropicieli dostrzegli tylko trzystu. Straż przednią. Durnie! To był cud, że udało mu się wyrwać z dwoma setkami konnych. Potem szaleńcza i żałosna ucieczka w stronę Dorik. Postrzępiona, pokrwawiona Gwardia. Żołnierze pragnęli tylko uciekać. Na południe. Jares sam zabił najbardziej rozhisteryzowanego człowieka. Później mówił do gwardzistów o honorze, obowiązku i wierze. Że Katedra jest nie do zdobycia. Zostali, ale stracili bezcenną godzinę. Barbarzyńcom nie spieszyło się, lecz gdyby chcieli, z pewnością dotarliby do miasta przed zmrokiem. Moriny podzielił gwardzistów. Części kazał przeszukć zamek, zbierając całą broń i żywność. Drugi oddział miał pozamykać wszystkie bramy wjazdowe. Poza tym każdego napotkanego człowieka odsyłano do piwnic Katedry, gdzie mógł się ukryć i pomóc obrońcom. Znaleziono dwudziestu starych mężczyzn, kilka kobiet, a z lochów wydobyto trzech możnych i biskupa Dorano. Wszyscy inni uciekli jeszcze przed powrotem żołnierzy. Ulice pełne były porzuconego dobytku i bezpańskich psów, szukających łatwej zdobyczy. Książę napisał list do Cesarza i wręczył go jednemu z najwierniejszych gwardzistów. Ten, wziąwszy najlepszego konia, odjechał galopem, wdzięczny Bogu i księciu za swoje szczęście. Jeśli dobrze popędzi wierzchowca, powinien dotrzeć do Stolicy w dziesięć dni. Przygotowania i powrót to jeszcze dwadzieścia dni. Żywności starczy, ale dlaczego nie atakują, na Boga?! Moriny patrzył przez wąskie okno najwyższej z wież. Wśród setek ognisk, które płonęły w zajętym przez barbarzyńców mieście i na okolicznych równinach, jedno najbardziej przykuwało uwagę. Było znacznie większe od pozostałych, a wokół niego przesuwały się ciemne postacie. Barbarzyńcy tańczyli, wirowali i unosili do góry ręce. Nocny wiatr przyniósł cichy, płaczliwy śpiew. - Diabły - wycedził Jares przez zęby. Czekanie było najgorsze. Moriny siedział na rozłożonym płaszczu i bezmyślnie wpatrywał się w posadzkę. Nagle wstał i ciężkim krokiem ruszył przez nawę w kierunku schodów dzwonnicy. Z góry dał się słyszeć dźwięk, jaki mogła wydać stal, ciągnięta po kamieniach. Jares nasłuchiwał. - Żołnierzu! - zawołał, ale nikt nie odpowiedział. Dobył miecza i zaczął wspinać się po stopniach. Za trzecim zakrętem schodów znalazł gwardzistę. Ten, nie mając sił, by iść, czołgał się w dół. Z jego ust, uszu i nosa sączyła się krew. - Co się...?! Żołnierz nie zwrócił na Jaresa uwagi. Uparcie czołgał się przed siebie. Umierał. Książę, przeskakując po kilka stopni naraz, zbiegł na dół i wpadł pomiędzy śpiących. - Atak! - wrzasnął. Potężny podmuch cisnął nim o ścianę. Wielkie odłamki żelaznej bramy zawirowały w powietrzu, zabijając oszołomionych, zaspanych gwardzistów. Stal rozrywała ciała, wbijała się w ceglane mury. W tłumie barbarzyńców, wdzierających się do Katedry, stało trzech starców w długich szatach. Na końcu kostura, ściskanego przez jednego z nich, gasł nienaturalnie biały płomień. Wrzaski atakujących odbijały się echem od wysokich sklepień. Topory, młoty, miecze. Zakrwawione twarze, wykrzywione bólem i przerażeniem. Jęki i ryk zwycięstwa. Jares dostrzegł pozbawione głowy ciało biskupa. Nie było czasu. Odparował cios i pchnął. Obrót, cięcie. Jeszcze raz. Zasłona i wypad. Znowu cięcie. Twarze napastników - wszystkie takie same. Miecz wydawał się być coraz cięższy. Atakujący barbarzyńca o obliczu Sarina. Ten szyderczy uśmiech. Wąskie ostrze ugrzęzło w piersi napastnika, ale opadający topór uderzył i dłoń Jaresa pozostała zaciśnięta na rękojeści miecza. Książę zawył. Rozpaczliwie machając kikutem wyrżnął kolejnego przeciwnika w krtań, opryskując go własną krwią. Lewą ręką chwycił za drzewce oszczepu. Drewno ześlizgnęło się po spoconej skórze. Stalowy grot przeszył Jaresa na wylot. Pierwsza runęła dzwonnica, zasypując walczących gradem cegieł. Posadzki drżały, strop dygotał. Katedra zawalała się. Wieża po wieży, ściana po ścianie. Zastępy padlinożerców, unoszące się nad ruinami. Setki potwornie okaleczonych ciał. Rozwłóczone wnętrzności, puste oczodoły. Wszystko przysypane cienką warstwą nieskazitelnie białego śniegu... Tavet wzdrygnął się na wspomnienie pobojowiska. Widział ich wiele, ale to było najgorsze. Przybyli za późno, on i jego pięciotysięczna konnica. Teraz wracali. Nie odnaleźli żadnego wroga, z którym mogliby się zmierzyć. Znaleźli jedynie kobietę, trzymającą w ramionach dziecko, opędzającą się od kruków. Jakże ona się nazywała? Berga. Aria Berga. Szaleństwo! Ktoś odchylił połę namiotu i do środka wdarł się zimny wiatr. Płomienie świec zatańczyły, po czym uspokoiły się. Tavet odgarnął z czoła jasne włosy i spojrzał na przybysza. Stary Kanclerz ukłonił się i podał mu zapieczętowany list. - Przyjechał posłaniec ze Stolicy. Tavet czytał i stawał się coraz bledszy. Kanclerz usiadł przy stole i zrzucił z ramion gruby, brązowy płaszcz. - Jakie wieści, panie? - spytał. - Cesarz, mój ojciec, nie żyje - odparł Tavet. Kanclerz znieruchomiał. - To straszne, panie- wyszeptał. - Wielka strata dla państwa. - Przestań! Nienawidziłeś go równie szczerze jak ja. Wiesz, że wysłał nas tu razem, byśmy się nawzajem pilnowali? Miałeś ochotę na tron, co? - Ależ, panie... - zaprzeczył Kanclerz. - Dobrze, dobrze. Nie sądziłem, że jest z nim tak źle. - Trzeba spotkać się z papieżem w sprawie koronacji - szybko zaproponował Kanclerz. - Za późno - westchnął Tavet i wściekle zerwał się z miejsca, przewracając kielich tak, że wino ochlapało jego biały kaftan. - Podczas gdy my uganialiśmy się po polach, a mój ojciec dogorywał, ten bękart, ten głupek, mój przyrodni brat Asari zrobił to za nas, koronował się w trzy dni po pogrzebie! A pośpiech tłumaczył tym, że jego, rozumiesz, jego wojska walczą na północy i musi do nich dołączyć! Bękart! - Widocznie nie jest takim głupkiem - stwierdził Kanclerz. - To list od jednego z moich ostatnich przyjaciół. Jeżeli teraz wrócę, zapewne dowiem się, że uknułem spisek przeciwko bratu Cesarzowi! I miałby rację, bękart! Starzec smutno pokiwał głową. Jemu także przypadłaby rola spiskowca. Tavet przemierzał namiot wielkimi krokami. Nagle uśmiechnął się. - Prowadziliśmy Świętą Wojnę - powiedział. - W słusznej sprawie. - Doprawdy? - A ta Katedra? - podniecał się Tavet. - Wielka wojna z niewiernymi, heroiczne czyny w obronie wiary i ziemi! Pamięć o bohaterach i Cesarz, który rzucił swoje wojska na wroga, tak? - Co, panie? - Kanclerza niepokoił entuzjazm Taveta. - Katedra! Symbol! - młodzieniec doskoczył do niego. - Odbudujemy ją! W imię Boga, bohaterów, Wielkiej Wojny i mojego szlachetnego ojca! Kanclerz zaczynał rozumieć. - Już jutro roześlę listy i ludzi. W miastach musi być głośno o całej wyprawie! - Tavet roześmiał się. - Boże, jakie to szczęście, że coś mnie podkusiło, by zabrać ze sobą pieniądze! Pieszczotliwie poklepał drewnianą skrzynię. - Wiara - powoli powiedział Kanclerz. - Tak, stary przyjacielu, wiara! - podchwycił Tavet. - Nawet papież będzie po naszej stronie! A ten bękart...! Postawił kielich, nalał wina i wypił do dna. Oczy mu błyszczały, a na twarzy pojawił się przebiegły uśmiech. - Tak, Katedra! - Niech chwała będzie Panu - westchnął ciężko Kanclerz. - Na Wieczność! Igor Cyprjak sierpień'91 IGOR CYPRJAK Debiutant, licealista urodzony 28 X 1974 r. w Warszawie. Jeden z uczestników warsztatów literackich, prowadzonych przez Konrada Lewandowskiego ("Różanooka", "Ksin") w VII Społecznym Liceum Ogólnokształcącym, co wyszło na jaw dopiero po zakwalifikowaniu tekstu do druku. "Katedra", przejmujące opowiadanie młodzieńcze, niesie tezę, że kiedy żarliwość religijna połączy się z celami politycznymi bądź ambicją osobistą (lub, co gorsza, zostanie przez nie podmieniona), wtedy w sprawę nieuchronnie wmieszają się demony. Czas akcji: szeroko rozumiane średniowiecze; przynależność gatunkowa opowiadania: najpewniej fantasy, choćby ze względu na elementy cudowności. Sapek w "Pirogu..." nie ma jednak 100 % racji. Polskie poszukiwania na terenie fantasy nie ograniczają się do opisów kopulacji, połączonej z rozrywaniem pleców paznokciami. (mp)

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!