Hollanek Adam - Zbrodnia wielkiego człowieka

Szczegóły
Tytuł Hollanek Adam - Zbrodnia wielkiego człowieka
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hollanek Adam - Zbrodnia wielkiego człowieka PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hollanek Adam - Zbrodnia wielkiego człowieka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hollanek Adam - Zbrodnia wielkiego człowieka - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 ADAM HOLLANEK ZBRODNIA WIELKIEGO CZŁOWIEKA ZŁOTA PODKOWA 45 WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1960 Strona 2 Adam Hollanek jest literatem oraz dziennikarzem, obecnie zajmuje stanowisko redakto- ra naczelnego popularnego tygodnika krakowskiego „Zdarzenia”. Dotychczas wydał: w Wydawnictwie Literackim dwa tomy reportaży, „Niewidzialne armie kapitulują” i „Sobotnie spotkania”. W „Naszej Księgarni” — kilka książek młodzieżo- wych, m. in. „Klucz do potęgi”. Opublikowana w roku 1958 powieść fantastyczna „Katastro- fa na słońcu Antarktydy” rozeszła się błyskawicznie. „Zbrodnia wielkiego człowieka” — również powieść fantastyczno-naukowa o sensacyjnej treści — była w całości drukowana w „Panoramie”. „Złota Podkowa" z przyczyn technicznych drukuje tę powieść z niewielkimi skrótami. Hobby: nowoczesna nauka i technika oraz... samochód. I AKTORKA — Zuzanna Hay spojrzała na zegarek. Siódma. Na motorowcu „Gigant”, utrzymującym stałą łączność między dwoma kontynentami, kolację podawano o siódmej. Opuszczając dłoń z zegarkiem, Zuzanna stwierdziła z niepokojem, że nie czuje ręki. Poruszyła głową, aby popatrzeć w ślad za pozbawioną czucia ręką, i wydało jej się, że nie ma głowy. Ale przecież widziała zegarek i ręka uniosła się. Te czynności, zazwyczaj automaty- czne i nie odczuwalne, nabrały teraz szczególnego znaczenia — jak by od nich właśnie zależało życie. Opuszczając fotel zatoczyła się po kabinie. Wyciągnęła ręce, aby oprzeć się o ścianę. Chłód plastikowej płaszczyzny przywrócił na chwilę równowagę. Gwałtownym szarpnięciem rozwarła drzwi na korytarz. I znowu niesamowite wrażenie: to nie własna ręka otwiera drzwi, nie własne nogi robią krok naprzód. Poczuła nudności. Krzyknęła. Na korytarzu steward, pochylony, ściskał kurczowo pas, jaki używała służba okrętowa i co trzeźwiejsi pasażerowie pragnący przejść przez korytarz w czasie sztormu. Ale statek pły- nął bez wstrząsu, a steward wyglądał tak, jak by przed chwilą dostał potężny cios w żołądek i ciężko dyszał. Krzyk Zuzanny wyprostował go. Był przyzwyczajony do reagowania na każde skinienie pasażerów. Towarzystwo okrętowe „Atlanta” nie patyczkowało się z mało usłużnymi praco- wnikami, za najmniejsze uchybienie wylatywali z pracy. Zuzannie zakręciło się w głowie. Zapragnęła wrócić natychmiast do kabiny i położyć się. Odwróciła się i wyciągnęła rękę, nie czując, że ją wyciąga; chciała nacisnąć klamkę, ale trafiła na plastik ściany. Widziała dokła- dnie klamkę, lecz nie potrafiła jej uchwycić. Znowu krzyknęła. Steward zdołał oderwać się od pasa ochronnego i kołysząc się jak pijany postąpił dwa kroki. Od pasażerki dzieliły go trzy metry. Robert Rear w czasie najgorszej huśtawki potrafił zręcznie podawać — jedną ręką trzymając nad głową tacę pełną potraw, drugą przesuwając po pasie ochronnym. Teraz ręce miał puste, ale nie mógł dobrnąć do wrzeszczącej pasażerki. A Zuzanna Hay wrzasnęła znowu i upadła, bowiem jej dłoń, która dotychczas długo nie mo- gła trafić do klamki, niespodzianie nacisnęła chłodny metal, nie czując tego zupełnie. Porwa- na skrzydłem otwierających się nagle drzwi, straciła równowagę. Steward był już przy niej. Opierając się plecami o ścianę, pochylił się i, podłożywszy ręce pod ramiona i uda leżącej, wyprostował się gwałtownie. Podrzuciło go do góry. Zawisnął nagle wraz ze swym żywym ciężarem w powietrzu. Strona 3 Zuzanna, przerażona niezwykłą pozycją i zdziwiona utratą ciężaru — wyrwała się z ramion stewarda Reara i — stanęła na suficie. Rear, pchnięty przy tym przez nią, zatrzymał się nogami na podłodze. Ich twarze znalazły się obok siebie, ale w odwrotnym położeniu. — Co... co to znaczy? — wyjąkała wreszcie Zuzanna. — Nnnnie... rozzzumiem... nic... nic... — odparł steward Rear, szczękając zębami. Słyszał dźwięk klekoczących zębów, ale nie czuł ruchu szczęki ani warg. — Koniec... koniec świata... kkkoniec — jęczał. Zuzanna zrobiła krok na suficie. — Pppproszę pani — jęczał steward — może... może my już na drugim świecie. Może statku już... nie ma... W tej chwili Zuzanna Hay odpadła od sufitu i całym ciężarem zwaliła się na podłogę obok koi-tapczanu. Zerwała się natychmiast. Przed nią sterczał steward. Wymachiwał jak opętany rękami i nogami. — Czuje pani ręce, nogi?... Czuje pani? Chyba żyjemy. Zuzannie pociemniało w oczach. Ocknęła się wśród lśniących sprzętów szpitalika okrętowego. — Co to było? — spytała, energicznie prostując ramiona. Każdy ruch czuła teraz doskonale. — Dobrze już, dobrze — odparł stary lekarz, którego tu nazywano Wańką-Wstańką, bo był z pochodzenia Rosjaninem, miał kołyszący chód i fenomenalną tuszę. Był dziś bledszy niż zazwyczaj, ale bardzo spokojny. — Nie wiadomo co to właściwie było, pani Zuzo. Przez kilka minut czuliśmy się gorzej niż pijani. To wszystko. Może być — zatrucie. Dałem do laboratorium zbadać resztki wczorajszego i dzisiejszego jedzenia. Ale wątpię, żeby to z tego. Pierwszy raz w życiu... — Przerwał. Zuzanna przeglądała się w lusterku. — A co się tyczy pani noska, to siniec szybko zniknie. Proszę nie myśleć, że pani jedna ucierpiała. Wszystkim się trochę dostało. Zuzanna uśmiechnęła się. — Teraz wszystko wydaje się śmieszne i nierealne, ale — panie doktorze — przysięgła- bym, że wisiałam w powietrzu. Pod sufitem. Zresztą steward widział... — co się z nim stało? — Przyniósł tu panią. — Panie doktorze, proszę, niech go pan zawoła. — Telegram, przysięgnę, pani Zuzo, że jak zwykle o tej porze czeka pani na telegram. Zaczerwieniła się. Doktor Wańka uchylił drzwi i zawołał. Steward Rear wszedł powoli. — Nie ma i nie będzie telegramu, pani Hay, radio zamilkło. Jesteśmy odcięci od świata. II Dowódca portu urzędował w wysokiej, oszklonej wieży. Świeciła samotna pośrodku be- tonowej płaszczyzny, ogrodzonej niskimi zabudowaniami. Kapitan miał na uszach słuchawki. Wiercił się na swoim ulubionym obrotowym fotelu. Meldunek wydawał mu się zupełnie nie- wiarygodny. — Co pleciesz, Jeans — wołał do mikrofonu — co ty za głupstwa gadasz! Jak wy tam pracujecie! Sprawdź jeszcze raz, czy w ostatniej depeszy nadanej z „Giganta” nie ma pomył- ki. — Wykluczone! — zaskrzeczało w słuchawkach. — Depesza została nadana radiotele- fonem dwie i pół godziny temu. Słyszały ją wszystkie stacje na Bermudach i na naszym wybrzeżu, okręt wojenny U-110 oraz statek pasażerski „Londyn”, który był na kursie do Europy. „Londyn” zresztą pierwszy popłynął na pomoc... Strona 4 — I nic nie zauważył? Nonsens! — ryknął kapitan. — Przecież byli zaledwie kilka mil od „Giganta”. Coś się wam pomieszało. Powtórz jeszcze raz dokładnie całą depeszę z „Giga- nta”. — Niech pan posłucha: „Jesteśmy w odległości 100 mil od Bermudów (tu następowało dokładne określenie położenia statku). Przed chwilą przeżyliśmy niezwykle zjawisko. Cała załoga i wszyscy pasażerowie stracili na okres kilkunastu minut zdolność normalnej orienta- cji. Zaobserwowano zaburzenia równowagi i utratę ciężaru ciała. Dokładny meldunek przygo- towujemy. W tej chwili wszystko już jest w porządku. Zjawiska te wydarzyły się przy idea- lnej pogodzie. Porozumiewaliśmy się ze znajdującym się według naszych obliczeń w odległo- ści 15 mil od nas „Londynem”, który mijał nas w drodze do Europy. U nich nic podobnego nie zaobserwowano. Donosimy również...” O, i w tym miejscu, panie kapitanie, depesza się urwała i łączności nie dało się nawiązać. — Idiotyczna historia — wołał rozgorączkowany kapitan. — Jeśli byli na kursie, to przecież „Londyn”, który, jak mówisz, pierwszy był na miejscu wypadku, powinien był choć- by spotkać łodzie ratunkowe. A samoloty? Jak to możliwe, żeby niczego nie zobaczyły? Taki kolos, tylu ludzi, tyle łodzi ratunkowych najnowszego typu! I to miałoby zniknąć nagle w ciągu pół godziny bez śladu? Nonsens. Sam zaraz lecę. Na was nie można liczyć. Zerwał słuchawki z uszu. Przekręcił się na swym fotelu i spostrzegł, że nad nim stoi barczysty, wysoki mężczyzna o kwadratowej twarzy, szpakowatej czuprynie i chłodnych cza- rnych oczach. — Kim pan jest! — wrzasnął kapitan, zrywając się z fotela — tu wchodzić nie wolno. — Błagam pana — zawołał nieznajomy, chwytając kapitana za ramię — polecę z panem. Jestem pilotem. Pomogę szukać. Tam była... moja... — Proszę się uspokoić. Jest pan pilotem? — Oblatuję maszyny dla BONA... Kapitanie, każda minuta droga. — Dobrze, chodź pan. Przeszli podwórze i korytarzyk oświetlony białymi neonami. U jego końca było lotni- sko. Nieznajomy poznał to natychmiast po całej gamie żółtych i czerwonych świateł. Świetli- sty ogon latarni omiatał pola startowe, odsłaniając co chwila rybie kształty maszyn i ich kary- katuralne cienie. Jak spod ziemi wyrósł nagle żołnierz w hełmie. Zastawił drogę automatem. — Ach, to pan kapitan — powiedział prężąc się służbiście. — Nie wiesz, która maszyna gotowa do startu? — Szóstka. Tu bez przerwy urywają się telefony z całego kraju. Porucznik Murchisson kazał wzmocnić posterunki przy bramach, bo tam się tłumy zbierają. Wszyscy już wiedzą o katastrofie „Giganta”. — Spodziewałem się tego lotu — przywitał ich pilot. Jego twarz w skórzanym hełmie była prawie niewidoczna. — Sam już latał, Rose latał i nic nie wykryli. — Wiem — mruknął kapitan. — Niech nam bez przerwy podają kurs „Giganta”. Pole- cimy jego śladami. Spojrzał na oświetloną mapę — jedyne rozjaśnione miejsce w kabinie. — O, tu musieli utknąć — pokazał nieznajomemu punkt na mapie. — Stąd był ostatni komunikat. — Siadaj pan — dodał. — Można? — zapytał pilot. — Jazda! — powiedział kapitan. Maszyna rozpędzała się powoli na długim runwayu. Drgania ogarniały kadłub i ciała pasażerów. Potem żołądek podskoczył do gardła, huk silników przeszedł w przeraźliwy świst i drgania ustały. — Musisz lecieć jak najniżej — krzyczał kapitan do pilota. — Jesteśmy zaledwie trzysta metrów nad wodą. — Dobra. Za pół godziny będziemy nad tym miejscem. Strona 5 Nieznajomy ciągle wpatrywał się w mapę. Siedział bez ruchu, jakby skamieniały z rozpaczy. — Gdzie jesteśmy? — zapytał nagle. Kapitan spojrzał jak na wariata. — Jak to gdzie? O co pan pyta? — Gdzie w tej chwili jesteśmy! Niech pan powie pilotowi, żeby podał współrzędne. Chcę to odnaleźć na mapie. Nieznajomy usłyszał i natychmiast wskazał na mapie odpowiedni punkt. „Doskonale się orientuje” — pomyślał kapitan. — Musimy zmienić kurs — powiedział niespodziewanie nieznajomy. — Co to znaczy? — Niech pan wyda rozkaz! — upierał się nieznajomy. — Żeby ich znaleźć, musimy lecieć tędy — wskazał położenie na mapie. — Czy pan zwariował? Kapitan rozpiął pas bezpieczeństwa, ale nim zdążył się podnieść, nieznajomy stał już na nogach i plecami oparł się o okienko. Był w przejściu między przednimi a tylnymi siedzenia- mi. W ten sposób panował zarówno nad pilotem, jak nad kapitanem. W prawej ręce tkwił potężny colt, lewą przygotował na wypadek nagłego ataku. — Będę strzelał, jeśli nie każesz zmienić kierunku — powiedział spokojnie. Pilot na moment odwrócił głowę od sterów. Musiał się zorientować w sytuacji, bo natychmiast maszyna zaczęła rwać pionowo w górę. — Stop! — ryknął nieznajomy, tracąc równowagę. Wtedy kapitan skoczył. Ale natychmiast cofnął się z jękiem. Noga nieznajomego dwu- krotnie wylądowała mu na brzuchu. Opadł na fotel. — Wyrównaj i leć kursem, który ci dyktuję — wołał nieznajomy. Pilot wahał się chwilę. Lufa zbliżała się ku czołu. Kropla potu spod hełmu opadła na nos. Stał się posłuszny. Kapitan zaś oddychał ciężko w fotelu. Wpatrywał się w nieznajomego i widać było, że obmyśla nowy atak. Tymczasem maszyna przechyliła się mocno. Skręcała na północ. — Dobrze — pochwalił nieznajomy. Stał dalej, zasłaniając szerokimi barami okienko. Przez kilkanaście minut trwało milczenie. Kapitan i pilot wyczekiwali na moment nieuwagi przeciwnika. Stacja brzęczkiem po raz trzeci wywoływała pilota. Brzęczek stawał się natar- czywy. Pilot namyślał się co robić. Jeśli poda prawdziwy kierunek lotu, będą pytać o przyczy- nę zejścia z kursu. Wtedy ten bandyta strzeli. — Podaj fałszywe dane. Głośno. I natychmiast odłóż mikrofon — rozkazał nieznajomy. Pilot znowu skurczył się i wiernie spełnił polecenie. — Zniż nad samą wodę — padł nowy rozkaz. -- Zapal reflektory. Przygotuj rakietnicę. Woda była jakieś dwieście metrów pod maszyną. Światła reflektorów wydobyły z ciemności setki pędzących grzyw. — Rakiety! — komenderował nieznajomy. Pilot nacisnął spust. Kolorowe pręgi, jedna za drugą, wyskoczyły spod kadłuba i wybu- chły łuną. Morze zakipiało. Po lewej stronie widać było wyraźnie ciemny kadłub statku. — „Gigant”! — krzyknął kapitan. Wszyscy trzej przylgnęli twarzami do okienek. Maszyna pikowała tuż nad falami. Przed samą burtą statku pilot poderwał maszynę. Na pokładzie mignęła grupka ludzi z rękami wy- ciągniętymi w niebo. Przy kadłubie kołysała się na uwięzi szalupa ratunkowa z jakąś postacią w bieli. W tym momencie rakieta zgasła. Pilot bez rozkazu nacisnął spust, żeby wyrzucić nową serię. Strona 6 III — Dla mnie ta sprawa jest skończona — powiedział George Kinsley, prezes towarzy- stwa oceanicznego „Atlanta”, do którego należał zaginiony przed miesiącem motorowiec „Gigant”. — Jasne, że firma nie ponosi żadnej winy. Asekuracja będzie musiała nam wypła- cić odszkodowanie. Dziękuję wam, panowie. Mecenasie, pojedzie pan ze mną? Wstał i uśmiechnął się obłudnie. Otaczający stolik zerwali się z miejsc i z szacunkiem ściskali mu dłoń. Mecenas przygładził rude szczątki włosów. — Właściwie pan ma rację, prezesie, chyba... żeby śledztwo dało jeszcze jakieś wyniki. Kinsley wypchnął go prawie za drzwi, jak by obawiał się dalszej rozmowy, i zaraz za nim wyskoczył. Po wyjściu Kinsleya i mecenasa uwaga obecnych skoncentrowała się na profesorze Greenie. Na „Gigancie” zginęła jego młodziutka narzeczona — Zuzanna Hay. Powołanie profesora jako eksperta naukowego w sprawie tragicznej morskiej katastrofy miało więc po- dwójne znaczenie. Nie tylko gwarantowało wysoką jakość oceny: Green uchodził za jeden z najświatlejszych umysłów w kraju. Wykluczało również jakąkolwiek stronniczość i możli- wość ulegania wpływom potężnego Kinsleya i związanych z nim potentatów. Najniespodziewaniej zabrał głos Lipka, młodziutki asystent prowadzącego śledztwo pułkownika. — Widzi pan pułkownik — John Lipka zwrócił się wprost do szefa — adwokat pana Kinsleya dał nam wyraźnie do zrozumienia, że nie dowierza swemu mocodawcy... — A pan — huknął pułkownik — nie ufa zdrowemu rozsądkowi. Lepiej nie wyrywać się, gdy nie pytają. Ot co! Uruchomiliśmy — zwrócił się do zebranych — uruchomiliśmy dosłownie cały aparat śledczy. Sabotaż wykluczyliśmy. Na statku nie było żadnej zaangażo- wanej politycznie osobistości. Przeciwnie, jechali tylko uczeni wszystkich niemal krajów. Ten fakt jeszcze wyraźniej wyklucza prawdopodobieństwo sabotażu. Firmie nie może zależeć na odszkodowaniu. Stan jej finansów jest doskonały. A więc — „Giganta” nie zatopiono umy- ślnie. Co się stało ze statkiem? Dlaczego żadnego nawet śladu po nim ani po jego ratunko- wych szalupach nie wykrył „Londyn”, który pierwszy znalazł się na przypuszczalnym miej- scu katastrofy? Co się stało z samolotem kapitana portu, który w towarzystwie nie znanego nikomu mężczyzny wyleciał wraz z pilotem na rekonesans w kilka godzin po wiadomości o zerwaniu komunikacji z „Gigantem”. Czy mamy do czynienia z przypadkową katastrofą, czy ze zbrodnią? Oto punkt najbardziej podejrzany do chwili, kiedy pan profesor był łaskaw wygłosić swoją hipotezę. Green zabębnił palcami po blacie stołu. Młodziutki agent John Lipka przypatrywał się uczonemu ze szczególną uwagą. Stwierdził, że Green nie tylko świetnie ukrywa ślady swego murzyńskiego pochodzenia, czesząc niesforne włosy gładko i wybielając cerę kremami i pudrami. Równie dobrze umiał ukrywać swoje uczucia. Opowiadano, że Zuzannę Hay ubó- stwiał, że dla niej wyrzekł się majątku i naraził na ataki wielu gazet. Teraz, zaledwie w mie- siąc po zaginięciu ukochanej, miał twarz spokojną a ruchy tak opanowane, jak by w ogóle w jego życiu nic nie zaszło. „A może ten facet znalazł już sobie jakąś nową flamę — pomyślał Lipka. U tych na świeczniku nigdy nic nie wiadomo”. — Nie było na naszej planecie — odezwał się Green — i nie ma urządzeń do reduko- wania ziemskiego ciążenia. A więc na statku działały siły pozaziemskie. W istocie — w tym samym czasie w wielu punktach naszego globu zanotowano przelot tak zwanych „latających talerzy”. Różnica czasu dzieląca przelot owych świetlistych tworów od suponowanej przez nas godziny katastrofy „Giganta” jest bardzo nieznaczna. I jeszcze jedno: jeśli wykluczy się możliwość spowodowania przez kogoś umyślnej katastrofy, a śledztwo wyklucza wyraźnie taką możliwość, to jakże inaczej wytłumaczyć zaginięcie statku i jego błyskawiczne zniknię- Strona 7 cie z powierzchni morza? Jasne — na statek musiały działać potężne, nieznane nam poza- ziemskie siły. Te same siły doprowadziły zapewne do katastrofy samolotu, w którym leciał kapitan portu. — Panie profesorze — zawołał nagle młodziutki detektyw Lipka, narażając się na gniew szefa. — Ja chciałem tylko dwa słówka... — Dość, dość tego! — zawołał pułkownik. — Panie pułkowniku, ja muszę... — upierał się Lipka. — Porachujemy się później — mruknął pułkownik, szturchając Lipkę łokciem. — Ależ, pułkowniku — odezwał się profesor Green patrząc z sympatią na młodego detektywa. — No to gadać, ale szybko — powiedział pułkownik. — Panie profesorze — odezwał się speszony Lipka. — Czy pamięta pan sprawę Mullera? — Nie — zdziwił się uczony — co to ma... — Otóż ma. Ciekawe, że pan tego nie pamięta. Katastrofa wydarzyła się w miejscowo- ści, którą pan często odwiedza, w Niebieskim Mieście. — Ach, już wiem! — zawołał profesor. — Ten Muller zamordował żonę. W prasie aż huczało. — Tak — potwierdził radośnie Lipka. — Muller jechał z żoną samochodem. W pewnym momencie, dobijając do ulicy Nadbrzeżnej, zatrzymał wóz i wysiadł. Twierdził na procesie, że chciał kupić papierosy dla żony. Usłyszał krzyk i odwrócił się: samochód płonął. Rzucił się (jak twierdził na procesie) na pomoc. Wóz zapalił się zapewne od bańki z benzyną, umieszczonej pod siedzeniem. Niestety, Muller nie mógł trafić do klamki, poczuł, jak nagle nieważki, stracił orientację. Widział, że żona wije się w płomieniach, ale i ona widocznie doznawała to samo co mąż. Zanim Muller poczuł się normalnie, zanim nadbiegła pomoc, żona zginęła w płomieniach. Mullerowi oczywiście nie wierzono. Skazano go na dożywocie. Ale czy panów nie uderza zbieżność tłumaczenia się Mullera z treścią ostatniej depeszy z „Giganta”? — Skończyłeś? — zapytał szorstko pułkownik. Bał się, że młody współpracownik zakasuje go kiedyś. — Pułkowniku — odezwał się profesor Green — rzecz jest niezmiernie ciekawa... — Nie skończyłem — powiedział nieśmiało Lipka — i jeśli pozwolicie, przytoczę jeszcze jeden przykład. Otóż zdarzył się jeszcze jeden podobny wypadek. I tym razem w pobliżu Niebieskiego Miasta, w okolicznych górach opowiadali mi koledzy, że w połowie ubiegłego roku dwaj znani wspinacze przeżyli dziwaczną przygodę. Poczuli w najniebezpie- czniejszym przejściu, że ich ciała nic nie ważą, że ich ręce nie są ich własnymi rękami. Jeden odpadł od ściany i byłby pogruchotał się w drobny maczek, gdyby nie nagłe ustąpienie tych objawów. Ubezpieczający utrzymał na linie lecącego w przepaść przyjaciela. Oczywiście, wypadek wyjaśniono zmęczeniem, warunkami atmosferycznymi i tak dalej. Ale mnie uderza zbieżność także tego wypadku z treścią depeszy z „Giganta” i ze zwierzeniami Mullera. To by potwierdzało hipotezę pana profesora. Tak, panie profesorze. Chyba jakieś pozaziemskie siły wpłynęły na powstanie wszystkich opisanych wydarzeń. To sobie pomyślałem i tylko to. Chociaż... jednak... — Przestań pan ględzić — zawołał pułkownik. — Powiedziałeś co wiesz i kwita. Drodzy panowie — zwrócił się do Greena i docenta Ronharda, który dotychczas nie zabierał głosu, — dziękując za udział panów i cenne badania, jestem zmuszony oświadczyć, że mimo tak ciekawych wyników śledztwa jeszcze całkowicie nie zawieszono. Zajmiemy się jednak panem Kinsleyem... Strona 8 IV — To bardzo dziwne — mówił Lipka do swej narzeczonej — spotkałem tu pułkownika. I wyobraź sobie, był bez tej pulchnej blondynki, z którą zwykle, w tajemnicy przed żoną, robi wypady w góry... — Śledziłeś go? — zapytała, poprawiając włosy przed lustrem. — Wylecisz z posady i zostaniesz na lodzie. Idiota. — Myślisz? Eee, nie bój się, nie widzieli mnie. Pułkownik rozmawiał z Kinsleyem, wiesz? Tym prezesem spółki „Atlanta”, co tu ma willę. Jest też mnóstwo ludzi z mego oddziału. Chodzą wszyscy, jak by byli na urlopie. Wysiadują na plaży... — Toś ty już na plażę zaglądał? — Odsunęli mnie od sprawy „Giganta”, a gdyby udało się coś odkryć — kariera otwa- rta. Kinsleya śledzi pułkownik i grupa z naszego oddziału. Coś zwąchali. Brak tylko profesora Greena, ale dowiedziałem się, że on także ma tutaj willę. Wyjechał podobno na północ, szukać wśród śniegu ukojenia po tej swojej Zuzannie Hay... — Wyobraź sobie, że ona chodziła ze mną do szkoły i potem zaczynałyśmy razem studia. Poznałam ją ze zdjęć w gazetach. — Rita, wierzysz w cuda? Bo mnie nie podoba się ta hipoteza o pozaziemskich siłach, wysunięta przez Greena i poparta przeze mnie. — Nie mówiłeś mi o tym poparciu. — Zawsze krzyczałaś, że jestem papla. — Ale mnie musisz wszystko mówić! — krzyknęła ze złością, zrywając się z krzesełka. Strąciła przy tym lusterko, które rozbiło się na podłodze. — Siedem lat nieszczęścia! — powiedział Lipka. — Kto się z tobą połączył, skazany jest na wieczne nieszczęście — odpowiedziała natychmiast. Przypadł do niej i zaczął ją całować. — John — powiedziała — przyszło mi nagle na myśl, że gdybyś rozszyfrował sprawę „Giganta”, mielibyśmy mnóstwo forsy. I moglibyśmy się wreszcie pobrać. I rzuciłbyś tę głu- pią pracę. I zbudowalibyśmy sobie willę, choćby tutaj... Johnny! Dokąd się wybierasz? — Zostań! — Daj mi spokój! — krzyknął Lipka. Nie mogła za nim wybiec na schody pensjonatu. Miała na sobie stary wypłowiały szla- frok. Nosiła go dla oszczędności. W szafie wisiał drugi, elegantszy, który używała wychodząc do łazienki. Lipka gnał przez ciemniejące ulice. Nie przypadkowo wybrał tę miejscowość. W Nie- bieskim Mieście zdarzyła się osławiona zbrodnia Mullera. W górach, tuż obok, dwaj alpiniści omal nie stracili życia wskutek nagłej utraty ciężkości własnych ciał. Tu wreszcie znajdowała się willa podejrzanego w sprawie „Giganta” — prezesa Kinsleya i tutaj mieszkał profesor Green. Po pamiętnej naradzie, kiedy to pułkownik oświadczył, że mimo wszystko zajmie się śledzeniem Kinsleya — Lipkę odsunięto od sprawy. Wówczas poprosił o urlop pod prete- kstem, że chce się żenić. Jego związek z Ritą był powszechnie znany i wyśmiewano go w oddziale, bo wlazł pod pantofel kobiety, która nie chcąc wyjść za niego za mąż, ogałacała go z każdego grosza. Czul jednak, ze bez Rity juz dawno rzuciłby pracę i zaczął pić na umór. Miłość zmuszała go do walki: ten niski i komiczny człowieczek nie umiał rozpychać się łokciami. Ale potrafił się wcisnąć, gdzie się go najmniej spodziewano. Doskonały „detektyw- padalec”, jak go często nazywano. Nikt na niego nie zwracał uwagi, dlatego w śledztwie oddawał niezmierne usługi. Zresztą był niedołęgą i niczego do końca nie umiał doprowadzić. Oczywiście, wszystko szło na dobro pułkownika. Lipka pozornie zadowalał się tym, że go Strona 9 tolerowano — i skromnymi premiami. Przed wyjazdem do Niebieskiego Miasta zaopatrzył się w spisy i adresy osób, które zamieszkiwały aleję Nadbrzeżną Szczególnie interesowali go mieszkańcy will położonych w pobliżu miejsca, gdzie spalił się wóz małżeństwa Muller. Były to cztery najpiękniejsze domy na wybrzeżu. Za nimi połyskiwało morze. Po drugiej stronie alei zaczynał się wspaniały sosnowy las. wspinający się coraz to wyżej po garbatych reglach. Dalej już skały. Właśnie wśród tych skal Niebieskiego Grzebienia rozegrała się przygoda młodych alpinistów. Zapadły ciemności. Z gór napływał zapach żywicy. Latarnie oświetlały asfalt. Lipka porównał numery domów ze spisem, który miał na karteczce. Willa profesora Greena była najokazalsza, ale z okien jej biła ciemność, w sąsiedniej mieszkał potentat „Atlanty”, potężny i wpływowy Kinsley. Chodził już pół godziny po coraz chłodniejszej alei i ciągle obiecywał sobie, że zaraz wróci do pensjonatu. Bał się wymówek Rity. I tym bardziej odkładał powrót. Aleja była o tej porze zupełnie pusta. Przed jedną willą stał Cadillac, zeszłoroczny model. Właśnie taki wóz Lipka zamierzał jutro wynająć na dwutygodniowe wakacje. Przypatrywał się z daleka maszy- nie i wyobrażał sobie, jak ją będzie prowadził po ostrych serpentynach Niebieskiego Grzebie- nia. Noc spędzą z Ritą w schronisku, a potem... potem będzie druga, trzecia, czwarta i dziesią- ta... Wreszcie powrót pod komendę pułkownika. I marzenia o nowych wakacjach. Do diabła! Czy ja się nie narażam? — pomyślał. Jeśli Kinsley jest przez naszych śledzony, to wszędzie tutaj mogą znajdować się agenci pułkownika. Lada chwila może mnie któryś nakryć. U wylotu alei zabłysły światła samochodu. Palą długie światła, choć ulica jasna jak w dzień. Lipka na wszelki wypadek cofnął się za wymarzonego Cadillaca. Reflektory liznęły czarną powierzchnię i zgasły. Szczęk klamki. Charakterystyczny stukot podkówek o bruk i znajomy, trzaskający głos: — Pusto, pusto. Nigdy nie dowierzam pustce. To pułkownik! Lipka skulił się za Cadillacem. Znowu inny, również znajomy głos: — Zawsze wietrzysz niebezpieczeństwo. Nie masz się czego bać. — Z przyzwyczajenia — odparł pułkownik. Manewrował przy wozie. Klaśnięcie zatrzaskiwanych drzwiczek. Kim był ten drugi? Pułkownik ściszył głos: — Jesteś pewien, że Green się nie wyrwie i teraz nie spadnie nam na kark? Może jednak da się przebłagać. — To zupełnie złamany facet. Wolałbym, żeby trochę odpoczął. — Nie domyśla się? — Bo ja wiem? Gdyby się domyślał, zniszczyłby wszystko. Obaj stali teraz przy furtce do willi Kinsleya. Nagle towarzysz pułkownika odwrócił się i spojrzał na willę Greena. Lipka poznał natychmiast: tak, to Kinsley. Pułkownik podniósł głowę. — Ciemno tam zupełnie. Ale Malone chyba pracuje. Swoją drogą, na taką historię słaba obstawa. Tego domu trzeba pilnować jak oka w głowie. Furtka ustąpiła ze zgrzytem. Głosy oddalały się i cichły wśród krzewów ogrodu. Lipka pomyślał, że tej nocy nie wróci do Rity. V Do willi profesora Greena można się dostać od alei, przez główną bramę, ukrytą między kolumnami tarasu. Wejście na pewno zamknięte i w dodatku strzeżone przez jakąś pomysło- wą sygnalizację lub przez agentów. A ogrodzenie zbyt wysokie. Gdyby obejść dom i zaatako- Strona 10 wać okna oficyny? Tylko nie wiadomo, czy ogród pusty. A elektryczna sygnalizacja lub dobrze uzbrojony strażnik? Lipka czuł, że jego posada wisi na włosku. Wygrać wyścig z policją! Odkryć tajemnicę willi profesora Greena! W razie powodzenia pułkownik dostałby apopleksji. Zresztą w tej sytuacji właściwie sam pułkownik wszedł w krąg podejrzanych. Kinsley jest raczej wspólni- kiem pułkownika niż facetem przez niego śledzonym. Być może, obaj pracują w wielkiej bandzie czy też w obcym wywiadzie. Nakryć szefa na takiej robocie! Ale gra tym bardziej ponętna i niebezpieczna. Na palcach przeszedł wzdłuż siatkowego ogrodzenia. Łączyło się z ogrodzeniem willi Kinsleya, a z drugiej strony przylegało do wysokiego muru sąsiedniego domu. Brama tego domu była otwarta. Klatka schodowa oświetlona. Jeśli jednak willa Greena była obstawiona, oczywiście dyskretnie, to na pewno nie pozostawiono bez dozoru sąsiednich zabudowań Wlókł się aleją. Za willami szosa skręcała gwałtownie w lewo, ku górom, ale Lipka nie miał zamiaru piąć się serpentynami. Szedł na przełaj. Sosnowy bór urywał się na wielkiej łące z nie koszoną chyba nigdy trawą. Nikt tu widocznie nie mieszkał. Wąska, zarośnięta ścieżka biegła wśród ostrokrzewów. Skręcił na prawo. Droga powinna prowadzić nad morze Zza drzew ukazał się stromy dach. Lipka postanowił omijać zabudowania. Zdał sobie nagle sprawę, ze jego wędrówce towarzyszy stale rosnący szum, to przypływ bił skały. Z daleka przyjrzał się domkowi. Bielutkie ściany, podwórze gładkie, wybetonowane, z małym gazonem pośrodku. W oknach ciemno. Kto tam mieszka? Ogrodnik czy strażnik? Okrążył podwórze. 1 wtedy dostrzegł leżącą postać. Na gazonie. Z bronią w ręku. Zwrócona była wprost na Lipkę. Jasne, nie zostawili domu Greena bez obstawy od tej strony. Leżący nie zmieniał pozycji. Chyba szum morza zagłuszał przedzieranie się Lipki przez krzewy. Albo strażnik się zdrzemnął. Idąc dalej Lipka natknął się na betonowy murek. W dole o skały waliło morze. Lipka widział dokładnie jego spienioną powierzchnię. Wydostał się na płaski, piaszczysty brzeg. Piasek otaczał krzewy i kępki traw. Woda delikatnymi języczkami oblizywała rośliny. Widocznie trafił na początek odpływu. Z tej strony nie spodziewano się widocznie nikogo. Lipka zdecydował się bez wahania. Do betonowego słupa przycumowana była niewielka motorówka. Zapadając się w rozmię- kłym od wilgoci piachu i brodząc po kostki w wodzie, dobrnął do łódki. Zwyczajna ratowni- cza motorówka bez pokładu i kabiny. Na dnie kilka wiader, łopaty i dżagan. Znalazł nawet wiosła przygotowane na wypadek awarii silnika. Z trudem założył je do dulek. Znał się trochę na tym. Za czasów uniwersyteckich próbował sportu wioślarskiego. Odstraszyła go później galernicza praca wioślarza. Kilkoma niezgrabnymi uderzeniami dżagana przeciął linę. Łódź szła szybko na morze. Wytężył wszystkie siły, by utrzymać się blisko brzegu. Poplątane zarośla ginęły. Ukazały się wille i ogrody z klombami i białymi japońskimi sosnami. Z górnych partii biła łuna świateł. Łódź ugrzęzła w piasku, dziób zarył się tak mocno, że żadna siła nie zdołałaby go wydźwignąć. Lipka wyskoczył i piął się pod górę po piasku jeszcze zupełnie mokrym, wreszcie wzdłuż wilgotnych zarośli. Woda chlupała w butach, piasek wcisnął się do skarpet. Robiło się chłodno. Pogodne górskie noce zawsze są zimne. Piął się wyżej i wyżej, aż stanął przed strzelistym murem. I z tej strony wejście do willi było zamknięte. Dom profesora Greena to twierdza najeżona pikami ostropłotu, otoczona niewi- dzialnymi strażnikami i murem nie do przeskoczenia. Lipka zapragnął jak najprędzej znaleźć się w pensjonacie. Niech sobie Rita gdera, niech szaleje, byle tylko wrócić do pensjonatu. To niedaleko. W linii powietrznej najwyżej kilkaset metrów. Ale helikoptera z wygodnym fotelem nie było w pobliżu. Powrót tylko jeden — poprzez piasek i muł nadbrzeżny. Łodzi nie da się ruszyć przed przypływem. Rita ma rację, jestem skończonym idiotą. W murze dojrzał furtkę. Nacisnął kutą, żelazną klamkę. Otwarta i nie strzeżona! Śmiało Strona 11 przeszedł główną aleję parku, pustą, ale jasną. Żadnych straży nie było. Willa wystrzeliła nagle zza krzewów, biała i jakby wymarła. Księżyc przeglądał się w szerokich szybach. Tylne drzwi na oścież otwarte. Lipka wbiegł prawie do środka, nie zważając na niebezpieczeństwo. Potknął się. Na progu leżał człowiek. Twarzą do podłogi. Lipka przyklęknął i uniósł głowę leżącego. W jego szyi tkwił krótki, turystyczny nóż. VI Rita postanowiła nie czekać dłużej ani minuty. Nie pierwszy raz tak postąpił. Miała dość nagłych ucieczek narzeczonego. Wracał z nich w powalanym ubraniu. czasem nawet za- krwawiony, ziejący wódą. Dziś będzie to samo. Uklęknie, będzie błagać i modlić się do niej. Potem ustatkuje się na kilka dni. I od nowa. Dosyć tego. Wiedziała, że za pół godziny odchodzi pociąg. Zeszła do hallu. Jak na złość przy rece- pcji stało kilka osób. Starszy pan w filcowym kapeluszu odbierał listy. Dwóch wojskowych wypełniało jakieś karteluszki. Jeden co chwila rozglądał się, jak by na kogoś czekał. Starsza pani z pieskiem zamęczała portiera pytaniami w jakimś syczącym, nieznośnym języku. Pewnie Słowianka. Rita przepchała się do eleganckiego, zawsze uśmiechniętego szefa recepcji. Przeprosił wojskowych, zwrócił się do niej z ukłonem. — Pani wyjeżdża? Wtedy — tupiąc cienkimi obcasikami po marmurowej posadzce — wyskoczyła z windy wysoka, szczupła szatynka. Rita, którą wszystko zawsze bardzo interesowało, obejrzała się. — Zuza — zawołała — jak Boga kocham! Zuza! Szatynka zrobiła taki ruch, jak by chciała z powrotem wskoczyć do windy. Ale wejście było już zamknięte siatką, paliło się czerwone światełko. — Jak się masz — powiedziała do Rity, widząc, że nie zdoła jej wyminąć. — Pogada- my później. Spieszę się strasznie... Ritę dopiero w tej chwili ogarnęło zdumienie i olśnienie. Pojęła, że stoi przed nią — Zuzanna Hay, narzeczona profesora Greena, słynna z doskonałej figury aktorka, kobieta, o której zaginięciu na statku „Gigant” magazyny całego świata zadrukowywały setki kolumn. A więc statek nie zaginął? Gdyby odnaleziono ofiary wypadku, trąbiłoby o tym i radio, i prasa. Rita wyjąkała: — Skąd... skąd się tu wzięłaś, powiedz? W tym momencie jeden z wojskowych stojących przy recepcji znalazł się nagle przy Zuzannie Hay, brutalnie chwycił ją za ramię i szybko wyprowadził z hotelu. Rita stała chwilę jakby przykuta do posadzki. Gdy wybiegła na ulicę, na zakręcie znikało długie, czarne auto. Była zbyt zdenerwowana, by zapamiętać numer. Zawróciła do hallu. Szef recepcji zapytał z wyraźną ironią: — Pani była łaskawa się rozmyślić? — Skąd pan wie? Tak, tak — zawołała półprzytomnie — niech zaniosą walizkę do numeru. Czy... czy może mi pan powiedzieć, gdzie zatrzymała się pani, z którą przed chwilą rozmawiałam? — Owszem, madame. To dziennikarka Luise Grosch, z Niemiec. Przyjechała przed pół godziną, zajęła dwunastkę. Czy mam jej coś przekazać, gdy wróci? — Nie, dziękuję. Wyszła z hotelu. Owionęło ją chłodne powietrze. Gdzie szukać tego idioty, Lipki? Gdzie on się włóczy? Miała w ręku nici wielkiej afery. Co z tym począć? Znała tylko jeden adres: Kinsleya, szefa spółki oceanicznej „Atlanta”, do której należał zaginiony statek. Strona 12 Zawiadomić go, że zguba się znalazła? Ależ znalezienie się tej zguby świadczyło o winie prezesa „Atlanty”. Leźć w paszczę smokowi? Ach, żeby tak znała adres pułkownika! Szef Lipki byłby jej, im obojgu, dozgonnie wdzięczny za informacje. Do diaska, policja musi wie- dzieć, gdzie on mieszka. Trzeba natychmiast na policję! Przejeżdżała właśnie taksówka. — Na komendę policji! — rzuciła Rita wyniośle. Czuła się ważną osobą. Nie John dostanie nagrodę i awans, lecz ona zbierze laury. A potem? Wspaniałomyślnie z nim się po- dzieli. Jej gniew wywietrzał. Była nawet zadowolona, że Lipki nie ma. Sprawi mu niespo- dziankę. Ulice były wyludnione. Nad kinem „Gina” płonęły neony w kształcie ognistych piersi. Za kinem taksówka stanęła. — Policja — powiedział kierowca. Gmach ponury jak koszary. Wbiegła na korytarz. — Do kogo? — zapytał dryblas w białym hełmie. — Muszę mówić z komendantem. Spojrzał jak na pijaną. — Komendant w domu. O tej porze się śpi. — To niech go pan zbudzi. Mam niezwykle ważne informacje. — Ho, ho! Odwróciła się gwałtownie, czując, że ktoś za nią stoi. Wysoki mężczyzna w cywilnym ubraniu Na pewno wszystko słyszał. — Może pan mi pomoże? — zawołała. — Mam taką wiadomość, która zatrzęsie jutro całym światem. Chcę mówić z komendantem i żeby można się skontaktować z pułkowni- kiem, który tutaj przebywa. Na wzmiankę o pułkowniku nieznajomy drgnął. — Jestem komisarz Little — powiedział grzecznie, dając ręką znak wartownikowi. — Pani pozwoli za mną. Pani zna osobiście pułkownika? — Nie, to jest właściwie... — plątała się, nie wiedząc czy nie robi głupstwa, opowiada- jąc mu całą historię. Ale nie było wyboru. Komisarz wprowadził ją do gabinetu na parterze. Ściany były nagie, pomalowane na szaro. W kącie stało biurko W drugim kącie reflektory — jak w atelier filmowym. W oknach kraty. — Mój mąż interesował się służbowo sprawą zaginięcia statku „Gigant”. Pan zna tę historię. Nie? — Ależ tak, tak — odparł komisarz. — Ale skąd pani wie, że pułkownik jest tutaj? — Mój narzeczony, przepraszam... mój mąż widział pułkownika. Pułkownik śledzi tego Kinsleya i... — Szkoda, że mąż nie przyszedł do nas. — W tym sęk, że nie mógł. Bo go nie ma. Poszedł śledzić tego Kinsleya. Bo, proszę pana komisarza, ten Kinsley na pewno jest przestępcą... — Co pani mówi. Naprawdę? — Tak, on sfingował zaginięcie statku. On chciał pewnie dostać wysokie odszkodowa- nie asekuracyjne za „Giganta”. Niech pan sobie wyobrazi, że spotkałam przed chwilą w moim pensjonacie aktorkę, Zuzannę Hay, która była na liście zaginionych. — Na Boga! — krzyknął komisarz Little. — Pani jest warta tyle złota, ile pani waży. A właściwie grubo, grubo więcej — dodał szybko, patrząc na drobny biust Rity. Zaśmiał się nieprzyjemnie Rita wstrząsnęła się od nagłego strachu. Za oknami ciemna noc. A ona sama, w obcym mieście, naprzeciw groźnego komendanta policji. A jeśli to nie jest policja? Jeśli taksiarz zawiózł ją do centrali bandy Kinsleya? Co za głupstwa! — Oddała nam pani niezmierną usługę — rozwiał jej obawy pogodny, ciepły głos ko- misarza. — Proszę chwilkę zaczekać. Porozumiem się natychmiast z szefem. Zaraz wracam. Strona 13 Nie czekając na odpowiedź szybko opuścił gabinet. Rita siedziała chwilę nieruchomo. Potem wstała i zaczęła się przechadzać. Komisarz nie wracał. Zaniepokojona, podeszła do drzwi. Nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte. Zaczęła bić w nie pięściami i krzyczeć: — Proszę otworzyć! Natychmiast otworzyć! To bezprawie! VII Lipka odwrócił leżącego we krwi człowieka Delikatnie wodził palcami po oczach, pragnąc zbadać odruchy. Na nic. Żaden zabieg nie przywróciłby zakłutego do życia. Zakrył ciało, rozglądnął się. W obszernym hallu, z lekka rozświetlonym przez księżyc, z trudnością dawało się rozróżnić otwarte wejście do szerokiego, czarnego korytarza i kilka par drzwi po lewej i prawej stronie. Lipka schylił się nad umarłym i przeszukał kieszenie jego marynarki. Broni nie znalazł. Dokumenty schował wraz z portfelem do kieszeni w spodniach. Po chwili ostrożnie posuwał się ku korytarzowi. Wtem bucik zahaczył o twardy przedmiot. Schylił się. To latarka! Musiała wylecieć z rąk napadniętego, gdy szamotał się z napastnikiem. Ciekawe, kim był napastnik? Bo zabity był chyba strażnikiem. Korytarz przebiegał przez całą willę i chyba sięgał frontu. Zamajaczyły główne drzwi wejściowe, ze szkła, na pewno te, które wychodziły na taras z kolumnami. Zgasił latarkę i wpatrzony w kontury wejścia posuwał się naprzód, lewym ramieniem wspierając się od czasu do czasu o zimny mur. W połowie korytarza spostrzegł rysę blasku. Stanął, wstrzymał od- dech. Przeczekał tak minutę. Rysa nie rozszerzała się ani nie gasła. Szybko przeszedł więc na drugą stronę i zbliżył się do niej. Ze zdziwieniem stwierdził, że był to rodzaj drzwi zamasko- wanych. Wyglądały tak, jak by ściana pękła od sufitu do podłogi. Zbliżył oko do szpary. Zobaczył wąską klatkę schodową o bardzo stromych kamiennych schodkach. Światło biło z dołu, z miejsca stąd niewidocznego. Spróbował rozsunąć ściankę. Spodziewał się oporu. Tymczasem zamaskowane drzwi poddały się łatwo. Wszedł na pierwszy szeroki stopień i zaglądnął w dół, jak do studni. Schody kręciły się i znikały za załomem ściany. Stamtąd szło światło. Oglądnął się. Korytarz, który pozostawił za sobą, był ciągle cichy i pusty. Lipka nie namyślał się długo. Zasunął zamaskowane drzwi. Przyszło mu nagle na myśl, że gdyby do willi wdarł się nie jeden, lecz kilku zbirów, nie bawiliby się we wbijanie sztyletu w szyję strażnika. Zaskoczyliby go w inny, prostszy sposób. Nie spodziewał się spotkać więcej niż dwóch ludzi. Zaraz, zaraz... Jak to mówił Kinsley z pułkownikiem? Że u Greena ktoś pracuje. To jasne. Ich wysłannik dostał się po trupach do wnętrza, gdzie ma spełnić jakieś ważne zadanie. Może wykraść kompromitujące Kinsleya dokumenty, które mógł zebrać profesor, albo zdobyć plany naukowe dla obcego wywiadu. Lipka schodził jak najciszej. Nie było to łatwe. Schody bardzo strome, a poręczy brak. Trzymał się ściany. Latarki nie musiał zapalać. Światełko z dołu wystarczało. Gdy doszedł do zakrętu, za którym ginęła dalsza partia schodków, mocno ujął w dłoń latarkę. Mogła od biedy pełnić rolę maczugi, była duża i ciężka. Ostrożnie wyjrzał za zakręt. Tam znowu schodki i znowu, ściana zakrywająca ich dalszy bieg. Poruszał się teraz szybciej. Gdyby go odkryto, złapano by go już dziesięć razy lub zastrzelono. Nie ma obawy. Pojął, że znajduje się zapewne poniżej poziomu morza. Czyżby w tych podziemiach mieściły się profesorskie laboratoria? Blask żółtej lampki umieszczonej w jednym z załomów tej studni już nie sięgał tutaj, znowu zrobiło się całkiem ciemno. Szedł więc po omacku, od czasu do czasu przyświecając sobie latarką. Schodki urywały się nagle. Zachwiał się i uderzył głową o ciężkie, metalowe drzwi. Były otwarte. Potarł guz na czole, wcisnął się w przejście i Strona 14 zaświecił lampkę. Promień obiegł szybko wszystkie kąty. Była to kolosalna hala, po której sufitach pięły się dziesiątki rur i przewodów. Przez środek sali przebiegał długi, wsparty na wielu nogach stół nakryty zielonym suknem. Otaczały go miękkie, skórzane fotele klubowe. Po prawej stronie był mały bar, za nim szklana półka z naczyniem. W lewym rogu, tuż pod rurami, ciągnęła się metalowa galeryjka, ku której wspinały się kręte, ażurowe schodki. Wy- brał to przejście, bo nad galerią widać było ciemniejszą od reszty sufitu klapę. Uniósł ją bez trudu i wywindował przez otwór całe ciało. Oświetlił długi, wąziutki korytarzyk. Ledwie można się było tędy przecisnąć. Korytarzyk zamykała jeszcze jedna metalowa klapa. Szybko ją odsunął i — zmartwiał. Światło, światło, światło! Zalewało go ze wszystkich stron jasne, ale nie oślepiające. Widział dokładnie: od sufitu tej gigantycznej hali spływały ku ziemi setki połyskliwych sprę- żyn. Pośród nich uwijały się małe, zamazane postacie, nie wiadomo: ludzie czy zwierzęta. Trudno było stwierdzić, ilu ich jest. Poruszały się bowiem z niezmierną szybkością, zupełnie jak samochody na zdjęciach filmowych z wyścigów, kiedy to kontury wozów zacierają się od prędkości niemożliwej do uchwycenia przez oko ludzkie. Niektóre cienie latały jak ptaki. Były tak blisko, że gdyby Lipka zdołał wyciągnąć drżącą dłoń dotknąłby ich ramion i głów Musieli go widzieć. Stercza! przecież nad klapą, samotny i nieruchomy, otoczony zewsząd blaskiem. Nie mógł się poruszyć. Gdy się ocknął, poczuł, że pot zalewa mu oczy, że ciurkiem leje się po plecach. Skurczył się i wpełznął do otworu Zasunął klapę. A może to był po prostu film panorami- czny? Nie. Jednak myśl o nierealności zjawiska dodawała mu otuchy, pozwalała trzeźwiej zastanowić się nad sytuacją. Postanowił natychmiast zawrócić. Byle się tylko stąd wydostać. Po ciemku minął galeryjkę wielkiej sali posiedzeń. Dopiero teraz zaświecił na moment lata- rkę. Wyjdzie z willi głównymi drzwiami i pobiegnie na policję. Poprosi o połączenie ze stolicą, zawiadomi o odkryciach, z tym, ze ostrzeże władze przed dwuznaczną rolą pułko- wnika i Kinsleya. A potem... — Witam pana! Lipka zaczął krzyczeć. — Proszę nie ryczeć, to nie ma sensu Dopiero po sekundzie Lipka zorientował się, że sala jest rzęsiście oświetlona. Kiedy rozbłysły lampy? Był zbyt przerażony, aby odtworzyć w pamięci ten moment. Mimo woli wyciągnął ręce do góry i odwracał się powoli. Kogo zobaczy za plecami? — Profesor Green — zawołał. — Pan profesor tutaj? — Nie spodziewałem się was tak szybko — mówił gorączkowo uczony, mierząc z wielkiego colta. — No, niech pan gada. Ilu was tam jest? Ilu idzie za panem? Lipka zupełnie zgłupiał. — Jestem... jestem sam... Za mną nikt nie idzie. Ja o czym innym... — Ach, pan sam. Pogratulować odwagi. Skądżeś się pan dowiedział, że zwiałem? No, gadać! — To jest... nie wiedziałem... — Zanim pańscy koledzy dostaną się do środka i tak będzie za późno. Był pan już w hali, panie Lipka? Widzisz, przyjacielu, jak pamiętam twoje nazwisko. Co prawda, pana naj- mniej się tu spodziewałem. — Ja myślałem, że pana profesora nie ma. — Po co te bujdy ? Dobrze, że pan wpadł tu, młody człowieku. Pan jeden zrozumie, jaką ludzkość poniesie stratę! Zrozumie pan, co stracicie! Lipka spostrzegł, ze profesor drży na całym ciele, że mówi urywanym głosem, że twarz uczonego jest przezroczyście blada, a oczy rozżarzone. Co to wszystko, do diabła, znaczy? To spotkanie, te słowa, ta gorączka? Lipce przyszło na myśl, by wytrącić staremu rewolwer i natychmiast uciec na powierzchnię. Najbardziej zastanawiające było to, że uczony we własnej Strona 15 willi czyhał z rewolwerem w dłoni. Na kogo? Być może, bierze Lipkę za zbrodniarza, nie wiedząc, iż za chwilę prawdziwy przestępca, ten, który zabił strażnika, ma wkroczyć do akcji. — Panie profesorze, spokojnie wyjaśnijmy sobie wszystko. — Już próbowali. Szkoda każdego słowa. I niech pan nie myśli, ze wybije mi broń z ręki. Jestem silny. Gdy byłem w pańskim wieku, dorabiałem sobie jako tragarz i strzelam świetnie. Nawet kiedy jestem zdenerwowany. — Panie profesorze... — Cicho. Najpierw pokażę panu wszystko. Potrzeba mi choćby pańskiego zrozumienia, zanim... — Co mam robić? — Wejść na górę, tam, skąd pan zszedł. Lipka ostrożnie począł wchodzić na ażurowe schodki, w prawym kącie sali. Ciągle trzymał ręce do góry. — Zejdź — powiedział nagle profesor — możesz opuścić ręce. Lipka zawahał się. Nie mógł domyśleć się, czego właściwie chce od niego uczony. Ogarnęła go panika. Uciec, uciec natychmiast. Skoczył nagle do góry. Kula świsnęła mu koło nogi, ale on gnał już korytarzykiem. Odbił metalową klapę i z wielkim krzykiem wpadł do oświetlonej hali. Ale krzyk, mimo że panowała tu idealna cisza, a postacie były tuż tuż, nie wywołał żadnej reakcji. Nikt się do niego nie zbliżył. Mógł dotknąć każdej takiej zamazanej, rozpędzonej istoty. Były na odle- głość ręki, patrzyły na niego. Niestety, zupełnie nie reagowały. Pochylił się do przodu i dłoń trafiła niespodziewanie na szybę. A więc to ekran? Gdyby miał do czynienia z szybą dzielącą halę na dwie części, istoty wprawdzie nie mogłyby go słyszeć, ale widziałyby go na pewno. Uderzył głowicą latarki w szybę. Bił z całej siły. Nie puszczała. Zorientował się, że profesor Green stoi już obok. — Oni pana nie mogą widzieć, panie Lipka. — Dlaczego? — wrzasnął. Czuł, iż opuszcza go rozsądek. W oczach miał błyski szaleństwa. — Ta szyba tylko z jednej, z naszej strony jest przezroczysta — odparł uczony. — A oni? Kto to jest? Profesor spuścił głowę. VIII Przed willą Kinsleya zatrzymał się stary, czarny Rolls Royce. Komisarz Little, w myśl instrukcji, musiał osobiście załatwić tę sprawę. Podszedł do furty. Otwarta. Zadzwonił do bramy. Nikt się nie odzywał. Zadzwonił drugi raz, długo naciskał guziczek. Odstąpił kilka kroków do tyłu i spojrzał w okna. Po chwili w parterowym oknie rozbłysła lampa, potem rozległ się szczęk klamki. W tym momencie uczuł dłoń na ramieniu Odwrócił się błyskawicznie. Za nim stał niski jegomość z brzuszkiem Był w ciemnym trenczu i — podobnie jak komisarz — miał kapelusz głęboko nasunięty na czoło. — Proszę się wylegitymować — powiedział skrzekliwie. — Sherriff, co za komedia? — mruknął komisarz Little. Facet w ciemnym trenczu wyprężył się w postawie na baczność. — Panie komisarzu. Szedłem... szedłem właśnie na obchód rejonu i spostrzegłem... — Odmarsz! — syknął komisarz. Był wściekły, ze dał się zaskoczyć. Bał się ośmiesze- nia w oczach swych podwładnych Strona 16 Pułkownik sam otworzył bramę. — Little? Ach, panie Little, proszę na górę — powiedział do komisarza. — Rozumiem, że coś się stało Dlaczego nie uprzedziłeś telefonicznie? Co? — Nikt się nie odzywał, panie pułkowniku — To moja wina — rozległo się metalicznie na szczycie piętra. — Z przyzwyczajenia wyłączyłem przed snem wszystkie aparaty. Przepraszam — Co za nieostrożność — złościł się pułkownik. Przecierał zapuchnięte od snu oczy. Komisarz Little zamilkł na głos Kinsleya. Nie wie- dział dokładnie, jak dalece potentat wtajemniczony jest we wszystko. — Możesz pan mówić. Zresztą chodźmy do salonu — mruknął pułkownik. Kinsley, odziany w długą jedwabną pidżamę, wprowadził obu do zastawionego antyka- mi i zasłanego kobiercami pomieszczenia. Komisarz z zazdrością przypatrywał się bogactwu tej sali. Ci szefowie nieźle się dorobili! A człowiek musi harować od rana do wieczora i gnieść się wśród ratalnych mebli, w małych, niby nowoczesnych pokoiczkach z liczną rodzi- ną. Psiakrew! I jeszcze meldować się po nocy. — Co się stało? — zapytał ostro Kinsley. Komisarz Little opowiedział historię z Ritą. — A gdzieś pan podział tę Ritę? — zapytał pułkownik, zaskoczony informacjami. — Siedzi u nas. Zamknąłem wedle rozkazu — odparł Little. Pułkownik chodził nerwowo po pokoju. Kinsley siedział spokojnie w głębokim klubie, zaciągając się dymem. — To wracaj pan do domu — powiedział niespodzianie — a ta paniusia niech sobie posiedzi. Zaraz otworzę telefony. W razie czego damy panu znać. Gdyby były jakieś sensacje, pan nam... Little czekał, aż pułkownik powtórzy rozkaz. Kinsley ze zniecierpliwieniem machnął ręką. — No? Little nie ruszył się z miejsca. — Rób to, co mówi pan Kinsley — powiedział pułkownik. — Idź do siebie i czekaj na dalsze rozkazy. Zdaje mi się, że ta noc nie będzie spokojna. Komisarz wyszedł. Pułkownik stal przy oknie i obserwował jego odjazd. — Czy nie za dużo ludzi wciągnąłeś do tego? — zapytał go Kinsley. — I co ty na tę historię z Zuzanną Hay? Dlaczego jej dotychczas tu nie ma? Co? — Przecież nie wie, że w tej chwili tutaj jesteśmy. Szuka nas. To jasne. Tam się coś stało — pułkownik wyrzucał słowa w wielkim zdenerwowaniu. — A Lipka? — zapytał znienacka Kinsley. Pułkownika poderwało. — Ja mu, ja temu idiocie... On nam gotów narobić biedy. — Zdolny gość. Umyślnie go nie doceniałeś. Co? — Zadzwonię do Little'a. żeby tego małego pokrakę dostawił mi do rana żywego lub umarłego. — Zostaw — odparł Kinsley. — Raczej zadzwońmy do Malone'a i uprzedźmy. Tak, na wszelki wypadek. — Racja, racja. Podniósł słuchawkę małego aparatu stojącego we wnętrzu gablotki. Telefon łączył bez- pośrednio z willą profesora Greena. — Nie odzywa się. — Pułkownik był zaniepokojony. Zmarszczył brwi. — Pewnie chrapie — rzucił z uśmiechem Kinsley. W słuchawce zachrobotał zaspany, niemrawy glos. Strona 17 — Dobudzić się ciebie nie można! — sarkał pułkownik — Że co? Że wcale cię nie bu- dzę? Że jesteś zapracowany? Powiedz to komu innemu. Słuchaj, jest taka rzecz. Jeden z mo- ich współpracowników podjął śledztwo w sprawie „Giganta” na własną rękę. Że co? Jakich współpracowników mam, to mam. Nie twoja sprawa. Otóż ten Lipka. On się Lipka nazywa. Znałeś go? Tym lepiej. Wiesz, jaki to padalec, jaki wścibski! On się może trochę kapować we wszystkim. Podobno mnie i Kinsleya ma na oku. Kto wie, czy i ciebie nie. Nie boisz się go? Idiota. Nie o to mi chodzi. Chodzi o to, żeby się do ciebie nie dostał. Rano już my go złapie- my. Spokojna głowa. Żebym szedł spać? Mowy nie ma. Hay tu widziano. Pojmujesz? Tym bardziej trzeba strzec willi. Nie leń się, Malone! Nie leń się, idź natychmiast zbadać, czy strażnicy czuwają i czy sygnalizacja dobra. No! Tak, tak. Tylko dokładnie i prędko Czekam. Odłożył słuchawkę. Wyjął papierosa i zapalił. Upłynęło kilkanaście minut nerwowego oczekiwania. Wreszcie zadzwonił telefon. Obaj odetchnęli z ulgą. — No? — pułkownik przycisnął słuchawkę do ucha. — Co? Co? — krzyknął. — Alarmować? Tak. Chyba tak. W razie czego strzelaj bez pardonu. Zaraz tam będziemy. Wejdziemy od tyłu. Dobrze. — Co jest? — Kinsley zerwał się z fotela. Przygniótł papierosa na dywanie. — Ten Lipka dostał się do środka. Zabił strażnika. A może i obu. Malone nie mógł sprawdzić, bo bał się wyjść na podwórze. Jeden strażnik leży w hallu z rozwaloną szyją, zakryty własną marynarką. Jak do tego mogło dojść? Lipka zawsze unikał mokrej roboty. Co on u diabła zwąchał? Wyobraź sobie, zamknął się na dole. Będzie skandal. Bo tych sezamów bez hałasu nikt nie otworzy. Chyba żeby wezwać Greena. — Jak go wezwiesz? W tym nastroju, w jakim on teraz jest? — Prawda. Może przez Zuzannę? — Przecież ona tu przyjechała. Także nie wiadomo z jakimi wieściami. Cholera! W tym momencie przed bramą wilii zahamowały ostro dwa samochody. Podskoczyli do okien. Z jednego wysiadła Zuzanna Hay. Kinsley pobiegł otworzyć. Pułkownik toczył się za nim. — Co jest? — zawołał Kinsley, mocując się nerwowo z bramą. — Green mi zwiał. Może tu jest? — wykrzyknęła Zuzanna. IX — No, patrz pan — powiedział profesor Green. Raz się uspokajał, to znowu ręka z rewolwerem mu latała. Lipka tylko czekał dogodnej chwili, żeby mu wyrwać broń. Green musiał zauważyć jego czujne spojrzenia. — Nie myśl — powiedział — że im utorujesz drogę. Nawet gdyby ci się udało mnie rozbroić, nie wyjdziesz stąd. Te wszystkie drzwi i klapy zamykają się automatycznie. Ja nimi rządzę. Lipka milczał. Stał naprzeciw przezroczystej ściany, poza którą szalały owe podobne do ludzi istoty. Trudno było oddzielić jedną postać od drugiej, niemożliwe uchwycić ruch ręki lub nogi. Nieznośna była niemożliwość ustalenia pozycji tych istot. Mieszały się w powietrzu i na ziemi, kłębiły się, rozpadały i łączyły. Tylko nosy i czoła ostro zarysowane świadczyły o ich indywidualnym istnieniu i podobieństwie do ludzi. Starał się nie patrzeć w tę stronę. — Pan nie wiedział w ogóle, co pan tu zastanie? — pytał Green. — Nie wiedział pan! To jest moja fabryka. Fabryka wiecznych ludzi. Za tą szybą można przeczekać nas, nasze dzieci i wnuki. I prawnuki. Poszedłby pan tam, gdyby miał pan pewność, że przeżyje pan wszystko i wszystkich, że będzie pan żył wiecznie? No! Przyłączyłby się pan do nich? Gadaj! Strona 18 — Nie wiem. Ja tego nie rozumiem — jąkał Lipka, patrząc w obłędne oczy uczonego. — Raczej nie. — Ja się także wahałem. Tak. Wahałem się. — Zresztą — Green jakby się sam przed sobą usprawiedliwiał — zresztą, musiałem pozostać po tej stronie jako łącznik, jako opiekun. Ale tamci — dodał w zamyśleniu — szli na lep. Pamiętam. Wyciągałem ich jak ryby z wody, półprzytomnych, śniętych i pytałem, każdego pytałem: — Chcesz żyć wiecznie? Tak samo jak pana teraz pytam. Większość chciała. Niektórzy szaleli nawet z radości. Ale pan nic nie rozumie? Co? — Co to znaczy fabryka wiecznych ludzi? To są ludzie? — Uczyłeś się kiedyś fizyki, przyjacielu, a może czytałeś... Wiesz kto to był Einstein? Jeśli nie wiesz, to głupstwo. Głupstewko. U mnie możesz zobaczyć na własne oczy jego teorię. Musisz zobaczyć. Wtedy ocenisz, co zrobiłem, a co chciałem zrobić. I to dla kogo? Dla takich jołopów i szpicli jak ty. Po co tobie wieczne życie? Cóż byś robił przez wieczność? Piłbyś, żarł, spał sam i nie sam. Jeździłbyś samochodem, samolotem. Więcej ci nie potrzeba. Czy to warte wiecznego życia? Green mienił się na twarzy, to bladł, to czerwieniał. Lipka poczuł litość. Ten człowiek coraz bardziej tracił swą niezwykłość i był podobny do wszystkich. Tak podobny, że to się aż śmieszne wydało Lipce. — Kiedy byłem w pańskim wieku, koledzy mnie nienawidzili. Uważali mnie za dziwa- ka i odludka. Posądzano mnie o karierowiczostwo. Pracowałem jako starszy asystent jednego ze znanych uczonych. Wydzierał mnie i innym asystentom nasze osiągnięcia i umieszczał w swoich wiekopomnych publikacjach. Wielu poważnych uczonych żeruje na harówce mło- dszych kolegów. Zjawisko raczej naturalne. Ten mój uczony wygłaszał przy tym piękne myśli. A gdy chodziło o ojczyznę, mawiał: — Jak sądzisz, Green, czy mógłbym ojczyźnie czegokolwiek odmówić, czy mógłbym oprzeć się pokusie uszczęśliwienia swoich współziom- ków? W tym nie tkwiła ani odrobina cynizmu. On gadał tak serio, a ja odpowiadałem ponurą miną i skinieniem głowy. Swoich poglądów nie wyrażałem otwarcie. Uszczęśliwianie współ- ziomków polegało także na unieszczęśliwianiu tych, których współziomkowie uważali za wrogów. Wrogów liczyło się na miliony. Przyjaciół na palcach. Świat, panie Lipka, jest tak urządzony, iż może nim rządzić tylko, mała grupka. Na to nic nie potrafimy poradzić. Za to ja obiecywałem sobie: Gdy tylko trochę wyrosnę, to znaczy, gdy zdobędę odrobinę sławy, zwalę mego starego z katedry, zajmę jego miejsce i spróbuję inaczej. Przestanę uszczęśliwiać. Przestanę tworzyć wynalazki, które dla nielicznych oznaczają wygodę, dla reszty zgubę. W każdej chwili, w każdym momencie najgorsze może się zacząć. A ja nie chciałem przyczyniać się do tego najgorszego. Co dalej? Co będzie? Jak to się skończy? Oglądasz moich wiecznych ludzi i dziwisz się ich zamazanym ruchom? Zaraz sam zobaczysz... Lipka przestraszył się. Zaczął się cofać ku klapie wejściowej. Miał do czynienia z wariatem, zbrodniarzem czy uczonym? Profesor chwycił go kurczowo za rękaw marynarki. — Ja wiem, co pan pomyślał — zawołał. — Masz do czynienia z każdym z tych typów. Na pewno jestem wariatem, na pewno popełniłem zbrodnie, na przykład zabiłem dwóch strażników, bo bronili mi tu wstępu, i dokonałem wielkich odkryć. A chciałem być tylko uczonym. Myślałem, że czynię najlepszy wybór. Uczony nie ucieka od niebezpieczeństw tego życia. Przeciwnie, wpada w najgorszą pułapkę. W tej pułapce nie jest tak jak na froncie. Tam panu każą zabijać i nie ma czasu na analizowanie — słusznie to robię czy nie. Jeżeli nie zabi- jesz — zabiją ciebie. Ciebie zabije taki sam jak ty facet. A uczony ma czas do zastanawiania się. Analizowanie — to jego właściwy zawód. Zbliżył się do Lipki z wściekłością malującą się na twarzy. Detektyw zasłonił się przed ciosem. Ale Green odwrócił się nagle, wskazując na skłębione, zamazane postacie za szybą. Krzyczał: Strona 19 — Ja tych ludzi nie stworzyłem. Nie. Ja ich wypróbowuję. Udało mi się stworzyć tu, na ziemi, strefę od ziemi zupełnie niezależną. Każdą cząstkę ciała tych istot doprowadziłem do gigantycznych szybkości. Mogliby przetrwać w tych warunkach setki, tysiące lat... Czegóż by przez taki okres nie dokonali? Chciałem wejść w ich społeczność. Byłbym z nimi przetrwał do epoki, w której mój wynalazek zostałby inaczej zużytkowany niż chcesz ty i twoi moco- dawcy. Uspokoił się. Oddychał tylko ciężko i łzy toczyły się mu po policzkach. — Panie profesorze — powiedział cicho Lipka — przysięgam, że nikt nie wie o mojej wizycie u pana... — Ach, jesteś taki głupi, że chcesz uśpić moją czujność. To na nic. A jeżeli nawet, jeśli nawet mówisz prawdę, to i tak nie zmieni postaci rzeczy. Ścigają mnie lub będą za chwilę ścigać. Jaka różnica? Zaraz, zaraz, ale zamiast o wynalazku naplotłem niestworzone rzeczy o sobie. Chodź, pokażę ci... Rozległ się dzwonek. Przeraźliwy, nieprzerwany, świszczący. — Co to? — krzyknął Lipka. — Już są. Kłamał pan. To wstyd. Idą na pomoc. Dla mnie... dla mnie to znaczy... Mniej- sza o to. Zanim zdołają wyważyć system tych drzwi, miną co najmniej trzy godziny. A prze- cież muszą działać w tajemnicy. Mamy czas, mamy wiele czasu, młody człowieku. — Dlaczego muszą w tajemnicy? — spytał Lipka. — Kto to jest? — Pan zręcznie udaje idiotę. W końcu zaczynam panu wierzyć. Może naprawdę nie wiesz, do kogo i po co tu przyszedłeś. Tym jesteś mi cenniejszy. Tym chętniej wszystko pokażę. No, chodź... Pochwycił Lipkę za ramię i pociągnął w lewo, ku ledwo stąd widocznej klatce windy. Lipka rzucił ostatnie spojrzenie na ogromną halę: istoty kłębiły się w powietrzu, rozbijały o nieprzezroczystą z ich strony szybę, jak nietoperze oślepione blaskiem tarzały się po ziemi. Sprężyny zwisające z sufitu poczęły znikać. Green ciągnął go coraz mocniej. — Prędzej, prędzej, bo nie zdążymy — przynaglał. — Skąd pan ich wziął? — zapytał Lipka. Przeczuwał odpowiedź, znał ją, chciał tylko, żeby profesor potwierdził. — Oni są z „Giganta”. Ze statku, który zatonął na Atlantyku. To ich wyciągałem z wody jak śnięte ryby. X Świszczący alarm prześladował ich nieustannie. Początkowo nieznośnie wciskał się w uszy, denerwował. Ale szybko się do niego przywykało, jak do wody cieknącej ciurkiem z nieszczelnego kranu. — Przyzwyczaił się już pan — powiedział profesor Green, widząc znikający z twarzy Lipki grymas. — Oni się teraz dobijają do pierwszych drzwi Rozwalą jedne, utkną na drugich i trzecich. Nim nas dosięgną, będzie za późno. Proszę się nie gniewać, że nie mogę wyłączyć sygnału. Im oni będą bliżej, tym dźwięk będzie przeraźliwszy. Zjechali windą na niższe piętro, do salki obłożonej białymi kafelkami. W ścianach były okrągłe okienka, oprawione w metal. Pod nimi fotele przystawione do niewielkich pulpitów, pełnych zegarków i czarnych pokręteł jak w aparatach radiowych. — Niech pan zaglądnie przez to okienko — powiedział uczony — proszę się nie bać. Nie zobaczy pan tu żywych istot. Te, które pan widział na górze, stanowiły ostatnie stadium Strona 20 mej pracy, o nich później. Tymczasem proszę. Lipka znad środkowego pulpitu pochylił się ku oknu. Był przekonany, że ujrzał wnętrze wielkiego akwarium. Jakaś błękitna ciecz wypełniała po sufit całe pomieszczenie. W niej, jak ryby, pływały na różnych głębokościach różnobarwne kule. Przypominały na pierwszy rzut oka bańki choinkowe. Zauważył natychmiast, że te bańki były różnej wielkości i nieustannie zmieniały rozmiary i kolor. Z małych, krwistoczerwonych robiły się różowe, pęczniały. Nabierały blasku i żółkły. Na niektóre nie dało się wprost patrzeć, tak bielały i jaśniały. Co kilka sekund któraś z kulek nagle pękała jak fajerwerk, rozsypywała się tysiącem promieni i znikała. — Ma pan do czynienia z autentycznymi, miniaturowymi słońcami. Znajdujemy się głęboko, około 70 metrów pod powierzchnią morza. Przypływ nagania do sąsiednich zbiorni- ków masy wody. Specjalne urządzenia elektryczne wyłuskują z wody jej podstawowy skła- dnik — wodór, a szczególnie jego ciężką odmianę. W tej tu sali, pod wpływem potężnych pól magnetycznych jądra wodoru skupiają się, łączą. Tak tworzy się z nich nowy pierwiastek — hel Widzi pan te kule i kulki? To właśnie w nich zachodzą procesy łączenia się jąder wodoru, w nich powstaje hel. Taki sam proces zachodzi na prawdziwym słońcu, tym, co ogrzewa na- szą starą ziemię, wyzwalając ogromne ilości energii. Jedna czerwona kulka, o — ta najmniej- sza po prawej stronie, widzi pan? Zaczęła żółknąć. Mogłaby zrujnować całe Niebieskie Miasto w ciągu ułamka sekundy. Do czego ta energia potrzebna? Zobaczysz za chwilę. Bo u mnie wszystko można zobaczyć. Lipka oderwał wzrok. Przed oczami mieniły się jeszcze kolorowe kule. Ale Green nie dał odpocząć. Pociągnął go za rękaw. Po lewej stronie były metalowe drzwi Uczony otworzył je: grube jak w kasie ogniotrwałej. Przeszli wąziutki korytarzyk, Green puszczał Lipkę przo- dem, bał się ciągle ataku detektywa. Znowu pękate przejście, potem następny korytarz i jeszcze grubsze drzwi. — No. niech pan tam wejdzie — powiedział Green, wpychając Lipkę do wysokiej klitki, której jedynym meblem było krzesło. Lipka zauważył, że całe wnętrze wyłożono tu miękką, wypukłą skórą. — No, niech się pan nie boi. Detektyw żachnął się. Zaczął się mocować z Greenem. — Proszę się nie bać — powtórzył Green — zostanę z panem. Na ścianie, a raczej w ścianie, znajdował się zegar z literą „G” pośrodku. Skala podzie- lona była na dziesięć odcinków: od 90 do 0. Pod zegarem sterczała klamka, jak lewar biegów w niemieckim samochodzie DKW. Profesor starannie zamknął za sobą drzwi. Pociągnął kla- mkę. Wskazówka powolutku wędrowała od górnych wartości ku niższym. Lipka zorientował się, że traci poczucie ciężaru swych rąk i nóg. Starał się uchwycić poręczy fotela. Z trudem trafił do niej dłonią, ale oparł się zbyt silnie. Stracił grunt pod nogami i zawisnął w półleżącej pozycji tuż nad krzesłem. Profesor stał bez ruchu. Uśmiechał się. Wskazówka stopniowo wracała do dziewięćdziesiątki. Lipka niezręcznie stanął na podłodze, miękkiej jak wata. — Teraz rozumiem, jak było na „Gigancie” — powiedział pobladłymi wargami — i jak zginęła pani Muller, tu, obok pańskiej wilii. — Tak, tak, tak — powiedział Green — rzeczywiście tak się zdarzyło Podczas moich doświadczeń ich teren objął część ulicy. Popełniłem tę zbrodnię mimo woli. Oczy miał rozbiegane. Ale uspokoił się szybko. Idąc przez wąskie korytarzyki za detektywem, od jednego przejścia do drugiego, mówił powoli, jak by się zmuszał, jak by tym mówieniem chciał zabić wyrzuty sumienia. — Energii moich sztucznych słońc zawdzięczamy pośrednio to zjawisko: zanikania ciążenia ziemskiego. Energię zużytkowuję w specjalnych aparatach do skraplania takich gazów jak na przykład hel. Mam go pod dostatkiem z tych rozpadających się słońc. Uzyskuję w ten sposób temperaturę absolutnego zera. To takie zimno, w którym zamiera wszelki ruch cząsteczek. Koncentruję tę temperaturę na niezwykle małej przestrzeni. Można powiedzieć,