Hollanek Adam - Zbrodnia wielkiego człowieka
Szczegóły |
Tytuł |
Hollanek Adam - Zbrodnia wielkiego człowieka |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Hollanek Adam - Zbrodnia wielkiego człowieka PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hollanek Adam - Zbrodnia wielkiego człowieka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Hollanek Adam - Zbrodnia wielkiego człowieka - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
ADAM HOLLANEK
ZBRODNIA
WIELKIEGO CZŁOWIEKA
ZŁOTA PODKOWA 45
WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1960
Strona 2
Adam Hollanek jest literatem oraz dziennikarzem, obecnie zajmuje stanowisko redakto-
ra naczelnego popularnego tygodnika krakowskiego „Zdarzenia”.
Dotychczas wydał: w Wydawnictwie Literackim dwa tomy reportaży, „Niewidzialne
armie kapitulują” i „Sobotnie spotkania”. W „Naszej Księgarni” — kilka książek młodzieżo-
wych, m. in. „Klucz do potęgi”. Opublikowana w roku 1958 powieść fantastyczna „Katastro-
fa na słońcu Antarktydy” rozeszła się błyskawicznie. „Zbrodnia wielkiego człowieka” —
również powieść fantastyczno-naukowa o sensacyjnej treści — była w całości drukowana w
„Panoramie”. „Złota Podkowa" z przyczyn technicznych drukuje tę powieść z niewielkimi
skrótami. Hobby: nowoczesna nauka i technika oraz... samochód.
I
AKTORKA — Zuzanna Hay spojrzała na zegarek. Siódma. Na motorowcu „Gigant”,
utrzymującym stałą łączność między dwoma kontynentami, kolację podawano o siódmej.
Opuszczając dłoń z zegarkiem, Zuzanna stwierdziła z niepokojem, że nie czuje ręki.
Poruszyła głową, aby popatrzeć w ślad za pozbawioną czucia ręką, i wydało jej się, że nie ma
głowy. Ale przecież widziała zegarek i ręka uniosła się. Te czynności, zazwyczaj automaty-
czne i nie odczuwalne, nabrały teraz szczególnego znaczenia — jak by od nich właśnie
zależało życie.
Opuszczając fotel zatoczyła się po kabinie. Wyciągnęła ręce, aby oprzeć się o ścianę.
Chłód plastikowej płaszczyzny przywrócił na chwilę równowagę.
Gwałtownym szarpnięciem rozwarła drzwi na korytarz. I znowu niesamowite wrażenie:
to nie własna ręka otwiera drzwi, nie własne nogi robią krok naprzód.
Poczuła nudności. Krzyknęła.
Na korytarzu steward, pochylony, ściskał kurczowo pas, jaki używała służba okrętowa i
co trzeźwiejsi pasażerowie pragnący przejść przez korytarz w czasie sztormu. Ale statek pły-
nął bez wstrząsu, a steward wyglądał tak, jak by przed chwilą dostał potężny cios w żołądek i
ciężko dyszał.
Krzyk Zuzanny wyprostował go. Był przyzwyczajony do reagowania na każde skinienie
pasażerów. Towarzystwo okrętowe „Atlanta” nie patyczkowało się z mało usłużnymi praco-
wnikami, za najmniejsze uchybienie wylatywali z pracy. Zuzannie zakręciło się w głowie.
Zapragnęła wrócić natychmiast do kabiny i położyć się. Odwróciła się i wyciągnęła rękę, nie
czując, że ją wyciąga; chciała nacisnąć klamkę, ale trafiła na plastik ściany. Widziała dokła-
dnie klamkę, lecz nie potrafiła jej uchwycić.
Znowu krzyknęła.
Steward zdołał oderwać się od pasa ochronnego i kołysząc się jak pijany postąpił dwa
kroki. Od pasażerki dzieliły go trzy metry. Robert Rear w czasie najgorszej huśtawki potrafił
zręcznie podawać — jedną ręką trzymając nad głową tacę pełną potraw, drugą przesuwając
po pasie ochronnym. Teraz ręce miał puste, ale nie mógł dobrnąć do wrzeszczącej pasażerki.
A Zuzanna Hay wrzasnęła znowu i upadła, bowiem jej dłoń, która dotychczas długo nie mo-
gła trafić do klamki, niespodzianie nacisnęła chłodny metal, nie czując tego zupełnie. Porwa-
na skrzydłem otwierających się nagle drzwi, straciła równowagę.
Steward był już przy niej. Opierając się plecami o ścianę, pochylił się i, podłożywszy
ręce pod ramiona i uda leżącej, wyprostował się gwałtownie. Podrzuciło go do góry. Zawisnął
nagle wraz ze swym żywym ciężarem w powietrzu.
Strona 3
Zuzanna, przerażona niezwykłą pozycją i zdziwiona utratą ciężaru — wyrwała się z
ramion stewarda Reara i — stanęła na suficie. Rear, pchnięty przy tym przez nią, zatrzymał
się nogami na podłodze. Ich twarze znalazły się obok siebie, ale w odwrotnym położeniu.
— Co... co to znaczy? — wyjąkała wreszcie Zuzanna.
— Nnnnie... rozzzumiem... nic... nic... — odparł steward Rear, szczękając zębami.
Słyszał dźwięk klekoczących zębów, ale nie czuł ruchu szczęki ani warg. — Koniec... koniec
świata... kkkoniec — jęczał.
Zuzanna zrobiła krok na suficie.
— Pppproszę pani — jęczał steward — może... może my już na drugim świecie. Może
statku już... nie ma...
W tej chwili Zuzanna Hay odpadła od sufitu i całym ciężarem zwaliła się na podłogę
obok koi-tapczanu. Zerwała się natychmiast. Przed nią sterczał steward. Wymachiwał jak
opętany rękami i nogami.
— Czuje pani ręce, nogi?... Czuje pani? Chyba żyjemy.
Zuzannie pociemniało w oczach.
Ocknęła się wśród lśniących sprzętów szpitalika okrętowego.
— Co to było? — spytała, energicznie prostując ramiona. Każdy ruch czuła teraz
doskonale.
— Dobrze już, dobrze — odparł stary lekarz, którego tu nazywano Wańką-Wstańką, bo
był z pochodzenia Rosjaninem, miał kołyszący chód i fenomenalną tuszę. Był dziś bledszy
niż zazwyczaj, ale bardzo spokojny. — Nie wiadomo co to właściwie było, pani Zuzo. Przez
kilka minut czuliśmy się gorzej niż pijani. To wszystko. Może być — zatrucie. Dałem do
laboratorium zbadać resztki wczorajszego i dzisiejszego jedzenia. Ale wątpię, żeby to z tego.
Pierwszy raz w życiu... — Przerwał. Zuzanna przeglądała się w lusterku. — A co się tyczy
pani noska, to siniec szybko zniknie. Proszę nie myśleć, że pani jedna ucierpiała. Wszystkim
się trochę dostało.
Zuzanna uśmiechnęła się.
— Teraz wszystko wydaje się śmieszne i nierealne, ale — panie doktorze — przysięgła-
bym, że wisiałam w powietrzu. Pod sufitem. Zresztą steward widział... — co się z nim stało?
— Przyniósł tu panią.
— Panie doktorze, proszę, niech go pan zawoła.
— Telegram, przysięgnę, pani Zuzo, że jak zwykle o tej porze czeka pani na telegram.
Zaczerwieniła się. Doktor Wańka uchylił drzwi i zawołał. Steward Rear wszedł powoli.
— Nie ma i nie będzie telegramu, pani Hay, radio zamilkło. Jesteśmy odcięci od świata.
II
Dowódca portu urzędował w wysokiej, oszklonej wieży. Świeciła samotna pośrodku be-
tonowej płaszczyzny, ogrodzonej niskimi zabudowaniami. Kapitan miał na uszach słuchawki.
Wiercił się na swoim ulubionym obrotowym fotelu. Meldunek wydawał mu się zupełnie nie-
wiarygodny.
— Co pleciesz, Jeans — wołał do mikrofonu — co ty za głupstwa gadasz! Jak wy tam
pracujecie! Sprawdź jeszcze raz, czy w ostatniej depeszy nadanej z „Giganta” nie ma pomył-
ki.
— Wykluczone! — zaskrzeczało w słuchawkach. — Depesza została nadana radiotele-
fonem dwie i pół godziny temu. Słyszały ją wszystkie stacje na Bermudach i na naszym
wybrzeżu, okręt wojenny U-110 oraz statek pasażerski „Londyn”, który był na kursie do
Europy. „Londyn” zresztą pierwszy popłynął na pomoc...
Strona 4
— I nic nie zauważył? Nonsens! — ryknął kapitan. — Przecież byli zaledwie kilka mil
od „Giganta”. Coś się wam pomieszało. Powtórz jeszcze raz dokładnie całą depeszę z „Giga-
nta”.
— Niech pan posłucha: „Jesteśmy w odległości 100 mil od Bermudów (tu następowało
dokładne określenie położenia statku). Przed chwilą przeżyliśmy niezwykle zjawisko. Cała
załoga i wszyscy pasażerowie stracili na okres kilkunastu minut zdolność normalnej orienta-
cji. Zaobserwowano zaburzenia równowagi i utratę ciężaru ciała. Dokładny meldunek przygo-
towujemy. W tej chwili wszystko już jest w porządku. Zjawiska te wydarzyły się przy idea-
lnej pogodzie. Porozumiewaliśmy się ze znajdującym się według naszych obliczeń w odległo-
ści 15 mil od nas „Londynem”, który mijał nas w drodze do Europy. U nich nic podobnego
nie zaobserwowano. Donosimy również...” O, i w tym miejscu, panie kapitanie, depesza się
urwała i łączności nie dało się nawiązać.
— Idiotyczna historia — wołał rozgorączkowany kapitan. — Jeśli byli na kursie, to
przecież „Londyn”, który, jak mówisz, pierwszy był na miejscu wypadku, powinien był choć-
by spotkać łodzie ratunkowe. A samoloty? Jak to możliwe, żeby niczego nie zobaczyły? Taki
kolos, tylu ludzi, tyle łodzi ratunkowych najnowszego typu! I to miałoby zniknąć nagle w
ciągu pół godziny bez śladu? Nonsens. Sam zaraz lecę. Na was nie można liczyć.
Zerwał słuchawki z uszu. Przekręcił się na swym fotelu i spostrzegł, że nad nim stoi
barczysty, wysoki mężczyzna o kwadratowej twarzy, szpakowatej czuprynie i chłodnych cza-
rnych oczach.
— Kim pan jest! — wrzasnął kapitan, zrywając się z fotela — tu wchodzić nie wolno.
— Błagam pana — zawołał nieznajomy, chwytając kapitana za ramię — polecę z
panem. Jestem pilotem. Pomogę szukać. Tam była... moja...
— Proszę się uspokoić. Jest pan pilotem?
— Oblatuję maszyny dla BONA... Kapitanie, każda minuta droga.
— Dobrze, chodź pan.
Przeszli podwórze i korytarzyk oświetlony białymi neonami. U jego końca było lotni-
sko. Nieznajomy poznał to natychmiast po całej gamie żółtych i czerwonych świateł. Świetli-
sty ogon latarni omiatał pola startowe, odsłaniając co chwila rybie kształty maszyn i ich kary-
katuralne cienie. Jak spod ziemi wyrósł nagle żołnierz w hełmie. Zastawił drogę automatem.
— Ach, to pan kapitan — powiedział prężąc się służbiście.
— Nie wiesz, która maszyna gotowa do startu?
— Szóstka. Tu bez przerwy urywają się telefony z całego kraju. Porucznik Murchisson
kazał wzmocnić posterunki przy bramach, bo tam się tłumy zbierają. Wszyscy już wiedzą o
katastrofie „Giganta”.
— Spodziewałem się tego lotu — przywitał ich pilot. Jego twarz w skórzanym hełmie
była prawie niewidoczna. — Sam już latał, Rose latał i nic nie wykryli.
— Wiem — mruknął kapitan. — Niech nam bez przerwy podają kurs „Giganta”. Pole-
cimy jego śladami.
Spojrzał na oświetloną mapę — jedyne rozjaśnione miejsce w kabinie.
— O, tu musieli utknąć — pokazał nieznajomemu punkt na mapie. — Stąd był ostatni
komunikat. — Siadaj pan — dodał.
— Można? — zapytał pilot.
— Jazda! — powiedział kapitan.
Maszyna rozpędzała się powoli na długim runwayu. Drgania ogarniały kadłub i ciała
pasażerów. Potem żołądek podskoczył do gardła, huk silników przeszedł w przeraźliwy świst
i drgania ustały.
— Musisz lecieć jak najniżej — krzyczał kapitan do pilota.
— Jesteśmy zaledwie trzysta metrów nad wodą.
— Dobra. Za pół godziny będziemy nad tym miejscem.
Strona 5
Nieznajomy ciągle wpatrywał się w mapę. Siedział bez ruchu, jakby skamieniały z
rozpaczy.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał nagle.
Kapitan spojrzał jak na wariata.
— Jak to gdzie? O co pan pyta?
— Gdzie w tej chwili jesteśmy! Niech pan powie pilotowi, żeby podał współrzędne.
Chcę to odnaleźć na mapie.
Nieznajomy usłyszał i natychmiast wskazał na mapie odpowiedni punkt. „Doskonale się
orientuje” — pomyślał kapitan.
— Musimy zmienić kurs — powiedział niespodziewanie nieznajomy.
— Co to znaczy?
— Niech pan wyda rozkaz! — upierał się nieznajomy. — Żeby ich znaleźć, musimy
lecieć tędy — wskazał położenie na mapie.
— Czy pan zwariował?
Kapitan rozpiął pas bezpieczeństwa, ale nim zdążył się podnieść, nieznajomy stał już na
nogach i plecami oparł się o okienko. Był w przejściu między przednimi a tylnymi siedzenia-
mi. W ten sposób panował zarówno nad pilotem, jak nad kapitanem. W prawej ręce tkwił
potężny colt, lewą przygotował na wypadek nagłego ataku.
— Będę strzelał, jeśli nie każesz zmienić kierunku — powiedział spokojnie.
Pilot na moment odwrócił głowę od sterów. Musiał się zorientować w sytuacji, bo
natychmiast maszyna zaczęła rwać pionowo w górę.
— Stop! — ryknął nieznajomy, tracąc równowagę.
Wtedy kapitan skoczył. Ale natychmiast cofnął się z jękiem. Noga nieznajomego dwu-
krotnie wylądowała mu na brzuchu. Opadł na fotel.
— Wyrównaj i leć kursem, który ci dyktuję — wołał nieznajomy.
Pilot wahał się chwilę. Lufa zbliżała się ku czołu. Kropla potu spod hełmu opadła na
nos. Stał się posłuszny. Kapitan zaś oddychał ciężko w fotelu. Wpatrywał się w nieznajomego
i widać było, że obmyśla nowy atak. Tymczasem maszyna przechyliła się mocno. Skręcała na
północ.
— Dobrze — pochwalił nieznajomy. Stał dalej, zasłaniając szerokimi barami okienko.
Przez kilkanaście minut trwało milczenie. Kapitan i pilot wyczekiwali na moment nieuwagi
przeciwnika. Stacja brzęczkiem po raz trzeci wywoływała pilota. Brzęczek stawał się natar-
czywy. Pilot namyślał się co robić. Jeśli poda prawdziwy kierunek lotu, będą pytać o przyczy-
nę zejścia z kursu. Wtedy ten bandyta strzeli.
— Podaj fałszywe dane. Głośno. I natychmiast odłóż mikrofon — rozkazał nieznajomy.
Pilot znowu skurczył się i wiernie spełnił polecenie.
— Zniż nad samą wodę — padł nowy rozkaz. -- Zapal reflektory. Przygotuj rakietnicę.
Woda była jakieś dwieście metrów pod maszyną. Światła reflektorów wydobyły z
ciemności setki pędzących grzyw.
— Rakiety! — komenderował nieznajomy.
Pilot nacisnął spust. Kolorowe pręgi, jedna za drugą, wyskoczyły spod kadłuba i wybu-
chły łuną. Morze zakipiało. Po lewej stronie widać było wyraźnie ciemny kadłub statku.
— „Gigant”! — krzyknął kapitan.
Wszyscy trzej przylgnęli twarzami do okienek. Maszyna pikowała tuż nad falami. Przed
samą burtą statku pilot poderwał maszynę. Na pokładzie mignęła grupka ludzi z rękami wy-
ciągniętymi w niebo. Przy kadłubie kołysała się na uwięzi szalupa ratunkowa z jakąś postacią
w bieli.
W tym momencie rakieta zgasła. Pilot bez rozkazu nacisnął spust, żeby wyrzucić nową
serię.
Strona 6
III
— Dla mnie ta sprawa jest skończona — powiedział George Kinsley, prezes towarzy-
stwa oceanicznego „Atlanta”, do którego należał zaginiony przed miesiącem motorowiec
„Gigant”. — Jasne, że firma nie ponosi żadnej winy. Asekuracja będzie musiała nam wypła-
cić odszkodowanie. Dziękuję wam, panowie. Mecenasie, pojedzie pan ze mną?
Wstał i uśmiechnął się obłudnie. Otaczający stolik zerwali się z miejsc i z szacunkiem
ściskali mu dłoń. Mecenas przygładził rude szczątki włosów.
— Właściwie pan ma rację, prezesie, chyba... żeby śledztwo dało jeszcze jakieś wyniki.
Kinsley wypchnął go prawie za drzwi, jak by obawiał się dalszej rozmowy, i zaraz za
nim wyskoczył.
Po wyjściu Kinsleya i mecenasa uwaga obecnych skoncentrowała się na profesorze
Greenie. Na „Gigancie” zginęła jego młodziutka narzeczona — Zuzanna Hay. Powołanie
profesora jako eksperta naukowego w sprawie tragicznej morskiej katastrofy miało więc po-
dwójne znaczenie. Nie tylko gwarantowało wysoką jakość oceny: Green uchodził za jeden z
najświatlejszych umysłów w kraju. Wykluczało również jakąkolwiek stronniczość i możli-
wość ulegania wpływom potężnego Kinsleya i związanych z nim potentatów.
Najniespodziewaniej zabrał głos Lipka, młodziutki asystent prowadzącego śledztwo
pułkownika.
— Widzi pan pułkownik — John Lipka zwrócił się wprost do szefa — adwokat pana
Kinsleya dał nam wyraźnie do zrozumienia, że nie dowierza swemu mocodawcy...
— A pan — huknął pułkownik — nie ufa zdrowemu rozsądkowi. Lepiej nie wyrywać
się, gdy nie pytają. Ot co! Uruchomiliśmy — zwrócił się do zebranych — uruchomiliśmy
dosłownie cały aparat śledczy. Sabotaż wykluczyliśmy. Na statku nie było żadnej zaangażo-
wanej politycznie osobistości. Przeciwnie, jechali tylko uczeni wszystkich niemal krajów. Ten
fakt jeszcze wyraźniej wyklucza prawdopodobieństwo sabotażu. Firmie nie może zależeć na
odszkodowaniu. Stan jej finansów jest doskonały. A więc — „Giganta” nie zatopiono umy-
ślnie. Co się stało ze statkiem? Dlaczego żadnego nawet śladu po nim ani po jego ratunko-
wych szalupach nie wykrył „Londyn”, który pierwszy znalazł się na przypuszczalnym miej-
scu katastrofy? Co się stało z samolotem kapitana portu, który w towarzystwie nie znanego
nikomu mężczyzny wyleciał wraz z pilotem na rekonesans w kilka godzin po wiadomości o
zerwaniu komunikacji z „Gigantem”. Czy mamy do czynienia z przypadkową katastrofą, czy
ze zbrodnią? Oto punkt najbardziej podejrzany do chwili, kiedy pan profesor był łaskaw
wygłosić swoją hipotezę.
Green zabębnił palcami po blacie stołu. Młodziutki agent John Lipka przypatrywał się
uczonemu ze szczególną uwagą. Stwierdził, że Green nie tylko świetnie ukrywa ślady swego
murzyńskiego pochodzenia, czesząc niesforne włosy gładko i wybielając cerę kremami i
pudrami. Równie dobrze umiał ukrywać swoje uczucia. Opowiadano, że Zuzannę Hay ubó-
stwiał, że dla niej wyrzekł się majątku i naraził na ataki wielu gazet. Teraz, zaledwie w mie-
siąc po zaginięciu ukochanej, miał twarz spokojną a ruchy tak opanowane, jak by w ogóle w
jego życiu nic nie zaszło. „A może ten facet znalazł już sobie jakąś nową flamę — pomyślał
Lipka. U tych na świeczniku nigdy nic nie wiadomo”.
— Nie było na naszej planecie — odezwał się Green — i nie ma urządzeń do reduko-
wania ziemskiego ciążenia. A więc na statku działały siły pozaziemskie. W istocie — w tym
samym czasie w wielu punktach naszego globu zanotowano przelot tak zwanych „latających
talerzy”. Różnica czasu dzieląca przelot owych świetlistych tworów od suponowanej przez
nas godziny katastrofy „Giganta” jest bardzo nieznaczna. I jeszcze jedno: jeśli wykluczy się
możliwość spowodowania przez kogoś umyślnej katastrofy, a śledztwo wyklucza wyraźnie
taką możliwość, to jakże inaczej wytłumaczyć zaginięcie statku i jego błyskawiczne zniknię-
Strona 7
cie z powierzchni morza? Jasne — na statek musiały działać potężne, nieznane nam poza-
ziemskie siły. Te same siły doprowadziły zapewne do katastrofy samolotu, w którym leciał
kapitan portu.
— Panie profesorze — zawołał nagle młodziutki detektyw Lipka, narażając się na
gniew szefa. — Ja chciałem tylko dwa słówka...
— Dość, dość tego! — zawołał pułkownik.
— Panie pułkowniku, ja muszę... — upierał się Lipka.
— Porachujemy się później — mruknął pułkownik, szturchając Lipkę łokciem.
— Ależ, pułkowniku — odezwał się profesor Green patrząc z sympatią na młodego
detektywa.
— No to gadać, ale szybko — powiedział pułkownik.
— Panie profesorze — odezwał się speszony Lipka. — Czy pamięta pan sprawę
Mullera?
— Nie — zdziwił się uczony — co to ma...
— Otóż ma. Ciekawe, że pan tego nie pamięta. Katastrofa wydarzyła się w miejscowo-
ści, którą pan często odwiedza, w Niebieskim Mieście.
— Ach, już wiem! — zawołał profesor. — Ten Muller zamordował żonę. W prasie aż
huczało.
— Tak — potwierdził radośnie Lipka. — Muller jechał z żoną samochodem. W
pewnym momencie, dobijając do ulicy Nadbrzeżnej, zatrzymał wóz i wysiadł. Twierdził na
procesie, że chciał kupić papierosy dla żony. Usłyszał krzyk i odwrócił się: samochód płonął.
Rzucił się (jak twierdził na procesie) na pomoc. Wóz zapalił się zapewne od bańki z benzyną,
umieszczonej pod siedzeniem. Niestety, Muller nie mógł trafić do klamki, poczuł, jak nagle
nieważki, stracił orientację. Widział, że żona wije się w płomieniach, ale i ona widocznie
doznawała to samo co mąż. Zanim Muller poczuł się normalnie, zanim nadbiegła pomoc,
żona zginęła w płomieniach. Mullerowi oczywiście nie wierzono. Skazano go na dożywocie.
Ale czy panów nie uderza zbieżność tłumaczenia się Mullera z treścią ostatniej depeszy z
„Giganta”?
— Skończyłeś? — zapytał szorstko pułkownik. Bał się, że młody współpracownik
zakasuje go kiedyś.
— Pułkowniku — odezwał się profesor Green — rzecz jest niezmiernie ciekawa...
— Nie skończyłem — powiedział nieśmiało Lipka — i jeśli pozwolicie, przytoczę
jeszcze jeden przykład. Otóż zdarzył się jeszcze jeden podobny wypadek. I tym razem w
pobliżu Niebieskiego Miasta, w okolicznych górach opowiadali mi koledzy, że w połowie
ubiegłego roku dwaj znani wspinacze przeżyli dziwaczną przygodę. Poczuli w najniebezpie-
czniejszym przejściu, że ich ciała nic nie ważą, że ich ręce nie są ich własnymi rękami. Jeden
odpadł od ściany i byłby pogruchotał się w drobny maczek, gdyby nie nagłe ustąpienie tych
objawów. Ubezpieczający utrzymał na linie lecącego w przepaść przyjaciela. Oczywiście,
wypadek wyjaśniono zmęczeniem, warunkami atmosferycznymi i tak dalej. Ale mnie uderza
zbieżność także tego wypadku z treścią depeszy z „Giganta” i ze zwierzeniami Mullera. To by
potwierdzało hipotezę pana profesora. Tak, panie profesorze. Chyba jakieś pozaziemskie siły
wpłynęły na powstanie wszystkich opisanych wydarzeń. To sobie pomyślałem i tylko to.
Chociaż... jednak...
— Przestań pan ględzić — zawołał pułkownik. — Powiedziałeś co wiesz i kwita.
Drodzy panowie — zwrócił się do Greena i docenta Ronharda, który dotychczas nie zabierał
głosu, — dziękując za udział panów i cenne badania, jestem zmuszony oświadczyć, że mimo
tak ciekawych wyników śledztwa jeszcze całkowicie nie zawieszono. Zajmiemy się jednak
panem Kinsleyem...
Strona 8
IV
— To bardzo dziwne — mówił Lipka do swej narzeczonej — spotkałem tu pułkownika.
I wyobraź sobie, był bez tej pulchnej blondynki, z którą zwykle, w tajemnicy przed żoną, robi
wypady w góry...
— Śledziłeś go? — zapytała, poprawiając włosy przed lustrem. — Wylecisz z posady i
zostaniesz na lodzie. Idiota.
— Myślisz? Eee, nie bój się, nie widzieli mnie. Pułkownik rozmawiał z Kinsleyem,
wiesz? Tym prezesem spółki „Atlanta”, co tu ma willę. Jest też mnóstwo ludzi z mego
oddziału. Chodzą wszyscy, jak by byli na urlopie. Wysiadują na plaży...
— Toś ty już na plażę zaglądał?
— Odsunęli mnie od sprawy „Giganta”, a gdyby udało się coś odkryć — kariera otwa-
rta. Kinsleya śledzi pułkownik i grupa z naszego oddziału. Coś zwąchali. Brak tylko profesora
Greena, ale dowiedziałem się, że on także ma tutaj willę. Wyjechał podobno na północ,
szukać wśród śniegu ukojenia po tej swojej Zuzannie Hay...
— Wyobraź sobie, że ona chodziła ze mną do szkoły i potem zaczynałyśmy razem
studia. Poznałam ją ze zdjęć w gazetach.
— Rita, wierzysz w cuda? Bo mnie nie podoba się ta hipoteza o pozaziemskich siłach,
wysunięta przez Greena i poparta przeze mnie.
— Nie mówiłeś mi o tym poparciu.
— Zawsze krzyczałaś, że jestem papla.
— Ale mnie musisz wszystko mówić! — krzyknęła ze złością, zrywając się z krzesełka.
Strąciła przy tym lusterko, które rozbiło się na podłodze.
— Siedem lat nieszczęścia! — powiedział Lipka.
— Kto się z tobą połączył, skazany jest na wieczne nieszczęście — odpowiedziała
natychmiast.
Przypadł do niej i zaczął ją całować.
— John — powiedziała — przyszło mi nagle na myśl, że gdybyś rozszyfrował sprawę
„Giganta”, mielibyśmy mnóstwo forsy. I moglibyśmy się wreszcie pobrać. I rzuciłbyś tę głu-
pią pracę. I zbudowalibyśmy sobie willę, choćby tutaj... Johnny! Dokąd się wybierasz? —
Zostań!
— Daj mi spokój! — krzyknął Lipka.
Nie mogła za nim wybiec na schody pensjonatu. Miała na sobie stary wypłowiały szla-
frok. Nosiła go dla oszczędności. W szafie wisiał drugi, elegantszy, który używała wychodząc
do łazienki.
Lipka gnał przez ciemniejące ulice. Nie przypadkowo wybrał tę miejscowość. W Nie-
bieskim Mieście zdarzyła się osławiona zbrodnia Mullera. W górach, tuż obok, dwaj alpiniści
omal nie stracili życia wskutek nagłej utraty ciężkości własnych ciał. Tu wreszcie znajdowała
się willa podejrzanego w sprawie „Giganta” — prezesa Kinsleya i tutaj mieszkał profesor
Green. Po pamiętnej naradzie, kiedy to pułkownik oświadczył, że mimo wszystko zajmie się
śledzeniem Kinsleya — Lipkę odsunięto od sprawy. Wówczas poprosił o urlop pod prete-
kstem, że chce się żenić. Jego związek z Ritą był powszechnie znany i wyśmiewano go w
oddziale, bo wlazł pod pantofel kobiety, która nie chcąc wyjść za niego za mąż, ogałacała go
z każdego grosza. Czul jednak, ze bez Rity juz dawno rzuciłby pracę i zaczął pić na umór.
Miłość zmuszała go do walki: ten niski i komiczny człowieczek nie umiał rozpychać się
łokciami. Ale potrafił się wcisnąć, gdzie się go najmniej spodziewano. Doskonały „detektyw-
padalec”, jak go często nazywano. Nikt na niego nie zwracał uwagi, dlatego w śledztwie
oddawał niezmierne usługi. Zresztą był niedołęgą i niczego do końca nie umiał doprowadzić.
Oczywiście, wszystko szło na dobro pułkownika. Lipka pozornie zadowalał się tym, że go
Strona 9
tolerowano — i skromnymi premiami.
Przed wyjazdem do Niebieskiego Miasta zaopatrzył się w spisy i adresy osób, które
zamieszkiwały aleję Nadbrzeżną Szczególnie interesowali go mieszkańcy will położonych w
pobliżu miejsca, gdzie spalił się wóz małżeństwa Muller. Były to cztery najpiękniejsze domy
na wybrzeżu. Za nimi połyskiwało morze. Po drugiej stronie alei zaczynał się wspaniały
sosnowy las. wspinający się coraz to wyżej po garbatych reglach. Dalej już skały. Właśnie
wśród tych skal Niebieskiego Grzebienia rozegrała się przygoda młodych alpinistów.
Zapadły ciemności. Z gór napływał zapach żywicy. Latarnie oświetlały asfalt. Lipka
porównał numery domów ze spisem, który miał na karteczce. Willa profesora Greena była
najokazalsza, ale z okien jej biła ciemność, w sąsiedniej mieszkał potentat „Atlanty”, potężny
i wpływowy Kinsley.
Chodził już pół godziny po coraz chłodniejszej alei i ciągle obiecywał sobie, że zaraz
wróci do pensjonatu. Bał się wymówek Rity. I tym bardziej odkładał powrót. Aleja była o tej
porze zupełnie pusta. Przed jedną willą stał Cadillac, zeszłoroczny model. Właśnie taki wóz
Lipka zamierzał jutro wynająć na dwutygodniowe wakacje. Przypatrywał się z daleka maszy-
nie i wyobrażał sobie, jak ją będzie prowadził po ostrych serpentynach Niebieskiego Grzebie-
nia. Noc spędzą z Ritą w schronisku, a potem... potem będzie druga, trzecia, czwarta i dziesią-
ta... Wreszcie powrót pod komendę pułkownika. I marzenia o nowych wakacjach.
Do diabła! Czy ja się nie narażam? — pomyślał. Jeśli Kinsley jest przez naszych
śledzony, to wszędzie tutaj mogą znajdować się agenci pułkownika. Lada chwila może mnie
któryś nakryć.
U wylotu alei zabłysły światła samochodu. Palą długie światła, choć ulica jasna jak w
dzień. Lipka na wszelki wypadek cofnął się za wymarzonego Cadillaca. Reflektory liznęły
czarną powierzchnię i zgasły. Szczęk klamki. Charakterystyczny stukot podkówek o bruk i
znajomy, trzaskający głos:
— Pusto, pusto. Nigdy nie dowierzam pustce.
To pułkownik! Lipka skulił się za Cadillacem. Znowu inny, również znajomy głos:
— Zawsze wietrzysz niebezpieczeństwo. Nie masz się czego bać.
— Z przyzwyczajenia — odparł pułkownik. Manewrował przy wozie. Klaśnięcie
zatrzaskiwanych drzwiczek. Kim był ten drugi? Pułkownik ściszył głos:
— Jesteś pewien, że Green się nie wyrwie i teraz nie spadnie nam na kark? Może
jednak da się przebłagać.
— To zupełnie złamany facet. Wolałbym, żeby trochę odpoczął.
— Nie domyśla się?
— Bo ja wiem? Gdyby się domyślał, zniszczyłby wszystko.
Obaj stali teraz przy furtce do willi Kinsleya. Nagle towarzysz pułkownika odwrócił się
i spojrzał na willę Greena. Lipka poznał natychmiast: tak, to Kinsley. Pułkownik podniósł
głowę.
— Ciemno tam zupełnie. Ale Malone chyba pracuje. Swoją drogą, na taką historię słaba
obstawa. Tego domu trzeba pilnować jak oka w głowie.
Furtka ustąpiła ze zgrzytem. Głosy oddalały się i cichły wśród krzewów ogrodu.
Lipka pomyślał, że tej nocy nie wróci do Rity.
V
Do willi profesora Greena można się dostać od alei, przez główną bramę, ukrytą między
kolumnami tarasu. Wejście na pewno zamknięte i w dodatku strzeżone przez jakąś pomysło-
wą sygnalizację lub przez agentów. A ogrodzenie zbyt wysokie. Gdyby obejść dom i zaatako-
Strona 10
wać okna oficyny? Tylko nie wiadomo, czy ogród pusty. A elektryczna sygnalizacja lub
dobrze uzbrojony strażnik?
Lipka czuł, że jego posada wisi na włosku. Wygrać wyścig z policją! Odkryć tajemnicę
willi profesora Greena! W razie powodzenia pułkownik dostałby apopleksji. Zresztą w tej
sytuacji właściwie sam pułkownik wszedł w krąg podejrzanych. Kinsley jest raczej wspólni-
kiem pułkownika niż facetem przez niego śledzonym. Być może, obaj pracują w wielkiej
bandzie czy też w obcym wywiadzie. Nakryć szefa na takiej robocie! Ale gra tym bardziej
ponętna i niebezpieczna.
Na palcach przeszedł wzdłuż siatkowego ogrodzenia. Łączyło się z ogrodzeniem willi
Kinsleya, a z drugiej strony przylegało do wysokiego muru sąsiedniego domu. Brama tego
domu była otwarta. Klatka schodowa oświetlona. Jeśli jednak willa Greena była obstawiona,
oczywiście dyskretnie, to na pewno nie pozostawiono bez dozoru sąsiednich zabudowań
Wlókł się aleją. Za willami szosa skręcała gwałtownie w lewo, ku górom, ale Lipka nie miał
zamiaru piąć się serpentynami. Szedł na przełaj. Sosnowy bór urywał się na wielkiej łące z
nie koszoną chyba nigdy trawą. Nikt tu widocznie nie mieszkał. Wąska, zarośnięta ścieżka
biegła wśród ostrokrzewów. Skręcił na prawo. Droga powinna prowadzić nad morze
Zza drzew ukazał się stromy dach. Lipka postanowił omijać zabudowania. Zdał sobie
nagle sprawę, ze jego wędrówce towarzyszy stale rosnący szum, to przypływ bił skały. Z
daleka przyjrzał się domkowi. Bielutkie ściany, podwórze gładkie, wybetonowane, z małym
gazonem pośrodku. W oknach ciemno. Kto tam mieszka? Ogrodnik czy strażnik? Okrążył
podwórze. 1 wtedy dostrzegł leżącą postać. Na gazonie. Z bronią w ręku. Zwrócona była
wprost na Lipkę. Jasne, nie zostawili domu Greena bez obstawy od tej strony. Leżący nie
zmieniał pozycji. Chyba szum morza zagłuszał przedzieranie się Lipki przez krzewy. Albo
strażnik się zdrzemnął.
Idąc dalej Lipka natknął się na betonowy murek. W dole o skały waliło morze. Lipka
widział dokładnie jego spienioną powierzchnię. Wydostał się na płaski, piaszczysty brzeg.
Piasek otaczał krzewy i kępki traw. Woda delikatnymi języczkami oblizywała rośliny.
Widocznie trafił na początek odpływu.
Z tej strony nie spodziewano się widocznie nikogo. Lipka zdecydował się bez wahania.
Do betonowego słupa przycumowana była niewielka motorówka. Zapadając się w rozmię-
kłym od wilgoci piachu i brodząc po kostki w wodzie, dobrnął do łódki. Zwyczajna ratowni-
cza motorówka bez pokładu i kabiny. Na dnie kilka wiader, łopaty i dżagan. Znalazł nawet
wiosła przygotowane na wypadek awarii silnika. Z trudem założył je do dulek. Znał się trochę
na tym. Za czasów uniwersyteckich próbował sportu wioślarskiego. Odstraszyła go później
galernicza praca wioślarza. Kilkoma niezgrabnymi uderzeniami dżagana przeciął linę. Łódź
szła szybko na morze. Wytężył wszystkie siły, by utrzymać się blisko brzegu. Poplątane
zarośla ginęły. Ukazały się wille i ogrody z klombami i białymi japońskimi sosnami. Z
górnych partii biła łuna świateł. Łódź ugrzęzła w piasku, dziób zarył się tak mocno, że żadna
siła nie zdołałaby go wydźwignąć. Lipka wyskoczył i piął się pod górę po piasku jeszcze
zupełnie mokrym, wreszcie wzdłuż wilgotnych zarośli. Woda chlupała w butach, piasek
wcisnął się do skarpet. Robiło się chłodno. Pogodne górskie noce zawsze są zimne. Piął się
wyżej i wyżej, aż stanął przed strzelistym murem. I z tej strony wejście do willi było
zamknięte. Dom profesora Greena to twierdza najeżona pikami ostropłotu, otoczona niewi-
dzialnymi strażnikami i murem nie do przeskoczenia.
Lipka zapragnął jak najprędzej znaleźć się w pensjonacie. Niech sobie Rita gdera, niech
szaleje, byle tylko wrócić do pensjonatu. To niedaleko. W linii powietrznej najwyżej kilkaset
metrów. Ale helikoptera z wygodnym fotelem nie było w pobliżu. Powrót tylko jeden —
poprzez piasek i muł nadbrzeżny. Łodzi nie da się ruszyć przed przypływem. Rita ma rację,
jestem skończonym idiotą.
W murze dojrzał furtkę. Nacisnął kutą, żelazną klamkę. Otwarta i nie strzeżona! Śmiało
Strona 11
przeszedł główną aleję parku, pustą, ale jasną. Żadnych straży nie było. Willa wystrzeliła
nagle zza krzewów, biała i jakby wymarła. Księżyc przeglądał się w szerokich szybach. Tylne
drzwi na oścież otwarte. Lipka wbiegł prawie do środka, nie zważając na niebezpieczeństwo.
Potknął się. Na progu leżał człowiek. Twarzą do podłogi. Lipka przyklęknął i uniósł głowę
leżącego. W jego szyi tkwił krótki, turystyczny nóż.
VI
Rita postanowiła nie czekać dłużej ani minuty. Nie pierwszy raz tak postąpił. Miała
dość nagłych ucieczek narzeczonego. Wracał z nich w powalanym ubraniu. czasem nawet za-
krwawiony, ziejący wódą. Dziś będzie to samo. Uklęknie, będzie błagać i modlić się do niej.
Potem ustatkuje się na kilka dni. I od nowa. Dosyć tego.
Wiedziała, że za pół godziny odchodzi pociąg. Zeszła do hallu. Jak na złość przy rece-
pcji stało kilka osób. Starszy pan w filcowym kapeluszu odbierał listy. Dwóch wojskowych
wypełniało jakieś karteluszki. Jeden co chwila rozglądał się, jak by na kogoś czekał. Starsza
pani z pieskiem zamęczała portiera pytaniami w jakimś syczącym, nieznośnym języku.
Pewnie Słowianka.
Rita przepchała się do eleganckiego, zawsze uśmiechniętego szefa recepcji. Przeprosił
wojskowych, zwrócił się do niej z ukłonem.
— Pani wyjeżdża?
Wtedy — tupiąc cienkimi obcasikami po marmurowej posadzce — wyskoczyła z windy
wysoka, szczupła szatynka. Rita, którą wszystko zawsze bardzo interesowało, obejrzała się.
— Zuza — zawołała — jak Boga kocham! Zuza!
Szatynka zrobiła taki ruch, jak by chciała z powrotem wskoczyć do windy. Ale wejście
było już zamknięte siatką, paliło się czerwone światełko.
— Jak się masz — powiedziała do Rity, widząc, że nie zdoła jej wyminąć. — Pogada-
my później. Spieszę się strasznie...
Ritę dopiero w tej chwili ogarnęło zdumienie i olśnienie. Pojęła, że stoi przed nią —
Zuzanna Hay, narzeczona profesora Greena, słynna z doskonałej figury aktorka, kobieta, o
której zaginięciu na statku „Gigant” magazyny całego świata zadrukowywały setki kolumn. A
więc statek nie zaginął? Gdyby odnaleziono ofiary wypadku, trąbiłoby o tym i radio, i prasa.
Rita wyjąkała:
— Skąd... skąd się tu wzięłaś, powiedz?
W tym momencie jeden z wojskowych stojących przy recepcji znalazł się nagle przy
Zuzannie Hay, brutalnie chwycił ją za ramię i szybko wyprowadził z hotelu. Rita stała chwilę
jakby przykuta do posadzki. Gdy wybiegła na ulicę, na zakręcie znikało długie, czarne auto.
Była zbyt zdenerwowana, by zapamiętać numer. Zawróciła do hallu.
Szef recepcji zapytał z wyraźną ironią:
— Pani była łaskawa się rozmyślić?
— Skąd pan wie? Tak, tak — zawołała półprzytomnie — niech zaniosą walizkę do
numeru. Czy... czy może mi pan powiedzieć, gdzie zatrzymała się pani, z którą przed chwilą
rozmawiałam?
— Owszem, madame. To dziennikarka Luise Grosch, z Niemiec. Przyjechała przed pół
godziną, zajęła dwunastkę. Czy mam jej coś przekazać, gdy wróci?
— Nie, dziękuję.
Wyszła z hotelu. Owionęło ją chłodne powietrze. Gdzie szukać tego idioty, Lipki?
Gdzie on się włóczy? Miała w ręku nici wielkiej afery. Co z tym począć? Znała tylko jeden
adres: Kinsleya, szefa spółki oceanicznej „Atlanta”, do której należał zaginiony statek.
Strona 12
Zawiadomić go, że zguba się znalazła? Ależ znalezienie się tej zguby świadczyło o winie
prezesa „Atlanty”. Leźć w paszczę smokowi? Ach, żeby tak znała adres pułkownika! Szef
Lipki byłby jej, im obojgu, dozgonnie wdzięczny za informacje. Do diaska, policja musi wie-
dzieć, gdzie on mieszka. Trzeba natychmiast na policję! Przejeżdżała właśnie taksówka.
— Na komendę policji! — rzuciła Rita wyniośle. Czuła się ważną osobą. Nie John
dostanie nagrodę i awans, lecz ona zbierze laury. A potem? Wspaniałomyślnie z nim się po-
dzieli. Jej gniew wywietrzał. Była nawet zadowolona, że Lipki nie ma. Sprawi mu niespo-
dziankę.
Ulice były wyludnione. Nad kinem „Gina” płonęły neony w kształcie ognistych piersi.
Za kinem taksówka stanęła.
— Policja — powiedział kierowca.
Gmach ponury jak koszary. Wbiegła na korytarz.
— Do kogo? — zapytał dryblas w białym hełmie.
— Muszę mówić z komendantem.
Spojrzał jak na pijaną.
— Komendant w domu. O tej porze się śpi.
— To niech go pan zbudzi. Mam niezwykle ważne informacje.
— Ho, ho!
Odwróciła się gwałtownie, czując, że ktoś za nią stoi. Wysoki mężczyzna w cywilnym
ubraniu Na pewno wszystko słyszał.
— Może pan mi pomoże? — zawołała. — Mam taką wiadomość, która zatrzęsie jutro
całym światem. Chcę mówić z komendantem i żeby można się skontaktować z pułkowni-
kiem, który tutaj przebywa.
Na wzmiankę o pułkowniku nieznajomy drgnął.
— Jestem komisarz Little — powiedział grzecznie, dając ręką znak wartownikowi. —
Pani pozwoli za mną. Pani zna osobiście pułkownika?
— Nie, to jest właściwie... — plątała się, nie wiedząc czy nie robi głupstwa, opowiada-
jąc mu całą historię. Ale nie było wyboru.
Komisarz wprowadził ją do gabinetu na parterze. Ściany były nagie, pomalowane na
szaro. W kącie stało biurko W drugim kącie reflektory — jak w atelier filmowym. W oknach
kraty.
— Mój mąż interesował się służbowo sprawą zaginięcia statku „Gigant”. Pan zna tę
historię. Nie?
— Ależ tak, tak — odparł komisarz. — Ale skąd pani wie, że pułkownik jest tutaj?
— Mój narzeczony, przepraszam... mój mąż widział pułkownika. Pułkownik śledzi tego
Kinsleya i...
— Szkoda, że mąż nie przyszedł do nas.
— W tym sęk, że nie mógł. Bo go nie ma. Poszedł śledzić tego Kinsleya. Bo, proszę
pana komisarza, ten Kinsley na pewno jest przestępcą...
— Co pani mówi. Naprawdę?
— Tak, on sfingował zaginięcie statku. On chciał pewnie dostać wysokie odszkodowa-
nie asekuracyjne za „Giganta”. Niech pan sobie wyobrazi, że spotkałam przed chwilą w moim
pensjonacie aktorkę, Zuzannę Hay, która była na liście zaginionych.
— Na Boga! — krzyknął komisarz Little. — Pani jest warta tyle złota, ile pani waży. A
właściwie grubo, grubo więcej — dodał szybko, patrząc na drobny biust Rity. Zaśmiał się
nieprzyjemnie Rita wstrząsnęła się od nagłego strachu. Za oknami ciemna noc. A ona sama, w
obcym mieście, naprzeciw groźnego komendanta policji. A jeśli to nie jest policja? Jeśli
taksiarz zawiózł ją do centrali bandy Kinsleya? Co za głupstwa!
— Oddała nam pani niezmierną usługę — rozwiał jej obawy pogodny, ciepły głos ko-
misarza. — Proszę chwilkę zaczekać. Porozumiem się natychmiast z szefem. Zaraz wracam.
Strona 13
Nie czekając na odpowiedź szybko opuścił gabinet. Rita siedziała chwilę nieruchomo.
Potem wstała i zaczęła się przechadzać. Komisarz nie wracał. Zaniepokojona, podeszła do
drzwi. Nacisnęła klamkę. Drzwi były zamknięte. Zaczęła bić w nie pięściami i krzyczeć:
— Proszę otworzyć! Natychmiast otworzyć! To bezprawie!
VII
Lipka odwrócił leżącego we krwi człowieka Delikatnie wodził palcami po oczach,
pragnąc zbadać odruchy. Na nic. Żaden zabieg nie przywróciłby zakłutego do życia. Zakrył
ciało, rozglądnął się. W obszernym hallu, z lekka rozświetlonym przez księżyc, z trudnością
dawało się rozróżnić otwarte wejście do szerokiego, czarnego korytarza i kilka par drzwi po
lewej i prawej stronie.
Lipka schylił się nad umarłym i przeszukał kieszenie jego marynarki. Broni nie znalazł.
Dokumenty schował wraz z portfelem do kieszeni w spodniach. Po chwili ostrożnie posuwał
się ku korytarzowi. Wtem bucik zahaczył o twardy przedmiot. Schylił się. To latarka! Musiała
wylecieć z rąk napadniętego, gdy szamotał się z napastnikiem. Ciekawe, kim był napastnik?
Bo zabity był chyba strażnikiem.
Korytarz przebiegał przez całą willę i chyba sięgał frontu. Zamajaczyły główne drzwi
wejściowe, ze szkła, na pewno te, które wychodziły na taras z kolumnami. Zgasił latarkę i
wpatrzony w kontury wejścia posuwał się naprzód, lewym ramieniem wspierając się od czasu
do czasu o zimny mur. W połowie korytarza spostrzegł rysę blasku. Stanął, wstrzymał od-
dech. Przeczekał tak minutę. Rysa nie rozszerzała się ani nie gasła. Szybko przeszedł więc na
drugą stronę i zbliżył się do niej. Ze zdziwieniem stwierdził, że był to rodzaj drzwi zamasko-
wanych. Wyglądały tak, jak by ściana pękła od sufitu do podłogi. Zbliżył oko do szpary.
Zobaczył wąską klatkę schodową o bardzo stromych kamiennych schodkach. Światło biło z
dołu, z miejsca stąd niewidocznego.
Spróbował rozsunąć ściankę. Spodziewał się oporu. Tymczasem zamaskowane drzwi
poddały się łatwo. Wszedł na pierwszy szeroki stopień i zaglądnął w dół, jak do studni.
Schody kręciły się i znikały za załomem ściany. Stamtąd szło światło.
Oglądnął się. Korytarz, który pozostawił za sobą, był ciągle cichy i pusty. Lipka nie
namyślał się długo. Zasunął zamaskowane drzwi. Przyszło mu nagle na myśl, że gdyby do
willi wdarł się nie jeden, lecz kilku zbirów, nie bawiliby się we wbijanie sztyletu w szyję
strażnika. Zaskoczyliby go w inny, prostszy sposób. Nie spodziewał się spotkać więcej niż
dwóch ludzi. Zaraz, zaraz... Jak to mówił Kinsley z pułkownikiem? Że u Greena ktoś pracuje.
To jasne. Ich wysłannik dostał się po trupach do wnętrza, gdzie ma spełnić jakieś ważne
zadanie. Może wykraść kompromitujące Kinsleya dokumenty, które mógł zebrać profesor,
albo zdobyć plany naukowe dla obcego wywiadu.
Lipka schodził jak najciszej. Nie było to łatwe. Schody bardzo strome, a poręczy brak.
Trzymał się ściany. Latarki nie musiał zapalać. Światełko z dołu wystarczało. Gdy doszedł do
zakrętu, za którym ginęła dalsza partia schodków, mocno ujął w dłoń latarkę. Mogła od biedy
pełnić rolę maczugi, była duża i ciężka. Ostrożnie wyjrzał za zakręt. Tam znowu schodki i
znowu, ściana zakrywająca ich dalszy bieg. Poruszał się teraz szybciej. Gdyby go odkryto,
złapano by go już dziesięć razy lub zastrzelono. Nie ma obawy.
Pojął, że znajduje się zapewne poniżej poziomu morza. Czyżby w tych podziemiach
mieściły się profesorskie laboratoria? Blask żółtej lampki umieszczonej w jednym z załomów
tej studni już nie sięgał tutaj, znowu zrobiło się całkiem ciemno. Szedł więc po omacku, od
czasu do czasu przyświecając sobie latarką. Schodki urywały się nagle. Zachwiał się i uderzył
głową o ciężkie, metalowe drzwi. Były otwarte. Potarł guz na czole, wcisnął się w przejście i
Strona 14
zaświecił lampkę. Promień obiegł szybko wszystkie kąty. Była to kolosalna hala, po której
sufitach pięły się dziesiątki rur i przewodów. Przez środek sali przebiegał długi, wsparty na
wielu nogach stół nakryty zielonym suknem. Otaczały go miękkie, skórzane fotele klubowe.
Po prawej stronie był mały bar, za nim szklana półka z naczyniem. W lewym rogu, tuż pod
rurami, ciągnęła się metalowa galeryjka, ku której wspinały się kręte, ażurowe schodki. Wy-
brał to przejście, bo nad galerią widać było ciemniejszą od reszty sufitu klapę. Uniósł ją bez
trudu i wywindował przez otwór całe ciało. Oświetlił długi, wąziutki korytarzyk. Ledwie
można się było tędy przecisnąć. Korytarzyk zamykała jeszcze jedna metalowa klapa. Szybko
ją odsunął i — zmartwiał.
Światło, światło, światło! Zalewało go ze wszystkich stron jasne, ale nie oślepiające.
Widział dokładnie: od sufitu tej gigantycznej hali spływały ku ziemi setki połyskliwych sprę-
żyn. Pośród nich uwijały się małe, zamazane postacie, nie wiadomo: ludzie czy zwierzęta.
Trudno było stwierdzić, ilu ich jest. Poruszały się bowiem z niezmierną szybkością, zupełnie
jak samochody na zdjęciach filmowych z wyścigów, kiedy to kontury wozów zacierają się od
prędkości niemożliwej do uchwycenia przez oko ludzkie. Niektóre cienie latały jak ptaki.
Były tak blisko, że gdyby Lipka zdołał wyciągnąć drżącą dłoń dotknąłby ich ramion i głów
Musieli go widzieć. Stercza! przecież nad klapą, samotny i nieruchomy, otoczony zewsząd
blaskiem. Nie mógł się poruszyć.
Gdy się ocknął, poczuł, że pot zalewa mu oczy, że ciurkiem leje się po plecach.
Skurczył się i wpełznął do otworu Zasunął klapę. A może to był po prostu film panorami-
czny? Nie. Jednak myśl o nierealności zjawiska dodawała mu otuchy, pozwalała trzeźwiej
zastanowić się nad sytuacją. Postanowił natychmiast zawrócić. Byle się tylko stąd wydostać.
Po ciemku minął galeryjkę wielkiej sali posiedzeń. Dopiero teraz zaświecił na moment lata-
rkę. Wyjdzie z willi głównymi drzwiami i pobiegnie na policję. Poprosi o połączenie ze
stolicą, zawiadomi o odkryciach, z tym, ze ostrzeże władze przed dwuznaczną rolą pułko-
wnika i Kinsleya. A potem...
— Witam pana!
Lipka zaczął krzyczeć.
— Proszę nie ryczeć, to nie ma sensu
Dopiero po sekundzie Lipka zorientował się, że sala jest rzęsiście oświetlona. Kiedy
rozbłysły lampy? Był zbyt przerażony, aby odtworzyć w pamięci ten moment. Mimo woli
wyciągnął ręce do góry i odwracał się powoli. Kogo zobaczy za plecami?
— Profesor Green — zawołał. — Pan profesor tutaj?
— Nie spodziewałem się was tak szybko — mówił gorączkowo uczony, mierząc z
wielkiego colta. — No, niech pan gada. Ilu was tam jest? Ilu idzie za panem?
Lipka zupełnie zgłupiał.
— Jestem... jestem sam... Za mną nikt nie idzie. Ja o czym innym...
— Ach, pan sam. Pogratulować odwagi. Skądżeś się pan dowiedział, że zwiałem? No,
gadać!
— To jest... nie wiedziałem...
— Zanim pańscy koledzy dostaną się do środka i tak będzie za późno. Był pan już w
hali, panie Lipka? Widzisz, przyjacielu, jak pamiętam twoje nazwisko. Co prawda, pana naj-
mniej się tu spodziewałem.
— Ja myślałem, że pana profesora nie ma.
— Po co te bujdy ? Dobrze, że pan wpadł tu, młody człowieku. Pan jeden zrozumie,
jaką ludzkość poniesie stratę! Zrozumie pan, co stracicie!
Lipka spostrzegł, ze profesor drży na całym ciele, że mówi urywanym głosem, że twarz
uczonego jest przezroczyście blada, a oczy rozżarzone. Co to wszystko, do diabła, znaczy? To
spotkanie, te słowa, ta gorączka? Lipce przyszło na myśl, by wytrącić staremu rewolwer i
natychmiast uciec na powierzchnię. Najbardziej zastanawiające było to, że uczony we własnej
Strona 15
willi czyhał z rewolwerem w dłoni. Na kogo? Być może, bierze Lipkę za zbrodniarza, nie
wiedząc, iż za chwilę prawdziwy przestępca, ten, który zabił strażnika, ma wkroczyć do akcji.
— Panie profesorze, spokojnie wyjaśnijmy sobie wszystko.
— Już próbowali. Szkoda każdego słowa. I niech pan nie myśli, ze wybije mi broń z
ręki. Jestem silny. Gdy byłem w pańskim wieku, dorabiałem sobie jako tragarz i strzelam
świetnie. Nawet kiedy jestem zdenerwowany.
— Panie profesorze...
— Cicho. Najpierw pokażę panu wszystko. Potrzeba mi choćby pańskiego zrozumienia,
zanim...
— Co mam robić?
— Wejść na górę, tam, skąd pan zszedł.
Lipka ostrożnie począł wchodzić na ażurowe schodki, w prawym kącie sali. Ciągle
trzymał ręce do góry.
— Zejdź — powiedział nagle profesor — możesz opuścić ręce.
Lipka zawahał się. Nie mógł domyśleć się, czego właściwie chce od niego uczony.
Ogarnęła go panika. Uciec, uciec natychmiast.
Skoczył nagle do góry. Kula świsnęła mu koło nogi, ale on gnał już korytarzykiem.
Odbił metalową klapę i z wielkim krzykiem wpadł do oświetlonej hali. Ale krzyk, mimo że
panowała tu idealna cisza, a postacie były tuż tuż, nie wywołał żadnej reakcji. Nikt się do
niego nie zbliżył. Mógł dotknąć każdej takiej zamazanej, rozpędzonej istoty. Były na odle-
głość ręki, patrzyły na niego. Niestety, zupełnie nie reagowały. Pochylił się do przodu i dłoń
trafiła niespodziewanie na szybę. A więc to ekran? Gdyby miał do czynienia z szybą dzielącą
halę na dwie części, istoty wprawdzie nie mogłyby go słyszeć, ale widziałyby go na pewno.
Uderzył głowicą latarki w szybę. Bił z całej siły. Nie puszczała.
Zorientował się, że profesor Green stoi już obok.
— Oni pana nie mogą widzieć, panie Lipka.
— Dlaczego? — wrzasnął. Czuł, iż opuszcza go rozsądek. W oczach miał błyski
szaleństwa.
— Ta szyba tylko z jednej, z naszej strony jest przezroczysta — odparł uczony.
— A oni? Kto to jest?
Profesor spuścił głowę.
VIII
Przed willą Kinsleya zatrzymał się stary, czarny Rolls Royce. Komisarz Little, w myśl
instrukcji, musiał osobiście załatwić tę sprawę. Podszedł do furty. Otwarta. Zadzwonił do
bramy. Nikt się nie odzywał. Zadzwonił drugi raz, długo naciskał guziczek. Odstąpił kilka
kroków do tyłu i spojrzał w okna. Po chwili w parterowym oknie rozbłysła lampa, potem
rozległ się szczęk klamki.
W tym momencie uczuł dłoń na ramieniu Odwrócił się błyskawicznie. Za nim stał niski
jegomość z brzuszkiem Był w ciemnym trenczu i — podobnie jak komisarz — miał kapelusz
głęboko nasunięty na czoło.
— Proszę się wylegitymować — powiedział skrzekliwie.
— Sherriff, co za komedia? — mruknął komisarz Little.
Facet w ciemnym trenczu wyprężył się w postawie na baczność.
— Panie komisarzu. Szedłem... szedłem właśnie na obchód rejonu i spostrzegłem...
— Odmarsz! — syknął komisarz. Był wściekły, ze dał się zaskoczyć. Bał się ośmiesze-
nia w oczach swych podwładnych
Strona 16
Pułkownik sam otworzył bramę.
— Little? Ach, panie Little, proszę na górę — powiedział do komisarza. — Rozumiem,
że coś się stało Dlaczego nie uprzedziłeś telefonicznie? Co?
— Nikt się nie odzywał, panie pułkowniku
— To moja wina — rozległo się metalicznie na szczycie piętra. — Z przyzwyczajenia
wyłączyłem przed snem wszystkie aparaty. Przepraszam
— Co za nieostrożność — złościł się pułkownik.
Przecierał zapuchnięte od snu oczy. Komisarz Little zamilkł na głos Kinsleya. Nie wie-
dział dokładnie, jak dalece potentat wtajemniczony jest we wszystko.
— Możesz pan mówić. Zresztą chodźmy do salonu — mruknął pułkownik.
Kinsley, odziany w długą jedwabną pidżamę, wprowadził obu do zastawionego antyka-
mi i zasłanego kobiercami pomieszczenia. Komisarz z zazdrością przypatrywał się bogactwu
tej sali. Ci szefowie nieźle się dorobili! A człowiek musi harować od rana do wieczora i
gnieść się wśród ratalnych mebli, w małych, niby nowoczesnych pokoiczkach z liczną rodzi-
ną. Psiakrew! I jeszcze meldować się po nocy.
— Co się stało? — zapytał ostro Kinsley.
Komisarz Little opowiedział historię z Ritą.
— A gdzieś pan podział tę Ritę? — zapytał pułkownik, zaskoczony informacjami.
— Siedzi u nas. Zamknąłem wedle rozkazu — odparł Little.
Pułkownik chodził nerwowo po pokoju. Kinsley siedział spokojnie w głębokim klubie,
zaciągając się dymem.
— To wracaj pan do domu — powiedział niespodzianie — a ta paniusia niech sobie
posiedzi. Zaraz otworzę telefony. W razie czego damy panu znać. Gdyby były jakieś sensacje,
pan nam...
Little czekał, aż pułkownik powtórzy rozkaz. Kinsley ze zniecierpliwieniem machnął
ręką.
— No?
Little nie ruszył się z miejsca.
— Rób to, co mówi pan Kinsley — powiedział pułkownik. — Idź do siebie i czekaj na
dalsze rozkazy. Zdaje mi się, że ta noc nie będzie spokojna.
Komisarz wyszedł.
Pułkownik stal przy oknie i obserwował jego odjazd.
— Czy nie za dużo ludzi wciągnąłeś do tego? — zapytał go Kinsley. — I co ty na tę
historię z Zuzanną Hay? Dlaczego jej dotychczas tu nie ma? Co?
— Przecież nie wie, że w tej chwili tutaj jesteśmy. Szuka nas. To jasne. Tam się coś
stało — pułkownik wyrzucał słowa w wielkim zdenerwowaniu.
— A Lipka? — zapytał znienacka Kinsley.
Pułkownika poderwało.
— Ja mu, ja temu idiocie... On nam gotów narobić biedy.
— Zdolny gość. Umyślnie go nie doceniałeś. Co?
— Zadzwonię do Little'a. żeby tego małego pokrakę dostawił mi do rana żywego lub
umarłego.
— Zostaw — odparł Kinsley. — Raczej zadzwońmy do Malone'a i uprzedźmy. Tak, na
wszelki wypadek.
— Racja, racja.
Podniósł słuchawkę małego aparatu stojącego we wnętrzu gablotki. Telefon łączył bez-
pośrednio z willą profesora Greena.
— Nie odzywa się. — Pułkownik był zaniepokojony. Zmarszczył brwi.
— Pewnie chrapie — rzucił z uśmiechem Kinsley.
W słuchawce zachrobotał zaspany, niemrawy glos.
Strona 17
— Dobudzić się ciebie nie można! — sarkał pułkownik — Że co? Że wcale cię nie bu-
dzę? Że jesteś zapracowany? Powiedz to komu innemu. Słuchaj, jest taka rzecz. Jeden z mo-
ich współpracowników podjął śledztwo w sprawie „Giganta” na własną rękę. Że co? Jakich
współpracowników mam, to mam. Nie twoja sprawa. Otóż ten Lipka. On się Lipka nazywa.
Znałeś go? Tym lepiej. Wiesz, jaki to padalec, jaki wścibski! On się może trochę kapować we
wszystkim. Podobno mnie i Kinsleya ma na oku. Kto wie, czy i ciebie nie. Nie boisz się go?
Idiota. Nie o to mi chodzi. Chodzi o to, żeby się do ciebie nie dostał. Rano już my go złapie-
my. Spokojna głowa. Żebym szedł spać? Mowy nie ma. Hay tu widziano. Pojmujesz? Tym
bardziej trzeba strzec willi. Nie leń się, Malone! Nie leń się, idź natychmiast zbadać, czy
strażnicy czuwają i czy sygnalizacja dobra. No! Tak, tak. Tylko dokładnie i prędko Czekam.
Odłożył słuchawkę. Wyjął papierosa i zapalił.
Upłynęło kilkanaście minut nerwowego oczekiwania.
Wreszcie zadzwonił telefon. Obaj odetchnęli z ulgą.
— No? — pułkownik przycisnął słuchawkę do ucha. — Co? Co? — krzyknął. —
Alarmować? Tak. Chyba tak. W razie czego strzelaj bez pardonu. Zaraz tam będziemy.
Wejdziemy od tyłu. Dobrze.
— Co jest? — Kinsley zerwał się z fotela. Przygniótł papierosa na dywanie.
— Ten Lipka dostał się do środka. Zabił strażnika. A może i obu. Malone nie mógł
sprawdzić, bo bał się wyjść na podwórze. Jeden strażnik leży w hallu z rozwaloną szyją,
zakryty własną marynarką. Jak do tego mogło dojść? Lipka zawsze unikał mokrej roboty. Co
on u diabła zwąchał? Wyobraź sobie, zamknął się na dole. Będzie skandal. Bo tych sezamów
bez hałasu nikt nie otworzy. Chyba żeby wezwać Greena.
— Jak go wezwiesz? W tym nastroju, w jakim on teraz jest?
— Prawda. Może przez Zuzannę?
— Przecież ona tu przyjechała. Także nie wiadomo z jakimi wieściami. Cholera!
W tym momencie przed bramą wilii zahamowały ostro dwa samochody. Podskoczyli do
okien. Z jednego wysiadła Zuzanna Hay.
Kinsley pobiegł otworzyć. Pułkownik toczył się za nim.
— Co jest? — zawołał Kinsley, mocując się nerwowo z bramą.
— Green mi zwiał. Może tu jest? — wykrzyknęła Zuzanna.
IX
— No, patrz pan — powiedział profesor Green. Raz się uspokajał, to znowu ręka z
rewolwerem mu latała. Lipka tylko czekał dogodnej chwili, żeby mu wyrwać broń. Green
musiał zauważyć jego czujne spojrzenia.
— Nie myśl — powiedział — że im utorujesz drogę. Nawet gdyby ci się udało mnie
rozbroić, nie wyjdziesz stąd. Te wszystkie drzwi i klapy zamykają się automatycznie. Ja nimi
rządzę.
Lipka milczał. Stał naprzeciw przezroczystej ściany, poza którą szalały owe podobne do
ludzi istoty. Trudno było oddzielić jedną postać od drugiej, niemożliwe uchwycić ruch ręki
lub nogi. Nieznośna była niemożliwość ustalenia pozycji tych istot. Mieszały się w powietrzu
i na ziemi, kłębiły się, rozpadały i łączyły. Tylko nosy i czoła ostro zarysowane świadczyły o
ich indywidualnym istnieniu i podobieństwie do ludzi. Starał się nie patrzeć w tę stronę.
— Pan nie wiedział w ogóle, co pan tu zastanie? — pytał Green. — Nie wiedział pan!
To jest moja fabryka. Fabryka wiecznych ludzi. Za tą szybą można przeczekać nas, nasze
dzieci i wnuki. I prawnuki. Poszedłby pan tam, gdyby miał pan pewność, że przeżyje pan
wszystko i wszystkich, że będzie pan żył wiecznie? No! Przyłączyłby się pan do nich? Gadaj!
Strona 18
— Nie wiem. Ja tego nie rozumiem — jąkał Lipka, patrząc w obłędne oczy uczonego.
— Raczej nie.
— Ja się także wahałem. Tak. Wahałem się. — Zresztą — Green jakby się sam przed
sobą usprawiedliwiał — zresztą, musiałem pozostać po tej stronie jako łącznik, jako opiekun.
Ale tamci — dodał w zamyśleniu — szli na lep. Pamiętam. Wyciągałem ich jak ryby z wody,
półprzytomnych, śniętych i pytałem, każdego pytałem: — Chcesz żyć wiecznie? Tak samo
jak pana teraz pytam. Większość chciała. Niektórzy szaleli nawet z radości. Ale pan nic nie
rozumie? Co?
— Co to znaczy fabryka wiecznych ludzi? To są ludzie?
— Uczyłeś się kiedyś fizyki, przyjacielu, a może czytałeś... Wiesz kto to był Einstein?
Jeśli nie wiesz, to głupstwo. Głupstewko. U mnie możesz zobaczyć na własne oczy jego
teorię. Musisz zobaczyć. Wtedy ocenisz, co zrobiłem, a co chciałem zrobić. I to dla kogo? Dla
takich jołopów i szpicli jak ty. Po co tobie wieczne życie? Cóż byś robił przez wieczność?
Piłbyś, żarł, spał sam i nie sam. Jeździłbyś samochodem, samolotem. Więcej ci nie potrzeba.
Czy to warte wiecznego życia?
Green mienił się na twarzy, to bladł, to czerwieniał. Lipka poczuł litość. Ten człowiek
coraz bardziej tracił swą niezwykłość i był podobny do wszystkich. Tak podobny, że to się aż
śmieszne wydało Lipce.
— Kiedy byłem w pańskim wieku, koledzy mnie nienawidzili. Uważali mnie za dziwa-
ka i odludka. Posądzano mnie o karierowiczostwo. Pracowałem jako starszy asystent jednego
ze znanych uczonych. Wydzierał mnie i innym asystentom nasze osiągnięcia i umieszczał w
swoich wiekopomnych publikacjach. Wielu poważnych uczonych żeruje na harówce mło-
dszych kolegów. Zjawisko raczej naturalne. Ten mój uczony wygłaszał przy tym piękne
myśli. A gdy chodziło o ojczyznę, mawiał: — Jak sądzisz, Green, czy mógłbym ojczyźnie
czegokolwiek odmówić, czy mógłbym oprzeć się pokusie uszczęśliwienia swoich współziom-
ków? W tym nie tkwiła ani odrobina cynizmu. On gadał tak serio, a ja odpowiadałem ponurą
miną i skinieniem głowy. Swoich poglądów nie wyrażałem otwarcie. Uszczęśliwianie współ-
ziomków polegało także na unieszczęśliwianiu tych, których współziomkowie uważali za
wrogów. Wrogów liczyło się na miliony. Przyjaciół na palcach. Świat, panie Lipka, jest tak
urządzony, iż może nim rządzić tylko, mała grupka. Na to nic nie potrafimy poradzić. Za to ja
obiecywałem sobie: Gdy tylko trochę wyrosnę, to znaczy, gdy zdobędę odrobinę sławy, zwalę
mego starego z katedry, zajmę jego miejsce i spróbuję inaczej. Przestanę uszczęśliwiać.
Przestanę tworzyć wynalazki, które dla nielicznych oznaczają wygodę, dla reszty zgubę. W
każdej chwili, w każdym momencie najgorsze może się zacząć. A ja nie chciałem przyczyniać
się do tego najgorszego. Co dalej? Co będzie? Jak to się skończy? Oglądasz moich wiecznych
ludzi i dziwisz się ich zamazanym ruchom? Zaraz sam zobaczysz...
Lipka przestraszył się. Zaczął się cofać ku klapie wejściowej. Miał do czynienia z
wariatem, zbrodniarzem czy uczonym?
Profesor chwycił go kurczowo za rękaw marynarki.
— Ja wiem, co pan pomyślał — zawołał. — Masz do czynienia z każdym z tych typów.
Na pewno jestem wariatem, na pewno popełniłem zbrodnie, na przykład zabiłem dwóch
strażników, bo bronili mi tu wstępu, i dokonałem wielkich odkryć. A chciałem być tylko
uczonym. Myślałem, że czynię najlepszy wybór. Uczony nie ucieka od niebezpieczeństw tego
życia. Przeciwnie, wpada w najgorszą pułapkę. W tej pułapce nie jest tak jak na froncie. Tam
panu każą zabijać i nie ma czasu na analizowanie — słusznie to robię czy nie. Jeżeli nie zabi-
jesz — zabiją ciebie. Ciebie zabije taki sam jak ty facet. A uczony ma czas do zastanawiania
się. Analizowanie — to jego właściwy zawód.
Zbliżył się do Lipki z wściekłością malującą się na twarzy. Detektyw zasłonił się przed
ciosem. Ale Green odwrócił się nagle, wskazując na skłębione, zamazane postacie za szybą.
Krzyczał:
Strona 19
— Ja tych ludzi nie stworzyłem. Nie. Ja ich wypróbowuję. Udało mi się stworzyć tu, na
ziemi, strefę od ziemi zupełnie niezależną. Każdą cząstkę ciała tych istot doprowadziłem do
gigantycznych szybkości. Mogliby przetrwać w tych warunkach setki, tysiące lat... Czegóż by
przez taki okres nie dokonali? Chciałem wejść w ich społeczność. Byłbym z nimi przetrwał
do epoki, w której mój wynalazek zostałby inaczej zużytkowany niż chcesz ty i twoi moco-
dawcy.
Uspokoił się. Oddychał tylko ciężko i łzy toczyły się mu po policzkach.
— Panie profesorze — powiedział cicho Lipka — przysięgam, że nikt nie wie o mojej
wizycie u pana...
— Ach, jesteś taki głupi, że chcesz uśpić moją czujność. To na nic. A jeżeli nawet, jeśli
nawet mówisz prawdę, to i tak nie zmieni postaci rzeczy. Ścigają mnie lub będą za chwilę
ścigać. Jaka różnica? Zaraz, zaraz, ale zamiast o wynalazku naplotłem niestworzone rzeczy o
sobie. Chodź, pokażę ci...
Rozległ się dzwonek. Przeraźliwy, nieprzerwany, świszczący.
— Co to? — krzyknął Lipka.
— Już są. Kłamał pan. To wstyd. Idą na pomoc. Dla mnie... dla mnie to znaczy... Mniej-
sza o to. Zanim zdołają wyważyć system tych drzwi, miną co najmniej trzy godziny. A prze-
cież muszą działać w tajemnicy. Mamy czas, mamy wiele czasu, młody człowieku.
— Dlaczego muszą w tajemnicy? — spytał Lipka. — Kto to jest?
— Pan zręcznie udaje idiotę. W końcu zaczynam panu wierzyć. Może naprawdę nie
wiesz, do kogo i po co tu przyszedłeś. Tym jesteś mi cenniejszy. Tym chętniej wszystko
pokażę. No, chodź...
Pochwycił Lipkę za ramię i pociągnął w lewo, ku ledwo stąd widocznej klatce windy.
Lipka rzucił ostatnie spojrzenie na ogromną halę: istoty kłębiły się w powietrzu, rozbijały o
nieprzezroczystą z ich strony szybę, jak nietoperze oślepione blaskiem tarzały się po ziemi.
Sprężyny zwisające z sufitu poczęły znikać.
Green ciągnął go coraz mocniej.
— Prędzej, prędzej, bo nie zdążymy — przynaglał.
— Skąd pan ich wziął? — zapytał Lipka. Przeczuwał odpowiedź, znał ją, chciał tylko,
żeby profesor potwierdził.
— Oni są z „Giganta”. Ze statku, który zatonął na Atlantyku. To ich wyciągałem z
wody jak śnięte ryby.
X
Świszczący alarm prześladował ich nieustannie. Początkowo nieznośnie wciskał się w
uszy, denerwował. Ale szybko się do niego przywykało, jak do wody cieknącej ciurkiem z
nieszczelnego kranu.
— Przyzwyczaił się już pan — powiedział profesor Green, widząc znikający z twarzy
Lipki grymas. — Oni się teraz dobijają do pierwszych drzwi Rozwalą jedne, utkną na drugich
i trzecich. Nim nas dosięgną, będzie za późno. Proszę się nie gniewać, że nie mogę wyłączyć
sygnału. Im oni będą bliżej, tym dźwięk będzie przeraźliwszy.
Zjechali windą na niższe piętro, do salki obłożonej białymi kafelkami. W ścianach były
okrągłe okienka, oprawione w metal. Pod nimi fotele przystawione do niewielkich pulpitów,
pełnych zegarków i czarnych pokręteł jak w aparatach radiowych.
— Niech pan zaglądnie przez to okienko — powiedział uczony — proszę się nie bać.
Nie zobaczy pan tu żywych istot. Te, które pan widział na górze, stanowiły ostatnie stadium
Strona 20
mej pracy, o nich później. Tymczasem proszę.
Lipka znad środkowego pulpitu pochylił się ku oknu. Był przekonany, że ujrzał wnętrze
wielkiego akwarium. Jakaś błękitna ciecz wypełniała po sufit całe pomieszczenie. W niej, jak
ryby, pływały na różnych głębokościach różnobarwne kule. Przypominały na pierwszy rzut
oka bańki choinkowe. Zauważył natychmiast, że te bańki były różnej wielkości i nieustannie
zmieniały rozmiary i kolor. Z małych, krwistoczerwonych robiły się różowe, pęczniały.
Nabierały blasku i żółkły. Na niektóre nie dało się wprost patrzeć, tak bielały i jaśniały. Co
kilka sekund któraś z kulek nagle pękała jak fajerwerk, rozsypywała się tysiącem promieni i
znikała.
— Ma pan do czynienia z autentycznymi, miniaturowymi słońcami. Znajdujemy się
głęboko, około 70 metrów pod powierzchnią morza. Przypływ nagania do sąsiednich zbiorni-
ków masy wody. Specjalne urządzenia elektryczne wyłuskują z wody jej podstawowy skła-
dnik — wodór, a szczególnie jego ciężką odmianę. W tej tu sali, pod wpływem potężnych pól
magnetycznych jądra wodoru skupiają się, łączą. Tak tworzy się z nich nowy pierwiastek —
hel Widzi pan te kule i kulki? To właśnie w nich zachodzą procesy łączenia się jąder wodoru,
w nich powstaje hel. Taki sam proces zachodzi na prawdziwym słońcu, tym, co ogrzewa na-
szą starą ziemię, wyzwalając ogromne ilości energii. Jedna czerwona kulka, o — ta najmniej-
sza po prawej stronie, widzi pan? Zaczęła żółknąć. Mogłaby zrujnować całe Niebieskie
Miasto w ciągu ułamka sekundy. Do czego ta energia potrzebna? Zobaczysz za chwilę. Bo u
mnie wszystko można zobaczyć.
Lipka oderwał wzrok. Przed oczami mieniły się jeszcze kolorowe kule. Ale Green nie
dał odpocząć. Pociągnął go za rękaw. Po lewej stronie były metalowe drzwi Uczony otworzył
je: grube jak w kasie ogniotrwałej. Przeszli wąziutki korytarzyk, Green puszczał Lipkę przo-
dem, bał się ciągle ataku detektywa. Znowu pękate przejście, potem następny korytarz i
jeszcze grubsze drzwi.
— No. niech pan tam wejdzie — powiedział Green, wpychając Lipkę do wysokiej
klitki, której jedynym meblem było krzesło. Lipka zauważył, że całe wnętrze wyłożono tu
miękką, wypukłą skórą. — No, niech się pan nie boi.
Detektyw żachnął się. Zaczął się mocować z Greenem.
— Proszę się nie bać — powtórzył Green — zostanę z panem.
Na ścianie, a raczej w ścianie, znajdował się zegar z literą „G” pośrodku. Skala podzie-
lona była na dziesięć odcinków: od 90 do 0. Pod zegarem sterczała klamka, jak lewar biegów
w niemieckim samochodzie DKW. Profesor starannie zamknął za sobą drzwi. Pociągnął kla-
mkę. Wskazówka powolutku wędrowała od górnych wartości ku niższym. Lipka zorientował
się, że traci poczucie ciężaru swych rąk i nóg. Starał się uchwycić poręczy fotela. Z trudem
trafił do niej dłonią, ale oparł się zbyt silnie. Stracił grunt pod nogami i zawisnął w półleżącej
pozycji tuż nad krzesłem. Profesor stał bez ruchu. Uśmiechał się. Wskazówka stopniowo
wracała do dziewięćdziesiątki. Lipka niezręcznie stanął na podłodze, miękkiej jak wata.
— Teraz rozumiem, jak było na „Gigancie” — powiedział pobladłymi wargami — i jak
zginęła pani Muller, tu, obok pańskiej wilii.
— Tak, tak, tak — powiedział Green — rzeczywiście tak się zdarzyło Podczas moich
doświadczeń ich teren objął część ulicy. Popełniłem tę zbrodnię mimo woli.
Oczy miał rozbiegane. Ale uspokoił się szybko. Idąc przez wąskie korytarzyki za
detektywem, od jednego przejścia do drugiego, mówił powoli, jak by się zmuszał, jak by tym
mówieniem chciał zabić wyrzuty sumienia.
— Energii moich sztucznych słońc zawdzięczamy pośrednio to zjawisko: zanikania
ciążenia ziemskiego. Energię zużytkowuję w specjalnych aparatach do skraplania takich
gazów jak na przykład hel. Mam go pod dostatkiem z tych rozpadających się słońc. Uzyskuję
w ten sposób temperaturę absolutnego zera. To takie zimno, w którym zamiera wszelki ruch
cząsteczek. Koncentruję tę temperaturę na niezwykle małej przestrzeni. Można powiedzieć,