T. Coraghessan Boyle - Drop City

Szczegóły
Tytuł T. Coraghessan Boyle - Drop City
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

T. Coraghessan Boyle - Drop City PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie T. Coraghessan Boyle - Drop City PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

T. Coraghessan Boyle - Drop City - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 T. CORAGHESSAN BOYLE Drop City przełożył Zbigniew Batko Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Strona 2 Siostrom, Kathy, Lindzie, Janice i Christine Strona 3 Pomyślcie o życiu na łonie natury – o codziennym kontakcie z materią – ze skałami, drzewami, wiatrem na twarzy! t w a r d ą ziemią! r z e c z y w i s t y m światem! z d r o w y m r o z s ą d k i e m ! Kontakcie! Kontakcie! K i m jesteśmy? G d z i e jesteśmy? Henry David Thoreau, Ktaadn Opowiem wam o bólu serca i utracie boga, o nieustannej, beznadziejnej wędrówce przez mrok. Tu, na obrzeżach, nie ma gwiazd, tu jesteśmy zaćpani na amen, na amen Jim Morrison, Stoned Immaculate Strona 4 Część pierwsza Drop City Południe No chodźcie Uśmiechnijcie się do swego brata Zjednoczmy się Spróbujmy się wzajemnie pokochać. Chet Powers, Get Together 1 Poranek był rybą w sieci, połyskliwą i miotającą się w smolistej czerni na krawędzi jej świadomości, ale ona nigdy dotąd nie złowiła ryby ani w sieć, ani na wędkę, a więc nie mogła naprawdę powiedzieć, co, jak ani dlaczego. Poranek był jak ryba w sieci. I to właśnie zdanie powtarzała sobie w nieskończoność jako śpiewną mantrę, ścinając chwasty gilotyną swej motyki, dojąc wąskookie kozy i zabierając się do jedzenia czegoś, co niby miało być owsianką, w wielkiej, wymiatanej przeciągami izbie, w której sześćdziesięciu innych ożywionych współmieszkańców komuny oblizywało łyżki i pracowicie poruszało żuchwami. Strona 5 Na zewnątrz świeciło kalifornijskie słońce, wypalając w pyle swe komunikaty i obwieszczając dziesiątą, a może wpół do jedenastej, zabudowaniom i drzewom. Wokół niej rozbrzmiewały głosy, śmiechy, słychać było zwykłe poranne żarciki i utyskiwania, ale ona jeszcze płynęła, a na twarzy zakwitł jej promienny uśmiech o mocy miliona kilowatów. Wzięła swoją glinianą miseczkę z orzechami, kiełkami i kluchowatą pecyną płatków pływającą w kozim mleku i wyszła niczym w transie na podwórze, aby przycupnąć na pniaku i poczuć, jak gorący piach wciska się jej między palce nóg. Jedzenie nie stanowiło aktu intymnego – w Drop City nic nie mogło być intymne czy prywatne – ale przynajmniej nie było tu wychowawczyń, opiekunów społecznych ani rodziców czy szefów i po raz pierwszy w życiu czuła, że robi to, co chce. I to było fantastyczne. Bo czy nie o to tylko chodziło? Kalifornijskie słońce na twarzy, żadnych gierek i sztuczek, żadnego plastikowego społeczeństwa – tylko wolność i podobnie myślący ludzie, wszyscy ci bracia i siostry. Strona 6 Star – Paulette Regina Starr, z nazwiskiem zredukowanym teraz do czterech podstawowych liter – była w Drop City od mniej więcej trzech tygodni. M n i e j w i ę c e j . Tak naprawdę nie potrafiłaby powiedzieć dokładnie, od jakiego czasu spała na konkretnym materacu w konkretnym pomieszczeniu, razem z beztroską, ciepłą gromadą niekonkretnych ludzi, ani też się tym nie przejmowała. Nie liczyła dni, tygodni, miesięcy – nawet lat. Czy epok. Wielki Wybuch. K t o stworzył świat? Bóg stworzył świat. Poranek jest r y b ą w s i e c i . Czy nie przyjechali tu w jakiś wtorek? To we wtorek była ta noc wypełniona muzyką, a dziś – dziś był piątek. Tyle mogła wywnioskować z ożywionej krzątaniny wokół kotła z gulaszem w kuchni – przybywali weekendowi hipisi, a także zwykli gapie – ale czas nie był dla niej naprawdę problemem, co zademonstrowała wszem i wobec, dając swojego tissota ze złotą bransoletką małemu Indianinowi w Taos, choć przecież nawet na nią nie patrzył ani nie prosił o jałmużnę, tylko stał na przystanku autobusowym, trzymając matkę za rękę. „Masz, weź sobie – powiedziała, zsuwając zegarek z przegubu. – Chcesz?”. Nigdy wcześniej nie była na Zachodnim Wybrzeżu, nigdy nie widziała czegoś takiego, a tu oto stał sobie mały Indianin z czarnymi warkoczykami opadającymi na czarne oczy, i musiała mu coś dać. Wzgórza wręcz krzyczały kolczastymi kaktusami. Autobusowe spaliny uderzyły ją w nozdrza i wywołały łzawienie oczu. Strona 7 Przybyła na zachód z chłopakiem ze swoich stron, Ronniem Sommersem, który mówił na siebie Pan, i po drodze przeżyli trochę przygód, Star i Pan – jak Lewis i Clark, tylko bardziej beztroscy. Ronnie zagadywał każdego, kto miał długie włosy, i przynosiło to korzyści, bo otwierało przed nimi cały świat, zapewniało darmowe noclegi, jedzenie, prochy. W Arizonie spędzili jedną noc w tipi z poznanym tam chłopakiem. Był opalony, szczupły, miał włosy związane na karku, przepaskę z wężowej skóry. Gotował na ognisku brązowy ryż z kalafiorem i połykał pączki kaktusa, które zbierał na oślepiająco białych zboczach wzgórz. „Myśliwi i zbieracze – powtarzał – oto czym jesteśmy” i za każdym razem, kiedy to mówił, wszyscy troje wybuchali śmiechem, po czym Ronnie puszczał w obieg skręta. Ona zaś czuła się tak dobrze, że zrobiła to z obydwoma. Wciąż nuciła pod nosem, liście na drzewach smażyły się na jej oczach, klucha owsianki gapiła się na nią z żółtawego koziego mleka niczym jakiś stwór, który wyszedł z jej ciała, wykrztuszony, zwymiotowany, nagi i żywy, lśniący od własnych soków, kiedy nagle padł na nią cień: w ramy obrazu, jaki miała przed oczami, wszedł Ronnie i teraz stał jak duch, chwiejąc się lekko na nogach. – Hej – zagadnął, przykucnąwszy przed nią w swoich plecionych sandałach i dżinsach z obciętymi nogawkami. – Stęskniłem się za tobą, gdzie się podziewałaś? Podniósł jej zanurzoną w piachu stopę, prawą, tę z blizną w kształcie haczyka wędki, pamiątką z dzieciństwa, i pocałował ją, odciskając wilgotny ślad warg, lśniący matowo na jasnej skórze. Wpatrywała się we własną stopę, w jego dłoń i długie pokiereszowane palce, w srebrne i turkusowe pierścienie pochłaniające światło słońca. Strona 8 – Ringo-Pan – powiedziała. Roześmiał się. Długie włosy na karku opadały jak postronki z jego walcowatej głowy, niedawno zapuszczona broda zaczynała harmonizować z całością. Ale jego twarz – twarz była drobna i jakaś daleka, jakby zanikała niczym ulatujący w niebo balonik. – Doiłam kozy – powiedziała Star. Dwoje małych brzdąców – jasnowłosych, nagich, umorusanych – pojawiło się na obrzeżach jej pola widzenia. Dzieciaki padły na ziemię i zaczęły się mocować w piachu. Ktoś walił w tamburyn, a teraz włączył się flet; piskliwe, zacinające się dźwięki ulatywały w powietrze niczym ptasi śpiew. – Superkawałek, co nie? – zapytał. Na jej twarz powrócił uśmiech, błogi, przesycony słońcem. Wszystko wokół tętniło życiem. Czuła, że ziemia kręci się jej pod nogami jak wielka piłka. – Tak – powiedziała. – Och, tak. Fantastyczny. Strona 9 Potem nadeszła noc. Star przetrwała popołudnie, które przeciągało się i turlało jak pies na dywaniku, potem popracowała z innymi dziewczynami w kuchni, siekając zioła, cebulę i pomidory na zupę z soczewicy i wtórując piosenkom Jefferson Airplane i Country Joe and the Fish. Ktoś puścił w obieg fajkę, więc pociągnęła dwa razy. Podczas gotowania i zmywania – a także przy posiłku, który przypominał Ostatnią Wieczerzę – miała pod ręką słój spanady. Przez cały czas chłopak zwany Sky Dog, a może Junior Sky Dog, przygrywał na gitarze akustycznej i śpiewał wymyślane na poczekaniu piosenki. W izbie była też dwójka jasnowłosych dzieciaków, wciąż nagich, zupa z soczewicy ściekała im po torsach jak indiańskie wojenne barwy, było też niemowlę w wiklinowym nosidełku przytroczonym do pleców wychudłej, wysokiej kobiety z oczami jak dwa głębokie kratery. Wokół kręciło się pełno ludzi, ludzi, których nigdy dotąd nie widziała – weekendowych hipisów z miasta – a także jej braci i sióstr. W powietrzu snuł się dym z kadzidełek, z trawy i haszu, ze skrętów przekazywanych z namaszczeniem z ręki do ręki, jak gdyby wszyscy szyli zespołowo w powietrzu jakąś wielką kołdrę. Para długonogich żółtych psów obwąchiwała ludziom stopy i węszyła wśród rozrzuconych na podłodze misek. Strona 10 Star usadowiła się w kącie, na tronie ze starych poduszek, razem z Ronniem i dziewczyną, której imienia nie pamiętała. Nie czuła nic oprócz zmęczenia i chociaż to wszystko, co działo się dookoła, było fantastyczne jak letni obóz bez wychowawców czy impreza, która nigdy się nie kończy, myślała, że ma dosyć, że wolałaby się po prostu wymknąć i znaleźć jakieś miejsce, w którym mogłaby kimnąć, dać się wchłonąć snom jak ciemnej fali nicości. Noga Ronniego spoczywała na jej nodze, czuła też łaskotanie włosów nowej dziewczyny, które osypywały ją jak sól lub cukier. Zamknęła oczy, pozwoliła się nieść muzyce, muzyka zaś cichła i odpływała jak woda wsysana przez obmywający jej ciało strumień i dalej… ale wtedy jedno z dzieci zapłakało nagle głośno i wróciła do rzeczywistości. Dzieciak, chłopczyk z gołym tyłkiem i dyndającym ptaszkiem, bez przedniego zęba, co nadawało mu wygląd na wpół ukształtowanego małego wampira, strzepnął coś ręką z dłoni matki – Reby czy Reny, bo chyba tak miała na imię. Znów wydobył z siebie pisk, wysoki i mechaniczny, ale był to jednocześnie początek i koniec wrzasków, bo Reba przytknęła skręta do jego ust, a potem zapadła się z powrotem w poduszki, jak gdyby nic się nie stało. Bo też nie stało się nic nadzwyczajnego. Nikt nic nie zauważył ani niczym się nie przejął. Sky Dogowi zawtórował teraz drugi gitarzysta i brnęli razem przez jednostajne meandry wolnego bluesa. Półobnażona kobieta, której nikt do tej pory nie zauważył, wstała i zaczęła kołysać do rytmu biodrami i wielkimi piersiami i wkrótce kilku mniej lub bardziej stałych członków komuny podniosło się, by do niej dołączyć, wijąc się i falując ramionami jak hinduscy mistycy. Strona 11 – Turystka – powiedział Ronnie i zabrzmiało to jakoś sucho i twardo. – Weekendowa hipiska. – Miał na sobie podkoszulek, który Star ufarbowała mu pierwszego dnia w kosmiczny deseń: pomarańczowe supernowe wybuchały różowo i fioletowo wśród galaktyk. Kiedy odwrócił się do nowej dziewczyny, światło prześwietliło mu brodę. – Ty nie jesteś turystką. Co, Merry? – zapytał. Merry przechyliła się do tyłu, osuwając się w kolebkę jego ramion. – Ja już nigdy tam nie wrócę – rzekła. – To ci mogę obiecać. – Jasne – przytaknął Ronnie. – Jasne, nawet o tym nie myśl. – Otoczył Star ramieniem i ścisnął ją lekko. – Hej – powiedział, najwyraźniej wciągnięty przez obracającą się wolno wirówkę bieżącej chwili. – Może chciałabyś iść nad rzekę, rozłożyć koc pod gwiazdami i… to znaczy w trójkę? Masz ochotę? – Oczy miał utkwione w tańczącej kobiecie, wzrok ślizgał mu się po jej bujnych kształtach. – Byłoby fajnie, nie? Prawda wyglądała tak, że Star nie m i a ł a na to ochoty. Ani też, wbrew temu, co sobie wmawiała, nie miała na to ochoty tamtej nocy w tipi. To Ronnie miał ochotę. To on nakłonił ją, by się rozebrała przed tamtym chłopakiem – albo inaczej: zawstydzał ją tak długo, aż się rozebrała. „Nie chcesz chyba być zasznurowaną drobnomieszczańską piczką-zasadniczką jak twoja matka, co? – mówił ochrypłym z podniecenia głosem. – Albo jak moja, kurde. No, daj spokój, wszystko jest okej, to tylko ludzkie ciało, coś naturalnego – a cóż to niby innego?”. Strona 12 Ten drugi, chłopak z tipi – nigdy nie poznała jego imienia – tylko patrzył na nią jak na film, którego jeszcze nie widział. Siedział w pozycji lotosu, uosobienie awataru pokoju i miłości, ale można było dostrzec, że jego wnętrze to jedna wielka rana. Był napięty. Wyglądał na pomylonego. Wyczuwała to, wyczuwała emanujące z niego złe wibracje, ale potem powiedziała sobie, że to paranoiczne myślenie wywołane peyotlem. A więc położyła się ze skrzyżowanymi w kostkach nogami i zapatrzyła się w ogień. Przez dłuższy czas nikt się nie odezwał. A kiedy podniosła w końcu wzrok, oczy chłopaka były tak jasne, że prawie nie było widać tęczówek. Ronnie zrobił skręta i pomógł jej zdjąć niebieską dżinsową koszulę ze znakami zodiaku, które wyhaftowała na rękawach i na ramionach. Sam był w szortach, a chłopak z tipi – kot, kot z tipi, poprawiał ją zawsze Ronnie, nie mówi się na takich ludzi chłopak, tylko kot – miał coś w rodzaju przepaski na biodrach i był do pasa nagi. Odblask ogniska padał na ściany namiotu, dym ulatywał przez otwór w szczycie. Strona 13 „Zupełnie jak w obozie Siuksów na brzegu Little Bighorn, co nie, stary?” – powiedział Ronnie, podając mu dżojnta. A potem miała wrażenie, że czas zaczął się jak gdyby marszczyć i wszystko skrzyło się czerwono, błękitnozielono i złoto, i Ronnie położył się na niej, a chłopak z tipi patrzył, a jej było wszystko jedno, albo i nie było, ale nie miało to większego znaczenia. Zrobili to na indiańskiej macie w piachu, przy tym przyglądającym się kocie, ale to był Ronnie i była oswojona z jego ciałem, rozpoznawała jego ramiona, język i sposób, w jaki się poruszał. Ronnie. Pan. Z rodzinnych stron. Ale potem zsunął się z niej i siedział dłuższą chwilę, powtarzając: „Człowieku, to był odlot”, i dysząc ciężko, z czołem zroszonym potem i z nieskończenie maleńką kropelką wiszącą jak klejnocik na czubku nosa. Po chwili zachęcił gestem kota z tipi i powiedział: „Zasuwaj, bracie, to fantastyczne”. Na zewnątrz, przy głównej bramie rancza Drop City, stała tablica z dykty, przybita byle jak do drewnianego stelaża: ŻADNYCH MĘŻCZYZN, ŻADNYCH KOBIET, TYLKO DZIECI. I tak mniej więcej było, pomyślała. Tylko dzieci. Lekcja poglądowa, pokazuj wszystko, pokazuj, pokazuj. Ramię Ronniego było jak martwy przedmiot, jak dwutonowy ciężar, zwalone drzewo, które miażdży ją od karku w dół. Rosła, rozebrana do pasa kobieta tańczyła. Got to keep movin’, śpiewał Junior Sky Dog, movin’ on down the line. – No więc co ty na to? – nalegał Ronnie. Jego twarz była tuż-tuż, oddalona o kilka cali, kosmata broda, opadające strąki włosów. Oczy miał jakby spękane, jak małe ceramiczne płytki, rozbite młotkiem na jasne kawałeczki. Nie odpowiedziała, więc zwrócił się do Merry, a tymczasem Star zaczęła się przyglądać twarzy nowo przybyłej. Strona 14 Merry miała swój własny wariant uśmiechu o mocy miliona kilowatów, szerokiego i uroczego, nogi po samą szyję i bladożółtą spódniczkę mini, która wyglądała tak, jakby nie była prana od miesiąca. Spojrzała najpierw na Ronniego, a potem prosto w oczy Star, po czym jej spojrzenie odpłynęło, jak gdyby była zbyt naćpana, by się czymkolwiek przejmować, ale było widać, że się przejmuje, p r z e j m o w a ł a s i ę na pewno – Star mogła to wywnioskować ze sposobu, w jaki Merry z pełną świadomością przechyliła głowę i zaczęła skubać rąbek spódniczki, a także z brudnego śladu w miejscu, w którym skubała spódniczkę już tysiąc razy. – Nie wiem – powiedziała głosem cichym jak westchnienie. Po czym wzruszając ramionami, dodała: – Może. Dwoje jasnowłosych dzieci, czteroletni chłopiec o nieobecnym spojrzeniu i jego siostrzyczka, tańczyło teraz, wpatrując się w swoje stopy, bez najmniejszego poczucia rytmu; mały skurczony ptaszek malca kołysał się jak wskazówka metronomu, ale też nie do taktu. – Super – powiedział Ronnie. A potem, zwracając się znów do niej, do Star, zapytał: – I co ty na to, Star, co powiesz? – Chyba nie – odparła. – Nie dziś. Czuję się… nie wiem, jak to wyjaśnić… jakoś tak d z i w n i e . – Dziwnie? O czym ty, kurwa, mówisz? – Brwi Ronniego powędrowały na czoło, a usta zapadły się, tworząc maleńki dołek. Strona 15 Znała to spojrzenie. Choć nie poruszył żadnym mięśniem, choć był absolutnie najbardziej hip, najbardziej wyluzowanym, najmniej spiętym dzieckiem kwiatem w kosmosie, teraz aż gotował się wewnętrznie, rozgoryczony, jak to Ronnie. Miał swoje zwyczaje. Zawsze robił wszystko po swojemu, czy to chodziło o decyzję, kogo ma przelecieć, czy jaką wybrać międzystanową drogę, czy gdzie spędzą noc, czy nawet co będą jeść. Nie miało znaczenia, że przejeżdżali akurat przez jakieś zadupie w Teksasie, kiedy przestawał działać dexamil i jajka sadzone były jedyną rzeczą, o jakiej marzyła wręcz obsesyjnie, na granicy halucynacji – on chciał tacos, chciał salsy, papryki i piwa tecate, i to właśnie zamawiali. – No nie, dajże spokój, nie bądź taka lewa, Paulette. Wiesz chyba, co piszą ci z komuny Kerista, czarno na białym, w „Speelerze”? No jak? Wiesz? Strona 16 Wiedziała. Bo cytował jej to za każdym razem, kiedy się napalił. Kimkolwiek byli keristanianie, keristanterzy czy jak tam się nazywali, głosili pochwałę Wolnej Miłości bez uprzedzeń – to znaczy uprawianie seksu z każdym, kto o to poprosił, bez względu na rasę, wyznanie, kolor skóry, na to, czy byli grubi, starzy, czy upośledzeni, czy śmierdzieli jak wnętrze starego buta. Odmówienie komukolwiek, kto chciał sobie pochędożyć, traktowano jako akt wrogości, bez względu na to, czy miało się ochotę, czy nie – jest siódma rano, masz kaca, włosy wyglądają jak przeszczepione, a jakiś gość chce się dymać? No to się z nim dymaj. Albo to robisz, albo znikasz, bo jesteś obciążona wszystkimi swoimi drobnomieszczańskimi zahamowaniami jak twoi pieprzeni starzy i cała reszta świata „normalsów”. To właśnie głosili keristanianie, ale ona myślała sobie, a raczej dopiero zaczynała myśleć w taki najbardziej elementarny, prosty sposób, że cała ta Wolna Miłość została wymyślona przez jakiegoś pryszczatego, łysiejącego i pewnie zezowatego typa, który nie mógł sobie podymać w żaden inny sposób, a ona nie miała na to ochoty, nie dziś, nie z Ronniem i z tą, jak jej tam było. – Nie, Ronnie – powiedziała, zdejmując jego rękę ze swego ramienia i pozwalając, żeby opadła bezwładnie jak kłoda, którą w istocie była. – N-nie. – Wstała i patrzyła na niego z góry, na maleńki owal jego twarzy, a dziewczyna patrzyła z dołu na nią i uśmiech gasł powoli na jej twarzy jak światła podczas zaciemnienia. – Mam gdzieś keristanian. Idę spać. I nie mów na mnie tak. Urażony, zmieszany i zaszokowany przywarł do dziewczyny – do Merry, tak właśnie miała na imię, Merry, czyli Wesoła – jakby była skrzynką na wzburzonym morzu, a jego statek poszedł przed chwilą na dno. – Jak mam nie mówić? Strona 17 Biust podskakiwał, mały penis dyndał, ludzie walili tamburynami o dłonie, a dym z trawki i kadzidełek snuł się nad podłogą jak mgła. – Nie mów na mnie Paulette – odparła i odeszła; bose stopy kluczyły w gęstwinie bioder i nagich kończyn jej braci i sióstr. Nadszedł kolejny poranek. Napłynął znad wierzchołków drzew, razem z poświatą, zjawiskiem absolutnie naturalnym, bo Star nie była na haju od trzech dni. Ronnie zajął się Merry i kobietą z dużymi cyckami, która miała, jak się okazało, dwadzieścia siedem lat i pracowała dotąd jako sekretarka w jakiejś firmie transportowej. Nazywała się Lydia. Znalazła tu kilka gościnnych materacy, postanowiła więc pieprzyć robotę i plastikowy świat, a także wielkie, krępujące, wrzynające się w ciało staniki, spinki do włosów, makijaż i całą resztę. Star przyjęła to obojętnie. Przecież nie jestem zakochana w Ronniem ani nic takiego, powiedziała sobie. Po prostu pochodził z jej stron rodzinnych i wędrowali razem przez wielką patelnię stanu Iowa, żółtą Nebraskę, Nowy Meksyk zakuty w spękany brunatny pancerz i ceglastą, czerwoną Arizonę, wtórując Stonesom i śpiewając Under My Thumb, Goin’ Home, home, home, home. To też było coś, jasne. Ale kiedy manewrowała wiadrem, ustawiając je pod pierwszą z kóz, uprzytomniła sobie, że czuje się dobrze, jest nienaćpana, spokojna, bez żadnych dręczących myśli, po raz pierwszy odkąd sięgała pamięcią. Strona 18 Wszystko wokół było naładowane elektrycznością – czuła to podeszwami swoich bosych stóp, chłonęła każdym porem skóry; to było życie z jej wyobrażeń, jakie miała, kiedy opuszczała dom, życie w niezmąconym spokoju, wśród miłości i medytacji, z wiarą w to, co zwyczajne i proste, bez żadnego udawania, bez gierek, bez plastikowych marzeń o wszechpotężnym dolarze. Zakosztowała już wcześniej, w domu, takiego życia: spotykała się z Ronniem i z paroma jego znajomymi, którzy wynajęli kilka kamiennych chat w lesie, nie dalej niż milę od głównej autostrady. Spędzała tam z Ronniem większość nocy, nawet wtedy gdy musiała wstać rano i jechać do pracy, bo wciąż jeszcze mieszkała z rodzicami, a to było miejsce, w którym mogła się odprężyć, porzucić wszelkie udawanie i być po prostu sobą. Ludzie z sąsiednich chat zbierali się w ostatniej w szeregu – zajmowały ją dwie siostry z Florydy, JoJo i Suzie – bo była największa i miała kamienny kominek, do którego chłopak Suzie wciąż dokładał polan. Strona 19 JoJo była starsza, miała dwadzieścia cztery czy dwadzieścia pięć lat. Przez pewien czas należała do komuny w Vermont – w miejscu zwanym Dal – i jak często wspominała, nocami, kiedy nie byli bardzo naćpani, zapadali się w poduszki rozrzucone na podłodze i w milczeniu pozwalali, by pulsacja aparatury stereo całkowicie nad nimi zapanowała. Przyłączyła się do nich zaraz po liceum, przyszła sarna, z sześcioma dolarami w kieszeni i z egzemplarzem książki Włóczędzy dharmy pod pachą, związała się z jakimś „kotem” i została tam trzy lata. Kiedy mówiła, jej oczy patrzyły jakby do wnętrza, a popiół zapomnianego papierosa przybierał białą barwę. Siadała na kuchennym stole i opowiadała Star o tym, jak to jest, kiedy żyje się z ludźmi w stanie ciągłej euforii, prawdziwymi, przybranymi mistycznymi braćmi i siostrami, wybranymi spośród ludzi całego świata tylko dla ciebie. I o prostych przyjemnościach pieczenia chleba, zbierania jajek, gotowania rzadkiego, słodkawego soku klonowego, aż uzyskiwało się syrop, który wyglądał jak płynne złoto i był niepodobny do niczego, co można było kupić w sklepie. Strona 20 Ronnie siadywał w głównej izbie – był wtedy na etapie heroiny – i kiwając głową, truł grobowym głosem o samochodach, sprzęcie grającym albo zespołach, a JoJo wstawiała garnek czegoś tam na piec, na wypadek gdyby ktoś zgłodniał, i rzeczywiście głodnieli praktycznie co noc. Nie była to komuna, raczej zwykła paczka młodych ludzi, którzy wybrali wspólne życie, ale Star wydawało się, że obcuje z absolutem. Można się było zjawić w którejkolwiek z chat o dowolnej porze dnia czy nocy i zawsze było do kogo zagadać, było z kim posłuchać nowej płyty, podzielić się wierszem, prochami czy jedzeniem. Star miała stałe miejsce na starym chodniku przed kominkiem, u boku Ronniego, i słuchała całą noc muzyki, a fajka lub skręt krążyły dokoła, kiedy zaś chciała poplotkować, pochwalić się nowymi butami albo biżuterią, miała pod bokiem Suzie i JoJo i pół tuzina innych dziewcząt, które traktowała jak siostry, jak koleżanki z jednej sypialni w internacie, tyle że znacznie od tamtych lepsze.