William Styron - Pogrążyć się w mroku

Szczegóły
Tytuł William Styron - Pogrążyć się w mroku
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

William Styron - Pogrążyć się w mroku PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie William Styron - Pogrążyć się w mroku PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

William Styron - Pogrążyć się w mroku - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Skoro więc śmierć musi być Luciną życia i nawet poganie podejrzewali, czy tak żyć nie znaczy umierać; skoro letnie słońce zachodzi prostymi skłonami i zatacza łuki prowadzące jedynie ku zimie, przeto nie będzie trwać długo, nim pogrążymy się w mroku, a nasze światło obróci się w proch; skoro każdego dnia nęka nas brat śmierci przypominkami o umieraniu, zaś czas, co sam w sobie się starzeje, nie pozwala nam spodziewać się dłuższego trwania, przeto nadzieja na długie bytowanie marzeniem jest jeno i pustym szaleństwem. Sir Thomas Browne Urna grobowa Prowadź mnie, dziecko, tak jak prowadziłeś mnie przez targowisko zabawek. James Joyce Finnegans Wake Strona 4 TOM PIERWSZY 1 Pociąg z Richmond do Port Warwick zaczyna nabierać szybkości na krańcach miasta. Mija fabryki tytoniowe z ich wiecznie obecną mgłą kwaśno-słodkawego pyłu, mija szeregi jednolicie brunatnych tynkowanych domków ciągnące się milami wzdłuż przecinających wzgórza uliczek, gdzie wszystkie dachy odbijają blade światło brzasku. Mija podmiejskie drogi, senne jeszcze, ożywione jedynie leniwym ruchem pierwszych minut dnia, głośno stuka na moście rozdzielającym dwa ostatnie wzgórki, skąd widać nowe rzędy takich samych domków, a także rzekę James wijącą się w dolinie i obok zakładów chemicznych ustrojoną w kożuszek szarozielonej piany. Strona 5 Następnie pociąg tonie w lesistej okolicy, a kiedy sunie pośród sosen, w wagonie pojawia się i prosi o bilety konduktor – mężczyzna w średnim wieku o budzącym szacunek wyglądzie dobrego wujaszka. Jeżeli jesteś czujny mimo tak niedorzecznej pory, zwrócisz uwagę, że jego głos dźwięczy gardłowo na murzyńską modłę i wydaje się dziwnie oleisty po akcencie z Columbus, Detroit czy też innego miejsca, skąd jedziesz. Jeżeli zapytasz, jak daleko do Port Warwick, usłyszysz w odpowiedzi: „Mniej więcej osiemdziesiąt mil”, a zabrzmi to nutą, która upewni cię ostatecznie, że znajdujesz się w Tidewater. Zasiadasz wygodniej, ale czujesz, że twarz masz nie domytą i nabrzmiałą od przerywanego snu, bo całą poprzednią noc przesiedziałeś w wagonie i wypaliłeś za dużo papierosów, więc dziąsła bolą cię dotkliwie. Próbujesz zasnąć, lecz szafirowy plusz oparcia drażni szyję, wobec czego prostujesz się, zakładasz nogę na nogę i tępo patrzysz na siedzącego obok komiwojażera z Allentown (stan Pensylwania), który wieczorem poinformował cię o swoim hobby (modelach pociągów) i opowiedział anegdotę o dwu uczennicach w hotelu „Astor”. Obecnie komiwojażer siedzi bez ruchu, oddycha sapiąc cicho, a jego układna twarz, pokryta szpakowatą runią jednodniowego zarostu odprężyła się we śnie i wygląda naturalnie. Dla odmiany możesz odwrócić wzrok ku sosnowym laskom przemykającym za oknem z szybkością sześćdziesięciu mil na godzinę. Zielone Strona 6 drzewa drzemią stojąc gęsto, a brązowawa ściółka igliwia lśni ciepło w blaskach wczesnego poranka, dopóki biały dym z parowozu nie przesłoni widoku uderzywszy o szybę poszarpaną wstęgą. Słońce już wzeszło. Wyraźnie widać mgłę powstającą na polach i pośród pól samotne domki i cienkie smugi dymu nad kominami, a tu i ówdzie odblask ognia w otwartych drzwiach. Na przejeździe miga nagły obrazek: Murzyn na wozie siana zaprzęgniętym w kłapouchego muła. Murzyn ma otwarte usta i odsłaniając różowe dziąsła gapi się na rozpędzony pociąg, póki nie pochłonie go i nie zasłoni tuman dymu. Przez moment tylko jedna ciemna dłoń idiotycznie sterczy ku górze. Strona 7 Komiwojażer porusza się, spogląda sennie w okno i mamroce: „Gdzie my jesteśmy?” „Chyba już niedaleko Port Warwick” – odpowiadasz szeptem, a kiedy sąsiad sadowi się do dalszej drzemki, sięgasz po numer „Times-Dispatch”, który przed godziną kupiłeś od gazeciarza. Nie czytałeś dziennika i nie masz ochoty przeczytać, ponieważ myśl zaprzątają ci być może inne sprawy. Wolisz patrzeć znowu na krajobraz późnego lata i spokojny, melancholijny urok podsycanych przypływem morza strumieni, które wiją się pośród bagien pełnych stłumionych, przerażających odgłosów, na ogół jednak spowitych martwą ciszą, przerywaną niekiedy odległym gwizdkiem i równie odległym turkotem kół na szynach. Pociąg zaczyna znowu zostawiać za sobą małe leśne stacyjki o nazwach takich, jak Apex lub Jewel, a dwaj Murzyni zajęci piłowaniem drzewa prostują się na dźwięk gwizdka parowozu i jeden z nich ściera ręką krople potu, co okrywają czoło niby drobne krosty. „Pociąg do Richmond, ha?” – mówi zapewne, a drugi protestuje: „Nie, do Port Warwick”. „To miasto pierwsza klasa, jak się patrzy” – podejmuje pierwszy i obydwaj wybuchają śmiechem, a następnie biorą się do przerwanej pracy. Piła zaczyna chodzić i wypełnia zgrzytem wrażliwą leśną ciszę. Strona 8 Port Warwick to miasto stoczni okrętowych. Domki robotnicze zaczynają się tam na skraju bagien. Tanie budynki z dykty wyrastają pod lasem zwartymi grupkami, niby bedłki. Z rana, kiedy mężczyźni spieszą do pracy, samochody mkną szosą ku wschodowi i po drodze mijają dalsze zbiorowiska domków zbudowanych na bagnistym pustkowiu, niemal opartych o las podwórkami, gdzie kobiety wieszają upraną bieliznę i wolno zwracają wybladłe twarze w stronę przemykających wagonów. Pociąg zwalnia. Komiwojażer budzi się z potężnym ziewnięciem i pożycza od ciebie gazetę. Kiedy po chwili spoglądasz znów w okno, widzisz, że bagniste pustkowie ustąpiło miejsca szarym, anonimowym uliczkom, rzędom jednakowych ciasno stojących domków i szyldom supermarketów. Następnie widzisz bocznice kolejowe i pociąg hamuje gwałtownie na Dworcu Portowym, gdzie znajduje się koniec linii, gdyż za dachami leżą już tylko zielonkawe, słone wody głębokiej pięciomilowej zatoki. Wstajesz i mówisz do widzenia komiwojażerowi, który promem ma się przeprawić na drugi brzeg tej zatoki. Później ściągasz z półki torbę podróżną i wychodzisz na peron, gdzie po zaduchu i upale wagonu powietrze pachnie przyjemnie morską wodą, a w odległości trzydziestu kroków czeka twoja dziewczyna albo przyjaciele. „Jest, jest!” – wołają, kiedy zbliżasz się do nich, zapomniawszy już raz na zawsze o komiwojażerze i całej podróży z Richmond. Strona 9 Zapowiada się upalny dzień. Był sierpień 1945 roku, dzień powszedni, godzina punktualnie jedenasta przed południem. Na peronie nadbrzeżnym Dworca Portowego w Port Warwick zahamował czarny, lśniący karawan o silniku tak bezszelestnym, jak gdyby go wcale nie było. Za karawanem nadjechał samochód, zwany w gwarze zakładów pogrzebowych „limuzyną” – packard nie mniej czarny i lśniący niż poprzedzający go wehikuł. Kierowca limuzyny, pan Llewellyn Casper – szczupły mężczyzna w okularach – miał rękawiczki mysiego koloru, a jego twarz wyrażała baczne i współczujące skupianie. Była to pospolita, lekko piegowata twarz o jasnoniebieskich, mętnych oczach spotykanych często u osób tak płomieniście rudych, jak pan Casper. Gdy kierowca wysiadł z limuzyny na peron i ostrożnie otworzył tylne drzwiczki, tchnął spokojną, układną godnością, jak ktoś, komu niewątpliwie można zwierzyć bolesne szczegóły śmierci bliskiego krewnego. Zaglądając do wnętrza wozu powiedział: – Do nadejścia pociągu mamy piętnaście minut, proszę szanownego pana. Czy zechcą państwo poczekać na stacji? Z limuzyny wyłonił się Milton Loftis, a za nim niejaka Dolly Bonner oraz stara Murzynka, Ella Swan, ubrana w czarną jedwabną suknię z kołnierzem i mankietami z białej koronki. Strona 10 – Myślę, że zostaniemy na peronie – powiedział Loftis. – Jak szanowny pan woli. Wracam za minutę. Co tam znów, Barclay? Casper ruszył szybko i cicho ku swojemu pomocnikowi, ubranemu w workowaty czarny garnitur blademu młodzieńcowi, który nachylił się nad otwartą maską karawanu i uważnie oglądał dymiący silnik. Strona 11 Pozostała trójka odeszła bez słowa w cień, pod daszek, gdzie inne grupki również oczekiwały pociągu. Skądś spod peronu para dobywała się z natrętnym syczeniem. Nad daszkiem widać było czyste, bezchmurne niebo – niebo jaskrawoszafirowe, co wróży upał i całodzienną niechęć do wszelkiej aktywności. Wilgotne powietrze zdradzało cechy wspólne wybrzeżom we wszystkich południowych miastach, ów cierpki zapach kreozotu, smoły i ryb zaprawiony po trosze odorem czegoś, co smaży się na płycie kuchennej. Statek towarowy przycumowany do nabrzeża stał po przeciwnej stronie kanału, oddzielony od peronu dwudziestoma jardami zatłuszczonej wody. Brygada robotników zaczynała właśnie wypełniać jego hołd ładunkiem boksytu. Z nabrzeża dochodził ostry zgrzyt elektrycznego żurawia i galwaniczny zapach przypalonego metalu. Z hołdu, niby z grobowego lochu, dudniący głos zawołał: „Zwalniaj! Zwalniaj!” Nad pokładem statku wykwitnął obłok pyłu, opadł w dół, na peron i gęstą mgłą jął osiadać pod daszkiem, pokrywając wszystko delikatnym nalotem, chropowatym przy dotknięciu. Większość czekających umknęła do budynku stacyjnego otrzepując odzież rękami, lecz Loftis i dwie towarzyszące mu kobiety stali cierpliwie w pobliżu toru, a pył spływał na nich nieustannie, wsiąkał w ubranie i zmieniał twarz starej Murzynki w popielatą maskę. Strona 12 – … ale nie chciała pojechać, nie chciała – rozprawiał Loftis. – Na próżno prosiłem, zaklinałem: „Heleno – mówię – prosta przyzwoitość wymaga, żebyś pojechała, żebyś pojechała chociażby dzisiaj. Czy nie rozumiesz – mówię. – To nasza córka, nasza, nie tylko moja. Jak możesz wymagać, abym ja to wytrzymał – mówię. – Jak możesz wymagać…” Jego głos brzmiał donośnie, nutą bezradnej, tragicznej rozpaczy, a kobiety, jak gdyby powodowane jedną myślą, jęły głaskać go po ramionach i jednocześnie szeptać kojąco. – Niech się pan tak nie przejmuje, bo… – zaczęła Ella Swan, a Dolly jej przerwała: – Musisz być dzielny, kochany Miltonie. Ach, kochany Miltonie, czy sądzisz, że istotnie powinnam znajdować się tutaj? Gorąco pragnę być przy tobie, najdroższy. Ale, rozumiesz, Helena i to wszystko, i… Dolly Bonner – kobieta mniej więcej czterdziestoletnia – była ubrana w czerń i miała żałośnie chytre oczy. – Nie wiem – szepnął Loftis zdławionym głosem. – Co się stało? Czy coś ci się nie podoba, kochany? Strona 13 Nie odpowiedział. Nie słuchał jej, a co więcej, myśl miał zajętą wyłącznie własnym szarpiącym bólem. Wczoraj był szczęśliwy, ale wieczorem ból poraził go i pochłonął bez ratunku, gdyż po raz pierwszy w życiu Loftis nie był w stanie poskromić trosk, omotać je jak gdyby w dziwaczny, niepożądany kokon i ostatecznie odpędzić zdaniem: „Zdarzają się gorsze rzeczy”. Twarz zmartwiała mu z rozpaczy, a na wodę w kanale spoglądał zdziwionym wzrokiem, jak gdyby nigdy dawniej nie widział Dworca Portowego. Miał pięćdziesiąt kilka lat i za młodu odznaczał się urodą, co było widać nadal. Jakkolwiek jednak zachował nieco dawnych regularnych rysów, jego twarz wydawała się zniszczona, chorobliwie zaniedbana: skórę na poprawnie ukształtowanych kościach szpeciły niezliczone zmarszczki i głębokie, nieładne pory. We włosach miał od młodości siwe pasmo, które nie umniejszało, lecz wzmagało wdzięk jego powierzchowności, stanowiąc w pewnym sensie punkt magnetyczny, przyciągający pełne podziwu spojrzenia ludzi obcych. Loftis był próżny z racji tego siwego pasma, wobec czego rzadko nosił kapelusz. – Pociągu tylko patrzeć. Peyton tu będzie kwadrans po jedenastej. Kochane dziecko!… – powiedziała Ella Swan i zaczęła szlochać cicho w ogromną koronkową chustkę do nosa. Strona 14 Pomarszczoną, zbolałą twarzą przypominała sędziwą małpę, a płacząc zerkała wokół wilgotnymi oczyma poprzez fałdy koronki. – Cicho – szepnęła Dolly i położyła dłoń na ramieniu Murzynki. – Cicho, Ella. Daj spokój. Strona 15 Pył opadał, spowijał peron niby mgła. Przy końcu toru dwaj tragarze dźwigający jakiś bagaż ze stacji zniknęli niby widma. Loftis spoglądał tępo ich śladem i myślał: Nie będę zastanawiał się nad tym wszystkim. Lepiej patrzyć na wodę”. Na statku samotna, ceglastoczerwona postać z liną w ręku wskoczyła na obudowę luku i wrzasnęła do hołdu: „Puszczaj!” Loftis medytował dalej: „Może pociąg wcale nie nadjedzie, jeżeli będę myślał tylko o tej minucie, o tej sekundzie. Tak. Myśleć o wodzie, o bieżącej chwili”. Mimo wszystko jednak wiedział, że jest za stary, zanadto zmęczony, by pozwalać sobie na paradoksy, że nie zdoła uniknąć najbliższej przyszłości, a pociąg nadjedzie wreszcie wraz z ostatecznym dowodem przeznaczenia i zbiegu okoliczności– pojęć, których Loftis nie rozumiał nigdy, bo należał– przynajmniej nominalnie – do Kościoła episkopalnego i sumienie nie pozwalało mu kłopotać się zbyt długo abstrakcjami. Pociąg nadjedzie i dostarczy również świadectwo wszystkich jego błędów i całej miłości, gdyż Loftis kochał córkę bardziej niż kogokolwiek i grozą przejęła go nagła myśl, że tego dnia musi spotkać ją cichą, niewidzialną w trumnie. „Pociąg jest teraz na skraju miasta – pomyślał. – Dudni potwornie nad ostatnim wąwozem, mija murzyńskie rudery”. – Mój Boże! – westchnął cicho. Ella Swan spojrzała na niego i powiedziała ocierając oczy: Strona 16 – Niech się pan o nic nie kłopoce. My z panią Bonner wszystko załatwimy – zaczęła znowu płakać i zawodzić. – O Jezu! Zmiłuj się, dobry Jezu! – Cicho, Ella! – syknęła powtórnie Dolly. Przerażony, zgnębiony Loftis odwrócił się, jął znów patrzeć na wodę, nasłuchiwać. „Nie zamierzam przekonywać cię…” Tak mówił jego ojciec przed trzydziestoma laty, w bladym świetle marcowego popołudnia, kiedy dom nie był jeszcze ostatecznie skazany na śmierć, lecz wkrótce przed tym terminem; w owym czasie nawet najlżejsze kroki na schodach budziły smutny drewniany oddźwięk krokwi i belek, przypominając nie tylko o szybko starzejącym się domu, lecz również o mijaniu lepszych, spokojniejszych czasów… „Nie zamierzam przekonać cię, po prostu daję rodzicielską radę, którą bez wątpienia odtrącisz, ponieważ masz wypaczony pogląd na obowiązki syna. Spodziewam się jednak, że ocenisz należycie przestrogę kogoś, kto widział, jak dużo wody przepływa pod mostem, i muszę przyznać, doznawał licznych i gwałtownych pokus cielesnych. Spodziewam się, że przynajmniej w pewnej mierze zaniechasz trybu życia, który w najpomyślniejszym razie musi prowadzić do zmartwień, a może nawet przywieść do kompletnej ruiny. Jestem dziś stary…” Strona 17 Zatem ojciec zdawał sobie sprawę, że syn dorósł po to, by go ostatecznie zdradzić, chociaż nie mógł przewidzieć końcowej klęski (starzejący się, zramolały już nieco syn stoi tutaj i czeka na symbol swojego losu), podobnie jak nie mógł przewidzieć, że kulą ziemską wstrząśnie druga, bardziej okrutna wojna albo że długo po jego śmierci, niepojętym sposobem demokraci dojdą do władzy na czas być może nieograniczony. Ojciec. Dziś tylko cień. Loftis uległ współczuciu dla samego siebie. Odniósł wrażenie, iż został oszukany, przekonany, że ogrom bólu to zbyt ciężkie dla niego brzemię. Nie o to chodzi, papo. W czymś innym sedno sprawy. Życie zmierza do pewnego momentu. Jako poeta ani jako złodziej nie mógłbym kierować się wolną wolą. Strona 18 A zresztą… Loftis spojrzał na statek, obłok pyłu, trzy pikujące mewy rozkołysane na połyskliwych skrzydłach. A zresztą… Chodzi o własną młodość, która mknie nieopatrznie, by w rezultacie zdradzić człowieka. Nie pamięta się własnej młodości, a później żal zapomnianego życia, zaczętego przed z górą pół wiekiem, w przeładowanym niczym muzeum domu w Richmond, gdzie pierwsze wspomnienie stanowi słoneczny pokój pełen stłumionych, smętnych dźwięków niedzielnego popołudnia i defilada na ulicy, i dziarskie, lecz niepokojące zarazem dalekie dźwięki orkiestry, i szept matki: „To muzyka, Miltonie, muzyka… muzyka… Słuchaj, kochanie moje”. Blask słońca spływa przez szeleszczące cicho zasłony, a gdzieś, jak gdyby bardzo daleko w górze, majaczy twarz kobieca niewidzialna i w rezultacie nieznana, gdyż matka umarła, zanim Milton zdążył odmalować w świadomości jej rysy – jak mawiał później ojciec– subtelna i piękna. Były również spacery z ojcem w parku i wilgotny świerkowy zapach lasów, i najlepszy przyjaciel Miltona, Charley Quinn – chłopczyk o bladej cerze, zapadłych policzkach głodomora i szpecącym czoło znamieniu w kształcie kwiatu z brązowymi płatkami – który poległ później nad Sommą. Mój synu… „Pierwszy twój obowiązek, synu, jest wobec samego siebie…” Strona 19 Ojciec był prawnikiem, potomkiem wielu pokoleń prawników, i do śmierci w 1920 roku nosił stojący kołnierzyk z różkami i wąsy à la Edward VII. „Nie śmiem kwestionować twojego zdrowego rozsądku, cechy, którą, jak mniemam, odziedziczyłeś szczodrze nie po mnie, lecz po czcigodnej matce. Kiedy więc ruszasz w świat, chcę udzielić ci jedynie szkockiego napomnienia, a mianowicie: Podnoś czoło wysoko, a kilt obciągaj nisko i niechaj wieją przeciwne wiatry”. Jednakże ojciec nie miał daru przewidywania. Nie potrafił uchronić syna od zepsucia i nie rozumiał, że wysłanie siedemnastolatka na uniwersytet musi przynieść skutki takie, jakie przyniosło. W dziewiętnastym roku życia Milton był typem znanym na uczelni pod przezwiskiem „Gąbka”, opojem nawet według lokalnych pojęć, a pił nie tylko dlatego, by upijać się whisky, lecz również z racji odkrycia, że nagła wolność z dala od ojca jest poniekąd uciążliwa. Miał dar wymowy i wrodzone, szerokie zainteresowania. Spodziewano się, że będzie z niego dobry prawnik. Kiedy otrzymał dyplom, przyjemnie zaskoczyły go osiągnięte rezultaty i uzyskane oceny, gdyż pamiętał, jak wiele czasu poświęcił pijaństwu i odwiedzinom w miejskim domu publicznym, żerującym przede wszystkim na studentach – szykownym zakładzie z żyrandolami o uniwersyteckich herbach na abażurach, prowadzonym przez efektowną blondynkę, niejaką Carmen Metz. Strona 20 Podczas pierwszej wojny światowej Milton Loftis podejmował pewne gesty, by zaciągnąć się do szeregów – gesty, jak po wielu latach przyznawał ze wstydem wobec samego siebie, bardzo niezdecydowane – i doznał znacznej ulgi, gdy ojciec dzięki swoim stosunkom rządowym uzyskał dlań stopień oficerski w służbie sprawiedliwości. Cały niebezpieczny okres spędził na Wyspie Gubernatorskiej, gdzie w sposób prostszy, niż mogłoby się na pozór zdawać, został mianowany najprzód pełnym porucznikiem, następnie kapitanem i wojnę pożegnał w tym stopniu i ze zdobyczą w osobie córki pułkownika. Spotkali się podczas zabawy tanecznej w kasynie oficerskim na Wyspie Gubernatorskiej. Panienka nazywała się Helena Peyton, a jej ojciec pochodził ze starej wirgińskiej rodziny i był wychowankiem akademii wojskowej w West Point. Tańcząc z Miltonem powiedziała, że dziwnym zbiegiem okoliczności jej dziadek studiował na tym samym uniwersytecie. Tegoż wieczora wybrali się mimo ulewy na samotny spacer nad morze, a kiedy młody oficer, mocno pijany i trochę chwiejny na nogach, nachylił się, aby ją pocałować, latarnie miejskie błyszczały we mgle niby rozżarzone węgle. Panienka umknęła zwinnie, otrząsając z kapturka migotliwe krople deszczu.