5498
Szczegóły |
Tytuł |
5498 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5498 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5498 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5498 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
SIDNEY SHELDON
Gdy nadejdzie jutro
Dla Barry�ego z mi�o�ci�
KSI�GA PIERWSZA
l
Nowy Orlean
Czwartek, 20 lutego - 23.00
Rozbiera�a si� powoli, sennie. Potem wybra�a jasnoczerwony szlafrok, �eby nie
by�o
wida� krwi. Doris Whitney rzuci�a ostatnie spojrzenie na swoj� sypialni�, aby
upewni� si�, �e
pok�j, kt�ry sta� si� jej tak drogi przez ostatnie trzydzie�ci lat, jest
schludny i czysty.
Otworzy�a szuflad� stolika i ostro�nie wyj�a pistolet. By� czarny, b�yszcz�cy i
przera�aj�co
zimny w dotyku.
Po�o�y�a go obok telefonu i wykr�ci�a numer c�rki w Filadelfii.
Nas�uchiwa�a odleg�ego brz�czenia w s�uchawce. A potem rozleg�o si� mi�kkie: -
Halo?
- Tracy... Zdaje mi si�, �e s�ysz� tw�j g�os, c�reczko.
- Wspania�a niespodzianka, mamo.
- Chyba ci� nie obudzi�am?
- Nie. Czyta�am. W�a�nie k�ad�am si� spa�. Chcieli�my z Charlesem wyj�� gdzie�
na
obiad, ale pogoda jest okropna. Wci�� �nieg z deszczem. A co u ciebie?
�Bo�e, rozmawiamy sobie o pogodzie - pomy�la�a Doris Whitney - kiedy jest tyle
spraw, o kt�rych chc� jej powiedzie�. I nie mog�...�
- Mamo, jeste� tam jeszcze?
Doris Whitney wyjrza�a przez okno. Pada. Pomy�la�a: �Jak to si� dziwnie sk�ada.
Niczym u Hitchcocka�.
- Co to za ha�as? - zapyta�a Tracy.
�Piorun�. Pogr��ona w rozmy�laniach, Doris nie s�ysza�a grzmotu. W Nowym
Orleanie by�a burza. �Opady ci�g�e - m�wi� spiker w TV - w Nowym Orleanie b�dzie
18
stopni. Wieczorem deszcz przechodz�cy w lokalne burze. Nie zapomnijcie
parasoli�. Lecz
ona nie potrzebuje parasola.
- To piorun, Tracy. - Zdoby�a si� na odrobin� weso�o�ci w g�osie. - Powiedz, co
nowego w Filadelfii.
- Czuj� si� jak ksi�niczka z bajki, mamo - odpowiedzia�a Tracy. - Nie mia�am
nigdy
poj�cia, �e mo�na by� tak szcz�liw�. Jutro wieczorem spotykam rodzic�w
Charlesa. -
Zni�y�a g�os, jakby sk�ada�a publiczne o�wiadczenie. - Rodzina Stanhope z
Chestnut Hill -
westchn�a - to prawie instytucja. Mam straszn� trem� przed spotkaniem z nimi.
- Nie martw si�, kochanie. Polubi� ci�.
- Charles m�wi, �e to nie ma znaczenia. On mnie kocha. A ja go uwielbiam. Nie
mog�
si� doczeka�, kiedy go poznasz. Jest fantastyczny.
- Na pewno. - Nigdy nie spotka si� z Charlesem. Nigdy nie przytuli wnuka. �Nie.
Nie
wolno mi o tym my�le�.
- Czy on wie, jaki jest szcz�liwy, �e ma ciebie, c�reczko?
- Powtarzam mu to - za�mia�a si� Tracy. - Ale ju� dosy� o mnie. Powiedz mi, co
s�ycha� u ciebie. Jak si� czujesz?
�Ma pani ko�skie zdrowie, Doris - m�wi� doktor Rush. - Do�yje pani setki z
ok�adem�. Drobna ironia losu. - Czyje si� wspaniale. �Gdy z tob� rozmawiam�.
- Czy masz ju� ch�opca? - dopytywa�a si� Tracy.
Od chwili �mierci ojca Tracy, co sta�o si� pi�� lat temu, Doris Whitney, mimo
zach�ty
ze strony c�rki, nawet nie pomy�la�a o innym m�czy�nie.
- �adnych ch�opc�w. - Zmieni�a temat. - Jak tam twoja praca? Ci�gle najlepsza na
�wiecie?
- Uwielbiam j�. Charles zgodzi� si�, �ebym pracowa�a po �lubie.
- To wspaniale, moje dziecko. Ten Charles wygl�da na ca�kiem przyzwoitego
go�cia.
- I jest nim, mamo. Sama zobaczysz.
Rozleg� si� trzask pioruna, niczym podpowiedz zza sceny. Ju� czas. Teraz nic nie
mo�na powiedzie�, opr�cz ostatniego �Do widzenia�.
- Do widzenia, moje dziecko. - G�os Doris brzmia� spokojnie.
- Zobaczymy si� na �lubie, mamo. Zadzwoni� do ciebie, jak tylko ustalimy dat�.
- Tak. - Jeszcze co� trzeba by�o powiedzie�, mimo wszystko. - Kocham ci� bardzo,
bardzo, c�reczko.
Doris Whitney powoli od�o�y�a s�uchawk�.
Wzi�a pistolet. Tylko w jeden spos�b mo�na to zrobi�. Szybko. Unios�a pistolet
do
skroni i poci�gn�a spust.
2
Filadelfia
Pi�tek, 21 lutego - 8.00
Tracy Whitney wysz�a z korytarza swojego budynku na szar�, zalan� deszczem
ulice.
Deszcz ze �niegiem pada� na eleganckie limuzyny prowadzone po Market Street
przez
szofer�w w uniformach i na opuszczone domy o oknach zabitych deskami, st�oczone
jeden
przy drugim w slumsach p�nocnej Filadelfii. Omywa� karoserie samochod�w i
zlepia� w mo-
kr� papk� �mieci pi�trz�ce si� wysoko przed rz�dami zaniedbanych dom�w.
Tracy Whitney sz�a do pracy. Kroczy�a �wawo przez Chestnut Street w kierunku
banku, ze wszystkich si� powstrzymuj�c si� od �piewania na ca�e gard�o. By�a
ubrana w
jasno��ty p�aszcz przeciwdeszczowy, botki i ��ty nieprzemakalny kapelusz, pod
kt�rym z
trudem mie�ci�y si� jej l�ni�ce, kasztanowe w�osy. Mia�a oko�o dwudziestu pi�ciu
lat, �yw�,
inteligentn� twarz, pe�ne, zmys�owe usta, b�yszcz�ce oczy, kt�rych odcie� waha�
si�
pomi�dzy soczyst�, le�n� zieleni� a ciemnozielonym nefrytem, i szczup��,
wysportowan�
sylwetk�. Odcie� jej sk�ry zmienia� si� od przejrzystej bieli do ciemnej
r�owo�ci, zale�nie
od tego, czy Tracy by�a gniewna, zm�czona, czy podniecona. Jej matka kiedy�
powiedzia�a:
�Naprawd�, dziecko, czasami ci� nie poznaj�. Masz w sobie wszystkie kolory
t�czy�.
Teraz, gdy sz�a ulic�, przechodnie mimo woli u�miechali si� zazdroszcz�c
dziewczynie szcz�cia, kt�re promieniowa�o z jej twarzy. Tracy tak�e odpowiada�a
im
u�miechem.
�Czy mo�e by� kto� r�wnie szcz�liwy? - my�la�a. - Wychodz� za m�� za cz�owieka,
kt�rego kocham i b�d� mia�a z nim dziecko. Czego mo�na chcie� wi�cej?�
Zbli�aj�c si� do banku, spojrza�a na zegarek. �sma dwadzie�cia. Do otwarcia
drzwi
filadelfijskiego Banku Pewno�ci i Zaufania pozostawa�o jeszcze dziesi�� minut,
ale Clarence
Desmond - wiceprezes do spraw transakcji zagranicznych - ju� teraz wy��cza�
zewn�trzny
alarm i otwiera� zamki. Tracy lubi�a przygl�da� si� porannemu rytua�owi. Sta�a w
deszczu,
patrz�c, jak Desmond wchodzi� do banku, zamykaj�c drzwi na klucz.
Banki na ca�ym �wiecie stosuj� tajne procedury bezpiecze�stwa, a Bank Pewno�ci i
Zaufania nie by� wyj�tkiem. Procedura by�a niezmienna, opr�cz sygna�u
niebezpiecze�stwa,
kt�ry zmieniano co tydzie�. W tym tygodniu sygna�em by�a na wp� opuszczona
wenecka
�aluzja, oznaczaj�ca dla pracownik�w patrz�cych z zewn�trz, �e Desmond sprawdza,
czy
przypadkiem w pomieszczeniach banku nie ukryli si� terrory�ci, czyhaj�cy na
zak�adnik�w.
Clarence Desmond sprawdza� toalety, magazyn przedmiot�w warto�ciowych, skarbiec
i rejon
przechowalni depozyt�w. Dopiero gdy nabra� pewno�ci, �e nie by�o nikogo, �aluzja
wenecka
podnosi�a si� na znak, �e wszystko jest w porz�dku.
G��wna ksi�gowa wchodzi�a zawsze pierwsza. Sta�a ko�o centralnego urz�dzenia
alarmowego dop�ki wszyscy pracownicy nie weszli, a potem zamyka�a za nimi drzwi.
Dok�adnie o �smej trzydzie�ci Tracy Whitney razem ze wszystkimi pracownikami
wesz�a do bogato ozdobionego holu. Zdj�a p�aszcz przeciwdeszczowy, kapelusz i
botki,
nas�uchuj�c ze skrywan� weso�o�ci� narzeka� na okropn� pogod�.
- Przekl�ty wiatr porwa� mi parasolk� - skar�y� si� kto�. - Przemok�em do suchej
nitki.
- Widzia�em dwie kaczki p�ywaj�ce po Market Street - �artowa� naczelny kasjer.
- W radio m�wili, �e czeka nas jeszcze jeden taki dzie�. Wol� Floryd�.
Tracy, �miej�c si�, zacz�a pracowa�. Jej zaj�cie polega�o na nadzorowaniu
przyjmowania i nadawania telegraficznych przekaz�w mi�dzynarodowych. Do niedawna
obs�uga got�wkowych przekaz�w telegraficznych mi�dzy pa�stwami by�a powolnym,
pracoch�onnym procesem, wymagaj�cym wype�niania wielu formularzy i zale�nym od
wielu
krajowych i mi�dzynarodowych s�u�b pocztowych. Komputery radykalnie zmieni�y
sytuacj� i
ogromne sumy pieni�dzy mo�na by�o teraz przekazywa� b�yskawicznie, za pomoc�
kilku
klawiszy. Zadanie Tracy polega�o na przyjmowaniu przekaz�w, kt�re nadesz�y w
nocy i
bie��cych, a tak�e przyjmowaniu nowych, do innych bank�w. Wszystkie transakcje
oznaczone by�y specjalnym kodem, kt�ry regularnie zmieniano. Mia�o to na celu
uniemo�-
liwienie dost�pu do danych osobom postronnym. Codziennie miliony elektronicznych
dolar�w przechodzi�y przez r�ce Tracy. By�o to ze wszech miar fascynuj�ce:
czuwa� nad
arteriami od�ywiaj�cymi przedsi�wzi�cia przemys�owe na ca�ym �wiecie, i do
chwili, gdy
wkroczy� w jej �ycie Charles, nie istnia�o dla niej nic poza prac� bankow�.
Filadelfijski Bank
Pewno�ci i Zaufania by� du�ym o�rodkiem obrot�w mi�dzynarodowych. Podczas lunchu
Tracy dowiadywa�a si� o transakcjach dokonywanych ka�dego ranka przez swoich
koleg�w.
By�y to pasjonuj�ce rozmowy.
Deborah, g��wna ksi�gowa, o�wiadczy�a: - W�a�nie udzielili�my Turcji sto
milion�w
dolar�w po�yczki syndykatowej.
Mae Trenton, sekretarka wiceprezesa banku, informowa�a konfidencjonalnie: - Dzi�
rano na zebraniu zarz�du uchwalono nowe u�atwienia kredytowe dla Peru. B�dzie
tego ponad
pi�� milion�w dolar�w.
John Creighton, stary bankowy bigot, dodawa�: - Chyba w ko�cu zaakceptuj�
pi��dziesi�t milion�w na pomoc dla Meksyku. Ci �mierdziele nie s� warci
z�amanego centa.
- Ciekawe - m�wi�a Tracy w zamy�leniu - �e kraje, kt�re atakuj� Ameryk� za
nadmierny komercjalizm, zawsze pierwsze wyci�gaj� r�k� do po�yczki.
To w�a�nie by�o powodem jej pierwszej sprzeczki z Charlesem.
Po raz pierwszy spotkali si� na sympozjum finansist�w, gdzie Charles Stanhope
by�
zaproszonym go�ciem. Kierowa� przedsi�biorstwem kredytuj�cym inwestycje,
za�o�onym
jeszcze przez jego dziadka, a jego firma prowadzi�a wsp�lne przedsi�wzi�cia z
bankiem
Tracy. Po wys�uchaniu przem�wienia Charlesa Tracy �ywo zaprotestowa�a przeciwko
jego
analizie zdolno�ci kraj�w Trzeciego �wiata do sp�acenia miliardowych po�yczek
udzielonych
im przez �wiatowe banki komercyjne i rz�dy zachodnie. Charlesa z pocz�tku
rozbawi�y, a
potem zaintrygowa�y pe�ne pasji argumenty m�odej, pi�knej dziewczyny. Dyskusja
przeci�gn�a si� do obiadu, na kt�ry poszli do starej restauracji
introligator�w.
W pierwszej chwili s�ynny Charles Stanhope III nie wywar� na Tracy
ol�niewaj�cego
wra�enia, mimo i� wi�kszo�� jej kole�anek uwa�a�a go za najbardziej po��dan�
zdobycz w
Filadelfii. Mia� trzydzie�ci pi�� lat, by� bogatym, zadowolonym z �ycia
cz�onkiem jednego z
najstarszych filadelfijskich rod�w. Metr osiemdziesi�t wzrostu, rzedn�ce,
jasno��te w�osy,
piwne oczy i maniery pedanta czyni�y go w jej oczach typem nudnego milionera.
Jakby czytaj�c w jej my�lach, Charles przechyli� si� przez st� i szepn��:
- M�j ojciec jest pewny, �e oddali mu w szpitalu niew�a�ciwe dziecko.
- Co takiego?
- Jestem reliktem z dawnej epoki. Nie wierz�, �e pieni�dze s� jedynym i
niezast�pionym celem �ycia. Ale pami�taj: nigdy nie powtarzaj tego mojemu ojcu.
By� tak ujmuj�co bezpretensjonalny, �e Tracy od razu poczu�a do niego sympati�.
�Ciekawe, co by si� sta�o, gdybym wysz�a za kogo� takiego jak on - cz�owieka z
towarzystwa�.
Jej ojciec po�wi�ci� wi�kszo�� �ycia na stworzenie przedsi�biorstwa, kt�re dla
Stanhope��w by�oby nic nie znacz�cym warsztacikiem. �Stanhope�owie nie maj� nic
wsp�lnego z Whitneyami - my�la�a. - Nigdy si� nie po��cz�. S� jak woda i oliwa.
Stanhope�owie to oliwa. W�a�ciwie za kim ja tak szalej�, jak wariatka? Trzeba
zachowa�
godno��. M�czyzna zaprasza mnie na obiad, a ja od razu marz� o ma��e�stwie.
Prawdopodobnie ju� nigdy si� nie zobaczymy�.
Na po�egnanie Charles rzek� mimochodem: - Mam nadziej�, �e spotkamy si� jutro na
obiedzie...?
Filadelfia jest ol�niewaj�cym nagromadzeniem rozrywek i zabaw. W sobotnie
wieczory Tracy chodzi�a z Charlesem na przedstawienia baletowe lub do
filharmonii na
koncerty s�awnego Riccardo Muti i orkiestry filadelfijskiej. W dni powszednie
w��czyli si� po
Nowym Rynku albo zwiedzali unikatowy zesp� sklep�w na Society Hill. Jedli steki
serowe
przy stoliku pod go�ym niebem w �Geno�, obiady w �Cafe Royal� - jednej z
najbardziej
ekskluzywnych restauracji w Filadelfii. Zakupy robili na placu Head House, a
potem
w�drowali po salach Filadelfijskiego Muzeum Sztuki i Muzeum Rodina.
Tracy przystan�a przed statu� �My�liciela�. Spojrza�a ukradkiem na Charlesa i
roze�mia�a si�: - To ty!
Charles nie interesowa� si� sportem, ale Tracy uwielbia�a �wiczenia, wi�c
ka�dego
niedzielnego poranka uprawia�a jogging wzd�u� West River Drive lub na
promenadzie
okalaj�cej wybrze�e Schuykill. Zapisa�a si� na sobotnie popo�udniowe kursy t�ai
chi ch�uan,
a po godzinnym treningu, wyczerpana ale szcz�liwa, odwiedza�a Charlesa w jego
mieszkaniu. By� wytrawnym kucharzem i s�yn�� ze swoich wyszukanych gust�w.
Uwielbia�
przygotowywa� dla Tracy i dla siebie tak egzotyczne dania, jak maroka�ska
bistilla i guo bu
li, knedle rodem z p�nocnych Chin, a czasami tahine de poulet au citron.
Charles by� najbardziej pedantycznym cz�owiekiem, jakiego Tracy kiedykolwiek
spotka�a. Pewnego razu gdy sp�ni�a si� pi�tna�cie minut na obiadow� randk�,
mia�a z tego
powodu zepsuty ca�y wiecz�r. Po tym incydencie uroczy�cie poprzysi�g�a sobie
punktualno��.
Nie mia�a wcze�niej wielu do�wiadcze� seksualnych, ale od razu spostrzeg�a, �e
Charles zachowywa� si� w tych sprawach podobnie jak we wszystkich innych:
skrupulatnie i
bardzo pedantycznie. Kiedy� postanowi�a odej�� od ustalonych rytua��w ��kowych;
zachowa�a si� �mia�o i niekonwencjonalnie, przyprawiaj�c Charlesa o taki
wstrz�s, �e w
tajemnicy pos�dzi�a go o pewien rodzaj dewiacji seksualnej.
Ci��a przysz�a niespodziewanie i, gdy ju� nie by�o co do niej w�tpliwo�ci, Tracy
poczu�a lekki niepok�j. Charles dotychczas nie porusza� kwestii ma��e�stwa, a
perspektywa
wymuszonego �lubu nie by�a zbyt zach�caj�ca. Nie wiedzia�a, czy powinna bra� pod
uwag�
mo�liwo�� zabiegu - my�l o takim rozwi�zaniu sprawy tak�e sprawia�a jej b�l.
Lecz czy
potrafi wychowywa� dziecko bez pomocy ojca i czy b�dzie to w porz�dku wobec
samego
dziecka? Pewnego wieczoru, po obiedzie, postanowi�a podzieli� si� z Charlesem
swoimi
obawami. Przygotowa�a mu w swoim mieszkaniu cassoulet, ale by�a tak przej�ta, �e
przypali�a danie. Gdy stawia�a przed nim przypalone mi�so z fasol�, ca�a
starannie u�o�ona
przemowa wylecia�a jej z g�owy. Ledwo zdo�a�a wyj�ka�:
- Tak mi przykro, Charles. Jestem w ci��y. - Zapad�a niezno�nie d�uga cisza i
gdy ju�
chcia�a co� doda�, Charles odpowiedzia�:
- Naturalnie we�miemy �lub. - Poczu�a nieopisan� ulg�.
- Nie chc�, �eby� my�la�, �e ja... Nie musisz si� ze mn� �eni�, wiesz... -
Podni�s� r�k� i
przerwa�:
- Chc� si� z tob� o�eni�, Tracy. B�dziesz wspania�� �on�. - Po namy�le doda�
powoli:
- C�, m�j ojciec i matka b�d� oczywi�cie troch� zaskoczeni.
Roze�mia� si� i poca�owa� j�. Tracy nie�mia�o zapyta�a:
- B�d� zaskoczeni? Charles westchn��:
- Kochanie, wydaje mi si�, �e niezupe�nie zdajesz sobie spraw� z tego, w co si�
pakujesz. Stanhope�owie zawsze ��cz� si� - wybacz, �e u�yj� cudzys�owu - w
obr�bie ich
w�asnej sfery. Filadelfijskiej �mietanki towarzyskiej.
- Poza tym ju� ci wybrali �on� - odgad�a Tracy. Charles wzi�� j� w ramiona.
- To nie ma znaczenia, Tracy. Liczy si� tylko to, kogo ja wybieram. P�jdziemy na
obiad z mam� i tat� w przysz�y pi�tek. Czas, �eby� ich pozna�a.
Za pi�� dziewi�ta. Tracy u�wiadomi�a sobie r�nic� w nat�eniu ha�asu w banku.
Pracownicy zachowywali si� g�o�niej, poruszali si� troch� szybciej. Dok�adnie za
pi�� minut
drzwi banku otworz� si�, do tego czasu wszyscy musieli by� gotowi. Przez szyb�
frontow�
obserwowa�a klient�w czekaj�cych w d�ugiej kolejce na chodniku, w deszczu.
Stra�nik bankowy ko�czy� rozdzielanie czystych formularzy depozytowych; uk�ada�
je
na metalowych tackach na sze�ciu sto�ach ustawionych wzd�u� centralnego
korytarza banku.
Stali klienci otrzymywali kwity depozytowe znaczone na odwrocie indywidualnym
kodem
magnetycznym. Dzi�ki temu za ka�dym razem, gdy oddawali co� do depozytu,
komputer
automatycznie przydziela� kwit do odpowiedniego konta. Ale najcz�ciej
przychodzili bez
swoich kwit�w depozytowych i musieli wype�nia� czyste formularze.
Stra�nik spogl�da� na zegar �cienny; gdy wskaz�wka godzinowa stan�a na
dziewi�tce
- podszed� do drzwi i ceremonialnie je otworzy�.
Rozpocz�� si� nowy dzie� pracy.
Przez kilka nast�pnych godzin Tracy by�a tak poch�oni�ta prac� przy komputerze,
�e
nie potrafi�a my�le� o niczym innym. Ka�d� przesy�k� musia�a dwukrotnie
sprawdzi�, by
upewni� si�, czy by�a prawid�owo zakodowana. Gdy konto mia�o zosta� obci��one
rachunkiem, wprowadza�a do komputera jego numer, wysoko�� kwoty i kod banku, dla
kt�rego pieni�dze by�y przeznaczone. Ka�dy bank mia� sw�j indywidualny numer
kodowy;
numery te znajdowa�y si� w specjalnym poufnym katalogu, zawieraj�cym kody
wszystkich
wa�niejszych bank�w na �wiecie.
Ranek up�yn�� szybko. W przerwie na lunch Tracy zamierza�a p�j�� do fryzjera,
wizyt� t� zam�wi�a znacznie wcze�niej u Larry�ego Stella Botte. By�o to
kosztowne, ale
konieczne; chcia�a �eby rodzice Charlesa ocenili j� jak najlepiej. �Musz� si�
stara�, �eby mnie
polubili. To niewa�ne, kogo dla niego wybrali - my�la�a Tracy - skoro �adna
kobieta nie
uszcz�liwi Charlesa tak jak ja�.
O pierwszej, gdy ubiera�a si� do wyj�cia, Clarence Desmond wezwa� j� do swojego
biura. Wygl�da� jak pos�g wysokiego urz�dnika. Gdyby bank wykorzystywa� reklamy
telewizyjne - m�g�by sam wystarczy� za ca�� kampani�. Ubrany troch� staromodnie,
roztacza�
wok� siebie atmosfer� konserwatywnego, solidnego zaufania. Wygl�da� na
cz�owieka,
kt�remu mo�na wierzy�.
- Usi�d�, Tracy - powiedzia�. Zawsze chwali� si�, �e zna imiona wszystkich
pracownik�w. - Leje jak z cebra, prawda?
- Tak.
- No w�a�nie. Ale ludzie musz� chodzi� do bank�w. � Zu�y� ju� chyba ca�y sw�j
repertuar. Przechyli� si� nad biurkiem. - Podobno jeste� zar�czona z Charlesem
Stanhope i
wkr�tce si� pobieracie. Tracy by�a zaskoczona.
- Przecie� nikomu o tym nie m�wili�my. W jaki spos�b...? - Desmond u�miechn��
si�.
- Wszystko co robi� Stanhope�owie jest bardzo tajemnicze. Ciesz� si� ogromnie.
My�l�, �e kiedy�, mimo wszystko, powr�cisz do nas. Oczywi�cie po miodowym
miesi�cu.
Nie mo�emy pozwoli� sobie na strat� najwarto�ciowszej pracowniczki.
- Rozmawiali�my o tym z Charlesem i zgodzili�my si�, �e b�dzie lepiej, je�li nie
zrezygnuj� z pracy.
Desmond roze�mia� si�, zadowolony. Satnhope and Sons by� jednym z
najpowa�niejszych bank�w kredytowych w Filadelfii. Wsp�praca z nim mia�a by�
dla niego
niez�� gratk�. Pochyli� si� na krze�le.
- Gdy wr�cisz z podr�y po�lubnej, b�dzie czeka� na ciebie awans i podwy�ka.
- Och jak cudownie. Dzi�kuj�! - Dobrze wiedzia�a, �e by�o to zas�u�one
wyr�nienie i
poczu�a si� dumna. Pragn�a natychmiast podzieli� si� t� nowin� z Charlesem.
Mia�a
wra�enie, �e wszyscy bogowie greccy zm�wili si�, �eby obdarzy� j� szcz�ciem.
Rezydencja Stanhope��w by�a imponuj�cym starym domem przy placu Rittenhouse.
Tracy cz�sto go mija�a. Dom ten by� jednym z najwa�niejszych budynk�w miasta.
�Teraz -
my�la�a - stanie si� cz�ci� mojego �ycia�.
Czu�a si� niewyra�nie. Jej wspania�e uczesanie by�o troch� zdeformowane przez
wilgo� i m�awk�. Cztery razy zmienia�a sukienk�. Czy ubra� si� zwyczajnie, czy
od�wi�tnie?
Mia�a sukienk� Yves Saint Laurenta, kt�r� kiedy�, po d�ugim oszcz�dzaniu, kupi�a
w salonie
Wanamakera. �Je�li j� w�o��, powiedz�, �e jestem ekstrawagancka. Z drugiej
strony, je�li
ubior� si� w zwyk�e ciuchy z Post Hornu, pomy�l�, �e �eni� syna z przyb��d�.
W�a�ciwie i tak
to pomy�l�, bez wzgl�du na to, co na siebie w�o��.
W ko�cu podj�a decyzj�. Ubra�a si� w prost�, szar�, we�nian� sp�dnic� i bia��
jedwabn� bluzk�. Na szyi zawiesi�a cienki z�oty �a�cuszek, kt�ry matka przys�a�a
jej na
ostatni� Gwiazdk�.
Drzwi otworzy� lokaj w liberii.
- Dobry wiecz�r, panno Whitney. - �Lokaj zna moje nazwisko. Czy to dobry znak? A
mo�e z�y?� - Pozwoli pani, �e wezm� p�aszcz? - Z p�aszcza sp�ywa�y strumienie
wody na
drogi perski dywan.
Prowadzi� j� marmurowym korytarzem, chyba dwa razy d�u�szym od bankowego.
Tracy pomy�la�a w panice: �M�j Bo�e! Wygl�dam jak przekupka. Dlaczego nie
w�o�y�am
Yves Saint Laurenta?!�
Gdy skr�ci�a do biblioteki, poczu�a, �e w rajstopach, gdzie� w okolicach kostki,
polecia�o jej oczko. I w tej samej chwili znalaz�a si� oko w oko z rodzicami
Charlesa.
Charles Stanhope senior by� powa�nie wygl�daj�cym m�czyzn� oko�o
sze��dziesi�tki. Wygl�da� tak, jak wygl�daj� ludzie sukcesu i jak wygl�da�
b�dzie Charles za
trzydzie�ci lat. Oczy, podobnie jak u syna, piwne, kanciasty podbr�dek, pasmo
siwych
w�os�w na skroni. Tracy polubi�a go od pierwszego wejrzenia. B�dzie doskona�ym
dziadkiem
dla ich dzieci.
Matka Charlesa imponowa�a powag�. By�a raczej niskiego wzrostu, mocno
zbudowana, ale mimo to roztacza�a wok� siebie jaki� prawie kr�lewski majestat.
�Wygl�da
na przyzwoit� osob� - pomy�la�a Tracy. - B�dzie na pewno �wietn� babci��.
Pani Stanhope wyci�gn�a r�k�.
- Moja droga, mi�o nam, �e nas odwiedzasz. Prosili�my Charlesa o kilka minut
rozmowy z tob� na osobno�ci. Czy masz co� przeciwko temu?
- Oczywi�cie, �e si� zgadza - zadeklarowa� ojciec. - Prosz�, usi�d�... Tracy.
Czy nie
przekr�ci�em imienia?
- Nie, prosz� pana.
Oboje usiedli na tapczanie, naprzeciwko niej. �Dlaczego czuj� si� jakbym by�a na
przes�uchaniu?� Tracy us�ysza�a g�os matki: �Dziecko, B�g nigdy nie ukarze ci�
ponad miar�,
nie ka�e ci robi� czego� niemo�liwego. Pr�buj cierpliwie, krok po kroku, i ze
wszystkim
sobie poradzisz.
Pierwszy krok... Odwa�y�a si� na nie�mia�y u�mieszek, kt�ry wypad� jak grymas,
bo
w tej chwili poczu�a, �e oczko w jej rajstopach zbli�a si� do kolana. Po�o�y�a
r�k� na kolanie.
- Tak wi�c - g�os pana Stanhope by� jowialny - Charles i ty chcecie si� pobra�.
S�owo �chcecie� niezupe�nie odpowiada�o Tracy. Przecie� Charles na pewno
powiedzia� im, �e postanowili si� pobra�.
- Tak - odrzek�a.
- Ale poznali�cie si� stosunkowo niedawno, prawda? - wtr�ci�a pani Stanhope.
Tracy opanowa�a wzburzenie. �Mia�am racj�. To b�dzie przes�uchanie�.
- Wystarczaj�co dawno, by wiedzie�, �e si� kochamy, pani Stanhope.
- Kochamy? - szepn�� pan Stanhope. Jego �ona ci�gn�a dalej:
- M�wi�c zupe�nie otwarcie, panno Whitney, decyzja Charlesa by�a swego rodzaju
szokiem dla jego ojca i dla mnie. - U�miechn�a si� wyrozumiale. - Charles,
naturalnie,
wspomina� ci o Charlotte? - Dostrzeg�a przelotny grymas na twarzy Tracy. - No
tak. Oni z
Charlotte znaj� si� od dzieci�stwa. Zawsze bardzo si� lubili i, w�a�ciwie,
wszyscy
spodziewali si�, �e og�osz� swoje zar�czyny w tym roku.
Nie musia�a opisywa� Charlotte. Tracy mog�a nakre�li� jej portret: mieszka�a
naprzeciwko. Bogata, z tego samego �rodowiska co Charles. Najlepsze
wykszta�cenie.
Uwielbia konie i jest zdobywczyni� puchar�w.
- Opowiedz nam o swojej rodzinie - indagowa� pan Stanhope. �Rany boskie, to ju�
prawie scena z nocnego melodramatu - pomy�la�a Tracy. - Ja jestem Rit� Hayworth
i
spotykam po raz pierwszy rodzic�w Cary Granta. Brakuje drinka. W starych filmach
zawsze
ratowa� sytuacj� lokaj z tac� pe�n� kieliszk�w�.
- Gdzie si� urodzi�a�, kochanie? - zapyta�a pani Stanhope.
- W Luizjanie. M�j ojciec by� mechanikiem samochodowym - Tracy nie musia�a tego
dodawa�, ale nie potrafi�a si� oprze�. Do diab�a z nimi. By�a dumna ze swego
ojca.
- Mechanikiem?
- Tak. Zaczyna� od ma�ego warsztatu w Nowym Orleanie i zrobi� z niego do�� du��
firm� samochodow�. Po �mierci ojca, pi�� lat temu, interes przej�a matka.
- Co ta... hm... firma produkuje?
- Rury wydechowe i cz�ci zamienne do samochod�w. Pa�stwo Stanhope wymienili
znacz�ce spojrzenia i odpowiedzieli jednocze�nie: Rozumiem.
Ich ton doprowadza� Tracy do furii. �Ciekawa jestem, ile czasu up�ynie, zanim
ich
polubi� - zastanawia�a si�. Spojrza�a na dwie niezbyt sympatyczne twarze i ku
swojemu
przera�eniu zacz�a papla� bez sensu:
- Na pewno pa�stwo polubicie moj� matk�. To pi�kna, inteligentna kobieta, po
prostu
urocza. Pochodzi z po�udnia. Jest niewysoka, mniej wi�cej pani wzrostu. - Potok
s��w p�yn��
szybko, z drugiej strony sto�u odpowiada�a mu ponura cisza. W ko�cu roze�mia�a
si� i �miech
ten zamar� pod surowym spojrzeniem pani Stanhope.
Milczenie przerwa� powa�ny g�os ojca:
- Charles wspomina� nam, �e jeste� w ci��y.
Och, jak bardzo chcia�a, �eby by�a to nieprawda! Ca�a ich postawa by�a tak
jawnie
wroga. Zupe�nie jakby ich syn nie mia� nic wsp�lnego z tym, co si� sta�o. By�a
to tylko jej
sprawa, jej wstyd. �Teraz ju� wiem, co powinnam nosi� - pomy�la�a. - Szkar�atn�
liter� �.
- Zupe�nie nie rozumiem w jaki spos�b... - zacz�a pani Stanhope, ale nie
doko�czy�a
zdania, bo w tej chwili do pokoju wszed� Charles. Nigdy przedtem jego zjawienie
si� nie
sprawi�o Tracy takiej ulgi.
- No wi�c... - Charles promieniowa� rado�ci� - jak si� wam rozmawia? - Tracy
wsta�a i
rzuci�a mu si� w ramiona. - Wspaniale, kochanie. - Tuli�a si� do niego, my�l�c:
�Dzi�ki Bogu,
Charles nie jest taki, jak jego rodzice. Nigdy nie b�dzie taki. Oni s�
ograniczeni, snobistyczni,
nienaturalni...�
Us�ysza�a dyskretne kaszlni�cie za plecami, sta� tam lokaj z tac� pe�n�
kieliszk�w.
�Wszystko b�dzie dobrze - pomy�la�a sobie. - Ten film ko�czy si� happy endem�.
Obiad by� doskona�y, ale Tracy nie mia�a ochoty na jedzenie. Dyskutowano o
sprawach bankowych, polityce, niepewnej sytuacji na �wiecie, ale rozmowa by�a
bardzo
formalna i ugrzeczniona. �Wci�gn�a� naszego syna w ma��e�stwo�. Nikt nie
powiedzia� tego
otwarcie. W�a�ciwie - pomy�la�a Tracy - oni maj� pe�ne prawo wiedzie�, z kim
�eni� swojego
syna. Pewnego dnia Charles przejmie firm� i powinien mie� odpowiedni� �on�.
Wtedy - obie-
cywa�a sobie - nie zawiod� si� na mnie�.
Charles �agodnie uj�� jej r�k�, kt�r� pod sto�em zwija�a w tr�bk� koniec obrusa,
roze�mia� si� i mrugn�� do niej. Serce dziewczyny zabi�o silniej.
- My z Tracy wolimy ma�e przyj�cia weselne - powiedzia� - a potem...
- Nonsens - przerwa�a pani Stanhope. - W naszej rodzinie nie ma ma�ych przyj��,
Charles. Dziesi�tki znajomych b�d� chcia�y ogl�da� tw�j �lub. - Spojrza�a na
Tracy, jakby
oceniaj�c jej figur�. - Ju� teraz trzeba dopilnowa�, �eby rozes�ano zaproszenia.
- I po chwili
namys�u: - Oczywi�cie, je�eli wam to odpowiada.
- Tak. Oczywi�cie, �e tak. - �Musi by� wesele. Nie powinnam by�a w to w�tpi�.
- Niekt�rzy go�cie przyjad� z zagranicy. Poczynimy przygotowania, �eby mogli
zamieszka� tu, w tym domu - ci�gn�a pani Stanhope.
- Czy ju� zdecydowali�cie si�, gdzie sp�dzicie miesi�c miodowy? - zapyta� pan
Stanhope. Charles za�mia� si�:
- Ta informacja jest zastrze�ona, ojcze. - U�cisn�� r�k� Tracy.
- Jak d�ugo ma trwa� ten miesi�c? - zapyta�a pani Stanhope.
- Oko�o pi��dziesi�ciu lat - odci�� si� Charles. Tracy uwielbia�a go za to.
Po obiedzie przeszli do biblioteki na szklaneczk� brandy. Tracy ujrza�a pi�kny
pok�j,
obity d�bow� boazeri�, z mn�stwem tom�w oprawionych w sk�r�, poustawianych na
p�kach, dwa obrazy Corota, ma�y Copley i Reynolds wisz�ce na �cianach.
W�a�ciwie
mog�aby wybaczy� Charlesowi, gdyby by� biedakiem, ale ta sytuacja by�a znacznie
przyjemniejsza.
Zbli�a�a si� ju� p�noc, gdy Charles odwi�z� j� do jej ma�ego mieszkanka obok
parku
Fairmount.
- Mam nadziej�, �e ten wiecz�r nie by� dla ciebie zbyt przykry, Tracy. Mama i
tata s�
czasem troch� sztywni.
- Och, nie, byli wspaniali! - sk�ama�a.
By�a troch� wyczerpana wra�eniami tego wieczora, ale gdy znale�li si� przed
drzwiami jej mieszkania, zapyta�a:
- Czy chcesz wej��, Charles? - Mia�a nie�mia�� nadziej�, �e obejmie j� i powie:
�Kocham ci�, Tracy. Nikt na tym �wiecie nie mo�e nas rozdzieli�. Ale us�ysza�a
tylko:
- Mo�e nie dzi�, Tracy. Jutro czeka mnie ci�ki dzie�. - Nie okaza�a
rozczarowania.
- Oczywi�cie. Rozumiem, kochanie. Jutro si� spotkamy. Poca�owa� j� i odszed�
korytarzem.
Mieszkanie sta�o w p�omieniach i przera�liwy d�wi�k dzwonk�w alarmowych
rozdziera� cisz�. Tracy wyprostowa�a si� w ��ku, oszo�omiona snem, staraj�c si�
wyczu�
dym w ciemnym pokoju. Dzwonek nie przestawa� dzwoni�. Powoli u�wiadamia�a sobie,
�e to
dzwoni� telefon. Zegarek przy ��ku wskazywa� drug� trzydzie�ci. W pierwszej
chwili
pomy�la�a z przera�eniem, �e co� sta�o si� Charlesowi. Chwyci�a s�uchawk�:
- Halo!
- Tracy Whitney? - zapyta� daleki g�os m�czyzny. Zawaha�a si�. �Je�li to jaki�
kawa�...�
- Kto m�wi?
- Porucznik Miller z policji nowoorlea�skiej. Czy m�wi� z Tracy Whitney?
- Tak. - Serce zabi�o jej mocniej.
- Mam dla pani bardzo z�e wiadomo�ci. - Tracy �cisn�a kurczowo s�uchawk�. -
Chodzi o pani matk�.
- Czy... czy matce co� si� sta�o? Jaki� wypadek?
- Ona nie �yje, panno Whitney.
- Nie! - wyrwa� jej si� krzyk. To naprawd� jaki� paskudny kawa�. Jaki� szczeniak
pr�buje j� przestraszy�. Co mog�o si� sta� jej matce? Przecie� �y�a. �Kocham ci�
bardzo,
bardzo, c�reczko�.
- Przykro mi informowa� pani� w ten spos�b, ale to prawda - powiedzia� g�os.
To by�o naprawd�. To nie by� koszmar senny, to by� autentyczny koszmar. Nie
mog�a
wym�wi� s�owa. J�zyk zdr�twia�, m�zg przesta� pracowa�. Porucznik powtarza�
kilka razy:
- Halo! Halo! Pani Whitney? Halo!
- Przylec� pierwszym samolotem.
Siedzia�a w miniaturowej kuchence swojego mieszkania, rozmy�laj�c o matce. To
niemo�liwe, �eby umar�a. Zawsze by�a taka energiczna, pe�na �ycia. Jak�e
doskonale
rozumia�y si� ze sob�. Od najm�odszych lat, gdy jeszcze by�a ma�� dziewczynk�,
przychodzi�a do matki ze swoimi problemami, rozmawia�a z ni� o szkole, o
ch�opcach, a
potem - m�czyznach. Kiedy zmar� jej ojciec, wiele os�b czyni�o starania, �eby
wykupi�
firm�. Proponowali pieni�dze, kt�re mog�yby zapewni� Doris Whitney dostatek
przez reszt�
�ycia, ale ona uparcie odmawia�a. �Tw�j ojciec zbudowa� t� firm�. Nie mog�
zaprzepa�ci�
ca�ej jego pracy�. Dzi�ki niej przedsi�biorstwo kwit�o, osi�gaj�c coraz wi�ksze
zyski.
�Och, mamo! - pomy�la�a. - Moja ukochana matko, ju� nigdy nie zobaczysz
Charlesa,
nigdy nie zobaczysz swoich wnuk�w�.
Zrobi�a sobie fili�ank� kawy, ale nie wypi�a jej. Siedzia�a w ciemno�ci. W
pierwszej
chwili desperacko si�gn�a po s�uchawk�, chcia�a zadzwoni� do Charlesa,
opowiedzie� mu co
si� sta�o, mie� go przy sobie. Spojrza�a na zegar kuchenny: 3.30 w nocy. Nie
chcia�a go
budzi�, zadzwoni p�niej, z Nowego Orleanu. Przez g�ow� przemkn�a jej my�l, �e
to co si�
sta�o musi naruszy� ich plany, lecz natychmiast odepchn�a j� od siebie. Jak
mo�na w takiej
chwili my�le� o tym. �Zaraz po przylocie prosz� z�apa� taks�wk� i przyjecha� do
g��wnego
komisariatu� - powiedzia� porucznik Miller. �Na policj�? Dlaczego? Co si�
sta�o?�
Stoj�c w zat�oczonej hali nowoorlea�skiego lotniska i czekaj�c na swoj� walizk�,
otoczona przez rozpychaj�cych si�, niecierpliwych podr�nych, Tracy nie mog�a
z�apa�
oddechu. Pr�bowa�a docisn�� si� do ta�my z baga�ami, ale t�um nie ust�powa�.
Ogarnia�a j�
coraz wi�ksza panika; na my�l o tym, co wydarzy si� wkr�tce robi�o jej si�
s�abo. Powtarza�a
w k�ko, �e to nieprawda, musia�a zaj�� jaka� pomy�ka, ale s�owa porucznika
zapad�y g��boko
w jej pami��: �Mam dla pani bardzo z�e wiadomo�ci, panno Whitney... Ona nie
�yje, panno
Whitney... Przykro mi informowa� pani� w ten spos�b...� W ko�cu odzyska�a swoj�
walizk�,
znalaz�a taks�wk� i powt�rzy�a adres podany przez porucznika:
- South Broad Street 715, prosz�.
- Gliny, co? - Kierowca rozdziawi� g�b� w u�miechu. Nie odpowiedzia�a. Nie
teraz.
Taks�wka skr�ci�a na wsch�d, w kierunku mostu nad jeziorem Ponchartrain.
Kierowca kontynuowa� rozmow�:
- Na wielkie widowisko, co? - Nie mia�a poj�cia, co sobie ubzdura�, ale
pomy�la�a:
�Nie. Przyjecha�am tu z powodu �mierci�.
S�ysza�a monotonne buczenie jego g�osu, ale nie rozr�nia�a s��w. Siedzia�a
sztywno,
nie dostrzegaj�c znajomych miejsc, kt�re mijali. Dopiero gdy zbli�yli si� do
francuskiej
dzielnicy, u�wiadomi�a sobie narastaj�cy ha�as. By� to zgie�k t�umu, oszala�ego
k��bowiska
ludzi, powtarzaj�cych jak�� poga�sk�, zwariowan� litani�.
- Dowioz� pani� tak blisko, jak si� da - o�wiadczy� kierowca. Podnios�a g�ow� i
zobaczy�a ich. Niewiarygodne. Setki, tysi�ce rozwrzeszczanych ludzi, w maskach
na
twarzach, poprzebieranych za smoki, gigantyczne aligatory, poga�skie bo�ki,
wype�niaj�cych
ulice i chodniki, wykrzykuj�cych dziko. Jaka� zwariowana eksplozja muzyki,
ta�ca,
podryguj�cych cia�.
- Niech pani lepiej wyjdzie, zanim przewr�c� taks�wk� do g�ry ko�ami -
powiedzia�
kierowca. - Przekl�te Mardi Gras .
Oczywi�cie. To by� luty i ca�e miasto obchodzi�o pocz�tek Wielkiego Postu.
Wysiad�a
z taks�wki i stan�a przy kraw�niku z walizk� w r�ku. T�um porwa� j�
natychmiast, wci�gn��
w rozkrzyczany, ta�cz�cy korow�d. Ohydny sabat czarownic, jakby milion furii
�wi�towa�o
�mier� jej matki. Walizka wy�lizgn�a si� Tracy z r�ki i znik�a. Dziewczyn�
obj�� i poca�owa�
jaki� m�czyzna w masce diab�a. Inny rogaty stw�r �cisn�� jej piersi, a
gigantyczna panda
podchwyci�a j� pod pach� i podnios�a. Walczy�a w�ciekle pr�buj�c si� wyrwa�, ale
bez
skutku. By�a unieruchomiona, uwi�ziona, by�a cz�ci� tego rozwrzeszczanego,
rozta�czonego
widowiska. T�um potrz�sn�� ni� jak lalk� i tkwi�a tam, ze �zami w oczach
zaciekle walcz�c.
Nie by�o ucieczki. Gdy w ko�cu znalaz�a si� jakim� cudem na spokojniejszej
ulicy, by�a
bliska histerii. D�ugi czas sta�a nieruchomo, oparta o latarni�, oddychaj�c
g��boko i powoli
odzyskuj�c panowanie nad sob�. Potem posz�a w kierunku komisariatu.
Porucznik Miller by� troch� zm�czonym m�czyzn� w �rednim wieku, z twarz�
pooran� zmarszczkami. Czu� si� dosy� niezr�cznie w swej roli.
- Przepraszam, �e nie czeka�em na pani� na lotnisku - powiedzia� - ale ostatnio
ca�e
miasto szaleje. Przeszukali�my rzeczy pani matki i okaza�o si�, �e jest pani
jedyn� osob�,
kt�r� mogli�my zawiadomi�.
- Panie poruczniku, prosz� powiedzie� mi, co... co si� sta�o z moj� matk�?
- Pope�ni�a samob�jstwo. - Tracy poczu�a skurcz w �o��dku i wstrzyma�a oddech.
- To... to niemo�liwe. Po co mia�aby to robi�? Mia�a wszystko, co by�o jej
potrzebne
do �ycia, nic jej nie brakowa�o. - M�wi�a urywanymi zdaniami.
- Zostawi�a dla pani list.
Kostnica by�a ch�odna, oboj�tna, przera�aj�ca. Prowadzono j� d�ugim, bia�ym
korytarzem do pustej, sterylnej sali i nagle zauwa�y�a, �e sala nie by�a pusta.
By�a wype�niona
�mierci�. Jej �mierci�.
Ubrany na bia�o urz�dnik podszed� do �ciany, chwyci� co� podobnego do klamry i
wysun�� wielk� szuflad�.
- Chce pani zobaczy�?
�Nie! Nie chc� widzie� tego ch�odnego, bezw�adnego cia�a le��cego w skrzyni!�
Zapragn�a st�d odej��. Chcia�a cofn�� si� w czasie o kilka godzin, do chwili
gdy zabrzmia�
dzwonek. �Niechby to by� raczej prawdziwy alarm po�arowy, a nie telefon, nie
�mier� mojej
matki!� Zrobi�a kilka krok�w do przodu, ka�dy z nich sprawia� jej b�l. Utkwi�a
wzrok w
nieruchomych, zimnych zw�okach kobiety, kt�ra j� urodzi�a, kocha�a, karmi�a,
�mia�a si� do
niej. Pochyli�a si� i poca�owa�a matk� w policzek. Policzek by� ch�odny i
mi�kki.
- Och, mamo! - wyszepta�a. - Dlaczego? Dlaczego to zrobi�a�?
- Zostanie przeprowadzona sekcja - powiedzia� urz�dnik. - W przypadku
samob�jstwa
jest to konieczne.
W li�cie, kt�ry pozostawi�a Doris Whitney, nie by�o odpowiedzi.
Kochana Tracy.
Prosz� ci�, wybacz. Przegra�am i nie mog� by� dla ciebie ci�arem. Musia�am to
zrobi�. Kocham ci�. Mama
List by� zimny i pozbawiony tre�ci, tak jak cia�o, kt�re spoczywa�o w skrzyni.
Jeszcze tego popo�udnia rozpocz�a przygotowania do pogrzebu. Potem pojecha�a
taks�wk� do rodzinnego domu. Z oddali dobiega� harmider �wi�tuj�cych Mardi Gras,
jakby
jaka� dziwaczna muzyka.
Dom rodziny Whitney pochodzi� z czas�w wiktoria�skich i znajdowa� si� w osiedlu
nazywanym cz�sto Przedmie�cie. Jak wi�kszo�� dom�w w Nowym Orleanie by�
drewniany i
nie mia� piwnicy, poniewa� dzielnica le�a�a poni�ej poziomu morza.
Tracy wychowa�a si� w tym domu, wype�nionym mi�ymi, ciep�ymi wspomnieniami
dzieci�stwa. W ci�gu ostatniego roku ani razu nie zajrza�a tutaj, dlatego
prze�y�a szok, gdy
tu� przed wej�ciem ujrza�a wielk� tablic�: NA SPRZEDA�. NOWOORLEA�SKI ZARZ�D
NIERUCHOMO�CI I GRUNT�W. To by�o niemo�liwe. �Nigdy nie sprzedam tego starego
domu� - cz�sto powtarza�a matka. �Byli�my w nim tacy szcz�liwi�.
Pe�na jakiego� nieuchwytnego niepokoju przesz�a obok wielkiej magnolii rosn�cej
przy wej�ciu i podesz�a do drzwi frontowych. Mia�a klucz, kt�ry dosta�a jeszcze
w
dzieci�stwie od matki i nosi�a zawsze przy sobie - jak talizman. Przypomina� jej
o
bezpiecznym schronieniu, na kt�re zawsze mog�a liczy�. Otworzy�a drzwi i wesz�a
do �rodka.
Przez chwil� sta�a jak wryta. Pokoje by�y zupe�nie puste, ogo�ocone z mebli.
Wszystkie
pi�kne, stare przedmioty znikn�y. Dom wygl�da� jak pusta skorupa, cichy,
opuszczony przez
ludzi, kt�rzy kiedy� nape�niali go gwarem. Tracy biega�a od pokoju do pokoju,
coraz bardziej
zdziwiona. Dom wygl�da� tak jakby jaka� zaraza wymiot�a z niego wszystko, co
przypomina�o przesz�o��. Pobieg�a na g�r� i stan�a w drzwiach sypialni, kt�r�
zajmowa�a
przez wi�kszo�� �ycia. Pok�j zion�� ch�odem i pustk�. �Bo�e, co si� sta�o?�
Us�ysza�a d�wi�k
dzwonka na dole i na wp� przytomna zesz�a, �eby otworzy�.
W drzwiach sta� Otto Schmidt. Majster z warsztatu cz�ci samochodowych Whitneya
by� niem�odym ju� m�czyzn� o pomarszczonej twarzy, okropnie chudym, poza
wystaj�cym
brzuchem, kt�ry zdradza� sk�onno�ci do piwa. �ys� g�ow� okala� wianuszek
rozczochranych
w�os�w.
- Tracy - powiedzia� z silnym niemieckim akcentem. - S�ysza�em ju� wszystko. Nie
potrafi� wyrazi�, jak mi przykro. - Chwyci�a go za r�ce.
- Och, Otto. Ciesz� si�, �e ci� widz�. Wejd�, prosz�. - Wprowadzi�a go do
pustego
salonu. - Szkoda, �e nie ma tu na czym usi��� - powiedzia�a przepraszaj�cym
g�osem. - Czy
mo�esz usi��� na pod�odze?
- W porz�dku.
Usiedli naprzeciw siebie z oczami utkwionymi w pod�og�. Otto Schmidt pracowa� w
warsztacie, odk�d tylko Tracy si�ga�a pami�ci�. Wiedzia�a, jak bardzo ufa� mu
ojciec. Gdy
matka przej�a firm�, Schmidt pozosta� i pomaga� jej.
- Otto, nie rozumiem, co si� sta�o. Na policji m�wi�, �e matka pope�ni�a
samob�jstwo,
ale wiesz przecie�, �e nie mia�a powodu zabija� si�. - Nag�a my�l przysz�a jej
do g�owy. -
Przecie� nie by�a chora, prawda? Nie mia�a jakiej� strasznej...
- Nie, to nie by�o tak. Nie tak. - Unika� jej wzroku, w g�osie pobrzmiewa�a nuta
niedopowiedzenia.
- Ty wiesz, co to by�o, prawda? - zapyta�a powoli Tracy. Spojrza� na ni�
wilgotnymi,
niebieskimi oczami.
- Matka nie informowa�a pani o tym, co si� ostatnio dzia�o w firmie. Nie chcia�a
pani
martwi�. - Tracy zmarszczy�a czo�o.
- Martwi�? Czym? Prosz�, m�w dalej.
Otto z za�enowaniem zaciska� i rozwiera� d�onie.
- Czy s�ysza�a pani o cz�owieku nazwiskiem Romano? Joe Romano?
- Joe Romano? Nie. Dlaczego? - zamruga�a nerwowo.
- P� roku temu Romano skontaktowa� si� z pani matk� i o�wiadczy�, �e chce
wykupi�
firm�. Gdy odpowiedzia�a, �e nie jest zainteresowana sprzeda��, zaproponowa� jej
dziesi��
razy tyle, ile firma by�a warta. Nie mog�a odm�wi�. Bardzo si� cieszy�a. Chcia�a
zainwestowa� wszystkie pieni�dze w obligacje, maj�ce przynie�� taki doch�d, �e
obie
mog�yby�cie z tego �y� do ko�ca w dostatku. To mia�a by� niespodzianka dla pani.
Wszyscy
tak si� cieszyli. Od trzech lat mog�em by� ju� na emeryturze, ale nie chcia�em
opu�ci� pani
Doris, prawda? Ten Romano - Otto z trudem i nienawi�ci� wykrztusi� to nazwisko -
ten
Romano wyp�aci� niewielk� zaliczk�. Du�e pieni�dze, jak zapewnia�, mia�y przyj��
w
zesz�ym miesi�cu.
- Szybciej, Otto. Co si� sta�o? - Tracy przerwa�a mu niecierpliwie.
- Gdy Romano przej�� interes, zwolni� wszystkich i zast�pi� swoimi lud�mi. Potem
zniszczy� t� firm�. Wyprzeda� ca�y maj�tek i zam�wi� mn�stwo sprz�tu, za nic nie
p�ac�c.
Dostawcy nie niepokoili si�, bo s�dzili, �e maj� do czynienia z pani� Doris.
Kiedy w ko�cu
zacz�li dopomina� si� o pieni�dze, pani matka postanowi�a rozm�wi� si� z Romano.
O�wiadczy�, �e rozmy�li� si� i zwraca jej firm�. A przedsi�biorstwo by�o w�wczas
nie tylko
nie warte z�amanego centa, ale jeszcze zad�u�one na p� miliona dolar�w, kt�rych
matka nie
mog�a sp�aci�. Nie mogli�my z �on� patrze�, jak ona walczy�a o ocalenie tej
firmy. Ale nie
by�o rady. Zmusili j� do bankructwa. Zabrali wszystko - warsztaty, ten dom,
nawet jej
samoch�d.
- M�j Bo�e!
- To jeszcze nie wszystko. Prokurator okr�gowy wr�czy� pani matce oskar�enie o
defraudacj�, grozi� jej wi�zieniem. My�l�, �e to w�a�nie wtedy naprawd� umar�a.
W Tracy wszystko gotowa�o si� z bezsilnego gniewu. Lecz jedno, co mog�a zrobi�,
to
og�osi� prawd� - powiedzie� g�o�no, co ten cz�owiek zrobi� jej matce.
Stary majster pokiwa� g�ow�.
Joe Romano pracuje dla niejakiego Anthony�ego Orsatti. Orsatti rz�dzi Nowym
Orleanem. Dowiedzia�em si� potem, �e Romano post�pi� podobnie z innymi firmami.
Nawet
gdyby pani matka zaskar�y�a go w s�dzie, mog�y up�yn�� lata, zanim wszystko by
si�
wyja�ni�o. Poza tym nie mia�a pieni�dzy, �eby z nim walczy�.
- Dlaczego nic nie powiedzia�a? - By� to okrzyk wezbranego, bezsilnego b�lu.
- Pani matka by�a dumn� kobiet�. A zreszt�, c� mog�aby pani zrobi�? Na to, co
si�
sta�o, nie mo�na ju� nic poradzi�.
�Mylisz si� - pomy�la�a ze z�o�ci�.
- Chc� si� spotka� z tym Joe Romano. Gdzie on mieszka?
- Niech pani o nim zapomni. Nie ma pani poj�cia, jaki jest pot�ny -
odpowiedzia�
Schmidt oboj�tnie, z rezygnacj�.
- Gdzie on mieszka, Otto?
- Ma dom przy Jackson Square, ale to na nic si� nie zda, Tracy. Naprawd� nie ma
sensu z nim rozmawia�.
Nie odpowiedzia�a. Ogarnia�o j� uczucie dot�d zupe�nie nieznane: nienawi��. �Joe
Romano zap�aci za �mier� mojej matki� przyrzek�a sobie.
3
Potrzebowa�a czasu. Czasu na zastanowienie si�, na zaplanowanie nast�pnego
ruchu.
Nie mog�a wr�ci� do spl�drowanego domu, wi�c zamieszka�a w ma�ym hoteliku na
Magazine
Street, daleko od francuskiej dzielnicy, gdzie trwa�y jeszcze zwariowane parady.
Nie mia�a
baga�u i podejrzliwy urz�dnik hotelowy powiedzia�: - Musi pani zap�aci� z g�ry,
40 dolar�w
za noc.
Z pokoju zatelefonowa�a do Clarence�a Desmonda, by usprawiedliwi� sw�
kilkudniow� nieobecno�� w pracy. Szef nie da� po sobie pozna�, �e go to
zirytowa�o.
- Nie martw si� tym, Tracy - powiedzia�. - Znajd� ci jakie� zast�pstwo, dop�ki
nie
wr�cisz. - Mia� nadziej�, �e nie zapomni wspomnie� Charlesowi Stanhope o jego
wyrozu-
mia�o�ci.
Potem zadzwoni�a do Charlesa.
- Charles, kochanie...
- Gdzie, do diab�a, jeste�, Tracy? Mama szuka ci� od samego rana. Chcia�a
koniecznie
spotka� si� z tob� na lunchu. Macie mn�stwo spraw do om�wienia.
- Przepraszam ci�, kochanie. Jestem w Nowym Orleanie.
- Gdzie? Co ty robisz w Nowym Orleanie?
- Moja matka... umar�a. - S�owa uwi�z�y jej w krtani.
- Och. - Ton g�osu Charlesa zmieni� si� natychmiast. - Przykro mi, Tracy. To
musia�o
sta� si� nagle. By�a do�� m�oda, prawda?
�By�a bardzo m�oda� - pomy�la�a. G�o�no odpowiedzia�a:
- Tak. Tak, by�a m�oda.
- Ale co si� sta�o? Z tob� wszystko w porz�dku?
Jako� nie potrafi�a przem�c si� i powiedzie� Charlesowi o samob�jstwie. Pragn�a
desperacko wykrzycze� ca�� t� straszliw� histori� o krzywdzie wyrz�dzonej jej
matce i o
swoim nieszcz�ciu, ale ugryz�a si� w j�zyk. �To m�j problem - pomy�la�a. - Nie
mog�
zrzuca� na kogo� tego ci�aru�.
- Wszystko w porz�dku. Nie martw si� kochanie - powiedzia�a.
- Czy chcesz, �ebym przyjecha� do ciebie, Tracy?
- Nie, dzi�kuj�. Poradz� sobie sama. Jutro pochowam mam�. W poniedzia�ek b�d� z
powrotem w Filadelfii.
Od�o�y�a s�uchawk� i po�o�y�a si� na ��ku hotelowym, na pr�no usi�uj�c skupi�
my�li. Policzy�a kolorowe p�ytki d�wi�koch�onne na suficie. �Raz... dwa...
trzy... Romano...
cztery... pi��... Joe Romano... sze��... siedem... On zap�aci za wszystko�. Nie
mia�a planu.
Wiedzia�a tylko, �e nie pu�ci p�azem Joemu Romano tego, co jej zrobi�, �e
znajdzie jaki�
spos�b, by pom�ci� swoj� matk�.
Wysz�a z hotelu p�nym popo�udniem i ruszy�a przed siebie po Canal Street.
Przystan�a przed drzwiami lombardu. Trupio blady m�czyzna o oczach
podmalowanych
staromodnym zielonym tuszem siedzia� w ma�ym okienku za lad�.
- Pani sobie �yczy�
- Chc�... chc� kupi� pistolet.
- Jaki rodzaj pistoletu? - Pan wie... rewolwer.
- Trzydziestkadw�jka, czterdziestkapi�tka, czy inny?
- Trzydz�estkadw�jka wystarczy. - Tracy nigdy nie widzia�a pistoletu.
- Mam tu ma�e cacko, Smith and Wesson kaliber trzydzie�ci dwa za dwie�cie
dwadzie�cia pi�� dolar�w lub Charter Arms za sto pi��dziesi�t dziewi��, te�
trzydziestkadw�jka.
- Nie ma pan czego� ta�szego? - Nie mia�a ze sob� wiele got�wki.
- Ta�sze s� proce. - Wzruszy� ramionami. - Co� pani powiem: dam
trzydziestk�dw�jk�
za sto pi��dziesi�t i do�o�� jeszcze paczk� naboi.
Tracy patrzy�a za nim, gdy podszed� do arsena�u roz�o�onego na stoj�cym w g��bi
sklepu stole i wybra� pistolet. Po�o�y� go na ladzie.
- Umie pani si� tym pos�ugiwa�?
- Naciska si� spust i... - Chrz�kn��.
- Chce pani zobaczy� jak si� go �aduje?
Chcia�a powiedzie�, �e nie, �e nie ma zamiaru u�ywa� broni, �e chce tylko kogo�
postraszy�, ale zrozumia�a, jak g�upio by to zabrzmia�o.
- Tak, prosz�. - Przygl�da�a si�, gdy �adowa� kule do magazynka. - Dzi�kuj�. -
Si�gn�a do portmonetki i przeliczy�a pieni�dze.
- Potrzebuj� pani nazwisko i adres do kartoteki policyjnej. - Tego nie
przewidzia�a.
Gro�enie Joemu Romano broni� by�o aktem kryminalnym. �Ale to on jest
kryminalist�, nie
ja�.
Zielony tusz dodawa� oczom patrz�cego na ni� cz�owieka zgni�o��tego koloru.
- Pani nazwisko?
- Smith. Joan Smith. - Zanotowa� co� na kartce.
- Adres?
- Dowman Road. 3020 Dowman Road. Nie podnosz�c g�owy, odmrukn��:
- Nie ma adresu 3020 Dowman Road. To by wypad�o gdzie� na �rodku rzeki.
Przerobimy to na 5020. - Podsun�� jej kwit. Podpisa�a: Joan Smith.
- Czy to ju� wszystko?
- Tak. - Ostro�nie podsun�� pistolet przez okienko. Tracy obejrza�a go, szybko
wsun�a do torebki, odwr�ci�a si� i opu�ci�a sklep prawie biegiem.
- Halo, panienko! - krzykn�� za ni� sprzedawca. - Pistolet jest nabity!
Jackson Square jest sporym placem usytuowanym w centrum Dzielnicy Francuskiej ze
wspania�� Katedr� �wi�tego Ludwika, g�ruj�c� nad nim jak r�ka Opatrzno�ci.
Pi�kne stare
domy i posiad�o�ci przy placu odgrodzone s� od gwaru miasta wysokim �ywop�otem i
wdzi�cznymi drzewami magnolii. W jednym z tych dom�w mieszka� Joe Romano.
Tracy poczeka�a do zmroku, zanim wysz�a. Wrzaskliwe parady przenios�y si� ju� na
Chartres Street, ale w oddali s�ysza�a jeszcze echa pandemonium, kt�re niedawno
wci�gn�o
j� w sw�j wir.
Sta�a w cieniu, obserwuj�c dom, czuj�c w torebce ci�ar na�adowanej broni. Plan,
kt�ry opracowa�a, by� prosty. Zamierza�a porozmawia� z Joe Romano, za��da� od
niego
oczyszczenia jej matki z ha�by. Je�li odm�wi - zagrozi mu pistoletem i zmusi do
napisania
zeznania. Zaniesie je do porucznika Millera, a ten aresztuje Romano i jej matka
b�dzie
pomszczona. Pragn�a desperacko mie� przy sobie Charlesa, ale lepiej by�o zrobi�
to samej.
Charles musi by� trzymany z dala od tego. Opowie mu wszystko, gdy sprawa b�dzie
sko�czona, a Joe Romano znajdzie si� za kratkami, czyli tam, gdzie by�o jego
miejsce. Zbli�a�
si� jaki� przechodzie�. Poczeka�a a� przeszed� i ulica opustosza�a.
Podesz�a do drzwi i nacisn�a dzwonek. Nie by�o odpowiedzi. �Siedzi pewnie
gdzie�
na jakim� prywatnym balu wydanym z okazji Mardi Gras. Ale ja poczekam -
pomy�la�a
Tracy. - Poczekam a� wr�ci do domu�.
Nagle na ganku rozb�ys�o �wiat�o, drzwi domu otworzy�y si� i stan�� w nich jaki�
m�czyzna. Jego wygl�d zadziwi� Tracy. Spodziewa�a si� z�owrogiej, napi�tnowanej
nienawi�ci� twarzy bandyty i zbrodniarza. Tymczasem znalaz�a si� naprzeciw
m�czyzny o
ujmuj�cym wygl�dzie, kt�rego �atwo by�o wzi�� za profesora jakiego�
uniwersytetu. Mia�
niski, przyjemny g�os.
- Witam pani�. Czym mog� s�u�y�?
- Czy pan Joseph Romano? - Jej g�os dr�a�.
- Tak. Czego pani sobie �yczy? - Mia� swobodny, przyjacielski spos�b bycia. �Nic
dziwnego, �e moja matka da�a si� oszuka� temu cz�owiekowi� - pomy�la�a.
- Ja... chcia�abym z panem porozmawia�, panie Romano. Przygl�da� si� jej przez
chwil�.
- Oczywi�cie. Prosz� wej��.
Tracy wesz�a do salonu wype�nionego pi�knymi, wypolerowanymi stylowymi
meblami. Josephowi Romano dobrze si� powodzi�o. �Dzi�ki pieni�dzom mojej matki�
-
pomy�la�a z gorycz�.
- W�a�nie chcia�em przygotowa� sobie drinka. Co pani lubi?
- Nic.
- Co pani� do mnie sprowadza, pani... - Spojrza� na ni� z zaciekawieniem.
- Tracy Whitney. Jestem c�rk� Doris Whitney. - Wpatrywa� si� w ni� t�po przez
chwil�, potem b�ysk zrozumienia pojawi� si� w jego oczach.
- Aha. Tak. S�ysza�em o pani matce. Przykra historia. �Przykra historia!�
Doprowadzi�
matk� do samob�jstwa, a teraz kwituje to uwag�: �Przykra historia!�
- Panie Romano, prokurator okr�gowy twierdzi, �e moja matka winna jest
defraudacji.
Pan wie, �e to nieprawda. Chc�, �eby pan pom�g� mi przywr�ci� jej dobre imi�.
- Nigdy nie rozmawiam o biznesie w czasie Mardi Gras. To jest sprzeczne z moj�
religi�. - Wzruszy� ramionami. Podszed� do barku i zacz�� miesza� napoje. -
My�l�, �e dobrze
pani zrobi, je�li wypije pani drinka.
Nie pozostawia� jej wyboru. Otworzy�a torebk� i wyj�a pistolet. Wycelowa�a w
niego.
- Powiem panu, co mi dobrze zrobi, panie Romano. Je�li pan wyjawi publicznie, co
zrobi� mojej matce. - Joseph Romano odwr�ci� si� i zobaczy� rewolwer.
- Niech pani to lepiej od�o�y, panno Whitney. Mo�e wystrzeli�.
- Wystrzeli, je�li nie zrobi pan dok�adnie tego, co m�wi�. Usi�dzie pan i
napisze, jak
ograbi� pan i zniszczy� firm�, doprowadzi� j� do bankructwa i zmusi� moj� matk�
do
samob�jstwa.
Obserwowa� j� uwa�nie, w jego ciemnych oczach by�a czujno�� i skupienie.
-