5498

Szczegóły
Tytuł 5498
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5498 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5498 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5498 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

SIDNEY SHELDON Gdy nadejdzie jutro Dla Barry�ego z mi�o�ci� KSI�GA PIERWSZA l Nowy Orlean Czwartek, 20 lutego - 23.00 Rozbiera�a si� powoli, sennie. Potem wybra�a jasnoczerwony szlafrok, �eby nie by�o wida� krwi. Doris Whitney rzuci�a ostatnie spojrzenie na swoj� sypialni�, aby upewni� si�, �e pok�j, kt�ry sta� si� jej tak drogi przez ostatnie trzydzie�ci lat, jest schludny i czysty. Otworzy�a szuflad� stolika i ostro�nie wyj�a pistolet. By� czarny, b�yszcz�cy i przera�aj�co zimny w dotyku. Po�o�y�a go obok telefonu i wykr�ci�a numer c�rki w Filadelfii. Nas�uchiwa�a odleg�ego brz�czenia w s�uchawce. A potem rozleg�o si� mi�kkie: - Halo? - Tracy... Zdaje mi si�, �e s�ysz� tw�j g�os, c�reczko. - Wspania�a niespodzianka, mamo. - Chyba ci� nie obudzi�am? - Nie. Czyta�am. W�a�nie k�ad�am si� spa�. Chcieli�my z Charlesem wyj�� gdzie� na obiad, ale pogoda jest okropna. Wci�� �nieg z deszczem. A co u ciebie? �Bo�e, rozmawiamy sobie o pogodzie - pomy�la�a Doris Whitney - kiedy jest tyle spraw, o kt�rych chc� jej powiedzie�. I nie mog�...� - Mamo, jeste� tam jeszcze? Doris Whitney wyjrza�a przez okno. Pada. Pomy�la�a: �Jak to si� dziwnie sk�ada. Niczym u Hitchcocka�. - Co to za ha�as? - zapyta�a Tracy. �Piorun�. Pogr��ona w rozmy�laniach, Doris nie s�ysza�a grzmotu. W Nowym Orleanie by�a burza. �Opady ci�g�e - m�wi� spiker w TV - w Nowym Orleanie b�dzie 18 stopni. Wieczorem deszcz przechodz�cy w lokalne burze. Nie zapomnijcie parasoli�. Lecz ona nie potrzebuje parasola. - To piorun, Tracy. - Zdoby�a si� na odrobin� weso�o�ci w g�osie. - Powiedz, co nowego w Filadelfii. - Czuj� si� jak ksi�niczka z bajki, mamo - odpowiedzia�a Tracy. - Nie mia�am nigdy poj�cia, �e mo�na by� tak szcz�liw�. Jutro wieczorem spotykam rodzic�w Charlesa. - Zni�y�a g�os, jakby sk�ada�a publiczne o�wiadczenie. - Rodzina Stanhope z Chestnut Hill - westchn�a - to prawie instytucja. Mam straszn� trem� przed spotkaniem z nimi. - Nie martw si�, kochanie. Polubi� ci�. - Charles m�wi, �e to nie ma znaczenia. On mnie kocha. A ja go uwielbiam. Nie mog� si� doczeka�, kiedy go poznasz. Jest fantastyczny. - Na pewno. - Nigdy nie spotka si� z Charlesem. Nigdy nie przytuli wnuka. �Nie. Nie wolno mi o tym my�le�. - Czy on wie, jaki jest szcz�liwy, �e ma ciebie, c�reczko? - Powtarzam mu to - za�mia�a si� Tracy. - Ale ju� dosy� o mnie. Powiedz mi, co s�ycha� u ciebie. Jak si� czujesz? �Ma pani ko�skie zdrowie, Doris - m�wi� doktor Rush. - Do�yje pani setki z ok�adem�. Drobna ironia losu. - Czyje si� wspaniale. �Gdy z tob� rozmawiam�. - Czy masz ju� ch�opca? - dopytywa�a si� Tracy. Od chwili �mierci ojca Tracy, co sta�o si� pi�� lat temu, Doris Whitney, mimo zach�ty ze strony c�rki, nawet nie pomy�la�a o innym m�czy�nie. - �adnych ch�opc�w. - Zmieni�a temat. - Jak tam twoja praca? Ci�gle najlepsza na �wiecie? - Uwielbiam j�. Charles zgodzi� si�, �ebym pracowa�a po �lubie. - To wspaniale, moje dziecko. Ten Charles wygl�da na ca�kiem przyzwoitego go�cia. - I jest nim, mamo. Sama zobaczysz. Rozleg� si� trzask pioruna, niczym podpowiedz zza sceny. Ju� czas. Teraz nic nie mo�na powiedzie�, opr�cz ostatniego �Do widzenia�. - Do widzenia, moje dziecko. - G�os Doris brzmia� spokojnie. - Zobaczymy si� na �lubie, mamo. Zadzwoni� do ciebie, jak tylko ustalimy dat�. - Tak. - Jeszcze co� trzeba by�o powiedzie�, mimo wszystko. - Kocham ci� bardzo, bardzo, c�reczko. Doris Whitney powoli od�o�y�a s�uchawk�. Wzi�a pistolet. Tylko w jeden spos�b mo�na to zrobi�. Szybko. Unios�a pistolet do skroni i poci�gn�a spust. 2 Filadelfia Pi�tek, 21 lutego - 8.00 Tracy Whitney wysz�a z korytarza swojego budynku na szar�, zalan� deszczem ulice. Deszcz ze �niegiem pada� na eleganckie limuzyny prowadzone po Market Street przez szofer�w w uniformach i na opuszczone domy o oknach zabitych deskami, st�oczone jeden przy drugim w slumsach p�nocnej Filadelfii. Omywa� karoserie samochod�w i zlepia� w mo- kr� papk� �mieci pi�trz�ce si� wysoko przed rz�dami zaniedbanych dom�w. Tracy Whitney sz�a do pracy. Kroczy�a �wawo przez Chestnut Street w kierunku banku, ze wszystkich si� powstrzymuj�c si� od �piewania na ca�e gard�o. By�a ubrana w jasno��ty p�aszcz przeciwdeszczowy, botki i ��ty nieprzemakalny kapelusz, pod kt�rym z trudem mie�ci�y si� jej l�ni�ce, kasztanowe w�osy. Mia�a oko�o dwudziestu pi�ciu lat, �yw�, inteligentn� twarz, pe�ne, zmys�owe usta, b�yszcz�ce oczy, kt�rych odcie� waha� si� pomi�dzy soczyst�, le�n� zieleni� a ciemnozielonym nefrytem, i szczup��, wysportowan� sylwetk�. Odcie� jej sk�ry zmienia� si� od przejrzystej bieli do ciemnej r�owo�ci, zale�nie od tego, czy Tracy by�a gniewna, zm�czona, czy podniecona. Jej matka kiedy� powiedzia�a: �Naprawd�, dziecko, czasami ci� nie poznaj�. Masz w sobie wszystkie kolory t�czy�. Teraz, gdy sz�a ulic�, przechodnie mimo woli u�miechali si� zazdroszcz�c dziewczynie szcz�cia, kt�re promieniowa�o z jej twarzy. Tracy tak�e odpowiada�a im u�miechem. �Czy mo�e by� kto� r�wnie szcz�liwy? - my�la�a. - Wychodz� za m�� za cz�owieka, kt�rego kocham i b�d� mia�a z nim dziecko. Czego mo�na chcie� wi�cej?� Zbli�aj�c si� do banku, spojrza�a na zegarek. �sma dwadzie�cia. Do otwarcia drzwi filadelfijskiego Banku Pewno�ci i Zaufania pozostawa�o jeszcze dziesi�� minut, ale Clarence Desmond - wiceprezes do spraw transakcji zagranicznych - ju� teraz wy��cza� zewn�trzny alarm i otwiera� zamki. Tracy lubi�a przygl�da� si� porannemu rytua�owi. Sta�a w deszczu, patrz�c, jak Desmond wchodzi� do banku, zamykaj�c drzwi na klucz. Banki na ca�ym �wiecie stosuj� tajne procedury bezpiecze�stwa, a Bank Pewno�ci i Zaufania nie by� wyj�tkiem. Procedura by�a niezmienna, opr�cz sygna�u niebezpiecze�stwa, kt�ry zmieniano co tydzie�. W tym tygodniu sygna�em by�a na wp� opuszczona wenecka �aluzja, oznaczaj�ca dla pracownik�w patrz�cych z zewn�trz, �e Desmond sprawdza, czy przypadkiem w pomieszczeniach banku nie ukryli si� terrory�ci, czyhaj�cy na zak�adnik�w. Clarence Desmond sprawdza� toalety, magazyn przedmiot�w warto�ciowych, skarbiec i rejon przechowalni depozyt�w. Dopiero gdy nabra� pewno�ci, �e nie by�o nikogo, �aluzja wenecka podnosi�a si� na znak, �e wszystko jest w porz�dku. G��wna ksi�gowa wchodzi�a zawsze pierwsza. Sta�a ko�o centralnego urz�dzenia alarmowego dop�ki wszyscy pracownicy nie weszli, a potem zamyka�a za nimi drzwi. Dok�adnie o �smej trzydzie�ci Tracy Whitney razem ze wszystkimi pracownikami wesz�a do bogato ozdobionego holu. Zdj�a p�aszcz przeciwdeszczowy, kapelusz i botki, nas�uchuj�c ze skrywan� weso�o�ci� narzeka� na okropn� pogod�. - Przekl�ty wiatr porwa� mi parasolk� - skar�y� si� kto�. - Przemok�em do suchej nitki. - Widzia�em dwie kaczki p�ywaj�ce po Market Street - �artowa� naczelny kasjer. - W radio m�wili, �e czeka nas jeszcze jeden taki dzie�. Wol� Floryd�. Tracy, �miej�c si�, zacz�a pracowa�. Jej zaj�cie polega�o na nadzorowaniu przyjmowania i nadawania telegraficznych przekaz�w mi�dzynarodowych. Do niedawna obs�uga got�wkowych przekaz�w telegraficznych mi�dzy pa�stwami by�a powolnym, pracoch�onnym procesem, wymagaj�cym wype�niania wielu formularzy i zale�nym od wielu krajowych i mi�dzynarodowych s�u�b pocztowych. Komputery radykalnie zmieni�y sytuacj� i ogromne sumy pieni�dzy mo�na by�o teraz przekazywa� b�yskawicznie, za pomoc� kilku klawiszy. Zadanie Tracy polega�o na przyjmowaniu przekaz�w, kt�re nadesz�y w nocy i bie��cych, a tak�e przyjmowaniu nowych, do innych bank�w. Wszystkie transakcje oznaczone by�y specjalnym kodem, kt�ry regularnie zmieniano. Mia�o to na celu uniemo�- liwienie dost�pu do danych osobom postronnym. Codziennie miliony elektronicznych dolar�w przechodzi�y przez r�ce Tracy. By�o to ze wszech miar fascynuj�ce: czuwa� nad arteriami od�ywiaj�cymi przedsi�wzi�cia przemys�owe na ca�ym �wiecie, i do chwili, gdy wkroczy� w jej �ycie Charles, nie istnia�o dla niej nic poza prac� bankow�. Filadelfijski Bank Pewno�ci i Zaufania by� du�ym o�rodkiem obrot�w mi�dzynarodowych. Podczas lunchu Tracy dowiadywa�a si� o transakcjach dokonywanych ka�dego ranka przez swoich koleg�w. By�y to pasjonuj�ce rozmowy. Deborah, g��wna ksi�gowa, o�wiadczy�a: - W�a�nie udzielili�my Turcji sto milion�w dolar�w po�yczki syndykatowej. Mae Trenton, sekretarka wiceprezesa banku, informowa�a konfidencjonalnie: - Dzi� rano na zebraniu zarz�du uchwalono nowe u�atwienia kredytowe dla Peru. B�dzie tego ponad pi�� milion�w dolar�w. John Creighton, stary bankowy bigot, dodawa�: - Chyba w ko�cu zaakceptuj� pi��dziesi�t milion�w na pomoc dla Meksyku. Ci �mierdziele nie s� warci z�amanego centa. - Ciekawe - m�wi�a Tracy w zamy�leniu - �e kraje, kt�re atakuj� Ameryk� za nadmierny komercjalizm, zawsze pierwsze wyci�gaj� r�k� do po�yczki. To w�a�nie by�o powodem jej pierwszej sprzeczki z Charlesem. Po raz pierwszy spotkali si� na sympozjum finansist�w, gdzie Charles Stanhope by� zaproszonym go�ciem. Kierowa� przedsi�biorstwem kredytuj�cym inwestycje, za�o�onym jeszcze przez jego dziadka, a jego firma prowadzi�a wsp�lne przedsi�wzi�cia z bankiem Tracy. Po wys�uchaniu przem�wienia Charlesa Tracy �ywo zaprotestowa�a przeciwko jego analizie zdolno�ci kraj�w Trzeciego �wiata do sp�acenia miliardowych po�yczek udzielonych im przez �wiatowe banki komercyjne i rz�dy zachodnie. Charlesa z pocz�tku rozbawi�y, a potem zaintrygowa�y pe�ne pasji argumenty m�odej, pi�knej dziewczyny. Dyskusja przeci�gn�a si� do obiadu, na kt�ry poszli do starej restauracji introligator�w. W pierwszej chwili s�ynny Charles Stanhope III nie wywar� na Tracy ol�niewaj�cego wra�enia, mimo i� wi�kszo�� jej kole�anek uwa�a�a go za najbardziej po��dan� zdobycz w Filadelfii. Mia� trzydzie�ci pi�� lat, by� bogatym, zadowolonym z �ycia cz�onkiem jednego z najstarszych filadelfijskich rod�w. Metr osiemdziesi�t wzrostu, rzedn�ce, jasno��te w�osy, piwne oczy i maniery pedanta czyni�y go w jej oczach typem nudnego milionera. Jakby czytaj�c w jej my�lach, Charles przechyli� si� przez st� i szepn��: - M�j ojciec jest pewny, �e oddali mu w szpitalu niew�a�ciwe dziecko. - Co takiego? - Jestem reliktem z dawnej epoki. Nie wierz�, �e pieni�dze s� jedynym i niezast�pionym celem �ycia. Ale pami�taj: nigdy nie powtarzaj tego mojemu ojcu. By� tak ujmuj�co bezpretensjonalny, �e Tracy od razu poczu�a do niego sympati�. �Ciekawe, co by si� sta�o, gdybym wysz�a za kogo� takiego jak on - cz�owieka z towarzystwa�. Jej ojciec po�wi�ci� wi�kszo�� �ycia na stworzenie przedsi�biorstwa, kt�re dla Stanhope��w by�oby nic nie znacz�cym warsztacikiem. �Stanhope�owie nie maj� nic wsp�lnego z Whitneyami - my�la�a. - Nigdy si� nie po��cz�. S� jak woda i oliwa. Stanhope�owie to oliwa. W�a�ciwie za kim ja tak szalej�, jak wariatka? Trzeba zachowa� godno��. M�czyzna zaprasza mnie na obiad, a ja od razu marz� o ma��e�stwie. Prawdopodobnie ju� nigdy si� nie zobaczymy�. Na po�egnanie Charles rzek� mimochodem: - Mam nadziej�, �e spotkamy si� jutro na obiedzie...? Filadelfia jest ol�niewaj�cym nagromadzeniem rozrywek i zabaw. W sobotnie wieczory Tracy chodzi�a z Charlesem na przedstawienia baletowe lub do filharmonii na koncerty s�awnego Riccardo Muti i orkiestry filadelfijskiej. W dni powszednie w��czyli si� po Nowym Rynku albo zwiedzali unikatowy zesp� sklep�w na Society Hill. Jedli steki serowe przy stoliku pod go�ym niebem w �Geno�, obiady w �Cafe Royal� - jednej z najbardziej ekskluzywnych restauracji w Filadelfii. Zakupy robili na placu Head House, a potem w�drowali po salach Filadelfijskiego Muzeum Sztuki i Muzeum Rodina. Tracy przystan�a przed statu� �My�liciela�. Spojrza�a ukradkiem na Charlesa i roze�mia�a si�: - To ty! Charles nie interesowa� si� sportem, ale Tracy uwielbia�a �wiczenia, wi�c ka�dego niedzielnego poranka uprawia�a jogging wzd�u� West River Drive lub na promenadzie okalaj�cej wybrze�e Schuykill. Zapisa�a si� na sobotnie popo�udniowe kursy t�ai chi ch�uan, a po godzinnym treningu, wyczerpana ale szcz�liwa, odwiedza�a Charlesa w jego mieszkaniu. By� wytrawnym kucharzem i s�yn�� ze swoich wyszukanych gust�w. Uwielbia� przygotowywa� dla Tracy i dla siebie tak egzotyczne dania, jak maroka�ska bistilla i guo bu li, knedle rodem z p�nocnych Chin, a czasami tahine de poulet au citron. Charles by� najbardziej pedantycznym cz�owiekiem, jakiego Tracy kiedykolwiek spotka�a. Pewnego razu gdy sp�ni�a si� pi�tna�cie minut na obiadow� randk�, mia�a z tego powodu zepsuty ca�y wiecz�r. Po tym incydencie uroczy�cie poprzysi�g�a sobie punktualno��. Nie mia�a wcze�niej wielu do�wiadcze� seksualnych, ale od razu spostrzeg�a, �e Charles zachowywa� si� w tych sprawach podobnie jak we wszystkich innych: skrupulatnie i bardzo pedantycznie. Kiedy� postanowi�a odej�� od ustalonych rytua��w ��kowych; zachowa�a si� �mia�o i niekonwencjonalnie, przyprawiaj�c Charlesa o taki wstrz�s, �e w tajemnicy pos�dzi�a go o pewien rodzaj dewiacji seksualnej. Ci��a przysz�a niespodziewanie i, gdy ju� nie by�o co do niej w�tpliwo�ci, Tracy poczu�a lekki niepok�j. Charles dotychczas nie porusza� kwestii ma��e�stwa, a perspektywa wymuszonego �lubu nie by�a zbyt zach�caj�ca. Nie wiedzia�a, czy powinna bra� pod uwag� mo�liwo�� zabiegu - my�l o takim rozwi�zaniu sprawy tak�e sprawia�a jej b�l. Lecz czy potrafi wychowywa� dziecko bez pomocy ojca i czy b�dzie to w porz�dku wobec samego dziecka? Pewnego wieczoru, po obiedzie, postanowi�a podzieli� si� z Charlesem swoimi obawami. Przygotowa�a mu w swoim mieszkaniu cassoulet, ale by�a tak przej�ta, �e przypali�a danie. Gdy stawia�a przed nim przypalone mi�so z fasol�, ca�a starannie u�o�ona przemowa wylecia�a jej z g�owy. Ledwo zdo�a�a wyj�ka�: - Tak mi przykro, Charles. Jestem w ci��y. - Zapad�a niezno�nie d�uga cisza i gdy ju� chcia�a co� doda�, Charles odpowiedzia�: - Naturalnie we�miemy �lub. - Poczu�a nieopisan� ulg�. - Nie chc�, �eby� my�la�, �e ja... Nie musisz si� ze mn� �eni�, wiesz... - Podni�s� r�k� i przerwa�: - Chc� si� z tob� o�eni�, Tracy. B�dziesz wspania�� �on�. - Po namy�le doda� powoli: - C�, m�j ojciec i matka b�d� oczywi�cie troch� zaskoczeni. Roze�mia� si� i poca�owa� j�. Tracy nie�mia�o zapyta�a: - B�d� zaskoczeni? Charles westchn��: - Kochanie, wydaje mi si�, �e niezupe�nie zdajesz sobie spraw� z tego, w co si� pakujesz. Stanhope�owie zawsze ��cz� si� - wybacz, �e u�yj� cudzys�owu - w obr�bie ich w�asnej sfery. Filadelfijskiej �mietanki towarzyskiej. - Poza tym ju� ci wybrali �on� - odgad�a Tracy. Charles wzi�� j� w ramiona. - To nie ma znaczenia, Tracy. Liczy si� tylko to, kogo ja wybieram. P�jdziemy na obiad z mam� i tat� w przysz�y pi�tek. Czas, �eby� ich pozna�a. Za pi�� dziewi�ta. Tracy u�wiadomi�a sobie r�nic� w nat�eniu ha�asu w banku. Pracownicy zachowywali si� g�o�niej, poruszali si� troch� szybciej. Dok�adnie za pi�� minut drzwi banku otworz� si�, do tego czasu wszyscy musieli by� gotowi. Przez szyb� frontow� obserwowa�a klient�w czekaj�cych w d�ugiej kolejce na chodniku, w deszczu. Stra�nik bankowy ko�czy� rozdzielanie czystych formularzy depozytowych; uk�ada� je na metalowych tackach na sze�ciu sto�ach ustawionych wzd�u� centralnego korytarza banku. Stali klienci otrzymywali kwity depozytowe znaczone na odwrocie indywidualnym kodem magnetycznym. Dzi�ki temu za ka�dym razem, gdy oddawali co� do depozytu, komputer automatycznie przydziela� kwit do odpowiedniego konta. Ale najcz�ciej przychodzili bez swoich kwit�w depozytowych i musieli wype�nia� czyste formularze. Stra�nik spogl�da� na zegar �cienny; gdy wskaz�wka godzinowa stan�a na dziewi�tce - podszed� do drzwi i ceremonialnie je otworzy�. Rozpocz�� si� nowy dzie� pracy. Przez kilka nast�pnych godzin Tracy by�a tak poch�oni�ta prac� przy komputerze, �e nie potrafi�a my�le� o niczym innym. Ka�d� przesy�k� musia�a dwukrotnie sprawdzi�, by upewni� si�, czy by�a prawid�owo zakodowana. Gdy konto mia�o zosta� obci��one rachunkiem, wprowadza�a do komputera jego numer, wysoko�� kwoty i kod banku, dla kt�rego pieni�dze by�y przeznaczone. Ka�dy bank mia� sw�j indywidualny numer kodowy; numery te znajdowa�y si� w specjalnym poufnym katalogu, zawieraj�cym kody wszystkich wa�niejszych bank�w na �wiecie. Ranek up�yn�� szybko. W przerwie na lunch Tracy zamierza�a p�j�� do fryzjera, wizyt� t� zam�wi�a znacznie wcze�niej u Larry�ego Stella Botte. By�o to kosztowne, ale konieczne; chcia�a �eby rodzice Charlesa ocenili j� jak najlepiej. �Musz� si� stara�, �eby mnie polubili. To niewa�ne, kogo dla niego wybrali - my�la�a Tracy - skoro �adna kobieta nie uszcz�liwi Charlesa tak jak ja�. O pierwszej, gdy ubiera�a si� do wyj�cia, Clarence Desmond wezwa� j� do swojego biura. Wygl�da� jak pos�g wysokiego urz�dnika. Gdyby bank wykorzystywa� reklamy telewizyjne - m�g�by sam wystarczy� za ca�� kampani�. Ubrany troch� staromodnie, roztacza� wok� siebie atmosfer� konserwatywnego, solidnego zaufania. Wygl�da� na cz�owieka, kt�remu mo�na wierzy�. - Usi�d�, Tracy - powiedzia�. Zawsze chwali� si�, �e zna imiona wszystkich pracownik�w. - Leje jak z cebra, prawda? - Tak. - No w�a�nie. Ale ludzie musz� chodzi� do bank�w. � Zu�y� ju� chyba ca�y sw�j repertuar. Przechyli� si� nad biurkiem. - Podobno jeste� zar�czona z Charlesem Stanhope i wkr�tce si� pobieracie. Tracy by�a zaskoczona. - Przecie� nikomu o tym nie m�wili�my. W jaki spos�b...? - Desmond u�miechn�� si�. - Wszystko co robi� Stanhope�owie jest bardzo tajemnicze. Ciesz� si� ogromnie. My�l�, �e kiedy�, mimo wszystko, powr�cisz do nas. Oczywi�cie po miodowym miesi�cu. Nie mo�emy pozwoli� sobie na strat� najwarto�ciowszej pracowniczki. - Rozmawiali�my o tym z Charlesem i zgodzili�my si�, �e b�dzie lepiej, je�li nie zrezygnuj� z pracy. Desmond roze�mia� si�, zadowolony. Satnhope and Sons by� jednym z najpowa�niejszych bank�w kredytowych w Filadelfii. Wsp�praca z nim mia�a by� dla niego niez�� gratk�. Pochyli� si� na krze�le. - Gdy wr�cisz z podr�y po�lubnej, b�dzie czeka� na ciebie awans i podwy�ka. - Och jak cudownie. Dzi�kuj�! - Dobrze wiedzia�a, �e by�o to zas�u�one wyr�nienie i poczu�a si� dumna. Pragn�a natychmiast podzieli� si� t� nowin� z Charlesem. Mia�a wra�enie, �e wszyscy bogowie greccy zm�wili si�, �eby obdarzy� j� szcz�ciem. Rezydencja Stanhope��w by�a imponuj�cym starym domem przy placu Rittenhouse. Tracy cz�sto go mija�a. Dom ten by� jednym z najwa�niejszych budynk�w miasta. �Teraz - my�la�a - stanie si� cz�ci� mojego �ycia�. Czu�a si� niewyra�nie. Jej wspania�e uczesanie by�o troch� zdeformowane przez wilgo� i m�awk�. Cztery razy zmienia�a sukienk�. Czy ubra� si� zwyczajnie, czy od�wi�tnie? Mia�a sukienk� Yves Saint Laurenta, kt�r� kiedy�, po d�ugim oszcz�dzaniu, kupi�a w salonie Wanamakera. �Je�li j� w�o��, powiedz�, �e jestem ekstrawagancka. Z drugiej strony, je�li ubior� si� w zwyk�e ciuchy z Post Hornu, pomy�l�, �e �eni� syna z przyb��d�. W�a�ciwie i tak to pomy�l�, bez wzgl�du na to, co na siebie w�o��. W ko�cu podj�a decyzj�. Ubra�a si� w prost�, szar�, we�nian� sp�dnic� i bia�� jedwabn� bluzk�. Na szyi zawiesi�a cienki z�oty �a�cuszek, kt�ry matka przys�a�a jej na ostatni� Gwiazdk�. Drzwi otworzy� lokaj w liberii. - Dobry wiecz�r, panno Whitney. - �Lokaj zna moje nazwisko. Czy to dobry znak? A mo�e z�y?� - Pozwoli pani, �e wezm� p�aszcz? - Z p�aszcza sp�ywa�y strumienie wody na drogi perski dywan. Prowadzi� j� marmurowym korytarzem, chyba dwa razy d�u�szym od bankowego. Tracy pomy�la�a w panice: �M�j Bo�e! Wygl�dam jak przekupka. Dlaczego nie w�o�y�am Yves Saint Laurenta?!� Gdy skr�ci�a do biblioteki, poczu�a, �e w rajstopach, gdzie� w okolicach kostki, polecia�o jej oczko. I w tej samej chwili znalaz�a si� oko w oko z rodzicami Charlesa. Charles Stanhope senior by� powa�nie wygl�daj�cym m�czyzn� oko�o sze��dziesi�tki. Wygl�da� tak, jak wygl�daj� ludzie sukcesu i jak wygl�da� b�dzie Charles za trzydzie�ci lat. Oczy, podobnie jak u syna, piwne, kanciasty podbr�dek, pasmo siwych w�os�w na skroni. Tracy polubi�a go od pierwszego wejrzenia. B�dzie doskona�ym dziadkiem dla ich dzieci. Matka Charlesa imponowa�a powag�. By�a raczej niskiego wzrostu, mocno zbudowana, ale mimo to roztacza�a wok� siebie jaki� prawie kr�lewski majestat. �Wygl�da na przyzwoit� osob� - pomy�la�a Tracy. - B�dzie na pewno �wietn� babci��. Pani Stanhope wyci�gn�a r�k�. - Moja droga, mi�o nam, �e nas odwiedzasz. Prosili�my Charlesa o kilka minut rozmowy z tob� na osobno�ci. Czy masz co� przeciwko temu? - Oczywi�cie, �e si� zgadza - zadeklarowa� ojciec. - Prosz�, usi�d�... Tracy. Czy nie przekr�ci�em imienia? - Nie, prosz� pana. Oboje usiedli na tapczanie, naprzeciwko niej. �Dlaczego czuj� si� jakbym by�a na przes�uchaniu?� Tracy us�ysza�a g�os matki: �Dziecko, B�g nigdy nie ukarze ci� ponad miar�, nie ka�e ci robi� czego� niemo�liwego. Pr�buj cierpliwie, krok po kroku, i ze wszystkim sobie poradzisz. Pierwszy krok... Odwa�y�a si� na nie�mia�y u�mieszek, kt�ry wypad� jak grymas, bo w tej chwili poczu�a, �e oczko w jej rajstopach zbli�a si� do kolana. Po�o�y�a r�k� na kolanie. - Tak wi�c - g�os pana Stanhope by� jowialny - Charles i ty chcecie si� pobra�. S�owo �chcecie� niezupe�nie odpowiada�o Tracy. Przecie� Charles na pewno powiedzia� im, �e postanowili si� pobra�. - Tak - odrzek�a. - Ale poznali�cie si� stosunkowo niedawno, prawda? - wtr�ci�a pani Stanhope. Tracy opanowa�a wzburzenie. �Mia�am racj�. To b�dzie przes�uchanie�. - Wystarczaj�co dawno, by wiedzie�, �e si� kochamy, pani Stanhope. - Kochamy? - szepn�� pan Stanhope. Jego �ona ci�gn�a dalej: - M�wi�c zupe�nie otwarcie, panno Whitney, decyzja Charlesa by�a swego rodzaju szokiem dla jego ojca i dla mnie. - U�miechn�a si� wyrozumiale. - Charles, naturalnie, wspomina� ci o Charlotte? - Dostrzeg�a przelotny grymas na twarzy Tracy. - No tak. Oni z Charlotte znaj� si� od dzieci�stwa. Zawsze bardzo si� lubili i, w�a�ciwie, wszyscy spodziewali si�, �e og�osz� swoje zar�czyny w tym roku. Nie musia�a opisywa� Charlotte. Tracy mog�a nakre�li� jej portret: mieszka�a naprzeciwko. Bogata, z tego samego �rodowiska co Charles. Najlepsze wykszta�cenie. Uwielbia konie i jest zdobywczyni� puchar�w. - Opowiedz nam o swojej rodzinie - indagowa� pan Stanhope. �Rany boskie, to ju� prawie scena z nocnego melodramatu - pomy�la�a Tracy. - Ja jestem Rit� Hayworth i spotykam po raz pierwszy rodzic�w Cary Granta. Brakuje drinka. W starych filmach zawsze ratowa� sytuacj� lokaj z tac� pe�n� kieliszk�w�. - Gdzie si� urodzi�a�, kochanie? - zapyta�a pani Stanhope. - W Luizjanie. M�j ojciec by� mechanikiem samochodowym - Tracy nie musia�a tego dodawa�, ale nie potrafi�a si� oprze�. Do diab�a z nimi. By�a dumna ze swego ojca. - Mechanikiem? - Tak. Zaczyna� od ma�ego warsztatu w Nowym Orleanie i zrobi� z niego do�� du�� firm� samochodow�. Po �mierci ojca, pi�� lat temu, interes przej�a matka. - Co ta... hm... firma produkuje? - Rury wydechowe i cz�ci zamienne do samochod�w. Pa�stwo Stanhope wymienili znacz�ce spojrzenia i odpowiedzieli jednocze�nie: Rozumiem. Ich ton doprowadza� Tracy do furii. �Ciekawa jestem, ile czasu up�ynie, zanim ich polubi� - zastanawia�a si�. Spojrza�a na dwie niezbyt sympatyczne twarze i ku swojemu przera�eniu zacz�a papla� bez sensu: - Na pewno pa�stwo polubicie moj� matk�. To pi�kna, inteligentna kobieta, po prostu urocza. Pochodzi z po�udnia. Jest niewysoka, mniej wi�cej pani wzrostu. - Potok s��w p�yn�� szybko, z drugiej strony sto�u odpowiada�a mu ponura cisza. W ko�cu roze�mia�a si� i �miech ten zamar� pod surowym spojrzeniem pani Stanhope. Milczenie przerwa� powa�ny g�os ojca: - Charles wspomina� nam, �e jeste� w ci��y. Och, jak bardzo chcia�a, �eby by�a to nieprawda! Ca�a ich postawa by�a tak jawnie wroga. Zupe�nie jakby ich syn nie mia� nic wsp�lnego z tym, co si� sta�o. By�a to tylko jej sprawa, jej wstyd. �Teraz ju� wiem, co powinnam nosi� - pomy�la�a. - Szkar�atn� liter� �. - Zupe�nie nie rozumiem w jaki spos�b... - zacz�a pani Stanhope, ale nie doko�czy�a zdania, bo w tej chwili do pokoju wszed� Charles. Nigdy przedtem jego zjawienie si� nie sprawi�o Tracy takiej ulgi. - No wi�c... - Charles promieniowa� rado�ci� - jak si� wam rozmawia? - Tracy wsta�a i rzuci�a mu si� w ramiona. - Wspaniale, kochanie. - Tuli�a si� do niego, my�l�c: �Dzi�ki Bogu, Charles nie jest taki, jak jego rodzice. Nigdy nie b�dzie taki. Oni s� ograniczeni, snobistyczni, nienaturalni...� Us�ysza�a dyskretne kaszlni�cie za plecami, sta� tam lokaj z tac� pe�n� kieliszk�w. �Wszystko b�dzie dobrze - pomy�la�a sobie. - Ten film ko�czy si� happy endem�. Obiad by� doskona�y, ale Tracy nie mia�a ochoty na jedzenie. Dyskutowano o sprawach bankowych, polityce, niepewnej sytuacji na �wiecie, ale rozmowa by�a bardzo formalna i ugrzeczniona. �Wci�gn�a� naszego syna w ma��e�stwo�. Nikt nie powiedzia� tego otwarcie. W�a�ciwie - pomy�la�a Tracy - oni maj� pe�ne prawo wiedzie�, z kim �eni� swojego syna. Pewnego dnia Charles przejmie firm� i powinien mie� odpowiedni� �on�. Wtedy - obie- cywa�a sobie - nie zawiod� si� na mnie�. Charles �agodnie uj�� jej r�k�, kt�r� pod sto�em zwija�a w tr�bk� koniec obrusa, roze�mia� si� i mrugn�� do niej. Serce dziewczyny zabi�o silniej. - My z Tracy wolimy ma�e przyj�cia weselne - powiedzia� - a potem... - Nonsens - przerwa�a pani Stanhope. - W naszej rodzinie nie ma ma�ych przyj��, Charles. Dziesi�tki znajomych b�d� chcia�y ogl�da� tw�j �lub. - Spojrza�a na Tracy, jakby oceniaj�c jej figur�. - Ju� teraz trzeba dopilnowa�, �eby rozes�ano zaproszenia. - I po chwili namys�u: - Oczywi�cie, je�eli wam to odpowiada. - Tak. Oczywi�cie, �e tak. - �Musi by� wesele. Nie powinnam by�a w to w�tpi�. - Niekt�rzy go�cie przyjad� z zagranicy. Poczynimy przygotowania, �eby mogli zamieszka� tu, w tym domu - ci�gn�a pani Stanhope. - Czy ju� zdecydowali�cie si�, gdzie sp�dzicie miesi�c miodowy? - zapyta� pan Stanhope. Charles za�mia� si�: - Ta informacja jest zastrze�ona, ojcze. - U�cisn�� r�k� Tracy. - Jak d�ugo ma trwa� ten miesi�c? - zapyta�a pani Stanhope. - Oko�o pi��dziesi�ciu lat - odci�� si� Charles. Tracy uwielbia�a go za to. Po obiedzie przeszli do biblioteki na szklaneczk� brandy. Tracy ujrza�a pi�kny pok�j, obity d�bow� boazeri�, z mn�stwem tom�w oprawionych w sk�r�, poustawianych na p�kach, dwa obrazy Corota, ma�y Copley i Reynolds wisz�ce na �cianach. W�a�ciwie mog�aby wybaczy� Charlesowi, gdyby by� biedakiem, ale ta sytuacja by�a znacznie przyjemniejsza. Zbli�a�a si� ju� p�noc, gdy Charles odwi�z� j� do jej ma�ego mieszkanka obok parku Fairmount. - Mam nadziej�, �e ten wiecz�r nie by� dla ciebie zbyt przykry, Tracy. Mama i tata s� czasem troch� sztywni. - Och, nie, byli wspaniali! - sk�ama�a. By�a troch� wyczerpana wra�eniami tego wieczora, ale gdy znale�li si� przed drzwiami jej mieszkania, zapyta�a: - Czy chcesz wej��, Charles? - Mia�a nie�mia�� nadziej�, �e obejmie j� i powie: �Kocham ci�, Tracy. Nikt na tym �wiecie nie mo�e nas rozdzieli�. Ale us�ysza�a tylko: - Mo�e nie dzi�, Tracy. Jutro czeka mnie ci�ki dzie�. - Nie okaza�a rozczarowania. - Oczywi�cie. Rozumiem, kochanie. Jutro si� spotkamy. Poca�owa� j� i odszed� korytarzem. Mieszkanie sta�o w p�omieniach i przera�liwy d�wi�k dzwonk�w alarmowych rozdziera� cisz�. Tracy wyprostowa�a si� w ��ku, oszo�omiona snem, staraj�c si� wyczu� dym w ciemnym pokoju. Dzwonek nie przestawa� dzwoni�. Powoli u�wiadamia�a sobie, �e to dzwoni� telefon. Zegarek przy ��ku wskazywa� drug� trzydzie�ci. W pierwszej chwili pomy�la�a z przera�eniem, �e co� sta�o si� Charlesowi. Chwyci�a s�uchawk�: - Halo! - Tracy Whitney? - zapyta� daleki g�os m�czyzny. Zawaha�a si�. �Je�li to jaki� kawa�...� - Kto m�wi? - Porucznik Miller z policji nowoorlea�skiej. Czy m�wi� z Tracy Whitney? - Tak. - Serce zabi�o jej mocniej. - Mam dla pani bardzo z�e wiadomo�ci. - Tracy �cisn�a kurczowo s�uchawk�. - Chodzi o pani matk�. - Czy... czy matce co� si� sta�o? Jaki� wypadek? - Ona nie �yje, panno Whitney. - Nie! - wyrwa� jej si� krzyk. To naprawd� jaki� paskudny kawa�. Jaki� szczeniak pr�buje j� przestraszy�. Co mog�o si� sta� jej matce? Przecie� �y�a. �Kocham ci� bardzo, bardzo, c�reczko�. - Przykro mi informowa� pani� w ten spos�b, ale to prawda - powiedzia� g�os. To by�o naprawd�. To nie by� koszmar senny, to by� autentyczny koszmar. Nie mog�a wym�wi� s�owa. J�zyk zdr�twia�, m�zg przesta� pracowa�. Porucznik powtarza� kilka razy: - Halo! Halo! Pani Whitney? Halo! - Przylec� pierwszym samolotem. Siedzia�a w miniaturowej kuchence swojego mieszkania, rozmy�laj�c o matce. To niemo�liwe, �eby umar�a. Zawsze by�a taka energiczna, pe�na �ycia. Jak�e doskonale rozumia�y si� ze sob�. Od najm�odszych lat, gdy jeszcze by�a ma�� dziewczynk�, przychodzi�a do matki ze swoimi problemami, rozmawia�a z ni� o szkole, o ch�opcach, a potem - m�czyznach. Kiedy zmar� jej ojciec, wiele os�b czyni�o starania, �eby wykupi� firm�. Proponowali pieni�dze, kt�re mog�yby zapewni� Doris Whitney dostatek przez reszt� �ycia, ale ona uparcie odmawia�a. �Tw�j ojciec zbudowa� t� firm�. Nie mog� zaprzepa�ci� ca�ej jego pracy�. Dzi�ki niej przedsi�biorstwo kwit�o, osi�gaj�c coraz wi�ksze zyski. �Och, mamo! - pomy�la�a. - Moja ukochana matko, ju� nigdy nie zobaczysz Charlesa, nigdy nie zobaczysz swoich wnuk�w�. Zrobi�a sobie fili�ank� kawy, ale nie wypi�a jej. Siedzia�a w ciemno�ci. W pierwszej chwili desperacko si�gn�a po s�uchawk�, chcia�a zadzwoni� do Charlesa, opowiedzie� mu co si� sta�o, mie� go przy sobie. Spojrza�a na zegar kuchenny: 3.30 w nocy. Nie chcia�a go budzi�, zadzwoni p�niej, z Nowego Orleanu. Przez g�ow� przemkn�a jej my�l, �e to co si� sta�o musi naruszy� ich plany, lecz natychmiast odepchn�a j� od siebie. Jak mo�na w takiej chwili my�le� o tym. �Zaraz po przylocie prosz� z�apa� taks�wk� i przyjecha� do g��wnego komisariatu� - powiedzia� porucznik Miller. �Na policj�? Dlaczego? Co si� sta�o?� Stoj�c w zat�oczonej hali nowoorlea�skiego lotniska i czekaj�c na swoj� walizk�, otoczona przez rozpychaj�cych si�, niecierpliwych podr�nych, Tracy nie mog�a z�apa� oddechu. Pr�bowa�a docisn�� si� do ta�my z baga�ami, ale t�um nie ust�powa�. Ogarnia�a j� coraz wi�ksza panika; na my�l o tym, co wydarzy si� wkr�tce robi�o jej si� s�abo. Powtarza�a w k�ko, �e to nieprawda, musia�a zaj�� jaka� pomy�ka, ale s�owa porucznika zapad�y g��boko w jej pami��: �Mam dla pani bardzo z�e wiadomo�ci, panno Whitney... Ona nie �yje, panno Whitney... Przykro mi informowa� pani� w ten spos�b...� W ko�cu odzyska�a swoj� walizk�, znalaz�a taks�wk� i powt�rzy�a adres podany przez porucznika: - South Broad Street 715, prosz�. - Gliny, co? - Kierowca rozdziawi� g�b� w u�miechu. Nie odpowiedzia�a. Nie teraz. Taks�wka skr�ci�a na wsch�d, w kierunku mostu nad jeziorem Ponchartrain. Kierowca kontynuowa� rozmow�: - Na wielkie widowisko, co? - Nie mia�a poj�cia, co sobie ubzdura�, ale pomy�la�a: �Nie. Przyjecha�am tu z powodu �mierci�. S�ysza�a monotonne buczenie jego g�osu, ale nie rozr�nia�a s��w. Siedzia�a sztywno, nie dostrzegaj�c znajomych miejsc, kt�re mijali. Dopiero gdy zbli�yli si� do francuskiej dzielnicy, u�wiadomi�a sobie narastaj�cy ha�as. By� to zgie�k t�umu, oszala�ego k��bowiska ludzi, powtarzaj�cych jak�� poga�sk�, zwariowan� litani�. - Dowioz� pani� tak blisko, jak si� da - o�wiadczy� kierowca. Podnios�a g�ow� i zobaczy�a ich. Niewiarygodne. Setki, tysi�ce rozwrzeszczanych ludzi, w maskach na twarzach, poprzebieranych za smoki, gigantyczne aligatory, poga�skie bo�ki, wype�niaj�cych ulice i chodniki, wykrzykuj�cych dziko. Jaka� zwariowana eksplozja muzyki, ta�ca, podryguj�cych cia�. - Niech pani lepiej wyjdzie, zanim przewr�c� taks�wk� do g�ry ko�ami - powiedzia� kierowca. - Przekl�te Mardi Gras . Oczywi�cie. To by� luty i ca�e miasto obchodzi�o pocz�tek Wielkiego Postu. Wysiad�a z taks�wki i stan�a przy kraw�niku z walizk� w r�ku. T�um porwa� j� natychmiast, wci�gn�� w rozkrzyczany, ta�cz�cy korow�d. Ohydny sabat czarownic, jakby milion furii �wi�towa�o �mier� jej matki. Walizka wy�lizgn�a si� Tracy z r�ki i znik�a. Dziewczyn� obj�� i poca�owa� jaki� m�czyzna w masce diab�a. Inny rogaty stw�r �cisn�� jej piersi, a gigantyczna panda podchwyci�a j� pod pach� i podnios�a. Walczy�a w�ciekle pr�buj�c si� wyrwa�, ale bez skutku. By�a unieruchomiona, uwi�ziona, by�a cz�ci� tego rozwrzeszczanego, rozta�czonego widowiska. T�um potrz�sn�� ni� jak lalk� i tkwi�a tam, ze �zami w oczach zaciekle walcz�c. Nie by�o ucieczki. Gdy w ko�cu znalaz�a si� jakim� cudem na spokojniejszej ulicy, by�a bliska histerii. D�ugi czas sta�a nieruchomo, oparta o latarni�, oddychaj�c g��boko i powoli odzyskuj�c panowanie nad sob�. Potem posz�a w kierunku komisariatu. Porucznik Miller by� troch� zm�czonym m�czyzn� w �rednim wieku, z twarz� pooran� zmarszczkami. Czu� si� dosy� niezr�cznie w swej roli. - Przepraszam, �e nie czeka�em na pani� na lotnisku - powiedzia� - ale ostatnio ca�e miasto szaleje. Przeszukali�my rzeczy pani matki i okaza�o si�, �e jest pani jedyn� osob�, kt�r� mogli�my zawiadomi�. - Panie poruczniku, prosz� powiedzie� mi, co... co si� sta�o z moj� matk�? - Pope�ni�a samob�jstwo. - Tracy poczu�a skurcz w �o��dku i wstrzyma�a oddech. - To... to niemo�liwe. Po co mia�aby to robi�? Mia�a wszystko, co by�o jej potrzebne do �ycia, nic jej nie brakowa�o. - M�wi�a urywanymi zdaniami. - Zostawi�a dla pani list. Kostnica by�a ch�odna, oboj�tna, przera�aj�ca. Prowadzono j� d�ugim, bia�ym korytarzem do pustej, sterylnej sali i nagle zauwa�y�a, �e sala nie by�a pusta. By�a wype�niona �mierci�. Jej �mierci�. Ubrany na bia�o urz�dnik podszed� do �ciany, chwyci� co� podobnego do klamry i wysun�� wielk� szuflad�. - Chce pani zobaczy�? �Nie! Nie chc� widzie� tego ch�odnego, bezw�adnego cia�a le��cego w skrzyni!� Zapragn�a st�d odej��. Chcia�a cofn�� si� w czasie o kilka godzin, do chwili gdy zabrzmia� dzwonek. �Niechby to by� raczej prawdziwy alarm po�arowy, a nie telefon, nie �mier� mojej matki!� Zrobi�a kilka krok�w do przodu, ka�dy z nich sprawia� jej b�l. Utkwi�a wzrok w nieruchomych, zimnych zw�okach kobiety, kt�ra j� urodzi�a, kocha�a, karmi�a, �mia�a si� do niej. Pochyli�a si� i poca�owa�a matk� w policzek. Policzek by� ch�odny i mi�kki. - Och, mamo! - wyszepta�a. - Dlaczego? Dlaczego to zrobi�a�? - Zostanie przeprowadzona sekcja - powiedzia� urz�dnik. - W przypadku samob�jstwa jest to konieczne. W li�cie, kt�ry pozostawi�a Doris Whitney, nie by�o odpowiedzi. Kochana Tracy. Prosz� ci�, wybacz. Przegra�am i nie mog� by� dla ciebie ci�arem. Musia�am to zrobi�. Kocham ci�. Mama List by� zimny i pozbawiony tre�ci, tak jak cia�o, kt�re spoczywa�o w skrzyni. Jeszcze tego popo�udnia rozpocz�a przygotowania do pogrzebu. Potem pojecha�a taks�wk� do rodzinnego domu. Z oddali dobiega� harmider �wi�tuj�cych Mardi Gras, jakby jaka� dziwaczna muzyka. Dom rodziny Whitney pochodzi� z czas�w wiktoria�skich i znajdowa� si� w osiedlu nazywanym cz�sto Przedmie�cie. Jak wi�kszo�� dom�w w Nowym Orleanie by� drewniany i nie mia� piwnicy, poniewa� dzielnica le�a�a poni�ej poziomu morza. Tracy wychowa�a si� w tym domu, wype�nionym mi�ymi, ciep�ymi wspomnieniami dzieci�stwa. W ci�gu ostatniego roku ani razu nie zajrza�a tutaj, dlatego prze�y�a szok, gdy tu� przed wej�ciem ujrza�a wielk� tablic�: NA SPRZEDA�. NOWOORLEA�SKI ZARZ�D NIERUCHOMO�CI I GRUNT�W. To by�o niemo�liwe. �Nigdy nie sprzedam tego starego domu� - cz�sto powtarza�a matka. �Byli�my w nim tacy szcz�liwi�. Pe�na jakiego� nieuchwytnego niepokoju przesz�a obok wielkiej magnolii rosn�cej przy wej�ciu i podesz�a do drzwi frontowych. Mia�a klucz, kt�ry dosta�a jeszcze w dzieci�stwie od matki i nosi�a zawsze przy sobie - jak talizman. Przypomina� jej o bezpiecznym schronieniu, na kt�re zawsze mog�a liczy�. Otworzy�a drzwi i wesz�a do �rodka. Przez chwil� sta�a jak wryta. Pokoje by�y zupe�nie puste, ogo�ocone z mebli. Wszystkie pi�kne, stare przedmioty znikn�y. Dom wygl�da� jak pusta skorupa, cichy, opuszczony przez ludzi, kt�rzy kiedy� nape�niali go gwarem. Tracy biega�a od pokoju do pokoju, coraz bardziej zdziwiona. Dom wygl�da� tak jakby jaka� zaraza wymiot�a z niego wszystko, co przypomina�o przesz�o��. Pobieg�a na g�r� i stan�a w drzwiach sypialni, kt�r� zajmowa�a przez wi�kszo�� �ycia. Pok�j zion�� ch�odem i pustk�. �Bo�e, co si� sta�o?� Us�ysza�a d�wi�k dzwonka na dole i na wp� przytomna zesz�a, �eby otworzy�. W drzwiach sta� Otto Schmidt. Majster z warsztatu cz�ci samochodowych Whitneya by� niem�odym ju� m�czyzn� o pomarszczonej twarzy, okropnie chudym, poza wystaj�cym brzuchem, kt�ry zdradza� sk�onno�ci do piwa. �ys� g�ow� okala� wianuszek rozczochranych w�os�w. - Tracy - powiedzia� z silnym niemieckim akcentem. - S�ysza�em ju� wszystko. Nie potrafi� wyrazi�, jak mi przykro. - Chwyci�a go za r�ce. - Och, Otto. Ciesz� si�, �e ci� widz�. Wejd�, prosz�. - Wprowadzi�a go do pustego salonu. - Szkoda, �e nie ma tu na czym usi��� - powiedzia�a przepraszaj�cym g�osem. - Czy mo�esz usi��� na pod�odze? - W porz�dku. Usiedli naprzeciw siebie z oczami utkwionymi w pod�og�. Otto Schmidt pracowa� w warsztacie, odk�d tylko Tracy si�ga�a pami�ci�. Wiedzia�a, jak bardzo ufa� mu ojciec. Gdy matka przej�a firm�, Schmidt pozosta� i pomaga� jej. - Otto, nie rozumiem, co si� sta�o. Na policji m�wi�, �e matka pope�ni�a samob�jstwo, ale wiesz przecie�, �e nie mia�a powodu zabija� si�. - Nag�a my�l przysz�a jej do g�owy. - Przecie� nie by�a chora, prawda? Nie mia�a jakiej� strasznej... - Nie, to nie by�o tak. Nie tak. - Unika� jej wzroku, w g�osie pobrzmiewa�a nuta niedopowiedzenia. - Ty wiesz, co to by�o, prawda? - zapyta�a powoli Tracy. Spojrza� na ni� wilgotnymi, niebieskimi oczami. - Matka nie informowa�a pani o tym, co si� ostatnio dzia�o w firmie. Nie chcia�a pani martwi�. - Tracy zmarszczy�a czo�o. - Martwi�? Czym? Prosz�, m�w dalej. Otto z za�enowaniem zaciska� i rozwiera� d�onie. - Czy s�ysza�a pani o cz�owieku nazwiskiem Romano? Joe Romano? - Joe Romano? Nie. Dlaczego? - zamruga�a nerwowo. - P� roku temu Romano skontaktowa� si� z pani matk� i o�wiadczy�, �e chce wykupi� firm�. Gdy odpowiedzia�a, �e nie jest zainteresowana sprzeda��, zaproponowa� jej dziesi�� razy tyle, ile firma by�a warta. Nie mog�a odm�wi�. Bardzo si� cieszy�a. Chcia�a zainwestowa� wszystkie pieni�dze w obligacje, maj�ce przynie�� taki doch�d, �e obie mog�yby�cie z tego �y� do ko�ca w dostatku. To mia�a by� niespodzianka dla pani. Wszyscy tak si� cieszyli. Od trzech lat mog�em by� ju� na emeryturze, ale nie chcia�em opu�ci� pani Doris, prawda? Ten Romano - Otto z trudem i nienawi�ci� wykrztusi� to nazwisko - ten Romano wyp�aci� niewielk� zaliczk�. Du�e pieni�dze, jak zapewnia�, mia�y przyj�� w zesz�ym miesi�cu. - Szybciej, Otto. Co si� sta�o? - Tracy przerwa�a mu niecierpliwie. - Gdy Romano przej�� interes, zwolni� wszystkich i zast�pi� swoimi lud�mi. Potem zniszczy� t� firm�. Wyprzeda� ca�y maj�tek i zam�wi� mn�stwo sprz�tu, za nic nie p�ac�c. Dostawcy nie niepokoili si�, bo s�dzili, �e maj� do czynienia z pani� Doris. Kiedy w ko�cu zacz�li dopomina� si� o pieni�dze, pani matka postanowi�a rozm�wi� si� z Romano. O�wiadczy�, �e rozmy�li� si� i zwraca jej firm�. A przedsi�biorstwo by�o w�wczas nie tylko nie warte z�amanego centa, ale jeszcze zad�u�one na p� miliona dolar�w, kt�rych matka nie mog�a sp�aci�. Nie mogli�my z �on� patrze�, jak ona walczy�a o ocalenie tej firmy. Ale nie by�o rady. Zmusili j� do bankructwa. Zabrali wszystko - warsztaty, ten dom, nawet jej samoch�d. - M�j Bo�e! - To jeszcze nie wszystko. Prokurator okr�gowy wr�czy� pani matce oskar�enie o defraudacj�, grozi� jej wi�zieniem. My�l�, �e to w�a�nie wtedy naprawd� umar�a. W Tracy wszystko gotowa�o si� z bezsilnego gniewu. Lecz jedno, co mog�a zrobi�, to og�osi� prawd� - powiedzie� g�o�no, co ten cz�owiek zrobi� jej matce. Stary majster pokiwa� g�ow�. Joe Romano pracuje dla niejakiego Anthony�ego Orsatti. Orsatti rz�dzi Nowym Orleanem. Dowiedzia�em si� potem, �e Romano post�pi� podobnie z innymi firmami. Nawet gdyby pani matka zaskar�y�a go w s�dzie, mog�y up�yn�� lata, zanim wszystko by si� wyja�ni�o. Poza tym nie mia�a pieni�dzy, �eby z nim walczy�. - Dlaczego nic nie powiedzia�a? - By� to okrzyk wezbranego, bezsilnego b�lu. - Pani matka by�a dumn� kobiet�. A zreszt�, c� mog�aby pani zrobi�? Na to, co si� sta�o, nie mo�na ju� nic poradzi�. �Mylisz si� - pomy�la�a ze z�o�ci�. - Chc� si� spotka� z tym Joe Romano. Gdzie on mieszka? - Niech pani o nim zapomni. Nie ma pani poj�cia, jaki jest pot�ny - odpowiedzia� Schmidt oboj�tnie, z rezygnacj�. - Gdzie on mieszka, Otto? - Ma dom przy Jackson Square, ale to na nic si� nie zda, Tracy. Naprawd� nie ma sensu z nim rozmawia�. Nie odpowiedzia�a. Ogarnia�o j� uczucie dot�d zupe�nie nieznane: nienawi��. �Joe Romano zap�aci za �mier� mojej matki� przyrzek�a sobie. 3 Potrzebowa�a czasu. Czasu na zastanowienie si�, na zaplanowanie nast�pnego ruchu. Nie mog�a wr�ci� do spl�drowanego domu, wi�c zamieszka�a w ma�ym hoteliku na Magazine Street, daleko od francuskiej dzielnicy, gdzie trwa�y jeszcze zwariowane parady. Nie mia�a baga�u i podejrzliwy urz�dnik hotelowy powiedzia�: - Musi pani zap�aci� z g�ry, 40 dolar�w za noc. Z pokoju zatelefonowa�a do Clarence�a Desmonda, by usprawiedliwi� sw� kilkudniow� nieobecno�� w pracy. Szef nie da� po sobie pozna�, �e go to zirytowa�o. - Nie martw si� tym, Tracy - powiedzia�. - Znajd� ci jakie� zast�pstwo, dop�ki nie wr�cisz. - Mia� nadziej�, �e nie zapomni wspomnie� Charlesowi Stanhope o jego wyrozu- mia�o�ci. Potem zadzwoni�a do Charlesa. - Charles, kochanie... - Gdzie, do diab�a, jeste�, Tracy? Mama szuka ci� od samego rana. Chcia�a koniecznie spotka� si� z tob� na lunchu. Macie mn�stwo spraw do om�wienia. - Przepraszam ci�, kochanie. Jestem w Nowym Orleanie. - Gdzie? Co ty robisz w Nowym Orleanie? - Moja matka... umar�a. - S�owa uwi�z�y jej w krtani. - Och. - Ton g�osu Charlesa zmieni� si� natychmiast. - Przykro mi, Tracy. To musia�o sta� si� nagle. By�a do�� m�oda, prawda? �By�a bardzo m�oda� - pomy�la�a. G�o�no odpowiedzia�a: - Tak. Tak, by�a m�oda. - Ale co si� sta�o? Z tob� wszystko w porz�dku? Jako� nie potrafi�a przem�c si� i powiedzie� Charlesowi o samob�jstwie. Pragn�a desperacko wykrzycze� ca�� t� straszliw� histori� o krzywdzie wyrz�dzonej jej matce i o swoim nieszcz�ciu, ale ugryz�a si� w j�zyk. �To m�j problem - pomy�la�a. - Nie mog� zrzuca� na kogo� tego ci�aru�. - Wszystko w porz�dku. Nie martw si� kochanie - powiedzia�a. - Czy chcesz, �ebym przyjecha� do ciebie, Tracy? - Nie, dzi�kuj�. Poradz� sobie sama. Jutro pochowam mam�. W poniedzia�ek b�d� z powrotem w Filadelfii. Od�o�y�a s�uchawk� i po�o�y�a si� na ��ku hotelowym, na pr�no usi�uj�c skupi� my�li. Policzy�a kolorowe p�ytki d�wi�koch�onne na suficie. �Raz... dwa... trzy... Romano... cztery... pi��... Joe Romano... sze��... siedem... On zap�aci za wszystko�. Nie mia�a planu. Wiedzia�a tylko, �e nie pu�ci p�azem Joemu Romano tego, co jej zrobi�, �e znajdzie jaki� spos�b, by pom�ci� swoj� matk�. Wysz�a z hotelu p�nym popo�udniem i ruszy�a przed siebie po Canal Street. Przystan�a przed drzwiami lombardu. Trupio blady m�czyzna o oczach podmalowanych staromodnym zielonym tuszem siedzia� w ma�ym okienku za lad�. - Pani sobie �yczy� - Chc�... chc� kupi� pistolet. - Jaki rodzaj pistoletu? - Pan wie... rewolwer. - Trzydziestkadw�jka, czterdziestkapi�tka, czy inny? - Trzydz�estkadw�jka wystarczy. - Tracy nigdy nie widzia�a pistoletu. - Mam tu ma�e cacko, Smith and Wesson kaliber trzydzie�ci dwa za dwie�cie dwadzie�cia pi�� dolar�w lub Charter Arms za sto pi��dziesi�t dziewi��, te� trzydziestkadw�jka. - Nie ma pan czego� ta�szego? - Nie mia�a ze sob� wiele got�wki. - Ta�sze s� proce. - Wzruszy� ramionami. - Co� pani powiem: dam trzydziestk�dw�jk� za sto pi��dziesi�t i do�o�� jeszcze paczk� naboi. Tracy patrzy�a za nim, gdy podszed� do arsena�u roz�o�onego na stoj�cym w g��bi sklepu stole i wybra� pistolet. Po�o�y� go na ladzie. - Umie pani si� tym pos�ugiwa�? - Naciska si� spust i... - Chrz�kn��. - Chce pani zobaczy� jak si� go �aduje? Chcia�a powiedzie�, �e nie, �e nie ma zamiaru u�ywa� broni, �e chce tylko kogo� postraszy�, ale zrozumia�a, jak g�upio by to zabrzmia�o. - Tak, prosz�. - Przygl�da�a si�, gdy �adowa� kule do magazynka. - Dzi�kuj�. - Si�gn�a do portmonetki i przeliczy�a pieni�dze. - Potrzebuj� pani nazwisko i adres do kartoteki policyjnej. - Tego nie przewidzia�a. Gro�enie Joemu Romano broni� by�o aktem kryminalnym. �Ale to on jest kryminalist�, nie ja�. Zielony tusz dodawa� oczom patrz�cego na ni� cz�owieka zgni�o��tego koloru. - Pani nazwisko? - Smith. Joan Smith. - Zanotowa� co� na kartce. - Adres? - Dowman Road. 3020 Dowman Road. Nie podnosz�c g�owy, odmrukn��: - Nie ma adresu 3020 Dowman Road. To by wypad�o gdzie� na �rodku rzeki. Przerobimy to na 5020. - Podsun�� jej kwit. Podpisa�a: Joan Smith. - Czy to ju� wszystko? - Tak. - Ostro�nie podsun�� pistolet przez okienko. Tracy obejrza�a go, szybko wsun�a do torebki, odwr�ci�a si� i opu�ci�a sklep prawie biegiem. - Halo, panienko! - krzykn�� za ni� sprzedawca. - Pistolet jest nabity! Jackson Square jest sporym placem usytuowanym w centrum Dzielnicy Francuskiej ze wspania�� Katedr� �wi�tego Ludwika, g�ruj�c� nad nim jak r�ka Opatrzno�ci. Pi�kne stare domy i posiad�o�ci przy placu odgrodzone s� od gwaru miasta wysokim �ywop�otem i wdzi�cznymi drzewami magnolii. W jednym z tych dom�w mieszka� Joe Romano. Tracy poczeka�a do zmroku, zanim wysz�a. Wrzaskliwe parady przenios�y si� ju� na Chartres Street, ale w oddali s�ysza�a jeszcze echa pandemonium, kt�re niedawno wci�gn�o j� w sw�j wir. Sta�a w cieniu, obserwuj�c dom, czuj�c w torebce ci�ar na�adowanej broni. Plan, kt�ry opracowa�a, by� prosty. Zamierza�a porozmawia� z Joe Romano, za��da� od niego oczyszczenia jej matki z ha�by. Je�li odm�wi - zagrozi mu pistoletem i zmusi do napisania zeznania. Zaniesie je do porucznika Millera, a ten aresztuje Romano i jej matka b�dzie pomszczona. Pragn�a desperacko mie� przy sobie Charlesa, ale lepiej by�o zrobi� to samej. Charles musi by� trzymany z dala od tego. Opowie mu wszystko, gdy sprawa b�dzie sko�czona, a Joe Romano znajdzie si� za kratkami, czyli tam, gdzie by�o jego miejsce. Zbli�a� si� jaki� przechodzie�. Poczeka�a a� przeszed� i ulica opustosza�a. Podesz�a do drzwi i nacisn�a dzwonek. Nie by�o odpowiedzi. �Siedzi pewnie gdzie� na jakim� prywatnym balu wydanym z okazji Mardi Gras. Ale ja poczekam - pomy�la�a Tracy. - Poczekam a� wr�ci do domu�. Nagle na ganku rozb�ys�o �wiat�o, drzwi domu otworzy�y si� i stan�� w nich jaki� m�czyzna. Jego wygl�d zadziwi� Tracy. Spodziewa�a si� z�owrogiej, napi�tnowanej nienawi�ci� twarzy bandyty i zbrodniarza. Tymczasem znalaz�a si� naprzeciw m�czyzny o ujmuj�cym wygl�dzie, kt�rego �atwo by�o wzi�� za profesora jakiego� uniwersytetu. Mia� niski, przyjemny g�os. - Witam pani�. Czym mog� s�u�y�? - Czy pan Joseph Romano? - Jej g�os dr�a�. - Tak. Czego pani sobie �yczy? - Mia� swobodny, przyjacielski spos�b bycia. �Nic dziwnego, �e moja matka da�a si� oszuka� temu cz�owiekowi� - pomy�la�a. - Ja... chcia�abym z panem porozmawia�, panie Romano. Przygl�da� si� jej przez chwil�. - Oczywi�cie. Prosz� wej��. Tracy wesz�a do salonu wype�nionego pi�knymi, wypolerowanymi stylowymi meblami. Josephowi Romano dobrze si� powodzi�o. �Dzi�ki pieni�dzom mojej matki� - pomy�la�a z gorycz�. - W�a�nie chcia�em przygotowa� sobie drinka. Co pani lubi? - Nic. - Co pani� do mnie sprowadza, pani... - Spojrza� na ni� z zaciekawieniem. - Tracy Whitney. Jestem c�rk� Doris Whitney. - Wpatrywa� si� w ni� t�po przez chwil�, potem b�ysk zrozumienia pojawi� si� w jego oczach. - Aha. Tak. S�ysza�em o pani matce. Przykra historia. �Przykra historia!� Doprowadzi� matk� do samob�jstwa, a teraz kwituje to uwag�: �Przykra historia!� - Panie Romano, prokurator okr�gowy twierdzi, �e moja matka winna jest defraudacji. Pan wie, �e to nieprawda. Chc�, �eby pan pom�g� mi przywr�ci� jej dobre imi�. - Nigdy nie rozmawiam o biznesie w czasie Mardi Gras. To jest sprzeczne z moj� religi�. - Wzruszy� ramionami. Podszed� do barku i zacz�� miesza� napoje. - My�l�, �e dobrze pani zrobi, je�li wypije pani drinka. Nie pozostawia� jej wyboru. Otworzy�a torebk� i wyj�a pistolet. Wycelowa�a w niego. - Powiem panu, co mi dobrze zrobi, panie Romano. Je�li pan wyjawi publicznie, co zrobi� mojej matce. - Joseph Romano odwr�ci� si� i zobaczy� rewolwer. - Niech pani to lepiej od�o�y, panno Whitney. Mo�e wystrzeli�. - Wystrzeli, je�li nie zrobi pan dok�adnie tego, co m�wi�. Usi�dzie pan i napisze, jak ograbi� pan i zniszczy� firm�, doprowadzi� j� do bankructwa i zmusi� moj� matk� do samob�jstwa. Obserwowa� j� uwa�nie, w jego ciemnych oczach by�a czujno�� i skupienie. -