andriej kurkow kryptonim „pingwin" andriej kurkow kryptonim „pingwin" ,-,.. ¦',.;*:! przekład agnieszka lubomira piotrowska wydawnictwo znak kraków 2004 Tytuł oryginału .i ...... Srnert' postoronnego ' Copyright © 1999 by Diogenes Verlag AG Ziirich Ałl rights reserved . Opracowanie graficzne Witold Siemaszkiewicz Fotografia Autora na 4. stronie okładki Elizabeth Sharp-Kourkov Adiustacja Małgorzata Biernacka Korekta Antoni Henryk Stachowski Łamanie ABRAND Copyright © for the translation by Agnieszka Lubomira Piotrowska Copyright © for this edition by Wydawnictwo Znak, Kraków 2004 ISBN 83-240-0389-4 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni intetnetowej: www.znak.com.pl Rodzinie Sharpów z wdzięcznością poświęcam 1 Najpierw jakiś metr od jego nogi upadł kamień. Wiktor obejrzał się - dwóch osobników patrzyło na niego z głupimi uśmieszkami. Jeden z nich, stojący przy stosie wyrwanych z bruku kamieni, schylił się, wziął do ręki następny brukowiec, i jak gdyby grał w kręgielni, pchnął go w stronę Wiktora. Wiktor ruszył z miejsca i szybkim krokiem, niczym zawodowy cho-dziarz, skręcił za róg. „Byle tylko nie biec!" - powtarzał sobie. Zatrzymał się dopiero koło domu. Spojrzał na wiszący uliczny zegar: dziewiąta wieczór. Wokół było cicho i pusto. Wszedł do klatki schodowej. Teraz już się nie bał. Dziś życie prostych ludzi jest po prostu nudne, nie stać ich na rozrywki. Dlatego bawią się brukowcami. Wieczór. Kuchnia. Mrok. Po prostu wyłączyli prąd, dlatego światło zgasło. W ciemnościach słychać niespieszne kroki pingwina Miszy - trafił do Wiktora rok temu jesienią, kiedy ogród zoologiczny rozdawał głodne zwierzęta każdemu, kto był gotów je wykarmić. Wiktor wziął wówczas pingwina królewskiego. Tydzień wcześniej odeszła od niego kobieta. Czuł się samotny, ale Misza przyniósł ze sobą własną samotność, teraz więc obie samotności po prostu uzupełniały się nawzajem, stwarzając wrażenie raczej wzajemnej zależności niż przyjaźni. Wiktor znalazł świeczkę, zapalił i postawił na stole w słoiku po majonezie. Poetyczne migotanie płomyka kazało mu odnaleźć w półmroku pióro i papier. Usiadł przy stole. Między nim a świeczką leżała kartka papieru. Należało ją czymś zapełnić. Gdyby Wiktor był poetą, na białą kartkę spłynęłaby rymowana strofa, ale nie był poetą, tylko literatem, który utknął gdzieś między dziennikarstwem a błahą prozą. Najlepiej wychodziły mu krótkie opowiadania. Bardzo krótkie. Tak krótkie, że nawet gdyby ktoś mu za nie płacił, nie wyżyłby z tego. Za oknem huknął strzał. Wiktor drgnął, przywarł do szyby, zza której nic nie było widać, po czym wrócił do pisania. Wyobraźnia już tworzyła historię tego strzału. Historia zajęła jedną kartkę - nie mniej i nie więcej. Kiedy rozbrzmiewały ostatnie tragiczne akordy najnowszego opowiadania, znów włączono prąd. Rozbłysła wisząca u sufitu lampa. Wiktor zdmuchnął świecę. Wyjął z lodówki mrożonego mintaja i włożył do miski Miszy. ; , : 2 Nazajutrz Wiktor przepisał na maszynie świeże opowiadanko, pożegnał się z pingwinem i poszedł do redakcji nowego czasopisma, które publikowało mnóstwo rozmaitych tekstów, od przepisów kulinarnych do przeglądu nowości postradziec-kiej estrady. Nieźle znał redaktora naczelnego tej gazety - parę razy zdarzyło im się tęgo popić, po czym redakcyjny kierowca odwoził Wiktora do domu. Redaktor przywitał go z uśmiechem, poklepując po ramieniu. Poprosił sekretarkę, by zaparzyła kawę, i od razu przebiegł utwór oczami profesjonalisty. - No nie, stary - powiedział w końcu. - Nie obraź się. To nie przejdzie. Tu by trzeba albo więcej krwi, albo w ogóle o czymś innym, o jakiejś dziwnej miłości. Zrozum, że opowiadanie gazetowe to gatunek sensacyjny. Wiktor pożegnał się, nie czekając już na kawę. Nieopodal mieściła się redakcja gazety „Wiadomości Stołeczne". Nie miał szansy dostać się do jej redaktora naczelnego, zajrzał więc do działu kultury. - Właściwie nie drukujemy literatury pięknej - życzliwie powiedział staruszek, szef działu. -Ale proszę zostawić. Różnie to bywa. Może wejdzie do któregoś z piątkowych numerów. Wie pan, dla równowagi. Jak jest za dużo złych informacji, to czytelnik szuka czegoś neutralnego. Przeczytam! Staruszek zbył gościa wizytówką i powrócił do zawalonego papierami biurka. Dopiero wtedy Wiktor uświadomił sobie, że redaktor nie poprosił go nawet do gabinetu. Cała rozmowa odbyła się w progu. ¦¦,..: 3 Dwa dni później zadzwonił telefon. - Sekretariat redaktora naczelnego „Wiadomości Stołecznych" - wyrecytował dźwięczny kobiecy głos. - Łączę z redaktorem. Słuchawkę przejął ktoś inny. - Wiktor Aleksiejewicz? - zapytał męski głos. -Tak. - Może pan dzisiaj do nas podjechać? Ma pan czas? - Ależ oczywiście - odpowiedział Wiktor. - Mam czas. - W takim razie wyślę po pana samochód. Niebieski żyguli. Proszę podać adres. Wiktor podyktował swój adres. Redaktor w końcu nawet się nie przedstawił, tylko pożegnał, mówiąc: „Do zobaczenia". „Czyżby chodziło o opowiadanie? - zastanawiał się Wiktor, wybierając z szaty koszulę. - Nie, to raczej niemożliwe... Po co im takie opowiadanie? Chociaż, cholera ich wie!" Za kierownicą niebieskiego żyguli stojącego przed klatką schodową siedział bardzo uprzejmy mężczyzna. Doprowadził Wiktora do samego naczelnego. - Igor Lwowicz - przedstawił się redaktor, podając rękę. -Miło mi pana poznać. Naczelny bardziej przypominał podstarzałego sportowca niż pismaka. Całkiem możliwe, że był sportowcem, chociaż po prawdzie w jego spojrzeniu można było dostrzec pewną dozę ironii, za którą stoją raczej intelekt i wykształcenie niż długie treningi w hali. - Proszę spocząć! Może koniaczku? - Jego słowom towarzyszył wielkopański gest. - Nie, dziękuję. Jeśli można prosić kawę... - powiedział Wiktor, zasiadając w skórzanym fotelu przed szerokim biurkiem. Redaktor skinął głową. Następnie podniósł słuchawkę i powiedział: „Proszę dwie kawy". -Wie pan - znów odezwał się, obdarzając Wiktora przyjaznym spojrzeniem - całkiem niedawno wspominaliśmy pana, aż tu wczoraj przychodzi do mnie nasz Borys Leonidowicz -szef działu kultury - i mówi: „Proszę rzucić na to okiem!". I podaje mi pańskie opowiadanko. Niezłe opowiadanko... I wtedy akurat przypomniałem sobie, czemuż to o panu rozmawialiśmy. No i postanowiłem poznać pana bliżej... Wiktor słuchał i uprzejmie kiwał głową. A Igor Lwowicz, odczekawszy chwilę, uśmiechnął się i mówił dalej: - Panie Wiktorze, chciałby pan u nas pracować? 10 - A jaki byłby zakres moich obowiązków? - zapytał Wiktor, który już zawczasu zląkł się nowej dziennikarskiej katorgi. Igor Lwowicz właśnie chciał to wyjaśnić, gdy weszła sekretarka z tacą, postawiła na stole filiżanki z kawą i cukiernicę. Redaktor urwał odpowiedź, tak jakby wstrzymał oddech, czekając, aż sekretarka wyjdzie. - Sprawa jest poufna - powiedział. - Potrzebujemy utalentowanego autora nekrologów, mistrza krótkiej formy. żeby było treściwie, zwięźle i dość niebanalnie. Rozumie pan? - spojrzał z nadzieją na Wiktora. - Czyli moim zadaniem będzie dyżurowanie w redakcji na wypadek czyjejś śmierci? - cicho i ostrożnie zapytał Wiktor, jakby obawiał się odpowiedzi twierdzącej. -Ależ skąd! Praca jest o wiele bardziej interesująca i odpowiedzialna. Trzeba będzie stworzyć od zera kartotekę „krzyżyków" - jak my tu nazywamy nekrologi - jeszcze żyjących osób, od znanych deputowanych do parlamentu i kryminalistów po ludzi kultury. Ale chciałbym, żeby pan pisał tak, jak jeszcze nigdy nikt nie pisał o zmarłych. Sądząc po pańskim opowiadaniu, chyba da pan sobie radę. - A jak będzie z zapłatą? - zainteresował się Wiktor. - Zaczniemy od trzystu dolarów, nienormowany czas pracy. Tylko zawsze powinienem być zorientowany, kto tam jest w pańskiej kartotece. Żaden nagły wypadek samochodowy nie może pana zaskoczyć! I jeszcze jeden warunek. Będzie pan musiał pisać pod pseudonimem. To zresztą leży w pańskim interesie. - Ale pod jakim pseudonimem? - zapytał Wiktor bardziej sam siebie niż redaktora. - Niech pan coś wymyśli, no a jeżeli nic nie przyjdzie panu do głowy, może pan na razie podpisywać: „Grupa Przyjaciół". Wiktor odpowiedział skinieniem głowy. 11 W domu, przed snem, Wiktor pił herbatę i rozmyślał o śmierci. Myślało mu się przyjemnie, bo też w nastroju był świetnym, nawet raczej na wódkę niż herbatę. Ale nie miał wódki. Zaproponowano mu wspaniałą grę. I chociaż jeszcze nie wiedział, jak będzie wypełniać swoje nowe obowiązki, to już miał przedsmak czegoś nieznanego i niezwykłego. Po ciemnym korytarzu plątał się pingwin, od czasu do czasu natykając się na zamknięte drzwi kuchni. W końcu Wiktor poczuł się winny i wpuścił go. Pingwin zatrzymał się koło stołu. Miał prawie metr wzrostu, co pozwalało mu dokładnie obejrzeć leżące na stole przedmioty. Spojrzał na filiżankę z herbatą, następnie przeniósł wzrok na Wiktora. Przyjrzał mu się wnikliwie niczym doświadczony funkcjonariusz odpowiednich służb. Wiktor miał ochotę zrobić dla Miszy coś miłego, poszedł więc do łazienki i puścił do wanny zimną wodę. Na dźwięk lejącej się wody pingwin przy-człapał i nie czekając, aż wanna będzie pełna, przechylił się i wskoczył do niej. Rano Wiktor zajechał do redakcji ,Wiadomości" po kilka praktycznych rad od redaktora naczelnego. - W jaki sposób dobierać bohaterów? - zapytał. -Prosta sprawa. Proszę się przyjrzeć, o kim piszą gazety. Sam pan może szukać i wybierać - ojczyzna przecież nie zna wszystkich swych bohaterów - niejeden woli zachować incognito... Wieczorem Wiktor nakupil mnóstwo różnych gazet, wrócił do domu i usiadł przy kuchennym stole. Już wstępna lektura dała mu pożywkę do rozważań, toteż podkreślił nazwiska Bardzo Ważnych Osób i zaczął przepisywać je do grubego zeszytu. Zanosiło się na to, że będzie miał sporo pracy - z kilku raptem gazet wypisał około sześćdziesięciu nazwisk. 12 Potem pił herbatę i znów rozmyślał, tym razem o samym gatunku. Wydawało mu się, że już wie, jak go przekształcić w coś bardzo żywego, żywego a jednocześnie sentymentalnego, tak by nawet prosty rolnik, czytając o nieznanym mu zmarłym, uronił łzę. Nazajutrz Wiktor wybrał bohatera pierwszego „krzyżyka". Pozostało tylko prosić o błogosławieństwo redaktora naczelnego. 5 O pół do dziesiątej rano, po „błogosławieństwie" Igora Lwowicza, filiżance kawy i uroczystym wręczeniu legitymacji służbowej, Wiktor kupił w budce butelkę finlandii i skierował kroki do gabinetu byłego pisarza, a obecnie deputowanego, Aleksandra Jakornickiego. Deputowany ucieszył się, kiedy usłyszał, że chce się z nim spotkać korespondent „Wiadomości Stołecznych". Od razu poprosił sekretarkę, żeby odwołała dalsze spotkania i nikogo więcej nie wpuszczała. Wiktor rozsiadł się wygodnie, a na stole postawił butelkę fińskiej wódki i dyktafon. Deputowany tak samo zręcznie ustawił po obu stronach butelki dwa kryształowe kieliszki. Jakornicki mówił swobodnie, nie czekając na pytania. Opowiadał o swojej pracy w parlamencie i o dzieciństwie, i o tym, jak w czasie studiów zorganizował grupę komsomolską. Przy końcu butelki pochwalił się swoimi wyjazdami do Czernoby-la. Podkreślił, że najprawdopodobniej Czernobyl pozytywnie wpłynął na jego potencję, co w razie wątpliwości mogą potwierdzić: żona - nauczycielka w prywatnej szkole, oraz kochanka - śpiewaczka Opery Narodowej. Na pożegnanie nawet się uściskali. Na Wiktorze deputowa-ny-pisarz zrobił wrażenie osoby bardzo żwawej, wręcz nazbyt 13 żwawej jak na potrzeby nekrologu. Ale o to właśnie chodzi: każdy nieboszczyk jeszcze niedawno należał do świata żywych, nekrolog powinien więc zatrzymać choćby resztki ciepła stygnącego ciała. Niedobrze, gdy jest beznadziejnie ponury. Po powrocie do domu Wiktor szybko napisał nekrolog -postawił „krzyżyk" na deputowanym: dwie strony ciepłego opowiadania o żywym i grzesznym człowieku. Nawet nie musiał odsłuchiwać nagrania z dyktafonu - zbyt świeżo miał wszystko w pamięci. Igor Lwowicz przeczytał rano tekst i poweselał. -Wyższa szkoła jazdy! - powiedział. - żeby tylko mąż tej śpiewaczki przemilczał sprawę... „Dziś nad jego stratą może boleć niejedna kobieta, lecz my, pamiętając również o nich, przekażmy wyrazy naszego głębokiego współczucia żonie i jeszcze jednej kobiecie, której głos, wznosząc się ponad kopułę Opery Narodowej, dźwięczał dla niego, choć słyszalny był dla wszystkich!". Pięknie! Oby tak dalej! Świetnie! - Igorze Lwowiczu - zwrócił się do niego ośmielony Wiktor. - Trochę brakuje mi informacji, a jeśli zacznę z każdym przeprowadzać wywiad, stracę na to zbyt dużo czasu. Może w naszej gazecie jest jakaś kartoteka... Naczelny uśmiechnął się. - Oczywiście, że jest - powiedział. - Sam chciałem ci to zaproponować. W dziale kryminalistyki. Powiem Fiodorowi, żeby ci udostępnił materiały! Życie Wiktora samo się ułożyło i dopasowało do pracy. Wiktor starał się, jak mógł. Dobrze, że Fiodor z działu kryminalistyki dzielił się z nim wszystkim, co miał. A miał sporo, 14 poczynając od imion kochanków i kochanek Bardzo Ważnych Osób, kończąc na konkretnych grzeszkach tychże postaci oraz innych zdarzeniach z ich życia. Krótko mówiąc, Wiktor brał właśnie od niego brakujące elementy z życiorysów, które, niczym indyjskie przyprawy korzenne, zmieniały „krzyżyk" z konstatacji smutnego faktu w potrawę dla smakoszy. Regularnie zostawiał na stole naczelnego kolejne porcje tekstów. Wszystko układało się pomyślnie. W kieszeni figlarnie pobrzękiwały pieniądze, niezbyt duże, ale w zupełności wystarczające skromnym potrzebom Wiktora. Jedyne, co go czasem męczyło, to brak popularności, niechby nawet anonimowej. Zbyt żywotni byli jego bohaterowie. Z ponad setki opisanych „do końca" Bardzo Ważnych Osób żadna nie miała zamiaru odchodzić z tego świata ani nawet zachorować. Rozmyślania te nie zakłócały Wiktorowi rytmu pracy. Pilnie przeglądał prasę, wypisywał nazwiska, zagłębiał się w biografiach. Ojczyzna powinna usłyszeć o swych bohaterach - wciąż to sobie powtarzał. Był listopadowy wieczór. Za oknem padał deszcz. Misza znów zażywał zimnej kąpieli, a Wiktor rozmyślał akurat o żywotności swoich bohaterów. Nagle zadzwonił telefon. - Pański numer dostałem od Igora Lwowicza - powiedział zachrypnięty męski głos. - Musimy porozmawiać, mam do pana sprawę. Słysząc imię sympatycznego redaktora, Wiktor chętnie zgodził się na spotkanie. Pół godziny później witał w swoim domu mężczyznę w wieku około czterdziestu pięciu lat, zadbanego, gustownie ubranego. Gość przyszedł z butelką whisky. Od razu usiedli przy kuchennym stole. - Misza! - przedstawił się gość, na co Wiktor zareagował uśmiechem i od razu się zawstydził. 15 - Przepraszam, ale tak się nazywa mój pingwin - powiedział. - Mam starego przyjaciela, jest bardzo chory... - odezwał się gość. -To mój rówieśnik, przyjaźnimy się od dzieciństwa. Nazywa się Siergiej Czekalin. Chciałbym zamówić u pana jego nekrolog... Weźmie to pan na siebie? - Oczywiście - odrzekł Wiktor. - Ale potrzebuję faktów z jego życia, przydałyby się jakieś intymne szczegóły. - Nie ma problemu - skwitował Misza. - Wiem o nim wszystko. Mogę opowiedzieć... - Bardzo proszę. - Jest synem ślusarza i przedszkolanki. Od dziecka marzył o motocyklu, więc w końcu po ukończeniu szkoły kupił sobie mińsk, ale musiał w tym celu dokonać paru kradzieży... Dziś bardzo wstydzi się swojej przeszłości. Co prawda, jego dzień dzisiejszy nie wygląda wiele lepiej. Jesteśmy kumplami, zajmujemy się zakładaniem i likwidacją spółek, tylko że mnie to wychodzi, a jemu - nie. Niedawno odeszła od niego żona i został zupełnie sam. Nigdy nie miał nawet kochanki. - Jak się nazywała żona? - Lena... W ogóle nic mu się nie układa, w dodatku zdrowie szwankuje... - A co dokładnie? - Podejrzenie raka żołądka i wieczne kłopoty z prostatą. - No, a co było największym marzeniem jego życia? - zapytał Wiktor. - Największym? Srebrny lincoln, którego nigdy nie będzie miał... Rozmawiali przy butelce whisky; ten koktajl słów i alkoholu sprawił, że poczuli, jakby przy stole razem z nimi siedział ktoś trzeci: Siergiej Czekalin, porzucony przez żonę nieudacznik, pozostawiony sam sobie ze słabym zdrowiem oraz niespełnionym marzeniem - srebrnym lincolnem. 16 - Kiedy mogę przyjechać? - zapytał w końcu Misza. - Choćby jutro. Kiedy wyszedł, Wiktor usłyszał z ulicy dźwięk zapalanego silnika. Wyjrzał przez okno i zobaczył, jak sprzed klatki schodowej odjeżdża lincoln srebrnego koloru - długi i majestatyczny. Wiktor nakarmił pingwina mrożoną flądrą, przygotował dla niego wannę z zimną wodą i wrócił do kuchni, gdzie zasiadł do pisania zamówionego nekrologu. Przez okienko między łazienką a kuchnią dochodził plusk wody, Wiktor uśmiechał się więc, kreśląc plan „krzyżyka" i myśląc o pingwinie, tak lubiącym czystą zimną wodę. 7 Jesień — to najlepszy czas na pisanie nekrologów. To czas więdnięcia, smutku, grzebania się w przeszłości. Zima zachęca do życia - tyle radości jest w orzeźwiającym mrozie, śniegu iskrzącym się w słońcu. Ale do zimy pozostawało jeszcze parę tygodni, a przez ten czas można było zrobić niezły zapas na przyszły rok. Zapowiadało się dużo pracy. Za oknem znów padał deszcz, kiedy zjawił się Misza-nie--pingwin. Przeczytał zamówiony nekrolog. Był wyraźnie zadowolony. Wyjął portfel i zapytał: „Ile?". Wiktor wzruszył ramionami - na razie otrzymywał miesięczne wynagrodzenie. - Posłuchaj - powiedział Misza. - Za dobrze wykonaną robotę należy się dobra zapłata. Trudno było się z tym nie zgodzić, Wiktor skinął zatem głową. Misza się zastanowił. 17 -W najgorszym wypadku powinieneś dostać dwa razy więcej niż najdroższa prostytutka... Pięćset dolców wystarczy? Uzależnienie honorarium od maksymalnej stawki prostytutki nie spodobało się autorowi, ale kwota jak najbardziej go satysfakcjonowała. Znów skinął głową, a Misza wypłacił mu pięć studolarowych banknotów. - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to podeślę ci jeszcze paru klientów! - zaproponował Misza. Wiktor nie miał nic przeciwko temu. Misza-nie-pingwin wyszedł. Za oknem dłużył się szary deszczowy poranek. Otworzyły się drzwi i w progu stanął pingwin. Postał tak chwilę, podszedł do swojego pana, przytulił się całym ciałem do jego kolan i zamarł w takiej pozycji. Wiktor pogłaskał ukochanego zwierzaka. 8 Nocą Wiktor zapadł w niezbyt głęboki sen, słyszał więc, jak po mieszkaniu snuje się cierpiący na bezsenność pingwin. Wałęsał się i pozostawiał wszystkie drzwi otwarte. Czasem wydawało się, że pingwin przystaje i ciężko wzdycha niczym starzec zmęczony życiem i samym sobą. Rano zadzwonił Igor Lwowicz i poprosił o przyjazd do redakcji. Przy filiżance kawy omówili stan bieżący kartoteki „krzyżyków". W zasadzie naczelny był zadowolony. - Jest jedno małe niedopatrzenie - mówił. - Nasi przyszli nieboszczycy mieszkają w Kijowie. Rzecz jasna, stolica jak odkurzacz wsysa wszystkich mniej lub bardziej wybitnych ludzi, ale przecież każde miasto ma swoje znakomitości. 18 Wiktor słuchał uważnie, od czasu do czasu kiwając głową. - Wszędzie mamy swoich korespondentów - kontynuował naczelny - którzy już gromadzą dla nas potrzebne informacje. Trzeba będzie tylko pojechać i zebrać wszystko, czego zdołali się dowiedzieć. Poczta jest niepewna, nawet faks, niczemu nie można do końca ufać, a tym bardziej powierzać takich spraw. No właśnie, chciałbym pana poprosić o przyłączenie się... - Do czego? - przerwał mu Wiktor. - Trzeba by się przejechać w parę miejsc po te wszystkie materiały... Najpierw do Charkowa, potem do Odessy, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Na rachunek redakcji oczywiście... Wiktor wyraził zgodę. Na dworze znów siąpił deszcz. Po drodze do domu Wiktor zaszedł do baru, zamówił pięćdziesiątkę koniaku i podwójną kawę. Chciał się rozgrzać. W kawiarni było cicho i pusto. Atmosfera sprzyjała marzeniom, albo przeciwnie - wspomnieniom. Wiktor skosztował koniaku. Znajomy zapach połaskotał nozdrza. „Prawdziwy!" - ucieszył się. Miła chwila w kawiarni. Pewnego rodzaju antrakt między przeszłością a przyszłością, z kieliszkiem koniaku i filiżanką kawy, nastrajał Wiktora romantycznie. Nie czuł się samotny i nieszczęśliwy. Był pełnowartościowym gościem, zaspokajającym swoją niewielką potrzebę wewnętrznego ciepła. Pięćdziesiątka prawdziwego koniaku - i już ciepło płynie w dwóch przeciwległych kierunkach - w górę, do głowy, i na dół - w nogi. Myśli zwalniają tempo. Kiedyś Wiktor marzył o karierze powieściopisarza, jednak nawet nie rozpoczął pracy nad powieścią. Co prawda, gdzieś w teczkach leżało kilka niedokończonych rękopisów. Ale taki już ich los - na zawsze pozostaną nieukończone. Nie miał po 19 prostu szczęścia do muz. Z jakiejś przyczyny nie zatrzymywały się w jego dwupokojowym mieszkaniu na tyle długo, żeby mógł doprowadzić choćby jedną powieść do końca. W tym właśnie tkwiła przyczyna niepowodzeń z owym gatunkiem. Muzy były zadziwiająco niestałe. Może sam był sobie winny, wybierając właśnie je. W każdym razie kiedy zostawał sam na sam z pingwinem, uprawiał krótką formę, za którą teraz nieźle mu płacono. Kiedy już solidnie się rozgrzał, wyszedł z kawiarni. Nadał padało. Dzień był pochmurny i słotny. Po drodze do domu kupił kilogram mrożonego łososia -dla Miszy. Przed wyjazdem do Charkowa Wiktor musiał rozwiązać problem - z kim zostawić pingwina. Z pewnością stworzenie zniosłoby spokojnie trzydniową samotność, ale Wiktor się martwił. Przebiegł w myślach wszystkich znajomych - przyjaciół niestety nie miał - ale wszyscy ci ludzie byli właściwie obcy, toteż nie chciał ich o nic prosić. Podrapał się w głowę i podszedł do okna. Kropił deszcz. Pod klatką schodową jakiś milicjant rozmawiał ze staruszką-sąsiadką. Wiktor roześmiał się, przypomniawszy sobie stary kawał o pingwinie i milicjancie. Podszedł do nocnej szafki, na której stał telefon. Wziął do ręki notes i odnalazł tam numer dzielnicowego. - Młodszy lejtnant Fiszbajn, słucham - odpowiedział wyraźny męski głos na drugim końcu linii telefonicznej. - Przepraszam - Wiktor zaczął się jąkać, szukając odpowiednich słów - mam do pana prośbę... Mieszkam w pańskim rejonie... 20 - Coś się stało? - przerwał mu dzielnicowy. - Nie. Proszę tylko nie pomyśleć, że to dowcip. Rzecz w tym, że wyjeżdżam na trzy dni na delegację i nie mam z kim zostawić pingwina... - Wie pan co - dzielnicowy mówił spokojnym, stanowczym głosem. - Niestety nie mam gdzie trzymać pańskiego pingwina, mieszkam z mamą w kawalerce... - Pan mnie źle zrozumiał - zaniepokoił się Wiktor. - Chciałem tylko poprosić, żeby pan przyszedł parę razy do mnie i dał mu jeść... Zostawię panu klucze... - Zgoda. Proszę podać swój adres i nazwisko, wpadnę do pana. Będzie pan w domu koło trzeciej? - Tak, będę. Wiktor usiadł w fotelu. Niewiele ponad rok temu na szerokim podłokietniku fotela siadywała przy nim Ola, miniaturowa blondynka z sympatycznym zadartym noskiem i wiecznie pełnymi wyrzutu oczami. Czasami kładła głowę na jego ramieniu i jakby zasypiała, pogrążając się w marzeniach, w których, całkiem możliwe, nie było dla niego miejsca. Miał pozwolenie na rzeczywistą obecność. Ale nawet i w tym realnym świecie rzadko czuł się jej potrzebny. Była milcząca i zamyślona. Co zmieniło się od momentu, gdy się wyprowadziła , nie mówiąc nawet dlaczego? Teraz obok stał pingwin Misza. Milczący, ale czy też zamyślony? Czym jest zamyślenie? Może to tylko słowo opisujące spojrzenie? Wiktor pochylił się i zajrzał w oczy pingwina. Uważnie się przyglądał, szukając w nich oznak zamyślenia, lecz widział jedynie smutek. Dzielnicowy przyszedł za kwadrans trzecia. Zdjął buty i wszedł do pokoju. Jego wygląd nie odpowiadał nazwisku. Młody, szeroki w barach mężczyzna, o jasnych włosach i niebieskich oczach, o głowę wyższy od Wiktora, bardziej pasowałby 21 do drużyny piłki ręcznej niż do milicji, ale to właśnie on był dzielnicowym. - No, to gdzie ten pański zwierzak? - zapytał Wiktora. - Misza! - zawołał Wiktor i pingwin wygrzebał się ze swojego kącika, zza ciemnozielonej kanapy. Podszedł do Wiktora i z zainteresowaniem popatrzył na milicjanta. - No co tam, Misza - powiedział do niego Wiktor. Następnie zwrócił się do dzielnicowego. - Przepraszam, jak się pan nazywa? - Siergiej. Wiktor zatrzymał wzrok na dzielnicowym. - Dziwne - powiedział. -Wcale nie wygląda pan na Żyda... - Bo nie jestem Żydem - uśmiechnął się dzielnicowy. -Moje prawdziwe nazwisko brzmi Stiepanienko... Wiktor wzruszył ramionami i przeniósł wzrok na pingwina. - Misza - powiedział. - Ten pan nazywa się Siergiej i będzie ci dawał jeść, kiedy wyjadę. Potem Wiktor pokazał Siergiej owi, gdzie co leży i dał mu zapasowe klucze do mieszkania. - Proszę się nie martwić - powiedział na odchodnym dzielnicowy. - Wszystko będzie w porządku! 10 W Charkowie było mroźno. Wiktor wysiadł z pociągu i od razu zrozumiał, że na spacer po mieście się nie wybierze - jest zbyt lekko ubrany. Zameldował się w hotelu „Charków" i zadzwonił do korespondenta ,Wiadomości", by uprzedzić o swoim przybyciu. Umówili się na spotkanie w kawiarni pod Operą. 22 Zbliżał się wieczór - czas spotkania. Chcąc nie chcąc, Wiktor poszedł więc ulicą Sumską do Opery, czując, jak skóra na twarzy napina się od mrozu, a palce drętwieją mu z zimna w kieszeniach krótkiego kożuszka. Szare miasto nachylało się nad chodnikiem, a przechodnie spieszyli się, jakby w obawie, że lada chwila runą domy albo zaczną odpadać od nich balkony, co zresztą już dawno przestało kogokolwiek dziwić. Jeszcze parę minut drogi, potem trzeba będzie zejść do podziemnych labiryntów pod Operą zapełnionych barami, sklepami i restauracjami. Znaleźć tam dwukondygnacyjną kawiarnię ze sceną i usiąść na górze przy balustradzie, twarzą do sceny. Tak, trzeba będzie wziąć szklankę soku pomarańczowego i puszkę piwa, ale jej nie otwierać. Wiktor spieszył się, chociaż czas spotkania był ustalony z półgodzinną tolerancją - między wpół do siódmej a siódmą. Poganiało go zimno. „Zjem tam coś - myślał po drodze - jakiś kawałek mięsa na ciepło..." Zbliżył się do gmachu teatru i zobaczył wejście do nowoczesnego pasażu. Przejście z ciemności miasta - o wieczornej porze oświetlonego tylko oknami domów- do podziemia rzęsiście oświetlonego witrynami. Na pierwszych schodkach prowadzących w dół stały dwie staruszki z wyciągniętymi po jałmużnę dłońmi i dość młody pijaczek o twarzy, która straciła wyrazistość rysów. Korytarze światła doprowadziły Wiktora pod wejście do kawiarni. Za szklanymi drzwiami siedział ochroniarz w uniformie i czytał książkę. Oderwał się od lektury i przeniósł wzrok na wchodzącego Wiktora. Niezbyt groźnie, raczej po żołniersku zapytał: - Dokąd? 23 - Coś zjeść... - odpowiedział Wiktor. Ochroniarz kiwnął głową i ręką wskazał drogę. Wiktor minął bar, gdzie przy piwie siedziało kilku gości. Już na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że byli na bakier z prawem. Łysy barman spojrzał Wiktorowi w oczy, krzywo się uśmiechnął i skierował jego wzrok gdzieś w drugą stronę, jakby chciał powiedzieć: idź i nie odwracaj się za siebie! Wiktor zobaczył przed sobą jasno oświetloną przestrzeń, która niemalże go przyciągała, przyspieszył więc kroku. Zatrzymał się przy niewielkiej scenie. Po bokach, w pół-okręgu, znajdowały się dwa poziomy stolików - zewnętrzny mniej więcej pół metra wyżej od wewnętrznego. Wiktor podszedł do baru, zamówił sok pomarańczowy i puszkę piwa. - To wszystko? - zapytała barmanka, pulchna tleniona blondynka. - A coś z mięsem dostanę? - w odpowiedzi zadał pytanie. - Bałyk, jajecznica... - wymieniała monotonnym głosem. - W takim razie to wszystko - westchnął głośno. - Dziękuję. Zapłacił, usiadł przy stoliku na górnym poziomie kawiarni, twarzą do sceny. Łyknął trochę soku i poczuł jeszcze większy głód. „Dobra - pomyślał - zjem już w hotelu, tam jest restauracja". Spojrzał na zegarek - dwadzieścia po szóstej. W kawiarni było cicho. Przy sąsiednim stoliku siedziało dwóch Azerów i piło w milczeniu piwo. Wiktor odwrócił się, ogarnął wzrokiem całą kawiarnię i nagle na moment oślepił go jakiś błysk. Zmrużył oczy, potarł je rękoma, znów otworzył i zobaczył wychodzącego chłopaka z aparatem fotograficznym w ręce. 24 Jeszcze raz się obejrzał, próbując zrozumieć: kogóż to przed chwilą fotografowano? Ale w tej części kawiarni prócz niego i dwóch Azerów nikogo nie było. - Czyli chodziło o gości z Kaukazu... - pomyślał i łyknął wodnistego soku pomarańczowego. A czas płynął. W wysokiej szklance zostały ostatnie krople soku. Wiktor spoglądał już na zamkniętą puszkę piwa, zastanawiając się, czy nie wziąć jeszcze jednej i jej nie otworzyć. Do stolika podeszła dziewczyna w dżinsach i skórzanej kurtce. Na głowie miała ciasno zawiązaną rokersowską bandanę, podkreślającą kształt pozbawionej najmniejszego defektu czaszki. Spod supła wystawały kasztanowe włosy zebrane w kucyk. Przysiadła się i skierowała na niego mocno pomalowane oczęta. - Nie czekasz przypadkiem na mnie?- zapytała z uśmiechem. Wiktor drgnął, spiął się i poczuł lekkie zakłopotanie. „Nie - myślał gorączkowo. - Przecież korespondent jest mężczyzną.... Chociaż całkiem możliwe, że przysłał ją w zastępstwie..." Pobieżnie przyjrzał się jej, wzrokiem szukając torby czy teczki, w której mogłaby przynieść potrzebne mu materiały, ale dziewczyna miała przy sobie jedynie miniaturową torebkę, w której nie zmieściłaby się nawet butelka piwa. - To jak, nie masz kaski? Bo czasu chyba ci nie brakuje? -przypomniała o sobie dziewczyna i Wiktor zrozumiał, że nie na nią czeka. - Dziękuję - powiedział. - Pani się pomyliła. - Rzadko się mylę - odezwała się słodkim głosem, wstając od stolika. -Ale różnie to bywa... Wiktor został przy stole sam, odetchnął z ulgą i ponownie spojrzał na zamkniętą puszkę piwa. Potem na zegarek. Za kwadrans siódma. Już czas, by zjawił się korespondent. 25 Ten jednak nie przyszedł. O pół do ósmej Wiktor opróżnił puszkę piwa i wyszedł. Zjadł już w hotelu, w restauracji. Potem poszedł do pokoju i znów zadzwonił do współpracownika „Wiadomości", ale usłyszał tylko długi przerywany sygnał. Oczy już mu się kleiły. Ciepło hotelowego pokoju odprężało i usypiało. Postanowił zadzwonić rano. Położył się do łóżka i od razu zasnął. 11 W Kijowie znów mżyło. Dzielnicowy Siergiej Fiszbajn--Stiepanienko wpadł do mieszkania Wiktora. Zdjął buty. Wszedł do kuchni w zielonych, robionych na drutach skarpetkach. Wyjął z zamrażalnika łososia, przełamał na kolanie i połowę włożył do miski, stojącej na niskim dziecięcym ta-boreciku. - Misza! - krzyknął i nadstawił uszu. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, przeszedł do pokoju gościnnego, następnie do sypialni. Za kanapą, przy ścianie stał Misza - ni to senny, ni to smutny. -No chodź, chodź jeść! - poprosił dzielnicowy. - Niedługo wróci twój pan! Tęsknisz, tak? Chodź! Pingwin bez pośpiechu poczłapał do kuchni, a Siergiej, ostrożnie stąpając, poszedł za nim. Odprowadził go do miski, obserwował początek uczty, po czym z czystym sumieniem wrócił na korytarz, włożył buty, ubrał się i wyszedł na siąpiący kijowski deszcz. „Miło by było, jakby dzień upłynął bez wezwań!" - pomyślał, popatrując na ponure ciężkie niebo. 26 12 Rano obudziły Wiktora dobiegające z ulicy odgłosy bezładnej strzelaniny. Przeciągnął się, spojrzał na zegarek-ósma. Podszedł do okna - na dole stał milicyjny jeep i karetka. Podniósł wzrok i zobaczył błękit nieba i bladożółte słońce, które wysuwało pierwsze promienie zza szarych stalinowskich budowli. Zapowiadał się ładny, pogodny dzień. Wiktor siadł przy stoliku, na którym stał telefon i wykręcił numer korespondenta „Wiadomości Stołecznych". - Halo? - zadźwięczał kobiecy głos. - Słucham? - Mogę rozmawiać z Nikołajem Aleksandrowiczem? - zapytał. - A kto mówi? - Jestem z gazety... ze „Stołecznych"... - powiedział Wiktor, wyczuwając w głosie kobiety napięcie. - Pańskie nazwisko? - zapytał głos. Coś tu było nie tak, toteż Wiktor drżącą ręką odłożył słuchawkę. - Kawa! - podpowiedział sam sobie. - Trzeba wypić kawę. Ubrał się, chlusnął w twarz dwie garści zimnej wody i zszedł do hotelowej restauracji. Podszedł do baru, zamówił podwójną kawę. - Proszę usiąść przy stoliku, zaraz przyniosę - rzekł barman. Wiktor wybrał miejsce w kącie baru i usiadł na miękkim, szerokim, wełurowym pufie przy stoliku ze szklanym blatem. Wyciągnął rękę ku ciężkiej popielniczce z litego szkła. Obrócił ją w zamyśleniu. W lokalu było cicho. Podszedł barman i postawił na stole filiżankę z kawą. - Coś jeszcze? - zapytał. - Nie. Dziękuję. - Wiktor pokręcił głową i spojrzał badawczo na barmana. - Proszę mi powiedzieć, co to za strzelanina była dziś rano? Barman wzruszył ramionami. 27 - Wygląda na to, że zabili dewizową dziwkę... Najwyraźniej obraziła kogoś. Kawa była trochę gorzkawa, ale jej dobroczynne działanie Wiktor poczuł prawie od razu. Znikło uczucie drżenia w palcach i wyhamowały jakieś nerwowe prądy w głowie. Powrócił wewnętrzny spokój. Udało się zebrać myśli. „Nic strasznego się nie stało - usłyszał własne myśli. Były tak przekonujące, że trudno było im nie wierzyć. - Takie jest po prostu życie. Normalne życie. Trzeba w takim razie zadzwonić do naczelnego i zapytać co dalej". Dopił kawę, zapłacił i poszedł do swojego pokoju, by zatelefonować do Kijowa. - Ma pan na dzisiaj bilet powrotny - spokojnie powiedział Igor Lwowicz. - Proszę zatem wracać. Będzie pan dalej zajmował się Kijowem, a z prowincją chwilowo się wstrzymamy... Gdy już zajął swoje miejsce w przedziale, rozłożył zakupiony na dworcu świeży numer ,Wieczornego Charkowa". Przeglądając go, natknął się na kronikę kryminalną, w której drobną czcionką wyliczano niedawno dokonane przestępstwa. W rubryce „Zabójstwa" Wiktor przeczytał: ,Wczoraj około godziny siedemnastej nieznani sprawcy zastrzelili korespondenta «Wiadomości Stołecznych* Nikołaja Agniwcewa. Do incydentu doszło w mieszkaniu ofiary". Opanowało go dziwne uczucie. Opuścił otwartą gazetę na kolana. Gdy pociąg nagle szarpnął, gazeta spadła na podłogę. 13 Wchodząc rano do mieszkania, Wiktor natknął się na dzielnicowego. - A, dzień dobry! - ucieszył się Siergiej Fiszbajn-Stiepa-nienko. - Co pan taki blady... , 28 - Jak tam Misza? - zapytał Wiktor głosem zaszczutego człowieka. - Wszystko w porządku! - uśmiechnął się dzielnicowy. -Oczywiście, tęsknił za panem. A w zamrażalniku nie ma już ryb... - Wielkie dzięki! - Wiktor spróbował uśmiechnąć się z wdzięcznością, ale uśmiech wyszedł kwaśny i pełen bólu. -Mam wobec pana dług! Może wypijemy przy okazji po setce? - Dziękuję. Nie odmówię - milicjant kiwnął głową. - Proszę dzwonić, numer przecież pan zna! A jak trzeba będzie jeszcze kiedyś zaopiekować się ptaszyskiem - proszę się nie krępować! Lubię zwierzęta. Prawdziwe oczywiście, nie te, z którymi mam do czynienia w pracy... Misza ucieszył się na widok swojego pana. Czekał już w przedpokoju, kiedy ten wszedł i zapalił światło. -Witaj, kochany! -Wiktor kucnął i spojrzał w oczy pingwina. Wydawało mu się, że Misza się uśmiechnął. W oczach pingwina rzeczywiście zamigotały wesołe iskierki. Niezdarnie wykonał krok do przodu, w jego kierunku. „Chociaż jedna istota na tym świecie na mnie czeka!" -pomyślał Wiktor. Wyprostował się, zdjął kurtkę i wszedł do pokoju. Pingwin poczłapał za nim. 14 Rano bolała go głowa. Leżał w łóżku i nie miał najmniejszej ochoty wstawać. Budzik wskazywał pół do dziesiątej. Przewracając się z boku na bok z otwartymi oczami, Wiktor zauważył stojącego u wezgłowia pingwina. 29 - O Boże! - westchnął, siadając na łóżku - przecież od wczoraj nie dałem mu jeść! I już nie zwracając uwagi na bolesny szum w głowie i pulsowanie w skroniach, umył się i ubrał. Mroźne powietrze na dworze trochę go orzeźwiło. Najwyraźniej zima deptała mu po piętach od samego Charkowa. „Trzeba będzie zadzwonić do naczelnego... - myślał po drodze. - Powiem, że nie najlepiej się czuję... No i gazety muszę kupić, może mimo wszystko trochę popracuję..." Na stoisku rybnym w delikatesach poprosił o dwa kilogramy mrożonej flądry. Po krótkim wahaniu dokupił jeszcze żywe ryby. Gdy wrócił do domu, napełnił wannę zimną wodą, wpuścił tam trzy srebrzyste karpie i zawołał Misze. Ten popatrzył na pływające w wannie ryby, odwrócił się i podreptał z powrotem do pokoju. Wiktor wzruszył ramionami. Nie rozumiał swojego pupila. Ktoś zadzwonił do drzwi. Wiktor, widząc przez wizjer Miszę-nie-pingwina, otworzył. - Cześć! - powiedział Misza. - Mam parę zamówionek. Co u ciebie? Wiktor kiwnął głową. Przeszli do kuchni. Po chwili przyczłapal do nich pingwin. - A, mój imiennik! - uśmiechnął się gość. - Cześć, cześć! Potem popatrzył na Wiktora. - A coś ty taki ponury? - zapytał. - Chorujesz, czy co? - Tak - Wiktor skinął głową. -1 w ogóle jakoś tak wszystko do dupy... Nie wiedzieć czemu miał ochotę wyżalić się i chociaż coś w nim protestowało przeciwko takiemu zachowaniu, nie mógł się powstrzymać. - Piszę i piszę, a nikt nie widzi moich wysiłków... - mówił, ale 30 głos jego nie był płaczliwy, raczej gniewny, nie oczekiwał współczucia. -Już ponad dwieście stron... I wszystko na próżno... - No, dlaczego na próżno? - przerwał mu Misza-nie-ping-win. - Po prostu piszesz do szuflady, jak wielu pisarzy za dobrych radzieckich czasów. Z tą tylko różnicą, że twoje rzeczy prędzej czy później zostaną opublikowane... Gwarantuję ci to. Wiktor pokiwał głową, rozumiejąc słuszność słów gościa, ale mimo wszystko przypływ niezadowolenia nie kończył się i nie pozwalał mu się uspokoić, czy bodaj uśmiechnąć. - No, a który tekst jest najlepszy, jak myślisz? - z życzliwością zapytał Misza-nie-pingwin. - O Jakomickim - po chwili zastanowienia odpowiedział Wiktor i przypomniał sobie długą biesiadc-wywiad przy butelce fińskiej wódki. - To ten pisarz i deputowany? - dopytywał się Misza. -Tak. - No dobra - powiedział. - Przyniosłem ci tu coś ciekawego. Poczytaj sobie. Wiktor wziął do rąk kilka kartek papieru, przejrzał je. Nieznajome nazwiska, całe linijki biografii, daty. Nie miał ochoty zagłębiać się teraz w te teksty. Kiwnął po prostu głową i odłożył kartki na bok. - Zadzwoń do mnie, jak już będziesz miał to gotowe - poprosił Misza-nie-pingwin, podając mu wizytówkę. 15 Za oknem padał pierwszy śnieg. Wiktor pił kawę i czytał papiery dostarczone parę dni wcześniej przez Miszę-nie-ping-wina. Były to materiały biograficzne dotyczące zastępcy dyrektora Urzędu Skarbowego i właścicielki restauracji „Karpa- 31 ty". Biogramy tej pary były na tyle barwne, że miały szansę stać się nieprzeciętnymi „krzyżykami". Z takimi postaciami można by było spokojnie pisać powieść przygodową, rozmyślał Wiktor. Doskonali bohaterowie negatywni! Ale żeby napisać powieść, potrzeba dużo zupełnie wolnego czasu, którego Wiktorowi brakowało. Co prawda, miał teraz pieniądze, no i pingwina Misze oraz trzy srebrzyste karpie w wannie. Ale czyż to może zastąpić nienapisaną powieść? Przypomniawszy sobie o karpiach, Wiktor wziął kawałek bułki i poszedł do łazienki karmić ryby. Kruszył bułkę, kiedy poczuł nagle czyjś oddech. Odwrócił się i zobaczył Misze, który ze smutkiem patrzył na pływające w wannie karpie. - Co, nie lubisz słodkowodnych? - zapytał pingwina i sam sobie za niego odpowiedział. -No oczywiście, przecież jesteśmy stworzeniem antarktycznym, oceanicznym, i lubimy tylko we własnym sosie... Wiktor wrócił do pokoju i zadzwonił do dzielnicowego. Zaprosił go na rybną ucztę, na wieczór. Za oknem wciąż padał śnieg. Wiktor postawił na stole kuchennym maszynę do pisania i zaczął słowo po słowie szkicować żywe portrety przyszłych nieboszczyków. Praca posuwała się powoli, ale zdecydowanie. Każde słowo było na swoim miejscu i od razu stawało się cząstką niezachwianej konstrukcji, jak fundament piramidy egipskiej. „To nie nadmiar dobrobytu spowodował, iż zmarły wyraził zgodę na zabójstwo swego młodszego brata, w którego ręce wpadła lista akcjonariuszy jeszcze nie sprywatyzowanej fabryki pralek. Za to pomnik wzniesiony przez zmarłego ku czci brata stał się ozdobą cmentarza. Niejednokrotnie życie zmusza nas do zabójstwa, lecz śmierć bliskiego człowieka każe żyć 32 dalej, żyć pomimo to... Wszystko jest wzajemnie powiązane. Wszystko na tym świecie jest połączone naczyniami krwionośnymi. Życie wszystkich ludzi tworzy pewną całość, dlatego śmierć jednej małej komórki mimo wszystko pozwala żyć dalej, jako że liczba żywych komórek zawsze przewyższa liczbę komórek obumarłych..." Dzielnicowy Fiszbajn-Stiepanienko zjawił się na kolacji w dżinsach i czarnym swetrze włożonym na flanelową kraciastą koszulę. Przyniósł butelkę koniaku i paczkę mrożonego dorsza dla Miszy. Kolacja nie była jeszcze gotowa, razem z Wiktorem dosma-żali więc karpie, które w końcu zwolniły łazienkę. Tymczasem w wannie pełnej świeżej zimnej wody pluskał się pingwin. Przy akompaniamencie skwierczącej na patelni ryby obaj panowie słuchali plusku wody i uśmiechali się do siebie. W końcu potrawa była gotowa. Wypili po kieliszku koniaku i zasiedli do kolacji. -Ale ościste! - powiedział Wiktor, jakby przepraszał w imieniu karpia. - To nic - dzielnicowy pokręcił głową. - Za wszystko trzeba płacić... Ona, znaczy ryba, im bardziej oścista, tym smaczniejsza. A pamiętam jak próbowałem mięso wieloryba -w końcu to też, jak by nie było, ryba! Żadnych ości i żadnego smaku... Zapijali karpia koniakiem i spoglądali na płatki śniegu padające w ledwo oświetlonej przez czyjeś okna ciemności. Było w tym spotkaniu coś z noworocznej atmosfery. - A dlaczego mieszkasz sam? - już po bruderszafcie zapytał Siergiej. Wiktor wzruszył ramionami. - Tak wyszło - odpowiedział. - Nie mam szczęścia do kobiet. Same jakieś dziwne mi się trafiały. Ciche, niezauważal- 33 ne. Pomieszka taka i znika... Znudziło mi się to. No to pingwina sobie wziąłem i jakoś od razu lżej mi się zrobiło. Ale on ciągle czegoś smutny... Może lepiej było wziąć psa... Są jednak bardziej uczuciowe, witają szczekaniem, oblizują, ogonem machają... - No co ty! - machnął ręką Siergiej. - Psa trzeba dwa razy dziennie wyprowadzać na spacer, a i zapach rozchodzi się po całym mieszkaniu... Pingwin jest lepszy. A tak w ogóle to czym ty się zajmujesz? - Jestem pisarzem - odpowiedział Wiktor. - Dla dzieci? - Dlaczego akurat dla dzieci? - zdziwił się gospodarz. -Nie. Pisuję do gazety. - Aa - kiwnął głową Siergiej. - Nie lubię gazet. Tylko psują człowiekowi humor. - Też ich nie lubię. A przy okazji, dlaczego masz takie dziwne nazwisko? Fiszbajn... Siergiej westchnął ciężko. - Widzisz, nudno było strasznie, a moja ciotka pracowała w wydziale paszportowym. No i kiedyś postanowiłem zostać Żydem i wyjechać stąd w cholerę. Żydem zostałem bez problemu, po prostu napisałem oświadczenie, że zgubiłem paszport - tak mi poradziła ciotka - a ona już nowy wyrobiła na nowe nazwisko. Potem zobaczyłem, jak żyją emigranci. Nie ma czego zazdrościć. Postanowiłem więc zostać w kraju, a żeby mieć broń - poszedłem na dzielnicowego. Właściwie robota bezpieczna, głównie sprawy obyczajowe, przyjmuję różne głupie skargi. Pewnie, że to nie to, o czym marzyłem. - A o czym marzyłeś? Nieoczekiwanie otworzyły się drzwi do kuchni i w progu zjawił się zupełnie mokry pingwin. Jeszcze skapywała z niego woda. Postał w progu, następnie minął stół, podszedł do swo- 34 jej miski i obrzucił pana pytającym spojrzeniem. Miska była pusta. Wiktor podszedł do lodówki, odłamal kilka zamrożonych fląder, podrobił i włożył do miski. Misza zwiesił głowę nad zamarzniętą rybą i zastygł w takiej pozycji. - Popatrz! - z zainteresowaniem rzekł Siergiej. - Rozmra-ża, jak nic rozmrażaL. Wiktor wrócił na swoje miejsce i też spojrzał na pingwina. - No dobra - Siergiej zmienił temat i wziął do ręki kieliszek. - Wszyscy zasługujemy na lepszą rybę, ale jemy taką, jaka jest... Za przyjaźń! Stuknęli się kieliszkami i wypili. Wiktor poczuł ulgę. Całe to dawne niezadowolenie z siebie i innych poszło w niepamięć, zapomniał nawet o „krzyżykach". Jak gdyby nigdzie nie pracował, tylko żył sobie tak po prostu i układał w myślach powieść, którą kiedyś napisze. Patrzył na Siergieja i miał ochotę się uśmiechać. Przyjaźń? To właśnie to, czego widocznie nigdy nie doświadczył. Tak samo jak prawdziwej namiętności. Tak samo jak nigdy nie miał garnituru z kamizelką. Jego życie było blade i ułomne i nie przysparzało żadnej radości. Nawet pingwin Misza - ten też był jakiś taki smutny, jakby i on znał tylko bladą stronę życia, bez barw i emocji, bez pełnych szczęścia uniesień duszy, bez wzruszeń. - Słuchaj - zaproponował nieoczekiwanie Siergiej. - Wypijmy jeszcze po jednym i chodźmy się przejść. We trójkę! Na dworze było cicho. Zrobiło się późno. Wszystkie dzieci już spały. Latarnie były pogaszone, pierwszy śnieg oświetlało tylko przypadkowo palące się w niektórych oknach światło. Wiktor, Siergiej i Misza powoli weszli na skarpę, na której stały trzy gołębniki. Śnieg chrzęścił pod nogami. Mroźne powietrze kłuło w policzki. 35 - Popatrz no! - odezwał się Siergiej, robiąc kilka kroków naprzód i zatrzymując się przy człowieku, który leżał w zniszczonym niebieskim palcie na śniegu koło gołębników. - Twój sąsiad! Polikarpow. Spod trzydziestki. Trzeba go zaciągnąć do najbliższej klatki schodowej i oprzeć o grzejnik, bo nam zamarznie! Razem chwycili pijanego Polikarpowa za kołnierz palta i pociągnęli do najbliższej kamienicy. Za nimi niepewnym krokiem człapał pingwin. Kiedy Wiktor z Siergiejem wyszli z klatki schodowej, zobaczyli Misze, stojącego oko w oko z wielkim kundlem. Całkiem jakby się obwąchiwali. Widząc zbliżających się ludzi, pies uciekł. 16 Rano Wiktora obudził telefon. - Halo, słucham! - odezwał się do słuchawki ochrypłym, na wpół obudzonym głosem. - Wiktor Aleksiejewicz? Gratuluję! Zaczęło się! Nie obudziłem pana? - Nieważne, i tak już powinienem wstawać - odpowiedział Wiktor, poznając po głosie naczelnego. - A co się stało? - Pierwsza publikacja! A przy okazji, jak samopoczucie? -Już lepiej. - No to proszę przyjechać do redakcji! Omówimy pański sukces. Wiktor umył się, zjadł śniadanie, wypił herbatę. Zajrzał do swego zwierzaka, który jeszcze spał na stojąco w swoim ulubionym kąciku za ciemnozieloną kanapą. Wrócił do kuchni i włożył do miski Miszy mrożone płaty dorsza, po czym ubrał się i wyszedł. 36 Na dworze leżał świeży śnieg. Szaroniebieskie niebo wisiało nisko, niemal tuż nad dachami czteropiętrowych domów. Bvło cicho i niezbyt zimno. Zanim wsiadł do autobusu, kupił świeży numer ,^Viado-mości Stołecznych". Otworzył go już w autobusie, kiedy wygodnie spoczął na miękkim siedzeniu. Przebiegł wzrokiem tytuły, aż w końcu natknął się na prostokątną kolumnę tekstu obwiedzionego czarną grubą ramką. „Zmarł pisarz i deputowany Aleksander Jakornicki. Pusty jest skórzany fotel w trzecim rzędzie sali obrad parlamentu. Niedługo to miejsce zajmie inny człowiek, lecz w sercach wielu osób, które znały Aleksandra Jakomickiego, zagości poczucie pustki, poczucie wielkiej straty..." - No, no - pomyślał Wiktor - pierwsza publikacja... Wcale jednak nie odczuwał specjalnej radości, chociaż gdzieś w głębi duszy kiełkowało dawno zapomniane uczucie zadowolenia z siebie. Doczytał tekst do końca - wszystkie słowa były na swoim miejscu, żadnych śladów cięć redaktorskich. Zatrzymał wzrok na podpisie, na owym prawie frazeologicznym pseudonimie. Za tymi dwoma wyrazami - Grupa Przyjaciół - mogła się kryć każda ilość osób. Zabawne, że oba człony były zapisane wielką literą... tak jak w tekście oryginalnym. Nawet tego redaktor nie zmienił. Rzeczywiście, potraktowali go jak szacownego pisarza, a nie dziennikarza. Położył gazetę na kolanach i popatrzył na przemykający za oknem obraz miasta. - Popatrz, ptaszek! - wskazała palcem w górę siedząca przed nim matka z dzieckiem. Wiktor machinalnie skierował wzrok za jej palcem i zobaczył wróbla miotającego się pod sufitem autobusu. 37 17 Redaktor powitał go tak serdecznie, jakby co najmniej rok się nie widzieli. Kawa, koniak i sto dolarów w długiej eleganckiej kopercie - nieodłączne atrybuty uroczystej chwili. - No to - powiedział Igor Lwowicz, wznosząc kieliszek z koniakiem - zainicjowaliśmy dzieło. Możemy żywić tylko nadzieję, że pozostałe „krzyżyki" też długo nie poleżą. - W jaki sposób umarł? - Wypadł z okna na piątym piętrze. Podobno mył okna, tylko nie wiedzieć czemu, nie w swoim domu. I w dodatku jeszcze - w nocy. Stuknęli się kieliszkami i wypili. - Wiesz - zwierzał się dalej naczelny - dzwoniło już do mnie paru kolegów z innych gazet. Zazdroszczą, darmozjady! Mówią, że wymyśliłem nowy gatunek! - Naczelny uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony. -To oczywiście twoja zasługa! Ale ty nie jesteś dopuszczony do tajemnic służbowych, więc wszystko co dobre i złe będę brać na siebie! Dobrze? Wiktor kiwnął głową, choć zmartwił się w duchu, że nie może stanąć w świetle reflektorów, cieszyć się niechby i dziennikarską, ale mimo wszystko popularnością. Najwyraźniej naczelny zauważył coś w spojrzeniu Wiktora. - Nie przejmuj się, kiedyś wszyscy usłyszą prawdziwe nazwisko autora, jeśli sobie zażyczysz... Na razie lepiej będzie dla ciebie, jak pozostaniesz nikomu nie znaną „Grupą Przyjaciół". Za parę dni zrozumiesz, dlaczego. Tak przy okazji, nie zapominaj, że trzeba wykorzystać wszystkie podkreślone fakty z tych dossier, które dostarcza ci Fiodor. Przecież nie wycinam twoich filozoficznych rozważań, które, prawdę mówiąc, nijak się mają do tych nieboszczyków... 38 Wiktor przytaknął skinieniem głowy. Skosztował kawy i jej gorzki smak nasunął mu nagłe wspomnienie hotelowego baru w Charkowie. Przypomniał sobie poranek, kiedy przedwcześnie obudziła go chaotyczna strzelanina. - Igor - odezwał się - a co to się stało wtedy w Charkowie? Naczelny nalał do kieliszków koniaku, westchnął i wzniósł nieruchome, szkliste oczy. - „Na ziemię od kuli zwaliło się ciało - cicho zaintonował -rozstało się z siodłem, a nigdy nie chciało..." Gazeta poniosła straty. To już siódmy z naszych chłopaków. Niedługo będziemy mogli otworzyć izbę pamięci... No, ale to ciebie nie powinno interesować! Im mniej wiesz, tym dłużej pożyjesz! -rzekł naczelny, potem spojrzał Wiktorowi w oczy i już zupełnie innym, jakimś zmęczonym głosem dodał. - Zresztą to już ciebie nie dotyczy. Wiesz więcej od innych... No dobrze... Wiktor żałował, że był taki wścibski - cała atmosfera kameralnej uroczystości ulotniła się. 18 W ostatnich dniach listopada pogoda po etapie późnej jesieni rozpoczęła etap srogiej zimy. Dzieci rzucały w siebie śnieżkami. Ostre, mroźne powietrze wdzierało się za kołnierz. Samochody poruszały się wolno, całkiem jakby się bały siebie nawzajem, zresztą jezdnie stały się o wiele węższe. Wszystko pod wpływem zimna zmniejszało się, skracało, kurczyło. I tylko zaspy śnieżne na poboczach rosły dzięki wysiłkom dozorców i ich szerokim łopatom. Wiktor postawił kropkę na końcu drugiego z zamówionych przez Miszę-nie-pingwina „krzyżyków" i popatrzył przez okno. Nie miał najmniejszej ochoty ani potrzeby wychodzić tego 39 dnia na dwór. żeby rozproszyć ciszę panującą w mieszkaniu, włączył stojące na lodówce radio. Wraz z jakimś dziwnym burczeniem z odbiornika dobiegł go beztroski hałas obrad parlamentu. Wiktor ściszył radio. Nastawił czajnik. Spojrzał na zegarek -był wczesny wieczór, pół do szóstej. Trochę za wcześnie, żeby kończyć dzień - pomyślał Wiktor. Poszedł do pokoju i zadzwonił do Miszy-nie-pingwina. - Wszystko już gotowe! - zameldował. - Możesz przyjechać. Misza nie przyjechał sam. Do mieszkania weszła z nim mała dziewczynka o okrągłych ciekawskich oczkach. - Moja córka - powiedział Misza. - Nie miałem jej z kim zostawić... Powiedz wujkowi, jak się nazywasz! - pochylił się nad nią i zaczął rozpinać guziki rudego futrzanego płaszczyka. - Sonia. Mam już cztery lata - odezwała się dziewczynka, patrząc z dołu na Wiktora. - A to prawda, że tu mieszka pingwin? -No tak, nie zdążyła jeszcze wejść, a już... - Misza zdjął jej płaszczyk, pomógł ściągnąć buciki. - No to chodźmy! Przeszli do dużego pokoju. - A gdzie jest pingwin? - zapytała znów, rozglądając się dokoła. - Powoli - powiedział Wiktor. - Zaraz go znajdę! Najpierw poszedł do kuchni. Przyniósł świeżo napisane „krzyżyki". Potem poszedł do sypialni. - Misza! - zawołał, zaglądając za ciemnozieloną kanapę. Misza tkwił na swoim posłaniu - potrójnie złożonej starej welurowej narzucie. Był odwrócony do ściany. - A ty, co tak stoisz? - zapytał Wiktor, schylając się nad nim. Pingwin stał z otwartymi oczami. „Chory, czy co?" - pomyślał Wiktor. - Co mu jest? - zapytała Sonia, która bezszelestnie zbliżyła się do kanapy. 40 - Misza, mamy gości! Sonia podeszła do pingwina i pogłaskała go. - Chory jesteś? - zapytała. Pingwin poruszył się, odwrócił głowę i spojrzał na dziewczynkę. - Tatusiu! - krzyknęła Sonia. - On się odwrócił! Wiktor zostawił Sonię z pingwinem i wrócił do dużego pokoju. Misza, siedząc w fotelu, kończył czytać drugi nekrolog. Z wyrazu jego twarzy Wiktor odgadł, że tekst spodobał się zleceniodawcy. - W porząsiu! - powiedział Misza-nie-pingwin. - Wzruszająco piszesz! Widać, że gówno nie ludzie, a mimo wszystko żal ich, kiedy się czyta... No to jak, zrobisz mi herbaty? Przeszli do kuchni i usiedli przy stole. Zanim w czajniku zagotowała się woda, rozmawiali o pogodzie i innych nieistotnych sprawach. A kiedy już herbata została zaparzona i rozlana do filiżanek, Misza-nie-pingwin podał Wiktorowi kopertę. - Honorarium - powiedział. - Niedługo będzie kolejne za-mówionko. A pamiętasz, pisałeś o Sieriodze Czekalinie? Wiktor kiwnął głową. - Na razie wyzdrowiał... Puściłem mu faksem twoje dzieło... Chyba mu się nawet spodobało... No, w każdym razie był pod wrażeniem! - Tatusiu, tatusiu - z pokoju dobiegł głos dziewczynki. -On chce jeść! - Masz gadającego pingwina? - Misza-nie-pingwin uśmiechnął się, spoglądając na Wiktora. Ten wyjął z zamrażarki płaty dorsza i włożył do miski. - Soniu, powiedz mu, że podano do stołu! - żartobliwym tonem krzyknął Wiktor. - Słyszysz? - dobiegł z pokoju cichy głos dziewczynki. -Wołają cię na kolację! 41 Misza-pingwin pierwszy wszedł do kuchni, a w ślad za nim Sonia. Odprowadziła go do miski i z zainteresowaniem obserwowała, jak jadł. -A dlaczego on jest sam? - zapytała nagle, podnosząc głowę. - Nie wiem - odparł Wiktor. - Tak w ogóle to nie jest sam, razem tu mieszkamy, we dwóch... - I my we dwoje z tatusiem mieszkamy... - powiedziała dziewczynka. - Trajkotka! - Misza-nie-pingwin głośno wypuścił powietrze z płuc. Łyknął herbaty. Znowu popatrzył na córkę. - Zbieraj się, pora do domu! Sonia zwiesiła głowę i wyszła z kuchni. - Trzeba będzie kupić jej psiaka albo kota... - powiedział patrząc za nią Misza-nie-pingwin. - Przyprowadź ją jeszcze, niech się pobawi z pingwinem! -zaproponował Wiktor. Za oknem wszystko było zasłonięte woalem zimowego wieczoru. Ledwo słyszalny głos w radio nadawał wiadomości z Cze-czenii. Wiktor siedział przy stole kuchennym przed maszyną do pisania. Czuł się samotny, miał ochotę napisać opowiadanie albo bajkę, choćby nawet dla Soni. Ale w głowie dźwięczała mu smutna przenikliwa melodyka jeszcze nie napisanego „krzyżyka". „Czy ja się przypadkiem nie rozchorowałem? - myślał Wiktor, patrząc na sterczącą z maszyny czystą kartkę papieru. -Nie, powinienem się czasem zmusić do napisania krótkiego opowiadania, inaczej zeświruję..." Przypomniała mu się śmieszna, piegowata buzia Soni, ściągnięty gumką kucyk z rudych włosów na małej łepetynce. „Dziwny czas na dzieciństwo - pomyślał Wiktor - dziwny kraj, dziwne życie, którego człowiek nie chce zrozumieć, tylko przeżyć i nic więcej..." 42 19 Kilka dni później zadzwonił naczelny i poprosił Wiktora, by na razie nie przyjeżdżał do redakcji i bez potrzeby nie wychodził z domu. Wiktor był zaskoczony tym poleceniem i nadaltrzymał słuchawkę przy uchu, chociaż już od dłuższej chwili wydobywał się z niej krótki przerywany sygnał. „Co się stało?" - myślał, a jednocześnie w jego uszach wciąż jeszcze brzmiał głos naczelnego, absolutnie spokojny i pewny siebie, jakiś taki belferski. Wzruszył ramionami. Nie potraktował serio tego telefonu, ale ranek jakby sam z siebie przeciągnął się o dwie dodatkowe godziny. Wiktor długo się golił i, nie wiedzieć czemu, postanowił wyprasować koszulę, chociaż nie miał zamiaru jej wkładać. Wyszedł z domu koło południa. Kupił świeże gazety, wstąpił do delikatesów po ryby dla Miszy. Tam też kupił kiełbasę i kilogram bananów. Gdy wrócił, przejrzał gazety, ale nie znalazł w nich wyjaśnienia porannej rozmowy z naczelnym. Natomiast rzuciło mu się w oczy kilka nowych nazwisk. Od razu wyjął gruby zeszyt i przepisał je do dalszego opracowania, ale nie chciało mu się pracować. Czuł, że opuściła go energia. Siedział przy stole kuchennym, na którym leżała papierowa torba z zakupami. Wyciągnął z niej banany. Skrzypnęły drzwi. Do kuchni wszedł pingwin Misza i zatrzymał się przed panem. Popatrzył na niego proszącym wzrokiem. - Aha! - Wiktor podsunął mu pod nos nadgryziony banan. Pingwin zbliżył się całym ciałem i skubnął kawałek. - No, coś ty - zdziwił się Wiktor - małpa jesteś? Słuchaj, strujesz się i gdzie ja ci lekarza znajdę? W tym kraju brakuje lekarzy nawet dla ludzi. Chodź, lepiej dam ci ryby! 43 W ciszy panującej w kuchni słychać było lekkie cmokanie pingwina rozprawiającego się z filetami z dorsza i oddech głęboko zamyślonego Wiktora, który w końcu westchnął ciężko, wstał i włączył radio. Z głośnika wyrwała się milicyjna syrena. Słuchowisko radiowe? - pomyślał, ale nie trafił. Był to reportaż z „pola bitwy". Tym razem „pole bitwy" znajdowało się prawie w centrum Kijowa, na przecięciu ulic Krasnoarmiej-skiej i Saksaganskiego. Wiktor podkręcił gałkę i zaczął się przysłuchiwać. Wzburzony głos opowiadał o plamach krwi na asfalcie, o trzech karetkach, które przyjechały godzinę po wezwaniu, o siedmiu trupach i pięciu rannych. Z pierwszych doniesień wynikało, że wśród zabitych rozpoznano zwłoki wiceministra sportu, deputowanego Stojanowa. Słysząc to nazwisko, Wiktor automatycznie otworzył zeszyt i sprawdził notatki. Dopiero co zmarły Stojanowbył już „opracowany". Wiktor sam do siebie pokiwał głową i nie zamykając zeszytu, znów przywarł do radia. Jednak reporter powtarzał już tylko wcześniej przedstawione fakty. Najwyraźniej nic więcej nie wiedział. Obiecał za pół godziny powrócić na antenę z nowymi informacjami i w tym momencie zastąpiła go kobieta, która przyjemnym głosem zapowiedziała prognozę pogody na weekend. - Jutro sobota - pomyślał Wiktor i obejrzał się na pingwina. Pracując w domu, stracił rachubę czasu, nie odróżniał dnia roboczego od wolnego. Kiedy miał ochotę - pracował, kiedy nie miał - nie pracował. Ale i tak najczęściej ochoczo zasiadał do maszyny. Po prostu nie miał innych zajęć. Pisanie opowiadania, porządnej opowieści, nie wspominając już o powieści, jakoś mu nie wychodziło. Odnalazł po prostu swój gatunek i do tego stopnia zamknął się w jego ramach, że nawet kiedy nie pisał „krzyżyków", to albo myślał o nich, albo same myśli przybierały kształt rozważań na tyle zgrabnych i utrzymanych w żałobnej tonacji, że od razu można je było wstawiać do każ- 44 dego nekrologu w charakterze filozoficznej dygresji. Czasami tak właśnie postępował. Wiktor zadzwonił do dzielnicowego. - Lejtnant Fiszbajn, słucham! - zabrzmiał w słuchawce wyraźny, znajomy głos. - Siergiej? Cześć. Tu Witia. - Witia? - powtórzył dzielnicowy, najwyraźniej nie poznając go. - Właściciel pingwina. -A, od razu trzeba było tak powiedzieć! - ucieszył się Siergiej. - Co słychać? Jak się miewa Misza? - W porządku! Słuchaj, masz jutro wolne? - Tak - odparł Siergiej. - Mam fajny pomysł, przyłączysz się? - zapytał z nadzieją w głosie. - Tylko potrzebny jest samochód, może być jakiś milicyjny gazik... - Pewnie, jeśli tylko nie jest to działalność przestępcza... Ale po co ci gazik, mam przecież zaporożca - powiedział Siergiej i roześmiał się. 20 W mroźny sobotni poranek z czerwonego zaporożca zaparkowanego na nabrzeżu Dniepru, nieopodal ogrodów klasztoru kijowsko-pieczerskiego, wysiadło dwóch mężczyzn i pingwin. Siergiej wyciągnął z bagażnika wypchany po brzegi plecak i zarzucił go na ramiona. Zeszli po kamiennych schodach ku zamarzniętej rzece. Dniepr był szczelnie pokryty grubą warstwą lodu. Jak nieruchome wielkie kruki siedzieli na nim amatorzy połowów pod lodem, zachowując między sobą uprzejmy dystans. Każdy przy swoim przeręblu. 45 Obierając drogę tak, by nie przeszkadzać wędkarzom, Wiktor, Siergiej i Misza odeszli od brzegu i zapuścili się daleko na dnieprzański lód. Szli, zatrzymując się przy każdym nie zajętym przeręblu, ale te albo były już zamarznięte, albo zbyt wąskie. - Chodźmy nad zatokę! - zaproponował Siergiej. - Gdzieś tam właśnie zbierają się morsy... Przeszli Dniepr, następnie przecięli wąski pas lądu - „ogonek" wyspy. - O, tam, popatrz! - Siergiej wyciągnął rękę przed siebie. -Widzisz niebieską plamę? Podeszli bliżej i nie zdążyli nawet dokładnie obejrzeć ogromniastego przerębla, na którego brzegu widoczne było mnóstwo śladów bosych stóp, kiedy Misza wyrwał się naprzód i zgrabnie dał nurka do wody, zupełnie jej nie rozbryzgując. Wiktor z Siergiejem wstrzymali oddech, patrząc, jak za-kołysala się ciemna breja wody i lodu. - Słuchaj, a one widzą pod wodą? - zapytał Siergiej. - Pewnie tak... - odrzekł Wiktor. - O ile jest tam na co patrzeć. Siergiej zdjął z ramion plecak, wyciągnął z niego starą watowaną kołdrę i rozścielił ją na lodzie mniej więcej dwa metry od przerębla. - Siadaj! - zawołał do Wiktora. - Dla każdego coś miłego! Wiktor przysiadł się, a Siergiej w tym czasie wydobył z plecaka woreczek. Wyjął z niego termos i dwa plastikowe kubki. - Zaczniemy od kawy! - powiedział. Była słodkawa, ale na mrozie przyjemnie było napić się gorącej kawy. - A mnie wcale nie przyszło do głowy, żeby wziąć coś ze sobą... - z ubolewaniem w głosie przyznał się Wiktor, grzejąc dłonie o kubek z niedopitą kawą. 46 -Nic nie szkodzi, następnym razem weźmiesz. Masz ochotę na koniaczek? Siergiej dolał do kawy koniaku i schował płaską butelkę do kieszeni kurtki. - No to — podniósł rękę z kubkiem - za wszystko, co dobre! Wypili i ciepło zaczęło przenikać do ich ciał i myśli. - Słuchaj, a on tam nie utonie? - zapytał Siergiej, kierując wzrok na szeroki przerębel. - Nie powinien... - Wiktor wzruszył ramionami. - Tak w ogóle to nic nie wiem o pingwinach... Szukałem jakichś książek, ale nic nie znalazłem... - Jak coś mi wpadnie w ręce, to ci podrzucę! - obiecał Siergiej. Wiktor zaczął się niepokoić. Rozejrzał się wokół - do najbliższego wędkarza, a więc i do jego przerębla było ze trzydzieści metrów. Wędkarz siedział na swojej walizce-skrzynce i było widać, jak od czasu do czasu podnosi do ust litrową wojskową manierkę. - Przejdę się! - powiedział Wiktor, wciąż patrząc na siedzącego najbliżej nich wędkarza. - Po co, posiedźmy jeszcze trochę - poprosił Siergiej. - To może jeszcze po koniaczku? Misza przypłynie. Gdzie mógłby się podziać? No, przecież nie utonie! W przeręblu coś zabulgotało i Wiktor od razu spojrzał w tamtą stronę. Breja wody i bryłek lodu zakołysała się. - No to teraz za Misze! - Siergiej podniósł kubek z koniakiem. - Ludzi jest dużo, a pingwinów mało. Trzeba ich strzec! Upili po trosze i nagle ciche, mroźne powietrze zostało zmącone krzykiem. Siergiej i Wiktor obejrzeli się w stronę, skąd dochodził krzyk, i zobaczyli gdzieś w odległości pięćdziesięciu metrów wędkarza, który odskoczył od swojego przerę- 47 bla i wskazywał nań obiema rękami. Zbliżało się do niego już dwóch następnych, którzy pozostawili swoje krótkie wędki w przeręblach. - Co się tam dzieje? - zapytał sam siebie Siergiej. Wiktor nie zwracał uwagi na to, co działo się pięćdziesiąt metrów od nich. Powoli pociągał sobie koniak i myślał o tym, że każdy dzień wnosi do życia coś nowego, coś absolutnie nieplanowanego. Kiedyś - rozmyślał dalej - nowy dzień przyniesie jakieś nieprzyjemności, a może nawet śmierć. - Zobacz! Zobacz! - Siergiej klepnął go w ramię. Wiktor ocknął się, popatrzył na Siergieja, a następnie, podążając za jego wzrokiem, odwrócił głowę i ujrzał zbliżającego się do nich pingwina. Szedł od strony wyspy. - A gdzież to on wypłynął? - głośno zdziwił się Siergiej. Pingwin podszedł i zatrzymał się na skraju rozścielonej na lodzie kołdry. - Może i jemu dać koniaczku? - zażartował Siergiej. - No, chodź, chodź tu, Misza! - zawołał Wiktor, klepiąc dłonią kołdrę. Misza niezgrabnie ruszył do przodu, wlazł na kołdrę, spojrzał na Siergieja, potem na swojego pana. Siergiej znów sięgnął do plecaka i tym razem wyciągnął z niego ręcznik. Owinął nim pingwina. - To żeby się nie przeziębił! - wyjaśnił. Pingwin postał tak opatulony z pięć minut, potem zrzucił z siebie ręcznik. Wiktor usłyszał za plecami czyjeś kroki. Odwrócił się. W niewielkiej odległości-od nich stał wędkarz, „gospodarz" najbliższego przerębla. - Co? Biorą? - zapytał go Siergiej. Tamten pokręcił przecząco głową, nie odrywając jednocześnie oczu od pingwina. 48 - Słuchaj pan - odezwał się w końcu. - Wy tu macie pingwina, czy ja już do reszty zwariowałem? _ Zwariował pan - absolutnie szczerym głosem odpowiedział Siergiej. _ O matko! - przerażony wędkarz ciężko westchnął. Niezgrabnie zamachał rękami, wykonał zwrot w tył i wrócił do swojego przerębla. Obaj mężczyźni odprowadzili go wzrokiem. - Może będzie mniej pił! - z nadzieją w glosie powiedział Siergiej. - Słuchaj, przecież nie jesteś w robocie! - z wyrzutem odezwał się Wiktor. - Co straszysz pijaczków! - Skrzywienie zawodowe - z uśmiechem tłumaczył się Siergiej. - Chcesz jeść? Czy jeszcze raz po koniaczku? - Po koniaczku! - przytaknął Wiktor. Pingwin nagle zaczął niecierpliwie przestępować z nogi na nogę i klepać się po bokach swoimi płetwami-skrzydełkami. - A ten co, potrzebuje do toalety? - uśmiechnął się Siergiej, odkręcając butelkę koniaku. Misza w tym czasie przemieścił się z kołdry na lód, po czym, zabawnie przebierając nóżkami, wziął rozbieg i znów chlupnął w przerębel. 21 Nocą z niedzieli na poniedziałek obudził Wiktora natarczywy dzwonek telefonu. Wprawdzie otworzył już oczy, ale mimo wszystko nie chciało mu się wstawać, leżał po prostu i czekał, kiedy dzwoniący straci cierpliwość, ale niestety, nie tracił jej. Nawet pingwin obudził się i wydał z siebie jakiś dźwięk. 49 Wiktor podniósł się i niepewnym krokiem podszedł do brzęczącego telefonu. - Co to za kretyńskie żarty! - pomyślał, podnosząc słuchawkę. - Halo, Witia? - zabrzmiał zniecierpliwiony głos naczelnego. - Wybacz, że cię obudziłem! Pilna robota! Słyszysz? -Tak. - Zaraz przyjedzie do ciebie kurier z kopertą. Będzie czekał w samochodzie pod bramą, a ty się postaraj jak najszybciej zrobić „krzyżyk". Musi pójść do porannego wydania! Wiktor przeniósł wzrok na budzik stojący na szafce nocnej. Pół do drugiej. - Dobrze - powiedział. Włożył niebieski frotowy szlafrok i poszedł do łazienki. Umył się zimną wodą, po czym powędrował do kuchni. Postawił czajnik na ogniu, a na stole maszynę do pisania. Wsłuchał się w nocną ciszę ulicy. Spojrzał na kamienicę naprzeciwko -tylko w dwóch oknach paliło się światło. Czyjaś bezsenność nie budziła w nim niepokoju. Oprzytomniał już, tylko w głowie czuł jakiś ciężar. Wziął kartkę papieru, wkręcił w maszynę i znów wsłuchał się w nocną ciszę. Z ciszy wyłonił się dźwięk podjeżdżającego pod dom samochodu. Trzasnęły drzwiczki. Wiktor siedział i cierpliwie czekał na dzwonek do drzwi. Ale zamiast dzwonka po chwili usłyszał delikatne pukanie. Mężczyzna koło pięćdziesiątki, z zaspaną twarzą i czerwo-; nymi oczami, podał mu dużą brązową kopertę. - Będę na dole, w samochodzie. Gdybym zasnął, proszę zastukać w drzwi - powiedział, nie wchodząc do przedpokoju; Wiktor skinął głową. Dopiero gdy usiadł przy maszynie, otworzył kopertę, w któ rej były kartka papieru i program teatralny. 50 „Julia Andriejewna Parchomienko, rok urodzenia 1955, od 1988 solistka Opery Narodowej. Mężatka, dwoje dzieci - czytał napisany na maszynie tekst. W 1991 roku przeszła operację piersi. W1993 zeznawała przed sądem w charakterze świadka w sprawie zaginięcia artystki Opery Narodowej Iriny Sanuczenko, wobec której nie ukrywała swojej wrogości. W 1995 roku odmówiła uczestniczenia w tournee po Włoszech, czym o mało nie zerwała zaplanowanych występów gościnnych". Dalej był odręczny dopisek: „z bólem przyjęła wiadomość o śmierci swojego najbliższego przyjaciela, pisarza i deputowanego do parlamentu, Nikołaja Jakornickiego, którego poznała w czasie występu na zamkniętej uroczystości dla deputowanych z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy w Pałacu Marinskim w 1994 roku". Te słowa były podkreślone czerwonym ołówkiem i Wiktor przypomniał sobie w tym momencie ostatnią rozmowę z Igorem Lwowiczem. Kilkakrotnie przeczytał podkreślony fragment. Trochę mało było informacji, ale myśli już nabierały odpowiedniego rytmu, przybierały tonację smutku i żalu. Przejrzał program teatralny, na drugiej stronie zobaczył kolorową fotografię solistki. Ładna, zgrabna kobieta z mocnymi, najprawdopodobniej sztucznymi rumieńcami na policzkach. Migdałowy wykrój oczu, kasztanowe włosy, gładką i równą falą opadające na ramiona. W kostiumie teatralnym było jej bardzo do twarzy. Wiktor skupił uwagę na czystej kartce papieru, wkręconej w maszynę do pisania. „U Arabów kolor biały oznacza żałobę" — przypomniał sobie, zbliżając palce do klawiatury. „Cała przyroda ożywiona posiada swój głos. Głos - to oznaka życia, oznaka szczęścia lub bólu. Może się nasilać, urywać, załamywać, przechodzić w ledwie słyszalny szept. W chórze 51 naszego życia trudno wyodrębnić poszczególne głosy, kiedy jednak któryś nagle milknie, pozostaje wrażenie skończoności każdego dźwięku, każdego życia. Wielu z nas kochało głos, którego nie będzie nam dane więcej usłyszeć... Zamilkł nieoczekiwanie i przedwcześnie. Na świecie zrobiło się znacznie ciszej, lecz nie jest to owa cisza wytęskniona przez miłośników spokoju. Ta cisza, niczym czarna dziura we wszechświecie, podkreśla jedynie skończoność każdego dźwięku oraz nieskończoność minionych i przyszłych strat..." Wiktor podniósł się, zaparzył sobie herbatę i z pełną filiżanką powrócił do stołu. „Głos Julii Parchomienko zamilkł. Lecz dopóki stoją ściany Pałacu Marinskiego, dopóki pozłota wewnętrznej kopuły odzwierciedla przepych Opery Narodowej, Julia Parchomienko pozostanie wśród nas, rozpływając się jak złoty pyłek w powietrzu, którym oddychamy. Jej głos stanie się pozłotą ciszy, jaką zostawiła po sobie". „Coś za dużo złota - pomyślał Wiktor, przerywając pracę. Znów wziął do ręki kartkę z tekstem, kolejny raz przebiegł wzrokiem podkreślone odręczne zapiski. - Gdzie tu jeszcze wstawić tego Jakornickiego? - dumał. - Miłość? Miłość..." Zamyślił się, łyknął herbaty. Przeczytał napisany tekst. Kontynuował. „Zupełnie niedawno Julia przeżyła ciężką stratę. Ucichł głos ' najbliższego jej człowieka. Zamilkł niespodziewanie, runąwszy z krzykiem w dół, w przepaść, dokąd zgodnie z prawem ciążenia śmierci trafia wszystko, co zakończyło życie, nawój o- -j wało się albo po prostu przegrało..." W tym miejscu Wiktor ponownie oderwał się od tekstu i wziął do ręki program teatralny, przejrzał go dokładnie i niewyraźnie się uśmiechnął. „Nie tak dawno, wykonując partię Toski w operze Pucci- 52 niego, sama zagrała, wyśpiewała całą swoją tragedię, aż do ostatniego skoku z murów twierdzy. Nie jest istotne, jak umarła. Może zmarła inaczej, lecz przed nami, dla których ważna była jej obecność, stoi teraz nie lada zadanie - przywyknąć do ciszy i wyszukiwać w niej złote drobinki jej minionego istnienia. Zamilknijmy wszyscy razem, aby w ciszy, która zapadła, łatwiej było nam usłyszeć jej głos, usłyszeć, zapamiętać i zachować w pamięci na długo, do chwili, kiedy i nasze głosy połączą się z wiecznością..." Wiktor wyprostował plecy, odetchnął, jakby przed chwilą ukończył bieg na sto metrów, a nie wystukiwał litery i słowa na maszynie do pisania. Potarł palcami skronie, starając się złagodzić stan napięcia, w który wtrąciła go ta szybka, nocna praca. Ale w końcu zadanie zostało wykonane. Wziął do ręki gotowy tekst. Przeczytał i wręcz zrobiło mu się żal śpiewaczki operowej, o której nawet nie wiedział, jak zginęła lub zmarła. Wyjrzał przez okno - na dole czekał samochód. Wstał, odwrócił się i osłupiał - w drzwiach zobaczył pingwina, który uważnie mu się przyglądał. Stał nieruchomo i tylko jego oczy płonęły żywym ogniem, lecz nie zdradzały jakichkolwiek pragnień. Po prostu obserwował swojego pana. Beznamiętnie i bez powodu. Wiktor ciężko westchnął i przecisnął się między pingwinem a drzwiami do przedpokoju, narzucił na szlafrok kożuch i ściskając w ręce tekst, wyszedł na klatkę schodową. Kurier spał z głową opartą na kierownicy. Wiktor zastukał w szybę. Mężczyzna przetarł oczy. Bez słowa, wziął z rąk Wiktora kartkę z tekstem i zatrzasnąwszy drzwiczki, odjechał. Wiktor wrócił do mieszkania. Noc miał już rozbitą. Spać mu się nie chciało, zupełnie niepotrzebnie czuł się coraz bardziej rześki. 53 Znalazł w apteczce tabletki nasenne, połknął dwie, popijając ciepłą jeszcze wodą z czajnika, i poszedł do sypialni. 22 Następnego ranka o godzinie dziesiątej zadzwonił naczelny. Był zadowolony z „krzyżyka". Jeszcze raz przepraszał za zakłócenie nocnego wypoczynku. Powiedział, że już za parę dni Wiktor znów będzie mógł zajrzeć do redakcji, i co najważniejsze, żeby nie zapomniał zabrać legitymacji korespondenta, ponieważ teraz przy wejściu i na wszystkich piętrach dyżurują ochroniarze z jednostek specjalnych. Na dworze wciąż panował siarczysty mróz. Było dosyć spokojnie. Stojąc przy kuchni, Wiktor rozmyślał, czym by tu wypełnić nowo rozpoczęty dzień. Z jednej strony, biorąc pod uwagę pracowitą noc, mógłby sobie pozwolić na całkowicie wolny dzień. Ale taki wolny dzień był jeszcze bardziej absorbujący, należało go zapełnić czymś bardziej interesującym niż zwykły dzień roboczy. I dlatego Wiktor postanowił, że po kawie zejdzie do kiosku po gazety i dopiero później zdecyduje, co dalej. Drugą filiżankę kawy pił już z gazetami w ręku. Najpierw przeczytał efekt swojego nocnego wysiłku, wydrukowany w półmilionowym nakładzie na przedostatniej stronie gazety. Wszystkie słowa były na swoim miejscu, redaktor nie tknął tekstu. W tej samej chwili jednak Wiktor zdał sobie sprawę, że w nocy, gdy przygotowywano skład i uruchamiano maszyny drukarskie, redaktor najpewniej spał. Wracając na pierwszą stronę gazety, przeczytał długi na całą kolumnę wstępniak: ,Wojna nie zakończona, nastąpiło zawieszenie broni". Na przemian ze zdjęciami przypominającymi te z czasów szturmu 54 na Groźne na stronie, niczym w wojsku, ustawiły się zwartym szeregiem kolumny tekstu. Wiktor machinalnie pogrążył się w lekturze artykułu. Im dłużej czytał, tym bardziej go to wciągało. Okazało się, że kiedy Wiktor prowadził normalne życie, w Kijowie toczyły się prawdziwe walki - porachunki „dwóch klanów mafijnych". W każdym razie o tym właśnie przekonywał autor artykułu. Siedemnastu zabitych, dziewięciu rannych, pięć eksplozji. Wśród ofiar śmiertelnych - szofer redaktora naczelnego, trzech milicjantów, jakiś arabski biznesmen, kilka osób, których tożsamości nie udało się ustalić, oraz solistka Opery Narodowej. Wiktor przejrzał pozostałe gazety i zauważył, że poświęciły one „wojnie" znacznie mniej uwagi niż ,Wiadomości Stołeczne". Natomiast trochę więcej pisano w nich o śmierci solistki Opery. Jej ciało znaleziono wczesnym rankiem na dolnej stacji kolejki zębatej. Została uduszona skórzanym pasem. Prócz tego zaginął jej mąż - architekt, mieszkanie zaś zostało przewrócone do góry nogami - najwyraźniej czegoś w nim szukano. Wiktor pogrążył się w myślach. Najprawdopodobniej śmierć solistki nie miała nic wspólnego z wojną klanów. To było całkowicie „postronne" przestępstwo. „Może przyłożył do tego rękę jej zaginiony mąż? - pomyślał Wiktor. - A może i ja sam przyłożyłem do tego rękę? - Własne myśli niespodziewanie go przestraszyły. - Przecież napisałem o niej w nekrologu Ja-kornickiego. Oczywiście, bez podawania nazwiska, tego nie ujawniłem, ale z pewnością dla wielu osób aluzja była aż nadto przejrzysta... I może dla męża była to ostatnia kropla przepełniająca kielich?..." Wiktor ciężko westchnął. Nagle poczuł się strasznie zmęczony własnymi domysłami. - Bzdura - wyszeptał do siebie. - Po co mąż miałby przeprowadzać rewizję we własnym mieszkaniu?... 55 23 Kończył się dzień, który, o dziwo, był jednak dość produktywny. Na stole leżały trzy gotowe „krzyżyki". Za oknem zapadał zmrok, nadchodził zimowy wieczór. Nad filiżanką świeżo zaparzonej herbaty unosiła się para. Wiktor przebiegł wzrokiem po linijkach nowych tekstów. „Krzyżyki" były nieco przykrótkie. Wszystko dlatego, że dawno już nie był w redakcji, brakowało więc dodatkowych informacji o bohaterach, które zwykle otrzymywał od Fiodora. Nie było to jednak żadnym problemem. Dopóki tekst nie został wydrukowany, można nad nim pracować, można do niego powracać. Dopił herbatę, zgasił w kuchni światło i już miał zamiar położyć się spać, kiedy nagle usłyszał stukanie do drzwi. Zamarł w przedpokoju, wsłuchując się w ciszę. Następnie zsunął kapcie i boso podszedł do drzwi. Spojrzał przez wizjer. Za drzwiami stał Misza-nie-pingwin. Wiktor wpuścił go do środka. Misza trzymał na rękach śpiącą Sonię. Wszedł w milczeniu. Tylko skinął głową na powitanie. - Gdzie ją mogę położyć? - zapytał, spoglądając na córkę. - Tam - wyszeptał Wiktor i ruchem głowy wskazał na drzwi do pokoju gościnnego. Misza położył Sonię na kanapie i wrócił na korytarz, starając się stąpać jak najciszej. - Chodźmy do kuchni! - zaproponował. W kuchni znów zapaliło się światło. - Nastaw wodę na herbatę! - powiedział Misza. - Niedawno się gotowała - odparł Wiktor. - Posiedzę u ciebie do rana... - cedził słowa jakby w zwolnionym tempie. - A Sonia niech na razie tutaj pomieszka... Dobra? Póki się wszystko nie uspokoi... 56 _ Póki co się nie uspokoi? - zapytał Wiktor. Ale nie uzyskał odpowiedzi. Spoczęli przy stole kuchennym naprzeciw siebie, tylko Misza siedział teraz na ulubionym miejscu gospodarza, a Wiktor - plecami do kuchni gazowej. Przez chwilę Wiktor miał wrażenie, że w oczach Miszy błysnęła antypatia. - Może napijesz się koniaku? - zaproponował Wiktor, chcąc zlikwidować napięcie, które jak chmura zawisło nad nimi. - Chętnie - odpowiedział gość. Wiktor nalał sobie i Miszy. Wypili w milczeniu. Misza w zamyśleniu stukał palcami po stole. Rozejrzał się i widząc na parapecie stertę świeżej prasy, przyciągnął ją do siebie. Wziął pierwszą z góry gazetę i skrzywił się. Odsunął stertę z powrotem na parapet. - Życie bywa zabawne - powiedział i westchnął. - Chcesz zrobić człowiekowi dobrze, a tu masz, musisz udawać, że jesteś łodzią podwodną... Wiktor uważnie wsłuchiwał się w każde słowo gościa, lecz ich sens umykał mu jak unoszona przez wiatr pajęczyna. - Nalej jeszcze - poprosił Misza. Wypił drugi kieliszek i wyszedł na korytarz, stamtąd zajrzał do pokoju, gdzie na kanapie smacznie spała Sonia. Znów wrócił do kuchni. - Pewnie chciałbyś wiedzieć, co się stało? - powoli, ale bardziej spokojnym głosem zapytał Misza, patrząc gospodarzowi w oczy. Wiktor nic na to nie odpowiedział. Już nic nie chciał wiedzieć - chciał spać i dziwne zachowanie Miszy-nie-pingwina zaczynało go męczyć. - Pewnie słyszałeś o strzelaninie i wybuchach? - zapytał Misza, wskazując głową w stronę gazet. -No i? - A wiesz, kto jest temu wszystkiemu winien? 57 -Kto? Zmęczony i niedobry uśmiech Miszy opóźniał odpowiedź. - Ty... - powiedział do Wiktora. - Ja? Jak to - ja? - No nie całkiem ty, oczywiście... Ale bez ciebie to by się nie zdarzyło... - Misza patrzył, nie mrugając powiekami, ale Wiktor odnosił wrażenie, że spogląda on gdzieś dalej, za niego. - Po prostu czułeś się do dupy, widziałem to. Spytałem cię - dlaczego? Powiedziałeś. Byliśmy szczerzy, właśnie ta dziecięca szczerość podoba mi się w tobie najbardziej... Chciałeś, żeby twoje „kawałki" zaczęli drukować w czarnych ramkach. To zrozumiałe. Wtedy cię zapytałem, kto jest twoim ulubionym przyszłym nieboszczykiem... Człowiek chciał zrobić coś miłego... Nalej mi jeszcze. Wiktor wstał i nalał koniaku. Miszy i sobie. Spojrzał na swoje drżące ręce. - Chcesz powiedzieć... - odezwał się osłupiały Wiktor. -że Jakornickiego... to ty? - Nie ja, tylko my... - poprawił go Misza. - Ale nie martw się, zasłużył sobie i to jeszcze jak... Inna sprawa, że jego śmierć „osierociła" kilku amatorów prywatyzacji, od których wziął już zaliczkę... Oprócz tego ukrywał jakieś papiery, które zapewniały mu bezpieczeństwo, kwity na swoich kolegów parlamentarzystów... Oni tam na górze mają ciężkie życie... Jak na wojnie... Nastąpiła przedłużająca się pauza. Misza patrzył przez okno. Wiktor gorączkowo analizował to, co przed chwilą usłyszał. - Powiedz mi - odezwał się w końcu - a w śmierć jego kochanki też jestem... zamieszany? - Nie zrozumiałeś mnie - spokojnym, belferskim tonem przemówił Misza. - Wyciągnęliśmy spodnią kartę spod domku z kart, wszystko więc, co się potem stało - to po prostu pełna obsuwa. Teraz musimy przeczekać, póki nie opadnie pył... 58 _ Ja też? - zapytał Wiktor przestraszonym głosem. Misza wzruszył ramionami. - To sprawa indywidualna - powiedział, napełniając sobie kieliszek. - Ale nie masz raczej co przeżywać. Chyba jesteś pod dobrą ochroną... Dlatego przyszedłem do ciebie... _ Pod czyją? Misza rozłożył ręce. - Przecież nie powiedziałem, że wiem dokładnie. Po prostu czuję. Gdyby nie było ochrony - ciebie też by już nie było... Misza zamyślił się. - Mogę mieć do ciebie prośbę? - zapytał po chwili. Wiktor skinął głową. - Idź już spać, ja tutaj jeszcze posiedzę... Pomyślę... Wiktor poszedł do sypialni. Położył się. Ale nie chciało mu się spać. Wsłuchiwał się w ciszę panującą w mieszkaniu, jednak nic jej nie naruszało. Wydawało się, że wszyscy mocno śpią. Nagle z gościnnego dobiegł niewyraźny dziecięcy głos. Wiktor nastawił ucha. „Mama... mama..." - mamrotała przez sen Sonia. „A rzeczywiście, gdzież to jej mama?" - pomyślał Wiktor. W końcu zasnął. Po pewnym czasie zza ciemnozielonej kanapy wydostał się pingwin i leniwie poczłapał w stronę uchylonych drzwi prowadzących do pokoju gościnnego. Zatrzymał się na chwilę przy śpiącej dziewczynce, przyjrzał się jej uważnie. Potem kontynuował wyprawę. Wyszedł na korytarz. Popchnął kolejne drzwi i skierował się do kuchni. Przed nim, na miejscu gospodarza, siedział, opuściwszy głowę na stół, nieznany mu człowiek. Spał. Pingwin patrzył na niego kilka minut, stojąc nieruchomo Przy drzwiach. Następnie wykonał zwrot w tył i wrócił na swoje miejsce. 59 24 Zegar stojący na nocnej szafce wskazywał siódmą. Na dworze było jeszcze ciemno i cicho. Wiktora obudził silny ból głowy, leżał więc na plecach, patrząc w sufit i myśląc o wczorajszej rozmowie z Miszą. Teraz, pomimo bólu głowy, nasunęło mu się kilka pytań do nocnego gościa. Wstał powoli, starając się nie hałasować. Włożył szlafrok i poszedł do pokoju gościnnego. Sonia jeszcze spała. Była troskliwie otulona jego szarym jesiennym płaszczem, który wisiał wcześniej w przedpokoju na wieszaku. Wiktor zdobył się na odwagę, wyszedł na korytarz i zatrzymał się przed otwartymi drzwiami kuchni. W kuchni nikogo już nie było. Na stole leżała kartka. „Na mnie już czas. Zostawiam u ciebie Sonię - odpowia* dasz za nią głową. Jak opadnie pył - wrócę. Misza". Zaskoczył go ten list i teraz siedział przy stole, utkwiwszy wzrok w dwóchł odręcznie napisanych linijkach. Starał się wyrzucić z głowy pytania, których w końcu nie zdążył zadać. Za oknem szarzało - blady zimowy świt próbował zwyciężyć noc. W gościnnym zaskrzypiała kanapa i ten dźwięk oderwał Wiktora od jego myśli. Odwrócił się i wstał od stołu. Zajrzał do pokoju. Sonia siedziała na kanapie i przecierała oczy. W końcu oderwała rączki od twarzy i ujrzawszy Wiktora, zapytała: - Gdzie jest tatuś? - Wyszedł... - odparł Wiktor, patrząc na dziewczynkę, i Powiedział, że na razie pomieszkasz u mnie... - Z pingwinem? - ucieszyła się Sonia. - Tak - odrzekł dość chłodno Wiktor. 60 _ A wczoraj u nas ktoś wybił okna... - powiedziała Sonia. -I zrobiło się bardzo zimno. _ U was w domu? _Tak - poufnie rzekła dziewczynka. -Tak głośno się stłukły... Ba-bach! - Chce ci się jeść? - zapytał Wiktor. - Tak, tylko nie kaszę! - Nie mam żadnej kaszy - przyznał się gospodarz. - Sam mało jem. - Ja też - uśmiechnęła się Sonia. - Dokąd dziś pójdziemy? - Pój dziemy?! - powtórzył Wiktor i zamyślił się. - Nie wiem... A dokąd chcesz? - Do zoo - stwierdziła Sonia. - Dobrze - zgodził się Wiktor. - Tylko najpierw popracuję ze dwie godzinki, a później pójdziemy... 25 Na obiad Wiktor przygotował rybę dla pingwina, a dla siebie i Soni smażone ziemniaki. - Jutro kupię coś więcej do jedzenia! - obiecał Soni. - Ale ja więcej nie zjem - powiedziała dziewczynka, przysuwając do siebie duży talerz. Wiktor uśmiechnął się. Po raz pierwszy życie zetknęło go z cudzym dzieciństwem, dlatego przyglądał się temu ostrożnie, ale z zainteresowaniem, jakby jeszcze sam był dzieckiem. Bezpośredniość Soni, jej odpowiedzi, może nie całkiem niedorzeczne, z jakiegoś powodu wywoływały uśmiech na twarzy Wiktora. Jadł i kątem oka obserwował małą, która pochłaniała ziemniaki raczej z zainteresowaniem niż z apetytem, uważnie wcześniej oglądając każdy nabity na widelec kawałek. Sie- 61 działa naprzeciwko Wiktora, a między jej plecami i kuchenką kręcił się koło swojej miski pingwin Misza. W którymś momencie Sonia odwróciła się i przeniosła kawałeczek smażonego ziemniaka do miski pingwina. Ten ze zdziwieniem spojrzał na dziewczynkę i zabawnie przechylił na bok głowę. Sonia roześmiała się. Misza postał tak chwilę z przekrzywioną głową, po czym odwrócił się do swojej miski i zjadł ziemniaka. - Smakuje mu! - radośnie obwieściła Sonia. Wiktor dopił herbatę, ubrał małą, a potem razem pojechali do zoo. Na dworze padał drobny śnieg, było bardzo wietrznie, a do tego wiatr nieustannie dął prosto w twarz. Kiedy wyszli z metra, Wiktor okutał Sonię szalikiem po same oczy. Za bramą zoo wisiało ogłoszenie informujące, iż w związ-^ ku z warunkami pogodowymi zwiedzający mogą zobaczyć tylko niewielką część ogrodu i jego mieszkańców. Praktycznie nie było tu ludzi. Wiktor wybrał tabliczkę z strzałką i napisem „tygrysy" i poprowadził Sonię zaśnieżoną ścieżką. Przeszli obok klatki, na której wisiała duża tablic z namalowaną zebrą, a obok literami wyciętymi z szablonu opisane było zwierzę i jego zwyczaje. - Gdzie są zwierzaczki? - zapytała Sonia, rozglądając się. - Dalej - odpowiedział z uśmiechem Wiktor. Minęli kilka pustych klatek z tabliczkami, przedstawiającymi ich niedawnych mieszkańców. Przed nimi widać było za mknięty pawilon. Tam, w klatkach, za grubą kratą, siedziały dwa tygrysy, le\* wilk i jeszcze jakieś drapieżniki. Naprzeciw wejścia wisiało ogłoszenie: „Zezwala się karmić zwierzęta wyłącznie surowym mięsem i chlebem". Ani jednego, ani drugiego Wiktor i Soniia nie mieli ze sobą. Przeszli wzdłuż klatek, zatrzymując się na chwilę przy każdej 62 - A gdzie są pingwiny? - zapytała dziewczynka. - Z pewnością nie tutaj... — odparł Wiktor. - Chociaż, wiesz co, poszukajmy, może akurat znajdziemy? Próbował sobie przypomnieć, gdzie widział Misze, zanim zabrał go z zoo. Wydawało mu się, że było to trochę dalej, za terrarium i cementowym legowiskiem niedźwiedzi brunatnych. Poszli tam i zobaczyli za kratą pustą głęboką klatkę z zamarzniętym pośrodku brodzikiem. Na tablicy wiszącej na kracie narysowane były pingwiny. - No widzisz, tutaj ich nie ma... - powiedział Wiktor. - Szkoda! - Sonia ciężko westchnęła. - Można by przyprowadzić Misze, żeby się zaprzyjaźnił z innymi pingwinami... - Ale jak widzisz, nie ma innych pingwinów! - powtórzył Wiktor, nachylając się nad małą. - No to kto tutaj mieszka? - zapytała. Spacerowali jeszcze godzinę. Oglądali ryby i żmije, dwa wy-liniałe sępy i samotną lamę o długiej szyi. Już po drodze do wyjścia Wiktor ujrzał znak: „Centrum naukowo-konsultacyjne". - Soniu, chodź zajrzymy tam na chwilkę - poprosił. - Może opowiedzą nam coś o pingwinach? - Chodźmy! - zgodziła się Sonia. Zastukali do jedynych drzwi w parterowym domku. Weszli do środka. - Przepraszam - Wiktor zwrócił się do siedzącej przy stole siwej, ale jeszcze nie starej kobiety, czytającej jakąś gazetę. - Tak? - oderwała wzrok od gazety. - Pan do mnie? - Widzi pani - zaczął Wiktor. - Mniej więcej rok temu wziąłem z waszego zoo pingwina... Nie ma pani przypadkiem jakiejś literatury?.. - Nie. Pingwinami zajmował się u nas Pidpały. Kiedy je rozdaliśmy, zwolniono go z pracy, a on zabrał ze sobą wszystkie książki. Wredny był staruch... 63 - Pidpały? - powtórzył Wiktor. - A jak go mogę znaleźć? - Pan zapyta w dziale kadr! - powiedziała kobieta i wzruszyła ramionami. - A przy okazji, żmii panu nie potrzeba? - zapytała, z zainteresowaniem przypatrując się Soni. - W styczniu likwidujemy terrarium... - Nie, dziękuję. A gdzie jest dział kadr? - Na lewo od głównego wejścia, za toaletami. Wiktor poprosił Sonię, by poczekała przy wyjściu, a sam skierował się do działu kadr, gdzie wybłagał adres Pidpałego. Kartkę z adresem złożył na pół i schował do notatnika, na-stępnie wziął Sonię za rękę i poszli do metra. 26 Nazajutrz rano Wiktor postanowił wybrać się do naczelne^ go. Po pierwsze - już od dawna zbierał się, by odwieźć nowe teksty, a po drugie - należało przyznać się do winy, może nawet nie tyle przyznać się, ile po prostu wyjaśnić naczelnemu historię z Jakornickim. - Możesz sama zostać w domu? - po śniadaniu zapytał Sonię. - Tak, tatuś wszystko mi wytłumaczył - odrzekła. - Drzwi nikomu nie otwierać i przez telefon nic nie mówić. Do okien nie podchodzić. Dobrze? - Dobrze - powiedział Wiktor i westchnął. - Ale do okien możesz dziś podchodzić. - Tak? - ucieszyła się Sonia i od razu podbiegła do drzwi balkonowych i przytknęła nos do szyby. - No i co tam widzisz? - Zimę! 64 - Niedługo wrócę - obiecał Wiktor. Zanim dotarł do gabinetu naczelnego, musiał trzykrotnie okazać swoją legitymację służbową. - Co nowego? - zapytał Igor Lwowicz. - Nic... - niezbyt przekonująco powiedział Wiktor. -Aha, przyniosłem nowe „krzyżyki"... - Dawaj - wyciągnął rękę naczelny. - A to od Fiodora -podał mu wypchaną tekturową teczkę. - Igor - ciężko mu było zdobyć się na odwagę. - Ja... Tak w ogóle to... Okazuje się, że jestem winien śmierci Jakornickiego... - No co ty! - naczelny lekko się uśmiechnął. - Myślisz, żeś taki ważniak? Wiktor spojrzał z niedowierzaniem na redaktora. - Nie przejmuj się, wiem wszystko... - powiedział tamten już bardziej życzliwie. - Wszystko? - Nie, nie wszystko. O wiele więcej. No, a Jakornicki i tak się tam wybierał.... Tak że nie martw się! Oczywiście, lepiej by było, gdybyś zajmował się tylko swoimi sprawami. Wiktor w osłupieniu patrzył na naczelnego, słowa szefa zupełnie zbiły go z tropu, coś nie pozwalało mu ich zrozumieć. - To co, nic strasznego w tym nie ma... - odezwał się w końcu. - W czym? W tym, że w momencie wejścia do parlamentu jeden klan został uszczuplony? Uspokój się. Nie masz z tym nic wspólnego, a nawet jeśli coś, to i tak niewiele. Lepiej na-pijmy się kawy! Naczelny przez telefon poprosił sekretarkę o dwie kawy. "otem poruszył w zamyśleniu ustami i znów popatrzył badawczo na Wiktora. ~ Ty chyba nie masz żony ani przyjaciółki? - zapytał. ~ Nie, teraz nie mam... 65 - To niedobrze - naczelny żartobliwie pokręcił głową. -Kobiety wzmacniają system nerwowy mężczyzn. Najwyższy czas, byś zajął się swoimi nerwami!... No dobra, żartowałem. Sekretarka przyniosła kawę. Wiktor wsypał sobie pół łyżeczki cukru, ale kawa była zbyt \ mocna, czuł więc gorycz na języku. Ten smak znów przypomniał mu niedawną podróż do Charkowa. - A do Odessy trzeba będzie jechać? - zapytał nagle, przypomniawszy sobie niedawną rozmowę z naczelnym, jeszcze sprzed Charkowa. - Nie, nie trzeba - odpowiedział szef. - Komuś bardzo za-| leży, żebyśmy się nie zajmowali prowincją... Ale dla nas i tutaj i roboty wystarczy. Tak więc nie masz się czym przejmować!\ Niedawno ktoś zamordował mojego szofera, a ja, widzisz, jestem spokojny jak czołg! Życie nie jest czymś, o co warto się| bać. Wierz mi. Wiktor spojrzał na naczelnego zdziwiony. Igor Lwowicz siedział w swoim dyrektorskim fotelu, w świetnym garniturze!] francuskim krawacie z ciężką złotą spinką. „To on nie boi o swoje życie?" - powątpiewał Wiktor. - Powinniśmy przed Nowym Rokiem usiąść przy butelczy| nie, co? Jesteś za? - zapytał. - Z przyjemnością - odparł Wiktor. - No dobra - naczelny wstał od stołu. - Czekaj na zaproszenie 27 Stiepan Jakowlewicz Pidpaly mieszkał na parterze szarej kamienicy z czasów stalinowskich, niedaleko stacji metra Swia toszyno. Przed jego drzwiami Wiktor przez chwilę przestęf wał z nogi na nogę, a potem zadzwonił. 66 Ktoś długo przyglądał mu się przez wizjer, po czym drżący, starczy głos zapytał: Pan do kogo? - Do Stiepana Jakowlewicza - odpowiedział Wiktor. -Akim pan jest? - Pański adres dostałem w zoo - wyjaśniał Wiktor. - Ja w sprawie pingwinów... Mimo iż wyjaśnienie przyczyn najścia wydawało mu się absolutnie idiotyczne, drzwi się otwarły i na pierwszy rzut oka nie całkiem jeszcze stary mężczyzna w niebieskim wełnianym dresie gestem ręki zaprosił go do środka. Wiktor wszedł do przestronnego pokoju gościnnego, pośrodku którego stał stary okrągły stół i krzesła. - Proszę spocząć - rzekł Pidpały, nie patrząc na gościa. - Interesują pana pingwiny? - odezwał się, patrząc już prosto w twarz Wiktora i jednocześnie po omacku zabierając z brudnego obrusa stary niedopałek. Dłoń z niedopałkiem schował pod stół i już pustą położył przed sobą na obrusie. - Przepraszam - odezwał się Wiktor. - Chciałem się dowiedzieć... może ma pan jakieś książki o pingwinach... - Książki? - ze smutkiem powtórzył pytanie Pidpały. - Dlaczego książki? Mam własne prace naukowe, jeszcze nie wydane... Ponad dwadzieścia lat zajmowałem się pingwinami... - Pan jest zoologiem? - zapytał Wiktor, najuprzejmiej jak umiał. - Raczej pingwinologiem, ale oczywiście w oficjalnym rejestrze takiej specjalizacji niestety pan nie znajdzie... - Pidpały złagodził ton. - A tak w ogóle, dlaczego interesują pana pingwiny? - Mam jednego w domu... Ale nic o nich nie wiem... A jeśli ja coś źle robię... - W domu? Wspaniale! - krzyknął gospodarz. - A skąd Pan go ma? - Rok temu wziąłem z zoo... Kiedy rozdawano małe zwierzęta... 67 Pidpały nachmurzył się. - A jaki to gatunek? - Chyba królewski. Nazywa się Misza, duży, wysoki mniej więcej jak ten stół... - Misza! - Pidpały ścisnął wargi i podrapał się po szczeci-niastym zaroście. - Z naszego zoo? -Tak! - No to pięknie! Czegóż pan wziął chorego? O ile pamię* tam, tam było siedem sztuk. Adela, Zajczik - i młodsze, i zdro-wiutkie... - A co mu jest? - zapytał Wiktor. - Wykryto u niego syndrom depresyjny i chorobę serca. Według mnie to wada wrodzona... Tak, to już wiem, gdzie się podział Misza... - odezwał się ze smutkiem i westchnął. - To co z nim zrobić? Można go leczyć? - Co też pan! - roześmiał się Pidpały. - Teraz nawet ludzi nie leczą, a pan tu o pingwinach! Niech pan zrozumie, że dla miesz^ kańców Antarktydy nasz klimat jest zgubny. Najlepiej dla niego byłoby oczywiście żyć w ojczyźnie, na Antarktydzie. Proszę się nie obrazić, być może to głupio zabrzmi, ale gdybym był pingww nem i znalazł się w naszej szerokości geograficznej - tobym się powiesił! Nie wyobraża pan sobie, jakie to męczarnie - mieś dwie warstwy tłuszczu do ochrony przed najdzikszym mrozem, oprócz tego - setki specjalnych naczyń krwionośnych, funkcjonujących w tym samym celu, a żyć w kraju, gdzie temperatura latem dochodzi do plus czterdziestu, a zimą rzadko spada do dziesięciu stopni mrozu! Co? Niech pan zrozumie, jego organizm spala się, przegrzewa od środka... Prawie u wszystkich pingwinów żyjących w ogrodach zoologicznych można zaobserwować syndrom depresyjny... A oni mi wmawiali, że pingwiny nie mają własnej psychologii! Udowodniłem im! I panu udowodnię! A jeszcze serce! Jakie serce wytrzyma takie przegrzanie? 68 Wiktor uważnie słuchał Pidpałego, który zaczynał się coraz bardziej rozkręcać i gestykulować. Od czasu do czasu sta-w iał pytanie retoryczne, robił niewielką pauzę, żeby zaczerpnąć powietrza i znów kontynuował opowieść. Wiktor nigdy tak dużo nie słyszał o pingwinach, o czasie inkubacji, o budowie ich organizmu i osobliwościach godów... W końcu poczuł, jak chwyta go ból głowy. Musiał powstrzymać gadatliwego rozmówcę. - Przepraszam, a czy mogę poprosić o pańskie rękopisy? Chętnie bym je przeczytał... - wtrącił się, doczekawszy kolejnego pytania retorycznego. - O pingwinach... - Oczywiście, że tak - bez pośpiechu odparł Pidpały. - Ale koniecznie proszę oddać! Poszedł do drugiego pokoju. Przez pozostawioną szparę w drzwiach Wiktor ujrzał gabinet. Pidpały stał pochylony nad obszernym biurkiem i szperał w jednej z szuflad. W końcu wyprostował się i odwrócił. W rękach trzymał gruby skoroszyt. - Proszę - powiedział i położył go na stole. - Oczywiście, nie wszystko pana może zainteresować. Ale jeśli coś się panu przyda, będę bardzo szczęśliwy! - A może ja również mogę coś dla pana zrobić? - zapytał Wiktor, czując, że powinien odwdzięczyć się pingwinologowi, ale nie wiedząc jak i czym. - Wie pan co - ufnie i cicho powiedział Pidpały - jak będzie pan oddawał rękopis, to niech pan przyniesie parę kilo kartofli... 28 Minęły dwa tygodnie. Sonia przywykła do nowego mieszkania i coraz rzadziej pytała o tatę. Wiktor przyzwyczaił się do niej, jak wcześniej przyzwyczaił się do obecności pingwina. 69 Ale jej ojca wspominał często, nie wiedząc, co się z nim dzieje, czy w ogóle jeszcze żyje. . Na dworze panowała zima. Czasem wieczorami, kiedy było już zupełnie ciemno i pusto, Wiktor wychodził z Sonią i Mi| szą na spacer. Spacerowali po wyludnionej skarpie, gdzie trzy gołębniki. Pod nogami chrzęścił śnieg i niekiedy do pingwina podbiegały bezpańskie kundle, ale nie szczekały, tylko dokładnie obwąchiwały dziwne stworzenie, które na nie w żaden sposób nie reagowało. Sonia natomiast podbiegała i odstraszała psy od Miszy, wystawiając do przodu rączki i nadymając policzki. Psy uciekały, co bardzo cieszyło dziewczynkę Wiktor doczytał już rękopis Pidpałego. Dużo było tam rze czy niezrozumiałych, ale mimo wszystko znalazł też coś dla siebie. Zaznaczywszy najważniejsze strony rękopisu, skopi wał je w pobliskim punkcie kserograficznym, następnie odłożył rękopis w kuchni na widocznym miejscu, żeby w najbliż szym czasie oddać go autorowi. Praca również posuwała się naprzód. Już opracował teczki od naczelnego - i teraz na parapecie leżało dwanaście nowych „krzyżyków", czekając na swój moment. Z tymi musiał się tn chę pomęczyć: w dossier potencjalnych nieboszczyków było bardzo dużo podkreśleń naczelnego, ale wszystkie te fakty ni jak się miały do gatunku opracowanego i wycyzelowanego przez Wiktora. Trzeba było zmienić rytm, trochę go „przyspieszyć a podkreślone fakty podawać jako krótkie notki biograficzne I tak jednak wszystkie te wstawki bardziej przypominały wersy aktu oskarżenia. Gdy już dopisał kolejną partię „krzyżyków", po raz pierwszy zauważył, że tylko w jednym, zresztą i tak nie zaplanowanym nekrologu, główna bohaterka była niewinną ofiarą. żadnych aluzji do mrocznej przeszłości, żadnych suchych faktów Chodziło o śpiewaczkę operową, Julię Parchomienko. Cho- 70 ciaż zaraz zaczął w to powątpiewać. Przypomniał sobie wzmianki o jej powiązaniach ze zniknięciem innej artystki teatralnej... No i jej miłość do zmarłego Jakomickiego... „Nie -myślał Wiktor -ludzi czystych, bez grzechu, nie ma albo umierają niezauważenie, bez nekrologu". Myśl ta wydała się Wiktorowi przekonująca. „Ludzie zasługujący na nekrolog zwykle coś osiągnęli - kontynuował swoje rozważania. - Walczyli o swoje sprawy, a w walce trudno pozostać czystym i uczciwym. A zresztą, w dzisiejszych czasach walczy się tylko o sprawy materialne. Zwariowani idealiści jako klasa dawno wymarli. Zostali zwariowani pragmatycy..." Kilka razy dzwonił dzielnicowy Siergiej, a w ubiegłą niedzielę znów wybrali się nad Dniepr piknik na lodzie, tym razem już z Sonią. Nieźle wypoczęli, a pingwin napływał się do woli w szerokim przeręblu. Wiktor z Siergiejem pili kawę z koniakiem, leżąc na tej samej co poprzednio watowanej kołdrze. Soni kupili pepsi i cukierki. Wszyscy troje obserwowali przerębel, z którego pingwin Misza wyskakiwał jak oparzony. Wzlatywał nad przeręblem na metr, może półtora, i śmiesznie lądował na lodzie, potem szybciutko kierował się na kołdrę. Sonia troskliwie wycierała go ręcznikiem, po czym pingwin znów zabawnie dreptał do przerębla. Zasiedzieli się wtedy prawie do zmroku i potem musieli się spieszyć, przechodzić przez zamarznięty Dniepr po niebieskim lodzie, zmierzając do zaporożca zaparkowanego na starym miejscu przy ogrodach klasztoru kijowsko-pieczerskiego. Potem znowu zaczął się zwykły tydzień, ale Wiktor poczuł, jak wiele przybyło mu trosk; przecież teraz ponosił odpowiedzialność za Sonię, wskutek czego na przykład wszyscy zaczęli lepiej się odżywiać. Kupował niemieckie jogurty, świeże owoce, a pingwin w dziennych racjach żywnościowych mógł czasem znaleźć mrożone krewetki, które bardzo mu przypadły do gustu. 71 Dlaczego nie masz telewizora? - zapytała kiedyś Sonia. - Co ty, bajek nie lubisz? - nie lubię... - odparł Wiktor. - Ale ja lubię! - poważnie powiedziała dziewczynka. Zbliżał się Nowy Rok. W witrynach sklepowych pojawiły się pięknie ozdobione choinki. Na Kreszczatiku stawiano kon-s ru cję z ^ęzi^tója miała być reprezentacyjną choinką kraju. . wyglądali na bardziej rozluźnionych, w gazetach pra-P^ano o strzelaninach i wybuchach - jakby wszyscy mieszkańcy Kijowa, niezależnie od wykonywanego zawodu, .s ttt., * ^a wakacje. ' Wiktor kupił już dla Soni prezent gwiazdkowy, lalkę Bar- bie, ale na •, i • j r D u i i u ¦ ^ razie schował ją do szaty. Razem wybrali małą cho- * o towym krzyżakiem. Przynieśli do domu, ubrali łańcuchami i odnalezionymi na pawlaczu starymi zabawkami. - Wierzysz w Dziadka Mroza? - zapytał kiedyś Sonię. ^ odparła zdziwiona. - A co, ty nie wierzysz? - Wie* <¦n 45 Następny dzień zaczął się jak zwykle. Przez okno zaglądało słońce. Wiktor i Sonia siedzieli w kuchni i jedli śniadanie, jajecznicę popijaną herbatą. Pingwin od rana był w złym nastroju i mimo namawiania nie zajrzał do kuchni. 121 Sonia chciwym okiem spoglądała na stojący na parapecie budzik. Jakby wzrokiem popędzała wskazówkę. Za dwadzieścia dziesiąta zabrzęczał dzwonek do drzwi. Sonia zerwała się z miejsca, omal nie przewracając taboretu, na którym siedziała. Przyszła Nina - z korytarza dochodziło radosne powitanie! Nie rozbierając się, zajrzała do kuchni, by przywitać się z Wik-j torem. - Dokąd tym razem? - zapytał. - Na Syriec - odrzekła Nina. - Pospacerujemy po lesie! potem pojedziemy do mnie na Podoł, na obiad... - Tylko ostrożnie, bo na dworze gołoledź - ostrzegł Wiktor! - Wczoraj parę razy upadłem. - Dobrze - posłusznie skinęła głową Nina i lekko się uśmiech-] nęła, skrywając zęby. - A gdzie twoja kurteczka? - dochodził z korytarza figlarn) głos Niny ubierającej Sonię. -A teraz buciki... Po mniej więcej pięciu minutach Nina znów zajrzała do kuchni. - To my już wychodzimy! - powiedziała i znowu posłała mu lekki uśmiech. Trzasnęły drzwi. W mieszkaniu zrobiło się cicho. I tylko z gościnnego dochodziło jakieś szuranie. Skrzypnęły drzwi i na korytarz wyjrzał pingwin Misza, jakby upewniając się, że nikogo tam nie ma. Następnie podszedł do drzwi kuchennych i popchnął je. Zatrzymał się w progu, spoglądając na swojego pana, po czym przyczłapał do niego i oparł się białą piersią o jego kolano. Wiktor pogłaskał go. Misza postał parę minut obok pana i podszedł do swojej miski. Obejrzał się. Wiktor wyciągnął z zamrażalnika dwie małe flądry, pokroił na kawałki i położył przed pingwinem Potem dolał sobie herbaty i wrócił na swoje miejsce. 122 Względna cisza, w której słychać było tylko jedzącego śniadanie pingwina, przeniosła Wiktora w czasy, kiedy mieszkali tu z Miszą sami, spokojnie i w milczeniu, nie przywiązani do siebie zbyt mocno, ale nawzajem od siebie zależni, co tworzyło między nimi więź nieomal rodzinną. Taka troska bez miłości. Rodzinę przecież niekoniecznie trzeba kochać, za to troszczymy się o nią, martwimy, a uczucia i emocje okazują się kwestią drugorzędną i niekonieczną. Byle tylko wszystko było w porządku... Pingwin szybko poradził sobie ze śniadaniem i znów podszedł do swojego pana. Wiktorowi takie czułe zachowanie zwierzaka wydało się niezwykłe. Pogłaskał go. Nagle poczuł, że pingwin jeszcze mocniej przytula się do jego nogi. - Źle się czujesz? - cicho zapytał Wiktor, spoglądając na Misze. - Tak - powiedział szeptem. -Chyba cię zaniedbaliśmy... Wybacz. Sonia zamieniła cię najpierw na telewizor, teraz na Ninę. A ja cały czas myślałem, że ona się z tobą bawi... Wybacz... Nie chcąc niepokoić przytulonego do nogi pingwina, Wiktor siedział przy kuchennym stole jeszcze ze dwadzieścia minut, rozmyślając o niedawnej przeszłości i zastanawiając się nad przyszłością. Życie sprawiało wrażenie poukładanego, niezależnie od chwilowych niebezpieczeństw, które przeczekał na noworocznej daczy. Wszystko było w porządku, w każdym razie tak mu się zdawało. Każdy czas ma swoją „normalność" -myślał. To, co wcześniej wydawało się straszne, teraz było zwykłe; ludzie zatem, żeby się niepotrzebnie nie martwić, przyjmują to za normę i żyją dalej. Przecież dla nich, tak samo jak dla Wiktora, najważniejszą rzeczą było i pozostawało ŻYĆ, za wszelką cenę ŻYĆ. Za oknem trwała odwilż. 123 Koło drugiej ktoś zadzwonił do drzwi. Wiktor, otwierając, myślał, że to wraca Nina z Sonią. Ale na progu stał Igor Lwo-wicz. Wszedł do środka i sam zamknął za sobą drzwi. Zrzucił palto. Nie zdejmując butów, przeszedł do kuchni. Wiktor zauważył, że naczelny był wytrącony z równowagi, blady, pod oczami miał worki. - Zrób kawę! - poprosił, siadając na ulubionym miejscu Wiktora. Wiktor sięgnął po tygielek i kawę. Zerknął na naczelnego. Wydawało mu się, że ten drży i w końcu to drżenie na krótką chwilę udzieliło się i jemu. Popatrzył na swoją rękę. Zapalił palnik, nasypał do tygielka kawy, nalał wody i postawił na ogniu. - To nic, nic - powiedział do siebie naczelny, myśląc o czymś. - Stało się coś? - zapytał Wiktor. - Tak... - rzekł Igor Lwowicz, nie patrząc na niego. - Coś się stało... teraz... muszę się ogrzać... W kuchni znów zapadła cisza. Wiktor pilnował kawy, stojąc nad kuchnią. Kiedy pianka podniosła się, zdjął tygielek z ognia, odstawił na bok. Wyjął filiżanki i nalał do nich kawę. Naczelny objął dłońmi gorącą filiżankę i spojrzał na Wiktora. ; — Dziękuję - powiedział. Wiktor również usiadł. ; - Wiesz co, lepiej ci nic nie będę mówił... - odezwał się nagle Igor Lwowicz. - Potrzebne ci to? Pamiętasz, jak musiałeś się ukryć na kilka dni? Wiktor skinął głową. - No właśnie - naczelny cierpko się uśmiechnął. - Teraz moja kolej... To tylko kilka dni, póki chłopaki nie oczyszczą drogi... A potem - znów do roboty... 124 - Z wojskowymi już skończyłem - odezwał się Wiktor. - o tam, na parapecie, są gotowe teksty! Igor Lwowicz machnął ręką. Mało go teraz obchodziły „krzyżyki". Wypił kawę i zapalił papierosa. Poszukał wzrokiem popielniczki i nie znalazłszy jej, zaczął strząsać popiół prosto na stół, na jedno miejsce. Posiedział parę minut w zamyśleniu. -Wiesz co, ciężko jest człowiekowi, kiedy swoi go wsypią... - westchnął. - Bardzo ciężko... Nie jesteś bardzo zajęty? -Nie. - Zrób coś dla mnie - naczelny patrzył głęboko w oczy Wiktora. - Pojedź do redakcji... Zadzwonię do sekretarki, żeby ci otworzyła mój gabinet. Weźmiesz z sejfu brązową aktówkę i przywieziesz tutaj... Dam ci klucz od sejfu. Jak zauważysz, że ktoś cię śledzi, wyrzuć dyskretnie klucz i pospaceruj po mieście do wieczora... Wiktor poczuł strach. Upił trochę kawy i znów podniósł wzrok na naczelnego. Natknął się na stanowcze spojrzenie, które przerwało brutalnie jego myśli i położyło kres wszelkim wątpliwościom. - Kiedy trzeba pojechać? - zapytał, czując, że nie ma innego wyjścia. - Natychmiast. Igor Lwowicz wydobył z kieszeni portfel, stamtąd klucz do sejfu. Podał go Wiktorowi. - Poczekaj, najpierw zadzwonię. -Naczelny zatrzymał wstającego od stołu Wiktora. Poszedł do gościnnego. Wrócił. - Możesz jechać. Pomimo odwilży było mroźno. A może ten chłód odczuwał tylko Wiktor, bez pośpiechu zdążając na przystanek trolejbusowy. Nie czuł już strachu, tylko zimno przeszywające ciało i głowę. 125 Godzinę później wszedł do redakcji. Trzykrotnie musiał okazywać legitymację dyżurującym przy wejściach ochroniarzom, zanim dotarł w końcu do poczekalni przed gabinetem naczelnego. Blada sekretarka skinęła mu głową i bez słowa otworzyła gabinet. Wiktor wszedł, zamknął za sobą drzwi i poczuł dreszcz na całym ciele. Nagle zrobiło mu się strasznie - przypomniał sobie, że po drodze ani razu się nie obejrzał i nie sprawdził, czy ktoś go nie śledzi. żeby powstrzymać dreszcze, podszedł do biurka i usiadł w fotelu naczelnego. Na lewo od niego, na stoliku, stał sejf. Wiktor wyjął klucze. Odczekał kilka minut, otworzył sejf i od razu zobaczył na dolnej półce brązową skórzaną aktówkę. Wyciągnął ją i położył przed sobą na stole. Znów dreszcze zablokowały jego myśli. Nie miał ochoty wstawać, nie miał ochoty wychodzić z tego gabinetu; zupełnie jakby miał pewność, że tam, za ścianą, czyha nań niebezpieczeństwo... Chciał jak najdłużej odwlec moment wyjścia. Znowu odwrócił się w stronę sejfu. Na górnej półce zobaczył tekturową teczkę, na której leżały pojedyncze kartki papieru z wydrukowanym tekstem. Machinalnie wyciągnął rękę i wziął pierwszą z brzegu. Od razu poznał jeden ze swoich niedawnych „krzyżyków" - dyrektora fabryki „Armatura". W lewym górnym rogu widniała dekreta-cja: „Aprobuję. Na 14. 02. 96". I zamaszysty podpis. Wiktor wlepił wzrok w tę notkę. Coś go w niej zadziwiło i to zdziwienie stopniowo uwolniło go od strachu. „Dziś jest dopiero trzeci lutego..." - pomyślał. Przejrzał pozostałe kartki, również swoje niedawne „krzyżyki"; na każdym z nich widział dekretację z przyszłą datą. Znów odwrócił się do sejfu, ostrożnie zdjął z górnej półki teczkę, na której leżały kartki. Rozwiązał tasiemki. Tam również znajdowały się „krzyżyki". Z wierzchu mniej lub bardziej niedawne, wszystkie z dekretacjami. Na jednym było napisane: „na 03. 02. 96" i tenże zamaszysty podpis. 126 „Na dzisiaj?" - pomyślał Wiktor, wyciągając na chybił trafił kilka kartek ze środka. Na pierwszym z wyciągniętych „krzyżyków", prócz dekretacji z datą już minioną, innym charakterem pisma zanotowano „wykonane". W głowie Wiktora wszystko się pomieszało, poplątało. Patrzył na brązową aktówkę, na te wszystkie teksty, na otwarty sejf. Poczuł w ustach gorycz. Jego spojrzenie padło na jakieś papiery leżące na stole. Wziął jeden z nich do ręki -był to nie-wysłany jeszcze list do drukarni gazety. Wydruk komputerowy, na nim złożony podpis. Przysunął list bliżej do oczu, przyjrzał się dokładniej. Nie, to nie naczelny stawiał dekretacje na „krzyżykach". Podpisywał się o wiele prościej, po prostu samo nazwisko. Jego podpis był czytelny, w odróżnieniu od tego zamaszystego. Ale coś mimo wszystko wydawało się znajome w podpisie naczelnego i Wiktor przeniósł wzrok na stary nekrolog, wyciągnięty ze środka paczki, zobaczył takie same chwiejne, jakby drżące z zimna litery, którymi było napisane słowo: „wykonane". Nagle na biurku zadzwonił telefon. Wiktor drgnął, jakby go ktoś znienacka zaskoczył. Patrzył na telefon, ale ten nie milknął. Wiktora znów ogarnął strach. Obejrzał się wokoło, jakby sprawdzał, czy przypadkiem ktoś go nie śledzi i nagle zatrzymał wzrok na obiektywie kamery wideo, skierowanym na niego spod sufitu. Kamera była zamocowana na wsporniku wprost nad drzwiami. Wiktor pospiesznie złożył „krzyżyki" z powrotem do teczki. Położył ją na swoim miejscu w sejfie, a na wierzchu - pozostałe „krzyżyki". Zamknął sejf kluczem i znów obejrzał się na kamerę. Telefon już milczał, lecz cisza, jaka na powrót zapanowała w gabinecie, napawała go strachem wcale nie mniejszym. Starając się nie zburzyć tej ciszy, ostrożnie wstał z fotela, wziął do ręki aktówkę i wyszedł z gabinetu. Sekretarka odwróciła się do niego; siedziała przed komputerem. Na monitorze zastygł jakiś pościg z gry komputerowej. 127 - Już pan skończył? - zapytała, patrząc na niego z natężoną uwagą. - Tak - ledwo wydusił z siebie. - Do widzenia... 46 Do domu wracał, nie widząc miasta, nie rozglądając się. Kurczowo ściskał rączkę aktówki. Nogi same go niosły. Gdy już zbliżał się do swoich drzwi, dotarło do niego, że na ławce pod klatką schodową siedział chłopak, ubrany w dres i narciarską czapeczkę, który uważnie mu się przyglądał. Otworzył drzwi, ale zanim wszedł do mieszkania, wytężył słuch. Na klatce schodowej panowała cisza. Wiktor starannie zamknął za sobą drzwi. - No i jak? - naczelny wyszedł mu na spotkanie na korytarz. Kiedy zobaczył swoją aktówkę, uśmiechnął się. Wziął ją i poszedł do kuchni. Kiedy Wiktor zdjął kurtkę i buty, również wszedł do kuchni. Igor Lwowicz już segregował na stole zawartość aktówki. Oddzielnie leżał zielony paszport dyplomatyczny z wytłoczonym na okładce trójzębem, obok paszportu - dwie karty kredytowe, notatnik, jakieś kwity. -Tam koło klatki schodowej siedzi jakiś typ... - powiedział Wiktor, zatrzymując się przy stole. - Wiem - skinął naczelny, nie podnosząc głowy. - To jeden z naszych... Masz coś do jedzenia? Chyba trochę zgłodniałem... Wiktor popatrzył na naczelnego: przed nim siedział znów dawny Igor Lwowicz, spokojny i pewny siebie, bez dreszczy, bez strachu. Wiktor otworzył lodówkę, wyjął serdelki, masło, musztardę. 128 Nie odwracając się do naczelnego, podszedł do kuchenki, poczuł na języku smak tytoniu. Zapalając ogień, usłyszał, jak naczelny wstaje i idzie do pokoju gościnnego. Woda w garnuszku już zawrzała. Z pokoju dochodził niewyraźny głos Igora Lwowicza - rozmawiał z kimś przez telefon. Ale Wiktor nie miał ochoty odwracać się, pragnął pozostać zwrócony plecami do wszystkich wydarzeń. Tak, żeby wszystko było niewidoczne i działo się gdzieś tam poza jego życiem, poza nim samym. Znów skrzypnęły drzwi. Kroki. Dźwięk przesuwanego taboretu - to naczelny usiadł przy stole. Serdelki już pływały w gotującej się wodzie. - Masz w domu dolce? - zapytał naczelny. . • - - Mam - nie odwracając się, odparł Wiktor. - Pożycz osiemset. Potem w milczeniu jedli obiad. Wiktor spoglądał na stary budzik stojący na parapecie - zbliżała się czwarta. Niedługo Nina przywiezie Sonię. I co dalej? Co ma zamiar robić Igor Lwowicz? Chce się ukryć u niego? Na jak długo? I czym to wszystko może się zakończyć? Wiktor maczał w musztardzie krążki pokrojonego serdelka i machinalnie pochłaniał. Przez chwilę wydało mu się, że czegoś tu brakuje. Szybko zrozumiał czego - chleba. Ale naprzeciw siedział naczelny i tak samo spokojnie jadł serdelki bez chleba. W odróżnieniu od Wiktora nie maczał ich w musztardzie - do każdego krążka nakłutego na widelec dodawał rozpuszczające się masło i dopiero wtedy podnosił krążek do ust. - Zrób herbatę! -wydał rozkaz, odsuwając od siebie pusty już talerz. Wiktor zaparzył herbatę. Znów siedzieli w milczeniu przy stole naprzeciw siebie. Naczelny był zajęty swoimi myślami, 129 a Wiktor patrzył na niego i rozmyślał o swoich „krzyżykach", ozdobionych czyimiś dekretacjami. Miał straszną ochotę zapytać, co albo kto kryje się za tym: „Aprobuję". Ale był więcej niż pewien, że naczelny nic mu nie powie. Wykręci się swoim „Po co ci to!" i tyle. Wiktor westchnął. Naczelny oderwał się od swoich myśli, spojrzał na niego badawczo. - Jeszcze jedna sprawa! - powiedział. - Pojedziesz teraz do kas lotniczych na Plac Zwycięstwa. W okienku numer dwanaście zapłacisz za mój bilet. Weź ze sobą osiemset doków -potem oddam. Numer zamówienia - pięćset trzy. Wiktor popatrzył przez okno - już się ściemniło. Nie miał ochoty znów wychodzić, ale wiedział, że i tak będzie musiał jechać po ten bilet. - Dobrze - odparł, ale najwyraźniej powiedział to już po dłuższej pauzie, bo naczelny spojrzał na niego zdumiony, po czym zmęczony uśmiech wyparł z jego twarzy zdziwienie. Wiktor ubrał się. Wyszedł z klatki schodowej, kątem oka zauważył obecność tego samego „sportowca" w robionej na drutach narciarskiej czapce. W kasach lotniczych było pusto. Jedyny klient - z wyglądu ktoś z Kaukazu - ponurym wzrokiem studiował tablicę z rozkładem lotów. Wiktor podszedł do dwunastego okienka - siedziała tam kobieta koło czterdziestki z fioletową płukanką na tapirowa-nych włosach. - Zamówienie pięćset trzy - powiedział Wiktor. - Paszport - nie patrząc na klienta, poprosiła kasjerka, wystukując numer zamówienia na klawiaturze komputera. Wiktor osłupiał. Naczelny nie dał mu paszportu. -Aha! - nagle powiedziała kobieta z okienka, głośno wzdychając. -Nie trzeba. Tu wszystko jest. Siedemset pięćdziesiąt 130 dolarów według dzisiejszego kursu albo osiemset gotówką do kasy - rzuciła i nie patrząc na Wiktora, wskazała ręką kasę. Wiktor podał kasjerce osiem studolarowych banknotów. Młoda dziewczyna w niebieskim mundurze przeliczyła je i sprawdziła w specjalnym urządzeniu. Następnie, odwróciwszy się, krzyknęła: „Wiera! Zapłacone!" - Pan pójdzie do dwunastki - powiedziała. Tam Wiktor otrzymał bilet. Otworzył. Przeczytał „Kijów -Larnaka - Rzym". Złożył go i schował do wewnętrznej kieszeni kurtki. Do domu wrócił koło szóstej. Nina i Sonia jeszcze nie wróciły. Naczelny nadal siedział w kuchni. Widać było, że chwilę wcześniej zaparzył kawę i teraz całkiem spokojnie ją popijał. Wziął od Wiktora bilet, uważnie go obejrzał i schował w portfelu. - Nikt nie przychodził? - zapytał Wiktor. - A na kogo czekasz? . ;. ' - Niania powinna przyprowadzić Sonię. - Nie. Nikogo nie było... - w zamyśleniu odparł naczelny. -Radziłbym ci, żeby niania wzięła małą na jedną noc do siebie - i pokiwał głową, by dodać wagi swoim słowom. Nina przyprowadziła Sonię o pół do siódmej i od razu zaczęła przepraszać za spóźnienie. - Mam nadzieję, że się pan nie denerwował! - trajkotała w korytarzu. - Matko kochana, niech mi pan wybaczy... Na dworcu nam zeszło - odprowadzałyśmy Sieriożę... - Ależ nie, nie denerwowałem się - odparł Wiktor. - Nino, czy Sonia może dziś nocować u pani? Nina z zaskoczeniem popatrzyła na Wiktora. Sonia, która już sama zdjęła buty, ale była jeszcze w kurtce, też się odwróciła. Na jej buzi więcej było ciekawości niż zdziwienia. - Tak, może... - odparła skonsternowana Nina. 131 - Proszę poczekać - Wiktor wszedł do sypialni i wrócił ze studolarówką. - Proszę - podał Ninie banknot. - To wynagrodzenie plus rekompensata za niewygody... - A kiedy ją przyprowadzić? - zapytała Nina. - Jutro... pod wieczór... Wiktor został sam w korytarzu i westchnął. Zauważył na linoleum ślady butów i kałuże roztopionego śniegu. Wziął z łazienki ścierkę i wytarł podłogę. Potem wrócił do kuchni. - Posiedź ze mną do wpół do drugiej - delikatnie poprosił naczelny. - Przyjedzie po mnie samochód. Zmęczony jestem - mogę zasnąć... Masz karty? Czas płynął wyjątkowo powoli. Na dworze już dawno zapadł zmrok, ucichło miejskie życie. Wiktor i Igor Lwowicz grali w preferansa i zapisywali punkty. Wiktor przegrywał. Naczelny grał z uśmiechem, co chwilę spoglądając na budzik. Od czasu do czasu zapalał papierosa, a na brzegu stołu rosła górka popiołu. Wyrównywał ją palcami, jakby chciał ulepić małą piramidkę. Dokładnie o pierwszej trzydzieści podjechał samochód. Naczelny wyjrzał przez okno. Następnie podliczył punkty. - Jesteś mi winien dwadzieścia pięć doków - powiedział i uśmiechnął się. - Kiedyś się odegrasz! Wstał i ubrał się. -Na razie możesz odpoczywać - powiedział, szykując się do wyjścia. -Jak pył opadnie, wrócę i będziemy dalej praco- wać. - Igor - zatrzymał go Wiktor. - O co tak naprawdę chodzi w mojej pracy? Naczelny zmrużył oczy, patrząc na Wiktora. - Dla własnego dobra nie zadawaj pytań - powiedział cicho. - Możesz sobie myśleć, co chcesz. Ale zapamiętaj: kiedy 132 ktoś ci powie, o co chodzi w twojej pracy, będziesz martwy... To nie film. Nie dlatego, że będziesz za dużo wiedział. Przeciwnie. Dowiesz się o wszystkim tylko wtedy, kiedy twoja praca, tak samo zresztą jak życie, nie będą już potrzebne... Naczelny uśmiechnął się smutno. - A w ogóle to życzę ci wszystkiego dobrego. Wierz mi! Otworzył drzwi; stał za nimi znajomy już typ w dresie. Kiwnął głową do naczelnego, po czym razem zeszli po schodach. Wiktor zamknął za nim drzwi. Przytłaczała go panująca w mieszkaniu cisza. W ustach czuł gorzkawy smak dymu papierosowego. Miał ochotę splunąć, usunąć z języka ten smak. Wrócił do kuchni. Tam powietrze było jeszcze bardziej przesiąknięte tytoniem: straciło przejrzystość. Wiktor otworzył lufcik. Poczuł chłód, lecz podświetlona lampą papierosowa mgiełka nawet nie zakołysała się, jakby pomimo otwartego lufcika powietrze było nieruchome. Zdjąwszy papiery z parapetu, Wiktor otworzył okno. Zimno wdarło się do kuchni, a powiew wiatru zatrzasnął drzwi na korytarz. Mgiełka zaczęła opadać i stopniowo znikać. Razem z zimnem do wnętrza dostawało się świeże powietrze. Wiktor nie czuł wiatru, ale widział, jak rozsypuje po stole piramidkę popiołu, którą pozostawił naczelny. Rozsypuje na najmniejsze drobinki i powoli zsuwa je ze stołu na podłogę. W końcu po piramidce nie zostało nawet śladu. Drzwi do kuchni otworzyły się i w progu zjawił się pingwin. Całkiem jakby przywiodło go zimno. Podszedł do Wiktora, zadarł łeb do góry i patrzył na pana. Wiktor uśmiechnął się do niego. Potem rozejrzał się, sprawdzając przezroczystość powietrza. Światło kuchennej lampy nagle zaczęło go razić. Wyłączył więc oświetlenie i pozostał w ciemnościach. 133 47 Obudził się koło jedenastej. Było mu zimno. Poderwał się, pobiegł do kuchni, zamknął okno i lufcik i od razu wrócił do sypialni. Poleżał w ubraniu pod kołdrą, trochę się zagrzał. Znowu wstał. Po gorącej kąpieli i mocnej kawie poczuł się znacznie lepiej. Zresztą ciepło powoli zaczęło wypełniać mieszkanie. Przypomniał sobie wczorajszy dzień. I dekretacje na jego „nekrologach" w sejfie, i kasy lotnicze, i grę w preferansa do pół do drugiej w nocy. Wszystko to działo się kiedyś dawno, w każdym razie nie wczoraj. Wszystko zdarzyło się gdzieś w dalekiej przeszłości. Tylko nagle skądś pojawił się słaby zapach dymu tytoniowego i znów wszystkie wczorajsze zdarzenia wynurzyły się z przeszłości; wynurzyły i stały się widoczne we wszystkich najdrobniejszych szczegółach. A za oknem było cicho i mroźno. Odwilż znów ustąpiła miejsca zimie. „Co robić? - myślał Wiktor, trzymając w rękach kolejną filiżankę gorącej kawy. - Pracy nie ma i pewnie nie będzie. Naczelny zwiał... Pieniądze na razie są, chociaż teraz jest ich mniej o osiemset dolarów... Może by tak znowu zabrać się do opowiadań? A może do powieści?" Spróbował zająć uwagę myślami o pisaniu i nagle poczuł pustkę. Cała ta proza tkwiła już głęboko w przeszłości. Na tyle głęboko, że pojawiła się wątpliwość: czy to na pewno jego przeszłość? Albo może coś z zapomnianych lektur nagle wydało się częścią doświadczeń samego Wiktora? Łyknął kawy i przypomniał sobie, że pod wieczór Nina przywiezie Sonię. Rzeczywistość zwyciężyła myśli. Przed nim - po prostu dalsze życie, spłacanie długu wobec Soni, troska o Misze. Potem, z pewnością, poszukiwania nowej pracy... I nieprzemijająca samotność. 134 Nagle pomyślał o Ninie. Co ona wczoraj powiedziała? Że były na dworcu. Odprowadzały Siergieja. A jednak wyjechał do Moskwy. Wyjechał bez pożegnania. Jeszcze jedna kropla w otaczającym Wiktora morzu samotności. I znowu - Nina. Jej półuśmiech, brzydkie zęby i piękne oczy. Jakiego koloru? Nie, nie pamiętał ich koloru. „A cóż ja tak o niej myślę? - jeszcze raz popatrzył przez okno. Ostry mróz tworzył wzory na szybie. - Niedługo czterdziestka mi stuknie, a najbliższym mi stworzeniem jest pingwin Misza... On po prostu nie ma dokąd ode mnie odejść. W dodatku nie potrafi myśleć, więc nigdy mu to nie przyjdzie do głowy... Jest jeszcze Sonia, która nic nie rozumie, Sonia, która ma kupę pieniędzy i spokojnie mówi: «To mój telewizor!». I ma rację - jej telewizor. A jeśli we trójkę albo nawet całą czwórką z Niną, Sonią i pingwinem wyjdą na spacer, ktoś się odwróci i pomyśli albo powie: «Jaka zgodna rodzina!... »". Wiktor uśmiechnął się smutno. Jego wyobraźnia rysowała zabawne iluzje, jednak na tyle realne, że nic tylko iść do zakładu fotograficznego i od razu zamawiać rodzinny portret. 48 O szóstej wieczór Nina przywiozła Sonię. Chciała od razu wracać, ale Wiktor zatrzymał ją i zaproponował wspólną kolację. Szybko ugotował ziemniaki. Sonia kaprysiła i wyszła z kuchni/choć prawie nic nie tknęła. Wiktor i Nina zostali przy stole. Jedli w milczeniu, ukradkiem spoglądając na siebie. - Na długo Siergiej wyjechał? - zapytał Wiktor. - Mówił, że na rok - odparła Nina. -Ale obiecał przyjechać 135 latem na kilka dni... Jego mama tu została... Teraz^ja robię jej zakupy... - A co, bardzo stara? - zapytał Wiktor. . - Nie, ale ma chore nogi... -. : *v: Wypili herbatę. Nina podziękowała za kolację i pożegnała się do następnego dnia. Wiktor zamknął za nią drzwi i poszedł do pokoju gościnnego. Telewizor był włączony, a na kanapie spała Sonia. Zasnęła w ubraniu. - Zmęczona - pomyślał Wiktor. Rozebrał ją, przykrył kołdrą. Podszedł do telewizora, żeby go wyłączyć. Zobaczył na ekranie pingwiny śmiesznie skaczące z lodowej góry do wody. Przyciszony głos komentatora opowiadał o zwierzętach zamieszkujących Antarktydę. Obejrzał się, szukając wzrokiem Miszy. Pingwin stał przy drzwiach balkonowych. Wiktor podszedł, podniósł go i postawił tuż przed telewizorem. Pingwin coś mruknął. ,• :.. - Popatrz! - wyszeptał do niego Wiktor. Misza, widząc swoich pobratymców, zamarł. Wlepił wzrok w ekran. Parę minut patrzyli razem na skaczące i nurkujące pingwiny, póki nie skończył się program. Misza nagle podszedł do telewizora i spróbował trącić go piersią, ale potrącił tylko szafkę, na której stał odbiornik. Poruszył ją jednak dość mocno, bo telewizor się zachwiał. - No coś ty! - wyszeptał Wiktor, przytrzymując telewizor i oglądając się na pingwina. - Tak nie wolno! Rano zadzwonili ze szpitala. - Zmarł pański krewny - powiedział spokojny kobiecy głos. - Kiedy? - zapytał. - Nocą... Zabierze pan ciało? Wiktor milczał. - Pochowa go pan? - znów zabrzmiał w słuchawce kobiecy głos. - Tak... - rzekł Wiktor i ciężko westchnął. - Możemy go trzymać w kostnicy do trzech dni - powiedziała kobieta. - Niech pan na razie przygotuje pogrzeb. Proszę nie zapomnieć dowodu osobistego, kiedy pan po niego przyjedzie... Wiktor odłożył słuchawkę. Popatrzył na Sonię - już nie spała. Leżała na kanapie pod kołdrą i sennie spoglądała na Wiktora. Zegar wskazywał pół do dziewiątej. - Możesz jeszcze pospać - powiedział do małej i wyszedł z pokoju. O dziesiątej przyszła Nina. Była trochę przeziębiona, powiedziała więc, że dziś zostaną w domu. - Nie wiesz, gdzie się chowa uczonych? - zapytał ją Wiktor. - Na Bajkowskim - odparła. Wiktor ubrał się cieplej i pojechał na cmentarz. W biurze cmentarza spotkał starszą grubą kobietę. Siedziała przy starym biurku w czerwonym wełnianym sweterku. W rękach trzymała okulary z grubymi szkłami. Wiktor obszedł stojący pośrodku grzejnik i usiadł na krześle przed kobietą. Ta włożyła okulary na nos. - Umarł mój znajomy..\ - odezwał się - uczony... - Rozumiem - spokojnie powiedziała kobieta. - Z Akademii Nauk? -Nie... ¦¦' ¦ - No, a rodzina jest tu już pochowana? - zapytała. - Nie wiem... - odparł Wiktor. - Czyli potrzebne będzie nowe miejsce... - skinieniem głowy kobieta zapewniła samą siebie. Potem otworzyła leżący na 137 stole wielki zeszyt, napisała coś na stronie i podsunęła go i Wiktorowi. Ten przysunął zeszyt bliżej i zobaczył „1000 $". - Cena za miejsce - powiedziała, zniżając głos. - W cenę wchodzi specjalny mikrobus pogrzebowy i kopanie grobu... Teraz jest zima, sam pan rozumie. Ziemia zamarzła... - Dobrze - zgodził się Wiktor. - Nazwisko zmarłego? - zapytała. - Pidpały. - Jutro proszę przywieźć pieniądze, a pojutrze o jedenastej I - pogrzeb. Podjedzie pan najpierw tutaj, to podam kierowcy numer kwatery... A właśnie, może pan również zamówić u nas | nagrobek... ?:;•,;: v ^ > v 49 Następny dzień wydawał się Wiktorowi najtrudniejszym w jego życiu. Nie, wcale nie musiał tracić całego dnia na organizowanie pogrzebu. Emma Siergiejewna - tak nazywała siędyspozytorka ceremonii żałobnych na cmentarzu Bajkowskim I - wyraźnie zapisała mu na kartce chronologię dnia: o jedenastej czekać na karawan numer sześćdziesiąt sześć-siedemna-l ście przy kostnicy szpitala Oktiabrskiego. Na tę godzinę zwłoki zostaną przygotowane do transportu za dodatkowe sto dolarów. Zmarły zostanie ubrany w swoje rzeczy i będzie leżał! w „niedrogiej, ale solidnej sosnowej trumnie". Pieniądze uwolniły Wiktora od kłopotów, ale nie zdjęły ciężaru z duszy. Nie miał ochoty wracać do domu - były tam Sonia z Niną. Ranopowiedział Ninie, że zmarł jego znajomy. Przyjęła ten fakt zej zrozumieniem. Zapewniła, że nie wyjdzie, póki Wiktor nie wróci do domu. 138 Ale nie miał ochoty wracać. Pojechał na Podoł. Posiedział w „Bachusie" do zamknięcia lokalu; wypił tam trzy kieliszki czerwonego wina. Po wizycie w ciepłym barze snuł się po Podole, póki nie poczuł, że zamarza. Do domu wrócił koło dziewiątej. - Ugotowałam zupę, podgrzać? - zapytała Nina, patrząc mu w oczy. Po kolacji Wiktor poprosił Ninę, żeby została. Została. Sonia spała w gościnnym, a w sypialni Wiktor przytulał Ninę. Leżeli, nakrywszy się dwiema kołdrami, ale i tak było mu zimno. Tylko przytulając się do Niny, czuł ciepło. Lecz jej oczy patrzyły na niego z litością i to go drażniło. Miał ochotę zadać jej ból. Jeszcze mocniej przycisnął ją do siebie, czując jej żebra. Ale Nina milczała i tylko patrzyła na niego z litością. Czuł jej ręce na swoich plecach. Ona też go obejmowała, ale jakoś niezbyt silnie, ulegle, jakby nie ściskała go, a tylko przytrzymywała. Z taką samą uległością oddała mu się, w milczeniu, nie wydając z siebie najmniejszego dźwięku. A on cały czas starał się zadać jej ból, zmusić ją do krzyku albo powstrzymania go. Ale szybko się zmęczył, nie doczekawszy żadnej reakcji z jej strony. Znów leżał i obejmował ją, ale już słabiej. Oczy miał zamknięte, chociaż nie spał. Nie chciał więcej widzieć współczucia w jej wzroku. Poza tym było mu wstyd za samego siebie, za swoją złość i rozdrażnienie, za grubiaństwo. Kiedy w końcu zasnął, ona jeszcze długo leżała z otwartymi oczyma, patrząc na niego i rozmyślając o czymś. Być może o cierpieniu. Kiedy obudził się rano, Niny nie było obok. Przestraszył się, że odeszła i więcej nie wróci. Wstał, włożył szlafrok i zajrzał do pokoju gościnnego. Sonia jeszcze spała. W kuchni coś brzęknęło. Wiktor poszedł tam i zobaczył Ninę. Była już ubrana, stała przy kuchence. Gotowała kaszkę ryżową. Chciał jej coś powiedzieć, może 139 przeprosić. Odwróciła się i kiwnęła mu głową. Podszedł i delikatnie ją objął. - Przepraszam - wyszeptał. Wspięła się na palce i pocałowała go w usta. - O której musisz wyjść? - zapytała. - O dziesiątej... 50 Karawan trząsł niemiłosiernie. Kierowca starał się prowadzić jak najwolniej, ale wiecznie spieszące się zachodnie samochody trąbiły, powodując, że rzucał przerażone spojrzenia w boczne lusterko. Z przodu siedziało dwóch mężczyzn o inteligentnym wyrazie twarzy: jeden w krótkiej baranicy, drugi - w czarnej skórzanej kurtce. Obaj byli koło pięćdziesiątki. Jeden z nich był grabarzem, drugi - dyspozytorem, ale który był który, tego Wiktor nie wiedział. Zjawili się jednocześnie, pomagając sanitariuszom wynieść trumnę i wsunąć w tylne drzwi mikrobusu. Wiktor siedział z tyłu, obejmując i jednocześnie przytrzymując na siedzeniu pingwina Misze. Obok w przejściu po-skrzypywała na każdym zakręcie zabita gwoździami trumna, obita czerwono-czarną tkaniną. Parokrotnie Wiktor spostrzegał utkwiony w nim zaciekawiony wzrok mężczyzn, ale oczywiście to nie on wzbudzał ich ciekawość, tylko Misza. Dojechali do cmentarza Bajkowskiego i zatrzymali się przed biurem. Kierowca wyszedł zapytać o numer kwatery, a Wiktor w tym czasie zdążył kupić dużą wiązankę kwiatów od jednej ze stojących tam staruszek. Potem wrócił do pojazdu. 140 Podróż po cmentarnych alejkach była nieoczekiwanie długa. Wiktorowi już obrzydła jazda wzdłuż niekończących się pomników i rabatek. W końcu karawan zatrzymał się. Wiktor wstał, chcąc wysiąść. - Jeszcześmy nie dojechali! - powiedział kierowca, wysuwając się zza przezroczystej przegródki. - Zobacz, zobacz, ile ich jest! żeby tylko nie zahaczyć! -powiedział jeden z mężczyzn, patrząc na trasę, którą karawan musiał jeszcze pokonać. Wiktor podniósł się i również spojrzał przez przednią szybę. Po prawej stronie alei stały szeregiem zachodnie samochody, a z lewej było za mało miejsca na mikrobus. - Może objadę - powiedział kierowca. - Lepiej nie kusić losu! Wrzucił wsteczny, skręcił w inną alejkę. Po paru minutach zatrzymali się przy wykopanym grobie. Obok piętrzyła się kupa brązowej gliniastej ziemi. Tam też poniewierały się dwie brudne łopaty. Wiktor wysiadł. Obejrzał się i zobaczył niedaleko, z pięćdziesiąt metrów od niego, tłumnie zgromadzonych ludzi. Z drugiej strony do karawanu zbliżało się dwóch grabarzy w waciakach. Obaj byli bardzo szczupli. - No jak, przywieźliście uczonego? - zapytał jeden z nich. - Wyciągajcie! - machnął ręką drugi. Postawili trumnę na ziemi obok grobu. Jeden wyjął zwój grubej liny i przymierzył się do trumny. Wiktor podszedł do karawanu, wziął Misze na ręce i wyniósł go. Postawił obok siebie. Jeden z grabarzy, wykrzywiając wargi, spojrzał kątem oka na Misze, ale zaraz wrócił do swoich zajęć. - Co tak skromnie? - zapytał kierowcę drugi grabarz. - Bez muzyki? Kierowca syknął na niego i wzrokiem wskazał na Wiktora. 141 Grabarze opuścili trumnę do grobu i obejrzeli się na człowieka z pingwinem. Wiktor podszedł na skraj grobu, nachylił się, rzucił na wieko wiązankę. Potem wziął garść ziemi i rzucił na kwiaty. Robotnicy zaczęli machać łopatami. Po mniej więcej dziesięciu minutach grób był już „uformowany". A chwilę później Wiktor został sam z pingwinem. Grabarze otrzymali po milionie kuponów i odeszli, przy pożegnaniu proponując, by zgłosić się do nich w maju, „kiedy grób osiądzie". Pozostali mężczyźni odjechali karawanem. Kierowca zaproponował Wiktorowi, że go podwiezie do wyjścia, ale ten podziękował. Misza stał nieruchomo nad grobem, jakby się nad czymś zamyślił. Wiktor patrzył na sąsiedni pogrzeb. Tamci go trochę drażnili, przeszkadzali swoim hałasem. „Dziwne - myślał. - Dziwne znaleźć się w roli jedynego odprowadzającego w tej ostatniej wędrówce. Gdzie jego przyjaciele, rodzina? Czyżby stracił ich gdzieś po drodze i został na koniec sam? Pewnie tak. Gdyby nie moje zainteresowanie pingwinami - kto by go teraz pochował? Kto i gdzie?..." Mróz szczypał w policzki. I ręce bez rękawiczek marzły. Wiktor znów się obejrzał. Nie wiedział, jak stąd dotrzeć do wyjścia, ale wcale go to nie martwiło. - Tak, Misza - westchnął i powiedział, schylając się nad pingwinem. - Tak ludzie zakopują swoich zmarłych... Pingwin słysząc głos swojego pana, odwrócił się do niego. Popatrzył na Wiktora malutkimi smutnymi oczkami. - To jak, będziemy szukać wyjścia? - zapytał sam siebie Wiktor i jeszcze raz, już bardziej zdecydowanie, rozejrzał się dokoła. Nagle ujrzał człowieka, idącego do nich od strony sąsiedniego pogrzebu. Tamten pomachał ręką. Wiktor zamarł w oczekiwaniu -wokół nikogo więcej nie było, człowiek musiał więc iść do nich. 142 Podszedł. Był to niewysoki, brodaty mężczyzna w kurtce typu „Alaska", na piersi miał zawieszoną lornetkę polową. „Dziwny ekwipunek jak na pogrzeb" - pomyślał Wiktor, przypatrując się znajomej skądś twarzy. - Wybacz - rzekł brodacz. - Sprawdzałem sektor, wziąłem lornetkę, patrzę, a tu znajome ptaszysko! No i pomyślałem, że podejdę. Pamiętasz Sylwestra na daczach MSW? Wiktor przypomniał sobie i kiwnął głową. - Alosza - powiedział brodacz i podał rękę. - Wiktor. Uścisnęli sobie dłonie. - Przyjaciel? - Alosza kiwnął głową na świeży grób. -Tak. -A my chowamy trzech... - powiedział ze smutkiem i westchnął. Następnie kucnął koło pingwina. Poklepał go po plecach. - Graba, zwierzaku, co słychać? - zapytał. Potem podniósł wzrok na Wiktora. - Słuchaj, zapomniałem, jak on się nazywa... - Misza. -Ano tak, Miszka! Zwierz w garniturku... Przystojniaczek! Alosza podniósł się. Obejrzał się na „swój" pogrzeb. - Nie wiesz, gdzie tu jest wyjście? - zapytał Wiktor. Alosza rozejrzał się dokoła. ' - Nie, tak ci nie powiem... Jeśli się nie spieszysz, poczekaj chwilę, podwiozę cię samochodem... Tam już zbliża się ku końcowi - kiwnął głową w stronę pochówku. - Wzięli popa nudziarza... Nad każdym czyta Biblię po pół godziny... Dobra, ty tu postój, pomacham do ciebie, kiedy wszystko się skończy... Gdzieś po dwudziestu minutach Wiktor zauważył w sąsiedniej grupie żałobników jakieś poruszenie. Ludzie zaczęli się rozchodzić. Zapalano silniki samochodów. Wiktor szukał wzrokiem brodatego Aloszy, ale nie miał lornetki, a oczy mu 143 łzawiły na mroźnym wietrze. W końcu zauważył, że ktoś pomachał ręką. - No, Misza, idziemy! - powiedział, robiąc kilka kroków do przodu i odwracając się do pingwina. Pingwin bez pośpiechu ruszył za nim. Kiedy doszli do trzech zawalonych świeżymi wieńcami grobów, obok nich na alejce stał tylko jeden samochód - stary mercedes. - Jeśli chcesz, to odwiozę cię do domu - zaproponował Alosza, zanim jeszcze wyjechali z cmentarza. -Niedobrze być pierwszym gościem na stypie... Wiktor chętnie się zgodził i pół godziny później był już pod swoim domem. - Weź mój telefon, może jeszcze się spotkamy - powiedział Alosza, podając swoją wizytówkę. - No i napisz swój, na wszelki wypadek... Wiktor schował wizytówkę Aloszy do kieszeni i zapisał swój numer telefonu na kartce notatnika przytwierdzonego taśmą klejącą do przedniego panelu. 51 Pod wieczór Nina zbierała się do wyjścia. - Może byś została? - poprosił ją Wiktor. - Zrobimy coś w rodzaju stypy... W odpowiedzi skinęła głową. Wiktor wyglądał na zmęczonego. W jego słowach i spojrzeniu czuło się niepewność. - Idź, posiedź trochę z Sonią, a ja coś wymyślę - powiedziała. Wiktor poszedł do pokoju gościnnego, gdzie Sonia oglądała telewizję, Nina zaś skierowała się do kuchni. - No, co tam dzisiaj dobrego nadają? - zapytał, przysiadając się do Soni. 144 - Piątą część „Elwiry" - dziarsko odparła dziewczynka. Wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł jej zasmarkany nos. W telewizji trwała długa przerwa na reklamy. Obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Wiktor wbił wzrok w podłogę, nie chcąc męczyć oczu ostrymi klipami. Sonia natomiast chłonęła je z ciekawością. W końcu zwariowany ciąg reklam się skończył, na ekranie pojawiły się napisy, a z telewizora popłynęła słodka romantyczna muzyka. - Nie chcesz spać? - zapytał Wiktor. - Nie - odparła, nie odrywając wzroku od telewizora. -A co, ty chcesz? Wiktor nie odpowiedział. Słodycz latynoskich bohaterów serialu zaczynała go drażnić. Nie miał ochoty wnikać w historie rozgrywające się na ekranie. Obejrzał się, szukając pingwina, ale w gościnnym pokoju go nie było. Poszedł więc do sypialni. Tam odnalazł Miszę,,który tkwił na swoim posłanku za ciemnozieloną kanapą. Stał nieruchomo jak posąg. Wiktor kucnął przy nim. - No, co jest? - zapytał, przytulając się do jego czarnego ramionka. Misza spojrzał swemu panu w oczy, następnie opuścił głowę i wlepił wzrok w podłogę. Wiktor zamyślił się. Przypomniał sobie, jak golił Pidpałe-go. I prośbę, którą obiecał spełnić. Przypomniał i od razu odrzucił od siebie tę myśl, choć i tak dreszcz przebiegł mu po plecach. - Pewnie za bardzo zmarzłem na cmentarzu - pomyślał, czując dreszcze. I znów wrócił myślą do osoby pingwinologa, tak spokojnie i bez jakiejkolwiek pozy oczekującego rychłej śmierci. „Nie zostawiam żadnych niedokończonych spraw..." - pamięć wy- 145 rzuciła na powierzchnię słowa Pidpałego. Wiktor pokręcił głową, dziwiąc się im. Pingwin, przestraszony, cofnął się i popatrzył na swojego pana. „Ja też nie mam żadnych niedokończonych spraw" - pomyślał i od razu ze skruchą uśmiechnął się do siebie, czując fałsz własnych myśli. Oczywiście, miał niedokończone sprawy, ale nawet gdyby ich nie było, to i tak na pewno nie przyjąłby z równym spokojem informacji o zbliżającej się śmierci. „Ciężkie życie jest lepsze od lekkiej śmierci" - napisał kiedyś w swoim notesie. Potem długo chodził dumny z tej frazy i wypowiadał ją przy każdej nadarzającej się okazji. Później fraza jakoś wypadła z pamięci i właśnie teraz, po wielu latach, znów wypłynęła w ślad za wstrząsającymi słowami starego. Dwóch różnych ludzi, w różnym wieku, z różnym stosunkiem do świata... Misza obserwował swego zamyślonego pana, siedzącego przy nim w kucki. Podszedł do niego i dotknął zimnym nosem jego szyi. Wiktor drgnął. Zimna czułość pingwina wyrwała go z zadumy, przebudziła. Pogłaskał swego pupila, westchnął i wstał. Podszedł do okna. Ciemności podwórza rozświetlała krzyżówka okien kamienicy z naprzeciwka. Zawierała wiele słów. Wiktor patrzył na okna, te dowody zwykłości życia. Był w tym jakiś smutek, lecz cisza łagodziła to, uspokajała. Powoli spokój ogarnął również Wiktora. Dziwny i trochę nienormalny - podobny do ciszy przed burzą. Oparł się dłońmi o zimny parapet, a nogami przywarł do ciepłego kaloryfera. Stał tak, by przeczekać ów spokój, ponieważ odczuwał jego tymczasowość. Po jakimś czasie poczuł za plecami czyjś delikatny oddech. Odwrócił się i w półmroku pokoju ujrzał Ninę. - Wszystko gotowe - wyszeptała. - Sonia już śpi, zasnęła przed telewizorem... 146 Przeszli przez pokój gościnny, w którym blado paliła się stojąca w kącie lampa. W kuchni pachniało czosnkiem i smażonymi ziemniakami. Pośrodku stołu, na podstawce, stała przykryta pokrywką patelnia. - Znalazłam wódkę... - ostrożnie powiedziała Nina, wskazując wzrokiem na wiszącą szafkę. - Podać? Wiktor kiwnął głową. Nina wyjęła butelkę i dwa małe kieliszki. Potem wyłożyła na talerze smażone ziemniaki z mięsem. Napełniła kieliszki. Wiktor siadł na swoim miejscu. Nina naprzeciw niego. - No i jak tam pogrzeb? - zapytała, biorąc kieliszek do ręki. Wzruszył ramionami. - Cicho - powiedział. - Nikogo prócz mnie i Miszy nie było... - No to wypijmy za spokój jego duszy! - uniosła kieliszek i wychyliła go. Wiktor też trochę wypił. Nabił na widelec kawałek mięsa. Spojrzał na Ninę: na jej policzku pojawił się rumieniec, który dodał tylko uroku jej okrągłej twarzy. Nagle pomyślał, że tak naprawdę nic o niej nie wie: skąd pochodzi, kim jest? No tak, siostrzenica Siergieja, ale o Sier-gieju również wiedział niewiele, choć bez problemu zaprzyjaźnił się z nim. Wystarczyło mu, że usłyszał o pochodzeniu żydowskiego nazwiska, by poczuć do Siergieja sympatię. Ta historia z nazwiskiem od razu jakby wyniosła go na niewidzialny piedestał, na ten poziom, na którym zachwyt nad człowiekiem wystarcza do tego, żeby mu całkowicie zaufać. Wiktor sam napełnił kieliszki i pierwszy podniósł swój do ust. - Dobrze go znałeś? - zapytała Nina. Wiktor najpierw wypił. - Chyba dobrze... - odparł. 147 -A kim był? . :" - Uczonym... pracował w zoo... Nina kiwnęła głową, ale z wyrazu jej twarzy można było wyczytać, że na tym zakończyło się całe jej zainteresowanie zmarłym. Jedli i pili. Pili, jak przystoi, bez trącania się kieliszkami. Potem Nina złożyła brudne talerze w zlewie i nastawiła czajnik. Póki woda się nie zagotowała, spoglądała przez okno. Patrzyła, wykrzywiając wargi, jakby ją coś bolało. - O co chodzi? - spytał Wiktor. - Nie znoszę tego miasta... Te tłumy obcych ludzi... Odległości... - Dlaczego? - zdziwił się Wiktor. Nina wsunęła ręce do kieszeni dżinsów. Wzruszyła ramionami. - Moja matka to durna baba, rzuciła wszystko i przeniosła się tutaj! Lepiej mieć własny dom, ogródek, wszystko własne...! Wiktor westchnął. Urodził się w mieście i nie darzył wsij żadnymi specjalnymi uczuciami. Zagotowała się woda w czajniku. Znów usiedli naprzeciw siebie. Dzieliła ich cisza. Każde myślało o swoich sprawach. Wiktor poczuł senność. Wstał od stołu, dziwiąc się ociężałości swoich nóg. - Pójdę się położyć... - powiedział. - Idź, ja pozmywam naczynia. W sypialni wlazł pod kołdrę i od razu zasnął. Obudził się w nocy, bo zrobiło mu się gorąco. Obudził się i poczuł obce ciało, ciało leżącej obok Niny. Spała, odwrócona do niego plecami. Wiktor położył rękę na jej ramieniu i znów zasnął. Zasnął z poczuciem zadowolenia, jakby rozwiały się jego wątpliwości, jakby własną ręką, leżącą teraz na ramieniu Niny, zapewnił zamknięty obieg życia między nią i sobą. Teraz to ciepło nie płoszyło snu, lecz było jego drogocenną własnością. 148 52 Kolejny poranek. Wiktor obudził się z ciężką głową. Nina już wstała. Zegar wskazywał ósmą trzydzieści. Minął śpiącą jeszcze Sonię i zajrzał do kuchni. Z łazienki dochodził plusk wody. Wiktor przysłuchiwał mu się przez chwilę. Postanowił zaparzyć sobie kawę. Podszedł do kuchenki i nagle kątem oka zauważył na stole kopertę. Wziął ją do ręki -była zaklejona, ale nie podpisana. Rozerwał ją i wyjął ze środka złożoną kartkę papieru i osiem studolarowych banknotów. „Zwracam dług. Dziękuję. Sprawy idą w dobrym kierunku. Niedługo wrócę. Igor". Trzymając w ręce dolary, Wiktor odłożył kartkę na stół. Zajrzał do łazienki - Nina stała pod prysznicem. Woda spływała po jej ciele, podkreślając płynność linii. Dziewczyna nie speszyła się, tylko ze zdziwieniem spojrzała na stojącego w progu osłupiałego Wiktora. - Był tu ktoś? - zapytał. - Nie - odparła Nina, spoglądając na ściśnięte w jego dłoni banknoty. - A list w kuchni? Na stole? - Jeszcze nie zaglądałam do kuchni... - Nina wzruszyła ramionami, aż poruszyły się niewielkie jabłuszka jej piersi. Wiktor zamknął drzwi łazienki i został w korytarzu. Plusk wody rozpraszał go, ale mimo to próbował się skupić. Przypomniał sobie ostatni wieczór - wszystko zachował w pamięci. Wydawało się nawet, że dokładnie pamiętał, co Nina mówiła przy stole. Potem położył się do łóżka. Aż tu rano - czyjeś ślady... Nie, nie brud na podłodze, tylko ślady wizyty... Wiktor zapalił w korytarzu światło, myśląc, że może na podłodze zobaczy ślady nocnego gościa czy też gości. Ale podłoga była czysta. 149 Wrócił więc do kuchni, zaparzył kawę i usiadł z filiżanką przy stole. Przypomniał sobie, jak przed Nowym Rokiem znalazł list od Miszy i prezenty. Wszystko zdarzyło się tak samo: ktoś nocą wszedł i zostawił przesyłkę, tym razem - list od naczelnego... „Sprawy idą w dobrym kierunku..." - napisał naczelny. Czyli niedługo znów będzie robota? A zatem wkrótce zobaczy Igora Lwowicza. Zobaczy i zapyta: Cóż to za usługi kurierskie, które mają klucze do jego mieszkania? „Klucze..." - pomyślał Wiktor. Wstał, wyszedł na korytarz i sprawdził drzwi - zamknięte. Wrócił z powrotem. Myśl o wymianie zamka uspokoiła go. Już dawno zamki stały się chodliwym towarem. Można było kupić zamek z alarmem, z szyfrem, z elektryczną blokadą... Mógłby nawet kupić dwa zamki antywłamaniowe, które będą niezawodnie zabezpieczać mieszkanie, czuwać nad jego spokojem... Uspokoiwszy się, zaparzył kawę i już niósł filiżankę dla Niny na korytarz, kiedy zderzył się z nią w drzwiach. Miała na sobie jego szlafrok. - Akurat zrobiłem dla ciebie kawę - powiedział. - Dzięki - uśmiechnęła się, wzięła filiżankę i siadła przy stole. - Witia - spojrzała na niego ni to poważnie, ni to błagalnie. - Chciałam powiedzieć... - zacięła się, jakby szukała odpowiednich słów. - O nas... Jakoś tak wyszło, że jesteśmy razem... I zamilkła. - Co chcesz powiedzieć? - zapytał Wiktor. Zapadło milczenie, które go rozdrażniło. - ...Chodzi o moją pensję... - zaczęła w końcu. - To dla mnie bardzo ważne, żeby dostawać pieniądze... za Sonię... - Oczywiście, że będziesz je dostawać - zdziwił się Wiktor. - A skąd ci to przyszło do głowy? Nina wzruszyła ramionami. 150 - Sam rozumiesz, jakoś tak niezręcznie, w końcu jesteśmy teraz jakby... razem. A jednocześnie pracuję u ciebie... Wiktor znów poczuł ucisk w głowie, który ledwie zaczął ustępować po pierwszej kawie. - Wszystko w porządku - rzekł do Niny, ale z jego twarzy znikł już uśmiech. - Nie martw się... To nie ja płacę, to są pieniądze Soni... Jej ojca... Nina siedziała, speszona całą tą rozmową. Uparcie wpatrywała się w stół, w filiżankę kawy. - Nie martw się - Wiktor wstał, podszedł do niej i pogłaskał ją po mokrych włosach. - Wszystko w porządku... Nie patrząc na niego, kiwnęła głową. - Wrócę dziś późno - powiedział. - Nikomu nie otwieraj. A tu masz już z góry... - położył przed nią dwie zielone setki i wyszedł z kuchni. 53 . •-.•'¦ Wiktor powłóczył się trochę po mieście, po czym wsiadł do metra i pojechał na Swiatoszyno. Po kilku, najwyraźniej przypadkowych, dniach odwilży luty znów zrobił się naprawdę srogi. Świeciło słońce, pod nogami skrzył się śnieg, a ręce marzły w kieszeniach krótkiego kożucha. W prawej dłoni ściskał zimny pęk kluczy od mieszkania Pidpałego. Droga od stacji metra do domu staruszka zajęła mu tym razem dziesięć minut - najwyraźniej chłód go poganiał. Nie marudząc zbyt długo pod drzwiami, wszedł do mieszkania. W korytarzu otrzepał buty ze śniegu. Poszedł do kuchni. Było tam czysto i tylko powietrze - jednocześnie wilgotne i duszne - od razu przypomniało o dniu, kiedy wezwana przez niego karetka zabrała Pidpałego do szpitala. Zabrała na zawsze. 151 Powietrze załaskotało Wiktora w nos, aż kichnął. - Lepiej byłoby mu umrzeć w domu - pomyślał, patrząc na stare meble kuchenne, na zegar ścienny, który przestał chodzić, na terakotową popielniczkę stojącą na parapecie, z której staruszek najwyraźniej nigdy nie korzystał; może o niej zapomniał, a może zrobił to z oszczędności. Przeszedł do pokoju. Wokół dużego, starego, okrągłego stołu stały równie stare krzesła. Żyrandol z pięcioma matowymi kloszami zwisał pośrodku sufitu. Naprzeciw wejścia do pokoju była komoda, na której - bliżej ściany - piętrzyły się trzy półki na książki. Fotografie i wycinki z gazet zasłaniały grzbiety książek. Na ścianach wisiały zdjęcia w ramkach -tchnęło od nich przeszłością. Cały wystrój mieszkania należał do innej epoki. Wiktor przypomniał sobie mieszkanie swojej babki, która go wychowywała, kiedy rodzice się rozwiedli i rozjechali każde w swoją stronę. To mieszkanie w starej kamienicy na Tara-sowskiej też miało w sobie coś staromodnego, ale wtedy o tym nie myślał. Tam też stała komoda, tylko mniejsza. Na niej była szklana serwantka, gdzie babcia eksponowała przedmiot swej dumy - porcelanowe wazony, którymi nagradzano ją za kolejne osiągnięcia. Stało ich tam z pięć czy sześć i na każdym z nich było starannie złotą farbą wykaligrafowane jej nazwisko oraz inicjały imienia i otczestwa, data i krótkie wyjaśnienie „za co". I takie same zdjęcia w ramkach - ta sama epoka, ta sama niedawna przecież, choć odległa przeszłość, przeszłość kraju, którego już nie ma. Wiktor podszedł do komody. Na fotografiach zasłaniających grzbiety książek rozpoznał Pidpałego: na jednej Pidpały był z jakąś kobietą na tle palm, a na dole widniał podpis „Jałta, lato 1976". Wiktor przyjrzał się bliżej - Pidpały miał tu koło czterdziestu - czterdziestu pięciu lat, kobieta z ondula- 152 cją mniej więcej tyle samo. Na innym zdjęciu Pidpaly stał sam na brzegu basenu, z którego wystawał łeb delfina. „Batumi, lato 1981" -wyjaśniał podpis na dole. Przeszłość wierzyła w daty. Życie każdego człowieka składało się z dat, nadających życiu rytm, poczucie wielopoziomowo-ści, tak jakby na szczycie kolejnej daty można było obejrzeć się i spojrzawszy w dół, zobaczyć całą przeszłość. Jasna, zrozumiała przeszłość podzielona na kwadraty zdarzeń i linie dróg. Pomimo obecnej w powietrzu wilgoci ziejącej z książek, może spowodowanej lokalizacją na parterze, Wiktor poczuł się w tym przytulnym mieszkaniu bezpiecznie. Te ściany z wypłowiałymi tapetami, pokryte kurzem abażury i rzędy fotografii jak gdyby go zahipnotyzowały. Usiadł przy stole. Znów przypomniał sobie babkę, Aleksandrę Wasiliewną. Kiedy była stara, wychodziła z taboretem, żeby posiedzieć na dworze przed wejściem do budynku. „Nie daj Boże, żebym leżała sparaliżowana - mówiła. - Całe życie ci zmarnuję i żony sobie nie znajdziesz!" Wiktor śmiał się wtedy, ale babcia, choć niedołężna, wzięła od sąsiadów telefon agenta nieruchomości i już po paru miesiącach Wiktor miał nowe dwupokojowe mieszkanie, ona zaś przeprowadziła się do maleńkiej kawalerki w starym bloku na parterze. I już w niej umarła, cicho i niezauważalnie. Pochowała ją „opieka społeczna", a sąsiedzi złożyli się po trzy ruble i kupili wieniec. O tym wszystkim Wiktor dowiedział się pół roku później, po powrocie z wojska. Miał ochotę na herbatę, poszedł więc do kuchni. Za oknem zapadał już zmrok. Wiktor zapalił światło i usłyszał, jak za-burczała stara lodówka. Zdziwiony, otworzył drzwiczki i zajrzał do środka. Zzieleniała kiełbasa i otwarta puszka skondensowanego mleka. Wyciągnął puszkę. W szafce kuchennej znalazł paczkę herbaty i zaparzył ją. 153 Do uczucia przytulności, cudzej przytulności, dołączył niepokój. Pił herbatę, zagryzając ją skondensowanym mlekiem, stężałym od długiego stania w otwartym pojemniku. Zza okna dochodziły odgłosy rozmów przechodzących pod domem ludzi, hałas przejeżdżających samochodów. Coś go drapało w gardle, nalał więc sobie drugą filiżankę herbaty. Wypił i wrócił do pokoju. Zapalił światło. Zajrzał do gabinetu zastawionego regałami na książki. Podszedł do biurka. Zapalił lampkę - starą, na marmurowej nóżce. Usiadł w fotelu obitym skórą. Na biurku leżały jakieś zeszyty, notesy. Obok lampy zauważył gruby pamiętnik i wziął go do rąk. Przekartkował - stronice były pospiesznie zapisane drobnym maczkiem, w środku znalazł liczne kartki-zakładki. Dziennik sam się otworzył na jednej takiej zakładce - wycinku z gazety. Wiktor przysunął się bliżej do lampki. Wycinek zawierał informację, że Wielka Brytania podarowała Ukrainie stację na Antarktydzie. Na końcu autor notatki zwracał się z prośbą o pomoc do potencjalnych sponsorów, bez których wsparcia nie było możliwe wysłanie ukraińskich uczonych na Antarktydę. I niżej podano numer infolinii i konta, dla sponsorów. „Po co Ukrainie Antarktyda?" - pomyślał Wiktor i wzruszył ramionami. Na tej samej stronie zauważył jakiś kwit przelewu bankowego. Podniósł pod nos i nie mógł uwierzyć własnym oczom -Pidpały przesłał na ten „antarktyczny" rachunek pięć milionów kuponów - z pewnością wszystkie swoje oszczędności... Odłożył kwit i wycinek prasowy na biurko. Przyjrzał się zapiskom staruszka - to pismo zakodowało jakby jego myśli, czyniąc je niedostępnymi dla obcych. Wiktor znów poczuł niepokój, a koniuszki palców zaswędzia-ły go w zetknięciu z czymś niezrozumiałym, niewytłumaczalnym. 154 Pamiętał o obietnicy danej staremu. Pamiętał, ale nie chciał się teraz nad tym zastanawiać. I chociaż przyszedł tutaj, nie myśląc o przyczynie, to przecież właśnie ta obietnica zaprowadziła go do mieszkania Pidpałego. Zimne klucze ściskane w dłoni, którą schował przed mrozem w kieszeni, przywiodły go tutaj, niczym kompas. Siedział teraz pośród rzeczy i papierów, które nie należały już do nikogo. Pośród całego świata, pozostawionego bez swego pana i stwórcy. Staruszek nie chciał, żeby obcy ludzie dotykali tego wszystkiego, nie chciał, żeby ktoś widział upadek owego maleńkiego przytulnego świata, którego kalendarz jak gdyby spóźniał się o trzydzieści, może czterdzieści lat. Wiktor ciężko westchnął. Nagle zapragnął zabrać coś na pamiątkę, wyciągnąć szuflady biurka, otworzyć komodę i szukać czegoś, co mógłby sobie wziąć. To znaczy uratować. Lecz zastygła jedność i niezmienność tego małego świata powstrzymała go. Siedział więc zdrętwiały przy biurku. Siedział i patrzył na wycinek z gazety i kwit bankowy, na pamiętnik i inne leżące obok zeszyty. Uliczny zgiełk ucichł i owa cisza ulicy w połączeniu z ciszą mieszkania najwyraźniej otrzeźwiły Wiktora. Zabrał wycinek prasowy i schował do kieszeni kożucha. Przebiegł wzrokiem po ścianach gabinetu, ale nic więcej już nie przyciągnęło jego uwagi. Poszedł do kuchni i wziął zapałki z kuchenki gazowej. W szafce na korytarzu znalazł butelkę acetonu i wrócił do gabinetu. Starając się nie myśleć o niczym, rozchlapał aceton po książkach stojących na regałach, paczce starych gazet pod biurkiem. Połowę sterty zaniósł do pokoju i położył pod stołem. Tam też rzucił biały, poplamiony herbatą obrus. Potem przeszedł po mieszkaniu, dotykając zapaloną zapałką gazet, w ogóle wszystkiego, co mogło się zająć ogniem. Płomień już syczał w gabinecie i pokoju, ale 155 był jeszcze zbyt słaby, żeby pochłonąć z całą swoją siłą skazany na zagładę świat. Wiktor znalazł w komodzie stertę prześcieradeł, powłoczek, ręczników i wszystko to rzucił do ognia. Rzucił tam również płaszcz Pidpałego, który zdjął z wieszaka w przedpokoju. W powietrzu zaczęły się miotać czarne drobinki. Powietrze nagrzało się i zaczęło powoli krążyć po pokoju, napełniając się dymem i iskierkami ognia. Wiktor wycofał się na korytarz. Trzask ognia był coraz głośniejszy. Płomienie już przebijały się przez blat stołu i lizały jego nogi. Wiktor wymacał w kieszeni klucze od mieszkania Pidpałego. Podszedł do drzwi, następnie szybko wrócił i wyłączył światło w pokoju. Ogień od razu poczerwieniał, stał się piękniejszy i straszniejszy. Wyszedł na klatkę schodową i zamknął za sobą drzwi na klucz. Obszedł dom i zatrzymał się naprzeciw okien mieszkania staruszka, obserwując języki ognia strzelające w górę, aż do sufitu. Przeniósł wzrok na pierwsze piętro. Było tam ciemno -mieszkańcy albo spali, albo jeszcze nie wrócili do domu. Znów spojrzał w okno, za którym tańczyły płomienie. „No i dobra - pomyślał - spełniłem obietnicę..." Drżały mu palce, a na plecach czuł zimno. Odwrócił się i zobaczył przy rogu sąsiedniej kamienicy budkę telefoniczną. Podszedł, wezwał straż pożarną. Dobiegł go dźwięk tłuczonego szkła, jakby ogień przebijał sobie drogę na zewnątrz. Jakaś kobieta zaczęła krzyczeć. A po paru minutach słychać już było zbliżającą się syrenę wozów strażackich. Kiedy dwa samochody podjechały i strażacy zaczęli się krzątać, rozwijając węże i nawołując się, Wiktor ostatni raz spojrzał w stronę ginącego w płomieniach mieszkania i bez pośpiechu poszedł do metra. 156 Na języku czuł posmak dymu. Małe śnieżynki spadały mu na twarz i od razu, nie zdążywszy się roztopić, odlatywały -zimny wiatr pomagał im spaść na ziemię. 54 - Włosy pachną ci ogniskiem - sennie wyszeptała Nina, kiedy Wiktor niechcący obudził ją, wsuwając się pod koł-drę. Odburknął jej coś w odpowiedzi, odwrócił się do niej plecami i od razu zasnął, jakby przytłoczony zmęczeniem. Obudził się koło dziesiątej. Usłyszał, jak obok Sonia rozmawia z pingwinem. Spojrzał w jej stronę. - Soniu - powiedział. — Gdzie jest ciocia Nina? - Poszła - mała odwróciła się do niego. - Zjadłyśmy śniadanie, a potem poszła. Zostawiłyśmy ci jedzenie... Na stole kuchennym Wiktor znalazł dwa gotowane jajka i kartkę przyciśniętą solniczką. „Cześć. Nie chciałam Cię budzić. Dziś pomogę mamie Sie-rioży w domu - muszę zrobić zakupy i pranie. Jak skończę -zaraz wrócę. Całuję, Nina". Pokręcił kartkę w rękach. Śniadanie już ostygło. Zrobił sobie herbatę i zjadł jajka. Wrócił do sypialni. - Dałaś Miszy jeść? - zapytał Sonię. Dziewczynka odwróciła się. - Tak, zjadł dwie ryby, ale i tak jest dzisiaj jakiś smutny. Wujku, dlaczego jest taki smutny? Wiktor siadł na kanapie. - Nie wiem — powiedział, wzruszając ramionami. - Wydaje mi się, że wesołe pingwiny bywają tylko w kreskówkach... 157 - A bo w bajkach wszystkie zwierzątka są wesołe - machnęła rączką Sonia. Wiktor przyjrzał się małej, zauważył na niej nową sukienkę, w szmaragdowym kolorze. - A skąd masz nową sukienkę? - zapytał. - Nina mi dała w prezencie. Byłyśmy wczoraj na spacerzd i poszłyśmy do sklepu... Tam mi kupiła. Ładna, prawda? -Tak. - Miszy też się podoba... - powiedziała. ; - A pytałaś go? - Tak, pytałam... - odparła. - Tylko on jestitaki smutny.] Może mu z nami źle? ^ - Pewnie źle - zgodził się Wiktor. - On przecież lubi zimno, a tu jest ciepło... - To może go do lodówki? - zaproponowała Sonia. Wiktor spojrzał na stojącego obok dziewczynki pingwina, który kołysał się na łapkach i było widać jak przy oddechu unosi się jego pierś. - Nie, nie trzeba go wkładać do lodówki - powiedział Wiktor. - W lodówce będzie mu ciasno. Wiesz, Soniu, on by pewnie chciał do domu, ale jego dom jest bardzo daleko. - Bardzo, bardzo daleko? - Tak, na Antarktydzie. - A gdzie jest ta Antarktyda? - Wyobraź sobie, że ziemia jest okrągła. Widzisz to? - Jak kulka? Widzę. - No więc my stoimy na górze kulki, a pingwiny żyją na dole, jakby pod nami... - Do góry nogami? - zachichotała Sonia. - Tak - Wiktor kiwnął głową. - W jakimś sensie do góry nogami... Ale kiedy one myślą o nas, to im się wydaje, że to my żyjemy do góry nogami... Rozumiesz? 158 - Tak! - głośno potwierdziła Sonia i przeniosła spojrzenie na Misze. - Rozumiem! A ja sama mogę stać nogami do góry! I zaczęła próbować stania na głowie, wspierając się plecami o kanapę, ale nie utrzymała się i upadła. - Nie, mnie się nie udaje! - powiedziała, znów siadając na dywanie. -To przez to, że mam pełny brzuszek, jestem przecież teraz cięższa... Wiktor uśmiechnął się. Po raz pierwszy tak lekko i bez wewnętrznego rozdrażnienia rozmawiał z Sonią. Po raz pierwszy od tych kilku miesięcy. Wydało mu się to dziwne. Przecież bez przerwy czuł, że Sonia jest obcą i jakby przypadkową postacią w jego życiu. W pewnym sensie podrzucono mu ją, a on się okazał zbyt dobry, żeby ją odwieźć tam, dokąd się odwozi podrzutki. Nie, oczywiście, niezupełnie tak było. Kierowało nim poczucie jakiegoś dziwnego długu wobec Soni. Misza-nie-ping-win, którego przecież ledwo znał, powierzył mu własną córkę w chwili, gdy groziło mu niebezpieczeństwo. Z pewnością zabrałby ją, gdyby żył. Ale teraz nie ma jej kto zabrać. Misza nigdy nie wspominał jej matki. A potem jego przyjaciel-wróg Siergiej Czekalin próbował mu ją odebrać. Ale czynił to jakoś ospale i nienatarczywie. W końcu odszedł, bez pożegnania, nie upierając się... I teraz Sonia oswoiła się z jego mieszkaniem, ani specjalnie go nie niepokojąc, ani mu nie dokuczając. Co prawda, była w tym duża zasługa Niny, która oczywiście nie pojawiłaby się tutaj, gdyby nie Sonia... A wtedy żyliby sobie razem z pingwinem jak dawniej, ani źle, ani dobrze, tylko tak zwyczajnie. Koło trzeciej wróciła Nina. Po zakupach dla mamy Siergie-ja przeszła się jeszcze raz po sklepach i teraz z siatki wykładała na stół kuchenny serki dla dzieci, parówki, twaróg... - Wiesz - powiedziała, widząc wchodzącego do kuchni Wiktora - dzwonił Sierioża. Z Moskwy. Mówił, że u niego wszystko w porządku... : v ; f |P 159 Pocałowała Wiktora. - Nadal pachniesz ogniskiem! - powiedziała z uśmiechem. 55 Minęło kilka dni. Jednakowych i spokojnych. Jedyną rzeczą, jaką Wiktor zrobił w tym czasie, była wymiana obu zamków w drzwiach. Sam je kupił i sam wymienił. Poczucia zadowolenia wystarczyło na parę godzin, a potem znów zrobiło się nudno. Trzeba było coś robić, ale nie wiedział co. Nawet pisać mu się nie chciało. - Wujku! - krzyknęła rano zachwycona Sonia, stojąc przy drzwiach balkonowych. - Sopelki płaczą! Wróciła odwilż. Pora już była na nią: początek marca. Wiktor czekał na wiosnę, jak gdyby ciepło mogło rozwiązać wszystkie jego problemy. Kiedy jednak zaczynał myśleć o swoich kłopotach, docierało do niego, że na dobrą sprawę żadnych problemów nie ma. Pieniądze na razie były, tym bardziej że naczelny oddał nagle dług przy pomocy zagadkowej, „nocnej poczty". A na szafie, w torbie, razem z pistoletem, leżała jeszcze grubaśna paczka studołarowych banknotów, i chociaż pieniądze należały do Soni, on jako jej nieoficjalny opiekun miał moralne prawo do pewnej ich części. Nina, jak dawniej, całymi dniami bawiła się z Sonią, jeśli nie w domu, to na dworze, pozostawiając Wiktora sam na sam ze sobą. Ale noc znów ich łączyła i chociaż Wiktor rozumiał, że nie jest to żadna miłość czy namiętność, mimo wszystko czekał na kolejną noc, czekał ciałem i dłońmi. Obejmując Ninę, pieszcząc ją i kochając się z nią, zapominał o rzeczywistości. Ciepło jej ciała wydawało się właśnie ową wiosną, której z taką niecierpliwością oczekiwał. A potem, w środku nocy, kiedy już 160 spała, cicho posapując przez sen, leżał z otwartymi oczyma, z jakimś dziwnie przyjemnym poczuciem stabilizacji. Leżał i myślał, że wszystko ma, wszystko, co potrzebne do normalnego życia. Kobieta, dziecko, zwierzątko domowe w postaci pingwina. I chociaż sztuczność połączenia wszystkich czworga w jedną całość była dla niego oczywista, oczywistość tę jednak odrzucał dla komfortu i chwilowej iluzji szczęścia. Chociaż kto wie, może to szczęście nie było aż tak iluzoryczne, jak je przedstawiały poranne, zdroworozsądkowe myśli Wiktora. Ale gdzie mu tam było nocą do porannych myśli. Samo przeplatanie się nocnego szczęścia i porannego zdrowego rozsądku, niezmienność tego następstwa świadczyły jakby, że był i szczęśliwy, i rozsądny jednocześnie. Czyli wszystko było w porządku i życie warte było życia. Nieoczekiwany telefon zastał go w kuchni - akurat wyjmował z zamrażarki śniadanie dla pingwina. Rzucił do miski pokrojone na kawałki filety i poszedł do pokoju odebrać telefon. - Witaj! — zabrzmiał znajomy głos. - Co słychać? - Po staremu. - A ja już jestem w Kijowie - powiedział głos i Wiktor w mig pojął, że to naczelny. - Urlop możesz uważać za zakończony... - To co, mam podjechać do redakcji? - zapytał zdziwiony Wiktor. - A po co tracić czas? Przyślę kuriera. Oddasz mu gotowe teksty, a on ci przekaże nową robotę. Będziesz w domu? -Tak. - No to świetnie! Tak przy okazji, chociaż nie jesteś członkiem związku, to urlop miałeś płatny! Na razie! Wiktor parzył kawę. Był zadowolony z ciszy panującej w domu - Nina zabrała Sonię do Puszczy-Wodicy, szukać pierwiosnków. Teraz można było w tej ciszy usiąść przy stole z fili— 161 żanką kawy i spokojnie pomyśleć o wszystkim. W tej ciszy można by było nawet siedzieć i nie myśleć, po prostu pić kawę, skupiając się na jej smaku i nie dopuszczając do siebie żadnych myśli, zdolnych zniszczyć spokój duszy. Ale kiedy usiadł przy stole i wziął do ręki filiżankę z mocną kawą, poczuł niepokój. Misza upuścił kawałek ryby, a Wiktor nerwowo drgnął, odchylił się w prawo i spojrzał na pingwina. Smak kawy był nieistotny. Niepokój narastał. Nerwowe, pełne przestrachu myśli nękały go pytaniami. Co teraz? Znów „krzyżyki"? Znów podkreślone czerwonym ołówkiem fakty z biografii ludzi, którzy nie zdają sobie nawet sprawy z tego, że ich „nekrolog" jest już w opracowaniu? Rzadkie spotkania przy kawie w gabinecie naczelnego? Jego dobre relacje z Wiktorem, jego drżące okrągłe litery? I ta jego lakoniczność, przywiązanie do jednego jedynego słowa „wykonane", wyraźnie, wielokrotnie wykaligrafowanego na oryginałach „krzyżyków", powiadamiających czytelników o kolejnym człowieku, który dokonał żywota i w pełni zasłużył sobie na poszerzony nekrolog? Nowy gatunek, gatunek wymyślony przez Wiktora, był wciąż żywy. W odróżnieniu od wielu jego bohaterów. Tyle że Wiktor nie odczuwał już potrzeby popularności, od dawna nie chciał obwieszczać: „To ja napisałem!". W zupełności zadowalała go anonimowość „Grupy Przyjaciół". Czuł, że w tej grupie nie jest sam. Naczelny też był jednym z Przyjaciół. Jeszcze ktoś był członkiem Grupy, być może głównym Przyjacielem. Ten ktoś aprobował „krzyżyki", składając zamaszysty podpis pod tekstem Wiktora. Ale co zatwierdzał, tego Wiktor na razie nie rozumiał. Czy zatwierdzał tekst, czy bohatera tekstu? Albo te daty, wyraźnie określające dzień publikacji, w sposób oczywisty wstawione wtedy, kiedy bohaterowie 162 nekrologu należeli jeszcze do świata żywych? Planowa gospodarka śmierci? Oczywiście, Wiktor domyślał się, że ten ktoś zatwierdzał nie jakość tekstu, nie jego filozoficzne dygresje czy udane prezentacje zaskakujących zwrotów w życiorysach tytułowych postaci. Ktoś zatwierdzał samych bohaterów, określając, ile im zostało życia. A naczelny odgrywał w tym procesie zaskakująco małą rolę. Sam był swego rodzaju połączeniem kuriera z kontrolerem autobusowym. I chociaż w zakres jego obowiązków wchodziła publikacja „krzyżyków" w oznaczonym dniu, to i ta rola nie wydawała się teraz Wiktorowi szczególnie znacząca. Tak samo zresztą jego własna rola, której mimo wszystko do końca nie pojmował. Kłócące się z logicznym tokiem rozumowania, nieoczekiwane wspomnienie nagle rozproszyło uwagę Wiktora. Wstrząsnął nim dreszcz niepokoju. A chociaż, jak się mogło wydawać, prawie już rozumiał, co się dzieje, to owo wspomnienie przeniosło go w przeszłość, odsunęło od próby rozwiązania równania z jedną niewiadomą i dwiema wielkościami danymi. Przypomniał sobie ostatnie słowa naczelnego, jakie padły w odpowiedzi na ciekawość Wiktora. Tej nocy, kiedy na Igora Lwowicza czekał samochód, żeby go odwieźć na lotnisko. „Dowiesz się o wszystkim tylko wtedy, kiedy twoja praca, tak samo zresztą jak życie, nie będą już potrzebne..." Wiktor myślał wtedy, iż żegna się z naczelnym na zawsze. I wydawało się naturalną koleją rzeczy, że również jego praca się kończy, choć nieoczekiwana zagadka, na jaką natknął się w sejfie, zaniepokoiła go. Ale chyba już następnego dnia zagadkę tę sam, można powiedzieć, czas odsunął gdzieś w przeszłość. A w głowie Wiktora powstał wielki dystans między minioną zagadką a momentem przekraczania kolejnego progu życia. I dystans ów stępił jego zainteresowanie tajemnicą, którą 163 wyraźnie współtworzył. „Lepiej nic nie wiedzieć, ale żyć. Szczególnie kiedy wszystko należy już do przeszłości" - tak wtedy myślał. Otóż okazało się, że nie jest to wcale przeszłość. To wciąż trwa. On zaś powinien nadal pracować, zwracając szczególną uwagę na wersy podkreślone czerwonym ołówkiem. Czy warto próbować dowiedzieć się, o co tu chodzi? - myślał teraz. Czy warto? Warto ryzykować swój może nietypowy, ale mimo wszystko komfort, spokój? Przecież i tak trzeba będzie pisać te „krzyżyki" i być potrzebnym, żeby zostać przy życiu. Znów przypomniał sobie ostatnią frazę naczelnego. Nie, postanowił Wiktor, do diabla z tym, o wiele lepiej będzie nie myśleć o tym wszystkim. Wziął z parapetu teczkę z dawno już gotowymi „krzyżykami" wojskowych. Przejrzał nazwiska i teksty. „A co mnie obchodzi los tych generałów - pomyślał. - Co mnie obchodzi to, na kiedy ktoś mi nieznany zaplanuje ich śmierć, z następującą po niej publikacją nekrologu? Nekrologu, po którego przeczytaniu można pomyśleć, że zmarły uczciwie zasłużył na swoją śmierć?..." Skoro jego życie tak zależy od pracy, to niech ta praca trwa. A wtedy może rzeczywiście najlepiej będzie po prostu odsunąć się od zdarzeń. Nie, nie robić żadnych głupstw, nie próbować zniknąć, nie ukrywać się w jakimś innym mieście; można przecież postąpić znacznie prościej. Zrealizować marzenie Niny - kupić domek na wsi, przenieść się i szczęśliwie żyć sobie tam we czwórkę. Pisać „krzyżyki" i wysyłać je do miasta, jak do jakiegoś innego kraju; kraju, w którym prawie nic nie funkcjonuje prawidłowo . Nadal był pochłonięty swoimi myślami, kiedy pingwin położył mu głowę na kolanie, co sprawiło, że Wiktor drgnął. Spojrzał na Misze i pogłaskał go. 164 - Chcesz wyjechać na wieś? - cicho zapytał pingwina i sam gorzko się uśmiechnął, tak nierealne wydały mu się te wszystkie marzenia. 56 Było więc tak, jakby rzeczywiście wczoraj zakończył się urlop. Wiktor siedział przy maszynie do pisania i popijając gorącą kawę, patrzył na z trudem konstruowany tekst nowego „krzyżyka". Drugą połowę kuchennego stołu zajmowała So-nia, rozłożywszy tam swoje kredki i flamastry. Nina poszła gdzieś rano, nie zostawiwszy nawet kartki, ale to akurat nie martwiło Wiktora. „Z pewnością nie na długo" - stwierdził. W teczce z nowymi materiałami, którą przyniósł wczoraj wieczorem kurier, prócz dossier kilku przedstawicieli Ministerstwa Zdrowia Wiktor znalazł kopertę z rekompensatą za urlop. Zresztą właśnie to słowo było wydrukowane na kartce, którą wraz z pięciuset dolarami znalazł w środku. Gotówka nieznacznie zwiększyła twórczy zapał, ale i tak praca toczyła się okropnie powoli. Słowa nie stawały w „porządku bojowym", zdania nie kleiły się, tak więc Wiktor nerwowo zabijał je „iksami" i budował nowe. - Podobny? - zapytała nagle Sonia, pokazując swój rysunek. - A co to? - wpatrywał się Wiktor. ,. :•: - : • -No... Misza! :< Wiktor pokręcił głową. - Przypomina raczej kurę... — powiedział w zamyśleniu. Sonia nachmurzyła się, spojrzała na rysunek i rzuciła go na podłogę. - Nie denerwuj się! - poprosił Wiktor. - Trzeba uczyć się rysować z natury... 165 - A jak to się robi? ¦ - Bardzo prosto: siadasz naprzeciw Miszy, patrzysz na niego i rysujesz. Wtedy będzie podobny. Dziewczynce spodobał się ten pomysł, zebrała więc wszystkie kredki i flamastry, wzięła od Wiktora jeszcze kilka kartek i poszła szukać Miszy. Wiktor wrócił do tekstu. Z trudem zakończył pierwszy „krzyżyk" i potarł rękami skronie. Najwyraźniej odwykł już od tej pracy. W korytarzu trzasnęły drzwi. „Nina" - domyślił się Wiktor i spojrzał na stojący na parapecie budzik. Prawie południe. Po chwili Nina weszła do kuchni. - Cześć! - nie wiadomo dlaczego, promiennie się uśmiechała. Wiktor nie widział jakichś szczególnych powodów, by radość tę podzielać. - Cześć - odparł dość sucho. - Nic nie zauważyłeś? - zapytała. - Wiktor przyjrzał się jej. Te same dżinsy, znajomy sweterek. Wszystko to samo. Wzruszył ramionami, z konsternacją spojrzał na jej twarz, i rzeczywiście, nagle coś przyciągnęło jego uwagę. Coś kazało mu dokładniej wpatrzeć się w twarz, w uśmiech Niny. - No co? - ponaglała z uśmiechem. - Zęby? - zapytał zdziwiony. Rzeczywiście, odsłaniała w uśmiechu piękne białe zęby, żadnych zażółceń. Jak dziewczyna reklamująca pastę do zębów. Wiktor sam się uśmiechnął. - W końcu zauważyłeś — powiedziała Nina z zadowoleniem i podchodząc, cmoknęła go w policzek. - Cały miesiąc musia- 166 łam czekać - powiedziała. - Tam, gdzie bez kolejki - chcieli czterysta dolarów, a tak zrobiłam za osiemdziesiąt... - Nina, Nina! - Sonia wbiegła do kuchni z kartką w rękach. - Popatrz! Narysowałam Misze! I pokazała rysunek. Nina kucnęła, spojrzała na kartkę i pogłaskała Sonię po głowie. - Zuch! - pochwaliła ją. - Oprawimy go w ramkę i powiesimy na ścianie! - Naprawdę? - ucieszyła się Sonia. • - Oczywiście! żeby wszyscy mogli go oglądać! Wiktor również spojrzał na rysunek. Rzeczywiście było w nim coś z pingwina. - Dobrze! - Nina podniosła się. - Dziś chyba wszyscy zasłużyliśmy na pyszny obiad! Wyjdźcie z kuchni! Sonia zabrała swój rysunek, a w ślad za nią wyszedł Wiktor. - Rządzi się tu całkiem jak we własnym domu - pomyślał, ale zupełnie się nie oburzył. Myśl ta raczej go ucieszyła. 57 Za oknem siąpił pierwszy wiosenny deszcz. Śnieg na podwórzu właściwie już stopniał, tylko pod krzewami można było zobaczyć zmarznięte grudki. Ale to jedynie skazane na śmierć szczątki zimy. Minie jeszcze kilka dni i świeże, zielone źdźbła trawy wypełzną z ogrzanej ziemi. Wiktor siedział przy kuchennym stole, zwrócony do okna. Obok stygła filiżanka kawy, o której dawno zapomniał. Wyglądał na podwórze. Niezależnie od tych wszystkich wydarzeń z niecierpliwością oczekiwał wiosennego ocieplenia. I chociaż raczej nie mogło ono odmienić jego życia, to jakaś mglista i niczym nieuzasadniona nadzieja kazała mu się uśmiechać 167 na widok ostrzy promieni słonecznych przebijających się przez delikatne obłoki. Na stole leżała teczka z ukończonymi tekstami kolejnych „krzyżyków". Praktycznie można było już dzwonić do naczelnego i powiadomić go o wykonanej pracy, ale przecież równie dobrze można poczekać jeszcze z dzionek, odsuwając w czasie pracę nad kolejną partią dossier. - Ciekawe - pomyślał Wiktor, odwracając uwagę od deszczu-kim będą bohaterowie następnych nekrologów?... Kosmonautami? Marynarzami floty podwodnej? Przyzwyczaił się, że dossier, które otrzymywał do opracowania, łączyły ludzi już wcześniej połączonych przez wspólne zainteresowania albo wykonywany zawód. Wyżsi rangą wojskowi, urzędnicy Ministerstwa Zdrowia, deputowani do parlamentu... To już go nie dziwiło. Dawno zapomniał o zeszycie, który prowadził na samym początku swojej pracy - naczelny w końcu stwierdził, że więcej do samowoli w wyborze bohaterów nie dopuści. Od tej pory Wiktor przestał czytać gazety, przestał wyszukiwać w nich nazwiska Bardzo Ważnych Osób. Teraz pracował wyłącznie nad „półfabrykatami", nad szczegółowymi dossier. To było łatwiejsze, ale bardziej podejrzane. A im więcej pracował, tym więcej wzbudzało to w nim podejrzeń, które w końcu przerodziły się w absolutną pewność, że cała ta sprawa z „krzyżykami" jest częścią wyraźnie przestępczej działalności. Lecz to przekonanie w żaden sposób nie wpływało na jego codzienne życie, pracę. I chociaż nie mógł o tym zapomnieć, to z każdym dniem łatwiej mu było o tym pamiętać, tym bardziej że był w pełni świadomy, że swego losu nie może odmienić. Skoro najął się do takiego zaprzęgu - musi chodzić w kieracie do końca. No to w nim chodził. . W pokoju zabrzęczał telefon i po chwili do kuchni zajrzała Nina. - Witia, do ciebie! 16 > - - Z pracy... - odparł Wiktor, westchnął i znów podniósł do ucha słuchawkę. ,- ¦ Wykręcił numer lecznicy. Tym razem Ilja Siemionowicz był na miejscu. - Musimy się spotkać - powiedział. Wiktor usłyszał w jego głosie nutkę zwątpienia. - Mam podjechać do pana? - zapytał Wiktor. - Nie, nie trzeba. Spotkajmy się w mieście. O jedenastej, w kawiarni „Stary Kijów" na Kreszczatce. - A jak pana rozpoznam? - dopytywał się Wiktor. - Nie sądzę, żeby tam było dużo ludzi - stwierdził Ilja Siemionowicz. - Ale na wszelki wypadek: będę w szarym płaszczu i tweedowym kaszkiecie. Chudy, niewysoki, z wąsami... - No i co? - zapytała zniecierpliwiona Sonia. - Na pewno jest mu lepiej - skłamał Wiktor. - Zaraz pojadę do lekarza i wszystkiego dokładnie się dowiem... Właściwie miał złe przeczucia. No bo jaki cel miałoby to spotkanie z Ilją Siemionowiczem w kawiarni na Kreszczatce? W końcu dobrą wiadomość można przekazać przez telefon! Chyba że weterynarz chciał porozmawiać o pieniądzach? Przecież Wiktor na razie nic jeszcze nie płacił, a samo przebywanie Miszy w lecznicy kosztuje pięćdziesiąt dolarów za dobę! Myśl, że rozmowa w kawiarni najprawdopodobniej będzie dotyczyła pieniędzy, trochę uspokoiła Wiktora. Na dworze znów świeciło słońce. Pod klatką schodową dwie córki sąsiadów grały w gumę, Wiktor więc musiał je obejść. Kiedy zszedł do kawiarnianej piwnicy, Ilja Siemionowicz już czekał. Stał przy wysokim stoliku z filiżanką kawy. Nikogo więcej w lokalu nie było. Nawet za barem i przy ekspresie do kawy nikogo nie było widać. Przywitawszy się z Wiktorem, Ilja Siemionowicz podszedł do baru i głośno zastukał. 194 - Proszę jeszcze jedną kawę! - powiedział do kobiety, która wyjrzała z zaplecza, i wrócił do Wiktora. - No i jak tam? - zapytał Wiktor. Ilja Siemionowicz westchnął. -Najwyraźniej pański pupil ma wrodzoną wadę serca. Każda radykalna próba wyleczenia jego grypy może go zabić... Ale i bez grypy ma nikłe szansę. Chyba że... - i Ilja Siemionowicz wyczekująco spojrzał w oczy Wiktora. - To kwestia pieniędzy? - domyślił się Wiktor. - Też - odrzekł Ilja Siemionowicz. - Ale prócz pieniędzy jest jeszcze jedna zasadnicza kwestia... Musi ją pan sam rozstrzygnąć. Nie wiem, na ile zwierzak jest panu drogi? - Proszę kawę! - nagle za plecami Wiktora krzyknęła barmanka. Kiedy podszedł do baru po swoją filiżankę, barmanki znowu nie było. - Proszę tylko powiedzieć, ile to może kosztować! - odezwał się Wiktor, podchodząc do stolika. - Dobrze. Postaram się panu wyjaśnić dokładniej. - Ilja Sie-miowicz zaczerpnął powietrza, jakby miał zamiar na długo wstrzymać oddech. - Jedyną szansą dla pańskiego pupila jest operacja serca. A dokładniej, konieczna jest transplantacja serca. - No ale jak? - patrzył oszołomiony na weterynarza. - Skąd weźmiecie jeszcze jedno serce pingwina? - To jest właśnie zasadnicza kwestia - Ilja Siemionowicz pokiwał głową. - Konsultowałem się z profesorem, kardiologiem ze Szpitala Akademickiego... Doszliśmy do wniosku, że możemy mu wszczepić serce trzy-, czteroletniego dziecka... Wiktor zachłysnął się i odstawił filiżankę na stolik, trochę rozlewając kawę. - To w każdym razie przy pozytywnym wyniku operacji może przedłużyć mu życie o kilka lat. W przeciwnym wypad- 195 ku... - Ilja Siemionowicz rozłożył ręce. -No i jeszcze, żeby od razu wyjaśnić wszystkie wątpliwości: koszt samej operacji to, jak dla pana, piętnaście tysięcy dolarów. Właściwie to całkiem mało. Serce dawcy?... Tu już może pan poszukać swoimi kanałami albo, jeśli pan nam zaufa, sami to załatwimy. Trudno mi podać teraz cenę. Zdarza się, że organy trafiają do nas zupełnie za darmo... - Poszukać własnymi kanałami? - powtórzył zdezorientowany Wiktor. - Co ma pan na myśli? - Mam na myśli to, że w Kijowie są szpitale dziecięce, a w każdym jest oddział reanimacji - spokojnie mówił Ilja Siemionowicz. - Może pan poznać się z lekarzami, tylko nie należy im mówić, że organ jest potrzebny dla pingwina. Trzeba po prostu powiedzieć im, że potrzebuje pan serca trzy-, czteroletniego dziecka do transplantacji. Obieca pan sowite wynagrodzenie. Będą pana informować na bieżąco... - Nie - pokręcił głową Wiktor. - Co nie? - zapytał Ilja Siemionowicz. - Dobrze. Musi pan przemyśleć wszystko spokojnie. Ma pan mój telefon. Tylko jedna prośba - proszę nie zastanawiać się zbyt długo. A zresztą, to przecież pan traci pieniądze... Dobrze, czekam na telefon! Ilja Siemionowicz wyszedł z kawiarni, pozostawiając Wiktora samemu sobie. Ten nie miał ochoty dopijać zimnej kawy. Również wyszedł i powlókł się Kreszczatką w stronę Poczty Głównej. Świeciło słońce, ale nawet tego nie zauważał. Chociaż mijali go ludzie, nie zwracał na nich żadnej uwagi. Nie odwrócił się też, kiedy jakiś człowiek potrącił go ramieniem w przejściu podziemnym. Sam zresztą trącił Cygankę, która próbowała go zatrzymać i prosić o pieniądze. Coś w tym życiu jest nie tak - myślał po drodze, patrząc pod nogi. -Albo samo życie się zmieniło i tylko zewnętrznie jest nie- 196 zmienne, proste i zrozumiałe. A wewnątrz niego jakby popsuł się mechanizm i teraz nie wiadomo, czego oczekiwać od znajomych przedmiotów. Od bochenka ukraińskiego chleba, od automatu telefonicznego na ulicy. Coś obcego i niewidzialnego kryje się pod każdą znajomą powierzchnią, w każdym drzewie, w każdym człowieku. Wszystko tylko wydaje się znajome. Przechodząc obok byłego muzeum Lenina, zatrzymał się nagle. Zaczął się dziwnie rozglądać wokół, jakby szukał w znajomym, miejskim pejzażu niezauważonych wcześniej szczegółów. Popatrzył na widniejący za ogrodzeniem parku stalowy łuk pomnika przyjaźni dwóch narodów, na ruiny filharmonii, na billboard reklamowy, na którym obficie lał się francuski szampon: „Twoje włosy są tego warte!". Przy billboardzie zatrzymał się przepełniony autobus numer sześćdziesiąt dwa. Ledwo wysiadło z niego kilku pasażerów, od razu ruszył. Na przystanku pozostał rozgniewany tłum. Autobus skręcił na prawo i pojechał w dół ulicą Władimirską. Wiktor odprowadził go wzrokiem i również poszedł w dół ulicy, na Podoł. Z tyłu zostały dolna stacja kolejki zębatej i Dworzec Rzeczny. Ulica Władimirską wyrównała się i zlała z ulicą Sahajdacznego. Wiktor zatrzymał się naprzeciw taniego baru „Bachus". Wszedł. Zamówił szklankę czerwonego wytrawnego wina i usiadł przy stoliku. Napił się trochę, westchnął. - Dlaczego właśnie serce dziecka? - zastanawiał się. - Dlaczego nie psa? Albo chociażby owcy?... Przy sąsiednim stoliku grupa młodych mężczyzn wlewała wódkę do kufli z piwem. Wiktor pociągnął jeszcze jeden łyk. Poczuł na języku przyjemny, cierpki smak wina. Miejsce wzburzenia i nerwowej gonitwy myśli zajmował stopniowo spokój. 197 - Rzeczywiście - kontynuował Wiktor. - Pingwin ma więcej wspólnego z człowiekiem niż z psem czy owcą. Przecież i człowiek, i pingwin to zwierzęta wertykalne, chodzące na dwóch nogach, a nie na czterech... A pingwin, w odróżnieniu od człowieka, nigdy chyba nie miał czworonożnych przodków. Przypomniał sobie rękopis Pidpałego, jedyny tekst, jaki w życiu przeczytał o pingwinach. Przypomniał sobie, że u pingwinów to ojcowie wychowują i pielęgnują dzieci, a jednocześnie z roku na rok pozostają wiernymi partnerami. Przypomniał sobie, że pingwiny dobrze orientują się według Słońca, że mają wrodzone poczucie kolektywizmu... Przypomniało mu się mieszkanie Pidpałego, zapach dymu... I znów powrócił myślami do Miszy. Dopił wino i zamówił drugą szklankę. Kompania młodych mężczyzn, zataczając się, wyszła z baru. Wiktor został sam., Spojrzał na zegarek - dwunasta trzydzieści. Do baru zaglądało słońce, a jego promienie, padając na stół, przy którym siedział Wiktor, kreśliły zarys szklanki i tworzyły małe cienie rozsypanych po stole okruchów. - Trzeba mu zrobić operację - myślał, powoli się upijając! - Niech sami wszystko zrobią, niech zrobią! Pieniędzy powinno wystarczyć. Można wziąć te z torby ukrytej na szafie. Noj i co z tego, że to Soni... Po powrocie do domu od razu położył się spać, bez obiadu.I Niny i Soni nie było. Obudził się koło czwartej. Szumiało mu w głowie. Zaparzył kawę. Siadł na swoim stałym miejscu. Kiedy szum w głowie ucichł i gorycz kawy trochę go otrzeźwiła, znów zaczął myśleć o Miszy. Ale wraz z oparami wina opuściła go pewność siebie. Wyciągnął więc spod stołu maszynę do pisania, próbując skupić się na pracy. Przypomniał sobie poranny telefon naczelnego. „Tak - pomyślał - ma rację.] 198 Trzeba się poprawić..." Znieruchomiał więc nad maszyną, nad białą kartką papieru czekającą na tekst. Wkrótce wróciła Nina z Sonią. - Byłyśmy u mamy Sierioży - powiedziała, rozbierając Sonię. - Martwi się, bo Sierioża już od dwóch tygodni nie dzwoni... - Jak Misza? - zapytała Sonia, drepcząc w skarpetkach do kuchni. - Włóż pantofle! - surowym tonem polecił Wiktor. - Lekarz obiecał go wyleczyć - dodał już w ślad za Sonią, posłusznie wyciągającą spod wieszaka swoje klapki. - Ale na razie będzie musiał zostać w szpitalu... - A możemy do niego pojechać? - zapytała Sonia. - Nie - odparł Wiktor. - Ludzi tam nie wpuszczają... 66 Minął dzień, a Wiktor wciąż jeszcze nie dzwonił do Teofa-nii. Skończył ostatni „krzyżyk" i czekał teraz na przyjazd kuriera od naczelnego. Nina i Sonia gdzieś wyszły, więc korzystając z ich nieobecności, Wiktor przeliczył Sonine dolary - było czterdzieści tysięcy z kawałkiem. Z powrotem ściągnął paczkę gumkami w grubą „cegłę" i odłożył ją na miejsce. Potem przeliczył własne pieniądze, których większą część zarobił pingwin. Prawie dziesięć tysięcy. - Trzeba zadzwonić... - wyszeptał do siebie i w tym momencie usłyszał dzwonek do drzwi. Mało rozmowny kurier - mężczyzna w wieku emerytalnym, w starym płaszczu z flauszu - wziął od niego teczkę, włożył do swojej aktówki, a Wiktorowi podał nową. Kiwnął głową i zszedł po schodach na dół. 199 Wiktor popatrzył za nim i wrócił do mieszkania. Rzucił teczkę na stół kuchenny. Podszedł do telefonu i znów zawładnęło nim uczucie zakłopotania. Coś go powstrzymywało. „Trzeba zadzwonić" - szeptał do siebie i nie ruszał się z miejsca. Patrzył tylko na telefon, jakby aparat mógł sam zadzwonić, gdzie trzeba, i powiedzieć, co trzeba. W końcu wykręcił numer lecznicy. Poprosił do aparatu IIję Siemionowicza i z dziwną ulgą odetchnął, słysząc, że ten wyszedł. Tego dnia już więcej nie dzwonił. Zasiadł do pracy i do powrotu Niny i Soni przygotował trzy „krzyżyki". Zostały do napisania dwa i można dzwonić do naczelnego. Niech zobaczy, jak Wiktor teraz szybko pracuje! Następnego ranka zadzwonił Alosza. - Stary, jutro bardzo poważny pogrzeb - powiedział. - Obawiam się, że ten pogrzeb odbędzie się bez pingwina - odezwał się do słuchawki Wiktor i westchnął. — Akurat na ostatnim pogrzebie przeziębił się i teraz nie wiadomo, czy się z tego wykaraska... Wiktor przekazał wszystkie nowości zaskoczonemu Aloszy. - Posłuchaj - powiedział ten na zakończenie. - Skoro zawiniłem, pozwól mi to załatwić. Gdzie on teraz jest? Wiktor podyktował Aloszy telefon Ilji Siemionowicza. - Dobra, zadzwonię do ciebie! - obiecał na pożegnanie Alosza. Rzeczywiście wieczorem zadzwonił. - Wszystko będzie w porządku! - pokrzepił Wiktora. -Chłopaki biorą na siebie stronę finansową i wszystko, co się tyczy operacji. Twój Ilja Siemionowicz to porządny chłop. Sam teraz będzie codziennie do ciebie dzwonił i powiadamiał o wszystkim... A przy okazji, może pójdziesz jutro ze mną na 200 pogrzeb? Posiedzimy sobie potem na stypie... - niespodziewanie zapytał Alosza. - Cóż to, pingwin jestem? - smutno odrzekł Wiktor. Wrócił do kuchni i maszyny do pisania. Wraz z niespodziewaną nadzieją odczuł również strach. Jakie znów chłopaki? Domyślał się mniej więcej, co to za chłopaki postanowiły zapłacić za operację i, sądząc ze słów Aloszy, wzięły na siebie poszukiwanie dawcy serca... Wiktor nie lubił horrorów, a obecna sytuacja bardzo mu je przypominała. Pokręcił głową, odegnał od siebie takie skojarzenia i znów powrócił myślami do „chłopaków". Dlaczego postanowili wszystko wziąć na siebie? Co, tacy niby dobrzy? Bardzo lubią zwierzęta?... Mają wobec niego jakiś dług? Albo wobec pingwina?... Mnożące się znaki zapytania szybko znużyły Wiktora, postanowił więc pomyśleć o czymś innym. Ale myśli mimo wszystko krążyły wokół chorego pingwina. Przypomniał mu się program telewizyjny, w którym ład-niutka prezenterka prosiła sponsorów o przekazanie pieniędzy na samolot z produktami żywnościowymi dla ukraińskiej stacji badawczej na Antarktydzie. Odszukał kartkę ze spisanym z ekranu numerem rachunku bankowego i telefonem. Ucieszyła go nagła myśl. „Jeśli Misza przeżyje - myślał -trzeba go będzie wysłać tym samolotem na Antarktydę, do ojczyzny. Dokonać wpłaty z warunkiem, żeby wypuścili go tam, pośród lodowców - przecież nie odmówią..." Uradowany tym pomysłem, czując przypływ natchnienia, zasiadł do kolejnych „krzyżyków" i w ciągu dwóch godzin „wykończył" je. Wieczorem zadzwonił Ilja Siemionowicz. ; ;¦< • - Pan już wie, że wszystko w porządku? - zapytał. 201 - Tak - odparł Wiktor. - No, cóż ja mogę powiedzieć... Ma pan dobrych przyjaciół... Stan pingwina jest stabilny. Zaczynamy przygotowywać się do operacji. - A co, macie już wszystko, co potrzebne do operacji? -zapytał Wiktor. - Nie, jeszcze nie wszystko. Ale myślę, że to kwestia dwóch, może trzech dni. Jutro do pana zadzwonię. Pół godziny później, kiedy Sonia po kolacji zapytała Wiktora: „Jak tam Misza?", z ulgą odpowiedział: „Wraca do zdrowia". 67 Długo nie kładł się spać. I Sonia, i Nina z pewnością już spały, a on wciąż jeszcze siedział w kuchni przy wyłączonym świetle i obserwował, jak w kamienicy naprzeciwko po kolei gasły światła w oknach. Nie chciało mu się spać. Nie była to bezsenność. Po prostu rozkoszował się ciszą i spokojem, obserwując zasypiające miasto. I tykanie budzika, znów stojącego na swoim miejscu, na parapecie, już go nie drażniło. Niepokoje minęły. Myśli zwolniły swój bieg, również ulegając wpływowi tego spokoju - płynęły leniwie przed oczyma, niczym spokojna rzeka. Wydawało się, że po tych wszystkich wstrząsach, nieprzyjemnych odkryciach rodzących mroczne podejrzenia, i po prostu chwilach, które łatwiej zapomnieć niż zrozumieć i przyjąć za codzienność, jego życie znów powracało na normalne tory. I tylko w takim stanie mógł spoglądać w przyszłość. Własną przyszłość, którą budować mógł tylko prąc naprzód, nie zatrzymując się po to, żeby odkryć jakąś tajemnicę, nie wnikając w zmiany istoty życia. Życie to droga, i jeśli iść „po stycznej" 202 - okaże się dłuższa. A długa droga oznacza długie życie. Akurat to ten przypadek, kiedy proces jest ważniejszy od rezultatu; końcowy rezultat życia zawsze jest przecież taki sam -śmierć. Tak więc szedł „po stycznej", obchodząc po omacku zamknięte drzwi, nie zostawiając na nich śladów swych palców. Lecz mimo wszystko te ślady zostawały z nim, w jego pamięci, w przeszłości, która już nie obarczała jego myśli. W domu naprzeciw tylko w trzech oknach paliło się światło, ale to były inne okna. Ludzie krzątający się za tymi oknami nie interesowali Wiktora. On chciał zobaczyć kobietę, którą obserwował minionej bezsennej nocy. Lecz nawet jej nieobecność nie naruszała spokoju. Całkiem jakby odkrył tajemnicę długowieczności. Długowieczność zależała od spokoju. Spokój był źródłem pewności siebie, a pewność siebie pozwalała oczyszczać życie z niepotrzebnych niepokojów i zakrętów. Pewność siebie pozwalała podejmować decyzje wydłużające życie. Pewność siebie prowadziła ku przyszłości. Wiktor zajrzał tam, w przyszłość. Chyba pierwszy raz w życiu tak wyraźnie zobaczył wszystko, co przeszkadzało mu kroczyć spokojnie własną drogą. O dziwo, wszystko to było pośrednio związane z jego ulubieńcem Miszą. I chociaż sam Misza nie miał tu nic do rzeczy, to właśnie on stał się mimowolną przyczyną komplikacji życia Wiktora. Misza jakby wciągnął go w posępny krąg ludzi o podwyższonym wskaźniku śmiertelności i tylko on sam mógł teraz uwolnić Wiktora od nich wszystkich. Wystarczy, że zniknie Misza, myślał Wiktor, a zniknie Alosza ze swoją lornetką, znikną z jego życia drogie trumny z pozłacanymi rączkami. Z dwojga złego w jego życiu pozostanie tylko jedno - praca. Ale to było zło, z którym już dawno się pogodził. Cudze zło, do którego za trzysta dolarów 203 miesięcznie Wiktor dodawał filozoficzny sens. W tym złu był postacią poboczną, nieistotną. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie Misze na tle białego antarktycznego lodu. To jest decyzja. Decyzja przynosząca korzyść im obu. Korzyść i wolność. żeby tylko operacja przebiegła pomyślnie... Nawet jeśli owe „chłopaki", biorące na siebie wszystkie wydatki, będą bardzo niezadowolone ze zniknięcia pingwina, co na to poradzą? Co mu zrobią, skoro ma tę nieznaną sobie „ochronę", o której z takim szacunkiem mówił kiedyś i zmarły Misza-nie-pingwin, i jego wróg-przyjaciel Siergiej Czekalin. : Usłyszał spokojny i miarowy rytm swojego przyszłego życia. Znów się uśmiechnął. W domu naprzeciwko zgasło ostatnie okno, a wtedy rozproszone, oświetlające podwórko światło księżyca stało się bardziej widoczne. 68 Minęło kilka wiosennych dni. Co wieczór dzwonił telefon i Ilja Siemionowicz donosił o stanie zdrowia pingwina. Stan był „stabilny". Samopoczucie Wiktora również ustabilizowało się, podobnie jak pogoda za oknem. Nina z Sonią znikały z samego rana-Nina umyśliła sobie pokazywać dziewczynce wiosnę. „Studiowały" wiosnę jak jakiś szkolny przedmiot. Najwyraźniej ta gra podobała się im obu. A Wiktorowi podobała się ich nieobecność. Mógł spokojnie pracować. „Krzyżyki" wychodziły mu szybko i lekko i czekał już na telefon naczelnego. Myślał, że naczelny pochwali go. Ale na razie Igor Lwowicz nie dzwonił. Siergiej, dzielnicowy, jedyny człowiek, którego telefony do niczego nie zobowiązywały, był daleko. Kto tam jeszcze krył się 204 w cieniu jego życia? Alosza - ochroniarz „poważnych" pogrzebów? Ten z pewnością zadzwoni. Co do tego Wiktor nie miał wątpliwości. Ale i Alosza wydawał się Wiktorowi nie najgorszym człowiekiem. On chyba też żył „na krawędzi". Po prostu znalazł swoją niszę i ją zajął. W obecnych czasach to jednak wielkie osiągnięcie - znaleźć niszę i ją zająć. I dobrze jeszcze, jeśli przy tym nie wzbudzamy w nikim zawiści. Inaczej, nie daj Bóg, ktoś może pomyśleć, że ta nisza jest zbyt dobra jak dla nas... Ilja Siemionowicz zadzwonił koło trzeciej. - Nocą przeprowadziliśmy operację - powiedział. - Na razie wszystko idzie pomyślnie. Brak reakcji odrzucenia. Wiktor ucieszył się, słysząc takie wiadomości. - Dziękuję... Kiedy będzie go można zabrać? - Myślę, że nieprędko - odparł Ilja Siemionowicz. - Okres rehabilitacyjny to sześć tygodni... Ale będę pana stale informować... Być może i wcześniej się uda... Zobaczymy. Po rozmowie telefonicznej Wiktor zaparzył sobie kawę. Wyszedł z filiżanką na balkon. Promień słoneczny dotknął jego twarzy, zmusił do zmrużenia oczu. Zadziwiająco świeży, chłod-nawy wiaterek zawiał z boku, muskając go swym podmuchem. Przyjemne uczucie świeżości i wczesnego słonecznego ciepła, dziecięco jeszcze niestałego. Dziwne uczucie. Połączenie wątłości lekkiego wiaterku i ciągłości słonecznego promienia. Ciepło i świeżość. To właśnie to, co pobudza życie, wywołuje je na powierzchnię ziemi. Kawa była mocna, a Wiktor nie miał już ochoty na mocną kawę. Wydawała mu się teraz czymś zimowym. Kojarzyła mu się z koniecznością walki z zimowym snem, z krótkością jasnego dnia, z nużącym oczekiwaniem na ciepło. „Teraz można dzwonić do tego komitetu «Antarktyda» -pomyślał Wiktor. - I niech mnie, stworzeniu ciepłolubnemu, będzie dobrze tu, a jemu - tam". 205 Wiktor wrócił do pokoju i zatrzymał się na chwilę przy antyramie z rysunkiem Soni - „rodzinnym portretem z ping- winem Uśmiechnął się i westchnął, odczuwając pewną dumę z samego siebie, z podjętej decyzji. Nagle przyszła mu do głowy myśl, że o wiele łatwiej decydować o czyimś losie niż o własnym. Tym bardziej że każda próba zmiany własnego losu tak czy owak doprowadzała do niepożądanych następstw, które dalej mu ciążyły. Wychodziło na to, że wszelkie zmiany -niezależnie od swej istoty - są zmianami na gorsze. 69 Komitet „Antarktyda" mieścił się na pierwszym piętrze budynku administracyjnego zakładów lotniczych, w dwóch przyległych pokojach za drzwiami z nostalgiczną tabliczką „PARTBIURO". Wiktor przyjechał tu koło jedenastej przed południem, umówiwszy się uprzednio telefonicznie na spotkanie. Głupio byłoby rozmawiać o pingwinie przez telefon: wzięliby go za dowcipnisia albo idiotę. Dlatego też przedstawił się jako potencjalny sponsor. Musiał poczekać kilka minut w pokoju przejściowym, zanim zszedł po niego chudy, około czterdziestopięcioletni mężczyzna, w szarym garniturze, przewodniczący komitetu „Antarktyda" — Walentin Iwanowicz. Był uprzejmy i życzliwy; w pracy związanej z poszukiwaniem pieniędzy są to widocznie cechy niezbędne. Najpierw poczęstował gościa kawą. Następnie otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju. - Ludzie najczęściej proponują nam produkty spożywcze, proszę spojrzeć! - gestem ręki wskazał na rzędy kartonów 206 i stojących luzem puszek z konserwami, które zapełniały daleki kąt pokoju. - Wszystko bierzemy, chociaż termin przydatności do spożycia dawno minął. Dobrze, że w ogóle proponują... Czasem dają pieniądze. Na przykład PołudBudBank dal trzysta dolarów. Oczywiście, wolimy gotówkę. Potrzebna jest nafta do samolotu, lotnikom musimy zapłacić - przecież siedzą bez pracy... Wiktor słuchał i kiwał głową. Wróciwszy do gabinetu, Walentin Iwanowicz wyjął papiery z dokładnym wyliczeniem zebranych już produktów i kwot. Wiktor przekartkował je, zwrócił uwagę na ogromną ilość chińskiej tuszonki, dar jednego ze sponsorów. -To, co pan widział w tamtym pokoju, to jeszcze nie wszystko, co mamy - dodał Walentin Iwanowicz. - Wyposażenie i ciepłą odzież składujemy oddzielnie. Mamy jeszcze dwie beczki oleju słonecznikowego. - A kiedy wylatujecie? - zapytał Wiktor. - Planujemy dziewiątego maja, w dawny dzień zwycięstwa - powiedział przewodniczący komitetu. - Przecież czeka nas międzylądowanie. Trzeba wcześniej uprzedzić lotniska... Przepraszam, że pytam, ale jakiego rodzaju pomocy możemy od pana oczekiwać? Towaru czy gotówki? - Gotówki - odparł Wiktor. -Ale pod jednym warunkiem... - Słucham! - Walentin Iwanowicz wpatrywał się w potencjalnego sponsora przenikliwym wzrokiem. - Rok temu, kiedy zoo nie było w stanie karmić zwierząt, wziąłem pingwina... A teraz chciałbym go odesłać na Antarktydę, do normalnych dla niego warunków... No i to właściwie wszystko, o co bym prosił... W jasnoniebieskich oczach przewodniczącego komitetu błysnęła iskierka ironii. Ale wyraz jego twarzy, jak i twarzy Wiktora, pozostał poważny. Patrzyli na siebie, jakby grali 207 w „kto pierwszy zamruga", ale po paru minutach przewodniczący w zamyśleniu opuścił wzrok. - No a ile może nam pan dać za tego pasażera? - zapytał Wiktora, nie odrywając wzroku od stołu. - Parę tysięcy dolarów - odezwał się Wiktor. Nie chciał się targować. Jak na razie wszystko szło dobrze i nawet przemykająca w oczach przewodniczącego komitetu iskierka ni to ironii, ni to niedowierzania w żaden sposób nie wpłynęła na rzeczowy tok rozmowy. Walentin Iwanowicz pomilczał chwilę, rozważając sprawę. - To znaczy dwa tysiące gotówką? - zapytał raz jeszcze, patrząc w oczy Wiktora. Wiktor kiwnął głową. - Dobrze - powiedział przewodniczący komitetu. - Weźmiemy pańskiego pasażera... Gdyby tylko był pan łaskaw dostarczyć pieniądze w ciągu najbliższych dni. A pingwina proszę przywieźć w dzień wylotu na dziewiątą rano. Wylot koło dwunastej. Wracając do domu oświetloną słońcem ulicą, Wiktor, o dziwo, był trochę zatrwożony. Łatwość, z jaką wyklarował się los Miszy, zmusiła go, by znów zastanowił się nad własnym. Dziewiątego maja zostanie sam. I chociaż obok niego będzie Nina i Sonia, to ich obecność autonomiczna wobec niego, niezależna, nie pozwoli mu zapomnieć o Miszy. Niczego nie oczekiwał od Niny i Soni, bo i sam nie był do nich przywiązany. Czy była to zatem przeciągająca się w czasie zabawa w dom? Być może. Najwyraźniej jednak zadowalała też Ninę. Dziewczynka, oczywiście, nic nie rozumiała. Obecność dorosłych w jej życiu była czymś naturalnym. Ale o swoich rodzicach jakby zupełnie nie pamiętała. Może należałoby pokochać Ninę i So-nię? żeby odpowiedziały wzajemnością, a ich dziwny związek przekształciłby się wówczas w prawdziwą rodzinę? 208 70 Kwiecień zbliżał się ku końcowi. Za sprawą ciepła miasto się zazieleniło i przygotowywało na kwitnienie kasztanów. Ale życie Wiktora spowolniło swój bieg. Ostatnio kurier zabrał teczkę z gotowymi „krzyżykami", nic w zamian nie zostawiając. Wiktor zadzwonił do naczelnego, a ten zapowiedział chwilową przerwę w pracy. Nieoczekiwana pauza zaskoczyła Wiktora. Jakby życie wybiło się ze swego rytmu. Do tej pory wszystko szło według planu: dwa tysiące dolarów już dawno zawiózł do komitetu „Antarktyda", a Ilja Siemionowicz codziennie dzwonił, informując o stanie powracającego do zdrowia Miszy. Aż tu nagle ten przestój... Nina powróciła w rozmowach znów do zakupu daczy i zaczęła przynosić gazety z ogłoszeniami. Wiktor cierpliwie czytał wszystkie zaznaczone przez nią anonse. Przyszło mu do głowy, że trzeba się zebrać i możliwie najszybciej kupić jakiś domek z ogródkiem, żeby latem było im wszystkim przyjemnie. Ale wraz z tymi myślami ogarniała go jakaś apatia. - Po dziewiątym maja wszystko minie - stwierdzał, wiążąc swój dziwny stan z brakiem pracy i oczekiwaniem na odlot Miszy. Sonia coraz rzadziej pytała o pingwina i to go cieszyło. Teraz był prawie pewien, że zniknięcie z jej życia zwierzaka odbędzie się bez dramatów. Tak naprawdę bardziej bał się o siebie. Właśnie siebie było mu najbardziej żal. Z łatwością wyobrażał sobie, jakie chwile niebawem staną się powodem do nostalgii. Lecz powzięta decyzja była jakby czymś już od niego niezależnym i powstrzymywała go od przedwczesnego współczucia samemu sobie. Któregoś dnia zadzwonił Alosza. 209 „Wszystko idzie świetnie! - powiedział. - Za parę tygodni wypijemy na czyjejś stypie za zdrowie pingwina!" „Tak - pomyślał Wiktor i pierwszy raz od dłuższego czasu uśmiechnął się. - Wypijemy, koniecznie wypijemy!" Wróciwszy po kolejnej wizycie u mamy Siergieja, Nina przyniosła kwit pocztowy na przesyłkę. Siedzieli przy kolacji. Był wczesny wieczór, gdzieś koło szóstej. - Dziwne - mówiła Nina. - Niby od Sierioży, ale charakter pisma nie ten... I zobacz, jaka opłata, dwadzieścia dolarów według dzisiejszego kursu! Jak z zagranicy. - Bo to już jest zagranica - ze smutkiem odparł Wiktor, odcinając tępawym nożem kawałek kotleta. - Twarde! - poskarżyła się na mięso Sonia. - Daj, pokroję ci na małe kawałeczki! - Wiktor nachylił się nad talerzem małej i wziął się do „piłowania" kotleta. - Trzeba podostrzyć noże - powiedziała Nina. - Podostrzę - obiecał Wiktor. Potem pili herbatę. - Pójdziesz jutro ze mną na pocztę? - zapytała Nina. -Może paczka będzie ciężka? - Dobrze. Tego wieczora Sonia znów zasnęła przed telewizorem. Ułożyli ją na kanapie, nakryli kołdrą i przyciszyli dźwięk. A sami dokończyli oglądać kolejny film akcji z Melem Gibsonem aż do krwawego zakończenia i dopiero potem położyli się do łóżka. Rano, zapłaciwszy dwadzieścia dolarów według kursu, otrzymali na poczcie paczkę - dość ciężkie pudło kartonowe z naklejonym po przekątnej napisem: „Ostrożnie! Nie rzucać!". - To nie jego pismo! - z całkowitą już pewnością powiedziała Nina, patrząc na zapisany na kartonie adres. Wiktor wziął paczkę do rąk i usłyszał, jak w środku coś brzęknęło. 210 Spojrzawszy jeszcze raz na napis ostrzegawczy, Wiktor pokręcił głową. -Tam się chyba coś rozbiło... - powiedział. - To znaczy, że na darmo zapłaciliśmy dwadzieścia dolców! - z niezadowoleniem powiedziała Nina. - Dobra, najpierw obejrzymy paczkę w domu. Bez sensu nieść ją od razu do jego mamy. Bo jeśli się coś rozbiło, to tylko się zmartwi... Po powrocie do domu najpierw pochwalili nowe rysunki Soni, a potem rozpakowali na kuchennym stole pudło i wyciągnęli stamtąd dziwną, obklejoną taśmą, ciemnozieloną pro-stopadłościenną wazę z przykrywką. - Miedziana? - zapytał Wiktor sam siebie, oglądając wazę. -Tam w środku coś jest - powiedziała Nina. - O! Popatrz, list! Wzięła do rąk złożoną na pół kartkę. Zapadła pauza, w czasie której Wiktor obserwował Ninę. Czytała list. Poruszała wargami. Jej twarz skamieniała. Ręce zadrżały. W milczeniu podała mu kartkę. „Szanowna pani! Oddział milicji Moskwa - Krasna Priesnia polecił mi napisać ten list. Pewnie dlatego, że też jestem z Ukrainy, z Doniec-ka. No i dlatego, że się z Siergiejem przyjaźniliśmy. To był świetny facet. Nie wiem, co jeszcze mogę napisać. Niestety, Siergiej zginął w czasie wykonywania obowiązków służbowych. Ale nie w Moskwie. Nie chciał tam jechać, ale z rozkazami się nie dyskutuje. Wydział finansów miejskiego oddziału MSW postawił nas przed trudnym wyborem. Mogli opłacić albo pogrzeb, ale dosyć daleko, za Oriechowo-Zujewo, albo kremację. My, chłopaki z Ukrainy, postanowiliśmy, że kremacja jest lepsza - dzięki temu będzie go można pochować w ojczyźnie. Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Nikołaj Prochorienko i oddział milicji Moskwa - Krasna Priesnia". 211 Wiktor skończył czytać i spojrzał znowu na wazę. Nina wyszła na korytarz. Słychać było płacz. Ostrożnie wziął do rąk ciężką wazę i leciutko nią potrząsnął - ze środka dał się słyszeć dziwny, głuchy i „sypki" dźwięk. Postawił wazę na stole. „Smutna grzechotka - pomyślał posępnie. - To wszystko, co zostało z Sierioży..." Z łazienki dobiegał szmer wody. A po chwili do kuchni weszła Nina. Miała mokrą twarz i czerwone oczy. - Nic nie powiem jego mamie... To by ją zabiło - powiedziała twardo. - Sami go pochowamy. Wiktor odpowiedział skinieniem głowy. 71 Minęło kilka dni. Wiktora nadal męczyło to, że czas płynie wolno, pomimo słonecznej, ciepłej pogody siedział więc w domu. Parę razy wyciągał spod stołu maszynę do pisania i próbował coś napisać, ale widok białej kartki papieru powodował istny paraliż myśli i wyobraźni. - Może trzeba poczytać gazety? - rozważał, przypominając sobie o reportażu kryminalnym, popularnym gatunku prasowym. - Można tam znaleźć i tematykę, i bohaterów... Wspomniał chwile, kiedy „wyławiał" z gazet bohaterów swoich pierwszych „krzyżyków". Ciekawe, gdzie oni teraz są? Prostopadłościenna ciemnozielona waza stała na parapecie, w tym samym miejscu, w którym ją postawił, przygotowując stół do obiadu w dniu, kiedy ją przysłano. Od czasu do czasu zatrzymywał na niej wzrok, wracał myślami do Siergieja, wspominał Sylwestra i Nowy Rok na jego daczy oraz zimowe pikniki na lodzie z pingwinem. Ogarniało go dziwne uczucie na zawsze 212 utraconego szczęścia. Patrzył na tę ciemną zieleń sztucznej patyny, na tę dziwną wazę i nie mógł uwierzyć, że widzi nowy kształt doczesnych szczątków Siergieja. Nie, ten przedmiot pozostawał dla Wiktora jedynie dziwnym przedmiotem, niemalże milczącym przybyszem z kosmosu. Jego obecność w kuchni wprawiała go w zakłopotanie, ale i nie budziła protestu. Aksamitna zieleń patyny wyglądała naturalnie, a sama waza była jakby ożywionym przedmiotem, bez względu na swoją zawartość. Nie mógł uwierzyć, po prostu nie mógł uwierzyć, że ta waza ma jakikolwiek związek z Siergiejem, z jego życiem lub śmiercią. Nie, myślał Wiktor, skoro Siergieja już nie ma, to znaczy, że nie ma go W OGÓLE! A już tym bardziej w tej wazie. Pod wieczór wróciły Nina z Sonią. - A jeden wujek pytał o ciebie! — powiedziała Sonia do wychodzącego na korytarz Wiktora, zmieniając jednocześnie buty. - Jaki wujek? - zdziwił się. - Młody i gruby! Wiktor przeniósł zdziwione spojrzenie na Ninę. - Jakiś twój znajomy - odpowiedziała. - Po prostu pytał się, jak teraz żyjesz, co robisz... - I kupił nam lody! - dodała Sonia. Na kolację Nina upiekła kurę. A potem przy herbacie wyjęła z torebki stronę gazety ogłoszeniowej. - No, zobacz! - podała Wiktorowi kartkę. - To chyba to, czego nam trzeba: Koncza-Zaspa, dziesięć arów i niedrogo! Wiktor przeczytał ogłoszenie: piętrowy domek, cztery pokoje, dziesięć arów, młody ogród, dwanaście tysięcy dolarów. - Tak - skinął Wiktor. - Trzeba będzie zadzwonić... Ale zaraz po kolacji zadzwonił Ilja Siemionowicz i Wiktor od razu zapomniał o daczy. - Pański pupil już samodzielnie człapie po sali! - powiedział weterynarz. 213 - Można go zabrać? - zapytał Wiktor. - Wie pan, niech jeszcze z dziesięć dni pobędzie pod naszą opieką... - Ale koło siódmego, ósmego maja już będę mógł? - Myślę, że tak... Wiktor odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą. Spojrzał w kierunku balkonu: na dworze było jeszcze jasno. - Wyjdę na parę minut, przespaceruję się - krzyknął z korytarza, wkładając adidasy. 72 .'¦¦•¦¦ Minęły kolejne dwa dni, przybliżając były dzień zwycięstwa. Wiktor w końcu zadzwonił w sprawie domku w Konczy--Zaspie i Umówił się na najbliższą niedzielę. Nina była przekonana, że dacza od razu im się spodoba. -W taką pogodę każda dacza wyda się rajskim zakątkiem - myślał Wiktor, stojąc na balkonie z filiżanką kawy w dłoniach. Mimo iż było dopiero przedpołudnie, słońce prażyło na całego. Dawał się wyczuć słaby wiaterek, ale nawet on był ciepły, jakby dolatywał tu z ogromnej suszarki do włosów. - Po dziewiątym maja zadzwonię do naczelnego - myślał Wiktor. -Niech daje coś do roboty,bo już nudno... Albo może wyrwiemy się we trójkę na parę tygodni na Krym? Ale wtedy co z daczą? Nie, najpierw trzeba będzie rozwiązać sprawę daczy, a jeśli ją kupimy - po co nam wtedy Krym?! Nina z Sonią wróciły o piątej. - Co robiłyście? - zainteresował się Wiktor. - Byłyśmy w parku wodnym - odparła Nina. - Pływałyśmy łódką... 214 - Tak! - dodała Sonia. - Tam już można się kąpać! - Znów spotkałyśmy twojego przyjaciela - powiedziała Nina. - Jakiś dziwny... - Jaki przyjaciel? - No ten, co nas lodami częstował i wypytywał o ciebie... Wiktor zamyślił się. - A jaki on w ogóle jest? - zapytał po chwili. - Grubiutki, koło trzydziestki... - Nina wzruszyła ramionami. - Nijaki... Przysiadł się do nas w kawiarni przy wejściu do metra. - Pytał się: kochasz mnie czy nie kochasz! - powiedziała Sonia. - A ja mu na to, że nie bardzo!... Wiktor poczuł narastający niepokój. Nawet wśród jego starych znajomych raczej nie było nikogo grubego koło trzydziestki. - A o co jeszcze pytał? Nina przechyliła głowę, przypominając sobie. - No, o twoją pracę: czy ci się podoba, czy nie... Potem o to, czy jeszcze piszesz opowiadania... Powiedział, że wcześniej bardzo mu się podobały. No i pytał, czy nie zechciałabym przynieść mu czegoś z twoich rękopisów... Tak żebyś nie widział... Mówił, że pisarze nie lubią dawać rękopisów do czytania... - I co mu odpowiedziałaś? - zapytał Wiktor, patrząc zimnym wzrokiem na Ninę. - Powiedziała, że poszuka! - wtrąciła się Sonia. - Nie - odparła Nina. - On stwierdził, że Kijów to małe miasto i jeszcze się zobaczymy. A na temat rękopisów nic mu nie mówiłam... „Jak to możliwe? - zastanawiał się Wiktor. - Po co on o mnie wypytuje?..." Wzruszył ramionami, nie znajdując odpowiedzi na swoje pytania. Wyszedł na balkon, oparł się łokciami o poręcz i spojrzał w dół, na podwórko. Na kwadratowym, wyasfaltowanym placyku, na sznurkach przeciągniętych między białymi słup- 215 karni z żelazobetonu, suszyło się pranie. Obok bawiły się dzieci. Po lewej stał pomalowany na biało śmietnik, a pod jego ścianą leżały stare żelazne pojemniki. Za nim (z balkonu tego nie można było zobaczyć), na lewo, była skarpa, a na niej -trzy gołębniki, koło których czasami zimą spacerował z Miszą i Sonią. Znajomy pejzaż, wiosenny widok z góry. Myśli Wiktora znów powróciły do tego ciekawskiego młodego i grubego człowieka. „Może on ich śledzi? - pomyślał nagle i znów zaczął wpatrywać się w podwórko. - No bo skąd niby mógł wiedzieć, że w pewnym sensie jesteśmy rodziną?" Na ławce pod klatką schodową siedziała para staruszek, przy sąsiednim wejściu również siedzieli jacyś ludzie. Dom naprzeciwko mijała grupa wyrostków, głośno się o coś spierając. Nie było niczego i nikogo podejrzanego. Uspokoił się. Wrócił do pokoju. 73 W nocy nie mógł spać. W ciemności sypialni, słuchając spokojnego oddechu Niny i czując jej ciepło, myślał o tym ciekawskim człowieku, interesującym się jego życiem. Kim jest? Skąd? Po co? I to dziwne pytanie skierowane do Soni: czy kocha ją, czy nie? Lęk stopniowo przenikał do jego myśli, jeszcze dalej odsuwając spokój i sen. „Ktoś z pewnością je śledzi - myślał. - Ktoś, być może, śledzi także mnie... Po prostu rzadko wychodzę na dwór..." Starając się nie obudzić Niny, wysunął się spod kołdry, narzucił szlafrok i wyszedł na balkon. Przyjemny chłodek jakby opadał z góry, z usianego gwiazdami nieba. Nienaturalna cisza śpiącego miasta uciskała uszy. 216 Wszystkie okna w domu naprzeciwko były ciemne. Na dole, na podwórku, znieruchomiały na noc pejzaż przypominał porzucone przez aktorów teatralne dekoracje. „Nie - pomyślał Wiktor. - Gdyby na serio ktoś mnie śledził, to i teraz gdzieś przy sąsiednim wejściu stałby samochód z wyłączonymi reflektorami..." Przechylił się przez balustradę i spojrzał wzdłuż swojego domu. Zobaczył dwa samochody zaparkowane przed wjazdem na alejkę prowadzącą do klatek schodowych. W tym momencie uśmiechnął się sam do siebie: jeszcze chwila i wpędzi się w manię prześladowczą. Wrócił do sypialni, ale do świtu nie mógł zasnąć. Rano poratował się mocną kawą, dochodząc do stanu „energicznej rześkości", zażył kąpieli i ogolił się. Po śniadaniu Nina z Sonią zaczęły zbierać się do wyjścia. - A dziś dokąd? - zapytał Ninę. - Znów do parku wodnego - odparła. - Tam jest przyjemnie. No i wesołe miasteczko już działa... Ledwie Nina i Sonia wyszły z mieszkania, Wiktor przylgnął do okna kuchennego. Uważnie obejrzał podwórze, następnie opuścił wzrok na wejście do swojej klatki. Poczekał, aż wyjdzie z niego Nina z małą i znów patrzył na podwórko. Zauważył, jak z ławki pod domem naprzeciwko wstał młody, niewysoki mężczyzna krępej budowy ciała i powoli poszedł za nimi na przystanek. Przeszedł ze dwadzieścia metrów, zatrzymał się i obejrzał za siebie. Podjechał do niego moskwicz kombi. Grubas usiadł na fotelu obok kierowcy i samochód ruszył. Zaskoczony Wiktor szybko ubrał się i wyszedł z mieszkania. Na przystanku nikogo nie było - najwyraźniej autobus przed chwilą odjechał. Wiktor złapał taksówkę i po pięciu minutach był już na ruchomych schodach metra. 217 Im więcej myślał o tym dziwnym śledzeniu i wypytywaniu, tym bardziej czuł się zakłopotany. I ten młody chłopak w workowatej bluzie, i samochód, do którego żaden bandzior nie zechciałby wsiąść - wszystko to w żaden sposób nie łączyło się u Wiktora z poczuciem lęku i niebezpieczeństwa, wywołanym drugim opowiadaniem Niny o ciekawskim młodym grubasie. Ale choć wyglądało to dziwnie, ktoś mimo wszystko śledził Ninę po to, żeby odegrać gdzieś w mieście kolejne „przypadkowe" spotkanie i znowu wypytywać o Wiktora. To oznacza, że ktoś rzeczywiście interesuje się nim. Jedyne, co mogło go uspokajać, to nieobecność w całym tym zagadkowym procesie typów w dresach z ogolonymi głowami, którzy rozbijają się nowymi zachodnimi samochodami. A skoro dresiarzy nie ma, to znaczy że i bać się nie ma czego. Ale zagadka pozostawała zagadką i należało ją rozwiązać. Już w wagonie metra przyłapał się na myśli, że podoba mu się ta gra. A dokładniej - podoba mu się możliwość jej samodzielnego rozwiązania. Wróciła mu pewność siebie. Jeszcze na wszelki wypadek przypomniał sobie o swojej „ochronie", której istnienia w końcu nie zrozumiał. Ale skoro z takim szacunkiem mówił o niej Misza-nie-pingwin i Siergiej Czekalin, to znaczy, że istniała i przed czymś go „chroniła". Wyszedł ze stacji metra, skręcił w prawo i zatrzymał się przed stojakiem z mnóstwem okularów przeciwsłonecznych. Na lewo od stojaka, na rozkładanym krzesełku siedziała apatyczna, mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna, również w ciemnych okularach. Nie namyślając się długo, Wiktor przymierzył trochę staromodne „łezki", potem jeszcze jakieś „madę in Taiwan". W końcu wybrał jedną parę i zapłaciwszy, od razu założył na nos. W powietrzu pachniało szaszłykami. Choć to zwykły dzień roboczy, na placu w parku wodnym było dość tłoczno i więk- 218 szość stolików ustawionych na deptaku była zajęta przez próżnujących ludzi. Wiktor znalazł wolny stolik, zamówił kawę i koniak, i rozejrzał się, nie zdejmując ciemnych okularów. Niny i Soni nie było widać, ale za to zauważył inną znajomą twarz: mężczyznę koło czterdziestki, którego kilka razy widział na „poważnych" pogrzebach. Siedział przy stoliku sąsiedniej kawiarni z wysoką, elegancką kobietą, ubraną w dość krótką niebieską sukienkę z paskiem. Oboje pili piwo i spokojnie rozmawiali. Poobserwował ich kilka minut i znów się rozejrzał. Kelnerka przyniosła zamówienie i od razu poprosiła o uregulowanie rachunku. Kiedy odeszła, Wiktor wypił trochę koniaku, następnie kawy i na jakiś czas zapomniał o Soni i Ni- nie. „Za cztery dni trzeba będzie odesłać Misze - pomyślał. -Ciekawe, skąd wzięli serce do transplantacji?" Posiedział z pół godziny i przespacerował się do przystani łódek, następnie wrócił do stacji metra i przeszedł na drugą stronę parku, gdzie również funkcjonowało kilka letnich kawiarni. Po drugiej stronie było nie mniej tłoczno. Wiktor wszedł na most nad zatoką. Dalej były tylko plaże i obiekty sportowe, zawrócił więc. Usiadł przy stoliku w kawiarni dość oddalonej od stacji metra i zamówił pepsi. Ponownie się rozejrzał. - Powinny gdzieś tu być - wyszeptał do siebie, przeglądając wzrokiem postaci i twarze ludzi siedzących przy dziesiątkach stolików. Uwagę jego przykuła dziewczynka bawiąca się na trawie przy alei, wzdłuż której w równych odstępach stały drewniane ławeczki. Dziewczynka znajdowała się w odległości jakichś stu pięćdziesięciu metrów. Niedaleko niej na ławce siedzieli jacyś ludzie, odwróceni do Wiktora plecami. Widać było tylko dwie głowy. 219 Wiktor wstał i nie dopijając pepsi, poszedł trawnikiem między dwiema alejami w stronę dziewczynki. Zrobił dwadzieścia, może trzydzieści kroków i nie miał już wątpliwości, że to Sonia. Mała albo czegoś szukała w trawie, albo ją „badała". Zatrzymał się, zawrócił w stronę kawiarni i poszedł dróżką prowadzącą do toalety - stamtąd mógłby się lepiej przyjrzeć siedzącym na ławce. Przed wejściem do toalety zatrzymał się i obejrzał. Żeby lepiej widzieć, podniósł okulary przeciwsłoneczne. Na ławce siedziała Nina z tym właśnie młodzianem w workowatej bluzce. Spokojnie o czymś rozmawiali. Właściwie to on coś opowiadał, a ona uważnie słuchała, od czasu do czasu kiwając głową. Aby nie zwrócić przypadkiem na siebie uwagi, Wiktor wszedł do toalety. Postał tam chwilę, wyszedł i skierował się z powrotem do kawiarni. Po drodze rzucił okiem na Ninę i jej rozmówcę - teraz ona coś mówiła, a on słuchał. Wiktor poczuł się nagle jak idiota. Nie dość, że stracił jakiekolwiek zainteresowanie tym śledztwem, to sama przyczyna całego zamieszania wydała mu się nadzwyczaj banalna: najwyraźniej Nina wpadła temu chłopakowi w oko, więc się do niej przystawiał. Widząc zaś ją z dziewczynką, stwierdził, że jest mężatką i teraz próbował rozeznać się w sytuacji, sprawdzając, jakie szansę ma jego donżuaństwo. żeby zawrzeć znajomość, udawanie starego znajomego męża było całkiem słusznym posunięciem. „No cóż - pomyślał, wchodząc po schodach na platformę metra. - Powodzenia, grubasie!..." Kiedy Nina i Sonia wróciły, Wiktor był już w domu. - Jak się bawiłyście? - zapytał. - Dobrze - odparła Nina, nastawiając czajnik. - Taka pogoda! Zupełnie bez sensu, że siedzisz w domu! 220 - Pojutrze i tak wszyscy razem pojedziemy za miasto, wtedy się rozerwę! - odparł Wiktor. - Pojutrze? - powtórzyła Nina. - No tak, mamy obejrzeć daczę... -Aa! - Nina machnęła ręką. - Zapomniałam! Napijesz się herbaty? - Tak - Wiktor kiwnął głową. - A przy okazji, dziś żadnego mojego znajomego nie spotkałaś? - Tak, znów ten sam... - spokojnie odparła Nina i wzruszyła ramionami. - Kola... Wszystko o sobie opowiadał. O tym, jak od dziecka chciał zostać pisarzem, potem zajął się dziennikarstwem... Nieudane małżeństwo... - A o mnie już więcej nie pytał? -Nie, tylko bardzo prosił, żebym mu przyniosła twoje zdjęcie. Powiedział, że chce zobaczyć, czy zmieniłeś się przez te lata, czy nie. Obiecał nam za to zdjęcie furę włoskich lodów... - Co on, głupi? - głośno zapytał raczej samego siebie niż kogokolwiek innego. — Po co mu moje zdjęcie? Nina znów wzruszyła ramionami. - No i co, umówiłaś się z nim na spotkanie? - Wiktor uważnie spojrzał Ninie w oczy. - Nie umówiłam, tylko powiedziałam, że może jutro znów będę w parku... - Dobrze - odezwał się Wiktor zimnym głosem. - Dam ci moje zdjęcie. Nina spojrzała na niego zdziwiona. - O co ci chodzi? — zapytała obrażona. — Co, mam unikać twoich znajomych, czy co?\ Wiktor wyszedł z kuchni, nie odpowiadając. Minął Sonię, która bawiła się plastikowym domkiem Barbie na podłodze pokoju gościnnego. W sypialni zamknął za sobą drzwi, wyciągnął z szafki nocnej teczkę i wytrząsnął z niej na dywan paczkę 221 zdjęć. Przerzucił je, odłożył na bok fotografię, na której był razem z Niką, jedną ze swoich byłych dziewczyn. Pozostałe schował z powrotem, wziął nożyczki i odciął Nike. Następnie podszedł do lustra i porównał siebie na żywo ze swoją podobizną ze zdjęcia. Coś się zmieniło, ale było to nieuchwytne i niewytłumaczalne. Zdjęcie zrobił im ze cztery lata temu na Kreszczatce uliczny fotograf. - Masz - wróciwszy do kuchni, podał Ninie obcięte zdjęcie. Spojrzała na niego pytająco. -Weź, weź! Daj mu, skoro prosi! - powiedział, starając się, by zabrzmiało to w miarę ciepło. - I przy okazji pozdrów go ode mnie! Nina wzięła zdjęcie, z zainteresowaniem popatrzyła na nie, potem zaniosła na korytarz, gdzie włożyła je do wiszącej na wieszaku torebki. < I: i t t ii i1 74 Następnego rana Wiktor odczekał, aż Nina i Sonia pojadą, a potem z szafy w sypialni zdjął czarną torbę. Wyjął z niej wciąż jeszcze zawinięty w kolorowy papier pistolet. Zimno ciężkiego metalu jakby sparzyło mu skórę na dłoni. Przymierzył rowkowaną rękojeść, uniósł pistolet i skierował go we własne odbicie w lustrzanych drzwiach szafy. Nagle przypomniał sobie, jak Misza czasem stał przed tym dużym lustrem i nieruchomo patrzył na swoje odbicie. Dlaczego to robił? Czuł się samotny? Czy też nie mógł znaleźć osobnika podobnego do siebie? Wiktor opuścił rękę. Dłoń nieprzyjemnie zabolała, jakby zaszła jakaś reakcja chemiczna między dwoma nie przystającymi do siebie komponentami. Upuścił pistolet na dywan 222 i podniósł dłoń do twarzy. Była zadziwiająco biała, jakby krew uciekła od zimna i ciężaru metalu. Westchnął i wstał z podłogi. Schylił się po pistolet i wsunął go do kieszeni dżinsów. Jeszcze raz spojrzał w duże lustro i zobaczył, że z kieszeni wyziera czarna rękojeść, a i sam pistolet wyraźnie się odznaczał. Otworzył szafę, znalazł starą niebieską wiatrówkę z kapturem. Narzucił ją i znów spojrzał w lustro - teraz wszystko było w porządku. Tylko słońce rzucające promienie na dywan sugerowało niestosowność ubioru. Dzień zapowiadał się upalny jak latem. Zapiął wiatrówkę na zamek i wyszedł z mieszkania. W parku wodnym znów było tłoczno. „Sobota" - pomyślał Wiktor, siadając przy stoliku kawiarni „pod chmurką". Rozejrzał się i odetchnął z ulgą, widząc jeszcze kilka osób ubranych niezgodnie z aurą. Normalni dziwacy. Niemożliwe, żeby wszyscy tak się ubrali, chcąc ukryć broń! Jeden z mężczyzn miał nawet na sobie kurtkę wręcz zimową. Co prawda, był o wiele starszy od Wiktora, co mogło całkowicie usprawiedliwiać taki strój. - Kawa i pięćdziesiątka koniaku - powiedział do kelnera, który zastygł przed nim w pytającej pozie. Na placyk koło metra, zastawiony stolikami i kioskami, wpełzł nieoczekiwany cień. Wiktor spojrzał w niebo i ucieszył się, widząc tam chmurę. Pogoda dostosowywała się do jego ubrania. Kiedy dostał kawę i koniak, rozejrzał się wokół uważniej. Niny i Soni nie było widać, ale Wiktor wiedział, że gdzieś tu są, dlatego się nie przejmował. Posiedział jeszcze z piętnaście minut przy stoliku i aleją obok kortów tenisowych przespacerował się aż do ruin restau- 223 racji „Myśliwy", po czym wrócił. Następnie przeszedł pod mostem na drugą stronę parku, pochodził trochę aleją wzdłuż ławek, na jednej z których wczoraj widział Ninę z tym intrygująco ciekawskim Kolą. - No nic - pomyślał, rozglądając się wkoło. - Niedługo dowiemy się, do czego mu było potrzebne moje zdjęcie... Aleja zmieniła się w ścieżkę, więc Wiktor zawrócił. Potem wszedł na mostek nad cieśniną. Zatrzymał się na środku i oparł łokciami o balustradę. Na prawo od niego, nad cieśniną, trochę posępnie zawisła restauracja „Młyn". Na jej szerokim balkonie siedziało przy stolikach kilka osób, ale i wśród nich nie było tych, których szukał. A pod restauracją, na parkingu stał długi srebrny lincoln, chyba taki sam, jaki miał świętej pamięci Misza-nie-pingwin. Znów wyjrzało słońce i jego niespodziewane pojawienie się przeobraziło czarno-białą fotografię okolicy w kolorową pocztówkę. Woda cieśniny ożyła i zaczęła się mienić szmaragdem. Biały cement balustrady zżółkł i pod jego chropowatością Wiktor wyczuł nagle dłonią unoszące się jakby z głębi cementu ciepło. Już wracając do kawiarni „pod chmurką", Wiktor gwałtownie zatrzymał się, widząc przy jednym ze stolików Ninę i So-nię. Siedziały we dwie. Przed Sonią stał pucharek z trzema różnokolorowymi gałkami lodów. Nina piła kawę. -A gdzież to ciekawski grubasek?... - pomyślał Wiktor. Znów rozejrzał się wkoło. Wybrał stolik oddalony ze trzydzieści metrów od nich, usiadł i zamówił kawę. Nina z Sonią rozmawiały o czymś. Od czasu do czasu Nina odwracała się w stronę wyjścia z metra. Minęło może z piętnaście minut. Dopił już kawę i po prostu siedział, pogrążając się we wspomnieniach, które wróciły zupełnie nie w porę. 224 Mimochodem odwrócił się jeszcze raz w wiadomym kierunku i zobaczył, że tym razem siedzą już we trójkę z grubasem, a kelnerka niesie dla niego kawę. Przylgnął wzrokiem do stolika i obserwował ich. Sonia siedziała w milczeniu, a Nina z ożywieniem rozmawiała o czymś z grubasem. Ten co jakiś czas szeroko się uśmiechał, od czego jego okrągła twarz stawała się jeszcze bardziej okrągła. W którymś momencie wyciągnął z kieszeni letniej, białej marynarki czekoladę i podał Ninie. Zaczęła ją rozpakowywać na stole i widać było, jak do rozwiniętej folii przykleiła się rozpuszczona czekolada. Nina podniosła ją do ust i zlizała część. Następnie podała grubasowi. Wiktor poczuł wstręt. Odwrócił się. Chwycił go ból w szyi, zmęczonej już tym śledztwem. Potarł ręką kark. Znów się odwrócił do ich stolika. Grubas wyraźnie je dokądś zapraszał. Podniósł się i stojąc nad plastikowym stolikiem, mówił coś do nich, umiarkowanie gestykulując. Nina i Sonia również wstały i cała trójka ruszyła w stronę Wiktora. Wiktor zdrętwiał. Przez ułamek sekundy nie wiedział, jak się przed nimi schować. Pochyliwszy się nad stołem, siedział zwrócony plecami do chodnika. Już, już powinni byli go minąć. Nagle odsunął krzesło do tyłu i schylił się. Dotknął butów i zaczął udawać, że zawiązuje sznurówki. - A lubisz cyrk? - zabrzmiał za plecami Wiktora ckliwy męski głos. - Lubię - odparł głos Soni i Wiktor jeszcze niżej się pochylił. - Byłyśmy już dwa razy - oddalał się cichnący głos Niny. -Za pierwszym razem widziałyśmy tygrysy, za drugim... Wiktor odczekał jeszcze z pół minuty, po czym spojrzał w kierunku cichnącej rozmowy. Następnie wyprostował się. 225 Szli w stronę mostu nad cieśniną, ale przed mostem skręcili w prawo. Wiktor wstał i poszedł za nimi. Dotarł do mostu i zauważył, że wchodzą do restauracji „Młyn". Znów wszedł na most, tyle że teraz zatrzymał się na drugiej stronie, twarzą do Wzgórza Władimirskiego. Postał tak z pięć minut, odwrócił się i ujrzał ich już na balkonie restauracji. Grubas rozmawiał z kelnerem, Nina - z Sonią. W końcu nie zauważył momentu przekazywania jego fotografii, ale butelka szampana stojąca na ich stoliku na balkonie restauracji wzbudziła w Wiktorze irytację większą nawet niż ich wspólne jedzenie roztopionej czekolady. Nie rozzłościłby go zapewne bardziej widok własnego zdjęcia trafiającego do rąk grubasa. To było już jakoś zaplanowane, w odróżnieniu od szampana i czekolady. Słońce świeciło nadal; Wiktorowi było gorąco w wiatrówce. Uczucie skrępowania potęgowało tylko jego rozdrażnienie. Stał już twarzą do restauracji, opierając się łokciami o balustradę mostu. Stał i patrzył, jak Sonia znów je lody, a grubas i Nina tym razem również raczą się lodami, popijając je szampanem. Kiedy po prawie godzinie wyszli z restauracji, Wiktor znów poszedł za nimi, utrzymując dystans mniej więcej trzydziestu, czterdziestu metrów. Zatrzymali się przy moście, obok wejścia do metra. Wiktor również przystanął opodal, obserwując ich. Grubas pożegnał się z Niną i Sonią, pożegnał się dość skromnie, nawet nie próbując pocałować Niny w policzek. Wiktor obserwował tę ceremonię ze złośliwą ironią. Patrzył tak, póki grubas nie wszedł do metra, a Nina z Sonią nie poszły dalej, na drugą stronę parku. Szybkim krokiem podążył za grubasem. Zobaczył go na peronie, schował się więc za kolumną. 226 Następnie obaj wsiedli do metra jadącego w stronę centrum. Wiktor wszedł przez ostatnie drzwi i teraz uważnie przyglądał się grubasowi, stojącemu bokiem do niego i czytającemu ogłoszenie, jedno z dziesiątków przyklejonych do wewnętrznych ścianek i okien wagonu. Pierwszy raz widział go z tak bliska. Grubas ubrany był w szerokie płócienne spodnie mysiego koloru i białą letnią marynarkę, narzuconą na bladopomarańczową koszulkę. Jego fizjonomia nic nie mówiła: mógł być kimkolwiek lub nikim. Cały był jednym wielkim brakiem szczegółów, które mogłyby powiedzieć coś o jego charakterze czy też wykonywanej pracy. Grubas wysiadł na stacji Dworcowej. Wiktor wysiadł również, a znalazłszy się nagle tuż za plecami tamtego, zatrzymał się i poczekał, aż grubas wejdzie na ruchome schody. Potem, kiedy inni pasażerowie zapełnili powstałą między nimi dwoma przestrzeń, także wszedł na schody i wjechał na górę, nie spuszczając grubasa z oczu. Przeszli przez hol dworca, następnie przejściem podziemnym wyszli na początku ulicy Urickiego. Wiktor poczekał na tramwaj, przejechał z grubasem dwa przystanki i wysiadł tuż za nim. W którymś momencie grubas spojrzał na niego, ale od razu spokojnie się odwrócił. Albo rzeczywiście nie znał Wiktora z wyglądu, albo był skrajnie niespostrzegawczy. Ulica była dość wyludniona, Wiktor został więc na przystanku, obserwując grubasa, który zmierzał chodnikiem prowadzącym wzdłuż parkingu do wielopiętrowego domu, stojącego nieco w głębi. Potem powoli przeszedł tym samym chodnikiem, zatrzymując się na chwilę i widząc, jak grubas wchodzi w jedyną bramę tego budynku. 227 Wiktor w kilka sekund dobiegł do wejścia i zatrzymał się przy otwartych drzwiach. Nastawił ucha, jednocześnie kątem oka zauważył znajomego niebieskiego moskwicza kombi. Na klatce schodowej już nikogo nie było. Wszedł. Buczenie windy zakłócało ciszę. Obok stała otwarta winda towarowa, a nad zamkniętymi drzwiami osobowej kolejno zapalające się lampki oznaczały etapy powolnego ruchu do góry. W końcu buczenie umilkło i lampka wyświetliła cyfrę „12". Wiktor wsiadł do windy towarowej i nacisnął przycisk dwunastego piętra. Wyszedłszy z windy, znalazł się przed pokrytą graffiti ścianą, pod którą leżały puste kartonowe pudła. Drzwi z klatki schodowej prowadziły na długi mroczny korytarz. Czuć było na nim zapach psów. Wiktor nasłuchując, przeszedł wzdłuż drzwi do mieszkań. Za którymiś piskliwie zaszczekał piesek. W jednym końcu długiego korytarza było okno, ale światło docierało ledwo do połowy korytarza, gdzie znajdowało się wejście do windy. Zatrzymawszy się w ciemnym korytarzu, Wiktor zamarł, znów nastawiając ucha. Koło jednych drzwi zobaczył dziecięcy rowerek, obok drzwi naprzeciw- oponę samochodową, przykutą łańcuchem z kłódką do pionowej, kanalizacyjnej czy też gazowej rury, przebiegającej najwyraźniej przez wszystkie piętra. Wiktor podszedł całkiem blisko do tych właśnie drzwi. Dolatywał stamtąd niewyraźny hałas, skrzypnęły jakieś drzwi, ktoś w toalecie spuścił wodę. Oczy przywykły już do półmroku panującego w tej części korytarza. Wiktor wlepił zatem wzrok w obite brązową dermą drzwi. Widział już czarny guzik dzwonka. Już wytarł nogi o wymiętą ścierkę leżącą pod drzwiami. Ale znów owładnęła nim znajoma, częściowo wytłumaczalna niepewność, stał 228 więc nieruchomo, myśląc: czy warto wchodzić, czy warto próbować poznać przyczynę ciekawości tego grubasa? A jeśli nie zechce nic powiedzieć? Wiktor uniósł lekko rękę i dotknął pistoletu, wciąż uciska-jącego go w biodro. Jakby upewniał się, że pistolet jest na miejscu. Odetchnął z ulgą. - Każdy człowiek ma prawo zaspokoić swoją ciekawość -pomyślał. - Teraz moja kolej. Zdecydowanie nacisnął czarny guzik. Rozległa się melodia „Podmoskiewskie wieczory". Za drzwiami ucichło szuranie. - Kto tam? - spytał zachrypnięty męski głos. - Sąsiad — odparł Wiktor. Szczęknął zamek i drzwi się uchyliły. Przez szparę wyjrzał nalany mężczyzna koło pięćdziesiątki w spodniach od piżamy i podkoszulku na ramiączkach. Wiktor na mgnienie oka zamarł, wpatrując się w nieogoloną okrągłą twarz mężczyzny. - Pan do kogo? - zapytał tamten. Napierając całym ciałem, Wiktor odsunął właściciela mieszkania i znalazł się w przedpokoju. Szybko rozejrzał się wkoło, ignorując oszołomionego mężczyznę, zatrzymał swój wzrok na grubasie, który wyjrzał i też zastygł w otwartych drzwiach łazienki. - Pan do kogo? - znów wydusił z siebie mężczyzna w spodniach od piżamy. - Do niego! - Wiktor wskazał na grubasa. Mężczyzna również spojrzał w jego stronę. - Do ciebie, Kola? - zapytał zaskoczony. Przestraszony Kola wzruszył ramionami. - Kim pan jest? - zapytał po chwili. Wiktor zdziwiony pokręcił głową. 229 - Nie rozśmieszaj mnie! - powiedział i podszedłszy do grubasa, kiwnął na niego, wskazując na kuchnię. Grubas ruszył w stronę kuchni. Wiktor za nim. - Czego pan chce? - znów zapytał grubas. - Chcę tylko wiedzieć, po co ci moje zdjęcie i w ogóle: z jakiej racji interesujesz się moim życiem? Twarz grubasa nagle przybrała rozumny wyraz; zamyślił się, spoglądając na nieproszonego gościa. Wsunął powoli rękę do wewnętrznej kieszeni letniej białej marynarki i wyciągnął zdjęcie. Spojrzał na fotografię, potem przeniósł wzrok na Wiktora. Grubas wyglądał na zmieszanego i to dodało Wiktorowi siły i zuchwałości. - Mów! - w jego głosie zabrzmiała nutka groźby. Grubas milczał. Wiktor powoli rozpiął zamek wiatrówki, wyciągnął z kieszeni dżinsów pistolet, ale nie mierzył w grubasa, tylko pokazał broń, nienaturalnie się uśmiechając. Grubas oblizał spierzchnięte wargi. - Nie mogę... - odpowiedział drżącym głosem. Wiktor usłyszał za plecami szuranie. Odwrócił się i napotkał jeszcze jedno przestraszone spojrzenie - to stanął przed nim mężczyzna w spodniach od piżamy. Wiktor wycelował w niego. - Wyjdź! - powiedział, a mężczyzna, kiwając głową, posłusznie wrócił na korytarz. - No? - Wiktor wbił wzrok w grubasa, czując, że traci cierpliwość. - Obiecali... - odezwał się grubas. - Obiecali mi pracę... to moje pierwsze zadanie... - Jaką pracę? - W gazecie... Coś jakby wywiad... - mówił grubas drżącym głosem. - Pracowałem w innym dziale... Ale tu lepiej płacą... 230 „Coś jakby wywiad? - pomyślał Wiktor. - To ja pisałem przez te wszystkie miesiące «coś jakby wywiad»... Czyżby «nad-szedł czas na zmianę»"? Ponure domysły sprawiły, że poczuł wewnętrzne zimno. Zimno i jakiś stłumiony dawny strach znowu wracały do niego, próbując zawładnąć myślami i emocjami. - A po co zdjęcie? - zapytał chłodno Wiktor, patrząc grubasowi w oczy. - To nie było konieczne... Po prostu tak dużo już o panu wiedziałem... Chciałem zobaczyć twarz... - Twarz... - powtórzył Wiktor. - Po co ci moja twarz?... Kiedy ja pisałem „coś jakby wywiad", nie interesowały mnie twarze... Pokaż, coś tam napisał! Grubas nie ruszył się z miejsca. -Nie mogę - powiedział. -Jeśli się dowiedzą... ] - Nikt się nie dowie! - przerwał mu Wiktor. ] Grubas wykonał zwrot, przeszedł korytarzem do sypialni, gdzie przy oknie stało biurko z maszyną do pisania. Na lewo i prawo od maszyny leżały kartki w starannie ułożonych stosi- '' kach, zresztą cały pokój był aż nazbyt czysty. Tylko powietrze było tu ciężkie i duszne, jakby ktoś oddychał nim już od kilku miesięcy, nie otwierając okna, nie wietrząc. Grubas zatrzymał się przed biurkiem, Wiktor - za jego plecami. Grubasowi drżały ręce. Obrócił się i spojrzał na Wiktora. - No dalej, dalej! - ponaglił go Wiktor. Grubas ciężko westchnął, wziął ze stołu niebieską teczkę. Wyciągnął stamtąd kartkę. „Krótkie, lecz obfitujące w wydarzenia życie Wiktora Zo- łotariewa dostarczyłoby materiału do solidnej trylogii powieściowej i należy przypuszczać, że we właściwym czasie taka trylogia powstanie. Ale na razie, niczym smutną adnotację do ^ 231 I przyszłej trylogii, przyszło nam napisać nekrolog Wiktora Zołotariewa. Śmiało można by go nazwać pisarzem-pechowcem, gdyby zatrzymał się tylko na literackiej czy dziennikarskiej działalności. Ale przy niewątpliwym braku czysto literackiego talentu posiadał wyraźny nadmiar talentu innej proweniencji — talentu do układania fabuł i schematów fabularnych. Nie poszedł drogą starszych kolegów - pisarzy-pechowców, którzy przeszli do «cichej» polityki i teraz spokojnie drzemią w poselskich fotelach. Przejawiając jednak rzeczywiste zainteresowanie polityką, znalazł dość nieoczekiwane zastosowanie dla swego wyżej wspomnianego talentu. Nadal wielu faktów z jego życia nie udało się wyjaśnić. Zagadką pozostaje moment zawarcia znajomości ze współpracownikami «Grupy A» zajmującej się bezpieczeństwem państwa. Ale właśnie po spotkaniu z nimi Wiktorem Zołotariewem zawładnęła myśl o konieczności «sanitarnego oczyszczania* naszego społeczeństwa. Teraz już można wskazać niektóre z rezultatów jego niespodziewanie zakończonej działalności li-teracko-politycznej - stu osiemnastu zabitych bądź zmarłych w podejrzanych okolicznościach, których, posługując się analogiami z Zachodu, można byłoby włączyć do klasy VIP-ów - od deputowanych do dyrektorów fabryk i ministrów. Mało który z nich miał czyste ręce. «Grupa A» zbierała na nich dossier. Najprawdopodobniej brak możliwości pociągnięcia tych ludzi do odpowiedzialności karnej, czy to z powodu immunitetu poselskiego, czy też korupcji wymiaru sprawiedliwości, doprowadził w końcu współpracowników «Grupy A» do Wiktora Zołotariewa. Nekrologi, jakie poświęcał jeszcze żyjącym ludziom, były swego rodzaju zgłoszeniem zapotrzebowania na śmierć. W każdym z nekrologów można było bez trudu znaleźć powody, aby człowiek, który stał się bohaterem danego tekstu, zginął. 232 Idealną przykrywką okazało się dla niego stanowisko nieetatowego korespondenta naszej gazety, które otrzymał przy wsparciu zmarłego kierownika działu kultury. Wiele jeszcze spraw nie zostało wyjaśnionych, ale już teraz można powiedzieć, że Zołotariew nie tylko starał się o społeczną akceptację dla śmierci wskazanej przez «Grupę A» osoby, ale określał też datę i rodzaj śmierci - czasem aż nadto drastycznej. Ekspertyza balistyczna pistoletu Stieczkina, z którego się zastrzelił, pozwala domniemywać, że osobiście brał udział w co najmniej jednej operacji «sanitarnego oczyszczania społeczeństwa* - z pistoletu tego został zastrzelony deputowany Jakornicki i, już martwy, wyrzucony z piątego piętra. Życie prywatne Wiktora Zołotariewa także bardziej przypominało fikcję literacką niż prawdziwe życie. Jedynym stworzeniem, do którego żywił szczere przywiązanie, był pingwin. Wiktor Zołotariew tak dalece dbał o swego pingwina, że kiedy stworzenie poważnie zachorowało - zorganizował mu transplantację ludzkiego serca. Przy tym dosłownie kupił serce od rodziców śmiertelnie rannego w wypadku samochodowym chłopca, przechodząc do porządku dziennego nad kwestiami etyki i moralności. Jeszcze jedną z niewyjaśnionych zagadek pozostają jego powiązania z liderami świata przestępczego, wśród których znany był pod kryptonimem «Pingwin». Zaskakujący jest fakt, że często uczestniczył w pogrzebach swych ofiar, jakby w ten sposób zamykając swego rodzaju cykl - od zaznajomienia się z dossier przyszłego nieboszczyka do uczestnictwa w stypie w gronie rodziny i przyjaciół ofiary. Teraz, kiedy wymyślona przez niego i zrealizowana operacja «sanitarnego oczyszczania* społeczeństwa została zdemaskowana dzięki jawności życia, można mieć nadzieję, że wszystkie jej szczegóły wkrótce zostaną wyjaśnione. Operacją tą 233 zajmuje się parlamentarna komisja śledcza. Już został odwołany ze stanowiska głównodowodzący «Grupy A» i choć nazwiska zarówno jego, jak i jego następcy pozostają w tajemnicy, mamy wszelkie podstawy, by wierzyć, że podobna sytuacja już się nie powtórzy i że żadna z grup czy organizacji stojących na straży bezpieczeństwa państwa nie pozwoli sobie w przyszłości na dokonywanie samosądów nad ludźmi, choćby nawet byli przestępcami, pozostającymi poza zasięgiem sprawiedliwości. Wiktor Zołotariew nie wniósł najmniejszego wkładu w historię literatury naszej młodej ojczyzny, lecz jego «wklad» w polityczne dzieje Ukrainy z pewnością stanie się przedmiotem zainteresowania nie tylko komisji parlamentarnej, ale i kolegów-pisarzy. Kto wie, może powstałą w wyniku tego powieść czeka los szczęśliwszy niż ten, który spotkał samego Wiktora". Doczytawszy, Wiktor podniósł wzrok na grubasa. Ten patrzył na Wiktora wyczekująco, jakby miał nadzieję usłyszeć ocenę swojej pracy. Wiktor w milczeniu odłożył kartkę z tekstem na stół. Przygarbił się nagle pod ciężarem, jaki nań spadł. Przypomniał sobie słowa naczelnego. „Dowiesz się o wszystkim tylko wtedy, kiedy twoja praca, tak samo zresztą jak życie, nie będą już potrzebne..." Prawa ręka wydała mu się zbyt ciężka, przypomniał więc sobie o pistolecie. Teraz już znał markę tego pistoletu. To pistolet Stieczkina. Grubas obserwował Wiktora i strach stopniowo opuszczał jego okrągłą twarz. Wargi grubasa poruszały się, jakby mówił coś do siebie. - No i jak? - zapytał w końcu ostrożnie, widząc, jak Wiktor zmiękł i stracił całą swoją agresywność. - Co jak? - Wiktor spojrzał na grubasa zmęczonym wzrokiem. 234 -No... tekst... - Suchy - powiedział Wiktor. - Bardzo suchy. I początek paskudny, gazetowy... Masz, na pamiątkę! Podał oszołomionemu grubasowi pistolet. Grubas wziął go oburącz, nie spuszczając wzroku z gościa. W prawej ręce Wiktor znów poczuł lekkość. Jakby nagle pozbył się jakiejś choroby - właśnie oddając pistolet grubasowi, poczuł fizyczną ulgę. Potem odwrócił się i bez słowa wyszedł z mieszkania. 75 Do północy siedział w poczekalni dworca głównego pośród setek pasażerów, słuchając głuchych i niewyraźnych komunikatów o przyjeżdżających i odjeżdżających pociągach. Siedział i marzł w swojej wiatrówce. Nie czuł już strachu. Nie dlatego, że się pogodził, nie dlatego, że machnął na wszystko ręką. Hałas tego ludnego miejsca trochę przywracał go samemu sobie, przywracał mu życie po szoku, jaki wywołała lektura własnego „krzyżyka". I choć koniec jego był bliski i oczywisty - ci ludzie, którzy stworzyli jego przyszły „bohaterski" obraz, określili już rodzaj śmierci - samobójstwo, i datę, kiedy powinno do niego dojść. Nie znając ich, mógłby bać się każdego, siedzącego lub mijającego go człowieka. Ale to nie miało sensu. Można się bać, gdy człowiek ma szansę na przeżycie. Siedząc na dworcu, Wiktor nie widział dla siebie takiej szansy. Miał ochotę przedłużyć swoje życie, dodać do niego choćby jeszcze kilka dni. Jednocześnie bolało go, że jego „krzyżyk" był napisany wyraźnie niewprawną ręką. - Ja bym lepiej o sobie napisał - pomyślał. I od razu ode-gnał tę myśl, uznając ją za niebywale głupią. 235 I dlaczego nie było tam ani słowa o Ninie i Soni? Dlaczego wspomniany był tylko pingwin? Ktoś najwyraźniej znał Wiktora lepiej niż on sam. To, że ludzie zbierający dossier wiedzieli więcej niż Wiktor, było absolutnie oczywiste. Wiedzieli nawet, kim był dawca serca dla pingwina. On tego nie wiedział. - Pociąg Lwów-Moskwa wjedzie na peron dziewiąty! -oznajmił głuchy, trzeszczący głos, siedzące zaś obok Wiktora kobiety żwawo podniosły się, zaczęły narzucać na plecy ciężkie toboły, podnosić z podłogi ogromne torby. Wiktor poczuł się nieswojo. Po pierwsze, zawadzał tym kobietom, a po drugie, kiedy się pozbierają, cały rząd krzeseł będzie pusty. Wstał więc i poszedł do wyjścia. Do domu dotarł koło pierwszej w nocy. Cichutko zamknął za sobą drzwi, zdjął buty. Nina i Sonia już spały. Nie zapalając światła, usiadł w kuchni przy stole. Popatrzył na okna domu naprzeciwko - tylko w jednym paliło się światło, na parterze przy pierwszej klatce schodowej. Zdaje się, że mieszkała tam dozorczyni. W samym kącie parapetu Wiktor zauważył słoik po majonezie ze świeczką. Coś mu się przypomniało. Wziął z kuchenki zapałki, postawił świeczkę na stole i zapalił ją. Nerwowy płomień rzucał drżące odblaski na ścianę kuchni. Przez pewien czas Wiktor patrzył na płomień jak urzeczony. Potem wyjął kartkę papieru, długopis. „Droga Nino - napisał. - W torbie na szafie leżą pieniądze Soni. Zaopiekuj się nią. Muszę na pewien czas wyjechać. Wrócę, kiedy opadnie pył - ta fraza napisała mu się jakby sama, chciał więc ją nawet przekreślić, ale powstrzymał się i tylko przeczytał sobie cicho kilka razy. Działała usypiająco. - Życzę Ci powodzenia, Wiktor". 236 Napisał i odsunął od siebie kartkę. Potem jeszcze długo siedział, patrząc na płomień świecy. Na parapecie wciąż stała ciemnozielona urna z pokrywką. Ogień odbijał się na jej powierzchni miękką plamą. „Styl - przypomniał sobie jedno z ulubionych słów Alo-szy-brodacza. - Może powinienem wymyślić swój własny «styl»? Zrobić przed «samobójstwem» coś nowego? Pojechać tam, gdzie jeszcze nie byłem? Przecież nikt mnie nie będzie szukać, tam gdzie jeszcze nie byłem!" Płomień świecy oświetlił smutny uśmiech na twarzy Wiktora. Wstał, cichutko poszedł do sypialni, otworzył szafę. Wyciągnął z kieszeni zimowej kurtki paczkę własnych dolarów, zapracowanych wspólnie z pingwinem. Wrócił do kuchni. Znów wyjrzał na dwór. Pomyślał, że tam, w ciemności, jest pewnie zimno. Znów poszedł do sypialni i przyniósł stamtąd sweter. Włożył go, a na wierzch - wiatrówkę. Do kieszeni schował pokaźną paczkę dolarów i wyszedł z mieszkania. ,'76 "¦ • . : •¦ I Za dziesięć dolarów taksówkarz podwiózł go pod samo wejście do kasyna „Johnny". Tu od razu zagrodził mu drogę kwadratowy ochroniarz w ciemnym garniturze. Nie wiedzieć czemu, jego potężna sylwetka i agresywno-ostrzegawcza poza rozśmieszyły Wiktora. Pokazał ochroniarzowi swoją paczkę dolarów. Potem wyciągnął z niej jeden banknot i nie patrząc na jego wartość, wsunął ochroniarzowi do butonierki. Ochroniarz usunął się na bok. Za okienkiem kasowym drzemała dziewczyna w śnieżnobiałej bluzie i niebieskiej chusteczce przewiązanej wokół szyi. Było zbyt cicho jak na nocny lokal. Wiktor rozejrzał się z zakłopotaniem - zupełnie inaczej wyobrażał sobie nocne kasyno. 237 tf; Postukał palcem w okienko. Dziewczyna się ocknęła. Ze zdziwieniem spojrzała na jego wiatrówkę. Podał jej studolarowy banknot. Wysypała przed nim garść różnokolorowych plastikowych żetonów. - Pan tu pierwszy raz? - zapytała, widząc, z jaką podejrzliwością Wiktor oglądał żetony. - To zamiast pieniędzy. Może pan nimi płacić w barze i obstawiać... Rozejrzał się wkoło. - Tam! - podpowiedziała dziewczyna, wskazując głową w stronę ciężkiej zielonej kotary. Wiktor poszedł za kotarę i rzeczywiście znalazł się w innym świecie. Trochę bardziej odpowiadającym jego wyobrażeniom, ale nazbyt cichym. W całym kasynie naliczył chyba z siedem osób. Ktoś siedział przy stole do ruletki i grał jeden na jednego z krupierem. Przy drugim stole grało troje ludzi. Dwoje grało w pokera. Skądś dochodziła cicha muzyka. Wiktor zauważył korytarz, z którego przed chwilą weszła na salę dziewczyna z kieliszkiem wina. Nad korytarzem świecił cienki neonowy napis „BAR". Podszedł do najbliższej ruletki, przy której znajdował się tylko jeden człowiek. Byl to Japończyk czy też Koreańczyk; grał z jakimś cichym rozdrażnieniem. Wiktor przysiadł się obok i obserwował gesty samotnego gracza, w końcu obstawił pierwszy raz w życiu. Kulka puszczona w ruch po tarczy zatrzymała się i krupier podsunął w kierunku Wiktora kilka żetonów. - Wygrałem! - zrozumiał Wiktor. Wcześniej ruletkę widział tylko w kinie i teraz wszystko, co się z nim działo, wydawało mu się jakimś nowym filmem. Poczuł żyłkę do hazardu. Postawił wszystkie swoje żetony na „czerwone". I znów wygrał. Japończyk-Koreańczyk spojrzał na niego badawczo z wyraźnym niedowierzaniem. 238 Wiktor postawił wszystkie żetony na „parzyste" i znów wygrał. Zrobiło się nudno. Wsunął żetony do kieszeni wiatrówki i poszedł do baru. Wziął setkę francuskiego koniaku. Podał jeden żeton, dostał trzy żetony reszty - oczywiście już innego koloru. - Dziecięcy świat - pomyślał. - Zabawkowe pieniądze, zabawkowe ceny, zabawkowi ludzie... Z kieliszkiem wrócił do sali gier. Znów usiadł przy tej samej ruletce. Postawił garść żetonów na czarne i znów wygrał. „Głupi ma zawsze szczęście" - pomyślał i sam do siebie kiwnął głową. Japończyk-Koreańczyk dokądś poszedł, teraz więc Wiktor grał samotnie. Grał i wygrywał. Już czuł ciężar całej tej wygranej plastikowej masy, zalegającej w obu kieszeniach wiatrówki. - Posłuchaj - powiedział do krupiera, młodziutkiego, przystojnego chłopaka w białej koszuli z muszką - co mam potem zrobić z tymi żetonami? - Może pan z powrotem wymienić na dolary - powiedział krupier. Wiktor przytaknął głową i dalej wygrywał. Potem znów był bar, restauracja, jakaś mała kobieta, bez określonego wieku i figury. Pokój hotelowy. Zapamiętał bardzo silne ręce tej kobiety. Rano obudził się sam. Głowa trochę ciążyła. Wstał, wyjrzał przez okno pokoju - znajomy plac, obok bazar. - Nie, nigdzie nie idę - zdecydował Wiktor. - Mam jeszcze pieniądze, które później mi się przydadzą... Nagle poczuł niepokój, wziął z krzesła wiatrówkę i sprawdził kieszenie. Z zaskoczeniem stwierdził, że paczka dolarów była na swoim miejscu, cała masa żetonów również. Umył się, ubrał, zszedł do restauracji i za kilka żetonów zjadł znakomite śniadanie. Wrócił do pokoju. Przespał do wieczora i znów zszedł na dół - tym razem do kasyna. 239 Druga noc była jeszcze bardziej udana niż pierwsza. Nadal wygrywał, i było mu zupełnie wszystko jedno, co się z nim dalej stanie. Podświadomie rozumiał, że niedobrze jest stale wygrywać. Ale ta myśl wydawała mu się jednocześnie dziwna - przecież po to się gra, żeby wygrać. Trochę wypił w barze i podszedł do kasy wymiany. Nikogo tam nie było, ale najwyraźniej zauważywszy go, przy kasie zjawił się jeszcze jeden młody, przystojny chłopiec, z wyglądu siedemnastolatek, też w białej koszuli z muszką. Wiktor zaczął wysypywać z kieszeni żetony na blat przed okienkiem. W którymś momencie zauważył błysk strachu w oczach tego chłopca. Zatrzymał się i spojrzał badawczo na niego. Chłopiec ledwo zauważalnie pokręcił głową. - Nie warto teraz tego wszystkiego wymieniać - wyszeptał. - Pan stąd nie wyjdzie! Wiktor z niedowierzaniem spojrzał na niego. - To co mam robić? - zapytał. - Proszę grać do rana, a potem zadzwonić do swoich przyjaciół, żeby na pana czekali przy wyjściu z hotelu... -A co to, takie tu macie zasady? - zapytał pijanym i zdziwionym głosem. - Nie - powiedział chłopiec. - Zasady mamy dobre, ale nie wszyscy się ich trzymają - wskazał w stronę zielonej kotary, przez którą Wiktor wszedł minionej nocy do kasyna. Wiktor zostawił żetony przy okienku kasy, podszedł do kotary i zajrzał za nią. Tam, gdzieś w odległości pięciu metrów od niego, w hotelowym holu stało czterech mięśniaków. Rozmawiali o czymś. Jeden z nich zauważył wyglądającego zza kotary Wiktora i wesoło mrugnął do niego. Wiktor zabrał swoje żetony i poszedł grać dalej. Nad ranem zasnął w barze na czarnej skórze miękkiej kanapy. 240 Ktoś go obudził koło dziewiątej, poszperał w jego kieszeniach i znalazłszy klucz od pokoju hotelowego z ciężką drewnianą „gruszką", odprowadził go. Trzeciej „hazardowej" nocy poczuł, że opuszczają go siły. Już mgła krążyła przed oczami i nie widział zbyt wyraźnie, gdzie postawił swoje żetony. Ale i tak wygrywał. W końcu przestraszył się. Widział, jak patrzą na niego krupierzy i ochroniarze, wszyscy jak spod igły, dokładnie podstrzyżeni i wszyscy z takim samym zimnym, martwym spojrzeniem. Nad ranem podszedł do niego jeden z nich. - Może odwieźć pana do domu? - zapytał i na jego twarzy, w oczekiwaniu na odpowiedź, zastygł woskowy uśmiech. - Do domu? - powtórzył pytanie Wiktor. W tym słowie usłyszał zagrożenie. - Odwieziemy pana limuzyną, proszę się nie martwić, jeśli pan zechce, to z ochroną. Może pan wymienić swoje żetony z powrotem na dolary, może pan je zostawić i znów do nas przyjechać... - A którego dziś mamy? - zapytał nagle Wiktor. - Dziewiąty maja - odparł człowiek z woskowym uśmiechem. - A godzina? - Pół do ósmej. Wiktor zamyślił się. Dziewiąty maja... To nie był po prostu dawny dzień zwycięstwa... To był dzień odlotu Miszy... Nie, Misza teraz nie może odlecieć. Jest wTeofanii i tam z pewnością czekają na niego, na Wiktora, czekają z niecierpliwością, żeby włożyć w jego martwe ręce pistolet Stieczkina. - Może mnie pan za godzinę odwieźć do zakładów lotniczych? - zapytał po chwili. Człowiek z woskowym uśmiechem spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Oczywiście - powiedział. - Z ochroną? Wiktor kiwnął głową. 241 Człowiek odszedł na bok. Limuzyna była ogromna. Wiktor nigdy takiej nie widział. Siedział w środku jak w pokoju. Obok spoczął ochroniarz i usłużnie proponował gin z tonikiem. Była tu mała lodówka. Limuzyna jechała Prospektem Zwycięstwa. Jej okna były lekko przyciemnione, ale Wiktor dobrze widział, jak zatrzymują się przechodnie i odprowadzają wzrokiem jego samochód. Uśmiechnął się zadowolony, napił się jeszcze ginu z tonikiem. Nadal był pijany. Wyciągnął z kieszeni garść żetonów i podał ochroniarzowi - ten wziął i podziękował. Kiedy limuzyna zatrzymała się koło wartowni zakładów lotniczych, ochroniarz odwrócił się do Wiktora. - Dokąd teraz? - zapytał. - Niech pan znajdzie Walentina Iwanowicza z komitetu „Antarktyda" i powie mu, żeby czekał na mnie w wartowni. Ochroniarz wyszedł. Wiktor widział, jak spokojnie przeszedł przez wartownię i znikł wewnątrz budynku. Nikt go nie zatrzymywał. Po paru minutach wrócił. - Walentin Iwanowicz czeka - powiedział i skierował wzrok w stronę wartowni. - Możecie jechać - powiedział Wiktor i wysiadł z limuzyny. Walentin Iwanowicz był przestraszony, ale kiedy zobaczył Wiktora, westchnął z ulgą. - Uuuuch! A ja po prostu nie zrozumiałem, któż to mnie potrzebuje... - powiedział. - A gdzie pingwin? - To ja jestem pingwin - ponuro rzekł Wiktor. Walentin Iwanowicz w zamyśleniu kiwnął głową. - Chodźmy - powiedział. - Już ładujemy... grudzień 199S - luty 1996 Dotychczas w serii PROZA ukazały się: Gene Brewer, K-PAX Gene Brewer, Na promieniu światła xJ.M. Coetzee, Hańba Jesus Dfaz, Opowiedz mi o Kubie Wilhelm Dichter, Koń Pana Boga Wilhelm Dichter, Szkoła bezbożników Jacek Głębski, Kuracja Bohumil Hrabal, Auteczko Paweł Huelle, Mercedes-Benz Tomasz J u rasz, Karoca Aleksander Jurewicz, Prawdziwa ballada o miłości Jhumpa Lahiri, Tłumacz chorób Annę Lamott, Niesforna dusza Antoni Libera, Madame Eduardo Mendoza, Przygoda fryzjera damskiego Andrew Nagorski, Stacja końcowa - Wiedeń Richard Lourie, Autobiografia Stalina Joyce Carol Oates, Amerykańskie apetyty Ryszard Sadaj, Ławka pod kasztanem Zadie Smith, Białe zęby Bronisław Świderski, Słowa obcego Don Winslow, Kalifornia - Ogień i Życie Jurek Zielonka, Tadzio W przygotowaniu: Zadie Smith, Łowca autografów Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków. Wydanie I, 2004. Druk: Drukarnia Colonel, ul. Dąbrowskiego 16, Kraków.