13329

Szczegóły
Tytuł 13329
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13329 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13329 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13329 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

(�O <=> NO PO r� ). CZE. 2 O co ero Cj-4 r� ctd � cn O CD r�o <=> .CO 3ED to -�A,- *\j NO PO CD P"1 o s Osi CJ1 PO � C7^ i�l ^ CD CO s C3 co ca Powie�ci Williama Bernhardta w Wydawnictwie Amber Doskona�a sprawiedliwo�� Mroczna sprawiedliwo�� Naga sprawiedliwo�� Najwy�sza sprawiedliwo�� Okrutna sprawiedliwo�� Pierwsza sprawiedliwo�� Podw�jne ryzyko �lepa sprawiedliwo�� �mierciono�na sprawiedliwo�� WILLIAM BERNHARDT MROCZNA ,, SPRAWIEDLIWO�� Przek�ad Iwona i Jerzy Zieli�scy & AMBER Tytu� orygina�u DARK JUSTICE Redakcja stylistyczna JOANNA Z�OTNICKA Redakcja techniczna ANNA BON1S�AWSKA Korekta URSZULA KARCZEWSK Ilustracja na ok�adce BANKS I�lliSKA BIBLIOTEKA PUBUCZNA w Zabrzu ZN. KLAS. NR INW. Opracowanie graficzne ok�adki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Sk�ad WYDAWNICTWO AMBER Informacje o nowo�ciach i pozosta�ych ksi��kach Wydawnictwa AMBER oraz mo�liwo�� zam�wienia mo�ecie Pa�stwo znale�� na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright � 1999 by William Bernhardt Ali rights reserved For the Polish edition � Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999 ISBN 83-7245-304-7 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13,620 81 62 Warszawa 2000. Wydanie I Druk: Cieszy�ska Drukarnia Wydawnicza Harry'emu iAlice, moim najlepszym kompanom namiotowych w��cz�g o CTQ Sto lat temu w roku 1906 dziennikarz James MacGillivary usilnie stara� si� wymy�li� co�, czym m�g�by zape�ni� szpalty �Oscoda Press" - dziennika z ma�ego miasteczka na p�nocy stanu Michigan. W tamtych czasach gazety nie mia�y tak sztywnych zasad i cz�sto o�ywia�y swoje �amy zmy�lonymi historiami. Ostatnio miasteczko Oscoda prze�ywa�o istny najazd drwali zwi�zany z rodz�cym si� przemys�em drzewnym. MacGillivary, opieraj�c si� na kr���cych opowie�ciach, wymy�li� wi�c historyjk� o Goliacie w�r�d drwali - nadludzko silnym mistrzu siekiery Paulu Bunyanie. W okolicach Round River Drive pot�ny Bunyan wycina� �prawie mil� lasu dziennie". �Jak widzicie" - pisa� MacGillivary - �w tamtych czasach rz�d zupe�nie nie dba� o lasy, wystarczy�o znale�� wartki potok i sp�awia� nim wyci�te drzewa". Historia Bunyana sta�a si� powszechnie znana, a w nast�pnych latach pojawi�y si� nowe opowie�ci na jego temat, stworzone przez r�nych pisarzy. W roku 1914 autor tekst�w reklamowych pracuj�cy dla przedsi�biorstwa drzewnego Red River przygotowa� broszur�, w kt�rej zawar� upi�kszon� sag� Bunyana. Wprowadzi� do niej na przyk�ad histori� o niebieskim byku Bab�. Materia�y reklamowe przedsi�biorstwa rozpowszechni�y t� �legend�" w ca�ym kraju, popularyzuj�c jednocze�nie przemys� drzewny i twardy, m�ski styl �ycia drwali. Przemys� drzewny prze�ywa� rozkwit. Z najdalszych zak�tk�w kraju nap�ywali osadnicy, aby wnie�� sw�j wk�ad w �poskramianie" dzikich teren�w. Stare lasy, przez wieki otulone cisz�, nagle - niczym fabryki - wype�ni� ha�as. Przemys� drzewny, zdominowany przez coraz wi�ksze i pot�niejsze korporacje, prowadzi� ofensyw�, kt�rej sukces zale�a� od szybkiej i skutecznej wycinki drzew; jak najwi�cej w jak najkr�tszym czasie. W 1850 roku g�ste lasy pokrywa�y ponad czterdzie�ci procent terytorium Stan�w Zjednoczonych, a w roku 1920 - niespe�na dziesi�� procent. Znikn�y ca�e po�acie bor�w, a drwale ku swemu zaskoczeniu przekonali si�, �e chocia� sadzono nowe drzewa, lasy nie chcia�y odrasta�... Sze�� lat wcze�niej B, 1 en Kincaid mocno zaciska� r�ce na m�wnicy. Jego twarz przybra�a ponury wyraz. Patrzy� na cz�owieka zajmuj�cego miejsce dla �wiadk�w. Evan Taullbert, najwa�niejszy �wiadek oskar�enia, by� pracownikiem naukowym laboratorium zak�adu prowadz�cego badania kliniczne w ma�ym miasteczku Chesterson niedaleko Tulsy. Jako jeden z dwojga pracownik�w, przebywa� w laboratorium tej nocy, gdy zdarzy�o si� co�, co gazeta �Tulsa World" opisa�a jako �Wielki napad na szympansy w Chesterson". �awa przysi�g�ych dowiedzia�a si� ju�, �e laboratorium prowadzi�o eksperymenty na zlecenie jednej z najwi�kszych firm kosmetycznych. Obiektem test�w by�y szympansy. Cz�onkowie miejscowej organizacji obro�c�w praw zwierz�t �Towarzystwa Walki z Okrucie�stwem wobec Innych �ywych Istot" od miesi�cy pikietowali laboratorium. Krytycznej nocy zako�czyli protesty i podj�li bardziej radykalne dzia�ania. Zanim napad si� sko�czy�, zgin�� cz�owiek. Ben reprezentowa� przyw�dc� napastnik�w, niejakiego George'a Zaki-na, m�odego aktywist� Towarzystwa. Zakin twierdzi�, �e �mier� doktora Da-vida Dodda by�a wypadkiem, z kt�rym nie mia� nic wsp�lnego. Przyznawa�, �e wtargn�� na teren zak�adu, lecz tylko po to, by uwolni� szympansy, i nie zamierza� kogokolwiek krzywdzi�. Niestety prokurator mia� inne zdanie. OsKar�y� Zakina o morderstwo pierwszego stopnia, twierdz�c, �e wtargn�� on na teren o�rodka z jasno okre�lonym celem zabicia doktora Davida Dodda. Sprawa opiera�a si� wy��cznie na poszlakach, by�o ich jednak bardzo wiele. Od trzech dni zeznawali �wiadkowie oskar�enia. Ben pr�bowa� dowie��, �e tak naprawd� widzieli oni co� zupe�nie innego, ni� im si� wydawa�o, stara� si� potwierdzi� alibi swojego klienta. Zosta� jeszcze Evan Taullbert, kt�ry upiera� si�, �e widzia�, jak oskar�ony szybko przebieg� pod oknem jego biura o trzeciej pi�� rano, na chwil� przed �mierci� doktora Dodda. Podwa�a�o to o�wiadczenie Zakina, i� dobr� godzin� wcze�niej opu�ci� teren laboratorium. Ben by� przekonany, �e Taullbert myli si� albo k�amie. Ale jak to udowodni�? M�g� tylko zrobi� to, co zawsze robi� w takich sytuacjach - zmusi� 10 go do m�wienia. Zak�ada�, �e je�li Taullbert b�dzie musia� wystarczaj�co d�ugo odpowiada� na pytania, w ko�cu zacznie si� pl�ta�. - A wi�c twierdzi pan, �e by� w swoim biurze, gdy zauwa�y� pan, jak m�j klient przebiega pod oknem? - zapyta� Ben. - Tak, by�em wtedy w biurze - odpowiedzia� Taullbert z niezachwian� pewno�ci�. ^ - Bardzo p�na pora na prac�. - Cz�sto pracuj� do p�na. Jestem bardzo oddany mojej pracy. - Mia� pan zamiar tam spa�? - Prawd� m�wi�c, tak. Mam w biurze rozk�adan� kanap�. Jak mi�o. Ben zerkn�� do notatek przygotowanych przez Christine. - Z protoko�u policyjnego wynika, �e w laboratorium pracuje z panem asystent. - Chyba nie ma w tym nic niezwyk�ego - odpar� Taullbert. Spos�b, w jaki zacz�� g�adzi� brod�, zasugerowa� Benowi, �e jednak co� w tym jest. - Prosz� pana - ci�gn�� Ben - chyba nie mam tutaj personali�w tego asystenta. Jak on si� nazywa? Taullbert zakaszla�, zakrywaj�c usta r�k�. - Kelly Prescott. Nic nie m�wi�ce imi�, pomy�la� Ben. - To m�czyzna czy kobieta? - spyta�. - Kobieta. K�tem oka Ben dostrzeg�, �e niekt�rzy przysi�gli pochylili si� nieco do przodu. Przes�uchanie �wiadka zaczyna�o by� bardziej interesuj�ce, ni� si� spodziewali. - By� pan sam na sam z laborantk�? - Laborant czy laborantk�, dla mnie to nie ma znaczenia - odrzek� Taullbert, wci�� g�adz�c brod�. - Nie stosuj� dyskryminacji przy zatrudnianiu personelu. - Czy pani Prescott r�wnie� nie spa�a, gdy zauwa�y� pan, jak George Zakin przebieg� pod oknem? - Nie, nie spa�a. Ale ona go nie widzia�a. By�a odwr�cona w inn� stron�. - W inn� stron� - wyobra�nia Bena zacz�a pracowa�. - Czy prowadzili�cie wtedy... jaki� eksperyment? Na szyi Taullberta pojawi�y si� czerwone plamy. - Nie. Zako�czyli�my ju� prac�. - A wi�c po prostu...? - Relaksowali�my si�. Starali�my si� odpr�y� po ci�kim dniu pracy. Ben skin�� g�ow�. - A czy stosowali�cie jak��... szczeg�ln� technik� pozbywania si� stresu? Z �awy przysi�g�ych dobieg�y st�umione chichoty. Prokurator John Bul- lock wsta�. 11 - Wysoki S�dzie - rzek� - zg�aszam sprzeciw. To nie ma nic do rzeczy. - Badam okoliczno�ci towarzysz�ce rozpoznaniu mojego klienta przez �wiadka - odpowiedzia� Ben. - Sprawdzam ich wiarygodno��. S�dzia Peters odgarn�� kosmyk w�os�w znad oczu. Wygl�da� na znudzonego. - Oddalam sprzeciw. Ben podzi�kowa� s�dziemu. - Zaraz, o czym to m�wili�my? Ach, tak, o technikach relaksowania si�. Taullbert zesztywnia�. - Nie wiem, co pan stara si� insynuowa�. - Mia�em nadziej�, �e nie b�d� musia� niczego insynuowa�... - Je�li stara� si� pan ustali�, czy Kelly i ja mamy si� ku sobie, to w istocie tak jest. Lecz nie zmienia to faktu, �e widzia�em, jak pa�ski klient przebieg� korytarzem na chwil� przedtem, nim m�j kolega zosta� zamordowany. Ben spojrza� na niego z dezaprobat�. Przerzuci� kolejn� kartk� w notatniku. Niew�tpliwie mi�o jest utrze� nosa jakiemu� nad�temu durniowi, ale tym razem Taullbert mia� racj�. Fakt, �e zadawa� si� ze swoj� laborantk�, nie dowodzi�, �e k�amie, i� widzia� Zakina. - Panie Taullbert, czy wie pan, co wed�ug mnie jest najdziwniejsze w pa�skim zeznaniu? - Sk�d, nie mam zielonego poj�cia - Taullbert skrzy�owa� ramiona na piersi. - Co mnie najbardziej zastanawia w pa�skim zachowaniu? - W moim zachowaniu? By�em dok�adnie tam, gdzie powinienem by�. To pa�ski klient wtargn�� i zabi�... Ben przerwa� mu w p� zdania. - Sp�jrzmy na t� sytuacj� z mojego punktu widzenia. Jest p�na noc. Pan i pa�ska laborantk�... relaksujecie si�. Nagle jaki� nieznany wam m�czyzna przebiega pod oknem biura, a pan... nic nie robi. - Zg�osi�em ten wypadek policji... - Tak/telefonicznie. Po pi�ciu minutach, kiedy by�o ju� o wiele za p�no na jak�kolwiek pomoc dla doktora Dodda. - Dzia�a�em najszybciej, jak mog�em. - I zabra�o to panu a� pi�� minut? Dlaczego natychmiast nie rzuci� si� pan w pogo� za intruzem? Lewa powieka Taullberta zacz�a drga�. - S�ucham? - Cz�owiek, kt�rego zobaczy� pan w oknie, by� intruzem, prawda? - No, tak. - Nie powinno go tam by�? - Zgadza si�. - W centrum s� ca�e tony kosztownego sprz�tu. 12 - To prawda. - By� pan w trakcie eksperyment�w, kt�rych przebieg m�g� zosta� zak��cony. -1 tak si� sta�o. Pa�ski klient... - Wi�c dlaczego go pan nie �ciga�? -Ja... janie widz�... \ - Czy�by? Bo ja, gdybym p�no w nocy zobaczy� intruza w swoim laboratorium i wiedzia�bym, �e mo�e on zniweczy� moj� wielomiesi�czn� prac�, goni�bym go. My�l�, �e wi�kszo�� ludzi by tak post�pi�a. - Ben poczu� ulg�, widz�c, �e kilku przysi�g�ych pokiwa�o g�owami. - Dlaczego wi�c nie goni� go pan? - Ja... ja... Jako� o nie przysz�o mi to do g�owy. - Nie przysz�o to panu do g�owy? - Wyraz niedowierzania na twarzy Bena nie by�by wi�kszy, gdyby Taullbert o�wiadczy�, �e zosta� teleportowany na Saturna. - Nale�y pan do naukowc�w roztargnionych czy zwariowanych? Prokurator Bullock zerwa� si� na r�wne nogi. -Wysoki S�dzie... - Przepraszam - pospiesznie rzuci� Ben. - Wycofuj� to pytanie. Panie Taullbert, dlaczego nie ruszy� pan w pogo� za domniemanym intruzem? - To... to mog�o by� niebezpieczne. - Twierdzi pan wi�c, �e by� zbyt przera�ony, �eby wyj�� na korytarz? Taullbert przycisn�� d�o� do czo�a. - A wi�c dobrze. Prawd� m�wi�c... nie mog�em si� ruszy�. - By� pan sparali�owany ze strachu? - Nie. - Taullbert spu�ci� oczy. - By�em skuty kajdankami. - S�ucham? Czy powiedzia� pan, �e by� skuty kajdankami? - Dobrze pan wie, �e si� pan nie przes�ysza�. By�em skuty. - G�owa Taullberta trz�s�a si� jak �aba poddawana elektrowstrz�som. - Nie ma w tym nic niestosownego. Oboje jeste�my doro�li i dzia�o si� to za obop�ln� zgod�. - M�wi�c oboje, ma pan na my�li siebie i pa�sk� laborantk�, pani� Pre-scott. - Ben cedzi� s�owa powoli, chc�c mie� pewno��, �e szczeg�y dotr� do wszystkich. -Tak. - Czy te kajdanki by�y elementem waszej... techniki odreagowywania stresu? - Mo�na tak to okre�li�. - Czy m�g�by pan opisa�?... - Sku�a mi r�ce za plecami. Nie mog�em si� ruszy�. - I patrzy�a w przeciwnym kierunku ni� pan? - Nie ura�aj�c pana pobo�nych pogl�d�w, to kochali�my si�, a ona by�a na g�rze. Prawo tego nie zabrania. - Z ca�� pewno�ci�. 13 - Wysoki S�dzie - rzek� - zg�aszam sprzeciw. To nie ma nic do rzeczy. - Badam okoliczno�ci towarzysz�ce rozpoznaniu mojego klienta przez �wiadka - odpowiedzia� Ben. - Sprawdzam ich wiarygodno��. S�dzia Peters odgarn�� kosmyk w�os�w znad oczu. Wygl�da� na znudzonego. - Oddalam sprzeciw. Ben podzi�kowa� s�dziemu. - Zaraz, o czym to m�wili�my? Ach, tak, o technikach relaksowania si�. Taullbert zesztywnia�. - Nie wiem, co pan stara si� insynuowa�. - Mia�em nadziej�, �e nie b�d� musia� niczego insynuowa�... - Je�li stara� si� pan ustali�, czy Kelly i ja mamy si� ku sobie, to w istocie tak jest. Lecz nie zmienia to faktu, �e widzia�em, jak pa�ski klient przebieg� korytarzem na chwil� przedtem, nim m�j kolega zosta� zamordowany. Ben spojrza� na niego z dezaprobat�. Przerzuci� kolejn� kartk� w notatniku. Niew�tpliwie mi�o jest utrze� nosa jakiemu� nad�temu durniowi, ale tym razem Taullbert mia� racj�. Fakt, �e zadawa� si� ze swoj� laborantk�, nie dowodzi�, �e k�amie, i� widzia� Zakina. - Panie Taullbert, czy wie pan, co wed�ug mnie jest najdziwniejsze w pa�skim zeznaniu? - Sk�d, nie mam zielonego poj�cia - Taullbert skrzy�owa� ramiona na piersi. - Co mnie najbardziej zastanawia w pa�skim zachowaniu? - W moim zachowaniu? By�em dok�adnie tam, gdzie powinienem by�. To pa�ski klient wtargn�� i zabi�... Ben przerwa� mu w p� zdania. - Sp�jrzmy na t� sytuacj� z mojego punktu widzenia. Jest p�na noc. Pan i pa�ska laborantk�... relaksujecie si�. Nagle jaki� nieznany wam m�czyzna przebiega pod oknem biura, a pan... nic nie robi. - Zg�osi�em ten wypadek policji... - Tak,*telefonicznie. Po pi�ciu minutach, kiedy by�o ju� o wiele za p�no na jak�kolwiek pomoc dla doktora Dodda. - Dzia�a�em najszybciej, jak mog�em. - I zabra�o to panu a� pi�� minut? Dlaczego natychmiast nie rzuci� si� pan w pogo� za intruzem? Lewa powieka Taullberta zacz�a drga�. - S�ucham? - Cz�owiek, kt�rego zobaczy� pan w oknie, by� intruzem, prawda? - No, tak. - Nie powinno go tam by�? - Zgadza si�. - W centrum s� ca�e tony kosztownego sprz�tu. 12 - To prawda. - By� pan w trakcie eksperyment�w, kt�rych przebieg m�g� zosta� zak��cony. -1 tak si� sta�o. Pa�ski klient... - Wi�c dlaczego go pan nie �ciga�? -Ja... ja nie widz�... \ - Czy�by? Bo ja, gdybynr p�no w nocy zobaczy� intruza w swoim laboratorium i wiedzia�bym, �e mo�e on zniweczy� moj� wielomiesi�czn� prac�, goni�bym go. My�l�, �e wi�kszo�� ludzi by tak post�pi�a. - Ben poczu� ulg�, widz�c, �e kilku przysi�g�ych pokiwa�o g�owami. - Dlaczego wi�c nie goni� go pan? - Ja... ja... Jako� o nie przysz�o mi to do g�owy. - Nie przysz�o to panu do g�owy? - Wyraz niedowierzania na twarzy Bena nie by�by wi�kszy, gdyby Taullbert o�wiadczy�, �e zosta� teleportowany na Saturna. - Nale�y pan do naukowc�w roztargnionych czy zwariowanych? Prokurator Bullock zerwa� si� na r�wne nogi. - Wysoki S�dzie... - Przepraszam - pospiesznie rzuci� Ben. - Wycofuj� to pytanie. Panie Taullbert, dlaczego nie ruszy� pan w pogo� za domniemanym intruzem? - To... to mog�o by� niebezpieczne. - Twierdzi pan wi�c, �e by� zbyt przera�ony, �eby wyj�� na korytarz? Taullbert przycisn�� d�o� do czo�a. - A wi�c dobrze. Prawd� m�wi�c... nie mog�em si� ruszy�. - By� pan sparali�owany ze strachu? - Nie. - Taullbert spu�ci� oczy. - By�em skuty kajdankami. - S�ucham? Czy powiedzia� pan, �e by� skuty kajdankami? - Dobrze pan wie, �e si� pan nie przes�ysza�. By�em skuty. - G�owa Taullberta trz�s�a si� jak �aba poddawana elektrowstrz�som. - Nie ma w tym nic niestosownego. Oboje jeste�my doro�li i dzia�o si� to za obop�ln� zgod�. - M�wi�c oboje, ma pan na my�li siebie i pa�sk� laborantk�, pani� Pre-scott. - Ben cedzi� s�owa powoli, chc�c mie� pewno��, �e szczeg�y dotr� do wszystkich. -Tak. - Czy te kajdanki by�y elementem waszej... techniki odreagowywania stresu? - Mo�na tak to okre�li�. - Czy m�g�by pan opisa�?... - Sku�a mi r�ce za plecami. Nie mog�em si� ruszy�. -1 patrzy�a w przeciwnym kierunku ni� pan? - Nie ura�aj�c pana pobo�nych pogl�d�w, to kochali�my si�, a ona by�a na g�rze. Prawo tego nie zabrania. - Z ca�� pewno�ci�. 13 - Nie mog�em si� poruszy�. Gdy tylko zobaczy�em pa�skiego klienta biegn�cego korytarzem, poprosi�em Kelly, �eby mnie rozku�a, ale zabra�o jej to par� chwil. Musia�a... hm, sko�czy� to, co robi�a, i znale�� kluczyk. Zanim zdo�a�a mnie uwolni�, pa�skiego klienta ju� nie by�o. - Rozumiem. Dzi�kuj� panu za te wyja�nienia. - Ben pocz�� energicznie przerzuca� kartki notatnika. Teraz by�o ju� �z g�rki". Bullock wsta�. - Wysoki S�dzie, czy nadal musimy grzeba� w prywatnym �yciu tego cz�owieka? To nikogo pie interesuje. S�dzia u�miechn�� si�. - Gdyby rzeczywi�cie nikogo nie interesowa�o, nie stara�by si� pan tego wyciszy�. - Wszystko w porz�dku, Wysoki S�dzie - powiedzia� Ben. - Przechodz� do innych zagadnie�. - Znowu skupi� uwag� na �wiadku. - Panie Taullbert, jeden szczeg� jest dla mnie niejasny. Tamtej nocy policja w Chesterson otrzyma�a dwa meldunki telefoniczne na numer dziewi��set jedena�cie, jeden oko�o drugiej w nocy, a drugi chwil� po trzeciej nad ranem. Niestety policja nie ma urz�dze� pozwalaj�cych na ustalenie to�samo�ci dzwoni�cego, wi�c w centrali nie ma automatycznego rejestru numer�w, z kt�rych dzwoniono. Pierwsza rozmowa by�a na tyle �le s�yszalna i niesp�jna, �e nic nie zrozumiano. Dopiero drugi telefon sprawi�, �e policja pojawi�a si� w pa�skim laboratorium. - M�j musia� by� ten drugi. - Wiem, dlaczego pan tak uwa�a. Telefonistka w centrali zanotowa�a, �e ten pierwszy telefon to by� �niesp�jny be�kot kogo� �miertelnie przera�onego lub kogo� niespe�na rozumu, kto nie by� nawet w stanie okre�li�, gdzie si� znajduje". - Jasne, �e to nie by�em ja. - Tak, i tu mamy problem, panie Taullbert. Wydaje mi si�, �e to by� pan. My�l�, �e zobaczy� pan mojego klienta oko�o drugiej, gdy wci�� by� na terenie laboratorium, a doktor Dodd jeszcze �y�. P�niej, po przeczytaniu protoko�u policji, zmieni� pan zeznania tak, aby s�dzono, �e to w�a�nie pa�ski telefon sprowadzi� policj�, a nie ten od �kogo� �miertelnie przera�onego lub niespe�na rozumu". - Bzdury. - My�l� jednak, �e nie. - Zawsze post�powa�em zgodnie z logik�. Nigdy jak kto� niespe�na rozumu. - C�, w trudnych sytuacjach... - Doskonale sobie radz� w trudnych sytuacjach! - Panie Taullbert, moim zdaniem, na widok intruza lub intruz�w wpad� pan w panik�. - Z ca�� pewno�ci� nie wpad�em w panik�. Powinien pan uwa�a� na s�owa, m�ody cz�owieku. S� odpowiednie paragrafy na oszczerstwa. - Ho, ho. S� te� paragrafy na krzywoprzysi�stwo. - Z�o�y�em ju� zeznania i podtrzymuj� je. 14 - A ja wci�� my�l�, �e to pan dzwoni� oko�o drugiej. - Nie uwa�a pan, �e lepiej wiem, o kt�rej dzwoni�em? - A sk�d pan to wie? - Sk�d? Zapami�ta�em moment, gdy zobaczy�em tego cz�owieka na korytarzu. - Co pan zapami�ta�? - Oczywi�cie godzin�. - Ale w jaki spos�b? WiAzia�em zdj�cia pa�skiego biura. Nie ma tam zegar�w. - Nie jest pan zbyt bystry. Nie potrzebowa�em zegara. Mia�em r�czny zegarek. - Mia� pan? - Oczywi�cie. Ka�dy naukowiec nosi zegarek. - A gdzie by� ten zegarek? - Pan naprawd� jest ma�o bystry. Mia�em go na r�ku. St�d nazwa. - Jest pan tego pewien? - Absolutnie. - I st�d pan wie, kiedy zobaczy� mojego klienta? - W�a�nie. - Bo mia� pan na r�ku zegarek. - To by� jedyny zegar w ca�ym pomieszczeniu. - I sprawdzi� pan, kt�ra godzina? - W tej samej sekundzie, gdy zobaczy�em tego cz�owieka przebiegaj�cego korytarzem. Ben przerwa� i westchn��. - Panie Taullbert, czy zechcia�by pan wyja�ni�, w jaki spos�b m�g� pan sprawdzi� czas na r�cznym zegarku, maj�c r�ce skute z ty�u kajdankami? Taullbert przesta� lekcewa��co kiwa� g�ow�. Jego usta zamar�y jakby w p� s�owa. - O ile pami�tam, m�wi� pan, �e nie m�g� si� poruszy�. Wi�c w jaki spos�b m�g� pan spojrze� na zegarek? - Eee... ja... eee... - S�ucham? - Ja... eee... Ben odwr�ci� si� do �awy przysi�g�ych i u�miechn�� si�. - Czy s�owo, kt�rego panu brakuje, to nie jest przypadkiem �ups"? Ben szed� do windy, gdy Bullock zast�pi� mu drog�. - Wiesz, Kincaid, my�l�, �e jeste�... - Nie m�w nic wi�cej. Znam regu�y. Narzekasz, bo mia�em czelno�� broni� oskar�onego, a w dodatku wygra�em. Uwa�am, �e ka�dy cz�owiek ma 15 prawo do dobrej obrony. Powiesz pewnie, �e nie jest to r�wnoznaczne z wypuszczaniem przest�pc�w. Ale m�j klient broni� s�usznej sprawy i nigdy nie powinien zosta� oskar�ony, bo jedyny dow�d przeciwko niemu by� mocno w�tpliwy, o czym pewnie od pocz�tku wiedzia�e�. Zaczniemy si� wzajemnie wyzywa�, a� w ko�cu wo�ny jednego lub obu wyrzuci z s�du na ulic�. �aden z nas drugiego nie przekona. Dajmy sobie tym razem spok�j, dobrze? Bullock zacisn�� usta. - My�lisz, �e jeste� taki'sprytny, prawda? Ben wzni�s� oczy w g�r�. - Na tyle sprytny, �eby sko�czy� t� rozmow�. - Wymin�� Bullocka i wcisn�� przycisk windy. Bullock nie odchodzi�. - Pope�ni�e� dzisiaj b��d, Kincaid - powiedzia�. - Uwolni�e� niebezpiecznego faceta. - Niebezpiecznego? Na Boga! To mi�o�nik zwierz�t. Broni szympans�w. Jest nieszkodliwy. - Mylisz si�. Zajrza�em mu g��boko w oczy i to, co zobaczy�em, wcale mi si� nie podoba�o. - Absurd. Rozleg� si� dzwonek i drzwi windy si� otworzy�y. Ben chcia� wej�� do �rodka, ale Bullock przytrzyma� go za rami�. - Pami�taj, Kincaid. Je�li ten cz�owiek jeszcze raz zabije, a jestem przekonany, �e to zrobi, b�dzie to twoja wina. Ben uwolni� si� od chwytu Bullocka. - Nie b�d� taki melodramatyczny. Jeste� zgorzknia�y, bo nie mo�esz znie��, �e przegra�e� spraw�. - Wszed� do windy. - Prawda jest taka, �e pewnie nigdy wi�cej nie us�yszymy o tym facecie. Drzwi windy si� zamkn�y i Bullock znikn�� - najpierw z oczu, a p�niej ze �wiadomo�ci Bena. Dopiero kilka lat p�niej Ben przekona� si�, �e z jego dw�ch ostatnich stwierdze� pierwsze okaza�o si� prawd�, ale drugie by�o ca�kowicie b��dne. Dzisiaj T. ess 0'Connell odepchn�a na bok ga��zie blokuj�ce jej drog�. Zaczepi�a r�k� o ostry kolec. J�kn�a z b�lu i ruszy�a dalej. Wracaj�ce na miejsce ga��zie uderzy�y j� w twarz. Przewr�ci�a si� na plecy. 16 Kln�c pod nosem, zgarn�a ze spodni ciemne, lepkie b�oto i podnios�a si� na nogi. Nienawidzi�a pracy w terenie. Nienawidzi�a z ca�ej mocy. Co j� podkusi�o do zg�oszenia si� na ten wypad do las�w w p�nocno-zachodniej cz�ci Waszyngtonu, setki kilometr�w od cywilizacji... Zesz�a ze �cie�ki, aby omin�� zbity k��b kolczastych ga��zi. Wiedzia�a, �e gdzie� musi by� przecinka. Tylko gdzie? W nocy by�o tutaj tak ciemno, �e nawet latarka nie pomaga�a. Do jej m�zgu powoli w�lizgiwa� si� strach; oddycha�a szybciej, a jej d�onie zwil�y� pot. A je�li nigdy nie odnajdzie drogi? A je�li co� j� z�apie? S�ysza�a* �e nied�wiedzie grizzly lubi� si� w��czy� po nocach. " Stara�a si� odp�dzi� te �gdybania". Najpierw najwa�niejsze: musi znale�� przecink�. Nie widzia�a, gdzie idzie, i wci�� wpada�a na co� brudnego, mokrego lub �ywego. Ubranie mia�a zab�ocone, w�osy w nie�adzie. Sw�dzia�o j� niemal wszystko, co mog�o cz�owieka sw�dzie�. Wczoraj nierozwa�nie nast�pi�a na gniazdo kleszczy i do tej pory nie zdo�a�a usun�� tych wszystkich ma�ych, czarnych stworzonek pe�zaj�cych po jej sk�rze. W dodatku wsz�dzie by�y drzewa - ros�y g�sto, gdziekolwiek spojrza�a. Przez ca�y dzie� s�ysza�a silniki pot�nych maszyn, kt�re w zawrotnym tempie wycina�y las. Dlaczego wi�c widzia�a tylko drzewa? Nie powinna by�a zostawa� tutaj na noc. Dzie� postawi� przed ni� -jakby to powiedzie�? - geograficzne wyzwanie. A w dodatku nie by� to jej dobry dzie�. Nie mia�a za grosz do�wiadczenia w radzeniu sobie z dzik� przyrod� i czym� - czymkolwiek by to by�o - co wydawa�o ten wywo�uj�cy dreszcze odg�os huu-huuu. W dzieci�stwie nie nale�a�a do harcerstwa i nigdy nie je�dzi�a na obozy ani inne g�upie imprezy terenowe. Dlaczego wi�c ugrz�z�a tutaj, w �rodku las�w Crescent, objuczona dwoma aparatami fotograficznymi i to zupe�nie sama? Ostatni rok by� fatalny dla �National Whisper". Pismo mia�o najni�szy nak�ad ze wszystkich brukowc�w sprzedawanych w supermarketach, a by� najgorszym w�r�d brukowc�w, to ju� prawdziwe dno. Mimo coraz wi�kszych wysi�k�w, by utrzyma� si� na powierzchni i zwi�kszy� sprzeda�, popularno�� czasopisma spada�a. Zamiast wywiad�w z gwiazdami filmu i koronowanymi g�owami na pierwszej stronie, pisano w nim o kosmitach i o dwug�owych dzieciach. Gdy magazyn idzie na dno, wraz z nim ton� reporterzy. Tess przesz�a drog� od gwiazd i popularnych osobisto�ci do nieziemskich dziwol�g�w, nieprzystosowanych orygina��w i mutant�w. Wtedy pojawi� si� Wielka Stopa. Czy naprawd� kto� jeszcze wierzy, �e gdzie� po lasach w��czy si� ow�osiony ma�polud? Przecie� umar� ju� razem z potworem z Loch Ness i ludzk� twarz� na Ksi�ycu. Jednak w ubieg�ym miesi�cu pojawi�y si� pog�oski o �ladach w tym lesie. A �adna historia nie by�a zbyt g�upia dla �National Whisper". I w�a�nie dlatego Tess znalaz�a si� w tym miejscu, desperacko szukaj�c Wielkiej Stopy. 2 - Mroczna sprawiedliwo�� 17 By�a tutaj ju� trzy dni i jedyne, czego do�wiadczy�a, to poparzenia s�oneczne, uk�szenia komar�w i b�ble od pokrzyw. No i jeszcze gniazdo kleszczy. Wci�� chcia�o si� jej drapa�, nawet w tych miejscach, w kt�rych w dobrym towarzystwie nie przystoi tego robi�. Ale nie poddawa�a si�. Ka�dego dnia o wschodzie s�o�ca wyrusza�a ze swego pokoju w motelu i wraca�a do lasu, aby na nowo przeszukiwa� szlaki, na kt�rych biwakowicze co� widzieli. Wygl�da�o na to, �e wyprawa jest pozbawiona sensu, ale, na Boga, je�li Wielka Stopa jakim� cudem istnieje, Tess mia�a zamiar by� t� osob�, kt�ra go znajdzie. Po trzech dniach by�a ju� bliska rezygnacji. Przestudiowa�a uwa�nie swoje materia�y, szukaj�c jakiego� punktu zaczepienia, czego�, co wcze�niej przeoczy�a. Wreszcie wpad�a na w�a�ciwy trop - za ka�dym razem Sasquatcha widziano w nocy. Czy�by by� stworzeniem prowadz�cym nocny tryb �ycia, kt�re bardziej przypomina sow� ni� ma�p�? A mo�e to instynkt samozachowawczy? Czyta�a gdzie�, �e nied�wiedzie grizzly przemieszczaj� si� g��wnie w nocy - aby unikn�� spotkania z lud�mi. By� to klasyczny przyk�ad naturalnej selekcji; osobniki, kt�re nauczy�y si� porusza� w nocy, prze�y�y, a te, kt�re nie zdo�a�y si� tego nauczy�, wygin�y. Czy Wielka Stopa m�g� ewoluowa� w tym samym kierunku? Nawet je�li to ma�o prawdopodobne, warto przedsi�wzi�� nocn� wypraw�. Tess pragn�a tylko, �eby noc w lesie nie by�a taka nieprawdopodobnie... ciemna. Wypatrzy�a prze�wit w krzakach. Wkr�tce dostrzeg�a po�wiat� ksi�yca przebijaj�c� przez konary drzew. Jeszcze kilka krok�w i wysz�a z lasu. Zupe�nie jakby wyl�dowa�a na innej planecie. Wcze�niej �cie�ka wiod�a przez grub� warstw� ro�linno�ci i ledwo mo�na by�o ni� i��. Teraz rozci�gaj�ca si� przed Tess r�wnina by�a tak pusta, �e kto� z innych stron m�g�by w�tpi�, czy kiedykolwiek co� tu mog�o rosn��. Dopiero gdy Tess opu�ci�a wzrok, dostrzeg�a �lady dawnego �ycia - niskie pniaki rozsiane po ca�ym terenie, ostatnie pozosta�o�ci tysi�cy drzew. Jej uwag� przyku� jaki� ruch na stoku opadaj�cym dwie�cie metr�w w d�. Zobaczy�a du�y kombajn drzewny. Taki sam jak tuziny innych, kt�re widzia�a przedtem w lesie. Obok maszyny dostrzeg�a sylwetki dw�ch os�b. Jedna by�a znacznie wy�sza od drugiej. Obie si� porusza�y; jedna mia�a r�ce uniesione nad g�ow�. Tess wyt�y�a wzrok, staraj�c si� dostrzec wi�cej szczeg��w. Rozmawiaj�, k��c� si� czy co? Ruszy�a w d� stoku. Musia�a i�� bardzo ostro�nie, krok po kroku. Ziemi� pokrywa�y ga��zie i �wir i nie by�o si� czego przytrzyma�. Gdy si� zbli�y�a, wi�ksza posta� odwr�ci�a si�. Jej profil sta� si� widoczny w �wietle ksi�yca. Posta� by�a pot�nie zbudowana, nieproporcjonalna i ow�osiona... Wielka Stopa? 18 Tess zacz�a szybciej posuwa� si� w d� stoku. Wci�� patrzy�a na scen� rozgrywaj�c� si� poni�ej. Teraz s�ysza�a ju� g�osy. Postacie krzycza�y g�o�no i ze z�o�ci�, ale nie mog�a uchwyci� �adnych s��w. Potkn�a si� o co� - nigdy nie dowie si�, co to by�o - i zacz�a spada�. Kozio�kowa�a w d�, nie mog�c si� zatrzyma�. Torba z kamer� na przemian to uderza�a o ziemi�, to wali�a Tess w g�ow�. Wyci�ga�a r�ce we wszystkie strony, rozpaczliwie pr�buj�c uchwyci� si� czego�, co by j� zatreyma�o. W ko�cu natrafi�a na gruby korze� wystaj�cy z b�ota. Zacisn�a na nim d�o� i wyt�y�a wszystkie si�y. Mia�a wra�enie, �e rami� wyskoczy�o jej ze stawu, ale na szcz�cie korze� utrzyma� jej ci�ar. Przesta�a spada�. Powoli podnios�a si� na nogi. Nie by�o w�tpliwo�ci, �e Wielka Stopa i druga posta� walczy�y ze sob�, i to nie tylko na s�owa. Pada�y ciosy. Wydawa�o si�, �e Wielka Stopa przegrywa. Druga posta� trafia�a go raz za razem. Wygl�da�o to tak, jakby biedne stworzenie zupe�nie nie przyk�ada�o si� do walki, jakby nie chcia�o oddawa� cios�w. Wielka Stopa dostawa� wycisk. Druga posta� wyprowadzi�a cios i trafi�a ma�poluda tak, �e uderzy� plecami o wielki kombajn drzewny. Cz�owiek schwyci� jaki� d�ugi metalowy przedmiot. �om - pomy�la�a Tess - a mo�e �y�ka do opon. Wielka Stopa by� przyparty do muru. Koniec z nim - pomy�la�a Tess. Nagle stw�r uni�s� w�ochat� �ap�. Nie wiadomo sk�d, znalaz� si� w niej pistolet. Przecink� wype�ni� huk strza��w. Tess drgn�a. M�czyzna upad�. Us�ysza�a odg�os ga��zi p�kaj�cych pod ci�arem cia�a. Chyba go zabi� -pomy�la�a - strzela� z tak bliska. Ale le��cy si� rusza�. Jeszcze �y�. Wielka Stopa zacz�� ucieka�. Tess ostro�nie ruszy�a do przodu. Nie mia�a poj�cia, co si� dzieje, ale na pewno by� to materia� na artyku�. Mo�e nawet dla �National Whisper". Ostatecznie chodzi�o o Wielk� Stop�. A poza tym by�o to znacznie ciekawsze ni� daremne w��czenie si� po lasach. Postrzelony cz�owiek powoli wdrapa� si� do kabiny kombajnu. Co si� dzieje? - zastanawia�a si� Tess. Czy�by mia� zamiar goni� Wielk� Stop� t� maszyn�? Sz�a dalej. Od celu dzieli�o j� niespe�na pi��dziesi�t metr�w, gdy m�czyzna w��czy� zap�on kombajnu. Nocne niebo roz�wietli�a wielka ognista kula. Niemal w tym samym momencie pot�ny huk eksplozji wype�ni� przecink�. Podmuch zwali� Tess z n�g. Walcz�c o �ycie, wczepi�a si� w czerwon� ziemi�. Gdy dym i metalowe od�amki wype�ni�y powietrze, jej g�owa by�a nisko w dole. Co to by�o? Poczu�a gor�c� fal� wybuchu i po raz pierwszy ogarn�o j� przera�enie. Co ona tutaj robi, sama, z dala od policji, lekarzy i cywilizacji? Us�ysza�a j�k z wraku kombajnu. Ten cz�owiek jeszcze �yje! Spojrza�a w g�r�. W jej oczach pojawi�o si� przera�enie. M�czyzna p�on��. Zeskoczy� 19 z wraku i zacz�� biega�, zataczaj�c kr�gi, jakby szuka� czego�, co mog�oby ul�y� jego cierpieniu. Nagle zatrzyma� si�. Przez chwil� sta� nieruchomo, a potem osun�� si� na ziemi�. Cz�owiek znikn��. Zosta� po nim kopczyk zw�glonych szcz�tk�w. Tess wygrzeba�a si� z b�ota. By�a przera�ona. Co tu si� dzieje? W co ja si� wpakowa�am? A dziennikarska cz�� jej duszy pyta�a: Dlaczego, do cholery, nie robi� zdj��? Idiotka! Wyci�gn�a z torby trzydziestopi�ciomilimetrowego nikkona. Ods�oni�a obiektyw i spojrza�a przez okular. By�o o wiele za ciemno. Zdj�cia na pewno nie wyjd�, nawet z fleszem. W torbie mia�a r�wnie� ma�� kamer� wideo. Chuck, ch�opak z dzia�u sprz�tu, powiedzia�, �e mo�na ni� filmowa� nawet przy �wietle �wiecy. Tess wyci�gn�a kamer� z torby i w��czy�a nagrywanie. Kombajn wci�� p�on��. Zarejestrowa�a obraz zniszcze� i przesun�a obiektyw na szcz�tki spalonego cz�owieka. Spopielone zw�oki ju� niemal znalaz�y si� w kadrze, gdy znowu pojawi� si� Wielka Stopa. Posuwa� si� naprz�d, kieruj�c si� wprost na Tess. Zauwa�y� j�. Tess odwr�ci�a si� i zacz�a ucieka�. Omin�a stok i pogna�a w innym kierunku. Przebieg�a obok dogasaj�cego wraku i skierowa�a si� do lasu po drugiej stronie przecinki. Je�li zdo�a tam dotrze�, zgubi Wielk� Stop�. Mo�e uda jej si� wr�ci� do cywilizacji i opisa� t� histori�. Wielu rzeczy nie mog�a by� pewna, ale jedno by�o jasne jak s�o�ce: w�ochate stwory wywodz�ce si� od neandertalczyka nie u�ywaj� broni. Gdy Sas-�uatch ruszy� w jej kierunku, dostrzeg�a jego twarz. W r�ku trzyma� mask�. Wniosek nasuwa� si� sam - to by� cz�owiek. A Tess^idzia�a, jak ten cz�owiek przed chwil� kogo� zabi�. Obcas jej buta ugrz�z� w mi�kkim b�ocie. Wykr�ci�a sobie kostk� i ca�ym ci�arem upad�a na ziemi�. - Nie! - powiedzia�a do siebie. - Nie mog� si� podda�! Poderwa�a si�, zostawiaj�c but w b�ocie. Ba�a si� odwr�ci�, ale s�ysza�a, jak bieg� za ni�. S�ysza�a jego kroki i charcz�cy oddech. Nie mog�a zwolni�. Do drugiej strony przecinki by�o jeszcze dwie�cie metr�w. Musi wytrzyma�. Musi. Nie mo�e si� podda�. Nagle zda�a sobie spraw�, �e ju� nie zale�y jej na artykule. Nie my�la�a o ubraniu, o w�osach, nie obchodzi�o jej nawet, czy utrzyma posad� w �National Whisper". Chcia�a tylko prze�y�. A wiedzia�a, �e je�li Wielka Stopa po�o�y na niej swoje w�ochate �apy, nie b�dzie to mo�liwe. Cz�� pierwsza PASIERBOWIE BUNYANA Rozdzia� 1 B, � en Kincaid siedzia� w ksi�garni �Mystery" w Magie Yalley i b�bni� palcami po stoliku do gry w karty. Gdy si� tu pojawi�, na stole le�a�o dwadzie�cia egzemplarzy jego pierwszej ksi��ki - Katching the Kindergarten Killer. Teraz, p�torej godziny od chwili, gdy mia� rozpocz�� ich podpisywanie, wci�� by�o ich dwadzie�cia. W�a�ciciel ksi�garni Fred Franklin powoli podszed� do stolika. G�aska� swojego pupila, czarno-bia�ego kota. - Nie za du�y ruch jak na dzie� rozdawania autograf�w, co? � - Jako� nie przyci�gam t�um�w - przyzna� Ben. - Mo�e gdyby� posadzi� mnie gdzie� z ty�u, ko�o ekspresu do kawy? - Niez�y pomys�, ale nie mam ekspresu. - Nie masz nawet ekspresu i nazywasz to ksi�garni�? Fred u�miechn�� si�. - No c�, Magie Valley to niezbyt ruchliwe miejsce. - Wzi�� do r�ki jedn� z ksi��ek. - Wi�c to nie fikcja? Prawdziwa zbrodnia, tak? - Zgadza si�. Fred rzuci� okiem na wydrukowane na obwolucie streszczenie. - Hm, seryjny zab�jca. Obcina� ofiarom g�owy i r�ce. Przera�aj�ce. Dlaczego o tym piszesz? - Opisa�em to, co sam prze�y�em. - Chcesz powiedzie�, �e to zdarzy�o si� naprawd�? Tobie? - Dlatego napisa�em t� ksi��k�. Pomy�la�em, �e ludzi mo�e zainteresowa� relacja z pierwszej r�ki. - Zerkn�� na nieruchome drzwi. - Ale chyba si� pomyli�em. 23 - Nie wyci�gaj pochopnych wniosk�w. Jeszcze wcze�nie. Poczekaj, a� zaczn� wychodzi� z pracy. Mieszka�cy Magie Valley nie przywykli do podpisywania ksi��ek. Od ponad roku, gdy tylko otworzy�em t� ksi�garni�, zabiega�em u wydawc�w, �eby mi przys�ali jakiego� autora. Ty jeste� pierwszy. - Wsz�dzie to samo - mrukn�� Ben. Osiem spotka� autorskich w ci�gu sze�ciu dni. Za ka�dym razem klapa. - Przynajmniej wydawca funduje ci wycieczki. Wi�kszo�� debiutant�w nie za�apuje si� na to. - Pog�aska� kota. W odpowiedzi zwierz� owin�o si� wok� szyi Freda, przytykaj�c do jego policzka wilgotny nos. - Powiniene� uwa�a� si� za szcz�ciarza. - Skoro tak twierdzisz... - Pewnie lepsze to ni� praktyka prawnicza, co? Wszyscy prawnicy, kt�rych znam, m�wi�, �e woleliby robi� co� innego. Bez postanowi� nie odpowiada�. - �adny kot. Jak my�lisz, chcia�by ksi��k� z autografem autora? Fred roze�mia� si�. - Margery nie jest mi�o�niczk� literatury. Najbardziej lubi g�askanie, dobre jedzenie i �wi�ty spok�j. - Zupe�nie jak moja kotka Giselle. - Lubisz zwierz�ta? - Dosta�em j� w prezencie od przyjaciela. Ale tak, lubi� zwierz�ta. Nagle Fred obejrza� si�. - Sp�jrz, kto� idzie. Pozwolisz, �e znikn�. - Uciek� na zaplecze ksi�garni, zabieraj�c ze sob� kotk�. Kobieta, kt�ra podesz�a do stolika Bena, by�a dziwna. Poszczeg�lne elementy jej stroju, ka�dy w jaskrawym kolorze, zupe�nie do siebie nie pasowa�y /-Istne pomieszanie z popl�taniem. Platynowoblond w�osy r�wnie� by�y w nie�adzie. Stercza�y, jakby kto� w�a�nie potraktowa� je odkurzaczem. By�a przera�liwie chuda, wr�cz ko�cista. - To pan jest autorem? - zapyta�a. - Tak, ja - odpowiedzia� Ben, wyci�gaj�c r�k�. - Doprawdy? M�odo pan wygl�da. - Wszyscy mi to m�wi�. - Tylko ta �ysinka z ty�u g�owy. - Rzeczywi�cie. - Ben wzi�� ze sto�u jedn� z ksi��ek. - Chcia�bym pani� zach�ci� do przeczytania mojej nowej ksi��ki. - Ach, ju� j� czyta�am. - Naprawd�? U�miechn�a si�. - Niech pan nie udaje zaskoczonego. - Hm, prawd� m�wi�c, jak dot�d jeszcze nie spotka�em kogo�, kto ju� przeczyta� moj� ksi��k�. Z wyj�tkiem bliskich przyjaci�. 24 - Ja przeczyta�am. Od deski do deski. - Spojrza�a mu g��boko w oczy. -Podczas lektury ca�y czas my�la�am o panu. Ben odkaszln��. - O mnie? Wyci�gn�a r�k� i pog�aska�a go po ramieniu. - By� pan taki dzielny. Wspaniale �ciga� pan tego maniaka. - C�, gdy znaleziono to cia�o w moim samochodzie, musia�em dzia�a�. Gdybym nic nie zrobi�, wsadziliby mnie do pud�a. - A ten niesamowity po�cig, sze��dziesi�t metr�w nad ziemi�. Musi pan mie� nerwy ze stali. / - Prawd� m�wi�c, by�em �miertelnie przera�ony. -Nie chodzi mi tylko o sam� histori�. Chodzi o spos�b, w jaki pan to wszystko opowiedzia�. To by�o... inspiruj�ce. - Uj�a jego r�k� obiema d�o�mi. - Chcia�am dotkn�� d�oni trzymaj�cej pi�ro, spod kt�rego wysz�y te wspania�e s�owa. - Hm... to bardzo mi�o z pani strony. Nie puszczaj�c jego d�oni, zbli�y�a si� do sto�u. - Gdy czyta�am pa�sk� ksi��k�, czu�am taki magnetyzm. Ca�y czas my�la�am: �Ten m�czyzna musi by� niezwyk�y". - Ale� sk�d. - Wci�� my�la�am: �Z kim� takim mog�abym sp�dzi� reszt� �ycia. Chcia�abym, �eby zosta� ojcem moich dzieci". Ben a� otworzy� usta ze zdumienia. - To znaczy... �e pani... Wsun�a si� mi�dzy Bena a stolik, kosmyki jej w�os�w �askota�y jego policzek. - Powiedz mi, Ben. Mog� ci m�wi� po imieniu, prawda? - Oczywi�cie, prosz�. - Czy w twoim �yciu jest kto� wa�ny? -No... tak. Jest. Jej twarz posmutnia�a. - Naprawd�? - Tak. Prawd� m�wi�c, jest kilka os�b. - Kilka? -No... tak. Moja matka, siostra... - G�uptas. Chodzi mi o przyjaci�k�. - Jest kilka kobiet, z kt�rymi si� przyja�ni�. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. - Chce pani wiedzie�, czy jestem z kim� zwi�zany? - Chodzi mi o to, czy jest kto�, w kim si� kochasz. Bo je�li nie, to mam dla ciebie co� wyj�tkowego. Ben poczu�, �e zasch�o mu w gardle. - Wydaje mi si�, �e pani si� myli. 25 Zarzuci�a mu ramiona na szyj�. - Ben, nie walcz z tym. Tak po prostu musi by�. Bena obla� si� rumie�cem. - To nie jest... Zbyt szybkie tempo jak na mnie. - �ycie jest kr�tkie. Po co czeka�? - Naprawd� nie s�dz�, bym m�g�... - Gdy przeczyta�am twoj� ksi��k�, u�wiadomi�am sobie, �e co� nas ��czy - transcendentna wi� przekraczaj�ca granice czasu i przestrzeni. Ben poderwa� si� z krzes�a. - Nie jestem przygotowany... - Spr�bowa� jeszcze raz. - Ja tylko podpisuj� ksi��ki, wie pani... Kobieta wygl�da�a na za�aman�. - Tylko autografy? - Przykro mi, ale tak. Wyci�gn�a z torby sw�j egzemplarz i rzuci�a na st� - Mam wra�enie, �e pewne wi�zi s� silniejsze ni� inne. - Westchn�a. -Mo�e w naszych nast�pnych wcieleniach? Ben z ulg� otworzy� ksi��k�. - Dla kogo ma by� dedykacja? - Dla Marjorie. Zacz�� pisa�: �Dla Marjorie..." - Dla Marjorie, kt�r� zawsze kocha�em... Ben zawaha� si�. - Dla Marjorie, kt�r� zawsze kocha�em? - .. .na pami�tk� tej szczeg�lnej nocy, gdy w �wietle ksi�yca nasze cia�a si� po��czy�y. Nigdy ci� nie zapomn�. Ben dotkn�� strony tytu�owej stal�wk� wiecznego pi�ra. �Nigdy Cienie zapomn�". Podpisa� ksi��k� i poda� j� w�a�cicielce. Jego uwag� przyci�gn�� t�gi, brodaty ii��czyzna, kt�ry pojawi� si� w drzwiach ksi�garni. D�wiga� ogromn� metalow� kaset� na pieni�dze, kt�ra - bior�c pod uwag� trud, jaki sprawia�o jej niesienie - musia�a by� pe�na po brzegi. - To pan jest autorem? - spyta� brodacz. Ben wyci�gn�� r�k�, lecz facet wci�� trzyma� to ogromne pud�o. - Tak, to ja. - Jest pan pewien? Wygl�da pan bardzo m�odo. Ben westchn��. - W piwnicy mam stary portret. Czy mog� podpisa� dla pana ksi��k�? - Nie, nie mam czasu czyta�. Jestem pisarzem. - Ach, tak, a co pan napisa�? - Ciesz� si�, �e pan zapyta�. - M�czyzna z hukiem postawi� pud�o na brzegu sto�u. - Wiem, �e jest pan zaj�ty, ale czy zechcia�by pan rzuci� okiem na m�j r�kopis? 26 - Pa�ski... - Jakie� dwa tysi�ce czterysta stron. Tekst jest troch� surowy, ale do�wiadczony redaktor mo�e z tego zrobi� arcydzie�o. Co pan na to? Fred mia� racj�. Po zachodzie s�o�ca ruch w ksi�garni nasili� si�. Ben musia� udziela� odpowiedzi na liczne uwagi i komentarze. - Czy napisze pan kiedy� serie ksi��ek? - Co teraz, jaka� wielka epop/ja ameryka�ska? - M�j sze�cioletni synek te� jest pisarzem... - Mam wspania�y pomys� na ksi��k�, ale jestem bardzo zaj�ty i nie mam czasu ca�ymi dniami klepa� w maszyn� do pisania. Wie pan co? Dam panu pomys�, pan to napisze, a zysk podzielimy na p�. - To jest fantastyka? A mo�e powie��? - Niestety pana nazwisko z niczym mi si� nie kojarzy. Czy zrobi� pan co�, o czym powinienem wiedzie�? - Wybaczy pan, �e jestem w�cibski, ale ile wy, pisarze, zarabiacie? Nie musi pan dawa� �cis�ej odpowiedzi. Tak w przybli�eniu. Czy to kwoty sze-�ciocyfrowe? A mo�e siedmio-? - Sk�d pan czerpie pomys�y? Ben przeci�gn�� si� na krze�le i u�miechn��. - Z Cleveland - odpar�. Gdy nadesz�a pora zamkni�cia ksi�garni, pojawi� si� Fred, i tym razem z kotk� na r�kach. - Di�kuj� panu, panie Kincaid, �e zechcia� pan wpa�� i podpisywa� ksi��ki. - Ca�a przyjemno�� po mojej stronie. - Dam teraz Margery puszk� Felline's Fancy. To jej ulubione jedzenie. Ben pog�aska� kotk�. f - Mi�a kicia. Mog� j� potrzyma�? - Oczywi�cie. Ben g�aska� kotk� po g�owie i po grzbiecie. Przy ka�dym dotkni�ciu zwierzak wyci�ga� si� i pr�y�, wyra�aj�c zadowolenie g�o�nym mruczeniem. - Bardzo mi�y kociak. Fred u�miechn�� si� szeroko. - Prawd� m�wi�c, to potw�r. - S�ucham? - Jest okropna. Wystarczy, �e usi�d�, a ona ju� zaczyna pociera� mnie tym swoim mokrym nosem. - Wszystkie koty tak robi�. - Po ca�ej ksi�garni fruwaj� jej k�aki. 27 Tak, teraz jest pora linienia. - Ci�gle miauczy, �eby da� jej je�� albo �eby j� wypu�ci� lub wpu�ci�. Cholera mnie bierze. Dziwne, �e zdecydowa�e� si� wzi�� j� do domu. - Dosta�em j� od przyjaci�ki. Przynajmniej uwa�a�em j� za przyjaci�k�. Margery nigdy nie by�a w moim domu. Trzymam j� w ksi�garni. - Nawet w nocy? Gdy nikogo tu nie ma? - Chcia�em nam�wi� znajomych, aby j� wzi�li, ale nikt nie jest taki g�upi. Do schroniska jej nie oddam. Szczerze m�wi�c, brakuje mi ju� pomys��w. Ben przytuli� kotk� do piersi. - My�l�, �e z czasem przywykniecie do siebie i... - Jutro zabieram j� na do weterynarza na wielk� szpil�. Ben st�a�. - Na co? - Do u�pienia. - Ale to m�ody zwierzak. Zdrowy. - Doprowadza mnie do sza�u. - To mo�e ja kogo� znajd�! - Ju� si� w to bawi�em i wiem, �e przed obiadem b�d� j� znowu mia� na kolanach. - Ale nie mo�esz jej tak po prostu zabi�! Fred po�o�y� mu r�k� na plecach. - Daj spok�j, stary. To m�j kot i mog� z nim zrobi�, co zechc�. Mog� j� te� w choler� u�pi�. - W�tpi�, �eby weterynarz chcia�... - Ju� si� um�wi�em. Jutro o dziesi�tej rano. Dam kotku ostatni� wieczerz�, potem niech si� dobrze wy�pi, a p�niej... - Wykona� gest imituj�cy robienie zastrzyku i zatrz�s� si� jak pora�ony pr�dem. - Bzzzt! Ben bezg�o�nie poruszy� ustami. - W ka�dym razie dzi�kuj�, Kincaid, �e wpad�e� do ksi�garni. - Odebra� mu kotk�. - By�o mi�o. Ben zblad�. Popatrzy� na ksi�garza. - Tak, by�o mi�o. Nawet przeciskaj�c si� w�skimi zau�kami, Ben wci�� nie m�g� uwierzy�, �e naprawd� to robi. Ta wyprawa by�a pomys�em Christine. Po�wi�ci�a wiele godzin, �eby go do niej nam�wi�, a� w ko�cu uleg�. Ale teraz by� tutaj sam. Postanowi� zrobi� to po swojemu. Do licha! Ta Christine co� w sobie mia�a. Jak m�g�by spojrze� w oczy Claytonowi Langdellowi i ca�ej tej ekipie z Towarzystwa Walki z Okrucie�stwem wobec Innych �ywych Istot, gdyby 28 dopu�ci� do takiego barbarzy�stwa? A co wa�niejsze -jak m�g�by spojrze� w oczy Giselle? Spiera� si� z Fredem i spiera�, ale nie zdo�a� go przekona�. Nie by�o wi�c innego wyj�cia. Ben nie nale�a� do os�b, kt�re wtykaj� nos w sprawy innych ludzi, ale na pewne rzeczy nie m�g� si� zgodzi�, a to by�a jedna z nich. Musia� co� z tym zrobi�. Koniecznie. Poruszanie si� po mie�cie by�o �atwe, nawet dla obcego w �rodku nocy. Magie Valley, ma�e miasteczko le��cf na po�udniowy zach�d od Waszyngtonu, u st�p Mount Cerescent, liczy�o sobie nieca�e dziesi�� tysi�cy mieszka�c�w. Od Main Street, ci�gn�cej si� przez ca�e centrum, odchodzi�y cztery przecznice, wszystkie nazwane imionami zamordowanych prezydent�w: Lincolna, Garfielda, McKinleya i Kennedy'ego. Wi�kszo�� teren�w mieszkalnych znajdowa�a si� p�nocy, pomi�dzy Main a lasem, gdzie koncentrowa� si� przemys� drzewny i tartaczny, stanowi�cy podstaw� bytu miasteczka. Ben min�� lombard, drogeri�, sklepik z materia�ami tekstylnymi i spo�ywczy. Drzwi i latarnie o�wietlaj�ce witryny niemal wszystkich sklep�w i firm by�y udekorowane ��tymi kokardami. Co to mo�e oznacza�? - zastanawia� si� Ben. Cokolwiek by oznacza�o, zapyta o to jutro, gdy b�dzie ju� mia� za sob� t� swoj� Mission: Impossible. Zszed� po schodkach prowadz�cych do piwnicy ksi�garni. Kiedy opuszcza� ksi�garni�, sprawdzi� zamek. Widywa� ju� bardziej skomplikowane. S�dzi�, �e z tym bez trudu sobie poradzi. Przed laty jego przyjaciel Mik� Morel-li, policjant z wydzia�u zab�jstw w Tulsa, zrobi� z niego eksperta w dziedzinie otwierania zamk�w. Tutaj w dodatku nie by�o nawet �ladu systemu alarmowego. Ben rozejrza� si� na wszystkie strony. Zauwa�y� dw�ch m�czyzn stoj�cych na rogu ulicy, dwie przecznice dalej. Nawet z tej odleg�o�ci dostrzeg�, �e jeden z nich jest pot�nie zbudowany. Jego musku�y niemal wylewa�y si� spod koszulki gimnastycznej, a d�ugie, ciemne w�osy opada�y na ramiona. M�czy�ni byli poch�oni�ci rozmow�. Ben nie m�g� sobie wyobrazi�, o czym mo�na &k �ywo rozprawia� o tej porze. Po kilku minutach m�czy�ni znikli w dole ulicy. Ben odczeka�, a� ucichnie odg�os ich krok�w. Wyj�� prosty, dwucz�ciowy metalowy wytrych, kt�ry zdoby� w lombardzie niedaleko swego hotelu. Przesun�� do g�ry cienk� klamerk� blokuj�c� zapadk�. Zbada� wn�trze zamka, pos�uguj�c si� d�u�sz� kraw�dzi� wytrycha. Chcia� zlokalizowa� spr�yn� otwieraj�c� zamek. Us�ysza� charakterystyczny szcz�k i poruszy� klamk�. Drzwi pu�ci�y. Ben wci�gn�� powietrze. Nadszed� decyduj�cy moment. Je�li zrobi nast�pny krok, z�amie prawo. B�dzie za p�no, �eby si� wycofa�. Powoli otworzy� drzwi. Nie by�o alarmu, a przynajmniej Ben nic takiego nie us�ysza�. 29 W�lizn�� si� do �rodka i poczu� nag�y przyp�yw adrenaliny. Skoro zrobi� decyduj�cy krok, najlepiej jak najszybciej mie� to za sob�. Z kieszeni p�aszcza wyci�gn�� latark� i snopem �wiat�a omi�t� wn�trze. Stolik do kart, przy kt�rym wcze�niej siedzia�, znikn��, a du�y plik niesprzeda-nych ksi��ek by� ju� zapakowany w karton, gotowy do odes�ania wydawcy. Ben ruszy� mi�dzy p�kami. Min�� dzie�a wszystkie Agaty Christie, elementarze Sue Grafion, nieko�cz�ce si� rz�dy ksi��ek prawniczych, wszystkich w niemal identycznych ok�adkach. Wreszcie znalaz� to, czego szuka�. - Cze��, Margery - wyszepta�, pochylaj�c si� nad kotk�. - Zrobimy re-make Wielkiej Ucieczki. Ja zagram Steve'a McQuina. Na szcz�cie kotka nie walczy�a, nie prycha�a, nie drapa�a i w �aden inny spos�b nie wyra�a�a sprzeciwu. Ben schowa� latark� do kieszeni marynarki i wzi�� Margery na r�ce. Zamierza� ju� wyj�� i jak najdalej ucieka� z tego miejsca, gdy us�ysza� za sob� jakie� szcz�kni�cie. Nie musia� by� detektywem, aby si� domy�li�, �e nie jest sam. Nie musia� te� by� ekspertem od broni palnej, aby stwierdzi�, �e kto� w�a�nie odbezpieczy� pistolet. - No dobra, szanowny panie - gro�ny, nosowy g�os rozleg� si� w ciemno�ciach. - Odwr�� si� powoli i trzymaj r�ce w g�rze, tak �ebym je widzia�. Ben podni�s� r�ce. Gdy to zrobi�, Margery zeskoczy�a. �lizgaj�c si�, pobieg�a po pod�odze, u�o�y�a si� na swym wygodnym pos�aniu, opar�a �ebek na �apach i zamkn�a oczy. Najwyra�niej wiedzia�a, kiedy opu�ci� ton�cy statek. - Niewdzi�cznica - mrukn�� Ben. - Dobra - warkn�� g�os w ciemno�ci - R�ce w g�rze i ruszaj si�! Rozdzia� 2 G, I dy s�dzia Tyrone J. Pickens zjawi� si� wreszcie w sali rozpraw, wygl�da�, jakby mia� za sob� szczeg�lnie ci�k� noc, a mo�e nawet kilka. Po dok�adniejszym przyjrzeniu si� Ben doszed� do wniosku, �e musia�y to by� ca�e lata ci�kich nocy. Poorana zmarszczkami twarz Pickensa by�a czerwona i pokryta plamkami, jego nos si� b�yszcza�. Nosi� okulary w grubej czarnej oprawie. Wydawa�o si�, �e nieustannie si� poruszaj�; w d� i do g�ry, i znowu w d�. Plecy mia� lekko przygarbione, a spojrzenie ponure. Wida� by�o, �e wola�by by� wsz�dzie indziej, byle nie tu. 30 Co do tego ostatniego, to odczucia Bena by�y podobne. On r�wnie� wola�by ka�de inne miejsce. Ale by� w�a�nie tutaj, w s�dzie okr�gowym w Magie Valley, skuty kajdankami z szeryfem. S�dzia Pickens przekartkowa� le��ce na stole akta. - Widz�, �e mamy tutaj w�amanie i wtargni�cie. Zgadza si�? Kobieta, kt�ra, jak si� domy�la� Ben, by�a prokuratorem rejonowym, skin�a g�ow�. i - Wspaniale - mrukn�� s�dzia. - Po prostu wspaniale. Pierwsze w tym miesi�cu dni dobre na ryby, a ja mam jakie� cholerne w�amanie i wtargni�cie. Ile dni to potrwa? Policjant s�dowy s�u�bi�cie pr꿹cy si� obok s�dziego chrz�kn��. - To tylko przedstawienie aktu oskar�enia, Wysoki S�dzie - odpar�. Twarz Pickensa poczerwienia�a jeszcze bardziej. - Aktu oskar�enia? Bez �art�w. Rozprawimy si� z tym frajerem w dwie minuty. - Spojrza� na Kincaida. - To pan jest oskar�ony? - Tak, ja, Wysoki S�dzie - odrzek� Ben. - Ma pan adwokata? - spyta� s�dzia i od razu sam odpowiedzia�: - Nie, pewnie pan chce, aby wyznaczy� obro�c�? - Tak si� sk�ada, �e sam jestem adwokatem. S�dzia wci�gn�� powietrze. - Czy�by? Nie jest pan nawet odpowiednio ubrany. - Nie mog�em si� przebra�, bo szeryf od razu zawl�k� mnie do aresztu. - Wszystko jasne. Jest pan zatem oskar�onym i obro�c�. Ben potakuj�co kiwn�� g�ow�. - Zgadza si�. - B�dzie si� pan sam broni�? Wie pan, �e to mo�e si� okaza� du�ym b��dem. Dzi�ki za rad�, pomy�la� Ben. - Mimo wszystko sam b�d� si� broni� - odpar�. - Prosz� bardzo. - S�dzia wskaza� m�otkiem na drugi st�. - Granny*, co mamy przeciw temu cz�owiekowi? Ben zmru�y� oczy. Babcia? Kobieta stoj�ca przed s�dzi� nie mia�a jeszcze trzydziestki. Talia jak u osy, g�ste kasztanowe w�osy, kszta�tne ramiona. Nie by�a wysoka, ale bardzo proporcjonalnie zbudowana. Ben nie m�g� oderwa� od niej wzr