5314
Szczegóły |
Tytuł |
5314 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5314 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5314 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5314 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MAREK ORAMUS
DZIE� DROGI DO MEORI
Kot na balkonie. Bruk
Szary, zwalisty budynek z p�yty wygl�da� jak dotkni�ty dobrodziejstwem kaca
pijak,
kt�ry po kr�tkiej walce podj�� decyzj� obalenia si� na plecy, ale w trakcie tego
manewru
zasn��. �ciany z biegiem czasu rozjecha�y si�, wiej�ce cz�sto wiatry dope�ni�y
reszty, dach
przesun�� si� na bakier jak czapka - z daleka szko�a wydawa�a si� kombinacj�
przypadkowych
element�w, sczepionych ze sob� byle jak. Z bliska jednak szare pud�o
prezentowa�o si�
solidniej, w ka�dym razie Skrzeczow�s, zatrzaskuj�c pozbawione zamka drzwi
wej�ciowe,
nie obawia� si� ju�, �e lada moment ca�y ten majdan zwali mu si� na �eb.
Za drzwiami wchodzi�o si� w ciemny korytarz, roz�wietlany bur� po�wiat�,
przedostaj�c� si� z trudem przez b�ony okien. Co drugie z nich zabite by�o
nieprzezroczyst�
p�yt� albo tektur�. Korytarz, wype�niony woni� st�chlizny i brudu, wi�d� wzd�u�
szeregu
drzwi bez napis�w i numer�w. Pod �cianami, z kt�rych farba zesz�a chyba
nazajutrz po
potopie, poniewiera�y si� strz�py szeleszcz�cej folii, kawa�ki jakich�
element�w, gruz. Kurz
zalega� wsz�dzie grubym ko�uchem. Kopni�ta puszka zaklekota�a po posadzce i na
moment
wyrwa�a Skrzeczow�sa z rozmy�la�. Do�wiadcza� uczucia absolutnej obco�ci tej
akurat
chwili i tej sytuacji, jak wtedy, gdy wlaz� tu po raz pierwszy. Dopiero teraz
odkry�, �e �ciany
monstrualnego baraku podaj� go sobie jak k�opotliwy fant. Zatrzyma�si�, opar�
r�k� o mur,
�eby poczu� jego chropowato�� i ch��d. Serce t�uk�o si� w nim bez powodu, m�tlik
w g�owie
nie ust�powa�. Kr�tki post�j nie przyni�s� �adnej ulgi. Drzwi do pokoju doc-
dyr�w by�y
uchylone, przez szpar� wydobywa�o si� �wiat�o, znacz�c na brudnej szaro�ci z�ot�
lini�.
Skrzeczow�s nie zamierza� jej przekracza�. Prac� w szkole rozpocz�� od
rozpaczliwych pr�b
zyskania orientacji, zar�wno w pl�taninie korytarzy, co okaza�o si� tylko
pozornie trudne, jak
i w sytuacji. Mia� k�opoty z przenikni�ciem jej, z umieszczeniem siebie w nowym
kontek�cie
zawodowym i towarzyskim. Rola edukatora, osaczonego g�szczem przepis�w, zakaz�w,
wymog�w, n�kanego przez kontrole, traktowanego z najwy�sz� podejrzliwo�ci� -
sprawi�a mu
wi�cej trudno�ci, ni� przypuszcza�. Niema�o dni osiad�o kurzem na jego ubraniu,
nim zyska�
jakie takie rozeznanie w tej d�ungli. Z czasem zacz�� bra� to na wyczucie: w
miar� jak panika
cich�a w jego g�owie, jak stabilizacja mi�kk� d�oni� koi�a jego m�zg, dni
uk�ada�y si� same.
Kto� �yczliwy wyregulowa� zegar w organizmie Skrzeczow�sa, przyzwyczai� do
regularno�ci
s��w, czynno�ci, dochod�w. Ostrzegawcze my�li coraz trudniej przebija�y si�
przez pancerzyk
przyzwyczajenia, coraz mniej im po�wi�ca� uwagi, wbrew dawnemu przyrzeczeniu, �e
ju� nie
da si� wpakowa� w �yciow� pu�apk�.
No i teraz w jego g�owie rozszala� si� dzwonek, zaskakuj�c go jak �pi�cego
ucznia.
Zdumia�o go, jak cienko zaros�y stare blizny.
W pokoju za nie domkni�tymi drzwiami zasta� czterech m�czyzn: doc-dyr�w
Oczopl�sa i Kutafona, prof-dy-ra Melinosa oraz tykowatego osobnika w wytartym
cha�acie.
Ten ostatni kr�ci� si� w okolicach gruchy agregatu propagandowego - aproba,
zdejmuj�c
zgrabnie tyln� �ciank� i szperaj�c z wpraw� jedn� r�k� w tekturowej torbie na
narz�dzia. Z
tektury, mocno wystrz�pionej na kantach i zagi�ciach, nad�amanej, z�uszcza�y si�
resztki
farby. Kutafon z Melinosem asystowali mu rado�nie, to podaj�c rozmaite
przedmioty czy
szmaty, to pochylaj�c si� wraz z nim nad zas�anym szparga�ami sto�em. Oczopl�s
ze �rodka
pokoju, z r�kami w kieszeniach, �ledzi� ich poczynania z szacunkiem.
- Wes� dzie�! - powiedzia� Skrzeczow�s. Zdj�� z gwo�dzia cha�at roboczy,
powiesi�
na jego miejscu przydzia�owy beret i z cha�atem w r�ku opad� ci�ko na krzes�o.
-Wes�
dzie�! - powt�rzy� g�o�niej.
Tym razem edukatorzy, zamiast wrzasn�� zgodnym ch�rem: �Wes� dzie�!",
odburkn�li tylko niech�tnie. Oczopl�s, dalej z r�kami w kieszeniach, odwr�cony
bokiem,
wr�cz prychn�� lekcewa��co. Tylko nieznajomy zwr�ci� ku Skrzeczow�sowi poczciwe
oblicze i u�miechn�� si� szeroko.
- Jaki tam wes� - odezwa� si� m�odzie�czym g�osem, kt�ry kontrastowa� z
przygarbion� sylwetk�. W jego twarzy by�a jaka� skaza, kt�r� u�miech uwyra�ni�.
Reperator
w og�le wyda� si� Skrzeczow�sowi jedn� wielk� kakofo-ni�. Tylko jego ruchy by�y
p�ynne,
wymierzone. Czeka� przez chwil� na reakcj� Skrzeczow�sa, potem wr�ci� do aproba.
- Spu�cimy teraz p�yn ch�odniczy - obja�ni� Melinosa i Kutafona. - W ten spos�b
b�dziemy mogli wydosta� ten zbiornik. - Pukn�� kilkakrotnie w �ciank� kluczem,
nas�uchuj�c. - Nieszczelny, skubaniec. Trzeba wymieni�. P�niej spr�bujemy
dosta� si� do
uszkodzonych blok�w programowania. Przy okazji wyczy�ci si� filtr, uzupe�ni
poziom
ch�odziwa w instalacji i b�dzie gra� jak z�oto. - M�wi� to, nie przerywaj�c
rutynowych
czynno�ci. Klucz b�ysn�� w jego r�ku, by� z metalu i Skrzeczow�s od razu nabra�
respektu do
nieznajomego. Zgrzytn�� kurek, p�yn miodow� strug� zacz�� �cieka� do
wyszczerbionego
wiadra.
Klucz stukn�� o blat sto�u. Dopadli go Melinos z Kuta-fonem, wydzieraj�c sobie
narz�dzie z r�k.
Reperator po�o�y� w�adczo r�k� na skrzyni aparatu jak na grzbiecie wiernego
zwierz�cia. Zab�bni� palcami w pokryw� i znowu spojrza� na Skrzeczow�sa.
- Ale barach�o, co? - Jego u�miech frapowa�, wbrew woli nastawia� do ch�opaka
�yczliwie. - Renegaci maj� sto razy lepsze. Ma�e, zgrabne, z ogromnymi
ekranami... A obraz
jaki!
- Te te� s� niez�e - powiedzia� niepewnie doc-dyr Kutafon. Wci�� nie m�g�
wypu�ci�
klucza. Jego palce g�adzi-�y metal pieszczotliwie. - Trzeba je tylko w�a�ciwie
u�ytkowa�.
- G�wno prawda - w g�osie reperatora zabrzmia�a pob�a�liwo��. - Te koby�y
wysiadaj�
po miesi�cu. Grzej� si� jak diabli. Bywa�y przypadki zapalenia, a nawet
eksplozji. Nikt mi nie
wm�wi, �e dobre jest dla mnie to, co mo�e mnie zabi�.
Kutafon z Melinosem stali w pe�nym zak�opotania milczeniu, zastanawiaj�c si�, co
pocz�� z uzyskan� informacj�. �al im by�o rozstawa� si� z kluczem. Wyr�czy� ich
Oczopl�s,
kt�ry zaatakowa� pierwszy.
- Drogi panie wykonawco �smej kategorii - rzek� mi�kkim falsetem, �yczliwie
nawet,
wpatruj�c si� w znak natry�ni�ty farb� na cha�acie reperatora. - Od d�u�szego
czasu
przygl�dam si� z szacunkiem pa�skiej pracy tutaj. Ma pan bez w�tpienia zr�czne
palce i spor�
wiedz� o tych agregatach.
- Znam je na wylot - wtr�ci� prostodusznie m�odzieniec. U�miecha� si�, patrz�c
prosto
w oczy Oczopl�sa, jakby spodziewa� si� dalszego ci�gu pochwa�y.
- Ale pa�skiej fachowo�ci nie towarzyszy, hm... �wiadomo�� zawodowa. Tak mi�dzy
nami m�wi�c, nie kocha pan ani nie szanuje swojej pracy. Inaczej nie zdradza�by
pan przy
byle okazji wa�nych tajemnic produkcyjnych ani s�u�bowych, naginaj�c
rzeczywisto�� do
renegackich wizji propagandowych. Pan tu uprawia wrog� propagand�, ot co. Jako
odpowiedzialny pracownik Frontu Kszta�towania Opinii powinien pan docenia�
wysi�ek i
szlachetne intencje Braci Wi�kszych, kt�rzy znacznym nak�adem si� i �rodk�w
produkuj� dla
naszego o�wiecenia te aproby. Niestety - westchn�� ze smutkiem - chyba z�o��
meldunek o
tym, co tu us�ysza�em.
- Ja to zrobi� pierwszy! - podchwyci� entuzjastycznie Kutafon.
U�miech opu�ci� stopniowo twarz reperatora, ale jej uszcz�liwiony albo
natchniony
wyraz pozosta�.
- O! - powiedzia�. - Zbiornik ju� pusty.
Podwa�y� go jednym ruchem klucza i t� sam� r�k� pochwyci� w powietrzu. Postuka�
w osmalone grzbiety kasetprogramowania. Potem j�� grzeba� w torbie. Przez ca�y
czas
u�ywa� tylko lewej r�ki, prawa zwisa�a bezw�adnie wzd�u� tu�owia.
- M�g�bym obejrze� pa�sk� blokad�? O ile dobrze si� orientuj�, drugi etap
reformy
obj�� te� �sm� kategori� -wtr�ci� si� Skrzeczow�s.
- E tam, zaraz obj��. Poluzowali dwa milimetry i tyle.
Skrzeczow�s przykucn�� i dotkn�� palcami unieruchomionego nadgarstka. Wyczu�
ukryt� pod r�kawem mocn�, tward� obr�cz, po��czon� za pomoc� przegubu ze
sztywnym
p�askownikiem wszytym w materia� spodni. Przyjrza� si� mechanizmowi: mi�dzy
obr�cz� a
p�askownikiem by�o oko�o centymetra luzu. Dzi�ki przegubowi reperator m�g�
wykonywa�
ograniczone ruchy d�oni�, co zaraz zademonstrowa�, chwytaj�c z niebywa�ym
kunsztem
rozmaite narz�dzia.
- Zaraz, zaraz... teraz przypomnia�em sobie, �e �smej chyba jeszcze nie ruszyli.
Obejmie j� dopiero trzeci etap reformy, w dw�ch podetapach. Nale�y pan wi�c do
grona
wyr�nionych. Gremium Z��czonych R�k, a mo�e i sam Wielki Przewodnik, obdarzyli
pana
zaufaniem...
- I dlatego nie wolno mi krytykowa� aprob�w? - Reperator grzeba� w pl�taninie
rurek,
szklanych baniek, zw�ek. Wydoby� z torby miernik i przejecha� nim szybko po
grzbietach
kaset. B�yskawicznie wymieni� je co do jednej i zwr�ci� si� w stron� audytorium.
- Owszem,
nale�� do Ligi �M�odo��-Post�p". W dzisiejszych czasach trzeba do czego�
nale�e�.
- Najmocniej pana przepraszam - wyb�ka� Oczopl�s. Reperator zby� go machni�ciem
wolnej r�ki.
- Iii tam - powiedzia�. - Ale rozumiem pana. Ka�dy lubi si� wykaza�, je�li tylko
ma
okazj�.
- Od razu wyczu�em, �e z pana sw�j ch�op! - zawo�a� gromko Kutafon, przysuwaj�c
si� do aproba.
- �le mnie pan zrozumia�... - zacz�� Oczopl�s.
- Zrozumia�em pana nale�ycie. Widzi pan, zbyt daleko posuni�ta bezkrytyczno��
wobec rzeczywisto�ci nie jest bardzo ceniona ani tu, ani tam - pokaza� wzrokiem
sufit. -
Ciekawe, czy na w�asnym polu zawodowym jest pan tak samo gorliwy.
- Kierownictwo mnie chwali...
- To mo�e �wiadczy� �le o kierownictwie - rzek� tajemniczo jednor�ki. - Owszem,
mo�na i nale�y przestrzega� zasad, ale z umiarem, bez popadania w przesad�.
- Jeszcze raz przepraszam...
- Nie mo�na jednak nie zwraca� uwagi na to, o czym szumi ulica. Utrzymuj�c w
tajemnicy rzeczy oczywiste niczego nie chronimy, robimy durni nie z ludzi, a z
siebie. Ka�de
dziecko wie, �e te koby�y s� do luftu. Grzej� si� i dup! - wybuchaj�. Je�li
m�wi� o tym
otwarcie, to dlatego, �e nie Bracia Wi�ksi produkuj� je dla nas, tylko tacy sami
jak my
�miertelnicy. Wewn�trzna u�omno�� cz�owieka sprawia jednak, �e z powierzonych
cz�ci, z
opracowanej specjalnie dla nas konstrukcji powstaje tw�r odleg�y od
doskona�o�ci. Mimo to,
dla uwiarygodnienia produktu, nakleja si� na� znaki firmowe Braci Wi�kszych.
� Bez ich zgody? Takie posuni�cia powoduj� przecie� utrat� autorytetu przez
Braci,
stanowi� nadu�ycie ich zaufania - zastanawia� si� Skrzeczow�s.
- To niegodziwe! - wychrypia� Kutafon.
- Nadu�ycie - nie. Bracia Wi�ksi nie s� w stanie dogl�da� wszystkiego osobi�cie.
Przynajmniej ma�� cz�stk� pracy nad nasz� przemian� musimy wykona� sami. Z
pocz�tku
mo�e nieudolnie - byle samodzielnie. Nie w�tpi pan chyba, �e oni bez trudu
zrobiliby za nas
te aproby, nie gorsze od renegackich, a tak�e buty, cha�aty i wiele innych
rzeczy, kt�re nam
kiepsko wychodz� - tylko do czego to prowadzi? Do ubezw�asnowolnienia. A na c�
komu
partner, kt�ry nic nie wnosi? Nie ��dajmy zbyt wiele. Wystarczy, �e tchn�li w
nasz�
cywilizacj� nowego ducha, zainspirowali, wskazali kierunek przemiany... -
zamy�li� si�. -
Up�ynie jeszcze sporo czasu, zanim zaczniemy w pe�ni korzysta� z owoc�w
kontaktu. Proces
ten op�nia si� wy��cznie z naszej winy. Rozumie pan... nie wszyscy doro�li.
- Wi�c mo�e pewne innowacje wprowadzono za wcze�nie?
- Nie. Musimy uczy� si� odpowiedzialno�ci za sw�j los. Tej samej
odpowiedzialno�ci,
kt�rej brak doprowadzi� dotragedii Er� Wielkiego B��dzenia. Oni nie mog�
wiecznie w nas
inwestowa�. Nasza przemiana wewn�trzna odbywa si� w ramach szerokiej - mo�e
nawet za
szerokiej - samorz�dno�ci. Ale kiedy�, gdy warunki materialne i �wiadomo�� ludzi
osi�gn�
pe�n� zgodno��, odpowiedzialno�� b�dziemy mie� ju� we krwi. Bez tego ani rusz.
- Przypu��my, �e ma pan racj�. Ale nie powie pan chyba, �e to stosowanie blokad
zbli�a nas do celu?
- A w�a�nie �e powiem. Blokady, jak panom wiadomo, wprowadzone zosta�y na
polecenie Wodza Wodz�w, Hebro Bresticzkera. Ide�, kt�ra temu przy�wieca�a, da
si� stre�ci�
nast�puj�co. Do czasu kontaktu z cywilizacj� Hoam cz�owiek nale�a� do
najbardziej
nieobliczalnych ras w kosmosie. Podejmowa� dzia�ania na coraz wi�ksz� skal�, nie
licz�c si�
z nikim i niczym. Ani pyta� o skutki, wr�cz lekcewa�y� to, co z aplikowanych
planecie
uderze� wynika�o na jutro i pojutrze. Ta i�cie dzieci�ca niefrasobliwo��
doprowadzi�a do
potwornego zdewastowania w�asnej planety, wytrzebienia znakomitej wi�kszo�ci
gatunk�w
�ywych, do tragedii w�asnych spo�ecze�stw wreszcie. Zbyt zdolny w wymy�laniu
sposob�w i
narz�dzi pot�guj�cych jego mo�liwo�ci pozosta� cz�owiek absolutnym inwalid�, gdy
sz�o o
umiej�tno�� przewidywania skutk�w. By� jak gdyby jednostronnie rozwini�tym
osi�kiem,
u�ywaj�cym tej si�y na w�asn� szkod� i pogn�bienie. Krach Ery Wielkiego
B��dzenia to tylko
skromna zapowied� tragedii, kt�ra si� dopiero szykowa�a - ca�kowitego, masowego
samounicestwienia. U naszych przodk�w - westchn�� -wszystko si� odbywa�o na
ogromn�
skal�. Hoam nas ocalili, rzecz jasna, otworzyli nam oczy i dusze. W�dz Wodz�w w
przeb�ysku genialno�ci zrozumia�, �e aby cz�owiek m�g� istnie� nadal, a w
przysz�o�ci
unikn�� podobnych zagro�e�, nale�y go pomniejszy�, uskromni�, ograniczy� - do
czasu,
oczywi�cie, a� jednostronno�� jego rozwoju ust�pi miejsca harmonii. Zewn�trznym
tego
wyrazem by�o w�a�nie wprowadzenie blokad w trzecim roku Nowej Ery.
- My�la�em, �e chodzi�o raczej o zademonstrowanie swoistego kompleksu s�ugi...
przez zewn�trzne upodobnienie si� do swego pana - zauwa�y� Skrzeczow�s.
- To prymitywna i z�o�liwa wyk�adnia, lansowana usilnie przez Renegat�w.
Nale�a�o
za wszelk� cen� ratowa� cz�owieka przed nim samym. Znacie oczywi�cie �ywio�y,
kt�re
zaprowadzi�y Epok� Wielkiego B��dzenia w �lepy zau�ek?
- Zadufanie. Fascynacja. Rozmach. Beztroska! - wyrecytowa� ochoczo Kutafon.
- W�a�nie. Wystarczy�o je po prostu zanegowa�, by doprowadzi� do poprawy
sytuacji.
T� negacj� wszystkich czterech �ywio��w od razu sta� si� genialny wynalazek
blokady. Z
przyczyn technicznych nie uda�o si� obj�� nim ka�dego, w ka�dych
okoliczno�ciach, niemniej
stosowany konsekwentnie przez tyle dziesi�tk�w lat przyni�s� ju� zauwa�alne
zmiany
mentalno�ci.
- Nic tylko gratulowa� - pokiwa� g�ow� Skrzeczow�s. - Powiedzmy, �e blokady
spe�nia�y pozytywn� rol� sto lat temu. Dzi� - w sytuacji powszechnego, wielkiego
niedostatku, nabrzmiewaj�cych potrzeb, stosowanie ich mija si� chyba z celem.
Gdyby cz��
wykonawc�w - nie wszyscy, pewna liczba - zrezygnowa�a z blokad... zacz�a
pracowa� na
dwie r�ce, produkcja zapewne by wzros�a do�� zauwa�alnie?
- Znowu si� pan myli - rzek� �agodnie wykonawca. -Przede wszystkim nie
osi�gn�li�my jeszcze w�a�ciwego poziomu harmonii, nie wyzbyli�my si� do ko�ca
szkodliwej
jednostronno�ci. Pracy obliczonej na lata nie da si� odwali� w przeci�gu
tygodnia. Natomiast
argumentowanie powszechn� n�dz� - gdy� do tego sprowadza si� pa�ski zarzut -
pachnie mi
demagogi�. Naprawd� nie jest a� tak �le, na niekt�rych odcinkach notuje si�
sta�e tendencje
do poprawy. Przypu��my jednak, cho� to absurd, �e zlikwidowali�my blokady.
Pomi�my
uboczny skutek w postaci szoku psychicznego; wi�kszo�� typ�w ludzkich �le znosi
nag�e
zmiany. Rzecz wcale nie w dodatkowych r�kach, nawet milion dodatkowych r�k
niczego nie
zdzia�a, gdy s� puste. Co� trzeba do nich w�o�y�. Stosowanie blokad to nie tylko
moda,
tradycja czy wyraz uznania dla osi�gni�� Hoam. Owszem, praca jedn� r�k� mo�e
�wiadczy� o
przemo�nej ch�ci upodobnienia si� do Hoam podka�dym wzgl�dem. Przede wszystkim
jednak jest kapitalnym wyrazem naszego my�lenia o przysz�o�ci, zorientowania na
przysz�o��.
- Nie rozumiem.
- To proste: kiedy nadejdzie czas, nast�pi zespolenie warunk�w zewn�trznych z
wewn�trznymi, materii ze �wiadomo�ci� - harmonijne zespolenie - zdejmiemy nasze
ograniczniki. Nie tylko w postaci tych blokad. Co wtedy nast�pi? Wybuch, prosz�
pan�w...
ale wybuch kontrolowany. Blokada jest jednym z wyznacznik�w mo�liwo�ci naszej
rasy,
�wiadectwem jej potencji. Mo�na �mia�o powiedzie�, �e p�czniejemy od mo�liwo�ci,
energia
indywidualna i spo�eczna wzrasta do tego stopnia, i� sami musimy nak�ada� jej
t�umik.
Dop�ki nie ust�pi� bariery ni�szego rodzaju, musimy by� pow�ci�gliwi. Lecz
przyjdzie taki
czas... Nie wierzy pan?
- Czy ja wiem? - wzruszy� ramionami Skrzeczow�s. -Tylko po czym poznamy, �e ten
czas ju� nadszed�? Kto nam powie?
- No? - u�miechn�� si� reperator. - Ju� zna pan odpowied�, prawda? - Wrzuci�
wymontowane kasety do torby, za�o�y� zbiornik i umie�ci� lejek w otworze
wlewowym. Teraz
ju� bez �adnego skr�powania pomaga� sobie unieruchomion� r�k�, kt�rej d�o�
zdawa�a si�
ta�czy� wok� nadgarstka. D�wign�� nie bez wysi�ku wiadro i precyzyjnie zla�
zawarto��.
Dokr�ci� tyln� �ciank�, a Melinos z Kutafonem bez �adnej zach�ty przetoczyli
aprob na
dawne miejsce.
- Gotowe - powiedzia� wykonawca. Wytar� r�ce w paku�y, kt�re troskliwie zawin��
w
foliow� p�acht�. Wcisn�� ma�� kostk� w �ciance aproba - jedyny regulator
odbioru.
- Musi si� troch� nagrza�. - Ch�opak by� got�w do wyj�cia. - Kto podpisze?
Po kr�tkich targach podpisa� prof-dyr Melinos. Wykonawca zabra� arkusz, Aawet
na�
nie spogl�daj�c, po czym wyszed� bez po�egnania.
- Chyba nie doniesie na mnie, co? - za�mia� si� nerwowo Oczopl�s. - G�upio si�
zachowa�em, bez dw�ch zda�! Strofowa� takiego �wiat�ego aktywist�! - paln�� z
rozmachem
pi�ci� w otwart� d�o�.
- Dziwny facet - stwierdzi� w zadumie Skrzeczow�s. -Mam ostatnio szcz�cie do
dziwak�w.
Poniewa� ekran odbiornika pozostawa� ciemny, Meli-nos z Kutafonem spojrzeli na
niego pytaj�co, Oczopl�s za� - z niech�ci�.
- Wczoraj, gdy wraca�em do �yjni, jaki� facet w ci�ar�wce cz�stowa�
papierosami.
- Jak to: cz�stowa�? - wyrwa�o si� Kutafonowi. - Co to niby znaczy: cz�stowa�?
- No... rozdawa�.
- Za darmo?
- Za darmo.
Tamten pokr�ci� g�ow� z niedowierzaniem.
- A pan wzi��?
- Sk�d. Nie starczy�o dla wszystkich. Chyba namy�la�em si� za d�ugo.
- Renegackie? - spyta� chytrze Melinos.
- Bo ja wiem? Nie zauwa�y�em. Dzia�o si� to b�yskawicznie, w dodatku ci�ar�wka
skaka�a na wybojach. Papierosy, las r�k, puste pude�ko, kt�re te� komu�
przypad�o do gustu...
tyle widzia�em. Ten facet wysiad� na przystanku. �aden prowokator, nic z tych
rzeczy.
- Taa... - odezwa� si� prof-dyr Melinos z pow�tpiewaniem. - Nie prowokator. Mo�e
jeszcze gorzej. I nikt go nie aresztowa�? A pan, kolego?
- Ja? Mia�em go goni�?
- Nie m�g� pan go zatrzyma�, to jasne, brak panu uprawnie�. Ale nale�a�o
przynajmniej zainteresowa� si�, sk�d wzi�� towar. O ile wiem - w g�osie prof-
dyra wy�szo��
zderzy�a si� z ironi� - renegackich papieros�w nie dostaje si� w pierwszym
lepszym punkcie
dystrybucji. A mo�e one z przerzutu, �eby wydrze� nam ostatni ci�ko zapracowany
talon,
utuczy� po�rednik�w, spekulant�w, kombinator�w! A mo�e wonny tyto� z renegackich
wytw�rni kryje dodatkowe atrakcje w postaci zarazk�w d�umy, tubery, tyfusu, o
jadzie
propagandowym nie wspominaj�c?
- Nie s�dz�. Widzia�em, jak co odwa�niejsi od razu za-jarali. Wygl�dali na
zadowolonych.
- M�ody pan jeszcze, kolego. Po�yje pan troch�, nauczy si� odr�nia� prawd� od
pozor�w. Taa... Minie kilka tygodni, kojfnie paru facet�w, tych najbardziej
�atwowiernych...
To renegackie �wi�stwo nie lubi d�ugo zwleka�. Tubera, tr�d albo rak, je�li nie
co� gorszego.
Tak jak te ich prezerwatywy z przerzutu: pokryte grubo z obu stron warstw�
kr�tk�w bladych,
tak �e cz�owiek nic jeszcze nie zacznie, a ju� sko�czy� - roze�mia� si� z
udanego powiedzenia.
- Syf! Tryper! Gnilec! - sapn�� z tryumfalnym b�yskiem w oku. � A jak z tak�
prezerwatyw�
wepchasz si� do baby, to i ona, ma si� rozumie�... O to w�a�nie chodzi. Teraz
pomy�lcie: ilu
naiwnych u�ywa takich luk-su--sowych prezerwatyw wielokrotnie, z iloma r�nymi
kobietami... Ilu po�ycza s�siadom... Strach pomy�le� o skutkach.
- Nie s�ysza�em o tym - rzek� niepewnie Skrzeczow�s.
- Ani ja - odwa�y� si� b�kn�� doc-dyr Oczopl�s i za-pl�sa� oczami strachliwie.
Po
czym dotar�a do� niestosowno�� podobnych w�tpliwo�ci, wi�c bardziej stanowczo
doda�: - Te
prezerwatywy... dra�stwo jednak...
- Sami widzicie - podsumowa� dyskusj� Melinos. Opiera� si� o st�, patrz�c na
Skrzeczow�sa z dezaprobat�.
- A ja my�l� - wrzasn�� znienacka Oczopl�s - �e kolega Skrzeczow�s ca�e to
zdarzenie
wymy�li�! Tak naj�atwiej. Jako znany pi�knoduch oraz idealista... No co -
zaperza� si� - ma
pan dowody rzeczowe? Albo �wiadk�w?
- Podpuszczasz mnie? Spr�buj poj�� swoim ptasim m�d�kiem, co si� dla mnie
liczy.
Ten gest, towarzysz�ca mu atmosfera �yczliwo�ci... W zat�oczonej ci�ar�wce,
gdzie ludzie
stoj� innym na nogach, prze�a�� przez plecy - takich rzeczy nie spotyka si� co
dzie�.
- Ty mu papierosa, a on ci� no�em - zd��y� wtr�ci� Kutafon.
- Popatrz, popatrz, jak si� zagalopowa� - rzek� Melinos, patrz�c na
Skrzeczow�sa. - To
ci dopiero wzruszaj�ca historyjka. Wypisz, wymaluj - bajka. Dobra wr�ka rozdaje
papierosy.
Co do jej autentyczno�ci... taa... czemu nie, takie rzeczy zdarzaj� si�, kolego
Oczopl�s -
spojrza� na niego surowo. - Przewrotno�� renegacka nie zna gra-nic. Nienawidz�
naszych
osi�gni��, pragn� szkodzi� nam, a przez to i Braciom Starszym � taka jest
prawda. Dlatego
zawsze powtarzani: czujno��, czujno�� i jeszcze raz czujno��. W ka�dym miejscu i
o ka�dym
czasie. Inaczej -koniec. Po�kn� nas bez popitki.
- Ale kolega Skrzeczow�s regularnie raczy nas tego typu humoreskami -
przypomnia�
Kutafon. - Czy to nie dziwne, �e tylko jemu trafiaj� si� podobne przygody?
By�bym za tym,
�eby z�o�y� meldunek o tym zbiegu okoliczno�ci. To sprawa strefowych, nie nasza.
- Prosz� nie przesadza�, kolego. Ja r�wnie� zwr�ci�em uwag� na regularno��, z
jak�
Skrzeczow�s cz�stuje nas epizodami z �ycia. Tego nawet ciekawie si� s�ucha...
jak bajek z
Marsa. Gdyby�my teraz zacz�li wyst�powa� przeciw tym rojeniom, automatycznie
nadaliby�my im znaczenie. Nie walczy si� z tym, co niepowa�ne, rozumie pan? Moja
rada
taka: szkoda wytacza� armaty przeciw komarom. Pozosta�my raczej przy
sformu�owanym
poprzednio wniosku-ostrze�eniu: pod�o�� podst�pnego renegactwa nie zna granic. A
jedyna
na ni� rada - czujno��.
- Pozwol� sobie nie zgodzi� si� z panem, panie prof-dyrze - rzek� Oczopl�s
stanowczo. - Moim zdaniem wykazuje pan sk�onno�� do bagatelizowania szkodliwej
postawy
jednego z nas. - Wpija� si� roziskrzonym wzrokiem w Skrzeczow�sa, a jego
zawzi�to��
rzuca�a si� w oczy.
Co on wie, zastanowi� si� przelotnie Skrzeczow�s.
- Jeste�my zespo�em edukator�w i dlatego musimy znale�� do�� si�y, by
napi�tnowa�
to, co w nas chore. Ka�dy z nas ma prawo liczy� na pomoc w potrzebie. W�a�nie na
tym
polega kole�e�stwo. Je�li grupie zabraknie zdecydowania wobec b��d�w jednego z
jej
cz�onk�w, kiedy� -w niepor�wnanie wa�niejszych kwestiach i okoliczno�ciach -
inni mog�
wykaza� jego nadmiar wobec ca�ej grupy.
� Do czego pan w�a�ciwie zmierza? � spyta� Skrzeczow�s, staraj�c si� opanowa�.
Krew gotowa�a mu si� w �y�ach.
- A do tego - u�miechn�� si� doc-dyr jadowicie - �e pa�skie liche sztuczki ma�o
kogo
zwiod�. Pa�skie gierki polegaj� na tym, �e przychodzi pan tutaj i co jaki� czas
serwuje
nietypow� scenk� z �ycia miasta. S� to bredniewyssane z brudnego palucha, kt�re
opowiada
pan, by zbada� reakcj� s�uchaczy. Po co pan to robi? Z nud�w? Dla rozrywki? A
mo�e kto� za
t� rozrywk� panu p�aci, co?
- Konkretniej prosz� - wysycza� Skrzeczow�s przez zaci�ni�te z�by.
- Gdyby by� pan prywatn� osob�, powiedzia�bym: niech tam. Niech sobie pr�buje,
prowokuje, kombinuje, wymy�la. Szkodzi�by pan wtedy najwy�ej sobie. Ale jest pan
edukatorem, �o�nierzem stoj�cym na sza�cu walki z ciemnot�! Jest nie do
pomy�lenia, aby
ten, kto ma walczy� z ciemnot�, sam pada� ofiar� ciemnoty. S�u�y� ciemnocie!
Jak, do jasnej
cholery, mamy wygra� wielk� batali� o serca i umys�y, gdy tacy jak pan bez
przerwy sabotuj�
i parali�uj�...
- Wystarczy - przerwa� mu Skrzeczow�s. - Posun��e� si�, biedaku, za daleko.
W�asna
g�ba wyda�a na ciebie wyrok. We wszystkim musz� by� granice, nawet w
mato�ectwie. -
Ruszy� w stron� doc-dyra wywracaj�c oczyma, a wtedy Oczopl�s zrobi� pierwsz�
rzecz, jaka
mu przysz�a na my�l: ukry� si� za zwalist� postaci� prof-dyra Melino-sa. Po
chwili wyjrza�
stamt�d strachliwie. Skrzeczow�s rozcapierzy� r�ce, jakby chcia� go pochwyci�.
Zbli�a� si� w
p�przysiadzie, zgarbiony, z g�ow� wci�gni�t� w ramiona, pohukuj�c g�ucho.
Na ten widok Oczopl�s od razu odzyska� animusz.
- Chcia� si� na mnie rzuci�! - pia�, podskakuj�c jak kogut. - Jeste�cie,
panowie,
�wiadkami, �e chcia� mnie pobi�, a kto wie, czy nie zabi�!
- Niech si� pan uspokoi - powiedzia� prof-dyr z niesmakiem. Zamierza� paln��
kolejn�
gadk� umoralniaj�c�, lecz przeszkodzi� mu agregat propagandowy, kt�ry nagrza�
si� ju�
dostatecznie. �wiadczy�a o tym seria dono�nych trzask�w. Przez zasnuty bielmem
ekran
przelecia�o kilka ciemnych b�yskawic, przez chwil� trwa�a tam prze-pychanka
diabelskich
�ap, w ko�cu wszystko poch�on�a bura mg�a. Wy�oni�a si� z niej twarz kobiety,
to znaczy
indywiduum kojarz�cego si� z kobiet� w nies�ychanie odleg�y spos�b. Uroda
wied�my,
potargane w�osy, �achmany, kt�re lito�ciwie obcina�a dolna kraw�d� ekranu.
Twarzporusza�a
ustami bezg�o�nie, trzasn�o, diab�y zn�w rozta�czy�y si� po luminoforze, starte
wielk� szar�
r�kawic�. Kobieta m�wi�a z przej�ciem, gor�czkowo, lecz jej oczy pozostawa�y
puste.
Aprob j�kn�� przeci�gle i gadaj�ca g�owa nagle dosta�a g�osu.
- Jak�e wstr�tnie jest by� kobiet� - m�wi�a g�ba wied�my i ju� samo jej
skrzeczenie
budzi�o odraz�. - Jakie� to n�dzne, parszywe, bezwarto�ciowe stworzenie. Samo z
siebie ani
dla siebie nie znaczy nic. Istnieje wy��cznie przez m�czyzn�, dla m�czyzny, w
oparciu o
m�czyzn� - albo ze wzgl�du na potomstwo, kt�re z nim sp�odzi�o. M�czy�nie
s�u�y
wy��cznie jako obiekt do wy�adowywania chuci, jako pojemnik na jego plugawe
sekrecje.
Dzieciom niezb�dna jest, p�ki si� nie usamodzielni�, potem porzucana, o ile nie
znajdzie
sposobu na zdobycie od czasu do czasu paru dodatkowych talon�w, kt�re by mo�na
od niej
wy�udzi�. - Za�ka�a obrzydliwie. - �ycie kobiety do pewnego wieku polega na
przyjmowaniu
w otwory swego cia�a wyrostk�w rodnych o rozmaitym kszta�cie i grubo�ci, na
wystawianiu
cyck�w i dupy pod twarde gar�cie, na w�chaniu odoru z pysk�w i cielsk naszych
wiecznie
pijanych i niesytych w�adc�w, m�czyzn... Ach, by�abym zapomnia�a, trzeba
jeszcze udawa�,
�e to strasznie przyjemne i podniecaj�ce! - Zaskrzecza�a sucho w udanej imitacji
rozbawienia.
- Ale na c� komu potrzebne stare kobiety? Staruchy, takie jak ja, kt�re ju�
niczym nie
potrafi� zwabi�? Dzi� w nocy wymy�li�am dla nas zastosowanie: za jeden czy dwa
talony
mo�na by do nas strzela� jak do rzutk�w...
G��w-dyr Wodolej osobi�cie wy��czy� agregat. Sta� teraz obok gasn�cego �lepia,
jak
gdyby oczekiwa� protest�w. Jego czarna sk�ra kontrastowa�a efektownie z
eleganckim
jasnym uniformem.
- Nie w�tpi�, �e PRAWDA O CZ�OWIEKU to ciekawy i wielce po�yteczny program.
Szko�a jest jednak szko��, na dokszta�t indywidualny mamy czas po pracy. Uda�o
si�, prosz�
koleg�w, zebra� dwa pe�ne oddzia�y, trzeci i czwarty. Pan, kolego Skrzeczow�s,
we�mie ten
ostatni.
Kolega Oczopl�s p�jdzie do trzeciak�w, natomiast kolega Kutafon pozostanie w
rezerwie na wypadek zebrania jeszcze jednej grupy wiekowej. Prosz� zawi�za�
tasiemki
blokad i wychodzi� do zaj��. Jak zwykle ostrzegam: tylko bez �adnych
eksperyment�w.
�adnych w�asnych pomys��w, trzyma� si� �ci�le programu. Pan, panie prof-dyrze,
pozwoli ze
mn� do gabinetu. Chcia�bym zasi�gn�� pa�skiej opinii w pewnej sprawie.
Zaraz po wyj�ciu Skrzeczow�s rozwi�za� tasiemk�, mocuj�c� do szwu spodni praw�
r�k�. Wszyscy tak post�powali, lekcewa��c symbol � ale tylko nieliczni wa�yli
si� u�ywa�
podczas zaj�� z uczniami obu r�k.
Lekcja potoczy�a si� normalnym trybem: rysowa� na tablicy litery, pisa� wyrazy i
zdania, potem odczytywa� je z przesadnie wyrazist� artykulacj�, a uczniowie
powtarzali
ch�rem automatycznych g�os�w. P�niej przysz�a kolej na �wiczenia i Skrzeczow�s
przysiad�
za katedr�, �eby odpocz��.
Katedra sk�ada�a si� z rozchwierutanego krzes�a i odrapanego sto�u,
umieszczonych na
niewysokim kwadratowym postumencie. Stanowczo nie by�o to miejsce oblegane przez
w
czepku urodzonych. Przy ka�dym poruszeniu krzes�o poskrzypywa�o, jakby
dopomina�o si� o
wyrozumia�o�� i �agodne traktowanie. St� tak�e nie sprawia� solidnego wra�enia.
O
stabilno�ci samego Skrzeczow�sa, wszechstronnie rozumianej, tylko szaleniec
odwa�y�by si�
m�wi� w samych superlatywach. Gdyby nada� jej wymiar czysto fizyczny, a
nast�pnie doda�
do chybotliwo�ci mebli, cz�owiek wraz z krzes�em i sto�em dawno obaliliby si� na
pod�og�,
tworz�c zgrabne rumowisko do uprz�tni�cia.
Skrzeczow�s, cz�owiek zwyczajny, zwyczajnie ubrany i my�l�cy, ceni� harmoni�,
wyra�aj�c� si� w zgodno�ci poszczeg�lnych element�w �wiata. Chrome krzes�a i
sto�y by�y
jego bra�mi; odkry� to jaki� czas temu. Teraz natomiast otworzy�o si� przed nim
wy�sze
pi�tro tej wsp�lnoty. Wszyscy gramy - my�la�. - Ca�y ten �wiat. Rzeczy i ludzie
um�wili si�
mi�dzy sob�, �e razem stworz� rodzaj nadteatru, przekl�cie dok�adn� iluzj�,
gdzie wszelki
poz�r nabierze znamion rzeczywisto�ci. Te sprz�ty, ta i�-ba, ta sytuacja udaj�
tylko krzes�o,
st� i szko��, podobnie jak ja udaj� edukatora. Kim innym jeste�my, za kogo
innego si�
podajemy. To wszystko.
Przed nim, na po�upanym laminacie le�a� dziennik lekcyjny oprawny w tektur�, z
kt�rej osypywa�y si� w��kna. Zdmuchn�� je na pod�og� jak r�j pos�usznych owad�w.
Ch�tnie
zaznajomi�by si� bli�ej z histori� laminatu, s�u��cego za podparcie jego
opadaj�cym r�kom.
Chcia�by si� dowiedzie�, co porabia� ten kawa� p�yty zlepionej z odpadk�w
organicznych,
zanim wzi�� udzia� w nas�czaniu pustych g��w jadem wiedzy. Nie chodzi�o
bynajmniej o
zaspokojenie pustej ciekawo�ci; Skrzeczow�s nie by� ciekawy. Chcia� tylko
konfrontacji
absolutnej prawdy - z w�asn� jej rekonstrukcj�. Chocia�, prawd� m�wi�c, i to
niewiele go
obchodzi�o. Otaczaj�ce go rekwizyty podobne by�y do ludzi: wystarczy�o raz
popatrze�, by
wiedzie� o nich wszystko. Przesz�o�� ok�adek dziennika wydawa�a si� r�wnie
nieciekawa, ich
ojcem i matk� by�y tak�e odpadki, mo�e tylko innego rodzaju, wymieszane z
lepiszczem
organicznym. Rzeczy, podobnie jak ludzie, rodz� si� z przeznaczeniem do
powolnego
obumierania, a ich historia jest r�wnie ja�owa i nieciekawa jak �ycie. Znowu
zdmuchn�� na
pod�og� troch� tekturowych k�aczk�w. Dzi� by� dzie� z�otych my�li. Do�wiadczaj�c
wielkiej
wsp�lnoty ludzi i rzeczy, Skrzeczow�s z czu�o�ci� rozmy�la� o krze�le, stole i
dzienniku.
Przepe�nia�a go mi�o�� do trojga kulawych przedmiot�w. Tyle ich ��czy�o... Ta
szko�a, ten
�wiat, ten sam element ustawicznej degradacji w �yciorysie.
- Czytaj - powt�rzy� bezbarwnym g�osem.
Ch�opiec, do kt�rego skierowa� polecenie, najmniejsz� oznak� nie da� po sobie
pozna�, �e si� nim przej��. Brudny, obdarty, sta� z g�ow� zwr�con� w bok i
wpatrywa� si�
t�po w jemu tylko objawiony obiekt, wisz�cy przed nim w powietrzu. Na �awce,
r�wnie
brudnej i obskurnej, le�a� strz�p papieru zapisany wielkimi literami. Wszystkie
te litery na
wszelki wypadek widnia�y na tablicy. Zmagania z analfabetyzmem trwa�y tu kolejny
sezon i
nic nie wskazywa�o na ich rych�e zako�czenie.
Iluzja. Gra. Umowa. A temu nagle zachcia�o si� miga�.
Grymasi�. Manifestowa�, �e nawet najprostsza ze szkolnych r�l - klasowego
idioty,
tumana najt�pszego z t�pych - przesta�a budzi� jego zainteresowanie.
Skrzeczow�s u�miechn�� si� do ch�opca z sympati�. Podszed� do niego,
przemawiaj�c
�agodnie, jak do zwierz�tka. Ch�opak skuli� si� odruchowo, cho� Skrzeczow�s
znany by� z
tego, �e bi� rzadko. Za to jego flesze by�y absolutnie zaskakuj�ce; potrafi�
strzeli� w pysk bez
powodu, z u�miechem na twarzy, co sprawia�o, �e wzbudza� strach niemal
demoniczny. Ale
teraz �apa belfra wspar�a si� tylko �agodnie na chudym barku nieuka, klepn�a go
kilka razy,
po czym wykona�a ruch, jakby chcia�a przytuli� to ludzkie szczeni�. Moment
zawstydzenia
dla nich obu -r�ka opad�a przed twarz� ch�opca, uchwyci�a papier i unios�a go
wzwy�.
- Kiedy� mo�e si� zdarzy�, �e od umiej�tno�ci czytania lub pisania zale�e�
b�dzie
wasze �ycie - rzek� z emfaz� i natychmiast ogarn�a go fala rozbawienia.
Wystarczy�o
spojrze� w ich puste twarzyczki, w kpi�ce oczy, umykaj�ce przed jego wzrokiem,
�eby nie
da� mu wyczyta�, co naprawd� o nim s�dz�. Tym razem zasun�� wyj�tkowo
abstrakcyjnie.
Kilkoro oczu dopiero po paru sekundach rozszerzy�o si� z niedowierzaniem, a sen
pierzchn��
z nich zdecydowanie. Wystawienie sobie sytuacji, gdy od odcyfrowywania tych
robaczk�w,
w kt�re z takim mozo�em zakl�ta zosta�a mowa ludzi, zale�e� b�dzie cokolwiek,
stanowczo
przerasta�o ich zdolno�� fantazjowania. A ju� �ycie... no, no. Ci malcy byli na
sw�j spos�b
doro�li, przedwczesna dojrza�o�� przebija�a czasem z ich ruch�w, rozm�w,
reakcji, rzadko
u�miechni�tych twarzy. Wi�c wed�ug tego kawalarza �ycie mo�na os�oni� kawa�kiem
gazety?
-zdawa�y si� pyta� ich spojrzenia.
- Dawno temu pewien cz�owiek otrzyma� do wykonania szczeg�lne zadanie.
Powierzono mu list, aby dostarczy� go pewnej osobie. Musia� obieca�, �e nie
b�dzie pr�bowa�
zajrze� do koperty, ale po drodze nie m�g� przezwyci�y� ciekawo�ci. Otworzy�
list i
przeczyta� go - przerwa� dla uzyskania mocniejszego efektu, a tak�e by da�
dzieciom czas na
pomy�lenie. Wczu�y si� w rol� pos�a�ca, kto-ry przechytrzy� nadawc� listu, i na
ich
twarzyczkach odmalowa�a si� aprobata. Skrzeczow�s wiedzia� ju�, �e wybra� z�y
przyk�ad,
lecz musia� brn�� dalej. - W li�cie by�o napisane, �e pos�aniec, ten, kt�ry
dostarczy list, jest
bardzo niebezpieczny i nale�y go zg�adzi�. Gdyby wi�c nie umia� czyta�, zosta�by
zabity.
Albo gdyby dotrzyma� s�owa, pomy�la�.
- Co to znaczy: zg�adzi�? - zapyta� kto� z k�ta.
- Zabi�, zlikwidowa�.
- A powierzono?
- Powierzy� znaczy da� na przechowanie, pod opiek�.
G�ucha cisza �wiadczy�a, �e nie zrozumieli. Mora� bajeczki nie dotar� zupe�nie,
nadzieje na reanimowanie go by�y nik�e.
- Mo�na powierzy� rzecz, osob� albo tajemnic�. Odda� j� na przechowanie albo pod
opiek� komu� zaufanemu. Po pewnym czasie mo�na t� rzecz odebra� i znowu mie� u
siebie w
domu.
- Ale po co to robi�? Po co tak dawa� i odbiera�? �eby si� jej pozby�? Pozwoli�
sobie
j� ukra��? To ju� lepiej j� wyrzuci�.
Ich �miechy. Doros�o��. Wy�szo��. Wiedz� lepiej.
- A co to znaczy: zaufanemu?
Mieli rzadkie momenty otwarcia - jak kwiaty wzrastaj�ce w wyj�tkowo surowych
warunkach. Zawsze wtedy jednoczyli si� przeciw niemu, przeciw temu, co pr�bowa�
im
wm�wi�. Ich niezliczone w�tpliwo�ci, dotycz�ce spraw najoczywistszych,
sprawia�y, �e
musia� wchodzi� w g�szcz dygresji, wyja�nie�, kt�rym nie by�o ko�ca. Problem
g��wny
umyka�, a kiedy Skrzeczow�s stara� si� do niego wraca�, spostrzega�, �e ich
zainteresowanie
wygas�o.
- Dobrze - powiedzia� Skrzeczow�s. - Wracamy do tematu lekcji. W takim razie ty
przeczytaj - poda� kartk� z wierszykiem prowodyrowi klasy, Murzynkowi o imieniu
Polifem.
Ten wzi�� j� w pulchne �apki, przebieg� tekst oczami i p�ynnie, bez po�piechu
przeczyta�:
Kot byt s�aby, ma�y, naje�ony.
Psy go opad�y tu�, tu� pod balkonem.
Kot na balkon, a Cemba� wprost na psy go str�ca.
Na szcz�cie lec�cego z�apa�a s�u��ca
i m�wi z oburzeniem do patrz�cych dzieci:
- Gdyby to spada� Cemba�, niechby sobie lecia�.
- Kto potrafi opowiedzie� to zdarzenie w�asnymi s�owami? - zaryzykowa�
Skrzeczow�s. Milczeli solidarnie, dystansuj�c si� od jego pedagogicznych
machinacji. Wobec
tego zaj�� si� obja�nianiem co trudniejszych s��w, cierpliwie, jak na lekcji
obcego j�zyka.
Kiedy uzna�, �e s�owa ani zwroty nie powinny budzi� w�tpliwo�ci, jeszcze raz
odczyta�
wierszyk.
- Co tam? - podni�s� g�ow�. Kilkoro uczni�w poszepty-wa�o z przej�ciem.
- Cemba� - powiedzia� jeden z ch�opc�w. Momentalnie pozosta�e g�owy zwr�ci�y si�
ku Skrzeczow�sowi.
Skrzeczow�s nie rozumia�, czego od niego chc�.
- Cemba�. Ten, co str�ca� kota - powt�rzy� ch�opiec. -Kto to by�? Hoam? -
wyszepta�
prawie bezg�o�nie.
- Dlaczego tak s�dzisz?
- Bo mia� balkon. Oni zawsze maj� balkony. Czasem spychaj� z nich kogo� na bruk.
Jak spychaj� ludzi, to mog� i koty, nie?
- Kto wam nagada� takich g�upstw? - Skrzeczow�s s�ysza�, �e podobne wypadki
zdarza�y si�, ale przypisywano je strefowym. - Cemba� z tego wiersza jest
ch�opcem
podobnym do ka�dego z was.
- Ale ja nie mam balkonu! - pisn�� jaki� g�os.
- Widzicie, ten wiersz powsta� w dawnych czasach, kiedy wielu ludzi mia�o w�asne
balkony.
- A ja, gdybym �y�a w tych dawnych czasach, te� mia�abym sw�j balkon?
- No... Raczej nie... Ale mieliby twoi rodzice. Mieszka�aby� z rodzicami w
wie�owcu,
w jasnych pokojach, a przez okna wida� by by�o niebo. Co wiecz�r
wychodziliby�cie na
balkon, �eby odetchn�� �wie�ym powietrzem.
Klasa zastyg�a w bezruchu, ch�on�c t� gro�n� wizj�.
- Ale Cemba� - upomina� si� ch�opiec. - Dlaczego Cemba�? Co to w og�le jest:
Cemba�?
- To imi� ch�opca. Tak si� nazywa�. Pan Krzywonos nie m�wi� wam o imionach? Ja
nazywam si� Skrzeczo-w�s, a pan Krzywonos - Krzywonos. Takie s� nasze imiona. A
temu
ch�opcu by�o na imi� Cemba�.
- Dobrze - nie ust�powa� ucze� - dlaczego wi�c ja nie mam imienia?
- W dawnych czasach, kiedy napisano ten wiersz, ludzie nie przywi�zywali takiego
znaczenia do imion jak dzi�. Ka�de dziecko otrzymywa�o jedno albo nawet kilka
imion,
takich samych na ca�e �ycie. Dzisiaj na imi� trzeba zapracowa�, otrzymuje si� je
za zas�ugi w
bardzo uroczystych okoliczno�ciach, a nadanie imienia jest wielkim wydarzeniem w
�yciu
ka�dego cz�owieka. Pierwsze imi� dostaniecie, kiedy b�dziecie doros�e, a ka�de
nast�pne -w
nagrod� za prac� i wzorowe zachowanie.
- W takim razie dlaczego Polifem ma imi�, a ja nie? Przecie� nie jest doros�y.
- Bo Polifem jest prowodyrem klasy i ma czarn� sk�r�. Bo jego ojciec ma czarn�
sk�r�. Jest to gwarancja, �e b�dzie dobrze pracowa� i nale�ycie si� zachowywa�,
wi�c mo�na
da� mu imi� ju� teraz.
Dzieci patrzy�y na pucu�owatego Murzynka z zazdro�ci�, ale bez wrogo�ci.
Rozleg�y
si� poszeptywania.
- Spok�j! - hukn�� Skrzeczow�s. - Jeszcze raz odczytam wiersz. �Kot by� s�aby,
ma�y,
naje�ony..." Co tam znowu?
- Kot - powiedzia�o jedno z dzieci. - Co to w�a�ciwie za zwierz�? Czy kot to
dziecko
psa? On m�wi...
- Koty jedz� ludzi! - pisn�� bohatersko jaki� malec.
- Przenosz� choroby!
- S� fa�szywe! Udaj� przyjaciela cz�owieka, �eby go potem zje��. To dlatego psy
go
tak goni�y!
- Chwileczk�. Musimy to zaraz wyja�ni�. Kto z was na w�asne oczy widzia� kota?
Podnios�a si� jedna r�ka.
- To by�o w nocy. Mieszka�em wtedy w piwnicy. S�ysza�em takie szuranie w k�cie,
ale
ba�em si� zawo�a� ze strachu. Potem zasn��em i czu�em, jak co� mnie gryzie w
nog�.
Krzykn��em, a wtedy tata uderzy� kijem obok mnie. Zapali� gazet� i rzuci� pod
�cian�, i wtedy
zobaczy�em tego kota. By� olbrzymi, taki... Nie, o taki. Tata go zabi�, ale inne
uciek�y.
- Tata ci powiedzia�, �e koty was napad�y?
- No nie, ale... ja tak my�l�. To by�y koty, a tata jednego zat�uk�. Rano
dali�my go
znajomym, a oni ugotowali z niego zup�.
Skrzeczow�s powl�k� si� na miejsce obok tablicy, usiad� ostro�nie i przyjrza�
si�
swoim ubielonym palcom. Kreda w�ar�a si� g��boko w linie papilarne; Skrzeczow�s
gapi� si�
z niedowierzaniem w labirynty bia�ych kanalik�w.
- To by�y szczury - rzek�. - Szczury. Na pewno. Koty nie zachowuj� si� w ten
spos�b.
Koty s� szlachetne. �yj� w wielkiej przyja�ni z cz�owiekiem.
Stan�� przy tablicy, pr�buj�c naszkicowa� kota i obok -dla por�wnania - szczura.
Kreda odznacza�a si� s�abo na zmatowia�ej, nie pami�taj�cej wody powierzchni, a
liczne
w�ery dodatkowo utrudnia�y zadanie. Kln�c wrodzony brak zdolno�ci plastycznych,
Skrzeczow�s smarowa� jakie� maszkary, �ciera� je b�yskawicznie, pr�bowa� od
pocz�tku i
znowu �ciera�; chmura bia�ego kurzu unosi�a si� wok� niego, szczypa�o go pod
powiekami -
od z�o�ci, a mo�e od sproszkowanej kredy, ale nie dawa� za wygran�. Klasa
�ledzi�a jego
wysi�ki z pow�tpiewaniem, dopinguj�c do dalszych stara�. Trzeba walczy� o
ka�dego kota,
t�uk�o mu si� we �bie, o ka�dego, bo to znaczy walczy�0 normalno�� �wiata, tego
jedynego
o�lepionego i og�uszonego przyjaciela. Albo to mo�na przewidzie�, po ilu kotach
nast�pi
kolejne t�pni�cie, a cz�owiekowi przyjdzie �y� pod czerwonym niebem, z czterema
s�o�cami
nad g�ow�? Dlatego trzeba bi� si� o ka�dego kota, nie wolno lekkomy�lnie
podarowa� ani
jednego i nie wolno zwleka� w tej walce, wmawia� sobie: zacznijmy od jutra, a
dzi� jeszcze
niech trwaj� wszechstronne przygotowania, �pijmy, nabierajmy si�y. Nie! Ani
jednego kota
wi�cej, bo �ycie cz�owieka, tu, w Europie-7, mierzy si� w kotach i dop�ki koty
biegaj� po
ulicach, jeste�my wzgl�dnie bezpieczni. Koty s� widomym znakiem, �e jeszcze nie
wszystko
stracone, po kotach przyjdzie kolej na nas. Ju� przysz�a. Dlatego...
Kreda pryska�a pod naciskiem. Zani�s� si� kaszlem1 w po�owie kolejnego wariantu
kota zrezygnowa�. Po razostatni machn�� �cierk�, odwr�ci� si� i o�wiadczy�
bohatersko:- Nie
umiem rysowa�. Je�li znajd� obrazki albo fotografie przedstawiaj�ce koty, jutro
wam je
poka��.
Uczniowie z nale�yt� powag� przyj�li t� deklaracj�. Ich milczenie �wiadczy�o
jednak
dobitnie, �e nie wierz� ani jednemu s�owu Skrzeczow�sa. Wiedzieli swoje, �ycie
by�o ich
najlepszym nauczycielem, tam wszystko by�o konkretne, natychmiast sprawdzalne -
nie jak
baj�dy, kt�re oferowa� im ten lekkoduch. I obietnice bez pokrycia... Zmusza� ich
do
przyjmowania na wiar� tego ple-ple, owszem, czynili to, cz�ciowo ze strachu,
cz�ciowo w
ramach konwencji zobowi�zuj�cej do zachowania r�l - ale dlaczego tak si�
zaperza�? Gdy po
tylu chybionych pr�bach zaczyna� znowu star� �piewk�, s�uchali jego gderania z
konsternacj�
i dezaprobat�.
- Ja wiem, dlaczego psy chcia�y z�apa� tego kota -prowodyr klasy, Polifem,
pospieszy�
Skrzeczow�sowi z odsiecz�. - Wzi�y go po prostu za szczura.
- Dobra - rzek� z rezygnacj� edukator. - Psy maj� s�aby wzrok i cz�sto nie
wiedz�
dok�adnie, za czym goni�. Biegn�c jak najszybciej, usi�uj� zbli�y� si� na tyle,
�eby to
rozpozna�, a wygl�daj� wtedy bardzo niebezpiecznie. Nawet gdy nie maj� z�ych
zamiar�w.
Ka�de �ywe stworzenie na widok p�dz�cego psa umiera z trwogi i pierzcha ile
tchu, wi�c nie
dziwcie si� ma�emu kotkowi.
Co ja wygaduj�, pomy�la�.
- Pan �artuje - wypali� ch�opak z dalszych �awek. U�miecha� si� do Skrzeczow�sa
jasnymi oczami, otwieraj�c si� przed nim jak przed kumplem. - No jasne. M�j
wujek te� tak
potrafi �artowa�.
- To id� do wujka - powiedzia� opryskliwie. Promie� �wiat�a w niebieskich oczach
zgas�, Skrzeczow�s zrozumia�, �e pope�ni� zbrodni�. Wszechobecna szaro�� obj�a
jego g�ow�
ze stanowczo�ci� nagrobka.
Klasie niespodziewanie spodoba�a si� ta od�ywka. Rozleg�o si� kilka �miech�w.
Zupe�nie niespodziewanie wsta�a rozczochrana dziewczynka.
- Psy chcia�y zje�� kotka, bo by�y bardzo g�odne. Chcia-�y go rozszarpa� -
o�wiadczy�a z powag� - tak jak moj� siostrzyczk�. Aten ch�opiec... Cemba�...
spycha� go,
�eby tego... �eby one go po�ar�y.
- Jasne, te� tak my�l�. Zostawmy na razie w spokoju psy i kota, a zajmijmy si�
ch�opcem. Os�d�cie: czy Cemba� zachowa� si� w�a�ciwie? Czy dobrze post�pi�?
- Bardzo dobrze - odezwa�o si� kilka g�os�w jednocze�nie. - Pan Krzywonos
m�wi�,
�e da� g�odnemu jedzenie to dobry post�pek.
- A gdyby tak ciebie - Skrzeczow�s pochyli� si� przez st� w stron� najbardziej
zagorza�ego zwolennika tej tezy - zepchn�� z balkonu prosto w paszcze
wyg�odnia�ych ps�w -
cieszy�by� si�, prawda? Przyjemnie poczu�, jak psie z�by wbijaj� ci si� w ty�ek!
- Nie - odpar� ch�opak zdecydowanie - to jest s�aby pow�d do rado�ci, by� czyim�
jedzeniem. Trzeba tego unika� za wszelk� cen�. Ca�a sztuka polega w�a�nie na
tym, �eby
nigdy nie by� tym kotkiem.
- Wspaniale. No to pos�uchajcie, co ja o tym my�l�. Cemba� post�pi� haniebnie, w
spos�b niegodny cz�owieka. Nale�y broni� s�abszych, a nie rzuca� ich na pastw�
silniejszego.
Rozumiecie? Cemba� zepchn�� s�abe stworzenie z balkonu, zamiast udzieli� mu
pomocy. Na
szcz�cie dobra s�u��ca nie dopu�ci�a do tragedii. Kt�ra z os�b w tym wierszu:
Cemba� czy
s�u��ca - wydaje si� wam godna na�ladowania? Z kt�r� ch�tniej
zaprzyja�ni�yby�cie si�,
dzieci?
W tej kwestii zdania by�y podzielone.
- Wydaje mi si�, �e ta s�u��ca by�a m�dra i dobra. To niezno�nego Cemba�a
powinno
si� zepchn�� z balkonu na po�arcie psom, z kotka natomiast przyrz�dzi� zup� dla
g�odnych
dzieci, kt�re tam czeka�y. To by�oby najlepsze rozwi�zanie - podsumowa� prowodyr
klasy.
- Ty idioto! - Skrzeczow�s rzuci� si� w jego kierunku. Pyzata buzia Murzynka
poszarza�a. Skrzeczow�s nie zd��y� go jednak dopa��, gdy� w drzwiach stan��
czarnosk�ry
m�czyzna o siwiej�cych skroniach. G��w-dyr Wodolej, jak zawsze na miejscu. Na
jego
widok Skrzeczow�s zatrzyma� si�, otrzepuj�c machinalnie cha�at. Dzieci powoli
podnosi�y si�
z �awek.
G��w-dyr pokiwa� g�ow� w zamy�leniu.
- Pi�knie, pi�knie, kolego - powiedzia� powoli. Zwracaj�c si� do prowodyra: -
Chcia�
ci� uderzy�? M�w, nie b�j si�.
- N-nie wiem - pl�ta� si� Polifem. - Chyba tak.
- P�jdzie pan ze mn�, kolego. - Przywar� do edukato-ra i wspi�wszy si� na palce,
strofowa� zajadle jego ucho:- Pa�skie nerwy, zdaje si�, s� w op�akanym stanie.
Powinien pan
troch� odpocz��. Dlaczego tasiemka blokady rozwi�zana? Ostrzega�em pana przecie�
tyle
razy! - Opad� na pi�ty. - Uczniowie, zrobimy teraz kr�tk� przerw�. Zaraz do was
zawita pan
doc-dyr Kutafon, kt�ry b�dzie kontynuowa� lekcj�. Wes� dzie�, uczniowie.
- Wes� dzie�, panie dyrze! - odpowiedzia�a klasa ch�rem.
Gabinet g��w-dyra Wodoleja, jedyna chyba kolorowa szybka w tej ruderze, z kt�rej
wynios�y si� nawet paj�ki, zawsze sprawia� na Skrzeczow�sie pozytywne wra�enie.
Na
czystej pod�odze le�a� dywanik nieokre�lonego koloru, a pod �cian� pyszni� si�
ni to kredens,
ni szafka. Na specjalnej podstawce biela�o gipsowe popiersie Hebro Bresti-
czkera, a mniej
wi�cej o metr w prawo wisia� portret Hebro Bresticzkera w pe�nej krasie. Kiedy
wzrok
Skrzeczo-w�sa przywyk� do ciemnej barwy �wiat�a, p�ki za szybkami miodowego
koloru
zape�ni�y si� grzbietami ksi��ek. By� to oczywi�cie komplet dzie� Hebro
Bresticzkera,
wydanie dla pedagog�w, ze szczeg�lnym uwzgl�dnieniem zagadnie� o�wiatowych.
Zgrabne
biurko z krzes�ami po obu stronach dope�nia�o ca�o�ci wyposa�enia; przez moment
Skrzeczow�s pozwoli� sobie na obrazoburcz� my�l, �e meble z gabinetu g��w-dyra
wyciosa�
osobi�cie Hebro Bre-sticzker, kt�ry by� tak�e, jak powszechnie wiadomo,
wy�mienitym
stolarzem.
- Przyjemnie tu u pana. Podoba mi si� pa�ski gabinet. Urz�dzi� go pan wykwintnie
i ze
smakiem.
Wodolej znieruchomia� i patrzy� na niego ze zdumieniem.
- Na przyk�ad te �wiat�a - pokaza� r�k� Skrzeczow�s- stwarzaj� atmosfer� spokoju
i
zaufania. Naprawd� w�o�y� pan wiele inwencji w to pomieszczenie. Mo�na powie-
dzie�, �e
nosi ono wyra�ne pi�tno pana bogatej osobowo�ci. - Nagle zda� sobie spraw�, �e
kto�
niezorientowany mo�e odebra� te peany jako zakamuflowan� kpin�, wi�c znacznie
mniej
pewnie doda�: - Styl to cz�owiek, prawda?
- Zupe�nie nie pojmuj�, o co panu chodzi - przerwa� mu opryskliwie Wodolej. -
Zasta�em to wszystko. Zainstalowali to jacy� ludzie na d�ugo przede mn�. I po co
pan tyle
gada? Je�li s�dzi pan, �e tym s�owotokiem odwr�ci pan wyrok, to jest pan w
grubym b��dzie.
- Ale� panie g��w-dyrze... - wyszepta� Skrzeczow�s pobiela�ymi wargami.
Grubia�stwo Wodoleja uderzy�o go jak obuchem. - Jaki wyrok?
Wodolej wpatrywa� si� w niego przez d�u�sz� chwil�, jakby co� wa�y� w my�lach.
- Tak mi si� tylko powiedzia�o. �le si� wyrazi�em, po prostu. Nerwy, bez przerwy
nerwy... Niech pan nigdy nie zgadza si� na obj�cie posady g��w-dyra, nawet gdyby
panu
proponowali z�ote g�ry - prychn�� kr�tko, zaraz si� zmitygowa�, jeszcze raz
prychn��. - Ale
czemu pan nie siada? - Usiedli. - Pan wie, �e pana lubi�, kolego Skrzeczow�s.
Czemu pan mi
robi takie rzeczy? Da�em panu co mog�em: prac�, regularne przydzia�y, zarobki...
Skrzeczow�s skrzywi� si�.
- Wiem: kiepskie. Wszyscy zarabiamy marnie. Euro-pa-7 nie ma tylu funduszy, by
p�aci� nam jak nale�y. Ale po co si� skar�y�? Co to da? A czy my zawsze jeste�my
w
porz�dku? Czy zawsze zas�ugujemy cho�by na te kilkana�cie talon�w? Ja wiem:
zarobki
takie, �e nie starcza do jutra. Ale zawsze jakie�. Lepsze tyle ni� nic. -
Odchrz�kn��, chyba ze
wzruszenia, by po chwili g�adko mkn�� star� kolein�. - Ja zainwestowa�em w pana,
pan
odp�aci� mi arogancj� i czarn� niewdzi�czno�ci�. Zamiast jak najdok�adniej
realizowa�
program, pan bez przerwy uprawia� eksperymenty - takie, siakie, owakie. Byle
tylko m�ci� w
m�odych g��wkach. Dot�d chroni�em pana jak mog�em. Cholera jasna, co panu
szkodzi�o
siedzie� jak mysz pod miot�� i pracowa� na d