Gomez-Jurado Juan - Legenda o złodzieju
Szczegóły |
Tytuł |
Gomez-Jurado Juan - Legenda o złodzieju |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Gomez-Jurado Juan - Legenda o złodzieju PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Gomez-Jurado Juan - Legenda o złodzieju PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Gomez-Jurado Juan - Legenda o złodzieju - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Pamięci Joségo Antonia Gómeza-Jurada, który nauczył mnie,
jak docenić dobrą historię.
Strona 4
PROLOG
W POŁOWIE DROGI
MIĘDZY ÉCIJĄ A SEWILLĄ
WRZESIEŃ 1587 ROKU
Powietrze okryło ziemię gorącym pledem. Na Trakcie Królewskim
rozbrzmiewał stukot końskich kopyt.
Na czele grupy jechał chudy mężczyzna o ostrych rysach
twarzy, a za nim podążały dwa wozy ciągnięte przez kare szkapy.
Na wozach siedzieli dwaj chłopcy do opieki nad zwierzętami i trzej
najemnicy do noszenia worków ze zbożem. Pochód zamykał sznur
mułów, ze stoickim spokojem łykających kurz podnoszony przez
koła i końskie podkowy.
Mężczyzna jadący na czele ścisnął mocniej wodze. Musiał się
bardzo starać, by nie wbić ostróg w boki konia i nie pogalopować
w kierunku Écichy. To był pierwszy dzień jego pracy na
stanowisku królewskiego komisarza do spraw zaopatrzenia,
odpowiedzialnego za zgromadzenie pszenicy na potrzeby Wielkiej
Armady, którą król hiszpański Filip II przygotowywał do inwazji
Strona 5
na Anglię. Zadanie to napełniało starego żołnierza,
a początkującego komisarza, dumą i poczuciem
odpowiedzialności. Czuł, że ma szansę przyczynić się do chwały,
która w najbliższych miesiącach spłynie na Hiszpanię. Sam nie
był już w stanie utrzymać muszkietu, ponieważ w bitwie stoczonej
szesnaście lat temu utracił władzę w jednej ręce, jednak mógł
chociaż zadbać o wyżywienie tych, którzy chwycą za broń.
Nie, żeby to miało być łatwe zadanie. Chłopi i właściciele
ziemscy nie będą zachwyceni rekwizycją zboża. Komisarz dzierżył
wprawdzie laskę sędziowską i miał zezwolenie na wyłamywanie
zamków i opróżnianie spichlerzy – w zamian był zobowiązany
jedynie zostawić weksel królewski. Nie należało się jednak
spodziewać, że kawałek papieru wręczony jako zapłata za ciężką
pracę zostanie przyjęty bez protestów, szczególnie że opieszałość
Korony w spłacie długów, które tak beztrosko zaciągała, była
dobrze znana.
Komisarz otrząsnął się z zamyślenia, kiedy na końcu krętej
kamienistej drogi zobaczył chatę, rzut kamieniem od miejsca, w
którym się znajdował.
– To oberża w Griján, panie – dobiegł go pełen nadziei głos z
jednego z wozów. Podróż z Sewilli do Écichy była ciężka i jego
ludzie mieli nadzieję na dzban wina, aby móc oczyścić gardło
z pyłu, którego nałykali się na szlaku.
Komisarz zamierzał kontynuować podróż. Czuł, że mógłby na
własnych plecach przenieść milion worków pszenicy. Za tydzień
miał skończyć czterdziestkę, jednak wciąż był znacznie silniejszy,
niżby wskazywała na to jego szczupła postura i bystre smutne
oczy.
Strona 6
– Zatrzymamy się na krótki odpoczynek – odpowiedział, nie
odwracając się. Ostatecznie trzeba było napoić zwierzęta.
W palącym słońcu ludzie i muły mogli wytrzymać jeszcze wiele
mil, ale konie to inna sprawa.
Instynkt podpowiedział mu natychmiast, że coś jest nie tak.
Żaden pies nie wybiegł na drogę, aby powitać ich radosnym
szczekaniem. Nikt nie wyjrzał przez drzwi oberży na odgłos
zbliżających się ludzi, wozów i zwierząt. Panowała lepka,
niepokojąca cisza.
Gospoda była mała i licha. Kwadratowy, prosty, niegdyś
pobielony budynek, z drewnianą szopą pełniącą rolę stajni. Dalej
rozciągał się gaj oliwny, ale wzrok komisarza nie sięgnął aż tak
daleko. Jego spojrzenie było utkwione w drzwiach.
– Stać! Wracać do wozów!
Mężczyźni, którzy już biegli w stronę studni, znajdującej się nie
dalej niż kilka kroków od oberży, stanęli jak wryci. Podążywszy
wzrokiem za spojrzeniem komisarza, wszyscy jednocześnie
uczynili znak krzyża, jak gdyby wiedzeni niewidoczną dłonią.
Z szopy wystawało chude i nagie trupie ramię. Sczerniała,
owrzodzona twarz zmarłego nie pozostawiała cienia wątpliwości
co do przyczyny śmierci: był to nieomylny znak bezwzględnej
zabójczyni, bohaterki koszmarów każdego męża, niewiasty
i dziecka żyjących w tych czasach.
– Zaraza! Święta Panienko! – krzyknął jeden z najemników.
Komisarz władczym tonem powtórzył swoje polecenie
i gromadka pospieszyła je wypełnić, tak jakby mogli się zarazić
przez sam kontakt z zakurzoną ziemią. Pięć dni straszliwego
cierpienia i, ostatecznie, nieunikniona śmierć. Bardzo niewielu
Strona 7
przeżywało dżumę. Komisarz już miał dać rozkaz do odejścia,
kiedy jakiś wewnętrzny głos go zatrzymał.
„A jeżeli ktoś tam w środku potrzebuje pomocy?”.
Próbując pokonać strach, zsiadł z konia. Obszedł zwierzę
dookoła, wyjął z sakwy chustkę i zakrył nią sobie twarz,
zawiązując węzeł na karku. Spędził dużo czasu w Algierze,
w niewoli u Maurów, i widział tam, że ich medycy często stosowali
ten środek ostrożności, doglądając zarażonych dżumą. Wolno
skierował się w stronę domu, trzymając się jak najdalej od trupa
w stajni.
– Panie, nie wchodźcie tam!
Komisarz zatrzymał się w drzwiach. Przez chwilę poczuł
pokusę, aby zawrócić, dosiąść konia i uciec. W tym momencie było
to najrozsądniejsze, co mógł zrobić. Jednak kiedyś z pewnością
nadszedłby dzień, kiedy ci ludzie przypomnieliby sobie, jak ich
dowódca się uląkł. A w nadchodzących miesiącach będzie wiele
wymagał od towarzyszących mu mężczyzn i nie byłoby dobrze,
gdyby już na początku stracili do niego szacunek.
Zrobił krok naprzód.
Jeden z najemników zaczął cicho odmawiać „Ojcze nasz”, a
pozostali natychmiast przyłączyli się do niego. Nawet zwierzęta
kręciły się niespokojnie, wyczuwając przerażenie swoich panów.
Wchodząc do środka, komisarz zmrużył oczy, czekając aż
źrenice przyzwyczają się do ciemności. Od progu zobaczył duże
pomieszczenie, które musiało pełnić rolę izby gościnnej, jadalni
i sypialni, jak w niemal wszystkich prostych gospodach. Za całe
wyposażenie służyły stół, ława i sienniki leżące w głębi. Nie było
Strona 8
piętra, tylko jedne boczne drzwi, które najpewniej prowadziły do
kuchni.
Pomimo chusty poczuł panujący w chacie smród. Ale nie był to
odór trupa. Tę woń komisarz znał aż nazbyt dobrze, ale tutaj jej
nie wyczuwał.
Zbierając się na odwagę, zrobił kilka kroków naprzód. Pomiędzy
stopami przemknęło mu stadko szczurów, których wcześniej nie
zauważył. Ucieszył się, że na nogach ma grube buty do jazdy
konnej. Obok sienników, które dostrzegł od drzwi, stał duży dzban
z oliwą, bez wątpienia owoc niewielkiego gaiku oliwnego
rozciągającego się za domem. Jedno z dwóch posłań było zajęte.
Nawet w mroku panującym wewnątrz widział, że leżącej tam
kobiecie nie można już pomóc. Pożółkłe oczy utkwione w suficie
zasnuwała delikatna mgła. Musiała umrzeć zaledwie kilka godzin
temu.
Na podłodze, przytulony do prawej dłoni trupa, siedział
szczupły, ciemnowłosy chłopiec. Podobieństwo między nimi
rzucało się w oczy, więc komisarz uznał, że to jej syn. Sądząc po
sposobie, w jaki tulił się do matki, chłopiec nie zorientował się
jeszcze, że ona już nie żyje.
„Został, aby się nią opiekować” – pomyślał komisarz,
spoglądając na miskę z wodą i nocnik, stojące na podłodze
nieopodal chłopca. Piekło, które przeszedł, czynności, które
najpewniej był zmuszony wykonywać w ostatnich godzinach życia
swej matki, każdego skłoniłyby do ucieczki. Myśląc o odwadze
tego chłopca, poczuł przypływ dumy.
– Chłopcze, słyszysz mnie?
Strona 9
Chłopak nie odpowiedział. Oddychał z trudem, ale regularnie,
a oczy miał zamknięte. Tak jak zmarła, on również zaraził się
dżumą, jednak wrzody nie zaatakowały jego twarzy. Miał tylko
kilka po prawej stronie szyi, były niezamknięte i czarne. Otwarły
się i wydzielały żółtawą, cuchnącą ropę. Komisarz wiedział
dobrze, co to oznacza.
„Będzie żył”.
Tylko tym nielicznym, którzy zdołali pokonać chorobę,
czwartego dnia zaczynały ropieć wrzody. Ten pewnie najwyżej
trzynastoletni chłopiec pokonał chorobę, która mogła w ciągu
zaledwie kilku dni zabić silnego mężczyznę. Jednak ten wyczyn
zdałby się na nic, gdyby komisarz zostawił go tam, osłabionego, na
pastwę losu. Stłumił burknięcie niezadowolenia, bo choć to
zdarzenie psuło mu plany, ani przez chwilę nie pomyślał, że
mógłby nie pomóc chłopcu. Było jasne, że los przywiódł go do tej
zapomnianej przez Boga oberży z jakiegoś powodu.
Omijając sienniki, komisarz podszedł do dzbana z oliwą. Wyjął
sztylet zza pasa i wbił go kilka razy w dolną część naczynia,
robiąc sporą dziurę w glinie. Płyn zaczął się wylewać z głuchym
bulgotem na drewnianą podłogę. Omijając powiększającą się
kałużę, komisarz wrócił do chłopca. Przykucnął i przerzucił go
sobie przez prawe ramię. Ważył mniej, niż można by się
spodziewać po chłopcu w jego wieku, jednak komisarz i tak
usłyszał trzeszczenie w plecach, gdy wstawał. Przypomniał sobie
z ironią, że zaledwie kilka minut temu czuł się na siłach
samodzielnie przenieść całe królewskie zboże.
„Gdybym tylko władał tą przeklętą lewą ręką”.
Strona 10
Ruszył z powrotem w stronę światła, a za nim podążała strużka
oliwy – dopłynąwszy do progu, w kontakcie z piachem na
zewnątrz zamieniła się w błoto. Ludzie komisarza wstrzymali
oddech, widząc go wychodzącego z dzieckiem przerzuconym przez
ramię, jednak komisarz odsunął się od nich. Powinni pozostać
nieświadomi choroby chłopca, aby miał on szansę przeżyć.
Ostatnim wysiłkiem położył małego w cieniu studni. Wyjął swój
bukłak i wlał strumień wody w spieczone usta chłopca.
– Panie, chłopiec nie jest zarażony?
– Nie, ale jego rodzina zmarła, a on jest wycieńczony. Muszę go
zawieźć do Sewilli.
– A co z królewskim zbożem?
Komisarz w zamyśleniu przejechał dłonią po brodzie. Tymi
ludźmi kierowała bardziej chęć zarobku niż zapał patriotyczny, ale
i tak mieli rację. Dostawa zboża nie może się opóźnić nawet
o jeden dzień, aby flota mogła na czas wyruszyć na podbój Anglii.
Od tego zależał los tysięcy dusz.
Wskazał palcem dwóch najemników.
– Ty i ty, rozniećcie ogień i podpalcie szopę. Pozostali napójcie
konie wodą ze studni, ale sami jej nie pijcie. Potem wszyscy
ruszajcie dalej w stronę Écichy. Zatrzymajcie się na noc
w pierwszej napotkanej gospodzie, a jutro w południe spotkamy
się przed ratuszem.
Bez mułów i wozów jeździec mógł przebyć tę drogę w pół dnia.
To oznacza, że będzie miał aż nadto czasu, a na dodatek
przyjemność z porządnej przejażdżki. Bez jego nadzoru grupa
skończy najpewniej w jakimś burdelu, ale na szczęście jeszcze im
nie zapłacił, więc bez większego trudu zagoni ich jutro do pracy.
Strona 11
„A kto wie... może ratuję właśnie przyszłego żołnierza Jego
Królewskiej Mości”.
Kiedy wozy zniknęły za pierwszym zakrętem, komisarz podszedł
do szopy, wziął kilka płonących kawałków drewna za końce, które
jeszcze nie zajęły się ogniem, i rzucił je do wnętrza oberży. Musiał
powtórzyć to kilka razy, zanim pożar się rozprzestrzenił, najpierw
zajmując stół, a potem przesiąknięte deski podłogi. Płomienie
potrzebowały trochę czasu, zanim złapały gęstą oliwę, ale kiedy
już to się stało, wzniosły się gwałtownie aż po dach. Wystarczy
kilka godzin, a z tego miejsca zostanie tylko garść poczerniałych
i dymiących ruin i zaraza nie rozprzestrzeni się na okolicę.
Umieszczenie chłopca na końskim grzbiecie kosztowało
komisarza sporo wysiłku. Chory aż do tej chwili nic nie
powiedział, był półprzytomny, ale teraz jęknął i otworzył oczy.
„To dobry znak, chłopcze. Cieszę się, że wciąż jesteś gotów do
walki”.
Do Sewilli nie było daleko, jednak komisarz prowadził konia
stępem, obawiając się, że zbyt energiczny ruch zaszkodzi chłopcu.
Zaniepokoił się, kiedy zdał sobie sprawę, że może nie zdążyć do
miasta przed zamknięciem bram; w takim wypadku musiałby
spędzić noc z chorym pod gołym niebem lub w jakiejś karczmie, co
byłoby zbyt niebezpieczne, ponieważ ktoś mógłby odkryć, że
chłopiec wciąż jeszcze choruje.
Pewien muzułmański lekarz powiedział kiedyś komisarzowi, że
osoby, które przeżyły zarazę, nie przenoszą choroby, jednak byłoby
bardzo trudno wyjaśnić tę subtelność strażom lub grupie
przestraszonych prostaczków. Jak tylko zobaczyliby wrzody,
Strona 12
niechybnie bez namysłu wrzuciliby chłopca do dołu i podpaliliby
go. Widywał już takie sceny w przeszłości.
Komisarz nie spodziewał się, że wjazd do miasta będzie łatwy,
ale westchnął z ulgą, kiedy znalazł się o rzut kamieniem od
Puerta de la Macarena, bramy miejskiej. Słońce kryło się już
powoli za wieżą katedry, a od jej pięknej dzwonnicy bił
pomarańczowy blask. U podnóża murów otaczających Sewillę,
przed bramami do miasta, tworzyły się kolejki. To robotnicy rolni,
kupcy, handlarze, nosiwody i rzeźnicy kończyli dzień pracy
i spieszyli, by znaleźć się wewnątrz miasta chronionego murami,
za którąś z dwudziestu trzech bram, zanim zostaną one
zamknięte.
Pośród obelg i skarg pół setki czekających w kolejce, komisarz
popędził konia i osadził go dopiero pod samą bramą. Okazał
strażnikom dokument poświadczający jego urząd, jednak oni
nadal spoglądali na niego podejrzliwie. Wytrzymał ich spojrzenia,
nie odwracając wzroku, ufając, że dzięki temu nie będą się
przyglądać chłopcu.
– Co to za chłopak?
– To mój sługa.
– Wygląda na chorego.
– Nie posłużyła mu strawa.
Jeden ze strażników zbliżył się do chłopca leżącego twarzą do
dołu na grzbiecie konia. Komisarz obawiał się, że strażnik
podniesie zawiązaną na szyi chorego i maskującą wrzody chustę.
Jednak mężczyzna odsunął się, nie dotykając chłopca.
– Wy, panie, macie wolną drogę, ale wasz sługa nie.
Strona 13
Komisarz już zamierzał zaprotestować, ale strażnik nie dał mu
dojść do słowa.
– Musi zapłacić, jak wszyscy. Dwa maravedí.
Gderając jak każdy szlachcic, aby ukryć ulgę, komisarz sięgnął
do sakiewki i rzucił strażnikowi miedzianą monetę.
W wąskich uliczkach Sewilli panował już zmierzch, kiedy chory
wraz ze swym wybawcą zatrzymali się przed siedzibą Bractwa
Świętego Dzieciątka w dzielnicy La Feria. Ten sierociniec był
najmniej straszny spośród dwunastu działających w mieście, a
przynajmniej tak komisarz słyszał od pewnego komornika
sądowego, który zostawił tam dziecko swojej kochanki. Drań
chwalił się tym, jak gdyby wybór miejsca, gdzie pozbył się
niechcianego potomstwa, stanowił powód do dumy.
Komisarz zsiadł z konia i trzy razy zastukał kołatką. Stary
mnich o zmęczonym wyglądzie otworzył furtę ze świecznikiem w
ręce i uważnie przyjrzał się stojącemu przed nim nieznajomemu.
– Co was sprowadza?
Komisarz pochylił się i szepnął kilka słów do ucha brata,
wskazując na swojego wierzchowca. Zakonnik podszedł do konia.
Chłopiec zamrugał, czując, jak kościste dłonie zdejmują z jego
szyi chustę, teraz poplamioną ropą wypływającą z wrzodów.
Starzec przysunął świecznik, aby ocenić stan choroby.
– Wiecie, kiedy zapadł na dżumę?
– Jego matka zmarła kilka godzin przed tym, jak ich znalazłem,
to wszystko, co wiem – odparł komisarz. Obawiał się, że mnich
odmówi przyjęcia chłopca ze względu na chorobę, jednak ten,
przyjrzawszy się z bliska szyi dziecka, gestem wyraził zgodę.
Strona 14
Następnie uniósł głowę chłopca, chwytając go delikatnie za
podbródek. Blask świecy ukazał ostre rysy brudnej twarzy.
– Jest już duży – wymamrotał zakonnik.
– Ma pewnie jakieś trzynaście lat. W jakim wieku wasi
wychowankowie opuszczają sierociniec, ojcze?
– Kiedy mają czternaście lat.
– To dałoby chłopcu kilka miesięcy, aby odzyskać siły i może
poszukać jakiegoś zajęcia.
Mnich prychnął z dezaprobatą.
– Ze wszystkich niebożąt, które zostawiają w tym świętym
domu, tylko dwoje na dziesięcioro dożywa swoich czternastych
urodzin, kiedy to mogą opuścić nasze mury. Potrafią wtedy czytać
i pisać, a nawet, jeśli tylko nie pogubią się wcześniej, szukamy im
chlebodawcy. Nasza praca jest dziełem lat, nie miesięcy.
– Ojcze, proszę tylko o szansę dla tego chłopca.
– Pokryjecie koszty jego utrzymania przez ten czas?
Komisarz się skrzywił. Oczekiwać przysługi od mnicha bez
zapłaty, to jak szukać gruszek na wierzbie, jednak i tak go
zabolało, że musiał sięgnąć do sakiewki. Nie były to nawet jego
własne pieniądze, tylko środki powierzone mu na potrzeby misji
zleconej przez króla. Kiedy już odbierze swoją zapłatę, będzie
musiał te pieniądze zwrócić. Położył cztery złote escudo na
wyciągniętej dłoni starca, jednak, jako że tamten nie odsuwał jej,
z westchnieniem rezygnacji dodał jeszcze dwa. Ten rycerski gest
zaczynał go sporo kosztować.
– Sześć escudo. Powinno wystarczyć.
Zakonnik wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć, że
żadna kwota wręczana słudze Bożemu nie jest zbyt wysoka.
Strona 15
Wrócił do sierocińca i przywołał dwóch młodszych braci. Podeszli,
aby zająć się chłopcem.
Komisarz dosiadł konia, jednak gdy już miał ruszyć, zakonnik
chwycił zwierzę za uzdę.
– Zaczekajcie, panie. Powiedzcie, kim jest jego wybawca, aby
chłopiec mógł modlić się za niego?
Mężczyzna milczał przez chwilę, ze wzrokiem wbitym w mrok
ulic Sewilli. Już miał odmówić odpowiedzi, ale napotkał w swym
życiu zbyt wiele złych chwil, zbyt wiele prób i cierpienia, aby
zrezygnować z oferty modlitwy za swoją duszę w zamian za sześć
escudo. Zwrócił smutne oczy w stronę mnicha.
– Powiedzcie mu, aby modlił się za Miguela de Cervantesa
Saavedrę, królewskiego komisarza do spraw zaopatrzenia.
Strona 16
OD PAŹDZIERNIKA 1588 R.
DO MARCA 1589 R.
Strona 17
I
Zabrzmiały dzwony, zrazu mocno i uroczyście, by potem przejść
w szybkie, ostre i wesołe tony. Tego dźwięku nie sposób było
z niczym pomylić.
Sewilczycy od małego uczyli się rozpoznawać brzmienie
dzwonów katedry. Informowały o ślubach i pogrzebach, wybijały
nastanie południa i zmierzchu, ostrzegały przed plagami i
niebezpieczeństwami. Śpiew tych aniołów z brązu, dobiegający
z wysokiej dzwonnicy, regulował życie mieszkańców miasta
niczym głos Boga.
Ich przekaz dotarł do wszystkich zakątków miasta, bez
wyjątku: wróciła flota z Indii Zachodnich. Olbrzymie galeony
z ładowniami pełnymi srebra i złota już płynęły w górę rzeki Betis
– albo Gwadalkiwir, jak ją nazwali Maurowie – w stronę portu
Arenal.
Bankierzy i kupcy zacierali ręce na myśl o towarach, które
wkrótce zapełnią ich magazyny. Cieśle i uszczelniacze
podskakiwali z radości, bo statki po niebezpiecznej przeprawie
przez Atlantyk będą wymagały wielu napraw. Karczmarze,
prostytutki i szulerzy biegli w stronę portu z beczkami taniego
Strona 18
wina, wymalowanymi twarzami i znaczonymi kartami. Oni byli
pierwsi, ale nie jedyni. Cała Sewilla kierowała się w stronę
Arenalu.
Sancho nie był wyjątkiem.
Chłopak nigdy wcześniej nie słyszał tego tonu dzwonów, ale
natychmiast zrozumiał, co on oznacza, ponieważ już od tygodni w
mieście nie mówiło się o niczym innym, jak tylko o nadchodzącym
powrocie galeonów. W tej chwili nawet nie przemknęło mu przez
myśl, że w ciągu kilku godzin jego życie znajdzie się
w niebezpieczeństwie za sprawą ładunku przewożonego na ich
pokładach.
Wokół niego plac św. Franciszka rozbrzmiewał okrzykami:
„Niech żyje król!” i „Chwała Bogu!”. Sprzedawcy w pośpiechu
składali swoje kramy, wiedząc, że ich klientela spędzi ten poranek
w innym miejscu. Właściciele przeklinali czeladników, popędzając
ich, by pakowali wszystko jak najszybciej. Sancho zbliżył się do
konwisarza chowającego misy w kufrze.
– Życzycie sobie pomocy, panie? Mogę zanieść wasze rzeczy do
Arenalu i tam pomóc wam rozłożyć stragan na nowo – powiedział,
starając się, aby w jego głosie zabrzmiała powaga i szacunek.
Konwisarz, nie przerywając pracy przy swoim dobytku, rzucił
okiem na stojącego obok niego wysokiego chłopca o czarnych
włosach i zielonych oczach, po czym zrobił wulgarny gest w jego
kierunku.
– Zjeżdżaj, smarkaczu! Nie potrzebuję pomocy, a i wątpię, żebyś
dał radę przenieść choć swój własny cień.
Sancho odsunął się upokorzony. Już dawno strawił kaszę ze
skromnego śniadania. Dziś rano nie miał szczęścia do klientów,
Strona 19
więc cały dzień będzie chodził głodny. Mnisi nie mogli wyżywić
ponad setki podrzutków stłoczonych w sierocińcu Bractwa
Świętego Dzieciątka, więc ci starsi musieli zapracować na obiad.
Prawie wszyscy podejmowali pracę tragarza. Chodzili
z ciężkimi wiklinowymi koszami po placach i targach, oferując
swoje usługi. Panie i niewolnice, które udawały się na targ,
dawały im jedno maravedí za przeniesienie zakupów ze straganów
do kuchni w swych domach. Jeśli los im sprzyjał i wśród zakupów
znajdowały się owoce lub jajka, mogli coś przemycić do ust, gdy ich
klientka zatrzymała się, aby zamienić kilka słów z jakąś
sąsiadką.
Dzisiejszego poranka Sancho nie miał jednak tyle szczęścia i
kiszki grały mu marsza. Nie wyglądało też na to, aby mógł je
czymkolwiek zapełnić aż do zakończenia lekcji. Każdego dnia
sieroty pracujące na zewnątrz musiały stawić się w salach
Bractwa punktualnie o czwartej. Trzy godziny lekcji, do siódmej,
kiedy to odmawiali różaniec, po czym jedli wodnistą zupę, którą
niemal codziennie podawano im na kolację. Potem do łóżka, żeby
zerwać się wraz ze świtem i móc zająć dobre miejsce na którymś
z placów.
Bo miejsce miało znaczenie. Skromny placyk Medina to nie to
samo, co plac św. Franciszka, gdzie kupowali ludzie zamożni
i mniej skłonni do samodzielnego noszenia nabytych wiktuałów,
byle tylko zaoszczędzić. Żeby znaleźć sobie dobre miejsce, trzeba
było wcześnie przyjść na plac. Inni chłopcy wymieniali się na
najlepszych narożnikach, ale Sancha, który ostatni pojawił się
w sierocińcu, wszyscy zawsze traktowali podejrzliwie.
Strona 20
Ostrożnie złożył kosz, uważając, by nie urwać uchwytów. Kosz
należał do sierocińca i Sancho był za niego odpowiedzialny.
Wyplecenie go zajmowało rzemieślnikowi tydzień, więc sporo
kosztował. Przywiązał go sobie sznurkami do pleców.
Kiedy zaczynał tę pracę, miesiące temu, ledwie mógł unieść
pusty kosz. Przez ten czas ramiona mu się rozrosły od ciężkiej
pracy i teraz niemal nie czuł ciężaru wielkiego wiklinowego
pojemnika. Pomimo głodu uśmiechnął się. Przypłynięcie statków
było wielkim wydarzeniem, nigdy wcześniej w czymś takim nie
uczestniczył, więc dalsza część dnia zapowiadała się ekscytująco.
Jeszcze wiele godzin dzieliło go od chwili, gdy będzie musiał
wrócić do sierocińca.
Ulice prowadzące do katedry były całkowicie zapchane ludźmi
zmierzającymi do portu. Zamiast przyłączyć się do tej procesji,
Sancho przeciął labirynt uliczek na zachód od placu św.
Franciszka. Niewiele osób nimi wędrowało, ponieważ wszyscy
zamierzali wyjść poza mury miasta bramami Triany, Arenalu
i Carbónu. Tam, gdzie podążał Sancho, nie było żadnego wyjścia
z miasta, ale chłopak miał inne plany niż tłum. Przyspieszył
kroku, chcąc jak najszybciej dotrzeć na miejsce.
– Patrz, jak chodzisz, do diabła! – krzyknęła na niego stara
kobieta siedząca na kamieniu i odwszawiająca pled. Sancho
niemal wpadł na nią, a wymijając ją, przewrócił jej kosz, z którego
wysypały się na ziemię jabłka. Kobieta zaczęła wrzeszczeć
i przeklinać go, próbując się podnieść.
– Przepraszam! – zawołał Sancho, odwracając głowę z
przestrachem. Miał biec dalej, ale wygląd kruchej kobiety
wzbudził jego współczucie. W pośpiechu wrzucił jej jabłka