5354

Szczegóły
Tytuł 5354
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5354 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5354 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5354 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BOHDAN PETECKI Operacja Wieczno�� 1 Putt u�miechn�� si�. - Co chcesz - powiedzia� niedba�ym tonem, przeci�gaj�c samog�oski - jak tylko cz�owiek pomy�la� o przemijaniu, zapragn�� trwania... Wzruszy�em ramionami. - Ju� to gdzie� s�ysza�em - burkn��em. - Wyprostowa�em si� i podszed�em do pulpitu. Nie patrz�c namaca�em klawisz projektora i rzuci�em na ekran schemat stacji. - Us�yszysz jeszcze nieraz - w jego g�osie zabrzmia�a kpina. - To teraz has�o dnia - ci�gn��. - M�wi�, �e niesie wi�cej informacji ni� wszystkie inne modne slogany. A t� buchalteri� - doda�, wskazuj�c ekran z ostro zarysowan� siatk� wi�za� energetycznych - mo�esz sobie darowa�. Pi�� lat tkwi�em w takim samym kokonie, na Phobosie. Po�o�y� oparcie i wyci�gn�� nogi na ca�� ich d�ugo��, uderzaj�c w pod�og� podeszwami but�w. Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e je�li o niego chodzi, mog� sobie darowa� niejedno. Nie tylko drobiazgowe przekazywanie aparatury i danych, dotycz�cych stacji. Czeg� nie by�o w tym: �pi�� lat"! Wie, bo z tym przylecia�, �e spada mi z nieba jak g��wna wygrana, ba, got�w jest nawet okaza� pob�a�anie dla odrobiny tej niewinnej pr�no�ci, kt�ra ka�e mi si� maskowa�. Pi�� lat, prosz�. A ja nie czeka�em nawet trzech, by przekaza� mu baz�. Szcz�ciarz! Trzepn��em otwart� d�oni� w klawisze. Ekran zgas� jak zlany wod�. Niemal r�wnocze�nie spod pod�ogi dobieg� st�umiony chrobot przeka�nik�w. Na g��wnym ekranie ��czno�ci podskoczy�y p�on�ce kometki. Nie musia�em patrze� na zegar. Pi�ta. Jak co dzie� o tej porze Ziemia penetruje zespo�y pami�ciowe stacji, wy�uskuje nagromadzone w ci�gu doby informacje. Bez s�owa przeszed�em przez kabin�, kieruj�c si� ku gruszkowatej niszy naprzeciw w�azu. Wyj��em p�aski pojemnik i przewr�ci�em go na le�ank�. Kilka ksi��ek wielko�ci kostek do gry, trzy holografie, szczoteczka, dwa ma�e kamienie, obydwa z Ziemi. Oto, co czyni�o domem ten betomitowy �o��d�, utkwiony w skorupie globu, dla kt�rego S�o�ce by�o gwiazd�, jedn� z wielu, nawet je�li najja�niejsz�. Pakowanie zaj�o mi nie wi�cej ni� trzydzie�ci sekund. Przerzuci�em plecak przez lewe rami� i zawr�ci�em w stron� �luzy. W po�owie kabiny dobieg� mnie g�os Putta: - Lecisz? Nie zatrzyma�em si�. Us�ysza�em charakterystyczny syk zwolnionego oparcia i kroki. Za�wita�o mu, �e co� jest nie tak, jak powinno. - Nie martw si� - mrukn��em. - Wr�c�. Dotar�em do drzwi i uruchomi�em automat klapy. Nie zdejmuj�c d�oni z uchwytu, odwr�ci�em si�. Sta� po�rodku kabiny z r�kami opuszczonymi wzd�u� bioder. Przyjrza�em mu si�. Mo�e odrobin� d�u�ej, ni� by�o trzeba. - Lecisz - powt�rzy�. - Do widzenia - rzuci�em. - Powiedzia�em, �e wr�c�. Ale to niewa�ne, co? Tak czy owak musimy si� spotka�. Rachunek prawdopodobie�stwa. �Cia�a, kr���ce przez ca�� wieczno�� w ograniczonej przestrzeni..." - O co chodzi, Dan? - przerwa�. - Co� nie w porz�dku? Chcia�e� zosta�? Je�li tak, sam im to powiesz. Mnie nikt nie pyta� o zdanie... Nie by� ze mnie zadowolony. Trudno si� dziwi�. Sprawi�em mu zaw�d. - W porz�dku, Putt - powiedzia�em. - �Przygotuj si� na niespodziank�" - zacytowa�em. - Od tego zacz��e�, jak tylko wylaz�e� z rakiety. Godzin�... nie, ju� przesz�o p�torej temu. Do��, jak na to, co mieli�my sobie do powiedzenia. Pierwsze polemiki ukaza�y si�, o ile pami�tam, dwadzie�cia pi�� lat temu. Kiedy odlatywa�em, k��cili si� na ca�ego. To nic, �e jedyne rozs�dne g�osy pochodzi�y od przeciwnik�w. Tym bardziej mo�na by�o si� spodziewa�, �e projekt przejdzie. I gdzie� tu niespodzianka? - Nie chcesz nie�miertelno�ci - rzuci� - czy po prostu si� droczysz? Jego g�os podskoczy� o p� tonu. Nie powiem, �eby m�j dobry humor sta� si� przez to lepszy. - B�d� spokojny - warkn��em. - Nie zrobi� nic, �eby przerwa� twoj� w�dr�wk� przez wieczno��. Nie w�dr�wk�. Trwanie. Je�li nie rozumiesz r�nicy, ja nie b�d� ci odbiera� z�udze�... - Dobrze - wpad� mi w s�owa. - Wi�c jak d�ugo masz zamiar �y�? Teraz mnie dosta�. Musia�em si� u�miechn��. - Nie wiem - odpowiedzia�em zgodnie z prawd�. - D�ugo. Sprawdzi�em orbit� i utkwi�em wzrok w ekranach. Ostatnia runda. To by� m�j l�d. Trzy lata czy pi��, co za r�nica. Zdoby�em prawo tak o nim my�le�. Bez wzgl�du na to, co powie taki Putt, �l�cz�cy teraz przy ekranie przekazuj�cym sygna�y namiarowe mojego statku. On tak�e zyska to prawo. Ale musi poczeka�. Wyostrzy�em obraz. Przed moimi oczami przesuwa�y si� zrudzia�e w pasmach podczerwieni g�adzizny ska�y macierzystej, znaczone p�ytkimi studniami w miejscach trafie� meteoryt�w i poszarpanymi kraw�dziami tektonicznych p�kni��. Z bezkresnej p�aszczyzny, pokrytej jakby ubitym py�em, nagle strzela�y z�bate skalne wie�e i piramidy zastyg�e w krystalicznych wypi�trzeniach. Ich obecno�� stanowi�a za ka�dym razem zaskoczenie, przypomina�y fragmenty gotyckich katedr, rozrzucone na p�ycie lotniska. Linia horyzontu by�a niewidoczna, granice globu wytycza� pier�cie� utkwionych w g��bokiej czerni gwiazd. �ciany rakiety odezwa�y si� wysokim, st�umionym echem. Z do�u, jakby spoza nich, dobieg� narastaj�cy �wiergot. Pulpit pod ekranem zamruga� �wiat�ami. Poczu�em ci�ar d�oni spoczywaj�cych na por�czach. Statek schodzi� z orbity. Po�egnaln� rund� mia�em za sob�. Kilkana�cie minut p�niej, ju� poza p�aszczyzn� ekliptyki, si�gn��em po paczk� koncentrat�w. Rozpi��em pasy, rozsiad�em si� wygodniej i podnios�em do ust pachn�c� grzybami, twardo sprasowan� kostk�. Prze�kn��em pierwszy k�s i nagle uderzy�a mnie my�l, jak bardzo zwyczajny jest obraz wszystkich tych lodowych glob�w, krater�w opromienionych ig�ami rozprysk�w, bazaltowych katedr, przepa�ci o kraw�dziach ostrych jak wyszczerbiona stal. Najg��bsza czer� i ostateczna jasno�� j�drowych eksplozji. Taki jest nie�miertelny �wiat. Prawdziwy. Wszystko inne to kaprys, efemeryda. Ziemia z jej ciep�em, atmosfer�, zieleni�, wod� i mieszka�cami. Z jej mi�kko�ci� i us�u�no�ci� proces�w przystosowawczych. Czy to, co cz�owiek zamierzy�, mo�na nazwa� ekstrapolacj�? Czy odnalaz�oby si� to na przed�u�eniu przebytej przez niego drogi i znacz�cych j� zmian? Na Ziemi, przed startem, nie tai�em, co o tym s�dz�. Pomimo �e rzecz dotyczy�a w najlepszym razie nast�pnego pokolenia. Przez my�l mi nie przesz�o, �e w ci�gu pi�ciu lat mojej nieobecno�ci zd��� sprowadzi� dyskusj� do wsp�lnego mianownika. Tymczasem do�� by�o nie pi�ciu, tylko trzech lat, bym lecia� z powrotem, podda� si� zabiegowi, kt�ry mia� mnie uczyni� nie�miertelnym. Mo�e nie w pe�ni mnie, ale w ko�cu poza �wiadomo�ci� nie ma w nas nic, bez czego nie mo�na si� oby�. Nawet, je�li kto� bardzo chce wierzy�, �e jest inaczej. Upora�em si� z koncentratem i przebieg�em wzrokiem ekrany. W porz�dku. Oczywi�cie, �e w porz�dku. Jak zawsze. Dotkn��em kieszeni na piersi. Skafander nap�cznia�, rozr�s� si�, jego zewn�trzne warstwy przybra�y kszta�t centralnej cz�ci kabiny. Zros�em si� ze statkiem, sta�em si� jego sk�adnikiem. Odetchn��em g��boko i zamkn��em oczy. Poczu�em ko�ysanie. Spadam. Je�li tak, bior� udzia� w zawodach starych maszyn powietrznych i mam awari�. Powinienem skaka�. Powstrzyma�o mnie uderzenie. To przecie� sen. We �nie cz�owiek spada, ale jego cia�o nigdy nie osi�ga miejsca, w kt�rym mia�o si� roztrzaska�. Znowu ko�ysanie. Oprzytomnia�em. B�yskawicznie zlustrowa�em ekrany. Nic. Siadu czerwieni. Jednak m�j skafander wr�ci� do rozmiar�w roboczych. Na tablicy b�ysn�o ��te �wiate�ko. Jeszcze raz. I jeszcze. Ju� wiem. Si�gn��em do pulpitu i przesun��em t�umik fonii. Cisza. Ktokolwiek m�wi�, uzna�, �e zrobi� swoje. Nie spiesz�c si�, si�gn��em do zapisu. Brz�kn�� kr�tki, urwany sygna�, po czym w kabinie zabrzmia� g�os m�czyzny. Nie wiem, czemu od pierwszej chwili pomy�la�em, �e m�wi cz�owiek. - Uwa�aj, Danbor - pop�yn�o z g�o�nika - przejmuj� statek. Idziesz bezpo�rednim na Bruno. Zosta� na fonii. To by�o wszystko. Odczeka�em kilka sekund, po czym powiedzia�em: - Halo, Bruno! Czyj to pomys�? St�sknili�cie si�? Jaki� czas panowa�a cisza. Wreszcie da� si� s�ysze� charakterystyczny stuk, towarzysz�cy przej�ciu na ��czno��, jak m�wi� piloci, ��yw�". - Halo, Dan. Jest tutaj Cullen. Czeka na ciebie. Ma ci co� do powiedzenia. Oczywi�cie, �e cz�owiek. Dziwne. ��czno�� ze statkami naprowadzonymi z bazy powierza si� zwykle automatom. Jeszcze dziwniejsze, �e od razu go nie pozna�em. Mitti, najm�odszy pilot w Zespole. Je�li sam usiad� przy pulpicie, musi chodzi� o co� wi�cej ni� o kole�e�skie plotki. A w pierwszej chwili nie pozna�em go dlatego, �e jego g�os brzmia� dzisiaj powa�nie. Niemal ponuro. - Dobra - rzuci�em. - Poda� orbit�? - Nie. Schodzisz g��wnym korytarzem - powt�rzy�. ��czno�� czasowa to dobra rzecz. Mo�na sobie pogada�. Nie jak pierwsi piloci, rzucaj�cy w przestrze� skr�towe has�a kodu i tylko w okre�lonych, z dok�adno�ci� do sekundy, porach doby. Komu przysz�oby dzi� na my�l wymienia� nazwy statk�w, numery, symbole wywo�awcze. Cz�owiek przedstawia si�, zaczynaj�c m�wi�. A przecie� komputery, rozdzielaj�ce ��czno�� na podstawie selekcji g�os�w, wprowadzono do Zespo�u zaledwie trzydzie�ci lat temu. Szed�em przez obszar asteroid�w. Czu�em wok� siebie obecno�� tysi�cy tych okruch�w skalnych, bry�ek py�u, miniaturowych glob�w. M�g�bym powiedzie�, �e je widzia�em. Jakbym w bezkresnej pustyni odnalaz� nagle ruchliwe miasto. By�em bezpieczny. Teraz ju� tak. No c�, samodzielnych lot�w mia�em za sob� stosunkowo niewiele. Do Zespo�u Stacji Granicznych Drugiego Pasa Planetarnego dosta�em si� w�a�ciwie przypadkiem, po sta�u, kt�ry odby�em nie gdzie indziej, jak w�a�nie na Bruno. My�l o przyst�pieniu do Zespo�u podsun�� mi pewien znany bionik, u kt�rego zdawa�em jeden z dw�ch ko�cowych egzamin�w. Ale nie bez wp�ywu pozosta�y tak�e wyniki test�w po kursie pilota�u. No i lekarze. Odechcia�o mi si� spa�. Splot�em d�onie na karku i stara�em si� nie my�le�. Gra pastelowych �wietlik�w i przek�adanka linii na ekranach przesta�y mnie interesowa�. - Mam z�� wiadomo��, Dan - powiedzia� Cullen, zanim zd��y�em zamkn�� za sob� drzwi �luzy. Nie podszed�, �eby si� przywita�. Sta� w przej�ciu do dyspozytorni i patrzy� mi prosto w oczy. - Co� w Zespole? - spyta�em. - Fina... - zni�y� g�os. Poczu�em ch��d. - Fina mia�a wypadek - pad�o. M�wi� teraz szybko, wybijaj�c s�owa, jakby odmierza� tempo marszu. - Trudno uwierzy�, �e to si� mog�o zdarzy�... Nie zauwa�y�a, �e komputer sygnalizuje awari� automatycznego dozownika deuteru. Robili, co w ludzkiej mocy, ale sam rozumiesz, �e... - zawiesi� g�os. Moja g�owa i kark stanowi�y ju� lit� bry�� ,lodu. Bezwiednie si�gn��em r�k� do szyi i odchrz�kn��em. Post�pi� krok w moj� stron�. Przez twarz przebieg� mu grymas. Nagle, bez �adnej my�li, wezbra�a we mnie z�o��. Stoi i niecierpliwi si�. Przygl�da mi si� jak choremu psu. Nie ma Finy... Odczu�em ci�ar w�asnego cia�a. Rozejrza�em si� i ruszy�em w stron� fotela, ustawionego w rogu hallu, pod iluminatorem. Usiad�em. Twarz Cullena przybra�a wyraz zaciekawienia. Zrobi� gest, jakby chcia� podej�� i poklepa� mnie po ramieniu. Kiedy w ko�cu przem�wi�, jego g�os brzmia� odrobin� mniej twardo. - To teraz nie ma wi�kszego znaczenia - podkre�li� s�owo �teraz". - Ale nie chcia�em, �eby� dowiedzia� si� tam, w przestrzeni. Pomy�la�em, �e powiem ci od razu... Urwa�. Wida� dotar�o do niego, �e nie s�ucham. Mrukn�� co�, co mia�o wyra�a� dezaprobat�. Przesta�o mnie to nagle obchodzi�. Chcia�em zosta� sam. Wsta�em i skierowa�em si� w stron� korytarza. Mijaj�c jajowate przej�cie us�ysza�em, �e idzie za mn�. W nawigatorni by� Mitti i nie znany mi pilot w roboczym kombinezonie. Bez s�owa zawr�ci�em do hallu. Nie ma Finy. Twarz jak u dziewczynki z kolorowej ok�adki tomu bajek. Szeroko rozstawione piwne oczy, kt�re w s�o�cu robi�y si� z�ote. Pe�ne policzki zbiegaj�ce ku w�skiej, brodzie. G�rna warga kapk� za g��boko wyci�ta, u�miech dziecka s�uchaj�cego muzyki. �Dobrze, �e nie b�dzie ci� te pi�� lat" powiedzia�a, kiedy odlatywa�em na Europ�. �Przekonamy si�, jak jest z nami naprawd�..." Nie mog�a mnie oszuka�. Byli�my razem od czterech lat. Nie wyobra�a�em sobie, �e kiedykolwiek zostan� bez niej. Widzia�em, �e jest jej ci�ko. Min�o nie pi��, tylko trzy lata i jestem z powrotem. Niekoniecznie trzeba sobie co� wyobra�a�, �eby to potem prze�y�. Us�ysza�em szmer. Odwr�ci�em si�. Do�� szybko, �eby pochwyci� spojrzenie, jakie wymienili Cullen i Mitti. Program wizyty zosta� wyczerpany. Powinienem to zrozumie�. Ka�dy ma swoje sprawy. Ich - to sie� stacji badawczych, programy eksploracyjne i k�opoty z takimi jak ja. Moje - to teraz Ziemia. Wizyta w gabinecie specjalistycznym, rodzina, dom. Poczu�em nowy atak ch�odu. - Wracam do s�u�by - rzuci�em, prostuj�c si� odruchowo. - Nie wiem dok�adnie, po co mnie �ci�gacie, ale mo�ecie to zrobi� tutaj. Dobiegaj�cy z nawigatorni przerywany akord sygna��w nagle usta�. Z ka�d� sekund� cisza stawa�a si� bardziej obecna. �wiat�a przygas�y. Tutejszy dzie� dobieg� ko�ca. Wreszcie Cullen westchn��. Powoli uni�s� g�ow� i powi�d� d�oni� po w�osach. Jego wzrok spotka� si� z moim. Przylecia� specjalnie, �eby mi powiedzie�. �adnie. Zbyt �adnie, jak na to, w czym pracujemy. Od kilku lat siedzi na Ziemi, w sztabie Zespo�u. Ale by� szefem stacji, kiedy odbywa�em tu sta�. Zna� mnie troch�. Powinien zrozumie�. - No?! - burkn��em. Cullen drgn��. - Nie - rzuci�. Czeka�em. - Nie - powt�rzy�. - �ci�gamy wszystkich. Ale nawet gdyby to by�o mo�liwe, nie pozwoli�bym... - Nie polec� na Ziemi� - przerwa�em. - Polecisz - powiedzia� spokojnie. Oczywi�cie, �e polec�. Co mog�em zrobi�. W przej�ciu stan�� Mitti. - Poczekaj, Dan - przem�wi� tonem, jak by nagle zabola� go z�b. - Cullen, powiedz mu... M�j by�y szef wzruszy� ramionami. - Chcia�em - wycedzi�. - Zreszt�... - spojrza� na mnie jakby w przyp�ywie zainteresowania - mog�... Wzdrygn��em si�. - Nie - sykn��em. - Powiedzmy, �e musz� wraca�. Zgoda. Ale przynajmniej nie m�wcie. Tyle mo�ecie dla mnie zrobi�... Stuk zamykanej klapy w�azu przyni�s� mi ulg�. Ch�tnie wypchn��bym ten ci�ki p�at stali i zatrzasn�� raz jeszcze. Po�o�y�em si� w fotelu i przymkn��em oczy. Kiedy wreszcie spojrza�em na ekrany, od stacji dzieli�o mnie sze�� tysi�cy kilometr�w. Cullen wystartowa� trzy minuty przede mn�. Pod ekranem ��czno�ci co kilka sekund b�yska�o ��te �wiat�o wezwania. Do samej orbitalnej, kt�ra przej�a m�j statek, nie spojrza�em na prze��cznik fonii. Stacja p�ka�a w szwach. Jak pszczo�y matk� obsiad�y j� setki wi�kszych i ma�ych rakiet. W ka�dej z nich tkwili ludzie po�ci�gani z ca�ego uk�adu, aby uczestniczy� w ostatnim akcie �operacji wieczno��". �Cz�owiek przekracza barier� czasu" g�osi�y nag��wki, kiedy odlatywa�em. Nie mia�em powod�w, by w to w�tpi�. Co innego, czy zdo�a stamt�d wr�ci�. Czeka�em dobre dwadzie�cia minut, zanim mnie wywo�ano. Znalaz�em si� we wn�trzu jednej z kom�r �adunkowych, przystosowanych napr�dce do przyjmowania ludzi. St�d, nieczynnym eskalatorem, mog�em przej�� bezpo�rednio do promu. W po�owie korytarza otoczyli mnie ludzie. Po kilku dalszych krokach ich obecno�� zmieni�a si� w �cisk. Prom spad� na jedno z ma�ych, p�ywaj�cych lotnisk w rejonie Azor�w. Morze zasnu�a �wietlista mg�a. S�o�ce za�amywa�o si� w rozbryzgach miliardowego wybuchu p�cherzyk�w powietrza, uciekaj�cego z podwodnej sieci pneumatycznych falochron�w. Upa�. Lekki wiatr zacina� chwilami ros� jak w pobli�u fontanny. ��toszare chmury, rozwleczone po ca�ym niebie, sprawia�y wra�enie wyprasowanych. Z pierwszego spotkanego stoiska wzi��em gar�� wielkich, prawie czarnych czere�ni i nie opuszczaj�c p�yty lotniska poszed�em nad sam� wod�. Strzela�em w ni� pestkami i patrzy�em, jak gin� w ruchliwej mgie�ce. Sta�em tak a� do chwili, kiedy zapowiedziano start mojego statku. P� godziny p�niej wchodzi�em do znanej mi od dzieci�stwa hali uznamskiego dworca lotniczego. Tu dzie� dopiero si� zacz��. Niebo szarza�o. Chmury wisia�y nisko i miasto l�ni�o od wody. Moje miasto. Bardziej moje ni� l�d, kt�ry opu�ci�em. Ale dzi� czu�em si� tu nie mniej obco ni� tam, pierwszej godziny po l�dowaniu. W macie czeka�y na mnie dwie informacje. Ojciec prosi�, �ebym skontaktowa� si� z nim natychmiast po powrocie, a dy�urny Zespo�u wzywa� mnie do Instytutu Zdrowia przy Centrali na dziewi�t� pi�tna�cie. Nie mog�em my�le� o domu. Nie teraz. Przebra�em si� i wyszed�em na ulic�. Nie mia�em �adnego planu. Nie my�la�em, co zrobi� z tymi trzema godzinami, jakie dzieli�y mnie od wizyty w Instytucie. Szed�em przed siebie, omijaj�c g��wne chodniki i estakady, pi��em si� zau�kami wci�tymi w zielone zbocza, schodzi�em po kamiennych p�ytach, jakimi wy�o�ono kr�te przej�cia pomi�dzy dachami. Do momentu, kiedy wok� mnie otworzy�a si� szeroka, pusta przestrze� z majacz�cymi w perspektywie budowlami portu, nie zdawa�em sobie sprawy, �e id� nasz� zwyk�� tras�, kiedy kt�re� z nas uzna�o, �e s� sprawy do obgadania. Us�ysza�em szum morza. Pla�a. Jedyne miejsce, do kt�rego docieraj� pulsuj�ce jak przed wiekami fale. Na wprost w�ska z tej odleg�o�ci linia wysokiej skarpy. Tam chodzili�my rzadko. O ka�dej porze dnia i nocy pe�no tam by�o ludzi. Zaczerpn��em g��boko powietrza i nie patrz�c za siebie, zacz��em i�� w stron� brzegu. Kilka minut p�niej dotar�em do wysokiego ogrodzenia, za kt�rym widnia�a szeroka, p�ytka rynna. Morze by�o bardzo blisko. Skr�ci�em i szed�em chwil� wzd�u� ochronnej siatki, nad kt�r� w szybkim rytmie miga�y ostrzegawcze lampki. Tam, dalej, �wieci�o s�o�ce. Kilka, mo�e kilkana�cie kilometr�w od brzegu chmury rozst�powa�y si�, zapala�y ��tym �wiat�em i wsi�ka�y w b��kit. Tylko nad l�dem by�o szaro. Stan��em tak, �e czubki moich but�w znalaz�y si� w wodzie. Morze przede mn� zaszumia�o nagle, jego powierzchnia zakipia�a. Da� si� s�ysze� narastaj�cy, niski grzmot, przechodz�cy w matowy �wist. W wylocie tuneli, mniej wi�cej dwie�cie metr�w od brzegu, co� b�ysn�o. Strzeli� pod�u�ny, przyp�aszczony kszta�t, przelecia� ko�o mnie, zanim zd��y�em odwr�ci� g�ow�, i run�� na wod�, pozostawiaj�c zjadliwe wrzenie fal, t�umionych natychmiast przez pracuj�ce z maksymaln� moc� falochrony. W ostatniej chwili za szklanymi �cianami rurowej konstrukcji mign�� mi rz�d kolorowych fiat�w. Nie musia�em patrze� na zegarek. Praga - Rejkjavik, przez Kopenhag� i Oslo. Jeden z tych moriak�w, kt�rymi je�dzi si� ch�tnie nawet bez konkretnej potrzeby, kt�re woli si� od rakiet i wszelkich mo�liwych pojazd�w powietrznych. Pomy�la�em przez moment o ��kach w .rezerwatach Islandii. Byli�my tam... Utkwi�em wzrok w linii horyzontu. Po moriaku nie pozosta�o �ladu. Powierzchnia wody dr�a�a, miniaturowe eksplozje p�cherzyk�w powietrza wyr�wna�y szeregi biegn�ce od brzegu r�wnymi, zbiegaj�cymi si� w dali liniami. Lubi�em ten widok. To znaczy lubili�my... Cofn��em si� gwa�townie. Zawr�ci�em i sztywno wyprostowany ruszy�em w stron� miasta. Zabola�a mnie twarz. Si�gn��em do niej palcami i zda�em sobie spraw�, �e z ca�ej si�y zaciskam szcz�ki. - Rodzice �yj�? W gabinecie panowa� mrok. G�os technika, zadaj�cego pytania, grz�z� w pl�taninie przewod�w; kabli, tor�w �wietlnych ��cz�cych niezliczone przystawki aparatury informatycznej. Le�a�em na wysokiej, twardej �awie, z g�ow� tkwi�c� w a�urowej p�kuli otoczonej jakby k��bem metalicznej waty. Ka�de moje s�owo by�o skrupulatnie rejestrowane. W pewnym momencie wyobrazi�em sobie, jak jedno po drugim wpada do b�bna przystawki zapisuj�cej. Zaczyna�em mie� do��. - �yj� - mrukn��em. - Od urodzenia. - Rodze�stwo? Ten m�g� o sobie powiedzie�, �e trudno go zby� byle czym. Min�o p�torej godziny, od kiedy za�atwi� stereotyp. Uk�ad kr��enia, nerwy, reakcje. Nie mia�em si� czego wstydzi�. Wyniki odbiega�y nieznacznie od schematu, kt�ry powsta� w wyniku badania ludzi przebywaj�cych poza Ziemi� pe�ne pi�� lat, okres przyj�ty we wszystkich s�u�bach, ale odchylenia mie�ci�y si� w granicach normy. Potem przeszed�em do s�siedniego pomieszczenia, gdzie pobrano mi krew i gdzie przesiedzia�em dziesi�� minut w ekranizowanym pudle wielko�ci pralki, kt�rego �ciany po�yskiwa�y nieprzyjemnym �wiat�em, a chwilami stawa�y si� niemal prze�roczyste. To by�o co� nowego. Ale na dobre zabawa zacz�a si� dopiero tutaj, kiedy ulokowa� mnie na twardej le�ance, na�o�y� na g�ow� co�, co widzia�em pierwszy raz w �yciu, i przyst�pi� do pogaw�dki z wszystkimi atrybutami filmowego �ledztwa. Po rodzinie, przebytych chorobach, ludziach, z kt�rymi przestawa�em, przysz�a kolej na ideologi�. Pyta�, co s�dz� o tym i owym okresie w dziejach Ziemi, tradycjach, wychowaniu, o stymulacji psychicznej i setkach takich rzeczy, kt�rych znaczenie odkrywa si� zazwyczaj poniewczasie. Sprawdzi� od niechcenia moj� pami��, �ongluj�c faktami historycznymi, a tak�e wiedz� o kszta�towaniu si� prognoz naukowych w przesz�o�ci i wsp�cze�nie. Przed kolejnym pytaniem uderza� w klawisz przystawki zapisuj�cej, a po mojej odpowiedzi wy�wiczonym, bezwiednym ruchem kasowa� zapis, przekazuj�c jego tre�� zespo�om sumatora. Ka�de s�owo czyta� z le��cego przed nim pliku folii. Inaczej dawno pos�a�bym go do diab�a razem z jego Krzyw� Eiredowna, korektur� system�w samoreguluj�cych si� i Hiroszim�. Tak jak si� sprawy mia�y, nie mog�em nawet mrukn��. By�o a� nadto widoczne, �e robi tylko swoje. Pomy�la�em, ilu takich jak ja przesz�o przez ten gabinet w ostatnich tygodniach czy miesi�cach... Kiedy w�a�ciwie zacz�li? Mniejsza z tym, Nie moje zmartwienie. W pewnym momencie ucich� i uni�s� g�ow�. Us�ysza�em szmer otwieranych drzwi. - Ko�czycie? - zabrzmia� za mn� m�ski g�os, kt�ry wyda� mi si� znajomy. - Na mnie nie liczcie - powiedzia�em. - Od lat z nikim tak mi si� dobrze nie gaw�dzi�o... Us�ysza�em przyciszony �miech. Pozna�bym, go na s�o�cach Centaura. Szef grupy ekspert�w przy Zespole, Norin. Cz�owiek, kt�ry wszystko potrafi zrozumie� i wszystko wykpi�. - Wpadnij do mnie, jak sko�czycie - powiedzia�. Mrukn��em co�, co mog�o wyra�a� zgod�. - Albo nie - przypomnia� sobie. - Mam jeszcze co� do za�atwienia. Najlepiej przyjd� po po�udniu. O pi�tej? - Dobrze. - Czekam. Mam co� dla ciebie. To ostatnie brzmia�o powa�nie. Zbyt powa�nie, bym m�g� odpowiedzie�. Stuk zamykanych drzwi zag�uszy�o trzaskanie aparatury. Technik utkwi� wzrok w folii. Z jego niemal nieruchomych warg wyp�yn�o kolejne zdanie. Jeszcze tydzie� - przebieg�o mi przez my�l - a nauczy si� tego na pami��. Min�a dwunasta. Le�anka pode mn� nasi�k�a potem. Kr�tkie chwile milczenia wype�nia� mi szum krwi w skroniach. G�os ucich� nagle. Sekund�, mo�e dwie nie dzia�o si� nic. - Opowiedz o swojej dziewczynie... Zerwa�em si�. Uderzy�em czo�em w obrze�e wi���cej mi czaszk� aparatury i upad�em na wznak. Zamkn��em oczy. - Na dzi� dosy� - powiedzia�em spokojnie. - Je�li mi nie zdejmiesz tego kaptura, p�jd� spa�. Mo�esz tu zosta� albo wyj��, to nie ma dla mnie znaczenia. Tak czy inaczej nie us�yszysz ode mnie s�owa... 2 Dom by� cichy jak wn�trze groty. Wszed�em przez zawsze otwarty taras i zatrzyma�em si� po�rodku hallu. Powiod�em wzrokiem po fotelach, kwiatach, rozrzuconych skrawkach folii. Nic si� nie zmieni�o, �ciany pokrywa�a ta sama ozdobna aparatura, kt�r� bawi�em si� jako pi�cioletnie dziecko. W pewnej chwili m�j wzrok spocz�� na ulubionym fotelu ojca, stoj�cym bokiem do kominka. Stwierdzi�em, �e jego poduszka jest lekko wgnieciona, jakby kto� siedzia� tam jeszcze kilka sekund temu i nagle uprzytomni�em sobie, �e wr�ci�em do domu. Ale nie by�o to uczucie z tych, kt�re przynosz� spok�j. Wszed�em po kr�tych schodkach, prowadz�cych do antresoli. Poprzedza� j� niewielki przedsionek z rozsuwanymi szklanymi �cianami, za kt�rymi widnia�a ��toszara o tej porze roku trawa. Zbocze spada�o ostro w d�, przechodz�c w poro�ni�t� krzewami kotlink�, op�ywaj�c� parter. Lubi�em tu przychodzi�. Pozostali domownicy czynili to rzadko. Matka nigdy. Ojciec by� konstruktorem �wiat�owod�w, nikt nie m�g� przewidzie�, co i jakim g�osem odezwie si� raptem w jego pokoju. Poczu�em si� zm�czony. Przywar�em plecami do framugi i przymkn��em oczy. Kiedy je otworzy�em, przede mn� sta� ojciec. Nie s�ysza�em jego krok�w, odg�osu otwieranych drzwi, najmniejszego szmeru. - Cze��, tato - powiedzia�em, nie ruszaj�c si� z miejsca. U�miechn�� si�. Westchn��, przetar� palcami skronie, po czym szybko, jakby co� sobie przypomnia�, podszed� do mnie i po�o�y� mi d�onie na ramionach. U�ciskali�my si�. - Jeste� zm�czony - mrukn�� po chwili. Przyjrza�em mu si�. Mia� �ci�gni�t� twarz z szerokim cieniem pod oczyma. Znowu prze�l�cza� noc przy swoich datorach. Bo poza tym trzyma� si� dobrze. Wygl�da� bodaj m�odziej ni� w dniu, kiedy �egna� mnie na lotnisku. - Jest co� nowego? - spyta�em, wskazuj�c otwarte drzwi do pracowni. Machn�� r�k� i u�miechn�� si�. Nie potrzebowa�em wi�cej. Niedawno zdoby� nagrod� Rady Naukowej Rz�du. I wszystko wskazywa�o, �e na tym nie poprzestanie. Tak�e teraz jego u�miech by� dostatecznie wymowny. - Przyczynki... - mrukn�� lekcewa��co. Wr�ci� do drzwi, zamkn�� je starannie, po czym utkwi� d�onie w kieszeniach fartucha i nie patrz�c pod nogi zbieg� po schodach do hallu. Poszed�em za nim. Usiad�em w fotelu i po�o�y�em g�ow� na oparciu. Poczu�em, �e klej� mi si� oczy. - Powiedz co� - poprosi�em. - Inaczej zasn�. Pomin�� to milczeniem. Chwil� sta� przede mn�, przygl�daj�c mi si�, nast�pnie mrukn�� co� niezrozumiale i za�o�ywszy r�ce na plecy, zacz�� chodzi� po pokoju. - �ci�gn�li ci� - spyta� wreszcie - w zwi�zku z Fina? Nie poruszy�em si�. Nie zrobi�em nic. - Wr�ci�e� na sta�e? Czy... - Nie - uci��em. - Nie w zwi�zku z Fina. Zapanowa�a cisza. Po dobrej chwili us�ysza�em westchnienie. Z g��bi domu dobieg� jaki� ruch. Ojciec poruszy� si� niecierpliwie. - Dan - zacz�� z naciskiem - musisz zrozumie�, �e... Nie zrozumia�bym. Nie teraz. Ta pr�ba zosta�a mi jednak oszcz�dzona. Pchni�te gwa�townie drzwi otworzy�y si� z �oskotem i do hallu wpad�a pokrzykuj�c piskliwym g�osikiem Sosna, moja najm�odsza siostra. Za ni� ukaza�a si� u�miechni�ta twarz matki. - Mogli to zrobi� na Bruno - powt�rzy�em z uporem. Norin �achn�� si�. Przemierzy� dwukrotnie gabinet od okna do lejkowatej niszy z pulpitem rozdzielczym, po czym zatrzyma� si� na wprost mnie. Zaczerpn�� powietrza, jakby si�gaj�c do najg��bszych pok�ad�w cierpliwo�ci. - Nie mogli - wycedzi�. - To zreszt� bez znaczenia, mogli czy nie. I czy zechcesz w to uwierzy�. Sprowadzamy za�ogi z obiekt�w pozaziemskich, bo musimy. Nie s�dzisz chyba, �e kogo� z nas to bawi. I na tym mo�na by poprzesta�, gdyby� zajmowa� si�, powiedzmy, hodowl� drobiu. W naszej s�u�bie albo idziesz w czo�owej grupie, ale razem z lud�mi, albo... - Nie jeste� nam potrzebny - podrzuci�em. - To w�a�nie chcia�em powiedzie� - zako�czy� niezmienionym tonem bez chwili namys�u. Wsta�em. Okr��y�em fotel i przejecha�em palcami po jego oparciu. By�o prze�roczyste, szorstkie i elastyczne zarazem, Nie znosi�em takich mebli. W dzieci�stwie dostawa�em od nich wysypki. - Rozumiem teraz - mrukn��em - dlaczego kaza� mi pan przyj�� po obiedzie. Kazanie na pusty �o��dek mog�o mi zaszkodzi� - mimo woli podnios�em g�os. To przynajmniej sta�o si� dla mnie jasne. Oczywi�cie, Cullen. Poskar�y� si�. Przyjecha� z tym prosto z lotniska. Inaczej Norin nie zd��y�by �przypadkiem" trafi� do gabinetu informatycznego, gdzie zabawia�em rozmow� nieszcz�snego technika. D�u�sz� chwil� panowa�o milczenie. Oderwa�em si� od fotela i podszed�em do okna. Pracownie grupy ekspert�w zajmowa�y najwy�sze pi�tro g��wnego pawilonu. Szefowi grupy, Norinowi, przypad� naro�ny gabinet, jedyny pok�j zas�uguj�cy na t� nazw� w d�ugim ci�gu laboratori�w, uzbrojonych w aparatur� sprz�on� z w�z�ami �wiatowej sieci informacyjnej. Ogo�ocone z li�ci drzewa nie przes�ania�y widoku dziesi�tk�w p�askich budowli, wzniesionych na planie figur geometrycznych. Ca�y ogromny teren Centrali wygl�da� jak wymar�y. Tak by�o zawsze. Z szesnastu tysi�cy ludzi zaledwie czterdziestu stale pe�ni�o s�u�b� tutaj, na miejscu. Pozostali, podobnie jak za�ogi fabryk, przetw�rni, urz�d�w, szk� i zak�ad�w naukowych pracowali u siebie w domu, w podr�y, na wyspach czy w g�rach, gdzie komu by�o wygodniej i gdzie ze wzgl�du na specyfik� w�asnego organizmu cz�owiek m�g� uaktywni� maksimum mo�liwo�ci tw�rczych. Nie darmo ubieg�y wiek zyska� w historii miano epoki ��czno�ci czasowej. Od morza nadci�ga�a pogoda. Szczyt pawilonu dotyka� jeszcze chmur, ale w�ski jak n� skrawek pla�y z�oci� si� w s�o�cu, jakby l�d obramowany by� �wie�o wypolerowan� miedzian� listw�. Pomy�la�em o woli�skim parku z jego zaro�ni�tymi �cie�kami, jeziorami, o namiocie w wysokiej, suchej trawie na d�ugim cyplu, przypominaj�cym rzucon� na wod� ga���... By�y i inne miejsca... - Pos�uchaj, Danbor... Drgn��em. Tylko Norin u�ywa� w rozmowie mojego pe�nego imienia, kt�rego nie cierpia�em. I ten ton, obcy jego g�osowi, ton, jakby ods�ania� pomnik i wypowiada� w�a�nie zwyczajow� formu�k�. - Chcia�em - podj�� po chwili - powiedzie� co� o tobie i o Finie. Inaczej m�wi�c o... - Czy naprawd� - przerwa�em, nie odwracaj�c si� - nie m�g�bym teraz wyj��? Odetchn�� g��boko i wyprostowa� si�. - Uwa�asz, �e nie ma o czym m�wi�? - spyta� spokojnie. Opanowa�em si�. W ten spos�b nie osi�gn� niczego. Najwy�ej przed�u�� t� scen� jak z kiepskiego melodramatu. - Dobrze - powiedzia�em. - Ale um�wimy si� co do jednego. Je�li rzeczywi�cie jest co� do za�atwienia, pozosta�my w�r�d �ywych. - Nic innego nie robi� - odpar� szybko. - Wypadek Finy... - urwa�. Zapanowa�a cisza. Wypadek. Jak to zabrzmia�o! Awaria automatycznego dozownika deuteru. Awaria... Fina pracowa�a w O�rodku Mocy Progowych Ba�tyckiego Rejonu Energetycznego. Kto tam nie by�, temu nic nie powie s�owo �awaria"... - Masz racj� - podj�� wreszcie Norin st�umionym g�osem, jakby pokonuj�c wewn�trzny op�r - nie chodzi o Fin�. Wspomnia�em o niej, bo s�dz�, �e to przez ni� odrzucasz szans� spe�nienia odwiecznych marze� ludzko�ci... - ... o trwaniu - dopowiedzia�em. Urwa�, zaskoczony. Chwil� patrzy� mi badawczo w oczy. - No, powiedzmy... - mrukn�� wreszcie bez przekonania. - Niczego nie odrzucam - zacz��em ju� innym tonem. - Po prostu nie o wszystkim mam ochot� m�wi� i je�eli pan tego nie rozumie... - Nie b�d� dzieckiem, Danbor - przerwa� gwa�townie. - Nie chodzi o przyjemno�ci. Moje ani twoje. Co to znaczy, �e niczego nie odrzucasz? - doda� szybko. - Przecie� przed chwil�... - Przed chwil� - podchwyci�em - m�wi� pan nie o mnie, tylko o Finie. A teraz okazuje si�, �e chodzi jeszcze o co� innego. Ni mniej, ni wi�cej, tylko o ludzko��. Prosz� bardzo, m�wmy o ludzko�ci. Powiedzia�em, �e niczego nie odrzucam i podtrzymuj� to. Dostosuj� si�, je�li b�dzie trzeba. Jak pan zauwa�y�, nie jestem dzieckiem. Co nie znaczy, �e musi mi si� podoba� wszystko to, co panu. Czy nawet przyt�aczaj�cej wi�kszo�ci, je�li to prawda. Ka�demu jest przyjemnie pomy�le�, �e nigdy nie umrze, �e b�dzie m�g� wraca� w niesko�czono��, a w ka�dym razie jak d�ugo zechce, do wszystkich najpi�kniejszych prze�y�, uczu�, najmilszych mu ludzi. �e jego plan�w �yciowych, zamierzonych prac i tak dalej nie ogranicza czas. Nie jestem wyj�tkiem. Ale je�li si� co� robi z my�l� o wszystkich, o ludzko�ci, skoro ju� pad�o tutaj to s�owo, trzeba umie� patrze� dalej w�asnego nosa. Nie odrzucam nie�miertelno�ci. Uwa�am, �e nie doro�li�my do niej. �e czas za mocno tkwi jeszcze we wszystkim, co podejmujemy, my�limy i czujemy. �e jest nadal g��wnym lepiszczem stosunk�w spo�ecznych z ich etyk�, moralno�ci�, prawem, a nawet organizacj�. �e nie rzucamy si� w perspektyw�, jak� otworzy�a nowoczesna biologia wszyscy razem, tylko ka�dy z osobna. Trzy lata temu, kiedy odlatywa�em na Europ�, nikt jeszcze nie wiedzia�, jak si� do tego zabra�. A przecie� techniczne czy technologiczne mo�liwo�ci istnia�y ju� wtedy. M�wiono, �e w konsekwencji czeka nas przeobra�enie w jako�ciowo inn� ras� i �e nie ma takiego, kto potrafi�by przewidzie�, co z tego wyniknie. Argumenty przeciwnik�w brzmia�y rozs�dnie i przekonuj�co. Nikt si� nawet nie zaj�kn��, �e rzecz mo�e dotyczy� naszego pokolenia. A tymczasem min�y trzy lata i prosz� - szast-prast - wszystko za�atwione... - Kiedy� - przerwa� - musia�y przyj�� takie w�a�nie trzy lata. Mog�o by� mniej... - Ale nie teraz - odpar�em. - Przynajmniej je�li chodzi o to, co ja o tym my�l�. Nie wiem dok�adnie, co zrobiono przez te lata, ale cokolwiek to by�o, za wcze�nie m�wi� o sukcesie. Tego jestem pewny. Chwil� si� zastanawia�, mierz�c mnie wzrokiem. Wreszcie mrukn�� co� i zacz�� chodzi� po pokoju. W jakim� momencie charakterystycznym dla niego ruchem przyg�adzi� w�osy. - Je�li wspomnia�em o Finie - powiedzia� z namys�em - to dlatego, �e chcia�em oszcz�dzi� ci... - zawaha� si� - niespodzianki. Ale je�li tak stawiasz spraw� - wycofa� si� szybko - zgoda. Przyjmuj�. Mniejsza, czy by�e� szczery. Raczej nie. Ale mo�e to nie twoja wina. Pogadam z Cullenem... - mrukn��. A wi�c jednak. - Masz racj� w jednym - ci�gn�� Norin. - Nasza rozmowa jest przedwczesna. Sam m�wisz, �e nie wiesz, co tu zrobiono przez te lata, kiedy ci� nie by�o. Dowiedz si�. Przejrzyj materia�y, publikacje, protoko�y dyskusji... S� tak�e popularne wydawnictwa, filmy, programy... zreszt� natkniesz si� na nie, cho�by� nie chcia�. Nie by�o w historii akcji o�wiatowej o takim rozmachu. Potem zadecydujesz. A przynajmniej b�dziemy mogli rozmawia� na innej p�aszczy�nie. S�dz� - u�miechn�� si� szeroko - �e nie pozbawisz mnie tej satysfakcji... czy w ka�dym razie - poprawi� si� - przyjemno�ci. - Nie pozbawi� - burkn��em. Zachichota�. Ten jego �miech... Znowu by� sob�. - Musisz mie� na to czas - podj�� po chwili, powa�niej�c. - I spok�j. Mam co� dla ciebie. Z�o�y�e� meldunek... - urwa� i utkwi� we mnie pytaj�cy wzrok. - Tak - potwierdzi�em. - Kto� powinien o tym pomy�le�. Im wcze�niej, tym lepiej! - W�a�nie - ucieszy� si�. Wzruszy�em ramionami. Raport sporz�dzi�em jakie� trzy tygodnie temu. Je�li dotychczas nic nie zrobili, to znaczy, �e ich zdaniem nie by�o powodu do po�piechu. Czyli, �e Norin chcia� mnie tylko czym� zaj��. Czymkolwiek. Mog�em si� oburzy�. Ale sprawa, kt�r� poruszy�em w meldunku, wymaga�a wyja�nienia niezale�nie od tego, co oni my�leli. Prowadzi�em kontrolne pomiary pantomat�w, rozrzuconych poza stref� mojej stacji na obrze�u uk�adu, a nawet poza apheliami komet. Dzi�ki wzgl�dnej blisko�ci �r�d�a emisji uda�o mi si� wychwyci� co�, co zmusza�o do zastanowienia. Mniej wi�cej miesi�c temu centralny pantomat nagle, bez �adnego widocznego powodu wstrzyma� ruch wirowy wok� w�asnej osi. Jakby zasn��. Ale ten sen by� pozorny. Bo pracowa� jak dawniej. Tyle �e symbole liczbowe, kt�rymi porozumiewa� si� z s�siednimi m�zgami, r�ni�y si� od tych, jakich u�ywa� w kontaktach z Ziemi�. Zmiany wyst�powa�y z regu�y na dziewi�tym miejscu po przecinku, ale nie chodzi�o przecie� o wielko�ci przek�ama�. Pantomaty s� zespo�ami komputer�w scalaj�cych wiedz� i nie bez powodu ulokowano je w bezpiecznej, jak si� zdawa�o, odleg�o�ci od Ziemi. Aby mog�y rozwi�za� ka�dy zadany problem, z uwzgl�dnieniem wszystkich mo�liwych analogii, uwarunkowa� czasowych i prognoz, ich zasobniki pami�ciowe nale�a�o wyposa�y� w pe�n� informacj� o ludzkiej cywilizacji. Dysponowa�y bezprzyk�adn� wiedz�. Jako wzgl�dnie odosobnione systemy samoorganizuj�ce si� pantomaty posiada�y ponadto okre�lon� swobod� manewru, kt�ra z konieczno�ci dopuszcza�a pewien stopie� nie kontrolowanej ewolucji. Co nie znaczy, �e liczono si� z niespodziankami. Stwierdzono tylko ich teoretyczn� mo�liwo��. W rzeczywisto�ci ka�de naprawd� skuteczne zabezpieczenie musia�o sprowadzi� spekulatywne funkcje komputer�w scalaj�cych do zakresu m�zg�w pomocniczych. A tych dosy� by�o na Ziemi. Tym bardziej fakt, �e jeden z najwi�kszych pantomat�w przekroczy� pr�g samodzielno�ci, zas�ugiwa� na najwy�sz� uwag�. - Trzeba to sprawdzi� - powiedzia� Norin. - Mo�esz dysponowa� aparatur� Korpusu i wszystkim, co uznasz za niezb�dne. Poza, oczywi�cie, zespo�ami utrzymuj�cymi ��czno�� z Drug� Stref�. Sam rozumiesz... Rozumia�em. Rozumia�em tak�e, co to oznacza. Wy��czenie tysi�cy sekcji, przeprogramowanie w�z��w informatycznych, lekko licz�c miesi�c. Wszystko, �eby pobawi� si� z pantomatem w ciuciubabk�. I wygra�. - Zgoda - mrukn��em. - Dobierz sobie ludzi - o�wiadczy� �askawie. - Nie mo�esz pracowa� bez przerwy. Zwariowa�by� do reszty - za�mia� si�. - Poza tym - doda� - zyskasz na czasie. Zd��ysz zapozna� si� z przes�ankami, jakie uwzgl�dniono przyst�puj�c do �operacji wieczno��"... Ton jego g�osu sta� si� kpi�cy. Kamie� spad� mi z serca. To by� znowu Norin ze wszystkim, co si� za tym kry�o. Utkwi�em wzrok w emblemacie na jego ramieniu i nagle sp�yn�o na mnie ol�nienie. - To mi odpowiada - powiedzia�em niedba�ym tonem. - A potem z�o�� wniosek o przeniesienie. Do Trzeciego. Znieruchomia�. Twarz mu st�a�a. Przygl�da� mi si� chwil�, po czym zagryz� wargi i odwr�ci� si�. Przeszed� pod okno, wr�ci�, ponownie zmierzy� mnie wzrokiem, jakby dopiero teraz moja obecno�� wpad�a mu w oko, wreszcie za�o�y� r�ce na plecy, wyprostowa� si� i powiedzia�: - Nie mo�na z tob� rozmawia�. W ka�dym razie nie dzisiaj. Id� ju�. U�miechn��em si�. - P�jd� - przysta�em. - Ale to niczego nie zmieni. Korpus tak zwanego Trzeciego Pasa nie mia� sta�ej za�ogi. Kierowano do niego ochotnik�w, wybranych z funkcjonariuszy dw�ch pierwszych. By� to pas pozauk�adowy. Od dawna m�wiono o wyprawach, powsta�a nawet teoria �planet zast�pczych", ale chocia� dla wszystkich by�o jasne, �e cz�owiek pr�dzej czy p�niej si�gnie i do gwiazd, nikomu si� nie �pieszy�o. W kontakt z inn� cywilizacj� galaktyczn�, �w �Kontakt", kt�ry sta� si� religi� ubieg�ych stuleci, nie bawi�y si� ju� nawet dzieci. Wysy�ano patrole, sprawdzano kombinacje nap�du, badano wp�yw szybko�ci nad�wietlnej na organizmy, wszystko statecznie, po cichu, jakby bez przekonania. Ludzie prowadz�cy te badania w nielicznych bazach Trzeciego Pasa, cieszyli si� opini� wsp�czesnej legii strace�c�w. W sam raz. �e te� wcze�niej o tym nie pomy�la�em. - Wracaj�c do Finy - powiedzia� nieoczekiwanie Norin, kiedy sta�em ju� w otwartych drzwiach - zajrzyj do mnie, jak tylko sko�czysz tam, na Pacyfiku. Mimo wszystko chcia�bym... - Do widzenia - sykn��em. - Je�li koniecznie musimy do czego� wraca�, wola�bym �redniowiecze. Niekt�re rzeczy za�atwia�o si� wtedy pro�ciej. Zamkn��em drzwi. Id�c korytarzem pomy�la�em, �e tak naprawd� Norin chcia� powiedzie� co� ca�kiem innego. Tym bardziej nale�a�o zako�czy� rozmow�, zanim b�dzie za p�no. Wiedzia�em jedno. Du�o wody up�ynie, zanim ujrz� mnie tu znowu. �Wst�p do mnie..." Dobre sobie. Pracowa�em okr�g�e pi�� tygodni. Ca�y ten czas nie wy�ciubi�em nosa z wn�trza bia�ej kopu�y, wyrastaj�cej na Pacyfiku w pobli�u archipelagu Gilberta jak gigantyczna g�ra lodowa. G��wny O�rodek Dyspozycyjny �wiatowej Sieci ��czno�ci - tak to si� nazywa�o. Nie wiedzia�em, czy morze jest spokojne i kiedy leje deszcz. Zapu�ci�em brod�. Z nieszcz�nikami, na kt�rych pad� m�j wyb�r, zamieni�em mo�e dziesi�� zda�. Dok�adnie trzydziestego sz�stego dnia pracy, o trzeciej czasu miejscowego, hala opustosza�a. Stan�y b�bny podaj�ce ta�m�. Umilk�y przeka�niki. Zosta�em sam. Po raz pierwszy us�ysza�em dobiegaj�cy z zewn�trz szum wiatru. Odchyli�em oparcie fotela niemal poziomo i zamkn��em oczy. Na kilka sekund. Po chwili raz jeszcze spojrza�em na szklan� p�yt� najbli�szego pulpitu. Widnia� na niej w�ski, urwany skrawek folii. By� tam naprawd�. A wi�c koniec. Jeden, jedyny wz�r. To, co na dobr� spraw� by�o wiadome od pocz�tku. Zniekszta�cenia powstaj� na pomocniczych wyj�ciach centralnego pantomatu. Ani ziemskie, ani orbitalne w�z�y ��czno�ci, stacje przetwarzania, zespo�y zbiorcze - nie mia�y z t� spraw� nic wsp�lnego. Sporz�dzi�em kr�tki komentarz i zapisa�em meldunek. Tak. To naprawd� koniec. Wsta�em i nie �piesz�c si�, w zwolnionym rytmie uderza�em w klawisze, a� �ciemnia�y wszystkie ekrany i pogas�y �wiat�a w pulpitach. Nast�pnie odwr�ci�em si� i ruszy�em w kierunku s�cz�cej nik�e, z�otozielone �wiat�o �ciany. Tam, za nisk� podkow� korytarza mie�ci�a si� cz�� mieszkalna o�rodka. Nie spojrza�em nawet w stron� drzwi wiod�cych do mikroskopijnej kabiny, gdzie by� m�j plecak i gdzie w ci�gu tych pi�ciu tygodni czasem nawet spa�em. Przeszed�em korytarzem do ko�ca, odryglowa�em klap� i znalaz�em si� w morzu. �wieci�o s�o�ce. Daleko nad horyzontem sta�a �ciana sp�owia�ych chmur. Wiatr ucich�, od wody bi�o ciep�o, powietrze by�o parne jak w cieplarni. Wspi��em si� stalow� galeryjk� mniej wi�cej do po�owy wysoko�ci kopu�y. Zachcia�o mi si� spa�. Usiad�em, zwieszaj�c nogi przez prz�s�a balustrady, opar�em si� �okciami na por�czy i zapatrzy�em si� w horyzont. Nie zmarnowa�em tych pi�ciu tygodni. Nie, �ebym wertuj�c materia�y trafi� na co�, co potwierdza�o moje w�tpliwo�ci dotycz�ce �operacji wieczno��". Po prostu nie znalaz�em na nie odpowiedzi. Zwyci�y�a koncepcja genofor�w. W wyniku nowego procesu technologicznego uda�o si� je zminiaturyzowa� w stopniu niespotykanym dot�d w skali produkcyjnej. Robiono je w kszta�cie �ci�tych p�asko walc�w, nie przekraczaj�cych wielko�ci� szklanki. By�y i tak - jak pisano - nieproporcjonalnie wielkie, zwa�ywszy, �e jedna kom�rka ludzkiego organizmu mie�ci oko�o miliona gen�w, sk�adaj�cych si� z trzech miliard�w zasad nukleinowych. Przypominano, �e ich sekwencja dopiero decyduje o w�a�ciwo�ciach organizmu i �e na tej to przestrzeni zakodowana jest wiadomo�� o syntezie bia�ek, kt�re katalizuj� tysi�ce najrozmaitszych, r�wnocze�nie przebiegaj�cych, reakcji. Zreszt� wielko�� aparatury nie mia�a praktycznego znaczenia, odk�d odst�piono od koncepcji rejonowych stacji genoforowych na rzecz osobistych, domowych. Za�o�enia samej operacji nie odbiega�y od tego, co by�o wiadomo wiele lat wcze�niej, nim skierowano mnie na Europ�. Ka�dy �yj�cy cz�owiek mia� otrzyma� swoj� dok�adn� kopi� w stadium embrionalnym. Z pe�nym zapisem osobowo�ci, a wi�c nie tylko kodu genetycznego, ale i cech nabytych, z kompletn� specyfik� rozwini�tego organizmu. Kiedy pierwowzorowi tak spreparowanego, zamkni�tego w genoforze p�odu przytrafi si� co� niemi�ego, na przyk�ad upadek z czterdziestego pi�tra, eksplozja statku na wysoko�ci Jowisza czy wreszcie �mier� ze staro�ci, w domu delikwenta pojawia si� ekipa techniczna, jak dawniej pogotowie, zabiera genofor i umieszcza go w specjalnym inkubatorze. Tam nast�puje na�o�enie na matryc� genetyczn� aktualnego zapisu osobowo�ci, po czym wszystko to wje�d�a do swoistej pieczarkarni, z kt�rej miesi�c p�niej wy�azi gotowy cz�owiek, kubek w kubek podobny do siebie samego sprzed wypadku. Ten przy�pieszony proces rozwoju osobniczego przebiega, rzecz jasna, pod sta�ym nadzorem baterii stymulator�w, czuwaj�cych, aby wszystko odby�o si� tak, jak zapisano w g�rze. W czternastu �ci�le zaprogramowanych etapach .,kopia" otrzymuje pe�n� �wiadomo��, wszystko, co daje cz�owiekowi poczucie ci�g�o�ci dzia�ania w czasie. Tu nasuwa�a si� pierwsza w�tpliwo��. Odczyty osobowo�ci trzeba, rzecz jasna, systematycznie aktualizowa�, je�li cz�owiek nie chce po wypadku wyle�� z pud�a w stadium rozwoju, w jakim znajdowa� si� na przyk�ad w wieku jedenastu lat i wpa�� prosto w obj�cia nauczycielki matematyki. Ot� ta w�a�nie sprawa wywo�a�a, jak wynika�o z protoko��w dyskusji, niema�o kontrowersji. Nikt tego wprost nie powiedzia�, ale z wielu napomkni�� i niejasnych przejaw�w zak�opotania przebija�a obawa, �e ten i �w zechce pomin�� kolejne terminy aktualizacji zapisu osobowo�ci, aby gdy przyjdzie �mier�, powr�ci� do �ycia odm�odzonym o kilkana�cie czy kilkadziesi�t lat. A przecie� cz�owiek odtworzony w drodze przy�pieszonego rozwoju nie pami�ta�, bo nie m�g�, niczego, co dotyczy�o okresu, jaki up�yn�� mi�dzy ostatnim zdj�tym odczytem jego do�wiadcze� �yciowych z zawart� w nich m�dro�ci�, wiedz� i uczuciami - a �mierci�. W razie rozpowszechnienia si� sposobu �odm�adzania" poprzez unikanie aktualizacji odczytu, spo�eczna strata, na kt�r� z�o�y�aby si� suma tych �zgubionych" do�wiadcze�, m�dro�ci i uczu� poszczeg�lnych ludzi, musia�a osi�gn�� rozmiary niepokoj�ce. Z punktu widzenia interesu ludzko�ci ca�a zabawa mog�a sta� si� w�wczas nieop�acalna. Nie natkn��em si� w raportach i publikacjach na �adn� rozs�dn� propozycj� zapobie�enia z�u, przyj�to za pewnik, �e sprawa znajdzie pe�ny wyraz w opracowywanym kodeksie, kt�rego paragrafom natychmiast wszyscy si� podporz�dkuj�. W�wczas jednak powstawa�a inna kwestia, r�wnie, je�li nie bardziej, niepokoj�ca. Przy za�o�eniu, �e wszyscy, jak Ziemia d�uga i szeroka, skrupulatnie b�d� si� poddawa� odczytom uzupe�niaj�cym w przewidzianych terminach, stawa�o si� oczywiste, �e za kilkaset lat planeta b�dzie zaludniona wy��cznie przez dwustuletnich starc�w. Je�li kto� umrze, jego kopia odrodzi si� m�odsza zaledwie o kilka czy kilkana�cie miesi�cy. �y� natomiast b�dzie d�u�ej od pierwowzoru, co wynika chocia�by z rachunku prawdopodobie�stwa. Kiedy i ona umrze, jej nast�pczyni wejdzie w �ycie ju� w podesz�ym wieku i tak dalej, i dalej. A przecie� umys� ludzki, zachowuj�c pe�n� sprawno�� przez okres, jaki nie m�g� si� nawet przy�ni� staro�ytnym, przecie� podlega procesom polegaj�cym, nazywaj�c rzecz po imieniu, na pierniczeniu. Spo�ecze�stwo s�dziwych starc�w? Z tym na odmian� poradzono sobie w miar� sensownie. W ka�dym razie postanowiono co� konkretnego. Ustalono po prostu g�rn� granic� wieku, powy�ej kt�rej nie wolno dokonywa� aktualizacji zapisu �wiadomo�ci. Je�eli kto� na przyk�ad do�y� dwustu trzydziestu lat, m�g� si� odrodzi� jako m�czyzna najwy�ej stupi��dziesi�cioletni. Wszystko, co prze�y� potem, musia� spisa� na straty. Nie s�dz�, by kto� tego szczerze �a�owa�. Ca�kowicie niejasna, jak zreszt� przypuszcza�em, pozosta�a kwestia wprowadzania do ziemskiej spo�eczno�ci �wie�ej krwi w postaci nowych pokole�. W ka�dym tek�cie, ka�dym sprawozdaniu, ba, w ka�dym najdrobniejszym przyczynkarskim referacie czy przem�wieniu podkre�lano, �e sprawa rodzenia i wychowania dzieci ma decyduj�ce znaczenie dla przysz�o�ci �wiata. �e gdyby w wyniku �operacji wieczno��" mia�y nast�pi� zak��cenia w dop�ywie nowych generacji, stanowi�oby to a� nadto wystarczaj�cy pow�d zaniechania ca�ego zamierzenia. Post�powanie takie przypomina�o taktyk� �redniowiecznych agitator�w, polegaj�c� na przedstawianiu rzeczy niezrozumia�ych dla nich samych, jakby by�y zrozumia�e same przez si�. Ku czemu bowiem mia� zmierza� ten dop�yw �wie�ej krwi wobec zaniku rotacji pokole�? Kto� obliczy�, �e w obecnym stadium organizacji �ycia spo�ecznego, Ziemia mo�e bezkarnie wch�ania� nowe generacje, nie rezygnuj�c z �yj�cych, przez trzysta pi��dziesi�t lat. A co potem? Wsp�cze�ni jakby zapomnieli, �e od odpowiedzi na to pytanie zale�e� b�dzie nie los ich praprawnuk�w, ale ich samych. Owszem, mi�dzy wierszami da�o si� wyczyta� sugestie, �e planowanie rodziny powinno ulec pewnym modyfikacjom, �e nadszed� czas naprawd� rozs�dnego, przemy�lanego gospodarowania si�ami rozrodczymi ludzko�ci, �e osi�gn�li�my pu�ap, na jakim instynkty jednostek straci�y naturalne uzasadnienie i nie mog� ju� stanowi� nakazu. Sugestie te by�y jednak tak nie�mia�e i zawoalowane, �e nale�a�o je traktowa� raczej jako przejaw zak�opotania ni� jako przemy�lan� koncepcj�. Do czego zreszt� mia�oby si� sprowadza� to �rozs�dne gospodarowanie"? Kto i kiedy zyskiwa� prawo p�odzenia dzieci? Kto przyznawa�by takie prawo? Jakie kryteria mog�y wchodzi� w gr�? Najsilniej utkwi�a mi w pami�ci tre�� pewnego propagandowego, czy instrukta�owego zgo�a, holowizyjnego programu, kt�ry powtarzano codziennie dwa razy, po po�udniu i na dobranoc. W rogu pokoju pojawia� si� u�miechni�ty m�ody cz�owiek o mi�kkich rysach i po niezno�nych ceremonia�ach powitalnych zapowiada�, �e opowie o sobie. M�wi�, �e do niedawna wiedzia� o biologii tyle, co ka�dy laik. Jak to po chemicznej syntezie kwas�w nukleinowych i pierwszych przeprowadzonych w nich zmianach, cz�owiek nauczy� si� ingerowa� w uk�ady genetyczne. Umo�liwi�o to odmienianie proces�w dziedziczno�ci, eliminowanie chor�b i zniekszta�ce� metabolicznych, a tak�e blokowanie syntezy tych bia�ek, kt�rych obecno�� z jakich� powod�w okaza�a si� niewskazana. R�wnocze�nie ogromny post�p osi�gn�y badania nad samymi genami, tymi odcinkami - tu pi�kni� bezczelnie si�ga� po le��cy przed nim podr�cznik - kwasu dezoksyrybonukleinowego, zawieraj�cymi komplet informacji niezb�dnych dla przekazania potomkom zar�wno specyfiki gatunku, jak i cech indywidualnych. Mo�liwe sta�o si� wymazywanie matryc genetycznych, przekszta�canie, uzupe�nianie kod�w. Wreszcie prowadzone od dziesi�cioleci do�wiadczenia nad przy�piesza