5354
Szczegóły |
Tytuł |
5354 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5354 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5354 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5354 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BOHDAN PETECKI
Operacja Wieczno��
1
Putt u�miechn�� si�.
- Co chcesz - powiedzia� niedba�ym tonem, przeci�gaj�c samog�oski - jak tylko
cz�owiek
pomy�la� o przemijaniu, zapragn�� trwania...
Wzruszy�em ramionami.
- Ju� to gdzie� s�ysza�em - burkn��em. - Wyprostowa�em si� i podszed�em do
pulpitu. Nie
patrz�c namaca�em klawisz projektora i rzuci�em na ekran schemat stacji.
- Us�yszysz jeszcze nieraz - w jego g�osie zabrzmia�a kpina. - To teraz has�o
dnia - ci�gn��.
- M�wi�, �e niesie wi�cej informacji ni� wszystkie inne modne slogany. A t�
buchalteri� - doda�,
wskazuj�c ekran z ostro zarysowan� siatk� wi�za� energetycznych - mo�esz sobie
darowa�. Pi��
lat tkwi�em w takim samym kokonie, na Phobosie.
Po�o�y� oparcie i wyci�gn�� nogi na ca�� ich d�ugo��, uderzaj�c w pod�og�
podeszwami
but�w.
Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e je�li o niego chodzi, mog� sobie darowa� niejedno.
Nie tylko
drobiazgowe przekazywanie aparatury i danych, dotycz�cych stacji. Czeg� nie
by�o w tym: �pi��
lat"! Wie, bo z tym przylecia�, �e spada mi z nieba jak g��wna wygrana, ba,
got�w jest nawet
okaza� pob�a�anie dla odrobiny tej niewinnej pr�no�ci, kt�ra ka�e mi si�
maskowa�. Pi�� lat,
prosz�. A ja nie czeka�em nawet trzech, by przekaza� mu baz�. Szcz�ciarz!
Trzepn��em otwart� d�oni� w klawisze. Ekran zgas� jak zlany wod�. Niemal
r�wnocze�nie
spod pod�ogi dobieg� st�umiony chrobot przeka�nik�w. Na g��wnym ekranie
��czno�ci
podskoczy�y p�on�ce kometki. Nie musia�em patrze� na zegar. Pi�ta. Jak co dzie�
o tej porze
Ziemia penetruje zespo�y pami�ciowe stacji, wy�uskuje nagromadzone w ci�gu doby
informacje.
Bez s�owa przeszed�em przez kabin�, kieruj�c si� ku gruszkowatej niszy naprzeciw
w�azu.
Wyj��em p�aski pojemnik i przewr�ci�em go na le�ank�. Kilka ksi��ek wielko�ci
kostek do gry,
trzy holografie, szczoteczka, dwa ma�e kamienie, obydwa z Ziemi. Oto, co czyni�o
domem ten
betomitowy �o��d�, utkwiony w skorupie globu, dla kt�rego S�o�ce by�o gwiazd�,
jedn� z wielu,
nawet je�li najja�niejsz�.
Pakowanie zaj�o mi nie wi�cej ni� trzydzie�ci sekund. Przerzuci�em plecak przez
lewe
rami� i zawr�ci�em w stron� �luzy. W po�owie kabiny dobieg� mnie g�os Putta:
- Lecisz?
Nie zatrzyma�em si�. Us�ysza�em charakterystyczny syk zwolnionego oparcia i
kroki.
Za�wita�o mu, �e co� jest nie tak, jak powinno.
- Nie martw si� - mrukn��em. - Wr�c�.
Dotar�em do drzwi i uruchomi�em automat klapy. Nie zdejmuj�c d�oni z uchwytu,
odwr�ci�em si�. Sta� po�rodku kabiny z r�kami opuszczonymi wzd�u� bioder.
Przyjrza�em mu si�. Mo�e odrobin� d�u�ej, ni� by�o trzeba.
- Lecisz - powt�rzy�.
- Do widzenia - rzuci�em. - Powiedzia�em, �e wr�c�. Ale to niewa�ne, co? Tak czy
owak
musimy si� spotka�. Rachunek prawdopodobie�stwa. �Cia�a, kr���ce przez ca��
wieczno�� w
ograniczonej przestrzeni..."
- O co chodzi, Dan? - przerwa�. - Co� nie w porz�dku? Chcia�e� zosta�? Je�li
tak, sam im to
powiesz. Mnie nikt nie pyta� o zdanie...
Nie by� ze mnie zadowolony. Trudno si� dziwi�. Sprawi�em mu zaw�d.
- W porz�dku, Putt - powiedzia�em. - �Przygotuj si� na niespodziank�" -
zacytowa�em. - Od
tego zacz��e�, jak tylko wylaz�e� z rakiety. Godzin�... nie, ju� przesz�o
p�torej temu. Do��, jak na
to, co mieli�my sobie do powiedzenia. Pierwsze polemiki ukaza�y si�, o ile
pami�tam, dwadzie�cia
pi�� lat temu. Kiedy odlatywa�em, k��cili si� na ca�ego. To nic, �e jedyne
rozs�dne g�osy
pochodzi�y od przeciwnik�w. Tym bardziej mo�na by�o si� spodziewa�, �e projekt
przejdzie. I
gdzie� tu niespodzianka?
- Nie chcesz nie�miertelno�ci - rzuci� - czy po prostu si� droczysz?
Jego g�os podskoczy� o p� tonu. Nie powiem, �eby m�j dobry humor sta� si� przez
to
lepszy.
- B�d� spokojny - warkn��em. - Nie zrobi� nic, �eby przerwa� twoj� w�dr�wk�
przez
wieczno��. Nie w�dr�wk�. Trwanie. Je�li nie rozumiesz r�nicy, ja nie b�d� ci
odbiera� z�udze�...
- Dobrze - wpad� mi w s�owa. - Wi�c jak d�ugo masz zamiar �y�?
Teraz mnie dosta�. Musia�em si� u�miechn��.
- Nie wiem - odpowiedzia�em zgodnie z prawd�. - D�ugo.
Sprawdzi�em orbit� i utkwi�em wzrok w ekranach. Ostatnia runda.
To by� m�j l�d. Trzy lata czy pi��, co za r�nica. Zdoby�em prawo tak o nim
my�le�. Bez
wzgl�du na to, co powie taki Putt, �l�cz�cy teraz przy ekranie przekazuj�cym
sygna�y namiarowe
mojego statku. On tak�e zyska to prawo. Ale musi poczeka�.
Wyostrzy�em obraz. Przed moimi oczami przesuwa�y si� zrudzia�e w pasmach
podczerwieni g�adzizny ska�y macierzystej, znaczone p�ytkimi studniami w
miejscach trafie�
meteoryt�w i poszarpanymi kraw�dziami tektonicznych p�kni��. Z bezkresnej
p�aszczyzny,
pokrytej jakby ubitym py�em, nagle strzela�y z�bate skalne wie�e i piramidy
zastyg�e w
krystalicznych wypi�trzeniach. Ich obecno�� stanowi�a za ka�dym razem
zaskoczenie,
przypomina�y fragmenty gotyckich katedr, rozrzucone na p�ycie lotniska. Linia
horyzontu by�a
niewidoczna, granice globu wytycza� pier�cie� utkwionych w g��bokiej czerni
gwiazd.
�ciany rakiety odezwa�y si� wysokim, st�umionym echem. Z do�u, jakby spoza nich,
dobieg� narastaj�cy �wiergot. Pulpit pod ekranem zamruga� �wiat�ami. Poczu�em
ci�ar d�oni
spoczywaj�cych na por�czach. Statek schodzi� z orbity. Po�egnaln� rund� mia�em
za sob�.
Kilkana�cie minut p�niej, ju� poza p�aszczyzn� ekliptyki, si�gn��em po paczk�
koncentrat�w. Rozpi��em pasy, rozsiad�em si� wygodniej i podnios�em do ust
pachn�c� grzybami,
twardo sprasowan� kostk�. Prze�kn��em pierwszy k�s i nagle uderzy�a mnie my�l,
jak bardzo
zwyczajny jest obraz wszystkich tych lodowych glob�w, krater�w opromienionych
ig�ami
rozprysk�w, bazaltowych katedr, przepa�ci o kraw�dziach ostrych jak
wyszczerbiona stal.
Najg��bsza czer� i ostateczna jasno�� j�drowych eksplozji. Taki jest
nie�miertelny �wiat.
Prawdziwy. Wszystko inne to kaprys, efemeryda. Ziemia z jej ciep�em, atmosfer�,
zieleni�, wod� i
mieszka�cami. Z jej mi�kko�ci� i us�u�no�ci� proces�w przystosowawczych.
Czy to, co cz�owiek zamierzy�, mo�na nazwa� ekstrapolacj�? Czy odnalaz�oby si�
to na
przed�u�eniu przebytej przez niego drogi i znacz�cych j� zmian?
Na Ziemi, przed startem, nie tai�em, co o tym s�dz�. Pomimo �e rzecz dotyczy�a w
najlepszym razie nast�pnego pokolenia. Przez my�l mi nie przesz�o, �e w ci�gu
pi�ciu lat mojej
nieobecno�ci zd��� sprowadzi� dyskusj� do wsp�lnego mianownika.
Tymczasem do�� by�o nie pi�ciu, tylko trzech lat, bym lecia� z powrotem, podda�
si�
zabiegowi, kt�ry mia� mnie uczyni� nie�miertelnym. Mo�e nie w pe�ni mnie, ale w
ko�cu poza
�wiadomo�ci� nie ma w nas nic, bez czego nie mo�na si� oby�. Nawet, je�li kto�
bardzo chce
wierzy�, �e jest inaczej.
Upora�em si� z koncentratem i przebieg�em wzrokiem ekrany. W porz�dku.
Oczywi�cie, �e
w porz�dku. Jak zawsze. Dotkn��em kieszeni na piersi. Skafander nap�cznia�,
rozr�s� si�, jego
zewn�trzne warstwy przybra�y kszta�t centralnej cz�ci kabiny. Zros�em si� ze
statkiem, sta�em si�
jego sk�adnikiem. Odetchn��em g��boko i zamkn��em oczy.
Poczu�em ko�ysanie. Spadam. Je�li tak, bior� udzia� w zawodach starych maszyn
powietrznych i mam awari�. Powinienem skaka�. Powstrzyma�o mnie uderzenie. To
przecie� sen.
We �nie cz�owiek spada, ale jego cia�o nigdy nie osi�ga miejsca, w kt�rym mia�o
si� roztrzaska�.
Znowu ko�ysanie.
Oprzytomnia�em. B�yskawicznie zlustrowa�em ekrany. Nic. Siadu czerwieni. Jednak
m�j
skafander wr�ci� do rozmiar�w roboczych.
Na tablicy b�ysn�o ��te �wiate�ko. Jeszcze raz. I jeszcze.
Ju� wiem. Si�gn��em do pulpitu i przesun��em t�umik fonii. Cisza. Ktokolwiek
m�wi�,
uzna�, �e zrobi� swoje.
Nie spiesz�c si�, si�gn��em do zapisu. Brz�kn�� kr�tki, urwany sygna�, po czym w
kabinie
zabrzmia� g�os m�czyzny. Nie wiem, czemu od pierwszej chwili pomy�la�em, �e
m�wi cz�owiek.
- Uwa�aj, Danbor - pop�yn�o z g�o�nika - przejmuj� statek. Idziesz
bezpo�rednim na
Bruno. Zosta� na fonii.
To by�o wszystko. Odczeka�em kilka sekund, po czym powiedzia�em:
- Halo, Bruno! Czyj to pomys�? St�sknili�cie si�?
Jaki� czas panowa�a cisza. Wreszcie da� si� s�ysze� charakterystyczny stuk,
towarzysz�cy
przej�ciu na ��czno��, jak m�wi� piloci, ��yw�".
- Halo, Dan. Jest tutaj Cullen. Czeka na ciebie. Ma ci co� do powiedzenia.
Oczywi�cie, �e cz�owiek. Dziwne. ��czno�� ze statkami naprowadzonymi z bazy
powierza
si� zwykle automatom. Jeszcze dziwniejsze, �e od razu go nie pozna�em. Mitti,
najm�odszy pilot w
Zespole. Je�li sam usiad� przy pulpicie, musi chodzi� o co� wi�cej ni� o
kole�e�skie plotki. A w
pierwszej chwili nie pozna�em go dlatego, �e jego g�os brzmia� dzisiaj powa�nie.
Niemal ponuro.
- Dobra - rzuci�em. - Poda� orbit�?
- Nie. Schodzisz g��wnym korytarzem - powt�rzy�.
��czno�� czasowa to dobra rzecz. Mo�na sobie pogada�. Nie jak pierwsi piloci,
rzucaj�cy w
przestrze� skr�towe has�a kodu i tylko w okre�lonych, z dok�adno�ci� do sekundy,
porach doby.
Komu przysz�oby dzi� na my�l wymienia� nazwy statk�w, numery, symbole
wywo�awcze.
Cz�owiek przedstawia si�, zaczynaj�c m�wi�. A przecie� komputery, rozdzielaj�ce
��czno�� na
podstawie selekcji g�os�w, wprowadzono do Zespo�u zaledwie trzydzie�ci lat temu.
Szed�em przez obszar asteroid�w. Czu�em wok� siebie obecno�� tysi�cy tych
okruch�w
skalnych, bry�ek py�u, miniaturowych glob�w. M�g�bym powiedzie�, �e je
widzia�em. Jakbym w
bezkresnej pustyni odnalaz� nagle ruchliwe miasto. By�em bezpieczny. Teraz ju�
tak. No c�,
samodzielnych lot�w mia�em za sob� stosunkowo niewiele. Do Zespo�u Stacji
Granicznych
Drugiego Pasa Planetarnego dosta�em si� w�a�ciwie przypadkiem, po sta�u, kt�ry
odby�em nie
gdzie indziej, jak w�a�nie na Bruno. My�l o przyst�pieniu do Zespo�u podsun�� mi
pewien znany
bionik, u kt�rego zdawa�em jeden z dw�ch ko�cowych egzamin�w. Ale nie bez wp�ywu
pozosta�y
tak�e wyniki test�w po kursie pilota�u. No i lekarze.
Odechcia�o mi si� spa�. Splot�em d�onie na karku i stara�em si� nie my�le�. Gra
pastelowych �wietlik�w i przek�adanka linii na ekranach przesta�y mnie
interesowa�.
- Mam z�� wiadomo��, Dan - powiedzia� Cullen, zanim zd��y�em zamkn�� za sob�
drzwi
�luzy. Nie podszed�, �eby si� przywita�. Sta� w przej�ciu do dyspozytorni i
patrzy� mi prosto w
oczy.
- Co� w Zespole? - spyta�em.
- Fina... - zni�y� g�os.
Poczu�em ch��d.
- Fina mia�a wypadek - pad�o. M�wi� teraz szybko, wybijaj�c s�owa, jakby
odmierza�
tempo marszu. - Trudno uwierzy�, �e to si� mog�o zdarzy�... Nie zauwa�y�a, �e
komputer
sygnalizuje awari� automatycznego dozownika deuteru. Robili, co w ludzkiej mocy,
ale sam
rozumiesz, �e... - zawiesi� g�os.
Moja g�owa i kark stanowi�y ju� lit� bry�� ,lodu. Bezwiednie si�gn��em r�k� do
szyi i
odchrz�kn��em.
Post�pi� krok w moj� stron�. Przez twarz przebieg� mu grymas. Nagle, bez �adnej
my�li,
wezbra�a we mnie z�o��. Stoi i niecierpliwi si�. Przygl�da mi si� jak choremu
psu. Nie ma Finy...
Odczu�em ci�ar w�asnego cia�a. Rozejrza�em si� i ruszy�em w stron� fotela,
ustawionego w
rogu hallu, pod iluminatorem. Usiad�em.
Twarz Cullena przybra�a wyraz zaciekawienia. Zrobi� gest, jakby chcia� podej�� i
poklepa�
mnie po ramieniu. Kiedy w ko�cu przem�wi�, jego g�os brzmia� odrobin� mniej
twardo.
- To teraz nie ma wi�kszego znaczenia - podkre�li� s�owo �teraz". - Ale nie
chcia�em, �eby�
dowiedzia� si� tam, w przestrzeni. Pomy�la�em, �e powiem ci od razu...
Urwa�. Wida� dotar�o do niego, �e nie s�ucham. Mrukn�� co�, co mia�o wyra�a�
dezaprobat�. Przesta�o mnie to nagle obchodzi�. Chcia�em zosta� sam.
Wsta�em i skierowa�em si� w stron� korytarza. Mijaj�c jajowate przej�cie
us�ysza�em, �e
idzie za mn�.
W nawigatorni by� Mitti i nie znany mi pilot w roboczym kombinezonie. Bez s�owa
zawr�ci�em do hallu.
Nie ma Finy. Twarz jak u dziewczynki z kolorowej ok�adki tomu bajek. Szeroko
rozstawione piwne oczy, kt�re w s�o�cu robi�y si� z�ote. Pe�ne policzki
zbiegaj�ce ku w�skiej,
brodzie. G�rna warga kapk� za g��boko wyci�ta, u�miech dziecka s�uchaj�cego
muzyki. �Dobrze,
�e nie b�dzie ci� te pi�� lat" powiedzia�a, kiedy odlatywa�em na Europ�.
�Przekonamy si�, jak jest
z nami naprawd�..."
Nie mog�a mnie oszuka�. Byli�my razem od czterech lat. Nie wyobra�a�em sobie, �e
kiedykolwiek zostan� bez niej. Widzia�em, �e jest jej ci�ko.
Min�o nie pi��, tylko trzy lata i jestem z powrotem. Niekoniecznie trzeba sobie
co�
wyobra�a�, �eby to potem prze�y�.
Us�ysza�em szmer. Odwr�ci�em si�. Do�� szybko, �eby pochwyci� spojrzenie, jakie
wymienili Cullen i Mitti.
Program wizyty zosta� wyczerpany. Powinienem to zrozumie�. Ka�dy ma swoje
sprawy.
Ich - to sie� stacji badawczych, programy eksploracyjne i k�opoty z takimi jak
ja. Moje - to teraz
Ziemia. Wizyta w gabinecie specjalistycznym, rodzina, dom.
Poczu�em nowy atak ch�odu.
- Wracam do s�u�by - rzuci�em, prostuj�c si� odruchowo. - Nie wiem dok�adnie,
po co
mnie �ci�gacie, ale mo�ecie to zrobi� tutaj.
Dobiegaj�cy z nawigatorni przerywany akord sygna��w nagle usta�. Z ka�d� sekund�
cisza
stawa�a si� bardziej obecna. �wiat�a przygas�y. Tutejszy dzie� dobieg� ko�ca.
Wreszcie Cullen westchn��. Powoli uni�s� g�ow� i powi�d� d�oni� po w�osach. Jego
wzrok
spotka� si� z moim.
Przylecia� specjalnie, �eby mi powiedzie�. �adnie. Zbyt �adnie, jak na to, w
czym
pracujemy. Od kilku lat siedzi na Ziemi, w sztabie Zespo�u. Ale by� szefem
stacji, kiedy
odbywa�em tu sta�. Zna� mnie troch�. Powinien zrozumie�.
- No?! - burkn��em.
Cullen drgn��.
- Nie - rzuci�.
Czeka�em.
- Nie - powt�rzy�. - �ci�gamy wszystkich. Ale nawet gdyby to by�o mo�liwe, nie
pozwoli�bym...
- Nie polec� na Ziemi� - przerwa�em.
- Polecisz - powiedzia� spokojnie.
Oczywi�cie, �e polec�. Co mog�em zrobi�.
W przej�ciu stan�� Mitti.
- Poczekaj, Dan - przem�wi� tonem, jak by nagle zabola� go z�b. - Cullen,
powiedz mu...
M�j by�y szef wzruszy� ramionami.
- Chcia�em - wycedzi�. - Zreszt�... - spojrza� na mnie jakby w przyp�ywie
zainteresowania -
mog�...
Wzdrygn��em si�.
- Nie - sykn��em. - Powiedzmy, �e musz� wraca�. Zgoda. Ale przynajmniej nie
m�wcie.
Tyle mo�ecie dla mnie zrobi�...
Stuk zamykanej klapy w�azu przyni�s� mi ulg�. Ch�tnie wypchn��bym ten ci�ki
p�at stali i
zatrzasn�� raz jeszcze. Po�o�y�em si� w fotelu i przymkn��em oczy. Kiedy
wreszcie spojrza�em na
ekrany, od stacji dzieli�o mnie sze�� tysi�cy kilometr�w. Cullen wystartowa�
trzy minuty przede
mn�. Pod ekranem ��czno�ci co kilka sekund b�yska�o ��te �wiat�o wezwania. Do
samej orbitalnej,
kt�ra przej�a m�j statek, nie spojrza�em na prze��cznik fonii.
Stacja p�ka�a w szwach. Jak pszczo�y matk� obsiad�y j� setki wi�kszych i ma�ych
rakiet. W
ka�dej z nich tkwili ludzie po�ci�gani z ca�ego uk�adu, aby uczestniczy� w
ostatnim akcie �operacji
wieczno��".
�Cz�owiek przekracza barier� czasu" g�osi�y nag��wki, kiedy odlatywa�em. Nie
mia�em
powod�w, by w to w�tpi�. Co innego, czy zdo�a stamt�d wr�ci�.
Czeka�em dobre dwadzie�cia minut, zanim mnie wywo�ano. Znalaz�em si� we wn�trzu
jednej z kom�r �adunkowych, przystosowanych napr�dce do przyjmowania ludzi.
St�d,
nieczynnym eskalatorem, mog�em przej�� bezpo�rednio do promu. W po�owie
korytarza otoczyli
mnie ludzie. Po kilku dalszych krokach ich obecno�� zmieni�a si� w �cisk.
Prom spad� na jedno z ma�ych, p�ywaj�cych lotnisk w rejonie Azor�w. Morze
zasnu�a
�wietlista mg�a. S�o�ce za�amywa�o si� w rozbryzgach miliardowego wybuchu
p�cherzyk�w
powietrza, uciekaj�cego z podwodnej sieci pneumatycznych falochron�w. Upa�.
Lekki wiatr
zacina� chwilami ros� jak w pobli�u fontanny. ��toszare chmury, rozwleczone po
ca�ym niebie,
sprawia�y wra�enie wyprasowanych. Z pierwszego spotkanego stoiska wzi��em gar��
wielkich,
prawie czarnych czere�ni i nie opuszczaj�c p�yty lotniska poszed�em nad sam�
wod�. Strzela�em w
ni� pestkami i patrzy�em, jak gin� w ruchliwej mgie�ce. Sta�em tak a� do chwili,
kiedy
zapowiedziano start mojego statku.
P� godziny p�niej wchodzi�em do znanej mi od dzieci�stwa hali uznamskiego
dworca
lotniczego. Tu dzie� dopiero si� zacz��. Niebo szarza�o. Chmury wisia�y nisko i
miasto l�ni�o od
wody. Moje miasto. Bardziej moje ni� l�d, kt�ry opu�ci�em. Ale dzi� czu�em si�
tu nie mniej obco
ni� tam, pierwszej godziny po l�dowaniu.
W macie czeka�y na mnie dwie informacje. Ojciec prosi�, �ebym skontaktowa� si� z
nim
natychmiast po powrocie, a dy�urny Zespo�u wzywa� mnie do Instytutu Zdrowia przy
Centrali na
dziewi�t� pi�tna�cie.
Nie mog�em my�le� o domu. Nie teraz. Przebra�em si� i wyszed�em na ulic�. Nie
mia�em
�adnego planu. Nie my�la�em, co zrobi� z tymi trzema godzinami, jakie dzieli�y
mnie od wizyty w
Instytucie. Szed�em przed siebie, omijaj�c g��wne chodniki i estakady, pi��em
si� zau�kami
wci�tymi w zielone zbocza, schodzi�em po kamiennych p�ytach, jakimi wy�o�ono
kr�te przej�cia
pomi�dzy dachami. Do momentu, kiedy wok� mnie otworzy�a si� szeroka, pusta
przestrze� z
majacz�cymi w perspektywie budowlami portu, nie zdawa�em sobie sprawy, �e id�
nasz� zwyk��
tras�, kiedy kt�re� z nas uzna�o, �e s� sprawy do obgadania.
Us�ysza�em szum morza. Pla�a. Jedyne miejsce, do kt�rego docieraj� pulsuj�ce jak
przed
wiekami fale. Na wprost w�ska z tej odleg�o�ci linia wysokiej skarpy. Tam
chodzili�my rzadko. O
ka�dej porze dnia i nocy pe�no tam by�o ludzi.
Zaczerpn��em g��boko powietrza i nie patrz�c za siebie, zacz��em i�� w stron�
brzegu.
Kilka minut p�niej dotar�em do wysokiego ogrodzenia, za kt�rym widnia�a
szeroka, p�ytka rynna.
Morze by�o bardzo blisko. Skr�ci�em i szed�em chwil� wzd�u� ochronnej siatki,
nad kt�r� w
szybkim rytmie miga�y ostrzegawcze lampki. Tam, dalej, �wieci�o s�o�ce. Kilka,
mo�e kilkana�cie
kilometr�w od brzegu chmury rozst�powa�y si�, zapala�y ��tym �wiat�em i
wsi�ka�y w b��kit.
Tylko nad l�dem by�o szaro.
Stan��em tak, �e czubki moich but�w znalaz�y si� w wodzie. Morze przede mn�
zaszumia�o
nagle, jego powierzchnia zakipia�a. Da� si� s�ysze� narastaj�cy, niski grzmot,
przechodz�cy w
matowy �wist. W wylocie tuneli, mniej wi�cej dwie�cie metr�w od brzegu, co�
b�ysn�o. Strzeli�
pod�u�ny, przyp�aszczony kszta�t, przelecia� ko�o mnie, zanim zd��y�em odwr�ci�
g�ow�, i run�� na
wod�, pozostawiaj�c zjadliwe wrzenie fal, t�umionych natychmiast przez pracuj�ce
z maksymaln�
moc� falochrony. W ostatniej chwili za szklanymi �cianami rurowej konstrukcji
mign�� mi rz�d
kolorowych fiat�w. Nie musia�em patrze� na zegarek. Praga - Rejkjavik, przez
Kopenhag� i Oslo.
Jeden z tych moriak�w, kt�rymi je�dzi si� ch�tnie nawet bez konkretnej potrzeby,
kt�re woli si� od
rakiet i wszelkich mo�liwych pojazd�w powietrznych. Pomy�la�em przez moment o
��kach w
.rezerwatach Islandii. Byli�my tam...
Utkwi�em wzrok w linii horyzontu. Po moriaku nie pozosta�o �ladu. Powierzchnia
wody
dr�a�a, miniaturowe eksplozje p�cherzyk�w powietrza wyr�wna�y szeregi biegn�ce
od brzegu
r�wnymi, zbiegaj�cymi si� w dali liniami. Lubi�em ten widok. To znaczy
lubili�my...
Cofn��em si� gwa�townie. Zawr�ci�em i sztywno wyprostowany ruszy�em w stron�
miasta.
Zabola�a mnie twarz. Si�gn��em do niej palcami i zda�em sobie spraw�, �e z ca�ej
si�y zaciskam
szcz�ki.
- Rodzice �yj�?
W gabinecie panowa� mrok. G�os technika, zadaj�cego pytania, grz�z� w pl�taninie
przewod�w; kabli, tor�w �wietlnych ��cz�cych niezliczone przystawki aparatury
informatycznej.
Le�a�em na wysokiej, twardej �awie, z g�ow� tkwi�c� w a�urowej p�kuli otoczonej
jakby k��bem
metalicznej waty. Ka�de moje s�owo by�o skrupulatnie rejestrowane. W pewnym
momencie
wyobrazi�em sobie, jak jedno po drugim wpada do b�bna przystawki zapisuj�cej.
Zaczyna�em mie�
do��.
- �yj� - mrukn��em. - Od urodzenia.
- Rodze�stwo?
Ten m�g� o sobie powiedzie�, �e trudno go zby� byle czym. Min�o p�torej
godziny, od
kiedy za�atwi� stereotyp. Uk�ad kr��enia, nerwy, reakcje. Nie mia�em si� czego
wstydzi�. Wyniki
odbiega�y nieznacznie od schematu, kt�ry powsta� w wyniku badania ludzi
przebywaj�cych poza
Ziemi� pe�ne pi�� lat, okres przyj�ty we wszystkich s�u�bach, ale odchylenia
mie�ci�y si� w
granicach normy. Potem przeszed�em do s�siedniego pomieszczenia, gdzie pobrano
mi krew i
gdzie przesiedzia�em dziesi�� minut w ekranizowanym pudle wielko�ci pralki,
kt�rego �ciany
po�yskiwa�y nieprzyjemnym �wiat�em, a chwilami stawa�y si� niemal prze�roczyste.
To by�o co�
nowego. Ale na dobre zabawa zacz�a si� dopiero tutaj, kiedy ulokowa� mnie na
twardej le�ance,
na�o�y� na g�ow� co�, co widzia�em pierwszy raz w �yciu, i przyst�pi� do
pogaw�dki z wszystkimi
atrybutami filmowego �ledztwa. Po rodzinie, przebytych chorobach, ludziach, z
kt�rymi
przestawa�em, przysz�a kolej na ideologi�. Pyta�, co s�dz� o tym i owym okresie
w dziejach Ziemi,
tradycjach, wychowaniu, o stymulacji psychicznej i setkach takich rzeczy,
kt�rych znaczenie
odkrywa si� zazwyczaj poniewczasie. Sprawdzi� od niechcenia moj� pami��,
�ongluj�c faktami
historycznymi, a tak�e wiedz� o kszta�towaniu si� prognoz naukowych w
przesz�o�ci i
wsp�cze�nie. Przed kolejnym pytaniem uderza� w klawisz przystawki zapisuj�cej,
a po mojej
odpowiedzi wy�wiczonym, bezwiednym ruchem kasowa� zapis, przekazuj�c jego tre��
zespo�om
sumatora. Ka�de s�owo czyta� z le��cego przed nim pliku folii. Inaczej dawno
pos�a�bym go do
diab�a razem z jego Krzyw� Eiredowna, korektur� system�w samoreguluj�cych si� i
Hiroszim�.
Tak jak si� sprawy mia�y, nie mog�em nawet mrukn��. By�o a� nadto widoczne, �e
robi tylko
swoje. Pomy�la�em, ilu takich jak ja przesz�o przez ten gabinet w ostatnich
tygodniach czy
miesi�cach... Kiedy w�a�ciwie zacz�li? Mniejsza z tym, Nie moje zmartwienie.
W pewnym momencie ucich� i uni�s� g�ow�. Us�ysza�em szmer otwieranych drzwi.
- Ko�czycie? - zabrzmia� za mn� m�ski g�os, kt�ry wyda� mi si� znajomy.
- Na mnie nie liczcie - powiedzia�em. - Od lat z nikim tak mi si� dobrze nie
gaw�dzi�o...
Us�ysza�em przyciszony �miech. Pozna�bym, go na s�o�cach Centaura. Szef grupy
ekspert�w przy Zespole, Norin. Cz�owiek, kt�ry wszystko potrafi zrozumie� i
wszystko wykpi�.
- Wpadnij do mnie, jak sko�czycie - powiedzia�.
Mrukn��em co�, co mog�o wyra�a� zgod�.
- Albo nie - przypomnia� sobie. - Mam jeszcze co� do za�atwienia. Najlepiej
przyjd� po
po�udniu. O pi�tej?
- Dobrze.
- Czekam. Mam co� dla ciebie.
To ostatnie brzmia�o powa�nie. Zbyt powa�nie, bym m�g� odpowiedzie�.
Stuk zamykanych drzwi zag�uszy�o trzaskanie aparatury. Technik utkwi� wzrok w
folii. Z
jego niemal nieruchomych warg wyp�yn�o kolejne zdanie. Jeszcze tydzie� -
przebieg�o mi przez
my�l - a nauczy si� tego na pami��.
Min�a dwunasta. Le�anka pode mn� nasi�k�a potem. Kr�tkie chwile milczenia
wype�nia�
mi szum krwi w skroniach.
G�os ucich� nagle. Sekund�, mo�e dwie nie dzia�o si� nic.
- Opowiedz o swojej dziewczynie...
Zerwa�em si�. Uderzy�em czo�em w obrze�e wi���cej mi czaszk� aparatury i upad�em
na
wznak. Zamkn��em oczy.
- Na dzi� dosy� - powiedzia�em spokojnie. - Je�li mi nie zdejmiesz tego kaptura,
p�jd� spa�.
Mo�esz tu zosta� albo wyj��, to nie ma dla mnie znaczenia. Tak czy inaczej nie
us�yszysz ode mnie
s�owa...
2
Dom by� cichy jak wn�trze groty. Wszed�em przez zawsze otwarty taras i
zatrzyma�em si�
po�rodku hallu. Powiod�em wzrokiem po fotelach, kwiatach, rozrzuconych skrawkach
folii. Nic si�
nie zmieni�o, �ciany pokrywa�a ta sama ozdobna aparatura, kt�r� bawi�em si� jako
pi�cioletnie
dziecko. W pewnej chwili m�j wzrok spocz�� na ulubionym fotelu ojca, stoj�cym
bokiem do
kominka. Stwierdzi�em, �e jego poduszka jest lekko wgnieciona, jakby kto�
siedzia� tam jeszcze
kilka sekund temu i nagle uprzytomni�em sobie, �e wr�ci�em do domu. Ale nie by�o
to uczucie z
tych, kt�re przynosz� spok�j.
Wszed�em po kr�tych schodkach, prowadz�cych do antresoli. Poprzedza� j�
niewielki
przedsionek z rozsuwanymi szklanymi �cianami, za kt�rymi widnia�a ��toszara o
tej porze roku
trawa. Zbocze spada�o ostro w d�, przechodz�c w poro�ni�t� krzewami kotlink�,
op�ywaj�c�
parter.
Lubi�em tu przychodzi�. Pozostali domownicy czynili to rzadko. Matka nigdy.
Ojciec by�
konstruktorem �wiat�owod�w, nikt nie m�g� przewidzie�, co i jakim g�osem odezwie
si� raptem w
jego pokoju.
Poczu�em si� zm�czony. Przywar�em plecami do framugi i przymkn��em oczy. Kiedy
je
otworzy�em, przede mn� sta� ojciec. Nie s�ysza�em jego krok�w, odg�osu
otwieranych drzwi,
najmniejszego szmeru.
- Cze��, tato - powiedzia�em, nie ruszaj�c si� z miejsca.
U�miechn�� si�. Westchn��, przetar� palcami skronie, po czym szybko, jakby co�
sobie
przypomnia�, podszed� do mnie i po�o�y� mi d�onie na ramionach. U�ciskali�my
si�.
- Jeste� zm�czony - mrukn�� po chwili.
Przyjrza�em mu si�. Mia� �ci�gni�t� twarz z szerokim cieniem pod oczyma. Znowu
prze�l�cza� noc przy swoich datorach. Bo poza tym trzyma� si� dobrze. Wygl�da�
bodaj m�odziej
ni� w dniu, kiedy �egna� mnie na lotnisku.
- Jest co� nowego? - spyta�em, wskazuj�c otwarte drzwi do pracowni.
Machn�� r�k� i u�miechn�� si�. Nie potrzebowa�em wi�cej. Niedawno zdoby� nagrod�
Rady
Naukowej Rz�du. I wszystko wskazywa�o, �e na tym nie poprzestanie. Tak�e teraz
jego u�miech
by� dostatecznie wymowny.
- Przyczynki... - mrukn�� lekcewa��co.
Wr�ci� do drzwi, zamkn�� je starannie, po czym utkwi� d�onie w kieszeniach
fartucha i nie
patrz�c pod nogi zbieg� po schodach do hallu. Poszed�em za nim. Usiad�em w
fotelu i po�o�y�em
g�ow� na oparciu. Poczu�em, �e klej� mi si� oczy.
- Powiedz co� - poprosi�em. - Inaczej zasn�.
Pomin�� to milczeniem. Chwil� sta� przede mn�, przygl�daj�c mi si�, nast�pnie
mrukn�� co�
niezrozumiale i za�o�ywszy r�ce na plecy, zacz�� chodzi� po pokoju.
- �ci�gn�li ci� - spyta� wreszcie - w zwi�zku z Fina?
Nie poruszy�em si�. Nie zrobi�em nic.
- Wr�ci�e� na sta�e? Czy...
- Nie - uci��em. - Nie w zwi�zku z Fina.
Zapanowa�a cisza. Po dobrej chwili us�ysza�em westchnienie. Z g��bi domu dobieg�
jaki�
ruch. Ojciec poruszy� si� niecierpliwie.
- Dan - zacz�� z naciskiem - musisz zrozumie�, �e...
Nie zrozumia�bym. Nie teraz. Ta pr�ba zosta�a mi jednak oszcz�dzona. Pchni�te
gwa�townie drzwi otworzy�y si� z �oskotem i do hallu wpad�a pokrzykuj�c
piskliwym g�osikiem
Sosna, moja najm�odsza siostra. Za ni� ukaza�a si� u�miechni�ta twarz matki.
- Mogli to zrobi� na Bruno - powt�rzy�em z uporem.
Norin �achn�� si�. Przemierzy� dwukrotnie gabinet od okna do lejkowatej niszy z
pulpitem
rozdzielczym, po czym zatrzyma� si� na wprost mnie. Zaczerpn�� powietrza, jakby
si�gaj�c do
najg��bszych pok�ad�w cierpliwo�ci.
- Nie mogli - wycedzi�. - To zreszt� bez znaczenia, mogli czy nie. I czy
zechcesz w to
uwierzy�. Sprowadzamy za�ogi z obiekt�w pozaziemskich, bo musimy. Nie s�dzisz
chyba, �e
kogo� z nas to bawi. I na tym mo�na by poprzesta�, gdyby� zajmowa� si�,
powiedzmy, hodowl�
drobiu. W naszej s�u�bie albo idziesz w czo�owej grupie, ale razem z lud�mi,
albo...
- Nie jeste� nam potrzebny - podrzuci�em.
- To w�a�nie chcia�em powiedzie� - zako�czy� niezmienionym tonem bez chwili
namys�u.
Wsta�em. Okr��y�em fotel i przejecha�em palcami po jego oparciu. By�o
prze�roczyste,
szorstkie i elastyczne zarazem, Nie znosi�em takich mebli. W dzieci�stwie
dostawa�em od nich
wysypki.
- Rozumiem teraz - mrukn��em - dlaczego kaza� mi pan przyj�� po obiedzie.
Kazanie na
pusty �o��dek mog�o mi zaszkodzi� - mimo woli podnios�em g�os. To przynajmniej
sta�o si� dla
mnie jasne. Oczywi�cie, Cullen. Poskar�y� si�. Przyjecha� z tym prosto z
lotniska. Inaczej Norin nie
zd��y�by �przypadkiem" trafi� do gabinetu informatycznego, gdzie zabawia�em
rozmow�
nieszcz�snego technika.
D�u�sz� chwil� panowa�o milczenie. Oderwa�em si� od fotela i podszed�em do okna.
Pracownie grupy ekspert�w zajmowa�y najwy�sze pi�tro g��wnego pawilonu. Szefowi
grupy,
Norinowi, przypad� naro�ny gabinet, jedyny pok�j zas�uguj�cy na t� nazw� w
d�ugim ci�gu
laboratori�w, uzbrojonych w aparatur� sprz�on� z w�z�ami �wiatowej sieci
informacyjnej.
Ogo�ocone z li�ci drzewa nie przes�ania�y widoku dziesi�tk�w p�askich budowli,
wzniesionych na
planie figur geometrycznych. Ca�y ogromny teren Centrali wygl�da� jak wymar�y.
Tak by�o
zawsze. Z szesnastu tysi�cy ludzi zaledwie czterdziestu stale pe�ni�o s�u�b�
tutaj, na miejscu.
Pozostali, podobnie jak za�ogi fabryk, przetw�rni, urz�d�w, szk� i zak�ad�w
naukowych pracowali
u siebie w domu, w podr�y, na wyspach czy w g�rach, gdzie komu by�o wygodniej i
gdzie ze
wzgl�du na specyfik� w�asnego organizmu cz�owiek m�g� uaktywni� maksimum
mo�liwo�ci
tw�rczych. Nie darmo ubieg�y wiek zyska� w historii miano epoki ��czno�ci
czasowej.
Od morza nadci�ga�a pogoda. Szczyt pawilonu dotyka� jeszcze chmur, ale w�ski jak
n�
skrawek pla�y z�oci� si� w s�o�cu, jakby l�d obramowany by� �wie�o wypolerowan�
miedzian�
listw�. Pomy�la�em o woli�skim parku z jego zaro�ni�tymi �cie�kami, jeziorami, o
namiocie w
wysokiej, suchej trawie na d�ugim cyplu, przypominaj�cym rzucon� na wod�
ga���... By�y i inne
miejsca...
- Pos�uchaj, Danbor...
Drgn��em. Tylko Norin u�ywa� w rozmowie mojego pe�nego imienia, kt�rego nie
cierpia�em. I ten ton, obcy jego g�osowi, ton, jakby ods�ania� pomnik i
wypowiada� w�a�nie
zwyczajow� formu�k�.
- Chcia�em - podj�� po chwili - powiedzie� co� o tobie i o Finie. Inaczej
m�wi�c o...
- Czy naprawd� - przerwa�em, nie odwracaj�c si� - nie m�g�bym teraz wyj��?
Odetchn�� g��boko i wyprostowa� si�.
- Uwa�asz, �e nie ma o czym m�wi�? - spyta� spokojnie.
Opanowa�em si�. W ten spos�b nie osi�gn� niczego. Najwy�ej przed�u�� t� scen�
jak z
kiepskiego melodramatu.
- Dobrze - powiedzia�em. - Ale um�wimy si� co do jednego. Je�li rzeczywi�cie
jest co� do
za�atwienia, pozosta�my w�r�d �ywych.
- Nic innego nie robi� - odpar� szybko. - Wypadek Finy... - urwa�. Zapanowa�a
cisza.
Wypadek. Jak to zabrzmia�o! Awaria automatycznego dozownika deuteru. Awaria...
Fina
pracowa�a w O�rodku Mocy Progowych Ba�tyckiego Rejonu Energetycznego. Kto tam
nie by�,
temu nic nie powie s�owo �awaria"...
- Masz racj� - podj�� wreszcie Norin st�umionym g�osem, jakby pokonuj�c
wewn�trzny
op�r - nie chodzi o Fin�. Wspomnia�em o niej, bo s�dz�, �e to przez ni�
odrzucasz szans�
spe�nienia odwiecznych marze� ludzko�ci...
- ... o trwaniu - dopowiedzia�em. Urwa�, zaskoczony. Chwil� patrzy� mi badawczo
w oczy.
- No, powiedzmy... - mrukn�� wreszcie bez przekonania.
- Niczego nie odrzucam - zacz��em ju� innym tonem. - Po prostu nie o wszystkim
mam
ochot� m�wi� i je�eli pan tego nie rozumie...
- Nie b�d� dzieckiem, Danbor - przerwa� gwa�townie. - Nie chodzi o
przyjemno�ci. Moje
ani twoje. Co to znaczy, �e niczego nie odrzucasz? - doda� szybko. - Przecie�
przed chwil�...
- Przed chwil� - podchwyci�em - m�wi� pan nie o mnie, tylko o Finie. A teraz
okazuje si�,
�e chodzi jeszcze o co� innego. Ni mniej, ni wi�cej, tylko o ludzko��. Prosz�
bardzo, m�wmy o
ludzko�ci. Powiedzia�em, �e niczego nie odrzucam i podtrzymuj� to. Dostosuj�
si�, je�li b�dzie
trzeba. Jak pan zauwa�y�, nie jestem dzieckiem. Co nie znaczy, �e musi mi si�
podoba� wszystko
to, co panu. Czy nawet przyt�aczaj�cej wi�kszo�ci, je�li to prawda. Ka�demu jest
przyjemnie
pomy�le�, �e nigdy nie umrze, �e b�dzie m�g� wraca� w niesko�czono��, a w ka�dym
razie jak
d�ugo zechce, do wszystkich najpi�kniejszych prze�y�, uczu�, najmilszych mu
ludzi. �e jego
plan�w �yciowych, zamierzonych prac i tak dalej nie ogranicza czas. Nie jestem
wyj�tkiem. Ale
je�li si� co� robi z my�l� o wszystkich, o ludzko�ci, skoro ju� pad�o tutaj to
s�owo, trzeba umie�
patrze� dalej w�asnego nosa. Nie odrzucam nie�miertelno�ci. Uwa�am, �e nie
doro�li�my do niej.
�e czas za mocno tkwi jeszcze we wszystkim, co podejmujemy, my�limy i czujemy.
�e jest nadal
g��wnym lepiszczem stosunk�w spo�ecznych z ich etyk�, moralno�ci�, prawem, a
nawet
organizacj�. �e nie rzucamy si� w perspektyw�, jak� otworzy�a nowoczesna
biologia wszyscy
razem, tylko ka�dy z osobna. Trzy lata temu, kiedy odlatywa�em na Europ�, nikt
jeszcze nie
wiedzia�, jak si� do tego zabra�. A przecie� techniczne czy technologiczne
mo�liwo�ci istnia�y ju�
wtedy. M�wiono, �e w konsekwencji czeka nas przeobra�enie w jako�ciowo inn� ras�
i �e nie ma
takiego, kto potrafi�by przewidzie�, co z tego wyniknie. Argumenty przeciwnik�w
brzmia�y
rozs�dnie i przekonuj�co. Nikt si� nawet nie zaj�kn��, �e rzecz mo�e dotyczy�
naszego pokolenia.
A tymczasem min�y trzy lata i prosz� - szast-prast - wszystko za�atwione...
- Kiedy� - przerwa� - musia�y przyj�� takie w�a�nie trzy lata. Mog�o by�
mniej...
- Ale nie teraz - odpar�em. - Przynajmniej je�li chodzi o to, co ja o tym
my�l�. Nie wiem
dok�adnie, co zrobiono przez te lata, ale cokolwiek to by�o, za wcze�nie m�wi� o
sukcesie. Tego
jestem pewny.
Chwil� si� zastanawia�, mierz�c mnie wzrokiem. Wreszcie mrukn�� co� i zacz��
chodzi� po
pokoju. W jakim� momencie charakterystycznym dla niego ruchem przyg�adzi� w�osy.
- Je�li wspomnia�em o Finie - powiedzia� z namys�em - to dlatego, �e chcia�em
oszcz�dzi�
ci... - zawaha� si� - niespodzianki. Ale je�li tak stawiasz spraw� - wycofa� si�
szybko - zgoda.
Przyjmuj�. Mniejsza, czy by�e� szczery. Raczej nie. Ale mo�e to nie twoja wina.
Pogadam z
Cullenem... - mrukn��.
A wi�c jednak.
- Masz racj� w jednym - ci�gn�� Norin. - Nasza rozmowa jest przedwczesna. Sam
m�wisz,
�e nie wiesz, co tu zrobiono przez te lata, kiedy ci� nie by�o. Dowiedz si�.
Przejrzyj materia�y,
publikacje, protoko�y dyskusji... S� tak�e popularne wydawnictwa, filmy,
programy... zreszt�
natkniesz si� na nie, cho�by� nie chcia�. Nie by�o w historii akcji o�wiatowej o
takim rozmachu.
Potem zadecydujesz. A przynajmniej b�dziemy mogli rozmawia� na innej
p�aszczy�nie. S�dz� -
u�miechn�� si� szeroko - �e nie pozbawisz mnie tej satysfakcji... czy w ka�dym
razie - poprawi� si�
- przyjemno�ci.
- Nie pozbawi� - burkn��em.
Zachichota�. Ten jego �miech... Znowu by� sob�.
- Musisz mie� na to czas - podj�� po chwili, powa�niej�c. - I spok�j. Mam co�
dla ciebie.
Z�o�y�e� meldunek... - urwa� i utkwi� we mnie pytaj�cy wzrok.
- Tak - potwierdzi�em. - Kto� powinien o tym pomy�le�. Im wcze�niej, tym lepiej!
- W�a�nie - ucieszy� si�.
Wzruszy�em ramionami. Raport sporz�dzi�em jakie� trzy tygodnie temu. Je�li
dotychczas
nic nie zrobili, to znaczy, �e ich zdaniem nie by�o powodu do po�piechu. Czyli,
�e Norin chcia�
mnie tylko czym� zaj��. Czymkolwiek. Mog�em si� oburzy�. Ale sprawa, kt�r�
poruszy�em w
meldunku, wymaga�a wyja�nienia niezale�nie od tego, co oni my�leli.
Prowadzi�em kontrolne pomiary pantomat�w, rozrzuconych poza stref� mojej stacji
na
obrze�u uk�adu, a nawet poza apheliami komet. Dzi�ki wzgl�dnej blisko�ci �r�d�a
emisji uda�o mi
si� wychwyci� co�, co zmusza�o do zastanowienia. Mniej wi�cej miesi�c temu
centralny pantomat
nagle, bez �adnego widocznego powodu wstrzyma� ruch wirowy wok� w�asnej osi.
Jakby zasn��.
Ale ten sen by� pozorny. Bo pracowa� jak dawniej. Tyle �e symbole liczbowe,
kt�rymi
porozumiewa� si� z s�siednimi m�zgami, r�ni�y si� od tych, jakich u�ywa� w
kontaktach z Ziemi�.
Zmiany wyst�powa�y z regu�y na dziewi�tym miejscu po przecinku, ale nie chodzi�o
przecie� o
wielko�ci przek�ama�.
Pantomaty s� zespo�ami komputer�w scalaj�cych wiedz� i nie bez powodu ulokowano
je w
bezpiecznej, jak si� zdawa�o, odleg�o�ci od Ziemi. Aby mog�y rozwi�za� ka�dy
zadany problem, z
uwzgl�dnieniem wszystkich mo�liwych analogii, uwarunkowa� czasowych i prognoz,
ich
zasobniki pami�ciowe nale�a�o wyposa�y� w pe�n� informacj� o ludzkiej
cywilizacji.
Dysponowa�y bezprzyk�adn� wiedz�. Jako wzgl�dnie odosobnione systemy
samoorganizuj�ce si�
pantomaty posiada�y ponadto okre�lon� swobod� manewru, kt�ra z konieczno�ci
dopuszcza�a
pewien stopie� nie kontrolowanej ewolucji. Co nie znaczy, �e liczono si� z
niespodziankami.
Stwierdzono tylko ich teoretyczn� mo�liwo��. W rzeczywisto�ci ka�de naprawd�
skuteczne
zabezpieczenie musia�o sprowadzi� spekulatywne funkcje komputer�w scalaj�cych do
zakresu
m�zg�w pomocniczych. A tych dosy� by�o na Ziemi. Tym bardziej fakt, �e jeden z
najwi�kszych
pantomat�w przekroczy� pr�g samodzielno�ci, zas�ugiwa� na najwy�sz� uwag�.
- Trzeba to sprawdzi� - powiedzia� Norin. - Mo�esz dysponowa� aparatur� Korpusu
i
wszystkim, co uznasz za niezb�dne. Poza, oczywi�cie, zespo�ami utrzymuj�cymi
��czno�� z Drug�
Stref�. Sam rozumiesz...
Rozumia�em. Rozumia�em tak�e, co to oznacza. Wy��czenie tysi�cy sekcji,
przeprogramowanie w�z��w informatycznych, lekko licz�c miesi�c. Wszystko, �eby
pobawi� si� z
pantomatem w ciuciubabk�. I wygra�.
- Zgoda - mrukn��em.
- Dobierz sobie ludzi - o�wiadczy� �askawie. - Nie mo�esz pracowa� bez przerwy.
Zwariowa�by� do reszty - za�mia� si�. - Poza tym - doda� - zyskasz na czasie.
Zd��ysz zapozna� si�
z przes�ankami, jakie uwzgl�dniono przyst�puj�c do �operacji wieczno��"...
Ton jego g�osu sta� si� kpi�cy. Kamie� spad� mi z serca. To by� znowu Norin ze
wszystkim,
co si� za tym kry�o. Utkwi�em wzrok w emblemacie na jego ramieniu i nagle
sp�yn�o na mnie
ol�nienie.
- To mi odpowiada - powiedzia�em niedba�ym tonem. - A potem z�o�� wniosek o
przeniesienie. Do Trzeciego.
Znieruchomia�. Twarz mu st�a�a. Przygl�da� mi si� chwil�, po czym zagryz� wargi
i
odwr�ci� si�. Przeszed� pod okno, wr�ci�, ponownie zmierzy� mnie wzrokiem, jakby
dopiero teraz
moja obecno�� wpad�a mu w oko, wreszcie za�o�y� r�ce na plecy, wyprostowa� si� i
powiedzia�:
- Nie mo�na z tob� rozmawia�. W ka�dym razie nie dzisiaj. Id� ju�.
U�miechn��em si�.
- P�jd� - przysta�em. - Ale to niczego nie zmieni.
Korpus tak zwanego Trzeciego Pasa nie mia� sta�ej za�ogi. Kierowano do niego
ochotnik�w,
wybranych z funkcjonariuszy dw�ch pierwszych. By� to pas pozauk�adowy. Od dawna
m�wiono o
wyprawach, powsta�a nawet teoria �planet zast�pczych", ale chocia� dla
wszystkich by�o jasne, �e
cz�owiek pr�dzej czy p�niej si�gnie i do gwiazd, nikomu si� nie �pieszy�o. W
kontakt z inn�
cywilizacj� galaktyczn�, �w �Kontakt", kt�ry sta� si� religi� ubieg�ych stuleci,
nie bawi�y si� ju�
nawet dzieci. Wysy�ano patrole, sprawdzano kombinacje nap�du, badano wp�yw
szybko�ci
nad�wietlnej na organizmy, wszystko statecznie, po cichu, jakby bez przekonania.
Ludzie
prowadz�cy te badania w nielicznych bazach Trzeciego Pasa, cieszyli si� opini�
wsp�czesnej legii
strace�c�w. W sam raz. �e te� wcze�niej o tym nie pomy�la�em.
- Wracaj�c do Finy - powiedzia� nieoczekiwanie Norin, kiedy sta�em ju� w
otwartych
drzwiach - zajrzyj do mnie, jak tylko sko�czysz tam, na Pacyfiku. Mimo wszystko
chcia�bym...
- Do widzenia - sykn��em. - Je�li koniecznie musimy do czego� wraca�, wola�bym
�redniowiecze. Niekt�re rzeczy za�atwia�o si� wtedy pro�ciej.
Zamkn��em drzwi. Id�c korytarzem pomy�la�em, �e tak naprawd� Norin chcia�
powiedzie�
co� ca�kiem innego. Tym bardziej nale�a�o zako�czy� rozmow�, zanim b�dzie za
p�no.
Wiedzia�em jedno. Du�o wody up�ynie, zanim ujrz� mnie tu znowu. �Wst�p do
mnie..." Dobre
sobie.
Pracowa�em okr�g�e pi�� tygodni. Ca�y ten czas nie wy�ciubi�em nosa z wn�trza
bia�ej
kopu�y, wyrastaj�cej na Pacyfiku w pobli�u archipelagu Gilberta jak gigantyczna
g�ra lodowa.
G��wny O�rodek Dyspozycyjny �wiatowej Sieci ��czno�ci - tak to si� nazywa�o. Nie
wiedzia�em,
czy morze jest spokojne i kiedy leje deszcz. Zapu�ci�em brod�. Z
nieszcz�nikami, na kt�rych pad�
m�j wyb�r, zamieni�em mo�e dziesi�� zda�.
Dok�adnie trzydziestego sz�stego dnia pracy, o trzeciej czasu miejscowego, hala
opustosza�a. Stan�y b�bny podaj�ce ta�m�. Umilk�y przeka�niki. Zosta�em sam.
Po raz pierwszy us�ysza�em dobiegaj�cy z zewn�trz szum wiatru. Odchyli�em
oparcie fotela
niemal poziomo i zamkn��em oczy. Na kilka sekund. Po chwili raz jeszcze
spojrza�em na szklan�
p�yt� najbli�szego pulpitu. Widnia� na niej w�ski, urwany skrawek folii. By� tam
naprawd�. A wi�c
koniec.
Jeden, jedyny wz�r. To, co na dobr� spraw� by�o wiadome od pocz�tku.
Zniekszta�cenia
powstaj� na pomocniczych wyj�ciach centralnego pantomatu. Ani ziemskie, ani
orbitalne w�z�y
��czno�ci, stacje przetwarzania, zespo�y zbiorcze - nie mia�y z t� spraw� nic
wsp�lnego.
Sporz�dzi�em kr�tki komentarz i zapisa�em meldunek. Tak. To naprawd� koniec.
Wsta�em i nie �piesz�c si�, w zwolnionym rytmie uderza�em w klawisze, a�
�ciemnia�y
wszystkie ekrany i pogas�y �wiat�a w pulpitach. Nast�pnie odwr�ci�em si� i
ruszy�em w kierunku
s�cz�cej nik�e, z�otozielone �wiat�o �ciany. Tam, za nisk� podkow� korytarza
mie�ci�a si� cz��
mieszkalna o�rodka. Nie spojrza�em nawet w stron� drzwi wiod�cych do
mikroskopijnej kabiny,
gdzie by� m�j plecak i gdzie w ci�gu tych pi�ciu tygodni czasem nawet spa�em.
Przeszed�em
korytarzem do ko�ca, odryglowa�em klap� i znalaz�em si� w morzu. �wieci�o
s�o�ce. Daleko nad
horyzontem sta�a �ciana sp�owia�ych chmur. Wiatr ucich�, od wody bi�o ciep�o,
powietrze by�o
parne jak w cieplarni.
Wspi��em si� stalow� galeryjk� mniej wi�cej do po�owy wysoko�ci kopu�y.
Zachcia�o mi
si� spa�. Usiad�em, zwieszaj�c nogi przez prz�s�a balustrady, opar�em si�
�okciami na por�czy i
zapatrzy�em si� w horyzont.
Nie zmarnowa�em tych pi�ciu tygodni. Nie, �ebym wertuj�c materia�y trafi� na
co�, co
potwierdza�o moje w�tpliwo�ci dotycz�ce �operacji wieczno��". Po prostu nie
znalaz�em na nie
odpowiedzi.
Zwyci�y�a koncepcja genofor�w. W wyniku nowego procesu technologicznego uda�o
si�
je zminiaturyzowa� w stopniu niespotykanym dot�d w skali produkcyjnej. Robiono
je w kszta�cie
�ci�tych p�asko walc�w, nie przekraczaj�cych wielko�ci� szklanki. By�y i tak -
jak pisano -
nieproporcjonalnie wielkie, zwa�ywszy, �e jedna kom�rka ludzkiego organizmu
mie�ci oko�o
miliona gen�w, sk�adaj�cych si� z trzech miliard�w zasad nukleinowych.
Przypominano, �e ich
sekwencja dopiero decyduje o w�a�ciwo�ciach organizmu i �e na tej to przestrzeni
zakodowana jest
wiadomo�� o syntezie bia�ek, kt�re katalizuj� tysi�ce najrozmaitszych,
r�wnocze�nie
przebiegaj�cych, reakcji. Zreszt� wielko�� aparatury nie mia�a praktycznego
znaczenia, odk�d
odst�piono od koncepcji rejonowych stacji genoforowych na rzecz osobistych,
domowych.
Za�o�enia samej operacji nie odbiega�y od tego, co by�o wiadomo wiele lat
wcze�niej, nim
skierowano mnie na Europ�. Ka�dy �yj�cy cz�owiek mia� otrzyma� swoj� dok�adn�
kopi� w
stadium embrionalnym. Z pe�nym zapisem osobowo�ci, a wi�c nie tylko kodu
genetycznego, ale i
cech nabytych, z kompletn� specyfik� rozwini�tego organizmu. Kiedy pierwowzorowi
tak
spreparowanego, zamkni�tego w genoforze p�odu przytrafi si� co� niemi�ego, na
przyk�ad upadek z
czterdziestego pi�tra, eksplozja statku na wysoko�ci Jowisza czy wreszcie �mier�
ze staro�ci, w
domu delikwenta pojawia si� ekipa techniczna, jak dawniej pogotowie, zabiera
genofor i umieszcza
go w specjalnym inkubatorze. Tam nast�puje na�o�enie na matryc� genetyczn�
aktualnego zapisu
osobowo�ci, po czym wszystko to wje�d�a do swoistej pieczarkarni, z kt�rej
miesi�c p�niej
wy�azi gotowy cz�owiek, kubek w kubek podobny do siebie samego sprzed wypadku.
Ten
przy�pieszony proces rozwoju osobniczego przebiega, rzecz jasna, pod sta�ym
nadzorem baterii
stymulator�w, czuwaj�cych, aby wszystko odby�o si� tak, jak zapisano w g�rze. W
czternastu
�ci�le zaprogramowanych etapach .,kopia" otrzymuje pe�n� �wiadomo��, wszystko,
co daje
cz�owiekowi poczucie ci�g�o�ci dzia�ania w czasie.
Tu nasuwa�a si� pierwsza w�tpliwo��. Odczyty osobowo�ci trzeba, rzecz jasna,
systematycznie aktualizowa�, je�li cz�owiek nie chce po wypadku wyle�� z pud�a w
stadium
rozwoju, w jakim znajdowa� si� na przyk�ad w wieku jedenastu lat i wpa�� prosto
w obj�cia
nauczycielki matematyki.
Ot� ta w�a�nie sprawa wywo�a�a, jak wynika�o z protoko��w dyskusji, niema�o
kontrowersji. Nikt tego wprost nie powiedzia�, ale z wielu napomkni�� i
niejasnych przejaw�w
zak�opotania przebija�a obawa, �e ten i �w zechce pomin�� kolejne terminy
aktualizacji zapisu
osobowo�ci, aby gdy przyjdzie �mier�, powr�ci� do �ycia odm�odzonym o
kilkana�cie czy
kilkadziesi�t lat. A przecie� cz�owiek odtworzony w drodze przy�pieszonego
rozwoju nie pami�ta�,
bo nie m�g�, niczego, co dotyczy�o okresu, jaki up�yn�� mi�dzy ostatnim zdj�tym
odczytem jego
do�wiadcze� �yciowych z zawart� w nich m�dro�ci�, wiedz� i uczuciami - a
�mierci�. W razie
rozpowszechnienia si� sposobu �odm�adzania" poprzez unikanie aktualizacji
odczytu, spo�eczna
strata, na kt�r� z�o�y�aby si� suma tych �zgubionych" do�wiadcze�, m�dro�ci i
uczu�
poszczeg�lnych ludzi, musia�a osi�gn�� rozmiary niepokoj�ce. Z punktu widzenia
interesu
ludzko�ci ca�a zabawa mog�a sta� si� w�wczas nieop�acalna.
Nie natkn��em si� w raportach i publikacjach na �adn� rozs�dn� propozycj�
zapobie�enia
z�u, przyj�to za pewnik, �e sprawa znajdzie pe�ny wyraz w opracowywanym
kodeksie, kt�rego
paragrafom natychmiast wszyscy si� podporz�dkuj�. W�wczas jednak powstawa�a inna
kwestia,
r�wnie, je�li nie bardziej, niepokoj�ca. Przy za�o�eniu, �e wszyscy, jak Ziemia
d�uga i szeroka,
skrupulatnie b�d� si� poddawa� odczytom uzupe�niaj�cym w przewidzianych
terminach, stawa�o
si� oczywiste, �e za kilkaset lat planeta b�dzie zaludniona wy��cznie przez
dwustuletnich starc�w.
Je�li kto� umrze, jego kopia odrodzi si� m�odsza zaledwie o kilka czy
kilkana�cie miesi�cy. �y�
natomiast b�dzie d�u�ej od pierwowzoru, co wynika chocia�by z rachunku
prawdopodobie�stwa.
Kiedy i ona umrze, jej nast�pczyni wejdzie w �ycie ju� w podesz�ym wieku i tak
dalej, i dalej. A
przecie� umys� ludzki, zachowuj�c pe�n� sprawno�� przez okres, jaki nie m�g� si�
nawet przy�ni�
staro�ytnym, przecie� podlega procesom polegaj�cym, nazywaj�c rzecz po imieniu,
na
pierniczeniu. Spo�ecze�stwo s�dziwych starc�w?
Z tym na odmian� poradzono sobie w miar� sensownie. W ka�dym razie postanowiono
co�
konkretnego. Ustalono po prostu g�rn� granic� wieku, powy�ej kt�rej nie wolno
dokonywa�
aktualizacji zapisu �wiadomo�ci. Je�eli kto� na przyk�ad do�y� dwustu
trzydziestu lat, m�g� si�
odrodzi� jako m�czyzna najwy�ej stupi��dziesi�cioletni. Wszystko, co prze�y�
potem, musia�
spisa� na straty. Nie s�dz�, by kto� tego szczerze �a�owa�.
Ca�kowicie niejasna, jak zreszt� przypuszcza�em, pozosta�a kwestia wprowadzania
do
ziemskiej spo�eczno�ci �wie�ej krwi w postaci nowych pokole�. W ka�dym tek�cie,
ka�dym
sprawozdaniu, ba, w ka�dym najdrobniejszym przyczynkarskim referacie czy
przem�wieniu
podkre�lano, �e sprawa rodzenia i wychowania dzieci ma decyduj�ce znaczenie dla
przysz�o�ci
�wiata. �e gdyby w wyniku �operacji wieczno��" mia�y nast�pi� zak��cenia w
dop�ywie nowych
generacji, stanowi�oby to a� nadto wystarczaj�cy pow�d zaniechania ca�ego
zamierzenia.
Post�powanie takie przypomina�o taktyk� �redniowiecznych agitator�w, polegaj�c�
na
przedstawianiu rzeczy niezrozumia�ych dla nich samych, jakby by�y zrozumia�e
same przez si�. Ku
czemu bowiem mia� zmierza� ten dop�yw �wie�ej krwi wobec zaniku rotacji pokole�?
Kto�
obliczy�, �e w obecnym stadium organizacji �ycia spo�ecznego, Ziemia mo�e
bezkarnie wch�ania�
nowe generacje, nie rezygnuj�c z �yj�cych, przez trzysta pi��dziesi�t lat. A co
potem? Wsp�cze�ni
jakby zapomnieli, �e od odpowiedzi na to pytanie zale�e� b�dzie nie los ich
praprawnuk�w, ale ich
samych. Owszem, mi�dzy wierszami da�o si� wyczyta� sugestie, �e planowanie
rodziny powinno
ulec pewnym modyfikacjom, �e nadszed� czas naprawd� rozs�dnego, przemy�lanego
gospodarowania si�ami rozrodczymi ludzko�ci, �e osi�gn�li�my pu�ap, na jakim
instynkty
jednostek straci�y naturalne uzasadnienie i nie mog� ju� stanowi� nakazu.
Sugestie te by�y jednak
tak nie�mia�e i zawoalowane, �e nale�a�o je traktowa� raczej jako przejaw
zak�opotania ni� jako
przemy�lan� koncepcj�. Do czego zreszt� mia�oby si� sprowadza� to �rozs�dne
gospodarowanie"?
Kto i kiedy zyskiwa� prawo p�odzenia dzieci? Kto przyznawa�by takie prawo? Jakie
kryteria mog�y
wchodzi� w gr�?
Najsilniej utkwi�a mi w pami�ci tre�� pewnego propagandowego, czy
instrukta�owego
zgo�a, holowizyjnego programu, kt�ry powtarzano codziennie dwa razy, po po�udniu
i na dobranoc.
W rogu pokoju pojawia� si� u�miechni�ty m�ody cz�owiek o mi�kkich rysach i po
niezno�nych ceremonia�ach powitalnych zapowiada�, �e opowie o sobie. M�wi�, �e
do niedawna
wiedzia� o biologii tyle, co ka�dy laik. Jak to po chemicznej syntezie kwas�w
nukleinowych i
pierwszych przeprowadzonych w nich zmianach, cz�owiek nauczy� si� ingerowa� w
uk�ady
genetyczne. Umo�liwi�o to odmienianie proces�w dziedziczno�ci, eliminowanie
chor�b i
zniekszta�ce� metabolicznych, a tak�e blokowanie syntezy tych bia�ek, kt�rych
obecno�� z jakich�
powod�w okaza�a si� niewskazana. R�wnocze�nie ogromny post�p osi�gn�y badania
nad samymi
genami, tymi odcinkami - tu pi�kni� bezczelnie si�ga� po le��cy przed nim
podr�cznik - kwasu
dezoksyrybonukleinowego, zawieraj�cymi komplet informacji niezb�dnych dla
przekazania
potomkom zar�wno specyfiki gatunku, jak i cech indywidualnych. Mo�liwe sta�o si�
wymazywanie matryc genetycznych, przekszta�canie, uzupe�nianie kod�w. Wreszcie
prowadzone
od dziesi�cioleci do�wiadczenia nad przy�piesza