(•O <=> NO PO r— ). CZE. 2 O co ero Cj-4 r— ctd — cn O CD r»o <=> .CO 3ED to -•A,- *\j NO PO CD P"1 o s Osi CJ1 PO — C7^ i—l ^ CD CO s C3 co ca Powieści Williama Bernhardta w Wydawnictwie Amber Doskonała sprawiedliwość Mroczna sprawiedliwość Naga sprawiedliwość Najwyższa sprawiedliwość Okrutna sprawiedliwość Pierwsza sprawiedliwość Podwójne ryzyko Ślepa sprawiedliwość Śmiercionośna sprawiedliwość WILLIAM BERNHARDT MROCZNA ,, SPRAWIEDLIWOŚĆ Przekład Iwona i Jerzy Zielińscy & AMBER Tytuł oryginału DARK JUSTICE Redakcja stylistyczna JOANNA ZŁOTNICKA Redakcja techniczna ANNA BON1SŁAWSKA Korekta URSZULA KARCZEWSK Ilustracja na okładce BANKS IłlliSKA BIBLIOTEKA PUBUCZNA w Zabrzu ZN. KLAS. NR INW. Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1999 by William Bernhardt Ali rights reserved For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999 ISBN 83-7245-304-7 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13,620 81 62 Warszawa 2000. Wydanie I Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Harry'emu iAlice, moim najlepszym kompanom namiotowych włóczęg o CTQ Sto lat temu w roku 1906 dziennikarz James MacGillivary usilnie starał się wymyślić coś, czym mógłby zapełnić szpalty „Oscoda Press" - dziennika z małego miasteczka na północy stanu Michigan. W tamtych czasach gazety nie miały tak sztywnych zasad i często ożywiały swoje łamy zmyślonymi historiami. Ostatnio miasteczko Oscoda przeżywało istny najazd drwali związany z rodzącym się przemysłem drzewnym. MacGillivary, opierając się na krążących opowieściach, wymyślił więc historyjkę o Goliacie wśród drwali - nadludzko silnym mistrzu siekiery Paulu Bunyanie. W okolicach Round River Drive potężny Bunyan wycinał „prawie milę lasu dziennie". „Jak widzicie" - pisał MacGillivary - „w tamtych czasach rząd zupełnie nie dbał o lasy, wystarczyło znaleźć wartki potok i spławiać nim wycięte drzewa". Historia Bunyana stała się powszechnie znana, a w następnych latach pojawiły się nowe opowieści na jego temat, stworzone przez różnych pisarzy. W roku 1914 autor tekstów reklamowych pracujący dla przedsiębiorstwa drzewnego Red River przygotował broszurę, w której zawarł upiększoną sagę Bunyana. Wprowadził do niej na przykład historię o niebieskim byku Babę. Materiały reklamowe przedsiębiorstwa rozpowszechniły tę „legendę" w całym kraju, popularyzując jednocześnie przemysł drzewny i twardy, męski styl życia drwali. Przemysł drzewny przeżywał rozkwit. Z najdalszych zakątków kraju napływali osadnicy, aby wnieść swój wkład w „poskramianie" dzikich terenów. Stare lasy, przez wieki otulone ciszą, nagle - niczym fabryki - wypełnił hałas. Przemysł drzewny, zdominowany przez coraz większe i potężniejsze korporacje, prowadził ofensywę, której sukces zależał od szybkiej i skutecznej wycinki drzew; jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. W 1850 roku gęste lasy pokrywały ponad czterdzieści procent terytorium Stanów Zjednoczonych, a w roku 1920 - niespełna dziesięć procent. Zniknęły całe połacie borów, a drwale ku swemu zaskoczeniu przekonali się, że chociaż sadzono nowe drzewa, lasy nie chciały odrastać... Sześć lat wcześniej B, 1 en Kincaid mocno zaciskał ręce na mównicy. Jego twarz przybrała ponury wyraz. Patrzył na człowieka zajmującego miejsce dla świadków. Evan Taullbert, najważniejszy świadek oskarżenia, był pracownikiem naukowym laboratorium zakładu prowadzącego badania kliniczne w małym miasteczku Chesterson niedaleko Tulsy. Jako jeden z dwojga pracowników, przebywał w laboratorium tej nocy, gdy zdarzyło się coś, co gazeta „Tulsa World" opisała jako „Wielki napad na szympansy w Chesterson". Ława przysięgłych dowiedziała się już, że laboratorium prowadziło eksperymenty na zlecenie jednej z największych firm kosmetycznych. Obiektem testów były szympansy. Członkowie miejscowej organizacji obrońców praw zwierząt „Towarzystwa Walki z Okrucieństwem wobec Innych Żywych Istot" od miesięcy pikietowali laboratorium. Krytycznej nocy zakończyli protesty i podjęli bardziej radykalne działania. Zanim napad się skończył, zginął człowiek. Ben reprezentował przywódcę napastników, niejakiego George'a Zaki-na, młodego aktywistę Towarzystwa. Zakin twierdził, że śmierć doktora Da-vida Dodda była wypadkiem, z którym nie miał nic wspólnego. Przyznawał, że wtargnął na teren zakładu, lecz tylko po to, by uwolnić szympansy, i nie zamierzał kogokolwiek krzywdzić. Niestety prokurator miał inne zdanie. OsKarżył Zakina o morderstwo pierwszego stopnia, twierdząc, że wtargnął on na teren ośrodka z jasno określonym celem zabicia doktora Davida Dodda. Sprawa opierała się wyłącznie na poszlakach, było ich jednak bardzo wiele. Od trzech dni zeznawali świadkowie oskarżenia. Ben próbował dowieść, że tak naprawdę widzieli oni coś zupełnie innego, niż im się wydawało, starał się potwierdzić alibi swojego klienta. Został jeszcze Evan Taullbert, który upierał się, że widział, jak oskarżony szybko przebiegł pod oknem jego biura o trzeciej pięć rano, na chwilę przed śmiercią doktora Dodda. Podważało to oświadczenie Zakina, iż dobrą godzinę wcześniej opuścił teren laboratorium. Ben był przekonany, że Taullbert myli się albo kłamie. Ale jak to udowodnić? Mógł tylko zrobić to, co zawsze robił w takich sytuacjach - zmusić 10 go do mówienia. Zakładał, że jeśli Taullbert będzie musiał wystarczająco długo odpowiadać na pytania, w końcu zacznie się plątać. - A więc twierdzi pan, że był w swoim biurze, gdy zauważył pan, jak mój klient przebiega pod oknem? - zapytał Ben. - Tak, byłem wtedy w biurze - odpowiedział Taullbert z niezachwianą pewnością. ^ - Bardzo późna pora na pracę. - Często pracuję do późna. Jestem bardzo oddany mojej pracy. - Miał pan zamiar tam spać? - Prawdę mówiąc, tak. Mam w biurze rozkładaną kanapę. Jak miło. Ben zerknął do notatek przygotowanych przez Christine. - Z protokołu policyjnego wynika, że w laboratorium pracuje z panem asystent. - Chyba nie ma w tym nic niezwykłego - odparł Taullbert. Sposób, w jaki zaczął gładzić brodę, zasugerował Benowi, że jednak coś w tym jest. - Proszę pana - ciągnął Ben - chyba nie mam tutaj personaliów tego asystenta. Jak on się nazywa? Taullbert zakaszlał, zakrywając usta ręką. - Kelly Prescott. Nic nie mówiące imię, pomyślał Ben. - To mężczyzna czy kobieta? - spytał. - Kobieta. Kątem oka Ben dostrzegł, że niektórzy przysięgli pochylili się nieco do przodu. Przesłuchanie świadka zaczynało być bardziej interesujące, niż się spodziewali. - Był pan sam na sam z laborantką? - Laborant czy laborantką, dla mnie to nie ma znaczenia - odrzekł Taullbert, wciąż gładząc brodę. - Nie stosuję dyskryminacji przy zatrudnianiu personelu. - Czy pani Prescott również nie spała, gdy zauważył pan, jak George Zakin przebiegł pod oknem? - Nie, nie spała. Ale ona go nie widziała. Była odwrócona w inną stronę. - W inną stronę - wyobraźnia Bena zaczęła pracować. - Czy prowadziliście wtedy... jakiś eksperyment? Na szyi Taullberta pojawiły się czerwone plamy. - Nie. Zakończyliśmy już pracę. - A więc po prostu...? - Relaksowaliśmy się. Staraliśmy się odprężyć po ciężkim dniu pracy. Ben skinął głową. - A czy stosowaliście jakąś... szczególną technikę pozbywania się stresu? Z ławy przysięgłych dobiegły stłumione chichoty. Prokurator John Bul- lock wstał. 11 - Wysoki Sądzie - rzekł - zgłaszam sprzeciw. To nie ma nic do rzeczy. - Badam okoliczności towarzyszące rozpoznaniu mojego klienta przez świadka - odpowiedział Ben. - Sprawdzam ich wiarygodność. Sędzia Peters odgarnął kosmyk włosów znad oczu. Wyglądał na znudzonego. - Oddalam sprzeciw. Ben podziękował sędziemu. - Zaraz, o czym to mówiliśmy? Ach, tak, o technikach relaksowania się. Taullbert zesztywniał. - Nie wiem, co pan stara się insynuować. - Miałem nadzieję, że nie będę musiał niczego insynuować... - Jeśli starał się pan ustalić, czy Kelly i ja mamy się ku sobie, to w istocie tak jest. Lecz nie zmienia to faktu, że widziałem, jak pański klient przebiegł korytarzem na chwilę przedtem, nim mój kolega został zamordowany. Ben spojrzał na niego z dezaprobatą. Przerzucił kolejną kartkę w notatniku. Niewątpliwie miło jest utrzeć nosa jakiemuś nadętemu durniowi, ale tym razem Taullbert miał rację. Fakt, że zadawał się ze swoją laborantką, nie dowodził, że kłamie, iż widział Zakina. - Panie Taullbert, czy wie pan, co według mnie jest najdziwniejsze w pańskim zeznaniu? - Skąd, nie mam zielonego pojęcia - Taullbert skrzyżował ramiona na piersi. - Co mnie najbardziej zastanawia w pańskim zachowaniu? - W moim zachowaniu? Byłem dokładnie tam, gdzie powinienem być. To pański klient wtargnął i zabił... Ben przerwał mu w pół zdania. - Spójrzmy na tę sytuację z mojego punktu widzenia. Jest późna noc. Pan i pańska laborantką... relaksujecie się. Nagle jakiś nieznany wam mężczyzna przebiega pod oknem biura, a pan... nic nie robi. - Zgłosiłem ten wypadek policji... - Tak/telefonicznie. Po pięciu minutach, kiedy było już o wiele za późno na jakąkolwiek pomoc dla doktora Dodda. - Działałem najszybciej, jak mogłem. - I zabrało to panu aż pięć minut? Dlaczego natychmiast nie rzucił się pan w pogoń za intruzem? Lewa powieka Taullberta zaczęła drgać. - Słucham? - Człowiek, którego zobaczył pan w oknie, był intruzem, prawda? - No, tak. - Nie powinno go tam być? - Zgadza się. - W centrum są całe tony kosztownego sprzętu. 12 - To prawda. - Był pan w trakcie eksperymentów, których przebieg mógł zostać zakłócony. -1 tak się stało. Pański klient... - Więc dlaczego go pan nie ścigał? -Ja... janie widzę... \ - Czyżby? Bo ja, gdybym późno w nocy zobaczył intruza w swoim laboratorium i wiedziałbym, że może on zniweczyć moją wielomiesięczną pracę, goniłbym go. Myślę, że większość ludzi by tak postąpiła. - Ben poczuł ulgę, widząc, że kilku przysięgłych pokiwało głowami. - Dlaczego więc nie gonił go pan? - Ja... ja... Jakoś o nie przyszło mi to do głowy. - Nie przyszło to panu do głowy? - Wyraz niedowierzania na twarzy Bena nie byłby większy, gdyby Taullbert oświadczył, że został teleportowany na Saturna. - Należy pan do naukowców roztargnionych czy zwariowanych? Prokurator Bullock zerwał się na równe nogi. -Wysoki Sądzie... - Przepraszam - pospiesznie rzucił Ben. - Wycofuję to pytanie. Panie Taullbert, dlaczego nie ruszył pan w pogoń za domniemanym intruzem? - To... to mogło być niebezpieczne. - Twierdzi pan więc, że był zbyt przerażony, żeby wyjść na korytarz? Taullbert przycisnął dłoń do czoła. - A więc dobrze. Prawdę mówiąc... nie mogłem się ruszyć. - Był pan sparaliżowany ze strachu? - Nie. - Taullbert spuścił oczy. - Byłem skuty kajdankami. - Słucham? Czy powiedział pan, że był skuty kajdankami? - Dobrze pan wie, że się pan nie przesłyszał. Byłem skuty. - Głowa Taullberta trzęsła się jak żaba poddawana elektrowstrząsom. - Nie ma w tym nic niestosownego. Oboje jesteśmy dorośli i działo się to za obopólną zgodą. - Mówiąc oboje, ma pan na myśli siebie i pańską laborantkę, panią Pre-scott. - Ben cedził słowa powoli, chcąc mieć pewność, że szczegóły dotrą do wszystkich. -Tak. - Czy te kajdanki były elementem waszej... techniki odreagowywania stresu? - Można tak to określić. - Czy mógłby pan opisać?... - Skuła mi ręce za plecami. Nie mogłem się ruszyć. - I patrzyła w przeciwnym kierunku niż pan? - Nie urażając pana pobożnych poglądów, to kochaliśmy się, a ona była na górze. Prawo tego nie zabrania. - Z całą pewnością. 13 - Wysoki Sądzie - rzekł - zgłaszam sprzeciw. To nie ma nic do rzeczy. - Badam okoliczności towarzyszące rozpoznaniu mojego klienta przez świadka - odpowiedział Ben. - Sprawdzam ich wiarygodność. Sędzia Peters odgarnął kosmyk włosów znad oczu. Wyglądał na znudzonego. - Oddalam sprzeciw. Ben podziękował sędziemu. - Zaraz, o czym to mówiliśmy? Ach, tak, o technikach relaksowania się. Taullbert zesztywniał. - Nie wiem, co pan stara się insynuować. - Miałem nadzieję, że nie będę musiał niczego insynuować... - Jeśli starał się pan ustalić, czy Kelly i ja mamy się ku sobie, to w istocie tak jest. Lecz nie zmienia to faktu, że widziałem, jak pański klient przebiegł korytarzem na chwilę przedtem, nim mój kolega został zamordowany. Ben spojrzał na niego z dezaprobatą. Przerzucił kolejną kartkę w notatniku. Niewątpliwie miło jest utrzeć nosa jakiemuś nadętemu durniowi, ale tym razem Taullbert miał rację. Fakt, że zadawał się ze swoją laborantką, nie dowodził, że kłamie, iż widział Zakina. - Panie Taullbert, czy wie pan, co według mnie jest najdziwniejsze w pańskim zeznaniu? - Skąd, nie mam zielonego pojęcia - Taullbert skrzyżował ramiona na piersi. - Co mnie najbardziej zastanawia w pańskim zachowaniu? - W moim zachowaniu? Byłem dokładnie tam, gdzie powinienem być. To pański klient wtargnął i zabił... Ben przerwał mu w pół zdania. - Spójrzmy na tę sytuację z mojego punktu widzenia. Jest późna noc. Pan i pańska laborantką... relaksujecie się. Nagle jakiś nieznany wam mężczyzna przebiega pod oknem biura, a pan... nic nie robi. - Zgłosiłem ten wypadek policji... - Tak,*telefonicznie. Po pięciu minutach, kiedy było już o wiele za późno na jakąkolwiek pomoc dla doktora Dodda. - Działałem najszybciej, jak mogłem. - I zabrało to panu aż pięć minut? Dlaczego natychmiast nie rzucił się pan w pogoń za intruzem? Lewa powieka Taullberta zaczęła drgać. - Słucham? - Człowiek, którego zobaczył pan w oknie, był intruzem, prawda? - No, tak. - Nie powinno go tam być? - Zgadza się. - W centrum są całe tony kosztownego sprzętu. 12 - To prawda. - Był pan w trakcie eksperymentów, których przebieg mógł zostać zakłócony. -1 tak się stało. Pański klient... - Więc dlaczego go pan nie ścigał? -Ja... ja nie widzę... \ - Czyżby? Bo ja, gdybynr późno w nocy zobaczył intruza w swoim laboratorium i wiedziałbym, że może on zniweczyć moją wielomiesięczną pracę, goniłbym go. Myślę, że większość ludzi by tak postąpiła. - Ben poczuł ulgę, widząc, że kilku przysięgłych pokiwało głowami. - Dlaczego więc nie gonił go pan? - Ja... ja... Jakoś o nie przyszło mi to do głowy. - Nie przyszło to panu do głowy? - Wyraz niedowierzania na twarzy Bena nie byłby większy, gdyby Taullbert oświadczył, że został teleportowany na Saturna. - Należy pan do naukowców roztargnionych czy zwariowanych? Prokurator Bullock zerwał się na równe nogi. - Wysoki Sądzie... - Przepraszam - pospiesznie rzucił Ben. - Wycofuję to pytanie. Panie Taullbert, dlaczego nie ruszył pan w pogoń za domniemanym intruzem? - To... to mogło być niebezpieczne. - Twierdzi pan więc, że był zbyt przerażony, żeby wyjść na korytarz? Taullbert przycisnął dłoń do czoła. - A więc dobrze. Prawdę mówiąc... nie mogłem się ruszyć. - Był pan sparaliżowany ze strachu? - Nie. - Taullbert spuścił oczy. - Byłem skuty kajdankami. - Słucham? Czy powiedział pan, że był skuty kajdankami? - Dobrze pan wie, że się pan nie przesłyszał. Byłem skuty. - Głowa Taullberta trzęsła się jak żaba poddawana elektrowstrząsom. - Nie ma w tym nic niestosownego. Oboje jesteśmy dorośli i działo się to za obopólną zgodą. - Mówiąc oboje, ma pan na myśli siebie i pańską laborantkę, panią Pre-scott. - Ben cedził słowa powoli, chcąc mieć pewność, że szczegóły dotrą do wszystkich. -Tak. - Czy te kajdanki były elementem waszej... techniki odreagowywania stresu? - Można tak to określić. - Czy mógłby pan opisać?... - Skuła mi ręce za plecami. Nie mogłem się ruszyć. -1 patrzyła w przeciwnym kierunku niż pan? - Nie urażając pana pobożnych poglądów, to kochaliśmy się, a ona była na górze. Prawo tego nie zabrania. - Z całą pewnością. 13 - Nie mogłem się poruszyć. Gdy tylko zobaczyłem pańskiego klienta biegnącego korytarzem, poprosiłem Kelly, żeby mnie rozkuła, ale zabrało jej to parę chwil. Musiała... hm, skończyć to, co robiła, i znaleźć kluczyk. Zanim zdołała mnie uwolnić, pańskiego klienta już nie było. - Rozumiem. Dziękuję panu za te wyjaśnienia. - Ben począł energicznie przerzucać kartki notatnika. Teraz było już „z górki". Bullock wstał. - Wysoki Sądzie, czy nadal musimy grzebać w prywatnym życiu tego człowieka? To nikogo pie interesuje. Sędzia uśmiechnął się. - Gdyby rzeczywiście nikogo nie interesowało, nie starałby się pan tego wyciszyć. - Wszystko w porządku, Wysoki Sądzie - powiedział Ben. - Przechodzę do innych zagadnień. - Znowu skupił uwagę na świadku. - Panie Taullbert, jeden szczegół jest dla mnie niejasny. Tamtej nocy policja w Chesterson otrzymała dwa meldunki telefoniczne na numer dziewięćset jedenaście, jeden około drugiej w nocy, a drugi chwilę po trzeciej nad ranem. Niestety policja nie ma urządzeń pozwalających na ustalenie tożsamości dzwoniącego, więc w centrali nie ma automatycznego rejestru numerów, z których dzwoniono. Pierwsza rozmowa była na tyle źle słyszalna i niespójna, że nic nie zrozumiano. Dopiero drugi telefon sprawił, że policja pojawiła się w pańskim laboratorium. - Mój musiał być ten drugi. - Wiem, dlaczego pan tak uważa. Telefonistka w centrali zanotowała, że ten pierwszy telefon to był „niespójny bełkot kogoś śmiertelnie przerażonego lub kogoś niespełna rozumu, kto nie był nawet w stanie określić, gdzie się znajduje". - Jasne, że to nie byłem ja. - Tak, i tu mamy problem, panie Taullbert. Wydaje mi się, że to był pan. Myślę, że zobaczył pan mojego klienta około drugiej, gdy wciąż był na terenie laboratorium, a doktor Dodd jeszcze żył. Później, po przeczytaniu protokołu policji, zmienił pan zeznania tak, aby sądzono, że to właśnie pański telefon sprowadził policję, a nie ten od „kogoś śmiertelnie przerażonego lub niespełna rozumu". - Bzdury. - Myślę jednak, że nie. - Zawsze postępowałem zgodnie z logiką. Nigdy jak ktoś niespełna rozumu. - Cóż, w trudnych sytuacjach... - Doskonale sobie radzę w trudnych sytuacjach! - Panie Taullbert, moim zdaniem, na widok intruza lub intruzów wpadł pan w panikę. - Z całą pewnością nie wpadłem w panikę. Powinien pan uważać na słowa, młody człowieku. Są odpowiednie paragrafy na oszczerstwa. - Ho, ho. Są też paragrafy na krzywoprzysięstwo. - Złożyłem już zeznania i podtrzymuję je. 14 - A ja wciąż myślę, że to pan dzwonił około drugiej. - Nie uważa pan, że lepiej wiem, o której dzwoniłem? - A skąd pan to wie? - Skąd? Zapamiętałem moment, gdy zobaczyłem tego człowieka na korytarzu. - Co pan zapamiętał? - Oczywiście godzinę. - Ale w jaki sposób? WiAziałem zdjęcia pańskiego biura. Nie ma tam zegarów. - Nie jest pan zbyt bystry. Nie potrzebowałem zegara. Miałem ręczny zegarek. - Miał pan? - Oczywiście. Każdy naukowiec nosi zegarek. - A gdzie był ten zegarek? - Pan naprawdę jest mało bystry. Miałem go na ręku. Stąd nazwa. - Jest pan tego pewien? - Absolutnie. - I stąd pan wie, kiedy zobaczył mojego klienta? - Właśnie. - Bo miał pan na ręku zegarek. - To był jedyny zegar w całym pomieszczeniu. - I sprawdził pan, która godzina? - W tej samej sekundzie, gdy zobaczyłem tego człowieka przebiegającego korytarzem. Ben przerwał i westchnął. - Panie Taullbert, czy zechciałby pan wyjaśnić, w jaki sposób mógł pan sprawdzić czas na ręcznym zegarku, mając ręce skute z tyłu kajdankami? Taullbert przestał lekceważąco kiwać głową. Jego usta zamarły jakby w pół słowa. - O ile pamiętam, mówił pan, że nie mógł się poruszyć. Więc w jaki sposób mógł pan spojrzeć na zegarek? - Eee... ja... eee... - Słucham? - Ja... eee... Ben odwrócił się do ławy przysięgłych i uśmiechnął się. - Czy słowo, którego panu brakuje, to nie jest przypadkiem „ups"? Ben szedł do windy, gdy Bullock zastąpił mu drogę. - Wiesz, Kincaid, myślę, że jesteś... - Nie mów nic więcej. Znam reguły. Narzekasz, bo miałem czelność bronić oskarżonego, a w dodatku wygrałem. Uważam, że każdy człowiek ma 15 prawo do dobrej obrony. Powiesz pewnie, że nie jest to równoznaczne z wypuszczaniem przestępców. Ale mój klient bronił słusznej sprawy i nigdy nie powinien zostać oskarżony, bo jedyny dowód przeciwko niemu był mocno wątpliwy, o czym pewnie od początku wiedziałeś. Zaczniemy się wzajemnie wyzywać, aż w końcu woźny jednego lub obu wyrzuci z sądu na ulicę. Żaden z nas drugiego nie przekona. Dajmy sobie tym razem spokój, dobrze? Bullock zacisnął usta. - Myślisz, że jesteś taki'sprytny, prawda? Ben wzniósł oczy w górę. - Na tyle sprytny, żeby skończyć tę rozmowę. - Wyminął Bullocka i wcisnął przycisk windy. Bullock nie odchodził. - Popełniłeś dzisiaj błąd, Kincaid - powiedział. - Uwolniłeś niebezpiecznego faceta. - Niebezpiecznego? Na Boga! To miłośnik zwierząt. Broni szympansów. Jest nieszkodliwy. - Mylisz się. Zajrzałem mu głęboko w oczy i to, co zobaczyłem, wcale mi się nie podobało. - Absurd. Rozległ się dzwonek i drzwi windy się otworzyły. Ben chciał wejść do środka, ale Bullock przytrzymał go za ramię. - Pamiętaj, Kincaid. Jeśli ten człowiek jeszcze raz zabije, a jestem przekonany, że to zrobi, będzie to twoja wina. Ben uwolnił się od chwytu Bullocka. - Nie bądź taki melodramatyczny. Jesteś zgorzkniały, bo nie możesz znieść, że przegrałeś sprawę. - Wszedł do windy. - Prawda jest taka, że pewnie nigdy więcej nie usłyszymy o tym facecie. Drzwi windy się zamknęły i Bullock zniknął - najpierw z oczu, a później ze świadomości Bena. Dopiero kilka lat później Ben przekonał się, że z jego dwóch ostatnich stwierdzeń pierwsze okazało się prawdą, ale drugie było całkowicie błędne. Dzisiaj T. ess 0'Connell odepchnęła na bok gałęzie blokujące jej drogę. Zaczepiła ręką o ostry kolec. Jęknęła z bólu i ruszyła dalej. Wracające na miejsce gałęzie uderzyły ją w twarz. Przewróciła się na plecy. 16 Klnąc pod nosem, zgarnęła ze spodni ciemne, lepkie błoto i podniosła się na nogi. Nienawidziła pracy w terenie. Nienawidziła z całej mocy. Co ją podkusiło do zgłoszenia się na ten wypad do lasów w północno-zachodniej części Waszyngtonu, setki kilometrów od cywilizacji... Zeszła ze ścieżki, aby ominąć zbity kłąb kolczastych gałęzi. Wiedziała, że gdzieś musi być przecinka. Tylko gdzie? W nocy było tutaj tak ciemno, że nawet latarka nie pomagała. Do jej mózgu powoli wślizgiwał się strach; oddychała szybciej, a jej dłonie zwilżył pot. A jeśli nigdy nie odnajdzie drogi? A jeśli coś ją złapie? Słyszała* że niedźwiedzie grizzly lubią się włóczyć po nocach. " Starała się odpędzić te „gdybania". Najpierw najważniejsze: musi znaleźć przecinkę. Nie widziała, gdzie idzie, i wciąż wpadała na coś brudnego, mokrego lub żywego. Ubranie miała zabłocone, włosy w nieładzie. Swędziało ją niemal wszystko, co mogło człowieka swędzieć. Wczoraj nierozważnie nastąpiła na gniazdo kleszczy i do tej pory nie zdołała usunąć tych wszystkich małych, czarnych stworzonek pełzających po jej skórze. W dodatku wszędzie były drzewa - rosły gęsto, gdziekolwiek spojrzała. Przez cały dzień słyszała silniki potężnych maszyn, które w zawrotnym tempie wycinały las. Dlaczego więc widziała tylko drzewa? Nie powinna była zostawać tutaj na noc. Dzień postawił przed nią -jakby to powiedzieć? - geograficzne wyzwanie. A w dodatku nie był to jej dobry dzień. Nie miała za grosz doświadczenia w radzeniu sobie z dziką przyrodą i czymś - czymkolwiek by to było - co wydawało ten wywołujący dreszcze odgłos huu-huuu. W dzieciństwie nie należała do harcerstwa i nigdy nie jeździła na obozy ani inne głupie imprezy terenowe. Dlaczego więc ugrzęzła tutaj, w środku lasów Crescent, objuczona dwoma aparatami fotograficznymi i to zupełnie sama? Ostatni rok był fatalny dla „National Whisper". Pismo miało najniższy nakład ze wszystkich brukowców sprzedawanych w supermarketach, a być najgorszym wśród brukowców, to już prawdziwe dno. Mimo coraz większych wysiłków, by utrzymać się na powierzchni i zwiększyć sprzedaż, popularność czasopisma spadała. Zamiast wywiadów z gwiazdami filmu i koronowanymi głowami na pierwszej stronie, pisano w nim o kosmitach i o dwugłowych dzieciach. Gdy magazyn idzie na dno, wraz z nim toną reporterzy. Tess przeszła drogę od gwiazd i popularnych osobistości do nieziemskich dziwolągów, nieprzystosowanych oryginałów i mutantów. Wtedy pojawił się Wielka Stopa. Czy naprawdę ktoś jeszcze wierzy, że gdzieś po lasach włóczy się owłosiony małpolud? Przecież umarł już razem z potworem z Loch Ness i ludzką twarzą na Księżycu. Jednak w ubiegłym miesiącu pojawiły się pogłoski o śladach w tym lesie. A żadna historia nie była zbyt głupia dla „National Whisper". I właśnie dlatego Tess znalazła się w tym miejscu, desperacko szukając Wielkiej Stopy. 2 - Mroczna sprawiedliwość 17 Była tutaj już trzy dni i jedyne, czego doświadczyła, to poparzenia słoneczne, ukąszenia komarów i bąble od pokrzyw. No i jeszcze gniazdo kleszczy. Wciąż chciało się jej drapać, nawet w tych miejscach, w których w dobrym towarzystwie nie przystoi tego robić. Ale nie poddawała się. Każdego dnia o wschodzie słońca wyruszała ze swego pokoju w motelu i wracała do lasu, aby na nowo przeszukiwać szlaki, na których biwakowicze coś widzieli. Wyglądało na to, że wyprawa jest pozbawiona sensu, ale, na Boga, jeśli Wielka Stopa jakimś cudem istnieje, Tess miała zamiar być tą osobą, która go znajdzie. Po trzech dniach była już bliska rezygnacji. Przestudiowała uważnie swoje materiały, szukając jakiegoś punktu zaczepienia, czegoś, co wcześniej przeoczyła. Wreszcie wpadła na właściwy trop - za każdym razem Sasquatcha widziano w nocy. Czyżby był stworzeniem prowadzącym nocny tryb życia, które bardziej przypomina sowę niż małpę? A może to instynkt samozachowawczy? Czytała gdzieś, że niedźwiedzie grizzly przemieszczają się głównie w nocy - aby uniknąć spotkania z ludźmi. Był to klasyczny przykład naturalnej selekcji; osobniki, które nauczyły się poruszać w nocy, przeżyły, a te, które nie zdołały się tego nauczyć, wyginęły. Czy Wielka Stopa mógł ewoluować w tym samym kierunku? Nawet jeśli to mało prawdopodobne, warto przedsięwziąć nocną wyprawę. Tess pragnęła tylko, żeby noc w lesie nie była taka nieprawdopodobnie... ciemna. Wypatrzyła prześwit w krzakach. Wkrótce dostrzegła poświatę księżyca przebijającą przez konary drzew. Jeszcze kilka kroków i wyszła z lasu. Zupełnie jakby wylądowała na innej planecie. Wcześniej ścieżka wiodła przez grubą warstwę roślinności i ledwo można było nią iść. Teraz rozciągająca się przed Tess równina była tak pusta, że ktoś z innych stron mógłby wątpić, czy kiedykolwiek coś tu mogło rosnąć. Dopiero gdy Tess opuściła wzrok, dostrzegła ślady dawnego życia - niskie pniaki rozsiane po całym terenie, ostatnie pozostałości tysięcy drzew. Jej uwagę przykuł jakiś ruch na stoku opadającym dwieście metrów w dół. Zobaczyła duży kombajn drzewny. Taki sam jak tuziny innych, które widziała przedtem w lesie. Obok maszyny dostrzegła sylwetki dwóch osób. Jedna była znacznie wyższa od drugiej. Obie się poruszały; jedna miała ręce uniesione nad głowę. Tess wytężyła wzrok, starając się dostrzec więcej szczegółów. Rozmawiają, kłócą się czy co? Ruszyła w dół stoku. Musiała iść bardzo ostrożnie, krok po kroku. Ziemię pokrywały gałęzie i żwir i nie było się czego przytrzymać. Gdy się zbliżyła, większa postać odwróciła się. Jej profil stał się widoczny w świetle księżyca. Postać była potężnie zbudowana, nieproporcjonalna i owłosiona... Wielka Stopa? 18 Tess zaczęła szybciej posuwać się w dół stoku. Wciąż patrzyła na scenę rozgrywającą się poniżej. Teraz słyszała już głosy. Postacie krzyczały głośno i ze złością, ale nie mogła uchwycić żadnych słów. Potknęła się o coś - nigdy nie dowie się, co to było - i zaczęła spadać. Koziołkowała w dół, nie mogąc się zatrzymać. Torba z kamerą na przemian to uderzała o ziemię, to waliła Tess w głowę. Wyciągała ręce we wszystkie strony, rozpaczliwie próbując uchwycić się czegoś, co by ją zatreymało. W końcu natrafiła na gruby korzeń wystający z błota. Zacisnęła na nim dłoń i wytężyła wszystkie siły. Miała wrażenie, że ramię wyskoczyło jej ze stawu, ale na szczęście korzeń utrzymał jej ciężar. Przestała spadać. Powoli podniosła się na nogi. Nie było wątpliwości, że Wielka Stopa i druga postać walczyły ze sobą, i to nie tylko na słowa. Padały ciosy. Wydawało się, że Wielka Stopa przegrywa. Druga postać trafiała go raz za razem. Wyglądało to tak, jakby biedne stworzenie zupełnie nie przykładało się do walki, jakby nie chciało oddawać ciosów. Wielka Stopa dostawał wycisk. Druga postać wyprowadziła cios i trafiła małpoluda tak, że uderzył plecami o wielki kombajn drzewny. Człowiek schwycił jakiś długi metalowy przedmiot. Łom - pomyślała Tess - a może łyżka do opon. Wielka Stopa był przyparty do muru. Koniec z nim - pomyślała Tess. Nagle stwór uniósł włochatą łapę. Nie wiadomo skąd, znalazł się w niej pistolet. Przecinkę wypełnił huk strzałów. Tess drgnęła. Mężczyzna upadł. Usłyszała odgłos gałęzi pękających pod ciężarem ciała. Chyba go zabił -pomyślała - strzelał z tak bliska. Ale leżący się ruszał. Jeszcze żył. Wielka Stopa zaczął uciekać. Tess ostrożnie ruszyła do przodu. Nie miała pojęcia, co się dzieje, ale na pewno był to materiał na artykuł. Może nawet dla „National Whisper". Ostatecznie chodziło o Wielką Stopę. A poza tym było to znacznie ciekawsze niż daremne włóczenie się po lasach. Postrzelony człowiek powoli wdrapał się do kabiny kombajnu. Co się dzieje? - zastanawiała się Tess. Czyżby miał zamiar gonić Wielką Stopę tą maszyną? Szła dalej. Od celu dzieliło ją niespełna pięćdziesiąt metrów, gdy mężczyzna włączył zapłon kombajnu. Nocne niebo rozświetliła wielka ognista kula. Niemal w tym samym momencie potężny huk eksplozji wypełnił przecinkę. Podmuch zwalił Tess z nóg. Walcząc o życie, wczepiła się w czerwoną ziemię. Gdy dym i metalowe odłamki wypełniły powietrze, jej głowa była nisko w dole. Co to było? Poczuła gorącą falę wybuchu i po raz pierwszy ogarnęło ją przerażenie. Co ona tutaj robi, sama, z dala od policji, lekarzy i cywilizacji? Usłyszała jęk z wraku kombajnu. Ten człowiek jeszcze żyje! Spojrzała w górę. W jej oczach pojawiło się przerażenie. Mężczyzna płonął. Zeskoczył 19 z wraku i zaczął biegać, zataczając kręgi, jakby szukał czegoś, co mogłoby ulżyć jego cierpieniu. Nagle zatrzymał się. Przez chwilę stał nieruchomo, a potem osunął się na ziemię. Człowiek zniknął. Został po nim kopczyk zwęglonych szczątków. Tess wygrzebała się z błota. Była przerażona. Co tu się dzieje? W co ja się wpakowałam? A dziennikarska część jej duszy pytała: Dlaczego, do cholery, nie robię zdjęć? Idiotka! Wyciągnęła z torby trzydziestopięciomilimetrowego nikkona. Odsłoniła obiektyw i spojrzała przez okular. Było o wiele za ciemno. Zdjęcia na pewno nie wyjdą, nawet z fleszem. W torbie miała również małą kamerę wideo. Chuck, chłopak z działu sprzętu, powiedział, że można nią filmować nawet przy świetle świecy. Tess wyciągnęła kamerę z torby i włączyła nagrywanie. Kombajn wciąż płonął. Zarejestrowała obraz zniszczeń i przesunęła obiektyw na szczątki spalonego człowieka. Spopielone zwłoki już niemal znalazły się w kadrze, gdy znowu pojawił się Wielka Stopa. Posuwał się naprzód, kierując się wprost na Tess. Zauważył ją. Tess odwróciła się i zaczęła uciekać. Ominęła stok i pognała w innym kierunku. Przebiegła obok dogasającego wraku i skierowała się do lasu po drugiej stronie przecinki. Jeśli zdoła tam dotrzeć, zgubi Wielką Stopę. Może uda jej się wrócić do cywilizacji i opisać tę historię. Wielu rzeczy nie mogła być pewna, ale jedno było jasne jak słońce: włochate stwory wywodzące się od neandertalczyka nie używają broni. Gdy Sas-ąuatch ruszył w jej kierunku, dostrzegła jego twarz. W ręku trzymał maskę. Wniosek nasuwał się sam - to był człowiek. A Tess^idziała, jak ten człowiek przed chwilą kogoś zabił. Obcas jej buta ugrzązł w miękkim błocie. Wykręciła sobie kostkę i całym ciężarem upadła na ziemię. - Nie! - powiedziała do siebie. - Nie mogę się poddać! Poderwała się, zostawiając but w błocie. Bała się odwrócić, ale słyszała, jak biegł za nią. Słyszała jego kroki i charczący oddech. Nie mogła zwolnić. Do drugiej strony przecinki było jeszcze dwieście metrów. Musi wytrzymać. Musi. Nie może się poddać. Nagle zdała sobie sprawę, że już nie zależy jej na artykule. Nie myślała o ubraniu, o włosach, nie obchodziło jej nawet, czy utrzyma posadę w „National Whisper". Chciała tylko przeżyć. A wiedziała, że jeśli Wielka Stopa położy na niej swoje włochate łapy, nie będzie to możliwe. Część pierwsza PASIERBOWIE BUNYANA Rozdział 1 B, • en Kincaid siedział w księgarni „Mystery" w Magie Yalley i bębnił palcami po stoliku do gry w karty. Gdy się tu pojawił, na stole leżało dwadzieścia egzemplarzy jego pierwszej książki - Katching the Kindergarten Killer. Teraz, półtorej godziny od chwili, gdy miał rozpocząć ich podpisywanie, wciąż było ich dwadzieścia. Właściciel księgarni Fred Franklin powoli podszedł do stolika. Głaskał swojego pupila, czarno-białego kota. - Nie za duży ruch jak na dzień rozdawania autografów, co? « - Jakoś nie przyciągam tłumów - przyznał Ben. - Może gdybyś posadził mnie gdzieś z tyłu, koło ekspresu do kawy? - Niezły pomysł, ale nie mam ekspresu. - Nie masz nawet ekspresu i nazywasz to księgarnią? Fred uśmiechnął się. - No cóż, Magie Valley to niezbyt ruchliwe miejsce. - Wziął do ręki jedną z książek. - Więc to nie fikcja? Prawdziwa zbrodnia, tak? - Zgadza się. Fred rzucił okiem na wydrukowane na obwolucie streszczenie. - Hm, seryjny zabójca. Obcinał ofiarom głowy i ręce. Przerażające. Dlaczego o tym piszesz? - Opisałem to, co sam przeżyłem. - Chcesz powiedzieć, że to zdarzyło się naprawdę? Tobie? - Dlatego napisałem tę książkę. Pomyślałem, że ludzi może zainteresować relacja z pierwszej ręki. - Zerknął na nieruchome drzwi. - Ale chyba się pomyliłem. 23 - Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Jeszcze wcześnie. Poczekaj, aż zaczną wychodzić z pracy. Mieszkańcy Magie Valley nie przywykli do podpisywania książek. Od ponad roku, gdy tylko otworzyłem tę księgarnią, zabiegałem u wydawców, żeby mi przysłali jakiegoś autora. Ty jesteś pierwszy. - Wszędzie to samo - mruknął Ben. Osiem spotkań autorskich w ciągu sześciu dni. Za każdym razem klapa. - Przynajmniej wydawca funduje ci wycieczki. Większość debiutantów nie załapuje się na to. - Pogłaskał kota. W odpowiedzi zwierzą owinęło się wokół szyi Freda, przytykając do jego policzka wilgotny nos. - Powinieneś uważać się za szczęściarza. - Skoro tak twierdzisz... - Pewnie lepsze to niż praktyka prawnicza, co? Wszyscy prawnicy, których znam, mówią, że woleliby robić coś innego. Bez postanowił nie odpowiadać. - Ładny kot. Jak myślisz, chciałby książkę z autografem autora? Fred roześmiał się. - Margery nie jest miłośniczką literatury. Najbardziej lubi głaskanie, dobre jedzenie i święty spokój. - Zupełnie jak moja kotka Giselle. - Lubisz zwierzęta? - Dostałem ją w prezencie od przyjaciela. Ale tak, lubię zwierzęta. Nagle Fred obejrzał się. - Spójrz, ktoś idzie. Pozwolisz, że zniknę. - Uciekł na zaplecze księgarni, zabierając ze sobą kotkę. Kobieta, która podeszła do stolika Bena, była dziwna. Poszczególne elementy jej stroju, każdy w jaskrawym kolorze, zupełnie do siebie nie pasowały /-Istne pomieszanie z poplątaniem. Platynowoblond włosy również były w nieładzie. Sterczały, jakby ktoś właśnie potraktował je odkurzaczem. Była przeraźliwie chuda, wręcz koścista. - To pan jest autorem? - zapytała. - Tak, ja - odpowiedział Ben, wyciągając rękę. - Doprawdy? Młodo pan wygląda. - Wszyscy mi to mówią. - Tylko ta łysinka z tyłu głowy. - Rzeczywiście. - Ben wziął ze stołu jedną z książek. - Chciałbym panią zachęcić do przeczytania mojej nowej książki. - Ach, już ją czytałam. - Naprawdę? Uśmiechnęła się. - Niech pan nie udaje zaskoczonego. - Hm, prawdę mówiąc, jak dotąd jeszcze nie spotkałem kogoś, kto już przeczytał moją książkę. Z wyjątkiem bliskich przyjaciół. 24 - Ja przeczytałam. Od deski do deski. - Spojrzała mu głęboko w oczy. -Podczas lektury cały czas myślałam o panu. Ben odkaszlnął. - O mnie? Wyciągnęła rękę i pogłaskała go po ramieniu. - Był pan taki dzielny. Wspaniale ścigał pan tego maniaka. - Cóż, gdy znaleziono to ciało w moim samochodzie, musiałem działać. Gdybym nic nie zrobił, wsadziliby mnie do pudła. - A ten niesamowity pościg, sześćdziesiąt metrów nad ziemią. Musi pan mieć nerwy ze stali. / - Prawdę mówiąc, byłem śmiertelnie przerażony. -Nie chodzi mi tylko o samą historię. Chodzi o sposób, w jaki pan to wszystko opowiedział. To było... inspirujące. - Ujęła jego rękę obiema dłońmi. - Chciałam dotknąć dłoni trzymającej pióro, spod którego wyszły te wspaniałe słowa. - Hm... to bardzo miło z pani strony. Nie puszczając jego dłoni, zbliżyła się do stołu. - Gdy czytałam pańską książkę, czułam taki magnetyzm. Cały czas myślałam: „Ten mężczyzna musi być niezwykły". - Ależ skąd. - Wciąż myślałam: „Z kimś takim mogłabym spędzić resztę życia. Chciałabym, żeby został ojcem moich dzieci". Ben aż otworzył usta ze zdumienia. - To znaczy... że pani... Wsunęła się między Bena a stolik, kosmyki jej włosów łaskotały jego policzek. - Powiedz mi, Ben. Mogę ci mówić po imieniu, prawda? - Oczywiście, proszą. - Czy w twoim życiu jest ktoś ważny? -No... tak. Jest. Jej twarz posmutniała. - Naprawdę? - Tak. Prawdę mówiąc, jest kilka osób. - Kilka? -No... tak. Moja matka, siostra... - Głuptas. Chodzi mi o przyjaciółkę. - Jest kilka kobiet, z którymi się przyjaźnię. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. - Chce pani wiedzieć, czy jestem z kimś związany? - Chodzi mi o to, czy jest ktoś, w kim się kochasz. Bo jeśli nie, to mam dla ciebie coś wyjątkowego. Ben poczuł, że zaschło mu w gardle. - Wydaje mi się, że pani się myli. 25 Zarzuciła mu ramiona na szyję. - Ben, nie walcz z tym. Tak po prostu musi być. Bena oblał się rumieńcem. - To nie jest... Zbyt szybkie tempo jak na mnie. - Życie jest krótkie. Po co czekać? - Naprawdę nie sądzę, bym mógł... - Gdy przeczytałam twoją książkę, uświadomiłam sobie, że coś nas łączy - transcendentna więź przekraczająca granice czasu i przestrzeni. Ben poderwał się z krzesła. - Nie jestem przygotowany... - Spróbował jeszcze raz. - Ja tylko podpisuję książki, wie pani... Kobieta wyglądała na załamaną. - Tylko autografy? - Przykro mi, ale tak. Wyciągnęła z torby swój egzemplarz i rzuciła na stół - Mam wrażenie, że pewne więzi są silniejsze niż inne. - Westchnęła. -Może w naszych następnych wcieleniach? Ben z ulgą otworzył książkę. - Dla kogo ma być dedykacja? - Dla Marjorie. Zaczął pisać: „Dla Marjorie..." - Dla Marjorie, którą zawsze kochałem... Ben zawahał się. - Dla Marjorie, którą zawsze kochałem? - .. .na pamiątkę tej szczególnej nocy, gdy w świetle księżyca nasze ciała się połączyły. Nigdy cię nie zapomnę. Ben dotknął strony tytułowej stalówką wiecznego pióra. „Nigdy Cienie zapomnę". Podpisał książkę i podał ją właścicielce. Jego uwagę przyciągnął tęgi, brodaty ii«ężczyzna, który pojawił się w drzwiach księgarni. Dźwigał ogromną metalową kasetę na pieniądze, która - biorąc pod uwagę trud, jaki sprawiało jej niesienie - musiała być pełna po brzegi. - To pan jest autorem? - spytał brodacz. Ben wyciągnął rękę, lecz facet wciąż trzymał to ogromne pudło. - Tak, to ja. - Jest pan pewien? Wygląda pan bardzo młodo. Ben westchnął. - W piwnicy mam stary portret. Czy mogę podpisać dla pana książkę? - Nie, nie mam czasu czytać. Jestem pisarzem. - Ach, tak, a co pan napisał? - Cieszę się, że pan zapytał. - Mężczyzna z hukiem postawił pudło na brzegu stołu. - Wiem, że jest pan zajęty, ale czy zechciałby pan rzucić okiem na mój rękopis? 26 - Pański... - Jakieś dwa tysiące czterysta stron. Tekst jest trochę surowy, ale doświadczony redaktor może z tego zrobić arcydzieło. Co pan na to? Fred miał rację. Po zachodzie słońca ruch w księgarni nasilił się. Ben musiał udzielać odpowiedzi na liczne uwagi i komentarze. - Czy napisze pan kiedyś serie książek? - Co teraz, jakaś wielka epop/ja amerykańska? - Mój sześcioletni synek też jest pisarzem... - Mam wspaniały pomysł na książkę, ale jestem bardzo zajęty i nie mam czasu całymi dniami klepać w maszynę do pisania. Wie pan co? Dam panu pomysł, pan to napisze, a zysk podzielimy na pół. - To jest fantastyka? A może powieść? - Niestety pana nazwisko z niczym mi się nie kojarzy. Czy zrobił pan coś, o czym powinienem wiedzieć? - Wybaczy pan, że jestem wścibski, ale ile wy, pisarze, zarabiacie? Nie musi pan dawać ścisłej odpowiedzi. Tak w przybliżeniu. Czy to kwoty sze-ściocyfrowe? A może siedmio-? - Skąd pan czerpie pomysły? Ben przeciągnął się na krześle i uśmiechnął. - Z Cleveland - odparł. Gdy nadeszła pora zamknięcia księgarni, pojawił się Fred, i tym razem z kotką na rękach. - Diękuję panu, panie Kincaid, że zechciał pan wpaść i podpisywać książki. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Dam teraz Margery puszkę Felline's Fancy. To jej ulubione jedzenie. Ben pogłaskał kotkę. f - Miła kicia. Mogę ją potrzymać? - Oczywiście. Ben głaskał kotkę po głowie i po grzbiecie. Przy każdym dotknięciu zwierzak wyciągał się i prężył, wyrażając zadowolenie głośnym mruczeniem. - Bardzo miły kociak. Fred uśmiechnął się szeroko. - Prawdę mówiąc, to potwór. - Słucham? - Jest okropna. Wystarczy, że usiądę, a ona już zaczyna pocierać mnie tym swoim mokrym nosem. - Wszystkie koty tak robią. - Po całej księgarni fruwają jej kłaki. 27 Tak, teraz jest pora linienia. - Ciągle miauczy, żeby dać jej jeść albo żeby ją wypuścić lub wpuścić. Cholera mnie bierze. Dziwne, że zdecydowałeś się wziąć ją do domu. - Dostałem ją od przyjaciółki. Przynajmniej uważałem ją za przyjaciółkę. Margery nigdy nie była w moim domu. Trzymam ją w księgarni. - Nawet w nocy? Gdy nikogo tu nie ma? - Chciałem namówić znajomych, aby ją wzięli, ale nikt nie jest taki głupi. Do schroniska jej nie oddam. Szczerze mówiąc, brakuje mi już pomysłów. Ben przytulił kotkę do piersi. - Myślę, że z czasem przywykniecie do siebie i... - Jutro zabieram ją na do weterynarza na wielką szpilę. Ben stężał. - Na co? - Do uśpienia. - Ale to młody zwierzak. Zdrowy. - Doprowadza mnie do szału. - To może ja kogoś znajdę! - Już się w to bawiłem i wiem, że przed obiadem będę ją znowu miał na kolanach. - Ale nie możesz jej tak po prostu zabić! Fred położył mu rękę na plecach. - Daj spokój, stary. To mój kot i mogę z nim zrobić, co zechcę. Mogę ją też w cholerę uśpić. - Wątpię, żeby weterynarz chciał... - Już się umówiłem. Jutro o dziesiątej rano. Dam kotku ostatnią wieczerzę, potem niech się dobrze wyśpi, a później... - Wykonał gest imitujący robienie zastrzyku i zatrząsł się jak porażony prądem. - Bzzzt! Ben bezgłośnie poruszył ustami. - W każdym razie dziękuję, Kincaid, że wpadłeś do księgarni. - Odebrał mu kotkę. - Było miło. Ben zbladł. Popatrzył na księgarza. - Tak, było miło. Nawet przeciskając się wąskimi zaułkami, Ben wciąż nie mógł uwierzyć, że naprawdę to robi. Ta wyprawa była pomysłem Christine. Poświęciła wiele godzin, żeby go do niej namówić, aż w końcu uległ. Ale teraz był tutaj sam. Postanowił zrobić to po swojemu. Do licha! Ta Christine coś w sobie miała. Jak mógłby spojrzeć w oczy Claytonowi Langdellowi i całej tej ekipie z Towarzystwa Walki z Okrucieństwem wobec Innych Żywych Istot, gdyby 28 dopuścił do takiego barbarzyństwa? A co ważniejsze -jak mógłby spojrzeć w oczy Giselle? Spierał się z Fredem i spierał, ale nie zdołał go przekonać. Nie było więc innego wyjścia. Ben nie należał do osób, które wtykają nos w sprawy innych ludzi, ale na pewne rzeczy nie mógł się zgodzić, a to była jedna z nich. Musiał coś z tym zrobić. Koniecznie. Poruszanie się po mieście było łatwe, nawet dla obcego w środku nocy. Magie Valley, małe miasteczko leżącf na południowy zachód od Waszyngtonu, u stóp Mount Cerescent, liczyło sobie niecałe dziesięć tysięcy mieszkańców. Od Main Street, ciągnącej się przez całe centrum, odchodziły cztery przecznice, wszystkie nazwane imionami zamordowanych prezydentów: Lincolna, Garfielda, McKinleya i Kennedy'ego. Większość terenów mieszkalnych znajdowała się północy, pomiędzy Main a lasem, gdzie koncentrował się przemysł drzewny i tartaczny, stanowiący podstawę bytu miasteczka. Ben minął lombard, drogerię, sklepik z materiałami tekstylnymi i spożywczy. Drzwi i latarnie oświetlające witryny niemal wszystkich sklepów i firm były udekorowane żółtymi kokardami. Co to może oznaczać? - zastanawiał się Ben. Cokolwiek by oznaczało, zapyta o to jutro, gdy będzie już miał za sobą tę swoją Mission: Impossible. Zszedł po schodkach prowadzących do piwnicy księgarni. Kiedy opuszczał księgarnię, sprawdził zamek. Widywał już bardziej skomplikowane. Sądził, że z tym bez trudu sobie poradzi. Przed laty jego przyjaciel Mikę Morel-li, policjant z wydziału zabójstw w Tulsa, zrobił z niego eksperta w dziedzinie otwierania zamków. Tutaj w dodatku nie było nawet śladu systemu alarmowego. Ben rozejrzał się na wszystkie strony. Zauważył dwóch mężczyzn stojących na rogu ulicy, dwie przecznice dalej. Nawet z tej odległości dostrzegł, że jeden z nich jest potężnie zbudowany. Jego muskuły niemal wylewały się spod koszulki gimnastycznej, a długie, ciemne włosy opadały na ramiona. Mężczyźni byli pochłonięci rozmową. Ben nie mógł sobie wyobrazić, o czym można &k żywo rozprawiać o tej porze. Po kilku minutach mężczyźni znikli w dole ulicy. Ben odczekał, aż ucichnie odgłos ich kroków. Wyjął prosty, dwuczęściowy metalowy wytrych, który zdobył w lombardzie niedaleko swego hotelu. Przesunął do góry cienką klamerkę blokującą zapadkę. Zbadał wnętrze zamka, posługując się dłuższą krawędzią wytrycha. Chciał zlokalizować sprężynę otwierającą zamek. Usłyszał charakterystyczny szczęk i poruszył klamką. Drzwi puściły. Ben wciągnął powietrze. Nadszedł decydujący moment. Jeśli zrobi następny krok, złamie prawo. Będzie za późno, żeby się wycofać. Powoli otworzył drzwi. Nie było alarmu, a przynajmniej Ben nic takiego nie usłyszał. 29 Wśliznął się do środka i poczuł nagły przypływ adrenaliny. Skoro zrobił decydujący krok, najlepiej jak najszybciej mieć to za sobą. Z kieszeni płaszcza wyciągnął latarkę i snopem światła omiótł wnętrze. Stolik do kart, przy którym wcześniej siedział, zniknął, a duży plik niesprzeda-nych książek był już zapakowany w karton, gotowy do odesłania wydawcy. Ben ruszył między półkami. Minął dzieła wszystkie Agaty Christie, elementarze Sue Grafion, niekończące się rzędy książek prawniczych, wszystkich w niemal identycznych okładkach. Wreszcie znalazł to, czego szukał. - Cześć, Margery - wyszeptał, pochylając się nad kotką. - Zrobimy re-make Wielkiej Ucieczki. Ja zagram Steve'a McQuina. Na szczęście kotka nie walczyła, nie prychała, nie drapała i w żaden inny sposób nie wyrażała sprzeciwu. Ben schował latarkę do kieszeni marynarki i wziął Margery na ręce. Zamierzał już wyjść i jak najdalej uciekać z tego miejsca, gdy usłyszał za sobą jakieś szczęknięcie. Nie musiał być detektywem, aby się domyślić, że nie jest sam. Nie musiał też być ekspertem od broni palnej, aby stwierdzić, że ktoś właśnie odbezpieczył pistolet. - No dobra, szanowny panie - groźny, nosowy głos rozległ się w ciemnościach. - Odwróć się powoli i trzymaj ręce w górze, tak żebym je widział. Ben podniósł ręce. Gdy to zrobił, Margery zeskoczyła. Ślizgając się, pobiegła po podłodze, ułożyła się na swym wygodnym posłaniu, oparła łebek na łapach i zamknęła oczy. Najwyraźniej wiedziała, kiedy opuścić tonący statek. - Niewdzięcznica - mruknął Ben. - Dobra - warknął głos w ciemności - Ręce w górze i ruszaj się! Rozdział 2 G, I dy sędzia Tyrone J. Pickens zjawił się wreszcie w sali rozpraw, wyglądał, jakby miał za sobą szczególnie ciężką noc, a może nawet kilka. Po dokładniejszym przyjrzeniu się Ben doszedł do wniosku, że musiały to być całe lata ciężkich nocy. Poorana zmarszczkami twarz Pickensa była czerwona i pokryta plamkami, jego nos się błyszczał. Nosił okulary w grubej czarnej oprawie. Wydawało się, że nieustannie się poruszają; w dół i do góry, i znowu w dół. Plecy miał lekko przygarbione, a spojrzenie ponure. Widać było, że wolałby być wszędzie indziej, byle nie tu. 30 Co do tego ostatniego, to odczucia Bena były podobne. On również wolałby każde inne miejsce. Ale był właśnie tutaj, w sądzie okręgowym w Magie Valley, skuty kajdankami z szeryfem. Sędzia Pickens przekartkował leżące na stole akta. - Widzę, że mamy tutaj włamanie i wtargnięcie. Zgadza się? Kobieta, która, jak się domyślał Ben, była prokuratorem rejonowym, skinęła głową. i - Wspaniale - mruknął sędzia. - Po prostu wspaniale. Pierwsze w tym miesiącu dni dobre na ryby, a ja mam jakieś cholerne włamanie i wtargnięcie. Ile dni to potrwa? Policjant sądowy służbiście prężący się obok sędziego chrząknął. - To tylko przedstawienie aktu oskarżenia, Wysoki Sądzie - odparł. Twarz Pickensa poczerwieniała jeszcze bardziej. - Aktu oskarżenia? Bez żartów. Rozprawimy się z tym frajerem w dwie minuty. - Spojrzał na Kincaida. - To pan jest oskarżony? - Tak, ja, Wysoki Sądzie - odrzekł Ben. - Ma pan adwokata? - spytał sędzia i od razu sam odpowiedział: - Nie, pewnie pan chce, aby wyznaczyć obrońcę? - Tak się składa, że sam jestem adwokatem. Sędzia wciągnął powietrze. - Czyżby? Nie jest pan nawet odpowiednio ubrany. - Nie mogłem się przebrać, bo szeryf od razu zawlókł mnie do aresztu. - Wszystko jasne. Jest pan zatem oskarżonym i obrońcą. Ben potakująco kiwnął głową. - Zgadza się. - Będzie się pan sam bronił? Wie pan, że to może się okazać dużym błędem. Dzięki za radę, pomyślał Ben. - Mimo wszystko sam będę się bronił - odparł. - Proszę bardzo. - Sędzia wskazał młotkiem na drugi stół. - Granny*, co mamy przeciw temu człowiekowi? Ben zmrużył oczy. Babcia? Kobieta stojąca przed sędzią nie miała jeszcze trzydziestki. Talia jak u osy, gęste kasztanowe włosy, kształtne ramiona. Nie była wysoka, ale bardzo proporcjonalnie zbudowana. Ben nie mógł oderwać od niej wzroku. Babcia? - Wysoki Sądzie - powiedziała - oskarżonego zatrzymano w księgarni Freda Franklina, dzisiaj około trzeciej rano. Sędzia Pickens zaczął gryzmolić jakieś notatki. - Czego tam szukał? Pieniędzy? * Granny (ang.) - babcia, babunia (przyp. tłum.). 31 - Twierdzi, że przyszedł tylko po kota Freda. Pickens uniósł okulary. -Po jego kota?! - Tak twierdzi. Miał wytrych, którym otworzył drzwi. Działał jak zawodowiec. Sędzia uśmiechnął się. - To prawdziwy kot-włamywacz. W dosłownym tego słowa znaczeniu. - Klepnął się w kolano i zaniósł rechotliwym śmiechem. Po chwili wyprostował się i przetarł oczy. - Ale, mówiąc już poważnie, czy próba kradzieży kota jest przestępstwem? - Przestępstwem jest włamanie i wtargnięcie. Ben wysunął się do przodu, na ile pozwalały mu kajdanki, którymi wciąż był skuty z szeryfem. - Wysoki Sądzie, czy mogę coś wyjaśnić? - spytał. Pickens nawet na niego nie spojrzał. - Nie - odparł. - Myślę jednak, że mógłbym przedstawić... Sędzia przerwał mu w pół słowa. - Dopóki nie zostanie pan poproszony o głos, proszę milczeć, zrozumiano? Ben posłusznie zastosował się do tego polecenia. Sędzia Pickens ponownie zwrócił się do pani prokurator. - A więc, Granny, czy ten facet był notowany? Skinęła głową. - Sprawdziłam to dzisiaj rano. Okazuje się, że był aresztowany w Arkansas za bójkę w barze. Sędzia z niedowierzaniem popatrzył na Bena. - Ten gość? - Tak wynika z jego akt. I znalazłam coś jeszcze. Naprawdę jest prawnikiem i często pracuje dla organfcacji o nazwie Towarzystwo Walki z Okrucieństwem wobec Innych Żywych Istot. To jakaś terrorystyczna organizacja broniąca praw zwierząt. Ben nie mógł milczeć. - Organizacja terrorystyczna?! - wykrzyknął. - Oskarżony podejrzany jest też - kontynuowała prokurator - o udział w kilku innych włamaniach i nielegalnych akcjach, z których większość zostało zaplanowanych przez tę organizację obrony praw zwierząt. Sędzia zacisnął usta. - Proszę mówić dalej. - Z akt sądowych wynika, że tylko w ubiegłym roku oskarżony występował jako adwokat tej grupy w dwudziestu siedmiu sprawach. Ben rzucił się do przodu. - Oni byli moimi jedynymi klientami! 32 Pickens nie zwrócił na niego uwagi. - Czy masz jakieś sugestie, Granny? - Myślę, że mamy wystarczająco dużo kłopotów z różnego rodzaju politycznymi ekstremistami. Nie możemy pozwolić, aby jeszcze jeden spokojnie chodził po ulicach. - Zgadzam się z tym. - Sędzia przesunął okulary na czubek nosa. - Niniejszym orzekam, że uznaję oskarżonego win/ym włamania i wtargnięcia. Jednocześnie ustalam kaucję w wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Ben poderwał się z krzesła. - Pięćdziesiąt tysięcy dolarów za porwanie kota?! - Jeśli może pan wpłacić kaucją - wyjaśnił Pickens - proszę to zrobić w kasie sądu przy wyjściu. - Czy pan żartuje? Nie mogę nawet marzyć o takiej sumie! - W takim razie mam nadzieję, że będzie panu smakował więzienny wikt, bo długo będzie pan na niego zdany. - Stuknął młotkiem. - Ogłaszam koniec posiedzenia. - Proszę poczekać! Ja nawet nie... Szeryf położył dłoń na ramieniu Bena. - Niech pan da spokój. To koniec. Sędzia wstał i skierował się w stronę drzwi. Nie minęła sekunda i wyszedł z sali. Jeszcze sekunda - pomyślał Ben - i będzie miał na nogach swoje wędkarskie kalosze. Spojrzał na szeryfa. - Chodziło tylko o kota - powiedział. Szeryf pokiwał głową. - Wszyscy tak mówią - odparł i wyprowadził Bena z sali. Rozdział 3 kJ zeryf Douglas Allen odprowadził Bena do celi, w której Kincaid spędził ostatnią noc i poranek. - Przykro mi, że warunki nie są najlepsze. Starałem się zdobyć środki na nowe więzienie, ale nie udało się. Ludzie niechętnie wydają pieniądze na bardziej komfortowe warunki dla elementu przestępczego. - Odchrząknął. -Bez urazy. - Nie biorę tego do siebie. - Ben usiadł na brzegu metalowej pryczy. W celi nie było krzesła. - Mogę o coś zapytać? ijęryf wyszczerzył zęby w uśmiechu. szczędzę panu kłopotu. Granny to skrót od Granville. sprawiedliwość 33 — Granville? — Tak. To męskie imię, ale jej ojciec się uparł. I chociaż to jej drugie imię, na pierwsze ma Rebecca, wszyscy mówią na nią Granny. Od zawsze. Już kiedy była bobaskiem... — Ale teraz nie jest bobaskiem. — Zauważył pan, co? - Allen znów się roześmiał, a Ben poczuł, że lubi tego faceta, który zamykał go w celi o powierzchni trzech metrów kwadratowych. - Zauważyłem, jak się panu oczy świeciły, kiedy szła przez salę. Nie panu pierwszemu. — Nie przypuszczam, żeby... — Była wolna, co? A więc jest wolna, tyle tylko że nie zadaje się z kryminalnym elementem. - Wyszedł z celi i zaryglował drzwi. - Dam panu radę co do naszej młodej i pięknej pani prokurator. — Zamieniam się w słuch. — Słyszał pan o czarnej wdowie? -Tak. — A słyszał pan coś o zwyczajach godowych... samic? — Oczywiście. Kopulują z samcem, a później go zjadają. Allen pokiwał głową. — A wie pan, jak czarna wdowa nauczyła się swoich sztuczek? Obserwując tę słodziutką laleczkę, na której widok tak się pan ślinił w sądzie. Granny Adams nauczyła ją dosłownie wszystkiego. — Zapamiętam. Ale nie o to mi chodziło. — Nie o to? Cholera. Dajmy sobie spokój z tym telefonem zaufania. O co chodzi? — Chciałem się czegoś dowiedzieć o sfdzim. Wydał się... jakby to powiedzieć, radykalny. — Cały Tyrone. On zawsze jest radykalny. — Chce uchodzić za takiego, co rozdziela same kary śmierci? — Tutaj nazywamy go Maszyną Czasu, bo zawsze orzeka maksymalny wymiar kary. — Nawet dla porywaczy kotów? — Wydaje mi się, że nie było żadnego precedensu. Mogę za to powiedzieć, co w zeszłym tygodniu zrobił z Sonnym Carlisle'em. — Surowy wyrok? — Najsurowszy. Sonny za dużo wypił u Bunyana. Nie powinien był jechać samochodem, ale pojechał. Skończyło się na tym, że potrącił dwóch nastolatków. Jednego zabił. Rzecz jasna, było to nieumyślne spowodowanie śmierci, ale Maszyna Czasu nie zwolniła. Dał Sonny'emu dwa razy po pięćdziesiąt lat. —- Dwa razy? — Nie przesłyszał się pan. Pięćdziesiąt za każdą ofiarę. Do odsiedzenia po kolei, a nie równocześnie. Po ogłoszeniu wyroku powiedział Sonny'emu: 34 „Urzędnik, który będzie rozpatrywał twoje podanie o zwolnienie warunkowe, jeszcze się nie urodził". - Dlaczego tak go ruszyło, kiedy Granny odmalowała mnie jako politycznego awanturnika? Ślady wesołości znikły z twarzy szeryfa. - Jak pan chce poznać odpowiedź, proszę zapytać tycj/ co siedzą w celach obok. Jestem pewien, że wyjaśnią to lepiej niż ja. - Okręcił się na obcasach kowbojskich butów i wyszedł. Ben nie zauważył wcześniej, że w sąsiednich celach sąjeszcze dwie osoby - mężczyzna i kobieta. Gdy przywieziono go w nocy do aresztu, jeszcze ich nie było. - Cześć - powiedział, kiwając ręką w obie strony. - Jestem Ben Kincaid. Kobieta w celi po lewej ledwo uniosła dłoni. - Cześć. Najbardziej rzucającą się w oczy cechą tej kobiety były włosy - bujne, złotorude loki. Chociaż przycięte na wysokości karku, otaczały jej głowę jak habit zakonnicy. Nosiła okrągłe okulary w drucianych oprawkach, dzięki czemu jej pociągła twarz wydawała się szersza. Policzki upstrzone były piegami. Dziewczyna miała na sobie dżinsy i koszulkę. Atrakcyjna, pomyślał Ben, w dobrym tego słowa znaczeniu. Mężczyzna ubrany był podobnie, w wytarte dżinsy i T-shirt, i był równie mało komunikatywny. Na powitanie Bena ledwie odpowiedział mruknięciem. - Ładne miejsce, prawda? - rzucił Ben, zataczając ręką krąg wokół celi. - Mam zamiar wracać tu co roku. Wydało mu się, że na twarzy kobiety pojawił się cień grymasu, który można by uznać za uśmiech. - Czy któreś z was zna jakiegoś dobrego adwokata? Sam jestem prawnikiem, ale będę potrzebował kogoś, kto przekona ławę przysięgłych, że moje tak zwane przestępstwo było powodowane współczuciem. Musiałem to zrobić, aby mieć czyste sumienie. Kobieta uniosła nieco głowę. - Popełnił pan przestępstwo dla czystości sumienia? - Tak jest. To był protest w obronie praw zwierząt. - Mówi pan poważnie? - Ben zauważył, że w jej akcencie więcej było ze Wschodniego Wybrzeża niż z rejonów północno-wschodniego wybrzeża Pacyfiku. - Przepraszam. Przypuszczałam, że znalazł się pan tutaj za pijaństwo i rozróbę. - No, nie! - mruknął mężczyzna z drugiej celi. - Co ty tam wiesz, Rick? Ten facet to jeden z nas. - Podeszła do ściany łączącej się z celą Bena i chwyciła rękami za pręty. - Obrona praw zwierząt? - Tak. Pewien bezduszny przedstawiciel gatunku homo sapiens, bigot bez serca, planował zabić swego kota, głównie dlatego że zwierzak zaczął 35 - Granville? - Tak. To męskie imię, ale jej ojciec się uparł. I chociaż to jej drugie imię, na pierwsze ma Rebecca, wszyscy mówią na nią Granny. Od zawsze. Już kiedy była bobaskiem... - Ale teraz nie jest bobaskiem. - Zauważył pan, co? - Allen znów się roześmiał, a Ben poczuł, że lubi tego faceta, który zamykał go w celi o powierzchni trzech metrów kwadratowych. - Zauważyłem, jak się panu oczy świeciły, kiedy szła przez salę. Nie panu pierwszemu. - Nie przypuszczam, żeby... - Była wolna, co? A więc jest wolna, tyle tylko że nie zadaje się z kryminalnym elementem. - Wyszedł z celi i zaryglował drzwi. - Dam panu radę co do naszej młodej i pięknej pani prokurator. - Zamieniam się w słuch. - Słyszał pan o czarnej wdowie? -Tak. - A słyszał pan coś o zwyczajach godowych... samic? - Oczywiście. Kopulują z samcem, a później go zjadają. Allen pokiwał głową. - A wie pan, jak czarna wdowa nauczyła się swoich sztuczek? Obserwując tę słodziutką laleczkę, na której widok tak się pan ślinił w sądzie. Granny Adams nauczyła ją dosłownie wszystkiego. - Zapamiętam. Ale nie o to mi chodziło. "** - Nie o to? Cholera. Dajmy sobie spokój z tym telefonem zaufania. O co chodzi? - Chciałem się czegoś dowiedzieć o sędzim. Wydał się... jakby to powiedzieć, radykalny. - Cały Tyrone. On zawsze jest radykalny. - Chce uchodzić za takiego, co rozdziela same kary śmierci? - Tutaj nazywamy go Maszyną Czasu, bo zawsze orzeka maksymalny wymiar kary. - Nawet dla porywaczy kotów? - Wydaje mi się, że nie było żadnego precedensu. Mogę za to powiedzieć, co w zeszłym tygodniu zrobił z Sonnym Carlisle'em. - Surowy wyrok? - Najsurowszy. Sonny za dużo wypił u Bunyana. Nie powinien był jechać samochodem, ale pojechał. Skończyło się na tym, że potrącił dwóch nastolatków. Jednego zabił. Rzecz jasna, było to nieumyślne spowodowanie śmierci, ale Maszyna Czasu nie zwolniła. Dał Sonny'emu dwa razy po pięćdziesiąt lat. - Dwa razy? - Nie przesłyszał się pan. Pięćdziesiąt za każdą ofiarę. Do odsiedzenia po kolei, a nie równocześnie. Po ogłoszeniu wyroku powiedział Sonny'emu: 34 „Urzędnik, który będzie rozpatrywał twoje podanie o zwolnienie warunkowe, jeszcze się nie urodził". - Dlaczego tak go ruszyło, kiedy Granny odmalowała mnie jako politycznego awanturnika? Ślady wesołości znikły z twarzy szeryfa. - Jak pan chce poznać odpowiedź, proszę zapytać tych, co Siedzą w celach obok. Jestem pewien, że wyjaśnią to lepiej niż ja. - Okręcir się na obcasach kowbojskich butów i wyszedł. Ben nie zauważył wcześniej, że w sąsiednich celach sąjeszcze dwie osoby - mężczyzna i kobieta. Gdy przywieziono go w nocy do aresztu, jeszcze ich nie było. - Cześć - powiedział, kiwając ręką w obie strony. - Jestem Ben Kincaid. Kobieta w celi po lewej ledwo uniosła dłoni. - Cześć. Najbardziej rzucającą się w oczy cechą tej kobiety były włosy - bujne, złotorude loki. Chociaż przycięte na wysokości karku, otaczały jej głowę jak habit zakonnicy. Nosiła okrągłe okulary w drucianych oprawkach, dzięki czemu jej pociągła twarz wydawała się szersza. Policzki upstrzone były piegami. Dziewczyna miała na sobie dżinsy i koszulkę. Atrakcyjna, pomyślał Ben, w dobrym tego słowa znaczeniu. Mężczyzna ubrany był podobnie, w wytarte dżinsy i T-shirt, i był równie mało komunikatywny. Na powitanie Bena ledwie odpowiedział mruknięciem. - Ładne miejsce, prawda? - rzucił Ben, zataczając ręką krąg wokół celi. - Mam zamiar wracać tu co roku. Wydało mu się, że na twarzy kobiety pojawił się cień grymasu, który można by uznać za uśmiech. - Czy któreś z was zna jakiegoś dobrego adwokata? Sam jestem prawnikiem, ale będę potrzebował kogoś, kto przekona ławę przysięgłych, że moje tak zwane przestępstwo było powodowane współczuciem. Musiałem to zrobić, aby mieć czyste sumienie. Kobieta uniosła nieco głowę. - Popełnił pan przestępstwo dla czystości sumienia? - Tak jest. To był protest w obronie praw zwierząt. - Mówi pan poważnie? - Ben zauważył, że w jej akcencie więcej było ze Wschodniego Wybrzeża niż z rejonów północno-wschodniego wybrzeża Pacyfiku. - Przepraszam. Przypuszczałam, że znalazł się pan tutaj za pijaństwo i rozróbę. - No, nie! - mruknął mężczyzna z drugiej celi. - Co ty tam wiesz, Rick? Ten facet to jeden z nas. - Podeszła do ściany łączącej się z celą Bena i chwyciła rękami za pręty. - Obrona praw zwierząt? - Tak. Pewien bezduszny przedstawiciel gatunku homo sapiens, bigot bez serca, planował zabić swego kota, głównie dlatego że zwierzak zaczął 35 - Granville? - Tak. To męskie imię, ale jej ojciec się uparł. I chociaż to jej drugie imię, na pierwsze ma Rebecca, wszyscy mówią na nią Granny. Od zawsze. Już kiedy była bobaskiem... - Ale teraz nie jest bobaskiem. - Zauważył pan, co? - Allen znów się roześmiał, a Ben poczuł, że lubi tego faceta, który zamykał go w celi o powierzchni trzech metrów kwadratowych. - Zauważyłem, jak się panu oczy świeciły, kiedy szła przez salę. Nie panu pierwszemu. - Nie przypuszczam, żeby... - Była wolna, co? A więc jest wolna, tyle tylko że nie zadaje się z kryminalnym elementem. - Wyszedł z celi i zaryglował drzwi. - Dam panu radę co do naszej młodej i pięknej pani prokurator. - Zamieniam się w słuch. - Słyszał pan o czarnej wdowie? -Tak. - A słyszał pan coś o zwyczajach godowych... samic? - Oczywiście. Kopulują z samcem, a później go zjadają. Allen pokiwał głową. - A wie pan, jak czarna wdowa nauczyła się swoich sztuczek? Obserwując tę słodziutką laleczką, na której widok tak się pan ślinił w sądzie. Granny Adams nauczyła ją dosłownie wszystkiego. - Zapamiętam. Ale nie o to mi chodziło. - Nie o to? Cholera. Dajmy sobie spokój z tym telefonem zaufania. O co chodzi? - Chciałem się czegoś dowiedzieć o sędzim. Wydał się... jakby to powiedzieć, radykalny. - Cały Tyrone. On zawsze jest radykalny. - Chce uchodzić za takiego, co rozdziela same kary śmierci? - Tutaj nazywamy go Maszyną Czasu, bo zawsze orzeka maksymalny wymiar kary. - Nawet dla porywaczy kotów? - Wydaje mi się, że nie było żadnego precedensu. Mogę za to powiedzieć, co w zeszłym tygodniu zrobił z Sonnym Carlisle'em. - Surowy wyrok? - Najsurowszy. Sonny za dużo wypił u Bunyana. Nie powinien był jechać samochodem, ale pojechał. Skończyło się na tym, że potrącił dwóch nastolatków. Jednego zabił. Rzecz jasna, było to nieumyślne spowodowanie śmierci, ale Maszyna Czasu nie zwolniła. Dał Sonny'emu dwa razy po pięćdziesiąt lat. - Dwa razy? - Nie przesłyszał się pan. Pięćdziesiąt za każdą ofiarę. Do odsiedzenia po kolei, a nie równocześnie. Po ogłoszeniu wyroku powiedział Sonny'emu: 34 „Urzędnik, który będzie rozpatrywał twoje podanie o zwolnienie warunkowe, jeszcze się nie urodził". - Dlaczego tak go ruszyło, kiedy Granny odmalowała mnie jako politycznego awanturnika? Ślady wesołości znikły z twarzy szeryfa. - Jak pan chce poznać odpowiedź, proszę zapytać tych, co siedzą w celach obok. Jestem pewien, że wyjaśnią to lepiej niż ja. - Okręcił się na obcasach kowbojskich butów i wyszedł. ' Ben nie zauważył wcześniej, że w sąsiednich celach są jeszcze dwie osoby - mężczyzna i kobieta. Gdy przywieziono go w nocy do aresztu, jeszcze ich nie było. - Cześć - powiedział, kiwając ręką w obie strony. - Jestem Ben Kincaid. Kobieta w celi po lewej ledwo uniosła dłoni. - Cześć. Najbardziej rzucającą się w oczy cechą tej kobiety były włosy - bujne, złotorude loki. Chociaż przycięte na wysokości karku, otaczały jej głowę jak habit zakonnicy. Nosiła okrągłe okulary w drucianych oprawkach, dzięki czemu jej pociągła twarz wydawała się szersza. Policzki upstrzone były piegami. Dziewczyna miała na sobie dżinsy i koszulkę. Atrakcyjna, pomyślał Ben, w dobrym tego słowa znaczeniu. Mężczyzna ubrany był podobnie, w wytarte dżinsy i T-shirt, i był równie mało komunikatywny. Na powitanie Bena ledwie odpowiedział mruknięciem. - Ładne miejsce, prawda? - rzucił Ben, zataczając ręką krąg wokół celi. - Mam zamiar wracać tu co roku. Wydało mu się, że na twarzy kobiety pojawił się cień grymasu, który można by uznać za uśmiech. - Czy któreś z was zna jakiegoś dobrego adwokata? Sam jestem prawnikiem, ale będę potrzebował kogoś, kto przekona ławę przysięgłych, że moje tak zwane przestępstwo było powodowane wsr*ółczuciem. Musiałem to zrobić, aby mieć czyste sumienie. Kobieta uniosła nieco głowę. - Popełnił pan przestępstwo dla czystości sumienia? - Tak jest. To był protest w obronie praw zwierząt. - Mówi pan poważnie? - Ben zauważył, że w jej akcencie więcej było ze Wschodniego Wybrzeża niż z rejonów północno-wschodniego wybrzeża Pacyfiku. - Przepraszam. Przypuszczałam, że znalazł się pan tutaj za pijaństwo i rozróbę. - No, nie! - mruknął mężczyzna z drugiej celi. - Co ty tam wiesz, Rick? Ten facet to jeden z nas. - Podeszła do ściany łączącej się z celą Bena i chwyciła rękami za pręty. - Obrona praw zwierząt? - Tak. Pewien bezduszny przedstawiciel gatunku homo sapiens, bigot bez serca, planował zabić swego kota, głównie dlatego że zwierzak zaczął 35 mu sprawiać kłopoty. Więc włamałem się do niego, żeby przed datą egzekucji uwolnić kotkę. Mężczyzna z celi po prawej podszedł do prętów. - Dopuścił się pan włamania i wtargnięcia, aby ocalić kota? Maureen, myślę, że ten gość to nasz człowiek. - Amen. - Wyciągnęła rękę. - Nazywam się Maureen Williamson, a mój partner przestępstwa to Rick Colier. Ben uścisnął im dłonie. - A wy za co tutaj trafiliście? - Zakłócanie spokoju - odpowiedziała Maureen. - Ustawiliśmy dziś rano pikietę na schodach przy wejściu do sądu, co prawdopodobnie narusza rozporządzenia miejskie. Daję głowę, że te rozporządzenia są niezgodne z konstytucją, ale to im nie przeszkadza. Uchwalają je tylko po to, żeby się nas pozbyć. Potrzymają nas dzień czy dwa, żebyśmy ochłonęli, i wypuszczą. Chcą nam dać nauczkę. - I dali nam nauczkę - powiedział Rick - ale nie taką, o jaką tym świniom chodziło. - Co to była za pikieta? - spytał Ben. - Rick i ja jesteśmy członkami Zielonej Furii - odparła Maureen. - Może o nas słyszałeś? Ben zmarszczył czoło, zastanawiając się. - Jasne, że słyszałem. Zajmujecie się ochroną środowiska. Stosujecie... trochę zbyt ekstremalne metody. Rick prychnął. - W porównaniu z kim? Z Klubem Rotariańskim? - Jesteście ekoterrorystami. - To pomówienia - zapewniła Maureen. - Złą prasę robią nam kręgi związane z przemysłem drzewnym i tartakiem. - Nie wypieraj się prawdy, Maureen - wtrącił Rick. - Wolę być ekoter-rorystą niż członkiem towarzystwa wzajemnej adoracji, który siedzi i negocjuje, przelewając z pustego w próżne. - To tylko kwestia semantyki. Działania Zielonej Furii nie są zupełnie legalne. Tak samo jak twoja wczorajsza eskapada. - Zaraz, zaraz - zaoponował Ben. - Ratowanie kota to niezupełnie to samo, co... - Ty ratujesz koty, a my drzewa - powiedział Rick. - Nie widzę wielkiej różnicy. Fakt, że czasami niszczymy sprzęt wielkich firm drzewnych. Piły, kombajny i takie rzeczy. Kiedy indziej wysypujemy kolce na drogach, żeby sobie poprzebijali opony, lub wbijamy gwoździe w drzewa. Ale zachowujemy wszelkie środki ostrożności. Nie chcemy nikogo skrzywdzić. - Czy wiesz, w jakim tempie znikają lasy? - dodała Maureen. - Jeśli wycinanie lasów dalej będzie się posuwało w takim tempie jak dzisiaj, do 36 roku dwa tysiące dwudziestego nic nie zostanie. Pomyśl tylko: nie ma lasów. A dwa tysiące dwudziesty nie jest już tak daleko. - Mimo wszystko - upierał się Ben muszą być jakieś pokojowe metody, bez narażania ludzi. Rick prychnął jeszcze głośniej niż poprzednio. - Jezu! Posłuchaj tej Sierotki Marysi. I on się ma za działacza ekologicznego. - To, że nie chcę ryzykować i narażać ludzi, nic mi nie ujmuje jako działaczowi. - Czyżby? - powiedział Rick. - Po prostu boisz się ryzyka. Nie troszczysz się o innych, ty się boisz o siebie. Nie chcesz się narażać. Ben poczuł, że wzbiera w nim złość. - Nic o mnie nie wiesz. Jak możesz... - Znam takich jak ty. Ciągle mam do czynienia z takimi typami. - Chłopaki - powiedziała Maureen - ta kłótnia nie przyniesie nic dobrego. Posłuchaj, Ben, Zielona Furia znalazła się tutaj, bo drwale są o krok od zniszczenia starych lasów wokół Mount Crescent. Przez całe dekady podlegały one ochronie, ale na początku tego roku służba leśna sprzedała prawo do wyrębu firmie WLE Logging. - Oni są najgorsi ze wszystkich - dodał Rick. - WLE, czyli Wytniemy Lasy Elegancko. - Twierdzą, że nie będą wycinać starych drzew, ale tak naprawdę wytną wszystko. Już zresztą to robią. Taką samą str^egię przyjęli, żeby zniszczyć dziesiątki innych lasów. Kłamią, oszukują, zaprzeczają, a kiedy ich złapią, płacą jakieś śmieszne odszkodowania i ciągną krociowe zyski. Uważamy, że w tych lasach mogą żyć gatunki flory i fauny nie występujące gdzie indziej. - Na przykład Wielka Stopa? - spytał Ben. Maureen zignorowała tę uwagę. - Las to coś więcej niż zbiór drzew. To skomplikowany żywy organizm. Jeśli usunąć z niego jeden element, cierpi na tym całość, która w końcu umiera. -Wzięła głęboki oddech. - Uważamy, że w tym lesie mogą być największe drzewa cedrowe na ziemi, większe niż te w Forks. A oni chcą je ściąć dla szybkiego zysku. To ohydne, Ben. Naszym obowiązkiem jest przeciwstawić się temu. - Zgoda. To bardzo szlachetne. Ale nie możecie uciekać się do... - Ben, w całej Ameryce giną drzewa, bo ludzie je zabijają. Tutaj nie chodzi tylko o cedry na północnym zachodzie. Chodzi też o klonowe gaje w Ver-mont, o derenie w górach Catoctin w stanie Maryland, o osiki w północnym Michigan i o wycięte lasy w Appalachach. Zabijamy lasy, aby wyprodukować pulpę papierową na dodatki reklamowe do pism i inne śmieci wkładane do skrzynek pocztowych. Prosiliśmy rząd, aby to powstrzymał, ale odpowiedzieli nam: „Idźcie w cholerę". Ludzie nie mają pojęcia, o co tu chodzi. - Przerwała, żeby zaczerpnąć powietrza. - Tak samo, jak ty jestem przeciwna łamaniu 37 prawa. Ale jest tak, jak mówił Edward Abbey: „W pewnym momencie trzeba narysować linię na piasku i powiedzieć: ani kroku dalej". Ben pokręcił głową. -Nie zrozum mnie źle. Podziwiam wasze zaangażowanie. Ale nie mogę tolerować działań zagrażających życiu ludzi. - To wycinanie lasów zagraża życiu ludzi. Życiu nas wszystkich - powiedziała Maureen. - Las to część organizmu, jakim jest świat. Wszystko się ze sobą łączy. Jeśli zniszczymy lasy, zmienimy skład atmosfery, pogodę; sprawimy, że zniknie wiele gatunków. Jak myślisz, jak długo przetrwa nasz gatunek, gdy nie będzie już drzew? - Nie zrobisz omleta, nie rozbijając kilku jajek - wtrącił Rick. - Tak, Thimoty McVeigh też tak mówił. - Ben - ciągnęła Maureen - na pewno dostrzegasz różnicę pomiędzy podłożeniem bomby a podłożeniem kolców na drodze. - Cel nie uświęca środków. - Ben usiadł na pryczy. Zdawał sobie sprawę, że rozmowa idzie w złym kierunku. Postanowił zmienić temat. - Dlaczego pikietowaliście budynek sądu? Nie lepiej byłoby przypiąć się łańcuchami do starych drzew? Usta Maureen znowu drgnęły. Tym razem Ben był pewien, że to uśmiech. - Jeden z członków naszej organizacji, a właściwie nasz przywódca, został aresztowany. Oskarżono go o przestępstwo, którego nie popełnił. Sędzia Pickens zasądził tak wysoką kaucję, że nie ma szansy na wyciągnięcie go z więzienia, by odpowiadał z wolnej stopy. Bena wcale to nie zdziwiło. - Jak on się nazywa? - George Zakin. Nazywają go Zak. Zakin, pomyślał Ben. Nazwisko wydało mu się znajome. Nie należało do popularnych, więc powinien pamiętać, gdzie je słyszał. Pamięć jednak niezbyt mu dopisywała. - O co go oskarżono? O zniszczenie cudzej własności? - Znacznie gorzej - odpowiedziała Maureen ponuro. - O morderstwo. Morderstwo pierwszego stopnia. Rozdział 4 M, .orderstwo? - Ben nie krył zaskoczenia. - Co on takiego zrobił? - Nic. Oskarżają go o podłożenie bomby w kombajnie do ścinania drzew. Bomba wybuchła, gdy operator uruchomił maszynę. 38 -1 ktoś zginął? - Tak. Spłonął. Straszna śmierć. - Boże! To dowodzi, że waszych działań nie można zaakceptować. - Ale to nie nasza robota! - zapewniła Maureen. - Zak tego nie zrobił. Wrabiają nas. Komu mogłoby na tym zależeć? Rick wcisnął twarz między pręty. - A komu nie zależy? Wszyscy w tym mieście jadą na jednym koniu, a tym koniem jest przemysł drzewny. A szefowie tartaku mają tylko jedno w głowie: zastępują ludzi bardziej wydajnymi maszynami i obwiniają Zieloną Furię o zwolnienia pracowników. Uważają nas tutaj za antychrystów. - Na pewno rozumieją... - Rozumieją tylko to, że brakuje pracy i że pewnego dnia mogą ją stracić. Niektóre z tutejszych rodzin pracują w tej branży od pokoleń. O niczym innym nie mająpojęcia. Traktują nas tak, jakbyśmy wkroczyli do miasta z zamiarem podpalenia ich kościoła. - To żałosne - stwierdziła Maureeen. - Ludzie uważają nas za terrorystów... Zostaliśmy pobici, niszczono nasz obóz, kradziono rzeczy osobiste. Nikt z nas nie może sam wyjść na ulicę; wszędzie chodzimy grupami. Widziałeś te żółte wstążeczki porozwieszane w całym mieście? - Tak, widziałem - odparł Ben. - Tę faszystowską akcję „żółtej wstążeczki" zorganizowali ludzie z WLE. Wywieszając wstążki, ludzie demonstrują solidarność z zarządem koncernów drzewnych przeciwko tak zwanemu zagrożeniu dla środowiska. Ktoś, kto nie ma takiej wstążeczki, może nagle stracić pracę albo jego sklep spłonie do samych fundamentów. Prawda jest taka, że to nie my jesteśmy terrorystami, tylko oni. - Może i tak. Ale wciąż trudno mi uwierzyć, że ktoś chce wrobić waszego przywódcę w morderstwo. - Założę się, że połowa ludzi w tym mieście mogłaby to zrobić, gdyby tylko uznali, że w ten sposób pozbędą się Zielonej Furii ze swoich lasów. I ktoś to zrobił. - Policja musi mieć jakieś dowody. - Jasne, że ma. Inaczej nie dałoby się go wrobić. Ale ja wiem na pewno, że Zak nie jest odpowiedzialny za śmierć tego drwala. - Przerwała na chwilę. - Wiesz co, Ben, jeśli jesteś prawnikiem... Ben oparł się na ramionach. - Poczekaj chwilkę. Muszą to sobie poukładać. - Szukamy kogoś, kto wziąłby sprawę Żaka. Jest jasne, że nikt miejscowy nie tknie jej nawet końcem najdłuższego kija. Sąd wyznaczył jakiegoś niedojdę, który, rzecz jasna, nie ma do tego serca. Gdybyś ty... - Nie, nie mogę się tym zająć. Jestem teraz zajęty promocją mojej książki. A w dodatku siedzę w więzieniu. 39 - Promocja książki? Jesteś pisarzem? - Hm, właściwie to moja pierwsza książka. - Literatura faktu? Tak. - To wspaniale! Jesteś... Właśnie kogoś takiego potrzebujemy. - Takiego jak ja? - Tak! Doskonale się nadajesz! Zak potrzebuje kogoś oddanego prawdzie. Kogoś, komu zależy, aby służyć sprawiedliwości. A Zielona Furia potrzebuje pisarza. Upiekłbyś dwie pieczenie na jednym ogniu! - Nie bardzo rozumiem? - Jesteś pisarzem, a więc wiesz, jak ważny jest rozgłos. Bóg mi świadkiem, że maszyna propagandowa tych z przemysłu drzewnego pracuje pełną parą, obsmarowując nas jako diabelskich bandziorów. Sam się zresztą o tym przekonałeś. Gdy tylko usłyszałeś nazwą Zielona Furia, od razu pomyślałeś „ekoterroryści". I o to właśnie chodzi drwalom. - A może taka właśnie jest prawda? - Ale ty mógłbyś to wszystko zmienić. Mógłbyś przedstawić ludziom nasz punkt widzenia. Zmusić ich, aby spojrzeli na sprawę z naszej perspektywy. Sprawić, aby zrozumieli, że czasu jest coraz mniej, że jeśli teraz nic nie zrobimy, potem może być za późno. Co o tym sądzisz? - Nie rozumiem, w jaki sposób... - Och, daj spokój, Maureen - burknął Rick. - Spójrz na tego gamonia! Nie ma najmniejszego zamiaru nadstawiać głowy ani za nas, ani za kogokolwiek innego. Ma swój wygodny prawniczy światek. Na pewrfo z ładniutkim basenem i dużym telewizorem. Nie będzie się dla nas narażał. - To nie fair - zaprotestował Ben. - Nie wiecie... - Zastanów się nad tym, Ben, proszę - błagała Mauren. - Nie wiesz, ile to może zmienić. Nie potrafię ci wszystkiego wyjaśnić. Ja... czuję, że gdybyś był po naszej stronie, gdybyś wysyłał w świat sprawozdania z pierwszej linii naszej walki, moglibyśmy odnieść zwycięstwo. Bóg mi świadkiem, że Zak cię potrzebuje. Jeśli mu nie pomożesz, fałszywe oskarżenia wykończą go i resztę życia spędzi w więzieniu. Albo jeszcze gorzej. Ben milczał. Maureen wpatrywała się w niego, daremnie czekając na odpowiedź. - Proszę, Ben. Nie chcę cię naciskać, ale sądzę, że twoja pomoc byłaby czymś najlepszym, co spotkało ruch ochrony środowiska od czasów Rachel Carson. Mógłbyś wszystko zmienić. Ben wahał się. Wiele razy bronił ludzi, którzy budzili ogólną antypatię. Uważał nawet, że należy to do obowiązków adwokata. Ale ta sytuacja była inna. Nie chodziło o drobną rozbieżność poglądów czy przekonań. Ci ludzie byli terrorystami. - Przykro mi - powiedział w końcu - ale nie mogę się tego podjąć. 40 Maureen spuściła głowę i cofnęła się w głąb swojej celi. Milczała, ale było widać, że jest zawiedziona. - Nie ma sprawy - powiedział Rick. - Będzie ci bardzo dobrze, gdy już wrócisz do tego swojego światka leniwych prawników. Ben powstrzymał się od komentarza. Rick nie grał uczciwie, ale niby dlaczego miałby to robić. Maureen grała czysto i co zyskała? Nic. Absolutnie nic. Ben wyciągnął się na pryczy. Wiedział, że podjął słuszną decyzję. Był z siebie niemal dumny. Nie wpakował się w coś, na czym mógł się sparzyć. Nie mógł jednak pozbyć się myśli, że być może popełnił błąd. Odezwały się wątpliwości. I poczucie winy. 9 Masz wyjątkową szansę, powiedziała Maureeen. Mógłbyś wszystko zmienić. Przekręcił się na brzuch, wcisnął twarz w poduszkę i zamknął oczy. Był jednak pewien, że nie zaśnie. Rozdział 6 T JL ess O'Connell wpadła do pokoju hotelowego i zatrzasnęła za sobą drzwi. Przekręciła zasuwę, założyła łańcuch, a drzwi zabarykadowała komódką. Nie zaniedbała żadnych środków ostrożności. Dziś, po raz pierwszy od tamtej nocy, odważyła się wyjść z pokoju hotelowego. Ilekroć wracała pamięcią do tego potwornego zdarzenia, zdawało jej się zbyt przerażające i niezwykłe, by mogło być prawdziwe. A jednak było. Gdy tylko zamykała oczy, wszystko wracało, uparcie i natrętnie. Jak nocny koszmar. Do tej pory nie miała pojęcia, w jaki sposób zdołała się wymknąć temu potworowi. Musiał znać te lasy lepiej niż ona. Ona mogła tylko biec, nie zatrzymując się, nie sprawdzając kierunku, po prostu biec. Może coś sobie zrobił, może musiał się po coś zatrzymać. Nie wiedziała. Jednego była pewna. W jakiś sposób, na przekór losowi, zdołała uciec przed Wielką Stopą. A raczej przed człowiekiem kryjącym twarz za maską. Gdy w końcu dotarła do hotelowego pokoju, zamknęła drzwi i wpełzła pod kołdrę. Nigdzie nie wychodziła i nikogo nie wpuszczała, nawet pokojówek, gdy chciały sprzątać. Tacę zjedzeniem kazała stawiać pod drzwiami. Nie chciała nikogo widzieć, nie chciała nawet, aby ktokolwiek się do niej 41 zbliżał. Jej szef z „Whisper" wiele razy dzwonił i zostawiał wiadomości na sekretarce, lecz Tess nie oddzwaniała. Upłynął niemal tydzień, zanim ochłonęła na tyle, by zejść do holu bez obawy spotkania Wielkiej Stopy za pierwszym rogiem. W miarę upływu dni jej przerażenie słabło i ustępowało miejsca zupełnie odmiennemu uczuciu. Przeświadczenie, że zdobyła materiał na dobry artykuł. Pierwszy raz w życiu Tess miała wewnętrzne poczucie czegoś wielkiego, być może o wiele większego, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić. Widziała coś, czego nikt inny nie zobaczył; wiedziała coś, o czym inni nie mieli pojęcia. A co więcej, miała dowód. Taśmę wideo. Spróbowała odtworzyć ją w kamerze, ale obraz był zbyt ciemny i nie mogła nic zobaczyć. Zdała sobie sprawę, że jeśli chce obejrzeć nagranie, musi opuścić pokój. A to nie było łatwe. Jednak w końcu, gdy strach opadł, zaczęła rozmyślać o swojej sytuacji życiowej i o tym, w jaki sposób ta kaseta mogłaby ją zmienić. Nigdy nie zamierzała skończyć kariery w tanim pisemku goniącym za sensacjami. Studiowała dziennikarstwo na UCLA*. Miała duże ambicje, marzyła nawet o nagrodzie Pulitzera. Chciała zostać poważnym dziennikarzem zajmującym się poważnymi sprawami. Ale gdy uzyskała dyplom, we wszystkich gazetach wstrzymano przyjmowanie nowych pracowników. Branża przeżywała kryzys. Tess znalazła miejsce w „Whisper". Zaczęła pracę od relacji z rożnych uroczystości. Pisała też artykuły o kręgach wypalanych na polach i o krowach poturbowanych przez UFO. I o Wielkiej Stopie. Traktowała tę pracę jako coś tymczasowego, jak przystanek, na którym poczeka, aż otworzą się przed nią inne perspektywy. Ilekroć jednak zwalniało się miejsce w poważnej gazecie, okazywało się, że ciąży na niej skaza pracy w „Whisper". „A więc tym się pani zajmuje" - taką konkluzją kończyła się każda rozmowa wstępna. Po pewnym czasie Tess przygotowała kilka zręcznych odpowiedzi, ale na nic się nie zdały. Społeczność dziennikarska była nieliczna, wszyscy się dobrze znali, więc ciężko było utrzymać coś w tajemnicy. W taki oto sposób zajęcie, które miało być tymczasowe, ciągnęło się już ósmy rok. I nic nie wskazywało, aby coś miało się odmienić. W końcu z rezygnacją poddała się losowi. Trwało to do tragicznej, nocy, kiedy zginęła księżna Diana. Na szczęście Tess nie musiała pisać o tym zdarzeniu. Jednak na samą myśl, że coś ją łączy z dziennikarstwem, które goni za sensacją i żeruje na ludzkiej tragedii, robiło jej się niedobrze. Problem polegał na tym, że musiała zarabiać na życie. * UCLA - Uniwersytet stanu Kalifornia w Los Angeles (przyp. tłum.). 42 Nie wiedziała też, w jaki sposób mogłaby zaistnieć w świecie dziennikarstwa z prawdziwego zdarzenia. Aż do tej chwili. Jeśli zdoła rozpracować to morderstwo, wszystko może się zmienić. W tej historii było wszystko - morderstwo, przemoc i sex appeal. Mogło ono stanowić szczęśliwy przełom przemieniający ją z Kopciuszka pracującego w jakimś szmatławcu w Dianę Sawyer. Postanowiła działać. Opuściła bezpieczne schronienie „Holiday Inn" i poszła poszukać wypożyczalni magnetowidów. Jak się okazało, nie było to trudne. Nawet w takiej mieścinie jak Magie Valley na każdym rogu była wypożyczalnia kaset wideo, w której można było wypożyczyć również magnetowid. Mieli w nich nawet urządzenia, dzięki którym mogła przegrać film z taśmy na kasetę. Odłączenie od telewizora tej cholernej maszynki inkasującej pieniądze za oglądanie programu i podłączenie magnetowidu zajęło jej dziesięć minut. W końcu wszystko było gotowe. Czuła rozpierającąją ciekawość, zaschło jej w gardle, a dłonie zwilgotniały. Wcisnęła przycisk odtwarzania i ekran rozjarzył się oślepiającymi odcieniami żółci i czerwieni. Było już po wybuchu kombajnu drzewnego; teraz był on tylko ogromną kupą poskręcanego, półpłynnego żelastwa, stopionego niczym rdzeń reaktora atomowego. Ciało ofiary leżało na ziemi, całe spopielone. Przez minutę obserwowała, jak kamera omiata horyzont, pokazując zniszczenia poczynione wycinką lasu. Kilkakrotnie zdawało jej się, że dostrzega jakiś ruch, ale nie była tego pewna. Czy naprawdę ktoś tam był? A może to tylko złudzenie wywołane roztańczonymi płomieniami? Nie potrafiła tego rozstrzygnąć. Po chwili duża owłosiona postać zaczęła zmierzać wprost ku kamerze. Na początku była mała, ledwo dostrzegalna. Po prostu ruszający się punkt. Wciąż się zbliżała, aż w końcu można było rozpoznać, że to Wielka Stopa, a ściślej mówiąc, ktoś za niego przebrany. Wielka Stopa zdjął maskę. Tess nie mogła jeszcze zobaczyć jego twarzy, ale był coraz bliżej i bliżej. Już niemal dostrzegła jego rysy... Nagle obraz się zmienił. Kamera latała na wszystkie strony tak szybko, że nic nie można było dostrzec. Po chwili widać było tylko szybko przesuwającą się ziemię. Tess pamiętała ten moment. Zobaczyła, że Wielka Stopa podchodzi do niej, i wpadła w panikę. Odwróciła się i rzuciła do ucieczki, dosłownie chwilę przed tym, gdy oblicze potwora miało pojawić się na taśmie. Zatrzymała taśmę i zaklęła pod nosem. A więc w końcu, po tylu wysiłkach, okazało się, że nic nie ma. Wielka szansa na sukces i ucieczkę od szarej rzeczywistości brukowych pisemek rozwiała się. Poczuła pieczenie w oczach. Była głupia, pozwalając sobie na te fantazje. Powinna przewidzieć, że coś pójdzie nie tak. Zawsze coś było nie tak! Musi się 43 r z tym pogodzić. Resztę życia poświęci na pisanie historyjek o dziewięćdziesię-ciopięcioletnich babciach, które urodziły bliźniaki. Nie ma od tego ucieczki. Klepnęła się mocno po policzku. Do cholery, przestań się na sobą rozczulać i pomyśl! Nagle uświadomiła sobie, że wie o tej sprawie o wiele więcej niż ktokolwiek inny. Była jedynym naocznym świadkiem zbrodni. Jedyną osobą, która dokładnie widziała, jak to się stało. Tylko ona wiedziała, że przed wybuchem miała miejsce walka. Walka. To był klucz. To musiał być klucz. Przeczytała w gazecie, że ofiara była drwalem. Jasne, przecież wiedział, jak uruchomić kombajn drzewny. A jeśli był drwalem, to kto mógł go zabić? Kto zyskiwał na tej śmierci? Oczywiście Zielona Furia. Policja aresztowała przywódcę grupy i oskarżyła go o morderstwo. Tess nie wierzyła w jego winę; w niczym nie przypominał osoby przebranej za Wielką Stopą. Policjanci po prostu zapudłowali oczywistego podejrzanego. Zawsze tak robią. Założyli, że bombę podłożono wcześniej i że było to częścią terrorystycznego ataku Zielonej Furii. A drwal miał pecha, bo przekręcił kluczyk w stacyjce. Tess wiedziała lepiej. Wiedziała, że morderca był tam przez cały czas, także wtedy, gdy wybuchła bomba. Wiedziała, że obaj mężczyźni walczyli. Nie miała pojęcia o co, ale biorąc pod uwagę okoliczności, wydawało się, że miało to coś wspólnego z dewastacją krajowych lasów. Zerwała się z łóżka, chwyciła notatnik i zaczęła kreślić plan. ,, Będzie musiała przeniknąć do Zielonej Furii. Tylko w ten sposób dowie się tego, co chce wiedzieć. Musi zdobyć ich zaufanie. Jeśli skłoni ich do mówienia, odkryje potrzebne jej informacje. Na pewno uda się jej to zrobić. Czyż nie jest reporterem? I to reporterem z prawdziwego zdarzenia. Ale najpierw trzeba opuścić kryjówkę. I to na dłużej niż wtedy, gdy szła do wypożyczalni wideo. Cóż mogło się jej stać? Ależ była głupia! Kompletna paranoja. Przecież nic nie miała na tego mordercę, kimkolwiek on był. On lub ona. Nie miał powodu, aby na nią nastawać. Do diabła, pewnie nawet nie widział jej twarzy. Nie miał zielonego pojęcia, kim ona jest. A jeśli? Dość tego. I tak musi to zrobić. Nikt i nic jej nie powstrzyma. To może być ostatnia szansa przyciągnięcia uwagi jury przyznającego nagrody Pulit-zera. A przynajmniej nie będzie musiała kłamać, gdy zadzwoni matka. Nie, nie pozwoli, aby taka okazja przeszła jej koło nosa. Do diabła, nie zmarnuje takiej okazji! Za nic! Bez względu na konsekwencje. Wielka Stopa obserwował przez lornetkę zaciągnięte zasłonami okno pokoju „Holiday Inn". Nie miał teraz maski, nie miał przebrania, ale myślał tak jakby był włochatym potworem. Nazwa „Wielka Stopa" dobrze do niego pasowała. A może lepiej nazwać go aktorem znanym niegdyś jako Wielka Stopa? Gdy uciekła ta kobieta, przez całą noc i kilka kolejpych dni przemierzał ulice miasta, szukając jej. Nie znalazł. Obawiał się, że wyjechała z Magie Valley. Odczuł niezwykłą ulgę, gdy tego południa zobaczył znajomą sylwetkę w drzwiach wypożyczalni wideo. Niosła magnetowid. Nie musiał być geniuszem, aby się domyślić, do czego go potrzebowała. Niosła też kamerę, która była głównym powodem jego ataku. Hm, jeśli ktoś to uważnie obejrzy... Lepiej nawet o tym nie myśleć. Musiał dostać tę taśmę. I dziewczynę. Złożył lunetę i schował ją do kieszeni płaszcza. Lepiej nie zwracać na siebie uwagi i pozostać niezauważonym. Najlepiej, żeby nikt nie powiązał go z tą kobietą, kimkolwiek by była. Bo istniało ogromne prawdopodobieństwo, że będzie musiał ją zabić. Rozdział 6 B, • en nie spał dobrze. Zwykle miewał barwne sny, ale tej nocy były one o wiele barwniejsze niż zazwyczaj. Niektóre typowe: że zjawia się w sądzie bez spodni, że został uwiedziony przez swoją opiekunkę z dzieciństwa; ale inne były dziwaczne. Śniło mu się, że spotkał swego nauczyciela ze szkółki niedzielnej i że stał przed Niebiańskim Sądem Apelacyjnym oskarżony o zamordowanie wielu tysięcy wiekowych drzew. Śniło mu się nawet, że został wtrącony do więzienia i męczy się na twardej jak stal pryczy. Aż nagle... Otworzył oczy. Do diabła. Przecież to musi być jawa! - Wiedziałam, że szukasz nowego pied-a-terre*, ale przed podjęciem decyzji powinieneś był się ze mną skonsultować. Głos brzmiał znajomo. Zanim Ben przetarł oczy, zdał sobie sprawę, kto stoi po drugiej stronie metalowych prętów. - Dzień dobry, Christino. Dobrze, że jesteś. - Pewnie, przyjechałam najszybciej, jak tylko mogłam. Tout de suitę** po odsłuchaniu na sekretarce twojej rozpaczliwej wiadomości zarezerwowałam najbliższy lot. * Pied-a-terre - mieszkanko (przyp. tłum.). ** Tout de suitę - natychmiast (przyp. tłum.). 44 45 - Też byś wpadła w rozpacz, gdybyś mogąc wykonać tylko jeden telefon, musiała wykorzystać go na pogawędką z automatyczną sekretarką. -Z uwagą przyglądał się jej zaczerwienionym oczom. Miała na sobie cały bojowy rynsztunek - zielone wytarte spodnie i bluzę narzuconą na koszulkę w kolorze khaki. Do tego jadowicie zielona opaska na puszystych rudych włosach. - Sądziłem, że ubierasz się bardziej statecznie. Zwłaszcza teraz, gdy jesteś poważną studentką prawa. Spojrzała na swój strój. - Co ty wygadujesz? To ty wyciągnąłeś mnie ze wspaniałego północnego zachodu. Wszyscy się tak ubierają. - Może w straży miejskiej w Montanie, ale nie tu. - Wstał. - Czy wymyśliłaś, jak zdobyć pieniądze na moją kaucję? - Stwierdziłam, że to niemożliwe. Nawet gdybyśmy spieniężyli wszystkie moje i twoje aktywa. Spróbowałam więc zrobić coś innego. -Co? - Skłonić właściciela księgarni do wycofania oskarżenia. - Małe szansę. On... - .. Już się zgodził. Ben szeroko otworzył oczy. -On... - ...zgodził się. - Zatrzepotała rzęsami. - Czy mogłabym kłamać? -Ale... * - Jedyne, o czym marzył ten facet, to pozbyć się kota. Gdy jednak zrobiłeś z tego cause celebrę*, weterynarz odwołał wizytę, a żaden inny w całej okolicy nie chciał uśpić zwierzaka. - Szczęście w nieszczęściu. - Więc powiedziałam mu, że się tym zajmę. Jeśli wycofa skargę. I wycofał. Ben osłupiał ze zdziwienia. - Christino, jesteś cudowna. Do końca życia będę twoim dłużnikiem. Uśmiechnęła się. - Tak naprawdę to zaczęły go gryźć wyrzuty sumienia. Z radością się zgodził, by ktoś inny usunął kota. Ben zbladł. - Nie zrobiłaś tego! - Jasne, że nie. - Więc co zrobiłaś? - Zadzwoniłam do swojego starego przyjaciela z TCC. Zna pewną dziewczynę, której szwagier pochodzi z Seattle. Ten szwagier ma tam przyjaciela, którego kuzyn mieszka w małym miasteczku niedaleko Magie Yalley. Z ko- * Cause celebrę - wydarzenie (przyp. tłum.). 46 lei ten kuzyn ma dziewczynę, której koleżanka ze szkoły wychodzi za mąż. Ta dziewczyna j est najmłodszą z siedmiu sióstr i gdy się wyprowadzi, j ej matka zostanie sama w domu. Ta matka mieszka w Magie Valley i zgodziła się wziąć kota. - Uśmiechnęła się radośnie. - Łapiesz? f - Niezupełnie, ale nie powtarzaj tego, proszę. Głowa mi pęka. - Cofnął się o krok. - I zrobiłaś to wszystko w ciągu jednego dnia? - Jasne. Załatwiłabym to jeszcze szybciej, ale telefon w moim samolocie nie działał. Uśmiechnął się szeroko. Christina jest naprawdę cudowna. Przez te wszystkie lata wspólnej pracy potwierdziła swoją wartość. Była doskonałą sekretarką. A teraz, gdy studiuje prawo, może z powodzeniem pełnić rolę stażystki i asystentki. Co ważniejsze, nauczył się ufać jej instynktowi. Miała niezwykłe wyczucie i lepiej niż on rozumiała ludzi. A co najważniejsze, załatwiła mu przepustkę na wolność. - Kiedy będę mógł wyjść? - Kiedy tylko pan zechce, panie Kincaid - dobiegł z korytarza głos szeryfa Allena. - W takim razie wychodzę natychmiast - stwierdził Ben. - Tak sądziłem. - Szeryf wyciągnął z kieszeni pęk kluczy od cel. - Ta młoda dama wszystko już załatwiła. Jeszcze nigdy nie widziłem, aby ktoś przyjechał do miasta i tak ładnie wszystko pozałatwiał jak ona. Energiczna z niej dziewczyna. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Lubię takie kobiety. - Christina jest najlepszą asystentką prawniczą, jaką kiedykolwiek miałem. Allen uchylił kapelusza. - Sądzę, że to słowa najwyższego uznania. - Niezupełnie. Jestem jedyną asystentką, jaką kiedykolwiek miał - wyjaśniła Chrisitna. Allen otworzył celę. Ben usłyszał jakiś ruch w celi z lewej strony. Mauren obudziła się i była już na nogach. - Wygląda, że ci się udało, Kincaid - powiedziała. - Nie masz powodów do zazdrości - rzucił w jej stronę Allen, odsuwając drzwi celi Bena. - Wy też wychodzicie. - Naprawdę? - ożywił się Rich. - Uhm. Zdaniem sędziego za zakłócanie spokoju nie możemy was trzymać dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Ale pozwól, że coś ci powiem. Nie jestem ani za tobą, ani przeciw tobie, ale jeśli ty i twoi ludzie zaczniecie nam sprawiać kłopoty, to przejadę się po was, i to solidnie. Maureen kiwnęła głową. - Dziękujemy, szeryfie. 47 Allcn otworzył cele dwojga młodych ludzi. - Zanim sobie wszyscy pójdziecie, chciałbym, hm... - Chrząknął z zakłopotaniem. - Chciałbym zamienić słowo z panią, pani Christino, nie pomyliłem chyba imienia? Dziewczyna odwróciła się zdziwiona. - Tak, mam na imię Christina. - Czy zostanie pani na jakiś czas w naszym mieście? - Tak, udało mi się dostać bilety dopiero na jutro. - Zastanawiam się, czy... No, wie pani... Czy pani i ten facet... czy coś was łączy... Oczy Christiny zrobiły się okrągłe ze zdziwienia. Allen odchrząknął. - Zastanawiam się, czy nie zgodziłaby się pani zjeść ze mną obiadu. Przez moment sprawiała wrażenie zakłopotanej. Spojrzała na Bena. - Co ty na to? Ben wzruszył ramionami. - Nie ma sprawy. - A więc mamy randkę. Randkę?! - zastanawiał się Ben. Przecież, na miłość boską, Allen zaprosił ją tylko na obiad. Gdzie tu randka? - A teraz - odezwała się Christina -jeśli nie macie nic przeciwko, chciałabym się znaleźć jak najdalej stąd. Więzienie i ja... jakoś do siebie nie pasujemy. Ben wiedział, co miała na myśli. Kilka lat temu przeżyła okropne chwile zamknięta w małej, brudnej celi, fałszywie oskarżona o morderstwo. Po tym incydencie pozostały jej emocjonalne blizny. Czasami w nocy dopadały ją koszmary, że znowu znalazła się za kratkami. Sama myśl o tym wystarczyła, by czuła się przerażona jak dziecko. Allen poprowadził całą czwórkę korytarzem. Ben pomyślał, że w krokach szeryfa słychać jakąś werwę, której wcześniej nie dawało się wyczuć. A do randki zostało przecież jeszcze trochę czasu. - Witajcie z powrotem na wolności - powiedział, otwierając drzwi. -I starajcie się unikać kłopotów, dobrze? Jasne, że będą unikać, pomyślał Ben. Po co im kłopoty? Gdy tylko opuścili budynek więzienia, Maureen znowu zaatakowała Bena. - Ben, mówię poważnie, zastanów się nad moją propozycją. Dla ciebie to może być wyjątkowa okazja, aby stanąć w obronie dobra. - Przykro mi, ale nie - odparł stanowczo. - Nie chcę zyskać opinii rzecznika terrorystów. 48 - Zapomnij o pomyśle z książką. Po prostu weź sprawę Żaka. On potrzebuje prawnika, który zna się na rzeczy. Takiego, który ma doświadczenie w sprawach o morderstwa pierwszego stopnia. f Christina nadstawiła uszu. - Sprawa? Chcą, żebyś zajął się jakąś sprawą? - Chwyciła Bena za ramię i ściszyła głos. - Ben, to może być właśnie to, czego potrzebujemy. - Wierz mi, że nie. - Ben, od miesięcy nie zajmowaliśmy się żadną sprawą, za którą ktoś by nam płacił. Od przypadku Wallace'a Barretta nie mieliśmy żadnej dobrze płatnej sprawy. A tamte pieniądze już dawno się skończyły. - Zaufaj mi, Christino. To nie jest to. - Słuchaj, ty może nie potrzebujesz forsy, ale ja muszę płacić czesne. A kwoty na rachunkach wystawianych przez tę uczelnię są większe niż dochód narodowy niektórych uprzemysłowionych krajów. ' - Christino, ta sprawa nie przyniesie nam forsy. A może przysporzyć kłopotów. - Odwrócił się do Maureen. - Przykro mi. Naprawdę chciałbym pomóc. Ale muszę odmówić. Po prostu nie mogę się na to zgodzić - stwierdził, rozkładając ręce. Maureen złapała jego dłoń i ścisnęła. Jej oczy nabrały jeszcze łagodniejszego wyrazu niż przedtem. - Przykro mi to słyszeć - powiedziała. - Jestem rozczarowana i po prostu. .. po prostu bardzo mi przykro. Odwróciła się i ruszyła wzdłuż chodnika. Rick szedł nieco w tyle. Christina i Ben obserwowali tę parę, dopóki nie znikła im z oczu. - Jesteś pewien, że dobrze zrobiłeś? - spytała dziewczyna. - Całkowicie - odparł Ben. - Tak będzie najlepiej. Naprawdę. Zaczął iść w przeciwnym kierunku. Nie uszedł nawet dziesięciu kroków, gdy usłyszał głośny strzał w dole ulicy. Maureen! - Co to było? - spytała Christina. Ben zawrócił. -Zostań tutaj! Rzucił się biegiem i skręcił za róg, za którym kilka chwil wcześniej znik-nęli Rick i Maureen. Kierując się odgłosami walki, dotarł w boczną uliczkę w pobliżu zamkniętej pralni chemicznej. Napastników było trzech. Od razu było widać, że jedyne, co potrafią, to zadawać ból. Jeden z nich pięścią owiniętą łańcuchem boksował Ricka. Drugi przyparł Maureen do muru. Na twarzy dziewczyny malowało się przerażenie. Trzeci bandzior skrzyżował ręce na piersiach i z szyderczym uśmiechem przyglądał się poczynaniom kumpli. - Dobra, chłopaki - powiedział - teraz pokażemy tym kochasiom od drzewek, co to znaczy furia. Co wy na to? 4 - Mroczna sprawiedliwość 49 Rozdział 7 /L/anim Ben zdążył cokolwiek pomyśleć, a tym bardziej zrobić, metalowy łańcuch zaczął zataczać śmiertelne kręgi. Rick odwrócił się, ale nie miał gdzie uciekać. Łańcuch trafił go w plecy. Chłopak krzyknął i osunął się na kolana. Atakujący go mężczyzna roześmiał się i znowu zaczął kręcić łańcuchem. Maureen walczyła ze wszystkich sił, ale napastnik przyparł ją do muru. Oparł ręce po obu stronach jej ciała, nie dając szansy na wymknięcie się. Był cięższy o co najmniej pięćdziesiąt kilogramów i dużo silniejszy. Na chwilę oderwał rękę od muru, aby wymierzyć jej policzek. Głowa dziewczyny uderzyła o cegły i opadła. - Przestańcie! - krzyknął Ben. Wiedział, że w ten sposób nie przestraszy bandziorów, ale miał nadzieję, że choć na chwilę ich powstrzyma. - Spójrz tylko - odezwał się ten z założonymi rękami. - Jeszcze jeden miłośnik drzewek. Wygląda na to, że sam muszę się nim zająć. Ruszył w stronę Bena. Szedł spokojnie, bez pośpiechu. Jego chłód i opanowanie sprawiały, że wyglądał jeszcze bardziej przerażająco. < - Zadzwoniłem do biura szeryfa - krzyknął Ben, próbując zapanować nad swoim głosem. - Już jadą. Mężczyzna potrząsnął głową, nie zatrzymując się. - Tutaj nie ma żadnych budek telefonicznych. Nie miałeś na to czasu. Bez chwili zastanowienia Ben wyciągnął z kieszeni książeczkę czekową. Miał nadzieję, że jest już na tyle ciemno, że bandzior da się nabrać. - Mam komórkę. Policja już tu jedzie. Zajmie im to najwyżej kilka minut. - Blefujesz. - Mówi prawdę - odezwała się Maureen, starając się z całych sił, aby jej głos brzmiał pewnie. - To standardowa procedura działania Zielonej Furii. Gdy tylko poczujesz, że mogą być kłopoty, dzwoń na policję. - Słyszycie?! - krzyknął Ben. - Już ich słychać! Gdzieś w oddali rozległ się dźwięk zatrzaskiwanych drzwi, a potem szybkie kroki. -Niech to szlag trafi! - zaklął mężczyzna, opuszczając ramiona. - Chłopaki, zwijamy się stąd. Facet z łańcuchem zamarł w pół obrotu. Bandzior, stojąc nad Maureen, cofnął się, wymierzając jej wcześniej jeszcze cios w szczękę. - Wrócimy - warknął ich przywódca. - Co się odwlecze, to nie uciecze. Ruszył. Nagle odwrócił się, rzucił do przodu i wpakował pięść prosto w splot słoneczny Bena. Ben zgiął się wpół i osunął na chodnik. 50 - A to, żebyś mnie zapamiętał - wycedził bandzior i wraz ze swymi kompanami zniknął w ciemnościach uliczki. - Co z tobą? - Maureen podbiegła do Bena. Jej oczy były pełne troski. Ben sam tego nie wiedział. Miał wrażenie, że w jego brzuchu szaleje pożar. Nie mógł się wyprostować. - Co ze mną? A z tobą? Z Rickiem? - Rick! - Rzuciła się do przyjaciela i uklękła przy nim. Ben dostrzegł, że chłopak jest przytomny, choć zdawało się, że każdy ruch sprawia mu ogromną trudność. Nagle zdał sobie sprawę, że za jego plecami stoi Christina. - Czy nie kazałem ci trzymać się z daleka? - zapytał. - Od czego? Ben uśmiechnął się porozumiewawczo. - To ty zapewniłaś te efekty dźwiękowe. Trzaśniecie drzwi, pospieszne kroki. Mam rację? - Tylko to mogłam zrobić. Niezły blef z tym telefonem komórkowym. Gdybyś brał więcej spraw, to kto wie, może byłoby cię stać na prawdziwą komórkę. Ben spróbował wstać, ale przy każdym ruchu żołądek podchodził mu do gardła. - Z Rickiem chyba wszystko w porządku - stwierdziła Maureen. Usiadła na ziemi obok Bena. - To znaczy nie umrze nam tutaj, ale wołałabym, żeby obejrzeli go w szpitalu. - Żadnych szpitali - zaprotestował Rick. - Gdy wrócimy do obozu, Doktorek mnie obejrzy. - To nasz lekarz - wyjaśniła Maureen. - Jest członkiem grupy. Werbując ludzi z odpowiednim przygotowaniem zawodowym, staramy się uzyskać samowystarczalność. Wiesz, pomagają nam w razie potrzeby, a my nie rujnujemy się na opłacanie kogoś spoza grupy. Obsadziliśmy już wszystkie ważniejsze dziedziny. Oczywiście z wyjątkiem... - Adwokata - dokończył za nią Ben. - Uhm. Większość prawników, z którymi rozmawialiśmy, jest bardziej zainteresowana domkami letnimi na Puget Sound niż pomaganiem naszej grupie... - Ekoterrorystów - znów dokończył Ben. - Bojowników na rzecz środowiska - na co wszyscy wybuchli śmiechem. - Wszystko jedno, lepiej się stąd zmywajmy, zanim pojawi się tu więcej zbirów. Sami teraz widzicie, z kim walczymy. Tak jak ci mówiłam, są wszędzie. Nie jesteśmy bezpieczni nawet na ulicy. - Odwróciła się gwałtownie. Ben uświadomił sobie, że dziewczyna próbuje powstrzymać łzy. -Dziękujemy za pomoc. Nieźle biegacie i jeśli nie macie nic przeciwko, powiem wam, że... Zresztą, nieważne. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy. 51 Rozdział 7 iL-/anim Ben zdążył cokolwiek pomyśleć, a tym bardziej zrobić, metalowy łańcuch zaczął zataczać śmiertelne kręgi. Rick odwrócił się, ale nie miał gdzie uciekać. Łańcuch trafił go w plecy. Chłopak krzyknął i osunął się na kolana. Atakujący go mężczyzna roześmiał się i znowu zaczął kręcić łańcuchem. Maureen walczyła ze wszystkich sił, ale napastnik przyparł ją do muru. Oparł ręce po obu stronach jej ciała, nie dając szansy na wymknięcie się. Był cięższy o co najmniej pięćdziesiąt kilogramów i dużo silniejszy. Na chwilę oderwał rękę od muru, aby wymierzyć jej policzek. Głowa dziewczyny uderzyła o cegły i opadła. - Przestańcie! - krzyknął Ben. Wiedział, że w ten sposób nie przestraszy bandziorów, ale miał nadzieję, że choć na chwilę ich powstrzyma. - Spójrz tylko - odezwał się ten z założonymi rękami. - Jeszcze jeden miłośnik drzewek. Wygląda na to, że sam muszę się nim zająć. Ruszył w stronę Bena. Szedł spokojnie, bez pośpiechu. Jego chłód i opanowanie sprawiały, że wyglądał jeszcze bardziej przerażająco. - Zadzwoniłem do biura szeryfa - krzyknął Ben, próbując zapanować nad swoim głosem. - Już jadą. Mężczyzna potrząsnął głową, nie zatrzymując się. - Tutaj nie ma żadnych budek telefonicznych. Nie miałeś na to czasu. Bez chwili zastanowienia Ben wyciągnął z kieszeni książeczkę czekową. Miał nadzieję, że jest już na tyle ciemno, że bandzior da się nabrać. - Mam komórkę. Policja już tu jedzie. Zajmie im to najwyżej kilka minut. - Blefujesz. - Mówi prawdę - odezwała się Maureen, starając się z całych sił, aby jej głos brzmiał pewnie. - To standardowa procedura działania Zielonej Furii. Gdy tylko poczujesz, że mogą być kłopoty, dzwoń na policję. - Słyszycie?! - krzyknął Ben. - Już ich słychać! Gdzieś w oddali rozległ się dźwięk zatrzaskiwanych drzwi, a potem szybkie kroki. - Niech to szlag trafi! - zaklął mężczyzna, opuszczając ramiona. - Chłopaki, zwijamy się stąd. Facet z łańcuchem zamarł w pół obrotu. Bandzior, stojąc nad Maureen, cofnął się, wymierzając jej wcześniej jeszcze cios w szczękę. - Wrócimy - warknął ich przywódca. - Co się odwlecze, to nie uciecze. Ruszył. Nagle odwrócił się, rzucił do przodu i wpakował pięść prosto w splot słoneczny Bena. Ben zgiął się wpół i osunął na chodnik. 50 - A to, żebyś mnie zapamiętał - wycedził bandzior i wraz ze swymi kompanami zniknął w ciemnościach uliczki. - Co z tobą? - Maureen podbiegła do Bena. Jej oczy były pełne troski. Ben sam tego nie wiedział. Miał wrażenie, że w jego brzuchu szaleje pożar. Nie mógł się wyprostować. - Co ze mną? A z tobą? Z Rickiem? - Rick! - Rzuciła się do przyjaciela i uklękła przy nim. Ben dostrzegł, że chłopak jest przytomny, choć zdawało się, że każdy ruch sprawia mu ogromną trudność. Nagle zdał sobie sprawę, że za jego plecami stoi Christina. - Czy nie kazałem ci trzymać się z daleka? - zapytał. - Od czego? Ben uśmiechnął się porozumiewawczo. - To ty zapewniłaś te efekty dźwiękowe. Trzaśniecie drzwi, pospieszne kroki. Mam rację? - Tylko to mogłam zrobić. Niezły blef z tym telefonem komórkowym. Gdybyś brał więcej spraw, to kto wie, może byłoby cię stać na prawdziwą komórkę. Ben spróbował wstać, ale przy każdym ruchu żołądek podchodził mu do gardła. - Z Rickiem chyba wszystko w porządku - stwierdziła Maureen. Usiadła na ziemi obok Bena. - To znaczy nie umrze nam tutaj, ale wołałabym, żeby obejrzeli go w szpitalu. - Żadnych szpitali - zaprotestował Rick. - Gdy wrócimy do obozu, Doktorek mnie obejrzy. - To nasz lekarz - wyjaśniła Maureen. - Jest członkiem grupy. Werbując ludzi z odpowiednim przygotowaniem zawodowym, staramy się uzyskać samowystarczalność. Wiesz, pomagają nam w razie potrzeby, a my nie rujnujemy się na opłacanie kogoś spoza grupy. Obsadziliśmy już wszystkie ważniejsze dziedziny. Oczywiście z wyjątkiem... - Adwokata - dokończył za nią Ben. - Uhm. Większość prawników, z którymi rozmawialiśmy, jest bardziej zainteresowana domkami letnimi na Puget Sound niż pomaganiem naszej grupie... - Ekoterrorystów - znów dokończył Ben. - Bojowników na rzecz środowiska - na co wszyscy wybuchli śmiechem. - Wszystko jedno, lepiej się stąd zmywajmy, zanim pojawi się tu więcej zbirów. Sami teraz widzicie, z kim walczymy. Tak jak ci mówiłam, są wszędzie. Nie jesteśmy bezpieczni nawet na ulicy. - Odwróciła się gwałtownie. Ben uświadomił sobie, że dziewczyna próbuje powstrzymać łzy. -Dziękujemy za pomoc. Nieźle biegacie i jeśli nie macie nic przeciwko, powiem wam, że... Zresztą, nieważne. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy. 51 - Wchodzę w to - powiedział Ben. - W co wchodzisz? Wybacz, ale nie rozumiem. Jestem z wami. Pomogę wam. - Czy chcesz powiedzieć, że... - Potrzebujecie prawnika. A więc go macie. Maurenn złapała go za obie dłonie. - To wspaniale. To... - Nie zrobię niczego, co jest wbrew prawu - przerwał jej Ben. - A więc nawet nie proście. - Oczywiście. Jasne, że nie. Czy... czy jesteś tego pewien? - Jestem. Ogarnięta radością dziewczyna otoczyła go ramionami i mocno uściskała. Ben poczuł ukłucie czegoś, co nie miało nic wspólnego z pozyskaniem nowego klienta. - Cudownie! To największy zwrot od miesięcy! - Uściskała go jeszcze raz. - Panie Kincaid, sądzę, że to będzie początek wspaniałej przyjaźni. f Część druga KONTRNATARCIE Rozdział 8 T« ess zaparkowała swego dżipa cherokee na jedynym wolnym miejscu wysypanego żwirem parkingu. Panował tam niezły tłok, przynajmniej jak na Magie Valley. Nie była tym zdziwiona. W Magie Valley były tylko dwa bary, a ten, „U Bunyana", był jedynym otwartym po północy. Przychodzili tu ci, którzy mieli ochotę pić do białego rana. Tess przeszła przez parking między dwoma rzędami pikapów. Większość wozów miała czerwony kolor, tylko kilka niebieski lub zielony. Jej uwagę przyciągnął napis na zderzaku jednego z nich: ZABIJ SOWĘ*, OCAL DRWALA. Pokręciła głową. Ci ludzie z Zielonej Furii musieli mieć nie po kolei w głowach, żeby się tutaj pokazywać. Jednak z drugiej strony nie mieli wyboru. Otworzyła główne drzwi baru „U Bunyana". Uderzyła w nią gęsta chmura tytoniowego dymu i omal nie zaczęła kaszleć. Oczy zapiekły ją tak bardzo, że dopiero po kilku sekundach zaczęła cokolwiek widzieć. A to, co zobaczyła, niezbyt się jej spodobało. W środku był tłum mężczyzn, w większości potężnych, muskularnych brodaczy. Nie był to ten typ ludzi, których spotyka się na piątkowych wieczorkach poetyckich. Poza kelnerkami Tess dostrzegła zaledwie kilka kobiet. Bar udekorowany był pamiątkami: zardzewiałymi piłami zębatymi, * W oryginale występuje słowo owi- sowa, które jest także slangowym określeniem osoby nudnej, ponurej (przyp. tłum.). 55 Rozdział 8 T, ess zaparkowała swego dżipa cherokee na jedynym wolnym miejscu wysypanego żwirem parkingu. Panował tam niezły tłok, przynajmniej jak na Magie Valley. Nie była tym zdziwiona. W Magie Valley były tylko dwa bary, a ten, „U Bunyana", był jedynym otwartym po północy. Przychodzili tu ci, którzy mieli ochotę pić do białego rana. Tess przeszła przez parking między dwoma rzędami pikapów. Większość wozów miała czerwony kolor, tylko kilka niebieski lub zielony. Jej uwagę przyciągnął napis na zderzaku jednego z nich: ZABIJ SOWĘ*, OCAL DRWALA. Pokręciła głową. Ci ludzie z Zielonej Furii musieli mieć nie po kolei w głowach, żeby się tutaj pokazywać. Jednak z drugiej strony nie mieli wyboru. Otworzyła główne drzwi baru „U Bunyana". Uderzyła w nią gęsta chmura tytoniowego dymu i omal nie zaczęła kaszleć. Oczy zapiekły ją tak bardzo, że dopiero po kilku sekundach zaczęła cokolwiek widzieć. A to, co zobaczyła, niezbyt się jej spodobało. W środku był tłum mężczyzn, w większości potężnych, muskularnych brodaczy. Nie był to ten typ ludzi, których spotyka się na piątkowych wieczorkach poetyckich. Poza kelnerkami Tess dostrzegła zaledwie kilka kobiet. Bar udekorowany był pamiątkami: zardzewiałymi piłami zębatymi, * W oryginale występuje słowo ow/- sowa, które jest także slangowym określeniem osoby nudnej, ponurej (przyp. tłum.). łańcuchami do pilarek, pożółkłymi fotografiami ilustrującymi różne miejsca wycinki lasów od początku stulecia. Na ścianie migotał neon przedstawiający postać Bunyana, którego jedna ręka opierała się na wiernym toporze, a druga na niebieskim byku Babę. Tess rozglądała się po barze tak długo, aż znalazła mężczyzn, których szukała. Było ich dwóch i obaj siedzieli przy barze. Mieli długie włosy, a w uchu jednego tkwił kolczyk. Byli młodsi niż większość mężczyzn w barze. Tess znała jednego z nich: Ricka Colliera. Był jedną z najważniejszych osób w kierownictwie Zielonej Furii i teraz zastępował George'a Zakina. Drugiego nie znała, ale ponieważ rozmawiał z Rickiem, przypuszczała, że też jest członkiem Zielonej Furii. Obok Ricka było wolne miejsce. Pewnie dlatego, pomyślała Tess, że nikt w barze nie chciał się z nimi zadawać. Z udawaną nonszalancją przecisnęła się do pustego stołka, ignorując pożądliwe spojrzenia mijanych mężczyzn. Zapewne sądzili, że te spojrzenia są dla niej komplementem, ale Tess czuła się, jakby ją obmacywali. Usiadła na wolnym miejscu i zamówiła dżin z tonikiem. Czekając na drinka, słuchała, o czym mówią mężczyźni siedzący po jej prawej stronie. - Czy możemy mu zaufać? - zapytał facet, którego nie znała. - Myślę, że tak - odpowiedział Rick. - Przynajmniej do pewnego stdp-nia. To dyletant. Chce się zaangażować w sprawę, ale chyba nie jest jeszcze gotów na podjęcie jakiegokolwiek ryzyka. - Ile możemy mu powiedzieć? Co powinien wiedzieć? - Na pewno nie możemy mu powiedzieć niczego o nielegalnych sprawach. On wciąż dojrzewa. Nie zawracajmy mu tyłka jakimiś drobnymi akcjami ekosabotażu. Mężczyzna milczał przez chwilę, a potem zadał kolejne pytanie. - Myślisz, że coś podejrzewa? - Skądże - odrzekł Rick z przekonaniem w głosie. - Nie ma o niczym pojęcia. Zamilkli. Tess pomyślała, że teraz jej kolej. Wyjęła z torebki papierosa, włożyła do ust i lekko poklepała Ricka po ramieniu. - Nie wie pan, czy tutaj można palić? Spojrzał na nią poprzez gęste od dymu powietrze. - Jeśli tu nie wolno palić, to lepiej niech pani ucieka, bo wtedy ten cały dym znaczy, że ta buda się pali. Tess posłała mu uwodzicielski uśmiech. - Ma pan może ogień? Rick pokręcił przecząco głową. - Przykro mi. Nie popieram samozniszczenia. Odłożyła papierosa na bar i przysunęła się do Ricka. 56 ' - A co pan popiera? - Dlaczego to panią interesuje? - No, no. Odpowiada pan pytaniem na pytanie. To brzmi jak unik. - Życie mnie tego nauczyło. - Rick zaczął się obracać do swego towa- ' rzysza. - Przepraszam. Tess znów położyła mu rękę na ramieniu i delikatnie przyciągnęła go do siebie. - Proszę, niech mnie pan tak nie zostawia. Czuję się tutaj taka samotna. Nikogo nie znam, a bardzo potrzebuję towarzystwa. Wyraz twarzy Ricka nie pozostawiał wątpliwości, że wcale jej nie współczuje. - Mam na imię Tess, a pan? - Rick. Ale już to wiedziałaś wcześniej, prawda? Tess zamurowało. - Co... co masz na myśli? - Doskonale wiesz, o co mi chodzi. Kto cię nasłał? -Nasłał? Ja tylko... To był jedyny otwarty lokal... - Tere-fere. No, dobrze. Słuchaj, jeśli chcesz wyciągnąć jakieś informacje, po prostu zapytaj. Może nie powiem ci wszystkiego, ale przynajmniej zaoszczędzimy sobie czasu i nie będziesz musiała się poniżać, udając, że na mnie lecisz. Tess zacisnęła usta. Niezły z niej reporter! Rick nie potrzebował nawet dwóch sekund, aby ją rozszyfrować. Najwyższy czas zmienić taktykę. - Przepraszam - powiedziała, spuszczając wzrok - Nie wiedziałam, jak nawiązać z tobą rozmowę. Chciałam... po prostu pogadać. - W czyim imieniu? - W moim własnym. Chciałam cię poznać. - Więc poznałaś, a teraz wybacz, ale... - Poczekaj. - Tess uniosła ręce w geście rozpaczy. - Chcę wam pomoc. - Spojrzała na towarzysza Ricka. - Wam wszystkim. Rick parsknął śmiechem. - Co ty powiesz? Dobrze, już wystarczy. - Mówię poważnie. - Rozejrzała się wokół, jakby szukała szpiegów, i dodała ściszonym głosem: - Wiem coś o Cabalu. Rick uniósł brwi, tak że na czole utworzyły mu się bruzdy. - O czym ty gadasz? - Dobrze słyszałeś. Wiem całkiem sporo. Myślę, że mam informacje, które mogą się wam przydać. - A co to według ciebie jest Cabal? - Tajna organizacja utworzona i finansowana przez konsorcjum największych przedsiębiorstw drzewnych. Z tego, co wiem, wynika, że każda z ośmiu najważniejszych firm wrzuciła do kapelusza po milionie dolców. Zatrudnili 57 faceta, który tym zarządza, byłego agenta CIA mającego ogromne doświadczenie w różnych brudnych sprawkach. Nazywa się Amos Slade - przerwała na chwilę. - Ale ci, co go dobrze znają, nazywają go Księciem Ciemności. - A czym według ciebie Cabal miałby się zajmować? - Jedynym powodem, dla którego utworzono Cabal, jest wykończenie grupy ekologów, a szczególnie tak zwanych ekoterrorystów, takich jak Zielona Furia. - Po co mieliby to robić? Każdy głupek widzi, że nie udało się nam powstrzymać wycinki. - Fakt, ale sprawiliście, że wycinka jest droższa. Większość analityków szacuje, że ekoterroryzm kosztuje firmy drzewne około dwudziestu milionów rocznie, biorąc pod uwagę wartość zniszczonego sprzętu, konieczność zmian w planowaniu, opłacanie nadgodzin i inne wydatki. W porównaniu z tymi kosztami fundusze przeznaczone na finansowanie Cabalu wydają się niewielkie. - Jak dotąd nie powiedziałaś nic, czego bym już nie wiedział. - A czy wiesz, że oni zamierzają uderzyć? I to bardzo mocno. - Tess patrzyła Rickowi prosto w oczy. Starała się nie dać po sobie poznać, że od faktów przechodzi w świat czystej fikcji. Dowiedziała się o Cabalu, a przynajmniej słyszała plotki na ten temat, kiedy zbierała wstępne informacje o okolicy. Nie wiedziała natomiast nic, bo i skąd, o planach organizacji. Ale każdy inteligentny człowiek mógł założyć, że bez wątpienia obejmowały akcję przeciw Zielonej Furii. Rick nadal nie wyglądał na przekonanego. - Wielu ludzi słyszało o Cabalu. To wcale nie dowodzi, że masz jakiej informacje z wewnątrz. Skąd mogę wiedzieć, że nie karmisz nas swoimi fantazjami? - Już w was uderzyli, może nie? Z tego, co słyszałam, zdarzyło się to już dwa razy. - Skąd wiesz? - Bo wiem, o czym mówię. Prawda? Rick zawahał się, zanim zaczął mówić. - Rzeczywiście dwa razy zaatakowali nasz obóz w lesie. Straciliśmy trochę sprzętu. Nikomu nic się nie stało. - To były tylko ostrzeżenia. Ostrzeżenia, które zlekceważyliście. Następnym razem bardziej was zaboli. - Kiedy chcą uderzyć? - Nie wiem dokładnie. Ale wkrótce. - Skąd to wiesz? Tess spuściła głowę. Jeśli kiedykolwiek w życiu miała dać przedstawienie godne Oskara, najlepiej, żeby było to teraz. - Jestem związana z facetem z organizacji Slade'a. Z jednym z jego najbardziej zaufanych doradców. 58 - Związana? - No... mam z nim romans. - Sypiasz z kimś z Cabalu? I rozmawiasz ze mną? - Spróbuj zrozumieć. Ja nie jestem złym człowiekiem. Tak mi się przynajmniej wydaje. Chcę postępować dobrze. Sympatyzuję z waszą sprawą. - Mam uwierzyć, że dupcia z Cabalu jest tajną działaczką ekologiczną? - To prawda! To znaczy... - Tess przerwała dla wzmocnienia efektu. - Na początku mnie to nie obchodziło. Lasy, drzewa, przyroda, nigdy o tym nie myślałam. Tak naprawdę to niewiele czasu spędzam na łonie natury. Ale kiedy poznałam Johna i zaczęłam się dowiadywać, co wyczyniają ci drwale, wpadłam w przerażenie! Oni po prostu wszystko niszczą i to w takim tempie, że niedługo już nic nie zostanie. I dobrze o tym wiedzą, ale się nie przejmują. Rick w dalszym ciągu zaciskał szczęki, lecz chyba nie myliła się, sądząc, że trochę zmiękł. - Dalej nie rozumiem, czego właściwie chcesz. - Chcę do was przystąpić. Chcę z wami pracować. - Wyprostowała się. - Chcę zostać członkiem Zielonej Furii. - Czy zerwałaś z tym... jak mu tam... Johnem? - Nie, nie zerwałam. - Nie do wiary! - Rick pociągnął za ramię swego towarzysza - Chodź. Idziemy stąd. - Poczekaj! - Złapała go za rękaw koszuli i dosłownie wcisnęła w stołek barowy. - Czy ty tego nie rozumiesz? To może być doskonały układ. - Jaki układ? - No, ze mną. - Przysunęła się do niego bliżej i ściszyła głos. - Nie traktuj mnie jak kogoś z Cabalu. Myśl o mnie jak o Macie Hari. - Chcesz powiedzieć... - Tak. Zostanę z Johnem, chociaż go nie lubię. Dowiem się, czego tylko będę mogła, i doniosę wam o tym. Rick przygryzł wargę. - A co w zamian? - Nic. Chcę tylko wstąpić do Zielonej Furii. Chcę być z wami. Pomagać wam w pracy. Przyłączyć się do ludzi, którzy i serca, i głowy mają na swoim miejscu. Chcę brać udział w czymś ważnym. Rick wciąż nie był przekonany. - Muszę pogadać z Maureen. I jeszcze z kilkoma osobami. Będą się chcieli z tobą spotkać. - Rozumiem. - Nie wiem, co powiedzą. W zasadzie nie przyjmujemy nowych członków oprócz tych, których sami zwerbujemy. Obawiamy się infiltracji przez tych drwali z Cabalu. - Rozumiem. Zrobię, co tylko będziecie chcieli. 59 Rick potrząsnął głową. - Wtyczka w Cabalu. Cholera. Zbyt piękne, żeby w to uwierzyć. - Spojrzał na nią przeciągle. - Będziesz musiała dać mi swój adres albo telefon. - Nie ma sprawy. - Tess uśmiechnęła się. Tym razem nie skrywała swoich odczuć. Dał się złapać. Była gotowa się założyć, że nie minie dużo czasu, a znajdzie się w Zielonej Furii. Kiedy już zdobędzie ich zaufanie, bez problemu dowie się wszystkiego, co chciała wiedzieć. Na przykład, kto przebrał się w kostium Wielkiej Stopy tej nocy, gdy popełniono morderstwo. Wielka Stopa siedział w tyle baru, samotnie popijając piwo. Od razu zauważył wielkie wejście Tess. Widział, jak starała się zwrócić na siebie uwagę Ricka Coliera i jak nawiązała z nim rozmowę. Choć nie wiedział, o czym rozmawiali, nie musiał być geniuszem, aby odgadnąć zamiary Tess. Chciała przeniknąć w szeregi Zielonej Furii. Próbowała znaleźć mordercę. Czyż nie byłoby dla niej ogromną niespodzianką, gdyby się dowiedziała, że morderca siedzi zaledwie trzy metry od niej i pociąga zimne piwo? Wielka Stopa przesunął się nieco, tak aby Tess nie mogła go dobrze widzieć. Nie wiedział, ile wtedy zdołała zobaczyć. Najlepiej zakładać najgorsze: że zobaczyła jego twarz i mają na taśmie wideo. Ale jeśli tak, tcypo co cały ten cyrk? Po co to śledztwo? Dlaczego nie poszła od razu do źródeł albo na policję? Działo się coś dziwnego. Uniósł butelkę i osuszył resztkę piwa. Możliwe, iż Tess ciągle porusza się po omacku, że nic nie wie. Jeśli tak, to w porządku. Ale było też możliwe, że wie wszystko i tylko czeka na właściwy moment, starając się wypełnić luki w swej historii. Jeśli tak rzeczywiście było... Sasąuatch siedział z ponurą miną, ściskając w rękach pustą butelkę od piwa. Sprawy zaszły za daleko. Zbyt dużo zainwestował i nie mógł pozwolić, aby dziewczyna wszystko zniszczyła. Jeśli wie... Ta tajemnica musi zostać pogrzebana, i to razem z Tess. Rozdział 9 N, I astępnego ranka Ben czekał na szeryfa przed gmachem, w którym mieściły się sąd i więzienie. Kompleks sądowo-więzienny, zbudowany z żółtej cegły, nie różnił się od innych budynków mieszczących oficjalne instytucje miasta. Wschodnią ścianę ozdabiał pnący bluszcz; dodawał nieco koloru monotonnej fasadzie. Na tyłach znajdował się duży parking i lądowiska dla dwóch helikopterów. Obie maszyny stały na miejscach... Ben był zdumiony. Helikopter to droga rzecz, skąd więc aż dwa w tak małym miasteczku jak Magie Valley? Dostrzegł samochód szeryfa. Alłen zaparkował, wysiadł z auta i ruszył do swojego biura. Na widok Bena wyraźnie się zdziwił. - Mam się spotkać z pańską śliczną przyjaciółkę, ale nie spodziewałem się, że spotkam pana. - Czekam na pana. Myślałem, że otwieracie o dziewiątej. - Ojej. Przepraszam. Miałem parę spraw do załatwienia. Mój zastępca Hardin miał tutaj być. Pewnie dostał jakieś wezwanie. - Nie ma sprawy. Pewno łapał pan gdzieś przestępców. - Chciałbym. Rozmawiałem przez telefon z jakimś urzędasem z Seattle. Moja matka leczy się na raka w tamtejszym centrum onkologicznym. - Bardzo mi przykro. - Mnie też jest przykro. Leży tam już od czterech lat. To centrum trzyma ją przy życiu, ale mnie niedługo wykończy. - Jest pan jedynakiem? - Nie. Mam siostrę. Mieszka tutaj, w mieście. Ale ona... no... ma nie po kolei w głowie. Tak więc mamą muszę się opiekować sam. - Machnął ręką. -Ale pan pewnie ma dość własnych problemów. - Zauważyłem tam z tyłu dwa helikoptery - powiedział Ben. - Do czego ich używacie? - Ratownictwo górskie - wyjaśnił Allen. - Kiedy trzeba się gdzieś szybko dostać albo gdy spadnie kilka metrów śniegu. - Macie pilotów? - Sam latam jednym z tych ptaszków. Moi dwaj zastępcy też potrafią. Nie używamy ich zbyt często, ale są przydatne w nagłych wypadkach. - Allen zadzwonił kluczami wiszącymi na jego pasku. - No, dobrze, jestem pewien, że nie przyszedł pan tutaj na przyjacielskie pogaduszki. Czym mogę służyć? - Poproszono mnie, żebym reprezentował George'a Zakina. Szeryf zsunął kapelusz na tył głowy. - Pan reprezentuje Zakina? Myślałem, że to Bruce Bailey wyciągnął krótszą zapałkę. - Bruce zgodził się wycofać. Nigdy nie prowadził poważniejszej sprawy niż pijaństwo albo zakłócanie porządku. - Czy sędzia Pickens wie o tym? - Wkrótce się dowie. Już przygotowałem wniosek o ustanowienie mnie obrońcą Zakina. 60 61 Allen potrząsnął głową. - Szanowny panie, nie jestem od tego, żeby pouczać obcych, co mają robić, ale myślę, że ściągnie pan sobie na głowę mnóstwo kłopotów. - Taki już mój los. - Niech pan posłucha. Mnie ochrona środowiska nie przeszkadza. Ale ci faceci z Zielonej Furii myślą, że można łamać prawo. Co gorsza, lubią podkładać bomby. Musiałem pojechać na specjalne szkolenie o bombach do Los Angeles, żeby sobie z nimi poradzić. - Przeciągnął palcami po skraju ronda kapelusza. - Nie obchodzi mnie ich program, ale jeśli łamią prawo, to są kryminalistami. Kropka. Ben poczuł, że nie znajdzie tutaj sojuszników. - Czy mogę się zobaczyć z moim klientem? - Oczywiście. Trzymam go w specjalnej celi na tyłach aresztu. - Odpiął od paska pęk kluczy. - Proszę ze mną. Ben nie miał pamięci do nazwisk, ale nazwisko Zakin było nietypowe. Wiedział, że to nie może być przypadek. Już gdzieś je słyszał. Niestety, nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Dopóki nie ujrzał twarzy. - George Zakin - powiedział głośno. - Jasne, przecież to Zak. - Wszedł do celi i poczekał, aż szeryf zamknie za nim drzwi. - Reprezentowałem pana w Tulsa. W tej sprawie o szympansy. Kiedy to było? - Ładnych parę lat temu, mecenasie. - Zak wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Maureen mówiła mi, że pan przyjdzie. - Sześć lat - mruknął Ben, wciąż pogrążony we wspomnieniach. - Tak, to już sześć lat. Drugie czarne włosy Żaka były spięte w koński ogon. Wyglądały na nie myte od dłuższego czasu. Twarz pokrywała niechlujna broda. Dżinsy były poprzecierane i w kilku miejscach dziurawe. - Wtedy dopiero rozpoczynał pan karierę. Ben pokiwał głową. - Tak. Nie wiedziałem, co robię. - Może i nie, ale wyciągnął mnie pan. - Wtedy też był pan oskarżony o morderstwo pierwszego stopnia. - Tak. Dziwny jest ten świat, co? - uśmiechnął się. - Mało nie padłem, kiedy Maureen powiedziała mi, kogo znalazła do tej sprawy. - Wskazał Benowi dolną pryczę, jedyne miejsce do siedzenia. - Niech pan popatrzy, ile pan osiągnął. Teraz jest pan doświadczonym obrońcą. I do tego autorem książki. - Pan też ma za sobą długą drogę - powiedział Ben. - Od obrońcy praw zwierząt do... hm aktywisty ekologicznego. 62 - I jedno, i drugie to ważne sprawy - odparł Zak. - Ale zdałem sobie sprawę, że teraz lasy są najważniejsze. Może pan słyszał... moja droga i droga Claytona Langdella i tych od ochrony praw zwierząt trochę się rozeszły. - Nie, nie słyszałem. - Ale wyszło to na dobre. Moje miejsce jest tutaj. - W więzieniu? Zak roześmiał się - Nie, chodzi mi o Zieloną Furię. Ci ludzie naprawdę wiedzą, co się w świecie dzieje. I nie boją się temu przeciwdziałać. Ben zignorował to ostatnie zdanie. Skłonność Zielonej Furii do „przeciwdziałania" była czymś, o czym próbował zapomnieć. - Od kiedy jest pan związany z tą organizacją? - Od ponad trzech lat. - I jest pan przywódcą? - Tak. Lokalnej grupy. - Zak wzruszył ramionami. - Co tu mówić? Jestem urodzonym przywódcą. - To za mało. - Miałem spore doświadczenie. Zielona Furia uznała to za bezcenne. W porównaniu z planowaniem, jak włamać się do ściśle chronionych laboratoriów, wbijanie gwoździ w drzewa i sypanie cukru do baków pojazdów pana Rangera to pestka. - Spojrzał na Bena. - Weźmie pan moją sprawę? - To nie jest obrona z urzędu. Ma pan prawo wyboru adwokata. Jeśli mnie pan nie chce, wystarczy jedno słowo i już mnie nie ma. - Chyba pan żartuje. Przedtem bronił mnie jakiś dupek, który nie poradziłby sobie z mandatem za wykroczenie drogowe. Teraz jest ze mną stary znajomy, doświadczony obrońca. Marzenia się spełniły. - Ale prokurator może się zainteresować pańskim poprzednim aresztowaniem... - Spodziewałem się dwudziestu, trzydziestu lat więzienia. Może nawet kary śmierci. Do dzisiaj. Wiem, na co cię stać. Widziałem cię w akcji. - Rozumiem. - Ben wyciągnął notatnik i spróbował wygodnie usiąść. -A więc powiedz, co się stało. Zak wyciągnął się wygodnie na drugim końcu pryczy. - Zakładam, że wiesz wszystko o Zielonej Furii, co robimy i po co. - Mam ogólne pojęcie. Waszym aktualnym celem jest powstrzymanie wycinki drzew w Parku Narodowym „Crescent". - Zgadza się. Rząd federalny i służby leśne już nas sprzedały. Zielona Furia jest ostatnią linią obrony. Uprzykrzamy życie drwalom, starając się znaleźć jakiś sposób na powstrzymanie dewastacji lasów. - Sabotaż? - Pewnie. Wszelkimi metodami. Wbijanie gwoździ w drzewa. Blokady dróg. Sypanie cukru do gaźników. Próbowaliśmy też rozwiązań prawnych. 63 - Jakiego rodzaju? - Cóż, jedynym sposobem byłoby znalezienie w tym lesie jakiegoś endemicznego organizmu, który mógłby być zagrożony przez wycinkę drzew. Jakiegoś okonia ślimakożernego czy sowy cętkowanej lub czegoś w tym rodzaju. - I nie udało wam się znaleźć żadnego gatunku, który byłby zagrożony. - Zgadza się. Ale biorąc pod uwagę obecny klimat polityczny, nie wiem, czy okoń by wystarczył. Za dużo szmalu można zbić na tym cholernym interesie. Musimy znaleźć coś ciekawszego. - Na przykład? Zak uśmiechnął się. Ben pamiętał, że George potrafił być niewiarygodnie charyzmatyczny. - Wielką Stopę. - Żartujesz? - Wcale nie. Nie czytałeś artykułów w prasie? - Nie czytuję pism tego typu. - Niektóre z tych pism są w porządku. W ostatnich miesiącach kilka razy widziano Sasąuatcha. Ludzie przyjeżdżają do lasu, a później przysięgają, że widzieli człekopodobne włochate stworzenie, które chodzi, a właściwie biega po lesie w wyprostowanej pozycji. - To się nie trzyma kupy. - Na początku też tak myślałem. Ale opowieści było coraz więcej. - Bzdury. Zak roześmiał się. * - Zgaduję, że nie studiujesz kryptozoologii. - Nie wiem nawet, co to takiego. - Kryptozoologia, czyli nauka o legendarnych albo wymyślonych zwierzętach starająca się ustalić, czy one rzeczywiście istnieją. - Gdyby Wielka Stopa rzeczywiście istniał, już dawno byłby w zoo. - To ty tak uważasz. Czy wiesz, że goryla górskiego uważano za zwierzę legendarne? Dopiero na początku lat dwudziestych badacze znaleźli go i sfotografowali. - Ale nikt, kto ma chociaż kilka szarych komórek, nie uwierzy w Wielką Stopę. A już najmniej sąd federalny. - To prawda, będziemy potrzebowali solidnych dowodów. Ale mylisz się, twierdząc, że nikt rozsądny w to nie uwierzy. Zespół naukowców poświęcił trzy lata i pół miliona dolców na poszukiwania Sasąuatcha w Mount Hood. - Żartujesz? - Wcale nie... Całe to przedsięwzięcie, nazwane Programem Poszukiwań Wielkiej Stopy, prowadził niejaki Peter Bryne. Dostał dotację z Bostoń- 64 I skiej Akademii Nauk Stosowanych. Naszpikowali lasy podziemnymi sensorami, które mogły wykryć ruch każdej większej istoty. -1 co, znaleźli Wielką Stopę? A może powinno się go nazywać Wielko-stopym? Zak uśmiechnął się smutno. - Nie, nie znaleźli. Ale ich akcja bardzo uwiarygodniła całą historię z Sas-ąuatchem. - A to z kolei zainteresowało Zieloną Furię? - No pewnie. - Zak, gestykulując niczym bajarz gawędzący przy ognisku, pochylił się do przodu. - Można zapomnieć o okoniu. Gdyby udało się nam udowodnić, że te lasy są siedliskiem Sasąuatcha, drwale nie mieliby w sądzie najmniejszej szansy. - Zaczynam kojarzyć. Zrobiliście fałszywe doniesienia o pojawieniu się Wielkiej Stopy. Przebierałeś się w kostium i biegałeś w pobliżu pijanych rybaków czy kogoś takiego. - Nie przebierałem się w żaden kostium. Od kiedy stałeś się taki cyniczny? To nie jest ten sam Ben Kincaid, którego pamiętam z Tulsy. - Nie ten sam? - Nie, do cholery. Wtedy byłeś... jeśli można to tak określić, nieco bardziej naiwny. Nawet żartowali sobie z tego w sądzie. Mówili, że na wszystko dasz się złapać. - Splótł ramiona. - Teraz wyczuwam brak akceptacji. Co się z tobą stało? - Wszyscy dorastają- mruknął Ben. - Od naszego ostatniego spotkania miałem parę spraw, które, hm... otworzyły mi oczy. Ale wracajmy do twojej sprawy. - Dobrze. Więc szukaliśmy tych endemicznych organizmów, szukaliśmy Sasąuatcha i staraliśmy się zyskać na czasie, prowadząc nasze normalne akcje sabotażowe. - Takie jak wbijanie śmiercionośnych gwoździ w drzewa przeznaczone do wycinki? Zak żachnął się. - Nigdy nie wbijaliśmy gwoździ bez uprzedzania o tym drwali. - Wiem, że wysadzaliście w powietrze maszyny. -1 co z tego? Ci cholerni drwale wysadzali w powietrze ludzi. Ludzi! -Zerwał się z pryczy i zaczął szybko chodzić w kółko. - Wiesz, kto to jest Judi Bari? Ben przecząco pokręcił głową. - Stała na czele organizacji Najpierw Ziemia. Odnosiła ogromne sukcesy, powstrzymując wycinkę czerwonych lasów na wybrzeżu. Najpierw drwale zepchnęli z drogi jej samochód i chcieli ją pobić, nie zważając na to, że w samochodzie było dziecko. Później podłożyli pod samochód bombę. Bomba wybuchła dokładnie pod jej siedzeniem. Jej ciało przeszyły tysiące gwoździ. 5 - Mroczna sprawiedliwość 65 Nie umarła, chociaż pewnie wolałaby umrzeć. Przez resztę życia pozostanie kaleką. - Jeśli to był zamach, jestem pewien, że policja i prokuratura... - Chyba żartujesz. Nie było żadnego śledztwa. Uznano, że sama podłożyła tę bombę. -Co?! - To, co słyszałeś. FBI oskarżyło ją, że sama zrobiła tę bombę. Powiedzieli, że zostawiła ją w samochodzie pomyłkowo albo że bomba wybuchła przedwcześnie. Nigdy nie zbadano innych możliwości, mimo iż kilka tygodni wcześniej napadnięto na nią. - To na pewno jakiś wyjątkowy przypadek. - Ona nie była jedyna. Leroy Jackson, wojownik z plemienia Nawahów, który prowadził walkę o ocalenie świętego lasu piniowego w górach Chuska i którego znaleziono martwego pod kołami jego własnego pikapa. Ekolog Dick Carter, którego ranczerzy próbowali zepchnąć ze skały. W mieście zamieszkanym przez drwali spalono dom Jeffa Eliota, gdy ten wstąpił do organizacji Najpierw Ziemia. Operator buldożera zasypał pięciu uczestników blokady w Siskyou National Forest. Kierowca ciężarówki przejechał Dave'a Foremana, jednego z przywódców Najpierw Ziemia. Buzz Youens, przeciwnik wycinki lasów w Apache National Forest, zniknął po tym, jak drwale grozili mu śmiercią. Jego rozkładające się ciało znaleziono rok później. Był przykuty kajdankami do drzewa. Przedtem go zastrzelono. - Ja... nie wiedziałem - wyjąkał Ben. - Oczywiście, że nie wiedziałeś. Nie chcieli, żebyś się dowiedział. Musisz zdać sobie sprawę, że media są na usługach dużego biznesu. Siedzą im w kieszeni. Za każdym razem, kiedy jedziemy do Magie Valley, zadajemy sobie pytanie: Czy to będzie teraz? Czy teraz dopadną nas tak, jak dopadli Judi? Czy tym razem wysadzą nas w powietrze, pobiją lub spalą żywcem? - Wydaje mi się, że odbiegamy od tematu. - Chciałem tylko, żebyś zrozumiał, z czym walczymy. Oni są silni i mają środki. Pieniądze, zimną krew i ochotę do obrony swojego stanowiska. -Zak skrzywił się z niesmakiem. - W porównaniu z tymi rzeźnikami my jesteśmy jak dzieci w piaskownicy. - Jednak organizowaliście nielegalne akcje. - Tak, tak samo jak Ghandi. W obronie dobrej sprawy. Wierzę w to, co powiedział Thoreau: „Niech twoje życie stanie się tarciem, które zatrzyma maszynę". Poza tym - dodał - nigdy nikomu nie zrobiłem krzywdy. - To znaczy, że ty nie... Zak popatrzył Benowi prosto w oczy. - ... zabiłeś drwala? Jasne, że nie. Czy przypuszczałeś, że to zrobiłem? - Ja... - Ben zakaszlał. - Nie mogłem mieć pewności, dopóki... - Posłuchaj, Ben. Nie zabiłem Gardinera. To nie ja podłożyłem bombę pod ten kombajn leśny. Nie mam pojęcia, co się tam stało. Ben patrzył Żakowi prosto w oczy. Chciał mu wierzyć. Chciał być pewien, że człowiek, którego kiedyś wypuścił na ulicę, nie popełnił morderstwa. Jednak uzyskanie takiej pewności nie było łatwe. - Dlaczego policja uważa, że to twoja sprawka? - zadał następne pytanie. - Jestem oczywistym podejrzanym numer jeden. Policja lubi takich podejrzanych. - A dlaczego ciebie z tym skojarzyli? - Jestem przywódcą Zielonej Furii, organizacji, której chcą się pozbyć. Najlepiej więc obciąć głowę... - Musi być coś więcej. Zak zawahał się. - Ja... wcześniej posługiwałem się bombami. Znam się na nich. Tak naprawdę... - Wciągnął powietrze. - Mogę się przyznać. Siedziałem już. Za spisek w celu skonstruowania niszczącego narzędzia. - O Boże. - To była rozdmuchana sprawa. Chcieliśmy wysadzić kilka kombajnów drzewnych. I to wszystko. Ben wstał. - Więc gdy eksplozja zabiła jakiegoś biednego drwala... Zak pokiwał głową. - O to chodzi. Podejrzany numer jeden. Ben skrzywił się. Od początku nie miał ochoty brać tej sprawy i teraz zaczynał żałować. - Czy znałeś tego drwala? - Zerknął do notatek - Dwayne'a Gardinera? Odpowiedź Żaka poprzedził moment ciszy. Czy było to wahanie, czy też po prostu chciał złapać oddech? - Nie, nie znałem. Dlaczego miałbym go znać? Nie zadaję się z drwalami. - Czy masz alibil Na czas, w którym popełniono morderstwo? Zak pokręcił głową. - Byłem wtedy w lesie. Szukałem tego endemicznego organizmu albo Wielkiej Stopy. - Czy ktoś może za ciebie poręczyć? - Tak. Inny członek Zielonej Furii. Ma na imię Molly. Była ze mną przez całą noc. My... - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Chyba się domyślasz. W każdym razie jestem pewien, że będzie chciała zeznawać. - No, to już coś. Co jeszcze mają na ciebie? Zak wzruszył ramionami. - Z tego, co wiem, nic. Czy myślisz, że jest jeszcze coś? 66 67 - Nie mogą opierać oskarżenia wyłącznie na twojej zababranej kartotece. Mam zamiar pogadać z prokuratorem. Czy jest jeszcze coś ważnego, o czym mi nie powiedziałeś? - Chyba nie. - Bez chyba. Musisz być pewien. - No dobrze, jestem pewien. - Posłuchaj, Zak. Jestem twoim adwokatem. Wszystko, co mi powiesz, jest poufne. Nie mogę tego powtarzać, a nawet gdybym powtórzył, nikt nie mógłby wykorzystać tego przeciwko tobie. Ale jeśli jest więcej obciążających dowodów, muszę o tym wiedzieć. Jeżeli będę wiedział, jak nas chcą uderzyć, będę mógł przygotować się do obrony i złagodzić lub podważyć te dowody. Jeżeli zaś będę działał na ślepo, załatwią cię. Więc powiedz mi, co wiesz. Powiedz mi wszystko. - Już powiedziałem - upierał się Zak. - To wszystko. - Modlę się, żeby to była prawda - Bez zaczął zbierać swoje rzeczy. -Będziemy w kontakcie. - Ben? - Zak przytrzymał go za ramię i obrócił tak, że stanęli twarzą w twarz. - Ja nie zabiłem tego człowieka. Mówię prawdę. Nie mam z tym nic wspólnego. Ben spojrzał na niego. Rzadko kiedy zdarzało mu się widzieć tak szczery wyraz twarzy. Jak można mu nie wierzyć? - Dobrze. Zrobię wszystko, żeby ci pomóc. Pozwól mi zabrać się do roboty. Zak puścił ramię Bena. - Naprawdę doceniam to, co robisz, Ben. Szczerze. - Uśmiech powrócił mu na twarz. - Nie czułem się tak dobrze, od kiedy mnie zamknęli. Znowu jestem w rękach Bena Kincaida. Alleluja! Facet, który już raz mnie ocalił, zrobi to jeszcze raz. Wiem, że to zrobisz. Gdyby nie ty, nie byłoby teraz tej rozmowy! Tak, to była prawda. Gdyby nie wyciągnął go ostatnim razem, kiedy był oskarżony o morderstwo... Ale jest parę rzeczy, o których lepiej nie myśleć. Rozdział 10 B, 1 en błądził po sądzie okręgowym hrabstwa Magie Valley przez piętnaście minut. W końcu doszedł do wniosku, że sam nie znajdzie biura prokuratora rejonowego, i zapytał o drogę. 68 Biuro prokuratora mieściło się w suterenie. Nie było to miejsce, od którego zazwyczaj zaczyna się poszukiwania. Kiedy jednak Ben minął podwójne oszklone drzwi, docenił korzyści płynące z takiej lokalizacji. Nie dochodził tu gwar panujący w pozostałej części budynku sądu i było bardzo dużo miejsca, aż nadto, by pomieścić personel i przestronne gabinety kierownictwa. # Gabinet Granny, dwa razy większy od pozostałych, wyróżniał się wystrojem w dobrym guście, którego nie powstydziłoby się wiele firm prawniczych w Tulsa. - Więc to pan przejmuje sprawę Gardinera. - Granville Adams wstała z krzesła za biurkiem. Nie była wysoka, ale niedostatki wzrostu nadrabiała figurą. Benowi rzadko zdarzało się spotkać kogoś, kto tak szybko wywarłby na nim tak duże wrażenie swą pewnością siebie. Podeszła do niego blisko, o wiele bliżej, niż zrobiłby to ktoś inny, celowo zmniejszając dystans. Fakt, że była atrakcyjną kobietą, sprawiał, że tę bliskość jeszcze trudniej było zignorować. - W małych miastach plotki szybko się rozchodzą - odparł. Jej usta ułożyły się w uśmiech wyrażający coś pośredniego między zakłopotaniem a wesołością. - Niewiele z tego, co się tutaj dzieje, uchodzi mojej uwadze. Ben nawet przez chwilę w to nie wątpił. - Chciałbym porozmawiać o morderstwie Gardinera. Co mogłaby pani powiedzieć mi na ten temat? Uniosła brwi. - A co, pańskim zdaniem, mogłaby mnie skłonić do powiedzena czegokolwiek? - Och, nie wiem. Może konstytucja Stanów Zjednoczonych? Na jej twarzy znowu pojawił się wyraz ni to zakłopotania, ni to wesołości. - Jeśli szuka pan dowodu niewinności znajdującego się w posiadaniu prokuratury, to przekażę go panu przy najbliższej sposobności. Jeżeli zaś chodzi panu o to, bym wyjaśniła linię oskarżenia, to traci pan czas. A więc, pomyślał Ben, zamierza grać jednego z nieprzejednanych prokuratorów. Wcale go to nie zdziwiło. - Chciałbym uzyskać ten dowód jak najszybciej. I wszystkie dowody rzeczowe prokuratury. A także listę świadków, których zamierza pani wezwać do sądu. - Zrobię, co w mojej mocy. Ale niczego nie mogę obiecać. Mamy masę roboty. - To mnie nie zadowala. I tak straciłem wstępne przesłuchania. Sprawa jest gotowa do złożenia w sądzie. Nie mam wiele czasu na złożenie ważnych wniosków. A już na pewno nie mam czasu na słowne przepychanki. 69 - Słowne przepychanki? - Uniosła brwi. Ben przełknął ślinę. Do czego to porównał ją szeryf? Do czarnej wdowy? - Jeśli pani tego nie zrobi, z samego rana udam się do biura sędziego z wnioskiem o wyciągnięcie konsekwencji. I poproszę o odroczenie sprawy. - Nie musi pan stosować tych wielkomiejskich praktyk. Zapomniał pan, że jestem tylko małomiasteczkowym prokuratorem? Rzeczywiście, pomyślał Ben, a Lukrecja Borgia była tylko złą kucharką. - Proszę usiąść, panie Kincaid. Porozmawiajmy szczerze. - Wskazała na fotel koło biurka. - Wiem, że jest pan nietutejszy. Dlaczego podjął się pan tej sprawy? - Bez szczególnego powodu - odpowiedział Ben. - Po prostu jestem adwokatem. - Pańscy nowi przyjaciele nie są tutaj lubiani. Mam nadzieję, że zdaje pan sobie z tego sprawę. Te żółte kokardy nie wiszą w oknach bez powodu. Kiedy ludzie dowiedzą się, że trzyma pan z Zieloną Furią, pan również stanie się pariasem. Wątpię, czy Emma się zgodzi, by pan dalej u niej mieszkał. Ben starał się zachować kamienną twarz. Granny wiedziała, co mówi. - Zaproponowano mi gościnę w obozie Zielonej Furii. Pokręciła głową. - Nie polecałabym tego, panie Kincaid. Na ich obóz były już dwa napady i podejrzewam, że w powietrzu wisi kolejny. - Napad? Z czyjej strony? - Nie wiem. Gdybym wiedziała, wniosłabym oskarżenie, prawda? - Więc woli pani tego nie wiedzieć. Jej twarz przybrała srogi wyraz. - Czy pan mnie o coś oskarża, Kincaid? . - Nie. Doceniam pani troskę, ale dam sobie radę. Muszę zatrzymać się w mieście. Jestem pewien, że coś znajdę. - Wie pan chyba, że na tej sprawie nie dorobi się pan, prawda? Ci hipisi, których jedynym zajęciem jest głaskanie drzewek, nie majązbyt dużo gotówki. A gdy tylko coś im wpadnie, wydają to na materiały do produkcji bomb. - Potrzebuję trochę praktyki. - A może nie zależy panu na pieniądzach, bo ma pan w Oklahomie bogatą mamusię. Ben zmarszczył brwi. - Skąd pani wie... - Za kogo pan mnie ma, Kincaid? Za amatorkę? Może nie mieszkam w wielkim mieście tak jak pan, ale niech mnie pan nie uważa za prostaczkę, bo bardzo, ale to bardzo, pan pożałuje. - Rysy jej twarzy znów nabrały pogodnego wyrazu. - Kiedy tylko się dowiedziałam, że bierze pan tę sprawę, kazałam pana sprawdzić. Takie są reguły gry. - Reguły gry? To mi raczej wygląda na naruszenie prywatności. 70 Zbyła jego uwagę machnięciem ręki. - Wie pan coś na temat przemysłu drzewnego, panie Kincaid? - Wiem, że ścinają ogromne ilości drzew. - Robią o wiele więcej. To miasto żyje wyłącznie dzięki przemysłowi drzewnemu. Bez wyrębu lasów Magie Valley przestałoby istnieć. - Chce pani powiedzieć, że cały ten rejon byłby porośnięty dziewiczym lasem? - Chcę powiedzieć, że byłoby tu kilka tysięcy ludzi bez środków do życia. Dawno temu ten rejon należał do najbiedniejszych wkraju#Głód i niedożywienie były na porządku dziennym. Przemysł drzewny wszystko zmienił. - Naprawdę nie widzę związku... - Wszyscy mieszkańcy wiele zawdzięczają przemysłowi drzewnemu. Wszyscy, bez wyjątku. To jest nasze życie. Mamy to we krwi. - Wyprostowała się na krześle. - Potrafi pan sobie wyobrazić, co czujemy, gdy jakaś banda anarchistów, którzy nawet tutaj nie mieszkają, panoszy się w mieście, wbija gwoździe w drzewa i wysadza w powietrze sprzęt, starając się doprowadzić do wstrzymania wycinki? Z naszego punktu widzenia są jak wampiry. - Naprawdę nie widzę związku ze sprawą Gardinera. Wzruszyła ramionami. - To pan zdecydował, po której stronie stanąć, panie Kincaid. -Ja tylko... - Może nie zdaje pan sobie z tego sprawy, ale dokonał pan już wyboru. I to bardzo niebezpiecznego wyboru. Podejrzewam, że zrobił pan tak, bo ma pan dobre serce i zna tylko jedną stronę medalu. - Jestem tutaj, aby wziąć udział w procesie. Nie zamierzam wdawać się w lokalne rozgrywki polityczne. - Zrobię panu przysługę, Kincaid. - Zapisała coś na kartce notesu. -Mój ojciec przez od lat pracuje dla firmy drzewnej WLE. Jest jednym z głównych majstrów w tartaku firmy w północnej części miasta. Powiem mu, że chce go pan odwiedzić. - To nie będzie potrze... - Myślę, że będzie. Musi pan na to spojrzeć z innej perspektywy. W końcu jest pan prawnikiem. A związał się pan z ludźmi, którzy łamią prawo. - Jeśli łamią prawo, mają ku temu powód. Robią to w imię tradycji obywatelskiego nieposłuszeństwa. - O ile dobrze pamiętam, Thoreau* nikogo nie wysadził w powietrze. -Wyrwała kartkę z notesu. - Jeśli chce pan wskoczyć do kotła z wrzątkiem, * Thoreau Henry David (1817-1862), amerykański pisarz i filozof. Uczestnik ruchu abolicjonistycznego; zwolennik demokratycznego indywidualizmu i zasady „obywatelskiego nieposłuszeństwa" (civil disobedience) wobec nadmiernych i nieuzasadnionych prawnie oraz konstytucyjnie roszczeń władzy państwowej (przyp. tłum.). 71 powinien pan przynajmniej mieć pojęcie, co się w nim gotuje. - Wręczyła kartkę z adresem. Ben z niechęcią spojrzał na kartkę. - Czy moglibyśmy wreszcie porozmawiać o oskarżeniu? Granny uśmiechnęła się. Czarujący uśmiech, pomyślał Ben. - Co pan chce wiedzieć? - Dlaczego aresztowała pani mojego klienta za to morderstwo? -Bo je popełnił. - Czy mogłaby pani wyjaśnić to nieco bliżej? - Miał motyw, środki i okazję. Może pan uważać, że jestem naiwna, ale - moim zdaniem - to wystarczy, aby postawić zarzuty. - Jak przypuszczam, motywem jest wrogie nastawienie Żaka do drwali i całego przemysłu drzewnego. Nawet na niego nie spojrzała. - Słusznie pan przypuszcza. Na pewno miał też środki. Te głupki z Zielonej Furii nie robią tajemnicy z faktu, że gromadzą materiały do produkcji bomb. Wręcz przeciwnie, rozgłaszają to wszem i wobec, żeby terroryzować drwali. Gdzie nie spojrzeć, wysadzają w powietrze maszyny do wycinki drzew. To szaleńcy. - Pragnienie uchronienia lasów przed zagładą nie jest szaleństwem. - Doprawdy? A co pan powie o przebieraniu się w kostium Wielkiej Stopy? -Nic mi nie wiadomo, żeby przypadki pojawiania się Sasąuatcha miały coś wspólnego z Zieloną Furią. Z tego, co wiem, mogły to być działania drwali mające na celu ośmieszenie Zielonej Furii. Granny wybuchła śmiechem. - Naprawdę tak pan sądzi? Ben nie odpowiedział. - A jeśli chodzi o okazję? - spytał. - Może pan tego nie wie, ale pański klient przyznał, zt był w lesie w czasie popełnienia morderstwa. Jak twierdzi, migdalił się tam z jakąś cizią z Zielonej Furii. Ja natomiast uważam, że był tam... żeby podłożyć bombę, która zabiła Dwayne'a Gardinera. - Nawet jeśli to Zak podłożył bombę pod kombajn, a Gardiner zginął wskutek wybuchu, nie można tego zakwalifikować jako morderstwa pierwszego stopnia. To tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności, że Gardiner znalazł się w pobliżu w momencie eksplozji. - Nie zgadzam się z panem. Po pierwsze, samo podkładanie bomb jest przestępstwem. Jeśli ktoś zostanie zabity podczas popełniania przestępstwa, sprawcę można oskarżyć o zabójstwo. A zgodnie z prawem tego stanu zabójstwo to morderstwo pierwszego stopnia. Nie to jednak było najważniejsze. - Przerwała, dając Benowi chwilę na snucie domysłów. - Sekcja zwłok wykazała, że Gardiner został postrzelony. 72 - Co takiego? Myślałem, że... - Tak, zwłoki były prawie doszczętnie spalone. Chcieliśmy nawet zrezygnować z sekcji, bo niewiele pozostało do zbadania. Ale jesteśmy bardzo obowiązkowi i przeprowadziliśmy autopsję. Ten człowiek miał ranę postrzałową. - A więc zmarł przed wybuchem. - Nie, został trafiony w ramię. Taki postrzał jest cholernie bolesny, ale nie śmiertelny. Zabił go dopiero wybuch. Jednak fakt, że ktoś do niego strzelał tuż przed eksplozją, świadczy, że była tam jeszcze jedna osoba, i to działająca z premedytacją. - Położyła ręce na biurku i splotła palce. - I dlatego, panie Charlie Brown, Zakinowi postawiono zarzut morderstwa pierwszego stopnia. Ben nie mógł nic zarzucić jej rozumowaniu. Sam wyciągnąłby identyczne wnioski. - Czy coś jeszcze łączy Żaka z tym morderstwem? - Całe tony. Odciski stóp. Odciski palców. Do wyboru, do koloru. -Pochyliła się do przodu. - Poważnie mówiąc, Ben - rozmawiamy teraz jak prawnik z prawnikiem - nie chcę panu psuć dnia złą przepowiednią, ale przegra pan tę sprawę. Mamy tego mordercę-fanatyka na widelcu. Wyrok, który zapadnie, na pewno nie będzie dla niego korzystny. Sędzia Perkins nie słynie z łagodnych wyroków. - Owszem, słyszałem. - To pewnie pan wie, że nie skończy się na dożywociu. Facet dostanie czapę. Ben poruszył się na krześle. - Doceniam pani wrażliwość. - Z całym szacunkiem, Ben, najmądrzejsza rzecz, jaką może pan zrobić, to odprowadzić wynajęty samochód z powrotem do wypożyczalni na lotnisku i wyjechać stąd. To miasto wrze. Wszyscy się boją, że Zielonej Furii uda się wstrzymać wycinkę, a wtedy ludzie zostaną bez pracy. Do tego mamy jeszcze duże problemy z narkotykami, jak nigdy przedtem. Chodzi o jeden z tych nowych narkotyków, pięć razy silniejszy niż crack*. Wszędzie można go kupić, w całym mieście. Nazywamy go jadem, bo to śmiertelna trucizna. Miesza w głowie i zostawia z ludzi strzępy. -1 jest to coś nowego? - To świństwo pojawiło się parę miesięcy temu i rozprzestrzeniło się jak dżuma. - Jestem pewien, że... - Chodzi o to, że Magie Valley jest jak beczka prochu, a pewnie wolałby pan nie być tu w momencie wybuchu. Ben wstał. * Crack- rodzaj haszyszu (przyp. tłum.)- 73 - Oczekuję, że prześle mi pani dowody przemawiające na korzyść mojego klienta. A także wszystkie dowody ujęte w akcie oskarżenia oraz listę świadków. - Dostanie pan wszystko. - Wstała, wyszła zza biurka i swobodnym krokiem przeszła przez pokój, zatrzymując się jeszcze bliżej Bena niż przedtem. - A może kiedy ten cały bałagan się skończy, będziemy mogli nawiązać... bardziej osobiste stosunki. Bez zakaszlał. - Co pani ma na.... - Jak już mówiłam, sprawdziłam pana, panie Kincaid. Ciekawy z pana gość. - Przez moment musnęła jego koszulę. Tylko przez moment, ale to wystarczyło, żeby Ben poczuł się tak, jakby ładunek elektryczny przeszedł mu przez ciało. - Chciałabym pana lepiej poznać. Bez zrobił krok do tyłu i wpadł na krzesło. - Lepiej już pójdę - powiedział, starając się panować nad głosem. -Mam dużo pracy. Wychodząc, jeszcze raz na nią spojrzał. Na jej twarzy dostrzegł wyraz szelmowskiego rozbawienia. Pomachała mu ręką. - Będziemy w kontakcie. Rozdział 11 W, porównaniu z przestronnym biurem prokuratora biuro obrońcy z urzędu było istną klitką. Mieściło się w osobnym budynku, oddalonym od sądu o ponad pół kilometra. W niewielkim pokoju stały cztery biurka, jedno przy drugim. Wszyscy byli tak zajęci, że nikt nawet nie podniósł głowy, gdy Ben wszedł do środka. Podszedł do najbliższego biurka, przy którym siedziała kobieta w wieku trzydziestu kilku lat. Wkładała jakieś dokumenty do ogromnego czarnego segregatora. - Szukam pani Christiny McCall - powiedział Ben. Kobieta spojrzała na niego obojętnym wzrokiem. - Jest mniej więcej tego wzrostu - uniósł dłoń na niespełna półtora metra od ziemi - i ma masę rudych, kręconych włosów. - Aha. Jest w pokoju w głębi. W gabinecie frajera. - W czyim gabinecie? - To małe biuro, jak pan z pewnością zauważył. Wszystkie cztery jesteśmy pracownikami administracyjnymi. W tej chwili wśród personelu nie ma 74 żadnego adwokata. Nie stać nas na to. Gdy zachodzi taka potrzeba, sędzia Pickens wyznacza kogoś. Nazywamy ich frajerami. - A więc ten pokój w głębi biura... - Zazwyczaj potrzebują trochę miejsca na przejrzenie akt, przygotowanie się i tego typu rzeczy. To najlepsze, co możemy im zaoferować. - I pracują w tej dziupli przez całą rozprawę? - Rozprawę? Chyba tak. - Wychyliła się do kobiety przy najbliższym biurku. - Imogene, kiedy ostatni raz jakiemuś frajerowi udało się doprowadzić do rozprawy? Imogene zastanawiała się przez chwilę. - Jakieś trzy lata temu. Stanley Boxleiter. Napad na sklep. Został starjy na pył. Kobieta przeniosła wzrok na Bena. - Więc już wszystko pan wie. Ben zmarszczył brwi. - Wydaje mi się, że to biuro nie ma najlepszego współczynnika spraw wygranych. - A czego można oczekiwać od obrońców z urzędu? Niektórzy nawet nie znają prawa karnego. Idą na każdy układ, jaki im zaproponują. - Zacisnęła łapki segregatora i zamknęła go. - Jednak prawdziwą przyczyną jest sędzia Pickens. Maszyna Czasu. Jest... jakby to powiedzieć? Czcicielem prawa i porządku. - Faworyzuje prokuraturę? - Można to i tak określić. W każdym razie wysłuchiwanie wywodów Granny nigdy nie sprawia mu kłopotu. Na własne oczy widziałam frajerów, którym nie udało się skończyć ani jednego zdania. - Nagle zasłoniła dłonią usta. - O mój Boże. To pewnie pan jest tym facetem spoza miasta, który reprezentuje tego terrorystę? Tak, pomyślał Ben, jestem frajerem, któremu dostała się ta sprawa. Spuściła oczy. - Powinien pan pomyśleć o zmianie ubioru, zwłaszcza idąc do sądu. - Dlaczego, czy powinienem nosić kask ochronny? - Myślałam raczej o kamizelce kuloodpornej. Ben prześlizgnął się między ściśniętymi biurkami i z tyłu znalazł zamknięte drzwi. Popchnął je i... trzy schodki niżej jego nos rozpłaszczył się na przeciwległej ścianie. - Witaj w królewskiej komnacie, Kincaid. Jak wrażenia? - usłyszał. Christina siedziała przy biurku pod północną ścianą. Biurko było małe, ale większe nie zmieściłoby się w tym maleńkim pokoiku. - A więc to tutaj mamy pracować? To niemożliwe - stwierdził. - Nie bądź takim pesymistą. Nie mów, że coś jest niemożliwe. Pomyśl raczej, jakież to wyzwanie. To bardzo oryginalne miejsce. I przytulne. 75 - A komu potrzebna taka przytulność? Moja cela w więzieniu była większa. - Jeśli chcesz, mogę wycofać kaucję. - Bardzo śmieszne. - Ben wziął składane krzesło oparte o ścianę, rozłożył je i usiadł. -Wiesz, że nie przywykłem do biur wyściełanych atłasem, ale to tutaj to przesada. - Może i przesada, ale to wszystko, co mamy. Naszego klienta nie stać na wynajęcie biura, a sądząc po tym, co ostatnio widziałam, w sejfie naszej firmy też się nie przelewa. Musimy się zadowolić tym, co mamy. - Wspaniale. - Ben założył nogę na nogę i spróbował udawać, że jest mu wygodnie. - Co ci się udało ustalić? - Nic, o czym byś już nie wiedział. Ale nie miałam jeszcze okazji przeczytać akt. Zrobię to. Do morderstwa doszło trzynastego lipca. Ofiara, Dwayne Gardiner, została postrzelona. Wkrótce po tym dosięgła ją eksplozja kombajnu drzewnego, takiej potężnej maszyny używanej przez drwali. Zginął w płomieniach. - Są jacyś świadkowie? - Jak dotąd żaden się nie pojawił. Oskarżenie przeciwko naszemu klientowi opiera się na jego wrogości wobec drwali i powszechnie znanej skłonności do niszczenia sprzętu służącego do wycinki lasu. Doszły mnie jednak pogłoski, że mają też jakieś dowody rzeczowe. - Muszą mieć - stwierdził Ben. - Inaczej nie byłoby oskarżenia. - Też tak sądzę. Musimy jednak wziąć pod uwagę, że mogą istnieć jakieś inne powiązania. Nasz klient przebywa w tym mieście od co najmniej sześciu miesięcy, czyli od kiedy wycofano zakaz i WLE Logging zaczęła budować drogi do starych lasów. Jest więc możliwe, że Zakin znał ofiarę lub był z nią w jakiś sposób powiązany. - Rozmawiałem z Żakiem. Twierdzi, że nie znał tego człowiek?* - Naprawdę? Ale oskarżenie musi coś mieć. - Zgadza się. Musimy tylko dojść co. - Przerwał, rozkoszując się przyjemnością ujawnienia czegoś, o czym on wiedział, a ona nie. - Atak przy okazji, wiesz, że Zakin już był naszym klientem? - Racja. Sprawa szympansów z Chesterson. - Pamiętasz to? - Pewnie, że pamiętam. Gdy tylko usłyszałam jego nazwisko, wiedziałam, kim jest. Ilu George'ów Zakinów może być w tej okolicy? - Nie pamiętam nazwisk wszystkich klientów. - A ja tak. Co u niego? - Bez większych zmian. Zmienił tylko pole działania i cel. - O ile dobrze pamiętam, podczas tamtej sprawy byliśmy przekonani, że nie zabił tego naukowca. A teraz? - Twierdzi, że nie zrobił tego. Sądzę, że mówi prawdę. - Ale ty zupełnie nie znasz się na ludziach. 76 - Nie przypominaj mi tego. - Ben spojrzał na biurko. Było zawalone aktami, a w rogu stał telefon - duży, czarny, staromodny aparat z tarczą. -Czy telefon jest podłączony? - Tak - potwierdziła Christina. - Ale w budżecie nie przewidziano pieniędzy na opłaty za rozmowy. Na twój rachunek. - Podała mu słuchawkę. -Chcesz zadzwonić do domu? - Aha. - Wykręcił numer swojego biura w Tulsa. Po siódmym sygnale ktoś go odebrał. - Kancelaria Bena Kincaida. - Jak się masz, Jones. Przestań szperać w Internecie i weź się do roboty. - Szef! - Ben usłyszał kliknięcie myszą komputera i dźwięk przypominający buczenie modemu urwał się. - Skąd wiedziałeś? - Strzelałem. Jest tam Loving? - Przełączę cię do niego. Gdzieś w tle Ben usłyszał stłumione krzyki. Po chwili ktoś podniósł słuchawkę. - Szefie, to naprawdę ty? - We własnej osobie. - Co u ciebie? Jak promocja książki? Wciąż powtarzałem Jonesowi, że wkrótce zadzwonisz i że o nas nie zapomniałeś. Tłumaczyłem mu, że pewnie nie masz czasu. Rozdajesz autografy i chodzisz na spotkania autorskie. Miałem rację? - Trafiłeś w dziesiątkę. - Gdzie jesteś? - W stanie Waszyngton. W małej mieścinie o nazwie Magie Valley. - To i dla prostych ludzi znajdujesz czas. Uważam, że to wspaniałe. - Słuchajcie jeden z drugim. Nastąpił zaskakujący zwrot. Podjąłem się poprowadzenia pewnej sprawy. - Naprawdę? - zdziwił się Jones. - Cóż za energiczny z ciebie człowiek, szefie. Co to za sprawa? - Chodzi o morderstwo. Morderstwo pierwszego stopnia. Muszę sprawdzić pewne rzeczy, i to szybko. Straciliśmy już wstępne przesłuchania. - Nie musisz nic więcej mówić, Ben. Łapię, o co chodzi. - Zawahał się przez moment. - Czy dam radę... mogę to robić tutaj? - Myślę, że w czasach Internetu i faksów to, gdzie jesteś, nie ma większego znaczenia. Masz teraz coś pilnego? Loving zarechotał: - Nie, nie ma nic pilnego. Ale nie chce zostawić swojej cizi. - Ona nie jest cizią - warknął Jones. Ben uśmiechnął się. - A więc jak to jest, Jones. Czy twój związek z Paulą wciąż jest taki gorący? 77 - Są ze sobą - powiedział Loving. - Ale wątpię, czy między nimi jest aż tak gorąco. - Odwal się, łgarzu - odgryzł się Jones. - Jeśli chcesz wiedzieć, to jest bardzo gorąco. - Cha, cha. - To jest jak samozapłon. Im dalej, tym więcej. Kurczę właściwie dlaczego ci o tym opowiadam? - O tym samym pomyślałem - stwierdził Ben. - Czy moglibyśmy wrócić do tematu? Muszę przeprowadzić pewne dochodzenie. - Nie ma sprawy, szefie - powiedział Loving. - Wsiadam do pierwszego samolotu. - Na pewno możesz? Jesteś pewien? - Oczywiście. Nie pozwoliłem jakiejś bibliotekarce przykuć sobie do nogi łańcucha z kulą. - Loving - warknął Jones -jesteś kretynem opętanym seksem. - Jones - przerwał im Ben - mógłbyś po pracy wpaść do mojego mieszkania i przekazać kilka słów Joni? Pilnuje mojego kota i pani Marmelstein. Powiedz jej, że bardzo mi przykro, ale chyba nie będzie mnie trochę dłużej, niż przewidywałem. - Zrobi się, szefie. - O ile Paula pozwoli, aby na tyle czasu zniknął jej z oczu... - Loving! - No dobra, chłopcy - odezwał się Ben - pogawędka z wami sprawiła mi prawdziwą frajdę. Christina prześle wam faksem wszystkie informacje o sprawie. Będziemy w kontakcie. - Rozłączył się. - W biurze wszystko po staremu? - zapytała Christina. - Całkowicie - odparł Ben. - Właściwie to aż za bardzo. I Christina podniosła się zza biurka. - No dobra, mam masę roboty, ty zresztą też. Ale do wieczora nic nie zrobimy. Maureen chce, abyśmy przyjechali do obozu Zielonej Furii. - Po co? Powiedziałem jej, że nie mam zamiaru... Christina uniosła ręce. - Nie oczekuje, że będziesz podkładać ogień pod jakieś ogromne maszyny. Po prostu chce, aby reszta grupy cię poznała. Chce, żeby wyrazili zgodę na zaangażowanie cię. - Żeby wyrazili zgodę? Dlaczego? - Wydaje mi się, że bardzo uważają na to, kogo dopuszczają do swojej organizacji. - Co? Czyżby się obawiali, że poznam ich sekretne rytuały powitalne? - Nie. Boją się agentów FBI i szpiegów przemysłu drzewnego. - Słuchaj, nie mam zamiaru wstąpić do Zielonej Furii. Jestem adwokatem. 78 - To nie ma znaczenia. Położenie obozu jest tajemnicą. Zabiorą nas, zasłonią oczy i zawiozą tam. - Zasłonią nam oczy? Czy nie uważasz, że wzięcie tej sprawy nie było najrozsądniejszym posunięciem? Położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie martw się tym, Beri. Już się do tego przyzwyczaiłam. Rozdział 12 Ack pojawił się punktualnie. Miał ze sobą przepaski na oczy. Ben i Christina próbowali go przekonać, by odstąpił od reguł obowiązujących w powieściach płaszcza i szpady, lecz Rick uparcie obstawał przy swoim. Przepaski były grube i czarne, nie przepuszczały ani odrobiny światła i ściśle przylegały do twarzy. Ben i Christina nie wiedzieli zupełnie nic, czuli się jak pozbawieni wzroku. Rick wpakował ich na tylne siedzenie dżipa. W każdym razie Ben przypuszczał, że to dżip. Na pewno nie był to tramwaj miejski. Na początku Ben starał się zapamiętać wszelkie zmiany kierunku jazdy - najpierw skręcili w prawo, potem w lewo, przejechali około kilometra... ale po dziesięciu minutach całkowicie stracił orientację. Wiedział, że droga do obozu Zielonej Furii zajmie dobre pół godziny. Nawet gdyby bardzo chciał, nie zdołałby odtworzyć trasy. I szczerze mówiąc, niby dlaczego miałby to robić? Jeśli go tam nie chcą, to on też nie ma chęci tam być. Po jakichś piętnastu minutach (nie mógł spojrzeć na zegarek) Ben wyczuł, że otoczenie się zmieniło. Nie potrafił dokładnie powiedzieć, skąd to wie, ale był tego pewien. Klimat jakby się zmienił, powietrze było jakieś inne, lżejsze i świeże. Zapach. I dźwięki... - Wjechaliśmy do lasu - poinformował ich Rick. Jego głos dobiegł z przodu samochodu. - Jeszcze piętnaście minut i będziemy w obozie. - Tak właśnie sądziłem - powiedział Ben. - Wszystko wydaje się jakieś inne. - Bo wkroczyłeś do zupełnie innego świata - oświecił go Rick. - Pozostawiłeś za sobą sztuczny miejski świat, beton, smog i restauracje Burger Kinga. Wjechałeś do wiekowego lasu - czystego, naturalnego, nietkniętego przez człowieka. Przynajmniej na razie. Przez resztę drogi Ben i Christina siedzieli w milczeniu. Wydawało się, że czas płynie wolniej. Ben skupił się; wyczuwał słodki zapach sosen i odwieczną woń ziemi. 79 W końcu Rick zatrzymał dżipa. Gdy silnik zamilkł, do uszu Bena dobiegły ludzkie głosy i cała masa innych dźwięków: śpiew ptaków, szum wiatru wśród drzew, cykanie świerszczy i ponure pohukiwanie sowy. - Jesteśmy na miejscu. Ben wyczuł, jak podniosło się oparcie siedzenia Ricka, gdy ten wyskoczył z samochodu. Na twarzy poczuł dotyk czyichś palców i zaraz potem mógł już wszystko widzieć. Wysiadł z dżipa i zatoczył duże koło, zaciekawiony nowym otoczeniem. Słońce właśnie zachodziło, ale wciąż było jasno. I wszędzie było zielono, gdziekolwiek spojrzał, zieleń, zieleń i jeszcze raz zieleń. Otaczał ich pierścień wysokich sosen. Ben ledwie mógł obejrzeć ich wierzchołki. Rząd małych, niebieskich namiotów z nylonu przycupnął na skraju przecinki. Kamienny krąg zdradził Benowi, w którym miejscu rozniecano obozowe ognisko. Wokół poniewierało się kilka pudełek, koszul, talerzy i innych oznak ludzkiej bytności, choć nie było ich wiele. Ben miał wrażenie, że ci ludzie naprawdę starają się zachować las w niezmienionym stanie. - A więc to jest ściśle tajny obóz terrorystów - odezwała się Christina. -Cóż za rozczarowanie. Spodziewałem się czegoś w rodzaju filmów z Jame-sem Bondem. Rick wybuchnął śmiechem. - Lubimy prostotę. Potrzebujemy tylko bazy dla naszych działań i miejsca do trzymania sprzętu. Sztuczny komfort zostawiamy innym. Poza tym ważne jest, abyśmy mogli w mgnieniu oka spakować się i przenieść w inne miejsce. Przedsiębiorstwa zajmujące się wycinką drzew zatrudniły ludzi, którzy całe dnie spędzają na poszukiwaniu nas. A to tylko drobny dodatek do tego, co mogą zrobić Slade i firma Cabal. Cabal, pomyślał Ben. Zak mówił mu o tej organizacji, ale Kincsud podejrzewał, że były to bajeczki spreparowane w celu zwiększenia dramatyzmu sytuacji. A może nawet twory wyobraźni paranoika. Cokolwiek by to było, wydawało się, że owe fantazje są też udziałem innych. - Pozwól, że cię przedstawię kilku osobom z naszej grupy - powiedział Rick. Ben zobaczył ludzi wyłaniających się ze skraju lasu i z wnętrz namiotów. - Maureen już znasz. Ben skinął głową w stronę dziewczyny. Wyglądała tak samo jak wcześniej. Może zmieniła flanelową koszulę, ale nie był tego pewien. - Jasne - odparł. - Nie zapomina się kumpli z celi... - Jest naszym ekspertem od spraw łączności. Zna się na wszystkim: od zwykłej radiostacji do poczty elektronicznej. - Rick kontynuował prezentację swych towarzyszy. - A oto kolejna kobieta będąca członkiem Zielonej Furii. Deirdre Oliphant. Przepraszam, doktor Deirdre Oliphant. Ben uścisnął rękę dziewczyny. - Doktor medycyny? Potrząsnęła głową. - Naukowiec. Deirdre nie wyglądała na naukowca. Była wysoka, miała jedwabiste, drugie blond włosy, a jej kształtna figura z pewnością mogłaby zdobić okładkę magazynu mody. - Jestem dendrochronogiem - wyjaśniła. - Och, tak. To wspaniale - stwierdził Ben. Pospiesznie zerknął na Chri-sitnę. - Czy powinienem udawać, że wiem, co to znaczy? Deirdre roześmiała się. - To bardzo proste. Badam drzewa. Specjalizuję się w określaniu ich wieku. Christina kiwnęła głową. - Liczysz słoje i tego typu rzeczy? - Tak. Tylko że jest to nieco bardziej skomplikowane, zwłaszcza w przypadku starych drzew. Wtedy używamy innych metod. Na przykład pobieramy próbki kory, aby określić wiek, nie uciekając się do ścinania. - Czy na tę specjalność jest duże zapotrzebowanie? - zapytał Ben. - U nas tak - odparła Maureen. - To ma zasadnicze znaczenie dla naszej pracy. Przy okazji zmuszamy rząd do popierania ochrony starodrzewów. - Trudno uwierzyć, jak stare są niektóre z tych drzew - wyjaśniła Deirdre. - Za tymi sosnami ciągnie się gęsty las kilkusetletnich cedrów. Wprawdzie w Kalifornii rosną sekwoje, które mają i tysiąc lat, ale w przypadku cedrów pięćset lat to bardzo dużo. Te drzewa były już tutaj, gdy Beethoven dopiero uczył się grać na fortepianie. Możesz to sobie wyobrazić? - Robi wrażenie. - Moim „Świętym Graalem" jest znalezienie cedru większego od obecnego rekordzisty rosnącego w Forks, mieście o kilka godzin jazdy na południe stąd. Jeśli zdołam to zrobić, las będzie ocalony. Ben rozejrzał się wokół, poruszony myślą o otaczającej go żywej historii. Wróciło wcześniejsze odczucie. I chociaż nie mógł tego wyjaśnić, miało ono coś wspólnego z wszechogarniającym spokojem i brakiem poczucia czasu. Z poczuciem wieczności. - Następny facet - kontynuował Rick - ten o wyglądzie świętego Mikołaja to Doktorek Potter. Chyba wam już o nim wspominałem. Jest naszym lekarzem i jednym z przywódców grupy. Ben wymienił uścisk dłoni z dżentelmenem z gęstą śnieżnobiałą brodą. Potter miał około pięćdziesięciu lat, był dużo starszy od reszty grupy. - Zawsze myślałem, że ludzie, których jedynym celem jest ochrona lasów, nie potrzebują lekarzy - odezwał się Doktorek. Miał bezpośredni sposób bycia i od razu spodobał się Benowi. - Jednak doświadczenie dowiodło, że tak nie jest. Jest to siódma grupa Zielonej Furii, do której należę. 6 - Mroczna sprawiedliwość 81 - To musi być ekscytująca praca - stwierdziła Christina. - Owszem, jest. - Obrzucił wzrokiem swoich towarzyszy. - Czasem nawet aż za bardzo. Pewnie słyszeliście o tym wypadku w Oregonie kilka lat temu. Drwale zakradli się w nocy, dopadli kilku obrońców środowiska, wyciągnęli ich z namiotów i porządnie im dołożyli. Zanim dowieziono ich do szpitala, jeden zmarł z upływu krwi. Od tej pory każda grupa ma w swoim składzie lekarza. - Wygląda na to, że przydałaby się wam zgraja bandziorów albo stado psów obronnych. - Nie myśl, żeśmy tego nie rozważali - wtrącił Rick. - Tak się jednak składa, że nie możemy tutaj trzymać psów. A wszystkich bandziorów ma Sla-de. - Zrobił kolejny krok wzdłuż szeregu. - Przedstawię wam jeszcze kilka osób, a potem odpoczniecie. To jest piękna Molly Evans. Ben zwrócił uwagę, że podczas prezentacji Molly maniery Ricka uległy zmianie. Nie potrafił jednak określić, na czym ta zmiana polegała. Molly miała krótkie ciemne włosy i jasne, szczere spojrzenie. Ucieszyło go to, gdyż, o ile dobrze pamiętał, była głównym świadkiem potwierdzającym alibi Ricka. - To ty byłaś razem z Żakiem w lesie w noc morderstwa? - spytał. Spojrzenie dużych brązowych oczu Molly na chwilę pobiegło w stronę Ricka, a potem z powrotem zatrzymało się na Benie. -Zgadza się. Byłam z nim. My... uhm... rozmawialiśmy. - To świetnie - stwierdził Ben. Uznał, że w tej chwili nie powinien drążyć tego tematu. O szczegółach pomówią później. -1 zgodzisz się zeznawać? - Nie mam na to specjalnej ochoty - odparła szczerze - ale czuję, że jestem to winna Żakowi. - Rozumiem - odpowiedział Ben. -1 doceniam to. Rick wskazał dłonią ostatnią osobę w szeregu. - To jest nasz miejscowy radykał, Al Billings. Ben potrząsnął ręką solidnie zbudowanego mężczyzny z rudą brodą i kolczykami. - Byłem przekonany, że to Zak jest miejscowym radykałem - powiedział. Rick roześmiał się. - Zak jest zwolennikiem niszczenia sprzętu drzewiarzy. Al zaś preferuje taktyczne bomby atomowe. - To rzeczywiście radykalne podejście. Al wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Rick jak zwykle trochę przesadza. Ale skoro WLE, Slade i Cabal idą na całość, dlaczego my mielibyśmy się hamować? - Jeśli zaczniesz postępować zbyt radykalnie, uczucia społeczeństwa obrócą się przeciwko tobie - odpowiedział Ben. 82 A czy to się już nie stało? Wszystkie nasze dotychczasowe posunięcia były dziecinnymi igraszkami, zwykłą zabawą, a i tak media nas obsmarowa-ły. Twierdzę, że najwyższy czas zrobić coś, co usprawiedliwi tę reputację... - Al jest nieco porywczy - wyjaśnił Rick - ale robi wybuchową zupę gulaszową. I to jest główny powód, dla którego go tutaj trzymamy. - Czy poznałem już wszystkich liderów grupy? - zapytał Ben. - Mniej więcej - odparł Rick. - Wszystkich oprócz... - Urwał gwałtownie. Ben dostrzegł, że Maureen posłała mu ostrzegawcze spojrzenie. - To znaczy wszystkich. - Rick - odezwał się Ben - powinniście być ze mną szczerzy... - Poznałeś wszystkich aktualnych liderów - wyjaśniła Maureen. - Rick chciał powiedzieć, że jedna z liderek odeszła od nas. Kilka dni temu. Nazywa się Kelly Cartwright. - Dlaczego was opuściła? - To bardzo skomplikowane. Chodzi o sprawy polityczne. Nie ma nic wspólnego z tym, o co walczymy. Czy oby na pewno, zastanawiał się Ben. Dlaczego więc Maureem nie chciała, aby Rick powiedział o Kelly? - Gdzie jest teraz? - spytał. - Nie wiem dokładnie. Słyszałam, że przyłączyła się do jakiejś grupy w Oregonie. Jeśli to takie ważne dla ciebie, mogę zdobyć adres. - Rick, musimy pogadać - wtrącił Al, patrząc na Maureen. - O pewnej kobiecie. Jest tutaj. U mnie w namiocie. - Później - odparł Rick. Poprowadził Bena i Christinę w stronę obozowego ogniska i wskazał najbliższy głaz. Niezbyt wygodne miejsce do siedzenia, pomyślał Ben, ale chyba można się do tego przyzwyczaić. Reszta grupy dołączyła do nich, skupiając się wokół ogniska. - Pewnie większość z was wie - wyjaśniła Maureen - że nasz nowy przyjaciel nazywa się Ben Kincaid. Jest adwokatem, prawomyślnym aktywistą. Zgodził się bronić Żaka. Kiedyś już go reprezentował, nie jest więc kimś zupełnie nowym. Zastanawia się też, czy nie napisać czegoś o nas i naszych działaniach, aby nie dopuścić do zmiecenia tych starych lasów z powierzchni. Chcę, aby wszyscy z nim współpracowali. Jeśli będzie czegoś potrzebował, ma to dostać. - Czy jest jednym z nas? - spytał Al. - Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. - Czy przyłączył się do Zielonej Furii? Czy należy do naszej grupy? - Nie wstąpiłem do Zielonej Furii - odpowiedział Ben - choć popieram waszą sprawę. Nie ma to jednak nic wspólnego z moją pracą jako adwokata. Aby kogoś reprezentować, nie muszę się zgadzać z jego przekonaniami. Al rzucił na ziemię swój kowbojski kapelusz. - Człowieku, to nie wystarczy. 83 r - Al posłuchaj mnie przez chwilę... - odezwała się Maureen. - Właśnie to robię, i to, co słyszę, wcale mi się nie podoba. Za żadne skarby nie będę obnażał swojej duszy przed kimś, kogo nie znam, kto nie jest nawet członkiem naszej grupy. Równie dobrze może być z Cabalu lub fredkiem. Ben spojrzał na Maureen. - Fredkiem? - Strażnikiem leśnym. Tak ich przezywamy - objaśniła, patrząc na Ala, który wstał i chodził wokół ogniska. - Niezbyt pochlebne przezwisko. - To strażnicy leśni nie są po waszej stronie? - zaciekawił się Ben. - Mogłoby się wydawać, że powinni, prawda? Nie, nie są. Prawie zawsze stają po stronie firm drzewiarskich. Należą do tutejszego establishmentu. Czy zdajesz sobie sprawę, że pięćdziesiąt procent dokonywanych w tym kraju wyrębów odbywa się na terenach parków narodowych? Taka jest prawda. Rząd wyprzedaje ziemię spod naszych stóp. A strażnicy leśni dostają pieniądze, aby popierać tę wyprzedaż. - Znowu spojrzała na Ala. - Słuchaj, sprawa jest prosta. Chcesz, żeby Zak poszedł do więzienia? Albo żeby spotkało go coś jeszcze gorszego? Al zacisnął usta. -Nie. - A więc musisz pomagać Benowi. Sprawdziliśmy go i uważamy, że mamy cholerne szczęście, iż jest z nami. Co ważniejsze, jesteśmy przekonani, że jest jedyną nadzieją dla Żaka. Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby mu pomóc. - Róbcie, co chcecie - rzucił Al. - Ja nie mam najmniejszego zamiaru mu pomagać. - Co to ma znaczyć? - Zak wpadł w gówno po same uszy i nie uda mu się wyjść z tego gów- # na. - Rozległy się pomruki niezadowolenia. - Wszyscy wiemy, co się tu naprawdę dzieje. Dlaczego boicie się o tym mówić? - Ja też chciałbym to wiedzieć - wpadł mu w słowo Ben. - Co tu się naprawdę dzieje? - To Cabal, człowieku. Oni to ukartowali. Zrobią wszystko, aby nas wykurzyć z tych lasów. Zabili drwala i wrobili w to Żaka. Ben uniósł brwi. - Rozumiem. A więc to spisek. - Nie kpij ze mnie, człowieku. Nie muszę tego znosić. - Zrobił krok w kierunku Bena, ale ostre spojrzenie Maureen osadziło go w miejscu. - Nie mówię tutaj o jakichś uprowadzeniach przez kosmitów, ale jest faktem, że firmy zajmujące się wyrębem lasów wydały kupę szmalu, żeby powstrzymać naszą działalność i akcje innych grup. Cabal ma tyle szmalu, że sami nie wiedzą, co z nim robić. Wrobienie Żaka to dla nich bułka z masłem. Daj forsę, komu trzeba, podłóż kilka fałszywych dowodów i zrobione! Zak jest w drodze do celi śmierci. 84 - Ale dlaczego mieliby się uwziąć na Żaka? - do rozmowy wtrąciła się Christina. - Od chwili, gdy się do nas przyłączył, jest siłą napędową naszej grupy. Utnij głowę, a reszta sama się rozpadnie. - Przerwał, aby złapać oddech. -Z tych samych powodów mafia zabiła Jacka Kennedy'ego. - Siadaj, Al. - Rozkaz Maureen wsparło kilka „o rany". - To nas donikąd nie zaprowadzi. - Chciałbym porozmawiać z każdym z was - powiedział Ben. - Chcę, byście mi powiedzieli wszystko, co wiecie o Żaku. Kto z nim był w dniu morderstwa, kto i gdzie go widział? Czy rozmawiał z kimś o drwalach, o ofierze, o podłożeniu bomby? - Zak codziennie gadał o materiałach wybuchowych - odezwał się Doktorek. - Tak właśnie robił. Nieraz musiałem opatrywać jego poparzenia, bo pochlapał się jakimiś chemikaliami czy czymś tam jeszcze. - I to - zasugerowała Deirdre - może wyjaśniać, dlaczego Cabal właśnie w ten sposób zabił tego drwala. Użycie bomby gwarantowało im, że gliny będą szukać Żaka. - Te spekulacje donikąd nas nie zaprowadzą - stwierdził Ben. - Mnie interesują fakty. Kto z was najlepiej zna Żaka? Ben zauważył, że kilka osób chciało coś powiedzieć, zanim w końcu odezwała się Maureen. - Wszyscy go znamy, Ben. Bardzo dobrze. Al zdobył się na uśmieszek. - Aha. Zwłaszcza kobiety. Molly spojrzała na niego morderczym wzrokiem. - A co z tobą, Deirdre? - wtrącił się Doktorek. - Przecież dość dobrze znasz Żaka? Deirdre zaczerwieniła się. - Ja i Zak spędzaliśmy sporo czasu... na rozmowach. Al zasłonił usta, jakby starał się powstrzymać śmiech. - Nie wiem, czy już o tym wiesz - ciągnęła Deirdre - ale Zak ma niezwykły umysł. Zawsze zadawał pytania, pomagał mi datować drzewa, próbował nauczyć się czegoś nowego. Bardzo ciekawiła go moja praca. Al w końcu nie wytrzymał i ryknął śmiechem. - Jedyne, co go interesowało, to jak wsadzić łapy do twoich majtek! - Al! - krzyknęła Maureen. Oczy dziewczyny stały się ostre jak promienie lasera. - Jeśli nie potrafisz pomóc, to lepiej idź się przejść. Najlepiej wzdłuż urwiska. - Dobra, dobra. Wiem, kiedy mnie nie chcą, człowieku. - Powoli skierował się do lasu i wkrótce w nim zniknął. - Nie tylko Zak mnie interesuje - wyjaśnił Ben. - Muszę wiedzieć o wszystkim, co może mieć jakieś znaczenie. Muszę znać wszystkie fakty, nie pogłoski, o tej firmie Cabal, która was wszystkich chyba przyprawia o paranoję. - Cabal to istna zaraza - mruknął Rick. - A ich szef, Slade, to pierdzie-lony Książę Ciemności. - Słyszałaś, Christino? Książę Ciemności. Pokiwała głową. - Czy mamy uprawnienia, aby pozwać na świadka osobistość nie z tego świata? Ben uśmiechnął się. - Jeżeli chcecie, żebym uwierzył, że istnieje jakaś ogromna, wszechpotężna, skrycie działająca grupa, która chce się do was dobrać, musicie się trochę bardziej postarać. Dlaczego ktoś miałby to robić? Maureen spojrzała mu prosto w oczy. - Chodzi o pieniądze. - Ale taka wszechpotężna organizacja pochłaniałaby strasznie dużo forsy. Gdzie tu zyski? - Musisz zrozumieć szerszy kontekst. Ben, co według ciebie jest głównym celem działań sabotażowych? Wzruszył ramionami. - Zakładam, że chcecie nastraszyć ludzi. Sprawić, aby drwale bali się 0 swoje życie. - Mylisz się. To media tak to przedstawiają, bo takimi bajkami karmią ich giganci przemysłu drzewnego. Prawda jest taka, że podejmujemy wszelkie dostępne środki ostrożności. Chcemy mieć pewność, że w wyniku naszych działań nikt nie odniesie żadnych obrażeń. I jak do tej pory, udawało się nam. W działaniach sabotażowych chodzi o pieniądze. - Obawiam się, że nie rozumiem. * - Weźmy, na przykład, wbijanie ćwieków w drzewa. To nie ma nic wspólnego z próbami poranienia drwali. Robimy to, gdy tylko się dowiemy, że kolejna połać starych lasów ma być sprzedana na wyrąb. Najpierw wbijamy ćwieki lub duże kawałki metalu w drzewa. Potem ostrzegamy służby leśne lub przystępującą do przetargu firmę drzewną albo jednych i drugich. Jeśli służby leśne nadal chcą sprzedać ten las, muszą wysłać brygadę z wykrywaczem metalu i cęgami, aby usunęła ćwieki. To kłopotliwe i kosztowne, więc zarządy lasów często odstępują od sprzedaży. Ajeśli nawet nie, wiele firm rezygnuje z przetargu, bo wiedzą, że gdy taki ćwiek dostanie się do maszyny, może uszkodzić ostrze piły i spowodować straty idące w tysiące dolarów. Jeżeli dodać do tego uszkodzone kombajny drzewne 1 powywracane ciężarówki, to wkrótce firma ma coraz mniejszy zysk. Rozumiesz teraz: drzewa nie zostają ścięte nie dlatego, że drwale postanowili oddać przysługę ludzkości, tylko dlatego że dzięki naszym wysiłkom stało się to zbyt kosztowne. - Ale nabijanie drzew ćwiekami stwarza zagrożenie, że ktoś może zostać zraniony. - Nigdy nie wbijamy ich nisko, gdzie mogłyby dostać się w łańcuch piły i zranić ścinającego. Wbijamy je na takiej wysokości, na jaką nie mogą sięgnąć. - Zaczekaj chwilkę - odezwała się Christina. - Wydaje mi się, że słyszałam o drwalu, którego zranił wbity w pień ćwiek. - A wiesz, kiedy to się stało? - Prawdę mówiąc... - A więc posłuchaj. W roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym w tartaku Cloverdale w Kalifornii piła taśmowa natrafiła na dwunastocalowy ćwiek. Kawałki ostrza rozprysły się po całej hali. Jeden trafił drwala, niejakiego George'a Alexandra, i złamał mu szczękę. Media rzuciły się na ten temat. Potępiono ekoterrorystów, nie sprawdziwszy informacji podawanych przez firmę. A prawda jest taka, że ostrze piły nie mogło się rozlecieć z powodu ćwieka. Było już popękane i kwalifikowało się do wymiany, ale firma nie zrobiła tego, bo nie chciała wydawać pieniędzy. Sam Alexander omal nie odmówił pracy tego dnia. Wiedział, jaki jest stan tej piły, i zgłaszał to już od kilku tygodni. - Ale gdyby obrońcy środowiska nie wbili w to drzewo ćwieków... - A czy oni to zrobili? Ćwieki nie znajdowały się w starym drzewie. To drzewo nie pochodziło ze starych lasów. W tamtym rejonie nie było żadnej grupy ekologów protestujących przeciwko niszczeniu lasów. Protestowała grupa mieszkańców, którzy obawiali się hałasu przejeżdżających ciężarówek i szkód spowodowanych erozją gleby w wyniku wyrębu. Wiele tygodni po tym zdarzeniu policja przyznała, że jej głównym podejrzanym był pięćdzie-sięciokilkuletni konserwatywny republikanin, do którego należała działka leżąca w pobliżu wyrębu, A firma drzewna przyznała się później, że dostawała ostrzeżenia i pogróżki od mieszkańców miasteczka. Prasa, oczywiście, nie wspomniała o tym ani słowem. - Trudno sobie wyobrazić, aby ktoś inny niż ekolodzy mógł szpikować drzewa metalem - powiedziała Christina. - A jak myślicie - wtrącił się Rick - kto wpadł na pomysł wbijania ćwików w pnie? Drwale, właśnie oni. Wprowadzili tę metodę na przełomie wieków, podczas walk o miejsca pracy z wielkimi firmami drzewnymi; właśnie tutaj, na południowo-zachodnim wybrzeżu Pacyfiku. My po prostu skorzystaliśmy z ich pomysłu. - Przerwał na chwilę. - Słuchajcie, bardzo bym chciał, żebyśmy mogli to wszystko załatwić za pomocą uścisków i pocałunków, ale musicie pogodzić się z faktami. Jak powiedział kiedyś Traven*: „To jest prawdziwy świat, chłopaki, a wy w nim żyjecie". * Traven Bruno, Traven Torsvan (18827-1969), pisarz tworzący w językach niemieckim i angielskim. Początkowo obywatel brytyjski, później amerykański. Autor licznych powieści przygodowych, których akcja rozgrywa się głównie w krajach Ameryki Łacińskiej (przyp. tłum.). 86 87 - Znowu odbiegamy od tematu - stwierdził Ben. - Jeśli ktoś z was wie o czymś, co mogłoby pomóc Żakowi lub może mieć jakiś związek z procesem, niech mi o tym opowie. - Na pewno to zrobimy - w imieniu wszystkich obiecała Maureen. -Czy jeszcze jakoś moglibyśmy ci pomóc? - Tak. Unikajcie kłopotów. - Co masz na myśli? - Sądzę, że wiesz. Do zakończenia procesu nie wbijajcie żadnych ćwieków, niczego nie wysadzajcie ani nie podejmujcie żadnych działań niezgodnych z prawem. - Chcesz powiedzieć, że mamy zostawić ten las drwalom? Może jeszcze rozwiniemy przed nimi czerwony chodnik? - Chcę powiedzieć, że to, co się publicznie mówi przed rozprawą, ma bardzo duży wpływ na przysięgłych. Rozumiemy się? Nawet najuczciwszy człowiek nie może nie przyjmować do wiadomości tego, co się wokół dzieje. Jeśli Zielona Furia będzie mieć złą prasę, nie pomoże to Żakowi podczas procesu. Rick wyglądał na wzburzonego. - Nie możemy przecież siedzieć z założonym rękoma! - Nie żądam od was, byście się poddali. Proszę tylko, abyście nie robili nic nielegalnego. W Magie Valley i tak jest już spore zamieszanie. To najgorsze miejsce na proces ekologicznego aktywisty sądzonego za zabójstwo drwala, a szansę na zmianę miejsca rozprawy są raczej marne. Jakiekolwiek agresywne działania Zielonej Furii tylko pogorszą sytuację. - Przykro mi - odparł Rick - ale nie możemy teraz dać za wygraną. Zanim oskarżenie wniesie sprawę do sądu, wytną cały las. - Zgadzam się z tym - dodał Doktorek. - Ludzie, okażcie odrobinę rozsądku! - błagała Christina. - Chcecie zobaczyć, jak skazują Żaka? - Zwróciła się do Deirdre. - Deirdre, *jesteś naukowcem i potrafisz myśleć logicznie. Pogadaj z nimi. Dziewczyna powoli pokręciła głową. - Przykro mi, ale zgadzam się z nimi. Jeśli teraz damy spokój, te lasy znikną. - Posadzą nowe drzewa. - Można sadzić nowe drzewa - odparła Deirdre - ale lasu nie da się odtworzyć. - Nie rozumiem. - Dziesiątki razy dowiedziono tego naukowo. Jeśli jakiś las znika, to na zawsze. Drzewa są odnawialnym zasobem, lasy nie. Zostaną zastąpione drzewami tego samego gatunku i wielkości, posadzonymi w rzędach. Ale drzewa te będą mniej odporne na brak wody i zimno, szkodniki i choroby, gdyż wyrosną w uboższej glebie, a nie w pełnym życia, złożonym ekosystemie, który powstawał przez całe wieki. 88 - Drzewa zawsze są drzewami... - Naukowcy kilka razy przeprowadzili badania nad drzewami sadzonymi na terenach wycinek; badali też warstwę podściółki, czyli krzewy i rośliny, którym drzewa tworzące las zapewniają ochronę. Las nie odrasta i nie odrośnie. Zrozumcie, drwale prowadzą monokulturę; dla nich las to tylko drzewa do wycięcia. A prawda jest taka, że las to złożony organizm, pełen różnorodnych, lecz wzajemnie od siebie zależnych istnień. Gdy działanie takiego organizmu zostanie zakłócone, staje się on podatny na różne choroby i zaczyna ginąć. Na terenach, na których wycinka odbyła się kilka dziesięcioleci temu, liczba gatunków drastycznie się zmniejszyła. Średnio biorąc, przeżywa tylko jedna trzecia roślin. Wniosek nasuwa się sam: lasy nie odrastają. - To prawda - potwierdził Rick. - Dorastałem w Vermont. Kiedyś te tereny niemal w całości pokrywał las. Rosły tam białe sosny, których wysokość dochodziła do sześćdziesięciu metrów. Pnie orzechowców miały półtora do dwóch metrów średnicy, a rozpiętość ich gałęzi wynosiła pięćdziesiąt metrów. Sto lat temu stare drzewa wycięto i posadzono nowe. I co tam jest teraz? Las patyków. - Ja wychowałem się w Michigan - odezwał się Doktorek. - Ogromne sosny, które tam rosły, wycięto. Zamiast nich posadzono dęby i osiki, które zostały opanowane przez pożerające je czarne ćmy. Ćmy tak się rozmnożyły, że jazda tamtędy w sezonie wylęgu jest wręcz niebezpieczna, bo drogi są pokryte śliską warstwą rozgniecionych poczwarek. Zmiana składu drzewostanu kompletnie zniszczyła ekosystem. - Nie wspominając już - wtrąciła Deirdre - o innych działaniach człowieka zabijających drzewa i utrudniających odrastanie lasów. Zanieczyszczenie powietrza. Kwaśne deszcze. Dziura ozonowa. Rezultat jest taki, że rozwinięty, bogaty pod względem biologicznym ekosystem, który tworzył prawdziwy las, zostaje zniszczony, zniszczony raz na zawsze. Ben poczuł przejmujące ściskanie w dołku. - Rozumiem to, co mówicie - powiedział bezbarwnym głosem - ale tu chodzi o życie człowieka. Nie możemy ryzykować ludzkiego życia, aby ocalić więcej lasów. - Masz rację - przytaknął Doktorek. - Przecież my, ludzie, zawsze jesteśmy ważniejsi niż reszta żywych istot na tej planecie. - Nie o to mi chodzi - zaoponował Ben. - Ale... - Ben - przerwała mu Deirdre - mogę ci coś pokazać? To niedaleko stąd. Ben wstał i podążył za nią. Christina szła tuż za nimi, szczęśliwa, że ta rozmowa się skończyła. Po kilku minutach Deirdre odezwała się: - Wszystkie drzewa na tym obszarze są bardzo stare. Mają setki lat. Każda limba, której gałęzie ocierają się o wasze ramiona, jest od was starsza. 89 Starsza niż wasi koledzy i wasi rodzice. Niektóre z nich rosły, zanim przybył tu Kolumb. Gdy WLE Loggins po raz pierwszy dostało zgodę na wyrąb na tym terenie, publicznie oświadczyli, że nie będą wycinać starych drzew. Wszyscy byli zachwyceni, nawet burmistrz poklepywał ich po plecach. - Kontynuowała marsz, dotykając po drodze liści mijanych drzew. - Poczuliśmy ulgę. Może wreszcie ktoś zrobi coś dobrego, nie kierując się względami ekonomicznymi. Ale Zak chciał mieć pewność i wprowadził grupę do lasu. Przerwała na chwilę. Gdy znowu się odezwała, Ben zauważył, że jej wargi lekko drżą. -1 spójrzcie, co znaleźli. Niemal w tej samej chwili wyszli z lasu i znaleźli się na przecince. Ben poczuł się, jakby wylądował na innej planecie. Podczas gdy wcześniej wszystko było zielone, pełne życia, pokryte trawą i roślinami, teraz całe otoczenie, jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, było jałowe i martwe. Musiało minąć kilka chwil, zanim w pełni dotarło do nich, co widzą. - O mój Boże - westchnęła Christina. Wszędzie na ziemi widać było pniaki, jeden przy drugim, niekończące się morze pni. Ben pomyślał, aby je policzyć, lecz było to niemożliwe. Tysiące akrów lasu zrównano z ziemią, która stała się zupełnie goła. Nie było na niej żadnych roślin, żadnych zwierząt. Ani odrobiny zieleni. Wyglądało to tak, jakby przemaszerowała tędy armia najeźdźców, niszcząc wszystko w zasięgu wzroku. Ben nie musiał być dendrochronologiem, aby się domyślić, że ścięte drzewa rosły tutaj przez setki lat. A teraz nie pozostało po nich nic oprócz połamanych gałęzi i martwych pni. - Wycięcie tego całego terenu zajęło im tylko trzy dni - powiedziała cicho Deirdre. N Ben przyklęknął i dotknął najbliższego pniaka. - Napiszę o tym - rzekł. - Ludzie muszą się dowiedzieć, co się tutaj dzieje. - Masz rację - potwierdziła Deirdre, kiwając głową. Po jej policzku stoczyła się łza. - Mam nadzieję, że ktoś będzie chciał tego słuchać. Rozdział 13 T. ess zamknęła pismo i rzuciła je na śpiwór. Od ponad godziny siedziała w namiocie pozostawiona sama sobie i czekała. Trzy razy przeczytała ten numer „Outdoor", chociaż już przy pierwszym podejściu nie wzbudził jej zainteresowania. Zaczęła mówić sama do siebie, inscenizując udawaną rozmowę z kimś znajomym. Miała dość tego odosobnienia. Od momentu, gdy wraz z Maureen i Alem wróciła do obozu, traktowano ją jak osobę trędowatą; odsunięto na bok i odizolowano. Rozumiała, że chcą zachować ostrożność, ale co za dużo, to niezdrowo. Jak długo jeszcze będą debatować, zanim podejmą decyzję, co z nią zrobić? Jak długo jeszcze ma tkwić uwięziona w tym głupim namiocie? Rzecz jasna, chodziło o coś znacznie więcej niż tylko niewygodę. Jeśli nie pozwolą jej chodzić po obozie, rozmawiać z członkami Zielonej Furii, poznać każdego z nich i zdobyć ich zaufanie, będzie przegrana. Nigdy nie zdobędzie informacji, których potrzebuje, nigdy nie rozgryzie tej sprawy. Nie miała zbyt wiele czasu i dobrze o tym wiedziała. Rudy bezustannie wydzwaniał do hotelu i pytał ją, gdzie, do diabła, jest, co robi i co z jej reportażem o Wielkiej Stopie. Przez krótki czas mogła go zwodzić i składać niejasne obietnice, że jest na tropie czegoś naprawdę niezwykłego, ale nie mogło to trwać w nieskończoność. Tak samo zresztą jak jej służbowe diety. Obserwowała cienie przemykające po tropiku namiotu. Odgłosy ruchu i stłumionych głosów dawały jej nikłe wyobrażenie o tym, co działo się na zewnątrz. Właśnie odbywało się zebranie. Nie miała wątpliwości, że to o niej mówią, choć wiedziała, że nie jest to jedyny temat. Wśród nich był jeszcze jeden obcy i jego wartość także poddawano ocenie. Poza tym Zielona Furia była w trakcie realizacji wielu planów. Tess na tyle często słyszała słowa „natychmiast" i „dziś w nocy", aby zdać sobie sprawę, że coś się miało zdarzyć. Al prosił, aby poczekała w namiocie do jego powrotu, ale to wcale nie znaczyło, że musi to zrobić.Mogła się zbuntować; w końcu nie był jej ojcem. Chciała jednak zdobyć ich zaufanie. Najłatwiej to zrobi, okazując wolę współpracy. Musi się zachowywać tak, jakby za wszelką cenę pragnęła ich zadowolić, jakby zostanie jedną z nich było czymś, na czym zależy jej najbardziej ze wszystkiego na ś|viecie. Ale chwilę pot^fti w jej głowie odezwał się cichy głosik: Najpierw zdobędziesz ich zaufanie, a potem go nadużyjesz. Poznasz ich tajemnice, a potem wywleczesz je ifta szpaltach „National Whisper" lub może nawet jakiejś poważnej gazety. Ty dostaniesz nagrodę Pulitzera, a oni od pięciu do dziesięciu lat więzienia. Wyparła ten głos ze swojej świadomości. Takie myślenie donikąd jej nie zaprowadzi. Musiała się skupić na swoim zadaniu. A w tej chwili polegało ono na czekaniu. Już się szykowała do kolejnej lektury magazynu „Outdoor", gdy nadszedł Al. Odsunął suwak u wejścia do namiotu i wetknął do środka głowę. - Czekamy na ciebie - oznajmił. Trudno było nie zauważyć, że na jego twarzy nie ma uśmiechu. 91 Tess wypełzła z namiotu i podążyła za Rickiem do kręgu utworzonego z głazów pośrodku przecinki. Było tam tylko sześciu członków Zielonej Furii. Pozostali musieli gdzieś odejść. Pewnie jakaś tajna misja, pomyślała. Rick przedstawił Tess. - Przekazałem wszystkim, co powiedziałaś w barze. Dlaczego chcesz popierać sprawę, o którą walczymy? - Świetnie - odparła. Zastanawiała się, jaką postać powinna odegrać. Stwierdziła, że najlepiej będzie, jeśli udawać lekko zmieszaną, niepewną siebie dziewczynę. Może nawet nieco wystraszoną. - Doceniam znaczenie tego, co robicie. - Ale chcielibyśmy wiedzieć więcej, dużo więcej. - Tess przypomniała sobie, że kobieta, która to powiedziała, ma na imię Maureen. - Pytajcie więc - odparła, starając się, aby jej wargi nieco drżały. - Powiem wam wszystko, co będziecie chcieli wiedzieć. - Jest rzeczą oczywistą, że interesują nas działania Cabalu i że chcielibyśmy mieć tam swojego człowieka. Kogoś, kto będzie wiedział, co planuje Slade. Myślę, że spodziewałaś się tego. Tess zdecydowała, że odgrywana przez nią postać kochanki płatnego zbira nie powinna być zbyt bystra. Udała więc, że nie zrozumiała aluzji Maureen. - Wiemy, że Slade jest w Magie Valley. Widziano go tam. Nie wiedzieliśmy jednak, że ma... współpracowników. - Chyba nie myślisz, że sam organizuje te napady na wasz obóz, co? -Nie. Wynajmuje płatnych osiłków. Ale człowiek, z którym jesteś związana, nie jest chyba płatnym osiłkiem. - John jest prawą ręką Slade'a. Za każdym razem, gdy Slade chce zrobić coś bardzo ważnego, zwraca się właśnie do niego. - Nic nie wiedziałam o istnieniu Johna. - Większość ludzi nie wie. Slade to taki człowiek, który wszystkie zasługi chce przypisywać wyłącznie sobie. Jednocześnie nie chce, aby jakiekolwiek ślady wskazywały na niego. Więc za każdym razem, gdy trzeba zrobić coś... niezupełnie legalnego, mówi o tym Johnowi. - A John tobie? Tess pozwoliła sobie na lekki uśmiech. - Jest strasznie gadatliwy, gdy się... - zachichotała - podnieci. I później, już po wszystkim, też. Maureen wpatrywała się nią z kamiennym wyrazem twarzy, którego Tess nie mogła rozszyfrować. Czyżby jej niedowierzała? Może przeraził ją taki niefeministyczny dinozaur jak ona? A może zastanawiała się, jak najlepiej ją wykorzystać? - A więc - odezwała się Maureen - zdarza się, że z wyprzedzeniem dowiadujesz się o niektórych poczynaniach Cabalu? - Zgadza się. - Na przykład o jakich? - Wiem, że dwa razy napadli na wasz obóz, chociaż wątpię, czy zgłosiliście to na policję. - O tych napadach dużo gadano w mieście - ostro stwierdził Al. - Mogła to od kogoś usłyszeć. - Ale wie także o Cabalu - wtrąciła Maureen. -1 wie, kto to jest Slade. A o tym już nie wszyscy wiedzą. - Jeśli dobrze szukała - upierał się Al - mogła się dogrzebać do artykułów napisanych przez inne grupy ekologów. - Proszę, uwierzcie mi - poprosiła Tess, przyklejając do twarzy swój najbardziej szczery uśmiech. - Nawet nie wiem, jak szukać... takich rzeczy. Wszystko, co wiem, usłyszałam od Johna. - Głęboko wciągnęła powietrze. -I to mnie przeraża. Właśnie dlatego chcę się do was przyłączyć. - Przykro mi - powiedział Al - ale nie możemy sobie pozwolić na żadne ryzyko. Ona może być gliną. - Nie jest z policji - sprzeciwiła się Maureen. - Jestem tego pewna. -Spojrzała wprost na Tess. - Jesteś gliną? - Nie - stanowczo zaprzeczyła Tess. - Nie jestem. - Albo jeszcze gorzej - kontynuował Al. - Może być wtyczką Cabalu. To by wyjaśniało, skąd tak dużo o nich wie. - To możliwe - zgodziła się Maureen. - Ale wątpię. - Spojrzała na Ri- cka. -A ty? - Też w to wątpię. - Rick pochylił się do Maureen i szepnął jej kilka słów do ucha. Mauren kiwnęła głową. - Bardziej interesuje mnie poziom twojego zaangażowania. Tess zmarszczyła brwi. - Nie rozumiem. - Chodzi mi o to, że może w tej chwili czujesz, że jesteś oddana naszej sprawie. Dyletantowi może się to wydawać fajną, podniecającą robotą. Ale kiedy zrobi się gorąco i okaże się, że wcale nie jest tak fajnie i podniecająco, możesz stracić zapał. Co innego gadać, a co innego robić. Nie możemy przyjąć kogoś, kto się załamie i ucieknie, gdy tylko zobaczy, że dzieje się coś niebezpiecznego lub niezupełnie legalnego. - Zrobię wszystko, co tylko zechcecie. Utkwił w niej wzrok. - Jesteś tego pewna? - Tak - odparła bez wahania. - Całkowicie. - A więc dobrze. Powiem ci, co zamierzamy zrobić. Na dzisiejszą noc zaplanowaliśmy... małą akcję. Zastanawialiśmy się, czyjej nie odłożyć, ale grupa zdecydowała, że trzeba ją przeprowadzić. - No i co? 92 93 - Pójdziesz z nami. Jeśli po wszystkim nadal będziesz chciała należeć do Zielonej Furii, to myślę, że zostaniesz z nami na długo. Co więcej, jeśli weźmiesz udział w czymś nielegalnym, będziesz mieć tyle samo do stracenia, co reszta grupy, gdyby ktoś doniósł o tym glinom lub fredkom... - Rozumiem. Bezpieczeństwo poprzez udział w ryzyku. - Dokładnie. Idziesz z nami? Tess wytrzymała jego spojrzenie. -Idę. Al gwałtownie wstał i rzucił na ziemię swój kapelusz. -1 tym razem się nie zgadzam! To szaleństwo! - Już podjąłem decyzją - uciął Rick. Al burknął kilka słów, których Tess nie zrozumiała, a potem ciężkim krokiem ruszył do lasu. - Najpierw cię poinstruuję - powiedział Rick - a potem zawiozę z powrotem do miasta, abyś zabrała jakieś ciuchy potrzebne na spędzenie nocy w lesie. Jeśli musisz się jakoś wytłumaczyć przed Johnem, możesz to zrobić. W każdym razie spotkamy się o dziewiątej „U Bunyana" i przyjedziemy tutaj. - Rozumiem - powiedziała Tess, starając się zapanować nad podnieceniem. - Powiesz mi, jaki jest plan? Chyba się udało, pomyślała. Postanowił jej zaufać - Tak, powinnaś go poznać. - Rick pochylił się w jej stronę i ściszył głos. - Posłuchaj, co zamierzamy zrobić. Rozdział 14 u. stawili się w rzędzie. Przed sobą Tess miała Maureen i Ricka, a za plecami Ala. Chciałaby wierzyć, że zrobili to, aby mieć pewność, że się nie zgubi. Podejrzewała jednak, że po prostu wciąż jej nie ufają. Noc miała się ku końcowi, było już dobrze po trzeciej. Tess pamiętała, jak przerażający jest las o tej porze. Za każdym krokiem trafiała na coś, czego nie mogła zobaczyć, i cały czas czuła dotyk czegoś, czego nie mogła zidentyfikować. Jakiś wewnętrzny głos kazał jej uciekać, zwiewać jak najdalej od tego dodge'a. Musiała jednak wziąć się w garść, zagłuszyć to, co dyktował jej instynkt. To był test. Chcieli ją sprawdzić. Nie może nie zdać, zwłaszcza jeśli chce stać się członkiem tej organizacji i zdobyć potrzebne informacje. Musi się trzymać. - Zaczekamy tutaj - szepnął Rick. 94 Skryli się w kępie drzew na skraju niewielkiego wzgórza. Maureen i Al usiedli wsparci o ogromne pnie drzew. Wyglądało, że przynajmniej oni wiedzą, co robią. - Gdzie jesteśmy? - nieśmiało zapytała Tess. - W pobliżu autostrady północno-zachodniej numer czternaście - odparł Rick. Wskazał na grupę wysokich drzew po drugiej stronie przecinki. Na mapach geodezyjnych oznaczono ją NZW czternaście. - Myślałam, że będziemy wbijać gwoździe w drzewa - powiedziała Tess. -Już po trzeciej. - Czekamy - stanowczo stwierdził Rick i przysiadł na dużym głazie w pobliżu Maureen. Tess nic z tego nie rozumiała, ale sprzeciw nie miał żadnego sensu. Znalazła w miarę wygodne miejsce na kupie liści, usiadła i czekała. Po ponad półgodzinie Rick podniósł się i otrzepał dżinsy z ziemi. - Myślę, że wystarczy - oznajmił. Tess aż podskoczyła na dźwięk jego głosu. Przez cały czas oczekiwania nikt się nie odzywał. Wszyscy byli zmęczeni długim marszem, a zwłaszcza ona, nienawykła do nocnych wędrówek po lesie. Przetarła oczy i zmusiła się do wstania. - Czy ktoś mi powie, o co tu chodzi? Mówiliście, że będziemy wbijać gwoździe w drzewa i że zaczniemy około trzeciej. Czy nie taki był plan? - Tak ci powiedziałem - odparł Rick. - Ale plan był inny. - Nie rozumiem. - Nie miej nam tego za złe - powiedziała Maureen łagodnie - ale musieliśmy się upewnić, że można ci zaufać. - A więc okłamaliście mnie? - Przedstawiliśmy ci fałszywy plan - wyjaśnił Al. - Potem zawieźliśmy cię do miasta, aby mieć pewność, że będziesz mieć okazję, aby o tym donieść, gdybyś chciała to zrobić. - Myśleliście, że pracuję dla glin? - Albo jeszcze gorzej, dla Cabalu. - Maureen położyła dłoń na ramieniu Tess. - Musisz nas zrozumieć. Wiemy, że ludzie Cabalu chcą przeniknąć do naszej grupy. Musimy być ostrożni. - A więc naopowiadaliście mi kupę bzdur? Rick skinął głową. - A potem przyszliśmy tutaj, w pobliże miejsca, w którym mieliśmy wbijać gwoździe, i czekaliśmy. Jest to jedyna droga do autostrady i z tego miejsca miałem na nią świetny widok. Gdyby kręcili się tam jacyś gliniarze lub zbiry z Cabalu, chcący nas przyłapać na gorącym uczynku, od razu bym ich zobaczył. Tess otworzyła szeroko usta. - Zastawiliście pułapkę? - Tak. I czekaliśmy w niej, aby się przekonać, czy nie zastawiono pułapki na nas. Ale nie zastawiono. Nikomu nic nie powiedziałaś. - Sama mogłam wam powiedzieć, że tego nie zrobiłam. - Nachmurzyła się. - Widzę jednak, że woleliście się o tym przekonać na własne oczy. Rzeczywiście jesteście ostrożni. - Ale już dość tej ostrożności - powiedziała Maureen. - Zaliczyłaś test i żadnych innych sprawdzianów już nie będzie. Jesteś członkiem Zielonej Furii. - Ścisnęła ramię Tess. - Witaj w klubie! - Świetnie - ucieszyła się Tess. - Czy dostanę teraz tajny pseudonim? Wybuchnęli śmiechem. - Jeszcze lepiej - powiedział Al. - Teraz będziesz prawdziwą terro-rystką. Maureen trzepnęła go w ramię. - Przestań. Jesteś gorszy od tych pismaków. Nie jesteśmy terrorystami. - Nie bawią mnie semantyczne gierki - odparował Al. - Przecież wysadzamy w powietrze różne obiekty. Sami sobie wybraliśmy taką etykietkę. - To w końcu będziemy wbijać te gwoździe? - zapytała Tess. - Nie - odpowiedział Rick. - Tego w ogóle nie było w programie. Drzewa przy autostradzie nie są stare. A poza tym zawsze zagważdżamy drzewa przed rozpoczęciem wycinki, gdy jest jeszcze czas na wycofanie drwali. W tej chwili mamy inne plany. Musimy przejść jeszcze kawałek. - Mam nadzieję, że nie tyle co poprzednio -jąknęła Tess. - Około dziesięciu minut marszu. Tess ruszyła za Rickiem, który poprowadził ich w ciemnościach przez gęsty las. Gdy w końcu się zatrzymali, zobaczyła, że doszli do miejsca, w którym właśnie prowadzono wyrąb. Powalone drzewa wyznaczały granice wycinki. Gdzieniegdzie widać było ciężki sprzęt. - Myślałam, że prowadzą prace na południe od tego miejsca - odezwała się Tess. - W pobliżu rzeki. • - Tak miało być - odpowiedział Rick. - To są stare drzewa, mają po czterysta, pięćset lat. Drzewa wyznaczające granice wycinki oznaczono niebieskim znakiem X. Nie wolno ich ścinać. - A więc co tutaj robi ciężki sprzęt? - A jak sądzisz? Wycinają te drzewa, nawet jeśli jest to wbrew prawu i wbrew ich własnemu oświadczeniu dla prasy. Al odkrył to zeszłej nocy, podczas zwiadu. To są zdradzieckie działania. Wysłali tutaj małą grupę, a główna brygada została tam, gdzie miała być, i robi za przykrywkę. - Ale dlaczego? Mają przecież inne drzewa. - Ponieważ chcą wszystkie - odpowiedział Al. - Jest jeszcze jeden powód - dodała Maureen. - Kiedy drwale ścinają mniejsze drzewa, to muszą pracować cały dzień, aby wyrobić normę. Gdy zaś powalają duże, stare, wystarczy jedno i już mają cały ładunek dla osiem- 96 nastokołowego transportera. Robią więcej w krótszym czasie. A to oznacza wyższe zarobki. - Powinniście wezwać policję - stwierdziła Tess. - Albo strażników leśnych. - Próbowaliśmy tak robić - odparł Al. - Ale zanim ktoś z tak zwanych czynników oficjalnych podejmie jakieś działania, tego lasu już dawno nie będzie. Firma drzewna zostanie ukarana grzywną lub tylko upomnieniem. W ogóle jej to nie obejdzie, gdyż zyski będą dużo większe od nałożonej kary. A drzewa przepadną. - To po prostu straszne - powiedziała Tess. - Ktoś musi coś zrobić. - Dokładnie tak samo myślimy - odrzekł Al. - Trzeba bronić tych drzew, ale żaden z urzędników nie zamierza tego zrobić. Postanowiliśmy więc działać sami. - Co chcecie teraz zrobić? Al przykucnął i wskazał coś ręką. - Widzisz tę ogromną maszynę? Tess podążyła wzrokiem za jego palcem. Zobaczyła potężną maszynę, z pięcioma kołami z każdej strony, kabiną operatora pośrodku i dwoma ogromnymi ramionami z przodu. Każde było zakończone ostrymi kleszczami. - To kombajn drzewny. Jeden z wielkich mitów firm drzewnych głosi, że drzewa są wycinane przez dzielnych, męskich drwali. Ale prawda wygląda tak, że w dzisiejszych czasach większość drzewa wycina się za pomocą potężnych maszyn, takich jak ta. Kombajn może powalić nawet potężne drzewo. Łapie pień w kleszcze, ścina piłą wbudowaną w drugie ramię i przenosi na transporter. Nie potrzeba żadnych dzielnych drwali, chyba że za takiego uznasz faceta, który siedzi w klimatyzowanej kabinie i słucha radia. -1 właśnie dlatego z roku na rok coraz mniej drwali znajduje zatrudnienie - wyjaśniła Maureen. - Ten potwór ze stalowymi piłami zastępuje dwudziestu ludzi, a w dodatku nie męczy się. Nie trzeba za niego płacić na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne. Jak sądzisz, co bardziej odpowiada firmom drzewnym? Tess poczuła, jak zaciskają się jej szczęki. - W ile tygodni kombajn wytnie te drzewa? - Tygodni! - roześmiał się Rick. - Zrobi to w trzy dni! Najwyżej cztery. Dlatego nie możemy sobie pozwolić na czekanie z tym do zakończenia procesu Żaka. Tess nie wiedziała, co odpowiedzieć. - Ale to jest złe - rzekła wreszcie. - Dla mnie to żaden argument - odparł Al. - Mam zamiar to zrobić jeszcze raz. Sięgnął do plecaka i wyciągnął niewielki szary przedmiot. Tess nie musiała być ekspertem od pirotechniki, aby się domyślić, że było to coś w rodzaju bomby. - Co chcesz zrobić? 7 - Mroczna sprawiedliwość 97 - A jak myślisz? Chcę wykończyć tego potwora. - To może poranić ludzi. - Nie, jeśli zrobię to teraz, gdy nikogo nie ma w pobliżu. - Ale gdy uruchomią silnik... - Nie używamy bomb z zapalnikiem uruchamianym stacyjką lub poprzez ruch ani niczego, co może zranić operatora maszyny. Niszczymy tylko kombajn, aby nie mógł już zabić żadnego drzewa. - Firma na pewno zastąpi go innym. - Może. Ale taki kombajn kosztuje setki tysięcy dolarów. W końcu stwierdzą, że wycinka jest dla nich za droga. Zwłaszcza jeśli zrobimy to jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz. - Setki tysięcy dolarów! - zdziwiła się Tess. - Mogą nas oskarżyć o wandalizm. O podpalenie. - Tylko jeżeli nas złapią. Al ześlizgnął się po niewielkim zboczu i wszedł na teren wycinki. Najpierw poruszał się powoli, aby się upewnić, czy w pobliżu nie kręcą się jacyś wartownicy lub podpici drwale. Gdy stwierdził, że teren jest czysty, zaczął działać szybciej. Podszedł prosto do kombajnu drzewnego i położył pod nim pakunek. Chwilę coś przy nim pomajstrował, po czym odwrócił się i zaczął biec. - Padnij! - krzyknął. Wszyscy rzucili się między drzewa. Przykucnęli i schowali głowy. Al dogonił ich i dał nura do przodu. - Trafiony, zatopiony! - krzyknął. Chwilę później maszyna eksplodowała. Tess usłyszała potężny huk. Chociaż osłoniła głowę ramionami, poczuła gwałtowny podmuch gorąca. Gdy w końcu podniosła głowę, w miejscu, gdzie wcześniej stał kombajn, ujrzała rozszalałe piekło; wydawało się, że kłęby ognia wydobywajł się wprost z głębi ziemi. Wokół niej na ziemię padały odłamki maszyny. Płomienie kończyły dzieło zniszczenia. - Wszystko w porządku? - zapytała Maureen. Tess kiwnęła głową. - Tak. Jestem tylko trochę ogłuszona. - Nie mogła im powiedzieć, że widziała już identyczną eksplozję. Nagle rozległ inny dźwięk. Zza płonącej maszyny dolatywały ludzkie głosy. - O Boże -jęknęła Maureen. - Ktoś tam jest. - Zobaczyli nas! - krzyknął Rick. Spojrzał w dół na swojego przyjaciela. - Al, co z tobą? Al podniósł się na kolana. Po jego twarzy spływała strużka krwi. Dam sobie radę. 98 Głosy były coraz bliżej. W migoczącym świetle rozszalałego piekła Tess dostrzegła trzech mężczyzn. Biegli w ich kierunku. Jeden trzymał w rękach strzelbę. - Spadamy! - krzyknął Rick. Odwrócili się i zaczęli uciekać tą samą drogą, którą przyszli. Tym razem nie trzymali szyku, lecz biegli obok siebie. Tess pędziła tak szybko, jak tylko mogła, starając się nie potknąć, nie upaść i w nic nie uderzyć. Nie była pewna, co przeraża ją bardziej: to, że może zostać złapana, czy to, że nowi przyjaciele zostawiają samą w ciemnym lesie. Nie miała jednak czasu, by się nad tymi zastanawiać. Po prostu starała się utrzymać na nogach i zmusić je do biegu. Huknął strzał. - Biegiem! - krzyknął Rick. I Tess biegła, wkładając w ucieczkę całą siłę, na jaką mogła się zdobyć. Ale głosy były coraz bliżej. Rozdział 15 G. Tdy następnego ranka Ben wszedł do budynku sądu, od razu się zorientował, że coś się stało. Wszyscy pracownicy, których widział na korytarzu, w windzie, w kanclarii, a nawet w toalecie, byli wyraźnie podekscytowani. Szeptali sobie coś do uszu, potrząsali głowami. Najwyraźniej przekazywali sobie jakieś sensacyjne wieści. Niestety, jakoś nikt nie miał ochoty przekazać ich Benowi. Co więcej, nikt nie miał zamiaru przekazać mu jakichkolwiek wieści... Reprezentował ekoterrorystę, więc jego akcje poszły w dół. Jeśli ktoś w ogóle się do niego odzywał, posługiwał się monosylabami. A większość ludzi po prostu odwracała się tyłem. Gdy Ben wszedł do sali rozpraw, jego klient, doprowadzony przez szeryfa Allena, siedział już skuty kajdankami przy stole obrony. - Dzień dobry - odezwał się szeryf, uchylając kapelusza. - Witam - odparł Ben, szczęśliwy, że ktoś powiedział do niego więcej niż jedno słowo. - Dzięki za eskortę dla Żaka. - To należy do moich obowiązków. - Szeryf nie odchodził. Widać było, że coś mu chodzi po głowie. Przestąpił ciężko z nogi na nogę i w końcu się odezwał. - Hm... niech pan posłucha, panie Kincaid... - Mów mi Ben. - Nie chciał stracić szansy na zaprzyjaźnienie się z kimś z miejscowych. Drugiej pewnie już nie dostanie. - A więc... wiesz co, Ben? Zastanawiałem się... 99 Ben instynktownie rzucił okiem na zegarek. Przesłuchanie mogło się rozpocząć lada moment. -Tak? - Zastanawiałem się... - szeryf chrząknął. - Czy załatwiliście już sobie jakieś biuro do pracy? - Tymczasowo zainstalowaliśmy się na tyłach tej pakamery, którą nazywacie biurem obrońców z urzędu. A dlaczego pytasz? Masz zamiar mnie aresztować? - Co to, to nie. - Obracał w palcach rondo kapelusza. - Prawdę mówiąc, miałem zamiar wpaść i zaprosić tę twoją śliczną asystentkę na obiad. - A wczoraj nie byłeś z nią na obiedzie? I przedwczoraj? - No tak. Byłem. Ale ciągle nie mogę się nacieszyć jej towarzystwem. -Uśmiechnął się rozmarzony. - W Magie Valley od dawna nie było kogoś takiego jak ona. Ona jest jak iskra! - Co prawda, to prawda. - Ben zacisnął wargi. - Będziemy mieć masę roboty. Musimy się przygotować do procesu o zabójstwo. - Och, wiem o tym. Ale pomyślałem sobie, że przecież musi coś jeść, no nie? - Zgadza się. - Jeśli nie masz nic przeciwko... - A czy jajestem jej ojcem? To, co robi w wolnym czasie, to jej sprawa. Teraz muszę omówić coś ze swoim klientem. - Rozumiem. - Szeryf Allen nałożył kapelusz i skierował się na tyły sali rozpraw. Ben usiadł na krześle obok klienta. - Jak leci, Zak? Zak wyszczerzył zęby w uśmiechu i odgarnął włosy z oczu. Wyglądały na wyjątkowo tłuste i brudne. Widocznie do kicia nie dostarczają Izamponu „Johnson's Baby", pomyślał Ben. - W porządku - odpowiedział Zak. - Co prawda, siedzenie w pace to nie spacer po parku, ale jestem przyzwyczajony. Jak tam moja sprawa? Masz jakieś nowe pomysły? - Jeszcze nie. Ale udało mi się zdobyć aprobatę Zielonej Furii. - No, no, niezły wyczyn. - Zak, muszę z tobą o czymś pogadać. - O co chodzi? - Wczoraj miałem dość dziwną rozmowę z panią prokurator. Wydaje się, że ta kobieta jest pewna słuszności oskarżenia. - Dziwi cię to? Tu chodzi o jej karierę. Nie chce, żeby moja sprawa namieszała jej w aktach. - Być może. Ale twierdzi, że ma przeciwko tobie masę dowodów, o których ja nic nie wiem. Wiesz, o co jej może chodzić? 100 - Przykro mi, mecenasie. Nie mam zielonego pojęcia. - Zastanów się, Zak. To bardzo ważne. Zak rozłożył ręce. - Mówię ci, że nie wiem. - Jest też bardzo pewna swojej teorii o motywach, które tobą kierowały, choć nie raczyła się nią ze mną podzielić. Masz jakiś pomysł? - Do diabła! Przecież to nietrudno zgadnąć. Z pewnością powie, że jestem zwariowanym zapaleńcem, ekobandytą, kochającym drzewa pomyleń-cem, który uważa, że ma prawo zabijać dla dobra sprawy, o którą walczy. Czy to nie oczywiste? - Może i tak. Ale nie chcę, żeby mnie czymś zaskoczyła. To bardzo ważne, abyś mi o wszystkim mówił. O rzeczach dobrych i złych. Jeśli coś ukrywasz, proszę, powiedz mi o tym. - Spokojnie, Ben. Nic na mnie nie ma. Nic a nic. Ta baba pewnie cię podpuszczała. -1 nie znałeś Dwayne'a Gardinera? -Nie. Ben nadal nie był usatysfakcjonowany. Nie wiedział dlaczego, ale cała ta sytuacja sprawiała, że odczuwał jakiś niepokój. - Proszę wstać - rozległ się głos policjanta sądowego. Wszyscy obecni podnieśli się z krzeseł. Ben dostrzegł, że w czasie, gdy on rozmawiał z Żakiem, Granny zajęła miejsce za stołem prokuratora. - Ogłaszam rozpoczęcie posiedzenia. Przewodniczy mu sędzia Tyrone J. Pickens. Sędzia zajął swoje miejsce i powiódł wzrokiem po sali. - Oho, znowu się spotykamy. - Poprawił okulary i z groźną miną spojrzał na Bena. - Co tym razem przeskrobałeś, synu? Chciałeś ocalić homara przed śmiercią w restauracji z owocami morza? - Nie, panie sędzio. - Ben odchrząknął. - Prawdę mówiąc, nie występuję jako oskarżony. Sędzia Pickens zrobił zdziwioną minę. - Naprawdę? A więc co pan tu robi? - Jestem adwokatem oskarżonego. - Wskazał na Żaka. - Jest pan prawnikiem? - Oczy sędziego zrobiły się okrągłe ze zdumienia. - Och, tak, racja. Reprezentował pan tych czubków od zwierząt. - Oni nie byli czubkami, Wysoki Sądzie. Ci ludzie przeciwstawiali się nieetycznemu postępowaniu z żywymi istotami. Pickens westchnął. - Widzę, że to będzie wesoła rozprawa. - Sięgnął po akta i szybko jej przejrzał. - A więc reprezentuje pan tego oto George'a Zakina? - Tak, Wysoki Sądzie. - Więc przerzucił pan swe uczucia ze zwierzątek na drzewka. 101 - Wysoki Sądzie, jestem zmuszony poprosić pana o niekierowanie się uprzedzeniami... - Do niczego się nie uprzedzam, chłopcze. - Wymierzył w Bena sędziowski młotek. - Gdy zacznie się proces, będę całkowicie rzetelny i bezstronny. Nie znaczy to jednak, że zapomnę o zdrowym rozsądku. - Przeniósł wzrok na drugą stronę sali rozpraw. - Ty oskarżasz, Granny? - Tak, Wysoki Sądzie. - Ile to potrwa? - Nie mogę się wypowiadać w imieniu mojego szanownego oponenta -zaczęła Granny, obracając przy tym głowę w taki sposób, że jej bujne włosy zawirowały wokół ramion - ale sądzę, że ta rozprawa zabierze najwyżej tydzień. Może nawet mniej. - Tydzień? Cholera! - Sędzia rzucił okulary na pulpit. - Czy nie wiecie, że właśnie trwa sezon wędkarski? - Spojrzał na Bena. - Och, proszę mi wybaczyć, panie mecenasie. Pewnie łowieniu ryb też jest pan przeciwny. - Łowi pan i zabija czy łowi i wypuszcza? - Co, łowić i wypuszczać? Jaki to miałoby cel? Ben wzruszył ramionami. - Zacznijmy od tego, że nie widzę żadnego sensu w łowieniu ryb. - Panie Kincaid, obawiam się, że nie będzie się nam dobrze układało. -Przekręcił kartkę kalendarza. - Zaczynamy rozprawę w przyszły poniedziałek. Czy będę musiał rozpatrywać jakieś wnioski? - Złożyłem wniosek o to, bym występował w tym sądzie pro hac vice -powiedział Ben. - Został przyjęty przez... - Zgadza się, zgadza. Został przyjęty. - Sędzia Pickens skrzywtf się. -Wątpię, aby udało mi się utrzymać pana z dala od sali sądowej, choćbym nie wiem, jak bardzo tego chciał. Czy występowałeś w sprawach zagrożonych karą śmierci, chłopcze? - Kilkakrotnie, Wysoki Sądzie. - To dobrze. - Przeniósł spojrzenie na panią prokurator. - Będziesz żądać kary śmierci, Granny? - Bez wątpienia - odparła, - Tak myślałem. - Spojrzenie Pickensa z powrotem spoczęło na Benie. - A więc stań na głowie i zrób dobrą robotę. Rozumiemy się, synu? - Doskonale. - Nie chcę, aby ludzie rozpatrujący apelację wytrząsali się nade mną z powodu niekompetentnego adwokata. Czy coś jeszcze mógłbym dla pana zrobić? - Nie otrzymałem wszystkich materiałów dowodowych prokuratury. Granny spojrzała na niego niedowierzającym wzrokiem. - Obrońca zgłosił swój udział dopiero wczoraj! - Ale akta od tygodni leżą w sądzie. Szczególnie zależy nam na raporcie z sekcji zwłok. 102 - Nie zdążyłam go znaleźć - wyjaśniła Granny. - Ale wkrótce go dostarczę obronie. Jasne, z pewnością, pomyślał Ben. Przetrzymywała ten raport nie bez powodu, a on sam musiał dojść, jaki to był za powód. - Jeszcze jakieś wnioski? Ben wyszedł zza stołu. - Tak, Wysoki Sądzie - powiedział. - Złożyłem wniosek o zmianę miejsca prowadzenia rozprawy. - Czyżbyś miał coś przeciwko mojemu sądowi, synu? - Nie, Wysoki Sądzie. Przekonałem się jednak, że panuje tutaj pewnego rodzaju lokalna wrogość wobec grupy, której przewodzi mój klient. - A czego się pan spodziewał, zwłaszcza po takich wyczynach jak dzisiaj w nocy? Co się stało? Dlaczego wiedzą o tym wszyscy ludzie w mieście poza mną? - zastanawiał się Ben. - Pewno nie wiesz, synu, co zdarzyło się dzisiejszej nocy? Ben przygryzł dolną wargę. - No cóż, prawdę mówiąc... - Ktoś za pomocą plastiku posłał do królestwa niebieskiego dwutonowy kombajn drzewny. Ta maszyna kosztowała trzysta tysięcy dolarów. Ben zacisnął szczęki. A więc mimo wszystko zrealizowali swój plan. Do cholery! - Czy wiadomo, kto to zrobił? - spytał. - Oczywiście, że wiemy, czyja to sprawka! - ryknął sędzia. - I pan też wie! Nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek zdołamy to udowodnić, ale tego, kto to zrobił, jestem pewien jak jasna cholera. - Wysoki Sądzie - Ben starał się mówić spokojnie - uważam, że właśnie ten incydent i wyraźnie narastająca wrogość są dodatkowym argumentem przemawiającym za przeniesieniem rozprawy w inne miejsce. Tutaj mój klient raczej nie ma szans na uczciwy proces. - A czyja to wina? Czy prosiliśmy, aby pański drogi przyjaciel zjawił się w naszym mieście i zaczął wysadzać wszystko dookoła? Czy prosiliśmy, aby doprowadził do tego, że ludzie we własnych domach nie czują się bezpiecznie? Że nie wiedzą, czy odbierana właśnie wypłata nie będzie ostatnią? - Wysoki Sądzie... - Z mojego punktu widzenia wygląda to tak, że sam postanowił przyjechać tutaj i narobić tych wszystkich kłopotów. Jak kto sobie pościeli, tak się wyśpi. Zna pan to przysłowie? - Wysoki Sądzie, to niezgodne ze standardową procedurą sądową... - Przeciwstawia się pan moim postanowieniom? - Pickens walnął młotkiem sędziowskim w stół. - Nie będę tego tolerował! 103 - Wysoki Sądzie, jestem zmuszony poprosić pana o niekierowanie się uprzedzeniami... - Do niczego się nie uprzedzam, chłopcze. - Wymierzył w Bena sędziowski młotek. - Gdy zacznie się proces, będę całkowicie rzetelny i bezstronny. Nie znaczy to jednak, że zapomnę o zdrowym rozsądku. - Przeniósł wzrok na drugą stronę sali rozpraw. - Ty oskarżasz, Granny? - Tak, Wysoki Sądzie. - Ile to potrwa? - Nie mogę się wypowiadać w imieniu mojego szanownego oponenta -zaczęła Granny, obracając przy tym głowę w taki sposób, że jej bujne włosy zawirowały wokół ramion ale sądzę, że ta rozprawa zabierze najwyżej tydzień. Może nawet mniej. - Tydzień? Cholera! - Sędzia rzucił okulary na pulpit. - Czy nie wiecie, że właśnie trwa sezon wędkarski? - Spojrzał na Bena. - Och, proszę mi wybaczyć, panie mecenasie. Pewnie łowieniu ryb też jest pan przeciwny. - Łowi pan i zabija czy łowi i wypuszcza? - Co, łowić i wypuszczać? Jaki to miałoby cel? Ben wzruszył ramionami. - Zacznijmy od tego, że nie widzę żadnego sensu w łowieniu ryb. - Panie Kincaid, obawiam się, że nie będzie się nam dobrze układało. -Przekręcił kartkę kalendarza. - Zaczynamy rozprawę w przyszły poniedziałek. Czy będę musiał rozpatrywać jakieś wnioski? - Złożyłem wniosek o to, bym występował w tym sądzie pro hac vice -powiedział Ben. - Został przyjęty przez... - Zgadza się, zgadza. Został przyjęty. - Sędzia Pickens skrzywił się. -Wątpię, aby udało mi się utrzymać pana z dala od sali sądowej, choćbym nie wiem, jak bardzo tego chciał. Czy występowałeś w sprawach zagrożonych karą śmierci, chłopcze? - Kilkakrotnie, Wysoki Sądzie. - To dobrze. - Przeniósł spojrzenie na panią prokurator. - Będziesz żądać kary śmierci, Granny? - Bez wątpienia - odparła. - Tak myślałem. - Spojrzenie Pickensa z powrotem spoczęło na Benie. - A więc stań na głowie i zrób dobrą robotę. Rozumiemy się, synu? - Doskonale. - Nie chcę, aby ludzie rozpatrujący apelację wytrząsali się nade mną z powodu niekompetentnego adwokata. Czy coś jeszcze mógłbym dla pana zrobić? - Nie otrzymałem wszystkich materiałów dowodowych prokuratury. Granny spojrzała na niego niedowierzającym wzrokiem. - Obrońca zgłosił swój udział dopiero wczoraj! - Ale akta od tygodni leżą w sądzie. Szczególnie zależy nam na raporcie z sekcji zwłok. 102 - Nie zdążyłam go znaleźć - wyjaśniła Granny. - Ale wkrótce go dostarczę obronie. Jasne, z pewnością, pomyślał Ben. Przetrzymywała ten raport nie bez powodu, a on sam musiał dojść, jaki to był za powód. - Jeszcze jakieś wnioski? Ben wyszedł zza stołu. - Tak, Wysoki Sądzie - powiedział. - Złożyłem wniosek o zmianę miejsca prowadzenia rozprawy. - Czyżbyś miał coś przeciwko mojemu sądowi, synu? - Nie, Wysoki Sądzie. Przekonałem się jednak, że panuje tutaj pewnego rodzaju lokalna wrogość wobec grupy, której przewodzi mój klient. - A czego się pan spodziewał, zwłaszcza po takich wyczynach jak dzisiaj w nocy? Co się stało? Dlaczego wiedzą o tym wszyscy ludzie w mieście poza mną? - zastanawiał się Ben. - Pewno nie wiesz, synu, co zdarzyło się dzisiejszej nocy? Ben przygryzł dolną wargę. - No cóż, prawdę mówiąc... - Ktoś za pomocą plastiku posłał do królestwa niebieskiego dwutonowy kombajn drzewny. Ta maszyna kosztowała trzysta tysięcy dolarów. Ben zacisnął szczęki. A więc mimo wszystko zrealizowali swój plan. Do cholery! - Czy wiadomo, kto to zrobił? - spytał. - Oczywiście, że wiemy, czyja to sprawka! - ryknął sędzia. - I pan też wie! Nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek zdołamy to udowodnić, ale tego, kto to zrobił, jestem pewien jak jasna cholera. - Wysoki Sądzie - Ben starał się mówić spokojnie - uważam, że właśnie ten incydent i wyraźnie narastająca wrogość są dodatkowym argumentem przemawiającym za przeniesieniem rozprawy w inne miejsce. Tutaj mój klient raczej nie ma szans na uczciwy proces. - A czyja to wina? Czy prosiliśmy, aby pański drogi przyjaciel zjawił się w naszym mieście i zaczął wysadzać wszystko dookoła? Czy prosiliśmy, aby doprowadził do tego, że ludzie we własnych domach nie czują się bezpiecznie? Że nie wiedzą, czy odbierana właśnie wypłata nie będzie ostatnią? - Wysoki Sądzie... - Z mojego punktu widzenia wygląda to tak, że sam postanowił przyjechać tutaj i narobić tych wszystkich kłopotów. Jak kto sobie pościeli, tak się wyśpi. Zna pan to przysłowie? - Wysoki Sądzie, to niezgodne ze standardową procedurą sądową... - Przeciwstawia się pan moim postanowieniom? - Pickens walnął młotkiem sędziowskim w stół. - Nie będę tego tolerował! 103 - Wysoki Sądzie, jestem zmuszony poprosić pana o niekierowanie się uprzedzeniami... - Do niczego się nie uprzedzam, chłopcze. - Wymierzył w Bena sędziowski młotek. Gdy zacznie się proces, będę całkowicie rzetelny i bezstronny. Nie znaczy to jednak, że zapomnę o zdrowym rozsądku. - Przeniósł wzrok na drugą stronę sali rozpraw. - Ty oskarżasz, Granny? - Tak, Wysoki Sądzie. - Ile to potrwa? - Nie mogę się wypowiadać w imieniu mojego szanownego oponenta -zaczęła Granny, obracając przy tym głowę w taki sposób, że jej bujne włosy zawirowały wokół ramion - ale sądzę, że ta rozprawa zabierze najwyżej tydzień. Może nawet mniej. - Tydzień? Cholera! - Sędzia rzucił okulary na pulpit. - Czy nie wiecie, że właśnie trwa sezon wędkarski? - Spojrzał na Bena. - Och, proszę mi wybaczyć, panie mecenasie. Pewnie łowieniu ryb też jest pan przeciwny. - Łowi pan i zabija czy łowi i wypuszcza? - Co, łowić i wypuszczać? Jaki to miałoby cel? Ben wzruszył ramionami. - Zacznijmy od tego, że nie widzę żadnego sensu w łowieniu ryb. - Panie Kincaid, obawiam się, że nie będzie się nam dobrze układało. -Przekręcił kartkę kalendarza. - Zaczynamy rozprawę w przyszły poniedziałek. Czy będę musiał rozpatrywać jakieś wnioski? - Złożyłem wniosek o to, bym występował w tym sądzie pro hac vice -powiedział Ben. - Został przyjęty przez... - Zgadza się, zgadza. Został przyjęty. - Sędzia Pickens skrzywił się. -Wątpię, aby udało mi się utrzymać pana z dala od sali sądowej, choćbym nie wiem, jak bardzo tego chciał. Czy występowałeś w sprawach zagrożonych karą śmierci, chłopcze? - Kilkakrotnie, Wysoki Sądzie. - To dobrze. - Przeniósł spojrzenie na panią prokurator. - Będziesz żądać kary śmierci, Granny? - Bez wątpienia - odparła. - Tak myślałem. - Spojrzenie Pickensa z powrotem spoczęło na Benie. - A więc stań na głowie i zrób dobrą robotę. Rozumiemy się, synu? - Doskonale. - Nie chcę, aby ludzie rozpatrujący apelację wytrząsali się nade mną z powodu niekompetentnego adwokata. Czy coś jeszcze mógłbym dla pana zrobić? - Nie otrzymałem wszystkich materiałów dowodowych prokuratury. Granny spojrzała na niego niedowierzającym wzrokiem. - Obrońca zgłosił swój udział dopiero wczoraj! - Ale akta od tygodni leżą w sądzie. Szczególnie zależy nam na raporcie z sekcji zwłok. 102 Nie zdążyłam go znaleźć - wyjaśniła Granny. - Ale wkrótce go dostarczę obronie. Jasne, z pewnością, pomyślał Ben. Przetrzymywała ten raport nie bez powodu, a on sam musiał dojść, jaki to był za powód. - Jeszcze jakieś wnioski? Ben wyszedł zza stołu. - Tak, Wysoki Sądzie - powiedział. - Złożyłem wniosek o zmianę miejsca prowadzenia rozprawy. Czyżbyś miał coś przeciwko mojemu sądowi, synu? -Nie, Wysoki Sądzie. Przekonałem się jednak, że panuje tutaj pewnego rodzaju lokalna wrogość wobec grupy, której przewodzi mój klient. - A czego się pan spodziewał, zwłaszcza po takich wyczynach jak dzisiaj w nocy? Co się stało? Dlaczego wiedzą o tym wszyscy ludzie w mieście poza mną? - zastanawiał się Ben. - Pewno nie wiesz, synu, co zdarzyło się dzisiejszej nocy? Ben przygryzł dolną wargę. - No cóż, prawdę mówiąc... - Ktoś za pomocą plastiku posłał do królestwa niebieskiego dwutonowy kombajn drzewny. Ta maszyna kosztowała trzysta tysięcy dolarów. Ben zacisnął szczęki. A więc mimo wszystko zrealizowali swój plan. Do cholery! - Czy wiadomo, kto to zrobił? - spytał. - Oczywiście, że wiemy, czyja to sprawka! - ryknął sędzia. - I pan też wie! Nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek zdołamy to udowodnić, ale tego, kto to zrobił, jestem pewien jak jasna cholera. - Wysoki Sądzie - Ben starał się mówić spokojnie - uważam, że właśnie ten incydent i wyraźnie narastająca wrogość są dodatkowym argumentem przemawiającym za przeniesieniem rozprawy w inne miejsce. Tutaj mój klient raczej nie ma szans na uczciwy proces. - A czyja to wina? Czy prosiliśmy, aby pański drogi przyjaciel zjawił się w naszym mieście i zaczął wysadzać wszystko dookoła? Czy prosiliśmy, aby doprowadził do tego, że ludzie we własnych domach nie czują się bezpiecznie? Że nie wiedzą, czy odbierana właśnie wypłata nie będzie ostatnią? - Wysoki Sądzie... - Z mojego punktu widzenia wygląda to tak, że sam postanowił przyjechać tutaj i narobić tych wszystkich kłopotów. Jak kto sobie pościeli, tak się wyśpi. Zna pan to przysłowie? - Wysoki Sądzie, to niezgodne ze standardową procedurą sądową... - Przeciwstawia się pan moim postanowieniom? - Pickens walnął młotkiem sędziowskim w stół. - Nie będę tego tolerował! - Tak jest, Wysoki Sądzie. - Ben wiedział, że jeśli zechce się odwoływać, musi to zrobić w formie pisemnej, zwracając się do sądu wyższej instancji. - A skoro już przy tym jesteśmy, to powiem ci, synu, że twój poprzednik już złożył wniosek o zmianą miejsca procesu i że został on odrzucony. Zresztą pewnie o tym wiesz, jeśli przeczytałeś akta. - Przeczytałem, ale... -Złożył też wnioski o oddalenie zarzutów, o zwolnienie za kaucją i o odrzucenie dowodu potwierdzającego działalność terrorystyczną, a ja wszystkie te wnioski odrzuciłem. Nie próbuj więc robić tego jeszcze raz! - Tak jest, Wysoki Sądzie. - Czy coś jeszcze? - Pickens nie odczekał nawet sekundy, tylko wstał i ciężko człapiąc, opuścił salę rozpraw. - Sąd zakończył posiedzenie - ogłosił policjant sądowy. Ben wrócił na swoje miejsce. Zrobił to na tyle powoli, aby móc rzucić okiem na Granny siedzącą przy sąsiednim stole. Obdarzyła go pewnym siebie uśmiechem, który nietrudno było właściwie odczytać. To posiedzenie wygrała o całą długość, a prawie nic nie powiedziała. - Czy jest aż tak źle, jak mi się wydaje? - spytał Zak. Ben starał się sprawiać wrażenie niezbyt przejętego. - To była zwykła rozprawa wstępna. Sędziowie lubią wypuścić trochę pary, gdy przysięgli nie mogą tego zobaczyć. Właściwy proces będzie zupełnie inny. - Miło to słyszeć. Szeryf Allen podszedł, aby odebrać więźnia i odprowadzić go do celi. Ben zebrał swoje papiery, włożył je do teczki i ruszył w stronę wyjścia. Po drodze zauważył mężczyznę siedzącego w tylnym rzędzie galerii dla publiczności. Mężczyzna ten wyglądał raczej przeciętnie. Miał około czterdziestu lat, lekką łysinę i niewielką nadwagę, był ubrany w dobrze skrojony garnitur. Ale uśmiechał się, tak jakby ta wstępna rozprawa była spełnieniem jego najskrytszych marzeń. Ben zastanawiał się, kto to może być. A był tylko jeden sposób, aby się tego dowiedzieć. - Jestem Ben Kincaid - powiedział, wyciągając rękę. Mężczyzna uścisnął podaną mu dłoń. - Amos Slade - przedstawił się. Ben zamarł. A wiec to jest Slade. Człowiek, o którym tyle słyszał. Szef Cabalu. - Chyba już gdzieś słyszałem pana nazwisko? Mężczyzna zaśmiał się cicho. - Jestem pewien, że tak. - Czy pan pracuje dla firm zajmujących się wyrębem? 104 Slade nieco zmrużył oczy. - Jestem... niezależnym kontraktorem - odparł. - Zajmuję się doradztwem. - Doradza pan firmom drzewnym? - Czasami. Ben poczuł, że ręka mu drży. Miał dziwne wrażenie, że od tego człowieka emanuje zło. - Chciałbym z panem wkrótce porozmawiać - powiedział. - Z przyjemnością. Teraz urzęduję w tartaku WLE, tuż za miastem. Proszą wpaść, kiedy tylko będzie pan miał ochotę. - Dziękuję. Na pewno wpadnę. Ben wyszedł z sali rozpraw. Wiedział, że to irracjonalne, ale pragnął jak najszybciej oddalić się od tego człowieka. Podczas krótkiej rozmowy ze Slade'em, czuł się tak, jakby tamten oceniał go i mierzył. Zupełnie jak rekin sardynkę. Ludzie z Zielonej Furii mówili, że Slade jest przebiegły, skorumpowany i pozbawiony zasad. Teraz był skłonny w to uwierzyć. Patrząc Slade'owi w oczy, miał wrażenie, że to człowieka zdolny zrobić absolutnie wszystko, aby wyeliminować przeszkody stojące mu na drodze do celu. Albo ludzi, którzy staną mu na drodze. Rozdział 16 JL atolog sądowy wyciągnął potężną szufladę i odchylił wyblakłe zielone prześcieradło przykrywające zwłoki. - Ta-dam! - powiedział, naśladując fanfary. Twarz Bena przybrała kolor płachty. Zasłonił usta i zatkał nos. - Już tyle leży w tej lodówce, że nie powinno być żadnego zapasu -oznajmił patolog. Był mężczyzną w średnim wieku, miał wydatny brzszek, a z twarzy nie schodził mu przyjazny uśmiech. Nazywał się Larry Tobias. - Ale jest - odparł Ben. - Hm, pewnie tak już przywykłem, że w ogóle tego nie czuję. - Dostrzegł zgnębiony wyraz twarzy Bena. - Przecież sam pan mówił, że chce go obejrzeć, prawda? - Tak - wyszeptał Ben. - Chyba postradałem zmysły. Tobias uśmiechnął się szeroko. - Pewnie pierwszy raz widzi pan sztywniaka, co? - Nie - zaprzeczył Ben. - Ale jest to jedna z tych przyjemności, które nie słabną z upływem czasu. - Uświadomił sobie, że bez względu na to, czy 105 mu sią to podoba czy też nie, jest tutaj, sam się o to prosił i powinien to właściwie wykorzystać. Zmusił się, aby spojrzeć na szczątki Dwayne'a Gar-dinera. Skóra denata była czarna jak węgiel. A właściwie resztki skóry, bo większość ciała została spalona do kości. Był to raczej szkielet niż zwłoki człowieka. - Jaka była przyczyna śmierci? - zapytał Ben, odwracając wzrok. - Możliwe są dwie przyczyny - odparł Tobias, uśmiechając się przyjacielsko. - Albo spłonął żywcem, albo też wcześniej zabił go atak serca. - Atak serca? - Wywołany strachem, przerażeniem i bólem. Nie wiem, ale wolę w to wierzyć. Wszystko, co mogło skrócić jego cierpienia, było wybawieniem. Gdy ktoś płonie żywcem, lepiej dla niego, jeśli straci świadomość. - Prokurator powiedziała mi, że Gardiner miał też ranę postrzałową. - Zgadza się. Tuż poniżej ramienia. Rana nie była poważna, chociaż mogłaby okazać się śmiertelna, gdyby w porę nie udzielono mu pomocy. Ale ogień zabił go, zanim postrzał zaczął być problemem. - Skąd pan to wie? - To prostsze, niż pan myśli, nawet jeśli zwłoki są w takim strasznym stanie jak te. Żywa tkanka, która uległa spaleniu, wygląda zupełnie inaczej niż martwa. Jest inna w dotyku i ma inną konsystencję. Gdyby był martwy, zanim go podpalono, na skórze nie utworzyłyby się twarde łuski, które nazywamy strupami. Ale, jak sam pan widzi, są one wszędzie tam, gdzie skóra nie uległa spaleniu. A więc gdy dosięgnął go ogień, jeszcze żył. - Co jeszcze może pan stwierdzić? - Myślę, że podpalenie nastąpiło tuż po postrzeleniu, dosłownie minutę później. Ben spróbował wyobrazić sobie tę scenę. Najpierw zabójca strzela do ofiary z bliskiej odległości, a potem, tak na wszelki wypadek, podpala go. - Wygląda na to, że zabójca chciał mieć stuprocentową pewność, że ofiara zginie. - Owszem. Zwłaszcza że działo się to w samym środku lasu. Po postrzale Gardiner nadal mógł się poruszać, choć z pewnością nie dałby rady wrócić do miasta. Pozbawiony wszelkiej pomocy umarłby tam. Podpalanie go było zupełnie niepotrzebne. - Ale przecież nikt go nie podpalił - zauważył Ben. - Wybuchła bomba podłożona pod kombajn drzewny, a on dostał się w podmuch eksplozji. Czy po postrzale Gardiner mógł uruchomić silnik? - Niewykluczone. Słyszałem historie o śmiertelnie rannych ludziach, nawet takich, co utracili kończyny, którzy samodzielnie dojeżdżali do szpitala. - Ale po co uruchamiałby tę maszynę? Jestem pewien, że wycinanie drzew mogło poczekać do jego powrotu ze szpitala. 106 - To już wykracza poza moją dziedzinę. - Może to była samoobrona? Może chciał przejechać swojego napastnika i złapać go jak drzewo tymi ogromnymi szczypcami? A może po prostu chciał dojechać tym kombajnem do miasta, lecz uruchomienie maszyny okazało się błędem i... - Bum! - dokończył Tobias. Ben kiwnął głową. - Nie widziałem jeszcze pańskiego raportu. Czy są w nim jakieś inne interesujące informacje? Czy zauważył pan coś szczególnie ważnego lub dziwnego? - Obawiam się, że nie znalazłem zbyt wiele. Ogień jest potężnym niszczycielem. Nie zostawia wielu śladów, którymi mogliby się kierować detektywi sądowi. - Rozumiem - powiedział Ben, zmuszając się, aby jeszcze raz spojrzeć na zwęglone szczątki. - Jest jeden szczegół, o którym powinien pan wiedzieć - odezwał się Tobias. - Coś, czego nikt by się nie spodziewał. Czy Granny mówiła panu o śladzie po ugryzieniu? Ben uniósł brwi. - Nie. Znalazł pan ślady zębów? - Tak. - Podniósł prawą rękę ofiary i wskazał na płytkie, niemal niewidoczne zagłębienia na przedramieniu. - Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie zauważyłem ich przy dwóch poprzednich oględzinach zwłok. Za trzecim razem też omal ich nie przegapiłem. Na spalonym ciele trudno coś zauważyć. Ben pochylił się, aby uważniej przyjrzeć się sczerniałej kończynie. Dostrzegł kilka niewyraźnych śladów. - Niewiele widać, prawda? - powiedział. - Niewiele. Ale Granny była strasznie podniecona, gdy jej o tym powiedziałem. - Naprawdę? - Żeby pan wiedział. Zaczęła skakać i tańczyć po całej kostnicy. I uściskała mnie, co, jak się pan zapewne sam domyśla, było dość przyjemne. Bena wcale to nie rozśmieszyło. Jego myśli były tysiące mil stąd. Co tak podekscytowało Granny? Trudno uwierzyć, aby tak nikłe ślady zębów mogły wystarczyć do zidentyfikowania zabójcy. - Czy mógłbym dostać kopie wszystkich dokumentów, które pan przekazał Granny? - Pewnie, ma pan do tego prawo. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego adwokat, który wcześniej zajmował się tą sprawą, nie poprosił o nie. -Prawo karne nie jest jego najmocniejszą stroną. To wyjaśnia... -Ben urwał w pół zdania. Poraziła go myśl o dokumencie, który wczoraj widział w aktach. Wtedy wydał mu się bez znaczenia, po prostu zwykły wniosek 1L prokuratora o pobranie próbek. Próbki włosów, krwi... I odcisków uzębienia. Jasne, że poprzednik Bena nie widział żadnych powodów do sprzeciwu. Zak zacisnął zęby na czymś miękkim, pewnie na jakimś wosku, i zostawił odcisk, który Granny miała teraz w swoich materiałach, i tak przygotowana czekała na rozprawą. Ben podziękował lekarzowi sądowemu i opuścił budynek kostnicy. Wracając do swojego tymczasowego biura, nie mógł otrząsnąć się z wrażenia. A jeśli nie nabierze tempa, zanim rozpocznie się rozprawa... Może być za późno. Zwłaszcza dla Żaka. Rozdział 17 I dy Peggy Carter weszła do sali konferencyjnej, wszyscy już na nią czekali. Granny jak zwykle siedziała u szczytu stołu. - Cieszą, się że udało ci sią przyjść - powiedziała. - Dopiero przed chwilą dowiedziałam się o zebraniu. Siedziałam właśnie w bibliotece, gdy... - Siadaj, Peggy. - Granny wskazała puste krzesło przy końcu stołu. -I tak czekaliśmy już zbyt długo. Peggy posłuchała polecenia. Z Granny zawsze tak było. Żadnej możliwości usprawiedliwienia się, żadnej nadziei na możliwość naprawienia błędu. Szybkie orzeczenie winy i do roboty. Peggy Caster pracowała w biurze prokuratora okręgowego od roku. I z każdym dniem coraz mniej lubiła swoją, tak przez wszystkich cenioną, szefową. Początkowo cieszyła ją perspektywa współpracy z kobietą, która była osobą poważnie podchodzącą do życia i swojej przyszłości i mimo wszystkich przeciwności została prokuratorem okręgowym. Ale to, co na początku wydawało się czymś niezwykłym, teraz wyglądało jak kolejny dzień w piekle. Peggy myślała nawet, żeby się zwolnić, ale nie było to możliwe. Miała na utrzymaniu dwunastoletnią córkę. Tonęła w długach, więc nie mogła sobie pozwolić na utratę dochodów, choćby na krótko. Wiedziała też, że jeśli rzuci obecną pracę, znalezienie następnej trochę potrwa. W Magie Valley możliwości znalezienia posady nie były zbyt wielkie. Większość firm drzewnych miała własne działy prawne i żadna z nich nie prowadziła naboru nowych pracowników. A w okolicy nie było innych większych firm lub przedsiębiorstw. Mogła otworzyć prywatną praktykę, ale wiedziała, że tego, co 108 zarobi, nie wystarczy na opłacenie wszystkich rachunków. Przeprowadzka zaś była zbyt kosztowana, aby w ogóle o niej myśleć. Zostawało więc tylko biuro prokuratora okręgowego. A to oznaczało pracę z Granny jako szefową co najmniej do następnych wyborów. - Zapewne wiecie, że proces Zakina rozpocznie się w poniedziałek -powiedziała Granny. - Nie muszę chyba dodawać, że chcę, aby każde z was poświęciło tej sprawie cały swój czas i jeszcze trochę. Rozumiemy się? Wszyscy potwierdzili. Oprócz Peggy i Granny w sali byli jeszcze dwaj prawnicy, Kip Farmer i Troy Potter. Żaden z nich nie był gwiazdą, ale Granny nie życzyła sobie żadnych gwiazd w swym zespole. Sama była supergwiaz-dą. Od innych oczekiwała jedynie ślepego posłuszeństwa i gotowości do wykonywania całej brudnej roboty związanej z przygotowywaniem rozpraw; czuła się zbyt ważna, by wykonywać ją osobiście. - Jakie są wyniki badań kryminalistycznych? - Pozytywne - odparł Kip Farmer. - Wysłaliśmy do laboratorium odciski palców i wynik był dokładnie taki, jakiego oczekiwaliśmy. - Czyli taki jak zwykle, prawda? - Granny uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Co jeszcze? - Ślady stóp zostały sprawdzone, a potem poddane powtórnej weryfikacji. - A co ze śladami zębów? Masz tego eksperta, którego chciałam? - Tak. Dziś rano odbyłem z nim długą rozmowę przez telefon. Ma znakomite referencje. W dodatku jest biały, przystojny i mówi pełnymi zdaniami. - Dobrze, dobrze - zniecierpliwiła się Granny. * A czy jest on dobrym ekspertem? Kipa zatkało. - No... uhm... nie bardzo rozumiem... - Dobry ekspert to taki, który wie, że ma powiedzieć to, co chcemy, ponieważ płacimy mu wysokie honorarium. A zły to taki, które się upiera, że musi bronić prawdy, jaka by ona nie była. - Chyba wszyscy musimy bronić prawdy? - nieśmiało spytała Peggy. Granny zbyła tę uwagę machnięciem ręki. - Oczywiście, że tak. Czy ktoś z was wątpi, że Zak popełnił tę zbrodnię? - Odczekała chwilę, ale nikt się nie odezwał. - A więc musimy uzyskać wyrok skazujący. I nie możemy pozwolić, aby naszą pracę spieprzył jakiś ekspert, który podczas przesłuchania będzie się zmagał z własnym sumieniem. Rozumiesz to, Peggy? Peggy chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język. Głupia, głupia, głupia... - A co ze świadkami, Troy? Czy ustaliliśmy motywy? - Sądzę, że tak. - To nie wystarczy, Troy. Musisz wiedzieć na pewno, a nie sądzić. 109 - Jestem pewien, że tak - poprawił się. - A dlaczego jesteś pewien? - Kilkakrotnie przejrzałem zeznanie Graysona. Sądzę... hm... jestem pewien, że powiedział to, co pani chciała, a nawet więcej. - To dobrze. Bardzo dobrze. - Jej twarz wykrzywił złośliwy uśmieszek. - Nie mogę się doczekać, aby zobaczyć minę Kincaida, gdy Grayson zajmie miejsce dla świadków. Troy wyglądał na zakłopotanego. - Ale... Czy... mogę o coś spytać? - Skoro musisz. - Przecież trzeba umieścić jego nazwisko na liście świadków, a kiedy obrońca je zobaczy... - Po pierwsze, zamierzam zwlekać ze złożeniem tej listy do ostatniej chwili. Sędzia Pickens jest po naszej stronie i Kincaid nic na to nie może poradzić. Po drugie, muszę sporządzić listę świadków, ale nie muszę szczegółowo opisywać, o czym mam zamiar z nimi rozmawiać. Sądzę, że zdołam wyprowadzić Kincaida pole. Będzie myślał, że wezwałam Graysona z jednego powodu, a kiedy już świadek stanie na podium, przywalę z całej siły. Peggy wpatrywała się w blat stołu. Czy to etyczne? - zastanawiała się. Wiedziała jednak, że lepiej nie zadawać tego pytania głośno. Otrzyma taką samą reprymendę jak kilka minut temu. - A więc - powiedziała Granny, składając dłonie - wydaje się, że wszystko jest w porządku. Jeśli nie macie nic więcej... - Chciałam poruszyć jeszcze jedną sprawę - odezwała się Peggy. Wszystkie oczy skierowały się w jej stronę. Peggy przełknęła ślinę. Wcale nie miała ochoty zabierać głosu. Wolałaby poczekać i wrócić w zacisze swego biura... Była jednak sprawa, którą musiała poruszyć. - Przeczytałam kilka niepokojących raportów - powiedziała, próbując udawać, że nie czuje miażdżącego wzroku Granny. - Niektóre z biura prokuratora okręgowego, inne od lokalnych organów porządkowych. Mamy w mieście króla narkotykowego - grubą rybę. Niejakiego Alberta Vincenzo. Irytacja Granny była dla wszystkich widoczna. - Czy to ma jakikolwiek związek ze sprawą Zakina? - Sądzę, że to możliwe. - Wyciągnęła fotografię z teczki. - To jest Al-berto Vincenzo. Wszyscy spojrzeli na zdjęcie mężczyzny o drugich ciemnych włosach, z blizną nad prawym okiem. Miał wyzywające spojrzenie, szerokie bary i potężne muskuły. Już sam jego wygląd napawał strachem. - Vincenzo przebywa w Magie Valley co najmniej od miesiąca, może trochę dłużej. Nie wiemy, co tutaj robi, ale ostatnio zaobserwowano wzrost spożycia i sprzedaży jadu. Nietrudno zestawić ze sobą te dwa fakty... 110 - Jestem pewna, że ten mały wykład był fascynujący dla Kipa i Troya -przerwała jej Granny - tak samo zresztą jak dla mnie. Ale co, do licha, ma to wspólnego z naszym aktem oskarżenia o morderstwo? Peggy miała świadomość, że popełniła kardynalny błąd - zbyt długo skupiała na sobie uwagę. To przedstawienie należało do Granny, ona miała być jedyną gwiazdą. Nie lubiła, gdy ktoś się wychylał. - Wszyscy wiemy - ciągnęła Peggy - że żonę ofiary martwiło zachowanie męża w ciągu kilku ostatnich tygodni przed morderstwem. Miał niesamowitą huśtawkę nastrojów. To spał całymi dniami, to znów był dziwnie pobudzony i pełen energii. A to typowe objawy towarzyszące zażywaniu jadu. Twarz Granny stężała. - Co chcesz nam dać do zrozumienia, Peggy? Czy uważasz, że aresztowaliśmy niewłaściwą osobę? - Nie, wcale nie. Ale jeśli Gardiner zażywał ten nowy narkotyk rozprowadzany przez Vincenzo, to Vincezno też jest potencjalnym podejrzanym. Granny z trudem panowała nad irytacją. - A więc sugrujesz, że powinniśmy zwolnić z więzienia ekoterrorystę, przeciwko któremu przygotowaliśmy już miażdżący akt oskarżenia, i zająć się polowaniem na twojego narkotykowego króla. - Nie, oczywiście, że nie. - Peggy wzięła głęboki oddech. - Chcę tylko powiedzieć, że Vincenzo też jest potencjalnym podejrzanym. A skoro tak, to wszelkie poszlaki wskazujące na niego świadczą o niewinności Zakina. Zgodnie z precedensem ustanowionym podczas sprawy Brady kontra Maryland mamy obowiązek powiadomić o tym fakcie obronę. Granny przyglądała się jej z rozchylonymi ustami. - Co takiego powinniśmy zrobić? - Dać prawnikowi Zakina wszystko, co mamy na temat tego drania Vin-cenzo. Z przyjemnością się tym zajmę, jeśli... - Nie - odparła Granny lodowatym tonem. - To wykluczone. - Ale prawo wymaga... - Prawo nakłada na nas obowiązek przedstawienia wszystkich dowodów, które mogą pomóc w dowiedzeniu niewinności. A ta twoja niedopieczona teoria w żaden sposób nie osłabia aktu oskarżenia przeciwko Zakinowi. Stwarza jedynie możliwość, że nasza praca pójdzie na marne, bo obrona może ją wykorzystać do rozproszenia uwagi przysięgłych i namieszania im w głowach. - Ma prawo wiedzieć o wszystkich potencjalnych podejrzanych. - A kto uważa tego... Vincenzo za podejrzanego? Ja nie. A wy? Kip i Troy pokręcili przecząco głowami. - Istnieje jednak pewien związek - upierała się Peggy. - Czy muszę informować adwokata obrony o każdym przestępstwie w mieście? Albo, jak w tym przypadku, o każdym potencjalnym, lecz jeszcze nie oskarżonym kryminaliście? Wydaje mi się, że nie. 111 Peggy nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Przepisy były oczywiste, ale jak widać, Granny postanowiła je zignorować. Zapadła długa i nieprzyjemna cisza. - Podaj mi teczkę Vincenzo, Peggy. Peggy spełniła jej żądanie. - Włożę ją z powrotem do akt. Tam jest jej miejsce. Aha, pomyślała Peggy, to tak jakby spalić ją w piecu. - Gdybyśmy mieli jakieś poważne dowody przeciwko temu narkotykowemu bossowi - ciągnęła Granny - zgodziłabym się z tobą. Ale nie będę dostarczać obronie możliwości wywinięcia się przez tworzenie powiązań, które nie istnieją. Do naszych obowiązków należy dostarczenie dowodów, a nie rozwijanie teorii. - Spojrzała Peggy prosto w oczy. - I jeszcze jedno, otóż, pozwól, moja droga, że przypomnę ci pewną ważną zasadę. Oczekuję... nie, wręcz żądam całkowitej lojalności od swoich pracowników. Czy rozumiesz, o czym mówię? - Tak, pani prokurator. - Skoro już ze mną współpracujesz, chcę, aby to była pełna współpraca. Inaczej możesz iść do diabła. Peggy zacisnęła wargi. - Czekam na twoją odpowiedź. Czy będziesz ze mną współpracować? - Tak, pani prokurator. W pełni. Minęła długa chwila, zanim Granny spuściła z Peggy pełne dezaprobaty spojrzenie. - Świetnie. Miło mi to słyszeć, bo już zaczynałam się zastanawiać. Peggy usiłowała odgadnąć myśli tej żelaznej damy. Czy dalej się zastanawia? Czy wciąż ma wątpliwości? Jeśli tak, może to oznaczać utratę posady. Granny rzuciła jeszcze kilka frazesów w rodzaju „pracujcie skutecznie" i szybkim krokiem opuściła salę konferencyjną. Peggy zwróciła uwagę, że Kip i Troy wyszli, nie odzywając się do niej ani słowem. Zyskała status pariasa; żaden z tych płaszczących się sługusów nie będzie chciał mieć z nianie wspólnego, przynajmniej dopóki się nie upewnią, że wróciła do łask Granny. Odetchnęła z ulgą, że zebranie już się skończyło. Niepokoił ją jednak jego wynik. Była pewna, że mają dostarczyć obronie informacje o Vincenzo. Fakt, dowody przeciwko Żakowi były mocne, ale zdarzają się przecież pomyłki sądowe. Nie można wykluczyć, że przez zatajenie dowodów niewinny człowiek zostanie skazany lub nawet stracony za przestępstwo, którego nie popełnił. Ona, jako osoba w tym uczestnicząca, byłaby tak samo odpowiedzialna, jak Granny. Gdyby zaś wszystko się wydało, prawdopodobnie właśnie ją obarczono by winą. Ale co mogła zrobić? Granny podjęła decyzję i drugi raz nie będzie się nad tym zastanawiać. Postąpić wbrew woli szefowej. Nie, to niemożliwe. Gdyby Granny się o tym dowiedziała... 112 Peggy poszła do swojego biura i zatrzasnęła za sobą drzwi. Musi istnieć jakieś wyjście, i to takie, które pozwoli jej pozostać w pracy, płacić rachunki i uniknąć kłopotów bez popełnienia czynu, którego nie zdołałaby odkupić tysiącem dobrych uczynków. Tylko jak je znaleźć? Rozdział 18 IT ogrążony w pracy Ben siedział przy maleńkim biureczku w klitce, którą obecnie nazywał swoim biurem. Rozległo się pukanie do drzwi. Ciekawe kto to? Nie mogła to być Christina. Ona nigdy nie pukała. - Proszę. Drzwi otworzyły się i do środka wkroczył zwalisty mężczyzna. - Loving! - Ben zerwał się, aby powitać swojego detektywa i uścisnąć jego potężną dłoń. Loving ważył chyba o sto funtów więcej niż Ben i cały składał się z mięśni. Z każdej części jego ciała emanowała siła. Ben i Loving po raz pierwszy spotkali się po przeciwnych stronach barykady. Jednak Benowi udało się przemienić tę niefortunną konfrontację w bliską przyjaźń połączoną ze ścisłą współpracą. - Widzę, że wcale nie żartowałeś, mówiąc, iż zjawisz się tu w mgnieniu oka. Nie mogę uwierzyć, że już jesteś. Loving z zakłopotaniem wzruszył ramionami. Nie ma nic zabawniejszego niż widok zakłopotanego olbrzyma. - Ach, to nic takiego, szefie. Wykorzystałem znajomości w kilku liniach lotniczych. Wykorzystał znajomości? A może raczej roztrzaskał kilka głów? - Przed wyjazdem pogadałem z tym twoim kumplem gliniarzem, Mi-kiem Morelli. Chciał tu przyjechać, ale jest zajęty potrójnym morderstwem na moście przy Piętnastej. Kazał ci powiedzieć, że gdybyś potrzebował pomocy, masz do niego dzwonić. - Będę o tym pamiętał. - Jones po nocy nabijał rachunki za Internet i szukał informacji dla ciebie. Powiedział, że jutro rano prześle ci raport przez Federal Express. - Świetnie. - Ben uśmiechnął się. - Termin rozprawy bynajmniej nie jest odległy. Spróbuję spotkać się ze wszystkimi ważniejszymi świadkami, ale w tak krótkim nie zdążę zrobić wszystkiego, co trzeba. - Dlatego tu jestem, szefie. Powiedz, co mam robić. - W tej chwili interesuje mnie głównie ofiara, drwal, niejaki Dwayne Gardiner. Oskarżenie próbuje wykazać, że motyw tego zabójstwa był 8 - Mroczna sprawiedliwość 113 polityczny. Ekoterrorysta usuwa mordercę drzew. Ale tuż przed eksplozją, która go zabiła, Gardiner został postrzelony. Wydaje się, że było to zupełnie niepotrzebne, zwłaszcza jeśli jedynym motywem było powstrzymanie wycinania drzew. - Chcesz wiedzieć, dlaczego najpierw go postrzelono. - Czytasz w moich myślach. Wokół jest pełno barów, sal bilardowych i innych miejsc, gdzie po skończeniu pracy zbierają się drwale. Chciałbym, abyś się tam pokręcił. Może uda ci się choć trochę poznać tych ludzi. - I dowiedzieć się czegoś o Gardinerze? - Właśnie. Nigdy nie wiadomo, co może wypłynąć. Wszystko może się przydać. - Rozumiem. Coś jeszcze? - To później. Podejrzewam, że będę potrzebował, aby ktoś przeniknął do Zielonej Furii i przekonał się, czy nie mają jakiś tajemnic, o których powinienem wiedzieć. Właśnie odszedł od nich jeden z głównych przywódców. Chcę wiedzieć dlaczego. - A nie możesz po prostu zapytać o to swojego klienta i jego przyjaciół? - Mogę - odparł Ben - ale nie wiem, na ile mogę być pewien tego, co usłyszę w odpowiedzi. W każdym razie najpierw to, co najważniejsze. Zobaczymy, czego uda ci się dowiedzieć o Gardinerze... Do pokoju wpadła Christina. Niosła ogromne kartonowe pudło, tak duże, że zmieściłaby się w nim lodówka. Uśmiechnęła się i przywitała Lovinga. - Co to? - zapytał Ben. W klitce, w której teraz znajdowało się troje ludzi i to pudło, nie można było się już w ogóle ruszyć. Ben zaczynał odczuwać klaustrofobię. - Dowody rzeczowe oskarżenia - wyjaśniła. - Te, których nie można skserować. - A kiedy możemy się spodziewać tych, które mogą być skopiowane? - Powiedzieli, że wciąż nad nimi pracują, co oznacza, że grają na czas. Będą zwlekać tak długo, jak długo, ich zdaniem, wytrzymasz, zanim spróbujesz interweniować u sędziego. Ben spojrzał na ogromne pudło. - To dość dziwny sposób przekazywania dowodów rzeczowych. -1 zarazem najmniej wygodny dla obrony - stwierdziła Christina. - Pracownicy sekretariatu powiedzieli mi, co jest grane. Granny poleciła, aby wszyscy wykazywali jak najmniej chęci współpracy i przeszkadzali na tyle, na ile to możliwe w granicach prawa. - Ale dlaczego? - Bo chce wygrać, Ben. Pragnie wspaniałego zwycięstwa. Ben zerknął do pudła. - Jest tu coś ciekawego? 114 - O, tak. - Christina sięgnęła do środka. - Oto coś, co po zabójstwie gliniarze znaleźli w namiocie George'a Zakina. - Wyciągnęła ogromny kłąb materiału i futra, który wyglądał jak wyleniały dywan. -Co to jest? Chrisitna rozwinęła pakunek. Był to obszerny kombinezon z czarnego futra, zapinany z tyłu na suwak. Okropnie cuchnął, gorzej niż najgorszy skunks. I miał jakiś dziwaczny kaptur. Ben przyjrzał się dokładniej. Nie, to nie kaptur, lecz maska; czarna, przypominająca pysk małpy. Co to jest? Jasne, kostium na Halloween. Kostium Wielkiej Stopy. - Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? Zak przeciągnął dłonią po swoich długich zaniedbanych włosach. - Po prostu nie sądziłem, że to może być ważne. Nie chciałem komplikować sprawy. - Komplikować sprawy?! O czym ty, do diabla, mówisz? - Ben chwycił chłopaka za ramiona i mocno potrząsnął. - Czeka cię proces o morderstwo! - Człowieku, to tylko polityka. - Pozwól, że przedstawię ci to w innym świetle. Osobiście rozmawiałem z panią prokurator i nie wydaje mi się, żeby interesowała się zbytnio polityką, może z wyjątkiem własnej reelekcji. Tym, co ją najbardziej interesuje, jest rejestr wygranych spraw i ujrzenie, jak ci wstrzykują truciznę do żył! - Ona jest pionkiem, Ben. Tutaj działają znacznie potężniejsze siły. - Potężniejsze siły? O czym ty mówisz? O globalnej konspiracji? O tajnych operacjach rządu? Naprawdę chciałbym to wiedzieć! - Nie traktuj mnie tak protekcjonalnie. Mówię o Cabalu. O gangu dysponującym milionami dolarów. Przy ich wrednych sztuczkach nasze akcje są dziecinną igraszką. - Wydaje mi się, że odbiegamy od tematu. Dlaczego nie powiedziałeś mi o przebraniu Sasąuatcha? -Nie chciałem zaszkodzić Zielonej Furii. Nie chciałem dawać Slade'owi i tej całej maszynie do wyrębu lasu dodatkowej amunicji. - Oszukałeś własnego adwokata. Zak rozłożył ręce. - Słuchaj, ten kostium to żadna sprawa. Ani razu go nie założyłem. - Ale ktoś to zrobił. - A więc zakładasz, że ci wszyscy wieśniacy, którzy twierdzą, że widzieli Wielką Stopę, widzieli kogoś, kto przebrał się w mój kostium. Wedhig mnie widzieli prawdziwego Sasąuatcha. - Daj spokój. 115 - To nawet nie był mój pomysł. Paru głupków z naszej grupy kupiło to przebranie i latali w nim po okolicy, gdy mnie tu jeszcze nie było. Stwierdziłem, że ten ich kostium wygląda wyjątkowo głupio i jest mało wiarygodny, więc kupiłem sobie własny. Było to przebranie pierwsza klasa. Bardzo ładne i męskie. Wielka Stopa miał świecący czerwony nos, taki jak renifer Rudolf. Ale Zielona Furia zarzuciła ten program i nigdy go nie założyłem. Nikomu też go nie pokazywałem. Prawdę mówiąc, wyrzuciłem go. - Gliniarze znaleźli kostium w twoim namiocie. - To nie mój, tylko ten pierwszy. Ten chłam, który Zielona Furia miała, zanim pojawiłem się na scenie. - Więc jakim cudem znalazł się w twoim namiocie? - Nie wiem. Ja go tam nie kładłem. - Oskarżenie poddało go badaniom. Znaleziono ślady potu i złuszczony naskórek. Twierdzą, że ktoś go nosił, i to ostatnio. -Nie ja. - To kto? - A skąd mam wiedzieć? Naszego obozu nie można zaliczyć do pilnie strzeżonych obiektów. Każdy mógł się tam dostać i zabrać kostium, a potem podłożyć do mojego namiotu. - Teraz gadasz jak paranoik. - Nie masz za grosz pojęcia, do czego zdolni są ludzie z Cabalu. A ja mam. - Pochylił się do przodu. - To zwykły, głupi kostium, kompletnie bez znaczenia. Ben miał chęć walnąć jego głową o pręty celi, ale zdołał się powstrzymać. - Oskarżenie wie, że ktoś się kryje za tymi wszystkimi pojawieniami się Sasquatcha. Ty miałeś oczywisty motyw. A teraz jeszcze znaleźli w twoim namiocie to przebranie. Zamierzają oświadczyć przysięgłym, że to ty udawałeś Wielką Stopę. - A czy to czyni ze mnie mordercę? - Teoria Granny wygląda mniej więcej tak: po pierwsze, fakt, że kręciłeś się po okolicy przebrany za Wielką Stopę, wyjaśnia, dlaczego byłeś w lesie o tak późnej porze. - Do lasu zawsze chodziłem w nocy. - Ale im bardzo odpowiada, że robiłeś coś, czego nie powinieneś robić. Dzięki temu będą mieli motyw. Powiedzą, że próbowałeś dać powód do szerzenia się pogłosek o pojawieniu się Wielkiej Stopy i że podłożyłeś kilka bomb pod maszyny drzewiarzy. Ten drwal, Dwayne Gardiner, zauważył Wielką Stopę i postanowił zamienić kilka słów z legendarną bestią. Może nawet podążał jej śladem aż do obozu, aby poznać jej szefa. Wpadłeś w panikę i strzeliłeś do niego, lecz ku twemu przerażeniu, nie umarł od razu. Wtedy wsadziłeś go do kabiny kombajnu drzewnego i przy użyciu bomby posłałeś do nieba. 116 - To nieprawda. Wcale tak nie było. Brwi Bena uniosły się w wyrazie zdziwienia. - Ajak? - Ja... Wcale mnie tam nie było. Ben podszedł do pryczy i pochylił się nad Żakiem. - Posłuchaj mnie uważnie, Zak - powiedział lodowatym tonem. - Nie zamierzam tego tolerować. - Chyba nie wycofasz się ze swojej obietnicy, co? - Nie mogę się wycofać. Za mało czasu zostało do rozprawy. Nawet gdybym chciał, sędzia nie pozwoli mi zrezygnować. Ale powiem ci jedno. -Wbił palec w pierś Żaka. - Nie będę tolerował żadnych kłamstw. Musisz mi mówić o wszystkim, o rzeczach dobrych i złych. Jeszcze nigdy nie zetknąłem się ze sprawą, przy okazji której nie wyszłyby na jaw jakieś brudy. To normalne. Ale jeśli zostanę o tym uprzedzony, mogę się przygotować. Wtedy ja będę tym, który powie o tym przysięgłym, i zdołam złagodzić skutki. A nie dam rady tego zrobić, jeśli nie będziesz ze mną szczery! Zak uniósł ręce. - Już dobrze, człowieku. Rozumiem. To się już więcej nie powtórzy. - Ponieważ chcę mieć pewność, że tak będzie, zapytam jeszcze raz. Czy jest coś, o czym mi jeszcze nie powiedziałeś, a co mogłoby nam zaszkodzić podczas rozprawy? Jest czy nie? - Nie. Nic takiego nie ma. Naprawdę nic. - Musisz być tego pewien. Najzupełniej. - Jestem pewien. Jestem. Ben odczekał długą chwilę, zanim znowu się odezwał. - Ostrzegam cię... - Człowieku, nie ma nic więcej. Przysięgam. A jeśli sobie coś przypomnę, zadzwonię do ciebie. - Lepiej to zrób. - Ben wystawił rękę przez kraty i uderzył w przeciwległą ścianę. Był to znak dla szeryfa, że jest gotów do wyjścia. - Jak mam to wyjaśnić przysięgłym? Nie powiem im przecież, że przygotowywałeś się do jakiej sztuczki albo zabawy? Zak przechylił głowę w bok. -No tak... - A może powinienem im powiedzieć, że dostałeś zaproszenie na bal przebierańców? - Raczej nie. - Albo że zrobiłeś to, bo jesteś fetyszystą, który lubi wełnę angory? Zak spojrzał na Bena wzrokiem, w którym nie było ani śladu rozbawienia. - No cóż, trzeba będzie nad tym popracować - rzekł Ben. - Mogę ci zadać jeszcze jedno pytanie? 117 - Pewnie. Wal śmiało. - Być może pożałuję swojej ciekawości, ale powiedz mi, dlaczego ten kostium tak straszliwie śmierdzi? - To proste. Większość doniesień o bliskich spotkaniach z Wielką Stopą wspomina o jego odrażającej woni. Gorszej nawet od smrodu martwego zwierzęcia rozkładającego się w słońcu. To wizytówka Wielkiej Stopy. - A ty chciałeś być jak najbardziej autentyczny. - Oczywiście. - Zak wzruszył ramionami. - Po co miałbym się przebierać, gdyby nie wyglądało to autentycznie? Rozdział 19 B, 1 en szedł do tartaku z poważną obawą. Maureen ostrzegła go, że będzie się tak czuł, ale dopóki tu nie przyjechał, nie wierzył jej. Przecież był osobą postronną. Reprezentował klienta i chciał tylko porozmawiać z kilkoma osobami na temat morderstwa. Nie zamierzał wdawać się żadne polityczne dysputy, które mogłyby prowadzić do konfliktu. Miał nadzieję, że inni również to zrozumieją. Zaparkował wypożyczony samochód i ruszył piaszczystą ścieżką, która wiodła do głównego budynku, dużej hali z drewnianych bali wzniesionej na skraju Parku Narodowego „Crescent". Według ustaleń Maureen tartak istniał od lat pięćdziesiątych i codziennie przerabiał tony drewna. Nawet z tej odległości Ben słyszał odgłos pracujących pił tartacznych, od którego cierpły zęby. Był to przenikliwy dźwięk, przypominający zwielokrotnione tysiąc razy warczenie dentystycznej maszyny do borowania zębów. Tylko że tutaj celem nie było otwarcie kanału zęba w celu uratowania zepsutego trzonowca, lecz cięcie, rozdrabnianie i niszczenie tysięcy kilkusetletnich drzew. Ben dostrzegł kilku mężczyzn wychodzących z głównego budynku. Paru innych drwali stało nieopodal. Szeptali coś między sobą. Jeden z nich spojrzał na Bena, po czym pochylił głowę ku kompanom. Gdybym był parano-ikiem, pomyślał Ben, byłbym pewien, że rozmawiają właśnie o mnie. Po chwili jeden z mężczyzn wskazał kciukiem w jego kierunku. To przesądziło sprawę. Paranoja czy nie, ale to o nim mówili. Ben był tak pochłonięty obserwowaniem tej grupy, że niemal wpadł na mężczyznę stojącego tuż na wprost niego. - Ups! - Zatrzymał się dosłownie w ostatniej chwili. - Przepraszam. Mężczyzna nawet nie drgnął. Jego twarz miała posępny wyraz. 118 - Nie wygląda pan na kogoś stąd. Ma pan identyfikator? - zapytał. - Co to, obóz wojskowy? To trzeba mieć przepustkę, żeby tu wejść? - Musimy uważać. W okolicy działają terroryści, których najbardziej ze wszystkiego na świecie ucieszyłby widok tego tartaku wylatującego w powietrze. - Mogę pana zapewnić, że nie jestem terrorystą. - Czy nie widziałem pana w sądzie? Serce Bena zaczęło bić nieco szybciej. - W sądzie? Mnie? Pewnie pomylił mnie pan z moim starszym bratem. - Nie. To był pan. - Mężczyzna oparł ręce na biodrach. - Jest pan adwokatem. Tym, który reprezentuje zabójcę. Ben wciągnął głęboko powietrze. - Tak. Jestem adwokatem. I jestem tutaj oficjalnie. - Dostrzegł, że mężczyźni stojący nieopodal budynku zaczęli zmierzać w jego stronę. - Gdyby więc zechciał się pan nieco przesunąć... - Że też odważył się pan tu przyjść po tym, co się stało z Dwayne'em. - Słuchaj pan, gdy zabito Dwayne'a, nie było mnie w tym mieście. Jeden z drwali stanął tuż za Benem. Drugi, w czerwonej czapce baseballowej z napisem CATERPILLAR, spytał: - Co to za frajer, Jeny? - To jeden z tych palantów z Zielonej Furii. - Chyba żartujesz? - Potężne dłonie zacisnęły się na ramionach Bena. -Tutaj? - Nieprawda - zaprotestował Ben. - Nie jestem członkiem... - Pracuje dla nich - wyjaśnił Jeny. - Pomaga im w ich brudnych interesach. - O kurna - rzucił facet w czapeczce. Pozostali otoczyli ich ciasno ze wszystkich stron. - Czego tu szukasz? Chcesz podłożyć bombę w tartaku? - Oczywiście, że nie. Przyszedłem pogadać. - Dobra. Przeszukajcie go, chłopaki. Ben poczuł na swoim ciele około dziesięciu rąk szperających we wszelkich możliwych miejscach. Żadna z tych rąk nie obchodziła się z nim zbyt delikatnie. - Przestańcie! - krzyknął. - Nie szukam kłopotów. - Dwayne Gardiner też ich nie szukał - cierpko odpowiedział mu Jeny. - Ale wpakował się w nie i teraz mamy samotną kobietę bez męża i małego chłopca, który będzie dorastać bez ojca. A wszystko dlatego, że tacy jak ty bardziej dbają o drzewa niż o ludzi. - Z furią zacisnął szczęki. - Brać go, chłopaki! W tej samej chwili Ben poczuł, jak tuzin rąk zaciska się na nim niczym obcęgi. Ledwo mógł zipnąć, a o jakimkolwiek ruchu w ogóle nie było mowy. - Ma któryś sznur? 119 - Wiem, gdzie może być - powiedział facet w czapce. Pobiegł do magazynu i przyniósł stamtąd dość długą linę. - Zwiążcie go! Ben próbował walczyć, ale na nic się to nie zdało. - Weźcie go na parking. Chwilę później wlekli go drogą, którą przyszedł, w stronę parkingu. Gdy dotarli na miejsce, Jeny wskazał osiemnastokołową ciężarówkę z naczepą. - Ma któryś kluczyki? Jeden z mężczyzn kiwnął głową. - Dobra. Przywiążcie sznur do haka. Obwiązali jeden koniec liny wokół nadgarstków Bena, a drugi przyczepili do metalowego haka z tyłu ciężarówki. Ben miał bardzo złe przeczucia... - Robicie wielki błąd - powiedział. Szukał w myślach słów, które mogłyby ich przekonać. - Nie chcę wam zaszkodzić. - Powiedz to rodzinie Dwayne'a. - Jeny odciągnął Bena do tyłu, tak aby lina się napięła, i skinął na człowieka z kluczykami. Mężczyzna wszedł do szoferki. - Dobra - powiedział Jeny. - Przeciągnij go. Rozdział 20 G 'hyba nie myślicie o tym poważnie! - krzyknął Ben. Zaczynała ogarniać go panika. Po skroniach spływały mu stróżki potu. Jeny nie raczył odpowiedzieć. Uniósł rękę i, zupełnie jak dyrygent rozpoczynający koncert, energicznie opuścił ją w dół. W tej samej chwili osiemnastokołową ciężarówka gwałtownie ruszyła. Ostro szarpnęła Bena do przodu. Ben nie spodziewał się tego. Sądził, iż potężny pojazd ruszy powoli, tak że przynajmniej przez chwilę będzie mógł za nim biec. Jednak ciężarówka wyrwała do przodu jak rajdowy camaro. A potem pomknęła wzdłuż parkingu. Ben był wleczony po twardej, pokrytej czerwonym kurzem drodze. Jego broda szorowała po podłożu, pył wpadał mu prosto w oczy, drażniąc spojówki; szybko się przekonał, że rozsądniej trzymać zamknięte powieki. Ale wszystko to było drobnostką w porównaniu z torturami, jakich doznawało jego ciało. Uderzało o każdą dziurę, o każdy wybój. A było ich tam całe mnóstwo. Miał otartą skórę i pełno siniaków. 120 - Oj! - Mocno uderzył brodą w ziemię. Czuł, jak krew spływa mu po szyi i policzkach. Odczuwał tak piekący ból, że omal nie przegapił dużego kamienia... Ale i tak było już za późno. Najechał na niego klatką piersiową i krzyknął z bólu. Ciężarówka jechała dalej, a całe ciało Bena przejechało po tym kamieniu. Skutkiem były kolejne rany i siniaki... Po warkocie silników Ben odgadł, że pojazd przyspiesza. Przy obecnej prędkości skończyłoby się na poważnych obrażeniach, ale jeśli ciężarówka zacznie jechać choć trochę szybciej... - Przestańcie! Ten okrzyk rozległ się gdzieś z tyłu. Ben nie rozpoznał głosu. Ciężarówka wciąż jechała, prosto na kolejny kamień z ostrymi krawędziami. - Przestańcie! I to natychmiast, bo wylecicie z roboty! Ciężarówka zaczęła hamować. Zatrzymała się o kilka cali przed wyszczerbionym kamieniem... - Przepraszam za to, co się stało. - Nieznany Benowi mężczyzna przykucnął i zaczął rozsupływać węzły na jego nadgarstkach. - To niewybaczalne. Proszę się nie martwić, na pewno podejmę odpowiednie kroki. Posłuchajcie, wy tam, jesteście... Przerwał, dostrzegł bowiem, że są sami. Drwale zniknęli. - To normalne. - Mężczyzna dokończył rozwiązywać Bena i podał mu rękę. - Dobrze się pan czuje? Ben powoli usiadł. Bolało go całe ciało. Ubranie miał całe w strzępach, ale pomyślał, że da radę iść. - Przeżyję - odparł. Niepewnie stanął na nogach. Mężczyzna przytrzymał go i pomógł mu z powrotem usiąść. - Nie spiesz się, synu. Musi upłynąć trochę czasu, zanim odzyskasz siły. - Dziękuję za interwencję - powiedział Ben, ocierając z policzka strużkę krwi. - Nie ma sprawy, synu. To, co zrobili, było idiotyczne. Ale są bardzo rozdrażnieni. Czują się jak oblężeni, jakby ze wszystkich stron groziło im niebezpieczeństwo. Czyżby? Członkowie Zielonej Furii mówili niemal to samo. - Nazywam się Ben Kincaid - przedstawił się Ben. - Jeremiah Adams - usłyszał w odpowiedzi. Mężczyzna był dobrze po pięćdziesiątce, miał krótko przycięte włosy i szpakowatą bródkę. Był ubrany w dżinsy i kowbojską koszulę nabijaną nitami.- Jestem szefem tego tartaku. Domyślam się, że przyszedł pan do mnie. - Jest pan ojcem Granny? To znaczy pani prokurator Granville? Adams roześmiał się. - To zna pan moją dziewczynkę? 121 - Tak. - Ben ponownie spróbował wstać i tym razem zdołał utrzymać się na nogach. - Czy możemy wejść do środka i chwilę porozmawiać? Weszli do budynku. Ben starał się nie utykać, ale zwichnięte kolano uginało się pod nim. Czy więc chciał, czy nie, musiał powłóczyć nogą. Zdecydował, że najlepsze, co może zrobić, to patrzeć wprost przed siebie i utykać z godnością. Gdy tylko przekroczyli próg, Bena przytłoczył rozdzierająco głośny jazgot. Nieznośny, złowrogi i metaliczny. - Chwilę musi potrwać, zanim się człowiek przyzwyczai do tych pił -odezwał się Adam, gdy szli głównym korytarzem. - Ja prawie tego nie słyszę. Ben skrzywił się. Jak można tego nie słyszeć? Ten człowiek chyba żartuje. Hałas był tak donośny, że zagłuszał nawet myśli. - Pamiętam swój pierwszy pobyt w tartaku. Było to na długo wcześniej, nim zacząłem tu pracować. Chyba w siedemdziesiątym lub siedemdziesiątym pierwszym. Hałas tak drażnił mi uszy, że założyłem słuchawki ochronne. To, oczywiście, nie podobało się pracownikom. Uważali mnie za mięczaka, wie pan, jak to jest. Więc wywaliłem te ochraniacze i nauczyłem się radzić sobie z hałasem. Od tego czasu nie mam problemów. No, bywa, że coś mi dzwoni w uszach, ale nie aż tak, żeby było się na co uskarżać. Ben pomyślał, że ma się na co uskarżać, ale postanowił zatrzymać te myśli dla siebie. Znaleźli się w głównej części budynku. Ben ujrzał długą rampę, na której rozładowywano drewno, i pas transmisyjny, który przenosił je do ogromnego ostrza. Ostrze piły miało co najmniej dwa metry średnicy. Było tak duże, że mogłoby przepołowić dom, a co dopiero pięćsetletnie drzewo. Jeden z pracowników obsługiwał duży żółty dźwig, który właśnie przenosił na potężny pień. Inny człowiek, w kasku ochronnym na głowie, wcisnął jakiś guzik i pas transmisyjny ruszył. Kilka sekund później ogromne obrotowe ostrze wgryzło się pień. - Takie duże pnie trzeba pociąć na trzy, cztery części. Dopiero wtedy nadają się do transportu - wyjaśnił Adams. - Byłoby zupełnie inaczej, gdybyśmy mieli tu jakiś szlak wodny, którym można by spławiać drewno, tak jak to się kiedyś robiło. Tartaczne ostrze skończyło dzielić pień. Gdzieś z zewnątrz dał się słyszeć gwizdek. Pracownicy spojrzeli na zegarki. Chwilę później ostrze zaczęło wirować coraz wolniej, a przejmujące wycie silnika cichnąć. Wreszcie, ku wielkiej uldze Bena, hałas ustał. - Masz szczęście, synu - stwierdził Adams. - Przerwa śniadaniowa. Wyłączono silnik i mamy piętnaście minut ciszy. Możemy pogadać. 122 Dał Benowi znak, aby szedł za nim. Wrócili na główny korytarz, a potem skręcili w lewo. Ben dostrzegł swoje odbicie w mijanym oknie; po lewym policzku ściekała mu strużka krwi. Otarł ją rękawem koszuli. Kilka chwil później weszli do pokoju, który okazał się biurem Adamsa. - Przepraszam za ten nieporządek - powiedział Adams. Słowo nieporządek było oczywistym eufemizmem. Całą podłogę zajmowały stosy papierów, map i plansz, a biurko było zawalone pustymi opakowaniami po żywności i butelkami po piwie. Na ścianie wisiały jakieś fotografie w ramkach, tak zakurzone, że Ben nie mógł dojrzeć, co przedstawiają. Pomyślał, że trzeba to sprawdzić. Ale jedną fotografią zdołał zidentyfikować. Wisiała wprost nad biurkiem. Oprawione w ramki, nieco pożółkłe zdjęcie o wymiarach dziewięć na szesnaście przedstawiało nastolatkę odbierającą dyplom ukończenia szkoły. O ile się nie mylił, ta dziewczyna była znacznie młodszą, choć wcale nie mniej zgrabną, wersją Granville Adams, obecnej prokurator Granny. - To moja mała dziewczynka - objaśnił Adams, wciskając się między biurko a ścianę. Ku zdziwieniu Bena wystarczyło lekko przesunąć stos śmieci, aby się okazało, że za nimi znajduje się krzesło. - A więc znasz ją? - Tak - potwierdził, nie dodając jednak, że cholernie trudno myśleć mu o niej jako o czyjejś małej dziewczynce. Z pewnością szarogęsiła się od pierwszego dnia, gdy przywieziono ją ze szpitala do domu.- Oskarża w sprawie Gardinera. - To chyba oczywiste - powiedział rozpromieniony Adams. - W końcu jest prokuratorem okręgowym. Ben kiwnął głową. - Musi pan być z niej bardzo dumny. - To się rozumie, synu. Do diabła, zawsze byłem z niej dumny. - Wyjrzał przez okno, ogromne, zajmujące całą ścianą. Roztaczał się z niego widok na parking i ciągnący sią za nim las. - Jest moim jedynym dzieckiem. Człowieku, co ja z nią miałem w domu. W życiu kogoś takiego nie znałem. Ładniutka, ambitna, pracowita. I bystra. - Gwizdnął przeciągle. - Rzeczywiście ma te wszystkie cechy - zgodził się z Ben. I kilka innych, o których wolał nie wspominać. - Nie wiem, skąd to sią u niej wzięło. Na pewno nie po ojcu. Tego jestem pewien jak jasna cholera. - Jego uśmiech nieco przygasł. - Moja żona zmarła, zanim Granny skończyła pięć lat. - Przykro mi... - Nie przejmuj się tym, synu. To było dawno temu. - Usiadł na krześle. - Musiałem ją wychowywać, chociaż prawdę mówiąc, sama się wychowała. Ben bez trudu mógł to sobie wyobrazić. Pomyślał, że to dobry moment, aby przejść do spraw, które go interesowały. 123 - Czy nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że zadam kilka pytań na temat Dwayne'a Gardinera? I jego mordercy? - Proszę pytać - odparł Adams. - Przecież powiedziałem to tej młodej damie, z którą rozmawiałem przez telefon. Ale nie wiem, czy dużo wam pomogę. - Znał pan Gardinera? - Oczywiście. Był jednym z moich chłopaków. Pracował tu od jakichś dziesięciu - wzruszył ramionami - sam nie wiem, może dwunastu lat. - Lubił go pan? - No pewnie. To był dobry człowiek. Pracowity. Chociaż miał niewiele ponad trzydziestkę, należał do drwali ze starej szkoły. Takich, którym nie przeszkadzają nadgodziny i ciężka harówka. Rozumiał, co to znaczy dobra robota. Wiedział, jak ważne jest to, co próbujemy zrobić, jaki styl życia ocalić. - Miał jakichś przyjaciół? Rodzinę? Żonę? - Oczywiście, że miał żonę. Lu Ann to jedna z najzgrabniejszych i najbardziej seksownych kobitek w tych stronach. Nie, żeby miała taką klasę, jak moja mała Granny. Ale jest w niej coś, co pociąga pewien typ mężczyzn, pewnie wie pan, o co mi chodzi. Takich, co to lubią sobie wypić, a potem zabawić się na tylnym siedzeniu pikapa. Ben kiwnął głową. Przypuszczał, że wie, o co chodzi. - Oczywiście Dwayne miał też wielu przyjaciół - ciągnął Adams. - Chłopaków z tartaku, którzy niemal każdy wieczór spędzali „U Bunyana" przy piwku. - Miał jakichś wrogów? Adams zacisnął wargi. Wyglądało, że zastanawia się, jak ująć to, co chciał powiedzieć. - Nie nazwałbym ich wrogami. Dwayne nigdy nie zrobił czegoś, co mogłoby mu przysporzyć wrogów. Ale były pewne... tarcia. Między nim a kilkoma innymi chłopakami. - Chodziło o Lu Ann? - Bystrzak z pana, co? - Adam mrugnął do niego. - Tak to bywa, szanowny panie. Kiedy facet ma taką żonę jak Lu Ann, może być nieco zazdrosny. Chyba nawet powinien być zazdrosny, naprawdę. - A on miał powody do zazdrości? - Nie mogę nic powiedzieć o jego wcześniejszych doświadczeniach, rozumie pan... Ale... można szczerze powiedzieć, że niektórzy faceci niezbyt szanują świętość związku małżeńskiego. Wie pan, o co mi chodzi? Ben ucieszył się, że to usłyszał. Był to pierwszy promyk nadziei na znalezienie innego powodu do usunięcia Gardinera niż ekoterroryzm. - Czy wiadomo panu o jakimś konkretnym przypadku? - Och, nie. Nic z tych rzeczy. Wiem tylko, że przy takiej kobietce jak Lu Ann taka możliwość zawsze istnieje. 124 No, nareszcie coś na początek. - Czy Gardiner miał jakieś inne problemy? Takie, które mogłyby być przyczyną wrogości lub niechęci? - Nie wiem, czy wrogość jest tutaj właściwym słowem... - Jak to zwał, tak zwał. Po prostu proszę powiedzieć mi, co pan myśli -nalegał Ben. Adams zastanowił się przez chwilę. - Wspomniałem już wcześniej - powiedział wreszcie - że Dwayne był drwalem z krwi i kości. Oddanym zawodowi. Zdecydowanym bronić naszego stylu życia. - Owszem, mówił pan o tym, ale szczerze mówiąc, nie rozumiem tego. - Drwale są teraz atakowani ze wszystkich stron, synu. A przynajmniej tak się czujemy. Są tutaj goście, którzy zagrażają naszemu stylowi życia. - Mówi pan o Zielonej Furii? - Tak. - Oblizał wargi. - Nie wiem, po czyjej jesteś stronie, synu. Nie wiem, czy popiera pan te wszystkie bzdury tych miłośników drzew, czy tylko jest adwokatem, który chce zarobić parę groszy. Ale są tu ludzie, kryminaliści, zdecydowani uniemożliwić zarabianie na życie dzięki pracy w przemyśle drzewnym. Faceci, którzy pragną zobaczyć, jak drwale zmieniają się w wymarły gatunek. - I Dwayne'owi to się nie podobało? - Dwayne pochodzi z rodziny, w której od trzech pokoleń mężczyźni zostawali drwalami. - Ze smutkiem pokiwał głową. - Więc chyba można powiedzieć, że to mu się nie podobało. - Aż tak bardzo, żeby ktoś musiał go zabić? Adams oparł się plecami o ścianę. Gdy tak trzymał głowę obok zdjęcia córki, Ben bez trudu dostrzegł łączące ich podobieństwo. - Powiem ci coś, czego inni nie wiedzą, synu, i mam nadzieję, że uszanujesz fakt, że mówię to w zaufaniu. - Jeżeli to nie ma nic wspólnego ze zleconą mi sprawą, nikomu nie szepnę ani słówka. Jeśli jednak ma, nie mogę panu tego obiecać. - Uczciwe postawienie sprawy. - Adams pochylił się do przodu. - Wszyscy tutejsi drwale od pewnego czasu wiedzą, że wśród nas jest... no, jak się to nazywa? Odszczepieniec? Zdrajca? Ktoś, kto donosi o wszystkim drugiej stronie. - Szpieg? Ale skąd to wiecie? - Zbyt wiele razy te palanty z Zielonej Furii wiedziały, co robimy i co planujemy, zupełnie jakby czytali nam w myślach. Przy kilku pierwszych razach można było powiedzieć: trudno, przypadek. Jednak po pewnym czasie stało się oczywiste, że ktoś im kabluje. -Co? - Na przykład na jaki obszar zamierzamy się przenieść. 125 - Czy nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że zadam kilka pytań na temat Dwayne'a Gardinera? I jego mordercy? - Proszę pytać - odparł Adams. - Przecież powiedziałem to tej młodej damie, z którą rozmawiałem przez telefon. Ale nie wiem, czy dużo wam pomogę. - Znał pan Gardinera? - Oczywiście. Był jednym z moich chłopaków. Pracował tu od jakichś dziesięciu - wzruszył ramionami - sam nie wiem, może dwunastu lat. - Lubił go pan? - No pewnie. To był dobry człowiek. Pracowity. Chociaż miał niewiele ponad trzydziestkę, należał do drwali ze starej szkoły. Takich, którym nie przeszkadzają nadgodziny i ciężka harówka. Rozumiał, co to znaczy dobra robota. Wiedział, jak ważne jest to, co próbujemy zrobić, jaki styl życia ocalić. - Miał jakichś przyjaciół? Rodzinę? Żonę? - Oczywiście, że miał żonę. Lu Ann to jedna z najzgrabniejszych i najbardziej seksownych kobitek w tych stronach. Nie, żeby miała taką klasę, jak moja mała Granny. Ale jest w niej coś, co pociąga pewien typ mężczyzn, pewnie wie pan, o co mi chodzi. Takich, co to lubią sobie wypić, a potem zabawić się na tylnym siedzeniu pikapa. Ben kiwnął głową. Przypuszczał, że wie, o co chodzi. - Oczywiście Dwayne miał też wielu przyjaciół - ciągnął Adams. - Chłopaków z tartaku, którzy niemal każdy wieczór spędzali „U Bunyana" przy piwku. - Miał jakichś wrogów? Adams zacisnął wargi. Wyglądało, że zastanawia się, jak ująć to, co chciał powiedzieć. - Nie nazwałbym ich wrogami. Dwayne nigdy nie zrobił czegoś, co mogłoby mu przysporzyć wrogów. Ale były pewne... tarcia. Między nim a kilkoma innymi chłopakami. - Chodziło o Lu Ann? - Bystrzak z pana, co? - Adam mrugnął do niego. - Tak to bywa, szanowny panie. Kiedy facet ma taką żonę jak Lu Ann, może być nieco zazdrosny. Chyba nawet powinien być zazdrosny, naprawdę. - A on miał powody do zazdrości? - Nie mogę nic powiedzieć o jego wcześniejszych doświadczeniach, rozumie pan... Ale... można szczerze powiedzieć, że niektórzy faceci niezbyt szanują świętość związku małżeńskiego. Wie pan, o co mi chodzi? Ben ucieszył się, że to usłyszał. Był to pierwszy promyk nadziei na znalezienie innego powodu do usunięcia Gardinera niż ekoterroryzm. - Czy wiadomo panu o jakimś konkretnym przypadku? - Och, nie. Nic z tych rzeczy. Wiem tylko, że przy takiej kobietce jak Lu Ann taka możliwość zawsze istnieje. No, nareszcie coś na początek. - Czy Gardiner miał jakieś inne problemy? Takie, które mogłyby być przyczyną wrogości lub niechęci? - Nie wiem, czy wrogość jest tutaj właściwym słowem... - Jak to zwał, tak zwał. Po prostu proszę powiedzieć mi, co pan myśli -nalegał Ben. Adams zastanowił się przez chwilę. - Wspomniałem już wcześniej - powiedział wreszcie - że Dwayne był drwalem z krwi i kości. Oddanym zawodowi. Zdecydowanym bronić naszego stylu życia. - Owszem, mówił pan o tym, ale szczerze mówiąc, nie rozumiem tego. - Drwale są teraz atakowani ze wszystkich stron, synu. A przynajmniej tak się czujemy. Są tutaj goście, którzy zagrażają naszemu stylowi życia. - Mówi pan o Zielonej Furii? - Tak. - Oblizał wargi. - Nie wiem, po czyjej jesteś stronie, synu. Nie wiem, czy popiera pan te wszystkie bzdury tych miłośników drzew, czy tylko jest adwokatem, który chce zarobić parę groszy. Ale są tu ludzie, kryminaliści, zdecydowani uniemożliwić zarabianie na życie dzięki pracy w przemyśle drzewnym. Faceci, którzy pragną zobaczyć, jak drwale zmieniają się w wymarły gatunek. -1 Dwayne'owi to się nie podobało? - Dwayne pochodzi z rodziny, w której od trzech pokoleń mężczyźni zostawali drwalami. - Ze smutkiem pokiwał głową. - Więc chyba można powiedzieć, że to mu się nie podobało. - Aż tak bardzo, żeby ktoś musiał go zabić? Adams oparł się plecami o ścianę. Gdy tak trzymał głowę obok zdjęcia córki, Ben bez trudu dostrzegł łączące ich podobieństwo. - Powiem ci coś, czego inni nie wiedzą, synu, i mam nadzieję, że uszanujesz fakt, że mówię to w zaufaniu. - Jeżeli to nie ma nic wspólnego ze zleconą mi sprawą, nikomu nie szepnę ani słówka. Jeśli jednak ma, nie mogę panu tego obiecać. - Uczciwe postawienie sprawy. - Adams pochylił się do przodu. - Wszyscy tutejsi drwale od pewnego czasu wiedzą, że wśród nas jest... no, jak się to nazywa? Odszczepieniec? Zdrajca? Ktoś, kto donosi o wszystkim drugiej stronie. - Szpieg? Ale skąd to wiecie? - Zbyt wiele razy te palanty z Zielonej Furii wiedziały, co robimy i co planujemy, zupełnie jakby czytali nam w myślach. Przy kilku pierwszych razach można było powiedzieć: trudno, przypadek. Jednak po pewnym czasie stało się oczywiste, że ktoś im kabluje. -Co? - Na przykład na jaki obszar zamierzamy się przenieść. 125 - Chciał pan powiedzieć: gdzie cichcem zamierzacie się zająć starymi drzewami objętymi ochroną? Uniósł ręce. - Nie będę się z tobą bawić w żadne słowne przepychanki, synu. To nas donikąd nie zaprowadzi. Wystarczy, że powiem, iż wiemy, że ktoś donosił. - Czy Gardiner wiedział, kto to jest? - Nie, nie wiedział. - Mocno zacisnął wargi. - Ale był zdecydowany się dowiedzieć. - Miał jakiś trop? - Możliwe, ale nawet jeśli miał, to nic mi o tym nie powiedział. Wiem tylko, że zadawał paru chłopakom bardzo szczegółowe pytania i niektórym niezbyt się to podobało. - Nie rozumiem - stwierdził Ben. - Musi pan zrozumieć, co się tutaj dzieje. Tak jak mówiłem, my, drwale, czujemy się tutaj jak pod oblężeniem, tak jakby ktoś chciał zburzyć nasz styl życia. Nigdy nie pojmę, dlaczego ci ludzie od ekologii, te uczone mieszczuchy, uważają, że wiedzą o lasach więcej od nas. I dlaczego bardziej kochają drzewa niż ludzi. - Westchnął. - Nigdy nie zaufałbym komuś, kto nade wszystko przedkłada drzewa, ponieważ miałbym wewnętrzne przekonanie, że ten człowiek nie kocha innych ludzi. Samego siebie pewnie też nie. Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o tym, naprawdę. Jak można odwoływać się do ludzkiej natury kogoś, kto jej w ogóle nie ma? - Hm. Nie sądzę, żeby szacunek dla krajowych zasobów leśnych był oznaką braku szacunku dla samego siebie. - A dlaczego wy uważacie, że jesteście jedynymi, którzy szanują las? Pozwól, że coś ci powiem, synu. My, drwale, szanujemy las, i to bardzo. Musimy to robić. Las daje nam życie. - Jak może pan mówić, że szanujecie coś, co zmiatacie z powierzchni ziemi? - Wcale nie zmiatamy lasów z powierzchni ziemi. Po prostu mamy robotę do wykonania. Adams położył dłonie na biurku. Był sympatycznym człowiekiem, ale Ben zaczynał tracić cierpliwość. - Czy wie pan, ilu ludzi zatrudnia branża drzewna? Ilu rodzinom zapewnia jedyne źródło utrzymania? - spytał Adams. - Przecież istnieją inne sposoby zarabiania na życie. Nie musicie zabijać drzew. - Tak samo jak pan nie musi bronić morderców, chociaż inni też to robią. Ben postanowił przemilczeć tę uwagę. - W miejsce każdego ściętego drzewa sadzimy dwa nowe. - Co jest godne podziwu - stwierdził Ben. - Lecz właśnie wczoraj usłyszałem od naukowców, że las nie odrasta taki sam, jak był. - A dlaczego miałby być taki sam? Natura wciąż się zmienia. Od momentu powstania życia ta planeta bez przerwy się przeobraża. - Jednak jest pewne, że rzędy równiutko posadzonych młodych drzewek nie zastąpią dzikiego, tętniącego życiem lasu. - Gdyby należał pan do tych, którzy utrzymują się wyłącznie dzięki przemysłowi drzewnemu, inaczej by pan na to patrzył. Ma rację, pomyślał Ben, świętą rację. - A jak wielu z tych ludzi jest tutaj? Z tego, co wiem, każdego roku firmy drzewne zatrudniają coraz mniej osób. -No cóż... - Zyski rosną, a zatrudnienie spada. Dlaczego tak się dzieje? - To przez tych ekoterrorystów. Wbijają ćwieki w drzewa i wysadzają sprzęt. Musimy robić cięcia. - Według tego, co mówi mój klient, zatrudniacie mniej ludzi, gdyż zastępujecie ich maszynami. - Są z tego pewne korzyści - przyznał Adams. - Nie trzeba się martwić, że maszyny zaczną strajkować lub narzekać na niebezpieczne warunki pracy. Nie trzeba za nie płacić składek na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne lub wypłacać im rent inwalidzkich. To ostatnie jest dość istotne, bo statystycznie biorąc, przeciętny drwal ulega wypadkowi przed ukończeniem pięćdziesięciu dwóch lat. - Czytałem, że praca przy wyrębie i obróbce drewna należy do najbardziej niebezpiecznych. - To prawda. Ale to jest nasz styl życia i nie pozwolimy, żeby jacyś miłośnicy drzewek... - Chwileczkę. Ja nie jestem miłośnikiem drzewek. Prawdę mówiąc, nie przepadam za biwakowym życiem. Lubię klimatyzację i miękkie dywany. -Ben stanął na wprost biurka Adamsa. - Ale wy mówicie, że wasza branża zasługuje na szacunek, bo na pierwszym miejscu stawia ludzi, podczas gdy prawda wygląda tak, że najzwyczajniej w świecie wykorzystujecie ludzi do osiągania zysków. A jeśli zastępuje się ludzi maszynami, trzeba się do tego przyznać, zamiast robić z obrońców środowiska kozły ofiarne. Adams zaczął bębnić palcami o blat biurka. - Panie Kincaid, zaczynam żałować, że wyrwałem pana z rąk tych chłopców. - Zrobił to pan dopiero wtedy, gdy uznał to za stosowne. Gdy stwierdził pan, że dostałem nauczkę i będę się czuł zobowiązany wobec swego wybawcy. - Co takiego? - Proszę nie zaprzeczać. Mam oczy. A pan ma stąd wspaniały widok. -Wskazał na okno. - Mógł pan skończyć to przedstawienie, zanim zaczęli mnie wlec za samochodem. Ale nie zrobił pan tego. Poczekał pan na odpowiedni moment. 126 127 - Chciał pan powiedzieć: gdzie cichcem zamierzacie się zająć starymi drzewami objętymi ochroną? Uniósł ręce. - Nie będę się z tobą bawić w żadne słowne przepychanki, synu. To nas donikąd nie zaprowadzi. Wystarczy, że powiem, iż wiemy, że ktoś donosił. - Czy Gardiner wiedział, kto to jest? - Nie, nie wiedział. - Mocno zacisnął wargi. - Ale był zdecydowany się dowiedzieć. - Miał jakiś trop? - Możliwe, ale nawet jeśli miał, to nic mi o tym nie powiedział. Wiem tylko, że zadawał paru chłopakom bardzo szczegółowe pytania i niektórym niezbyt się to podobało. - Nie rozumiem - stwierdził Ben. - Musi pan zrozumieć, co się tutaj dzieje. Tak jak mówiłem, my, drwale, czujemy się tutaj jak pod oblężeniem, tak jakby ktoś chciał zburzyć nasz styl życia. Nigdy nie pojmę, dlaczego ci ludzie od ekologii, te uczone mieszczuchy, uważają, że wiedzą o lasach więcej od nas. I dlaczego bardziej kochają drzewa niż ludzi. - Westchnął. - Nigdy nie zaufałbym komuś, kto nade wszystko przedkłada drzewa, ponieważ miałbym wewnętrzne przekonanie, że ten człowiek nie kocha innych ludzi. Samego siebie pewnie też nie. Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o tym, naprawdę. Jak można odwoływać się do ludzkiej natury kogoś, kto jej w ogóle nie ma? - Hm. Nie sądzę, żeby szacunek dla krajowych zasobów leśnych był oznaką braku szacunku dla samego siebie. - A dlaczego wy uważacie, że jesteście jedynymi, którzy szanują las? Pozwól, że coś ci powiem, synu. My, drwale, szanujemy las, i to bardzo. Musimy to robić. Las daje nam życie. - Jak może pan mówić, że szanujecie coś, co zmiatacie z powierzchni ziemi? - Wcale nie zmiatamy lasów z powierzchni ziemi. Po prostu mamy robotę do wykonania. Adams położył dłonie na biurku. Był sympatycznym człowiekiem, ale Ben zaczynał tracić cierpliwość. - Czy wie pan, ilu ludzi zatrudnia branża drzewna? Ilu rodzinom zapewnia jedyne źródło utrzymania? - spytał Adams. - Przecież istnieją inne sposoby zarabiania na życie. Nie musicie zabijać drzew. - Tak samo jak pan nie musi bronić morderców, chociaż inni też to robią. Ben postanowił przemilczeć tę uwagę. - W miejsce każdego ściętego drzewa sadzimy dwa nowe. - Co jest godne podziwu - stwierdził Ben. - Lecz właśnie wczoraj usłyszałem od naukowców, że las nie odrasta taki sam, jak był. 126 - A dlaczego miałby być taki sam? Natura wciąż się zmienia. Od momentu powstania życia ta planeta bez przerwy się przeobraża. - Jednak jest pewne, że rzędy równiutko posadzonych młodych drzewek nie zastąpią dzikiego, tętniącego życiem lasu. - Gdyby należał pan do tych, którzy utrzymują się wyłącznie dzięki przemysłowi drzewnemu, inaczej by pan na to patrzył. Ma rację, pomyślał Ben, świętą rację. - A jak wielu z tych ludzi jest tutaj? Z tego, co wiem, każdego roku firmy drzewne zatrudniają coraz mniej osób. -No cóż... - Zyski rosną, a zatrudnienie spada. Dlaczego tak się dzieje? - To przez tych ekoterrorystów. Wbijają ćwieki w drzewa i wysadzają sprzęt. Musimy robić cięcia. - Według tego, co mówi mój klient, zatrudniacie mniej ludzi, gdyż zastępujecie ich maszynami. - Są z tego pewne korzyści - przyznał Adams. - Nie trzeba się martwić, że maszyny zaczną strajkować lub narzekać na niebezpieczne warunki pracy. Nie trzeba za nie płacić składek na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne lub wypłacać im rent inwalidzkich. To ostatnie jest dość istotne, bo statystycznie biorąc, przeciętny drwal ulega wypadkowi przed ukończeniem pięćdziesięciu dwóch lat. - Czytałem, że praca przy wyrębie i obróbce drewna należy do najbardziej niebezpiecznych. - To prawda. Ale to jest nasz styl życia i nie pozwolimy, żeby jacyś miłośnicy drzewek... - Chwileczkę. Ja nie jestem miłośnikiem drzewek. Prawdę mówiąc, nie przepadam za biwakowym życiem. Lubię klimatyzację i miękkie dywany. -Ben stanął na wprost biurka Adamsa. - Ale wy mówicie, że wasza branża zasługuje na szacunek, bo na pierwszym miejscu stawia ludzi, podczas gdy prawda wygląda tak, że najzwyczajniej w świecie wykorzystujecie ludzi do osiągania zysków. Ajeśli zastępuje się ludzi maszynami, trzeba się do tego przyznać, zamiast robić z obrońców środowiska kozły ofiarne. Adams zaczął bębnić palcami o blat biurka. - Panie Kincaid, zaczynam żałować, że wyrwałem pana z rąk tych chłopców. - Zrobił to pan dopiero wtedy, gdy uznał to za stosowne. Gdy stwierdził pan, że dostałem nauczkę i będę się czuł zobowiązany wobec swego wybawcy. - Co takiego? - Proszę nie zaprzeczać. Mam oczy. A pan ma stąd wspaniały widok. -Wskazał na okno. - Mógł pan skończyć to przedstawienie, zanim zaczęli mnie wlec za samochodem. Ale nie zrobił pan tego. Poczekał pan na odpowiedni moment. 127 -Nie wiem, co... - Wcale by mnie nie zdziwiło, gdybym się dowiedział, że to pan wszystko ukartował. Namówił pan tych chłopaków na małą awanturę, aby potem móc przyjść i mnie uratować. Sprawdzić, czy uda się mnie przeciągnąć na waszą stronę. - Ma pan taką samą paranoję jak ci kryminaliści, dla których pan pracuje. Może i tak, pomyślał Ben, patrząc na rozzłoszczoną twarz Adamsa. Ale w tej chwili nie był pewien, w co ma wierzyć. I komu. Rozdział 21 ychodząc z budynku tartaku, Ben dostrzegł Amosa Slade'a. Siedział na krześle w niewielkim pokoiku, który wyglądał na biurową kuchenkę. Ze wszystkich stron otaczały go dzbanki na kawę i automaty z przekąskami; w lewej ręce trzymał nadgryziony pączek. Ben wszedł do pokoju. - Myślałem, że nic pana nie łączy z przemysłem tartacznym - powiedział. Slade uśmiechnął się; do wargi przykleiły mu się kawałki lukru z ciastka. - Oficjalnie nie mam z nimi żadnych powiązań, ale są tak mili, że zapewnili mi miejsce, w którym mogę od czasu do czasu odpocząć i rozprostować nogi. - Nieoficjalnie. - Ależ oczywiście. - Slade wskazał pudełko stojące na stole. - Ma pan ochotę na pączka? Mają nadzienie z galaretki. - Nie, dziękuję. - Posprzeczał się pan z Adamsem? - Dlaczego tak pan sądzi? Slade wzruszył ramionami. - A uwierzy pan, jak powiem, że takie miałem przeczucie? - Już prędzej w to, że ma pan podsłuch w jego biurze. Slade roześmiał się. - No cóż, w końcu wszystko jest możliwe. - Pchnął pudełko z pączkami w kierunku Bena. - Słuchaj, Kincaid, nic mi nigdy nie zrobiłeś i czy mi wierzysz czy nie, nie jestem twoim wrogiem. Nie ma pan nic przeciwko temu, abym mu dał pewną radę? - Nie, chyba że oczekuje pan, że się do niej zastosuję. 128 Znowu się roześmiał. - Chyba cię rozgryzłem, Kincaid. Jesteś Don Kichotem. - Słucham? - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Walka z wiatrakami. Obrona przegranej sprawy i takie rzeczy. - Chyba ma pan złe informacje. - Nie trudź się i nie zaprzeczaj, chłopcze. Sprawdziłem cię. -Co? - Nie udawaj zdziwionego. Przecież nie idziesz do sądu bez przygotowania się. Tak samo ja. Czyżbyś sądził, że możesz wziąć udział w tym małym melodramacie, nie brudząc sobie przy okazji rąk? Że można igrać z ogniem i się nie poparzyć? A więc pomyliłeś się, mój chłopcze. Mam teczkę z aktami opisującymi całą twą rozdzierającą serce historię. I jestem pewien, że Zielona Furia postarała się o to jeszcze przede mną. - Co to ma znaczyć? - Myślałeś, że to przypadek? Że ni stąd, ni zowąd natknęli się na coś, czego bardzo potrzebowali? Przykro mi, chłopcze, ale nie wierzę w cuda. Przynajmniej nie takie. - Pański problem polega na tym, że jest pan przekonany, iż wszyscy ludzie na świecie stosują taką samą podjazdową taktykę jak pan. - Wiesz co, chłopcze, rzeczywiście tak myślę. Ale to nie stanowi problemu. Taka jest rzeczywistość. - Uniósł rękę do twarzy i przez chwilę przebierał palcami po czole. - To jednak nie ma nic wspólnego z radą, której ci chciałem udzielić. Oto ona, chłopcze: wracaj do domu. - Marnuje pan mój czas. - Nie, nie marnuję. I wcale nie żartuję. Jestem bardzo, ale to bardzo poważny. Wracaj do domu. Złap samolot i wróć do maleńkiej, sennej Tulsa. Będziesz o wiele bezpieczniejszy tam, gdzie mama i tata wciąż hodują kurczaki, gdzie wszyscy wierzą w Boga i gdzie nikt nigdy nie słyszał o takich brzydkich rzeczach jak sabotaż przemysłowy lub ekoterroryzm. Zrób to dla własnego bezpieczeństwa, chłopcze. Tu nie jest twoje miejsce. Więc wracaj do domu. - Bardzo panu dziękuję za tak światłą radę. Obiecuję, że poświęcę jej tyle uwagi, na ile zasługuje. Slade pochylił się do przodu. - Sądzisz, że pozwolę ci wygrać tę sprawę? Muszę wyprowadzić cię z błędu. Nie pozwolę na to. - Nie wiedziałem, że trzyma pan w ręku wszystkich przysięgłych w tym hrabstwie. - To się dowiedziałeś. Mogę dostać wszystko, czego chcę, Kincaid. To tylko kwestia czasu i pieniędzy. A jeśli chodzi o tę sprawę, to dostałem zielone światło. 9 - Mroczna sprawiedliwość 129 - Co chce pan przez to powiedzieć? - Sam się domyśl. Upoważniono mnie do zrobienia wszystkiego, co może być pomocne do osiągnięcia naszych celów. I skorzystam z tego. - Proszę posłuchać, to całkiem proste. Uważam, że George Zakin nie zabił Gardinera. A poza tym ma prawo do obrony. I ja zamierzam mu ją zapewnić. Slade zamachał gwałtownie rękoma. - Mam dla ciebie niespodziankę. - O czym pan mówi? - Już wkrótce twoi nowi pracodawcy będą spieprzać do mysich dziur, z których przyszli, a ciebie zostawią z całym tym pasztetem. Samego. Będziesz zupełnie sam. Słabiutki. - Jeśli chciał mnie pan przestraszyć, to się to panu nie udało - skłamał Ben. - Tak jak mówiłem, mam dla ciebie niespodziankę. - Niespodziankę? Co to ma być, groźba? Slade powoli pokiwał głową. - Ja nikomu nie grożę. - Poszukał spojrzeniem wzroku Bena. - Nie muszę. Rozdział 22 T. ess przykucnęła w gęstwinie na skraju przecinki. Jeżeli nie będzie się ruszać, stojący na polanie mężczyźni nie zauważą jej. - Mógłbyś mi jeszcze raz powiedzieć, co tu robimy, w dodatku w samym środku dnia? - szepnęła do Ala, który przycupnął obok niej. - To zwiad - odszepnął. Zerknął na Ricka, który przyczaił się tuż za nimi. - Chociaż zastanawiam się, czy nie będzie okazji do zrobienia czegoś więcej. Na wargach Ricka zaigrał lekki uśmiech. - Ciii... Chyba nie chcecie, aby nas nakryli. - Jeśli nie chcemy być złapani, to po co tu siedzimy? - zapytała Tess. - Zapomniałaś, że jesteśmy drapieżnikami - odparł Al. - Musimy atakować, kiedy nasza zdobycz jest w ruchu. Ale odpowiedź, pomyślała Tess. Każda kolejna wyprawa z tymi ludźmi wydawała się bardziej ryzykowna i zwariowana od poprzedniej. Pewnie, zaczęli jej ufać. Rozmawiając z nią, nie zachowywali już takiej rezerwy. Ale za jaką cenę... 130 - Wiem, że jestem nowa - szepnęła Tess - ale to wydaje się bardzo ryzykowne. Al spojrzał na nią z niechęcią. - Ojoj - mruknął. - Pomyślcie tylko. Nasz ostatni wypad odbył się w ciemną noc, a i tak omal nas nie złapali. Przebiegliśmy prawie dwie mile, zanim zdołaliśmy zgubić pogoń. Drwale prawdopodobnie na nas czekali, jak kot przy mysiej dziurze. - Ale ser udało nam się ukraść? - powiedział Al, kiwając głową. - Wtedy tak. Ale przychodzenie tutaj w biały dzień to lekkomyślność. Al i Rick po raz kolejny wymienili ironiczne spojrzenia. - Jesteśmy sabotażystami - powiedział Rick - i lubimy lekkomyślne plany. - Aten nie mieści się nawet w pierwszej dziesiątce - dodał Al. - Naprawdę? - zdziwiła się Tess. - Co będziemy robić? Ganiać po okolicy w przebraniu Wielkiej Stopy? Al odchylił głowę do tyłu, spojrzał na nią przeciągle i mrugnął porozumiewawczo do Ricka. - Małe dzieci mają długie uszy. Rick kiwnął głową. - Kto za dużo gada, ten w kłopoty wpada. - Może innym razem pobawicie się w rymowanki - zaproponowała Tess. - Te pojawienia się Sasąuatcha to wasza sprawka, co? Al odwrócił wzrok. - Kto ci podsunął ten pomysł, kochanie? - Po prostu próbuję sobie wyobrazić, kto, mój skarbie, mógłby mieć do tego powód. Jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy, brzmi: Zielona Furia. - Czyżbyś zapomniała, że jesteśmy miłośnikami drzew, a nie niedźwiedzi? - Miłośnikami Wielkiej Stopy - poprawił go Rick. - Uhu, ale gdyby istniał jakiś dowód na to, że po tym lesie gania jakaś rzadka, bliska wyginięcia forma życia, nawet o wiele mniej interesująca niż Sasąuatch, to zdołalibyśmy uzyskać nakaz wstrzymania wyrębu. Rick podrapał się po głowie. - Al, sądzę, że ona jest nieco bystrzejsza, niż się nam na początku zdawało. Możemy powierzymy jej kierownictwo nad akcjami. Al potrząsnął głową. - Jak dla mnie jest trochę za bystra. - Spojrzał na Tess. - Przykro mi, że cię rozczaruję, ale legenda o Wielkiej Stopie nie jest wielkim spiskiem eko-terrorystów. Pojawienia się Wielkiej Stopy mają swoją historię, takjak wszystkie mity, miejskie i wiejskie. Nie wiem, kto rozpętał tę obecną burzę, ale na pewno nie byliśmy to my. - Nawet zastanawialiśmy się, czy tego nie wykorzystać - dodał Rick. -Wysłaliśmy Deirdre do Seatlle, aby kupiła odpowiedni kostium. Nigdy go jednak nie użyliśmy. 131 - Wytrzeźwieliście po pierwszych emocjach? Rick wzruszył ramionami. - Okazało się, że Al nie najlepiej wygląda w czarnym futrze. Białe króliki lepiej pasują do jego karnacji. Al wywrócił oczy. - Lepiej skupmy się na tym, co mamy teraz zrobić. Ruszają. Na przecince stało dziewięciu mężczyzn. Sześciu, ubranych w dżinsy i podkoszulki, wyglądało na drwali. Pozostali trzej na pewno nie byli drwalami. Mieli na sobie garnitury. Ich białe koszule lśniły w blasku południowego słońca. - Są w garniturach - wyjaśnił wcześniej Al. - Kierownictwo. - Co mogą tutaj robić? - spytała Tess. - Wizytacja w terenie? - Też się nad tym głowię - odpowiedział. - Pewnie zastanawiają się, jak dokonać rabunku tych pięćsetletnich drzew, które prawdopodobnie są objęte ochroną. - Nawet po tym, jak wysadziliśmy im kombajn drzewny? Al machnął ręką. - Kilkaset tysięcy dolców. W takim lesie jak ten zwróci im się to w ciągu tygodnia. - Pewnie dlatego pojawiło się tutaj kierownictwo - dodał Rick. - Próbują ustalić, w jaki sposób wyciąć te drzewa, zanim ktokolwiek zdąży się dowiedzieć, co się stało. „Ojej, panie leśniczy, czyżbyśmy zrobili coś nie tak?" - Do licha! - Al uderzył pięścią w otwartą dłoń. - Nie mogę tego znieść! Rick ścisnął ramię przyjaciela. - Hej, człowieku, wyluzuj się. Zapomniałeś, że siedzimy w ukryciu? - Ile to jeszcze potrwa? Ciągle walczymy, a te skurczybyki dalej to robią! Nie przestaną, dopóki nie zetną ostatniego drzewa na tej planecie! - Al, spróbuj się opanować - wtrąciła Tess. - Nie będę spokojnie stał. Nie będę! Mam tego dość! - Zerwał się na równe nogi. - Al, zostań tu! Zobaczą nas! Odsunął się od niej i spojrzał na Ricka. - Masz jeszcze trochę tego cukru? Rick zawahał się, zanim odpowiedział. - Tak... Ale przecież jest jasny dzień! Al złapał leżący z tyłu plecak, otworzył go i wyciągnął na wpół napełnioną torebkę cukru. - Al!- Rick był wyraźnie zaniepokojony. - Co ty sobie myślisz? - Myślę, że mam dość. - Poczekaj do zachodu słońca - nalegał Rick. - To wszystko, co w tej chwili można zrobić. - Zaraz sam się przekonasz, co można - odburknął Al. I ruszył w stronę przecinki. 132 Rick nie zdołał go zatrzymać. Al wyskoczył z kryjówki i wypadł na przecinkę. - Al! - krzyknął za nim Rick, ale było za późno. Al już działał. Od grupki mężczyzn nadal dzieliło go ponad sto metrów. Ale gdyby ktoś zerknął na południe, zobaczyłby Ala, który sam i całkowicie odsłonięty skradał się przez przecinkę. Tess wstrzymała oddech. Im dłużej Al pozostawał na otwartej przestrzeni, tym większe było zagrożenie, że zostanie dostrzeżony. A ona i Rick nie mogliby mu pomóc. Jeśli mężczyźni zobaczą Ala, będzie po nim. Obserwowała, jak Al czołga się po pożółkłej równinie. Pociły się jej dłonie, a w gardle czuła ucisk. Cel Ala był jasny jak słońce. Chciał się dostać do samochodów. Drwale przyszli tu ze swojego obozu na piechotę, ale gamiturki przyjechały. Jakieś dwie mile stąd skręcili z głównej drogi na wycięty przez drwali szlak, którym jeździły osiemnastokołowe ciężarówki. Tess dostrzegła czarną limuzynę i dwa fordy GTO. Oczywiście każdy z kierowników przyjechał własnym wozem. Te dupki nie potrafiły oszczędzać nawet benzyny, a co tu mówić o drzewach. Al zamierzał wsypać cukier do silników lub do baków. Albo do jednego i drugiego. Pokazać tym gogusiom w garniturkach taki sabotaż, że długo będą pamiętać. O ile go nie złapią. Po upływie kilku pełnych napięcia sekund Al dotarł do pierwszego samochodu, do limuzyny. Święty Boże, chyba jeszcze nigdy Tess nie była tak zdenerwowana jak teraz. Ani wtedy, gdy zakradła się do prywatnego odrzutowca Jackie O., ani gdy ukryła się w śmietniku Michaela Jackosona, ani gdy walcząc o życie, uciekała przed depczącym jej po piętach uzbrojonym drwalem. Prawdę mówiąc, w tej chwili też najchętniej dałaby nogę. Musiała jednak siedzieć cicho i czekać; było to wręcz nie do wytrzymania. Obserwowała, z trudem łapiąc oddech, jak Al rozpłaszczył się na ziemi i wpełzł pod limuzynę. O Jezu, czy nie mógł tego zrobić przez wlew paliwa? Na pewno myślał, że nie uda mu się dostać do skrzyni korbowej, bo ci ludzie stali ledwie parę metrów dalej. Czy pod samochodem jest jakieś urządzenie, w którym można rozpuścić cukier i spowodować zatarcie? Nie wiedziała. W akcjach sabotażowych była wciąż nowicjuszką. Lecz Al na pewno wiedział. Musiał mieć jakiś plan. Po kilku kolejnych sekundach Al wyłonił się z tyłu samochodu. Dał im znak, podnosząc do góry kciuk, i wczołgał się pod następny wóz, jeden z fordów. Tess czuła, że serce bij e jej coraz szybciej. Prędzej! - ponaglała go w myślach, z nadzieją, że być może choć ten jeden raz okaże się, że ma zdolności telepatyczne, o których tyle fantazjowała jako dziecko. Jeden samochód wystarczy. Zrozumieją, o co chodzi. Wynoś się stamtąd! Ale jemu widać było mało. Tess zobaczyła, że wpełza pod drugi samochód, wciąż trzymając w ręku torebkę z cukrem. Nie chciał narażać tych 133 w garniturkach na drobną niewygodę. Chciał załatwić ich na cacy. Chciał, żeby musieli spędzić tutaj cały dzień, żeby mieli czas zastanowić się nad środowiskiem, które próbowali unicestwić. Chciał też zademonstrować, że są siły z którymi będą musieli się uporać. Al wyłonił się spod drugiego forda. Dwa załatwione, został jeszcze jeden. Jeśli szczęście nie opuści go jeszcze przez jedną krótką chwilę... Ale opuściło. Gdy Al wczołgiwał się trzeci samochód, ktoś go zauważył. - Hej, patrzcie! - krzyknął jeden z drwali. Tess nie wiedziała który, ale nie miało to żadnego znaczenia, gdyż sekundę później wszyscy zmierzali w kierunku Ala. - Uciekaj! - wrzasnęła i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że zdradziła ich kryjówkę. Dwaj drwale zatrzymali się i spojrzeli w ich stronę. Musiała jednak dać Alowi znać, że go wykryto, aby miał szansę ucieczki. Al nie potrzebował drugiego ostrzeżenia. Rzucił torebkę z cukrem i popędził do kryjówki. Drwale rzucali się w pogoń. Miał około piętnastu metrów przewagi i szybko biegał, ale ich było sześciu i też raczej nie próżnowali na lekcjach WF w szkole. Sześciu? Nie, tylko czterech. Omiotła wzrokiem przecinkę. Dwóch mężczyzn gdzieś znikło. Wiedziała, co to znaczy. Rozbili się na dwie grupy. Czterech goniło Ala, a dwaj pozostali pewnie spróbują odciąć im odwrót. - Gazu! - krzyknął Rick, klepiąc ją w ramię. Odwrócił się i wpadł do lasu. Poszła w jego ślady. Pewnie dostrzegł to samo, co ona, i uświadomił sobie, że znaleźli się w niebezpieczeństwie. Byłoby bardziej po koleżeńsku, gdyby zaczekali, aż dołączy do nich Al, ale na takie ryzyko nie mogli sobie pozwolić. Zresztą nie pozostał daleko w tyle. Nawet biegnąc, Tess słyszała jego kroki. Opuścił już przecinkę i zanurzył się w lesie, a w dodatku biegał dużo szybciej od niej. Gdyby chciał, bez trudu mógłby ją dogonić. Wiedziała jednak, że najprawdopodobniej nie zrobi tego. Raczej wybierze inną drogę i spróbuje zmylić pogoń, aby dać jej i Rickowi czas na ucieczkę. - Tędy! - komenderował Rick. Zobaczyła, że stara się skierować ją w inną stronę. Głupia, musi przestać myśleć o Alu i zatroszczyć się o własną szyję! Rick znał drogę powrotną do obozu, a ona nie. Musi się go pilnować, bo inaczej będzie zgubiona. Gdy Rick przedzierał się przez jeżyny i inne krzewy, pobiegła za nim. Ze wszystkich stron chłostały ją gałęzie, niektóre uderzały ją nawet w twarz, ale nie miała czasu, aby się tym martwić. Musiała dalej gnać przed siebie, pędzić naprzód. Nagle tuż przed sobą dostrzegła powalone drzewo. Rick przeskoczył nad nim, więc i ona na pewno zdoła to zrobić. Nie zwalniając, skoczyła. Wzięła pień ze sporym zapasem, ale wylądowała z głuchym odgłosem. Trafiła stopą na coś twardego. Pomyślała, że to pewnie jakiś kamień, i... noga ugięła się pod nią, pociągając w dół całe ciało. Upadła w błoto jak kłoda. 134 Rick odwrócił się i zatrzymał. - Szybciej! - ponaglał ją. Tess próbowała się podnieść, ale nie dała rady. Coś jej się stało w kolano. - Uciekaj beze mnie - szepnęła. Rick zaczął protestować, ale w końcu ustąpił. Odwrócił się, aby dalej uciekać. Wypełnione ciszą powietrze przeszył odgłos podwójnego trzasku. Dwa strzały. Tuż za nimi. - Popatrz no, Sam - odezwał się jeden z drwali. - Chyba udało mi się złapać prawdziwego terrorystę. - Wycelował strzelbę prosto w Ricka. Widać było, że nie zawaha się wystrzelić powtórnie. - Nienawidzę terrorystów - stwierdził drugi drwal. - Przeklęci kryminaliści. - Splunął na ziemię tuż obok twarzy Tess. Mężczyzna ze strzelbą podszedł do Ricka, złapał go za kark i powalił na ziemię. Nagle Tess usłyszała odgłos zbliżających się kroków. - Ej, spójrzcie no. Sam i Mas odwalili już za nas całą robotę. Widzę, że będziemy mieć niezły ubaw. Odwróciła się. Ku swemu przerażeniu zobaczyła, że dwaj kolejni drwale zmierzają w ich stronę, wlokąc za sobą bezwładne ciało Ala. Ciągnęli go, gdyż nie mógł iść. Wyglądał na nieprzytomnego, jego opuchnięte i posiniałe powieki były zamknięte. Z lewego ucha ciekła mu krew. - Wygląda na to, że zaczęliście bez nas - stwierdził człowiek ze strzelbą, patrząc na bezwładne ciało Ala. - To nie po koleżeńsku. -1 tak czeka nas jeszcze sporo roboty. - Jeden z tych, którzy przywlekli Ala, warknął do Ricka: - Pewnie jesteście z Zielonej Furii, co? Rick nic nie odpowiedział. - Czuję, że teraz we mnie wzbiera jakaś furia - stwierdził drwal, podchodząc do Ricka. Dłonie miał zaciśnięte w pięści. Tess odwróciła się. Nie mogła na to patrzeć, nie chciała tego słyszeć. Zasłoniła uszy, ale i tak słyszała każde uderzenie, każdy okrzyk bólu i każdą prośbę o litość. Rozdział 23 G 'O wyście, do cholery, narobili? Rozwścieczony Ben spacerował pod celą. Wiedział, że nie powinien tracić kontroli nad swoimi emocjami, ale czy właściwie nie tracił kontroli nad wszystkim? 135 - Czy nie rozumiecie, że mamy proces o morderstwo? Że rozprawa zaczyna się w przyszłym tygodniu? I że orzeczenie wyroku śmierci jest bardzo prawdopodobne? Tess i Rick siedzieli w celi. Tess zdołała wyjść z całej tej historii jedynie z drobnymi zadrapaniami i otarciami; widocznie bicie kobiet nadal kłóciło się z kodeksem etycznym większości drwali. Rick nie miał tyle szczęścia; drwale spuścili mu niezłe lanie. Miał rozcięty prawy łuk brwiowy i wywichniętą żuchwę. Ze szpitala wypuszczono go dopiero tuż przed przybyciem Bena. Jego twarz spowijał bandaż, zawiązany na czubku głowy. Wyglądał jak mały chłopiec, którego bolą zęby. Ale to, co spotkało Ricka, w żaden sposób nie dorównywało temu, co wycierpiał Al, który wciąż nieprzytomny nadal leżał w szpitalu. Było bardzo prawdopodobne, że pozostanie tam przez dłuższy czas. - Nie wyobrażasz sobie, przez co przeszliśmy - powiedziała Tess. -Mógłbyś nam okazać odrobinę współczucia. - Nie - ostro wypalił Ben. - To, co zrobiliście, było kompletną głupotą. I to z kilku powodów. - Nie byłoby głupotą -odpowiedział Rick. - Wyszło głupio tylko dlatego, że daliśmy się złapać. - Mylisz się. Od początku było jedną wielką głupotą. Bo musiało wpłynąć na przebieg procesu Żaka. - Ben chodził od ściany do ściany. - Jak myślicie, kto będzie sądzić Żaka? Czy mówi wam coś powiedzenie „przysięgli sądzą według siebie"? Tess naburmuszyła się. - A co, waszym zdaniem, ci przysięgli teraz robią? Mam wam powiedzieć? Czytają doniesienia gazet o tak zwanych ekoterrorystach, którzy porywają się na wybryki dobre dla licealistów i których złapano na gorącym uczynku. Czy myślicie, że to zapewnia wam dobry wizerunek? Czy myślicie, że to dobrze świadczy o Żaku, przywódcy takich szaleńców? Czy dzięki temu łatwiej mi będzie pozyskać dla Żaka sympatię przysięgłych? - Jak pamiętasz, rozważaliśmy zaprzestanie wszelkich działań na czas procesu Żaka - powiedziała Tess. - Ale zdecydowaliśmy się tego nie robić. - Pięknie, jeszcze raz wam dziękuję! - Rozwścieczony Ben miotał się na wszystkie strony. Nie dość, że czekał go trudny proces, to jeszcze musi się użerać z tymi zapaleńcami. Usłyszał trzaśniecie metalowych drzwi, a potem odgłos kroków na korytarzu. Nadchodził szeryf Allen; tuż za nim szła Maureen. Dziewczyna wyprzedziła go, przywarła do drzwi celi i wyciągnęła ramiona przez pręty. - O Boże! Rick! Tess! Co z wami? - Bywało lepiej - wymamrotał Rick, podchodząc do niej. - Ale powiedzieli mi, że wyjdę z tego. - Świetnie. W takim razie... - Z całej siły uderzyła go w policzek. 136 - Auuu! - jęknął Rick, masując obolałą szczękę. - To za to, że okazałeś się takim imbecylem! - syknęła przez zaciśnięte zęby. - I za wpakowanie całej misji w tak niebezpieczną sytuację. - To nie był mój pomysł - usprawiedliwiał się. - Nic mnie to nie obchodzi. Nawet jeśli nie ty zacząłeś, powinieneś był temu zapobiec. - Przerwała, by zaczerpnąć tchu. - Można to wybaczyć Tess. Jest nowa, łatwo można nią pokierować. Ale dla ciebie, Rick, nie ma żadnego usprawiedliwienia. Jesteś przywódcą. I dlatego powinieneś wykazać się odpowiedzialnością. -ToAl... - Na tyle dobrze znasz Ala, aby wiedzieć, że jest w gorącej wodzie kąpany. Najpierw robi, a dopiero potem myśli. Dlatego nigdy go bez ciebie nie wysyłam. Miałeś być głosem rozsądku. - Przywarła do metalowych prętów. - Głosem rozsądku, a nie palantem! Szeryf Allen spojrzał na Bena. - Może lepiej zaczekam na zewnątrz? - spytał. Ben potrząsnął głową. - Nie. Możesz nam być potrzebny w razie zamieszek. - Furia Maureen pomogła mu odzyskać panowanie na sobą. Odciągnął dziewczynę od krat. -Słuchaj, myślę, że wszyscy się zgadzamy, że ta akcja była wielkim nieporozumieniem... Maureen wywinęła się z jego uchwytu. - W przyszłości wszelkie działania Zielonej Furii najpierw będą omawiane, analizowane i poddawane pod głosowanie wszystkich członków, a dopiero potem realizowane. Zrozumiano? Rick ponuro wpatrywał się w podłogę. - Zrozumiano. - Nie mogę przejść do porządku nad taką głupotą! Chyba jeszcze nigdy żaden członek Zielonej Furii nie wpadł na głupszy pomysł. Szeryf Allen uniósł brwi ze zdziwienia. - A przebieranie się za włochatą bestię z czerwonym nosem? - Zapomnieliśmy o czymś - powiedziała Tess, widząc, że burza zaczyna przycichać. - O czymś o wiele ważniejszym niż to wszystko. Wszyscy spojrzeli w jej stronę. Powiedziała tylko jedno słowo: -Al. W jednej chwili ich twarze posmutniały. Miała rację. Wśród tego przekrzykiwania się i naskakiwania na siebie zupełnie zapomnieli o Alu, który wciąż leżał w szpitalu podłączony do aparatury medycznej. O wiele lepiej niż ktokolwiek z nich poznał smak zemsty społeczności drzewiarzy z Magie Yalley i drogo za to zapłacił. 137 Ben przestał grać rolę dręczącego wyrzutu sumienia i powrócił do swej roli adwokata. - Szeryfie Allen, jak pan sądzi, czy uda mi się uzyskać zwolnienie dla tej dwójki? Jestem pewien, że możemy zapłacić kaucję. - To nie będzie konieczne. - Allen odpiął od pasa klucze do celi. - Właśnie po to przyszedłem, aby wam to powiedzieć. Jesteście wolni. Tess szeroko otworzyła oczy. - Co? A drwale, którzy nas w to wpakowali... którzy nas oskarżają... - Nie będzie żadnego oskarżenia - wyjaśnił szeryf. - Przypuszczam, że dostali jakieś polecenie z centrali. Tartak wycofuje wszelkie skargi. - To nie ma sensu. - Prawdę mówiąc, jest w tym dużo sensu - powiedział Ben. - Zastanówcie się. Gdyby wnieśli oskarżenie o niszczenie mienia, to my oskarżylibyśmy ich o napaść i pobicie. Więc lepiej zrezygnować z oskarżenia i mieć nadzieję, że my postąpimy tak samo. W końcu Al poważnie oberwał. Drwale twierdzą, że działali w samoobronie, ale gdyby doszło do rozprawy... - Kurczę - wymamrotał Rick. - Faceci w garniturkach muszą być wściekli na tych, co nas poturbowali. - Wątpię - stwierdził Ben. - Podejrzewam, że wolą zrezygnować z pyr-rusowego zwycięstwa w sprawie o drobne wykroczenie, która pewnie nie skończyłaby się wyrokiem więzienia. A tak rozejdzie się wieść, na której tym facetom najbardziej zależy: ekoterroryzm jest niebezpieczny. To prawdopodobnie podbuduje morale drzewiarzy. Rick ponuro pokiwał głową. - W każdym razie - kontynuował Ben -jeśli mogą wyjść... Szeryf Allen zrozumiał aluzję. Otworzył drzwi celi i wyprowadził więźniów. - A tak przy okazji - zagadał do Bena, gdy szli korytarzem - zastanawiałem się nad odwiedzeniem waszego biura. - Ach, tak? - Nie wiesz... - Odchrząknął. - Czy przypadkiem nie wie pan, czy pańska asystentka ma jakieś plany na dzisiejszy wieczór? - Jestem jej szefem, a nie sekretarką. - Racja. - Z zakłopotaniem pokręcił głową. - No cóż, myślę, że najlepiej będzie, jeśli wpadnę i sam ją o to zapytam. Ben spochmurniał. - Proszę mi wybaczyć, ale czy nie byliście dzisiaj razem na lunchu? Allen wzruszył ramionami. - Tak, byliśmy. Ale wie pan, moja mama zawsze mówiła, że jak człowiek zobaczy coś, czego pragnie... Ben przerwał mu. - Naprawdę nie chcę tego słuchać. 138 Allen otworzył ciężkie metalowe drzwi i wyprowadził ich na zewnątrz. - Chyba nie ma pan nic przeciwko moim spotkaniom z Christiną, prawda? - Jasne, że nie ~ odpowiedział Ben. - A jeśli już o to chodzi, to wśród personelu mam też ważącego ze sto kilo detektywa. Może i z nim się pan umówi? Rozdział 24 \. o wyjściu z biura szeryfa Rick, Tess, Ben i Maureen udali się do szpitala. Nic się nie zmieniło, Al wciąż był nieprzytomny. Ben postanowił wrócić do swojego biura. Maureen wyszła razem z nim. Nie był pewien, czy odpowiada jej jego towarzystwo, czy też po prostu boi się iść sama. Pewnie jedno i drugie. Gdy skręcili za róg, Ben niespodziewanie usłyszał potężne salwy śmiechu dochodzące z drugiego końca ulicy. Dostrzegł też dwie zbliżające się ku nim sylwetki. Była to Christiną z szeryfem Allenem. Szli, trzymając się pod ręce, i oboje ociekali wodą. Byli mokrzy od stóp do głów. Wszyscy czworo stanęli na wprost siebie po przeciwnych stronach chodnika. Christiną otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zanim zdążyła wymówić choćby jedno słowo, znowu wybuchła śmiechem. Ben uniósł brwi. - Spotkała was jakaś nagła ulewa? - zapytał. Christiną podniosła głowę, ręką trzymała się ręką za brzuch. - On... on... - urwała i znów zaczęła chichotać. Szeryf Allen odważnie włączył się do rozmowy. - Byliśmy na spacerze - powiedział. - Aha - mruknął Ben. - To wszystko wyjaśnia. Christiną oparła się o ścianę najbliższego budynku. Wzdłuż jej ramion ściekała woda. - Nie uwierzysz... - znowu przerwała, skręcając się ze śmiechu. - Nie uwierzysz, co ten facet... - Nie mogła mówić dalej. Spojrzała na Allena i ogarnął ją kolejny atak śmiechu. Ben starał się nie okazywać irytacji. - Jak idzie praca nad materiałem dowodowym oskarżenia? Christiną przygryzła dolną wargę. - Och, świetnie, naprawdę dobrze. - Wciągnęła głęboko powietrze, starając się zapanować nad sobą. - Wrócę do biura, gdy tylko przebiorę się w coś suchego. - Znowu zaczęła chichotać. 139 Ben przestał grać rolę dręczącego wyrzutu sumienia i powrócił do swej roli adwokata. - Szeryfie Allen, jak pan sądzi, czy uda mi się uzyskać zwolnienie dla tej dwójki? Jestem pewien, że możemy zapłacić kaucję. - To nie będzie konieczne. - Allen odpiął od pasa klucze do celi. - Właśnie po to przyszedłem, aby wam to powiedzieć. Jesteście wolni. Tess szeroko otworzyła oczy. - Co? A drwale, którzy nas w to wpakowali... którzy nas oskarżają... - Nie będzie żadnego oskarżenia - wyjaśnił szeryf. - Przypuszczam, że dostali jakieś polecenie z centrali. Tartak wycofuje wszelkie skargi. - To nie ma sensu. - Prawdę mówiąc, jest w tym dużo sensu - powiedział Ben. - Zastanówcie się. Gdyby wnieśli oskarżenie o niszczenie mienia, to my oskarżylibyśmy ich o napaść i pobicie. Więc lepiej zrezygnować z oskarżenia i mieć nadzieję, że my postąpimy tak samo. W końcu Al poważnie oberwał. Drwale twierdzą, że działali w samoobronie, ale gdyby doszło do rozprawy... - Kurczę - wymamrotał Rick. - Faceci w garniturkach muszą być wściekli na tych, co nas poturbowali. - Wątpię - stwierdził Ben. - Podejrzewam, że wolą zrezygnować z pyr-rusowego zwycięstwa w sprawie o drobne wykroczenie, która pewnie nie skończyłaby się wyrokiem więzienia. A tak rozejdzie się wieść, na której tym facetom najbardziej zależy: ekoterroryzm jest niebezpieczny. To prawdopodobnie podbuduje morale drzewiarzy. Rick ponuro pokiwał głową. - W każdym razie - kontynuował Ben -jeśli mogą wyjść... Szeryf Allen zrozumiał aluzję. Otworzył drzwi celi i wyprowadził więźniów. - A tak przy okazji - zagadał do Bena, gdy szli korytarzem - zastanawiałem się nad odwiedzeniem waszego biura. - Ach, tak? - Nie wiesz... - Odchrząknął. - Czy przypadkiem nie wie pan, czy pańska asystentka ma jakieś plany na dzisiejszy wieczór? - Jestem jej szefem, a nie sekretarką. - Racja. - Z zakłopotaniem pokręcił głową. - No cóż, myślę, że najlepiej będzie, jeśli wpadnę i sam ją o to zapytam. Ben spochmurniał. - Proszę mi wybaczyć, ale czy nie byliście dzisiaj razem na lunchu? Allen wzruszył ramionami. - Tak, byliśmy. Ale wie pan, moja mama zawsze mówiła, że jak człowiek zobaczy coś, czego pragnie... Ben przerwał mu. - Naprawdę nie chcę tego słuchać. 138 Allen otworzył ciężkie metalowe drzwi i wyprowadził ich na zewnątrz. - Chyba nie ma pan nic przeciwko moim spotkaniom z Christiną, prawda? - Jasne, że nie - odpowiedział Ben. - A jeśli już o to chodzi, to wśród personelu mam też ważącego ze sto kilo detektywa. Może i z nim się pan umówi? Rozdział 24 x o wyjściu z biura szeryfa Rick, Tess, Ben i Maureen udali się do szpitala. Nic się nie zmieniło, Al wciąż był nieprzytomny. Ben postanowił wrócić do swojego biura. Maureen wyszła razem z nim. Nie był pewien, czy odpowiada jej jego towarzystwo, czy też po prostu boi się iść sama. Pewnie jedno i drugie. Gdy skręcili za róg, Ben niespodziewanie usłyszał potężne salwy śmiechu dochodzące z drugiego końca ulicy. Dostrzegł też dwie zbliżające się ku nim sylwetki. Była to Christiną z szeryfem Allenem. Szli, trzymając się pod ręce, i oboje ociekali wodą. Byli mokrzy od stóp do głów. Wszyscy czworo stanęli na wprost siebie po przeciwnych stronach chodnika. Christiną otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zanim zdążyła wymówić choćby jedno słowo, znowu wybuchła śmiechem. Ben uniósł brwi. - Spotkała was jakaś nagła ulewa? - zapytał. Christiną podniosła głowę, ręką trzymała się ręką za brzuch. - On... on... - urwała i znów zaczęła chichotać. Szeryf Allen odważnie włączył się do rozmowy. - Byliśmy na spacerze - powiedział. - Aha - mruknął Ben. - To wszystko wyjaśnia. Christiną oparła się o ścianę najbliższego budynku. Wzdłuż jej ramion ściekała woda. - Nie uwierzysz... - znowu przerwała, skręcając się ze śmiechu. - Nie uwierzysz, co ten facet... -Nie mogła mówić dalej. Spojrzała na Allena i ogarnął ją kolejny atak śmiechu. Ben starał się nie okazywać irytacji. - Jak idzie praca nad materiałem dowodowym oskarżenia? Christiną przygryzła dolną wargę. - Och, świetnie, naprawdę dobrze. - Wciągnęła głęboko powietrze, starając się zapanować nad sobą. - Wrócę do biura, gdy tylko przebiorę się w coś suchego. - Znowu zaczęła chichotać. - To do zobaczenia w biurze - rzucił Ben. Lekko dotknął ramienia Mau-reen i we dwójką ruszyli wzdłuż chodnika. Wiedział, że nie ma się o co złościć, ale był poirytowany. I podejrzewał, że powodem tej irytacji są właśnie Christina i szeryf. Przyzwyczaił się myśleć o sobie i Christinie jako o nierozłącznej dwuosobowej drużynie. Zawsze pracowali razem. Teraz po raz pierwszy czuł się jak ktoś z zewnątrz. Większą część drogi powrotnej do biura przegadał z Maureen. Na szczęście dziewczyna ani razu nie nawiązała do morderstwa, ekoterroryzmu lub polityki. Mówiła głównie o sobie, co bardzo mu odpowiadało. Wychowała się Północnej Dakocie i gdy miała dwanaście lat, ojciec zabrał ją do Parku Narodowego „Benali". Uczył ją trekingu i wspinaczki górskiej. Spodobało jej się to. Zanim ojciec zmarł, zdążyli zdobyć kilkanaście szczytów o różnym stopniu trudności, w tym Mount Rainier, który był jej ulubionym. - Lubisz piesze wędrówki? - zapytała, gdy powoli schodzili w dół Main Street. Ben skrzywił się lekko. Chciał zrobić na niej dobre wrażenie, wiedział jednak, że jako kłamca jest żałosny i mało przekonujący. - Prawdę mówiąc, otwarta przestrzeń jakoś nigdy mnie nie pociągała. Roześmiała się. - Jak można tego nie lubić? - Zawsze tam pełno... różnych rzeczy. Robaków, pszczół. I ciągle jest zła pogoda. W swoim mieszkaniu nie muszę się martwić o pogodę. Znowu wybuchła śmiechem. - Czy jako chłopiec nie należałeś do skautów? Nigdy nie wyjeżdżałeś na biwaki? - Byłem raz na biwaku - przyznał. - W Arkansas. Ale ktoś inny odwalił całą robotę. Zerknęła na niego kątem oka. - Czy była to... twoja rudowłosa przyjaciółka? Christina? - Aha. Skąd wiedziałaś? - Po prostu przeczucie. Od początku wydawało mi się, że jesteście sobie bardzo bliscy. - Pracowaliśmy razem przy wielu sprawach i staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. - Odniosłam wrażenie... że może łączy was coś więcej. - Mnie i Christinę? Nie. - Jesteś pewien, że ona też tak uważa? Ben zwolnił. - Co? Oczywiście... To znaczy, co chcesz...? - Jak długo razem pracujecie? Ben zastanawiał się przez chwilę. Trzeba przyznać, że dość długo. 140 - Czy w tym czasie umawiała się na jakieś randki? Oczywiście z kimś innym niż szeryf Allen. Ben potrząsnął głową. - Nie wiem, naprawdę. - Zastawiam się, czy ona przez cały ten czas na ciebie czekała. Czekała, żebyś wykonał jakiś ruch. - Christina? Nie. - I myślę - kontynuowała Maureen - że może zmęczyło ją to czekanie i dlatego... - To głupie. Uważam, że w ogóle nie rozumiesz ani mnie, ani Christiny. - Może i nie. - Utkwiła w nim wzrok na dłuższą chwilę. - Ale właśnie ten temat mnie interesuje. Ben zamrugał oczami. Interesuje ją? Co ona wygaduje? Maureen zrobiła krok w jego kierunku. Rozchyliła wargi i wpatrywała się w niego znieruchomiałymi oczami. - Pomyślałam sobie, że gdy będzie już po rozprawie, ty i ja moglibyśmy spędzić trochę czasu razem. Lepiej się poznać. - Podoba mi się ten pomysł. Ben wszedł do budynku, w którym mieściło się jego biuro, tylnym wejściem. Kilka dni wcześniej odkrył, że drugie drzwi pakamery prowadzą do wyjścia ewakuacyjnego, z którego na dół prowadziła staromodna metalowa drabinka. Zauważył także, że tę drabinkę bez trudu można zaczepić z tyłu i wspiąć się po niej. Dzięki temu mógł wchodzić bezpośrednio do swojego pokoju, darując sobie, mijanie sekretarek wymachujących do niego kartkami z wiadomościami i zadających tysiące pytań. Zapadał zmierzch; właśnie włączono latarnie. Magie Valley wciąż miała staromodne latarnie uliczne - wysokie, misternie kute z żelaza słupki na rogu każdej ulicy, takie same jak w małym miasteczku w Oklahomie, gdzie mieszkała jego babka ze strony matki. Ben był już na ostatnim szczeblu drabiny, gdy usłyszał ciche syknięcie. Rozejrzał się na wszystkie strony. Nie chciał wpadać w paranoję, ale po brutalnym ataku na Zieloną Furię wszystko wydawało się możliwe. - Kto tam? - zapytał, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność. - Gdzie jesteś? Usłyszał szuranie, potem jakieś stuknięcie, ale żadnej odpowiedzi. - Wiem, że tam jesteś - powiedział głośno. Starał się zgrywać odważnego, ale było to tylko na pokaz. W środku paraliżował go strach. Gdyby przyszło mu stawić czoła bandzie osiłków od Bunyana, byłby bez szans. - Dzwonię z komórki do biura szeryfa - krzyknął z nadzieją, że ktoś w to uwierzy. - Będą tutaj za chwilę. 141 Ponownie usłyszał szuranie, a sekundę później w bladym świetle latarni dostrzegł drobną młodą kobietę, która wynurzyła się zza śmietnika na końcu alejki. - Niech pan nie dzwoni na policję - szepnęła, otrzepując liście z twee-dowego płaszcza. - Chcę tylko porozmawiać. Ben nie bardzo wiedział, co zrobić. Kobieta nie wyglądała groźnie. - Kim pani jest? - zapytał. - I po co to skradnie się? - Nazywam się Peggy Carter - odpowiedziała. Podeszła bliżej, tak że odległość pomiędzy nimi wynosiła najwyżej trzy metry. - Pracuję dla Granny. - W biurze prokuratora okręgowego? To czego pani, u diabła, chce? - Zaraz wyjaśnię. - Wyglądała na bardzo zdenerwowaną. - Chcę tylko zamienić z panem kilka słów. - Jeśli to jaka próba zastraszenia, coś, co Granny upichciła, aby mnie zniechęcić, może pani od razu dać sobie spokój. - Nie, nie o to chodzi. Zupełnie nie o to. Chcę panu pomóc. To zaskoczyło Bena. - Pani chce pomóc... mnie? - Tak, chociaż może źle to ujęłam. Właściwie nie chodzi o to, że jakoś szczególnie chcę panu pomóc. Po prostu czuję, że nie mam wyboru. Nie mogę pozwolić... - Potrząsnęła głową. - Gdyby Granny wiedziała, że tu jestem... Ben zaczynał rozumieć. Nikt jej nie upoważnił do złożenia mu tej wizyty. Pomógł Peggy wdrapać się po drabince i upewniwszy się, że droga jest wolna, zaprowadził ją krótkim korytarzykiem do swojego biura. Z zadowoleniem stwierdził, że nikogo w nim nie ma. Loving pewnie wybrał się na zwiady, a Christina je teraz z szeryfem lody. - O czym chce pani ze mną rozmawiać? - zapytał, gdy kobieta usiadła na jedynym krześle. Przełknęła ślinę. - O Alberto Vincenzo. Ben potrząsnął głową. - Czy powinienem znać to nazwisko? - Nie, jeśli nie zajmuje się pan narkotykami. - Narkotyki? - Przerwał na chwilę. - Granny wspominała coś o tym, że w Magie Valley wzrosła liczba narkomanów. Pojawił się jakiś nowy syntetyczny środek. - Zgadza się. Nazywamy go jadem. Działa dwa razy szybciej niż crack i jest dwa razy mocniejszy. I dwukrotnie bardziej śmiertelny. -1 ten Vincenzo... - Jesteśmy przekonani, że handluje tym świństwem. Wydział do walki z narkotykami powiadomił nas, że jest na naszym terenie i że ma powiązania z narkotykowym biznesem. - W Kalifornii? 142 r - I poza. Chodzi o Amerykę Południową. Jest dobrze ustawiony. Ben kiwnął głową. - Czy ma to jakiś związek z zamordowaniem Dwayne'a Gardinera? - Tak. Albo i nie. Inaczej... - Sposępniała. - Prawdę mówiąc, nie wiem. Wiemy jednak, że zachowanie Gardinera na krótko przed śmiercią było dość dziwaczne. Bywał pobudzony, zdezorientowany, nieobecny myślami. - Tak jakby wypróbowywał ten nowy narkotyk? - Właśnie. A jeśli tak, to Vincenzo musiał go znać. - Lub nawet miał powód, by go zamordować. - Sądzę, że to bardzo mało prawdopodobne - powiedziała Peggy. - Ale nie można wykluczyć takiej możliwości i dlatego doszłam do wniosku, że powinien pan o tym wiedzieć. - To godne pochwały, ale dlaczego nie robi pani tego oficjalnymi kanałami? Peggy wbiła wzrok w podłogę. - Granny uznała, że nie musimy tego przedkładać obronie. - Co mnie wcale nie dziwi. Złożę skargę do sędziego. - Na pana miejscu nie robiłabym tego. - Oskarżenie ma obowiązek... - Nie musi mi pan robić wykładu na ten temat. Jak pan myśli, dlaczego tu jestem? Ben zacisnął wargi. - Prawda jest taka, że sędzia Pickens stanie po stronie Granny. Proszę mi wierzyć, widziałam to już wiele razy. Tych dwoje rozumie się jak para złodziei. Doprowadzi pan tylko do tego, że zostanę zwolniona z pracy. A mnie w tej chwili naprawdę nie stać na bycie bezrobotną. - Nie powiem, kto był moim informatorem. - Ona i tak będzie wiedziała. Kip i Troy nigdy nie mieli własnego zdania. - Nie uwierzę, że sędzia mógłby zignorować... - Ten sędzia bujał kiedyś Granny na swoich kolanach, o czym uwielbia opowiadać przed całym sądem. Nie zdoła go pan przekonać, że popełniła błąd w sztuce. - I dlatego udaje się jej wymigać z takich sprawek jak ta. - To prawda. Ale ma pan kilka ważniejszych rzeczy do zrobienia niż tracenie czasu na składanie wniosków, które i tak zostaną odrzucone. Benowi wcale się to nie podobało, ale rozumiał, że Peggy Carter ma rację. - Może ma pani jeszcze coś, co mogłoby mi się przydać? - spytał. - Nie mam dostępu do teczki z aktami. Gdy tylko poruszyłam ten temat, Granny natychmiast mi ją zabrała i więcej już jej nie widziałam. Zdołałam tylko zabrać to zdjęcie. Podała mu fotografię Vincenza. Ben rzucił na nią okiem i wzdrygnął się. - Rany, on naprawdę wygląda na niebezpiecznego faceta. - Takiego, którego lepiej nie spotkać w ciemnej uliczce, co? - Peggy uśmiechnęła sie. Ben skinął głową, nie odrywając wzroku od fotografii. Muskularnie ramiona i ta blizna na czole. Zaraz, zaraz. Przecież widział już tego człowieka. Tej nocy, gdy włamywał się do księgarni... - Jestem naprawdę wdzięczny, że pani tutaj przyszła - podziękował, chowając zdjęcie. - Wiem, że nie było pani łatwo. - Musiałam - powiedziała cicho. - Nie mogłabym z tym żyć. - To, co mi pani powiedziała, wiele zmienia. Każdy trop posuwa mnie krok naprzód. Kto wie? Może ta informacja ocali niewinnego człowieka? - Nie wierzę w jego niewinność. -Ale... - Widziałam akt oskarżenia. Nie widzę żadnej możliwość, aby ktoś inny mógł to zrobić. - A więc dlaczego? - Pewnie wyda się to panu strasznie głupie, ale pomagam panu, bo wciąż uważam, że trzeba grać zgodnie z zasadami. Matka nauczyła mnie zasad fair play i staram się ich przestrzegać zarówno na boisku, jak i w sądzie. Prawo mówi, że obrona ma prawo do wykorzystania każdego dowodu świadczącego na korzyść oskarżonego i że wszystko, co mogłoby w tym dopomóc, a jest w posiadaniu prokuratury, musi zostać zaprezentowane obronie. Spełniłam po prostu ten wymóg. - Jeśli pójdzie pani ze mną do sędziego... Peggy zbyła go machnięciem ręki. - Nie. Wybierając tę drogę, zasiliłabym szeregi bezrobotnych. Nawet jeśli nie od razu, to za jakiś czas. Moja córka może liczyć tylko na mnie. Nie mogę jej zawieść. - Dziękuję pani. - Uścisnął jej dłoń. - Jeśli jest jeszcze coś, co mogłaby mi pani powiedzieć... - Dobrze, jeszcze jedno mogę panu powiedzieć. Widziałam akt oskarżenia i znam Granny. Wiem, co planuje. Sądzę, że nie ma pan zielonego pojęcia, z czym przyjdzie się panu zmierzyć. - Otworzyła drzwi. - Wątpię, czy w ogóle ma pan jakiekolwiek pojęcie o tym wszystkim. Rozdział 25 L /oving skinął na barmankę, aby podała mu jeszcze jedno piwo Moosehad. Niska, pulchna kobieta kiwnęła głową i kilka sekund później na stole przed nim pojawiła się zielona butelka z krótką szyjką. 144 Uśmiechnął się i położył piątkę na tacy. Już ponad godzinę siedział w barze Bunyana, szukając okazji do zaprzyjaźnienia się z którymś z miejscowych drwali. Jak dotąd żaden nie złapał przynęty. Owszem, zauważyli go; widział, jak ukradkiem rzucali na niego okiem. Ci potężni mężczyźni nie wiedzieli, jak go zaklasyfikować; jest kimś neutralnym czy jednym z nich, czy też jednym z tych kochasiów od drzewek? Najwyraźniej na nic nie mogli się zdecydować, bo nikt do niego nie podszedł. Dochodziła już prawie jedenasta i bar zaczynał się zapełniać. Chociaż był sam, specjalnie usiadł przy stoliku dla czterech osób. Trzy puste krzesła przy jego stole były teraz jedynym wolnymi miejscami w całym barze. Ktoś na pewno się wkrótce złamie. Liczył na to, gdyż przez cały czas umierał tu z nudów. Wbrew pozorom nie było to miejsce, które by mu odpowiadało. Lubił spotykać się z ludźmi, rozmawiać z nimi, dzielić się pomysłami. Nie miał też nic przeciwko temu, aby od czasu do czasu obejrzeć dobry film z Arnoldem Schwarze-neggerem. Poprzez unoszący się powietrzu dym spojrzał na neonowy wizerunek Paula Bunyana. Najwyraźniej świętego patrona tego baru, jeśli nie całej społeczności. Najbardziej męski ze wszystkich mężczyzn, o ile naprawdę kiedyś istniał. Tylko dlaczego, zastanawiał się Loving, jeśli był taki męski, nie było też pani Bunyan? Albo chociaż jakiejś chętnej dzierlatki w obozie drwali? Nigdy nie widziano Paula z nikim innym niż ten duży błękitny topór. Loving potrząsnął głową. Te myśli go otrzeźwiły. Dźwięk otwierających się drzwi baru oderwał go od rozmyślań. Wspaniale, trzech facetów. A do tego, o ile się nie mylił, wszyscy byli drwalami. Starał się nie patrzeć na nich, gdy rozglądali się po barze, aby wreszcie stwierdzić to, co Loving doskonale wiedział: że w całym lokalu nie ma innych wolnych miejsc. Czekał, wpatrując się w wizerunek Bunyana; wreszcie wyczuł, że tych trzech podeszło do niego. - Czy te krzesła są wolne? Loving obrzucił ich nieuważnym spojrzeniem, jakby wyrwany z głębokiego zamyślenia. - Słucham? A, wolne, wolne. Proszę. Usiedli i zamówili coś do picia. Jeden z nich był znacznie starszy od kolegów. Włosy miał przyprószone siwizną, szczególnie na skroniach. Pozostali dwaj mieli około trzydziestki, byli niewiele młodsi niż Loving. Starał się nie narzucać. Pierwsze dziesięć minut spędził, wpatrując się w ścianę. Nie zwracał uwagi na trzech rozmawiających kumpli. Nie przedstawili się i nie udało mu się usłyszeć ich imion, więc na swój użytek ponazy-wał ich Huey, Dewey i Louie. Louie był najstarszy. Dopiero po upływie pewnego czasu Loving zaczął ich dyskretnie obserwować. Zauważył, że rozmowa - głównie o sporcie, o drużynach, którym 10 - Mroczna sprawiedliwość 145 kibicowali, i o kobietach, które mieli ochotą zaliczyć - traci parę. Pewnie przychodzili tutaj co wieczór i nie mieli sobie wiele do powiedzenia. Loving odwrócił głowę do siedzącego najbliżej niego Louiego. - Panowie, czy któryś z was ma psa? Popatrzyli na siebie, jakby zastanawiając się, który ma się odezwać pierwszy. Jeden z młodszych, Huey, pokiwał obojętnie głową. - Pewnie. Myśliwskiego. - Setera irlandzkiego - oznajmił Dewey. - Trzy rotwailery - rzucił najstarszy. - A bo co? Loving wzruszył ramionami. - Nic. Tak pytam. Sam mam fajnego psa. Doga. Wabi się Rex. Jest jak człowiek. A nawet lepszy niż niektórzy ludzie. Od trzech tygodni jestem w drodze i, cholera, tęsknię za psem. Huey uśmiechnął się. - No pewnie. Kawał czasu. Trzy tygodnie. Można się stęsknić. - Jesteś żonaty? - zapytał Louie. - Tak - odpowiedział Loving - ale tęsknię tylko za psem. Wyszczerzyli zęby i chwilę potem wszyscy śmiali się już głośno. Polityka i kobiety to ryzykowne tematy do nawiązywania rozmowy, pomyślał Lo-ving. Ale psy sprawdzają się za każdym razem. - Jesteście stąd, chłopaki? Huey przytaknął. - Cale życie tu mieszkam, a ty? Loving wiedział, że nie ma sensu blefować przy człowieku, który mieszka w tej dziurze od zawsze. - Nie. Jestem przejazdem. Huey pokiwał głową. Loving wyczuł zadrę podejrzenia. - Nie przyjeżdża tu wielu obcych. Oprócz tych, których tutaj nie chcemy. Czym się zajmujesz? - Jestem kierowcą ciężarówki. - Loving chrząknął. Uważał, że zabrzmi to przekonująco, ostatecznie robił to przez prawie pięć lat, zanim poznał szefa. - Wiozę żurawiny. Dostawa do supermarketu w Kalifornii. - Aaa - mruknął Huey. Widać było, że się rozluźnił. Kierowca. To było w porządku. Nie to co drwal, ale może być. Huey spojrzał na siedzącego najbliżej kumpla. - To kierowca. - Słyszałem - powiedział Dewey. - Jestem zachwycony. Długo tu zostaniesz? - Nie. Zatrzymałem się tylko na noc. Miałem jechać dalej, ale... no nie wiem, byłem ciekawy. - Ciekawy? - spytał Dewey. - Ciekawy Magie Valley? - Tak. Dużo o tym miasteczku gadali. 146 Źrenice Louiego się zwęziły. - Gadali? Co gadali? - O tym głupku, co się zabił. Huey przytaknął. - Dwayne. Loving udał zaskoczenie - Znałeś go? - Wszyscy go znaliśmy. - Naprawdę? Niech to cholera. - Loving przysunął nieco krzesło. - Co mu się stało? - Pieprzeni kochasie drzewek. To oni go załatwili. - Kochasie drzewek? - Loving wiedział, że na niego patrzą i oceniają jego reakcje. - Oni sami nazywają się ekowojownikami. To tacy ludzie, co kochają Matkę Naturę, ale nie wahają się załatwić człowieka. - Nienawidzę takich - powiedział Loving. Bardzo uważał, żeby nie prze-szarżować. - Ja tam uważam, że zawsze najważniejsze jest dobro ludzi. - Mnie nie trzeba tego mówić. - Huey wykrzywił twarz w grymasie. -Ale ten, co załatwił Dwayne'a, nie wiedział tego. - Słyszałem, że facet się spalił. Podobno żywcem. Dewey pokiwał głową. - Biedny Dwayne. Szkoda chłopa. - Kurna, poważna sprawa. Aten facet miał żonę? Dzieci? - Tak, miał synka. I... Lu Ann. - Dewey spojrzał na kompanów. - Lu Ann? - Loving starał się nie okazywać nadmiernego zainteresowania. - To żona? Dewey przytaknął. - Cholera, to smutne. Musi to bardzo przeżywać. Jeszcze jedno spojrzenie na kompanów. - To akurat sam możesz zobaczyć. Siedzi za tobą przy stole. Loving wyglądał na zaskoczonego. To zaskoczenie nie było udawane. Ostrożnie, próbując nie zwracać na siebie uwagi, odwrócił się i zerknął na rząd stolików, w tyle baru. Od razu wiedział, kogo mieli na myśli. Lu Ann miała długie, puszyste włosy koloru kasztana. Była ubrana w bluzkę bez rękawów i obcisłe dżinsy. Płakała, ale mężczyzna, z którym siedziała, najwyraźniej dostarczał jej ukojenia. - Czy ona nie powinna... no, być w żałobie czy coś takiego? - zapytał Loving. - Żałoba to nie dla Lu Ann - powiedział Louie. Kolejny lakoniczny, lecz światły komentarz najstarszego z paczki. - Jak widzisz, ma bardzo wypełniony terminarz towarzyski. 147 - Nawet po tym, jak jej stary spalił się na węgiel? - Tak było już od dawna. To było, jak to się mówi, burzliwe małżeństwo. Ona była tą burzą. Kurewka dla kierowców, pomyślał Loving. Chociaż tutaj właściwiej byłoby nazwać ją kurewką dla drwali. - Ma kogoś na stałe? Huey wzruszył ramionami. - Od czasu do czasu. Dopóki nie zjawi się następny. Loving ukradkiem przypatrywał się, jak ręce towarzysza Lu Ann szukały najwygodniejszego miejsca na jej ciele. - Z kim teraz siedzi? - Facet nazywa się Doug Curtis. - Drwal? - Tak, a właściwie nie całkiem - poprawił się Huey. - Kiedyś był drwalem. Teraz pracuje dla faceta, co się nazywa Slade. - Coś się tak uczepił Lu Ann? - zapytał Dewey. Na czole utworzyła mu się zmarszczka. - Bo ja wiem? - Loving postanowił się wycofać. Czas było ochłodzić tę rozmowę. - Tak ze zwykłej ciekawości. - Przez kilka ostatnich tygodni przed tym spaleniem Dwayne głupio się zachowywał. Ona wodziła go na sznurku. - Louie pokręcił głową. -Szkoda gadać. - W porządku - powiedział Loving. Wiedział, że jeśli nie chce wzbudzić podejrzeń, nie powinien bardziej cisnąć. - Wypijemy jeszcze kolejkę? Wymienili spojrzenia. Wzruszyli ramionami, nie mieli nic przeciwko temu. Zamówiono następną kolejkę. Loving wiedział, że skoro zapłacił za piwa, jego nowa przyjaźń została przypieczętowana. Półtorej godziny później Loving stawiał szóstą kolejkę. Wszyscy przy stole, z nim włącznie, mieli już trochę w czubie. Loving nie zwykł już tyle pijać, starzał się i szkoda mu było czasu na takie nonsensy. Poza tym od piwa tył. Nie był przyzwyczajony do takiej ilości alkoholu i zaczynało mu się kręcić w głowie. - Jednego nie rozumiem. Jak tym trzem kochasiom drzewek udało się z tego wykręcić? - spytał. To, że nieco bełkotał, było według niego niezłym pociągnięciem. Ale nie musiał udawać. - Chłopaki powinni zrobić z nich miazgę. - Ukrywają się - wyjaśnił Huey. Siedział pochylony i podpierał się. -Uderzają, gdy nikt nie widzi, i się chowają. - Ale skąd wiedzą, gdzie was szukać? - Ktoś kabluje - powiedział Louie. Kolejny mądry komentarz. - Wszyscy wiedzą, że ktoś kabluje, tylko nikt nie wie kto. - Ale jak się dowiemy - warknął Dewey - to puf. - Uderzył pięścią w dłoń. - Kogo podejrzewacie? - zapytał Loving. - To musi być ktoś z naszych, drwal, ktoś z miasta. Ale za cholerę nie wiadomo kto. - Aż wierzyć się nie chce, że któryś z naszych mógłby gadać z tymi zasranymi palantami - powiedział Huey. Na jego twarzy pojawił się grymas obrzydzenia. - Nie mogę w to uwierzyć. - Gorsze rzeczy się zdarzają - odrzekł Loving. - Nawet w takich małych, spokojnych miasteczkach. - Spokojne miasteczko - Huey czknął. Przez moment Loving obawiał się, że zwymiotuje. -Tak, Magie Valley, światowa stolica jadu. - Jadu? Co to takiego? - Nowy narkotyk - wyjaśnił Louie. - Jest w całym mieście. Szczególnie w szkołach. Niektóre dzieciaki ćpają. - Nie tylko dzieciaki - dodał Dewey. - Myślę, że niektórzy nasi kumple też próbują tego świństwa. - Chyba żartujesz! - oburzył się Loving. To straszna sprawa; naćpany drwal z piłą łańcuchową. - Dlaczego tak uważasz? - Nie mogę powiedzieć - odparł Dewey konspiracynym tonem. - Ale mam swoje podejrzenia. - A skąd się to świństwo tutaj wzięło? - zapytał Loving. Dewey pochylił się do przodu. Loving w pierwszej chwili pomyślał, że chce go uderzyć głową, ale za moment uświadomił sobie, że to tylko pijacki sposób zwrócenia na siebie uwagi. Loving odwrócił się i spojrzał we wskazanym kierunku. Dostrzegł tęgiego mężczyznę siedzącego w kącie baru. Miał długie ciemne włosy, spadające na muskularne ramiona i brzydką bliznę nad prawym okiem. - Skąd wiesz? - Nie jestem pewien. Ale zawsze jak gada z którymś z chłopaków, to po dziesięciu minutach rozmowa schodzi na narkotyki, ćpanie i takie tam. -Pokręcił głową. Tego wieczoru Ben skontaktował się z Lovingiem i powiedział mu o nowym śladzie. Loving nie widział jeszcze zdjęcia Vincenzo, ale sądząc po opisie przedstawionym przez Bena, to mógł był ten facet. Osiłek właśnie wstał od stolika i zaczął wyciągać banknoty z grubego portfela. Loving zdecydował się działać. Wiedział, że od Deweya, Hueya i Louiego wyciągnął już wszystko,'co się dało. - Miło się z wami gadało, chłopaki - powiedział, wstając. Wyszedł z baru chwilę po swojej nowej zdobyczy. Nocne powietrze było chłodne i rześkie, po brudnym, zadymionym barze czysta przyjemność. Loving kilka razy głęboko odetchnął. Musiał myśleć jasno, jeśli miał niepostrzeżenie śledzić tego drania. Mężczyzna skierował się na wschód, do centrum miasta. Loving ruszył za nim. Zdążył już poznać topografię miasteczka. Zajęło mu to dziesięć minut. 148 149 Mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby się dokądś śpieszył. Ale dokąd? Odpowiedzi mogą być tysiące. Gdyby jednak udałoby mu się złapać tego osiłka na sprzedaży narkotyków, albo jeszcze lepiej na sprzedaży narkotyków drwalowi, który znał Gardinera... Cóż, szef byłby bardzo zadowolony. Mężczyzna z blizną skręcił w lewo, kierując się na północ. Loving poczekał, aż zniknie mu z oczu, i przeszedł na drugą stronę ulicy. Przyspieszył kroku, ale tylko na tym odcinku, gdzie śledzony nie mógł go widzieć. Kiedy Vincenzo znowu pojawił się w polu widzenia, zwolnił. Mężczyzna zatrzymał się na rogu ulicy. Rozglądał się dokoła, zupełnie jakby miał się z kimś spotkać i nie wiedział, skąd ten ktoś nadejdzie. To mogło stanowić problem. Jeśli ten drugi nadejdzie z tej samej strony co on, będą kłopoty. Musi udać, że poprawia but albo czeka na taksówkę. I mieć nadzieję, że tamci dadzą się na to nabrać. Nikt się nie pojawiał. Cóż, pomyślał Loving, czasami nawet narkotykowych bossów wystawia się do wiatru. Spojrzał na róg, gdzie czekał Vincenzo. Nie było go. Zniknął. Loving ruszył wzdłuż ulicy. Czyżby Vincenzo go dostrzegł? Mało prawdopodobne, ale niewykluczone. A może zawsze był taki ostrożny? Trzeba być ostrożnym, gdy się zarabia na życie, sprzedając narkotyki. Loving przyśpieszył. Czuł, jak wypite piwo przelewa mu się w żołądku. Był na siebie zły. Spuścił faceta z oczu ledwie na parę sekund i facet zniknął bez śladu. Już miał wracać, kiedy usłyszał ten dźwięk. Ciche skrzypnięcie zawiasów w drzwiach, a może odgłos podeszwy obracającej się na asfalcie. Loving odwrócił się, ale było już za późno. Coś twardego i drugiego spadło mu na głowę. Zagryzł zęby i osunął się na kolana. Uniósł ręce, starając się złagodzić następny cios, którego się spodziewał. Kątem oka dostrzegł podłużny przedmiot podobny do kija bejsbolowe-go. Po chwili poczuł silne uderzenie w plecy. Krzyknął z bólu. Próbował dźwignąć się na nogi, ale nie zdołał. Był jak osaczone zwierzę, bezbronny i bez możliwości ucieczki. Poczuł kolejne uderzenie. Tym razem w tył głowy. Stracił przytomność. Rozdział 26 I dy następnego ranka Ben wszedł do swojego biura, zastał tam Christinę i szeryfa Allena. Na jego widok oboje aż podskoczyli. Czyżby trzymali się za ręce? Na pewno nie. Ale zareagowali tak, jakby ich na czymś przyłapał. 150 Dzień dobry, Ben przywitała go Christina, odgarniając włosy z oczu. - Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie. Jasne, to widać, pomyślał. - Czy dostaliśmy już resztą papierów z biura prokuratora? - zapytał. - Och, tak. Już je mamy, ale wydaje mi się, że nie będziesz nimi zachwycony. Wskazała na przeciwległą ścianę. Siedem sięgających sufitu stert dokumentów zajmowało prawie jedną trzecią powierzchni ciasnego biura. - Chce nas przywalić makulaturą - mruknął Ben. - Przysłała więcej materiałów, niż damy radę przejrzeć przed rozpoczęciem procesu. - Racja. Pięćdziesiąt kartek z naprawdę ważnymi informacjami zagrzebanych w tym stosie śmieci. Ale co możemy na to poradzić? Przecież nie złożymy zażalenia, że prokuratura dała nam za dużo materiałów. - Mogę się poskarżyć, że zrobiła to zbyt późno, i poprosić o odroczenie rozprawy. Ale z tego, co słyszałem, jest mało prawdopodobne, aby sędzia Pickens zgodził się na to. - Ben przewertował spory stos dokumentów. - Czy jest w tym chociaż jakiś sens i ład? - Za grosz. Dokumenty nie są uporządkowane ani opisane. Brak nawet numeracji stron. Prawdę mówiąc, w wielu przypadkach strony jednego dokumentu są rozrzucone w kilku plikach. Ben zacisnął wargi. - Granny naprawdę przeszła samą siebie. - To jeszcze nie wszystko, nie ma tutaj nawet połowy. Ben sposępniał. To zabrzmiało groźnie. Wziął pierwszy dokument z brzegu. Wpatrywał się w niego przez chwilą, zanim pojął, co Granny mu zrobiła. - Czerwona czcionka - stwierdził z goryczą i odrzucił kartkę. - Wszystko skopiowała na czerwono. Szeryf Allen wyglądał na zdumionego. - Czy obrońcy mają coś przeciwko czerwonemu kolorowi? - Nie da się z tego zrobić fotokopii - wyjaśniła Christina. - Przynajmniej na tym waszym gruchocie. Na niektórych nowszych modelach kolorowych fotokopiarek byłoby to możliwe, ale, rzecz jasna, niczym takim nie dysponujemy. - A ponieważ musimy mieć co najmniej trzy kopie każdego dokumentu, który chcemy przedstawić podczas rozprawy - dodał Ben - cała ta góra makulatury jest dla nas całkowicie bezużyteczna. Allen aż gwizdnął z podziwu. - To jest właśnie cała Granny. Trzeba przyznać, że zna się na swojej robocie. - Można i tak to określić. - Ben złapał swoją kurtkę. - Pogadam z nią. I to natychmiast. 151 - A czy to ma jakiś sens? - zapytała Chrisitna. - Pewnie nie. Ale jeśli spróbuję, będę się lepiej czuł. Nie sadzę, abym musiał ci przypominać... Christina kiwnęła głową i dokończyła: - Żebym zabrała się do przeglądania tych papierów. - Zgadza się. Allen ze zbolałym wyrazem twarzy odwrócił się do dziewczyny. - To znaczy, że podczas przerwy obiadowej będziesz zajęta? - Przykro mi, Doug. Obowiązek wzywa. Zjedz i za mnie to, co zwykle zamawiamy, dobrze? Ben zmarszczył brwi. Doug? To, co zwykle? - Ale w porze kolacji będę wolna - dodała Christina. - Może byśmy znowu wpadli do „Mabel" i jeszcze raz spróbowali tego ostrego sosu. Twarz szeryfa rozpromieniła się. - To brzmi świetnie. Ben starał się ukryć irytację. - Słuchaj, Christino, nie chciałby się wtrącać do twego terminarza spotkań towarzyskich, ale naprawdę mamy masę roboty... - Oj, rzeczywiście. - Allen wyprężył się.- Mógłbym może w czymś pomóc? - Ty? Sądzę... - Ben urwał w pół zdania. Pewnie, że mógł, zwłaszcza teraz, kiedy sam o tym wspomniał. - Czy wiesz coś o bandziorze nazwiskiem Alberto Vincenzo? Szeryf chrząknął. - Dostawca narkotyków. Tak, czytałem raport o nim. Wydział do walki z narkotykami uważa, że jest na naszym terenie. Gdzie o nim słyszałeś? Ben zastanawiał się, czy mu powiedzieć. Uznał, że nie. Allen mógłby to przekazać Granny, co z kolei miałoby fatalne skutki dla Peggy. - Korzystam z wielu źródeł - odparł. - Mam następujące pytanie: czy Vincenzo może mieć cokolwiek wspólnego z morderstwem Dwayne'a Gar-dinera? - Nawet nie mam pewności, czy on naprawdę tu jest - odpowiedział Allen. - Wiem tylko tyle, co słyszałem. Choć ma to sens, w końcu ten nowy narkotyk sam nie przyjechał do Magie Valley. - Czy są powody, aby sądzić, że Vincenzo jest jakoś powiązany z tym morderstwem? - zapytała Christina. - Chodzą pogłoski, że Gardiner zachowywał się ostatnio dość dziwacznie - odparł Ben. - Tak jakby próbował jadu. - Słyszałem o tym - stwierdził szeryf. - Według raportów moich zastępców szwendał się po ulicach miasta późną nocą, czego nigdy wcześniej nie robił. - Tak jakby próbował kupić działkę? - dopytywał się Christina. 152 - Albo nawet pomagał rozprowadzać towar. Ten nowy środek naprawdę szybko podbił miasto. Jeden człowiek nie zdołałby tego zrobić. Rozległo się pukanie do drzwi. Chwilę później pokazała się w nich głowa Tess. - Czy to prywatne przyjęcie? - Tak, ale ty jesteś zaproszona - odparł Ben z uśmiechem. Weszła do środka. Teraz, gdy wewnątrz były cztery osoby, biurko i siedem niebotycznych stert dokumentów, w pokoju prawie nie można się było poruszyć. - Widzę, że wy dwoje nie możecie się rozstać, co? Christina i Allen spojrzeli po sobie. - To pomaga utrzymywać bliską współpracę - wyjaśnił Ben. Tess wybuchnęła śmiechem. - Nie wątpię. - Spojrzała na ścianę. - To ten kostium? Ben podążył za jej wzrokiem. Sławetny kostium Wielkiej Stopy wisiał na gwoździu wbitym w ścianę. - Zgadza się. Chyba będziemy musieli oddać go Granny. - Z chęcią wymieniłabym go na kilka dokumentów skserowanych tradycyjną metodą - powiedziała Christina. - Masz rację. - Ben chrząknął. - Niech sama po niego przyjdzie. - Odwrócił się do Tess. - W czym mogę ci pomóc? - Jestem ciekawa, czy ktoś z was wie coś o Alu - odpowiedziała. - Byłam w szpitalu, ale nie pozwolili mi się z nim zobaczyć i nic nie chcieli mi powiedzieć. - To moja wina - wyjaśnił Allen. - Postawiłem przy nim ścisłą straż. - Dlaczego? - Powszechnie wiadomo, że Al to jeden z czołowych sabotażystów. Z tego, co słyszałem, jest odpowiedzialny za zniszczenie sporej ilości sprzętu. Lepiej więc trzymać go z dala od niektórych facetów w tym mieście. - Ty też zaliczasz się do takich facetów? - uszczypliwie zapytał Ben. Allen potrząsnął głową. - Nie. Nie żywię żadnej urazy do ludzi z Zielonej Furii, o ile nie naruszają prawa. Uważam, że każdy ma prawo mówić to, co myśli. Przecież na tym opiera się ten kraj. - Twierdzi pan, że nie faworyzuje żadnej ze stron? - spytała Tess. - Jedyne co, faworyzuję, to spokój - stwierdził Allen z przekonaniem. -Chcę, żeby raz na zawsze skończyło się to zamieszanie. - Dotknął ronda kapelusza. - W każdym razie mogę zapewnić, że podczas rekonwalescencji wasz przyjaciel Al będzie bezpieczny. - Jestem za to wdzięczna - powiedziała Tess. - Dziękuję panu. - Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Zaledwie je otworzyła, przez próg przetoczył się jakiś mężczyzna i upadł w jej ramiona. Tess cofnęła się o krok. 153 - Loving! - Ben skoczył naprzód, wziął go pod ramię i podprowadził do krzesła. Rzeczywiście był to Loving, ale w niczym nie przypominał silnego faceta, na jakiego zwykle wyglądał. Był zgarbiony i zgięty wpół. Jego koszulka i dżinsy były brudne i utytłane w błocie. Wokół ust miał zakrzepłą krew. Christina objęła Lovinga ramieniem. - Nic ci nie jest? Co się stało? Zanim zdołał odpowiedzieć, przez kilka sekund bezgłośnie poruszał wargami. - Ja... nie jestem... pewien... - wyjąkał. Christina głaskała go po twarzy i po głowie. - Ktoś cię pobił. Kto? Loving powoli potrząsnął głową. - Tego... też... nie... wiem... W końcu Loving na tyle zebrał się w sobie, aby opowiedzieć im o wydarzeniach ostatniej nocy. - Pewnie doszli do wniosku, że nie mogą mnie zostawić na rogu ulicy -zakończył. - Ocknąłem się za pojemnikami na śmieci w jakiejś uliczce. I to z takim okropnym bólem głowy, jakiego w życiu nie miałem, nawet po tych kilku nocach, gdy do samego wschodu słońca piłem teguilę. - Trzeba cię zawieźć do szpitala - stwierdziła Christina. - Możesz mieć jakieś poważniejsze obrażenia. -Nie, chyba nie... - Wszystko jedno. Jedziemy do szpitala. - Pomogła mu stanąć na nogach. - Nie dasz rady iść. Zadzwonię po taksówkę. Zorganizowali transport i Christina zawiozła Lowinga na ostry dyżur. Tess pojechała z nimi. Tym razem dostała notatkę od szeryfa Allena gwarantującą jej wstęp do pokoju Ala. Ben został sam z szeryfem. - Chyba możesz potwierdzić raport wydziału do walki z narkotykami -zagadnął. - Wygląda na to, że Loving znalazł Alberto Vincenzno. - Albo Vincenzo znalazł jego. Naprawdę nie wiem, co się dzieje w tym mieście. Ludzie napadają się, wdają w bójki. - Potrząsnął głową. - Kiedyś tak nie było. Czy nie sądzisz, że... - Że co? - Och, nie lubię się wtrącać, ale... wygląda na to, że wpadłeś w samo oko cyklonu. I że mamy tutaj czarne owce gotowe na wszystko, z ciężkim pobiciem włącznie. Czy sądzisz, że tu jest bezpiecznie? - Martwisz się o mnie? - Martwię się o twoją asystentkę. Ben wytrzeszczył oczy. No pewnie. - Jest taka uparta i odważna. Mnie się to w niej podoba, ale są tacy, którym nie spodoba się na pewno. Nie chcę, żeby narobiła sobie kłopotów. 154 - Christina sobie poradzi. - Tak samo jak twój detektyw albo ten Al. Naprawdę nie chciałbym... -Spuścił wzrok i zacisnął wargi. - Do diabła. Myślę, że wiesz, o co chodzi. Ta dziewczyna bardzo mi się podoba. Ben zaczynał czuć się niezręcznie. - Uważam, że jest wyjątkowa. Ale to pewnie sam wiesz. - Allen zrobił krótką przerwę. - Jak sądzisz, czy ona i ja... to znaczy... czy to możliwe, abyśmy... - dokończył, mrucząc coś pod nosem. - Cholera jasna! - Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć o Christinie, sam ją o to zapytaj -poradził mu Ben. - Może i tak zrobię. - W pośpiechu kiwnął Benowi głową. - Pewnie niedługo się zobaczymy. Wyszedł. Ben został sam. Sam z dwiema tonami wydrukowanych czerwoną czcionką dokumentów, z kostiumem Sasquatcha i ze swymi myślami. Niektóre z nich były bardzo nieprzyjemne. Rozdział 27 B, __> en wiedział, że najpierw powinien zgłosić się do recepcjonistki, ale nie miał na to ochoty. Przemknął obok niej jak błyskawica i wpadł do gabinetu Granny, zanim zdołała go zatrzymać. Granny siedziała przy biurku pogrążona w stosie papierów. Widocznie wyczuła jego obecność, bo gwałtownie podniosła głowę i pytająco uniosła brwi. - Czy w Oklahamie nie ma zwyczaju pukać do drzwi? - Jest - odpowiedział Ben - ale na tę grzeczność trzeba sobie zasłużyć. - Rozumiem. - Odchyliła się do tyłu na krześle, a na jej wargach pojawił się figlarny uśmieszek. Dwa górne guziki bluzki miała rozpięte. Trudno było to zignorować, zwłaszcza gdy siedziała odchylona w ten sposób. - Co mogę dla pana zrobić, panie Kincaid? - Wpadłem, aby podrzucić wstępną listę moich dokumentów procesowych. Otworzył teczkę i wyciągnął z niej kartkę. Granny sięgnęła po nią zachłannie. - Mam nadzieję, że nie będzie tu żadnych niespodzianek. Nienawidzę niespodzianek... - Urwała w pół zdania. - Chyba się pan pomylił. Na tej kartce nic nie ma. -Ależ jest. - Przecież widzę, panie Kincaid. Ta kartka jest pusta. 155 - Loving! - Ben skoczył naprzód, wziął go pod ramię i podprowadził do krzesła. Rzeczywiście był to Loving, ale w niczym nie przypominał silnego faceta, na jakiego zwykle wyglądał. Był zgarbiony i zgięty wpół. Jego koszulka i dżinsy były brudne i utytłane w błocie. Wokół ust miał zakrzepłą krew. Christina objęła Lovinga ramieniem. - Nic ci nie jest? Co się stało? Zanim zdołał odpowiedzieć, przez kilka sekund bezgłośnie poruszał wargami. - Ja... nie jestem... pewien... - wyjąkał. Christina głaskała go po twarzy i po głowie. - Ktoś cię pobił. Kto? Loving powoli potrząsnął głową. - Tego... też... nie... wiem... W końcu Loving na tyle zebrał się w sobie, aby opowiedzieć im o wydarzeniach ostatniej nocy. - Pewnie doszli do wniosku, że nie mogą mnie zostawić na rogu ulicy -zakończył. - Ocknąłem się za pojemnikami na śmieci w jakiejś uliczce. I to z takim okropnym bólem głowy, jakiego w życiu nie miałem, nawet po tych kilku nocach, gdy do samego wschodu słońca piłem teąuilę. - Trzeba cię zawieźć do szpitala - stwierdziła Christina. - Możesz mieć jakieś poważniejsze obrażenia. -Nie, chyba nie... - Wszystko jedno. Jedziemy do szpitala. - Pomogła mu stanąć na nogach. - Nie dasz rady iść. Zadzwonię po taksówkę. Zorganizowali transport i Christina zawiozła Lowinga na ostry dyżur. Tess pojechała z nimi. Tym razem dostała notatkę od szeryfa Allena gwarantującą jej wstęp do pokoju Ala. Ben został sam z szeryfem. - Chyba możesz potwierdzić raport wydziału do walki z narkotykami -zagadnął. - Wygląda na to, że Loving znalazł Alberto Vincenzno. - Albo Vincenzo znalazł jego. Naprawdę nie wiem, co się dzieje w tym mieście. Ludzie napadają się, wdają w bójki. - Potrząsnął głową. - Kiedyś tak nie było. Czy nie sądzisz, że... - Że co? - Och, nie lubię się wtrącać, ale... wygląda na to, że wpadłeś w samo oko cyklonu. I że mamy tutaj czarne owce gotowe na wszystko, z ciężkim pobiciem włącznie. Czy sądzisz, że tu jest bezpiecznie? - Martwisz się o mnie? - Martwię się o twoją asystentkę. Ben wytrzeszczył oczy. No pewnie. - Jest taka uparta i odważna. Mnie się to w niej podoba, ale są tacy, którym nie spodoba się na pewno. Nie chcę, żeby narobiła sobie kłopotów. 154 - Christina sobie poradzi. - Tak samo jak twój detektyw albo ten Al. Naprawdę nie chciałbym... -Spuścił wzrok i zacisnął wargi. - Do diabła. Myślę, że wiesz, o co chodzi. Ta dziewczyna bardzo mi się podoba. Ben zaczynał czuć się niezręcznie. - Uważam, że jest wyjątkowa. Ale to pewnie sam wiesz. - Allen zrobił krótką przerwę. - Jak sądzisz, czy ona i ja... to znaczy... czy to możliwe, abyśmy... - dokończył, mrucząc coś pod nosem. - Cholera jasna! - Jeśli chcesz się czegoś dowiedzieć o Christinie, sam ją o to zapytaj -poradził mu Ben. - Może i tak zrobię. - W pośpiechu kiwnął Benowi głową. - Pewnie niedługo się zobaczymy. Wyszedł. Ben został sam. Sam z dwiema tonami wydrukowanych czerwoną czcionką dokumentów, z kostiumem Sasquatcha i ze swymi myślami. Niektóre z nich były bardzo nieprzyjemne. Rozdział 27 B, ' en wiedział, że najpierw powinien zgłosić się do recepcjonistki, ale nie miał na to ochoty. Przemknął obok niej jak błyskawica i wpadł do gabinetu Granny, zanim zdołała go zatrzymać. Granny siedziała przy biurku pogrążona w stosie papierów. Widocznie wyczuła jego obecność, bo gwałtownie podniosła głowę i pytająco uniosła brwi. - Czy w Oklahamie nie ma zwyczaju pukać do drzwi? - Jest - odpowiedział Ben - ale na tę grzeczność trzeba sobie zasłużyć. - Rozumiem. - Odchyliła się do tyłu na krześle, a na jej wargach pojawił się figlarny uśmieszek. Dwa górne guziki bluzki miała rozpięte. Trudno było to zignorować, zwłaszcza gdy siedziała odchylona w ten sposób. - Co mogę dla pana zrobić, panie Kincaid? - Wpadłem, aby podrzucić wstępną listę moich dokumentów procesowych. Otworzył teczkę i wyciągnął z niej kartkę. Granny sięgnęła po nią zachłannie. - Mam nadzieję, że nie będzie tu żadnych niespodzianek. Nienawidzę niespodzianek... - Urwała w pół zdania. - Chyba się pan pomylił. Na tej kartce nic nie ma. -Ależ jest. - Przecież widzę, panie Kincaid. Ta kartka jest pusta. 155 - W żadnym wypadku. Umieściłem na niej listę dokumentów. - Mówię panu, że nic na niej nie ma... - Napisałem to atramentem sympatycznym. Granny zamrugała oczami. - Atramentem sympatycznym? - Tak. Wie pani, sokiem z cytryny. Nigdy się pani w to nie bawiła jako dziecko? Proszę nic nie mówić. Nie sądzę, abym chciał tego słuchać. Na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. - Czy to jakiś żart? - W żadnym wypadku. Po prostu wypełniam swoje prawne zobowiązanie. Zgodnie z wszelkimi wymogami i procedurami obowiązującymi w hrabstwie Magie Valley, przynajmniej tak, jak ja to rozumiem. - Panie Kincaid, wszystko, co panu dałam, jest czytelne... - Tak samo jak tutaj. Wystarczy otrzymać przez chwilę kartkę blisko żarówki. - Żarówki? - Tak. Trzeba ogrzać kartkę, ale nie za bardzo, bo się zapali, i wtedy pojawi się pismo. Rzecz jasna, nie można tego skserować. Sądzę jednak, że w takim uroczym miasteczku jak Magie Valley nie będzie to stanowić żadnego problemu. Granny zerwała się zza biurka. - Dajmy sobie spokój z tymi podchodami, panie Kincaid. Czego pan chce? - Dobrze pani wie. Chcę, aby wszystkie dokumenty, które musi mi pani przekazać, były wydrukowane czarną czcionką, taką, która może być kopiowana. Nie czerwoną, nie zieloną ani nie fioletową. Czarną! - Jeśli koniecznie chce mieć pan czarny druk, można je pan dać do przepisania. - Mogę, ale nie mam na to ani czasu, ani pieniędzy. - Życie jest twarde, panie Kincaid. - Zwłaszcza gdy przeciwnik nie gra uczciwie. - Zaraz, zaraz. W całym kodeksie postępowania karnego nie ma ani słowa o wymogu, aby przedkładane dokumenty miały formę umożliwiającą ich powielanie. - Nie mówimy tu o zasadach postępowania według procedur, tylko o zwykłych zasadach przyzwoitości. Zmarszczyła czoło i postąpiła w kierunku Bena z takim wyrazem twarzy, że gdyby nie znał jej lepiej, mógłby go odczytać jako zalotny. - To oksymoron*, panie Kincaid. W przyzwoitości nie ma nic zwykłego. * Oksymoron, inaczej antylogia - określenie pozornie sprzeczne, np. słodki tyran (przyp. tłum.). Zwłaszcza w tym mieście, pomyślał, powstrzymał się jednak od powiedzenia tego głośno. - Jeśli nie dostarczy mi pani fotokopii w formie nadającej się do użytku, będzie to mieć swoje następstwa. Wydęła dolną wargę. - Ooo! Naskarży pan na mnie do sędziego? - Nie. To byłaby strata czasu. Raczej opowiem o tym dziennikarzom. -Co? - Zacznę od „Magie Valley Herald". Skontaktowałem się już z pewnym człowiekiem zainteresowanym tą sprawą. Opowiem mu, co pani zrobiła, a on się postara, aby dowiedzieli się o tym jego czytelnicy. Wie pani, ci sami ludzie, którzy wybrali panią na to stanowisko. Prychnęła. - Nikt w tym mieście nie będzie panu nawet odrobinę współczuł, panie Kincaid, ani pańskiemu klientowi. - W takim razie opowiem tę historię „Seattle Free-Press". Przecież taka ambitna kobieta jak pani nie zamierza chyba przez całe życie tkwić w Magie Valley. Obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem. - A skoro już się o tym zgadało, myślałem też, aby uciąć sobie pogawędkę z Generalnym Prokuratorem Stanowym. - Z Generalnym Prokuratorem Stanowym? - Aha. Słyszałem, że bardzo go interesują wszelkie wypaczenia w aparacie sprawiedliwości. - Czego pan chce, Kincaid? - Już powiedziałem. Wciąż ma pani oryginały tych dokumentów. Zrobienie fotokopii jest dla pani o wiele łatwiejsze niż dla mnie przepisywanie ich. Od razu powinna była pani tak zrobić. To byłoby znacznie prostsze niż ta sztuczka z czerwonym atramentem. - Wezmę to pod uwagę. - To nie wystarczy. - Podniósł się z krzesła. - Do zobaczenia w gazetkach. - Dobrze już, dobrze. Każę pracownikom powielarni zabrać się do roboty. Nie wiem jednak, ile im to zajmie. - Rozprawa zaczyna się w poniedziałek. Jeśli odpowiednio wcześniej nie dostanę dokumentów, złożę wniosek o odroczenie. - Sędzia Pickens nigdy się na to... - Wcale nie będę na niego tracić czasu. Pójdę prosto do stanowego sądu najwyższego i złożę odwołanie proceduralne. Pochyliła głowę i zacisnęła wargi. - Dam panu te cholerne dokumenty. - Świetnie. Cieszę się, że udało się nam dogadać. 156 157 Granny spojrzała na niego mało przyjaznym wzrokiem. - Czy coś jeszcze? - Prawdę mówiąc, tak. - Ben wiedział, że musi być ostrożny. Obiecał Peggy, że nie zrobi nic, co mogłoby jej zaszkodzić, i miał zamiar dotrzymać słowa. - Chciałbym dostać wszystkie informacje, które pani posiada na temat Alberto Vincenzo. - Vincenzo? - Głowa aż się jej zatrzęsła. - Kto to jest? - Człowiek, który dziś w nocy rozwalił głowę mojemu detektywowi. On lub ktoś, kto dla niego pracuje. - Pana detektywowi? - Wyglądała na szczerze zdziwioną. - Został pobity? - Paskudnie oberwał, ale wyjdzie z tego. Przypuszczam, że ma pani jakieś informacje z wydziału do walki z narkotykami o samym napastniku albo jego szefie. Chciałbym je otrzymać. - A mogę zapytać, kto panu o tym powiedział? - Szeryf Allen, a któż by inny. - Szeryf Allen! Przecież on... - Tak, wiem, powinien być po pani stronie. I jestem pewien, że jest. Ale jest także uczciwym człowiekiem i ma sumienie. I dlatego powiedział mi prawdę. - Widzę, że będę musiała zamienić z nim parę słów. - Świetnie, Granny. Niech pani zagryzie tego człowieka za to, że ma sumienie. Przecież nie może pani dopuścić, aby coś takiego miało miejsce w pani wydziale. - Ta sprawa jest ściśle poufna. - Nie, Granny. Prawdziwą sprawą w tym przypadku jest uczciwość. A teraz jeszcze bezpieczeństwo. Chcę mieć pewność, że moi ludzie są bezpieczni. - Chyba nie sugeruje pan, że to ma coś wspólnego z morderstwem Gar-dinera? - A czy nie jest podejrzane, że ten człowiek tak bardzo zainteresował się moim detektywem? Ale podsumowując, nie wiem, czy ma, czy nie. Po prostu chcę mieć te akta. - Jeśli nie ma to żadnego związku z morderstwem, to nie muszę ich panu dawać. - Mój detektyw stał się ofiarą napadu... - Jestem pewna, że szeryf Allen już nad tym pracuje. A pan jest zwykłym obywatelem. Nie ma pan żadnego powodu, aby wtrącać się do dochodzenia, ani żadnych uprawnień, aby dostać te akta. - A jeśli to ma związek z morderstwem? - Jeśli to trochę za mało. Ben wziął głęboki oddech. - Mam powody, aby sądzić, że Gardiner używał ostatniego narkotykowego hitu w Magie Valley. Jadu, prawda? A jeśli tak, to prawdopodobnie miał kontakty z Yincenzo. 158 - I myśli pan, że to może stanowić motyw morderstwa? - Dużo lepszy niż ten przypisywany człowiekowi, którego wsadziła pani za kratki. Ważny dealer narkotyków bardziej pasuje na mordercę niż jakiś krótkowzroczny ekolog. - Naciąga pan fakty, Kincaid. Widzę, że jest pan zdesperowany. - A może Gardiner i Vincenzo posprzeczali się? Może Gardiner straszył Vincenzo, że doniesie na niego? - To są tylko pańskie spekulacje. - Jasne, że tak. A wie, pani dlaczego muszę to robić? Bo nie chce mi pani dać tych akt! Zbyła go machnięciem ręki. - Zakłada pan, że znajdzie coś niezwykłego w aktach, których pan nigdy nie widział. - Co się z panią dzieje? - Ben nagle uświadomił sobie, że krzyczy. - Co pani sobie wyobraża, że to zabawa? Myśli pani, że każda sprawa to tylko kolejny schodek w pani karierze? Tu w grę wchodzi ludzkie życie! - Rozumiem. Ale nie mam żadnych akt. - Kłamie pani! - Skąd pan to wie? Ben ugryzł się w język. - Szeryf Allen powiedział... - Szeryf Allen widział telegram z informacją. Tak samo, jak ja. I co z tego? To nie to samo, co segregator z aktami. Ben przechylił się przez biurko. - Myślę, że pani kłamie. A gdy tego dowiodę, wyleci pani z pracy, Granny. - Do czego pan zmierza, Kincaid? - Teraz Granny zaczęła krzyczeć. -Tak bardzo jest pan przekonany o swej racji? Myśli pan, że tylko pan zna prawdę? -Zak nie... - Jest pan tego pewien? Ben zawahał się. - Przypuśćmy, że pan się myli. Wiem, że trudno panu to sobie wyobra-, zić, ale załóżmy, że to ja mam rację i pański klient rzeczywiście zabił Dway-ne'a Gardinera. Wtedy wszystko wygląda inaczej, prawda? Bo wtedy pan jest częściowo odpowiedzialny za to morderstwo. - Odpowiedzialny za morderstwo? - To pan uchronił Żaka przed stryczkiem, gdy po raz pierwszy sądzono go za zabójstwo. Gdyby nie był pan tak sprytny, już wtedy by go skazano, a Dwayne Gardiner nadal byłby wśród żywych. Rozumie pan, Kincaid? Tak to wygląda. Gdyby nie pan, Gardiner wciąż by żył. Ben nie odezwał się. Granny usiadła na krześle. 159 - Nie wiem, jak pan może spać w nocy. - Podniosła głowę z wyrazem niesmaku na twarzy. - A teraz niech pan już idzie. I proszę zamknąć za sobą drzwi. Rozdział 28 T« ess siedziała na tylnym siedzeniu dżipa za Rickiem i Maureen. O ile mogła stwierdzić, ufali jej już bez zastrzeżeń. - Od kiedy zabrakło Żaka, Zielona Furia straciła cały rozmach - powiedział Rick. - A teraz, gdy nie ma Ala, jest jeszcze gorzej. - Masz rację - potwierdziła Maureen. - Każde z nas musi się skupić na jednym celu, a potem zacząć go realizować. - Racja. - Ricka, choć starał się tego nie okazywać, nadal bolała szczęka podczas mówienia. - Tess, czy słyszałaś coś jeszcze od swojego... informatora? Tess przełknęła ślinę. Nie znosiła kłamstwa. Nie miała jednak wyboru. Wiedziała, że jeśli ich wiara w to, że ma kogoś w Cabalu, osłabnie, przestaną się nią interesować. - Odkąd jestem z wami, nie widuję Johna tak często jak kiedyś. - Powinniśmy to zmienić - zaproponował Rick. - Musisz utrzymywać kontakt z Johnem. Jego informacje mogą stanowić o naszym życiu lub śmierci. Tess kiwnęła głową. - Wiem. Postaram się z nim umówić. Nie martwcie się, na pewno przyjdzie. - Roześmiała się. - Nie może mi się oprzeć. - Na nasze szczęście - odparła Maureen. Zapadła cisza. Rick kontynuował jazdę po ciemnej, opustoszałej wiejskiej drodze. - Cieszę się, że z Alem już lepiej - przerwała milczenie Tess. - Poważnie się o niego martwiłam. - Wszyscy się martwiliśmy - dodała Maureen. - Czasem ludzie, którzy przez dłuższy czas byli nieprzytomni, nawet po dojściu do siebie... - nie dokończyła zdania. - Wydaje się jednak taki sam, jak wcześniej. Cały Al. Lekarze mówią, że za dzień lub dwa wyjdzie ze szpitala. - Niech szlag trafi tych skurwieli - niespodziewanie wybuchnął Rick, waląc przy tym pięścią w kierownicę. - Nie mogę uwierzyć, że puszczamy im to płazem. Powinniśmy wnieść skargę. - Jeśli my wniesiemy skargę, oni zrobią to samo - przypomniała mu Maureen. - Drwale zostaną ukarani grzywną albo dostaną wyrok w zawie- 160 szeniu za napaść, a Al pójdzie do więzienia. To się zupełnie nie opłaca. Najlepsze, co możemy zrobić, to zapomnieć o całym zdarzeniu i dalej robić swoje. Zgadzasz się ze mną, Tess? Tess nie odpowiedziała. Była pogrążona w myślach. Coś powiedzieli... Na początku nie zwróciła na to uwagi, ale te słowa cały czas tkwiły w zakamarkach jej mózgu. Powoli poszczególne kawałki zaczynały do siebie pasować... wciąż jednak coś się nie zgadzało. - Tess? - powtórzyła Maureen. - Słyszałaś... Nie dokończyła, bo Rick ostro skręcił w prawo, niebezpiecznie zjeżdżając na drugi pas. - Rick! - krzyknęła Tess. - Co ty wyprawiasz? Nie musiał odpowiadać, sama dostrzegła ciężarówkę. Dużego czerwonego pikapa z długą platformą. Miał zamontowane wyjątkowo duże koła i próbował zepchnąć dżipa z drogi. - Kim oni są? - zapytała Maureen, pospiesznie zapinając pasy. - Nie domyślasz się? - odpowiedział pytaniem Rick. Wcisnął pedał gazu i próbował wyprzedzić pikapa. Nic to nie dało, pikap też przyśpieszył. Co gorsza, jechał lewą stroną drogi, spychając ich na pobocze. Rick nic nie mógł nawet zatrzymać wozu. Spróbował zmieniać szybkość, ale pikap robił to samo. - Spróbuj zahamować - doradziła Maureen. Rick rozpędził dżipa do setki i gwałtownie wcisnął hamulec. Pikap wystrzelił do przodu. - Alleluja - mruknął Rick. - Gdybym teraz mógł... Ostro skręcił kierownicę w lewo, by zawrócić, ale zanim zdążył wjechać na drugi pas, z tyłu oślepiły go ostre światła. - Cholera - zaklął. Za nimi jechał drugi pikap. Rick ostro ruszył do przodu. Tymczasem pierwszy pikap z wyłączonymi światłami stanął w poprzek drogi, zagradzając oba pasy. Rick zobaczył go w ostatniej chwili, a że jechał z prędkością ponad stu trzydziestu kilometrów na godzinę, miał ograniczone możliwości manewru. - Uważaj! - wrzasnęła Tess. Rick ostro skręcił w prawo. Prawie się udało; zawadził rogiem dżipa o bok pikapa, zarysowując mu karoserię. Impet zepchnął dżipa jeszcze bardziej w prawo. Rick raz po raz wciskał hamulec, ale w tym momencie niewiele mógł już zrobić. Dżip stoczył się do rowu. Czekając na uderzenie, Tess napięła wszystkie mięśnie. Na szczęście z tyłu wozu było bardzo mało miejsca i właśnie to ocaliło jej życie. Nie miała gdzie się potoczyć. - Wszystko w porządku? - zapytała Tess. 11 - Mroczna sprawiedliwość 161 - Nie wiem, jak pan może spać w nocy. - Podniosła głową z wyrazem niesmaku na twarzy. - A teraz niech pan już idzie. I proszą zamknąć za sobą drzwi. Rozdział 28 X ess siedziała na tylnym siedzeniu dżipa za Rickiem i Maureen. O ile mogła stwierdzić, ufali jej już bez zastrzeżeń. - Od kiedy zabrakło Żaka, Zielona Furia straciła cały rozmach - powiedział Rick. - A teraz, gdy nie ma Ala, jest jeszcze gorzej. - Masz rację - potwierdziła Maureen. - Każde z nas musi sią skupić na jednym celu, a potem zacząć go realizować. - Racja. - Ricka, choć starał się tego nie okazywać, nadal bolała szczęka podczas mówienia. - Tess, czy słyszałaś coś jeszcze od swojego... informatora? Tess przełknęła ślinę. Nie znosiła kłamstwa. Nie miała jednak wyboru. Wiedziała, że jeśli ich wiara w to, że ma kogoś w Cabalu, osłabnie, przestaną się nią interesować. - Odkąd jestem z wami, nie widuję Johna tak często jak kiedyś. - Powinniśmy to zmienić - zaproponował Rick. - Musisz utrzymywać kontakt z Johnem. Jego informacje mogą stanowić o naszym życiu lub śmierci. Tess kiwnęła głową. - Wiem. Postaram się z nim umówić. Nie martwcie się, na pewno przyjdzie. - Roześmiała się. - Nie może mi się oprzeć. - Na nasze szczęście - odparła Maureen. Zapadła cisza. Rick kontynuował jazdę po ciemnej, opustoszałej wiejskiej drodze. - Cieszę się, że z Alem już lepiej - przerwała milczenie Tess. - Poważnie się o niego martwiłam. - Wszyscy się martwiliśmy - dodała Maureen. - Czasem ludzie, którzy przez dłuższy czas byli nieprzytomni, nawet po dojściu do siebie... - nie dokończyła zdania. - Wydaje się jednak taki sam, jak wcześniej. Cały Al. Lekarze mówią, że za dzień lub dwa wyjdzie ze szpitala. - Niech szlag trafi tych skurwieli - niespodziewanie wybuchnął Rick, waląc przy tym pięścią w kierownicę. - Nie mogę uwierzyć, że puszczamy im to płazem. Powinniśmy wnieść skargą. - Jeśli my wniesiemy skargę, oni zrobią to samo - przypomniała mu Maureen. - Drwale zostaną ukarani grzywną albo dostaną wyrok w zawie- szeniu za napaść, a Al pójdzie do więzienia. To sią zupełnie nie opłaca. Najlepsze, co możemy zrobić, to zapomnieć o całym zdarzeniu i dalej robić swoje. Zgadzasz się ze mną, Tess? Tess nie odpowiedziała. Była pogrążona w myślach. Coś powiedzieli... Na początku nie zwróciła na to uwagi, ale te słowa cały czas tkwiły w zakamarkach jej mózgu. Powoli poszczególne kawałki zaczynały do siebie pasować... wciąż jednak coś się nie zgadzało. - Tess? - powtórzyła Maureen. - Słyszałaś... Nie dokończyła, bo Rick ostro skręcił w prawo, niebezpiecznie zjeżdżając na drugi pas. - Rick! - krzyknęła Tess. - Co ty wyprawiasz? Nie musiał odpowiadać, sama dostrzegła ciężarówkę. Dużego czerwonego pikapa z długą platformą. Miał zamontowane wyjątkowo duże koła i próbował zepchnąć dżipa z drogi. - Kim oni są? - zapytała Maureen, pospiesznie zapinając pasy. - Nie domyślasz się? - odpowiedział pytaniem Rick. Wcisnął pedał gazu i próbował wyprzedzić pikapa. Nic to nie dało, pikap też przyśpieszył. Co gorsza, jechał lewą stroną drogi, spychając ich na pobocze. Rick nic nie mógł nawet zatrzymać wozu. Spróbował zmieniać szybkość, ale pikap robił to samo. - Spróbuj zahamować - doradziła Maureen. Rick rozpędził dżipa do setki i gwałtownie wcisnął hamulec. Pikap wystrzelił do przodu. - Alleluja - mruknął Rick. - Gdybym teraz mógł... Ostro skręcił kierownicę w lewo, by zawrócić, ale zanim zdążył wjechać na drugi pas, z tyłu oślepiły go ostre światła. - Cholera - zaklął. Za nimi jechał drugi pikap. Rick ostro ruszył do przodu. Tymczasem pierwszy pikap z wyłączonymi światłami stanął w poprzek drogi, zagradzając oba pasy. Rick zobaczył go w ostatniej chwili, a że jechał z prędkością ponad stu trzydziestu kilometrów na godzinę, miał ograniczone możliwości manewru. - Uważaj! - wrzasnęła Tess. Rick ostro skręcił w prawo. Prawie się udało; zawadził rogiem dżipa o bok pikapa, zarysowując mu karoserią. Impet zepchnął dżipa jeszcze bardziej w prawo. Rick raz po raz wciskał hamulec, ale w tym momencie niewiele mógł już zrobić. Dżip stoczył sią do rowu. Czekając na uderzenie, Tess napięła wszystkie mięśnie. Na szczęście z tyłu wozu było bardzo mało miejsca i właśnie to ocaliło jej życie. Nie miała gdzie się potoczyć. - Wszystko w porządku? - zapytała Tess. 160 11 - Mroczna sprawiedliwość 161 Rick kiwnął głową. Zauważyła, że po czole spływa mu strużka krwi. Widocznie przy uderzeniu walnął głową w kierownicę. - A ty, Maureen? - Jestem... tutaj. - Maureen wyglądała na oszołomioną, ale nie na tyle, by nie rozumieć, w jakim są położeniu. - Wynośmy się stąd - szepnęła. Wygramolili się z wywróconego auta... prosto w objęcia czekających na nich drwali. - Co, drzewolubce, macie jakiś problem? - zapytał mężczyzna stojący z przodu. Miał twarz zasłoniętą kominiarką, nosił kowbojski kapelusz i wyglądał na przywódcę. - W Magie Valley taka brawurowa jazda jest zabroniona. Było z nim co najmniej sześciu kumpli, przynajmniej tylu zdołała dostrzec Tess. Wszyscy nosili czarne kominiarki z otworami na oczy. Każde z ich trójki zostało pochwycone przez dwóch mężczyzn. Trzymali ich mocno. - Puśćcie nas! - krzyknął Rick. - Te kobiety nic wam nie zrobiły. W odpowiedzi przywódca bandy zrobił krok do przodu i wpakował czubek swego kowbojskiego buta prosto między nogi Ricka. Rick osunął się na kolana, płacząc z bólu i z trudem chwytając oddech. - Chyba nie lubię tego głupka - powiedział przywódca. - On pójdzie na początek. Dwóch mężczyzn pociągnęło Ricka w tę stronę, w którą przedtem jechali, a pozostali czterej powlekli Maureen i Tess. Mózg Tess pracował na najwyższych obrotach. Starała się znaleźć jakieś wyjście z tej niebezpiecznej sytuacji. Mogła im powiedzieć, kim naprawdę jest, ale i tak jej nie uwierzą. Mogła wzywać pomocy, ale wiedziała, że nikt jej nie usłyszy. Mogła też spróbować ucieczki, ale tamtych było siedmiu, a ich troje. Gdyby nawet zdołała się wyrwać, pewnie biegali szybciej niż ona. I mieli samochody. Zamaskowani mężczyźni zaciągnęli ich do pobliskiej kępy drzew. - Skoro tak cholernie kochacie drzewa - odezwał się przywódca - to przyczepimy was do nich. Na stałe. Dwaj mężczyźni popchnęli Ricka do najbliższego drzewa i rozciągnęli jego ramiona wokół pnia. Trzeci spiął mu nadgarstki kajdankami. - Znakomicie - stwierdził przywódca. - Możesz teraz pieścić się z tym drzewkiem, aż krowy spędzą z pastwiska. - Strzelił palcami. - Teraz dziewczyny. Pozostali mężczyźni zaciągnęli Tess i Maureen do pobliskich drzew. Zmusili je do rozpostarcia ramion, a potem zakuli w kajdanki. - To, co robicie, jest złe - powiedziała Tess. - Łamiecie prawo. Konstytucja gwarantuje nam prawo do protestu... - Pewnie, że tak - powiedział przywódca. - A my mamy konstytucyjne prawo do zabawienia się w piątkowy wieczór. Prawda, chłopcy? 162 Odpowiedział mu pomruk aprobaty wspierany rechotliwym śmiechem. - Nie myślcie, że ujdzie to wam na sucho - zagroziła Maureen. - Dzisiaj nie popełnialiśmy żadnego przestępstwa. Wniesiemy oskarżenie. Przywódca splunął na ziemię. - Może ktoś zamknie gębę tej dziwce. Mężczyzna stojący najbliżej Maureen wymierzył jej siarczysty policzek. Głowa dziewczyny głucho uderzyła o pień. - Maureen! - krzyknęła Tess. - Co z tobą? - Zamknij się! - ryknął stojący za nią człowiek. - Bo też dostaniesz! Tess ugryzła się w język. O Boże, w co ja się wpakowałam? Czy uda mi się wyjść z tego z życiem? Odczuła ulgę, słysząc głos Maureen, co prawda, o wiele słabszy i mniej buntowniczy niż przedtem. - Co zamierzacie z nami zrobić? - Spróbujemy - odezwał się przywódca - nieco zmodyfikować wasze zachowanie. Widzisz, jakoś nie bardzo lubimy takich, co przyjeżdżają do naszego miasta, próbują nas pouczać, co powinniśmy robić, i wtrącają się do naszego życia. Przerwał i odwrócił się do swych kompanów. Gdy znowu się odezwał, serce Tess zamarło ze strachu. - No dobra - jego głos był pełen zapału - który ma bat? Loving przysiadł na ławeczce na rogu ulic McKinleya i Main i czekał. W takich sytuacjach jak ta żałował, że rzucił palenie. Przynajmniej miałby się czym zająć, zamiast tylko liczyć upływające sekundy. Papierosy stworzono chyba dla strażników. Jednak, od kiedy przestał palić, czuł się o wiele lepiej. Szybciej biegał i miał więcej energii. A poza tym wciąż pamiętał, że nałóg był jednym z powodów, które pchnęły jego byłą żonę w ramiona sprzedawcy motorówek. Zmrużył oczy. Mimo wszystko, gdy się dobrze zastanowić, palenie wcale nie jest takie złe. Wybrał ten róg, bo stąd miał dobry widok na okolicę, a jednocześnie sam pozostawał niemal niewidoczny. Jeśli w nocy odbywały się jakieś narkotykowe transakcje, to na pewno właśnie tu. Przynajmniej miał taką nadzieję. Loving chciał jeszcze raz spotkać Vincenzo. Wciąż nie mógł uwierzyć, że zgubił go ubiegłej nocy. Pozwolił mu zwiać i w dodatku oberwał w głowę. Było to upokarzające. Zwłaszcza gdy musiał przyznać się szefowi, że mu się nie udało. Była to chyba najgorsza chwila w jego życiu. Wiele zawdzięczał Benowi i nie chciał go rozczarować. Spędzili razem trochę czasu. Udało im się dogadać, mimo że Ben reprezentował jego byłą żonę podczas sprawy rozwodowej. Wciąż jeszcze zdarzało 163 mu się myśleć o Donnie. Szczególnie wtedy, gdy miał migrenę lub gdy jego portfel świecił pustkami. Miał nadzieję, że uda mu się znaleźć kogoś wyjątkowego, kogo zechce poznać bliżej. Ale małżeństwo? O nie, na samą myśl o małżeństwie krew zastygała mu w żyłach. Pomyślał, że jak na letnią noc jest tu dość chłodno. Może gdyby usadowił się po zachodniej stronie ulicy... Spojrzał przez ramię. Ktoś stał tuż za jego plecami. Ktoś bardzo duży. Para ogromnych dłoni chwyciła go za ramiona i przycisnęła je do klatki piersiowej. - Nie ruszaj się! - usłyszał. Loving poczuł, że po skórze spływają mu strużki potu. Szósty zmysł podpowiadał mu, że znalazł się w opałach. Powoli odwrócił głowę, aby spojrzeć na człowieka, który okazał się od niego sprytniejszy. Szeroka klatka piersiowa, potężne, umięśnione ramiona i brzydka szrama nad prawym okiem. Długie, czarne włosy. A pod pachą kij bejsbolowy. Loving z trudem przełknął ślinę. Nie miał żadnych wątpliwości. To był on. - Nazywam się Alberto Vincenzo - warknął olbrzym. - I jestem nieźle wkurzony. Rozdział 29 Ł rzestańcie! Proszę, przestańcie! Tess nie liczyła uderzeń. Wiedziała tylko, że pod Rickiem ugięły się nogi i w pozycji pionowej trzymają go tylko kajdanki. Po każdym smagnięciu batem rozlegał się ścinający krew w żyłach krzyk. Koszula Ricka była cała w strzępach, przez materiał przesiąkła krew. Od ostatniej potyczki Ricka z drwalami minęło niewiele czasu. Ile jeszcze zdoła znieść? - Proszę, przestańcie! Zabijecie go! -1 co z tego? - odpowiedział przywódca drwali. - Przecież nie niszczymy żadnego drzewa, a wam tylko o nie chodzi, prawda? - Wymierzył kolejne uderzenie. Rick wrzasnął. - Nie róbcie tego - prosiła Maureen. - Nic na tym nie zyskacie. - Mylisz się, laleczko - odparł przywódca. - Już coś zyskaliśmy. Od cholery przyjemności. Bicz znowu poszedł w ruch. Krzyki Ricka przeszywały leśne ciemności. Tess jeszcze nigdy czegoś podobnego nie słyszała i nie chciałaby nigdy więcej słyszeć. 164 - Przestańcie! - wrzasnęła. - Pieprzeni mordercy! Przestańcie! - Mam już ciebie dosyć, panienko - warknął przywódca. Podszedł do Tess, wciąż przykutej kajdankami do drzewa. Stanął tuż za nią i naparł na nią całym ciałem. Niezbyt się przejmujemy takimi wyzwiskami - szepnął jej do ucha. -Zostaw mnie! Naparł na nią jeszcze mocniej, wykonując dwuznaczne ruchy i dotykając jej intymnych miejsc. - Och, daj spokój, skarbie - wysapał. - Ranisz moje uczucia. - Spadaj! - krzyknęła. Próbowała go odepchnąć, ale była tak mocno związana, że prawie nie mogła się ruszyć. - Przyznaj się, laleczko. Nie podoba ci się to? Nic a nic? - Przycisnął usta do jej szyi, a potem zaczął skubać zębami płatek jej ucha. - Myślę, że to lubisz. - Nie lubię! Odczep się ode mnie! Cofnął się o krok. Chociaż nie widziała jego twarzy, było jasne, że nie jest zadowolony. - Mało mnie obchodzi, co lubisz - powiedział. Tess usłyszała chichot innego zamaskowanego mężczyzny. - Wydaje mi się, że twoje zachowanie też trzeba zmodyfikować. Wzdłuż kręgosłupa Tess przebiegł lodowaty dreszcz. Przywódca sięgnął do skórzanego futerału przy pasku. Chwilę później w jego ręku pojawił się długi, ostry nóż. Lśniące ostrze błysnęło w świetle księżyca. Przycisnął czubek noża do jej boku, tuż poniżej ramienia. Zaczął przesuwać go w dół, znacząc linię wzdłuż jej piersi i brzucha. Tess była przerażona. Miała ochotę krzyczeć i płakać. Najchętniej zalałaby się łzami jak bezradne dziecko. Wiedziała jednak, że w niczym jej to nie pomoże. Musiała być silna i starać się myśleć logicznie. Herszt przytknął nóż do podstawy jej szyi i zaczął przesuwać go do góry. Ostrze noża skaleczyło ją w kilku miejscach, na skórze pojawiły się kropelki krwi, znacząc krwawą linię. - A co powiesz teraz? - zapytał, gdy nóż zatrzymał się na jej prawym policzku. - Będziesz teraz dla mnie milsza? Tess wciągnęła głęboko powietrze. - Chcę, żebyś mnie puścił - zażądała stanowczo. - Żebyś puścił nas wszystkich. Nie masz prawa tak robić. - Nie mów, że cię nie ostrzegałem - odparł i sięgnął po bat. O mój Boże, pomyślała Tess, to nie może być prawda. - Zaraz zacznę - oznajmił. - A ty mi powiesz, kiedy twoje uczucia do mnie ocieplą się. Wtedy przestanę. - Proszę, nie -jęknęła Tess. Po jej policzkach ściekały łzy. - Proszę! Nie możesz tego zrobić. To nie może być prawda. 165 Usłyszała trzaśniecie bata, a po chwili poczuła ból, jakiego nie doświadczyła jeszcze nigdy. I już wiedziała, że to wszystko dzieje się naprawdę. To Vincenzo. Loving był tego pewien. Chciał znaleźć Vincenzo, a tymczasem to Vincenzo znalazł jego. I widać było, że jest wściekły. A pod pachą trzymał kij bejsbolowy. Loving napiął wszystkie mięśnie i czekał na pierwszy cios. Był przydu-szony do ławki. Vincenzo trzymał go bardzo mocno. Jeśli teraz zaatakuje, Loving niewiele będzie mógł zrobić. - Czego ty, do diabła, chcesz? - spytał Vincenzo. - A dlaczego myślisz, że coś chcę? Ledwie skończył mówić, poczuł silne uderzenie w tył głowy. Nie chrzań, dupku. Uważasz mnie za głupka? - Nie - Loving starał się, aby jego głos brzmiał pewnie. - Wiem, że nie jesteś głupi. - Myślisz, że nie widziałem, jak próbowałeś mnie śledzić? Wszędzie mam swoje oczy, ty dupku. - Loving poczuł kolejnego szturchańca. - Przestań pieprzyć i wyduś wreszcie, o co chodzi. - Pracuję dla Bena Kincaida - wyjaśnił Loving. - To adwokat reprezentujący George'a Zakina, którego oskarżono o zabicie Dwayne'a Gardinera. Ale Ben uważa, że on tego nie zrobił. Ja też tak sądzę. - I co z tego? - burknął Vincenzo. - Dlaczego za mną łazisz? - Chcę ci zadać kilka pytań - odpowiedział Loving. Spróbował się obrócić, lecz Vincenzo przyszpilił go jak ćmę. - Jakich pytań, dupku? - Na przykład, czy znałeś Gardinera? - A jeśli tak, to co? - Był twoim klientem? - A co cię to, kurwa, obchodzi? - Bo uważam, że był. Myślę, że uzależnił się od tego nowego odlotowego towaru. - Pieprzysz. Nic na mnie nie masz. - W tej chwili może nie. Ale już nieraz pracowałem z Benem i wiem, że nie przestanie szukać. Jeśli jesteś zamieszany w śmierć Gardinera, dowie się tego. Bez względu na to, co mi zrobisz. Będzie tak długo węszyć, aż odkryje prawdę. - Nie pozwolę na to! - ryknął Vincenzo. Puścił Lovinga i chwycił w dłonie kij bejsbolowy. Uniósł go nad głową. Loving przetoczył się na ławce, ale nie zdołał uciec przed ciosem. Osunął się na chodnik. 166 Vincenzo zamierzył się do kolejnego uderzenia. Loving widział zbliżający się kij, ale nic nie mógł zrobić. Rozdział 30 ess czuła się całkowicie wyczerpana i bezsilna. Trzy razy rozległo się trzaśniecie bicza i trzy razy poczuła na plecach palący ból. Słyszała, że Maureen płacze i błaga mężczyznę, żeby przestał. Ona nie miała sił nawet na to, aby błagać. - I jak się teraz czujesz, skarbie? - zapytał przywódca. - Chyba już jesteś gotowa zabawić się ze mną. - Krótka pauza. - Nie? No to zaczniemy od nowa. Tess usłyszała trzaśniecie bicza i odruchowo zamknęła oczy. Zaraz. Coś było inaczej. To nie odgłos bicza, to strzał. Gdzieś z tyłu. - Nie ruszać się! - Głos brzmiał mechaniczne, jakby wydobywał się z głośnika. - Mówi szeryf. Niech nikt się nie rusza! Zamaskowani mężczyźni rzucili się do ucieczki. Rozbiegli się na wszystkie strony, nurkując w najbliższych krzakach. - Powiedziałem, nie ruszać się! Znowu rozległ się strzał, tuż nad ich głowami. Chwilę później nie było już widać żadnego z zamaskowanych mężczyzn. - Do cholery! Tess usłyszała czyjeś kroki, a po kilku sekundach w polu widzenia pojawił się szeryf Allen. - Oni uciekają - powiedziała. - Wiem, do cholery! - odparł szeryf. - Sądzę jednak, że ważniejsze jest, aby obejrzał was jakiś lekarz. Spojrzał na jej obnażone plecy i skrzywił się. - Rick - szepnęła Tess. - Źle z nim. - Gorzej niż z tobą? Niech to wszyscy diabli! - Podszedł do chłopaka. -Cholera! - Szarpnął kajdanki przypinające Ricka do drzewa. - Pewnie ci faceci nie zostawili wam kluczyków, co? Rick nic nie odpowiedział. Był nieprzytomny. - Tak myślałem. Zaraz wracam. Po minucie był z powrotem. Niósł mały toporek. - Dobrze, że miałem to w samochodzie. Trzymaj się. - Rozciął toporkiem łańcuch łączący klamry kajdanek. Rick osunął się na ziemię. - A więc to taka robota mruknął Allen. - Tanie plastikowe kajdanki. 167 Szeryf podszedł do Tess. Dzięki Bogu, pomyślała. Ten koszmar był prawdziwy, ale teraz nareszcie miała wrażenie, że zaraz się obudzi. Loving pomyślał, że już po nim. Nie przeżyje następnego uderzenia w głowę. Ale nie wiedzieć czemu, Vincenzo zawahał się. Loving nie zamierzał pytać o przyczynę. Przeturlał się po ławce, skoczył na nogi i zaczął biec. Czuł się jak jakiś cholerny tchórz, ale wiedział, że z Vin-cenzo nie miałby żadnych szans nawet w normalnych okolicznościach. A teraz, gdy Vincenzo trzymał kij bejsbolowy, a on nie doszedł jeszcze do siebie po wczorajszym ciosie, nie było mowy o normalnych warunkach. Ucieczka była najrozsądniejszą rzeczą, jaką mógł zrobić. Pognał wzdłuż McKinley. Słyszał, że Vincenzo biegnie tuż za nim, ale nie odważył się obejrzeć. Nawet chwilowe zwolnienie tempa mogło mieć fatalne skutki. Skręcił w Main Street i tam zobaczył jadący w jego kierunku wóz patrolowy. Bogu niech będą dzięki! I kto tu mówi, że trudno znaleźć policjanta, gdy jest się w potrzebie? Loving zaczął machać rękami, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Siedzący za kierownicą zastępca szeryfa zatrzymał samochód przy krawężniku. - W czym problem? - spytał. - Goni mnie jakiś facet z kijem bejsbolowym. Próbował mnie zabić. -Loving odwrócił się, ale Vincenzo znikł. - Musiał dać nura w tamtą uliczkę. Nie pozwólmy mu uciec! Zastępca szeryfa wyskoczył z wozu i wyciągnął broń. Obaj skierowali się w dół ulicy, Loving biegł pierwszy, policjant tuż za nim. Loving rozglądał się na wszystkie strony, sprawdzał wszystkie boczne uliczki, drzwi i okna. W końcu dotarli do ławki na rogu. Ani śladu Vincenzo. Zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu. Policjant spojrzał na Lovinga pytającym wzrokiem. - Był tutaj - zapewnił Loving. - Naprawdę. I wtedy tuż za ławką dostrzegł kij bejsbolowy. Długą pałkę z sosnowego drewna, którą omal nie roztrzaskano mu czaszki. Yincenzo zostawił mu ją na pamiątkę. Szeryf Allen zawiózł Tess, Maureen i Ricka do miejskiego szpitala. Prze-myto tam i opatrzono rany Tess. Były dość głębokie i przy każdym ruchu dziewczyna odczuwała ból. Nie musiała jednak zostawać w szpitalu. Z Rickiem zaś była zupełnie inna historia. Obrażenia na plecach Ricka były bardzo poważne. Odzyskał już przytomność, ale nie mógł się ruszać. W dodatku istniało duże prawdopodobień- 168 stwo zakażenia. Lekarze chcieli zatrzymać go na obserwacji co najmniej przez kilka dni. - Macie dziwne upodobania - zauważył szeryf Allen. - Gdy jednemu z was poprawia się na tyle, że może wyjść ze szpitala, natychmiast kładzie się do niego następny. Gdy Rick po dużej dawce seconalu zapadł w głęboki sen, szeryf zabrał Maureen i Tess ze szpitala. Kazał im złożyć skargę, choć sam przyznał, że szansę złapania napastników są nikłe. Nie widzieli ich twarzy ani nie mogli rozpoznać głosów. Potem pojechali na miejsce wypadku. Szeryf pomógł wyciągnąć dżipa z rowu, a zorientowawszy się, że samochód - choć okropnie poobijany -jest sprawny, pożegnał się i odjechał. Dziewczęta wsiadły do auta. Prowadziła Maureen, Tess wciąż miała trudności z siedzeniem w wyprostowanej pozycji. Po niespełna półgodzinie dotarły do obozu Zielonej Furii. A raczej do tego, co po nim zostało. - O mój Boże -jęknęła Maureen. - O Boże. Tess milczała. Patrzyła tylko na zniszczony obóz. Namioty były poprzewracane i rozciągnięte na ziemi, a sprzęt, w tym drogie naukowe przyrządy Deirdre, roztrzaskane. Rozrzucono cały ekwipunek; ubrania, książki i dokumenty walały się po przecince. Niektóre rzeczy zostały spalone. Wszystko było potrzaskane, zniszczone lub uszkodzone. Co najgorsze, na polanie nikogo nie było. Ani Doktorka, ani Deirdre, ani Molly, ani pozostałych. Wszyscy znikli. Tess zakryła dłonią usta. Miała w tej chwili ochotę się rozpłakać. Po wszystkim, co przeszła, jeszcze to. To za dużo, o wiele za dużo jak na jednego człowieka. Twarz Maureen miała srogi wyraz, a oczy były suche. Widać było, że dziewczyna próbuje zachować spokój. - No tak - odezwała się bezbarwnym głosem - ostrzegałaś nas, że Cabal planuje odwet. Jak sądzę, stało się to właśnie tej nocy. - Spojrzała na splądrowany obóz. I wtedy coś w niej pękło. Oparła głowę na ramieniu Tess i zaczęła płakać. Tess gładziła Maureen po włosach i próbowała ją pocieszyć. Jak mogę kogokolwiek ukoić, zastanawiała się, kiedy sama czuję się tak podle? Tak wiele się dziś zdarzyło. Wydarzyło się tyle rzeczy, że... Nagle coś sobie przypomniała. Coś, co w końcu do niej dotarło nieco wcześniej tej nocy. Wiedziała, kto zabił Dwayne'a Gardinera. I była przekonana, że potrafi to udowodnić. 169 Wiedziała. To niedobrze. Sasąuatch popełnił błąd. Jedno zdanie za dużo i cały domek z kart runął. Wszystkie plany, zamiary, wszystko obróciło się w nicość. Tak nie powinno być. Ale biadolenie nic nie pomoże. Fakt, popełnił błąd. Nie jakąś dużą pomyłkę; większość ludzi by to przeoczyła. Ale nie ona. Na pewno. Jeśli nawet nie skojarzyła tego od razu, wpadnie na to prędzej czy później. O ile już nie wpadła. . Niezależnie od tego, czy wszystko ułożyło się już jej w głowie, czy jeszcze kołatało się w podświadomości, rezultat będzie taki sam. Sasąuatch nie miał co do tego wątpliwości. I nie pomoże żadne biadolenie ani obwinianie się. Pozostawała tylko jedna droga, jedyna możliwość. Trzeba działać. Tess 0'Connell nie może wykorzystać swojej wiedzy. Nie wolno dopuścić, żeby wygadała, co wie, nie może opublikować żadnego artykułu. Trzeba ją uciszyć. Ale jak? Szantażem? Groźbą? Nie to bez sensu. Nawet gdyby jedna z tych metod okazała się skuteczna, to tylko na krótką metę. Zawsze będzie istnieć możliwość, że dziewczyna zmieni zdanie albo zażąda więcej. Że się zakocha, upije, stanie się zachłanna lub będzie za dużo gadać. Nie. Wszelkie półśrodki są nie do przyjęcia. Trzeba ją uciszyć raz na zawsze. Zabić. Rozdział 31 G 'O z panem? Czy nie widzi pan, co się tutaj wyrabia? - Ben mówił bardzo ostrym tonem, zupełnie jakby zwracał się do mordercy, który zarąbał kogoś siekierą. Ale jego słowa były skierowane do sędziego prowadzącego sprawę, Tyrona J. Pickensa. - W mieście panuje kompletny bałagan. Wszyscy aż syczą ze złości i szukają zwady. Na ulicach demonstracje, protesty, blokady. Dwie rozróby w parku miejskim. W drodze do sądu obrzucono mnie kamieniami! Sędzia Pickens wykrzywił twarz. Jego zaciśnięte usta były jak tama powstrzymująca napór wzbierającej złości. - Niech pan posłucha, Kincaid. Nie potrzebuję, żeby mnie pouczał jakiś szczeniak, który się przybłąkał do miasta. - Chyba jednak pan potrzebuje. Pickens był wściekły. Aż kipiał pod sędziowską togą. - Wczoraj w nocy zdemolowano obóz Zielonej Furii. Nic nie zostało. Zniszczono sprzęt wart tysiące dolarów. 170 - Co nie stanowi nawet ułamka kosztów, na jakie pańscy przyjaciele narazili firmy drzewiarskie - wtrąciła Granny. Siedziała przy swoim stoliku, zachowując kamienny spokój. Oczywiście, pomyślał Ben, może sobie na to pozwolić. Nie musi bronić swych racji, bo sędzia ją w tym wyręcza. - Kilku członków Zielonej Furii odniosło poważne obrażenia. Pobito ich. Niektórych nawet wychłostano. Jedna osoba nadal przebywa w szpitalu. - Doprawdy? - zapytał sędzia Pickens. - Wniesiono skargę - powiedziała Granny. - Prowadzimy dochodzenie. Chcemy wyjaśnić, czy to prawda. Z tymi ludźmi nigdy nic nie wiadomo. - Nie wiadomo? - Głos Bena zaczął drżeć. Za wszelką cenę starał się zachować spokój. - Szeryf Allen jest świadkiem! Granny wzruszyła ramionami. - Już powiedziałam, że prowadzimy dochodzenie. Ale jak dotąd nie wiemy, kto kryje się za tym domniemanym atakiem. - Możemy choć na chwilę skończyć z tymi gierkami? Wszyscy doskonale wiemy, kto się za tym atakiem kryje. Może nie znamy nazwisk sprawców, ale wiemy, kogo reprezentowali. - Nawet jeśli to prawda - powiedział Pickens - nie widzę żadnego związku z naszą rozprawą. To nie jest trybunał ekologiczny. Zajmujemy się sprawą o morderstwo. - Czekamy na przysięgłych, prawda? Pickens skinął głową. - Przysięgli pochodzą z tych okolic, tak? -Oczywiście, ale... - Jak więc możemy mieć nadzieję, że pozostaną bezstronni i że nie wpłynie na nich całe to zamieszanie? Miasto jest w tym pogrążone po same uszy. - To nie moja wina, że pański klient jest terrorystą. Wszyscy płacimy za grzechy przeszłości. - To nie grzech pragnąć, aby nasze wnuki wiedziały, jak wygląda las -powiedział Ben. - Ale grzechem będzie, gdy dopuścimy, aby skazano Geor-ge'a Zakina tylko dlatego, że lokalna społeczność jest poruszona sprawą eko-terroryzmu. Niezależnie od przedstawionych dowodów przysięgli będą go łączyć z zamieszaniem w mieście. Nawet jeśli będzie to tylko podświadome, uznają go za winnego w nadziei, że zakończy to niepokoje. - Ma pan prawo zakwestionować przysięgłych podczas ich zaprzysięga-nia - stwierdził Pickens. - A ja mogę przyrzec, że nie dopuszczę, by w czasie procesu zajmowano się sprawami, które nie mają żadnego związku z oskarżeniem. - Ale ekoterroryzm ściśle wiąże się ze sprawą - powiedziała Granny, wstając z krzesła. - Polityczne i ekologiczne przekonania oskarżonego stanowią podstawę do ustalenia motywów. 171 - Słyszy pan, co ona mówi? - spytał Ben. - Mówi, że nie ma zamiaru unikać tych nieistotnych dla procesu kwestii. Zamierza rozdmuchiwać żar i z każdej kontrowersji wyciągnąć, co tylko się da. Chce rozdrażnić przysięgłych, żeby orzekli winę. Pickens pokręcił głową. - Więcej już nic nie powiem, Kincaid. Nikomu nie pozwalam na niepotrzebne sprzeczki w sali sądowej. Ale nie mogę powstrzymać oskarżenia od snucia przypuszczeń na temat motywów. Innymi słowy, pomyślał Ben, nie masz zamiaru robić czegokolwiek. - Wysoki Sądzie... to nie jest w porządku. Nie może pan dopuścić, żeby tak się stało. - Czego pan ode mnie oczekuje? Może mam umorzyć sprawę i puścić pańskiego klienta wolno? - Nie. Proszę tylko o przeniesienie rozprawy w inne miejsce. Proszę o przyjęcie mojego wniosku o zmianę miejsca procesu. - Już odrzuciłem ten wniosek. - Nalegam, aby rozpatrzył go pan ponownie. - Panie Kincaid, już raz odrzuciłem... - Wysoki Sądzie, zmieniły się okoliczności. To miasto się zmieniło. - Nie będę zajmował się sprawą, która już została rozwiązana - Pickens podniósł głos. - Rozważyłem pański wniosek z całą wnikliwością i we właściwym czasie. Nie mam zamiaru wracać do decyzji, które podjąłem podczas tej rozprawy. - W takim razie proszę przynajmniej o odroczenie. Wysoki Sądzie, odłóżmy tę rozprawą o tydzień albo i dwa. Dajmy miastu czas na ochłonięcie. - O to właśnie chodzi, Kincaid, prawda? Gra na zwłokę. Opóźni pan rozprawę przez zmianę miejsca, przez odroczenie terminu. Chce pan zyskać czas dla swego klienta. - Wysoki Sądzie, to nie... - Nie będę brał w tym udziału. Rozprawa rozpocznie się w poniedziałek rano, zgodnie z planem. I na tym koniec. - Wysoki Sądzie, proszę! Pickens skierował swój młotek w stronę Bena. - Kincaid, już postanowiłem. -Ale... - Kincaid, jeśli usłyszę jeszcze jedno słowo, każę pana zamknąć! Ben przygryzł wargi. - Poświęciłem panu aż tyle czasu, bo wiem, że jest pan nietutejszy. Może tam, skąd pan pochodzi, traktowanie sądu w taki sposób, jak pan to robi, uznaje się za dopuszczalne. Ale ja nie będę tego tolerował. Zrozumiano? Ben skinął głową, tłumiąc irytację. - Spodziewam się, że stawi się pan w sądzie w poniedziałek, punktualnie o dziewiątej, przygotowany do rozprawy. I nie chcę żadnych wymówek, jęków i prób wymigiwania się. Zrozumiano? Ben chciał coś powiedzieć, ale pomyślał, że lepiej milczeć. - Tak jest, Wysoki Sądzie - rzekł tylko. - Dobrze. Cieszę się, że się porozumieliśmy. Jeszcze coś, Granny? - Nie - odpowiedziała z uśmiechem. - Oskarżenie j est gotowe do rozprawy. - Miło słyszeć, że ktoś jest gotowy. - Uderzył młotkiem sędziowskim. -Zamykam wstępną rozprawę. Wszyscy powstali z miejsc. Nie minęło kilka sekund, a Pickens zniknął w korytarzu prowadzącym do jego biura. Granny uśmiechnęła się do Bena. - Ładnie poszło z sędzią - powiedziała - zaczynacie się docierać. Bez zebrał swoje rzeczy i wyszedł z sali. Znalazł się na ulicy. Nie upłynęło nawet pięć minut, a już wplątał się w kłopoty. Przed sklepem Garfielda, niedaleko baru Bunyana, zbierał się tłum. Kłębiło się tam jakieś czterdzieści osób, tworząc dwie oddzielne grupy. Nie rozróżniał słów wielogłosowego chóru, ale słyszał, że gwar jest bardzo głośny. I złowrogi. Gdy podszedł bliżej, dostrzegł Deirdre, Doktorka, Molly i jeszcze dwóch innych członków Zielonej Furii. Ucieszył się, widząc, że nic im się nie stało. Byli w obozie, gdy grupa uderzeniowa przyszła go zniszczyć. Musieli uciekać, żeby nie dostało się im tak jak innym. Większość tworzących większą z grup stanowili drzewiarze. Przynajmniej tak się wydawało Benowi. Kilka osób wyglądało na gapiów, przypadkowych przechodniów, których zwabił gwar i rozróba. Wszyscy przyłączyli się do drze-wiarzy. Do członków Zielonej Furii nie przyłączył się nikt. - Chcę wiedzieć, kto to zrobił! - wydzierała się Deirdre. - I to zaraz! Odpowiedź była głośna i nieskładna. Kilka osób mówiło naraz. Benowi udało się wyłowić kilka zdań. - Nie wiemy, o czym mówicie! - Wracajcie, skąd was przyniosło! Ktoś z tyłu zawołał: - A wy nie niszczycie naszego sprzętu?! - To co innego - powiedziała Deirdre. - To były przyrządy naukowe. Nie używa się ich, by kogoś albo coś skrzywdzić. - Mów do mnie jeszcze! - zawołał ktoś z tyłu. - Trójka moich przyjaciół jest ranna - odparła Deirdre. - Jeden jest w szpitalu. Wychłostano go! Dociera do was, co mówię?! Wychłostano! - Nie wiemy, o czym gadasz. Pewnie sobie zasłużył. 172 173 Tłum stawał się coraz głośniejszy i coraz bardziej szyderczy. Kilka osób wykrzykiwało obraźliwe epitety pod adresem Deirdre. - Nie tylko jego wychłostali! - dodała Molly. - Wychłostali też kobietę. Banda drwali przeciw bezbronnej kobiecie! Który z was chciał udowodnić, że jest twardzielem, bijąc kobietę?! Tłum uspokoił się nieco. Wyglądało na to, że te informacje jeszcze się nie rozeszły. - Nie damy się zastraszyć! - krzyczała Deirdre. - Nie pozwolimy wam zniszczyć lasu! To znowu rozjuszyło tłum. Okrzyki stały się głośniejsze. Pięści się zacisnęły. Obie grupy podeszły bliżej siebie. Ben przecisnął się przez szeregi, próbując interweniować. - Deirdre, co ty wyprawiasz? Nie bądź prowodyrem. - Zniszczyli mój sprzęt - odparła. - Omal nie zabili mojego... Ricka. Nie mogę tego tak zostawić. - Ale to do niczego nie prowadzi. Jedyne, co uzyskacie, to jeszcze większe zamieszanie. Skończmy z tym. Deirde spojrzała na Bena. - Może masz rację. - Na pewno mam. - Odwrócił się do drwali. - Koniec zabawy, panowie. Idźcie do domów. Ludzie zaczęli się rozchodzić. Chwilę później Deirdre pożegnała się i odeszła ze swymi kompanami z Zielonej Furii. Trzech drzewiarzy wsiadło do pikapów. Niemal równocześnie włączyli silniki, ruszyli do wyjazdu z parkingu i wozy się rozsypały. Części podwozia zaczęły odpadać jedna po drugiej. Ślizgały się po jezdni, wyrzucając snopy iskier. Tłum zaczął znowu gęstnieć. - Patrzcie! - Co, do chole.... - Co się stało? Co się stało, można było teraz zobaczyć. Do tylnych osi każdego z samochodów ktoś przypiął łańcuchy. A drugie końce tych łańcuchów przymocował do najbliższej latarni. Gdy tylko auta ruszyły, łańcuchy naprężyły się i zerwały podwozia. Trzej drzewiarze wyskoczyli z wozów. Byli wściekli. - Ta blond dziwka odwróciła naszą uwagę, a inni podpięli łańcuchy do pikapów! - krzyknął ktoś. - Gdzie oni są?! - zawołał ktoś inny. - Tam! - wrzasnął jakiś chłopak, wskazując w kierunku sklepu Garfiel-da. - Uciekają! - Dawać ich! W jednej chwili wszyscy drwale rzucili się w pogoń. Ludzie Zielonej Furii usłyszeli hałas i zaczęli uciekać. Ben miał nadzieję, że ich dżip stoi 174 gdzieś w pobliżu. Drwale biegli bardzo szybko. Wkrótce dopadną ucieki- nierów. Ben zaklął pod nosem. Nie popierał tego wyczynu Zielonej Furii, tak samo zresztą jak poprzednich. Ale nie chciał patrzeć, jak drwale masakrują Deirdre i jej kolegów. W pierwszej chwili chciał pobiec za nimi i ich ratować. Wiedział jednak, że sam niewiele może zrobić. Potrzebna była interwencja stróży prawa. Ben odwrócił się i biegiem pognał do biura szeryfa Allena. Miał nadzieję, że zdąży, zanim będzie za późno. Rozdział 32 C, /o to za awantura? Tess odsunęła zasłony i wyjrzała przez okno. Na ulicy panowało wielkie poruszenie, ale wszystko działo się zbyt daleko, by mogła coś zobaczyć. Za każdym razem, gdy z ulicy dobiegał jakiś hałas, Tess zrywała się na równe nogi. A przez ostatnie kilka minut było tam naprawdę bardzo głośno. Tylko spokojnie, dziewczyno, nakazywała sobie. Bywałaś już w gorszych opałach. Czy spanikowałaś, gdy policja nakryła cię wśród bagaży Madonny? Czy trzęsłaś się jak galareta, gdy Sean Penn strzelał do ciebie? Pewnie, że nie. Jesteś dorosła, a w dodatku jesteś dziennikarką, i to dziennikarką, która ma świetną historię do sprzedania. O ile pożyje wystarczająco długo, by zdążyć ją opowiedzieć. Prześledziła w myślach wszystkie swoje kroki i wszystkie rozmowy. Wszystko, co usłyszała lub zobaczyła od chwili, gdy znalazła się w tej zapadłej mieścinie. I doszła do przekonania, że wie, kto zabił Dwayne'a Gardine-ra. Morderca popełnił fatalny błąd. Jedyny problem polegał na tym, że bez wątpienia sam wkrótce to odkryje. Wtedy zaś spróbuje błąd naprawić. A jedynym sposobem na to było wyeliminowanie Tess O'Connell. Upchała w małej walizce wszystkie swoje rzeczy. Gdy wróci do domu, o ile w ogóle tam dotrze, ubrania będą w okropnym stanie. Ale w tej chwili modne ciuchy były ostatnią rzeczą, jaka zaprzątała jej głowę. Chwyciła walizkę, w trzech susach przecięła pokój i otworzyła drzwi. W tej samej chwili usłyszała, jak zamykają się jakieś inne drzwi. Cicho, niemal bezgłośnie. Ale ona to usłyszała. Kto miałby zamykać drzwi w tej samej chwili, gdy ona otworzyła swoje? Ktoś, kto ją śledził. I nie chciał, aby go zauważyła. 175 Przygryzła kciuk. Na tym właśnie polega paranoja: nie można ocenić, które obawy są realne, a które wydumane. Ale nie spędzi przecież reszty życia w hotelowym pokoju, zwłaszcza jeśli chce, aby ta historia ukazała się drukiem. Tutaj nie ma nawet faksu. A ona nie zamierza rezygnować z pewnej nagrody Pulitzera. Wzięła głęboki oddech i wyszła na korytarz. Pusto. Nikt nie wyskoczył z jakieś wnęki z karabinem maszynowym. Ruszyła w stronę windy, ciągnąc za sobą walizkę. Była zadowolona, że wzięła tylko niezbędne rzeczy. Dzięki temu nie miała wiele do dźwigania. Przeszła już przez cały korytarz i skręciła w prawo do windy. Gdy tam dotarła, zatrzymała się. Ale ktoś inny zatrzymał się o ułamek sekundy później. Tess poczuła lodowaty dreszcz. Ktoś za nią szedł. A tylko jedna osoba mogła mieć do tego powód... Do diabła z windą. Zanurkowała do przyległej klatki schodowej i pobiegła schodami w dół. Walizka podskakiwała za nią na każdym stopniu. Kilka lat temu, gdy za wszelką cenę chciało zrzucić kilka zbędnych kilogramów, podczas każdej przerwy na lunch chodziła po schodach. A że wieżowiec w Los Angeles, w którym pracowała, miał ponad czterdzieści pięter, było do dość intensywne ćwiczenie. Wystarczył jeden kurs w górę i w dół i była kompletnie wyczerpana. Teraz miała nadzieję, że coś jej po tym zostało. W końcu Magie Valley to nie Los Angeles; tutaj było tylko pięć pięter w dół. Ale w tej chwili tych pięć pięter zdawało się nie mieć końca. Gdzieś między czwartym a trzecim usłyszała, że ktoś otworzył drzwi prowadzące na klatkę schodową. Rzuciła walizkę. Do czego jej ta góra ciuchów i dezodorantów? Pieniądze miała w portmonetce, a jedyne, co rzeczywiście musiała zrobić, to wynająć samochód. Teraz mogła biec swobodnie. Gnała w dół tak szybko, jak tylko mogła. Trzecie piętro, drugie... Ale za sobą wciąż słyszała czyjeś kroki. Ten ktoś był tak samo szybki jak ona. I najwyraźniej nie zamierzał pozwolić jej uciec. Dotarła na parter. Może zawołać boja hotelowego? Ale co będzie, jeśli nie ma go na posterunku? Nie, to zbyt ryzykowne. Musi jak najszybciej dotrzeć do samochodu. I uciec stąd. Z tego hotelu, z tego miasta. Przeszła przez salę recepcji i skierowała się do garażu. Hotel zatrudniał chłopca parkingowego, ale akurat go nie było. Trudno, sama zrobi to szybciej. Wyciągnęła kluczyki z szafki parkingowej i ruszyła na plac, szukając miejsca numer dwadzieścia dwa. Wbiegła na najbliższy podjazd, sprawdziła numery wymalowane na asfalcie przed każdym stanowiskiem. Wszystkie były powyżej trzydziestu i rosły zamiast maleć. Gdzie jest dwadzieścia dwa, do cholery? 176 Numery wciąż rosły. Pewnie poszła w złą stronę. Zawróciła i pobiegła w dół podjazdu. Nagle skądś wychyliła się jakaś dłoń i złapała ją. - Pomocy! Zostaw mnie! - krzyknęła Tess. - Spokojnie, proszę pani, wszystko w porządku. Tess spojrzała na mężczyznę, który trzymał ją za ramię. To nie był morderca. Ale widziała już tę twarz. - Jestem Johny, goniec hotelowy. Pamięta mnie pani? Pracuję na pani piętrze. Byłem u pani w pokoju. Poczuła ogromną ulgę. To tylko goniec hotelowy. Po prostu goniec! - Ja... przepraszam - wykrztusiła. - Myślałam, że ktoś mnie goni. - Nie pomyliła się pani - powiedział Johny, ocierając pot z czoła. - Zacząłem panią gonić, gdy tylko wyszła pani z pokoju. Upuściła pani coś. Trzymał w ręku jej portmonetkę. Było to tak żałosne, że aż musiała się roześmiać. Cała ona. Była pewna, że zaraz umrze, a to tylko ten chłopak chciał jej oddać portfel. - Dziękuję. Musiał się wysunąć z torby, gdy... - Gdy jak szalona gnałam korytarzem, dokończyła w myślach, nie mówiąc tego głośno. - Gdy się pakowałam. - Wszystko w porządku, proszę pani. Po prostu nie chciałem, aby pani odjechała bez tego. - Oczywiście. - Otworzyła portmonetkę. - Pozwól, że... - To niepotrzebne, proszę pani. Po prostu zrobiłem to, co należy do moich obowiązków. - Cóż, skoro tak. ~ Zamknęła portmonetkę i schowała ją do torby. - Jeszcze raz bardzo dziękuję. Pomachała mu ręką na pożegnanie i zawróciła w stronę, gdzie, jak sobie właśnie uświadomiła, powinien stać jej samochód. Ależ byłam głupia, pomyślała. Ależ idiotkę z siebie zrobiłam. Zaczęła się śmiać. Teraz wszystko wydało jej się strasznie głupie. Jakiś hałas na ulicy, kilka szumieć na korytarzu, a ona kompletnie traci głowę. Znalazła wypożyczonego w Seattle forda taurusa i usiadła za kierownicą. Podjechała do bramy, poczekała, aż barierka się podniesie, i wyjechała na Main Street. Miała nadzieję, że gdy pojawi się w redakcji, szef nie urządzi jej awantury. Nie był zadowolony, gdy z nim ostatnio rozmawiała. A od ponad dwóch tygodni nie miała z nim żadnego kontaktu. Pewnie jest nieźle wkurzony. Może nawet postanowił ją zwolnić. Ale nie ma się czym przejmować. Gdy tylko zobaczy, co przywiozła, chciał ją znowu zatrudnić. Teraz każda gazeta na świecie chciałaby ją mieć wśród swego personelu. To może być szansa, na którą czekałam, mówiła sobie. Bilet na start w nowe życie. Początek czegoś większego, lepszego. I... 12 - Mroczna sprawiedliwość 177 Czyjaś ręka wyłoniła się z tylnego siedzenia i zacisnęła na jej prawym ramieniu. - To już koniec, Tess - usłyszała. Miała wrażenie, że cały świat pogrążył się w ciszy. Czas przestał płynąć, a ona zamarła. Krzyknęła, ale tym razem nikt jej nie słyszał. Ręka przesunęła się z ramienia na gardło. - Zatrzymaj samochód, Tess. Za cholerę się nie zatrzymam, pomyślała. Wcisnęła gaz do deski i pomknęła wzdłuż ulicy, przecinając skrzyżowanie. Może, jadąc jak szalona, zwróci na siebie uwagę jakiegoś stróża porządku. Ręka puściła jej gardło i złapała za kierownicę. Tess kręciła kierownicą w jedną stronę, a ręka z tylnego siedzenia w drugą. Samochód wciąż przyspieszał. Dziewięćdziesiąt, sto dziesięć, sto piętnaście, sto trzydzieści... Nagle Tess straciła kontrolę nad autem, które najpierw zaczęło jechać zygzakiem, a potem kręcić się wokół własnej osi. Wdepnęła pedał hamuleca. Za późno. Żółty mur - północna ściana sklepu spożywczego Canfielda - coraz bardziej rósł przed przednią szybą. Samochód walnął w mur ze ścinającym krew w żyłach hukiem. Posypało się szkło i odłamki metalu. Przód wozu był całkowicie zmiażdżony. Tak samo Tess. Część trzecia TWARDZIELE Rozdział 33 Jl olicjant sądowy otworzył tylne drzwi galerii dla publiczności. Tłum ludzi wypełnił salę rozpraw. Tylko kilka miejsc pozostało wolnych. W sali dawało się wyczuć nastrój podniecenia i oczekiwania. Wszyscy mieli świadomość, że stawka w tej grze jest wysoka. Ben starał się zebrać rozproszone myśli. Wiadomo, w sprawach o morderstwo pierwszego stopnia stawka zawsze jest wysoka, bo gra toczy się o ludzkie życie. Najliczniejszą i najgłośniejszą grupę stanowili pracownicy przemysłu drzewnego. Łatwo było ich zauważyć. Stanowili zwartą gromadą po lewej stronie sali rozpraw. Jeremiah Adams usiadł w pierwszym rządzie, gdzie każdy mógł go dostrzec. Ben podejrzewał, że nie zjawił się tutaj wyłącznie jako dumny tatuś, który chce zobaczyć swoją córeczkę w akcji. Był reprezentantem, niemal symbolem, tłoczących się za nim młodych drwali. Pełnił rolę ich rzecznika. Slade siedział na drugim końcu galerii, w tylnym rzędzie, z dala od innych. Nic dziwnego, pomyślał Ben. Formalnie nic go przecież nie łączyło z przemysłem drzewnym. Był niezależnym przedsiębiorcą wykonującym zlecenie konsultingowe. Prawdopodobnie większość drwali nie wiedziała, kim jest Slade i jak wiele zrobił dla ich szlachetnej sprawy. Ben dostrzegł również kilku przedstawicieli Zielonej Furii. Rick i Al nadal byli w zbyt kiepskim stanie, aby móc spędzić cały dzień na twardych ławkach w dusznej sali sądowej. Ale Maureen przyszła. Pojawili się także Deir-dre, Molly, Doktorek i kilku innych. Ben powiedział im, że nie muszą przychodzić, że może nawet lepiej byłoby, gdyby się nie pokazywali. Ale uparli się, że chcą przyjść i podtrzymać Żaka na duchu. 181 Niech tam. Dobrze, że w ogóle żyją. Po tym głupim numerze z łańcuchem i ciężarówkami drwale byli żądni krwi. Na szczęście Ben zdołał dotrzeć do biura szeryfa, zanim doszło do poważniejszych zamieszek. Zastępca szeryfa Andrews, młody człowiek pełen entuzjazmu, natychmiast wkroczył na pole bitwy. Pojawił się tam dosłownie w ostatniej chwili. Drwale właśnie dopadli ludzi z Zielonej Furii. Zanim ich rozpędzono, zdołali zadać tylko kilka ciosów pięścią. Właściciele pikapów oczywiście złożyli skargi, ale nie mieli jak dowieść, kto zniszczył ich pojazdy. Tak samo jak Zielona Furia nie mogła udowodnić, kto poprzedniej nocy zniszczył jej obóz. Na galerii było kilka osób; których Ben nie znał. Założył, że to miejscowi. Mieszkańcy miasta zainteresowani przestrzeganiem prawa i porządku. A może po prostu ci, którzy nie mieli telewizji kablowej. W tylnych drzwiach pojawiła się kolejna znajoma twarz. Al! Ben nie widział go od ostatniej wizyty w szpitalu. Wyglądało, że ma się nieźle. Ku zdumieniu Bena Al podszedł do Adamsa i szeptem zamienił z nim kilka słów. O czym tych dwóch mogło ze sobą gadać? W tyle sali sądowej nastąpiło jakieś poruszenie. Szeryf Allen wraz z dwójką swoich zastępców wprowadził więźnia. Gdy szli wzdłuż rzędów ławek, niektórzy drwale zaczęli gwizdać. Posypały się wyzwiska. Kilku mężczyzn wyglądało tak, jakby chcieli wyskoczyć na środek sali i wszcząć bójkę, ale szeryf Allen przygwoździł ich stalowym spojrzeniem. Zak w ogóle nie zwracał na to uwagi. Ben, widząc, że jego klient trzyma nerwy na wodzy, poczuł zadowolenie. Ogólnie rzecz biorąc, Zak prezentował się dobrze. Miał na sobie garnitur przysłany mu przez Bena. Widać wyczuł, że lepiej będzie go założyć. Wykorzystał też okazję i zadbał o swój wygląd; skrócił włosy, wykąpał się i ogolił. Szeryf Allen podprowadził Żaka do krzesła przy stole obrony i zdjął mu kajdanki. - Oddaję go w pańskie ręce, mecenasie. - Dziękuję, szeryfie. I jeszcze raz proszę przekazać moje podziękowania pańskiemu zastępcy, Andrewsowi. Gdyby nie on, ten tłum rozerwałby na strzępy ludzi Zielonej Furii. - Z pewnością to zrobię. - Szeryf uchylił kapelusza. Ben zobaczył, że zerka w stronę Chrisitiny. - A tak przy okazji, jak pan myśli... - Przykro mi. W trakcie rozprawy pracujemy nawet podczas przerwy obiadowej. W porze kolacji też. - No cóż. Szkoda. - Wycofał się w głąb galerii i znalazł sobie wolne miejsce. Ben zwrócił się do swojego klienta. - Jak się masz, Zak? - Wszystko w porządku. Co, do diabła, przydarzyło się Zielonej Furii? 182 - O co ci chodzi? - Najpierw Al, a teraz Rick w szpitalu! Rick, Maureen i Tess porwani i wychłostani. Sprzęt Deirdre zniszczony. Obóz zrujnowany. A więc ktoś go odwiedził. I to ktoś, kto miał najświeższe wiadomości. Ben specjalnie o niczym mu nie mówił; chciał, żeby Zak całą swą uwagę skupił na sprawie i żeby nic więcej nie zaprzątało mu głowy. - To był odwet - odpowiedział. - Próbują się na tobie odegrać, zastraszyć cię. - Człowieku, to jest nie do przyjęcia! Zbyt wiele czasu poświęciłem tej organizacji. Nie chcę patrzeć, jak ją niszczą. Ben położył mu dłoń na ramieniu. - Zak, wiem, jakie to dla ciebie ważne, ale to nie ma nic wspólnego z tą rozprawą. W tej chwili powinieneś skoncentrować się tylko na tym, co dzieje się w tej sali. - Nie mogę przecież nie... - Możesz i zrobisz to - przerwał mu Ben stanowczym tonem. - Nie mam zamiaru tracić czasu na oczyszczenie cię z zarzutów, jeśli ty nie chcesz mi pomóc. Zrozumiałeś? Ta rozprawa będzie diablo trudna. Musisz ze mną współpracować. Pojmujesz? Zak nachmurzył się. - Pojmuję. - To dobrze. A teraz patrz prosto przed siebie i staraj się wyglądać jak bohater filmu Wiercipięta*. Zak uśmiechnął się blado. - Kiedy to się w końcu zacznie? - Pewnie zaraz. Po prawej stronie Bena pojawiła się Christina. Położyła na stole notes i gruby stos teczek z aktami. - Masz tu notatki na temat sprawy - powiedziała. - Sądzę, że znajdziesz wszystko, co będzie ci potrzebne. Wstępna lista przysięgłych jest na początku. - Dziękuję, Christiono. Jesteś cudowna. W sobotę po południu Granny wreszcie dostarczyła im fotokopie dokumentów. Chrisitina poświęciła cały sobotni wieczór i większą część niedzieli na posegregowanie i ułożenie tych dokumentów w taki sposób, aby mogły być użyteczne podczas procesu. Oprócz tego zajmowała się wszystkim, co zawsze należało do jej obowiązków przed rozpoczęciem rozprawy. Ben nie miał pojęcia, kiedy zdołała to wszystko zrobić, ale był jej za to bardzo wdzięczny. - Przykro mi, że przez całą noc musiałaś być na nogach. Wzruszyła ramionami. * Leave it to the Beaver (Wiercipięta) - film o chłopcu z perfekcyjnej rodziny, który próbuje dorównać swemu btatu i sprostać wysokim wymaganiom ojca (przyp. tłum.). 183 - Cest laguerre*. - Wskazała na najbliższy stos papierów. - Tutaj masz kopie wszystkich materiałów procesowych, które według oczekiwań oskarżenia mogą być potrzebne podczas pierwszego dnia zeznań świadków. Pewnie nie dojdziemy tak daleko, ale to na wszelki wypadek. - A materiały na jutro? - Gotowe. Ben kiwnął głową. Christina była prawdziwym skarbem. I to takim, którego pewnie nawet w połowie nie doceniał na tyle, na ile powinien. W każdym razie nie na tyle, na ile cenił ją szeryf Allen. - Ratujesz nam życie, Christino. - Zerknął na dziewczynę. - Christino, czy... czy wszystko w porządku? Zmarszczyła czoło. - W porządku? O co ci chodzi? - Och, sam nie wiem. Zastanawiam się, czy... no wiesz, czy wszystko jest tak, jak należy. Zmarszczki na jej czole stały się jeszcze głębsze. - Dziwne pytanie. - Wcale nie dziwne. Jesteś moją... moją dobrą przyjaciółką i współpracownicą. Co jest dziwnego w tym, że pytam, jak się czujesz? ~ Pracuję z tobą od lat i jeszcze nigdy nie zainteresowałeś się moim samopoczuciem. Czy na pewno dobrze się czujesz? - Dobrze. -To świetnie. - Klepnęła go w ramię. - Skup się na sprawie, mistrzu. - Masz rację. - Ben zerknął na zegarek, potem na galerię dla publiczności. - Na chwilę muszę was przeprosić. - Ruszył przejściem między rzędami siedzeń i zatrzymał się przy ostatnim szeregu po prawej stronie. Siedział tam Slade, wciąż samotny. - Proszą przyjść i obejrzeć owoce swojej pracy. - Nie wiem, o co panu chodzi. - Slade zachowywał swój chłód i rezerwę. - Mam nadzieję, że nie sądzi pan, że mam coś wspólnego z tym morderstwem. - O nic pana nie oskarżam, Slade. Kiedy w końcu ta lawina nienawiści się zatrzyma? - Wciąż nie wiem, o co chodzi. - Och, sądzę, że dobrze pan wie. Obiecał mi pan, że zdarzy się coś niezwykłego. I rzeczywiście się zdarzyło, bez cienia wątpliwości. Kolejny członek Zielonej Furii leży w szpitalu. Ich obóz został splądrowany. Zniszczono sprzęt wart tysiące dolarów. - Przez Zieloną Furię przemysł drzewny poniósł milionowe straty. - Nie mówię o utraconych zyskach, panie Slade. Mówię o nasyłaniu bandziorów, którzy straszą i torturują ludzi. - Nigdy nie uciekałem się do przemocy i nie zamierzam tego robić. Cest la guerre (franc.) - taka jest wojna (przyp. tłum.). 184 - Bzdura. - Mówię prawdę. Przemoc do niczego nie prowadzi, a cała ta historia jest tego potwierdzeniem. Nawet doba nie minęła od ataku na ludzi z Zielonej Furii, gdy wzięli odwet na drwalach. - A ci z kolei znowu napadli na Zieloną Furię, co? Slade nic nie odpowiedział. - Co się stało z Tess O'Connell, Slade? Gdzie ona jest? Od dnia wstępnego przesłuchania nikt nie widział Tess. Jej samochód znaleziono w bocznej uliczce, rozbity o mur sklepu warzywnego. Cała kierownica była we krwi. Ale po Tess nie było śladu. - Gdzie ona jest, Slade? Co z nią zrobiły twoje zbiry? - Znowu muszę zaprotestować. Nic nie wiem o tej... Tess. - O morderstwie Dwayne'a Gardinera też pewnie nic pan nie wie. Myślę, że kłamiesz, Slade. Jak tylko znajdę trochę czasu, dogrzebię się prawdy o panu i tej pańskiej parszywej organizacji. - Co pan wygaduje? - Mówię, że gdy tylko skończę z tą rozprawą, pan będzie następny. - Czyżby zamierzał pan podjąć jakieś działania? - Może jako prawnik, a może jako pisarz. Sam nie wiem. Jeszcze się nie zdecydowałem. Ale dobiorę się do pana. Ujawnię, że ten obrzydliwy Cabal to przestępcza organizacja. Slade pochylił się ku Benowi. Zacisnął usta w wąską kreskę i zniżył głos do niemal niesłyszalnego szeptu. - Wypadłeś z gry, Kincaid. Wracaj do tej swojej nory na prerii. Tam będzie ci dobrze i bezpiecznie. A ze mną lepiej nie zadzieraj. - Bo masz wpływy i władzę? Slade twardo patrzył mu w oczy. - Nawet nie wiesz jakie. Ich rozmowę przerwał donośny głos woźnego sądowego. - Proszę o ciszę. Sąd rozpoczyna posiedzenie. Poprowadzi je sędzia Tyrone J. Pickens. Ben poczuł, że serce zaczęło mu bić szybciej. A więc zaczyna się. Rozdział 34 _L ierwszym punktem porządku dnia był wybór członków ławy przysięgłych. Zdaniem niektórych prawników właśnie ta część rozprawy jest najważniejsza. Ben jednak szczerze jej nienawidził. W kwestii wyboru przysięgłych 185 nauczył się polegać na intuicji Christiny, gdyż przekonał się, że własnej raczej nie może ufać. Po wszystkich przygotowaniach i przesłuchaniach świadków po przejrzeniu dokumentów i zrobieniu notatek oraz całej masy innych rzeczy przyszła pora na wybranie dwunastu osób, które zadecydują o życiu lub śmierci George'a Zakina. Ben z uwagą słuchał, jak urzędnik sądowy odczytuje nazwiska z kartek wyciąganych z urny. Christina zapisała je na karcie wyboru przysięgłych, a potem wyszukiwała informacje o każdym z nich, które jej wcześniej dostarczono. - Charles Candy - odczytał urzędnik sądowy. - Jack Holstein. Nancy Cooper. Imiona i nazwiska przepływały przez umysł Bena. Nie miały dla niego żadnego znaczenia. Skupił się na obserwowaniu tych ludzi. Herbert Coburn był po sześćdziesiątce, choć równie dobrze mógł mieć siedemdziesiąt kilka lat. Do miejsc dla przysięgłych szedł powoli, ale nie wynikało to z jego wieku. Po prostu nie chciał tu być. Jack Holstein nosił dłuższe włosy niż było to przyjęte w Magie Valley. Ben przypuszczał, że w jego żyłach płynie indiańska krew. Czy będzie miał lepsze nastawienie do ekologicznych zapędów Żaka? Nancy Cooper nie mogła sobie odmówić szybkiego zerknięcia na Żaka. Wiedziała, kim jest i za co będzie sądzony. Ben miał nieodparte wrażenie, że nic nie sprawiłoby jej większej przyjemności niż słowo „winny" przyklejone na jego czole. Pochylił się do ucha Christiny i spytał szeptem: - Jaki ci się podoba pani Cooper? - Wcale mi się nie podoba - szepnęła, nie odrywając wzroku od swojej karty. Ben uśmiechnął się z zadowoleniem. Może jego intuicja nie jest aż tak zawodna? Urzędnik zakończył odczytywanie nazwisk. W sumie wywołał trzydzieści dwie osoby. Do boksu dla przysięgłych dostawiono składane krzesła, aby wszyscy mogli usiąść. Teraz należało wybrać czternaścioro spośród nich -skompletowania ławy przysięgłych składającej dwunastu przysięgłych i dwóch rezerwowych. Sędzia Pickens poczynił kilka wstępnych uwag. Podziękował za przyjęcie roli przysięgłych. Przypomniał, jak ważne jest, aby uważnie słuchać i udzielać szczegółowych odpowiedzi na pytania prawników. Spytał, czy jest ktoś, kto nie może pełnić tej funkcji z przyczyn zdrowotnych. Rutynowe postępowanie. Sędzia szybko i rzeczowo załatwił wszystkie niezbędne formalności. Nie sprawiał wrażenia kogoś, kto próbowałby wpłynąć na wyrok. Przynajmniej na razie. Następnie Pickens zadał kandydatom na przysięgłych wszystkie wstępne pytania, które zazwyczaj zadawali im obrońca i prokurator. Przedstawił 186 każdą osobę prawnikom, ich asystentom i Żakowi, a następnie spytał, czy ktoś z nich ją zna. Poprosił kandydatów o podanie zawodu i stanu cywilnego, a osoby pozostające w związku małżeńskim o informacje dotyczące zawodu współmałżonka. Spytał, czy ktoś z ich grona był kiedyś członkiem organizacji o nazwie Zielona Furia lub pracował w firmie zajmującej się wyrębem lasu. Na pierwsze z tych pytań wszyscy odpowiedzieli przecząco, natomiast na drugie padło aż piętnaście twierdzących odpowiedzi. O sześć za dużo, pomyślał Ben. Mógł wykluczyć z postępowania tylko dziewięć osób. W końcu nadszedł czas na rozpoczęcie szczegółowego przesłuchania kandydatów. Zgodnie z procedurą Granny zaczynała. Dawało jej to ogromną przewagę. Miała szansę na wywarcie dobrego wrażenia i przekonanie kandydatów, że wszystko, co mówi, jest szczerą prawdą, a cała gadka Bena to stek kłamstw. Dla kogoś, kto potrafił właściwie wykorzystać taką szansę, była to bezcenna okazja. A Granny była w tym naprawdę dobra. Choć stanowcza i pewna siebie, zachowywała się jak ktoś, kto wie, że są pewne granice, których nie należy przekraczać. Gdyby jej wystąpienie było zbyt ostre, nie zdołałaby pozyskać części przysięgłych, zwłaszcza starszych mężczyzn, który najpewniej uznaliby jąza złośliwą zołzę. Gdyby zaś okazała słabość, nie pozyskałaby nikogo. Wybrała złoty środek, dzięki czemu mogła wywrzeć odpowiednie wrażenie, nikogo jednocześnie nie urażając. Jej strój także odzwierciedlał zrozumienie konieczności zawierania kompromisów. Miała na sobie jasnoniebieską garsonkę, ani zbyt sztywną, ani zbyt luźną. Barwna apaszka wokół szyi podkreślała jej kobiecość. - Panie i panowie - zaczęła. Stanęła tuż przy barierce oddzielającej ławę przysięgłych od reszty sali sądowej. - Poprosimy państwa dzisiaj o wystąpienie w roli przysięgłych, którzy rozważą bardzo poważną sprawę. W grę wchodzą niezwykle istotne zagadnienia. Dotyczą one prawa i sprawiedliwości, potrzeby przestrzegania porządku społecznego oraz znaczenia kary za złe czyny. Przy sprawach o tak doniosłym znaczeniu ważne jest, aby na ławie przysięgłych zasiadali ludzie, którzy potrafią zgodnie z prawem ocenić materiał dowodowy, zachowując przy tym szczery i otwarty umysł. Ludzie, którzy nie będą się uchylać od tego ciężkiego obowiązku i którzy, gdy przyjdzie na to czas, nie zawahają się zrobić tego, co do nich należy. Ben mógł ją tylko podziwiać. Była wyjątkowo dobrą mówczynią. Już teraz w subtelny sposób zbierała dla siebie punkty, już próbowała ich przekonać, a przecież nawet jednym słowem nie wspomniała o samym oskarżeniu. Nie zrobiła nic, co mogłoby mu dać powód do zgłoszenia sprzeciwu. - Sprawa, o której osądzenie was poprosimy, dotyczy morderstwa - ciągnęła Granny. - Oskarżenie będzie żądać najwyższego wymiaru kary. I właśnie dlatego muszę wam zadać te pytania. 187 Ben uniósł brwi. Zazwyczaj prokuratorzy do ostatniej chwili odkładali nieprzyjemny obowiązek sprawdzenia, czy przysięgli popierają najwyższy wymiar kary, to znaczy czy będą w stanie orzec karę śmierci w razie przedstawienia im odpowiednio mocnych dowodów. Najwyraźniej Granny nie chciała, żeby na ławie przysięgłych zasiadły mięczaki. Ben miał wrażenie, że zamierza doprowadzić do tego, aby każdy z dwunastu przysięgłych miał chęć własnoręcznie wcisnąć tłok śmiercionośnej strzykawki. - Czy jest wśród was ktoś, kto uważa, że nie mógłby głosować za karą śmierci? Nawet gdyby dowody niezaprzeczalnie świadczyły o winie? Czy jest ktoś taki? Proszę, wejrzyjcie głęboko w swe serca i podejdźcie do tego jak najuczciwiej. Lepiej, abyśmy dowiedzieli się o tym teraz, niż gdybyście mieli to odkryć dopiero później, będąc już w sali narad. Trzy osoby podniosły ręce. Granny spojrzała na sędziego Pickensa, który podziękował im za poświęcony czas, a następnie wykluczył z grona przysięgłych. Wezwano trzech kadydatów rezerwowych. Granny szykowała grunt pod karę śmierci przez następne czterdzieści minut. Potem zajęła się innymi zagadnieniami, które mogły stanowić podstawę do wykluczenia przysięgłych ze sprawy. Chodziło jej o ludzi, którzy nie uznają procesów sądowych z powodu przekonań religijnych, oraz takich, którzy wcześniej byli skazani za przestępstwa kryminalne. Ben zauważył, że nie wspomniała o rozgłosie towarzyszącym sprawie. Bez trudu odgadł, dlaczego pomija ten temat. Najwyraźniej była przekonana, że wszelki rozgłos przed rozprawą może jej przynieść tylko korzyść. Zauważył również, że bez względu na to, jakie pytanie Granny zadała, przysięgli słuchali jej uważnie, a następnie szybko i chętnie odpowiadali. Tak jakby chcieli jej pomóc. Jakby ją lubili. Dla Bena był to zły znak. Dla Żaka także. Ben rozpoczął przesłuchanie dopiero późnym popołudniem. Granny urabiała kandydatów przez ponad pięć godzin, nawet podczas przerwy obiadowej. Zdaniem Bena o wiele dłużej, niż było to konieczne. Jednak w niektórych okręgach sądowych przesłuchania kwalifikacyjne w sprawach o morderstwo ciągnęły się przez wiele dni. Gdy Ben stanął przed przysięgłymi, byli już zmęczeni. To także, uświadomił sobie, mogło stanowić część strategii Granny. Ci ludzie przyszli do sądu, aby zająć się morderstwem. Chcieli, żeby rozprawa już się rozpoczęła. Nie mieli ochoty lawirować wśród pytań prawników. Ben znalazł się w trudnej sytuacji. Musiał zadać pytania, które trzeba było zadać, nie zrażając przy tym do siebie przysięgłych. Granny zadała już większość pytań istotnych dla sprawy. I dobrze. Ben wiedział z doświadczenia, że o wiele więcej można zyskać, zadając pytania 188 nie mające na pozór żadnego związku ze sprawą. Takie, dzięki którym dowie się czegoś o samych przysięgłych. Na początek pytał o błahostki. O hobby, dzieci i samochody. Właśnie przesłuchiwał starszego mężczyznę, niejakiego Conrada Swee-neya. Staruszek nosił szelki i muszkę. Jego twarz sprawiała wrażenie zastygłej w jakimś grymasie. - Panie Sweeney - zapytał Ben - co pan robi teraz, po przejściu na emeryturę? - Niewiele mam do roboty - odparł Sweeney. - Przecież musi pan jakoś spędzać czas. - Najczęściej siedzę i gapię się, jak inni idą do pracy. -1 nic więcej? -Nic. - Jest pan pewien? Sweeney wyglądał na rozbawionego. - Jasne, że jestem. Chyba bym o tym wiedział, prawda? - Ale musi być coś, co pan lubi robić w wolnych chwilach? - Pewnie - odparł Sweeney. - Lubię palić marihuanę. Ben zamrugał oczami. - Co takiego? - No tak. Lubię wziąć parę machów, a potem wychodzę pojeździć na swoim harleyu. Zazwyczaj krążę po McKinley i rozglądam się za kurewka-mi, żeby przynajmniej wzrok nacieszyć. Wie pan, jak to jest. - Pan chyba żartuje. - Uhm - potwierdził Sweeney. - Pewnie, że żartuję. Dałem panu popalić, co? Sala wybuchła śmiechem. Ben czuł, jak pali go twarz. Wspaniale. Ledwo zaczął, a już stał się obiektem kpin jakiegoś dziadka. Odwrócił się do sędziego z nadzieją, że ten przywoła publiczność do porządku i upomni Sweeneya, aby przestał sobie stroić żarty. Na jego nieszczęście Pickens był zbyt pochłonięty tłumieniem własnego wybuchu śmiechu. Ben uświadomił sobie, że cokolwiek by zrobił, i tak zawsze będzie kimś z zewnątrz. Wszyscy zgromadzeni w sali rozpraw pochodzili z Magie Val-ley. Słyszał wiele historii o adwokatach z wielkich miast, którzy spróbowali swych sił na prowincji i potem wracali do domu w niesławie. Miał nadzieję, że sam tego nie doświadczy. Postanowił spróbować z innej beczki. - Panie Sweeney, czy był pan już kiedyś powołany na przysięgłego? Sweeney potrząsnął głową. - Ani razu przez całe sześćdziesiąt siedem lat. Chyba teraz szczęście mnie opuściło. Ta uwaga wywołała pełne zrozumienia chichoty niektórych przysięgłych. - Czy jeśli zostanie pan wybrany do składu ławy przysięgłych w tym procesie, ucieszy to pana? 189 - No cóż, bardziej by mnie ucieszyło, gdyby lepiej za to płacili. - Czy zasiadanie na ławie przysięgłych jest rzeczywiście tym, co pan chce robić? - No pewnie, jeśli mnie powołają, wypełnię swój obowiązek i już. - Ale wolałby pan robić coś zupełnie innego? - Sam nie wiem. Jak długo jeszcze ma pan zamiar zadawać mi te głupie pytania? Nastąpiła kolejna salwa śmiechu, jeszcze głośniejsza od poprzedniej. Ben spróbował wziąć się w garść. Niedoszłego komika wziął za zwykłego człowieka - nie była to najzręczniejsza sytuacja. Zdecydował, że najlepiej zrobi, kontynuując przesłuchanie. Przeniósł swoją uwagę na Marjorie Preston, kobietę w średnim wieku z wysoko upiętymi włosami i we wzorzystej sukience. Pracowała na pół etatu jako kasjerka w sklepie spożywczym Canfielda. - Pani Preston, proszę mi powiedzieć coś o swojej pracy? - Och, jest bardzo nudna. Ben uśmiechnął się. - Tak samo nudna jak przesłuchanie kwalifikacyjne? - Na Boga, nie. Nie aż tak. Zasłużyłem sobie na to, pomyślał Ben, słysząc kolejny wybuch śmiechu. - Pani Preston, ma pani świadomość, że w trakcie tej rozprawy sąd wezwie wielu świadków? - Przypuszczam, że jest to nieuniknione. - Westchnęła głośno. - Czy wie pani, dlaczego świadkowie zeznają w obecności członków ławy przysięgłych? - Abyśmy mogli słyszeć, co mówią, i ocenić, czy jest to zgodne z prawdą. - Czy sadzi pani, że będzie potrafiła to zrobić? - Spotkałem w życiu kilku kłamców, jeśli o to panu chodzi. - A czy sądzi pani, że zawsze należy mówić prawdę? - Oczywiście, że tak. Wie pan, dokąd idą kłamcy. - Uniosła kciuk i skierowała go w dół. Tym razem nie musiał nawet zerkać na Christinę. Tę panią należało wykluczyć ze składu ławy przysięgłych. Zwrócił się do następnego mężczyzny, Kena Whately'ego, farmera mieszkającego w odległości niemal trzydziestu mil od Magie Valley. Był ubrany w niechlujne niebieskie dżinsy i kowbojskie buty. Ben przypuszczał, że kowbojski kapelusz zostawił za drzwiami sądu. Na początek zadał mu kilka pytań dotyczących farmy. Whately okazał się nie tylko skłonny do współpracy, ale wręcz gadatliwy. Zapoznał Bena z przebiegiem okresu wegetacji wszystkich roślin po kolei. Opisał też cały swój sprzęt, nie pomijając żadnego traktora. Podał ceny kupna i sprzedaży wszystkich zbiorów w ciągu ostatnich pięciu lat. 190 - Widzę, że swoją pracę traktuje pan bardzo poważnie - rzekł Ben, gdy mężczyzna w końcu na chwilę przerwał, aby zaczerpnąć powietrza. - Czy będzie pan w stanie skoncentrować się na tej rozprawie, czy raczej będzie pan błądzić myślami po polach? Whately zmarszczył brwi. - Moim zdaniem jest zbyt gorąco, aby łazić po polu. - Racja - przyznał Ben, zerkając na podaną przez Christinę listę pytań, które powinien zadać. Chyba nadszedł na nie czas. Być może Whately nie był idealnym przysięgłym, ale bez wątpienia był najlepszym z przesłuchanych. Pierwsze pytanie dotyczyło delikatnej sprawy, której wolałby nie poruszać podczas przesłuchania kwalifikacyjnego. Ale ponieważ nie był pewien, czy będzie chciał, aby Zak zeznawał, musiał je zadać. - Panie Whately, z pewnością zna pan treść piątej poprawki? Wydawało się, że Whately stracił pewność siebie. - Chodzi o jedną z tych, no... poprawek do konstytucji, prawda? - Zgadza się. Pewnie słyszał pan o ludziach, którzy się na nią powołują. - Och, tak. - Twarz Whately'ego pojaśniała. - Chodzi o tych cwaniaków, którzy nie chcą zeznawać. Ben przechylił głowę. - Niezupełnie. Jest bardzo ważne, aby jako członek ławy przysięgłych był pan świadomy faktu, że każdy ma prawo do odmowy składania zeznań, które mogłyby go obciążać. Nikogo nie można zmuszać, aby zeznawał przeciwko sobie. Tak samo jak nikt nie może wyciągać żadnych wniosków z czyjejś odmowy składania zeznań. Whately z ociąganiem kiwnął głową. - Sądzę, że jest to słuszne. - A więc pozwoli pan, że zadam mu następujące pytanie: Co by pan pomyślał, gdyby oskarżony nie zeznawał? - Uznałbym, że jego adwokat musiał mieć bardzo ważny powód, aby nie pozwolić mu zeznawać. Na sali rozległy się tłumione chichoty. - A tego właśnie nie wolno robić. Zgodnie z tym, o czym pouczy pana sędzia w dalszej części rozprawy, członkowie ławy przysięgłych nie mogą wyciągać wniosków z faktu, że oskarżony nie składał zeznań. Rozumie pan to? - Chyba tak. - I jest pan przekonany, że potrafi pan tak postąpić? - Zrobię, co w mojej mocy. - Przykro mi, panie Whately, ale to nie wystarczy. Sędzia będzie wymagał odpowiedzi twierdzącej. Inaczej będzie musiał pana wyłączyć. Musimy mieć takich przysięgłych, którzy przestrzegają prawa. A odmowa składania zeznań przez oskarżonego nie może mieć żadnego wpływu na wynik rozprawy. Czy potrafi się pan z tym pogodzić? 191 - Sądzą, że... to znaczy jestem pewien, że tak. - Dziękują panu. Czy wśród kandydatów na przysięgłych jest ktoś, dla kogo mogłoby to stanowić problem? Nikt nie podniósł raki, ale Ben wiedział, że to nic nie znaczy. Bądzie musiał zadać to pytanie każdemu z osobna. Skończywszy wypytywać przysięgłych o piątą poprawkę, Ben przeszedł do tej części przesłuchania kwalifikacyjnego, na której znał się najlepiej, bo powtarzał ją podczas każdego procesu. Należało omówić pojęcie ciężaru dowodu. Był to bardzo delikatny temat. Jako obrońca musiał uświadomić przysięgłym, jak bardzo sztywna jest to norma i jak poważnie należy ją traktować. Jednocześnie nie wolno mu było podać definicji czy tym bardziej wyjaśnić, co tak naprawdę znaczy formuła „poza uzasadnionymi wątpliwościami". Jakakolwiek próba uczynienia tego mogłaby stanowić podstawę do natychmiastowego unieważnienia procesu. - Orzekając o winie oskarżonego - wyjaśnił krótko - musicie opierać się tylko i wyłącznie na dowodach przedstawionych podczas procesu. Musicie być pewni, że jego wina nie podlega żadnym wątpliwościom. Pani Tay-lor, czy dla pani jest to zrozumiałe? Angel Taylor, dwudziestokilkuletnia blondynka, kiwnęła głową. - Rozumiem, o co chodzi. - Czy bądzie pani potrafiła stosować się do tej normy? - Sądzę, że tak. - Czy rozumie pani wszystkie wymagania, jakie stawia ta norma dowodowa? - Sądzę, że tak. - Co pani o tym myśli? Westchnęła. - Myślą, że wyczerpaliśmy już ten temat. Czy możemy przejść do na-stąpnego? Ben nie mógł się nie uśmiechnąć. Rozdział 35 xVesztę popołudnia Ben poświęcił na badanie powiązań przysięgłych z przemysłem drzewnym. Próbował też ocenić, czy i ewentualnie w jakim stopniu kandydaci są stronniczy albo źle nastawieni do oskarżonego. Jak się przeko- 192 nał, każdy z przysięgłych słyszał coś o morderstwie. I choć nie potrafi czytać w myślach, był pewien, że większość jest przekonana o winie Żaka. Jedyne, co mógł zrobić w tej sytuacji, to zapytać przysięgłych, czy są uprzedzeni (oczywiście żaden nie był) oraz czy uważają się za ludzi rzetelnych i uczciwych (każdy się za takiego uważał). Jeżeli jakaś osoba sama nie przyznała się do stronniczości, Ben nie mógł żądać wykluczenia jej ze składu ławy przysięgłych. Musiał wykorzystać swe cenne uprawnienia na usunięcie tych najgorszych. Spróbował poruszyć zagadnienia dotyczące ochrony środowiska, czyli ekologii i działań mających na celu ratowanie wiekowych lasów, ale niemal natychmiast wyczuł tak odpychający chłód, że się wycofał. Tę publiczność trudno byłoby nazwać współczującą. Im mniej będzie mówił o ekologicznym ekstremizmie Żaka, tym lepiej. Pod koniec dnia obie strony były gotowe do wybrania członków składu orzekającego. Ben wiedział, że nie uda mu się wyeliminować wszystkich osób, które w przeszłości pracowały w branży drzewnej. Pozostawało liczyć na to, że ludzie, którzy mieli okazję przyjrzeć się z bliska praktykom stosowanym przy wycince, okażą więcej współczucia Żakowi. Na samym wstępie wykluczył dwie osoby, które uznał za najbardziej radykalne. Później wyłączył panie Preston i Cooper, a następnie dwójką przysięgłych, którzy jego zdaniem byli zdolni uznać kogoś winnym nawet bez żadnych dowodów. Granny także odrzuciła sześciu kandydatów - tylu, ile mogła. W przekonaniu Bena byli to ci, którzy nie wydali się jej zagorzałymi zwolennikami kary śmierci. Sędzia Pickens podziękował przysięgłym, których kandydatury odrzucono, a pozostałej czternastce kazał stawić się w sądzie następnego dnia o dziewiątej rano. Postępowanie kwalifikacyjne dobiegło końca. Teraz zaczynała się prawdziwa praca. - Jak poszło? - zapytał Christinę, gdy wrócili do biura. - Nie najgorzej - odparła. - Oczywiście przysięgli będą raczej po stronie drzewiarzy. Ale wiedziałeś, że to nieuniknione, gdy sędzia Pickens odrzucił twój wniosek o zmianę miejsca procesu. Myślę, że najgorszych wykluczyłeś. - Pozostaje tylko mieć nadzieję. - Ben ciężko osunął się na krzesło. - To przesłuchanie było koszmarne. Chciałem zadać im tysiące pytań, a oni, tak mi się przynajmniej wydawało, pragnęli, żebym skończył, nim zdołałem zacząć. - Jakoś przez to przebrnąłeś. Zrobiłeś, co mogłeś. - Uśmiechnęła się. -Pamiętam czasy, gdy byłeś tak spięty, że nie mogłeś zadawać pytań poszczególnym przysięgłym. A dzisiaj robiłeś to przez cztery godziny. 13 - Mroczna sprawiedliwość 193 - Bywało. Jedyne, co mi się udało, to stać się obiektem ich żartów. - Każdy czasem chce być klasowym wesołkiem, a ty dałeś im ku temu szansą. Może właśnie za to cię polubią. - Bo wszyscy lubią miejscowego półgłówka? Uśmiechnęła się szeroko. - Coś w tym guście. Ale to nieważne. Ważne, że cię lubią. - Może i tak. Ale Granny kochają. - Wcale nie jestem pewna, czy ją kochają. Czują przed nią respekt, tak jak przed dobermanem, który mógłby im rozszarpać gardła. Granny to taka femmefatale na wysokim stanowisku. - Przerwała. - Nigdy nie uda ci się sprawić, aby przysięgli zapomnieli, że jesteś kimś z zewnątrz. Możesz się jednak postarać, żeby cię polubili. A co więcej, możesz sprawić, że zaczną ci ufać. - Przechyliła się nad biurkiem. -1 tylko w ten sposób możesz wygrać tę sprawę. Ktoś zapukał do drzwi. - Proszę - odezwał się Ben. Do pokoju wszedł szeryf Allen. - O! - Ben wstał i spojrzał na Christinę. - Widzę, że umówiliście się dziś na kolację. - Prawdę mówiąc, nie - odpowiedział Allen. Uchylił kapelusza, posyłając Christinie uśmiech. - Chociaż bardzo bym chciał. Ta młoda dama powiedziała mi, że do końca sprawy jest nieosiągalna. - Chrząknął. - Prawdę mówiąc, przyszedłem do ciebie, Ben. - Do mnie? Po co? Allen znowu chrząknął. Wyglądał jak ktoś, kto musi powiedzieć o czymś, o czym wcale nie ma chęci mówić. - Jeden z zastępców wezwał mnie przez radio. Andrews. - Miły gość - stwierdził Ben. - Pomógł mi przerwać rozróbę. - Racja - przyznał i po dłuższej chwili dodał: - Coś znalazł. Wyraz twarzy Allena sprawił, że Ben poczuł lodowaty chłód wzdłuż kręgosłupa. - Coś? A może... kogoś? - spytał. Szeryf skinął głową. - Tess O'Connel. A właściwie to, co z niej zostało. - Od czasu do czasu staramy się objąć patrolami i ten obszar. Takimi samymi jak w mieście. - A czego tutaj szukacie? Niedźwiedzi grizzly przechodzących przez ulicę na czerwonym świetle? Czy może sów latających w stanie wskazującym na spożycie? - Już prędzej obrońców środowiska, który wysadzają kosztowny sprzęt i niszczą maszyny. - Dostajecie rozkazy od przemysłu drzewnego? - Kincaid, postaraj się zrozumieć, że nikt mi nie rozkazuje. Nie jestem na niczyjej liście płac. Nawet własnego wydziału. Nasz cel to niedopuszczanie do przestępstw, bez względu na kryjące się za nimi motywy polityczne. - Ale pilnujecie miejsc, w których możecie dopaść obrońców środowiska. - Lub drwali. Gdyby tamtej nocy w lesie było więcej moich ludzi, twoi kumple z Zielonej Furii nie straciliby swojego obozu. A gdybym w noc tej zadymy nie krążył w okolicy, trzech twoich przyjaciół mogłoby już nie żyć. Ben zacisnął wargi. Jasne, Allen miał rację, a on wyciągał pochopne wnioski. - Przepraszam. Ta sprawa doprowadza mnie do paranoi - powiedział. - Rozumiem i nie czuję urazy - odparł szeryf. Przez następne piętnaście minut jechali wąską błotnistą ścieżką wiodącą w głąb. W końcu Allen zatrzymał dżipa na poboczu. - Stąd pójdziemy pieszo - powiedział. Spojrzał na kieszonkowy kompas i wskazał kierunek marszu. Niecałe dwie minuty później Ben dostrzegł Andrewsa. Na bladej twarzy policjanta malował się wyraz przygnębienia. - Gdzie ona jest? - zapytał Allen. Andrews wskazał jedno z drzew. Martwe ciało Tass było przyszpilone do pnia. Teraz było widać, że kocha drzewa. Dosłownie. I na zawsze. Rozdział 36 Pojechali tam we dwóch, Ben i Allen. Szeryf pokazał miejsce, gdzie kilka nocy wcześniej przerwał awanturę z chłostą. Cel ich podróży był oddalony od tego miejsca o piętnaście minut jazdy. - To spory kawałek od głównej drogi - wyjaśnił Allen. - Czysty przypadek, że Andrew ją znalazł. - A co on robił w lesie? ic ci nie jest? Dobrze się czujesz? - zapytał szeryf Allen. Ben nie odpowiedział. Ociekające krwią zwłoki przyszpilone do pnia drzewa w niczym nie przypominały dziewczyny, którą poznał kilka dni wcześniej. Nie zdołał powstrzymać torsji. - Przepraszam. Normalnie tak nie reaguję - powiedział po dłuższej chwili. 194 195 - Bywało. Jedyne, co mi się udało, to stać się obiektem ich żartów. - Każdy czasem chce być klasowym wesołkiem, a ty dałeś im ku temu szansę. Może właśnie za to cię polubią. - Bo wszyscy lubią miejscowego półgłówka? Uśmiechnęła się szeroko. - Coś w tym guście. Ale to nieważne. Ważne, że cię lubią. - Może i tak. Ale Granny kochają. - Wcale nie jestem pewna, czy ją kochają. Czują przed nią respekt, tak jak przed dobermanem, który mógłby im rozszarpać gardła. Granny to taka femmefatale na wysokim stanowisku. - Przerwała. - Nigdy nie uda ci się sprawić, aby przysięgli zapomnieli, że jesteś kimś z zewnątrz. Możesz się jednak postarać, żeby cię polubili. A co więcej, możesz sprawić, że zaczną ci ufać. - Przechyliła się nad biurkiem. -1 tylko w ten sposób możesz wygrać tę sprawę. Ktoś zapukał do drzwi. - Proszę - odezwał się Ben. Do pokoju wszedł szeryf Allen. - O! - Ben wstał i spojrzał na Christinę. - Widzę, że umówiliście się dziś na kolacją. - Prawdę mówiąc, nie - odpowiedział Allen. Uchylił kapelusza, posyłając Christinie uśmiech. - Chociaż bardzo bym chciał. Ta młoda dama powiedziała mi, że do końca sprawy jest nieosiągalna. - Chrząknął. - Prawdę mówiąc, przyszedłem do ciebie, Ben. - Do mnie? Po co? Allen znowu chrząknął. Wyglądał jak ktoś, kto musi powiedzieć o czymś, o czym wcale nie ma chęci mówić. - Jeden z zastępców wezwał mnie przez radio. Andrews. - Miły gość - stwierdził Ben. - Pomógł mi przerwać rozróbę. - Racja - przyznał i po dłuższej chwili dodał: - Coś znalazł. Wyraz twarzy Allena sprawił, że Ben poczuł lodowaty chłód wzdłuż kręgosłupa. - Coś? A może... kogoś? - spytał. Szeryf skinął głową. - Tess O'Connel. A właściwie to, co z niej zostało. Pojechali tam we dwóch, Ben i Allen. Szeryf pokazał miejsce, gdzie kilka nocy wcześniej przerwał awanturę z chłostą. Cel ich podróży był oddalony od tego miejsca o piętnaście minut jazdy. - To spory kawałek od głównej drogi - wyjaśnił Allen. - Czysty przypadek, że Andrew ją znalazł. - A co on robił w lesie? 194 - Od czasu do czasu staramy się objąć patrolami i ten obszar. Takimi samymi jak w mieście. - A czego tutaj szukacie? Niedźwiedzi grizzly przechodzących przez ulicę na czerwonym świetle? Czy może sów latających w stanie wskazującym na spożycie? - Już prędzej obrońców środowiska, który wysadzają kosztowny sprzęt i niszczą maszyny. - Dostajecie rozkazy od przemysłu drzewnego? - Kincaid, postaraj się zrozumieć, że nikt mi nie rozkazuje. Nie jestem na niczyjej liście płac. Nawet własnego wydziału. Nasz cel to niedopuszczanie do przestępstw, bez względu na kryjące się za nimi motywy polityczne. - Ale pilnujecie miejsc, w których możecie dopaść obrońców środowiska. - Lub drwali. Gdyby tamtej nocy w lesie było więcej moich ludzi, twoi kumple z Zielonej Furii nie straciliby swojego obozu. A gdybym w noc tej zadymy nie krążył w okolicy, trzech twoich przyjaciół mogłoby już nie żyć. Ben zacisnął wargi. Jasne, Allen miał rację, a on wyciągał pochopne wnioski. - Przepraszam. Ta sprawa doprowadza mnie do paranoi - powiedział. - Rozumiem i nie czuję urazy - odparł szeryf. Przez następne piętnaście minut jechali wąską błotnistą ścieżką wiodącą w głąb. W końcu Allen zatrzymał dżipa na poboczu. - Stąd pójdziemy pieszo - powiedział. Spojrzał na kieszonkowy kompas i wskazał kierunek marszu. Niecałe dwie minuty później Ben dostrzegł Andrewsa. Na bladej twarzy policjanta malował się wyraz przygnębienia. ~ Gdzie ona jest? - zapytał Allen. Andrews wskazał jedno z drzew. Martwe ciało Tass było przyszpilone do pnia. Teraz było widać, że kocha drzewa. Dosłownie. I na zawsze. Rozdział 36 I ic ci nie jest? Dobrze się czujesz? - zapytał szeryf Allen. Ben nie odpowiedział. Ociekające krwią zwłoki przyszpilone do pnia drzewa w niczym nie przypominały dziewczyny, którą poznał kilka dni wcześniej. Nie zdołał powstrzymać torsji. - Przepraszam. Normalnie tak nie reaguję - powiedział po dłuższej chwili. 195 - To nie jest normalna sytuacja - odparł Allen. Kilka minut później przybyła ekipa dochodzeniowa. Rozpoczęła się skomplikowana procedura zabezpieczenia śladów. Najgorsze zadanie przypadło dwóm pracownikom biura lekarza sądowego, którzy mieli się zająć ciałem dziewczyny. W standardowym wyposażeniu koronera brakowało obcęgów. - Nie możemy jej tak zostawić - orzekł Allen. - Musicie wrócić i poszukać jakiegoś sprzętu. Zrobili, co im kazał. Byli z powrotem po godzinie z drabinami, różnego rodzaju łomami oraz dwójką jeszcze potężniejszych kolegów. Następne dwie godziny upłynęły na fotografowaniu miejsca zbrodni i zbieraniu śladów. Ben kręcił się w pobliżu z nadzieją, że detektywi znajdą coś, co będzie mógł wykorzystać w trakcie procesu. Jedno nie ulegało wątpliwości; zabójcąTess nie był George Zakin, który w chwili popełnienia zbrodni siedział za kratkami. Granny bez wątpienia będzie utrzymywać, że chodzi tutaj o dwa zupełnie ze sobąniezwiązane morderstwa. Jeśli jednak Ben zdoła wykazać, że oba popełnił ten sam człowiek, to tym samym udowodni, że nie jest nim Zak. Udowodni także, że prawdziwy zabójca wciąż jest na wolności. - Nie widzę żadnych powiązań między tymi dwoma zabójstwami - powiedział szeryf Allen do Bena. - Ofiarą pierwszego był drwal. Teraz jest to członek Zielonej Furii. - Zakładasz, że motyw ma coś wspólnego ze sporem na temat wyrębu drzew - odrzekł Ben. - A jeśli tak nie jest? Jeśli motyw był zupełnie inny? - Na przykład jaki? - Gdybym to wiedział, proces już by się skończył. Tak się jednak pechowo składa, że nie wiem. - To tylko spekulacje, Ben. - Być może. Ale spójrz na to z innej strony. Wszystko wskazuje na to, że ta zbrodnia jest dziełem kogoś z obozu drwali. Kogoś, kto jest na wolności, i rzecz jasna był, gdy zamordowano Dwayne'a Gardinera. Może więc ten cholerny sukinsyn popełnił także pierwsze morderstwo? - Moim zdaniem nic nie wskazuje na to, że Tess zabił ktoś pracujący przy wyrębie. Dorastałem wśród drwali. Większość z nich to dobrzy, spokojni i obyczajni ludzie. Równie dobrze mógł to zrobić ktoś z kręgu twoich przy-j aciół-terrorystów. - Dlaczego? - A skąd mam wiedzieć? Może jest między nimi jakiś rozdźwięk? Niektórzy walczą, aby zdobyć władzę lub autorytet. Słyszałem, że te grupki terrorystów większość czasu spędzają na kłótniach miedzy sobą. - Zielona Furia nie jest organizacją terrorystyczną. - A może ktoś zrobił to, aby skierować podejrzenia na drwali? Chciał w ten sposób oczyścić tego twojego Żaka. 196 Ben zrobił ponurą minę. Teoretycznie było to możliwe. Mało prawdopodobne, ale możliwe. - Dzięki, że mnie ze sobą zabrałeś - zwrócił się do Allena. - Pewnie przez kilka tygodni nie będę mógł spać. Powinienem jednak wiedzieć, co się dzieje. - Nie musisz mi dziękować. Cokolwiek sobie myślisz, miejscowi stróże prawa chcą, aby każdy miał równe szansę. - Chciałbym, żeby wszyscy w tym mieście podzielali twój pogląd. Jak sądzisz, czy ktoś z twoich ludzi mógłby mnie podrzucić z powrotem do miasta? - Jasne. Możesz jechać w furgonetce koronera. Ben skrzywił się. - Nie martw się. Dla ciebie znajdzie się miejsce z przodu. - Jeszcze raz dziękuję, szeryfie. Jeśli mógłbym coś zrobić... Na twarzy Allena pojawił się wyraz zakłopotania. - Mógłbyś szepnąć o mnie kilka dobrych słów swojej asystentce. Ben kiwnął głową. Jasne, że mógłby. I pewnie nawet powinien. Ale czy to zrobi? Nie był pewien. Rozdział 37 W drugim dniu procesu na sali rozpraw było jeszcze więcej osób. Część widzów zajęła miejsca przeznaczone poprzedniego dnia dla kandydatów na przysięgłych. Tej nocy Ben prawie w ogóle nie spał. Ilekroć zamykał oczy, widział zmasakrowane ciało Tess. W końcu wstał i postanowił raz jeszcze przećwiczyć swoją mowę wstępną. Spośród wszystkich elementów rozprawy właśnie tego najbardziej nie lubił. Wprawdzie mowę wstępną można było przygotować zawczasu i dopracować w każdym szczególe, jednak Ben nie należał do najlepszych mówców. Wygłaszanie wcześniej przygotowanego monologu było dla niego najgorszą katorgą. Na szczęście sędzia Pickens zapowiedział ku niezadowoleniu Granny, że czas przemówień wstępnych każdej ze stron jest ograniczony do pół godziny. Gdy zastępca szeryfa wprowadził Żaka do sali, chłopak sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zdenerwowanego niż wczoraj. - Co się dzieje, do jasnej cholery? - zapytał. Ben opuścił wzrok. 197 - To nie jest normalna sytuacja - odparł Allen. Kilka minut później przybyła ekipa dochodzeniowa. Rozpoczęła się skomplikowana procedura zabezpieczenia śladów. Najgorsze zadanie przypadło dwóm pracownikom biura lekarza sądowego, którzy mieli się zająć ciałem dziewczyny. W standardowym wyposażeniu koronera brakowało obcęgów. - Nie możemy jej tak zostawić - orzekł Allen. - Musicie wrócić i poszukać jakiegoś sprzętu. Zrobili, co im kazał. Byli z powrotem po godzinie z drabinami, różnego rodzaju łomami oraz dwójką jeszcze potężniejszych kolegów. Następne dwie godziny upłynęły na fotografowaniu miejsca zbrodni i zbieraniu śladów. Ben kręcił się w pobliżu z nadzieją, że detektywi znajdą coś, co będzie mógł wykorzystać w trakcie procesu. Jedno nie ulegało wątpliwości; zabójcą Tess nie był George Zakin, który w chwili popełnienia zbrodni siedział za kratkami. Granny bez wątpienia będzie utrzymywać, że chodzi tutaj o dwa zupełnie ze sobą niezwiązane morderstwa. Jeśli jednak Ben zdoła wykazać, że oba popełnił ten sam człowiek, to tym samym udowodni, że nie jest nim Zak. Udowodni także, że prawdziwy zabójca wciąż jest na wolności. - Nie widzę żadnych powiązań między tymi dwoma zabójstwami - powiedział szeryf Allen do Bena. - Ofiarą pierwszego był drwal. Teraz jest to członek Zielonej Furii. - Zakładasz, że motyw ma coś wspólnego ze sporem na temat wyrębu drzew - odrzekł Ben. - A jeśli tak nie jest? Jeśli motyw był zupełnie inny? - Na przykład jaki? - Gdybym to wiedział, proces już by się skończył. Tak się jednak pechowo składa, że nie wiem. - To tylko spekulacje, Ben. - Być może. Ale spójrz na to z innej strony. Wszystko wskazuje na to, że ta zbrodnia jest dziełem kogoś z obozu drwali. Kogoś, kto jest na wolności, i rzecz jasna był, gdy zamordowano Dwayne'a Gardinera. Może więc ten cholerny sukinsyn popełnił także pierwsze morderstwo? - Moim zdaniem nic nie wskazuje na to, że Tess zabił ktoś pracujący przy wyrębie. Dorastałem wśród drwali. Większość z nich to dobrzy, spokojni i obyczajni ludzie. Równie dobrze mógł to zrobić ktoś z kręgu twoich przy-jaciół-terrorystów. - Dlaczego? - A skąd mam wiedzieć? Może jest między nimi jakiś rozdźwięk? Niektórzy walczą, aby zdobyć władzę lub autorytet. Słyszałem, że te grupki terrorystów większość czasu spędzają na kłótniach miedzy sobą. - Zielona Furia nie jest organizacją terrorystyczną. - A może ktoś zrobił to, aby skierować podejrzenia na drwali? Chciał w ten sposób oczyścić tego twojego Żaka. 196 Ben zrobił ponurą minę. Teoretycznie było to możliwe. Mało prawdopodobne, ale możliwe. - Dzięki, że mnie ze sobą zabrałeś - zwrócił się do Allena. - Pewnie przez kilka tygodni nie będę mógł spać. Powinienem jednak wiedzieć, co się dzieje. - Nie musisz mi dziękować. Cokolwiek sobie myślisz, miejscowi stróże prawa chcą, aby każdy miał równe szansę. - Chciałbym, żeby wszyscy w tym mieście podzielali twój pogląd. Jak sądzisz, czy ktoś z twoich ludzi mógłby mnie podrzucić z powrotem do miasta? - Jasne. Możesz jechać w furgonetce koronera. Ben skrzywił się. - Nie martw się. Dla ciebie znajdzie się miejsce z przodu. - Jeszcze raz dziękuję, szeryfie. Jeśli mógłbym coś zrobić... Na twarzy Allena pojawił się wyraz zakłopotania. - Mógłbyś szepnąć o mnie kilka dobrych słów swojej asystentce. Ben kiwnął głową. Jasne, że mógłby. I pewnie nawet powinien. Ale czy to zrobi? Nie był pewien. Rozdział 37 W ' drugim dniu procesu na sali rozpraw było jeszcze więcej osób. Część widzów zajęła miejsca przeznaczone poprzedniego dnia dla kandydatów na przysięgłych. Tej nocy Ben prawie w ogóle nie spał. Ilekroć zamykał oczy, widział zmasakrowane ciało Tess. W końcu wstał i postanowił raz jeszcze przećwiczyć swoją mowę wstępną. Spośród wszystkich elementów rozprawy właśnie tego najbardziej nie lubił. Wprawdzie mowę wstępną można było przygotować zawczasu i dopracować w każdym szczególe, jednak Ben nie należał do najlepszych mówców. Wygłaszanie wcześniej przygotowanego monologu było dla niego najgorszą katorgą. Na szczęście sędzia Pickens zapowiedział ku niezadowoleniu Granny, że czas przemówień wstępnych każdej ze stron jest ograniczony do pół godziny. Gdy zastępca szeryfa wprowadził Żaka do sali, chłopak sprawiał wrażenie jeszcze bardziej zdenerwowanego niż wczoraj. - Co się dzieje, do jasnej cholery? - zapytał. Ben opuścił wzrok. 197 - Pewnie słyszałeś o Tess? - Jasne, że słyszałem - Zak odruchowo uniósł dłoń, aby przygładzić włosy, ale uświadomił sobie, ze właśnie je ściął na krótko. - Podobno ta kobieta należała do Zielonej Furii? Nigdy jej nawet nie widziałem. - Była nowa - wyjaśnił Ben i powtórzył mu to, co usłyszał od Maureen. - Pochodziła stąd - dodał. -1 zabili ją? Człowieku! To się wymyka spod kontroli. Nikt już nad tym nie panuje. Ben był skłonny przyznać mu rację. Jak do tej pory, nie zdarzyło się nic, co mogłoby powstrzymać serię ataków i odwetów... - Grupa jest w rozsypce! - jęknął Zak. - Tak wszystkich nastraszyli, że nawet Deirdre boi się wchodzić do lasu. Jak, do diabła, zdoła znaleźć największy cedr świata, jeśli nie wejdzie do lasu? - Doceniam wagę tej sprawy - powiedział Ben - ale w tej chwili mamy poważniejszy problem na głowie. - Jednak... -1 chciałbym, abyś się na nim skupił. Na tej rozprawie. Zak niechętnie skinął głową. Policjant sądowy wygłosił zwyczajowy anons i do sali wkroczył sędzia Tyrone J. Pickens. Maszyna Czasu przybyła dzisiaj punktualnie. Sędzia odczytał przysięgłym wszystkie wstępne pouczenia. Upomniał ich, że nie wolno im rozmawiać na temat sprawy do momentu przestawienia wszystkich zebranych dowodów oraz że ich decyzja musi się opierać wyłącznie na zeznaniach i dowodach, a słowa prawników nie są ani zeznaniami, ani dowodami. Po tej trafnej uwadze wezwał strony do wygłoszenia przemówień wstępnych. Granny, z wyrazem powagi na twarzy, zajęła miejsce pośrodku. Na samym wstępie zaznaczyła, że w jej wystąpieniu nie będzie żadnych żartów i gierek. Chce jedynie uświadomić wszystkim ciężar popełnionej zbrodni i konieczność wymierzenia sprawiedliwej kary. - Dwayne Gardiner miał zaledwie trzydzieści dwa lata - mówiła. - Miał żonę i małego synka. - Zrobiła pauzę, aby waga tych słów dotarła do słuchaczy. - Dwayne przez całe swoje dorosłe życie, odkąd ukończył osiemnaście lat, pracował w WLE Logging. Był dobrym pracownikiem. Często pracował sześćdziesiąt godzin tygodniowo. Miał awansować i gdyby żył - kolejna znacząca pauza - za pół roku objąłby stanowisko dwa razy lepiej płatne. Wtedy mógłby kupić ten trzypokojowy domek na ulicy Lincolna, który razem z żoną sobie upatrzyli. Teraz to się już nigdy nie stanie. Ben mocno oparł dłonie o stół. Mógłby zgłosić sprzeciw, gdyż nic z tego, co mówiła Granny, nie miało związku ze sprawą. Wiedział jednak, że nie wywarłoby to dobrego wrażenia na przysięgłych. Musiał poczekać na coś bardziej istotnego. 198 - Nigdy do tego nie dojdzie, gdyż trzynastego lipca odebrano mu życie. Zrobił to ten człowiek. - Wskazała na Żaka. - George Zakin zabił Dwayne'a Gardinera, a co gorsza, zrobił to w najbardziej makabryczny i brutalny sposób, jaki można sobie wyobrazić. Z góry was ostrzegam: gdy usłyszycie, co się stało, będziecie wstrząśnięci. Być może nigdy nie słyszeliście o bardziej odrażającej zbrodni. Ben potrząsnął głową. Nie dość, że sama zbrodnia była wystarczająco straszna, Granny postanowiła unurzać wszystko w melodramatycznym sosie. Chciała wzbudzić strach. Zyskać pewność, że przysięgli będą przerażeni, gdy usłyszą o wszystkich szczegółach sprawy. - Zastanawiacie się pewnie, dlaczego to zrobił. Dlaczego ktoś popełnia tak ohydną zbrodnie na niewinnym, ciężko pracującym człowieku. George Zakin jest członkiem organizacji o nazwie Zielona Furia. Na pewno słyszeliście o niej. Prawdę mówiąc, pan Zakin jest lokalnym przywódcą tej grupy. Zielona Furia uważa się za organizację walczącą o ochronę środowiska naturalnego, ale jej prawdziwym celem jest podsycanie kłótni i wzniecanie zamieszek, czemu mają służyć zamachy terrorystyczne skierowane przeciwko drwalom i przemysłowi drzewnemu. - Zielona Furia przybyła do naszego miasta kilka miesięcy temu, starając się nie dopuścić do całkowicie legalnej i zatwierdzonej przez rząd federalny wycinki nadrzecznej części lasu Mount Crescent. Wygląda na to, że ludzie z Zielonej Furii za nic mieli obowiązujące przepisy, a wręcz ustanawiali własne prawo. Zaczęli kraść sprzęt, prowadzić sabotaż w tartaku. Podkładali nawet bomby pod drogie maszyny do wycinki drzewa, wysadzając je w powietrze i powodując niebezpieczne eksplozje. - Nie wiem, co wy, panie i panowie przysięgli, sądzicie o ludziach, którzy używają bomb. Jednakże, mając w pamięci tragedie w Centrum Handlu Światowego i w Oklahomie oraz jako społeczność przestrzegająca prawa, nie możemy przystać na taką taktykę. Nie proszę was jednak o orzekanie, czy można się zgodzić na stosowanie terrorystycznych metod do osiągania celów politycznych. Do stu tysięcy diabłów, jasne, że nie, pomyślał Ben. - Chcę po prostu poinformować was, iż dowody wykażą, że właśnie takich metod używała Zielona Furia, że w rzeczywistości jest to powszechnie stosowana przez tę grupę zaprzysięgłych radykałów praktyka zakłócania spokoju. Nie budzi więc zdziwienia tragiczny fakt, że pod kombajnem drzewnym, który usiłował uruchomić Dwayne Gardiner w nocy trzynastego lipca, znajdowała się bomba, która miała wybuchnąć, gdy ktoś przekręci kluczyk w stacyjce. Bomba podłożona przez George'a Zakina. Granny odrzuciła do tyłu głowę, rozsypując na ramionach puszyste włosy, i nieco bardziej wypięła do przodu piersi. Nie zawahała się użyć odrobiny swojego sex appealu dla podkreślenia wypowiadanych słów. 199 - Możecie się zastanawiać: skąd wiadomo, że to był Zakin, a nie jakiś inny członek Zielonej Furii? Cóż, prawdę mówiąc, pozostali też mogli mieć w tym swój udział, co najmniej w przygotowaniu ładunku. Dobrze wiemy, że od pewnego czasu ci ludzie gromadzili materiały wybuchowe. - Wzięła głęboki oddech. - Ale wiemy także, że człowiekiem, który podłożył bombę był pan Zakin. Pan Zakin ma zarówno wiedzę na temat bomb, jak i odpowiednie doświadczenie. Wiemy ponadto, że w momencie popełnienia morderstwa był w lesie. Dość niezwykły zbieg okoliczności, chyba sami to przyznacie. Co więcej, na miejscu zbrodni znaleźliśmy fizyczne dowody potwierdzające, że pan Zakin jest winien, i to dowody niepozostawiające cienia wątpliwości. Należą do nich odciski palców pana Zakina na odłamkach bomby, która wybuchła. Ślady stóp. Analiza uzębienia. I wiele innych. - Wiem, co sobie myślą niektórzy z was. Zastanawiają się, czy do zabójstwa nie doszło przypadkowo. Może Zakin podłożył bombę, a Gardiner znalazł się tam przez czysty przypadek. Należą się wam słowa uznania za tak życzliwe podejście. Tak się jednak składa, iż dowody świadczą o czymś wręcz przeciwnym. Zgromadzony materiał dowodzi, że Dwayne Gardiner został postrzelony jeszcze przed wybuchem bomby. Wykażę także, iż nie była to zwykła bomba. Skonstruowano ją tak, aby wybuchła, gdy tylko ktoś uruchomi silniki. A to jeszcze nie wszystkie powody usprawiedliwiające nasze głębokie przekonanie, że ta zbrodnia nie była dziełem przypadku. Odwróciła się od ławy przysięgłych, jakby zgubiła wątek. Ben uświadomił sobie, że chce wzbudzić grozę, jak najlepiej wykorzystać moment, w którym odsłoni przygważdżający argument. - Wyjawiłam wam tylko część motywów kryjących się za tym godnym potępienia morderstwem popełnionym przez pana Zakina. Owszem, kierowały nim względy ochrony środowiska, ale były też pobudki osobiste. Świadkowie, którzy staną przed sądem, potwierdzą, że Zakin znał pana Gardinera i że wcześniej pomiędzy tymi dwoma mężczyznami doszło do bardzo ostrej sprzeczki. Zakin miał osobiste powody, aby pragnąć śmierci Dwayne'a Gardinera. Powody tak odrażające, że będziecie wstrząśnięci, gdy poznacie prawdę. Ben musiał przyznać, że Granny zasługuje na uznanie. Była zupełnie jak Agata Christie w szatach prokuratora. Niewiele mówiąc, dawała wiele do zrozumienia. A wszystkie atuty trzymała na ostatnią chwilę. Za każdym razem, gdy powoła jakiegoś świadka, przysięgli będą z zapartym tchem słuchać jego słów, czekając na kolejną rewelację, chcąc poznać przerażającą prawdę, skrywane sekrety i opowieści o dymiących lufach pistoletów. - Panie i panowie przysięgli, jestem przekonana, że gdy rozważycie wszystkie dowody i zeznania oraz poznacie wyniki badań, dojdziecie do tego samego wniosku, do jakiego doszła prokuratura. Stwierdzicie, że George Zakin zabił Dwayne'a Gardinera z zimną krwią. Jednak wydanie werdyktu będzie tylko częścią waszego zadania. Zostaniecie też poproszeni o podjęcie decy- 200 zji o tym, jaką karę należy wymierzyć za tę straszliwą zbrodnię. Uprzedzam was, że będę się domagać najwyższego wymiaru kary. Bo czy to morderstwo nie budzi najwyższego przerażenia? Zdaniem biura prokuratora budzi. I z pewnością tak samo sądzi żona Dwayne'a Gardinera oraz jego mały, osierocony synek. Zrobiła krótką przerwę, dając przysięgłym czas na wyobrażenie sobie pogrążonej w smutku rodziny. - I co najważniejsze - kontynuowała - jestem przekonana, że zebrany materiał dowodowy nie pozostawia żadnych wątpliwości co do winy oskarżonego. Dlatego wiem, że zrobicie to, co jest słuszne. To, co należy zrobić. Wiem, że będziecie co do tego przekonani, wszyscy razem i każdy z osobna. Opuściła głowę, jakby się modliła. - Bardzo państwu dziękuję za uwagę. Rozdział 38 G, I ranny wróciła na swoje miejsce. Dla Bena najgorsze było nie to, że tak dobrze wypełniła swoje zadanie, lecz fakt, iż teraz nadeszła jego kolej. Musi wstać, a w dodatku przemawiać. Usłyszał, jak Zak szepce mu do ucha: - Cholera! Diabelnie dobre wystąpienie! Jak sądzisz, przysięgli to kupili? - Trudno powiedzieć - odparł, choć nie miał ani cienia wątpliwości. -Co ona miała na myśli, mówiąc o osobistych powodach? - Diabli wiedzą- powiedział Zak. - Myślę, że wyciąga króliki z kapelusza. Później pewnie jakoś to odkręci. Nie, zadumał się Ben, Granny jest zbyt dobrym prokuratorem na takie sztuczki. Wie, że jeśli obieca przysięgłym, że coś się wyjaśni, będą na to czekać całą rozprawę. A jeśli to nie nastąpi, uznają, że kłamała albo że jej wywód nie trzyma się kupy. Nie popełniłaby takiego błędu. Nie obiecałaby im niczego, nie mając całkowitej pewności, że potrafi to udowodnić. Tylko czego chciała dowieść? - Panie Kincaid - usłyszał głos sędziego Pickensa - czy wygłosi pan swoją mowę teraz czy odłoży ją do chwili rozpoczęcia obrony? Czy mógłby być aż tak szalony, aby choć przez dziesięć sekund zwlekać z podważeniem tyrady wygłoszonej przez Granny? - Zrobię to teraz, Wysoki Sądzie. Wyszedł zza stołu i zwrócił się twarzą do przysięgłych. Chciał podejść aż do barierki oddzielającej ich miejsca od reszty sali, jak zrobiła to Granny, 201 - Możecie się zastanawiać: skąd wiadomo, że to był Zakin, a nie jakiś inny członek Zielonej Furii? Cóż, prawdę mówiąc, pozostali też mogli mieć w tym swój udział, co najmniej w przygotowaniu ładunku. Dobrze wiemy, że od pewnego czasu ci ludzie gromadzili materiały wybuchowe. - Wzięła głęboki oddech. - Ale wiemy także, że człowiekiem, który podłożył bombę był pan Zakin. Pan Zakin ma zarówno wiedzę na temat bomb, jak i odpowiednie doświadczenie. Wiemy ponadto, że w momencie popełnienia morderstwa był w lesie. Dość niezwykły zbieg okoliczności, chyba sami to przyznacie. Co więcej, na miejscu zbrodni znaleźliśmy fizyczne dowody potwierdzające, że pan Zakin jest winien, i to dowody niepozostawiające cienia wątpliwości. Należą do nich odciski palców pana Zakina na odłamkach bomby, która wybuchła. Ślady stóp. Analiza uzębienia. I wiele innych. - Wiem, co sobie myślą niektórzy z was. Zastanawiają się, czy do zabójstwa nie doszło przypadkowo. Może Zakin podłożył bombę, a Gardiner znalazł się tam przez czysty przypadek. Należą się wam słowa uznania za tak życzliwe podejście. Tak się jednak składa, iż dowody świadczą o czymś wręcz przeciwnym. Zgromadzony materiał dowodzi, że Dwayne Gardiner został postrzelony jeszcze przed wybuchem bomby. Wykażę także, iż nie była to zwykła bomba. Skonstruowano ją tak, aby wybuchła, gdy tylko ktoś uruchomi silniki. A to jeszcze nie wszystkie powody usprawiedliwiające nasze głębokie przekonanie, że ta zbrodnia nie była dziełem przypadku. Odwróciła się od ławy przysięgłych, jakby zgubiła wątek. Ben uświadomił sobie, że chce wzbudzić grozę, jak najlepiej wykorzystać moment, w którym odsłoni przygważdżający argument. - Wyjawiłam wam tylko część motywów kryjących się za tym godnym potępienia morderstwem popełnionym przez pana Zakina. Owszem, kierowały nim względy ochrony środowiska, ale były też pobudki osobiste. Świadkowie, którzy staną przed sądem, potwierdzą, że Zakin znał pana Gardinera i że wcześniej pomiędzy tymi dwoma mężczyznami doszło do bardzo ostrej sprzeczki. Zakin miał osobiste powody, aby pragnąć śmierci Dwayne'a Gardinera. Powody tak odrażające, że będziecie wstrząśnięci, gdy poznacie prawdę. Ben musiał przyznać, że Granny zasługuje na uznanie. Była zupełnie jak Agata Christie w szatach prokuratora. Niewiele mówiąc, dawała wiele do zrozumienia. A wszystkie atuty trzymała na ostatnią chwilę. Za każdym razem, gdy powoła jakiegoś świadka, przysięgli będą z zapartym tchem słuchać jego słów, czekając na kolejną rewelację, chcąc poznać przerażającą prawdę, skrywane sekrety i opowieści o dymiących lufach pistoletów. - Panie i panowie przysięgli, jestem przekonana, że gdy rozważycie wszystkie dowody i zeznania oraz poznacie wyniki badań, dojdziecie do tego samego wniosku, do jakiego doszła prokuratura. Stwierdzicie, że George Zakin zabił Dwayne'a Gardinera z zimną krwią. Jednak wydanie werdyktu będzie tylko częścią waszego zadania. Zostaniecie też poproszeni o podjęcie decy- 200 zji o tym, jaką karę należy wymierzyć za tę straszliwą zbrodnię. Uprzedzam was, że będę się domagać najwyższego wymiaru kary. Bo czy to morderstwo nie budzi najwyższego przerażenia? Zdaniem biura prokuratora budzi. I z pewnością tak samo sądzi żona Dwayne'a Gardinera oraz jego mały, osierocony synek. Zrobiła krótką przerwę, dając przysięgłym czas na wyobrażenie sobie pogrążonej w smutku rodziny. - I co najważniejsze - kontynuowała - jestem przekonana, że zebrany materiał dowodowy nie pozostawia żadnych wątpliwości co do winy oskarżonego. Dlatego wiem, że zrobicie to, co jest słuszne. To, co należy zrobić. Wiem, że będziecie co do tego przekonani, wszyscy razem i każdy z osobna. Opuściła głowę, jakby się modliła. - Bardzo państwu dziękuję za uwagę. Rozdział 38 G I ranny wróciła na swoje miejsce. Dla Bena najgorsze było nie to, że tak dobrze wypełniła swoje zadanie, lecz fakt, iż teraz nadeszła jego kolej. Musi wstać, a w dodatku przemawiać. Usłyszał, jak Zak szepce mu do ucha: - Cholera! Diabelnie dobre wystąpienie! Jak sądzisz, przysięgli to kupili? - Trudno powiedzieć - odparł, choć nie miał ani cienia wątpliwości. -Co ona miała na myśli, mówiąc o osobistych powodach? - Diabli wiedzą- powiedział Zak. - Myślę, że wyciąga króliki z kapelusza. Później pewnie jakoś to odkręci. Nie, zadumał się Ben, Granny jest zbyt dobrym prokuratorem na takie sztuczki. Wie, że jeśli obieca przysięgłym, że coś się wyjaśni, będą na to czekać całą rozprawę. A jeśli to nie nastąpi, uznają, że kłamała albo że jej wywód nie trzyma się kupy. Nie popełniłaby takiego błędu. Nie obiecałaby im niczego, nie mając całkowitej pewności, że potrafi to udowodnić. Tylko czego chciała dowieść? - Panie Kincaid - usłyszał głos sędziego Pickensa - czy wygłosi pan swoją mowę teraz czy odłoży ją do chwili rozpoczęcia obrony? Czy mógłby być aż tak szalony, aby choć przez dziesięć sekund zwlekać z podważeniem tyrady wygłoszonej przez Granny? - Zrobię to teraz, Wysoki Sądzie. Wyszedł zza stołu i zwrócił się twarzą do przysięgłych. Chciał podejść aż do barierki oddzielającej ich miejsca od reszty sali, jak zrobiła to Granny, 201 ale nie zdołał się do tego zmusić. Znalazł sobie dogodne miejsce kilka stóp od barierki i tam stanął. - Będę mówił prosto - zaczął, próbując nawiązać kontakt wzrokowy z każdym z przysięgłych po kolei. - To prawda, że George Zakin jest członkiem Zielonej Furii i przewodzi grupie działającej w lasach na obrzeżach miasta. Prawdą jest także, że Zielona Furia, a także George Zakin przeciwstawiają się trwającemu właśnie wyrębowi starych drzew. Prawdą jest również, że Zielona Furia używa czasem metod powszechnie określanych jako destrukcyjne, metod, które nie znalazłyby uznania w żadnej szkółce niedzielnej. Wszystko to jest w stu procentach prawdą. - Przerwał, aby sprawdzić, czy ich oczy wciąż są w nim utkwione. - Ale prawdą jest też, że Zielona Furia nigdy przez cały czas swojego istnienia nie zraniła żadnej żywej istoty podczas prób osiągnięcia swych celów. Bez względu na oszczerstwa i plotki, które mogły do was dotrzeć. Mogą wbijać ćwieki w drzewa, wysadzać w powietrze maszyny, ale nigdy nie ranią ludzi. - Ponownie nawiązał z nimi kontakt wzrokowy, tym razem patrząc na każdego nieco dłużej. - George Zakin lub Zak - gdyż tak nazywają go przyjaciele - nie popełnił morderstwa Dway-ne'a Gardinera. Jestem przekonany, że po zakończeniu tego procesu będziecie przekonani, tak samo jak ja jestem, iż nie zamordował Dwayne'a Gardinera. A co więcej, będziecie wiedzieli, kto to zrobił. Ben spostrzegł, że te słowa przykuły ich uwagę. Była to strategia żywcem wyjęta z listy gierek stosowanych przez Granny: dać im coś, na co będą czekać. Teraz pozostawało tylko mieć nadzieję, że Loving zdobędzie dość informacji o Albercie Vincenzo, aby mógł dotrzymać danej obietnicy. Gdy poznacie zgromadzony materiał dowodowy i poddacie go wnikliwej analizie, okaże się, że wcale nie jest on aż tak bardzo obciążający, jak przedstawiła to pani prokurator. Prawdą jest, że w noc morderstwa Zak był w tym lesie. Ale chodził tam co noc, tak jak każdy inny członek Zielonej Furii. I nie jest to podejrzany zbieg okoliczności, tylko zwykły fakt. Fakt, który prokurator chce wykorzystać. Zeznania świadków potwierdzą, że tak naprawdę w krytycznym momencie Zak, wraz z innym członkiem Zielonej Furii, był o wiele mil od miejsca popełnienia morderstwa. Ta osoba potwierdzi, że nie miał nic wspólnego z tą zbrodnią. Obrona wykaże także, iż pochodzenie tak zwanych dowodów rzeczowych łatwo można wyjaśnić. -1 to jest najważniejsza kwestia - kontynuował - gdyż, jak pouczy was później sędzia, obrońca nie musi niczego udowadniać. Może nie powiedzieć ani jednego słowa, gdyż nie na nim spoczywa obowiązek dowiedzenia winy. Obowiązek ten spoczywa na prokuratorze. To prokurator musi potwierdzić każdy element swojego oskarżenia. A jeśli nie zdoła potwierdzić prawdziwości choćby jednego z nich, sędzia poinstruuje was, że możecie wydać tylko jeden werdykt: uznać Żaka za niewinnego. - Pochylił się w stronę barierki. -Pozwólcie, że powtórzę to jeszcze raz: bez względu na wasze osobiste od- 202 czucia, bez względu na to, co podpowiada wam intuicja, i bez względu na to, czy lubicie Żaka, czy też nie -jeśli jego wina nie zostanie udowodniona w sposób wykluczający wszelkie wątpliwości, musicie wydać wyrok uniewinniający. Ben nie mógł wyłożyć tego jaśniej. Czas przejść dalej. - Pozwólcie, że zanim zakończę, zwrócę waszą uwagę na jeszcze jedną istotną sprawę. Być może nie jest to konieczne, gdyż większość was z pewnością to rozumie, ale ponieważ jestem prawnikiem i płacą mi od godziny, i tak to powiem. Z ławek dla publiczności dobiegł lekki chichot, ale twarze większości przysięgłych zachowały kamienny wyraz. - Ten proces nie dotyczy polityki. Nie możemy pozwolić, aby ktokolwiek sugerował, że tak jest. Zdaję sobie sprawę, że wszystkie zagadnienia związane z ochroną środowiska są bardzo skomplikowane, ale każdy medal ma dwie strony. Ile jeszcze lasów można przemienić w papierową pulpę? Ile miejsc pracy możemy ocalić w rezerwatach przyrody? Zapewne wielu z was nie zgodzi się ze stanowiskiem mojego klienta wobec tych zagadnień. To jednak nie ma żadnego znaczenia. Czy rozumiecie dlaczego? - zapytał łagodnie, choć z naciskiem. - Nie ma żadnego znaczenia, gdyż nie to jest tematem tego procesu. Ten proces ma rozstrzygnąć, czy George Zakin zabił Dwayne'a Gardinera. Jestem przekonany, że będziecie bezstronni, nawet jeśli nie zgadzacie się z przekonaniami mojego klienta. Nawet jeśli przez całe życie pracowaliście w przemyśle drzewnym. Nawet jeśli uważacie, że Zielona Furia to zgraja intrygantów. Wierzę, że wydacie sprawiedliwy werdykt. Wiem, że tak uczynicie. Spojrzał w stronę stołu sędziego. - Dziękuję, Wysoki Sądzie. To wszystko, co chciałem powiedzieć. Rozdział 39 X o mowach wstępnych sędzia Pickens zarządził piętnastominutową przerwę. Ben ucieszył się, że będzie miał czas na przygotowanie się do przesłuchania pierwszego świadka. - Nieźle zacząłeś - szepnęła mu w ucho Christina, gdy przeglądał notatki. - Myślę, że dobrze przedstawiłeś najważniejsze aspekty. - Ale czy oni mnie lubią? - Jeszcze na to za wcześnie. W każdym razie grałeś z nimi uczciwie. Mam nadzieję, że będą o tym pamiętać. 203 Po przerwie policjant sądowy wezwał przysięgłych, a sędzia Pickens udzielił im kilku dodatkowych pouczeń. Powiedział, że od tej chwili zaczyna się faza dowodowa procesu, w związku z czym powinni zwracać baczną uwagę na wszystko, co zobaczą i usłyszą. Zakomunikował także, że mogą robić notatki, że nie wolno im zadawać pytań; mają po prostu słuchać. - Wzywam na świadka zastępcę szeryfa, Kyle'a Wagnera - ogłosiła Granny. Wagner wyglądał wyjątkowo młodo, raczej jak uczeń niż poważny stróż porządku. Miał na sobie mundur, był gładko ogolony i świeżo ostrzyżony. Ben odniósł wrażenie, że ten człowiek nie potrafiłby skłamać, nawet gdyby od tego zależało życie jego matki. Granny przedstawiła Wagnera przysięgłym i zadała mu kilka wstępnych pytań. - Gdzie pan pracuje? - W biurze szeryfa. - W biurze szeryfa Allena w Magie Valley? - Tak, jestem zastępcą szeryfa - odparł niepewnym głosem. Jeśli to proste pytanie aż tak bardzo go oszołomiło, zastanawiał się Ben, co zrobi, gdy dojdzie do pytań związanych z miejscem zbrodni? - Rozumiem. - Granny zadała jeszcze kilka wstępnych pytań, a następnie przeszła do nocy, której popełniono morderstwo. - Czy zechce pan opowiedzieć przysięgłym, co robił pan w nocy trzynastego lipca? Jak dobrze wytresowany pies Wagner odwrócił się ku miejscom dla przysięgłych. - Miałem nocną służbę. - Był pan sam w biurze? - Tak. Szeryf Allen i inni zastępcy mieli wolne. - Czy mógłby nam pan powiedzieć, na czym polegają jego obowiązki podczas nocnej służby? - Zazwyczaj po prostu siedzę i gapię się w telefon. Czasem rozwiązuję krzyżówki. - Wykrzywił usta w głupkowatym grymasie. - W nocy przeważnie nie dzieje się zbyt wiele. - Ale ta noc była inna, prawda? - Tak - potwierdził, oblizując wargi. - Z pewnością była inna. - Co się wydarzyło? - Odebrałem telefon. Ktoś powiedział, że coś niedobrego dzieje się na wycince w południowej części lasu Mount Crescent. Że był tam jakiś wybuch. - Wybuch? Co go spowodowało, pańskim zdaniem? - Sprzeciw - zawołał Ben, zrywając się z krzesła. - To, co świadek myśli, nie ma żadnego znaczenia. Sędzia Pickens westchnął. 204 - Uwzględniony. Gra... uhm... pani prokurator, proszę inaczej sformułować pytanie. Skinęła głową. - Co pan zrobił, usłyszawszy o wybuchu? - Złapałem kapelusz i pojechałem to sprawdzić. - Czy wezwał pan jakieś wsparcie? - Wtedy jeszcze nie. - Dlaczego? - No cóż, szczerze mówiąc, sądziłem, że to nic ważnego. - Wybuch? - Od chwili, gdy w mieście pojawiła się Zielona Furia - przerwał i zerknął na Żaka - wybuchy stały się czymś powszednim. - Czy miały już miejsce takie incydenty? - Było ich kilkanaście - odpowiedział Wagner - ale wcześniej wysadzali tylko maszyny i sprzęt. Nie miałem żadnego powodu, aby sądzić, że tym razem będzie inaczej. - Ale było, prawda? - Och, tak. - Ile czasu zajęło panu dotarcie na wycinkę? - Nie za wiele. Dwadzieścia, może trzydzieści minut. Znam to miejsce i wiedziałem... - Kolejne zerknięcie na Żaka. - Wiedziałem, że prace związane z wyrębem już tam dotarły. Więc pomyślałem sobie, że mogą być kłopoty. - Panie Wagner, wiem, że to nie będzie dla pana łatwe, ale muszę pana o coś poprosić. Czy zechce pan opowiedzieć przysięgłym, co zobaczył pan po przybyciu na wycinkę? Wagner kiwnął głową. - A więc pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, był oczywiście kombajn drzewny. A właściwie to, co z niego zostało. - Proszę nam opisać, jak wygląda taki kombajn. - To duża maszyna. Coś jak traktor ze stalowymi szczypcami z przodu. Używa się go do... no, do ścinania drzew. - A w jakim stanie był ten kombajn drzewny? - Wybuch rozerwał go na kawałki. - Czy mógłby pan to opisać bardziej szczegółowo? - Szczątki maszyny były wszędzie. Duże kawały spalonego metalu. Za gorące, żeby ich dotknąć. Niektóre mniejsze kawałki żarzyły się czerwonawo, takie były gorące. Ja wiedziałem, że kiedyś był to kombajn drzewny, ale dla większości ludzi wyglądałoby to po prostu jak wielka kupa złomu. - Czy maszyna nadawała się do naprawy? - Och, nie. W żaden sposób. Było jasne, że już nigdy nie będzie ścinać drzew. 205 - Czy zauważył pan coś jeszcze? - Tak. Zauważyłem. - Proszę opowiedzieć przysięgłym, co pan zobaczył. Wagner przełknął ślinę. - No, tak... oczywiście cały teren był zrujnowany. Płonęła trawa. Ogień objął kilka drzew. Mieliśmy szczęście, że nie rozprzestrzenił się na cały las. - Tak, oczywiście - przerwała mu Granny. - Proszę opowiedzieć nam o ciele. - Sprzeciw - odezwał się Ben. - To jest naprowadzanie świadka. Sędzia Pickens przeciągnął językiem po przednich zębach. - Obawiam się, pani prokurator, że obrońca ma rację. Wydaje mi się, że pan Kincaid jest zdecydowany zrobić, co w jego mocy, aby wszystko odbywało się zgodnie z zasadami. - Ściszył głos, ale nie na tyle, by nie mogli go słyszeć przysięgli. - Nawet gdyby miało to trwać pięć razy dłużej. Granny z powrotem skupiła uwagę na świadku. - Panie Wagner, proszę powiedzieć, co jeszcze pan zobaczył. Teraz, gdy otrzymał już wskazówki, od razu przeszedł do tego, co chciała usłyszeć. - A więc najpierw tego nie dostrzegłem. - Ben zauważył, że Wagnerowi drżą ręce. - Co gorsza, niemal się o to potknąłem, zanim... zanim... - Głos mu się załamał. - Zanim uświadomiłem sobie, co to jest. - I co to było? - To był człowiek. Przynajmniej kiedyś. - Przełknął ślinę. - Znalazłem ciało. Doszczętnie spalone. Granny zrobiła chwilę przerwy, dając przysięgłym czas na wyobrażenie sobie tej sceny. - Mógłby pan opisać wygląd zwłok? - Spróbuję. Nie potrafię powiedzieć, co poczułem, gdy moim oczom ukazał się ten... ten koszmarny widok. Byłem sam. Był środek nocy. - Zacisnął dłonie na brzegu barierki oddzielającej miejsce dla świadków. - Całe ciało było czarne, od stóp do głów. Niemal w ogóle nie było na nim skóry, a ta, co została, była czarna. Widać było czaszkę. Puste oczodoły. I niektóre narządy wewnątrz ciała. Wyglądały jak... - Wysoki Sądzie, zgłaszam sprzeciw - przerwał Ben. - To nie jest konieczne. - Uchylam - powiedział sędzia, nawet nie patrząc w jego stronę. - Proszę kontynuować, panie Wagner. - Narządy wyglądały... były spopielone. - Twarz Wagnera przybrała bolesny wyraz. Ben obawiał się, że facet się rozpłacze. - Brakowało części palców u rąk i nóg. W piersi miał dziurę, zupełnie jakby ktoś chciał rozerwać mu klatkę piersiową. Były tam nawet... zwierzęta... - Opuścił głowę. - Robaki i ptaki, i inne takie. Jadły wszystko, co mogły zjeść. Całe ciało wyglądało tak, jakby ktoś nadział je na rożen i upiekł. To było straszne. 206 Nieźle, pomyślał Ben. Granny obiecała przysięgłym coś wstrząsającego i dotrzymała obietnicy. Podkreślenie okropności tego morderstwa sprawi, że będą bardziej skłonni uznać winę oskarżonego. - Wspomniał pan o dziurze w piersi mężczyzny. Czy może pan powiedzieć, co ją spowodowało? - Według mnie to wyglądało jak rana od kuli. Ben musiał zgłosić sprzeciw. - Wysoki Sądzie, ten świadek nie ma kwalifikacji ani jako ekspert, ani jako lekarz sądowy. Brak dowodów... - Widziałem kulę w piersi tego mężczyzny - stanowczo stwierdził Wagner. - Czy to nie jest dowód? Ben zacisnął wargi. Usiadł. - Czy mógłby pan powiedzieć, gdzie znajdowała się rana od kuli? -poprosiła Granny. - Dokładnie tutaj. - Wskazał miejsce po prawej stronie swojej klatki piersiowej, tuż poniżej obojczyka. - Co pan zrobił po znalezieniu zwłok? - No cóż, to stawiało wszystko w odmiennym świetle. Wezwałem przez radio pomoc. - I ta pomoc przybyła? - Tak. Przyjechał sam szeryf Allen z kilkoma zastępcami oraz specjaliści z ekipy dochodzeniowej. Przejęli kontrolę nad miejscem zbrodni i zwolnili mnie. - Co pan potem zrobił? - Była już prawie piąta rano, więc pojechałem do domu. Byłem zmęczony i chciałem się przespać. - Udało się to panu? Wagner potrząsnął głową. - Nie, proszę pani. Nie zmrużyłem oka. - Utkwił wzrok w podłodze. -Nie mogłem zasnąć. Rozdział 40 X rzeź krótką chwilę Ben zastanawiał się, czy nie zrezygnować z przesłuchania Wagnera. Nie miał żadnych powodów, aby sądzić, że policjant kłamie. A nic z tego, co powiedział, nie obciążało bezpośrednio Żaka. Ben wiedział jednak, że jego wypowiedź tworzyła podstawę dla zeznań, które dopiero miały nastąpić. 207 Nie chciał też, aby przysięgli odnieśli wrażenie, że wszystko pozostaje w rękach prokuratora, on zaś jest wyłączony z gry. Musi im przypomnieć, że obrona też istnieje. Choćby tylko to. Nigdy nie należy dawać za wygraną. Ben wstał. - Panie Wagner, nazywam się Ben Kincaid. Jestem adwokatem i podczas tej rozprawy reprezentuję oskarżonego George'a Zakina. Chciałbym zadać panu kilka pytań. - Oczywiście - odpowiedział zastępca szeryfa. - Przez cały czas, gdy pan zeznawał zastanawiałem się, kto pana wezwał? Wagner pochylił głowę. - Co takiego? - Ktoś zadzwonił w środku nocy i powiedział panu o wybuchu. Kto to był? - To był anonimowy telefon. - I nie wie pan, kto dzwonił? -Nie. - A nie interesuje to pana? - Anonimowe zgłoszenia nie są czymś niezwykłym. - Jak pan sądzi, panie Wagner, ilu ludzi krążyło po lesie tego ranka? Wagner wzruszył ramionami. - Nie wiem. Raczej niezbyt wielu. - Ale dwoje było tam na pewno, prawda? Wagner nerwowo potrząsnął głową. - Co takiego? - Ofiara i morderca. - Tak, racja. Święta racja. - Był coraz bardziej roztrzęsiony. - Jest więc możliwe, że odebrał pan telefon od mordercy. -No, cóż... -Należało więc przynajmniej spróbować ustalić, kto dzwonił, nie sądzi pan? - Ale następnego ranka wiedzieliśmy już, że Zakin... - Czy widział pan mojego klienta na miejscu zbrodni? -Nie. - A więc wiedział pan tylko to, że następnego dnia rano biuro szeryfa oskarżyło George'a Zakina, prawda? -Tak. - A ponieważ mieli wygodnego podejrzanego, nie było powodu, aby rozglądać się za innym? -Nie myślę, żeby... - Gdy mieliście już oczywistego podejrzanego, wstrzymano poszukiwania innych. - Zgłaszam sprzeciw, Wysoki Sądzie. - Granny poderwała się z krzesła. Wyglądała na bardzo niezadowoloną. - Obrońca nie daje świadkowi szansy 208 na udzielenie odpowiedzi. I tak naprawdę nie zadaje żadnych pytań, tylko wygłasza mowę. - Podtrzymuję - orzekł sędzia Pickens. - Proszę przysięgłych, aby nie brali pod uwagę tej próby wygłoszenia przez obrońcę przemówienia. - Wskazał młotkiem na Bena. - A jeśli pan, panie mecenasie, nie będzie się właściwie zachowywał, zamknę pana jak małże. Świetnie, pomyślał Ben. Upominaj mnie jak najczęściej. Im bardziej będziesz grozić, tym lepiej przysięgli zapamiętają moje słowa. - Panie Wagner, czy podjęto jakiekolwiek działania, aby znaleźć autora tego anonimowego telefonu? - Prawdę mówiąc, tak. Ben cofnął się. Do diabła. - Namierzyliśmy numer, z którego dzwoniono, dzięki danym z firmy telekomunikacyjnej. Okazało się, że telefonowano z budki w pobliżu Bunyana. To taki miejscowy bar. Jest otwarty do późna. Rozpytywaliśmy tam, ale nikt niczego nie wiedział. W żaden sposób nie można było stwierdzić, kto dzwonił. - Czy było w tym telefonie coś szczególnego? - Szczególnego? - Coś dziwnego w głosie? Coś, co zwróciło pańską uwagę? - No tak... jasne. Nie jestem pewien, ale... - Pospiesznie zerknął na Granny. - Myślę, że to była kobieta. - Kobieta? - Tak. Chociaż starała się zmienić głos. Ale mimo to sądzę, że to był żeński głos. Kobieta, pomyślał Ben. Kobieta, która była świadkiem wybuchu. Hm... - Panie Wagner, jaka była pańska reakcja na widok... zwłok Dwayne'a Gardinera? - Moja reakcja? Nie wiem, o co panu chodzi. - Cóż, sądzę, że gdyby to mnie spotkało, przeżyłbym szok. A pan? Widok jego trzęsących się rąk właściwie wystarczył za odpowiedź. - Można to tak określić. Tak. - Nie uciekł pan? Wagner zmarszczył brwi. - Co pan sobie wyobraża? Nie jestem tchórzem. - Z całą pewnością. Wiem, że pan nie jest. Ale każdy z nas ma odruch ucieczki. Gdybym ja zobaczył zwłoki w tak strasznym stanie, instynktownie rzuciłbym się do ucieczki. - Właściwie... chyba to zrobiłem. Na początku. Ale potem wróciłem. - A więc uciekł pan, a potem wrócił. Musiał pan zostawić całą masę śladów stóp wokół ciała. Kątem oka Ben dostrzegł, jak Granny zrywa się z krzesła z zamiarem zgłoszenia sprzeciwu. Na jego szczęście Wagner zdążył odpowiedzieć. 14 - Mroczna sprawiedliwość 209 - Przypuszczam, że tak. - Jaki numer butów pan nosi? - Dziesiątkę. Dlaczego pan o to pyta? - Z czystej ciekawości. Dziękuję panu. - Ben wymienił szybkie spojrzenie z Christiną. Tę informację należało zapamiętać do późniejszego wykorzystania. A skoro już o tym mowa... - I jeszcze jedno pytanie, panie Wagner. Ostatnie. Gdy już zadzwonił pan po pomoc, ile czasu minęło, zanim przybył szeryf i reszta zespołu? Wagner wzruszył ramionami. - Och, nie wiem dokładnie. Ale nie trwało to zbyt długo. - Ile? Godzinę? Dwie? - Mówię panu, że nie trwało to długo. - Sam dojazd z biura szeryfa do wycinki zajmuje pół godziny. A większość członków ekipy dochodzeniowej spała pewnie we własnych łóżkach. Wagner zacisnął zęby. - Myślę, że do ich przyjazdu upłynęła godzina. Może godzina i piętnaście minut. - A więc przez cały czas oczekiwania był pan sam na miejscu zbrodni. Czy mam rację? - Zgadza się. - Czy przez cały czas stał pan nieruchomo w jednym miejscu? Wagner skrzywił się. - Czy stałem nieruchomo? - Tak. A może przechadzał się pan? Wyraz twarzy Wagnera sugerował, że było to najgłupsze pytanie, z jakim spotkał się w całym swoim życiu. Dla Bena była to dobra oznaka. Lepiej, gdy świadek nie rozumie, jak ważne jest pytanie. Dopóki nie będzie za późno. - Przypuszczam, że kręciłem się w pobliżu. - Tak myślałem. Dziękuję... - Wątpię, aby mógł pan to rozumieć. Gdy ujrzałem tę... rzecz... coś, co było kiedyś człowiekiem, to było... to było... - Potrząsnął głową. - To było straszne. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. - Przerwał. -1 wciąż mam to przed oczami. - Nie rozumiem? Twarz Wagnera spochmurniała, a w oczach pojawiły się łzy. - Widzę to każdego ranka, gdy idę do pracy. Za każdym razem, gdy usłyszę nazwisko tego człowieka. Gdy tylko zamknę oczy. Ten obraz.. .prześladuje mnie. Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo chcę o tym zapomnieć, ale nie mogę... Ten obraz wciąż mnie prześladuje... - Opuścił głowę. Po jego policzkach popłynęły łzy. - A co najgorsze, boję się, że tak już będzie zawsze. 210 Rozdział 41 A o ponadgodzinnej jeździe wąskimi, pokrytymi kurzem dróżkami przez Park Narodowy „Green River" dla Lovinga stało się jasne, że nie ma duszy wieśniaka. Nie był aż tak przywiązany do betonowych bloków i smogu jak szef. Lubił od czasu do czasu wyskoczyć na polowanie albo na ryby. Ale gdy było już po wszystkim, wśród zieleni nie czuł się jak u siebie w domu. Brakowało mu miejskich udogodnień, na przykład znaków drogowych. Jeśli przed maską samochodu pojawi się jeszcze jeden rudy wiewiórczy ogon, zrobi z niego placek. Oczywiście nie podzieli się tymi myślami z szefem. Benowi potrzebna była świadomość, że ktoś z zespołu ma umiejętności pozwalające radzić sobie w terenie. Jeśli dobrze się czuł z przekonaniem, że Loving jest właśnie taką osobą, cóż, niech tak będzie. Ojciec Lovinga zwykł mawiać: „Nieważne, kim się czujesz, ważne, za kogo uważają cię ludzie". Wskazówki, których udzielił mu Doktorek, nie były zbyt ścisłe. Jednak Loving nie mógł narzekać, w końcu nikt inny z Zielonej Furii nie udzielił mu najmniejszej pomocy. Wszyscy utrzymywali, że nie mają zielonego pojęcia, dokąd Kelly mogła pojechać. Nie wierzył im. Był pewien, że dobrze wiedzą, tylko po prostu nie chcą, aby ją znalazł. Ba, ale dlaczego nie chcą. Między innymi to postara się ustalić. W końcu dostrzegł wywróconą drewnianą tablicę, która wskazywała drogę do obozu „Sophia". Skręcił we wskazanym kierunku i przejechał około dwóch mil. Za kolejnym zakrętem ujrzał grupę ośmiu kobiet na szczycie wzgórza. Trzymały się za ręce i, o ile się nie mylił, śpiewały jakieś hymny. Loving zatrzymał dżipa, wysiadł z niego i czekał. Ponieważ wcześniej widział zdjęcie Kelly, od razu ją rozpoznał. Była to niska dziewczyna o ciemnych, kręconych włosach. Miała na sobie długą niebieską sukienkę. Zanim uroczystość dobiegła końca, minęło dobre piętnaście minut. Lo-ving przypuszczał, że była to jakaś uroczystość, choć jemu przypominała zabawę „stoi różyczka w czerwonym wieńcu" w wersji dla dorosłych. Jednak zamknięte oczy i uroczyste twarze uczestniczek sugerowały, że traktują dziwaczny ceremoniał całkiem serio. Kobiety zaczęły się rozchodzić. Kilkadziesiąt metrów za nimi ciągnął się rząd jednopokojowych drewnianych domków. Loving przypuszczał, że właśnie tam się kierują. Przyspieszył kroku, niemal wbiegł na wzgórze i przeciął drogę kobiecie w niebieskiej sukience, zanim zdążyła dotrzeć do jednej z chatek. - Przepraszam - odezwał się. - Czy pani Kelly Cartwright? Kobieta zatrzymała się i zmarszczyła brwi. 211 - Być może. A kto pyta? - Nazywam się Loving. Chciałbym z panią porozmawiać o Zielonej Furii. Jej twarz najpierw zaczerwieniła sią, a potem posiniała z wściekłości. - Jesteś z federalnej? Do diabła! Jesteś, prawda? Nigdy nie dajecie ludziom spokoju! - Nie, proszę pani, nie jestem... -Nie możecie uprzykrzać życia jakimś rabusiom banków albo seryjnym mordercom? Dlaczego tracicie czas na drętwe gadki? - Proszę pani, nie jestem z federalnej. - Wskazał na swój T-shirt. - Widzi pani? Nie mam białej koszuli ani czarnego krawata. Nie jestem też gliną. - To kim pan jest? Loving mógł wymyślić tysiące odpowiedzi, ale doszedł do wniosku, że najlepiej będzie powiedzieć prawdę. - Jestem prywatnym detektywem. Pracuję dla adwokata z Magie Valley. Uniosła brwi. - Tego, który reprezentuje Żaka? - Tak. Dla Bena Kincaida. Zna go pani? - Och, tak, wiele o nim słyszałam. - Zmarszczyła czoło. - Jak sobie radzi? - Rozprawa dopiero się zaczęła. Ma pewną teorię o miejscowym handlarzu narkotyków, ale jak dotąd nie znalazł zbyt wielu dowodów na jej poparcie. Dlaczego pani o niego pyta? Uciekła spojrzeniem w bok. - Och... tak, bez szczególnego powodu. Po prostu zwykła ciekawość. A więc czego pan ode mnie oczekuje? - Informacji. W momencie popełnienia morderstwa jeszcze była pani członkiem Zielonej Furii, prawda? - Tak. Byłam prawą ręką Żaka. - Słyszałem o tym. Czy wie pani coś o tym morderstwie? Coś, co mogłoby nam pomóc? - Wiem, że Zak tego nie zrobił. - Była pani z nim? Oczywiście chodzi mi o tamtą noc. -Nie, nie w tym sensie. Po prostu znam Żaka. Dużo gada, ale nie skrzywdziłby nawet muchy. - Zerknęła do tyłu na domek. - Skoro już mamy rozmawiać, to może wejdźmy do środka. Loving podążył za nią do drzwi. Aby wejść do środka, musiał obrócić się bokiem i zgiąć nogi; najwyraźniej projektant tego wejścia nie wziął pod uwagę ludzi jego postury. Umeblowanie było bardzo proste - kanapa, łóżko, stół. Nie dostrzegł żadnych ozdób ani przedmiotów osobistych. Domek wyglądał na niezamiesz-kany. - Wynajmujemy te domki od służby leśnej, przeważnie na tydzień -wyjaśniła dziewczyna. - Czasem możemy zostać na następne siedem dni, 212 czasem nie. Dużo kręcimy się po okolicy, więc nie mamy zbyt wiele czasu, by się tu zadomowić. Loving wybrał sobie miejsce na kanapie. Była twarda i bardzo niewygodna. - Widzę, że nie jest wam lekko. Kelly usiadła na drugim końcu kanapy. - Wystarczy nam, że jesteśmy w lesie - wyjaśniła. - Blisko bóstwa. Loving zdecydował się nie komentować tej wypowiedzi. - Czy słyszała pani kiedyś, aby Zak mówił coś o tym Gardinerze? Coś, co mogłoby sugerować, że planuje jakieś przestępstwo? - Och, Zak cały czas gadał. Nigdy nie traktowałam tego poważnie. - Jak długo go pani zna? - Od lata. Od kiedy wyprowadziliśmy się z Oklahomy. My... - zawahała się - kiedyś byliśmy ze sobą bardzo blisko. Na początku. Ale to już minęło. - Rozumiem? Czy była pani niezadowolona z tego powodu? - Jasne, że nie. Miłość musi oznaczać wolność. Nie dam się złapać w żadne patriarchalne wzorce dobra i zła. Skupiam swoją energię na tym, co dzieje -się tu i teraz. Zak ma wolną wolę i może robić to, co dyktują mu jego naturalne popędy... I zazwyczaj tak robi. Pod tym względem ja postępuję tak samo. - Delikatnie zaczęła się do niego przysuwać. - Jeśli wie pan, co mam na myśli. Loving miał nadzieję, że się myli. - A może słyszała pani, że ktoś inny zachowywał się tak, jakby chciał zabić Gardinera? Wyglądała na lekko zirytowaną trzymaniem się tak przyziemnego tematu. - Nigdy nawet nie słyszałam o tym człowieku. Przynajmniej do chwili, gdy zginął i gliniarze zgarnęli Żaka, a podczas przeszukania wywrócili nasz obóz do góry nogami. - A więc nie wie pani, kto mógł go zabić? - Przykro mi, ale nie wiem. I nie chciałabym się tym zajmować, nawet gdybym wiedziała. To nie prowadzi do harmonii. Ani nie jest zgodne z naukami bogini. Loving naprawdę nie miał ochoty na rozwijanie tego wątku, ale przypuszczał, że jeśli tego nie zrobi, będzie to zaniedbanie obowiązków. - Mogłaby mi pani powiedzieć, o czym pani mówi? - Chodzi o boginię? To Matka Natura, Gaj a, Sophia. Ma wiele imion. -1 istnieją jakieś jej... nauki? - Oczywiście. - A czy są gdzieś spisane? Kelly roześmiała się. 213 - Matka Natura nie publikuje rozpraw, jeśli o to panu chodzi. Jej nauka jest wszędzie. W ziemi, w powietrzu. Wszędzie wokół nas. O rany. W tej chwili Loving naprawdę żałował, że szef sam się tutaj nie wybrał. Ben miał więcej wyrozumiałości dla dziwaków. - Czy to jest... czy to coś w rodzaju religii? - Tak bym tego nie określiła. To raczej system przekonań. Oddawanie czci bogini dla celów ekspresji duchowej spoczywa na kobietach. - Aha. I pewnie dlatego nie uczyłem się o tym w szkółce niedzielnej? Kelly wybuchła śmiechem. - Ależ pan jest zabawny. Położyła mu dłoń na kolanie. Loving udał, że tego nie zauważył. - Mówi pani o bogini. Czy to coś jak Bóg-kobieta? - Och, nie. Bogini uosabia zupełnie inną koncepcję. Bóg chrześcijan jest wszechmocnym, transcendentnym bytem. Bogini jest bardziej materialna, bardziej rzeczywista. Jest w każdym z nas i we wszystkim, co tworzy naturę. Jest wszędzie. Ma z nami kontakt, gdyż jest częścią nas samych. Jest również częścią przyrody, dzięki czemu podnosi naszą świadomość spraw dotyczących środowiska naturalnego. Głównie to przyciągnęło mnie do czcicieli bogini. Loving zachowywał kamienny wyraz twarzy, choć wszystko to brzmiało dla niego jak gadki chłopaków z przedszkola po kilku piwach. - Muszę przyznać, że nigdy nic o tym słyszałem. Kto to wysmażył? - Nikt tego nie wysmażył - odparła Kelly. Nie wyglądała na zbitą z tropu. - To istnieje od wieków. Czytałeś Mariję Gimbutas? Gdy Loving tracił grunt pod nogami, potrafił zastosować taktykę lepszą niż blef. - Chyba nie. Ale za to czytałem Louisa L'Amour. Znowu się roześmiała. - Gimbutas dowiodła, że kult bogini sięga czasów prehistorycznych. Mniej więcej sześć tysięcy lat temu zniszczyli go patriarchalni najeźdźcy. Prawdę mówiąc, twierdzi ona, że kult ten narodził się dwadzieścia pięć tysięcy lat przed naszą erą. To właśnie dlatego farmerom zdarza się czasem wykopać z ziemi malutkie figurki bogini. - Anie sądzi pani, że ten prehistoryczny kult zanikł... z jakiegoś powodu? - Tak. Ale ten powód nie wystarcza. Prepatriarchalna utopia była egalitarna i całkowicie ginocentryczna. - Całkowicie jaka? - Ginocentryczna, czyli skoncentrowana na kobietach. - Och! - Pochylił głowę. - To mi się nawet podoba. Lubię kobiety. - Miło mi to słyszeć. - Kelly przysunęła się tak blisko niego, że dzieliły ich zaledwie centymetry. - A co byś powiedział na bliższe zapoznanie się ze swoimi... naturalnymi popędami? 214 Lovingowi zrobiło się gorąco. - Nie przypuszczam... - Daj spokój przypuszczeniom. - Otoczyła ramieniem jego szyję. - Skup się na tym, co jest tu i teraz. - Ja nie... - Loving tak gwałtownie zsunął się z kanapy, że Kelly niemal przetoczyła się na jego miejsce. - To kuszące. Ale jestem na służbie, więc lepiej porozmawiajmy. - Otarł dłonią spocone czoło. - Muszę wykonać swoją robotę. - Rozumiem. Szkoda. - I nie powinienem wykorzystywać swojej przewagi. Jeszcze bogini to zobaczy. Kelly uśmiechnęła się. - Na pewno nic więcej nie możesz mi powiedzieć o tym morderstwie? -spytał. - Przykro mi. Wiem, że znalezienie mnie musiało ci zająć trochę czasu. Ale ja po prostu nic nie wiem. - Pozwól, że zadam ci jeszcze jedno pytanie. - Loving cały czas zerkał na drzwi, na wypadek gdyby musiał szybko brać nogi za pas. - Dlaczego odeszłaś z Zielonej Furii? Zaczerwieniła się, tak samo jak wtedy, gdy wcześniej wspomniał o grupie. - Co ci powiedzieli? - Nie chcieli o tym rozmawiać. Odwróciła się od niego. - Ja też nie chcę. - Proszę, naprawdę chciałbym to wiedzieć. - Przykro mi, ale nie. - Proszę. - Uklęknął, opierając rękę na jej kolanie. O rany, za coś takiego szef powinien zostać jego dozgonnym dłużnikiem. - Muszę to wiedzieć. Powoli zwróciła głowę w jego stronę. - Nie chodzi o to, że nie byłam zaangażowana w ich sprawę. Byłam. Oddałam Zielonej Furii całe serce i duszę. - Jej głos nieco przycichł. -1 Żakowi. Ale pewnych rzeczy nie chciałam robić. - Na przykład jakich? - Wykorzystywać ludzi. Manipulować nimi. Oczywiście ta banda z Zielonej Furii powie, że jeśli ktoś walczy ze złem, to zawsze się trochę pobrudzi. Ale jak można potem oddzielić się od zła, gdy ktoś się ubrudzi za bardzo? - Czego chcieli od ciebie? - Czegoś, co przekraczało wszelkie granice przyzwoitości. - A czy oni to zrobili? - Zrobili. Gdy już odeszłam. Jestem tego pewna. - Położyła rękę na dłoni Lovinga i załkała. - Gdyby tego nie zrobili, nie byłoby cię tu teraz. 215 Rozdział 42 JT o przerwie obiadowej Granny wezwała kolejnego świadka, detektywa Arnolda Catha. Ben obserwował, jak Cath powoli zmierza na środek sali rozpraw. Był to mężczyzna w średnim wieku, dźwigający około piętnastu zbędnych kilogramów zlokalizowanych mniej więcej w środkowej części ciała. Ubrany był w marynarkę i spodnie, standardowy strój wkładany do sądu przez niemun-durowych gliniarzy. Granny szybko wypytała go o przebieg służby, w tym o dwanaście lat, które spędził w wydziale zabójstw. Napomknęła o kilku prowadzonych przez niego ostatnio śledztwach. O żadnym z nich Ben nie miał zielonego pojęcia. Tak jak poprzednio Grany nie poświęciła wstępnym ustaleniom ani minuty dłużej, niż było to konieczne. - Co pan robił trzynastego lipca około drugiej nad ranem? - Spałem we własnym łóżku, tak jak chyba wszyscy. - Sprawiał wrażenie przyjaźnie nastawionego i sympatycznego świadka. - Do chwili, aż zadzwonił telefon. - Kto do pana zadzwonił? - Szeryf Allen. Od jednego ze swoich zastępców dostał meldunek o morderstwie. Biedny chłopak znalazł ciało, a przynajmniej to, co z niego zostało, sam w środku nocy. Szeryf zapytał, czy mógłbym przyjechać i objąć dochodzenie. - Czy to standardowa procedura w waszej pracy? - Bezwzględnie. Szeryf Allen to bardzo dobry oficer, ale nie jest specjalistą w sprawach zabójstw. Gdy chodzi o morderstwo, zawsze po mnie dzwoni. Choć nie zdarza się to zbyt często. - Co pan zrobił po tym telefonie? - Powiedziałem szeryfowi, że zjawię się tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Mieszkam w Mount Collie, około dwudziestu pięciu minut jazdy od Magie Valley. Musiałem się też ubrać, przemyć twarz. Potem musiałem odszukać miejsce zbrodni. Z sześć razy się zgubiłem. W końcu zadzwoniłem z komórki do szeryfa i poprosiłem go, żeby mnie prowadził, krok po kroku. - O której pan tam dotarł? - Sądzę, że około czwartej trzydzieści. I tak bardzo szybko, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę okoliczności. - Co pan zrobił po przybyciu na miejsce? - Chwilę rozmawiałem z szeryfem Allenem, a potem przejąłem kontrolę nad miejscem zbrodni. 216 Granny z uznaniem pokiwała głową. - Detektywie Cath, czy zechciałby pan wyjaśnić przysięgłym, co to właściwie znaczy, że przejął pan kontrolę nad miejscem przestępstwa? - Oczywiście. - Zwrócił się twarzą ku ławie przysięgłych. - Wszystkie wykonywane przez mnie czynności mają na celu dwie rzeczy: ograniczenie dostępu do miejsca zbrodni i zabezpieczenie dowodów. Jest rzeczą oczywistą, że nie chcemy, aby jakiekolwiek ślady uległy zniszczeniu. Sprawców mniej więcej siedmiu na dziesięć zabójstw wykrywa się w ciągu pierwszych sześciu godzin dzięki dowodom zebranym na miejscu popełnienia morderstwa. Nie chcemy tracić szansy. Tak więc odgradzam cały teren i ustawiam strażników, aby nikt nie mógł tam wejść bez mojej zgody. -1 co dalej? - Następnie przystępuję do zabezpieczania znajdujących się tam śladów, aby nie uległy zniszczeniu przed przybyciem ekipy dochodzeniowej. Na przej -ściach rozkładam duże arkusze papieru, tak że możemy się po nich chodzić, niczego nie niszcząc. W tym przypadku - byliśmy przecież w samym środku lasu, gdzie nie ma przejść w prawdziwym tego słowa znaczeniu - wytyczyłem ścieżki wzdłuż obrzeży terenu i przez środek, w pobliżu zwłok. W ten sposób mogliśmy się poruszać, nie niszcząc żadnych dowodów. - Co jeszcze pan robi? - Pilnuję, żeby nikt niczego nie rzucał w miejscu popełnienia przestępstwa, żeby nie wszedł tam ktoś z krwawiącą raną i żeby nie zmieniano położenia żadnych przedmiotów. Potem wpuszczam ekipy dochodzeniowe. - Na przykład jakie? - Zespół badający ślady włosów i strzępki materiałów. Fotografów i wi-deokamerzystów. Zespół zbierający dowody. Ekspertów od odcisków palców. I oczywiście zespół lekarza sądowego. - Mimowolnie wzdrygnął się. -O rany, za skarby świata nie chciałbym mieć takiej roboty. - Czy wszyscy wymienieni przez pana specjaliści zjawili się tam? - Oczywiście. Trochę trwało, zanim udało się ich zebrać, ale w końcu wszyscy przyjechali. - Czy coś znaleźli? - Sprzeciw! - Ben starał się nie przesadzać ze sprzeciwami, żeby nie drażnić przysięgłych, ale w tym przypadku nie mógł popuścić. - To są tylko pogłoski. Detektyw Cath nie powinien mówić o tym, co zostało zrobione przez inną osobę. Sędzia Pickens wzruszył ramionami. - Dopuszczam to pytanie. - Wysoki Sądzie - upierał się Ben - nie zostało wykazane, że świadek ma jakąkolwiek wiedzę o tak różnorodnych dziedzinach kryminalistyki. - Pani prokurator zapytała tylko, czy coś znaleźli. Świadek może udzielić odpowiedzi, o ile ją zna, nie wdając się w szczegóły. Czy to pana zadowoli? 217 -Nie posiadam się z radości - mruknął Ben pod nosem. Christina zdusiła w sobie chichot. - A więc powtarzam pytanie - odezwała się Granny. - Czy ekipa dochodzeniowa coś znalazła? - Tak. Ślady stóp. Zdjęli też kilka odcisków palców z oderwanego przez wybuch kawałka kombajnu drzewnego. - Czy udało się zidentyfikować te odciski palców? - Sprzeciw! - wtrącił się Ben. - Teraz prokurator pyta świadka o wyniki badań, które nie zostały wykonane przez tego świadka i do których przeprowadzenia nie ma on żadnych kwalifikacji. - Podtrzymuję - zgodził się sędzia Pickens ze znużeniem w głosie, zupełnie jakby Ben był jakimś dokuczliwym owadem, którego nie może rozpłaszczyć packą na muchy. - Zostawimy to pytanie dla eksperta od daktylo-skopii. Granny nie wyglądał na zmartwioną. Niby dlaczego miałaby się tym przejmować? Oboje dobrze wiedzieli, że w drugim skrzydle budynku sądu czeka już odpowiedni ekspert. - Bardzo panu dziękuję - powiedziała. - Nie mam więcej pytań. Gdy sędzia dał mu znak, Ben zajął miejsce na podwyższeniu i rozpoczął przesłuchanie świadka. Spróbował przyjąć ton pośredni - stanowczy, ale nie lekceważący. Wiedział, jak ważne jest, aby panował nad sobą podczas przesłuchań. Tylko w ten sposób mógł coś zyskać. Jednak z drugiej strony, jeśli zbyt mocno przyciśnie „pana przyjaznego", przysięgli poczują się urażeni. - Detektywie Cath, jak wiarygodne są dowody znajdowane na miejscu przestępstwa? Cath sprawiał wrażenie nieco zaskoczonego, ale trwało to bardzo krótko. Po chwili na jego twarzy znów pojawił się uprzejmy uśmiech. - Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi? - No cóż, przysięgli muszą się dowiedzieć, w co mogą wierzyć, czemu mają ufać. Czy mogą polegać na dowodach zebranych na miejscu zbrodni? - Pewnie, że mogą. - A czy nie jest prawdą, że dowód tylko wtedy jest wiarygodny, gdy w żaden sposób nie został zatarty lub uszkodzony? Cath wzruszył ramionami. - Oczywiście, że tak. - Jeśli jakiś dowód zostanie uszkodzony, nie jest już wiarygodny. - Zgadza się. Można go wyrzucić na śmieci. I stąd moja obecność w miejscu zbrodni. Ben uniósł palec. - Ale czy nie przyjechał pan na miejsce przestępstwa dopiero o czwartej trzydzieści? Cath uśmiechnął się. 218 - No cóż, nie mogę temu zaprzeczyć, gdyż sam o tym powiedziałem kilka minut temu. Ben nie odwzajemnił jego uśmiechu. - Tak, nie może pan. Kto był na miejscu przestępstwa w chwili pana przyjazdu? - Nikogo tam nie było, naprawdę. - Nikogo? Jest pan pewien? - No, oprócz tych osób, które powinny być. - Cóż to za osoby? - Zastępca szeryfa, który znalazł ciało. - Wagner. - Tak, właśnie on. I oczywiście szeryf Allen. -1 kto jeszcze? - Przypuszczam, że było tam jeszcze kilku policjantów. - A ktoś z zespołu dochodzeniowego? -Nie. Chociaż? Byli tam ludzie koronera. Ale nic jeszcze nie zaczęli robić. - A więc od „naprawdę nikogo" doszliśmy do... ilu? Ośmiu czy dziesięciu osób? - Ale wszyscy należeli do grupy policyjnej. Nie byli to żadni turyści czy jakieś postronne osoby. - Rozumiem. Ale było tam ośmiu lub dziesięciu ludzi? - Tak mi się wydaje. - Ile śladów stóp zostawili ci wszyscy ludzie? Cath przez chwilę milczał. Cel tego pytania była jasny. Ben zdawał sobie sprawę, że od tej chwili przesłuchanie stanie się ostrzejsze. Cath zakrył dłonią usta i zakasłał. - Nie mogę stwierdzić, ile zostawili śladów. - Ale możemy przyjąć, że całkiem sporo, prawda? -No... - Nie stali przecież w miejscu jak posągi, prawda? Na twarzy Catha pojawił się sardoniczny uśmiech. - Nie, nie stali nieruchomo. Ale też nie chodzili dookoła zwłok. Trzymali się w odpowiedniej odległości. - Skąd pan to wie? Do czwartej trzydzieści nie było tam pana. - Ponieważ ich pytałem. - Aha. - Ben, kiwając przesadnie głową, spojrzał w stronę przysięgłych.-Więc jednak martwił się pan, że ślady mogły ulec zatarciu? - Nie, nie martwiłem się. To standardowa procedura. Ben spojrzał na niego niedowierzająco. - Czyżby pytanie szeryfa, czy nie zadeptał śladów na miejscu przestępstwa, należało do standardowej procedury? - To zwykła formalność. Nie należy tego traktować osobiście. 219 - Nie posiadam się z radości - mruknął Ben pod nosem. Christina zdusiła w sobie chichot. - A więc powtarzam pytanie - odezwała się Granny. - Czy ekipa dochodzeniowa coś znalazła? - Tak. Ślady stóp. Zdjęli też kilka odcisków palców z oderwanego przez wybuch kawałka kombajnu drzewnego. - Czy udało się zidentyfikować te odciski palców? - Sprzeciw! - wtrącił się Ben. - Teraz prokurator pyta świadka o wyniki badań, które nie zostały wykonane przez tego świadka i do których przeprowadzenia nie ma on żadnych kwalifikacji. - Podtrzymuję - zgodził się sędzia Pickens ze znużeniem w głosie, zupełnie jakby Ben był jakimś dokuczliwym owadem, którego nie może rozpłaszczyć packą na muchy. - Zostawimy to pytanie dla eksperta od daktylo-skopii. Granny nie wyglądał na zmartwioną. Niby dlaczego miałaby się tym przejmować? Oboje dobrze wiedzieli, że w drugim skrzydle budynku sądu czeka już odpowiedni ekspert. - Bardzo panu dziękuję - powiedziała. - Nie mam więcej pytań. Gdy sędzia dał mu znak, Ben zajął miejsce na podwyższeniu i rozpoczął przesłuchanie świadka. Spróbował przyjąć ton pośredni - stanowczy, ale nie lekceważący. Wiedział, jak ważne jest, aby panował nad sobą podczas przesłuchań. Tylko w ten sposób mógł coś zyskać. Jednak z drugiej strony, jeśli zbyt mocno przyciśnie „pana przyjaznego", przysięgli poczują się urażeni. - Detektywie Cath, jak wiarygodne są dowody znajdowane na miejscu przestępstwa? Cath sprawiał wrażenie nieco zaskoczonego, ale trwało to bardzo krótko. Po chwili na jego twarzy znów pojawił się uprzejmy uśmiech. - Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi? - No cóż, przysięgli muszą się dowiedzieć, w co mogą wierzyć, czemu mają ufać. Czy mogą polegać na dowodach zebranych na miejscu zbrodni? - Pewnie, że mogą. - A czy nie jest prawdą, że dowód tylko wtedy jest wiarygodny, gdy w żaden sposób nie został zatarty lub uszkodzony? Cath wzruszył ramionami. - Oczywiście, że tak. - Jeśli jakiś dowód zostanie uszkodzony, nie jest już wiarygodny. - Zgadza się. Można go wyrzucić na śmieci. I stąd moja obecność w miejscu zbrodni. Ben uniósł palec. - Ale czy nie przyjechał pan na miejsce przestępstwa dopiero o czwartej trzydzieści? Cath uśmiechnął się. 218 - No cóż, nie mogę temu zaprzeczyć, gdyż sam o tym powiedziałem kilka minut temu. Ben nie odwzajemnił jego uśmiechu. - Tak, nie może pan. Kto był na miejscu przestępstwa w chwili pana przyjazdu? - Nikogo tam nie było, naprawdę. - Nikogo? Jest pan pewien? - No, oprócz tych osób, które powinny być. - Cóż to za osoby? - Zastępca szeryfa, który znalazł ciało. - Wagner. - Tak, właśnie on. I oczywiście szeryf Allen. -I kto jeszcze? - Przypuszczam, że było tam jeszcze kilku policjantów. - A ktoś z zespołu dochodzeniowego? - Nie. Chociaż? Byli tam ludzie koronera. Ale nic jeszcze nie zaczęli robić. - A więc od „naprawdę nikogo" doszliśmy do... ilu? Ośmiu czy dziesięciu osób? - Ale wszyscy należeli do grupy policyjnej. Nie byli to żadni turyści czy jakieś postronne osoby. - Rozumiem. Ale było tam ośmiu lub dziesięciu ludzi? - Tak mi się wydaje. - Ile śladów stóp zostawili ci wszyscy ludzie? Cath przez chwilę milczał. Cel tego pytania była jasny. Ben zdawał sobie sprawę, że od tej chwili przesłuchanie stanie się ostrzejsze. Cath zakrył dłonią usta i zakasłał. - Nie mogę stwierdzić, ile zostawili śladów. - Ale możemy przyjąć, że całkiem sporo, prawda? -No... - Nie stali przecież w miejscu jak posągi, prawda? Na twarzy Catha pojawił się sardoniczny uśmiech. -Nie, nie stali nieruchomo. Ale też nie chodzili dookoła zwłok. Trzymali się w odpowiedniej odległości. - Skąd pan to wie? Do czwartej trzydzieści nie było tam pana. - Ponieważ ich pytałem. - Aha. - Ben, kiwając przesadnie głową, spojrzał w stronę przysięgłych.-Więc jednak martwił się pan, że ślady mogły ulec zatarciu? - Nie, nie martwiłem się. To standardowa procedura. Ben spojrzał na niego niedowierzająco. - Czyżby pytanie szeryfa, czy nie zadeptał śladów na miejscu przestępstwa, należało do standardowej procedury? - To zwykła formalność. Nie należy tego traktować osobiście. 219 - Wiemy jednak, że zastępca szeryf Wagner) chodzil w pobliżu zwłok. - Tak, ale... - Sam nam to powiedział. Oglądał iało> gdy tam przyjechał. Dokładnie mówiąc, zbliżał się do zwłok nie raz, a |wa razy Twarz Catha sposępniała. - Jestem pewien, że był bardzo osioznv - Ja również, ale i tak daje to bard;0 dużo śladów stóp - Ale tylko j ego śladów. Bez trudu mc,^ odróznic oddzielny zestaw śladów. - A co z szeryfem Allenem? Cath wyglądał, jakby mu mowę od,ejo - Szeryf Allen to zawodowiec. Niemógl zadeptać miejSCa przestępstwa. Trzymał się od niego z daleka. Ben spojrzał na niego surowo. - Chce pan wmówić przysięgłym, te p0 przybyCiu na miejsce przestępstwa szeryf Allen - wiedząc, co się tan, stało _ nawet nie podszedł do ciała, aby na nie spojrzeć? - Jestem pewien, że nie podszedł. - A gdyby ten człowiek jeszcze ż}ł? Czy szeryf Allen nie powinien podejść przynajmniej po to, aby sprawdzą czy nie trzeba wezwac karetki? - Wysoki Sądzie, muszę zgłosić s&rzeciw _ Granny znowu zerwała się na.nogi. - To, o co pan Kincaid prosi <;wiadka! t0 spekulacje. -Nie - zaprzeczył Ben. - Sprawdz;(m wiarygodność oświadczenia świadka, że przed jego przyjazdem nikt nie Cfiodził p0 miejscu przestej)stwa. Temu mają służyć moje pytania. Sędzia Pickens zmarszczył brwi. Spojrzał na galeriq dla publiczności, a potem na Granny. - Obawiam się, że muszę oddalić ten sprzeciw Granny, z kwaśnym wyrazem tw;lrzy) z powrotem zajęła swoje miejsce. - A więc co pan na to, detektywie Cath? _ Ben zwrócil sjc do świadka. -Czy nie sądzi pan, że szeryf Allen mi,siał co najmniej sprawdzić, czy ofiara jeszcze żyje? Gdyby tego nie zrobił, \ykazałby duży brak kompetencji. - Wydaje mi się, że wygląd szcziltkow nie p0ZOstawiał wątpliwości... - A więc w ogóle tego nie sprawdzaj9 Cath zacisnął wargi. - Myślę, że musiał - wycedził. - Naprawdę, co pan powie? A w|QC mamy kole;ny zestaW śladów stóp. - Być może. Ale to byłoby już wszystko - A co z innymi zastępcami szeryfa? Co \ ludźmi koronera? - Nie mieli żadnego powodu, aby wchodzić na miejsce przestępstwa. - Czy twierdzi pan, że ani trochę ich nie korciło aby zaspokoić ciekawość i zobaczyć, co się stało? - Może i korciło. Ale i tak tam i^e weszij - Skąd ta pewność? - Bo tak mi powiedzieli! - Uprzejmość Cath powoli znikała, aż w końcu nie pozostał po niej ślad. - Zgodnie z tym, co pan stwierdził wcześniej, szeryf Allen także nie wchodził na ten teren. Ale przed chwilą przyznał pan, że chyba jednak tam był. Twarz Catha stała się ciemnoczerwona. - Nie wiem, do czego pan zmierza... - Och, myślę, że doskonale pan wie. Próbuję dowieść, że przed pana przybyciem na miejscu przestępstwa zostawiono całą masę śladów stóp. Ślady zabezpieczone przez pana ekipę mogły należeć do każdego. - Wysoki Sądzie! Muszę się sprzeciwić tym wywodom! - zawołała Granny ze złością. - Przecież pan Kincaid nie zadaje świadkowi żadnych pytań. - Ten sprzeciw podtrzymuję- zgodził się sędzia Pickens. - Czy obrońca ma jeszcze jakieś pytania? - Nie w tej chwili, Wysoki Sądzie. - Ben wiedział, że kontynuowanie przesłuchania nie miałoby sensu. Udało mu się wzbudzić cień uzasadnionych wątpliwości. Gdyby pozwolił Cathowi dalej mówić, ten z pewnością spróbowałby to naprawić. Sędzia Pickens miał niezadowoloną minę, a jego wzrok spoczywał na Granny. Czyżby sprawa nie szła tak gładko, jak się spodziewali? Ben mógł tylko mieć taką nadzieję. - Po krótkiej przerwie wznowimy obrady. - Pickens zwolnił przysięgłych, którzy skwapliwie opuścili salę rozpraw. Gdy Ben wrócił do stołu obrońcy, Zak poklepał go po ramieniu. - Niezła robota, Ben. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. Już ci się kiedyś udało i teraz też ci wyjdzie. - Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Załatwiłeś tego durnia, zupełnie jakbyś rozwalił wieżę z klocków. -Nie popadajmy w samouwielbienie - ostrzegł Ben. - Cath mówił o sprawach, na których się nie zna. Tylko dzięki temu mogłem go przyszpilić. Gdy Granny wezwie tych swoich ekspertów od różnych zagadnień kryminalistycz-nych, zrobią wszystko, co w ich mocy, aby wykazać, że wszystkie dowody są wiarygodne. - Wszystko jedno, i tak odwalasz kawał dobrej roboty. - Zak rozparł się na krześle. - Wiedziałem, że będziesz odpowiednim człowiekiem. Czuję się teraz o wiele lepiej. Ben milczał. Uważał, że reakcja Żaka jest zrozumiała. Biorąc pod uwagę stres, jaki musiała wywoływać wisząca nad jego głową perspektywa wyroku śmierci, miał prawo łapać się każdej szansy. Ben odwrócił się i ze zdumieniem zobaczył, że za nim stoi Granny. - Widzę, Kincaid, że nie jesteś takim fajtłapą, na jakiego wyglądasz. Ben uniósł brwi. - Czy to miał być komplement?. 221 - Wiemy jednak, że zastępca szeryfa, Wagner, chodził w pobliżu zwłok. -Tak, ale... - Sam nam to powiedział. Oglądał ciało, gdy tam przyjechał. Dokładnie mówiąc, zbliżał się do zwłok nie raz, a dwa razy. Twarz Catha sposępniała. - Jestem pewien, że był bardzo ostrożny. - Ja również, ale i tak daje to bardzo dużo śladów stóp. - Ale tylko j ego śladów. Bez trudu można odróżnić oddzielny zestaw śladów. - A co z szeryfem Allenem? Cath wyglądał, jakby mu mowę odjęło. - Szeryf Allen to zawodowiec. Nie mógł zadeptać miejsca przestępstwa. Trzymał się od niego z daleka. Ben spojrzał na niego surowo. - Chce pan wmówić przysięgłym, że po przybyciu na miejsce przestępstwa szeryf Allen - wiedząc, co się tam stało - nawet nie podszedł do ciała, aby na nie spojrzeć? - Jestem pewien, że nie podszedł. - A gdyby ten człowiek jeszcze żył? Czy szeryf Allen nie powinien podejść przynajmniej po to, aby sprawdzić, czy nie trzeba wezwać karetki? - Wysoki Sądzie, muszę zgłosić sprzeciw. - Granny znowu zerwała się na nogi. - To, o co pan Kincaid prosi świadka, to spekulacje. - Nie - zaprzeczył Ben. - Sprawdzam wiarygodność oświadczenia świadka, że przed jego przyjazdem nikt nie chodził po miejscu przestępstwa. Temu mają służyć moje pytania. Sędzia Pickens zmarszczył brwi. Spojrzał na galerię dla publiczności, a potem na Granny. - Obawiam się, że muszę oddalić ten sprzeciw. Granny, z kwaśnym wyrazem twarzy, z powrotem zajęła swoje miejsce. - A więc co pan na to, detektywie Cath? - Ben zwrócił się do świadka. -Czy nie sądzi pan, że szeryf Allen musiał co najmniej sprawdzić, czy ofiara jeszcze żyje? Gdyby tego nie zrobił, wykazałby duży brak kompetencji. - Wydaje mi się, że wygłąd szczątków nie pozostawiał wątpliwości... - A więc w ogóle tego nie sprawdzał? Cath zacisnął wargi. - Myślę, że musiał - wycedził. - Naprawdę, co pan powie? A więc mamy kolejny zestaw śladów stóp. - Być może. Ale to byłoby już wszystko. - A co z innymi zastępcami szeryfa? Co z ludźmi koronera? - Nie mieli żadnego powodu, aby wchodzić na miejsce przestępstwa. - Czy twierdzi pan, że ani trochę ich nie korciło, aby zaspokoić ciekawość i zobaczyć, co się stało? - Może i korciło. Ale i tak tam nie weszli. 220 - Skąd ta pewność? - Bo tak mi powiedzieli! - Uprzejmość Cath powoli znikała, aż w końcu nie pozostał po niej ślad. - Zgodnie z tym, co pan stwierdził wcześniej, szeryf Allen także nie wchodził na ten teren. Ale przed chwilą przyznał pan, że chyba jednak tam był. Twarz Catha stała się ciemnoczerwona. - Nie wiem, do czego pan zmierza... - Och, myślę, że doskonale pan wie. Próbuję dowieść, że przed pana przybyciem na miejscu przestępstwa zostawiono całą masę śladów stóp. Ślady zabezpieczone przez pana ekipę mogły należeć do każdego. - Wysoki Sądzie! Muszę się sprzeciwić tym wywodom! - zawołała Granny ze złością. - Przecież pan Kincaid nie zadaje świadkowi żadnych pytań. - Ten sprzeciw podtrzymuję - zgodził się sędzia Pickens. - Czy obrońca ma jeszcze jakieś pytania? - Nie w tej chwili, Wysoki Sądzie. - Ben wiedział, że kontynuowanie przesłuchania nie miałoby sensu. Udało mu się wzbudzić cień uzasadnionych wątpliwości. Gdyby pozwolił Cathowi dalej mówić, ten z pewnością spróbowałby to naprawić. Sędzia Pickens miał niezadowoloną minę, a jego wzrok spoczywał na Granny. Czyżby sprawa nie szła tak gładko, jak się spodziewali? Ben mógł tylko mieć taką nadzieję. - Po krótkiej przerwie wznowimy obrady. - Pickens zwolnił przysięgłych, którzy skwapliwie opuścili salę rozpraw. Gdy Ben wrócił do stołu obrońcy, Zak poklepał go po ramieniu. - Niezła robota, Ben. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. Już ci się kiedyś udało i teraz też ci wyjdzie. - Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Załatwiłeś tego durnia, zupełnie jakbyś rozwalił wieżę z klocków. - Nie popadajmy w samouwielbienie - ostrzegł Ben. - Cath mówił o sprawach, na których się nie zna. Tylko dzięki temu mogłem go przyszpilić. Gdy Granny wezwie tych swoich ekspertów od różnych zagadnień kryminalistycz-nych, zrobią wszystko, co w ich mocy, aby wykazać, że wszystkie dowody są wiarygodne. - Wszystko jedno, i tak odwalasz kawał dobrej roboty. - Zak rozparł się na krześle. - Wiedziałem, że będziesz odpowiednim człowiekiem. Czuję się teraz o wiele lepiej. Ben milczał. Uważał, że reakcja Żaka jest zrozumiała. Biorąc pod uwagę stres, jaki musiała wywoływać wisząca nad jego głową perspektywa wyroku śmierci, miał prawo łapać się każdej szansy. Ben odwrócił się i ze zdumieniem zobaczył, że za nim stoi Granny. - Widzę, Kincaid, że nie jesteś takim fąjtłapą, na jakiego wyglądasz. Ben uniósł brwi. - Czy to miał być komplement? 221 - Ależ oczywiście. - A więc dziękuję. Po prostu wykonuję swoją pracę. Wiele by dał, aby poznać jej myśli. Podejrzewał, że jakiekolwiek są, i tak by mu się nie spodobały. - Ja też - powiedziała cicho. - Tylko teraz daję z siebie dużo więcej niż zwykle. Rozdział 43 jl o powrocie przysięgłych z popołudniowej przerwy Granny wezwała na świadka doktora Lawrence'a Tobiasa, okręgowego koronera. Ben doszedł do wniosku, że podjęła tę decyzję, mając na względzie raczej czas i strategię niż cokolwiek innego. Do końca dzisiejszego posiedzenia pozostało około półtorej godziny. Gdyby Granny wezwała jakiegoś ważniejszego świadka, nie zdążyłaby go przesłuchać, Ben zaś, znając część jego zeznań, miałby całą noc na przygotowanie pytań. Lawrence Tobias stanowił całkowite przeciwieństwo doktora Koregai, biegłego lekarza z okręgu Tulsa. Brakowało mu niezachwianego spokoju Koregai, poczucia, że wszystko, co mówi, nie ulega żadnym wątpliwościom. Miał za to niezwykłą łatwość nawiązywania kontaktu, jakiej nigdy nie udało się osiągnąć Koregai. Wyglądał na swojego człowieka, a nie jakiegoś półboga patrzącego na wszystkich z góry. Wiedział, jak rozmawiać z ludźmi, jak ich sobie zjednać. Koregai mógł być medycznym geniuszem, ale Tobias był znacznie lepszym świadkiem. Po niespełna półgodzinie Granny przeszła do sedna sprawy. - Czy dokonał pan autopsji zwłok Dwayne'a Gardinera? - zapytała. - Tak, oczywiście - odpowiedział Tobias. Miał nerwowy tik, który sprawiał, że jego twarz przypominała nieco pyszczek królika. - Kiedy odbyła się sekcja? - Rankiem trzynastego lipca. Wcześniej, gdy przywieziono ciało do kostnicy, nie było mnie tam. Przyszedłem około siódmej trzydzieści i od razu zabrałem się do pracy. Miły początek dnia, pomyślał Ben. Miejmy nadzieję, że nie zjadł zbyt obfitego śniadania. - Czy była to rutynowa sekcja? - Cóż... - Tobias sprawiał wrażenie, jakby z trudem dobierał słowa. Wydało się to Benowi dość niezwykłe, gdyż Granny pewnie ćwiczyła z nim to setki razy. - Rutynowa chyba nie jest właściwym słowem. 222 - Dlaczego? - Dlatego że... uhm... - Spojrzał na przysięgłych, a potem w bok. -Z powodu stanu zwłok. - Jaki był ich stan, doktorze Tobias? - Uległy poważnym poparzeniom, które pokrywały niemal całą powierzchnię ciała. Nieliczne pozostałe fragmenty skóry tworzyły twarde strupy. Widać było kości i czaszkę osmalone przez ogień. Sądzę, że nawet najlepszy przyjaciel nie mógłby go rozpoznać. - Tobias przerwał. Jego twarz wyrażała powagę i smutek. - Posługując się regułą dziewięciu, przypisującą wartości liczbowe każdej części ciała i określającej stopień oparzeń według skali od jednego do stu, przy czym sto oznacza najcięższy stopień, oparzenia Gardinera określiłbym na dziewięćdziesiąt siedem. Co najmniej. - Czy to utrudniło sekcję? - Tak, naturalnie. - Spojrzał z przekonaniem na przysięgłych. - Jeśli ciało jest tak poważnie poparzone, wszystko staje się o wiele trudniejsze, a podręcznik można spokojnie wyrzucić przez okno. Większość standardowych technik na nic się nie zda. Nie można też przeprowadzić większości testów. - Czy mimo to udało się panu przeprowadzić autopsję? - Och, tak. Zajęło mi to prawie siedem godzin, ale zrobiłem to. - Doktorze Tobias, słyszeliśmy tutaj zeznanie dotyczące rany postrzałowej. Czy widział tę ranę? - Wyjąłem kulę z górnej prawej części klatki piersiowej. Była tuż pod obojczykiem. - Co pan zrobił z tą kulą? - Przesłałem na badania do sekcji balistycznej. Dlaczego Granny zajmuje się ustalaniem takich rzeczy, zastanawiał się Ben. Na liście świadków zgłoszonych przez prokuratora nie było eksperta od spraw balistyki. Czyżby trzymała w rękawie jakiegoś asa? A może szykowała sobie grunt na wypadek, gdyby odnaleziono pistolet. - Czy zauważył pan coś niezwykłego, doktorze Tobias? - Zgadza się. Jak już mówiłem, poparzenia były bardzo rozległe. - Nie chodzi mi o poparzenia. - Ogólnie mówiąc, nie było wiele do badania. Zniszczeniu uległa niemal cała skóra. Spłonęła w ogniu albo jakieś leśne stworzenia dorwały się do ciała przed przybyciem szeryfa. Nawet wewnętrzne organy były spalone, w całości lub częściowo. - Przerwał na moment. - Jednak na lewym ramieniu ofiary znalazłem ledwo widoczny ślad po ugryzieniu. - Ślad po ugryzieniu? - Granny szeroko otworzyła oczy, dając przysięgłym pokaz dramatycznej reakcji, która, o czym Ben doskonale wiedział, była bardziej teatralną sztuczką niż wyrazem szczerego zdziwienia. - Tak. Ślady zostawione przez zęby były dobrze widoczne. 223 - Czy wie pan, kiedy to się stało? - Posługując się nazwami pór dnia, nie jestem w stanie dokładnie tego określić. Wiem jednak, że ugryzienie nastąpiło przed spłonięciem ciała. Granny wyprostowała się. - Doktorze Tobias, czy istnieje możliwość badania śladów po ugryzieniu? Chodzi mi o ustalenie ich pochodzenia. - Wykracza to poza moje kwalifikacje, ale istnieją odpowiednie metody. I z tego, co wiem, są dość dokładne. Ben zmarszczył brwi. Granny wykorzystywała jednego świadka do poparcia zeznań następnego, zapewniając mu wiarygodność, zanim jeszcze zajął swoje miejsce. Dawało to powód do sprzeciwu, ale nie było warte irytacji przysięgłych. - Przecież nawet nie zapytałam pana, co było przyczyną śmierci - stwierdziła prokurator. - Czy zdołał pan to ustalić? - Tak - odparł doktor Tobias. Z poważną miną zwrócił się ku przysięgłym. -Gdy tylko zobaczyłem ciało. Pan Gardiner uległ śmiertelnemu poparzeniu. - Wspominał pan coś o ranie postrzałowej - przypomniała Granny. - Ale ta rana nie była śmiertelna - powiedział doktor. - Wszystkie rany postrzałowe są poważne, tajednak nie była śmiertelna, zakładając, że w porę otrzymałby pomoc lekarską. Nie mogła być przyczyną śmierci. - Co pan ma na myśli? - Badając samą ranę oraz uszkodzenia otaczających ją tkanek, ustaliłem, że rana postrzałowa powstała na krótko przed tym, nim ciało stanęło w płomieniach. Prawdopodobnie zaledwie kilka minut wcześniej. - Chodzi panu o to, że płomienie dosięgły ciała tuż po strzale? - Tak. - Tobias wyglądał na szczerze przejętego i przepełnionego smutkiem, który natychmiast udzielił się przysięgłym. - Czy był pan w stanie poczynić jakiekolwiek ustalenia na temat tego, w jaki sposób ciało mogło... się zapalić? - Nie bez uciekania się do innych danych. - Co pan ma na myśli? - Powiedziano mi, że w pobliżu miejsca, w którym znaleziono ciało, wysadzono w powietrze potężną maszynę i że zrobiono to przy użyciu bomby. Eksplozja mogła być źródłem ognia. Granny spróbowała to uściślić. - Twierdzi pan, że Gardiner mógł być tam w momencie eksplozji. - Nie. Nie powiedziałem przecież, że wyleciał w powietrze. Gdyby był w samym sercu eksplozji, obrażenia na jego ciele byłyby zupełnie inne. Znaleźlibyśmy tylko porozrzucane wszędzie szczątki. Choć ciało pana Gardine-ra było straszliwie poparzone, pozostało całe. Wszystkie dowody wskazują, że poruszał się o własnych siłach, dopóki nie uniemożliwiła mu tego rozległość poparzeń. 224 - A więc do jakich pan doszedł wniosków? - Sprzeciw - zawołał Ben, wstając z krzesła. - Prokurator żąda od świadka spekulacji. - Nie proszę świadka o spekulowanie - odparowała Granny. - Proszę o wyciągnięcie wniosków na podstawie dostępnych materiałów dowodowych. Świadek jest ekspertem i wolno mu to zrobić. - Sprzeciw oddalony - zdecydował sędzia Pickens. - Proszę usiąść, panie Kincaid. Ben nie spodziewał się, że ten sprzeciw zostanie przyjęty. Chciał jedynie przypomnieć przysięgłym, że to o czym usłyszą, to nie są fakty, lecz domysły. A domysły nawet najlepszego eksperta zawsze pozostaną tylko domysłami. - Stwierdziłem, że w momencie wybuchu Gardiner, który właśnie został postrzelony, nie był na tyle blisko bomby, aby dosięgła go pełna siła podmuchu. Był jednak na tyle blisko, aby objęły go płomienie, gdy eksplodowały niektóre części maszyny, na przykład zbiornik z paliwem - wyjaśnił Tobias. Ben zerwał się na równe nogi. - Znów muszę zgłosić sprzeciw, Wysoki Sądzie. To czyste spekulacje. Pickens nie czekał na odpowiedź Granny. Okręcił się na krześle i wskazał młotkiem sędziowskim w stronę Bena. - Oddaliłem już pański sprzeciw, panie Kincaid. Proszę usiąść i być cicho. - Po chwili dodał: - A jeśli nie jest pan w stanie utrzymać języka za zębami, mogę polecić, aby odeskortowano pana do małej klitki z zakratowanymi oknami, gdzie nikt nie będzie mógł pana usłyszeć. Zrozumiano? Ben z powrotem opadł na krzesło. Z pewnością Pickens przez cały dzień czekał na moment, kiedy Ben da mu okazję, aby mógł go zniszczyć w oczach przysięgłych. I właśnie przed chwilą się doczekał. - Doktorze Tobias - kontynuowała Granny - oskarżenie dowiedzie, że około godziny pierwszej w nocy oskarżony kręcił się po lesie. Czy ma pan jakieś przypuszczenia, o której godzinie nastąpiła śmierć? - Kilku drwali z obozu znajdującego się w pobliżu powiedziało mi, że usłyszeli wybuch parę minut po pierwszej. Biorąc pod uwagę fakt, że eksplozja i wzniecony przez nią ogień odgrywają tutaj istotną rolę, śmierć prawdopodobnie nastąpiła o pierwszej lub kilka minut później. - W jaki sposób płomienie objęły Gardinera? - Najpierw prawdopodobnie zapaliło się jego ubranie. Bawełna nie jest łatwo palna. Odzież z włókien sztucznych i nylonu, a taką miała na sobie ofiara, zapala się bardzo szybko. Gdy ogień obejmie ubranie, i oczywiście jeśli płomienie nie zostaną zduszone, wkrótce zaczyna się palić ciało. - Co się wtedy czuje? - Sprzeciw! - krzyknął Ben. - Pani prokurator próbuje grać na uczuciach przysięgłych. 15 - Mroczna sprawiedliwość 225 Twarz Pickensa miała grobowy wyraz. - Mówiąc o tej klitce z zakratowanym oknem wcale nie żartowałem, panie mecenasie. Oddalam sprzeciw. Proszę siadać. - Skinął głowąw stronę świadka. - Może pan odpowiedzieć na to pytanie. - No cóż - zaczął z ociąganiem Tobias - chyba nie muszę nikomu mówić, że palenie się jest... nieprzyjemnym przeżyciem. Większość ludzi, którzy tego doznali, mówi o bardzo intensywnym bólu, trudnym do opisania. W sytuacji, z jaką tu mamy do czynienia, gdy ogień objął całe ciało i gdy śmierć była rzeczą pewną, gdy nie było żadnej pomocy... - Potrząsnął głową. - Cóż, jestem pewien, że ból był po prostu... niewyobrażalny. - Czy jest prawdopodobne, że pan Gardiner stracił przytomność? - Bardzo bym tego chciał, ale niestety nie ma medycznych podstaw do przyjęcia takiego założenia. Biorąc pod uwagę fakt, iż odbiegł na pewną odległość od eksplodującej maszyny, muszę stwierdzić, że przed samą śmiercią prawdopodobnie był przytomny. Ben przycisnął dłoń do czoła. To zeznanie powinno być odrzucone, ale przecież Pickens oddalił już jego sprzeciw. Jeśli jeszcze raz wstanie, prawdopodobnie Zak przez resztę procesu będzie musiał bronić się sam. Zerknął przez ramię, ciekaw, jakie wrażenie wywarło to wstrząsające zeznanie na pogrążonej w smutku wdowie. Ku swemu zdumieniu nie dostrzegł jej na galerii dla publiczności. Ale wszyscy byli pod wrażeniem tego, co usłyszeli; kilka osób miało łzy w oczach. - Jak długo mogło to trwać, doktorze Tobias? - spytała Granny. - Po jakim czasie nastąpiła śmierć? - Nie potrafię tego precyzyjnie określić. - Doktorze Tobias, czy to była szybka śmierć? Tobias opuścił głowę. - Nie. Nie w tym przypadku. Od momentu, gdy na ciele pojawiły się pierwsze płomienie, do chwili, kiedy nastąpiła śmierć, upłynęło osiem, dziesięć minut. I sądzę, że każda z tych minut musiała się wydawać ofierze wiecznością. - Dziękuję doktorze Tobias. - Granny odwróciła się od podium dla świadków. Jej twarz stężała w wyrazie smutku. - Nie mam więcej pytań. Rozdział 44 B 1 en miał nadzieją, iż sędzia ogłosi przerwę, aby dać przysięgłym chwilę wytchnienia i czas na otrząśnięcie się ze przygnębiającego nastroju. Niestety tak się nie stało. Ben dobrze wiedział dlaczego. Dostrzegł, że Pickens 226 często zerka na zegar ścienny. Pewnie miał nadzieję, że jeśli od razu przejdą dalej, Ben zdąży skończyć przesłuchanie Tobiasa jeszcze tego popołudnia. Nie było sensu ponownego wysłuchiwania o straszliwym bólu Gardine-ra i cierpieniach, jakich doznał przed śmiercią. Co prawda, doktor posunął się do daleko idących spekulacji i Ben zapewne zdołałby znaleźć słabe punkty w jego wywodzie, jednak niczemu by to nie służyło. Lepiej nie przypominać przysięgłym o tragedii. Skupił się więc na tych elementach zeznań Tobiasa, które rzeczywiście mogły obciążyć Żaka. - Porozmawiajmy teraz o czasie zgonu. Tobias sprawiał wrażenie otwartego i chętnego do współpracy. - Jak pan sobie iyzzy. - Określił pan czas śmierci Dwayne'a Gardinera, nieprawdaż? - Tak. Na około pierwszej w nocy. -1 jest to standardowa procedura, że opinię o przyczynie śmierci wydaje koroner, prawda? - Rzeczywiście. Tak jest. - Jednak w większości przypadków taka opinia opiera się na faktach medycznych, czyż nie? - Tak, przypuszczam, że tak. - Ale nie pańska opinia, prawda? - Nie jestem pewien, co pan... - Doktorze Tobias, na jakich przesłankach opiera się koroner w celu określenia godziny śmierci? Tobias nie wyglądał już na zbyt pewnego siebie; typowa ostrożność świadka, który nie wie, co czego zmierzają pytania przesłuchującego. - Każdy lekarz używa innych metod. - No tak, podstawowa sprawa to temperatura ciała. To jeden ze sposobów, mam rację? - Ależ tak. Oczywiście. - Ale w przypadku Gardinera nie mógł pan z niego skorzystać, ponieważ ciało uległo spaleniu. Chyba się nie mylę? - Tak, to prawda. - W niektórych przypadkach czas śmierci można określić na podstawie zawartości żołądka ofiary. Czy to prawda? - Prawda. Oczywiście, że prawda. - Ale w tym przypadku ta metoda też nie mogła być zastosowana. Z powodu rozległości obrażeń doznanych przez ofiarę. - Zgadza się. - Tak wiąc, nie dysponując żadnych realnymi dowodami medycznymi, zdecydował się pan zgadywać. Granny zerwała sią z miejsca. 227 - Wysoki Sądzie, zgłaszam sprzeciw. Pickens zazgrzytał zębami. - Panie Kincaid, mam dość pańskiego nagannego zachowania. - Wysoki Sądzie - bronił się Ben - przysięgli mają prawo wiedzieć, które opinie świadka opierają się na dowodach medycznych, a które są po prostu zwykłymi domysłami. - Ten człowiek pełni funkcję koronera na terenie całego hrabstwa! -warknął Pickens. ~ Proszę go traktować z należytym szacunkiem. Jeśli nie potrafi pan tego, każę, aby zastąpił pana ktoś, kto to potrafi. - Tak jest, Wysoki Sądzie. - Ben wyczuł, że czas się wycofać; Pickens był bliski wybuchu. - Doktorze Tobias, pańskie wnioski na temat czasu śmierci nie zostały oparte na dowodach medycznych, czy tak? - Nie mogę się z tym zgodzić. Na podstawie dokonanej przeze mnie oceny rozległości obrażeń określiłem, że śmierć nastąpiła osiem do dziesięciu minut od chwili, gdy ciało zaczęło płonąć. - Ale nie wynika z tego, o której godzinie nastąpiła śmierć. Tego może się pan tylko domyślać. - Miałem raporty o wybuchu... - Właśnie. Miał pan niesprawdzone pogłoski pochodzące od ludzi, którzy nie zostali wezwani przed sąd i nie mogą być przesłuchani, i tym samym żadne pogłoski nie mogą stanowić medycznego dowodu. Granny ponownie zerwała się na równe nogi. - Wysoki Sądzie, ten świadek jest ekspertem. Ma prawo uwzględniać pogłoski, wydając swoje specjalistyczne opinie. - Nie twierdzę, że nie jest specjalistą- odparował Ben. - Po prostu chcę, aby przysięgli zrozumieli, że niektóre z jego opinii opierają się na dowodach medycznych, a niektóre nie. - Ależ Wysoki Sądzie - nalegała Granny - obrońca sugeruje, że... - Czy wy dwoje przestaniecie się w końcu kłócić? - gwałtownie przerwał jej sędzia Pickens. - To ani trochę nie posuwa sprawy do przodu. Wróćmy do pytania. Przynajmniej tym razem złość Pickensa choć trochę skrupiła się na Granny. „Tak jest, Wysoki Sądzie". Uśmiechnąć się i wytrzymać, powiedział sobie Ben. Kiedyś traktował wszelkie ataki sędziego bardzo osobiście, martwił się nimi i irytował. Teraz wiedział już, że po prostu z takich rzeczy składa się życie obrońcy - zwłaszcza gdy pochodzi on z innego miasta. Najlepiej uśmiechać się miło i dalej robić swoje. - Doktorze Tobias, czyż nie jest prawdą, że pana jedyne informacje na temat godziny wybuchu pochodzą od osób trzecich? - Tak - potwierdził wyczerpany Tobias. - To prawda. - A więc gdyby drwale powiedzieli panu, że eksplozja miała miejsce około drugiej w nocy, to teraz pan powiedziałby przysięgłym, że Gardiner zmarł osiem lub dziesięć minut po godzinie drugiej? 228 - Tak przypuszczam. - A gdyby powiedzieli, że wybuch nastąpił o trzeciej... - Tak, tak, wtedy powiedziałbym, że o trzeciej dziesięć. O co panu chodzi? - Chodzi mi o to, że jeśli do wybuchu doszło nie o pierwszej w nocy, ale o drugiej, to wtedy mojego klienta mogło nie być w tym lesie. Co pan na to? - Nie mam zielonego pojęcia, kiedy pański klient był w tym lesie. - Sądzę, doktorze Tobias, że to szczera prawda. Wie pan tylko tyle, że pan Gardiner zmarł osiem do dziesięciu minut po eksplozji. Ale nie ma pan żadnego pojęcia, kiedy to rzeczywiście było. Zgadza się? - Racja, racja. - Tobias machał rękoma w powietrzu. - Ma pan rację. Rozdział 45 _L o zakończeniu posiedzenia sądu Ben i Christina wrócili do biura. Na drzwiach znaleźli przypiętą kartkę. Była to wiadomość od szeryfa Allena. Ku zdumieniu Bena zostawił ją dla niego, a nie dla Christiny. Ben w wielkim pośpiechu wpadł do hotelu na South Kennedy i wszedł na czwarte piętro. Zatrzymał się u szczytu schodów. Umundurowany pomocnik szeryfa, ustawiony na posterunku, najwyraźniej nie miał zamiaru nikogo wpuszczać dalej. - Nazywam się Ben Kincaid. Szeryf Allen prosił, bym przyszedł. Pomocnik szeryfa kiwnął głową i przepuścił go. Ben szedł wzdłuż korytarza, aż znalazł pokój numer 52. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Aż go zatkało. Wnętrze było kompletnie zdemolowane. Ktoś pozrywał obrazy ze ścian i wybebeszył wszystkie szuflady. Pozdejmował i zniszczył klosze z lamp. Nawet telewizor rozbił w drobny mak. Szeryf Allen odwrócił się w jego stronę. - Widzę, że dostałeś moją wiadomość. Ben skinął głową. - Rany, chłopie - powiedział - jak już się bierzecie do przeszukania pokoju, to rzeczywiście go przetrząsacie. - My tego nie zrobiliśmy - wyjaśnił Allen. - Tak to zastaliśmy. -W takim razie... - Zgadza się. Morderca. Ben niepewnie wkroczył na środek pobojowiska. 229 - To tutaj mieszkała Tess O'Connel? - Zgadza się. Z jednym wyjątkiem. Nie była członkiem Zielonej Furii, a jeśli nawet, nie to było jej głównym celem w życiu. Była reporterką. - Reporterką? Taką, co pisze do gazet? - Chyba można tak powiedzieć. Pracowała dla jednego z brukowców. Dla „National Whisper". Mają redakcję w Los Angeles. - Więc co robiła tutaj? Szeryf wzruszył ramionami. - Pewnie po cichu pracowała nad jakąś historyjką. - O Zielonej Furii? Jakoś mi nie wygląda, żeby to był temat dla „National Whisper". - Ano nie wygląda. Prawdę mówiąc, rozmawiałem już z jej wydawcą, Murrayem Hamnerem z Los Angeles. Stwierdził, że wysłali ją tutaj, aby zrobiła reportaż o Wielkiej Stopie. - O Wielkiej Stopie? - Hamner powiedział, że przysłała im konspekt, a potem znikła. Stracił z nią kontakt. Twierdzi, że nie odbierała telefonów ani nie odpowiadała na zostawiane dla niej wiadomości. - Musiała nad czymś pracować. - Dokładnie tak samo myślę. Tylko nad czym? Ben przykucnął i przyglądał się szczątkom pokrywającym podłogę, wypatrując czegoś, co mogłoby podsunąć mu jakąś odpowiedź. Przecież nie wkradałaby się w szeregi Zielonej Furii tylko po to, aby dowiedzieć się czegoś o Wielkiej Stopie. Musiało być coś jeszcze. Czyżby próbowała rozwiązać zagadkę śmierci Dwayne'a Gardinera? Może myślała, że ludzie z Zielonej Furii powiedzą jej coś, co mogłoby wskazywać na motyw morderstwa? A może sama na coś wpadła? Ależ tak, to by wyjaśniało, dlaczego ją zabito. Może wiedziała o czymś, czego Ben jeszcze nie odkrył. Może wiedziała nawet, kto był mordercą. Ten zaś chciał mieć pewność, że dziewczyna z nikim nie podzieli się swą wiedzą. - Jak długo twoi ludzie grzebią już w tym bałaganie? - Gdzieś od drugiej po południu. Zadzwonił do mnie Ossie Smith, szef tego przybytku. Nic nie wiedział o morderstwie, ale był pewien, że od kilku dni nie widział lokatorki. Gdy nikt nie odpowiadał na jego pukanie, zdecydował się wejść. I znalazł... właśnie to. - Zatoczył ręką koło. - Wtedy do mnie zadzwonił. - Znaleźliście coś, co mogłoby dać wskazówkę, dlaczego zabito Tess? - Jak do tej pory, nie. W każdym razie nic konkretnego. Wciąż mam nadzieję, że jeszcze na coś trafimy. Jedno jest jednak pewne. -Co? - Ktoś, kto tu wszedł i wywrócił ten pokój do góry nogami, musiał być jej mordercą. Pewnie zabrał jej klucz, gdy ją przybił do tego drzewa. W to- 230 rebce znalezionej w wypożyczonym przez nią samochodzie nie było klucza od pokoju hotelowego. - To logiczny wniosek. - Poszedłem jeszcze dalej. Bez bardzo ważnego powodu morderca nie ryzykowałby przychodzenia tutaj i wywracania wszystkiego do góry nogami. - Czegoś szukał - mruknął Ben. - Bingo - przytaknął szeryf. - On lub ona. A więc Tess nie tylko coś wiedziała. Coś znalazła albo coś miała. Coś, co morderca pragnął odzyskać. - A tak przy okazji, jak poszła rozprawa? - spytał Allen. Ben wzruszył ramionami. - To tylko pierwszy dzień przesłuchań. Granny zdobyła kilka punktów, a mnie udało się kilka stracić. Jednak nie doszliśmy jeszcze do zeznań najważniejszych świadków. Granny szykuje sobie grunt. Buduje fundamenty. Większość świadków nie powiedziała nic, co bezpośrednio obciążałoby mojego klienta. Ciężką amunicję zostawiła sobie na później. - Tego możesz być pewien. - Allen przesunął kapelusz z jednej strony głowy na drugą. - Właśnie zastanawiałem się... Ben zmarszczył brwi. - Nad czym? - Jeśli nie doszliście jeszcze do naprawdę poważnych spraw, to może dotrzymałbyś swojej obietnicy... - Nie jestem matką Christiny - bez wahania przerwał mu Ben. -No tak, ale... - Jest dorosła. Może robić, co chce. - Pewnie, jasne. Po prostu... - Allen niezdarnie przestępował z nogi na nogę. - Wiesz, właściwie nigdy cię o to nie pytałem. -O co? - O mnie i Christinę. O te nasze wyjścia i w ogóle. - Już ci mówiłem. Po prostu jesteśmy przyjaciółmi i razem pracujemy. - To dobrze. Wiedziałem, że tak powiesz. Ale czasem facet jedno mówi, a czuje zupełnie... - Wziął głęboki oddech. - To cholernie niezręczna sytuacja. Ale jeśli depczę ci po odciskach... - To wolny kraj. Rób, co chcesz. Jeśli chcesz zabrać ją na kolację, to zabieraj. - Uff. Świetnie. Tylko miałem nadzieję, że może po kolacji... Ben znów mu przerwał. - Po kolacji? Allen zrobił się czerwony. - No, wiesz. Znamy się już trochę. Pomyślałem sobie, że mogłaby do mnie wpaść i... - Christina ma coś do zrobienia. 231 - Och. Jasne, pewnie... Ale chyba mówiłeś... - Przepraszam cię, ale jestem bardzo zajęty. Szeryf Allen spochmurniał. Podszedł do drzwi, aby pogadać z jednym ze swych pomocników. Ben zamknął oczy. Co się z nim dzieje? Wiedział, że zachował się jak dureń. To było życie Christiny i jej sprawy. Najmądrzejsze, co mógł zrobić, to do niczego się nie wtrącać. Jednak wcale nie miał na to chęci. A więc czego właściwie chciał? Jak do tej pory nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. I zaczynał rozumieć, że jeśli się z tym nie pospieszy, wkrótce może być za późno. Ekran telewizora ożył. Niebieska poświata wypełniła zaciemniony pokój. Magnetowid zaczął odtwarzać taśmę. Gdy nagranie dobiegło końca, Sasquatch nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Tak się martwił, tak przejmował. Nawet wpadł w rozpacz. A tymczasem okazało się, że na taśmie nic, ale to zupełnie nic nie ma. Wszystko było zbyt ciemne, zbyt mało wyraźne. Obraz skakał, aż wreszcie znikł, gdy ta cholerna dziennikarka zaczęła biec. Wtedy było już widać tylko kurz i trawę. Wykorzystanie taśmy do identyfikacji osoby w przebraniu Sasquatcha nie było możliwe. Nawet własna matka nie zdołałaby rozpoznać osoby z nagrania. No, przynajmniej tym nie musiał się już przejmować. Z tej taśmy nikt nie zrobiłby użytku. Sasquatch znów był bezpieczny. Nikt mu nie zagrozi. Z wyjątkiem... Pierwsze doniesienia z sali sądowej głosiły, że obrońca oskarżonego poczyna sobie dużo lepiej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Co gorsza, prowadził własne dochodzenie i próbował ustalić, co tak naprawdę się zdarzyło. Sasąuatch wyłączył telewizor. Nie pozwoli, aby ten adwokat pokrzyżował mu szyki, zwłaszcza teraz, gdy wszystko zaczęło się układać. Jeśli będzie musiał interweniować, aby mieć pewność, że ten obrońca nie spieprzy mu roboty, zrobi to. W sklepach było pod dostatkiem młotków i gwoździ, a w lesie drzew w odpowiednim dla niego rozmiarze. Rozdział 46 M, Logło się wydawać, że Granny w ogóle się nie spieszy. Była przekonana o słuszności swojego oskarżenia i metodycznie brnęła przez najważniejsze jego elementy bez obawy o utratę zainteresowania ławy przysięgłych. Ben wiedział, że jej wiara w dobre nastawienie przysięgłych jest w pełni uzasadniona. Podczas wystąpienia wstępnego dała im przynętę. Teraz będą cierpliwie czekać, aż da im coś naprawdę interesującego. I rzeczywiście, następny ranek poświęciła na rozpatrzenie dowodów. Powołała na świadków dwóch kolejnych policjantów z biura szeryfa. Pytała ich głównie o procedury i środki ostrożności podjęte na miejscu przestępstwa. Następnie wezwała dwóch techników dochodzeniowych, aby się dowiedzieć, jak zbierano dowody na miejscu zbrodni, co z nimi zrobiono i jak je zabezpieczono. W każdym przypadku dołożyła starań, aby ustalić, jak wyglądała procedura zabezpieczania najmniejszego nawet dowodu, nie zostawiając Benowi żadnej furtki umożliwiającej podważenie jego wiarygodności. Do jedynego nieco ciekawszego zeznania doszło późnym rankiem, gdy Granny powołała przed sąd pomocnika szeryfa, Goldsmitha. Goldsmith jako pierwszy pojawił się na miejscu przestępstwa, a potem towarzyszył szeryfowi Allenowi podczas wyprawy do obozu Zielonej Furii. - Najpierw wróciłem do miasta i obudziłem sędziego - powiedział Goldsmith, zerkając na Pickensa. - Potem dostałem nakaz przeszukania i razem z szeryfem Allenem i jeszcze dwoma innymi chłopakami pojechaliśmy do obozu Zielonej Furii. Na szczęście od kilku biwakowiczów mieliśmy informacje, dzięki którym domyśliliśmy się, gdzie się rozbili na tę noc. Ale i tak z pół godziny kręciliśmy się w kółko, zanim ich znaleźliśmy. Gdy w końcu tam dotarliśmy, obudziliśmy wszystkich i zaczęliśmy zadawać im pytania. - Czy dowiedzieliście się czegoś ciekawego? - zapytała Granny. - Nie od nich. Nic o tym nie wiedzieli. Przynajmniej tak mówili. - Czy dokonaliście przeszukania? - Oczywiście. Przeszukaliśmy wszystkie namioty. Sprawdziliśmy też dokumenty i sprzęt. - Czy coś znaleźliście? - Tak, proszę pani. Kostium Wielkiej Stopy. Granny wyciągnęła kostium, odwinęła go z polietylenowej folii i przeszła do skomplikowanej procedury, niezbędnej, aby można go było uznać za dowód. - Panie Goldsmith, dlaczego to halloweenowe przebranie wzbudziło wasze zainteresowanie? - W ciągu kilku miesięcy przed morderstwem mieliśmy wiele zgłoszeń, że widziano Wielką Stopę. Zawsze krążą o nim jakieś pogłoski, ale wtedy było ich wyjątkowo dużo. Sądziliśmy więc, że albo naprawdę jest to Wielka Stopa, albo ktoś za nią przebrany. To drugie wydawało się bardziej prawdopodobne. - Czy ma to coś wspólnego z morderstwem Dwayne'a Gardinera? - niewinnie spytała Granny. 233 - Och. Jasne, pewnie... Ale chyba mówiłeś... - Przepraszam cię, ale jestem bardzo zajęty. Szeryf Allen spochmurniał. Podszedł do drzwi, aby pogadać z jednym ze swych pomocników. Ben zamknął oczy. Co się z nim dzieje? Wiedział, że zachował się jak dureń. To było życie Christiny i jej sprawy. Najmądrzejsze, co mógł zrobić, to do niczego się nie wtrącać. Jednak wcale nie miał na to chęci. A więc czego właściwie chciał? Jak do tej pory nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. I zaczynał rozumieć, że jeśli się z tym nie pospieszy, wkrótce może być za późno. Ekran telewizora ożył. Niebieska poświata wypełniła zaciemniony pokój. Magnetowid zaczął odtwarzać taśmę. Gdy nagranie dobiegło końca, Sasąuatch nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Tak się martwił, tak przejmował. Nawet wpadł w rozpacz. A tymczasem okazało się, że na taśmie nic, ale to zupełnie nic nie ma. Wszystko było zbyt ciemne, zbyt mało wyraźne. Obraz skakał, aż wreszcie znikł, gdy ta cholerna dziennikarka zaczęła biec. Wtedy było już widać tylko kurz i trawę. Wykorzystanie taśmy do identyfikacji osoby w przebraniu Sasąuatcha nie było możliwe. Nawet własna matka nie zdołałaby rozpoznać osoby z nagrania. No, przynajmniej tym nie musiał się już przejmować. Z tej taśmy nikt nie zrobiłby użytku. Sasąuatch znów był bezpieczny. Nikt mu nie zagrozi. Z wyjątkiem... Pierwsze doniesienia z sali sądowej głosiły, że obrońca oskarżonego poczyna sobie dużo lepiej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Co gorsza, prowadził własne dochodzenie i próbował ustalić, co tak naprawdę się zdarzyło. Sasąuatch wyłączył telewizor. Nie pozwoli, aby ten adwokat pokrzyżował mu szyki, zwłaszcza teraz, gdy wszystko zaczęło się układać. Jeśli będzie musiał interweniować, aby mieć pewność, że ten obrońca nie spieprzy mu roboty, zrobi to. W sklepach było pod dostatkiem młotków i gwoździ, a w lesie drzew w odpowiednim dla niego rozmiarze. Rozdział 46 M. .ogło się wydawać, że Granny w ogóle się nie spieszy. Była przekonana o słuszności swojego oskarżenia i metodycznie brnęła przez najważniejsze jego elementy bez obawy o utratę zainteresowania ławy przysięgłych. Ben 232 wiedział, że jej wiara w dobre nastawienie przysięgłych jest w pełni uzasadniona. Podczas wystąpienia wstępnego dała im przynętę. Teraz będą cierpliwie czekać, aż da im coś naprawdę interesującego. I rzeczywiście, następny ranek poświęciła na rozpatrzenie dowodów. Powołała na świadków dwóch kolejnych policjantów z biura szeryfa. Pytała ich głównie o procedury i środki ostrożności podjęte na miejscu przestępstwa. Następnie wezwała dwóch techników dochodzeniowych, aby się dowiedzieć, jak zbierano dowody na miejscu zbrodni, co z nimi zrobiono i jak je zabezpieczono. W każdym przypadku dołożyła starań, aby ustalić, jak wyglądała procedura zabezpieczania najmniejszego nawet dowodu, nie zostawiając Benowi żadnej furtki umożliwiającej podważenie jego wiarygodności. Do jedynego nieco ciekawszego zeznania doszło późnym rankiem, gdy Granny powołała przed sąd pomocnika szeryfa, Goldsmitha. Goldsmith jako pierwszy pojawił się na miejscu przestępstwa, a potem towarzyszył szeryfowi Allenowi podczas wyprawy do obozu Zielonej Furii. - Najpierw wróciłem do miasta i obudziłem sędziego - powiedział Goldsmith, zerkając na Pickensa. - Potem dostałem nakaz przeszukania i razem z szeryfem Allenem i jeszcze dwoma innymi chłopakami pojechaliśmy do obozu Zielonej Furii. Na szczęście od kilku biwakowiczów mieliśmy informacje, dzięki którym domyśliliśmy się, gdzie się rozbili na tę noc. Ale i tak z pół godziny kręciliśmy się w kółko, zanim ich znaleźliśmy. Gdy w końcu tam dotarliśmy, obudziliśmy wszystkich i zaczęliśmy zadawać im pytania. - Czy dowiedzieliście się czegoś ciekawego? - zapytała Granny. - Nie od nich. Nic o tym nie wiedzieli. Przynajmniej tak mówili. - Czy dokonaliście przeszukania? - Oczywiście. Przeszukaliśmy wszystkie namioty. Sprawdziliśmy też dokumenty i sprzęt. - Czy coś znaleźliście? - Tak, proszę pani. Kostium Wielkiej Stopy. Granny wyciągnęła kostium, odwinęła go z polietylenowej folii i przeszła do skomplikowanej procedury, niezbędnej, aby można go było uznać za dowód. - Panie Goldsmith, dlaczego to halloweenowe przebranie wzbudziło wasze zainteresowanie? - W ciągu kilku miesięcy przed morderstwem mieliśmy wiele zgłoszeń, że widziano Wielką Stopę. Zawsze krążą o nim jakieś pogłoski, ale wtedy było ich wyjątkowo dużo. Sądziliśmy więc, że albo naprawdę jest to Wielka Stopa, albo ktoś za nią przebrany. To drugie wydawało się bardziej prawdopodobne. - Czy ma to coś wspólnego z morderstwem Dwayne'a Gardinera? - niewinnie spytała Granny. 233 - Tak uznaliśmy. Dostaliśmy trzy zgłoszenia, że na tym obszarze, między dwunastą piętnaście a pierwszą trzydzieści, widziano Wielką Stopę. Biwakowiczom wydawało się, że coś zobaczyli, a wtedy wyciągali swoje komórki i dzwonili do nas. Te telefony sugerowały, że ktoś w kostiumie Wielkiej Stopy nie spał i był na tym terenie dokładnie w porze popełnienia morderstwa. - Czyli uznaliście, że mordercą mógł być ktoś przebrany za Wielką Stopę? - Tak. Zwłaszcza że zgodnie z ostatnim telefonicznym zgłoszeniem Wielka Stopa biegł jak szalony. Tak jakby kogoś ścigał. Wagner powiedział, że anonimowy telefon był od kobiety. Czy możliwe, że to Tess dzwoniła? Czy mogła być na miejscu zbrodni? To by wiele wyjaśniało. - Sądzę, że w tej chwili wszyscy już rozumieją, dlaczego policję zainteresowało przebranie. - Czy zechciałby pan powiedzieć, gdzie znaleziono kostium? - Jasne. Był w namiocie oskarżonego, George'a Zakina. Wszyscy przysięgli spojrzeli na Żaka. Nie były to najprzyjemniejsze spojrzenia. - Czy George Zakin dzielił z kimś ten namiot? - Nie, mieszkał w nim sam. - Dziękuję. Nie mam więcej pytań. Ben nie zawracał sobie głowy przesłuchaniem tego świadka. Nic by na tym nie zyskał. Wiedział, że Goldsmith nie kłamie i że przebranie było w namiocie Żaka. Był to niezbyt fortunny dowód, z którym jakoś będą musieli sobie poradzić. Kolejnym świadkiem oskarżenia był specjalista od odcisków palców, Michael Hightower. Znalazł on odcisk kciuka na kawałku metalu, pochodzącym prawdopodobnie z osłony bomby. Najwidoczniej fragment osłony został wyrwany przez eksplozję, dzięki czemu pozostał niemal nietknięty i zachował się na nim odcisk palca. Odcisk prawego kciuka Żaka. Bez cienia wątpliwości. Granny zakończyła poranną część rozprawy, wzywając kolejnego specjalistę z ekipy dochodzeniowej. Mark Austin był ekspertem od śladów stóp. Znalazł na miejscu zbrodni wiele śladów stóp, zwłaszcza w pobliżu zwłok. Większość, jak wyjaśnił, pozostawili ludzie szeryfa i inne osoby prowadzące dochodzenie. Wykonał odlewy tylko jednego zestawu odcisków stóp. Odlewy te Granny zgłosiła jako dowód i pokazała przysięgłym. Były to odlewy śladów obuwia o rozmiarze jedenaście. Ten sam numer nosił George Zakin. Tym razem Ben miał powód do przesłuchania świadka. - Panie Austin, czy zbadał pan wzór podeszwy odciśnięty na tych śladach? Austin, niski, pedantyczny mężczyzna w garniturze i muszce, wyprostował się. - Tak się pechowo złożyło, że w noc popełnienia morderstwa ziemia była dość sucha. Zostawiony ślad nie odcisnął się dostatecznie głęboko, aby można było odróżnić charakterystyczne cechy umożliwiające jego identyfikację. Tak więc próba przypisania tych śladów do obuwia określonej osoby w ogóle nie wchodziła w rachubę. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to określić rozmiar obuwia. - Panie Austin, wyjaśnijmy dokładnie, o czym pan mówi. Nie twierdzi pan, że są to ślady zostawione przez George'e Zakina, prawda? -Cóż... - Może pan jedynie powiedzieć, że nie wie, czyje to ślady. -1 że te ślady zostawił ktoś, kto nosił jedenastkę. Tak jak George Zakin. - Zgadza się. Ale była tam cała masa ludzi, którzy nosili obuwie o numerze jedenastym, nieprawdaż? - Bez wątpienia. - Austin poprawił muszkę. - Ale tylko przeciwko jednemu z nich toczy się proces o morderstwo. - Panie Austin, czy nie powinno być tak, że policja na podstawie dowodów ustala winnego, a nie, że najpierw znajduje winnego, a potem szuka pasujących dowodów? - Sprzeciw - odezwała się Granny. - Pan Kincaid zbacza z tematu. Kolejny raz. Sędzia Pickens chrząknął z niezadowoleniem. - Panie Kincaid, niemal zasłużył pan, aby minioną noc spędzić w więzieniu. Nie zaczynajmy tego od nowa, dobrze? - Tak jest, Wysoki Sądzie - spokojnie zgodził się Ben. -1 proszę to traktować jako ostatnie upomnienie. - Pozwoli pan - Ben zwrócił się do świadka - że zadam teraz inne pytanie. Ile osób było na miejscu popełnienia morderstwa? - Niewiele. Sądzę, że dwanaście lub coś koło tego. -1 każda z tych osób zostawiła ślady, prawda? - Bez wątpienia. - Niektóre, na przykład posterunkowy Wagner, zostawiły bardzo dużo śladów? - Tak. - Austin uśmiechnął się. Najwyraźniej był przygotowany na to pytanie. - Ale żadna z nich nie nosiła obuwia rozmiar jedenasty. - A skąd pan to wie? - Ponieważ sprawdziłem każdą z nich. O, do diabła! - I nikt nie nosił jedenastki? 234 235 - Nikt. - Pytał pan każdą osobę, która była wtedy na miejscu zbrodni? - Absolutnie każdą. Ben ledwo mógł znieść jego pełen zadowolenia uśmiech. - I jest pan pewien, że nikt nie nosił butów numer jedenaście? -Tak. - Ani jedna z osób przebywających na miejscu przestępstwa? -Ani jedna. - Jest pan tego zupełnie pewien? Austin zaczął bębnić palcami o swoje krzesło. - Zupełnie pewien. Ben gwałtownie rzucił się do przodu, złapał prawy but Austina i ściągnął mu go z nogi. Austin krzyknął: -Jakim prawem...! Sędzia Pickens zaczął walić młotkiem w stół. - Kincaid! Czy do reszty pan postradał zmysły?! - Niezupełnie - odparł Ben. Odwrócił but w taki sposób, aby Pickens mógł zajrzeć do środka. - Numer jedenasty. Austin zamarł. - Czy mogę pokazać ten but przysięgłym, Wysoki Sądzie? Niechętnym machnięciem ręki Pickens udzielił mu pozwolenia. Ben podał but kobiecie siedzącej z brzegu pierwszego rzędu przysięgłych i wrócił do świadka. - Panie Austin, wygląda na to, że na miejscu zbrodni była też inna osoba nosząca jedenastkę. Austin zaczął poruszać ustami, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. - Ja... nie pomyślałem... - wykrztusił wreszcie. - O sobie, tak? Sprawdził pan wszystkich poza sobą? - Chyba tak. - Zostawił pan ślady na miejscu przestępstwa, prawda? Chyba pan nie fruwał? Austin zrobił niezadowoloną minę. - Nie. Przeszedłem od samochodu do miejsca przestępstwa. - A więc musiał pan zostawić tam swoje ślady. - Tak, musiałem tam zostawić swoje ślady. - Dziękuję panu. Doceniam pańską szczerość. - Ben zawrócił do swojego stołu. - Cała przyjemność po mojej stronie - powiedział Austin z taką miną, jakby z jego ust sączyły się krople kwasu solnego. - Czy mógłby mi pan oddać but? Rozdział 47 .L odczas przerwy obiadowej Ben pozostał na sali rozpraw i przeglądał notatki. Być może nieco przesadzał, ale nigdy jeszcze nie przesłuchiwał kogoś takiego jak następny świadek. Nie wiedział, czego ma się spodziewać, postanowił więc przygotować się jak najstaranniej. O wpół do drugiej przysięgli wrócili do sali i sędzia Pickens wznowił posiedzenie. - Wzywam na świadka doktora Richarda A. Graysona. Urzędnik sądowy wychylił się za drzwi sali i zawołał stojącego tuż za nimi Graysona. Był to mężczyzna w średnim wieku, ze sporą nadwagą. Łysinę rekompensował sobie wyjątkowo bujną brodą. Poruszał się jak człowiek niczym nieskrępowany, stuprocentowo pewien swoich racji i niemający żadnych zmartwień. Granny szczegółowo wypytywała go o wykształcenie i doświadczenie zawodowe. Doktor Grayson był dentystą i miał gabinet na przedmieściach San Franciso. Ukończył UCLA, był członkiem kilku stowarzyszeń zawodowych lekarzy i dentystów. Część swojego gabinetu wyłączył spod prywatnej praktyki i przeznaczył na prowadzenie badań. - Jaki jest charakter pańskich badań? - zapytała Granny. - Od osiemnastu lat badam metody umożliwiające lepsze uwidacznianie śladów urazów. - Czy może pan wyjaśnić, co znaczy określenie „ślady urazów"? - Może to dotyczyć na przykład śladów po ugryzieniu. Kilku przysięgłych podniosło głowy. Podczas sprawdzania danych świadka wszyscy niemal zapadli w drzemkę, ale teraz zaczynali rozumieć, ku czemu mają zmierzać jego zeznania. - Czy istnieje jakiś powód, dla którego konieczne jest lepsze uwidacznianie śladów urazów? - Dowody śladowe zawsze stanowią problem dla wymiaru sprawiedliwości - wyjaśnił Grayson. Miał przyjemny sposób bycia. Był komunikatywny i pewny siebie, jednak bez cienia zarozumiałości. - Wydaje mi się, że mieliście już posmak tego podczas tej rozprawy. Znaleziono ślady stóp, ale wzór podeszwy nie odcisnął się na tyle głęboko, aby można było zidentyfikować but. Ślad po ugryzieniu znaleziony na ramieniu ofiary jest zbyt mało wyraźny, aby lekarz sądowy mógł poddać go wiarygodnej analizie porównawczej z kartotekami dentystycznymi. Pracowałem nad tym, jak coś niemal niezauważalnego uczynić lepiej widocznym. - Wspomniał pan o identyfikacji śladów po ugryzieniu przy użyciu standardowych kartotek dentystycznych. Czy mógłby pan objaśnić to przysięgłym? 236 237 - Proszę bardzo. Jest to naprawdę bardzo proste. Czy mogę korzystać z plansz? Granny cofnęła się do swojego stołu i wzięła spory stos kart wielkości plakatu. Umieściła je na stojaku obok miejsca dla świadków. Ben, widząc grubość sterty, skrzywił się. Na sam ich widok wszyscy powinni zacząć się mościć do długiego zimowego snu. Grayson stanął obok plansz i wskazał na pierwszą z nich, na której widać było powiększone ślady zębów na ciele. - Tutaj mamy przykład dobrze widocznych śladów ugryzienia, czyli taki, na którym wszystko jest całkowicie jasne. Identyfikacja większości zębów nie sprawia żadnych kłopotów. Ale nawet w tym przypadku mogą wystąpić pewne problemy. - Odwrócił się w stronę przysięgłych. - Podstawowe trudności przy identyfikacji wynikająz faktu, że tkanka ludzka jest miękka. Można ją rozciągać i ściskać. Dlatego też ślady zębów pozostałe po ugryzieniu mogą być zniekształcone. - Czy istnieją jakieś sposoby rozwiązania tego problemu, doktorze? - Oczywiście. Dysponujemy całą gamą różnych narzędzi. Korzystamy z linijek, miarek, taśm, modeli do identyfikacji tkanek oraz zębów i oczywiście z modeli uzębienia podejrzanego. Z kolei przy użyciu komputerów możemy odtworzyć zakres kierunków, w jakich mogą iść ślady ugryzienia. Porównując je z kartoteką dentystyczną podejrzanego, możemy określić, czy dany ślad zostawiły jego zęby. Grayson umieścił na stojaku następną planszę ze stosu. Przysięgli zobaczyli na niej drugi rząd zębów, a za nim szereg liczb. - Jest to standardowy diagram uzębienia. Zastosowano na nim dwa najczęściej używane systemy numeracji zębów, uniwersalny i Palmera, oraz nowy system Międzynarodowej Federacji Dentystów. - Wskazał na cyfry za pierwszym zębem po lewej stronie. - Na przykład dolny ząb trzonowy po prawej stronie w systemie uniwersalnym ma numer trzydziesty, w systemie Palmera D.P. sześć, a w nowym systemie MFD - trzydzieści sześć. Prawdę mówiąc, MFD ostatnio zmieniła system ćwiartkowy w taki sposób, że pierwsze liczby nieparzyste odnoszą się do prawej strony, a pierwsze liczby parzyste opisują lewą stronę jamy ustnej. Rzeczywiście fascynujące, pomyślał Ben. Prawdopodobnie nie miało żadnego znaczenia dla sprawy, ale dzięki temu Grayson wychodził na dentystycznego bystrzaka. Grayson przeszedł do następnej planszy. - Po prawej stronie, za zębami, możecie państwo zobaczyć powszechnie stosowane oznaczenia anomalii występujących w uzębieniu. Można tutaj zanotować każdą nietypową cechę, rotację zęba, informacje o kolorze szkliwa lub kości, na przykład różowy, żółty lub odbarwiony po tetracyklinie. Karty dentystyczne sporządzane za życia pacjentów, a takie najczęściej znajdują 238 się w gabinetach stomatologicznych, zawierają także notatki na temat zastosowanego leczenia i wykonanych uzupełnień. W kartach sporządzanych podczas sekcji zwłok notatek takich nie będzie, gdyż zazwyczaj dostarczają one znacznie dokładniejszych informacji o aktualnym stanie zębów. Następnie Grayson zapoznał przysięgłych z kolejnymi planszami, objaśniając im znaczenie prześwietleń i opisując stosowane metody, techniki oraz sprzęt. Ben pomyślał, że wszystko to razem wzięte jest diabelnie nudne, ale dobrze służył celom Granny. Słuchając ponadgodzinnej gadaniny tego człowieka, cały czas na jeden temat, nikt nie mógł wątpić, że rzeczywiście jest on ekspertem w dziedzinie stomatologii kryminalnej. - W ten oto sposób - podsumował Grayson - możemy przypisać uraz osobie, która go spowodowała. Po zebraniu tak obszernych i szczegółowych danych po prostu porównujemy diagram sporządzony na podstawie obrażeń z diagramem uzębienia podejrzanego. To zupełnie tak samo jak z odciskami linii papilarnych; zęby każdego człowieka są inne. Granny uśmiechnęła się. - Dziękuję, doktorze Grayson, za tak wyczerpujący opis współczesnych technik identyfikacji uzębienia. Powiedział pan, że osobiście prowadził pewne badania. Dlaczego? - Prawdę mówiąc, tradycyjne metody są dobre, dopóki rana po ugryzieniu jest na tyle wyraźna, że można wyróżnić ślady poszczególnych zębów. Jednak czasem, nawet w przypadku bardzo głębokiego ugryzienia, ślady zębów nie są dostatecznie wyraźne. Jak już wcześniej wspomniałem, tkanki ciała są miękkie i dlatego nie jest to idealny materiał do zachowania śladów ugryzienia. Tak więc pracowałem nad sposobami, dzięki którym mało wyraźne ślady stałyby się lepiej widoczne. - Czy to się panu udało? - Tak, Badania trwały wiele lat, ale udało mi się opracować metodę, dzięki której można wyraźnie zobaczyć takie ślady po ugryzieniu, których normalnie nie widać gołym okiem. Proszę zauważyć, że właśnie z takimi mamy tutaj do czynienia. Nie można ich zobaczyć bez powiększenia. - Jakiego sposobu używa pan do lepszego uwidocznienia mało widocznych obrażeń? - Korzystam z długofalowego światła ultrafioletowego, które ludzie zazwyczaj nazywają niebieskim. Zakładam okulary ochronne z żółtymi szkłami, poddanymi wcześniej chemicznej obróbce w roztworze, którego formułę opracowałem. Połączenie światła ultrafioletowego i przygotowanych w ten sposób okularów uwidacznia ślady na powierzchni skóry. - To zdumiewające, doktorze. Jak to możliwe? - To naprawdę proste. Od lat naukowcy prowadzą eksperymenty, w których wykorzystują fale światła o różnej długości w celu zwiększenia ostrości widzenia. Wszyscy wiemy, że istnieją różne rodzaje światła, zależnie od 239 częstotliwości. Niektóre rodzaje są widoczne gołym okiem, i te nazywamy światłem widzialnym, inne zaś nie, jak na przykład podczerwień czy promienie rentgenowskie. Jednak nawet jeśli nie możemy zobaczyć promieni rentgenowskich, to wiemy, że odpowiednio użyte pozwalają nam zobaczyć rzeczy, których inaczej w ogóle nie moglibyśmy dostrzec. Opracowana przeze mnie metoda wykorzystuje tę samą zasadę. Przy użyciu podczerwieni mogę zobaczyć to, czego nie widać przy użyciu widzialnego spektrum światła. - To fascynujące, doktorze. Powinniśmy być panu wdzięczni za pańskie pionierskie badania w tej dziedzinie. - Granny wyglądał na tak przejętą, jakby nie zamierzała od razu przyznać Graysonowi Nagrodę Nobla. -Czy wykonywał pan jakiekolwiek badania w związku z obecnie prowadzoną sprawą? - Tak, wykonywałem. - Czy może pan powiedzieć przysięgłym, co pan zrobił? Grayson wrócił na miejsce dla świadków i usadowił się twarzą do przysięgłych. - Poproszono mnie o zbadanie śladów po ugryzieniu znalezionych przez koronera na ramieniu ofiary. Było oczywiste, że to ślady pozostawione przez zęby, jednak nie były one zbyt wyraźne. Co gorsze, zwęglenia na skórze w tym obszarze dodatkowo utrudniały identyfikację. Tradycyjne techniki identyfikacji na nic by się nie zdały w tym przypadku. - Co więc pan zrobił? - Użyłem metody z zastosowaniem światła ultrafioletowego, którą państwu wcześniej opisałem. Szczerze mówiąc, nie byłem zbyt wielkim optymistą. Uszkodzenia tkanek były tak rozległe, że zastanawiałem się, czy i ta technika nie okaże się mało skuteczna. Na szczęście, udało się. - Czy zdołał pan dokonać identyfikacji uzębienia? - Tak. Czy mogę wrócić do swoich plansz? Sędzia Pickens skinął głową. Grayson stanął na wcześniej zajmowanym miejscu i wskazał na jedyną pozostałą planszę. - Tutaj mamy fotografię śladów ugryzienia, tak jak wyglądały one na początku, gdy zauważył je lekarz sądowy. Z pewnością widzicie państwo, że w niektórych miejscach ślady są niewyraźne i słabo widoczne. I nic w tym niezwykłego. Jednak po obejrzeniu z zastosowaniem mojej specjalnej metody - na prezentowaną planszę nałożył idealnie do niej pasującą przezroczystą nakładkę - otrzymujemy coś takiego. Oczy przysięgłych zaokrągliły się ze zdziwienia. To, co zobaczyli, było niemal idealnym rzędem zębów. - Czy to wystarczy, aby dokonać porównania? - spytała Granny. - Wystarczy. Otrzymałem kartę stomatologiczną podejrzanego. Proszę spojrzeć, co się stanie, gdy nałożę teraz obraz jego zębów na powiększony ślad ugryzienia. - Grayson nałożył następne przezrocze, na którym był drugi 240 rząd zębów, precyzyjnie układając je jeden na drugim. Niemal od razu dało się zauważyć, że rzeczywiście są identyczne. - Doktorze Grayson - zapytała Granny - czy pana zdaniem te ślady pasują do siebie? - Bez wątpienia. - Pozwoli więc pan, że zadam mu teraz najważniejsze pytanie. Czy może pan powiedzieć, opierając się na swojej rozległej wiedzy medycznej oraz na dokonanych analizach, że ten ślad jest dziełem podejrzanego Geo-rge'a Zakina? - Oczywiście, i to bez cienia wątpliwości. - Dziękuję, doktorze. Nie mam więcej pytań. Rozdział 48 B, • en wstał i skierował się do miejsca dla świadków. Wciąż nie był całkiem pewien, jak powinien rozmawiać z Graysonem. Nie pragnął niczego więcej, niż tylko nieco zbić z tropu tego wybitnego fachowca, wiedział jednak, że nawet to nie będzie łatwe. Grayson był niesłychanie bystrym człowiekiem i bardzo doświadczonym świadkiem. - Doktorze Grayson, wspomniał pan, że prowadzi prywatną praktykę stomatologiczną. - Zgadza się. - Grayson sprawiał wrażenie spokojnego i gotowego odpowiedzieć na każde pytanie Bena. - Ale ostatnio nie spędza pan zbyt wiele czasu na łataniu dziur w zębach, prawda? - Nie bardzo wiem, co pan ma na myśli. - Większość czasu pochłania panu występowanie w roli zawodowego świadka, czyż nie tak? - Sprzeciw. Nie zgadzam się na takie określenie - odezwała się Granny. - Jest obraźliwe. - Sformułuję to inaczej - powiedział Ben. - Większość czasu zabiera panu składanie zeznań, zgadza się? - No cóż... Prawdę mówiąc, nie prowadzę żadnych kart czasu pracy. - Ile razy zeznawał pan jako świadek w ciągu ostatnich dwóch lat? - Nie wiem dokładnie. - Ale ja wiem. - Ben zerknął na zestawienie przysłane mu rano przez Jonesa. - Dwadzieścia siedem razy w ciągu ostatnich dwóch lat. Czy to się zgadza? 16 - Mroczna sprawiedliwość 241 - Chyba tak. - I za każdym razem był pan świadkiem oskarżenia. Grayson wyglądał na zmieszanego. - Z doświadczenia wiem, że oskarżeni rzadko kiedy chcą, aby ktoś badał ich uzębienie. To stwierdzenie wywołało lekki chichot w boksie przysięgłych. Ben w ogóle nie zwrócił na to uwagi. - Ile pan zarabia, gdy zostaje zatrudniony jakiejś sprawy? - To zależy. - Nie ma pan stałej stawki? - Ben ponownie zerknął do notatek. -Sądziłem... - Dostaję dwieście pięćdziesiąt dolarów za godzinę - powiedział Grayson. Ben dostrzegł, że kilku przysięgłych zwróciło uwagę na tę informację. -Czasem zgadzam się na pewną zniżkę, zwłaszcza jeśli chodzi o bardzo poważną sprawę. Cóż za szlachetność. - W ciągu ostatnich kilku lat zyskał pan tak dużą popularność jako świadek oskarżenia, że nie musi się już pan zajmować łataniem zębów, prawda? -Tak. - Zdobył pan reputację człowieka potrafiącego dojrzeć to, czego inni nie mogą zobaczyć. - Miałem wystarczająco dużo szczęścia, aby uczestniczyć w wielu dochodzeniach prokuratorskich uwieńczonych sukcesem. - A wszyscy prokuratorzy rozglądają się za kimś, kto powie każdą rzecz, o ile cena będzie odpowiednia. Czyż nie jest tak? - Wysoki Sądzie! - Granny zerwała się z krzesła. - To jest wyjątkowo obraźliwe! - Przepraszam, Wysoki Sądzie. Wycofuję to pytanie - powiedział Ben, zanim Pickens zdążył zareagować. Nie mógł pozwolić, aby sędzia już na tym etapie wytoczył swoje działa. - Doktorze Grayson - zwrócił się do świadka - czy można powiedzieć, że wszelkie pańskie ustalenia opierają się na metodzie niebieskiego światła... to znaczy na specjalnej technice obserwacji w podczerwieni? - Tak, można tak powiedzieć. - Przyzna więc pan, że bez tej specjalnej metody nie można by przypisać tych śladów po ugryzieniu ani do mojego klienta, ani do kogokolwiek innego. - To prawda. Właśnie dlatego mnie tu wezwano. - Porozmawiajmy zatem o pańskiej metodzie. Czy istnieje w tym zakresie jakiś precedens? - Oczywiście. Naukowcy od wielu lat eksperymentują z zastosowaniem niebieskiego światła do uwidaczniania mało wyraźnych śladów. - Ale nikt inny nie robi tego, co pan. I - To, że tkanka poddana działaniu niebieskiego światła fluoryzuje, jest naukowo potwierdzonym faktem. - Przepraszam, doktorze. O ile wiem, normalna tkanka fluoryzuje, ale tkanka uszkodzona nie. Zgadza się? Grayson przechylił głowę. - Widzę, że jest pan lepiej poinformowany, niż przypuszczałem, panie mecenasie. - Staram się, jak mogę. - Tak, to prawda, że uszkodzona tkanka nie fluoryzuje. - A badane przez pana tkanki z ranami po ugryzieniu były bardzo uszkodzone, czyż nie? - Wspominałem o tym, omawiając przykład. Moja metoda nie opiera się na fluorescencji skóry. - A na czym? - No cóż... to bardzo skomplikowane. - Czy jest jakaś książka, w której mógłbym coś na ten temat przeczytać? Jakakolwiek dokumentacja? Muszę panu powiedzieć, że szukałem, ale niczego takiego nie znalazłem. - Ja... nie publikowałem wyników swoich badań. - Ponieważ chce pan zatrzymać tę złotonośną kurę tylko dla siebie? Granny poderwała się gwałtownie. - Wysoki Sądzie! - Panie Kincaid, nie pozwolę na tak obraźliwe wywody w mojej sali sądowej! - wycedził Pickens przez zaciśnięte zęby. -Najmocniej przepraszam. Próbuję jedynie ustalić, dlaczego wyniki tych pionierskich badań naukowych nie zostały opublikowane. - Złożyłem je do publikacji - odezwał się Grayson - do trzech różnych czasopism medycznych. Wszystkie mi odmówiły. - Gdyż wszystkie uznały, że jest tam zbyt wiele bzdur, prawda? To jest naukowe określenie, Wysoki Sądzie. Grayson cicho zakaszlał. - Tę niechęć przypisałbym raczej zawodowej zazdrości - powiedział. - Zawodowej zazdrości? - Musi pan zrozumieć, że w społeczności naukowców wciąż istnieją tendencje do traktowania nauki jako wieży z kości słoniowej. Panuje przekonanie, że badania powinny być prowadzone bezinteresownie, a jeśli przynoszą zyski, to jest w tym coś niestosownego. Przynajmniej niektórzy tak uważają. Ajak sam pan wspomniał, okazało się, że moje badania mogą przynosić całkiem niezłe zyski. Ben skinął głową. - Rozumiem. Czy to dlatego wykluczono pana z grona członków Amerykańskiej Akademii Kryminologii? Grayson wyraźnie się zmieszał. 242 243 - Prawdę mówiąc, tak - odpowiedział. Ben zerknął do notatek. - Jako powód pana wykluczenia podano, że „nie stosował się pan do ogólnie przyjętych metod naukowych" oraz że „popierał pan naukowe metody, których nie można było zweryfikować ani powielić". - Tak, z pewnością zarzucano mi coś takiego. Ale mimo to moje metody się sprawdzają i nie zasługują na taką opinię. - Jest jednak prawdą, że nie stosuje się pan do ogólnie przyjętych metod naukowych? - Nie zgadzam się z tym. - W takim razie proszę pokazać mi jakieś dokumenty. Proszę mi udowodnić, że niebieskie światło naprawdę zdaje egzamin. - Nie wiem, czego pan oczekuje? - Chcę dowodu. Może mi pan pokazać zdjęcie tego, co pan zobaczył? - Nie. Fotografie nie wychodzą w podczerwieni. - Czy poprosił pan jakąś niepowiązaną z tą sprawą osobę, aby obejrzała to ugryzienie przy niebieskim świetle? -Nie. - Bo nikt inny nie byłby w stanie zobaczyć żadnej z tych rzeczy, o których pan mówi, że są widoczne przy takim oświetleniu, prawda? - Nie mogę odpowiadać za innych ludzi. - W świecie nauki żadna nowa metoda nie jest akceptowana, jeśli nie można udokumentować całej procedury. I dopóki wyniki nie zostaną potwierdzone przez innych badaczy. Mam rację? - Nie można mnie winić za niechęć innych do zaakceptowania czegoś, co dla mnie jest zupełnie oczywiste. Przecież wiem, co widzę. - Świat jest pełen ludzi, którzy wiedzą, co widzą. To tak jak z duchami lub UFO. Ale to wcale nie dowodzi, że one naprawdę istnieją, prawda? - Oczywiście, że nie. - Moja asystentka widuje anioły. Moja siostra widzi aurę, co prawda przeważnie wtedy, gdy za dużo wypije. - Sprzeciw! - warknęła Granny. - To są kpiny. - Zgadzam się - powiedział Ben - ale to pani powołała tego człowieka na świadka. Aby zobaczyć ślady ugryzienia, równie dobrze mógłby skorzystać z pomocy wudu lub alchemii. Bo, cokolwiek on robi, nie ma to nic wspólnego z prawdziwą nauką. - Panie Kincaid - odezwał się sędzia - nie pozwolę na takie tyrady... - Nie wygłaszam żadnych tyrad - zaprotestował Ben. - Zgłaszam wniosek. Żądam, aby zeznanie tego świadka zostało w całości odrzucone oraz żeby poinstruować przysięgłych, iż nie mogą go brać pod uwagę. - Na jakiej podstawie? - spytała Granny. - Na takiej, że ten pseudonaukowy materiał dowodowy nie trzyma się kupy. 244 - Jedyne, co musimy wykazać, to fakt, iż opiera się on na ogólnie przyjętych regułach nauki - upierała się Granny. - I uważam, że zrobiliśmy to. - Zgadzam się z panią - odezwał się sędzia Pickens. - Oboje jesteście w błędzie - stwierdził Ben. - Sąd Najwyższy orzekł w sprawie Caubert kontra Zakłady Farmaceutyczne Merrill, że wyniki badań kryminalistycznych muszą być naukowo potwierdzone. Przez całe przesłuchanie miałem nadzieję, że usłyszę o tej metodzie coś, co z naukowego punktu widzenia potwierdzi wiarygodność badań doktora Graysona. Ale jak dó tej pory niczego takiego się nie doczekałem. - To pańska opina - odparła Granny. - Świadek objaśnił cały proces z naukowego punktu widzenia. - Zgadzam się - potwierdził sędzia. - Jeśli czytał pan to orzeczenie, to zapewne wie pan, że świadek ma obowiązek udowodnić, że jego zeznanie opiera się na solidnych podstawach oraz że jego metoda może być i została sprawdzona, a także że była oceniana przez innych specjalistów i opublikowana. Powinien udokumentować dopuszczalne granice błędu i sposoby kontroli wyników. Pickens popatrzył na Bena. - W rzeczy samej, panie Kincaid, czytałem to orzeczenie, wiem więc, że Sąd Najwyższy podał to jako zalecenia, a nie obowiązkową listę. Prawo ostatecznej decyzji pozostawiono sędziemu, prowadzącemu konkretną sprawę. Ja zaś stwierdzam, że zeznanie świadka jest całkowicie wiarygodne. - Świadek sam przyznał, że nie może pokazać nam żadnych dowodów! - Oddalam pański sprzeciw - ogłosił sędzia Pickens. - Pański wniosek zostaje odrzucony. Proszę przejść do następnych pytań lub wracać na swoje miejsce. Osobiście wolałbym to drugie. Ben skierował się w stronę miejsca dla świadka. To, że Pickens odrzucił wniosek, nie było dla niego żadną niespodzianką. Miał jednak nadzieję, że przysięgli zrozumieli przyczynę jego wątpliwości. Bez względu na to, co powie sędzia, zawsze mają prawo nie uznać jakiegoś dowodu, jeśli stwierdzą, że jest mało wiarygodny. - Panie Grayson, czy ktokolwiek potwierdził wyniki pańskich badań? - Samych badań nie. Ale wielu naukowców prowadzi eksperymenty z zastosowaniem niebieskiego światła. - Jednak tylko pan głosi wszem i wobec, że dzięki zastosowaniu tego światła widzi tlqc,tj, których nikt inny nie dostrzega? - Tak, jestem pionierem w stosowaniu tej metody. - Pionierem bez naśladowców, prawda? Grayson ciężko westchnął. - Jestem przekonany, że czas i nauka pozytywnie zweryfikują moją metodę. - Ale sprawa Woltza nie dowiodła jej wiarygodności, czyż nie? Grayson rzucił Benowi nienawistne spojrzenie. 245 - Ja... słucham? - wyjąkał. - Trzy lata temu zeznawał pan jako świadek oskarżenia w procesie o brutalny gwałt przeciwko niejakiemu Jackiemu Woltzowi? Grayson spochmurniał. Wyglądał tak, jakby dobór właściwych słów sprawiał mu dużo więcej trudności niż przedtem. - Oskarżenie wycofano i oskarżony został zwolniony - powiedział wreszcie. - Kryje się za tym nieco więcej, czyż nie? - Ben zerknął na szczegółowy raport sądowy przesłany mu przez Jonesa. - Zidentyfikował pan Woltza jako napastnika. Zrobił pan to na podstawie śladu po ugryzieniu, którego nikt oprócz pana nie mógł dojrzeć. Na nieszczęście dla pana, włosy i odciski palców nie odpowiadały włosom i odciskom pana Woltza. A analiza DNA wykluczyła jego winę. Grayson uniósł głowę. - Nadal obstaję przy wynikach swoich badań. - Czy chce pan powiedzieć obecnym tutaj przysięgłym, że metody badania odcisków palców, DNA i włosów, słowem, wszystkie potwierdzone techniki kry-minalistyczne, są złe, a pana niczym nieudokumentowana metoda dobra? - Stwierdziłem tylko, że ta rana po ugryzieniu była dziełem pana Woltza. Jest jednak możliwe, że sprawcą gwałtu był ktoś inny. - Ale pańskie zeznanie było zupełnie inne. Stanął pan przed sądem i powiedział, że gwałcicielem był Woltz. Czy nie tak brzmiały pańskie słowa? Grayson zawahał się. - Czy nie tak? - powtórzył Ben. - Jeśli ma pan problemy z pamięcią, mogę panu pokazać protokół. - To nie jest konieczne. - Grayson skrzywił się, jakby ugryzł kawałek cytryny. - Tak powiedziałem. - I pomylił się pan. - Przysięgli nie zgodzili się ze mną. - Nikt się z panem nie zgadza! Poza zdesperowaną prokurator, która pana zatrudniła! - Jeszcze raz powtarzam - oświadczył Grayson - że jestem przekonany, o wiarygodności mojej metody. Ben zamknął notes. Chyba powinien już skończyć. Zaszkodził oskarżeniu na tyle, na ile tylko mógł. Nie mógł się jednak oprzeć chęci sprawdzenia jeszcze jednej... możliwości. - Doktorze Grayson, czy zajmował się pan kiedyś badaniem śladów po ugryzieniach owadów? Grayson zamrugał oczami. - Po ugryzieniach owadów? - Jak wiemy, ciało znaleziono w lesie. Wiemy też, że w lesie żyją różne zwierzęta i owady. Lekarz sądowy zeznał, iż jeszcze przed jego przyjazdem owady oblazły zwłoki. Czy rzekome ślady po ugryzieniu mogły zostać zrobione przez owady? 246 - Znalazłem wyraźne ślady trzonowców, siekaczy... - Ale widoczne tylko przy oświetleniu niebieskim światłem. - Był to wyraźny wzór... - Wzór czego? - Ben podszedł do ostatniej planszy i usunął nakładkę z przezroczystej folii. - Proszę na to popatrzeć! - powiedział do Graysona, choć tak naprawdę zwracał się do przysięgłych. - Tu nie ma żadnego wzoru. Po prostu kilka przypadkowo zlokalizowanych ugryzień. Nic więcej. Grayson wskazał stojak. - Proszę jednak spojrzeć na kliszę! - Rysunek na kliszy został zrobiony przez pana po tym, gdy otrzymał pan kartę dentystyczną mojego klienta. Mam rację? - Owszem, narysowałem ten diagram. Musiałem. Zdjęcia nie zdają w tym przypadku egzaminu. - A więc nie jest to żaden dowód, a tym bardziej dowód wiarygodny. Nie może pan nawet udowodnić, że są to ślady zębów człowieka. - Jak pan pamięta, lekarz sądowy stwierdził, że ofiara została pogryziona... - Czytałem raport lekarza sądowego, doktorze. Wysłuchałem też jego wcześniejszych zeznań. Powiedział, że znalazł ślad ugryzienia. Nigdy nie twierdził, że jest to ślad zostawiony przez ludzkie zęby, gdyż nie mógł tego udowodnić. A jak już powiedzieliśmy, pan też nie może tego zrobić. - Odwrócił się, zanim Grayson zdążył odpowiedzieć. - Nie mam więcej pytań do świadka. Rozdział 49 X ego wieczoru po powrocie do biura Ben wertował książkę telefoniczną, szukając numeru komendy głównej policji w Tulsa. Było wprawdzie bardzo późno, ale Morelli na pewno jeszcze tam jest. Ben wybrał cyfry i czekał. Dopiero po siódmym sygnale w słuchawce usłyszał: - Wydział zabójstw. Morelli przy telefonie. - Mikę, to ty? - To ja, kemo sabe - potwierdził głos na drugim końcu linii telefonicznej. - Co robisz w biurze o tej porze? - Oczywiście pracuję. Zapomniałeś już, że nie mam prywatnego życia? Co słychać na wspaniałym Północnym Zachodzie? - Nie takim znowu wspaniałym. - Ben wyciągnął się na rozklekotanym krześle ustawionym przy małym biurku. - Jestem właśnie w środku procesu o morderstwo. 247 - Słyszałem. Pozwól, że zgadnę. Chociaż dowody wskazują na twojego klienta, a przeciwko tobie sprzysięgły się wszystkie złe moce, i tak uważasz, że jest on niewinny, i postanowiłeś to udowodnić. - Jak na to wpadłeś? Morelli zachichotał. - Po prostu miałem fart. - Słuchaj, Mikę, dzwonię nie bez powodu. - Potrzebujesz mojej pomocy. - A skąd wiesz? Czy jesteś jakimś psychologicznym telefonem zaufania? Chichot stał się jeszcze głośniejszy. - Po prostu wiem, że tacy ludzie jak ty nie dzwonią tylko po to, aby zapytać mnie o zdrowie. - Dobra, masz rację. Mam problem. Sądzę, że w tym mieście działa pewien dealer narkotyków, wielki, zwalisty facet, niejaki Alberto Vincenzo. Moim zdaniem jest bardzo prawdopodobne, że popełnił morderstwo, o które oskarżono mojego klienta. Uważam też, że prokurator wie o tym i dlatego ukryła wszystkie informacje na jego temat. Oczywiście DEA też ma dane o tym człowieku. Ale choć wciąż wydzwaniam do ich biura w Seatlle, nie mogę się doprosić, żeby mi coś przysłali albo chociaż wyznaczyli spotkanie. Nie potrafię ich nawet skłonić, aby odpowiadali na moje telefony. - A po co do mnie dzwonisz? Ben zakasłał. - W końcu należysz do społeczności stróżów porządku. Pomyślałem sobie, że może... - Jestem zwykłym gliniarzem. Nic nieznaczącym detektywem w wydziale zabójstw w Tulsa, w odległym stanie Oklahoma. A ty wymyśliłeś sobie, że mam znajomości w federalnym biurze DEA w Seatlle? Coś ci się uroiło! - Sądziłem, że może znasz kogoś, kto zna kogoś, kto z kolei zna jeszcze kogoś. - Ben, to już przesada. - To samo ci mówiłem, gdy żeniłeś się z moją siostrą. A i tak to zrobiłeś. - Nie musisz mi o tym przypominać. - Ben cierpliwie przeczekał kilkusekundowe, pełne skupienia milczenie. - Słuchaj. Niczego nie obiecuję. Ale zrobię, co w mojej mocy. - Tylko o to cię proszę. - I jeszcze jedno. Uważaj na siebie, stary. Zawsze się martwię, gdy pakujesz się w takie historie, a ja jestem zbyt daleko, aby wyciągać cię z kłopotów. - Twoja troska jest wzruszająca. - Dobra, dobra, po prostu nie daj się żadnemu seryjnemu mordercy wciągnąć w walkę wręcz. - Postaram się - odparł Ben i odłożył słuchawkę. 248 Zabrał się do przeglądania notatek przygotowanych na następny dzień rozprawy. Ze szczególną uwagą przeczytał wyjątkowo interesujący raport otrzymany od Lovinga, który właśnie wrócił z Oregonu. Około dziewiątej w drzwiach ukazała się głowa Christiny. - Czy to tu jest eleganckie, choć bardzo ciasne biuro Bena Kincaida, znanego także jako Ben Pogromca Olbrzymów? Podniósł na nią wzrok. - Witaj, Christino. Gdzie byłaś? - Załatwiałam zasłużone małe co nieco. Gdy przekroczyła próg, Ben zauważył, że niesie butelkę szampana i dwa kieliszki. Postawiła kieliszki na biurku i zaczęła odkręcać drut mocujący korek butelki. - Chyba się nieco pospieszyłaś - powiedział Ben. - Nie mamy jeszcze czego celebrować. - Pleciesz. Byłeś świetny w sądzie. Żaden świadek Granny nie wyszedł cało z twojego przesłuchania. A to, co zrobiłeś z tym nadętym dentystycznym szarlatanem, to był prawdziwy majstersztyk, youhuu! - Nadal uważam, że zbyt wcześnie... - Założę się, że Granny nie zmruży dzisiaj oka. - Christina wyciągnęła korek i napełniła kieliszki szampanem. - Patrzenie na nią, gdy przesłuchiwałeś Graysona, sprawiło mi prawdziwą przyjemność. Na pewno spociły się jej dłonie. Nie ustąpiłeś jej pola nawet na centymetr. Gdyby przysięgli głosowali dzisiaj, na pewno wydaliby wyrok uniewinniający. - Ale nie głosują dzisiaj. Zostało jeszcze kilku świadków... - Ale ona nie zrobiła nic, co dowodziłoby, że Żaka rzeczywiście coś łączy z tym morderstwem. - Prawdę mówiąc, nawet nie próbowała tego zrobić. Specjalnie zaczęła od najmniej ważnych świadków. Rozwija wszystko powoli, pozwalając przysięgłym domyślać się, dokąd zmierza. I, jak przypuszczam, bada moje możliwości. - Jak na razie twoje możliwości są diabelnie dobre. - Przekonamy się, co będzie jutro. - Spojrzał na butelkę. Było to francuskie wino musujące. - A więc byłaś na kolacji? - Aha. Chyba nie miałeś nic przeciwko temu? - Jasne, że nie. To nie moja sprawa. Oczy Christiny zwęziły się nieco. - Chodziło mi o to, że nie masz nic przeciwko temu, żebym przygotowała się do sprawy po kolacji. Ben nerwowo bawił się ołówkiem. - Och, tak. To właśnie miałem na myśli. - Odwrócił wzrok. - A właściwie to na ilu kolacjach byłaś już z szeryfem Allenem? - A kto mówi, że jadłam kolację z Dougiem? - Z Dougiem? 249 - Tak mu na imię. - Tego sam się domyśliłem. - Nie mówiłam, że jadłam z nim kolację. Ben gwałtownie poluzował kołnierzyk. - Po prostu założyłem... - Założenie było słuszne. - A więc ile razy się z nim spotkałaś? - Nie wiem. Ben wbił wzrok w podłogę. - Rzeczywiście, to nie moja sprawa. - Rzeczywiście. - Na ustach Christiny pojawił się uśmiech. - Masz z tym jakiś problem? - Oczywiście, że nie - zaprzeczył, nie podnosząc oczu. - Tak jak mówiłem... - Z Dougiem świetnie się rozmawia. Jest zupełnie inny, niż mogłoby się wydawać... Naprawdę czarujący. I bardzo mądry. - Mądry? - Tak. Nie bądź takim snobem, Ben. To, że ktoś mieszka w małym mieście, wcale nie znaczy, że jest prowincjuszem. - Nigdy nie odważyłbym się... - Jest wprawdzie trochę szorstki. Ale taki już ma styl bycia. Naprawdę jest inteligentny. - Naprawdę? - Uhm. I bardzo w siebie wierzy. - To chyba dobrze. Jeśli lubisz takich facetów. -1 bardzo męski. - Co ty powiesz? Wzdrygnęła się, jakby dreszcz przeszedł jej po kręgosłupie. - Ma w sobie coś, co sprawia, że cała jestem roztrzęsiona. Ben spojrzał na nią przeciągle. - Żartujesz sobie ze mnie, co? - Jasne, ty głuptasie! - Uśmiechnęła się od ucha do ucha. - A mogę spytać dlaczego? - Bo tak łatwo cię nabrać. - Pochyliła się i zmierzwiła mu włosy. - Chociaż właśnie przez to nie ma w tym nic zabawnego. To zupełnie tak, jakby ktoś znęcał się nad malutkim króliczkiem. Ben odczekał, aż ucichł jej śmiech. - Lubisz go, prawda? - zapytał. Długo zwlekała z odpowiedzią. - Czy jest w tym coś złego? - powiedziała w końcu. - Oczywiście, że nie. Po prostu jestem ciekaw. W końcu jesteśmy przyjaciółmi, i tak w ogóle... 250 - Aha, racja. W maleńkim biurze zapadła cisza, która po dłuższej chwili stała się bardzo krępująca. Przerwała ją Christina. Sięgnęła do dużego stosu materiałów, które należało przejrzeć przed wznowieniem rozprawy. - Może zaczniemy przeglądać te papiery i spróbujemy znaleźć sposób na przytarcie nosa Granny jutro w sądzie. Co ty na to? Ben uniósł kieliszek z szampanem. - Wypijmy za to. ^ Rozdział 50 G, Joanny Adams szła ciemnym korytarzem, wsłuchując się w rytmiczny stukot swoich wysokich obcasów o metalową podłogę. Szła wolno. Chciała, aby mężczyzna umieszczony w odległym pokoju czekał i zastanawiał się, co dla niego szykują. Zastępca szeryfa Wagner przygotował wszystko zgodnie z jej instrukcjami. Nie znał planów Granny, ale był obowiązkowym funkcjonariuszom i zrobił, co mu kazała. Należał do tego rodzaju stróżów porządku, których Granny lubiła. Dojście do końca ponurego korytarza zajęło jej tyle czasu, ile sobie zaplanowała. Przed drzwiami do pokoju stał umundurowany strażnik, człowiek z biura szeryfa. Kiedyś już go widziała, ale nie pamiętała jego nazwiska. Bo niby dlaczego miałaby pamiętać? Był tylko narzędziem, dodatkowym sprzętem w jej skrzynce z narzędziami. Nie można od niej oczekiwać, że będzie pamiętać o każdym młotku czy gwoździu, prawda? - Możesz już odejść - rozkazała strażnikowi. - Nie wolno mi zostawiać pani samej z... - powiedział niepewnym głosem. - Dam sobie radę - przerwała mu ostro. - Proszę odejść. Strażnik przestąpił z nogi na nogę. - Nie chciałbym pani urazić, ale szeryf Ali en powiedział mi... - Szeryfa Allena to ja mogę zjeść na śniadanie. - Granny postąpiła do przodu, tak napierając na młodego człowieka, że niemal stykali się nosami. -I wypluć go z powrotem przed obiadem. Nie rozumiesz, co do ciebie mówię? -Ja... ja... ja... - Kto tu jest szefem? - Pani - wydusił z siebie. - Cieszę się, że oboje to rozumiemy. Zawołam cię, gdy będziesz mi potrzebny. A teraz wynoś się stąd do diabła. - Tak jest, proszę pani. - Odwrócił się i pospiesznie znikł w głębi korytarza. 251 Granny uśmiechnęła się. Nic tak nie pobudzało jej krążenia jak skuteczny, choć drobny, pokaz władzy. Teraz jednak powinna skupić się na tym, po co tutaj przyszła. Nie żeby szczególnie szukała do tego okazji. Nie było to coś, na czym jej szczególnie zależało. Jednak rozprawa szła nie całkiem po jej myśli. Wciąż miała w zanadrzu kilka sztuczek, ale wolała podjąć pewne środki ostrożności. Musiała mieć pewność, że sprawa nie wymknie się jej spod kontroli. Otworzyła drzwi i weszła do małego pokoju przesłuchań. Więzień, przykuty kajdankami do stołu, już tam siedział. Miał dość długie, ciemne włosy, przykrywające mu uszy i ramiona. Wyglądał na trzydziestokilkulatka, ale mógł być trochę młodszy. Widać było, że od kilku dni się nie golił. - Miło, że się pani zjawiła. Już ponad godzinę tu czekam. - Miałam opóźnienie. - Usiadła na drewnianym krześle po drugiej stronie stołu. Odsunęła je nieco tyłu i założyła nogę na nogę. - Chcesz papierosa? - Nie, dziękuję. Nie jaram. - Wodził oczami z góry do dołu. Jego dolna warga była odchylona. - Czy w końcu się dowiem, co tu jest grane? - Panie Geppi, pomyślałam sobie, że mała pogawędka może nam przynieść obopólne korzyści. Wie pan, kim jestem? Wzruszył ramionami. - Zastępca szeryfa coś mi mówił. Że pracuje pani w biurze prokuratora okręgowego. Pochyliła się do przodu. Jej pełne piersi niemal dotykały stołu. - Panie Geppi, to ja stanowię biuro prokuratora okręgowego. - Zrobiła przerwę dla podkreślenia własnych słów. - To ja jestem osobą, która podejmuje decyzje. I to ja decyduję, kto wychodzi na wolność, a kto do końca życia gnije w więzieniu. I właśnie w moich rękach spoczywa pańska przyszłość. - Chodzi o układ? Jeśli tak, to chcę papugę. - Nie chodzi o żaden układ. - Uśmiechnęła się, ale był to bardzo złowieszczy uśmiech. - To raczej zwykła towarzyska pogawędka. Odsunął się do tyłu na tyle, na ile pozwalały mu kajdanki. - Niech pani posłucha, mnie to wszystko wkurza. Niczego nie chcę. Ja nic nie zrobiłem. - Różnimy się w poglądach na ten temat, panie Geppi. - Wyjęła cienką teczkę z nesesera z miękkiej skóry. - Został pan aresztowany za nielegalne posiadanie środków odurzających, niebezpiecznego syntetycznego narkotyku, który w tej małej społeczności wzbudza poważne obawy. Miał pan ten narkotyk w celach handlowych. - Jakich handlowych? Nic z tych rzeczy, proszę pani. - Uniósł ręce. -Nie handluję narkotykami. - Moi świadkowie powiedzą coś zupełnie innego. Zidentyfikują pana jako głównego dostawcę tego nowego środka, świństwa, które niszczy miej- 252 scową młodzież. Stwierdzą, że jest pan najważniejszym dealerem, takim, który ma bezpośredni kontakt z samym wielkim szefem. - Chyba pani odbiło. - Ale tak właśnie powiedzą. Wiesz, co to znaczy? Że możesz dostać dziesięć lat. Dziesięć długich lat. A biorąc pod uwagę aktualne nastawienie opinii publicznej, sądzę, że odsiedzisz je co do dnia. - Coś mi tu nie gra - upierał się Geppi. Po skroniach ściekały mu kropelki potu. - Nie robiłem nic z tych rzeczy. Nie znam żadnego szefa. Po prostu^ chciałem się zabawić. Kupiłem sobie działkę. Ktoś mnie wrabia. Granny milczała, ale jej uniesione brwi powiedziały Geppiemu wszystko, co powinien wiedzieć. - To ty... - szepnął. Jego oczy zrobiły się okrągłe ze zdumienia. - To ty mnie wrabiasz. Znowu nie usłyszał żadnej odpowiedzi. - Dlaczego? Czego ode mnie chcesz? Odchyliła się do tyłu na krześle, to zakładając nogę na nogę, to zdejmując. - Podoba się panu w tutejszym więzieniu, panie Geppi? Zrobił ponurą minę. - Trochę tu inaczej niż w „Holiday Inn". - W porównaniu z tym, gdzie wylądujesz później, to niemal „Ritz". - Zrobiła krótką przerwę, pozwalając mu zastanowić się przez chwilę nad znaczeniem tego stwierdzenia. - A jak ci się układa z towarzyszem z sąsiedniej celi? -Co? - Czyż w sąsiedniej celi nie siedzi George Zakin? - Och, tak. Ten dziwoląg od drzew. I co z tego? - Po prostu pytam. - Położyła dłonie na stole i rozprostowała swoje długie palce. - Czasem ludzie gadają różne rzeczy w więzieniu, sam zresztą wiesz. Pewnie nie mają nic innego do roboty. Oczy Geppiego zwęziły się w szparki. - Co pani kombinuje? - Sytuacja wygląda następująco, panie Geppi. Pan Zakin jest przywódcą grupy ludzi, którzy narobili nam masę kłopotów. Niszczyli sprzęt, wysadzali samochody i w ogóle nie pasowali do tutejszego stylu życia. Ale to jeszcze nic. Potem popełniono morderstwo. Biedny drwal najpierw został postrzelony, a potem spłonął żywcem, bo ktoś podłożył bombę pod drogi kombajn drzewny. Ten drwal umierał bardzo długo i okropnie się męczył. - A pani myśli, że to robota Żaka? - Ja wiem, że to jego robota. Cały problem w tym, aby tego dowieść. I właśnie dlatego byłam ciekawa, czy nie słyszałeś, jak Zak w celi mówił coś o tej zbrodni. - Przykro mi, proszę pani. Nic na ten temat nie wspominał. - Jest pan pewien, panie Geppi? Chcę, żeby był pan tego absolutnie pewien. Bo z pewnością wie pan, że dziesięć lat to strasznie długo, zwłaszcza 253 I gdy siedzi się w więzieniu w Collinsgate. To bardzo ponure miejsce. Przerażające i wstrętne. A taki młody przystojny człowiek jak pan, no cóż, z pewnością bardzo się spodoba niektórym współwięźniom o... dość specyficznych gustach. Chyba wie pan, co mam na myśli? Geppi zacisnął zęby. - Co pani kombinuje? - Po prostu chcę, żeby się pan dobrze zastanowił, panie Geppi. Chcę, żeby się pan zastanowił, czy nie słyszał pan przypadkiem, jak Zakin opowiadał o popełnionym przez siebie morderstwie. A może nawet wyznał panu, że to właśnie on dokonał tej zbrodni. - Uniosła głowę. - Jeśli słyszał pan coś w tym rodzaju, bardzo mnie to ucieszy. Geppi ciężko oparł się o krzesło. - Jak bardzo? - Naprawdę bardzo. - Pochyliła się do przodu, demonstrując rowek między piersiami. - Wręcz szalenie. - Czy proponuje mi pani układ? - Nie. Postawmy sprawę jasno, tak aby nie było cienia wątpliwości. Nie proponuję panu układu. Nie ma ku temu żadnego powodu, panie Geppi. Proszę zrozumieć. Jeśli przypomni pan sobie, że Zakin się panu zwierzał, stanie pan przed sądem jako świadek i zostanie poddany przesłuchaniu. A pierwsze pytanie obrońcy oskarżonego będzie dotyczyć tego, czy zawarł pan układ z prokuratorem i czy otrzymał pan immunitet. Jeśli odpowie pan, że tak, nie zostanie to dobrze przyjęte przez przysięgłych. A obrońca będzie miał powód, aby pana zdyskredytować. Przysięgli muszą być przekonani, że jedynym powodem, dla którego pan zeznaje, jest poczucie obywatelskiego obowiązku. Geppi prychnął. - Dlatego nie proponuję żadnego układu. Ale mogę panu powiedzieć jedno. - Jeszcze bardziej pochyliła się nad stołem. - Mogę powiedzieć, że nie zostanie pan jutro wysłany do Collinsgate, gdyż będzie pan potencjalnym świadkiem i będziemy musieli mieć pana pod ręką. Mogę też powiedzieć, że gdy sprawa Zakina się skończy i ten człowiek zostanie skazany, będę przychylnie nastawiona do wszelkich pana propozycji. Nie zdziwiłoby mnie nawet, gdyby się okazało, że oskarżenie przeciwko panu zostanie wycofane, a cała sprawa okaże się smutną pomyłką. - To nie wystarczy - odpowiedział Geppi. - Chcę konkretnej umowy. I to na piśmie. - Posłuchaj mnie, szczylu. - Złapała go za ramię i szarpnęła do przodu. - Niczego takiego nie dostaniesz, rozumiesz? Ani teraz, ani nigdy. Masz do wyboru dwie możliwości: albo zostajesz wysłany do Collinsgate i spędzasz tam następne dziesięć lat jako przechodnia przytulanka bloku numer osiem, albo zeznajesz przed sądem, że Zakin ci o wszystkim opowiedział. A jeśli się postarasz i Zakin zostanie skazany, wtedy - i tylko wtedy - możemy pogadać 254 0 robieniu sobie przysług. Nie wcześniej. - Skrzyżowała ramiona na piersi. -Tak wygląda moja propozycja. Geppi zacisnął wargi. - Odezwij się, dupku. Czy mam podpisać dokumenty o przeniesieniu? A może się zrozumieliśmy? Geppi zaczął kiwać głową. Granny uśmiechnęła się. - Dobrze. Cieszę się, że udało się nam ustalić warunki. Wręcz nie mogę się doczekać współpracy z panem. - Wygodnie rozparła się na krześle. - Cieszę się, że Zakin był na tyle głupi, aby zdradzić panu swoją tajemnicę. To bardzo ważne, by stróże prawa mieli możliwość eliminowania wichrzycieli 1 morderców. Równie ważne jest, aby społeczeństwo miało poczucie bezpieczeństwa i sprawiedliwości. Do tego zaś konieczna jest świadomość, że przestępstwo zawsze zostaje ukarane, a wichrzyciele są usuwani z ulic. Do diabła, nie zdziwię się, jeśli dowiem się od pana, że Zakin przyznał się, że dystrybucja tego nowego środka odurzającego, który jak zaraza szerzy się w naszym mieście, to jego sprawka. Może rozprowadza narkotyki, aby zebrać pieniądze na działalność terrorystyczną? Wie pan, co mam na myśli? - Powoli zaczynam łapać - cicho potwierdził Geppi. - Nie zdziwiłabym się też, gdybym się dowiedziała, że za tym morderstwem kryło się coś więcej niż ekopolityka. Że w grę wchodziły motywy osobiste. Że coś łączyło Zakina z tym zabitym człowiekiem. - Niech pani dalej nawija - odezwał się Geppi, w skupieniu potakując głową - kumam wszystko. Rozdział 51 zywam panią Julie Cumming. Ben obserwował, jak pierwszy dzisiejszego dnia świadek oskarżenia podchodzi do swojego miejsca. Była to wysoka kobieta, mniej więcej w wieku Żaka. Jej długie ciemne włosy spływały na ramiona. Dość atrakcyjna, pomyślał, choć nie czuje się najlepiej w tej eleganckiej czarnej sukience, którą ma na sobie. O ile Ben się nie mylił, sukienkę wybrała pani prokurator. Podczas zaprzysięgania świadka Ben pochylił się do Żaka i szepnął: - Martwię się. Nic nie szkodzi bardziej niż słowa... kogoś bliskiego. - Wyluzuj się. Julie jest kochana. Doskonale się rozumiemy. - To dlaczego zeznaje jako świadek oskarżenia? Zak wzruszył ramionami. 255 - Skąd mam wiedzieć? Pewnie dostała wezwanie. Nie powie na mnie ani jednego złego słowa. Julie zajęła miejsce dla świadków i Granny przystąpiła do przesłuchania. - Pani Cummings, czym się pani zajmuje? - Jestem regionalnym kierownikiem Towarzystwa Walki z Okrucieństwem wobec Innych Żywych Istot. - Czy mogłaby pani wyjaśnić przysięgłym, czym się zajmuje ta organizacja? - Broni praw zwierząt. Jesteśmy zwolennikami używania pokojowych metod zapobiegania złemu traktowaniu zwierząt. - Czy sześć lat temu należała pani do tej organizacji? - Tak. Nie byłam jeszcze kierownikiem regionalnym, ale byłam jej członkiem. - Czy miała pani okazję poznać oskarżonego, George'a Zakina? - Tak. Należał do naszego Towarzystwa. - Czym się zajmował? - Był w sekcji operacyjnej. - Co ta sekcja robiła? - Odpowiadała za wszystkie akcje. - Na przykład? - Napady. Napadaliśmy na laboratoria, w których przeprowadzano testy na zwierzętach, i staraliśmy się te zwierzęta uwolnić. Czasem organizowaliśmy pikiety przed ogrodami zoologicznymi lub siedzibami zarządów firm. Tego typu rzeczy. - Czy pamięta pani, kiedy pan Zakin przyłączył się do was? - Tak, bardzo dobrze. Byłam przeciwna przyjmowaniu go. Granny udała zdziwienie. - Naprawdę? Dlaczego? - Ponieważ miał kryminalną przeszłość. - Oczy przysięgłych zaokrągliły się z ciekawości. Właśnie spełniała się kolejna z obietnic Granny. - Był członkiem działającej w Montgomery grupy przeciwstawiającej się Ku-K.lux-K.lano-wi i zatrzymano go, gdy miał przy sobie dużą ilość materiałów do konstrukcji bomb. O ile dobrze pamiętam, chodziło o plastik. Został oskarżony o posiadanie zabronionych materiałów i spiskowanie w celu ich użycia. Dostał dwa lata. Granny sięgnęła po oficjalne dokumenty dotyczące skazania Żaka i przebrnęła przez wszystkie formalności niezbędne do tego, aby zostały uznane za materiał dowodowy, z którym przysięgli będą się mogli zapoznać w pokoju narad. Ben nie zawracał sobie głowy zgłaszaniem sprzeciwu. Nie miał się do czego przyczepić. Co prawda, wyciąganie zatrzymań przez policję lub krótkich aresztowań było niedopuszczalne, ale nie dotyczyło to poważniejszych przestępstw. - Dlaczego to pani przeszkadzało, pani Cummings? - spytał Granny. - Po prostu uważałam, że nie są nam potrzebni postrzeleńcy. Jak już mówiłam, chcemy osiągać nasze cele bez stosowania przemocy. Do czego 256 mógł być nam potrzebny ekspert od bomb? Nawet gdyby ich dla nas nie robił, sama jego obecność wśród nas wyglądała nie najlepiej. - Wnioskuję, że została pani przegłosowana? - Tak, a Żaka przyjęto do naszej organizacji. -1 co z tego wynikło? - Na początku wszystko szło dobrze. Prawdę mówiąc, dużo lepiej, niż się spodziewałam. Zak miał mnóstwo energii, to trzeba mu przyznać. Uruchomił masę nowych programów i większość z nich odniosła sukces. Sądzę, że tą swoją energią zarażał innych. Dzięki niemu pozostali członkowie grupy pracowali jeszcze ciężej i z dużo większym zapałem. - Czy z przynależnością pana Zakina do grupy wiązały się jakieś minusy? - Na początku nie. Jednak po tym zdarzeniu w laboratorium Chesterson wszyscy byli przekonani, że lepiej byłoby nigdy go nie spotkać. - Nadal uważasz, że jesteście dobrymi przyjaciółmi? - szepnął Ben do Żaka. Zak nic nie odpowiedział. Granny kontynuowała przesłuchanie. - Czy może pani powiedzieć przysięgłym, co wydarzyło się w laboratorium Chesterson? - Chesterson to jedno z najokropniejszych w kraju laboratoriów przeprowadzających testy na zwierzętach. I to zarówno pod względem liczby badań, jak i stopnia okrucieństwa. W ciągu roku wykorzystują setki zwierzaków, większość z nich to naczelne. Eksperymenty, których dokonują na tych biednych stworzeniach, są obrzydliwe. To są po prostu tortury. Zadają zwierzętom powolną śmierć, aby wypróbować jakiś nowy tusz do rzęs lub inne tego typu rzeczy. Zaplanowaliśmy więc napad, aby uwolnić więzione tam szympansy. - Wnioskuję, że ten napad się nie udał? - Wręcz przeciwnie. To był ogromy sukces. Dostaliśmy się do środka, udało się nam wyjść, a małpy znalazły się na wolności. Jednak zdarzyło się coś, czego nie zaplanowaliśmy. Podczas napadu, a raczej w tym samym czasie, jeden z naukowców został zamordowany. Nie muszę chyba mówić, że obwiniono o to naszą grupę. - Czy posądzano jakiegoś konkretnego członka grupy? Ben zerwał się na nogi. - Sprzeciw, Wysoki Sądzie. Czy mogę do pana podejść? Pickens skinął głową. Ben podszedł do stołu sędziego; Granny pospieszyła za nim. - Wysoki Sądzie - zaczął wyjaśniać - chciałbym omówić kwestię dopuszczalności zeznań na temat oskarżeń wysuniętych przeciwko mojemu klientowi po incydencie w Chesterson. - A skąd pan wie, że o to chodzi? - odezwała się Granny. - Czyżby potrafił pan czytać w myślach? - Nie. Ale nie jestem głupcem. Wiem, że jeśli będę zwlekać i pozwolę na ujawnienie tego, to żadne nakazy nie zmuszą ławy przysięgłych, aby zapomniała 17 - Mroczna sprawiedliwość 257 o tym, co usłyszała. Panie sędzio, mój klient został oskarżony o to morderstwo, ale oczyszczono go z zarzutów. Przysięgli jednogłośnie uznali, że jest niewinny. - Tylko dzięki temu, że podczas rozprawy niejaki Kincaid dokonał kilku karkołomnych sztuczek. Brwi Pickensa powędrowały do góry. - Ten Kincaid? - Dokładnie ten - potwierdziła Granny. - Właśnie on jest tym geniuszem, który zdjął Zakinowi stryczek z szyi i wypuścił na ulicę. Sędzia Pickens wyglądał jak człowiek, który poczuł w ustach przykry smak. - Musi pan być z siebie bardzo dumny, panie Kincaid. - Panie sędzio, wszyscy wiemy, że w przypadku uwolnienia od zarzutów dowody rzeczowe dotyczące wcześniejszych aresztowań i oskarżeń nie są dopuszczalne. - To nie do końca prawda - zaoponowała Granny. - Niedozwolone jest ponowne dowodzenie prawdziwości osądzonej już sprawy lub dowodzenie na tej podstawie, że oskarżony prawdopodobnie popełnił obecnie rozpatrywane morderstwo. - A jakie inne powody mogłaby pani mieć? - Po prostu chcę wyjaśnić, dlaczego Zak został wyrzucony z organizacji zajmującej się ochroną praw zwierząt, oraz wykazać, że uważano go tam za niebezpiecznego człowieka. Może to zostać dopuszczone jako materiał dowodowy potwierdzający wcześniejsze przestępstwa, zgodnie z paragrafem czterysta cztery b. - To prawda - potwierdził sędzia Pickens. - Bzdura - prychnął Ben. - Ma pan jakiś problem, panie Kincaid? - warknął sędzia. - Myśli pan, że jest jedynym, który potrafi odwalić kawał dobrej roboty? - Wysoki Sądzie, jest oczywiste, że pani prokurator chce, aby przysięgli dowiedzieli się, że Zak był już kiedyś sądzony, jeszcze przed tym morderstwem. A to będzie ogromnie krzywdzące. - Wierzę, że to będzie krzywdzące dla pańskiego klienta, panie Kincaid. Ale jestem też przekonany, że w tym przypadku dobro procesu jest ważniejsze niż krzywda pańskiego klienta. Mam zamiar pozwolić na te zeznania. - Wysoki Sądzie! - wykrzyknął Ben. - To jest absolutnie... - Już postanowiłem, Kincaid. Twarz Bena stężała. - Zgłaszam wniosek o przerwę w rozprawie, aby natychmiast wnieść zapytanie procesowe. - Odrzucam pański wniosek. - Wysoki Sądzie, tak nie może być. Pickens złapał młotek sędziowski i podetknął go Benowi niemal pod sam nos. - Już podjąłem decyzję, Kincaid - wycedził. - Albo się pan z tym pogodzi, albo może pan wyjść. Wybór należy do pana. 258 Zirytowany Ben wrócił na miejsce. Decyzja Pickensa była sprzeczna z prawem i prawdopodobnie mogło to stanowić podstawę do późniejszej apelacji. Ben wątpił jednak, aby ta odległa możliwość stanowiła jakieś pocieszenie dla Żaka. Granny powtórzyła swoje pytanie, a Julie Cummina odpowiedziała na nie, starannie dobierając słowa. - Wielu ludzi uważało, że George Zakin jest winien. Ben skrzywił się. Kolejne niepotrzebne pchnięcie z ręki „pełnej zrozumienia" bliskiej osoby. - Jak na to wszystko zareagowała wasza organizacja? Julie odgarnęła za ucho kilka kosmyków. - Pozostali przywódcy przekonali się w końcu do mojego punktu widzenia. Zdali sobie sprawę, że Zak jest niebezpieczny i psuje opinię całej organizacji. Okazało się, że prowadził agitację wśród członków. Namawiał ich, aby się stali organizacją bardziej bojową, żebyśmy podkładali bomby, niszczyli sprzęt. Zakin nie chciał się podporządkować decyzjom przywódców. - Nie chciał się podporządkować - powtórzyła za nią Granny, na wypadek, gdyby ktoś nie dosłyszał. - Co więc zrobiliście? - Po prostu go wyrzuciliśmy. Nie chcieliśmy go. - Doskonale to rozumiem - cierpko stwierdziła Granny. - Szkoda tylko, że ktoś inny go chciał. Nie mam więcej pytań. Ben nachylił się do ucha Żaka. - Wyrzucili cię? Mówiłeś, że sam odszedłeś! Nawet nie wspomniałeś, że cię wykopali! Zak nie odpowiedział. - No co? Czy to prawda? - nalegał Ben. - Ja bym tak tego nie nazwał - odparł Zak ze wzruszeniem ramion. Ben oparł głowę na dłoniach. Świetnie! Po prostu wspaniale! Tak jakby nie miał dość kłopotów! - Kiedy w końcu pojmiesz, że przed swoim adwokatem nie możesz nic ukrywać? Zak ponuro patrzył gdzieś w dal, zupełnie jak mały chłopiec, który nie przejmuje się reprymendą. Ben zajął miejsce na podwyższeniu dla świadków. W swoim kołczanie miał tylko jedną strzałę i stwierdził, że lepiej wystrzelić ją od razu, zanim przysięgli zdążą przemyśleć wszystko, o czym przed chwilą usłyszeli. - Panno Cummings, nie chciałbym być niegrzeczny, ale czy jest prawda, że panią i oskarżonego łączył kiedyś... romantyczny związek? - Sypialiśmy z sobą, jeśli o to panu chodzi. - Jasno postawiła sprawę, nie okazując przy tym ani odrobiny zakłopotania. - To było na początku, zanim go lepiej poznałam. I nie trwało długo. Nigdy go nie kochałam. Szczerze mówiąc, nie był zbyt dobry w łóżku. Nie było to nic poważnego. 259 - Ale mimo to - nalegał Ben - musiała pan być nieco... rozczarowana, gdy panią zostawił. - Tak panu powiedział? Że mnie zostawił? - Wybuchła głośnym śmiechem. - Pozwoli pan, że mu coś powiem, panie adwokacie. To wcale tak nie było. Przekonałam się, że Zak startuje do każdej kobiety, która się pojawi na jego drodze. Zdałem sobie sprawę, że nigdy nie będzie mi wierny, że zawsze będzie się rozglądał za dziewczynami. A ja nie chciałam być jedną z wielu w jego haremie. Więc go zostawiłam. Ben wziął głęboki oddech. Sprawy szły niezupełnie tak, jak sobie założył. - Panno Cummings, proszę mi wybaczyć, ale w pani sprostowaniu wyczuwam... słyszę w pani głosie dużo goryczy. - Nie, po prostu myli pan złość z goryczą. Jestem zła. Uważam go za osobę niebezpieczną i niegodną zaufania. Jestem też przekonana, że bardzo zaszkodził ruchowi na rzecz obrony praw zwierząt. Nie jestem jednak rozgoryczona tym, że nie chciał już ze mną sypiać, bo to ja nie chciałam chodzić z nim do łóżka. - Skąd jednak możemy mieć pewność, że pani zeznania nie są podyktowane przez... przez... - Zaraz, zaraz. Jeśli chce pan zasugerować, że robię to wszystko, aby się na nim odegrać, to radzę dać sobie z tym spokój. Biuro prokuratora zwróciło się do mnie z prośbą, aby powiedziała wszystko, co wiem, i właśnie to zrobiłam. Nie wymachuję jednak żadnym toporem. Szczerze mówiąc, dopóki mnie nie wezwali, przez całe lata ani razu nie pomyślałam o Żaku. Ben zrozumiał, że niczego nie osiągnie i że jego worek z pytaniami jest pusty. - Nie mam więcej pytań - powiedział. Zeznania Julie Cummings były niekorzystne dla Żaka. Wynikało z nich, że wiedział on, jak robić bomby, oraz że w przeszłości je robił. I, że jest „niebezpieczny". Jednak Julie nic nie wiedziała o aktualnie rozpatrywanej sprawie. A więc jak na razie, Granny nie wykazała, że to Zak zrobił bombę, która zabiła Dwayne'a Gardinera. Ale może zrobi to jej następny świadek? Rozdział 52 ..olejnym świadkiem oskarżenia był Leonard Cokey. Są ludzie, którzy gdy ich odpowiednio ubrać, świetnie nadają się na świadków, na innych zaś nie warto w ogóle tracić czasu. Leonard Cokey (Ben mógłby się założyć, że na co dzień nazywano go Lenny) należał do tej drugiej kategorii. Benowi rzadko zdarzało się widywać mężczyzn, którzy tak kiepsko wyglądali w garniturze 260 i krawacie. A i sam garnitur Cokeya wyglądał jak zdjęty z młodszego brata. Rękawy marynarki i nagawki spodni były zdecydowanie za krótkie. Pewnie Granny wyszperała go w sklepie z używaną odzieżą. Gdy urzędnik sądowy odbierał od niego przysięgę, Cokey szarpał kołnierzyk, jakby ten go dusił. - W jaki sposób zarabia pan na życie, panie Cokey? - spytała Granny. Skrzywił się z niezadowoleniem. - Pracuję na własną rękę jako hurtownik. Ho, ho, pomyślał Ben. Należy to tłumaczyć jako: złodziej. - Czy mógłby pan powiedzieć, co pan robił w nocy jedenastego lipca? - Aha. Byłem u Georgiego. To taki lombard na McKinley. - A co pan tam robił? t W tym miesiącu było u mnie krucho z forsą, a więc, no... Zastawiałem swój telewizor. Ach, to tak, pomyślał Ben. Należy to tłumaczyć: dostarczałem skradzione towary. - Czy w sklepie był ktoś jeszcze? - kontynuowała Granny. - Pewnie, że był. - Wydawało się, że Cokey nie może spokojnie usiedzieć. Bez przerwy zmieniał pozycję, podkładał ręce pod siedzenie. - Georgie pracował w barze na zapleczu. - Bar na zapleczu? Co tam się odbywa? - No... - Cokey niespokojnie wyciągał szyję. - Trzyma tam broń, a ja myślę, że sprzedaje tam różne nielegalne fanty. Znaczy czasem się to zdarza. Nie żebym osobiście miał z tym do czynienia... Ben zastanawiał się, dlaczego Granny nie zapewniła temu człowiekowi nietykalności, aby mógł powiedzieć wszystko, co wie, bez uciekania się do takich bzdur. - Czy oprócz was był tam ktoś jeszcze? - Uhm. On. - Cokey wskazał na Żaka. - Oskarżony. Przysięgli odwrócili się, aby spojrzeć na Żaka. Wielu z nich miało na twarzach wyraz dezaprobaty. Co uczciwy młody ekolog mógł robić w takiej jaskini nieprawości? A - A gdzie on był? - W barze na zapleczu, załatwiał jakieś interesy z Georgiem. Granny pokiwała głową. - Jak pan myśli, co to mogły być za interesy? - Nie żebym podsłuchiwał czy coś takiego. Ale, rozumie pani, musiałem pogadać z Georgiem. Więc czekałem w pobliżu i przypadkiem słyszałem, co mówią. - I o czym rozmawiali? - O bombach. Dużych bombach. Wszyscy na galerii dla publiczności wstrzymali oddechy. - A czego konkretnie dotyczyła ich rozmowa? 261 Cokey pochylił się do przodu, ręce wciąż trzymał na siedzeniu pod nogami. - Widzi pani, Georgie zajmuje się dostarczaniem różnych środków chemicznych. Nie pamiętam ich nazw, ale mówił, że jeśli sieje zmiesza i podpali, to - bum! - Wyrzucił ręce w powietrze. - Czy oskarżony dostał te środki chemiczne? - Och, tak. Zapłacił za nie kupę forsy. - I widział pan to na własne oczy? - Widziałem. Przysięgam. Na grób mojej matki. - Sądzę, że to nie jest konieczne. Czy wie pan, co oskarżony zamierzał zrobić z tymi chemikaliami? Cokey z zapałem pokiwał głową. - Och, tak. Z tego, co usłyszałem, cały ten kram miał być na bombę. - Czy słyszał pan rozmowę o planowanym celu? -Aha. Słyszałem... - Sprzeciw - odezwał się Ben. - Prokurator prosi o powtarzanie pogłosek. Granny najwyraźniej spodziewała się tego. - Wysoki Sądzie, pogłoski przedstawione przez tego człowieka nie mają potwierdzić prawdy, a jedynie zapewnić kontekst późniejszym oświadczeniom oskarżonego. Słowa oskarżonego zaprzeczające pogłoskom, które świadczą na jego niekorzyść, nie podlegają zasadzie niedopuszczalności dowodów opartych na pogłoskach. - Oddalam sprzeciw - orzekł Pickens. - Proszę kontynuować. Cokey pochylił się w kierunku ławy przysięgłych. - Słyszałem, jak Georgie zapytał go: „Masz jakieś plany co do tego?", a ten drugi, czyli oskarżony, popatrzył na Georgiego zimno i powiedział: „Aha. Mam wielkie plany". - Wielkie plany? - powtórzyła Granny. - I miało to miejsce dwa dni przed wybuchem, który pozbawił życia Dwayne'a Gardinera? - Aha. To jeszcze nie wszystko. Widzi pani, Georgie zapytał go, co to za wielkie plany. - Czy pan Zakin odpowiedział? - Och, tak. Rozejrzał się i powiedział: „Zamierzam dać pewnemu drwalowi nauczkę, której nigdy nie zapomni". Przez salę przeszedł głośny szmer. Ludzie wpatrywali się w Żaka. Po raz pierwszy usłyszeli zeznanie, które przedstawiało go jako kogoś, kto nie tylko podkłada bomby, ale w dodatku robi to, aby wyrządzić komuś krzywdę. Jako zamachowca z jasno określonym celem. - Wcale tak nie powiedziałem - szepnął Zak do Bena. - Ten głupi pada-lec coś źle usłyszał. Powiedziałem: „Zamierzam dać tym drwalom nauczkę, której nigdy nie zapomną". - Och. Świetnie - odszepnął mu Ben. - To brzmi znacznie lepiej. - Odwrócił się i zimno spojrzał na Żaka. - To ty podłożyłeś tę bombę, prawda? 262 - Spowodowałem ten wybuch dla naszej sprawy, chciałem zniszczyć maszyny. Nie chciałem nikogo zranić. Specjalnie tak wszystko ustawiłem, aby wybuch nastąpił w środku nocy, gdy nikogo tam nie będzie. - Jednak ktoś tam był. - Tylko, że ja podłożyłem bombę na zupełnie innej wycince. I nie pod kombajnem drzewnym. To było gdzie indziej, w rejonie Crescent Basin. I nastawiłem ją na trzecią, a nie na pierwszą. - To nie ma żadnego znaczenia dla przysięgłych - uciął krótko Ben. - Panie Kincaid! Ben spojrzał na sędziego. - Ma pan zamiar przesłuchiwać świadka czy nie? - spytał Pickens. Zastanawiał się, ile wezwań przegapił w czasie pogawędki z Żakiem. - Tak - odparł. Jednak idąc na podest, zastanawiał się po co. Cokey mógł być totalną miernotą, ale jego zeznanie, że widział, jak Zak kupuje materiały do zmontowania bomby, brzmiało wiarygodnie. Czy warto angażować się w obronę człowieka, który podłożył bombę, która... Odsunął od siebie te myśli i skupił uwagę na świadku. Miał zobowiązania wobec swojego klienta i musiał je wypełnić. Zak nie zamierzał nikogo zabić. Tak przynajmniej twierdził. - Panie Cokey, czy jest pan pewien, że pan Zakin powiedział: „Zamierzam dać pewnemu drwalowi nauczkę, której nigdy nie zapomni"? - Aha... Tak. To właśnie usłyszałem. - A czy jest możliwe, że tak naprawdę powiedział on: „Zamierzam dać tym drwalom nauczkę, o której nigdy nie zapomną"? - O rany. To chyba niewielka różnica. - To ogromna różnica, szanowny panie. Taka sama jak różnica między zaplanowanym z premedytacją atakiem przeciwko określonej osobie -dla którego to aktu prokuratura nie znalazła żadnego wiarygodnego motywu - a ogólnym planem ataku mającego na celu spowodowanie strat materialnych. Cokey zastanawiał się przez chwilę. - Cóż, sądzę, że słyszałem to, co tu powtórzyłem. - Ale czy jest pan tego pewien? -Myślę... - Panie Cokey, czy jest możliwe, że to, co pan słyszał, to słowa Żaka, że zamierza dać nauczkę kilku drwalom? Cokey wzruszył ramionami i zmarszczył brwi. - Sądzę, że to możliwe. - Dziękuję panu za przyznanie tego. Doceniam pańską szczerość. - Nie było to wielkie osiągnięcie. Ben jednak starał się zrobić wszystko, co tylko możliwe. Zak potrzebował wszelkiej pomocy, jaką mógł otrzymać. 263 Rozdział 53 a ozostałą część przesłuchania Ben poświęcił ustaleniu reputacji Cokeya. Próbował dowieść, że jest on degeneratem zarabiającym na życie kradzieżami różnych rzeczy, które potem zastawia w lombardzie Georgiego. Zadając kolejne pytania, zastanowił się, czy fakt, iż Cokey nie jest wzorem moralności, będzie miał dla przysięgłych jakiekolwiek znaczenie. Nie musieli uważać go za świętego, aby uwierzyć, że słyszał, jak dwóch mężczyzn rozmawiało o bombach na zapleczu nędznego lombardu. Prawdę mówiąc, mierny status świadka sprawiał, że jego zeznania wydawały się nawet bardziej wiarygodne. Po tej porażce Ben byłby najszczęśliwszy, gdyby sędzia zarządził przerwę. Niestety Granny miała jeszcze jednego świadka. - Sąd wzywa na świadka pana Ralpha Peabody'ego. Peabody był młodym, dobrze zbudowanym i przystojnym mężczyzną. Bujne kręcone blond włosy opadały mu na czoło, niemal zakrywając oczy. Granny ustaliła, że ma trzydzieści dwa lata, pracuje w sklepie spożywczym Canfielda i pochodzi z Magie Valley. - Czy zechce pan opowiedzieć przysięgłym, co pan robił w nocy dwunastego lipca? Dwunastego lipca, zastanawiał się Ben. W noc przed morderstwem. To mogą być złe wiadomości. - Byłem „U Bunyana" - odpowiedział Peabody, a po chwili dodał; - To bar tutaj w mieście. Wyraz twarzy przysięgłych powiedział Benowi, że żadne wyjaśnienia nie były konieczne. - A dlaczego pan tam był? Peabody wzruszył ramionami. - Po prostu spotkałem się z kumplami. Wie pani, jak to jest. Był piątkowy wieczór, a w Magie Valley nie za wiele można robić w piątkowe wieczory. Wywołało to chichoty na galerii dla publiczności. - Czy był pan w barze sam? - Nie. Z kilkoma kolegami. - A czy byli tam jeszcze inni ludzie? Inni niż ci z pana grupy? - Och, tak. Oczywiście. - Czy któraś z tych osób jest dzisiaj na sali rozpraw? - On. - Peabody wskazał na Żaka. - Oskarżony. Zakin. Granny pokiwała głową. -Czy ktoś jeszcze? - Gardiner. Ten, który zginął. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, kim on jest, ale gdy później zobaczyłem jego zdjęcie w gazecie, od razu go poznałem. 264 - Kiedy po raz pierwszy zauważył pan Gardinera? - Musiałem przeprosić na chwilę swoje towarzystwo. Myślę, że było to gdzieś o jedenastej trzydzieści albo coś koło tego. Toaleta jest na zapleczu; idzie się tam do samego końca czymś w rodzaju długiego korytarza. Wracając, zobaczyłem na korytarzu, na wprost siebie, pana Gardinera. - Czy był sam? - Nie. Był z nim oskarżony, Zakin. Granny z zadowoleniem kiwnęła głową. - A więc obaj panowie znali się. Czy rozmawiali ze sobą? - Och, tak, proszę pani. Chyba można tak to nazwać. Była to dość... ożywiona rozmowa. - Co pan chce przez to powiedzieć? - No, bez trudu można było zauważyć, że ci dwaj nie są przyjaciółmi. Darli się jeden na drugiego i wyzywali się. W pewnym momencie Zakin mocno popchnął Gardinera. Tak to wyglądało. - Czy słyszał pan, co mówili? Peabody poprawił się na krześle. - Proszę zrozumieć, nie należę do tych, co wsadzają nos w nie swoje sprawy... - Oczywiście, że nie - zapewniła go Granny. - Jestem jednak pewna, że w wąskim korytarzu nie mógł pan nic poradzić na to, że wszystko było słychać. - Pewnie. Dokładnie tak. A w dodatku oni blokowali drogę i na nic nie zwracali uwagi. Nie mogłem ich wyminąć. - Co pan usłyszał? - No cóż, nie potrafię tego dokładnie powtórzyć. Ale słyszałem, jak Gardiner powiedział Zakinowi... - Sprzeciw - odezwał się Ben. - Pani prokurator ponownie pyta o pogłoski. - Wysoki Sądzie - zaoponowała Granny - również to zeznanie ma służyć jedynie jako kontekst do oświadczeń oskarżonego oraz pokazać jego nastawienie, jego oczywistą wrogość w stosunku do ofiary morderstwa. - Te pogłoski wzbudzają nieprzychylne nastawienie - stwierdził Ben. -A ja... - Poza tym - kontynuowała Granny, nie zwracając uwagi na wątpliwości Bena - chcę podkreślić, że pan Gardiner nie żyje i że właśnie z tego powodu toczy się ta rozprawa. Jedynym sposobem uzyskania tak ważnego materiału dowodowego jest przesłuchanie pana Peabody'ego. Sędzia Pickens skinął głową. - Sprzeciw zostaje oddalony. Proszę mówić dalej. - A więc słyszałem - kontynuował świadek-jak Gardiner powiedział Zakinowi, że musi przestać, i to natychmiast. - A co na to odparł pan Zakin? 265 - Po prostu wybuchnął śmiechem, takim bardzo nieprzyjemnym. Jakby szyderczym, naprawdę. I powiedział: „Och, czyżby? A co, jeśli tego nie zrobię?". - Czy pan Gardiner coś mu odpowiedział? - Och, tak. Cały zaczął się trząść. Oczy wyszły mu z orbit i przewracał nimi na wszystkie strony, zupełnie jakby miał delirium tremens lub coś w tym rodzaju. - Peabody zacisnął dłonie na barierce. - A potem zaczął straszyć Zakina. - Naprawdę? - Granny pochyliła się, a sędziowie przysięgli zrobili to samo. Chłonęli każde słowo. - W jaki sposób? - Gardiner powiedział, że zna wpływowych ludzi. Powiedział, że zna faceta, który może Zakinowi i jego przyjaciołom naprawdę zaszkodzić; wystarczy, że Gardiner tylko pstryknie palcami. - Rzeczywiście? - Granny pochyliła się w kierunku ławy przysięgłych, by przyciągnąć ich uwagę, wzmocnić efekt. - A co odpowiedział pan Zakin na te pogróżki? - Nie patyczkował się z Gardinerem. Złapał go za kołnierz i podniósł do góry. - Czy pamięta pan, co powiedział? - Tak, i chyba nie zapomnę tego do końca życia. Nigdy nie widziałem takiego pełnego nienawiści spojrzenia. Patrzył Gardinerowi prosto w oczy i darł się: „Nie strasz mnie, dupku! Albo będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobisz w swoim życiu!". Granny zrobiła małą przerwę, pragnąc, aby te słowa zapisały się w pamięci przysięgłych. - Ostatnia rzecz, jaką zrobisz w swoim życiu. - Pozwoliła, aby cisza zapadła na kilka następnych sekund, i w końcu wróciła do swojego stołu. -Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie. Ben liczył na przerwę, ale jego nadzieje okazały się płonne. - Czy ma pan jakieś pytania do świadka, panie Kincaid? - odezwał się Pickens. - Tak, Wysoki Sądzie. Czy mogę przez chwilę naradzić się ze swoim klientem? Sędzia niechętnie skinął głową. Ben przysunął się jak najbliżej Żaka i szeptał tak, aby nikt inny nie mógł go usłyszeć. - Co tu jest grane? Powiedziałeś, że nigdy nie spotkałeś Gardinera. - Bo nie spotkałem - upierał się Zak. - To znaczy niezupełnie. Ale to był tylko ten jeden raz na tym korytarzu. Oczy Bena zapłonęły gniewem. - Okłamałeś mnie. Znowu! - Wcale nie planowałem tego spotkania! - Zak obstawał przy swoim. Wydawał się wzburzony i spięty. - Chciałem się tylko odlać, a ten kretyn zatrzymał mnie na korytarzu. Dopóki mi sam nie powiedział, nie wiedziałem nawet, kim jest. 266 - Okłamałeś mnie - powtórzył Ben. - Okłamałeś własnego adwokata. - Idź do cholery. Wielka mi rzecz. Przysięgli i tak by się dowiedzieli. I tak nie mógłbyś temu zapobiec. - Gdybym o tym wiedział, mógłbym ich odpowiednio przygotować. Uprzedzić, że choć spotkanie miało dość gwałtowny przebieg, nie jest to żaden dowód, że jesteś mordercą. Zamiast tego powiedziałem im, że nigdy wcześniej nie widziałeś tego człowieka, co wcale nie było prawdą. Są przekonani, że ich okłamałem. - Ben zerknął przez ramię w stronę ławy przysięgłych. - I mało prawdopodobne, aby o tym zapomnieli. - Panie Kincaid - odezwał się sędzia Pickens, bębniąc palcami po stole. - Jeśli ma pan zamiar przesłuchać świadka, to najwyższy czas zacząć. Ben odwrócił się od Żaka. Niczego tak bardzo nienawidził jak przesłuchiwania świadka, który powiedział prawdę. Nie należy znęcać się nad kimś tylko dlatego, że spełnił swój obywatelski obowiązek. Musiał jednak zrobić coś, co podważyłoby zeznanie Peabody'ego. Jeśli przysięgli uwierzą, że tuż przed zabójstwem Zak groził Gardinerowi, nic ich nie powstrzyma od wydania wyroku skazującego. - Panie Peabody - zaczął Ben - wiedział pan, że mój klient jest przywódcą miejscowej grupy Zielonej Furii, prawda? - Tak. Oczywiście. - Wiedział pan też, że ta grupa jest przeciwna pracom drwali na tym obszarze? - Pewnie. Przecież czytam gazety. - Skąd więc mamy wiedzieć, czy podstawą pańskiego zeznania nie jest poparcie dla przemysłu drzewnego? - Co takiego? - Powiedział pan, że mieszka tu od urodzenia. Z pewnością ma pan przyjaciół, rodzinę. - To niezupełnie tak. Jesteśmy jedyną rodziną w Magie Valley, która nigdy nie miała nic wspólnego z przemysłem drzewnym. Szczerze mówiąc, jestem raczej po stronie obrońców środowiska. Ben poczuł, że serce podchodzi mu do gardła. - Panie Kincaid - odezwał się sędzia Pickens - czy ma pan jeszcze jakieś pytania? Mózg Bena pracował na wysokich obrotach. Jedna z podstawowych zasad przesłuchiwania świadków brzmiała: „Nigdy nie kończ na przegranym pytaniu". Uczepił się jedynej nitki obrony, ale wszystko wybuchło mu w twarz. Jak mógł wykazać luki w zeznaniu świadka, który mówił prawdę? - Chyba nie - odpowiedział Ben. Zszedł z podestu i wrócił za stół obrony. To chyba najgorsze przesłuchanie w całej mojej karierze, pomyślał. Klient okłamał go, prokurator trafiła go w czuły punkt, a on nic nie mógł na to poradzić. Sędzia rozpoczął przedobiednią mowę do przysięgłych. Zak przysunął się do Bena i szepnął: 267 - Nie wygląda to zbyt dobrze, co? Ben nie mógł wydusić z siebie ani jednego słowa. Rozdział 54 L o tej porannej katastrofie Ben miał nadzieję na długą przerwę obiadową, a może nawet na zamknięcie posiedzenia sądu do następnego dnia. Jednak jego pragnienia nie spełniły się. Sędzia Pickens ogłosił krótką przerwę obiadową i poprosił, aby o godzinie pierwszej wszyscy wrócili na salę. Wydawało się, że sędzia chce zakończyć przesłuchiwanie świadków oskarżenia jeszcze tego dnia. - Trzeba przyznać, że nie był to udany poranek - stwierdziła Christina, gdy po obiedzie ponownie znaleźli się w sądzie. - Kilka niepowodzeń i parę niespodzianek. Teraz może być już tylko lepiej. Ben spróbował się uśmiechnąć. - Obyś miała rację. Niestety nie miała racji. Jak się okazało, największa niespodzianka dopiero miała nastąpić. - Wzywam na świadka Ricka Colliera - usłyszeli głos woźnego sądowego. Ben i Zak poderwali się na równe nogi. Ricka? Drugiego po Żaku szefa Zielonej Furii? Mężczyznę, którego dopiero co wypuszczono ze szpitala? Przecież on nie może zeznawać jako świadek oskarżenia! Ale zeznawał. Ben podbiegł do stołu sędziego. Granny, stukając obcasami, podążyła za nim. - Co tu się dzieje? - zażądał wyjaśnień. - Nie ma go na liście świadków oskarżenia! - Przepraszam za to, Wysoki Sądzie. Bardzo przepraszam. - Granny ze wszystkich sił starała się okazać poczucie winy. - Ale dopiero dziś rano wzięliśmy tego świadka pod uwagę. - Bzdury - warknął Ben. - Przecież musieliście mu wysłać wezwanie. - Nie wysyłaliśmy - stanowczo zaprzeczyła Granny. - Sam się zgłosił. Ben ze zdumienia wytrzeszczył na nią oczy. - Proszę zapytać o to moich pracowników. Nie mieliśmy zielonego pojęcia, że się pojawi. Po prostu przyszedł z ważną informacją, która ma bezpośredni związek ze sprawą. Nawet mnie tam nie było, gdy się zjawił. Do przerwy obiadowej nic o tym nie wiedziałam. Poszperała w skórzanej torbie i wyciągnęła teczkę z dokumentami. 268 - Oskarżenie przygotowało wniosek o wpisanie go na listę świadków, Wysoki Sądzie. Podpisałam go po drodze do sądu. - Wręczyła jedną kopię sędziemu, drugą Benowi. - Wiem, że to niezgodnie z regulaminem... - Niezgodnie z regulaminem - warknął Ben. - To skandal! - Ale po prostu nie mieliśmy wyboru - przekonywała Granny. - Sądzę, że gdy Wysoki Sąd usłyszy, co świadek ma do powiedzenia, sam uzna, że dla dobra sprawiedliwości lepiej pozwolić mu zeznawać. - Wysoki Sądzie - wtrącił się Ben - muszę zgłosić jak najbardziej stanowczy sprzeciw. To postępowanie to ciągłe zastawianie pułapek. Obrona nie miała czasu na przygotowanie się. Sędzia Pickens uniósł rękę, dając znak, że zamierza wygłosić przemówienie... - Zamierzam dopuścić tego świadka do składania zeznań. - Ależ Wysoki Sądzie! Pickens surowo spojrzał na Bena. - Już zdecydowałem, panie Kincaid! Proszę przestać się upierać. Jeśli potrzebuje pan więcej czasu, aby przygotować się do przesłuchania świadka, dam go panu. Jeśli potrzebuje pan jakichś innych środków, zastanowię się nad nimi. Będę wyrozumiały, gdyż jest to wyjątkowa sytuacja. Jednak Granny ma rację. Nie pozwalając mówić ważnemu świadkowi, nie przysłużymy się sprawiedliwości. Pozwolę mu zeznawać, a potem pozwolę panu zrobić to, co uzna pan za stosowane, aby właściwie wykorzystać to przesłuchanie. - Wysoki Sądzie, to błąd upoważniający do kasacji wyroku! - Nie sądzę. Jestem pewien, że Granny właściwie usprawiedliwiła fakt, że świadek pojawił się w ostatniej chwili. - Granny potwierdziła skinieniem głowy. - A w takich okolicznościach możemy się oprzeć na precedensie i pozwolić mu zeznawać, przynajmniej dopóki obrona jest traktowana w należyty sposób. A właśnie to robię. A teraz proszę przestać się spierać. Bierzemy się do roboty. Ben wrócił za stół obrony. Jego twarz przybrała ponury wyraz. Szczególnie ważne informacje, tak powiedziała Granny. Rick mtał informacje o istotnym znaczeniu dla tej sprawy. Co to mogło być? - Co się dzieje? - zapytał Zak, trącając Bena w ramię. - Czy on ma zamiar zeznawać przeciwko mnie? Ben potwierdził skinieniem głowy. - Czy zechce pan podać swoje imię i nazwisko? - poprosiła Granny, gdy Rick został już zaprzysiężony. - Nazywam się Rick Collier. To skrót od Richard. - Ben zauważył, że Rick odwraca wzrok od stołu, przy którym siedział oskarżony. - W jaki sposób zarabia pan na życie? Rick wzruszył ramionami. - Pewnie nie ma to wiele wspólnego z zarabianiem, ale obecnie pracuję dla organizacji Zielona Furia. 269 - Naprawdę? A więc pracował pan z George'em Zakinem? - Tak. Powszechnie uważano mnie za następnego po nim na szczeblu kierowania. Byłem tuż po Żaku. - Co tu się dzieje? - szepnął Zak do ucha Bena. - On nie może zeznawać przeciwko mnie. Jest moim przyjacielem! Wątpię w to, pomyślał Ben. Naprawdę wątpię. Granny kontynuowała przesłuchanie. - Czy często rozmawiał pan z panem Zakinem? - Och, tak. - Skubnął kucyk z tyłu głowy. - Niemal codziennie. - O sprawach dotyczących Zielonej Furii? - Jasne. Ale nie tylko. Wie pani, zwierzaliśmy się sobie. Gadaliśmy o różnych swoich tajemnicach. Tajemnice. Ben poczuł ucisk w piersiach. Już samo brzmienie tego słowa mu się nie podobało. - Czy może pan stwierdzić, że pan Zakin był aktywnym działaczem na rzecz ochrony środowiska? - Och, tak. Bez wątpienia. A nawet bardziej niż aktywnym. Zawsze nalegał, abyśmy robili jeszcze więcej. - Jeszcze więcej... czego więcej? Rick poprawił się na krześle. Nadal nie patrzył w stronę stołu obrony. - No cóż, ulubione powiedzenie Żaka brzmiało: „Nie wystarczy gadanie, pora na działanie". - Pora na działanie - powtórzyła za nim Granny. - A co to dokładnie miało znaczyć? - Chodziło o podjęcie akcji. Ludzie działający na rzecz ochrony środowiska z reguły dużo narzekająna wszystko, co jest złe, nie mogą się zdecydować, aby cokolwiek z tym zrobić. Ale nie Zak. On zawsze był gotowy do podejmowania działań na rzecz sprawy. Był gotowy na wszystko. Absolutnie na wszystko. - Na przykład na podkładanie bomb? - zasugerowała Granny. - Sprzeciw - odezwał się Ben. - Pani prokurator naprowadza świadka. Sędzia Pickens machnął ręką w powietrzu, zupełnie jakby uważał ten sprzeciw za najbardziej błahe oświadczenie na całym świecie. - Podtrzymuję - powiedział zmęczonym głosem. Granny zmieniła pytanie. - Jakich działań był zwolennikiem? - Wbijania gwoździ w drzewa. Niszczenia samochodów i sprzętu. Oraz podkładania bomb. - Pan Zakin był zwolennikiem podkładania bomb? - Do diabła, tak. Był ekspertem w tych sprawach. Potrafił powiedzieć, jakie składniki są potrzebne do zrobienia bomby określonego typu i skąd je wziąć. Wiedział, jak spowodować niewielki wybuch o małym zasięgu, a jak potężną eksplozję o dużym polu rażenia. Widać było, że kiedyś dużo przy 270 tym pracował. Zielona Furia nigdy się nie angażowała w takie rzeczy. Jednak gdy tylko Zak znalazł się wśród kierownictwa, zaczął na to naciskać. - Czy inni członkowie podchwycili ten pomysł? - Kilku tak. Takie gorące głowy jak Al Green. Jednak większość z nas uznała, że to zbyt niebezpieczne. Jasne, chcemy ocalić lasy, ale mimo tego, co ludzie gadają, naprawdę nie uważamy, że drzewa są ważniejsze od ludzi. Granny przybrała poważny, pełen przejęcia ton. - Panie Colliner, muszę zadać panu jeszcze jedno pytanie. Jest to bardzo ważne pytanie, a więc proszę się zastanowić, zanim pan odpowie. Czy wiadomo panu, aby George Zakin planował podłożenie bomby? Rick nie wahał się ani chwili. - Och, tak. Wiem, że miał takie plany. - A czy wie pan, czy podłożył bombę, która zabiła Dwayne'a Gardinera? I tym razem ani śladu wahania. - Jestem tego pewien. - A dlaczego? Przed udzieleniem odpowiedzi Rick zwrócił się twarzą do przysięgłych. - Ponieważ powiedział mi, że zamierza to zrobić. Z tylnych rzędów galerii dla publiczności dał się słyszeć gwar. Potem rozległy się głośniejsze pomruki zdziwienia. Sędzia Pickens zaczął walić młotkiem w stół, ale minęła prawie minuta, zanim na sali z powrotem zapanowała cisza. Granny zadała kolejne pytanie. - A dlaczego chciał podłożyć tę bombę? W imię ochrony środowiska? - Nie. - Kąciki ust Ricka opadły w dół. - Aby zabić Dwayne'a Gardinera. Powietrze w sali sądowej stało się gęste i ciężkie, miało się wrażenie, że czas się zatrzymał. - Pozwoli pan, że się upewnię, czy dobrze zrozumiałam, panie Collier. Czy chce pan powiedzieć, że Zakin podłożył tę bombę z wyraźnym zamiarem skrzywdzenia pana Gardinera? - Tak, właśnie to chcę powiedzieć. - A z jakiego powodu chciał to zrobić? Rick spojrzał na sędziego, na przysięgłych, na galerię dla publiczność, niemal na wszystkich z wyjątkiem Żaka. - Ponieważ sypiał z żoną Gardinera. Jeśli poprzednia reakcja sali sądowej było dość głośna, to tym razem zapadła niemal grobowa cisza. Dopiero po dłuższej chwili kilka osób, prawdopodobnie dziennikarze, zerwało się z miejsc i zmierzało do tylnych drzwi, pewnie z zamiarem ogłoszenia światu tego nowego odkrycia. Ciche szepty i szmery zmieniły się w głośny ryk. Sędzia Pickens, starając się przywrócić porządek na sali, z furią walił młotkiem w stół i groził, że każe wyprowadzić publiczność. Ben wykorzystał ten chwilowy chaos, aby uciąć sobie krótką pogawędkę z klientem. Wściekłość niemal odebrała mu głos. 271 - Powiedziałeś mi, że nie znałeś Gardinera - rzekł cierpko. - Powiedziałeś, że nic cię z nim nie łączyło. - Bo nie łączyło - odparł Zak błagalnym tonem. - Do tej nocy w barze nigdy wcześniej go nie spotkałem. To z jego żoną... Ben złapał się za głowę. To było po prostu beznadziejne. Gdy na sali zrobiło się cicho i można było kontynuować proces, Granny zapytała. - A jak się pan dowiedział, że pan Zakin miał romans z Lu Ann Gardiner? - Powiedział mi o tym - odparł Rick. - Do diabła, parę razy mi o tym mówił. Zak może i jest wielkim obrońcą środowiska naturalnego, ale jeśli chodzi o kobiety, to postępuje jak świnia. Jak zwykła męska szowinistyczna świnia. - Co pan ma na myśli? - Bez przerwy próbuje podrywać różne babki, uciekając się do najobrzy-dliwszych sposobów, jakie można sobie wyobrazić. Kłamie, oszukuje, kradnie, co tylko uzna za przydatne. - Czy właśnie w taki sposób zwrócił na siebie uwagę pani Gardiner? - Mniej więcej tak. - Skąd pan to wie? - Widziałem, jak to się stało. Byłem w barze, gdy ją poderwał. - A kiedy to było? - Mniej więcej trzy tygodnie przed morderstwem. Wygląda na to, że się dobrali, bo zaczęli się ze sobą gzić. - Przerwał i popatrzył na sędziego. -Och, przepraszam, utrzymywali intymne kontakty, kiedy tylko mieli okazję. Zak świetnie się bawił. Dopóki jej mąż nie odkrył, co się dzieje. - A kiedy to się stało? - Tuż przed morderstwem. Zak dowiedział się o tym, gdy Gardiner spotkał go przed toaletą w barze Bunyana. - Czy był pan tam? - Nie, ale Żak opowiedział mi o tym. Mówił, że Gardiner zachowywał się strasznie, niemal jak szaleniec. Gardiner groził mu, więc on też mu zaczął grozić. - Czy pan Zakin był wzburzony tym niespodziewanym spotkaniem? - Bardzo. Zak łatwo wpada w złość, a z Lu Ann za dobrze się bawił, aby dać sobie z nią spokój. Więc zaczął się zastanawiać, w jaki sposób usunąć jej męża, Gardinera, ze sceny. - Usunąć go ze sceny... Czy na zawsze? - Mhm. Wydaje mi się, że tak właśnie było. - A dlaczego tak pan sądzi? Czy widział pan, jak podkładał tę bombę? - Nie. Ale widziałem, jak tej nocy wychodził z obozu z wypchanym plecakiem. Gdy się nad tym zastanawiałem, doszedłem do wniosku, że musiał mieć w nim bombę. Zabrał ze sobą coś jeszcze: przebranie Sasąuatcha. - To kłamstwo! - wysyczał Zak w ucho Bena. Granny zamrugała oczami. 272 - Przebranie Sasąuatcha? - Zgadza się. - Czy należało ono do Zielonej Furii czy do George'a Zakina? - No cóż, prawdę mówiąc, były dwa kostiumy. Mieliśmy już jeden, gdy Zak się do nas przyłączył, ale jego zdaniem nie był ono dość realistyczny. Więc kupił sobie drugi. - A dlaczego opuścił obóz w środku nocy, zabierając ze sobą przebranie? - Zak lubił chodzić w tym przebraniu i zakradać się na obrzeża kempingów. Chciał, żeby ci biedni naiwniacy dzwonili na policję i mówili, że widzieli Wielką Stopę. Był przekonany, że jeśli takich telefonów będzie odpowiednio dużo, służba leśna zacznie traktować je poważnie. Ajeśli w dodatku las zostanie uznany za siedlisko zagrożonych gatunków, to jego wyrąb zostanie wstrzymany. - To kłamstwo! - wykrzyknął Zak, zrywając się na równe nogi. Pickens z furią walnął młotkiem w stół. Ben złapał Żaka za ramię i pociągnął go z powrotem na krzesło. - Panie Kincaid... - zaczął Pickens. - Zajmę się tym, Wysoki Sądzie. - Posłał Żakowi spojrzenie, które mówiło: „Siadaj na miejscu i zamknij się". Granny kontynuowała. - O której godzinie pan Zakin wyszedł z obozu Zielonej Furii? - Tuż po północy. - Czy wie pan, o której wrócił? - Pewnie. Jeszcze nie spałem. Było to około drugiej nad ranem. - O drugiej nad ranem - powtórzyła Granny. - Tuż po morderstwie. Dziękuję panu, panie Collier. Nie mam więcej pytań. Ben podniósł wzrok i zobaczył, że twarze wszystkich osób w sali sądowej, także tych z ławy przysięgłych, są skierowane w ich stronę. Nie patrzyli jednak na niego, tylko na Żaka. Dobrze widział dlaczego. Wcześniej przynajmniej niektóre z tych osób mogły mieć pewne wątpliwości. Ale w tej chwiłi już nie, nie po tym zeznaniu. Teraz każda z tych osób była przekonana, że patrzy w oczy mordercy. Rozdział 55 G. I dy Ben wstawał, aby przystąpić do przesłuchania świadka, Zak chwycił go za ramię. - Zazdrości mi - szepnął. 18 - Mroczna sprawiedliwość 273 Ben zamarł. W tym momencie naprawdę wolałby nie mieć nic wspólnego z kimś takim jak Zak. Musiał go jednak wysłuchać. - Zazdrości? - Jasne. O to w tym wszystkim chodzi. Zawsze był zazdrosny. Zazdrościł, że to ja zostałem wybrany na szefa grupy, że awansowali mnie, a nie jego. Że zawsze potrafiłem poderwać panienkę, a jemu nie wychodziło. Myślisz, że do tego baru wpadł tylko na kilka głębszych? Próbował przygruchać sobie jakąś dupcię. Ale to mu się nigdy nie udawało. Ja potrafiłem to zrobić, a on nie. W dodatku miałem coś na boku z Molly i to go wkurzało. A na dokładkę podkochiwał się w Deirdre. - W Deirdre? - Tak. Strasznie mu na niej zależy. Ale ona nie jest zainteresowana. I - zamilkł na chwilę -jest przekonany, że ona i ja jesteśmy... blisko związani. To dlatego zeznawał przeciwko mnie. Ben kiwnął głową, a potem skierował się na podest. Było to możliwe, owszem. Rick musiał mieć jakiś powód, aby obrócić się przeciwko swojemu przyjacielowi i kolegom. A może po prostu uważał, że Zak jest mordercą, i czuł się moralnie zobowiązany, aby wyjawić to, co wie? - Panie Collier - zaczął Ben - czy to prawda, że pan i Zak byliście bliskimi przyjaciółmi? - Ściśle współpracowaliśmy, ale nigdy nie uważałem go za przyjaciela. - A czy on uważał pana za przyjaciela? -Nie wiem. Pewnie tak. Jak pan myśli, ufał panu? - Nie wiem. - Rick wyprostował się, wyglądało to niemal wyzywająco. - Jeśli ufał mi aż tak bardzo, że był przekonany, że nikomu nie powiem, że kogoś zamordował, to się pomylił. Nie popieram morderstwa, w imię żadnej sprawy. I nigdy nie będą go krył. Ben zmarszczył brwi. To go donikąd nie zaprowadzi. - A czy nie jest prawdą, że zazdrościł pan swojemu przyjacielowi powodzenia u kobiet? Powodzenia, którego pan nigdy nie miał? - Absolutnie nie. Uważałem go za seksualnego maniaka. Oczywiście lubię kobiety. Ale nie oznacza to, że mam je wykorzystywać i traktować pogardliwie. Że mam je oszukiwać i spotykać się z trzema dziewczynami naraz. Po prostu nie chcę tak robić. Świetnie, pomyślał Ben. Czas na drugie uderzenie. Z której strony spróbować teraz? A co z Deirdre? Dendrochronologiem z Zielonej Furii? Rickowi zaczęła drgać powieka. - Nie rozumiem, o co panu chodzi. - Kochał ją pan, prawda? Pragnął jej. Ale to Zak ją miał, nie pan. Rick wziął głęboki oddech. - To prawda, uważałem, że Deirdre zasługuje na kogoś lepszego niż taka... bałamutna świnia, która nie potrafi utrzymać zapiętego rozporka. Ale sądzę, że każda kobieta zasługuje na kogoś lepszego niż on. A w dodatku spotykam się z kimś innym. Ben westchnął. Postanowił spróbować z jeszcze innej beczki. Wiedział, że przysięgli i tak nie zapomną o tym, co usłyszeli od Ricka. Najlepsze, co mógł zrobić, to dać im coś równie godnego zapamiętania. - Panie Collier, rozumie pan na czym polega różnica między faktami a przypuszczeniami, prawda? - Pewnie. - W trakcie składania zeznań ma pan przedstawiać przysięgłym fakty. Zauważyłem jednak wielokrotnie, że opowiadał im pan o swoich przypuszczeniach. - Czy to jest pytanie? - zainteresowała się Granny. - Już do niego przechodzę. - Ben pospiesznie przejrzał notatki poczynione podczas wcześniejszego przesłuchania Ricka. - Na przykład powiedział pan, że jest pewien, iż to Zak skonstruował i podłożył bombę, która zabiła Gar-dinera. Ale w rzeczywistości nie widział pan, jak on tę bombę robił, prawda? - No, nie. - I nie widział pan, jak ją podkładał? - Jasne, że nie. - Tak naprawdę to nigdy go pan nie widział z bombą w ręku. - Nie. Ale jego plecak... - Jego plecak był czymś wypchany. Ale pan nie wie czym. Równie dobrze mogła to być brudna bielizna. Tak naprawdę nie wie pan tego, prawda? Ale myślę, że można założyć... - Znowu coś pan zakłada? A to jest równoznaczne z przypuszczaniem. - Sądziłem, że to logiczne... - Nie został pan wezwany na świadka, aby odgrywać Sherlocka Holmesa. Wezwano tu pana, aby pan powiedział, co pan wie. To, co pan wie. A pan nie wie, co Zak miał w swoim plecaku, prawda? - No, nie. - I nie wie pan, czy zrobił lub podłożył tę bombę, zgadza się? Rick wstrzymał oddech, próbując .zyskać kilka chwil na zastanowienie się. - Powiedział mi, że zamierza usunąć Gardinera ze sceny. - Naprawdę? Czy to są jego słowa? A może pana? Rick zacisnął wargi. - No, nie pamiętam dokładnie jego słów. - Lepiej by było, gdyby pan pamiętał, bo jest to szalenie ważne. Musimy wiedzieć, czy Zak naprawdę to powiedział, czy to wytwór pańskiej wyobraźni? Co Zak naprawdę powiedział? Rick milczał. Ben niemal widział, jak jego mózg się gotuje. 274 275 - Myślą, że w rzeczywistości powiedział: „Mam zamiar zająć się tym Gardinerem". - Zająć się? To spora różnica, nieprawdaż? - Nie tak bardzo. - Zająć się może oznaczać wszystko. Może znaczyć, że wypuści powietrze z kół jego samochodu lub wyleje mu piwo na spodnie. Albo że przestanie się spotykać z jego żoną. - Ale biorąc pod uwagę to, co się stało... - Aha. - Ben wskazał na podium dla świadków. - Nie mówi pan tego, co pan wie. Wypełnia pan puste miejsca w swojej wiedzy, opierając się na tym, co zdarzyło się później. - Ale zdrowy rozsądek podpowiada... - To nie jest zdrowy rozsądek. To nastawienie. Mógłby pan wypełnić te luki w taki sposób, aby oczyścić swojego przyjaciela. Jednak zdecydował się pan zrobić to w taki sposób, aby go ukrzyżować. Granny poderwała się z krzesła. - Wysoki Sądzie, obrońca nie zadaje świadkowi pytań. Ben, niezrażony tym, ciągnął dalej: - To pan podjął tę decyzję, nie on. To pan zdecydował się przedstawić Żaka w jak najgorszym świetle. I zastanawiam się dlaczego. Może dlatego że awansował przed panem i został szefem grupy? A może dlatego że gdyby go skazano, miałby pan Deirdre tylko dla siebie? - Wysoki Sądzie! - krzyknęła Grany. - To nie jest rozprawa przeciwko świadkowi. Sędzia Pickens użył swojego młotka. - Mam tego dość, panie Kincaid. Proszą siadać. - Co na to powiesz, Rick? - kontynuował Ben, przekrzykując hałas. - Powiedz nam, dlaczego odwróciłeś się jak Judasz od swego najlepszego przyjaciela? Powiedz nam, dlaczego tak desperacko chcesz usunąć go ze swojej drogi? - Panie Kincaid! Proszę usiąść! - Sędzia Pickens wyprostował się. Wznosił się niczym wieża nad stołem; jego ramiona były szeroko rozpostarte. Sprawiał wrażenie, że za chwilę rzuci swym młotkiem niczym tomahawkiem. -To przesłuchanie już się skończyło. Ben zamknął notatnik i wrócił na miejsce. Miał nadzieję, że jego dramatyczna demonstracja wywrze jakiś wpływ na przysięgłych. Jego oczy spotkały wzrok Christiny. Nie musieli nic mówić; doskonale wiedział, co oboje myślą. W tej chwili przysięgli mieli już wszystko: narzędzie zbrodni, okazję i motyw. Trudno byłoby ich przekonać, że Gardiner zginął, bo był drwalem wycinającym drzewa. Ale niegodziwy cudzołożnik zabijający zazdrosnego męża? To banalne wyjaśnienie, ale jakże wiarygodnie brzmiało. Zbyt wiarygodnie. Rozdział 56 x o piętnastominutowej przerwie sędzia Pickens wznowił posiedzenie. Pozostał jeszcze jeden świadek oskarżenia. To już ostatni, pomyślał Ben. Całe szczęście. - Wzywa na świadka pana Marco Geppiego. Ben wiedział, że Geppi był współtowarzyszem Żaka w celi więzienia okręgowego. Zak zaklinał się, że wcześniej nie znał tego człowieka i że nie mówił mu nic obciążającego. Ben jednak przestał ufać słowom swego klienta. Zdążył się też nauczyć, że Granny niczego nie robi bez powodu. Skoro postanowiła posadzić tego człowieka na miejscu dla świadków, i to jako ostatniego świadka oskarżenia, miał się czym martwić. Geppi nie miał na sobie więziennego kombinezonu, ale nietrudno było wyobrazić go sobie w takim stroju. Wyglądał niechlujnie, miał brudne włosy i kilkudniowy zarost. Czyżby Granny uznała, że z takim wyglądem będzie bardziej przekonujący? - Czy zechce pan podać swoje imię i nazwisko? Ben zauważył, że Granny nie uśmiecha się. Tym razem nie sugerowała przysięgłym, że świadek jest jej przyjacielem. Geppi odchrząknął i pochylił się nieco do przodu. - Marco Geppi - odpowiedział. - Gdzie pan mieszka? - W tej chwili tutaj, w Magie Valley. - A gdzie pan obecnie przebywa? Geppi chrząknął. - W celi numer pięć więzienia okręgowego. To przyciągnęło uwagę przysięgłych. - Dlaczego się pan tam znalazł? - Aresztowano mnie za posiadanie niedozwolonych substancji. - Narkotyki? - Granny była na tyle bystra, aby od razu wyciągnąć wszystkie brudy, nie zostawiając tego dla Bena. - Aha. Przynajmniej o to mnie oskarżyli. - Czy obecnie w więzieniu okręgowym przebywa ktoś jeszcze? - Aha. Gdy s^ę tam pojawiłem, w celi obok siedział pewien facet. On. -Wskazał na Żaka. - George Zakin. Powiedział, żebym nazywał go Zak. - Czy wcześniej znał pan pana Zakina? - Nie. Nigdy faceta nie spotkałem. - Czy słyszał pan o jego organizacji, Zielonej Furii? - Nie. - Skłonił się przepraszająco w stronę przysięgłych. - Raczej nie czytam gazet. 276 277 - A czy przez ten czas - kontynuowała Granny - który spędził pan wspólnie z panem Zakinem, polubił go pan? - Och, równy z niego gość. Ale straszna gaduła. Gdybym musiał być z kimś bardzo blisko przez wiele czasu, raczej wolałbym kogoś, kto nie lubi tak dużo gadać. Niektórzy przysięgli uśmiechnęli się. Granny przeszła na tę stronę podestu, po której znajdowała się ława przysięgłych. - A o czym lubił mówić pan Zakin? - Chyba można to określić, że o wszystkim i o niczym. Granny pozwoliła sobie na lekkie skrzywienie się. - Czy mógłby pan powiedzieć o kilku z jego ulubionych tematów? - Och, takie tam. Że na całym świecie umierają drzewa i że wkrótce nie zostanie ani jedno. Że Magie Valley może mieć największy na świecie cedr. Że wszyscy drwale to nic niewarci durnie. Takie rzeczy. - Rozumiem. A czy przypadkiem nie opowiadał o morderstwie, które stało się powodem jego uwięzienia? Ben czuł się tak, jakby jego kręgosłup spinała lodowata obręcz. Zbyt wielu świadków przygotowywał do zeznań, aby wiedzieć, że nic nie dzieje się przypadkiem. Nie zadajesz pytania, jeśli nie znasz na nie odpowiedzi i jeśli ci się ona nie podoba. - Och, tak. Bardzo szczegółowo - odpowiedział Geppi. Przysięgli nieco pochylili się do przodu. Zaczynali rozumieć, dlaczego wezwano świadka. I byli bardzo ciekawi tego, co ma do powiedzenia. - A dlaczego opowiedział panu o tym? - Po części dlatego że się nudził, a po części dlatego że lubi się przechwalać. Tak mi się wydaje. Uwielbia opowiadać o sobie, takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Nie wiem dlaczego. Może myślał, że jeśli pokaże się jako wspaniały człowiek, to nie będę mu dokuczać? - A co mówił o sobie? - No, przechwalał się, jak to świetnie sobie radzi z bombami i ile bomb podłożył, żeby wysadzić w powietrze maszyny drwali. Ten facet nienawidzi drwali, po prostu ich nienawidzi. Za każdym razem, gdy o nich mówił, twarz mu się wykrzywiała i wyglądał jak wściekły. Ma chyba świra na tym punkcie. Ben usłyszał szept Żaba: - To nieprawda. Taka rozmowa nigdy nie miała miejsca. Granny kontynuowała przesłuchanie. Czy wspominał o jakichś konkretnych przestępstwach? - Tak, gadał coś o jakimś drwalu, który nazywał się Gardiner. - Gardiner? - powtórzyła Granny. - Dwayne Gardiner? - Aha. O rany, do tego biedaka to on naprawdę coś miał. - Czy wie pan dlaczego? 278 - Uhm. Wszystko mi o tym opowiedział. Powiedział, że posuwał... uhm... no, wie pani... że sypiał z jego żoną. - Powiedział to panu? - powtórzyła to pytanie kilka razy. - Czy oskarżony sam to panu powiedział? - Tak. Ze szczegółami. O wiele więcej, niż chciałem usłyszeć. Opowiedział mi o wszystkich pozycjach, których próbowali, i innych dziwactwach, które wyczyniali. Nie jestem pruderyjny, ale niektóre z nich nawet mnie wydały się wstrętne. - Czy opowiedział panu coś więcej o tym... związku? - Aha. Powiedział, że tuż przed tym morderstwem ten dupek, jej mąż... ten Gardiner... dowiedział się o nich. I, że był cholernie wściekły. Groził Żakowi i o mało go nie zabił. - Czy Zak zdradził panu, co mu odpowiedział? Geppi zaczął się wiercić na krześle. Zerknął na Granny. - Tak. Że prędzej on załatwi Gardinera, niż Gardiner dopadnie jego. - Oskarżony naprawdę to powiedział? - Granny zadała to pytanie takim tonem, jakby chciała się upewnić, że się nie przesłyszała. - I pan to słyszał? - No pewnie. Na własne uszy. Opowiedział mi o wszystkim. Jak podłożył bombę pod to coś, ten... uhm... ten kombajn drzewny, chyba o to chodziło. Podłożył bombę, a potem wyciągnął stamtąd tego biednego durnia, strzelił do niego, odbiegł na bezpieczną odległość i wysadził tę maszynę. Gdyby w boksie przysięgłych wybuchła kolejna bomba, reakcja z pewnością nie byłaby bardziej gwałtowna. Oczy przysięgłych stały się okrągłe niczym spodki, patrzyli jeden na drugiego ze zdumieniem i przerażeniem. Ben starał się nie okazywać emocji, ale był oszołomiony. Granny nieco ściszyła głos. - Czy pan Zakin mówił panu coś jeszcze o tym... tragicznym zdarzeniu? - Aha. Powiedział, że obserwował to wszystko z bezpiecznej odległości. Patrzył, jak Gardinera dosięgnął ogień, i jak płonął. I że się śmiał. Tak właśnie powiedział. Powiedział, że przez cały czas się śmiał. A potem pomyślał sobie: „Ty pieprzony drwalu. Tyłek twojej żony jest już mój". Zak naparł na ramię Bena. - To kompletne bzdury, Ben - szepnął. - Musisz mi uwierzyć. Nigdy nie mówiłem czegoś takiego. Musisz mi uwierzyć! Ben nic nie odpowiedział. Sam już nie wiedział, w co ma wierzyć. - Panie Geppi - Granny ściszyła głos, starając się nie rozwiać atmosfery grozy i oburzenia, jaka zapanowała wśród przysięgłych - dlaczego zdecydował się pairzłożyć to zeznanie? - Bo pomyślałem, że ktoś powinien się o tym dowiedzieć. Wiem, że w swoim czasie zrobiłem kilka złych rzeczy. Rzeczy, których się wstydzę. Ale ten palant był... zrobił to z zimną krwią. Wyobraża pani sobie? Spalić kogoś żywcem tylko dlatego, żeby móc dalej posuwać jego żonę? Siedzieć 279 i śmiać się, gdy ten biedny facet umierał w płomieniach? Właśnie to mnie najbardziej oburzyło. Ten gnój musi zostać ostatecznie usunięty. Właśnie dlatego tutaj jestem. - Dziękuję panu, panie Geppi. Nie mam więcej pytań. Rzeczywiście żadne pytania nie są już potrzebne, pomyślał Ben. Przy-szpiliła Żaka na dobre. Nie wiedział, w jaki sposób Granny skłoniła tego człowieka do złożenia zeznań, ale wiedział, co będzie, jeśli nie uda mu się zmiażdżyć go podczas przesłuchania. Przysięgli nie będą mieli żadnych wątpliwości, że Zak był winien morderstwa; morderstwa dokonanego z premedytacją i tak okrutnego, że aż się prosiło o karę śmierci. I Rozdział 57 T en mężczyzna kłamie, powtarzał sobie Ben, idąc na podest. Cokolwiek by myśleć o Żaku, ten świadek kłamie. Problem polegał na tym, że nie ma nic trudniejszego, niż skłonić świadomego i zaprzysięgłego kłamcę do mówienia prawdy. - Co pani prokurator panu obiecała, panie Geppi? - zapytał Ben. Geppi gwałtownie zamrugał oczami, a jego twarz przybrała wyraz niewiniątka. - Co mi obiecała? Nie rozumiem? - Zawarliście układ. Chcę wiedzieć, co to za układ. Geppi żarliwie potrząsnął głową. - Nie było żadnego układu. - Czy usiłuje pan powiedzieć przysięgłym, że w zamian za zeznanie nic panu nie zaproponowano? - To prawda. - Żadnego immunitetu? Żadnego wyroku w zawieszeniu? - Absolutnie nie. - Ten człowiek mówi prawdą - wtrącił się sędzia Pickens. - Każdy układ czy wniosek o udzielenie immunitetu przechodzi przez moje ręce. Niczego takiego nie widziałem. Nie było żadnego układu. Ben zacisnął zęby. Musiały być jakieś uzgodnienia. Geppi nic na tym osobiście nie zyskiwał; Ben nie mógł uwierzyć, że przyszedł tu z tym stekiem kłamstw z własnej inicjatywy. Ale jak to udowodnić? - Jeśli jeszcze nic pan nie dostał, to może coś panu obiecano? Jakąś nagrodę w przyszłości? - Nie ma żadnego układu - powtarzał Geppi. - Może Granny obiecała panu, że gdy ta rozprawa dobiegnie końca, to wycofa skargę przeciwko panu? - Właśnie powiedziałem swojemu adwokatowi, że przyznaję się do winy - odparł Geppi. - Czekam na ogłoszenie wyroku. Do diabła! Ben wiedział, że coś się za tym kryje. Ale cokolwiek to było, Granny otoczyła to tak solidnym i wysokim murem, że nie można się było przez niego przebić. - A więc twierdzi pan, że jedynym powodem pańskich dzisiejszych zeznań jest silnie rozwinięte poczucie obywatelskiego obowiązku? Geppi opuścił wzrok i patrzył na swoje ręce. - To nie jest... jedyny powód. Nareszcie!, ucieszył się Ben. - A jaki jest ten drugi powód? Geppi zaczął mówić rwącym się głosem: - Ja... Mam siostrą. Miałem siostrę. Nazywała się Angela. Taka mała, ale na swój sposób ładniutka. Zabito jąna stacji benzynowej. I nie było w tym za grosz jej winy. Zastrzelono ją podczas napadu. To było zupełnie bez sensu. - Ukrył twarz w dłoniach. - I kiedy usłyszałem, co wygaduje ten facet, jak się przechwala tym, co zrobił temu drwalowi, pomyślałem o swojej siostrze, o tym, jak umarła. Zrozumiałem, że on też miał rodzinę, żonę i małego synka, prawie w tym samym wieku co Angela. - Głos mu się załamał. Ben wpatrywał się w miejsce dla świadków. Co jest grane? Czy ten człowiek naprawdę płacze? Ruszył do przodu zdecydowany dojść prawdy, a ten nędzny skazaniec przejmuje kontrolę nad przesłuchaniem. Zerknął na przysięgłych. Najwyraźniej byli pełni współczucia. Dwóch wyglądało tak, jakby zaraz sami mieli się rozpłakać. Nie miał nic, co pozwoliłoby podać w wątpliwość tę melodramatyczną historyjkę o Angeli, i wiedział, że gnębienie świadka nie zapewni Żakowi żadnych punktów w oczach przysięgłych. Ale nie mógł się poddać zwłaszcza po tym ostatnim wyznaniu. Musi być jakiś sposób. Może gdyby wykazał, jak mało jest prawdopodobne, aby taka rozmowa kiedykolwiek miała miejsce... - Panie Kincaid - odezwał się sędzia Pickens. - Czy jest pan gotowy? - Niezupełnie - odparł Ben. Spojrzał wprost w zalaną łzami twarz Geppie-go. - Mój klient zaprzecza pańskim opowieściom. Każdemu pańskiemu słowu. Geppi patrzył w dal, trąc oczy. - Nie dziwi mnie to. - Dlaczego panu o tym opowiadał? Nawet pana nie znał. Jest na tyle bystry, aby zdawać sobie sprawę, że mógłby pan to zeznać. Geppi potrząsnął głową. Jego twarz przybrała tragiczny wyraz. - Czy pan nie rozumie? Przechwalał się. Jest z tego dumny. Dumny z tego, co zrobił. Uważa się za jakiegoś bohatera. Bojownika w imię rewolucji. 280 281 Ale nim nie jest. - Głos Geppiego stawał się coraz cichszy, niemal zamierał mu w gardle. - Wcale nim nie jest. Jest zwykłym mordercą. Zimnym, pieprzonym mordercą. Sędzia Pickens uderzył młotkiem, ale Ben zauważył, że tym razem nie włożył w to serca. Ben przeszedł do przeszłości Geppiego, opierając się na jego kartotece kryminalnej, którą prokuratura miała obowiązek mu dostarczyć. Jeden wyrok za drobną kradzież, kolejny za przywłaszczenie. Geppi nawet nie próbował temu zaprzeczać. Nic z tego nie mogło sprawić, aby przysięgli zapomnieli o tym, co usłyszeli wcześniej. Skończyłem - kwaśno oznajmił Ben. Wziął swój notes i zszedł z podestu. Pickens spojrzał na salę rozpraw. - Czy ma pani coś jeszcze, pani prokurator? -Nic więcej, Wysoki Sądzie. - Wznowimy rozprawę w poniedziałek rano o dziewiątej. Teraz kolej na obronę. - Udzielił przysięgłym ostatnich pouczeń i zastukał młotkiem. - Sąd ogłasza przerwę. Wydawało się, że połowa sali rzuciła się do stołu, za którym siedział oskarżony. Dziennikarze zadawali pytania, miejscowi rzucali wyzwiska. Ben kiwnął głową na Christinę, prosząc ją, aby służyła za żywą tarczę, gdy on i szeryf Allen będą wyprowadzać Żaka z sądu. Mieli tak wiele do zrobienia. Idąc do wyjścia, Ben nie mógł się oprzeć, aby nie spojrzeć badawczo na przysięgłych, którzy wciąż siedzieli na swoich miejscach niczym przykuci do krzeseł. Ich twarze mówiły wszystko; miał wrażenie, że może zajrzeć wprost do ich mózgów. Wiedział, co myślą. Gdyby mieli głosować dzisiaj, tu i teraz, uznaliby Żaka za winnego. Winnego morderstwa pierwszego stopnia. I zaleciliby orzeczenie najwyższego wymiaru kary. Część czwarta TYLE SIĘ ZDARZYŁO, LECZ TO JESZCZE NIE WSZYSTKO Rozdział 58 Ł rzede wszystkim - stwierdził Ben, nie spuszczając oczu z drogi - nie możemy tracić głowy. Sprawy zawsze wyglądają źle, gdy oskarżenie kończy swoje postępowanie. Kiedy zaczniemy przedstawiać naszych świadków, przysięgli zaczną zmieniać zdanie. A przynajmniej zaczną mieć wątpliwości. - No, nie wiem - powiedziała Christina. - Przyglądałam się ich twarzom. I jakoś nie bardzo widziałam, aby mieli jakieś wątpliwości. Ben skręcił w lewo na autostradę. - Mamy przecież Molly, która zapewni Żakowi alibi. Poświadczy, że w chwili morderstwa był w zupełnie innym miejscu. A ona ma najuczciwszą twarz, jaką w życiu widziałem. Czy ktoś mógłby jej nie uwierzyć? - Sama nie wiem - bez przekonania mruknęła Christina. - Mamy jeszcze tego Alberto Vincenzo, handlarza narkotyków. - Naprawdę myślisz, że uda się to wcisnąć? - Tak sądzę. Pod warunkiem, że będę mógł przedstawić jakieś dowody. Ale przynajmniej mamy jakąś teorię. I to rozsądną. To wszystko musi skłonić przysięgłych do zastanowienia się, czy oskarżenie przedstawiło wszystkie aspekty sprawy. Korzystając z weekendowej przerwy, postanowili pojechać wynajętym samochodem do Seattle. Mike'owi udało się znaleźć w wydziale do walki z narkotykami kogoś, kto zgodził się z nimi spotkać. Dojazd do Seattle zajął im prawie trzy godziny, ale Bena ani trochę to nie zmartwiło. Przyda im się taka ucieczka od harówki w sądzie. Ben był zadowolony, że znalazł się poza Magie Valley. Im dłużej przebywał w tym mieście, tym bardziej ogarniało go uczucie klaustrofobii. Mury napierały na 285 T niego. Wszystkie tajemnice i spiski, niczym macki jakiegoś ogromnego, niewidzialnego monstrum, powoli i nieuchronnie zaciskały się na jego gardle. Najwyższa pora zmienić otoczenie. Dojechali do Seattle tuż przed trzecią po południu. Regionalne biuro wydziału do walki z narkotykami znajdowało się kilka przecznic od rynku rolniczego. Oparli się pokusie zakupów; przecież mieli pracę do wykonania. Odszukali biurowiec i po ogromnych trudach udało im się znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu. Potem czekali w recepcji, gdzie zabijali czas, przeglądając artykuły w magazynie „People". Dochodziło wpół do czwartej, kiedy w drzwiach jednego z gabinetów pojawiła się jakaś kobieta. - Pan Kincaid? - zapytała. - To ja- powiedział Ben, podnosząc się z fotela. Razem z Christiną weszli za nią do gabinetu. Biuro było dość obszerne i przyzwoicie urządzone. Urzędująca w nim kobieta, Madeline Chessway, pełniła funkcję regionalnego kuratora dochodzeń w sprawach związanych z narkotykami w stanie Waszyngton. - A więc - zaczął Ben -jeśli wydział do walki z narkotykami prowadzi na terytorium stanu jakieś dochodzenie, to pani o nim wie. - Owszem - potwierdziła. - W czym mogę państwu pomóc? - Szukam informacji o niejakim Alberto Vincenzo - powiedział Ben. -To dealer narkotyków. Z tego, co wiem, wasz wydział prowadzi w jego sprawie dochodzenie. - Dlaczego ten Vincenzo pana interesuje? - Bronię człowieka oskarżonego o morderstwo. Myślę, że Vincenzo może być w to zamieszany. - Jeśli myśli pan, że Vincenzo stanie się pańskim głównym świadkiem -odparła Madeline Chessway - to lepiej niech pan o tym zapomni. - Chodzi mi wyłącznie o informacje - wyjaśnił Ben. - Staram się dopasować całą masę kawałków puzzli. Mam nadzieję, że jeśli zdobędę więcej informacji na temat Vincenzo, uda mi się wypełnić luki. - Czy morderstwo, którym się pan zajmuje, ma jakiś związek z narkotykami? - Tego właśnie nie wiem - odparł Ben. - Przynajmniej na razie - dodała Christiną. - Ale staramy się znaleźć inne motywy. - Rozumiem. - Pani Chessway kiwnęła głową - Zarzucacie sieć. - Niezupełnie - powiedział Ben. - Dostaliśmy pewne informacje, z których wynika, że między Vincenzo a ofiarą morderstwa istniały powiązania. Po prostu chcemy dowiedzieć się czegoś więcej. - Niestety, nie mogę wam pomóc. - Madeline Chessway była postawną kobietą o surowym spojrzeniu. Widać było, że niełatwo zmienia zdanie. -Dokumenty wydziału do walki z narkotykami są poufne. - Jestem pewien, że tak się dzieje w normalnych przypadkach - powiedział Ben - i na pewno nie bez powodu. Ale ten przypadek jest szczególny. - Nie możemy robić wyjątków. - Ale jeśli chodzi o proces o morderstwo, na pewno... - Czy mam uznać, że pański proces jest ważniejszy niż nasza praca? Nie znam pana, panie Kincaid. Nie wiem, czy można panu zaufać. Jeśli ujawnię panu poufne informacje, mogę narazić na ryzyko powodzenie całego śledztwa, nie wspominając o kilku agentach wydziału do walki z narkotykami. Proszę posłuchać, jeśli pani chce, złożę przysięgę... - Nie bądźmy dziećmi, panie Kincaid. Skrzyżuje pan palce i przysięgnie na życie? - Potrząsnęła głową. - Przykro mi, panie Kincaid, ale nic z tego. - Pani Chessway - powiedziała Christiną - wydaje mi się, że źle nas pani zrozumiała. Jeśli nie dostaniemy tych informacji, może dojść do skazania niewinnego człowieka. I do wykonania wyroku śmierci. Pani Chessway nie dała zbić się z tropu. - Nie, szanowna pani - odparła - to chyba pani nic nie rozumie. Każdego dnia tysiące niewinnych ludzi umiera z powodu narkotyków. Nie będę rozmawiać o żadnym z obecnie prowadzonych dochodzeń. Taka jest polityka Departamentu do Walki z Narkotykami i będę jej przestrzegać. Ben nie krył rozdrażnienia. - Pozwoli pani, żeby ktoś poniósł śmierć z powodu jakiejś... polityki? - A skąd pan wie, że toczy się jakieś dochodzenie w sprawie tego Vin-cenzo? Dlaczego udaje głupią, zastanawiał się Ben. Przecież wiedziała, o kogo chodzi, gdy po raz pierwszy wymienił nazwisko Vincenzo. - Otrzymałem pewne... informacje - powiedział. - Wiem, że prokurator ma akta. - Więc proszę się do niej zwrócić, aby je panu przekazała. - Już to zrobiłem. Odmówiła. - Więc proszę zwrócić się do sądu. Ben pokręcił głową. - Prokurator twierdzi, że nic wie o żadnych aktach dotyczących tej sprawy. - Może rzeczywiście ich nie posiada? - Jestem pewien, że te akta istnieją. Albo istniały. Do tej pory mogła już je zniszczyć. - Jeśli jest pan przekonany, że prokuratura nie przestrzega przepisów, powinien pan złożyć skargę do sędziego. - Złożyłem. Ale sędzia nie okazał zrozumienia. Pani Chessway oparła się o krzesło. - W takim razie naprawdę nie wiem, co ja mogę zrobić. - To znaczy, że odmawia pani pomocy? - Odmawiam ujawnienia poufnych informacji. 286 287 Ben poczuł, że wzbiera w nim złość. Gdzie by nie poszedł, do kogo by się nie zwrócił, zawsze trafiał na jakiegoś nadętego biurokratę. Wszyscy ci tak zwani urzędnicy państwowi mieli pracować w imię dobra publicznego. Zamiast tego chowali się za swymi biurkami i rozgrywali swoje własne gierki, a niewinny człowiek był coraz bliżej celi śmierci. - Chciałbym porozmawiać z kimś innym - powiedział Ben. - Przykro mi, ale jestem jedyną osobą, której podlegają sprawy prowadzone w tym rejonie. - W takim razie chcę rozmawiać z pani przełożonym. - W tym biurze nie mam przełożonego. Może pan złożyć zażalenie do centrali w Waszyngtonie. - Nie mam na to czasu. - Ben podjął ostatnią próbę. - Spróbujmy ustalić, czy na pewno dobrze się rozumiemy. W poniedziałek, gdy rozprawa zostanie wznowiona, oświadczę, że Alberto Vincenzo był zamieszany w tę zbrodnię, a może nawet że to on jest mordercą. A gdy ktoś mi zarzuci, że mam zbyt mało dowodów, wyjaśnię, co jest tego powodem. Powiem, że wszystkie dowody znajdują się w posiadaniu agend rządowych, które nie chcą mi ich przekazać! - Panie Kincaid... - Dziennikarze oczywiście uczepią się tego i zaczną zadawać pytania, a ja będę musiał wszystko im powiedzieć. Może nawet podam pani nazwisko. - Panie Kincaid... - Właśnie tak zrobię. Jeśli prokurator posiada informacje, których nie ujawnia, popełnia poważne wykroczenie proceduralne. Jeśli natomiast zniszczyła te akta, to znaczy, że utrudnia śledztwo, co jest nie wykroczeniem, ale przestępstwem. Jedynym sposobem, żeby ją na tym złapać, jest otrzymanie tych informacji od pani. A pani odmawia współpracy. - Może powinien pan to wszystko przedstawić prokuratorowi generalnemu. - Proszę mi wierzyć, że to zrobię. Ale to nie zwalnia pani od odpowiedzialności. Pani działania mogą doprowadzić do skazania na śmierć niewinnego człowieka. - Czy chce pan powiedzieć, że pana klient rzeczywiście nie popełnił tego morderstwa? - Zawsze zakładam, że moi klienci są niewinni. Muszę tak postępować. Taka jest rola obrońcy. I dlatego potrzebuję tych informacji. Madeline Chessway wyprostowała się. - Panie Kincaid, chyba już wszystko sobie powiedzieliśmy. - Nie sądzę. Jeśli George Zakin zostanie skazany, ponieważ odmówiła pani pomocy, zrobię wszystko, żeby pani pożałowała, że się w ogóle urodziła. Chessway wyglądała na oszołomioną. Nawet Christina była zaskoczona. W pokoju na kilka chwil zapadła cisza. 288 - Czy to ma być groźba? - spytała Madeline Chessway. Ben złapał swoją teczkę i ruszył do drzwi - Ja nikomu nie grożę - odparł. Rozdział 59 rócili do Magie Valley tuż po zapadnięciu zmroku. Ben zjadł kolację w jakimś barze na Main Street. Nie lubił jeść w samotności, ale Christina oświadczyła, że ma już plany na ten wieczór. Pewnie wybiera się z szeryfem na lody. A może Allen w końcu zdoła zaciągnąć ją do siebie? Tak czy owak, Ben został sam. Cóż, miał przed sobą dużo pracy. Miło byłoby cieszyć się towarzystwem Christiny, ale wiedział, że ona i tak zrobi, co do niej należy. Ben skierował się w alejkę na tyłach budynku prowadzącą do drabinki przeciwpożarowej. Ostatnim razem spotkał tu ukrywającą się za śmietnikiem Peggy. Nieźle go wtedy wystraszyła. Odważna dziewczyna. Bardzo mu pomogła. Sięgnął do poręczy drabinki i w tym momencie usłyszał jakieś szmery koło śmietnika. Zastygł w bezruchu. Czy to możliwe, żeby sytuacja się powtarzała? - Peggy? - wyszeptał. Wtedy przynajmniej alejki nie spowijały egipskie ciemności. Teraz było ciemno jak w piekle. Nie mógł dostrzec, kto lub co czai się za jego plecami. Nie wiedział, co robić. Może szybko wspiąć się po drabinie? To wydawało się najbezpieczniejsze. Ale z drugiej strony, gdyby poprzednim razem tak się zachował, nigdy by się nie dowiedział, co Peggy miała mu do powiedzenia. - Peggy? - powtórzył zniecierpliwiony. Zaczynały mu się trząść kolana. - Nie jestem żadna Peggy. Głęboki głos dobiegał od strony śmietnika. Ben poczuł, że sztywnieje. - Kto to? - zapytał. Nie było żadnej odpowiedzi, ale Ben dostrzegł w mroku zmierzającą w jego stronę postać. Bardzo potężną postać. - Kto to? - zapytał jeszcze raz. - Odezwij się. Ogromna postać zbliżała się, aż wreszcie znalazła się o pół metra od niego. Ben zdołał dostrzec ogromne, muskularne ramiona i długie czarne włosy. I bliznę nad prawym okiem. - Vincenzo - powiedział niemal bez tchu. - Ty jesteś Alberto Vincenzo. - Tak - usłyszał w odpowiedzi. 19 - Mroczna sprawiedliwość 289 - Czego chcesz? Vincenzo oparł dłonie na biodrach. - Słyszałem, że gadasz ludziom, że kogoś zaciukałem - warknął. - A to mnie cholernie wnerwia. Maureen zamrugała oczami. Nie mogła nic zobaczyć. Zaczął siąpić deszcz i lekka mgiełka pokryła szkła jej okularów. Nie mogła ich przetrzeć, bo nie miała wolnej ręki. Było ich czworo: Maureen, Al, Deirdre i Doktorek. Ręce mieli związane wokół beczek. Były to zwykłe beczki, tyle że wypełnione cementem, z wyjątkiem wąskiej szczeliny mniej więcej w połowie ich wysokości, przez którą przechodziła czterocalowa rura z PCV. Członkowie Zielonej Furii ustawili się między beczkami, włożyli ręce w te rury i połączyli je łańcuchami. Sami mogli się uwolnić, ale nie mogła tego zrobić jakaś inna osoba. Al, który dopiero co opuścił szpital, był obok Maureen. Prosiła go, żeby został w nowym obozie i odpoczął, ale się uparł; koniecznie chciał wziąć udział w tej akcji. Nie potrafiła mu odmówić. Ta akcja była ich ostatnią szansą. Na dziś wieczór zaplanowano przejazd konwoju ciężarówek i sprzętu do wyrębu lasu. Jeśli tan przejazd się uda, będzie to oznaczać ostateczne zwycięstwo drwali. Z lasu pozostaną tylko deski. Nie mogli na to pozwolić. A przynajmniej nie mogli poddać się bez walki. Widok ludzi Zielonej Furii przykutych łańcuchami do beczek blokujących drogę wkurzył drzewiarzy prowadzących ciężarówki. Nie mogli jednak podjąć zdecydowanych działań, bo ekolodzy nie przejawiali żadnej agresji. Po serii przekleństw i epitetów kierowca ciężarówki jadącej na czele konwoju oświadczył, że zamierza wezwać szeryfa. I, o ile Maureen się nie myliła, szeryf był w pędzącym w ich kierunku samochodzie z migającym czerwonym światłem. - Musicie być silni - upominała pozostałych. - Robimy to dla lasu. - I dla Żaka - dodał Al. Maureen skinęła głową. - Nie dajcie się im. Nie reagujcie. Nawet ich nie słuchajcie. I pamiętajcie o najważniejszym: żadnej przemocy. Patrzyła, jak szeryf Allen wolnym krokiem podchodzi do barykady z beczek i ludzkich ciał. Minął rozwścieczonych drzewiarzy i spojrzał na Maureen. - Pani tu dowodzi? - spytał. - Dzisiaj ja - odpowiedziała. - Wie pani, że to droga publiczna. Ci ludzie mają takie samo prawo do korzystania z niej jak wszyscy. - Wiozą sprzęt do zniszczenia starego lasu - spokojnie odparła Maureen. - Nie możemy na to pozwolić. 290 - Mają zezwolenia - powiedział Allen. - Widziałem papiery. Służba leśna dała im zgodę na wyrąb. - Te drzewa nie są własnością służby leśnej. One należą do całej Ludzkości. - Pozwoli pani, że coś jej wyjaśnię. Rozumiem wasz punkt widzenia i w pewnej mierze nawet go podzielam. Ale czy mi się to podoba czy nie, ci ludzie nie łamią prawa. To wy łamiecie prawo. - Podniósł palce do ronda kapelusza. - Muszę poprosić panią i jej przyjaciół o usunięcie się z drogi. - Nie ruszymy się - starała się nie okazywać złości. To, co powiedział szeryf, nie było wyzwaniem, lecz zwyczajnym stwierdzeniem faktu. - Kiedyś jednak będziecie musieli to zrobić. Chyba nie zostaniecie tu na zawsze? Maureen nie odpowiedziała. Wiedziała, że nie będą tu tkwić wiecznie. Ale musieli zostać na tyle długo, aby pokrzyżować plany firmy drzewnej i wywrócić do góry nogami ich preliminarz finansowy. Czas to pieniądz. Jeśli zdołają wystarczająco długo utrzymać drzewiarzy w bezczynności, firma zrezygnuje z wyrębu. - Niech pani nie myśli, że uda się wam przetrzymać firmę drzewną. Zgłodniejecie, zanim to się stanie. I tym razem Maureen nie odpowiedziała. Wiedziała, że mają batony czekoladowe i inne łatwe do zjedzenia produkty, poupychane w kieszeniach bluz w taki sposób, że mogli je wyciągnąć bez użycia rąk. - Mam już dosyć tego gówna! - warknął zniecierpliwiony kierowca, który wezwał szeryfa. Miał krótko przycięte włosy, czerwoną czapkę i czerwoną koszulę. - Muszę trzymać się harmonogramu. - Na pewno - powiedział Allen. - Ale to w żaden sposób nie zmienia sytuacji. - Kazali mi prowadzić - burknął szofer. - Jak spieprzę tę robotę, dobiorą mi się do tyłka. - Niech pan zachowa spokój... - Co z ciebie za glina?! - Kierowca aż zaciskał zęby z wściekłości. -Masz przecież egzekwować prawo! - A czego pan oczekuje? Mam odrąbać im ręce? - Na pewno oczekuję czegoś więcej niż gadania! - Sądzę, że tę blokadę można przerwać tylko w jeden sposób - powiedział szeryf. - Trzeba rozwalić beczki młotami pneumatycznymi. Ale teraz, po zmroku, nie da rady tego zrobić. Musimy poczekać do jutra, chociaż nie wiem, czy uda mi się zebrać wystarczającą liczbę ludzi. Najprawdopodobniej przyjdzie odłożyć to do poniedziałku. - Niech to szlag trafi! - Szofer zerwał z głowy czapkę i cisnął ją na ziemię. - Mam tego dość! Rzygać mi się chce na widok tych świętoszkowatych palantów, co nam pieprzą robotę. Myślą, że wszystko im się uda. Szeryf Allen wyciągnął rękę w jego kierunku. 291 - Proszę pozwolić ze mną... Szofer odtrącił rękę. - Chromolę to. Skoro ty nie możesz, sam ich postraszę. - Proszę pana! Kierowca nie słuchał. Odwrócił się i pobiegł do swojej ciężarówki. - Proszę pana, nie pozwolę... Słowa Allena utonęły w ryku silnika. Chwilę później reflektory ciężarówki zaświeciły Maureen prosto w oczy. - O Boże! - szepnęła. Widziała twarz szofera za przednią szybą kabiny, mogła dostrzec szalony wyraz jego oczu. -Nie! Proszę, nie! Szeryf Allen puścił się pędem w stronę wozu. Krzyczał, strzelał w powietrze i wymachiwał rewolwerem. Nie odniosło to żadnego skutku. Szofer niczego nie słyszał. Na nic nie reagował. W tej chwili, wrzucając bieg i naciskając pedał gazu, myślał tylko o jednym. Rozdział 60 B, > en czuł, jak drżą mu kolana, co z kolei wprawiało w drżenie resztę ciała. Próbował powstrzymać to drżenie, ale niestety ciało nie chciało go słuchać. - Głupio robisz, koleś - powiedział Vincenzo. Jego usta wykrzywiły się w nieprzyjemnym grymasie. - Łazić po takiej ciemnej alejce, i to samemu. Ben wziął głęboki oddech. - Nie spodziewałem się żadnych kłopotów. - Latasz po mieście, oskarżasz mnie o jakieś morderstwo i nie spodziewasz się kłopotów? Ty chyba jesteś durny? - Jestem tylko adwokatem. - Ben starał się, by jego głos brzmiał spokojnie, ale niezbyt mu to wychodziło. Zastanawiał się, ile czasu będzie potrzebował Vincenzo, żeby zrobić z niego inwalidę. Pewnie kilka sekund. - Staram się bronić mojego klienta. - Nie ma sprawy, możesz sobie bronić - powiedział Vincenzo. Szrama nad jego okiem pulsowała w rytm słów. - Ale ty chcesz przypiąć mi łatkę, a to znaczy, że spieprzyłeś robotę. Cholernie. - Wiem, że masz coś wspólnego z tym nowym narkotykiem w Magie Valley - Ben zdawał sobie sprawę, że igra z ogniem. Ale skoro pojawiła się taka okazja, musiał ryzykować. Może wyciągnie jakieś informacje od tego człowieka. - Wiem, że miałeś kontakty z Dwayne'em Gardinerem. 292 - Co ty powiesz? - I że napadłeś na mojego detektywa. Vincenzo pokiwał głową. Co u niego słychać? - Miewa się nieźle, ale to nie twoja zasługa. - Ben spoglądał na oba wyloty alejki. Gdyby tak ktoś się pojawił, na przykład policjant, albo gdyby Christina podjechała samochodem, którym można by uciec. Ale na nic takiego się nie zanosiło. Był zdany wyłącznie na siebie. - Czego ode mnie chcesz? - Żebyś trzymał gębę na kłódkę! - warknął Vincenzo. - A jeśli nie, to co? Vincenzo przysunął się jeszcze bliżej. Pochylił głowę nad Benem. - Nie ma takiej możliwości, Kincaid. Albo przestaniesz o mnie gadać, albo przestaniesz gadać w ogóle! - Mam zobowiązania wobec klienta - odparł Ben. - Nie cofnę się przed niczym, co może ocalić mu życie. - Uniósł głowę. - Jeśli chcesz mnie zabić, proszę bardzo. Skończmy z tym wreszcie. Twarz Vincenzo wykrzywiła się w grymasie furii. Wyglądał tak, jakby za moment miał się zagotować i wybuchnąć. Ben zamknął oczy i czekał na pierwszy cios. - Cholera, Kincaid, twardy z ciebie facet! - Zaczął się śmiać. Ben był tak zaskoczony, że nie wiedział, co ma robić. - Czy to... Czy to znaczy, że mnie nie zabijesz? Vincenzo pokręcił głową. - Wyluzuj się, Kincaid. Jestem gliną. - Nie - jęknęła Maureen - to jest niemożliwe... Ale było. Patrzyła na to skamieniała ze strachu, przypięta łańcuchem do beczki z cementem. Widziała, jak kierowca ciężarówki wrzucił pierwszy bieg i ruszył w ich kierunku. A dzieliło ich tylko czterdzieści metrów. - Stać! - krzyknął szeryf Allen. - Zatrzymać się natychmiast! Ale kierowca nie zatrzymał się. Maureen wątpiła, czy słyszy cokolwiek poprzez ryk silnika samochodu. Wątpiła też, czy fakt, że mógłby coś usłyszeć, stanowiłby jakąkolwiek różnicę. Deirdre wrzasnęła. Gdyby nie to była przykuta łańcuchami, unieruchomiona jak mucha zastygła w bursztynie, na pewno skoczyłaby do góry. - Zaraz się zatrzyma - Maureen starała się uspokoić innych. - Chce nas tylko postraszyć. Zatrzyma się. Ale nie zatrzymał się. Parł do przodu. Trzydzieści metrów, dwadzieścia, piętnaście, cały czas coraz szybciej... Maureen patrzyła na twarz kierowcy. Oczy miał rozszerzone, usta zaciśnięte... 293 - Proszę pozwolić ze mną... Szofer odtrącił rękę. - Chromolę to. Skoro ty nie możesz, sam ich postraszę. - Proszę pana! Kierowca nie słuchał. Odwrócił się i pobiegł do swojej ciężarówki. - Proszę pana, nie pozwolę... Słowa Allena utonęły w ryku silnika. Chwilę później reflektory ciężarówki zaświeciły Maureen prosto w oczy. - O Boże! - szepnęła. Widziała twarz szofera za przednią szybą kabiny, mogła dostrzec szalony wyraz jego oczu. -Nie! Proszę, nie! Szeryf Allen puścił się pędem w stronę wozu. Krzyczał, strzelał w powietrze i wymachiwał rewolwerem. Nie odniosło to żadnego skutku. Szofer niczego nie słyszał. Na nic nie reagował. W tej chwili, wrzucając bieg i naciskając pedał gazu, myślał tylko o jednym. Rozdział 60 B, • en czuł, jak drżą mu kolana, co z kolei wprawiało w drżenie resztę ciała. Próbował powstrzymać to drżenie, ale niestety ciało nie chciało go słuchać. - Głupio robisz, koleś - powiedział Vincenzo. Jego usta wykrzywiły się w nieprzyjemnym grymasie. - Łazić po takiej ciemnej alejce, i to samemu. Ben wziął głęboki oddech. Nie spodziewałem się żadnych kłopotów. - Latasz po mieście, oskarżasz mnie o jakieś morderstwo i nie spodziewasz się kłopotów? Ty chyba jesteś durny? - Jestem tylko adwokatem. - Ben starał się, by jego głos brzmiał spokojnie, ale niezbyt mu to wychodziło. Zastanawiał się, ile czasu będzie potrzebował Vincenzo, żeby zrobić z niego inwalidę. Pewnie kilka sekund. - Staram się bronić mojego klienta. - Nie ma sprawy, możesz sobie bronić - powiedział Vincenzo. Szrama nad jego okiem pulsowała w rytm słów. - Ale ty chcesz przypiąć mi łatkę, a to znaczy, że spieprzyłeś robotę. Cholernie. - Wiem, że masz coś wspólnego z tym nowym narkotykiem w Magie Valley - Ben zdawał sobie sprawę, że igra z ogniem. Ale skoro pojawiła się taka okazja, musiał ryzykować. Może wyciągnie jakieś informacje od tego człowieka. - Wiem, że miałeś kontakty z Dwayne'em Gardinerem. 292 - Co ty powiesz? - I że napadłeś na mojego detektywa. Vincenzo pokiwał głową. - Co u niego słychać? - Miewa się nieźle, ale to nie twoja zasługa. - Ben spoglądał na oba wyloty alejki. Gdyby tak ktoś się pojawił, na przykład policjant, albo gdyby Christina podjechała samochodem, którym można by uciec. Ale na nic takiego sienie zanosiło. Był zdany wyłącznie na siebie. - Czego ode mnie chcesz? - Żebyś trzymał gębę na kłódkę! - warknął Vincenzo. - A jeśli nie, to co? Vincenzo przysunął się jeszcze bliżej. Pochylił głowę nad Benem. - Nie ma takiej możliwości, Kincaid. Albo przestaniesz o mnie gadać, albo przestaniesz gadać w ogóle! - Mam zobowiązania wobec klienta - odparł Ben. - Nie cofnę się przed niczym, co może ocalić mu życie. - Uniósł głowę. - Jeśli chcesz mnie zabić, proszę bardzo. Skończmy z tym wreszcie. Twarz Vincenzo wykrzywiła się w grymasie furii. Wyglądał tak, jakby za moment miał się zagotować i wybuchnąć. Ben zamknął oczy i czekał na pierwszy cios. - Cholera, Kincaid, twardy z ciebie facet! - Zaczął się śmiać. Ben był tak zaskoczony, że nie wiedział, co ma robić. - Czy to... Czy to znaczy, że mnie nie zabijesz? Vincenzo pokręcił głową. - Wyluzuj się, Kincaid. Jestem gliną. - Nie - jęknęła Maureen - to jest niemożliwe... Ale było. Patrzyła na to skamieniała ze strachu, przypięta łańcuchem do beczki z cementem. Widziała, jak kierowca ciężarówki wrzucił pierwszy bieg i ruszył w ich kierunku. A dzieliło ich tylko czterdzieści metrów. - Stać! - krzyknął szeryf Allen. - Zatrzymać się natychmiast! Ale kierowca nie zatrzymał się. Maureen wątpiła, czy słyszy cokolwiek poprzez ryk silnika samochodu. Wątpiła też, czy fakt, że mógłby coś usłyszeć, stanowiłby jakąkolwiek różnicę. Deirdre wrzasnęła. Gdyby nie to była przykuta łańcuchami, unieruchomiona jak mucha zastygła w bursztynie, na pewno skoczyłaby do góry. - Zaraz się zatrzyma - Maureen starała się uspokoić innych. - Chce nas tylko postraszyć. Zatrzyma się. Ale nie zatrzymał się. Parł do przodu. Trzydzieści metrów, dwadzieścia, piętnaście, cały czas coraz szybciej... Maureen patrzyła na twarz kierowcy. Oczy miał rozszerzone, usta zaciśnięte... 293 - Nie! - krzyknęła Deirdre. - Hamuj! - wrzasnęła Maureen. - Teraz, bo będzie za późno. Chwilę później usłyszeli dźwięk naciskanych hamulców. Ale ciężarówka nie stanęła. Lewe przednie koło wpadło na śliską glinę, rozmoczoną przez padający deszcz. Pomimo pisku hamulców wóz toczył się dalej, a siła bezwładności zwiększała jego prędkość. Maureen wydało się, że czas zaczął płynąć wolniej. Chociaż wiedziała, że wszystko wydarzyło siew mgnieniu oka, miała wrażenie, że trwa to strasznie długo. Ten horror rozciągał się w czasie jak nocny koszmar. - Nie! - krzyczała Deirdre. - Boże, nie! Szeryf machał kapeluszem i strzelał w powietrze. Na nic się to nie zdało. Drwale rozbiegli się, uciekając przed pędzącą ciężarówką. W ostatnim momencie Allen zeskoczył na pobocze. Szofer szarpnął kierownicą w lewo, ale ciężarówka nadal pędziła do przodu, ślizgając się na rozmokłej glinie. Skręciła nieco w kierunku pobocza, ale zostało zbyt mało miejsca. I zabrakło czasu. Widać było, że ciężarówka nie uderzy w środek barykady, ale nie zdoła ominąć jej z lewej strony. Miejsca, gdzie między beczkami z cementem przykuł się Doktorek. Doktorek szeroko otworzył oczy i rozwarł usta, ale był zbyt przerażony, żeby krzyczeć. Maureen zacisnęła powieki. Nie chciała tego widzieć. I nie zobaczyła. Ale to, co słyszała, było równie przerażające. Pisk opon, syk hamulców pneumatycznych, a później odgłos maski samochodu uderzającej w ludzkie ciało, przerażający trzask wyrywanych ramion, chrupnięcie ciała miażdżonego pod kołami wozu. I głuchy odgłos upadku tego, co pozostało z ciała. - Doktorku! - krzyczała Deirdre. - Doktorku! Żadnej odpowiedzi. Rozdział 61 esteś gliną? - niedowierzająco zapytał Ben. - Ty? Vincenzo pokiwał głową. - A właściwie agentem wydziału do walki z narkotykami - uściślił. - A ja myślałem... 294 - Myślałeś to, co miałeś myśleć, i tak, jak chcieliśmy, żebyś myślał. - Ale szeryf Allen mówił... - Szeryf Allen nie jest wprowadzony w sprawę. Na pewno rozumiesz potrzebę ścisłej tajności. Nie ujawnialiśmy tej operacji nikomu, kto nie musiał o niej wiedzieć. Ben pokręcił głową. - Jeśli to nie ty rozprowadzasz w mieście ten nowy narkotyk... - To kto to robi? - wpadł mu w słowo gliniarz-Vincenzo. - Na to pytanie sam chciałbym znać odpowiedź. To główny cel naszej operacji. - Ale szeryf mówił, że jesteś notowany. - Przez dwa lata pracowałem nad swoją tajną tożsamością. Nie było łatwo. Zanim ci faceci zaczną ci ufać, musi minąć trochę czasu. - Ale jak... - Magie Valley wcale nie było miejscem debiutu tego nowego narkotyku. Pojawił się przed blisko trzema laty w południowej części Zachodniego Wybrzeża, w pobliżu granicy. Od początku zajmowałem się tą sprawą. Konwencjonalne metody nie skutkowały, przeszedłem więc do tajnych działań. Ściśle tajnych. Nikt w wydziale do walki z narkotykami ani w Departamencie Sprawiedliwości nie potwierdzi ci, że dla nich pracuję, więc to możesz sobie darować. Żeby zwrócić na siebie uwagę facetów, na których mi zależało, musiałem zerwać wszystkie dotychczasowe kontakty i zatrzeć ślady. Trochę to trwało, ale w końcu udało mi się dotrzeć do najważniejszych bossów narkotykowego rynku. Do ludzi, którzy produkują to świństwo i rozprowadzają je po całym kraju. - A co robisz tutaj? - Mimo wielu starań nie zdołałem się dowiedzieć, kto prowadzi dystrybucję tego paskudztwa w pięknym miasteczku Magie Valley. A trzeba to ustalić, bo nawet jeśli zlikwidujęjedno źródło, zasobny hurtownik zaraz znajdzie kolejne i Magie Valley znów będzie miało ten sam problem. - Myślisz, że to ktoś tutejszy? - Niekoniecznie. Równie dobrze może to być ktoś, kto tu często bywa. - Masz jakiś trop? - Trop owszem, lecz odpowiedzi nie. - Ale jeśli naprawdę jesteś agentem wydziału narkotyków, to dlaczego napadłeś Lovinga? - To nie ja. Wiedziałem, że gdy wyszedłem od Bunyana, Loving mnie śledził i próbowałem go zgubić. Ale pobił go ktoś inny. -Kto? - Nie wiem. Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, wiedziałbym też, kto jest prawdziwym dealerem. - Ale następnej nocy, gdy zobaczyłeś Lovinga na ławce, chciałeś go zabić kijem bejsbolowym. 295 - Gdybym naprawdę chciał go zabić, już by nie żył. Chciałem go tylko postraszyć, ciebie zresztą też, żebyście odczepili się od mojego dochodzenia. Niestety, wraz z panią Chessway przekonaliśmy się, że nie tak łatwo was nastraszyć. - Więc nie miałeś żadnych powiązań z Dwayne'em Gardinerem? - Wiem, że ćpał, ale nie mam pojęcia, skąd brał narkotyki. - Jednak jeśli wiesz, że się tym szprycował, to mamy inny potencjalny motyw zabójstwa, co z kolei oznacza, że podejrzanym jest prawdziwy handlarz narkotyków, a nie ty. - Ben postąpił krok do przodu. - Potrzebuję twojego zeznania. - Przykro mi, Kincaid. To niemożliwe. - Mówię serio. To bardzo ważne. - Ja też mówię serio. Nie będę zeznawał. - Tutaj chodzi o życie człowieka. - Zdaję sobie z tego sprawę. Ale wiem też, że każdego miesiąca umierają setki dzieciaków tylko dlatego, że dały się wrobić w zażywanie tego świństwa. Czy życie twojego klienta jest ważniejsze niż życie ich wszystkich? Ben milczał. - Tę tajną operację prowadzę już ponad dwa lata, Kincaid. Dwa lata. Jeśli zgodzę się zeznawać, odsłonię się i wszystko się wyda. A dzieciaki dalej będą umierać. - Mogę cię wezwać do stawienia się w sądzie pod groźbą kary. - Możesz? Pozwól, że coś ci powiem. Tak naprawdę nie nazywam się Alberto Vincenzo, a więc nie zdołasz uruchomić procedury doprowadzenia mnie do sądu. A nawet gdyby ci się to udało, choćby dzięki kontaktom w wydziale do walki z narkotykami, ukręcę sprawie łeb. - Zachichotał. - Naprawdę powiedziałeś pani Chessway, że będzie żałować, że w ogóle się urodziła? Ben wbił wzrok w ziemię. - No... Może... hm... powiedziałem coś w tym guście. - Co za odwaga. Podoba mi się to. - Uśmiechnął się. - Ale poważnie, jeśli zaczniesz coś robić w sprawie doprowadzenia mnie do sądu i spieprzysz nasze dochodzenie, dobiorą ci się do tyłka. Groźby, nakazy. Kontrola skarbowa. Może posadzą cię za złe parkowanie lub w kieszeni twojego płaszcza w tajemniczy sposób pojawi się skręt z marihuaną. Chyba nie chcesz zadzierać z tymi ludźmi? Zwłaszcza że na dłuższą metę nic dobrego z tego dla ciebie nie wyniknie. Ben zacisnął pięści. Chciał znaleźć jakiś sposób na obejście tych wszystkich przeszkód. - Jeśli nie masz zamiaru mi pomóc, to po co tu przyszedłeś? - zapytał. - Z dwóch powodów. Po pierwsze, chcę, żebyś przestał opowiadać ludziom, że jestem mordercą. Takiego rozgłosu nie potrzebuję. Ci ważni faceci z południa będą się bali wpuścić mnie za drzwi, jeśli stwierdzą, że wokół 296 mnie robi się gorąco. Myślałem, że zdołam cię nastraszyć i przestaniesz gadać, ale to nie wyszło. Więc teraz rozmawiam z tobą w zaufaniu i mam nadzieję, że jesteś na tyle rozsądny, żeby zachować to dla siebie. - A ten drugi powód? - Możesz myśleć, że jestem łobuzem bez serca, któremu wszystko jedno, czy twój klient się usmaży, ale tak nie jest. Jeśli ten facet jest niewinny, powinien zostać oczyszczony z zarzutów. Nie chcę więc, żebyś poszedł do sądu i nagadał, że mordercą jest Alberto Vincenzo, człowiek, który w ogóle nie istnieje. Nieźle byś się sparzył. A więc tak ze zwykłej sympatii dam ci radę: wymyśl coś innego. Łatwo powiedzieć, pomyślał Ben, trudniej zrobić. - Dobra, muszę już lecieć. - Vincenzo ruszył w dół alejki. Ben uniósł rękę. - Zaczekaj. Gdybym znów chciał z tobą pogadać... Vincenzo pokręcił głową. - Więcej już mnie nie spotkasz - powiedział i po chwili zniknął w mroku. Ben oparł się plecami o ścianę budynku. Nieźle zakończył się ten wieczór! Przez moment był pewien, że umrze, a w następnej chwili zobaczył, jak cała jego linia obrony wali się w gruzy. Dobrze, że poznał prawdę. Nie będzie próbował przekonywać przysięgłych, że mordercą jest Vincenzo. Ale w jego zapiskach procesowych powstała gigantyczna luka. Był obrońcą bez linii obrony. Co ma powiedzieć przysięgłym w poniedziałek? Jak ocalić Żakowi życie? Ciężarówka wreszcie się zatrzymała. Maureen, Al i Deirdre zdołali uwolnić się z łańcuchów. Pierwsza oswobodziła się Maureen i ona też jako pierwsza pobiegła zobaczyć Doktorka. Przez chwilę wpatrywała się bez słowa w zmiażdżone ciało, a potem odwróciła się gwałtownie i pobiegła w stronę lasu. Oparła się drzewo. Przez kilka minut wstrząsały nią gwałtowne torsje. To się stało, to się naprawdę stało, powtarzała w myślach. Wszyscy wiedzieli, że coś takiego może się wydarzyć. Wszyscy o tym rozmawiali. Ale nikt nie wyobrażał sobie czegoś tak... okropnego. Nikt tego nie przewidział. Tylko szeryf Allen zdołał zachować zimną krew. Zadzwonił po koronera i po ludzi z wydziału zabójstw. Chciał aresztować szofera za brawurową jazdę, która doprowadziła do śmierci człowieka, ale ten zniknął. - Zabili go! - wrzeszczał Al. - Zabili go! Szeryf próbował go uspokoić. - Proszę zachować spokój. Al odepchnął szeryfa na bok. - Doktorek nie żyje! Jest martwy! - krzyknął. 297 - Proszę pana, myślę, że dla wszystkich będzie lepiej, jeśli... - Zostaw mnie! - Al wyminął go i skierował się ku grupie drzewiarzy, którzy stali na poboczu. - Mordercy! - krzyknął. Szeryf Allen pobiegł za nim. - Proszę pana, ja się tym zajmę. - Niczym się nie potrafisz zająć! - ryknął Al. - Zniszczyli nam obóz. Pobili nas. Wychłostali Ricka. Zabili Tess, a teraz Doktorka. Rozjechali go jak psa. Jak zwierzę! Maureen wzdrygnęła się. Jeszcze nigdy nie widziała Ala w takim stanie. - Proszę pana - uparcie powtarzał Allen -jeśli się pan nie uspokoi, nie będę miał wyboru... - To jeszcze nie koniec! - wrzasnął Al. Był już między drzewiarzami. -Zapłacicie za to. Zapłacicie! - Dość tego. - Szeryf podszedł do Ala i skuł mu ręce kajdankami. -Zatrzymuję pana w areszcie prewencyjnym do czasu, aż pan ochłonie. - Odpłacę się wam! - krzyczał Al, gdy szeryf prowadził go. - To jeszcze nie koniec! Doktorek będzie pomszczony. Zapłacicie za to, co zrobiliście! Rozdział 62 W niedzielę w Magie Valley panowały chaos i dezorientacja. W poniedziałek miasteczko przypominało dom wariatów. Ben dowiedział się o tym, co się stało, w niedzielę rano od szeryfa Alle-na. Szeryf powiedział mu, że kierowca, który rozjechał Doktorka, uciekł z miejsca wypadku i do tej pory nie udało się go odnaleźć. Pokazał też zdjęcie tego człowieka. Ben był pewien, że gdzieś już go widział, ale na początku nie mógł skojarzyć w jakich okolicznościach. Dopiero późnym popołudniem przypomniał sobie, że było to w sali rozpraw podczas pierwszego dnia procesu, a ten gość rozmawiał ze Slade'em. Człowiek, który zabił Doktorka, był przyjacielem Slade'a lub, co bardziej prawdopodobne, jego pracownikiem. To stawiało wszystko w zupełnie innym świetle. Ben błagał pozostałych członków Zielonej Furii, żeby unikali wizyt w miasteczku. Ala, który wybrał się do Magie Valley, by kupić żywność, o mało nie zlinczowano. Wyglądało na to, że mieszkańcy miasta, zamiast okazać ekologom współczucie i zrozumienie, stali się jeszcze bardziej wrodzy. „Rozrabia-cze - takie określenie usłyszał Ben z ust jakiegoś przechodnia - sami się o to prosili. Nigdy by do tego nie doszło, gdyby nie zaczęli tu mącić". 298 Po incydencie z Alem pozostali zdecydowali się pozostać w budynku sądu albo nie opuszczać obozu. Mimo to Ben nie był pewien, czy te środki bezpieczeństwa okażą się wystarczające. Miasto przypominało beczkę prochu, z tlącym się lontem wrogości i nienawiści. W środku tego całego zamieszania on miał sobie poradzić z oskarżeniem o morderstwo, a ściślej mówiąc, przygotować linię obrony. Tyle że nie miał żadnej linii obrony. Już nie. Nie po spotkaniu z Vincen-zo. Miał Molly, świadka zapewniającego alibi, ale nie miał teorii. Niczego, co mogło przekonać przysięgłych. Większą część niedzieli poświęcił na przygotowanie Molly do wystąpienia w sądzie. Ku jego uldze okazała się doskonałym świadkiem; atrakcyjna, poważna i prostolinijna. Nawet ci, którzy ostrzyli topory na Zieloną Furię, nie mogli jej nic zarzucić. - Nieważne, ile to potrwa - powiedziała Molly, szczotkując swoje długie brązowe włosy i odgarniając je za uszy. - Robię to dla Żaka. Zrobię wszystko, żeby mu pomóc. - Doceniam to - odparł Ben. Wcześniej martwił się, że jeśli Molly dowie się o licznych romansach Żaka, które wyszły na jaw w sądzie, jej żarliwość może przygasnąć. Na szczęście nic takiego się nie stało. - Zak tyle dla nas zrobił - dodała Molly. - Teraz mam szansę zrobić coś dla niego. W poniedziałek rano przed salą rozpraw Ben spotkał Christinę. - Gotowa? - spytał. Ponuro skinęła głową. - Molly też - powiedziała. Galeria dla publiczności i przyległe korytarze były wypełnione po brzegi. Kłębił siew nich tłum wrogo usposobionych widzów. Próbując się dostać do sądu, Ben miał wrażenie, jakby musiał zaliczyć „ścieżkę zdrowia". Kiedy wszedł do sali rozpraw, Zak już tam był. Wiedział o najnowszych wydarzeniach. Ben w żaden sposób nie był w stanie go pocieszyć. Nawet nie próbował. Sędzia Pickens rozpoczął posiedzenie. - Obrona może powołać swego pierwszego świadka - oznajmił. - Wzywam na świadka panią Molly Griswold - zaanonsował woźny sądowy. Molly weszła do sali i ruszyła w stronę miejsca dla świadków. Miała na sobie prostą sukienkę w pastelowych odcieniach błękitu i różu. Ben uznał, że wygląda w niej tak, jak powinna - skromnie i niewinnie. Po zaprzysiężeniu dziewczyna zajęła miejsce dla świadków. Ben poprosił ją, aby się przedstawiła, powiedziała, skąd pochodzi, i potwierdziła, że jest członkiem Zielonej Furii. 299 - Czy zna pani niejakiego George'a Zakina? - zapytał następnie. - Oczywiście. Znam go, od kiedy wstąpiłam do Zielonej Furii. Przewodzi naszej grupie. - Czy uważa się pani za jego przyjaciółką? - Oczywiście. Był dla mnie bardzo miły. - Czy łączą was bliskie więzy? - Tak. Myślę, że tak. - Pochyliła lekko głowę. - My... łączył nas zażyły związek. Przez pewien czas. - Panno Molly, chcę poprosić, aby wróciła pani myślami do trzynastego lipca. - Ben nie mógł opanować zdenerwowania. Zbyt dużo zależało od tego świadka. Przy każdym pytaniu czuł skurcz żołądka. - Gdzie pani była około północy? - W obozie Zielonej Furii. W lesie. - Czy pani spała? - Nie. Mieliśmy ważne spotkanie, podczas którego omawialiśmy strategią naszych działań. Skończyło się koło północy. - Kto brał udział w tym spotkaniu? - Wszyscy kierownicy drużyn. Zak, Maureen, Al, Rick i Deirdre. I Doktorek. - A więc Zak był tam około pomocy? - Zgadza się. Ben wstał. - Panno Molly, inny z członków Zielonej Furii, Rick, zeznał, że około dwudziestej drugiej Zak opuścił obóz, zabierając ze sobą kostium Sasąuat-cha i bombę. Czy przypomina pani sobie coś takiego? Molly popatrzyła na przysięgłych. W jej dużych, brązowych oczach malowały się powaga i szczerość. Nie drgnęła jej nawet powieka. - To prawda, że opuścił obóz. Ale nie sam. - Wzięła głęboki oddech. -Byłam razem z nim. Kilku przysięgłych uniosło brwi. Do tej pory sądzili pewnie, że wezwano ją na świadka, aby podbudowała reputacją Żaka. Teraz zdali sobie sprawą, że ma do powiedzenia znacznie ważniejsze rzeczy. - A kostium i bomba? - Niczego takiego nie miał. Widziałam ten kostium, ale tamtej nocy Zak nie miał go ze sobą. Jestem pewna, że nie miał też żadnej bomby. - Czy miał plecak? -Nie. - Jest pani tego pewna? - Najzupełniej. Ben skinął głową. Bogu dzięki. To działało jak czary. Tylko dlaczego ten ucisk w żołądku nie chce ustąpić? - Dokąd poszliście? 300 -Niedaleko od obozu. Około półtora kilometra ścieżką prowadzącą w dół. W zupełnie odwrotnym kierunku niż to miejsce, gdzie eksplodował kombajn drzewny. - A dlaczego w ogóle wyszliście z obozu? - Prawdę mówiąc, to był mój pomysł. - Przerwała na chwilę. Popatrzyła na przysięgłych, dokładnie tak jak Ben ją wcześniej poinstruował. - Chciałam z nim porozmawiać. - Uśmiechnęła się. - Namioty nie zapewniają dyskrecji. - O czym rozmawialiście? - O nas. O sprawach osobistych. O planach na przyszłość. Myślą, że dla osób postronnych może to być nudne. Mieliśmy sporo do omówienia. - Czy Zak okazywał wrogość lub złość wobec Dwayne'a Gardinera? - Nigdy. - Czy wspominał coś o podłożeniu bomby? - W żadnym wypadku. - Jak długo byliście tamtej nocy razem? - Około trzech godzin. Ben przerwał na chwilą. Chciał, żeby to wszystko dotarło do przysięgłych. - Trzy godziny? To znaczy mniej więcej od północy do trzeciej rano? -Tak. - A więc byliście razem w porze popełnienia morderstwa. Około pierwszej w nocy. - Tak. Widzieliśmy płomienie i słyszeliśmy wybuch w oddali. Wtedy nie wiedzieliśmy, co się stało, ale teraz jest jasne, że to musiał być ten wysadzony w powietrze kombajn. - Czy tamtej nocy Zak oddalał się od pani, panno Molly? Choćby na chwilą? - Nie, ani razu. - A więc pani i Zak nie byliście w pobliżu miejsca eksplozji? - Zgadza się. Żaka tam nie było. - Popatrzyła na przysięgłych. - On nie zabił tego człowieka. Wiem to na pewno. Ben poczuł ulgę. - Dziękuję, panno Molly. Nie mam więcej pytań. Rozdział 63 G, Tdy Ben siadł przy stole obrony, przepełnił go spokój, jakiego nie odczuwał od wielu dni. Molly wypadła tak bardzo dobrze, wszystko, co powiedziała, brzmiało wiarygodnie. Przysięgli musieli jej uwierzyć. Jej zeznanie mu- 301 siało posiać w nich ziarno wątpliwości, a to wystarczyło, aby ocalić Żakowi życie. Patrzył jak Granny podchodzi do miejsca dla świadków. Doskonale wiedział, od czego rozpocznie atak. On i Molly byli na to przygotowani. Granny nie owijała niczego w bawełnę. - Panno Griswold - spytała - czy jest pani kochanką George'a Zakina? - To znaczy teraz czy w ogóle? - Kiedykolwiek. Molly skinęła głową. - W swoim czasie... krótko po tym, jak wstąpiłam do Zielonej Furii, byliśmy ze sobą. Ale to się już skończyło. Zak znalazł sobie kogoś innego... i ja też. To właśnie to był główny temat naszej rozmowy tamtej nocy. Chcieliśmy wyjaśnić sobie sytuację. - Przerwała na chwilę. - Jeśli więc chce pani zasugerować, że mogę kłamać, bo ze sobą sypiamy, to nic z tego. Poza tym, gdyby przyjąć pani sposób rozumowania, powinnam czuć do niego niechęć, bo to on mnie rzucił. Ale to i tak nie ma znaczenia, bo ja nie kłamię. Nie tylko w sprawie Żaka, ale i w żadnej innej. Zeznaję dzisiaj, bo chcę powiedzieć prawdę. I nie chcę patrzeć, jak niewinnemu człowiekowi zarzuca się zbrodnię, której nie popełnił. Ben był w siódmym niebie. Miał ochotę skakać do góry i klaskać, ale podejrzewał, że sędzia Pickens nie pochwaliłby tego. Molly była wspaniała, nawet lepsza niż podczas przygotowań. Spodziewał się, że otrzymawszy taką odprawę, Granny podda się i usiądzie na swoim miejscu. Ale niczego takiego nie zrobiła. Ba, nie wyglądała nawet na zaniepokojoną. - Panno Griswold - zagaiła - czy zna pani sklep odzieżowy „Emma" na ulicy Lincolna? - Oczywiście. Znam go bardzo dobrze. Byłam tam kilka razy. Mają ładne sukienki. - Czy robiła pani tam zakupy? Molly uśmiechnęła się. - Cóż, ceny w tym sklepie sanie na moją kieszeń. Ale lubię sobie popatrzeć. Na czole Bena pojawiła się długa zmarszczka. Co znaczą te pogaduszki o sukienkach i zakupach? Do czego Granny zmierza? - Czy wchodziła pani do tego sklepu? - Nie za często. Lubię oglądać wystawy. Kąciki ust Granny uniosły się do góry. To był chyba najzłośliwszy uśmiech, jaki Ben widział w swoim życiu. - Panno Griswold, czy jest prawdą, że oglądała pani wystawę tego sklepu w nocy trzynastego lipca? Molly wyglądała na przerażoną. - Oczywiście, że nie. Może później, w ciągu dnia... 302 - Nie, w nocy. - Granny zerknęła do swoich notatek. - A dokładnie 0 pierwszej trzydzieści w nocy. - To nieprawda! - Oczywiście, że prawda, panno Grinwold. Szczera prawda. - Z czarno--białą fotografią w ręku podeszła do policjanta sądowego. - To zdjęcie jest kadrem z taśmy wideo. Taśma pochodzi z kamery sklepowej w sklepie „Emma" i została nagrana w nocy trzynastego lipca. Jestem w posiadaniu kopii oryginalnej kasety, którą adwokat może sobie w wolnym czasie obejrzeć. - A może obejrzę ją teraz? - zaproponował Ben. Zaczynał mieć pewność, że wie, co jest na tej taśmie. - Może pan obejrzeć kasetę podczas przerwy - zdecydował sędzia Pickens. - Niedługo ją zarządzę. - Powinienem otrzymać tę kasetę przed rozprawą- odpowiedział Ben. -Nie ma jej nawet na liście dowodów. Granny uniosła ręce do góry. - To jest dowód obalający zeznania. Nie mieliśmy sposobności, aby dowiedzieć się wcześniej, że obrona powoła właśnie tego świadka. Określiła pochodzenie taśmy, wymieniła osoby, które miały ją w rękach, 1 złożyła wniosek o włączenie jej jako dowodu. Wniosek został przyjęty. Jedną odbitkę Granny podała Benowi, a drugą przekazała przysięgłym. Na fotografii widniały data i godzina: 01.14, 7/13. Zdjęcie ukazywało frontową wystawę sklepu, a tuż poniżej wystawionych towarów rozpłaszczoną na szybie twarz. Chociaż fotografia była czarno-biała i wykonano ją na gruboziarnistym papierze, rozpoznanie twarzy nie sprawiało żadnych trudności. To była Molly. - Panno Griswołd, jakiś przechodzień dostrzegł panią przed wystawą, a kiedy następnego dnia przeczytał o morderstwie, pomyślał, że może to mieć jakieś znaczenie i zawiadomił sklep, a tam zabezpieczono taśmę, zanim zapis został automatycznie wykasowany. - Granny podała Molly jeszcze jedną odbitkę. - Czy zechce pani to wyjaśnić? Molly spojrzała na fotografię z nieskrywanym przerażeniem. - To musi być jakaś pomyłka. - To nie jest pomyłka. Sprawdzałam wszystko kilkakrotnie i przypuszczam, że obrońca również to sprawdzi. Nie ma żadnych wątpliwości. Tuż po pierwszej w nocy była pani przed sklepem. Nie w lesie. I nie z George'em Zakinem. Molly zakryła twarz dłońmi. Z oczu popłynęły jej łzy. - Boże! Ja nie chciałam... - Wyciągnęła rękę w stronę stołu obrońcy. -Zak, chciałam ci tylko pomóc. Ja tylko... - Zalała się łzami. - Wciąż cię kocham, Zak. Nawet teraz. Kocham cię. - Panno Griswold - zapytała Granny - w czasie popełnienia morderstwa nie była pani z George'em Zakinem, prawda? 303 Molly zaniosła się głośnym płaczem. Dopiero po dłuższej chwili kiwnęła głową. - Nie byłam z nim - szepnęła. Zapadła cisza. Ben czuł się, jakby leciał samolotem, w którym zgasły wszystkie silniki. - Dziękuję pani - powiedziała Granny. - To wszystko. Molly wstała i skierowała się do wyjścia. Przechodząc, spojrzała na Żaka i zakryła dłońmi zalane łzami oczy. I to był już koniec. Koniec przesłuchania i koniec nadziei. Rozdział 64 w, iedziałeś, że ona kłamie! - krzyczał Ben. - Wiedziałeś! Zak chodził tam i z powrotem po ciasnej celi. - Słuchaj, ja też nie chcę, żeby mnie skazali. Co, podasz mnie za to do sądu? - Pozwoliłeś, bym powołał kłamczuchę na świadka! To niewybaczalne! - E tam, nie przesadzaj. - Jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mi się powołać świadka, o którym bym wiedział, że kłamie... -1 nadal możesz tak twierdzić. - Ale w sądzie wszyscy są przekonani, że właśnie to zrobiłem! Nie wiedzą, że mój klient-idiota ma za mało zdrowego rozsądku, żeby powiedzieć swojemu adwokatowi całą prawdę! Zak stanął z Benem twarzą w twarz. - Posłuchaj mnie, dobrze? Tutaj nie chodzi o ciebie. To mnie sądzą! Tu chodzi o mnie! -1 w tym cała sprawa, cholerny idioto. Tu chodzi o ciebie! A wszystkie moje działania zmierzające od obronienia ciebie są systematycznie rujnowane, bo nie masz na tyle rozsądku, żeby mi wyznać całą prawdę! Zak rzucił się na pryczę. - To by i tak niczego nie zmieniło. - Właśnie, że zmieniłoby! Gdybym wiedział, że Molly będzie kłamać, nie powołałbym jej na świadka. Może jeszcze nie dotarło to do ciebie, ale prokurator nie jest kretynką i wie, jak sobie poradzić z kłamcą. Fałszywe zeznanie może ci tylko zaszkodzić. Co zresztą już się stało. - Człowieku! - Zak opuścił głowę na poduszkę. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że tak się załamała. Z powodu jednego zdjęcia. Głupia krowa. 304 Twarz Bena poczerwieniała ze złości. - Jak śmiesz... - Wyrwał poduszkę spod głowy Żaka i cisnął mu ją w twarz. - Powinieneś traktować tę kobietę jak świętą! Czy wiesz, jak trudno było jej to zrobić? Siedzieć tam i kłamać dla ciebie? - Ben. - Christina stała za linią ognia, z boku celi, przy oknie. - Powinien to zobaczyć. -Co? Wskazała na okno. - Spójrz. Ben podszedł do okna i spojrzał przez kraty. Rzeczywiście było na co popatrzeć. W alejce na tyłach aresztu stało dwoje ludzi opartych o zaparkowanego dżipa, Ben znał oboje. Ricka Colliera, który pomógł wbić jeden z najdłuższych gwoździ do trumny Żaka, i Molly Griswold, która kilka minut temu, stłamszona przez Granny, opuściła miejsce dla świadków. Całowali się. Przez głowę Bena przeleciały ważne słowa i zdania. „Był świnią w stosunku do kobiet - powiedział Rick. - Nigdy ich dobrze nie traktował". „To on mnie rzucił" - stwierdziła Molly. Znała ten sklep, przypomniał sobie Ben. Bywała tam. Musiała wiedzieć, że mają tam kamery. Przypomniało sobie jeszcze jedno zdanie, wypowiedziane wczoraj wieczorem, kiedy przygotowywał świadka. „Zak tyle dla nas zrobił. Teraz mam szansę zrobić coś dla niego". Para w głębi alejki wciąż się całowała. Było oczywiste, że ten związek nie jest nowy. Obojgu udało się odegrać na Żaku, pomyślał Ben. Rickowi dzięki okazaniu prawdziwych uczuć, a Molly dzięki ich ukryciu. Zak leżał na pryczy, gdy ni stąd, ni zowąd w celi pojawiła się Granny. - Adwokat już się zmył? - spytała. Nawet na nią nie spojrzał. Nie wiedział, po co przyszła, i wcale go to nie obchodziło. - A co, może był za krótko? - burknął. - O rany! Jeśli jeszcze raz tu przyjdzie, to się chyba porzygam. Granny uśmiechnęła się. - Dziwi mnie, że on się tak przejmuje. - Cóż, jest optymistą. Wciąż myśli, że jest jakaś nadzieja. - A ty co myślisz? - Sam nie wiem. A pani, pani prokurator? - Myślę, że masz już zarezerwowane miejsce na krześle elektrycznym -odparła, podchodząc do krat. - Ale czasami przysięgli mnie zaskakują. Patrzę 20 - Mroczna sprawiedliwość 305 na ciebie i tak sobie myślę: przystojny, niewinne niebieskie oczy, świetnie sobie radzi w publicznych wystąpieniach. Jeśli będzie dobry jako świadek, może uda mu się omotać jednego z przysięgłych. A niestety, tak się składa, że jeden przysięgły wystarczy. - I po to pani przyszła? - Właściwie tak. Postanowiłam się zabezpieczyć. Zak usiadł. - O czym pani mówi? - Kiedy Kincaid wezwie cię do składania zeznań - wyjaśniła - masz siedzieć cicho. -Co?! - Odmówisz zeznań. Powołasz się na piątą poprawkę do konstytucji. Zwariujesz. Nie obchodzi mnie, co zrobisz. Ale nie wolno ci zeznawać. - Pani chyba postradała zmysły. - Nie interesuje mnie, co powiesz, gdy cię będą pytać o takie duperele jak nazwisko czy adres, ale kiedy dojdzie do nocy morderstwa, zamilkniesz. Nie powiesz nawet jednego słowa. Zak zeskoczył z pryczy. - Szanowna pani, myślę, że stres związany z procesem uszkodził pani szare komórki. Chyba ma pani nie po kolei w głowie, jeśli wyobraża sobie, że stojąc na miejscu dla świadków, nabiorę wody w usta. - Wiesz co? Spodziewałam się, że tak zareagujesz. Dlatego nie przyszłam wcześniej. - Pochyliła się do przodu, eksponując rowek miedzy piersiami. - Przez cały czas zastanawiałam się: Jak się do niego dobrać? Facet jest egocentrykiem, myśli tylko o sobie. Nie mogę mu zagrozić niczym gorszym niż śmierć, co już i tak mu grozi. Jak się do niego dobrać? Zak wolno podszedł do krat. - I co pani wykombinowała? Cóż, przypomniałam sobie, co te wszystkie pajace z Zielonej Furii mówiły, jaki to jesteś dobry dla jednej osoby. Ściśle mówiąc, dla Deirdre. Rick Collier o tym wspominał. Nawet Kincaid. Na początku myślałam, że to jedna z twoich panienek, ale moi informatorzy oświecili mnie, że nie o to chodzi. Więc kim, do cholery, ona dla ciebie jest? Nie mogłam na to wpaść. Oczy Żaka zwęziły się i pociemniały. -I co? - Powołałam zespół dochodzeniowy, żeby to zbadać. Dzisiaj rano dostarczyli mi odpowiedź, jakiej oczekiwałam. - Granny uśmiechnęła się od ucha do ucha jak krokodyl, któremu wyrosło zbyt dużo zębów. - To twoja siostra. - Ty dziwko - warknął Zak. - Naprawdę nazywa się Dana Zakin, ale zmieniła personalia, bo ukrywa się przed prawem. Wydano na nią nakaz aresztowania za posiadanie dziesięciu kilogramów kokainy w celach handlowych. 306 - Ona nie miała z tym nic wspólnego! - powiedział Zak. - Nawet o tym nie wiedziała. To ten dupek, z którym mieszkała. Tylko że mieszkanie, w którym gliny znalazły towar, było na nią zapisane. A w dodatku była na miejscu. - Wiesz, pomyślałam sobie, że pewnie o coś takiego chodziło, ale to nie ma żadnego znaczenia, prawda? Dziesięć kilo? Mój Boże! To warte co najmniej ośmiu lat w pudle. Nawet dla kogoś, kto nie jest recydywistą. A życie w pudle to nie zabawa. Siedziałaby w więzieniu kobiecym w Collingsgate. Prawdziwe piekło. Przemoc, okrucieństwo, gwałty, wszystko to jest tam na porządku dziennym. Ładna młoda dziewczyna bardzo by się tam spodobała. - Granny pokręciła głową. - Dana nie wytrzymałaby tam nawet roku. Zak z całej siły zacisnął szczęki. - Czego chcesz? - Już ci mówiłam. Podczas rozprawy będziesz trzymał gębę na kłódkę. Jeśli będziesz grzeczny, zniszczę swoje informacje i gliny w Tulsa pewnie nigdy jej nie znajdą. A jeśli nie, to obawiam się, że twoją siostrę czeka marna przyszłość. I niezbyt długa. - Ale jeśli nie będę zeznawał, to mnie zabiją! - - Czy jeszcze tego nie rozumiesz, Zak? Już jesteś martwy. Pytanie tylko, czy chcesz pociągnąć za sobą siostrę. Twarz Żaka wykrzywił grymas goryczy. - Ale z ciebie dziwka, wiesz? - Prawdę mówiąc, wiem. - Wspięła się na palce i pocałowała go w usta. - A teraz i ty to wiesz. Rozdział 65 I ie trać nadziei, powtarzał sobie Ben, idąc w kierunku podium dla świadków, aby rozpocząć przesłuchanie Żaka. Zachowuj się tak, jakbyś miał dobre karty. Jakby nie było czym się martwić. Ben nieraz już przeżywał trudne chwile w sądach. Wiedział, że dzięki dobremu świadkowi w każdym procesie może nastąpić zwrot. Miał nadzieję, że Zak okaże się takim świadkiem. Bo tylko on mu pozostał. - Czy zechce pan podać do protokółu swoje imię i nazwisko? Zak odchrząknął. - George Zakin. - Gdzie pan mieszka? - Od czterech miesięcy w, a raczej koło Magie Valley. - Spojrzał na przysięgłych. - Jestem członkiem Zielonej Furii. Przywódcą grupy. 307 Ben poświęcił kilka minut na rozmowę o działalności Żaka, najpierw w grupie występującej przeciw Ku-Klux-Klanowi, później w organizacji obrony praw zwierząt i wreszcie na polu ekologii. Liczył, że ktoś z przysięgłych doceni zaangażowanie Żaka, jego altruizm, nawet jeśli sam niespecjalnie sprzyja celom organizacji. Potem wkroczyli na bardziej niebezpieczny teren. Było to jednak konieczne. Ben zapytał Żaka o używanie materiałów wybuchowych. Zak świetnie poradził sobie z tym pytaniem. Nie wypierał się, iż dla dobra sprawy wielokrotnie posługiwał się bombami. Podkreślił jednak, że zawsze podejmował najdalej idące środki ostrożności, by mieć pewność, że eksplozja nie wyrządzi szkody żadnej żywej istocie, a zniszczy jedynie sprzęt. - Nigdy nie skrzywdziłem innego człowieka - powiedział. - Wiem, że niektórzy mają złe zdanie o ekologach. Twierdzą, że kochamy drzewa, ale nienawidzimy ludzi. Tak jednak nie jest. W mojej hierarchii wartości ludzie zawsze stoją na pierwszym miejscu. Ale myślę, że będzie im lepiej, jeśli zachowa się warstwa ozonowa i nie nastąpi efekt cieplarniany, i jeśli od czasu do czasu będą mogli zabrać dzieci na spacer do starego, zielonego lasu. W serce Bena wstąpiła leciutka nadzieja. Pomyślał, że Zak zrobił dobre wrażenie, przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe w takich okolicznościach. - Dziękuję, Zak - powiedział, kończąc ten wątek. - Teraz muszę zadać kilka pytań dotyczących zbrodni, o którą jest pan oskarżony. Niektóre z tych pytań nie będą przyjemne. Muszę jednak poprosić, aby postarał się pan to znieść. - Oczywiście. - Panie Zakin, czy znał pan Dwayne'a Gardinera? Zak rzucił szybkie spojrzenie w kierunku Granny. Dziwne, pomyślał Ben. Po co to zrobił? - Nie, nie znałem - odpowiedział Zak. - Pierwszy raz zobaczyłem go wtedy, gdy zatrzymał mnie na korytarzu w barze, niedługo przed śmiercią. - Czego od pana chciał? - To, co już powiedziano na ten temat, było zgodne z prawdą - odparł Zak, zwracając się do przysięgłych. - Gardiner dowiedział się, że mam romans z jego żoną, i był oto zły. Groził mi. Próbowałem go uspokoić, ale niespecjalnie mi się to udało. - Czy groził mu pan? - Absolutnie nie. Z całego serca jestem przeciwny przemocy. Siły mógłbym użyć tylko w obronie, ale na szczęście nie było takiej potrzeby. - Czy kupił pan materiały do produkcji bomby w lombardzie Georgiego? - Tak, kupiłem. - Czy powiedział pan „Dam jednemu drwalowi taką lekcję, że nigdy nie zapomni"? 308 - Nie. Tego nie mówiłem. Świadek źle zrozumiał tę wypowiedź. Starałem się wyjaśnić punkt widzenia ekologów na temat tego, jak mało elastyczny jest przemysł drzewny. Powiedziałem: „Dam drzewiarzom taką lekcję, że nie zapomną". - Co pan przez to rozumiał? - Chodziło mi o to, że jeśli oni próbują szkodzić nam albo lasom, co zresztą stale robią, Zielona Furia podejmie akcję obronną. - Panie Zakin - powiedział Ben - twierdzi pan, że nie stosuje przemocy, ale jednocześnie przyznaje się pan do posługiwania się materiałami wybuchowymi. W oczach większości ludzi stosowanie bomb uchodzi za przemoc. - To prawda. Powinienem chyba dodać, że my szanujemy ludzkie życie. Możemy niszczyć maszyny, żeby ocalić lasy, ale nigdy nie krzywdzimy ludzi. Nigdy. - Chciałbym teraz zadać panu niemiłe pytanie. Czy rzeczywiście miał pan romans z żoną Dwayne'a Gardinera? - Tak. Nie jest to dla mnie powód do dumy. To była pomyłka. Ale powinienem dodać, że kiedy po raz pierwszy spotkałem Lu Ann w barze Bunyana, nie wiedziałem, że jest mężatką, a ona też mi tego nie powiedziała. Dowiedziałem się o tym dopiero tydzień później, i to nie od niej. Przez ten czas sprawy poszły nieco za daleko. - Czy chciał pan z nią zerwać? - Zerwałem. Powiedziałem jej, że to koniec. Nie była z tego zadowolona. Wściekła się wtedy; wrzeszczała, płakała i groziła mi. - Czy to było przed, czy po tym, kiedy Gardiner pana zaczepił? - Przed. Myślę, że kiedy z nią zerwałem, opowiedziała wszystko mężowi. Właśnie dlatego cała ta sytuacja była taka głupia; Gardiner darł się na mnie za ten romans, a ja ze swojej strony już to zakończyłem. Ben kątem oka zerknął na przysięgłych. Przyznanie się do cudzołóstwa nie stawiało Żaka w najlepszym świetle, ale wszelkie złe sprawy warto wyciągnąć od razu. Przysięgli łatwiej wybaczą spowiadającemu się grzesznikowi niż kłamcy. - Czy od momentu, gdy zakończył pan ten romans, widział się pan z Lu Ann Gardiner? - Ani razu. Jak koniec, to koniec. - Czy był pan wrogo nastawiony do Dwayne'a Gardinera? - Oczywiście, że nie. Jeśli ktoś miał do zakopania topór wojenny, to on, a nie ja. - Więc nie żywił pan do niego urazy? - Nie. Przykro mi było, że mamy różne poglądy na temat ochrony środowiska. Ale nie żywiłem do niego osobistej urazy. - Dziękuję. Teraz muszę wrócić do wydarzeń, które nastąpiły w dniu, a właściwie w nocy morderstwa. Możemy o tym pomówić? 309 Zak z niepokojem uniósł się na krześle. Nic nie odpowiedział. - Gdzie pan był o godzinie pierwszej w nocy trzynastego lipca? Zak zachowywał się nerwowo. Kręcił się i rozglądał po sali rozpraw. - Ja... hm... - Słucham? - Ja... hm... Nie mogę na to odpowiedzieć. - Co takiego? - Przykro mi... ale nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. - Słucham? - Ben był kompletnie zdezorientowany. Co się do cholery dzieje? - Przykro mi. Proszę zapytać o coś innego. Ben nie mógł w to uwierzyć. Zak systematycznie niszczył jego starania, niemal na każdym kroku. A teraz zniszczył szansę, jaką dawały jego własne zeznania. - Nie zaprogramował pan bomby w taki sposób, aby wybuchła w chwili przekręcenia kluczyka w stacyjce, prawda? - Pytanie było wyraźnie naprowadzające, ale Granny nie zgłosiła sprzeciwu. - To znaczy... w noc morderstwa, tak? - Oczywiście! - Ben starał się panować nad sobą. - Przykro mi. - Zak zaplótł ręce na kolanach, a wzrok utkwił w podłodze. - Na to pytanie również nie mogę odpowiedzieć - Zak?! - Ben nie wiedział, co ma robić, co mówić. W ciągu wszystkich lat swej praktyki jeszcze się z czymś takim nie spotkał. - Zak, to jest bardzo ważne. Musisz odpowiedzieć. - Przykro mi. Nie mogę i nie odpowiem. Do diabła z subtelnością! - Zak, czy podłożyłeś bombę z zamiarem zabicia Dwayne'a Gardinera? - zapytał Ben. Zak nie podniósł wzroku. - Przykro mi, nie mogę odpowiedzieć - odrzekł cicho. Gwar w sali sądowej stawał się coraz głośniejszy. Publiczność sprawiała wrażenie nie mniej zaskoczonej niż Ben. - Słuchaj, Zak - powiedział Ben - siedzisz na miejscu dla świadków i zostałeś zaprzysiężony. Nie możesz więc milczeć. Odpowiedz na pytanie. Zak pokręcił głową. - Nie odpowiem. - Nalegam. - Przykro mi, ale nie. Ben spojrzał na sędziego. - Wysoki Sądzie? Sędzia Pickens pochylił się do przodu. Nie ulegało wątpliwości, że jest tak samo zaskoczony jak wszyscy. 310 - Synu, jesteś na miejscu dla świadków - zwrócił się do Żaka. - Musisz odpowiadać na pytania. - Przykro mi. Nie chcę nikogo urazić, ale nie odpowiem. Pickens wziął głęboki oddech. - Synu, chyba mnie nie zrozumiałeś. Ja cię nie proszę. Ja ci nakazują. Odpowiadaj na pytanie! - Nie. Nie odpowiem. - Ukarzą cią za obrazą sądu! - Nie może mnie pan zmusić do odpowiedzi - powiedział Zak, patrząc przed siebie. - Chcę skorzystać z piątej poprawki. Sędzia Pickens aż otworzył usta ze zdumienia. - Chcesz przez to powiedzieć, że zamierzasz skorzystać z „piątki", gdy twój własny adwokat zadaje ci pytania? - Tak. Nie będę odpowiadał. Czy mogę już stąd iść? Usta Pickensa wciąż były szeroko otwarte. - Ja... Ja nie... - Odwrócił się. - Pani prokurator, może pani przesłuchać świadka, jeśli ma pani taki zamiar. - Nie widzę sensu - odpowiedziała Granny. - Myślą, że dla wszystkich jest jasne, co tu się stało. Kończmy rozprawę i niech przysięgli udadzą się na naradę. Niech się dokona sprawiedliwość. Żakowi opuścił miejsce dla świadków. - Czy obrona ma coś jeszcze? - zapytał sędzia Pickens. Ben nie mógł w to uwierzyć. Cała jego linia obrony rozpadła się w proch; świadek, który miał dostarczyć alibi, kłamał, a oskarżony skorzystał z piątej poprawki. W głowie wirowały mu tysiące myśli, chciał znaleźć coś, czego mógłby się uchwycić, coś, co mógłby przedstawić przysięgłym. Przeciąganie sprawy nie miało sensu. Czy mu się to podobało, czy nie, został z pustymi rękami. - Nie, Wysoki Sądzie. Obrona zakończyła. - Dobrze. Za kwadrans wznowimy rozprawę. Oskarżenie i obrona przedstawią swoje wystąpienia końcowe. - Pickens stuknął młotkiem. Salę wypełniła wrzawa. Ben wciąż jeszcze stał na podium i starał się zrozumieć cokolwiek z tego, co się właśnie wydarzyło. Wszyscy wydawali się ogłupiali; sędzia, przysięgli, publiczność. Wszyscy oprócz pani prokurator. Nie sprawiała wrażenia zaskoczonej. Nie uszło to uwadze Bena. - Zak - zwrócił się Ben do swego klienta. - Chciałem z tobą porozmawiać! George nawet na niego nie spojrzał. - Ale ja nie chcę z tobą rozmawiać. - Zwrócił się do strażnika. - Zabierzcie mnie do celi. 311 Zak z niepokojem uniósł się na krześle. Nic nie odpowiedział. - Gdzie pan był o godzinie pierwszej w nocy trzynastego lipca? Zak zachowywał się nerwowo. Kręcił się i rozglądał po sali rozpraw. - Ja... hm... - Słucham? - Ja... hm... Nie mogę na to odpowiedzieć. - Co takiego? - Przykro mi... ale nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. - Słucham? - Ben był kompletnie zdezorientowany. Co się do cholery dzieje? - Przykro mi. Proszę zapytać o coś innego. Ben nie mógł w to uwierzyć. Zak systematycznie niszczył jego starania, niemal na każdym kroku. A teraz zniszczył szansę, jaką dawały jego własne zeznania. - Nie zaprogramował pan bomby w taki sposób, aby wybuchła w chwili przekręcenia kluczyka w stacyjce, prawda? - Pytanie było wyraźnie naprowadzające, ale Granny nie zgłosiła sprzeciwu. - To znaczy... w noc morderstwa, tak? - Oczywiście! - Ben starał się panować nad sobą. - Przykro mi. - Zak zaplótł ręce na kolanach, a wzrok utkwił w podłodze. - Na to pytanie również nie mogę odpowiedzieć - Zak?! - Ben nie wiedział, co ma robić, co mówić. W ciągu wszystkich lat swej praktyki jeszcze się z czymś takim nie spotkał. - Zak, to jest bardzo ważne. Musisz odpowiedzieć. - Przykro mi. Nie mogę i nie odpowiem. Do diabła z subtelnością! - Zak, czy podłożyłeś bombę z zamiarem zabicia Dwayne'a Gardinera? - zapytał Ben. Zak nie podniósł wzroku. - Przykro mi, nie mogę odpowiedzieć - odrzekł cicho. Gwar w sali sądowej stawał się coraz głośniejszy. Publiczność sprawiała wrażenie nie mniej zaskoczonej niż Ben. - Słuchaj, Zak - powiedział Ben - siedzisz na miejscu dla świadków i zostałeś zaprzysiężony. Nie możesz więc milczeć. Odpowiedz na pytanie. Zak pokręcił głową. - Nie odpowiem. - Nalegam. - Przykro mi, ale nie. Ben spojrzał na sędziego. - Wysoki Sądzie? Sędzia Pickens pochylił się do przodu. Nie ulegało wątpliwości, że jest tak samo zaskoczony jak wszyscy. - Synu, jesteś na miejscu dla świadków - zwrócił się do Żaka. - Musisz odpowiadać na pytania. - Przykro mi. Nie chcę nikogo urazić, ale nie odpowiem. Pickens wziął głęboki oddech. - Synu, chyba mnie nie zrozumiałeś. Ja cię nie proszą. Ja ci nakazuję. Odpowiadaj na pytanie! - Nie. Nie odpowiem. - Ukarzę cię za obrazę sądu! - Nie może mnie pan zmusić do odpowiedzi - powiedział Zak, patrząc przed siebie. - Chcę skorzystać z piątej poprawki. Sędzia Pickens aż otworzył usta ze zdumienia. - Chcesz przez to powiedzieć, że zamierzasz skorzystać z „piątki", gdy twój własny adwokat zadaje ci pytania? - Tak. Nie będę odpowiadał. Czy mogę już stąd iść? Usta Pickensa wciąż były szeroko otwarte. - Ja... Ja nie... - Odwrócił się. - Pani prokurator, może pani przesłuchać świadka, jeśli ma pani taki zamiar. - Nie widzę sensu - odpowiedziała Granny. - Myślę, że dla wszystkich jest jasne, co tu się stało. Kończmy rozprawą i niech przysięgli udadzą się na naradę. Niech się dokona sprawiedliwość. Żakowi opuścił miejsce dla świadków. - Czy obrona ma coś jeszcze? - zapytał sędzia Pickens. Ben nie mógł w to uwierzyć. Cała jego linia obrony rozpadła się w proch; świadek, który miał dostarczyć alibi, kłamał, a oskarżony skorzystał z piątej poprawki. W głowie wirowały mu tysiące myśli, chciał znaleźć coś, czego mógłby się uchwycić, coś, co mógłby przedstawić przysięgłym. Przeciąganie sprawy nie miało sensu. Czy mu się to podobało, czy nie, został z pustymi rękami. - Nie, Wysoki Sądzie. Obrona zakończyła. - Dobrze. Za kwadrans wznowimy rozprawę. Oskarżenie i obrona przedstawią swoje wystąpienia końcowe. - Pickens stuknął młotkiem. Salę wypełniła wrzawa. Ben wciąż jeszcze stał na podium i starał się zrozumieć cokolwiek z tego, co się właśnie wydarzyło. Wszyscy wydawali się ogłupiali; sędzia, przysięgli, publiczność. Wszyscy oprócz pani prokurator. Nie sprawiała wrażenia zaskoczonej. Nie uszło to uwadze Bena. - Zak - zwrócił się Ben do swego klienta. - Chciałem z tobą porozmawiać! George nawet na niego nie spojrzał. - Ale ja nie chcę z tobą rozmawiać. - Zwrócił się do strażnika. - Zabierzcie mnie do celi. 310 311 - Zak! Zakin nie zwracał na Bena uwagi. Zastępca szeryfa poprowadził go do bocznych drzwi. Ben pozostał na swoim miejscu. Czuł się kompletnie zagubiony. Co tu się, do cholery, dzieje? Poczuł, że ktoś delikatnie dotknął jego ramienia. To Christina. - Rozumiesz coś z tego? - spytała. - Nie - ponuro odparł Ben. - Ale wiem, jakie będą tego skutki. Rozdział 66 I ranny poświęciła niemal godzinę na systematyczne przedstawienie przysięgłym materiału dowodowego świadczącego o winie George'a Zakina. Odciski palców. Ślady stóp. Zeznanie naocznego świadka. Wcześniejsze doświadczenie Żaka z materiałami wybuchowymi. Wzajemna niechęć ofiary i oskarżonego. Pogróżki rzucane tuż przed morderstwem. Podkreśliła też fakt, iż Zak kłamał, gdyż na początku zaprzeczył, że znał Gardinera i że podłożył bombę. A potem przechwalał się dokonaną zbrodnią przed współwięźniem. W dodatku skłonił swoją byłą kochankę, aby zeznała na jego korzyść. Na koniec Granny wspominała, że oskarżony skorzystał z piątej poprawki i odmówił odpowiedzi na pytania stawiane przez jego własnego adwokata. - Teraz, gdy zapoznaliście się już ze wszystkimi dowodami - dowodziła - czy ktoś z was mógłby uczciwie stwierdzić, że istnieją jakiekolwiek uzasadnione wątpliwości odnośnie tego, co się zdarzyło? Wszyscy wiemy, co się stało... Niech sprawiedliwości stanie się zadość. Uznajcie George'a Zakina za winnego morderstwa pierwszego stopnia. Gdy nadeszła jego kolej, Ben nie był pewien, co powinien powiedzieć. Starał się wzbudzić choćby cień uzasadnionych wątpliwości, ale dobrze wiedział, że i tak nikt nie dał się na to nabrać. Zeznanie Molly było ciężkim ciosem dla obrony, a postępowanie Żaka jeszcze pogorszyło sytuację. Jak miał to wyjaśnić? Sam przecież nic nie rozumiał. Mógł jedynie unikać tego tematu. Po końcowych mowach stron sędzia Pickens odczytał przydługie uwagi proceduralne dla przysięgłych. Później zwolnił ich i nakazał, aby o dziewiątej wrócili na salę rozpraw, by rozpocząć naradę. Hm, dziewiąta, pomyślał Ben. Złe wieści będziemy mieć przed lunchem. 312 Wychodząc z sądu, był bardzo przygnębiony i zrezygnowany. Jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że Zak nie popełnił tego morderstwa. Czemu więc robił wszystko, aby zostać za nie skazanym? Ben rozstał się z Christina przed budynkiem sądu i ruszył do hotelu. Przed wejściem zobaczył Maureen. Wyglądało, że czeka na niego. - Cześć, Maureen - pozdrowił ją. - Jak się miewasz? - Jestem sztywna jak deska - odpowiedziała. - Cały dzień spędziłam z ramionami przypiętymi do betonowych bloków. - Co, dalej się w to bawicie? Po tym, co się przydarzyło Doktorkowi? - Nie mamy wyboru. - Miała zaczerwienione oczy i zmęczoną twarz. -Wcale nie mam na to chęci, ale ci cholerni drwale wciąż chcą się dostać do lasu. Nie wzięli sobie urlopu na opłakiwanie Doktorka. Więc i my nie mogliśmy... Nie uwierzysz, co za dzień miałam. Ben uśmiechnął się blado. - Mój też nie należał do udanych. - Coś nie tak z rozprawą? - Obawiam się, że nie wygląda to najlepiej dla Żaka. - Och - westchnęła. - Przykro mi, że nie mam dla ciebie lepszych wiadomości. - Mam wrażenie, że grupa się rozpada. Wszystkie nasze wysiłki idą na marne. Czuję to. A poza tym martwię się o Ala. - O Ala? Co z nim? - Chodzi o Doktorka. Al był przykuty tuż obok niego. Już po tym porwaniu i wychłostaniu czuł się fatalnie. - Potrząsnęła głową. - A teraz jest już chyba na skraju wyczerpania. Zupełnie jakby coś w nim pękło. Byłam dzisiaj przypięta do tej samej beczki co on i przez całe godziny musiałam słuchać jego wywodów. - Co takiego mówił? - Same bzdury. Twierdził, że ma coś na tych drwali i że to tajemnica. Mówił, że zapłacą za wszystko, co zrobili. Zżerała go nienawiść. Taka sama, jaką widziałam w oczach drwali, którzy stali po drugiej stronie barykady i obrzucali nas przekleństwami i pluli na nas. - Wzięła głęboki oddech. - Martwię się, że zamierza zrobić coś... groźnego. Został tam do późnej nocy. Szwendał się bez celu po lesie, nikomu nie mówiąc, co robi. Po prostu się boję. - Spojrzała na Bena. - Naprawdę nie zniosę utraty kolejnego człowieka. Po prostu... nie mogę... - Głos się jej załamał. Ben delikatnie objął Maureen ramieniem. - Postaraj się tym nie martwić. - Muszę się martwić. Jedyni ludzie z doświadczeniem, którzy mi pozostali, to Deirdre i Al, a Al jest... - nie dokończyła, wtuliła się w ramię Bena. - Mój Boże, Ben, mnie naprawdę nie stać na stratę kogokolwiek. Ben delikatnie pogłaskał japo włosach. 313 - Wiem. - Nikt się nie spodziewał, że to będzie takie trudne. Przecież chcemy tylko ocalić ten skrawek lasu, który pozostał. Zachować dla naszych dzieci resztki naturalnego środowiska. - Wiem. Zwróciła ku niemu twarz. Dostrzegł, że po policzkach spływają jej łzy. - Wiesz, Ben - powiedziała cicho - rozprawa już się prawie skończyła. Mówiliśmy, że gdy będzie po wszystkim... to może spędzimy ze sobą trochę czasu. Pamiętasz? - Pamiętam - potwierdził, patrząc jej w oczy - i to bardzo dobrze. Ich twarze zbliżyły się do siebie, usta rozchyliły... - Ależ romantyczna scenka, co? Odskoczyli od siebie jak oparzeni. Obok nich przy krawężniku zatrzymał się duży czarny samochód. Wyskoczyło z niego dwóch mężczyzn. Ben nie znał żadnego z nich, ale obaj wyglądali na bandziorów. Zasłonił sobą Maureen. - Czego chcecie? - spytał. - Chcemy sobie uciąć małą pogawędkę - odparł jeden z mężczyzn. Chwycił Bena za ramiona i popchnął do samochodu. - Zostawcie mnie! - krzyknął Ben. Próbował się wyrwać, ale mężczyzna trzymał go bardzo mocno. Po chwili drugi mężczyzna stanął za Benem i pchnął go z całej siły. Ben upadł głową do przodu na tylne siedzenie samochodu. - Przestańcie! - wrzasnął, ale zanim zdążył powiedzieć jeszcze jedno słowo, pierwszy z mężczyzn uderzył go pięścią w twarz, tak że huknął głową o drzwi wozu. - Zostawcie mnie! - krzyczała Maureen. Ben dostrzegł, że ten drugi złapał ją i wepchnął na przednie siedzenie. - Ratunku! Maureen krzyczała najgłośniej, jak mogła, ale w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby to usłyszeć. W ciągu kilku chwil została związana i przypięta pasami do przedniego siedzenia. Trzasnęły drzwi. - Nie wolno wam tego robić - powiedział Ben. - Chcesz oberwać jeszcze raz? - zapytał siedzący koło niego facet, podnosząc pięść. Ben stwierdził, że w tej sytuacji jakakolwiek dyskusja nie ma sensu. Był związany, nikt nie mógł mu przyjść z pomocą, a dalszy opór mógłby doprowadzić jedynie do straty zębów. Samochód ruszył. - Cholerne świnie! - wybuchła Maureen. - Nie dość już namąciliście?! - Widocznie nie - stwierdził kierowca. Dopiero w tej chwili Ben go rozpoznał. 314 - To on! - krzyknęła Maureen piskliwie. Ton jej głosu zmroził Benowi krew w żyłach. - To on zabił Doktorka! Na ustach kierowcy pojawił się drwiący uśmieszek. - To był wypadek, nie pamiętasz? Co chcecie z nami zrobić? - zapytał Ben. - Niedługo się dowiesz. - Mężczyzna odchrząknął. - Czemu jesteś taki niecierpliwy? Ben zacisnął szczęki - Chcę tylko wiedzieć... - Przykro nam. Ale nie wolno nam nic mówić. - Niczego nie możecie powiedzieć? Mężczyzna skrzywił się. - Jedno mogę ci powiedzieć. Na pewno ci się to nie spodoba. Następne czterdzieści pięć minut Ben spędził z papierowym workiem na głowie. Najwyraźniej porywacze nie chcieli, aby wiedział, dokąd ich wiozą. Pozostało mu tylko czekać. - Maureen, nic ci nie jest? - spytał. - Nie, wszystko w porządku. Mężczyzna siedzący koło Bena znowu chrząknął. - Martwisz się o swoją kobitkę, co? - Nie róbcie jej krzywdy. Nie ma powodu, aby ją krzywdzić. Poczuł mocnego kuksańca w żebra. - Nie jesteś w dobrej sytuacji, żeby pyskować, stary. Reszta drogi upłynęła w milczeniu. W końcu Ben poczuł, że samochód zwalnia. - Jesteśmy na miejscu - usłyszał. Mężczyzna zdjął mu worek z głowy. Ben rozejrzał się. Byli w lesie. Bardzo głęboko w gęstym lesie. Tuż za samochodem dostrzegł barak, a raczej chałupę z drewnianych bali. - A więc to tutaj - mruknęła Maureen. Ben zmarszczył brwi. - Co? - spytał. - Ich siedziba - wyjaśniła. - Wiedzieliśmy, że gdzieś w tych lasach Ca-bal ma swoją kwaterę, ale nie mogliśmy jej znaleźć. Chałupę wzniesiono na niewielkim pagórku gęsto porośniętym lasem. Wiodąca do niej wąska droga była ledwie widoczna wśród drzew. Nic dziwnego, że ekolodzy nie zdołali znaleźć kwatery Cabalu. - Ruszcie tyłki - wychrypiał mężczyzna stojący za Benem. - Oczekują was. Porywacze zaprowadzili Bena i Maureen do chaty i tam przywiązali ich do drewnianych krzeseł. Krzesła były stare i niezbyt mocne. Prawdopodobnie 315 w sprzyjających warunkach zdołaliby się uwolnić. Niestety, nic nie wskazywało, aby porywacze mieli zamiar zapewnić im takie warunki. Ben poczuł, że oblewa go zimny pot. Byli całkowicie zdani na łaskę tych mężczyzn. A wszyscy czterej mężczyźni, którzy byli w chacie, wyglądali na ludzi gotowych na wszystko. Dosłownie na wszystko. - Dobra - zaczął kierowca - pogadajmy. Mam na imię Carl. Ty jesteś Ben, prawda? A ta panienka z ładnymi nogami to Maureen. - Idź do diabła - odburknęła Maureen. - Po co nas tu przywieźliście? - zapytał Ben, mocując się z więzami. - Prawdę mówiąc - odrzekł Carl - to ty nie byłeś nam potrzebny. Nie ucieszyliśmy się wprawdzie, gdy zabrałeś się do ściągania stryczka z szyi tego Zakina, ale, o ile wiem, twoja obrona była do dupy. Chodziło nam o śliczną Maureen. Ben poczuł w piersi tępy ból. Tego się właśnie obawiał. - Czego ode mnie chcecie? - zapytała Maureen. - Musimy sobie trochę pogadać. Zdaje się, że teraz ty dowodzisz, prawda? - Tak, bo drzewiarze wszystkich innych pozabijali! - Uspokój się, Maureen. Myślę, że nie za bardzo orientujesz się w sytuacji. Może nie powinienem ci tego mówić, ale jak się złościsz, robisz się bardzo seksowna. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - My nie jesteśmy drwalami. W życiu nie ściąłem żadnego drzewa. - Te dupki mają w nosie politykę - wtrącił się Ben. - To wynajęte zbiry. Pracują dla Slade'a. A propos, gdzie on teraz jest? - Słuchaj, gnojku, to ja jestem tutaj od zadawania pytań. - Założę się, że gdzieś tu jest, bezpiecznie schowany, ale wszystkiego pilnuje. - Ben rozejrzał się po pomieszczeniu. - Gdzieś w bocznym pokoju? - Słuchaj, jak do ciebie mówię! - Carl zerwał się na nogi i uderzył go otwartą dłonią w bok głowy. Ben skrzywił się. Ból był tak silny, że łzy stanęły mu w oczach. - Chodzi o to - warknął Carl - że mamy dosyć tej waszej pieprzonej Zielonej Furii. Już i tak za długo was znosiliśmy. Od czasu do czasu wam przywalaliśmy, a wy jak te grupie lemingi wciąż tu leźliście. Ale dość już tego. Macie się stąd wynosić! Maureen spojrzała na niego z pogardą. - Nigdzie się nie ruszymy. - Nie pogarszaj swojej sytuacji, laleczko - wycedził Carl, zaciskając pięści. - A co mi zrobicie? Zabijecie mnie? - Maureen pochyliła się do przodu, napinając więzy. - Chcecie pozabijać nas wszystkich? Chcecie zabić wszystkich ludzi, którzy nie chcą patrzeć, jak giną lasy? - Takie gadki to możesz sobie wstawiać gdzie indziej! - Ben widział, że w Carlu wzbiera złość. - My chcemy tylko, żebyście się wynieśli z Magie Yalley. 316 - Widziałeś ten las? - wykrzyknęła Maureen. - Przyglądałeś mu się? Niektóre drzewa mają setki lat! Nie pozwolimy wam ich ściąć i przerobić na tekturę! Pozwolicie, pozwolicie. - Zamierzył się na nią zaciśniętą pięścią. - Jeżeli ją uderzysz - powiedział Ben - to lepiej od razu i mnie zabij. - Nie kuś mnie. - Nie puszczę ci tego płazem. Dopóki będę żywy. Dopilnuję, żeby cię skazali. - Przerwał na chwilę. - Będę cię ścigał jak psa. Carl uśmiechnął się pod nosem. - Niczego nie rozumiesz, co, Kincaid? Cabal nie powstał bez powodu. Istnieje, bo my możemy robić to, czego nie wolno drwalom. Bo nikt nie wie, kim jesteśmy. Mógłbym zrobić z was miazgę, a i tak nie spędziłbym w więzieniu nawet jednego dnia. Bo widzisz, mnie nie ma. Gdy tylko to wszystko się skończy, zniknę. Nigdy więcej mnie nie zobaczysz. - Zawsze się znajdzie jakiś sposób - powiedział Ben. - Nie na nas - odparł Carl. - Inni już próbowali. O wiele lepsi od ciebie. Nikomu się nie udało. I nikomu się nie uda. - Odwrócił się do Maureen. -Pytam jeszcze raz. Będziesz współpracować? Zgadzasz się wyprowadzić waszą grupę z lasu? Czy chcesz mnie zmusić, abym okazał się niemiły? - Rób sobie, co chcesz, gnoju. Nigdy się na to nie zgodzę. - Teraz tak mówisz - odpowiedział Carl. - Ale później możesz zmienić zdanie. Podszedł do Maureen i usiadł jej na kolanach. Przycisnął twarz do jej policzka. - Możesz zmienić zdanie, gdy zobaczysz nóż. Gdy się przekonasz, jaki jest ostry i jak głęboko tnie. A może gdy poczujesz, jak ciuchy z ciebie spadają. Możesz zmienić zdanie, gdy będzie bolało, gdy będziesz wykorzystywana, gdy będziesz gwałcona.... - Zamknij się, skurwysynu! - wrzasnął Ben. Carl nawet nie mrugnął. - Zmienisz zdanie, Maureen, nie wiem tylko, czy zrobisz to, zanim się pobawię, czy później. - Zamknij się, świnio! - krzyknęła mu prosto w twarz. Carl wstrzymał oddech, później powoli wypuścił powietrze. - Żałuję, że to powiedziałaś, Maureen. Naprawdę. Ale cóż. - Sięgnął do kieszeni i wyjął duży nóż sprężynowy. Nacisnął guzik i wysunęło się ostrze. - Od czego chcesz zacząć? - Idź do diabła! - krzyknęła Maureen. - No dobrze - mruknął Carl - zaczniemy od buźki. - Nie! - krzyknął Ben. - Tak - powiedział Carl, unosząc nóż - Zaczniemy od... Przerwał mu potężny, ogłuszający hałas. Chwilę później poczuli gorąco. 317 - Zobacz, co się tam dzieje! - krzyknął Carl do jednego ze swych kompanów. Mężczyzna, który w samochodzie siedział koło Bena, podbiegł do okna. Gdy po chwili odwrócił się w ich stronę, oczy miał rozszerzone z przerażenia. - Pali się! - zawołał. Rozdział 67 Ws szyscy czterej mężczyźni rzucili się do frontowych drzwi. - Nie zostawiajcie nas! - wrzasnął Ben, ale żaden się nie zatrzymał. - Nawet stąd czuję żar - jęknęła Maureen. Ben nie tracił czasu. Gdy tylko zostali sami, z całych sił odbił się stopami od podłogi i wystrzelił do góry razem z krzesłem. Więzy nieco się poluzowały, lecz krzesło nie pękło. Spróbował znowu. Tym razem starał się podskoczyć jeszcze wyżej. Krzesło wciąż było całe. Zanim zdążył podjąć kolejną próbę, w tylnych drzwiach pojawiła się znajoma sylwetka. - Slade! - krzyknął Ben. - Wiedziałem, że to ty za tym stoisz. Co się dzieje? - Dookoła jest ogień - odpowiedział Slade. Pochylił się i zaczął ich rozwiązywać. - Wszystko się pali. - Uwolnisz nas? - Wiem, że nie masz o mnie zbyt dobrego zdania - odparł Slade. - Może i słusznie. Ale nie pozwolę wam spłonąć żywcem. Kilka chwili później Ben i Maureen byli wolni. - Szybciej! - poganiał ich Slade, wskazując na wyjście. Wszyscy wyskoczyli na zewnątrz. Ben od razu poczuł gorąco. Chociaż od płomieni dzieliło ich dobre piętnaście metrów, miał wrażenie, jakby wszedł w sam ich środek. - Przecież nie było aż tak gorąco, aby mógł nastąpić zapłon podściółki? -zdziwiła się Maureen. - Ten ogień nie powstał sam z siebie - warknął Slade. - Ktoś go podłożył. Pomachał jej przed nosem metalowym pojemnikiem wielkości bochenka chleba. Ben, zanim jeszcze zobaczył, co to jest, rozpoznał specyficzną woń. Była to bańka po benzynie. W dodatku pusta. Maureen wpatrywała się w bańkę. - Al - szepnęła. - Co? - zapytał Slade. - O czym ty mówisz? Nie odpowiedziała, ale Ben doskonale wiedział, co miała na myśli. Wyczerpany nerwowo i oszalały z wściekłości Al zupełnie przestał nad sobą panować. Do późnej nocy przesiadywał w lesie. Mówił, że coś odkrył, jakąś tajemnicę. I przysięgał, że zemści się na drwalach za to, co zrobili Doktorkowi. Teraz było jasne, co odkrył. Odnalazł tajną kryjówkę drwali. Pewnie czekał w bezpiecznej odległości, aż wrócą do chaty. A wtedy wypełzł z ukrycia i podłożył ogień. Nie wiedział, że w chacie jest Maureen. No i Ben. - Jeśli chciał nas zabić, to dlaczego nie podpalił chaty? - zapytał Slade. - Nie chciał was tak po prostu zabić. Chciał, byście cierpieli, tak samo jak Doktorek. Chciał, żebyście widzieli, jak zbliża się koniec. Slade przebiegł kilka metrów, rozglądając się bacznie na wszystkie strony. - Widzę, że moi koledzy przedarli się przez ogień - powiedział. - Ale teraz jest już za późno. Jeśli wejdziemy w płomienie, spalimy się żywcem. - Odwrócił się, omiatając wzrokiem horyzont. - Może się nam udać samochodem. Wszyscy troje pobiegli do wozu. Slade wskoczył za kierownicę. - Udało się! - Włożył kluczyk do stacyjki i przekręcił. Silnik nie zaskoczył. - Coś nie tak? - zapytała Maureen. W jej głosie słychać było panikę. - Nie wiem. - Slade spróbował jeszcze raz, z tym samym rezultatem. - Szybciej! - ponaglał Ben. - Musimy ruszyć! - Gadanie nic nam nie da. - Slade wcisnął przycisk zwalniający maskę i wyskoczył z samochodu. Ben poszedł w jego ślady. Slade od razu odkrył przyczynę ich kłopotów. Przeciągnął palcem po białej, grudkowatej mazi i uniósł go do ust. - Cukier - stwierdził z goryczą. - Cukier? - zdziwił się Ben. - Jak to? Slade spojrzał na Maureen. - W ten sposób bystrzaki z Zielonej Furii unieruchamiają samochody. Wsypują cukier do silnika albo do baku. Albo do jednego i drugiego. Załatwiają wóz na cacy. - Co ty wygadujesz? - Mówię, że ten samochód nigdzie już nie pojedzie. - Znów spojrzał na Maureen. - Dobra robota. - Ja nie miałam z tym nic wspólnego. - To na pewno jeden z twoich kumpli. - Zatrzasnął maskę. - A nam przyj -dzie za to zapłacić. Wszystko przez ciebie! - Zaraz, zaraz - broniła się Maureen. - Nigdy by do tego nie doszło, gdyby jeden z twoich nie zabił Doktorka! - A to by się z kolei nigdy nie stało, gdybyś ty wraz ze swoimi kumplami nie zablokowała nielegalnie drogi! - Nie musielibyśmy tego robić, gdyby twoi mocodawcy z firm drzewnych nie byli tak chętni do niszczenia lasów dla marnych paru dolców. 318 319 - Nie mamy czasu na kłótnie! - krzyknął Ben. - Czy wam się to podoba, czy nie, wszyscy w tym tkwimy po uszy. - On ma rację - powiedział Slade. Spojrzał na otaczający ich krąg ognia. - Rozdzielmy się i sprawdzimy, czy nie widać jakiegoś prześwitu w tych płomieniach. Skinęli głowami. Ben pobiegł najdalej, na tyły chatki. Jednak gdziekolwiek się nie zwrócił, nie mógł uciec od przytłaczającego żaru i uczucia, że zaraz się zapali. Twarz miał krwistoczerwoną; całe ciało spływało potem. Było coraz goręcej, ogień podchodził coraz bliżej. Płomienie tworzyły niemal doskonały okrąg, którego środkiem była chata. Ben podbiegł do Maureen zbliżającej się z drugiej strony. - Nie znalazłem żadnego wyjścia? A ty? Maureen potrząsnęła głową. -Nie. - Nic z tego nie rozumiem. - Obawiam się, że ja też. Nawet w tak okropnym stanie umysłu Al wykazał się sprytem i przebiegłością. Widocznie wylał benzynę na ziemię, tworząc okrąg. Ben wpatrywał się w ścianę szalejących płomieni. Bolałby go od tego oczy, zupełnie jakby patrzył na słońce lub, co może bardziej pasowało do ich sytuacji, zaglądał w otchłań piekła. -Nie wiem, jak szeroka jest ta ściana ognia. A gdyby tak się rozpędzić i... - To bez sensu - odezwał się Slade. - Zanim przebiegniesz przez ogień, cały się zajmiesz, od stóp do głów. - A więc nie da rady się wydostać - stwierdziła Maureen ponuro. - Żadnego wyjścia. - Teraz rozumiesz naszą sytuację - powiedział Slade, gapiąc się w płomienie. - Stąd nie ma ucieczki. A jeśli tu zostaniemy... - Wjego oczach odbijały się migoczące płomienie. - Wszyscy zginiemy. Rozdział 68 M, .aureen przywarła do Bena, który kołysał ją w ramionach. - Nie chcę umierać - powiedziała przez łzy. - A zwłaszcza... - nie zdołała dokończyć. - Nie możemy się poddawać - odparł Ben. - Musimy dalej próbować. - Próbować? Czego? - Slade potrząsnął głową. - To już koniec, Kin-caid. Równie dobrze możesz wejść w ogień i mieć to z głowy. 320 - Nie zgadzam się - rzekł Ben. Czuł, jak Maureen wtula się w wygięcie jego szyi, czuł spływające z jej oczu łzy. - Pomyślmy logicznie. Logika! - wykrzyknęła Maureen z goryczą. Spojrzał jej w oczy. - A mamy jakieś inne wyjście? - spytał. - Nie mamy żadnego! - Ależ mamy. Jeśli nie możemy się przedrzeć przez płomienie, to spróbujemy przedostać się pod nimi lub nad nimi. - Zapomnij o tym, Kincaid - powiedział Slade. Nawet gdybyśmy mieli odpowiednie narzędzia, nie zdążylibyśmy wykopać tunelu pod płomieniami. Umrzemy, zanim zdążymy cokolwiek zrobić. - Masz rację - przyznał Ben. - A więc musimy wydostać się górą. - Górą? - z niedowierzaniem w głosie zapytała Maureen. - Jeśli nie masz pod marynarką czerwonej peleryny, wątpię, byś mógł to zrobić. - Nie potrafię latać, ale helikopter potrafi. Może tu przylecieć i zabrać nas, zanim dojdzie tu ogień. - Marzyciel z ciebie, Kincaid - powiedział Slade. - Założę się, że w promieniu stu mil nie ma żadnych helikopterów. - Są- stanowczo stwierdził Ben. - Dwa. Szeryf mi mówił. Sam lata na jednym. Używają ich do akcji ratowniczych w górach. Maureen spojrzała na Bena. Dostrzegł w jej oczach iskierkę nadziei. - Ale jak wezwiemy helikopter? - spytała. - Tego nie wiem - odpowiedział. - Jestem pewien, że w końcu ktoś zgłosi ten pożar. Ale wtedy może być za późno. - Radiostacja! - Slade klasnął w dłonie. - Radiostacja! Ben rzucił się ku niemu. - Macie tu radio? - Tak. Tak mi się wydaje. Chyba widziałem je w szafie. To nie moje. Któregoś z moich... - Nieważne - uciął Ben. Pokaż, gdzie jest. Pobiegli z powrotem do chatki. Krąg płomieni otaczał ich coraz ciaśniej. Dym stał się tak gęsty, że ledwie mogli oddychać. Ben uświadomił sobie, że mogą umrzeć, zanim dosięgnie ich ogień. Slade skierował ich do pokoju na tyłach domku. Przez kilka sekund grzebał w szafie, wyrzucając z niej brudne ciuchy i jakieś śmieci. W końcu wynurzył się z dużym prostokątnym metalowym pudłem. - Wydaje mi się, że to radiostacja - powiedział. Maureen wzięła od niego pudło i postawiła na stole. - Cholera, pewnie, że radiostacja - orzekła. - Ale nie wiem, jak to działa - powiedział Slade. - Nie przejmuj się, ja wiem. - Spojrzała na Bena. - Łączność to moja dziedzina, pamiętasz? To bardzo prosta krótkofalówka. Własność jakiegoś 21 - Mroczna sprawiedliwość 321 domorosłego radioamatora. Użyjemy częstotliwości awaryjnych. Ktoś musi być na nasłuchu. Sygnał powinien być wystarczająco mocny... Przekręciła gałkę na przedniej ścianie aparatu i czekała. Nic się nie działo. Wyłączyła i ponownie włączyła aparat. Dalej nic. - Cholera! - Mrucząc coś pod nosem, zaczęła czegoś szukać na tylnej ściance aparatu. W końcu znalazła zwalniające ją zaczepy. Uniosła pokrywę i zajrzała do środka. - Zepsute? - spytał Slade. W jego głosie Ben wyczuł skrajne napięcie. Przez chwilą wydawało się, że mają jakąś szansą na ocalenie. A teraz... - Nie ma zasilania. - Nie ma zasilania? Ale... - Baterie padły - powiedziała Maureen. Odwróciła się do Bena, wzięła go za rękę i ścisnęła. - Już po nas. Rozdział 69 ie ma zasilania - powtarzał Slade. Jego oczy były puste i poszarzałe. -Nie ma zasilania. Maureen znów zaczęła płakać. - Zawsze uważałam, że z łącznością potrafię zdziałać cuda - powiedziała przez łzy. - Ale bez prądu nawet ja nie dam rady uruchomić radia. - Nie ma zasilania - mruczał pod nosem Slade. Zatoczył się i osunął po ścianie. Ben patrzył na niego z niedowierzaniem. Człowiek, który niedawno był tak potężny i pewny siebie, teraz mamrotał coś jak pacjent, który uciekł ze szpitala psychiatrycznego. Cała jego twardość, cała buńczuczność i zuchwałość, wszystko to znikło. Nie pozostało nic oprócz żałosnego wraka, który uświadomił sobie, że stoi w obliczu śmierci. - Nie można ich naładować? - zapytał Ben. - Nie nadają się do powtórnego ładowania - odpowiedziała Maureen. - Może są tam jakieś inne baterie? Maureen zaczęła szperać w szafce. - Przykro mi. Nie ma. - Cholera! - Ben przygryzł kciuk. Musi się coś znaleźć. Coś, co przegapili, o czym nie pomyśleli? Tylko co? - To już koniec - biadolił Slade. Wydawało się, że jego twarz się rozpada; jakby topiła się w żarze. - To już koniec. - Weź się w garść - mruknął Ben z niesmakiem. Slade go nie słuchał. Wybuchnął głośnym śmiechem, straszliwym, przepełnionym goryczą. - Po tym wszystkim, co zrobiłem, całe moje plany... - Śmiał się coraz głośniej. - A teraz wszystko się skończy. Spłonę żywcem w tej zapomnianej przez Boga chacie w jakimś cholernym lesie! - Przestań, Slade! wrzasnął Ben. - I to natychmiast! Slade dalej śmiał się jak opętany. - Jeszcze to do ciebie nie dotarło? Jesteśmy straceni. Zginiemy w płomieniach, w naszym własnym osobistym piekle. Wiesz, co to znaczy spłonąć żywcem? Masz jakiekolwiek pojęcie, jak to boli? - Przestań! - krzyknął Ben. Twarz ociekała mu potem. On także czuł ogarniającą go rozpacz. O ileż prościej byłoby zrobić tak jak Slade: poddać się i tylko lamentować. Ale gdyby to zrobił, byłoby po nich. - Musi być jakieś wyjście - powiedział. - Musi być jakiś inny sposób na wytworzenie prądu. - Prądu - mruknął Slade, trąc oczy. - Tak. Jakiś inny sposób na zasilenie radia. Slade przycisnął dłoń do piersi. Miał problemy z oddychaniem. Dym był wszędzie. - Tam je... - wykrztusił. Ben przykucnął obok niego. - Co? - spytał. - Za... - Złapał gwałtownie oddech. - Zapasowy generator. W tamtym pokoju. Ale on zasila lampy, bezpieczniki... - Ta krótkofalówka ma wtyczkę prądu zmiennego! - krzyknęła Maureen. - To może zadziałać. Jeśli znajdziemy jakiś przedłużacz i jeśli nie wysiądą bezpieczniki... Slade był wciąż oszołomiony. Wyglądał, jakby nie mógł dość szybko przetwarzać docierających do niego informacji. - To nie może... - mruczał. - Nie... Ben zerwał się na równe nogi. - Chodź, Slade. Pokaż mi, gdzie jest ten generator. Ruszaj się! Dziesięć minut późnej generator był uruchomiony. Maureen znalazła przedłużacz, podłączyła radio i zaczęła nadawać. Nie było to łatwe. Musiała wypróbować kilka częstotliwości, a warunki nie należały do idealnych. Nie dość, że byli na szczycie wzgórza, to jeszcze otaczał ich ogień. Na szczęście Maureen wiedziała, co robi. 322 323 Podczas pełnych napięcia minut, które Maureen spędziła na próbach nadania wiadomości, Ben ogryzł wszystkie paznokcie u dłoni. - Cholera! - Jej głos przepełniała rozpacz. - Nic nie mogę złapać! - Może jednak ktoś cię odbiera - powiedział Ben. - To jest najważniejsze. - Nie wiem. Nic nie słyszę. - Ugotujemy się tutaj - ogłosił Slade. - Nawet jeśli my ich nie słyszymy z powodu zakłóceń - rzekł Ben - oni mogą słyszeć nas. Może są już w drodze? - To, gdzie są, nie ma żadnego znaczenia - oznajmił Slade i spojrzał za okno. Ben podążył za jego wzrokiem. Żar przenikający przez zamknięte okno był tak intensywny, że musiał się cofnąć o kilka kroków. Widok był zamazany, falujące od ciepła powietrze sprawiało, że obraz przed jego oczami migotał i rozpływał się. Jednak mimo to dostrzegł, że ściana ognia jest bardzo blisko, najwyżej półtora metra od chaty. - Nie zdążą nas uratować - stwierdził Slade. - To nie potrwa nawet dziesięciu minut. Rozdział 70 T. o już koniec - powiedziała Mauren. Opuściła głowę na ramiona, przewracając mikrofon. - To się naprawdę stanie. Spalimy się. - Złapani w pułapkę jak myszy - lamentował Slade. - Jak świnie przeznaczone na rzeź. - Nie mówicie tak! - krzyknął Ben. - Nie bądź dzieckiem, Kincaid. - Slade zwinął się w kłębek na podłodze. - To już koniec. Stąd nie ma wyjścia. - Zawsze jest jakieś wyjście. Nie możemy się tak po prostu poddać. - Więc powiedz mi, Kincaid, co mamy zrobić? Ben zmrużył oczy i zdenerwowany wpatrywał się w rozszalałe płomienie. Musi być jakieś wyjście, tak powiedziałaby Christina, gdyby tu była. Ale Christina zawsze potrafiła znaleźć właściwe rozwiązanie. On nigdy jej nie dorównywał. - Nie możemy przejść nad ogniem - zastanawiał się głośno - ani pod nim. - A więc się ugotujemy - wtrącił Slade. - Nie - zaprzeczył Ben. - Musimy przejść przez płomienie. - Przez płomienie? - zdziwił się Slade. - Chyba żartujesz. Już ci mówiłem, że usmażymy się żywcem! 324 - Spalilibyśmy się, gdybyśmy w nich siedzieli, to pewne. - Ben złapał Slade'a za kołnierzyk i postawił go na nogi. - Na zewnątrz widziałem studnię. Jest czynna? -Chyba tak... - Dobrze. Zanim ruszymy, zmoczymy się wodą. Macie tutaj jakiś wąż ogrodowy? - Ja... Chyba tak... Na tyłach domku... Ale... - Dobrze. Dokąd idzie woda z tej studni? - Na północnej ścianie chaty jest pompa. Podłączona do rur w łazience. - Potrafisz odłączyć rurę? -Chyba tak, ale... - Dobrze. Zrób to, a potem podłącz ten wąż do rury doprowadzającej wodę. Slade gapił się na niego z niedowierzaniem w oczach. - Czyżbyś sądził, że zdołasz zdusić ogień wodą z ogrodowego węża? - Nie musimy gasić całego ognia. Wystarczy, że zrobimy przejście. -To sienie... - Po prostu zrób, co ci mówię! Slade natychmiast wykonał rozkaz. Ben miał wrażenie, że pokrzykiwanie i rozkazywanie przywróciło sprawność jego szarym komórkom. Zaczął szukać w skrzynce z narzędziami klucza nasadkowego, a potem pognał do łazienki i coś tam przez pewien czas robił. Ben zgarnął trochę starych ciuchów, które wypadły z szafki. - Zmoczymy je porządnie i założymy na siebie - wyjaśnił. Maurenn sprawiała wrażenie oszołomionej i ogłupiałej. - Ale przecież jesteśmy już ubrani... - Musimy owinąć czymś głowy i ramiona. Nałożyć coś na dłonie. A poza tym - popraw mnie, jeśli się mylę - czy twoja bluzka nie jest z jakiegoś nylonu czy poliestru? - Aha, chyba tak. Dlaczego pytasz? - Podczas rozprawy słyszałem, jak koroner objaśniał pewną rzecz. Otóż sztuczne włókna, takie jak nylon czy poliester, łatwo się topią i szybko spalają. Bawełna jest bardziej odporna na ogień, zwłaszcza gdy jest mokra. Nawet jeśli się zapali, to się nie topi. - To idę na całość. - Gwałtownym szarpnięciem zerwała z siebie bluzkę i założyła jedną z leżących na podłodze czerwonych koszul roboczych. Ben zgarnął resztę ciuchów z podłogi i oboje skierowali się do frotowe-go wyjścia. W kuchni Ben zatrzymał się na moment. ' - Zaczekaj chwilę - powiedział. - O co chodzi? - Zobaczyłem coś, co nam się przyda. - Podszedł do zlewu i złapał ogromne opakowanie płynu do zmywania naczyń. 325 Wybiegli na zewnątrz i w tej samej chwili Ben poczuł intensywny żar. Dym dusił ich i oślepiał, a żar obezwładniał. Ledwo mogli sią ruszać. Przy północnej ścianie budynku znaleźli Slade'a. - Wąż ma zły przekrój - wyjaśnił. - Musiałem użyć taśmy klejącej. Na końcu węża umocowałem pistolet do malowania. To zapewni większe ciśnienie. Bardzo pomysłowe - pochwalił go Ben. Prawdopodobnie Slade był najsprytniejszy z nich wszystkich. Ben podszedł do studni, uniósł pokrywę i wlał do niej całą zawartość pojemnika z płynem do mycia naczyń. - Po co to robisz? - zapytała Maureen. - Aby uzyskać pianę - wyjaśnił. - Świetnie zdusza płomienie. Właśnie piany używają zawodowi strażacy do walki z ogniem. A ponieważ nie mamy gaśnic, to jest najlepsze. - Podał im resztę ubrań. - Owińcie się tym. Żadna, ale to absolutnie żadna, część ciała nie może być odsłonięta. - To jak będziemy cokolwiek widzieć? - zapytała Maureen. - Nie musimy niczego widzieć. Wiemy, gdzie iść. Pospieszcie się! -Gdy już się owinęli, dał znak Slade'owi. - Dobra, lej. Slade opuścił rączkę pompy i z węża popłynęła woda. W miarę jak się lała, zmieniała się jej konsystencja. Zaczynała być spieniona, gęsta... Mydliny. - Musimy ruszać - powiedział Ben. Zabrał Slade'owi wąż i oblał wszystkich od stóp do głów. - Teraz weźmy się za ręce. Slade wykonał polecenie, lecz Maureen stała bez ruchu. Wpatrywała się w ścianę ognia. - Maureen! - krzyknął Ben. - Złap mnie za rękę! - Nie mogę - odparła. Jej głos był tylko nieco głośniejszy od szeptu. Z oczu płynęły strumienie łez. - Ten ogień... to... to zbyt straszne. Nie mogę! - Możesz - stanowczo stwierdził Ben. - I zrobisz to! Ze smutkiem potrząsnęła głową. - Idźcie beze mnie. - Idziemy wszyscy razem. - Złapał ją za ramię i szarpnął do przodu. Złapali się za ręce, tak jakby mieli zamiar bawić się w dorosłą wersję „stoi różyczka w czerwonym wieńcu". Ben narzucił im na głowy bawełniane koszule, a potem zasłonił własną twarz. Jeszcze raz polał wszystkich wodą, po czym skierował jej strumień na płomienie. - Musimy biec - powiedział. - I to wszyscy razem. Jeśli pozostaniemy w ogniu dłużej niż kilka sekund, nic nas nie ocali. - Nie dam rady tego zrobić - zaszlochała Maureen. Mokra bawełna tłumiła jej głos. - Po prostu nie mogę. - Możesz i zrobisz to - powtórzył Ben. - Idziemy! 326 Rozdział 71 * en skierował strumień mydlin tuż przed siebie i rzucił się w płomienie. Biegli najszybciej, jak mogli, a Ben polewał pianą wszystko, co znalazło się na ich drodze. Wąż ogrodowy rozwinął się do samego końca i wypadł mu z rąk. Ben nie zatrzymał się, nie mógł tego zrobić. Przez chwilę czuł, jakby znalazł się w rozgrzanym piekarniku. Płomienie wystrzeliły do góry, piekąc go i paląc żywcem... A potem znaleźli się na zewnątrz. Przedarli się przez ogień. Osunęli się na kolana, padając w kurz tuż za ścianą ognia. Ben zerwał z głowy koszulę. Nadal odczuwał dotkliwy żar, ale wiedział, że są już za płomieniami. Wydostali się! Choć wydawało się to niemożliwe, dokonali tego. - Moja ręka! - krzyczał Slade. Ben odwrócił głowę. Slade się palił. Koszula, którą miał na głowie, zsunęła się i jej rękaw zajął się ogniem. Ben doskoczył do niego i narzucił mu na ramię bluzę. Przyklepywał ją tak długo, aż zdusił ogień. - Boże, jak to boli! - wrzasnął Slade. Zaciskał mocno zęby i walczył z napływającymi mu do oczu łzami. - Zrobiliśmy to! Mój Boże, Kincaid, udało się! Ben przykucnął obok Maureen. Dziewczyna miała zamknięte oczy, a jej twarz była intensywnie czerwona. - Wszystko z tobą w porządku? - zapytał. Maureen nie odpowiedziała. Złapała Bena za ramię i przyciągnęła go do siebie. Ich usta się zetknęły i pogrążyli się w namiętnym, gwałtownym pocałunku. Ben miał wrażenie, że czekał na to całe życie. Przekręcił się na plecy i przez moment leżał, z trudem łapiąc powietrze. Powinni uciekać jak najdalej od płomieni, od tego obezwładniającego żaru, ale przecież mogą sobie pozwolić na sekundę lub dwie zwłoki. Aż do tej chwili Ben nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo był spięty i zmęczony. Zmęczony myśleniem, zmęczony biegiem, zmęczony wszystkim. Jedyne, czego pragnął, to odpocząć. I czekać. I to właśnie robił. Do chwili, aż usłyszał warkot śmigieł helikoptera rozcinających rozgrzane powietrze. Skrzydła anioła, pomyślał, zamykając okopcone dymem powieki. Część piąta PRAWDA ZAWSZE WYJDZIE NA JAW Rozdział 72 I dy Ben odzyskał siły, przekuśtykał szpitalnym korytarzem do pokoju obok. Maureen, podłączona do kroplówki, leżała na łóżku. - Jak leci? - zapytał. Na jego widok rozpromieniła się. Bywało lepiej - odparła. - Ale przynajmniej żyję. Ben cieszył się, że dziewczyna tak szybko dochodzi do siebie. Po wylądowaniu helikoptera była w tak złym stanie, że musiał ją wnieść na pokład. W tym czasie zastępcy szeryfa pomagali Slade'owi, który kompletnie się załamał. Zachowywał się jak dziecko, mamrotał coś bez sensu i płakał. Maureen, dzięki Bogu, trzymała się do samego końca. Oddychała jednak tak ciężko, jakby każdy oddech miał być jej ostatnim. Była astmatyczką i długotrwałe wdychanie dymu mogło ją nawet zabić. - Jak się czujesz? - zapytał. - Mam strasznie podrażnioną skórę, a moje płuca są jak po pływaniu w basenie pełnym kurzu. Biorąc jednak pod uwagę okoliczności, nie mogę narzekać. - Sięgnęła po dłoń Bena. - Ty wyglądasz nieźle. - Naprawdę? - Aha. Powinieneś częściej wychodzić na dwór. Ładnie ci z tymi zaróżowionymi policzkami. No, teraz to bardzo zaróżowionymi. - Och, tak? - Ben nawet nie pomyślał o tym, by przejrzeć się w lusterku. - Pewnie. Masz buraczkowy nos, zupełnie jak Rudolf. I oczywiście Sas-quatch. - Mocniej ścisnęła dłoń Bena. - Dziękuję ci - szepnęła. - To ja ci dziękuję. Gdybyś nie umiała obsługiwać krótkofalówki, wciąż byśmy tam tkwili. 331 | - Bzdura. Gdybyś nie trzymał się tak dzielnie i nie zmusił nas do myślenia, wszyscy byśmy zginęli. - Na moment opuściła oczy. - Ben... Muszę ci o czymś powiedzieć. Ja... Mam kogoś. Tam u siebie. W Północnej Dakocie. Nic jej nie odpowiedział. - Prawdę mówiąc, to nie ktoś. Jesteśmy małżeństwem. Kiwnął głową. - Wiedziałeś? - Nie. Ale przypuszczałem, że... - Od lat nie jesteśmy ze sobą. Mieliśmy pewne problemy, ale... Sama nie wiem. Po przeżyciu czegoś takiego człowiek zaczyna inaczej na wszystko patrzeć. Właśnie przed chwilą do niego zadzwoniłam. Wiem, że to zabrzmi śmiesznie, ale... Uważam, że powinniśmy dać sobie jeszcze jedną szansę. - Spojrzała na Bena szeroko otwartymi oczami. - Ja... przepraszam. - Nie masz za co. Cieszę się z tobą. - Czuję się okropnie. Wcale nie jesteś taki, jak wcześniej myślałam... - Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy? - Jeszcze wcześniej. - Uśmiech znikł z jej twarzy. - Muszę ci coś wyznać. To jest... okropne. Mam nadzieję, że mnie tłie znienawidzisz. - Głośno przełknęła ślinę. - O Boże, nie mogę tego powiedzieć. - Więc pozwól, że powiem to za ciebie. Wrobiłaś mnie. Manipulowałaś mną tak, abym wziął sprawę Żaka. Wyglądała na oszołomioną. - Ben! - Zak odkrył, że jestem w mieście. Pewnie przeczytał w gazecie. Wiedział, że jestem frajerem, który podejmuje się przegranych spraw, ale może nie chcieć mieć nic wspólnego z ekoterrorystami. Urządziliście więc małą maskaradę. Dowiedzieliście się, że jestem w więzieniu, i zrobiliście tę głupią pikietę. Byliście pewni, że szeryf Allen wsadzi was do paki. To dawało okazję do rozmowy ze mną. Postawiłaś na tę chwilę, gdy będziemy razem zamknięci i będziesz mogła przemówić mi do sumienia. Wynajęłaś kilku facetów, aby na was napadli. Założyłaś, że rzucę się wam na ratunek. Co oczywiście zrobiłem. Myślałaś, że po tym, jak ramię w ramię pokonamy wspólnych wrogów, wciągnę się na tyle, aby zaangażować się w sprawę Żaka. Co zresztą zrobiłem. A potem zachowywałaś się tak, jakbym ci się podobał. Chciałaś podtrzymać moje zainteresowanie. Wpatrywała się w niego ze zdumieniem. - Jak do tego doszedłeś? - Mój detektyw, Loving, rozmawiał z Kelly, twojąbyłąprzyjaciółkąz Zielonej Furii. Wszystko wypaplała. Maureen zmarkotniała. - Właśnie przez to się wycofała. Powiedziała, że moralnie nic nas nie usprawiedliwia. Jak sądzę, miała rację. - Wpatrywała się w podłogę. - Na pewno nienawidzisz mnie teraz. 332 - To nie tak. Walczyłaś o życie przyjaciela. Może mi się nie podobać sposób, w jaki to robiłaś, ale... Przyświecał ci słuszny cel. - Jesteś bardzo wspaniałomyślny. - Spojrzała mu w twarz. - W niczym się nie pomyliłeś, z jednym wyjątkiem. Odgrywałam komedię, ale wcale nie musiałam udawać, że mi się podobasz. - Chwyciła go za rękę i przyciągnęła do siebie. Gdy był wystarczająco blisko, cmoknęła go w policzek. - Jesteś wspaniałym człowiekiem, Ben. - No cóż, staram się - odparł z uśmiechem. Rozdział 73 Xo powrocie do biura Ben zastał w nim Christinę i szeryfa Allena, którzy stali blisko siebie i o czymś rozmawiali. Chrząknął i wszedł do środka. - Coś już wiadomo? - spytał. Christina potrząsnęła głową. - Przysięgli wciąż obradują. - Niech to szlag! - Myślałem, że to cię ucieszy - odezwał się Allen. - Szczerze mówiąc, przypuszczałem, że nie zajmie im to nawet połowy tego czasu. Widać, że musiałeś dać im coś, nad czym muszą się zastanowić. - Możliwe - odparł Ben. - A może przegłosowali już winę Żaka, a teraz debatują, czy zafundować mu wyrok śmierci. Wiem, że powinni wyjść natychmiast po ustaleniu werdyktu, ale przysięgli są nieprzewidywalni. - Zrobiłeś, co mogłeś - orzekła Christina. - Nie możesz sobie nic zarzucić. A teraz powiedz, jak się czujesz. Ben wzruszył ramionami. - Nieźle. Drapie mnie trochę w gardle i twarz mnie piecze. Ale poza tym wszystko w porządku. - To dobrze. Gdy usłyszałam, co się stało, byłam... Przerwało jej pukanie do drzwi. Chwilę później pojawił się w nich krótko ostrzyżony mężczyzna z oficjalnym wyrazem twarzy. - Nazywam się Carlton Hodges - powiedział. - Szukam pani Christiny McCall. Christina postąpiła krok naprzód. - O co chodzi? Hodges wszedł do biura, a za nim dwóch innych mężczyzn, obaj w niemal jednakowych ciemnych garniturach i białych koszulach. - Jest pani aresztowana - oznajmił. 333 Christina szeroko otworzyła oczy. - Słucham? - Jestem agentem federalnym. Wydział do walki z narkotykami. Współpracujemy z FBI. - Chwycił ją za nadgarstki i spiął je parą kajdanek. -1 właśnie panią aresztują. Szeryf Allen wcisnął się między nich. - Co się tu, do diabła, dzieje? - Proszę się odsunąć. Ta sprawa pana nie dotyczy. - Jestem szeryfem tego hrabstwa - wyjaśnił Allen, nie cofając się ani o krok. -1 nikt nikogo nie będzie tu aresztować, dopóki nie dowiem się, o co chodzi. - To sprawa federalna, proszę pana. - Mało mnie to obchodzi. Bez mojej zgody nie weźmiecie jej. Hodges obejrzał się na swoich towarzyszy. Ben wyobrażał sobie, co musi się dziać w ich umysłach. Mogli użyć siły. Mieli do tego prawo. Ale wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby szeryf z nimi współpracował. - Wydział do walki z narkotykami od pewnego czasu pracuje nad tą sprawą, szeryfie - powiedział Hodges. - I co z tego? - Poszukiwaliśmy osoby lub osób zajmujących się dystrybucją pewnego nowego narkotyku, nazywanego jadem. - Spojrzał na Christinę. -1 sądzimy, że właśnie znaleźliśmy. - Chrisitna? Chyba panowie żartują. - Zapewniam, że jesteśmy śmiertelnie poważni. Obserwowaliśmy ją od pewnego czasu. - Nie macie żadnych dowodów. - Ależ, mamy. - Odwrócił się ku Christinie. - Wczoraj wieczorem znaleźliśmy ślady metaamfetaminy na stoliku w kawiarni „Mabel". I to na stoliku, przy którym pani McCall jadła obiad, co widziało wielu świadków. - Czy to prawda, Christino? - spytał Ben. Christina była zmieszana i straciła pewność siebie. - To prawda, że tam jadłam, ale... - Były to ilości śladowe - odezwał się Hodges. - Pewnie miała pani trochę tego na palcach i proszek spadł na stół. A proszek może się znaleźć tylko na dłoniach takiej osoby, która wcześniej miała kontakt z tym narkotykiem. - Ależ ja nie... - zaprzeczyła Christina. Jej oczy były pełne przerażenia. - Nie wiem, o czym pan mówi. Na Hodgesie nie zrobiło to żadnego wrażenia. - Będzie mieć pani masę czasu, aby opowiedzieć tę historię swojemu adwokatowi. Idziemy, proszę pani. Szeryf Allen złapał go za ramię. - Dokąd ją zabieracie? - zapytał. 334 - Najpierw do aresztu w krajowym centrum deportacji, a potem do Col-lingsgate. - Collingsgate! zawołał Ben. - To prawdziwe piekło. - Zarzuty są bardzo poważne - odpowiedział mu Hodges - a ona praktycznie nie ma szans na zwolnienie. - Collinsgate! - warknął Allen. - Przecież to jaskinia gwałtu i przemocy, a nawet zbrodni. Hodges westchnął. - Od lat staramy się zdobyć dodatkowe fundusze na nasz system penitencjarny. Ale tak się składa, że poprawa doli więźniów jakoś nigdy nie znajdowała się na czele listy priorytetów naszych podatników. - Silniej szarpnął ramię Christiny. - Idziemy, proszę pani. - Ben! Zrób coś! - Christina była coraz bardziej przerażona. - Nie pozwól, aby mnie zabrali! Ben zawahał się. - To musi być jakaś pomyłka... - To nie jest żadna pomyłka. Proszę nam nie przeszkadzać w pracy. - Ben! - Z oczu Christiny popłynęły łzy. Ben doskonale wiedział, co jest tego powodem: ogromny, wręcz patologiczny strach przed uwięzieniem, pozostałość po wcześniejszym koszmarnym pobycie w areszcie. Perspektywa ponownego znalezienia się w takim miejscu przerażała ją. - Proszą, pomóż mi! - błagała. - Jak długo, pana zdaniem, będą ją trzymać w Collingsgate? - zapytał Ben. - Trudno powiedzieć - odpowiedział Hodges. - Pewnie wie pan, że sądy federalne są teraz nieźle przeciążone. Minie co najmniej sześć miesięcy, zanim jej sprawa trafi na wokandę. Chociaż bardziej prawdopodobne, że rok. Może dwa. - Dwa lata! - Głos Christiny stał się piskliwy. - Nie pozwól im mnie zabrać! Proszę! Nie pozwól! Ben rozłożył ręce. - Ja... nie wiem, co mogę zrobić. - Ben, proszę! Proszą! Nie pozwól im mnie zabrać. Nie wytrzymam tego, Ben. Wiem, że nie dam rady. Umrą. - Umrzesz? - zapytał szeryf Allen. - Ależ kochanie... - Ona mówi poważnie - wyjaśnił Ben. - Już kiedyś była w więzieniu i to omal jej nie zabiło. Jeśli znowu ją zamkną... - Ponuro potrząsnął głową. - Ben, proszą, pomóż mi! - Przykro mi, Christino... - Naprawdę, Ben, umrę! - Ciekło jej z nosa, ale nawet tego nie zauważyła. Prześladujący ją demon, jej najgroźniejsze obawy obracały się w zatrważającą rzeczywistość. 335 Christina szeroko otworzyła oczy. - Słucham? - Jestem agentem federalnym. Wydział do walki z narkotykami. Współpracujemy z FBI. - Chwycił ją za nadgarstki i spiął je parą kajdanek. -1 właśnie panią aresztuję. Szeryf Allen wcisnął się między nich. - Co się tu, do diabła, dzieje? - Proszę się odsunąć. Ta sprawa pana nie dotyczy. - Jestem szeryfem tego hrabstwa - wyjaśnił Allen, nie cofając się ani o krok. -1 nikt nikogo nie będzie tu aresztować, dopóki nie dowiem się, o co chodzi. - To sprawa federalna, proszę pana. - Mało mnie to obchodzi. Bez mojej zgody nie weźmiecie jej. Hodges obejrzał się na swoich towarzyszy. Ben wyobrażał sobie, co musi się dziać w ich umysłach. Mogli użyć siły. Mieli do tego prawo. Ale wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby szeryf z nimi współpracował. - Wydział do walki z narkotykami od pewnego czasu pracuje nad tą sprawą, szeryfie - powiedział Hodges. - I co z tego? - Poszukiwaliśmy osoby lub osób zajmujących się dystrybucją pewnego nowego narkotyku, nazywanego jadem. - Spojrzał na Christinę. -1 sądzimy, że właśnie znaleźliśmy. - Chrisitna? Chyba panowie żartują. - Zapewniam, że jesteśmy śmiertelnie poważni. Obserwowaliśmy ją od pewnego czasu. - Nie macie żadnych dowodów. Ależ, mamy. - Odwrócił się ku Christinie. - Wczoraj wieczorem znaleźliśmy ślady metaamfetaminy na stoliku w kawiarni „Mabel". I to na stoliku, przy którym pani McCall jadła obiad, co widziało wielu świadków. - Czy to prawda, Christino? - spytał Ben. Christina była zmieszana i straciła pewność siebie. - To prawda, że tam jadłam, ale... - Były to ilości śladowe - odezwał się Hodges. - Pewnie miała pani trochę tego na palcach i proszek spadł na stół. A proszek może się znaleźć tylko na dłoniach takiej osoby, która wcześniej miała kontakt z tym narkotykiem. - Ależ ja nie... - zaprzeczyła Christina. Jej oczy były pełne przerażenia. - Nie wiem, o czym pan mówi. Na Hodgesie nie zrobiło to żadnego wrażenia. - Będzie mieć pani masę czasu, aby opowiedzieć tę historię swojemu adwokatowi. Idziemy, proszę pani. Szeryf Allen złapał go za ramię. - Dokąd ją zabieracie? - zapytał. 334 - Najpierw do aresztu w krajowym centrum deportacji, a potem do Col-lingsgate. - Collingsgate! - zawołał Ben. - To prawdziwe piekło. - Zarzuty są bardzo poważne - odpowiedział mu Hodges - a ona praktycznie nie ma szans na zwolnienie. - Collinsgate! - warknął Allen. - Przecież to jaskinia gwałtu i przemocy, a nawet zbrodni. Hodges westchnął. - Od lat staramy się zdobyć dodatkowe fundusze na nasz system penitencjarny. Ale tak się składa, że poprawa doli więźniów jakoś nigdy nie znajdowała się na czele listy priorytetów naszych podatników. - Silniej szarpnął ramię Christiny. - Idziemy, proszę pani. - Ben! Zrób coś! - Christina była coraz bardziej przerażona. - Nie pozwól, aby mnie zabrali! Ben zawahał się. - To musi być jakaś pomyłka... - To nie jest żadna pomyłka. Proszę nam nie przeszkadzać w pracy. - Ben! - Z oczu Christiny popłynęły łzy. Ben doskonale wiedział, co jest tego powodem: ogromny, wręcz patologiczny strach przed uwięzieniem, pozostałość po wcześniejszym koszmarnym pobycie w areszcie. Perspektywa ponownego znalezienia się w takim miejscu przerażała ją. - Proszę, pomóż mi! - błagała. - Jak długo, pana zdaniem, będą ją trzymać w Collingsgate? - zapytał Ben. - Trudno powiedzieć - odpowiedział Hodges. - Pewnie wie pan, że sądy federalne są teraz nieźle przeciążone. Minie co najmniej sześć miesięcy, zanim jej sprawa trafi na wokandę. Chociaż bardziej prawdopodobne, że rok. Może dwa. - Dwa lata! - Głos Christiny stał się piskliwy. - Nie pozwól im mnie zabrać! Proszę! Nie pozwól! Ben rozłożył ręce. - Ja... nie wiem, co mogę zrobić. - Ben, proszę! Proszę! Nie pozwól im mnie zabrać. Nie wytrzymam tego, Ben. Wiem, że nie dam rady. Umrę. - Umrzesz? - zapytał szeryf Allen. - Ależ kochanie... - Ona mówi poważnie - wyjaśnił Ben. - Już kiedyś była w więzieniu i to omal jej nie zabiło. Jeśli znowu ją zamkną... - Ponuro potrząsnął głową. - Ben, proszę, pomóż mi! - Przykro mi, Christino... - Naprawdę, Ben, umrę! - Ciekło jej z nosa, ale nawet tego nie zauważyła. Prześladujący ją demon, jej najgroźniejsze obawy obracały się w zatrważającą rzeczywistość. 335 Ben bezsilnie rozłożył ręce. - Przykro mi, Christino. Nie wiem, co mógłbym zrobić. - Ale ja wiem. - Szeryf Allen wysunął się do przodu. Jego twarz miała stanowczy i zdecydowany wyraz. - Hodges, nie może pan zabrać tej kobiety. - Widzę, że pan nic nie rozumie - odparł Hodges. Jego dwaj towarzysze przysunęli się bliżej, gotowi wkroczyć do akcji, gdyby zaszła taka potrzeba. - Została złapana na gorącym uczynku. - Nie, to wy nic nie rozumiecie - odparował Allen. - To nie ona jest handlarzem narkotyków. To ja. Przed długą chwilę nikt się nie odzywał. - Co takiego? - zapytał w końcu Hodges. - To, co pan słyszy. To ja jestem tym człowiekiem. Nie wiem, skąd się to świństwo wzięło na stole. Byłem tam. Widocznie dotknąłem obrusa. Może posypało się, gdy trzymaliśmy się za ręce. W każdym razie to mnie szukacie. Hodges nie puszczał Christiny. - Szeryfie, jeśli w taki właśnie sposób chce pan okazać swą szlachetność... - Wcale nie próbuję być szlachetny. Po prostu przedstawiam fakty. Jeśli mi nie wierzycie, przeszukajcie szopę za moim domem. Znajdziecie tam tony tego świństwa. Mogę wam powiedzieć, kto mi dostarcza to paskudztwo. Powiem wszystko, co zechcecie. - Przeniósł wzrok na Christinę. - A ją puśćcie. Christina patrzyła na niego rozszerzonymi oczami. - Doug, nie rób tego. Allen potrząsnął głową. Zdjął kapelusz, odpiął odznakę i położył jąna biurku. - To i tak trwa już zbyt długo - powiedział. - Nienawidzę siebie, odkąd wdałem się w ten parszywy interes. Czas opuścić kurtynę. Ben wpatrywał się w niego. - Ale dlaczego? - Chyba mówiłem ci o mojej sytuacji rodzinnej? Mama jest nieuleczalnie chora i nie ma ubezpieczenia zdrowotnego. Rachunki za leczenie wynoszą sto tysięcy dolarów rocznie. Anie myślicie chyba, że szpital w Seattle będzie ją trzymał, jeśli przestanę płacić. Mam też umysłowo chorą siostrę. Przebywa w specjalnym ośrodku, który nie należy do tanich. Obie mają tylko mnie. Nie dawałem rady. Nie z pensją szeryfa. Musiałem zdobyć więcej pieniędzy. - Ale dlaczego narkotyki? - To trudno wyjaśnić. Gdy patrzę wstecz, wydaje mi się to istnym szaleństwem. Zrobiłem obławę i złapałem jednego drania, na którego czatowałem od tygodni. Złapałem go na gorącym uczynku z kupą tego paskudztwa. Dostał je od jakiegoś mafiosa z Los Angeles. Zaczął mi opowiadać, jak łatwo zbić na tym majątek, i że jego szef byłby wdzięczny, że bardzo chciałby nawiązać bliższy kontakt z kimś, kto dobrze zna miasto i mógłby rozprowadzać to świństwo. Nie powinienem był go słuchać, ale zrobiłem to. Myślałem, że będę to robić przez rok, może dwa lata. Mogłem na tym zarobić parę 336 milionów, zainwestować je rozsądnie i opiekować się matką i siostrą do ich ostatnich dni. To miało sens. No i sprzedałem się. 1 od tego czasu cierpię. -Odpiął pas z kaburą i upuścił go na podłogę. - Ale już dość. - Spojrzał na oszołomioną i wzburzoną twarz Christiny. - Nie pozwolę, aby wtrącono cię do piekła za przestępstwo, które sam popełniłem. Christina wyciągnęła drżącą rękę i ujęła jego dłoń. - Doug, chyba wiesz, że jeśli sprzedawałeś ten narkotyk... - Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak wiele złego może zrobić ten jad, ilu ludziom może zrujnować życie. - Zaczęła mu drgać powieka. - Ale dowiedziałem się. Ben kiwnął głową. - Od Dwayne'a Gardinera. Mam rację? - spytał. Szeryf spojrzał na niego. - Wiesz o tym? Ben spojrzał mu prosto w oczy. - Wiem. Allen spuścił głowę. - Dwayne był jednym z pierwszych, których uzależniłem od tego świństwa - powiedział. - Nic w tym dziwnego; nie znosił swojej roboty, nienawidził żony, siebie samego zresztą też. Wiedział, że Lu Ann się puszcza, i nic nie mógł na to poradzić. Był rozbity, doskonały kandydat na ofiarę jadu. - Allen utkwił wzrok w dywanie. - Ale na taki nałóg nie było go stać. Dałem mu więc nocną robotę. Zrobiłem z niego głównego dystrybutora. W ten sposób mogłem rozprowadzać jad po całym mieście i nikt oprócz Dwayne'a nie wiedział, że to ja za tym stoję. Wcześniej musiałem się przebierać, a tak było znacznie lepiej. O wiele bezpieczniej. Dwayne'owi bardzo to odpowiadało. Dzięki temu czuł się ważny i silny. Sam słyszałeś, jak jakiś facet z baru Bunyana zeznawał, że Dwayne się chwalił, że zna w mieście kogoś bardzo ważnego. Pewnie chodziło mu o mnie. W każdym razie wszystko działało. - Z goryczą zacisnął usta. -Dopóki Dwayne nie wymknął się spod kontroli. Dopóki nie zrobił się chciwy. - Co się wtedy stało? - Chciał więcej pieniędzy. Tak dużo, że nie byłoby mnie stać na opłacenie leczenia matki. Możesz to sobie wyobrazić? Po tym, jak stałem się kryminalistą, nadal nie byłoby mnie stać na płacenie jej rachunków. Groził mi, że jeśli nie odpalę mu forsy, wyda mnie. Ben podszedł do Allena i zapytał cicho: -1 dlatego go zabiłeś, prawda? Allen gwałtownie podniósł wzrok. Wpatrywał się w Bena. - To wszystko, ten wydział do walki z narkotykami, aresztowanie Christiny, to była pułapka, tak? Ben pokiwał twierdząco głową. Christina jęknęła. 22 - Mroczna sprawiedliwość 337 - Ben! To prawda? - spytała. - Tak - odparł Ben i zwrócił się do Allena. - Wiedziałem, że zabiłeś Gardinera, ale nie mogłem tego udowodnić. Musiałeś sam się przyznać. A nie mogłem wymyślić żadnego innego sposobu, aby do tego doprowadzić. - Przerwał. - Musiałem sprawić, abyś myślał, że przyznając się, ocalisz kogoś... na kim ci zależy. Christina wpatrywała się w Bena z niedowierzaniem w oczach. - Nabrałeś go? I mnie też! Ben nie zaprzeczył. - Nie wiedziałem, dlaczego zabiłeś Gardinera, ale byłem pewien, że jesteś dobrym człowiekiem. Wiedziałem, że to musi cię strasznie zżerać. Pomyślałem więc, że jeśli postaram się o odpowiedni scenariusz... - To zacznę mówić. - Allen opuścił głowę. - Nareszcie to z siebie wyrzuciłem. Już od miesięcy chciałem wszystko wyznać, ale nie mogłem. -Zaśmiał się z goryczą. - Sprytny jesteś, Kincaid. Ben spochmurniał. - Nie sądzę - powiedział. - Czy on też o tym wiedział? - spytał Allen, wskazując Hodgesa. - Oczywiście - odparł Ben. - Miałem kontakty w wydziale do walki z narkotykami. Pewna kobieta, która tam pracuje, pomogła mi to wszystko zaaranżować. - Ale skąd wiedziałeś? Jak na to wpadłeś? - Powiedziałeś coś, co początkowo nie miało żadnego znaczenia. Dopiero dziś rano w szpitalu Maureen przypomniała mi o tym. Gdy odwiedziłem w więzieniu Tess i Maureen, nawiązałeś w żartach do przebrania Sasąuatcha i powiedziałeś, że ma on jaskrawo czerwony nos. Aleja widziałem kostium znaleziony przez twojego zastępcę. Cała maska była czarna. Zak wyjaśnił mi, że były dwa przebrania. Pierwsze miała Zielona Furia, a drugie Zak kupił dla siebie, ale nigdy go nie założył. I właśnie to, którego nigdy nie używano, miało czerwony nos. Skąd więc wiedziałeś o czerwonym nosie? Zapytałem ludzi z Zielonej Furii, czy zgubili ten strój albo pokazywali komuś, albo opowiadali o nim. Wszyscy powiedzieli, że nie. I wtedy dotarło do mnie, że musiałeś tam być, gdy zabito Gardinera. Pewnie ukradłeś kostium i przebrałeś się w niego. Allen ze smutkiem potakiwał głową. - Zwędziłem kostium z namiotu Żaka, a potem, już po wszystkim, podrzuciłem go z powrotem. Wiedziałem, że Zak podłożył bombę pod kombajn drzewny. Dostałem wiadomość od Georgiego, tego faceta od lombardu, który sprzedał Żakowi składniki. Zacząłem chodzić za Żakiem i widziałem, jak to robił. Jednak zamiast go aresztować, zabrałem tę bombę i przeniosłem ją gdzie indziej, pod inną maszynę. Zak nastawił zegar, ale na tyle znam się na bombach, że potrafiłem tak przestawić zapalnik, aby eksplozja nastąpiła w momencie uruchomienia silnika. Zwabiłem tam Gardinera. Powiedziałem, 338 że dam mu tę forsę, której żądał. Nie chciałem go zabić. Chciałem odegrać przed nim wspaniałe przedstawienie, nastraszyć go, to wszystko. Ale zaczął się ze mną kłócić, wydzierał się na mnie. Domagał się pieniędzy. A potem rzucił się na mnie z metalowym prętem. Był gotów roztrzaskać mi czaszkę. Wtedy musiałem do niego strzelić. Nie strzelałem, żeby go zabić. Po prostu chciałem go powstrzymać. A potem poniosło mnie. Ciąg dalszy już znasz. Dwayne chciał mnie gonić na kombajnie drzewnym i... - Bum! - dokończył za niego Ben. - Po Dwaynie Gardinerze. - Spojrzał na Allena. - A Tess? Obaj mężczyźni patrzyli na siebie przez długą chwilę. Ben widział, że Allen jest już zmęczony ciągłymi kłamstwami i pragnie się oczyścić. - Tess była tam tej nocy. Widziała wszystko z daleka. Nakręciła to wideo-kamerą. Nagranie było mało wyraźne, lecz ja o tym nie wiedziałem. Dopiero gdy przeszukałem jej pokój i znalazłem taśmę, zorientowałem się, że na podstawie tego nagrania nie można rozpoznać twarzy. Ale myślę, że ona domyśliła się, że to ja jestem mordercą. W taki sam sposób jak ty. - A więc ją też zabiłeś. - Dlatego nie było mnie, gdy wybuchły zamieszki. Musiałeś ściągnąć mojego zastępcę Andrewsa. Ja byłem wtedy... z Tess. - Ukrył twarz w dłoniach. - Jej też nie chciałem zabić. W każdym razie nie planowałem tego. Chciałem z nią tylko pogadać, wybadać, co wie, spróbować się z nią dogadać. Ale wpadła w panikę i wjechała w mur. Zginęła w tym wypadku. Zabrałem ciało do lasu i przybiłem do drzewa, aby odsunąć od siebie podejrzenia. Chciałem, aby wyglądało to na element lokalnej wojny. - Głos mu się załamał. - Sam nie wiem, co się ze mną stało. Naprawdę nie wiem. Próbowałem wszystko naprawić. Ale to było tak, że jeden błąd prowadził do następnego i zanim się zorientowałem, co się naprawdę dzieje... - Płakał teraz jak dziecko, zupełnie nad sobą nie panując. - Jednak po usunięciu Dwayne'a i Tess pojawił się kolejny problem, jeszcze większy. Poczucie winy. Każdego dnia zabijało mnie, dzień po dniu. Nie mogłem spać. Dręczyło mnie, że codziennie oglądam mężczyznę oskarżonego o zbrodnię, którą popełniłem, ale co miałem robić? Brakowało mi odwagi, aby się ujawnić, aby wszystko wyprostować. - Wyciągnął dłoń i lekko dotknął włosów Christiny. - Ale gdy zobaczyłem, że masz kłopoty, że cię zabierają, wiedziałem, że gra skończona. Hodges zdjął kajdanki z nadgarstków Christiny. Allen sam wyciągnął przed siebie ręce. Hodges zatrzasnął na nich kajdanki i wyprowadził szeryfa z biura. Ben i Christina zostali sami. Ben nie wiedział, co powiedzieć. Wszystko, co przychodziło mu do głowy, brzmiałoby jak wykręt, fałsz albo kłamstwo. - Wykorzystałeś mnie - odezwała się Christina. Twarz miała mokrą od łez, a oczy pełne złości. - Wykorzystałeś mnie, aby się do niego dobrać. - Przepraszam - powiedział Ben. - To był jedyny sposób. 339 - Mogłeś mnie uprzedzić. - Poprosić cię, żebyś pomogła zastawić pułapkę na mężczyzną, którego... z którym się przyjaźniłaś? Nie mogłem tego zrobić. - Powinieneś był mi zaufać - stwierdziła z goryczą. Odwróciła się od niego i bez słowa wyszła z biura, zatrzaskując za sobą drzwi. Rozdział 74 Z...jak wpatrywał się w Bena szeroko otwartymi oczami. Chyba żartujesz! - powiedział. - Czy mógłbym z takich rzeczy stroić sobie żarty? - Wycofano oskarżenie? - We wszystkich punktach. Gdy tylko skończą z papierkami, będziesz mógł wyjść. - Hura! - Zak skakał i krzyczał z radości. - Wiedziałem, że tak będzie! Wiedziałem! - Skąd wiedziałeś? - Byłem pewien, że mnie wyciągniesz. Już kiedyś to zrobiłeś i znowu ci się udało. - Wystawił rękę pomiędzy prętami i klepnął Bena po ramieniu. Ben zacisnął usta. Milczał. - Jak zmusiłeś Granny do wycofania oskarżenia? - spytał Zak. - Nie miała wyboru. Przyniosłem jej szczegółowe wyznanie prawdziwego mordercy. Wyznanie, którego świadkiem było kilka osób, łącznie z agentami biura federalnego. - Człowieku, to wspaniale. O rany, jak świetnie! - Zak znowu podskoczył i huknął głową w lampę pod sufitem. - Jesteś cudotwórcą, Ben. - Niekoniecznie. - Gdybym kiedyś mógł coś dla ciebie zrobić, cokolwiek by to było, wal do mnie. Ben spojrzał na niego. - Jesteś pewien? - Uhu, tak, człowieku! Jasne, że tak... Co tylko zechcesz. - W takim razie daj sobie spokój z bombami. Zak przestał skakać. -Co? - To, co słyszałeś. Koniec z bombami. Pewnie myślisz, że robisz wielki huk w imię wolności i swobód, ale wcale tak nie jest. Za każdym razem, gdy uciekasz się do przemocy, szkodzisz sprawie, o którą walczysz. Na dłuższą metę przemoc niczego nie załatwia. Może tylko odsunąć problemy, ale nigdy ich nie rozwiąże. - Mylisz się, człowieku. Musimy być silni. - Więc bądźcie silni. Ażeby być silnym, wcale nie trzeba być twardzielem rzucającym bomby. - Ale do tych skurczybyków nie docierają żadne argumenty. - Zak, jeśli nadal będziesz używać bomb, w końcu kogoś zabijesz. Nawet jeśli to AUen podłożył bombę, która zabiła Gardinera, jest faktem, że ty byłeś twórcą narzędzia zbrodni. Jeśli dalej będziesz to robić, zginie ktoś jeszcze. Może to będzie wypadek, ale człowiek, którego dosięgnie eksplozja, będzie po prostu martwy. Zak skrzywił się. - Coś jeszcze, mamusiu? - Owszem. Mógłbyś przestać być taką świnią wobec kobiet. - Kim ty jesteś, Ben, jakąś feministką? - Nie trzeba być feministką, aby stwierdzić, że byłeś totalnym dupkiem, że wykorzystywałeś innych i myślałeś tylko o sobie. Nikogo nie można tak traktować, ani mężczyzny, ani kobiety. - O rany, mój adwokat - Konik Polny z kreskówek Disneya. - Tak, sam się o to prosiłeś. - Ben skrzyżował ręce na piersi. - W każdym razie już po wszystkim. Wkrótce będziesz wolny. Zrób mi tę uprzejmość i nie daj się znowu aresztować za jakieś morderstwo, co? Zak uśmiechnął się. - Załatwione. - Roześmiał się. - Jak przyjęli to przysięgli? Pewnie byli nieźle wkurzeni. Ben potrząsnął głową. - Nie sądzę. Raczej odetchnęli z ulgą. Nikomu nie sprawia przyjemności debatowanie nad karą śmierci. Sądzę, zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności, że czuli się tak, jakby o włos uniknęli fatalnej pomyłki. - Myślisz więc, że zamierzali uznać mnie za winnego? Ben spojrzał na niego z niedowierzaniem. - A czy po tym numerze, jaki wyciąłeś na podium dla świadków, mieli inne wyjście? - Hm. Chyba masz rację. - A skoro już o tym mowa - Ben przywarł do drzwi celi - może wyjaśniłbyś mi tę małą farsę? Zak odwrócił głowę. - Ja... Chyba nie mogę tego zrobić. - Zak, spójrz na mnie. Patrz na mnie! - Zak niechętnie zwrócił ku niemu twarz. - Nie wyciągnąłeś z tego doświadczenia żadnych wniosków? - Na przykład, aby nie pakować się do kicia w małych miasteczkach? - Nie, idioto. Na przykład, aby zawsze mówić prawdę swojemu adwokatowi. Zastanów się nad tym. Oszukałeś mnie z przebraniem Sasąuatcha 340 341 - Mogłeś mnie uprzedzić. - Poprosić cię, żebyś pomogła zastawić pułapkę na mężczyznę, którego... z którym się przyjaźniłaś? Nie mogłem tego zrobić. - Powinieneś był mi zaufać - stwierdziła z goryczą. Odwróciła się od niego i bez słowa wyszła z biura, zatrzaskując za sobą drzwi. Rozdział 74 wpatrywał się w Bena szeroko otwartymi oczami. - Chyba żartujesz! - powiedział. - Czy mógłbym z takich rzeczy stroić sobie żarty? - Wycofano oskarżenie? - We wszystkich punktach. Gdy tylko skończą z papierkami, będziesz mógł wyjść. - Hura! - Zak skakał i krzyczał z radości. - Wiedziałem, że tak będzie! Wiedziałem! - Skąd wiedziałeś? - Byłem pewien, że mnie wyciągniesz. Już kiedyś to zrobiłeś i znowu ci się udało. - Wystawił rękę pomiędzy prętami i klepnął Bena po ramieniu. Ben zacisnął usta. Milczał. - Jak zmusiłeś Granny do wycofania oskarżenia? - spytał Zak. - Nie miała wyboru. Przyniosłem jej szczegółowe wyznanie prawdziwego mordercy. Wyznanie, którego świadkiem było kilka osób, łącznie z agentami biura federalnego. - Człowieku, to wspaniale. O rany, jak świetnie! - Zak znowu podskoczył i huknął głową w lampę pod sufitem. - Jesteś cudotwórcą, Ben. - Niekoniecznie. - Gdybym kiedyś mógł coś dla ciebie zrobić, cokolwiek by to było, wal do mnie. Ben spojrzał na niego. - Jesteś pewien? - Uhu, tak, człowieku! Jasne, że tak... Co tylko zechcesz. - W takim razie daj sobie spokój z bombami. Zak przestał skakać. -Co? - To, co słyszałeś. Koniec z bombami. Pewnie myślisz, że robisz wielki huk w imię wolności i swobód, ale wcale tak nie jest. Za każdym razem, gdy uciekasz się do przemocy, szkodzisz sprawie, o którą walczysz. Na dłuższą 340 metę przemoc niczego nie załatwia. Może tylko odsunąć problemy, ale nigdy ich nie rozwiąże. - Mylisz się, człowieku. Musimy być silni. - Więc bądźcie silni. A żeby być silnym, wcale nie trzeba być twardzielem rzucającym bomby. - Ale do tych skurczybyków nie docierają żadne argumenty. - Zak, jeśli nadal będziesz używać bomb, w końcu kogoś zabijesz. Nawet jeśli to Allen podłożył bombę, która zabiła Gardinera, jest faktem, że ty byłeś twórcą narzędzia zbrodni. Jeśli dalej będziesz to robić, zginie ktoś jeszcze. Może to będzie wypadek, ale człowiek, którego dosięgnie eksplozja, będzie po prostu martwy. Zak skrzywił się. - Coś jeszcze, mamusiu? - Owszem. Mógłbyś przestać być taką świnią wobec kobiet. - Kim ty jesteś, Ben, jakąś feministką? - Nie trzeba być feministką, aby stwierdzić, że byłeś totalnym dupkiem, że wykorzystywałeś innych i myślałeś tylko o sobie. Nikogo nie można tak traktować, ani mężczyzny, ani kobiety. - O rany, mój adwokat - Konik Polny z kreskówek Disneya. - Tak, sam się o to prosiłeś. - Ben skrzyżował ręce na piersi. - W każdym razie już po wszystkim. Wkrótce będziesz wolny. Zrób mi tę uprzejmość i nie daj się znowu aresztować za jakieś morderstwo, co? Zak uśmiechnął się. - Załatwione. - Roześmiał się. - Jak przyjęli to przysięgli? Pewnie byli nieźle wkurzeni. Ben potrząsnął głową. - Nie sądzę. Raczej odetchnęli z ulgą. Nikomu nie sprawia przyjemności debatowanie nad karą śmierci. Sądzę, zwłaszcza biorąc pod uwagę okoliczności, że czuli się tak, jakby o włos uniknęli fatalnej pomyłki. - Myślisz więc, że zamierzali uznać mnie za winnego? Ben spojrzał na niego z niedowierzaniem. - A czy po tym numerze, jaki wyciąłeś na podium dla świadków, mieli inne wyjście? - Hm. Chyba masz rację. - A skoro już o tym mowa - Ben przywarł do drzwi celi - może wyjaśniłbyś mi tę małą farsę? Zak odwrócił głowę. - Ja... Chyba nie mogę tego zrobić. - Zak, spójrz na mnie. Patrz na mnie! - Zak niechętnie zwrócił ku niemu twarz. - Nie wyciągnąłeś z tego doświadczenia żadnych wniosków? - Na przykład, aby nie pakować się do kicia w małych miasteczkach? - Nie, idioto. Na przykład, aby zawsze mówić prawdę swojemu adwokatowi. Zastanów się nad tym. Oszukałeś mnie z przebraniem Sasquatcha 341 i to była nasza pierwsza duża wpadka. Kłamałeś na temat bomby i to był drugi poważny cios. Potem kłamałeś o żonie Gardinera i to omal nas nie wykończyło. Może więc choć ten jeden raz, jeden jedyny raz w twoim głupim życiu, powiesz mi prawdę. - Sam nie wiem... Muszę się nad tym zastanowić. - Myślenie lepiej zostaw mnie, dobrze? Szczerze mówiąc, nie jest ono twoją najmocniejszą stroną. - Ben włożył rękę między pręty, złapał Żaka za koszulę i przyciągnął go do siebie. - Gadaj, co się stało. Natychmiast. Rozdział 75 J ak Ben zauważył, w biurze Granny niewiele się zmieniło. Dalej panował tam nieład, może nawet było jeszcze więcej stosów akt i jeszcze więcej zmiętych opakowań po jedzeniu na wynos. Granny rozmawiała przez telefon, najwyraźniej udzielała komuś wywiadu. Nie, nie uważa, aby ostatnie rewelacje na temat Gardinera miały dalsze personalne konsekwencje. Jest przekonana, że całe miasto, łącznie z ciężko pracującymi urzędnikami państwowymi, takimi jak ona sama, uległo manipulacjom dbających o własne interesy handlarzy narkotyków, fanatyków ochrony środowiska i prawników. Wszyscy ci ludzie uczynili sobie pośmiewisko ze sprawiedliwości. I właśnie dzięki pełnym zaangażowania, niestrudzonym działaniom jej biura udało się w końcu odkryć prawdę. Ben, słuchając tych wywodów, nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Tak jakby naprawdę miała z tym coś wspólnego. Granny wreszcie skończyła i odłożyła słuchawkę. - Czego pan tu szuka, panie Kincaid?¦- spytała. - Przyszedł pan napawać się zwycięstwem? - Nie, chciałem z panią porozmawiać. - Taak? Jakoś nie podzielam tej chęci. - To bardzo ważne. Granny zerknęła na zegar ścienny. - Ma pan pięć minut. O ile się wcześniej nie znudzę. - Chyba nie będzie takiego problemu. - Ben sięgnął do teczki. - Pani pierwsze etyczne przewinienie nastąpiło wtedy, gdy przekazała mi pani ważne dokumenty utopione w stosie nie mających żadnego znaczenia papierów, w dodatku wydrukowane czerwoną czcionką. Machnęła niedbale ręką. - Później naprawiłam ten... nieumyślny błąd. - Tak. W przeddzień rozprawy. Ale to w znacznym stopniu ograniczyło możliwości obrony. Granny zaczęła ostentacyjnie ziewać. - Przykro mi, panie Kincaid, ale nie zdał pan testu na nudę. - Pani drugim przewinieniem było ukrycie, a nawet zniszczenie, dowodu przemawiającego na korzyść mojego klienta. Właściwie było to coś więcej niż tylko etyczne przewinienie. To było złamanie prawa. Utrudnianie postępowania. Miała pani pełne akta Alberto Vincenzo i wiedziała pani, lub przynajmniej domyślała się, że ma on związek ze sprawą Gardinera. Mimo to nie przedstawiła mi ich pani. - Jakie akta? Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. - Wiem, że je pani miała. - Tak? Proszę mi to udowodnić. - Nie mogę. Granny poprawiła się na krześle. - Coś jeszcze, panie Kincaid? - Pani trzecim przewinieniem etycznym było przekupienie Marco Gep-piego, aby złożył fałszywe zeznania. I to też jest czymś znacznie poważniejszym niż naruszenie etyki. To przekupienie świadka. Zatrzepotała powiekami. - Ale tego także nie może pan udowodnić, prawda? - Szukamy Geppiego. Czmychnął z miasta, gdy tylko go pani wypuściła. Jak sądzę, tego właśnie pani od niego oczekiwała. - Pana czas dobiega końca, Kincaid. - Pani czwartym i najpoważniejszym naruszeniem zasad etyki było szantażowanie Żaka, żeby milczał, występując jako świadek. Zrobiła pani wiele złych rzeczy, Granny, ale niedopuszczenie do zeznań człowieka, któremu grozi kara śmierci, to coś więcej niż drobne wykroczenie. -1 tym razem nie wiem, o czym pan mówi. - Wie pani. Zak mi o wszystkim powiedział. - Rozgoryczony oskarżony i jego adwokat próbują odegrać się na prokuratorze. Cóż za banalna historia. Kto w nią uwierzy? - Sądzę, że jest pani w błędzie. - Kto lepiej zna to miasto? Pan czy ja? - Nadal uważam, że gdy... - To beznadziejne. Nie ma pan dowodów. - Będę je mieć. - Ben pochylił się w jej stronę. - Widzi pani, teraz, kiedy Zak został oczyszczony z zarzutów, zamierza opowiedzieć o tym, jak go pani próbowała zmusić szantażem do milczenia. I to ze szczegółami. Wszystkim o tym powie, miejscowej policji, agentom federalnym... Jeśli będzie musiał, pójdzie do telewizji. W końcu znajdzie kogoś, kto będzie coś o tym wiedział. Może będzie to zastępca, który wpuścił panią do więzienia? 342 343 1 x A może jakiś inny więzień, który coś podsłuchał? A może pojawi się Geppi? Jeśli Zak narobi wystarczająco dużo zamieszania, coś w końcu wypłynie. - Lepiej niech tego nie robi. - Granny skoczyła do przodu jak pantera. -Niech pan powie temu małemu gnojowi, że jeśli puści parę z gęby, to jego siostrzyczce dobiorą się do tyłka. Wcale nie żartowałam. Przez dziesięć lat nie zobaczy słońca! - Bardzo pani dziękuję. - Ben wyjął rękę z kieszeni płaszcza, aby pokazać jej maleńki magnetofon Sony. - Zgadzam się, że polegając wyłącznie na słowie Żaka, ciężko byłoby wnieść oskarżenie, ale pani wyznanie może sprawić cud. Granny szeroko otworzyła oczy. Jej twarz stała się buraczkowa. - Wyznanie? Niczego nie wyznałam... Ben uśmiechnął się i wstał. - Pozwólmy, aby o tym zadecydował federalny prokurator generalny, dobrze? Granny wybiegła przed biurko. - Oddaj mi tę taśmę, Kincaid. - Nie ma mowy. Jej twarz wykrzywiła się z wściekłości. - Oddaj mi tę taśmę, bo zrobię z ciebie krwawą miazgę. - Wyglądała tak, jakby naprawdę mogła to zrobić. Teraz nadeszła kolej Bena na udawane ziewnięcia. - Grożenie przemocą. Czyż to nie banalne? Zacisnęła pieści. - Zaraz ci pokażę banalne... - Loving? Potężny detektyw Bena wetknął głowę do środka. - Potrzebujesz czegoś, szefie? - Sam nie wiem. - Uśmiechnął się do Granny. - Jak pani sądzi? Granny była wściekła. Wyglądała tak, jakby lada chwila miała eksplodować. Nie odezwała się jednak ani słowem. Ben wziął swoją teczkę i skierował się do drzwi. - Do zobaczenia w sądzie, Granny. Rozdział 76 B, ) en stał na szczycie wzgórza i patrzył na rozciągający się wokół niego las. Był w kwaterze Cabalu. Ale teraz wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Krajobraz zmienił się tak bardzo, że nieświadomy obserwator oglądający zdjęcia zrobione „przed i „po" nigdy nie odgadłby, iż przedstawiają one to samo miejsce. Pewnie nawet nie przyszłoby mu na myśl, że pokazują tę samą planetę. Po chacie nie było ani śladu, spłonęła doszczętnie. Pozostała tylko kupka poczerniałego gruzu. Całe zbocze pokrywała cienka warstewka popiołu. Po drzewach, poszyciu, trawie nie zostało nawet śladu. Zanim drużyna straży leśnej zdołała ugasić pożar, ogień rozprzestrzenił się na kilkaset metrów we wszystkich kierunkach. To, co wcześniej było bujnym, tętniącym życiem lasem, teraz stało się spalonymi na węgiel nieużytkami. Ben nie zaliczał się do miłośników natury, ale na widok tego ogromu zniszczenia chciało mu się płakać. Wziął się jednak w garść. Nie miał czasu na uleganie słabościom. Musiał wykonać swoje zadanie. Wkrótce nadjechał Maureen. Zatrzymała dżipa na szczycie wzgórza. Od wyjścia ze szpitala nie odwiedzał jej i cieszył się, iż znowu ją widzi. Teraz wyglądała znacznie lepiej. Kilka minut później Ben dojrzał jasnoczerwonego pikapa Jeremiaha Adam-sa, głównego maj stra tartaku w Magie Valley i oj ca byłej prokurator tego okręgu. - Co ona, tu robi? - zirytował się Adams na widok Maureen. - Nie mówiłeś, że będzie tu ktoś od nich. Maureen to spotkanie również nie ucieszyło. - Zdaje się, że żadnego z nas nie raczył o niczym poinformować. O co chodzi, Ben? - Po prostu chciałem, abyście się spotkali. Oboje jesteście miejscowymi szefami waszych grup i... po prostu uznałem, że powinniście ze sobą porozmawiać i zastanowić się nad różnymi możliwościami. Rozważcie wzajemne potrzeby i pragnienia, zastanówcie się, czy nie da się położyć kresu tej nienawiści i przemocy, skończyć z tym i po prostu... się dogadać. Adams pokiwał głową. - Jezu Chryste! - mruknął. - Skąd ty się urwałeś? - powiedziała. - Z Disneylandu? - Mówię poważnie. Oboje jesteście dorośli. Nie ma żadnego powodu, byście nie mogli usiąść i pogadać ze sobą. - Jak mamy się dogadać? - spytała Maureen z goryczą. - Przecież on nigdy się ze mną nie zgodzi. - Ona ma rację - przyznał Adams. - Nigdy się z nią nie zgodzę. - Nie musicie się ze sobą zgadzać - powiedział Ben. - Po prostu niech jedno spróbuje zrozumieć drugie. - Jaja doskonale rozumiem - burknął Adams. - O wiele bardziej interesuje ją los drzew niż ludzi. - A on bardziej dba o zbijanie forsy niż o zasoby naturalne. - Ostro spojrzała na Bena. - Widzisz, jak świetnie się rozumiemy? - Nie moglibyście wysłuchać jedno drugiego? Zachowujcie się jak dzieci. Rozmowę o poważnych sprawach zamieniacie w przedszkolne przepychanki. 344 345 Oboje milczeli. - Musicie to wszystko przemyśleć - ciągnął Ben. - Znaleźć jakieś rozwiązanie. Musicie przestać przyklejać sobie nawzajem etykietki łotrów. Czy niczego nie rozumiecie? Nikt nie uważa siebie za złego człowieka. Nikt nie chce być złoczyńcą. Jeśli coś robi, ma do tego powód. Zielona Furia niszczy sprzęt, bo chce ocalić drzewa. Drwale nękają obrońców środowiska, aby ocalić swoje miejsca pracy. Obie strony wierzą w słuszność tego, co robią. Przyklejenie wrogowi etykietki, że jest podły, niczego nie rozwiązuje. Jedynym rozwiązaniem jest wspólne działanie i próba osiągnięcia porozumienia. - Dojdziemy do porozumienia dopiero wtedy, gdy wyrzucimy tych mą-ciwodów z lasu - rzekł Adams. - A może to my was wyrzucimy z lasu? - powiedziała Maureen. - Już nam się to kilka razy udało. - Nie - odparł Ben. - Musicie przestać ze sobą walczyć. - Bzdura - burknął Adams. - Też tak myślę - stwierdziła Maureen. - Będziemy walczyć. Musimy to robić. - Nie możecie wciąż walczyć! - wrzasnął Ben. - Musimy - upierała się Maureen. - Jeśli będziemy walczyć, to zwyciężymy. - Błąd. Jeśli stale będziecie walczyć, zniszczycie się wzajemnie. - To stek... -Nie wiesz, co... - Spójrzcie na to! - krzyknął Ben, wskazując pogorzelisko. - Tylko spójrzcie! Adams i Maureen popatrzyli na spalony las. - Tak się to wszystko skończy - kontynuował Ben. - Walczycie ze sobą od miesięcy i co wam to dało? Trzech ludzi nie żyje. Obie strony straciły sprzęt wart miliony dolarów. Czterysta starych drzew spłonęło na tym wzgórzu. I co na tym zyskaliście? Nic. Zupełnie nic. Zobaczył, że Maureen i Adam spoglądają na siebie. W końcu Adams odezwał się: - To nie my podłożyliśmy ogień. - Nie wy - potwierdził Ben - ale gdyby twoi pracownicy nie napadali na Zieloną Furię i nie rozjechali biednego Doktorka, nigdy by do tego nie doszło. Oboje za to odpowiadacie. Poczuł silny powiew wiatru we włosach. Przypomniał sobie, że jest na szczycie wzgórza, a drzewa, które przedtem go osłaniały, przestały istnieć. - Pomyśl, Maureen - powiedział cicho. - Byliśmy uwięzieni w tej chacie, a wokół nas szalały płomienie. Wyglądało to beznadziejnie. Przeżyliśmy tylko dlatego, że dwie wojujące ze sobą strony zaczęły współdziałać. Slade wiedział o radiostacji. Ty wiedziałaś, co trzeba zrobić, aby działała. Slade 346 wiedział o generatorze. Ty wiedziałaś, jak go uruchomić. Slade wiedział o studni i pomogliście sobie wydostać się ognia. Gdybyście nie działali wspólnie, teraz bylibyście martwi. - Ben wziął głęboki oddech. - Teraz macie taką samą sytuację. Musicie przestać ze sobą walczyć i nauczyć się działać razem. Zanim jedna strona zniszczy drugą. I przy okazji wszystko dookoła. Po długim milczeniu pierwszy odezwał się Adam. Jego głos brzmiał teraz o wiele spokojniej. - Dla lasów Magie Valley to i tak nie ma już żadnego znaczenia. Wszystko zostało zaplanowane i przygotowane. Nie mogę tego powstrzymać. - A ja nie mogę przystać na niszczenie jakichkolwiek starych drzew -obwieściła Maureen. - Porozmawiajcie ze sobą- nalegał Ben. - Może zdołacie znaleźć jakieś rozwiązanie? - Ale dlaczego mnie tu ściągnąłeś? - zapytał Adams. - Dlaczego sądzisz, że mogę być zainteresowany zawarciem pokoju z tymi kochasiami drzewek? - Ponieważ to ty jesteś „przeciekiem" - spokojnie odparł Ben. - Co? - Twarz Adamsa wykrzywiła się. - Co to ma znaczyć? - To ty jesteś tym człowiekiem wewnątrz Cabalu, który przekazywał Zielonej Furii informacje o działaniach drwali. Robiłeś to od miesięcy. Na twarzy Adamsa odmalowała się cała gama emocji, aż wreszcie pojawił się wyraz rezygnacji. - Jak się dowiedziałeś? - Nie byłem pewien. Ale stale słyszałem, że Slade i jego drwale szukają źródła przecieków. Wiedziałem też, że musi to być ktoś stojący dość wysoko w lokalnej hierarchii drzewiarzy. W dniu rozpoczęcia rozprawy zauważyłem, jak w sali sądowej szeptałeś o czymś z Alem. Nie miałem zielonego pojęcia, 0 czym wy dwaj możecie rozmawiać. Dopóki... - Nie zrobiłem niczego, co mogłoby powstrzymać wycinkę - stanowczo stwierdził Adams - albo pozbawić moich chłopców pracy. Po prostu nie chciałem, aby komukolwiek stała się krzywda. Maureen szeroko otworzyła usta. - Zrobiłeś o wiele więcej - powiedziała. - Jeśli jesteś informatorem Ala, to ty przekazałeś nam informacje, dzięki którym mogliśmy zablokować drogę 1 powstrzymać nielegalny wyrąb starych drzew w rejonie wzgórza Crescent. - Sami teraz widzicie - powiedział Ben, łagodnie popychając ich ku sobie - że macie ze sobą o wiele więcej wspólnego, niż sądziliście. Maureen podniosła wzrok na Adamsa. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. - No tak - odezwał się w końcu Adams. - Chyba spróbuję coś zrobić. Nie zaszkodzi spróbować. - Nieśmiało wyciągnął rękę. Maureen wahała się tylko przez chwilę. - Racja - powiedziała cicho, ujmując jego dłoń. - Nie zaszkodzi spróbować. Ben zamknął oczy. Może jednak istnieje jakaś nadzieja dla tej planety? 347 Rozdział 77 idL/nalazł ją w parku niedaleko hotelu, w którym oboje się zatrzymali. Siedziała na jednym końcu huśtawki, z twarzą ukrytą w dłoniach. Nie podniosła głowy, gdy do niej podszedł. «?, Mogą sią przyłączyć? - Ben wspiął się na drugi koniec huśtawki, unosząc stopy Christiny na jakieś pół metra do góry. - Jak sią masz? Ledwo dostrzegalnie wzruszyła ramionami. - Ładna pogoda, nie sądzisz? - ciągnął nie zrażony jej milczeniem. - Po tym pożarze było w mieście trochą dymu, ale to już chyba minęło. Odchylił sią do tyłu, unosząc ją jeszcze wyżej w powietrze. Może teraz coś powie? Nie, nadal milczała. - Złapali Ala - powiedział Ben. - Będzie miał sprawą o podpalenie, może nawet o usiłowanie zabójstwa. Zastanawiam się, czy mógłbym go reprezentować. Wiemy, co zrobił, ale biorąc pod uwagą okoliczności... - Przerwał na chwilą. - Odnaleźli też bandziorów Slade'a, razem z tym, który przejechał Doktorka. Ale sam Slade zniknął wkrótce po tym, jak wywieziono go helikopterem z lasu. Szuka go połowa stanowych i federalnych służb porządkowych. Jak dotąd, bez rezultatu. Wątpią, czy zdołają go dorwać. To strasznie śliska sztuka, a w dodatku umie o siebie zadbać. Westchnął. Milczenie Christiny zaczynało mu ciążyć. - Ale mi ulżyło - kontynuował swój monolog. - Tak się martwiłem, a właściwie bałem, że jednak to Zak jest zabójcą. Że zawsze był mordercą i z mojej winy wypuszczono go za pierwszym razem. Nawet nie potrafią ci powiedzieć, jaki ciężar spadł mi z serca. Christina nadal nie podnosiła wzroku i nie odpowiadała. - Christino, przepraszam za to, co sią stało. Nie potrafiłem wymyślić żadnego innego sposobu, aby zmusić szeryfa Allena do powiedzenia prawdy. Wiedziałem, że cią lubi. Byłem też pewien, że ma sumienie. Musiałem tylko znaleźć sposób na przyciśnięcie go. Zresztą, moim zdaniem, głęboko w środku bardzo potrzebował tego wyznania. Zabębnił palcami po metalowej rączce huśtawki. Tak bardzo pragnął, aby się w końcu odezwała. - Zastanawiałem się, czy cię o tym uprzedzić. Ale gdybym to zrobił, stałabyś się moją wspólniczką. To nie miało nic wspólnego z zaufaniem do ciebie. Po prostu nie chciałem, abyś musiała manipulować człowiekiem, na którym ci zależy. - Wiem - szepnęła Christina. - Wtedy też o tym wiedziałam. Po prostu byłam... oszołomiona. Tak sądzę. Myśl o tym, że pójdę do więzienia... - Przyrzekam, że już nigdy czegoś takiego nie zrobią. 348 Christina potrząsnęła głową. - Uratowanie Żaka przed wyrokiem za morderstwo, którego nie popełnił, jest o wiele ważniejsze niż mój krótkotrwały dyskomfort psychiczny. - Tak, ale to było coś więcej niż tylko przestraszenie cię wizją uwięzienia. To było wykorzystanie twoich osobistych związków. Wykorzystanie cię do wydania mężczyzny, którego... który stał ci się bliski. - Ben, jesteś beznadziejny... o niczym nie masz pojęcia.- Uśmiechnęła się, ale nie był to radosny uśmiech. - Lubiłam Douga, ale nigdy nie było to nic poważnego. Po prostu... - Lekko przygryzła dolną wargę. - Zresztą nieważne. Nie ma sprawy. Chodźmy stąd. - Nie - zaprotestował Ben. - Chcą ci coś powiedzieć. Kilka dni temu Maureen powiedziała mi, że jestem samolubny... Chodziło o ciebie. Wtedy tego nie zrozumiałem, ale teraz wiem, że miała racją. Tak wiele od ciebie oczekiwałem. Chciałem, abyś rzucała wszystko i przybiegała do mnie za każdym razem, gdy przychodziła mi chąć wziąć jakąś sprawą. Ja sią angażowałem, wiąc ty też musiałaś. Ja nie udzielam sią towarzysko, więc ty też nie możesz. Kto wie, może gdybym nie wszedł ci w drogę, wyszłabyś drugi raz za mąż, miała dzieci. I własne życie. -Ben... - Pozwól mi skończyć. Przez całe lata wykorzystywałem cię. To nie było w porządku. Nie chcę cię zatrzymywać, Christino. Masz własne życie, a ja nie chcę ci wchodzić w drogę. - Ben, zamkniesz się w końcu choć na chwilę i posłuchasz? - Machnęła nogami i opuściła je na ziemię. - Nie wiem, co ci mówiły inne kobiety, ale pozwól, że cię oświecę. Sama odpowiadam za swoje życie. Od najmłodszych lat musiałam się nauczyć dbać sama o siebie i do tej pory to robię. Może cię rozczaruję, ale do niczego mnie nie zmuszałeś. To ja dokonywałam wyboru przez cały czas. Postanowiłam zostać asystentką prawnika, a potem zdecydowałam się na studia prawnicze, bo sama tego chciałam. Uznałem, że nie chcą być kolejnym zombie jakiejś wielkiej korporacji prawniczej, i doczepiłam swój wagon do twojego, bo stwierdziłam, że to, co robisz, jest o wiele ważniejsze niż pomaganie jednej korporacji w wykiwaniu drugiej. Nie łudź się, Ben. Do niczego mnie nie zmuszałeś. To były moje własne decyzje. Od samego słuchania tej błyskotliwej przemowy Benowi zabrakło tchu. -1 powiem ci coś jeszcze. - Zeskoczyła z huśtawki i podeszła do niego. - Nie żałuję ani jednej minuty, którą spędziliśmy razem. Ani jednej. Zawróciła do swojego końca huśtawki, ale zaraz się zatrzymała. - Może z wyjątkiem sprawy z tym idiotą, który obcinał kobietom głowy i ręce. Ale cała reszta... Odwróciła się do Bena z uśmiechem na twarzy i dała mu solidnego kuksańca. 349 Rozdział 78 Z-/nalazłam! Naprawdę! Znalazłam! Ben właśnie się pakował, gdy Deirdre wpadła do jego pokoju. Z podniecenia brakowało jej tchu, niemal nie mogła mówić. - Co znalazłaś? - Drzewo! To, którego szukałam przez cały czas. Ben rozdziawił usta. - Chodzi ci o ten... największy na świecie cedr? - Tak! Jestem tego prawie pewna. Jest potężne. Ma ponad pięćdziesiąt metrów wysokości i sześć metrów w obwodzie. Ma ponad siedemset lat. Jest starsze od Deklaracji Niepodległości! Co tam, cholera, jest starsze niż Kolumb! Było ogromne już wtedy, gdy Henryk VIII poślubiał swoją pierwszą żonę. Było już stare, gdy Lincoln pisał Proklamację o Zniesieniu Niewolnictwa! - Możesz mi je pokazać? - Czy mogę? Jeszcze pytasz? Ben szybko zbiegł po schodach. Podniecenie Deirdre było zaraźliwe. Zastanawiał się, czy wszyscy dendrochronolodzy tak łatwo ulegają emocjom. W tej chwili z pewnością nie była wzorem chłodnego, kierującego się logiką naukowca. Bardziej przypominała ucznia, który właśnie się dowiedział, że zdał maturę. Ben wspiął się na tył dżipa i usiadł obok Maureen. - I co? - rzucił - Ale jest podekscytowana, prawda? Maureen zamrugała oczami. - Tak, można to tak określić. Deirdre wślizgnęła się na siedzenie kierowcy i ruszyła na pierwszym biegu. - Musicie to zrozumieć - powiedziała - że każde drzewo jest indywidualnością. Drzewa są jak ludzie. Każde z nich jest inne. - A więc to jest czymś w rodzaju twojego prapradziadka? - zapytał Ben. Deirdre wybuchła śmiechem. - Już prędzej moim praprapraprapraprapraprapradziadkiem. Jest wspaniałe! Nigdy wcześniej takiego nie znalazłam. W całej mojej karierze. - Jak na nie trafiłaś? - Od kiedy tu przyjechałam, prowadziłam systematyczne poszukiwania. Kilku biwakowiczów twierdziło, że widzieli ogromne stare drzewa, ale ich wskazówki nigdy nie były dość dokładne. Musiałam się strasznie dużo nachodzić, snuć domysły, analizować wzorce przyrostów. Trwało to całe miesiące. - Uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Ale w końcu je znalazłam! Wczoraj, już dobrze po północy. Prawie w ogóle nie mogłam spać. Jest potężne, większe niż rekordzista w Forks. Skręcili w las, najpierw w ścieżkę biegnącą na pomoc, a później na pomocny zachód. Las stawał się coraz gęstszy. Przejechali koło miejsca morderstwa, minęli nawet ostatnie pogorzelisko. Deirdre wiozła ich naprawdę głęboko w las. I tym razem Ben nie mógł się oprzeć zachwytowi nad niezwykłością i pięknem starego lasu. Co za różnorodność! Nawet takiemu mieszczuchowi jak on udzieliło się podniecenie Deirdre. W końcu Deirdre zatrzymała dżipa. - Tylko dotąd można dojechać samochodem - wyjaśniła. - Dalej pójdziemy na piechotę. Z Deirdre na przedzie bardziej przypominało to bieg. Ben robił, co mógł, aby za nią nadążyć. Skakał przez jeżyny i pozwalał, aby gałęzie chłostały go po twarzy. Krzyczeli na Deirdre, by zwolniła, ale w ogóle ich nie słuchała. Nie można było jej powstrzymać. W końcu dotarli na miejsce. Deirdre zamarła bez ruchu. - Nie - szepnęła. - Nie - powtórzył jak echo Ben. - O Boże -jęknęła Maureen, zatrzymując się obok nich. - O Boże, proszę, nie. Drzewo zginęło. To drzewo i wszyscy jego towarzysze. Dotarły tu kombajny drzewne, pewnie wczesnym rankiem. I miały bardzo dużo roboty. Jak zwykle zaczęły od największych drzew, a potem, zataczając kręgi, posuwały się na zewnątrz, wycinając całą resztę. W ciągu kilku godzin wycięto ponad dwieście drzew. - Nie! - krzyknęła Deirdre. Pobiegła przed siebie, miotając się pomiędzy prowadzącymi wycinkę maszynami i obciętymi konarami. Jak gołębica spiesząca do gniazda przyprowadziła ich na miejsce. Drzewo było teraz tylko płaskim pniem, wystającym z ziemi na trzydzieści centymetrów. - Mój Boże! - Twarz Deirdre była cała we łzach. - Rosło tutaj jeszcze przed Kolumbem. Jeszcze przed Kolumbem. Ben nie wiedział, co powiedzieć. Żadne słowa nie mogły wyrazić, tego co czuł, a tym bardziej ukoić Deirdre. Wpatrywał się więc w resztki potężnego niegdyś cedru i w pozostałości otaczających go ogromnych pobratymców. Wszędzie dokoła, jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, rozciągały się szczątki tysięcy istnień, które przetrwały kilkaset lat tylko po to, aby zgładzono je w ciągu zaledwie jednego poranka. 350 Podziękowanie Pragnę wyrazić wdzięczność dziesiątkom strażników leśnych, drwali, naukowców i działaczy na rzecz środowiska naturalnego, którzy zechcieli porozmawiać ze mną lub z mojążoną w czasie, gdy zbierałem materiały i pisałem tę książkę. Szczególnie gorąco chciałbym podziękować pani Bricie Cantrell, stanowemu dyrektorowi Urzędu Ochrony Zasobów Naturalnych, za pomoc udzieloną podczas opisywania zagadnień związanych z ochroną środowiska naturalnego oraz za wnikliwe sugestie oparte na jej własnych doświadczeniach na łonie przyrody. Pragnę również podziękować panu Damanowi Cantrellowi z biura obrońcy publicznego w Tulsa za pomoc w zakresie różnorodnych zagadnień dotyczących prawa karnego. Dziękuję też memu przyjacielowi i wydawcy Joemu Bladesowi za jego wsparcie i wskazówki. Chcę również wyrazić wdzięczność pani Arlene Joplin z biura prokuratora okręgowego miasta Oklahoma za przeczytanie manuskryptu tej książki i przekazanie mi bezcennych uwag. Pragnę też podziękować swojej żonie, nie tylko za codzienną pracę współautora i redaktora, ale także za jej ogromny wkład badawczy, dzięki któremu mogła powstać ta książka. Mój adres e-mailowy jest następujący: willbern@mindspring.com. Chętnie zapoznam się z listami swoich czytelników. Dziękuję także Michelle Salazar, która utworzyła strony WWW Williama Bernhardta pod adresem: www:mindspring.com/~willbern/ (bez kropki - ale nie zapomnijcie o tyldzie). Wszystkie fakty dotyczące ochrony środowiska, dane statystyczne oraz informacje przedstawione w tej książce są prawdziwe i zaczerpnięte z niezależnych źródeł. Wszystkie zajścia rozgrywające się podczas konfliktu pomiędzy drwalami a obrońcami środowiska zostały oparte na prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce w ciągu ostatnich piętnastu lat. Jestem pewien, że istnieje i będzie istnieć wiele różnorodnych opinii na temat tego, jak powinniśmy radzić sobie z narastającym w ogromnym tempie kryzysem ekologicznym. Jednak przedstawione poniżej fakty nie podlegają żadnym wątpliwościom. Przed przybyciem Europejczyków niemal pięćdziesiąt procent tego kraju pokrywały dziewicze lasy. W roku 1850 wciąż istniało czterdzieści procent tych lasów. Teraz pozostał niecały procent. A drzewa wciąż są wycinane - nawet w naszych parkach narodowych. William Bernhardt Podziękowanie Pragną wyrazić wdzięczność dziesiątkom strażników leśnych, drwali, naukowców i działaczy na rzecz środowiska naturalnego, którzy zechcieli porozmawiać ze mnąlub z mojążoną w czasie, gdy zbierałem materiały i pisałem tę książkę. Szczególnie gorąco chciałbym podziękować pani Bricie Cantrell, stanowemu dyrektorowi Urzędu Ochrony Zasobów Naturalnych, za pomoc udzieloną podczas opisywania zagadnień związanych z ochroną środowiska naturalnego oraz za wnikliwe sugestie oparte na jej własnych doświadczeniach na łonie przyrody. Pragnę również podziękować panu Damanowi Cantrellowi z biura obrońcy publicznego w Tulsa za pomoc w zakresie różnorodnych zagadnień dotyczących prawa karnego. Dziękuję też memu przyjacielowi i wydawcy Joemu Bladesowi za jego wsparcie i wskazówki. Chcę również wyrazić wdzięczność pani Arlene Joplin z biura prokuratora okręgowego miasta Oklahoma za przeczytanie manuskryptu tej książki i przekazanie mi bezcennych uwag. Pragnę też podziękować swojej żonie, nie tylko za codzienną pracę współautora i redaktora, ale także za jej ogromny wkład badawczy, dzięki któremu mogła powstać ta książka. Mój adres e-mailowy jest następujący: willbern@mindspring.com. Chętnie zapoznam się z listami swoich czytelników. Dziękuję także Michelle Salazar, która utworzyła strony WWW Williama Bernhardta pod adresem: www:mindspring.com/~willbern/ (bez kropki - ale nie zapomnijcie o tyldzie). Wszystkie fakty dotyczące ochrony środowiska, dane statystyczne oraz informacje przedstawione w tej książce sąprawdziwe i zaczerpnięte z niezależnych źródeł. Wszystkie zajścia rozgrywające się podczas konfliktu pomiędzy drwalami a obrońcami środowiska zostały oparte na prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce w ciągu ostatnich piętnastu lat. Jestem pewien, że istnieje i będzie istnieć wiele różnorodnych opinii na temat tego, jak powinniśmy radzić sobie z narastającym w ogromnym tempie kryzysem ekologicznym. Jednak przedstawione poniżej fakty nie podlegają żadnym wątpliwościom. Przed przybyciem Europejczyków niemal pięćdziesiąt procent tego kraju pokrywały dziewicze lasy. W roku 1850 wciąż istniało czterdzieści procent tych lasów. Teraz pozostał niecały procent. A drzewa wciąż są wycinane - nawet w naszych parkach narodowych. William Bernhardt