12965
Szczegóły |
Tytuł |
12965 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12965 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12965 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12965 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JERZY LIMON
MÜNCHHAUSENIADA
TOWER PRESS 2000
COPYRIGHT BY TOWER PRESS, GDAŃSK 2000
I
Chciałbym, żebyś wiedział, iż zastanawiając się swego czasu od czego by zacząć,
postanowiłem, że najlepiej będzie jeśli na początek zajmę się sprawami, o
których z
pewnością nie możesz wiedzieć. Chociaż nie ulega wątpliwości, że moja pierwsza
próba
napisania do ciebie spełzła właściwie na niczym i mimo usilnych starań mię udało
mi się
przebrnąć nawet przez pierwsze zdanie, to jednak nie uważam, żeby ten czas był
stracony,
gdyż doszedłem do nader ważnego wniosku, co samo w sobie jest już nie lada
wyczynem, że
w naszym przypadku początku jako takiego być nie może i w najlepszym razie,
można podać
kilka możliwości, wariantów, stanowiących niejako przykład, czy propozycję tego,
jaki
początek z prawdziwego zdarzenia mógłby być. Niemniej, zamierzam wykorzystać to
z
pozoru niefortunne zdanie, które w pewnym stopniu okazało się ślepą uliczką i
żeby nie być
gołosłownym, bezzwłocznie przytoczę je tobie w tym oto miejscu: „Nasze miasto
niewiele się
zmieniło...”
I chociaż powyższe zdanie (jak widzisz niedokończone) na pierwszy rzut oka
wydaje
się miałkie, a nawet zupełnie niepotrzebne, to jednak ciebie powinno
zainteresować,
przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Zapewne szczególnie jedno słowo cię
zastanowi, a
mianowicie „niewiele” gdyż właśnie w nim zawiera się to, o czym nie możesz
wiedzieć.
Jesteś skazany na mniej czy bardziej fantastyczne domysły, możesz wgryzać się w
nie
wyobraźnią, ale tak czy inaczej połamiesz sobie zęby i chcąc nie chcąc musisz
zawierzyć
mojej relacji i wyjaśnieniom wszystkich znaczeń, jakie kryje w sobie niepozorne,
miękkie
słowo „niewiele”.
Jakie jest nasze miasto, nie muszę ci tłumaczyć i dlatego już w pierwszym zdaniu
celowo umieściłem słowo „zmieniać się”, by dać do zrozumienia, że właśnie
zmiany, jakie
zaszły od czasu twej nieobecności (może to niezbyt właściwe słowo, ale wiesz w
czym rzecz),
będą tu, przynajmniej na początku, odgrywały niebagatelną rolę.
Jednakże nie będę się bawił w wyliczenie wszystkiego, co zawierają w sobie na
razie
dość mgliste i nieprecyzyjne słowa „,niewiele” i „zmieniać się”, byłaby to
zbędna i nudna
litania, a przejdę od razu do spraw bardziej istotnych dla nas obu, co będzie
zresztą zgodne z
zamierzonym charakterem mej odpowiedzi. Tak, właśnie „odpowiedzi”, gdyż
czytając, nie
możesz zapominać, że jest to, ni mniej ni więcej, tylko odpowiedź na stale
zadawane przez
ciebie pytanie.
Nie tracąc czasu, zaraz zajmę się bliższym wyjaśnieniem tych słów, ale pozwól,
że
jeszcze przedtem napomknę o czymś, czego wprawdzie nie można zaliczyć do zmian,
wręcz
przeciwnie: pod tym względem nasze miasto nic a nic się nie zmieniło, a
(mianowicie o tym,
że po gwarnym i męczącym sezonie, kiedy wiatry wymiotą już resztki lata z
opustoszałych
ulic, a szyby w lodziarniach zamaluje się na biało, nadal cicho tu, spokojnie, i
tylko czasem
kapryśne po swojemu morze huczy, jak zawsze na wiosnę, lub jesienią. Nie
wspominam o
tym, żeby narzekać, bo przecież to całkiem fajnie, że morze sroży się i kotłuje
po dawnemu,
ale widzisz, stała się rzecz dziwna, gdyż ni z tego ni z owego przestało...
zamarzać. Nie wiem
dlaczego stało się to tak nagle, bo w końcu klimat nie zmienił się tak dalece i
zdarzają się -
jak to świętej pamięci dziadzio mówił - syberyjskie mrozy, ale nie zamarza i
już. Jest w tym
jednak coś niezrozumiałego i czasem tak sobie myślę, że ma pewien związek z
naszą
sprawą...
Pomijając fakt, że morze przestało zamarzać, to w przeciwieństwie do tego co w
tym
pierwszym niedokończonym zdaniu napisałem ogólnie o naszym mieście, w naszych
dawnych rewirach sporo zmian, krótko mówiąc - stale czegoś ubywa. Tak, tylko
ubywa, jeśli
nie liczyć szkaradnego jak bunkier, bezkształtnego domu jaki postawiono na
miejsce gruzów
przy twojej ulicy. Poza tym wycięto moje lipy i to akurat kiedy pokryły się
nieśmiałą,
mechatą zielenią. Dobrze, że z jednej strony ulicy, choć pech chciał, że właśnie
po mojej. Ich
los podzieliły czterookie latarnie gazowe, które zniknęły którejś nocy, a stary
latarnik już w
ogóle się nie pokazuje. Tylko czasem widuję go przy dworcu, jak siedzi skulony
na ławce,
gapiąc się bezmyślnie na przejeżdżające z hukiem pociągi. Mówią, że nie odzywa
się do
nikogo. Pewnie obrażony na cały świat. Nigdy wprawdzie go nie lubiłeś, bo
pierwszy
powiedział ci o twoim ojcu, pamiętasz chyba: rzuciłeś się wtedy na niego iż
pięściami i
okładając kułakami po brzuchu, bo wyżej nie mogłeś dostać, krzyczałeś: to
kłamstwo! to
kłamstwo! to kłamstwo! - Jednak musisz przyznać, że bez niego to jakoś głupio.
Po latarniach
przyszła kolej na ogródki przed domami, przez które przebiega teraz wąski
chodnik, gdyż
poprzedni wchłonęła poszerzona ulica. Nie, asfaltu nie ma, po dawnemu gruba
kostka.
Natomiast miejsce latarni zajęły smołowane, drewniane słupy, na których
zawieszono
niewymyślne, ale za to elektryczne oświetlenie, czyli duże żarówki kryte u góry
metalową,
emaliowaną miseczką, przypominającą zwykłą spluwaczkę. Okoliczne domy stoją po
dawnemu, no, może tylko trochę więcej tynku z nich odpadło, bo łuszczą się jak
cebula.
Ludzi też ubyło, a ściślej mówiąc, odeszli ci, których znaliśmy i choć na ich
miejsce
przybyli nowi, to jednak o nich lepiej śnie wspominać. O swojej babci pewnie już
wiesz,
jednak na wszelki wypadek czuję się w obowiązku ci donieść, że wyjechała nie
wiadomo
dokąd, nikogo zresztą o swej nagłej decyzji nie uprzedzając. Dopiero po pewnym
czasie,
kiedy wścibscy jak zawsze sąsiedzi zaczęli się niepokoić ciszą i wiecznie
zamkniętym oknem
od ulicy, przy którym tak bardzo lubiła wysiadywać, i zaczęto podejrzewać, że
umarła po
cichu, jak to bywa z samotnymi, zgorzkniałymi staruszkami, to dopiero wówczas,
gdy już
gruchnęła wieść, że coś sobie zrobiła, wyłamano drzwi, w środku nikogo me
znajdując.
Wprawdzie milicja profilaktycznie zaplombowała mieszkanie, ale nie wiedzieć
jakim cudem
rozkradziono migiem meble, dywan, ubrania, garnki, talerze, wszystkie twoje
rzeczy i krótko
mówiąc - nic nie zostało, bo czego nie dało się wynieść, to bezlitośnie
zniszczono, jak
chociażby palmę w salonie, czy kafelki w kuchni, które ktoś potłukł młotkiem.
Nawet ściany
odarto z tapet. Ale wiedz, że najcenniejszą rzecz udało mi się ocalić. Jak to
bywa, pomógł mi
w tym zwykły przypadek. Może i nie taki zwykły...
W każdym bądź razie los zrządził, że znalazłem album Borkowskiego, porzucony
przez kogoś przy oknie od waszej piwnicy. Wprawdzie mocno podniszczony, ubabrany
ziemią, a i deszcz skropił go obficie, ale na szczęście tylko niektóre napisy
zamazały się
bezpowrotnie, natomiast zdjęcia całe, w większości jak nowe. Co za szczęście! -
Kiedy tylko
zapragnę, biorę go do ręki i przeglądam. A zgadnij od kogo zaczynam?... Bo wcale
nie od
Kokoschki, czy mego dziadka, lecz... nie śmiej się, mówię najzupełniej serio:
zaczynam od
Madame Lulu. Tak, właśnie od niej, a wcale nie podejrzewaliśmy, ba, nigdy by nam
to do
głowy nie przyszło, że i ona może tam być. Właściwie to nie ma się czemu dziwić,
w końcu
nie znaliśmy jej nazwiska. Jak na to wpadłem? - Zwyczajnie: umarł jej ojciec i w
gazecie były
nekrologi. W gazecie! Okazało się, że to był nie byle kto - zasłużony działacz
polonijny w
Wolnym Mieście. Tak napisano.
Pewnie zaskoczyło cię, ze od niej zaczynam. Trudno to wytłumaczyć, bp przecież
nie
tylko dlatego, że jej już nie ma, gdyż na liczne interwencje sąsiadów znalazła
się tam, gdzie
jej miejsce, ale również i z tego powodu, że właściwie nadał nie mogę rozgryźć
spraw z nią
związanych. Nie dlatego żebym nie chciał, tylko po prostu urwał się ślad i nic
na to nie
poradzę. Jest wprawdzie szewc, który po dawnemu sterczy w oknie, coś tam
niemrawo dłubie
przy starych butach, pije od czasu do czasu, ale i on zmarniał jakoś, nie
bajdurzy jak ongiś, w
milczeniu żeluje czas, jaki mu jeszcze pozostał, a na domiar złego zdaje się
niczego nie
pamiętać. Korpys też jeszcze żyje, ale mówią, że jego godziny już policzone, bo
rozpił się
zupełnie od czasu, kiedy żonę przegonił i sprzedał konie. Owszem, czasem
przemawia na
rogu, ale nietęgo mu idzie: głos stłumiony, chrapliwy bełkot, kaszel, nic
więcej. Nawet nikt
już nie słucha tych jego oracji. Można zresztą odnieść wrażenie, - że gada od
rzeczy, bo
mamie wciąż o tym samym, nie śledząc widać na bieżąco ciekawych przemian w życiu
politycznym nasze go kraju. Nie jestem przekonany, czy ciebie w ogóle
zainteresuje to, o
czym nieustannie bełkocze, do czego jak maniak powraca w swych nudnych już i
żałosnych
wystąpieniach. Chyba nie, bo nie znając pewnych faktów, nie jesteś w stanie
doszukać się
składu i ładu w tej pijackiej paplaninie. Bo i cóż można zrozumieć z jego
wariackiej
opowieści o molo, które niby to odpłynęło w siną dal? Stek bzdur, powiesz, a ja
na razie nie
sprostuję... Są więc zdjęcia, nazwiska i daty, a nic o nich nie wiadomo.
Natomiast Henia,
który z pewnością dużo wie, widuję bardzo rzadko, zazwyczaj jak skulony wraca
chyłkiem do
domu, jakby się bał, że go ktoś zobaczy. Kiedyś zagadnąłem go na ulicy, bo u
siebie nikomu
nie otwiera, ale uciekł w te pędy wystraszony, udając że mnie nie zna, albo
rzeczywiście nie
poznając, bo w końcu wyrosłem trochę i w ogóle zmieniłem się. Też byś mnie
pewnie nie
poznał. Więc może dlatego od niej zaczynam, chociaż nie wszystko da się słowami
wytłumaczyć. Pozostaje nieodgadniona jak morze, które nagle przestało zamarzać.
Do albumu często zaglądam. Potrafię całymi godzinami ślęczeć mad nim przy biurku
i
wertować w nieskończoność jasnobrązowe, grube karty, nie odczuwając znużenia czy
nudy.
Prawdę mówiąc, to w ogóle niechętnie się z nim rozstaję i nawet jeśli gdzieś
wychodzę, z
reguły zabieram go z sobą. Jest w nim jeszcze tyle spraw niejasnych, przewija
się w nim tyle
osób, o których właściwie nic nie wiem, że nawet przez chwilę nie mogę przestać
o tym
myśleć i chociaż w gruncie rzeczy tak niewiele działam, żeby rzucić choć
odrobinę światła na
te zawiłe sploty czasu przeszłego (które widać podlegają jakiejś tajemnej
gramatyce), to
jednak nie można postawić mi zarzutu, że zobojętniałem, czy też dałem za wygraną
i
zwyczajnie machnąłem na wszystko ręką. Byłoby to krzywdzące.
Przede wszystkim musisz wziąć pod uwagę, że zostałem sam. Poza tym, jak już
wspomniałem, stale kogoś lub czegoś ubywa. Nie powiesz chyba, że jest to jałowe
tłumaczenie się i wyłganie z obowiązku. Tak sobie myślę, że może jednak zamiast
usprawiedliwiać się, powinienem ci coś opowiedzieć o sobie, bo jednak trochę
czasu minęło i
jak ani mówią - zmieniłem się nie do poznania.
Tak, u mnie dużo zmian... Przede wszystkim już od pewnego czasu na spacery
chodzę
sam. To nawet lepiej. Nie czuję się skrępowany, mogę iść gdzie mi się żywnie
podoba i
wracać kiedy tylko przyjdzie na to ochota. A i dla innych ulga. Z początku
spacery ze mną
sprawiały im przyjemność, ale z czasem stały się uciążliwe jak kula u nogi i
choć starali się
niczego po sobie nie okazywać, to jednak wyczuwałem ich niechęć, słyszałem
znaczące
westchnienia, widziałem kwaśne miny. Nie mam do nich o to żalu. O wiele bardziej
drażniło
mnie to, że do niedawna, mimo pozornej swobody, śledzili każdy mój ruch. Czułem
to na
każdym kroku. Wszędzie były ich oczy i uszy. Całe szczęście, że już wcześniej
przestali
dręczyć mnie pytaniami, widząc, że wyprowadzają mnie one z równowagi. Niekiedy
tylko
informowali, zwłaszcza, gdy przychodził ktoś nowy. Mówili wówczas: to jest pan
iks, a to
jego żona, twoja chrzestna matka. Albo: przyszedł pan Andrzej, twój dawny kolega
z klasy.
Na samym początku trudno się było zorientować i zapamiętać kto jest kto, ale po
pewnym
czasie poznałem wszystkich domowników, a najlepiej stryja, który jest lekarzem i
ze względu
na mnie zamieszkał z nami. Poznałem też sąsiadów i większość ulic miasta, w
którym
mieszkamy. Musiałem uczyć się wszystkiego na nowo, więc dowiedziałem się, że
miasto leży
nad morzem, które nazywa się Bałtyk. Moją ojczyzną jest Polska, która jest
republiką ludową,
położoną w środkowej Europie. Miasto jest odgrodzone od morza szeroką plażą i
wspaniałym
parkiem, który bardzo polubiłem. Chodzę tam na długie spacery. Codziennie.
Tak więc, uczyłem się wszystkiego od początku. Było to nawet ciekawe i zabawne
do
chwili, kiedy zorientowałem się, że mimo postępów w tej - nazwijmy to - nauce
coraz mniej
wiedziałem o sobie. Oczywiście dlatego że byłem w stanie zadawać coraz więcej
pytań, ona
które nikt nie mógł mi wyczerpująco odpowiedzieć. Najbardziej niepokojące były
moje sny,
bo ustawicznie pojawiały się w nich osoby, których nie znałem i miejsca, gdzie
nigdy nie
byłem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie mówiąc o tym, że niesamowicie
zagadkowa
treść tych sennych widziadeł, tak swoiście przeinaczona, zdeformowana, z niczym,
dosłownie
z niczym mi się nie kojarzyła. Zafascynowany ich magią, chwyciłem się snów jak
ostatniej
deski ratunku, łudząc się, że odnajdę tam siebie i to wszystko, czego wówczas
nie miałem.
Próbowałem zestawiać je z sobą, starać się znaleźć ich wspólne, powtarzające się
cechy,
zbierać detale, drobiazgi pozornie pozbawione znaczenia, układać je w jakiś
pełniejszy obraz.
Z czasem rzeczywiście udało mi się ustalić parę powtarzających się wątków, a
nawet określić
pewne stale cechy osób w nich występujących. Nie było to łatwe. Raczej bardzo
wyczerpujące. Zdobywałem się na maksymalne skupienie, co powodowało, że przez
pewien
czas czułem się gorzej i senne zmory przychodziły nawet w dzień. Było to tak,
jakby po
przebudzeniu sen jeszcze trwał, nakładał się na rzeczywistość jak barwna,
ruchoma klisza, by
dopiero po dłuższej chwili prysnąć niczym bańka mydlana. Potem zdarzało się to
coraz
częściej i granica snu stawała się w coraz mniejszym stopniu wyczuwalna, możliwa
do
określenia. Zjawiały się w pokoju nagle, bezszelestnie, zwykle pojedynczo.
Siadały gdzie
popadnie, na łóżku, na szafie, czy na lampie, a czasem tylko odbijały się w
lustrze, albo
rzucały migotliwy cień, obserwując każdy mój ruch. Bałem się wówczas nawet
oddychać.
Udawałem, że ich nie widzę. Czasem coś mówiły, zwykle bezgłośnie poruszając
ustami jak
zdychająca ryba, albo był to niezrozumiały bełkot, jak to bywa we śnie. Niekiedy
spotykałem
je też podczas spacerów. Niektóre chodziły za mną krok w krok. Chociaż z
początku
napawały mnie wstrętem i obrzydzeniem, to z czasem przywykłem do ich
odrażającego
wyglądu i niepojętego zachowania. Z reguły pojawiały się w tych samych miejscach
i muszę
przyznać, że nieomylnie potrafiłem wyczuć, kiedy tam będą. Na przykład ci
topielcy z bagien.
Zawsze widziałem ich razem przy zamkniętym na cztery spusty bufecie na
opustoszałej plaży.
Stali w ociekających czarną mazią mundurach, pili piwo i śpiewali niemieckie
piosenki. Jak
tylko mnie zobaczyli, uciekali z powrotem do pobliskiego bagna i było widać
tylko czubki ich
głów z zielonymi jak skrzypy włosami.
Najczęściej jednak spotykałem dziwnego starca, siedzącego zawsze na tej samej,
włochatej wydmie na plaży, którego już z daleka rozpoznawałem po nieodłącznej
marynarskiej czapce z rozerwanym daszkiem. Chociaż stale wydawało mi się, że go
już skądś
znam, to jednak przez dłuższy czas nic o nim nie wiedziałem. Dopiero znacznie
później,
kiedy już go nie było, natrafiłem przypadkowo na książkę o Münchhausenie, a w
niej
znalazłem jego podobiznę. Był już bardzo stary i pewnie dlatego nic nie mówił.
Ale to wcale
nie znaczy, że nie było między nami porozumienia. Było, jak najbardziej, tylko
może na
trochę innej zasadzie, nie słownej w każdym bądź razie.
Siedział na tej samotne} jak on wydmie, zawsze zapatrzony w morze, które
migotliwymi cieniami odbijało się w jego bladobłękitnych oczach, a gdy dotykałem
lekko
jego ramienia, dając znać, że już przyszedłem, że jestem, to nie odrywając
wzroku od morza,
stopą wygładzał piasek przed sobą i rysował na nim cienką, metalową laseczką.
„Rysował” to
może nieodpowiednie słowo, bo i trudno, więcej - jest rzeczą niemożliwą te
pozornie nic nie
znaczące kreski i koła opisać słowami, nawet w przybliżeniu oddać całą głębię
ich znaczeń. Z
początku niczego nie rozumiałem. Dlatego też cierpliwie uczył mnie swego
tajemnego
alfabetu, zaczynając od rzeczy najprostszych, przedmiotów, właściwie nie
przedmiotów, lecz
od pewnych form, pojęć, które dopiero z czasem przybrały bardziej klarowną
postać, by stać
się powiedzmy, żółcią, czerwienią, czy babim latem. Nić porozumienia jaka między
nami się
wytworzyła, doskonale obywała się bez słów i choć z początku drażniło mnie
trochę, że w
ogóle się do mnie nie odzywa (tylko gdy dotykałem jego twarzy, żeby się upewnić,
że jest
naprawdę, śmiał się bezgłośnie, otwierając i zamykając bezzębne, lepkie usta,
właśnie jak
zdychająca ryba), to jednak, gdy już zrozumiałem wszystko, zdziwiłoby mnie,
gdyby nagle to
zrobił. Czasem odnosiłem wrażenie, że czyta w moich myślach jak ja w jego
piaskowych
rysunkach, gdyż zdarzało się, że błyskawicznie przenosił nawet te najbardziej
skryte na
piasek. To on mnie właściwie wszystkiego nauczył. Odzyskałem mój świat. Nasz
również.
Byłem nagle jak nowo narodzony, obudzony z przerażającego snu, który utkały
ciemność i
pustka. To dzięki niemu poznałem ciebie i zorientowałem się, że wśród sennych
widziadeł,
jakie do mnie przychodzą, jesteś również i ty, że widywałem cię już uprzednio,
nie mogąc
dojść kim jesteś i dlaczego mnie napastujesz. Zrozumiałem też, co znaczy twoje
uporczywe,
w kółko to samo zadawane pytanie: „dlaczego”? Zrozumiałem, dlaczego imasz
zakrwawioną
rękę i rozcapierzone jak liść kasztana palce u jednej dłoni.
To mnie właśnie pobudziło do działania. Starałem się, jak zapewne sam wiesz,
nawiązać z tobą kontakt, porozmawiać, wytłumaczyć. Ale na próżno. Siedziałeś
zawsze
nieruchomo, z białą jak śnieg twarzą, wpatrując się we mnie zdziwionymi,
zielonymi oczyma,
powtarzając monotonnie ledwo słyszalne pytanie: dlaczego?... dlaczego?...
dlaczego...?
Sprawiałeś wrażenie, że nie rozumiesz, albo w ogóle nie słyszysz, co do ciebie
mówię, więc
w końcu podjąłem decyzję, żeby ci odpowiedzieć, napisać o wszystkim i zostawić
tę niby
spowiedź na widocznym miejscu, licząc na to, że może przeczytasz, zrozumiesz i
przestaniesz
mnie dręczyć.
Jak już wspomniałem, najgorzej jest jednak zacząć, bo wszelka próba odpowiedzi
na
tak pozornie proste pytanie kryje w sobie mnóstwo możliwości. Nie mówiąc o
koniecznych
przeskokach w czasie i uproszczeniach, których jednak ze zrozumiałych względów
chciałbym
uniknąć. Jak już wiesz, pierwsza próba spaliła na panewce. To samo właściwie
można
powiedzieć o następnej, choć jak się przekonasz, udało mi się ją nieco bardziej
rozwinąć,
dzięki czemu zyskałem, jakby to powiedzieć... pewien punkt zaczepienia, od
którego
wprawdzie mógłbym zacząć, ale wcale nie muszę. Przyznam ci się, że czytając
ponownie ten
niedokończony fragment, odczułem dziwny niedosyt, jakby brak czegoś, na przykład
soli.
Zresztą sam osądź: „Mróz wcześnie popuścił, ale dopiero późną wiosną, kiedy
kasztany
wypuściły już swe tłuste, nabrzmiałe pąki, które wkrótce poczęły się
rozcapierzać jak palce z
zaciśniętych piąstek, morze zaczęło uwalniać się spod ciężkiej lodowej skorupy.
Najpierw
daleko, na horyzoncie pojawiła się cienka, ciemna kreska, w pogodne dni silnie
odcinająca się
od niepewnego jeszcze, wiosennego błękitu, jakby lamówka nieba, ale potem, z
dnia na dzień
poszerzała się, tyła, uwolniła uwięzione w bieli statki, by w końcu tylko przy
brzegu zostawić
pasmo spękanego jak zsiadłe mleko lodu, który w mgławym świetle pierwszego
słońca
zmienił barwę na szarą i nie skrzył już tak radośnie, i z którego fale i wiatr
co rusz z hukiem
wyrywały potężne i ciężkie kry, unosząc je w głąb niespokojnego morza. Raj dla
odważnych!
- można skakać z jednej kry na drugą, a nawet podryfować nieco, przeskoczyć na
trzecią,
potem na następną i tak dalej. Trzeba tylko wiedzieć, na którą można, na którą
nie, no i
obserwować bacznie gdzie znosi ją szkwał, by móc bezpiecznie wrócić, kiedy się
tylko
zechce. Nie jest to rzeczą prostą, wymaga niemałej praktyki i wprawy, więc z
reguły kupa
widzów gapi się na brzegu, a zaledwie kilku śmiałków skacze, popisując się przy
tym bez
opamiętania. By wzbudzić większy podziw, puszczają wodze brawury i skaczą nawet
na
małe, chybotliwe kawałki lodu, których krą nazwać nie można, ani nawet stanąć na
nich
dobrze, bo zaraz znikają pod powierzchnią lodowato-seledynowej wody, grożąc
zimną
kąpielą. Więc skacząc, można się tylko od nich nogą odbić, by uskoczyć
natychmiast na
następną krę, solidną. Ale jest to numer efektowny, bo i woda przy tym pryska, a
dzieciarnia
zamiera z podziwu. Można też jakąś mniejszą krę ukradkiem rozhuśtać, udając, że
to fale ją
przewracają, co z reguły wywołuje piski wśród patrzących dziewcząt, albo też
rozglądać się
bezradnie dookoła, że niby to się za daleko odpłynęło i nie ma na co
przeskoczyć, by nagle,
ku zaskoczeniu lamentującej już widowni, wykonać podwójny skok na z góry
upatrzone małe
kawałki lodu i po ostatnim odbiciu znaleźć się na bezpiecznej, dużej krze. Z
daleka wygląda
to zupełnie jakby kto biegł po wodzie. I jest tych numerów bez liku, a wszystkie
na pokaz,
„pod publiczkę”, i choć ci, którzy skaczą, znają te triki na pamięć, to jednak
nawzajem
uważnie siebie obserwują, czy aby który czego nowego nie wymyślił i nie wyróżnił
się
zanadto od reszty. Bo jest w tej zabawie coś w rodzaju zawodów, konkurencji, są
zwycięzcy,
wyprawiający karkołomne łamańce, którym najefektowniejsze skoki udało się
wykonać, albo
psim swędem wyjść suchą nogą z jakichś nieprzewidzianych tarapatów, są też
przegrani, i to
także różnego rodzaju: jedni z niedołęstwa, a inni przeciwnie - przez brak
opamiętania i
bezmyślne szarżowanie, o które jakże łatwo w ferworze zabawy, albo też przez
pech lub
złośliwość innych. Gdyż bywa, że znajdą się tacy, co to przez wrodzoną małpią
złośliwość
tylko patrzą, żeby innym dokuczyć, nastraszyć, a nawet bez powodu zepchnąć do
wody. Ileż
radości znajdują w tym, by uprzedzić kogoś o ułamek sekundy i prawem kaduka
zająć
upatrzone przez niego miejsce, przez co ich ofiara z rozpędu nie mogąc się już
zatrzymać,
musi zadowolić się inną krą, jeśli oczywiście uda jej się doskoczyć. Albo też
skaczą na zajętą
krę i tylko z impetem się od niej odbijają, by ją rozhuśtać i przynajmniej
zmoczyć nogi
prawowitego właściciela. Prowokują, zwady szukają, bo dobrze wiedzą, że żelazną
regułą tej
zabawy jest to, że na zajęte miejsce nie wolno skakać, chyba że w jakimś
desperackim
odruchu, ratując własną skórę. Jeśli wśród skaczących znajdzie się tylko jeden
taki mach er,
to pół biedy, nawet jeśli jest starszy i silniejszy od wszystkich pozostałych,
to jednak można
dać mu radę, zadać bobu, zapędzić w kozi róg, osaczyć w ten sposób, by sam, nie
chcąc
odpłynąć w siną dal, nie miał gdzie uskoczyć, by wyjść suchą nogą. Odbiera mu to
wtedy
trochę animuszu. Ale jeśli jest ich dwóch, albo trzech, to wówczas trudniejsza
sprawa i lepiej
trzymać się od nich z dala, by przypadkiem nie nawinąć się im pod rękę, bo biada
takiemu!
Tak, byle się im nie napatoczyć, bo nie spoczną, póki nie dopną swego, dadzą
łupnia i tyle,
nikt z pomocą nie przyjdzie, aby samemu się nie narazić i nie być następnym w
kolejce. A oni
jak zgłodniałe wilki, jak sępy, czyhają tylko na sposobność, bezkarnie polują na
upatrzone
ofiary, dwoją się i troją, wzbudzają popłoch i strach. A zręczności i sprytu im
nie brak. Istne
diabły kute na cztery nogi!
Ale najwięcej jest takich, co nigdy nie przegrywają, ani też niczym specjalnym
się nie
wyróżniają. Mają tyle wprawy i doświadczenia, żeby się nie skompromitować, ale
ich
grzechem jest nadmiar rozwagi, zdrowego rozsądku, które ograniczają ich odwagę i
tłamszą
fantazję. I ci są najgorsi, najbardziej zawistni i zgorzkniali, bo zazdroszczą
zarówno tym,
którzy wyróżnili się szczególną precyzją skoków, albo nadzwyczajną odwagą,
dzięki którym
zyskali poklask wśród widzów, jak i tym, co zmoczeni do suchej nitki, z trudem
wygramoliwszy się na brzeg, ku uciesze widowni, która nie szczędzi im kpin i
drwiących
przytyków, chyłkiem umykają dokąd oczy i wstyd poniosą. W cichości ducha
zazdroszczą
jednym i drugim, bo każdy się czymś wyróżnił, zwrócił na siebie uwagę, wzbudził
zachwyt,
bądź śmiech, podczas gdy oni są jakby poza zainteresowaniem widzów, jak
statyści, stanowią
nijakie, szare tło właściwej akcji. Napełnia ich to goryczą, której dają upust
poprzez swoistą
fanfaronadę: zgryźliwość w stosunku do lepszych od siebie i wyniosłe, pełne
pychy
lekceważenie nowicjuszy. I chociaż jest ich najwięcej, to nie trzymają się kupy.
Wręcz
przeciwnie, można odnieść wrażenie, że siebie unikają, że gardzą jeden drugim,
bo każdy
uważa się za Bóg wie co i chełpliwie zadziera nosa, nie chcąc przyznać się do
własnej
przeciętności, a tym bardziej okazać to innym. To oni na wyprzódki opowiadają
wyssane z
palca mrzonki o swoich niebywałych wyczynach, najzłośliwiej wyśmiewają innych,
lepszych
pomijając z reguły milczeniem. Najbardziej też raduje ich czyjeś niepowodzenie,
jakiś
pechowy upadek, zmoczenie nóg. Boże, jaką wrzawę wówczas podnoszą, gromkim
śmiechem
witają czyjeś potknięcie. Może i nie wszyscy są tacy, ale jest ich sporo,
zwłaszcza wśród tych,
których - jak to mówią - zżera ambicja, po nocach spać nie dając.
Jednakże największym poważaniem i renomą cieszą się prawdziwi mistrzowie,
niewątpliwie dzierżący prym w tej lodowej dyscyplinie, to znaczy tacy, którym na
poklasku
nie zależy i skaczą wyłącznie dla własnej przyjemności, nie dla blichtru sławy,
a dla samego
skakania. Chodzą „na kry” samotnie i to wówczas, kiedy na plaży nikogo nie ma.
Legendy krążą o ich zręczności, pełnej finezji maestrii, niewiarygodnej wprost
łatwości z jaką wykonują najbardziej karkołomne ewolucje, niebywałym kunszcie,
który
trudno sobie wprost wyobrazić. Często jednak znajdzie się jakiś przypadkowy
świadek ich
zmagań z sobą, z własnymi możliwościami, który później uchyli rąbka tajemnicy,
rozpowie
dookoła, czego to łam nie widział, dodając z pewnością coś od siebie, gdyż
niekiedy słyszy
się o wyczynach, których sam Münchhausem by się nie powstydził.
Czasem zdarza się, że trafi się jakiś głupek, jeden z tych szaraczków, którym
zawiść
nie daje spokoju, i próbuje udawać, że to właśnie on należy do tej wąskiej elity
mistrzów i
zadufany we własne możliwości idzie na plażę sam, skacze z zapamiętaniem jak
furiat, łudząc
się, że go ktoś zobaczy i rozpowie innym. Ale właśnie o tych do głupoty
zaślepionych
nieszczęśnikach, bufonach, którym mimo usilnych starań nie udało się ukręcić
bicza z piasku
i przejść własnej miernoty, czyta się najczęściej w gazetach. Że wyłowiono ciało
tego a tego,
że taki a taki przypuszczalnie utonął, ciała nie odnaleziono, że łódź rybacka
natknęła się na
dryfującą krę z ciałem kogoś tam. Nie pomagają ostrzeżenia, każdy wierzy w swą
szczęśliwą
gwiazdę. Naiwni pyszałkowie, bez krzty rozumu, jeden po drugim płacą frycowe,
padając
ofiarą własnych złudzeń, żądzy sławy i laurów”.
Co? - pewnie ubawiłeś się setnie... Pomijając kwestię, dlaczego właśnie od tego
zacząłem (kto wie? - pewnie i dlatego, że morze już nie zamarza), to
niewątpliwie też czujesz,
że czegoś tu brakuje. I to ile?! Bo jakże pominąć samą ikrę, tak przecież różną,
której
przydatność do skoków ocenialiśmy w mgnieniu oka? Wymagało to niemałej wprawy i
doświadczenia, a dla nowicjuszy było nie lada przeszkodą, bodaj najtrudniejszą
na drodze do
osiągnięcia przyzwoitego poziomu.
Bo i cóż z tego, że, powiedzmy, coś tam wystaje pozornie bezpiecznie nad
powierzchnią wody i sprawia wrażenie solidnej, grubej kry, kiedy właśnie okazuje
się, że to
wcale nie kra, a raczej jej złudna atrapa: kawał zmrożonego i zbitego śniegu,
który będąc
lżejszy od lodu, unosi się prawie na samej powierzchni, kusząc swą
nieskazitelną, szklistą
bielą. A wystarczy przecież tę lichotę nogą kopnąć, a rozleci się z trzaskiem na
drobne
kawałki śryżu, które w mgnieniu oka jak gąbka wchłoną wodę i, roztopione, po
prostu nikną.
Ilu to padło ofiarą tej fałszywej bieli? Ratunku żadnego wówczas nie ma, bo od
kruchego jak
opłatek śniegu nawet odbić się nie można, noga zaraz grzęźnie i pechowy skoczek
od razu
ląduje po pas albo i po szyję w wodzie. Słyszałem natomiast, że ci najwięksi
mistrzowie, o
których tak mętne i często sprzeczne słuchy krążą, umieją wykorzystać te dla
innych zgubne
zasadzki do specjalnego rodzaju skoków, które właściwie skokami nie są, lecz...
ślizgiem.
Otóż, jeśli zdarzy się, że pomiędzy dwoma solidnymi kawałkami kry znajdzie się
taki płat
zlodowaciałego śniegu, to wówczas wykonują oni szybki, płaski skok, który tylko
w fazie
początkowej i końcowej jest normalnym latem w powietrzu, natomiast pomiędzy -
jest
krótkim ślizgiem na szeroko - rozstawionych nogach, bo tylko wówczas śnieg
wytrzyma
ciężar. Ślizg z konieczności musi być krótki, ale i tak, zaraz po lekkim, ledwie
zauważalnym
odbiciu, jakie jest tu nieodzowne, śnieg rozlatuje się na drobne kawałki i znika
pod
powierzchnią wody.
Nigdy wprawdzie nie widziałem takiego ślizgu zwieńczonego powodzeniem, za to
zimnych kąpieli nierozważnych śmiałków - całe mnóstwo. Rekrutują się oni zresztą
spośród
napuszonych nowicjuszy, którzy chcąc wszystkim udowodnić, że nie tylko dorównują
już
innym, ale i w odwadze i umiejętnościach ich przewyższają, a co więcej, chcąc
wszystkim
dać do zrozumienia, że wbrew pozorom to właśnie oni należą do tych „naj”, więc
ci w gorącej
wodzie kąpani narwańcy, nie przypuszczając, że kręcą bicz na siebie, przełamując
wewnętrzne opory i nieodłączny w ich przypadku strach, skaczą ślizgiem i jak
łatwo
przypuścić, w pióropuszach piany lądują w wodzie, ku wielkiej uciesze reszty
skaczących i
zebranych na brzegu widzów. No, ale trzeba to zrzucić na karb niewielkiego
doświadczenia, i
liczyć na to, że zimna kąpiel ich nieco otrzeźwi, nauczy moresu, i zrozumieją,
że nie wszystko
złoto, co się świeci, i niekiedy ledwie widoczny, prawie zupełnie zanurzony pod
wodą kawał
lodu jest o wiele pewniejszy. A bywa; że jest tak ciężki i gruby, że zdaje się,
jakby był
przyrośnięty do dna, a choćby i kilku naraz się od niego odbiło, to nawet nie
drgnie. Choć i w
takim przypadku należy zwrócić uwagę, czy aby nie jest to zwyczajny, nasiąknięty
wodą
śnieg, który właśnie łudząco przypomina powierzchnię tej ciężkiej, podwodnej
kry. Wprawne
oko od razu wychwyci różnicę, gdyż kra na falowanie prawie wcale nie reaguje,
podczas gdy
śnieg kołysze się i podryguje jak zwariowany nawet przy najmniejszym ruchu wody.
Nie
mówiąc o tym, że jeśli nie oko, to ucho wychwyci różnicę, gdyż w przypadku kry,
falująca
woda rozbija się o nią jak w przyboju, wydając charakterystyczny chlupot.
Tak, nie wystarczy posiąść umiejętności samego skakania, bo tego to i na lądzie
można się nauczyć, ale też cały czas trzeba mieć oczy i uszy na wszystko
otwarte, lawirować
umiejętnie i koncentrować się wyłącznie na tym, co trzeba, i jak to mówią - mieć
niucha, bo
inaczej katastrofa pewna. Nawet z wielką krą sprawa nie jest tak prosta jakby
się na pierwszy
rzut oka mogło wydawać. Bo i taka jest zdradna, zwłaszcza w okolicach krawędzi.
Otóż, jeśli
mamy do czynienia ze „starą” krą, to jej krawędzie są z reguły nadżarte przez
wodę, która
przez parę godzin potrafi wyżłobić cały ich spód, zostawiając jedynie cienkie
powierzchnie na
brzegach, które w rezultacie są tak słabe i kruche, że od czasu do czasu same
się odłamują.
Nie mówiąc o tym, co mogłoby się stać, gdyby się od nich odbić, albo choćby i
stanąć. Co
innego z krą „młodą”, to znaczy taką, która dopiero co oderwała się od litego
lodu przy
brzegu. Również i tu słuch odgrywa decydującą rolę, gdyż „stara” kra
charakterystycznie
klaszcze podmytymi krawędziami o wodę, podczas gdy „młoda” żadnego dźwięku nie
wydaje.
Jakże nie wspomnieć o tym, że najefektowniejsze, a zarazem i najtrudniejsze
skoki
wykonać można dopiero pod sam koniec „sezonu”, kiedy pozostaje jedynie kra
oderwana od
lodu przy samym brzegu, którą łatwo rozpoznać, gdyż jest nieforemna i sterczy
wysoko nad
wodę niczym ostre lodowe kły. (A niebawem nikt już nie będzie tego pamiętał,
gdyż jak
uprzednio ci wspomniałem, z nie znanych mi przyczyn od pewnego czasu morze w
ogóle nie
zamarza.) Więc przy brzegu jest zawsze kilkudziesięciometrowy pas „zamarzniętych
fal” -
jak to nazwaliśmy - bo do złudzenia przypomina wzburzone morze, uchwycone
znienacka w
lodowe kleszcze, w momencie, gdy tysiące fal, które jak wyciągnięte, potężne
jęzory,
wzniosły się jak najwyżej, by za chwilę, która już nie nastąpi, rozbić się
huczącą,
rozbryzgującą się na wszystkie strony pianą. Wygląda to pięknie i niesamowicie,
jak gipsowa,
albo porcelanowa makieta lodowego łańcucha gór o ostrych szczytach, jak kły
lekko wygięte
w stronę brzegu, o które jakże łatwo pokaleczyć sobie ręce. A za każdym razem,
gdy chce się
dotrzeć do dalszej kry, trzeba się przez te strome, spiczaste jęzory przedrzeć,
co samo w sobie
jest nie lada wyczynem. Niejednemu w połowie drogi odeszła ochota od lodowych
harców.
Wydaje się niby, że zupełnie blisko do lodowej gładzi za „górami”, a ile trzeba
się napocić,
nasapać i namęczyć! A później, kiedy już tylko zamarznięte, szkliste jęzory
zostają przy
brzegu i wydaje się, że to morze szczerzy zęby, rzadko kto odważa się na
skakanie. Bo tu nie
tylko skacze się z wysoka, ale i lądować jest nie bardzo gdzie, gdyż łatwo z
takiego ostrego i
chybotliwego szczytu ześlizgnąć się prosto do wody. Tak, to już wyższy stopień
wtajemniczenia, prawdziwy majstersztyk i trzeba nie byle jakich umiejętności i
brawury, by
się zdobyć choćby na jeden taki skok.
Po co mi to wszystko opowiadasz? - zapytasz pewnie ze słusznym zdziwieniem. Ale
musisz mnie zrozumieć, że to jakby na usprawiedliwienie, że przedtem zacząłem
trochę
niefortunnie, a poza tym jakoś nie mogłem zostawić tego w pierwotnej wersji, bez
uzupełnienia, choćby nawet tak zdawkowego jak to powyżej, które, prawdę mówiąc,
robi
tylko apetyt na dalsze rozwinięcie. Tak, o naszych krach to można by bez
końca... Wiem,
Wiem, co teraz powiesz. Że niby przesadzam. Ale nie bądź drobiazgowy i nie
czepiaj się
słów, bo daleko nie zajdziemy. Przecież nawet jeszcze porządnie nie zacząłem.
Przyszło mi na myśl, że może tak jak zamierzałem, powinienem jednak zacząć od
tego, czego nie wiesz. Chyba i łatwiej mi to przyjdzie, bo nie możesz
zaprzeczyć, że tak czy
siak było, ani twierdzić, że było inaczej. Przerwać też nie możesz, najwyżej -
co bardziej
prawdopodobne - opuścisz to i owo, w ogóle nie czytając. Bo w gruncie rzeczy
może cię to
wcale nie obchodzić. Na przykład z pewnością nie wiesz o tym - bo i jak - że ten
film kręcony
w moim kościele stał się sławny na całym świecie... Co innego, jeśli zacząłbym
od naszych
spraw. O, tam już teren grząski, niebezpieczny, trzeba uważać, żeby przypadkiem
o czymś nie
zapomnieć albo nie pomylić szczegółów. A jakże łatwo o wpadkę! Bo wyobraź sobie,
że
zacząłbym od ciebie, od tego, jaki byłeś, co lubiłeś, czego nie, o czym
myślałeś, czy
marzyłeś. Nie, od tego na pewno nie mógłbym zacząć. No, ale od czego mam nasz
album?
Wystarczy otworzyć na chybił trafił i już coś ciekawego się znajdzie. Przyznać
trzeba, że
Borkowski miał łeb nie od parady, choć czasem tak sobie myślę, że pewnie nie
przypuszczał,
ile pożytku przyniesie nam jego skrzętnie wypełniany album. Prawdopodobnie
założył go bez
specjalnej przyczyny, ot, takie sobie dziwactwo, zawodowe hobby. Nieraz
słyszałem, na
przykład, o listonoszach, którzy namiętnie zbierali znaczki. Nie mówiąc o tym,
że nikt się nie
dziwi myśliwym, że kolekcjonują łowieckie trofea. Więc może i on na podobnej
zasadzie.
Ale, ale, nie mogę się zagalopować, jeszcze nie pora na Borkowski ego, zwłaszcza
że dotąd
nie ruszyłem z właściwym początkiem. Całe szczęście, że nie możesz mi swoim
zwyczajem
przerwać ani ponaglić. A albumu na razie nie otworzę, a to z tej prostej
przyczyny, że nie ma
w nim wszystkiego. Nie ma chociażby jeżą, a przyznać musisz, że bez jeżą daleko
byśmy nie
zaszli. Więc jednak zaryzykuję i tak na próbę jedną nogą wkroczę ostrożnie na
tereny
zabronione, należące do nas, wspólne. Ano zobaczymy, co z tego wyjdzie. Ciekaw
jestem,
czy opowiadałeś komuś o naszym jeżu tak, właściwie to od jeżą się zaczęło,
wszystko od
niego, od tamtego lata, chociaż znaliśmy się już wcześniej, jeszcze zanim do
szkoły
zaczęliśmy chodzić, nawet nie pamiętam tego dnia, kiedy po raz pierwszy ciebie
zobaczyłem,
ani też nie potrafię wytłumaczyć, jak to się stało, że później prawie zawsze
byliśmy razem,
tak, przed tamtym latem było inaczej, nie było jeszcze naszej sprawy, tych
zagadkowych
nieprawdopodobnych wprost powiązań ludzi, rzeczy i zdarzeń, które na próżno
staraliśmy się
rozwikłać, rozsupłać sploty czasu przeszłego, gdzie nić wcale nie prowadzi do
kłębka, a jedna
zagadka rodzi drugą, gdzie czas trzeba cerować grubymi nićmi, łatać wyobraźnią,
tak, tak
właśnie trzeba, nigdy nie chciałeś w to uwierzyć, więc może dlatego... ale
zaczęło się
wszystko od jeżą, od tamtego lata...
Siedzimy na koślawych taboretach w waszej zakopconej kuchni, nogi podkurczone,
brodę można oprzeć na kolanach, babcia robi kaszankę, całą miednicę, tę wielką z
odprysła
emalią, w której nosimy bieliznę na strych, bo ona nie może - stara i gruba,
ledwie brzuch
obejmie, krew wlewa z wiaderka, dziwny zapach, jej spuchnięte ręce zanurzają się
w kaszy,
mieszają, umazane powyżej łokci, pewnie i pod pachami ma krew, słuchamy, jak
opowiada,
bo widziała, jak Niemcy szli do piekła, jak ich topiono w bagnach naszego parku,
teraz tylko
straszą, włosy i paznokcie im rosną, ale nie takie zwykłe, muszą cierpieć, już o
to diabeł
zadba, cholera z tą kaszanką, chyba za mało krwi przyniosłam - gdera pod nosem,
ci
mordercy mają teraz paznokcie jak korzenie, odganiajcie te (muchy! jak gęstwina
kiszek, a te
włosy, co były rude albo jak słoma lub piasek, są zielone, zamiast prawdziwych -
skrzypy
rosną, co gały wybałuszacie, tak już jest, śmieje się, dlaczego ma tak mało
zębów, może do
kaszy jej jaki wpadł, ukradkiem dotykam swoich włosów... są, a ona się śmieje,
oblepione
czarną mazią ręce podnosi, jakby chciała zetrzeć pot z czoła, Jezu, jeszcze to
zrobi...
Idziemy rozgrzaną, duszną plażą, morze jest szare, miejscami sine, z pasmami
zielonego meszku, dochodzimy do bystrej „rzeczki”, niegdyś granicznej, tam przy
murszejącej altance w parku, po drugiej stronie plaża kamienista, piarżysko,
wąska,
zepchnięta do morza przez skarpę najeżoną strzelistymi nabieżnikami, piasek jak
popiół, „u
nas” - szeroka, bez kamieni, z wydmami o zielonych czuprynach, piasek sypki,
żółty, choć
nieco z tej żółci wyblakły w słońcu, które praży, aż oczy pieką, szkoda, że nie
jesteśmy
letnikami, mielibyśmy ciemne okulary w plastikowych oprawkach.
Wracamy parkiem, na skraju rośnie drzewo stróża z tartaku, o wyciągniętym ku
morzu
pniu, jak on złamane, prawie pod kątem prostym, oboje tacy, pochyleni ku ziemi
znakiem
równania, tylko ono bez laseczki.
„Równa się! Równa się!” - drażnimy dziadygę z odległości, wybiega ze stróżówki,
co
ma komin od traktora, kuśtyka na trzech nóżkach, przystaje, kostropatą twarz ma
jakby
wessaną do środka, i krzyczy - wy łobuzy, ja was... spieniony cały, gonić nie
usiłuje, z laską
nie da rady, bez niej pewnie by nosem zarył, a tam żwir i kamienie, chwyta, co
popadnie, pół
cegły, i rzuca, nie może się jednak wyprostować i cegła pada tuż przed jego
czerwonym,
zapijaczonym nosem, od zamachu traci równowagę, kolebie się rozjuszony, i
żegnany
zjadliwym rechotem, wraca pod komin od ursusa, on śpi na przewróconym fotelu,
śmiejesz
się, ale stróż „równa się” ma swoje drzewo, które jeśli jeszcze wyrośnie -
schowa głowę pod
wodę, jak struś, ze wstydu, wiadomo - kaleka; ma sobowtóra, swobodnie można
biegać po
pękatym jak brzuch konia pniu, a po cieńszych partiach przesuwać okrakiem, tuż
nad wodą,
pozazdrościć staruchowi - mieć własne, niczyje więcej drzewo, i podobne do
właściciela! -
twoje byłoby cienkie jak dyszel i piegowate, z grzywką równo uciętą nad czołem,
a moje? -
nie wiem...
W parku duszno od zieleni, nawet skrawki błękitu zarażają się, śniedzieją,
powietrze
gęstnieje, osiada zielonymi plamami na twarzach, klei się do włosów jak syrop,
włazi do
uszu, nosa, między zęby, trochę a skrzypy na głowach wyrosną jak tym, co ich tu
w bagnach
potopiono, dobrze, że ścieżka sucha, boimy się tych niemieckich włosów, jakby i
na niej
skrzypy rosły, toby nie można przejść, żeby nie nadepnąć - jeszcze który
wyskoczy z
mokradeł, „Hände hoch!” krzyknie, owinie nas swymi paznokciami, strzeli w tył
głowy z
parabellum albo powiesi na drzewie jak naszego księdza, dech zapiera, strach i
powietrze, to
zieleń z drzew paruje, mówisz...
Biegniemy, byle dalej od zieleni, od skrzypów uciec, czujni, czy aby ktoś nie
krzyknie
halt! halt!, tylko bagna bulgoczą, pełne żabiego skrzeku, z żółtymi od kaczeńców
kępami
drzew i krzewów, można by przejść, skacząc z jednej na drugą, wreszcie mokradła
się kończą
i oślepia nas słońce, udało się, bezpiecznie, ludzie chodzą, trawniki, aleje,
gwar, tłumy na
plaży, w pobliżu kiosk z piwem, pijani krzyczą i śpiewają, wszyscy w białych
slipkach z
czerwonym paskiem pośrodku, niektórzy zwinęli je z boków - wedle ostatniej mody
- w
wałeczki, z tyłu widać im przedziałki, przechylają spienione kufle, wlewają
zawartość do
zachrypniętych gardeł, potem oddają to morzu...
Patrzymy na pijaków, jak im brzuchy rosną, dziw, że nie pękną, tylko widły im
dać,
rogi, ogony przyprawić... pewnie upiory z bagien też tu przychodzą nocą piwa się
nażłopać,
pogadać, pośpiewać żołnierskie piosenki, chciałbym kiedyś usłyszeć, żadna z
naszych
Niemek takich nie umiała, albo udawała, bo one chytre, przebiegłe, Frau Grottke
nauczyła
mnie „Backe, backe Kuchen”, śpiewało się to klaszcząc, ostatnio była inna,
młoda, ale
odeszła, kurs skończyła, w szpitalu pracuje, salową jest, wielka dama się z niej
zrobiła,
widujemy ją w niedziele, jak z marynarzami spaceruje, zwykle ma dwóch, chodzą
„pod
pachę”, to niewygodnie, próbowaliśmy...
Zobacz! krzyczysz i pokazujesz coś w trawie, podbiegamy... jeż, prawdziwy, mały,
inny niż na obrazkach, kolce wcale nie nastroszone, a przylizane, jakby
brylantyną
wysmarował i do góry zaczesał, mordka śmieszna, oczka rozbiegane, nie ucieka,
biorę na
ręce, prawie nie kłuje, może fałszywy, z mechanizmem w środku, niemożliwe,
brzuszek
miękki, ciepły...
Do pijących przyłączyli się Hube i Jube, slipek nie mają, przeciwnie - w grubych
waciakach, poplamionych, obdartych spodniach, gumiaki, szkoda, że nauszników nie
nałożyli, tak przez okrągły rok chodzą, nawet w niedzielę, bo oni protestanci,
ale tak nie za
bardzo, do kościoła im nie wolno, a do kirchy przy molo pewnie się nie chce,
wolą pić - tam
tylko staruchy kuśtykają; naładowany złomem, makulaturą i szmatami wózek
zostawili na
boku, piwo kupują, to ich narodowy trunek, mówić dobrze nie umieją, bełkoczą
zlepkiem
niemieckich, polskich i kaszubskich słów, ostatnich nauczył ich pewnie nasz
szewc, nie
skończyli w bagnach, schowali się w piwnicy, oni miejscowi, nawet z mojej ulicy,
tam w
podwórzu za rzeźnikiem, skąd niedawno zabrali jednego do ciupy, mundury i broń
zakopali, a
teraz stoją z kuflami w garści, patrzą na morze, ich oczy tracą błękit, są
szare, co też oni mogą
tam widzieć, pewnie tak tylko się gapią i czekają nocy, aż ich wojenni kamraci z
bagien
wyjdą nażłopać się piwa, pogadać, pośpiewać, a gdy pchają swój załadowany wózek,
to huk
jakby czołg, chłopaki biegną za nimi i krzyczą: Hube, gdzie je Jube? Jube, gdzie
je Hube?,
oni nic, ot, czasem odwróci się który, „odpierdolta się” rzuci; każdej jesieni,
jak Korpys
przywiezie nam koks, to znoszą do piwnicy, gdy skończą, co nie zawsze im się
udaje, bo piją,
to przychodzą po pieniądze, kocmołuchy takie, że nie wiadomo, który jest Hube, a
który Jube,
i jeść wołają, kiedyś dostali zupę i kości z obiadu, a oni w krzyk: my nie lubim
kości!, a
widziałem, jak wygrzebywali resztki i jedli, ale tacy to już są, Hube i Jube...
Jeż nie daje mi spać, wytupuje tremola na podłodze, gdy go tylko przyniosłem,
schował się pod łóżko, kłuł boleśnie, jednak umie, otwieram w końcu drzwi na
balkon, las
pachnie, myślę: wyjdzie, spodoba mu się i pośpi ma powietrzu, w dodatku maciejka
na
balkonie, rośnie w podłużnych, zielonych donicach, kładę się z powrotem, tup-
tup-tup - i
cisza, słodka, senna...
Zaspałeś jeżu, mówię, prosiłem, żebyś mnie wcześnie obudził, ubieram się, pewnie
wszystkie korty zajęte, raptem jakiś krzyk na ulicy, twój głos, chodź szybko, na
dół, jeż!
chodź, zobacz! - pędzę ze schodów, przezwyciężam strach i przeskakuję stopnie,
dużo ich, o
wiele za dużo, trzy piętra i wysoki parter, jestem, gdzie, pytam zziajany, gdzie
jeż? gadaj! -
tu, pokazuje... zapomniałem o starym, metalowym płocie, jego pręty zardzewiałe,
ostro
zakończone, ten, który wskazujesz, pokryty wyschniętą krwią, pod płotem przebity
jeż, nie
chcę płakać, baba - powiedzą, zrobimy mu pogrzeb na podwórku, mówię, ale ty
kręcisz
głową, samobójca powinien mieć grób przy płocie, jak on wszystko wie, patrzymy
na jeżą,
jest mniejszy, skurczył się, jak dziadek wtedy, krew wypłynęła, dobrze, myślę,
że duszy - nie
miał, poszedłby do piekła...
Z piwnicy przynosimy saperki znalezione w bunkrach w lesie, mamy tam jeszcze