JERZY LIMON MÜNCHHAUSENIADA TOWER PRESS 2000 COPYRIGHT BY TOWER PRESS, GDAŃSK 2000 I Chciałbym, żebyś wiedział, iż zastanawiając się swego czasu od czego by zacząć, postanowiłem, że najlepiej będzie jeśli na początek zajmę się sprawami, o których z pewnością nie możesz wiedzieć. Chociaż nie ulega wątpliwości, że moja pierwsza próba napisania do ciebie spełzła właściwie na niczym i mimo usilnych starań mię udało mi się przebrnąć nawet przez pierwsze zdanie, to jednak nie uważam, żeby ten czas był stracony, gdyż doszedłem do nader ważnego wniosku, co samo w sobie jest już nie lada wyczynem, że w naszym przypadku początku jako takiego być nie może i w najlepszym razie, można podać kilka możliwości, wariantów, stanowiących niejako przykład, czy propozycję tego, jaki początek z prawdziwego zdarzenia mógłby być. Niemniej, zamierzam wykorzystać to z pozoru niefortunne zdanie, które w pewnym stopniu okazało się ślepą uliczką i żeby nie być gołosłownym, bezzwłocznie przytoczę je tobie w tym oto miejscu: „Nasze miasto niewiele się zmieniło...” I chociaż powyższe zdanie (jak widzisz niedokończone) na pierwszy rzut oka wydaje się miałkie, a nawet zupełnie niepotrzebne, to jednak ciebie powinno zainteresować, przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Zapewne szczególnie jedno słowo cię zastanowi, a mianowicie „niewiele” gdyż właśnie w nim zawiera się to, o czym nie możesz wiedzieć. Jesteś skazany na mniej czy bardziej fantastyczne domysły, możesz wgryzać się w nie wyobraźnią, ale tak czy inaczej połamiesz sobie zęby i chcąc nie chcąc musisz zawierzyć mojej relacji i wyjaśnieniom wszystkich znaczeń, jakie kryje w sobie niepozorne, miękkie słowo „niewiele”. Jakie jest nasze miasto, nie muszę ci tłumaczyć i dlatego już w pierwszym zdaniu celowo umieściłem słowo „zmieniać się”, by dać do zrozumienia, że właśnie zmiany, jakie zaszły od czasu twej nieobecności (może to niezbyt właściwe słowo, ale wiesz w czym rzecz), będą tu, przynajmniej na początku, odgrywały niebagatelną rolę. Jednakże nie będę się bawił w wyliczenie wszystkiego, co zawierają w sobie na razie dość mgliste i nieprecyzyjne słowa „,niewiele” i „zmieniać się”, byłaby to zbędna i nudna litania, a przejdę od razu do spraw bardziej istotnych dla nas obu, co będzie zresztą zgodne z zamierzonym charakterem mej odpowiedzi. Tak, właśnie „odpowiedzi”, gdyż czytając, nie możesz zapominać, że jest to, ni mniej ni więcej, tylko odpowiedź na stale zadawane przez ciebie pytanie. Nie tracąc czasu, zaraz zajmę się bliższym wyjaśnieniem tych słów, ale pozwól, że jeszcze przedtem napomknę o czymś, czego wprawdzie nie można zaliczyć do zmian, wręcz przeciwnie: pod tym względem nasze miasto nic a nic się nie zmieniło, a (mianowicie o tym, że po gwarnym i męczącym sezonie, kiedy wiatry wymiotą już resztki lata z opustoszałych ulic, a szyby w lodziarniach zamaluje się na biało, nadal cicho tu, spokojnie, i tylko czasem kapryśne po swojemu morze huczy, jak zawsze na wiosnę, lub jesienią. Nie wspominam o tym, żeby narzekać, bo przecież to całkiem fajnie, że morze sroży się i kotłuje po dawnemu, ale widzisz, stała się rzecz dziwna, gdyż ni z tego ni z owego przestało... zamarzać. Nie wiem dlaczego stało się to tak nagle, bo w końcu klimat nie zmienił się tak dalece i zdarzają się - jak to świętej pamięci dziadzio mówił - syberyjskie mrozy, ale nie zamarza i już. Jest w tym jednak coś niezrozumiałego i czasem tak sobie myślę, że ma pewien związek z naszą sprawą... Pomijając fakt, że morze przestało zamarzać, to w przeciwieństwie do tego co w tym pierwszym niedokończonym zdaniu napisałem ogólnie o naszym mieście, w naszych dawnych rewirach sporo zmian, krótko mówiąc - stale czegoś ubywa. Tak, tylko ubywa, jeśli nie liczyć szkaradnego jak bunkier, bezkształtnego domu jaki postawiono na miejsce gruzów przy twojej ulicy. Poza tym wycięto moje lipy i to akurat kiedy pokryły się nieśmiałą, mechatą zielenią. Dobrze, że z jednej strony ulicy, choć pech chciał, że właśnie po mojej. Ich los podzieliły czterookie latarnie gazowe, które zniknęły którejś nocy, a stary latarnik już w ogóle się nie pokazuje. Tylko czasem widuję go przy dworcu, jak siedzi skulony na ławce, gapiąc się bezmyślnie na przejeżdżające z hukiem pociągi. Mówią, że nie odzywa się do nikogo. Pewnie obrażony na cały świat. Nigdy wprawdzie go nie lubiłeś, bo pierwszy powiedział ci o twoim ojcu, pamiętasz chyba: rzuciłeś się wtedy na niego iż pięściami i okładając kułakami po brzuchu, bo wyżej nie mogłeś dostać, krzyczałeś: to kłamstwo! to kłamstwo! to kłamstwo! - Jednak musisz przyznać, że bez niego to jakoś głupio. Po latarniach przyszła kolej na ogródki przed domami, przez które przebiega teraz wąski chodnik, gdyż poprzedni wchłonęła poszerzona ulica. Nie, asfaltu nie ma, po dawnemu gruba kostka. Natomiast miejsce latarni zajęły smołowane, drewniane słupy, na których zawieszono niewymyślne, ale za to elektryczne oświetlenie, czyli duże żarówki kryte u góry metalową, emaliowaną miseczką, przypominającą zwykłą spluwaczkę. Okoliczne domy stoją po dawnemu, no, może tylko trochę więcej tynku z nich odpadło, bo łuszczą się jak cebula. Ludzi też ubyło, a ściślej mówiąc, odeszli ci, których znaliśmy i choć na ich miejsce przybyli nowi, to jednak o nich lepiej śnie wspominać. O swojej babci pewnie już wiesz, jednak na wszelki wypadek czuję się w obowiązku ci donieść, że wyjechała nie wiadomo dokąd, nikogo zresztą o swej nagłej decyzji nie uprzedzając. Dopiero po pewnym czasie, kiedy wścibscy jak zawsze sąsiedzi zaczęli się niepokoić ciszą i wiecznie zamkniętym oknem od ulicy, przy którym tak bardzo lubiła wysiadywać, i zaczęto podejrzewać, że umarła po cichu, jak to bywa z samotnymi, zgorzkniałymi staruszkami, to dopiero wówczas, gdy już gruchnęła wieść, że coś sobie zrobiła, wyłamano drzwi, w środku nikogo me znajdując. Wprawdzie milicja profilaktycznie zaplombowała mieszkanie, ale nie wiedzieć jakim cudem rozkradziono migiem meble, dywan, ubrania, garnki, talerze, wszystkie twoje rzeczy i krótko mówiąc - nic nie zostało, bo czego nie dało się wynieść, to bezlitośnie zniszczono, jak chociażby palmę w salonie, czy kafelki w kuchni, które ktoś potłukł młotkiem. Nawet ściany odarto z tapet. Ale wiedz, że najcenniejszą rzecz udało mi się ocalić. Jak to bywa, pomógł mi w tym zwykły przypadek. Może i nie taki zwykły... W każdym bądź razie los zrządził, że znalazłem album Borkowskiego, porzucony przez kogoś przy oknie od waszej piwnicy. Wprawdzie mocno podniszczony, ubabrany ziemią, a i deszcz skropił go obficie, ale na szczęście tylko niektóre napisy zamazały się bezpowrotnie, natomiast zdjęcia całe, w większości jak nowe. Co za szczęście! - Kiedy tylko zapragnę, biorę go do ręki i przeglądam. A zgadnij od kogo zaczynam?... Bo wcale nie od Kokoschki, czy mego dziadka, lecz... nie śmiej się, mówię najzupełniej serio: zaczynam od Madame Lulu. Tak, właśnie od niej, a wcale nie podejrzewaliśmy, ba, nigdy by nam to do głowy nie przyszło, że i ona może tam być. Właściwie to nie ma się czemu dziwić, w końcu nie znaliśmy jej nazwiska. Jak na to wpadłem? - Zwyczajnie: umarł jej ojciec i w gazecie były nekrologi. W gazecie! Okazało się, że to był nie byle kto - zasłużony działacz polonijny w Wolnym Mieście. Tak napisano. Pewnie zaskoczyło cię, ze od niej zaczynam. Trudno to wytłumaczyć, bp przecież nie tylko dlatego, że jej już nie ma, gdyż na liczne interwencje sąsiadów znalazła się tam, gdzie jej miejsce, ale również i z tego powodu, że właściwie nadał nie mogę rozgryźć spraw z nią związanych. Nie dlatego żebym nie chciał, tylko po prostu urwał się ślad i nic na to nie poradzę. Jest wprawdzie szewc, który po dawnemu sterczy w oknie, coś tam niemrawo dłubie przy starych butach, pije od czasu do czasu, ale i on zmarniał jakoś, nie bajdurzy jak ongiś, w milczeniu żeluje czas, jaki mu jeszcze pozostał, a na domiar złego zdaje się niczego nie pamiętać. Korpys też jeszcze żyje, ale mówią, że jego godziny już policzone, bo rozpił się zupełnie od czasu, kiedy żonę przegonił i sprzedał konie. Owszem, czasem przemawia na rogu, ale nietęgo mu idzie: głos stłumiony, chrapliwy bełkot, kaszel, nic więcej. Nawet nikt już nie słucha tych jego oracji. Można zresztą odnieść wrażenie, - że gada od rzeczy, bo mamie wciąż o tym samym, nie śledząc widać na bieżąco ciekawych przemian w życiu politycznym nasze go kraju. Nie jestem przekonany, czy ciebie w ogóle zainteresuje to, o czym nieustannie bełkocze, do czego jak maniak powraca w swych nudnych już i żałosnych wystąpieniach. Chyba nie, bo nie znając pewnych faktów, nie jesteś w stanie doszukać się składu i ładu w tej pijackiej paplaninie. Bo i cóż można zrozumieć z jego wariackiej opowieści o molo, które niby to odpłynęło w siną dal? Stek bzdur, powiesz, a ja na razie nie sprostuję... Są więc zdjęcia, nazwiska i daty, a nic o nich nie wiadomo. Natomiast Henia, który z pewnością dużo wie, widuję bardzo rzadko, zazwyczaj jak skulony wraca chyłkiem do domu, jakby się bał, że go ktoś zobaczy. Kiedyś zagadnąłem go na ulicy, bo u siebie nikomu nie otwiera, ale uciekł w te pędy wystraszony, udając że mnie nie zna, albo rzeczywiście nie poznając, bo w końcu wyrosłem trochę i w ogóle zmieniłem się. Też byś mnie pewnie nie poznał. Więc może dlatego od niej zaczynam, chociaż nie wszystko da się słowami wytłumaczyć. Pozostaje nieodgadniona jak morze, które nagle przestało zamarzać. Do albumu często zaglądam. Potrafię całymi godzinami ślęczeć mad nim przy biurku i wertować w nieskończoność jasnobrązowe, grube karty, nie odczuwając znużenia czy nudy. Prawdę mówiąc, to w ogóle niechętnie się z nim rozstaję i nawet jeśli gdzieś wychodzę, z reguły zabieram go z sobą. Jest w nim jeszcze tyle spraw niejasnych, przewija się w nim tyle osób, o których właściwie nic nie wiem, że nawet przez chwilę nie mogę przestać o tym myśleć i chociaż w gruncie rzeczy tak niewiele działam, żeby rzucić choć odrobinę światła na te zawiłe sploty czasu przeszłego (które widać podlegają jakiejś tajemnej gramatyce), to jednak nie można postawić mi zarzutu, że zobojętniałem, czy też dałem za wygraną i zwyczajnie machnąłem na wszystko ręką. Byłoby to krzywdzące. Przede wszystkim musisz wziąć pod uwagę, że zostałem sam. Poza tym, jak już wspomniałem, stale kogoś lub czegoś ubywa. Nie powiesz chyba, że jest to jałowe tłumaczenie się i wyłganie z obowiązku. Tak sobie myślę, że może jednak zamiast usprawiedliwiać się, powinienem ci coś opowiedzieć o sobie, bo jednak trochę czasu minęło i jak ani mówią - zmieniłem się nie do poznania. Tak, u mnie dużo zmian... Przede wszystkim już od pewnego czasu na spacery chodzę sam. To nawet lepiej. Nie czuję się skrępowany, mogę iść gdzie mi się żywnie podoba i wracać kiedy tylko przyjdzie na to ochota. A i dla innych ulga. Z początku spacery ze mną sprawiały im przyjemność, ale z czasem stały się uciążliwe jak kula u nogi i choć starali się niczego po sobie nie okazywać, to jednak wyczuwałem ich niechęć, słyszałem znaczące westchnienia, widziałem kwaśne miny. Nie mam do nich o to żalu. O wiele bardziej drażniło mnie to, że do niedawna, mimo pozornej swobody, śledzili każdy mój ruch. Czułem to na każdym kroku. Wszędzie były ich oczy i uszy. Całe szczęście, że już wcześniej przestali dręczyć mnie pytaniami, widząc, że wyprowadzają mnie one z równowagi. Niekiedy tylko informowali, zwłaszcza, gdy przychodził ktoś nowy. Mówili wówczas: to jest pan iks, a to jego żona, twoja chrzestna matka. Albo: przyszedł pan Andrzej, twój dawny kolega z klasy. Na samym początku trudno się było zorientować i zapamiętać kto jest kto, ale po pewnym czasie poznałem wszystkich domowników, a najlepiej stryja, który jest lekarzem i ze względu na mnie zamieszkał z nami. Poznałem też sąsiadów i większość ulic miasta, w którym mieszkamy. Musiałem uczyć się wszystkiego na nowo, więc dowiedziałem się, że miasto leży nad morzem, które nazywa się Bałtyk. Moją ojczyzną jest Polska, która jest republiką ludową, położoną w środkowej Europie. Miasto jest odgrodzone od morza szeroką plażą i wspaniałym parkiem, który bardzo polubiłem. Chodzę tam na długie spacery. Codziennie. Tak więc, uczyłem się wszystkiego od początku. Było to nawet ciekawe i zabawne do chwili, kiedy zorientowałem się, że mimo postępów w tej - nazwijmy to - nauce coraz mniej wiedziałem o sobie. Oczywiście dlatego że byłem w stanie zadawać coraz więcej pytań, ona które nikt nie mógł mi wyczerpująco odpowiedzieć. Najbardziej niepokojące były moje sny, bo ustawicznie pojawiały się w nich osoby, których nie znałem i miejsca, gdzie nigdy nie byłem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie mówiąc o tym, że niesamowicie zagadkowa treść tych sennych widziadeł, tak swoiście przeinaczona, zdeformowana, z niczym, dosłownie z niczym mi się nie kojarzyła. Zafascynowany ich magią, chwyciłem się snów jak ostatniej deski ratunku, łudząc się, że odnajdę tam siebie i to wszystko, czego wówczas nie miałem. Próbowałem zestawiać je z sobą, starać się znaleźć ich wspólne, powtarzające się cechy, zbierać detale, drobiazgi pozornie pozbawione znaczenia, układać je w jakiś pełniejszy obraz. Z czasem rzeczywiście udało mi się ustalić parę powtarzających się wątków, a nawet określić pewne stale cechy osób w nich występujących. Nie było to łatwe. Raczej bardzo wyczerpujące. Zdobywałem się na maksymalne skupienie, co powodowało, że przez pewien czas czułem się gorzej i senne zmory przychodziły nawet w dzień. Było to tak, jakby po przebudzeniu sen jeszcze trwał, nakładał się na rzeczywistość jak barwna, ruchoma klisza, by dopiero po dłuższej chwili prysnąć niczym bańka mydlana. Potem zdarzało się to coraz częściej i granica snu stawała się w coraz mniejszym stopniu wyczuwalna, możliwa do określenia. Zjawiały się w pokoju nagle, bezszelestnie, zwykle pojedynczo. Siadały gdzie popadnie, na łóżku, na szafie, czy na lampie, a czasem tylko odbijały się w lustrze, albo rzucały migotliwy cień, obserwując każdy mój ruch. Bałem się wówczas nawet oddychać. Udawałem, że ich nie widzę. Czasem coś mówiły, zwykle bezgłośnie poruszając ustami jak zdychająca ryba, albo był to niezrozumiały bełkot, jak to bywa we śnie. Niekiedy spotykałem je też podczas spacerów. Niektóre chodziły za mną krok w krok. Chociaż z początku napawały mnie wstrętem i obrzydzeniem, to z czasem przywykłem do ich odrażającego wyglądu i niepojętego zachowania. Z reguły pojawiały się w tych samych miejscach i muszę przyznać, że nieomylnie potrafiłem wyczuć, kiedy tam będą. Na przykład ci topielcy z bagien. Zawsze widziałem ich razem przy zamkniętym na cztery spusty bufecie na opustoszałej plaży. Stali w ociekających czarną mazią mundurach, pili piwo i śpiewali niemieckie piosenki. Jak tylko mnie zobaczyli, uciekali z powrotem do pobliskiego bagna i było widać tylko czubki ich głów z zielonymi jak skrzypy włosami. Najczęściej jednak spotykałem dziwnego starca, siedzącego zawsze na tej samej, włochatej wydmie na plaży, którego już z daleka rozpoznawałem po nieodłącznej marynarskiej czapce z rozerwanym daszkiem. Chociaż stale wydawało mi się, że go już skądś znam, to jednak przez dłuższy czas nic o nim nie wiedziałem. Dopiero znacznie później, kiedy już go nie było, natrafiłem przypadkowo na książkę o Münchhausenie, a w niej znalazłem jego podobiznę. Był już bardzo stary i pewnie dlatego nic nie mówił. Ale to wcale nie znaczy, że nie było między nami porozumienia. Było, jak najbardziej, tylko może na trochę innej zasadzie, nie słownej w każdym bądź razie. Siedział na tej samotne} jak on wydmie, zawsze zapatrzony w morze, które migotliwymi cieniami odbijało się w jego bladobłękitnych oczach, a gdy dotykałem lekko jego ramienia, dając znać, że już przyszedłem, że jestem, to nie odrywając wzroku od morza, stopą wygładzał piasek przed sobą i rysował na nim cienką, metalową laseczką. „Rysował” to może nieodpowiednie słowo, bo i trudno, więcej - jest rzeczą niemożliwą te pozornie nic nie znaczące kreski i koła opisać słowami, nawet w przybliżeniu oddać całą głębię ich znaczeń. Z początku niczego nie rozumiałem. Dlatego też cierpliwie uczył mnie swego tajemnego alfabetu, zaczynając od rzeczy najprostszych, przedmiotów, właściwie nie przedmiotów, lecz od pewnych form, pojęć, które dopiero z czasem przybrały bardziej klarowną postać, by stać się powiedzmy, żółcią, czerwienią, czy babim latem. Nić porozumienia jaka między nami się wytworzyła, doskonale obywała się bez słów i choć z początku drażniło mnie trochę, że w ogóle się do mnie nie odzywa (tylko gdy dotykałem jego twarzy, żeby się upewnić, że jest naprawdę, śmiał się bezgłośnie, otwierając i zamykając bezzębne, lepkie usta, właśnie jak zdychająca ryba), to jednak, gdy już zrozumiałem wszystko, zdziwiłoby mnie, gdyby nagle to zrobił. Czasem odnosiłem wrażenie, że czyta w moich myślach jak ja w jego piaskowych rysunkach, gdyż zdarzało się, że błyskawicznie przenosił nawet te najbardziej skryte na piasek. To on mnie właściwie wszystkiego nauczył. Odzyskałem mój świat. Nasz również. Byłem nagle jak nowo narodzony, obudzony z przerażającego snu, który utkały ciemność i pustka. To dzięki niemu poznałem ciebie i zorientowałem się, że wśród sennych widziadeł, jakie do mnie przychodzą, jesteś również i ty, że widywałem cię już uprzednio, nie mogąc dojść kim jesteś i dlaczego mnie napastujesz. Zrozumiałem też, co znaczy twoje uporczywe, w kółko to samo zadawane pytanie: „dlaczego”? Zrozumiałem, dlaczego imasz zakrwawioną rękę i rozcapierzone jak liść kasztana palce u jednej dłoni. To mnie właśnie pobudziło do działania. Starałem się, jak zapewne sam wiesz, nawiązać z tobą kontakt, porozmawiać, wytłumaczyć. Ale na próżno. Siedziałeś zawsze nieruchomo, z białą jak śnieg twarzą, wpatrując się we mnie zdziwionymi, zielonymi oczyma, powtarzając monotonnie ledwo słyszalne pytanie: dlaczego?... dlaczego?... dlaczego...? Sprawiałeś wrażenie, że nie rozumiesz, albo w ogóle nie słyszysz, co do ciebie mówię, więc w końcu podjąłem decyzję, żeby ci odpowiedzieć, napisać o wszystkim i zostawić tę niby spowiedź na widocznym miejscu, licząc na to, że może przeczytasz, zrozumiesz i przestaniesz mnie dręczyć. Jak już wspomniałem, najgorzej jest jednak zacząć, bo wszelka próba odpowiedzi na tak pozornie proste pytanie kryje w sobie mnóstwo możliwości. Nie mówiąc o koniecznych przeskokach w czasie i uproszczeniach, których jednak ze zrozumiałych względów chciałbym uniknąć. Jak już wiesz, pierwsza próba spaliła na panewce. To samo właściwie można powiedzieć o następnej, choć jak się przekonasz, udało mi się ją nieco bardziej rozwinąć, dzięki czemu zyskałem, jakby to powiedzieć... pewien punkt zaczepienia, od którego wprawdzie mógłbym zacząć, ale wcale nie muszę. Przyznam ci się, że czytając ponownie ten niedokończony fragment, odczułem dziwny niedosyt, jakby brak czegoś, na przykład soli. Zresztą sam osądź: „Mróz wcześnie popuścił, ale dopiero późną wiosną, kiedy kasztany wypuściły już swe tłuste, nabrzmiałe pąki, które wkrótce poczęły się rozcapierzać jak palce z zaciśniętych piąstek, morze zaczęło uwalniać się spod ciężkiej lodowej skorupy. Najpierw daleko, na horyzoncie pojawiła się cienka, ciemna kreska, w pogodne dni silnie odcinająca się od niepewnego jeszcze, wiosennego błękitu, jakby lamówka nieba, ale potem, z dnia na dzień poszerzała się, tyła, uwolniła uwięzione w bieli statki, by w końcu tylko przy brzegu zostawić pasmo spękanego jak zsiadłe mleko lodu, który w mgławym świetle pierwszego słońca zmienił barwę na szarą i nie skrzył już tak radośnie, i z którego fale i wiatr co rusz z hukiem wyrywały potężne i ciężkie kry, unosząc je w głąb niespokojnego morza. Raj dla odważnych! - można skakać z jednej kry na drugą, a nawet podryfować nieco, przeskoczyć na trzecią, potem na następną i tak dalej. Trzeba tylko wiedzieć, na którą można, na którą nie, no i obserwować bacznie gdzie znosi ją szkwał, by móc bezpiecznie wrócić, kiedy się tylko zechce. Nie jest to rzeczą prostą, wymaga niemałej praktyki i wprawy, więc z reguły kupa widzów gapi się na brzegu, a zaledwie kilku śmiałków skacze, popisując się przy tym bez opamiętania. By wzbudzić większy podziw, puszczają wodze brawury i skaczą nawet na małe, chybotliwe kawałki lodu, których krą nazwać nie można, ani nawet stanąć na nich dobrze, bo zaraz znikają pod powierzchnią lodowato-seledynowej wody, grożąc zimną kąpielą. Więc skacząc, można się tylko od nich nogą odbić, by uskoczyć natychmiast na następną krę, solidną. Ale jest to numer efektowny, bo i woda przy tym pryska, a dzieciarnia zamiera z podziwu. Można też jakąś mniejszą krę ukradkiem rozhuśtać, udając, że to fale ją przewracają, co z reguły wywołuje piski wśród patrzących dziewcząt, albo też rozglądać się bezradnie dookoła, że niby to się za daleko odpłynęło i nie ma na co przeskoczyć, by nagle, ku zaskoczeniu lamentującej już widowni, wykonać podwójny skok na z góry upatrzone małe kawałki lodu i po ostatnim odbiciu znaleźć się na bezpiecznej, dużej krze. Z daleka wygląda to zupełnie jakby kto biegł po wodzie. I jest tych numerów bez liku, a wszystkie na pokaz, „pod publiczkę”, i choć ci, którzy skaczą, znają te triki na pamięć, to jednak nawzajem uważnie siebie obserwują, czy aby który czego nowego nie wymyślił i nie wyróżnił się zanadto od reszty. Bo jest w tej zabawie coś w rodzaju zawodów, konkurencji, są zwycięzcy, wyprawiający karkołomne łamańce, którym najefektowniejsze skoki udało się wykonać, albo psim swędem wyjść suchą nogą z jakichś nieprzewidzianych tarapatów, są też przegrani, i to także różnego rodzaju: jedni z niedołęstwa, a inni przeciwnie - przez brak opamiętania i bezmyślne szarżowanie, o które jakże łatwo w ferworze zabawy, albo też przez pech lub złośliwość innych. Gdyż bywa, że znajdą się tacy, co to przez wrodzoną małpią złośliwość tylko patrzą, żeby innym dokuczyć, nastraszyć, a nawet bez powodu zepchnąć do wody. Ileż radości znajdują w tym, by uprzedzić kogoś o ułamek sekundy i prawem kaduka zająć upatrzone przez niego miejsce, przez co ich ofiara z rozpędu nie mogąc się już zatrzymać, musi zadowolić się inną krą, jeśli oczywiście uda jej się doskoczyć. Albo też skaczą na zajętą krę i tylko z impetem się od niej odbijają, by ją rozhuśtać i przynajmniej zmoczyć nogi prawowitego właściciela. Prowokują, zwady szukają, bo dobrze wiedzą, że żelazną regułą tej zabawy jest to, że na zajęte miejsce nie wolno skakać, chyba że w jakimś desperackim odruchu, ratując własną skórę. Jeśli wśród skaczących znajdzie się tylko jeden taki mach er, to pół biedy, nawet jeśli jest starszy i silniejszy od wszystkich pozostałych, to jednak można dać mu radę, zadać bobu, zapędzić w kozi róg, osaczyć w ten sposób, by sam, nie chcąc odpłynąć w siną dal, nie miał gdzie uskoczyć, by wyjść suchą nogą. Odbiera mu to wtedy trochę animuszu. Ale jeśli jest ich dwóch, albo trzech, to wówczas trudniejsza sprawa i lepiej trzymać się od nich z dala, by przypadkiem nie nawinąć się im pod rękę, bo biada takiemu! Tak, byle się im nie napatoczyć, bo nie spoczną, póki nie dopną swego, dadzą łupnia i tyle, nikt z pomocą nie przyjdzie, aby samemu się nie narazić i nie być następnym w kolejce. A oni jak zgłodniałe wilki, jak sępy, czyhają tylko na sposobność, bezkarnie polują na upatrzone ofiary, dwoją się i troją, wzbudzają popłoch i strach. A zręczności i sprytu im nie brak. Istne diabły kute na cztery nogi! Ale najwięcej jest takich, co nigdy nie przegrywają, ani też niczym specjalnym się nie wyróżniają. Mają tyle wprawy i doświadczenia, żeby się nie skompromitować, ale ich grzechem jest nadmiar rozwagi, zdrowego rozsądku, które ograniczają ich odwagę i tłamszą fantazję. I ci są najgorsi, najbardziej zawistni i zgorzkniali, bo zazdroszczą zarówno tym, którzy wyróżnili się szczególną precyzją skoków, albo nadzwyczajną odwagą, dzięki którym zyskali poklask wśród widzów, jak i tym, co zmoczeni do suchej nitki, z trudem wygramoliwszy się na brzeg, ku uciesze widowni, która nie szczędzi im kpin i drwiących przytyków, chyłkiem umykają dokąd oczy i wstyd poniosą. W cichości ducha zazdroszczą jednym i drugim, bo każdy się czymś wyróżnił, zwrócił na siebie uwagę, wzbudził zachwyt, bądź śmiech, podczas gdy oni są jakby poza zainteresowaniem widzów, jak statyści, stanowią nijakie, szare tło właściwej akcji. Napełnia ich to goryczą, której dają upust poprzez swoistą fanfaronadę: zgryźliwość w stosunku do lepszych od siebie i wyniosłe, pełne pychy lekceważenie nowicjuszy. I chociaż jest ich najwięcej, to nie trzymają się kupy. Wręcz przeciwnie, można odnieść wrażenie, że siebie unikają, że gardzą jeden drugim, bo każdy uważa się za Bóg wie co i chełpliwie zadziera nosa, nie chcąc przyznać się do własnej przeciętności, a tym bardziej okazać to innym. To oni na wyprzódki opowiadają wyssane z palca mrzonki o swoich niebywałych wyczynach, najzłośliwiej wyśmiewają innych, lepszych pomijając z reguły milczeniem. Najbardziej też raduje ich czyjeś niepowodzenie, jakiś pechowy upadek, zmoczenie nóg. Boże, jaką wrzawę wówczas podnoszą, gromkim śmiechem witają czyjeś potknięcie. Może i nie wszyscy są tacy, ale jest ich sporo, zwłaszcza wśród tych, których - jak to mówią - zżera ambicja, po nocach spać nie dając. Jednakże największym poważaniem i renomą cieszą się prawdziwi mistrzowie, niewątpliwie dzierżący prym w tej lodowej dyscyplinie, to znaczy tacy, którym na poklasku nie zależy i skaczą wyłącznie dla własnej przyjemności, nie dla blichtru sławy, a dla samego skakania. Chodzą „na kry” samotnie i to wówczas, kiedy na plaży nikogo nie ma. Legendy krążą o ich zręczności, pełnej finezji maestrii, niewiarygodnej wprost łatwości z jaką wykonują najbardziej karkołomne ewolucje, niebywałym kunszcie, który trudno sobie wprost wyobrazić. Często jednak znajdzie się jakiś przypadkowy świadek ich zmagań z sobą, z własnymi możliwościami, który później uchyli rąbka tajemnicy, rozpowie dookoła, czego to łam nie widział, dodając z pewnością coś od siebie, gdyż niekiedy słyszy się o wyczynach, których sam Münchhausem by się nie powstydził. Czasem zdarza się, że trafi się jakiś głupek, jeden z tych szaraczków, którym zawiść nie daje spokoju, i próbuje udawać, że to właśnie on należy do tej wąskiej elity mistrzów i zadufany we własne możliwości idzie na plażę sam, skacze z zapamiętaniem jak furiat, łudząc się, że go ktoś zobaczy i rozpowie innym. Ale właśnie o tych do głupoty zaślepionych nieszczęśnikach, bufonach, którym mimo usilnych starań nie udało się ukręcić bicza z piasku i przejść własnej miernoty, czyta się najczęściej w gazetach. Że wyłowiono ciało tego a tego, że taki a taki przypuszczalnie utonął, ciała nie odnaleziono, że łódź rybacka natknęła się na dryfującą krę z ciałem kogoś tam. Nie pomagają ostrzeżenia, każdy wierzy w swą szczęśliwą gwiazdę. Naiwni pyszałkowie, bez krzty rozumu, jeden po drugim płacą frycowe, padając ofiarą własnych złudzeń, żądzy sławy i laurów”. Co? - pewnie ubawiłeś się setnie... Pomijając kwestię, dlaczego właśnie od tego zacząłem (kto wie? - pewnie i dlatego, że morze już nie zamarza), to niewątpliwie też czujesz, że czegoś tu brakuje. I to ile?! Bo jakże pominąć samą ikrę, tak przecież różną, której przydatność do skoków ocenialiśmy w mgnieniu oka? Wymagało to niemałej wprawy i doświadczenia, a dla nowicjuszy było nie lada przeszkodą, bodaj najtrudniejszą na drodze do osiągnięcia przyzwoitego poziomu. Bo i cóż z tego, że, powiedzmy, coś tam wystaje pozornie bezpiecznie nad powierzchnią wody i sprawia wrażenie solidnej, grubej kry, kiedy właśnie okazuje się, że to wcale nie kra, a raczej jej złudna atrapa: kawał zmrożonego i zbitego śniegu, który będąc lżejszy od lodu, unosi się prawie na samej powierzchni, kusząc swą nieskazitelną, szklistą bielą. A wystarczy przecież tę lichotę nogą kopnąć, a rozleci się z trzaskiem na drobne kawałki śryżu, które w mgnieniu oka jak gąbka wchłoną wodę i, roztopione, po prostu nikną. Ilu to padło ofiarą tej fałszywej bieli? Ratunku żadnego wówczas nie ma, bo od kruchego jak opłatek śniegu nawet odbić się nie można, noga zaraz grzęźnie i pechowy skoczek od razu ląduje po pas albo i po szyję w wodzie. Słyszałem natomiast, że ci najwięksi mistrzowie, o których tak mętne i często sprzeczne słuchy krążą, umieją wykorzystać te dla innych zgubne zasadzki do specjalnego rodzaju skoków, które właściwie skokami nie są, lecz... ślizgiem. Otóż, jeśli zdarzy się, że pomiędzy dwoma solidnymi kawałkami kry znajdzie się taki płat zlodowaciałego śniegu, to wówczas wykonują oni szybki, płaski skok, który tylko w fazie początkowej i końcowej jest normalnym latem w powietrzu, natomiast pomiędzy - jest krótkim ślizgiem na szeroko - rozstawionych nogach, bo tylko wówczas śnieg wytrzyma ciężar. Ślizg z konieczności musi być krótki, ale i tak, zaraz po lekkim, ledwie zauważalnym odbiciu, jakie jest tu nieodzowne, śnieg rozlatuje się na drobne kawałki i znika pod powierzchnią wody. Nigdy wprawdzie nie widziałem takiego ślizgu zwieńczonego powodzeniem, za to zimnych kąpieli nierozważnych śmiałków - całe mnóstwo. Rekrutują się oni zresztą spośród napuszonych nowicjuszy, którzy chcąc wszystkim udowodnić, że nie tylko dorównują już innym, ale i w odwadze i umiejętnościach ich przewyższają, a co więcej, chcąc wszystkim dać do zrozumienia, że wbrew pozorom to właśnie oni należą do tych „naj”, więc ci w gorącej wodzie kąpani narwańcy, nie przypuszczając, że kręcą bicz na siebie, przełamując wewnętrzne opory i nieodłączny w ich przypadku strach, skaczą ślizgiem i jak łatwo przypuścić, w pióropuszach piany lądują w wodzie, ku wielkiej uciesze reszty skaczących i zebranych na brzegu widzów. No, ale trzeba to zrzucić na karb niewielkiego doświadczenia, i liczyć na to, że zimna kąpiel ich nieco otrzeźwi, nauczy moresu, i zrozumieją, że nie wszystko złoto, co się świeci, i niekiedy ledwie widoczny, prawie zupełnie zanurzony pod wodą kawał lodu jest o wiele pewniejszy. A bywa; że jest tak ciężki i gruby, że zdaje się, jakby był przyrośnięty do dna, a choćby i kilku naraz się od niego odbiło, to nawet nie drgnie. Choć i w takim przypadku należy zwrócić uwagę, czy aby nie jest to zwyczajny, nasiąknięty wodą śnieg, który właśnie łudząco przypomina powierzchnię tej ciężkiej, podwodnej kry. Wprawne oko od razu wychwyci różnicę, gdyż kra na falowanie prawie wcale nie reaguje, podczas gdy śnieg kołysze się i podryguje jak zwariowany nawet przy najmniejszym ruchu wody. Nie mówiąc o tym, że jeśli nie oko, to ucho wychwyci różnicę, gdyż w przypadku kry, falująca woda rozbija się o nią jak w przyboju, wydając charakterystyczny chlupot. Tak, nie wystarczy posiąść umiejętności samego skakania, bo tego to i na lądzie można się nauczyć, ale też cały czas trzeba mieć oczy i uszy na wszystko otwarte, lawirować umiejętnie i koncentrować się wyłącznie na tym, co trzeba, i jak to mówią - mieć niucha, bo inaczej katastrofa pewna. Nawet z wielką krą sprawa nie jest tak prosta jakby się na pierwszy rzut oka mogło wydawać. Bo i taka jest zdradna, zwłaszcza w okolicach krawędzi. Otóż, jeśli mamy do czynienia ze „starą” krą, to jej krawędzie są z reguły nadżarte przez wodę, która przez parę godzin potrafi wyżłobić cały ich spód, zostawiając jedynie cienkie powierzchnie na brzegach, które w rezultacie są tak słabe i kruche, że od czasu do czasu same się odłamują. Nie mówiąc o tym, co mogłoby się stać, gdyby się od nich odbić, albo choćby i stanąć. Co innego z krą „młodą”, to znaczy taką, która dopiero co oderwała się od litego lodu przy brzegu. Również i tu słuch odgrywa decydującą rolę, gdyż „stara” kra charakterystycznie klaszcze podmytymi krawędziami o wodę, podczas gdy „młoda” żadnego dźwięku nie wydaje. Jakże nie wspomnieć o tym, że najefektowniejsze, a zarazem i najtrudniejsze skoki wykonać można dopiero pod sam koniec „sezonu”, kiedy pozostaje jedynie kra oderwana od lodu przy samym brzegu, którą łatwo rozpoznać, gdyż jest nieforemna i sterczy wysoko nad wodę niczym ostre lodowe kły. (A niebawem nikt już nie będzie tego pamiętał, gdyż jak uprzednio ci wspomniałem, z nie znanych mi przyczyn od pewnego czasu morze w ogóle nie zamarza.) Więc przy brzegu jest zawsze kilkudziesięciometrowy pas „zamarzniętych fal” - jak to nazwaliśmy - bo do złudzenia przypomina wzburzone morze, uchwycone znienacka w lodowe kleszcze, w momencie, gdy tysiące fal, które jak wyciągnięte, potężne jęzory, wzniosły się jak najwyżej, by za chwilę, która już nie nastąpi, rozbić się huczącą, rozbryzgującą się na wszystkie strony pianą. Wygląda to pięknie i niesamowicie, jak gipsowa, albo porcelanowa makieta lodowego łańcucha gór o ostrych szczytach, jak kły lekko wygięte w stronę brzegu, o które jakże łatwo pokaleczyć sobie ręce. A za każdym razem, gdy chce się dotrzeć do dalszej kry, trzeba się przez te strome, spiczaste jęzory przedrzeć, co samo w sobie jest nie lada wyczynem. Niejednemu w połowie drogi odeszła ochota od lodowych harców. Wydaje się niby, że zupełnie blisko do lodowej gładzi za „górami”, a ile trzeba się napocić, nasapać i namęczyć! A później, kiedy już tylko zamarznięte, szkliste jęzory zostają przy brzegu i wydaje się, że to morze szczerzy zęby, rzadko kto odważa się na skakanie. Bo tu nie tylko skacze się z wysoka, ale i lądować jest nie bardzo gdzie, gdyż łatwo z takiego ostrego i chybotliwego szczytu ześlizgnąć się prosto do wody. Tak, to już wyższy stopień wtajemniczenia, prawdziwy majstersztyk i trzeba nie byle jakich umiejętności i brawury, by się zdobyć choćby na jeden taki skok. Po co mi to wszystko opowiadasz? - zapytasz pewnie ze słusznym zdziwieniem. Ale musisz mnie zrozumieć, że to jakby na usprawiedliwienie, że przedtem zacząłem trochę niefortunnie, a poza tym jakoś nie mogłem zostawić tego w pierwotnej wersji, bez uzupełnienia, choćby nawet tak zdawkowego jak to powyżej, które, prawdę mówiąc, robi tylko apetyt na dalsze rozwinięcie. Tak, o naszych krach to można by bez końca... Wiem, Wiem, co teraz powiesz. Że niby przesadzam. Ale nie bądź drobiazgowy i nie czepiaj się słów, bo daleko nie zajdziemy. Przecież nawet jeszcze porządnie nie zacząłem. Przyszło mi na myśl, że może tak jak zamierzałem, powinienem jednak zacząć od tego, czego nie wiesz. Chyba i łatwiej mi to przyjdzie, bo nie możesz zaprzeczyć, że tak czy siak było, ani twierdzić, że było inaczej. Przerwać też nie możesz, najwyżej - co bardziej prawdopodobne - opuścisz to i owo, w ogóle nie czytając. Bo w gruncie rzeczy może cię to wcale nie obchodzić. Na przykład z pewnością nie wiesz o tym - bo i jak - że ten film kręcony w moim kościele stał się sławny na całym świecie... Co innego, jeśli zacząłbym od naszych spraw. O, tam już teren grząski, niebezpieczny, trzeba uważać, żeby przypadkiem o czymś nie zapomnieć albo nie pomylić szczegółów. A jakże łatwo o wpadkę! Bo wyobraź sobie, że zacząłbym od ciebie, od tego, jaki byłeś, co lubiłeś, czego nie, o czym myślałeś, czy marzyłeś. Nie, od tego na pewno nie mógłbym zacząć. No, ale od czego mam nasz album? Wystarczy otworzyć na chybił trafił i już coś ciekawego się znajdzie. Przyznać trzeba, że Borkowski miał łeb nie od parady, choć czasem tak sobie myślę, że pewnie nie przypuszczał, ile pożytku przyniesie nam jego skrzętnie wypełniany album. Prawdopodobnie założył go bez specjalnej przyczyny, ot, takie sobie dziwactwo, zawodowe hobby. Nieraz słyszałem, na przykład, o listonoszach, którzy namiętnie zbierali znaczki. Nie mówiąc o tym, że nikt się nie dziwi myśliwym, że kolekcjonują łowieckie trofea. Więc może i on na podobnej zasadzie. Ale, ale, nie mogę się zagalopować, jeszcze nie pora na Borkowski ego, zwłaszcza że dotąd nie ruszyłem z właściwym początkiem. Całe szczęście, że nie możesz mi swoim zwyczajem przerwać ani ponaglić. A albumu na razie nie otworzę, a to z tej prostej przyczyny, że nie ma w nim wszystkiego. Nie ma chociażby jeżą, a przyznać musisz, że bez jeżą daleko byśmy nie zaszli. Więc jednak zaryzykuję i tak na próbę jedną nogą wkroczę ostrożnie na tereny zabronione, należące do nas, wspólne. Ano zobaczymy, co z tego wyjdzie. Ciekaw jestem, czy opowiadałeś komuś o naszym jeżu tak, właściwie to od jeżą się zaczęło, wszystko od niego, od tamtego lata, chociaż znaliśmy się już wcześniej, jeszcze zanim do szkoły zaczęliśmy chodzić, nawet nie pamiętam tego dnia, kiedy po raz pierwszy ciebie zobaczyłem, ani też nie potrafię wytłumaczyć, jak to się stało, że później prawie zawsze byliśmy razem, tak, przed tamtym latem było inaczej, nie było jeszcze naszej sprawy, tych zagadkowych nieprawdopodobnych wprost powiązań ludzi, rzeczy i zdarzeń, które na próżno staraliśmy się rozwikłać, rozsupłać sploty czasu przeszłego, gdzie nić wcale nie prowadzi do kłębka, a jedna zagadka rodzi drugą, gdzie czas trzeba cerować grubymi nićmi, łatać wyobraźnią, tak, tak właśnie trzeba, nigdy nie chciałeś w to uwierzyć, więc może dlatego... ale zaczęło się wszystko od jeżą, od tamtego lata... Siedzimy na koślawych taboretach w waszej zakopconej kuchni, nogi podkurczone, brodę można oprzeć na kolanach, babcia robi kaszankę, całą miednicę, tę wielką z odprysła emalią, w której nosimy bieliznę na strych, bo ona nie może - stara i gruba, ledwie brzuch obejmie, krew wlewa z wiaderka, dziwny zapach, jej spuchnięte ręce zanurzają się w kaszy, mieszają, umazane powyżej łokci, pewnie i pod pachami ma krew, słuchamy, jak opowiada, bo widziała, jak Niemcy szli do piekła, jak ich topiono w bagnach naszego parku, teraz tylko straszą, włosy i paznokcie im rosną, ale nie takie zwykłe, muszą cierpieć, już o to diabeł zadba, cholera z tą kaszanką, chyba za mało krwi przyniosłam - gdera pod nosem, ci mordercy mają teraz paznokcie jak korzenie, odganiajcie te (muchy! jak gęstwina kiszek, a te włosy, co były rude albo jak słoma lub piasek, są zielone, zamiast prawdziwych - skrzypy rosną, co gały wybałuszacie, tak już jest, śmieje się, dlaczego ma tak mało zębów, może do kaszy jej jaki wpadł, ukradkiem dotykam swoich włosów... są, a ona się śmieje, oblepione czarną mazią ręce podnosi, jakby chciała zetrzeć pot z czoła, Jezu, jeszcze to zrobi... Idziemy rozgrzaną, duszną plażą, morze jest szare, miejscami sine, z pasmami zielonego meszku, dochodzimy do bystrej „rzeczki”, niegdyś granicznej, tam przy murszejącej altance w parku, po drugiej stronie plaża kamienista, piarżysko, wąska, zepchnięta do morza przez skarpę najeżoną strzelistymi nabieżnikami, piasek jak popiół, „u nas” - szeroka, bez kamieni, z wydmami o zielonych czuprynach, piasek sypki, żółty, choć nieco z tej żółci wyblakły w słońcu, które praży, aż oczy pieką, szkoda, że nie jesteśmy letnikami, mielibyśmy ciemne okulary w plastikowych oprawkach. Wracamy parkiem, na skraju rośnie drzewo stróża z tartaku, o wyciągniętym ku morzu pniu, jak on złamane, prawie pod kątem prostym, oboje tacy, pochyleni ku ziemi znakiem równania, tylko ono bez laseczki. „Równa się! Równa się!” - drażnimy dziadygę z odległości, wybiega ze stróżówki, co ma komin od traktora, kuśtyka na trzech nóżkach, przystaje, kostropatą twarz ma jakby wessaną do środka, i krzyczy - wy łobuzy, ja was... spieniony cały, gonić nie usiłuje, z laską nie da rady, bez niej pewnie by nosem zarył, a tam żwir i kamienie, chwyta, co popadnie, pół cegły, i rzuca, nie może się jednak wyprostować i cegła pada tuż przed jego czerwonym, zapijaczonym nosem, od zamachu traci równowagę, kolebie się rozjuszony, i żegnany zjadliwym rechotem, wraca pod komin od ursusa, on śpi na przewróconym fotelu, śmiejesz się, ale stróż „równa się” ma swoje drzewo, które jeśli jeszcze wyrośnie - schowa głowę pod wodę, jak struś, ze wstydu, wiadomo - kaleka; ma sobowtóra, swobodnie można biegać po pękatym jak brzuch konia pniu, a po cieńszych partiach przesuwać okrakiem, tuż nad wodą, pozazdrościć staruchowi - mieć własne, niczyje więcej drzewo, i podobne do właściciela! - twoje byłoby cienkie jak dyszel i piegowate, z grzywką równo uciętą nad czołem, a moje? - nie wiem... W parku duszno od zieleni, nawet skrawki błękitu zarażają się, śniedzieją, powietrze gęstnieje, osiada zielonymi plamami na twarzach, klei się do włosów jak syrop, włazi do uszu, nosa, między zęby, trochę a skrzypy na głowach wyrosną jak tym, co ich tu w bagnach potopiono, dobrze, że ścieżka sucha, boimy się tych niemieckich włosów, jakby i na niej skrzypy rosły, toby nie można przejść, żeby nie nadepnąć - jeszcze który wyskoczy z mokradeł, „Hände hoch!” krzyknie, owinie nas swymi paznokciami, strzeli w tył głowy z parabellum albo powiesi na drzewie jak naszego księdza, dech zapiera, strach i powietrze, to zieleń z drzew paruje, mówisz... Biegniemy, byle dalej od zieleni, od skrzypów uciec, czujni, czy aby ktoś nie krzyknie halt! halt!, tylko bagna bulgoczą, pełne żabiego skrzeku, z żółtymi od kaczeńców kępami drzew i krzewów, można by przejść, skacząc z jednej na drugą, wreszcie mokradła się kończą i oślepia nas słońce, udało się, bezpiecznie, ludzie chodzą, trawniki, aleje, gwar, tłumy na plaży, w pobliżu kiosk z piwem, pijani krzyczą i śpiewają, wszyscy w białych slipkach z czerwonym paskiem pośrodku, niektórzy zwinęli je z boków - wedle ostatniej mody - w wałeczki, z tyłu widać im przedziałki, przechylają spienione kufle, wlewają zawartość do zachrypniętych gardeł, potem oddają to morzu... Patrzymy na pijaków, jak im brzuchy rosną, dziw, że nie pękną, tylko widły im dać, rogi, ogony przyprawić... pewnie upiory z bagien też tu przychodzą nocą piwa się nażłopać, pogadać, pośpiewać żołnierskie piosenki, chciałbym kiedyś usłyszeć, żadna z naszych Niemek takich nie umiała, albo udawała, bo one chytre, przebiegłe, Frau Grottke nauczyła mnie „Backe, backe Kuchen”, śpiewało się to klaszcząc, ostatnio była inna, młoda, ale odeszła, kurs skończyła, w szpitalu pracuje, salową jest, wielka dama się z niej zrobiła, widujemy ją w niedziele, jak z marynarzami spaceruje, zwykle ma dwóch, chodzą „pod pachę”, to niewygodnie, próbowaliśmy... Zobacz! krzyczysz i pokazujesz coś w trawie, podbiegamy... jeż, prawdziwy, mały, inny niż na obrazkach, kolce wcale nie nastroszone, a przylizane, jakby brylantyną wysmarował i do góry zaczesał, mordka śmieszna, oczka rozbiegane, nie ucieka, biorę na ręce, prawie nie kłuje, może fałszywy, z mechanizmem w środku, niemożliwe, brzuszek miękki, ciepły... Do pijących przyłączyli się Hube i Jube, slipek nie mają, przeciwnie - w grubych waciakach, poplamionych, obdartych spodniach, gumiaki, szkoda, że nauszników nie nałożyli, tak przez okrągły rok chodzą, nawet w niedzielę, bo oni protestanci, ale tak nie za bardzo, do kościoła im nie wolno, a do kirchy przy molo pewnie się nie chce, wolą pić - tam tylko staruchy kuśtykają; naładowany złomem, makulaturą i szmatami wózek zostawili na boku, piwo kupują, to ich narodowy trunek, mówić dobrze nie umieją, bełkoczą zlepkiem niemieckich, polskich i kaszubskich słów, ostatnich nauczył ich pewnie nasz szewc, nie skończyli w bagnach, schowali się w piwnicy, oni miejscowi, nawet z mojej ulicy, tam w podwórzu za rzeźnikiem, skąd niedawno zabrali jednego do ciupy, mundury i broń zakopali, a teraz stoją z kuflami w garści, patrzą na morze, ich oczy tracą błękit, są szare, co też oni mogą tam widzieć, pewnie tak tylko się gapią i czekają nocy, aż ich wojenni kamraci z bagien wyjdą nażłopać się piwa, pogadać, pośpiewać, a gdy pchają swój załadowany wózek, to huk jakby czołg, chłopaki biegną za nimi i krzyczą: Hube, gdzie je Jube? Jube, gdzie je Hube?, oni nic, ot, czasem odwróci się który, „odpierdolta się” rzuci; każdej jesieni, jak Korpys przywiezie nam koks, to znoszą do piwnicy, gdy skończą, co nie zawsze im się udaje, bo piją, to przychodzą po pieniądze, kocmołuchy takie, że nie wiadomo, który jest Hube, a który Jube, i jeść wołają, kiedyś dostali zupę i kości z obiadu, a oni w krzyk: my nie lubim kości!, a widziałem, jak wygrzebywali resztki i jedli, ale tacy to już są, Hube i Jube... Jeż nie daje mi spać, wytupuje tremola na podłodze, gdy go tylko przyniosłem, schował się pod łóżko, kłuł boleśnie, jednak umie, otwieram w końcu drzwi na balkon, las pachnie, myślę: wyjdzie, spodoba mu się i pośpi ma powietrzu, w dodatku maciejka na balkonie, rośnie w podłużnych, zielonych donicach, kładę się z powrotem, tup- tup-tup - i cisza, słodka, senna... Zaspałeś jeżu, mówię, prosiłem, żebyś mnie wcześnie obudził, ubieram się, pewnie wszystkie korty zajęte, raptem jakiś krzyk na ulicy, twój głos, chodź szybko, na dół, jeż! chodź, zobacz! - pędzę ze schodów, przezwyciężam strach i przeskakuję stopnie, dużo ich, o wiele za dużo, trzy piętra i wysoki parter, jestem, gdzie, pytam zziajany, gdzie jeż? gadaj! - tu, pokazuje... zapomniałem o starym, metalowym płocie, jego pręty zardzewiałe, ostro zakończone, ten, który wskazujesz, pokryty wyschniętą krwią, pod płotem przebity jeż, nie chcę płakać, baba - powiedzą, zrobimy mu pogrzeb na podwórku, mówię, ale ty kręcisz głową, samobójca powinien mieć grób przy płocie, jak on wszystko wie, patrzymy na jeżą, jest mniejszy, skurczył się, jak dziadek wtedy, krew wypłynęła, dobrze, myślę, że duszy - nie miał, poszedłby do piekła... Z piwnicy przynosimy saperki znalezione w bunkrach w lesie, mamy tam jeszcze dwie taśmy, zenitówki, laseczki prochu, hełm, bagnety i manierkę, poniemieckie - a jakże, zaczynamy kopać, idzie jak z płatka, później, gdy już po kolana, to sam kopiesz, ja idę po pudełko, musi być trumna, znajduję od butów, wracam, wciąż kopiesz, aż się spociłeś, nagle uderzasz o coś, zadźwięczało, saperka odskoczyła, pewnie stare żelastwo, klęcząc odgarniamy rękoma ziemię, coraz bardziej tłusta, dżdżownice, tu się cholery przed nami schowały, ryby w morzu na chleb nie chcą brać, nie takie głupie, to, w co uderzyła saperka, wyłania się, garnek, nie - hełm, będziemy mieli drugi, wyciągajmy! chwytamy, dźwig by się przydał, ciężko idzie, choćby i koń, musiał o coś zaczepić, zobacz, ciągnie za sobą bryłę, trzeba odgarnąć albo rozbić, wygląda jak glina, tłusta maź, walisz z całych sił saperką w środek, znów coś twardego, ale nie dźwięczy, trzeba rękoma z boków podkopać, może to bomba - w hełmie? babrzemy się w tej brei jak babcia, gdy robi kaszankę, co się tak krzywisz, pytasz, to pewnie kamień, albo... a tu Korpys wyrasta jak spod ziemi, co wy tam, krzyczy, jak dam po dupie to ruski miesiąc popamiętacie, tłumaczymy, tu coś jest, nie da rady wyciągnąć, podchodzi, klęka, patrzy, maca, grzebie, raptem jak nie wrzaśnie: won do domu! ale już! won!, blady taki, chory czy co... uciekamy na górę, na balkon, patrzymy, Korpys pobiegł, wrócił, z nim kilku, łopaty mają, kopią, krzyczą jeden przez drugiego: Rusek! Niemiec! Polak! Niemiec! Szwab! słabo widać, kotłowanina, ale draka, śmiejesz się, może miał broń przy sobie, granaty, chociaż on pewnie z bagien uciekł, nie chciał, żeby mu skrzypy na głowie rosły, patrzę na ciebie z podziwem, wszystko wiesz, tylko po cośmy jeżą z trawnika zabrali... To ci historia, z miejsca tyle pytań się nasuwa, pytań, na które brakuje odpowiedzi, tyle domysłów i zagadek do rozwiązania, tyle różnych możliwości, żeby chociaż wiadomo było z jakiej formacji był ten truposz, z Wehrmachtu, z SS, a może z Kriegsmarine, w każdym bądź razie tylko kilka rzeczy jest pewnych: to, że spadł z mego balkonu i że był samobójcą, inaczej pod płotem by nie leżał, no i jeszcze to, że pewnie zginął w dniu wyzwolenia, gdyż w przeciwnym razie pochowano by go na cmentarzu, ale sprawa postanowiona, nawet zaprzysiężona: zabawimy się w detektywów, trzeba będzie ustalić kto to był, może gdzieś tu mieszkał i coś po nim zostało, trzeba będzie ludzi popytać, bo parę osób uchowało się jakoś sprzed wojny, może widzieli, albo znali tych, którzy jego znali, w sąsiedztwie jest kilku takich, zaraz, zaraz, a więc babcia, ale ją już pytaliśmy, z tego okresu pamięta tylko tyle, że jej córka, czyli twoja matka, przed wyjściem na ulicę przebierała się i udawała staruchę, ciekawe po co? jest też szewc - Kaszub, mocarny piekarz, Hube i Jube, ale z nimi trudno się dogadać, a o wojnie to już nie ma co, nabrali wody w usta, niczego nie pamiętają, jest jeszcze Korpys z żoną, ale gadać z nami nie zechce, ważniak, na masówkach i akademiach przemawia, choć ostatnio z nim niedobrze, pije na umór i z końmi gada, wszystko przez tę ostrą zimę, nie ma co robić, więc chleje, zamiast na masówkach przemawia na rogu pod latarnią gazową, zaraz, zaraz, kto tam jeszcze został... aha! - Henio, właśnie z ciupy wyszedł, więc jeśli mu tam za mocno głowy nie pokiereszowali, to można się z nim dogadać, dalej jest Madame Lulu, ale to wariatka, jeden volksdeutsch, z nim to nie ma co, ze strachu we łbie mu się pomieszało, rozpowiada wszystkim, że przed wojną był komunistą, no i to chyba wszystko, tych przynajmniej znamy, po obcych głupio chodzić, no i jacyś strachliwi ci dorośli, boją się, na każdym kroku węszą prowokację, jeden Korpys nikogo się nie boi, może tylko własnej żony, a zresztą kto go tam wie... Korci mnie jednak, żeby zacząć od samego początku, którego - niestety - nie byłem świadkiem i którego nie pamiętam, ginie gdzieś tam w swym mrocznym chaosie, ale mógłbym też zacząć od chwili, gdy już rozjaśniło się trochę, i było niebo, błękit poszarpany bielą, ciepły, sypki piasek i granatowe morze fukające gniewnie białymi grzywaczami, i była zieleń ogrodu, przechodząca wyżej w złamany kłębiącymi się dymami lazur, który w nocy zastępowała łuna w oknie, ale nie od słońca, bo ono zachodziło nieco z boku, tam gdzie ptaki uwiły swe gniazdo pod okapem, a po stronie łąk, na których później porykiwały leniwie brunatne i czarno-białe krowy, i były twarze, ciepłe i czułe, pachnące mlekiem i pełne pocałunków, niektóre zatroskane, inne wesołe, a wszystkie z delikatnymi dłońmi, zawsze skorymi do pieszczot, ale nie, nie, już widzę twój ironiczny uśmiech, rzucane z przekąsem zjadliwe uwagi, pytania, więc powinienem raczej zacząć od jesieni, kiedy już były domy i ulice małego miasteczka, położonego pośród zalanych pól, a twarze z dłońmi wyrosły nagle na wysokich nogach i ledwo je widać, pożary na horyzoncie dawno wygasły, ale ślimaczy ślad wojny, która niby przeszła bokiem, powoli wyłania się spod powierzchni opadających wód, są to martwe ciała, jedne w mundurach, inne bez, napuchnięte, gąbczaste, rozkładające się z trupim odorem, nie patrz, mówią do mnie, jesień ugina się od owoców na drzewach, pstrokata i kapryśnie zmienna, nie ma dokąd wracać, mówi ktoś, kto przyjechał od strony łąk, u księdza w domu milutko, pokazuje kolorowe obrazki, dłonie ma jak dziewczynka, opowiada o Bozi, pacierza uczy, pomagam mu w ogródku, przy słonecznikach i malwach, plewimy grządki, Niemka ze spuchniętym brzuchem przynosi mleko, przelewa z kanki do księżej dzieży, pije z glinianego kubka, cieknie po brodzie, i co, mój basałyku?, śmieje się księżulo, tak, może i tego nie chciałbyś słuchać, mówiąc, żebym się streszczał, bo to nieważne, więc musiałbym zacząć od zimy, od pierwszego śniegu, od arabesek mrozu na szybach, od tych białych, krótkich dni, podczas których właściwie nic się nie działo, ani też nikt nie przyjeżdżał, bo drogi zawalone zaspami, i tylko Niemki w miasteczku zaczęły rodzić, a ksiądz zaraz chrzcił te maleństwa, bo dziwnie słabe się rodziły i sporo tycich grobów na cmentarzu wyrosło, potem wszystkie nagle wyjechały i nasz kościół opustoszał, bo wierzące były, katoliczki - a jakże, ale po niedługim czasie wypełnili go na powrót przybysze z obcych stron, których łatwo było poznać po śpiewnym akcencie... Więc od tego też mógłbym zacząć i ani chybi zdziwiłbyś się dowiedziawszy, jak trudno jest na tak z pozoru proste pytanie odpowiedzieć, gdyż to, co zamglone i ledwie zarysowane kryje w sobie wiele możliwości, wariantów. Chciałem ci tylko dać do zrozumienia, że mógłbym zacząć nawet od samego początku, chociaż - z drugiej strony - mam wątpliwości, czy aby potrafiłbym bez konfabulacji opisać te na wpół starte, a dla ciebie może i mało ważne, zdarzenia czy obrazki. Mógłbym wprawdzie spłatać ci figla i wszystko przekręcić, przeinaczyć, czas wywrócić na nice, że ani byś się - spostrzegł, wolę jednak, gwoli przyjaźni, obstawać przy pierwotnej, wspomnianej już wersji. Więc może jeszcze wspomnę tylko o zaspanej zimie, która spadła nagle skrzącym puchem i szczypie w uszy i nos, kiedy to wypatrywałem swej pierwszej gwiazdki, ale na próżno - niebo było czarne, nieprzeniknione, a potem zasiedliśmy do skromnego, wigilijnego stołu, gdzie stało wolne nakrycie - dla dziadka, śpiewaliśmy kolędy, Frau Grottke też, tyle że po niemiecku, mieszkamy w jej domu, później gdzieś wyjedzie i nie wróci, a rano okazało się, że wszyscy zaspali, że już prawie południe, wszystko przez ten śnieg, co spadł w nocy i zasypał cały parter, słońca nie wpuścił do okien i trzeba było szerokimi szuflami dokopać się do ulicy, co za frajda, co za uciecha, zabawy, kopanie lunęli, gonitwy w śnieżnym labiryncie, chucham w zaczerwienione, zmarznięte ręce, jest dobrze, strasznie dobrze... Widzisz, od tego jednak trudno zacząć. Tak właściwie to chciałem ci delikatnie zasugerować, że zrezygnowałem z dalszych prób, bo początków musiałoby być i w zasadzie jest kilka, co powoduje tak wielki zamęt, że pewnie nie bardzo wiesz, o co mi w ogóle chodzi, bo nic się kupy nie trzyma, a powiedzmy, kra ma się tak do jeżą jak zając do biskupa, nie mówiąc o innych sprawach. Więc ostatecznie postanowiłem wkroczyć w regiony grząskie, to znaczy bezpośrednio tyczące nas i naszych spraw. Możesz myśleć o tym co chcesz, protestować do woli, ale nie ustąpię i już. Bo przyszło mi do głowy, a właściwie to przekonałem się na własnej skórze, że jeśli chcę w miarę wyczerpująco i jasno odpowiedzieć na ustawicznie zadawane przez ciebie pytanie: „dlaczego”, to bez albumu się jednak nie obejdziemy i z pewnością znacznie lepiej będzie od razu zrobić z niego pożytek i zacząć od czegoś nam obu bliskiego, chociażby od twojej ulicy, która jest ulicą kasztanów, w przeciwieństwie do mojej, przy której rosną lipy. II Właściwie to na twojej ulicy miasto się kończy, dalej prowadzi jedynie wyboista droga, ujęta z jednej strony przez gruzowisko, za którym jest nasz stawek - latem zarośnięty nieomal zupełnie szuwarami, pokryty grubym i ciepłym kożuchem zielonej rzęsy, z drugiej - najpierw przez korty tenisowe, potem tartak, kilka otulonych dzikim winem domów, które wzięły się tam nie wiadomo skąd, takie odpryski miasta, a nieco dalej, za działkami i sadem gdzie chodzimy na szaber, nieopodal miejsca gdzie droga przechodzi w ścieżkę wiodącą przez las - w którym gdzieniegdzie natknąć się można na opuszczone przez właścicieli i splądrowane po wojnie pensjonaty-widma - stoi samotny, potężny dom, jak powiadają - rezydencja samego Hitlera, który od czasu do czasu przyjeżdżał tu, pewnie żeby odetchnąć jodem, wygrzać się w słońcu na plaży albo po parku połazić... Żadnej tablicy pamiątkowej nie ma i pewnie nie będzie, szczegóły znamy od szewca, a jakże by inaczej, on wszystko wie, wszystko widział, nawet jak Hitler na Długim Targu przemawiał, nastrój był, powiada, taki, że i sam Neptun trójzębem ochoczo potrząsał... Przy twojej ulicy jest też trochę gruzów, właściwie tylko jedna kamienica, gdzie podobno kiedyś mieszkaliście, ale za to doszczętnie zniszczona, nawet żaden kikut nie sterczy, chyba przypadkowo zbombardowana, albo dla zabawy, choć chłopaki mówią, że tu Gestapo było, ale to nieprawda, może jakiś bombowiec wracał znad Gdańska i zapomniał tych kilku bomb zrzucić, więc żeby pozbyć się ładunku, pilot nacisnął guziczek i łubudu, a tak to wszystkie domy w okolicy całe stoją, jak pech to pech, za to jest się gdzie schować, do piwnicy wykryliśmy wejście, nieco zawalone, ale da się przecisnąć, kiedyś bawiliśmy się tam w wojnę, ale teraz już nas to nudzi, bo i zasady gry są niesprawiedliwe, wiadomo - ustalone przez starszych chłopców: podział na armie według wzrostu i zarostu, więc żadnej szansy nie mamy, aby zostać choćby łącznikiem czy sanitariuszem u „Polaków”, a ponadto jesteśmy stąd, za każdym razem czeka nas niewesoły los tchórzliwych z natury „Niemców”, na których robi się najzwyczajniejszą nagonkę, zabija bez pardonu (wówczas w ogóle wypada się z gry), a w najlepszym przypadku bierze do niewoli co jest jeszcze gorsze, gdyż oprócz poszturchiwań kuksańców i wyzwisk, trzeba się jeszcze z tej niewoli wykupić, najczęściej znaczkami, które wszyscy zapamiętale zbieramy, i to ma być zabawa... Natomiast do gruzów ciągną nas „skarby ”; pełno ich, dziurawe garnki, resztki talerzy, zabawnie powyginane sztućce, zwęglone i połamane drewniane meble, czasem można znaleźć części zabawek, zazwyczaj lalki, w dodatku bez nóżek albo bez główki, mój pajacyk też stamtąd, ma kraciaste ubranko, czerwone trzewiki z zadartymi noskami, na końcu każdego dzwoneczek, takąż czapeczkę w kształcie lilijki, byłby całkiem fajny, tylko buzia do niczego, stopiła się, zamazała, jedynie twarde, osmalone łzy zostały, jak strużki wosku na świecy, pajacyk siedzi u mnie na łóżku pod ryngrafem, taki zapłakany Jezusik, jak ten w moim kościele... Tak więc w wojnę już się nie chcemy bawić, choć chłopaki namawiają, a nawet straszą, wolimy w gruzach znaczków poszukać, kiedyś ich było pełno, jakby poczta tam była, albo filateliści mieszkali, ale teraz to trzeba się nieźle natrudzić, żeby coś znaleźć, jednak warto próbować... Ciężko idzie, odwalamy gruz, na boki wyrzucamy różne śmiecie, a drobiazgi, które mogą się przydać, układamy na kupkę, jest już wahadło od zegara, rozbita popielniczka, rzeźbione oparcie od krzesła z dwoma lwami groźnie szczerzącymi kły i cudem ocalały porcelanowy czajniczek do herbaty: granatowy, ze złotym ornamentem, z owalnym obrazkiem po środku - jakaś wieś w oddali, parę zielonych drzewek, a na pierwszym planie przedziwnie ubrany jegomość z peruką na głowie, z tyłu związaną w kitkę czy harcap, prowadzi pod rękę piękną damę, ubraną jak na bal, peruka sterczy niczym komin, ledwo się pod różowymi chmurami mieści, z pieskiem na smyczy, taki mały ze spłaszczoną, złośliwą mordą, pekińczyk chyba, podobni trochę do postaci na obrazkach w książce o baronie Münchhausenie, a może to i on, jeśli tak, to nie dziwota, że czajniczek ocalał, właściwie to i do dziadka podobny, od dzisiaj, mówię, będzie to czajniczek Münchhausena, patrzysz na mnie ze zdziwieniem, stukasz się palcem po głowie, zaraz powiesz: niech ci będzie... W końcu znajdujemy parę znaczków, ale sam szmelc, popalone kancery, lecz nie ma czego żałować - swastyki i hitlery, których mamy bez liku, całe kartony tych śmieci, stemplowanych to w ogóle nie trzymamy, czujemy się jak niepyszni, bo to prawie pół dnia zleciało i już chcemy się przenieść w inne miejsce, gdy nagle spod” twoich nóg wyskoczył szczur, stanął zaskoczony na tylnych łapkach, podpierając się grubym i śliskim ogonem, poruszył wąsami, zlustrował nas chytrymi oczkami i dał szusa w bok, i zanim zdążyłeś krzyknąć: kamieniem! już go nie było, mimo wszystko przestraszył nas trochę, choć szczurów pełno w każdej piwnicy i często na nie polujemy, mamy swój sposób: bierzemy naboje z taśmy do cekaemu, w naszym tajnym schowku jest ich kilka, wszystkie z bunkrów, obcęgami wyciągamy czubek, wsadzamy lont, czyli sznurowadło wypchane prochem, albo laseczkę artyleryjskiego, zaciskamy łuskę i petarda gotowa, potem podchodzimy do Okienka upatrzonej piwnicy, jeden z nas trzyma w pogotowiu pałkę, a drugi podpala lonty i po kolei wrzuca „granaty” do środka, huku co niemiara, błyska, dymu pełno, krzyczymy przy tym jak nam chłopaki doradzili: Juden raus! Juden raus! a ogłuszone i przerażone szczury jeden po drugim wybiegają prosto pod czekającą na nie pałkę, czasem jest ich tyle, że nawet gdyby nas kilku było, to nie dalibyśmy rady każdego przetrącić, bo o zabiciu nie ma mowy, szczur żywotne zwierzę, dostanie pałką, przewróci się, piśnie z bólu, ale zaraz się zerwie i dalej drałuje, chyba że mu się kręgosłup pogruchocze, a i tak trzeba się jeszcze sporo napocić, zanim przestanie się ruszać... No więc zwiał nam ten szczur, lecz trzeba sprawdzić co on tam między gruzami robił, bez powodu by nie siedział, za mądry, kiedyś nawet nas przechytrzyły, wybraliśmy się na polowanie po raz drugi do tej samej piwnicy, wrzucamy petardy jedną po drugiej, a tu nic!, ani jeden się nie pokazał: wewnętrzne drewniane drzwi przegryzły i wylazły z drugiej strony, takie sprytne bestie!, a przecież materiał i metoda niby bez zarzutu, wypróbowane, przejęte od Niemców, odwalamy gruz w miejscu, gdzie stałeś, i po chwili wygrzebujemy dużą fotografię, oprawioną w nieco uszkodzoną czarną ramkę, z wybitą szybką, jest to portret młodego żołnierza, dystynkcje miejscowej jednostki SS, Danziger Heimwehr, twarz okaleczona; do połowy nadgryziona przez szczura, zachował się kawałek wysokiego czoła z jasnymi włosami, jedno oko, zapatrzone gdzieś w dal, szczupły policzek, nos, wydatne usta jak w nawias ujęte w dwie zmarszczki smutnego uśmiechu, a pod spodem ozdobny, starannie wykaligrafowany czarnym tuszem napis Für Führer und Vaterland den Heldentod gefunden, trofea zabieramy z sobą do domu, trzeba będzie szewcu zdjęcie pokazać, pewnie to jego znajomy, a jeśli nawet i nie, to i tak jakąś historyjkę opowie, przynajmniej o tym jak mu buty naprawiał albo wódkę razem pili, nasz szewc to nie byle kto, niejednej osobistości buty żelował, Hitlerowi niby też, wprawdzie tylko sandały, ale zawsze... Opowiedział nam o tym latem poprzedniego roku, akurat wpadliśmy do niego po coś, patrzymy, a szewc fajrant sobie zrobił, ćwiartkę czyściochy na stole postawił, ogórka na talerzyku pokroił, widać żona po zakupy poszła i korzysta z okazji, zobaczył nas, oko puścił, siadajcie, mówi, weselej będzie, no i zaraz snuje swą opowieść, jakby ją przygotował i tylko czekał na słuchaczy... Było to latem czterdziestego trzeciego, zaczyna, w niedzielę, akurat ryby na, stawku łowiłem, tu szewc robi małą pauzę, zapala papierosa, a my patrzymy na siebie, mrugamy porozumiewawczo, bo w stawku żadnych ryb nie ma i pewnie nie było, można w nim jedynie łowić kijanki, fraszki, żaby i pijawki, a tu pod ten duży dom za działkami zajechało kilka motocykli, każdy z cekaemem w przyczepie, obstawili dom, a po chwili kilka mercedesów podjeżdża, trzaskają drzwiczki, oficerowie prężą się jak struna, salutują, nagle patrzę i oczom nie wierzę, Hitler, sam Hitler z samochodu wysiada, za nim olbrzymie psisko, podobno zawsze z nim jeździł, po wąsiku od razu poznałem, ale dla pewności trochę bliżej podszedłem, tak, on sam, w ciemnej koszuli i w krótkich spodenkach, jak Boga kocham, zaklina się szewc, bijąc pięścią w rachityczną pierś, w krótkich spodenkach!, gołe nogi widziałem, takie chude jak wasze i strasznie blade, jak odmrożone, w sandałach był, coś z nimi nie było tak, bo co rusz pochylał się i poprawiał, a tamci wciąż prężą się i salutują, wpatrzeni w tego małego jak w obraz, a on zły jakiś, ręką tylko im machnął na przywitanie i niby idzie dalej, a raz po raz schyla się, tyłek do nich wypina i stale coś przy sandałach majstruje, nic tu po mnie, myślę sobie, a w dodatku coś mnie ruszyło, więc zwinąłem manatki i pognałem do domu, wtedy to jeszcze nogi zdrowe miałem, i dobrze zrobiłem, przeczucie mnie nie zawiodło: nie mija pół godziny, a tu słyszę pisk hamulców przed domem, wyglądam, a tam, Chryste! - jeden z tych mercedesów i motocykl z obstawą, nie, nie, nie patrzcie tak na mnie, on tu nie przyjechał, adiutanta przysłał, wpadli do mnie z hukiem, wyście szewc, pytają, ja - odpowiadam spokojnie, żona za to przerażona, na kolana padła, dzieciaki tuli, za nogi sukinsyna chce obejmować, łaski! łaski!, wrzeszczy, aż w uszach dzwoni, a jeden, taki młody ładny, mówi, żeby się nie bać, bo oni mają interes do mnie, że niby - spotyka mnie wielki zaszczyt, bo będę mógł naprawić obuwie pewnemu wielkiemu człowiekowi, którego nazwiska ani tytułu, niestety, nie może podać, bez łaski, myślę sobie, już ja znam tego skurwiela, no ale do nich grzecznie zagadałem, że dziękuję i że jestem wzruszony, że mogę coś dla Rzeszy zrobić, z którą po tylu latach walki nareszcie się zjednoczyliśmy, nie bardzo się to lukrowanie temu młodemu spodobało, widać nie był taki głupi, za to strasznie nerwowy, stale rękawiczki zdejmował, to znów je wkładał, więc tylko łypnął dziwnie oczyma, mruknął coś pod nosem i zawołał swego pomagiera, który wniósł pudełko, a bęcwał niósł je, mówię wam, z czcią należną relikwii, i postawił przede mną, o, na tym stole, a młody oficerek dalej, że mam otworzyć i jak najszybciej naprawić, no więc otwieram, biorę sandały, a jego jakby giez uciął i pac mnie szpicrutą po rękach, co?, wrzeszczy, takimi brudnymi łapami?! Ty polska świnio! a ja na to spokojnie, choć krew mnie zalała, mówię wam, gdyby nie dzieciaki, to bym go w pysk wyrżnął, że oczywiście, zaraz umyję, a gdy wróciłem z łazienki, to grzecznie napomknąłem, że jeśli świnia, to nie polska tylko kaszubska, a w jego ślicznych oczkach coś tak błysnęło, że aż się cały skuliłem, ale nic mi nie zrobiły więc zabrałem się do roboty, uwinąłem się raz dwa, choć mi nieco ręce drżały, bo bez przerwy każdy mój ruch obserwowali, może bali się dywersji, albo co, ale niewiele było do zrobienia, ot, pasek przyszyć należycie, obluzowaną klamerkę silniej uwiązać, wnet się z tym uporałem, sandały do pudełka włożyłem, szczęśliwy, że już po wszystkim, podziękowali, a i owszem, zapłacili,. choć nie tyle co się wedle rangi właściciela należało” skrupulatni tacy - musiałem podpisać, że pieniądze otrzymałem, zabrali pudełko i poszli precz jak w procesji za świętym obrazem, później w gazecie napisali, że Führer przebywał w naszym mieście i że bardzo sobie ten pobyt chwalił, hę, hę, śmieje się szewc, ja też mam w tym swój udział, hę, hę, my też się śmiejemy, choć z czego innego, ależ z niego blagier, myśli, że w takie banialuki uwierzymy, toż to wierutne kłamstwo, koń by się uśmiał... U ciebie naszym ulubionym miejscem jest kuchnia,. gdzie nie ma dywanu, na który nie można wchodzić butami, nie ma palmy, której nie można dotykać, mebli błyszczących politurą, ani krzeseł dostępnych wyłącznie dla gości, kuchnia jest stara, ma dokładnie tyle lat co babcia, nad głównym wejściem do domu widnieje data: 1882, otoczona resztkami kunsztownego kartusza, dziwne, ale kuchnia wydaje się starsza od całej kamienicy, tak jakby najpierw była ona, a dopiero później dobudowano resztę, jest mała i ciemna, przez nie myte od lat długie i wąskie okno z trudem przebija się światło, obłazi z farby, tak że gołe tynki, jeszcze tylko miejscami posiniaczone jak od bicia, kąty padły ofiarą żarłocznego grzyba, na domiar ściany i sufit naprzeciw drzwi zakopcone, gdyż kuchnię mają węglową, z pękniętą wzdłuż płytą, nad nią - pozostałość schludnego dostatku: niegdyś białe kafelki jak bibuła nasiąkło tłustymi kleksami, niektóre z napisami, litery ozdobne, wijące się, ruchliwe, na środkowym, największym - ujęty w roślinną bordiurę napis: Guter Herd ist Goldes wert, są też inne, z obrazkami, jakby ktoś kopiowym ołówkiem ślicznie wyrysował, na jednym widać dziewczynę o lalkowatej buzi otulonej kraciastą chustą, pękata spódnica w pasy, z fartuszkiem, na ramionach koromysła z wiadrami, widać wodę ze studni niesie, aż się garbi od ciężaru, z boku młody mężczyzna, chyba panicz, bo z koronkowym żabotem pod szyją, patrzy na dziewczynę i pewnie ją zagaduje, bo ona odwraca się z uśmiechem, ale kto wie? - a nuż zakochani, ktoś ich z ukrycia podpatrzył i tak zostali na zawsze. Siedzimy przy stole na taboretach, w zeszycie coś tam gryzmolisz, a ja patrzę na gzyms nad kafelkami, stoi tam już nasze cacko - czajniczek Münchhausena, a oprócz tego różne rupiecie, brzuchate pudełka z emaliowanej blachy, z napisami Salz, Topflappen i Zwiebeln, młynek do kawy co się zaciął na amen, gdyśmy w nim siarkę próbowali zemleć, dobrze, że jest drugi na drzwiach od spiżarni, stare flakony i słoiki z porcelitu, pewnie aptekarskie, tego dentysty co tu kiedyś mieszkał, w piwnicy została po nim bormaszyna, przybory dentystyczne, gipsowe szczęki, płaty różowego jak dziąsło wosku i dziwaczny album z kolekcją zębów, babcia mówi, że tylko złoto zabrał z sobą, wtedy wszyscy zwiewali gdzie pieprz rośnie, czym się dało, naprędce pakowali manatki, wypchane kufry, walizy, nawet meble ładowali do ciężarówek, a on nie, wszystko zostawił, kiedyś nam opowiadała: zabrał tylko złoto, poupychał kieszenie, napchał do gaci i pognał na ten duży statek pasażerski, co ich miał wywieźć za morze, he, he! he! he! - w buzującej kuchni słyszę jej szyderczy rechot, tyle mu przyszło z tego złota, że szybciej poszedł na dno, haczykiem odsuwam rozgrzane do czerwoności fajerki, żeby dorzucić, patrzę na rozpalone węgle, ciąg dobry, wyje jak nurkujące samoloty, widzę je przez moment, ale tam była biała smuga torpedy, widzę sternika rozpaczliwie kręcącego wielkim kołem, słyszę wybuchy, płacz, jęki, błyska ogień, iskry, dym, syk pary, dzwonki alarmowe, statek przechyla się coraz bardziej, ludzie skaczą do lodowato czarnej wody, wybudzone dzieci beczą, matki szaleją z przerażenia, ogólna histeria i panika, oficerowie z pistoletami w rękach starają się utrzymać porządek, ale za późno na spuszczenie szalup, pokład ucieka spod nóg, dentysta też już w wodzie, przerażony macha rękoma, ale złoto ciągnie, mein Gott - krzyczy i już po nim, na dno idzie szybciej od innych, wyprzedza skłębiony tłum topielców o wykrzywionych twarzach, wybałuszonych oczach, otwartych jak do krzyku ustach, o włosach falujących, rozwianych jak trawa morska, cały step tych włosów, idą na dno jak potępieńcy do piekła na tym wielkim obrazie w muzeum, pamiętam ile szumu było, wszyscy gadali: Memlinga oddali, Memlinga oddali, a dentystę złoto ciągnie jak kamień u szyi, głupi, mógł wiać na rowerze, ale za to twoja babcia ma czym jeździć do pracy, dla nas jeszcze za wielki, kierownica za szeroka, opony staroświeckie - balonówy, dla niej w sam raz, inny nie wytrzymałby ciężaru, gruba jak beczka, wiadomo, w rzeźni pracuje, tam wszyscy tacy, a jak się jeszcze w pracy owinie boczkiem, słoniną i Bóg wie czym, to już prawie zupełnie okrągła, jak globus, mógł więc wsiąść na rower i wio! - na zachód, a tak to gnije na dnie, może już oskubany przez węgorze, ubranie zbutwiało, złoto wchłonął piasek i tyle mu z tego przyszło, zostały narzędzia w piwnicy i różne klamoty, ubrania i część mebli szabrownicy pokradli, a na ścianie w stołowym wisiał dyplom jakiejś szkoły w Królewcu, tak mówi babcia, zna niemiecki jak polski, kaszubski też, dyplom oprawiony w wiśniową ramkę, pod szkłem, dla Herr Adama Borkowskiego, z wielką pieczęcią i zamaszystymi podpisami, kiedyś wymieniłeś go z handlarzem, tym co szmaty skupuje, na gwizdek z kulką, teraz na jego miejscu wisi święty obraz w złotej ramie, Dzieciątko na słomie leży, obok Józef i Matka Boska, jak żywi, nawet trochę podobni do tych w szopce w kościele, ale ładniejsi i jakby młodsi, ksiądz był po kolędzie i bardzo mu się obraz podobał, opowiadałeś, że najpierw stanął i patrzy, patrzy; potem uśmiecha się i kiwa z uznaniem głową, jak na fotografii, powiada, po czym westchnął cicho i przeżegnał się, widać Korpysów sobie przypomniał, u nich sami sportowcy wiszą i kilku dygnitarzy, tych ostatnich musiał niedawno zmieniać, do piwnicy wyniósł, aleśmy go podpatrzyli, nie ma co się dziwić - wiadomo co Korpys za jeden... A ten handlarz, to co pewien czas zajeżdża w naszą okolicę wozem pełnym różnych cudów, cały sklep wozi, jak Drzymała swój dom, czego tam nie ma - lalki, garnki, kubeczki, narzędzia, zabawki, a wszystko nowiutkie, błyszczące, pachnące farbą, gdy nadjeżdża, z daleka słychać jak rozklekotany wóz na kocich łbach terkocze, słychać dzwoneczki, pobrzękiwania naczyń i krzyk starego: stare szmaaa... stare szmaaa... kobyłę ma chyba jeszcze sprzed wojny, od naszego piekarza kupił, ledwo zipie szkapina, czasem się zatnie jak osioł i ani kroku do przodu, Boże, co się wówczas dzieje, handlarz krzyczy jak opętany, batem wywija, pięścią grozi, a ona nic, stoi niewzruszona, pod nogi patrzy, jakby starością i niedołęstwem zawstydzona, albo jakby już miała wszystkiego gdzieś, pod tą resztką ogona, który sam w sobie jest obrazem nędzy i rozpaczy, za każdym razem jak przyjeżdżają, to coraz niżej ten łeb trzyma, i coraz chudsza, kości i trochę nabrzmiałych żył, jeden piekarz ma na nią wpływ, jak go zobaczy czasem, to zaraz rży radośnie, choć to jej rżenie brzmi bardziej jak skomlenie psa, raz usłyszał taki rwetes na ulicy, bo to zaraz gawiedzi się kupa zbierze i dzieciarnia wrzeszczy z uciechy, widząc bezsilność handlarza, i wyleciał z piekarni cały przyprószony mąką, do kobyły podchodzi, no co, moja stara, żyjesz jeszcze, mówi, a ona łbem potrząsa, wita po swojemu, a on ją po nozdrzach głaszcze, ech ty, mruczy, nie bądź uparta, no idźże, idź, a spieniony handlarz do piekarza podskoczył” ty oszuście! krzyczy, oddaj forsę za te kości z kopytami! ale piekarz nie w ciemię bity, żadnych pieniędzy nie odda, ani nawet gadać nie chce, więc tylko białą pięść podtyka tamtemu pod nos, powąchaj, mówi, powąchaj, hultaju, cóż kiedy szmaciarz, nie powąchawszy nawet, pyskuje dalej: zabierz grabę, boś nią pewnie dupę podcierał, w życiu u ciebie chleba nie kupię, ty... nie kończy, gdyż pięść ląduje na jego szczęce, a on pod wozem, który natychmiast rozdzwonił się dzwoneczkami, rozdźwięczał szkłem i naczyniami, aż przeciągłym echem poszło po całej ulicy, widowisko skończone, hałastra się rozchodzi i po chwili słychać spokojne człapanie i zawodzące pokrzykiwania handlarza: stare szmaaa... stare szmaaa... Siedzimy w ciemnej kuchni, nasiąkłej zapachami minionych obiadów, w końcu oderwałeś się od zeszytu, gryziesz ołówek, gapiąc się na sufit, na zacieki, które ułożyły się jak poziomice na mapie, a ja podziwiam słoje aptekarskie, ich kolor przypomina twarz piekarza podczas tamtego zajścia, była trochę jak u klowna z wesołego miasteczka, wściekłość sprawiła, że mu się ta mączna twarz skurczyła, wsiąkła do środka, sama biel została, różowiejąca od złości, spływająca strużkami potu, jakby ją ktoś paznokciem zdrapywał, zostawiając głębokie, nabrzmiałe krwią ślady... Piekarnia jest blisko, w podwórzu koło szewca, przed świętami nosimy ciasta do pieczenia, piec okazały - na całą ścianę, raz po raz któryś z piekarczyków hakiem otwiera rozpalone drzwiczki i długą, drewnianą łopatą, jak oni mówią - szybrem, wyciąga świeżo upieczony chleb, pachnący, ze spękaną, chrupiącą skórką, ciasta pieką nieco z boku, ludzie przynoszą, bo z węglem kłopoty, a prąd właśnie zmienili ze stałego na zmienny, co to właściwie znaczy, nie bardzo wiemy, jedno jest pewne - jak coś włączysz do kontaktu, to zaraz dym leci i śmierdzi, jakbyś kliszę palił, czyli śmierdziela, z kliszą kłopotów nie ma, u ciebie w piwnicy pełno po dentyście, a jakże, same zęby, duże z korzeniami jak widły i małe, pewnie dzieciaków, wszystkie posegregowane w pudełeczkach, każde z podanym rokiem, a część w specjalnym albumie, wsunięte luzem za paski papieru jak znaczki w klaserze albo zdjęcia rodzinne, pod każdym zdjęciem data, nazwisko i adres właściciela, nabazgrane jak kura pazurem, ale kilka nazwisk odcyfrowaliśmy, szewc ich wszystkich zna, bo on tutejszy, jeszcze przed wojną buty naprawiał i pił, co rusz lecimy do niego, a zna pan Schulza, pytamy, albo Grabskiego, czy Tkacza - wszystkich zna, trzeba będzie zapytać o tego żołnierza z fotografii, dentystę Borkowskiego też, o, mówi rozdziawiając bezzębne usta, wyrwał mi ostatniego, wskazuje palcem na gołe jak u niemowlaka dziąsła, bodajże w czterdziestym trzecim, pamiętam jak dziś, ostatecznie tylko raz w życiu może człowieka coś takiego spotkać, czekamy na jakąś historyjkę związaną z tym pamiętnym wydarzeniem, bo on zawsze ma coś w zanadrzu, wystarczy byle pretekst, a robotę zostawi i pytluje jak najęty, lubimy słuchać, choć blagi er nie lada, czasem zapomina i powtarza to samo o kimś innym, albo łączy różne wątki w jedną opowieść, przy okazji zawsze nawiąże do siebie i wspomina własne przewagi, zwłaszcza wojenne, Boże, czym to już nie był, czego nie dokonał, z Borkowskim to się niby przyjaźnił, gdzieś ma wspólne zdjęcia, ale nie chce mu się szukać, a może dzieciaki gdzieś zapodziały, tylko że w albumie dentysty jakoś nie możemy nazwiska szewca znaleźć,. a tam wszystko pedantycznie opisane, a może zmienił po wojnie, element niepewny - Kaszub, a w dodatku prywatna inicjatywa, dobrze, że ma zaświadczenie z niemieckiego więzienia, był tam kilka miesięcy, nie bardzo wiadomo za co, tyle różnych wersji słyszeliśmy,. że trudno się rozeznać, babcia mówi, że po pijanemu żonę pobił i jakiegoś klienta, może tak gada, bo go nie lubi, wszyscy wiedzą, że drą koty, choć podobno od małego się znają, tak to bywa, kiedyś opowiadał, że niby za to, że chleba rzucił polskim marynarzom, co pracowali nad Motławą, to byli jeńcy z Helu czy z Oksywia, byłem, powiada, z kolegami na przyjęciu w takiej miłe} knajpce, akurat córka się jednemu urodziła, zaraz, zaraz, to było u Friedricha Beuitera na Schüsseldamm, wiecie, tam niedaleko św. Bartłomieja, zabawa na sto dwa, aż tu nagle widzę przez okno, że kolumnę prowadzą, wyniszczeni strasznie, jak szczapy, obdarci, dzieciarnia biegnie za nimi, końskim łajnem rzuca, wyzywa, no to chwytam, co było pod ręką, akurat kawał chleba się trafił, wybiegam i krzyczę do nich po polsku: łapcie, chłopaki! rzucili się jak psy, rozszarpali chleb w oka mgnieniu, a tu do mnie dwóch mundurowych doskoczyło, po mordzie dali, skopali i na Gestapo prowadzą, ledwom się od obozu wybronił, ale posiedzieć trochę musiałem... i tak to szewc bajdurzy, za jakiś czas inną wersję usłyszymy, ale nam to nie przeszkadza, lubimy słuchać... A co do Korpysa, to od pewnego czasu schodzi na psy, szkoda, przyznać trzeba, że chociaż prosty węglarz, to przed wojną nieźle mu się wiodło, bo patrzcie, patrzcie! - u samego Borkowskiego sobie zęby leczył, a wiadomo, ze do niego byle kto nie chodził, nazwisko jest jak należy, czarno na białym, a może ten mu po sąsiedzku pół darmo wyrywał albo też Korpys węglem płacił, tak, jest tych zębów kilka, żaden do plombowania, nie ma najmniejszej wątpliwości, wielka szkoda, „bo takich okazów ze świecą nie znajdziesz, toż to nie zęby a zębiska! - wielkie jak u konia, ledwo się mieszczą na kliszy, ha, ha, nieźle musiał się Borkowski napocić, widzę go, jak się zaparł nogami, sapie z wysiłku, stęka, ciągnie, ząb trzeszczy, ciągnie i nic!, a przywiązane do fotela chłopisko ryczy, wierzga i oczy mu z orbit wyłażą, dobrze, że ręce ma skrępowane, z takim nie ma żartów, z wściekłości i bólu gotów kułakiem zdzielić, no więc pewnie specjalnie dla Korpysa musiał kupić weterynaryjne cęgi, które później, zardzewiałe, znajdziemy wśród piwnicznych szpargałów, i mniej więcej raz do roku wyrywał mu nimi kolejny ząb, szkoda, wielka szkoda tych zębów, bo szewc często wspominał, jak to Korpys za młodu potrafił gwoździe w zębach łamać, a gdy kiedyś zapytaliśmy szewca, jak to właściwie było z tym ostatnim zębem Korpysa w albumie, opatrzonym zaskakującą datą: 1/2.IX. 1939, to uśmiał się setnie i nie mogąc się opanować przez łzy opowiada... Bo wiecie, Korpys - jako Polak, widząc, co się święci, w samą porę, to znaczy parę dni wcześniej, zwiał do Gdyni, a tam go zaraz do wojska capnęli i wszystko byłoby dobrze, bo Korpysa (marzeniem było, żeby się kiedyś czołgiem przejechać, no i sądził, że tam się jego mrzonki spełnią, ale gdzie tam, nie mówiąc o tym, że czołgów nie było i nawet o karabiny dla wszystkich było trudno, to na nieszczęście rozbolał go ten cholerny ząb, choć mógł się tego spodziewać, gdyż dokuczał mu i narywał od wielu miesięcy i zdaje się, że Borkowski miał mu go w najbliższym czasie wyrwać, ale w wojsku, jak to w wojsku - nikt nie chciał mu uwierzyć, dowódca plutonu nawymyślał od symulantów, którzy w tak ważnej dla kraju chwili w portki robią ze strachu, groził nawet aresztem, Boże mój, jak ten biedak się męczył! - całe koszary nie spały, bo Korpys wył przez całą noc, za co na rano wyznaczyli go do karnego raportu, ale akurat o świcie wybuchła wojna, więc żołnierze poszli w bój, a Korpys na czele, ubodło go widać, że na tchórza wyszedł, nie mówiąc o tym, że przez ten ból o strachu zapomniał, a że były to dopiero pierwsze godziny wojny, więc nikt nie przypuszczał, że wszystko weźmie w łeb i chłopaki dziarsko ruszyli do ataku, wiecie, lasami od strony Orłowa ku nam, i tak się złożyło, że pod noc weszli do naszego miasta, a nawet nieco później dotarli aż pod Oliwę, ale już bez Korpysa, który korzystając z egipskich ciemności, bo wiecie - wszędzie obowiązywało zaciemnienie, w dogodnym momencie skoczył w bok i pognał jak na skrzydłach do Borkowski ego, który na jego widok o mało ducha nie wyzionął, bo diabła by się prędzej spodziewał, a Korpys tylko hełm i karabin w kąt, rzucił się na fotel i nic nie mówiąc, rozdziawił gębę, jęcząc błagalnie: aaa! aaa!, no ale zanim Borkowski w zdenerwowaniu odszukał w piwnicy końskie kleszcze i zanim się z zębem uporał to już Szwaby napór naszych powstrzymały, a nawet odrzucono ich z powrotem aż za Orłowo, więc Korpys, który w radosnym uniesieniu wybiegł po zabiegu na ulicę, by dobić do swoich i na ich czele, hę, hę, wkroczyć do Gdańska, natknął się na maszerującą kolumnę Landespolizei i zanim zdążył zarepetować karabin, a byli tacy, co widzieli, że naprawdę chciał, już go kilku powaliło na ziemię, no i jak to było w ich zwyczaju - skopali do nieprzytomności, a potem zawlekli do jakiejś budy, gdzie tymczasowo trzymano parunastu jeńców, hę, hę, hę, - śmieje się szewc i kręci głową - nie nawojował się Korpys, oj, wcale nie nawojował... Korpys mieszka w sąsiedztwie, węgiel rozwozi, ma dom piętrowy, wóz rozklekotany, dwa konie, psów i kotów nie zliczysz, ale w zgodzie żyją, to znaczy - zwierzęta, a Korpys pije, żona się piekli, trudno o większą cholerę, z nim coś nie tak, od wrzasków baby w głowie mu się pomieszało, jak się upije, to na rogu przemawia, głos tubalny - echem niesie na wszystkie strony, aż dech zapiera, albo idzie do stajni i z końmi gada, czekamy na taką okazję, przez dziurę w płocie da się przejść i podsłuchać. Od paru lat częściej wariuje, węgla czasem nie ma, więc pije, a jak przemawia, to z takim przejęciem, że łzy mu na wąsy kapią, albo w gniewie pięścią wygraża lub śmieje się szyderczo, cała kamienica zasłuchana z okien wygląda, cisza jak makiem, a on o Piłsudskim, Mikołajczyku, niby zwykły węglarz, a zna się na polityce, nauczył się na masówkach gardłować, szyby drżą od historycznego bełkotu, gestykuluje przy tym gwałtownie, spracowane, ciężkie jak bochny dłonie podnosi nad głowę jak ksiądz monstrancję, jak święty, jak męczennicy na obrazkach w katechizmie proszący oprawców o litość, czasem nieruchomieje w tej pozie, jakby zamarzł na kość, wówczas, w bladożółtym, lepkim świetle latami gazowej wygląda jak nie z tego świata, aż chce się ręce do modlitwy złożyć, paść na kolana, okna zanoszą się śmiechem, a on, wyrwany z ekstazy, kuli się, zasłania głowę, jakby ten śmiech miał go ukamienować, uszy zatyka, kurczy się, grzybieje, żegnany chóralnym rechotem, zataczając się idzie spać do domu albo do stajni - pogadać z końmi. Marnieje bez pracy, prawda - na swoim wozie to jak król wygląda, a przynajmniej pan wielki, dumnie rozparty na koźle, wąsa podkręci, z bata strzeli, czasem to i nam po łapach, gdy się wozu z tyłu czepiamy, ale nie w złości, gwiżdże wesoło, koniki niby stare, wymęczone, a dziarsko ciągną, iskry lecą, do gwizdanej melodii rytmy wytupują, aż dziw bierze, może z tego gadania tak im się składnie muzykuje, budzą mnie jak do pracy jadą, jeszcze ciemno, chyba że lato, wracają - też ciemno, wolniej wracają, nie śpieszy im się, w domu gwizdać i przytupywać razem nie mogą, tylko jak wódka staremu odwagi doda, to idzie do szkap i gada Bóg wie o czym, może to bujda, ludzie mają języki, choć bez wozu i koni Korpys nie ten sam człowiek, stetryczały jakiś, wąs oklapnięty, wzrok wbija w ziemię, kaszle i pluje czarną śliną, węgiel, mruczy, węgiel... W niedzielę też trudno go poznać, odświętnie ubrany, garnitur jeszcze przedwojenny, setka, wypchane poduszkami ramiona sterczą na boki, koszula wykrochmalona, a jakże, tyle że kołnierzyk nieco za duży, starannie zawiązany krawat, dwa ma na zmianę, lakierki wypucowane, wszystko prócz koszuli czarne, siedzą w kościele blisko wyjścia, żona usta maluje czerwoną pomadką aż pod sam nos, może ma takie grube wargi, kto ją tam wie, twarz ma jak wędzona ryba, przyszła kiedyś pożyczyć kilka złotych, a na odchodnym mówi, że nie odda, tylko na naszą intencję da w kościele świętemu Antoniemu, po mszy czekają na znajomków, ukłonić się, pogadać, Korpys wyciąga żeglarze, częstuje, stoją tak czasem w kilka par, palą, mówią coś, ale tak jakby każdy do siebie, pewnie sami węglarze, trudno poznać, w roboczy dzień umorusani jak diabły, kończą palić, ostrożnie, koniuszkiem wyglansowanych butów wgniatają niedopałki w ziemię i skrzypiąc skórzanymi podeszwami rozchodzą się do domów... a nie jest to takie zwyczajne, byle jakie skrzypienie, o, nie! - jest pełne niezwykłych, uchwytnych tylko dla wtajemniczonych, znaczeń, gdyż wprawne ucho właśnie po skrzypieniu butów nieomylnie rozpozna ich właściciela, choć jest tych skrzypnięć nieprzebrana ilość, od krótkich, nerwowych i przerywanych, jąkających się, lękliwych i zadziornych, po przeciągłe jak ziewnięcie, ciche, nieśmiałe, zaciągające lub leniwie spowolniałe, senne i mrukliwe, nie mówiąc o niebywałej różnorodności tonów i barw, niepowtarzalnych jak płatki śniegu. Którejś zimy morze zamarzło aż do Helu, można przejść, ale za daleko, uwięzione w lodzie statki są bliżej, widać kręcących się po oblodzonych pokładach marynarzy, wieczorem - liczne światełka, na skraju lód spiętrzony zastygłymi falami, jakby im kto odlew gipsowy zrobił i posypał cukrem - tak iskrzy w słońcu, przejść trudno, stromizny nie lada, prawdziwe góry lodowe, ręce marzną, podrapane, bolą, przedzieramy się uparcie, kawałek dalej już płasko, jakby kto walcem wyrównał, aż po horyzont morze ścięte lodem, cuda cuda na tym świecie, zakładamy łyżwy, ale pod cienką warstwą śniegu lód nie tak równy, jak się wydawało, przewracamy się, potykamy, śmiejemy jeden z drugiego, bo coraz mniej nas widać, śniegiem oblepieni jak pierzem, od strzepywania ręce czerwienieją, udajemy bałwany, tylko nos z marchewki, stary garnek na głowę i nikt by nie odróżnił, można by ludzi straszyć, zadzwonić do drzwi, otwierają, patrzą - bałwan i w krzyk, w końcu zabawa nas nuży, na wyścigi pędzimy do najbliższego statku, na białym mchu kroków nie słychać, w połowie zwalniamy, daleko jednak, trzeba siły zachować na powrót, statek rośnie w oczach, piętrzy się, już marynarze machają, cos krzyczą, śmieją się, my coraz bliżej, ale trochę z duszą na ramieniu, bo przed nami tylko brunatny kadłub, hen - wysoko z pokładu wychylają się roześmiane twarze, mówią do nas, pokrzykują, ale nie po polsku, machają, pokazują coś w rękach, niby mamy łapać, podchodzimy jeszcze bliżej, burty można by dotknąć, większy, zimny strach nas oblatuje, Boże, a jeśli granat rzucą, ot, tak dla zabawy, jak kiedyś chuligani na nasze boisko, szczęście że nie wybuchł, zapalnik stary, to i rzadko kiedy detonuje, ale to chyba nie Niemcy, już leci, żółte, ale nie bardzo, jak piłka, łapać nie łapać, jeśli granaty, to bez różnicy - i tak po nas, żegnam się szybko, zerkam na ciebie, usta sine, broda jak galareta, głupia śmierć, nie ma czasu na ucieczkę, a te piłki czy kule już w śnieg - pac, pac, pac, odruchowo zatykam uszy, a ty padasz plackiem, płakać chcesz - brwi łączą się w jeden zawijas, ale się wstydzisz, wolisz łzy w śniegu ukryć, ci na górze śmieją się i klaszczą z uciechy, głupcy czy co? nie wybucha, chcąc nie chcąc wygrzebujemy to, to ze śniegu, miękkie, pachnie jak olejek do ciasta, trochę większe od kuł bilardowych, ale chyba nie do grania, bo i w co można by nimi grać, w palanta nie da rady, do szczypiorniaka za małe, może to kule cyrkowe, mówisz, głos drżący, udajesz, że z zimna, prawda, widzieliśmy żonglera w cyrku, też miał takie, tyle że czerwone i białe, a na pokładzie wciąż rechoczą, krzyczą, coś tam po swojemu, znaki dają, że zjeść trzeba, wstyd nam, że jak prostacy od razu na to nie wpadliśmy, wgryzam się w żółtą miękkość, to niezupełnie żółte, bardziej czerwonawe, z wierzchu trochę gorzkie, ale wewnątrz soczyste, pycha, krzywisz się, im to pewnie smakuje, mówisz, we Francji to nawet żaby wcinają, żal mi się robi Francuzów i tych na górze, co smaku ludzkiego nie mają, choć te kule wewnątrz słodziutkie, może z żabami tak samo, trzeba będzie spróbować, zjadamy wszystko w oka mgnieniu, żeby w końcu przestali się śmiać, bo lada chwila pękną, łzy ocierają, za brzuchy się łapią, klaszczą jak dzieciarnia w cyrku, nam jeszcze bardziej głupio, zawracamy, chcemy uciekać, ale wołają hej! hej! hej!, to już bardziej po naszemu, patrzymy czego chcą, a z góry leci więcej kuł i jakieś kolorowe pudełeczka, wyszukujemy w śniegu, a tam paski zwinięte w kolorowe papierki, rozwijamy dalej, pewnie to ichnie cukierki, rzeczywiście, różowe jak raczki, płaskie jakby z tektury, gryziemy - słodkie, dobre, ciągną się niczym krówki, bardziej, między zęby włażą, ssiemy, żujemy, nic ich nie ubywa, czary, grunt, że smakuje, wygrzebujemy resztę, upychamy po kieszeniach, w domu się zdziwią, niespodzianka jakby paczka z zagranicy przyszła, zadzieramy głowy, może jeszcze rzucą, coraz ich więcej, Boże! - Murzyn jest, najprawdziwszy, spod czapki czarną gębę widać, jak ten w szopce świątecznej w kościele, może ten sam, zęby jak z lodu, białkami łypie, ciekawe, czy zostawia ślady na śniegu, pewnie katusze na tym mrozie przechodzi, na świętych obrazkach od księdza byli czarni, ale nigdy na śniegu, cuda, cuda, odwracamy się bez słowa i co tchu gnamy do domu, po piętach drepcze nam śmiech, w uszach dzwonią pokrzykiwania marynarzy. Dostałeś wtedy lanie, a ja burę za to, że tak późno wróciliśmy, nie pomogły zdobycze ani opowieść o Murzynie, co stał na mrozie, na oblodzonym pokładzie. Następnego dnia idziemy do kościoła sprawdzić, czy w szopce jest Murzyn, podejrzana sprawa, wchodzimy pełni niepokoju, ciemno, poruszamy się prawie po omacku, zapach świec i kadzidła, stajenka ustawiona w głębi, po lewej stronie, jednak jest, patrzymy na Murzyna, nie, zupełnie inny, zachodzimy od tyłu, zaskoczenie - Murzyn tylko z przodu czarny, z tyłu i, biały jak śnieg, twardy i zimny w dotyku, gips, zwyczajny gips, daliśmy się nabrać organiście, pod stołem łajdak ukrył mechanizm, czego to on nie wymyśli, ślęczy całymi miesiącami nad kolejnym pomysłem, potem ludzi straszy, jak wtedy gdy zmontował grzmot mechaniczny, który uruchamiać chciał na znak dany przez księdza, w czasie kazania, przekonywał, gdy będzie mowa o karze za grzechy, byliśmy na próbie, ksiądz się grzmotów wystraszył i kazał całą aparaturę zdjąć, minęło trochę czasu i szopkę ruchomą wymyślił, kiedyś po rekolekcjach zaprowadził nas do kościoła, pochwalić się, ksiądz z nami, uśmiecha się, ręce zaciera, teraz im pokażemy, mówi, pękną z zazdrości, nie bardzo wiemy kto, organista idzie na górę, majsterkuje przy organach, jeszcze chwileczkę, uspokaja, patrzymy na stajenkę, prawie nic nie widać, nagle małe światełko, uboga, bez dachu, dwie ściany zwalone do połowy, wewnątrz na sianie Dzieciątko Jezus, golusieńki nieboraczek, obok Matka Boska w niebieskiej szacie, piękną twarz nachyla ku niemu, ręce ogrzewa przy ciałku, organista gra cicho, słodko, spokojnie, przy nich Święty Józef, pasterze, osiołek, krówki, nieruchome, rozmarzone twarze, cieszą się, z tyłu podchodzą Trzej Królowie, widać ich wyraźnie, ubrani jak bogacze wschodni, w turbanach z koronami, dary przynoszą, największe od Czarnego Króla, który wielbłąda prowadzi - tyle przywiózł, w stajence coraz weselej, światła więcej, pastuszek gra na fujarce; Boże! - zupełnie jak żywy, porusza fujarką na wszystkie strony, drugi dzwonkami potrząsa jak ministranci, wszystko się nagle ożywia, Dzieciątko płacze, rusza rączkami i nóżkami, Matka Boska kręci głową, jakby nie dowierzała tym cudom, Józef latarnię podnosi, żeby lepiej widzieć, osiołek strzyże uszami, krówki ryczą, wielbłąd rży jak koń Korpysa, biali królowie dziwni jacyś, składają dary, to znów je zabierają, w kółko, Murzyn klęka, wstaje, klęka, wstaje, rety, nawet uśmiecha się, rozchyla czerwone usta, zęby szczerzy, pięknie, pięknie, cieszy się ksiądz, nam trochę dziwnie, cuda, cuda, co młodszych strach obleciał, chlipią pod nosem, ksiądz przygarnia, wczepiają się w sutannę jak rzepy, ale nastrój podniosły, zaśpiewajmy kolędę - głos staruszka drżący, wzruszony, przybieżeli do Betlejem pasterze, grają skocznie Dzieciąteczku na lirze, chwała... Jeszcze wiele dni później przed oczyma mamy stajenkę, fujarkę pastuszka, nóżki Jezusa, królów, co składali dary i zaraz je zabierali, wielbłąda, co rżał jak koń, i czerwone usta Murzyna podobne do ust żony Korpysa, pod sam nos i do połowy brody, wszystko się ruszało jak prawdziwe, organista to istny czarodziej, wysoką czapkę z półksiężycem mu dać, czarną szatę do ziemi, na co dzień zwyczajnie wygląda, chudy jak szczapa, najbardziej nos widać i grdykę, niepozorny, cienia prawie nie rzuca, a jak zaśpiewa, to tłum w kościele zagłuszy, aż dreszcz przebiega, nie lubimy go, wyzywa nas od pomiotów diabelskich, bije, gdy ksiądz nie widzi, spróbuj poskarżyć, w lochu zamknie, pajęczynę jeść każe... Stoimy przed martwą stajenką, z bliska cały czar pryska, figury sztywne, zastygłe w dziwacznych pozach, Dzieciątko ma nóżki podniesione, druty widać, Murzyn tylko z przodu czarny, górna warga na zawiasach jak przyłbica, wszystko liche, tandetne, sklecone byle jak, zapacykowane farbą, która schodzi pod naporem paznokcia, czarny ma już białą szramę, wyskrobujemy szwy i opaskę na oko, piratem będzie, strój odpowiedni, a to się zdziwią, organista grdykę ze złości połknie, dobrze mu tak... Wracam do domu, ciemno, ślisko, już z daleka dobiega nas dudnienie, wiadomo - Korpys na rogu przemawia, głos dobrze niesie po wyślizganej ulicy, podbiegamy bliżej - jest, stajemy w bezpiecznej odległości, słania się, bardziej niż zwykle pijany, utytłany brudnym śniegiem, grzmi kłębami pary, na stadionie piłkarskim zawsze pod zegarem siedzi, trudno go w tłumie wypatrzyć, słychać za to, i to jak, szmaciarze! krzyczy, grać, gnoje! bywalcy stadionu dobrze go znają, nie opuści żadnego meczu, boki zrywać, ale teraz wcale nie śmieszny, trzyma się latarni, w jej świetle jak kukła wygląda, lalka z wosku, pasowałby do stajenki” skończył już, pluje, bełkocze pod nosem, okna trzaskają - koniec przedstawienia, twarz wykrzywia, wygląda strasznie, twarz pulsuje jakby ją miał z gumy albo rzeczywiście z miękkiego wosku... Chodźmy do stajni, słyszę nad uchem twój stłumiony głos, przyjdzie z końmi pogadać, biegniemy na skróty przez podwórka, przełazimy przez dziurę w płocie, psy nie szczekają - przyjaźnimy się, merdają ogonami,. łaszą się, podrapać pod pyskiem, a od razu na grzbiet, brzuszek nadstawią - rozkosz największa, przemykamy się do stajni, ciemności egipskie, wzrok się powoli przyzwyczaja, koniki na swoich miejscach, klepiemy po szyjach, po pyskach gładzimy, miejsca mało, trzeba przy szkapach przycupnąć, zimno, chuchamy w ręce cisza, gdzież on się podział, przez uchylone wrota dom widać, o, jakiś hałas, ze schodów zleciał albo co, harmider wielki, piekielny wrzask żony Korpysa, łomot, chichoczemy, ale trochę straszno, trzaskają drzwi, oddaj, oddaj, łajdaku! ryczy babsztyl wniebogłosy, Korpys, już go widać po środku podwórza, grozi pięścią w stronę domu, ty kurwo! krzyczy, ty kurwo! Idzie w naszą stronę, przytulamy się do ściany, zataczając się łbem wyrżnął w odrzwia, klnie pod nosem, wymachuje czymś w ręku, coś jakby torebka, podchodzi do koni, klepie po zadach, my z duszą na ramieniu, po cośmy przyłazili, zatłucze na śmierć, Korpys łka cicho, Jezu, Jezu, na co mi to przyszło, lamentuje, dziwka taka, nikogo, nikogo, wy tylko, staruszki moje kochane, to bez was to ech, jednak prawda - z końmi gada, Boże, wariat, a on dalej złorzeczy, gromy ciska, żonę z błotem miesza, słowa zlewają się w jedne pomyje, zrozumieć nie sposób, tylko pojedyncze wyrazy, skąd pieniądze, mamrocze, ja ją... szminki przynosi... co wy na to... pończochy nowe... pomóżcie... sam, Chryste, sam... szminki... pończochy... ja ją... perfumy... ja ją... wstyd... Chryste... zagraniczne... z taką... z Chińczykami... Boże... czarni też... suka... chrząka, pluje, pięścią konia okłada, nagle cisza, wstrzymujemy oddechy, a on sapie coraz głośniej, jakby z czymś się mocował, ja ci dam szminkę, syczy przez żaby, ja ci dam perfumy, trzeźwiejszy jakby złość wódkę przegryzła, chodźcie tu, kobyły, zachodzi konie od przodu, tuż przy nas, na wyciągnięcie ręki koński łeb chwyta pod pachę i Boże! - szminką smaruje, wierzga szkapa, łbem rzuca, ale Korpys osiłek, silniejszy, z drugą tak samo, masz szminkę, ścierwo, i perfumy, krzyczy, chlapie z butelki na lewo i prawo, stajnię napełnia fryzjerskim odorem, kobyły rżą wystraszone, nam też się dostało, włosy zalał, po twarzach cieknie, w ustach gorzki smak, nagle zaczynasz kichać, to już po nas, Korpys miota się jak opętany, wtem staje jak wryty, widać kichanie usłyszał, jak nie wrzaśnie, jak nie uskoczy w bok, potknął się, kozła fiknął, ryczy jak zarzynany, Chryste! Chryste! dopada wyjścia i już go nie ma, słychać dalekie łomotanie do drzwi, gramolimy się z siana i bierzemy nogi za pas, byle szybciej do dziury, stamtąd przez podwórka do domu, tam bezpiecznie... Siedzimy u was w kuchni jak gdyby nigdy nic, babcia racuchy smaży, ciemno od dymu, odwraca się do nas, w uśmiechu odsłania srebrne zęby, żeby tak choć jeden mieć, co łobuzy? gdera niby, ale dobrodusznie, coście znowu nabroili? śmiejemy się, dziś w dobrym humorze, racuchy pachną znakomicie, ślinka cieknie, rumiane z bladym, cienkim paskiem dokoła, zastanawiamy się, czemu Korpys takie dziwne rzeczy mówił, o pieniądzach, szmince, statkach, ty, widziałeś kiedy Chińczyka? pytasz, jakoś nie mogę sobie przypomnieć, babcia stawia przed nami gorącą herbatę w pękatych kubkach, grzejemy ręce, cukier podaje, zatłuszczonymi palcami wyciera łyżkę, dobrze, że najpierw tobie miesza, wraca do racuchów, a ja tobie szepcę do ucha - słuchaj, o Murzynie też mówił i o statku, pewnie ona tam chodzi, jak my wtedy, idzie pod statek, a Murzyn pończochy jej rzuca i szminkę, i perfumy, nawet pieniądze, patrzysz na mnie z podziwem, głową kiwasz, tak, mówisz, tak pewnie jest, babcia podtyka nam pod nos gorące racuchy, posypuje cukrem, sprzątnąć mi to z talerzy raz dwa, chwytamy w palce pulchne ciasto i mrużąc oczy, zadzieramy głowy, żeby nie rozsypać cukru, teraz konie będą podobne do żony Korpysa, racuchy aż rozpływają się w ustach, a jakby Murzynowi skórę paznokciem zadrapać, pytam... Ale teraz trochę nudno, więc przynosisz album dentysty, przeglądamy zęby na kliszach, jest ich chyba kilkaset, pod światło wyraźnie widać kontury, dziury, wykruszenia a nawet plomby, niektórzy mają po kilka zębów w kolekcji, a najwięcej to niejaki Kokoschka, prawie całą stronę zajmuje, pierwszy ząb o ciemnych kanałach wchodzących do wykrzywionych jak olbrzymie przecinki korzeni, pod nim data: 3.X. 1929, mamy jeszcze trochę czasu zanim babcia wróci z pracy, więc bierzemy album pod pachę i tę nagryzioną fotografię i biegniemy do szewca, na pewno coś opowie, gdzie on się nauczył tak wymyślać, nie gorzej od barona Münchhausena, od nas blisko, wchodzimy, a szewc jak zwykle siedzi sobie na swym śmiesznym stołku, co ma każdą nogę inną, tak jak i on, bo szewc inwalida, nie ma palca u ręki, mówi, że mu obrączkę jacyś maruderzy ściągali, a że nie dało rady zsunąć, to bagnetem ciachnęli, z nogami też coś ma, wrażenie takie jakby każda noga do kogo innego należała i tylko przypadkiem była jego, przed nim stolik, również chwiejny, rozklekotany i kulejący, zawalony rupieciami, skrawki skóry, gumy, młotki, knypy, gwoździe, pety, pocięgle, musztardówki z klejem, kopyta, istny szewski róg obfitości, jeszcze przesiąknięte tłuszczem i potem karty, przedwojenne widokówki z kasynem, albo z paniami w prześmiesznych kostiumach na plaży, nie sposób wyliczyć wszystkiego, stale też coś przybywa, a szewc, drobny, wysuszony kaszlem, wódką i biedą, siedzi niczym wielki pan otoczony bogactwem, przypomina nieco bogatych kupców na obrazach w muzeum, spoglądających dumnie z wnętrz swych kantorów wypełnionych po brzegi dostatkiem, kipiących z przepychu aż po niestrawność, ale to podobieństwo polega jedynie na kuglarskiej sztuczce, na obróceniu wszystkiego na opak, zwykłej kpinie, na pokazaniu języka, i przez to w tym wąskim, odartym z barw pokoiku, szarożółtym jak szyba w oknie, jak światło gołej żarówki wiszącej na długim sznurze, gęsto upstrzonej prze; muchy, więc w tym wnętrzu, którego pewnie nikt nigdy nie namaluje, bo i po co, można odnieść wrażenie, że nic tu nie istnieje ot tak sobie, zwyczajnie, lecz ma jakiś ukryty sens i tajemne znaczenie, którego jeszcze nie chwytam, nie potrafię nawet w przybliżeniu określić, ale które czuję jakby fizycznie, zwłaszcza, gdy wychodzę stąd na ulicę, to zejście, powrót do zwyczajności, oderwanie od magii objawiającej się czasem w słowach i zachowaniu szewca, który na moment zrzuca swą szewskość, jest szewcem na niby, przypomina nieco przebudzenie ze snu, który natychmiast traci swą gęstość i rozpuszcza się w codzienności, by czasem powrócić zapachem jakimś detalem, przypadkowo usłyszanym słowem, czy po prostu klimatem... Siedzi więc przed swym zawalonym rupieciami stolikiem, robotę odłożył, zupę siorbie, talerz na kolanach, drżącą, żylastą ręką podnosi łyżkę, rozlewa trochę na spodnie, po brodzie barszcz cieknie, ale taki już z niego flejtuch, skaranie boskie - jak mówi szewcowa, stale się o coś czubią, spojrzał na nas swymi bladobłękitnymi oczyma, a nie jest to zwykły błękit, zawsze powtarza, że po tym błękicie oczu każdego Kaszuba rozpoznać można, bo w przeciwieństwie do innych jest to błękit ciepły, i te jego oczy mówią nam, że mamy siadać, wdrapujemy się na wysoką ławeczkę stojącą pod ścianą naprzeciw niego, ledwo się mieścimy, opierasz nogi na koniuszkach palców, moje jeszcze dyndają w powietrzu, czekamy... Wreszcie skończył, a my jeden przez drugiego, a zna pan Kokoschkę, a zna pan Kokoschkę? kaszlący śmiech odrzucił mu do tyłu głowę, aż się przestraszyliśmy, ale nie, nic się nie stało, zakrztusił się tylko, po czym powtórzył: a zna pan Kokoschkę... spojrzał na nas rozbawionym wzrokiem, łzy kułakiem otarł i już zaczyna, a mówi z takim przejęciem, tak dokładnie wszystko pamięta, że trudno nie wierzyć, ba, można odnieść wrażenie, że to wszystko jego osobiście dotyczy, że on sam to wszystko przeżył... Przyjechał tu, powiada, w dwudziestym dziewiątym, jesienią, zdziwieni patrzymy na siebie, bo niby to się zgadza z albumem dentysty, szewc mruży oczy jakby przypominając sobie tamte lata i ciągnie dalej, dziwny to był człek ten Kokoschka, niby Polak, sam słyszałem jak mówił po polsku i to bez akcentu, a w tej ichniej partii działał, tu go z samego Berlina przysłali, najpierw zamieszkał tam, gdzie teraz ten rotmistrz, a tak, rotmistrza dobrze znamy, szczęka mu kiedyś ze śmiechu wypadła, elegancki jegomość, długi jak dyszel, chudy, pachnący naftaliną, zawsze melonik, muszka, bambusowa laseczka, nawet getry nosi, pogryzione przez mole aż przykro patrzeć, zazwyczaj przesiaduje w „Rio”, lubimy tam zaglądać z ulicy, cudownie pachnie kawa, ciemno od dymu z papierosów, niedostępny świat dorosłych, a właściwie tylko jego skrawki widziane przez szpary w zasłonach, no i zaczął działać, spotkania w klubach weteranów wojennych, z robotnikami, kupcami, studentami, widać dobrze agitował, bo wnet wszędzie ich było pełno, nawet swoją gazetę założyli, a z Kokoschki szycha się zrobiła, butów wcale nie dawał do reperacji, tylko nowe kupował, czasem lokaj przynosił swoje, później to i jego szofer, zobaczyć go było można tylko na wiecach i paradach tej hołoty, idę raz na spacer na molo, a tu patrzę - wszędzie czerwone flagi ze swastykami, przed muszlą koncertową tłum, coś tam skandują, a na scenie trybunę ustawili, same grube ryby siedzą, wśród nich Kokoschka, prawie w samym środeczku, nad nimi olbrzymi transparent z napisem: Zürick zum Reich, splunąłem tylko, a oni śpiewać zaczynają jak w kościele, potem ręce wyciągają, o tak, szewc podnosi swą wysuszoną rękę w hitlerowskim pozdrowieniu, heil! heil! heil! - krzyczy, aż się cały zapluł, żona z kuchni przylatuje, czyś ty stary zdumiał do reszty, grozi mu patelnią, znowu nieszczęście na dom sprowadzisz, szewc skulił się cały, boi się jednak, tylko pod nosem coś mruczy i spode łba na swą babę zerka, dobra, dobra, nie twoja rzecz, odprawia ją, po czym zapala papierosa, z lubością wciąga dym i patrzy na nas jakby dopiero teraz zauważył naszą obecność; tak, powiada, potem szli przez miasto, Boże, co za tłumy, jak teraz na Boże Ciało, a w nocy chłopaczkowie, tacy jak wy, szyby wybijali w domach Polaków i Żydów, tak, paradować to oni umieli, wrodzony dryg, tak, trzeba przyznać, że pięknie to robili, jak nikt inny, aż skurcz serce ściskał, aż chciało się przyłączyć, patrzymy na siebie, tłumimy śmiech, bo i trudno sobie wyobrazić maszerującego szewca, koń by się uśmiał, ale słuchamy dalej, to było niedługo przed wojną, wyjaśnia... Drugi ząb Kokoschki nie tak wielki jak pierwszy, z boku nieco wykruszony, pewnie tylko do plombowania, pod nim data - 18.IV. 1935, ale za to następne dwa w opłakanym stanie, widać czasu nie miał, żeby na kontrole chodzić, albo bez przerwy gardłując na wiecach próchnicy się nabawił, bo korony prawie doszczętnie zniszczone jakby je rdza zżarła, bez wątpienia do usunięcia, Borkowski odnotował to wydarzenie pod datą - 15.XI.1938... W czasie wojny to się z niego zrobił wielmoża, szarogęsił się niczym książę na swych włościach, w urzędach groźnie spoglądał z portretów, nawet znaczek był z kokoschokową gębą, a miejscowe gazety stale pisały, że Kokoschka to, że Kokoschka tamto, że odwiedził żołnierzy w sanatorium, że wygłosił przemówienie, że urlopu nie wykorzystał, by innym dać przykład, że w prywatnej rozmowie oświadczył, że to już niedługo potrwa, że pojechał Kaszubów agitować, i tu szewc zanosi się śmiechem, palcem stuka w czoło, nas, rechocze, nas chciał w to wrobić, ale propagandę to mieli dobrą, zaraz zdjęcia w gazetach: uśmiechnięty Kokoschka brata się z przyjaznymi rybakami, którzy armii niemieckiej ofiarują cały jednodniowy połów, takie sukinsyny, a kiedyś znowu było o tym, że Hitler, sam Hitler odwiedził Kokoschkę, tak, pamiętam ten dzień, całe życie będę pamiętał, bo to było wtedy, gdy temu draniowi z wąsikiem sandały naprawiałem, opowiadałem wam? tak? no dobra... jak tylko wybuchła wojna to się przeprowadził do tego pałacu na skarpie, wiecie, kiwamy głowami, zerkam ukradkiem na ciebie bo nagle pewne dziwne wydarzenia sprzed paru tygodni, których nie sposób było zrozumieć, nabrały nowego sensu, ale siedzisz niewzruszony, jakbyś niczego nie pamiętał, a zresztą, gdy czasem próbuję z tobą o Tamtym rozmawiać, to zaraz złościsz się i mówisz, że niepotrzebnie gmatwam zwykłe sprawy, albo że wymyślam Bóg wie co, i że masz dość tych szewskich historii, a pałacowych to już powyżej uszu, gdy tak mówisz, to odnoszę wrażenie, że albo udajesz, albo naprawdę mamy tu do czynienia z jakąś magią, i to jeszcze bardziej wszystko komplikuje... A z pałacem to rzeczywiście dziwna historia, poszliśmy tam kiedyś na szaber, bo w nim nikt nie mieszka, a w środku dużo różnych skarbów, właściwie pałac tylko od przodu jest pałacem, z boków i z tyłu - nędzna rudera z jakimiś przybudówkami krytymi papą i oknami zabitymi dyktą, tak jakby ktoś temu brzydactwu fasadę przystawił, z bogatą ornamentyką, z fryzem i balustradą na górze, piękną wprawdzie, ale sztuczną jak dekoracja w operze, która kołysze się przy byle wstrząsie, drży z obawy, żeby się nie rozlecieć i nie obnażyć brzydoty zaplecza, od nas blisko, trzeba się tylko wdrapać na odrzewioną skarpę, minąć żłobek, domek myśliwski, działkę ogrodnika i już jesteśmy, drzwi zaplombowane, ale da się wejść przez piwnicę, ciemno choć oko wykol, trzymamy się za ręce, raźniej, wchodzimy na parter wąskimi schodami, tam już trochę światła, wpada przez szpary między deskami, którymi zabito okna od frontu, jakby ktoś kredą maznął krzyżujące się krechy, pokój, duży, pod oknem fortepian z podniesioną klapą, wokół rozrzucone w nieładzie nuty, jakieś papiery, gazety, fotografie, część mebli poprzewracana, jeden zegar stoi sztywno, na baczność, podobny do tego, jaki mamy w domu - wysoki, z ciemnego drewna, miejscowy wyrób, na pyzatej tarczy strzałki wskazują piątą piętnaście, na ścianie jakaś gablota, może z motylami, szepczesz, podchodzimy, szkło spękane, jakby pajęczyna wewnątrz wyrosła, a w środku żadne motyle, tylko sandały, zwykłe, skórkowe sandały, pewnie ktoś dla kawału wsadził, z boku - rozsuwane, przeszklone drzwi, zwieńczone brokatowym lambrekinem, prowadzące do następnych pomieszczeń, otwierają się lekko, światło, ale właściwie to nie wiadomo skąd na dywanie kurz taki, że robimy ślady jak na śniegu, miękko, jakby podłoga obrosła mchem, obchodzimy stół do bilardu, bile ustawione w trójkąt - do gry, kije w specjalnej szafce na ścianie, obok dwa stoliki, rozrzucone karty, żetony ułożone w kupkę, jak te z kasyna, których pełno jeszcze można znaleźć przy molo, w wysokich popielnicach niedopałki, wyjmuję jeden, ustnik złoty, zaczerwieniony na końcu od szminki, ale ciągniesz mnie dalej w stronę źródła światła - w długi i wąski korytarz, wyściełany puszystym, tłumiącym kroki chodnikiem, mgliste, ciężkie światło sączy się z płaskich lamp na ścianach, kto je zapalił? a właściwie to dlaczego ich nie zgaszono? przypominają nieco światła w kinie, które gasną powoli przed rozpoczęciem seansu, pomiędzy lampami wiszą obrazy, same portrety, na pierwszym jakiś ponurak w hitlerowskim mundurze, stoi oparty o kolumienkę z wazonem, w tle drzewa, sine morze i skłębione chmury, obok portret tłustej blondynki o twarzy płaskiej jak flądra, pewnie żona, w ręce trzyma otwartą książkę, może Biblię albo Mein Kampf, po dentyście została ta druga z dedykacją w środku: Dem jungvermählten Paare, Dr. Borkowski - Behrendt, mit den besten Wünschen für, eine glücklice Ehe, Überreicht von der Stadt, Zappot, am 3. November 1944, pod spodem okrągła pieczęć z herbem miasta i zamaszysty podpis burmistrza, czy kogoś tam, kto był der Bürgermeister, strasznie lubię stare pieczęcie na pożółkłym papierze, mam nawet małą kolekcję, kilka zdobyłem przeglądając dokumenty, jakie po dentyście zostały, najwspanialsza jest ta fioletowa z herbem Gdańska i napisem Polizei Päasidium Danzig, pewnie z czasów, gdy prowadził fotoplastikon Capri; szewc opowiadał, że wykryto tam melinę kontrabandy, lecz to były młodzieńcze, burzliwe lata Borkowskiego, jak wyszedł z ciupy, to przez pewien czas olejki do opalania sprzedawał i jakieś eliksiry na porost włosów, na kolorowe sny i coś tam jeszcze, potem się ustatkował, ba, nawet szkołę w Królewcu ukończył, po powrocie pierwszy żigolak się z niego zrobił, damy szalały, jedna to się nawet truła, bywał w dobrych domach, gdzie pachną hawańskie cygara, gdzie kawior i szampan, o nas to pewnie nikt nigdy nie powie, że jesteśmy z dobrego domu, bo pachnie kapustą, kawioru jeszcze na oczy nie widzieliśmy, a o szampanie to tylko mój świętej pamięci dziadzio, który był paziem na carskim dworze, mógł godzinami opowiadać... Idziemy pałacowym korytarzem, Borkowski może i tu był stałym gościem, oglądamy następne portrety, wszystkie podobne, właściwie tylko tło się zmienia, przy jednym, bodaj ostatnim, przystajemy, patrzę z niedowierzaniem, ostrożnie dotykam starej, zakurzonej ramy, rzeźbionej w dziwny, niespotykany ornament z resztkami złotej farby, dotykam płótna, jednak prawdziwe, żadna zjawa, faktura na przemian chropowata, to znów gładka, przejeżdżam koniuszkami palców po dobrze znanych mi przedmiotach i w końcu dotykam twarzy mężczyzny, który siedzi w tym znajomym wnętrzu... tak, to szewc, nie ulega wątpliwości, jota w jotę, wydaje mi się, że nawet wyczuwam zarost, w pęku trzyma drewniany młotek, w drugim pęk sznurowadeł jednak trochę inny niż w rzeczywistości, wybałuszone jakby rybie oczy, wielkie uszy, zaciśnięte usta, w błękitnym kubraczku i żółtej koszuli, przedmiotów też jakby więcej, duży czerwony czajnik, kubki z otłuczonymi uchami, chleb, leżą nawet ryby i szczypior na ścianie festony warzyw, osobno czosnek i cebula i w ogóle to wnętrze inne, jakby kuchnia i pracownia szewska nałożone na siebie, sama twarz też dziwna wprost niesamowita, zależy jak na nią spojrzeć - raz zupełnie młoda, nieomal dziecięca, to znów starcza wszystkie lata się w niej odbijają, czuje się w niej ruch jak i w całym obrazie, nawet światło mruga, spływa z gołej żarówki krytej u góry blaszaną miseczką, nakłada chybotliwe cienie na twarz szewca, aż dech zapiera, gdzieś zniknąłeś, może poszedłeś dalej, nagle szewc poruszył się, chrząknął, zmarszczył farbą, odłożył robotę, zapalił papierosa, zaciągnął się, wypuścił dym, który natychmiast zmącił kolory, ugrzązł w farbie układając się w wymyślne esy floresy, jak kroplą atramentu wpuszczona do wody, i mrużąc od dymu oczy otworzył szeroko usta, odsłaniając gołe jak u niemowlaka dziąsła, o, ostatniego mi wyrwał, powiedział płaskim, metalicznym głosem, czuję, że cały sztywnieję że szczęki zrosły się z sobą w litą kość i nawet krzyk się nie prześlizgnie, a on jak gdyby nigdy nic pyta: a wiesz, gdzie teraz jest? - po czym wyciąga przed siebie płaską rękę, o tam, mówi, odwracam się, jeszcze inny obraz wisi, którego przedtem nie zauważyłem, mglisto zielony, prawie bez światła ale coś się rusza jakby zboże, albo włosy, tylko czemu zielone, podchodzę bliżej, jakby akwarium, teraz widać wyraźnie, to dno morskie, piasek lekko pofałdowany jak zmarszczki na czole i pełno tej trawy czy włosów, całe dno usiane kępkami, jedne bujne, długie, drugie krótkie, niekiedy przerzedzone, a wszystko falujące, w ciągłym ruchu, jak na wietrze, szewc odkaszlnął, lufkę z ust wyjmuje, chwyta między kciuk, a palec wskazujący i drugą dłonią uderza jakby klaszcząc, tak, że niedopałek wyskakuje i leci gdzieś w kąt... Powoli zapada zmierzch, ale u szewca i tak przez cały dzień pali się światło, a on ciągle o Kokoschce gada, jakby na pamięć życiorys wyklepywał, pod koniec wojny, ciągnie swą opowieść, to tylko raz go widziałem, jak poganiał służbę i żołnierzy, co mu klamoty do ciężarówek ładowali, aż człowieka radość za gardło chwytała, gdy widział, jak wieją, tak, zdaje się, że strach mu zęby do reszty wykruszył, z albumu Borkowskiego wszystko da się odczytać, w październiku czterdziestego czwartego: dwa do usunięcia, w lutym następnego roku: kolejne trzy, szmelc zupełny, nawet korzenie spękane, jakby mu je kto tłuczkiem rozkruszył... wszyscy wtedy zwiewali, czym kto mógł, niektórzy wieszali się, o, tu na tych drzewach za oknem i w parku, gdzie popadło, a on jak minister - z całym konwojem, szewc przerwał na chwilę, robotę bierze do ręki, młotkiem stuka... za Małym Kackiem wyleciał w powietrze, jak to mówią: została tłusta plama i trochę smrodu... Szewc patrzy na nadgryzioną przez szczura fotografię, obraca ją na wszystkie strony, po głowie się drapie, jakby nie bardzo pamiętał, gdzieście to znaleźli? w końcu pyta, mówimy, że w gruzach przy twojej ulicy, a on zamiast jak zwykle wybuchnąć śmiechem, spojrzał na nas dziwnie, skrzywił w grymasie usta, spoważniał i bez słowa oddał z powrotem, roboty już nie markuje, stuka młotkiem zawzięcie, może zmęczony, nagadał się do syta i w gardle mu zaschło, zapytamy przy okazji, a teraz zsuwamy się z ławki i pędzimy do domu. Czekamy na babcię, wyciągasz chleb, kroisz grube pajdy, smarujesz smalcem, masz, podsuwasz mi kromkę pod nos, jem z apetytem zostawiając na smalcu ślady zębów, myślę o tym wszystkim, co nam szewc opowiadał, kiedyś o Hitlerze, a teraz o Borkowskim i Kokoschce, myślę o Tamtym, o obrazach, sandałach... może to te same? pytam, patrzysz na mnie zaskoczony, co te same? sandały, odpowiadam, dziwnie poważniejesz i mówisz cicho: ty chyba zawsze dzieckiem będziesz, milczymy, chcę go jeszcze zapytać dlaczego szewc się tak dziwnie zachował, gdyśmy mu fotografię pokazali, ale po raz pierwszy czuję, że jesteśmy sobie obcy, wprawdzie tylko przez chwilę, ale... milczymy, w końcu przerywasz tę przykrą ciszę: zaraz przyjedzie, idziemy do pokoju wyjrzeć przez okno, już tłuste pąki kasztanów rozcapierzają listki, szarość wieczoru przytłumiła ich zieleń, zza zakrętu wyjeżdża na rowerze babcia, pedałuje ciężko, widać znowu obładowana słoniną, boczkiem, Bóg wie czym... III Tak, po ponownym przeczytaniu podoba mi się właśnie taki a nie inny początek, i można właściwie przyjąć, że mamy go już za sobą, bo w końcu doszedłem do tego, co w nim, z twego punktu widzenia, najważniejsze, to jest do momentu, gdy po raz pierwszy poczułem, że jesteśmy sobie obcy. Nie ma więc powodu do specjalnego pośpiechu i skoro któryś tam raz napomknąłem o moim dziadku, to można, powiedzmy dla nabrania oddechu, ale i niezupełnie bez przyczyny, zajrzeć do albumu Borkowskiego (a musisz wiedzieć, że cały czas trzymam go na kolanach) i przyjrzeć się dziadkowym zębom. Przyznać trzeba, że nie chodził do dentysty zbyt często, zapewne nie było specjalnej potrzeby. Choć zdarzały się bardziej bolesne przypadki, jak chociażby pierwsza wizyta, ale z reguły były to same drobiazgi, ot, parą małych dziur do plombowania. No, nie licząc złotych koronek, których - oczywiście - na zdjęciach nie widać, są jedynie zdrowe korzenie ze spiłowaną górą - przypuszczalnie Borkowski sprawdzał czy aby nie nadpsute, bo wówczas cała robota na nic. Solidna firma, nie ma co. Jest też wśród tych zębów pewien niecodzienny przypadek, ale pozwól, że go na razie przemilczę. Wielka szkoda, że dziadek umarł, zanim ciebie poznałem i zanim zaczęły się te wszystkie nasze sprawy. Na pewno dużo, jeśli nie wszystko, by nam wyjaśnił, bo nie tylko znał co poniektórych z okolicy, ale i był światowym człowiekiem co się zowie, jak to mówią - globtroterem, który niejedno widział. Na wszystko też znajdował odpowiedź, żadnego pytania nie zbywał machnięciem ręki, chyba że pytanie było głupie. Miał oczywiście swoje dziwactwa i co tu dużo mówić - niezłego bzika, jeśli chodzi o wojnę, gdyż - jak mówił - wybuchła ona wyłącznie przez jego niedopatrzenie. Gdybym uważał, trzymał rękę na pulsie - upierał się przed każdym, z kim wdał się w rozmowę na ten temat - toby do tego nie doszło. A słuchający przez grzeczność przytakiwali, z trudem powstrzymując śmiech. Jak to było naprawdę - trudno powiedzieć. Szczerze mówiąc, do dziś nie jestem pewien czy dziadek był takim zwykłym człowiekiem, na jakiego wyglądał, i czy w ogóle był tym, za kogo się podawał. Ale widzisz, to trochę jak z tą naszą sprawą, możemy myśleć, że to tak czy siak było, właśnie, możemy tylko przypuszczać, podejrzewać, mniemać, zgadywać i snuć domysły, nic więcej, a ile można dajmy na to z fotografii odczytać? Tyle co nic, nie mówiąc o tym, że nawet nasza własna pamięć jest złudna, oszukańcza. Więc to szaleńcze dokopywanie się do tego, co było jeszcze przed nami, silenie się na wykrycie jakiejś prawdy, nawet te nasze trofea, zbiory dupereli, to wiesz, tak czasem sobie myślę, że to wszystko razem wzięte funta kłaków niewarte. Ale gdy tak myślę, to zaraz robi mi się głupio, że tak łatwo się zniechęcam... Ciebie i tak na długo przedtem przestało obchodzić, kto właściwie był twoim ojcem, drwiłeś sobie ze mnie, dokuczałeś, nawet nie przypuszczając, jak bardzo stawałeś mi się wówczas obcy, tak, to właściwe słowo, czułem, że żyjesz innymi sprawami i tylko czasem, z nudów, łaskawie godzisz się na przebywanie ze mną, a ja wciąż myślałem, łudziłem się, że od tych naszych - głównie przecież twoich spraw nie może być nic ważniejszego... Jakże mnie bolało, gdy widziałem, że twoja babcia się tylko śmieje. Wyszedł, wyszedł - mówiła, gdy pytałem o ciebie, biorąc się pod boki i zaśmiewając do rozpuku: he, he, he, jak te lata lecą, pomyśleć, do niedawna taki pędrak, a teraz patrzcie! - poczuł wolę Bożą! nie bardzo wiedziałem, co to znaczy, ale w każdym bądź razie coraz częściej ciebie nie było... Mimo wszystko mógłbym zacząć od tamtej zimy i nawet korci mnie, żeby do niej wrócić, choć byłby to zaledwie początek dłuższej historii, której pewnie nie chciałbyś słuchać ani też ja nie potrafiłbym jej właściwie opowiedzieć. Lepiej chyba zachować pewną swobodę, opuścić to i owo albo przynajmniej skrócić, gdyż inaczej zagubić się można, zabłądzić w tej gęstwinie powiązań, wzajemnych zależności faktów czy wydarzeń, które sannę w sobie znaczenia żadnego nie mają, nic nie mówią, są miałkie i bezsensowne jak piasek z rozbitej klepsydry. Więc chyba dlatego nigdy nie mówiłem ci o moim dziadku, ot, tak tylko czasem wspomniałem, że by go słowami nie pokaleczyć, bo żeby o nim mówić, to trzeba od razu wszystko powiedzieć, a to jest niemożliwe. No, ale skoro ustawicznie pytasz: dlaczego? to korzystając z tego, że nie będziesz mi przerywał, spróbuję opowiedzieć, bo to właśnie - między innymi - ma związek z moim dziadkiem. Można nawet zaryzykować twierdzenie, że od niego się zaczyna. Więc należałoby raczej cofnąć się do tego dnia, kiedy wrócił, nieważne skąd, tak, tak trzeba będzie zrobić. Szkoda że go w ogóle nie znałeś, to by mi znacznie ułatwiło sprawę, a musisz wiedzieć, że jak coś opowiadał, to słuchać można było całymi godzinami, z zapartym tchem, z otwartą gębą: fantazję miał zupełnie zwariowaną, nieokiełznaną, czasami aż bezwstydną, prawdziwy Münchhausen, szewc to przy nim amator, czasem tylko mi dziadka przypomina, dlatego tak bardzo lubię do niego chodzić i słuchać jak bajdurzy, ale nie będę ciebie zanudzał tą nie kończącą się blagą, jaką były dziadkowe opowiastki, nie, pytałeś dlaczego? więc tylko o tym. Ale jak już mówiłem, muszę zacząć od tamtego dnia, właściwie wieczoru, kiedy niespodziewanie dla wszystkich wrócił z poniewierki, jak nas odnalazł? - trudno powiedzieć, domysłów mam mnóstwo, ale zapewne prawda pozostanie na zawsze jego tajemnicą. Tak, na serio nigdy nie odpowiedział na moje natarczywe pytania. Jednak ten dzień zostawię na potem, bo przypomniało mi się, jak to kiedyś wierzyłem, że dziadek to albo twój ojciec, albo prawdziwy Münchhausen w jakimś kolejnym wcieleniu, i to nie tylko dlatego, że co wieczór czytywał mi o tym nadzwyczajnym człowieku, lecz wielokrotnie dał mi powody do przypuszczeń, że wie znacznie więcej o życiu, barona, niż to było zawarte w książce, a te niedopowiedzenia, te tajemnicze uśmiechy, porozumiewawcze mrugnięcia i spojrzenia... Ech, tak prawdę mówiąc, to i dziś nie jestem tak zupełnie przekonany, że było inaczej... Kiedy patrzę teraz na pierwszy ząb dziadka w albumie Borkowskiego, to zastanawiam się, kiedy to i w jakich okolicznościach zaczął się on psuć, zrazu powoli i nieznacznie wykruszając się i dając o sobie znać sporadycznym rwaniem, by potem dręczyć i zatruwać życie coraz częstszymi napadami ciągłego, rozsadzającego czaszkę bólu. Przyznać trzeba, że jest w fatalnym stanie, zaniedbany jak rzadko który. Ale nie to decyduje o jego wyjątkowości, wcale nie to. Otóż wydaje mi się w pewnym sensie, że jego usunięcie, zaznaczone w albumie koślawym krzyżykiem, można uważać za zakończenie pewnego etapu w życiu mego dziadka, który powróciwszy na łono rodziny z dalekich i pełnych niezwykłych przygód wojaży osiadł w tym - jak to sam nazywał - stadle na dobre. (Jeśli nie liczyć nie wyjaśnionej do tej pory przerwy, kiedy to podczas wojny zniknął gdzieś w tajemniczych okolicznościach bez śladu, by powrócić dopiero ładnych parę lat później.) Ciekaw też jestem, jak się układały jego stosunki z Borkowskim, gdyż dziwnym trafem nigdy mi jakoś o dentyście nie wspominał. Często natomiast mówił o pewnym malarzu artyście, który mieszkał w sąsiedztwie i - rzecz zaskakująca - mówił o nim jak o kimś bliskim. Szkoda że nie zapamiętałem nazwiska, a może nigdy go nie wymieniał. Mój Boże, ile to jeszcze nieodgadnionych rzeczy jest w naszym albumie! Ale nie ma sensu tracić czasu na zgadywanie, na snucie przypuszczeń i domysłów choćby i najbardziej przekonywających, ale nie opartych na faktach. Na szczęście z tym pierwszym zębem dość dużo niezbitych faktów jest związanych i chociaż można je różnorako interpretować, to jednak, to i owo da się powiedzieć o wydarzeniach, które bezpośrednio, bądź i pośrednio, doprowadziły do zaniedbania, a potem i do jego bolesnego wyrwania. Wprawdzie na początku zastrzegłem się, że nie będę cię zanudzał dziadkowymi historyjkami, lecz pozwolę sobie na małe odstępstwo i przytoczę jedną z nich, tę, do której dziadek nad wyraz chętnie wracał pamięcią, a już szczególnie wówczas, gdy nagabywałem go o sprawy, których nikt nie potrafił mi sensownie wyjaśnić. Chodziło o wojnę. Do tej pory zresztą nikt mi tego rozumniej i trafniej nie wyklarował. A przecież wiesz, że stale musiałem wiedzieć po co? dlaczego? z jakiego powodu? i tak dalej. Dopiero teraz rozumiem, jak szalenie trudno jest w miarę rzeczowo na proste z pozoru pytania odpowiedzieć. Sam widzisz, jak trudno mnie to przychodzi. Trzeba być co najmniej tak niezwykłym człowiekiem, jakim był mój dziadek, żeby na każde, choćby i najbardziej podchwytliwe pytanie odpowiadać jak z nut, bez zastanowienia i bez zająknienia. Dlatego też nie zastanawia mnie już jego dziwne poczucie winy, jaką we własnym mniemaniu ponosił za niezwykle ważne, światowe wydarzenia. Cała ta sprawa nie jest również pozbawiona znaczenia dla naszej historii i chociaż czasowo cofniemy się niewątpliwie daleko, to jednak niejedno ci wyjaśni. Tak, bez wątpienia jest to historia wyjątkowo zagmatwana, ale żeby nie tracić czasu na ponowne żmudne szukanie najwłaściwszego początku, a zresztą i tu musiałoby ich być kilka, to nie powołam się na banialuki szewca, który w tej sprawie i tak nie miałby wiele do powiedzenia, gdyż dziadek zawsze chodził własnymi dróżkami i nawet za życia otaczał go nimb tajemnicy, a zacznę od razu od chwili, kiedy dokonawszy już ponoć rewolucji w Rosji i wykurzywszy białych, gdzie pieprz rośnie i raki zimują, udał się w podróż do odrodzonej ojczyzny w poszukiwaniu zagubionej w wojennej zawierusze rodziny. Zęby jeszcze bardziej skrócić, to powiem, że do swych bliskich dziadek ciągnął jak sójka za morze, wobec czego podróż trwała bardzo długo i obfitowała w nieprawdopodobne przygody, w które jednak nie będę się zagłębiał. Podczas podróży zaprzyjaźnił się z dwoma sympatycznymi osobnikami i psem, którzy - jak się wkrótce okaże - na wiele lat mieli stać się nierozłącznymi towarzyszami jego tułaczki po świecie; to właśnie za ich namową zboczył nieco z ustalonej trasy i wylądował wraz z nimi w Niemczech, gdzie lada dzień spodziewano się rewolucji. Być może - jak nie bez żalu utrzymywał dziadek - spóźnili się trochę, gdyż rewolucja na spodziewaną skalę w ogóle nie wybuchła; a wkrótce wygasło nawet jej zarzewie i trzeba było się poważnie zastanowić nad zaistniałą sytuacją, zwłaszcza, że ich skromne zasoby finansowe były na wykończeniu. Dziadek nie należał do tych, co to załamują ręce i tylko biadolą, więc z miejsca wpadł na pewien podziwu godny pomysł, w którego zrealizowaniu niewątpliwie dopomogły mu wrodzone, niezwykłe przypadłości i talent jego kompanów. Otóż jednym z nich był ślepiec, który posiadał zadziwiający dar odgadywania kolorów i kształtów samymi tylko palcami, które z powodzeniem zastępowały mu oczy, drugim - karzełek, stary wyga cyrkowy, klown i mistrz psiej woltyżerki w jednej osobie. Tak więc dziadek, mając tak doborowych towarzyszy, jak postanowił, tak zrobił: założył panoptikum i jednogłośnie został wybrany naczelnym dyrektorem tego śmiałego przedsięwzięcia. Pewnie, początki nie były łatwe. Występowali po wsiach i małych miasteczkach. Dziadek - w roli prezentera, pokazując jednocześnie różne sztuczki w robieniu szablą, ślepiec - zgadując kolory, karty, a nawet widoczki z pocztówek, karzełek - fikając w powietrzu koziołki i uprawiając woltyżerkę na psie udającym konia. Spali, gdzie popadło, najczęściej pod gołym niebem. I chociaż było ciężko, to dziadek opowiadał o tych dniach jak o najszczęśliwszych chwilach w swoim życiu. Widzę, jak idą razem jakąś wiejską, wyboistą drogą, wijącą się bladą żółcią pośród dojrzewającej zieleni pól. Jest wczesne lato i wszystkim wesoło się robi na myśl, że do najbliższego miasteczka już nie tak daleko. A nawet jeśli, to cóż z tego, kiedy słońce przygrzewa, a niebo czyste, bez skazy. Dziadek maszeruje dziarsko przodem, prowadzać na sznurku ślepca, a za nimi karzełek jedzie stępa na swoim psie i myśli sobie, że ostatecznie każdy kij ma dwa końce i czasem dobrze jest być karzełkiem i mieć swego wierzchowca. Rozmawiają wesoło jak prawdziwi przyjaciele, bo jakże może być inaczej, kiedy się tyle razem przeszło. Ślepiec właśnie opowiada o swoim śnie, a karzełek pokpiwa z niego w najlepsze, bo dobrze wie, że tamten zmyśla. „Tylko słowa ci się śniły” - drażni go, rechocząc szyderczo, a ślepiec jedynie potrząsa groźnie swym rosochatym kijem i mruczy niby to złowieszczo: „Już ja ci się do skóry dobiorę! Oj, czekaj! Będziesz miał za swoje!” Dziadek też się śmieje, ale z czego innego, bo oto przypomniało mu się, jak to do Petersburga zajechał włoski cyrk, w którym występował nikomu jeszcze nie znany artysta podający się za słynnego niemieckiego barona, który nie wiedzieć kiedy prawie całe miasto zauroczył - istny diabeł. Dziadek śmieje się nadal, ale już z czego innego, bo oto pomyślał sobie, ile z takim magiem można by tu, w Niemczech, zdziałać. „Będzie chociaż o czym wnukom opowiadać”, pociesza się, wcale nie przypuszczając, że to właśnie mnie, a nie komu innemu przyjdzie tej historii wysłuchać. W tym cyrku rzeczywiście dziwne rzeczy się działy. Ot, chociażby to, że ten niezwykły mistrz czarnej magii wmówił widowni, że cyrk zalewa woda i wszyscy hurmem rzucili się do słupów podtrzymujących strap i dalej w panicznym strachu wdrapywać się do góry, depcząc sobie po rękach i głowach. Potem zapowiedział, że po wyjściu z cyrku nikt nie znajdzie swego domu wcześniej niż po pół godzinie. I rzeczywiście, nawet ci, którzy mieszkali w pobliżu i znali każdą ulicę i zaułek jak własną kieszeń, błądzili bezradnie, rozglądali się przerażeni, niczego nie poznając. Według podejrzeń dziadka ludzie jeszcze przez dłuższy czas robili różne dziwne rzeczy, wcale nie przypuszczając, że dzieje się to za sprawą tajemniczego maga, który nie wiadomo kiedy i jakim cudem zniknął, zanim jeszcze policja zdążyła go aresztować, by położyć kres tym matactwom. Kto wie, co się za tym kryło, myśli sobie dziadek, czując jednak, że już głód daje znać o sobie, zarządza krótki postój. Rozsiedli się wygodnie na bujnej, soczystej trawie, przy brzozowym zagajniku. Cisza, jedynie ptaszki słodko ćwierkają i słychać dalekie nawoływania wieśniaków pracujących w polu. Tylko karzełek nie siada i zamiast tego fika koziołki w powietrzu, jak powiada - dla rozruszania kości. Dziadek z pełnym powagi namaszczeniem rozkłada na murawie czerwoną chustę i wyciąga z węzełka chleb, a dla okrasy kupiony od pasterzy owczy ser i długą wojskową manierkę z rozwodnionym winem. Dzieli wszystko na równe części, pies też dostaje swoją porcję, bo w końcu jest członkiem zespołu jak inni. „I czego nam jeszcze do szczęścia brakuje?” - myśli na głos dziadek. A tamci przytakują radosnym mlaskaniem. I myślą sobie, że pewnie niczego, byle tylko nadeszły lepsze czasy. Z biegiem czasu udało się im zaoszczędzić trochę grosza i dziadek gdzieś tam kupił okazyjnie starego osła i rozklekotany wóz, którym jeździli z miejsca na miejsce, na którym jedli, spali i wciąż marzyli o lepszych czasach. Zapewne każdy o czym innym marzył, trudno nawet zgadnąć o czym, w każdym bądź razie nie ulega wątpliwości, że „lepsze czasy” dla każdego z nich co innego oznaczały. Dlatego o wiele łatwiej jest ustalić, o czym nie marzyli. Przynajmniej dziadek tak twierdził. Zaczynając od karzełka, to należy wątpić, czy pragnął wyrosnąć, bo i cóż wtedy mógłby robić? Nie raz o tym rozmawiali i dziadek ze ślepcem dla żartów przekonywali go o zaletach słusznego wzrostu, roztaczając przed nim wspaniałe miraże świetlanej przyszłości. „Mam lęk wysokości - upierał się karzełek, stanowczo odrzucając taką ewentualność - bliżej ziemi zawsze bezpieczniej”. Czasem też mówił, że z żabiej perspektywy wszystko lepiej widać, a zwłaszcza ludzi i ich ręce, z których to karzełek niejedno potrafił wyczytać. Tak, dziwny to był człowieczek. Nigdy na przykład nie mówił, że ktoś ma brzydką, sympatyczną, czy złą twarz, jakby to było zupełnie bez różnicy i znaczenia, jakie kto ma oblicze, a liczyły się tylko ręce, które potrafił przedziwnie określać, bo i przyznać trzeba, że nieczęsto przychodzi nam usłyszeć, ot, choćby że ktoś ma ręce „zawzięte” albo „zmysłowe”. W repertuarze miał tych określeń całe mnóstwo, czym niejednokrotnie zaskakiwał nawet takiego obytego z różnymi dziwactwami ćwika, jakim był mój dziadek. Były więc ręce złośliwe, szydercze, zakłamane, bezwzględne i niewinne, ręce dumne, wyniosłe, chytre, bezmyślne, fałszywe i szczere, były też zamyślone, uczuciowe i zwiędłe, i wiele, wiele innych. Ponadto karzełek z niebywałą wprawą i intuicją potrafił na podstawie samych rąk powiedzieć niemało o charakterze ich właściciela, z czym jednak z nieznanych bliżej przyczyn dzielił się z innymi nader niechętnie. To tylko sprawa odpowiedniej perspektywy, przekonywał dziadka, który często pytał o tajniki tego niezwykłego daru. Podobnie sprawa się miała ze ślepcem, który - jak twierdził - za nic nie chciałby widzieć. „Po kiego diabła!?” - pytał, stukając się długim palcem w wiecznie nachmurzone czoło, nie na żarty rozsierdzony samą myślą o takiej możliwości. Pies też pewnie miał swoje rojenia, ale wątpliwe, czy chciałby, na przykład, zostać koniem, którego tak udanie naśladował. Prawdopodobnie stałby się wówczas jednym z wielu cyrkowych wyrobników, a czy widział ktoś, żeby koń udanie naśladował psa? Najtrudniej zapewne było i jest ustalić stanowisko dziadka w tej materia gdyż aczkolwiek należał on do ludzi wyjątkowo wygadanych, to jednocześnie nikt (może poza karzełkiem, który z rąk dziadka z pewnością niejedno wyczytał) właściwie nic konkretnego o nim nie wiedział, a zapytany o to czy owo, skrywał prawdę tajemniczym uśmiechem, bądź niewiele mówiącą, zabawną anegdotą. Takim pozostał do końca życia: nieodgadnionym dziwakiem. No a los zrządził, że w końcu nadeszły upragnione, lepsze czasy, bo nie wiedzieć kiedy rozrosło się dziadkowe panoptikum, przybyły nowe kurioza, z których naj efektowni ej prezentowała się Murzynka chora na słoniowaciznę, z monstrualnie rozrosłą nogą i stopą przypominającą olbrzymi bochen chleba, do którego jakby wbito grube kołki palców, oraz pewien Szwajcar o trzech oczach, z tym że widział tylko na jedno - to środkowe, ulokowane przy nasadzie nosa, dlatego też występował pod pseudonimem Cyklop. Murzynka pochodziła z Jamajki i wieczorami śpiewała zachrypniętym basem psalmy, których nauczono ją w protestanckiej misji. Szwajcar natomiast, na co dzień chodził w kapturze jak kat, żeby ludzi nie straszyć. Nie mniejszym zainteresowaniem widzów cieszyła się kobieta z czterema piersiami i druga, która od urodzenia nie miała rąk i wszystko robiła nogami: zapalała papierosa, rysowała, jadła, a nawet tasowała karty do gry. Dziadkowi pęczniał portfel, a gdy nikomu już kiszki marsza nie grały, kupił większy woź i konia, potem jeszcze dwa wozy, by wszystkie maszkary mogły się zmieścić. Ale prawdziwą karierę, której właściwie nikt się nie spodziewał, panoptikum zrobiło nieco później. I tak sobie wyobrażam, że właśnie w tym okresie, kiedy dziadek każdą wolną chwilę wykorzystywał na snucie dalekosiężnych planów światowej kariery swego zespołu i na błahostki nie miał w ogóle czasu, bo pewnie wówczas ten nieszczęsny ząb zaczął się wykruszać, szczerbić, a kto wie? może i dawać znać o sobie sporadycznym rwaniem. Rzecz jasna, w tym przypadku są to jedynie moje domysły, których prawdziwości nie sposób udowodnić ani też podważyć, niech więc tak zostanie. A wszystko zaczęło się - jak to zazwyczaj bywa - zupełnie przypadkowo, kiedy pewnego dnia zgłosił się do dziadka jakiś niepozorny, skromnie ubrany jegomość i kategorycznie zażądał, by przyjęto go do pracy. Wprawdzie dziadek wielokrotnie i niezwykle szczegółowo opowiadał mi o tym brzemiennym w nieoczekiwane następstwa dniu, to jednak, mimo wszystko, jest w tym wiele niejasności, są liczne luki i niedopowiedzenia. Ale może właśnie tak powinno być. Wiem tyle, że tego ciepłego letniego dnia, kiedy czekali na występ w jakimś małym miasteczku, dziadek siedział sobie na stołku, oparty plecami o wóz, z błogo wyciągniętymi przed siebie nogami i z zadowoleniem patrzył na skrzące w słońcu czubki swoich wyglansowanych półbutów, które właśnie sprawił sobie u Baty. Od czasu do czasu zerkał też leniwie na kręcących się w pobliżu najętych robotników, którzy montowali niewielką scenę, ustawiali składane krzesła i rozbijali duży namiot, czyli - używając dziwacznych określeń dziadka - szapito. Nie było w tym zresztą nic szczególnego, ale właśnie kiedy dziadek przenosił wzrok z rozwijanej zielonej plandeki na białe czubki nowych półbutów, to nie bez zdziwienia uświadomił sobie jednocześnie dwie rzeczy: po pierwsze, że tego dnia nie palił jeszcze cygara, co było jawnym pogwałceniem codziennego rytuału, i po drugie, że czubki półbutów nagle straciły blask. Co do drugiego faktu, to zastanowiwszy się przez chwilę, nie dostrzegł w nim nic szczególnego: po prostu jakaś zabłąkana chmura mogła zasłonić słońce i wystarczyło zadrzeć do góry głowę i spojrzeć, ażeby się w tym przypuszczeniu upewnić. Natomiast uświadomienie sobie pierwszej rzeczy nieodzownie wymagało podjęcia już bardziej skomplikowanej decyzji: można bowiem było zaczekać jeszcze trochę, bo w końcu dobrze się tam siedziało nawet i bez cygara, albo zmusić się do pewnego wysiłku i wstać, by po trzech schodkach dostać się do wnętrza wozu, gdzie w ozdobnym, metalowym pudełku czekały tytoniowe zapasy. Tak się akurat złożyło, że w nagłym przypływie energii dziadek postanowił zrobić obydwie rzeczy na raz, to znaczy - wstając, spojrzeć na czyste do tej pory niebo i upewniwszy się, że to zgodnie z jego rozumowaniem jakaś zabłąkana chmura zasłoniła słońce, udać się po upragnioną habanę. Jak pomyślał, tak zrobił. No, właściwie to niezupełnie, bo wstając, w chwili gdy już miał oderwać wzrok od białych czubków półbutów, by skierować go w stronę słońca, zauważył nagle, że lakierki, cofnięte z poprzedniego położenia zabłysły na nowo jak gdyby nigdy nic. Natomiast na rzadkiej trawie pozostał podłużny cień. I wtedy dziadek po raz pierwszy ujrzał stojącego z boku, wyrosłego jak spod ziemi mężczyznę, który nie zważając na to, że brutalnie mąci tok dziadkowych myśli, skrzekliwym głosem, jąkając się, robiąc dziwaczne grymasy, obcesowo zażądał, by dziadek przyjął go do pracy. Dziadek, który z racji zawodu i sporego już doświadczenia nabrał niebywałej wprawy w ocenianiu przydatności kandydatów, od których zresztą nie mógł się wprost opędzić, bo w tych czasach roiło się od różnych pokrak i dziwolągów, liczących na łatwy zarobek, spojrzał uważnie na zaskakująco pewnego siebie faceta, zlustrował go wzrokiem od stóp do głów, po czym mruknąwszy pod nosem: Ha, dobre sobie... zapytał z głupia frant: „A czego pan nie ma?” Na co tamten, z trudem hamując irytację, odburknął krótko: „Wszystko mam. A bo co?” - Hm, widzi pan - spokojnie wyjaśnił mentorskim tonem dziadek, który na skutek tak nie oczekiwanego obrotu spraw zrezygnował już z zerknięcia w niebo - ja tu nie potrzebuję ta kich, co to wszystko mają. Żeby tak na przykład nie miał pan palców, a zamiast nich płetwy jak żaba, to wówczas co innego. A tak, to nie mamy o czym mówić. - Powtarzam raz jeszcze - nie dawał się tamten przekonać, hardo wpatrując się w dziadkowe ciepło-błękitne oczy - jeszcze raz żądam, żeby mnie pan przyjął. - Ech - żachnął się dziadek, z lubością przypomniawszy sobie o czekającym nań cygarze - daj mi pan spokój. Nie mam czasu na jałowe rozmowy. - Zapewniam - obstawał przy swoim bezczelny jegomość - że mój występ, mój występ... - A cóż takiego chce pan pokazać? - kpiąco przerwał mu dziadek. - Mieliśmy już takiego, co zawiązywał na supeł... - Ale ja muszę występować - zasyczał tamten, miotając oczyma złowróżbne błyski. - Słyszy pan?! Muszę! - No, ale z czym do ludzi? - tracił już cierpliwość dziadek, choć rzadko mu się to zdarzało, gdyż nerwy miał jak postronki. - Wynoś się pan, co za licho cię tu przyniosło, bo zawołam swoich i wyrzucą pana na zbity pysk! - i nasrożony, mieląc w zębach siarczyste przekleństwa, odwrócił się w stronę sąsiednich wozów, jakby rzeczywiście miał spełnić swą groźbę. - Co?! Do mnie tym tonem?! - zaperzył się nie na żarty nieznajomy impertynent, lecz po chwili jakby zawahał się i zdawało się, że zrozumiał, że z rozsierdzonym dziadkiem lepiej nie zadzierać i najwyższy czas wziąć nogi za pas, lecz nie, wcale tego nie zrobił, zareagował zupełnie inaczej: niespodziewanie wskoczył na stojącą nieopodal skrzynię i ni z tego ni z owego zaczął... przemawiać. Dziadka dosłownie zamurowało, ale - jak później utrzymywał - zdziwiło go nie tyle nieoczekiwane zachowanie jegomościa, co własna naiwność, że mimo takie go doświadczenia wcześniej nie zorientował się, iż ma do czynienia z człowiekiem, który istotnie wszystko ma, prócz piątej klepki. A tamten, niczym nie zrażony, stojąc na skrzyni, przemawiał dalej, a robił to tak zabawnie, że nawet dziadek, który niejedno widział i byle czym nie można było go rozbawić, zapomniał o sprzeczce i wybuchnął szczerym śmiechem. I na to zleciała się cała reszta, to znaczy całe panoptikum, rozsiedli się w koło na czym popadło i słuchali, boki zrywając ze śmiechu, tarzając się, trzymając się za brzuchy, chichocząc i zarykując się bez opamiętania. Trudno się zresztą dziwić, bo tamten bełkotał skrzekliwym głosem, marniał, piał, ryczał, szczekał, warczał, ujadał, śmiał się jak opętany, robił przedziwne skłony tułowiem i przysiady, jednym słowem było w tym coś tak niezwykłego i zabawnego, że nikt, dosłownie nikt (no, może poza karzełkiem, który miał zwyczaj inaczej od innych reagować) nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Tak więc mimo wszystko sprawa została przesądzona i przy ogólnej aprobacie dziadek z miejsca przyjął go do pracy, wcale nie przy puszczając, że kręci bicz na samego siebie, i nie licząc się z ponownie odosobnionym zdaniem nieprzejednanego karzełka, któremu nad wyraz nie podobały się ręce „nowego”. Po przełamaniu pierwszych lodów okazało się, że na co dzień „nowy” tak bardzo pomylony to nie jest i tylko podczas przemówień dostaje amoku, ale - jak twierdził - bez nich nie mógłby żyć. I rzeczywiście, jeśli zdarzała się jakaś przypadkowa parodniowa przerwa w występach, to zmieniał się nie do poznania. Zmieniała się nie tylko twarz, która najpierw robiła się woskowa, a potem szara, ale i on cały marniał, dosłownie nikł w oczach, stawał się wrażliwy jak mimoza, a ponadto nie odzywał się do nikogo, nie dlatego ze nie chciał, wręcz przeciwnie - widać było, że usilnie stara się wydobyć z siebie głos, ale prócz złowrogiego warczenia, nic przez gardło nie chciało mu się przecisnąć. Wszyscy go trochę żałowali, bo chodził jak struty i miejsca dla siebie nie mógł znaleźć, gdyż jak przypuszczano - wiedząc o swej odrażającej przypadłości, sam stronił od ludzi. Jeden dziadek mógłby w tym miejscu wyrazić powątpiewanie, czy to aby była jedyna przyczyna, dla której trzymał się na uboczu, gdyż parokrotnie natknął się na niego, jak ukryty za jakimiś tobołami, albo i gdzie indziej, gryzmolił coś zapamiętale w grubym kajecie, warcząc przy tym do siebie i świata Bożego z przejęcia nie widząc. Właściwie to z nikim się nie zaprzyjaźnił: mojego dziadka szanował ale - jak sam kiedyś w przypływie lepszego humoru oświadczył - tylko przez wzgląd na Piłsudskiego, który z niewiadomych przyczyn był wówczas jego bożyszczem. Ślepca ignorował i jedynie karzełek cieszył się u niego pewnymi względami, być może dlatego, że nigdy się z niego nie śmiał. Lubił też słuchać śpiewu Murzynki, choć starał się na nią nie patrzeć, by nie okazać obrzydzenia i żeby uniknąć mdłości, które - jak wyznał - ogarniały go na widok ciemnej skóry. Największą sympatią, zdaje się, darzył psa karzełka, choć przyznać trzeba, że bez wzajemności. Okazało się zresztą, że pies to suka i pewnego dnia oszczeniła się, a małe podobne do niej były jak dwie krople wody. Nowy (tak go chwilowo nazywano, gdyż żaden z proponowanych pseudonimów artystycznych nie podobał mu się i co dziwniejsze stale upierał się, żeby występować pod własnym nazwiskiem, ale dziadek się na to nie zgodził), tak więc Nowy dopóty wiercił karzełkowi dziurę w brzuchu, dopóki nie udało mu się jednego szczeniaka wyprosić i przyznać trzeba, że opiekował się nim z zaskakującą czułością, gdyż - jak często powtarzał - zwierzęta wprost uwielbiał. Z biegiem czasu przyzwyczaili się wszyscy do niego i nikt specjalnej uwagi nie zwracał na jego dziwactwa. Bo i z drugiej strony mało było rzeczy na świecie, które mogłyby kogoś z zespołu zadziwić. Tacy to już byli ludzie. Ze świecą drugich takich nie znajdziesz, zwykł mawiać dziadzio, wspominając ten dziwny epizod w jego jakże bujnym życiu. I rzeczywiście, dzięki nadzwyczajnej popularności Nowego zaczął się najwspanialszy okres w historii panoptikum. Ludzie walili drzwiami i oknami, by posłuchać tych wariackich przemówień i pośmiać się za wszystkie czasy. Sława dziadkowego panoptikum lotem błyskawicy rozeszła się po całym kraju, zewsząd napływały zaproszenia, a tłumy waliły tak niezliczone, że można było wprowadzić przedsprzedaż biletów i to na wiele dni, a potem i tygodni naprzód. Dziadek zacierał ręce i mówił pieszczotliwie do swoich artystów: No, kochane monstra, nadeszły lepsze czasy, ale zobaczycie: nie spoczniemy na laurach, zajdziemy jeszcze dalej, cały świat przed nami! Na co wszyscy wybuchali radosnym śmiechem. Tylko nadęty jak zwykle Nowy coś tam mruczał pod nosem, ale nikt nie zwracał na to specjalnej uwagi, gdyż wiadomo było, że choćby i chciał, to śmiać się potrafił jedynie podczas swych niesamowitych przemówień, wiec to w gruncie rzeczy ponure mruczenie brano za dobrą monetę. Wkrótce jeździli eleganckimi automobilami, i to omijając wioski i małe miasteczka. Jakże radosne były to dni! Choć, jak to bywa, nie obeszło się bez zgrzytów, szemrania, zawiści i mielenia jęzorem, gdyż - jak łatwo przewidzieć - inni zniknęli w blasku i popularności Nowego. Schodzili na plan dalszy i właściwie to nikt się już nimi, nie interesował i nawet oklasków im żałowano, nie mówiąc o bisach. Z niecierpliwością czekano końca ich występów, by usłyszeć upragniony głos. Szczególnie przeżywały to panie, z których każda w głębi serca była prawdziwą artystką i do żywego przejmowała je myśl, że ludzie patrzą na nie jedynie dlatego, że po nich jako gwiazdor programu wystąpić ma, do niedawna nikomu nieznany, niepozorny człowieczek, który prócz tego, że umiał przemawiać, to w gruncie rzeczy niewiele był wart, gdyż co tu dużo mówić: wszystko miał na swoim miejscu i prócz małych, ledwie widocznych blizn wyniesionych z chłopięcych bójek, żadnej skazy na jego ciele nie można by znaleźć. Też coś - szeptały między sobą - niech on w jakimś nędznym cyrku występuje, a nie u nas, nie w panoptikum. Ale dziadek wprowadził ostrą dyscyplinę i z całą surowością tępił wszelkie waśnie, czego następstwem było odejście paru rozgoryczonych obrotem spraw osób. Inni, widząc, że popularność imprez wcale nie zmalała, wręcz przeciwnie: wciąż rosła, siedzieli cicho jak mysz pod miotłą. I choć dla kraju nastały ciężkie czasy, bo bieda, kryzys i bezrobocie, to ludzie woleli od ust sobie odjąć, byle tylko pośmiać się szczerze i zapomnieć choćby przez chwilę o własnej niedoli. Poza tym nie ulega wątpliwości - patrząc na dziadkowe kurioza, czuli się nieco podniesieni na duchu, że w końcu nie jest tak źle. Tak więc mimo wszystko dochody przechodziły wszelkie oczekiwania. Ale jak to mówią - co dobre nie trwa wiecznie, albo też - dobre złego początki, w każdym bądź razie któregoś dnia stwierdzono z przerażeniem, że Nowy zniknął. Po prostu zniknął, zabrawszy z sobą ukochanego, wyrosłego jak na drożdżach szczeniaka. Z początku podejrzewano, że porwała go jakaś konkurencyjna trupa, ale nie było słychać, żeby gdzieś występował. Nikt nie wiedział, gdzie też mógł się zadekować, policja odprawiła dziadka z kwitkiem, a prywatny detektyw, którego wynajął, również zniknął w tajemniczych okolicznościach. I tak to w ciągu jednego dnia kapryśna fortuna się odwróciła i wszystkich ogarnęło ponure przeczucie, że jest to początek rychłego, nieuchronnego końca. Cóż z tego, że w mniemaniu dziadka sprawa się wkrótce wyjaśniła: otóż przeglądając któregoś dnia gazetę, i to wcale nie jakiś lokalny brukowiec, na którejś tam stronie zauważył zdjęcie zdradzieckiego uciekiniera i małą wzmiankę o tym, kto on zacz. Dziadek zaklął szpetnie i przez kilka dni do nikogo się nie odzywał, aż wszyscy w głowę zachodzili, co tez go tak nagle napadło. W ogóle dziwny się zrobił, co nie jest zaskakujące, zważywszy, że dał się wystrychnąć na dudka i wszystkie jego mozolnie snute plany na przyszłość rozwiały się w puch. Trudno stwierdzić czy zachowanie dziadka było w pełni uzasadnione, gdyż nikt, dosłownie nikt prócz niego żadnego podobieństwa nie mógł się dopatrzyć. (Przyznać trzeba, że ponownie z jednym wyjątkiem, gdyż karzełek ani nie przytaknął, ani też nie zaprzeczył.) Na próżno usiłował ich przekonać, na próżno potrząsał gazetami, w których zaroiło się od zdjęć wielkiego mówcy, na próżno krzyczał: nie widzicie?! Naprawdę nie widzicie?! Toż to on! Czyście oślepli! Nie widzicie, że tylko uczesał się inaczej, że wąsa sobie zahodował albo przykleił dla niepoznaki! Czyście naprawdę oślepli! Ale bez skutku. Zaniepokojeni zachowaniem dziadka, patrzyli w milczeniu, jak się miota w furii, wściekły, że nikt nie chce mu przytaknąć i nikt nie podziela jego entuzjazmu wobec zdemaskowania domniemanego sprzeniewiercy. Tak, dziwny się zrobił, zupełnie zaniedbał interesy, marniał w oczach, stał się opryskliwy i poza gazetami, które bezustannie wertował, wszystko przestało go interesować. Imprez mieli coraz mniej, ale i tak w kasie często zostawały nienaruszone bloczki biletów. Część ludzi, zniechęcona tym marazmem i degrengoladą odeszła do innych zespołów, część w ogóle zrezygnowała, gdyż wszyscy dorobili się niemałych oszczędności. A gdy dawni wielbiciele wielkiego mówcy przychodzili na imprezy i pytali rozczarowani, dlaczego już go nie ma, dziadka ogarniała szewska pasja i doprowadzony do białej gorączki potrząsając im przed oczyma gazetami, pomstował i wrzeszczał jak opętany: nie widzicie?! no, nie widzicie?! Czyście wszyscy oślepli?! A bodaj was diabli! Ludzie patrzyli na niego dziwnie i bez słowa usuwali mu się sprzed oczu, w obawie przed dziadkowym szaleństwem. Jedynie ból zaniedbanego zęba pozwalał zapomnieć o wszystkich nieszczęściach, jakich okrutny dopust losu mu nie szczędził. Na swój sposób przynosił ukojenie i chociaż okresowo narastał do granic wytrzymałości, dziadek wciąż zwlekał z jego usunięciem i wydaje mi się, że nie przez brak czasu, czy strach przed zabiegiem, lecz celowo, z premedytacją. Rozgoryczony, skołowaciały, przez pewien czas skrzętnie śledził jeszcze na łamach gazet zaskakującą i błyskotliwą karierę wielkiego mówcy, a gdy się nim zapełniły pierwszostronicowe kolumny i gdy w radio szczekał znajomy głos, a w dodatku nikt się już z niej nie śmiał, to machnął na wszystko ręką, ze stratą sprzedał naprędce interes, jednym słowem pogodził się z losem, jakoś przełknął tę gorzką pigułkę, zwinął manatki i wyjechał. Zresztą zrobił to w samą porę, gdyż wszystko wskazywało na to, że przez gryzącą go chandrę zdziwaczałby tam do reszty i nawarzył sobie i innym niezłego piwa. Doszło do tego, że podczas imprez, zamiast przedstawiać kolejnych wykonawców, opowiadał publicznie o bezecnym postępku wielkiego szubrawcy, o tym, jak to go przyjął na łaskawy kawałek chleba i jak ten mu się nikczemnie odwdzięczył. Patrzcie! - wołał do publiczności roztrzęsionym głosem - patrzcie, gdzie go teraz można zobaczyć! - I potrząsał plikiem gazet. - Słuchajcie, gdzie go teraz można usłyszeć! - I włączał radio, skąd rzeczywiście dobiegał wszystkim dobrze już znany głos. A ludzie patrzyli, słuchali, ale milczeli, choć zdarzało się, że co poniektórzy brali to za jeden z numerów programu i wybuchali śmiechem, lub bili brawo, ale zaraz też głuche milczenie innych i karcące spojrzenie sąsiadów doprowadzały ich do porządku. Dziadkowe fanaberie miały też różne przykre następstwa dla pozostałych członków panoptikum. Nieznani sprawcy bestialsko pobili Bogu ducha winną Murzynkę, która na swoje nieszczęście nie mogła uciekać, albowiem z wielkim trudem przychodziło jej nawet podniesienie chorej, rozrosłej jak duży pień nogi, a karzełkowi powiesili na drzewie psa, wypalając mu uprzednio oczy, innych straszono anonimami. Raz nawet oblano wszystkie wozy naftą, ale szczęśliwym trafem nocnych oprawców przed dokończeniem niecnego dzieła wystraszył słynny ongiś w panoptikowych kręgach - Yeti, którego dziadek przyjął kiedyś z dobrego serca, gdyż pożytku wielkiego zeń nie miał, jako że na starość, obrośnięty niegdyś bujną szczeciną „człowiek-małpa” zaczął łysieć, czy raczej - linieć, przez co jego występy wywoływały przeważnie śmiech, a nie grozę. Otóż, mocarny Yeti, cierpiąc na starczą bezsenność, wyszedł się przewietrzyć i zobaczywszy, co się dzieje, bez namysłu ruszył do ataku, urywając jednemu ze złoczyńców rękę i to z dowodem rzeczowym: była nią zakrwawiona opaska ze swastyką. Z ciężkim sercem przyszło dziadkowi pożegnać na zawsze nieodłącznych przyjaciół, karzełka i ślepca, od których na wyjezdnym na pamiątkę otrzymał piękną butelkę likieru czy koniaku, o kształcie leżącego wielbłąda. Na kobiercu przykrywającym garb widniał napis: Das Kamel kann vierzig Tage arbeiten ohne zu trinken, es gibt aber auch Kamäle die vierzig Tage trinken können ohne zu arbeiten. No i wrócił do domu. Oczywiście nie od razu. Sporo czasu zabrało mu odnalezienie rodziny, zwłaszcza że nadal mimo wszystko nie było mu spieszno do domowych pieleszy. W końcu jednak trafił, gdzie trzeba, i był to Pierwszy Powrót Dziadka, który nawiasem mówiąc dziadkiem jeszcze nie był. Borkowski nie byłby sobą, gdyby tego wydarzenia nie odnotował, i rzeczywiście: pod pierwszym zębem dziadka widnieje data 23.IV.1933. Tak więc ząb ponownie dał o sobie znać, i to piekielnym, nie do wytrzymania bólem wkrótce po powrocie, w dniu dziadka imienin i przypuszczalnie zepsuł całą uroczystość. Bo i dość paskudnie wygląda - to dolna szóstka, właściwie pół szóstki, gdyż korony w ogóle nie ma i tylko dwa grube korzenie zostały, z których jeden prawie zupełnie czarny, pokryty cieniutką siatką spękań. Oj, pewnie było dłutowanie. Tak też Pierwszy Powrót Dziadka został pechowo uwieńczony usunięciem nędznych resztek dolnej szóstki. Nie dziwię się, że dziadzio często cytował Jakiegoś starożytnego autora, który powiadał, że na ból zęba jedynym lekarstwem jest kobieta, z tym że dziadek swoim zwyczajem przekręcał tę mądrość, mawiając, że jedynie ból zęba pozwala o kobiecie czy w ogóle - o nieszczęściu zapomnieć. Nie dziwię się zresztą z innego powodu, gdyż w mojej rodzinie nie było tajemnicą, że pożycie małżeńskie dziadka i babci dalekie było od przykładności. Nigdy właściwie mi o niej nie opowiadał, ot, czasem tylko, zapytany, napomykał o gehennie, kieracie i jarzmie rodzinnym, które na szczęście należały już do przeszłości i lepiej nie podejmować tematu, by nie psuć sobie dobrego humoru. Jak już chyba wspomniałem, a może i nie, dalsze zęby to same błahostki i właściwie nic ciekawego nie można by o nich powiedzieć, gdyby nie pewien przypadek, przypuszczalnie jedyny w karierze Borkowskiego, w każdym bądź razie bez precedensu w albumie. Chodzi mianowicie o ostatnią wizytę dziadka u dentysty, udokumentowaną zdjęciem zęba, obok którego widnieje data 15.VIII. 1938 oraz krzyżyk, świadczący o tym, że został usunięty, i - w tym cała zagadka - znak zapytania i wykrzyknik. Cóż, jest to jedyny tego rodzaju osobisty komentarz Borkowskiego, wyrażający ni mniej, ni więcej zdziwienie połączone z oburzeniem. Rzecz w tym - i to jest zaskakujące sedno sprawy - że jest to ząb zupełnie zdrowy! Przynajmniej w moim odczuciu. Tak, nasuwa się z miejsca mnóstwo pytań, ale cierpliwości: spróbuję ci na nie po kolei odpowiedzieć. PYTANIE PIERWSZE: Dlaczego Borkowski usunął zdrowy ząb dziadka dnia 15.VIII. 1938 roku? ODPOWIEDŹ PIERWSZA: Nie wiem. PYTANIE DRUGIE: A po co w ogóle robił zdjęcie zęba, w którym nawet żadnych wykruszeń, czy - jak to nazywają - ubytków nie ma? ODPOWIEDŹ DRUGA: Nie wiem. PYTANIE TRZECIE: Co oznacza znak zapytania? ODPOWIEDŹ TRZECIA: To, że Borkowski się zdziwił. PYTANIE CZWARTE: Na widok zdrowego zęba? ODPOWIEDŹ CZWARTA: Nie, zdziwił się, ponieważ dziadek zażądał, aby go wyrwać. PYTANIE PIĄTE: Co też dziadkowi strzeliło do głowy? ODPOWIEDŹ PIĄTA: Nie wiem. PYTANIE SZÓSTE: Cóż wobec tego znaczy wykrzyknik? ODPOWIEDŹ SZÓSTA: Oburzenie. Borkowski oburzył się, gdyż widocznie nie lubił wyrywać zdrowych zębów. PYTANIE SIÓDME: Dlaczego więc to zrobił? ODPOWIEDŹ SIÓDMA: Nie wiem, może dla pieniędzy. PYTANIE ÓSME: Jak sądzisz, co się za tym kryje? ODPOWIEDŹ ÓSMA: Nie... jestem pewien. PYTANIE DZIEWIĄTE: Czy nasuwają ci się jakieś przypuszczenia? ODPOWIEDŹ DZIEWIĄTA: Tak. Nie. Tak. Właściwie tak. PYTANIE DZIESIĄTE: Podzielisz się nimi ze mną? ODPOWIEDŹ DZIESIĄTA: Tylko częściowo, bo znowu musiałbym szukać odpowiedniego początku i w naszej sprawie, a nie zapominaj, że tu o nią chodzi, daleko byśmy nie zaszli. Krótko mówiąc wiele poszlak wskazuje na to, że ząb ten związany jest z przedziwną historią, jaką dziadek mi kiedyś opowiadał, a która jest niejako przedłużeniem i zakończeniem poprzedniej. Jak zapewne sam się domyśliłeś, tym znanym z gazet i radia człowiekiem, z którym dziadek - może i całkiem; bezzasadnie - utożsamiał zdradzieckiego uciekiniera z panoptikum, był nie kto inny a sam Hitler. Otóż niebawem po wyjeździe dziadka z Niemiec ten wyzuty z sumienia szubrawiec rozprawił się bestialsko ze wszystkimi członkami rozproszonego panoptikum, jakby chcąc zatrzeć ślady swych pierwszych kroków na arenie, a raczej - scenie publicznej. Przynajmniej tak twierdził dziadek. W swej skrywanej dotąd nienawiści do wszystkiego, co mu o tym przypominało, rozprawił się równie bezwzględnie z innymi, konkurencyjnymi trupami. W tej bezprzykładnej, mściwej zawziętości zdobył się tylko na jeden wyjątek, gdyż prócz dziadka, który w porę zbiegł, przy życiu został karzełek, który niespodziewanie zrobił zawrotną karierę, otrzymując nominację na osobistego błazna Führera w randze generała-wesołka. Z nieznanych bliżej powodów, to właśnie karzełek był tym, z którym Nowy jeszcze w dziadkowym panoptikum od czasu do czasu rozmawiał, a nawet radził się w sprawie swoich przemówień, które dzięki karzełkowi, któremu nigdy pomysłów nie brakowało, stawały się coraz bardziej urozmaicone, gdyż ten najlepszy na świecie ujeżdżacz psów miał niebywałe poczucie humoru i to nie bez domieszki absurdu. Paradował więc karzełek w pełnej gali, w specjalnie dla niego uszytym generalskim mundurze z lampasami, upstrzonym licznymi orderami, potrząsając z dumą srebrnymi i złotymi akselbantami. Miał swego adiutanta, który czyścił mu buciki, prasował ubranie, dźwigał bagaże, układał do snu w maleńkim „łóżeczku, a gdy zaszła potrzeba, nosił na barana. Bawiło go to nawet, bo wszystko mu było wolno, nie tylko płatać figle różnym marszałkom (podobno szczególnie uwziął się na Göringa, któremu nie dawał wprost spokoju), nie tylko mówić, co mu ślina na język przyniesie, ale czytać zakazane książki, śpiewać wywrotowe piosenki, a nawet przyklejać sobie pejsy i zamiast generalskiej czapki zakładać jarmułkę, do której przyczepiał hitlerowskie insygnia. Wszystko uchodziło mu na sucho. Dziadek parokrotnie przytaczał mi jedną z zabawnych i jakże charakterystycznych rozmów karzełka z Hitlerem, którą znał z pisemnych relacji swego dzielnego przyjaciela, a która świadczyć może o zupełnej bezkarności karzełkowych wygłupów. Zapamiętałem ją dość dobrze, więc postaram się bez większych zniekształceń odtworzyć: (Sypialnia Hitlera, który właśnie leży na łożu, z rękoma pod głową i obserwuje siedzącego w nogach karzełka, który z jakiejś mapy sztabowej robi sobie czapkę) HITLER: Czy to ma niby symbolizować to, co zawsze, aż do znudzenia powtarzasz, że niby cały świat masz na swojej głowie? KARZEŁEK: Głupiś, Adolfie... HITLER: W oczach błazna? KARZEŁEK: To siebie uważasz za głupca? HITLER: Ha, dobre sobie! Więc kto tu właściwie jest błaznem? KARZEŁEK: To jeszcze nie wiesz?... My obaj. Ja - twoim, ty - moim. HITLER: Potrafisz to udowodnić? KARZEŁEK: Nie ma potrzeby. HITLER: To znaczy, że chowasz głowę w piasek. KARZEŁEK: O nie! Tylko byłoby to trochę niedorzeczne, żeby dwóch błaznów udowadniało sobie nawzajem błazeństwo. Jeśliś taki pewny swego, to powiedz, na czym polega różnica miedzy nami? HITLER (śmieje się) KARZEŁEK: A, widzisz. Zbywasz to śmiechem. Bo jakbyś się zastanowił, a tyle razy cię proszę, żebyś to częściej robił, doszedłbyś do wniosku, że jeśli w ogóle jest jakaś różnica, to tylko w tym, że ja jestem lepszym błaznem, bo potrafię robić to co ty, natomiast ty nie potrafisz tego co ja. Tu leży pies pogrzebany. HITLER: No, no! Nie pozwalaj sobie za dużo! KARZEŁEK (wesoło): To sam oceń! (Zrywa się i skacząc jak pajacyk na sprężystym łóżku, zaczyna przemawiać bełkotliwie w „stylu Hitlera ”; (zapewne jest to fragment jednego z tych przemówień, które razem układali.) HITLER (zdziwiony): Niebywałe... KARZEŁEK (przerywając co pewien czas przemówienie): A widzisz... Nie mówiłem... Co ty na to... HITLER (śmieje się) KARZEŁEK (jak wyżej): A nie mówiłem... Patrz, patrz... Słuchaj, słuchaj... Kto przemawia?... Powiedz, no powiedz... Kto? (Hitler śmieje się coraz bardziej, aż się skręca ze śmiechu, śmieje się jak się jeszcze nigdy nie śmiał, do łez, do bólu, do utraty tchu. Nawet gdy karzełek już skończył i patrzy zdziwiony, Hitler wciąż śmieje się histerycznie i nie może tego śmiechu opanować.) Tak więc karzełka bawiło to wszystko do czasu, kiedy zorientował się, że to nie przelewki i że w grę wchodzą sprawy, których nie było mu dane do końca zrozumieć, ale których grozę instynktownie przeczuwał. Najpierw zauważył, że jego wyrafinowane żarty i wygłupy mijają się z celem, gdyż jeśli zdarzyło mu się podsuwać Führerowi choćby i najbardziej niedorzeczne pomysły odnośnie jego przemówień i programów politycznych, to z niedowierzaniem spostrzegł, że te błazeńskie sugestie są traktowane na serio, czego niezbitym dowodem były kolejne, coraz to butniejsze radiowe wystąpienia Hitlera i jego orędzia do narodu. Dziadek na bieżąco doskonale orientował się w tym wszystkim, gdyż karzełek w najściślejszej tajemnicy pisywał do niego, oczywiście na posterestante. Wielka szkoda, że się te listy nie zachowały, mogłyby wiele światła rzucić na niejedną sprawę, nad którą do dziś bezskutecznie biedzą się liczni historycy, a przypuszczać należy, że ich uczone głowy nigdy prawdy nie dojdą. Jak zresztą wiesz, z naszych rzeczy prawie nic nie ocalało, chociaż dziwi mnie, po co szabrownikom były potrzebne stare papiery. Zapewne zginęły również listy dziadka pisane do karzełka, zawierające przeróżne instrukcje i pouczenia. W każdym bądź razie w ostatnim ze swych listów karzełek, który nie bez racji przez co bardziej zorientowanych w „układach” uważany był za szarą eminencję w gabinecie Hitlera, donosił dziadkowi, że jest coraz gorzej, i że wprawdzie zgodnie z otrzymanymi instrukcjami zmienił takty5;ę i podczas swych pozornie żartobliwych rozmów z Führerem stara się podsuwać mu różne sugestie, mogące sprowadzić go na drogę rozsądku i nawet ma w tym pewne osiągnięcia (w czym niemała zasługa dziadka, któremu dziękuje za cenne uwagi odnośnie metod działania), gdyż w chwili gdy pisze ten list, Hitler przygotowuje właśnie jakąś ugodową przemowę polityczną, która być może doprowadzi do odprężenia, a kto wie? może i do podpisania światowego paktu o nieagresji, ale cała bieda i szkopuł w tym, że szczwane lisy z najbliższego otoczenia Führera widząc, co się święci, stworzyły już antykarzełkową koalicję i musi uważać na każdym kroku, bo jest śledzony i kto wie, jak to się wszystko dla niego skończy. Widzę, jak dziadek przeczytawszy list, ani chybi jeszcze po drodze z poczty do domu, zagryza z wściekłością wargi, klnie na czym świat stoi, a nieco później, już w swoim pokoju, chodzi nerwowo tam i z powrotem, potrząsa listem i mruczy pod nosem: A niech to dunder świśnie! Cała robota na nic! Tak, za późno, za późno zorientowaliśmy się, a niech to diabli, żeby tak trochę wcześniej, tamtych trzeba było na początku wykończyć, cholera, przegraliśmy, haniebnie przegraliśmy, ale co z tobą, karzełku? co z tobą? Tak, to pytanie musiało paść, nieważne czy akurat w takiej formie. Nie bez powodu dziadek niepokoił się o los karzełka, a i z tej samej przyczyny po przeczytaniu listu wpadł w tak nieopisaną wściekłość, bo właśnie parę dni wcześniej, kiedy jeszcze list był w drodze, słuchał od dawna zapowiadanego radiowego przemówienia Hitlera, o którym karzełek wspomniał, i w którym ni słowa nie było o odprężeniu. Wręcz przeciwnie. Tak więc niezbicie z tego wynikało, że antykarzełkowa, częściowo i antydziadkowa opozycja fetowała swój sukces. I tak sobie teraz myślę, że dziadek w obliczu pechowej porażki poczuł nieopisaną wściekłość, przekraczającą nawet tę, jaka go dusiła, gdy babcia - sekutnica - z jakichś tam sobie znanych powodów suszyła mu głowę, i w nagłym przypływie szaleństwa, o które często go posądzano, żeby się uspokoić, a choćby i w bólu zapomnieć o wszystkim, pobiegł bez namysłu do Borkowskiego i zdumionemu i oburzonemu zarazem dentyście kazał usunąć zdrowy ząb, czego niezbite świadectwo mam teraz przed sobą, na kolanach. I można by się długo zastanawiać, co by było, gdyby koalicji dziadkowo- karzełkowej udało się zrealizować zamierzone plany, to znaczy zdusiwszy wprzód przebiegłą opozycję, nakierować Führera na właściwe drogi, a kto wie? może i przekonać go do ponownego podjęcia tak niecnie porzuconego zawodu. Ale nie miałoby to większego sensu, zważywszy, że odbieglibyśmy zanadto od naszej sprawy. Można by się również zastanowić, ale to już tylko dla zaspokojenia zwyczajnej ciekawości, co też się stało z małym bohaterem do wielkich, dziadkowych poruczeń. Aczkolwiek dziadek przedstawił mi kilka wersji dalszych losów karzełka, to jednak najbardziej prawdopodobna wydaje mi się ta, w której został on skrytobójczo uduszony w swym małym łóżeczku przez własnego adiutanta, który następnie ciało wyrzucił przez okno, pozorując samobójstwo. Jak widzisz, w albumie zakodowane są nieraz jakże przedziwne wydarzenia, których wprawdzie z samych zębów odczytać się nie da, ale które właśnie w nich znajdują swoje potwierdzenie. Ale zdaje się, że powinienem w tym miejscu ze skruchą bić się w piersi, gdyż wbrew uprzednim zażegnywaniom się, zapędziłem się nieco w roztrząsaniu tych zwietrzałych historii, a miałem przecież zacząć od Drugiego Powrotu Dziadka. Może to dziwne, ale ilekroć go wspominam, to nieodłącznie kojarzy mi się z nim pewien nastrój: wieczór, przyćmione światło i nasze stłumione, ciągnące się aż do późnej nocy, przechodzące w sen szepty. Tak, wieczory zawsze były dla nas, tylko dla nas, nawet jeśli był czymś wyjątkowo zajęty, to zawsze znalazł chwilę czasu, by przyjść na pogaduszki o tym i o owym, a zajęty bywał tylko grą w brydża, który był jego wielką pasją. Teraz to nic takiego, wszyscy grają w brydża, ale wówczas było trochę inaczej, na brydża chodzili tylko wtajemniczeni - jak mój dziadzio - do „państwa”, do mieszkań, gdzie były jeszcze „salony”, a w poniektórych i służba... Dziadzio był, jak to mówią, urodzonym brydżystą i długie godziny tracił na studiowaniu zdobytych nie wiadomo skąd i jakim cudem fachowych podręczników i czasopism, niemieckich, francuskich, a nawet angielskich, ku ogólnemu zresztą zadowoleniu, gdyż przynajmniej wiadomo było, że się z domu nie ruszy i nie zacznie gdzieś w kawiarni politykować i nie narobi, jak zwykle, kłopotów. Parę razy urządził nawet „brydżyka” u siebie w pokoju. Zapraszał wówczas parę osób „stamtąd”, czyli z Petersburga, gdzie dziadek najpierw był paziem na carskim dworze, a potem rewolucjonistą. Zresztą kito go tam wie. Jedynym wyjątkiem była pewna dama pochodząca z Jałty, no ale była za to z dobrej rodziny, a ponadto przyjaźniła się z samym Szalapinem. W tenisa z nim grywała. Przed każdym takim spotkaniem wysyłał mnie dziadek po ciastka i kawę. Potem sam wszystko przygotowywał, mył filiżanki, talerzyki, pucował łyżeczki i parokrotnie wszystkim przypominał, że będzie miał gości i prosi, żeby im nie przeszkadzać. Jego radosne podniecenie udzielało się nam wszystkim i z niecierpliwością czekaliśmy na przybycie zaproszonych. Dziadek, rzecz jasna, sam otwierał drzwi i natychmiast prowadził do swego pokoju, więc zadowolić się musiałem zapachem naftaliny, który zostawiali za sobą w korytarzu. Po odejściu gości słychać było, jak krząta się po pokoju, zbiera naczynia, gada coś do siebie, nie mogąc się jeszcze wyzwolić z ferworu karcianych batalii. Wiedziałem, że jak zwykle nie będzie mógł zasnąć i przyjdzie do mnie na nocne pogawędki, które uwielbiałem. I rzeczywiście, po paru minutach skrzypienie podłogi i cichy szmer otwieranych drzwi oznajmiały przybycie dziadka, który podchodził na palcach do mego łóżka, zapalał stojącą obok nocną lampkę i pytał cicho: śpisz?, dobrze wiedząc, że nie, że czekam na jego odwiedziny i pewnie bez nich nie mógłbym zasnąć. A że znaliśmy się na wylot, więc za każdym razem odgrywaliśmy tę samą scenę na niby: udawałem kamienny sen, co wywoływało kilka chrząknięć i głośniejsze pytania: śpisz? śpisz? Otwierałem wtedy jedno oko, potem drugie, a dziadek promieniał zadowolony, przysuwał sobie krzesło i z dobrze udanym znużeniem mówił półgębkiem: „Nareszcie poszli”. Podnosiłem się wówczas na łóżku i mrużąc od rażącego światła oczy, chwytałem go za ręce, jakby chcąc sprawdzić, czy jest naprawdę. Były nieduże, ale niespodziewanie mocne, a przy tym kościste, o długich palcach, których nawet z początku się bałem, gdyż zwężały się przy końcach, przypominając szpony. Dziadek wprawdzie tłumaczył mi kiedyś, że w młodości grał na skrzypcach i od tego mu się palce zniekształciły, ale sądząc po jego pieniach w kościele, to miał - jak to mówią - drewniane ucho. Dokuczałem mu czasem, mówiąc, że wcale grzebienia nie potrzebuje i może tylko palce lekko rozchylić i już zgrzebło gotowe. Żądałem nawet, żeby i moją czuprynę palcami przeczesał, co czynił tym chętniej, iż nadarzała się świetna okazja, by mnie za włosy poszarpać albo i - niby to niechcący - o ucho zahaczyć. Śmiechu przy tym było co niemiara. Ale najbardziej lubiłem dotykać jego twarzy, która była o tyle dziwna, że sprawiała wrażenie zupełnie młodej, po dziecięcemu gładkiej, ale w niecodzienny sposób uwięzionej w ściskającej ją, niewidzialnej sieci, która wrzynając się w skórę coraz głębiej, pokryła twarz dziadka licznymi zmarszczkami o pięknym, nieomal symetrycznym deseniu. Jakże lubiłem rozchylać palcami głębokie bruzdy na policzkach dziadka łudząc się, że uda mi się znaleźć cienkie jak pajęczyna nitki. Nic szczególnego nie znalazłem, ot, czasem parę drobinek piasku, które ze śmiechem wygrzebywałem palcem. Ale jakże różne to były zmarszczki! Ileż to razy przeprowadzałem skrupulatne oględziny twarzy staruszka i obejmując go za skronie rękoma i przybliżając swoją twarz tak, że prawie dotykałem go koniuszkami nosa, przebiegałem wzrokiem po wszystkich jej zakamarkach. Na brodzie i w kącikach ust były zmarszczki kanciaste, zygzakowate i choć nie tak głębokie jak bruzdy na policzkach, to jednak na tyle wyraźne, żeby można było zauważyć, że układają się jakby w poziomą jodełkę. Nad górną wargą z kolei zmarszczki ledwie zaznaczone: delikatne jak pajęczyna, przypominające nieco spękania na porcelanie, a przy tym zmieniające bez przerwy swą piękną konfigurację. Najśmieszniejszy był nos, który pokryły zmarszczki faliste, przebiegające gęstym ściegiem z jednej strony na drugą. Natomiast wysokie czoło zakreskowane było ośmioma zmarszczkami, ułożonymi w dwa rzędy po cztery, które zabawnie zbiegały się po środku jak dwa, złączone z sobą znaki zapytania. Dlatego może twarz dziadka miała zawsze taki po dziecinnemu zdziwiony wyraz. Pewnie dla kontrastu, gdyż nie przypominam sobie, żeby coś naprawdę go zadziwiło. A gdy oddalałem twarz od dziadkowych zmarszczek i przyglądałem się im przymrużonymi oczyma, to wówczas wydawało mi się, że układają się one w jakiś tajemniczy plan, czy wykres czegoś, co wprawdzie mapą nie było lecz nieodłącznie się z nią kojarzyło. Z czasem, nabrawszy wprawy, niczym wielki odkrywca czy podróżnik, spenetrowałem całą przedziwną geografię ich znaczeń. Oczywiście, nie bez pomocy samego dziadka, który bez oporów - a właściwie ochoczo - przyjąwszy taką właśnie, niecodzienną interpretację i odczytanie swych zmarszczek, nie wzdragał się przed snuciem coraz to innych i coraz to bardziej wydumanych opowieści związanych z poszczególnymi kreskami i zawijasami, jakie czas przepięknie odcisnął na jego wciąż młodzieńczej i po dziecinnemu zdziwionej twarzy. Tak też, każda zmarszczka miała nie tylko swoją własną i niczyją więcej historię, ale oznaczała również jakieś konkretne miejsce na świecie, który dziadek zjeździł przecież wzdłuż i wszerz. Mogło to być miasto, wieś, niekiedy ulica, dom, nawet pokój, kiedy indziej znów łąka, las, step, czy też tajga. Można więc było, wodząc palcem, podróżować po dziadkowej twarzy, przemierzając w oka mgnieniu olbrzymie odległości i całe lata misternie na niej wyżłobione. Trzeba było nie byle jakich umiejętności, żeby się w tym galimatiasie nie pogubić, a przyznać trzeba, że dziadkowi zdarzało się to o wiele częściej aniżeli mnie. Aczkolwiek dawało to powody do powątpiewania czy aby wszystkie te historyjki nie były wyssane z palca, to jednak nie ulega wątpliwości, że właśnie w zmarszczkach dziadkowe życie znalazło swój wykres, a raczej wierne, choć skrótowe odbicie. Dla przykładu można było tę niezwykłą podróż zacząć od zmarszczek przy kącikach ust, gdzie z jednej strony był Petersburg, a z drugiej Moskwa, by wędrując ku górze migiem znaleźć się w Berlinie ożyli nad prawą brwią, bądź w Ameryce, leżącej po środku czoła, lub też w usadowionym nieco z boku Gdańsku. No a potem, gdy już dokonałem lustracji dziadkowych zmarszczek i upewniłem się, że nic się w nich nie zmieniło, zaczynały się nasze nocne rozmowy i przekomarzania się. Mogły one mieć i taki przebieg: - Dużo przegrałeś, dziadku? - E, parę złotych - żachnął się. - A powiedz, kochasiu, co ci się śniło? - Śniło mi się, że byłem Münchhausenem i jeździłem jak on na koniu po stole, jak na tym obrazku w książce, a te piękne damy patrzyły z zachwytem i klaskały. A potem... a potem mnie zjadły. - Jak to: zjadły? - Bo mnie potem upiekli na rożnie, jak świętego Wawrzyńca, o którym mi opowiadałeś, pokroili na kawałki i rozłożyli na talerze, a ta, ta co na obrazku siedzi na wprost, ta z dużym kokiem zjadła mojego ptaszka. - Ha! Ha! - zaśmiał się dziadzio - to dziwny sen, bardzo dziwmy. A ta paskuda, powiadasz, ptaszka ci Zjadła... - Talk. - No cóż... - staruszek podrapał się za uchem - to mi przypomina pewną zabawną historię, jaka przydarzyła się jednemu kadetowi - hulaj duszy w Carycynie... Tak, ale opowiem ci o tym jak dorośniesz, kochasiu. - Jaka historia? Jaka historia? Opowiedz, dziadziu najukochańszy, opowiedz... - Nie - uciął krótko, po czym zbliżył twarz do mego ucha i szepnął konfidencjonalnie: - To są sprawy damsko-męskie, jeszcześ za młody, ale cierpliwości, cierpliwości, pamiętaj, że wszystko na ziemi ma swój czas. - Jak mogę być cierpliwy, kiedy tak często powtarzasz, że wkrótce umrzesz? I tak to przekomarzaliśmy się, przekonywali o swoich racjach do późnej nocy, bo tak jakoś się składało, że większość historyjek jaka się dziadkowi przypominała, tyczyła właśnie spraw „damsko-męskich”, a więc nie dla moich uszu. Po tej rozmowie, którą dziwnym trafem dość dobrze zapamiętałem, odbył się wprawdzie jeszcze jeden brydżyk, ale aż wstyd o nim wspominać. Z początku tego feralnego wieczoru wszystko odbywało się normalnie, ale później dziadzio wypił widocznie trochę za dużo nalewki wiśniowej, gdyż jego podochocony głos wybijał się dyszkantem spośród pozostałych, a charakterystyczny, jazgotliwy śmiech wskazywał na to, iż staruszek opowiada swe ulubione nieprzyzwoite anegdoty o Puszkinie. Nigdy nie chciał mi ich opowiedzieć, czasem tylko wspominał, a jak kiedyś był u niego ten rotmistrz z przeciwka i o czymś tam wesoło sobie gwarzyli, to wtrąciłem się znienacka, tak ni w pięć, ni w dziesięć: to zupełnie jak w tej anegdocie o Puszkinie, prawda dziadku? na co długi jak dyszel rotmistrz tak ryknął śmiechem, że mu sztuczna szczęka wypadła, ale szczęściem złapał ją w powietrzu. W każdym bądź razie podczas tego ostatniego brydżyka nagle zaległa niepokojąca cisza, pominąwszy piskliwy głos rechoczącego w najlepsze dziadka. Po chwili otworzyły się drzwi i liczne kroki przeszły do drzwi wejściowych, odprowadzane przepraszającym, uniżonym skrzeczeniem: ależ, jak to, Elizawieto Andrejewna - w zdenerwowaniu zawsze zwracał się do wszystkich na modłę rosyjską - ależ tak nie można, ja doprawdy nic złego, ja... I tu odpowiedziały mu trzaskające drzwi. Przy człapał do mnie po chwili, usiadł, wargi ze złości zagryzł i zamruczał coś pod nosem. - Bodaj mi pypeć na języku wyskoczył - złorzeczył - do diaska, co za diabeł mnie podkusił... - A co się stało, dziadziu? - To się stało, że się damy obraziły. - Teraz już nie ma dam. Pani w szkole mówiła, że nie ma już takich. - Tak mówiła? - zainteresował się żywo. - No, może i miała rację... Te stare klępy już nie są damami, tak, spróchniałe pulardy, nic więcej... Dobrze, że jeszcze nie przyszedłeś, inaczej nie dałbyś mi tego wszystkiego opowiedzieć, pewnie ponaglałbyś, mówiąc, że to wszystko nie ma nic do rzeczy i że po prostu zadałeś jedno pytanie, a ja tu o dziadku, brydżykach i innych bzdurach, i pewnie za nic nie chciałbyś zrozumieć, że właśnie poprzez te pozornie pozbawione znaczenia sprawy zbliżyliśmy się do kluczowego momentu, jakim był ten dziwny ostatni dzień... A może nic byś nie mówił, tylko w kółko powtarzał: dlaczego?... dlaczego?... Już od wielu dni mówiło się o tym, że dziadek: ma iść; na przyjęcie, wielkie przyjęcie w wielkim, luksusowym hotelu, na którym będą pewnie sami dyplomaci, politycy, dziennikarze, cały wielki świat. Zaproszenie przyszło w długiej, białej kopercie opatrzonej nazwą Bardzo Ważnej Instytucji, a wysłał je osobiście ktoś równie ważny - zamaszysty podpis mówił sam za siebie. Na dziadku list jakby nie zrobił wrażenia, przeczytał po cichu, po czym cmoknął, pokręcił głową i skwitował mruknięciem: ot, nie przypuszczałem, że taki parweniusz się z niego zrobił, patrzcie, patrzcie... I zostawiwszy list na pastwę naszej ciekawości, zniknął za drzwiami swego pokoju. Lecz widać było, że jest zadowolony, że to takie wrażenie na innych wywarło, i jakkolwiek dłużej na ten temat z nikim nie rozmawiał, jednak dawał do zrozumienia, że zaproszenie przyjął i że wybiera się na „raut”, by - jak mówił - wreszcie kości rozruszać i znajomków zobaczyć. A w ogóle to zaproszenie przyszło z okazji uroczystego otwarcia nowego kina, które, jak lokalna prasa podała, miało być oddane do użytku na miesiąc przed planowanym terminem. W mieście szum jak w ulu, ludzie nie mogą się wprost doczekać. To będzie prawdziwe święto, gdyż pomyślano również o różnych atrakcjach dla ogółu. A chyba nie muszę opisywać mojej radości, gdy w przeddzień tego wielkiego wydarzenia dziadek dokonał przeglądu mojej szafki z ubraniem, z tajemniczą miną wybrał jedyne nie łatane spodnie i najlepsza, jaką miałem, koszulę i powiedział krótko: jutro to włożysz... Przed przyjęciem w hotelu, który jest chlubą naszego miasta, a gdzie tylko nieliczni byli zaproszeni, w sali kinowej odbyła się część oficjalna, to znaczy uroczyste przecięcie wstęgi, przemówienie i występy artystyczne. Cóż, jak to zwykle bywa, najdłużej trwały przemówienia, i to nad wyraz nudne, różniące się między sobą jedynie twarzami mówców. Smętnie i wolno mijały długie kwadranse, a słuchający, jeśli w ogóle można ich tak nazwać, w każdym bądź razie - obecni, wiercili się niespokojnie w nowiutkich wyścielanych czerwonym pluszem fotelach, a ich wyzbyte mimiki twarze wyrażały tylko bezmyślne skupienie i zdaje się, że prócz pewnego jegomościa, który siedział obok i wszystko pilnie notował, jedynym wyjątkiem był mój dziadek. Patrzyłem, jak uważnie słuchał, jak przeżywał i komentował wszystko pod nosem. Mrużył też oczy co chwila, brew marszczył, cmokał, mlaskał i wydawał te wszystkie dźwięki, których znaczenie tylko ja znałem i umiałem ocenić ich zadziwiającą trafność. Mając ich w repertuarze cały wachlarz, mógł w zasadzie prawie wszystko nimi wyrazić. Aż dziw bierze, jak jednym, malutkim dźwiękiem, nie będącym nawet porządnym mruknięciem, mógł powiedzieć na przykład: „gdzie jest moja gazeta” albo: „w zupie za mało soli”. Tak też obserwując mimikę dziadka i wsłuchując się w te gruchania, mruknięcia, poświstywania, chrząkania, przełykania śliny mogłem w myślach odtworzyć wewnętrzny monolog staruszka, który w przeciwieństwie do monotonnych i mdłych przemówień był nad wyraz burzliwy, co zresztą spowodowało psykanie sąsiadów, gniewne spojrzenia, a nawet dziwne zainteresowanie tego, co tak wszystko pilnie notował. Niczym jednak nie zrażony, dziadek kontynuował swoje gaworzenie, które przykładowo mogło oznaczać: „nudzisz, bratku”... „tak, może i racja”... „już to słyszałem”... „ni przypiął, ni przyłatał”... „flaki z olejem”... „ciekawe”... „co mnie to obchodzi”... i tak dalej, i tak dalej. Każdy z mówców poruszał najprzód sprawy wielkiej polityki, by dopiero na koniec przejść do spraw nam bliższych, to znaczy do kina, które nie tylko że wybudowaliśmy wspólnym wysiłkiem, ale i chronić będziemy, dbać o to, by nigdy nie dotarły tu zgniłe moralnie, wyuzdane filmy amerykańskie, angielskie czy francuskie. Bo nie dla takich filmów naród wybudował sobie kino. Więc będziemy w nim wyświetlać filmy nie skażone mętną, dekadencką i subiektywną filozofią zachodnich pseudo-myślicieli, filmy zrozumiałe dla wszystkich, a także ukazujące codzienny trud w budowaniu nowej ojczyzny i wszystkie te sprawy, które są ludowi bliskie. A twórcy nasi pokażą, jak na nędznym rumowisku przeszłości stworzyć można dzieła o niezrównanych i niepodważalnych walorach ideowo- artystycznych. Sala ożywiła się jednak, gdy prowadzący uroczystość zapowiedział przemówienie przedstawiciela miejscowej ludności. Ja również ocknąłem się nieco z odrętwienia i patrząc na ociężale wchodzącą na podium znajomą postać, doznałem pewnego rozczarowania, podobnego do tego, gdy dziadzio wrócił... A widzisz, miałem przecież od tego zacząć. Mea culpa, mea maxima culpa... Znając go tylko z rodzinnych opowieści, tych wieczornych wspomnień, pełnych westchnień, żalu i domysłów, oczekiwałem Bóg wie kogo, a tu zamiast chłopa na schwał - stetryczały starowina, zamiast pysznego munduru - lepiej nie mówić co, zamiast oficerek - przedziwne buciory wypchane gazetami i związane sznurkiem. Z początku miałem nawet pewne wątpliwości, czy to aby ten prawdziwy dziadek. (Szkoda, że jeszcze nic nie wiedziałem o istnieniu naszego albumu, gdyż mógłbym wtedy porównać. W każdym bądź razie, o ile pamiętam, miał złote koronki, które mu zapewne Borkowski wstawił. Górna lewa trójka i czwórka, i dwie na dole, w tym samym miejscu. Zapytałem go nawet kiedyś, co się stało z jego prawdziwymi zębami, na co zakrzyknął zdziwiony: Jak to, nie wiesz?! - Straciłem w pojedynku! - co ostatecznie upewniło mnie o waleczności staruszka.) Ale też z miejsca zorientowałem się, że to morowy facet. Pamiętam, jak stanął w drzwiach i nie zważając na okrzyki radowi i łzy szczęścia, oświadczył krotko: „wróciłem”. Po kąpieli i podstrzyżynach, przy których wolno mi było asystować, dziadek rozsiadł się na krześle w kuchni i zażądawszy herbaty z cukrem, prawdziwym, i gazety, liberalnej, zagłębił się w lekturze „Dziennika Bałtyckiego”, chrząkając przy tym z ukontentowaniem i siorbiąc herbatę ze spodeczka. Bardzo mi się to wszystko podobało, bo szumu nijakiego nie było, wszystko z umiarem i spokojem. Nawet na pytania niechętnie odpowiadał, ot, zbywał je niecierpliwym ruchem głowy, bądź monosylabami rzucanymi półgębkiem, których pełne znaczenie miałem dopiero poznać. Na dobre rozgadał się wiele dni później, przez co nie raz mieliśmy kłopoty, szczęściem, że miał kolegów tu i ówdzie, jak ten, co nas, na przyjęcie zaprosił. Właściwie nie: nas, tylko dziadka, a ja to tak na przylepkę, bo jeszcze nigdy na czymś takim nie byłem. Tak więc, widząc wchodzącego na podium przedstawiciela miejscowej ludności, doznałem pewnego rozczarowania, albowiem był to nie kto inny, a Korpys we własnej osobie. Aż ściany zadrżały, gdy zahuczał po swojemu, a poniektórzy, co zapadli w drzemkę, ocknęli się przerażeni, że coś niedobrego się dzieje. Trzeba po prawdzie przyznać, że mówił krótko a mądrze i z niekłamanym przekonaniem. Była to jakby, odezwa do twórców. Żeby i o takich jak on pamiętali. Bo on nie chce oglądać filmów stamtąd. On chce filmy, które może zrozumieć. Inni także tego pragną. Również i jego żona - prosta, uczciwa kobieta... Potem były sztampowe występy artystyczne, orkiestra wojskowa zagrała parę skocznych melodii, dzieci tańczyły krakowiaka, a kilku aktorów z naszego teatru recytowało rewolucyjne wiersze. Natomiast zapowiadana i oczekiwana przez wszystkich projekcja filmu „Syn pułku” nie odbyła się. Z przyczyn technicznych, jak wyjaśnił spocony operator. Niemniej część osób z ochotą wychodziła na ulicę, by udać się do Grand Hotelu, gdzie szczęśliwców z zaproszeniami oczekiwało przyjęcie. Dla reszty zorganizowano pokazy strażackie. Przyjęcie odbyło się na hotelowym tarasie, od strony plaży. Po drodze kilkakrotnie sprawdzano nasze zaproszenie i dziadek musiał się ustawicznie tłumaczyć dlaczego nas jest dwóch, skoro zaproszenie jest tylko na jedną osobę. No, ale jakoś w końcu dotarliśmy na miejsce. Boże, jakie to wszystko było wspaniałe! Z trzech stron taras otaczały długie stoły, ujmując go jakby w podkowę. A czegóż na tych stołach nie było! Ileż mięsiw, jarzyn, sałatek, zakąsek, kanapek, owoców, win, wódek zagranicznych. Nawet papierosy leżały, kto chciał, mógł brać i palić do woli. Z boku, usadowiona na specjalnym podium, przygrywała z cicha orkiestra. Trochę dziwnie się poczułem wśród tylu dostojnych gości, których nigdy przedtem na oczy nie widziałem, przez co odniosłem wrażenie, że nikt albo prawie nikt nie był z naszego miasta, a jeśli i był, to z takich, co po mieście pieszo nie chodzą, wśród eleganckich panów w ciemnych garniturach albo w mundurach upstrzonych niezliczonymi medalami, wśród pięknych pań, pachnących wielkim, nieznanym światem, które we wspaniałych kreacjach zachowywały się spokojnie, z gracją. Dystyngowanie - jakby powiedział dziadek, który przystanął nieco z boku, nie bardzo wiedząc, co robić. Zupełnie jakby sam był zawstydzony swym wyświechtanym garniturem kupionym specjalnie na tę okazję na ciuchach, za psi grosz wprawdzie, ale nawet o taki ciężko. Uczepiłem się więc jego ręki, bo to zawsze pewniej - dłoń ciepła, mocna - i czekałem, co postanowi. Zdawało mi się, że lekko wydął usta, jakby z pogardą, po czym powiedział spokojnie: chodzimy coś przekąsić. Przy stołach wprawdzie tłum, ale jedzenie prawie nietknięte, ot, parę osób coś tam poskubało. A tak to stoję z kieliszkami w jednej, z papierosem w drugiej ręce i gadają, brzęczą jak stado ważek. Wciąż się też komuś kłaniają, panie ślą uśmiechy. „Bardzo mi miło, całuję rączki, uszanowanie, witam - witam, panie pozwolą, że przedstawię, ach, my się przecież znamy” - słychać zewsząd. Panie wyciągają ręce do pocałowania i wokoło rozlega się szarmanckie cmokanie. Pewnie wszyscy się znają, tylko my obcy. Czuję się coraz bardziej zagubiony, dziwnie tak. Zauważyłem, jak parę osób rzuca na nas zdziwione spojrzenia, ale dziadek, nie zwracając na nikogo uwagi, ciągnie mnie do jednego ze stołów i nie patyczkując się wiele, chwyta dwa talerzyki, nakłada szynkę, pieczony schab, polędwicę, pasztet, pomidory, sardynki wszystko polewa jakimś sosem i wręcza mi moją porcję. Pałaszujemy z apetytem, aż się uszy trzęsą i robi się od razu fajniej. Uśmiechamy się do siebie. Kelnerzy w białych marynarkach, z muszkami pod szyją, roznoszą gorące napoje, ciągnąc za sobą zapach kawiarni. Potem szampan w płaskich kieliszkach. Tymczasem całe towarzystwo podzieliło się na grupy i grupki, rozprawiają wesoło, żartują, paniusie plotkują i pewnie jedna drugą obgaduje. Orkiestra gra „Cicha woda brzegi rwie”, kilka par już pląsa. A my coraz bardziej sami, wstyd mi się robi, zwłaszcza że dziadek szampanem się zajął i opróżnia jeden kieliszek po drugim, przez co coraz bardziej nas widać. Wstyd, że nikogo nie znamy, nikt do nas nie podejdzie, że dziadzio taki śmieszny, w porównaniu z innymi prawie pokraczny, pachnący naftaliną i tanim tytoniem. Ale ta ciepła dłoń, której ponownie się chwytam, dodaje mi otuchy, ogrzewa. Bo zimno się robi. Nie wiedzieć kiedy napłynęły sponad drzew ciemne, ciężkie jak nasączana gąbka chmury, zerwał się wiatr, który zmierzwił spokojną, gładką taflę morza i sypnął na nas piaskiem z plaży. Wszyscy z niepokojem zerkali w niebo które nie dało długo czekać i lunęło jak z cebra. Szybko umknęliśmy z dziadkiem do środka i stanęliśmy przy przeszklonych, zalewanych z zewnątrz ulewą drzwiach. W milczeniu patrzyliśmy na zamieszanie na tarasie” który nieomal zniknął zakreskowany strugami deszczu. Krople jak grad bębniły o szyby, układały się w strużki i zacieki, poprzez które wszystko, co na zewnątrz, stało się zamazane, płynne, zdeformowane i być może przez to zniekształcenie, przypominające nieco odbicia w fantazyjnie powyginanych lustrach z wesołego miasteczka, wydawało mi się, że wśród zamieszania, popłochu i paniki, jaka wybuchła na tarasie, część gości wraz z kelnerami i orkiestrą rzuciła się gwałtownie do stołów i dalej chwytać, co się da, ładować zdobycz do kieszeni, do torebek, gdzie popadnie. Patrzyliśmy w milczeniu na kłębiący się tłum, który zgarnąwszy w oka mgnieniu, ile się tylko dało, wtargnął z wielkim impetem i gwarem do wewnątrz, gdzie prowizorycznie ustawiono paręnaście krzeseł i jakieś stoły. Panie przeglądały się w lustrach, poprawiały fryzury, panowie też. Można” powiedzieć, że nastąpiło zbiorowe czesanie, po czym na powrót podzielono się na grupy i grupki, i wrócono do przerwanych nawałnicą rozmów. A myśmy wciąż stali wpatrzeni w kolorowe esy floresy na szybach, o które zacięcie bębniły duże krople, rozpryskując się,. tworząc zacieki, w których odbijały się rozbłysłe światłem kryształowe żyrandole, wspaniałe kreacje pań i czerń męskich garniturów. Zaraz minie ten deszcz, chrząknął po swojemu dziadek. Jak tylko przeszła nawałnica, pojechaliśmy pociągiem do Gdańska, odwiedzić tego dawnego przyjaciela dziadka, który teraz był tak ważmy, że nawet na przyjęcie nie przyszedł. Chodzili razem do gimnazjum, a potem do Korpusu Paziów. W Petersburgu, a jakże. W milczeniu nam ta podróż zeszła, jakoś obaj nie mieliśmy ochoty na żarty czy wygłupy, którymi zazwyczaj gorszyliśmy współpasażerów. Dopiero w Gdańsku, gdy trzeba było jeszcze kawałek przejść piechotą, przełamałem wewnętrzne opory i zapytałem: - Dziadku, czy to wszystko było naprawdę, właśnie tak jak widziałem? Wiesz, tam na tarasie? - Spojrzał na mnie poważnie, wziął za rękę i odezwał się cicho: - Zapamiętaj sobie, kochasiu, że to zupełnie wszystko jedno czy było naprawdę, czy nie... Jeśli pamiętasz, to i było, a jeśli nie, to nie ma o czym mówić, rozumiesz? - Wydaje mi się, że rozumiem, ale... - Hm, jakby ci to wytłumaczyć... O! Wiesz chyba, że niedługo przyjdzie mi umrzeć, ale ty będziesz o mnie pamiętał, prawda? - Tak, tak, dziadku. Jak Boga kocham. Do końca życia. - No widzisz. Więc to będzie świadczyło o tym, że ja byłem. A później to już nie będzie takie pewne, rozumiesz? - Teraz to już nie. - A swoją drogą, to muszę ci się przyznać, że czasem trochę smutno mi się robi, jak sobie pomyślę, że odejdę od ciebie... - To nie odchodź, dziadku, zostań ze mną. - Kiedy wiesz, znudziło mnie już to wszystko, po prostu znudziło. - Ja też się czasem nudzę - próbowałem pocieszyć staruszka. - Ha! ha! ale ty, kochasiu, nie jesteś taki stary. - A ty, dziadku, powiedz tak naprawdę, z ręką na sercu, powiedz, czy ty byłeś kiedyś dzieckiem? Poczułem, jak ręka dziadka zaciska się mocno na mojej, aż do bólu, więc przestraszony spojrzałem do góry i być może wydawało mi się, że jego pomarszczoną twarz przebiegł dziwny skurcz; ale już po chwili rozjaśnił ją uśmiech, rękę też rozluźnił i spojrzawszy na mnie rozbawionym wzrokiem, pochylił się i szepnął do ucha: - Wiesz, ta sprawa wymaga głębszego wyjaśnienia, będziemy musieli się wspólnie zastanowić, może uda nam się znaleźć na to jakieś przekonywające dowody, bo widzisz, tak prawdę mówiąc, to nie bardzo pamiętam... No więc byliśmy u tego przyjaciela w domu, nie ma co - pięknie mieszka, puszyste dywany, kryształowe żyrandole, fortepian, prawdziwe rzeźby, jak w muzeum, a na ścianach obrazy. Jeden znam: robotnicy i marynarze atakują Pałac Zimowy. Dziadzio mówi, że też atakował, ale na obrazie go nie ma, więc pewnie coś mu się pomyliło. Ściskali się na powitanie, aż im w kościach trzeszczało. Tamten też stary, z obu trociny się sypią. Potem palili cygara, pili koniak i gadali, aż dziw, że im języki nie skołowaciały. Nudziłem się strasznie, więc łaziłem z kąta w kąt, myszkowałem, a nawet przejrzałem zawartość przeszklonego kredensu w którym było pełno srebrzystych i brązowych statuetek. Cały kredens wypełniony tymi figurkami, można by się nawet pobawić w wojsko, ale bałem się ruszyć cokolwiek. Zmęczony i znudzony usiadłem na puszystej sofie i chyba zasnąłem, bo gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem, jak się dziadzio żegna, a przyjaciel klepie go po ramieniu i mówi: tak, tak, ja też niedługo odejdę, ale póki co - pamiętaj, zawsze możesz na mnie liczyć. Na co dziadzio, jakby odrobinę zły: wiesz co, żal mi trochę ciebie, ja bym... i tu nie powiedział „co by”... No, ale kiedyś jeszcze wpadnę. To bardzo dobrze, ucieszył się tamten. Słuchaj, zagadnął mnie dziadek, gdy już mieliśmy jechać z powrotem, a co byś powiedział, jakbyśmy poszli na mały spacer i gdzieś na lody, co? Zgodziłem się bez wahania, bo nie ma to jak spacery z dziadkiem. Idziemy więc Starym Miastem, które wyrasta z gruzów jak zaczarowane, a dziadek zamienia się w przewodnika i tłumaczy, co gdzie jest, co gdzie było, opowiada przeróżne historyjki. Skąd on to wszystko zna? I widzisz, gdybyś słuchał i po swojemu jak ongiś mnie popędzał, to pewnie musiałbym od razu od tego miejsca zacząć. Gdyż w zupełności wystarczyłoby ci, abym w jednym zdaniu powiedział, że zaszliśmy do pewnego wypalonego kościoła i wówczas dziadek tak poważnie, zupełnie inaczej niż zwykle powiedział: Wiesz, kochasiu, ci, co tam dzisiaj przemawiali, mieli po trosze rację, bo ta ruina należy jeszcze do czasu przeszłego, czasu minionego, ale jak ją odbudują, to zmieni niejako właściciela: nie będzie należała do „nich”, lecz do „nas”, do ciebie również. I powstanie nowa kultura, tym razem już zupełnie twoja. Niewiele z tego zrozumiałem, ale pomyślałem sobie, że to strasznie dobrze jest mieć swój kościół. Dobrze, że ciebie nie ma, inaczej śmiałbyś się ze mnie, jak zawsze, gdy mówiłem, że mam swój kościół. Tej nocy umarł po cichu, a jak stwierdzili lekarze, to prócz starości nie miał żadnego powodu, żeby umierać. Ale ja wiem, że znudziło mu się, po prostu znudziło. Leżał więc martwy w łóżku, a myśmy stali wokół niego. Schudł przez tę nocną śmierć, skurczył się i bez trudu przenieśliśmy ciałko do trumny, którą przyniosło czterech drabów. Śmiesznie w tym dużym pudle wyglądał, jak dziecko, w nagle za dużym garniturze. Wszyscy płakali, ale mnie jakoś wcale dziadka nie było szkoda, gdyż wiedziałem, że umarł wyłącznie dlatego, że sam tak chciał, więc tylko na siłę robiłem smutną minę, lecz na sucho - ni jednej łzy nie udało mi się wycisnąć. A gdy już przyszło się z nim pożegnać, to cmoknąłem go w siwą skroń i szepnąłem cicho: pa, dziadku, na co zdawało mi się, że odpowiedział jednym z tych swoich chrząknięć, mogących znaczyć „która to może być godzina?” albo „o czym to ja zapomniałem?”. A i owszem, zapomniałeś, zapomniałeś o tych wszystkich nie dokończonych historyjkach, wiesz, tych „damsko-męskich”. Odwozisz je teraz karawanem na cmentarz i pewnie złościsz się tam w środku, że konie człapią leniwie, a za nimi nasza gromadka wlecze się w żółwim tempie. No, ale w końcu jesteśmy na miejscu. Grabarze niosą trumnę, jeden ma wytatuowanego motyla na dłoni: gdy rusza kciukiem - motyl macha skrzydłami. Ksiądz ziewa ukradkiem. Sypiemy ziemię, każdy po garści. Grabarze zasypują, formują kopiec, ustawiają krzyż. Ładnie tu, wokół las, drzewa szumią. IV W albumie ząbków Madame niewiele, ale za to jakie ładne! - równiutkie, kształtne, nawet specjalnie nie zaniedbane. Widać dbała o urodę, nie odkładała jak inni wizyty u dentysty na ostatnią chwilę, kiedy już ból staje się nie do wytrzymania. Jak tylko językiem wyczuła jakieś wykruszenia czy szczerby, to zaraz w te pędy do Borkowskiego. Tak więc nie musiał nawet zdjęć robić, bo i po co? - Wystarczyło trochę przy takim ząbku pomajstrować i już po kłopocie! Toteż jedynie trzy zdjęcia w albumie. Ale tu wyłania się nowa kwestia. Otóż Borkowski z pewnością nie wszystkich pacjentów umieszczał w swej dziwnej kolekcji. Przecież część zdjęć znaleźliśmy w pudełkach, a nawet jest ich o wiele więcej. Nie ulega też wątpliwości, że w pewnym sensie był to album zastrzeżony wyłącznie dla wybranych. I oto stajemy przed kolejnym problemem: na jakiej zasadzie dokonywał wyboru? Bo przecież już na pierwszy rzut oka widać, że są tu zęby nie tylko ludzi z „towarzystwa”. Korpys najlepszym tego dowodem. Nie sposób też stwierdzić, że zbierał tak zwane „ciekawe przypadki”, bo w końcu ząbki Madame niczym specjalnie się nie wyróżniają. A może po prostu nie przywiązywał do tego wagi i umieszczał zdjęcia w albumie nie według jakiejś z góry ustalonej zasady, a przypadkowo, wedle nagłej zachcianki, niespodziewanego kaprysu? W ten sposób obok niewątpliwie kuriozalnych okazów stomatologicznych znalazły się tam niewiele z tego punktu widzenia znaczące zęby ludzi, których znał, cenił, bądź po prostu lubił. Trudno mi na te pytania jednoznacznie odpowiedzieć, tym bardziej że mimo wnikliwych przemyśleń, do tej pory żadnej sensownej zasady czy myśli przewodniej albumu, czy raczej sztambuchu nie odgadłem. Pewnie w ogóle takiej nie ma, gdyż równie dobrze można by pytać fotografa, który w witrynie swego atelier umieszcza fotografie ludzi zupełnie przypadkowo dobranych, o pobudki, jakie nim w ich doborze kierowały. Ale mimo wszystko lubię patrzeć na te drobne ząbki Madame, które są o tyle frapujące swą tajemniczością, że wiem o nich tak mało, prawie nic. Może dlatego od nich zawsze rozpoczynam przeglądanie albumu, a robię to jedynie dla samej przyjemności patrzenia na „nieznane”, jak na portrety obcych ludzi w muzeum. Tak, w tym przypadku właściwie dałem już za wygraną i nie przypuszczam, żebym kiedykolwiek rozgryzł ich sekretne znaczenia. Dlaczego w ogóle znalazły się w albumie? Tyle różnych pytań, a odpowiedzi żadnej. Ponownie brakuje nam dziadka, który - o ile sobie dobrze przypominam - musiał wiedzieć to i owo o Madame, a może i znał ją jeszcze sprzed wojny. Jak przez mgłę pamiętam, że podczas jednego z naszych pierwszych spacerów natknęliśmy się na nią w parku, jak kucając zrywała bratki z kwietnika i mlaskając głośno, i oblizując się, zjadała je jeden po drugim. Szepnąłem wówczas dziadkowi, żeby się specjalnie nie dziwił, bo to taka wariatka z sąsiedztwa. Ale gdy mijaliśmy ją, stała się rzecz dziwna: Lulu, zapewne na odgłos kroków, nagle odwróciła ku nam swą straszną, wykrzywioną szpetnie twarz, aż machinalnie chwyciłem się kurczowo ręki dziadka i z trudem stłumiłem okrzyk przerażenia. Ale nie to było takie dziwne, wcale nie to. Otóż Madame sama wydała się być najwyraźniej przestraszona, ale nie naszym nagłym pojawieniem się, lecz... twarzą dziadka, bo wpatrywała się w nią nieprzytomnymi oczyma, z których wyzierało tylko zdumienie, jak w święty obraz, a jej twarz rozedrgała się cała w upiornych konwulsjach. Trwało to przez dłuższą chwilę, gdyż odruchowo przystanęliśmy, a mnie wydawało się, że i dziadek jest niezwykle zaskoczony tym spotkaniem, a po krótkim chrząknięciu, jakie wydał, zorientowałem się, że zaraz coś powie. Ale nie, niczego nie powiedział, po prostu nie zdążył, gdyż Madame ryknęła krótkim, histerycznym śmiechem, zerwała się jak oparzona, odwróciła gwałtownie na pięcie i pomknęła zakosami przez trawnik, by po chwili zniknąć nam z oczu w pobliskich gęstych krzakach. Ale jeszcze przez dłuższy czas słychać było jej oddalający się, rżący, przerywany rechot. Natomiast dziadka dosłownie zamurowało, widać było, że się nad czymś usilnie zastanawia, stracił ochotę na żarty i przez całą drogę do domu milczał, jedynie od czasu do czasu mamrocząc pod nosem: niebywałe... po prostu niebywałe... coś podobnego... nie do wiary... po prostu nie do wiary, mój Boże... Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek w rozmowach wracali do tego dziwnego wydarzenia, raz tylko zapytał, co się stało z jej synem, więc teraz można tylko zgadywać, snuć fantastyczne domysły... Jeszcze bardziej sprawę Lulu zagmatwały przedziwne wydarzenia festiwalowe, choć wówczas tak bardzo się jeszcze tym nie przejmowałem, gdyż ustawicznie głowiłem się nad wciąż nieodgadnioną zagadką nadgryzionej fotografii. Ale wcale tego nie żałuję, bo odnoszę wrażenie, że te dwie - zdawałoby się tak odległe od siebie sprawy - są w pewien sposób powiązane, że w niektórych momentach zazębiają się... No i masz babo placek, kolejne fiasko, stanęliśmy w martwym punkcie, dalej ani rusz, tak jak i przedtem, zawsze dochodzimy do pewnej granicy, poza którą nie tylko pamięć innych, ale i nasza wyobraźnia nie sięga, bo jak szewc nie powie, to kto? miejscowych niewielu się uchowało, ale i tak można odnieść wrażenie, że się zmówili i w niektórych sprawach za Boga nie chcą pary z gęby puścić, a kto jeszcze został? ot, same ochłapy, strachliwy Henio z pobliskiego podwórka, ta wariatka, która nie wiadomo, jak się naprawdę nazywa, wszyscy mówią: Madame Lulu, ale i tak niczego się człowiek od niej nie dowie, najwyżej przekleństw parę usłyszy, strach podejść, na sam widok włosy dęba stają, no i jeszcze jej stetryczały, niedołężny ojciec, ale on się nie liczy. Ostatnio głośno było o Madame, a to z powodu jej zdjęcia, które ukazało się w lokalnej gazecie, to znaczy głośno w najbliższej okolicy, gdzie ją znają, a wszystko z okazji tego festiwalu, co miasto postawił do góry nogami i może dlatego niektórzy, co bardziej zorientowani w światowych sprawach, twierdzili, że to zdjęcie nie jest wcale takie zupełnie przypadkowe i niedorzeczne, że kto wie, może nie bez kozery Lulu tam umieszczono, może był w tym jakiś podtekst i według mnie... - tu zniżano głos do szeptu -..zakrawa to na... krytykę... - tu przełykano ślinę -..nowej polityki kulturalnej... mnie tam co innego w głowie świta, choć może i mają rację z tą krytyką, wiadomo że samym jazzem daleko się nie zajedzie, nam też się to nie udało... Biegniemy jak na skrzydłach za ostatnim wozem, całą rozwrzeszczaną gromadą, próbujemy czepiać się z tyłu, ale gruby jak kufa woźnica smaga długim batem, a siedzące na platformie dziewczęta, ubrane tylko w kolorowe kostiumy kąpielowe i pewnie dlatego takie napuszone, krzyczą na nas rozeźlone: wynocha, smarkacze! odczepisz się, gówniarzu! bo jak cię trzepnę! sukinsyny pieprzone! won! ale biegniemy mimo wszystko, bo jak świat światem takiej zabawy nie było, wszyscy spodziewali się, że coś będzie, bo od pewnego czasu krążyły po mieście mętne pogłoski, że właśnie coś ma być, nie wiadomo wprawdzie co, tak czy siak, w każdym bądź razie ma być inaczej, no ale nikt nie spodziewał się czegoś takiego, całe miasto postawione do góry nogami przez sfiksowanych artystów, a kogóż by innego, wiadomo że są na bakier z rozumem, prawdziwe kuku na muniu, festiwal sobie urządzili, wszędzie ich pełno, jazzu słuchają, błaznują, dla kurażu wódkę piją, obcesowo zaczepiają przechodniów, a teraz ten szalony pochód, jadą głównymi ulicami na wozach, na landarach i platformach, muzykują, śpiewają, żarty stroją, poprzebierani jak wariaci, transparenty porozpinali, napisy różne, świńskie też, takie jak my malowaliśmy na płotach i murach, najczęściej powtarza się DUPA, wypisane czerwoną farbą, z całej Polski się zjechali, ale najwięcej tych naszych, znamy ich z widzenia, na ulicach tłumy gapiów, patrzą z niedowierzaniem, bo czegoś takiego jeszcze nie było, w gazetach pisano, jak się należy zachować, to znaczy odnośnie jazzu, że to nie do tańczenia, tylko do słuchania, że nie tylko dla Murzynów, i że cudzoziemcy przyjadą, ba, nawet Anglicy, i wobec tego trzeba pokazać się z jak najlepszej strony, żeby wiedzieli, że u nas to nie byle co, więc biegniemy gromadą za ostatnim wozem, krzyczymy, ile głosu w gardłach, ile powietrza w płucach, trzeba zobaczyć, co będzie dalej, no i pokazać tym zagranicznikom, że dzieciarnia też coś potrafi. A tyle rzeczy się później działo, że trudno do kupy pozbierać, ani na wołowej skórze nie spiszesz, bo i wygłupy, i brewerie przeróżne w muszli na molo, i wybory Miss Festiwalu, a wieczorem koncerty jazzowe w „Swing-Pawilonie”, gdzie nas nie wpuszczono, ale i tak wszystko słyszeliśmy, bo szał był taki, że od słuchania jazzu artystom na mózg padło i szyby powybijali, a w środku połamali krzesła, bójki wybuchały tu i ówdzie, musieli interweniować nasi funkcjonariusze, którzy również sprawiali wrażenie nieco zdezorientowanych, jakby nie wiedzieli czy szyby lecą i krew z rozbitych nosów cieknie w ramach festiwalu, czy nadprogramowo, ale i tak do późnej nocy działy się w mieście wołające o pomstę do nieba rzeczy, czego w gazetach nie omieszkano opisać i to z gorzkim wyrzutem, zamieszczając również pouczające zdjęcia: jedno ilustrujące rozwydrzonych wandali w akcji i drugie, dla kontrastu ukazujące jak należy słuchać jazzu, rzeczywiście - siedzi młodzież spokojnie, wszyscy skupieni, widać, że przeżywają te dzikie murzyńskie rytmy, jak to mówiono: swing czują, ale to zdjęcie zakrawa na kpinę, jakiś kiepski żart, bo wśród zasłuchanej grupki bez trudu można rozpoznać naszą Lulu, którą widać wzięto za przebraną artystkę i wciągnięto na koncert, w rzeczywistości pasuje tam jak garbaty do ściany, to ci historia, ale nas już nic nie zdziwi, nawet poważni ludzie zarazili się tym festiwalowym bzikiem, a jeden profesor, co malarzy uczy, poprowadził swych studentów gęsiego za sobą, przez całe miasto, a wszyscy mieli marynarki założone odwrotnie, jak kaftany bezpieczeństwa, ale był śmiech, ludzie palcami stukali się w czoła, przez siedem szalonych dni całe miasto to robiło, choć byli i tacy, co myśleli, że w ciągu tych siedmiu dni cały świat odmienia, to był dopiero festiwal! Madame Lulu mieszka przy jednej z tych podwórek” o których nie bardzo wiadomo, gdzie właściwie są, można jedynie określić tak mniej więcej, bo i jak? - bez numerów, bez nazw ulic, gdyż te dotyczą jedynie kamienic, a ich nadpsute rewersy, narosłe na tyłach jak huba, jak kurzajki, różne przybudówki, pokraczne baraki, sklecone byle jak, murszejące budy, są anonimowe jak ich mieszkańcy, z których jedynie ci stali mają jakieś imiona i twarze, jak właśnie Madame, wywodząca się - jak mówią - z jednej z najstarszych rodzin naszego miasta, mocno wprawdzie podupadłej, ale zawsze... Znamy wiele takich podwórek, wszystkie niby takie same - przypominające nieco obozowiska cygańskie, otoczone ślepymi murami, jak olbrzymie studnie, sklepione wysoko suszącą się bielizną, wypełnione po brzegi wrzawą, krzykiem dzieciarni, nawoływaniami, kłótliwym jazgotem bab, śpiewem i rykiem wiecznie pijanych dziwek z rozlicznych melin - i łatwo tam zabłądzić, gdyż niektóre połączone są z sobą, tworzą całą sieć, miasto w mieście, żyjące własnym życiem, mające swoje prawa i obowiązki, swoich ważnych i maluczkich - a jednak każde jest inne, ma coś szczególnego, jakby własną etykietę, bez której nie sposób byłoby zorientować się w tym piekielnym galimatiasie. Madame Lulu znają wszyscy, niektórzy - jak chociażby nasz szewc - jeszcze sprzed wojny, gdy była podobno młoda i piękna, choć trudno w to uwierzyć, teraz gada do siebie, matuje się jak klown, ubiera dziwacznie, choć przeważnie w łachmanach chodzi, w świątek czy piątek, bez różnicy, jak jakaś żebraczka, ale nawet te łachy dziwacznie dobrane, jak u Cyganów, no i kolejek w sklepach nie uznaje, baby jej za to nie znoszą, do nas czasem zachodzi, o pieniądze prosi, bo nigdzie nie pracuje, a niby taka wykształcona, języki zna, mówią, że tylko prywatnych nauczycieli miała, no i ojciec na karku - staruszek, w więzieniu go sparaliżowało, a ona podobno głodzi go i bije, sąsiadki nieraz słyszały, jak płacze, czasem, gdy mu która kartofli okraszonych słoniną zaniesie, to podobno żre jakby pierwszy raz takie delicje widział, bo i czym ma go karmić, skoro w sklepie zawsze kupuje marmoladę i to zaledwie kilka deko, i papierosy, nic więcej, a jak pali, to wydaje się, że połknie papierosa - trzyma go do połowy w ustach jak dzieci lizaki, gdy wyjmuje, to lepki od śliny i cały w szmince, bo maluje się pod sam nos... Kiedyś latem weszła do naszego sklepu w swym wyliniałym do szczętu futrze, bez pardonu wpycha się przed kolejkę, „Płaskie” kupuje, reszty nie odbiera, dla biednych - powiada, wydymając usta w kurzą dupkę, i siada na beczce ze śledziami, zapala papierosa, choć nie wolno, zapałkę wrzuca do stojącej obok, metalowej spluwaczki i majtając do rytmu nogami, śpiewać zaczyna, po francusku - a jakże, rozczochrana jak wiedźma, z nieprzytomnym wzrokiem - prawie zawsze ma taki - wydziera się, jak staruchy w kościele, a tu jeszcze na klaskanie się jej zebrało i futro się rozchyla, a pod spodem nic! - golusieńka jak letniczki w solarium, co je przez dziury podglądamy, na to baby w krzyk: won! won stąd! ścierwo! jedna przez drugą wrzeszczy, kierownik podlatuje, czerwony jak burak szarpie Madame za rękaw, proszę wyjść, proszę wyjść, roztrzęsiony, pewnie żony się boi, razem tu pracują, a jej ani to w głowie, rozśpiewała się na całego, nic nie rozumiemy, tylko refren powtarza jakby po naszemu - bimy bam, bom, bim, bam, bom, a babsztyle drą się wniebogłosy, za kudły ją! za kudły! w końcu chwyciły za nogi i ręce, i nie szczędząc razów, z trzaskiem wyrzuciły na dwór, aż z rozpędu plackiem upadła na rozgrzany chodnik, kurzem buchnęło, ale wstała jak gdyby nigdy nic, otrzepała się nieco z brudu i nucąc pod nosem poszła do domu, albo Bóg wie gdzie, gdyż chodzi własnymi dróżkami, można ją spotkać w różnych miejscach o przedziwnej porze, na plaży lub w parku w nocy, w barze dworcowym o świcie, podczas przerwy obiadowej siedzącą w kucki przed sklepem, wszystko na opak, jak ona sama, dziwadło takie, bzik z przerzutką trochę się jej boimy, czasem bywa straszna jak upiór, choć z drugiej strony żal, bo widać, że głodna chodzi, niekiedy nawet w śmietnikach grzebie, znajdzie co, to i zajada, aż się uszy trzęsą, ale pogadać z nią nie sposób, ludzie się śmieją, palcami wytykają, głupie żarty stroją... Mieszkają paskudnie, mają maleńką kuchnię z przylegającą do niej werandą, rzecz jasna od strony podwórka, cała przeszklona, ale od wewnątrz zasłonięta różnymi szmatami, więc nic nie widać nawet z drzewa, co tam rośnie, próbowaliśmy podglądać, nic z tego, nawet w nocy światła nie dojrzysz, a może prądu nie mają, albo specjalnie po ciemku siedzą? - kto ją tam wie, a podobno cały dom do nich należał, najpierw im Niemcy zabrali, bo jakiś klub polski tam się mieścił, czy coś, a potem Niemcom nasi i tak już zostało, starego pamiętam Jak jeszcze był zdrowy, chodził normalnie, siwy wąs dziarsko podkręcał, ba, nawet na kortach bywał, rakietą machał jak młodzik, a jak trzeba było, to i węgiel sobie do piwnicy zniósł, nie wstydził się, choć wystarczyło spojrzeć, a widać było, że pan, ale to było jeszcze zanim go do ciupy nie wsadzili, wrogów klasowych miał za krewnych, czy coś... Wracamy kiedyś ze szkoły, a tu jakiś ruch na naszej ulicy, gapiów pełno, patrzymy, a tam cysternę ze smołą traktor przyciągnął, ciężka, aż się osie uginają, opony wydęte jakby zaraz miały pęknąć, cała czarna, z zaciekami i soplami smoły, robotnicy krzątają się, ognisko pod spodem rozpalają, będą asfalt wylewać, wprawdzie na ulicy jest jeszcze stary, niemiecki, ale cały rozryty przez czołgi i podziurawiony odłamkami, żwawo biorą się do roboty, wszyscy w jednakowych waciakach oblepionych smołą, w drewnianych chodakach i z takimiż ochraniaczami na kolanach, uwijają się jak w ukropie i już czarną maź rozlewają do wiader, potem z wiader na jezdnię, i klęcząc, wyrównują specjalnymi deszczułkami, przypominającymi murarskie pace, gorąco się robi, para leci, gryzie w oczy i nos, ale im to nie przeszkadza, wiadomo - przyzwyczajeni, w piekle im będzie jak u siebie w domu, żeby nie powiedzieć jak u Pana Boga za piecem, takim to dobrze... Wieczorem wyglądamy na ulicę, a oni wciąż robią, a tak się kręcą jak ludziki na starych filmach, aż śmieci) bierze, ba, już zupełnie ciemno, a oni specjalne światła ustawili, elektryczne, warkot jakiś słychać, jakby czołg jechał albo przynajmniej tankietka, pędzimy zobaczyć, a to walec nadjeżdża, olbrzymi, z szoferką na wysokości pierwszego piętra, staje koło cysterny, reflektorami oświetla, tam już okropnie duszno, oddech trudno złapać, straszno się robi, w dodatku ogień spod cysterny rzuca ponure, rozciągnięte, ruchome cienie, zupełnie jak w piekle, jak je katechetka opisywała, a robiła to tak dokładnie, jakby sama tam była: przymykała oczy, jakby przypominając sobie, a oni jak diabły utytłani smołą od stóp do głów, tylko błyskają im białka i zęby jak temu Murzynowi z zeszłorocznej szopki w kościele... Aż tu nagle Madame Lulu wyrasta jak spod ziemi, w rozwianej letniej sukience, choć zimno, włosy skołtunione, torebka na długim pasku, otwarta, a ona co rusz w niej grzebie i palce oblizuje, widać marmolady napchała, patrzcie ją! - na spacer wybrała się w steranych butach narciarskich, cofamy się trochę, chowamy za drzewa, bo i jak się takiej nie przestraszyć, wszystkiego można się spodziewać, nawet robotnicy przerwali pracę, wstają stękając, prostują plecy, brzuchy do przodu wypinają jak przy gimnastyce, patrzą zaciekawieni, zagadują, puszczają oczka, chichoczą, a ona podchodzi jak do starych znajomych, uśmiecha się miło, rękę każdemu daje do ucałowania, po imieniu mówi, jakby rzeczywiście ich znała, Boże! - chwyta jednego za szyję, tuli się do kocmołucha, po spoconych włosach głaszcze, przyszłam, przyszłam, powtarza, a diabły rechoczą wesoło, trąca jeden drugiego, podszczypują Madame, po tyłku klepią, ale ona niczego nie czuje, nie zwraca uwagi na te zaczepki, tylko tuli się czule do smolucha, coś mu do ucha szepcze, w oczy uważnie spogląda, aż tu raptem drugi podskoczył, rozdziela ich, grzecznie w rączkę cmoka, kłaniając się przy tym jak wielkiej damie, czy można? - pyta, a ona nuci coś pod nosem, podryguje, kłapie nie zasznurowanymi butami, aż ją nagle chwycił wpół i tańczyć zaczyna, inni pogwizdują, klaszczą i bębnią na beczkach do rytmu, zaśmiewają się do rozpuku, cienie skaczą jak opętane, bo zerwał się wiatr, iskrami sypnął z paleniska, a oni tańczą, on - poważny, czule wpatrzony w swą panią, a ona jakby w uniesieniu, przechyla do tyłu głowę i śmieje się radośnie, aż dziwnie nam się robi, bo jeszcze nigdy nie słyszeliśmy, żeby się śmiała, i tańczą, tańczą, niby walca, jak na balu jakimś, drewniaki stukają: raz-dwa- trzy, raz-dwa-trzy, i wiatr do rytmu pohukuje, sukienka rozwiana jak jej włosy, Madame lekko przebiera gołymi nogami, jakby nie czuła topornych buciorów, jakby w powietrzu, ale zaraz drugi ją odbija, i tańczą, i trzeci, i tańczą po kolei, coraz bardziej do nich podobna, smołą wymazana, ale niczego nie widzi, tylko się śmieje, rąbek sukienki chwyciła w palce, głowę do tyłu odrzuca, i śmieje się, Boże, jak się śmieje, jak to tylko dzieci potrafią, wpatrzona w niebo, w korony kasztanów, które kręcą się, wirują jak wszystko, a może i tego nie widzi, tylko to wirowanie, przyjemny zawrót głowy, jak na jakim balu, jak na wielkim, wspaniałym balu. W końcu im się znudziło, wracają do roboty, wylewają świeżą porcję gorącego asfaltu, a Madame stoi przez chwilę oniemiała, Jakby nagle przebudzona ze snu, widać, że już wcale jej nie do śmiechu, wzdrygnęła się naraz, skoczyła między robotników, uwalaną sukienkę podnosi i kuca tuż przy czarnej, gorącej mazi, a wszystko tak szybko, że robotnicy stanęli jak wryci i tylko gały wybałuszają, a tam para buchnęła, biała i gęsta, sycząca i przez moment ten obłok zakrył Madame i wówczas wydawało się, że Lulu zaraz w ogóle zniknie, albo odleci gdzieś na miotle, jak czarownica z nocnej, diabelskiej biesiady... Tylko Henio potrafi z nią rozmawiać, nie wiadomo po co i o czym, dziwne to, spokoju mi nie daje, nie raz próbowałem ich śledzić i podsłuchać, ale nic z tego, najczęściej można ich spotkać razem w parku jak spacerują pod rękę, lub stoją gdzieś pod drzewem, a jeśli jest ciepło, to na ławce siedzą, nie ma co - dobrana para, choć trzeba przyznać, że oboje zmieniają się, gdy są razem, są jacyś inni niż zwykle, on: jakby wyzbyty nieśmiałości, zaskakująco stanowczy, lecz spokojny zarazem, wyprostowany, przez co i większy, w niczym nie przypomina zastraszonego szczura z jakim zwykle się nam kojarzy, i mówi, stale do niej mówi, cichym, zduszonym głosem, nieustannie coś jej opowiada, tłumaczy, nie raz widziałem, jak trzyma ją za ręce, nie pozwala odejść, wpatrzony w jej zwiędłą twarz, po której jak dreszcze przebiegają wstrętne grymasy, uśmierza tę nerwowość dobrotliwym wzrokiem i słowami, których ona i tak pewnie nie słyszy albo nie rozumie, jak ja - ukryty za drzewem, skulony za krzakiem, ledwie strzępy słów dochodzą, ona też zmieniona nie do poznania, nie krzyczy, stoi w miarę spokojnie, choć widać, że z trudem jej to przychodzi, przestępuje z nogi na nogę, wierci się, przytupuje jak narowisty koń, ale jednak stoi, jest w tym coś tajemniczego, bo niby dlaczego Henio miałby się właśnie nią interesować, znają się albo co, ot, zabili mi ćwieka, spokoju mi to nie daje, masz ci los, kto ich tam zresztą wie, Henio niczego nie powie, milczek z niego nie lada, a i tak głupio pytać, jakoś nie potrafię - jak inni - spoufalać się z nim, a ją to nie ma co za język ciągnąć, nieokrzesana taka, nawyzywa, po twarzy da, za włosy poszarpie albo i kopniakiem uraczy, wiadomo co za jedna, do czubków ją dać, ale muszę tę sprawę wyjaśnić, zwłaszcza że zauważyłem, że i ona czasem coś odpowie lub zapyta o coś, i wówczas Henio promienieje cały ze szczęścia, uśmiecha się radośnie, a oczy mu błyszcza jakby łzy w nich stały... Rzecz jasna, nie zabrakło go w albumie Borkowskiego, zwłaszcza w pierwszych latach tego nieźle prosperującego gabinetu. Henio sam nam kiedyś mówił, że pochodzi z rodziny mieszkającej w Gdańsku od dawien dawna i że któryś tam z jego przodków dorobił się niezłej fortuny, i kiedyś istniał nawet bank z Henia obco brzmiącym nazwiskiem, ale nie wiadomo, ile w tym prawdy. Szewc przebąkiwał wprawdzie, że niby tak było, ale jakże takiemu blagierowi wierzyć. Zęby jak zęby, jedne do usunięcia, inne do leczenia, nawet dużo ich, ale - rzecz zaskakująca - wizyty u Borkowskiego urywają się nagle gdzieś w połowie 1935 roku. Dziwne to o tyle, że inni nadal chodzili. Owszem, zdarzały się dłuższe przerwy w leczeniu, bo zanim ząb się na tyle zepsuje, że trzeba zdjęcie robić, to upłynie rok czy dwa. Ale nie tyle lat! Z początku myślałem, że gdzieś na dłużej wyjechał, ale nie - sprawdziłem. Czyżby zupełnie wszystkie wyleczył... Nie, to chyba niemożliwe. Musiała być inna przyczyna. Kiedyś zaszliśmy w tej sprawie do niezastąpionego w takich przypadkach szewca, a on najpierw udaje, że nie rozumie, durnia stroi, i dopiero gdyśmy go pytaniami do muru przycisnęli, uchylił rąbka tajemnicy: jak to nie wiecie? - dziwi się, uśmiechając się chytrze, ni to do nas, ni to do siebie, po czym skrzeczy nieco ściszonym głosem - bo się bał, tak, Borkowski - jak wiecie - miał zajęcze serce i najzwyczajniejszego pietra, że mu szyby w nocy wytłuką albo i jemu samemu kości przetrącą, nos przefasonują, albo klientów straci, bo żaden szanujący się Niemiec nie pójdzie gdzie leczą takich jak Henio, bo on to wiecie, no wiecie... i tu szewc uciął w pół słowa, patrząc na nas badawczo, a gdy wkrótce zorientował się, że jednak nie wiemy, to tylko machnął ręką i żwawo zabrał się do roboty, dając nam do zrozumienia, że rozmowa skończona... Czasem nie sposób dojść z nim do ładu. Podwórko Henia sąsiaduje z podwórkiem Madame Lulu, wystarczy przejść przez jedną piwnicę, tylko trzeba wiedzieć którą - inaczej zginąłby człowiek w istnym labiryncie, jest większe i bardziej zaludnione, w budach ruch przez cały dzień, rojno i gwarno, bo magiel, a tu szewc, tu znów melina, więc tam, między skupem butelek a gołębnikiem tego volksdeutscha co to wszystkim rozpowiada, że przed wojną działał w KPP, że niby pracował w tym ich biurze kilka ulic dalej, że miał zaświadczenie, ale musiał zniszczyć, bo za to Stutthoff, i tafcie bajki, ale nikt mu nie wierzy, więc są tam niewielkie drzwi, za nimi kręte, nie oświetlone schody prowadzące na górę, na długi, murszejący nieco, skrzypiący drewniany balkon, a z niego można się już dostać do pokoiku Henia... Odwiedzamy go, ilekroć trochę grosza brakuje, na kino, na znaczki albo piłki do tenisa, częściowo też z ciekawości, bo bywa, że coś interesującego pokaże, opowie, teraz czekamy na balkonie, aż wróci z pracy, patrzymy na kotłowaninę na dole, bo i handel drobny odchodzi, paserów i złodziei trochę się tu dekuje, lichwiarka zawsze ma pełno klientów, ale nawet dziwki mówią na nią - kurwa, w melinie bezustannie popijawy i awantury, nie tak dawno siekierą jednego zarąbali, mówią, że to był kapuś, ale kto ich tam wie, tak też w tym tumulcie nie słychać kroków wracającego Henia, choć on i tak cicho chodzi, jak kot, nieśmiało, więc zauważymy go dopiero gdy chrząknie cicho, odwracamy się: jest, jest biedny, cherlawy Henio, z którego wszyscy się nabijają i wszyscy nim gardzą, choć taki spokojny, nikomu nie zawadza, przeprasza, że żyje, stoi skulony, jakby się nas bał, pociesznie wygląda, tę swoją nieproporcjonalnie dużą głowę wtula w wątłe ramiona, cierpiętniczą twarz - i tak już zniszczoną - marszczy, wykrzywia dziwnie, co ma niby oznaczać uśmiech, ale nie ma w nim radości, raczej zakłopotanie, i przez ten grymas jego czarne, głęboko osadzane oczy zdają się zapadać jeszcze głębiej, uciekać w głąb czaszki, a w ich miejsce pojawiają się dwie skośne śliskie zmarszczki, mimo że dorosły, ba, starzejący się, to niewiele wyższy ode mnie, z tobą równy, tylko ta głowa baloniasta jak dynia i stercząca jak u mongołków, duże uszy, złośliwi mówią, że nimi nie rusza, lecz strzyże, ale Henio - choć safanduła straszna - mądrzejszy od nich wszystkich, wykształcony, jedyny uczciwy na podwórku... Czasem pożycza nam książki, których ma całe mnóstwo, bo z Henia, jak to mówią, mól książkowy, niektóre bardzo stare, obrosłe meszkiem, oprawne w skórę, niekiedy nawet z miniaturami, białe kruki - powiada z dumą - z płomieni wyniosłem, może to i prawda, choć na bohatera nie wygląda, łatwo go zastraszyć, łobuzeria z podwórka często to robi, hurmem wbiegają do jego pokoju i krzyczą jeden przez drugiego: Henio, idą po ciebie! Henio, idą po ciebie! i uciekają ze śmiechem, a on zamyka się na cztery spusty, gasi światło, i trudno powiedzieć, co w tych ciemnościach przeżywa, ale jeszcze długo roztrzęsiony chodzi, pokoik ma niewielki, prawie zawsze zimny, bo jak był w więzieniu, to mu współlokatorzy odłączyli i wynieśli kaloryfer, w zamian dając piecyk żelazny, jak to mówią - cygana, który kopci strasznie, na domiar złego nie wolno mu korzystać ze wspólnej kuchni, bo niby może sobie na cyganku pichcić, gapowaty ten Henio, nie umie się o swoje wykłócić, a w piecyku nie pali - o książki się boi, spalą się jeszcze i co ja wtedy zrobię, mówi, rozkładając bezradnie ręce, prócz książek i piecyka to ma jeszcze żelazne łóżko, rozłożystą szafę z lustrem, stół, parę krzeseł i to chyba wszystko, aha, jest jeszcze obraz olejny na ścianie, zdaje się, że to portret Henia, ale tak udziwniony, że można się tylko domyślać, teraz właśnie takie modne, ten jednak jeszcze przedwojenny, w lewym, dolnym rogu widać datę: 35, a ci nasi artyści pewnie myślą, że odkryli Amerykę, ale oni ze wszystkim tak na opak, niezła heca była z tym ich sławetnym festiwalem w naszym mieście... Tak, spadło to na nasze miasto jak grom z jasnego nieba, jak dziwny, kolorowy sen, który każdy śnił na swój sposób i może właśnie dlatego tyle sprzecznych ocen i opinii wokół niego narosło. Zdawało się, że każdy co innego widział, co innego zapamiętał. Wprawdzie nie brak takich, którzy starają się zatuszować pewne sprawy i najzwyczajniej wyłgać z własnego udziału w tej całej hecy, a już szczególnie puścić w niepamięć przedziwne wypadki, jakie zaszły podczas uroczystości otwarcia imprezy. Ty też pewnie zaprzeczyłbyś co poniektórym, niepodważalnym z mego punktu widzenia faktom, a nawet posądził mnie o blagę, lecz na szczęście twoje zdanie w tej sprawie nie może się liczyć, a to z tej prostej przyczyny, że ciebie tam nie było. Tak, te zagadkowe, ale jakże intrygujące wydarzenia są o tyle istotne dla nas obu, że w swej próbie odpowiedzenia na pytanie „dlaczego” uczynię pewien skok w czasie i oto znajdziemy się w okresie, kiedy przeważnie chodziłem już wszędzie sam, tylko niekiedy zabierając cię z sobą „na niby”. Ale właśnie wtedy nie wziąłem. Trochę ze złości, trochę z żalu. Szkoda, nie przypuszczasz nawet, ile straciłeś. Nigdy też o tym nie rozmawialiśmy, zresztą wówczas prawie w ogóle nie rozmawialiśmy, chyba że ja z tobą „na niby”, ale to nie to samo, więc pozwól, że na razie zostawię Henia na boku i w dużym skrócie zajmę się tą całą zagmatwaną historią. Jak się można było tego spodziewać, uroczyste otwarcie festiwalu na molo odbyło się w niebywałym tumulcie i bałaganie, gdyż nie tylko zajechała tam długa, kolorowa karawana wozów i platform i nadciągnął tłum spieszonych artystów i festiwalowych gości, ale licznie przybyli przedstawiciele zarządu miasta i różnych instytucji, studenci, dzieciarnia i w ogóle wszyscy zainteresowani. Na szczęście pomyślano o nagłośnieniu i skrzeczący, zwielokrotniany rozwieszonymi głośnikami glos wydawał komendy, strofował, groził, starając się zaprowadzić jaki taki porządek. Ale i tak nie obeszło się bez przykrych wypadków, kilka wozów wpadło na siebie, kolumny pieszych przemieszały się z sobą, pogubieni ludzie nawoływali się, krzyczeli, oderwane od rodziców dzieci beczały, schwytano jakiegoś kieszonkowca i tłum sam wymierzał mu sprawiedliwość, a jego przeraźliwe krzyki były przysłowiową oliwą do ognia, gdyż nie wszyscy wiedzieli, co się dzieje, a słysząc pomruk tałatajstwa: biją! biją! wpadali w panikę, przez co rozgardiasz stawał się jeszcze większy, istny groch z kapustą. Z wielkim trudem udało się organizatorom zapanować nad sytuacją, przez co do właściwych uroczystości przystąpiono z niebagatelnym opóźnieniem. A urządzone wszystko było dosyć pomysłowo. Otóż, na dachu kasy biletowej żeglugi przybrzeżnej, znajdującej przy końcu głównego podestu, w miejscu w którym prostopadle odchodzi od niego odnoga, tworząca rodzaj falochronu a zarazem i przystań dla żaglówek i cumujących tu na Dzień Morza niewielkich okrętów wojennych, urządzono prowizoryczną scenę, barwnie udekorowaną gąszczem proporczyków i transparentów. Wokół zebrali się najbardziej szacowni goście, a dojście do niej wyznaczały wozy i platformy odpowiednio ustawione szpalerem wzdłuż głównego traktu, po obu jego stronach, przy samych barierkach; i chociaż w ten sposób prawie zupełnie zasłoniły szarobłękitne tego dnia morze, to po środku wydzieliły coś w rodzaju w miarę szerokiej uliczki, o tyle niezwykłej, że na każdym z wozów usadowili się nie tylko jazzmani i artyści wszelkiego autoramentu, ale również umieszczono na nich wymyślne dekoracje, co wprowadziło niejako teatralny nastrój. Przeważnie były to atrapy sielskich bądź egzotycznych landszaftów lub przeróżnych fantazyjnych budowli urozmaiconych olbrzymimi posągami. No a ścisk na tej „ulicy” straszny, bo każdy chciał być jak najbliżej sceny i centrum festiwalowych wydarzeń. Zaczęło się wszystko - zgodnie z tradycją - od przemówień. Jeden po drugim mówcy niezdarnie wdrapywali się po drabince na scenę, co wprawdzie ujmowało im trochę powagi, ale wcale nie zniechęcało do kwiecistych i nieco przydługich przemówień. Kilku z nich zapamiętałem z uroczystości otwarcia naszego kina, chociaż może po prostu podobnie przemawiali, bo też były liczne odezwy do artystów. Zresztą wszyscy się niecierpliwili i dlatego pewnie co rusz wznoszone okrzyki grzęzły w tłumie bez żadnego echa. Ludzie stali w milczeniu, wiercąc się jak na szpilkach. W końcu zapowiedziano ostatniego mówcę, czyli przedstawiciela miejscowej ludności. Oczywiście, jak się należało tego spodziewać, wystąpił nie kto inny, a Korpys we własnej osobie. Zaryczał i zagrzmiał po swojemu, aż się wszyscy wzdrygnęli i byłby huczał jeszcze długo, gdyby nie zaszły pewne okoliczności, które nawet dzisiaj zastanawiają swoją niezwykłością i - co tu dużo mówić - przyprawiają o lekki zawrót głowy. Otóż, momentem zapalnym, którego następstw nikt nie był w stanie przewidzieć, stało się dziwaczne zachowanie pewnego brodatego basisty, który dotychczas spokojnie stojąc wraz z resztą swego jazzowego zespołu na odkrytej platformie i opierając się na wysłużonym, steranym kontrabasie, nagle, ku ogólnemu zaskoczeniu i konsternacji, może nawet i z nudów, szarpnął za grubą jak palec strunę. Złowieszczy pomruk wstrząsnął ludźmi jak dreszczem. Wszyscy spojrzeli w jego stronę, i choć Korpys, będąc w transie, niczego nie zauważył i niewzruszenie przemawiał dalej, to jednak uwaga obecnych skupiła się wyłącznie na brodaczu, który jakby dla podkreślenia tego, że jednak nie było to przypadkowe, na oczach wszystkich ostentacyjnie szarpnął za strunę po raz drugi. I być może, skończyłoby się to na odebraniu mu instrumentu lub w ogóle na wyrzuceniu z imprezy, gdyby nie basista z przeciwka, młodziutki, z nalaną buzią niemowlaka, wyróżniający się obciętymi tuż przy skórze włosami, który nie chcąc być gorszy od swego starszego i być może już w pewnych kręgach sławnego kolegi, z młodzieńczą swadą również szarpnął za strunę i to nie raz, nie dwa, lecz trzy razy. Z pewnością można by jego nieodpowiedzialne zachowanie złożyć na karb młodości i naiwnego entuzjazmu dla wszystkiego, co dziwne, nowe, lub po prostu inne, jednak w tym przypadku patrzącym nieomylnie nasuwało się przypuszczenie, że w rachubę wchodzi jakaś zorganizowana akcja, gdyż zdopingowany takim poparciem i wciąż niczym nie zrażony brodacz, podrygując dziwacznie odegrał z zapałem całą gamę. A pyzaty młodzian migiem odpowiedział tym samym, zmieniając jedynie tonację. Zdezorientowani świadkowie tego swoistego pojedynku na basy kręcili głowami jak na meczu tenisowym, i wszystkich ogarnęła świadomość, że dzieje się coś ważnego, i pewnie dlatego niektórzy, co bardziej bojaźliwi, zaczęli się oglądać w kierunku odległego wyjścia, do którego jednak poprzez ciżbę nie sposób się było przecisnąć. Na domiar złego do basistów przyłączyli się ich koledzy po fachu z innych zespołów i głuche dudnienie biło w bębenki zebranych jak przeciągły grzmot, który zagłuszał szmer zaniepokojenia, a w końcu nasilił się do tego stopnia, że nawet ryczącego Korpysa nie było słychać. Wprawdzie od razu znalazło się w tłumie paru takich, co to za wszelką cenę starali się docisnąć do basistów, ale chociaż pokrzykiwali groźnie, ludzie jakby się zmówili i stali nieporuszeni, nie przepuszczając nikogo. Zdumiony Korpys też urwał nagle w pół słowa, ale nie dlatego, żeby mu słów w gębie z wrażenia zabrakło, lecz brutalnie odepchnął go jeden z rozjuszonych radnych, bodaj ten najważniejszy, który zatykając uszy, bo rzeczywiście: basowy huk narastał nie do wytrzymania, darł się do mikrofonu: Obywatele muzycy! Obywatele muzycy, uspokójcie się! Natychmiast uspokójcie się! Obywatele muzycy! Słyszycie?! Ale nikt nie reagował na jego krzyki, a i on wkrótce osłabł i z głośników dobiegało jedynie ledwo słyszalne skrzeczenie. Skamieniały tłum czekał, co będzie dalej. A właśnie miała się zdarzyć rzecz najdziwniejsza, ale jeszcze przedtem do nieprzejednanych basistów dołączyli się pozostali jazzmani i zaczęli swingować na całego, aż się całe molo zatrzęsło, bo i młodzież zaczęła przytupywać do rytmu. Otóż właśnie w momencie, kiedy wydawało się, że już tylko cud może uratować całą, tak mozolnie i nakładem wielkich kosztów przygotowywaną imprezę, przypuszczalnie za sprawą jednego z organizatorów - który nieopatrznie wziął to karygodne zachowanie muzyków za sygnał do rozpoczęcia nowego numeru programu - nadjechała od strony lądu rozłożysta platforma. Zwieńczał ją barwny, pasiasty niczym markiza baldachim, opatrzony ujętym w tęczę napisem: MISS FESTIWALU, a na jej schodkowych podestach stało kilkadziesiąt dziewcząt w kostiumach kąpielowych, które wdzięcząc się cudacznie, uśmiechnięte od ucha do ucha, rzucały kwiaty, a po chwili - sądząc, że tak należy - zaczęły niezdarnie podrygiwać w takt coraz to innych murzyńskich rytmów. Towarzyszył im kwartet i konferansjer - nie wiedzieć czemu przebrany za Münchhausena. Platforma zatrzymała się w poprzek mola, zajmując prawie całą jego szerokość przez co niejako odcięła zebranych od lądu. Stojący najbliżej zapiali z zachwytu, lecz reszta tłumu zupełnie nie rozumiała o co w tym całym galimatiasie chodzi i w pełnym napięcia milczeniu czekała na rozwój wydarzeń. Zdezorientowani ludzie patrzyli w te i we wte, widząc z jednej strony oficjalną mównicę, z której w dalszym ciągu usiłowano zaprowadzić porządek, po bokach - szpalery muzykujących na całego, głuchych na napomnienia jazzmanów, a po stronie przeciwległej - rój roznegliżowanych dziewcząt, którym przewodził dziwacznie przebrany jegomość. Szczęściem konferansjer nie dał na siebie długo czekać i wnet oznajmił wszem i wobec, że oto wezmą udział w epokowym wydarzeniu, którego następstw nie da się jeszcze bliżej określić, ale już sama jego ranga mówi za siebie. Bowiem zaraz odbędzie się największa sensacja festiwalu: wybory najpiękniejszej dziewczyny. Odpowiedziały mu nieśmiałe wiwaty, które jednak w dziwny, trudny do wytłumaczenia sposób przerodziły się w entuzjastyczną owację. Konferansjer triumfował. Jedynie jazzmani wykazali dalece idącą obojętność i nie zważając na nic, co się wokół działo, synkopowali zawzięcie. Tylko może trochę ciszej. Tak oto - kontynuował z patosem konferansjer - przeniesiemy się w inny świat, jak za dotknięciem przysłowiowej czarodziejskiej różdżki, w świat, gdzie królować będzie piękno i to piękno w swym najwspanialszym wydaniu... Proszę państwa! mam na myśli kobietę! Czyż to nie kobieta nieodmiennie nam się z pięknem kojarzy? Czyż nie Ona była natchnieniem malarzy, poetów, nas wszystkich? Cóż przewyższyć może jej piękno? Piękno kobiecego ciała, piękno kobiecej twarzy, oczu, głosu, subtelność ruchów... Sami państwo osądźcie! Spójrzcie na te dziewczęta! Czyż nie są piękne?... Mówicie - tak, lecz to łatwo powiedzieć... Przed nami zadanie znacznie trudniejsze bowiem spoczęła dzisiaj na nas olbrzymia odpowiedzialność. Tak, mamy dokonać wyboru, obiektywnego wyboru, osądzić mamy, która z tych piękności jest naj najpiękniejsza! Jak tego dokonać - sam nie wiem. Wszakże gdybym wiedział, to bym ich tu wszystkich nie przyprowadzał. Wystarczyłoby, żebym pokazał wam jedną, tę najpiękniejszą i powiedział krótko: oto ONA! Ale tego nie zrobiłem. O, nie! Musimy razem zadecydować, razem przeżyć te chwile... Zatem przeniesiemy się w inny świat, inny wymiar,. gdzie króluje piękno, gdzie wszystko jest jemu podporządkowane. A że obowiązują tam inne reguły i nic nie dzieje się, ot, tak zwyczajnie, przeto nic nie powinno państwa dziwić. Tak, jest to istna kraina czarów, w którą przenosimy się po raz pierwszy! Tak, bowiem po raz pierwszy mamy talki wspaniały festiwal, po raz pierwszy wybory miss festiwalu, no i po raz pierwszy od nie wiem kiedy podejmujemy tak ważną decyzję wspólnie! Nie ma tu uprzywilejowanych, każdy głos, tak samo się liczy! A że niełatwo jest się oderwać od codziennych trosk, wyzwolić od tradycyjnych przekonań albo ich braku, wezwijmy na pomoc muzykę! Niechaj ona nas prowadzi, niech będzie naszą muzą, naszym natchnieniem na drodze do krainy piękna. Ale jak już umówiliśmy się: nać nas nie dziwi, tak też i muzyka nas nie zdziwi, choć nie będzie taka zwyczajna Zresztą posłuchajcie sami, ba zanim przystąpimy do wyboru jury i przedstawienia poszczególnych kandydatek, koniecznym jest wprowadzenie - jak to mówią - odpowiedniego nastroju. Tak więc na parę chwil oddajmy się czarowi muzyki. Przyznać trzeba, że ludzie, ochłonąwszy już z początkowego entuzjazmu, słuchali tych słów z mieszanymi uczuciami. Być może złożył się na to zaskakujący tok festiwalowych wydarzeń, w czym można by widzieć oryginalność przemyślnie ułożonego programu. Natomiast niespodzianką był dla wszystkich sam konferansjer, nie tylko dlatego, że strój miał dziwaczny i mówił z obcym akcentem, lecz głównie poprzez szalony kontrast tego, co mówił, i jak mówił, z treścią i formą poprzedzających przemówień, do których to ludzie - co tu dużo mówić - przywykli i każdą inność, każde odstępstwo od kanonu traktowali z mniej lub bardziej uzasadnioną podejrzliwością. Lecz słuchano jego słów uważnie, nawet w skupieniu, gdyż dopiero w momencie, kiedy napomknął o muzyce, zebrani usłyszeli ją jakby na nowo. A było w niej rzeczywiście coś niezmiernie dziwnego, w jej zaskakujących rytmach, trudnej do uchwycenia frazie i co rusz ginącej linia melodycznej. Ludzie stali jak oniemiali, wciągnięci w ten czar, w ten inny świat, który wydobywał się z instrumentów z tak wielką siłą, iż wydawało się, że wszystko inne przestało istnieć. Było w tym coś obezwładniającego. To właśnie muzyka sprawiła, że ludzie, zasłuchani, omamieni jej niespotykaną harmonią, nagle zapomnieli o wydarzeniach sprzed paru chwil. Nawet mównica ucichła, a osoby zebrane wokół niej, z początku oganiające się bezradnie przed dźwiękami jak przed natrętnymi muchami, musiały dać za wygraną i zastygły w dziwacznych pozach, niczym migawką uchwycone w ruchu. Ta muzyka, dająca zapomnienie, rozluźniła napięte twarze, przyniosła spokój i czystość myśli, a wciągając wszystkich w swój niepojęty świat, podporządkowała słuchaczy sobie tylko właściwym prawom i regułom. Zamazała kontury miasta, które na oczach zniewolonego tłumu rozpłynęło się w mgle, a wszystkim wydawało się, że to molo odbija od brzegu i kołysząc się łagodnie, w rytmicznych porywach unosi ich razem w nieznaną krainę piękna, w pozornie nierealny świat, którego istnienia nawet nie przeczuwali. I wraz z muzyką szczęście spłynęło na wszystkich, przez co twarze rozpogodziły się, zajaśniały dawno nie widzianym blaskiem, zmieniając się do tego stopnia, że można było odnieść wrażenie, iż zmyto z nich gruby makijaż, i oto po raz pierwszy wyziera spod niego prawdziwe, nie skażone jeszcze grzechem oblicze. Jego nagość i niewinność była doprawdy wzruszająca. Ludzie patrzyli na siebie, nie poznając. Wyzbyci narosłych przez lata twarzy, szczęśliwi, jak nowo narodzeni, rzucali się sobie w ramiona, ściskali się i całowali. Nawet radny, który uprzednio na próżno usiłował znaleźć posłuch, otrząsnąwszy się z osłupienia, w jakie wprawił go jazz, masując twarz, jakby sprawdzając czy wszystko jest w porządku, w przypływie nagłej energii rzucił się do mikrofonu i zachrypiał zdartym głosem: Jestem z wami! Słyszycie?! Jestem z wami! Cały czas byłem! Tłum zafalował, zaszemrał. Ludzie nie wierzyli własnym oczom i uszom. Szczypali się ukradkiem, sprawdzając czy aby nie śpią. Rozległy się bojaźliwe szepty: Widziałeś? Widziałaś? Widział pan? Widziała pani? A radny, gładząc się z zadowoleniem po policzkach, krzyczał w uniesieniu: Nareszcie! Nareszcie! Nareszcie! I tylko jazzmani grali zapamiętale, niewzruszeni, obojętni na wszystko, całkowicie omotani nieodgadnionym urokiem swych rytmów, nie dostrzegając albo i nie chcąc dostrzec, co się dzieje. Ich niewidzące oczy błądziły gdzieś hen - w obłokach, jakby stamtąd spływało na nich natchnienie, jakby tam było źródło ich magii. Wyboru dokonano naprędce, choć nie obyło się bez kontrowersji, a nawet kłótni, gdyż niektórym zdawało się, że wśród członków nowo wybranego Jury dziwnym trafem znalazło się sporo osób uprzednio zgrupowanych wokół kasy żeglugi przybrzeżnej. Być może nie było to zgodne z prawdą, bowiem twarze wszystkich odmieniły się nie do poznania. Przewodniczący Jury, wzruszony nominacją, oznajmił przez - głośniki, że w obliczu tak niecodziennej sytuacji niezmiernie łatwo jest wydać jakąś nierozsądną, a w skutkach opłakaną decyzję, wobec czego prosi zebranych o cierpliwość i wyrozumiałość, bowiem Jury udaje się na naradę, by ustalić program działania. Ludzie przyjęli to krótkie wystąpienie z wielką owacją. Czekano jak na szpilkach, w licznych dyskusjach, jakie się rozpętały, dając upust dawno nabrzmiałym bolączkom. Jeden konferansjer zdawał się być nieco zaskoczony decyzją przewodniczącego, a nawet próbował delikatnie zwrócić uwagę, że taka narada jest zbyteczna, jest jedynie stratą czasu, że wyłącznym zadaniem Jury jest obiektywna ocena wdzięku poszczególnych kandydatek, lecz z niezrozumiałych powodów nikt już go nie słuchał. Wtem jeden z perkusistów uderzył mocno pałeczką w werbel, który odezwał się krótkim, suchym trzaskiem, co stało się dla reszty jazzmanów sygnałem do nagłego przerwania gry, by tylko jemu zostawić pole do popisu. Ludzi aż poderwało. A on nie dał na siebie czekać i zaczął obtańcowywać oszalałymi pałeczkami czyńcie, aż słuchający z podziwu wyjść nie mogli, ile to ukrytych dźwięków drzemie w metalowych talerzach. Migotanie pałeczek było tak szybkie, iż wydawało się, że perkusista dzierży ich całe pęczki. Jednocześnie stopką łomotał w bęben, którego głuche pomruki powtarzały wątki poprzednich rytmów, lewą nogą zaś wystukiwał na breaku takt. Z dźwięcznych, rozkołysanych blach pałeczki przeskoczyły na kocioł, zadudniły złowrogo, aż dreszczem poszło w tłum, bowiem wszystkich ogarnęło przeczucie, iż coś złowieszczego zawisło nad nimi, że zaraz coś strasznego się stanie. Ktoś krzyknął, kto inny ukrył twarz w dłoniach. Lecz spocony perkusista uspokoił ich, wystukując całą frazę nowego rytmu, którego zalążki tkwiły już w jego poprzednich, pozornie nieskładnych poczynaniach. Był to bowiem rytm przemian, na które wszyscy czekali, a jeśli nawet ktoś tego od razu nie chwycił, to rozedrgane pałeczki wnet mu to same wyjaśniły. Odegrały najpierw rytmy lat niepewności, lat pełnych trwogi, rytmy marszu i pracy, haseł i pieśni, rytmy przemówień, by przejść ku nowemu, co objawiło się w sposób dość nieoczekiwany. Były to bowiem rytmy nowych nazw ulic w naszym mieście. I zdawało się, że to jeszcze nie koniec, że jeszcze coś będzie, że pałeczki mają jeszcze coś do dodania, lecz... nie, zamarły na chwilę w powietrzu, lecz tylko po to, by włączyć się w wir swingu, który właśnie na nowo, z dawną werwą zabrzmiał ze wszystkich instrumentów. Ludzie zdawali się być zaskoczeni takim obrotem sprawy, bowiem spodziewali się czegoś więcej, tu i ówdzie wybuchły spory, ktoś protestował głośno. I tylko jazzmani grali z godnym podziwu zapamiętaniem, jakby to wszystko ich nie tyczyło. Niepokojące było zupełnie co innego. Otóż, w ferworze publicznych zajadłych dyskusji nad poszczególnymi doniesieniami o toczących się obradach Jury, zapomniano zupełnie o pierwotnym celu, dla którego je powołano. Znudzone dziewczęta rozsiadły się na stopniach platformy i leniwie poprawiały makijaż, czesały się, bądź tez plotkowały w małych grupkach. Nikt już nie zwracał na nie uwagi. Wprawdzie konferansjer próbował ratować sytuację, parokrotnie wzywając Jury do zajęcia wyznaczonego miejsca i przystąpienia do oceny kandydatek, lecz było to przysłowiowe wołanie na puszczy. Dał chyba za wygraną, bo stanął z boku z założonymi rękoma i z cierpkim uśmiechem lustrował pogrążonych w żarliwych dysputach ludzi, dla których jakby przestał istnieć. Trwało to dłuższą chwilę, po czym, jakby zrezygnowany, uczynił ledwo widoczny ruch ręką, co stało się sygnałem dla brodatego pianisty, który jako drugi wystąpił solo. Zaczął dziwnie niemrawo, od strzępków wszystkim dobrze znanych pieśni, wystukując je jakby od niechcenia, ledwie muskając klawisze palcami jednej ręki. Robił przy tym wrażenie, że sobie coś usilnie przypomina, że stracił wątek, albo też nie może się na nic szczególnego zdecydować. Nie trwało to zbyt długo, a przed ludźmi przemaszerowały całe lata. Niektórzy nie chcieli o nich pamiętać, więc ukryli twarze w dłoniach, inni oblali się rumieńcem wstydu, a jeszcze inni pobledli ze strachu, lub przecierali w zdumieniu oczy. Wtem pianista, jakby nabrawszy pewności siebie, czy też otrząsnąwszy się z zamyślenia, z całą siłą uderzył wszystkimi palcami w klawiaturę i mocnymi akordami dochodził stopniowo do coraz to bardziej rozbudowanej linii melodycznej, której skomplikowana harmonia i zrytmizowanie były na miarę czasu, jakie obwieszczała. Był w niej szalony niepokój, narastający z każdą chwilą, i ludziom zdawało się, że lada moment wybuchnie pełnią piękna, że rozerwie dotychczasowe kanony, stając się wyzwaniem i wyzwoleniem zarazem. Lecz nic takiego się nie stało. Pianista przerwał niejako w połowie drogi, urwał nagle jakby go opuściły siły czy zapał, po czym nieprzyjemnym dla ucha dysonansem, jakby zgrzytem, powrócił do gnuśnego wystukiwania melodyjek, by wnet ucichnąć zupełnie. Ledwie pianista skończył, a przed pozostałych muzyków wysunął się stojący dotychczas na uboczu trębacz, niepozorny blondyn, który nadawszy policzki, wydobył ze złocistej trąbki wysoki, wibrujący, przeciągły ton o nieskazitelnej czystości i barwie. Jeśli miał to być hejnał nowych czasów, to obwieszczał je on jako radość pierwszego koloru wiosny... Lecz zamiast rozwinąć ten motyw, rozbudować go we wszystkich barwach, trębacz... zamilkł, opuścił trąbkę i ze spokojem, nie spiesząc się, usiadł na skraju platformy. Za jego przykładem poszli i inni muzycy. I wówczas ludzie spostrzegli, a może raczej wydawało im się, że molo przybija do brzegu. Ludzi dosłownie zamurowało. Stali jak skamieniali i w nagle zapadłej, złowrogiej ciszy patrzyli, jak z mgły wyłania się najpierw daleki zarys brzegu, kontury poszczególnych charakterystycznych budowli naszego miasta, a wkrótce widać było już kręcących się ludzi i nawet napisy na rozwieszonych transparentach. Lekki wstrząs, oznaczający ostateczne przycumowanie do lądowej części mola, podziałał na zamarłych w oczekiwaniu, oniemiałych ludzi jak iskra na proch. Co tu dużo mówić: po prostu wybuchła nieokiełznana panika. Ludzie, których twarze w oka mgnieniu nabrały dawnego wyrazu wpadali jeden na drugiego, przewracali się. Ponieważ drogę ucieczki tarasowała szeroka platforma, na której miano dokonać wyboru miss festiwalu, - rozszalały tłum zaczął ją forsować, wśród pisku przerażonych dziewcząt. Cóż, kiedy drewniana konstrukcja nie wytrzymała ciężaru i naporu setek ciał i z głośnym trzaskiem zapadła się, tworząc nieskładne rumowisko belkowań i kłębiących się ciał. Towarzyszył im szyderczy chichot konferansjera, który przyglądał się wszystkiemu ze szczytu wysokiego masztu nad kasą żeglugi przybrzeżnej, gdzie w niewiadomy sposób, niczym prawdziwy Münchhausen, nagle się znalazł. Również i jazzmani powrócili do porzuconych instrumentów i grali niewzruszenie, obojętni na wszystko, wyobcowani, zasklepieni w swoim dziwnym świecie... Jak już tobie wspominałem, to za wyjątkiem Korpysa nikt zdaje się nie pamiętać tych w gruncie rzeczy mętnych i do dziś niewytłumaczalnych wydarzeń festiwalowych, i śmiem twierdzić, że nawet gdybyś zagadnął o nie któregoś z naocznych świadków, to bez wątpienia wzruszyłby ramionami, zbył byle czym, lub naprędce zmienił temat. Cóż więc z tego, że Korpys jest chwalebnym wyjątkiem w tej zmowie milczenia, kiedy tak strasznie zdziadział i zszedł na psy, że nawet nikt już nie słucha jego marudnych i na poły niezrozumiałych pijackich przemówień. A chociaż w swych żałosnych wystąpieniach stale, w kółko Macieju powraca tylko do tej właśnie sprawy, która widać najbardziej ciąży mu na sercu, to odnoszę wrażenie, że po jakimś czasie już nikt nie będzie wiedział, o co mu w ogóle chodzi. Ale zaraz, zaraz... na czym to ja skończyłem? No więc wtedy było z Heniem tak samo jak zawsze: stoi przed nami, uśmiecha się, a raczej krzywi z zakłopotaniem, najchętniej toby się pod ziemię zapadł, jesteście... szepce cicho, jesteście... po czym prosi do środka, tak jakoś dziwacznie, ni to kłaniając się, ni to chowając twarz w wytarty kołnierz paltocika, robi przy tym dyg jak dziewczynka... Wchodzimy, potykając się o książki, których pełno wala się po podłodze, Henio zamyka drzwi na klucz, zapala mdławe światło, spuszcza żaluzje i zgarnia ze stołu i krzeseł opasłe tomy, jakieś papiery, szpargały, których ma bez liku, proszę, proszę, siadajcie - zachęca, kręcąc się nerwowo jakby go w dołku gniotło, podstawia krzesła, przesadnie usłużny, prawie uniżony, uśmiecha się przymilnie, ale ten jego śmiech to wiadomo, siadamy więc i patrzymy, jak się krząta, czasem przypomina szczura, tak, wykapany szczur, człekoszczur, jak na tych śmiesznych rysunkach w niemieckich książkach, włosy - zwykle gładko przylizane do tyłu - nastroszyły się trochę jak u fukającego kota, dziwnie niespokojny ten nasz Henio, roztrzęsiony, że śmiech bierze, może znowu go łobuzy z podwórka przestraszyły?... w końcu siada, zerka na nas, ale milczy, my też, i Bóg wie jak długo by to milczenie trwało, gdyby nie to, że bez żenady pierwszy zagadujesz: no, Henio, jak dzisiaj będzie? a on aż podskoczył przestraszony, skulił się jak zaszczuty pies i tylko czarne oczy z orbit wychodzą, łypie nimi bojaźliwie, mam... mam... jąka się, skomli cicho... dzie... dzie... dziesięć... po czym spuszcza głowę jak na spowiedzi... dziesięć? - to mało, powiadasz z przyganą w głosie, nie będzie na golaska, dorzucasz tanem handlarza, ale Henio nic nie mówi, jemu już wszystko jedno, zaczerwienił się jak przyłapany na gorącym uczynku, tylko tą baloniastą głową kiwa, zawsze przytaknie, a ty, puszczając do mimie oko, wstajesz i podchodzisz do niego, łokciem trącasz, patrzę jak szczupła dłoń o długich, kościstych palcach, które drżą jak w febrze, powoli podnosi się i delikatnie, samymi opuszkami palców dotyka twojej chudej, białej nogi, wstyd mi się robi, policzki płoną, odwracam wzrok, udaję, że nie widzę, nie mogę zrozumieć dlaczego żadnego zażenowania nie odczuwasz, pewnie dlatego, że jesteś starszy, ostatnio często mi o tym przypominasz, przeglądam więc książki, biorę jedną do ręki, przewracam strony, czcionka duża, litery wyraźne, ale ni słowa nie mogę przeczytać, to przez ten oddech” więc tylko udaję, zerkam ukradkiem, światło pada na skroń, którą nie wiedzieć kiedy oplotły nabrzmiałe gruzły żył, jakie dziwne, jak na spracowanych rękach, jak żylaki na nogach kobiet, o, podniósł lekko głowę, oczy zamknięte, ale powieki drgają, usta zacisnął tak mocno, że wargi zastąpiła ruchliwa, wijąca się kreska, a cała twarz napięta, jakby młodsza, nawet zmarszczki zniknęły bez śladu, tylko ten oddech okropny, wsłuchuję się w pogwar z podwórka, byle uciec od niego, myśl byle o czym, skup na czymś uwagę, powtarzam sobie, ot, choćby i na tym, w co wpatrujesz się od pewnego czasu, podnoszę ukradkiem, ale Henio i tak niczego nie widzi, to jakiś album ze zdjęciami, to coś dla mnie, przepadam za starymi zdjęciami, a tu dodatkowa frajda, bo zaraz zobaczymy, jak to Henio wyglądał za młodu, gdzie i z kim bywał, dziwnie mało tych zdjęć, niektóre karty zupełnie puste, na innych siady od kleju, o, jest Henio, i tu też, dziwnie ubrany, nie zmienił się wiele, tylko zestarzał, to ci heca, wesołek musiał być z niego nie byle jaki, na każdym zdjęciu wygłupia się, błaznuje, a to język pokaże, to znów kukuryku na nosie robi, na plaży udaje atletę, napinając wątłe bicepsy, a tu chyba Gdynia... Świętojańska... stoją we trzech: Henio, jakiś drugi facet i olbrzymi policjant, który trzyma ich pod mankiet, minę ma groźną, ale w oczach wesołe błyski, a Henio czapkę mu zabrał, nasadził na czubek głowy, bo jego rozmiaru nie znajdziesz u żadnego kapelusznika, i wolną ręką salutuje, pewnie sobie podpili, żarty z pana władzy stroją, ciekawe czy wtedy były izby wytrzeźwień, obok zdjęcia wyjaśnienie: Artur, Myszka i ja, więc to jednak koledzy, tylko który to „Myszka”, a, mniejsza z tym, może kiedyś się dowiem, przewracam kolejne karty, nagle mignęła znajoma twarz mężczyzny, patrzę uważnie, nie, to nikt, kogo znam, ale jednak gdzieś już widziałem, jasne włosy zaczesane do tyłu z wysokiego czoła, wąski nos i te usta, właśnie te wydatne, lekko rozchylone usta przypominają mi kogoś, a o tę „Myszkę” trzeba będzie szewca zapytać, choć stare fotografie ostatnio wyraźnie go denerwują, patrzę dalej, ten sam mężczyzna jest i na innych zdjęciach, przeważnie z jakąś młodą, piękną kobietą, oboje jakoś znajomo wyglądają, to ci historia!, ale kto to może być? będę musiał zapytać, piękna ta kobieta, nie ma co, aż dech zapiera, a tu stoją razem przytuleni, chyba na jakimś balu, bo z tyłu skłębiony tłum tańczących, on we fraku, z muszką, ona w cudownej sukni, uśmiechnięci, szczęśliwi, pewnie zakochani, a z boku, przy stoliku, siedzi równie elegancki Henio, ale inny niż na poprzednich zdjęciach, bardziej podobny do siebie, to znaczy do tego, którego znamy, skulony, ze spuszczoną głową, ale błysk magnezji odsłonił oczy, którymi jakoś... złowieszczo łypie spode łba, wierci oczyma piękną parę, a wygląda przy nich jak kreatura, parodia urody, pewnie coś tam knuje, bo jest w tych oczach coś strasznego, ale oto grają już razem w tenisa, w miksta, śmieszne, staroświeckie rakiety, gruszkowate, Henio podbiega do piłki, zaraz łupie z bekhendu, ale na Boga, ja ich znam, musiałem kiedyś widzieć, musiałem, zaraz, zaraz, ale nie, to niemożliwe, muszę zapytać, nie teraz, kiedyś przy okazji, na innym zdjęciu znowu razem, ten przystojniak był chyba malarzem, tak, siedzi przed sztalugą, pędzlem dotyka płótna, na którym widać powstający portret kobiety, dziwny ten obraz, jak nocna mara, twarz kobiety dziko wykrzywiona, włosy rozwiane, skołtunione, prawdziwa zmora, kocmołuch jakiś, he, he, przypomina trochę... tak, muszę zapytać, och, żeby to się już skończyło, bo to takie okropne, po co on się tak męczy, pytałem ciebie kiedyś, ale mnie wyśmiałeś, patrzę jak oparta o krawędź stołu dłoń zaciska się w pięść, piąstkę właściwie, niewiele większą od mojej, ale jakże inną, bo nagle, jak na skroniach oblepiły ją nabrzmiałe jak strąki żyły, wtem wykrzywiona jak w bólu twarz odpręża się, wiotczeje, więdnie, powraca do zmarszczek... cisza, nagła cisza, aż dzwoni w uszach, jak makiem, tylko ty z głupia frant zaczynasz rechotać, dla ciebie to tylko zabawa, no, mówisz ze wzgardą, teraz się rozliczymy, czasem zaskakuje mnie twój nieokrzesany tupet, ale wiadomo - starszy, to i odwagi ma więcej, drżącą jeszcze ręką Henio wyciąga banknot ze zniszczonej portmonetki, kładzie bez słowa na stole, głowę zwiesił, oddycha ciężko, mrugasz porozumiewawczo, dając znak, że na nas już czas, ale ja podchodzę z otwartym albumem i wskazując palcem na jedno ze zdjęć, pytam cicho: Henio... Henio... powiedz... powiedz, czy to... czy to... powiedz... kto to jest?... a on tylko głową kręci, jakby nieprzytomnie, i mamrocze cicho, zostawcie mnie w spokoju, - ja nic nie wiem, zostawcie, ja naprawdę nic nie wiem, błagam, ja nic złego nie zrobiłem, ja nic nie wiem... V Chodź, mówię, pokażę ci mój kościół... twoje zielone oczy wyrażają zdziwienie, ale może to już taki kolor zawsze zdziwiony, idziesz za mną, mrucząc pod nosem i pobrzękując w kieszeni zarobionymi dziś na kortach monetami, ni z tego ni z owego zachciało mi się pojechać do Gdańska: trolejbusem do pętli, potem tramwajem do Oliwy, a stamtąd następnym tramwajem aż pod samą Katownię, Długą przeszliśmy pieszo, zawsze ciekawiej, w towarzystwie Neptuna zjedliśmy lody, potem watę cukrową i przepłynęliśmy Motławę promem, tam i z powrotem, śmieszny ten prom: trzeba samemu linę ciągnąć, inaczej nie popłynie, a w końcu usiedliśmy przy Żurawiu, by popatrzeć na żaglówki, stare krypy i małe stateczki pasażerskie, które załadowane po brzegi pierwszymi w tym roku wycieczkami, ostrożnie, by nikogo nie uronić, ciężko dysząc steranymi maszynami i dymiąc z wysokich, okopconych kominów płyną na Hel, do Gdyni, do Sopotu albo tylko na Westerplatte, z wyższością patrzymy na pasażerów, bo znamy to wszystko jak własną kieszeń, a Westerplatte najlepiej z opowiadań twego stryja, którego przez dłuższy czas uważałeś za ojca, a który był marynarzem na „Schlezwigu” i widział, jak się nasi bronili, dopiero niedawno umarł, choć od wielu lat mówiło się, że lada dzień, to z jego powodu pierwszy raz pobiłem się z tobą pamiętasz chyba; poszło o to, że zacząłeś się chwalić, że twój stryjek rozpoczął wojnę, za nic nie chciałem uwierzyć, chociaż stary latarnik już nam kiedyś o tym wspomniał, a i szewc robił niedwuznaczne aluzje, więc z szafy wyciągnąłeś zdjęcia, i rzeczywiście, nie do wiary: na jednym widać młodego jeszcze stryjka, jak stoi z kolegami na pokładzie pancernika, przy działku przeciwlotniczym, czapkę zawadiacko zsunął na bakier i oko puszcza do obiektywu, na innym znowu pręży się jak struna na skraju dwuszeregu, a na jeszcze innym siedzi na oklep na lufie działa, patrzcie, znalazł się niemiecki ułan, tylko lancę mu dać i rogatywkę, ale my też się czasem tak bawimy: całą gromadą idziemy na wzgórza za miastem do na wpół rozwalonych dział, siadamy w kilku na lufie, a reszta kręci korbą, lepiej niż na karuzeli, popychamy się przy tym, szturchamy, łaskoczemy, a jak który zleci na łeb na szyję, to od naszego śmiechu cały las się trzęsie, ale wtedy, gdy oglądałem zdjęcia doszło do jakże głupiej i niepotrzebnej rozmowy: - To twój ojciec też pewnie był Niemcem. - Nie był. - To czemu stryjek na Schlezwigu służył? - Bo musiał. Siłą wzięli. - Mógł zwiać do naszych. Albo chociaż ich ostrzec. - Nie mógł. - Pewnie, że mógł, tylko nie chciał. Ty też pewnie szwab jesteś. W tym momencie coś z dołu i z boku mignęło i poczułem silne uderzenie w nos, aż pociemniało w oczach, potem jeszcze raz i jeszcze, aż do lepkiej, ciepłej krwi... To już niedaleko, uspokajam, bo wciąż mruczysz pod nosem i pobrzękujesz nerwowo monetami, najwyraźniej nie mając ochoty kluczyć wąskimi uliczkami, choć tam już ładnie, gruz uprzątnięty, a wiele kamienic odbudowanych, umajone barwnymi freskami na fasadach, ozdobione gdzieniegdzie dekoracyjną kamieni arką, zwieńczane fantazyjnymi szczytami, a co poniektóre z pięknymi przedprożami, pachną świeżym tynkiem i farbą, w oknach wesołe, kolorowe zazdrostki, doniczki z prymulkami, a od podwórza - bielizna na sznurach, Boże, jak tu się zmieniło, śladu nie ma po rumowiskach i wypalonych murach, no, tylko tu i ówdzie straszą zwaliska i sterczą kikuty z tatuażami sadzy, a jeszcze sporo domów w odbudowie, całe ulice szczelnie opasane rusztowaniami, właśnie taką mijamy, paru robotników siedzi na skraju podestu, majtają w powietrzu nogami, leniwie palą papierosy, pociągając piwko z pękatych butelek o długich szyjkach, patrzą wraz z nami na przelatujący kukuruźnik, machamy do pilota, a raczej do wiosennego słońca, w którym znika... To już za rogiem, uspokajam cię znowu, jeszcze parę kroków i oto piętrzy się przed nami brunatna, ciężka wieża kościoła, mocno pokancerowana odłamkami, z wypalonymi oknami: okalają je czarne cienie pożaru, potężny, brunatny korpusów jeszcze gorszym stanie, grube, omszałe mury miejscami spękane, podparte prowizorycznie drągami, a strzeliste jak topole okna, z wydłubanymi witrażami, z resztkami dyndających na włosku maswerków, zabito byle jak deskami, przez szpary widać obrócone w perzynę wnętrze i prześwitujący błękit drugiej strony, gdzie kiedyś było pełno świeżych grobów, byłem tam z naszą Niemką, wówczas na służące się jeszcze tak mówiło, zanieśliśmy bzy na jeden z grobów, Ula płakała i żeby samemu się nie rozbeczeć, próbowałem pocieszać ją po swojemu: robiłem śmieszne miny, kukuryku na nosie, pokazywałem jak małpy biegają, ale wszystko na próżno, nie mogła się uspokoić i łkając powtarzała w kółko: to bil taki cielny szolniesz, taki dobry szlowiek, więc żeby w końcu ukoić jej żal, skwitowałem krótko: może i dzielny, ale Niemiec, nie płacz, Ulu, to był Niemiec, to przecież niemieckie groby... przestała nagle płakać, kucnęła przede mną i obróciwszy twarzą do siebie, trzymając mocno za ramiona, powiedziała dziwnym, rozdygotanym głosem: głupi jestesz, on bil stond, a ja ni w ząb nie mogłem zrozumieć, co też ona mogła mieć na myśli, ale teraz wydaje mi się nieraz, że wiem... Wchodzimy przez małe, boczne wejście, drzwi zwisają żałośnie na zardzewiałym zawiasie, za to antaba ozdobna, z maszkaronem rozdziawionym w szyderczym uśmiechu, ciemno i zimno, ale może strach ma gęsią skórkę, czuć wojennym kadzidłem, potykamy się o jakieś belki, lecz powoli wzrok się przyzwyczaja, zresztą czym dalej w głąb, tym więcej światła wpada przez szpary w deskach i dziury w dachu widoczne poprzez postrzępione miejscami błękitem sklepienie, cała ciemność wnętrza poszatkowana krzyżującymi się promieniami i pękatymi snopami światła, które układają się w przedziwne, świetliste belkowanie, w niematerialne rozpory podpierające całą bryłę od wewnątrz, chroniące nadwątlone, kalekie mury przed wessaniem do środka, w tę żarłoczną ciemność, dziwne to wszystko, niesamowite, trącam ciebie łokciem, ale uderzam o coś twardego, odskakuję, patrzę: rzeźba kamienna, mężczyzna w długiej szacie, z odbitym nosem i bez jednej ręki, w drugiej trzyma księgę, obok, przy gołych stopach przycupnął jakiś ptak, trudno rozeznać jaki, idę za tobą do nawy głównej, dziwnie urządzone, ołtarz niby normalnie, daleko w głębi, w prezbiterium, ale ambona blisko, z boku przy filarze, właściwie resztki ambony, baldachim zerwany, kilka belek wpadło do środka i sterczą na boki jak wiosła z łodzi, ławki też dziwnie ustawione: bokiem do ołtarza, u protestantów wszystko na opak, śmiejesz się, w kapeluszach i czapkach na mszy siedzą, coś ty? słucham z niedowierzaniem, zobaczysz, mówisz, pójdziemy kiedyś na nabożeństwo do kirchy w parku, zobaczysz... Nagle przypomina mi się jesień, ten dzień, kiedy morze było sine, przetykane pasmami puszystej bieli, pamiętasz pastora stamtąd? pytam, patrzysz zdziwiony, a może to tylko ta zieleń taka zdziwiona, mówiąca: jakiego pastora? o czym ty gadasz? no tego od nas, z kirchy w pairku, tego starego, którego spotkaliśmy jak siedział na ławce przy plaży i patrzył w morze, a potem, gdyśmy przy nim usiedli, opowiadał takie cuda o ołtarzu w kościele świętego Jerzego, o tym, co go później z powrotem zabrali, i o tym jak chorągwie i feretrony z katolickiego kościoła przechował przez całą wojnę, nie pamiętasz? naprawdę nie pamiętasz? miał na sobie długie, czarne palto i czarny kapelusz, spod którego zwisały długie, białe kosmyki włosów, i mówił tak śmiesznie jak autochtoni, ale w twoim spojrzeniu tylko sarkazm, odwracasz się na pięcie i idziesz dalej, może ciebie wtedy nie było... Mijamy ambonę, częściowo spalone ławki i stajemy po środku skrzyżowania, gdzie ze sklepienia zwisa ozdobny łańcuch, pewnie od korony - jak w innych kościołach, zobacz, trącasz mnie łokciem, za wyciągniętą ręką patrzę w lewo: organy! podbiegamy bliżej, wysoko nad nami mocno przerzedzony, szczerbaty rząd dmuchawek, cienkich i grubych, będą teraz seplenić, myślę sobie, ale prospekt cały, bogato rzeźbiony, są nawet muzykujące anioły jak w katedrze oliwskiej, szkoda, że nie można się wdrapać, urządzilibyśmy koncert na cztery ręce, idziemy jeszcze obejrzeć ołtarz, tu już dużo światła, które wpada przez sięgające aż sklepienia okno, oglądamy rzeźby, obrazy, na jednym chyba Chrystus, twarzy nie widać, stopiła się w czasie pożaru, zostały tylko sople farby, jak łzy, stoi po kolana w rzece a na szczycie olbrzymiego ołtarza - pelikan, nie do wiary, ale bez wątpienia żaden orzeł ani gołębica, tylko pelikan! pewnie kaprys artysty, zresztą kto ich tam wie, tych całych artystów to my dobrze znamy, chodzimy patrzeć, jak malują przy molo albo rzeźbią w parku, koło Grand Hotelu, wszystkiego można się po nich spodziewać, od niedawna, od tego ich festiwalu, zdaje się, że wszystkim coś odbiło: ni z tego ni z owego zaczęli malować esy floresy, takie bohomazy pacykują, że nie wiadomo, jak na to patrzeć, rybaków, murarzy i stoczniowców odstawili do lamusa, wciąż jazzu słuchają, wódkę piją, błaznują, najlepiej podsumował to Korpys, który prócz węgla to czasem i glinę im wozi do pracowni w parku, przyglądamy się kiedyś, jak rzeźbią na dworze, na trawniku swój majdan rozłożyli, szpachle, dłuta, pucki, knyple, kubły z brudną wodą, pakuły jakieś, pecyny gliny i gipsu, każdy niby co innego rzeźbi, a jednak tak samo - nie wiadomo co, aż tu stary zajeżdża wozem, zlazł z kozła, podchodzi bliżej i patrzy, patrzy na te rzeźby, gębę rozdziawił i każdą obchodzi po kolei, do każdej dziury zagląda, bo też coraz więcej tych dziur rzeźbią, widać taka moda na ażur, a Korpys podrapał się w głowę, wiechcie wąsów szarpie jakby się nad czymś zastanawiał, aż mu się ze łba zakurzyło od tego myślenia, i w końcu pyta głośno: lepita te picki,. lepita, i co wy z tego mata? a właściwie nie wiadomo kogo pyta, gdyż nie czekając wcale na odpowiedź, zabiera się żwawo do roboty, wyładowuje tłustą glinę... Dlaczego mówiłeś, że to twój kościół? pytasz znudzony, idziemy już w stronę wyjścia, nic innego nam nie pozostało, bo i co można tu robić? a z kościoła niczego nie wyniesiesz - grzech ciężki, dlaczego? powtarzam pytanie, a bo go sobie kiedyś zaklepałem, śmieję się drwiąco, a ty się niecierpliwisz, bzdury, powiadasz, no powiedz prawdę, powiedz... Nagle przed nami słychać jakiś chrobot, chowamy się szybko za filar, żeby nas tu nikt nie przyłapał, pomyślą jeszcze, że kradniemy, zerkamy ostrożnie, a tam główne drzwi się otwierają, wpada oślepiająco białe światło, a zaraz potem paru mężczyzn, rozglądając się ciekawie, chodzą tam i z powrotem, gadają coś, dyskutują, potem jeszcze paru wchodzi, ciągną jakieś wózki, skrzynie, pudła, coraz więcej ludzi, oczyszczają pierwsze przęsła nawy, wynoszą ławki, wymiatają gruz i rupiecie, wnoszą nowe klamoty, do kościoła z tym wszystkim? dziwne, co to będzie, ruch jak na dworcu - wszyscy z jakimś bagażem, tylko tych kilku, co najpierw weszło, stoi nie opodal i wciąż nad czymś dyskutuje, kaszlą przy tym jak gruźlicy, bo od tego całego zamieszania i rozgardiaszu kościół wypełnił się mgłą kurzu, który zmącił i przyćmił szarością wpadające ostre światło dnia, a tam już skrzynie otwierają, wyciągają jakieś aparaty, już wiem, mówisz, jakbyś objawił wielką tajemnicę, będą film kręcić, zobaczysz, ich wozy stały wczoraj pod Grandem, w gazecie też o nich pisali, zobaczysz... Rozkraczone na bocianich nogach statywów potężne jupitery rzucają snopy ostrego, przeraźliwie białego światła na kilka uprzątniętych już przęseł nawy głównej, musimy się ukryć gdzie indziej: wszędzie kręcą się ludzie, wciąż przeciągają kable, aż dziw, jak się połapią w tej plątaninie, istny labirynt, tak, miałeś rację, bo oto ustawiają kamerę z groźnie sterczącym obiektywem, a jeden talki ważny, reżyser chyba, pogania wszystkich, wściekły nie wiedzieć czemu, krzyczy, aż zachrypł i spocił się, skórzaną marynarkę powiesił „na sterczącym ornamencie jakiegoś epitafium, które do połowy rozdziobały kule czy odłamki: zostały ucha bez twarzy i resztki zwisu, które dyndają przy byle wstrząsie... Zgięci wpół przebiegamy zakosami boczną nawę aż do prezbiterium, właściwie trudno to nazwać biegiem, bo co rusz trzeba kluczyć między zwalonymi belkami i gruzem, przystajemy przy dziwnym nagrobku z obeliskiem i lwem, chwila zastanowienia i już jesteśmy za wspaniałym, niebotycznym, bo piętrzącym się aż po rozpięty, rozłożysty parasol sklepienia ołtarzem, wciśnięci między zimną ścianę, po której ze strzelistego okna powyżej, przenikając gąszcz pajęczyn, sączy się nikłe, żółte jak wosk światło, a kamienne plecy kolosa, i ta żółć sprawiają, że nasze twarze nabierają tego martwego wyrazu olbrzymich figur z ołtarza, których oczy, zamyślane czy pogrążone w modlitwie, zdają się zapatrzone do środka, w ich marmurowe wnętrza... Tu, w zaciszu ołtarzowym bezpiecznie, bez obawy można wychylać głowę i obserwować, co się dzieje w głębi nawy, nie mówiąc o tym, że z daleka można by nas wziąć za część ołtarza, jakieś putta dodane z boku dla ozdoby, a tam rejwach coraz większy, spotęgowany dudniącym pogłosem, istny jarmark... Dopiero po dłuższej chwili nagle robi się cicho, słychać tylko świergolenie ptaków, które zagnieździły się hen - wysoko na ptasim chórze, w miejscach złączenia sklepienia ze ścianą, wśród pęków ceglanych żeber, wyrastających z ozdobnych wsporników, a przypominających wręgi pękatej, odwróconej do góry dnem łodzi, przynajmniej pelikan ma towarzystwo, musiał to być jednak ważny ptak, skoro góruje nad wszystkimi świętymi... - Uwaga - krzyczy przez tubę reżyser - wszyscy na miejsca... Zamknąć drzwi! co do cholery robią tam te piszczałki od organów?! Zabrać, ale już! Szybciej, szybciej, do rana nie będę tu siedział... Dobra, no, dalej, na plan! Kręcimy... Kamera! Trudno dojrzeć, co tam właściwie kręcą i o czym ma być ten film, może o jakimś męczenniku? słychać przytłumione głosy, później tupot, zdaje się, że ktoś ucieka, kilku goni, stać! stać! - krzyczą, reżyser przerywa, pokrzykuje na aktorów, z kimś się kłóci, a te lafiryndy kto tu sprowadził?! - wrzeszczy skrzekliwie zdartym głosem, aż się jaskółki wystraszyły i rozdarły pełnym trwogi trelem, fruwają jak opętane, klaszcząc głośno skrzydłami, ktoś się tłumaczy, kobiety chichoczą piskliwie, potem znowu kręcą, i jeszcze raz, coś im nie idzie, bo reżyser rozsierdzony do ostateczności, wprost kipi ze złości, każe wszystko przenieść w inne miejsce, więc ponownie rumor, gwar, pokrzykiwania, przeciąganie kabli, usuwanie rupieci, to już bliżej nas, trzeba uważać, nijak nie można wyjść, a przedłuża się to kręcenie niemiłosiernie, nogi cierpną, na dworze już pewnie zmierzcha: sączące się po ścianie światło zmienia barwę na szarą, pajęczą, i uwięzieni w tej ciemniejącej szarości wiercimy się jak muchy w oleju, przestępujemy z nogi na nogę, czekając końca, w domu zaczną się niepokoić, będzie niezły pater noster, ale trudno, choć dłuży się niepomiernie, trzeba czekać, nie ma innej rady, a tam właściwie nic się nie dzieje, w kółko to samo, byle nie zasnąć, ziewam, zimno się robi, ty też ziewasz, mówią, że to zaraźliwe, oczy się kleją, skuleni siadamy na zimnej posadzce, ziąb coraz większy, więc tulimy się do siebie, ty, pytasz sennie, dlaczego mówiłeś, że to twój kościół? milczę, bo i nie chce mi się mówić, to zbyt skomplikowane, by tak w jednym zdaniu... Niewygodnie za tym ołtarzem, patrzę na tę ciemniejącą ścianę przede mną, niektóre kamienie mają dziwne znaki, Henio kiedyś - nam tłumaczył, że to jakby podpisy tych, co budowali w średniowieczu, nudzę się jak mops, wyjść nie można, ciągle tam jeszcze ten film kręcą, szkoda, że ciebie nie ma, ale nie, umówiliśmy się, że jesteś, tylko śpisz, co będzie z naszą sprawą? sam nie dana rady, a twoja przysięga? nawet nie wiem, kiedy wszystko zaczęło się psuć, straciłem dziadka, teraz ciebie tracę, ale nie, ciebie nie dam, nie dam nikomu, bo tu chodzi o coś więcej, trudno to wytłumaczyć, w każdym bądź razie nie tylko o ciebie, może ja w czymś zawiniłem? nie wiem, nie wiem, nigdy cię nie okłamałem... czyżby dlatego, że jestem młodszy? - ale przecież zawsze byłem, więc czemu tak nagle stało się to dla ciebie istotne?... Boże, Boże, tyle pytań, a ty milczysz, bo i jak masz odpowiedzieć? - śpisz przecież, w ogóle cię nie ma, a przecież wiesz, że bez ciebie to nie... co ja... dziadek też zawsze mówił:...pamiętaj, najważniejsza w życiu jest przyjaźń, męska przyjaźń, z każdej kobiety robi się w końcu megiera, a prawdziwy przyjaciel, taki na śmierć i życie, nigdy się nie zmienia, chyba ze go baba przekabaci, tak mówił, więc pewnie prawda, swoje przeżył, doszło do tego, że zabieram cię z sobą na niby, że w myślach z tobą rozmawiam, niekiedy nawet kłócimy się, czasem to i zapomnę się, i powiem coś głośno do ciebie, aż się ludzie na ulicy oglądają, wariat - myślą pewnie - gada sam do siebie, jak nasza Madame, wiesz tak sobie teraz pomyślałem, że mógłbym właściwie to wszystko napisać tobie w liście, ale nie, chyba bym go nie wysłał, pokazałbyś chłopakom, toby mieli uciechę, żyć by mi nie dali, chociaż przynajmniej wiedziałbyś, co myślę, co czuję, bo właściwie to już nie rozmawiamy ze sobą, nawet gdy uda mi się zastać cię w domu, to zbywasz mnie byle czym albo szydzisz okrutnie z tego, co mówię, tak że sam uciekam, żeby się nie rozpłakać, na ulicy udajesz że minie nie widzisz... z początku myślałem, że może ci woda sodowa do głowy uderzyła, no bo w końcu nie każdy jest uczniem Conradinum, ma mundur i czapkę, ale przecież inni chłopacy stamtąd nie są tacy, nie zmienili się wcale, od nich też wiem, jaki masz plan w szkole, o której kończysz lekcje i o której, mniej więcej, powinieneś być w domu, wiem również, że prosto do domu nie wracasz, powiesz pewnie, że ciebie szpieguję jak jakiś szpicel, a jeśli nawet, to co? - musiałem sprawdzić, nie było to zresztą trudne, bo pociągiem przyjeżdżasz w miarę punktualnie, najwyżej pół godziny po lekcjach, ale potem, zamiast w naszą stronę, idziesz w okolice technikum ekonomicznego i tam czekasz, aż wyjdzie Ona, po czym razem idziecie prawie pod samą Łysą Górę, tam mieszka, a jaki miły jesteś, jaki rozgadany, świata nie widzisz, więc nawet specjalnie nie muszę się chować, jaki usłużny - teczkę jej niesiesz, tylko patrzeć, a będziesz nosił na rękach... o wiele trudniej jest sprawdzić, co robisz wieczorem, bo nie wiadomo, o której wyjdziesz ani też gdzie idziesz, tu bardziej mogę liczyć na przypadek, i rzeczywiście, zdarzają się takie przypadki, dlatego wiem o wiele więcej, niż przypuszczasz, tylko jednego nie mogę zrozumieć: dlaczego beze mnie? - przecież moglibyśmy gdzieś razem połazić, ja tam nie mam nic przeciwko dziewczynom, o niej też już sporo wiem, jej starszy brat ma motocykl, wojskowe BMW z przyczepą, cztery biegi plus jeden wsteczny, o takim właśnie marzyliśmy, może liczysz na to, że kiedyś ciebie przewiezie... a Ona bardzo lubi zwierzęta, ma psa, takiego jak ta dama na naszym czajniczku, wiesz, tym, co znaleźliśmy w gruzach, tym z Münchhausenem, ma też akwarium z rybkami, czasem jak idziecie ze szkoły, to po drodze wstępujecie do tego małego sklepiku, gdzie Ona kupuje żywy pokarm. A tam wciąż kręcą, szkoda, że śpisz, szkoda, że cię w ogóle nie ma, byłoby raźniej, samemu trochę nudno dlaczego od razu nie zwiałem, a ty pewnie na spacer z nią poszedłeś, jak zwykle do parku, tam w okolice kirchy i Łazienek Południowych, zawsze chodzicie z dala od naszych rewirów, żeby przypadkiem ktoś was nie przydybał razem, pewnie i dlatego czasem chodzicie do lasu, tak, znam wszystkie wasze ścieżki, najczęściej bywacie koło Łysej Góry, tam przy skoczni narciarskiej albo przy Operze Leśnej, pewnie całujecie się gdzieś pod drzewem albo na ławce... a pamiętasz naszą pierwszą Wielką Zabawę, jak chcieliśmy do Ameryki popłynąć tratwą? jak zbieraliśmy deski, gwoździe, a nawet żywność, która później zaczęła się psuć i wszyscy w domu zachodzili w głowę, skąd taki smród straszny, a chcieliśmy Korpysowi ukraść konie, bo jakże to do Ameryki bez konia, ale pewnie już nie pamiętasz, w ogóle zdajesz się niczego nie pamiętać, jakbyś się wstydził, a sprawa ojca obchodzi cię jak zeszłoroczny śnieg, czasem odnoszę wrażenie, że to wszystko było inaczej, z kim innym, może to ktoś wydumany, wymarzony, nie wiem, nie wiem, czym bardziej o tym myślę, tym... ech, nie ma co, bo trochę przyzwyczaiłem się do samotności, najbardziej lubię spacery, a w parku bądź na plaży potrafię całymi godzinami, wiesz, tylko zaimków nie potrafię się pozbyć, my, nam, nas, nasze, tak, to do nich się sprowadza, my... nami... nas... my... czy ja też taki będę, nie, nie chcę, po co, kiedyż oni skończą, trzeba było od razu wyjść, jak się więcej ludzi kręciło, my... nami... nas... muszę do domu... jak to się... jeszcze... my... żeby już... nas... nasz... która może... my... my... my... Nagle ciemność pryska: jest ulica, chyba Długa, podobna, ale inna, jakby odświętna, ruch kołowy wstrzymany, tłumy pieszych, prawie sami przebierańcy, dziwne, maskarada? za to fasady kamieniczek udekorowane, jedne z czerwonymi flagami, wśród których żarzą się kolorowe żarówki ułożone w napisy: „Niech Żyje!”, „Naprzód” albo „Kułactwo - ostatnia reduta kapitalizmu”, inne znowu całe w kwiatach, widać święte obrazki, krzyże, dziwne, jak we śnie - myślę sobie i idę dalej, przeciskając się przez ciżbę, nagle wpadam na dwóch w mundurach, co za mundury dziwaczne! a w dodatku kołpaki z głów im sterczą, wchodzą do bramy, wykaligrafowany napis: Polizei, skłębiona ekipa filmowców, dwoją się i troją, kręcą, zaczynam rozumieć: to wszystko dla filmu, brodaty reżyser gestykuluje z przejęciem, pamiętam go z tego przyjęcia, słów nie słyszę choć blisko, podchodzę, właściwie to usiłuję podejść, bo czuję, że powietrze gęstnieje, robi się jak syrop, jak tężejąca galareta, każdy ruch wymaga olbrzymiego wysiłku, naprężam wszystkie mięśnie, inni też się szamoczą, ale tak ociężale, jak muchy w oleju, więc ruchy przerywane jak na starym filmie, cicha muzyka, znajoma skądś, przedzieram się uparcie, wszystko na opak, z każdym krokiem w jej stronę kamera oddala się, próbuję do tyłu, podnoszę oczy: obiektyw tuż przede mną, odbijam się w wypukłej, kolorowej soczewce, jestem dorosły, nagle stary, potwornie stary, przerażenie, że to już, brodacz obok w stroju maga chyba podnosi ręce, ale robi to tak wolno, że ruchu nie widać, tylko palce zostawiają w powietrzu ślady barwne jak tęcza, która powoli, jak gęsty krem spływa na ziemię, kolory pełzną i spływają ze wszystkiego, zostaje jałowa szarość, jak późną jesienią... Z różnych stron słychać daleki, ale zbliżający się tętent, ludzie przystają, rozglądają się z niepokojem, nawet pijacy przy kiosku oderwali od kufli czerwone, pokryte zdziwioną pianą twarze, nie bardzo wiem, gdzie jestem, nie widziałem takich domów; szeleszczą na wietrze jak suche liście, chwieją się przy lada podmuchu, dotykam ściany: papier, paznokciem wydrapuję małą dziurkę, przytykam oko: to kalejdoskop, obraca się, zmieniają się fantastycznie kolorowe obrazki, nagle kolory łączą się z sobą, tracą geometryczną abstrakcję, tworzą jakiś rzeczywisty kształt, tak, to wnętrze dużego namiotu, wypełniane czerwonawym światłem, grupka widzów słucha wyfraczonego jegomościa w cylindrze, a teraz, mówi, łypiąc maślanymi oczyma, przystąpimy do prezentacji naszych gwiazd, patrzcie i słuchajcie, bo tylko u nas, tylko w naszym panoptikum zobaczyć można takie kurioza, dziwnie znajomy ten głos, wtem trzaska batem jak treser w cyrku, i z boku, w lansadach wybiega młody mężczyzna w bufiastym kostiumie pawiego koloru, w ręku dzierży kilka szabel, staje na maleńkim podium, zadziera do góry głowę i otwierając szeroko usta, raz za razem wpycha sobie klingę do gardła, brawo! brawo! oklaski, kłania się i jak gdyby nigdy nic wybiega, światło zmienia barwę na żółtą i zielonkawą, ten w cylindrze ponownie strzela batem i raptem odwraca się do mnie, widzę go, jakbym stał tuż obok, tak, tak właśnie przypuszczałem, to dziadek, rozbrzmiewa cicho senna, wschodnia muzyka, tanecznym, gibkim, pełnym wdzięku krokiem wchodzi na podium jakaś kobieta, po ruchach poznać, że młoda, choć twarz zakwefiona, pod przezroczystą, zwiewną szatką widać sprężyste ciało, bose nogi wytupują ciche rytmy, palce lśnią od pierścieni, wciąż tańcząc, odpina z tyłu przejrzystą bluzeczkę i raptownie zrzuca ją z siebie, zastyga w bezruchu, okrzyki zdziwienia, achy i ochy, potem oklaski, bo ma cztery piersi, dwie duże w tym miejscu, gdzie wszystkie, a pod nimi dwie małe, ale z równie wielkimi, sterczącymi sutkami, światło gaśnie, zapala się, już jej nie ma, lecz oto kuśtyka stara, gruba Murzynka, na twarzy biała blizna, pewnie wydrapana, też bosa, jedna noga poniżej kolana gruba jak kłoda, a stopa rozrosła niczym potężny, dobrze spieczony bochen chleba z nabitymi kołkami palców, gębę też ma jak donicę, zachrypniętym basem opowiada o swym nieszczęściu: od dzieciństwa jej ta noga rosła i nie chciała przestać, że lekarze nazywają to słoniowacizną, ale czy kto widział czarnego słonia, śmiechy, oklaski, Murzynkę obcesowo wypycha jakiś zakapturzony człowiek, może kat, również opowiada o dzieciństwie, że urodził się z trzema oczyma, ale na jedno, to środkowe, od początku nie widzi, następnie prosi, żeby ci o słabszych nerwach wyszli i przy narastającym tremolu werbla ściąga kaptur, u nasady nosa straszny, siny oczodół, robi mi się niedobrze, odwracam się, z kilku bocznych ulic wypadają grupki jeźdźców, narasta donośny grzechot kopyt, łączą się w barwną, tętniącą kawalkadę, zrazu anglezują miarowo w kłusie, idą noga w nogę, z przodu chorąży z rozwianą, łopoczącą chorągwią, ale oto trąbka zagrała, więc z impetem zabrzmiały kopyta, puścili się w galop, rozciągnęli się, pędzą ile tchu w koniach, nie szczędzą ostróg, przechodzą w cwał, aż iskry poszły spod kopyt, ziemia rezonuje, ułam sadzą w szalonym pędzie, pochyleni nad rozwianymi grzywami, obnażonymi szablami płazem okładają końskie zady, widać rozdęte chrapy, piana toczy się z pysków, zbliżają się jak na skrzydłach, bojowe okrzyki, zawzięte, buńczuczne twarze, zmiotą wszystko, co na ich drodze, lancami zakłują, szablami posiekają, kopytami na miazgę rozniosą, uskakuję do bramy, z tyłu zerkam na atrapy domów, drewniane konstrukcje drżą od łoskotu, lada chwila rozlecą się jak domki z kart, raptem rozkołysały się, zatrzęsły w drgawkach, zaczęły nadymać się, wybrzuszać jakby rozsadzane od środka potwornym ciśnieniem, tak, już pękają z głośnym trzaskiem przypominającym rozrywany nagłymi szarpnięciami gruby materiał, jeden po drugim puszczają w szwach, w słabszych miejscach a z powstałych szczelin, dziur i szpar sypią się jakieś paprochy, szmaty, resztki przedmiotów o niewiadomym przeznaczeniu, barwne confetti odpadków, a gdy z pękających domów odpadają już całe ściany, ich wnętrza pozbywają się zaskoczonych mieszkańców wraz z całym dobytkiem, wypatroszając się w rytmicznych konwulsjach, przez co ulica zamienia się w nieskładne rumowisko, a wijące się w nim pokiereszowane postaci nieruchomieją w przedziwnych pozach jak manekiny, które teraz walają się wszędzie, kalekie, bez kończyn, bez głów, niektóre razem, trzymając się za ręce albo złączone na zawsze w miłosnym uścisku, inne z łyżkami w stopionych dłoniach albo z gazetą czy szklanką zmienionej w szklistą masę herbaty, ale niektórzy ciągle walczą, wiją się żałośnie, obmacując żywymi jeszcze rękoma manekinową już głowę, albo krzyczą przeraźliwie, widząc jak ich ciała zamieniają się w twardą skorupę, topniejącą w słońcu, które nie wiedzieć kiedy wychyliło się spoza chmur, a w jego piekielnym żarze całe to kłębowisko zaczyna się tlić, stapiać w jednolitą masę, by wkrótce rozlać się wokół jak parujący, gorący asfalt, po chwili nadjeżdżają olbrzymie walce i wyrównują tężejącą powierzchnię, którą niebawem zapełniają spacerujący jak gdyby nigdy nic ludzie, nie zwracający w ogóle uwagi na barwny obraz jaki powstał w wyniku sprasowania ciał, twarzy i przedmiotów, aczkolwiek zniekształconych, rozciągniętych, płaskich, to jednak posiadających na tyle cech indywidualnych, by można je było od siebie odróżnić, w powietrzu unosi się zapach domowych obiadów, wygrzanej pościeli, mydlin i przypalonego mleka... Ale już są ułani, znów zadudniła ziemia, powiało kurzem, zapachniało końskim potem, oślepiło migotaniem barw, lecz co to? nie do wiary, śmiech pusty bierze, toż to błazenada, ułani potracili swe pyszne stroje i broń, poszarpani, w łachmanach jak oberwańcy, tylko na głowach zakwitły wspaniałe peruki, rozwiane w srebrnych lokach i puklach, w rękach zamiast lanc i szabel dzierżą kopyście, chochle, warząchwie, czerpaki, tłuczki, wałki, Bóg jeden wie co jeszcze, kuchenna tłuszcza, konie też inne, zziajane, ciężkie kobyły, niezgrabne, ochwacone, bokami robią, ledwo dyszą, z trudem dźwigają opuchnięte brzuchy na cienkich żylastych nogach, co rusz potyka się który, pada, nogi łamią, rżą i kwiczą przeraźliwie, ale jeźdźcy, bardziej podobni do łachmaniarzy, zgrai zgłodniałych parobków, podnoszą się raz dwa i dosiadając w biegu koni kompanów, pędzą dalej, po dwóch, po trzech, nie szczędząc zmydlonym kobyłom razów, dziarskimi okrzykami dodając sobie animuszu... Mizdrzę się przed lustrem, ciągle coś poprawiam, a to brunatne bryczesy, to znów obcisłe onuce, stukam obcasami, pierś prężę, wygładzam czarną koszulę, brodacz klepie mnie po ramieniu, nieźle, mówi, całkiem nieźle, przypina mi jakieś srebrne literki, ha, ha, śmieje się, zupełnie szwabski pomiot, wstyd mi trochę, ale i duma rozpiera, grać w filmie to nie byle co... Defilujemy, nie czując zmęczenia, takt wybijają werble i setki nóg, gawiedź szczelnym szpalerem zebrana na chodniku krzyczy wesoło, dziewczynki machają chorągiewkami, migoczą swastyki - te germańskie motyle, wyfrunęły nagle całą chmarą, opędzamy się jak przed szarańczą, a one szybują wyżej i wyżej, słońce zasłoniły, robi się ciemno i zimno, ktoś krzyczy histerycznie, trochę zamętu, ale prowadzi nas kamera, ustawiona na jakiejś landarze, obserwująca wszystko bacznym okiem brodacza, wiec, przemówienia, charczą głośniki, słuchamy w skupieniu, tylko znowu skądś ta znajoma muzyka, rozglądam się, Neptun chichocze i potrząsa trójzębem, nagle trzaska jak drzewa na mrozie, jakby coś w nim pękło, już cały w rysach, z pomiędzy rozszerzających się szczelin wysypuje się piasek... Film kręcą z coraz większym rozmachem, ekipa rozdzieliła się na kilka mniejszych grup, kamera rozpada się na kilka mniejszych kamer i wszystkie kręcą, każda co innego w innym miejscu, nie bardzo wiadomo, o czym ma być ten film, pytam, filmowcy zadzierają nosa, zbywają byle czym, a wśród statystów zdania podzielone, jedni mówią, że wojenny, kazano im mundury pozakładać, inni, że historyczny, niby o Krzyżakach, słychać rżenie, patrzę: nie, to tylko targowisko koni, piękny, narowisty kasztan urwał się z uwięzi, czaprak zrzucił i poniósł szczupakami, cwałuje w kółko jak na maneżu, chłopi gonią, przewracają się, krzyczą, a koń coraz piękniejszy, zwolnił trochę, sadzi długim kłusem, zręcznie, z gracją wymyka się goniącej, zdyszanej zgrai, zwinny jak fryga, robi woltę w lewo, woltę w prawo... inni znów mówią, że o obozie, pełno tych w pasiakach, rozdają na straganach, jakiś grubas zajada bułkę z salcesonem, ważniaka zgrywa - kapo z niego zrobili, mówi, że pasiaki prawdziwe, ze Stutthoffu, ludziska wyrywają sobie, dla wszystkich nie starczy, rozsierdzone babsko dopada do brodacza, obrzuca stekiem wyzwisk, pyskuje zajadle, że Żydówką nie będzie, inny pasiak jej się należy - bez gwiazdy, galimatias się robi, bałagan straszny, kotłowanina, ludzie się pogubili, nie wiedzą, co robić, gdzie iść, wszędzie kręcą, z jednej strony słychać strzały, z drugiej szczęk białej broni, kilku pijanych rozrabia, milicja niby jest, ale nie wiadomo, czy prawdziwa, z boku metaliczne uderzenia, patrzę: pochylony latami, szczerbaty kulas z naszego podwórka, opiera się na kuli, zdrową nogą naciska pedał ostrzarki, lecą iskry, ostrzy na brusie trójząb Neptuna, który stoi obok, niezdarnie usiłując zasłonić spękane ciało, rysy i szczeliny, z których cienkimi strużkami sypie się brunatny jak rdza piasek... Stoimy na plaży, obok przy kiosku z piwem - topielcy z bagien, w poszarpanych, zbutwiałych mundurach, przewracają z rozkoszy wybałuszone oczy, potrząsają zielonymi jak skrzypy włosami, stoją, siedzą, śpiewają niemieckie piosenki, mówisz tajemniczo: chodź do przebieralni, coś ci pokażę, pusto, piasek zimny, w ogóle jakoś strasznie zimno się robi, szybko biegniemy, przeskakując wydmy, trzeba uważać: łatwo pokaleczyć stopy o ostrą jak brzytwa wydmuchrzycę, stare, zżarte jesiennym liszajem, drewniane łazienki, wchodzimy, zamykamy na skobel drzwi, mrok, tylko wąskie pasma światła przez szpary w deskach, jak w moim kościele, słyszę: rozbiera się, patrz! szepczesz do ucha, jak tu patrzeć, ledwie dwa cienkie paski widać, odwracam się, koń Korpysa śmieje się szyderczo, prycha pokrytymi grubo pomadką wargami, o tu, wskazujesz palcem, zobacz, dumny czegoś, wytężam wzrok, schylam, głowę, może z bliska... tak, rzeczywiście: włos wyrósł! długi, ciemny, ze dwa centymetry nad ptaszkiem, wstyd mi się robi, dobrze, że ciemno, no i co z tego? pytam z głupia frant, jak to co? śmiejesz się szyderczo, koń wtóruje, aż bębenki pękają, teraz będę się mógł brandzlować! i jeszcze głośniej się śmiejesz, skądś muzyka, zewsząd ten śmiech, zwielokrotniony, nie mogę, wybiegam, znowu film kręcą, przed katownią ustawili szafot, roi się od statystów w pasiakach, kiedyś już to widziałem, tak, tak, mówi święty Jerzy z muzeum, smok wije się w agonii, przyszpilony do ziemi żelazną stopą, ogonem roztrąca szczury, które już zabrały się do wyżerki, Forstera zaraz powieszą, wybierają ochotników, Münchhausen tańczy na koniu, wytupuje jazzowe rytmy, nie wiedzieć skąd i kiedy napatoczył się Henio, śmieje się przebiegle, biega wokół na czworakach, nagle zmniejsza się, gubi odzież, obrasta błyszczącą, szczurzą szczeciną, staje na tylnych łapkach, podpierając się śliskim ogonem obgryza fotografie, jedną po drugiej, strzyże niespokojnie oczkami, śpieszy się, słychać łapczywe chrupanie, nagle czmychnął gdzieś w bok, zostawiając kupkę paprochów, przygrywa orkiestra obozowych dzieci, gdzieś sprzedają watę cukrową, śmiechy, pachnie denaturatem, dzika muzyka, śmiechy, uciekam, gonią mnie jacyś żołnierze, chyba nie dam rady, są już przy mnie, koniec, śmiechy, odwracam się wyciągają ręce, by mnie schwytać, ale nie mogą, są płascy, dwuwymiarowi, jak wycięci z papieru, uciekają, ale nie w głąb, bo głębi nie ma, zmniejszają się, z tyłu krzyki, śmiechy, sala kinowa, stoję bezradnie na tle ekranu, zasłaniam, przeszkadzam, śmiech, muzyka, gwizd, jazz, znowu gwizd, świdrujący w uszach, spadam, spadam coraz szybciej, zamykam oczy, otwieram... Muzyka została, gwar głosów, nie rozumiem, brzęk szkła, Boże, co się dzieje?! przecież tu kościół, ołtarz na swoim miejscu, szczypię się mocno w rękę, znowu przeciągły, wibrujący, rozsadzający czaszkę gwizd, na dworze ciemno, okno czarne, wyglądam w stronę nawy, to stamtąd muzyka i niesamowity, pijacki jazgot, Jezu! przecieram oczy, co za straszny raban, już nic nie kręcą, słabe światło z małego reflektora pada na... co tam się dzieje! nie do wiary, kilku facetów, kobiety, siedzą na zestawionych ławach, po środku stół czy jakaś skrzynia, butelki, zakąski, papierosy palą, biesiada na całego, i ta muzyka murzyńska, gdzieś z boku, pewnie gramofon mają, jeden wlazł na stertę rupieci i ponownie gwiżdże przeraźliwie, będzie cisza czy nie?! krzyczy groźnie chrapliwym głosem, no zamknijcie się w końcu! mężczyźni w rozchełstanych koszulach patrzą zaciekawieni, słuchajcie, słuchajcie - uciszają jeden drugiego, kobiety chichoczą, ale w końcu i one cichną, ten na rupieciach już chyba bardzo pijany, słania się, a wraz z nim jego potężny, przeskakujący z filara na filar cień, co rusz któraś noga wpada mu w jakąś dziurę, muszę wam powiedzieć, muszę wam powiedzieć, mamrocze w kółko jak zdarta płyta, no gadaj, gadaj, przynaglają ci z dołu, wiersz, muszę wam powiedzieć wiersz! oświadcza uroczyście, tamci w śmiech, wódkę rozlewają do szklanek, stukają się, piją, żarty sypią jak z rękawa, hałasują przy tym nieopisanie, bełkocze) pijackie gadki - szmatki, a tamten, głuchy ma docinki, jakby nie słysząc kociej muzyki, śmiechów i pokrzykiwań, i nie zauważając, że nikt go nie słucha, deklamuje z namaszczeniem, z pijackim patosem, iż trudem utrzymując równowagę jak akrobata na chybotliwej linie, a głos ma iście aktorski, niesie na wszystkie strony, cały kościół wypełnia wierszem jak modlitwą, marszowym rytmem słów, których nie sposób zrozumieć, bo zbełkotane przez pogłos i wódkę, więc tylko ich rytm zastaje i zaciśnięta pięść, którą co chwila do góry podnosi, jak agitator, dudni jej olbrzymim cieniem o sklepienie, a stół odpowiada rechotem, zaśmiewają się do rozpuku, jeden zleciał, kobietę za sobą pociągnął, piszczy babsko wniebogłosy, tarzają się po posadzce, też pewnie pijana, inne parskają śmiechem, tumult nie do zniesienia, bębenki pękają, tamten na rupieciach już skończył, wypluł, wycharczał swe rytmy i zastygł w jakimś dziwnym, patetycznym geście, co niby miało większe wrażenie zrobić, ale wygląda jakby obuchem w łeb dostał, więc tamci tylko ryczą, wódkę leją, libacja na całego, napij się! napij! karniaka! wołają, a on z trudem wygramoliwszy się z rupieci, ni z tego ni z owego chwyta nagle jakiś łom i doskakując do reszty krzyczy nasrożony: wy gnoje! wy skurwysyny! wy kundle! czy wy w ogóle wiecie, co to jest sztuka?!! Jezu, co to będzie, po co on im tym łomem przed nosami macha jak dziad kosturem, po pijanemu łatwo o nieszczęście, rozjuszony taki, czyżby odwet chciał wziąć, a jakby mnie tu przyłapał? - strach pomyśleć, jak to mówią: ręka, noga, mózg na ścianie, oko na widelcu, ale nie, on tylko krzyczy spieniony: czy wiecie? no, gadać! czy wiecie, co to jest sztuka?! patrzą na niego jakby z niepokojem, w żart próbują obrócić, ale uciszywszy się nieco, uspokajają: daj spokój, coś ty, nie wygłupiaj się, ale on tak się zacietrzewił, że sam sobie odpowiada: gówno wiecie! gówno! i jak nie huknie łomem w ozdobny kinkiet na filarze, śladu nie zostało, tamci w śmiech, a on jakby w amoku, jakby złość mu umysł zaćmiła, biega w kółko, w te i we wte, szaleniec czy co? i raz po raz uderza łomem gdzie popadnie, w diabła się chyba przedzierzgnął, aż ten, co leżał, ocknął się z pijackiej drzemki, też się zerwał, już coś w garści trzyma, tak, wysoki lichtarz za trzpień chwycił i wywija jak maczugą, tłucze, co się tylko napatoczy, dalej chłopcy! nuże! podszczuwa innych cienkim głosem, baby piszczą i klaszczą z uciechy, dołączają się i pozostali, a masz! a masz! krzyczą obłąkańczo, powariowali chyba, dobrali się do ławek, teraz do zegara, drzazgi lecą, szczapy fruwają, dziki strach, bo zbliżają się do mnie, chowam się za ołtarz, byle dalej, żeby tak w ścianę móc się wcisnąć albo pod ziemię zapaść, a tam krzyki, rwetes niesłychany, walą jak cepami, coraz bliżej, tuż, tuż, chyba do ołtarza się dobrali, zimny kolos drży lekko od uderzeń, albo jak ja - ze strachu, lecą kamienne odłamki, słychać przyśpieszone oddechy, zziajali się, dyszą ciężko, sapią, świst powietrza, trzask, huk, rumor, zamykam oczy, zatykam uszy, strach, strach jakiego nie znałem, duszący, z wielkimi oczyma, krępujący ruchy, zmuszający do krzyku, przepadłem z kretesem, czuję, tak, czuję, a nie słyszę, że po każdym uderzeniu krzyczę, to strach krzyczy, rozdziera usta, aż boli w piersiach, teraz do mnie się dobiorą, ani chybi, widzę, jak stoimy na ołtarzu, sztywni jak kamienne rzeźby, nawet całkiem do nich podobni, widzę ich nieprzytomne, dzikie oczy, są blisko, czuć odór wódki, pierwsze ciosy padają na stojących obok Apostołów czy Ewangelistów, którym wnet znikają odłupane twarze, a ogłowione korpusy z łoskotem rozpadają się na sterty nieforemnych kamieni, boję się ruszyć, zerkam na ciebie, krótki świst, pierwszy cios rozbija ci szczęki, bucha czarna krew, język wisi niedorzecznie jak ochłap mięsa, drugi roztrzaskuje czaszkę na miazgę, nie! nie! nie! Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, usłyszeli na pewno, bo oto, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty, uderzenia coraz rzadsze, między niewiastami, pojedyncze, ustają zupełnie, zaraz tu będą, Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami, drżący głos z drugiej strony: słyszeliście? grzesznymi, drugi: słyszeliście?! teraz i w godzinę, trzeci krzyczy przeraźliwie: słyszeliście?!!! Amen, cisza, pewnie się skradają, dreszcze, Boże, raptem tupot, tupot, błyskawicznie oddalający się, za nim drugi, trzeci, następne, bezładne nakładające się na siebie, zwielokrotnione echem, ktoś się przewraca, klnie, kobieta szlocha histerycznie, dają drapaka, tak, już ich nie ma, tylko jazz po nich został, synkopujący zawzięcie, dreszcze, Boże, co to było, Boże, jakieś straszne dreszcze... Łażę po plaży tam i z powrotem, w końcu nie wiedzieć kiedy aż do Orłowa doszedłem, do domu strach wracać, ciągle myślę o tamtym, wraca to jak dreszcze, chyba się przeziębiłem, sam nie wiem, gdy tu przyszedłem akurat wschodziło słońce, na wprost mnie, białe, przeraźliwie duże i płaskie jak olbrzymi dysk, z wolna wynurzający się z wody, jeszcze matowe, jakby nieprawdziwe, atrapa, rzucająca na piasek mdławe światło, ale w morzu odbijająca się żywymi, migotliwymi blaskami, a gdy rozbłysło na dobre, oślepiło, przyniosło nowy dzień, to wówczas się przestraszyłem, że to już, że bez końca nie mogę tu siedzieć... W Orłowie też jest wioska rybacka, lodu już prawie nie ma, więc niedługo wypłyną małymi, żółtymi łodziami, a po morzu ślizgać się będą ich okrzyki, przekleństwa czy śmiech, a teraz skoro świt krzątają się żwawo przy łodziach i rozwieszonych, brunatnych sieciach, jest też kilka kobiet, stoją nieruchomo, opatulone w ciepłe, czarne chusty, w grubych spódnicach, spod których widać nogawki spranych do szarości watowanych spodni, kobiety bez twarzy, patrzą, jak półnadzy mężczyźni wyciągają grubą, ociekającą wodą linę, zarzuconą gdzieś hen daleko w morze, mężczyźni mają na nogach wysokie, rybackie gumiaki i pokrzykują dziarsko: raz dwa, raz dwa, one stoją jak skamieniałe, a oni dyszą z wysiłku, spoceni, zawzięci, liny na brzegu przybywa... Wracam tą samą drogą, brzegiem morza, w parku ciemno i straszno, nigdzie żywej duszy, dreszcze, co w domu... Boże, żeby tak czas zatrzymać, wtem patrzę: w oddali ktoś idzie po lodzie, skacze, tak, ktoś się samotnie wybrał „na kry”, może to jeden z tych „naj”, tak, będę mógł podpatrzeć, pierwszy raz, a jednak są tacy, bo czasem to już miewałem wątpliwości, pójdę za wałem ochronnym, żeby mnie nie zobaczył, tak... Nigdy nie należałeś do tych „naj” i o ile wiem, sam nigdy nie skakałeś, dlatego staję jak wryty, gdy z daleka ujrzałem znajomy czerwony sweter, odcinający się od lodu jak ruchliwa, migająca krwawa plama, podchodzę bliżej, o mały włos nie wpadam na siedzącą za wydmą dziewczynę, która z lekkim znudzeniem patrzy na twoje popisy, co oni tu robią? pewnie na wagarach, tak, to Ona, to na pewno Ona, pierwszy raz jestem tak blisko niej, bo tamta z kabiny w łazienkach, to pewnie był kto inny, albo przywidziało mi się, przyśniło, ale ta jest naprawdę, siedzi, patrzy, oddycha, myśli coś tam sobie, tylko dlaczego wydęła wargi, jakby z lekceważeniem czy pogardą, stoję tuż za nią, wpatrzony w jej otuloną chustą głowę, wątłe ramiona i lekko zgarbione plecy, czekam, aż się odwróci, krzyknie przestraszona, ale nic z tego, dreszcze, pewnie gorączka rośnie, odchodzę nieco w bok, teraz biegiem w stronę morza, kruchy jak lukier lód chrzęści pod nogami, ślisko, ale pędzę na złamanie karku, już zauważyłeś, stanąłeś zdziwiony, czekasz nastroszony, widzę, jak złość wykwita na twojej twarzy, która nagle staje się obca, odpychająca, rozdrażniona, a ty tu czego? witasz zgryźliwie, kiedy przestaniesz nas szpiegować?... nas?... nas? powtarzam, nie bardzo rozumiejąc, próbuję coś powiedzieć, ale usta same pytają: jak to nas? przecież my to my... rozeźliłeś się na dobre, krzywiąc szpetnie usta, co za my! krzyczysz, żadne my, szczeniaku! i odwróciwszy się na pięcie, skaczesz na sąsiednią krę i dalej, dalej, byle dalej ode mnie, ale nie dam ci uciec, nie dam, nie dam nikomu, nikt się nie podszyje pod nasze my, czekaj, dogonię cię, nie odczepisz się, przecież muszę ci powiedzieć, że już wiem, skaczę na małą, chybotliwą krę, odbijam się i już jestem bliżej, teraz na następna, dużą, jeszcze dwie małe, hop, i już prawie przy tobie, odwracasz się, pięścią grozisz, Boże, co się z tobą stało, kto cię tak zauroczył, odmienił nie do poznania, co robić, skoczę, to gotów jesteś uderzyć, po minie widać, że świerzbi cię ręka, skąd tyle zła? dreszcze, dreszcze, trzęsę się cały, pomyślisz jeszcze, że ze strachu, wzdrygam się, ale co ty robisz najlepszego?! - skoczyłeś na krę, za którą już nie ma innych, otwarte, zwichrzone bryzą morze, tylko patrzeć jak wiatr i fale porwą cię w głąb, nie będziesz miał jak wrócić, zwariowałeś czy co? może przed nią chcesz się popisać? ale czemu mnie nie chcesz widzieć ani rozmawiać, czemu uciekasz, tam fale większe, naprawdę niebezpiecznie, wracaj! wracaj! krzyczę, już wiem! już wiem kto był twoim ojcem! ale ty jakbyś nie słyszał, więc dalej za tobą, na jedną, na drugą, na trzecią, tobie łatwiej, masz dłuższe nogi, ale muszę, jeszcze jedna i w końcu jestem, kołysze strasznie, trudno utrzymać równowagę, nic nie mówić, nic nie mówić, czekać, aż on zacznie, dreszcze, dziwnie tak, dyszę ciężko, co ty wyprawiasz? pytam cicho, spojrzałeś na mnie dziko i jak nie wrzaśniesz z wściekłością: ja wyprawiam?! ja wyprawiam?! ty, ty, ty... nie mogąc słowa wykrztusić, nadymasz się tylko złością jak indyk, już mnie dopadasz, chwytasz wpół, nie bronię się wcale, i tak jesteś silniejszy, nigdy ciebie takim nie widziałem, mielesz w zębach przekleństwa, ty gnoju, ty gnoju, syczysz z szewską pasją, zabić gotów, nagle coś nami rzuciło w stronę lądu, fala, wpadamy na drugą krę, wstrząs, padam, ty też, puszczasz, toczysz się bezwładnie, chwytam za rękę, całe szczęście, bo już w lodowatej wodzie, Jezu, tylko ręce na krze zostały, trzymam kurczowo, dawno nie trzymaliśmy się za ręce, ale te są inne, gdzie się podziały twoje białe dłonie? zaparłem się łokciami, całym ciałem wtulam się w gładki, szklisty lód, drugą, wolną ręką drapiesz śliską powierzchnię, wczepiasz się paznokciami, podciągnąłeś się trochę, zmoczone włosy, czoło, pełne nienawiści oczy, nigdy takich nie miałeś, bo zieleń zawsze zdziwiona, a nie taka, dreszcze, sapiesz, dyszysz ciężko, chcesz powiedzieć, nie możesz, pewnieś się wody napił, za to oczy mówią, nienawidzą, Boże, jak strasznie nienawidzą, tak, puszczam, ale dopiero po chwili sobie to uświadamiam i patrzę, jak pazurami drapiesz o szklistą biel, zostawiając różowe ślady, ale znowu fala, silny wstrząs, chrupnęło, i nagle ręka rozcapierza palce jak w rozkurczu, sterczy niedorzecznie jak wetknięta gałązka albo liść kasztana, ale morze odciąga, oddala kry od siebie i tylko na krawędziach zostaje nieco czerwieni, którą powoli zlizuje zielona jak twoje oczy, zdziwiona woda... Brnę przez pustą plażę, żywej duszy nie ma, gdzie się Ona podziała, może jej nie było, zdawało mi się, przez tę gorączkę, nie wiem, nie wiem, może wszystko mi się zdawało, nie, nogi przemoczone, podrapane ręce, chyba nigdy z tej plaży nie wyjdę, drzewa w parku szeleszczą jak miętoszone gazety, słychać skądś muzykę, jakieś głosy, śpiewy, śmiech, siadam na piasku, tu zostanę, nie dojdę, nie mam siły, skąd te głosy? może to drzewa? co teraz będzie... drży, piasek drży, jakby tętent, nie, to drzewa suną w moją stronę, nie, stają jak wryte, kolorowe jak z marcepanu, kręci się, wszystko się kręci, trzymam się piasku, zaraz spadnę, nie, niebo blisko, opada jak mgła, gęstym błękitem, ciepło, lato, nie, gawrony kaszlą, głosy, skąd te głosy, śmiechy, jazgot, ból, nic, błękitu już nie ma, wsiąkł w piasek jak meduzy wyrzucone na brzeg, morze dyszy, wypluwa puszystą, gęstą pianę, z drzew opadają gałęzie i konary, zostają kikuty wyciągnięte do nieba, którego już nie ma, głosy zostały i śmiechy, dzwonki jakieś, muzyka, kulig, Bóg wie co, bez śniegu? nie, morze też zostało, jest sine, jak zawsze na wiosnę lub jesienią, marszczy się, ale nieruchome, martwe, zastygłe jak olbrzymi skrzep, wyrasta z niego jakiś dym, pewnie statek przepływa, ale nie widzę, z tyłu szeleści cicho park, drzewa wzdrygają się od podmuchów wiatru, Boże, ktoś siedzi koło mnie, szmer, cichy, bardzo cichy jak piasek w klepsydrze, gdy przytknąć do niej ucho, patrzę: cienki pręt, jakby laseczka, jej koniec raz za razem, monotonnie zatacza koła w piasku, jakby odmierzając czas, co to gmeranie może znaczyć, podnoszę wzrok: twarz, pokryta starczym strupem, nieruchoma, martwa jak maska wycięta z kory, wypalona przez słońce na popiół, powoli, delikatnie, by nie uszkodzić, dotykam koniuszkami palców, spomiędzy zmarszczek sypie się piasek, szorstki zarost, lepkie usta, posiekane bruzdami policzki, przymknięte, wypukłe gałki oczu, czoło zacienione wyświechtanym tricornem, spod którego z tyłu wystaje nędzny harcap, otwiera usta, jakby łapiąc powietrze, śmieje się, śmieje się bezgłośnie jak zdychająca ryba, nagle otworzył oczy i spojrzał na mnie, są gładkie, jakby trochę zamglone, nie, raczej matowe, niezupełnie jeszcze, jak wysychająca akwarela, znam ten błękit, cofam rękę, nie ze strachu, ze zdziwienia, że” nie wiem, skąd go znam, twarz drgnęła, zmarszczki zmieniły swą konfigurację, a ich ruch przechodzi na rękę, która drga poruszając laseczka, rysuje coś, tak, już wiem, narysował ciebie, zerwałeś się z piasku, otrzepując spodnie i czerwony sweter, siadasz koło mnie, ty, mówisz cicho, Münchhausen tylko swoje zmarszczki rysuje, nie wygłupiaj się, przestałeś chichotać i już cię nie ma, ale przypomniałem sobie, łzy kapią na piasek, dziwne imię: Münchhausen, skąd je znałeś? nie zdążyłem zapytać, chcę iść, ale on znowu coś rysuje, tak, kilku małych chłopców o starczych twarzach i rybich, wypukłych oczach i gładko przylizanych włosach, w dużych, ciężkich, jakby zmęczonych grą dłoniach niezdarnie trzymają instrumenty, jest fujarka i trąbka, bęben, skrzypce, talerze i marakasy, ubrani jak pajacyki w kostiumy w kwadraty i romby, na głowach wysokie, czarnoksięskie czapy, jeszcze płascy, ledwo zaznaczeni konturem, a już grają, ale tak jakoś nieskładnie, każdy sobie, jakby stroili instrumenty, dopiero po chwili nieśmiało razem zaczynają rzępolić w kółko tę samą frazę skocznej, jarmarcznej melodyjki, ale i ta muzyka jeszcze płaska, bez głębi, lecz oto piasek w miejscach zaznaczonych laseczką Münchhausena wybrzusza się, rośnie jak ciasto na drożdżach, nabiera koloru i ciała, wchodzi w trzeci wymiar, aż w końcu cała orkiestra odrywa się od piasku jak relief od tła, a wraz z nią i muzyka coraz barwniejsza, zakwitła różnorodnością dźwięków, już bęben głucho dudni, skrzypki popiskują, fujarka wygrywa swoje trele, stoją orkiestranci jeden przy drugim, ale ciężko im się utrzymać na nogach, chwieją się jak ze zmęczenia albo jak obudzeni z głębokiego snu, dziwnie, dziwnie to wygląda, przypomina pozytywkę, bo ich ruchy sztywne, przerywane... raptem ruszyli przed siebie nie przerywając gry, z trudem brną przez grząski piasek, idą w stronę drewnianych łazienek, dochodzą do podestu, wdrapują się niezdarnie po schodkach i giną z oczu w jednej z „uliczek” z kabinami, tylko muzyka została, słychać, jak wędruje, trudno się połapać gdzie ich szukać, chyba oddalają się, bo muzyka cichnie, słychać tylko głuche dudnienie bębna, ale już ich gonię, już jestem przy łazienkach, biegam wąskimi uliczkami, lecz wszędzie pusto, cicho, tylko trochę zeszłorocznych liści nawiało i szeleszczą, szukam w kabinach, niektóre otwarte, pusto, pusto, pusto, nagle przypominam sobie, że już kiedyś tak kogoś szukałem, właśnie tutaj, w tych starych, łuszczących się resztką letniej bieli kabinach, ale kogo? z boku dziwny dźwięk, zaglądam, siedzisz po turecku na podłodze, manipulując coś przy zegarku i chichocząc przy tym do siebie, spojrzałeś na mnie przelotnie i mruknąłeś: zajrzyj obok, to przypomnisz sobie, i już cię nie ma, Boże, co się dzieje! wszystko wiruje, aż muszę się oprzeć o drewnianą ścianę i trzymając się jej, ostrożnie otwieram drzwi sąsiedniej kabiny, ktoś tam jest, słyszę przyśpieszone oddechy, czuć potem, winem, jeszcze bardziej uchylam drzwi, białe pasmo światła załamuje się na znajomej czerwieni, jakaś ruchoma, pulsująca bryła, widać gołe nogi, oparte koniuszkami palców na podłodze, fragment krzesła, wyżej czyjeś plecy i tył głowy, nie, dwie głowy! jedna tyłem, druga przodem, wtulone w siebie, ciężko dyszą, ten oddech też skądś znam, trzaskam drzwiami i biegnę, biegnę i sam nie wiem czy teraz uciekam, czy kiedyś, czas się nałożył na siebie, na szczęście słychać już moich orkiestrantów, już całkiem blisko, nagle z impetem potrącam jakąś dziewczynę, która schyliła się, by poprawić rozwianą, letnią sukienkę, patrzy ze złością, uważaj, smarkaczu, rzuca za mną, to była Ona, już całkiem blisko, czuję, że zaraz ich zobaczę, wyjdą nagle zza zakrętu albo z którejś kabiny, o, mignęli nieco dalej, widzę, jak znikają w pustym baraku, w którym latem mieści się bufet, jeszcze trochę i już jestem, przylepiony do okna, z klapkami dłoni przy oczach, jakże oni tam weszli? - drzwi zabite deskami, okna nienaruszone, ale są, są usadowili się na belkach pod powałą, grają, grają coś dziwnie znajomego, bliskiego, dziwnie, strasznie dziwnie, zawrót głowy, jak po karuzeli, to od tej muzyki, która mi coś przypomina, i to narasta, to dziwne uczucie, grajcie, bo już jest, wszystko jest, jak jeden obraz, jeden dźwięk, i widzę, widzę wszystko, słyszę, grajcie, bęben odmierza czas, tak, teraz rozumiem, pamiętam, biegnę, znowu plaża, a oni są, już ich widzę, już słyszę” hurkot kół, wyjeżdżają z parku, całą karawaną, na wozach, na platformach, przyczepach, wszyscy śmieją się, śpiewają, krzyczą wesoło, z przodu prowadzi ich landara z kamerą i przylepiony do niej brodacz, obok przycupnęli moi orkiestranci, grają, wciąż grają, sypie się confetti, serpentyny wśrubowują się w powietrze, z parku wyłaniają się dalsze wozy, cała karawana, koniki ładnie przystrojone, niektóre na biegunach, część ludzi zeskakuje i pchają wozy przez piasek, pokrzykują, śpiewają, widać, że zmęczeni, ale radośni, machają do mnie przyjaźnie, żegnają się, Boże, ilu ich tu zjechało, jak na naszym festiwalu, ale tu jest inaczej, chociaż widzę jazzmanów, jak grają w zapamiętaniu, spoceni, w ciemnych okularach, w wyświechtanych ubraniach, studenci trzymają transparenty, ale puste, puste płachty, dziewczęta w kostiumach kąpielowych tańczą kankana, dalej jacyś przebierańcy, pajace, rycerze, ołowiane żołnierzyki, koła grzęzną aż po piasty, ale brną naprzód, ta muzyka ich ciągnie, idą za nią jak zaczarowani, z parku wypadają dalsze wozy, na jednym szopka z naszego kościoła, Murzyn śmieje się, klęka, to marionetki, widać srebrzyste nitki, które nimi poruszają, jakby zawieszone w powietrzu, zwisające nie wiadomo skąd, jak babie lato, gdzieś tam z zamglonego błękitu, jest umorusany Korpys ze swymi końmi, powiało fryzjerskim odorem, koniki rżą wniebogłosy, mają czerwone pyski, Korpys przemawia, pięścią potrząsa, drugą szarpie żonę, która wyrywa się do Murzyna z szopki, na którymś wozie glina i nasi artyści, rzeźbią z przejęciem, a właściwie to lepią olbrzymią figurę, to pewnie Münchhausen, są też kolorowe wozy cyrkowe, pstrokato poprzebierani klowni biegają tam i z powrotem, przewracają się, koziołki fikają, żonglerzy zręcznie podrzucają barwne kule, kółka błyszczące jak cekiny, czarne cylindry, muskularny atleta dźwiga na plecach olbrzymi globus, i jadą, wszyscy jadą, coraz więcej tych wozów, pierwsze dojechały już do połowy plaży, jedzie Borkowski i Kokoschka jak ich sobie kiedyś wyobrażałem, postaci z dawno zapomnianych bajek, kukiełki, o, jest i Hitler z wyprężoną na baczność przyboczną gwardią, schyla się, coś tam przy sandałach majstruje, organista śpiewa z dziećmi kolędy, Lulu zajada marmoladę, kiwa do mnie, składa ubabrane ręce w tubkę i krzyczy: teraz wszystko zrozumiesz, wszystko ci wytłumaczę, jesteś nasz, za nią rachityczny Henio drałuje przez piasek, na czworakach, staje co chwila, podnosi się, podpierając się długim, śliskim ogonem i rozgląda się w koło, węszy, pijane „dziwki z meliny poganiają go długimi bizunami, dalej piekarz z handlarzem rupieci człapią na wspólnej kobyle, nie śpieszy im się, machają do mnie, żegnaj, żegnaj, krzyczą, za nimi wóz z aktorami z naszego teatru, przebrani za postaci z różnych sztuk, ale leżą jeden na drugim jak kłody, jak manekiny, jest i szewc z wyciągniętą w hitlerowskim pozdrowieniu ręką, powoli, dystyngowanie suną przez piasek postaci z portretów w pałacu, płaskie, ociekające farbą, ktoś strzela, ktoś płacze, śmiech, kwilenie niemowlaka, ktoś wystrzeliwuje sztuczne ognie” o, są topielcy z bagien umazani czarną, lepką mazią, skrzypy im rosną na głowach, z wysokich kufli piją piwo, śpiewają żołnierskie piosenki, Hube i Jube z nimi, obok złamany wpół stróż z tartaku, katechetka, dzieci ze szkoły, harcerze, jakieś senne widziadła, jest i dziadek w pysznym mundurze pazia, ale nie prawdziwy, wypchany jak kukła, z przodu wygląda jeszcze jako tako, ale z tyłu zszyty byle jak, na okrętkę, trociny się sypią, patrzy na mnie i mówi: będę na ciebie czekał, pamię... i tu zakrztusił się trocinami, aż się skulił cały,. i jadą, wszyscy jadą, widzę, jak pierwszy wóz, w miejscu gdzie nie ma lodu, wjeżdża do wody, pryska piana, gliniany Münchhausen zeskoczył na piasek i dyryguje, popędza, z impetem wpada następny, rozbryzgując na boki zieloną wodę, i jadą, wszyscy jadą, wjeżdżają do morza, jadą w głąb, jeden za drugim, jeszcze słychać muzykę, tak, orkiestranci usadowili się na brzegu i przygrywają po swojemu, a oni jadą, znikają w morzu, które burzy się, bryzga pianą, kipi, wchłaniając coraz to nowych, już jazzmani cichną, trębacz zachłysnął się wodą, za nimi dalsi, wszyscy się zmieszczą, więc idą, śpiewają, tańczą, walczą z falami, ale idą, jeden za drugim, machają na pożegnanie, czasem odwracają się jeszcze, by rzucić okiem na plażę i tych, co za nimi, i patrzą, dopóki im woda oczu nie zaleje, ale wciąż idą, jeden po drugim, aż w końcu Münchhausen rozpostarł ramiona i poszybował gdzieś jak ptak, i tylko dziecięca orkiestra została na brzegu, ale i ona cichnie, gubi rytm, wypada z tonacji, stoją jeszcze przez chwilę, wyblakli z kolorów, stoją bezradnie, a wiatr zamazuje im rysy, rozwiewa na wszystkie strony i niebawem zupełnie rozsypują się w piasek, cisza, cisza, tylko morze, tylko ono jest takie samo, może trochę bardziej rozedrgane, ruchliwe, zmierzwione przy brzegu, na którym zostały ślady kół, kopyt i stóp, ale fale już je głaszczą, zlizują, wygładzają, i po chwili zostanie tylko gładki, napięty jak skóra piasek...