12939

Szczegóły
Tytuł 12939
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12939 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12939 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12939 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Aleksander Minkowski Artur 1. Stałem przed nimi drwiąco uśmiechnięty, z rękami w kieszeniach. - Osły - powiedziałem. - Stado osłów. Nie mogę patrzeć na wasze ośle pyski. Za plecami miałem odrapany mur naszego domu, z warsztatu dobiegał zgrzyt rozwiertaka. Ojciec zjadł już kolację i dopasowywał sworzeń do korbowodu. Przez uchylone drzwi szopy wybiegał siny promień blasku, kładąc się na ich twarzach wapienną bielą. Patrzyli na mnie w milczeniu. Czekałem, aż się odezwą albo poruszą, zrobią cokolwiek, co mi pozwoli splunąć im pod nogi i odejść. Oni jednak pozostawali nieruchomi. Tylko Rączka wodził końcem języka po górnej wardze. - Czego jeszcze chcecie? - spytałem. - Wiesz - powiedział Karol. - No, to spłyńcie - rzuciłem. - Szkoda czasu. - Nic nam nie powiesz? - zapytał cicho Rączka. - Ani słówka, stary? Odwróciłem się do nich plecami i ruszyłem wolno w stronę warsztatu. Od pojemników na śmieci bił odór zgniłej kapusty. Hałas w szopie przycichł na chwilę i znów się rozległ, bardziej jeszcze zgrzytliwy i wibrujący. Stali. Czułem, że nie odchodzą, że nie poruszyli się nawet, że mierzą mi w kark zimnymi ślepiami. Przyjaciele. Kumple serdeczni, moja cudowna paczka, za którą przedtem w ogień bym skoczył. - Artur! Poznałem głos Marcina. Nie spodziewałem się, że właśnie on mnie zawoła. Stanąłem. Wykonałem niechętnie półobrót. - Przemyśl to sobie - powiedział cicho Marcin. - Nie odchodź w ten sposób. Możemy spotkać się jutro. - Z wami? - uśmiechnąłem się. - Nie mam ochoty. Ani jutro, ani za rok. Poszukajcie innego frajera. Ruszyłem w kierunku szopy, ale nie wszedłem do środka, skręciłem w lewo, przecisnąłem się przez dziurę w ogrodzeniu. Z krzaków bryznęły na mnie krople po deszczu, który spadł przed południem. Ziemia też była mokra i śliska. Szedłem ścieżką na wyczucie, bo księżycowy sierp dawał niewiele światła. Było mi gorąco, w skroniach stukały młoteczki, chciało mi się pić. Ojciec ochrzani, że nie przyszedłem mu pomóc, mieliśmy dzisiaj razem pracować. Przyrzekłem oczyścić gaźnik. Już go rozmontowałem, usunąłem rdzę, zostało najtrudniejsze - dysze. Trzeba się z nimi cackać, bo mają przekrój włosa, a jak się rozkalibruje, zadrapie, nowe trzeba kupować. Jestem dobry do delikatnej roboty, ojciec to wie, nie pierwszy gaźnik każe mi czyścić. Tym razem jednak nie gaźnik od motoru pana Wnuka ani od syrenki Sobczaków - nasz gaźnik. Będziemy mieli motor. Kiedy ojciec przytargał do szopy kupę przerdzewiałego żelastwa, uśmiechnąłem się kpiąco. Mama narobiła krzyku: pięćset złotych?! Do pierwszego więcej niż tydzień, moje buty się rozlatują, ona musi wreszcie kupić sobie sukienkę, a tutaj, jak gdyby nigdy nic, całe pięćset złotych, na które tak liczyła. Ojciec patrzył w ziemię i gniótł nie zapalonego sporta. Potem obiecał, że jutro wydusi z Sobczaka te cztery stówy, które jest winien za wyklepanie błotnika, i wszystko odda mamie. A ja patrzyłem nieufnie na stertę złomu, która niegdyś była junakiem. Z tego motor? Po miesiącu ojciec dokonał pierwszego cudu odbudowując ramę. Nawet ją pokrył wiśniowym lakierem: lśniła jak nowa. Wtedy zacząłem wierzyć. Co wieczór, po powrocie z Zakładów, ojciec w pośpiechu zjadał kolację i szedł do szopy. Nie grał już z Wnukiem w warcaby, nie chodził do Wasilkowskich oglądać w telewizji meczy ligowych; nie skusił go nawet pojedynek „Legii” z „Górnikiem”, który wyludnił całe Grzybowo. Matka wściekała się, bo wymówił Sobczakowi opiekę nad syrenką na czas nieokreślony i została jej goła pensja ojcowska, bez dodatków wkalkulowanych w budżet. Ale junak powoli zmartwychwstawał: rama wzbogaciła się o reflektor, urosły jej koła. Zostało najtrudniejsze - napęd. To, co wydłubaliśmy z ojcem ze stosu żelastwa, mgliście tylko przypominało silnik... Ścieżka wyprowadziła mnie do parku. Trochę kasztanów i lip wokół placyku z pomnikiem Zwycięstwa. Koślawe ławki bez oparć. Jedyna latarnia z potłuczonym kloszem: dowód celności Józka Bubały, który go strzaskał już pierwszym strzałem z procy, za co kwiaciarka Bubałowa zmuszona była uiścić solidną karę, bowiem świadkiem wyczynu okazał się sam sierżant Kowalczyk. Karę zapłacono pół roku temu, klosza jednak dotąd nie wymieniono... Uśmiechnąłem się, przysiadłem na ławce. Pachniały lipy. Nie opodal, w Rynku, przed budką z piwem tłoczyło się kilku mężczyzn z kuflami w rękach. Jeden śpiewał fałszywie „Głęboka studzienkę”. Ojciec będzie zły, że nie przyszedłem do warsztatu, gaźnik powinien być gotowy na jutro. Dlaczego na jutro? Nie ma pośpiechu. Teraz nie spieszy mi się do nikogo ani donikąd. Jestem szczęśliwy. Spełniło się moje marzenie, moja nadzieja, a raczej marzenie o nadziei - że mogę ją mieć, wolno mi się spodziewać... Powinienem być szczęśliwy. - Artur? A ja myślałem, że to dziewczyna, już cię podrywać chciałem, ha, ha, ha! Włosy długie, oczy w niebo. Gratulacje! - Dziękuję - mruknąłem. Mietek usiadł przy mnie, zapalił papierosa. Poczęstował, odmówiłem. Był starszy ode mnie o rok, powtarzał drugą klasę, barczysty, krępy, jasne włosy na jeża, ironiczne szarozielone oczy. Przez to kpiące spojrzenie nie przepadałem za nim. Język też miał ostry, lubił wsadzać szpile. Nigdy nie było wiadomo, mówi serio czy drwi. - Jak tyś to zrobił? - zapytał. - Musiałeś wymyślić nieziemską historię. - Nie - odparłem. - Miała być prawdziwa. - Mowa... - Mietek uśmiechnął się, mrugnął do mnie. - Przyznaj się, zasunąłeś. Państwowotwórczo, co? - Nie rozumiem - powiedziałem. - Państwowo... jak? - Ideologicznie - wyjaśnił. - Nie strugaj naiwniaka, braciszku. W aleję weszła jakaś para, facet obejmował dziewczynę, szeptali coś do siebie. Nie dostrzegli nas, usiedli na sąsiedniej ławce. - Oczywiście - odparłem. - Wkleiłem nawet portrety wodzów rewolucji. Ty wiesz wszystko, Mięciu. Zmieszał się na moment. Długo wgniatał w ziemie niedopałek obcasem mokasyna. - Przepraszam - rzucił. - Nie poznałem się na tobie. W Szekspira też z początku nie wierzono, jeszcze dziś mówi się, że ktoś mu to wszystko napisał. Chodziłeś na konsultacje do Rury? Polonistka wiedziała, że biorę udział w konkursie, prosiła nawet o pokazanie tekstu - wymigałem się jakoś. Wstyd. Natychmiast rozszyfrowałaby wszystkie postacie, choć pozmieniałam imiona. A tamci, członkowie jury - byli to ludzie obcy, anonimowi, jakby nierzeczywiści. Nie wierzyłem zresztą, że dostrzegą mój tekst... - Tylko nie mów nikomu - powiedziałem do Mietka. - To ona napisała. Pod moim nazwiskiem, bo autorem musiał być uczeń. Kapujesz? - Dobra, koleś - Mietek klepnął mnie w plecy. - Wiesz, że lubię pożartować. Grunt to humor, no nie? Jakem przeczytał w gazecie twoje nazwisko, aż mnie zakłuło w dołku. Sława, bracie, na cały kraj! Co na to twoja paczka?... Zawiesił glos, jakby mi dawał do zrozumienia, że z jakichś względów nie dopowie kilku jeszcze słów. Że wie coś albo się domyśla. Patrzył na mnie. A ja odwróciłem głowę i popatrzyłem na zakochanych. Całowali się. Na pewno odkryli już naszą obecność i nic sobie z niej nie robili. Zakochani. Oboje w dżinsach, koszulkach sportowych. Padało na nich światło od latarni ze stłuczonym kloszem. Spojrzałem w drugą stronę; jeśli ludzie kochają się i nie mogą tego ukryć, nietaktowny jest ten, kto podgląda. Powiedziałem to kiedyś mamie, a ona: rozpusta, zgorszenie, bezeceństwo! Żeby w miejscu publicznym, przy ludziach?! Jak ja byłam panienką... Mowa. Odparłem, że w takim razie należy wybudować całowalnie, specjalne boksy z kwiatami i szklanym dachem, żeby widać było księżyc, gdzie zakochani mogliby się do syta całować i trzymać za ręce, nie budząc zgorszenia starszych pań. Dostałem po łbie ścierką do naczyń, pewno za „starszą panią”, i usłyszałem, że jestem zepsuty do szpiku kości. - Co na to twoi? - powtórzył cicho Mietek. - Bo mam wrażenie... Urwał. Znów dostrzegłem cienki uśmieszek. - Nie rozumiem - mruknąłem. - Normalka. Czego ty chcesz właściwie? Poczułem na ramieniu dłoń Mietka. Milczał długą chwilę. Przestał uśmiechać się, patrzył przed siebie z zadumą, niemal smutkiem. - Ty ich tak z mety nie potępiaj - odezwał się półgłosem. - Przemyśl dobrze. - Co mam przemyśleć? - zapytałem. - Na ich miejscu czułbyś pewnie to samo. - Możesz jaśniej? - Kiedy czytam dobrą książkę - powiedział Mietek - wydaje mi się, że mógłbym napisać taką samą. Znasz to? Trafił. Niegdyś, nim zabrałem się do pisania, odczuwałem podobnie. Jak gdyby autor podejrzał moje uczucia i myśli. Słowa, zdania, fabuła - przecież i ja mógłbym wymyślić na przykład historię o pilocie i chłopcu z planety, na której rośnie róża... „Mały Książę” - moja ulubiona książka. I piątki z wypracowań. Pani Rurawska, polonistka: „Wygląda na to, że masz uzdolnienia pisarskie, Arturze. Chyba myślisz o studiach filologicznych?” Ja: „Raczej politechnika, proszę pani. Ojciec mówi, że to fach najpewniejszy. Naczelny inżynier Zakładów jeździ polskim fiatem”. Śmiech w klasie, jakbym dowcip powiedział. Tylko Rura nie uśmiecha się, patrzy w dziennik: „Tak, no cóż, to twoja sprawa, Arturze”... - Znam - odparłem. - Może im się teraz wydawać, że potrafiliby tak samo - powiedział Mietek. - Albo i lepiej. Żałują, ze nie wzięli udziału w konkursie. - Bzdura - rzuciłem. - Sami mnie namawiali. Żaden nie myślał o starcie, wszyscy do mnie, że ja, niby, jeden... Wyręczali mnie nawet w różnych rzeczach, bo to był kawał roboty, a termin krótki, na odrabianie zadań domowych czasu mi nie starczało. Karol załatwiał matmę, Marcin chemię i fizykę, Rączka pomagał w warsztacie staremu... - No właśnie! - podchwycił Mietek. - Dziwisz się teraz? Zadra, braciszku. Tobie sława, wakacje w Złotych Piaskach, druk w gazecie, a im... - Druk? - przerwałem mu. - Myślisz, że to wydrukują?... Mietek popatrzył na mnie ze zdziwieniem. - Z choinki się urwałeś? - powiedział. - A jak niby? Pierwsze nagrody zawsze się drukuje. - Nie chcę! - rzuciłem. - Nie pozwolę. Mam chyba prawo nie zgodzić się na druk... - Nie pajacuj - powiedział Mietek. - Możesz to kolegom zasunąć, ale nie mnie. Słyszałeś o gościu, który by nie chciał zobaczyć w gazecie swojego kawałka? Kokiet z ciebie, braciszku. Zaśmiał się, znów poklepał mnie po plecach. A ja siedziałem zastygły, półprzytomny: wydrukują... w gazecie... każdy będzie mógł przeczytać... i ona też... za nic! Jak mogłem o tym nie pomyśleć?! Trzeba coś zrobić. Natychmiast. Napisać do Warszawy, wysłać depeszę... że co? Dlaczego? Jak wytłumaczyć, że nie chcę, aby drukowano? - A ich to dręczy - usłyszałem głos Mietka - zawiść, najbardziej ludzkie z uczuć. Marcin i Karol też są dobrzy z polskiego... Nawet Rączka może przypuszczać, że wykosiłby cię, gdyby napisał... - Daj spokój - przerwałem mu. - Wcale nie o to chodzi między nami. Jak myślisz, mogę zabronić publikacji? - Ten znowu swoje! - Mietek huknął się dłonią w udo. - Czyś ty chory? Nie, nie możesz, braciszku. Tekst jest teraz własnością Wydawnictwa, wolno im zrobić, co zechcą. - Niemożliwe... - szepnąłem, zamykając oczy. Mietek trącił mnie w ramię, spojrzałem na niego. - Coś ty tam powypisywał, braciszku? Dyra obsmarowałeś? Doniosłeś, że stary kombinuje na lewo? - Stary nie kombinuje - rzuciłem. - Zresztą, nie twój interes. - Może coś o Joaśce? - zaśmiał się Mietek. Wstałem z ławki. Zakochani już się nie całowali, patrzyli w niebo, pewno szukali swojej szczęśliwej gwiazdy. - Cześć! - powiedziałem. - Nie miej im za złe - rzucił Mietek. - Przyjaciel to też człowiek. Cała buda plotkuje, że koniec z waszą przyjaźnią. Zawiść? Może nie tak. Ale spółka. Karol przyniósł gazetę z wiadomością o konkursie: pamiętnik, wspomnienie, nowela, młodzież o sobie, prace indywidualne lub kolektywne, objętość do czterdziestu stron maszynopisu, cenne nagrody. Marcin natychmiast zwrócił się z tym do mnie: Spróbuj, Artek, pisać potrafisz, tematów nie brakuje. Rączka sypnął tematami: draka z dyrektorem, pomoc przy zbiórce ziemniaków, akcja „Niewidzialnej Ręki”, likwidacja bandy Ryżego, która wymuszała okup na uczniach młodszych klas. Serwowali mi problemy, pomysły, przypominali ciekawe zdarzenia z ostatnich lat. A przecież z tego nie skorzystałem. Napisałem o czymś zupełnie innym, sekretnym, moim wyłącznie. Dlatego nie pokazałem im tekstu, tłumacząc, że nie zostawiłem sobie kopii. Byli trochę rozżaleni, ale machnęli ręką. Zapewniałem ich, że nie mam szansy nawet na wyróżnienie: nie wyszło mi. Kłamałem. Czułem, że wyszło. Oni zaś, kiedy pisałem, cackali się ze mną jak z jajkiem. Więc spółka? Kiedy Karol chorował, też pomagaliśmy jego matce: noszenie węgla, zakupy, bielizna do magla. Po kolei codziennie przerabialiśmy z Karolem materiał szkolny. I cóż z tego? Zwyczajna rzecz, nawet nam nie podziękował: między przyjaciółmi to niepotrzebne. - Czemu nie jesz? Artek, do ciebie mówię! Spojrzałem na matkę, miała czerwoną twarz od pochylania się nad płytą kuchenną. Ojciec w milczeniu przeżuwał kaszankę. - Marzy - mruknął. - Po tej nagrodzie dostał kompletnego hysia. Dlaczegoś nie przyszedł do warsztatu? - Coś mi wypadło. Jutro ci zrobię ten gaźnik. - Na jutro miał być zapłon - powiedział ojciec, przełamując kromkę razowca i zgarniając nią z talerza brunatne okruchy kaszanki. Matka z brzękiem cisnęła patelnię do zlewu, odkręciła kran. Najpierw syk pary, potem piskliwy jazgot druciaka. - Kiedy wreszcie skończysz? - rzuciła znad zlewu. - Sobczak znowu mnie pytał. - Zaczeka - mruknął ojciec. - Albo nie. - Druciak rozjazgotał się jeszcze wścieklej. - Znajdzie sobie innego. I Wnuk też znajdzie, zobaczysz! - Nic się nie bój, Jagna... Ojciec wytarł usta grzbietem dłoni i ziewnął szeroko. Wstawał do pracy o piątej, był już zmęczony. Czekał, aż matka zwolni zlew, żeby się umyć i uciec do łóżka. - A kto ma się bać? - zapytała matka. - Potrzebuję pieniędzy, Może mi powiesz, w czym on pojedzie do Bułgarii? Nawet spodni porządnych nie ma, wyrósł, te zielone do kostek mu nie sięgają. - Ja go nie wysyłam do Bułgarii - powiedział ojciec i uśmiechnął się lekko. - Tutaj też można wypocząć. Lasy, jezioro. Co, Artek? Nie odpowiedziałem. Patrzyłem nieruchomo w talerz z resztkami kaszanki. Nie chciało mi się jeść. - Daj mu spokój, Antoni. - Przypuszczam, że można by dostać równowartość w gotówce... - półgłosem odezwał się ojciec. - Za co dostać? - spytała mama. - No, zamiast Bułgarii - wyjaśnił nie patrząc na mnie. - Byłby ładny pieniądz. Ubranie mu potrzebne, buty, swetra też nie ma, ciepła kurtka na zimę, może starczyłoby i na rower... co? Dopiero teraz na mnie spojrzał. Pytająco, niepewnie. Byłem pochłonięty kaszanką. - A daj że spokój... - usłyszałem głos matki. Czułem, że i ona patrzy na mnie z uwagą. Jazgot urwał się, brzęknęła odstawiana patelnia. Duża niebieska mucha z buczeniem tłukła o szybę. - Nie - powiedziałem cicho. - Pewno, że nie! - podchwyciła mama. - Bułgaria to Bułgaria, pieniędzy za to nie dadzą. Nagroda przecież. Pamiętasz, chciałeś wymienić na gotówkę bony towarowe, coś je od Rady Zakładowej dostał na pierwszego maja. Nie wyszło. - Fakt - zgodził się ojciec. Zdjął koszulę i ruszył wolno do zlewu. - Jak sobie chcecie, nie nalegam. Myślałem tylko... Nie dokończył. Wsadził głowę pod kran, odkręcił kurek. Ramiona i plecy miał pokryte splotami muskułów, w pochyleniu rysowały się szczególnie wyraziście. Chciałbym tak być umięśniony. - Jutro nie będzie warsztatu - powiedziała matka. - Wszyscy idziemy na działkę. - Jagna!... - jęknął ojciec spod kranu. - Na działkę! - powtórzyła twardo mama. - Sama nie dam rady, wszystko chwastami zarosło. Ta działka za miastem nie była dla nas przyjemnostką, miejscem letniego wypoczynku; stanowiła pozycję w budżecie. Ziemniaków i kapusty starczało na całą zimę, ogórków, sałaty i pomidorów do późnej jesieni. Rosły tam również rzodkiewki, cebula, buraki i koper, a za żywopłot służyły krzaki porzeczek. Jabłonka pośrodku działki była moją własnością: zasadziłem ją z ojcem sześć lat temu, w tym roku po raz pierwszy miała zaowocować. Ojciec zakręcił kran, po omacku znalazł ręcznik. Matka krzątała się w pokoju, ścieląc łóżko. - Idę do siebie - powiedziałem. Od wiosny byłem królem życia: przenosiłem swoje rzeczy z kuchni na strych, mając do wyłącznej dyspozycji kilkadziesiąt metrów mrocznawej przestrzeni, pachnącej jabłkami, sianem i wysuszonym drewnem. Dopiero późnojesienne chłody zapędzały mnie z powrotem do kuchni, bo strych nie miał ogrzewania. - Zaczekaj - powiedział ojciec wycierając ręcznikiem ramiona i szyję. - Co się tam u was stało? - Co się miało stać... - mruknąłem. - Wszystko w porządku. - Chłopaki nie przychodzą. - Koniec roku szkolnego. - Wzruszyłem ramionami. - Każdy ma kupę zajęć. - Kręcisz, Artek. - Może nie? - zaatakowałem. - Szkoła, odrabianie lekcji, potem gonisz mnie do warsztatu albo matce w domu muszę pomagać. Kiedy mam się spotykać z kolegami? Ojciec odwiesił ręcznik, rozczesał grzebykiem mokre, sterczące włosy. - Kręcisz - powtórzył. - Przedtem jakoś znajdowałeś czas. - Bo mi się chciało - mruknąłem. - A teraz? - Polubiłem samotność - odparłem niby to żartobliwie, manewrując między stołem a ścianą w kierunku drzwi. - Odkryłem, że najfajniej jest człowiekowi z sobą samym. Z książką albo gitarą... Ojciec przytrzymał mnie w progu, obrócił twarzą do siebie... - Już nie będzie zespołu big-beatowego? - zapytał z uśmieszkiem. - A ja wierzyłem, że zakosicie Beatlesów. Karol odgrażał się, że podbijecie cały świat. - Niech podbija - rzuciłem. - Beze mnie. Ojciec położył mi ręce na ramionach. Był wciąż jeszcze wyższy ode mnie, ale różnica malała z każdym miesiącem. Zostało mi do nadgonienia jakieś sześć centymetrów. - Nie podobało mi się, że gnasz na złamanie karku, ledwo Marcin skinie na ciebie palcem. Mówiłem ci. Ale całkiem bez kolegów też nie jest dobrze - powiedział. - Nie narzekam - mruknąłem. - O co wam poszło? - zapytał ojciec. Milczałem chwilę. Potem spojrzałem w okno, szyba zaszła parą, widać było przez nią mdły kontur świateł po drugiej stronie ulicy. - Zawiść - rzuciłem sucho. - Szlag ich trafił, że dostałem nagrodę. Uważają się za wspólników. Ojciec zdjął ręce z moich ramion. Twarz mu się nachmurzyła, sapnął, zaczął masować dłonią włochatą pierś. - Pora spać - powiedział. - Wal do siebie, Artek. Nie da rady, jutro musi być działka, gaźnik zrobisz pojutrze. Jak się weźmiemy ostro, za trzy tygodnie motor będzie na chodzie. Jeszcze zdążymy poszaleć przed tą twoją Bułgarią. Nie gniewasz się? - Nie - odparłem, pochylając głowę. - Wiem przecież, że z forsą jest krucho. - Myślałem o twoich potrzebach - ojciec uśmiechnął się. - Ale i z tego wybrniemy... - pochylił się do mnie. - Nic matce nie mów, szykuje się niespodzianka, od pierwszego podwyżkę dostaję... Mrugnął do mnie, klepnął w policzek. Kołyszącym się krokiem odszedł do pokoju. Ten krok został mu z czasów, kiedy służył w marynarce. Obudziłem się późno, miałem dzień wolny od zajęć: ostatnia rada pedagogiczna przed wystawieniem rocznych ocen. Przez okno w suficie wpadał mocny, jasnobłękitny blask, dolatywało ćwierkanie wróbli, które czarną chmarą oblepiły gałęzie klonu. Usiadłem na materacu. Mój strych urządzony był komfortowo: miałem tutaj regały z desek pooddzielanych cegłami, okrągły stół z brzozowego kloca, szafkę z mnóstwem szuflad, olbrzymi fotel pokryty kolorową płócienną płachtą, żeby nie widać było dziur w zetlałej skórze. Dziury w ścianach zasłaniała mapa Polski i kolekcja plakatów, uzbierana dzięki przyjaźni z kierownikiem kina: w zamian za pomidory z działki i pomoc przy konserwacji motoroweru dostałem afisze z „Cyrku straceńców”, „Struktury kryształu”, „Polowania na muchy”, „Kardiogramu”, „Krajobrazu po bitwie”. Nadawały strychowi wygląd wesoły i kolorowy. Zrobiłem świecę, później mostek, wykonałem dwanaście pompek i tyleż przysiadów. Potem zszedłem na dół, do kuchni. Matki nie było, domyśliłem się, że poszła na działkę. Nie wiedziała, że mam dziś wolny dzień, inaczej ja także byłbym już na działce. Umyłem się szybko, zjadłem dwie kromki chleba z marmoladą, popiłem szklanką kawy z mlekiem. Przyszło mi na myśl, że postąpiłem trochę po świńsku, ukrywając przed mamą, że nie mam dziś lekcji. Ona się tam męczy, a ja... Do dyni, czy nie wolno mi się troszkę pobyczyć?! Marcin, na przykład, nic nie robi w domu, jego starzy uważają, że powinien się tylko uczyć, podobno matka nawet mu buty czyści. Z tymi butami to chyba lipa, dowcip Karola, ale fakt, że obowiązków nie ma żadnych, po szkole jest wolny jak wróbel. Mają niektórzy życie... Uświadomiłem sobie, że myślę o Marcinie ze wzgardliwą niechęcią... Nigdy przedtem w ten sposób o nim nie myślałem. Coś nowego. Ale i sytuacja jest nowa, zaskakująca, jakiej nigdy bym się nie był spodziewał: zdrada. Mocne słowo. Może zbyt mocne. Po prostu rozczarowanie. Okazali się inni, niż sądziłem, w godzinie próby nie wytrzymali, obnażyli się, pękli. Przedtem Joaśka, a teraz oni. Poszedłem na górę, wyciągnąłem gitarę zza szafki, wziąłem kilka akordów. Była to melodia skomponowana przez Karola - cygańska, tęskna, dopiero w refrenie wybuchająca dziką gwałtownością. Zanuciłem tekst. Karolowi i Rączce tekst się podobał, Marcinowi nie. Twierdził, że ułożyłem go zgrabnie, ale treść jest równie ponura, co banalna. Czułem, że ma rację, ale broniłem się: nie pesymizm, lecz protest przeciwko zimnym draniom, są przecież tacy, a banał... piosenka ma prawo być banalna, inaczej nie wpadnie w ucho. Rączka uważał, że w przyszłości będzie to szlagier, przebój nad przeboje - gdy staniemy się sławni. Sławni... „Carors Big-Band”, ARKAMARA (od ARtur, KArol, MArcin, RączkA) albo, lepiej jeszcze, ARKAMARSJA-NIE... Nigdy w to na serio nie wierzyłem. Chyba tylko Karol i Rączka traktowali poważnie bajkę o Wielkim Podboju. Dlaczego więc Marcin trzyma teraz z nimi? Cisnąłem gitarę na materac, zbiegłem na dół po trzeszczących, drewnianych schodach. - Uważaj, wariacie! - krzyknęła za mną sąsiadka, pani Koziołowa. - Nogi połamiesz! Wyszedłem na podwórze. Słońce uderzyło mnie w oczy, oślepiło na moment. Nie piekło jeszcze, ale za parę godzin będzie potężny upał. Przeciągnąłem się, odetchnąłem głęboko: powietrze było rześkie, pachniało świeżą zielenią. Od rogu podwórza biegły głośne plaśnięcia, spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem Joannę. Miała na sobie kraciastą spódniczkę mini i odwieczny jasnobłękitny sweterek, który niegdyś był ciemnoniebieski, nim spłowiał od słońca i prania. Rude, prawie czerwone włosy spadały luźno poniżej ramion. Czyściła dywan - olbrzymi, liszajowaty, poprzecierany ze starości. Jeleń zamiast pyska miał postrzępioną dziurę. Trzepaczka z furkotem spadała na jeleni zad, wzniecając obłoczki kurzu. Chciałem już odejść, kiedy zobaczyłem Nerwusa - wypadł z bramy i ostrym krokiem szedł w stronę Joaśki. Był w samych tylko spodenkach kąpielowych, suchy, żylasty, o pomarszczonej twarzy małpiszona. Pracował jako stróż nocny i sypiał potem do obiadu. - Ty łobuzico! - wrzasnął. - Gdzie trzepiesz?! Ile razy mówiłem, żeby trzepać po tamtej stronie?! - Trzepak jest tutaj - powiedziała spokojnie Joanna, okładając dywan trzepaczka. - A przenieść nie łaska?! - Wszyscy tu trzepią, panie Prażuch. Nie dam rady przenieść trzepaka, za słaba jestem. Nerwus uniósł w górę zaciśniętą pięść. - Sto razy przenosiłem na tamten koniec podwórza i ciągle wraca pod moje okno! - krzyknął. - Czyja to robota, panienko? Czyj dowcip, pytam? - Nie mój - odparła Joaśka. - Daj mi pan święty spokój. - To ja chcę spokoju, ruda wydro! - zawył piskliwie Prażuch. - Spać chcę po pracy, rozumiesz?! Zabieraj stąd tę szmatę i swoje gołe nogasy, bo jak nie... - Nic panu do moich nóg - rzuciła ostro Joanna, przestając trzepać i odwracając się twarzą do Nerwusa. - I tylko nie wydra, dobrze? Prażucha aż zatkało z wściekłości. Posiniał, zgiął się jak do skoku. - Jeszcze pyskujesz?! - sapnął. - Zdejmę pas, przyłożę, spiorę do krwi, ty smarkulo zatracona!... Joanna spojrzała na jego spodenki kąpielowe i parsknęła śmiechem, wyszczerzając równe, białe zęby. Nerwus raptownie przygasł, rozejrzał się bezradnie. - Bywa, panie Prażuch - wtrąciłem się, stanąwszy plecami do Joanny. - Jedni mają szacunek dla człowieka pracy, a inni nie. Prażuch z rezygnacją pochylił głowę. - Teraz już nie zasnę... - wymamrotał. - Jak mnie wybić ze snu, koniec. A przez całą noc oka nie zmrużyłem, była kontrola... Powoli, ze schyloną wciąż głową, odszedł do bramy. Wsadziłem ręce w kieszenie. Nad dachami zataczały koła cztery białe gołębie Walka Dudziaka. Walek-Gołębiarz stał na dachu obok komina i kręcił kijem z uwiązaną na końcu chustką. - Świnia - usłyszałem. I po pauzie: - To ty przeniosłeś trzepak. - Zgadza się - rzuciłem w przestrzeń, pochłonięty obserwowaniem białych ptaków. - Przeszkadzał przy szopie. Teren jest nasz, a dywanów nie mamy. - Świnia - powtórzyła Joanna. - Nerwusowi tego nie powiedziałeś. - Nie pytał - uśmiechnąłem się kpiąco. - Trzeba szanować ludzi pracy. Mogłaś trzepać na krzakach, za ogrodzeniem, tam ziemia niczyja. - Zapamiętam to sobie, Artur. Zapamiętam dobrze ten twój numer z Nerwusem. Chciałem odwrócić się do niej, wyciągnąć ręce... - W porząsiu - powiedziałem. - Postaram się regularnie wzbogacać ci pamięć. Podobno futra z wydry są bardzo drogie. - Poproszę Stacha, żeby z tobą pogadał. Tym razem twoja paczka ci nie pomoże. Usłyszałem jej śmiech - złośliwy, triumfujący. Splunąłem. Roztarłem ślinę czubkiem buta. Brat Joanny był starszy ode mnie o dwa lata, pracował w Zakładach jako pomocnik tokarza. Wtedy drogo zapłacił za uderzenie mnie w twarz... Więc i Joanna już wie. Wszyscy wiedzą. No, to co? Mogę się od nich wszystkich odgrodzić. Niepotrzebni mi. Potrafię wymyślić sobie i dziewczynę, i przyjaciół, takich, którzy mnie nigdy nie zawiodą. Napiszę ich sobie. - Zobaczymy jeszcze, kto kogo - rzuciłem, patrząc z ukosa na Joannę. Joanna opuściła trzepaczkę, długą chwilę przyglądała mi się w milczeniu. - Nie wątpię, że cię stać na najgorsze świństwo - powiedziała. - Uprzedzam, Artur. Jeśli coś się zdarzy, będę wiedziała, że to ty. Powiem ojcu. Zaśmiałem się cicho, trochę sztucznie. Całe szczęście, że nie zdążyłem jej powiedzieć tego, co chciałem naprawdę...”Nie wątpię, że cię stać na najgorsze świństwo”... A ja... Dureń. Obserwowałem, jak zdejmuje z trzepaka ciężki dywan, zwija go w wałek, usiłuje zarzucić na ramię. Chciałem podbiec, pomóc. Nie zrobiłem tego. Tamtej Joanny już nie było. Jej sobowtór nic mnie nie powinien obchodzić. Szła wolno, uginając się pod ciężarem rulonu. Stanęła przed drzwiami, pchnęła je końcem wałka - nie ustąpiły. Wtedy zaczęła balansować, klamki jednak dosięgnąć nie mogła, rulon był dłuższy od jej ręki. Podszedłem. Chciałem otworzyć. - Won! - syknęła. Zsunęła wałek z ramienia, oparła go o ścianę, otworzyła drzwi. Potem wciągnęła dywan do sieni. Zagryzłem wargę. Poczułem w ustach słony smak. ...Beata czesała przed lustrem swoje długie czerwone włosy, a ja widziałem równocześnie jej twarz i tył głowy, było to niezwykłe, jakbym przenikał przez nią spojrzeniem. - Którą sukienkę włożyć? - zapytała. Miała dwie do wyboru, granatową z białymi wypustkami i jasnozieloną, krótką, wyciętą owalnie na ramionach. - Oczywiście zieloną - powiedziałem. - Pasuje do twoich włosów. Nie za krótka? Odniosłem wrażenie, że Beata lekko poczerwieniała. Odwróciła się, szukając czegoś na półce z książkami - No wiesz... - mruknęła. A ja byłem po prostu zazdrosny, nie chciałem, żeby cała szkoła oglądała jej nogi. Nie mogłem powiedzieć tego Beacie. Pewnie siedziała z igłą dobrych kilka godzin, skracając sukienkę. Ma prawo ubierać się, jak chce. - Mam do ciebie prośbę - powiedziałem. - No? Stanąłem przy oknie, plecami do Beaty. Patrzyłem na nasze podwórko, białe od śniegu, z odrażającą, brudną plamą śmietnika i smukłą sylwetką klonu o nagich, czarnych gałęziach. Nasz dom, po drugiej stronie podwórza, jakby uginał się pod śnieżną czapą. Błyskawice pęknięć na murze przecinały liszaje wykruszonego tynku. Dom przeznaczony do rozbiórki, stara zmurszała rudera. Już rok temu mieliśmy się przenieść do nowych bloków na Wrzosowej - czteropiętrowe, w różnych odcieniach niebieskości, od fioletu po rozjaśniony granat. W każdym mieszkaniu łazienka, woda bieżąca, centralne ogrzewanie, na dziedzińcu przyrządy sportowe, plac zabaw dla maluchów, boisko do siatkówki - uznano jednak, że inne budynki są zagrożone bardziej i mamy czekać jeszcze sześć miesięcy. Rodzice wcale nie są zmartwieni: matka, bo urodziła się tutaj, ojciec ze względu na warsztat w szopie - tam nie pozwolą mu postawić warsztatu. Jestem świadkiem śmierci starego miasta. Grzybowscy radni zdecydowali, że nie opłaca się remontować przegniłych chałup, wystawionych niegdyś na mokradle, wilgotnych i ciasnych, bez kanalizacji - i nowe osiedla budują za rzeką, na wzgórzach. Ludzie przenoszą się na tamten brzeg, ulica po ulicy, a popękane budynki zrównywane są z ziemią za pomocą walców drogowych i buldożerów. Stare Grzybowo kona. Dawni mieszkańcy przychodzą na place, gdzie niegdyś stały ich domy, i patrzą tępo na trawę porastającą czerwonawe połacie zmiażdżonych cegieł. Pies Butrymów, łaciaty czarno-biały kundel, nie zechciał przeprowadzić się na tamten brzeg. Po dwóch dniach wrócił na stare miejsce i warczał surowo na buldożery, a potem przycichł, zaszył się w krzewach tarniny. Nie reagował na wezwania Butryma, nawet boczek wędzony nie złamał melancholijnego upora kundla. Zdziwaczał w końcu, pogryzł chłopca, który go chciał wypłoszyć z krzaków, trzeba było psa zastrzelić. Ludzie mają rozum, więc mieszkają za rzeką, lecz mają także serca i te prowadzą ich do nie istniejących już dzielnic. „Tutaj, panie, stała komoda, o, tu, w tym miejscu, jeszcze mój dziadek, panie, no i nie chciała przejść przez drzwi ani rozebrać się nie dawała, więc trzeba było...” A ja nie mam nic przeciwko przeprowadzce za rzekę, przeciwnie, już się nie mogę doczekać. Nowe miejsce - nowe życie. Bez warsztatu, w którym trzeba pracować. Bez balii do kąpieli i ubikacji na podwórzu; smrodliwej, pełnej sinych much. Zakłady zabiły stare miasto i uratowały mieszkańców. Szkoda, że nie wszyscy to akceptują: „Lepiej zgnić na własnym, niż przyzwyczajać się do cudzego...” Słowa starej Sobczakowej. Tam, za rzeką, nie będzie mogła hodować prosiaków i kur, tu nieustannie szwendających się pod nogami. Klonu jednak będzie mi żal. Wyrósł na moich oczach - z krzywego patyka przemienił się w piękne drzewo. - No więc? - powtórzyła Beata. - Kiedy będziemy grali... - Chrząknąłem, przygładziłem włosy, nie przestając patrzyć w okno. - Będziesz tańczyła, oczywiście. Tylko, wiesz... - Dokończ. - O Jacka mi chodzi - mruknąłem. - Nie lubię go. - Ja też. - Właśnie! - podchwyciłem. - Zresztą, tańczy jak pajac, po kaczemu kuprem wywija. Śmiech. - Me przesadzaj - powiedziała Beata. - Tańczyć on umie. - Startuje do ciebie! - nie wytrzymałem. - Taki bezczelny, że parę razy chciałem go huknąć w ucho. Twoja sprawa, masie rozumieć... Urwałem, zacisnąłem palce na parapecie. Usłyszałem cichy śmiech Beaty, a może wydało mi się tylko. - Zależy ci, żebym z nim nie tańczyła? - Twoja sprawa - powtórzyłem sucho. - Zależy ci, Jasiu? - Powiedzmy - odparłem po pauzie. - Dlaczego? - zapytała półgłosem. Odwróciłem się do niej. Siedziała na otomanie z podkulonymi nogami, przyszywając do sukni purpurową sztuczną różyczkę. - Lepiej nie - doradziłem. - Wyzywające. I tak będzie ci dobrze w tej sukni. Przyszywała dalej, z leciutkim półuśmiechem. - Dlaczego zależy ci, żebym nie tańczyła z Jackiem? Nie odpowiedziałeś. Bo... Nawet przed sobą samym nie chciałem tego nazwać. Wzruszyłem ramionami. Żartobliwy grymas: - Przecież oboje go nie lubimy. - Jego stary jest kierownikiem kwaterunku... - Beata odginała płócienne płatki róży. - Ojciec mówi, że jak będą nam dawali mieszkanie na Zarzeczu... No, rozumiesz. Kilka razy pytał, czy jestem z nim w dobrych stosunkach, czy mnie zaprasza do domu. - Zapraszał? - spytałem, wymuszając na sobie obojętny ton. - Tak. - Byłaś? Długa pauza. Krwawy zaciek na łagodnej zieleni. Róża jest już przyszyta. Ogryzanie nitki. - Nie. Ulga. I posępna, tępa złość. - Idź - powiedziałem - przyjaźń z Jackiem może się opłacić, dostaniecie lepsze mieszkanie. Twój stary ma głowę na karku. - Zostaw w spokoju ojca - rzuciła sucho Beata. - Zechcę, to pójdę. - Dobra myśl - uśmiechnąłem się. - Może i ja spróbuję podlizać się Jackowi. - Twój stary nigdy by na to nie pozwolił - powiedziała Beata. - Jest uczciwy i nie uznaje protekcji. Pozwolenie na warsztat dostał bez żadnych chodów, no nie? Trafiła. Wiedziałem, jak ojciec załatwiał to pozwolenie, ile butelek wyniosłem do skupu po wizycie inspektora Kryska. Inni zapewne wiedzieli również: w Grzybowie wszyscy wiedzą o wszystkich wszystko. - Być może - odparłem. - Świat jest właśnie taki i nie ma co się buntować. Walcz o serce Jacka. Pomogę ci. - Chcesz kapciem po łbie? - Pomogę ci jeszcze dzisiaj - powiedziałem. - Twój ojciec będzie zadowolony. - Jeszcze słówko i wylecisz za drzwi. - Pomogę ci jeszcze dzisiaj - powtórzyłem. - Jazda stąd. - Że co?... - jakbym oprzytomniał. - Wyjdź. W tej chwili. - Beata... Wyciągnęła rękę, wskazując palcem drzwi. Była czerwona, zaciskała wargi, w oczach płonęły złe ogniki. Wyszedłem. A potem była szkolna zabawa, świetlica z kolorowymi lampionami, pęki taśm bibułkowych pod sufitem i my na estradzie - Marcel, Karbol, Nóżka i ja - szarpałem struny gitary, Karbol śpiewał do mikrofonu „Płoną góry, płoną lasy...”, pary kłębiły się gęsto po parkiecie. Trochę dziewczyn siedziało na ławkach pod ścianami, ale Beaty wśród nich nie było, tańczyła bez przerwy, nie opuściła ani jednego kawałka. Piękna była w tej swojej leśnej sukience z purpurową różą, wiotka i długonoga, włosy miedziane falami ślizgały się po ramionach... Z Mietkiem najpierw, potem z Wackiem Jargiełłą, znów z Mietkiem i dostojnie z historykiem Rewiczem, błazeńsko z Józkiem Polewką, niższym od niej o głowę, figurowo z Bartkiem Kudelskim. Nie spojrzała na mnie ani razu. A Jacek wciąż kręcił się gdzieś w pobliżu Beaty, coraz bardziej skracając dystans, jakby szykował się do startu. Zerkał na mnie raz po raz, udawałem, że go nie widzę. Ignac, brat Beaty, tańczył sztywno ze swoją sympatią, Martą Poraj z trzeciej „c”. Nosił obcisłą koszulkę polo, podkreślającą atletyczną muskulaturę ramion i klatki piersiowej. Marta zapraszała go na wszystkie nasze zabawy. Zagraliśmy „Oczi cziornyje” i wtedy Jacek znalazł się przy Beacie, wyprzedzając chemika, który szedł właśnie w jej stronę. Chemik poprosił więc siedzącą obok Beaty Jadźkę- Pyzę, niską i krągłą jak antałek. Jacek pertraktował z Beatą. Miał na sobie nowy garnitur, wyglądał w nim świetnie: wysoki, smukły, z kędzierzawą ciemną czupryną. Beata zerknęła w moim kierunku, zdążyłem uciec wzrokiem. Kątem oka widziałem, jak wstaje, kładzie dłoń na ramieniu Jacka. Tańczą. Rytm jeszcze jest wolny, gorący. „Oczi cziorny-je, oczi żguczije...” - śpiewa do mikrofonu Karbol. Jacek mocno obejmuje Beatę. Czuję na sobie ciasny uścisk jego ramienia. Słyszę przyśpieszony oddech, widzę przymknięte powieki. Do dyni!... Wściekle uderzam w struny. Tempo rośnie gwałtownie. Ramię Jacka cofa się niechętnie, tańczą osobno, Beata rytmicznie potrząsa niewidzialnymi kastanietami, miedziane włosy falują. „Kak chaczuja was, kak bajuś ja was...” - ryczy Karbol. Teraz znowu powinno być tempo powolne. Nie zwalniam jednak, reszta musi do mnie się dostosować, Karbol, zdziwiony, powtarza refren. I jeszcze raz. I kończymy. - Szajba ci odbiła? - pyta szeptem Nóżka. Uśmiecham się, nie odpowiadam. Jacek odprowadza Beatę na miejsce. Zostaje przy niej. Rozmawiają. Beata stoi do mnie plecami. Gramy „Kazaczoka”, potem „Cóż wiemy o miłości”. Jacek tańczy z Beatą. Przytuleni policzek przy policzku. Urywam. Cała orkiestra milknie. - Dla uroczej pary, Beaty i Jacka: Pucio, Pucio! I zaczynam samotnie starą piosenkę Młynarskiego „Jesteśmy na wczasach”. Do gitary przyłącza się saksofon, wchodzi perkusja. Karbol, rozbawiony, wyśpiewuje o pannie Krysi, co królowała na turnusach, nie od dzisiaj. Szukam wzrokiem Beaty, nie ma jej na parkiecie. Nie ma jej również na sali. Pobladły Jacek patrzy na mnie z nienawiścią. Świństwo zrobiłem. Taka zapowiedź to ośmieszenie. Jeszcze biegną po sali chichoty. Jacek odwraca się, wychodzi, pewnie chce szukać Beaty. A ja mam dość muzykowania. Czuję obrzydzenie do siebie. Paskudny niesmak. - Zagrajmy naszą piosenkę - proponuje Marcel. Kręcę głową przecząco, Nóżka mnie podtrzymuje: - Dosyć, teraz adapter. Ja też mam chętkę potańczyć. Kłaniamy się, schodzimy z estrady. Nie przystajemy na prośby, aby grać dalej. - I nam się coś należy od życia - replikuje Marcel. Podchodzi do mnie Pyza, koleżanka Beaty. - Obrzydliwe to było - rzuca gniewnie. - Jak mogłeś? - Nie twój interes - ucinam. Rozglądam się za Małgosią - fajna dziewczyna, kumpel, jedna z ładniejszych w budzie, wiem, że mnie lubi. Będę się bawił z Małgośką. Ale nie widzę jej, pewnie już poszła do domu. Głośnik przenosi z adapteru przeboje „Andrzeja i Elizy”. - Gdybyśmy mieli instrumenty... - wzdycha Nóżka. - Dobry wzmacniacz elektroniczny, bylibyśmy nie do zdarcia... Idę wolno przez salę, rozglądając się, z rękami w kieszeniach. Wymijam tańczące pary. Ciężka dłoń na ramieniu. Ignac. - Dwa słowa, braciszku. Wyjdziemy? Oczy zwężone w kocie szparki, zaciśnięte usta. Nie mam szans. Wypukłe bicepsy sportowca pod koszulką polo. Zaczerwieniony byczy kark. Mogę odmówić. Honor mi jednak nie pozwala, głupia ambicja, żeby się nie zeszmacić. Kiwam głową i ruszam z Ignacym do wyjścia. Dziedziniec szkolny. Mrok. Czarne kontury drzewek, zapach wilgotnej ziemi. - Zakpiłeś z mojej siostry. Ośmieszyłeś przed budą. Niech bije. Po co ta gadka? Jakiś ruch w ciemności, może złudzenie. - Nie wolno zażartować? - uśmiecham się sztucznie. - Za takie żarty dostaje się po ryju. W porządku, będę z nim się bił, dostanę, ale i on oberwie. Pewnie też się cieszył, że siostrę podrywa syn kierownika kwaterunku. Rodzinny spisek. - Spróbuj - rzucam. Spodziewam się ciosu w żołądek, z całych sił napinam mięśnie brzucha. Ignac jednak nie zaciska pięści. Uderza mnie w twarz otwartą dłonią. Raz, drugi. Tego nie oczekiwałem. Wściekłość odbiera mi siły, oddech, wzrok. Trzecie smagnięcie w policzek. I wtedy z ciemności skacze ktoś na lgnąca, ramieniem oplata mu gardło. Ignac próbuje zrzucić z siebie Nóżkę, ale nie daję mu czasu, uderzam głową w żołądek. Karbol rzuca się Ignacowi pod nogi, Ignac pada, obrywa od Nóżki parę kopniaków. - Dosyć - mówi Karbol. - Na drugi raz bij uczciwie, a nie dłonią po twarzy. I z dala od naszej paczki. Ignac wstaje ciężko, otrzepuje ubranie. - Gówniarze - rzuca przez zęby. - Trzech na jednego. - To ty zacząłeś z Jankiem - odpowiada mu Nóżka. - Ale nie skończyłem - zwraca się do mnie Ignac. - Jeszcze pogadamy. Odchodzi. Czuję krew w ustach. Chcę być wściekły na lgnąca, rozniecam w sobie nienawiść. Nic z tego nie wychodzi. Krępa sylwetka rozpływa się w mroku... 2 Polonistka Rurawska pochyliła się nad dziennikiem. Okulary zsunęły się jej z nosa, poprawiła je, pochyliła się jeszcze niżej. - Niedobrze z tobą, Joanno - powiedziała półgłosem, nie przestając patrzeć w dziennik. Joanna stała opierając się dłońmi o pulpit i spoglądała nieruchomo przed siebie. - Trzy dwóje... - ciągnęła cicho Rura - dostatecznie, dwie czwórki...I znowu dwa. Zaraz zobaczymy, jaki masz stopień z ostatniego wypracowania. - Wzięła zeszyt z ogromnej sterty, zaczęła przewracać strony. - Niedostatecznie, Joanno. - Spodziewałam się - powiedziała Joanna. - Dlaczego? - Rura uniosła głowę znad zeszytu. - Co się z tobą dzieje? - Nic, pani profesorko. W połowie okresu była wyraźna poprawa. - Polonistka rozejrzała się po klasie. - Myślałam nawet, że uda się postawić ci czwórkę na koniec roku, a tymczasem... - Wtedy pomagał jej Artur - wtrąciła z tyłu Zośka-Klucha. - Wtedy? - zdziwiła się polonistka. - Przecież zobowiązałeś się pracować z Joanną do końca roku szkolnego. Wstałem. Popatrzyłem tępo na wyczyszczoną do blasku tablicę. Tylko u góry widniała data: 15 maja. Przypomniałem sobie moje zajęcia z Joanną, stół w kącie pokoju, żółte kółko lampy, pokreślony brudnopis. „Wokulski był oczywiście bardzo uczciwym człowiekiem, jak też nadzwyczaj bardzo ambitnym...” Dlaczego „oczywiście”, Joasiu? To słowo nic nie wnosi nowego, niczego tu nie wyjaśnia. Trzeba używać tylko słów niezbędnych, które coś znaczą. Dlaczego „bardzo uczciwym”? Po prostu: „był uczciwym człowiekiem”. Gdybyś kochała kogoś, jak byś powiedziała: „kocham” czy „bardzo kocham”? Dla mnie „kocham” brzmi pełniej bez komentarza „bardzo”... Poczerwieniała i raptem poczerwieniałem, szybko odwróciłem wzrok, zagadałem spiesznie: A już to „jak też nadzwyczaj” jest po prostu okropne! Pewnie chciałaś, żeby zabrzmiało wykwintnie, a wyszła pretensjonalna bzdura. Czy nie lepiej powiedzieć, że „Wokulski był człowiekiem uczciwym i ambitnym”? W języku najważniejsza jest prostota i trafność... Gadałem tak i gadałem, łokcie nasze stykały się na stole, czułem zapach włosów Joanny, łagodny leśny aromat, widziałem jej profil obrysowany światłem lampy... - To ja zrezygnowałam - powiedziała Joanna. Myślałam, że sama dam sobie radę. - Po co bujasz? - szepnęła głośno Klucha. - Powiedz, jak było... - Cóż za lekkomyślność! - oburzyła się polonistka. - Chyba widziałaś, że pomoc Artura daje rezultaty, a raczej zaczyna je dawać, powinnaś była... - Przepraszam - przerwałem polonistce - to moja wina, pani profesorko. Ostatnio nie miałem czasu. - Pisał arcydzieło - skomentował ktoś z tylnych rzędów. - Nasz mistrz... - Niemądra złośliwość! - rzuciła surowo Rura. - Myślę, że wszyscy powinni się cieszyć z sukcesu Artura. Tym niemniej - zwróciła się do mnie - złamałeś przyrzeczenie. Obiecałeś pomagać Joannie do kona roku szkolnego. Nie jesteś w porządku. Milczałem. Wpatrywałem się tępo w pulpit. - Skomplikowana sytuacja - poznałem głos Mietka. - Oni nie rozmawiają ze sobą, pani profesorko. Zawieszenie stosunków dyplomatycznych. - Cóż to ma do rzeczy? - głos polonistki zabrzmiał ozięble. - Pomoc w nauce nie jest prywatną sprawą, zwłaszcza gdy się przyrzekło klasie i nauczycielowi. Gdyby ludzie współpracowali ze sobą tylko dla przyjemności, niejedno biuro trzeba by było zamknąć. - Ja nie chciałam - wtrąciła Joanna. - Jestem gotowa... - Rozmawiam z Arturem - przerwała jej Rurawska i zwróciła się do mnie: - Zapewniałeś mnie, że wyciągniesz Joannę. Tymczasem wygląda na to, że będzie miała poprawkę z polskiego i zmarnowane wakacje. Uważasz, że jesteś w porządku? ...Nazajutrz rano czekałem na nią przed domem. Pognałem do szkoły dopiero za pięć ósma, ledwo udało mi się zdążyć. Beaty nie było na lekcjach. Podczas dużej pauzy podszedł do mnie na korytarzu Jacek, blady, z krzywym uśmieszkiem. - Aż taki jesteś zazdrosny? - Odejdź, bo cię strzelę - powiedziałem cicho. - Ja gwiżdżę na tamten dowcip. Ale Beata nigdy ci nie daruje. - Odejdź - powtórzyłem. - Nie twój interes. - Chcesz się dowiedzieć, co mi powiedziała Beata? - zapytał Jacek. - Chcę, żebyś się odchrzanił ode mnie - rzuciłem nie patrząc na Jacka, pełen obrzydzenia do niego i do siebie. - Powiedziała mi, dlaczego to zrobiłeś. Odwróciłem się na pięcie. Odszedłem. Nóżka, który stał obok, zapytał, czy mam zamiar spotkać się z Jackiem po lekcjach. - Warto nakłaść picusiowi - uśmiechnął się pokazując krzywe zęby. - Chociaż wątpię, czy to pomoże. Koniec z Beatą, staruszku. - Jaki koniec? - wzruszyłem ramionami. - Jeszcze początku nie było. Myślisz, że mi zależy? - Widzę, że za ślepych nas bierzesz - zaśmiał się Nóżka. - Cała klasa wie, że szalejesz za Beatą. A już my, kumple... - Zostaw go - wtrącił Karbol. - Miej trochę taktu, Nóżka. Po lekcjach zamknąłem się w szopie, rozmontowałem sprzęgło w motorze pana Wnuka, ojciec miał je dzisiaj naprawiać, źle chwytało. Nie poszedłem do Marcela na spotkanie z chłopakami. Rozkręcałem wolno śrubę po śrubie i przez szczelinę między deskami obserwowałem podwórko. Wreszcie zobaczyłem Beatę, wychodziła z siatką, pewnie po zakupy. Wyszedłem z warsztatu, niby przypadkiem zderzyłem się z nią przy bramie. - Cześć - powiedziałem. - Przygotuj wypracowanie, wpadnę koło piątej. Beata stanęła. Długą chwilę patrzyła na mnie w milczeniu. - Dedykacja z estrady była tylko świństwem - odezwała się cicho - ale pobicie lgnąca to już podłość. Chciała odejść, zagrodziłem jej drogę. - Pozwól, że ci wytłumaczę - zacząłem - sam nie wiem co mnie napadło... - Przepuść. - Beata... - Przepuści - Przepraszam cię za ten durny dowcip, żałuję... - Przepuść, słyszysz?! - Ale Ignac uderzył mnie w twarz! - krzyknąłem. - Otwartą dłonią! I nie wołałem kolegów, oni sami... Odepchnęła mnie. Ruszyła ostro. Znów zastąpiłem jej drogę. - Uderzył mnie w twarz - powtórzyłem tępo. - Oni widzieli. Ja cię przepraszam, Beata... Patrzyła mi prosto w oczy, obojętnie, zimno, nawet bez wrogości. - Zmasakrowaliście mi brata - powiedziała. - Bo ujął się za mną. Ty... A przecież mi się podobałeś. Pojąć tego nie mogę. Odeszła. Już nie próbowałem jej zatrzymać. Coś przepadło, znikło na zawsze. Pomyślałem wtedy, że czas jest karą dla lekkomyślnych, wyrokiem bez odwołania: nie cofniesz go. Nie pojmowała, jak mogłem jej się podobać... Rozumiem. Nie rozpoznała we mnie od razu łajdaka i świni, maskowałem się chytrze: fantasta, marzyciel! Wiszące ogrody nad Grzybowem, szklane ściany o zmieniających się barwach, wakacyjne wycieczki na Księżyc, piosenka magiczna... Czy wierzyłem w magiczną pieśń, kiedy opowiadałem o niej Beacie? „Coś jak zaklęcie, rozumiesz, melo