12939
Szczegóły |
Tytuł |
12939 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12939 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12939 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12939 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aleksander Minkowski
Artur
1.
Stałem przed nimi drwiąco uśmiechnięty, z rękami w kieszeniach.
- Osły - powiedziałem. - Stado osłów. Nie mogę patrzeć na wasze ośle pyski.
Za plecami miałem odrapany mur naszego domu, z warsztatu dobiegał zgrzyt
rozwiertaka. Ojciec zjadł już kolację i dopasowywał sworzeń do korbowodu. Przez
uchylone
drzwi szopy wybiegał siny promień blasku, kładąc się na ich twarzach wapienną
bielą.
Patrzyli na mnie w milczeniu. Czekałem, aż się odezwą albo poruszą, zrobią
cokolwiek, co mi
pozwoli splunąć im pod nogi i odejść. Oni jednak pozostawali nieruchomi. Tylko
Rączka
wodził końcem języka po górnej wardze.
- Czego jeszcze chcecie? - spytałem.
- Wiesz - powiedział Karol.
- No, to spłyńcie - rzuciłem. - Szkoda czasu.
- Nic nam nie powiesz? - zapytał cicho Rączka. - Ani słówka, stary?
Odwróciłem się do nich plecami i ruszyłem wolno w stronę warsztatu. Od
pojemników na śmieci bił odór zgniłej kapusty. Hałas w szopie przycichł na
chwilę i znów się
rozległ, bardziej jeszcze zgrzytliwy i wibrujący.
Stali. Czułem, że nie odchodzą, że nie poruszyli się nawet, że mierzą mi w kark
zimnymi ślepiami. Przyjaciele. Kumple serdeczni, moja cudowna paczka, za którą
przedtem
w ogień bym skoczył.
- Artur!
Poznałem głos Marcina. Nie spodziewałem się, że właśnie on mnie zawoła.
Stanąłem.
Wykonałem niechętnie półobrót.
- Przemyśl to sobie - powiedział cicho Marcin. - Nie odchodź w ten sposób.
Możemy
spotkać się jutro.
- Z wami? - uśmiechnąłem się. - Nie mam ochoty. Ani jutro, ani za rok.
Poszukajcie
innego frajera.
Ruszyłem w kierunku szopy, ale nie wszedłem do środka, skręciłem w lewo,
przecisnąłem się przez dziurę w ogrodzeniu. Z krzaków bryznęły na mnie krople po
deszczu,
który spadł przed południem. Ziemia też była mokra i śliska. Szedłem ścieżką na
wyczucie,
bo księżycowy sierp dawał niewiele światła. Było mi gorąco, w skroniach stukały
młoteczki,
chciało mi się pić. Ojciec ochrzani, że nie przyszedłem mu pomóc, mieliśmy
dzisiaj razem
pracować. Przyrzekłem oczyścić gaźnik. Już go rozmontowałem, usunąłem rdzę,
zostało
najtrudniejsze - dysze. Trzeba się z nimi cackać, bo mają przekrój włosa, a jak
się
rozkalibruje, zadrapie, nowe trzeba kupować. Jestem dobry do delikatnej roboty,
ojciec to
wie, nie pierwszy gaźnik każe mi czyścić. Tym razem jednak nie gaźnik od motoru
pana
Wnuka ani od syrenki Sobczaków - nasz gaźnik.
Będziemy mieli motor.
Kiedy ojciec przytargał do szopy kupę przerdzewiałego żelastwa, uśmiechnąłem się
kpiąco. Mama narobiła krzyku: pięćset złotych?! Do pierwszego więcej niż
tydzień, moje
buty się rozlatują, ona musi wreszcie kupić sobie sukienkę, a tutaj, jak gdyby
nigdy nic, całe
pięćset złotych, na które tak liczyła. Ojciec patrzył w ziemię i gniótł nie
zapalonego sporta.
Potem obiecał, że jutro wydusi z Sobczaka te cztery stówy, które jest winien za
wyklepanie
błotnika, i wszystko odda mamie. A ja patrzyłem nieufnie na stertę złomu, która
niegdyś była
junakiem. Z tego motor? Po miesiącu ojciec dokonał pierwszego cudu odbudowując
ramę.
Nawet ją pokrył wiśniowym lakierem: lśniła jak nowa.
Wtedy zacząłem wierzyć. Co wieczór, po powrocie z Zakładów, ojciec w pośpiechu
zjadał kolację i szedł do szopy. Nie grał już z Wnukiem w warcaby, nie chodził
do
Wasilkowskich oglądać w telewizji meczy ligowych; nie skusił go nawet pojedynek
„Legii” z
„Górnikiem”, który wyludnił całe Grzybowo. Matka wściekała się, bo wymówił
Sobczakowi
opiekę nad syrenką na czas nieokreślony i została jej goła pensja ojcowska, bez
dodatków
wkalkulowanych w budżet. Ale junak powoli zmartwychwstawał: rama wzbogaciła się
o
reflektor, urosły jej koła. Zostało najtrudniejsze - napęd. To, co wydłubaliśmy
z ojcem ze
stosu żelastwa, mgliście tylko przypominało silnik...
Ścieżka wyprowadziła mnie do parku. Trochę kasztanów i lip wokół placyku z
pomnikiem Zwycięstwa. Koślawe ławki bez oparć. Jedyna latarnia z potłuczonym
kloszem:
dowód celności Józka Bubały, który go strzaskał już pierwszym strzałem z procy,
za co
kwiaciarka Bubałowa zmuszona była uiścić solidną karę, bowiem świadkiem wyczynu
okazał
się sam sierżant Kowalczyk. Karę zapłacono pół roku temu, klosza jednak dotąd
nie
wymieniono...
Uśmiechnąłem się, przysiadłem na ławce. Pachniały lipy. Nie opodal, w Rynku,
przed
budką z piwem tłoczyło się kilku mężczyzn z kuflami w rękach. Jeden śpiewał
fałszywie
„Głęboka studzienkę”.
Ojciec będzie zły, że nie przyszedłem do warsztatu, gaźnik powinien być gotowy
na
jutro. Dlaczego na jutro? Nie ma pośpiechu. Teraz nie spieszy mi się do nikogo
ani donikąd.
Jestem szczęśliwy. Spełniło się moje marzenie, moja nadzieja, a raczej marzenie
o nadziei -
że mogę ją mieć, wolno mi się spodziewać... Powinienem być szczęśliwy.
- Artur? A ja myślałem, że to dziewczyna, już cię podrywać chciałem, ha, ha, ha!
Włosy długie, oczy w niebo. Gratulacje!
- Dziękuję - mruknąłem.
Mietek usiadł przy mnie, zapalił papierosa. Poczęstował, odmówiłem. Był starszy
ode
mnie o rok, powtarzał drugą klasę, barczysty, krępy, jasne włosy na jeża,
ironiczne
szarozielone oczy. Przez to kpiące spojrzenie nie przepadałem za nim. Język też
miał ostry,
lubił wsadzać szpile. Nigdy nie było wiadomo, mówi serio czy drwi.
- Jak tyś to zrobił? - zapytał. - Musiałeś wymyślić nieziemską historię.
- Nie - odparłem. - Miała być prawdziwa.
- Mowa... - Mietek uśmiechnął się, mrugnął do mnie. - Przyznaj się, zasunąłeś.
Państwowotwórczo, co?
- Nie rozumiem - powiedziałem. - Państwowo... jak?
- Ideologicznie - wyjaśnił. - Nie strugaj naiwniaka, braciszku.
W aleję weszła jakaś para, facet obejmował dziewczynę, szeptali coś do siebie.
Nie
dostrzegli nas, usiedli na sąsiedniej ławce.
- Oczywiście - odparłem. - Wkleiłem nawet portrety wodzów rewolucji. Ty wiesz
wszystko, Mięciu.
Zmieszał się na moment. Długo wgniatał w ziemie niedopałek obcasem mokasyna.
- Przepraszam - rzucił. - Nie poznałem się na tobie. W Szekspira też z początku
nie
wierzono, jeszcze dziś mówi się, że ktoś mu to wszystko napisał. Chodziłeś na
konsultacje do
Rury?
Polonistka wiedziała, że biorę udział w konkursie, prosiła nawet o pokazanie
tekstu -
wymigałem się jakoś. Wstyd. Natychmiast rozszyfrowałaby wszystkie postacie, choć
pozmieniałam imiona. A tamci, członkowie jury - byli to ludzie obcy, anonimowi,
jakby
nierzeczywiści. Nie wierzyłem zresztą, że dostrzegą mój tekst...
- Tylko nie mów nikomu - powiedziałem do Mietka. - To ona napisała. Pod moim
nazwiskiem, bo autorem musiał być uczeń. Kapujesz?
- Dobra, koleś - Mietek klepnął mnie w plecy. - Wiesz, że lubię pożartować.
Grunt to
humor, no nie? Jakem przeczytał w gazecie twoje nazwisko, aż mnie zakłuło w
dołku. Sława,
bracie, na cały kraj! Co na to twoja paczka?...
Zawiesił glos, jakby mi dawał do zrozumienia, że z jakichś względów nie dopowie
kilku jeszcze słów. Że wie coś albo się domyśla. Patrzył na mnie. A ja
odwróciłem głowę i
popatrzyłem na zakochanych. Całowali się. Na pewno odkryli już naszą obecność i
nic sobie
z niej nie robili. Zakochani. Oboje w dżinsach, koszulkach sportowych. Padało na
nich
światło od latarni ze stłuczonym kloszem. Spojrzałem w drugą stronę; jeśli
ludzie kochają się
i nie mogą tego ukryć, nietaktowny jest ten, kto podgląda. Powiedziałem to
kiedyś mamie, a
ona: rozpusta, zgorszenie, bezeceństwo! Żeby w miejscu publicznym, przy
ludziach?! Jak ja
byłam panienką... Mowa. Odparłem, że w takim razie należy wybudować całowalnie,
specjalne boksy z kwiatami i szklanym dachem, żeby widać było księżyc, gdzie
zakochani
mogliby się do syta całować i trzymać za ręce, nie budząc zgorszenia starszych
pań. Dostałem
po łbie ścierką do naczyń, pewno za „starszą panią”, i usłyszałem, że jestem
zepsuty do
szpiku kości.
- Co na to twoi? - powtórzył cicho Mietek. - Bo mam wrażenie...
Urwał. Znów dostrzegłem cienki uśmieszek.
- Nie rozumiem - mruknąłem. - Normalka. Czego ty chcesz właściwie?
Poczułem na ramieniu dłoń Mietka. Milczał długą chwilę. Przestał uśmiechać się,
patrzył przed siebie z zadumą, niemal smutkiem.
- Ty ich tak z mety nie potępiaj - odezwał się półgłosem. - Przemyśl dobrze.
- Co mam przemyśleć? - zapytałem.
- Na ich miejscu czułbyś pewnie to samo.
- Możesz jaśniej?
- Kiedy czytam dobrą książkę - powiedział Mietek - wydaje mi się, że mógłbym
napisać taką samą. Znasz to?
Trafił. Niegdyś, nim zabrałem się do pisania, odczuwałem podobnie. Jak gdyby
autor
podejrzał moje uczucia i myśli. Słowa, zdania, fabuła - przecież i ja mógłbym
wymyślić na
przykład historię o pilocie i chłopcu z planety, na której rośnie róża... „Mały
Książę” - moja
ulubiona książka. I piątki z wypracowań. Pani Rurawska, polonistka: „Wygląda na
to, że
masz uzdolnienia pisarskie, Arturze. Chyba myślisz o studiach filologicznych?”
Ja: „Raczej
politechnika, proszę pani. Ojciec mówi, że to fach najpewniejszy. Naczelny
inżynier
Zakładów jeździ polskim fiatem”. Śmiech w klasie, jakbym dowcip powiedział.
Tylko Rura
nie uśmiecha się, patrzy w dziennik: „Tak, no cóż, to twoja sprawa, Arturze”...
- Znam - odparłem.
- Może im się teraz wydawać, że potrafiliby tak samo - powiedział Mietek. - Albo
i
lepiej. Żałują, ze nie wzięli udziału w konkursie.
- Bzdura - rzuciłem. - Sami mnie namawiali. Żaden nie myślał o starcie, wszyscy
do
mnie, że ja, niby, jeden... Wyręczali mnie nawet w różnych rzeczach, bo to był
kawał roboty,
a termin krótki, na odrabianie zadań domowych czasu mi nie starczało. Karol
załatwiał
matmę, Marcin chemię i fizykę, Rączka pomagał w warsztacie staremu...
- No właśnie! - podchwycił Mietek. - Dziwisz się teraz? Zadra, braciszku. Tobie
sława, wakacje w Złotych Piaskach, druk w gazecie, a im...
- Druk? - przerwałem mu. - Myślisz, że to wydrukują?...
Mietek popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
- Z choinki się urwałeś? - powiedział. - A jak niby? Pierwsze nagrody zawsze się
drukuje.
- Nie chcę! - rzuciłem. - Nie pozwolę. Mam chyba prawo nie zgodzić się na
druk...
- Nie pajacuj - powiedział Mietek. - Możesz to kolegom zasunąć, ale nie mnie.
Słyszałeś o gościu, który by nie chciał zobaczyć w gazecie swojego kawałka?
Kokiet z ciebie,
braciszku.
Zaśmiał się, znów poklepał mnie po plecach. A ja siedziałem zastygły,
półprzytomny:
wydrukują... w gazecie... każdy będzie mógł przeczytać... i ona też... za nic!
Jak mogłem o tym nie pomyśleć?!
Trzeba coś zrobić. Natychmiast. Napisać do Warszawy, wysłać depeszę... że co?
Dlaczego? Jak wytłumaczyć, że nie chcę, aby drukowano?
- A ich to dręczy - usłyszałem głos Mietka - zawiść, najbardziej ludzkie z
uczuć.
Marcin i Karol też są dobrzy z polskiego... Nawet Rączka może przypuszczać, że
wykosiłby
cię, gdyby napisał...
- Daj spokój - przerwałem mu. - Wcale nie o to chodzi między nami. Jak myślisz,
mogę zabronić publikacji?
- Ten znowu swoje! - Mietek huknął się dłonią w udo. - Czyś ty chory? Nie, nie
możesz, braciszku. Tekst jest teraz własnością Wydawnictwa, wolno im zrobić, co
zechcą.
- Niemożliwe... - szepnąłem, zamykając oczy.
Mietek trącił mnie w ramię, spojrzałem na niego.
- Coś ty tam powypisywał, braciszku? Dyra obsmarowałeś? Doniosłeś, że stary
kombinuje na lewo?
- Stary nie kombinuje - rzuciłem. - Zresztą, nie twój interes.
- Może coś o Joaśce? - zaśmiał się Mietek. Wstałem z ławki. Zakochani już się
nie
całowali, patrzyli w niebo, pewno szukali swojej szczęśliwej gwiazdy.
- Cześć! - powiedziałem.
- Nie miej im za złe - rzucił Mietek. - Przyjaciel to też człowiek. Cała buda
plotkuje,
że koniec z waszą przyjaźnią.
Zawiść? Może nie tak. Ale spółka. Karol przyniósł gazetę z wiadomością o
konkursie:
pamiętnik, wspomnienie, nowela, młodzież o sobie, prace indywidualne lub
kolektywne,
objętość do czterdziestu stron maszynopisu, cenne nagrody. Marcin natychmiast
zwrócił się z
tym do mnie: Spróbuj, Artek, pisać potrafisz, tematów nie brakuje. Rączka sypnął
tematami:
draka z dyrektorem, pomoc przy zbiórce ziemniaków, akcja „Niewidzialnej Ręki”,
likwidacja
bandy Ryżego, która wymuszała okup na uczniach młodszych klas. Serwowali mi
problemy,
pomysły, przypominali ciekawe zdarzenia z ostatnich lat.
A przecież z tego nie skorzystałem. Napisałem o czymś zupełnie innym, sekretnym,
moim wyłącznie. Dlatego nie pokazałem im tekstu, tłumacząc, że nie zostawiłem
sobie kopii.
Byli trochę rozżaleni, ale machnęli ręką. Zapewniałem ich, że nie mam szansy
nawet na
wyróżnienie: nie wyszło mi.
Kłamałem. Czułem, że wyszło.
Oni zaś, kiedy pisałem, cackali się ze mną jak z jajkiem.
Więc spółka?
Kiedy Karol chorował, też pomagaliśmy jego matce: noszenie węgla, zakupy,
bielizna
do magla. Po kolei codziennie przerabialiśmy z Karolem materiał szkolny. I cóż z
tego?
Zwyczajna rzecz, nawet nam nie podziękował: między przyjaciółmi to niepotrzebne.
- Czemu nie jesz? Artek, do ciebie mówię!
Spojrzałem na matkę, miała czerwoną twarz od pochylania się nad płytą kuchenną.
Ojciec w milczeniu przeżuwał kaszankę.
- Marzy - mruknął. - Po tej nagrodzie dostał kompletnego hysia. Dlaczegoś nie
przyszedł do warsztatu?
- Coś mi wypadło. Jutro ci zrobię ten gaźnik.
- Na jutro miał być zapłon - powiedział ojciec, przełamując kromkę razowca i
zgarniając nią z talerza brunatne okruchy kaszanki.
Matka z brzękiem cisnęła patelnię do zlewu, odkręciła kran. Najpierw syk pary,
potem
piskliwy jazgot druciaka.
- Kiedy wreszcie skończysz? - rzuciła znad zlewu. - Sobczak znowu mnie pytał.
- Zaczeka - mruknął ojciec.
- Albo nie. - Druciak rozjazgotał się jeszcze wścieklej. - Znajdzie sobie
innego. I
Wnuk też znajdzie, zobaczysz!
- Nic się nie bój, Jagna...
Ojciec wytarł usta grzbietem dłoni i ziewnął szeroko. Wstawał do pracy o piątej,
był
już zmęczony. Czekał, aż matka zwolni zlew, żeby się umyć i uciec do łóżka.
- A kto ma się bać? - zapytała matka. - Potrzebuję pieniędzy, Może mi powiesz, w
czym on pojedzie do Bułgarii? Nawet spodni porządnych nie ma, wyrósł, te zielone
do kostek
mu nie sięgają.
- Ja go nie wysyłam do Bułgarii - powiedział ojciec i uśmiechnął się lekko. -
Tutaj też
można wypocząć. Lasy, jezioro. Co, Artek?
Nie odpowiedziałem. Patrzyłem nieruchomo w talerz z resztkami kaszanki. Nie
chciało mi się jeść.
- Daj mu spokój, Antoni.
- Przypuszczam, że można by dostać równowartość w gotówce... - półgłosem odezwał
się ojciec.
- Za co dostać? - spytała mama.
- No, zamiast Bułgarii - wyjaśnił nie patrząc na mnie. - Byłby ładny pieniądz.
Ubranie
mu potrzebne, buty, swetra też nie ma, ciepła kurtka na zimę, może starczyłoby i
na rower...
co?
Dopiero teraz na mnie spojrzał. Pytająco, niepewnie. Byłem pochłonięty kaszanką.
- A daj że spokój... - usłyszałem głos matki.
Czułem, że i ona patrzy na mnie z uwagą. Jazgot urwał się, brzęknęła odstawiana
patelnia. Duża niebieska mucha z buczeniem tłukła o szybę.
- Nie - powiedziałem cicho.
- Pewno, że nie! - podchwyciła mama. - Bułgaria to Bułgaria, pieniędzy za to nie
dadzą. Nagroda przecież. Pamiętasz, chciałeś wymienić na gotówkę bony towarowe,
coś je od
Rady Zakładowej dostał na pierwszego maja. Nie wyszło.
- Fakt - zgodził się ojciec. Zdjął koszulę i ruszył wolno do zlewu. - Jak sobie
chcecie,
nie nalegam. Myślałem tylko...
Nie dokończył. Wsadził głowę pod kran, odkręcił kurek. Ramiona i plecy miał
pokryte
splotami muskułów, w pochyleniu rysowały się szczególnie wyraziście. Chciałbym
tak być
umięśniony.
- Jutro nie będzie warsztatu - powiedziała matka. - Wszyscy idziemy na działkę.
- Jagna!... - jęknął ojciec spod kranu.
- Na działkę! - powtórzyła twardo mama. - Sama nie dam rady, wszystko chwastami
zarosło.
Ta działka za miastem nie była dla nas przyjemnostką, miejscem letniego
wypoczynku; stanowiła pozycję w budżecie. Ziemniaków i kapusty starczało na całą
zimę,
ogórków, sałaty i pomidorów do późnej jesieni. Rosły tam również rzodkiewki,
cebula, buraki
i koper, a za żywopłot służyły krzaki porzeczek. Jabłonka pośrodku działki była
moją
własnością: zasadziłem ją z ojcem sześć lat temu, w tym roku po raz pierwszy
miała
zaowocować.
Ojciec zakręcił kran, po omacku znalazł ręcznik. Matka krzątała się w pokoju,
ścieląc
łóżko.
- Idę do siebie - powiedziałem.
Od wiosny byłem królem życia: przenosiłem swoje rzeczy z kuchni na strych, mając
do wyłącznej dyspozycji kilkadziesiąt metrów mrocznawej przestrzeni, pachnącej
jabłkami,
sianem i wysuszonym drewnem. Dopiero późnojesienne chłody zapędzały mnie z
powrotem
do kuchni, bo strych nie miał ogrzewania.
- Zaczekaj - powiedział ojciec wycierając ręcznikiem ramiona i szyję. - Co się
tam u
was stało?
- Co się miało stać... - mruknąłem. - Wszystko w porządku.
- Chłopaki nie przychodzą.
- Koniec roku szkolnego. - Wzruszyłem ramionami. - Każdy ma kupę zajęć.
- Kręcisz, Artek.
- Może nie? - zaatakowałem. - Szkoła, odrabianie lekcji, potem gonisz mnie do
warsztatu albo matce w domu muszę pomagać. Kiedy mam się spotykać z kolegami?
Ojciec odwiesił ręcznik, rozczesał grzebykiem mokre, sterczące włosy.
- Kręcisz - powtórzył. - Przedtem jakoś znajdowałeś czas.
- Bo mi się chciało - mruknąłem.
- A teraz?
- Polubiłem samotność - odparłem niby to żartobliwie, manewrując między stołem a
ścianą w kierunku drzwi. - Odkryłem, że najfajniej jest człowiekowi z sobą
samym. Z książką
albo gitarą...
Ojciec przytrzymał mnie w progu, obrócił twarzą do siebie...
- Już nie będzie zespołu big-beatowego? - zapytał z uśmieszkiem. - A ja
wierzyłem, że
zakosicie Beatlesów. Karol odgrażał się, że podbijecie cały świat.
- Niech podbija - rzuciłem. - Beze mnie.
Ojciec położył mi ręce na ramionach. Był wciąż jeszcze wyższy ode mnie, ale
różnica
malała z każdym miesiącem. Zostało mi do nadgonienia jakieś sześć centymetrów.
- Nie podobało mi się, że gnasz na złamanie karku, ledwo Marcin skinie na ciebie
palcem. Mówiłem ci. Ale całkiem bez kolegów też nie jest dobrze - powiedział.
- Nie narzekam - mruknąłem.
- O co wam poszło? - zapytał ojciec.
Milczałem chwilę. Potem spojrzałem w okno, szyba zaszła parą, widać było przez
nią
mdły kontur świateł po drugiej stronie ulicy.
- Zawiść - rzuciłem sucho. - Szlag ich trafił, że dostałem nagrodę. Uważają się
za
wspólników.
Ojciec zdjął ręce z moich ramion. Twarz mu się nachmurzyła, sapnął, zaczął
masować
dłonią włochatą pierś.
- Pora spać - powiedział. - Wal do siebie, Artek. Nie da rady, jutro musi być
działka,
gaźnik zrobisz pojutrze. Jak się weźmiemy ostro, za trzy tygodnie motor będzie
na chodzie.
Jeszcze zdążymy poszaleć przed tą twoją Bułgarią. Nie gniewasz się?
- Nie - odparłem, pochylając głowę. - Wiem przecież, że z forsą jest krucho.
- Myślałem o twoich potrzebach - ojciec uśmiechnął się. - Ale i z tego
wybrniemy... -
pochylił się do mnie. - Nic matce nie mów, szykuje się niespodzianka, od
pierwszego
podwyżkę dostaję...
Mrugnął do mnie, klepnął w policzek. Kołyszącym się krokiem odszedł do pokoju.
Ten krok został mu z czasów, kiedy służył w marynarce.
Obudziłem się późno, miałem dzień wolny od zajęć: ostatnia rada pedagogiczna
przed
wystawieniem rocznych ocen. Przez okno w suficie wpadał mocny, jasnobłękitny
blask,
dolatywało ćwierkanie wróbli, które czarną chmarą oblepiły gałęzie klonu.
Usiadłem na materacu. Mój strych urządzony był komfortowo: miałem tutaj regały z
desek pooddzielanych cegłami, okrągły stół z brzozowego kloca, szafkę z mnóstwem
szuflad,
olbrzymi fotel pokryty kolorową płócienną płachtą, żeby nie widać było dziur w
zetlałej
skórze. Dziury w ścianach zasłaniała mapa Polski i kolekcja plakatów, uzbierana
dzięki
przyjaźni z kierownikiem kina: w zamian za pomidory z działki i pomoc przy
konserwacji
motoroweru dostałem afisze z „Cyrku straceńców”, „Struktury kryształu”,
„Polowania na
muchy”, „Kardiogramu”, „Krajobrazu po bitwie”. Nadawały strychowi wygląd wesoły
i
kolorowy.
Zrobiłem świecę, później mostek, wykonałem dwanaście pompek i tyleż przysiadów.
Potem zszedłem na dół, do kuchni. Matki nie było, domyśliłem się, że poszła na
działkę. Nie
wiedziała, że mam dziś wolny dzień, inaczej ja także byłbym już na działce.
Umyłem się szybko, zjadłem dwie kromki chleba z marmoladą, popiłem szklanką
kawy z mlekiem. Przyszło mi na myśl, że postąpiłem trochę po świńsku, ukrywając
przed
mamą, że nie mam dziś lekcji. Ona się tam męczy, a ja... Do dyni, czy nie wolno
mi się
troszkę pobyczyć?! Marcin, na przykład, nic nie robi w domu, jego starzy
uważają, że
powinien się tylko uczyć, podobno matka nawet mu buty czyści. Z tymi butami to
chyba lipa,
dowcip Karola, ale fakt, że obowiązków nie ma żadnych, po szkole jest wolny jak
wróbel.
Mają niektórzy życie...
Uświadomiłem sobie, że myślę o Marcinie ze wzgardliwą niechęcią... Nigdy
przedtem
w ten sposób o nim nie myślałem. Coś nowego. Ale i sytuacja jest nowa,
zaskakująca, jakiej
nigdy bym się nie był spodziewał: zdrada.
Mocne słowo. Może zbyt mocne. Po prostu rozczarowanie. Okazali się inni, niż
sądziłem, w godzinie próby nie wytrzymali, obnażyli się, pękli.
Przedtem Joaśka, a teraz oni.
Poszedłem na górę, wyciągnąłem gitarę zza szafki, wziąłem kilka akordów. Była to
melodia skomponowana przez Karola - cygańska, tęskna, dopiero w refrenie
wybuchająca
dziką gwałtownością. Zanuciłem tekst.
Karolowi i Rączce tekst się podobał, Marcinowi nie. Twierdził, że ułożyłem go
zgrabnie, ale treść jest równie ponura, co banalna. Czułem, że ma rację, ale
broniłem się: nie
pesymizm, lecz protest przeciwko zimnym draniom, są przecież tacy, a banał...
piosenka ma
prawo być banalna, inaczej nie wpadnie w ucho. Rączka uważał, że w przyszłości
będzie to
szlagier, przebój nad przeboje - gdy staniemy się sławni.
Sławni... „Carors Big-Band”, ARKAMARA (od ARtur, KArol, MArcin, RączkA)
albo, lepiej jeszcze, ARKAMARSJA-NIE... Nigdy w to na serio nie wierzyłem. Chyba
tylko
Karol i Rączka traktowali poważnie bajkę o Wielkim Podboju.
Dlaczego więc Marcin trzyma teraz z nimi?
Cisnąłem gitarę na materac, zbiegłem na dół po trzeszczących, drewnianych
schodach.
- Uważaj, wariacie! - krzyknęła za mną sąsiadka, pani Koziołowa. - Nogi
połamiesz!
Wyszedłem na podwórze. Słońce uderzyło mnie w oczy, oślepiło na moment. Nie
piekło jeszcze, ale za parę godzin będzie potężny upał. Przeciągnąłem się,
odetchnąłem
głęboko: powietrze było rześkie, pachniało świeżą zielenią. Od rogu podwórza
biegły głośne
plaśnięcia, spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem Joannę.
Miała na sobie kraciastą spódniczkę mini i odwieczny jasnobłękitny sweterek,
który
niegdyś był ciemnoniebieski, nim spłowiał od słońca i prania. Rude, prawie
czerwone włosy
spadały luźno poniżej ramion.
Czyściła dywan - olbrzymi, liszajowaty, poprzecierany ze starości. Jeleń zamiast
pyska miał postrzępioną dziurę. Trzepaczka z furkotem spadała na jeleni zad,
wzniecając
obłoczki kurzu.
Chciałem już odejść, kiedy zobaczyłem Nerwusa - wypadł z bramy i ostrym krokiem
szedł w stronę Joaśki. Był w samych tylko spodenkach kąpielowych, suchy,
żylasty, o
pomarszczonej twarzy małpiszona. Pracował jako stróż nocny i sypiał potem do
obiadu.
- Ty łobuzico! - wrzasnął. - Gdzie trzepiesz?! Ile razy mówiłem, żeby trzepać po
tamtej stronie?!
- Trzepak jest tutaj - powiedziała spokojnie Joanna, okładając dywan trzepaczka.
- A przenieść nie łaska?!
- Wszyscy tu trzepią, panie Prażuch. Nie dam rady przenieść trzepaka, za słaba
jestem.
Nerwus uniósł w górę zaciśniętą pięść.
- Sto razy przenosiłem na tamten koniec podwórza i ciągle wraca pod moje okno! -
krzyknął. - Czyja to robota, panienko? Czyj dowcip, pytam?
- Nie mój - odparła Joaśka. - Daj mi pan święty spokój.
- To ja chcę spokoju, ruda wydro! - zawył piskliwie Prażuch. - Spać chcę po
pracy,
rozumiesz?! Zabieraj stąd tę szmatę i swoje gołe nogasy, bo jak nie...
- Nic panu do moich nóg - rzuciła ostro Joanna, przestając trzepać i odwracając
się
twarzą do Nerwusa.
- I tylko nie wydra, dobrze?
Prażucha aż zatkało z wściekłości. Posiniał, zgiął się jak do skoku.
- Jeszcze pyskujesz?! - sapnął. - Zdejmę pas, przyłożę, spiorę do krwi, ty
smarkulo
zatracona!...
Joanna spojrzała na jego spodenki kąpielowe i parsknęła śmiechem, wyszczerzając
równe, białe zęby. Nerwus raptownie przygasł, rozejrzał się bezradnie.
- Bywa, panie Prażuch - wtrąciłem się, stanąwszy plecami do Joanny. - Jedni mają
szacunek dla człowieka pracy, a inni nie.
Prażuch z rezygnacją pochylił głowę.
- Teraz już nie zasnę... - wymamrotał. - Jak mnie wybić ze snu, koniec. A przez
całą
noc oka nie zmrużyłem, była kontrola...
Powoli, ze schyloną wciąż głową, odszedł do bramy. Wsadziłem ręce w kieszenie.
Nad dachami zataczały koła cztery białe gołębie Walka Dudziaka. Walek-Gołębiarz
stał na
dachu obok komina i kręcił kijem z uwiązaną na końcu chustką.
- Świnia - usłyszałem. I po pauzie: - To ty przeniosłeś trzepak.
- Zgadza się - rzuciłem w przestrzeń, pochłonięty obserwowaniem białych ptaków.
-
Przeszkadzał przy szopie. Teren jest nasz, a dywanów nie mamy.
- Świnia - powtórzyła Joanna. - Nerwusowi tego nie powiedziałeś.
- Nie pytał - uśmiechnąłem się kpiąco. - Trzeba szanować ludzi pracy. Mogłaś
trzepać
na krzakach, za ogrodzeniem, tam ziemia niczyja.
- Zapamiętam to sobie, Artur. Zapamiętam dobrze ten twój numer z Nerwusem.
Chciałem odwrócić się do niej, wyciągnąć ręce...
- W porząsiu - powiedziałem. - Postaram się regularnie wzbogacać ci pamięć.
Podobno futra z wydry są bardzo drogie.
- Poproszę Stacha, żeby z tobą pogadał. Tym razem twoja paczka ci nie pomoże.
Usłyszałem jej śmiech - złośliwy, triumfujący. Splunąłem. Roztarłem ślinę
czubkiem
buta. Brat Joanny był starszy ode mnie o dwa lata, pracował w Zakładach jako
pomocnik
tokarza. Wtedy drogo zapłacił za uderzenie mnie w twarz...
Więc i Joanna już wie. Wszyscy wiedzą.
No, to co? Mogę się od nich wszystkich odgrodzić. Niepotrzebni mi. Potrafię
wymyślić sobie i dziewczynę, i przyjaciół, takich, którzy mnie nigdy nie
zawiodą. Napiszę ich
sobie.
- Zobaczymy jeszcze, kto kogo - rzuciłem, patrząc z ukosa na Joannę.
Joanna opuściła trzepaczkę, długą chwilę przyglądała mi się w milczeniu.
- Nie wątpię, że cię stać na najgorsze świństwo - powiedziała. - Uprzedzam,
Artur.
Jeśli coś się zdarzy, będę wiedziała, że to ty. Powiem ojcu.
Zaśmiałem się cicho, trochę sztucznie. Całe szczęście, że nie zdążyłem jej
powiedzieć
tego, co chciałem naprawdę...”Nie wątpię, że cię stać na najgorsze świństwo”...
A ja...
Dureń.
Obserwowałem, jak zdejmuje z trzepaka ciężki dywan, zwija go w wałek, usiłuje
zarzucić na ramię. Chciałem podbiec, pomóc. Nie zrobiłem tego.
Tamtej Joanny już nie było. Jej sobowtór nic mnie nie powinien obchodzić.
Szła wolno, uginając się pod ciężarem rulonu. Stanęła przed drzwiami, pchnęła je
końcem wałka - nie ustąpiły. Wtedy zaczęła balansować, klamki jednak dosięgnąć
nie mogła,
rulon był dłuższy od jej ręki.
Podszedłem. Chciałem otworzyć.
- Won! - syknęła.
Zsunęła wałek z ramienia, oparła go o ścianę, otworzyła drzwi. Potem wciągnęła
dywan do sieni.
Zagryzłem wargę. Poczułem w ustach słony smak.
...Beata czesała przed lustrem swoje długie czerwone włosy, a ja widziałem
równocześnie jej twarz i tył głowy, było to niezwykłe, jakbym przenikał przez
nią spojrzeniem.
- Którą sukienkę włożyć? - zapytała.
Miała dwie do wyboru, granatową z białymi wypustkami i jasnozieloną, krótką,
wyciętą owalnie na ramionach.
- Oczywiście zieloną - powiedziałem. - Pasuje do twoich włosów. Nie za krótka?
Odniosłem wrażenie, że Beata lekko poczerwieniała. Odwróciła się, szukając
czegoś
na półce z książkami
- No wiesz... - mruknęła.
A ja byłem po prostu zazdrosny, nie chciałem, żeby cała szkoła oglądała jej
nogi. Nie
mogłem powiedzieć tego Beacie. Pewnie siedziała z igłą dobrych kilka godzin,
skracając
sukienkę. Ma prawo ubierać się, jak chce.
- Mam do ciebie prośbę - powiedziałem.
- No?
Stanąłem przy oknie, plecami do Beaty. Patrzyłem na nasze podwórko, białe od
śniegu, z odrażającą, brudną plamą śmietnika i smukłą sylwetką klonu o nagich,
czarnych
gałęziach. Nasz dom, po drugiej stronie podwórza, jakby uginał się pod śnieżną
czapą.
Błyskawice pęknięć na murze przecinały liszaje wykruszonego tynku. Dom
przeznaczony do
rozbiórki, stara zmurszała rudera. Już rok temu mieliśmy się przenieść do nowych
bloków na
Wrzosowej - czteropiętrowe, w różnych odcieniach niebieskości, od fioletu po
rozjaśniony
granat. W każdym mieszkaniu łazienka, woda bieżąca, centralne ogrzewanie, na
dziedzińcu
przyrządy sportowe, plac zabaw dla maluchów, boisko do siatkówki - uznano
jednak, że inne
budynki są zagrożone bardziej i mamy czekać jeszcze sześć miesięcy. Rodzice
wcale nie są
zmartwieni: matka, bo urodziła się tutaj, ojciec ze względu na warsztat w szopie
- tam nie
pozwolą mu postawić warsztatu. Jestem świadkiem śmierci starego miasta.
Grzybowscy radni
zdecydowali, że nie opłaca się remontować przegniłych chałup, wystawionych
niegdyś na
mokradle, wilgotnych i ciasnych, bez kanalizacji - i nowe osiedla budują za
rzeką, na
wzgórzach. Ludzie przenoszą się na tamten brzeg, ulica po ulicy, a popękane
budynki
zrównywane są z ziemią za pomocą walców drogowych i buldożerów. Stare Grzybowo
kona.
Dawni mieszkańcy przychodzą na place, gdzie niegdyś stały ich domy, i patrzą
tępo na trawę
porastającą czerwonawe połacie zmiażdżonych cegieł. Pies Butrymów, łaciaty
czarno-biały
kundel, nie zechciał przeprowadzić się na tamten brzeg. Po dwóch dniach wrócił
na stare
miejsce i warczał surowo na buldożery, a potem przycichł, zaszył się w krzewach
tarniny. Nie
reagował na wezwania Butryma, nawet boczek wędzony nie złamał melancholijnego
upora
kundla. Zdziwaczał w końcu, pogryzł chłopca, który go chciał wypłoszyć z
krzaków, trzeba
było psa zastrzelić.
Ludzie mają rozum, więc mieszkają za rzeką, lecz mają także serca i te prowadzą
ich
do nie istniejących już dzielnic. „Tutaj, panie, stała komoda, o, tu, w tym
miejscu, jeszcze mój
dziadek, panie, no i nie chciała przejść przez drzwi ani rozebrać się nie
dawała, więc trzeba
było...” A ja nie mam nic przeciwko przeprowadzce za rzekę, przeciwnie, już się
nie mogę
doczekać. Nowe miejsce - nowe życie. Bez warsztatu, w którym trzeba pracować.
Bez balii do
kąpieli i ubikacji na podwórzu; smrodliwej, pełnej sinych much.
Zakłady zabiły stare miasto i uratowały mieszkańców. Szkoda, że nie wszyscy to
akceptują: „Lepiej zgnić na własnym, niż przyzwyczajać się do cudzego...” Słowa
starej
Sobczakowej. Tam, za rzeką, nie będzie mogła hodować prosiaków i kur, tu
nieustannie
szwendających się pod nogami.
Klonu jednak będzie mi żal. Wyrósł na moich oczach - z krzywego patyka
przemienił
się w piękne drzewo.
- No więc? - powtórzyła Beata.
- Kiedy będziemy grali... - Chrząknąłem, przygładziłem włosy, nie przestając
patrzyć
w okno. - Będziesz tańczyła, oczywiście. Tylko, wiesz...
- Dokończ.
- O Jacka mi chodzi - mruknąłem. - Nie lubię go.
- Ja też.
- Właśnie! - podchwyciłem. - Zresztą, tańczy jak pajac, po kaczemu kuprem
wywija.
Śmiech.
- Me przesadzaj - powiedziała Beata. - Tańczyć on umie.
- Startuje do ciebie! - nie wytrzymałem. - Taki bezczelny, że parę razy chciałem
go
huknąć w ucho. Twoja sprawa, masie rozumieć...
Urwałem, zacisnąłem palce na parapecie. Usłyszałem cichy śmiech Beaty, a może
wydało mi się tylko.
- Zależy ci, żebym z nim nie tańczyła?
- Twoja sprawa - powtórzyłem sucho.
- Zależy ci, Jasiu?
- Powiedzmy - odparłem po pauzie.
- Dlaczego? - zapytała półgłosem.
Odwróciłem się do niej. Siedziała na otomanie z podkulonymi nogami, przyszywając
do sukni purpurową sztuczną różyczkę.
- Lepiej nie - doradziłem. - Wyzywające. I tak będzie ci dobrze w tej sukni.
Przyszywała dalej, z leciutkim półuśmiechem.
- Dlaczego zależy ci, żebym nie tańczyła z Jackiem? Nie odpowiedziałeś.
Bo... Nawet przed sobą samym nie chciałem tego nazwać. Wzruszyłem ramionami.
Żartobliwy grymas:
- Przecież oboje go nie lubimy.
- Jego stary jest kierownikiem kwaterunku... - Beata odginała płócienne płatki
róży. -
Ojciec mówi, że jak będą nam dawali mieszkanie na Zarzeczu... No, rozumiesz.
Kilka razy
pytał, czy jestem z nim w dobrych stosunkach, czy mnie zaprasza do domu.
- Zapraszał? - spytałem, wymuszając na sobie obojętny ton.
- Tak.
- Byłaś?
Długa pauza. Krwawy zaciek na łagodnej zieleni. Róża jest już przyszyta.
Ogryzanie
nitki. - Nie. Ulga. I posępna, tępa złość.
- Idź - powiedziałem - przyjaźń z Jackiem może się opłacić, dostaniecie lepsze
mieszkanie. Twój stary ma głowę na karku.
- Zostaw w spokoju ojca - rzuciła sucho Beata. - Zechcę, to pójdę.
- Dobra myśl - uśmiechnąłem się. - Może i ja spróbuję podlizać się Jackowi.
- Twój stary nigdy by na to nie pozwolił - powiedziała Beata. - Jest uczciwy i
nie
uznaje protekcji. Pozwolenie na warsztat dostał bez żadnych chodów, no nie?
Trafiła. Wiedziałem, jak ojciec załatwiał to pozwolenie, ile butelek wyniosłem
do
skupu po wizycie inspektora Kryska. Inni zapewne wiedzieli również: w Grzybowie
wszyscy
wiedzą o wszystkich wszystko.
- Być może - odparłem. - Świat jest właśnie taki i nie ma co się buntować. Walcz
o
serce Jacka. Pomogę ci.
- Chcesz kapciem po łbie?
- Pomogę ci jeszcze dzisiaj - powiedziałem. - Twój ojciec będzie zadowolony.
- Jeszcze słówko i wylecisz za drzwi.
- Pomogę ci jeszcze dzisiaj - powtórzyłem.
- Jazda stąd.
- Że co?... - jakbym oprzytomniał.
- Wyjdź. W tej chwili.
- Beata...
Wyciągnęła rękę, wskazując palcem drzwi. Była czerwona, zaciskała wargi, w
oczach
płonęły złe ogniki.
Wyszedłem.
A potem była szkolna zabawa, świetlica z kolorowymi lampionami, pęki taśm
bibułkowych pod sufitem i my na estradzie - Marcel, Karbol, Nóżka i ja -
szarpałem struny
gitary, Karbol śpiewał do mikrofonu „Płoną góry, płoną lasy...”, pary kłębiły
się gęsto po
parkiecie. Trochę dziewczyn siedziało na ławkach pod ścianami, ale Beaty wśród
nich nie
było, tańczyła bez przerwy, nie opuściła ani jednego kawałka. Piękna była w tej
swojej leśnej
sukience z purpurową różą, wiotka i długonoga, włosy miedziane falami ślizgały
się po
ramionach... Z Mietkiem najpierw, potem z Wackiem Jargiełłą, znów z Mietkiem i
dostojnie z
historykiem Rewiczem, błazeńsko z Józkiem Polewką, niższym od niej o głowę,
figurowo z
Bartkiem Kudelskim.
Nie spojrzała na mnie ani razu.
A Jacek wciąż kręcił się gdzieś w pobliżu Beaty, coraz bardziej skracając
dystans,
jakby szykował się do startu. Zerkał na mnie raz po raz, udawałem, że go nie
widzę.
Ignac, brat Beaty, tańczył sztywno ze swoją sympatią, Martą Poraj z trzeciej
„c”.
Nosił obcisłą koszulkę polo, podkreślającą atletyczną muskulaturę ramion i
klatki piersiowej.
Marta zapraszała go na wszystkie nasze zabawy.
Zagraliśmy „Oczi cziornyje” i wtedy Jacek znalazł się przy Beacie, wyprzedzając
chemika, który szedł właśnie w jej stronę. Chemik poprosił więc siedzącą obok
Beaty Jadźkę-
Pyzę, niską i krągłą jak antałek. Jacek pertraktował z Beatą. Miał na sobie nowy
garnitur,
wyglądał w nim świetnie: wysoki, smukły, z kędzierzawą ciemną czupryną.
Beata zerknęła w moim kierunku, zdążyłem uciec wzrokiem. Kątem oka widziałem,
jak
wstaje, kładzie dłoń na ramieniu Jacka.
Tańczą. Rytm jeszcze jest wolny, gorący. „Oczi cziorny-je, oczi żguczije...” -
śpiewa
do mikrofonu Karbol. Jacek mocno obejmuje Beatę. Czuję na sobie ciasny uścisk
jego
ramienia. Słyszę przyśpieszony oddech, widzę przymknięte powieki.
Do dyni!...
Wściekle uderzam w struny. Tempo rośnie gwałtownie. Ramię Jacka cofa się
niechętnie, tańczą osobno, Beata rytmicznie potrząsa niewidzialnymi
kastanietami, miedziane
włosy falują.
„Kak chaczuja was, kak bajuś ja was...” - ryczy Karbol.
Teraz znowu powinno być tempo powolne. Nie zwalniam jednak, reszta musi do mnie
się dostosować, Karbol, zdziwiony, powtarza refren. I jeszcze raz. I kończymy.
- Szajba ci odbiła? - pyta szeptem Nóżka.
Uśmiecham się, nie odpowiadam. Jacek odprowadza Beatę na miejsce. Zostaje przy
niej. Rozmawiają. Beata stoi do mnie plecami. Gramy „Kazaczoka”, potem „Cóż
wiemy o
miłości”. Jacek tańczy z Beatą. Przytuleni policzek przy policzku.
Urywam. Cała orkiestra milknie.
- Dla uroczej pary, Beaty i Jacka: Pucio, Pucio!
I zaczynam samotnie starą piosenkę Młynarskiego
„Jesteśmy na wczasach”. Do gitary przyłącza się saksofon, wchodzi perkusja.
Karbol,
rozbawiony, wyśpiewuje o pannie Krysi, co królowała na turnusach, nie od
dzisiaj. Szukam
wzrokiem Beaty, nie ma jej na parkiecie. Nie ma jej również na sali. Pobladły
Jacek patrzy na
mnie z nienawiścią.
Świństwo zrobiłem. Taka zapowiedź to ośmieszenie. Jeszcze biegną po sali
chichoty.
Jacek odwraca się, wychodzi, pewnie chce szukać Beaty. A ja mam dość
muzykowania. Czuję
obrzydzenie do siebie. Paskudny niesmak.
- Zagrajmy naszą piosenkę - proponuje Marcel.
Kręcę głową przecząco, Nóżka mnie podtrzymuje:
- Dosyć, teraz adapter. Ja też mam chętkę potańczyć.
Kłaniamy się, schodzimy z estrady. Nie przystajemy na prośby, aby grać dalej. -
I nam
się coś należy od życia - replikuje Marcel.
Podchodzi do mnie Pyza, koleżanka Beaty.
- Obrzydliwe to było - rzuca gniewnie. - Jak mogłeś?
- Nie twój interes - ucinam.
Rozglądam się za Małgosią - fajna dziewczyna, kumpel, jedna z ładniejszych w
budzie,
wiem, że mnie lubi. Będę się bawił z Małgośką. Ale nie widzę jej, pewnie już
poszła do domu.
Głośnik przenosi z adapteru przeboje „Andrzeja i Elizy”.
- Gdybyśmy mieli instrumenty... - wzdycha Nóżka. - Dobry wzmacniacz
elektroniczny,
bylibyśmy nie do zdarcia...
Idę wolno przez salę, rozglądając się, z rękami w kieszeniach. Wymijam tańczące
pary.
Ciężka dłoń na ramieniu. Ignac. - Dwa słowa, braciszku. Wyjdziemy?
Oczy zwężone w kocie szparki, zaciśnięte usta. Nie mam szans. Wypukłe bicepsy
sportowca pod koszulką polo. Zaczerwieniony byczy kark.
Mogę odmówić. Honor mi jednak nie pozwala, głupia ambicja, żeby się nie
zeszmacić.
Kiwam głową i ruszam z Ignacym do wyjścia.
Dziedziniec szkolny. Mrok. Czarne kontury drzewek, zapach wilgotnej ziemi.
- Zakpiłeś z mojej siostry. Ośmieszyłeś przed budą.
Niech bije. Po co ta gadka?
Jakiś ruch w ciemności, może złudzenie.
- Nie wolno zażartować? - uśmiecham się sztucznie.
- Za takie żarty dostaje się po ryju.
W porządku, będę z nim się bił, dostanę, ale i on oberwie. Pewnie też się
cieszył, że
siostrę podrywa syn kierownika kwaterunku. Rodzinny spisek.
- Spróbuj - rzucam.
Spodziewam się ciosu w żołądek, z całych sił napinam mięśnie brzucha. Ignac
jednak
nie zaciska pięści.
Uderza mnie w twarz otwartą dłonią. Raz, drugi.
Tego nie oczekiwałem. Wściekłość odbiera mi siły, oddech, wzrok. Trzecie
smagnięcie
w policzek.
I wtedy z ciemności skacze ktoś na lgnąca, ramieniem oplata mu gardło. Ignac
próbuje zrzucić z siebie Nóżkę, ale nie daję mu czasu, uderzam głową w żołądek.
Karbol
rzuca się Ignacowi pod nogi, Ignac pada, obrywa od Nóżki parę kopniaków.
- Dosyć - mówi Karbol. - Na drugi raz bij uczciwie, a nie dłonią po twarzy. I z
dala od
naszej paczki.
Ignac wstaje ciężko, otrzepuje ubranie.
- Gówniarze - rzuca przez zęby. - Trzech na jednego.
- To ty zacząłeś z Jankiem - odpowiada mu Nóżka.
- Ale nie skończyłem - zwraca się do mnie Ignac. - Jeszcze pogadamy.
Odchodzi. Czuję krew w ustach. Chcę być wściekły na lgnąca, rozniecam w sobie
nienawiść. Nic z tego nie wychodzi.
Krępa sylwetka rozpływa się w mroku...
2
Polonistka Rurawska pochyliła się nad dziennikiem. Okulary zsunęły się jej z
nosa,
poprawiła je, pochyliła się jeszcze niżej.
- Niedobrze z tobą, Joanno - powiedziała półgłosem, nie przestając patrzeć w
dziennik.
Joanna stała opierając się dłońmi o pulpit i spoglądała nieruchomo przed siebie.
- Trzy dwóje... - ciągnęła cicho Rura - dostatecznie, dwie czwórki...I znowu
dwa.
Zaraz zobaczymy, jaki masz stopień z ostatniego wypracowania. - Wzięła zeszyt z
ogromnej
sterty, zaczęła przewracać strony. - Niedostatecznie, Joanno.
- Spodziewałam się - powiedziała Joanna.
- Dlaczego? - Rura uniosła głowę znad zeszytu. - Co się z tobą dzieje?
- Nic, pani profesorko.
W połowie okresu była wyraźna poprawa. - Polonistka rozejrzała się po klasie. -
Myślałam nawet, że uda się postawić ci czwórkę na koniec roku, a tymczasem...
- Wtedy pomagał jej Artur - wtrąciła z tyłu Zośka-Klucha.
- Wtedy? - zdziwiła się polonistka. - Przecież zobowiązałeś się pracować z
Joanną do
końca roku szkolnego.
Wstałem. Popatrzyłem tępo na wyczyszczoną do blasku tablicę. Tylko u góry
widniała
data: 15 maja.
Przypomniałem sobie moje zajęcia z Joanną, stół w kącie pokoju, żółte kółko
lampy,
pokreślony brudnopis. „Wokulski był oczywiście bardzo uczciwym człowiekiem, jak
też
nadzwyczaj bardzo ambitnym...” Dlaczego „oczywiście”, Joasiu? To słowo nic nie
wnosi
nowego, niczego tu nie wyjaśnia. Trzeba używać tylko słów niezbędnych, które coś
znaczą.
Dlaczego „bardzo uczciwym”? Po prostu: „był uczciwym człowiekiem”. Gdybyś
kochała
kogoś, jak byś powiedziała: „kocham” czy „bardzo kocham”? Dla mnie „kocham”
brzmi
pełniej bez komentarza „bardzo”... Poczerwieniała i raptem poczerwieniałem,
szybko
odwróciłem wzrok, zagadałem spiesznie: A już to „jak też nadzwyczaj” jest po
prostu
okropne! Pewnie chciałaś, żeby zabrzmiało wykwintnie, a wyszła pretensjonalna
bzdura. Czy
nie lepiej powiedzieć, że „Wokulski był człowiekiem uczciwym i ambitnym”? W
języku
najważniejsza jest prostota i trafność...
Gadałem tak i gadałem, łokcie nasze stykały się na stole, czułem zapach włosów
Joanny, łagodny leśny aromat, widziałem jej profil obrysowany światłem lampy...
- To ja zrezygnowałam - powiedziała Joanna. Myślałam, że sama dam sobie radę.
- Po co bujasz? - szepnęła głośno Klucha. - Powiedz, jak było...
- Cóż za lekkomyślność! - oburzyła się polonistka. - Chyba widziałaś, że pomoc
Artura daje rezultaty, a raczej zaczyna je dawać, powinnaś była...
- Przepraszam - przerwałem polonistce - to moja wina, pani profesorko. Ostatnio
nie
miałem czasu.
- Pisał arcydzieło - skomentował ktoś z tylnych rzędów. - Nasz mistrz...
- Niemądra złośliwość! - rzuciła surowo Rura. - Myślę, że wszyscy powinni się
cieszyć z sukcesu Artura. Tym niemniej - zwróciła się do mnie - złamałeś
przyrzeczenie.
Obiecałeś pomagać Joannie do kona roku szkolnego. Nie jesteś w porządku.
Milczałem. Wpatrywałem się tępo w pulpit.
- Skomplikowana sytuacja - poznałem głos Mietka. - Oni nie rozmawiają ze sobą,
pani
profesorko. Zawieszenie stosunków dyplomatycznych.
- Cóż to ma do rzeczy? - głos polonistki zabrzmiał ozięble. - Pomoc w nauce nie
jest
prywatną sprawą, zwłaszcza gdy się przyrzekło klasie i nauczycielowi. Gdyby
ludzie
współpracowali ze sobą tylko dla przyjemności, niejedno biuro trzeba by było
zamknąć.
- Ja nie chciałam - wtrąciła Joanna. - Jestem gotowa...
- Rozmawiam z Arturem - przerwała jej Rurawska i zwróciła się do mnie: -
Zapewniałeś mnie, że wyciągniesz Joannę. Tymczasem wygląda na to, że będzie
miała
poprawkę z polskiego i zmarnowane wakacje. Uważasz, że jesteś w porządku?
...Nazajutrz rano czekałem na nią przed domem. Pognałem do szkoły dopiero za
pięć
ósma, ledwo udało mi się zdążyć. Beaty nie było na lekcjach. Podczas dużej pauzy
podszedł
do mnie na korytarzu Jacek, blady, z krzywym uśmieszkiem.
- Aż taki jesteś zazdrosny?
- Odejdź, bo cię strzelę - powiedziałem cicho.
- Ja gwiżdżę na tamten dowcip. Ale Beata nigdy ci nie daruje.
- Odejdź - powtórzyłem. - Nie twój interes.
- Chcesz się dowiedzieć, co mi powiedziała Beata? - zapytał Jacek.
- Chcę, żebyś się odchrzanił ode mnie - rzuciłem nie patrząc na Jacka, pełen
obrzydzenia do niego i do siebie.
- Powiedziała mi, dlaczego to zrobiłeś.
Odwróciłem się na pięcie. Odszedłem. Nóżka, który stał obok, zapytał, czy mam
zamiar spotkać się z Jackiem po lekcjach.
- Warto nakłaść picusiowi - uśmiechnął się pokazując krzywe zęby. - Chociaż
wątpię,
czy to pomoże. Koniec z Beatą, staruszku.
- Jaki koniec? - wzruszyłem ramionami. - Jeszcze początku nie było. Myślisz, że
mi
zależy?
- Widzę, że za ślepych nas bierzesz - zaśmiał się Nóżka. - Cała klasa wie, że
szalejesz
za Beatą. A już my, kumple...
- Zostaw go - wtrącił Karbol. - Miej trochę taktu, Nóżka.
Po lekcjach zamknąłem się w szopie, rozmontowałem sprzęgło w motorze pana
Wnuka, ojciec miał je dzisiaj naprawiać, źle chwytało. Nie poszedłem do Marcela
na
spotkanie z chłopakami. Rozkręcałem wolno śrubę po śrubie i przez szczelinę
między deskami
obserwowałem podwórko. Wreszcie zobaczyłem Beatę, wychodziła z siatką, pewnie po
zakupy. Wyszedłem z warsztatu, niby przypadkiem zderzyłem się z nią przy bramie.
- Cześć - powiedziałem. - Przygotuj wypracowanie, wpadnę koło piątej.
Beata stanęła. Długą chwilę patrzyła na mnie w milczeniu.
- Dedykacja z estrady była tylko świństwem - odezwała się cicho - ale pobicie
lgnąca
to już podłość.
Chciała odejść, zagrodziłem jej drogę.
- Pozwól, że ci wytłumaczę - zacząłem - sam nie wiem co mnie napadło...
- Przepuść.
- Beata...
- Przepuści
- Przepraszam cię za ten durny dowcip, żałuję...
- Przepuść, słyszysz?!
- Ale Ignac uderzył mnie w twarz! - krzyknąłem. - Otwartą dłonią! I nie wołałem
kolegów, oni sami...
Odepchnęła mnie. Ruszyła ostro. Znów zastąpiłem jej drogę.
- Uderzył mnie w twarz - powtórzyłem tępo. - Oni widzieli. Ja cię przepraszam,
Beata...
Patrzyła mi prosto w oczy, obojętnie, zimno, nawet bez wrogości.
- Zmasakrowaliście mi brata - powiedziała. - Bo ujął się za mną. Ty... A
przecież mi
się podobałeś. Pojąć tego nie mogę.
Odeszła. Już nie próbowałem jej zatrzymać. Coś przepadło, znikło na zawsze.
Pomyślałem wtedy, że czas jest karą dla lekkomyślnych, wyrokiem bez odwołania:
nie
cofniesz go.
Nie pojmowała, jak mogłem jej się podobać... Rozumiem. Nie rozpoznała we mnie od
razu łajdaka i świni, maskowałem się chytrze: fantasta, marzyciel! Wiszące
ogrody nad
Grzybowem, szklane ściany o zmieniających się barwach, wakacyjne wycieczki na
Księżyc,
piosenka magiczna... Czy wierzyłem w magiczną pieśń, kiedy opowiadałem o niej
Beacie?
„Coś jak zaklęcie, rozumiesz, melo