Aleksander Minkowski Artur 1. Stałem przed nimi drwiąco uśmiechnięty, z rękami w kieszeniach. - Osły - powiedziałem. - Stado osłów. Nie mogę patrzeć na wasze ośle pyski. Za plecami miałem odrapany mur naszego domu, z warsztatu dobiegał zgrzyt rozwiertaka. Ojciec zjadł już kolację i dopasowywał sworzeń do korbowodu. Przez uchylone drzwi szopy wybiegał siny promień blasku, kładąc się na ich twarzach wapienną bielą. Patrzyli na mnie w milczeniu. Czekałem, aż się odezwą albo poruszą, zrobią cokolwiek, co mi pozwoli splunąć im pod nogi i odejść. Oni jednak pozostawali nieruchomi. Tylko Rączka wodził końcem języka po górnej wardze. - Czego jeszcze chcecie? - spytałem. - Wiesz - powiedział Karol. - No, to spłyńcie - rzuciłem. - Szkoda czasu. - Nic nam nie powiesz? - zapytał cicho Rączka. - Ani słówka, stary? Odwróciłem się do nich plecami i ruszyłem wolno w stronę warsztatu. Od pojemników na śmieci bił odór zgniłej kapusty. Hałas w szopie przycichł na chwilę i znów się rozległ, bardziej jeszcze zgrzytliwy i wibrujący. Stali. Czułem, że nie odchodzą, że nie poruszyli się nawet, że mierzą mi w kark zimnymi ślepiami. Przyjaciele. Kumple serdeczni, moja cudowna paczka, za którą przedtem w ogień bym skoczył. - Artur! Poznałem głos Marcina. Nie spodziewałem się, że właśnie on mnie zawoła. Stanąłem. Wykonałem niechętnie półobrót. - Przemyśl to sobie - powiedział cicho Marcin. - Nie odchodź w ten sposób. Możemy spotkać się jutro. - Z wami? - uśmiechnąłem się. - Nie mam ochoty. Ani jutro, ani za rok. Poszukajcie innego frajera. Ruszyłem w kierunku szopy, ale nie wszedłem do środka, skręciłem w lewo, przecisnąłem się przez dziurę w ogrodzeniu. Z krzaków bryznęły na mnie krople po deszczu, który spadł przed południem. Ziemia też była mokra i śliska. Szedłem ścieżką na wyczucie, bo księżycowy sierp dawał niewiele światła. Było mi gorąco, w skroniach stukały młoteczki, chciało mi się pić. Ojciec ochrzani, że nie przyszedłem mu pomóc, mieliśmy dzisiaj razem pracować. Przyrzekłem oczyścić gaźnik. Już go rozmontowałem, usunąłem rdzę, zostało najtrudniejsze - dysze. Trzeba się z nimi cackać, bo mają przekrój włosa, a jak się rozkalibruje, zadrapie, nowe trzeba kupować. Jestem dobry do delikatnej roboty, ojciec to wie, nie pierwszy gaźnik każe mi czyścić. Tym razem jednak nie gaźnik od motoru pana Wnuka ani od syrenki Sobczaków - nasz gaźnik. Będziemy mieli motor. Kiedy ojciec przytargał do szopy kupę przerdzewiałego żelastwa, uśmiechnąłem się kpiąco. Mama narobiła krzyku: pięćset złotych?! Do pierwszego więcej niż tydzień, moje buty się rozlatują, ona musi wreszcie kupić sobie sukienkę, a tutaj, jak gdyby nigdy nic, całe pięćset złotych, na które tak liczyła. Ojciec patrzył w ziemię i gniótł nie zapalonego sporta. Potem obiecał, że jutro wydusi z Sobczaka te cztery stówy, które jest winien za wyklepanie błotnika, i wszystko odda mamie. A ja patrzyłem nieufnie na stertę złomu, która niegdyś była junakiem. Z tego motor? Po miesiącu ojciec dokonał pierwszego cudu odbudowując ramę. Nawet ją pokrył wiśniowym lakierem: lśniła jak nowa. Wtedy zacząłem wierzyć. Co wieczór, po powrocie z Zakładów, ojciec w pośpiechu zjadał kolację i szedł do szopy. Nie grał już z Wnukiem w warcaby, nie chodził do Wasilkowskich oglądać w telewizji meczy ligowych; nie skusił go nawet pojedynek „Legii” z „Górnikiem”, który wyludnił całe Grzybowo. Matka wściekała się, bo wymówił Sobczakowi opiekę nad syrenką na czas nieokreślony i została jej goła pensja ojcowska, bez dodatków wkalkulowanych w budżet. Ale junak powoli zmartwychwstawał: rama wzbogaciła się o reflektor, urosły jej koła. Zostało najtrudniejsze - napęd. To, co wydłubaliśmy z ojcem ze stosu żelastwa, mgliście tylko przypominało silnik... Ścieżka wyprowadziła mnie do parku. Trochę kasztanów i lip wokół placyku z pomnikiem Zwycięstwa. Koślawe ławki bez oparć. Jedyna latarnia z potłuczonym kloszem: dowód celności Józka Bubały, który go strzaskał już pierwszym strzałem z procy, za co kwiaciarka Bubałowa zmuszona była uiścić solidną karę, bowiem świadkiem wyczynu okazał się sam sierżant Kowalczyk. Karę zapłacono pół roku temu, klosza jednak dotąd nie wymieniono... Uśmiechnąłem się, przysiadłem na ławce. Pachniały lipy. Nie opodal, w Rynku, przed budką z piwem tłoczyło się kilku mężczyzn z kuflami w rękach. Jeden śpiewał fałszywie „Głęboka studzienkę”. Ojciec będzie zły, że nie przyszedłem do warsztatu, gaźnik powinien być gotowy na jutro. Dlaczego na jutro? Nie ma pośpiechu. Teraz nie spieszy mi się do nikogo ani donikąd. Jestem szczęśliwy. Spełniło się moje marzenie, moja nadzieja, a raczej marzenie o nadziei - że mogę ją mieć, wolno mi się spodziewać... Powinienem być szczęśliwy. - Artur? A ja myślałem, że to dziewczyna, już cię podrywać chciałem, ha, ha, ha! Włosy długie, oczy w niebo. Gratulacje! - Dziękuję - mruknąłem. Mietek usiadł przy mnie, zapalił papierosa. Poczęstował, odmówiłem. Był starszy ode mnie o rok, powtarzał drugą klasę, barczysty, krępy, jasne włosy na jeża, ironiczne szarozielone oczy. Przez to kpiące spojrzenie nie przepadałem za nim. Język też miał ostry, lubił wsadzać szpile. Nigdy nie było wiadomo, mówi serio czy drwi. - Jak tyś to zrobił? - zapytał. - Musiałeś wymyślić nieziemską historię. - Nie - odparłem. - Miała być prawdziwa. - Mowa... - Mietek uśmiechnął się, mrugnął do mnie. - Przyznaj się, zasunąłeś. Państwowotwórczo, co? - Nie rozumiem - powiedziałem. - Państwowo... jak? - Ideologicznie - wyjaśnił. - Nie strugaj naiwniaka, braciszku. W aleję weszła jakaś para, facet obejmował dziewczynę, szeptali coś do siebie. Nie dostrzegli nas, usiedli na sąsiedniej ławce. - Oczywiście - odparłem. - Wkleiłem nawet portrety wodzów rewolucji. Ty wiesz wszystko, Mięciu. Zmieszał się na moment. Długo wgniatał w ziemie niedopałek obcasem mokasyna. - Przepraszam - rzucił. - Nie poznałem się na tobie. W Szekspira też z początku nie wierzono, jeszcze dziś mówi się, że ktoś mu to wszystko napisał. Chodziłeś na konsultacje do Rury? Polonistka wiedziała, że biorę udział w konkursie, prosiła nawet o pokazanie tekstu - wymigałem się jakoś. Wstyd. Natychmiast rozszyfrowałaby wszystkie postacie, choć pozmieniałam imiona. A tamci, członkowie jury - byli to ludzie obcy, anonimowi, jakby nierzeczywiści. Nie wierzyłem zresztą, że dostrzegą mój tekst... - Tylko nie mów nikomu - powiedziałem do Mietka. - To ona napisała. Pod moim nazwiskiem, bo autorem musiał być uczeń. Kapujesz? - Dobra, koleś - Mietek klepnął mnie w plecy. - Wiesz, że lubię pożartować. Grunt to humor, no nie? Jakem przeczytał w gazecie twoje nazwisko, aż mnie zakłuło w dołku. Sława, bracie, na cały kraj! Co na to twoja paczka?... Zawiesił glos, jakby mi dawał do zrozumienia, że z jakichś względów nie dopowie kilku jeszcze słów. Że wie coś albo się domyśla. Patrzył na mnie. A ja odwróciłem głowę i popatrzyłem na zakochanych. Całowali się. Na pewno odkryli już naszą obecność i nic sobie z niej nie robili. Zakochani. Oboje w dżinsach, koszulkach sportowych. Padało na nich światło od latarni ze stłuczonym kloszem. Spojrzałem w drugą stronę; jeśli ludzie kochają się i nie mogą tego ukryć, nietaktowny jest ten, kto podgląda. Powiedziałem to kiedyś mamie, a ona: rozpusta, zgorszenie, bezeceństwo! Żeby w miejscu publicznym, przy ludziach?! Jak ja byłam panienką... Mowa. Odparłem, że w takim razie należy wybudować całowalnie, specjalne boksy z kwiatami i szklanym dachem, żeby widać było księżyc, gdzie zakochani mogliby się do syta całować i trzymać za ręce, nie budząc zgorszenia starszych pań. Dostałem po łbie ścierką do naczyń, pewno za „starszą panią”, i usłyszałem, że jestem zepsuty do szpiku kości. - Co na to twoi? - powtórzył cicho Mietek. - Bo mam wrażenie... Urwał. Znów dostrzegłem cienki uśmieszek. - Nie rozumiem - mruknąłem. - Normalka. Czego ty chcesz właściwie? Poczułem na ramieniu dłoń Mietka. Milczał długą chwilę. Przestał uśmiechać się, patrzył przed siebie z zadumą, niemal smutkiem. - Ty ich tak z mety nie potępiaj - odezwał się półgłosem. - Przemyśl dobrze. - Co mam przemyśleć? - zapytałem. - Na ich miejscu czułbyś pewnie to samo. - Możesz jaśniej? - Kiedy czytam dobrą książkę - powiedział Mietek - wydaje mi się, że mógłbym napisać taką samą. Znasz to? Trafił. Niegdyś, nim zabrałem się do pisania, odczuwałem podobnie. Jak gdyby autor podejrzał moje uczucia i myśli. Słowa, zdania, fabuła - przecież i ja mógłbym wymyślić na przykład historię o pilocie i chłopcu z planety, na której rośnie róża... „Mały Książę” - moja ulubiona książka. I piątki z wypracowań. Pani Rurawska, polonistka: „Wygląda na to, że masz uzdolnienia pisarskie, Arturze. Chyba myślisz o studiach filologicznych?” Ja: „Raczej politechnika, proszę pani. Ojciec mówi, że to fach najpewniejszy. Naczelny inżynier Zakładów jeździ polskim fiatem”. Śmiech w klasie, jakbym dowcip powiedział. Tylko Rura nie uśmiecha się, patrzy w dziennik: „Tak, no cóż, to twoja sprawa, Arturze”... - Znam - odparłem. - Może im się teraz wydawać, że potrafiliby tak samo - powiedział Mietek. - Albo i lepiej. Żałują, ze nie wzięli udziału w konkursie. - Bzdura - rzuciłem. - Sami mnie namawiali. Żaden nie myślał o starcie, wszyscy do mnie, że ja, niby, jeden... Wyręczali mnie nawet w różnych rzeczach, bo to był kawał roboty, a termin krótki, na odrabianie zadań domowych czasu mi nie starczało. Karol załatwiał matmę, Marcin chemię i fizykę, Rączka pomagał w warsztacie staremu... - No właśnie! - podchwycił Mietek. - Dziwisz się teraz? Zadra, braciszku. Tobie sława, wakacje w Złotych Piaskach, druk w gazecie, a im... - Druk? - przerwałem mu. - Myślisz, że to wydrukują?... Mietek popatrzył na mnie ze zdziwieniem. - Z choinki się urwałeś? - powiedział. - A jak niby? Pierwsze nagrody zawsze się drukuje. - Nie chcę! - rzuciłem. - Nie pozwolę. Mam chyba prawo nie zgodzić się na druk... - Nie pajacuj - powiedział Mietek. - Możesz to kolegom zasunąć, ale nie mnie. Słyszałeś o gościu, który by nie chciał zobaczyć w gazecie swojego kawałka? Kokiet z ciebie, braciszku. Zaśmiał się, znów poklepał mnie po plecach. A ja siedziałem zastygły, półprzytomny: wydrukują... w gazecie... każdy będzie mógł przeczytać... i ona też... za nic! Jak mogłem o tym nie pomyśleć?! Trzeba coś zrobić. Natychmiast. Napisać do Warszawy, wysłać depeszę... że co? Dlaczego? Jak wytłumaczyć, że nie chcę, aby drukowano? - A ich to dręczy - usłyszałem głos Mietka - zawiść, najbardziej ludzkie z uczuć. Marcin i Karol też są dobrzy z polskiego... Nawet Rączka może przypuszczać, że wykosiłby cię, gdyby napisał... - Daj spokój - przerwałem mu. - Wcale nie o to chodzi między nami. Jak myślisz, mogę zabronić publikacji? - Ten znowu swoje! - Mietek huknął się dłonią w udo. - Czyś ty chory? Nie, nie możesz, braciszku. Tekst jest teraz własnością Wydawnictwa, wolno im zrobić, co zechcą. - Niemożliwe... - szepnąłem, zamykając oczy. Mietek trącił mnie w ramię, spojrzałem na niego. - Coś ty tam powypisywał, braciszku? Dyra obsmarowałeś? Doniosłeś, że stary kombinuje na lewo? - Stary nie kombinuje - rzuciłem. - Zresztą, nie twój interes. - Może coś o Joaśce? - zaśmiał się Mietek. Wstałem z ławki. Zakochani już się nie całowali, patrzyli w niebo, pewno szukali swojej szczęśliwej gwiazdy. - Cześć! - powiedziałem. - Nie miej im za złe - rzucił Mietek. - Przyjaciel to też człowiek. Cała buda plotkuje, że koniec z waszą przyjaźnią. Zawiść? Może nie tak. Ale spółka. Karol przyniósł gazetę z wiadomością o konkursie: pamiętnik, wspomnienie, nowela, młodzież o sobie, prace indywidualne lub kolektywne, objętość do czterdziestu stron maszynopisu, cenne nagrody. Marcin natychmiast zwrócił się z tym do mnie: Spróbuj, Artek, pisać potrafisz, tematów nie brakuje. Rączka sypnął tematami: draka z dyrektorem, pomoc przy zbiórce ziemniaków, akcja „Niewidzialnej Ręki”, likwidacja bandy Ryżego, która wymuszała okup na uczniach młodszych klas. Serwowali mi problemy, pomysły, przypominali ciekawe zdarzenia z ostatnich lat. A przecież z tego nie skorzystałem. Napisałem o czymś zupełnie innym, sekretnym, moim wyłącznie. Dlatego nie pokazałem im tekstu, tłumacząc, że nie zostawiłem sobie kopii. Byli trochę rozżaleni, ale machnęli ręką. Zapewniałem ich, że nie mam szansy nawet na wyróżnienie: nie wyszło mi. Kłamałem. Czułem, że wyszło. Oni zaś, kiedy pisałem, cackali się ze mną jak z jajkiem. Więc spółka? Kiedy Karol chorował, też pomagaliśmy jego matce: noszenie węgla, zakupy, bielizna do magla. Po kolei codziennie przerabialiśmy z Karolem materiał szkolny. I cóż z tego? Zwyczajna rzecz, nawet nam nie podziękował: między przyjaciółmi to niepotrzebne. - Czemu nie jesz? Artek, do ciebie mówię! Spojrzałem na matkę, miała czerwoną twarz od pochylania się nad płytą kuchenną. Ojciec w milczeniu przeżuwał kaszankę. - Marzy - mruknął. - Po tej nagrodzie dostał kompletnego hysia. Dlaczegoś nie przyszedł do warsztatu? - Coś mi wypadło. Jutro ci zrobię ten gaźnik. - Na jutro miał być zapłon - powiedział ojciec, przełamując kromkę razowca i zgarniając nią z talerza brunatne okruchy kaszanki. Matka z brzękiem cisnęła patelnię do zlewu, odkręciła kran. Najpierw syk pary, potem piskliwy jazgot druciaka. - Kiedy wreszcie skończysz? - rzuciła znad zlewu. - Sobczak znowu mnie pytał. - Zaczeka - mruknął ojciec. - Albo nie. - Druciak rozjazgotał się jeszcze wścieklej. - Znajdzie sobie innego. I Wnuk też znajdzie, zobaczysz! - Nic się nie bój, Jagna... Ojciec wytarł usta grzbietem dłoni i ziewnął szeroko. Wstawał do pracy o piątej, był już zmęczony. Czekał, aż matka zwolni zlew, żeby się umyć i uciec do łóżka. - A kto ma się bać? - zapytała matka. - Potrzebuję pieniędzy, Może mi powiesz, w czym on pojedzie do Bułgarii? Nawet spodni porządnych nie ma, wyrósł, te zielone do kostek mu nie sięgają. - Ja go nie wysyłam do Bułgarii - powiedział ojciec i uśmiechnął się lekko. - Tutaj też można wypocząć. Lasy, jezioro. Co, Artek? Nie odpowiedziałem. Patrzyłem nieruchomo w talerz z resztkami kaszanki. Nie chciało mi się jeść. - Daj mu spokój, Antoni. - Przypuszczam, że można by dostać równowartość w gotówce... - półgłosem odezwał się ojciec. - Za co dostać? - spytała mama. - No, zamiast Bułgarii - wyjaśnił nie patrząc na mnie. - Byłby ładny pieniądz. Ubranie mu potrzebne, buty, swetra też nie ma, ciepła kurtka na zimę, może starczyłoby i na rower... co? Dopiero teraz na mnie spojrzał. Pytająco, niepewnie. Byłem pochłonięty kaszanką. - A daj że spokój... - usłyszałem głos matki. Czułem, że i ona patrzy na mnie z uwagą. Jazgot urwał się, brzęknęła odstawiana patelnia. Duża niebieska mucha z buczeniem tłukła o szybę. - Nie - powiedziałem cicho. - Pewno, że nie! - podchwyciła mama. - Bułgaria to Bułgaria, pieniędzy za to nie dadzą. Nagroda przecież. Pamiętasz, chciałeś wymienić na gotówkę bony towarowe, coś je od Rady Zakładowej dostał na pierwszego maja. Nie wyszło. - Fakt - zgodził się ojciec. Zdjął koszulę i ruszył wolno do zlewu. - Jak sobie chcecie, nie nalegam. Myślałem tylko... Nie dokończył. Wsadził głowę pod kran, odkręcił kurek. Ramiona i plecy miał pokryte splotami muskułów, w pochyleniu rysowały się szczególnie wyraziście. Chciałbym tak być umięśniony. - Jutro nie będzie warsztatu - powiedziała matka. - Wszyscy idziemy na działkę. - Jagna!... - jęknął ojciec spod kranu. - Na działkę! - powtórzyła twardo mama. - Sama nie dam rady, wszystko chwastami zarosło. Ta działka za miastem nie była dla nas przyjemnostką, miejscem letniego wypoczynku; stanowiła pozycję w budżecie. Ziemniaków i kapusty starczało na całą zimę, ogórków, sałaty i pomidorów do późnej jesieni. Rosły tam również rzodkiewki, cebula, buraki i koper, a za żywopłot służyły krzaki porzeczek. Jabłonka pośrodku działki była moją własnością: zasadziłem ją z ojcem sześć lat temu, w tym roku po raz pierwszy miała zaowocować. Ojciec zakręcił kran, po omacku znalazł ręcznik. Matka krzątała się w pokoju, ścieląc łóżko. - Idę do siebie - powiedziałem. Od wiosny byłem królem życia: przenosiłem swoje rzeczy z kuchni na strych, mając do wyłącznej dyspozycji kilkadziesiąt metrów mrocznawej przestrzeni, pachnącej jabłkami, sianem i wysuszonym drewnem. Dopiero późnojesienne chłody zapędzały mnie z powrotem do kuchni, bo strych nie miał ogrzewania. - Zaczekaj - powiedział ojciec wycierając ręcznikiem ramiona i szyję. - Co się tam u was stało? - Co się miało stać... - mruknąłem. - Wszystko w porządku. - Chłopaki nie przychodzą. - Koniec roku szkolnego. - Wzruszyłem ramionami. - Każdy ma kupę zajęć. - Kręcisz, Artek. - Może nie? - zaatakowałem. - Szkoła, odrabianie lekcji, potem gonisz mnie do warsztatu albo matce w domu muszę pomagać. Kiedy mam się spotykać z kolegami? Ojciec odwiesił ręcznik, rozczesał grzebykiem mokre, sterczące włosy. - Kręcisz - powtórzył. - Przedtem jakoś znajdowałeś czas. - Bo mi się chciało - mruknąłem. - A teraz? - Polubiłem samotność - odparłem niby to żartobliwie, manewrując między stołem a ścianą w kierunku drzwi. - Odkryłem, że najfajniej jest człowiekowi z sobą samym. Z książką albo gitarą... Ojciec przytrzymał mnie w progu, obrócił twarzą do siebie... - Już nie będzie zespołu big-beatowego? - zapytał z uśmieszkiem. - A ja wierzyłem, że zakosicie Beatlesów. Karol odgrażał się, że podbijecie cały świat. - Niech podbija - rzuciłem. - Beze mnie. Ojciec położył mi ręce na ramionach. Był wciąż jeszcze wyższy ode mnie, ale różnica malała z każdym miesiącem. Zostało mi do nadgonienia jakieś sześć centymetrów. - Nie podobało mi się, że gnasz na złamanie karku, ledwo Marcin skinie na ciebie palcem. Mówiłem ci. Ale całkiem bez kolegów też nie jest dobrze - powiedział. - Nie narzekam - mruknąłem. - O co wam poszło? - zapytał ojciec. Milczałem chwilę. Potem spojrzałem w okno, szyba zaszła parą, widać było przez nią mdły kontur świateł po drugiej stronie ulicy. - Zawiść - rzuciłem sucho. - Szlag ich trafił, że dostałem nagrodę. Uważają się za wspólników. Ojciec zdjął ręce z moich ramion. Twarz mu się nachmurzyła, sapnął, zaczął masować dłonią włochatą pierś. - Pora spać - powiedział. - Wal do siebie, Artek. Nie da rady, jutro musi być działka, gaźnik zrobisz pojutrze. Jak się weźmiemy ostro, za trzy tygodnie motor będzie na chodzie. Jeszcze zdążymy poszaleć przed tą twoją Bułgarią. Nie gniewasz się? - Nie - odparłem, pochylając głowę. - Wiem przecież, że z forsą jest krucho. - Myślałem o twoich potrzebach - ojciec uśmiechnął się. - Ale i z tego wybrniemy... - pochylił się do mnie. - Nic matce nie mów, szykuje się niespodzianka, od pierwszego podwyżkę dostaję... Mrugnął do mnie, klepnął w policzek. Kołyszącym się krokiem odszedł do pokoju. Ten krok został mu z czasów, kiedy służył w marynarce. Obudziłem się późno, miałem dzień wolny od zajęć: ostatnia rada pedagogiczna przed wystawieniem rocznych ocen. Przez okno w suficie wpadał mocny, jasnobłękitny blask, dolatywało ćwierkanie wróbli, które czarną chmarą oblepiły gałęzie klonu. Usiadłem na materacu. Mój strych urządzony był komfortowo: miałem tutaj regały z desek pooddzielanych cegłami, okrągły stół z brzozowego kloca, szafkę z mnóstwem szuflad, olbrzymi fotel pokryty kolorową płócienną płachtą, żeby nie widać było dziur w zetlałej skórze. Dziury w ścianach zasłaniała mapa Polski i kolekcja plakatów, uzbierana dzięki przyjaźni z kierownikiem kina: w zamian za pomidory z działki i pomoc przy konserwacji motoroweru dostałem afisze z „Cyrku straceńców”, „Struktury kryształu”, „Polowania na muchy”, „Kardiogramu”, „Krajobrazu po bitwie”. Nadawały strychowi wygląd wesoły i kolorowy. Zrobiłem świecę, później mostek, wykonałem dwanaście pompek i tyleż przysiadów. Potem zszedłem na dół, do kuchni. Matki nie było, domyśliłem się, że poszła na działkę. Nie wiedziała, że mam dziś wolny dzień, inaczej ja także byłbym już na działce. Umyłem się szybko, zjadłem dwie kromki chleba z marmoladą, popiłem szklanką kawy z mlekiem. Przyszło mi na myśl, że postąpiłem trochę po świńsku, ukrywając przed mamą, że nie mam dziś lekcji. Ona się tam męczy, a ja... Do dyni, czy nie wolno mi się troszkę pobyczyć?! Marcin, na przykład, nic nie robi w domu, jego starzy uważają, że powinien się tylko uczyć, podobno matka nawet mu buty czyści. Z tymi butami to chyba lipa, dowcip Karola, ale fakt, że obowiązków nie ma żadnych, po szkole jest wolny jak wróbel. Mają niektórzy życie... Uświadomiłem sobie, że myślę o Marcinie ze wzgardliwą niechęcią... Nigdy przedtem w ten sposób o nim nie myślałem. Coś nowego. Ale i sytuacja jest nowa, zaskakująca, jakiej nigdy bym się nie był spodziewał: zdrada. Mocne słowo. Może zbyt mocne. Po prostu rozczarowanie. Okazali się inni, niż sądziłem, w godzinie próby nie wytrzymali, obnażyli się, pękli. Przedtem Joaśka, a teraz oni. Poszedłem na górę, wyciągnąłem gitarę zza szafki, wziąłem kilka akordów. Była to melodia skomponowana przez Karola - cygańska, tęskna, dopiero w refrenie wybuchająca dziką gwałtownością. Zanuciłem tekst. Karolowi i Rączce tekst się podobał, Marcinowi nie. Twierdził, że ułożyłem go zgrabnie, ale treść jest równie ponura, co banalna. Czułem, że ma rację, ale broniłem się: nie pesymizm, lecz protest przeciwko zimnym draniom, są przecież tacy, a banał... piosenka ma prawo być banalna, inaczej nie wpadnie w ucho. Rączka uważał, że w przyszłości będzie to szlagier, przebój nad przeboje - gdy staniemy się sławni. Sławni... „Carors Big-Band”, ARKAMARA (od ARtur, KArol, MArcin, RączkA) albo, lepiej jeszcze, ARKAMARSJA-NIE... Nigdy w to na serio nie wierzyłem. Chyba tylko Karol i Rączka traktowali poważnie bajkę o Wielkim Podboju. Dlaczego więc Marcin trzyma teraz z nimi? Cisnąłem gitarę na materac, zbiegłem na dół po trzeszczących, drewnianych schodach. - Uważaj, wariacie! - krzyknęła za mną sąsiadka, pani Koziołowa. - Nogi połamiesz! Wyszedłem na podwórze. Słońce uderzyło mnie w oczy, oślepiło na moment. Nie piekło jeszcze, ale za parę godzin będzie potężny upał. Przeciągnąłem się, odetchnąłem głęboko: powietrze było rześkie, pachniało świeżą zielenią. Od rogu podwórza biegły głośne plaśnięcia, spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem Joannę. Miała na sobie kraciastą spódniczkę mini i odwieczny jasnobłękitny sweterek, który niegdyś był ciemnoniebieski, nim spłowiał od słońca i prania. Rude, prawie czerwone włosy spadały luźno poniżej ramion. Czyściła dywan - olbrzymi, liszajowaty, poprzecierany ze starości. Jeleń zamiast pyska miał postrzępioną dziurę. Trzepaczka z furkotem spadała na jeleni zad, wzniecając obłoczki kurzu. Chciałem już odejść, kiedy zobaczyłem Nerwusa - wypadł z bramy i ostrym krokiem szedł w stronę Joaśki. Był w samych tylko spodenkach kąpielowych, suchy, żylasty, o pomarszczonej twarzy małpiszona. Pracował jako stróż nocny i sypiał potem do obiadu. - Ty łobuzico! - wrzasnął. - Gdzie trzepiesz?! Ile razy mówiłem, żeby trzepać po tamtej stronie?! - Trzepak jest tutaj - powiedziała spokojnie Joanna, okładając dywan trzepaczka. - A przenieść nie łaska?! - Wszyscy tu trzepią, panie Prażuch. Nie dam rady przenieść trzepaka, za słaba jestem. Nerwus uniósł w górę zaciśniętą pięść. - Sto razy przenosiłem na tamten koniec podwórza i ciągle wraca pod moje okno! - krzyknął. - Czyja to robota, panienko? Czyj dowcip, pytam? - Nie mój - odparła Joaśka. - Daj mi pan święty spokój. - To ja chcę spokoju, ruda wydro! - zawył piskliwie Prażuch. - Spać chcę po pracy, rozumiesz?! Zabieraj stąd tę szmatę i swoje gołe nogasy, bo jak nie... - Nic panu do moich nóg - rzuciła ostro Joanna, przestając trzepać i odwracając się twarzą do Nerwusa. - I tylko nie wydra, dobrze? Prażucha aż zatkało z wściekłości. Posiniał, zgiął się jak do skoku. - Jeszcze pyskujesz?! - sapnął. - Zdejmę pas, przyłożę, spiorę do krwi, ty smarkulo zatracona!... Joanna spojrzała na jego spodenki kąpielowe i parsknęła śmiechem, wyszczerzając równe, białe zęby. Nerwus raptownie przygasł, rozejrzał się bezradnie. - Bywa, panie Prażuch - wtrąciłem się, stanąwszy plecami do Joanny. - Jedni mają szacunek dla człowieka pracy, a inni nie. Prażuch z rezygnacją pochylił głowę. - Teraz już nie zasnę... - wymamrotał. - Jak mnie wybić ze snu, koniec. A przez całą noc oka nie zmrużyłem, była kontrola... Powoli, ze schyloną wciąż głową, odszedł do bramy. Wsadziłem ręce w kieszenie. Nad dachami zataczały koła cztery białe gołębie Walka Dudziaka. Walek-Gołębiarz stał na dachu obok komina i kręcił kijem z uwiązaną na końcu chustką. - Świnia - usłyszałem. I po pauzie: - To ty przeniosłeś trzepak. - Zgadza się - rzuciłem w przestrzeń, pochłonięty obserwowaniem białych ptaków. - Przeszkadzał przy szopie. Teren jest nasz, a dywanów nie mamy. - Świnia - powtórzyła Joanna. - Nerwusowi tego nie powiedziałeś. - Nie pytał - uśmiechnąłem się kpiąco. - Trzeba szanować ludzi pracy. Mogłaś trzepać na krzakach, za ogrodzeniem, tam ziemia niczyja. - Zapamiętam to sobie, Artur. Zapamiętam dobrze ten twój numer z Nerwusem. Chciałem odwrócić się do niej, wyciągnąć ręce... - W porząsiu - powiedziałem. - Postaram się regularnie wzbogacać ci pamięć. Podobno futra z wydry są bardzo drogie. - Poproszę Stacha, żeby z tobą pogadał. Tym razem twoja paczka ci nie pomoże. Usłyszałem jej śmiech - złośliwy, triumfujący. Splunąłem. Roztarłem ślinę czubkiem buta. Brat Joanny był starszy ode mnie o dwa lata, pracował w Zakładach jako pomocnik tokarza. Wtedy drogo zapłacił za uderzenie mnie w twarz... Więc i Joanna już wie. Wszyscy wiedzą. No, to co? Mogę się od nich wszystkich odgrodzić. Niepotrzebni mi. Potrafię wymyślić sobie i dziewczynę, i przyjaciół, takich, którzy mnie nigdy nie zawiodą. Napiszę ich sobie. - Zobaczymy jeszcze, kto kogo - rzuciłem, patrząc z ukosa na Joannę. Joanna opuściła trzepaczkę, długą chwilę przyglądała mi się w milczeniu. - Nie wątpię, że cię stać na najgorsze świństwo - powiedziała. - Uprzedzam, Artur. Jeśli coś się zdarzy, będę wiedziała, że to ty. Powiem ojcu. Zaśmiałem się cicho, trochę sztucznie. Całe szczęście, że nie zdążyłem jej powiedzieć tego, co chciałem naprawdę...”Nie wątpię, że cię stać na najgorsze świństwo”... A ja... Dureń. Obserwowałem, jak zdejmuje z trzepaka ciężki dywan, zwija go w wałek, usiłuje zarzucić na ramię. Chciałem podbiec, pomóc. Nie zrobiłem tego. Tamtej Joanny już nie było. Jej sobowtór nic mnie nie powinien obchodzić. Szła wolno, uginając się pod ciężarem rulonu. Stanęła przed drzwiami, pchnęła je końcem wałka - nie ustąpiły. Wtedy zaczęła balansować, klamki jednak dosięgnąć nie mogła, rulon był dłuższy od jej ręki. Podszedłem. Chciałem otworzyć. - Won! - syknęła. Zsunęła wałek z ramienia, oparła go o ścianę, otworzyła drzwi. Potem wciągnęła dywan do sieni. Zagryzłem wargę. Poczułem w ustach słony smak. ...Beata czesała przed lustrem swoje długie czerwone włosy, a ja widziałem równocześnie jej twarz i tył głowy, było to niezwykłe, jakbym przenikał przez nią spojrzeniem. - Którą sukienkę włożyć? - zapytała. Miała dwie do wyboru, granatową z białymi wypustkami i jasnozieloną, krótką, wyciętą owalnie na ramionach. - Oczywiście zieloną - powiedziałem. - Pasuje do twoich włosów. Nie za krótka? Odniosłem wrażenie, że Beata lekko poczerwieniała. Odwróciła się, szukając czegoś na półce z książkami - No wiesz... - mruknęła. A ja byłem po prostu zazdrosny, nie chciałem, żeby cała szkoła oglądała jej nogi. Nie mogłem powiedzieć tego Beacie. Pewnie siedziała z igłą dobrych kilka godzin, skracając sukienkę. Ma prawo ubierać się, jak chce. - Mam do ciebie prośbę - powiedziałem. - No? Stanąłem przy oknie, plecami do Beaty. Patrzyłem na nasze podwórko, białe od śniegu, z odrażającą, brudną plamą śmietnika i smukłą sylwetką klonu o nagich, czarnych gałęziach. Nasz dom, po drugiej stronie podwórza, jakby uginał się pod śnieżną czapą. Błyskawice pęknięć na murze przecinały liszaje wykruszonego tynku. Dom przeznaczony do rozbiórki, stara zmurszała rudera. Już rok temu mieliśmy się przenieść do nowych bloków na Wrzosowej - czteropiętrowe, w różnych odcieniach niebieskości, od fioletu po rozjaśniony granat. W każdym mieszkaniu łazienka, woda bieżąca, centralne ogrzewanie, na dziedzińcu przyrządy sportowe, plac zabaw dla maluchów, boisko do siatkówki - uznano jednak, że inne budynki są zagrożone bardziej i mamy czekać jeszcze sześć miesięcy. Rodzice wcale nie są zmartwieni: matka, bo urodziła się tutaj, ojciec ze względu na warsztat w szopie - tam nie pozwolą mu postawić warsztatu. Jestem świadkiem śmierci starego miasta. Grzybowscy radni zdecydowali, że nie opłaca się remontować przegniłych chałup, wystawionych niegdyś na mokradle, wilgotnych i ciasnych, bez kanalizacji - i nowe osiedla budują za rzeką, na wzgórzach. Ludzie przenoszą się na tamten brzeg, ulica po ulicy, a popękane budynki zrównywane są z ziemią za pomocą walców drogowych i buldożerów. Stare Grzybowo kona. Dawni mieszkańcy przychodzą na place, gdzie niegdyś stały ich domy, i patrzą tępo na trawę porastającą czerwonawe połacie zmiażdżonych cegieł. Pies Butrymów, łaciaty czarno-biały kundel, nie zechciał przeprowadzić się na tamten brzeg. Po dwóch dniach wrócił na stare miejsce i warczał surowo na buldożery, a potem przycichł, zaszył się w krzewach tarniny. Nie reagował na wezwania Butryma, nawet boczek wędzony nie złamał melancholijnego upora kundla. Zdziwaczał w końcu, pogryzł chłopca, który go chciał wypłoszyć z krzaków, trzeba było psa zastrzelić. Ludzie mają rozum, więc mieszkają za rzeką, lecz mają także serca i te prowadzą ich do nie istniejących już dzielnic. „Tutaj, panie, stała komoda, o, tu, w tym miejscu, jeszcze mój dziadek, panie, no i nie chciała przejść przez drzwi ani rozebrać się nie dawała, więc trzeba było...” A ja nie mam nic przeciwko przeprowadzce za rzekę, przeciwnie, już się nie mogę doczekać. Nowe miejsce - nowe życie. Bez warsztatu, w którym trzeba pracować. Bez balii do kąpieli i ubikacji na podwórzu; smrodliwej, pełnej sinych much. Zakłady zabiły stare miasto i uratowały mieszkańców. Szkoda, że nie wszyscy to akceptują: „Lepiej zgnić na własnym, niż przyzwyczajać się do cudzego...” Słowa starej Sobczakowej. Tam, za rzeką, nie będzie mogła hodować prosiaków i kur, tu nieustannie szwendających się pod nogami. Klonu jednak będzie mi żal. Wyrósł na moich oczach - z krzywego patyka przemienił się w piękne drzewo. - No więc? - powtórzyła Beata. - Kiedy będziemy grali... - Chrząknąłem, przygładziłem włosy, nie przestając patrzyć w okno. - Będziesz tańczyła, oczywiście. Tylko, wiesz... - Dokończ. - O Jacka mi chodzi - mruknąłem. - Nie lubię go. - Ja też. - Właśnie! - podchwyciłem. - Zresztą, tańczy jak pajac, po kaczemu kuprem wywija. Śmiech. - Me przesadzaj - powiedziała Beata. - Tańczyć on umie. - Startuje do ciebie! - nie wytrzymałem. - Taki bezczelny, że parę razy chciałem go huknąć w ucho. Twoja sprawa, masie rozumieć... Urwałem, zacisnąłem palce na parapecie. Usłyszałem cichy śmiech Beaty, a może wydało mi się tylko. - Zależy ci, żebym z nim nie tańczyła? - Twoja sprawa - powtórzyłem sucho. - Zależy ci, Jasiu? - Powiedzmy - odparłem po pauzie. - Dlaczego? - zapytała półgłosem. Odwróciłem się do niej. Siedziała na otomanie z podkulonymi nogami, przyszywając do sukni purpurową sztuczną różyczkę. - Lepiej nie - doradziłem. - Wyzywające. I tak będzie ci dobrze w tej sukni. Przyszywała dalej, z leciutkim półuśmiechem. - Dlaczego zależy ci, żebym nie tańczyła z Jackiem? Nie odpowiedziałeś. Bo... Nawet przed sobą samym nie chciałem tego nazwać. Wzruszyłem ramionami. Żartobliwy grymas: - Przecież oboje go nie lubimy. - Jego stary jest kierownikiem kwaterunku... - Beata odginała płócienne płatki róży. - Ojciec mówi, że jak będą nam dawali mieszkanie na Zarzeczu... No, rozumiesz. Kilka razy pytał, czy jestem z nim w dobrych stosunkach, czy mnie zaprasza do domu. - Zapraszał? - spytałem, wymuszając na sobie obojętny ton. - Tak. - Byłaś? Długa pauza. Krwawy zaciek na łagodnej zieleni. Róża jest już przyszyta. Ogryzanie nitki. - Nie. Ulga. I posępna, tępa złość. - Idź - powiedziałem - przyjaźń z Jackiem może się opłacić, dostaniecie lepsze mieszkanie. Twój stary ma głowę na karku. - Zostaw w spokoju ojca - rzuciła sucho Beata. - Zechcę, to pójdę. - Dobra myśl - uśmiechnąłem się. - Może i ja spróbuję podlizać się Jackowi. - Twój stary nigdy by na to nie pozwolił - powiedziała Beata. - Jest uczciwy i nie uznaje protekcji. Pozwolenie na warsztat dostał bez żadnych chodów, no nie? Trafiła. Wiedziałem, jak ojciec załatwiał to pozwolenie, ile butelek wyniosłem do skupu po wizycie inspektora Kryska. Inni zapewne wiedzieli również: w Grzybowie wszyscy wiedzą o wszystkich wszystko. - Być może - odparłem. - Świat jest właśnie taki i nie ma co się buntować. Walcz o serce Jacka. Pomogę ci. - Chcesz kapciem po łbie? - Pomogę ci jeszcze dzisiaj - powiedziałem. - Twój ojciec będzie zadowolony. - Jeszcze słówko i wylecisz za drzwi. - Pomogę ci jeszcze dzisiaj - powtórzyłem. - Jazda stąd. - Że co?... - jakbym oprzytomniał. - Wyjdź. W tej chwili. - Beata... Wyciągnęła rękę, wskazując palcem drzwi. Była czerwona, zaciskała wargi, w oczach płonęły złe ogniki. Wyszedłem. A potem była szkolna zabawa, świetlica z kolorowymi lampionami, pęki taśm bibułkowych pod sufitem i my na estradzie - Marcel, Karbol, Nóżka i ja - szarpałem struny gitary, Karbol śpiewał do mikrofonu „Płoną góry, płoną lasy...”, pary kłębiły się gęsto po parkiecie. Trochę dziewczyn siedziało na ławkach pod ścianami, ale Beaty wśród nich nie było, tańczyła bez przerwy, nie opuściła ani jednego kawałka. Piękna była w tej swojej leśnej sukience z purpurową różą, wiotka i długonoga, włosy miedziane falami ślizgały się po ramionach... Z Mietkiem najpierw, potem z Wackiem Jargiełłą, znów z Mietkiem i dostojnie z historykiem Rewiczem, błazeńsko z Józkiem Polewką, niższym od niej o głowę, figurowo z Bartkiem Kudelskim. Nie spojrzała na mnie ani razu. A Jacek wciąż kręcił się gdzieś w pobliżu Beaty, coraz bardziej skracając dystans, jakby szykował się do startu. Zerkał na mnie raz po raz, udawałem, że go nie widzę. Ignac, brat Beaty, tańczył sztywno ze swoją sympatią, Martą Poraj z trzeciej „c”. Nosił obcisłą koszulkę polo, podkreślającą atletyczną muskulaturę ramion i klatki piersiowej. Marta zapraszała go na wszystkie nasze zabawy. Zagraliśmy „Oczi cziornyje” i wtedy Jacek znalazł się przy Beacie, wyprzedzając chemika, który szedł właśnie w jej stronę. Chemik poprosił więc siedzącą obok Beaty Jadźkę- Pyzę, niską i krągłą jak antałek. Jacek pertraktował z Beatą. Miał na sobie nowy garnitur, wyglądał w nim świetnie: wysoki, smukły, z kędzierzawą ciemną czupryną. Beata zerknęła w moim kierunku, zdążyłem uciec wzrokiem. Kątem oka widziałem, jak wstaje, kładzie dłoń na ramieniu Jacka. Tańczą. Rytm jeszcze jest wolny, gorący. „Oczi cziorny-je, oczi żguczije...” - śpiewa do mikrofonu Karbol. Jacek mocno obejmuje Beatę. Czuję na sobie ciasny uścisk jego ramienia. Słyszę przyśpieszony oddech, widzę przymknięte powieki. Do dyni!... Wściekle uderzam w struny. Tempo rośnie gwałtownie. Ramię Jacka cofa się niechętnie, tańczą osobno, Beata rytmicznie potrząsa niewidzialnymi kastanietami, miedziane włosy falują. „Kak chaczuja was, kak bajuś ja was...” - ryczy Karbol. Teraz znowu powinno być tempo powolne. Nie zwalniam jednak, reszta musi do mnie się dostosować, Karbol, zdziwiony, powtarza refren. I jeszcze raz. I kończymy. - Szajba ci odbiła? - pyta szeptem Nóżka. Uśmiecham się, nie odpowiadam. Jacek odprowadza Beatę na miejsce. Zostaje przy niej. Rozmawiają. Beata stoi do mnie plecami. Gramy „Kazaczoka”, potem „Cóż wiemy o miłości”. Jacek tańczy z Beatą. Przytuleni policzek przy policzku. Urywam. Cała orkiestra milknie. - Dla uroczej pary, Beaty i Jacka: Pucio, Pucio! I zaczynam samotnie starą piosenkę Młynarskiego „Jesteśmy na wczasach”. Do gitary przyłącza się saksofon, wchodzi perkusja. Karbol, rozbawiony, wyśpiewuje o pannie Krysi, co królowała na turnusach, nie od dzisiaj. Szukam wzrokiem Beaty, nie ma jej na parkiecie. Nie ma jej również na sali. Pobladły Jacek patrzy na mnie z nienawiścią. Świństwo zrobiłem. Taka zapowiedź to ośmieszenie. Jeszcze biegną po sali chichoty. Jacek odwraca się, wychodzi, pewnie chce szukać Beaty. A ja mam dość muzykowania. Czuję obrzydzenie do siebie. Paskudny niesmak. - Zagrajmy naszą piosenkę - proponuje Marcel. Kręcę głową przecząco, Nóżka mnie podtrzymuje: - Dosyć, teraz adapter. Ja też mam chętkę potańczyć. Kłaniamy się, schodzimy z estrady. Nie przystajemy na prośby, aby grać dalej. - I nam się coś należy od życia - replikuje Marcel. Podchodzi do mnie Pyza, koleżanka Beaty. - Obrzydliwe to było - rzuca gniewnie. - Jak mogłeś? - Nie twój interes - ucinam. Rozglądam się za Małgosią - fajna dziewczyna, kumpel, jedna z ładniejszych w budzie, wiem, że mnie lubi. Będę się bawił z Małgośką. Ale nie widzę jej, pewnie już poszła do domu. Głośnik przenosi z adapteru przeboje „Andrzeja i Elizy”. - Gdybyśmy mieli instrumenty... - wzdycha Nóżka. - Dobry wzmacniacz elektroniczny, bylibyśmy nie do zdarcia... Idę wolno przez salę, rozglądając się, z rękami w kieszeniach. Wymijam tańczące pary. Ciężka dłoń na ramieniu. Ignac. - Dwa słowa, braciszku. Wyjdziemy? Oczy zwężone w kocie szparki, zaciśnięte usta. Nie mam szans. Wypukłe bicepsy sportowca pod koszulką polo. Zaczerwieniony byczy kark. Mogę odmówić. Honor mi jednak nie pozwala, głupia ambicja, żeby się nie zeszmacić. Kiwam głową i ruszam z Ignacym do wyjścia. Dziedziniec szkolny. Mrok. Czarne kontury drzewek, zapach wilgotnej ziemi. - Zakpiłeś z mojej siostry. Ośmieszyłeś przed budą. Niech bije. Po co ta gadka? Jakiś ruch w ciemności, może złudzenie. - Nie wolno zażartować? - uśmiecham się sztucznie. - Za takie żarty dostaje się po ryju. W porządku, będę z nim się bił, dostanę, ale i on oberwie. Pewnie też się cieszył, że siostrę podrywa syn kierownika kwaterunku. Rodzinny spisek. - Spróbuj - rzucam. Spodziewam się ciosu w żołądek, z całych sił napinam mięśnie brzucha. Ignac jednak nie zaciska pięści. Uderza mnie w twarz otwartą dłonią. Raz, drugi. Tego nie oczekiwałem. Wściekłość odbiera mi siły, oddech, wzrok. Trzecie smagnięcie w policzek. I wtedy z ciemności skacze ktoś na lgnąca, ramieniem oplata mu gardło. Ignac próbuje zrzucić z siebie Nóżkę, ale nie daję mu czasu, uderzam głową w żołądek. Karbol rzuca się Ignacowi pod nogi, Ignac pada, obrywa od Nóżki parę kopniaków. - Dosyć - mówi Karbol. - Na drugi raz bij uczciwie, a nie dłonią po twarzy. I z dala od naszej paczki. Ignac wstaje ciężko, otrzepuje ubranie. - Gówniarze - rzuca przez zęby. - Trzech na jednego. - To ty zacząłeś z Jankiem - odpowiada mu Nóżka. - Ale nie skończyłem - zwraca się do mnie Ignac. - Jeszcze pogadamy. Odchodzi. Czuję krew w ustach. Chcę być wściekły na lgnąca, rozniecam w sobie nienawiść. Nic z tego nie wychodzi. Krępa sylwetka rozpływa się w mroku... 2 Polonistka Rurawska pochyliła się nad dziennikiem. Okulary zsunęły się jej z nosa, poprawiła je, pochyliła się jeszcze niżej. - Niedobrze z tobą, Joanno - powiedziała półgłosem, nie przestając patrzeć w dziennik. Joanna stała opierając się dłońmi o pulpit i spoglądała nieruchomo przed siebie. - Trzy dwóje... - ciągnęła cicho Rura - dostatecznie, dwie czwórki...I znowu dwa. Zaraz zobaczymy, jaki masz stopień z ostatniego wypracowania. - Wzięła zeszyt z ogromnej sterty, zaczęła przewracać strony. - Niedostatecznie, Joanno. - Spodziewałam się - powiedziała Joanna. - Dlaczego? - Rura uniosła głowę znad zeszytu. - Co się z tobą dzieje? - Nic, pani profesorko. W połowie okresu była wyraźna poprawa. - Polonistka rozejrzała się po klasie. - Myślałam nawet, że uda się postawić ci czwórkę na koniec roku, a tymczasem... - Wtedy pomagał jej Artur - wtrąciła z tyłu Zośka-Klucha. - Wtedy? - zdziwiła się polonistka. - Przecież zobowiązałeś się pracować z Joanną do końca roku szkolnego. Wstałem. Popatrzyłem tępo na wyczyszczoną do blasku tablicę. Tylko u góry widniała data: 15 maja. Przypomniałem sobie moje zajęcia z Joanną, stół w kącie pokoju, żółte kółko lampy, pokreślony brudnopis. „Wokulski był oczywiście bardzo uczciwym człowiekiem, jak też nadzwyczaj bardzo ambitnym...” Dlaczego „oczywiście”, Joasiu? To słowo nic nie wnosi nowego, niczego tu nie wyjaśnia. Trzeba używać tylko słów niezbędnych, które coś znaczą. Dlaczego „bardzo uczciwym”? Po prostu: „był uczciwym człowiekiem”. Gdybyś kochała kogoś, jak byś powiedziała: „kocham” czy „bardzo kocham”? Dla mnie „kocham” brzmi pełniej bez komentarza „bardzo”... Poczerwieniała i raptem poczerwieniałem, szybko odwróciłem wzrok, zagadałem spiesznie: A już to „jak też nadzwyczaj” jest po prostu okropne! Pewnie chciałaś, żeby zabrzmiało wykwintnie, a wyszła pretensjonalna bzdura. Czy nie lepiej powiedzieć, że „Wokulski był człowiekiem uczciwym i ambitnym”? W języku najważniejsza jest prostota i trafność... Gadałem tak i gadałem, łokcie nasze stykały się na stole, czułem zapach włosów Joanny, łagodny leśny aromat, widziałem jej profil obrysowany światłem lampy... - To ja zrezygnowałam - powiedziała Joanna. Myślałam, że sama dam sobie radę. - Po co bujasz? - szepnęła głośno Klucha. - Powiedz, jak było... - Cóż za lekkomyślność! - oburzyła się polonistka. - Chyba widziałaś, że pomoc Artura daje rezultaty, a raczej zaczyna je dawać, powinnaś była... - Przepraszam - przerwałem polonistce - to moja wina, pani profesorko. Ostatnio nie miałem czasu. - Pisał arcydzieło - skomentował ktoś z tylnych rzędów. - Nasz mistrz... - Niemądra złośliwość! - rzuciła surowo Rura. - Myślę, że wszyscy powinni się cieszyć z sukcesu Artura. Tym niemniej - zwróciła się do mnie - złamałeś przyrzeczenie. Obiecałeś pomagać Joannie do kona roku szkolnego. Nie jesteś w porządku. Milczałem. Wpatrywałem się tępo w pulpit. - Skomplikowana sytuacja - poznałem głos Mietka. - Oni nie rozmawiają ze sobą, pani profesorko. Zawieszenie stosunków dyplomatycznych. - Cóż to ma do rzeczy? - głos polonistki zabrzmiał ozięble. - Pomoc w nauce nie jest prywatną sprawą, zwłaszcza gdy się przyrzekło klasie i nauczycielowi. Gdyby ludzie współpracowali ze sobą tylko dla przyjemności, niejedno biuro trzeba by było zamknąć. - Ja nie chciałam - wtrąciła Joanna. - Jestem gotowa... - Rozmawiam z Arturem - przerwała jej Rurawska i zwróciła się do mnie: - Zapewniałeś mnie, że wyciągniesz Joannę. Tymczasem wygląda na to, że będzie miała poprawkę z polskiego i zmarnowane wakacje. Uważasz, że jesteś w porządku? ...Nazajutrz rano czekałem na nią przed domem. Pognałem do szkoły dopiero za pięć ósma, ledwo udało mi się zdążyć. Beaty nie było na lekcjach. Podczas dużej pauzy podszedł do mnie na korytarzu Jacek, blady, z krzywym uśmieszkiem. - Aż taki jesteś zazdrosny? - Odejdź, bo cię strzelę - powiedziałem cicho. - Ja gwiżdżę na tamten dowcip. Ale Beata nigdy ci nie daruje. - Odejdź - powtórzyłem. - Nie twój interes. - Chcesz się dowiedzieć, co mi powiedziała Beata? - zapytał Jacek. - Chcę, żebyś się odchrzanił ode mnie - rzuciłem nie patrząc na Jacka, pełen obrzydzenia do niego i do siebie. - Powiedziała mi, dlaczego to zrobiłeś. Odwróciłem się na pięcie. Odszedłem. Nóżka, który stał obok, zapytał, czy mam zamiar spotkać się z Jackiem po lekcjach. - Warto nakłaść picusiowi - uśmiechnął się pokazując krzywe zęby. - Chociaż wątpię, czy to pomoże. Koniec z Beatą, staruszku. - Jaki koniec? - wzruszyłem ramionami. - Jeszcze początku nie było. Myślisz, że mi zależy? - Widzę, że za ślepych nas bierzesz - zaśmiał się Nóżka. - Cała klasa wie, że szalejesz za Beatą. A już my, kumple... - Zostaw go - wtrącił Karbol. - Miej trochę taktu, Nóżka. Po lekcjach zamknąłem się w szopie, rozmontowałem sprzęgło w motorze pana Wnuka, ojciec miał je dzisiaj naprawiać, źle chwytało. Nie poszedłem do Marcela na spotkanie z chłopakami. Rozkręcałem wolno śrubę po śrubie i przez szczelinę między deskami obserwowałem podwórko. Wreszcie zobaczyłem Beatę, wychodziła z siatką, pewnie po zakupy. Wyszedłem z warsztatu, niby przypadkiem zderzyłem się z nią przy bramie. - Cześć - powiedziałem. - Przygotuj wypracowanie, wpadnę koło piątej. Beata stanęła. Długą chwilę patrzyła na mnie w milczeniu. - Dedykacja z estrady była tylko świństwem - odezwała się cicho - ale pobicie lgnąca to już podłość. Chciała odejść, zagrodziłem jej drogę. - Pozwól, że ci wytłumaczę - zacząłem - sam nie wiem co mnie napadło... - Przepuść. - Beata... - Przepuści - Przepraszam cię za ten durny dowcip, żałuję... - Przepuść, słyszysz?! - Ale Ignac uderzył mnie w twarz! - krzyknąłem. - Otwartą dłonią! I nie wołałem kolegów, oni sami... Odepchnęła mnie. Ruszyła ostro. Znów zastąpiłem jej drogę. - Uderzył mnie w twarz - powtórzyłem tępo. - Oni widzieli. Ja cię przepraszam, Beata... Patrzyła mi prosto w oczy, obojętnie, zimno, nawet bez wrogości. - Zmasakrowaliście mi brata - powiedziała. - Bo ujął się za mną. Ty... A przecież mi się podobałeś. Pojąć tego nie mogę. Odeszła. Już nie próbowałem jej zatrzymać. Coś przepadło, znikło na zawsze. Pomyślałem wtedy, że czas jest karą dla lekkomyślnych, wyrokiem bez odwołania: nie cofniesz go. Nie pojmowała, jak mogłem jej się podobać... Rozumiem. Nie rozpoznała we mnie od razu łajdaka i świni, maskowałem się chytrze: fantasta, marzyciel! Wiszące ogrody nad Grzybowem, szklane ściany o zmieniających się barwach, wakacyjne wycieczki na Księżyc, piosenka magiczna... Czy wierzyłem w magiczną pieśń, kiedy opowiadałem o niej Beacie? „Coś jak zaklęcie, rozumiesz, melodia i słowa w czarodziejskim połączeniu, człowiek zaśpiewa i poczuje się szczęśliwy. Plemiona afrykańskie mają przecież pieśni, które wprawiają je w ekstazę. Więc może być coś takiego. Znajdę właściwe słowa, połączę je... Może mi się przyśnią. Albo... miłość. Tylko się nie śmiej Beata. Wszystko, co genialne, stworzone zostało przez zakochanych. Czy jestem zakochany?... Jejku, matka kazała mi biec do magla, zaraz zamykają!...” Opowiadałem Beacie o życiu roślin. W domu Marcela znalazłem kiedyś rozsypujący się ze starości tomik Huxleya „Drwiący Piłat” - opis podróży na Daleki Wschód. W Kalkucie autor zwiedził słynny Instytut Botaniczny profesora Bose’a. Przeczytałem Beacie ten fragment, była poruszona. „Więc kwiaty, gdy sieje zrywa, cierpią?” „Tak” - powiedziałem. „Ale to jeszcze nie najstraszniejsze. Pomyśl o wycinaniu lasów, o zatruwaniu roślinności przez chemię. Cywilizacja jest podobno humanitarna, a tymczasem mordujemy masowo przyrodę. I ona to czuje. Cierpi”. „Co można zrobić?” - zapytała Beata. „Zrezygnować z przemysłu? Nie produkować mebli?” „Meble mogą być plastykowe” - odparłem. „A przemysł mógłby koegzystować z przyrodą, gdyby ludziom bardziej na tym zależało. Filtry, zabezpieczenia. Ostrożność, owszem, kosztowna, lecz opłacalna: przyroda doje nam tlen. Karmi nas. I jest piękna”. Albo pojazd kosmiczny, o którym opowiadałem, że zmontuję w naszym warsztacie, gdy tylko ukażą się w sprzedaży silniczki kwantowe - taką dwuosobową rakietkę... Oszukałem ją. Śliczna gadka i mała nikczemność. Wiadomo: człowiek nie w gadaniu się sprawdza. W czynach. Ojciec zawsze to powtarza, gdy wstawiam mu okrągłe mowy. Wygląda na to, że utraciłem Beatę na zawsze. Chyba nic się już nie da odkręcić. Nie poszedłem do Beaty o piątej. Może powinienem był pójść. Ale i ja się zaciąłem. Nie uznała przeprosin, drugi raz przepraszać nie będę. Mam swój honor. Niech Jacek pomaga jej z polaka... - Uważasz, że jesteś w porządku? - powtórzyła Rura. - Chyba nie - odpowiedziałem po pauzie, wciąż wpatrując się w pulpit. - Ale nie mogliśmy dłużej uczyć się razem... - Trzeba mnie było o tym zawiadomić - powiedziała polonistka. - Na pewno kto inny zgodziłby się pomagać Joannie. - Łukasz Arciszewski by się zgodził... - dobiegł z tyłu rozbawiony głos. - Spokój! - Rura uderzyła dłonią w dziennik. - Nic w tym zabawnego. Siadaj, Artur. A ty, Joanno... - znów zajrzała do dziennika, studiowała go parę chwil. - W pierwszym okresie dostateczny z dwoma, na półrocze dwója, za trzeci okres trójka z minusem, a teraz... Bardzo mi przykro, będziesz miała poprawkę. - Tak jest - odpowiedziała spokojnie Joanna, ale poznałem po jej twarzy, że ten spokój nie przyszedł łatwo: Joanna zbladła, nawijała na palec pasemko włosów, szarpała je, jakby chciała wyrwać. - Rozumiem, pani profesorko. Dzwonek. Chciałbym podejść do Joanny, szepnąć, że nie tylko ja jestem winien, że faktycznie mógł ktoś inny, a w ogóle ta cała sprawa... Gwar. Nikt nie patrzy na mnie, nikt do mnie nie podchodzi. Joaśka rozmawia z Kluchą, Marcin mówi coś do Karola, Rączka oddaje Łukaszowi pożyczony długopis. - Tak to jest już, staruszku - usłyszałem. - Ktoś nawala, a ty odpowiadasz. Uśmiechnąłem się porozumiewawczo do Mietka i czułem wstręt do siebie za ten uśmiech, ale w mojej sytuacji nie można przebierać. Nigdy nie przepadałem za Mietkiem. Znałem go, zresztą, od niedawna, bo powtarza drugą klasę i dołączył do nas rok temu. Cieszy się: jemu też groziła bomba z polaka, wyciągnął jakoś na troję. - Jest, ale nie tak - wtrąciła się Baśka Nawrót. - Artur dał słowo, że Joaśka przejdzie. Wystawił ją. - A nie ona jego? - rzucił kpiąco Mietek. - Ktoś tu kogoś wystawił, fakt. Łukasz za świadka... - Zejdźcie ze mnie! - cisnąłem ze złością. Chciałem wyjść z klasy, zderzyłem się w drzwiach z Kołodziejem, profesorem wuefu - wysoki, jasnowłosy, z koźlą bródką: - Chłopaki, w sobotę akademia na zakończenie roku szkolnego, część artystyczna, potem zabawa. Wystąpicie? Mówił do Marcina, patrzył na Karola, na mnie. - Mamy grać na zabawie? - spytał Marcin. Przede wszystkim część artystyczna. Przygotujcie jakąś piosenkę, najlepiej oryginalną, własną. Zdążysz napisać, Artur? - Nie zdążę - odpowiedziałem. - I raczej... - W porządku - przerwał mi Marcin. - Przygotujemy jakiś zabawny tekścik. Wystąpimy, panie profesorze. Lubimy Kołodzieja, równy gość, były mistrz województwa w rzucie oszczepem. Dawał nam w kość na treningach, ale zajęliśmy pierwsze miejsce w międzyszkolnym turnieju siatkówki. - Beze mnie - rzuciłem. - Nie będę na akademii. Muszę pojechać z ojcem... - Może pan być spokojny - znowu przerwał mi Marcin. - ARKAMARSJANIE nie nawalą. - Polegam na was, chłopaki. - Kołodziej trącił mnie w ramię, uśmiechnął się do Marcina, przejechał dłonią po czuprynie Rączki. - Tylko żeby mi tekst był przyzwoity, pamiętaj, Artur! Wyszedł. Spodziewałem się, że Marcin powie coś do mnie, ale on spokojnie pakował teczkę. Zabawne. Czyżby mieli zamiar poradzić sobie beze mnie? A może liczą, że ja do nich przybiegnę, zgodzę się na ich żądanie, uściskam czule i wszystko będzie po staremu? Frajerzy. Niech spróbują sami ułożyć okolicznościowy tekst. Zrozumieją wówczas, że nagród literackich nie dostaje się za darmo. Przerzuciłem torbę przez ramię i wyszedłem z klasy. Dzisiaj działka. Okopywanie, pielenie, podlewanie - ech, jak ja to lubię... Już wolę do północy siedzieć z ojcem w warsztacie, ubabrany po łokcie towotem. - Zaczekaj, stary. - Na dziedzińcu dogonił mnie Mietek. - Jest interesik. Chcesz załapać trochę smalcu? - Jaki interes? - spytałem. - Bulba chce z tobą pogadać. Ma propozycję. Znałem Bulbę z widzenia: tyczkowaty, z nosem jak kartofel, najchętniej czas spędzający przy budce z piwem na rogu Sosnowej i Górnej. Był pomocnikiem stolarskim w fabryce mebli, ale go wyrzucono, z powodu tej budki. Podobno nie narzeka: zarabia, i wcale dobrze, jako harmonista na wiejskich uroczystościach. - Dla mnie? - byłem zdziwiony. - Cóż to za propozycja? - Przyjdź o czwartej pod pomnik - powiedział Mietek. - Dowiesz się. - Nie mogę o czwartej. Idę na działkę. - No to o siódmej.- Mietek zrobił do mnie oko. - Z Bulbą nie stracisz, staruszku. Złoty interesik... W krzyżu mnie łupało od ciągłego zginania się w pół, ręce miałem poparzone pokrzywami. Ojciec okopywał pomidory, obaj zerkaliśmy na matkę i uśmiechaliśmy się do siebie ponuro. Ojcu tęskno było do szopy, do swojego junaka, który już lada dzień będzie na chodzie. - Ruszacie się - rzuciła matka spomiędzy kapuścianych grządek - jak te muchy w oleju! - Nie jestem na urlopie - odciął się ojciec. - Mam już w kościach osiem godzin harówy. Tobie dobrze. - Mnie dobrze? - Matka wstała z kucek, wzięła się pod boki, obrzuciła nas obu gniewnym spojrzeniem. - Jeden się uczy, drugi pracuje, a ja bąki zbijam. Pranie zrobiło się samo, wasze podarte koszule cerował święty Wincenty, a w ambulatorium posprzątał jego kuzyn. Matka ma pół etatu w przychodni dentystycznej, pieniądze niewielkie, ale też się liczą. - Czy ja coś mówię? - Ojciec wolał uniknąć dyskusji na temat, komu lepiej. - Każdy orze, jak może. Chyba wystarczy na dzisiaj? - A niech tam - matka machnęła ręką. - Warn nie zależy, to i mnie też. Umyliśmy ręce w beczce z wodą do podlewania, matka podała ojcu ręcznik, wytarła mu plecy. Obserwowałem ich ukradkiem, oboje byli bardzo zmęczeni. Znów myśl powracająca często: nie będę żył jak oni, za wszelką cenę wyrwę się z tego... Może literat, może inżynier, nie wiem jeszcze, pewne jest tylko, że trzeba studiować, zdobyć dyplom, zostać kimś, kto nie musi zasuwać po pracy na działkę. Ojciec mówi, że inżynierowie w Zakładach dobrze zarabiają i mają ciekawą robotę, ale i odpowiedzialność nielichą: niech się coś stanie, zawsze odpowiada inżynier, jak oficer w wojsku. No to co? Nie boję się odpowiedzialności za to, co biorę na siebie... A sprawa Joanny?... - Coś się tak skrzywił? - spytała matka. - Ręce mam poparzone - mruknąłem. - Pokrzywska piekielne... - Posmaruję ci w domu oliwą. Szliśmy ścieżką do miasta, my przodem, matka parę kroków za nami. - Urywam się na chwilę - powiedziałem do ojca. - Za pół godzinki będę w warsztacie. - Spotkanie z paczką? Mruknąłem coś niewyraźnie, skręciłem w lewo. Było już pięć po siódmej, Bulba z Mietkiem pewnie czekają. Szedłem Spacerową w stronę pomnika Zwycięstwa, niebo było ciemnoniebieskie, jakieś takie liliowe, ze srebrnymi plamkami obłoków, a na zachodzie powleczone cieniutką różowością. Pachniało kwiatem lipowym, miodem, wilgotną ziemią. Dlaczego ojciec jest zwyczajnym robotnikiem? Owszem, z kwalifikacjami, ale jest przecież zdolny, mógłby zajść dużo wyżej. Jego brat jest lekarzem w Olsztynie. „Nie mogliśmy obaj studiować” - powiedział mi kiedyś ojciec. „Pomagałem Józkowi, a sam... No i ożeniłem się młodo, obowiązki, synku, rodzina, bratu co miesiąc trzysta, matce też trzeba było pomagać... Pamiętaj, nie żeń się za wcześnie!” Pośmialiśmy się wtedy, powiedziałem, że nigdy się nie ożenię, kocham wolność. - Cześć, Artur. Przystanąłem. Popatrzyłem na Karola. Jakby tu czekał na mnie. Oparł się plecami o pień lipy. - No? - rzuciłem. - Masz nam może coś do powiedzenia? Ogarnęła mnie raptem wściekła chętka wygarnięcia mu wszystkiego. - Owszem - powiedziałem. - Że jesteście zwyczajni, cwani naciągacze. Ale nie tak cwani, żeby zrobić mnie w konia. Jasne? - A ja wierzyłem, że wróci ci rozum - odezwał się cicho Karol. - Ze sobie przypomnisz. - Co mam sobie przypomnieć? - spytałem z drwiącym uśmieszkiem. - Przyjaźń. Nasze wspólne plany. Twoje obietnice. - Po pierwsze, nie było żadnych obietnic. Po drugie, byłbym ostatnim durniem, gdybym wyrzekł się dla was... - Nie „dla was” - przerwał mi Karol. - Chyba „dla nas”, Artek. Mieliśmy przecież razem... Wtedy ja mu przerwałem: - Razem od początku do końca, ale nie na mój koszt. Zrozumiałeś? - Tobie trafiła się szansa. - Tak jest! - wykrzyknąłem triumfalnie. - Zapracowałem na nią. Sam. A wy chcielibyście przyjść do gotowego, zagarnąć moje, co? Wybijcie to sobie z głowy, panowie eks-przyjaciele. Poznałem się na was. Cześć! - Niedobrze z tobą, Artek. Chciałem już odejść. Przystanąłem jednak. - Bo nie daję się wydoić? - spytałem z jadowitą słodyczą. - Ano, taki już jestem. Dziwak ze mnie, Karolku. Uważam, że do wspólnego dochodzi się wspólnie, a nie dojeżdża na garbie kolegi. Uszanowanko. Zostawiłem go, odszedłem szybkim krokiem, ręce w kieszeniach, pogwizdując. Było mi wesoło, cholernie wesoło, tak wesoło, że... Chcieli załatwić sprawę, ustąpić. Zresztą samo wycofanie się już by nie wystarczyło, nie wiem czy wystarczyłyby przeprosiny. Gorycz zostanie. Wątpię, czy kiedykolwiek będzie między nami jak dawniej, jeżeli nawet uznają, że nie mieli moralnego prawa... Ależ oni wcale nie mają zamiaru tego uznać! Do dyni z nimi. Do dyni z Joanną. Do dyni z całą moją kochaną klasą. Nadejdzie jeszcze czas, gdy będą się chwalić, że byłem ich szkolnym kolegą. Zobaczymy. Na ławce obok pomnika siedzieli Bulba i Mietek. Mietek chował w dłoni papierosa, Bulba miał carmena przyklejonego do warg. - Spóźniasz się - rzucił, nie wyjmując z ust papierosa. - Nieklawo jak na początek. - Na początek czego? - spytałem, siadając między nimi: Mietek posunął się, zrobił mi miejsce. - Naszej cennej współpracy. - Bulba zaśmiał się rechotliwie. - Szczeniak jeszcze jesteś, ale biorę cię, bo masz łeb. - Nie jestem panną na wydaniu - mruknąłem do Bulby. - Chciałbym wiedzieć, o co idzie. - O panny na wydaniu - powiedział Bulba. - Jak również o panów młodych, jubilatów, solenizantów i srebrne wesela. Kapujesz już? - Nie zanadto - odparłem. - Można dobrze zarobić. - Bulba wypluł niedopałek. - Za wierszyk rocznicowy minimum dwa czerwonce. Za hymn na cześć młodej pary pięć stów jak nic. No i grałbyś z nami. Do harmonii i skrzypiec przyda się gitara, a za to też ci wskoczą dwa czerwonce od imprezy, nie licząc poczęstunku. Szczęśliwyś, synu? Spodziewał się pewnie, że mu na szyję się rzucę. A ja myślałem: pięć stów, dwie stówy, cztery stówy... Duże pieniądze. Starym będzie można pomóc. Dla mnie sporo zostanie. Motorower? Albo i skuter nawet. Adapter stereo, płyty. W księgarni każdą nowość. - No jak, szczęśliwyś, synu? - powtórzył niecierpliwie Bulba. - Wiadomo... - mruknąłem. - Wierszyki, pioseneczki, wiem, że to umiesz. A wiejskie ćwoki nie pożałują grosza za pieśń pochwalną, czasem przytargasz do domu i prosiaka. Pieśń pochwalna - jarmarczna tandeta w rodzaju „Niech nam żyje i rozkwita nasz kochany Józef Kmita”... ARKAMARSJANIE, podbój kontynentów, radio, telewizja... Z kim?! Nie ma już ARKAMARSJAN, nie ma przyjaciół, z którymi chciałem dokonać rzeczy wielkich. Szczeniackie mrzonki. Trzeba być realistą, patrzeć na świat okiem trzeźwym i chłodnym. Dlaczego nie miałbym pisać tandety za duże pieniądze? Okazja, tylko frajer ją puści. - Zastanowię się - powiedziałem. - Nad czym? - Bulba huknął mnie w plecy. - Do roboty, synu, mam już dla ciebie pierwsze zamówienie. W niedzielę żeni się Antek Buras z Gałkowic, syn bogatego gospodarza. Idzie za niego Magda Popielówna, wiesz może, jej ojciec ma pasieki za rzeką, też forsy jak lodu. Odmaluj ich pięknie, o starych nie zapomnij, że szacowni wielce. Co cię, zresztą, będę uczył. Jak ci wyjdzie piosneczka, nie pożałujemy, synu. - A pan by nie potrafił? - spytałem. - Ja? - Bulba roześmiał się, szczerząc zęby. - Ja, synu, różne rzeczy potrafię, a od wierszyków wolę mieć ciebie. Ten o Burasie i Popielównej zrób na melodię „Żołnierz drogą maszerował”, wieś ją lubi. - Czemu nie - uśmiechnąłem się: Antek Buras z Magdą Popiel Skaczą dziś w małżeńską topiel. Biedny będziesz, mój Antoni, I niejedną łzę uronisz. Bulba nie kupił żartobliwej improwizacji. - No, no - mruknął - tylko bez takich. Może być na wesoło, ale z respektem. Zdążysz na sobotę? - Spróbuję - odparłem wymijająco. - Może mi się uda. - W sobotę przećwiczymy, a w niedzielę występ. Pamiętaj, nie nawal, synu. To jest najlepszy smalec, jaki tu może być. Dyrektor Zakładów tyle nie zarobi. Szedłem do domu powtarzając w myślach to ostatnie zdanie: „Dyrektor Zakładów tyle nie zarobi, dyrektor Zakładów tyle nie...” Możliwe. Nawet bardzo prawdopodobne. Ojciec stoi osiem godzin przy szlifierce, dorabia po pracy, matka sprząta ambulatorium, uprawiamy działkę i w domu wciąż brakuje forsy. A Bulbie leci tu pięćset, tam dwieście, za frajer, trochę pilikania na harmoszce, wóda, żarcie weselne... Nie tak jest, jak trzeba. Czyja to wymyśliłem? Jest i koniec. Trafia mi się okazja, nie wolno jej puścić. Niech moi dawni kumple improwizują ambitnie na szkolnych akademiach, niech marzą o karierze Beatlesów, niech szlifują żmudnie nutkę po nutce. Takich marzycieli są w Polsce tysiące, a sławnych zespołów zaledwie kilka. Ja zmądrzałem. Będę pracował z Bulbą i znosił do domu stosy czerwonych papierków. Nie jestem frajer. Nie jestem frajer. Gdy wszedłem do szopy, ojciec wstał z klęczek i odłożył żarówkę uczepioną do długiego kabla. - Już wiem, dlaczego sprzęgło nie chwytało - powiedział. - Koniec linki był źle zamocowany. Słabo dokręciłeś. - Przepraszam - mruknąłem. - Wkrótce kupimy sobie nowy motor. Albo i syrenkę na raty. - Co ty pleciesz, Artek? Usiadłem na skrzyni, uśmiechnąłem się do ojca. - Będę zarabiał dużo pieniędzy. Za wierszyki na cześć nowożeńców i tym podobne. Żartowałeś z mojej bazgraniny, a bazgranina pięknie się nam opłaca. - Co ty pleciesz? - powtórzył podejrzliwie ojciec. Zreferowałem mu propozycję Bulby. Wysłuchał w milczeniu. - Będę zarabiał więcej niż twój dyrektor - powiedziałem. - I całkiem uczciwie. - Coś mi tu nie gra - po pauzie odezwał się ojciec. - Na przykład ten Bulba... Śliski facet. - Czepiasz się - mruknąłem. - Przecież nie będę się z nim przyjaźnił. - Cała sprawa jest śliska. - Ojciec objął dłonią podbródek. - Nie podoba mi się. - Czepiasz się - powtórzyłem. - Będę pisał piosenki i brał za to pieniądze. To wszystko. Co ci się nie podoba? Za każdy tekst dostanę pięćset złotych. - Ile?... - Pięćset. A może i więcej. Ojciec wziął do ręki francuski klucz i odkręcił śrubę, potem wkręcił ją powoli. - Twoja paczka się zgadza? - zapytał. - Moja paczka nie istnieje - odparłem. - Chyba się cieszysz. Zawsze mówiłeś, że marnuję z nimi kupę czasu. - Mówiłem - posępnie przytaknął ojciec. - No i co? To byli dobrzy koledzy. - Ja też tak myślałem. - A jesteś pewien, że nie miałeś racji? Zupełnie pewien? Nie odpowiedziałem. Wstałem ze skrzyni, wziąłem do ręki tryb, przejechałem palcem po tłustych, brunatnych zębach. - Zaczynani nowe życie - odezwałem się półgłosem, oglądając tryb. - Z wiekiem nabiera się rozumu. Nie potrzebuję nikogo. - Joasi też? Odwróciłem się gwałtownie do ojca, zbyt gwałtownie. Spojrzał na mnie z żartobliwym uśmieszkiem, mrużąc oczy. Nie przypuszczałem, że wie. - Też - odparłem. - Nikogo. Ojciec kucnął przy silniku, kilka razy poruszył dźwigienką sprzęgła, wykręcił jakąś śrubę, obejrzał ją w ostrym blasku żarówki. - Rozumiem - powiedział do śruby. - Samotnikom najlepiej. Nikt im nie robi niespodzianek, niczego od nich nie wymaga, o nic nie ma żalu. Jeśli zdarzają się im konflikty, to tylko z własnym sumieniem... - Co masz na myśli? - rzuciłem nerwowo. - Jestem w porządku! - Oczywiście - zgodził się ojciec, wkręcając śrubę na miejsce. - Nie wątpię, synku. Gdybyś nie był w porządku, na pewno poszedłbyś do nich i w paczce zapanowałaby zgoda. - Dlaczego ze mnie kpisz? - zapytałem cicho. Ojciec wyprostował się, wycisnął sprzęgło i zaczął przerzucać biegi. Wchodziły lekko, bez zgrzytu. - Gites - powiedział. Można przystąpić do składania całości. Matka niby się gniewa, ale będzie szczęśliwa, gdy ją weźmiemy na spacer własnym motorem. A te piosenki... - poruszył kierownicą, obrócił rączkę gazu. - Pisz, synku. Niektórzy budują sobie z wazeliny całkiem wygodne życie. Z wiekiem skóra na kolanach twardnieje i klęczenie staje się nawet przyjemne. Najtrudniej zacząć, potem już leci. - Czego ty chcesz ode mnie?! - warknąłem. - Jaka wazelina?! Ojciec odwrócił się, położył mi rękę na ramieniu. - Zarabiam niewiele - powiedział. - Ale nigdy nie muszę wstydzić się swojej roboty. Ciekaw jestem, jak się poczujesz po napisaniu takiego wierszyka. - Ani to kradzież, ani oszustwo, ani... - Dosyć! - przerwał mi ostro. - Bierz się do roboty, późno już. Szedłem za nią. Bezszelestnie rozsuwałem krzaki i przemykałem się od drzewa do drzewa, nie tracąc z oczu ani na moment seledynowej sukienki. Domyślałem się, że idzie do leśniczówki: jej ciotka, żona gajowego, miała kurzą farmę, niegdyś chodziliśmy tam z Joanną po jajka, teraz też miała ze sobą dobrze mi znany wiklinowy koszyk z pokrywką. Ciotka Joanny sprzedawała jajka po cenie dużo niższej niż w geesie. Dlaczego idę za nią? Nie wiedziałem. Wyobraziłem sobie nie ogolonego faceta w brudnej koszulce gimnastycznej. Zagradza drogę Joaśce, chwyta ją za rękę, rozpaczliwy krzyk... Podbiegam z boku. Sierp w szczękę. Facet pada. Zrywa się, ucieka. Drobiazg, mówię do Joanny, akurat szedłem tędy, nie ma o czym gadać. Wściekły lis. Pojawiają się tu czasem wściekłe lisy. Joanna zastyga w przerażeniu, ale ja jestem już między nią i lisem, walę pałką w spieniony pysk. Trzask, na Joannę wali się spróchniały konar, uderza w głowę. Leży, nieprzytomna. Biorę ją na ręce, niosę tuląc mocno, całuję miedziane włosy... Powieki Joanny unoszą się, patrzy na mnie, ramionami oplata mi szyję... Zagapiłem się: wlazłem w usypisko zeszłorocznych suchych gałązek, strzeliło jak z karabinu. Joanna stanęła, spojrzała w moim kierunku. - Kto tam? - usłyszałem. - No? Nawet cienia lęku, ton zły, rozkazujący. - Widzę cię, wyłaź! Wsadziłem ręce w kieszenie, wyszedłem na ścieżkę. - Czego chcesz? - spytałem. - Myślisz, że bawię się z tobą w chowanego? - To ty... - twarz Joanny skamieniała, jakby starto z niej wszelki wyraz. - Przepraszam. Odwróciła się, poszła ścieżką. Stałem chwilę, ogłupiały, potem dogoniłem ją. - Momencik - powiedziałem sucho. - Jak już spotkaliśmy się, trzeba załatwić pewną sprawę. - Nie mam z tobą żadnych spraw. - Mylisz się - rzuciłem jeszcze oziębłej. - Oboje podpadliśmy Rurze, nie chcę mieć u niej krzyżyka. Trzeba jakoś... - Masz piątkę - przerwała mi. - Zostaw mnie w spokoju. Chciała odejść, ale nie pozwoliłem. - Oboje podpadliśmy - powtórzyłem z uporem. - Cała klasa jest teraz przeciwko mnie. Nie mam ochoty być za ofiarę. - Czego chcesz? Patrzyłem na Joannę. W ciemnoniebieskich oczach był chłód, wargi układały się we wzgardliwy uśmieszek. Polerowana miedź włosów harmonijnie kontrastowała z seledynową sukienką. Jak to było?... ... Piwnica przyozdobiona kolorową bibułką, do cegieł przyczepione arkusze z karykaturami Marcela, Jacka, Małgosi Jadźki-Pyzy. Jest i moja podobizna: kudłaty, nogi jak żerdzie, olbrzymie wyłupiaste oczy. Czołowe miejsce zajmuje karykatura polonistki z podpisem: „Do leniwej kreatury strzela Rura z grubej rury”. Polonistka mierzy z działa do klęczącego Mietka, Mietek przerażony zasłania twarz. Gra adapter. Pachnie pleśnią, wilgocią, od betonowej podłogi bije chłód. Na filmach amerykańskich bohaterowie też bawią się w piwnicach, ale są to piwnice trochę inne... Nie narzekamy na piwnicę Jadźki. Obejmuję Beatę, wyczuwam podbródkiem jej policzek, „Trubadurzy” śpiewają nam „Cóż wiemy o miłości”. Jacek dolał wina do kompotu, dwa kieliszki tylko, ale w głowie przyjemne wirowanie, uszy pieką. Od wina? Niemożliwe. Raczej od ciepła Beaty, od delikatnego rysunku żeber pod moimi palcami... - Dobrze tańczysz - mówi szeptem Beata. Banał. Ale nie idzie o słowa, tylko o ten szept. Dobrze ml Znam takie chwile, kiedy bym chciał wywrócić świat do góry nogami, uczynić coś wielkiego, wspaniałego dla wszystkich i czuję, że starczy mi na to sił, jestem potężny, wszechmogący - teraz właśnie. Dla Beaty. Zawsze chce się tylko dla kogoś, nigdy dla siebie; na przykład dla mamy, gdy wraca zmęczona z ambulatorium i pada na łóżko, leży z zamkniętymi oczyma, oddycha nierówno, nogi ma opuchnięte w kostkach. Dlaczego musi tak ciężko pracować? Dom, działka i jeszcze ambulatorium, a słaba jest, serce ma nie najlepsze... Moja żona nie będzie tak się męczyć. Skończę politechnikę albo uniwersytet, do czarnych prac będą już wówczas automaty, znikną kolejki po mięso, zawiłe kalkulacje, żeby starczyło do pierwszego. Grzybowo po tamtej stronie rzeki będzie słoneczne i kolorowe. Wrócę tutaj po studiach, może jako inżynier do Zakładów, może pisarz... Dlaczego większość sławnych pisarzy mieszka w Warszawie? Nie znam stolicy, byłem tam tylko raz, ze szkolną wycieczką... Ale wydaje mi się, że opowiadać nasz świat, nowe prawdy o nim, można i stąd. Pulsu ludzkiego nie zagłuszają hałasy, wirówka nie przesłania obrazów, wszystko jest czyste, ostrzejsze. Tam, w Warszawie, ulegałem wrażeniu, że ludzie żyją na niby: udają pośpiech, własną ważność, powagę, a faktycznie są zagonieni i bezradni, obcy sobie w tramwajach i na chodnikach. Tu u nas każdy zna każdego. Nie może być lipy, oszustwa. Wiadomo, że Bulba to cwaniaczek, pan Wójcik za miasto serce by oddał, a wędliny przywożą do sklepu we wtorki i piątku Beata śmieje się, błyska białymi zębami: - Pan Wójcik i wędliny!... Masz ty skojarzenia, Jasiu. A ja bym chciała wynieść się z Grzybowa, niech tylko zrobię maturę, zniknę natychmiast. - Akademia Medyczna? - Oczywiście. To raz na zawsze postanowiłam. - W Grzybowie nie za dużo lekarzy. - Miałabym pracować w naszym szpitalu? Cztery łóżka na krzyż. Prymityw. Nie ma głupich, Janek. - Po tamtej stronie rzeki zbuduje się duży szpital, najnowocześniejszy. - Nie słyszałam. - Usłyszysz. Na pewno się zbuduje. Prawdziwy lekarz idzie tam, gdzie jest najbardziej potrzebny. - Lekarz nie człowiek? - Odbijany! - woła Karbol. Jacek klaszcze mi koło ucha, ze smutkiem wypuszczam Beatę, odchodzę do stołu, nalewam sobie szklankę kompotu. - Kochasz się w niej? - pyta Nóżka. Denerwująco bezpośredni. Niby kumpel, ale nie znoszę takich pytań. Niski, ruchliwy, perkusista z talentem, gdyby go podszkolić, dać dobry sprzęt, zakosiłby niejedną sławę. Ojciec Nóżki, magazynier w Zakładach, też ma zdolności muzyczne, gra na skrzypcach ze słuchu - ma żal do syna, że woli perkusję od skrzypiec. - Odczep się - mruczę. - A Beatka zadurzona w tobie po uszy - mówi półgłosem Nóżka. - Gołym okiem widać. Nie udało się Ryśkowi Planie, odpadł Boguś Golik, Pietrek Bilski odskoczył A ty, proszę... - Dasz mi spokój? - rzucam. Nóżka śmieje się, robi do mnie oko. Wiem, że nie ma w nim złośliwości, czysta szczerość: cieszy się, że Beata raz po raz zerka na mnie zza Jackowego ramienia. W przeciwieństwie do Marcela, który jest logiczny i zasadniczy, Nóżka ma naturę spontaniczną, ulega odruchom, nastrojowi chwili. Jeśli czasem zachowa się jak słoń wśród porcelany, mam przynajmniej pewność, że chciał dobrze, tylko mu nie wyszło. Gdyby nie Karbol ze swoim opanowaniem i pogodą ducha, a także czymś, co nazwałbym ironicznym dystansem do drobiazgów, zderzenia między Marcelem i Nóżką już dawno rozbiłyby naszą paczkę. - Duszno tu - mówi Nóżka. - Na twoim miejscu wziąłbym Beatę na księżycowy spacer. Płyta kończy się, podchodzę do Beaty, podaję jej szklankę kompotu. Pije łapczywie. - Chcesz się przejść? - pytam. Patrzy na mnie, wolno kiwa głową. Idziemy na górę po krętych drewnianych schodach, Beata bierze z wieszaka swój kożuszek, wyleniały, z łatami na łokciach. Znika pod nim seledynowa sukienka. Wychodzimy. Przedwiośnie, pachnie mokrą ziemią, księżyc rozświetla srebrnie bezludną uliczkę. Obejmuję Beatę ramieniem. Pierwszy raz. Serce bije mi szybko, podchodzi do gardła. Milczymy. Potem stajemy naprzeciw siebie. Wolniutko, jakbym łamał opór powietrza, przybliżam twarz do jej twarzy i widzę, jak oczy Beaty zamykają się, cienie długich rzęs spadają na policzki. Całuję ją w usta. - Czego chcesz? - powtórzyła niecierpliwie. Ta sama seledynowa sukienka, ale twarz inna: wroga, pełna podejrzliwości. - Mogę pójść do Rury - powiedziałem - namówię ją, żeby cię przepytała za kilka dni. Weźmiemy się ostro... - Co ty knujesz, Artek? - Tym razem nic złego - rzuciłem. - W drodze wyjątku. Proponuję kilkudniowe zawieszenie broni w naszym wspólnym interesie. Ty unikniesz poprawki, a ja odpowiedzialności za to. Potem znowu możemy się nie znać. Widziałem, że jest zaskoczona, waha się, rozważa. - Tak ci zależy na reputacji? - spytała nie patrząc na mnie. - Owszem - odparłem. - U Rury. Chcę mieć dalej piątki z polskiego i sympatię starej. Szansa uniknięcia poprawki przeważyła: Joanna skinęła głową. - Dobrze - powiedziała. - Na parę dni mogę zapomnieć, co o tobie myślę. - Nie musisz - uśmiechnąłem się krzywo. - Byle nam to nie przeszkadzało w robocie. Jutro o czwartej u mnie. Odeszła. Patrzyłem, jak się oddala, smukła, dumnie wyprostowana, jakby tą swoją postawą chciała zaakcentować obojętność i wzgardę dla sojusznika z konieczności. Westchnąłem. Wsadziłem ręce w kieszenie i zawróciłem w stronę domu: niełatwo będzie wytłumaczyć starym, że przez kilka dni nie będzie mnie na działce ani w warsztacie. Zamknąłem książkę. Joanna jeszcze coś notowała, schylona nisko nad zeszytem. Rude włosy kładły się na stole. - Na dziś wystarczy - powiedziałem. - Dziesiąta za kwadrans. Niebo w okienku było ciemnogranatowe, z wysoko zawieszonym żółtym plastrem księżyca. Joanna skończyła notować, zamknęła zeszyt: - Wystarczy. Ja też mam dosyć. - Na jutro wieczór przygotujesz te trzy rozdziały. - Pchnąłem podręcznik w jej stronę, wrzuciła go do torby. - Konspekt w punktach. - Konspektu nie zdążę. - Już wstała, szykowała się do odejścia. - Wyłożę ci ustnie. - Musisz. - Patrzyłem w górę, na księżyc. - Będzie ci potrzebny do powtórki. Nastaw sobie budzik na czwartą rano. Spojrzała na mnie ze złością: - Moja rzecz. Obejdzie się bez konspektu. Cześć, idę. Uśmiechnąłem się do niej. W ostatnim momencie nadałem uśmiechowi odcień ironiczny. - Jedziemy na jednym wózku - powiedziałem. - Jeśli Rura cię zgasi, podpadniemy oboje. Zaręczyłem, że będziesz umiała wszystko. Na jutro musisz zrobić szczegółowy konspekt z trzech rozdziałów. Joanna westchnęła. Tym razem jej spojrzenie wyrażało bezradność, prawie rozpacz. - Ty tak specjalnie? - zapytała cicho. - Żeby dać mi w kość? - Oczywiście - zamknąłem oczy, czułem piasek pod powiekami. - Sprzysięgliśmy się z Rurą, żeby cię zadręczyć. Jestem przecież twoim najzajadlejszym wrogiem. - Cześć, Artek. - Stach wie, że tu przychodzisz? - spytałem, gdy już była przy drzwiach. - Nie - odpowiedziała po pauzie. - W domu myślą, że uczę się z Zochą. Idę naokoło, przez drugą bramę. - Posiedź jeszcze chwilę - poprosiłem, nie patrząc na Joannę. - Nie. Lecę! Cześć! A jednak nie wyszła od razu. Puścił rzemyk torby, zaczęła go poprawiać, nie mogła dać sobie rady z klamrą. - Stach mnie unika - powiedziałem. - A tak się odgrażał, że mi wleje... - Gdyby ci wlał, bylibyście kwita. Pasek nie wchodził do klamry, był postrzępiony na końcu. Wpychała go z coraz większą irytacją. - Masz rację - odezwałem się cicho. - Nawet bym nie próbował się bronić. Może wówczas ty... - Nie - przerwała mi, gniewnie mocując się z paskiem. - Uczymy się tylko. Przypadkiem kawałek drogi musimy jechać na jednym wózku. Nic więcej. - Może wówczas ty zrozumiałabyś coś niecoś - dokończyłem. - Po niewczasie, rzecz jasna. Zresztą i tobie już nie zależy - powiedziałem, wyraźnie akcentując słowa. - Wiem, że spotykasz się z Łukaszem. Ale nie musimy boczyć się na siebie, w końcu nie ma o co. Było, przeszło. ... Ciepło jej rąk, zapach włosów - taki ziołowy, jesienny. - Jasiu, czy to naprawdę miłość? Podobno w naszym wieku nie ma poważnych uczuć, mama tak mówi Dopiero ludzie dojrzali potrafią naprawdę kochać. - Brednie - odpowiedziałem. - Nie mogę być bez ciebie. Nigdy nie będę mógł. I to ma być nie naprawdę? - Nigdy... Nie mów tak. Zapeszysz... - A ty? Też nigdy? - Też. Tak przynajmniej myślę. Nie wyobrażam sobie, żebym kiedykolwiek mogła być bez ciebie. I poszliśmy tego wieczoru aż nad samą rzekę, podmarzłe błoto chrzęściło pod stopami, nagie gałęzie drzew rzucały na ścieżkę księżycowe cienie. Trzymałem Beatę za rękę i cały czas szliśmy w milczeniu, bo nie było słów do wyrażenia tego, co chciałem jej powiedzieć. W wodzie drżały światełka dźwigów, na Zarzeczu rodziły się dwa pierwsze bloki nowego Grzybowa. Raptem zrobiło mi się żal naszych spękanych, ciasnych kamieniczek, kocich łbów na ulicy, komórek i szop za parkanami, bielizny suszącej się na podwórkach, starczych twarzy wpisanych od świtu do zmierzchu w kwadraciki okien. Tak już nie będzie. Bezosobowe, jasne bloki, wymuskane skwerki, pawilony handlowe zamiast warzywnej budki pani Jagielskiej, asfaltowe jezdnie - ile trzeba czasu, żeby w to wrosnąć, oswoić się, wyhodować niepowtarzalność? Sam byłem zdziwiony, że coś takiego czuję, dokładnie w ten sam sposób, jak stary Kuźma: „Ale gdzież wam młodym zrozumieć, dla was świat musi być na tranzystorach...” Otóż nie. Uświadomiłem to sobie właśnie wtedy, nad rzeką, patrząc na bloki podciągnięte już do drugiego piętra i trzymając w dłoni ciepłą dłoń Beaty. Pomyślałem, że będzie mi brakowało starego Grzybowa, gdy go wyburzą do końca. Powiedziałem to głośno. - Nie znasz naszych - odparła z uśmiechem Beata. - Pobudują swoje komórki, rozwieszą bieliznę, zasadzą rzodkiewkę pod oknami. Grzybowiacy nie dadzą się tak łatwo wyrzucić z przeszłości. Chyba racja, pomyślałem, mój stary na pewno postawi szopę w podwórzu, musi mieć swój warsztat, inni tak samo... Pasek wszedł wreszcie w klamrę. - W ogóle nie wiem, o czym mówisz - powiedziała Joanna, kładąc dłoń na klamce. - A że spotykam się z Łukaszem, to chyba moja rzecz. Gdybyś był dziewczyną, pierwszy zakręciłbyś się przy nim. - Jasne - uśmiechnąłem się. - Szkoda, że pan naczelnik kwaterunku nie ma jeszcze córki. - Ale ma brata, któremu twój stary naprawił motor od łodzi i nie chciał wziąć ani grosza. - W porząsiu - warknąłem. - Wiem, że jesteś bezinteresowna, i jeśli już coś, to z prawdziwej miłości. Takiej wiecznej, na zawsze. Wydało mi się, że przybladła. Przez chwilę wpatrywała się we mnie, a ja nie umiałem rozszyfrować wyrazu jej oczu. - Nic z tego - odezwała się wreszcie - nie sprowokujesz mnie, Artek. Muszę uniknąć poprawki. Będę tu jutro o czwartej. Wyszła. Słyszałem jej kroki na schodach. Zerwałem się ze stołka, podbiegłem do drzwi: - Joaśka! Rytm kroków nie zmienił się, wygasł z wolna. Trzasnęły drzwi na dole. Rzuciłem się na materac, zacisnąłem palce na skroniach. Coś wymknęło się spod kontroli i leciało w dół, rosnąc jak śnieżna kula. Straciłem Joannę. Uświadomiłem to sobie w kształcie ostatecznym właśnie teraz: że się zgodziła na pomoc z polskiego i przychodzi tu do mnie, dowodzi niezbicie, że nie czuje już nic. Wstałem. Zdjąłem ze ściany gitarę, uderzyłem w struny. Pierwszy akord wypadł fałszywie, drugi zabrzmiał harmonijnie... Zasnąłem w ubraniu, z gitarą na piersiach. Kiedy się obudziłem, z okienka w dachu płynął rozrzedzony poblask przedrannego słońca. W głowie szalał tabun koni, boleśnie tłukąc kopytami. Szedłem tą ścieżką do rzeki, po obu stronach ciągnęły się ściany tarninowej zieleni, pod nogami nie chrzęścił lód, tylko suche gałązki. Małgośka wysunęła się do przodu. Szła zwinnie, zrywając liście i ze śmiechem rzucając za siebie. Słońce rozświetlało jej czarne, krótko przycięte włosy. Najładniejsza w klasie. Może i w całej szkole nawet. Oliwkowa cera, zielonkawe, skośnie wycięte oczy - Elka Taylor, jak ją nazywał pan Kołodziej. Występowała w szkolnym kółku dramatycznym i twierdziła, że zostanie aktorką, nie musi więc rozpaczać, że z matmy, fizyki i chemii ledwo dociąga do trój: byle matura, potem już da sobie radę, na egzaminie wstępnym do Szkoły Teatralnej bierze się pod uwagę przede wszystkim talent. Wyszliśmy na brzeg. Było tu pusto i cicho, bo daleko od miasta: dobra, piaszczysta plaża, z której korzystali wszyscy, znajdowała się dużo bliżej, za zakrętem rzeki, oddzielona od nas Półwyspem Brzóz. - Odwróć się - powiedziała Małgośka. Stanąłem do niej plecami, zdjąłem koszulę i spodnie, cisnąłem sandały w żółtawy, gorący piach. Zapiekło w stopy. Od wody ciągnął lekki wiaterek, pachniało wodorostami i żabim skrzekiem. Po tamtej stronie Grzybówki obok dwóch ukończonych już bloków pięły się wzwyż trzy następne. Na rusztowaniach migały ciemne plamki ludzkich sylwetek. - Już. Idziemy do wody? Miała na sobie pomarańczowy kostium frotte, podkreślający świeżą, jeszcze bladobrązową opaleniznę. Uśmiechała się do mnie. - Dlaczego uparłaś się na tę plażę? - spytałem. - Na miejskiej jest weselej. Muzyka z głośnika, lody w budce. - Nie wiesz dlaczego, Artek? Naprawdę nie wiesz? - Nie mam pojęcia - powiedziałem, podchodząc do wody i zanurzając stopę. - Zgadnij. - Bo nie znosisz tłoku. Bo wrzaski z radia kłócą się z pięknem natury. Bo tu jest bezludnie i dziko. - Nie - powiedziała Małgośka, ostrożnie wchodząc do wody. - Odwróć, Artek. - Co mam odwrócić? - nie zrozumiałem. Stała w wodzie po kolana, zwilżając ramiona i plecy przed kąpielą. Grzybówka spływała z gór, była przejrzysta i zimna, prawie lodowata w kontraście z gorącym powietrzem. - Tyś chciał na miejską, a ja nie chciałam. Powód był ten sam. - Znów uśmiechnęła się do mnie, mrużąc oczy przed słońcem. - Miałeś ochotę, żeby cię zobaczono ze mną, żeby to doszło do Joaśki, żeby przestano gadać... - Bzdura! - przerwałem jej gniewnie. - Nic mnie Joaśka nie obchodzi. Ani to, co gadają! Jeżeli tak myślisz, możemy się więcej nie spotykać. Chlapnęła na mnie strugą zimnych bryzgów, aż się skurczyłem. Pognałem do niej, umknęła, dając nura pod wodę. Już nie czułem chłodu, spokojnie płynąłem żabką, czekając, aż się wynurzy. Czy rzeczywiście dlatego chciałem z nią pójść na miejską plażę? Nonsens... A jednak trochę racji w tym chyba jest, nigdy dawniej Małgośka mi się nie podobała, była przez krótki czas sympatią Marcina, potem tańczyła na zabawach z Szuleniem... Zaraz, Łukasz chodzi teraz z Joanną... Więc ona... Wypłynęła tuż obok mnie, odrzuciła kosmyk włosów spadający na oczy. - Ale zimna. Wracamy do brzegu! Dopłynąłem do środka rzeki, zawróciłem, Małgośka już się wygrzewała na piasku. Wyszedłem z wody i położyłem się przy niej. Teraz piasek nie parzył, rozgrzewał przyjemnie. - Sądzisz według siebie - powiedziałem, obserwując jej twarz skierowaną pod strumień promieni słonecznych. - Chcesz, żeby Łukasz się dowiedział, ale nie tak wprost. Chytra jesteś. Roześmiała się, nie otwierając oczu. - Tyś skończył z Joaśką, a ja z Łukaszem - rzuciła. - Nie ma co o nim gadać. Kiedy jedziesz do Bułgarii? - W sierpniu - odparłem. - Drugiego sierpnia. - Może się tam spotkamy. Ojciec dostał trzytygodniowe wczasy w Złotych Piaskach, zabiera mnie ze sobą. Premia za wynalazek. - Zamiast forsy? - spytałem. - Forsę też dostanie - powiedziała Małgośka. - Mam obiecane spodnie z weluru, takie jasnoniebieskie. Kosztują w komisie tysiąc dwieście złotych. Nie wystąpisz w sobotę na akademii? - Nie - mruknąłem. - Mietek powiedział mi, że dostałeś lepszą propozycję. Od Bulby. Podobno szykuje ci się ciężki pieniądz. - Czekała, aż się odezwę, milczałem jednak. - Zerwałeś z paczką na amen? - Piecze to słońce - powiedziałem. - Chodźmy do wody. - Śmiać się chciało z tych waszych planów. - Małgośka usiadła, otrzepała włosy z piasku. - W każdej budzie są kandydaci na etat „Skaldów”, amatorzy sławy. A tymczasem... - Komu chciało się śmiać? - przerwałem Małgośce. - Wszystkim nam - odparła. - Wiesz jak jest, Artek. Tysiące chłopaków brzdąka na gitarach i układa kawałki. Owszem, nieźle wam to wychodzi, ale żeby porównywać się ze „Skaldami”... - uśmiechnęła się. - Klawo, żeś zmądrzał. Klęknąłem naprzeciw Małgośki, wbiłem dłonie w piasek. - Ty oczywiście znasz się na muzyce - powiedziałem. - Jako przyszła gwiazda ekranu musisz mieć ucho. Ale te wielkie plany były żartem Marcina. Po prostu wstawiał ci bomby, kiedy kręcił z tobą. Opowiadał nam, mieliśmy niezły ubaw. - Czemu się wściekasz? - zapytała cicho Małgośka, wpatrując się we mnie z niepokojem. - Nie chciałam cię urazić... - Mnie urazić? - roześmiałem się. - To przecież komplement, że zmądrzałem, a śmiech to zdrowie, Gosiu, niech sobie klasa poużywa. Chętnie dostarczę świeżych pretekstów. Małgośka przysunęła się do mnie bliżej. Miała morelową cerę, aż się chciało polizać. Nie wiem, dlaczego bawiła mnie jej ładna twarzyczka, jak z żurnala mody dla dziewcząt. Chciałem, żeby mi się podobała. Więcej: miałem dziką ochotę zakochać się w Małgosi, tak naprawdę, przynajmniej na miesiąc. Patrzyłem w jej oczy, tatarsko wycięte, zielonkawe, i czegoś mi w nich brakowało. Zanadto ładne? Nie. Puste jakieś, gładko spolerowane, bez zaczepienia. Przecież nonsens, powiedziałem sobie, nie ma ludzi pustych, w każdym coś jest, tylko się trzeba dokopać. W Małgośce też musi być, poszukam, znajdę... - Nie lubią cię, bo jesteś ważniak - powiedziała. - A już po nagrodzie nadąłeś się jak balon, tak mówią. Jeśli idzie o mnie, nie zgadzam się z nimi. - Dlaczego? - spytałem. - Po prostu wiesz, ile jesteś wart. Masz prawo. A oni by chcieli... - Czego by chcieli? - podchwyciłem. - Kolektyw, wiadomo. - Małgośka uśmiechnęła się wzgardliwie. - Nie lubią, jak się ktoś wyróżnia. Mnie też nie kochają. Jakbym była winna, że urodziłam się z taką właśnie twarzą, ładna, więc głupia. Szczególnie dziewczęta mają mi to za złe, chyba zauważyłeś. - Hm... - mruknąłem. - A na ciebie uwzięli się, kiedy zerwałeś z paczką. Właściwie nikt nie wie, o co poszło, ale uważają, że ty jesteś winien. Do tego jeszcze numer z Joaśką na zabawie... - zaśmiała się. - Aleś ją przerobił! Stanąłem na rękach i majtając nogami w powietrzu ruszyłem w stronę wody. Pogrążyłem się w chłód, dla rozgrzewki popłynąłem delfinem, potem przeszedłem w crawl. Małgośka obserwowała mnie na brzegu, pomachałem jej, gestem wezwałem do siebie. Pokręciła głową przecząco. Zawróciłem od środka rzeki, ostatnich kilkanaście metrów przepłynąłem pod wodą. Wyskoczyłem na piasek i chciałem pochwycić Małgośkę. Wywinęła się: - Nie! Zimny jesteś! Pognałem za nią, złapałem z tyłu, śmiejącą się i piszczącą przycisnąłem do siebie. Szamotanina. Upadliśmy na piach. - Wariat! Sadysta! Raptem przestała się śmiać. Patrzyła ponad moim ramieniem. Odwróciłem się i zobaczyłem Marcina z Karolem, obserwowali nas, uśmiechnięci. - Cześć - powiedział Marcin. - Przeszkodziliśmy w morderstwie? - Jakbyś zgadł - odpowiedziała Małgośka. - Chciałam go właśnie udusić. Pomożecie mi? - Przyjaciół nie mordujemy. - Marcin mrugnął do mnie. - Nawet przejściowo nadąsanych. Od dwóch godzin szukamy cię po całym mieście, staruszku. Wyciągnąłem się na piasku, podłożyłem ramiona pod głowę. Słońce schowało się za obłok, więc nie musiałem zamykać oczu. Patrzyłem w niebo, na białe, postrzępione chmurki leniwie płynące przez błękit. - Musimy zrobić próbę przed sobotą - powiedział Karol. - Marcin napisał całkiem ładną melodię, idzie o tekst. Zdążysz do czwartej? - O czwartej u Karola - rzucił Marcin. - Nie nawal, staruszku. Będziesz? - Nie - odparłem, patrząc w niebo. - Dość tych wygłupów. - Karol stanął nade mną, sypnął mi na brzuch garść piasku. - Tamtej historii nie było. W porządku, Artek. Paczka wycofuje się i przeprasza. - Nie - powtórzyłem. - Może chcesz przeprosin na piśmie? - zapytał Marcin. - Możemy ci namalować śliczną laurkę. O czwartej odbędzie się uroczyste wręczenie. Gra? - Dajcie mi spokój - powiedziałem nie zmieniając pozycji, zapatrzony w niebo. - Spłyńcie stąd. Milczeli chwilę. Twarz Karola cofnęła się, znikła z pola widzenia. Słyszałem obok siebie szybki oddech Małgosi. Patrzyłem w górę, usiłując policzyć białe kłębuszki. - Małgośka, zostaw nas samych - powiedział cicho Marcin. - Bardzo cię proszę, na kilka minut. Nie zdążyła wstać, chwyciłem ją za rękę. - Zostaniesz tutaj - rzuciłem. - Nie mam z nimi o czym gadać. - Czy tobie kompletnie szajba odbiła? - zapytał Karol. - Przecież skreślamy sprawę. Przepraszamy cię. O co ci jeszcze chodzi? - O nic - powiedziałem. - Spróbujcie zrozumieć i spłyńcie stąd. Było mi sucho w ustach, w skroniach huczało. Miałem wrażenie, że patrzę z boku na samego siebie, bezradny i wściekły. Artur leży na piasku i uśmiecha się ze wzgardą. Dałbym mu w mordę. Dlaczego mnie nie wyręczą? Dlaczego stoją, rozglądając się niepewnie, przestępując z nogi na nogę? - Zastanów się - usłyszałem głos Marcina. - Czekamy o czwartej. Odeszli. Puściłem rękę Małgosi. Zaczęła ją masować, obserwując mnie z jakimś lękiem, zdumieniem. - Mało mi palców nie pogruchotałeś... - szepnęła. - Przepraszam - rzuciłem. - Artur... Co oni ci zrobili? Usiadłem. Przez chwilę patrzyłem na Małgośkę, jakbym ją widział po raz pierwszy. - Co oni ci zrobili? - powtórzyła. - Oddali mi przysługę - powiedziałem, wciąż jej się przyglądając. - Cholerną przysługę, moja śliczna. Udowodnili mianowicie, że nie jestem ich wart, mały, plugawy człowieczek. Wspaniali byli, Małgorzatko, tak szlachetni, że aż boli w dołku, nie uważasz? - Dziwny jesteś... - W tym mój urok! - zaśmiałem się. - We wtorki i piątki wieczorem potrafię unosić się w powietrzu i robić bu. - Co robić? - Bu - powtórzyłem triumfalnie. - Najprawdziwsze, z aluminium i szkła! Mogę cię pocałować? Cofnęła się, choć nie wykonałem żadnego ruchu. W tatarskich, zielonych oczach pojawiło się wreszcie coś do nazwania: przestrach. - Zaraz cię pocałuję - oświadczyłem. - Przygotuj się psychicznie i zamknij oczy. - Przecież ty się kochasz w Joannie. Ja?! - Skoczyłem na nogi, uniosłem w górę ramiona: - Słońce i błękit, obłoki i chmurki! Na świadków was biorę, że nie mam pojęcia, o kim mówi ta czarnowłosa piękność! Chcesz ze mną chodzić? Ton był rzeczowy, z wysokich rejestrów ściągnięty w dół. - Wygłupiasz się... - Jeśli chcesz ze mną chodzić, możemy zacząć od zaraz - powiedziałem. - Oto moja ręka. Na złość Łukaszom i Joannom, na pohybel szlachetnym i wspaniałym. No więc? Odwróciła się, poszła wolno wzdłuż brzegu, zgarbiona, z pochyloną głową. Zrobiło mi się głupio. Pomyślałem, że jest w niej coś przecież, a ja urządzam cyrk. - Gosiu! - zawołałem. Nie zatrzymała się, nie spojrzała na mnie. Padłem na piasek, ścisnąłem palcami skronie. Czułem wargami kłujące, suche ziarna. Znów kapuśniak. Tłuste, rozgotowane skwarki. Kość, na której nie zostało ani śladu mięsa. - Co się tak krzywisz? - rzuciła gniewnie matka. - Ananasa ci podać? - Mam dość kapuchy... - mruknąłem. - Jak pójdziesz na swoje, wynajmiesz sobie chińskiego kucharza. - Matka huknęła pokrywką o garnek. - Żeby mi nic nie zostało na talerzu. Zmusiłem się do przełknięcia pierwszych paru łyżek, następne poszły już łatwiej. Zerkałem z niechęcią na patelnię z grzejącymi się kopytkami. Wiedziałem, że będę musiał zjeść wszystko, mama nie popuści. - Dzisiaj też nie będę mógł pójść na działkę - powiedziałem. - Muszę się przygotować do matmy, jutro odpowiadam. - Dziwna historia. - Matka przyglądała mi się z uniesionymi brwiami. - Przez cały rok wystarczał ci kwadrans na lekcje, a teraz raptem zrobiłeś się strasznie pracowity. - Właśnie dlatego, że przedtem kwadrans - odparłem. - Chyba że się zgadzasz na tróje. - Dobra, dobra... - pokrywka znów rąbnęła o garnek. - Szczęście, że koniec roku za tydzień. Do magla po bieliznę też nie masz czasu pójść? - Pójdę. - Uśmiechnąłem się do mamy. - Tylko się nie złość. Odpowiedziała uśmiechem. Uśmiech rozjaśniał jej twarz, robiła się wtedy ładna i bardzo młoda, jak gdyby zawstydzona. Kiedyś musiała być śliczną dziewczyną. Podsłuchałem monolog sąsiadki: „Ech, Jagna, Jagna, potrzebne ci to było? Maciej jest teraz doktorem w województwie, byłabyś panią doktorową; eleganckie stroje, fryzjer, kosmetyczka... A tak co? Miłości zachciało ci się, no, to masz życie”. „A mam - odpowiedziała mama. - I nie żałuję, żebyś wiedziała, Magda, ani trochę”. Zagoniona ciągle, zapracowana, licząca każdy grosz... Ale jak na siebie patrzą czasami! Ojciec uśmiecha się nieśmiało, mama czerwienieje jak smarkula... - Przestań gapić się w sufit. Kopytka ci wystygną. Napełniła kamionkę kapuśniakiem, z wierzchu postawiła talerz z kopytkami i całość ulokowała w siatce. Obiad dla ojca: umówili się, że prosto z pracy przyjdzie na działkę. Idiota jestem, pomyślałem nagle, jeszcze śmiem się wahać, pieniądze zarobione przy Bulbie odmienia wszystko, będziemy żyć jak ludzie - nad czym tu dumać? - Rzucisz ambulatorium - powiedziałem. - Już wkrótce. A na działce będziemy sadzić kwiaty i chodzić tam tylko dla przyjemności. - Jeśli się dowiem, że grasz w totolotka, włoję ci pasem. - W totka gra ojciec. - Zaśmiałem się. - Ja znam lepszy sposób. Gwarantowany. - Coś ty znowu wymyślił? - spytała z niepokojem mama. - Uważaj, Artek... - Nic złego - zapewniłem. - Chyba mi ufasz. - Ojciec gra w totka? Wygadałem się, psiakość... Wiedziałem, że mam w tej sprawie trzymać język za zębami. Dziesięć złotych tygodniowo: „Jak trafię przynajmniej czwórkę, wtedy powiemy matce, a na razie - sza...” - Powinien grać - odparłem. - Wszyscy ludzie grają. Nie wiesz, dlaczego nie gra? Chwyciło. - Twój ojciec ma dobrze w głowie - powiedziała mama, wciągając gumowce na obrzmiałe łydki. - Nie wyrzuca pieniędzy w błoto. A ty... - przysunęła taboret, usiadła przede mną. - Ty byś mógł pomóc - odezwała się po pauzie. - Nie wiadomo, gdzie nas wsadzą, może i na ostatnie piętro... Żeby na parterze, rozumiesz, i ździebełko miejsca na warsztat, najlepiej w krańcowym bloku... - Nie rozumiem - powiedziałem, patrząc ze zdziwieniem na matkę. - Przecież uczysz się z jego chłopakiem w jednej klasie. Kolega twój. Czasem wystarczy jedno słówko... Patrzyła na mnie wyczekująco, niepewnie. Czułem, że krew uderza mi do twarzy. - Nie! - wydusiłem. - Nigdy! - Dlaczego? Spróbować chyba możesz. Ot, jak kolega z kolegą. - Łukasz nie jest moim kolegą - powiedziałem. - Nie trawię go. Matka raptem wpadła w gniew, jakby wybuchem złości chciała coś osłonić: - W głowie masz przewrócone, smarkaczu! Coś ty taki ważny?! Jak trzeba coś dla domu załatwić, można się przemóc! Nie trawi, patrzcie! No to się zbierz w sobie i przetraw, i pouśmiechaj się do niego, znajdź dobre słowo, jakąś przysługę oddaj. Jeśli się dzisiaj żyć nie nauczysz, jutro biedny będziesz, rozumiesz to? Z ludźmi trzeba w zgodzie, w przyjaźni, ty im, a oni tobie... - Przestań! - krzyknąłem, zrywając się z krzesła. Umilkła. Patrzyła na mnie rozszerzonymi oczami, jakby przestraszona. - Mówiłaś o tym z tatą? - spytałem cicho. - On też? - Twój ojciec jest taki sam wariat - powiedziała z rezygnacją mama. - Gdybym ja się nie zakręciła koło tego, nigdy by nie dostał pozwolenia na budowę warsztatu. I tak ze wszystkim. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. - To dobrze - szepnąłem. - Dlatego nas kochasz. Zaskoczył mnie jej śmiech - swobodny, pełen ulgi, szczerego rozbawienia. Patrzyła na mnie i śmiała się, pokazując mocne, białe zęby: - Ech, ty, cwaniaczku sakramencki, spryciarzu piekielny! Gdybym miała pas pod ręką... - Klepnęła mnie w policzek, wstała, wzięła siatkę. - No, to się ucz. Ale jak się dowiem, że zamiast nauki ganiałeś z kolegami, biedny będziesz. Wyszła. W ten sposób obwód został zamknięty, pomyślałem, mam właściwe zakończenie dla swego pamiętnika, tylko wątpliwe, czy byłaby wówczas nagroda. - Pucio, pucio! - rzuciłem przed siebie i z nienawiścią przebiłem widelcem kluskę. Joanna ze znużeniem odsunęła zeszyt. - To już wszystko - sapnęła. - Jutro mogę odpowiadać. Jeśli mi się nie pokiełbasi. - Nie ma prawa - powiedziałem. - Na trójkę wyciągniesz. Gdybyś nawet coś pokręciła. Rura doceni wysiłek. Wstała, wrzuciła do torby książki i zeszyt. Spojrzała na zegarek: - Ósma dopiero. Nareszcie się wyśpię. Cztery noce zarwane. Dziękuję ci. Powiedziała to spokojnie, bez żadnego akcentu. Uprzejma obojętność. - Nie ma za co - rzuciłem. - Zocha wie, że mi pomagasz, powiedziałam jej. A jak ona, to już i cała klasa. - Teraz ja ci dziękuję. - Uśmiechnąłem się. - Uratowałaś mi reputację. Łukasz nie jest zły? - A Małgośka? Więc jednak. Mogła odpowiedzieć „nie”, pożegnać się, odejść. Czy to znaczy, że... Nic nie znaczy. Automatyczna riposta. Tylko nie podkładać własnych intencji, nie wmawiać w siebie tego, czego nie ma i być już nie może. Z tamtym koniec. Uświadomiłem sobie, gdybym nie był Joannie obojętny, nie zgodziłaby się na wspólną naukę. I raptem, dziko i rozpaczliwie, zapragnąłem podbiec do niej, chwycić za ręce, przyciągnąć, zajrzeć w oczy. „Joaśka, miła moja, zapomnij! Wybacz mi. Jestem osioł, dureń zarozumiały głupiec. Co tylko chcesz. Strzel mnie w gębę, bardzo cię proszę, i zapomnijmy, niech będzie jak dawniej...” Czas - bezlitosna potworność. Lecą godziny, dni, tygodnie, bez znaczenia i wagi, aż raptem sekunda! Jedna, jedyna marna sekunda, i okazuje się, że nie można jej cofnąć, nie sposób wymazać. Dlaczego? - Trochę - powiedziałem z uśmieszkiem. - Ale wytłumaczyłem jej, że nie ma powodu. - Ja Łukaszowi nawet nie musiałam tłumaczyć. Jasne. Dziewczynom łatwo to przychodzi. Cudowna zdolność zapominania, skreślenia tego, co staje się niewygodne. Przysięgi, obietnice... Słowa, taki zwyczajowy tekst: „nigdy”, „na zawsze”, „kocham”, wszyscy wszystkim to mówią, gdy świeci księżyc, nawet wydaje się, że to prawda, a potem przechodzi i tylko dureń może mieć pretensje. Po prostu tak już jest. Dlaczego Joanna miałaby stanowić wyjątek? Bo ją uważam za wyjątkową, niezwykłą? Bo umie przedziwnie deklamować Gałczyńskiego i człowiekowi się zdaje, że jedzie w zaczarowanej dorożce, słyszy stukanie kopyt, a dorożkarz ma skrzydła? Bo podchwytuje projekt przebudowania świata na zasadach muzycznej harmonii i zgłasza z zapałem własne wnioski, jakby to było na serio? „A bohaterstwo tylko wtedy, gdy będzie szło o życie ludzkie, nie uważasz, Artek? To absurd narażać się dla ratowania, powiedzmy, płonących magazynów. Życie jest cenniejsze od rzeczy”. Albo: „Uczą nas poczucia obowiązku, odpowiedzialności, różnych reguł i praw. Gdyby zamiast tego nauczono ludzi miłości do ludzi, reguły i prawa byłyby zbyteczne. Tylko jak to zrobić, Artek?...” - Jasne - powiedziałem. - Wszystko jest... Nie zdążyłem dokończyć. Z dołu dobiegło gwałtowne pukanie. - Spodziewasz się kogoś? - zapytała z niepokojem Joanna. - Takwali, że... Zszedłem na dół, odsunąłem rygiel. W progu stal Stach, pochylony, z zaciśniętymi pięściami. - Gdzie ona jest?! - Kto? - udałem zdziwienie. - Gdzie jest Joanna?! - warknął. - Widziano, jak szła do ciebie. Gadaj, bo... - Nie ma jej tu - rzuciłem chłodno. - Jeśli szukasz pretekstu do draki, mogłeś wymyśleć coś lepszego. Chwycił mnie za koszulę na piersiach, szarpnął: - Jest u ciebie! Widziano. Nie wiem jak ją zaciągnąłeś, ale... - Puść!. - Spróbowałem się wyrwać, koszula pękła. - Jak ojciec to zobaczy, będziesz musiał odkupić. Twarz Stacha poczerwieniała, koszulę jednak puścił. - Ty gnojku - syknął - jeśli jej natychmiast nie wypuścisz, połamię ci kości. Zrozumiałeś? - Nie jestem bojący. - Uśmiechnąłem się ze sztuczną swobodą. - A Joanny tutaj nie ma. Proszę, możesz wejść i sprawdzić. To go zbiło z tropu. Przyglądał mi się podejrzliwie, ale nie wszedł do środka, choć odsunąłem się robiąc mu przejście. - Aśka! - krzyknął. - Ej, Aśka, jesteś tam? Odpowiedziała mu cisza. Przed progiem zebrała się grupka kilkuletnich gapiów, obserwowali nas, rozbawieni. Stach odwrócił się, przywołał jednego z nich. - Widziałeś, jak tu wchodziła? - zapytał. - Gadaj, Wojtek. - Trochę widziałem - odpowiedział malec, zerkając z obawą na Stacha. - Ale nie na pewno...Szła tędy, a potem zniknęła. - No, proszę. - Wzruszyłem ramionami. - Szła, zniknęła. Nie mogła zniknąć za rogiem? Jeszcze krok i ulica. Właź, sprawdzaj. - Dobra... - mruknął Stach. - Ale niech się okaże, że była u ciebie. Dostanie się jej i tobie, Artek. Pamiętaj, uprzedziłem. - Cholernie straszysz - rzuciłem kpiąco. - Jeśli Joaśka zechce się ze mną spotykać, nic ci do tego. - Uprzedziłem - powtórzył Stach. - Wleję obojgu. Moja siostra nie ma praw spotykać się z takim jak ty. Patrzył mi prosto w oczy, przenikliwie, ponuro. Stanąłem w rozkroku, wsadziłem ręce w kieszenie. - Co masz do mnie? - spytałem półgłosem. - Zapomniałeś? - odwrócił się do malców: - Jazda stąd! - Rozbiegli się spłoszeni. - Ona ci może daruje, bo jest głupia. Ale ja nigdy. Zapamiętaj dobrze, żebyś potem nie żałował. - Cholernie straszysz - powtórzyłem. - Ale ja się nie boję. Możemy to załatwić choćby teraz. Stach wpatrywał się we mnie długą chwilę. Potem splunął, roztarł ślinę czubkiem pantofla. - Dowiem się, gdzie była - powiedział. - Niech się tylko okaże... Nie dokończył. Odszedł. Zaryglowałem drzwi, wróciłem na strych. Joanna stała przy drzwiach, blada, z torbą w ręku. - Słyszałam.. - odezwała się szeptem. - Jak ja stąd wyjdę? - Boisz się brata? - spytałem. - Mogę cię odprowadzić do domu. - Obejdzie się - mruknęła. - Nie mogę wyjść. Będzie teraz obserwował bramę, a jak jest wściekły... - Spojrzała na mnie: - Chciałeś żeby wszedł? - Nie miałem wyboru - odparłem. - Sądziłem, że go w ten sposób przekonam. I udało się. - Nie całkiem. - Joanna patrzyła na moją podartą koszulę. - Będziesz miał od starych... Zdejmij. Przynieś igłę i nici. - Sam zaszyję - bąknąłem, dziwnie zażenowany. - Zdejmij - powtórzyła stanowczo. - No, prędzej. Ściągnąłem koszulę. Nie patrząc na Joannę podszedłem do komody, w jednej z szufladek znalazłam pudełko z nićmi, podałem jej, czułem się głupio. Kątem oka obserwowałem, jak przewraca koszulę na lewą stronę, nawleka igłę śliniąc koniuszek nitki. Rude pasma w nieładzie kładły się na ramionach, twarz była skupiona, posępna. - Niepotrzebnie... - mruknąłem. - Mógłbym sam. Joanna nie odpowiedziała. Równiutkim, ledwo widocznym ściegiem spinała brzegi rozdarcia. - Głupio zrobiłaś - powiedziałem patrzą przez okieno w suficie na ciemne konary klonu wrysowane w gęstniejący, miękki fiolet. - Trzeba było wyjaśnić w domu nasz układ. Wspólny interes, nic więcej. Stach zrozumiałby. - On cię nienawidzi. Nienawidzi?... Nienawiść wyobrażałem sobie jako pasję, ponure zapamiętanie bez odwrotu. Wyrok. - Chyba nie to - wyrwało mi się. - Po prostu nie cierpi. - Nienawidzi - powtórzyła spokojnie Joanna. - Za tę bójkę? - spytałem cicho. - Stach wie, dlaczego zrobiłeś ten numer na zabawie. Chciał nawet, żebym nie spotykała się z Łukaszem. Wytłumaczyłam mu, że gwiżdżę na posądzenia, zwłaszcza twoje. Powiedziała to obojętnie, przyjaźnie niemal. Wolałbym wściekłość, pretensje... Uśmiechnąłem się: - Pewnie trafiłem, jeśli mnie za to nienawidzi. Joanna odgryzła nitkę, przewróciła koszulę na prawą stronę, obejrzała szew. Ja także spojrzałem: był niewidoczny. - W porządku - powiedziała - możesz włożyć. Wciągnąłem koszulę, upchałem w spodnie. Znowu spojrzałem w okno, na gałąź klonu. - A ty? - spytałem. - Muszę wyjść stąd. Wymyśl coś, Artek. - Co byś zrobiła, gdybym cię teraz pocałował? - zapytałem wpatrując się w konar. - Wydrapałabym oczy. - Dziękuję - powiedziałem. - To by znaczyło, że nienawidzicie mnie oboje. Widocznie zasłużyłem. Wpatrywałem się w gałąź do bólu w oczach. - Lepsze jednak to niż obojętność. - Wymyśl coś, żebym mogła się stąd wydostać. Muszę, słyszysz? - Wierzysz w sny? - zapytałem szeptem. - Przyśniło nam się to wszystko. Taki niedobry, durny sen. Koszmar. Ale możemy się przebudzić i powiedzieć sobie... - Czy ty doprawdy nie rozumiesz, że tamto się skończyło? Nawet gadać się nie chce. Wykombinuj coś, żebym mogła wyjść. Przysunąłem taboret do okna, wszedłem nań i uniosłem ramę, podpierając ją pogrzebaczem. - Tędy - powiedziałem - przez dach. Z drugiej strony jest drabina. Czasami człowiek staje na skrzyżowaniu i waha się, w którą stronę skręcić, w lewo czy w prawo, i wtedy wiele zależy od innego człowieka, od tego, czy się zrozumieją, przebaczą sobie i niekiedy... Zabrnąłem w to zdanie, splątane i mętne, czułem jak palą mnie policzki, stałem na krześle, wdychając głęboko chłodną, wieczorną rześkość. Nie widziałem Joanny. Chciałem żeby milczała, żeby nie odzywała się ani słowem. Urwałem nie dokończone zdanie, wpiłem się palcami w obramowanie okna. - Tyś już skręcił - usłyszałem. - Gdzie ta drabina? - Wyjdziesz na dach. Od strony podwórza zasłoni cię klon, drabina jest przystawiona za kominem. Zejdziesz po niej do ogródka Sobczaków. - Przepuść mnie. Dziękuję za pomoc z polaka. Zszedłem powoli z taboretu. Chciałem krzyknąć: „Dlaczego?!”... Przecież to było głupstwo, szczeniacka zagrywka, przepraszam cię, przepraszam Łukasza, twojego brata przepraszam, już nigdy więcej, zrozum...” A może nie głupstwo? Posądziłem ją. Więcej: dałem publicznie dowód. Jeśli nie miałem racji, trudno mi darować, a jeśli miałem... tym bardziej. Ciężki frajer ze mnie. Ruda, piegowata, chudzielec. Gdzie jej do Małgośki. Zależy mi, bo urażona ambicja. Tylko to. A że z Łukaszem dalej się spotyka, więc miałem rację - syn kierownika kwaterunku, lepsze mieszkanie za rzeką, zimny rachunek... Jasne, że miałem rację. - Nie ma za co - mruknąłem. - Cześć, Joaśka. Weszła na taboret, z kocią zwinnością skoczyła na dach. Jeszcze przez moment widziałem ją na tle ciemniejącego fioletu, potem zniknęła. 4 Pokój Bulby lśnił: szafa, stół, przeszklony kredens z odpustowymi bibelotami, stoliczek przy tapczanie przykryty koronkową serwetką - wszystko to było na najwyższy połysk. Na ścianie wisiała pluszowa makatka przedstawiająca rozkoszną sylwetkę dziewczęcia na tle ogrodu pałacowego. Żona Bulby, tęga kobieta z koroną jasnozłotych warkoczy wokół głowy, wniosła tacę z czterema szklankami herbaty i talerzykiem kruchych ciasteczek. - Nie ma nic mocniejszego? - mruknął Bulba, odkładając harmonię. Dwaj jego wspólnicy, skrzypce i flet, zaśmiali się, patrząc przypochlebnie na panią Bulbową. - Nie ma - ucięła Bulbowa. - W niedzielę sobie popijecie. Odeszła do kuchni. Bulba westchnął, bezradnie rozłożył ręce: - Taka już jest, kawał cholery... A pioseneczka dobra - zwrócił się do mnie. - Masz dryg, Artur. „Niech nam żyją państwo młodzi” - zanucił, mrugając do wspólników - „jej uroda serce słodzi, a walory męskie jego, wprawią w podziw niejednego...” Dobre! I wystarczy imiona zmienić, żeby pasowało do każdego wesela. - Fakt! - przytaknął skrzypek. - Troszkę tylko pozmieniać i nikt się nie pokapuje. Na przyszły tydzień mamy imprezę w Brzezince, będzie w sam raz. - Nie bardzo - wtrącił flet, drobny człowieczek z przerzedzoną na czole czuprynką. - Jakie tam męskie walory u Maciejczaka, pokurcz przecie, tyle że morgi... Śmiech byłby. - Drobiazg - powiedziałem. - Zmienimy na „...walory duszy jego wprawią w zachwyt niejednego”. Duszę chyba ma w porządku? Bulba zarechotał, walnął mnie w plecy. - Masz baśkę, synek! Du... sza u Maciejczaka jak ten piec, ogniem płonie do Tereski Mazurek. Narzeczona jest młodsza od niego o dwadzieścia lat prawie. Skrzypek podniósł się z krzesła, zapakował instrument do futerału. - Lecę - powiedział - teściowie w gości przychodzą. - Ja też znikam - przyłączył się flet. - No, to do niedzieli. - Piosenki się nauczcie - rzucił Bulba. - Żeby do kartki nie zaglądać, bo złe wrażenie. - No, to do niedzieli, synek - zwrócił się do mnie - zajadę po ciebie motorem, czekaj w południe przed chałupą. Wyszedłem. Wieczór był chłodny, od wschodu ciągnął ostry wiaterek, tarmosząc gałęzie drzew rosnących wokół pomnika. Żółte smugi latarń kołysały się na chodniku. Szedłem wolno, obejmując ramieniem gitarę. Dostrzegłem światło w oknie Karola, przystanąłem, przez muślinową firankę widać było dwie sylwetki: Karol i Marcin. O czym rozmawiają? Ramię Marcina raz po raz unosiło się i opadało, szatkując powietrze. Karol kręcił głową, jakby czemuś zaprzeczał. Zniknęli z pola widzenia, potem pojawili się znowu. ARKAMARSJANIE... Uśmiechnąłem się krzywo, chciałem odejść, lecz coś mnie zatrzymało pod oknem. W rękach Marcina pojawiła się gitara, nie usłyszałem dźwięków przez zamknięte okno, widziałem tylko, jak szarpie struny, rytmicznie poruszając głową. Obejdą się beze mnie. Gdy będą sławni, najlepsi poeci zaczną ubiegać się o zaszczyt pisania dla nich tekstów. A do sławy tylko krok - byle zdobyć dobre instrumenty i akustykę, najlepiej angielski wzmacniacz... Uśmiechnąłem się, jak gdyby mogli to widzieć, wzgardliwie i kpiąco. Marcin położył rękę na ramieniu Karola. Wtedy objawił się Rączka, pewnie leżał dotąd na materacu gumowym, zawsze na nim się kładł, gdy przychodziliśmy do Karola. Powiedział coś, Marcin skinął aprobująco. Zacisnąłem zęby. Wcale nie chcę być z nimi, powiedziałem sobie. Nic mnie nie obchodzą. Dziś Joasia odpowiadała z polaka, Rura postawiła jej dostatecznie, spojrzała przy tym na mnie z aprobującym uśmiechem, udałem, że nie widzę. Joaśka odpowiadała dobrze, ani razu się nie zająknęła. Potem, na przerwie, rozmawiałem z Małgosią, puściłem mimo uszu ironiczną uwagę o moich talentach pedagogicznych, zaproponowałem głośno spotkanie wieczorem, tak żeby usłyszał przechodzący obok Łukasz. Obiecałem, że po nią wstąpię i pójdziemy na spacer, może uda się wypożyczyć łódkę do starego Murły i popływamy po rzece.. Potem podszedł pan Kołodziej, zapytał o jutrzejszy występ, powiedziałem, że się odbędzie, ale bez mojego udziału. Był trochę zły, machnął ręką. Na ostatniej lekcji kartka od Marcina: „Artek, dosyć już tego, czyś ty zgłupiał? U Karola o siódmej. Ostatni raz wyciągamy rękę. M.” Jest ósma. Nie doczekali się. Wcale nie wyglądają na zmartwionych. Rączka szczerzy zęby w uśmiechu, Karol przejeżdża mu dłonią po czuprynie... Odwróciłem się od okna, ruszyłem ostro. Miałem wciąż przed oczyma roześmianą twarz Rączki. Splunąłem. Pełno śliny w ustach. Iść do Małgośki? Wiatr, chłodno, jakoś jutro się wytłumaczę. Do warsztatu? Ojciec wykańcza motor, bardzo mu się przydam, montaż jest pracochłonny, a syrenka Sobczaka czeka już na przegląd, więc pełne ręce roboty... Nie. Wejdę po cichu do siebie na górę, położę się, poczytam Lema. „Dzienniki gwiazdowe”, cudowne przygody Ijona Tichego... Wtedy ich zobaczyłem. Siedzieli na ławce w opustoszałej alei, zwróceni do mnie plecami, nieruchomi. Wiele bym dał, żeby usłyszeć, o czym mówią. Chyba jednak milczeli, bo nie dochodził mnie żaden dźwięk. Łukasz trzymał ramię na oparciu ławki. Nie dotykał Joanny. - Podglądasz? Odwróciłem się gwałtownie. Mietek mrużył oczy w uśmiechu. Miałem ochotę trzasnąć go w zęby, zapanowałem nad sobą. - Kogo?! - spytałem, udając zdziwienie. - Ślepy jesteś? Tam, na ławce, Łukasz z Joaśką. - Gdzie? - Przyłożyłem dłoń daszkiem do oczu. - A, rzeczywiście. No to co?. - Faktycznie nie. - Mietek jakby się zmieszał. - Dokąd lecisz? - Do Małgośki - odparłem. - Czeka na mnie. Cześć, stary. - Momencik... - chwycił mnie za rękaw kurtki. - A może by tak... jakiś numer? Przestraszyć ich na przykład... Patrzył na mnie, radośnie uśmiechnięty, pewien, że zaakceptuję. - Odpada - mruknąłem. - Numerów zbiorowych nie uznaję. - Jeśli już coś, to sam. - Aleś ty ważniak, Artur. - Mietek wzruszył ramionami. - Jak chcesz. Mogę zabawić się z nimi i bez ciebie. - Odwal się od nich - powiedziałem. - Zakochanym nie wolno przeszkadzać. Ciebie też ktoś mógłby dopaść, jak byś siedział na ławce z Krystyną, fajnie by ci było? Mietek mrugnął do mnie. - Dobra jest - rzucił wesoło. - Chciałem tobie zrobić przyjemność. Dla mnie mogą tu się ściskać do rana. Znów pokonałem w sobie chętkę strzelenia go w zęby. Nie dostrzegłem wyciągniętej ręki. Skręciłem w uliczkę, przy której mieszkała Małgosia. ...Marcela chyba lubię najbardziej. Jest poważny, jakiś skoncentrowany wewnętrznie, jak gdyby wszystko, co go otacza, wymagało namysłu. Jego ojciec pracuje w wytwórni mebli, ma podobno talent do drzewa, Marcel ten talent po nim odziedziczył - lecz nie do desek lipowych, mahoniu i palisandru - do muzyki. Słyszałem, że zdarza się tak z dziedziczeniem talentu: ojciec aktor, a syn rzeźbiarz, syn literat, a ojciec wybitny uczony. Cóż to jest talent? Chyba potrzeba tworzenia nowego, odkrywania stref nie tkniętych. Pasja. Pan Madej buduje stoliki i szafki, których lekkość przyrównuje się do powietrza, a wdzięk do ptaków. Marcel pisze muzykę delikatną i równie pełną wdzięku, melodyjną i pastelową. Jego piosenki śpiewa cała szkoła, nucą je nawet nauczyciele. A przecież nie chodził nigdy do szkoły muzycznej, sam wyuczył się nut, przestudiował podręcznik kompozycji. Gry na gitarze i skrzypcach także nauczył się bez niczyjej pomocy, z „Samouczka gitarzysty” i „Początków skrzypka”, jeszcze w siódmej klasie. Jest wysoki, chudy i małomówny - przeciwieństwo pulchnego, długowłosego Karbola, który w sukience wyglądałby jak dziewczyna. Głos ma Karbol również dziewczęcy prawie, wysoki, dźwięczny i aksamitny. Tłumaczymy mu, żeby nie naśladował Marka Grechuty, bo podrabianiem daleko nie zajdzie - trzeba mieć własny styl, jeśli się mierzy wysoko. A my mierzymy. Jeżeli moje teksty okażą się równie dobre jak muzyka Marcela, Karbol zacznie śpiewać „pod siebie”, a Nóżka pohamuje nieprzewidziane improwizacje na perkusji - mamy szansę. Pod warunkiem... Bez dobrych instrumentów i wzmacniającej aparatury niczyjej uwagi na siebie nie zwrócimy. Jak dotąd, gramy na byle czym: gitary najtańsze, perkusja z werbli harcerskich i kawałków miedzianej blachy... Zgadaliśmy się w ósmej. - I żadna Warszawa ani Kraków - powiedział wtedy Marcel. - Zostaniemy tutaj, w Grzybowie, choćby cały świat ręce do nas wyciągał. Niechaj tu przyjeżdżają na koncerty. A my, jeśli gdzieś wyruszymy na turnee, będziemy wracać. - Dlaczego? - nie zrozumiał Nóżka. - Bo trzeba mieć honor - wyjaśnił mu krótko Marcel. - Jesteśmy stąd. Nikt nie mianował go szefem zespołu, stał się nim w sposób naturalny i żaden z nas tego nie kwestionował. Męczył nas. Przed każdym występem w szkole zmuszał do szlifowania najdrobniejszej nutki, piłował jak najstraszniejszy belfer. Cichym, stanowczym głosem wypominał mi potknięcia w tekstach i żądał poprawek, a ja buntowałem się, lecz w końcu musiałem przyznawać mu rację. Zwłaszcza tępił odkrywcze stwierdzenia w rodzaju „miłość to wielkie uczucie” lub „każdy starzec był młody”. To z jego inicjatywy daliśmy koncert w Klubie Zakładowym. Za biletami! Wstęp dziesięć złotych, po koncercie całonocna zabawa. Graliśmy do czwartej rano, słaniając się ze zmęczenia. Dochód wręczyliśmy uroczyście Przewodniczącemu Rady, panu Wójcikowi - na przebudowę miasta. Był wzruszony. Na naszą prośbę dyrektor Zakładów nie uprzedził go, że po zabawie nastąpi niespodzianka... ...Czy tylko to nas łączy? Chyba nie. Wspólny cel jest bez wątpienia spoiwem w przyjaźni, ale można przecież być jedynie wspólnikami. Jesteśmy przyjaciółmi., Umiem milczeć z Marcelem, z Karbolem licytować się w fantazji, rechotać szczerze z dowcipów Nóżki, Gdy chorowałem na grypę azjatycką i matka nikogo do mnie nie wpuszczała, Marcel, Karbol i Nóżka wleźli przez dach po drabinie. Wiedzieli, że mogą się zarazić, i liczyli się z tym. Mimo to przyszli. Nóżka przyniósł gumę do żucia, Karbol komiksy, Marcel przepisał mi do zeszytu fizykę i chemię. Fajnie było. Beata przysłała liścik, przeczytałem go, gdy odeszli... Zatrzasnąłem brulion z brudnopisem, cisnąłem pod stół. Fajnie!... Oni to przeczytają w gazecie, wszyscy przeczytają, cała klasa, szkoła, nauczyciele... Czułości, sentymenty. Przyjaźń. Nakłamałem, naplotłem bzdur, od początku do końca. Powiedzmy, że to prawda. Kiedy pisałem, było dokładnie tak, w ten właśnie sposób widziałem i czułem. Myliłem się: ani przyjaźń, ani miłość. Wszystko wzięło w łeb, rozsypało się w ciągu chwili. Z Joanną - wiadomo. A „przyjaciele” pokazali pazurki, zdjęli maski. Gdybym mógł poprawić swój pamiętnik, wytrzebić bliskości. W to miejsce wpisałbym chłodną pochwałę samotności człowieka, którego nie rozumieją i który nie daje się zrobić w konia, więc traci wszystkich. Ale nie rozpacza. Świadomość, że okazał charakter, wynagradza mu osamotnienie. Uczy się żyć. Demaskuje fałsz, interesowność i małostkowość. Jest sam i nie narzeka. Sam? Uśmiechnąłem się, spojrzałem na budzik: trzecia, Małgośka powinna już być na dole, akademia szkolna pewnie się skończyła. Zbiegłem po schodach. - Dokąd? - zawołała z kuchni matka. - Dywan miałeś wytrzepać! - Wytrzepię! - krzyknąłem. - Za godzinę! - I do apteki po... Byłem już na ulicy. Małgośka nadchodziła od rynku, w przepisowej białej bluzce i granatowej spódnicy, tylko pantofle miały nieprzepisowo podwyższony obcas, ale tego Rurawska zapewne nie dostrzegła. - Jak tam? - spytałem. - Gładko poszło? Z czarnymi włosami, śniada, zielonooka - wyglądała faktycznie jak filmowa aktorka. Uśmiechała się do mnie. Chłopcy z sąsiednich domów patrzyli z podziwem, nawet Nerwus, przechodząc, cmoknął znacząco i zrobił do mnie oko. - Rura pytała o ciebie - powiedziała Małgośka podając mi rękę i dostrzegłem, że jej wzrok zatrzymał się przez moment na mojej koszuli, tam gdzie był szew po rozdarciu. - Karol wyjaśnił, że dostałeś gorączki i wpakowano cię do łóżka. - Adwokat... - mruknąłem. - Nikt go nie prosił. Urwałaś się z akademii? Niecierpliwie czekałem na odpowiedź, choć się sam przed sobą do tego nie przyznawałem. Małgośka jakby odgadła. - Tuż przed końcem - odparła, patrząc w bok. - Oni już wystąpili, musieli trzy razy bisować. - Czy ja cię pytałem o nich? - Ale chcesz wiedzieć, nie udawaj. Śpiewali twoją piosenkę... - Którą? - nie wytrzymałem. - O samotnym wędrowcu. Tak jakoś zaśpiewali, że było do śmiechu. Karol wygłupiał się, robił miny. Ubaw! Pięści zacisnęły się same. Jakbym dostał w twarz. Szedłem obok Małgośki po wyszczerbionym chodniku, z ogródków za parkanami dolatywał słodki aromat kwiatów, na gałęziach lip kłóciły się wróble. - W porządku - powiedziałem. - To przecież jest żartobliwa piosenka. Tylko frajerzy kwękają, że brak im życzliwości i przymawiają się o dobre słowo. Uśmiechnąłem się do Małgośki, wziąłem ją za rękę. Minęła nas grupka chłopaków z drugiej „c”, skinąłem im niedbale. Byłem pewien, że dostrzegli nasze splecione dłonie. Niech to rozgłoszą: Artur chodzi z najładniejszą dziewczyną w budzie, za ręce się trzymali, szli w stronę rzeki, a miny mieli... Stary Murło schował piątkę do kieszeni drelichowych spodni i bez słowa dał mi kluczyk. Zeszliśmy nad wodę. Otworzyłem kłódkę i wywlokłem z kółka zardzewiały łańcuch, potem zepchnąłem łódź z mulistej łachy. - Zabrudzę się. - Małgośka spojrzała z niepokojem na ławeczkę uwalaną zeschłym błotem. - Będzie draka w domu... - To nie płyń - mruknąłem. - Poczekaj tu na mnie, za godzinę wrócę. - A nie mógłbyś oczyścić ławki? Wskoczyłem do łodzi, umocowałem wiosła w dulkach. - Nie jestem Marcin - rzuciłem przez ramię - zapomniano wychować mnie na dżentelmena. Jak zauważyłaś, chodzę w pocerowanej koszuli. - Dlaczego jesteś złośliwy? - zapytała półgłosem Małgośka. Dlaczego?... To nie była złośliwość. Złość. Czułem irytację, najchętniej odpłynąłbym sam, zostawiając Małgośkę na przystani. Ale już była w łódce, oczyszczała ławeczkę z grudek błota i piachu. - Przepraszam - powiedziałem. - Nie będę więcej. Siadłem do wioseł, skierowałem łódź pod prąd, ku środkowi rzeki. Wiosła były ciężkie, łódź niezgrabna. Odpowiadało mi to. Zaciskając zęby rozcinałem z pasją wodę popękanymi piórami. - Zmieniłeś się, Artek. Nie ten sam jesteś. Żartobliwa piosenka o samotności, ubaw na całą budę. Chcieli ze mnie zakpić. Wyobraziłem sobie szarżującego Karola, jego pulchną twarz, wykrzywioną w grymasie cierpienia; usłyszałem zawodzący głos, przechodzący w pisk, w płaczliwe pojękiwanie. Grzmotnąłem wiosłami o wodę, na łódź spadła fontanna bryzgów. - Artek! - Przepraszam. - Uśmiechnąłem się czule do Małgośki. - Co jeszcze śpiewali? - Ułożyli całkiem śmieszne kuplety. Na Rurę, Kołodzieja, panią dyrektor. Nawet na siebie. - Zanuciła: Rączka, nóżka, werbel w oku, Karol wyje, Marcin z boku Mord popełnia na gitarze – Kiedy sąd ich za to skarze? - Nigdy - mruknąłem - to nie jest nawet przestępstwo. Po prostu nic. - Sali się podobało - powiedziała Małgośka, przyglądając się z ukosa. - Musieli bisować. Więc i do tego nie jestem już potrzebny, pomyślałem. W porządku. Ja ich także nie potrzebuję. Zobaczymy. Próbowali pogodzić się, odtrąciłem... Jeden zero dla mnie. A mecz jeszcze nie skończony. - Nie ten sam, powiadasz... - odezwałem się, ospale zanurzając wiosła. - Jaki, Małgosiu? Połapała się w mojej wolcie myślowej. - Chyba umęczony - odparła po chwili. - Nikt właściwie nie wie, dlaczego zerwałeś z paczką. Oni, tak samo jak ty, nabrali wody w usta. - Zdradził cię ktoś? - spytałem. Po prawej w tył odpływały bloki nowego Grzybowa, po lewej nachylone brzozy, pijąc wodę koniuszkami witek. Słońce odbijało się w lekko zmarszczonym nurcie. - Ja po prostu nie wierzę w przyjaźń - usłyszałem. - W siódmej klasie jeszcze wierzyłam, miałam przyjaciółkę. Żadnych tajemnic, rozumiesz. A ona wszystko powtórzyła chłopakom. Od tamtego czasu nie jestem już taka głupia. - Najpierw zdrada, później upokorzenie - powiedziałem. - Samego siebie nie można przecież zdradzić. Najlepiej samemu. - Fakt - zgodziła się. - Chyba że miłość. Znów grzmotnąłem wiosłami o wodę. Starłem się z prądem, pokonałem opór, łódź pomknęła do przodu, chlupiąc i poskrzypując. - Aleś ty silny, Artek! Skręciłem w lewo, do półwyspu zarośniętego głogami. Łódź z rozpędu wbiła się w piasek, wyskoczyłem, podałem rękę Małgośce. Owalna zielona łączka z żółtymi plamkami kaczeńców. Białe brzózki wokół. - Ślicznie!... Nigdy tutaj nie byłam. Wziąłem Małgośkę za ręce, wolno przyciągnąłem do siebie. Zamknęła oczy. Tuż przed sobą miałem jej rozchylone usta, słyszałem nierówny, przyśpieszony oddech. Uwolniła dłonie, zarzuciła mi ramiona na szyję. Było w tym geście coś teatralnego, na pokaz - uśmiechnąłem się i także zamknąłem oczy. Zobaczyłem Joannę. Byliśmy tutaj zeszłego lata. Pachniały dzikie róże, złociły się główki kaczeńców, słońce spływało po listkach brzóz. Staliśmy naprzeciw siebie, nie dotykając się, w milczeniu. Otworzyłem oczy. Poruszyłem się. Ramiona Małgośki opadły, powieki uniosły się, patrzyła na mnie z jakimś bezradnym zdziwieniem. - Nie mogę - powiedziałem cicho. - My przecież udajemy. Odwróciła się gwałtownie, pobiegła do brzegu. Idiota jestem, pomyślałem, kompletnie głupi cymbał. Popatrzyłem na brzózki, potem schyliłem się, zerwałem kilka kaczeńców i poszedłem do łódki. Małgośka siedziała już na ławeczce, sztywno wyprostowana, zapatrzona w wodę. Podałem jej kwiatki. - Przepraszam - powiedziałem. - Wybacz, Małgośka. Wzięła kaczeńce, chwilę im się przyglądała i wrzuciła do rzeki. 5 Rura popatrzyła na nas z jakimś niezwykłym u niej, bezradnym, ciepłym uśmiechem. - Nie lubię pożegnań - powiedziała - a już zwłaszcza rozstań na zawsze. Niestety, nie spotkamy się za dwa miesiące. Wyjeżdżam z Grzybowa, mąż mój został przeniesiony do Białegostoku. - Szkoda... - rozległ się cichy głos Zośki. - Żałujesz? - Polonistka roześmiała się, mrugnęła do nas figlarnie, po łobuzersku. - Może nowy nauczyciel nie odkryje twego wstrętu do Mickiewicza. - Jaki wstręt?! - oburzyła się Klucha. - Ja naprawdę przeczytałam „Dziady”, tylko nie mogłam sobie przypomnieć... - Już dobrze, nie przejmuj się - powiedziała wesoło Rura. - Ważne, że w końcu sobie przypomniałaś. Jak spędzisz wakacje? - W Krakowie u ciotki - odparła Klucha. - Ciocia jest nudna, ale jej syn przyrzekł mi w liście pokazać smoka wawelskiego. Podobno pojawił się znowu... - ... i marzy o tłustym kąsku - wtrącił Rączka. - Zje naszą Kluseczkę i otruje się. Rura nie próbowała uciszyć śmiechu. Zocha pogroziła pięścią Rączce, ale i jej kąciki ust wygięły się w górę. - A ty, Rączkowski, dokąd się wybierasz? - zapytała polonistka. - Do Brzeziny, pani profesorko. Tata jest wspólnikiem w gospodarstwie. Pasanie krówek, gra na fujarce, okopywanie ziemniaków. Całkiem jak u Szymona Szymonowicza. - Na całe dwa miesiące? - spytała Rura. - Ojciec chętnie posłałby go na cztery - odezwał się Karol. - U nich w domu... - Zamknij się - mruknął Rączka, czerwieniejąc. - Ja nie narzekam. Polonistka zdjęła okulary, przetarła szkła chusteczką. - Poproś ojca, żeby zajrzał do mnie jutro - powiedziała. - Nie! - przestraszył się Rączka. - Pomyśli, że się skarżyłem, a ja wcale... - Powiedz ojcu, że czekam na niego o czwartej. - Rura włożyła okulary i jej oczy straciły bezbronny wyraz, stały się znów poważne. - Ty, Karol, jedziesz, zdaje się, na obóz harcerski? - Nie, pani profesorko. Wybieramy się z Marcinem na biwak. Namiot, kocher, wędki. Mamy już upatrzone miejsce w lasku, koło Brzeziny, niedaleko jeziora. - Koło Brzeziny? - Rura spojrzała na Karola z zaciekawieniem. - Żeby Rączce się nie nudziło - powiedział Karol mrugając do przyjaciela. - Jak padnie na twarz przy pieleniu, któryś z nas go zastąpi, a wieczorami będziemy opracowywać nowy repertuar. Jesteśmy zapisani do wojewódzkiego turnieju zespołów muzycznych, w październiku eliminacje. - Artura nie bierzecie ze sobą? - spytała Rura. W klasie zrobiło się cicho. Zacisnąłem palce na krawędzi pulpitu. Czyżby polonistka nie wiedziała? Sądziłem, że wszyscy wiedzą, zwłaszcza po sobotniej akademii. - Artur jedzie do Złotych Piasków - odpowiedział spokojnie Karol. - Ale dopiero w sierpniu, czy nie tak? - W lipcu jadę z ojcem na włóczęgę po Polsce. - powiedziałem, patrząc w okno. - Motorem. To już od dawna zaplanowane. Klasa nadal milczała. Czułem, że to milczenie jest skierowane przeciwko mnie, jakkolwiek nie było w nim nic prócz obojętności. - Już wyzdrowiałeś? - zapytała Rura. - Podobno w sobotę miałeś wysoką gorączkę. - Nie miałem gorączki - mruknąłem. Spodziewałem się jakiejś uwagi, komentarza, żarciku z tylnych ławek. Pragnąłem spięcia, eksplozji. „Czego chcecie?! - wrzasnąłbym wówczas. - Dlaczego trzymacie z nimi, a nie ze mną?! Do dyni, co ja wam zrobiłem? Nienawidzicie indywidualistów, szczególnie takich, co się wyróżniają, każdy musi być podobny do was, broń Boże inny, i zawsze do dyspozycji, skromniutki, grzeczny, gotów spełniać kolektywne życzenia. A jeśli nie mam już ochoty grać w zespole i układać piosenek? To sprawa między mną a paczką, co wam do tego?! Co wam do tego, że zrobiłem numer Joannie? Odczepcie się do jasnej!...” Ani żartu, ani uwag. Cisza. - W każdym razie uczciwie popracowałeś z Joanną - powiedziała Rura. - Nie spodziewałam się, że w ciągu kilku dni odrobicie tak duże zaległości. Przepuszczam Joasię z czystym sumieniem. - Spojrzała po klasie: - Chyba możemy wspólnie wyrazić uznanie Arturowi. Cisza. Potem jakiś niewyraźny pomruk i głos Marcina: - Oczywiście, pani profesorko. - Nie trzeba! - rzuciłem. - Zrobiłem to tylko dla pani. Bo przyrzekłem. Rura wyszła zza katedry, zbliżyła się do mnie. - Klasa chce, żeby wasz zespół wszedł do finału turnieju - powiedziała cicho. - Chce, żebyście nadal byli przyjaciółmi. A więc wiedziała wszystko. Uśmiechnąłem się, wzruszyłem ramionami. - Za dużo chcą - odparłem. - Nie do wszystkiego wolno wtykać nos. Zwłaszcza gdy nie wie się, o co poszło. - A może wiedzą? Odruchowo spojrzałem na Marcina. Wcale nie po to, żeby zaprzeczył. A jednak nieznacznie poruszył głową, dał mi znak, że nie. - Wszystko jedno - powiedziałem z uporem. - Zresztą, nie zależy mi. Nie jestem sentymentalny, pani profesorko. Polonistka wróciła do katedry, wyjęła z teczki różowawy plik świadectw. Rozłożyła je przed sobą wachlarzykiem. - Cieszę się - powiedziała - że wszyscy zostali promowani do następnej klasy. Arciszewski. Łukasz wstał, podszedł do katedry, wziął od Rury świadectwo, ukłonił się, stukając obcasami. W tym momencie stanęła mi przed oczyma scena mojego powrotu z wesela, gdzie grałem z Bulbą... W szopie paliło się światło, żółtymi smużkami wyciekało spomiędzy desek. Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Ojciec siedział na skrzyni, podpierając pięścią podbródek. Patrzył na mnie nieruchomo. Od ulicy dobiegł warkot zapuszczonego motoru, zryw, potem oddalające się terkotanie. - Dobry wieczór - powiedziałem. - Gdzie byłeś? Oparłem gitarę o ścianę. Wyjąłem z kieszeni banknoty i w milczeniu położyłem je na skrzyni obok ojca. Pięćdziesiątkę zostawiłem sobie. - Jest druga w nocy. Gdzie byłeś, Artur? - Przecież wiesz - odezwałem się cicho. - Mówiłem ci wtedy. Na weselu. Grałem. Te pieniądze... - Nie potrzebuję ich - przerwał mi, wciąż nieruchomy, z pięścią wbitą w podbródek. - Zabierz. Miał zapadnięte policzki z ciemną szczeciną zarostu, oczy zmęczone, w czerwonych obwódkach. - Dlaczego? - spytałem szeptem. - Przecież ja dla was... - Jest druga w nocy - powtórzył. - Wiem, że ci różnych rzeczy brakuje. Robimy z matką wszystko, co w naszej mocy. - Czy ja się skarżę? - Czułem, jak krew odpływa mi z twarzy, w ustach robi się sucho. - Jeśli mogę pomóc... - Nie trzeba. Nie w ten sposób. Mamy co jeść i w co się ubrać. Jest druga w nocy. - Ukradłem? Zabiłem kogoś? - Mówiłem szeptem, a zdawało mi się, że krzyczę. - To była ciężka harówka, aż mi palce spuchły! Uczciwa praca!... - Spodobało ci się? - zapytał półgłosem ojciec, patrząc mi prosto w oczy. Milczałem. Światło nagiej żarówki biło z dołu w górę, przenikliwie ostre. Zmontowany junak stał zwrócony kierownicą do drzwi, jakby chciał stąd uciec. Ojciec oderwał pięści od podbródka, wyjął z kieszeni paczkę sportów, zapalił, wydmuchał przed siebie smużkę sinego dymu. - Ty nie chcesz zrozumieć. Uciekasz. Jak mały śmierdzący tchórz. - Przed czym? - spytałem samymi wargami, plecami przyciśnięty do chropowatych desek, wyczuwając przez koszulę ich ciepłą szorstkość. - Przed sobą - odparł. - Ja?... Dlaczego?... - z wysiłkiem obracałem przysychającym do podniebienia językiem. - Nie wiesz... - Nie wiem - powiedział ojciec. - Wyczuwam tylko. Po jednej stronie jest zgodność, po drugiej pycha. Przemyśl. Bo niektórzy mylą. I już nie patrząc na mnie wstał, wyszedł z warsztatu. Zgasiłem lampę. Ciemność była lepka, odrażająca, a ja nie mogłem się z niej wydostać, nie mogłem zrobić kroku. Wtedy właśnie, jak w jaskrawym blasku nie osłoniętej żarówki, zobaczyłem to - wyraźnie, ostro. Ja i oni. Nie chciałem pogodzić się z paczką, ponieważ rację miałem ja. A oni wycofali się nie dlatego, że to zrozumieli, uznali. Zrobili to w imię przyjaźni. Nie chcę wrócić do nich w ten sposób. Nie mogę... Więc? Godność czy pycha? Myłem ropą silnik syrenki, w twarz bił mi naftowy fetor. Musiałem spieszyć się, bo o drugiej Sobczak miał przyjść po wóz, ojciec przyrzekł mu, że będzie gotowy. Nie dostrzegłem stojącego w progu Łukasza, zauważyłem go, gdy wszedł do warsztatu. - Cześć, Artek - powiedział. - Ale tu cuchnie. - Uważaj, bo się pobrudzisz - mruknąłem. Miał na sobie popielate spodnie i jasnożółtą koszulę. - Przecież mógłbyś to robić na zewnątrz, nie w zamkniętym pomieszczeniu. Racja. Osioł ze mnie. Mogłem wytoczyć wóz na podwórze, nie dusiłbym się w smrodzie. - Czego chcesz? - spytałem, pędzlując motor brunatnym, oleistym płynem. - Podobno masz namiot - odezwał się po pauzie. - Pożyczyłbyś na dwa dni? Spojrzałem na niego z ukosa. Dotykał łokciem imadła, rozmazując na rękawie smolistą plamę. Uśmiechał się do mnie jakby nigdy nic. - Joasi i tobie niczego nie mogę odmówić - rzuciłem, szczerząc zęby. - Pod warunkiem, że zaprosicie mnie na wesele. - Może zaprosimy - odparł. - Idę na wycieczkę z bratem. Joanna odmówiła. Powiedział to głosem szczególnym i raptem zrozumiałem, że nie przyszedł do mnie po namiot, lecz po coś innego, a prośba o pożyczenie jest tylko pretekstem. Zanurzyłem się w cuchnącą czeluść pod maską syrenki, przejechałem pędzlem po karterze, potem zacząłem zawzięcie pucować blachę błotnika. - Wiesz dlaczego? - usłyszałem. - Nie jestem prorokiem! - krzyknąłem, nie wychylając głowy. - Myślałem, że wiesz. Tę wycieczkę planowaliśmy wspólnie... Wyprostowałem się, odstawiłem wiadro z ropą. - A skąd niby mam wiedzieć? - zapytałem. Patrzył na mnie bezradnie, z jakąś rozpaczliwą determinacją. - Uczyliście się razem przez te cztery dni... - powiedział cicho. - No to co? - Chodzisz z Małgośką. Podszedłem do niego blisko, byliśmy tego samego wzrostu, twarz Łukasza znalazła się naprzeciw mojej. - Czego ty chcesz ode mnie? - zapytałem. Cofnął się, oparł dłonie o stół, pomyślałem, że później długo je będzie musiał szorować, aby zeszły plamy smaru. - Uczyliście się razem przez cztery dni - powtórzył. - Z nią coś się dzieje. Powiedz. - Nie jestem prorokiem ani psychologiem - rzuciłem. - I nic mnie to nie obchodzi. Jak sam powiedziałeś, chodzę z Małgośką. - Więc na Joannie ci nie zależy... Było to stwierdzenie, wyczułem jednak na końcu ledwo zarysowany pytajnik, pauzę, zawieszenie głosu. Wzruszyłem ramionami. - Mam ci się wyspowiadać? - spytałem. - A ja ją kocham. - Spowiednikiem także nie jestem - powiedziałem ostro. - Idź z tym do niej i nie zawracaj mi głowy. Mam robotę. Teraz Łukasz zbliżył się do mnie, odrywając ręce od stołu i znacząc nimi na spodniach ciemnobrązowe ślady. - Cztery dni uczyliście się razem... - szepnął. - I ona jest inna niż była, nie ma czasu dla mnie, złośliwości, przycinki... Dlaczego? - Dobrze. - Uśmiechnąłem się krzywo. - Pójdę do niej i poproszę o życzliwość dla ciebie. Jeśli chcesz, mogę nawet w twoim imieniu się oświadczyć. - Nie kpij! - krzyknął, blednąc raptownie, zaciskając pięści. - Wiedziałem, że jesteś świnia, ale że taka... Urwał, opuścił ręce. Odwróciłem się od niego. Świeżo wymyta syrenka jaśniała matowym, szarym blaskiem. - Przepraszam - powiedziałem. - Nic się nie wydarzyło w ciągu tych czterech dni. Jej nie zależy już na mnie. Możesz być pewien. - Nie jestem - usłyszałem. Jakieś przyjemne ciepło napełniło mi piersi, chciałem położyć ręce na ramionach Łukasza, zajrzeć mu w oczy i spytać... Nie. To, że ma dosyć Łukasza, niczego przecież nie dowodzi. Nie zapytam, dlaczego brak mu pewności. Dlaczego przypuszcza, że Joannie jeszcze na mnie zależy. Dlaczego tu przyszedł. - Ona mi nigdy nie daruje - powiedziałem cicho. - Ani Stach. Ta historia jest już zamknięta. - Chcę cię o coś zapytać - usłyszałem. - Pytaj. - Bez potrzeby przestawiłem wiadro z ropą, potem zacząłem szmatą wycierać ręce. - No więc? - Powiedz, dlaczego to wtedy zrobiłeś? Cisnąłem szmatę w kąt. Podszedłem do Łukasza i położyłem mu rękę na ramieniu. - To była nie tylko zazdrość - powiedziałem. - Chociaż zazdrość też. Ale przede wszystkim nie wiedziałem, jak jest naprawdę. Rozmawiałeś z ojcem o nich? - O kim?... - patrzył na mnie zdumiony, nie rozumiejąc - Żeby dostali lepsze mieszkanie - rzuciłem, niecierpliwie, niemal zachłannie wpatrując się w niego. - Rodzina Joaśki. W blokach na Zarzeczu. - Dlaczego?... - Nie odstawiaj idioty! - warknąłem wściekle. - Gadałeś z ojcem? Joaśka prosiła cię? - Puść! - szarpnął się, uwolnił ramię, które gniotłem ze wszystkich sił. - Ty! Ty... - Nie ma co się złościć - powiedziałem łagodnie. - Ludzka sprawa, Łukasz. Ja też chciałem cię prosić o wstawiennictwo... - Milcz! - przerwał mi. - Za posądzenie Joanny o coś takiego powinienem zęby ci wybić. Ale nie będę brudził rąk. Ruszył do drzwi. Zastąpiłem mu drogę. - Wal - powiedziałem. - Odejdź. - Wal! - zacisnąłem powieki. - Śmiało, nie oddam. Cisza. - A więc dlatego to zrobiłeś. Bo myślałeś, że ona... Otworzyłem oczy. Łukasz stał przy syrence, opierając się plecami o drzwiczki. - Każdy sądzi według siebie - powiedziałem. - Widocznie jestem podły facet. A innych mam za jeszcze podlejszych. - W takim razie... - Łukasz oblizał spierzchnięte wargi. - To znaczy, że spotykała się ze mną tylko po to, żeby się na tobie odegrać. - Nie wiem. - Patrzyłem na jego poplamione spodnie, ubrudzoną smarem koszulę. - Chyba nie. Bo już nie jest na mnie wściekła. Czułbym, gdyby tak było. Jestem jej obojętny. - Ja też - szepnął Łukasz. - Od samego początku. Teraz już wiem, że spotykała się ze mną tylko na złość tobie. Może mnie trochę lubiła. To wszystko. - Jest brzydka - powiedziałem. - Rude czupiradło z cerą nieboszczyka i ślepiami jak u sowy. Kocham się w niej! Oderwał plecy od syrenki, spojrzał obojętnie na wyszargane spodnie. Wyszedł ze spuszczoną głową, a ja z całych sił kopnąłem wiadro: po klepisku rozlała się brunatna, cuchnąca ciecz. Zakłady mieściły się na Zarzeczu: rozległy kompleks hal ze szkła i aluminium, z trzema smukłymi sylwetkami kominów i dwupiętrowym pawilonem dyrekcji. Szkoła zakładowa znajdowała się obok, w długim parterowym budynku z czerwonej cegły, otoczonym młodymi klonami. Czekałem w alei prowadzącej do gmachu szkolnego. Po lewej, na boisku, kilku chłopców grało w koszykówkę, a raczej trenowało rzuty - błyskawicznie podawali sobie piłkę i nie patrząc ciskali do kosza. Mieli świetną technikę. Usłyszałem głos dzwonka, potem z bramy szkolnej wypłynął pierwszy, rzadki jeszcze strumień uczniów. Koszykarze przerwali trening, odeszli do budynku, przerzucając się piłką. Minęła mnie pierwsza grupka, potem druga, trzecia: - Cześć, gitara! - Przenosisz się do nas? - Serwus, Artek! Niektórych znałem z ulicy, ze szkolnych zabaw. Machałem im ręką, odpowiadałem na pozdrowienia. Dostrzegłem wreszcie krępą sylwetkę z płóciennym workiem przewieszonym przez ramię. Szedł sam, tak jak tego chciałem. Ruszyłem w jego kierunku, chciał mnie minąć, wyciągnąłem rękę: - Na dwa słowa. - Czego? Ton był zimny, opryskliwy. Znów zawahałem się, po raz nie wiadomo który przez ostatnich kilka godzin. Przełamałem to w sobie. - Chcę cię przeprosić - powiedziałem półgłosem. - Spłyń. - Chcę cię przeprosić - powtórzyłem, czując pieczenie uszu, narastającą suchość w gardle. - To było świństwo. - Zejdziesz mi z drogi? - warknął. Wiem, że ty wiesz, że to było świństwo... - zabełkotałem, język zaczynał przysychać mi do podniebienia. - Ale chcę, żebyś wiedział... że i ja wiem... - Spojrzałem na niego błagalnie: - Rozumiesz? - Chałę mnie to obchodzi - mruknął, a jednak nie odszedł, stał i patrzył na mnie. - Przepraszam - powiedziałem. - Kolejno... Najpierw za numer na zabawie, potem za drakę na dziedzińcu... Ale to jeszcze nie wszystko. - Czego chcesz? - Przede wszystkim chcę was przeprosić za posądzenie. Od tego się zaczęło. Za takie jedno posądzenie, że chcecie, niby, rozumiesz... - Kończ i spływaj - rzucił. - Bełkotu nie chwytam. - Ona była wtedy u mnie - powiedziałem cicho - uczyliśmy się, żeby nia miała poprawki, ja ją przekonałem, że musi, to nie była nasza prywatna sprawa, zobowiązałem się wcześniej, zresztą ci powiem, liczyłem, że się pogodzimy i nic z tego nie wyszło, nie mogło wyjść, więc tylko uczyliśmy się, i wtedy ty... - Wiem, że była u ciebie. Spojrzałem na niego. Włosy miał jasne, jak ojciec i matka, jej rude były nie wiadomo skąd. Przyglądał mi się spode łba, czujnie, bez życzliwości. Tylko usta mieli z Joanną jednakowe: pełne, szerokie, jakby murzyńskie. - Powiedziała ci? - Tak. A teraz spływaj. - Dlaczego mnie nie zlejesz? - spytałem. - Masz prawo, Stach. - Spłyń, powiedziałem. Zejdź mi z drogi. Już spływam. - Uśmiechnąłem się do niego bezradnie. - Nie myśl, że czegoś chcę od ciebie. Tyle tylko, żebyś wiedział, co czuję. - Po co? Nie umiałem mu wytłumaczyć. Nie umiałem nawet się przyznać, że dobrze mi z tym przepraszaniem, jakbym się kąpał w zimnej, przezroczystej wodzie. Nigdy nie doznawałem podobnego uczucia... Wyzwolenia, lekkości. Spuściłem głowę. Przymknąłem oczy i zobaczyłem ojca siedzącego na skrzyni, pochylonego, z podbródkiem na pięści: „Przemyśl. Bo niektórzy mylą”. - Byłem cholerny ważniak. Przepraszam cię - powiedziałem do Stacha. Ruszyłem przed siebie, a on stał i obserwował, jak się oddalam. Może pomyślał, że odbiła mi szajba. Może zrozumiał. Leżał przede mną nieduży gazetowy wycinek, przykrojony równiutko, wzdłuż czarnych linii. KONKURS. Warunki, termin składania, adres. Nagrody. Pierwsza - indywidualna: miesięczny wyjazd do Bułgarii; lub zespołowa: instrumenty muzyczne i wzmacniacz elektroniczny produkcji NRD. Nagrodę zespołową przysądza się w przypadku, gdy autorem pracy jest kolektyw uczniów. Schowałem wycinek do szuflady, obok telegramu z zawiadomieniem o nagrodzie: „Gratulujemy pierwszego miejsca w naszym konkursie stop prosimy potwierdzić że praca indywidualna stop jury”. To było nazajutrz po otrzymaniu depeszy. Siedzieliśmy nad rzeką, Marcin przebierał leniwie palcami po strunach gitary, Karol leżał w cieniu pod sosną: majowe słońce prażyło, jakby to był lipiec. Rączka podszedł do wody, zanurzył w niej stopę i wyszarpnął gwałtownie. - Lód! - krzyknął. - Bo z gór - powiedział Marcin. - Kąpać się będzie można nie wcześniej niż za miesiąc. Gryzłem trawkę, wyciągnięty obok Karola. Powietrze zasiąkło zapachem ciepłej żywicy przemieszanym z wonią kwitnących kasztanów i aromatem czeremchy. Patrzyłem na rzekę, a widziałem morze - bezkresne, seledynowe, przelewające się lśniącymi falami. Nigdy nie byłem nad morzem, znałem je tylko z filmów. Rozkołysany seledyn i złota linia piasku z kolorowymi grzybkami parasoli, narty wodne za motorówką, stado przechylonych białych żagli. Winogrona, brzoskwinie. Jacht przybrany lampionami, orkiestra w srebrnych frakach, kelnerzy z tacami soków, malusieńkich kanapek. „To ten... Zdobywca pierwszej nagrody... Ten kędzierzawy brunet z gitarą... Laureat...” - Odpisałeś już? - usłyszałem głos Karola. - Jutro odpiszę - powiedziałem - w niedzielę i tak nie wysyłają poczty. - To dobrze, Artek. - Dlaczego dobrze? - spytałem, unosząc się na łokciu i ze zdziwieniem patrząc na Karola. - Pomyśleliśmy sobie... - Karol urwał, spojrzał na Marcina. - Ty mu powiedz. Marcin przeleciał palcami po strunach, potem odłożył gitarę, przeciągnął się sennie. - Pewnie sam już o tym myślałeś - powiedział półgłosem. - Masz wybór. - Jaki wybór? Rączka usiadł w kucki obok Marcina. Patrzył na mnie mrużąc oczy. Milczeli. Poczułem niepokój, jakiś nerwowy lęk. - Są dwa rodzaje nagród - po pauzie odezwał się Marcin. - Indywidualne i zbiorowe. Wstałem, oparłem się ramieniem o pień sosny. Patrzyłem na nich kolejno, jeszcze łudząc się, że żartują, że chcą mi zrobić kawał. Byli poważni i jakby zażenowani. - Chyba nie zamierzacie... - Stary, to nasza szansa! - krzyknął nagle Rączka, zrywając się z kucek. - Kapujesz? Te instrumenty i wzmacniacz enerdowski, właśnie to, o czym marzymy! Przecież nie powiesz, żeś o tym nie myślał, no, stary!... - Perkusja i elektryczna gitara - powiedział cicho Karol. - I jeszcze akustyka. Wyobrażam sobie, jak to zabrzmi. - Nonsens. - Wzruszyłem ramionami. - Potwierdzenie jest formalnością. Oni wiedzą, że to praca indywidualna. - Pisał jeden, ale wysiłek wspólny - odezwał się Marcin. - Potrafimy to udowodnić... jeżeli zechcesz. - Mam zrezygnować z Bułgarii? - szepnąłem, przytulając policzek da chropowatego pnia. - Żądacie tego? Marcin podniósł się z trawy, podszedł do mnie, położył rękę na pniu. Staliśmy naprzeciw siebie, nieruchomi, jakby skamienieli. Trwało to minutę, może kilka minut. - Jesteśmy przyjaciółmi, Artur. - To co?! - krzyknąłem histerycznie. - Przyjaciele powinni się cieszyć, że dostałem nagrodę! A wy... wy... - zająknąłem się. - Uknuliście za moimi plecami! We trójkę, po cichu, przeciwko mnie... - Oszalał - mruknął Rączka. - Nie wolisz pojechać do Bułgarii na turnee artystyczne? I do Francji, do Włoch, może do samej Brazylii? Człowieku, czy ci szajba odbiła? Nie odbiła mi. Raptem spłynął na mnie spokój, zdolność chłodnego myślenia, trzeźwej oceny sytuacji. Przyjaciele! Dobrzy, dopóki byliśmy na równych prawach i jeden drugiemu nie miał powodu zazdrościć. Gdy równowaga zachwiała się, skaczą mi do gardła. - Nic z tego - powiedziałem. - Nie zafunduję ci perkusji, Rączka. Ani Marcinowi i Karolowi gitar elektrycznych. Pojadę do Bułgarii, zasłużyłem na to. Pamiętnik jest mój. Marcin zrobił krok w moją stronę, stanęliśmy twarzą w twarz. - Nie chcemy, żebyś nam cokolwiek fundował - usłyszałem. - Instrumenty mogą być twoją własnością. Idzie o zespół, o naszą szansę. Może wmawiamy tylko w siebie, że jesteśmy dobrzy. Dzięki instrumentom i akustyce sprawdzimy, cośmy warci, zmierzymy się w województwie z innymi zespołami... - Ale dlaczego moim kosztem? - przerwałem mu. - Bo innej możliwości nie mamy. I jesteśmy przyjaciółmi, Artur. - Momencik - uśmiechnąłem się krzywo - wyjaśnijmy rzecz najważniejszą. Prośba czy żądanie? Spojrzeli po sobie. Wahanie trwało nie dłużej niż kilka sekund. - Żądanie - powiedział Marcin. - Od przyjaciela ma się prawo żądać. Chodzi o nasze wspólne marzenie. Każdy z nas mógłby się znaleźć na twoim miejscu i wtedy, wraz z pozostałymi, zażądałbyś tego samego. - A więc żądanie? - Tak - potwierdził twardo Karol. - Przyjaciół od przyjaciela. Zrobiłem krok w tył i miałem ich przed sobą - jednakowo skupionych, poważnych, czekających. - Byłych przyjaciół - powiedziałem. - Przyślę wam z Bułgarii kolorową widokówkę. Cześć. Ruszyłem brzegiem, pełen złośliwej satysfakcji, rozgoryczenia i gniewu. Chciałem być sam. Teraz i zawsze. - Artur! - Nie odwróciłem się, nie zwolniłem kroku. - Artur, pomyśl nad tym!... Jutro przyjdziemy... Czy mieli prawo żądać? Może, gdyby nazwali to prośbą... Znów wysunąłem szufladę, wyjąłem blankiet telegramu z przyklejonymi paskami: „Gratulujemy pierwszego miejsca stop prosimy potwierdzić że...” Jeszcze nie potwierdziłem. Dlaczego? Pięć razy sięgałem po kopertę i pięć razy ją odkładałem. Nie ma pośpiechu, mówiłem sobie, i tak wiedzą, że napisałem sam. Gdyby nazwali to prośbą? Bzdura. Kiedy robiłem coś dla Rączki albo Marcin dla mnie, nie czekaliśmy na prośby ani na podziękowania. Nie ma czegoś takiego między przyjaciółmi. A w tej sprawie? Po kolei. Najpierw nie chciałem się wyrzec Bułgarii. Potem zwątpiłem w przyjaźń. Potem oni chcieli mnie upokorzyć, wycofując żądanie... A jeżeli nie chcieli upokorzyć? Jeśli naprawdę zrozumieli, że nie wolno im żądać ode mnie - nieuczciwości? Tępy ból, łomotanie w skroniach. Zatrzasnąłem szufladę, zbiegłem po schodach na dół. - Za godzinę masz być na działce! - krzyknęła za mną matka. Nikomu nie powiedzieli, uświadomiłem sobie, to była sprawa między przyjaciółmi: nikomu. Ojciec wyprowadzał z garażu junaka lśniącego wiśniowym lakierem. Uśmiechnął się do mnie. - Zdążyłeś na czas - powiedział. - Zaraz wypróbujemy. Zapalił. Motor ryknął ochryple, z rury buchnął kłąb sinych spalin. Maszyna dygotała na wysokich obrotach. - Pięknie pracuje! - zawołał ojciec, przekrzykując ryk silnika. - Jedziemy? Wskoczyłem na tylne siedzenie. Ojciec zmniejszył gaz, powoli puścił sprzęgło. Junak uspokoił się, dostojnie wypłynął z podwórza na ulicę. Dojechaliśmy do pomnika, potem rundka wokół ratusza i nagłym zrywem na szosę. Uciekające lipy, gwizd wiatru. Most przez Grzybówkę, białe bloki Zarzecza, srebro i szkło zakładowych hal i znowu szosa, sznurek umykających drzew. - Ile na liczniku? - wrzasnąłem. - Prawie osiemdziesiąt... Szybciej nie wolno, nie dotarty. Motor zwolnił, wtoczył się w ścieżkę między kasztanami, pokonał kilka piaszczystych wzniesień i oto znaleźliśmy się nad jeziorem, mając przed sobą niebieskawe lustro zamknięte w ramie zieleni. Ojciec zatrzymał się, oparł junaka o pień. - Ładnie tu - powiedział. - A na włóczędze będzie jeszcze ładniej. Szkoda, że ze mną nie pojedziesz. - Jak to?... - wytrzeszczyłem oczy. Przesunięto mi urlop na sierpień - wyjaśnił ponuro. - Sam się, zresztą, zgodziłem, dostaliśmy pilne zamówienia. Wiesz, jak jest, nie mogłem odmówić, i tak fachowców brakuje. - Szkoda - westchnąłem. - Bardzo mi zależało na tej wyprawie. Brzeg był stromy, spadał do wody piaszczystym urwiskiem. Ojciec zbliżył się do krawędzi, cisnął w dół mały kamyk. - Zdaje mi się, że jesteś ostatnio w lepszym nastroju - powiedział. - Nie ma to jak wakacje. - Mhm... - potwierdziłem, patrząc w bok. - Zaczynam być w lepszym nastroju - dorzuciłem po pauzie. Spodziewałem się pytania. Nie padło. Ojciec wrócił do motoru, zapalił go, wsłuchał się w rytm silnika i zaczął małym śrubokrętem regulować gaźnik. Dźwięk wyrównał się, zmienił ton. - Teraz dobrze - powiedziałem. - Może warto trochę przyśpieszyć zapłon. Zwiększył gwałtownie obroty, ostro zredukował, znowu zwiększył. - Racja - przytaknął. - Masz ucho, synu. Jeszcze trochę i będzie z ciebie regularny fachowiec. Wracamy, trzeba porobić na działce. Znowu pęd, łomot wiatru w uszach. - Może jednak wypuścimy się razem na tę włóczęgę - powiedziałem. Nie usłyszał. Wiatr zagłuszył słowa, warkot motoru rozszarpał je w strzępy. Na łące nie opodal plaży miejskiej uczniowie młodszych klas układali na stertę sosnowe gałęzie. Jedni znosili je z pobliskiego zagajnika, inni montowali stos, którego wysokość sięgała już trzech chyba metrów. O siódmej miało zapłonąć pożegnalne ognisko. Pan Kołodziej, w zielonym dresie i siatkowej czapeczce, dyrygował budową, wydając dyspozycje konstruktorom stosu. Ukłoniłem się, pomachał mi ręką: - Nie pomógłbyś? - Chętnie - odparłem. - Ale mam pilną sprawę do załatwienia. - ARKAMARSJANIE wystąpią z nowym repertuarem? - zapytał. - Podobno szykujecie niespodziankę na ognisko. - Coś w tym rodzaju... - bąknąłem, odwracając głowę. - Tylko bez przesadnych złośliwości! - Kołodziej żartobliwie pogroził mi palcem. - Te kuplety na sobotniej akademii były świetne, bardzo dowcipne i w dobrym tonie. Zachowaj ten styl, Artur. Skinąłem głową, ruszyłem szybko w stronę zagajnika. Doleciał mnie przytłumiony odgłos werbla, stanąłem, później przyspieszyłem kroku. Po chwili zobaczyłem ich. Jeszcze mnie nie dostrzegli. Rączka grzmocił w perkusję, mitygowany szturchańcami przez Karola, potem wszedł Marcin z gitarą i Rączka przycichł, akcentując tylko rytm. Stanąłem za gęstym krzakiem tarniny, słuchając nowej melodii Marcina. Była smutna, jakaś taka cygańska, przywodząca na myśl toczące się nocą wozy wędrowne. Pastelowe przejścia, monotonnie powtarzający się refren z wplecioną natrętnie, wibrującą basową nutą. Patrzyłem na nich. Wpatrywałem się pilnie, do bólu w oczach, nieruchomo, i w miarę owego patrzenia ulatniał się ze mnie gniew, niechęć, poczucie krzywdy. Jak gdybym raptem nas zobaczył razem w innym wymiarze. Z pewnością nie mieli racji - żądając. Więcej: domagali się ode mnie oszustwa, okłamania jury, nieuczciwości. A ja, oszołomiony emocją, pełen gorączki i rozgoryczenia, przez cały ten czas szukałem winy w sobie i znajdowałem ją, i broniłem się przed nią bezradnie, rozpaczliwie, tępo. Krzykiem niczego się nie wyjaśni. Niczemu nie posłuży zacietrzewienie i wściekłość. Rozumiem wreszcie. Gdybym miał zrezygnować z Bułgarii - opisując uczciwie jurorom całą sytuację i prosząc o zmianę nagrody indywidualnej na zespołową - uczyniłbym to nie pod ich naciskiem. Byłaby to moja dobra wola, bezinteresowny dar dla przyjaciół. Czy tak zrobię? Nie wiem jeszcze. Wiem tylko, że uwolniłem się od ciężaru i mogę teraz do nich podejść, i nie patrzeć w bok, nie odwracać oczu. Zapewne nie zdawali sobie sprawy, że domagają się ode mnie nieuczciwości. Że nie jest to rzecz jedynie między nami. Nawet Marcin z pewnością o tym nie pomyślał... Właśnie opuścił gitarę, usiadł pod sosną, wsparł się plecami o pień. - Brakuje drugiej gitary - usłyszałem. - Szkoda, psia kostka. - Mogę spróbować - powiedział Karol. - Nie dasz rady. - Rączka walnął pałeczką w bęben. - Przy śpiewie będziesz się mylił. Karol spojrzał na Rączkę, potem na Marcina. - A może by jednak... - odezwał się półgłosem i urwał. - Myślisz o nim? - zapytał po pauzie Marcin. - Nic z tego nie będzie - mruknął Rączka. - Lepiej dać spokój. Marcin przeczesał palcami splątane włosy, podrapał się w kark. - Chyba racja - westchnął. - Na upór nie ma sposobu. On nam tego nie przebaczy. Czy się przesłyszałem?... - Ja bym też się zaparł na jego miejscu - powiedział cicho Flaczka. - Nawet gdybyśmy cię przyszli przeprosić? - zapytał Karol, siadając obok Marcina i opierając się plecami o pień. - Jakie tam przeprosiny... - Rączka przejechał pałeczką po bębnie, wydobywając zeń serię nerwowego terkotu. - nic mu nie powiedzieliśmy. Gest. Miał prawo wściec się jeszcze bardziej. - Nie może tak być w przyjaźni - rzucił sucho Marcin. Chwycił leżącą na mchu gitarę, wziął kilka akordów. Grał gniewnie, z pasją, wściekle szarpiąc struny. - Jakoś to będzie - powiedział Karol. - Obejdziemy się bez drugiej gitary. Rozsunąłem gałązki tarniny i wyszedłem na polanę. Stanąłem przed nimi w rozkroku, uśmiechnięty. - Melduje się druga - powiedziałem. - Jeżeli sobie życzycie. Patrzyli na mnie w jakimś omamieniu, pełnej zdumienia nieruchomości. Marcin wodził koniuszkiem języka po górnej wardze. Byle nie wracać do tamtego, pomyślałem, byle nie roztrząsać. Mrugnąłem do Rączki. - Cześć, Artur - odezwał się cicho. - No, to jak? - zapytałem. - Reflektujecie na drugą gitarę? Teraz ja wyciągnąłem rękę. Mogłem to zrobić, bo zrozumiałem. Nie prosiłem ich o łaskę. Po prostu wróciłem do przyjaciół. - A ja wiedziałem, że przyjdziesz w końcu - powiedział Marcin, nie odrywając ode mnie oczu. - I że właśnie tutaj. - Prorok! - Roześmiałem się głośno, nieco sztucznie. - Nie wiesz czasem, jakie numery wyjdą tej niedzieli w totka? Nie podchwycili śmiechu. - Gwiżdżę na totka - powiedział cicho Marcin. - To ważniejsze. Odwróciłem się. Z zagajnika dobiegły głosy zbierających drzewo. Na wodzie tańczyły wesołe słoneczne błyski. - Ładna melodia - powiedziałem szeptem. - Macie już do niej słowa? - Marcin napisał ją pod wiersz Leśmiana - usłyszałem głos Rączki. - Ale nie mamy jeszcze kupletów na ognisko. - Będą - rzuciłem, wpatrując się w błyski na rzece. - Można tu z wami posiedzieć? - Żadne siedzenie! - warknął nagle Marcin. - Gdzie gitara? Wal do chaty na jednej nodze i targaj ją tu galopem, za dwie godziny ognisko. - Tak jest, szefie! - tym razem błazeńska mina wyszła mi bez zarzutu. - Już się targa! - A w biegu pomyśl o kupletach - dorzucił Karol - ani myślę dłużej odwalać z Marcinem twoją robotę! - Rozkaz, panowie! Zerwałem się, pobiegłem przez łąkę, olimpijskim skokiem przesadziłem krzak głogu. W locie dopędził mnie łobuzerski gwizd Rączki. Płomienie, trzaskając, rwały się w górę. Staliśmy za osłoną krzewów, niczym za kurtyną na galowym koncercie, patrzyłem na półkole siedzących i w pierwszym rzędzie dostrzegłem rudą grzywę włosów, prawie tak ognistą jak buchające płomienie. - Uważaj, bo oczy sobie zepsujesz... - trącił mnie w żebro Rączka. - Nie twój interes - burknąłem. - Oczy zepsujesz, a Małgośki nie wypatrzysz - Rączka wyszczerzył krzywe zębiska. - Nie ma tu twojej panienki. Dobrze wiedział, kogo wypatruję, poznałem to po jego minie. Karol zrobił do mnie oko, wzruszyłem ramionami. - Tylko nie pomyl się - upomniał Marcin. - Wchodzisz dwa takty przede mną, gdy Rączka skończy solówkę. - Będę pamiętał - obiecałem. Marysia Królik skończyła deklamować Tuwima, usunęła się na bok wśród oklasków. Przed półkolem stanął pan Kołodziej, uniósł rękę do góry. - A teraz - zapowiedział - gwóźdź programu, ulubieńcy szkoły i okolic, przyszłe gwiazdy pięciu kontynentów. - ARKAMARSJANIE!... - rozległ się chóralny wrzask. Pierwszy szedł Marcin, za nim Karol i Rączka, na końcu ja... Cisza. Długi moment zdumienia, a potem łoskot braw: - W komplecie!... ARKAMARSJANOM hurraa!... Widziałem z bliska Joannę. Miałem wrażenie, że ona też się do mnie uśmiecha i chciałem odpowiedzieć, lecz wargi odmówiły posłuszeństwa. Skłoniłem się nisko. Potem Rączka zasiadł przy perkusji, odchrząknął, przymierzył się i puścił pałeczki w ruch. - Nie wytrzyma... - szepnął mi do ucha Marcin. - Jak widzi publiczność, dostaje fioła, trzeba go będzie uszczypnąć, żeby przestał...