12586
Szczegóły |
Tytuł |
12586 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12586 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12586 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12586 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
IWAN TURGIENIEW
PIERWSZA MIŁOŚĆ
TYTUŁ ORYGINAŁU: PIERWAJA LIUBOW’
TŁUMACZYŁ: KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI
P. W. Annienkowowi poświęcone
Goście rozjechali się dawno. Zegar wybił pół do pierwszej. W pokoju pozostali
tylko
gospodarz i Sergiusz Mikołajewicz oraz Włodzimierz Piotrowicz.
Gospodarz zadzwonił i kazał sprzątnąć resztki kolacji.
— A więc postanowiliśmy — rzekł, głębiej usadzając się w fotelu i zapalając
cygaro —
każdy z nas musi opowiedzieć dzieje swej pierwszej miłości. Sergiuszu
Mikołajewiczu, pan
zaczyna.
Sergiusz Mikołajewicz, okrąglutki, jasny blondyn z pulchną twarzą, spojrzał
najpierw na
gospodarza, potem wzniósł oczy ku sufitowi.
— Nie miałem pierwszej miłości — rzekł wreszcie — zacząłem od razu od drugiej.
— Jak to?
— Zwyczajnie. Miałem osiemnaście lat, gdy po raz pierwszy zacząłem interesować
się
pewną bardzo miłą panienką; ale zalecałem się do niej tak, jakby to nie była dla
mnie
pierwszyzna; tak samo później zalecałem się do innych. Właściwie po raz pierwszy
i ostatni
zakochałem się mając sześć lat w swojej niani; ale to już było bardzo dawno.
Szczegóły
naszych wzajemnych stosunków zatarły się w mojej pamięci, a gdybym je nawet
pamiętał,
kogóż to może interesować.
— Jakże to więc? — zaczął gospodarz — moja pierwsza miłość zawiera również
niewiele
momentów ciekawych. Przed poznaniem Anny Iwanowny, obecnej mojej żony, nie
kochałem
się w nikim i wszystko szło jak z płatka: wyswatali nas rodzice, pokochaliśmy
się wzajemnie
bardzo prędko i nie zwlekając pobraliśmy się. Historia moja zawiera się w dwóch
słowach.
Przyznam się wam, panowie, występując z zagadnieniem pierwszej miłości —
liczyłem na
was, nie powiem starych, ale już niemłodych kawalerów. Chyba że pan,
Włodzimierzu
Piotrowiczu, czymś nas zabawi?
— Moja pierwsza miłość istotnie nie należy do całkiem zwykłych — odpowiedział z
pewnym wahaniem Włodzimierz Piotrowicz, mężczyzna lat około czterdziestu, brunet
z lekką
siwizną.
— A! — rzekł gospodarz i Sergiusz Mikołajewicz jednocześnie. — Tym lepiej… Niech
pan opowiada.
— Proszę… albo nie, nie będę opowiadał: nie jestem mistrzem słowa; wyjdzie sucho
i
krótko albo obszernie i fałszywie; ale, jeśli panowie pozwolą, zanotuję
wszystko, co sobie
przypomnę — i przeczytam panom.
Przyjaciele początkowo nie chcieli się zgodzić, ale Włodzimierz Piotrowicz
postawił na
swoim. Po dwóch tygodniach spotkali się znowu i Włodzimierz Piotrowicz dotrzymał
obietnicy.
Oto treść jego notatek.
I
Miałem wówczas szesnaście lat. Działo się to w lecie 1833 roku.
Mieszkałem z rodzicami w Moskwie. Wynajmowali oni willę podmiejską przy rogatce
Kałuskiej naprzeciw Nieskucznego. — Przygotowywałem się do egzaminu na
uniwersytet,
ale pracowałem bardzo mało, bez pośpiechu.
Nikt nie ograniczał mojej wolności. Robiłem, co chciałem, zwłaszcza odkąd
rozstałem się
z ostatnim swoim guwernerem, Francuzem, który w żaden sposób nie mógł pogodzić
się z
myślą, że spadł do Rosji „jak bomba” (comme une bombe), i z twarzą skrzywioną
wieczną
złością po całych dniach wylegiwał się w łóżku. Ojciec obchodził się ze mną
łaskawie, ale
obojętnie; mama prawie nie zwracała na mnie uwagi, chociaż więcej dzieci nie
miała;
pochłaniały ją inne troski. Ojciec mój, mężczyzna młody i bardzo przystojny,
ożenił się z nią
z wyrachowania; była od niego o dziesięć lat starsza. Mama miała życie smutne:
wciąż się
niepokoiła, była zazdrosna, irytowała się — nigdy jednak w obecności ojca; bała
się go
niezmiernie, a on był surowy, oziębły i daleki. Nie widziałem człowieka, który
by był w
sposób bardziej wyszukany spokojny, opanowany i pewny siebie.
Nie zapomnę nigdy pierwszych tygodni spędzonych na letnisku w tej willi. Pogoda
była
cudowna; przeprowadziliśmy się z miasta 9 maja akurat w dzień św. Mikołaja.
Spacerowałem
albo po ogrodzie przy willi, albo po Nieskucznym, albo za rogatką; brałem z sobą
jakąś
książkę — na przykład kurs Kajdanowa — ale otwierałem ją rzadko; a najczęściej
deklamowałem głośno wiersze, których bardzo dużo umiałem na pamięć; krew burzyła
się we
mnie i serce tęskniło — tak słodko i śmiesznie: wciąż na coś czekałem, lękałem
się czegoś —
wszystko mnie dziwiło, byłem w ciągłym napięciu wewnętrznym; fantazja grała i
krążyła
szybko dokoła tych samych obrazów, jak jaskółki o świcie wokół dzwonnicy;
zamyślałem się,
wpadałem w smutek i nawet płakałem; ale przez łzy i przez smutek, który spływał
na mnie to
ze śpiewnego wiersza, to z pięknego wieczoru, przeciskało się jak wiosenna
trawka radosne
uczucie młodego, fermentującego życia. Miałem konika pod wierzch. Sam go
siodłałem, i
jechałem samotnie gdzieśkolwiek dalej, puszczałem go w cwał i wyobrażałem sobie,
że
jestem rycerzem na turnieju (wiatr tak wesoło dął mi w uszy!) albo ze zwróconą
ku niebu
twarzą rozwartą duszą chłonąłem jego promieniejące światło i lazur.
Pamiętam, w tym czasie obraz kobiety, cień miłości kobiecej prawie nigdy nie
rysował się
wyraźniej w mym umyśle; ale we wszystkim, co myślałem, we wszystkim, co
odczuwałem,
taiło się na pół uświadomione, wstydliwe przeczucie czegoś nowego, niewymownie
słodkiego, kobiecego…
Przeczucie to, oczekiwanie to przenikało mnie całego; oddychałem nim, płynęło w
moich
żyłach każdą kroplą krwi… sądzone mu było wkrótce się ziścić.
Zabudowania nasze składały się z drewnianego pańskiego domu z kolumnami i dwóch
niskich oficyn; w lewej mieściła się malutka fabryczka tanich tapet. Chodziłem
tam nieraz
popatrzeć, jak chyba dziesięciu chudych i rozczochranych chłopców w
zatłuszczonych
fartuchach, o wymizerowanych twarzach, wskakiwało co chwila na drewniane
dźwignie,
naciskające czworokątne kolce prasy i w ten sposób ciężarem swych szczupłych
ciał
wyciskało na tapetach pstrokate wzory. Prawa oficyna stała pusta, do wynajęcia.
Pewnego
dnia — w trzy tygodnie po 9 maja — okiennice w tej oficynie otworzyły się,
ukazały się w
nich kobiece twarze — wprowadziła się tam jakaś rodzina. Pamiętam, że tego
samego dnia
przy obiedzie mama zapytała lokaja o nowych sąsiadów i usłyszawszy nazwisko
księżnej
Zasiekin powiedziała najpierw nie bez pewnego szacunku:
— A, księżna… a potem dodała: — Zapewne jakaś zubożała.
— Przyjechali w trzech dorożkach — zauważył lokaj podając z szacunkiem półmisek
—
nie mają własnego powozu i meble najgorsze.
— Tak — odparła mama — a jednak lepiej… Ojciec spojrzał na nią chłodno: umilkła.
Istotnie, księżna Zasiekin nie mogła być kobietą bogatą: wynajęta przez nią
oficyna była
tak stara, mała, że nikt trochę chociaż zamożniejszy nie zgodziłby się w niej
zamieszkać.
Zresztą wówczas puściłem wszystko mimo uszu. Tytuł książęcy małe wrażenie na
mnie
czynił. Przeczytałem niedawno „Zbójców” Schillera.
II
Miałem zwyczaj włóczyć się co wieczór ze strzelbą po naszym ogrodzie i czatować
na
wrony. — Do tych ostrożnych, dzikich i chytrych ptaków czułem od dawna
nienawiść. W
dniu, o którym mowa, wyszedłem również do ogrodu i przeszedłszy na próżno
wszystkie
aleje (wrony mnie poznały i tylko z daleka krakały urywanie) zbliżyłem się
przypadkiem do
niskiego płotu, który oddzielał właściwą naszą posiadłość od wąziutkiego pasa
ogrodu,
ciągnącego się za prawą oficyną i należącego do niej. Szedłem ze spuszczoną
głową. Nagle
usłyszałem głosy. Spojrzałem za płot i skamieniałem… Oczom moim przedstawił się
dziwny
widok.
O kilka kroków ode mnie, na polanie, między krzakami zielonych malin, stało
wysokie,
smukłe dziewczę w różowej sukience w paski i białej chusteczce na głowie; koło
niej cisnęli
się czterej młodzieńcy, a ona uderzała ich kolejno po czołach tymi małymi,
szarymi
kwiatkami, które, nie pamiętam, jak się nazywają, ale które są dobrze znane
dzieciom;
kwiatki wyglądają jak małe torebki i pękają z trzaskiem, gdy uderzyć nimi po
czymś
twardym. Młodzieńcy tak chętnie nadstawiali czoła, a w ruchach dziewczyny
(widziałem ją z
boku) było coś tak czarującego, władczego, pieszczotliwego, żartobliwego i
miłego, że omal
nie krzyknąłem ze zdumienia i zachwytu; zdawało mi się, że oddałbym natychmiast
wszystko
na świecie, aby tylko te śliczne paluszki uderzyły mnie po czole. Strzelba moja
ześliznęła się
na trawę, zapomniałem o wszystkim, pożerałem wzrokiem tę smukłą postać i szyję,
i piękne
ręce, i z lekka potargane pod białą chusteczką jasne włosy, i te mądre pół
przymknięte oczy, i
te rzęsy, i delikatny policzek pod nimi…
— Kawalerze, hej, kawalerze! — odezwał się nagle przy mnie czyjś głos. — Czy to
wypada tak patrzeć na obce panienki!
Drgnąłem i zdrętwiałem… obok mnie, za płotem stał jakiś człowiek z krótko
ostrzyżonymi, czarnymi włosami i ironicznie na mnie spoglądał. W tej samej
chwili
dziewczyna również odwróciła się do mnie… Zobaczyłem ogromne, szare oczy na
ruchliwej,
ożywionej twarzy — a cała ta twarz nagle drgnęła, zaśmiała się, błysnęły na niej
białe zęby,
brwi się jakoś zabawnie podniosły… Zaczerwieniłem się, porwałem z ziemi strzelbę
i ścigany
dźwięcznym, lecz nie złośliwym śmiechem pobiegłem do swego pokoju, rzuciłem się
na
łóżko i zasłoniłem twarz rękoma. Serce skakało wprost we mnie; wstydziłem się i
było mi
wesoło; odczuwałem niezwykłe wzruszenie.
Odpocząwszy uczesałem się, oczyściłem i zeszedłem w dół na herbatę. Postać
młodej
dziewczyny unosiła się przede mną, serce przestało skakać, ale ścisnęło się
jakoś przyjemnie.
— Co tobie? — zapytał nagle ojciec — Zabiłeś wronę? Chciałem mu wszystko
opowiedzieć, lecz powstrzymałem się i uśmiechnąłem tylko do siebie. Kładąc się
do snu, sam
nie wiem dlaczego, okręciłem się trzykrotnie na jednej nodze, wypomadowałem się,
położyłem i całą noc spałem jak zabity. Nad ranem obudziłem się na chwilę,
uniosłem głowę,
spojrzałem wkoło z zachwytem i zasnąłem znowu.
III
„Jakby się z nimi zapoznać?” — oto była moja pierwsza myśl, jak tylko
przebudziłem się
nazajutrz rano. Przed herbatą udałem się do ogrodu, nie podchodziłem jednak zbyt
blisko
płotu i nie widziałem nikogo. Po herbacie przeszedłem się kilka razy po ulicy
przed willą i z
daleka zaglądałem do okna… Zdawało mi się, że zobaczyłem za firanką jej twarz i
przestraszony oddaliłem się czym prędzej. „Trzeba się jednak zapoznać — myślałem
chodząc
niespokojnie po piaszczystej równinie, ciągnącej się przed Nieskucznym… — Ale
jak? Oto
pytanie.” Rozpamiętywałem najdrobniejsze szczegóły wczorajszego spotkania;
szczególnie
wyraźnie przedstawiałem sobie, jak ona się śmiała ze mnie… Ale w tym czasie, gdy
niepokoiłem się i układałem różne plany, los już pomyślał o mnie. Podczas mojej
nieobecności mama otrzymała od nowej sąsiadki list na szarym papierze,
zapieczętowany
lakiem, jakiego się używa na zawiadomieniach pocztowych i na korkach taniego
wina. W
liście tym, napisanym nieortograficznie i nieporządnie, księżna prosiła mamę o
pewne
poparcie, ponieważ, jak sądziła, mama moja dobrze znała osobistości, od których
zależał los
księżnej i jej dzieci, los związany z jakimiś bardzo ważnymi procesami, „Zwracam
się do
pani — pisała — jak szlachetna dama do szlachetnej damy i pszy tym pszyjemnie mi
skożystać stego wypadku…” W zakończeniu prosiła, by mama pozwoliła jej przyjść.
Zastałem mamę w nieprzyjemnym nastroju, ojca nie było w domu i nie miała się
kogo
poradzić. Pozostawić list „szlachetnej damy”, do tego księżnej, bez odpowiedzi
było
niesposób, a jak odpowiedzieć — mama była w kłopocie. Napisać po francusku
wydało się jej
niewłaściwe, a w ortografii rosyjskiej mama również nie była mocna, wiedziała o
tym i nie
chciała się kompromitować. Ucieszyła się z mojego przyjścia i kazała mi
natychmiast udać
się do księżnej i wytłumaczyć jej ustnie, że mama moja zawsze jest gotowa pomóc
jej
książęcej mości w miarę swych sił i prosi, żeby księżna raczyła do niej przyjść
o pierwszej.
Nieoczekiwanie szybkie spełnienie mych skrytych życzeń ucieszyło mnie i
przeraziło
zarazem; nie zdradziłem jednak wzruszenia i udałem się najpierw do swego pokoju,
żeby
włożyć nowy krawat i marynarkę; w domu chodziłem wciąż jeszcze w kurtce i
wykładanych
kołnierzykach, choć mnie to bardzo krępowało.
IV
W ciasnym i nieporządnym przedpokoju oficyny, dokąd wszedłem z mimowolnym
drżeniem, spotkał mnie stary, siwy służący z ciemną, miedzianą twarzą,
świńskimi, ponurymi
oczkami i tak głębokimi zmarszczkami na czole i skroniach, jakich nie widziałem
w życiu.
Niósł na talerzu obgryziony grzbiet śledzia i przymykając nogą drzwi, prowadzące
do
drugiego pokoju, szybko powiedział: — Pan czego?..
— Czy księżna Zasiekin w domu? — zapytałem.
— Bonifacy! — rozległ się za drzwiami dźwięczny głos kobiecy.
Służący odwrócił się w milczeniu ode mnie plecami, przy czym ukazała się mocno
wytarta
z tyłu jego liberia z jedynym zrudziałym guzikiem herbowym, i wyszedł
postawiwszy talerz
na podłodze.
— Chodziłeś do cyrkułu? — powtórzył ten sam głos kobiecy. Służący mruknął coś. —
Co? Przyszedł ktoś? — rozległo się znowu. — Panicz od sąsiadów? No, więc poproś.
— Proszę do salonu — powiedział służący, ukazawszy się przede mną i podnosząc
talerz z
podłogi. Ruszyłem i wszedłem do „salonu”.
Znalazłem się w małym i niezbyt czystym pokoju o skromnym, jakby naprędce
ustawionym umeblowaniu. Przy oknie na fotelu ze złamaną poręczą siedziała
nieładna,
pięćdziesięcioletnia kobieta, z gołą głową, w starej, zielonej sukni, z pstrą,
włóczkową
chusteczką wokół szyi. Jej małe, czarne oczy wpiły się wprost we mnie.
Podszedłem do niej i ukłoniłem się.
— Czy mam zaszczyt rozmawiać z księżną Zasiekin?
— Jestem księżna Zasiekin. A pan jest synem p. W.?
— Tak jest. Przyszedłem do pani z polecenia matki.
— Proszę, niech pan siada. Bonifacy! Gdzie moje klucze, nie widziałeś ich?
Oznajmiłem p. Zasiekin odpowiedź mamy na jej list. Wysłuchała mnie postukując
tłustymi, czerwonymi palcami po okiennicy, a gdy skończyłem, jeszcze raz
wpatrzyła się we
mnie.
— Bardzo dobrze. Przyjdę na pewno — powiedziała wreszcie. — Jaki pan jeszcze
młody!
Ile pan ma lat, jeśli wolno zapytać?
— Szesnaście — odpowiedziałem z mimowolnym zająknieniem.
Księżna wyjęła z kieszeni jakieś zapisane, zatłuszczone papiery, podniosła je do
samego
nosa i zaczęła przeglądać.
— Piękny wiek — rzekła nagle, odwracając się i wiercąc na fotelu. — A proszę,
niech się
pan nie krępuje. U mnie po prostu.
„Zanadto po prostu” — pomyślałem z mimowolnym obrzydzeniem. W tej chwili otwarły
się szybko drugie drzwi do salonu i na progu ukazała się dziewczyna, którą
widziałem
poprzedniego dnia w ogrodzie. Podniosła rękę, a po twarzy jej przemknął uśmiech.
— A to moja córka — rzekła księżna wskazując ją łokciem. — Zinko, to syn naszego
sąsiada p. W. Przepraszam, jak się pan nazywa?
— Włodzimierz — odpowiedziałem wstając i sepleniąc ze wzruszenia.
— A po ojcu?
— Piotrowicz.
— Tak! Miałam znajomego policmajstra, tak samo Włodzimierza Piotrowicza.
Bonifacy!
Nie szukaj kluczy; mam je w kieszeni.
Młoda dziewczyna bez przerwy patrzyła na mnie z tym samym uśmiechem, mrużąc
lekko
oczy i chyląc nieco główkę w bok.
— Ja już widziałam m’sje Woldemara — zaczęła. (Srebrzysty dźwięk jej głosu
przemknął
po mnie jakimś miłym chłodkiem). — Pan pozwoli, że go będę tak nazywać?
— Proszę bardzo — wymamrotałem.
— A gdzie? — zapytała księżna. Księżniczka nie odpowiedziała matce.
— Pan jest teraz zajęty? — rzekła nie spuszczając ze mnie oczu.
— Nie, proszę pani.
— Chce mi pan pomóc w rozmotywaniu włóczki? Niech pan idzie do mnie.
Kiwnęła mi głową i wyszła z salonu. Udałem się za nią.
W pokoju, do któregośmy weszli, meble były nieco lepsze i rozstawione z większym
smakiem. Zresztą w tej chwili niczego prawie nie dostrzegałem wokół siebie;
poruszałem się
jak we śnie i w całym ciele odczuwałem jakiś do bezsensu napięty błogostan.
Księżniczka usiadła, wyjęła zwój czerwonej włóczki i wskazując mi krzesło
naprzeciw
rozwiązała starannie kłębek i położyła mi go na ręce. Wszystko to robiła w
milczeniu, z jakąś
zabawną powolnością i z tym jasnym, figlarnym uśmiechem na ledwie rozchylonych
wargach. Zaczęła motać włóczkę na zwiniętą kartę i nagle olśniła mnie tak jasnym
i bystrym
spojrzeniem, że mimo woli spuściłem wzrok. Gdy oczy jej, przeważnie zmrużone,
otwierały
się w całej okazałości — twarz jej zmieniała się zupełnie, jak gdyby rozlewało
się po niej
światło.
— Co pan pomyślał o mnie wczoraj, m’sje Woldemar? — zapytała po chwili. — Pan
mnie
pewno potępił?
— Ja… księżniczko… ja nic nie myślałem… jakżebym mógł — odpowiedziałem
stropiony.
— Niech pan posłucha — odparła. — Pan mnie jeszcze nie zna. Jestem bardzo
dziwna.
Chcę, żeby mi zawsze mówiono prawdę… Słyszałam, że pan ma szesnaście lat, a ja
mam
dwadzieścia jeden: widzi pan, jestem dużo starsza od pana i dlatego powinien mi
pan zawsze
mówić prawdę i słuchać się mnie… — dodała. — Niech pan na mnie spojrzy. Dlaczego
się
pan na mnie nie patrzy?
Stropiłem się jeszcze bardziej; podniosłem jednak na nią oczy. Uśmiechnęła się,
ale już
innym, aprobującym uśmiechem.
— Niech pan na mnie patrzy — powiedziała zniżając pieszczotliwie głos — nie
sprawia
mi to przykrości… Podoba mi się pana twarz, czuję, że będziemy przyjaciółmi. A
ja się panu
podobam? — dodała figlarnie.
— Księżniczko… — zacząłem.
— Po pierwsze, niech mnie pan nazywa Zinaidą Aleksandrówną; po drugie, co za
brzydkie
przyzwyczajenie mają dzieci — (poprawiła się) — młodzieńcy, że nie mówią
otwarcie tego,
co czują. To dobre u dorosłych. Przecież podobam się panu?
Chociaż mi było bardzo przyjemnie, że rozmawiała ze mną tak otwarcie, jednak
obraziłem
się nieco. Chciałem jej pokazać, że nie ma do czynienia z chłopcem, przybrałem
więc w
miarę możności swobodny i poważny wyraz twarzy i powiedziałem: — Oczywiście,
Zinaido
Aleksandrowno, podoba mi się pani bardzo; nie chcę tego ukrywać.
Pokręciła powoli głową. — Czy ma pan guwernera? — spytała nagle.
— Nie, już dawno nie mam guwernera.
Skłamałem: przed miesiącem zaledwie rozstałem się ze swym Francuzem.
— O! widzę — pan jest zupełnie dorosły.
Uderzyła mnie lekko po palcach. — Niech pan trzyma ręce prosto! — I zajęła się
pilnie
motaniem kłębka.
Skorzystałem z tego, że nie podnosiła oczu, i zacząłem się jej przyglądać, z
początku
ukradkiem, potem coraz śmielej. Twarz jej wydawała mi się jeszcze ładniejszą niż
wczoraj;
tak wszystko w niej było mądre i subtelne. Siedziała plecami do okna,
zawieszonego białą
roletą; promień słoneczny przedzierając się przez tę roletę zalewał miękkim
światłem jej
puszyste, złociste włosy, niewinną szyję, pochyłe ramiona i delikatne, spokojne
piersi.
Patrzyłem na nią — i jakżeż stawała mi się droga i bliska! Zdawało mi się, że
znam ją od
dawna i że przed nią nic nie znałem, że w ogóle nie żyłem… Miała na sobie
ciemną, znoszoną
już sukienkę z fartuszkiem; zdawało mi się, że chętnie bym upieścił każdą fałdę
tej sukienki i
tego fartuszka. Końce jej bucików wyzierały spod sukni; z uwielbieniem padłbym
przed nimi
na kolana… „I oto … — pomyślałem — siedzę przy niej, znam ją… Boże, co za
szczęście!”
Omal że w uniesieniu nie zeskoczyłem z krzesła, ale pohuśtałem nogami jak
dziecko, które je
słodycze.
Było mi dobrze jak rybie w wodzie i całe życie nie wychodziłbym z tego pokoju i
nie
opuszczał tego miejsca.
Powieki jej podniosły się lekko i znów zalśniły przede mną łagodnie jej jasne
oczy, i
znowu się uśmiechnęła.
— Jak pan na mnie patrzy — rzekła powoli i pogroziła, mi palcem.
Zarumieniłem się… „Ona wszystko rozumie, wszystko widzi”, przemknęło mi przez
głowę. „I jakżeż nie ma rozumieć i widzieć!”
Nagle w sąsiednim pokoju ktoś zastukał — zadźwięczała szabla.
— Zina! — krzyknęła z salonu księżna. — Biełowzorow przyniósł ci kotka.
— Kotka! — zawołała Zinaida, zerwała się z krzesła, rzuciła mi kłębek na kolana
i
wybiegła.
Wstałem również, położyłem zwój włóczki i kłębek na parapecie, wyszedłem do
salonu i
zatrzymałem się zdumiony. Na środku pokoju leżał z rozczapierzonymi łapkami
pręgowany
kotek. Zinaida klęczała przed nim i ostrożnie podnosiła mu pyszczek. Obok
księżniczki,
zasłaniając sobą prawie całą część ściany między oknami, stał jasnowłosy,
kędzierzawy
młodzian, huzar o rumianej twarzy i wyłupiastych oczach.
— Jaki śmieszny! — powtarzała Zinaida. — I oczy ma nie szare, ale zielone, i
uszy jakie
duże! Dziękuję panu, Wiktorze Jegoryczu! Pan jest bardzo miły.
Huzar, w którym poznałem jednego z widzianych przeze mnie wczoraj młodzieńców,
uśmiechnął się, ukłonił, przy czym zadzwonił ostrogami i szczęknął kółeczkami
szabli.
— Pani zechciała wczoraj powiedzieć, że pragnie mieć pręgowanego kotka z dużymi
uszami… więc zdobyłem go. Słowo pani jest dla mnie rozkazem. — I ukłonił się
znowu.
Kotek pisnął słabym głosem i zaczął obwąchiwać podłogę.
— On jest głodny! — zawołała Zinaida. — Bonifacy! Sonia! Przynieście mleka.
Pokojówka w starej, żółtej sukni i z wyblakłą chustką na szyi weszła ze
spodeczkiem
mleka w ręku i postawiła go przed kotkiem. Ten drgnął, zmrużył oczy i zaczął
chłeptać.
— Jaki ma różowy języczek — zauważyła Zinaida zgiąwszy głowę prawie do podłogi i
zaglądając nań z boku pod sam nosek.
Kotek się nasycił i zaczął mruczeć łasząc się i przebierając łapkami. Zinaida
wstała i
zwracając się do pokojówki rzekła obojętnie: — Zabierz go.
— Za kotka — rączkę — powiedział huzar, szczerząc zęby w uśmiechu i podrywając
się
całym swym potężnym ciałem, opiętym szczelnie w nowy mundur.
— Obie — odparła Zinaida i wyciągnęła do niego ręce. Póki je całował, patrzyła
na mnie
przez ramię. Stałem w miejscu nieruchomo i nie wiedziałem, czy mam się
roześmiać, czy coś
powiedzieć, czy też zbyć to milczeniem. Nagle przez otwarte do przedpokoju drzwi
rzuciła mi
się w oczy postać naszego lokaja, Teodora. Dawał mi znaki. Podszedłem
machinalnie do
niego.
— Czego chcesz? — zapytałem.
— Mama przysyła po panicza — rzekł szeptem. — Gniewa się, że panicz nie wraca z
odpowiedzią.
— Alboż jestem tu długo?
— Przeszło godzinę.
— Przeszło godzinę! — powtórzyłem mimo woli i powróciwszy do salonu, zacząłem
się
żegnać i szurać nogami.
— Dokąd pan? — zapytała księżniczka rzucając wzrok zza huzara.
— Muszę już iść do domu. A więc powiem — dodałem zwracając się do starszej pani,
że
pani nas zaszczyci o godzinie drugiej.
— Niech pan tak powie, kochasiu. — Księżna śpiesznie wyjęła tabakierkę i tak
głośno
pociągnęła, że drgnąłem. — Tak też niech pan powie — powtórzyła mrugając
załzawionymi
oczami i postękując.
Ukłoniłem się powtórnie, odwróciłem się i wyszedłem z pokoju z tym uczuciem
niezręczności w plecach, jakiego doznaje bardzo młody człowiek, wiedząc, że za
nim patrzą.
— A niech pan pamięta, m’sje Woldemar, żeby nas odwiedzać — krzyknęła Zinaida i
roześmiała się znowu.
„Dlaczego ona się ciągle śmieje?” — myślałem wracając do domu w towarzystwie
Teodora, który nic do mnie nie mówił, ale poruszał się tak, jakby mnie nie
pochwalał. Mama
skrzyczała mnie i zdziwiła się: co mogłem robić tak długo u tej księżnej. Nic
jej nie
odpowiedziałem i poszedłem do swego pokoju. Zrobiło mi się nagle smutno.
Usiłowałem nie
płakać. Byłem zazdrosny z powodu huzara.
V
Księżna zgodnie z obietnicą odwiedziła mamę i nie podobała się jej. Nie byłem
obecny
przy ich spotkaniu, ale przy stole mama opowiadała ojcu, że ta księżna Zasiekin
wydaje się jej
femme trés vulgaire, że uprzykrzyła się jej swymi prośbami o poparcie jej u
księcia Sergiusza,
że wciąż ma jakieś procesy i sprawy — de vilaines affaires d’argent — i że z
niej zapewne
wielka krętaczka. Mama dodała jednak, że zaprosiła ją z córką na jutrzejszy
obiad
(usłyszawszy słowo „z córką” wetknąłem nos w talerz), bo mimo wszystko jest
sąsiadką, no i
ma tytuł. Ojciec oświadczył na to mamie, że teraz przypomina sobie, kim jest ta
pani; że w
młodości znał nieboszczyka księcia Zasiekina, człowieka doskonale wychowanego,
ale
pustego i niedorzecznego; że w towarzystwie nazywano go le Parisien, ponieważ
mieszkał
długo w Paryżu; że był bardzo bogaty, ale przegrał cały majątek — i nie wiadomo
dlaczego,
czy nie dla pieniędzy — mógł co prawda zrobić lepszy wybór — dodał z chłodnym
uśmiechem — ożenił się z córką jakiegoś kancelisty, a po ożenieniu rzucił się na
spekulację i
zrujnował się ostatecznie.
— Żeby tylko nie prosiła o pożyczkę — zauważyła mama.
— To bardzo możliwe — powiedział spokojnie ojciec. — Czy ona mówi po francusku?
— Bardzo słabo.
— Hm, zresztą wszystko jedno. Powiedziałaś, zdaje się,. że zaprosiłaś i córkę:
ktoś mnie
zapewniał, że to bardzo miła i wykształcona panienka.
— A! więc nie wdała się w matkę.
— Ani w ojca — ten był także wykształcony, ale głupi. Mama westchnęła i
zamyśliła się.
Ojciec umilkł. Podczas tej rozmowy czułem się bardzo niezręcznie.
Po obiedzie poszedłem do ogrodu, ale bez strzelby. Dałem sobie słowo, że nie
będę
podchodził „do ogrodu Zasiekinów”, ale ciągnęła mnie tam nieprzeparta siła — i
nie bez
racji. Nie zdążyłem zbliżyć się do płotu, gdy ujrzałem Zinaidę. Tym razem była
sama.
Trzymała w ręku książkę i szła powoli ścieżką… Nie spostrzegła mnie.
Omal że jej nie przepuściłem, ale nagle zorientowałem się i kaszlnąłem.
Obejrzała się, lecz nie przystanęła, odsunęła ręką szeroką, niebieską wstążkę
swego
słomkowego kapelusza, popatrzyła na mnie, uśmiechnęła się lekko i znowu
skierowała wzrok
na książkę.
Zdjąłem czapkę i pokręciwszy się trochę na miejscu, oddaliłem się z ciężkim
sercem. Que
suis — je pour elle?* pomyślałem (Bóg wie dlaczego) po francusku.
Usłyszałem za sobą znajome kroki. Obejrzałem się: zwinnie i szybko zbliżał się
do mnie
ojciec.
— Czy to księżniczka? — zapytał.
— Księżniczka.
— To ty ją znasz?
— Widziałem ją dzisiaj rano u księżnej.
Ojciec zatrzymał się i wykręciwszy się nagle na obcasach, poszedł z powrotem.
Zrównawszy się z Zinaidą ukłonił się jej grzecznie. Odpowiedziała mu na ukłon
nie bez
pewnego zdziwienia na twarzy i upuściła książkę. Widziałem, jak odprowadzała go
wzrokiem. Ojciec mój ubierał się bardzo elegancko, swoiście i prosto, ale nigdy
postać jego
nie wydała mi się bardziej smukła, nigdy szary jego kapelusz nie spoczywał
piękniej na jego
lekko rzedniejących włosach.
Chciałem podejść do Zinaidy, ale nie spojrzała nawet na mnie, podniosła znowu
książkę i
odeszła.
VI
Cały wieczór i poranek dnia następnego spędziłem w jakimś ponurym odrętwieniu.
Pamiętam, że próbowałem pracować i zabrałem się do Kajdanowa — ale na próżno
migały
przede mną sążniste wiersze i stronice znanego podręcznika. Dziesięć razy pod
rząd
przeczytałem słowa: „Juliusz Cezar odznaczał się odwagą wojenną” — nic nie
rozumiałem i
rzuciłem książkę. Przed obiadem wysmarowałem się znów pomadą, włożyłem marynarkę
i
krawat.
— A to po co? — zapytała mama. — Nie jesteś jeszcze studentem i nie wiadomo, czy
zdasz egzamin. I kurtkę masz niedawno uszytą. Nie można jej przecież rzucać!
— Przyjdą goście — szepnąłem z rozpaczą.
— Głupstwa pleciesz! Jacy tam goście!
Musiałem ustąpić. Włożyłem kurtkę zamiast marynarki, ale krawata nie zdjąłem.
Księżna z
córką zjawiły się na pół godziny przed obiadem; stara na znaną mi już zieloną
suknię
narzuciła żółty szal i włożyła staromodny czepek z ognistymi wstążkami.
Natychmiast
zaczęła mówić o swoich wekslach, wzdychała, skarżyła się na swe ubóstwo,
„kawęczyła”, ani
trochę się nie ceremoniowała, tak samo głośno zażywała ta baki, obracała się
swobodnie i
odwracała się, i kręciła na krześle. Jakby jej nawet na myśl nie przychodziło,
że jest księżną.
Za to Zinaida zachowywała się poważnie, z pewną wyniosłością, jak prawdziwa
księżniczka.
Twarz jej wiała chłodem, była nieruchoma i dumna — nie poznawałem jej, nie
poznawałem
jej spojrzeń, jej uśmiechu, choć w tej nowej postaci wydawała mi się przepiękna.
Miała lekką,
bareżową sukienkę z blado — niebieskim deseniem; długie jej loki na sposób
angielski
spadały na policzki; uczesanie to odpowiadało chłodnemu wyrazowi jej twarzy.
Ojciec mój
siedział przy niej podczas obiadu i z właściwą mu elegancją i spokojną
uprzejmością bawił
sąsiadkę. Z rzadka spoglądał na nią i ona z rzadka spoglądała na niego, ale tak
dziwnie,
prawie wrogo. Rozmawiali po francusku; pamiętam, zdziwiła mnie czystość jej
wymowy.
Księżna przy stole po dawnemu nie krępowała się niczym, jadła dużo i chwaliła
potrawy.
Mamie widocznie ciężyła jej obecność i odpowiadała jej z jakimś smutnym
lekceważeniem;
ojciec czasami marszczył brwi. Zinaida nie podobała się mamie również. — Taka
jakaś
dumna — mówiła nazajutrz. — I żeby tylko miała z czego — avec sa mine de
grisette!*
— Widocznie nie widziałaś gryzetek — zauważył ojciec. — Dzięki Bogu!
— Dzięki Bogu, ma się rozumieć… Tylko jakżeż możesz o nich wyrokować!
Na mnie Zinaida nie zwracała absolutnie żadnej uwagi. Wkrótce po obiedzie
księżna
zaczęła się żegnać.
— Liczę na poparcie państwa, Mario Nikołajewno i Piotrze Wasylewiczu — rzekła
śpiewnym głosem do rodziców. — Co robić! Były czasy, ale minęły. Tak samo i ja —
jaśnie
oświecona — dodała z nieprzyjemnym uśmiechem — ale co po tytule, kiedy pusto w
szkatule! — Ojciec ukłonił się jej z szacunkiem i odprowadził do drzwi
przedpokoju. Stałem
obok w swej kusej kurteczce i jak skazaniec patrzyłem w podłogę. Zachowanie się
wobec
mnie Zinaidy dobiło mnie ostatecznie. Jakież było moje zdziwienie, gdy mijając
mnie,
szepnęła prędko z dawnym łagodnym wyrazem oczu: — Niech pan przyjdzie do nas o
ósmej,
słyszy pan, koniecznie… — Uczyniłem tylko ruch rękami — ale Zinaida zarzuciwszy
na
głowę białą szarfę już odeszła.
VII
Punktualnie o ósmej, ubrany w marynarkę i ze sterczącą na głowie czupryną,
wchodziłem
do przedpokoju oficynki, gdzie mieszkała księżna. Stary sługa spojrzał na mnie
ponuro i
niechętnie wstał z ławki. W salonie słychać było wesołe głosy. Otworzyłem drzwi
i cofnąłem
się zdumiony. Na środku pokoju stała na krześle księżniczka i trzymała przed
sobą męski
kapelusz. Przy krześle tłoczyło się pięciu mężczyzn. Usiłowali wsadzić ręce do
kapelusza, a
Zinaida podnosiła go do góry i potrząsała nim mocno. Zobaczyła mnie i krzyknęła:
—
Poczekajcie, poczekajcie! Mamy nowego gościa, trzeba i jemu dać bilecik! — I
zeskoczywszy lekko z krzesła, chwyciła mnie za wyłogi marynarki.
— Chodźmy — powiedziała — dlaczego pan stoi? Messieurs, pozwolą panowie, że wam
przedstawię: oto m’sje Woldemar, syn naszego sąsiada. A to — dodała zwracając
się do mnie
i wskazując po kolei gości — hrabia Malewski, dr Łuszyn, poeta Majdanów,
dymisjonowany
kapitan Nirmacki i huzar Biełowzorow, którego pan już widział. Proszę się czuć
jak u siebie.
Zawstydziłem się do tego stopnia, że nawet nie ukłoniłem się nikomu; w doktorze
Łuszynie poznałem tego samego czarnego pana, który tak nielitościwie obszedł się
ze mną w
ogrodzie; pozostałych nie znałem.
— Hrabio! — ciągnęła Zinaida — proszę napisać bilecik dla m’sje Woldemara.
— To niesprawiedliwie — oponował z lekkim polskim akcentem hrabia, przystojny i
elegancko ubrany brunet o czarnych wyrazistych oczach, wąskim, białym nosku i
cienkich
wąsikach nad malutkimi ustami. — Pan nie grał z nami w fanty.
— Niesprawiedliwie — powtórzyli Biełowzorow i nazwany dymisjowanym kapitanem,
obrzydliwie dziobaty, kędzierzawy jak Arab, pochylony, krzywonogi mężczyzna lat
czterdziestu, w rozpiętej marynarce wojskowej bez epoletów.
— Mówię panu, niech pan pisze bilecik — powtórzyła księżniczka. — Cóż to za
bunt?
M’sje Woldemar jest z nami po raz pierwszy i dzisiaj przepisy go nie obowiązują.
Nie ma co
gderać, tylko pisać — ja tak chcę.
Hrabia wzruszył ramionami, lecz schyliwszy pokornie głowę wziął pióro do białej,
ozdobionej pierścieniami ręki, oderwał kawałeczek papieru i zaczął na nim pisać.
— Pozwólcie, panowie, że przynajmniej wytłumaczę panu Woldemarowi, o co chodzi —
zaczął drwiącym głosem Łuszyn: — bo stropił się zupełnie. — Widzisz,
młodzieńcze: gramy
w fanty; księżniczka przegrała i kto wyjmie szczęśliwy bilecik, będzie miał
prawo pocałować
ją w rękę. Zrozumiał pan, co powiedziałem?
Spojrzałem tylko na niego i stałem w dalszym ciągu jak omroczony, a księżniczka
skoczyła znowu na krzesło i znowu zaczęła potrząsać kapeluszem. Wszyscy ruszyli
ku niej i
ja za nimi.
— Majdanów — powiedziała księżniczka do wysokiego młodzieńca ze szczupłą twarzą,
małymi, ślepymi oczkami i nadzwyczaj długimi, czarnymi włosami — pan, jako
poeta,
powinien być wspaniałomyślny i odstąpić swój bilecik m’sje Woldemarowi, aby miał
dwie
szansę, zamiast jednej.
Lecz Majdanow poruszył przecząco głową i potrząsnął włosami. Zanurzyłem rękę do
kapelusza ostatni i rozwinąłem bilecik… Boże! Co się ze mną stało, gdy
przeczytałem na
nim: pocałunek!
— Pocałunek! — krzyknąłem mimo woli.
— Brawo! Wygrał! — zawołała księżniczka. — Jak się cieszę! — zeszła z krzesła i
tak
jasno, słodko zajrzała mi w oczy, że serce we mnie zamarło. — A pan się cieszy?
— zapytała
mnie.
— Ja?… — wymamrotałem.
— Niech mi pan sprzeda swój bilecik — huknął mi nad samym uchem Biełowzorów. —
Dam panu sto rubli.
Odpowiedziałem huzarowi takim oburzonym spojrzeniem, że Zinaida zaczęła klaskać
w
dłonie, a Łuszyn zawołał: — Zuch!
— Ale — ciągnął — jako mistrz ceremonii, muszę pilnować przestrzegania
wszystkich
przepisów. M’sje Woldemar proszę przyklęknąć na jedno kolano. Taki jest u nas
zwyczaj.
Zinaida stała przede mną, przekrzywiła nieco głowę, jakby chciała mnie lepiej
obejrzeć, i z
powagą wyciągnęła do mnie rękę. W oczach mi pociemniało; chciałem przyklęknąć,
ale
padłem na oba kolana i tak niezgrabnie dotknąłem ustami palców Zinaidy, że
zadrapałem
sobie trochę koniec nosa o jej paznokcie.
— Dobra! — zawołał Łuszyn i pomógł mi wstać.
Gra w fanty ciągnęła się dalej. Zinaida posadziła mnie koło siebie. Co za kary
wymyślała!
Między innymi miała wyobrażać „posąg” — i na piedestał wybrała sobie brzydala
Nirmackiego, kazała mu się położyć plackiem, a przy tym oprzeć twarz o piersi.
Śmiech nie
milkł ani na chwilę. Mnie samotnie i trzeźwo wychowanemu chłopcu, wyrosłemu w
solidnym
pańskim domu, cały ten gwar i hałas, ta bezceremonialna, prawie rozhukana
wesołość, te
niezwykłe stosunki między nieznajomymi ludźmi — uderzyły do głowy. Po prostu
byłem
pijany jak po winie. Zacząłem chichotać, gadać głośniej od innych, aż stara
księżna,
naradzająca się w sąsiednim pokoju z jakimś palestrantem z Bramy Iwerskiej,
wyszła, żeby na
mnie popatrzeć. Ale czułem się do tego stopnia szczęśliwy, że — jak to się mówi
—
gwizdałem na wszelkie drwiny i spojrzenia z ukosa. Zinaida w dalszym ciągu
okazywała mi
specjalne względy i nie puszczała mnie od siebie. Raz za karę musiałem siedzieć
z nią pod
nakryciem tej samej jedwabnej chustki, powinienem był powiedzieć jej swój
sekret.
Pamiętam, jak głowy nasze znalazły się nagle w dusznej na pół przezroczystej,
pachnącej
mgle, jak w tej mgle blisko i miękko świeciły jej oczy i oddychały gorąco
otwarte usta, widać
było zęby, a końce jej włosów łaskotały mnie i parzyły. Milczałem. Uśmiechała
się
tajemniczo i figlarnie, wreszcie szepnęła: — No i co? — A ja tylko rumieniłem
się i śmiałem,
odwracałem oczy i ledwie mogłem oddychać. Sprzykrzyły nam się fanty. Zaczęliśmy
grać w
sznurek. Boże, jaki byłem zachwycony, gdy zagapiwszy się otrzymałem od niej
mocne
uderzenie po palcach, i jak potem umyślnie udawałem, że się zagapiłem, a ona
droczyła się ze
mną i nie ruszała podstawionych rąk!
Czegośmy nie wyrabiali tego wieczoru! I na fortepianie graliśmy, i śpiewaliśmy,
i
tańczyliśmy, i przedstawialiśmy tabor cygański. Nirmackiego przebrano za
niedźwiedzia i
napojono wodą z solą. Hrabia Malewski pokazywał nam różne sztuki z kartami i
skończył na
tym, że potasowawszy karty rozdał je do wista w ten sposób, że miał same atuty,
czego mu
Łuszyn „miał zaszczyt pogratulować”. Majdanow deklamował nam urywki ze swego
poematu
„Morderca” (rzecz się działa w czasie najwyższego wrzenia romantyzmu), który
miał zamiar
wydać w czarnej okładce z tytułem wydrukowanym krwawymi literami; palestrantowi
z
Bramy Iwerskiej ukradziono z kolan czapkę i zmuszono go, by ją wykupił,
zatańczywszy
kozaczka; starego Bonifacego ustrojono w czepek, a księżniczka włożyła męski
kapelusz…
Wszystkiego nie wyliczysz. Jeden tylko Biełowzorow coraz bardziej trzymał się na
uboczu,
zły i nachmurzony… Od czasu do czasu oczy jego nalewały się krwią, cały
czerwieniał i
zdawało się, że oto za chwilę runie na nas wszystkich i rozrzuci nas jak drzewka
we wszystkie
strony; ale księżniczka spoglądała na niego, groziła mu palcem i znowu zaszywał
się w kąt.
Wreszcie nie mieliśmy już sił. Nawet księżna mimo swej, jak się wyrażała,
anielskiej
cierpliwości — nic sobie nie robiła z żadnych krzyków — poczuła zmęczenie i
pragnęła
odpocząć. O północy podano kolację, składającą się z kawałka starego, suchego
sera i jakichś
zimnych pierożków z siekanym mięsem, które wydały mi się smaczniejsze od
wszelkich
pasztetów; wina była tylko jedna butelka i to jakaś dziwna: ciemna, z rozdętą
szyjką, a wino
w niej czuć było różową farbą; zresztą nikt go nie pił. Zmęczony i wyczerpany
szczęściem
wyszedłem z oficynki; na pożegnanie Zinaida uścisnęła mi mocno rękę i znowu się
zagadkowo uśmiechnęła.
Noc ciężka i wilgotna buchnęła mi w rozgorączkowaną twarz; wyglądało, że
nadchodzi
burza; czarne chmury rosły i pełzły po niebie zmieniając co chwila swe mgliste
kształty.
Wietrzyk drgał niespokojnie w ciemnych drzewach i gdzieś daleko za horyzontem
mruczał,
jakby do siebie, grzmot gniewnie i głucho.
Przez ganek od tyłu przedostałem się do swego pokoju. Służący mój spał na
podłodze i
musiałem przejść przez niego; obudził się, zobaczył mnie i zaraportował, że mama
rozgniewała się na mnie znowu i że znowu chciała po mnie posłać, ale ojciec ją
powstrzymał.
(Nigdy nie kładłem się spać bez pożegnania się z mamą i nie poprosiwszy ją o
błogosławieństwo). Cóż było robić!
Powiedziałem służącemu, że rozbiorę się i położę sam — i zgasiłem świeczkę. Ale
nie
rozebrałem się i nie położyłem się.
Siadłem na krześle i siedziałem długo jak oczarowany. To, co odczuwałem, było
takie
nowe, słodkie… Siedziałem nieruchomo, rozglądając się lekko, oddychałem powoli i
tylko od
czasu do czasu to śmiałem się w milczeniu, przy wspomnieniach, to ziębłem
wewnętrznie na
myśl, że jestem zakochany, że oto ona, oto właśnie miłość! Twarz Zinaidy cicho
płynęła
przede mną w zmroku — przepływała i nie przepłynęła; usta jej uśmiechały się
wciąż
zagadkowo, oczy patrzyły na mnie nieco z boku, pytająco, zamyślone i słodkie…
jak w chwili
rozstania. Wstałem wreszcie, podszedłem na palcach do łóżka i nie rozbierając
się położyłem
na poduszce ostrożnie głowę jakby w obawie, że nagłym ruchem spłoszą to, co mnie
wypełniało…
Położyłem się, nawet oczu nie zamknąłem. Wkrótce zauważyłem, że do pokoju
wpadały
wciąż jakieś słabe odblaski… Podniosłem głowę i spojrzałem do okna. Ramy jego
odcinały
się wyraźnie od tajemniczo bielejących szyb. Burza — pomyślałem — i rzeczywiście
była to
burza, ale przechodziła bardzo daleko, tak że nawet nie było słychać grzmotów;
tylko na
niebie wybuchały nieustannie niejasne, długie, jakby rozgałęzione błyskawice:
właściwie nie
tyle wybuchały, ale raczej drżały i targały się jak skrzydła umierającego ptaka.
Wstałem,
podszedłem do okna i pozostałem tam do rana… Błyskawice nie ustawały ani na
chwilę, była
to — według określeniu ludu — wróbla noc. Patrzyłem na nieme, piaszczyste pole,
na ciemną
masę Ogrodu Nieskucznego, na żółtawe fasady dalekich gmachów, które zdawały się
również
drżeć przy najsłabszym rozbłysku… Patrzyłem i nie mogłem się oderwać — te nieme
błyskawice, te opanowane błyski odpowiadały, zda się, tym niemym i tajnym
porywom, które
tak samo wybuchały we mnie. Zaczął płonąć ranek; w purpurowych plamach wystąpiła
zorza.
W miarę zbliżania się słońca, błyskawice stawały się bledsze i krótsze, drgały
wciąż rzadziej i
rzadziej i znikły wreszcie utopione w orzeźwiającym i pełnym świetle wstającego
dnia.
I moje błyskawice znikły we mnie. Uczułem wielkie znużenie i ciszę… Ale obraz
Zinaidy
w dalszym ciągu unosił się triumfalnie nade mną. Tylko obraz ten wydawał się
spokojny: jak
odlatujący łabędź — od błotnistych traw, oddalił się od otaczających go innych,
niemiłych
postaci i ja zasypiając po raz ostatni przylgnąłem do niego, w pożegnalnym i
ufnym
zachwycie…
O, gdzieście się podziały, łagodne uczucia, subtelne dźwięki, dobroć i
zacichanie
wzruszonej duszy, miękka radości pierwszych miłosnych wzruszeń — gdzieżeście,
gdzieżeście?
VIII
Nazajutrz, gdy zeszedłem na herbatą, mama skrzyczała mnie — nie tak jednak, jak
się
spodziewałem — i kazała mi opowiedzieć, jak spędziłem miniony wieczór.
Opowiedziałem
jej pokrótce, opuszczając wiele szczegółów i starając się nadać wszystkiemu
niewinny
charakter.
— Wszystko jedno, nie są to ludzie comme il faut — zauważyła mama — i nie masz
po co
się do nich włóczyć, zamiast przygotowywać się do egzaminów i pracować.
Ponieważ wiedziałem, że troska matki o moje zajęcie ogranicza się do tych kilku
słów, nie
uważałem za potrzebne oponować, ale po herbacie ojciec wziął mnie pod rękę,
poprowadził
do ogrodu i kazał mi opowiedzieć wszystko, co widziałem u Zasiekinów.
Ojciec miał na mnie dziwny wpływ — i dziwne były nasze stosunki. Nie zajmował
się
prawie moim wychowaniem, ale nie obrażał mnie nigdy; szanował moją swobodę — był
nawet ze mną, jeśli się można tak wyrazić, uprzejmy… ale nie pozwalał zbliżać
się do siebie.
Kochałem go i podziwiałem, wydawał mi się wzorem mężczyzny; mój Boże, jakbym się
do
niego przywiązał, gdybym nie czuł jego odsuwającej mnie zawsze dłoni! Za to, gdy
chciał,
umiał momentalnie, jednym słowem, jednym ruchem wzbudzić we mnie nieograniczone
do
siebie zaufanie. Dusza moja otwierała się — gawędziłem z nim jak z rozumnym
przyjacielem,
jak z pobłażliwym nauczycielem… a potem tak samo nagle porzucał mnie — i jego
ręka
znów odsuwała mnie od siebie — wprawdzie łagodnie i miękko — jednak odsuwała.
Czasem miał napady wesołości i wtedy gotów był swawolić i dokazywać ze mną jak
chłopiec (lubił każdy większy wysiłek fizyczny); raz, ale tylko raz! — ucałował
mnie z taką
czułością, że omal się nie rozpłakałem… Ale i wesołość jego, i czułość znikały
bez śladu — i
to, co zachodziło między nami, nie dawało mi żadnych nadziei na przyszłość —
jakbym to
wszystko widział we śnie. Bywało… wpatrują się w jego ładną, mądrą, rozjaśnioną
twarz…
serce mi zaczyna drżeć i całą duszą lgnę do niego; on zaś jakby odczuł, co się
we mnie dzieje,
poklepie mnie od niechcenia po policzku i albo odejdzie, albo zajmie się
czymśkolwiek, albo
nagle cały zastygnie, jak to on tylko umiał zastygać, a ja wówczas kurczę się
także i ziębnę.
Rzadkich napadów jego życzliwości nie wywoływało nigdy moje milczące, ale
zrozumiałe
wołanie; przychodziły zawsze niespodziewanie. Rozmyślając później o charakterze
mego
ojca przyszedłem do wniosku, że ani ja, ani życie rodzinne nie było mu w głowie;
lubił co
innego i wystarczało mu to w zupełności. „Bierz sam, co możesz, a nie daj się —
należeć do
samego siebie — oto sztuka życia” — powiedział mi kiedyś. Innym razem w roli
młodego
demokraty zacząłem przy nim dyskutować na temat wolności (tego dnia był dla mnie
— jak
to określałem — „dobry”, można z nim wtedy było mówić o czym chcesz). — Wolność
—
powtórzył — a czy ty wiesz, co człowiekowi może dać wolność?
— Co?
— Wola, własna wola da człowiekowi i władzę, która lepsza jest od wolności.
Umiej
chcieć — będziesz wolny i będziesz rozkazywał.
Ojciec mój przede wszystkim i najbardziej chciał żyć — i żył. Być może
przeczuwał, że
nie będzie mógł długo „ze sztuki” życia korzystać; umarł mając czterdzieści dwa
lata.
Opowiedziałem ojcu szczegółowo o wizycie u Zasiekinów. Słuchał mnie na pół z
uwagą,
na pół z roztargnieniem siedząc na ławce i rysując końcem szpicruty na piasku.
Od czasu do
czasu śmiał się, spoglądał na mnie jakimś jasnym, figlarnym wzrokiem i zachęcał
do
opowiadania krótkimi pytaniami i sprzeciwami. Początkowo nie odważałem się nawet
wymówić imienia Zinaidy, ale nie wytrzymałem i zacząłem je powtarzać. Ojciec
śmiał się w
dalszym ciągu. Potem zamyślił się, przeciągnął i wstał.
Przypomniałem sobie, że wychodząc z domu, kazał osiodłać konia. Był świetnym
jeźdźcem i umiał poskramiać najdziksze konie.
— Pojadę z tobą, tato? — zapytałem.
— — Nie — odpowiedział i twarz jego nabrała zwykłego wyrazu łagodnej
obojętności. —
Jedź sam, jeśli chcesz; stangretowi powiedz, że nie pojadę.
Odwrócił się do mnie plecami i prędko odszedł. Śledziłem go wzrokiem — skrył się
za
bramą. Widziałem, jak kapelusz jego poruszał się wzdłuż płotu: wszedł do
Zasiekinów.
Pozostał tam z godzinę, ale od razu udał się do miasta i wrócił do domu dopiero
pod
wieczór.
Po obiedzie poszedłem do Zasiekinów. W salonie zastałem tylko starą księżnę.
Ujrzawszy
mnie, podrapała się w głowę pod czepkiem końcem szpilki i nagle zapytała, czy
bym nie
mógł jej przepisać podania.
— Chętnie — odpowiedziałem i