12586

Szczegóły
Tytuł 12586
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12586 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12586 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12586 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

IWAN TURGIENIEW PIERWSZA MIŁOŚĆ TYTUŁ ORYGINAŁU: PIERWAJA LIUBOW’ TŁUMACZYŁ: KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI P. W. Annienkowowi poświęcone Goście rozjechali się dawno. Zegar wybił pół do pierwszej. W pokoju pozostali tylko gospodarz i Sergiusz Mikołajewicz oraz Włodzimierz Piotrowicz. Gospodarz zadzwonił i kazał sprzątnąć resztki kolacji. — A więc postanowiliśmy — rzekł, głębiej usadzając się w fotelu i zapalając cygaro — każdy z nas musi opowiedzieć dzieje swej pierwszej miłości. Sergiuszu Mikołajewiczu, pan zaczyna. Sergiusz Mikołajewicz, okrąglutki, jasny blondyn z pulchną twarzą, spojrzał najpierw na gospodarza, potem wzniósł oczy ku sufitowi. — Nie miałem pierwszej miłości — rzekł wreszcie — zacząłem od razu od drugiej. — Jak to? — Zwyczajnie. Miałem osiemnaście lat, gdy po raz pierwszy zacząłem interesować się pewną bardzo miłą panienką; ale zalecałem się do niej tak, jakby to nie była dla mnie pierwszyzna; tak samo później zalecałem się do innych. Właściwie po raz pierwszy i ostatni zakochałem się mając sześć lat w swojej niani; ale to już było bardzo dawno. Szczegóły naszych wzajemnych stosunków zatarły się w mojej pamięci, a gdybym je nawet pamiętał, kogóż to może interesować. — Jakże to więc? — zaczął gospodarz — moja pierwsza miłość zawiera również niewiele momentów ciekawych. Przed poznaniem Anny Iwanowny, obecnej mojej żony, nie kochałem się w nikim i wszystko szło jak z płatka: wyswatali nas rodzice, pokochaliśmy się wzajemnie bardzo prędko i nie zwlekając pobraliśmy się. Historia moja zawiera się w dwóch słowach. Przyznam się wam, panowie, występując z zagadnieniem pierwszej miłości — liczyłem na was, nie powiem starych, ale już niemłodych kawalerów. Chyba że pan, Włodzimierzu Piotrowiczu, czymś nas zabawi? — Moja pierwsza miłość istotnie nie należy do całkiem zwykłych — odpowiedział z pewnym wahaniem Włodzimierz Piotrowicz, mężczyzna lat około czterdziestu, brunet z lekką siwizną. — A! — rzekł gospodarz i Sergiusz Mikołajewicz jednocześnie. — Tym lepiej… Niech pan opowiada. — Proszę… albo nie, nie będę opowiadał: nie jestem mistrzem słowa; wyjdzie sucho i krótko albo obszernie i fałszywie; ale, jeśli panowie pozwolą, zanotuję wszystko, co sobie przypomnę — i przeczytam panom. Przyjaciele początkowo nie chcieli się zgodzić, ale Włodzimierz Piotrowicz postawił na swoim. Po dwóch tygodniach spotkali się znowu i Włodzimierz Piotrowicz dotrzymał obietnicy. Oto treść jego notatek. I Miałem wówczas szesnaście lat. Działo się to w lecie 1833 roku. Mieszkałem z rodzicami w Moskwie. Wynajmowali oni willę podmiejską przy rogatce Kałuskiej naprzeciw Nieskucznego. — Przygotowywałem się do egzaminu na uniwersytet, ale pracowałem bardzo mało, bez pośpiechu. Nikt nie ograniczał mojej wolności. Robiłem, co chciałem, zwłaszcza odkąd rozstałem się z ostatnim swoim guwernerem, Francuzem, który w żaden sposób nie mógł pogodzić się z myślą, że spadł do Rosji „jak bomba” (comme une bombe), i z twarzą skrzywioną wieczną złością po całych dniach wylegiwał się w łóżku. Ojciec obchodził się ze mną łaskawie, ale obojętnie; mama prawie nie zwracała na mnie uwagi, chociaż więcej dzieci nie miała; pochłaniały ją inne troski. Ojciec mój, mężczyzna młody i bardzo przystojny, ożenił się z nią z wyrachowania; była od niego o dziesięć lat starsza. Mama miała życie smutne: wciąż się niepokoiła, była zazdrosna, irytowała się — nigdy jednak w obecności ojca; bała się go niezmiernie, a on był surowy, oziębły i daleki. Nie widziałem człowieka, który by był w sposób bardziej wyszukany spokojny, opanowany i pewny siebie. Nie zapomnę nigdy pierwszych tygodni spędzonych na letnisku w tej willi. Pogoda była cudowna; przeprowadziliśmy się z miasta 9 maja akurat w dzień św. Mikołaja. Spacerowałem albo po ogrodzie przy willi, albo po Nieskucznym, albo za rogatką; brałem z sobą jakąś książkę — na przykład kurs Kajdanowa — ale otwierałem ją rzadko; a najczęściej deklamowałem głośno wiersze, których bardzo dużo umiałem na pamięć; krew burzyła się we mnie i serce tęskniło — tak słodko i śmiesznie: wciąż na coś czekałem, lękałem się czegoś — wszystko mnie dziwiło, byłem w ciągłym napięciu wewnętrznym; fantazja grała i krążyła szybko dokoła tych samych obrazów, jak jaskółki o świcie wokół dzwonnicy; zamyślałem się, wpadałem w smutek i nawet płakałem; ale przez łzy i przez smutek, który spływał na mnie to ze śpiewnego wiersza, to z pięknego wieczoru, przeciskało się jak wiosenna trawka radosne uczucie młodego, fermentującego życia. Miałem konika pod wierzch. Sam go siodłałem, i jechałem samotnie gdzieśkolwiek dalej, puszczałem go w cwał i wyobrażałem sobie, że jestem rycerzem na turnieju (wiatr tak wesoło dął mi w uszy!) albo ze zwróconą ku niebu twarzą rozwartą duszą chłonąłem jego promieniejące światło i lazur. Pamiętam, w tym czasie obraz kobiety, cień miłości kobiecej prawie nigdy nie rysował się wyraźniej w mym umyśle; ale we wszystkim, co myślałem, we wszystkim, co odczuwałem, taiło się na pół uświadomione, wstydliwe przeczucie czegoś nowego, niewymownie słodkiego, kobiecego… Przeczucie to, oczekiwanie to przenikało mnie całego; oddychałem nim, płynęło w moich żyłach każdą kroplą krwi… sądzone mu było wkrótce się ziścić. Zabudowania nasze składały się z drewnianego pańskiego domu z kolumnami i dwóch niskich oficyn; w lewej mieściła się malutka fabryczka tanich tapet. Chodziłem tam nieraz popatrzeć, jak chyba dziesięciu chudych i rozczochranych chłopców w zatłuszczonych fartuchach, o wymizerowanych twarzach, wskakiwało co chwila na drewniane dźwignie, naciskające czworokątne kolce prasy i w ten sposób ciężarem swych szczupłych ciał wyciskało na tapetach pstrokate wzory. Prawa oficyna stała pusta, do wynajęcia. Pewnego dnia — w trzy tygodnie po 9 maja — okiennice w tej oficynie otworzyły się, ukazały się w nich kobiece twarze — wprowadziła się tam jakaś rodzina. Pamiętam, że tego samego dnia przy obiedzie mama zapytała lokaja o nowych sąsiadów i usłyszawszy nazwisko księżnej Zasiekin powiedziała najpierw nie bez pewnego szacunku: — A, księżna… a potem dodała: — Zapewne jakaś zubożała. — Przyjechali w trzech dorożkach — zauważył lokaj podając z szacunkiem półmisek — nie mają własnego powozu i meble najgorsze. — Tak — odparła mama — a jednak lepiej… Ojciec spojrzał na nią chłodno: umilkła. Istotnie, księżna Zasiekin nie mogła być kobietą bogatą: wynajęta przez nią oficyna była tak stara, mała, że nikt trochę chociaż zamożniejszy nie zgodziłby się w niej zamieszkać. Zresztą wówczas puściłem wszystko mimo uszu. Tytuł książęcy małe wrażenie na mnie czynił. Przeczytałem niedawno „Zbójców” Schillera. II Miałem zwyczaj włóczyć się co wieczór ze strzelbą po naszym ogrodzie i czatować na wrony. — Do tych ostrożnych, dzikich i chytrych ptaków czułem od dawna nienawiść. W dniu, o którym mowa, wyszedłem również do ogrodu i przeszedłszy na próżno wszystkie aleje (wrony mnie poznały i tylko z daleka krakały urywanie) zbliżyłem się przypadkiem do niskiego płotu, który oddzielał właściwą naszą posiadłość od wąziutkiego pasa ogrodu, ciągnącego się za prawą oficyną i należącego do niej. Szedłem ze spuszczoną głową. Nagle usłyszałem głosy. Spojrzałem za płot i skamieniałem… Oczom moim przedstawił się dziwny widok. O kilka kroków ode mnie, na polanie, między krzakami zielonych malin, stało wysokie, smukłe dziewczę w różowej sukience w paski i białej chusteczce na głowie; koło niej cisnęli się czterej młodzieńcy, a ona uderzała ich kolejno po czołach tymi małymi, szarymi kwiatkami, które, nie pamiętam, jak się nazywają, ale które są dobrze znane dzieciom; kwiatki wyglądają jak małe torebki i pękają z trzaskiem, gdy uderzyć nimi po czymś twardym. Młodzieńcy tak chętnie nadstawiali czoła, a w ruchach dziewczyny (widziałem ją z boku) było coś tak czarującego, władczego, pieszczotliwego, żartobliwego i miłego, że omal nie krzyknąłem ze zdumienia i zachwytu; zdawało mi się, że oddałbym natychmiast wszystko na świecie, aby tylko te śliczne paluszki uderzyły mnie po czole. Strzelba moja ześliznęła się na trawę, zapomniałem o wszystkim, pożerałem wzrokiem tę smukłą postać i szyję, i piękne ręce, i z lekka potargane pod białą chusteczką jasne włosy, i te mądre pół przymknięte oczy, i te rzęsy, i delikatny policzek pod nimi… — Kawalerze, hej, kawalerze! — odezwał się nagle przy mnie czyjś głos. — Czy to wypada tak patrzeć na obce panienki! Drgnąłem i zdrętwiałem… obok mnie, za płotem stał jakiś człowiek z krótko ostrzyżonymi, czarnymi włosami i ironicznie na mnie spoglądał. W tej samej chwili dziewczyna również odwróciła się do mnie… Zobaczyłem ogromne, szare oczy na ruchliwej, ożywionej twarzy — a cała ta twarz nagle drgnęła, zaśmiała się, błysnęły na niej białe zęby, brwi się jakoś zabawnie podniosły… Zaczerwieniłem się, porwałem z ziemi strzelbę i ścigany dźwięcznym, lecz nie złośliwym śmiechem pobiegłem do swego pokoju, rzuciłem się na łóżko i zasłoniłem twarz rękoma. Serce skakało wprost we mnie; wstydziłem się i było mi wesoło; odczuwałem niezwykłe wzruszenie. Odpocząwszy uczesałem się, oczyściłem i zeszedłem w dół na herbatę. Postać młodej dziewczyny unosiła się przede mną, serce przestało skakać, ale ścisnęło się jakoś przyjemnie. — Co tobie? — zapytał nagle ojciec — Zabiłeś wronę? Chciałem mu wszystko opowiedzieć, lecz powstrzymałem się i uśmiechnąłem tylko do siebie. Kładąc się do snu, sam nie wiem dlaczego, okręciłem się trzykrotnie na jednej nodze, wypomadowałem się, położyłem i całą noc spałem jak zabity. Nad ranem obudziłem się na chwilę, uniosłem głowę, spojrzałem wkoło z zachwytem i zasnąłem znowu. III „Jakby się z nimi zapoznać?” — oto była moja pierwsza myśl, jak tylko przebudziłem się nazajutrz rano. Przed herbatą udałem się do ogrodu, nie podchodziłem jednak zbyt blisko płotu i nie widziałem nikogo. Po herbacie przeszedłem się kilka razy po ulicy przed willą i z daleka zaglądałem do okna… Zdawało mi się, że zobaczyłem za firanką jej twarz i przestraszony oddaliłem się czym prędzej. „Trzeba się jednak zapoznać — myślałem chodząc niespokojnie po piaszczystej równinie, ciągnącej się przed Nieskucznym… — Ale jak? Oto pytanie.” Rozpamiętywałem najdrobniejsze szczegóły wczorajszego spotkania; szczególnie wyraźnie przedstawiałem sobie, jak ona się śmiała ze mnie… Ale w tym czasie, gdy niepokoiłem się i układałem różne plany, los już pomyślał o mnie. Podczas mojej nieobecności mama otrzymała od nowej sąsiadki list na szarym papierze, zapieczętowany lakiem, jakiego się używa na zawiadomieniach pocztowych i na korkach taniego wina. W liście tym, napisanym nieortograficznie i nieporządnie, księżna prosiła mamę o pewne poparcie, ponieważ, jak sądziła, mama moja dobrze znała osobistości, od których zależał los księżnej i jej dzieci, los związany z jakimiś bardzo ważnymi procesami, „Zwracam się do pani — pisała — jak szlachetna dama do szlachetnej damy i pszy tym pszyjemnie mi skożystać stego wypadku…” W zakończeniu prosiła, by mama pozwoliła jej przyjść. Zastałem mamę w nieprzyjemnym nastroju, ojca nie było w domu i nie miała się kogo poradzić. Pozostawić list „szlachetnej damy”, do tego księżnej, bez odpowiedzi było niesposób, a jak odpowiedzieć — mama była w kłopocie. Napisać po francusku wydało się jej niewłaściwe, a w ortografii rosyjskiej mama również nie była mocna, wiedziała o tym i nie chciała się kompromitować. Ucieszyła się z mojego przyjścia i kazała mi natychmiast udać się do księżnej i wytłumaczyć jej ustnie, że mama moja zawsze jest gotowa pomóc jej książęcej mości w miarę swych sił i prosi, żeby księżna raczyła do niej przyjść o pierwszej. Nieoczekiwanie szybkie spełnienie mych skrytych życzeń ucieszyło mnie i przeraziło zarazem; nie zdradziłem jednak wzruszenia i udałem się najpierw do swego pokoju, żeby włożyć nowy krawat i marynarkę; w domu chodziłem wciąż jeszcze w kurtce i wykładanych kołnierzykach, choć mnie to bardzo krępowało. IV W ciasnym i nieporządnym przedpokoju oficyny, dokąd wszedłem z mimowolnym drżeniem, spotkał mnie stary, siwy służący z ciemną, miedzianą twarzą, świńskimi, ponurymi oczkami i tak głębokimi zmarszczkami na czole i skroniach, jakich nie widziałem w życiu. Niósł na talerzu obgryziony grzbiet śledzia i przymykając nogą drzwi, prowadzące do drugiego pokoju, szybko powiedział: — Pan czego?.. — Czy księżna Zasiekin w domu? — zapytałem. — Bonifacy! — rozległ się za drzwiami dźwięczny głos kobiecy. Służący odwrócił się w milczeniu ode mnie plecami, przy czym ukazała się mocno wytarta z tyłu jego liberia z jedynym zrudziałym guzikiem herbowym, i wyszedł postawiwszy talerz na podłodze. — Chodziłeś do cyrkułu? — powtórzył ten sam głos kobiecy. Służący mruknął coś. — Co? Przyszedł ktoś? — rozległo się znowu. — Panicz od sąsiadów? No, więc poproś. — Proszę do salonu — powiedział służący, ukazawszy się przede mną i podnosząc talerz z podłogi. Ruszyłem i wszedłem do „salonu”. Znalazłem się w małym i niezbyt czystym pokoju o skromnym, jakby naprędce ustawionym umeblowaniu. Przy oknie na fotelu ze złamaną poręczą siedziała nieładna, pięćdziesięcioletnia kobieta, z gołą głową, w starej, zielonej sukni, z pstrą, włóczkową chusteczką wokół szyi. Jej małe, czarne oczy wpiły się wprost we mnie. Podszedłem do niej i ukłoniłem się. — Czy mam zaszczyt rozmawiać z księżną Zasiekin? — Jestem księżna Zasiekin. A pan jest synem p. W.? — Tak jest. Przyszedłem do pani z polecenia matki. — Proszę, niech pan siada. Bonifacy! Gdzie moje klucze, nie widziałeś ich? Oznajmiłem p. Zasiekin odpowiedź mamy na jej list. Wysłuchała mnie postukując tłustymi, czerwonymi palcami po okiennicy, a gdy skończyłem, jeszcze raz wpatrzyła się we mnie. — Bardzo dobrze. Przyjdę na pewno — powiedziała wreszcie. — Jaki pan jeszcze młody! Ile pan ma lat, jeśli wolno zapytać? — Szesnaście — odpowiedziałem z mimowolnym zająknieniem. Księżna wyjęła z kieszeni jakieś zapisane, zatłuszczone papiery, podniosła je do samego nosa i zaczęła przeglądać. — Piękny wiek — rzekła nagle, odwracając się i wiercąc na fotelu. — A proszę, niech się pan nie krępuje. U mnie po prostu. „Zanadto po prostu” — pomyślałem z mimowolnym obrzydzeniem. W tej chwili otwarły się szybko drugie drzwi do salonu i na progu ukazała się dziewczyna, którą widziałem poprzedniego dnia w ogrodzie. Podniosła rękę, a po twarzy jej przemknął uśmiech. — A to moja córka — rzekła księżna wskazując ją łokciem. — Zinko, to syn naszego sąsiada p. W. Przepraszam, jak się pan nazywa? — Włodzimierz — odpowiedziałem wstając i sepleniąc ze wzruszenia. — A po ojcu? — Piotrowicz. — Tak! Miałam znajomego policmajstra, tak samo Włodzimierza Piotrowicza. Bonifacy! Nie szukaj kluczy; mam je w kieszeni. Młoda dziewczyna bez przerwy patrzyła na mnie z tym samym uśmiechem, mrużąc lekko oczy i chyląc nieco główkę w bok. — Ja już widziałam m’sje Woldemara — zaczęła. (Srebrzysty dźwięk jej głosu przemknął po mnie jakimś miłym chłodkiem). — Pan pozwoli, że go będę tak nazywać? — Proszę bardzo — wymamrotałem. — A gdzie? — zapytała księżna. Księżniczka nie odpowiedziała matce. — Pan jest teraz zajęty? — rzekła nie spuszczając ze mnie oczu. — Nie, proszę pani. — Chce mi pan pomóc w rozmotywaniu włóczki? Niech pan idzie do mnie. Kiwnęła mi głową i wyszła z salonu. Udałem się za nią. W pokoju, do któregośmy weszli, meble były nieco lepsze i rozstawione z większym smakiem. Zresztą w tej chwili niczego prawie nie dostrzegałem wokół siebie; poruszałem się jak we śnie i w całym ciele odczuwałem jakiś do bezsensu napięty błogostan. Księżniczka usiadła, wyjęła zwój czerwonej włóczki i wskazując mi krzesło naprzeciw rozwiązała starannie kłębek i położyła mi go na ręce. Wszystko to robiła w milczeniu, z jakąś zabawną powolnością i z tym jasnym, figlarnym uśmiechem na ledwie rozchylonych wargach. Zaczęła motać włóczkę na zwiniętą kartę i nagle olśniła mnie tak jasnym i bystrym spojrzeniem, że mimo woli spuściłem wzrok. Gdy oczy jej, przeważnie zmrużone, otwierały się w całej okazałości — twarz jej zmieniała się zupełnie, jak gdyby rozlewało się po niej światło. — Co pan pomyślał o mnie wczoraj, m’sje Woldemar? — zapytała po chwili. — Pan mnie pewno potępił? — Ja… księżniczko… ja nic nie myślałem… jakżebym mógł — odpowiedziałem stropiony. — Niech pan posłucha — odparła. — Pan mnie jeszcze nie zna. Jestem bardzo dziwna. Chcę, żeby mi zawsze mówiono prawdę… Słyszałam, że pan ma szesnaście lat, a ja mam dwadzieścia jeden: widzi pan, jestem dużo starsza od pana i dlatego powinien mi pan zawsze mówić prawdę i słuchać się mnie… — dodała. — Niech pan na mnie spojrzy. Dlaczego się pan na mnie nie patrzy? Stropiłem się jeszcze bardziej; podniosłem jednak na nią oczy. Uśmiechnęła się, ale już innym, aprobującym uśmiechem. — Niech pan na mnie patrzy — powiedziała zniżając pieszczotliwie głos — nie sprawia mi to przykrości… Podoba mi się pana twarz, czuję, że będziemy przyjaciółmi. A ja się panu podobam? — dodała figlarnie. — Księżniczko… — zacząłem. — Po pierwsze, niech mnie pan nazywa Zinaidą Aleksandrówną; po drugie, co za brzydkie przyzwyczajenie mają dzieci — (poprawiła się) — młodzieńcy, że nie mówią otwarcie tego, co czują. To dobre u dorosłych. Przecież podobam się panu? Chociaż mi było bardzo przyjemnie, że rozmawiała ze mną tak otwarcie, jednak obraziłem się nieco. Chciałem jej pokazać, że nie ma do czynienia z chłopcem, przybrałem więc w miarę możności swobodny i poważny wyraz twarzy i powiedziałem: — Oczywiście, Zinaido Aleksandrowno, podoba mi się pani bardzo; nie chcę tego ukrywać. Pokręciła powoli głową. — Czy ma pan guwernera? — spytała nagle. — Nie, już dawno nie mam guwernera. Skłamałem: przed miesiącem zaledwie rozstałem się ze swym Francuzem. — O! widzę — pan jest zupełnie dorosły. Uderzyła mnie lekko po palcach. — Niech pan trzyma ręce prosto! — I zajęła się pilnie motaniem kłębka. Skorzystałem z tego, że nie podnosiła oczu, i zacząłem się jej przyglądać, z początku ukradkiem, potem coraz śmielej. Twarz jej wydawała mi się jeszcze ładniejszą niż wczoraj; tak wszystko w niej było mądre i subtelne. Siedziała plecami do okna, zawieszonego białą roletą; promień słoneczny przedzierając się przez tę roletę zalewał miękkim światłem jej puszyste, złociste włosy, niewinną szyję, pochyłe ramiona i delikatne, spokojne piersi. Patrzyłem na nią — i jakżeż stawała mi się droga i bliska! Zdawało mi się, że znam ją od dawna i że przed nią nic nie znałem, że w ogóle nie żyłem… Miała na sobie ciemną, znoszoną już sukienkę z fartuszkiem; zdawało mi się, że chętnie bym upieścił każdą fałdę tej sukienki i tego fartuszka. Końce jej bucików wyzierały spod sukni; z uwielbieniem padłbym przed nimi na kolana… „I oto … — pomyślałem — siedzę przy niej, znam ją… Boże, co za szczęście!” Omal że w uniesieniu nie zeskoczyłem z krzesła, ale pohuśtałem nogami jak dziecko, które je słodycze. Było mi dobrze jak rybie w wodzie i całe życie nie wychodziłbym z tego pokoju i nie opuszczał tego miejsca. Powieki jej podniosły się lekko i znów zalśniły przede mną łagodnie jej jasne oczy, i znowu się uśmiechnęła. — Jak pan na mnie patrzy — rzekła powoli i pogroziła, mi palcem. Zarumieniłem się… „Ona wszystko rozumie, wszystko widzi”, przemknęło mi przez głowę. „I jakżeż nie ma rozumieć i widzieć!” Nagle w sąsiednim pokoju ktoś zastukał — zadźwięczała szabla. — Zina! — krzyknęła z salonu księżna. — Biełowzorow przyniósł ci kotka. — Kotka! — zawołała Zinaida, zerwała się z krzesła, rzuciła mi kłębek na kolana i wybiegła. Wstałem również, położyłem zwój włóczki i kłębek na parapecie, wyszedłem do salonu i zatrzymałem się zdumiony. Na środku pokoju leżał z rozczapierzonymi łapkami pręgowany kotek. Zinaida klęczała przed nim i ostrożnie podnosiła mu pyszczek. Obok księżniczki, zasłaniając sobą prawie całą część ściany między oknami, stał jasnowłosy, kędzierzawy młodzian, huzar o rumianej twarzy i wyłupiastych oczach. — Jaki śmieszny! — powtarzała Zinaida. — I oczy ma nie szare, ale zielone, i uszy jakie duże! Dziękuję panu, Wiktorze Jegoryczu! Pan jest bardzo miły. Huzar, w którym poznałem jednego z widzianych przeze mnie wczoraj młodzieńców, uśmiechnął się, ukłonił, przy czym zadzwonił ostrogami i szczęknął kółeczkami szabli. — Pani zechciała wczoraj powiedzieć, że pragnie mieć pręgowanego kotka z dużymi uszami… więc zdobyłem go. Słowo pani jest dla mnie rozkazem. — I ukłonił się znowu. Kotek pisnął słabym głosem i zaczął obwąchiwać podłogę. — On jest głodny! — zawołała Zinaida. — Bonifacy! Sonia! Przynieście mleka. Pokojówka w starej, żółtej sukni i z wyblakłą chustką na szyi weszła ze spodeczkiem mleka w ręku i postawiła go przed kotkiem. Ten drgnął, zmrużył oczy i zaczął chłeptać. — Jaki ma różowy języczek — zauważyła Zinaida zgiąwszy głowę prawie do podłogi i zaglądając nań z boku pod sam nosek. Kotek się nasycił i zaczął mruczeć łasząc się i przebierając łapkami. Zinaida wstała i zwracając się do pokojówki rzekła obojętnie: — Zabierz go. — Za kotka — rączkę — powiedział huzar, szczerząc zęby w uśmiechu i podrywając się całym swym potężnym ciałem, opiętym szczelnie w nowy mundur. — Obie — odparła Zinaida i wyciągnęła do niego ręce. Póki je całował, patrzyła na mnie przez ramię. Stałem w miejscu nieruchomo i nie wiedziałem, czy mam się roześmiać, czy coś powiedzieć, czy też zbyć to milczeniem. Nagle przez otwarte do przedpokoju drzwi rzuciła mi się w oczy postać naszego lokaja, Teodora. Dawał mi znaki. Podszedłem machinalnie do niego. — Czego chcesz? — zapytałem. — Mama przysyła po panicza — rzekł szeptem. — Gniewa się, że panicz nie wraca z odpowiedzią. — Alboż jestem tu długo? — Przeszło godzinę. — Przeszło godzinę! — powtórzyłem mimo woli i powróciwszy do salonu, zacząłem się żegnać i szurać nogami. — Dokąd pan? — zapytała księżniczka rzucając wzrok zza huzara. — Muszę już iść do domu. A więc powiem — dodałem zwracając się do starszej pani, że pani nas zaszczyci o godzinie drugiej. — Niech pan tak powie, kochasiu. — Księżna śpiesznie wyjęła tabakierkę i tak głośno pociągnęła, że drgnąłem. — Tak też niech pan powie — powtórzyła mrugając załzawionymi oczami i postękując. Ukłoniłem się powtórnie, odwróciłem się i wyszedłem z pokoju z tym uczuciem niezręczności w plecach, jakiego doznaje bardzo młody człowiek, wiedząc, że za nim patrzą. — A niech pan pamięta, m’sje Woldemar, żeby nas odwiedzać — krzyknęła Zinaida i roześmiała się znowu. „Dlaczego ona się ciągle śmieje?” — myślałem wracając do domu w towarzystwie Teodora, który nic do mnie nie mówił, ale poruszał się tak, jakby mnie nie pochwalał. Mama skrzyczała mnie i zdziwiła się: co mogłem robić tak długo u tej księżnej. Nic jej nie odpowiedziałem i poszedłem do swego pokoju. Zrobiło mi się nagle smutno. Usiłowałem nie płakać. Byłem zazdrosny z powodu huzara. V Księżna zgodnie z obietnicą odwiedziła mamę i nie podobała się jej. Nie byłem obecny przy ich spotkaniu, ale przy stole mama opowiadała ojcu, że ta księżna Zasiekin wydaje się jej femme trés vulgaire, że uprzykrzyła się jej swymi prośbami o poparcie jej u księcia Sergiusza, że wciąż ma jakieś procesy i sprawy — de vilaines affaires d’argent — i że z niej zapewne wielka krętaczka. Mama dodała jednak, że zaprosiła ją z córką na jutrzejszy obiad (usłyszawszy słowo „z córką” wetknąłem nos w talerz), bo mimo wszystko jest sąsiadką, no i ma tytuł. Ojciec oświadczył na to mamie, że teraz przypomina sobie, kim jest ta pani; że w młodości znał nieboszczyka księcia Zasiekina, człowieka doskonale wychowanego, ale pustego i niedorzecznego; że w towarzystwie nazywano go le Parisien, ponieważ mieszkał długo w Paryżu; że był bardzo bogaty, ale przegrał cały majątek — i nie wiadomo dlaczego, czy nie dla pieniędzy — mógł co prawda zrobić lepszy wybór — dodał z chłodnym uśmiechem — ożenił się z córką jakiegoś kancelisty, a po ożenieniu rzucił się na spekulację i zrujnował się ostatecznie. — Żeby tylko nie prosiła o pożyczkę — zauważyła mama. — To bardzo możliwe — powiedział spokojnie ojciec. — Czy ona mówi po francusku? — Bardzo słabo. — Hm, zresztą wszystko jedno. Powiedziałaś, zdaje się,. że zaprosiłaś i córkę: ktoś mnie zapewniał, że to bardzo miła i wykształcona panienka. — A! więc nie wdała się w matkę. — Ani w ojca — ten był także wykształcony, ale głupi. Mama westchnęła i zamyśliła się. Ojciec umilkł. Podczas tej rozmowy czułem się bardzo niezręcznie. Po obiedzie poszedłem do ogrodu, ale bez strzelby. Dałem sobie słowo, że nie będę podchodził „do ogrodu Zasiekinów”, ale ciągnęła mnie tam nieprzeparta siła — i nie bez racji. Nie zdążyłem zbliżyć się do płotu, gdy ujrzałem Zinaidę. Tym razem była sama. Trzymała w ręku książkę i szła powoli ścieżką… Nie spostrzegła mnie. Omal że jej nie przepuściłem, ale nagle zorientowałem się i kaszlnąłem. Obejrzała się, lecz nie przystanęła, odsunęła ręką szeroką, niebieską wstążkę swego słomkowego kapelusza, popatrzyła na mnie, uśmiechnęła się lekko i znowu skierowała wzrok na książkę. Zdjąłem czapkę i pokręciwszy się trochę na miejscu, oddaliłem się z ciężkim sercem. Que suis — je pour elle?* pomyślałem (Bóg wie dlaczego) po francusku. Usłyszałem za sobą znajome kroki. Obejrzałem się: zwinnie i szybko zbliżał się do mnie ojciec. — Czy to księżniczka? — zapytał. — Księżniczka. — To ty ją znasz? — Widziałem ją dzisiaj rano u księżnej. Ojciec zatrzymał się i wykręciwszy się nagle na obcasach, poszedł z powrotem. Zrównawszy się z Zinaidą ukłonił się jej grzecznie. Odpowiedziała mu na ukłon nie bez pewnego zdziwienia na twarzy i upuściła książkę. Widziałem, jak odprowadzała go wzrokiem. Ojciec mój ubierał się bardzo elegancko, swoiście i prosto, ale nigdy postać jego nie wydała mi się bardziej smukła, nigdy szary jego kapelusz nie spoczywał piękniej na jego lekko rzedniejących włosach. Chciałem podejść do Zinaidy, ale nie spojrzała nawet na mnie, podniosła znowu książkę i odeszła. VI Cały wieczór i poranek dnia następnego spędziłem w jakimś ponurym odrętwieniu. Pamiętam, że próbowałem pracować i zabrałem się do Kajdanowa — ale na próżno migały przede mną sążniste wiersze i stronice znanego podręcznika. Dziesięć razy pod rząd przeczytałem słowa: „Juliusz Cezar odznaczał się odwagą wojenną” — nic nie rozumiałem i rzuciłem książkę. Przed obiadem wysmarowałem się znów pomadą, włożyłem marynarkę i krawat. — A to po co? — zapytała mama. — Nie jesteś jeszcze studentem i nie wiadomo, czy zdasz egzamin. I kurtkę masz niedawno uszytą. Nie można jej przecież rzucać! — Przyjdą goście — szepnąłem z rozpaczą. — Głupstwa pleciesz! Jacy tam goście! Musiałem ustąpić. Włożyłem kurtkę zamiast marynarki, ale krawata nie zdjąłem. Księżna z córką zjawiły się na pół godziny przed obiadem; stara na znaną mi już zieloną suknię narzuciła żółty szal i włożyła staromodny czepek z ognistymi wstążkami. Natychmiast zaczęła mówić o swoich wekslach, wzdychała, skarżyła się na swe ubóstwo, „kawęczyła”, ani trochę się nie ceremoniowała, tak samo głośno zażywała ta baki, obracała się swobodnie i odwracała się, i kręciła na krześle. Jakby jej nawet na myśl nie przychodziło, że jest księżną. Za to Zinaida zachowywała się poważnie, z pewną wyniosłością, jak prawdziwa księżniczka. Twarz jej wiała chłodem, była nieruchoma i dumna — nie poznawałem jej, nie poznawałem jej spojrzeń, jej uśmiechu, choć w tej nowej postaci wydawała mi się przepiękna. Miała lekką, bareżową sukienkę z blado — niebieskim deseniem; długie jej loki na sposób angielski spadały na policzki; uczesanie to odpowiadało chłodnemu wyrazowi jej twarzy. Ojciec mój siedział przy niej podczas obiadu i z właściwą mu elegancją i spokojną uprzejmością bawił sąsiadkę. Z rzadka spoglądał na nią i ona z rzadka spoglądała na niego, ale tak dziwnie, prawie wrogo. Rozmawiali po francusku; pamiętam, zdziwiła mnie czystość jej wymowy. Księżna przy stole po dawnemu nie krępowała się niczym, jadła dużo i chwaliła potrawy. Mamie widocznie ciężyła jej obecność i odpowiadała jej z jakimś smutnym lekceważeniem; ojciec czasami marszczył brwi. Zinaida nie podobała się mamie również. — Taka jakaś dumna — mówiła nazajutrz. — I żeby tylko miała z czego — avec sa mine de grisette!* — Widocznie nie widziałaś gryzetek — zauważył ojciec. — Dzięki Bogu! — Dzięki Bogu, ma się rozumieć… Tylko jakżeż możesz o nich wyrokować! Na mnie Zinaida nie zwracała absolutnie żadnej uwagi. Wkrótce po obiedzie księżna zaczęła się żegnać. — Liczę na poparcie państwa, Mario Nikołajewno i Piotrze Wasylewiczu — rzekła śpiewnym głosem do rodziców. — Co robić! Były czasy, ale minęły. Tak samo i ja — jaśnie oświecona — dodała z nieprzyjemnym uśmiechem — ale co po tytule, kiedy pusto w szkatule! — Ojciec ukłonił się jej z szacunkiem i odprowadził do drzwi przedpokoju. Stałem obok w swej kusej kurteczce i jak skazaniec patrzyłem w podłogę. Zachowanie się wobec mnie Zinaidy dobiło mnie ostatecznie. Jakież było moje zdziwienie, gdy mijając mnie, szepnęła prędko z dawnym łagodnym wyrazem oczu: — Niech pan przyjdzie do nas o ósmej, słyszy pan, koniecznie… — Uczyniłem tylko ruch rękami — ale Zinaida zarzuciwszy na głowę białą szarfę już odeszła. VII Punktualnie o ósmej, ubrany w marynarkę i ze sterczącą na głowie czupryną, wchodziłem do przedpokoju oficynki, gdzie mieszkała księżna. Stary sługa spojrzał na mnie ponuro i niechętnie wstał z ławki. W salonie słychać było wesołe głosy. Otworzyłem drzwi i cofnąłem się zdumiony. Na środku pokoju stała na krześle księżniczka i trzymała przed sobą męski kapelusz. Przy krześle tłoczyło się pięciu mężczyzn. Usiłowali wsadzić ręce do kapelusza, a Zinaida podnosiła go do góry i potrząsała nim mocno. Zobaczyła mnie i krzyknęła: — Poczekajcie, poczekajcie! Mamy nowego gościa, trzeba i jemu dać bilecik! — I zeskoczywszy lekko z krzesła, chwyciła mnie za wyłogi marynarki. — Chodźmy — powiedziała — dlaczego pan stoi? Messieurs, pozwolą panowie, że wam przedstawię: oto m’sje Woldemar, syn naszego sąsiada. A to — dodała zwracając się do mnie i wskazując po kolei gości — hrabia Malewski, dr Łuszyn, poeta Majdanów, dymisjonowany kapitan Nirmacki i huzar Biełowzorow, którego pan już widział. Proszę się czuć jak u siebie. Zawstydziłem się do tego stopnia, że nawet nie ukłoniłem się nikomu; w doktorze Łuszynie poznałem tego samego czarnego pana, który tak nielitościwie obszedł się ze mną w ogrodzie; pozostałych nie znałem. — Hrabio! — ciągnęła Zinaida — proszę napisać bilecik dla m’sje Woldemara. — To niesprawiedliwie — oponował z lekkim polskim akcentem hrabia, przystojny i elegancko ubrany brunet o czarnych wyrazistych oczach, wąskim, białym nosku i cienkich wąsikach nad malutkimi ustami. — Pan nie grał z nami w fanty. — Niesprawiedliwie — powtórzyli Biełowzorow i nazwany dymisjowanym kapitanem, obrzydliwie dziobaty, kędzierzawy jak Arab, pochylony, krzywonogi mężczyzna lat czterdziestu, w rozpiętej marynarce wojskowej bez epoletów. — Mówię panu, niech pan pisze bilecik — powtórzyła księżniczka. — Cóż to za bunt? M’sje Woldemar jest z nami po raz pierwszy i dzisiaj przepisy go nie obowiązują. Nie ma co gderać, tylko pisać — ja tak chcę. Hrabia wzruszył ramionami, lecz schyliwszy pokornie głowę wziął pióro do białej, ozdobionej pierścieniami ręki, oderwał kawałeczek papieru i zaczął na nim pisać. — Pozwólcie, panowie, że przynajmniej wytłumaczę panu Woldemarowi, o co chodzi — zaczął drwiącym głosem Łuszyn: — bo stropił się zupełnie. — Widzisz, młodzieńcze: gramy w fanty; księżniczka przegrała i kto wyjmie szczęśliwy bilecik, będzie miał prawo pocałować ją w rękę. Zrozumiał pan, co powiedziałem? Spojrzałem tylko na niego i stałem w dalszym ciągu jak omroczony, a księżniczka skoczyła znowu na krzesło i znowu zaczęła potrząsać kapeluszem. Wszyscy ruszyli ku niej i ja za nimi. — Majdanów — powiedziała księżniczka do wysokiego młodzieńca ze szczupłą twarzą, małymi, ślepymi oczkami i nadzwyczaj długimi, czarnymi włosami — pan, jako poeta, powinien być wspaniałomyślny i odstąpić swój bilecik m’sje Woldemarowi, aby miał dwie szansę, zamiast jednej. Lecz Majdanow poruszył przecząco głową i potrząsnął włosami. Zanurzyłem rękę do kapelusza ostatni i rozwinąłem bilecik… Boże! Co się ze mną stało, gdy przeczytałem na nim: pocałunek! — Pocałunek! — krzyknąłem mimo woli. — Brawo! Wygrał! — zawołała księżniczka. — Jak się cieszę! — zeszła z krzesła i tak jasno, słodko zajrzała mi w oczy, że serce we mnie zamarło. — A pan się cieszy? — zapytała mnie. — Ja?… — wymamrotałem. — Niech mi pan sprzeda swój bilecik — huknął mi nad samym uchem Biełowzorów. — Dam panu sto rubli. Odpowiedziałem huzarowi takim oburzonym spojrzeniem, że Zinaida zaczęła klaskać w dłonie, a Łuszyn zawołał: — Zuch! — Ale — ciągnął — jako mistrz ceremonii, muszę pilnować przestrzegania wszystkich przepisów. M’sje Woldemar proszę przyklęknąć na jedno kolano. Taki jest u nas zwyczaj. Zinaida stała przede mną, przekrzywiła nieco głowę, jakby chciała mnie lepiej obejrzeć, i z powagą wyciągnęła do mnie rękę. W oczach mi pociemniało; chciałem przyklęknąć, ale padłem na oba kolana i tak niezgrabnie dotknąłem ustami palców Zinaidy, że zadrapałem sobie trochę koniec nosa o jej paznokcie. — Dobra! — zawołał Łuszyn i pomógł mi wstać. Gra w fanty ciągnęła się dalej. Zinaida posadziła mnie koło siebie. Co za kary wymyślała! Między innymi miała wyobrażać „posąg” — i na piedestał wybrała sobie brzydala Nirmackiego, kazała mu się położyć plackiem, a przy tym oprzeć twarz o piersi. Śmiech nie milkł ani na chwilę. Mnie samotnie i trzeźwo wychowanemu chłopcu, wyrosłemu w solidnym pańskim domu, cały ten gwar i hałas, ta bezceremonialna, prawie rozhukana wesołość, te niezwykłe stosunki między nieznajomymi ludźmi — uderzyły do głowy. Po prostu byłem pijany jak po winie. Zacząłem chichotać, gadać głośniej od innych, aż stara księżna, naradzająca się w sąsiednim pokoju z jakimś palestrantem z Bramy Iwerskiej, wyszła, żeby na mnie popatrzeć. Ale czułem się do tego stopnia szczęśliwy, że — jak to się mówi — gwizdałem na wszelkie drwiny i spojrzenia z ukosa. Zinaida w dalszym ciągu okazywała mi specjalne względy i nie puszczała mnie od siebie. Raz za karę musiałem siedzieć z nią pod nakryciem tej samej jedwabnej chustki, powinienem był powiedzieć jej swój sekret. Pamiętam, jak głowy nasze znalazły się nagle w dusznej na pół przezroczystej, pachnącej mgle, jak w tej mgle blisko i miękko świeciły jej oczy i oddychały gorąco otwarte usta, widać było zęby, a końce jej włosów łaskotały mnie i parzyły. Milczałem. Uśmiechała się tajemniczo i figlarnie, wreszcie szepnęła: — No i co? — A ja tylko rumieniłem się i śmiałem, odwracałem oczy i ledwie mogłem oddychać. Sprzykrzyły nam się fanty. Zaczęliśmy grać w sznurek. Boże, jaki byłem zachwycony, gdy zagapiwszy się otrzymałem od niej mocne uderzenie po palcach, i jak potem umyślnie udawałem, że się zagapiłem, a ona droczyła się ze mną i nie ruszała podstawionych rąk! Czegośmy nie wyrabiali tego wieczoru! I na fortepianie graliśmy, i śpiewaliśmy, i tańczyliśmy, i przedstawialiśmy tabor cygański. Nirmackiego przebrano za niedźwiedzia i napojono wodą z solą. Hrabia Malewski pokazywał nam różne sztuki z kartami i skończył na tym, że potasowawszy karty rozdał je do wista w ten sposób, że miał same atuty, czego mu Łuszyn „miał zaszczyt pogratulować”. Majdanow deklamował nam urywki ze swego poematu „Morderca” (rzecz się działa w czasie najwyższego wrzenia romantyzmu), który miał zamiar wydać w czarnej okładce z tytułem wydrukowanym krwawymi literami; palestrantowi z Bramy Iwerskiej ukradziono z kolan czapkę i zmuszono go, by ją wykupił, zatańczywszy kozaczka; starego Bonifacego ustrojono w czepek, a księżniczka włożyła męski kapelusz… Wszystkiego nie wyliczysz. Jeden tylko Biełowzorow coraz bardziej trzymał się na uboczu, zły i nachmurzony… Od czasu do czasu oczy jego nalewały się krwią, cały czerwieniał i zdawało się, że oto za chwilę runie na nas wszystkich i rozrzuci nas jak drzewka we wszystkie strony; ale księżniczka spoglądała na niego, groziła mu palcem i znowu zaszywał się w kąt. Wreszcie nie mieliśmy już sił. Nawet księżna mimo swej, jak się wyrażała, anielskiej cierpliwości — nic sobie nie robiła z żadnych krzyków — poczuła zmęczenie i pragnęła odpocząć. O północy podano kolację, składającą się z kawałka starego, suchego sera i jakichś zimnych pierożków z siekanym mięsem, które wydały mi się smaczniejsze od wszelkich pasztetów; wina była tylko jedna butelka i to jakaś dziwna: ciemna, z rozdętą szyjką, a wino w niej czuć było różową farbą; zresztą nikt go nie pił. Zmęczony i wyczerpany szczęściem wyszedłem z oficynki; na pożegnanie Zinaida uścisnęła mi mocno rękę i znowu się zagadkowo uśmiechnęła. Noc ciężka i wilgotna buchnęła mi w rozgorączkowaną twarz; wyglądało, że nadchodzi burza; czarne chmury rosły i pełzły po niebie zmieniając co chwila swe mgliste kształty. Wietrzyk drgał niespokojnie w ciemnych drzewach i gdzieś daleko za horyzontem mruczał, jakby do siebie, grzmot gniewnie i głucho. Przez ganek od tyłu przedostałem się do swego pokoju. Służący mój spał na podłodze i musiałem przejść przez niego; obudził się, zobaczył mnie i zaraportował, że mama rozgniewała się na mnie znowu i że znowu chciała po mnie posłać, ale ojciec ją powstrzymał. (Nigdy nie kładłem się spać bez pożegnania się z mamą i nie poprosiwszy ją o błogosławieństwo). Cóż było robić! Powiedziałem służącemu, że rozbiorę się i położę sam — i zgasiłem świeczkę. Ale nie rozebrałem się i nie położyłem się. Siadłem na krześle i siedziałem długo jak oczarowany. To, co odczuwałem, było takie nowe, słodkie… Siedziałem nieruchomo, rozglądając się lekko, oddychałem powoli i tylko od czasu do czasu to śmiałem się w milczeniu, przy wspomnieniach, to ziębłem wewnętrznie na myśl, że jestem zakochany, że oto ona, oto właśnie miłość! Twarz Zinaidy cicho płynęła przede mną w zmroku — przepływała i nie przepłynęła; usta jej uśmiechały się wciąż zagadkowo, oczy patrzyły na mnie nieco z boku, pytająco, zamyślone i słodkie… jak w chwili rozstania. Wstałem wreszcie, podszedłem na palcach do łóżka i nie rozbierając się położyłem na poduszce ostrożnie głowę jakby w obawie, że nagłym ruchem spłoszą to, co mnie wypełniało… Położyłem się, nawet oczu nie zamknąłem. Wkrótce zauważyłem, że do pokoju wpadały wciąż jakieś słabe odblaski… Podniosłem głowę i spojrzałem do okna. Ramy jego odcinały się wyraźnie od tajemniczo bielejących szyb. Burza — pomyślałem — i rzeczywiście była to burza, ale przechodziła bardzo daleko, tak że nawet nie było słychać grzmotów; tylko na niebie wybuchały nieustannie niejasne, długie, jakby rozgałęzione błyskawice: właściwie nie tyle wybuchały, ale raczej drżały i targały się jak skrzydła umierającego ptaka. Wstałem, podszedłem do okna i pozostałem tam do rana… Błyskawice nie ustawały ani na chwilę, była to — według określeniu ludu — wróbla noc. Patrzyłem na nieme, piaszczyste pole, na ciemną masę Ogrodu Nieskucznego, na żółtawe fasady dalekich gmachów, które zdawały się również drżeć przy najsłabszym rozbłysku… Patrzyłem i nie mogłem się oderwać — te nieme błyskawice, te opanowane błyski odpowiadały, zda się, tym niemym i tajnym porywom, które tak samo wybuchały we mnie. Zaczął płonąć ranek; w purpurowych plamach wystąpiła zorza. W miarę zbliżania się słońca, błyskawice stawały się bledsze i krótsze, drgały wciąż rzadziej i rzadziej i znikły wreszcie utopione w orzeźwiającym i pełnym świetle wstającego dnia. I moje błyskawice znikły we mnie. Uczułem wielkie znużenie i ciszę… Ale obraz Zinaidy w dalszym ciągu unosił się triumfalnie nade mną. Tylko obraz ten wydawał się spokojny: jak odlatujący łabędź — od błotnistych traw, oddalił się od otaczających go innych, niemiłych postaci i ja zasypiając po raz ostatni przylgnąłem do niego, w pożegnalnym i ufnym zachwycie… O, gdzieście się podziały, łagodne uczucia, subtelne dźwięki, dobroć i zacichanie wzruszonej duszy, miękka radości pierwszych miłosnych wzruszeń — gdzieżeście, gdzieżeście? VIII Nazajutrz, gdy zeszedłem na herbatą, mama skrzyczała mnie — nie tak jednak, jak się spodziewałem — i kazała mi opowiedzieć, jak spędziłem miniony wieczór. Opowiedziałem jej pokrótce, opuszczając wiele szczegółów i starając się nadać wszystkiemu niewinny charakter. — Wszystko jedno, nie są to ludzie comme il faut — zauważyła mama — i nie masz po co się do nich włóczyć, zamiast przygotowywać się do egzaminów i pracować. Ponieważ wiedziałem, że troska matki o moje zajęcie ogranicza się do tych kilku słów, nie uważałem za potrzebne oponować, ale po herbacie ojciec wziął mnie pod rękę, poprowadził do ogrodu i kazał mi opowiedzieć wszystko, co widziałem u Zasiekinów. Ojciec miał na mnie dziwny wpływ — i dziwne były nasze stosunki. Nie zajmował się prawie moim wychowaniem, ale nie obrażał mnie nigdy; szanował moją swobodę — był nawet ze mną, jeśli się można tak wyrazić, uprzejmy… ale nie pozwalał zbliżać się do siebie. Kochałem go i podziwiałem, wydawał mi się wzorem mężczyzny; mój Boże, jakbym się do niego przywiązał, gdybym nie czuł jego odsuwającej mnie zawsze dłoni! Za to, gdy chciał, umiał momentalnie, jednym słowem, jednym ruchem wzbudzić we mnie nieograniczone do siebie zaufanie. Dusza moja otwierała się — gawędziłem z nim jak z rozumnym przyjacielem, jak z pobłażliwym nauczycielem… a potem tak samo nagle porzucał mnie — i jego ręka znów odsuwała mnie od siebie — wprawdzie łagodnie i miękko — jednak odsuwała. Czasem miał napady wesołości i wtedy gotów był swawolić i dokazywać ze mną jak chłopiec (lubił każdy większy wysiłek fizyczny); raz, ale tylko raz! — ucałował mnie z taką czułością, że omal się nie rozpłakałem… Ale i wesołość jego, i czułość znikały bez śladu — i to, co zachodziło między nami, nie dawało mi żadnych nadziei na przyszłość — jakbym to wszystko widział we śnie. Bywało… wpatrują się w jego ładną, mądrą, rozjaśnioną twarz… serce mi zaczyna drżeć i całą duszą lgnę do niego; on zaś jakby odczuł, co się we mnie dzieje, poklepie mnie od niechcenia po policzku i albo odejdzie, albo zajmie się czymśkolwiek, albo nagle cały zastygnie, jak to on tylko umiał zastygać, a ja wówczas kurczę się także i ziębnę. Rzadkich napadów jego życzliwości nie wywoływało nigdy moje milczące, ale zrozumiałe wołanie; przychodziły zawsze niespodziewanie. Rozmyślając później o charakterze mego ojca przyszedłem do wniosku, że ani ja, ani życie rodzinne nie było mu w głowie; lubił co innego i wystarczało mu to w zupełności. „Bierz sam, co możesz, a nie daj się — należeć do samego siebie — oto sztuka życia” — powiedział mi kiedyś. Innym razem w roli młodego demokraty zacząłem przy nim dyskutować na temat wolności (tego dnia był dla mnie — jak to określałem — „dobry”, można z nim wtedy było mówić o czym chcesz). — Wolność — powtórzył — a czy ty wiesz, co człowiekowi może dać wolność? — Co? — Wola, własna wola da człowiekowi i władzę, która lepsza jest od wolności. Umiej chcieć — będziesz wolny i będziesz rozkazywał. Ojciec mój przede wszystkim i najbardziej chciał żyć — i żył. Być może przeczuwał, że nie będzie mógł długo „ze sztuki” życia korzystać; umarł mając czterdzieści dwa lata. Opowiedziałem ojcu szczegółowo o wizycie u Zasiekinów. Słuchał mnie na pół z uwagą, na pół z roztargnieniem siedząc na ławce i rysując końcem szpicruty na piasku. Od czasu do czasu śmiał się, spoglądał na mnie jakimś jasnym, figlarnym wzrokiem i zachęcał do opowiadania krótkimi pytaniami i sprzeciwami. Początkowo nie odważałem się nawet wymówić imienia Zinaidy, ale nie wytrzymałem i zacząłem je powtarzać. Ojciec śmiał się w dalszym ciągu. Potem zamyślił się, przeciągnął i wstał. Przypomniałem sobie, że wychodząc z domu, kazał osiodłać konia. Był świetnym jeźdźcem i umiał poskramiać najdziksze konie. — Pojadę z tobą, tato? — zapytałem. — — Nie — odpowiedział i twarz jego nabrała zwykłego wyrazu łagodnej obojętności. — Jedź sam, jeśli chcesz; stangretowi powiedz, że nie pojadę. Odwrócił się do mnie plecami i prędko odszedł. Śledziłem go wzrokiem — skrył się za bramą. Widziałem, jak kapelusz jego poruszał się wzdłuż płotu: wszedł do Zasiekinów. Pozostał tam z godzinę, ale od razu udał się do miasta i wrócił do domu dopiero pod wieczór. Po obiedzie poszedłem do Zasiekinów. W salonie zastałem tylko starą księżnę. Ujrzawszy mnie, podrapała się w głowę pod czepkiem końcem szpilki i nagle zapytała, czy bym nie mógł jej przepisać podania. — Chętnie — odpowiedziałem i