IWAN TURGIENIEW PIERWSZA MIŁOŚĆ TYTUŁ ORYGINAŁU: PIERWAJA LIUBOW’ TŁUMACZYŁ: KAZIMIERZ ANDRZEJ JAWORSKI P. W. Annienkowowi poświęcone Goście rozjechali się dawno. Zegar wybił pół do pierwszej. W pokoju pozostali tylko gospodarz i Sergiusz Mikołajewicz oraz Włodzimierz Piotrowicz. Gospodarz zadzwonił i kazał sprzątnąć resztki kolacji. — A więc postanowiliśmy — rzekł, głębiej usadzając się w fotelu i zapalając cygaro — każdy z nas musi opowiedzieć dzieje swej pierwszej miłości. Sergiuszu Mikołajewiczu, pan zaczyna. Sergiusz Mikołajewicz, okrąglutki, jasny blondyn z pulchną twarzą, spojrzał najpierw na gospodarza, potem wzniósł oczy ku sufitowi. — Nie miałem pierwszej miłości — rzekł wreszcie — zacząłem od razu od drugiej. — Jak to? — Zwyczajnie. Miałem osiemnaście lat, gdy po raz pierwszy zacząłem interesować się pewną bardzo miłą panienką; ale zalecałem się do niej tak, jakby to nie była dla mnie pierwszyzna; tak samo później zalecałem się do innych. Właściwie po raz pierwszy i ostatni zakochałem się mając sześć lat w swojej niani; ale to już było bardzo dawno. Szczegóły naszych wzajemnych stosunków zatarły się w mojej pamięci, a gdybym je nawet pamiętał, kogóż to może interesować. — Jakże to więc? — zaczął gospodarz — moja pierwsza miłość zawiera również niewiele momentów ciekawych. Przed poznaniem Anny Iwanowny, obecnej mojej żony, nie kochałem się w nikim i wszystko szło jak z płatka: wyswatali nas rodzice, pokochaliśmy się wzajemnie bardzo prędko i nie zwlekając pobraliśmy się. Historia moja zawiera się w dwóch słowach. Przyznam się wam, panowie, występując z zagadnieniem pierwszej miłości — liczyłem na was, nie powiem starych, ale już niemłodych kawalerów. Chyba że pan, Włodzimierzu Piotrowiczu, czymś nas zabawi? — Moja pierwsza miłość istotnie nie należy do całkiem zwykłych — odpowiedział z pewnym wahaniem Włodzimierz Piotrowicz, mężczyzna lat około czterdziestu, brunet z lekką siwizną. — A! — rzekł gospodarz i Sergiusz Mikołajewicz jednocześnie. — Tym lepiej… Niech pan opowiada. — Proszę… albo nie, nie będę opowiadał: nie jestem mistrzem słowa; wyjdzie sucho i krótko albo obszernie i fałszywie; ale, jeśli panowie pozwolą, zanotuję wszystko, co sobie przypomnę — i przeczytam panom. Przyjaciele początkowo nie chcieli się zgodzić, ale Włodzimierz Piotrowicz postawił na swoim. Po dwóch tygodniach spotkali się znowu i Włodzimierz Piotrowicz dotrzymał obietnicy. Oto treść jego notatek. I Miałem wówczas szesnaście lat. Działo się to w lecie 1833 roku. Mieszkałem z rodzicami w Moskwie. Wynajmowali oni willę podmiejską przy rogatce Kałuskiej naprzeciw Nieskucznego. — Przygotowywałem się do egzaminu na uniwersytet, ale pracowałem bardzo mało, bez pośpiechu. Nikt nie ograniczał mojej wolności. Robiłem, co chciałem, zwłaszcza odkąd rozstałem się z ostatnim swoim guwernerem, Francuzem, który w żaden sposób nie mógł pogodzić się z myślą, że spadł do Rosji „jak bomba” (comme une bombe), i z twarzą skrzywioną wieczną złością po całych dniach wylegiwał się w łóżku. Ojciec obchodził się ze mną łaskawie, ale obojętnie; mama prawie nie zwracała na mnie uwagi, chociaż więcej dzieci nie miała; pochłaniały ją inne troski. Ojciec mój, mężczyzna młody i bardzo przystojny, ożenił się z nią z wyrachowania; była od niego o dziesięć lat starsza. Mama miała życie smutne: wciąż się niepokoiła, była zazdrosna, irytowała się — nigdy jednak w obecności ojca; bała się go niezmiernie, a on był surowy, oziębły i daleki. Nie widziałem człowieka, który by był w sposób bardziej wyszukany spokojny, opanowany i pewny siebie. Nie zapomnę nigdy pierwszych tygodni spędzonych na letnisku w tej willi. Pogoda była cudowna; przeprowadziliśmy się z miasta 9 maja akurat w dzień św. Mikołaja. Spacerowałem albo po ogrodzie przy willi, albo po Nieskucznym, albo za rogatką; brałem z sobą jakąś książkę — na przykład kurs Kajdanowa — ale otwierałem ją rzadko; a najczęściej deklamowałem głośno wiersze, których bardzo dużo umiałem na pamięć; krew burzyła się we mnie i serce tęskniło — tak słodko i śmiesznie: wciąż na coś czekałem, lękałem się czegoś — wszystko mnie dziwiło, byłem w ciągłym napięciu wewnętrznym; fantazja grała i krążyła szybko dokoła tych samych obrazów, jak jaskółki o świcie wokół dzwonnicy; zamyślałem się, wpadałem w smutek i nawet płakałem; ale przez łzy i przez smutek, który spływał na mnie to ze śpiewnego wiersza, to z pięknego wieczoru, przeciskało się jak wiosenna trawka radosne uczucie młodego, fermentującego życia. Miałem konika pod wierzch. Sam go siodłałem, i jechałem samotnie gdzieśkolwiek dalej, puszczałem go w cwał i wyobrażałem sobie, że jestem rycerzem na turnieju (wiatr tak wesoło dął mi w uszy!) albo ze zwróconą ku niebu twarzą rozwartą duszą chłonąłem jego promieniejące światło i lazur. Pamiętam, w tym czasie obraz kobiety, cień miłości kobiecej prawie nigdy nie rysował się wyraźniej w mym umyśle; ale we wszystkim, co myślałem, we wszystkim, co odczuwałem, taiło się na pół uświadomione, wstydliwe przeczucie czegoś nowego, niewymownie słodkiego, kobiecego… Przeczucie to, oczekiwanie to przenikało mnie całego; oddychałem nim, płynęło w moich żyłach każdą kroplą krwi… sądzone mu było wkrótce się ziścić. Zabudowania nasze składały się z drewnianego pańskiego domu z kolumnami i dwóch niskich oficyn; w lewej mieściła się malutka fabryczka tanich tapet. Chodziłem tam nieraz popatrzeć, jak chyba dziesięciu chudych i rozczochranych chłopców w zatłuszczonych fartuchach, o wymizerowanych twarzach, wskakiwało co chwila na drewniane dźwignie, naciskające czworokątne kolce prasy i w ten sposób ciężarem swych szczupłych ciał wyciskało na tapetach pstrokate wzory. Prawa oficyna stała pusta, do wynajęcia. Pewnego dnia — w trzy tygodnie po 9 maja — okiennice w tej oficynie otworzyły się, ukazały się w nich kobiece twarze — wprowadziła się tam jakaś rodzina. Pamiętam, że tego samego dnia przy obiedzie mama zapytała lokaja o nowych sąsiadów i usłyszawszy nazwisko księżnej Zasiekin powiedziała najpierw nie bez pewnego szacunku: — A, księżna… a potem dodała: — Zapewne jakaś zubożała. — Przyjechali w trzech dorożkach — zauważył lokaj podając z szacunkiem półmisek — nie mają własnego powozu i meble najgorsze. — Tak — odparła mama — a jednak lepiej… Ojciec spojrzał na nią chłodno: umilkła. Istotnie, księżna Zasiekin nie mogła być kobietą bogatą: wynajęta przez nią oficyna była tak stara, mała, że nikt trochę chociaż zamożniejszy nie zgodziłby się w niej zamieszkać. Zresztą wówczas puściłem wszystko mimo uszu. Tytuł książęcy małe wrażenie na mnie czynił. Przeczytałem niedawno „Zbójców” Schillera. II Miałem zwyczaj włóczyć się co wieczór ze strzelbą po naszym ogrodzie i czatować na wrony. — Do tych ostrożnych, dzikich i chytrych ptaków czułem od dawna nienawiść. W dniu, o którym mowa, wyszedłem również do ogrodu i przeszedłszy na próżno wszystkie aleje (wrony mnie poznały i tylko z daleka krakały urywanie) zbliżyłem się przypadkiem do niskiego płotu, który oddzielał właściwą naszą posiadłość od wąziutkiego pasa ogrodu, ciągnącego się za prawą oficyną i należącego do niej. Szedłem ze spuszczoną głową. Nagle usłyszałem głosy. Spojrzałem za płot i skamieniałem… Oczom moim przedstawił się dziwny widok. O kilka kroków ode mnie, na polanie, między krzakami zielonych malin, stało wysokie, smukłe dziewczę w różowej sukience w paski i białej chusteczce na głowie; koło niej cisnęli się czterej młodzieńcy, a ona uderzała ich kolejno po czołach tymi małymi, szarymi kwiatkami, które, nie pamiętam, jak się nazywają, ale które są dobrze znane dzieciom; kwiatki wyglądają jak małe torebki i pękają z trzaskiem, gdy uderzyć nimi po czymś twardym. Młodzieńcy tak chętnie nadstawiali czoła, a w ruchach dziewczyny (widziałem ją z boku) było coś tak czarującego, władczego, pieszczotliwego, żartobliwego i miłego, że omal nie krzyknąłem ze zdumienia i zachwytu; zdawało mi się, że oddałbym natychmiast wszystko na świecie, aby tylko te śliczne paluszki uderzyły mnie po czole. Strzelba moja ześliznęła się na trawę, zapomniałem o wszystkim, pożerałem wzrokiem tę smukłą postać i szyję, i piękne ręce, i z lekka potargane pod białą chusteczką jasne włosy, i te mądre pół przymknięte oczy, i te rzęsy, i delikatny policzek pod nimi… — Kawalerze, hej, kawalerze! — odezwał się nagle przy mnie czyjś głos. — Czy to wypada tak patrzeć na obce panienki! Drgnąłem i zdrętwiałem… obok mnie, za płotem stał jakiś człowiek z krótko ostrzyżonymi, czarnymi włosami i ironicznie na mnie spoglądał. W tej samej chwili dziewczyna również odwróciła się do mnie… Zobaczyłem ogromne, szare oczy na ruchliwej, ożywionej twarzy — a cała ta twarz nagle drgnęła, zaśmiała się, błysnęły na niej białe zęby, brwi się jakoś zabawnie podniosły… Zaczerwieniłem się, porwałem z ziemi strzelbę i ścigany dźwięcznym, lecz nie złośliwym śmiechem pobiegłem do swego pokoju, rzuciłem się na łóżko i zasłoniłem twarz rękoma. Serce skakało wprost we mnie; wstydziłem się i było mi wesoło; odczuwałem niezwykłe wzruszenie. Odpocząwszy uczesałem się, oczyściłem i zeszedłem w dół na herbatę. Postać młodej dziewczyny unosiła się przede mną, serce przestało skakać, ale ścisnęło się jakoś przyjemnie. — Co tobie? — zapytał nagle ojciec — Zabiłeś wronę? Chciałem mu wszystko opowiedzieć, lecz powstrzymałem się i uśmiechnąłem tylko do siebie. Kładąc się do snu, sam nie wiem dlaczego, okręciłem się trzykrotnie na jednej nodze, wypomadowałem się, położyłem i całą noc spałem jak zabity. Nad ranem obudziłem się na chwilę, uniosłem głowę, spojrzałem wkoło z zachwytem i zasnąłem znowu. III „Jakby się z nimi zapoznać?” — oto była moja pierwsza myśl, jak tylko przebudziłem się nazajutrz rano. Przed herbatą udałem się do ogrodu, nie podchodziłem jednak zbyt blisko płotu i nie widziałem nikogo. Po herbacie przeszedłem się kilka razy po ulicy przed willą i z daleka zaglądałem do okna… Zdawało mi się, że zobaczyłem za firanką jej twarz i przestraszony oddaliłem się czym prędzej. „Trzeba się jednak zapoznać — myślałem chodząc niespokojnie po piaszczystej równinie, ciągnącej się przed Nieskucznym… — Ale jak? Oto pytanie.” Rozpamiętywałem najdrobniejsze szczegóły wczorajszego spotkania; szczególnie wyraźnie przedstawiałem sobie, jak ona się śmiała ze mnie… Ale w tym czasie, gdy niepokoiłem się i układałem różne plany, los już pomyślał o mnie. Podczas mojej nieobecności mama otrzymała od nowej sąsiadki list na szarym papierze, zapieczętowany lakiem, jakiego się używa na zawiadomieniach pocztowych i na korkach taniego wina. W liście tym, napisanym nieortograficznie i nieporządnie, księżna prosiła mamę o pewne poparcie, ponieważ, jak sądziła, mama moja dobrze znała osobistości, od których zależał los księżnej i jej dzieci, los związany z jakimiś bardzo ważnymi procesami, „Zwracam się do pani — pisała — jak szlachetna dama do szlachetnej damy i pszy tym pszyjemnie mi skożystać stego wypadku…” W zakończeniu prosiła, by mama pozwoliła jej przyjść. Zastałem mamę w nieprzyjemnym nastroju, ojca nie było w domu i nie miała się kogo poradzić. Pozostawić list „szlachetnej damy”, do tego księżnej, bez odpowiedzi było niesposób, a jak odpowiedzieć — mama była w kłopocie. Napisać po francusku wydało się jej niewłaściwe, a w ortografii rosyjskiej mama również nie była mocna, wiedziała o tym i nie chciała się kompromitować. Ucieszyła się z mojego przyjścia i kazała mi natychmiast udać się do księżnej i wytłumaczyć jej ustnie, że mama moja zawsze jest gotowa pomóc jej książęcej mości w miarę swych sił i prosi, żeby księżna raczyła do niej przyjść o pierwszej. Nieoczekiwanie szybkie spełnienie mych skrytych życzeń ucieszyło mnie i przeraziło zarazem; nie zdradziłem jednak wzruszenia i udałem się najpierw do swego pokoju, żeby włożyć nowy krawat i marynarkę; w domu chodziłem wciąż jeszcze w kurtce i wykładanych kołnierzykach, choć mnie to bardzo krępowało. IV W ciasnym i nieporządnym przedpokoju oficyny, dokąd wszedłem z mimowolnym drżeniem, spotkał mnie stary, siwy służący z ciemną, miedzianą twarzą, świńskimi, ponurymi oczkami i tak głębokimi zmarszczkami na czole i skroniach, jakich nie widziałem w życiu. Niósł na talerzu obgryziony grzbiet śledzia i przymykając nogą drzwi, prowadzące do drugiego pokoju, szybko powiedział: — Pan czego?.. — Czy księżna Zasiekin w domu? — zapytałem. — Bonifacy! — rozległ się za drzwiami dźwięczny głos kobiecy. Służący odwrócił się w milczeniu ode mnie plecami, przy czym ukazała się mocno wytarta z tyłu jego liberia z jedynym zrudziałym guzikiem herbowym, i wyszedł postawiwszy talerz na podłodze. — Chodziłeś do cyrkułu? — powtórzył ten sam głos kobiecy. Służący mruknął coś. — Co? Przyszedł ktoś? — rozległo się znowu. — Panicz od sąsiadów? No, więc poproś. — Proszę do salonu — powiedział służący, ukazawszy się przede mną i podnosząc talerz z podłogi. Ruszyłem i wszedłem do „salonu”. Znalazłem się w małym i niezbyt czystym pokoju o skromnym, jakby naprędce ustawionym umeblowaniu. Przy oknie na fotelu ze złamaną poręczą siedziała nieładna, pięćdziesięcioletnia kobieta, z gołą głową, w starej, zielonej sukni, z pstrą, włóczkową chusteczką wokół szyi. Jej małe, czarne oczy wpiły się wprost we mnie. Podszedłem do niej i ukłoniłem się. — Czy mam zaszczyt rozmawiać z księżną Zasiekin? — Jestem księżna Zasiekin. A pan jest synem p. W.? — Tak jest. Przyszedłem do pani z polecenia matki. — Proszę, niech pan siada. Bonifacy! Gdzie moje klucze, nie widziałeś ich? Oznajmiłem p. Zasiekin odpowiedź mamy na jej list. Wysłuchała mnie postukując tłustymi, czerwonymi palcami po okiennicy, a gdy skończyłem, jeszcze raz wpatrzyła się we mnie. — Bardzo dobrze. Przyjdę na pewno — powiedziała wreszcie. — Jaki pan jeszcze młody! Ile pan ma lat, jeśli wolno zapytać? — Szesnaście — odpowiedziałem z mimowolnym zająknieniem. Księżna wyjęła z kieszeni jakieś zapisane, zatłuszczone papiery, podniosła je do samego nosa i zaczęła przeglądać. — Piękny wiek — rzekła nagle, odwracając się i wiercąc na fotelu. — A proszę, niech się pan nie krępuje. U mnie po prostu. „Zanadto po prostu” — pomyślałem z mimowolnym obrzydzeniem. W tej chwili otwarły się szybko drugie drzwi do salonu i na progu ukazała się dziewczyna, którą widziałem poprzedniego dnia w ogrodzie. Podniosła rękę, a po twarzy jej przemknął uśmiech. — A to moja córka — rzekła księżna wskazując ją łokciem. — Zinko, to syn naszego sąsiada p. W. Przepraszam, jak się pan nazywa? — Włodzimierz — odpowiedziałem wstając i sepleniąc ze wzruszenia. — A po ojcu? — Piotrowicz. — Tak! Miałam znajomego policmajstra, tak samo Włodzimierza Piotrowicza. Bonifacy! Nie szukaj kluczy; mam je w kieszeni. Młoda dziewczyna bez przerwy patrzyła na mnie z tym samym uśmiechem, mrużąc lekko oczy i chyląc nieco główkę w bok. — Ja już widziałam m’sje Woldemara — zaczęła. (Srebrzysty dźwięk jej głosu przemknął po mnie jakimś miłym chłodkiem). — Pan pozwoli, że go będę tak nazywać? — Proszę bardzo — wymamrotałem. — A gdzie? — zapytała księżna. Księżniczka nie odpowiedziała matce. — Pan jest teraz zajęty? — rzekła nie spuszczając ze mnie oczu. — Nie, proszę pani. — Chce mi pan pomóc w rozmotywaniu włóczki? Niech pan idzie do mnie. Kiwnęła mi głową i wyszła z salonu. Udałem się za nią. W pokoju, do któregośmy weszli, meble były nieco lepsze i rozstawione z większym smakiem. Zresztą w tej chwili niczego prawie nie dostrzegałem wokół siebie; poruszałem się jak we śnie i w całym ciele odczuwałem jakiś do bezsensu napięty błogostan. Księżniczka usiadła, wyjęła zwój czerwonej włóczki i wskazując mi krzesło naprzeciw rozwiązała starannie kłębek i położyła mi go na ręce. Wszystko to robiła w milczeniu, z jakąś zabawną powolnością i z tym jasnym, figlarnym uśmiechem na ledwie rozchylonych wargach. Zaczęła motać włóczkę na zwiniętą kartę i nagle olśniła mnie tak jasnym i bystrym spojrzeniem, że mimo woli spuściłem wzrok. Gdy oczy jej, przeważnie zmrużone, otwierały się w całej okazałości — twarz jej zmieniała się zupełnie, jak gdyby rozlewało się po niej światło. — Co pan pomyślał o mnie wczoraj, m’sje Woldemar? — zapytała po chwili. — Pan mnie pewno potępił? — Ja… księżniczko… ja nic nie myślałem… jakżebym mógł — odpowiedziałem stropiony. — Niech pan posłucha — odparła. — Pan mnie jeszcze nie zna. Jestem bardzo dziwna. Chcę, żeby mi zawsze mówiono prawdę… Słyszałam, że pan ma szesnaście lat, a ja mam dwadzieścia jeden: widzi pan, jestem dużo starsza od pana i dlatego powinien mi pan zawsze mówić prawdę i słuchać się mnie… — dodała. — Niech pan na mnie spojrzy. Dlaczego się pan na mnie nie patrzy? Stropiłem się jeszcze bardziej; podniosłem jednak na nią oczy. Uśmiechnęła się, ale już innym, aprobującym uśmiechem. — Niech pan na mnie patrzy — powiedziała zniżając pieszczotliwie głos — nie sprawia mi to przykrości… Podoba mi się pana twarz, czuję, że będziemy przyjaciółmi. A ja się panu podobam? — dodała figlarnie. — Księżniczko… — zacząłem. — Po pierwsze, niech mnie pan nazywa Zinaidą Aleksandrówną; po drugie, co za brzydkie przyzwyczajenie mają dzieci — (poprawiła się) — młodzieńcy, że nie mówią otwarcie tego, co czują. To dobre u dorosłych. Przecież podobam się panu? Chociaż mi było bardzo przyjemnie, że rozmawiała ze mną tak otwarcie, jednak obraziłem się nieco. Chciałem jej pokazać, że nie ma do czynienia z chłopcem, przybrałem więc w miarę możności swobodny i poważny wyraz twarzy i powiedziałem: — Oczywiście, Zinaido Aleksandrowno, podoba mi się pani bardzo; nie chcę tego ukrywać. Pokręciła powoli głową. — Czy ma pan guwernera? — spytała nagle. — Nie, już dawno nie mam guwernera. Skłamałem: przed miesiącem zaledwie rozstałem się ze swym Francuzem. — O! widzę — pan jest zupełnie dorosły. Uderzyła mnie lekko po palcach. — Niech pan trzyma ręce prosto! — I zajęła się pilnie motaniem kłębka. Skorzystałem z tego, że nie podnosiła oczu, i zacząłem się jej przyglądać, z początku ukradkiem, potem coraz śmielej. Twarz jej wydawała mi się jeszcze ładniejszą niż wczoraj; tak wszystko w niej było mądre i subtelne. Siedziała plecami do okna, zawieszonego białą roletą; promień słoneczny przedzierając się przez tę roletę zalewał miękkim światłem jej puszyste, złociste włosy, niewinną szyję, pochyłe ramiona i delikatne, spokojne piersi. Patrzyłem na nią — i jakżeż stawała mi się droga i bliska! Zdawało mi się, że znam ją od dawna i że przed nią nic nie znałem, że w ogóle nie żyłem… Miała na sobie ciemną, znoszoną już sukienkę z fartuszkiem; zdawało mi się, że chętnie bym upieścił każdą fałdę tej sukienki i tego fartuszka. Końce jej bucików wyzierały spod sukni; z uwielbieniem padłbym przed nimi na kolana… „I oto … — pomyślałem — siedzę przy niej, znam ją… Boże, co za szczęście!” Omal że w uniesieniu nie zeskoczyłem z krzesła, ale pohuśtałem nogami jak dziecko, które je słodycze. Było mi dobrze jak rybie w wodzie i całe życie nie wychodziłbym z tego pokoju i nie opuszczał tego miejsca. Powieki jej podniosły się lekko i znów zalśniły przede mną łagodnie jej jasne oczy, i znowu się uśmiechnęła. — Jak pan na mnie patrzy — rzekła powoli i pogroziła, mi palcem. Zarumieniłem się… „Ona wszystko rozumie, wszystko widzi”, przemknęło mi przez głowę. „I jakżeż nie ma rozumieć i widzieć!” Nagle w sąsiednim pokoju ktoś zastukał — zadźwięczała szabla. — Zina! — krzyknęła z salonu księżna. — Biełowzorow przyniósł ci kotka. — Kotka! — zawołała Zinaida, zerwała się z krzesła, rzuciła mi kłębek na kolana i wybiegła. Wstałem również, położyłem zwój włóczki i kłębek na parapecie, wyszedłem do salonu i zatrzymałem się zdumiony. Na środku pokoju leżał z rozczapierzonymi łapkami pręgowany kotek. Zinaida klęczała przed nim i ostrożnie podnosiła mu pyszczek. Obok księżniczki, zasłaniając sobą prawie całą część ściany między oknami, stał jasnowłosy, kędzierzawy młodzian, huzar o rumianej twarzy i wyłupiastych oczach. — Jaki śmieszny! — powtarzała Zinaida. — I oczy ma nie szare, ale zielone, i uszy jakie duże! Dziękuję panu, Wiktorze Jegoryczu! Pan jest bardzo miły. Huzar, w którym poznałem jednego z widzianych przeze mnie wczoraj młodzieńców, uśmiechnął się, ukłonił, przy czym zadzwonił ostrogami i szczęknął kółeczkami szabli. — Pani zechciała wczoraj powiedzieć, że pragnie mieć pręgowanego kotka z dużymi uszami… więc zdobyłem go. Słowo pani jest dla mnie rozkazem. — I ukłonił się znowu. Kotek pisnął słabym głosem i zaczął obwąchiwać podłogę. — On jest głodny! — zawołała Zinaida. — Bonifacy! Sonia! Przynieście mleka. Pokojówka w starej, żółtej sukni i z wyblakłą chustką na szyi weszła ze spodeczkiem mleka w ręku i postawiła go przed kotkiem. Ten drgnął, zmrużył oczy i zaczął chłeptać. — Jaki ma różowy języczek — zauważyła Zinaida zgiąwszy głowę prawie do podłogi i zaglądając nań z boku pod sam nosek. Kotek się nasycił i zaczął mruczeć łasząc się i przebierając łapkami. Zinaida wstała i zwracając się do pokojówki rzekła obojętnie: — Zabierz go. — Za kotka — rączkę — powiedział huzar, szczerząc zęby w uśmiechu i podrywając się całym swym potężnym ciałem, opiętym szczelnie w nowy mundur. — Obie — odparła Zinaida i wyciągnęła do niego ręce. Póki je całował, patrzyła na mnie przez ramię. Stałem w miejscu nieruchomo i nie wiedziałem, czy mam się roześmiać, czy coś powiedzieć, czy też zbyć to milczeniem. Nagle przez otwarte do przedpokoju drzwi rzuciła mi się w oczy postać naszego lokaja, Teodora. Dawał mi znaki. Podszedłem machinalnie do niego. — Czego chcesz? — zapytałem. — Mama przysyła po panicza — rzekł szeptem. — Gniewa się, że panicz nie wraca z odpowiedzią. — Alboż jestem tu długo? — Przeszło godzinę. — Przeszło godzinę! — powtórzyłem mimo woli i powróciwszy do salonu, zacząłem się żegnać i szurać nogami. — Dokąd pan? — zapytała księżniczka rzucając wzrok zza huzara. — Muszę już iść do domu. A więc powiem — dodałem zwracając się do starszej pani, że pani nas zaszczyci o godzinie drugiej. — Niech pan tak powie, kochasiu. — Księżna śpiesznie wyjęła tabakierkę i tak głośno pociągnęła, że drgnąłem. — Tak też niech pan powie — powtórzyła mrugając załzawionymi oczami i postękując. Ukłoniłem się powtórnie, odwróciłem się i wyszedłem z pokoju z tym uczuciem niezręczności w plecach, jakiego doznaje bardzo młody człowiek, wiedząc, że za nim patrzą. — A niech pan pamięta, m’sje Woldemar, żeby nas odwiedzać — krzyknęła Zinaida i roześmiała się znowu. „Dlaczego ona się ciągle śmieje?” — myślałem wracając do domu w towarzystwie Teodora, który nic do mnie nie mówił, ale poruszał się tak, jakby mnie nie pochwalał. Mama skrzyczała mnie i zdziwiła się: co mogłem robić tak długo u tej księżnej. Nic jej nie odpowiedziałem i poszedłem do swego pokoju. Zrobiło mi się nagle smutno. Usiłowałem nie płakać. Byłem zazdrosny z powodu huzara. V Księżna zgodnie z obietnicą odwiedziła mamę i nie podobała się jej. Nie byłem obecny przy ich spotkaniu, ale przy stole mama opowiadała ojcu, że ta księżna Zasiekin wydaje się jej femme trés vulgaire, że uprzykrzyła się jej swymi prośbami o poparcie jej u księcia Sergiusza, że wciąż ma jakieś procesy i sprawy — de vilaines affaires d’argent — i że z niej zapewne wielka krętaczka. Mama dodała jednak, że zaprosiła ją z córką na jutrzejszy obiad (usłyszawszy słowo „z córką” wetknąłem nos w talerz), bo mimo wszystko jest sąsiadką, no i ma tytuł. Ojciec oświadczył na to mamie, że teraz przypomina sobie, kim jest ta pani; że w młodości znał nieboszczyka księcia Zasiekina, człowieka doskonale wychowanego, ale pustego i niedorzecznego; że w towarzystwie nazywano go le Parisien, ponieważ mieszkał długo w Paryżu; że był bardzo bogaty, ale przegrał cały majątek — i nie wiadomo dlaczego, czy nie dla pieniędzy — mógł co prawda zrobić lepszy wybór — dodał z chłodnym uśmiechem — ożenił się z córką jakiegoś kancelisty, a po ożenieniu rzucił się na spekulację i zrujnował się ostatecznie. — Żeby tylko nie prosiła o pożyczkę — zauważyła mama. — To bardzo możliwe — powiedział spokojnie ojciec. — Czy ona mówi po francusku? — Bardzo słabo. — Hm, zresztą wszystko jedno. Powiedziałaś, zdaje się,. że zaprosiłaś i córkę: ktoś mnie zapewniał, że to bardzo miła i wykształcona panienka. — A! więc nie wdała się w matkę. — Ani w ojca — ten był także wykształcony, ale głupi. Mama westchnęła i zamyśliła się. Ojciec umilkł. Podczas tej rozmowy czułem się bardzo niezręcznie. Po obiedzie poszedłem do ogrodu, ale bez strzelby. Dałem sobie słowo, że nie będę podchodził „do ogrodu Zasiekinów”, ale ciągnęła mnie tam nieprzeparta siła — i nie bez racji. Nie zdążyłem zbliżyć się do płotu, gdy ujrzałem Zinaidę. Tym razem była sama. Trzymała w ręku książkę i szła powoli ścieżką… Nie spostrzegła mnie. Omal że jej nie przepuściłem, ale nagle zorientowałem się i kaszlnąłem. Obejrzała się, lecz nie przystanęła, odsunęła ręką szeroką, niebieską wstążkę swego słomkowego kapelusza, popatrzyła na mnie, uśmiechnęła się lekko i znowu skierowała wzrok na książkę. Zdjąłem czapkę i pokręciwszy się trochę na miejscu, oddaliłem się z ciężkim sercem. Que suis — je pour elle?* pomyślałem (Bóg wie dlaczego) po francusku. Usłyszałem za sobą znajome kroki. Obejrzałem się: zwinnie i szybko zbliżał się do mnie ojciec. — Czy to księżniczka? — zapytał. — Księżniczka. — To ty ją znasz? — Widziałem ją dzisiaj rano u księżnej. Ojciec zatrzymał się i wykręciwszy się nagle na obcasach, poszedł z powrotem. Zrównawszy się z Zinaidą ukłonił się jej grzecznie. Odpowiedziała mu na ukłon nie bez pewnego zdziwienia na twarzy i upuściła książkę. Widziałem, jak odprowadzała go wzrokiem. Ojciec mój ubierał się bardzo elegancko, swoiście i prosto, ale nigdy postać jego nie wydała mi się bardziej smukła, nigdy szary jego kapelusz nie spoczywał piękniej na jego lekko rzedniejących włosach. Chciałem podejść do Zinaidy, ale nie spojrzała nawet na mnie, podniosła znowu książkę i odeszła. VI Cały wieczór i poranek dnia następnego spędziłem w jakimś ponurym odrętwieniu. Pamiętam, że próbowałem pracować i zabrałem się do Kajdanowa — ale na próżno migały przede mną sążniste wiersze i stronice znanego podręcznika. Dziesięć razy pod rząd przeczytałem słowa: „Juliusz Cezar odznaczał się odwagą wojenną” — nic nie rozumiałem i rzuciłem książkę. Przed obiadem wysmarowałem się znów pomadą, włożyłem marynarkę i krawat. — A to po co? — zapytała mama. — Nie jesteś jeszcze studentem i nie wiadomo, czy zdasz egzamin. I kurtkę masz niedawno uszytą. Nie można jej przecież rzucać! — Przyjdą goście — szepnąłem z rozpaczą. — Głupstwa pleciesz! Jacy tam goście! Musiałem ustąpić. Włożyłem kurtkę zamiast marynarki, ale krawata nie zdjąłem. Księżna z córką zjawiły się na pół godziny przed obiadem; stara na znaną mi już zieloną suknię narzuciła żółty szal i włożyła staromodny czepek z ognistymi wstążkami. Natychmiast zaczęła mówić o swoich wekslach, wzdychała, skarżyła się na swe ubóstwo, „kawęczyła”, ani trochę się nie ceremoniowała, tak samo głośno zażywała ta baki, obracała się swobodnie i odwracała się, i kręciła na krześle. Jakby jej nawet na myśl nie przychodziło, że jest księżną. Za to Zinaida zachowywała się poważnie, z pewną wyniosłością, jak prawdziwa księżniczka. Twarz jej wiała chłodem, była nieruchoma i dumna — nie poznawałem jej, nie poznawałem jej spojrzeń, jej uśmiechu, choć w tej nowej postaci wydawała mi się przepiękna. Miała lekką, bareżową sukienkę z blado — niebieskim deseniem; długie jej loki na sposób angielski spadały na policzki; uczesanie to odpowiadało chłodnemu wyrazowi jej twarzy. Ojciec mój siedział przy niej podczas obiadu i z właściwą mu elegancją i spokojną uprzejmością bawił sąsiadkę. Z rzadka spoglądał na nią i ona z rzadka spoglądała na niego, ale tak dziwnie, prawie wrogo. Rozmawiali po francusku; pamiętam, zdziwiła mnie czystość jej wymowy. Księżna przy stole po dawnemu nie krępowała się niczym, jadła dużo i chwaliła potrawy. Mamie widocznie ciężyła jej obecność i odpowiadała jej z jakimś smutnym lekceważeniem; ojciec czasami marszczył brwi. Zinaida nie podobała się mamie również. — Taka jakaś dumna — mówiła nazajutrz. — I żeby tylko miała z czego — avec sa mine de grisette!* — Widocznie nie widziałaś gryzetek — zauważył ojciec. — Dzięki Bogu! — Dzięki Bogu, ma się rozumieć… Tylko jakżeż możesz o nich wyrokować! Na mnie Zinaida nie zwracała absolutnie żadnej uwagi. Wkrótce po obiedzie księżna zaczęła się żegnać. — Liczę na poparcie państwa, Mario Nikołajewno i Piotrze Wasylewiczu — rzekła śpiewnym głosem do rodziców. — Co robić! Były czasy, ale minęły. Tak samo i ja — jaśnie oświecona — dodała z nieprzyjemnym uśmiechem — ale co po tytule, kiedy pusto w szkatule! — Ojciec ukłonił się jej z szacunkiem i odprowadził do drzwi przedpokoju. Stałem obok w swej kusej kurteczce i jak skazaniec patrzyłem w podłogę. Zachowanie się wobec mnie Zinaidy dobiło mnie ostatecznie. Jakież było moje zdziwienie, gdy mijając mnie, szepnęła prędko z dawnym łagodnym wyrazem oczu: — Niech pan przyjdzie do nas o ósmej, słyszy pan, koniecznie… — Uczyniłem tylko ruch rękami — ale Zinaida zarzuciwszy na głowę białą szarfę już odeszła. VII Punktualnie o ósmej, ubrany w marynarkę i ze sterczącą na głowie czupryną, wchodziłem do przedpokoju oficynki, gdzie mieszkała księżna. Stary sługa spojrzał na mnie ponuro i niechętnie wstał z ławki. W salonie słychać było wesołe głosy. Otworzyłem drzwi i cofnąłem się zdumiony. Na środku pokoju stała na krześle księżniczka i trzymała przed sobą męski kapelusz. Przy krześle tłoczyło się pięciu mężczyzn. Usiłowali wsadzić ręce do kapelusza, a Zinaida podnosiła go do góry i potrząsała nim mocno. Zobaczyła mnie i krzyknęła: — Poczekajcie, poczekajcie! Mamy nowego gościa, trzeba i jemu dać bilecik! — I zeskoczywszy lekko z krzesła, chwyciła mnie za wyłogi marynarki. — Chodźmy — powiedziała — dlaczego pan stoi? Messieurs, pozwolą panowie, że wam przedstawię: oto m’sje Woldemar, syn naszego sąsiada. A to — dodała zwracając się do mnie i wskazując po kolei gości — hrabia Malewski, dr Łuszyn, poeta Majdanów, dymisjonowany kapitan Nirmacki i huzar Biełowzorow, którego pan już widział. Proszę się czuć jak u siebie. Zawstydziłem się do tego stopnia, że nawet nie ukłoniłem się nikomu; w doktorze Łuszynie poznałem tego samego czarnego pana, który tak nielitościwie obszedł się ze mną w ogrodzie; pozostałych nie znałem. — Hrabio! — ciągnęła Zinaida — proszę napisać bilecik dla m’sje Woldemara. — To niesprawiedliwie — oponował z lekkim polskim akcentem hrabia, przystojny i elegancko ubrany brunet o czarnych wyrazistych oczach, wąskim, białym nosku i cienkich wąsikach nad malutkimi ustami. — Pan nie grał z nami w fanty. — Niesprawiedliwie — powtórzyli Biełowzorow i nazwany dymisjowanym kapitanem, obrzydliwie dziobaty, kędzierzawy jak Arab, pochylony, krzywonogi mężczyzna lat czterdziestu, w rozpiętej marynarce wojskowej bez epoletów. — Mówię panu, niech pan pisze bilecik — powtórzyła księżniczka. — Cóż to za bunt? M’sje Woldemar jest z nami po raz pierwszy i dzisiaj przepisy go nie obowiązują. Nie ma co gderać, tylko pisać — ja tak chcę. Hrabia wzruszył ramionami, lecz schyliwszy pokornie głowę wziął pióro do białej, ozdobionej pierścieniami ręki, oderwał kawałeczek papieru i zaczął na nim pisać. — Pozwólcie, panowie, że przynajmniej wytłumaczę panu Woldemarowi, o co chodzi — zaczął drwiącym głosem Łuszyn: — bo stropił się zupełnie. — Widzisz, młodzieńcze: gramy w fanty; księżniczka przegrała i kto wyjmie szczęśliwy bilecik, będzie miał prawo pocałować ją w rękę. Zrozumiał pan, co powiedziałem? Spojrzałem tylko na niego i stałem w dalszym ciągu jak omroczony, a księżniczka skoczyła znowu na krzesło i znowu zaczęła potrząsać kapeluszem. Wszyscy ruszyli ku niej i ja za nimi. — Majdanów — powiedziała księżniczka do wysokiego młodzieńca ze szczupłą twarzą, małymi, ślepymi oczkami i nadzwyczaj długimi, czarnymi włosami — pan, jako poeta, powinien być wspaniałomyślny i odstąpić swój bilecik m’sje Woldemarowi, aby miał dwie szansę, zamiast jednej. Lecz Majdanow poruszył przecząco głową i potrząsnął włosami. Zanurzyłem rękę do kapelusza ostatni i rozwinąłem bilecik… Boże! Co się ze mną stało, gdy przeczytałem na nim: pocałunek! — Pocałunek! — krzyknąłem mimo woli. — Brawo! Wygrał! — zawołała księżniczka. — Jak się cieszę! — zeszła z krzesła i tak jasno, słodko zajrzała mi w oczy, że serce we mnie zamarło. — A pan się cieszy? — zapytała mnie. — Ja?… — wymamrotałem. — Niech mi pan sprzeda swój bilecik — huknął mi nad samym uchem Biełowzorów. — Dam panu sto rubli. Odpowiedziałem huzarowi takim oburzonym spojrzeniem, że Zinaida zaczęła klaskać w dłonie, a Łuszyn zawołał: — Zuch! — Ale — ciągnął — jako mistrz ceremonii, muszę pilnować przestrzegania wszystkich przepisów. M’sje Woldemar proszę przyklęknąć na jedno kolano. Taki jest u nas zwyczaj. Zinaida stała przede mną, przekrzywiła nieco głowę, jakby chciała mnie lepiej obejrzeć, i z powagą wyciągnęła do mnie rękę. W oczach mi pociemniało; chciałem przyklęknąć, ale padłem na oba kolana i tak niezgrabnie dotknąłem ustami palców Zinaidy, że zadrapałem sobie trochę koniec nosa o jej paznokcie. — Dobra! — zawołał Łuszyn i pomógł mi wstać. Gra w fanty ciągnęła się dalej. Zinaida posadziła mnie koło siebie. Co za kary wymyślała! Między innymi miała wyobrażać „posąg” — i na piedestał wybrała sobie brzydala Nirmackiego, kazała mu się położyć plackiem, a przy tym oprzeć twarz o piersi. Śmiech nie milkł ani na chwilę. Mnie samotnie i trzeźwo wychowanemu chłopcu, wyrosłemu w solidnym pańskim domu, cały ten gwar i hałas, ta bezceremonialna, prawie rozhukana wesołość, te niezwykłe stosunki między nieznajomymi ludźmi — uderzyły do głowy. Po prostu byłem pijany jak po winie. Zacząłem chichotać, gadać głośniej od innych, aż stara księżna, naradzająca się w sąsiednim pokoju z jakimś palestrantem z Bramy Iwerskiej, wyszła, żeby na mnie popatrzeć. Ale czułem się do tego stopnia szczęśliwy, że — jak to się mówi — gwizdałem na wszelkie drwiny i spojrzenia z ukosa. Zinaida w dalszym ciągu okazywała mi specjalne względy i nie puszczała mnie od siebie. Raz za karę musiałem siedzieć z nią pod nakryciem tej samej jedwabnej chustki, powinienem był powiedzieć jej swój sekret. Pamiętam, jak głowy nasze znalazły się nagle w dusznej na pół przezroczystej, pachnącej mgle, jak w tej mgle blisko i miękko świeciły jej oczy i oddychały gorąco otwarte usta, widać było zęby, a końce jej włosów łaskotały mnie i parzyły. Milczałem. Uśmiechała się tajemniczo i figlarnie, wreszcie szepnęła: — No i co? — A ja tylko rumieniłem się i śmiałem, odwracałem oczy i ledwie mogłem oddychać. Sprzykrzyły nam się fanty. Zaczęliśmy grać w sznurek. Boże, jaki byłem zachwycony, gdy zagapiwszy się otrzymałem od niej mocne uderzenie po palcach, i jak potem umyślnie udawałem, że się zagapiłem, a ona droczyła się ze mną i nie ruszała podstawionych rąk! Czegośmy nie wyrabiali tego wieczoru! I na fortepianie graliśmy, i śpiewaliśmy, i tańczyliśmy, i przedstawialiśmy tabor cygański. Nirmackiego przebrano za niedźwiedzia i napojono wodą z solą. Hrabia Malewski pokazywał nam różne sztuki z kartami i skończył na tym, że potasowawszy karty rozdał je do wista w ten sposób, że miał same atuty, czego mu Łuszyn „miał zaszczyt pogratulować”. Majdanow deklamował nam urywki ze swego poematu „Morderca” (rzecz się działa w czasie najwyższego wrzenia romantyzmu), który miał zamiar wydać w czarnej okładce z tytułem wydrukowanym krwawymi literami; palestrantowi z Bramy Iwerskiej ukradziono z kolan czapkę i zmuszono go, by ją wykupił, zatańczywszy kozaczka; starego Bonifacego ustrojono w czepek, a księżniczka włożyła męski kapelusz… Wszystkiego nie wyliczysz. Jeden tylko Biełowzorow coraz bardziej trzymał się na uboczu, zły i nachmurzony… Od czasu do czasu oczy jego nalewały się krwią, cały czerwieniał i zdawało się, że oto za chwilę runie na nas wszystkich i rozrzuci nas jak drzewka we wszystkie strony; ale księżniczka spoglądała na niego, groziła mu palcem i znowu zaszywał się w kąt. Wreszcie nie mieliśmy już sił. Nawet księżna mimo swej, jak się wyrażała, anielskiej cierpliwości — nic sobie nie robiła z żadnych krzyków — poczuła zmęczenie i pragnęła odpocząć. O północy podano kolację, składającą się z kawałka starego, suchego sera i jakichś zimnych pierożków z siekanym mięsem, które wydały mi się smaczniejsze od wszelkich pasztetów; wina była tylko jedna butelka i to jakaś dziwna: ciemna, z rozdętą szyjką, a wino w niej czuć było różową farbą; zresztą nikt go nie pił. Zmęczony i wyczerpany szczęściem wyszedłem z oficynki; na pożegnanie Zinaida uścisnęła mi mocno rękę i znowu się zagadkowo uśmiechnęła. Noc ciężka i wilgotna buchnęła mi w rozgorączkowaną twarz; wyglądało, że nadchodzi burza; czarne chmury rosły i pełzły po niebie zmieniając co chwila swe mgliste kształty. Wietrzyk drgał niespokojnie w ciemnych drzewach i gdzieś daleko za horyzontem mruczał, jakby do siebie, grzmot gniewnie i głucho. Przez ganek od tyłu przedostałem się do swego pokoju. Służący mój spał na podłodze i musiałem przejść przez niego; obudził się, zobaczył mnie i zaraportował, że mama rozgniewała się na mnie znowu i że znowu chciała po mnie posłać, ale ojciec ją powstrzymał. (Nigdy nie kładłem się spać bez pożegnania się z mamą i nie poprosiwszy ją o błogosławieństwo). Cóż było robić! Powiedziałem służącemu, że rozbiorę się i położę sam — i zgasiłem świeczkę. Ale nie rozebrałem się i nie położyłem się. Siadłem na krześle i siedziałem długo jak oczarowany. To, co odczuwałem, było takie nowe, słodkie… Siedziałem nieruchomo, rozglądając się lekko, oddychałem powoli i tylko od czasu do czasu to śmiałem się w milczeniu, przy wspomnieniach, to ziębłem wewnętrznie na myśl, że jestem zakochany, że oto ona, oto właśnie miłość! Twarz Zinaidy cicho płynęła przede mną w zmroku — przepływała i nie przepłynęła; usta jej uśmiechały się wciąż zagadkowo, oczy patrzyły na mnie nieco z boku, pytająco, zamyślone i słodkie… jak w chwili rozstania. Wstałem wreszcie, podszedłem na palcach do łóżka i nie rozbierając się położyłem na poduszce ostrożnie głowę jakby w obawie, że nagłym ruchem spłoszą to, co mnie wypełniało… Położyłem się, nawet oczu nie zamknąłem. Wkrótce zauważyłem, że do pokoju wpadały wciąż jakieś słabe odblaski… Podniosłem głowę i spojrzałem do okna. Ramy jego odcinały się wyraźnie od tajemniczo bielejących szyb. Burza — pomyślałem — i rzeczywiście była to burza, ale przechodziła bardzo daleko, tak że nawet nie było słychać grzmotów; tylko na niebie wybuchały nieustannie niejasne, długie, jakby rozgałęzione błyskawice: właściwie nie tyle wybuchały, ale raczej drżały i targały się jak skrzydła umierającego ptaka. Wstałem, podszedłem do okna i pozostałem tam do rana… Błyskawice nie ustawały ani na chwilę, była to — według określeniu ludu — wróbla noc. Patrzyłem na nieme, piaszczyste pole, na ciemną masę Ogrodu Nieskucznego, na żółtawe fasady dalekich gmachów, które zdawały się również drżeć przy najsłabszym rozbłysku… Patrzyłem i nie mogłem się oderwać — te nieme błyskawice, te opanowane błyski odpowiadały, zda się, tym niemym i tajnym porywom, które tak samo wybuchały we mnie. Zaczął płonąć ranek; w purpurowych plamach wystąpiła zorza. W miarę zbliżania się słońca, błyskawice stawały się bledsze i krótsze, drgały wciąż rzadziej i rzadziej i znikły wreszcie utopione w orzeźwiającym i pełnym świetle wstającego dnia. I moje błyskawice znikły we mnie. Uczułem wielkie znużenie i ciszę… Ale obraz Zinaidy w dalszym ciągu unosił się triumfalnie nade mną. Tylko obraz ten wydawał się spokojny: jak odlatujący łabędź — od błotnistych traw, oddalił się od otaczających go innych, niemiłych postaci i ja zasypiając po raz ostatni przylgnąłem do niego, w pożegnalnym i ufnym zachwycie… O, gdzieście się podziały, łagodne uczucia, subtelne dźwięki, dobroć i zacichanie wzruszonej duszy, miękka radości pierwszych miłosnych wzruszeń — gdzieżeście, gdzieżeście? VIII Nazajutrz, gdy zeszedłem na herbatą, mama skrzyczała mnie — nie tak jednak, jak się spodziewałem — i kazała mi opowiedzieć, jak spędziłem miniony wieczór. Opowiedziałem jej pokrótce, opuszczając wiele szczegółów i starając się nadać wszystkiemu niewinny charakter. — Wszystko jedno, nie są to ludzie comme il faut — zauważyła mama — i nie masz po co się do nich włóczyć, zamiast przygotowywać się do egzaminów i pracować. Ponieważ wiedziałem, że troska matki o moje zajęcie ogranicza się do tych kilku słów, nie uważałem za potrzebne oponować, ale po herbacie ojciec wziął mnie pod rękę, poprowadził do ogrodu i kazał mi opowiedzieć wszystko, co widziałem u Zasiekinów. Ojciec miał na mnie dziwny wpływ — i dziwne były nasze stosunki. Nie zajmował się prawie moim wychowaniem, ale nie obrażał mnie nigdy; szanował moją swobodę — był nawet ze mną, jeśli się można tak wyrazić, uprzejmy… ale nie pozwalał zbliżać się do siebie. Kochałem go i podziwiałem, wydawał mi się wzorem mężczyzny; mój Boże, jakbym się do niego przywiązał, gdybym nie czuł jego odsuwającej mnie zawsze dłoni! Za to, gdy chciał, umiał momentalnie, jednym słowem, jednym ruchem wzbudzić we mnie nieograniczone do siebie zaufanie. Dusza moja otwierała się — gawędziłem z nim jak z rozumnym przyjacielem, jak z pobłażliwym nauczycielem… a potem tak samo nagle porzucał mnie — i jego ręka znów odsuwała mnie od siebie — wprawdzie łagodnie i miękko — jednak odsuwała. Czasem miał napady wesołości i wtedy gotów był swawolić i dokazywać ze mną jak chłopiec (lubił każdy większy wysiłek fizyczny); raz, ale tylko raz! — ucałował mnie z taką czułością, że omal się nie rozpłakałem… Ale i wesołość jego, i czułość znikały bez śladu — i to, co zachodziło między nami, nie dawało mi żadnych nadziei na przyszłość — jakbym to wszystko widział we śnie. Bywało… wpatrują się w jego ładną, mądrą, rozjaśnioną twarz… serce mi zaczyna drżeć i całą duszą lgnę do niego; on zaś jakby odczuł, co się we mnie dzieje, poklepie mnie od niechcenia po policzku i albo odejdzie, albo zajmie się czymśkolwiek, albo nagle cały zastygnie, jak to on tylko umiał zastygać, a ja wówczas kurczę się także i ziębnę. Rzadkich napadów jego życzliwości nie wywoływało nigdy moje milczące, ale zrozumiałe wołanie; przychodziły zawsze niespodziewanie. Rozmyślając później o charakterze mego ojca przyszedłem do wniosku, że ani ja, ani życie rodzinne nie było mu w głowie; lubił co innego i wystarczało mu to w zupełności. „Bierz sam, co możesz, a nie daj się — należeć do samego siebie — oto sztuka życia” — powiedział mi kiedyś. Innym razem w roli młodego demokraty zacząłem przy nim dyskutować na temat wolności (tego dnia był dla mnie — jak to określałem — „dobry”, można z nim wtedy było mówić o czym chcesz). — Wolność — powtórzył — a czy ty wiesz, co człowiekowi może dać wolność? — Co? — Wola, własna wola da człowiekowi i władzę, która lepsza jest od wolności. Umiej chcieć — będziesz wolny i będziesz rozkazywał. Ojciec mój przede wszystkim i najbardziej chciał żyć — i żył. Być może przeczuwał, że nie będzie mógł długo „ze sztuki” życia korzystać; umarł mając czterdzieści dwa lata. Opowiedziałem ojcu szczegółowo o wizycie u Zasiekinów. Słuchał mnie na pół z uwagą, na pół z roztargnieniem siedząc na ławce i rysując końcem szpicruty na piasku. Od czasu do czasu śmiał się, spoglądał na mnie jakimś jasnym, figlarnym wzrokiem i zachęcał do opowiadania krótkimi pytaniami i sprzeciwami. Początkowo nie odważałem się nawet wymówić imienia Zinaidy, ale nie wytrzymałem i zacząłem je powtarzać. Ojciec śmiał się w dalszym ciągu. Potem zamyślił się, przeciągnął i wstał. Przypomniałem sobie, że wychodząc z domu, kazał osiodłać konia. Był świetnym jeźdźcem i umiał poskramiać najdziksze konie. — Pojadę z tobą, tato? — zapytałem. — — Nie — odpowiedział i twarz jego nabrała zwykłego wyrazu łagodnej obojętności. — Jedź sam, jeśli chcesz; stangretowi powiedz, że nie pojadę. Odwrócił się do mnie plecami i prędko odszedł. Śledziłem go wzrokiem — skrył się za bramą. Widziałem, jak kapelusz jego poruszał się wzdłuż płotu: wszedł do Zasiekinów. Pozostał tam z godzinę, ale od razu udał się do miasta i wrócił do domu dopiero pod wieczór. Po obiedzie poszedłem do Zasiekinów. W salonie zastałem tylko starą księżnę. Ujrzawszy mnie, podrapała się w głowę pod czepkiem końcem szpilki i nagle zapytała, czy bym nie mógł jej przepisać podania. — Chętnie — odpowiedziałem i przysiadłem na brzeżku krzesła. — Tylko niech pan uważa, żeby litery były większe — rzekła księżna podając mi zawalany arkusz: — Ale czy nie można jeszcze dzisiaj? — Przepiszę jeszcze dzisiaj. Drzwi sąsiedniego pokoju otworzyły się lekko i w szparze ukazała się twarz Zinaidy — blada, zamyślona, z niedbale odrzuconymi włosami; spojrzała na mnie wielkimi, zimnymi oczami i zamknęła po cichu drzwi. — Zina! Zina! — powiedziała starucha. Zinaida nie odezwała się. Zabrałem podanie i przesiedziałem nad nim cały wieczór. IX Od tego dnia zaczęła się moja „namiętność”. Pamiętam, doznałem uczucia, jakiego doświadczać musi ktoś, kto wstąpił do służby. Przestałem już być zwykłym niedorosłym chłop cem; byłem zakochany. Powiedziałem, że odtąd zaczęła się moja „namiętność”; mógłbym dodać, że i moje cierpienia. Usychałem w nieobecności Zinaidy; nie mogłem się na niczym skupić, wszystko wypadało mi z rąk, po całych dniach myślałem i myślałem tylko o niej… Usychałem z tęsknoty… Ale w jej obecności nie było mi lżej. Byłem zazdrosny, zdawałem sobie sprawę z własnej nicości, dąsałem się niemądrze i niemądrze czołgałem się u jej nóg — a jednak nieodparta siła pociągała mnie do niej — i za każdym razem z mimowolnym dreszczem szczęścia przekraczałem próg jej pokoju. Zinaida domyśliła się od razu, że jestem w niej zakochany — zresztą nie starałem się tego ukrywać; bawiła się moją namiętnością, zwodziła, pieściła mnie i zamęczała. Słodko być jedynym źródłem, samowładną i bezapelacyjną przyczyną największych radości i najgłębszego smutku innych — a ja w rękach Zinaidy byłem miękki jak wosk. Zresztą nie ja jeden byłem w niej zakochany; wszyscy mężczyźni odwiedzający jej dom szaleli’ za nią i wszystkich trzymała na uwięzi u swych nóg. Bawiło ją, że wzbudza w nich to nadzieję, to obawy, że może kręcić nimi według swego upodobania (nazywała to — stukaniem człowieka jednego o drugiego) — a ci nie myśleli się bronić i poddawali się jej chętnie. W całej jej istocie żywotnej i pięknej, była jakaś czarująca mieszanina przebiegłości i niedbałości, sztuczności i prostoty, spokoju i swawoli; nad wszystkim, co czyniła i mówiła, nad każdym jej ruchem unosił się subtelny, łagodny czar, we wszystkim grała swoista siła. I twarz jej zmieniała się nieustannie — również grała; w tym samym prawie czasie miała wyraz drwiący, zamyślony i namiętny. Najróżnorodniejsze uczucia, lekkie i lotne jak cienie obłoków w słonecznym, wietrznym, dniu, przemykały wciąż po jej oczach i ustach. Każdy wielbiciel był jej potrzebny. Biełowzorow, którego czasem nazywała „moim zwierzęciem”, a czasem po prostu „moim” — chętnie rzuciłby się dla niej w ogień; nie biorąc pod uwagę swych zdolności umysłowych i innych walorów, wciąż proponował jej małżeństwo napomykając, że inni tylko gadają. Majdanow odpowiadał poetycznym strunom jej duszy, człowiek dość chłodny jak prawie wszyscy blagierzy, zapewniał z przejęciem ją, a może i siebie, że ją ubóstwia, opiewał ją w niezliczonych wierszach, które jej odczytywał z jakimś nienaturalnym i jednocześnie szczerym uniesieniem. Współczuła mu i trochę z niego pokpiwała; mało mu wierzyła i nasłuchawszy się jego wylewów, kazała mu czytać Puszkina — dla oczyszczenia atmosfery — jak mówiła. Łuszyn, drwiący i cyniczny lekarz, znał ją najlepiej i kochał najbardziej, choć wymyślał jej za oczami i w oczy. Ona go szanowała, ale nie popuszczała cugli i czasem z jakimś złośliwym zadowoleniem dawała mu odczuć, że jest w jej ręku. „Jestem kokietką bez serca, mam usposobienie aktorki — powiedziała mu raz przy mnie — doskonale! Więc niech mi pan poda rękę, wetknę w nią szpilkę, będzie panu wstyd wobec tego młodzieńca, będzie pana bolało, a jednak, pan, człowiek szanowny, będzie się śmiał”. Łuszyn zaczerwienił się, odwrócił zagryzając wargi, ale skończyło się na tym, że nadstawił rękę. Ukłuła go i rzeczywiście zaczął się śmiać. I ona śmiała się zagłębiając szpilkę dość głęboko i zaglądając mu w oczy, które na próżno latały we wszystkie strony… Najtrudniej było mi zrozumieć stosunek wiążący Zinaidę z hrabią Malewskim. Był przystojny, zręczny i mądry, ale nawet ja, szesnastoletni chłopiec, wyczuwałem w nim coś podejrzanego, coś fałszywego, i dziwiłem się, że Zinaida tego nie spostrzega; a może nawet dostrzegała ten fałsz i nie brzydziła się nim. Niewłaściwe wychowanie, dziwne znajomości i przyzwyczajenia, stała obecność matki, ubóstwo i nieporządek w domu, wszystko to, a przede wszystkim swoboda, z jakiej korzystała młoda dziewczyna, i świadomość wyższości nad otaczającymi ją ludźmi — rozwinęły w niej jakąś na pół pogardliwą niedbałość i brak wymagań; zdarzało się — przyjdzie Bonifacy i anonsuje, że nie ma cukru, albo wyjdą na jaw jakieś brzydkie plotki lub pokłócą się goście — wstrząśnie tylko lokami i powie: głupstwo! — To dla niej nie zmartwienie. Za to we mnie krew czasami kipiała, gdy Malewski podejdzie do niej chytrze, jak lis się zataczając, wytwornie oprze się o jej krzesło i z pewnym siebie a przypochlebnym uśmieszkiem zacznie szeptać jej coś do ucha — a ona — ze skrzyżowanymi na piersiach rękami uważnie na niego patrzy, uśmiecha się i kręci głową. — Skąd bierze się w pani ochota do przyjmowania p. Malewskiego? — zapytałem jej kiedyś. — On ma takie ładne wąsiki — odparła — zresztą to nie pana sprawa. — Niech pan nie myśli, że go kocham — rzekła do mnie innym razem. — Nie, nie mogę kochać ludzi, na których muszę patrzeć z góry. Muszę mieć takiego, który sam by mnie złamał… Ale takiego nie spotkam, Bóg jest miłosierny! Nie wpadnę nikomu w łapy, nie, nie! — Więc pani nigdy nie pokocha? — A pana? Czyż pana nie kocham? — powiedziała i uderzyła mnie po nosie końcem rękawiczki. Tak, Zinaida bawiła się mną. W ciągu trzech tygodni widywałem ją codziennie — i czego to, czego ze mną nie wyrabiała! Do nas przychodziła rzadko i nie żałowałem tego, w domu naszym stawała się panną, księżniczką — stroniłem od niej. Bałem się zdradzić przed mamą, która była usposobiona względem Zinaidy bardzo nieprzychylnie i obserwowała nas wrogo. Ojca nie tak się bałem; ten jakby mnie nie dostrzegał, a z nią rozmawiał niewiele, ale jakoś osobliwie mądrze i znacząco. Przestałem pracować, czytać — przestałem nawet przechadzać się po okolicy, jeździć konno. Jak przywiązany za nóżkę żuczek krążyłem wciąż przy kochanej oficynce; zdawało mi się, że pozostałbym tam na zawsze… Ale było to niemożliwe, mama zrzędziła na mnie, czasem wypędzała mnie sama Zinaida. Wtedy zamykałem się w swoim pokoju albo odchodziłem na sam koniec ogrodu, wdrapywałem się na ocalałe ruiny wysokiej kamiennej oranżerii i zwiesiwszy nogi z muru wychodzącego na drogę całymi godzinami patrzyłem, patrzyłem i nic nie widziałem. Opodal po zakurzonej pokrzywie fruwały motyle; czupurny wróbel siadał niedaleko na rozłamanej czerwonej cegle i ćwierkał drażniąco, kręcąc nieustannie całym ciałem i rozpuściwszy ogonek; wciąż jeszcze nieufne wrony krakały z rzadka na wysokim, obnażonym szczycie brzozy; słońce i wiatr igrały cicho w jej rzadkich gałęziach; dźwięk dzwonu z klasztoru Dońskiego dolatywał czasem, spokojny i ponury — a ja siedziałem, patrzyłem, słuchałem — i wypełniało mnie jakieś nieokreślone uczucie, w którym było wszystko: i smutek, i radość, i przeczucie przyszłości, i nieokreślone pragnienia, i lęk przed życiem. Ale wtedy nic nie rozumiałem i nie umiałbym niczego określić z tego, co fermentowało we mnie — albo określiłbym to wszystko jednym imieniem — Zinaida. A Zinaida wciąż się mną bawiła jak kot myszą. To mnie kokietowała — a wtedy się niepokoiłem i topniałem — to nagle odtrącała mnie — i nie śmiałem się do niej zbliżyć, nie śmiałem na nią spojrzeć. Pamiętam, że w ciągu kilku dni odnosiła się do mnie bardzo ozięble; onieśmieliło mnie to zupełnie i zachodząc tchórzliwie do ich oficynki starałem się trzymać przy starej księżnej, mimo że ta w owym czasie wciąż wymyślała i krzyczała; jej sprawy wekslowe układały się niepomyślnie i miała już dwie rozmowy z dzielnicowym. Pewnego razu przechodziłem przez ogród obok wiadomego płotu — i ujrzałem Zinaidę; podparła się oburącz i siedziała na trawie bez ruchu; chciałem odejść po cichu, ale nagle podniosła głowę i uczyniła mi znak rozkazu. Zamarłem na miejscu. Nie zrozumiałem jej z początku, powtórzyła swój znak. Przeskoczyłem natychmiast płot i uradowany podbiegłem do niej; zatrzymała mnie jednak wzrokiem i wskazała mi w odległości dwóch kroków od siebie ścieżkę. Zakłopotany, nie wiedziałem, co robić, i ukląkłem na brzegu ścieżki. Zinaida była tak blada, w każdym rysie jej twarzy było widać tak gorzki smutek, takie zmęczenie, że serce mi się ścisnęło i mimo woli bąknąłem: — Co pani? Zinaida wyciągnęła rękę, zerwała jakąś trawkę, przygryzła ją i odrzuciła daleko. — Czy pan mnie bardzo kocha? — zapytała wreszcie — co? Nic nie odpowiedziałem — bo i po cóż miałem odpowiadać? — Tak — powtórzyła patrząc jak przedtem na mnie. — To więc tak. Takie same oczy — dodała, zamyśliła się i zasłoniła twarz rękoma. — Wszystko mi jest wstrętne — szepnęła — poszłabym na koniec świata, nie mogę tego wytrzymać, nie mogę poradzić… i co mnie czeka w przyszłości? Ach, jakżeż mi ciężko… Boże, Boże, jak ciężko! — Dlaczego? — zapytałem nieśmiało. Zinaida nie odpowiedziała, tylko wzruszyła ramionami. Klęczałem w dalszym ciągu i patrzyłem na nią zrozpaczony. Każde jej słowo raniło moje serce. W tej chwili, zdało mi się, oddałbym chętnie życie, żeby się tylko nie martwiła. Patrzyłem na nią i choć nie rozumiałem, dlaczego jej było tak ciężko, wyobrażałem sobie jednak, jak to w paroksyzmie niepowstrzymanego żalu poszła nagle do ogrodu i jak podcięta upadła na ziemię. Wkoło było jasno i zielono; wiatr szeleścił wśród liści kołysząc czasem nad głową Zinaidy długą gałęzią krzaka maliny. Gruchały gdzieś gołębie i brzęczały pszczoły, przelatując nisko nad rzadką trawą. W górze błękitniało łagodne niebo — a mnie było tak smutno. — Niech pan mi powie jakieś wiersze — rzekła półgłosem i oparła się na łokciu — lubię, kiedy pan mówi, wiersze. Pan jakby śpiewał wtedy, ale to nie szkodzi, to jest właśnie młodzieńcze. Niech mi pan przeczyta „Na wzgórzach Gruzji”. Tylko najpierw proszę usiąść. Siadłem i odczytałem „Na wzgórzach Gruzji”. — „Nie kochać bowiem już nie może” — powtórzyła Zinaida. — Oto dlaczego poezja jest piękna: mówi nam o tym, czego nie ma i co nie tylko jest lepsze od tego, co istnieje, ale nawet bardziej podobne do prawdy… „Nie kochać bowiem już nie może” — chciałby, a nie może! — Umilkła znowu, nagle drgnęła i wstała. — Chodźmy. U mamusi jest Majdanow; przyniósł mi swój poemat, ale go zostawiłam. Majdanow także jest teraz zmartwiony — co robić! Pan się kiedyś dowie… Tylko proszę się na mnie nie gniewać! Zinaida uścisnęła mi prędko rękę i pobiegła naprzód. Wróciliśmy do mieszkania. Majdanow zaczął nam czytać swego dopiero co wydrukowanego „Mordercę”, ale go nie słuchałem, Wyśpiewywał swe czterostopowe jamby, rymy postępowały kolejno i dźwięczały pusto i głośno jak dzwoneczki, a ja patrzyłem wciąż na Zinaidę i starałem się zrozumieć, co oznaczały jej ostatnie słowa. A może rywal tajemniczy znienacka podbił serce twe? — krzyknął nagle przez nos Majdanow — i oczy moje i Zinaidy spotkały się. Spuściła je i zarumieniła się lekko. Zobaczyłem, że się zarumieniła, i zrobiło mi się zimno ze strachu. Już dawniej byłem o nią zazdrosny, ale dopiero teraz błysnęła mi myśl, że się w kimś zakochała. „Mój Boże, zakochała się!” X Od tej chwili zaczęły się moje prawdziwe męki. Łamałem sobie głowę, rozmyślałem, zastanawiałem się i w miarę możności nieustannie i potajemnie obserwowałem Zinaidę; że zaszła w niej zmiana — to się rzucało w oczy. Chodziła na przechadzkę sama i spacerowała długo. Czasem nie pokazywała, się gościom; całymi godzinami siedziała w swoim pokoju. Dawniej nie miała tego zwyczaju. Stałem się nagle — a może mi się tylko tak zdawało — . niezwykle przenikliwy. „Czy to nie ten? Czy aby nie ten?” — zapytywałem siebie przebiegając niespokojnie myślą od jednego jej wielbiciela do drugiego. Hrabia Malewski (choć wstydziłem się za Zinaidę, to sobie uświadamiając) wydawał mi się jednak bardziej od innych niebezpieczny. Moja spostrzegawczość nie sięgała dalej nosa, a moja skrytość nie oszukała z pewnością nikogo; przynajmniej doktor Łuszyn rozgryzł mnie szybko. Zresztą i on się ostatnio zmienił, zeszczuplał; śmiał się tak samo często, ale jakoś głucho, złośliwie i urywanie; nerwowe podrażnienie zastąpiło w nim dawniejszą subtelną ironię i robiony cynizm. — Młodzieńcze! Czego się tutaj bezustannie kręcisz — rzekł raz do mnie, gdyśmy się znaleźli sami w salonie Zasiekinów. (Księżniczka nie wróciła jeszcze ze spaceru, a krzykliwy głos księżny rozlegał się w facjatce: wymyślała pokojówce). — Pan powinien się uczyć, pracować — póki pan jest młody — a pan, co robi? — Pan nie może wiedzieć, czy nie pracuję w domu — odparłem nie bez pewnej dumy, choć nieco zmieszany. — Jaka tam może być praca! Nie praca panu w głowie. No, nie będę się sprzeczał… W pańskim wieku — to zwykły bieg rzeczy. Ale wybór pana jest bardzo nieszczęśliwy. Czy pan nie widzi, co to za dom? — Nie rozumiem pana — zauważyłem. — Nie rozumie pan? Tym gorzej. Uważam za swój obowiązek przestrzec pana. My, starzy kawalerowie, możemy tu przychodzić, jesteśmy zahartowani, nic nas nie przejmie, a pan ma jeszcze skórkę delikatną; niech pan mi wierzy, tutejsze powietrze nie jest dla pana zdrowe — może się pan zarazić. — Jak to? — Zwyczajnie. A czy pan teraz jest zdrów? Czy pana stan jest normalny? Czy to, co pan czuje, jest dla pana pożyteczne, dobre? — Ale cóż ja czuję? — powiedziałem, a w duszy przyznałem doktorowi rację. — Och, młodzieńcze, młodzieńcze — ciągnął doktor z takim wyrazem twarzy, jakby to słowo zawierało dla mnie coś obraźliwego — gdzie się panu puszczać na chytrości, przecież, dzięki Bogu, u pana co w sercu, to i na twarzy. A zresztą, co tu gadać? Ja sam bym tutaj nie przychodził, gdybym… — (doktor ścisnął zęby) — … gdybym nie był takim dziwakiem. Tylko jednego nie rozumiem, jak pan ze swoim rozumem nie widzi, co się koło pana dzieje? — A co się dzieje? — powtórzyłem i cały zamieniłem się w słuch. Doktor popatrzył na mnie z jakimś drwiącym współczuciem. — Dobry numer i ze mnie — rzekł jakby do siebie — właśnie trzeba mu było o tym mówić. Słowem — dodał głośniej — powtarzam panu: tutejsza atmosfera nie jest dla pana odpowiednia. Że panu tu przyjemnie — cóż z tego! W oranżerii też pachnie przyjemnie — a mieszkać w niej nie można. Oj, radzę panu, niech się pan znowu zabierze do Kajdanowa. Weszła księżna i zaczęła się uskarżać doktorowi na ból zębów. Potem zjawiła się Zinaida. — Doktorze — dodała księżna — niech pan ją skrzyczy. Cały dzień pije wodę z lodem; czy to zdrowo na jej słabe piersi? — Po co pani to robi? — zapytał Łuszyn. — A co z tego może wyniknąć? — Co? Może się pani przeziębić i umrzeć. — W istocie? Naprawdę? A więc cóż — to dla mnie i wyjście. — A więc tak! — mruknął doktor. Księżna wyszła. — A tak — powtórzyła Zinaida — czy wesoło żyć w ten sposób? Niech pan spojrzy wkoło… Co — pięknie? Czy pan myśli, że ja tego nie rozumiem, nie czuję. Picie wody z lodem sprawia mi przyjemność i pan może mnie zapewniać poważ nie, że życie warte jest tego, by nie ryzykować nim za chwilę przyjemności — już nie mówię o szczęściu? — No tak — zauważył Łuszyn — kaprys i niezależność… W tych dwóch słowach jest pani cała, cała pani natura. Zinaida nerwowo się zaśmiała. — Kochany doktorze, poczta spóźniona. Źle pan obserwuje; zostaje pan w tyle. Niech pan włoży okulary. Nie kaprysy mi teraz w głowie; oszukiwać was, oszukiwać siebie… jakież to wesołe! A co się tyczy niezależności… M’sje Woldemar — dodała nagle Zinaida i tupnęła nóżką — niech pan nie robi takiej melancholijnej miny, nie znoszę, gdy mnie kto żałuje. — I prędko odeszła. — Szkodliwa, szkodliwa jest dla pana tutejsza atmosfera — powiedział mi jeszcze raz Łuszyn. XI Wieczorem tego dnia zgromadzili się jak zwykle u Zasiekinów goście; i ja byłem wśród nich. Rozmawiano o poemacie Majdanowa: Zinaida chwaliła go z całego serca. — Ale wie pan co? — powiedziała do niego — gdybym ja była poetką, wybrałabym inne tematy. Być może, wszystko to głupstwo, ale czasami przychodzą mi do głowy dziwne myśli, zwłaszcza kiedy nie śpię, nad ranem, gdy niebo staje się różowe i szare. Ja bym na przykład… pan się nie będzie ze mnie śmiał? — Nie! Nie! — zawołaliśmy jednogłośnie. — Ja bym przedstawiła — ciągnęła, skrzyżowawszy ręce na piersiach i utkwiwszy wzrok w jednym punkcie — grono młodych dziewcząt, w nocy na dużej łodzi, na spokojnej rzece. Księżyc świeci, a one wszystkie w bieli i w wiankach z białych kwiatów i śpiewają, wie pan, coś w rodzaju hymnu. — Rozumiem, niech pani mówi dalej — powiedział znacząco rozmarzony Majdanow. — Nagle — hałas, śmiech, pochodnie, dzwonki na brzegu… To z pieśniami i krzykiem biegnie tłum bachantek. To już pańska rzecz, panie poeto, namalować ten obraz… chciałabym tylko, żeby pochodnie były czerwone i bardzo dymiące i żeby oczy bachantek błyszczały pod wiankami, a wianki powinny być ciemne. Niech pan jeszcze nie zapomni o skórach tygrysich i o pucharach, a i złoto, dużo złota. — Gdzie ma być złoto? — zapytał Majdanow odrzucając włosy i rozdymając nozdrza. — Gdzie? Na ramionach, na rękach, na nogach, wszędzie. Podobno w starożytności kobiety nosiły złote pierścienie na kostkach. Bachantki przyzywają do siebie dziewczęta z łodzi. Dziewczęta przestają śpiewać hymn — nie mogą już śpiewać dalej — lecz nie ruszają się; rzeka unosi je ku brzegowi. I oto nagle jedna z nich cicho wstaje… To trzeba dobrze opisać: jak cicho wstaje w świetle księżyca i jak jej przyjaciółki się boją… Przekroczyła brzeg łódki, bachantki otoczyły ją, porwały w noc, w mroki… Tu niech pan przedstawi kłęby dymu i wszystko się miesza. Słychać tylko ich pisk i wianek jej pozostał na brzegu. Zinaida umilkła. (O, jest zakochana — pomyślałem znowu). — To wszystko? — zapytał Majdanow. — Wszystko — odpowiedziała. — To nie może być tematem do całego poematu — zauważył z powagą — ale wykorzystam pani myśl w wierszu lirycznym. — W stylu romantycznym? — spytał Malewski. — Ma się rozumieć, w stylu romantycznym, byronowskim. — A ja wolę Hugo od Byrona — rzekł niedbale młody hrabia — jest ciekawszy. — Hugo to pisarz pierwszorzędny — odparł Majdanow — i mój przyjaciel Tonkoszejew w swoim hiszpańskim romansie „El Trovador”… — Ach, to ta książka z odwróconymi pytajnikami? — przerwała Zinaida. — Tak. To jest u Hiszpanów przyjęte. Chciałem więc powiedzieć, że Tonkoszejew… — No! Znowu pan zacznie się spierać o klasyczność i romantyczność — przerwała mu Zinaida. — Zabawmy się lepiej… — W fanty? — podchwycił Łuszyn. — Nie, to nudne; ale w porównania. (Zabawę tę wymyśliła samą Zinaida: wymieniała jakiś przedmiot, każdy starał się go porównać z innym i ten, kto dobierał najlepsze porównania, otrzymywał nagrodę). Podeszła do okna. Słońce dopiero co zaszło; na niebie wysoko leżały długie, czerwone obłoki. — Do czego podobne są te obłoki? — spytała Zinaida i nie czekając na odpowiedź rzekła: — Uważam, że są podobne do purpurowych żagli przy złotym okręcie Kleopatry, na którym jechała na spotkanie Antoniusza. Pamięta pan, panie Majdanow, niedawno mi pan o tym opowiadał. Jak Poloniusz w „Hamlecie” potwierdziliśmy wszyscy zgodnie, że obłoki przypominały właśnie te żagle i że lepszego porównania nikt z nas nie wynajdzie. — A ile lat miał wówczas Antoniusz? — spytała Zinaida. — Na pewno był młody — zauważył Malewski. — Przepraszam — stwierdził Łuszyn — był wtedy po czterdziestce. — Po czterdziestce — powtórzyła Zinaida, spojrzawszy nań bystrym spojrzeniem. Wkrótce poszedłem do domu. „Jest zakochana” — szeptały mimo woli me wargi… — „Ale w kim?” XII Mijały dni. Zinaida stawała się coraz bardziej dziwna, niezrozumiała. Pewnego razu wszedłem, do niej i zobaczyłem, że siedzi na plecionym krześle z głową opartą o ostry kant stołu. Wyprostowała się… twarz jej była zapłakana. — A! To pan! — powiedziała z okrutnym uśmiechem — a no, niech pan podejdzie. Podszedłem do niej; położyła mi rękę na głowie i nagle schwyciła mnie za włosy i zaczęła je kręcić. — Boli… — powiedziałem wreszcie. — Ach, boli! A mnie nie boli? Nie boli? — powtórzyła. — Aj! — krzyknęła nagle, widząc, że wyrwała mi promień włosów. — Co ja zrobiłam? Biedny m’sje Woldemar! Wyprostowała ostrożnie wyrwane włosy, omotała je dokoła palca i zwinęła w pierścień. — Włożę sobie te pańskie włosy do medalionu i będę je nosiła — rzekła, a łzy wciąż błyszczały w jej oczach. — Może to pana trochę pocieszy… A tymczasem żegnam pana. Wróciłem do domu i trafiłem na przykry spór między rodzicami. Matka robiła jakieś wyrzuty, a ojciec po swojemu milczał, chłodno i uprzejmie — i wkrótce odjechał. Nie mogłem słyszeć, o czym mówiła mama, ale nie było mi to w głowie; pamiętam tylko, że po tej rozmowie kazała mnie zawołać do swego gabinetu i odezwała się z dużym niezadowoleniem o moich częstych odwiedzinach u księżny, która, jak się wyraziła, była une femme capable de tout*. Pocałowałem mamę w rękę (robiłem to zawsze, gdy chciałem przerwać rozmowę) i wróciłem do siebie. Łzy Zinaidy stropiły mnie zupełnie. Stanowczo nie wiedziałem, co o tym sądzić, i gotów byłem sam płakać; byłem przecież dzieckiem mimo swych szesnastu lat. Już nie myślałem więcej o Malewskim, choć Biełowzorow z każdym dniem stawał się coraz groźniejszy i groźniejszy i patrzył na hrabiego krętacza jak wilk na barana; zresztą nie myślałem o niczym i o nikim. Gubiłem się w domysłach i szukałem wciąż samotności. Zwłaszcza polubiłem ruiny oranżerii. Wejdę czasem na ten wysoki mur, siądę i siedzę tam taki nieszczęśliwy, samotny i smutny, że zaczynam żałować sam siebie — i gorzkie te uczucia przynosiły mi taką ulgę, tak upajałem się nimi!.. Siedzę oto pewnego razu na murze, patrzę w dal i słucham dzwonu… nagle przemknęło coś po mnie — wiaterek, nie wiaterek, i nie dreszcz, ale jakby podmuch, wyczucie czyjejś bliskości… Spuszczam oczy. W dole szła pośpiesznie drogą Zinaida; miała lekką sukienkę i różową parasolkę na ramieniu, zobaczyła mnie, zatrzymała się i odchyliwszy rondo słomkowego kapelusza zwróciła na mnie aksamitne oczy. — Co pan tam robi tak wysoko? — zapytała z jakimś dziwnym uśmiechem. — Prawda — ciągnęła dalej — pan mnie zapewnia o swojej miłości — niech więc pan skoczy do mnie na drogę, jeśli pan mnie naprawdę kocha. Nie zdążyła wymówić tych słów, jak już leciałem na dół, jakby mnie ktoś pchnął z tyłu. Mur miał ze dwa sążnie wysokości. Skoczyłem wprawdzie na nogi, ale uderzenie było tak silne, że nie mogłem się utrzymać; upadłem i na chwilę straciłem przytomność. Gdy przyszedłem do siebie, nie otwierając oczu odczułem bliskość Zinaidy. „Drogi mój chłopcze — mówiła schylona nade mną, w głosie jej brzmiała czułość i niepokój. — Jakżeś mógł to zrobić, jak mogłeś mnie usłuchać… Przecież ja ciebie kocham… Wstań”. Piersi jej oddychały przy moich, ręce dotykały mej głowy i nagle — o, cóż się wówczas ze mną stało! — miękkie jej, świeże wargi zaczęły pokrywać całą moją twarz pocałunkami… Dotknęły moich warg… Tu Zinaida domyśliła się zapewne z wyrazu mej twarzy, że oprzytomniałem, choć wciąż nie otwierałem oczu, i zerwawszy się nagle, powiedziała: — No, wstawaj pan, szalony łobuzie; cóż pan tak leży w kurzu? — Wstałem. — Niech mi pan poda parasolkę — rzekła Zinaida — o, tam ją rzuciłam; no, niech się pan tak na mnie nie gapi… co za głupstwa? Pan się nie potłukł? Nie poparzył się pan pokrzywą? No, mówię panu, niech się pan na mnie nie patrzy. Ależ on nic nie rozumie, nic nie odpowiada — dodała jakby do siebie… — No, marsz do domu, m’sje Woldemar, niech się pan oczyści i nie śmie iść za mną, bo inaczej rozgniewam się i już nigdy więcej… Nie dokończyła i oddaliła się prędko, a ja przysiadłem na drodze… Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Poparzyłem sobie pokrzywą ręce, bolały mnie plecy i w głowie mi się kręciło, ale uczucie rozkoszy, jakiego doznałem wówczas, nie powtórzyło się nigdy w mym życiu. Tkwiło słodkim bólem w całym mym ciele i wyzwoliło się wreszcie triumfalnymi skokami i okrzykami. Istotnie, byłem jeszcze dzieckiem. XIII Przez cały ten dzień byłem tak wesoły i dumny, tak żywo odczuwałem wciąż pocałunki Zinaidy na twarzy, z takim uniesieniem wspominałem jej każde słowo, tak pieściłem się swym nieoczekiwanym szczęściem, że lęk mnie nawet ogarniał. Nie chciałem nawet widzieć jej, sprawczyni tych nowych doznań. Zdawało mi się, że nic już więcej nie można wymagać od losu, że teraz by należało „raz ostatni odetchnąć głęboko i umrzeć”. Za to nazajutrz udając się do jej mieszkania czułem się wielce zakłopotany, co próżno starałem się ukryć pod maską skromnej swobody, która przystoi człowiekowi, pragnącemu dać do zrozumienia, że umie zachować tajemnicę. Zinaida przyjęła mnie zwyczajnie, bez śladu niepokoju, pogroziła mi tylko palcem i zapytała, czy nie mam siniaków. Gała moja skromna swoboda i tajemniczość znikły w jednej chwili, wraz z nimi i moje zakłopotanie. Oczywiście, nie oczekiwałem niczego nadzwyczajnego, ale spokój Zinaidy jakby oblał mnie zimną wodą. Zrozumiałem, że jestem w jej oczach dzieckiem — i było mi bardzo ciężko! Zinaida chodziła po pokoju tam i z powrotem, za każdym razem, gdy spojrzała na mnie, uśmiechała się przelotnie; ale myśli jej były daleko, widziałem to wyraźnie… „A może by samemu zacząć rozmowę o tym, co było wczoraj” — pomyślałem — „zapytać ją, dokąd się tak śpieszyła, żeby się dowiedzieć ostatecznie…”, ale machnąłem tylko ręką i przysiadłem w kąciku. Wszedł Biełowzorow; ucieszyłem się z jego przyjścia. — Nie znalazłem dla pani spokojnego wierzchowca — zaczął surowo — Freitag ręczył mi za jednego, ale nie jestem pewien. Boję się. — Czegóż się pan boi, jeśli można wiedzieć — zapytała Zinaida. — Czego? Przecież pani nie umie jeździć. Nie daj Boże, w razie wypadku! I cóż to za fantazja przyszła pani do głowy? — To moja rzecz, m’sje, mój zwierzu. W takim razie poproszę Piotra Wasylewicza… (Było to imię mego ojca. Zdziwiłem się, że tak łatwo i pogodnie wspomniała o nim, jak gdyby była pewna, że gotów jej służyć). — A więc tak — rzekł Biełowzorow. — To pani z nim chce jechać? — Z nim, czy z kim innym — to dla pana obojętne. Tylko nie z panem. — Nie ze mną — powtórzył Biełowzorow. — Jak pani sobie życzy. Cóż? Konia pani dostarczą. — Tylko niech pan uważa, nie jakąś krowę. Uprzedzam pana, że chcę galopować. — Proszę, niech pani galopuje… Z kim więc pani pojedzie, może z Malewskim? — A dlaczegobym nie miała jechać choćby i z nim, rycerzu? No, niech się pan uspokoi — dodała — i nie błyska okiem. Zabiorę i pana. Pan wie, czym jest teraz dla mnie Malewski — fi! — Wstrząsnęła głową. — Pani to mówi, żeby mnie pocieszyć — mruknął Biełowzorow. Zinaida zmrużyła oczy. — To pana pociesza? O… o… o… rycerzu! — powiedziała wreszcie, jakby nie znajdując innego słowa — a pan, m’sje Woldemar, pojechałby z nami? — Ja… nie lubię… licznego towarzystwa… — bąknąłem nie podnosząc oczu. — Pan woli t?te ? t?te*… cóż, wolna wola — rzekła z westchnieniem. — Niechże więc pan idzie, panie Biełowzorow, i postara się. Konia potrzebuję na jutro. — Tak; a skąd wziąć pieniądze? — wmieszała, się księżna. Zinaida zmarszczyła brwi. — Nie proszę cię, mamo, o nic; Biełowzorow mi zawierzy. — Zawierzy, zawierzy… — mruknęła księżna — i nagle wrzasnęła na całe gardło: — Dunia! — Maman, podarowałam ci przecież dzwonek — zauważyła księżniczka. — Dunia! — powtórzyła stara pani. Biełowzorow złożył ukłon; poszedłem z nim razem. Zinaida nie zatrzymywała mnie. XIV Nazajutrz wstałem wcześnie, wyciąłem sobie laskę i udałem się za rogatkę. „Przejdę się — pomyślałem — rozproszyć swoje zmartwienie” Dzień był piękny, jasny i niezbyt gorący; wesoły, świeży wiatr polatywał nad ziemią i szumiał, i igrał w miarę poruszając wszystkim, a niczego nie niepokojąc. Długo wałęsałem się po wzgórzach, po lasach; nie czułem się szczęśliwy, wyszedłem z domu z zamiarem oddania się smutkowi, ale młodość, piękna pogoda, świeże powietrze, przyjemność z szybkiego spaceru, samotnego leżenia na gęstej trawie zrobiły swoje. Wspomnienia o tych niezapomnianych chwilach, o tych pocałunkach, wdarły się znowu do mej duszy. Przyjemnie mi było myśleć, że Zinaida musi jednak uznać moją stanowczość i bohaterstwo… „Inni są lepsi dla niej ode mnie — myślałem — a no, niech tam! Za to inni tylko powiedzą, co zrobią, a ja zrobiłem! I czegóż jeszcze nie mógłbym uczynić dla niej”. Wyobraźnia zaczęła pracować. Przedstawiałem sobie, jak będę ją ratował z rąk nieprzyjaciół, jak zlany krwią wyrwę ją z ciemnicy, jak umrę u jej stóp. Przy pomniałem sobie obraz w naszym salonie: Malek — Adel porywający Matyldę — i w tej chwili zwrócił moją uwagę duży, pstry dzięcioł, który wspinał się z przejęciem po cienkim pniu brzozy i niespokojnie wyglądał zza niej to na prawo, to na lewo, jak muzykant zza gryfu kontrabasu. Potem zaśpiewałem „Nie śniegi białe” i przeszedłem na znany w owych, czasach romans „Czekam na ciebie, gdy zefir swawolny”; potem zacząłem deklamować głośno monolog Jermaka do gwiazd z tragedii Chomiakowa; spróbowałem ułożyć coś uczuciowego, wymyśliłem nawet wiersz,. którym miał się kończyć cały utwór: „O, Zinaido! Zinaido!” ale nic z tego nie wyszło. Tymczasem nadeszła pora obiadowa. Zeszedłem w dolinę; wiła się nią wąska, piaszczysta dróżka, która prowadziła do miasta. Poszedłem po tej dróżce… Głuchy stuk kopyt końskich rozległ się za mną. Obejrzałem się, stanąłem mimo woli i zdjąłem czapkę; zobaczyłem ojca i Zinaidę. Jechali obok siebie. Ojciec mówił coś do niej przegięty całą figurą i, oparty ręką na szyi konia, uśmiechał się. Zinaida słuchała go w milczeniu ze spuszczonymi surowo oczami i zaciśniętymi ustami. Z początku zobaczyłem tylko ich; dopiero w kilka chwil potem ukazał się zza zakrętu doliny Biełowzorow w mundurze huzarskim z dolmanem, pędził na spienionym, karym koniu. Dobry wierzchowiec rzucał głową, parskał i tańczył; jeździec i wstrzymywał go, i spinał ostrogami. Usunąłem się z drogi. Ojciec ściągnął cugle, odchylił się od Zinaidy, ta powoli zwróciła na niego oczy — i pojechali cwałem… Biełowzorow pomknął za nimi, brzęcząc szablą: „Czerwony jak rak — pomyślałem — a ona… Dlaczego taka blada? Cały ranek na koniu i, taka blada?” Podwoiłem kroki i zdążyłem wrócić do domu przed samym obiadem. Ojciec już siedział przebrany, umyty i świeży przy fotelu mamy i czytał jej równym, dźwięcznym głosem felieton z „Journal des Débats”, ale mama słuchała go nieuważnie i ujrzawszy mnie zapytała, gdzie się przez cały ten czas podziewałem, i dodała, że nie lubi, gdy się ludzie włóczą Bóg wie gdzie i nie wiadomo z kim. Chciałem odpowiedzieć, że odbyłem spacer samotnie, ale spojrzałem na ojca i, sam nie wiem dlaczego, zmilczałem. XV W ciągu następnych pięciu czy sześciu dni Zinaidy prawie nie widziałem; wymawiała się, że jest chora, co nie przeszkadzało jednak zwykłym bywalcom zjawiać się, jak mawiali, na swe dyżury — wszystkim prócz Majdanowa, który, gdy tylko nie miał możności wyrażać swych zachwytów, upadał na duchu i nudził się. Biełowzorow siedział ponuro w kącie, zapięty na wszystkie guziki i czerwony; na delikatnej twarzy hrabiego Malewskiego wciąż błąkał się jakiś niedobry uśmiech; istotnie popadł w niełaskę Zinaidy i ze specjalną gorliwością nadskakiwał starej księżnej, jeździł z nią pocztową karetą do generała — gubernatora. Zresztą podróż ta okazała się niefortunna i Malewski miał nawet nieprzyjemność; przypomniano mu jakąś historię z pewnymi oficerami służby saperskiej i musiał się tłumaczyć ówczesnym brakiem doświadczenia. Łuszyn przyjeżdżał dwa razy dziennie, ale nie zostawał długo. Bałem się go trochę po naszej ostatniej rozmowie, a jednocześnie czułem do niego szczerą sympatię. Poszedł raz przespacerować się ze mną po Ogrodzie Nieskucznym, był dobroduszny i bardzo uprzejmy, wymieniał mi nazwy i własności różnych traw i kwiatów i nagle ni stąd, ni zowąd, uderzył się w czoło i zawołał: — A ja, niemądry, myślałem, że ona jest kokietką! Widocznie robienie z siebie ofiary jest przyjemnością dla innych. — Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytałem. — Panu nic nie chcę powiedzieć — odciął Łuszyn. Mnie Zinaida unikała; nie mogłem tego nie zauważyć — sprawiałem na niej przykre wrażenie. Odwracała się mimo woli ode mnie… mimo woli, to właśnie było gorzkie i to mnie gnębiło! Ale cóż miałem robić — starałem się nie wpadać jej w oczy i pilnowałem jej tylko z daleka, co nie zawsze mi się udawało. Działo się z nią ciągle coś niezrozumiałego; miała inną twarz, cała wyglądała inaczej. Zmiana ta uderzyła mnie pewnego ciepłego, cichego wieczoru. Siedziałem na niskiej ławeczce pod szerokim krzakiem czarnego bzu; lubiłem to miejsce; widać stąd było okno pokoju Zinaidy. Siedziałem; nad głową moją w pociemniałym listowiu krzątał się mały ptaszek; szary kot z wyciągniętym grzbietem skradał się do ogrodu i pierwsze chrząszcze brzęczały ciężko w powietrzu przezroczystym jeszcze, ale już niejasnym. Siedziałem, patrzyłem na okno i oczekiwałem, czy się nie otworzy; istotnie, otwarło się i ukazała się w nim Zinaida. Miała na sobie białą suknię — i sama twarz, ramiona, ręce, wszystko blade było w bieli. Długo stała nieruchoma i patrzała przed siebie spod ściągniętych brwi. Nie znałem u niej takiego spojrzenia. Potem ścisnęła mocno ręce, podniosła je do ust, do czoła i nagle rozwarła palce, odgarnęła włosy z uszu, wstrząsnęła nimi i, kiwnąwszy głową z jakąś stanowczością, zatrzasnęła okno. Po trzech dniach spotkała mnie w ogrodzie. Chciałem ją wyminąć, ale zatrzymała mnie sama. — Niech mi pan poda rękę — powiedziała pieszczotliwie jak dawniej — dawnośmy nie gawędzili. Spojrzałem na nią; oczy jej jaśniały łagodnie i twarz uśmiechała sięjak przez mgiełkę. — Pani wciąż jest niezdrowa? — zapytałem. — Nie, teraz już przeszło — powiedziała i zerwała małą czerwoną różyczkę. — Jestem trochę zmęczona, ale i to przejdzie. — I będzie pani taka jak dawniej? — zapytałem. Zinaida podniosła różę do twarzy i zdawało mi się, jakby odblask jej jaskrawych płatków udzielił się jej policzkom. — A czy się zmieniłam? — zapytała. — O, tak, zmieniła się pani — odpowiedziałem półgłosem. — Odnosiłam się do pana chłodno, wiem o tym — zaczęła Zinaida — ale nie trzeba było na to zwracać uwagi… Nie mogłam inaczej… Ale nie warto o tym mówić! — Pani nie chce, abym panią kochał — o to pani chodzi! — zawołałem ponuro w mimowolnym uniesieniu. — Nie, niech pan mnie kocha, ale nie tak jak przedtem. — A jak? — Bądźmy przyjaciółmi, tak oto. . — Zinaida dała mi do powąchania różę. — Niech pan posłucha, jestem przecież dużo starsza, mogłabym być ciotką pana, doprawdy; no, ciotką nie, ale starszą siostrą. A pan… — Jestem dla pani dzieckiem — przerwałem. — No tak, dzieckiem, ale kochanym, dobrym, mądrym dzieckiem, które bardzo lubię. Wie pan co? Odtąd będzie pan moim paziem.; a niech pan nie zapomina, paziowie muszą być zawsze przy swoich paniach. Oto odznaka nowej pana godności — dodała, wkładając różę do dziurki od guzika przy mojej kurtce — odznaka naszej monarszej łaski. — Ale dawniej darzyła mnie pani innymi względami — mruknąłem. — A! — powiedziała Zinaida i popatrzyła na mnie z boku. — Co za pamięć! Cóż? Mogę i teraz… I nachyliła się do mnie składając czysty, spokojny pocałunek na moim czole. Spojrzałem tylko na nią, lecz odwróciła się i rzekła: — A więc, mój paziu, chodź ze mną — i poszła do mieszkania. Udałem się za nią. Zdumienie moje trwało: „Więc ta łagodna, rozsądna dziewczyna — to ma być ta sama Zinaida, którą znałem?” I ruchy jej wydawały mi się spokojniejsze, cała postać bardziej majestatyczna i smukła… I, mój Boże! Z jakąż nową siłą rozgorzała we mnie miłość! XVI Po obiedzie znów w oficynie zgromadzili się goście — i wyszła do nich księżniczka. Nikogo nie brakowało. Obecni byli wszyscy, jak w ten pamiętny pierwszy wieczór: przywłókł się nawet Nirmacki; Majdanow tym razem przyszedł najwcześniej — przyniósł nowe wiersze. Zaczęła się znowu zabawa w fanty, ale już bez tych dawniejszych wyskoków, bez wygłupiania się i hałasu — znikł z niej element cygański. Zinaida wprawiła nasze zebranie w nowy nastrój. Jako paź siedziałem tuż przy niej. Między innymi zaproponowała, żeby ten, którego fant się wyjmie, opowiedział swój sen, ale to się nie udało. Sny okazały się albo nieciekawe (Biełowzorowowi śniło się, że karmi swego konia karasiami i że koń miał głowę drewnianą), albo nienaturalne, zmyślone. Majdanow uraczył nas całą powieścią były tam i podziemia grobowców i aniołowie z lutniami, i mówiące kwiaty, i donoszące się z dala dźwięki. Zinaida nie pozwoliła mu dokończyć. — Jeśli już zmyślać — powiedziała — niech każdy koniecznie opowie coś zmyślonego. Znowu pierwszy opowiadać miał Biełowzorów. Młody huzar był zakłopotany. — Nie potrafię nic wymyślić! — zawołał. — Co za głupstwa! — rzekła Zinaida — No, niech pan sobie na przykład wyobrazi, że pan jest żonaty, i opowie nam, jakby pan spędzał czas z żoną. Pan by ją zamknął. — Zamknąłbym. — I sam by pan z nią siedział? — Ma się rozumieć, że siedziałbym z nią. — Dobrze. No, a gdyby jej się to sprzykrzyło i gdyby pana zdradziła. — Zabiłbym ją. — A gdyby uciekła? — Dogoniłbym ją i jednak zabił. — No, a przypuśćmy, gdybym ja była pańską żoną, co by pan wtedy zrobił? Biełowzorow milczał chwilę. — Zabiłbym siebie. Zinaida się roześmiała — Widzę, że u pana to prędko. Drugi fant był Zinaidy. Wzniosła oczy do sufitu i zamyśliła się. — Słuchajcie, panowie — zaczęła wreszcie — słuchajcie tego, co wymyśliłam… Wyobraźcie sobie cudowny pałac, noc letnią i wspaniały bał. Bal ten wydaje młoda królowa. Wszędzie złoto, marmur, kryształy, jedwab, ognie, diamenty, kwiaty, aromaty, zbytek. — Pani lubi zbytek? — przerwał jej Łuszyn. — Zbytek jest ładny — odparła — lubią wszystko, co jest ładne. — Więcej niż to, co jest piękne? — zapytał. — Coś to zbyt zawiłe, nie rozumiem. Ale niech pan nie przeszkadza. A więc wspaniały bal. Gości mnóstwo, wszyscy młodzi, przystojni, odważni, wszyscy bez pamięci zakochani w królowej. — A kobiet wśród gości nie ma? — spytał Malewski. — Nie ma — albo niech pan poczeka — są. — Wszystkie brzydkie? — Prześliczne. Ale mężczyźni są zakochani w królowej. Jest wysoka i smukła; mały, złoty diadem spina jej czarne włosy. Spojrzałem na Zinaidę i wydało mi się w tej chwili, że stoi ponad nami niedosiężnie wysoko; białe jej czoło, nieruchome brwi tchnęły takim jasnym rozumem i, taką władczością, że pomyślałem: „Ty sama jesteś tą królową.” — Wszyscy tłoczą się wokół niej — ciągnęła Zinaida — wszyscy schlebiają jej w najwyższym stopniu. — A czy lubi pochlebstwa? — spytał Łuszyn. — jaki pan nieznośny! Ciągle przerywa… A któż nie lubi pochlebstw? — Jeszcze jedno, ostatnie pytanie — powiedział Malewski — czy królowa ma męża? — Nie pomyślałam nawet o tym. Nie, po co mąż? — Oczywiście — podchwycił Malewski — po co mąż. — Silence*! — zawołał Majdanow, który mówił po francusku słabo. — Merci* — rzekła mu Zinaida — a więc królowa słucha tych słów, słucha muzyki, ale nie patrzy na nikogo z gości. Sześć okien otwartych na oścież od podłogi do sufitu, a za nimi ciemne niebo z dużymi gwiazdami i ciemny ogród z dużymi drzewami. Królowa patrzy w stronę ogrodu. Tam obok drzew bieleje w mroku fontanna wysoka, wysoka jak widmo. Poprzez rozmowę i muzykę królowa słucha cichego plusku wody. Patrzy i myśli: wszyscy wy, panowie, jesteście szlachetni, mądrzy, bogaci, otaczacie mnie, cenicie każde moje słowo, gotowiście wszyscy umrzeć u mych stóp, władam wami… a tam, przy fontannie, przy tej pluszczącej wodzie stoi i czeka na mnie ten, którego kocham, który ma nade mną władzę. Nie ma na sobie bogatego stroju ani drogich kamieni, nikt go nie zna, ale on czeka na mnie i wie na pewno, że przyjdę — i ja przyjdę — i nie ma takiej siły, która by mnie powstrzymała, gdy zechcę pójść do niego i przy nim pozostać, i zagubić się z nim w tym mrocznym ogrodzie przy szeleście drzew, przy plusku fontanny… Zinaida umilkła. — To ma być zmyślone? — spytał chytrze Malewski. Zinaida nie spojrzała nawet na niego. — A co byśmy, panowie, uczynili — powiedział nagle Łuszyn — gdybyśmy się znajdowali wśród tych gości i wiedzieli o tym szczęśliwcu przy fontannie? — Poczekajcie, poczekajcie — przerwała Zinaida — powiem wam sama, co by każdy z was uczynił. Pan, Biełowzorow, wyzwałby go na pojedynek; pan Majdanów napisałby na niego epigramat… zresztą nie, pan nie umie pisać epigramatów: pan by ułożył na niego długi wiersz w jambach i zamieściłby ten utwór w „Telegrafie”. Pan, panie Nirmacki, pożyczyłby od niego… nie, pan by jemu pożyczył na procenty; pan, doktorze… — Zatrzymała się. — A właściwie nie wiem, co by pan zrobił. — Jako lekarz nadworny — odparł Łuszyn — poradziłbym królowej, aby nie wydawała balów, skoro ją goście nie obchodzą… — Może pan ma racją. A pan, hrabio? — A ja? — powtórzył ze swym niedobrym uśmiechem Malewski. — Pan by go poczęstował zatrutym cukierkiem. Twarz Malewskiego wykrzywiła się i przybrała na chwilę wyraz przebiegły, ale zaraz roześmiał się głośno. — Co się zaś tyczy pana, Woldemar… — ciągnęła Zinaida — zresztą dość już; zabawmy się w coś innego. — M’sje Woldemar trzymałby w charakterze pazia tren jej sukni, kiedyby biegła do ogrodu — zauważył jadowicie Malewski. Spąsowiałem, ale Zinaida położyła mi lekko rękę na ramieniu i powstając rzekła drżącym głosem: — Nie dawałam nigdy jaśnie panu prawa do impertynencji i dlatego będzie pan łaskaw opuścić ten dom. — Tu wskazała mu drzwi. — Księżniczko — bąknął Malewski i pobladł. — Księżniczka ma rację — zawołał Biełowzorow i powstał również. — Jak Boga kocham, nigdy się tego nie spodziewałem — ciągnął Malewski — w moich słowach, zdaje się, nie było nic takiego… ani w myśli mi było kogoś obrazić… Proszę mi wybaczyć. Zinaida obrzuciła go chłodnym spojrzeniem i uśmiechnęła się ozięble. — Zresztą niech pan zostanie — powiedziała z niedbałym ruchem ręki. — Rozgniewaliśmy się z m’sje Woldemarem zbytecznie. Panu przyjemnie kąsać… Na zdrowie. — Proszę mi wybaczyć — powtórzył jeszcze raz Malewski, a ja przypominając sobie gest Zinaidy pomyślałem znowu, że prawdziwa królowa nie potrafiłaby z większą godnością wskazać zuchwalcowi drzwi. Po tej krótkiej scenie zabawa w fanty trwała już niedługo wszystkim było jakoś niezręcznie, nie tyle wskutek tego zajścia, ile wskutek innego, niezupełnie określonego, ale ciężkiego uczucia. Nikt o nim nie mówił, ale każdy je odczuwał i w sobie, i u sąsiada. Majdanow przeczytał nam swoje wiersze i Malewski zaczął je przesadnie chwalić. — Jaki on chce się wydać teraz dobry — szepnął mi Łuszyn. Wkrótce wszyscy się rozeszli. Zinaida wpadła nagle w zadumę, księżna oznajmiła przez służącego, że boli ją głowa; Nirmacki zaczął się uskarżać na swój reumatyzm… Długo nie mogłem zasnąć, zdumiewało mnie opowiadanie Zinaidy. „Czyżby zawierało aluzje?” — pytałem sam siebie; „i kogo, i co miała na myśli? I jeżeli…” — szeptałem przewracając się z jednego rozpalonego policzka na drugi. Ale wspomniałem wyraz twarzy Zinaidy podczas jej rozmowy ze mną — i gubiłem się w domysłach. „Kto to taki?” Te dwa słowa stały jakby przed moimi oczami, nakreślone w mroku jakby niska, złowieszcza chmura zawisła nade mną — czułem jej ucisk i oczekiwałem lada chwila gromu. Do wielu rzeczy przywykłem w ostatnim czasie, wielu rzeczom napatrzyłem się u Zasiekinów; ich nieporządek, ogarki świec, złamane noże i widelce, ponury Bonifacy, obdarte pokojówki, maniery samej księżnej — całe to niezwykłe życie już nie dziwiło mnie więcej. Ale do tego, co niewyraźnie przeczuwałem teraz w Zinaidzie, przywyknąć nie mogłem… „Awanturnica” — powiedziała raz o niej moja matka. Awanturnica — ona, ten mój ideał, to moje bóstwo! Nazwa ta paliła mnie, usiłowałem ukryć się przed nią w poduszce, byłem na nią oburzony — i jednocześnie — na co bym się nie zgodził, czego bym nie oddał, aby tylko być tym szczęśliwcem przy fontannie!.. Krew zapłonęła we mnie i zagrała. „Ogród… fontanna…” — pomyślałem… „Pójdę sobie do ogrodu”. Ubrałem się prędko, wyśliznąłem się z domu. Noc była ciemna, drzewa ledwie szeptały; z nieba padał cichy chłodek, z ogrodu ciągnął zapach kopru. Obszedłem wszystkie aleje; lekki odgłos mych kroków niepokoił mnie i zarazem dodawał śmiałości, zatrzymałem się, czekałem i słuchałem, jak biło me serce — mocno i prędko. Wreszcie zbliżyłem się do płotu i oparłem się o cienką żerdź. Nagle — czy mi się zdawało? — o kilka kroków przede mną mignęła postać kobieca… Natężyłem wzrok w ciemności — wstrzymałem oddech. Co to? Czy słyszę kroki — czy też znowu bije me serce? — Kto tu? — bąknąłem niewyraźnie. Co to znowu? Śmiech tłumiony?. czy szelest wśród liści… Czy westchnienie nad samym uchem? — Strach mnie ogarnął… — Kto tu? — powtórzyłem jeszcze ciszej. Wionęło na chwilę powietrze; po niebie mignęło pasemko ogniste; potoczyła się gwiazda. Zinaida? — chciałem zapytać, ale głos zamarł mi na ustach. I nagle wszystko dokoła, jak to bywa nieraz wśród nocy, ogarnęło głębokie milczenie… Nawet świerszcze przestały dzwonić wśród drzew — tylko zaskrzypiało gdzieś okno. Postałem jakiś czas i wróciłem do swego pokoju, do ochłodzonej pościeli. Czułem dziwny niepokój — jak gdybym chodził na schadzkę — i zostałem samotny, i przeszedłem obok cudzego szczęścia. XVII Nazajutrz widziałem Zinaidę tylko przelotnie; jechała gdzieś z księżną w dorożce. Widziałem za to Łuszyna, który zresztą ledwie raczył mnie pozdrowić, i Malewskiego. Młody hrabia uśmiechnął się, zagadnął mnie i zaczął ze mną przyjaźnie rozmawiać. Ze wszystkich bywalców oficyny on jeden tylko potrafił się wkręcić do naszego domu i podobał się mamie. Ojciec nie lubił go i był względem niego aż obrażająco nieuprzejmy. — Ach, monsieur le page* — zaczął Malewski — cieszę się, że pana spotykam. Co porabia pańska piękna królowa? Jego świeża, ładna twarz była mi tak wstrętna w tej chwili — patrzył na mnie z taką żartobliwą pogardą — że nie odpowiedziałem mu wcale. — Pan się jeszcze gniewa? — ciągnął. — Zbytecznie. Przecież to nie ja nazwałem pana paziem, a paziowie mają przeważnie królowe. Ale pan pozwoli, że mu zwrócę uwagą. Pan źle się wywiązuje ze swoich obowiązków. — Jak to? — Paziowie powinni stale towarzyszyć swoim paniom. Paziowie powinni wiedzieć o wszystkim, co one robią, powinni je śledzić nawet — dodał zniżając głos — dniem i nocą… — Co pan chce przez to powiedzieć? — Co chcę przez to powiedzieć, zdaje się, mówię wyraźnie. W dzień — i w nocy. W dzień jeszcze jako tako; w dzień jest jasno i dużo ludzi; ale w nocy. — W nocy najłatwiej o nieszczęście. Radzę panu nie spać po nocach i obserwować, obserwować najusilniej. Pan pamięta, gdzie trzeba pilnować — w ogrodzie przy fontannie. Pan mi podziękuje. Malewski roześmiał się i odwrócił się do mnie plecami. Prawdopodobnie nie przywiązywał do swych słów dużej wagi; miał reputację świetnego mistyfikatora i znany był ze swej umiejętności nabierania ludzi na maskaradach, w czym pomagała mu bardzo ta nieświadoma prawie kłamliwość, właściwa całej jego naturze… Chciał się tylko ze mną podroczyć, ale każde jego słowo rozlało się jak trucizna po wszystkich moich żyłach. Krew rzuciła mi się do głowy. „A więc to tak — powiedziałem sobie — doskonale! Nie na próżno zatem ciągnęło mnie coś do ogrodu. Ale tego nie będzie!” — zawołałem głośno i uderzyłem się’ w piersi, choć właściwie — czego ma nie być — nie wiedziałem. — Czy ten sam Malewski znajdzie się w ogrodzie — myślałem (może się wygadał: to wygląda na jego zuchwalstwo) — czy to kto inny — (ogrodzenie było bardzo niskie i przejście przez nie nie przedstawiało żadnych trudności) — ale biada temu, kto wpadnie w me ręce! Nie radzę nikomu spotykać się ze mną! Udowodnię całemu światu i tej zdrajczyni (tak ją właśnie nazwałem — zdrajczynią) — że potrafię się zemścić!” Powróciłem do swego pokoju, wyjąłem z szuflady biureczka kupiony niedawno angielski scyzoryk, spróbowałem jego ostrza i nachmurzywszy brwi, z zimną i skupioną stanowczością, jakby podobne sprawy były dla mnie czymś zwykłym i naturalnym, włożyłem go do kieszeni. Serce się we mnie gniewnie podniosło i zamieniło w kamień; do późnej nocy nie rozchmurzyłem brwi i cały czas, ściskając wargi przechadzałem się tylko tam i z powrotem, ściskając w kieszeni rozgrzany nóż i przygotowując się z góry do czegoś strasznego. Te nowe, niezwykłe doznania zajmowały mnie i nawet cieszyły do tego stopnia, że o Zinaidzie myślałem właściwie mało. Wciąż mi się majaczył młody Cygan Aleko; „Dokąd, piękny młodzieńcze? — Nie wstawaj, leż…” — a potem: „Ty cały jesteś krwią zbryzgany!.. O, coś uczynił?.. Nic a nic!” Z jakim okrutnym uśmiechem powtarzałem to „nic!” Ojca w domu nie było, ale mama, która od jakiegoś czasu prawie zawsze była podrażniona, zwróciła uwagę na mój fatalny wygląd i powiedziała mi przy kolacji: — Dlaczego patrzysz jak zbój? — W odpowiedzi uśmiechnąłem się tylko pobłażliwie i pomyślałem: „O gdyby wiedzieli”. Wybiła jedenasta; poszedłem do siebie, ale nie rozbierałem się; oczekiwałem północy; wreszcie wybiła. „Czas” — szepnąłem przez zęby i zapięty na wszystkie guziki, zakasawszy nawet rękawy, udałem się do ogrodu. Wybrałem już sobie naprzód miejsce, gdzie miałem czatować. Na końcu ogrodu, tam gdzie płot dzielący obie sąsiednie posiadłości opierał się o wspólny mur, rosła samotna jodła. Stojąc pod jej niskimi, gęstymi gałęziami, mogłem widzieć dobrze, o ile pozwalały ciemności nocne, co się działo dokoła; tu też wiła się alejka, która wydawała mi się zawsze taka tajemnicza; jak wąż podpełzała do płotu, który w tym miejscu miał ślady nóg od przełażenia, i prowadziła do okrągłej altanki z gęstych akacji. Dotarłem do jodły, oparłem się o jej pień i zacząłem czatować. Noc była tak samo cicha jak i wczoraj; ale na niebie było mniej chmur — i wyraźniej widniały zarysy krzewów, a nawet wysokich kwiatów. Pierwsze chwile oczekiwania były męczące, prawie straszne. Byłem zdecydowany na wszystko, zastanawiałem się tylko, jak postąpić? Czy zagrzmieć: „Dokąd idziesz? Stój! Przyznaj się albo śmierć!”, czy też po prostu uderzyć… Każdy dźwięk, każdy szmer i szelest wydawał mi się pełen znaczenia, niezwykły… Przygotowywałem się… Pochylałem się naprzód… Ale minęło pół godziny, godzina; krew moja zaczęła się uspokajać, ziębnąć; do duszy wkradało się przekonanie, że wszystko to robię zbytecznie, że jestem nawet trochę śmieszny, że Malewski zażartował ze mnie. Porzuciłem miejsce zasadzki i obszedłem cały ogród. Jakby umyślnie, nigdzie nie było słychać najmniejszego szelestu; wszystko spoczywało, nawet pies nasz zwinięty w kłębek spał przy furtce. Wdrapałem się na ruiny oranżerii i ujrzałem przed sobą dalekie pole, wspomniałem spotkanie z Zinaidą i zamyśliłem się. Drgnąłem… Zdawało mi się, że słyszę, jak skrzypią otwierane drzwi, potem, jak trzeszczy złamana gałązka. W dwóch skokach opuściłem ruiny — i zamarłem na miejscu. W ogrodzie słychać było wyraźnie szybkie, ale ostrożne kroki. Zbliżały się do mnie. „Oto on… nareszcie!” — serce mi zadrżało. Wyrwałem kurczowo nóż z kieszeni, kurczowo go otworzyłem — i w oczach moich zakręciły się jakieś czerwone iskry, ze strachu i złości włosy poruszyły się na głowie… Kroki kierowały się wprost na mnie — zginałem się, ciągnąłem na spotkanie… Ukazał się człowiek… Boże! To był mój ojciec! Poznałem go od razu, choć ciemny płaszcz zasłaniał go całego, a kapelusz miał nasunięty na czoło. Przeszedł obok na palcach. Nie zauważył mnie, choć nic mnie nie kryło, ale tak się skuliłem i spłaszczyłem, że, zda się, zrównałem z ziemią. Zazdrosny, skory do zabójstwa Otello zmienił się nagle w uczniaka… Nieoczekiwane ukazanie się ojca przestraszyło mnie do tego stopnia, że z początku nie zauważyłem nawet, skąd wyszedł i gdzie zniknął; Dopiero wtedy wyprostowałem się i pomyślałem: „Po co to ojciec chodzi wieczorem do ogrodu” — gdy znów wszystko dokoła ucichło. Ze strachu zgubiłem w trawie scyzoryk, ale nawet go nie szukałem; ogarnął mnie wstyd. Od razu otrzeźwiałem. Wracając do domu poszedłem jednak do mej ławeczki pod krzakiem bzu i spojrzałem na okienka sypialni Zinaidy. Małe, wygięte nieco szyby siniały ciemno w padającym z nocnego nieba, słabym świetle. Nagle — barwa ich zaczęła się zmieniać… Za nimi, widziałem to, widziałem wyraźnie — ostrożnie i cicho spuszczała się biała zasłona, spuszczała się do okiennicy — i pozostała tam nieruchomo. — Cóż to takiego? — powiedziałem głośno, prawie mimo woli, gdy znalazłem się znowu w swym pokoju. Sen, zbieg okoliczności, czy też… — Przeczucia, które mnie nagle ogarnęły, były tak nowe i dziwne, że nawet nie śmiałem się im oddać. XVIII Rano wstałem z bólem głowy. Wczorajsze wzruszenie minęło. Zastąpiło je tępe zdumienie i jakiś niezwykły smutek — jakby we mnie coś zamierało. — Cóż to wygląda pan jak królik, któremu wyjęto połowę mózgu? — powiedział mi Łuszyn przy spotkaniu. W czasie śniadania spoglądałem ukradkiem to na ojca, to na matkę; on był spokojny jak zwykle, ona jak zwykle wewnętrznie podrażniona. Czekałem, czy ojciec nie zacznie ze mną, jak to bywało, przyjacielskiej rozmowy… Ale nie popieścił mnie nawet tą codzienną chłodną pieszczotą. „Może opowiedzieć wszystko Zinaidzie?”, pomyślałem… „I tak już wszystko jedno — między nami wszystko skończone”. Poszedłem do niej, ale nie tylko że jej nic nie powiedziałem, ale nie udało mi się z nią porozmawiać, tak jakbym pragnął. Do księżnej przy jechał z Petersburga na wakacje jej syn, dwunastoletni może kadet. Zinaida poleciła mi natychmiast swego brata. — Oto — rzekła — Włodziu drogi (po raz pierwszy mnie tak nazwała), kolega. Nazywa się tak samo Włodzio. Zaprzyjaźnijcie się, proszę, jest on jeszcze dziki, ale serce ma dobre. Proszę mu pokazać Ogród Nieskuczny, pospacerować, wziąć go pod swoją opiekę. Pan mi tego nie odmówi? Pan taki dobry. — Położyła mi ciepło ręce na ramieniu, a ja stropiłem się zupełnie. Przybycie tego chłopca i mnie zamieniało w chłopca. Patrzyłem milcząc na kadeta, który również w milczeniu wpatrywał się we mnie. Zinaida roześmiała się i popchnęła nas jednego do drugiego… — Ale obejmijcie się, dzieci. — Objęliśmy się. — Chcesz, to cię zaprowadzę do ogrodu? — zapytałem kadeta. — Dobrze — odpowiedział chrapliwie, głosem prawdziwie kadeckim. Zinaida roześmiała się znowu… Zdążyłem zauważyć, że nigdy jeszcze nie miała na twarzy takich ślicznych kolorów. Poszliśmy z kadetem. W ogrodzie naszym była stara huśtawka. Posadziłem go na cienkiej deseczce i zacząłem go huśtać. Siedział nieruchomo w swym nowym mundurku z grubego sukna z szerokimi, złotymi galonami i trzymał się mocno za sznurki. — Ależ rozepnij kołnierz — powiedziałem mu. — Nic mi to nie przeszkadza, jestem przyzwyczajony — rzekł i zakaszlał. Był podobny do siostry; zwłaszcza przypominały ją oczy. Było mi przyjemnie usługiwać mu i zarazem nękał mnie cichy smutek. „Teraz już naprawdę jestem dzieckiem — myślałem — a wczoraj…” Przypomniałem sobie wczorajszą zgubę i odnalazłem scyzoryk. Kadet poprosił mnie o niego, zerwał grubą łodygę lubczyku, wyciął z niej fujarkę i zaczął świstać. I Otello poświstał również. Ale za to wieczorem jakże ten sam Otello płakał na ręku Zinaidy, gdy znalazłszy go w kącie ogrodu zapytała, czemu jest taki smutny! Łzy moje trysnęły tak obficie, że aż się przelękła. — Co panu? Co panu, Włodku? — powtarzała i widząc, że jej nie odpowiadam i nie przestają płakać, miała zamiar po całować mnie w mokry policzek. Ale odwróciłem się od niej i szlochając szepnąłem: — Wiem wszystko. Po co się pani mną bawiła?.. Na co pani była moja miłość! — Jestem winna przed panem, Włodku… — rzekła Zinaida. — Ach, bardzo winną… — powtórzyła i ścisnęła ręce. — Tyle we mnie złego… Ale teraz nie bawię się panem, kocham, pana — ale pan nie podejrzewa, dlaczego i jak… Zresztą, co tam pan wie! Cóż mogłem jej odpowiedzieć? Stała przede mną i patrzała, a ja w takich chwilach należałem do niej wszystek, od stóp do głów… Po kwadransie już goniłem się z kadetem i Zinaidą; nie płakałem, lecz śmiałem się, choć spuchnięte powieki roniły w śmiechu łzy; na szyi zamiast krawata miałem zawiązaną wstążkę Zinaidy i aż krzyknąłem z radości, gdy mi się udało chwycić ją wpół. Robiła ze mną wszystko, co chciała. XIX Byłbym bardzo zakłopotany, gdyby mi kto kazał opowiedzieć szczegółowo, co robiłem w ciągu tygodnia po tej niefortunnej nocnej wyprawie. Był to dziwny, gorączkowy okres, jakiś chaos, w którym jak wiatr szalały uczucia najbardziej sprzeczne, myśli, podejrzenia, nadzieje, radości i cierpienia; lękałem się spojrzeć w głąb siebie, jeżeli to może uczynić szesnastoletni chłopiec, lękałem się zdać sobie sprawę z czegokolwiek, śpieszyłem się po prostu, aby tylko przeżyć dzień do wieczora; w nocy za to spałem… pomagała mi dziecinna lekkomyślność. Nie chciałem wiedzieć, czy Zinaida mnie kocha, i nie chciałem przyznać się przed sobą, że nie jestem kochany; ojca unikałem — ale Zinaidy unikać nie mogłem. W jej obecności palił mnie ogień… ale po co było mi wiedzieć, co to był za ogień, w którym płonąłem i topniałem — skoro płonąć i topnieć było mi przyjemnie. Oddawałem się wszystkim moim wrażeniom i kręciłem sam przed sobą, odwracałem się od wspomnień, zamykałem oczy przed tym, co przeczuwałem w przyszłości. Udręka ta nie trwałaby zapewne długo… nagły piorun przerwał raptem wszystko i przerzucił mnie w nową koleinę. Powróciwszy raz na obiad z dłuższego spaceru dowiedziałem się ze zdumieniem, że będę jadł sam, gdyż ojciec odjechał, a mama czuje się niezdrowa, nie chce jeść i zamknęła się w sypialni. Z twarzy lokajów domyślałem się, że zaszło coś niezwykłego… Nie śmiałem ich rozpytywać, ale miałem przyjaciela, kredensowego Filipa, zapalonego do wierszy i mistrza w grze na gitarze — zwróciłem się do niego. Dowiedziałem się, że ojciec z mamą posprzeczali się gwałtownie (w pokoju dla służby słychać było wszystko; mówiono dużo po francusku, ale pokojówka Masza przez pięć lat mieszkała u szwaczki w Paryżu i rozumiała wszystko) że mama robiła ojcu wyrzuty, że ją zdradza, że jest w komitywie z panienką z sąsiedztwa, że ojciec z początku się tłumaczył, a potem wybuchnął i powiedział z kolei jakieś okrutne słowo „niby o jej latach”, aż mama zaczęła płakać; że mama wspomniała również o wekslu danym starej księżnej i że się o niej źle odzywała, a o pannie tak samo, i że wtedy ojciec zaczął jej grozić. — A wszystko to — ciągnął Filip — przez anonim przysłany nie wiadomo przez kogo; bo innej podstawy, aby się o tym dowiedziała, nie było. — Ale czy coś było naprawdę? — zapytałem z trudem, a ręce i nogi moje ogarnął chłód i coś zadrżało w głębi piersi. Filip mrugnął znacząco. — Było. Takich rzeczy ukryć się nie da; już to tatuś panicza był bardzo ostrożny, ale przecież trzeba na ten przykład nająć karetę albo co… wiadomo, bez ludzi się nie obejdzie. Odesłałem Filipa — i padłem na łóżko. Nie zaszlochałem, nie oddałem się rozpaczy, nie pytałem siebie, kiedy i jak się to wszystko stało; nie dziwiło mnie to, że nie umiałem się dawno domyślić — nie złorzeczyłem nawet ojcu… To, o czym się dowiedziałem, było ponad moje siły; to nagłe objawienie zmiażdżyło mnie… wszystko się skończyło. Wszystkie moje kwiaty, wyrwane jednym zamachem, leżały dookoła rozrzucone i zdeptane. XX Nazajutrz mama oznajmiła, że wyjeżdża do miasta. Rano ojciec wszedł do niej do sypialni i długo siedzieli razem. Nikt nie słyszał, co jej powiedział, ale mama już więcej nie płakała; uspokoiła się i zażądała jedzenia — nie pokazała się jednak i postanowienia swego nie zmieniła. Pamiętam, włóczyłem się przez cały dzień, ale do ogrodu nie zaglądałem i ani razu nie spojrzałem na oficynę. Wieczorem zaś byłem świadkiem niezwykłego zajścia; ojciec wyprowadził Malewskiego pod rękę z salonu do przedpokoju i w obecności lokaja powiedział mu chłodno: — Kilka dni temu pokazano panu hrabiemu w jednym domu drzwi; a teraz nie będę z panem wchodził w dłuższą rozmowę, ale mam zaszczyt oznajmić, że jeśli pan zechce przyjść do mnie jeszcze raz, wyrzucę pana przez okno. Nie podoba mi się pański charakter pisma. — Hrabia zgarbił się, zacisnął zęby, skulił się i zniknął. Zaczęliśmy się przygotowywać do przeprowadzki do miasta na Arbat, gdzie mieliśmy dom. Ojcu już zapewne odechciało się również letniska, ale widocznie uprosił mamę, żeby nie wszczynała żadnych awantur. Wszystko robiło się spokojnie, bez pośpiechu, mama nawet przesłała księżnej ukłony i wyraziła żal, że z powodu niedomagania nie zobaczy się z nią przed odjazdem. Chodziłem jak obłąkany — pragnąłem tylko jednego, aby się to wszystko prędzej skończyło. Jedna myśl nie chciała mi wciąż wyjść z głowy. Jak mogła ona, młoda dziewczyna, no i jednak księżniczka, zdecydować się na taki krok, wiedząc, że mój ojciec nie jest człowiekiem wolnym, i mając możność wyjść choćby za Biełowzorowa? Czego się spodziewała, jak się nie wahała zwichnąć całej swej przyszłości. „Tak — myślałem — oto właśnie miłość, oto namiętność, oto oddanie…” I wspomniałem słowa Łuszyna: „przyjemna jest ofiara dla innych”. Raz udało mi się zobaczyć w jednym z okien w oficynie białą plamę… „Czyżby to była twarz Zinaidy?…” pomyślałem… Istotnie była to ona. Nie wytrzymałem. Nie mogłem z nią rozstać się bez słowa ostatniego pożegnania. Znalazłszy stosowną chwilę udałem się do oficyny. W salonie księżna spotkała mnie jak zwykle niedbałym powitaniem. — A cóż to państwo się tak wcześnie zerwali? — rzekła napychając tabaki do obu nozdrzy. Spojrzałem na nią i kamień spadł mi z serca. Dręczyło mnie słowo „weksel”, wypowiedziane przez Filipa. Zatem niczego nie podejrzewała… Tak mi się przynajmniej, wtedy zdawało. Zinaida wyszła z sąsiedniego pokoju, w czarnej sukni, blada, z rozpuszczonymi włosami, milcząc wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do siebie. — Usłyszałam głos pana — zaczęła — i zaraz wyszłam. I panu, zły chłopcze, tak łatwo nas porzucać? — Księżniczko, przyszedłem się z panią pożegnać — — odpowiedziałem — prawdopodobnie na zawsze. Pani już wie o tym — wyjeżdżamy. Zinaida spojrzała na mnie uważnie. — Tak, słyszałam. Dziękuję panu, że pan przyszedł. Myślałam już, że pana nie zobaczę. Niech mnie pan źle nie wspomina. Męczyłam pana czasem; jednak nie jestem taka, jaką pan mnie sobie wyobraża. Odwróciła się i oparła o okno. — Doprawdy. Nie jestem taka. Wiem, że pan o mnie źle myśli. — Ja? — Tak, pan… pan. — Ja? — powtórzyłem z goryczą i serce pod wpływem nieodpartego, niewymownego jej czaru zadrżało mi jak dawniej. — Ja? Zinaido Aleksandrowno, proszę mi wierzyć, cokolwiek by pani uczyniła, jakąkolwiek zadawała mi udrękę, będę panią kochał i ubóstwiał do końca mych dni. Odwróciła się do mnie szybko i rozwarłszy ręce szeroko, objęła mnie za głowę, mocno, gorąco całując. Bóg wie, kogo szukał ten długi, pożegnamy pocałunek, ale rozkoszowałem się chciwie jego słodyczą. Wiedziałem, że nie powtórzy się już nigdy. — Żegnam panią, żegnam — powtarzałem… Wyrwała mi się i odeszła. A ja się oddaliłem. Trudno mi oddać uczucie, z jakim odchodziłem. Nie chciałbym, żeby się miało kiedyś powtórzyć; ale czułbym się nieszczęśliwy, gdybym nie zaznał go nigdy. Wyjechaliśmy do miasta. Nieprędko otrząsnąłem się z przeszłości. Nieprędko mogłem zabrać się do pracy. Rana moja goiła się powoli; ale względem ojca nie miałem właściwie żadnych złych uczuć. Przeciwnie: jakby wyrósł w moich oczach… niech psycholodzy wytłumaczą sobie tę sprzeczność po swojemu. Pewnego razu szedłem przez bulwar i ku nieopisanej radości natknąłem się na Łuszyna. Lubiłem go za jego prosty i uczciwy charakter, a przy tym był mi drogi ze względu na wspomnienia, jakie budził we mnie. Rzuciłem się ku niemu. — Aha! — powiedział i nachmurzył brwi. — To pan, młodzieńcze! A no, proszę się pokazać. Pan wciąż jest jeszcze żółty, w oczach nie ma jednak już dawnego paskudztwa. Wygląda z nich człowiek, a nie pokojowy piesek. To dobrze. No, co słychać? Pracuje pan? Westchnąłem. Nie chciałem kłamać, a wstydziłem się powiedzieć prawdę. — No, nic nie szkodzi — ciągnął Łuszyn — uszy do góry. Najważniejsze: żyć normalnie i nie poddawać się pokusom. Bo jakaż stąd korzyść? Dokądkolwiek fala poniesie — wszędzie źle; niech człowiek choćby tylko na kamieniu, ale na własnych nogach. A ja, ot… kaszlę… A Biełowzorow, czy pan słyszał? — Co takiego? Nie. — Przepadł bez śladu; podobno na Kaukaz pojechał. Młodzieńcze, to dla ciebie przestroga. A wszystko stąd, że się nie umie w czas rozstać, zerwać więzy. O, pan, zdaje się, wyrwał się szczęśliwie. Niech pan uważa, żeby znowu nie wpaść. Do widzenia! „Nie wpadnę — myślałem — nie zobaczę jej więcej”, ale sądzone mi było ujrzeć Zinaidę raz jeszcze. XXI Ojciec codziennie zażywał jazdy wierzchem; miał pięknego anglika — kasztana z długą, piękną szyją i długimi nogami, konia niezmordowanego i złośliwego. Nazywał się Electrique. Oprócz ojca nikt nie mógł go dosiąść. Pewnego razu ojciec przyszedł do mnie w bardzo dobrym humorze, co mu się już dawno nie zdarzało; wybierał się na przejażdżkę i już przypiął ostrogi. Zacząłem go prosić, żeby zabrał mnie ze sobą. — Lepiej pobawmy się w walki francuskie — odpowiedział ojciec — bo na swojej szkapie za mną nie nadążysz. — Nadążę; wezmę również ostrogi. — A zresztą… Pojechaliśmy. Miałem kosmatego, karego konika, mocnego w nogach i dość żwawego, co prawda musiał galopować z całych sił, gdy Electrique biegł pełnym kłusem; mimo to jednak nie pozostawałem w tyle. Nie widziałem jeźdźca równego ojcu; siedział w siodle tak pięknie, zgrabnie a zarazem niedbale, że zdawało się, iż sam wierzchowiec to odczuwał i popisywał się jego postawą. Przejechaliśmy przez wszystkie bulwary, zabawiliśmy się na Polu Dziewiczym, przeskoczyliśmy przez kilka płotów (z początku bałem się przeskakiwać, ale ojciec gardził tchórzami — i przestałem się bać). Przejechaliśmy dwukrotnie przez rzekę Moskwę — i już myślałem, że wracamy do domu, tym bardziej że sam ojciec zauważył zmęczenie mego konia, gdy nagle skręcił ode mnie w bok od Brodu Krymskiego i pogalopował brzegiem w dół. Puściłem się za nim. Zrównawszy się z wysokim stosem starych belek zeskoczył zręcznie z Electrique, kazał mi zsiąść i oddawszy mi cugle swego konia powiedział, żebym poczekał na niego tutaj przy tych belkach, a sam skierował się w niewielki zaułek i zniknął. Zacząłem spacerować tam i z powrotem wzdłuż brzegu, prowadząc za sobą konie i wymyślając na „Electrique”, który wciąż poruszał głową, otrząsał się, parskał i rżał, a gdy się zatrzymywałem, z kwikiem rył kopytem ziemię lub gryzł mego konia w szyję, słowem, zachowywał się jak rozpieszczony pur sang*. Ojciec nie wracał. Od rzeki tchnęło zapachem nieprzyjemnej wilgoci, zaczął kropić drobny deszczyk i popstrzył czarnymi plamami te uprzykrzone, głupie, szare belki, obok których się włóczyłem. Nuda mnie ogarniała, a ojca wciąż nie było. Jakiś stróż, Czuchoniec, także cały szary, w ogromnym, starym, podobnym do garnka, kaszkiecie na głowie i z halabardą (po co właściwie ten stróż znajdował się na brzegu rzeki Moskwy?) zbliżył się do mnie i zwracając ku mnie swą starczą pomarszczoną twarz powiedział: — Co tu panicz robi z końmi? Potrzymam je paniczowi. Nic mu nie odrzekłem; poprosił o tytoń. Aby się od niego odczepić (męczyło mnie zresztą zniecierpliwienie, zrobiłem kilka kroków w stronę, w którą poszedł ojciec; potem przeszedłem zaułek do końca, skręciłem i zatrzymałem się. Na ulicy w odległości czterdziestu kroków stał przed otwartym oknem drewnianego domku plecami do mnie mój ojciec; opierał się piersią o parapet okna, a w domku na wpół zasłonięta firanką siedziała kobieta w ciemnej sukni i rozmawiała z ojcem; była to Zinaida. Osłupiałem. Przyznam się, że nie oczekiwałem tego zgoła. Odruchowo chciałem uciec. „Ojciec obejrzy się — pomyślałem — i przepadłem…”, ale zatrzymało mnie dziwne uczucie, uczucie mocniejsze od ciekawości, mocniejsze nawet od zazdrości, od strachu. Zacząłem patrzeć, usiłowałem coś dosłyszeć. Wyglądało na to, że ojciec nalegał na coś. Zinaida nie zgadzała się. Jak dziś — widzę jej oblicze — smutne, poważne, piękne, z trudnym do określenia wyrazem oddania, tęsknoty, miłości i jakiejś rozpaczy — nie mogę dobrać odpowiedniejszego słowa. Wymawiała pojedyncze wyrazy nie pod nosząc oczu i uśmiechała się tylko — pokornie i uparcie. Już po tym jednym uśmiechu poznałem swą dawną Zinaidę. Ojciec wzruszył ramionami i poprawił kapelusz na głowie, co było u niego zawsze oznaką zniecierpliwienia… Potem doszły mnie słowa: Vous devez vous séparer de cette*… Zinaida wyprostowała się i wyciągnęła rękę… Wtem w moich oczach zaszło coś nieprawdopodobnego: ojciec podniósł nagłe szpicrutę, którą strącał pył ze swej marynarki — i usłyszałem mocne uderzenie po tej obnażonej do łokcia ręce. Ledwo się powstrzymałem, aby nie krzyknąć, a Zinaida drgnęła, w milczeniu spojrzała na ojca, powoli podniosła swą rękę do ust i pocałowała pąsową na niej pręgę. Ojciec cisnął szpicrutę, wbiegł szybko po schodkach ganku i wtargnął do domu… Zinaida obejrzała się — i z wyciągniętymi rękoma i odrzuconą w tył głową odeszła od okna. Zamierając ze strachu, z jakimś przerażonym zdumieniem w sercu rzuciłem się w tył i przebiegłszy zaułek, omal nie wypuściwszy z rąk Electrique, wróciłem na brzeg rzeki. Nic nie mogłem zrozumieć. Wiedziałem, że mój chłodny, powściągliwy ojciec miewał czasami paroksyzmy wściekłości, a jednak nie mogłem pojąć tego, co widziałem… Ale jednocześnie uczułem, że tego ruchu, spojrzenia, uśmiechu Zinaidy nie zapomnę nigdy w życiu, że obraz jej, ten nowy obraz, który mi się nagle objawił, utrwalił się w mej pamięci na zawsze. Patrzyłem bezmyślnie na rzekę i nie zauważyłem, że łzy spływają mi po twarzy. „Ją biją — myślałem — biją… biją…” — No, co ty tam — dawaj mi konia — rozległ się za mną głos ojca. Machinalnie podałem mu cugle. Skoczył na Electrique… zziębnięty, koń stanął dęba i poniósł na półtora sążnia naprzód… Ale wnet ojciec poskromił go; spiął ostrogami i uderzył kułakiem po szyi… — Ach, nie mam szpicruty — mruknął. Przypomniałem sobie niedawny świst oraz uderzenie tej szpicruty i drgnąłem. — A gdzieś ją podział? — zapytałem po chwili ojca. Nic mi nie odpowiedział i pogalopował naprzód. Nachyliłem się. Chciałem koniecznie widzieć jego twarz. — Wynudziłeś się beze mnie? — rzekł wreszcie przez zęby. — Trochę. Gdzie zgubiłeś, ojcze, szpicrutę? — zapytałem znowu. Ojciec szybko na mnie spojrzał. — Nie zgubiłem jej — rzekł — rzuciłem ją. — Zamyślił się i spuścił głowę… I wtedy po raz pierwszy i ostatni chyba ujrzałem, ile czułości i żalu mogą wyrażać surowe jego rysy. Pogalopował znowu i już nie mogłem go dopędzić; przyjechałem do domu w kwadrans po nim. „Oto miłość” — mówiłem do siebie znowu siedząc w nocy przed swym biureczkiem, na którym już zaczęły się poja wiać książki i zeszyty — „oto namiętność… Zdawać by się mogło, jakżeż się nie oburzyć, jak wytrzymać uderzenie choćby i najdroższej ręki! A jednak można, jeśli się kocha… A ja sobie wyobrażałem…” W ostatnim miesiącu wydoroślałem bardzo — i miłość moja ze wszystkimi jej niepokojami i cierpieniami wydała mi się samemu czymś tak małym, dziecinnym i nieznacznym przed tym czymś innym, nieznanym mi, czego zaledwie mogłem się domyślać, co mnie przerażało jak nieznajome, piękne, ale groźne oblicze, które próżno pragnie się rozpoznać w półmroku… Tej samej nocy miałem dziwny i straszny sen. Śniło mi się, że wchodzę do niskiego, ciemnego pokoju… Ojciec stoi ze szpicrutą w ręku i tupie nogami; w kącie wtulona Zinaida z czerwoną pręgą nie na ręce, ale na czole… A z tyłu za nimi powstaje okrwawiony cały Biełowzorow, otwiera blade usta i gniewnie grozi ojcu. Po dwóch miesiącach wstąpiłem na uniwersytet, a w pół roku potem ojciec mój zmarł (na apopleksję) w Petersburgu, dokąd się właśnie przeprowadził z matką moją i ze mną. Na kilka dni przed śmiercią otrzymał list z Moskwy, który go bardzo wzruszył… Prosił o coś mamę i podobno nawet się roz płakał, on, mój ojciec! Rano, tego samego dnia, gdy miał atak, zaczął do mnie list po francusku: „Synu mój — pisał w nim — strzeż się miłości, bój się tego szczęścia, tej trucizny…” Mama po jego śmierci wysłała dość znaczną sumę pieniędzy do Moskwy. XXII Upłynęły cztery lata. Skończyłem właśnie uniwersytet i nie wiedziałem dobrze, co mam z sobą począć, do jakich drzwi zapukać; tymczasem wałęsałem się bezczynnie. Pewnego, pięknego wieczora spotkałem w teatrze Majdanowa. Zdążył się już ożenić i rozpocząć służbę, ale nie znalazłem w nim zmiany. Równie łatwo popadał w zachwyt i równie szybko upadał na duchu. — Czy pan wie — powiedział do mnie — że pani Dolska jest tutaj? — Go za pani Dolska? — Czyżby pan zapomniał? Dawna księżniczka Zasiekin, w której wszyscy byliśmy zakochani, a i pan tak samo. Pamięta pan, na letnisku, w pobliżu Nieskucznego. — Więc wyszła za Dolskiego? — Tak. — I jest teraz w teatrze? — Nie, w Petersburgu, w tych dniach przyjechała; wybiera się za granicę. — A jej mąż, któż to taki? — zapytałem. — Doskonały człowiek. Majętny. Służyliśmy razem w Moskwie. Pan rozumie — po tej historii… Pan powinien o tym wszystkim być bardzo dobrze poinformowany… (Majdanow uśmiechnął się znacząco). Nie łatwo mogła znaleźć partię; były skutki… No, ale z jej rozumem można wszystko. Niech pan ją odwiedzi; będzie bardzo zadowolona. Jest jeszcze ładniejsza. Majdanow dał mi adres Zinaidy. Zatrzymała się w hotelu Demut. Dawne wspomnienia obudziły się we mnie… Dałem sobie słowo, że nazajutrz odwiedzę swoją „pasję”. Ale coś stanęło na przeszkodzie; minął tydzień i drugi, nim udałem się wreszcie do hotelu Demut i zapytałem o panią Dolską. Dowiedziałem się, że przed czterema dniami zmarła nagłe przy połogu. Jakby mnie coś dźgnęło w serce. Myśl, że mogłem ją zobaczyć, a nie zobaczyłem, i że nie zobaczę jej nigdy — gorzka ta myśl wpiła się we mnie z całą mocą nieodpartego wyrzutu. — Umarła… — powtórzyłem patrząc w otępieniu na szwajcara, zawróciłem na ulicę i poszedłem, sam nie wiem dokąd. Cała przeszłość wypłynęła nagle i stanęła przede mną. Oto, jak się skończyło, oto, do czego w pośpiechu i niepokoju dążyło to młode, gorące, olśniewające życie. Myślałem o tym, wyobrażałem sobie te drogie rysy, te oczy, te włosy w ciasnym pudle, w wilgotnym podziemnym mroku — tu, niedaleko ode mnie, który jeszcze żyję, a może o kilka kroków od mojego ojca… Myślałem wciąż o tym, natężałem wyobraźnię, a tymczasem: Z ust obojętnych przyszła o tej śmierci wieść i obojętnie ją przyjąłem dźwięczało w mej duszy. O, młodości! Młodości! Ciebie nie obchodzi nic, władasz, zda się, wszystkimi skarbami świata, nawet żal ciebie cieszy, nawet w smutku ci do twarzy, jesteś pewna siebie i zuchwała, mówisz: — patrzcie — ja jedna żyję! A już dni twoje biegną i znikają bez śladu i bez liczby, wciąż w tobie coś znika jak wosk na słońcu, jak śnieg… I może cała tajemnica twojego uroku polega nie na możności dokonania wszystkiego, lecz na możności myślenia, że wszystkiego dokonasz — polega właśnie na tym, że puszczasz na wiatr siły, których nie potrafiłabyś użyć na nic innego — na tym, że każdy z nas poważnie sądzi, iż jest marnotrawcą, poważnie mniema, iż ma prawo powiedzieć: O, cóż bym uczynił, gdybym nie stracił próżno czasu”. Oto i ja… czegóż się spodziewałem, czegóż oczekiwałem, jaką przyszłość bogatą przeczuwałem, gdy jedno zaledwie westchnienie, jedno ponure doznanie towarzyszyło powstałemu na chwilę widmu mej pierwszej miłości? A co się spełniło z tych wszystkich nadziei! I teraz, gdy już na życie moje zaczynają napływać wieczorne cienie, cóż pozostało mi świeższego i droższego nad te wspomnienia o pierwszej wiosennej burzy, która przeleciała tak szybko? Ale niepotrzebnie się oczerniam. I wtedy, w tym lekkomyślnym okresie młodości, nie pozostałem głuchy na smutny głos, który mnie wzywał, na uroczysty dźwięk dochodzący mnie zza grobu. Pamiętam w kilka dni potem, sam z własnej woli, pociągnięty jakąś nieodpartą siłą, byłem obecny przy śmierci pewnej ubogiej staruszki, która mieszkała w tym samym co i my domu. Okryta łachmanami, na twardych deskach, z workiem pod głową, z trudnością i boleścią umierała. A życie jej upłynęło na ciężkich zmaganiach z codzienną troską; nie zaznała radości, nie zakosztowała miodu szczęścia — zdawałoby się — czemuż nie miałaby się ucieszyć ze śmierci, która przynosiła jej wolność i spokój? A tymczasem, póki jej nędzne ciało opierało się jeszcze, póki pierś jej podnosiła się w męce pod cisnącą ją lodowatą ręką, póki nie porzuciły jej ostatnie siły, staruszka wciąż żegnała się i wciąż szeptała: „Panie, odpuść mi grzechy moje” — i dopiero z ostatnią iskrą świadomości zgasł w jej oczach wyraz strachu przed śmiercią i przerażenia. I pamiętam, że wtedy przy łożu tej ubogiej staruszki ogarnął mnie lęk o Zinaidę i zapragnąłem pomodlić się za nią, za ojca — i za siebie. 1860 r. * Co ja dla niej znaczę * z tym swym wyglądem gryzetki * kobietą zdolną do wszystkiego1 * sam na sam * Cicho! * Dziękuję. * Ach, panie paziu! * koń pełnej krwi * Powinna pani rozstać się z tą…