427
Szczegóły |
Tytuł |
427 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
427 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 427 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
427 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Profesor opuszcza scen�
autor : Henry Kuttner
html : ARGAIL
My, Hogbnowie, jeste�my bardzo zamkni�ci w sobie. Ten , profesor z miasta
m�g�by o tym wiedzie�, ale sk�d przylaz�, cho� go nikt nie prosi�. Uwa�am, �e
przynajmniej nie powinien mie� potem pretensji. U nos w Kentucky wtykanie nosa w
cudze sprawy nie nale�y do dobrego tonu. A, wszystko si� zacz�o od tego,
jake�my si� pozbyli m�odych Haley�w za pomoc� tej strzelby, co�my j�
zmajstrowali w�asnym przemys�em. Tyle �e�my tak na dobr� spraw� sami w�a�ciwie
nie wiedzieli, jak ona dzia�a - no wi�c posz�o od tego, jak Rafe Holey zacz��
przez okno szopy podgl�da� Ma�ego Sama. A potem chodzi� i opowiada� �e Ma�y Sam
ma trzy g�owy czy co� w tym rodzaju.
Nie mo�na wierzy� w ani jedno s�owo z tego, co opowiada�y te ch�opaki
Holey�w. Trzy g�owy! Przecie� to wbrew naturze, no nie? Ka�dy wie, �e Ma�y Sam
ma tylko dwie g�owy i nigdy nie mia� wi�cej.
No wi�c sklecili�my z mam� co� w rodzaju strzelby i take�my naszpikowali
tych m�odych Haley�w, �e a� mi�o. Jak ju� m�wi�em, sami�my nie mogli z mam�
skapowa�, jak to urz�dzenie dzia�a. Poszczepiali�my do kupy kilka bateryjek,
cewek, kawa�k�w drutu i r�nych r�no�ci i to wystarczy�o, �eby z Rafe'a zrobi�
sitko.
Wed�ug orzeczenia koronera m�odzi Haleyowi� zgin�li nag�� �mierci�, a szeryf
Abernathy przyszed�, popi� z nami samogonu i powiedzia�, �e spierze mnie na
kwa�ne jab�ko. Ale co mi tam, wcale si� nie przej��em. Tyle �e jaki� cholerny
reporter musia� co� wyw�szy�, bo wkr�tce potem zjawi� si� t�usty, bardzo powa�ny
facet i zacz�� zadawa� pytania. .
Wujek Les siedzia� na ganku, z kapeluszem no twarzy.
- Pan si� lepiej wynosi z powrotem do tego swojego miasta - powiedzia� wujek
i znkn�� .
Grubas oszo�omiony zajrza� pod fotel , na kt�rym siedzia� wujek .
- Ach, on tu gdzie� jest - wyja�ni�em. - Tylko �e go nie wida�. Powiada, �e
tak woli.
- Hmm - mruknqt Galbraith - To ile, powiadasz, masz lat?
- Ja tam nic na ten temat nie m�wi�em
- A jak najdalej si�gasz pami�ci� ?
W og�le nie si�gam. To tylko za�mieca glow�.
- Fantastyczna historia - powiedzia� Galbraith. - Nie przypuszcza�em, �e
b�d� mia� dla fundacji takie wiadomo�ci.
- My nie lubimy, jak nam si� kto� wtr�ca w nasze sprawy. Niech pan sobie
idzie i zostawi nas w spokoju.
- Wielkie niebo! - spojrza� przez por�cz ganku i zobaczy� nasz� strzelb�. -
A to co zn�w takiego?
- A, takie co� - wyja�ni�em.
- A do czego to s�u�y?
- Do r�nych rzeczy.
- O, a mog� to obejrze�?
- Prosz� bardzo - odpor�em. - Dam panu nawet to urz�dzenie, pod warunkiem,
�e pan si� st�d wyniesie.
Podszed� i zacz��, si� przygl�da�. Tata, kt�ry siedzia� sobie ko�o mnie,
podni�s� si�, powiedzia� mi, �ebym si� pozby� tego cholernego jankesa, i wszed�
do domu. Profesor wr�ci�.
- Niezwyk�e! - powiedzia�. - Mam pewne przygotowanie, je�li chodzi o
elektronik�, i wydaje mi si�, �e macie tu bardzo osobliw� rzecz. Jaka jest
zasada jej dzia�ania?
- Jakie jest co? - spyta�em. - Po prostu robi w r�nych rzeczach dziury.
- Pociskami nie da si� z tego strzela�. Tam, gdzie powinien by� zamek, macie
kilka soczewek... jak, powiadasz, dzia�a to urz�dzenie?
- Nie wiem.
- A to ty je skonstruowa�e�?
- Ja z mam�.
I zada� mi jeszcze bardzo du�o pyta�.
- Nie wiem - powt�rzy�em. - Ze strzelb� jest taka niewygoda �e trzeba j�
stale �adowa�, wi�c pomy�leli�my, �e jak te r�ne rzeczy poszczepiamy do kupy,
to ju� jej nie trzeba b�dzie �adowa�. I rzeczywi�cie nie trzeba.
- Czy m�wi�e� powa�nie, �e m�g�by� mi to da�?
- Jak pan si� od nas odczepi.
- Wiesz co - powiedzia� - to chyba cud. �e wy, Hogbenowie, tok d�ugo si�
uchowali�cie.
- Mamy swoje sposoby.
- Teoria dotycz�ca mutacji musi by� s�uszna. Powinni�cie sta� si�
przedmiotem studi�w. To jedno z najwa�niejszych odkry� od czas�w... - i nawija�
tak dalej w k�ko. Zupe�nie bez sensu.
W ko�cu doszed�em do wniosku, �e s� tylko dwa sposoby na opanowanie
sytuacji, a po tym, co powiedzia� szeryf Abernathy, nie chcia�em nikogo zabija�,
dop�ki mu si� humor troch� nie poprawi. Po co robi� szum.
- A gdybym tak si� wybra� z panem do Nowego Jorku, jak pan sobie tego �yczy?
Zostawi pan reszt� rodziny w spokoju?
Obieca� mi tak na p�l, chocia� wcale nie mia� na to ochoty. Ale ust�pi� i
prze�egna� si�, kiedy powiedzia�em, �e obudz� Ma�ego Sama. Bardzo chcia�
zobaczy� Ma�ego Sama, ale mu wyt�umaczy�em, �e nic dobrego z tego nie wyniknie.
Ma�y Sam i tak nie pojedzie do Nowego Jorku.
Musi siedzie� w swoim pojemniku, bo inaczej by si� bardzo rozchorowa�.
Tak czy siak, profesor by� ca�kiem zadowolony i sobie poszed�, jak mu
obieca�em, �e nazajutrz rano spotkam si� z nim w mie�cie. Na sam� my�l o tym
robi�o mi si� md�o, m�wi� wam. Nie rozstawa�em si� z rodzin� na d�u�ej ni� na
jedn� noc od czas�w tej awantury, jaka wybuch�a jeszcze w starym kraju, sk�d
musieli�my si� wynosi� naprawd� w po�piechu.
Pojechali�my wtedy do Holandii, o ile pami�tam. Mama na zawsze zachowa�a w
sercu faceta, kt�ry nam pom�g� opu�ci� Londyn. Na jego cze�� nazwala Ma�ego
Sama.
Zapomnia�em ju�, jak on si� nazywa� ...Gwynn czy Stuart, czy Pepys -
wszystko mi si� myli, jak usi�uj� si�gn�� pami�ci� dalej ni� do wojny P�nocy z
Po�udniem.
Tego wieczoru wszyscy si� k��cili. Tato by� niewidzialny, wi�c mama my�la�a,
�e nadu�y� samogonu, ale szybko zmi�k�a i da�a mu g�siorek. Wszyscy mi m�wili,
�ebym pilnowa� w�asnego nosa.
- Ten profesorek jest bardzo m�dry - powiedzia�a mama. - Wszyscy
profesorowie s� tacy. I nie dokuczaj mu , bo oberwiesz ode mnie.
- B�d� grzeczny, mamusiu - obieca�em. Tata zdzieli� mnie przez �eb, bardzo
zreszt� nie fair, bo go przecie� nie widzia�em.
- A to, �eby� pami�ta�, co si� do ciebie m�wi - doda� .
- My jeste�my pro�ci ludzie - burcza� pod nosem wujek Les. - Jeszcze nigdy
nic dobrego nie wynik�o z tego, jak cz�owiek usi�uje przeskoczy� samego siebie.
- Ale s�owo daj� �e ja nic takiego nie mia�em na my�li - broni�em si�. -
Uwa�a�em tylko...
- Ju� ty nie ku� licha - powiedzia�o mama i w�a�nie w tej chwili
us�yszeli�my, jak si� dziadek poruszy� na strychu. Czasami nie drgnie i przez
miesi�c, ale dzi� by� jako� dziwnie o�ywiony. No wi�c naturalnie poszli�my na
g�r� zobaczy�, o co mu chodzi.
M�wi� o profesorze.
- To jaki� cudzoziemiec, co? Niech to wszyscy diabli. Za dobry by�em i
dlatego teraz mam ko�o siebie kup� idiot�w! Jeden Saunk, co ma troch� oleju w
glowie, ale niech mnie dunder �wi�nie, je�li to nie najgorszy osio� z was
wszystkich.
Przest�powa�em z nogi na nog� i mrucza�em co� pod nosem, a to dlatego, �e
nie lubi�em patrze� wprost na dziadka. Ale on nie zwraca� na mnie najmniejszej
uwagi, tylko piekli� si� dalej :
- To co, wybierasz si� do Nowego Jorku, tak? Do stu piorun�w, ju�
zapomnia�e�, jak unikali�my Londynu i Amsterdamu, i Nieuw Amsterdamu ze strachu,
�e nas b�d� pyta�? Zaprawd�, czy chcesz, aby ci� pokazywali na jarmarkach jak
ma�p� w klatce? Zreszt� to wcale nie jest najwi�ksze niebezpiecze�stwo.
Dziadek jest najstarszy z nas i czasem, jak zaczyna m�wi�, myl� mu si�
wszystkie mo�liwe j�zyki. J�zyk, kt�rego si� cz�owiek nauczy w dzieci�stwie,
zostaje mu ju� jako� na ca�e �ycie. Jedno, co trzeba dziadkowi przyzna�, to, �e
kl�� potrafi jak nikt.
- Bzdura - powiedzia�em. Po prostu chcia�em pom�c.
- Ty g�upi smarkaczu - rzek� dziadek. - To wszystko twoja wina, �eby ci�
pokr�ci�o. Po co� zbudowa� to piekielne urz�dzenie, kt�re wybi�o ca�e plemi�
Hatey�w? Gdyby nie ono, nigdy by si� ten uczony tutaj nie pokaza�.
- To jest profesor - wyja�ni�em. - Nazywa si� Thomas Galbroith.
- Wiem. Pod��czy�em si� do jego my�li przez umys� Ma�ego Sama. Niebezpieczny
facet . Jak ka�dy uczony. Mo�e z wyj�tkiem Rogeta Bacona, a i jego musia�em
przekupi�... ale Roger to byt cz�owiek wyj�tkowy. Pos�uchaj! �adne z was nie
pojedzie do Nowego Jorku. Jak ju� raz opu�cimy to schronienie i wezm� nas na
spytki, jeste�my zgubieni. Ta banda rozerwie nas na sztuki. Nawet twoje
zwariowane loty ci� nie uratuj�, s�yszysz mnie, Lesterze?
- Ale co mamy robi� - zapyta�a mama.
- Do diab�a! - odezwa� si� tata. - Ju� ja za�atwi� tego profesorka. Wrzuc�
go do studni.
- Aha, �eby zepsul ca�� wod�? - zaskrzecza�a mama. - Tylko spr�buj !
- Co za pod�e nasienie wyda�em na �wiat! - powiedzia� dziadek, w�ciek�y jak
wszyscy diabli. - Czy� nie obiecywali�cie szeryfowi, �e nie b�dzie wi�cej
zab�jstw... przynajmniej przez jaki� czas? Czy s�owo Hogbena ju� nic nie znaczy?
Dwie rzeczy by�y od wiek�w dla nas �wi�te: nasza tajemnica przed �wiatem i honor
Hogben�w. Zabijcie tylko tego Galbraitha, a odpowiecie za to przede mn� !
Wszyscy zrobili�my si� biali jak �ciana. Ma�y Sam obudzi� si� i zacz��
piszcze�.
- Ale co robi�? - zaniepokoi� si� wujek Les.
- Nasza tajemnica to rzecz �wi�ta - powiedzia� dziadek. - R�bcie, co tam
kt�re mo�e, byleby bez zabijania .Rozwa�� t� spraw�.
Wydawa�o si�, �e szykuje si� do snu, ale z dziadkiem to nigdy nie wiadomo.
Nazajutrz rzeczywi�cie spotka�em si� w mie�cie z Galbraithem, owszem, ale
przedtem natkn��em si� na ulicy na szeryfa Abernathy'ego, kt�ry spojrza� na mnie
spode �ba.
- Nie rodz� ci szuka� guza, Sounk - powiedzia�. - S�uchaj dobrze, co ci
m�wi�. - By�o to bardzo kr�puj�ce.
W ka�dym razie zobaczy�em si� z Golbroithem i powiedzia�em mu, �e dziadek mi
nie pozwala jecha� do Nowego Jorku. Profesor nie byt z tego specjalnie
zadowolony, ale widzia�, �e nic nie poradzi.
Jego pok�j w hotelu wype�nia�y r�ne naukowe aparaty , troch� to w sumie
by�o przera�oj�ce. Mia� t� nasz� strzelb� pod r�k�, ale nie widzia�em, �eby co�
w niej zmieni�. Zacz�� mnie przekonywa�.
- Szkoda s��w - powiedzia�em. - Nie opuszczamy wzg�rz. Wczoraj gada�em
g�upstwa, i tyle.
- Pos�uchaj,- Saunk. Rozpytywa�em o was, Hogben�w, tu w okolicy, ale
niewiele si� dowiedzia�em. Tutejsi ludzie trzymoj� j�zyk za z�bami. Ale i tok
to, co by ewentualnie powiedzieli, potwierdza�oby jedynie fakty. Wiem, �e nasza
teoria jest s�uszna. Ty i twoja rodzino jeste�cie mutantami i powinni�cie zosta�
poddani badaniom.
- My nie jeste�my �adnymi mutantami - odpar�em. - Uczeni zawsze nam
przyczepiaj� jakie� przezwisko. Rogar Bocon nazywa� nos homunkulusami, te...
tylko �e...
- Co takiego! - wykrzykn�� Galbraith. - Kto taki, powiedzia�e� ?
- Hm... to znaczy... to jest toki dzier�awca z s�siedniego okr�gu -
wyja�ni�em pospiesznie, ale wida� by�o, �e profesor tego nie kupi�. Zacz�� si�
przechadza� po pokoju:
- To nie ma najmniejszego sensu - rzek� wreszcie. - Je�eli nie pojedziesz �e
mn� do Nowego Jorku, to spowoduj�, �e fundacja przy�le tu komisj�. Trzeba
przeprowadzi� nad wami studia dla chwa�y nauki i dobra ludzko�ci.
- Rany - j�kn��em. - Ju� ja wiem, co z tego wyniknie. Wystawicie nas na
po�miewisko. Ma�y Sam by tego nie prze�y�. Musi pan nas zostawi� w spokoju.
- Zostawi� was w spokoju ! Skoro wy potraficie zbudowa� aparat w tym rodzaju
! - Wskaza� na strzelb�. - A mo�e mi powiesz, jak to dzia�a - zainteresowa� si�
nagle.
- Ju� panu m�wi�em, �e nie wiem. Po prostu jako� to sklecili�my. Niech pan
pos�ucha, profesorze, jak ludzie zaczn� przy�azi� i nam si� przygl�da�, mog� by�
k�opoty. I to spore. Tak m�wi dziadek.
Galbroith poci�gn�� si� za nos.
- No mo�e... a gdyby� mi tak wobec tego odpowiedzia� na kilka pyta�, Saunk ?
- A nie b�dzie komisji ?
- Zobaczymy.
- Nie, prosz� pana ja nie b�d�...
Galbraith zaczerpn�� tchu.
- Je�eli powiesz mi to, co chcia�bym wiedzie�, nie zdradz�, gdzie jeste�cie.
- A ja, my�la�em, �e to pa�sko... jak jej tom... fundacja wie gdzie pan
przebywa�
- Jasne, �e wiedz� - odpar� Galbroith. - Ale nie wiedz� o was.
To mi podsun�o pewn� my�l. Oczywi�cie mog�em go bardzo �atwo zabi�, ale
wiem, �e dziadek by mnie za to zniszczy� ca�kowicie, a poza tym byt jeszcze
przecie� szeryf.
Wi�c powiedzia�em "A niech tom" i skin��em g�ow�.
O rany, ale co to by�y za pytania! W g�owie mi si� od nich kr�ci�o. A
profesor by� coraz bardziej podniecony.
- W jakim wieku jest tw�j dziadek ?
- A bo ja wiem.
- Homunkulusy... hmm... Wspomina�e�, �e by� kiedy� g�rnikiem.
- Nie, g�rnikiem by� tata dziadka. Wydobywali cyn�, jeszcze w Anglii. Tylko
�e dziadek m�wi, �e to si� wtedy nazywa�a Brytania. To by�o w czasie takiej
wielkiej zarazy, kt�ra tam panowa�a. I ludzie musieli wzywa� doktor�w... Drud�w
? Drun�w ?
- Druid�w?
- Aha. Druidzi byli wtedy doktorami, m�wi dziadek. - W ka�dym razie g�rnicy
w ca�ej Kornwalii zacz�li wymiera�, wi�c pozamykano kopalnie.
- A co to by�a za zaraza ?
Powiedzia�em mu tyle, ile zapami�ta�em z tego, co m�wi� dziadek. Profesor
bardzo si� podnieci� i zacz�� co� m�wi� chyba o promieniowaniu radioaktywnym, o
ile mog�em si� zorientowa�. Jakie� straszliwe bzdury.
- Sztuczne mutacje wywo�ane przez radioaktywno��?! - wykrzykn�� i zrobi� si�
czerwony na twarzy. - Tw�j dziadek urodzi� si� mutantem! Powsta� nowy uk�ad
chromosom�w i gen�w. O, Bo�e, przecie� wy mo�ecie by� superlud�mi!
- A sk�d. Jeste�my po prostu Hogbenami. Nic wi�cej.
- Mutacja dominuj�ca, oczywi�cie, dominuj�c�. Czy wszyscy w rodzinie byli...
byli jacy�... no... dziwni ?
- No wie pan!
- To znaczy, czy wszyscy potrafili lata� ?
- Ja to jeszcze nie potrafi�. Ale owszem, my�l�, �e jeste�my troch�
dziwaczni. Dziadek to jest jednak m�dry. Zawsze nam m�wi� �eby�my siedzieli
cicho i nie rzucali si� w oczy.
- Maskowanie ochronne - powiedzia� Galbraith. Wtopione w surow� obyczajowo��
ludow� odchylenia od normy �atwiej daj� si� maskowa�. W cywilizacji nowoczesnej
by�oby was wida� jak na d�oni. Tu, w tej zapad�ej dziurze, jeste�cie praktycznie
niewidoczni.
- Tylko tata - powiedzia�em.
- O, Bo�e! - westchn�� profesor. - Ukrywa� takie niewiarygodne naturalne
mo�liwo�ci... Czy wy przynajmniej wiecie, do czego byliby�cie zdolni? - nagle
jego podniecenie wzros�o jeszcze bardziej i musz� powiedzie�, �e wyraz oczu
Galbraitha wcale mi si� nie spodoba�.
- Co� wspania�ego - powt�rzy�. - To tak, jakby si� natkn�� na lamp� Aladyna.
- Chcia�bym bardzo. �eby pan nas zostawi� w spokoju - powiedzia�em. - Razem
ze swoj� komisj�.
- Zapomnij o komisji. Postanowi�em, �e przez jaki� czas b�d� si� t� spraw�
zajmowa� sam. Pod warunkiem, �e mog� liczy� na twoja wsp�prac�. To znaczy na
pomoc. Mo�esz mi to obieca�?
- Nie - odpar�em.
- No to przy�l� z Nowego Jorku komisj� - o�wiadczy� z tryumfem.
Przemy�la�em spraw�.
- Dobrze - powiedzia�em w ko�cu. - Co pan chce, �ebym zrobi� ?
- Jeszcze nie wiem - odpowiedzia� wolno. - Nie ogarn��em jeszcze umys�em
wszystkich mo�liwo�ci.
Ale by� got�w ogarn��. Widzia�em to. Po jego oczach. Sta�em przy oknie i
wygl�da�em na ulic�. Nagle przysz�a mi do g�owy pewna my�l. U�wiadomi�em sobie,
�e nie nale�y zbytnio ufa� profesorowi. Podsun��em si� nieznacznie do tej naszej
strzelby i dokona�em w niej kilku niewielkich zmian.
Wiedzia�em, co chc� zrobi�, ale gdyby mnie profesor zapyta�, dlaczego
wygi��em ten drut czy tamten wichajster, nie potrafi�bym odpowiedzie�. Nie mam
�adnego wykszta�cenia. Wiedzia�em tylko, �e teraz to urz�dzenie b�dzie robi�o
to, co ja chc�.
Profesor co� pisa� w swoim ma�ym notatniku. Podni�s� wzrok i zobaczy� mnie.
- Co ty tam robisz? - chcia� wiedzie�.
- Co� tu jest chyba nie w porz�dku - powiedzia�em. - Musia� pan majstrowa�
przy bateryjkach. Niech no pan teraz spr�buje.
- Tutaj? - zapyta� wystraszony. - Nie b�d� potem p�aci� za szkody. To
urz�dzenie musi zosta� wypr�bowane w specjalnych warunkach, z zachowaniem
�rodk�w ostro�no�ci.
- Widzi pan ten kurek na dachu? - wskaza�em palcem. - Jak pan w niego
wyceluje, nie b�dzie �adnej szkody. Mo�e pan stan�� tu przy oknie i spr�bowa�.
- A to... to nie jest niebezpieczne? - Widzia�em, �e jest strasznie
napalony, �eby wypr�bowa� urz�dzenie. Zaczerpn�� tchu, podszed� do okna i
przytkn�� kolb� o policzka.
Cofn��em si�. Wola�em, �eby mnie szeryf nie zobaczy�.
Siedzia� w�a�nie na �awce przed sk�adem z pasz� po drugiej stronie ulicy.
Sta�o si� dok�adnie tak, jak przewidzia�em. Galbraith poci�gn�� za spust,
celuj�c w kurek na dachu, a z lufy zacz�y wylatywa� �wietliste ko�a. Rozleg�
si� przera�liwy ha�as. Galbraith pad� na wznak i zrobi�o si� straszliwe
zamieszanie w ca�ym mie�cie ludzie zacz�li wrzeszcze�.
Pomy�la�em, �e nie zawadzi, jak na chwilk� stan� si� niewidzialny. Wi�c si�
sta�em.
Kiedy wpad� szeryf Abernothy, Galbraith w�a�nie ogl�da� strzelb�. Szeryf
jest cz�owiek twardy, wi�c mia� w pogotowiu pistolet i kajdanki i bardzo szybko
zacz�� wyklina� profesora.
- Widzia�em pana! - wrzeszcza�. - Wy, ludzie z miasta, my�licie, �e tutaj
mo�ecie sobie, na wszystko pozwoli�. No to wiedzcie, �e jest inaczej!
- Saunk! - zawo�a� profesor rozgl�daj�c si� doko�a, ale oczywi�cie nie m�g�
mnie zobaczy�.
Wybuch�a k��tnia. Szeryf Abernathy widzia�, jak Galbraith strzela a przecie�
nie jest g�upi. Wywl�k� profesora na ulic� i wtedy ja sobie grzecznie
nadszed�em.
Ludzie latali doko�a jak szaleni. Wi�kszo�� trzyma�a si� za twarze.
Profesor ca�y czas j�cza�, �e nic nie rozumie.
- Widzia�em pana - m�wi� Abernathy. Wycelowa� pan z tego swojego interesu
przez okno i od tej chwili wszystkich w mie�cie rozbola�y z�by. Niech mi pan
tylko nie m�wi, �e pan nic nie rozumie!
Szeryf jest bystry. Zna nas, Hogben�w, ju� wystarczaj�co d�ugo, �eby si� nie
dziwi�, kiedy dzieje si� co� nie zwyk�ego. Wiedzia� te�, �e Galbroith jest
uczonym. No wi�c wybuch�o wielkie zamieszanie i jak ludzie us�yszeli, co si�
sta�o, chcieli normalnie Galbraitha zlinczowa�.
Ale Abernothy go zabra�. Przez jaki� czas w��czy�em si� po mie�cie.
Widzia�em, jak pastor, zak�opotany, ogl�da okna ko�ciola. Nie m�g�
zrozumie�, dlaczego witra�e s� gor�ce. M�g�bym mu to wyt�umaczy�. W witra�ach
jest z�oto, u�ywaj� go do uzyskiwania pewnego rodzaju czerwieni.
Wreszcie uda�em si� do wi�zienia. A �e bylem w dalszym ci�gu niewidzialny
wi�c zacz��em pods�uchiwa� co Galbraith m�wi do szeryfa.
- To sprawko Saunka Hogbena - upiera� si� profesor. - M�wi� panu. �e to on
zmajstrowa� co� przy projektorze.
- Ale ja widzia�em pana - nie ust�powa� Abernathy. - To pan to zrobi�. Auu!
- Z�apa� si� za szcz�k�. - Ale radz� panu przesta�, i to szybko! Ten t�um tam na
zewn�trz nie �artuje. Polowo ludzi w mie�cie cierpi na b�l z�b�w.
To znaczy �e polowa ludzi w mie�cie mia�o z�ote plomby.
I wtedy Golbroith powiedzia� cos ca mnie specjalnie nie zdziwi�o.
- Ja tu sprowadz� komisj� z Nowego Jorku, zadzwoni� dzi� wiecz�r do
fundacji, oni za mnie por�cz�.
Chcia� nas wszystkich wyprowadzi� w pole czu�em, �e o to mu chodzi.
- Albo pan wyleczy z b�lu z�b�w i mnie, i wszystkich innych, albo otworz�
drzwi i wpuszcz� ten ca�y t�um, �eby pana zlinczowa�! - piekli� si� szeryf. A
potem wyszed�, �eby sobie przy�o�y� do policzka woreczek z lodem. Wymkn��em si�
i zn�w zrobi�em si� widzialny. Nadchodz�c specjalnie ha�asowa�em, �eby mnie
Galbraith us�ysza�. Ca�y czas sta�em z g�upi� min� czekaj�c, a� mnie przestanie
kl��.
- Chyba co� musia�o mi si� pomyli� - powiedzia�em. - Ale jak troch�
pomajstruj�...
- Do�� tego ,twojego majstrowania! - przerwo�. - Zaczekaj chwil�! Co ty
takiego powiedzia�e�? �e jak pomajstrujesz, to wyleczysz... z czego ty tych
ludzi wyleczysz ?
- Ja mia�em na my�li t� strzelb� - powiedzia�em. - Wydaje mi si�, �e wiem,
gdzie pope�ni�em b��d. Ona jest w tej chwili chyba nastawiono na z�oto i ca�e
z�oto w mie�cie teraz promieniuje czy nagrzewa si�, czy jeszcze co� tam innego.
- Indukowana selektywna promieniotw�rczo�� - mrukn�� Golbraith, co w�a�ciwie
nic nie znaczy�o. - Pos�uchaj, czy ten t�um tam na zewn�trz... czy oni tu cz�sto
dokonuj� akt�w linczu ?
- Nie cz�ciej ni� raz, dwa razy do roku - powiedzia�em. - Ale w tym roku
ju� dwa lincze mieli�my, wi�c wyczerpali�my limit. Chyba by�oby dobrze, gdybym
mimo to zabra� pana do nas. Bez trudu mo�emy pana ukry�.
- Rzeczywi�cie lepiej co� zr�bcie - powiedzia� - bo je�li nie, to sprowadz�
t� komisj� z Nowego Jorku . Nie byliby�cie chyba tym zachwyceni, co ?
Jeszcze nigdy nie widzia�em, �eby kto� tak �ga� i nawet mu powieka nie
drgn�a.
- Ma pan to jak w banku - zapewni�em go. - Mog� tak podregulowa� nasze
urz�dzenie, �e natychmiast odetnie promieniowanie. Tylko bym nie chcia�,
�eby ludzie kojarzyli to, co si� dzieje z nami, Hogbenami. My jeste�my skromni.
My nie lubimy robi� wok� siebie szumu.
Niech pan pos�ucha: p�jd� teraz do hotelu i podreguluj� strzelb�, a pan
b�dzie musia� tylko zebra� tych wszystkich ludzi, kt�rych bol� z�by, w jednym
miejscu i poci�gnq� za spust.
- Dobrze, ale ...
Ba� si�, �e wynikn� z tego jeszcze wi�ksze k�opoty. Musio�em go namawia�. A
�e zebrany na zewn�trz t�um dar� si� jak op�tany, nie by�o to specjalnie trudne.
Wreszcie poszed�em, ale wr�ci�em, tyle �e niewidzialny i przys�uchiwa�em si�
temu co Galbraith m�wi� do szeryfa.
Ustalili �e ka�dy, kogo bol� z�by, stawi si� w ratuszu. A potem Abernathy
mia� przyprowadzi� profesora, z t� strzelb� naturalnie, i mieli j� wypr�bowa�.
- Ale czy to urz�dzenie wyleczy wszystkich z b�lu z�b�w? - chcia� wiedzie�
szeryf. - Na pewno?
- Ja,.. ja jestem pewien, �e tak.
Abernathy pochwyci� nut� wahania w jego g�osie.
- Lepiej niech pan to najpierw na mnie wypr�buje. Po prostu, �eby si�
upewni�. Nie ufam panu.
Wygl�da�o na to, �e nikt nikomu nie ufa.
Pow�drowa�em z powrotem do hotelu i przestawi�em strzelb�. I wtedy w�a�nie
wpad�em w tarapaty. Moja niewidzialno�� zaczyna�o ju� prze�witywa�. Takie s�
w�a�nie k�opoty wynikaj�ce z tego, �e si� nie jest ca�kiem doros�ym.
Jak b�d� o kilkaset lat starszy, b�d� m�g� pozostawa� niewidzialny tak d�ugo
jak zechc�. Ale jeszcze nie opanowa�em tej sztuki na dobre. Chodzi�o o to, �e
potrzebna mi by�a pomoc, bo musia�em co� zrobi�, a nie mog�em tego zrobi� na
oczach innych.
Wlaz�em na dach i zawo�a�em Ma�ego Sama. Jak tylko si� pod��czy�em do jego
�wiadomo�ci, spowodowa�em, �e nawi�za� kontakt z tat� i wujkiem Lesem. Po chwili
sfrun�� z nieba wujek Les, ale ci�ko mu to sz�o, bo d�wiga� tat�. Tato kl�� jak
wszyscy diabli, bo po drodze �ciga� ich jastrz�b .
- Nikt nos nie widzia� - powiedzia� wujek Les. Tak mi si� w ka�dym razie
wydaje.
- Tu w mie�cie, ludzie maj� g�owy przygi�te w�asnymi k�opotami - zapewni�em
go. - Potrzebna mi jest pomoc. Ten profesor wezwie tu swoj� komisj� i zaczn�
badania nad nami, niezale�nie od jego obietnic.
- W tej sytuacji niewiele da si� zrobi� - powiedzia� tata. - Nie mo�emy
zabi� tego faceta. Dziadek nie kaza�
Wtedy wy�uszczy�em im sw�j pomys�. Tata b�d�c nie widzialny m�g� si� tego
podj�� z �atwo�ci�. Zrobili�my sobie na dachu takie ma�e miejsce przez kt�re
wszystko by�o wida�, i zajrzeli�my do pokoju Galbraitha.
I w sam� por�. Szeryf sta� z wyci�gni�tym pistoletem i czeka�, a profesor
blady jak �ciana, mierzy� ze strzelby w Abernathy'ego. Wypali�a bez
kopni�cia. Galbraith poci�gn�� za spust, wyskoczy�o czerwone k�ko �wiat�a, i to
wszystko. Tyle �e szeryf otworzy� usta i prze�kn��.
- A jednak pan nie oszukiwa�! Przesta�o mnie bole�!
Galbrait, zlany potem, robi� dobr� min� do z�ej gry.
- M�wi�em, �e to urz�dzenie jest niezawodne - powiedzio�. - Naturalnie.
M�wi�em.
- Idziemy do ratusza. Wszyscy czekaj�. Lepiej niech pan i tamtych wyleczy,
bo mo�e by� z panem �le.
Wyszli. Tata wymkn�� si� za nimi o wujek Les z�apa� mnie i pofrun�li�my ich
�ladem, nisko nad dachami, tak �eby nas nikt nie zobaczy�. Po chwili
zatrzymali�my si� przed jednym z okien ratusza, sk�d mogli�my widzie�, co
si� dzieje wewn�trz.
Od czas�w tamtej wielkiej zarazy w Londynie nie widzia�em tyle nieszcz�cia
naraz. Ratusz by� pe�en ludzi, a wszystkich bola�y z�by - jeden-j�k i wrzask. W
pewnej chwili wszed� Abernathy prowadz�c ze sob� profesora ze strzelb� i na ich
widok krzyki jeszcze si� wzmog�y.
Galbraith opor� strzelb� na podium, celuj�c w publiczno��, a w tym czasie
szeryf wyci�gn�� pistolet i za�o�y� mow�. Kaza� si� wszystkim zamkn��, to si�
pozb�d� b�lu z�b�w.
Taty naturalnie nie widzia�em, ale wiedzia�em, �e stoi na podium. Co�
dziwnego zacz�o si� dzia� ze strzelb�.
Nikt opr�cz mnie tego nie zauwa�y�, a ja nie spuszcza�em jej z oka. Tata -
oczywi�cie niewidzialny - dokona� kilku zmian. Powiedzia�em mu, co ma robi�, ale
on sam wiedzia� nie gorzej ode mnie, wi�c ju� po chwili nosze urz�dzenie by�o
ustawione tak, jak sobie tego �yczyli�my.
To, co si� zacz�o dzia� zaraz potem, by�o wstrz�saj�ce.
Galbraith wycelowa� w t�um i poci�gn�� za spust - wylecia�y �wietliste ko�a,
tym razem ��te. Powiedzia�em tacie, �e ma tak ustawi� zasi�g ra�enia strzelby,
�eby nikt poza ratuszem nie zosta� poszkodowany. Ale wewn�trz...
Co do b�lu z�b�w, to sprawa rzeczywi�cie zosta�a za�atwiona. Trudno, �eby
kogo� bola�a z�ota plomba, jak jej nie ma.
Nasze urz�dzenie by�o teraz ustawione w ten spos�b, �e dzia�a�o na wszystko,
co nie�ywe. Tata wyregulowa� zasi�g akurat dobrze .Nagle posz�y wszystkie
krzes�a i cz�� �yrandola. Publika, zbita w gromad�, te� nie�le oberwa�a :
Jaffe'owi Kulasowi wylecia�o szklane oko. Ci, co mieli sztuczne z�by, te� je
potracili. A zarazem wszystkich jakby troch� przystrzyg�o. No i zostali bez
ubrania. Buty przecie� nie s� �ywe, tak samo spodnie, koszule czy sukienki.
W okamgnieniu wszyscy stali goli jak ich Pan B�g stworzy!. Ale, do licha,
przecie� pozbyli si� b�lu z�b�w, no nie?
W godzin� p�niej spotkali�my si� w domu wszyscy, z wyj�tkiem wujka Lesa,
kiedy nagle otworzy�y si� drzwi i wpad� wujek, ci�gn�c za sob� potykaj�cego si�
profesora. Galbraith by� wyko�czony - pad� na krzes�o zasapany, niespokojnie
ogl�daj�c si� na drzwi.
- Zabawna rzecz si� sta�a - powiedzia� wujek Les. - Lec� sobie za miastem a
tu patrz�: profesor ucieka co si� w nogach przed wielkim t�umem. Niekt�rzy z
tych ludzi byli pozawijani w prze�cierad�a, ale tylko niekt�rzy. No to go
wzi��em i przynios�em tutaj, tak, jak sobie tego �yczy�. - Wujek Les mrugn�� do
mnie.
- Oooch! - j�kn�� Galbroith. - Aaach . Czy s� ju� blisko?
Mama podesz�a do drzwi.
- Widz� du�o latarek, wspinaj� si� pod g�r� - powiedzia�a. - Nie wygl�da to
dobrze.
Profesor spojrza� na mnie spode �ba.
- Powiedzia�e�, �e mo�esz mnie ukry�! Ukryj mnie szybko! To wszystko twoja
wina.
- Bzdura - odpar�em.
- Ukryjesz mnie albo... - wrzasn�� - ...albo sprowadz� t� komisj�!
- Zgoda. Ale je�eli ukryjemy pana w bezpiecznym miejscu, to czy zapomni pan
o tej swojej komisji i zostawi nas w spokoju?
Profesor obieca�.
- Chwileczk�. - Poszed�em na strych zobaczy� si� z dziadkiem.
Akurat nie spa�.
- No i co zrobimy z tym fantem, dziadku? - spyta�em.
Przez chwil� s�ucha� Ma�ego Sama.
- Ten �otr k�amie - powiedzia� mi bardzo szybko. - I tak nie bacz�c na dane
s�owo zamierza tu sprowadzi� t� swoj� zakichan� komisj�.
- To co? Mamy go ukry�?
- Tak - odpowiedzia� dziodek. - Hogbenowie dali s�owo, wi�c nie b�dzie
wi�cej zabijania. A ukrycie zbiega przed �cigaj�cymi to chyba czyn godny, nie
s�dzisz?
Niewykluczone, �e mrugn�� przy tych s�owach. Z dziadkiem nigdy nie wiadomo.
No to zszed�em na d� po drabinie. Galbraith sta� przy drzwiach i obserwowa�
zbli�aj�ce si� latarki.
Z�apa� mnie za r�k�.
- Saunk! Je�li mnie nie ukryjesz...
- Ukryjemy pana - zapewni�em go. - Prosz� za mn�.
Wzi�li�my go do piwnicy...
Kiedy wpad� do nas t�um z szeryfem Abernathym na czele, udali�my g�upich.
Pozwolili�my im przeszuka� dom. Ma�y Sam i dziadek stali si� na chwil�
niewidzialni, wi�c nikt ich nie zauwa�y�. No, a profesor znik� naturalnie jak
kamfora. Ukryli�my go dobrze, tak jake�my mu obiecali. To ,by�o kilka lat temu.
Profesor ma si� znakomicie. Tyle �e to nie on prowadzi badania nad nami. Czasami
wyjmujemy butelk�, w kt�r� go nabili�my, i wtedy to my prowadzimy badania nad
nim.
A to cholernie ma�a butelka!