7081

Szczegóły
Tytuł 7081
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7081 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7081 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7081 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tom Clancy Dekret Data wydania oryginalnego: 1997 Ronaldowi Wilsonowi Reaganowi, czterdziestemu prezydentowi Stan�w Zjednoczonych, cz�owiekowi, kt�ry wygra� wojn�, ksi��k� t� po�wi�cam. Przeprosiny W pierwszym wydaniu "Bez skrupu��w" znalaz� si� fragment wiersza, kt�ry trafi� do mnie przypadkiem, i kt�rego tytu�u ani nazwiska autora nie by�em w stanie ustali�. Wiersz ten wyda� mi si� idealny jako epitafium dla mojego przyjaciela Kyle'a Haydocka, kt�ry zmar� na raka w wieku 8 lat i 26 dni - dla mnie zawsze b�dzie z nami. P�niej dowiedzia�em si�, �e tytu� tego wiersza brzmi "Ascension", a autork� tych wspania�ych strof jest Colleen Hitchcock, niezwykle utalentowana poetka z Minnesoty. Chcia�bym skorzysta� z okazji i poleci� jej wiersz wszystkim studentom literatury. Mam nadziej�, �e jej poezja wywrze na nich r�wnie wielkie wra�enie, tak jak to si� sta�o w moim przypadku. Zanosz�, mod�y pod niebiosa, by obdarzy�y swym b�ogos�awie�stwem ten dom i wszystkich, kt�rzy po mnie w jego progi wst�pi�. Oby m�drcy jeno i ludzie cnotliwi rz�dzili spod tego dachu. John Adams, drugi prezydent Stan�w Zjednoczonych. (fragment listu do �ony, Abigail Smith Adams, z 2 listopada 1800 roku, tu� po przeprowadzce do Bia�ego Domu) Podzi�kowania I znowu potrzebowa�em pomocy wielu ludzi: Mike'a, Dave'a, Johna, Janet, Curta i Pat ze szpitala Uniwersytetu imienia Johna Hopkinsa, Freda i jego kumpli z Tajnej S�u�by, Pat, Darrella i Billa, kt�rzy z�by zjedli w FBI, Freda i Sama, kt�rzy przez tyle lat szczycili si� s�u�b� w swoich mundurach oraz H.R., Joe, Dana i Douga, kt�rzy nadal to robi�. To dzi�ki takim ludziom Ameryka jest nadal sob�. Prolog. Zaczynamy od zaraz To chyba musi by� objaw szoku, pomy�la� Ryan. Wydawa�o mu si�, �e siedzi w nim dwu ludzi naraz. Jeden z nich wygl�da� przez okno biura CNN w Waszyngtonie i patrzy� w os�upieniu na po�ar, trawi�cy ruiny Kapitolu. ��te j�zyki wyskakiwa�y raz po raz w niebo z pomara�czowej kuli, niczym koszmarne ornamenty na mogile ponad tysi�ca ludzi, kt�rych niespe�na godzin� wcze�niej poch�on�y p�omienie. Rozpacz na razie t�umi�o odr�twienie, ale wiedzia�, �e i na ni� przyjdzie czas - tak jak b�l przychodzi w chwil� po ciosie w twarz, a nie w momencie jego zadania. Po raz kolejny �mier� spojrza�a mu w oczy. Widzia�, jak przysz�a, jak wyci�gn�a r�k�, jak zawaha�a si�, by si� wreszcie wycofa�. Ca�e szcz�cie, �e dzieci nie wiedzia�y, jak bliskie przedwczesnego ko�ca by�o ich �ycie. Dla nich by� to po prostu wypadek, co� czego nie rozumia�y. Tuli�y si� teraz do matki, ciesz�c si� iluzorycznym bezpiecze�stwem, podczas gdy tata musia� gdzie� i��. Znowu jedna z tych sytuacji, do kt�rych oboje zd��yli ju� przywykn��, cho� nie polubi�. I oto John Patrick Ryan sta� przy oknie i patrzy� na zgliszcza, kt�re pozostawi�a po sobie �mier�. W tym drugim Ryanie ten sam widok przywo�ywa� inne my�li. Wiedzia�, �e nale�y co� zrobi�, lecz cho� stara� si� zmusi� m�zg do logicznego my�lenia, nie mia� poj�cia, od czego zacz��. - Panie prezydencie - us�ysza� zza plec�w g�os Andrei Price, agentki Tajnej S�u�by. - Tak? - odpar� Ryan po d�u�szej chwili, gdy zorientowa� si� wreszcie, �e m�wiono do niego. Nie odwracaj�c si� od okna, popatrzy� na odbicie w szybie. Zobaczy� Andre� i jeszcze sze�ciu agent�w Tajnej S�u�by z broni� gotow� do strza�u. Przed nimi, za drzwiami sto��wki biura CNN t�oczy� si� pewnie t�um dziennikarzy. Jedni przyszli tu z zawodowego obowi�zku, inni z czystej ciekawo�ci, by zobaczy� na w�asne oczy, jak tworzy si� historia. Zastanawiali si�, co by zrobili na jego miejscu, zupe�nie jakby dla niego to wydarzenie mia�o jakie� inne znaczenie ni� dla nich. Umys� ka�dego cz�owieka, postawiony nagle przed niepoj�tym, przed �mierci� na skutek wypadku samochodowego czy ci�kiej choroby, b�dzie na pr�no usi�owa� zracjonalizowa� tragedi� wydarzenia. Im ci�szy pocz�tkowy szok, tym d�u�ej trwa proces konsolidacji my�li. Ryan mia� na szcz�cie wok� siebie ludzi przeszkolonych do w�a�ciwego reagowania w takich sytuacjach. - Panie prezydencie, musimy pana przewie��... - W bezpieczne miejsce? Ciekawe gdzie? - zapyta� Jack, zaraz w my�li karc�c si� za okrutny wyd�wi�k tego, co powiedzia�. To nie by�a wina Tajnej S�u�by. W tamtym koszmarnym stosie p�on�y cia�a co najmniej dwudziestu koleg�w i kole�anek ludzi, kt�rzy teraz byli razem ze swoim nowym prezydentem w tej sali. Nie mia� prawa przelewa� swych �al�w na nich. - Gdzie jest moja rodzina? - W koszarach piechoty morskiej na rogu Ulicy 1 i �smej, panie prezydencie. Tak jak pan rozkaza�. Tak, meldowanie o wykonaniu rozkaz�w mo�e by� dla nich istotne, pomy�la� Ryan, kiwaj�c powoli g�ow�. A i jemu ul�y�o, gdy dowiedzia� si�, �e jego rozkaz wykonano. Zreszt� dobrze zrobi�. Ale czy to b�d� podwaliny czegokolwiek? - Panie prezydencie, je�eli ten atak by� cz�ci� jakiego� szerzej zakrojonego... - Nie by�. Nigdy dot�d tak nie by�o, prawda? - zapyta� Ryan. Zm�czenie s�yszalne w jego g�osie zaskoczy�o jego samego. Przypomnia� sobie zaraz, �e szok i stres wyczerpuj� si�y organizmu du�o szybciej ni� jakikolwiek wysi�ek fizyczny. Zdawa�o mu si�, �e nawet nie mo�e pokr�ci� g�ow�, by otrz�sn�� si� z odr�twienia, w jakie popad�. - Ale mo�e tak by� tym razem - zauwa�y�a Price. Mo�e i racja, przyzna� Ryan w duchu. - To co powinni�my zrobi�? - Rzepka - odpar�a Price, u�ywaj�c kryptonimu Awaryjnego Powietrznego Stanowiska Dowodzenia, przerobionego samolotu Boeing 747, kt�ry stacjonowa� w bazie powietrznej Andrews. Ryan rozwa�a� przez chwil� t� mo�liwo��, potem zachmurzy� si� i pokr�ci� g�ow�. - Nie. Nie mog� tak po prostu uciec. Chyba powinienem si� tam wybra� - odpar�, wskazuj�c podbr�dkiem pomara�czow� po�wiat� za oknem. Tak, to moje miejsce, pomy�la�. Tam teraz powinienem by�, nie tu. - Panie prezydencie, my�l� �e to zbyt niebezpieczne. - Andrea, to moje miejsce. Musz� tam i��. No prosz�, ju� m�wi jak polityk, pomy�la�a zawiedziona Andrea Price. Ryan wyczyta� to z twarzy agentki i wiedzia�, �e b�dzie jej to musia� wyja�ni�. Jedna z nauk, kt�re kiedy� pobra� - jedyna, kt�ra pasowa�a do tej sytuacji - przysz�a mu teraz do g�owy i wybija�a si� spomi�dzy innych, jak migaj�cy znak drogowy. - Andrea, chodzi o konsekwencj� bycia dow�dc�. Tego nauczyli mnie w Quantico. �o�nierze musz� widzie�, �e robisz to, co do ciebie nale�y. �e jeste� tam z nimi i dla nich, a nie wysy�asz ich na �mier�, samemu dekuj�c si� na ty�ach. - Poza tym, doda� w my�lach, musz� te� sobie udowodni�, �e to ja tu dowodz�, �e to nie sen i �e naprawd� jestem prezydentem. W�a�nie, czy jestem nim naprawd�? Agenci Tajnej S�u�by uwa�ali, �e tak. Przecie� z�o�y� przysi�g�, wypowiadaj�c u�o�one na t� okazj� s�owa i wezwa� Boga na �wiadka swych poczyna�. Ale to wszystko dzia�o si� za szybko i zbyt wcze�nie. Po raz kolejny w swoim �yciu John Patrick Ryan zamkn�� oczy i chcia� si� obudzi� ze snu, w kt�ry wida� zapad�, bo to, co go otacza�o, by�o po prostu zbyt nieprawdopodobne, by stanowi� cz�� realnego �wiata. Ale gdy je otworzy�, pomara�czowa �una wci�� by�a na swoim miejscu i nadal strzela�y z niej ��te j�zyki p�omieni. Wiedzia�, �e dopiero co wyg�asza� jakie� przem�wienie, ale nie pami�ta� z niego ani s�owa. Bierzmy si� do roboty, tak brzmia�y jego ostatnie s�owa. To pami�ta�. Banalny, wy�wiechtany frazes. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? * * * Jack Ryan zebra� si�y i potrz�sn�� g�ow�, po czym odwr�ci� si� do agent�w w sali. - No dobra. Kto ocala�? - Sekretarze handlu i spraw wewn�trznych - odpar�a agent Price, po zasi�gni�ciu konsultacji przez radiotelefon. - Sekretarz handlu by� w San Francisco, a spraw wewn�trznych w Nowym Meksyku. Ju� ich wezwano do Waszyngtonu. Przylec� samolotami Si� Powietrznych. Opr�cz nich zgin�li wszyscy pozostali cz�onkowie gabinetu, dyrektor Shaw z FBI, wszyscy s�dziowie S�du Najwy�szego i cz�onkowie Kolegium Szef�w Sztab�w. Jeszcze nie wiemy, ilu kongresman�w i senator�w nie by�o obecnych na po��czonej sesji obu izb. - A Pierwsza Dama? Price pokr�ci�a g�ow�. - Nie, panie prezydencie. Nie wydosta�a si� stamt�d. Dzieci s� w Bia�ym Domu. Jack w zamy�leniu pokiwa� g�ow�. Zacisn�� wargi i a� zamkn�� oczy, gdy dosz�o do niego, jaki spad� na niego obowi�zek. Dla dzieci Rogera i Anne Durling�w to nie by�o wydarzenie wagi pa�stwowej. Dla nich samob�jczy atak mia� bardzo proste i tragiczne nast�pstwa: mama i tata zgin�li, a oni stali si� sierotami. Jack zna� je, rozmawia� z nimi. Chocia� w�a�ciwie, co to za rozmowa? U�miech, skinienie g�ow� i pozdrowienie, rzucone w przelocie, gdy szli co� omawia� z Rogerem, zdawkowe uprzejmo�ci wobec dzieci znajomych. Pr�bowa� je sobie teraz przypomnie�. Pewnie tak jak i on, mrugaj� oczyma z niedowierzaniem, pr�buj�c obudzi� si� z koszmaru, kt�ry uparcie trwa. - Czy one wiedz�? - Tak, panie prezydencie. Ogl�da�y transmisj� z uroczysto�ci. Wys�ano ju� ludzi po dziadk�w i innych cz�onk�w rodziny. - Oszcz�dzi�a mu szczeg��w: tego �e par� ulic na zach�d od Bia�ego Domu, w specjalnie zabezpieczonych pomieszczeniach Centrum Operacyjnego Tajnej S�u�by przechowuje si� plany awaryjne na wszystkie, w tym i takie, okazje. �e w zalakowanych kopertach wraz z instrukcjami alarmowymi znajdowa�y si� tak�e adresy, pod kt�rymi nale�a�o szuka� reszty prezydenckiej rodziny. Tyle �e teraz nie tylko tych dwoje sta�o si� sierotami. Tysi�c zabitych osieroci�o par� tysi�cy dzieci. Jack odsun�� na chwil� na bok te my�li. - Chcesz przez to powiedzie�, �e jestem wszystkim, co zosta�o z rz�du Stan�w Zjednoczonych? - Na to wygl�da, panie prezydencie. I dlatego... - I dlatego musz� zrobi� to, co do mnie nale�y - doko�czy� z naciskiem Jack. Ruszy� do drzwi, a agenci otoczyli go ze wszystkich stron. Na korytarzu by�y ju� kamery telewizyjne. Ryan przeszed� obok nich, nie zwracaj�c na nie uwagi. Ochroniarze utorowali mu drog�, a dziennikarze byli zbyt zaskoczeni, by zdoby� si� na cokolwiek poza obs�ug� swoich narz�dzi pracy. Nikt nie zada� ani jednego pytania, co Ryan, bez satysfakcji, uzna� za wyj�tkowe. Nawet nie zastanawia� si� nad tym, jaki wyraz ma jego twarz w tej chwili. Winda ju� czeka�a i p� minuty p�niej znale�li si� w obszernym holu. Poza agentami nie by�o w nim teraz nikogo. Co drugi z agent�w Tajnej S�u�by w holu sta� z pistoletem maszynowym w r�ku. Przez te dwadzie�cia minut musia�o ich chyba przyby�, bo przedtem nie by�o ich a� tylu. Na zewn�trz zauwa�y� �o�nierzy piechoty morskiej, w wi�kszo�ci nieregulaminowo umundurowanych. Kilku z nich marz�o w czerwonych podkoszulkach z herbem Korpusu, wci�ni�tych po�piesznie w �aciate spodnie od mundur�w polowych. - Potrzebowali�my wsparcia - wyja�ni�a Andrea. - Poprosi�am o piechot� morsk�. - Aha - kiwn�� g�ow� Ryan. Nikt si� nie b�dzie dziwi�, �e marines chroni� prezydenta Stan�w Zjednoczonych w takiej chwili. Jack popatrzy� na nich. To by�y g��wnie dzieciaki, na ich g�adkich twarzach nie malowa�y si� �adne odczucia. Ryan wiedzia�, �e to bardzo niebezpieczny stan w przypadku uzbrojonego cz�owieka. �ciskaj�c mocno karabiny, wodzili po parkingu czujnymi oczyma ps�w go�czych. Dowodz�cy nimi kapitan sta� przy drzwiach, konferuj�c z agentem Tajnej S�u�by. Kiedy stan�li w drzwiach, oficer wypr�y� si� i zasalutowa�. Czyli on te� wierzy, �e to ja jestem prezydentem, pomy�la� Ryan. Skin�� mu g�ow� i ruszy� do najbli�szego Hummvie'go. - Na Kapitol - rzuci� kierowcy. Jazda by�a znacznie szybsza, ni� si� spodziewa�. Policja zablokowa�a g��wne ulice miasta i przepuszcza�a tylko wozy stra�y po�arnej. Kolumn� prowadzi� Suburban Tajnej S�u�by, krzy��wka lekkiej ci�ar�wki z samochodem kombi. Pewnie wewn�trz wszyscy przeklinaj� pod nosem g�upot� nowego Szefa, pomy�la� Ryan. Ogon Jumbo Jeta stercza� z rumowiska prawie nie tkni�ty, niczym brzechwa strza�y z boku �miertelnie ni� zranionego zwierz�cia. Ryan dziwi� si�, �e wszystko jeszcze p�onie. Kapitol zbudowano przecie� z kamienia! No tak, ale wewn�trz by�o mn�stwo drewnianych biurek, papier�w i B�g jeden wie czego jeszcze, a teraz to wszystko p�on�o. Nad gorej�cym rumowiskiem kr��y�y wojskowe �mig�owce, a pomara�czowy blask roz�wietla� wiruj�ce p�aszczyzny ich wirnik�w. Wok� sta�o mn�stwo bia�o-czerwonych woz�w stra�y po�arnej, zalewaj�cych okolic� b�yskaj�cym �wiat�em bia�ych i czerwonych lamp stroboskopowych. Stra�acy biegali wok�, pod nogami k��bi�o si� w�owisko przewod�w pod��czonych do wszystkich hydrant�w w okolicy. Wiele ze z��czy na w�ach puszcza�o wod�, tworz�c male�kie wodotryski i szybko zamarzaj�ce w zimnym wieczornym powietrzu ka�u�e. Po�udniowa strona budynku Kapitolu le�a�a ca�kowicie w gruzach. Wida� by�o stopnie, ale zar�wno kolumny, jak i dach znikn�y, a w miejscu sali obrad zia� ogromny krater wype�niony zwa�ami osmalonego gruzu. Znad p�nocnej cz�ci budynku znikn�a kopu�a, ale w�r�d rumowiska da�o si� rozpozna� jej wi�ksze fragmenty, daj�ce �wiadectwo kunsztu in�ynier�w, kt�rzy zbudowali j� z �elaza w czasie wojny secesyjnej. W �rodkowej cz�ci budynku trwa�a akcja ga�nicza, zbiega�a si� tam wi�kszo�� w�y, pompuj�c wod� do pr�downic r�cznych i tych umieszczonych na wysi�gnikach, kt�re razem tworzy�y kurtyn� wodn�, maj�c� zapobiega� rozszerzaniu si� po�aru. Najbardziej wstrz�saj�cym jednak widokiem by�y karetki pogotowia. Sta�y w kilku grupach, a ich za�ogi bezczynnie przygl�da�y si� akcji stra�ak�w. Puste nosze le�a�y obok, a wysoko wykwalifikowanym cz�onkom zespo��w ratowniczych nie pozosta�o nic innego, jak tylko przygl�da� si� bia�emu ogonowi z wymalowanym na nim czerwonym, troch� okopconym przez sadz�, �urawiem. Japo�skie Linie Lotnicze. Wszyscy my�leli, �e wojna z Japoni� si� sko�czy�a. Czy ta tragedia by�a jej ostatnim akordem, czy tylko aktem desperacji? Mo�e zemst�? A mo�e tylko jak�� ironi� losu, przypadkow� katastrof�? Ryana uderzy�o podobie�stwo tej sceny do jakiego� zwyk�ego, cho� w wyolbrzymionej skali, wypadku samochodowego. Dla za��g karetek to by� jeszcze jeden raz, gdy wezwano ich za p�no. Teraz ju� nie mieli nic do roboty, mogli tylko patrze� i czeka�. Za p�no na powstrzymanie po�aru. Za p�no na ratowanie czyjegokolwiek �ycia. Hummvie zatrzyma� si� ko�o po�udniowo-wschodniego naro�nika budynku, obok skupiska woz�w stra�ackich. Zanim Ryan zd��y� si�gn�� do klamki, wok� samochodu pojawi� si� mur �o�nierzy piechoty morskiej. Kapitan otworzy� drzwi nowemu prezydentowi. - Kto tu dowodzi? - zapyta� Jack Andrei Price. Pierwszy raz poczu� jak zimna jest ta noc. - Chyba kto� ze stra�ak�w - odpar�a. - No to go poszukajmy. Jack ruszy� w stron� grupy samochod�w po�arniczych. Zacz�� si� trz��� w swoim cienkim we�nianym garniturze. Zaraz, jakie kaski maj� dow�dcy stra�y po�arnej? Bia�e? Tak, bia�e. I przyje�d�aj� zwyk�ymi samochodami, przypomnia� sobie z m�odo�ci w Baltimore. W wozach bojowych im za ciasno. O, tam stoj� jakie� trzy czerwone samochody osobowe, na masce jednego kto� co� ogl�da w �wietle latarki. Skr�ci� w tamt� stron�, zaskakuj�c ochron�. - Panie prezydencie! - krzykn�a Price i s�ycha� by�o, �e ledwie si� powstrzymuje, �eby go nie strofowa�. Agenci na nowo uformowali szyk ubezpieczaj�cy, tym razem kieruj�c si� tam, gdzie ich Szef. �o�nierze tak�e si� pogubili i nie mogli si� zdecydowa�, czy maj� przewodzi� grupie, czy te� i�� jej �ladem. Przez chwil� panowa�o zamieszanie. Nikt nie napisa� instrukcji, jak os�ania� Szefa ignoruj�cego zasady bezpiecze�stwa. Jeden z agent�w od��czy� si� od grupy i po chwili wr�ci� z podgumowanym stra�ackim p�aszczem. - Prosz�, panie prezydencie, niech pan to w�o�y. Przynajmniej troch� pana ogrzeje - g�adko sk�ama� agent Raman. Price u�miechn�a si� do niego aprobuj�co i by� to pierwszy moment odpr�enia odk�d ten cholerny Jumbo wyl�dowa� na Kapitolu. Skoro Szef wzi�� p�aszcz i nie zrozumia�, o co naprawd� chodzi, tym lepiej. Od tej chwili rozpocz�� si� wi�c pojedynek Tajnej S�u�by z prezydentem o to, kto kim dowodzi, pojedynek potrzeby do zapewnienia bezpiecze�stwa g�owie pa�stwa z jej wybuja�ym ego. Pierwszy facet w bia�ym kasku, kt�rego znalaz� Ryan, trzyma� w r�ku radiotelefon i m�wi� do niego bez przerwy, poganiaj�c swoich podw�adnych. Obok sta� inny m�czyzna, w cywilnym ubraniu, przyciskaj�cy do maski samochodu roz�o�ony arkusz papieru. Jack pomy�la�, �e to pewnie plany budynku. Poczeka� chwil�, a� cywil oderwa� wzrok od plan�w i razem z tym w bia�ym kasku om�wili co�, wskazuj�c palcami r�ne miejsca. Kiedy sko�czyli i oficer stra�y po�arnej podj�� na nowo swoj� litani� przez radiotelefon, Jack podszed� bli�ej. - Tylko uwa�ajcie na te cholerne obruszone bloki kamienne! - sko�czy� brygadier Paul Magill swoj� przemow� przez radiotelefon. Zamkn�� oczy i powoli przetar� powieki palcami. Kiedy ponownie je otworzy�, sta� przed nim jaki� facet w stra�ackiej kurtce, otoczony zgraj� uzbrojonych ludzi. - Do cholery, co� ty za jeden? - To nowy prezydent Stan�w Zjednoczonych - odpar�a za Ryana Andrea Price. Magill popatrzy� na ni�, potem na agent�w Tajnej S�u�by z pistoletami maszynowymi, na �o�nierzy piechoty morskiej i uzna�, �e nawet je�li tak nie jest, nie warto si� spiera�. - Cholerna rze�, panie prezydencie - zacz��. - Kto� prze�y�? Stra�ak pokr�ci� g�ow�. - Z tej strony nie. Z tamtej trzy osoby, mocno poturbowane. Zdaje si�, �e byli gdzie� w okolicach szatni i wybuch wyrzuci� ich przez okno. Dwie sekretarki i facet z Tajnej S�u�by, zdrowo poparzeni i poobijani. Ca�y czas szukamy, ale szanse s� w�a�ciwie �adne. Nawet je�li si� kto� nie upiek�, to po�ar zu�y� ca�y tlen i po prostu go udusi�. - Paul Magill by� barczystym Murzynem, r�wnym wzrostem Ryanowi. Jego r�ce usiane by�y jasnymi plamami, kt�re �wiadczy�y, �e kiedy� zawar� bardzo blisk� znajomo�� z ogniem. - Mo�e kto� jeszcze mia� szcz�cie, panie prezydencie. Mo�e w jakim� ma�ym pokoiku, mo�e za jakimi� zamkni�tymi drzwiami? Wed�ug plan�w w tym cholernym budynku by�y miliony ma�ych pokoik�w. Mo�e kto� jeszcze si� uchowa�? To si� ju� zdarza�o. Ale wi�kszo�� ludzi... - Stra�ak pokr�ci� g�ow�. - Uda�o si� zlokalizowa� po�ar, ju� nie b�dzie si� rozprzestrzenia�. - Nikogo z kongresman�w? - upewni� si� Ryan. Tak naprawd� chodzi�o mu o nazwisko cudem uratowanego agenta, ale tego pytania nie m�g� zada�. To by by�o zachowanie wysoce nieprofesjonalne. - Nie - odpar� Magill, patrz�c w p�omienie. - Wszystko posz�o piorunem - doda� po chwili, zn�w kr�c�c g�ow�. - Chcia�bym tam p�j�� i rzuci� okiem - powiedzia� Ryan. - Nie ma mowy - natychmiast sprzeciwi� si� Magill. - Panie prezydencie, to zbyt niebezpieczne. - Widz�c, �e Ryan zbiera si�, by jeszcze co� powiedzie�, szybko udaremni� dalsz� dyskusj�. - Panie prezydencie, to m�j po�ar i ja tu rz�dz�. Zrozumiano? - Ale ja musz� tam p�j�� - upiera� si� Ryan. Przez chwil� mierzyli si� wzrokiem. Stra�akowi nie podoba� si� ten pomys�. Popatrzy� jeszcze raz na �wit� natr�ta, na bro� w r�kach jego ochrony i b��dnie uzna�, �e popieraj� jego pomys�. Nie wiedzia�, czy to naprawd� nowy prezydent, bo wezwanie do po�aru wyrwa�o go z drzemki, a potem nie by�o czasu na ogl�danie dziennika. - Skoro pan musi. To nie b�dzie zbyt przyjemny widok, panie prezydencie. * * * Na Hawajach s�o�ce w�a�nie zasz�o. Kontradmira� Robert Jackson podchodzi� do l�dowania w bazie lotnictwa Marynarki na przyl�dku Barbers. K�tem oka dostrzeg� rz�si�cie o�wietlone hotele na po�udniowym wybrze�u Oahu i przez g�ow� przemkn�a mu my�l, ile te� teraz mo�e kosztowa� pok�j. Ostatni raz mieszka� w jednym z tych hoteli kiedy mia� ko�o dwudziestki. Na przepustkach wynajmowali wtedy we dw�ch lub trzech jeden pok�j, �eby wi�cej pieni�dzy zosta�o na wizyty w barach, gdzie pr�bowali szcz�cia u miejscowej p�ci pi�knej, hojnie szafuj�c morskimi opowie�ciami. Tomcat Jacksona przyziemi� �agodnie, mimo �e mieli za sob� szmat drogi. Trzy razy po drodze tankowali w powietrzu. Robby nadal uwa�a� si� za my�liwca, a wi�c arystokrat� w�r�d pilot�w. Nie wypada�o mu tak po prostu �upa� w beton jak byle "mleczarzowi", powo��cemu powietrzn� cystern�. - Pi�� Zero Zero, ko�uj dalej pasem a� do... - By�em ju� tu par� razy, panienko - przerwa� kontrolerce, �ami�c wszelkie mo�liwe regulaminy. W ko�cu by� nie tylko my�liwcem, ale do tego cholernym admira�em, wi�c nikt go za to nie przeczo�ga, nie? - Pi�� Zero Zero, na ko�cu pasa czeka samoch�d. - Dzi�kuj�. - Teraz dopiero go dostrzeg�. Sta� pod �cian� hangaru, dok�adnie za marynarzem, kt�ry pokazywa� drog� �wiec�cymi pa�kami. - Nie�le, jak na starszego pana - doszed� go w s�uchawkach g�os z tylnej kabiny. - Twoja pochwa�a zosta�a odnotowana - odpar� Jackson. Cholera, dawniej tak nie sztywnia�em, pomy�la�. Poprawi� si� w fotelu. Ty�ek bola� go od siedzenia nieruchomo przez tyle godzin. Chyba si� starzej�. Wtedy zabola�a go noga. Cholerny artretyzm! Musia� rozkazem zmusi� Sancheza do wydania mu tego Tomcata. Wyp�yn�li za daleko w morze, �eby mogli po niego przylecie� na USS "John C. Stennis" samolotem z Pearl Harbor, a przecie� rozkaz by� wyra�ny: "Wraca� natychmiast". Podpieraj�c si� nim, zmusi� Sancheza do tego, �eby mu da� Tomcata, w kt�rym wysiad� system kontroli uzbrojenia, wi�c i tak nie nadawa� si� do walki. Tankowa� z cystern Si� Powietrznych i w ten spos�b, pewnie po raz ostatni w �yciu, w siedem godzin przelecia� my�liwcem p� Pacyfiku. Jackson poruszy� si� w fotelu raz jeszcze, gdy zjecha� z pasa na drog� ko�owania i w nagrod� z�apa� go skurcz mi�ni grzbietu. - Kurcz� - mrukn�� cicho, rozpoznaj�c sylwetk� w bia�ym mundurze przy b�otniku samochodu. - Sam dow�dca Floty Pacyfiku? Tak, to by� admira� David Seaton we w�asnej osobie. Opiera� si� o bok samochodu i przegl�da� jakie� depesze, czekaj�c a� Jackson zgasi silniki i podniesie os�on� kabiny. Marynarz przystawi� do burty drabink� i pom�g� mu rozpi�� pasy. Kobieta w kombinezonie personelu naziemnego zaj�a si� jego baga�em. Wida� by�o, �e si� �piesz�. - K�opoty - powiedzia� Seaton zamiast powitania, gdy tylko Robby stan�� na ziemi. - Przecie� wygrali�my - odpar� Jackson i znieruchomia� na gor�cym betonie. Jego m�zg mia� tak samo dosy� jak reszta cia�a. Dopiero teraz instynkt powiedzia� mu, �e co� tu nie gra. Kroi�o si� co� niezwyk�ego. - Prezydent nie �yje i mamy nowego - Seaton poda� mu podk�adk� z przypi�t� klipsem depesz�. - Zosta� nim tw�j kumpel. A my wracamy do Defcon 3. - Co si� tam, do jasnej...? - burkn�� pod nosem kontradmira� Jackson, czytaj�c pierwsz� stron� wiadomo�ci. Przerzuci� stron� i podni�s� znad niej zdumiony wzrok. - Jack jest nowym...? - A co, nie wiedzia�e�, �e zosta� wiceprezydentem? Jackson pokr�ci� milcz�co g�ow�. - Mia�em co innego na g�owie a� do dzi� rana, kiedy kazali�cie mi wraca�. Dobry Bo�e! - wykrztusi�, gdy doczyta� do ko�ca drug� depesz�. Seaton pokiwa� g�ow�. - Ed Kealty zrezygnowa� z powodu skandalu z seksualnym molestowaniem, a wtedy prezydent Durling nam�wi� Ryana, �eby obj�� wiceprezydentur� do czasu przysz�orocznych wybor�w. Kongres to przyklepa�, ale zanim Ryan zd��y� wej�� do sali, japo�ski Jambo Jet wmeldowa� si� w sam �rodek Kapitolu. Szefowie Sztab�w zgin�li w komplecie, wi�c �ci�gaj� zast�pc�w. Mickey Moore wezwa� natychmiast wszystkich naczelnych dow�dc�w teatr�w dzia�a� wojennych do Waszyngtonu. W bazie Si� Powietrznych Hickam czeka na nas transportowy VC-10. - Genera� armii Michael Moore by� zast�pc� przewodnicz�cego Kolegium Szef�w Sztab�w. - Co� si� szykuje? - Jackson rozumia� ju� teraz ten po�piech. By� zast�pc� J-3, szefa dzia�u planowania operacyjnego Kolegium Szef�w Sztab�w. - Teoretycznie nie. Wywiad uspokaja, �e Japo�czycy maj� ju� do��... - Ale jeszcze nigdy nie oberwali�my tak mocno jak teraz, tak? - doko�czy� za niego Jackson. - Samolot czeka. Przebierzesz si� po drodze. W tej chwili elegancja ma najmniejsze znaczenie. * * * Jak zwykle �wiat podzielony by� przez czas i przestrze�. Pewnie bardziej nawet przez czas, ni� przez przestrze�, pomy�la�aby, gdyby mia�a kiedy. Sko�czy�a ju� sze��dziesi�tk�; jej w�t�e cia�o przygi�y do ziemi lata pracy dla innych. Spraw� pogarsza� jeszcze fakt, �e tak niewiele m�odych chcia�o i�� w jej �lady. To nie fair, m�wi�a sobie. Ona zluzowa�a swoje poprzedniczki, kt�re te� w swoim czasie zast�pi�y poprzednie pokolenie. A teraz nie mia� kto jej zast�pi�. Nie �ali�a si�, nie narzeka�a. To by by�o jej niegodne. Niegodne jej, niegodne jej miejsca na ziemi i �lub�w, kt�re z�o�y�a Bogu ponad czterdzie�ci lat temu. Teraz zreszt� mia�a co do tych �lub�w w�tpliwo�ci, ale nikomu o tym nie m�wi�a, nawet spowiednikowi. To, �e je przed nim zatai�a, te� niepokoi�o jej sumienie i to nawet bardziej, ni� same w�tpliwo�ci. Czy by�y grzechem? Nawet je�li, to spowiednik nie zrobi�by z tego wielkiej sprawy. Zawsze by� tak spokojny i �agodny, bo sam mia� w�tpliwo�ci. Oboje byli w wieku, w kt�rym, mimo osi�gni�� ca�ego �ycia, patrzy si� za siebie i zastanawia, czego mog�o by si� dokona�, gdyby pokierowa� nim inaczej. Jej siostra, osoba r�wnie religijna jak ona, wybra�a najpowszechniejsze z powo�a� i teraz by�a ju� babci�. Siostra Jeanne Baptiste dokona�a wyboru bardzo dawno temu, cho� doskonale pami�ta�a, co j� do tego sk�oni�o. Z dzisiejszej perspektywy jej wyb�r, cho� ze wszech miar celowy i chyba w ostatecznym rozrachunku s�uszny, by� jednak bardzo pochopny. Wtedy wszystko wydawa�o si� takie proste. Kobiety w czerni otacza� powszechny szacunek. Nawet niemieckie w�adze okupacyjne, cho� wiedzia�y o ukrywaniu zestrzelonych lotnik�w alianckich, szanowa�y je, wiedz�c, �e w potrzebie wszystkich traktowa�yby na r�wni. Zreszt� Niemcy cz�sto korzystali z ich szpitala, kt�ry leczy� tak�e przypadki w s�u�bie zdrowia Wehrmachtu uwa�ane za beznadziejne. Taki status napawa� dum�, a chocia� duma to grzech, to przecie� pope�niany Bogu na chwa��. Kiedy wi�c nadszed� czas na decyzj�, podj�a j� bez trudu. Wiele nowicjuszek odesz�o przed z�o�eniem �lub�w, ale ona nie zdecydowa�a si� na to, widz�c ogrom ludzkiego nieszcz�cia po wojnie. Wtedy jeszcze nie dostrzega�a innego wyboru, tote� po kr�tkim rozwa�eniu my�li o odej�ciu, od�o�y�a j� na bok i przyj�a �luby. Przez lata swej s�u�by siostra Jeanne Baptiste sta�a si� wysoko wykwalifikowan� piel�gniark�, nabra�a ogromnego do�wiadczenia zawodowego i niejedno w �yciu widzia�a. Tu, do serca Afryki, przyjecha�a jeszcze w czasach, gdy by�a to kolonia jej ojczyzny. Kiedy ju� ni� by� przesta�a, pozosta�a na miejscu. Krajem co chwila wstrz�sa�y polityczne burze, ale ona zawsze robi�a swoje, nie czyni�c rozr�nienia mi�dzy pacjentami. Jednak zaczyna�a ju� odczuwa� trudy tych czterdziestu lat. Nie, nie straci�a zapa�u do pracy. Nie wykonywa�a jej po �ebkach. Nic z tych rzeczy. Po prostu mia�a ju� prawie sze��dziesi�t pi�� lat, a nadal musia�a wykonywa� tak� sam� prac� jak dwadzie�cia lat wcze�niej, bo nie mia� jej kto zast�pi�. Czasem siostry pracowa�y tu i po czterna�cie godzin na dob�, a przecie� umia�y jako� znale�� jeszcze czas na kilkugodzinne mod�y. To znakomicie dzia�a�o na dusz�, ale cia�o, zw�aszcza w tym klimacie, zaczyna�o si� poddawa�. W m�odo�ci by�a zdrowa jak ryba i silna jak byk, pacjenci przezywali j� "Siostra-Ska�a", bo nic nie dawa�o jej rady. Lekarze przychodzili i odchodzili, a ona trwa�a na posterunku. Ale z biegiem lat nawet ska�y si� krusz�, a zm�czenie, kt�re powoli stawa�o si� dla niej stanem chronicznym, powoduje, �e ludzie zaczynaj� si� myli�. Wiedzia�a, przed czym si� chroni�. Tu, w Afryce, je�eli chce si� �y�, nie mo�na by� pracownikiem s�u�by zdrowia i nie dba� o siebie. Wiara chrze�cija�ska pr�bowa�a zapu�ci� tu korzenie od bardzo dawna, dla wi�kszo�ci tubylc�w by�a jednak tylko powierzchownym obrz�dem. Chrze�cija�ska moralno��, a zw�aszcza idea� cielesnej pow�ci�gliwo�ci, nie cieszy�y si� powodzeniem. Rozwi�z�o�� p�ciowa, z kt�r� styka�a si� tu od pierwszego dnia, najpierw j� przera�a�a, ale potem, gdy przez szpital przewin�y si� dwa pokolenia jej pacjent�w, przywyk�a. Nadal jej nie pochwala�a, ale potrafi�a si� z ni� pogodzi�. To nie by� tylko problem moralny - ponad jedna trzecia jej pacjent�w cierpia�a na chorob�, kt�r� tu nazywano "chorob� chudych ludzi", a kt�rej gdzie� tam w �wiecie nadano nazw� AIDS. Zasady higieny, chroni�ce przed zara�eniem si� ni�, wszyscy pracownicy szpitala mieli wpojone tak g��boko, �e sta�y si� odruchem. To w�a�nie siostra Jeanne Baptiste wyk�ada�a je innym i pilnowa�a ich przestrzegania. Ci�ko to przychodzi�o przyzna�, ale jedyne, co lekarze i piel�gniarki mogli na to poradzi�, to samemu uchroni� si� przed zachorowaniem. Pod tym wzgl�dem AIDS niewiele r�ni�a si� od �redniowiecznej d�umy. Ca�e szcz�cie, �e w przypadku tego pacjenta nie mog�o by� o tym mowy. Ch�opiec mia� osiem lat, wi�c nawet w tym klimacie jeszcze chyba nie prowadzi� �ycia seksualnego. Bardzo �adny ch�opczyk, a przy tym prymus szk�ki niedzielnej. By� mo�e kiedy� poczuje powo�anie i zostanie ksi�dzem. Mieszka�com Afryki przychodzi�o to w tych czasach o wiele �atwiej, ni� Europejczykom. Ko�ci� zach�ca� ich do tego, daj�c murzy�skim ksi�om dyspensy na ma��e�stwa, o kt�rych reszta duchowie�stwa nie mia�a nawet co marzy�. Na razie jednak ch�opiec by� chory. Pojawi� si� w szpitalu tu� przed p�noc�, kilka godzin temu, przywieziony przez ojca, wysokiego urz�dnika pa�stwowego, jego w�asnym samochodem. Lekarz rozpozna� u ch�opca atak malarii m�zgowej, ale w karcie nadal nie odnotowano wynik�w bada� z laboratorium. Z tym by� zawsze du�y problem. Co chwila zdarza�o si�, �e pr�bki krwi gdzie� si� zapodziewa�y. Objawy zgadza�y si� co do joty. Silne b�le g�owy, wymioty, dr�enie ko�czyn, zaburzenia r�wnowagi, wysoka gor�czka. Czy�by to �wi�stwo znowu mia�o wybuchn�� w okolicy? Mia�a nadziej�, �e nie. Choroba by�a wprawdzie uleczalna, ale pod warunkiem wczesnego wykrycia i zg�oszenia si� do lekarza, a z tym bywa�y du�e k�opoty. Na oddziale by�o bardzo spokojnie, jak zwykle tak p�no w nocy, czy jak kto woli, tak wcze�nie rano. Przed�wit by� najprzyjemniejsz� por� dnia w gor�cym, r�wnikowym klimacie. Teraz by�o najch�odniej, ca�a przyroda si� uspokaja�a, powietrze nadal sta�o w miejscu, ale robi�o si� ca�kiem rze�kie. Najwi�kszym problemem ch�opca by�a gor�czka, wi�c odkry�a go i zacz�a obmywa� jego drobne cia�o wilgotn� g�bk�. To zdawa�o si� przynosi� mu ulg�, wi�c nie �pieszy�a si�, a przy okazji dok�adnie ogl�da�a go, szukaj�c symptom�w zdradzaj�cych jakie� inne przypad�o�ci. Lekarze lekarzami, ale ona, z jej czterdziestoletnim do�wiadczeniem tak�e wiedzia�a, czego szuka� - i to mo�e nawet lepiej ni� niejeden z nich, zw�aszcza tych m�odych. Niczego jednak nie znalaz�a, poza przybrudzonym plastrem na lewym ramieniu. Jak to si� sta�o, �e doktor go nie zauwa�y�? Siostra Jeanne Baptiste wr�ci�a do dy�urki, gdzie drzema�y jej dwie kole�anki. Nie by�o sensu ich budzi�, w ko�cu opatrunki zmienia�a codziennie od tylu lat, �e jeden wi�cej nie robi� �adnej r�nicy. Zabra�a banda�, plaster, �rodek dezynfekuj�cy i wr�ci�a na oddzia�. To pewnie jaka� drobnostka, ale w tym klimacie trzeba uwa�a� na wszelkie infekcje, bo bakterie mno�� si� tu w zupe�nie niewyobra�alnym tempie. Oderwa�a r�g plastra od rany. Nawet na kawowej sk�rze ch�opca wida� by�o �lad odbarwienia i zeschni�tego kauczukowego przylepca. Powoli oderwa�a plaster. By�a tak zm�czona, �e zamruga�a powiekami, kt�re ju� zaczyna�y jej si� zamyka�. Plaster skrywa� rank�, a dok�adniej dwie ma�e ranki, jak od z�b�w ma�ego psa. A mo�e ma�py? To ju� mog�o by� niebezpieczne. U�wiadomi�a sobie, �e zapomnia�a gumowych r�kawiczek. Powinna teraz p�j�� po nie z powrotem do dy�urki, zanim zrobi cokolwiek przy tym skaleczeniu. Tak, tylko �e do dy�urki by�o jakie� pi��dziesi�t metr�w, a ona by�a taka zm�czona... Pacjent uspokoi� si�, przesta� dygota�, wi�c odkr�ci�a butelk� ze �rodkiem dezynfekuj�cym i powoli obr�ci�a r�k� ch�opca tak, by ca�kiem odkry� ran�. Kiedy potrz�sa�a butelk�, spryskuj�c ran�, kilka kropelek polecia�o na twarz pacjenta. Ch�opiec wykrzywi� twarz, gdy opary zakr�ci�y mu w nosie i kichn�� bezwiednie, opryskuj�c j� przy tym. Siostra Jeanne Baptiste nie przej�a si� zbytnio. Zamoczy�a w p�ynie tampon i metodycznie przemy�a nim rank� na ramieniu. Kiedy sko�czy�a, zakr�ci�a butelk� i nalepi�a nowy plaster z opatrunkiem. Pozbiera�a z ��ka opakowania, tampony oraz stary plaster i wcisn�a je w torebk� po gazie. Dopiero teraz obtar�a twarz wierzchem d�oni, nie zauwa�aj�c, �e kiedy ch�opiec kichn��, ranka otworzy�a si� od wstrz�su i kropla krwi kapn�a na jej r�k�, podtrzymuj�c� rami�. Teraz wtar�a kropl� w czo�o, �cieraj�c stamt�d �lin� chorego. Prawdopodobnie nawet r�kawiczki by jej w tej sytuacji nie uratowa�y, co mog�oby stanowi� pewn� pociech�, gdyby trzy dni p�niej jeszcze pami�ta�a o swojej nieostro�no�ci... * * *Powinienem tam zosta�, pomy�la� Jack, gdy dw�ch ratownik�w z pogotowia prowadzi�o go pobie�nie odgruzowanym korytarzem wschodniej strony budynku. Wok� t�oczy�a si� grupa agent�w Tajnej S�u�by i �o�nierzy, nadal staraj�cych si� zamaskowa� bojowymi minami fakt, �e nikt z nich nie wiedzia�, co robi�. Gdyby nie ponure sceny wok�, zapewne roz�mieszy�oby go to do �ez. Potem doszli do niemal nieprzerwanej linii stra�ak�w, kt�rzy polewali wod� z w�y szalej�ce p�omienie, nie zwa�aj�c na to, �e podmuch po�aru odrzuca im j� w twarze na przejmuj�cym do szpiku ko�ci zimnie. Dzi�ki ich wysi�kom po�ar w tej cz�ci sali obrad zosta� cho� troch� przyt�umiony przez rozpylon� wod�, co pozwoli�o ekipom ratunkowym dosta� si� do rumowiska. Nie trzeba eksperta, by natychmiast zrozumie�, co tam znale�li. Nikt nawet nie podni�s� g�owy, nie pokrzykiwa�, nie gestykulowa� gor�czkowo. Stra�acy uwa�nie patrzyli pod nogi, wybieraj�c starannie miejsca, w kt�rych stawiali stopy. Ta wzmo�ona troska o w�asne bezpiecze�stwo m�wi�a sama za siebie - nie ma sensu gin�� za zmar�ych. Dobry Bo�e, pomy�la� Ryan. Zna� tych ludzi. W izbie byli nie tylko Amerykanie. Zauwa�y� zwalon� cz�� galerii i przypomnia� sobie, �e tam znajdowa�a si� lo�a korpusu dyplomatycznego. Dyplomaci, zagraniczni dygnitarze, ich rodziny. Wi�kszo�� z nich zna� osobi�cie. Przyszli tu na w�asn� zgub�, by by� �wiadkiem jego zaprzysi�enia. Czy to czyni�o go winnym ich �mierci? Opu�ci� budynek CNN, bo musia� co� zrobi� - a w ka�dym razie wtedy tak uwa�a�. Teraz nie mia� ju� tej pewno�ci. Czy chodzi�o mu tylko o zmian� miejsca? A mo�e przygna�o go tu to samo, co tych ludzi po drodze, t�ocz�cych si� na ulicy, tak jak on patrz�cych bezczynnie, bezsilnie i w milczeniu? Wci�� by� oszo�omiony tym, co si� sta�o. Przyjecha�, oczekuj�c, �e znajdzie tu inspiracj�, kt�ra pomo�e prze�ama� odr�twienie. Zamiast tego na ka�dym kroku napotyka� widoki, kt�re powodowa�y, �e wpada� w coraz wi�ksze przygn�bienie. - Panie prezydencie, niech pan chocia� odejdzie od tych zraszaczy. Strasznie tu zimno - napomnia�a go agentka Price. - Dobrze - odmrukn�� Ryan, czuj�c, jakby p�k�a otaczaj�ca go ba�ka mydlana. Odszed� kilka krok�w od linii stra�ak�w. Teraz dopiero si� zorientowa�, �e stra�acka kurtka wcale nie grzeje. Ryan znowu poczu� dreszcze i mia� nadziej�, �e to tylko z zimna. Tym razem telewizja jako� nie �pieszy�a si� na miejsce zdarze�, ale w ko�cu zespo�y reporterskie r�nych stacji z przeno�nymi kamerami (wszystkimi japo�skiej produkcji, co� szepta�o mu z rozdra�nieniem w zakamarku m�zgu) zacz�y si� pojawia�. Jak zwykle uda�o im si� przedrze� przez kordon policyjny i kr�cili si� stra�akom pod nogami. Dziennikarze obst�pili dowodz�cych akcj� i podtykali im pod nosy mikrofony, �wiec�c w oczy silnymi reflektorami. Par� z tych �wiate�, jak zauwa�y�, wycelowanych by�o tak�e w jego kierunku. Ludzie w ca�ym kraju i poza jego granicami patrzyli na niego, oczekuj�c, �e wie co ma zrobi�. Zawsze si� dziwi�, jak to si� dzieje, �e doro�li, wydawa�oby si� i my�l�cy ludzie, bez �adnych w�tpliwo�ci zak�adaj�, �e wysoki urz�dnik pa�stwowy musi by� bardziej rozgarni�ty od pierwszego z brzegu lekarza rodzinnego, adwokata czy ksi�gowego? Przypomnia� sobie sw�j pierwszy tydzie� s�u�by w Korpusie Piechoty Morskiej. Tam te� za�o�ono, �e skoro dosta� podporucznikowskie belki, to znaczy, �e wie jak dowodzi� plutonem. A potem dosz�o do wydarzenia, kt�re wprawi�o go w os�upienie. Oto starszy od niego o dziesi�� lat sier�ant przyszed� do niego, g�wniarza z mlekiem pod nosem, bez �ony i dzieci, po porad� w swoich problemach rodzinnych! Dzisiaj w Korpusie co� takiego nazwano by "wyzwaniem dla zdolno�ci dow�dczych", ale istota problemu pozosta�a niezmieniona: i tak nie mia�by zielonego poj�cia, co mu odpowiedzie�. Ale tu ju� nie chodzi�o o jednego sier�anta. Ca�y nar�d patrzy� na niego przez te kamery i co� przecie� zrobi� musia�. Ale, podobnie jak wtedy, nie mia� poj�cia co. Przecie� w�a�nie po to tu przyjecha�, �eby szuka� jakiego� katalizatora, czego�, co by go wyrwa�o z odr�twienia i popchn�o do dzia�ania. Zamiast tego zobaczy� rzeczy, kt�re tylko pog��bi�y poczucie jego bezsilno�ci. - Gdzie jest Arnie van Damm? - zapyta�. - W Bia�ym Domu, panie prezydencie - odpar�a Price. - Dobra, jed�my tam. Nic tu po nas. - Panie prezydencie - odpar�a po chwili wahania Andrea - nie wiem, czy to najlepszy pomys�. To mo�e by� niebezpieczne, je�eli... - Nie mog� do jasnej cholery tak po prostu uciec. Nie mog� odlecie� Rzepk� do Camp David. Ani wczo�ga� si� w jak�� cholern� dziur� w ziemi! Nie rozumiecie tego? - Nawet nie by� w�ciek�y, raczej roz�alony. Po chwili milczenia wskaza� r�k� p�on�ce ruiny Kapitolu. - Ci ludzie nie �yj�. Teraz, z bo�� pomoc�, ja jestem rz�dem, a rz�d nie mo�e tak po prostu uciec. - Wygl�da na to, �e prezydent Ryan jest na miejscu katastrofy, zapewne pr�buje zapanowa� nad akcj� ratunkow� - m�wi� z ciep�ego, suchego studia dziennikarz. - Jak wiemy, sztuka opanowywania kryzys�w nie jest prezydentowi Ryanowi obca. - O, tak. Znam go od prawie sze�ciu lat - w��czy� si� analityk, staraj�c si� nie patrze� w kamer�, tak, by wygl�da�o na to, �e jego wypowied� skierowana jest do dziennikarza prowadz�cego program. Obaj znale�li si� tu wieczorem, by komentowa� mow� prezydenta Durlinga podczas uroczysto�ci zaprzysi�enia Ryana. Tak naprawd� wcale nie zna� Ryana, cho� wpadali czasem na siebie przy r�nych oficjalnych okazjach, a ca�� wiedz� czerpa� z przeczytanego po drodze do studia opracowania. - Jest to cz�owiek nie dbaj�cy o rozg�os, ale z pewno�ci� jeden z najb�yskotliwszych umys��w w ca�ej administracji. Taka pochwa�a nie mog�a przej�� nie zauwa�ona. Prowadz�cy program odwr�ci� g�ow� od monitora przekazuj�cego zdj�cia z Kapitolu i skierowa� wzrok na wp� do analityka, na wp� do kamery, nad kt�r� w�a�nie zapali�a si� lampka. - Ale� John, on nie jest przecie� politykiem! Nie ma do�wiadczenia politycznego, zaplecza, nic. To tylko specjalista od bezpiecze�stwa narodowego, w dodatku w czasach, gdy nie jest ju� ono zagadnieniem tej rangi, co kiedy� - o�wiadczy�. Analityk zdo�a� zdusi� w sobie cisn�cy si� na usta komentarz, co jednak nie uda�o si� niekt�rym widzom przed telewizorami. - Tak, i co jeszcze, dupku? - mrukn�� Ding Chavez. - A ten cholerny samolot pewnie tylko zab��dzi�, co? Jezu, co za kretyn! - A widzisz, Ding, m�j ch�opcze, s�u�ymy jednak cudownemu krajowi. Gdzie indziej na �wiecie p�ac� pi�� milion�w rocznie za to, �e brak ci pi�tej klepki? - odpar� John Clark i dopi� rozpocz�te piwo. Nie by�o sensu wraca� teraz do Waszyngtonu, zanim nie zostan� wezwani. Oni byli tylko od wykonywania rozkaz�w, pszczo�ami-robotnicami. Nic po nich na razie w Sodomie nad Potomakiem. Ca�e najwy�sze pi�tro CIA lata�o teraz pewnie jak z pi�rkiem, bo to ich dzia�ka. Zreszt� w takiej chwili niewiele by�o do zrobienia, poza dobrym wra�eniem, a na to im, pszczo�om robotnicom, szkoda by�o czasu. * * * Nie dzia�o si� nic, co mo�na by pokazywa� w programach telewizyjnych, wi�c stacje powtarza�y w k�ko przem�wienie prezydenta Durlinga. Technicy zmontowali przekazywany przez zdalnie kierowane kamery sieci C-SPAN materia�, pokazuj�c na stopklatkach co znaczniejsze z os�b zasiadaj�cych na sali. Komentatorzy odczytywali ich list� niczym apel poleg�ych. Zgin�li wszyscy sekretarze administracji Durlinga, z wyj�tkiem dw�ch, kt�rych akurat nie by�o w stolicy. Zgin�li cz�onkowie Kolegium Szef�w Sztab�w, dyrektorzy wi�kszo�ci agend federalnych, prezes Banku Rezerw Federalnych, dyrektorzy Federalnego Biura �ledczego, Biura Zarz�dzania i Bud�etu, NASA, wszyscy s�dziowie S�du Najwy�szego. Monotonnej wyliczance komentator�w towarzyszy�y obrazy z sali, a� do chwili, gdy wbiegli na ni� agenci Tajnej S�u�by, powoduj�c kr�tkotrwa�e zamieszanie. Wszyscy odwracali g�owy, by zobaczy� co si� dzieje, wypatrywali niebezpiecze�stwa, szukali wzrokiem ewentualnych zamachowc�w na galeriach, lecz na pr�no. Ostatnim obrazem z sali by�o uj�cie rozpadaj�cej si� �ciany, po czym na ekranach zapanowa�a ju� tylko ciemno��. Gospodarz dziennika i komentator wr�cili na ekran, patrz�c pilnie to w monitory wmontowane w blaty biurek, to zn�w na siebie nawzajem, jakby dopiero teraz dotar�a do nich groza sytuacji. - Tak wi�c najpilniejszym zadaniem nowego prezydenta b�dzie, jak si� wydaje, odbudowa rz�du, o ile jest to w og�le mo�liwe - zamy�lonym tonem podj�� komentator po przed�u�aj�cej si� chwili milczenia. - M�j Bo�e, zgin�o tylu dobrych ludzi, m�czyzn i kobiet... - W tej chwili co� jeszcze za�wita�o mu w g�owie. Zanim zosta� starszym analitykiem sieci, sp�dzi� w tej sali tak wiele godzin, komentuj�c obrady wraz z tak wieloma przyjaci�mi. Gdyby nie awans, zapewne by�by w niej i tego wieczoru, razem z nimi. Ta my�l dopiero uzmys�owi�a mu ogrom tragedii, do jakiej dosz�o. R�ce zacz�y mu dr�e� pod blatem stolika. Wprawdzie lata wprawy pozwoli�y mu zapanowa� nad g�osem, ale nie uda�o mu si� ca�kowicie kontrolowa� twarzy, na kt�rej odbi� si� g��boki i szczery �al. Jego twarz na ekranie poblad�a nagle, co by�o widoczne nawet pod grub� warstw� makija�u. * * * - B�g tak chcia� - mrukn�� do ekranu Mahmud Had�i Darjaei, podnosz�c pilota, by uciszy� natr�tnych gadu��w. B�g tak chcia�. Ka�dy to przyzna. Ameryka! Kolos, kt�ry wgni�t� w ziemi� tak wielu, opuszczony przez Boga kraj bezbo�nych ludzi, w samym zenicie chwa�y, tu� po kolejnym wiekopomnym zwyci�stwie - i prosz�, �miertelnie zraniony jednym, jedynym ciosem. Czy� by�oby to mo�liwe, gdyby nie zdarzy�o si� z woli Allacha? Czeg� mog�oby to by� wyrazem, je�li nie woli bo�ej? Ryan. Spotka� go ju� raz i os�dzi� w�wczas, �e jest typowym Amerykaninem, aroganckim i wynios�ym, jak oni wszyscy. Teraz tak nie wygl�da�. Zbli�enia kamer pokaza�y cz�owieka, kurczowo �ciskaj�cego w r�ku po�y kurtki, bezwiednie kr�c�cego g�ow� na lewo i prawo z lekko otwartymi ustami. Nie, stanowczo nie by� teraz arogancki i wynios�y. Wygl�da� na oszo�omionego. Ajatollah widywa� ju� ten wyraz na twarzach ludzi. Ciekawe. * * * Te same s�owa i obrazy obiega�y teraz �wiat, t�oczone przez satelity do miliard�w par oczu przed telewizorami. Prawie wszystkie stacje telewizyjne na �wiecie przerywa�y program, by nada� nadzwyczajne wydanie wiadomo�ci. Miliardy ludzi przerzuca�o kana�y, szukaj�c obszerniejszych relacji. Na ich oczach dzia�a si� historia, to trzeba by�o zobaczy�. Dotyczy�o to zw�aszcza mo�nych tego �wiata, dla kt�rych informacja jest podstaw� w�adzy. W innym kra�cu globu przed telewizorem siedzia� jeszcze jeden z takich ludzi. Spojrzawszy na elektroniczny zegar obok ekranu, policzy� chwil� w pami�ci. W jego kraju s�o�ce niedawno wzesz�o, podczas gdy w Ameryce ten obfituj�cy w wydarzenia dzie� dobiega� dopiero ko�ca. Za oknem, po wy�o�onym kamiennymi p�ytami placu przewala�o si� ju� morze g��w, potoki rower�w, chocia� samochod�w tak�e nie brakowa�o. Wed�ug danych statystycznych by�o ich ju� dziesi�ciokrotnie wi�cej ni� jeszcze kilka lat temu, ale rower nadal dominowa� i to wydawa�o mu si� nie w porz�dku. Chcia� zmieni� ten stan rzeczy, szybko i zdecydowanie, jak na standardy historii, kt�rej by� pilnym badaczem. Bardzo chcia�. Przygotowa� doskona�y plan i ju� zacz�� wprowadza� go w �ycie, gdy wmieszali si� w to Amerykanie i zdusili go w zarodku. Nigdy nie wierzy� w Boga, teraz raczej te� mu to nie grozi�o, ale wierzy� w wyroki Losu, a to co widzia� na ekranie japo�skiego telewizora musia�o by� wyrokiem losu. Los jest kapry�ny niczym p�ocha kobieta, pomy�la�, si�gaj�c po fili�ank� z zielon� herbat�. Jeszcze dziesi�� dni temu sprzyja� Amerykanom i prosz�, teraz odwr�ci� si� do nich plecami. Ale dlaczego? Niewa�ne, zdecydowa� stary cz�owiek. Jego w�asne zamiary, potrzeby i wola - znaczy�y wi�cej. Si�gn�� po s�uchawk� telefonu, ale po chwili zrezygnowa�. I tak wkr�tce zadzwoni�. B�d� go pyta� o opini�, wi�c lepiej spokojnie pomy�le�, p�ki mo�na. Poci�gn�� �yczek z fili�anki. Gor�ca woda sparzy�a mu usta, orze�wiaj�c umys�. To dobrze, bo musi teraz skoncentrowa� si�, a b�l spycha my�li do wewn�trz, tam gdzie rodz� si� wa�ne pomys�y. Niezale�nie od pora�ki, jego plan wcale nie by� z�y. Zawiod�o raczej wykonanie, spartaczone przez niekompetentnych ludzi, kt�rym powierzy� swoje ukochane dziecko. Jego zamys� powi�d�by si� na pewno, gdyby nie zabrak�o mu b�ogos�awie�stwa Losu, kt�ry opowiedzia� si� po stronie Amerykan�w. Teraz, gdy Los odwr�ci� swe oblicze od Ameryki, pojawi�a si� szansa udowodnienia swojej wy�szo�ci w drugim podej�ciu. Nik�y u�miech zago�ci� na jego twarzy, podczas gdy umys� odp�yn�� w niedalek� przysz�o��, zastanawiaj�c si�, jak te� wtedy b�dzie wygl�da� �wiat. Podoba�a mu si� ta wizja. Mia� nadziej�, �e telefon nie przerwie mu tego marzenia, bo musia� zastanowi� si� nad jeszcze odleglejsz� przysz�o�ci�. Po kolejnej chwili dosz�o do niego, �e w�a�ciwie g��wne cele jego planu ju� si� zi�ci�y. Chcia� przetr�ci� kr�gos�up Ameryce i jej kr�gos�up zosta� przetr�cony. Niewa�ne, �e dosz�o do tego w inny ni� sobie wymarzy� spos�b. Liczy� si� skutek. Zreszt�, pomy�la� po chwili, mo�e Los mia� nawet lepszy pomys�? Tak. Chyba tak. A wi�c? Skoro pocz�tek zosta� zrobiony, mo�na chyba przyst�pi� do realizacji dalszych cz�ci planu? Los igra� ludzkimi dzia�aniami, ich skutkami i biegiem historii. Nie opowiada� si� po niczyjej stronie. Mo�e nawet mia� jakie� perwersyjne poczucie humoru? Kto wie? - pomy�la� stary cz�owiek. Kto wie? * * * Reakcj� kolejnej osoby �ledz�cej dziennik by� gniew. Zaledwie kilka dni temu zosta�a dotkliwie upokorzona przez jakiego� przekl�tego cudzoziemca, by�ego gubernatora jakiego� prowincjonalnego stanu, kt�ry mia� czelno�� dyktowa� jej, co ma robi� ona i kierowany przez ni� rz�d suwerennego mocarstwa. A przecie� by�a tak ostro�na. Wszystko przygotowano tak precyzyjnie i z tak wielk� dba�o�ci�. Rz�dowi Indii nie mo�na by�o zarzuci� nic, poza zorganizowaniem manewr�w morskich na wi�ksz� ni� kiedykolwiek w historii kraju skal�. Manewry odby�y si� na pe�nym morzu, na wodach mi�dzynarodowych, do kt�rych przecie� ka�dy ma r�wny dost�p. Nikomu nie wysy�ali �adnych not z pogr�kami, nie wyst�powali z �adnymi demarch�, gabinet nie zajmowa� �adnego stanowiska. A� tu nagle Amerykanie robi� z tego wielk� afer�, zwo�uj� posiedzenie Rady Bezpiecze�stwa, wysuwaj� jakie� absurdalne zarzuty, na poparcie kt�rych nie maj� ani �ladu dowodu. To by�y zwyk�e manewry. Pokojowe manewry, rzecz jasna. Czy to ich wina, �e zbieg�y si� w czasie z konfliktem z Japoni� i zmusi�y Amerykan�w do podzielenia swych si�? Czy Indie mog�y przewidzie�, planuj�c z wyprzedzeniem manewry, �e tak si� stanie? Oczywisty nonsens. Na biurku le�a�y w�a�nie dokumenty, maj�ce przywr�ci� marynarce Indii jej zdolno�� operacyjn�. O nie, pokr�ci�a g�ow�, teraz to nie wystarczy. Nie b�dzie ju� wi�cej dzia�a� samotnie, ani ona, ani jej kraj. Do realizacji plan�w potrzeba b�dzie wiele �rodk�w i wielu przyjaci�, ale to przecie� dla ich urzeczywistnienia zosta�a premierem. Nie po to, by s�ucha� jak byle ch�ystek wydaje jej polecenia. Ona tak�e upi�a �yczek herbaty z bia�ej porcelanowej fili�anki. To by�a mocna herbata, przyrz�dzona z cukrem i odrobin� mleka, po angielsku. Produkt tej ziemi, tak jak i ona. Pani premier swoje obecne stanowisko zawdzi�cza�a pochodzeniu, charakterowi i wykszta�ceniu. Ze wszystkich ludzi ogl�daj�cych na �wiecie przekaz z Waszyngtonu, ona chyba najlepiej zrozumia�a, jak� szans� dla niej i jej kraju s� tragiczne wydarzenia na Kapitolu. Ca�o�� dodatkowo os�adza�a �wiadomo��, �e nadarzy�a si� tak szybko po tym, jak musia�a w tym samym gabinecie ugi�� si� przed dyktatem cz�owieka, kt�rego ju� nie by�o w�r�d �ywych. Zaprzepaszczenia takiej szansy nigdy by sobie nie darowa�a. * * * - To straszne, panie C - powiedzia� Domingo Chavez, przecieraj�c powieki. Nie pami�ta� ju� od jak dawna nie spa�, jego os�abiony rozregulowaniem biologicznego zegara m�zg - w ko�cu pokona� ostatnio kilkana�cie stref czasowych - nie ogarnia� tego. Rozci�gni�ty na kanapie w salonie, z bosymi stopami opartymi na stoliku do kawy, pr�bowa� pozbiera� my�li. Kobiety posz�y ju� spa�, jedna, bo mia�a jutro mn�stwo pracy, druga, bo jutro czeka� j� wa�ny egzamin. Jeszcze nie wiedzia�a, �e jutro szko�y nie b�d� czynne. - O co ci chodzi, Ding? - zapyta� Clark. Nie przejmowa� si� biadaniami m�drk�w z telewizji, ale w ko�cu jego m�odszy partner robi� w�a�nie dyplom ze stosunk�w mi�dzynarodowych, wi�c pewnie przejmowa� si� nie bez racji. - Jeszcze nigdy w czasie pokoju nie dosz�o do takiej sytuacji - odpar� Dingo, nie otwieraj�c oczu. - �wiat zmieni� si� bardzo niewiele od zesz�ego tygodnia, John. A w zesz�ym tygodniu �wiat by� bardzo skomplikowany. Wygrali�my t� wojenk�, w kt�r� nas wci�gni�to, ale ani �wiata to wiele nie zmieni�o, ani my nie stali�my si� od tego ani troch� mocniejsi. - Rozumiem. �wiat nie znosi pr�ni, tak? - Co� w tym rodzaju - ziewn�� Chavez. - Bardzo bym si� zdziwi�, gdyby kto� nie pr�bowa� jej zape�ni�. * * * - No c�, chyba niewiele tu osi�gn��em, prawda? - spyta� Ryan ponurym g�osem. Dopiero teraz zacz�� ogarnia� ca�o�� tragedii. �una po�aru nadal by�a widoczna, cho� znad ruin wznosi�a si� teraz w wi�kszym stopniu para, ni� dym. Bardziej przygn�biaj�cy by� jednak widok procesji, wnosz�cej do budynku pod�u�ne, mi�kkie przedmioty. Worki na zw�oki. Wielkie wory z podgumowanej tkaniny z uszami do noszenia na ko�cach, zapinane na suwak, biegn�cy przez �rodek wierzchniej cz�ci. Przynoszono ich mn�stwo, coraz wi�cej. Cz��, ju� wype�nionych, stra�acy wynosili na zewn�trz, przeciskaj�c si� po schodach przez r