Tom Clancy Dekret Data wydania oryginalnego: 1997 Ronaldowi Wilsonowi Reaganowi, czterdziestemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych, człowiekowi, który wygrał wojnę, książkę tę poświęcam. Przeprosiny W pierwszym wydaniu "Bez skrupułów" znalazł się fragment wiersza, który trafił do mnie przypadkiem, i którego tytułu ani nazwiska autora nie byłem w stanie ustalić. Wiersz ten wydał mi się idealny jako epitafium dla mojego przyjaciela Kyle'a Haydocka, który zmarł na raka w wieku 8 lat i 26 dni - dla mnie zawsze będzie z nami. Później dowiedziałem się, że tytuł tego wiersza brzmi "Ascension", a autorką tych wspaniałych strof jest Colleen Hitchcock, niezwykle utalentowana poetka z Minnesoty. Chciałbym skorzystać z okazji i polecić jej wiersz wszystkim studentom literatury. Mam nadzieję, że jej poezja wywrze na nich równie wielkie wrażenie, tak jak to się stało w moim przypadku. Zanoszę, modły pod niebiosa, by obdarzyły swym błogosławieństwem ten dom i wszystkich, którzy po mnie w jego progi wstąpią. Oby mędrcy jeno i ludzie cnotliwi rządzili spod tego dachu. John Adams, drugi prezydent Stanów Zjednoczonych. (fragment listu do żony, Abigail Smith Adams, z 2 listopada 1800 roku, tuż po przeprowadzce do Białego Domu) Podziękowania I znowu potrzebowałem pomocy wielu ludzi: Mike'a, Dave'a, Johna, Janet, Curta i Pat ze szpitala Uniwersytetu imienia Johna Hopkinsa, Freda i jego kumpli z Tajnej Służby, Pat, Darrella i Billa, którzy zęby zjedli w FBI, Freda i Sama, którzy przez tyle lat szczycili się służbą w swoich mundurach oraz H.R., Joe, Dana i Douga, którzy nadal to robią. To dzięki takim ludziom Ameryka jest nadal sobą. Prolog. Zaczynamy od zaraz To chyba musi być objaw szoku, pomyślał Ryan. Wydawało mu się, że siedzi w nim dwu ludzi naraz. Jeden z nich wyglądał przez okno biura CNN w Waszyngtonie i patrzył w osłupieniu na pożar, trawiący ruiny Kapitolu. Żółte języki wyskakiwały raz po raz w niebo z pomarańczowej kuli, niczym koszmarne ornamenty na mogile ponad tysiąca ludzi, których niespełna godzinę wcześniej pochłonęły płomienie. Rozpacz na razie tłumiło odrętwienie, ale wiedział, że i na nią przyjdzie czas - tak jak ból przychodzi w chwilę po ciosie w twarz, a nie w momencie jego zadania. Po raz kolejny śmierć spojrzała mu w oczy. Widział, jak przyszła, jak wyciągnęła rękę, jak zawahała się, by się wreszcie wycofać. Całe szczęście, że dzieci nie wiedziały, jak bliskie przedwczesnego końca było ich życie. Dla nich był to po prostu wypadek, coś czego nie rozumiały. Tuliły się teraz do matki, ciesząc się iluzorycznym bezpieczeństwem, podczas gdy tata musiał gdzieś iść. Znowu jedna z tych sytuacji, do których oboje zdążyli już przywyknąć, choć nie polubić. I oto John Patrick Ryan stał przy oknie i patrzył na zgliszcza, które pozostawiła po sobie śmierć. W tym drugim Ryanie ten sam widok przywoływał inne myśli. Wiedział, że należy coś zrobić, lecz choć starał się zmusić mózg do logicznego myślenia, nie miał pojęcia, od czego zacząć. - Panie prezydencie - usłyszał zza pleców głos Andrei Price, agentki Tajnej Służby. - Tak? - odparł Ryan po dłuższej chwili, gdy zorientował się wreszcie, że mówiono do niego. Nie odwracając się od okna, popatrzył na odbicie w szybie. Zobaczył Andreę i jeszcze sześciu agentów Tajnej Służby z bronią gotową do strzału. Przed nimi, za drzwiami stołówki biura CNN tłoczył się pewnie tłum dziennikarzy. Jedni przyszli tu z zawodowego obowiązku, inni z czystej ciekawości, by zobaczyć na własne oczy, jak tworzy się historia. Zastanawiali się, co by zrobili na jego miejscu, zupełnie jakby dla niego to wydarzenie miało jakieś inne znaczenie niż dla nich. Umysł każdego człowieka, postawiony nagle przed niepojętym, przed śmiercią na skutek wypadku samochodowego czy ciężkiej choroby, będzie na próżno usiłował zracjonalizować tragedię wydarzenia. Im cięższy początkowy szok, tym dłużej trwa proces konsolidacji myśli. Ryan miał na szczęście wokół siebie ludzi przeszkolonych do właściwego reagowania w takich sytuacjach. - Panie prezydencie, musimy pana przewieźć... - W bezpieczne miejsce? Ciekawe gdzie? - zapytał Jack, zaraz w myśli karcąc się za okrutny wydźwięk tego, co powiedział. To nie była wina Tajnej Służby. W tamtym koszmarnym stosie płonęły ciała co najmniej dwudziestu kolegów i koleżanek ludzi, którzy teraz byli razem ze swoim nowym prezydentem w tej sali. Nie miał prawa przelewać swych żalów na nich. - Gdzie jest moja rodzina? - W koszarach piechoty morskiej na rogu Ulicy 1 i Ósmej, panie prezydencie. Tak jak pan rozkazał. Tak, meldowanie o wykonaniu rozkazów może być dla nich istotne, pomyślał Ryan, kiwając powoli głową. A i jemu ulżyło, gdy dowiedział się, że jego rozkaz wykonano. Zresztą dobrze zrobił. Ale czy to będą podwaliny czegokolwiek? - Panie prezydencie, jeżeli ten atak był częścią jakiegoś szerzej zakrojonego... - Nie był. Nigdy dotąd tak nie było, prawda? - zapytał Ryan. Zmęczenie słyszalne w jego głosie zaskoczyło jego samego. Przypomniał sobie zaraz, że szok i stres wyczerpują siły organizmu dużo szybciej niż jakikolwiek wysiłek fizyczny. Zdawało mu się, że nawet nie może pokręcić głową, by otrząsnąć się z odrętwienia, w jakie popadł. - Ale może tak być tym razem - zauważyła Price. Może i racja, przyznał Ryan w duchu. - To co powinniśmy zrobić? - Rzepka - odparła Price, używając kryptonimu Awaryjnego Powietrznego Stanowiska Dowodzenia, przerobionego samolotu Boeing 747, który stacjonował w bazie powietrznej Andrews. Ryan rozważał przez chwilę tę możliwość, potem zachmurzył się i pokręcił głową. - Nie. Nie mogę tak po prostu uciec. Chyba powinienem się tam wybrać - odparł, wskazując podbródkiem pomarańczową poświatę za oknem. Tak, to moje miejsce, pomyślał. Tam teraz powinienem być, nie tu. - Panie prezydencie, myślę że to zbyt niebezpieczne. - Andrea, to moje miejsce. Muszę tam iść. No proszę, już mówi jak polityk, pomyślała zawiedziona Andrea Price. Ryan wyczytał to z twarzy agentki i wiedział, że będzie jej to musiał wyjaśnić. Jedna z nauk, które kiedyś pobrał - jedyna, która pasowała do tej sytuacji - przyszła mu teraz do głowy i wybijała się spomiędzy innych, jak migający znak drogowy. - Andrea, chodzi o konsekwencję bycia dowódcą. Tego nauczyli mnie w Quantico. Żołnierze muszą widzieć, że robisz to, co do ciebie należy. Że jesteś tam z nimi i dla nich, a nie wysyłasz ich na śmierć, samemu dekując się na tyłach. - Poza tym, dodał w myślach, muszę też sobie udowodnić, że to ja tu dowodzę, że to nie sen i że naprawdę jestem prezydentem. Właśnie, czy jestem nim naprawdę? Agenci Tajnej Służby uważali, że tak. Przecież złożył przysięgę, wypowiadając ułożone na tę okazję słowa i wezwał Boga na świadka swych poczynań. Ale to wszystko działo się za szybko i zbyt wcześnie. Po raz kolejny w swoim życiu John Patrick Ryan zamknął oczy i chciał się obudzić ze snu, w który widać zapadł, bo to, co go otaczało, było po prostu zbyt nieprawdopodobne, by stanowić część realnego świata. Ale gdy je otworzył, pomarańczowa łuna wciąż była na swoim miejscu i nadal strzelały z niej żółte języki płomieni. Wiedział, że dopiero co wygłaszał jakieś przemówienie, ale nie pamiętał z niego ani słowa. Bierzmy się do roboty, tak brzmiały jego ostatnie słowa. To pamiętał. Banalny, wyświechtany frazes. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? * * * Jack Ryan zebrał siły i potrząsnął głową, po czym odwrócił się do agentów w sali. - No dobra. Kto ocalał? - Sekretarze handlu i spraw wewnętrznych - odparła agent Price, po zasięgnięciu konsultacji przez radiotelefon. - Sekretarz handlu był w San Francisco, a spraw wewnętrznych w Nowym Meksyku. Już ich wezwano do Waszyngtonu. Przylecą samolotami Sił Powietrznych. Oprócz nich zginęli wszyscy pozostali członkowie gabinetu, dyrektor Shaw z FBI, wszyscy sędziowie Sądu Najwyższego i członkowie Kolegium Szefów Sztabów. Jeszcze nie wiemy, ilu kongresmanów i senatorów nie było obecnych na połączonej sesji obu izb. - A Pierwsza Dama? Price pokręciła głową. - Nie, panie prezydencie. Nie wydostała się stamtąd. Dzieci są w Białym Domu. Jack w zamyśleniu pokiwał głową. Zacisnął wargi i aż zamknął oczy, gdy doszło do niego, jaki spadł na niego obowiązek. Dla dzieci Rogera i Anne Durlingów to nie było wydarzenie wagi państwowej. Dla nich samobójczy atak miał bardzo proste i tragiczne następstwa: mama i tata zginęli, a oni stali się sierotami. Jack znał je, rozmawiał z nimi. Chociaż właściwie, co to za rozmowa? Uśmiech, skinienie głową i pozdrowienie, rzucone w przelocie, gdy szli coś omawiać z Rogerem, zdawkowe uprzejmości wobec dzieci znajomych. Próbował je sobie teraz przypomnieć. Pewnie tak jak i on, mrugają oczyma z niedowierzaniem, próbując obudzić się z koszmaru, który uparcie trwa. - Czy one wiedzą? - Tak, panie prezydencie. Oglądały transmisję z uroczystości. Wysłano już ludzi po dziadków i innych członków rodziny. - Oszczędziła mu szczegółów: tego że parę ulic na zachód od Białego Domu, w specjalnie zabezpieczonych pomieszczeniach Centrum Operacyjnego Tajnej Służby przechowuje się plany awaryjne na wszystkie, w tym i takie, okazje. Że w zalakowanych kopertach wraz z instrukcjami alarmowymi znajdowały się także adresy, pod którymi należało szukać reszty prezydenckiej rodziny. Tyle że teraz nie tylko tych dwoje stało się sierotami. Tysiąc zabitych osierociło parę tysięcy dzieci. Jack odsunął na chwilę na bok te myśli. - Chcesz przez to powiedzieć, że jestem wszystkim, co zostało z rządu Stanów Zjednoczonych? - Na to wygląda, panie prezydencie. I dlatego... - I dlatego muszę zrobić to, co do mnie należy - dokończył z naciskiem Jack. Ruszył do drzwi, a agenci otoczyli go ze wszystkich stron. Na korytarzu były już kamery telewizyjne. Ryan przeszedł obok nich, nie zwracając na nie uwagi. Ochroniarze utorowali mu drogę, a dziennikarze byli zbyt zaskoczeni, by zdobyć się na cokolwiek poza obsługą swoich narzędzi pracy. Nikt nie zadał ani jednego pytania, co Ryan, bez satysfakcji, uznał za wyjątkowe. Nawet nie zastanawiał się nad tym, jaki wyraz ma jego twarz w tej chwili. Winda już czekała i pół minuty później znaleźli się w obszernym holu. Poza agentami nie było w nim teraz nikogo. Co drugi z agentów Tajnej Służby w holu stał z pistoletem maszynowym w ręku. Przez te dwadzieścia minut musiało ich chyba przybyć, bo przedtem nie było ich aż tylu. Na zewnątrz zauważył żołnierzy piechoty morskiej, w większości nieregulaminowo umundurowanych. Kilku z nich marzło w czerwonych podkoszulkach z herbem Korpusu, wciśniętych pośpiesznie w łaciate spodnie od mundurów polowych. - Potrzebowaliśmy wsparcia - wyjaśniła Andrea. - Poprosiłam o piechotę morską. - Aha - kiwnął głową Ryan. Nikt się nie będzie dziwił, że marines chronią prezydenta Stanów Zjednoczonych w takiej chwili. Jack popatrzył na nich. To były głównie dzieciaki, na ich gładkich twarzach nie malowały się żadne odczucia. Ryan wiedział, że to bardzo niebezpieczny stan w przypadku uzbrojonego człowieka. Ściskając mocno karabiny, wodzili po parkingu czujnymi oczyma psów gończych. Dowodzący nimi kapitan stał przy drzwiach, konferując z agentem Tajnej Służby. Kiedy stanęli w drzwiach, oficer wyprężył się i zasalutował. Czyli on też wierzy, że to ja jestem prezydentem, pomyślał Ryan. Skinął mu głową i ruszył do najbliższego Hummvie'go. - Na Kapitol - rzucił kierowcy. Jazda była znacznie szybsza, niż się spodziewał. Policja zablokowała główne ulice miasta i przepuszczała tylko wozy straży pożarnej. Kolumnę prowadził Suburban Tajnej Służby, krzyżówka lekkiej ciężarówki z samochodem kombi. Pewnie wewnątrz wszyscy przeklinają pod nosem głupotę nowego Szefa, pomyślał Ryan. Ogon Jumbo Jeta sterczał z rumowiska prawie nie tknięty, niczym brzechwa strzały z boku śmiertelnie nią zranionego zwierzęcia. Ryan dziwił się, że wszystko jeszcze płonie. Kapitol zbudowano przecież z kamienia! No tak, ale wewnątrz było mnóstwo drewnianych biurek, papierów i Bóg jeden wie czego jeszcze, a teraz to wszystko płonęło. Nad gorejącym rumowiskiem krążyły wojskowe śmigłowce, a pomarańczowy blask rozświetlał wirujące płaszczyzny ich wirników. Wokół stało mnóstwo biało-czerwonych wozów straży pożarnej, zalewających okolicę błyskającym światłem białych i czerwonych lamp stroboskopowych. Strażacy biegali wokół, pod nogami kłębiło się wężowisko przewodów podłączonych do wszystkich hydrantów w okolicy. Wiele ze złączy na wężach puszczało wodę, tworząc maleńkie wodotryski i szybko zamarzające w zimnym wieczornym powietrzu kałuże. Południowa strona budynku Kapitolu leżała całkowicie w gruzach. Widać było stopnie, ale zarówno kolumny, jak i dach zniknęły, a w miejscu sali obrad ział ogromny krater wypełniony zwałami osmalonego gruzu. Znad północnej części budynku zniknęła kopuła, ale wśród rumowiska dało się rozpoznać jej większe fragmenty, dające świadectwo kunsztu inżynierów, którzy zbudowali ją z żelaza w czasie wojny secesyjnej. W środkowej części budynku trwała akcja gaśnicza, zbiegała się tam większość węży, pompując wodę do prądownic ręcznych i tych umieszczonych na wysięgnikach, które razem tworzyły kurtynę wodną, mającą zapobiegać rozszerzaniu się pożaru. Najbardziej wstrząsającym jednak widokiem były karetki pogotowia. Stały w kilku grupach, a ich załogi bezczynnie przyglądały się akcji strażaków. Puste nosze leżały obok, a wysoko wykwalifikowanym członkom zespołów ratowniczych nie pozostało nic innego, jak tylko przyglądać się białemu ogonowi z wymalowanym na nim czerwonym, trochę okopconym przez sadzę, żurawiem. Japońskie Linie Lotnicze. Wszyscy myśleli, że wojna z Japonią się skończyła. Czy ta tragedia była jej ostatnim akordem, czy tylko aktem desperacji? Może zemstą? A może tylko jakąś ironią losu, przypadkową katastrofą? Ryana uderzyło podobieństwo tej sceny do jakiegoś zwykłego, choć w wyolbrzymionej skali, wypadku samochodowego. Dla załóg karetek to był jeszcze jeden raz, gdy wezwano ich za późno. Teraz już nie mieli nic do roboty, mogli tylko patrzeć i czekać. Za późno na powstrzymanie pożaru. Za późno na ratowanie czyjegokolwiek życia. Hummvie zatrzymał się koło południowo-wschodniego narożnika budynku, obok skupiska wozów strażackich. Zanim Ryan zdążył sięgnąć do klamki, wokół samochodu pojawił się mur żołnierzy piechoty morskiej. Kapitan otworzył drzwi nowemu prezydentowi. - Kto tu dowodzi? - zapytał Jack Andrei Price. Pierwszy raz poczuł jak zimna jest ta noc. - Chyba ktoś ze strażaków - odparła. - No to go poszukajmy. Jack ruszył w stronę grupy samochodów pożarniczych. Zaczął się trząść w swoim cienkim wełnianym garniturze. Zaraz, jakie kaski mają dowódcy straży pożarnej? Białe? Tak, białe. I przyjeżdżają zwykłymi samochodami, przypomniał sobie z młodości w Baltimore. W wozach bojowych im za ciasno. O, tam stoją jakieś trzy czerwone samochody osobowe, na masce jednego ktoś coś ogląda w świetle latarki. Skręcił w tamtą stronę, zaskakując ochronę. - Panie prezydencie! - krzyknęła Price i słychać było, że ledwie się powstrzymuje, żeby go nie strofować. Agenci na nowo uformowali szyk ubezpieczający, tym razem kierując się tam, gdzie ich Szef. Żołnierze także się pogubili i nie mogli się zdecydować, czy mają przewodzić grupie, czy też iść jej śladem. Przez chwilę panowało zamieszanie. Nikt nie napisał instrukcji, jak osłaniać Szefa ignorującego zasady bezpieczeństwa. Jeden z agentów odłączył się od grupy i po chwili wrócił z podgumowanym strażackim płaszczem. - Proszę, panie prezydencie, niech pan to włoży. Przynajmniej trochę pana ogrzeje - gładko skłamał agent Raman. Price uśmiechnęła się do niego aprobująco i był to pierwszy moment odprężenia odkąd ten cholerny Jumbo wylądował na Kapitolu. Skoro Szef wziął płaszcz i nie zrozumiał, o co naprawdę chodzi, tym lepiej. Od tej chwili rozpoczął się więc pojedynek Tajnej Służby z prezydentem o to, kto kim dowodzi, pojedynek potrzeby do zapewnienia bezpieczeństwa głowie państwa z jej wybujałym ego. Pierwszy facet w białym kasku, którego znalazł Ryan, trzymał w ręku radiotelefon i mówił do niego bez przerwy, poganiając swoich podwładnych. Obok stał inny mężczyzna, w cywilnym ubraniu, przyciskający do maski samochodu rozłożony arkusz papieru. Jack pomyślał, że to pewnie plany budynku. Poczekał chwilę, aż cywil oderwał wzrok od planów i razem z tym w białym kasku omówili coś, wskazując palcami różne miejsca. Kiedy skończyli i oficer straży pożarnej podjął na nowo swoją litanię przez radiotelefon, Jack podszedł bliżej. - Tylko uważajcie na te cholerne obruszone bloki kamienne! - skończył brygadier Paul Magill swoją przemowę przez radiotelefon. Zamknął oczy i powoli przetarł powieki palcami. Kiedy ponownie je otworzył, stał przed nim jakiś facet w strażackiej kurtce, otoczony zgrają uzbrojonych ludzi. - Do cholery, coś ty za jeden? - To nowy prezydent Stanów Zjednoczonych - odparła za Ryana Andrea Price. Magill popatrzył na nią, potem na agentów Tajnej Służby z pistoletami maszynowymi, na żołnierzy piechoty morskiej i uznał, że nawet jeśli tak nie jest, nie warto się spierać. - Cholerna rzeź, panie prezydencie - zaczął. - Ktoś przeżył? Strażak pokręcił głową. - Z tej strony nie. Z tamtej trzy osoby, mocno poturbowane. Zdaje się, że byli gdzieś w okolicach szatni i wybuch wyrzucił ich przez okno. Dwie sekretarki i facet z Tajnej Służby, zdrowo poparzeni i poobijani. Cały czas szukamy, ale szanse są właściwie żadne. Nawet jeśli się ktoś nie upiekł, to pożar zużył cały tlen i po prostu go udusił. - Paul Magill był barczystym Murzynem, równym wzrostem Ryanowi. Jego ręce usiane były jasnymi plamami, które świadczyły, że kiedyś zawarł bardzo bliską znajomość z ogniem. - Może ktoś jeszcze miał szczęście, panie prezydencie. Może w jakimś małym pokoiku, może za jakimiś zamkniętymi drzwiami? Według planów w tym cholernym budynku były miliony małych pokoików. Może ktoś jeszcze się uchował? To się już zdarzało. Ale większość ludzi... - Strażak pokręcił głową. - Udało się zlokalizować pożar, już nie będzie się rozprzestrzeniał. - Nikogo z kongresmanów? - upewnił się Ryan. Tak naprawdę chodziło mu o nazwisko cudem uratowanego agenta, ale tego pytania nie mógł zadać. To by było zachowanie wysoce nieprofesjonalne. - Nie - odparł Magill, patrząc w płomienie. - Wszystko poszło piorunem - dodał po chwili, znów kręcąc głową. - Chciałbym tam pójść i rzucić okiem - powiedział Ryan. - Nie ma mowy - natychmiast sprzeciwił się Magill. - Panie prezydencie, to zbyt niebezpieczne. - Widząc, że Ryan zbiera się, by jeszcze coś powiedzieć, szybko udaremnił dalszą dyskusję. - Panie prezydencie, to mój pożar i ja tu rządzę. Zrozumiano? - Ale ja muszę tam pójść - upierał się Ryan. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Strażakowi nie podobał się ten pomysł. Popatrzył jeszcze raz na świtę natręta, na broń w rękach jego ochrony i błędnie uznał, że popierają jego pomysł. Nie wiedział, czy to naprawdę nowy prezydent, bo wezwanie do pożaru wyrwało go z drzemki, a potem nie było czasu na oglądanie dziennika. - Skoro pan musi. To nie będzie zbyt przyjemny widok, panie prezydencie. * * * Na Hawajach słońce właśnie zaszło. Kontradmirał Robert Jackson podchodził do lądowania w bazie lotnictwa Marynarki na przylądku Barbers. Kątem oka dostrzegł rzęsiście oświetlone hotele na południowym wybrzeżu Oahu i przez głowę przemknęła mu myśl, ile też teraz może kosztować pokój. Ostatni raz mieszkał w jednym z tych hoteli kiedy miał koło dwudziestki. Na przepustkach wynajmowali wtedy we dwóch lub trzech jeden pokój, żeby więcej pieniędzy zostało na wizyty w barach, gdzie próbowali szczęścia u miejscowej płci pięknej, hojnie szafując morskimi opowieściami. Tomcat Jacksona przyziemił łagodnie, mimo że mieli za sobą szmat drogi. Trzy razy po drodze tankowali w powietrzu. Robby nadal uważał się za myśliwca, a więc arystokratę wśród pilotów. Nie wypadało mu tak po prostu łupać w beton jak byle "mleczarzowi", powożącemu powietrzną cysterną. - Pięć Zero Zero, kołuj dalej pasem aż do... - Byłem już tu parę razy, panienko - przerwał kontrolerce, łamiąc wszelkie możliwe regulaminy. W końcu był nie tylko myśliwcem, ale do tego cholernym admirałem, więc nikt go za to nie przeczołga, nie? - Pięć Zero Zero, na końcu pasa czeka samochód. - Dziękuję. - Teraz dopiero go dostrzegł. Stał pod ścianą hangaru, dokładnie za marynarzem, który pokazywał drogę świecącymi pałkami. - Nieźle, jak na starszego pana - doszedł go w słuchawkach głos z tylnej kabiny. - Twoja pochwała została odnotowana - odparł Jackson. Cholera, dawniej tak nie sztywniałem, pomyślał. Poprawił się w fotelu. Tyłek bolał go od siedzenia nieruchomo przez tyle godzin. Chyba się starzeję. Wtedy zabolała go noga. Cholerny artretyzm! Musiał rozkazem zmusić Sancheza do wydania mu tego Tomcata. Wypłynęli za daleko w morze, żeby mogli po niego przylecieć na USS "John C. Stennis" samolotem z Pearl Harbor, a przecież rozkaz był wyraźny: "Wracać natychmiast". Podpierając się nim, zmusił Sancheza do tego, żeby mu dał Tomcata, w którym wysiadł system kontroli uzbrojenia, więc i tak nie nadawał się do walki. Tankował z cystern Sił Powietrznych i w ten sposób, pewnie po raz ostatni w życiu, w siedem godzin przeleciał myśliwcem pół Pacyfiku. Jackson poruszył się w fotelu raz jeszcze, gdy zjechał z pasa na drogę kołowania i w nagrodę złapał go skurcz mięśni grzbietu. - Kurczę - mruknął cicho, rozpoznając sylwetkę w białym mundurze przy błotniku samochodu. - Sam dowódca Floty Pacyfiku? Tak, to był admirał David Seaton we własnej osobie. Opierał się o bok samochodu i przeglądał jakieś depesze, czekając aż Jackson zgasi silniki i podniesie osłonę kabiny. Marynarz przystawił do burty drabinkę i pomógł mu rozpiąć pasy. Kobieta w kombinezonie personelu naziemnego zajęła się jego bagażem. Widać było, że się śpieszą. - Kłopoty - powiedział Seaton zamiast powitania, gdy tylko Robby stanął na ziemi. - Przecież wygraliśmy - odparł Jackson i znieruchomiał na gorącym betonie. Jego mózg miał tak samo dosyć jak reszta ciała. Dopiero teraz instynkt powiedział mu, że coś tu nie gra. Kroiło się coś niezwykłego. - Prezydent nie żyje i mamy nowego - Seaton podał mu podkładkę z przypiętą klipsem depeszą. - Został nim twój kumpel. A my wracamy do Defcon 3. - Co się tam, do jasnej...? - burknął pod nosem kontradmirał Jackson, czytając pierwszą stronę wiadomości. Przerzucił stronę i podniósł znad niej zdumiony wzrok. - Jack jest nowym...? - A co, nie wiedziałeś, że został wiceprezydentem? Jackson pokręcił milcząco głową. - Miałem co innego na głowie aż do dziś rana, kiedy kazaliście mi wracać. Dobry Boże! - wykrztusił, gdy doczytał do końca drugą depeszę. Seaton pokiwał głową. - Ed Kealty zrezygnował z powodu skandalu z seksualnym molestowaniem, a wtedy prezydent Durling namówił Ryana, żeby objął wiceprezydenturę do czasu przyszłorocznych wyborów. Kongres to przyklepał, ale zanim Ryan zdążył wejść do sali, japoński Jambo Jet wmeldował się w sam środek Kapitolu. Szefowie Sztabów zginęli w komplecie, więc ściągają zastępców. Mickey Moore wezwał natychmiast wszystkich naczelnych dowódców teatrów działań wojennych do Waszyngtonu. W bazie Sił Powietrznych Hickam czeka na nas transportowy VC-10. - Generał armii Michael Moore był zastępcą przewodniczącego Kolegium Szefów Sztabów. - Coś się szykuje? - Jackson rozumiał już teraz ten pośpiech. Był zastępcą J-3, szefa działu planowania operacyjnego Kolegium Szefów Sztabów. - Teoretycznie nie. Wywiad uspokaja, że Japończycy mają już dość... - Ale jeszcze nigdy nie oberwaliśmy tak mocno jak teraz, tak? - dokończył za niego Jackson. - Samolot czeka. Przebierzesz się po drodze. W tej chwili elegancja ma najmniejsze znaczenie. * * * Jak zwykle świat podzielony był przez czas i przestrzeń. Pewnie bardziej nawet przez czas, niż przez przestrzeń, pomyślałaby, gdyby miała kiedy. Skończyła już sześćdziesiątkę; jej wątłe ciało przygięły do ziemi lata pracy dla innych. Sprawę pogarszał jeszcze fakt, że tak niewiele młodych chciało iść w jej ślady. To nie fair, mówiła sobie. Ona zluzowała swoje poprzedniczki, które też w swoim czasie zastąpiły poprzednie pokolenie. A teraz nie miał kto jej zastąpić. Nie żaliła się, nie narzekała. To by było jej niegodne. Niegodne jej, niegodne jej miejsca na ziemi i ślubów, które złożyła Bogu ponad czterdzieści lat temu. Teraz zresztą miała co do tych ślubów wątpliwości, ale nikomu o tym nie mówiła, nawet spowiednikowi. To, że je przed nim zataiła, też niepokoiło jej sumienie i to nawet bardziej, niż same wątpliwości. Czy były grzechem? Nawet jeśli, to spowiednik nie zrobiłby z tego wielkiej sprawy. Zawsze był tak spokojny i łagodny, bo sam miał wątpliwości. Oboje byli w wieku, w którym, mimo osiągnięć całego życia, patrzy się za siebie i zastanawia, czego mogło by się dokonać, gdyby pokierować nim inaczej. Jej siostra, osoba równie religijna jak ona, wybrała najpowszechniejsze z powołań i teraz była już babcią. Siostra Jeanne Baptiste dokonała wyboru bardzo dawno temu, choć doskonale pamiętała, co ją do tego skłoniło. Z dzisiejszej perspektywy jej wybór, choć ze wszech miar celowy i chyba w ostatecznym rozrachunku słuszny, był jednak bardzo pochopny. Wtedy wszystko wydawało się takie proste. Kobiety w czerni otaczał powszechny szacunek. Nawet niemieckie władze okupacyjne, choć wiedziały o ukrywaniu zestrzelonych lotników alianckich, szanowały je, wiedząc, że w potrzebie wszystkich traktowałyby na równi. Zresztą Niemcy często korzystali z ich szpitala, który leczył także przypadki w służbie zdrowia Wehrmachtu uważane za beznadziejne. Taki status napawał dumą, a chociaż duma to grzech, to przecież popełniany Bogu na chwałę. Kiedy więc nadszedł czas na decyzję, podjęła ją bez trudu. Wiele nowicjuszek odeszło przed złożeniem ślubów, ale ona nie zdecydowała się na to, widząc ogrom ludzkiego nieszczęścia po wojnie. Wtedy jeszcze nie dostrzegała innego wyboru, toteż po krótkim rozważeniu myśli o odejściu, odłożyła ją na bok i przyjęła śluby. Przez lata swej służby siostra Jeanne Baptiste stała się wysoko wykwalifikowaną pielęgniarką, nabrała ogromnego doświadczenia zawodowego i niejedno w życiu widziała. Tu, do serca Afryki, przyjechała jeszcze w czasach, gdy była to kolonia jej ojczyzny. Kiedy już nią być przestała, pozostała na miejscu. Krajem co chwila wstrząsały polityczne burze, ale ona zawsze robiła swoje, nie czyniąc rozróżnienia między pacjentami. Jednak zaczynała już odczuwać trudy tych czterdziestu lat. Nie, nie straciła zapału do pracy. Nie wykonywała jej po łebkach. Nic z tych rzeczy. Po prostu miała już prawie sześćdziesiąt pięć lat, a nadal musiała wykonywać taką samą pracę jak dwadzieścia lat wcześniej, bo nie miał jej kto zastąpić. Czasem siostry pracowały tu i po czternaście godzin na dobę, a przecież umiały jakoś znaleźć jeszcze czas na kilkugodzinne modły. To znakomicie działało na duszę, ale ciało, zwłaszcza w tym klimacie, zaczynało się poddawać. W młodości była zdrowa jak ryba i silna jak byk, pacjenci przezywali ją "Siostra-Skała", bo nic nie dawało jej rady. Lekarze przychodzili i odchodzili, a ona trwała na posterunku. Ale z biegiem lat nawet skały się kruszą, a zmęczenie, które powoli stawało się dla niej stanem chronicznym, powoduje, że ludzie zaczynają się mylić. Wiedziała, przed czym się chronić. Tu, w Afryce, jeżeli chce się żyć, nie można być pracownikiem służby zdrowia i nie dbać o siebie. Wiara chrześcijańska próbowała zapuścić tu korzenie od bardzo dawna, dla większości tubylców była jednak tylko powierzchownym obrzędem. Chrześcijańska moralność, a zwłaszcza ideał cielesnej powściągliwości, nie cieszyły się powodzeniem. Rozwiązłość płciowa, z którą stykała się tu od pierwszego dnia, najpierw ją przerażała, ale potem, gdy przez szpital przewinęły się dwa pokolenia jej pacjentów, przywykła. Nadal jej nie pochwalała, ale potrafiła się z nią pogodzić. To nie był tylko problem moralny - ponad jedna trzecia jej pacjentów cierpiała na chorobę, którą tu nazywano "chorobą chudych ludzi", a której gdzieś tam w świecie nadano nazwę AIDS. Zasady higieny, chroniące przed zarażeniem się nią, wszyscy pracownicy szpitala mieli wpojone tak głęboko, że stały się odruchem. To właśnie siostra Jeanne Baptiste wykładała je innym i pilnowała ich przestrzegania. Ciężko to przychodziło przyznać, ale jedyne, co lekarze i pielęgniarki mogli na to poradzić, to samemu uchronić się przed zachorowaniem. Pod tym względem AIDS niewiele różniła się od średniowiecznej dżumy. Całe szczęście, że w przypadku tego pacjenta nie mogło być o tym mowy. Chłopiec miał osiem lat, więc nawet w tym klimacie jeszcze chyba nie prowadził życia seksualnego. Bardzo ładny chłopczyk, a przy tym prymus szkółki niedzielnej. Być może kiedyś poczuje powołanie i zostanie księdzem. Mieszkańcom Afryki przychodziło to w tych czasach o wiele łatwiej, niż Europejczykom. Kościół zachęcał ich do tego, dając murzyńskim księżom dyspensy na małżeństwa, o których reszta duchowieństwa nie miała nawet co marzyć. Na razie jednak chłopiec był chory. Pojawił się w szpitalu tuż przed północą, kilka godzin temu, przywieziony przez ojca, wysokiego urzędnika państwowego, jego własnym samochodem. Lekarz rozpoznał u chłopca atak malarii mózgowej, ale w karcie nadal nie odnotowano wyników badań z laboratorium. Z tym był zawsze duży problem. Co chwila zdarzało się, że próbki krwi gdzieś się zapodziewały. Objawy zgadzały się co do joty. Silne bóle głowy, wymioty, drżenie kończyn, zaburzenia równowagi, wysoka gorączka. Czyżby to świństwo znowu miało wybuchnąć w okolicy? Miała nadzieję, że nie. Choroba była wprawdzie uleczalna, ale pod warunkiem wczesnego wykrycia i zgłoszenia się do lekarza, a z tym bywały duże kłopoty. Na oddziale było bardzo spokojnie, jak zwykle tak późno w nocy, czy jak kto woli, tak wcześnie rano. Przedświt był najprzyjemniejszą porą dnia w gorącym, równikowym klimacie. Teraz było najchłodniej, cała przyroda się uspokajała, powietrze nadal stało w miejscu, ale robiło się całkiem rześkie. Największym problemem chłopca była gorączka, więc odkryła go i zaczęła obmywać jego drobne ciało wilgotną gąbką. To zdawało się przynosić mu ulgę, więc nie śpieszyła się, a przy okazji dokładnie oglądała go, szukając symptomów zdradzających jakieś inne przypadłości. Lekarze lekarzami, ale ona, z jej czterdziestoletnim doświadczeniem także wiedziała, czego szukać - i to może nawet lepiej niż niejeden z nich, zwłaszcza tych młodych. Niczego jednak nie znalazła, poza przybrudzonym plastrem na lewym ramieniu. Jak to się stało, że doktor go nie zauważył? Siostra Jeanne Baptiste wróciła do dyżurki, gdzie drzemały jej dwie koleżanki. Nie było sensu ich budzić, w końcu opatrunki zmieniała codziennie od tylu lat, że jeden więcej nie robił żadnej różnicy. Zabrała bandaż, plaster, środek dezynfekujący i wróciła na oddział. To pewnie jakaś drobnostka, ale w tym klimacie trzeba uważać na wszelkie infekcje, bo bakterie mnożą się tu w zupełnie niewyobrażalnym tempie. Oderwała róg plastra od rany. Nawet na kawowej skórze chłopca widać było ślad odbarwienia i zeschniętego kauczukowego przylepca. Powoli oderwała plaster. Była tak zmęczona, że zamrugała powiekami, które już zaczynały jej się zamykać. Plaster skrywał rankę, a dokładniej dwie małe ranki, jak od zębów małego psa. A może małpy? To już mogło być niebezpieczne. Uświadomiła sobie, że zapomniała gumowych rękawiczek. Powinna teraz pójść po nie z powrotem do dyżurki, zanim zrobi cokolwiek przy tym skaleczeniu. Tak, tylko że do dyżurki było jakieś pięćdziesiąt metrów, a ona była taka zmęczona... Pacjent uspokoił się, przestał dygotać, więc odkręciła butelkę ze środkiem dezynfekującym i powoli obróciła rękę chłopca tak, by całkiem odkryć ranę. Kiedy potrząsała butelką, spryskując ranę, kilka kropelek poleciało na twarz pacjenta. Chłopiec wykrzywił twarz, gdy opary zakręciły mu w nosie i kichnął bezwiednie, opryskując ją przy tym. Siostra Jeanne Baptiste nie przejęła się zbytnio. Zamoczyła w płynie tampon i metodycznie przemyła nim rankę na ramieniu. Kiedy skończyła, zakręciła butelkę i nalepiła nowy plaster z opatrunkiem. Pozbierała z łóżka opakowania, tampony oraz stary plaster i wcisnęła je w torebkę po gazie. Dopiero teraz obtarła twarz wierzchem dłoni, nie zauważając, że kiedy chłopiec kichnął, ranka otworzyła się od wstrząsu i kropla krwi kapnęła na jej rękę, podtrzymującą ramię. Teraz wtarła kroplę w czoło, ścierając stamtąd ślinę chorego. Prawdopodobnie nawet rękawiczki by jej w tej sytuacji nie uratowały, co mogłoby stanowić pewną pociechę, gdyby trzy dni później jeszcze pamiętała o swojej nieostrożności... * * *Powinienem tam zostać, pomyślał Jack, gdy dwóch ratowników z pogotowia prowadziło go pobieżnie odgruzowanym korytarzem wschodniej strony budynku. Wokół tłoczyła się grupa agentów Tajnej Służby i żołnierzy, nadal starających się zamaskować bojowymi minami fakt, że nikt z nich nie wiedział, co robić. Gdyby nie ponure sceny wokół, zapewne rozśmieszyłoby go to do łez. Potem doszli do niemal nieprzerwanej linii strażaków, którzy polewali wodą z węży szalejące płomienie, nie zważając na to, że podmuch pożaru odrzuca im ją w twarze na przejmującym do szpiku kości zimnie. Dzięki ich wysiłkom pożar w tej części sali obrad został choć trochę przytłumiony przez rozpyloną wodę, co pozwoliło ekipom ratunkowym dostać się do rumowiska. Nie trzeba eksperta, by natychmiast zrozumieć, co tam znaleźli. Nikt nawet nie podniósł głowy, nie pokrzykiwał, nie gestykulował gorączkowo. Strażacy uważnie patrzyli pod nogi, wybierając starannie miejsca, w których stawiali stopy. Ta wzmożona troska o własne bezpieczeństwo mówiła sama za siebie - nie ma sensu ginąć za zmarłych. Dobry Boże, pomyślał Ryan. Znał tych ludzi. W izbie byli nie tylko Amerykanie. Zauważył zwaloną część galerii i przypomniał sobie, że tam znajdowała się loża korpusu dyplomatycznego. Dyplomaci, zagraniczni dygnitarze, ich rodziny. Większość z nich znał osobiście. Przyszli tu na własną zgubę, by być świadkiem jego zaprzysiężenia. Czy to czyniło go winnym ich śmierci? Opuścił budynek CNN, bo musiał coś zrobić - a w każdym razie wtedy tak uważał. Teraz nie miał już tej pewności. Czy chodziło mu tylko o zmianę miejsca? A może przygnało go tu to samo, co tych ludzi po drodze, tłoczących się na ulicy, tak jak on patrzących bezczynnie, bezsilnie i w milczeniu? Wciąż był oszołomiony tym, co się stało. Przyjechał, oczekując, że znajdzie tu inspirację, która pomoże przełamać odrętwienie. Zamiast tego na każdym kroku napotykał widoki, które powodowały, że wpadał w coraz większe przygnębienie. - Panie prezydencie, niech pan chociaż odejdzie od tych zraszaczy. Strasznie tu zimno - napomniała go agentka Price. - Dobrze - odmruknął Ryan, czując, jakby pękła otaczająca go bańka mydlana. Odszedł kilka kroków od linii strażaków. Teraz dopiero się zorientował, że strażacka kurtka wcale nie grzeje. Ryan znowu poczuł dreszcze i miał nadzieję, że to tylko z zimna. Tym razem telewizja jakoś nie śpieszyła się na miejsce zdarzeń, ale w końcu zespoły reporterskie różnych stacji z przenośnymi kamerami (wszystkimi japońskiej produkcji, coś szeptało mu z rozdrażnieniem w zakamarku mózgu) zaczęły się pojawiać. Jak zwykle udało im się przedrzeć przez kordon policyjny i kręcili się strażakom pod nogami. Dziennikarze obstąpili dowodzących akcją i podtykali im pod nosy mikrofony, świecąc w oczy silnymi reflektorami. Parę z tych świateł, jak zauważył, wycelowanych było także w jego kierunku. Ludzie w całym kraju i poza jego granicami patrzyli na niego, oczekując, że wie co ma zrobić. Zawsze się dziwił, jak to się dzieje, że dorośli, wydawałoby się i myślący ludzie, bez żadnych wątpliwości zakładają, że wysoki urzędnik państwowy musi być bardziej rozgarnięty od pierwszego z brzegu lekarza rodzinnego, adwokata czy księgowego? Przypomniał sobie swój pierwszy tydzień służby w Korpusie Piechoty Morskiej. Tam też założono, że skoro dostał podporucznikowskie belki, to znaczy, że wie jak dowodzić plutonem. A potem doszło do wydarzenia, które wprawiło go w osłupienie. Oto starszy od niego o dziesięć lat sierżant przyszedł do niego, gówniarza z mlekiem pod nosem, bez żony i dzieci, po poradę w swoich problemach rodzinnych! Dzisiaj w Korpusie coś takiego nazwano by "wyzwaniem dla zdolności dowódczych", ale istota problemu pozostała niezmieniona: i tak nie miałby zielonego pojęcia, co mu odpowiedzieć. Ale tu już nie chodziło o jednego sierżanta. Cały naród patrzył na niego przez te kamery i coś przecież zrobić musiał. Ale, podobnie jak wtedy, nie miał pojęcia co. Przecież właśnie po to tu przyjechał, żeby szukać jakiegoś katalizatora, czegoś, co by go wyrwało z odrętwienia i popchnęło do działania. Zamiast tego zobaczył rzeczy, które tylko pogłębiły poczucie jego bezsilności. - Gdzie jest Arnie van Damm? - zapytał. - W Białym Domu, panie prezydencie - odparła Price. - Dobra, jedźmy tam. Nic tu po nas. - Panie prezydencie - odparła po chwili wahania Andrea - nie wiem, czy to najlepszy pomysł. To może być niebezpieczne, jeżeli... - Nie mogę do jasnej cholery tak po prostu uciec. Nie mogę odlecieć Rzepką do Camp David. Ani wczołgać się w jakąś cholerną dziurę w ziemi! Nie rozumiecie tego? - Nawet nie był wściekły, raczej rozżalony. Po chwili milczenia wskazał ręką płonące ruiny Kapitolu. - Ci ludzie nie żyją. Teraz, z bożą pomocą, ja jestem rządem, a rząd nie może tak po prostu uciec. - Wygląda na to, że prezydent Ryan jest na miejscu katastrofy, zapewne próbuje zapanować nad akcją ratunkową - mówił z ciepłego, suchego studia dziennikarz. - Jak wiemy, sztuka opanowywania kryzysów nie jest prezydentowi Ryanowi obca. - O, tak. Znam go od prawie sześciu lat - włączył się analityk, starając się nie patrzeć w kamerę, tak, by wyglądało na to, że jego wypowiedź skierowana jest do dziennikarza prowadzącego program. Obaj znaleźli się tu wieczorem, by komentować mowę prezydenta Durlinga podczas uroczystości zaprzysiężenia Ryana. Tak naprawdę wcale nie znał Ryana, choć wpadali czasem na siebie przy różnych oficjalnych okazjach, a całą wiedzę czerpał z przeczytanego po drodze do studia opracowania. - Jest to człowiek nie dbający o rozgłos, ale z pewnością jeden z najbłyskotliwszych umysłów w całej administracji. Taka pochwała nie mogła przejść nie zauważona. Prowadzący program odwrócił głowę od monitora przekazującego zdjęcia z Kapitolu i skierował wzrok na wpół do analityka, na wpół do kamery, nad którą właśnie zapaliła się lampka. - Ależ John, on nie jest przecież politykiem! Nie ma doświadczenia politycznego, zaplecza, nic. To tylko specjalista od bezpieczeństwa narodowego, w dodatku w czasach, gdy nie jest już ono zagadnieniem tej rangi, co kiedyś - oświadczył. Analityk zdołał zdusić w sobie cisnący się na usta komentarz, co jednak nie udało się niektórym widzom przed telewizorami. - Tak, i co jeszcze, dupku? - mruknął Ding Chavez. - A ten cholerny samolot pewnie tylko zabłądził, co? Jezu, co za kretyn! - A widzisz, Ding, mój chłopcze, służymy jednak cudownemu krajowi. Gdzie indziej na świecie płacą pięć milionów rocznie za to, że brak ci piątej klepki? - odparł John Clark i dopił rozpoczęte piwo. Nie było sensu wracać teraz do Waszyngtonu, zanim nie zostaną wezwani. Oni byli tylko od wykonywania rozkazów, pszczołami-robotnicami. Nic po nich na razie w Sodomie nad Potomakiem. Całe najwyższe piętro CIA latało teraz pewnie jak z piórkiem, bo to ich działka. Zresztą w takiej chwili niewiele było do zrobienia, poza dobrym wrażeniem, a na to im, pszczołom robotnicom, szkoda było czasu. * * * Nie działo się nic, co można by pokazywać w programach telewizyjnych, więc stacje powtarzały w kółko przemówienie prezydenta Durlinga. Technicy zmontowali przekazywany przez zdalnie kierowane kamery sieci C-SPAN materiał, pokazując na stopklatkach co znaczniejsze z osób zasiadających na sali. Komentatorzy odczytywali ich listę niczym apel poległych. Zginęli wszyscy sekretarze administracji Durlinga, z wyjątkiem dwóch, których akurat nie było w stolicy. Zginęli członkowie Kolegium Szefów Sztabów, dyrektorzy większości agend federalnych, prezes Banku Rezerw Federalnych, dyrektorzy Federalnego Biura Śledczego, Biura Zarządzania i Budżetu, NASA, wszyscy sędziowie Sądu Najwyższego. Monotonnej wyliczance komentatorów towarzyszyły obrazy z sali, aż do chwili, gdy wbiegli na nią agenci Tajnej Służby, powodując krótkotrwałe zamieszanie. Wszyscy odwracali głowy, by zobaczyć co się dzieje, wypatrywali niebezpieczeństwa, szukali wzrokiem ewentualnych zamachowców na galeriach, lecz na próżno. Ostatnim obrazem z sali było ujęcie rozpadającej się ściany, po czym na ekranach zapanowała już tylko ciemność. Gospodarz dziennika i komentator wrócili na ekran, patrząc pilnie to w monitory wmontowane w blaty biurek, to znów na siebie nawzajem, jakby dopiero teraz dotarła do nich groza sytuacji. - Tak więc najpilniejszym zadaniem nowego prezydenta będzie, jak się wydaje, odbudowa rządu, o ile jest to w ogóle możliwe - zamyślonym tonem podjął komentator po przedłużającej się chwili milczenia. - Mój Boże, zginęło tylu dobrych ludzi, mężczyzn i kobiet... - W tej chwili coś jeszcze zaświtało mu w głowie. Zanim został starszym analitykiem sieci, spędził w tej sali tak wiele godzin, komentując obrady wraz z tak wieloma przyjaciółmi. Gdyby nie awans, zapewne byłby w niej i tego wieczoru, razem z nimi. Ta myśl dopiero uzmysłowiła mu ogrom tragedii, do jakiej doszło. Ręce zaczęły mu drżeć pod blatem stolika. Wprawdzie lata wprawy pozwoliły mu zapanować nad głosem, ale nie udało mu się całkowicie kontrolować twarzy, na której odbił się głęboki i szczery żal. Jego twarz na ekranie pobladła nagle, co było widoczne nawet pod grubą warstwą makijażu. * * * - Bóg tak chciał - mruknął do ekranu Mahmud Hadżi Darjaei, podnosząc pilota, by uciszyć natrętnych gadułów. Bóg tak chciał. Każdy to przyzna. Ameryka! Kolos, który wgniótł w ziemię tak wielu, opuszczony przez Boga kraj bezbożnych ludzi, w samym zenicie chwały, tuż po kolejnym wiekopomnym zwycięstwie - i proszę, śmiertelnie zraniony jednym, jedynym ciosem. Czyż byłoby to możliwe, gdyby nie zdarzyło się z woli Allacha? Czegóż mogłoby to być wyrazem, jeśli nie woli bożej? Ryan. Spotkał go już raz i osądził wówczas, że jest typowym Amerykaninem, aroganckim i wyniosłym, jak oni wszyscy. Teraz tak nie wyglądał. Zbliżenia kamer pokazały człowieka, kurczowo ściskającego w ręku poły kurtki, bezwiednie kręcącego głową na lewo i prawo z lekko otwartymi ustami. Nie, stanowczo nie był teraz arogancki i wyniosły. Wyglądał na oszołomionego. Ajatollah widywał już ten wyraz na twarzach ludzi. Ciekawe. * * * Te same słowa i obrazy obiegały teraz świat, tłoczone przez satelity do miliardów par oczu przed telewizorami. Prawie wszystkie stacje telewizyjne na świecie przerywały program, by nadać nadzwyczajne wydanie wiadomości. Miliardy ludzi przerzucało kanały, szukając obszerniejszych relacji. Na ich oczach działa się historia, to trzeba było zobaczyć. Dotyczyło to zwłaszcza możnych tego świata, dla których informacja jest podstawą władzy. W innym krańcu globu przed telewizorem siedział jeszcze jeden z takich ludzi. Spojrzawszy na elektroniczny zegar obok ekranu, policzył chwilę w pamięci. W jego kraju słońce niedawno wzeszło, podczas gdy w Ameryce ten obfitujący w wydarzenia dzień dobiegał dopiero końca. Za oknem, po wyłożonym kamiennymi płytami placu przewalało się już morze głów, potoki rowerów, chociaż samochodów także nie brakowało. Według danych statystycznych było ich już dziesięciokrotnie więcej niż jeszcze kilka lat temu, ale rower nadal dominował i to wydawało mu się nie w porządku. Chciał zmienić ten stan rzeczy, szybko i zdecydowanie, jak na standardy historii, której był pilnym badaczem. Bardzo chciał. Przygotował doskonały plan i już zaczął wprowadzać go w życie, gdy wmieszali się w to Amerykanie i zdusili go w zarodku. Nigdy nie wierzył w Boga, teraz raczej też mu to nie groziło, ale wierzył w wyroki Losu, a to co widział na ekranie japońskiego telewizora musiało być wyrokiem losu. Los jest kapryśny niczym płocha kobieta, pomyślał, sięgając po filiżankę z zieloną herbatą. Jeszcze dziesięć dni temu sprzyjał Amerykanom i proszę, teraz odwrócił się do nich plecami. Ale dlaczego? Nieważne, zdecydował stary człowiek. Jego własne zamiary, potrzeby i wola - znaczyły więcej. Sięgnął po słuchawkę telefonu, ale po chwili zrezygnował. I tak wkrótce zadzwonią. Będą go pytać o opinię, więc lepiej spokojnie pomyśleć, póki można. Pociągnął łyczek z filiżanki. Gorąca woda sparzyła mu usta, orzeźwiając umysł. To dobrze, bo musi teraz skoncentrować się, a ból spycha myśli do wewnątrz, tam gdzie rodzą się ważne pomysły. Niezależnie od porażki, jego plan wcale nie był zły. Zawiodło raczej wykonanie, spartaczone przez niekompetentnych ludzi, którym powierzył swoje ukochane dziecko. Jego zamysł powiódłby się na pewno, gdyby nie zabrakło mu błogosławieństwa Losu, który opowiedział się po stronie Amerykanów. Teraz, gdy Los odwrócił swe oblicze od Ameryki, pojawiła się szansa udowodnienia swojej wyższości w drugim podejściu. Nikły uśmiech zagościł na jego twarzy, podczas gdy umysł odpłynął w niedaleką przyszłość, zastanawiając się, jak też wtedy będzie wyglądał świat. Podobała mu się ta wizja. Miał nadzieję, że telefon nie przerwie mu tego marzenia, bo musiał zastanowić się nad jeszcze odleglejszą przyszłością. Po kolejnej chwili doszło do niego, że właściwie główne cele jego planu już się ziściły. Chciał przetrącić kręgosłup Ameryce i jej kręgosłup został przetrącony. Nieważne, że doszło do tego w inny niż sobie wymarzył sposób. Liczył się skutek. Zresztą, pomyślał po chwili, może Los miał nawet lepszy pomysł? Tak. Chyba tak. A więc? Skoro początek został zrobiony, można chyba przystąpić do realizacji dalszych części planu? Los igrał ludzkimi działaniami, ich skutkami i biegiem historii. Nie opowiadał się po niczyjej stronie. Może nawet miał jakieś perwersyjne poczucie humoru? Kto wie? - pomyślał stary człowiek. Kto wie? * * * Reakcją kolejnej osoby śledzącej dziennik był gniew. Zaledwie kilka dni temu została dotkliwie upokorzona przez jakiegoś przeklętego cudzoziemca, byłego gubernatora jakiegoś prowincjonalnego stanu, który miał czelność dyktować jej, co ma robić ona i kierowany przez nią rząd suwerennego mocarstwa. A przecież była tak ostrożna. Wszystko przygotowano tak precyzyjnie i z tak wielką dbałością. Rządowi Indii nie można było zarzucić nic, poza zorganizowaniem manewrów morskich na większą niż kiedykolwiek w historii kraju skalę. Manewry odbyły się na pełnym morzu, na wodach międzynarodowych, do których przecież każdy ma równy dostęp. Nikomu nie wysyłali żadnych not z pogróżkami, nie występowali z żadnymi demarché, gabinet nie zajmował żadnego stanowiska. Aż tu nagle Amerykanie robią z tego wielką aferę, zwołują posiedzenie Rady Bezpieczeństwa, wysuwają jakieś absurdalne zarzuty, na poparcie których nie mają ani śladu dowodu. To były zwykłe manewry. Pokojowe manewry, rzecz jasna. Czy to ich wina, że zbiegły się w czasie z konfliktem z Japonią i zmusiły Amerykanów do podzielenia swych sił? Czy Indie mogły przewidzieć, planując z wyprzedzeniem manewry, że tak się stanie? Oczywisty nonsens. Na biurku leżały właśnie dokumenty, mające przywrócić marynarce Indii jej zdolność operacyjną. O nie, pokręciła głową, teraz to nie wystarczy. Nie będzie już więcej działać samotnie, ani ona, ani jej kraj. Do realizacji planów potrzeba będzie wiele środków i wielu przyjaciół, ale to przecież dla ich urzeczywistnienia została premierem. Nie po to, by słuchać jak byle chłystek wydaje jej polecenia. Ona także upiła łyczek herbaty z białej porcelanowej filiżanki. To była mocna herbata, przyrządzona z cukrem i odrobiną mleka, po angielsku. Produkt tej ziemi, tak jak i ona. Pani premier swoje obecne stanowisko zawdzięczała pochodzeniu, charakterowi i wykształceniu. Ze wszystkich ludzi oglądających na świecie przekaz z Waszyngtonu, ona chyba najlepiej zrozumiała, jaką szansą dla niej i jej kraju są tragiczne wydarzenia na Kapitolu. Całość dodatkowo osładzała świadomość, że nadarzyła się tak szybko po tym, jak musiała w tym samym gabinecie ugiąć się przed dyktatem człowieka, którego już nie było wśród żywych. Zaprzepaszczenia takiej szansy nigdy by sobie nie darowała. * * * - To straszne, panie C - powiedział Domingo Chavez, przecierając powieki. Nie pamiętał już od jak dawna nie spał, jego osłabiony rozregulowaniem biologicznego zegara mózg - w końcu pokonał ostatnio kilkanaście stref czasowych - nie ogarniał tego. Rozciągnięty na kanapie w salonie, z bosymi stopami opartymi na stoliku do kawy, próbował pozbierać myśli. Kobiety poszły już spać, jedna, bo miała jutro mnóstwo pracy, druga, bo jutro czekał ją ważny egzamin. Jeszcze nie wiedziała, że jutro szkoły nie będą czynne. - O co ci chodzi, Ding? - zapytał Clark. Nie przejmował się biadaniami mędrków z telewizji, ale w końcu jego młodszy partner robił właśnie dyplom ze stosunków międzynarodowych, więc pewnie przejmował się nie bez racji. - Jeszcze nigdy w czasie pokoju nie doszło do takiej sytuacji - odparł Dingo, nie otwierając oczu. - Świat zmienił się bardzo niewiele od zeszłego tygodnia, John. A w zeszłym tygodniu świat był bardzo skomplikowany. Wygraliśmy tę wojenkę, w którą nas wciągnięto, ale ani świata to wiele nie zmieniło, ani my nie staliśmy się od tego ani trochę mocniejsi. - Rozumiem. Świat nie znosi próżni, tak? - Coś w tym rodzaju - ziewnął Chavez. - Bardzo bym się zdziwił, gdyby ktoś nie próbował jej zapełnić. * * * - No cóż, chyba niewiele tu osiągnąłem, prawda? - spytał Ryan ponurym głosem. Dopiero teraz zaczął ogarniać całość tragedii. Łuna pożaru nadal była widoczna, choć znad ruin wznosiła się teraz w większym stopniu para, niż dym. Bardziej przygnębiający był jednak widok procesji, wnoszącej do budynku podłużne, miękkie przedmioty. Worki na zwłoki. Wielkie wory z podgumowanej tkaniny z uszami do noszenia na końcach, zapinane na suwak, biegnący przez środek wierzchniej części. Przynoszono ich mnóstwo, coraz więcej. Część, już wypełnionych, strażacy wynosili na zewnątrz, przeciskając się po schodach przez rumowisko gruzu. To był dopiero początek, a końca nie było widać. Do tej pory nawet nie widział ani jednego ciała. Z jakiegoś powodu widok worków podziałał na niego jeszcze gorzej. - Chyba nie, sir - odparła Angela z tym samym wyrazem twarzy, co prezydent. - To nie najlepszy sposób na rozpoczęcie rządów. - Wiem. - Ryan kiwnął głową i odwrócił wzrok. Nie mam pojęcia, co robić, pomyślał. Gdzie, do cholery, znaleźć podręcznik, w którym uczą, jak być prezydentem? Kogo o to spytać? Gdzie pójść? Cholera, nie chciałem tej roboty! Po chwili sam się zrugał w duchu za te bezsensowne myśli. Przyszedł w to straszliwe miejsce, wpychając się przed kamery, jakby wiedział doskonale, co robić. To było kłamstwo. Może nie z premedytacją, może tylko głupie, ale kłamstwo. Po cholerę tu przylazł, zawracał głowę temu oficerowi straży pożarnej durnymi pytaniami o to, jak wygląda sytuacja, zupełnie jakby każdy średnio rozgarnięty człowiek ze zdrowymi oczyma nie mógł tego sam ocenić? - Ktoś ma jakiś pomysł? - zapytał wreszcie. Agentka Price wzięła głęboki oddech i spełniła marzenie każdego agenta Tajnej Służby od czasów Pinkertona. - Panie prezydencie - powiedziała - przede wszystkim powinien pan sobie wszystko właściwie poukładać. - Umilkła na chwilę, pod wrażeniem tego, na jak wiele sobie pozwoliła. - Są sprawy, którymi może pan sam się zająć, a są też takie, do których potrzebuje pan ludzi. Niech pan zacznie od tego, by ich poznać i pozwolić im wykonywać ich zadania. Potem przyjdzie kolej na to, żeby pan zaczął wykonywać swoje. - To co? Z powrotem do Białego Domu? - Tam są telefony, panie prezydencie. - Kto dowodzi Tajną Służbą? - Andy Walker nią dowodził, sir. - Nie musiała mu wyjaśniać, że to już przeszłość. Ryan spojrzał na nią i podjął swoją pierwszą prezydencką decyzję. - Właśnie dostałaś awans. Price skinęła głową. - Proszę za mną, panie prezydencie. Z przyjemnością zauważyła, że i ten prezydent, jak wszyscy przed nim, nauczył się wreszcie wykonywać polecenia ochrony. Przynajmniej w tej chwili je wykonywał. Parę metrów dalej Ryan poślizgnął się na zamarzniętej kałuży i przewrócił. Dwaj agenci pomogli mu wstać. Nagle wydał się jakby słabszy, bardziej narażony na czyhające zewsząd niebezpieczeństwa. Jakiś fotograf uwiecznił to zdarzenie, sprzedając "Newsweekowi" zdjęcie na okładkę kolejnego numeru. * * * - Jak państwo widzą, prezydent Ryan opuszcza Wzgórze Kapitolińskie samochodem wojskowym, a nie limuzyną Tajnej Służby. Jak myślisz, na co to może wskazywać? Jakie mogą być zamierzenia tego człowieka na najbliższe dni i godziny? - z tym pytaniem dziennikarz zwrócił się do towarzyszącego mu w studiu analityka. - Mimo całej sympatii dla nowego prezydenta, muszę wątpić, czy w tej chwili ma on już jakieś klarowne plany - odparł zagadnięty. Trzy dziesiąte sekundy później ta opinia trafiła do telewizorów na całym świecie, wywołując skinięcia głową zarówno u wrogów, jak i u przyjaciół. * * * Trzeba kuć żelazo, póki gorące. Nie wiedział, czy to, co chce zrobić, było dobre - w porządku, wiedział doskonale, że nie - ale czasami cel powoduje, że przez palce patrzy się na prowadzące do niego środki. Pochodził z rodziny o długich tradycjach w polityce, zaczął w niej się udzielać praktycznie nazajutrz po ukończeniu studiów prawniczych, innymi słowy: nie miał żadnego zawodu, nigdy, przez całe życie ani jednego dnia nie musiał zarabiać pieniędzy na swoje utrzymanie. Nie miał właściwie żadnego praktycznego doświadczenia w dziedzinie finansów, jeśli nie liczyć lokowania łapówek, bo tym zajmowali się radcy prawni i finansowi rodziny, z którymi stykał się właściwie tylko raz w roku, podpisując zeznanie podatkowe. Nigdy nie pracował w zawodzie prawnika, mimo że w swoim życiu przyłożył rękę do powstania tysięcy przepisów. Nigdy nie służył swemu krajowi w mundurze, chociaż uważał się za eksperta w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego. Wiele przemawiało za tym, że nie powinien robić tego, co miał zamiar zrobić, ale znał sztukę rządzenia krajem od podszewki, bo praktykował ją przez całe swoje dorosłe życie. Życie sprawiło, że kraj bardzo teraz potrzebował ludzi z jego doświadczeniem. Kraj potrzebuje uzdrowienia, doszedł do wniosku były wiceprezydent USA Ed Kealty, a on wiedział, jak to zrobić. Sięgnął więc po słuchawkę telefonu. - Cliff? Tu Ed... Rozdział 1 Początek Centrum Kryzysowe FBI na piątym piętrze Budynku Hoovera zajmuje pokój o kształcie zbliżonym do trójkąta i jest zaskakująco małe - piętnaścioro ludzi mieści się tam od biedy, ale co chwila zderzają się ramionami. Szesnastym, nowo przybyłym, był zastępca dyrektora FBI, Daniel E. Murray. Oficerem dyżurnym Centrum był jego stary przyjaciel, inspektor Pat O'Day. Był to mężczyzna potężnie zbudowany, a choć urodził się i kształcił w stanie New Hampshire, nosił robione na zamówienie kowbojskie buty, bo jego hobby było prowadzenie rancza w Wirginii, na którym hodował bydło. Siedział teraz na swoim fotelu, przyciskając do ucha słuchawkę, a w pokoju panowała zadziwiająca, jak na warunki prawdziwego kryzysu, cisza. Wejście Murraya skwitował jedynie lekkim skinieniem głowy i podniesioną ręką. Zwierzchnik poczekał na zakończenie rozmowy. - Mamy coś, Pat? - Właśnie dzwonili z Andrews. Mają zapisy wskazań radaru i całą resztę. Posłałem tam agentów z waszyngtońskiego biura terenowego, żeby przesłuchali personel z wieży kontrolnej. W drodze jest ekipa Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu. Na razie wygląda na to, że pilot Boeinga 747 Japońskich Linii Lotniczych dokonał samobójczego zamachu. Dyżurni z wieży w Andrews mówią, że pilot zgłosił się jako pozarozkładowy samolot linii KLM z awarią i poprosił o zezwolenie na awaryjne lądowanie. Kiedy go podprowadzili nad lotnisko, zboczył z kursu w lewo, a potem... No, cóż, sam wiesz, co stało się potem. - O'Day wzruszył ramionami. - Ekipa waszyngtońskiego biura terenowego zaczęła oględziny miejsca zdarzenia na Kapitolu. Myślę, że katastrofę można uznać za akt terroru, więc to nasza działka. - Gdzie jest zastępca dyrektora sekcji waszyngtońskiej? - Murray wiedział, że mieszka w Buzzard Point nad Potomakiem, więc już dawno powinien dojechać. - Na wyspie Saint Lucia, pojechał z Angie na wakacje. Tony to ma pecha - mruknął inspektor dyżurny. Tony Caruso wyjechał zaledwie trzy dni temu. - Zresztą wielu ludzi miało dziś gorszego pecha. Będzie dużo ofiar, Dan. Więcej niż w Oklahoma City trzy lata temu. Ściągam zespoły kryminalistyczne z całego kraju do pomocy w identyfikacji. Wiele ciał jest tak zdeformowanych, że trzeba będzie się opierać na próbkach DNA. Aha, a jacyś mądrale z telewizji pytali jak to jest możliwe, że Siły Powietrzne do tego dopuściły. - O'Day pokręcił głową z obrzydzeniem. Widać było, że musi się na kimś wyładować, a idioci z telewizji zawsze byli wymarzonym kozłem ofiarnym. Wszyscy rozumieli, że w innych biurach również ich szukano i mieli nadzieję, że tym razem nikt nie wybierze FBI na chłopca do bicia. - Wiemy coś jeszcze? Pat pokręcił głową. - Nie. To trochę potrwa, Dan. - Ryan? - Był na Wzgórzu, teraz jest w drodze do Białego Domu. Telewizja pokazywała go na Kapitolu. Wygląda na nieźle wstrząśniętego. Ludzie z Tajnej Służby też mieli ciężki dzień. Facet z którym gadałem dziesięć minut temu mało nie wyszedł z siebie. Chyba będziemy się musieli z nimi bić o to, kto poprowadzi dochodzenie. - No, pięknie - parsknął Murray. - Dobra, niech PG to rozsądzi, to w końcu leży w jego kompe... - Dopiero teraz dotarło do niego, że prokurator generalny nie żyje i nie będzie mógł niczego rozsądzić. Także sekretarz Departamentu Skarbu, któremu podlegało Biuro, zginął na Kapitolu. Pat O'Day nie chciał się w to zagłębiać. Prawo federalne składało prowadzenie dochodzenia w sprawie zamachu na prezydenta w ręce Tajnej Służby, ale jednocześnie inna ustawa federalna oddawała kierownictwo dochodzenia w sprawach zamachów terrorystycznych w ręce FBI. Co gorsza, prawodawstwo Dystryktu Columbia oddawało każdą sprawę o morderstwo w ręce waszyngtońskiej policji miejskiej. Do tego dochodziła Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu, bo rozbity został samolot pasażerski i, dopóki się tego nie wykluczy z całą pewnością, mógł to być zwykły, tragiczny w skutkach wypadek. Każda z wymienionych agend dysponowała wysoko wykwalifikowanymi zespołami dochodzeniowymi i ogromnym doświadczeniem. Tajna Służba, choć mniej liczna z natury rzeczy od FBI, miała najlepsze zespoły techniczne i dostęp do najbardziej nowoczesnych technicznych środków dochodzeniowych. NRBT dysponowała najlepszymi ekspertami od wypadków lotniczych i wiedziała o katastrofach więcej, niż ktokolwiek na świecie. Ale to Biuro powinno prowadzić dochodzenie. Szkoda, że dyrektor Shaw zginął, on by wiedział, jak wyszarpać to dochodzenie konkurencji... Jezu, pomyślał nagle Murray. Bili Shaw. Znali się od czasów Akademii, razem zaczynali pracę jako nowicjusze w biurze terenowym w Filadelfii, razem ścigali rabusi bankowych... A teraz Billa już nie ma. - Tak, Dan, trochę to trwa, zanim się człowiek w tym wszystkim połapie. Dostaliśmy w dupę, jak się patrzy - skomentował O'Day, podając mu ręcznie spisaną listę ludzi, o których wiadomo było, że zginęli na Wzgórzu. Jasna cholera, pomyślał Murray, wznosząc brwi. Przeleciał wzrokiem listę nazwisk. Nawet bomba atomowa nie wyrządziłaby większych szkód państwu. W sytuacji kryzysu globalnego przynajmniej wiadomo, że coś się święci i można zawczasu ewakuować członków rządu i legislatury, po cichu, powoli, tak by nie zginęli już podczas pierwszego ataku. Nie tak jak teraz. * * * Ryan bywał w Białym Domu tysiące razy. Składał wizyty, przedstawiał raporty, odbywał spotkania, raz ważne, kiedy indziej tylko zabierające czas, a ostatnio pracował tu na stałe, jako doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. Tym razem po raz pierwszy w życiu nie musiał nikomu pokazywać przepustki, przechodzić przez bramki do wykrywania metalu i tak dalej. Zresztą nawet przeszedł przez jedną z nich z przyzwyczajenia, tylko że tym razem nawet się nie zatrzymał, żeby pokazać strażnikowi klucze, które włączyły dzwonek. Zmiana w zachowaniu agentów Tajnej Służby była uderzająca. Okazało się, że - jak wszystkim - dobrze im robi powrót na własne śmieci. Choć cały kraj dopiero co miał okazję się przekonać, do jakiego stopnia iluzoryczne jest bezpieczeństwo zapewniane przez ochronę prezydentowi, członkowie Tajnej Służby nadal w nią wierzyli i dopiero tu, w domu, poczuli się zwolnieni z obowiązków, schowali wreszcie broń, którą trzymali na widoku od kilku godzin, pozapinali marynarki, paru nawet się uśmiechnęło. W sieni Wschodniego Wejścia bez wątpienia dało się słyszeć kilka westchnień ulgi. Jakiś wewnętrzny głos mówił Jackowi, że to teraz jego dom, ale nadal w to nie wierzył. Prezydenci uwielbiali nazywać ten budynek Domem Narodu, dając upust typowej politykom hipokryzji i fałszywej skromności. Przecież bijąc się o miejsce w tym fotelu, byli gotowi stąpać po trupach własnych dzieci, a teraz, gdy wreszcie w nim zasiedli, nakładali maskę uśmiechu i mizdrzyli się do kamer mówiąc, że to nic takiego, ot, po prostu taki trochę większy gabinet z trochę większą obsługą. Gdyby kłamstwa pozostawiały plamy na ścianach, to ten budynek dawno już nadawałby się do remontu, pomyślał Jack. Prócz małości i zwyczajnych świństw, ściany Białego Domu były świadkiem wielu wielkich wydarzeń i czynów. To tu James Monroe opracował swoją doktrynę i po raz pierwszy ogłosił strategiczne aspiracje USA. To stąd Lincoln zdołał utrzymać kraj w jedności, mając za sobą jedynie siłę własnej woli. To tu Teddy Roosevelt uczynił ze Stanów Zjednoczonych liczące się w świecie mocarstwo, wysyłając swoją Białą Flotę, by we wszystkich zakątkach globu pokazała potęgę Ameryki. I także tutaj jego kuzyn, Franklin Delano Roosevelt, uratował kraj przed wewnętrznym chaosem i być może rewolucją, przy pomocy siły woli, nosowej wymowy i cygarniczki, której niemal nie wypuszczał z ust. To tu Eisenhower pełnił swój mandat tak umiejętnie, że mało kto w ogóle dostrzegał, że Ameryka ma prezydenta. To tu Kennedy starł się z Chruszczowem i wygranie tego starcia sprawiło, że mało kto zarzucał mu potem, iż nie musiałoby dojść do tego spotkania, gdyby nie popełnił wcześniej serii błędów. To tu wreszcie Reagan snuł plany, które doprowadziły do upadku jego największego przeciwnika, a potem znosił oskarżenia o to, że nic nie robił i przespał większą część swoich obu kadencji. Co liczyło się bardziej w ogólnym rozrachunku? Te osiągnięcia, czy małe i większe świństewka, popełniane czasem, gdy wielki człowiek na chwilę wypadnie ze swej roli? Ale to właśnie te fałszywe kroki żyły w pamięci ludzkiej na wieki, podczas gdy resztę większość brała za oczywistość i szybko zapominała. To nadal nie był jego dom. Za wejściem otwierało się coś w rodzaju tunelu, biegnącego pod Wschodnim Skrzydłem, w którym mieściły się biura Pierwszej Damy. Jeszcze półtorej godziny temu były to biura Anne Durling. Według prawa Pierwsza Dama była osobą prywatną (choć to raczej fikcja, biorąc pod uwagę, że miała opłacaną z kieszeni podatników służbę), ale jej rola tak naprawdę była bardzo ważna, choć raczej nieoficjalna. Wokół otaczały Ryana mury, przywodzące na myśl bardziej muzeum, niż dom. Przeszli przez małe kino, w którym prezydent z niecałą setką ludzi z jego otoczenia i przyjaciół mogli oglądać filmy. W salce stały patriotyczne rzeźby Fredericka Remingtona, na ścianach wisiały zaś portrety poprzednich prezydentów. Ryan spojrzał na nie i wydawało mu się, że martwe oczy z obrazów patrzą na niego podejrzliwie i z powątpiewaniem. Oni wszyscy, ci, którzy dawno już odeszli w przeszłość, oceniani dobrze i oceniani źle, patrzyli teraz na niego i... Jestem historykiem, pomyślał Ryan. Napisałem kilka książek, w których oceniałem postępki innych ludzi z bezpiecznego dystansu, zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Co ten czy ów zrobił dobrze, co mu nie wyszło i dlaczego - po latach mogłem się bezpiecznie mądrzyć i pouczać. Teraz, poniewczasie, wiem już jak to wygląda od środka. Z zewnątrz można się uważnie rzeczy przypatrzyć, rozważyć i wybrać najlepszą, z jakiegoś punktu widzenia, możliwość. Można siedzieć nad jakimś zagadnieniem ile dusza zapragnie, można nawet przerwać, zacząć od początku, by lepiej je zrozumieć, albo i rzucić to wszystko w diabły, by zająć się czymś prostszym i przyjemniejszym. Ale tu, w środku zdarzeń, nie ma o tym mowy. Tu wszystko leci na ciebie jakbyś stał z wajchą do przestawiania zwrotnic na środku węzła kolejowego, po którego szynach pociągi przemykają we wszystkich kierunkach naraz, kierując się nieznanym ci rozkładem jazdy. Poprzedni zwrotnicowi, ci, którzy patrzą się z tych ścian, trafiali tu z własnej woli, na fali społecznego poparcia i mieli całe dywizje zaufanych doradców. On trafił tu przypadkiem. Ale historyków nie będzie to obchodziło. Może któryś, litując się nad kolegą po fachu, wspomni o tym w krótkim paragrafie złożonym petitem, gdzieś na końcu wstępu do miażdżącej krytyki jego prezydentury. Wszystko, co zrobi lub powie, będzie poddane drobiazgowej analizie - i to nie tylko jego działania lub mowy w przyszłości, ale i te z przeszłości, z których autor będzie mógł wnioskować o jego charakterze, przekonaniach, intencjach. Od chwili, w której w budynek Kapitolu uderzył japoński samolot, był prezydentem, czy mu się to podobało, czy nie. Jego codzienne życie zostanie odarte z prywatności i nawet kiedy już wreszcie umrze, nie uwolni się od wścibstwa ludzi, którzy będą wiedzieli lepiej, co i kiedy powinien był zrobić, nie mając zarazem pojęcia, jak to jest być tutaj, w tym wiecznym więzieniu i popełniać nieuniknione błędy, które mu wytkną. Kraty tego więzienia są niewidoczne, ale przez to jeszcze bardziej prawdziwe. Tak wielu ludzi zabija się o tę robotę, tylko po to, by się przekonać na własnej skórze, jak straszna jest i jak bardzo obfituje w rozczarowania. Jack poznał z bliska trzech kolejnych lokatorów Gabinetu Owalnego. Oni przynajmniej trafili tu, bo niczego innego nie pragnęli, ich oczy lśniły entuzjazmem i jeżeli coś spartolili, to zawsze można im było zarzucić, że ich zaślepione ego przerosło możliwości intelektualne. A jak się zabiorą do kogoś, kto doskonale wiedział, o co w tym wszystkim chodzi i nie pchał się nigdy do tego zaszczytu? Czy ktoś potraktuje to jako okoliczność łagodzącą? Czy chociaż zauważy ironię losu? Dla Tajnej Służby przyszedł czas odprężenia. Szczęściarze, pomyślał z zazdrością Ryan. Ich zadaniem była ochrona jego i jego rodziny. On miał na głowie miliony współobywateli. - Tędy, panie prezydencie. - Price wskazała odnogę korytarza prowadzącą w lewo. Stali w niej ludzie z personelu Białego Domu, którzy przyszli zobaczyć nowego Szefa, człowieka, któremu mieli służyć najlepiej jak potrafią. Jak wszyscy inni, po prostu stali tam i patrzyli, nie wiedząc co mu powiedzieć. Badali go wzrokiem i choć teraz ich oczy nie zdradzały opinii, jakie sobie o nim wyrobili, wiedział, że przy pierwszej nadarzającej się okazji szatnie będą aż dudnić od półgłosem wymienianych uwag. Jack ciągle jeszcze ubrany był w strażacką kurtkę, jak wtedy, gdy chodził po zgliszczach. Woda ze zraszaczy, która zamarzła na jego włosach i sprawiała wrażenie przedwczesnej siwizny, zaczynała teraz topnieć. Widząc to, jeden z kamerdynerów pobiegł gdzieś i wrócił po chwili z ręcznikiem, przedzierając się przez zwarty pierścień ochrony. - Dziękuję - wydusił zaskoczony Ryan. Zatrzymał się na chwilę i zaczął wycierać ręcznikiem włosy. W tym momencie zobaczył nadbiegającego fotoreportera, który wycelował w niego obiektyw i zaczął trzaskać migawką, oślepiając go fleszem. Tajna Służba nawet nie próbowała powstrzymywać natręta, co uzmysłowiło Jackowi, że to pewnie oficjalny fotograf Białego Domu, mający za zadanie utrwalać każdy jego grymas dla potomności. No, pięknie, pomyślał. Nawet swoich trzeba się będzie wystrzegać! Ale chyba nie czas teraz na kłótnie o byle drobiazgi. - Dokąd idziemy, Andrea? - zapytał, gdy mijali kolejne portrety spoglądających na niego prezydentów i pierwszych dam. - Do Gabinetu Owalnego, panie prezydencie. Pomyślałam, że... - Nie. - Jack zatrzymał się nagle. - Chodźmy do Sali Sytuacyjnej. Chyba jeszcze nie jestem gotów do tego, żeby wchodzić do Owalnego... Dobrze? - Oczywiście, panie prezydencie. - Doszli do końca korytarzem na parterze, skręcili z niego do niewielkiego holu, wyłożonego zaskakująco tandetną boazerią, a potem z powrotem na dwór, bo z Białego Domu nie było bezpośredniego przejścia do Skrzydła Zachodniego, gdzie mieściła się sala. Aha, to dlatego nikt mi jeszcze nie zabrał tej kurtki, domyślił się Ryan. - Kawy - rzucił w przelocie krótkie polecenie. Przynajmniej jedzenie tu lepsze niż w Langley, pomyślał. Stołówkę Białego Domu obsługiwali stewardzi Marynarki, więc pierwszą prezydencką kawę, nalaną ze srebrnego dzbanka do porcelanowej filiżanki, podał mu na tacy marynarz, którego uśmiech był w równej mierze szczery, co profesjonalny. Ryan zauważył w jego oczach zaciekawienie nowym Szefem i to już zaczęło go trochę denerwować. Poczuł się jak nowe zwierzę w zoo. Ciekawe, nawet fascynujące, dla tych wszystkich po drugiej stronie prętów - tylko jak on się zaadaptuje w nowej klatce? Znał tę salę doskonale, ale jeszcze nie oglądał jej z tego fotela. Miejsce prezydenta znajdowało się pośrodku stołu, tak by jego doradcy mogli się zebrać po obu stronach blatu. Ryan podszedł tam i usiadł, sam się dziwiąc, że przychodzi mu to tak naturalnie. W końcu to tylko fotel. Taki sam jak każdy inny w tej sali. Tak zwane pułapki władzy były dla niego jedynie przedmiotami, a sama władza jest w zasadzie iluzją, bo wiązały się z nią zobowiązania o wiele dalej idące, niż uprawnienia z nimi przychodzące. Władzę widać i można jej używać. Zobowiązania można było tylko czuć, wisiały w powietrzu tej dusznej, pozbawionej okien sali. Jack pociągnął łyczek kawy i powoli rozejrzał się po wnętrzu. Zegar na ścianie wskazywał 23.14. A więc był prezydentem już od... Zaledwie półtorej godziny? To tyle ile trwałby przejazd z ich domu do... do ich nowego domu. No, chyba żeby korek... - Gdzie jest Arnie? - Tu, panie prezydencie - odparł Arnie van Damm, stając w drzwiach. Był szefem personelu Białego Domu podczas kadencji dwóch prezydentów, teraz miał pobić rekord wszech czasów, towarzysząc trzeciemu. Pierwszy z nich musiał ustąpić w niesławie. Drugi zginął tragicznie. Co będzie z trzecim? Do trzech razy sztuka, czy, jak mawiali Rosjanie, Boh trojcu ljubit? Są tylko dwie możliwości i obie się wykluczają. Spojrzał na Jacka i wyczytał w jego oczach pytanie: Co teraz? - Wystąpienie telewizyjne było całkiem niezłe, panie prezydencie - powiedział, siadając naprzeciw Ryana. Jak zwykle robił wrażenie osoby spokojnej i kompetentnej, nie zdradzając ani drgnięciem powieki, ile go ten spokój kosztował w wieczór, w którym stracił o wiele więcej przyjaciół niż nowy prezydent. - Nawet nie bardzo pamiętam, co powiedziałem - przyznał się Jack, bezskutecznie poszukując w pamięci choćby urywka swojej mowy inauguracyjnej. - To normalne u debiutantów - pobłażliwie uśmiechnął się van Damm. - Mimo to wypadło całkiem nieźle. Zawsze uważałem, że twój instynkt jest w porządku. To dobrze, bo będziesz go bardzo potrzebował. - Od czego zaczniemy? - Zamykamy banki, giełdę i urzędy państwowe, powiedzmy do końca tygodnia, może dłużej. Musimy zaplanować pogrzeb państwowy dla Anne i Rogera. Do tego tydzień żałoby narodowej i pewnie z miesiąc flagi do połowy masztu. W izbie było wielu ambasadorów, a to oznacza, że w najbliższym czasie będzie mnóstwo roboty na forum dyplomatycznym. To są pierwsze sprawy, nazwijmy to porządkami w domu. Wiem - powiedział, wznosząc dłoń, by uciszyć w zarodku protest Jacka - Przepraszam, ale jakoś to trzeba nazwać. - A kto...? - Od tego masz szefa protokołu, Jack - przerwał mu van Damm. - Jego zespół już siedzi nad swoimi biurkami i robią to za ciebie. Mamy tu też zespół piszący przemówienia, oni zajmą się oficjalnymi wystąpieniami. Poza tym prasa i telewizja stoją już w kolejce do ciebie. Musisz zaprezentować się narodowi. Musisz upewnić ludzi, że to nie koniec świata. Musisz w nich wzbudzić zaufanie... - Kiedy? - Najpóźniej w porze porannych dzienników. CNN i wszystkie główne sieci. Jak dla mnie, to moglibyśmy już za godzinę, ale nie ma takiej potrzeby. Na razie możemy ich posłać do diabła, mówiąc, że jesteśmy zajęci. Bo będziemy zajęci - zapewnił go Arnie. - Poza tym trzeba to przygotować, poinstruować co wolno ci powiedzieć telewizji, a czego w żadnym wypadku nie możesz. Im zresztą też trzeba zrobić odprawę, żeby wiedzieli, o co mogą pytać, a o co w żadnym wypadku nie powinni. W tej sytuacji pewnie pójdą na współpracę. Można założyć, że masz u nich tydzień forów, ale to oni zadecydują, kiedy kończy się okres ochronny i nie mamy tu nic do gadania. - A potem? - A potem zostaniesz kolejnym prezydentem i będziesz się musiał zachowywać tak jak prezydent - powiedział, nie owijając w bawełnę Arnie. - Nikt cię nie zmuszał do złożenia przysięgi, pamiętasz? Ryan rozejrzał się po sali, napotykając zewsząd kamienne spojrzenia ochroniarzy. Był dla nich po prostu nowym Szefem, a ich spojrzenia nie różniły się teraz od tych, które śledziły go z portretów, mijanych na korytarzu Wschodniego Skrzydła. Oczekiwali od niego, że wie, co ma robić. Będą go wspierać i chronić przed innymi, a w razie potrzeby przed samym sobą, ale nie dla zabawy, tylko dlatego, że miał do spełnienia zadanie. Nie pozwolą mu też uciec. Tajna Służba miała wszelkie pełnomocnictwa, by chronić go przed zagrożeniami fizycznymi. Arnie van Damm spróbuje go uchronić przed zagrożeniami politycznymi. Inni członkowie personelu Białego Domu też będą go chronić i mu służyć. Obsługa będzie go karmić, prasować mu koszule i zaparzać kawę. Ale każdy z osobna i wszyscy razem nie pozwolą mu uciec, ani z tego miejsca, ani od tych zadań. To było więzienie. Ale to, co mówił Arnie, też było prawdą. Mógł odmówić złożenia przysięgi. Nie, nie mógł, pomyślał, patrząc w swoje odbicie na polerowanym dębowym blacie stołu. Wtedy byłby już na wieki potępiony jako tchórz. A nawet jeszcze gorzej, sam sobie by nie wybaczył. Jego sumienie było groźniejszym przeciwnikiem, niż jakikolwiek wróg zewnętrzny. Taką już miał naturę, że nigdy nie był zadowolony ze swego odbicia w lustrze. Był dobrym człowiekiem, wiedział o tym, ale nie dość dobrym. Co go do tego przekonania popychało? Wartości, które wpoili mu rodzice, potem nauczyciele, Korpus Piechoty Morskiej, ci wszyscy ludzie, z którymi się spotykał, te wszystkie niebezpieczeństwa którym stawiał czoło? Co go zaprowadziło do tego miejsca? Co sprawiło, że stał się tym, kim się stał? I właściwie kim był naprawdę John Patrick Ryan? Znowu podniósł wzrok na resztę sali, zastanawiając się, kim był dla tych ludzi. Co o nim myśleli? Był teraz ich prezydentem, mógł im wydawać rozkazy, a oni mieli obowiązek je wypełniać. Będzie wygłaszał mowy, które napisze dla niego jakiś człowiek, a inni będą je w pocie czoła analizować, próbując się z nich dowiedzieć, jakim jest człowiekiem. Będzie decydował, co mają zrobić Stany Zjednoczone, a inni, którzy nigdy w życiu nie będą mieli pojęcia, jak lepiej zrobić to, co krytykują, będą bezlitośnie oceniać jego poczynania. Od tej pory nie był już osobą. Był funkcją. Funkcję pełni jakiś facet, kiedyś może nawet pełnić ją będzie jakaś kobieta. Ten facet stara się przemyśleć to, co ma do zrobienia i wybrać najlepsze rozwiązanie, ale to nikogo nie będzie obchodzić. Dla niego, Johna Patricka Ryana, złożenie tej przysięgi półtorej godziny temu było właściwym posunięciem. Złożyć ją i potem starać się wykonywać swoje obowiązki najlepiej, jak potrafi. Osąd historii jest dużo mniej ważny od jego własnego zdania na swój temat, od tego, co będzie myślał rano przy goleniu, patrząc na odbicie w lustrze. Prawdziwym więzieniem nie był wcale ten budynek. Prawdziwym więzieniem była jego własna dusza. Cholera jasna. * * * Pożar powoli dogasał. Brygadier Magill wiedział, że jego ludzie muszą być teraz bardzo ostrożni. Na pogorzelisku zawsze są miejsca, gdzie ogień przygasł, nie dlatego, że zalała go woda, ale raczej z braku tlenu. Wystarczy takie miejsce potrącić, by buchnął stamtąd płomień, zaskakując, a może nawet zabijając nieostrożnego. Niektóre węże zwijano, część ludzi wracała wozami bojowymi do strażnic. Nie mogli tu sterczeć bez przerwy. Do gaszenia tego pożaru Magill ściągnął sprzęt z całego miasta, a przecież żywioł nie spał i gdzie indziej w mieście bez pomocy strażaków ludzie mogliby ginąć w płomieniach. Wokół jego samochodu zaczęło robić się tłoczno, wszędzie kręcili się ludzie w ortalionowych kurtkach z wielkimi literami na plecach. Kogo tam nie było! FBI z centrali i FBI z waszyngtońskiego biura terenowego, Tajna Służba, policja miejska, ekipa Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu, agenci Biura do spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej Departamentu Skarbu, ekipa dochodzeniowa Straży Pożarnej. I wszyscy szukali Kogoś, Kto Tu Dowodzi, tylko po to, żeby mu zakomunikować, że od tej chwili to oni przejmują dowodzenie akcją. Zamiast zebrać się na boku i ustalić, kto się czym zajmuje, stali jak te barany, każdy w swoim towarzystwie i patrzyli na siebie nawzajem spode łba, jakby jeden drugiemu chciał ukraść ten cholerny pożar i te wszystkie trupy wewnątrz. Magill pokręcił głową z rezygnacją. Cholera, ile już razy widział ten spektakl? Czy oni się nigdy nie nauczą? Zwłok przybywało z każdą minutą. Na razie zabierano je do Arsenału, jakieś dwa kilometry na północ od Kapitolu, przy torach kolejowych. Magill nie zazdrościł roboty zespołom identyfikującym, choć do tej pory nie miał kiedy zejść do krateru i zobaczyć, jaki jest stopień zniszczeń. - Pan tu dowodzi? - usłyszał po raz kolejny. - Tak. - Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu. Czy możemy zacząć poszukiwania RPL? Człowiek w kurtce wskazał na sterczący statecznik samolotu. Choć ogon samolotu był poważnie uszkodzony, to jednak znaczna jego część ocalała i gdzieś tam znajdował się Rejestrator Parametrów Lotu, zwany przez dziennikarzy czarną skrzynką, choć w rzeczywistości jest jaskrawopomarańczową kulą. Rejon wokół ogona maszyny wyglądał całkiem nieźle. Gruz został odrzucony przez wybuch na boki, wokół nie było już ognia, więc pojawiły się szansę na szybkie odnalezienie urządzenia. - Dobra. - Magill skinął głową i pokazał dłonią dwóm strażakom, by towarzyszyli ekipie. - Czy mógłby pan polecić swoim ludziom, by w miarę możliwości nie przesuwali części samolotu? Będziemy musieli zrekonstruować przebieg zdarzeń, w związku z tym dobrze byłoby, gdyby części leżały tam, gdzie upadły. - Dla nas przede wszystkim liczą się ludzie, eee... zwłoki - odparł Magill. - Rozumiem. - Urzędnik umilkł na chwilę. - Gdybyście natknęli się na ciała załogi, proszę ich nie ruszać i powiadomić nas jak najszybciej. My się nimi zajmiemy. W porządku? - A jak ich poznać? - Będą w białych koszulach, na ramionach powinni mieć naramienniki z oznakami stopni. No i prawdopodobnie będą to Japończycy. Dla kogoś postronnego ta rozmowa mogła zrobić absurdalne wrażenie, ale oni rozumieli się w pół zdania. Magill wiedział, że ciała ofiar katastrof lotniczych często zachowywały się w doskonałym stanie, w ogóle bez śladów jakichkolwiek uszkodzeń zewnętrznych, tak, że czasami trudno było przy pierwszym badaniu ustalić przyczynę śmierci. To doprowadzało nowicjuszy do histerii. Ciężko się pogodzić z faktem, że ciało ludzkie jest bardziej wytrzymałe, niż życie, które się w nim kołacze. Jednocześnie okazywało się to błogosławieństwem dla tych, którzy musieli identyfikować zwłoki. Nie musieli patrzeć na poskręcane, przypalone kawałki mięsa, choć w takim przypadku łatwiej pogodzić się ze śmiercią denata, niż wtedy gdy ten po prostu leży na stole i nie odpowiada na pytania. Magill ponownie skinął głową i jeden z jego adiutantów przekazał polecenie strażakom na pogorzelisku. Ci usłyszeli już kilka takich poleceń, będących rezultatem poprzednich wizyt na stanowisku dowodzenia. Pierwsze z nich dotyczyło poszukiwania ciała prezydenta Durlinga. To było zadanie absolutnie priorytetowe, na zwłoki czekała już specjalna karetka. Nawet zwłoki Pierwszej Damy nie były równie ważne i w razie odnalezienia, miały poczekać na ciało męża. Specjalnie w tym celu wypożyczony dźwig właśnie manewrował wśród gruzów, zajmując najdogodniejszą pozycję do poszukiwania zwłok w rumowisku bloków kamiennych, które tak niedawno były lożą prezydencką. Na skutek wybuchu całość rozleciała się, niczym trącona przez dziecko budowla z klocków. W ostrym świetle reflektorów ta iluzja nabierała mocy i wydawało się, że do pełnego obrazu brakuje już tylko cyfr i liter na bokach klocków. * * * Urzędnicy, zwłaszcza ci wyżsi rangą, ciągnęli zewsząd do budynków rządowych. W normalnych warunkach widok zapełnionego o północy do ostatniego miejsca parkingu dla VIP-ów pod Departamentem Stanu mógłby dziwić, ale to był taki wieczór, że nic już nikogo nie było w stanie zdziwić. Ściągnięto też z domów strażników, bo atak na jedną agendę rządu federalnego oznaczał możliwość ataku na pozostałe, choć sam sposób, w jaki przeprowadzono zamach, raczej pozbawiał sensu ściąganie w środku nocy tłumu ludzi z bronią. Taka była jednak procedura alarmowa i nikt nie zastanawiał się nad sensem poszczególnych jej członów, gdy już machina została puszczona w ruch. Przyjechali, pokiwali głowami nad bezsensem tego wszystkiego, ale w końcu dostaną dodatek za nadgodziny, w przeciwieństwie do tych ważniaków mieszkających w Chevy Chase i wiejskich rezydencjach Wirginii, którzy zaludniali właśnie swoje gabinety, po to jedynie by pogadać z innymi ważniakami o wydarzeniach minionego dnia. Jeden z VIP-ów postawił swój samochód na parkingu w podziemiu, potem włożył w otwór czytnika kartę identyfikacyjną, uzyskując dostęp do windy kierownictwa i pojechał na siódme piętro. Od wszystkich innych odróżniało go to, że on wiedział, po co tu przyjechał, choć przez całą drogę z domu w Great Falls zastanawiał się, czy zdecyduje się na realizację swojego zadania. Miał poważne opory, ale czyż mógł odmówić? Zawdzięczał przecież Kealty'emu wszystko, co osiągnął: pozycję w waszyngtońskim światku, karierę w Departamencie Stanu, wszystko. Kraj potrzebował teraz kogoś takiego jak Ed. Tak powiedział Ed, uzasadniając swoją prośbę. Jakiś nikły głos w głębi duszy mówił mu w samochodzie, że to, co zaplanowali jest zdradą stanu. Inny głos mówił, że to bzdura, bo w definicji zbrodni zdrady stanu - jedynej definicji prawnej przestępstwa, zawartej w konstytucji - wyraźnie mówi się, zdradą jest "udzielanie pomocy i schronienia wrogom państwa", a przecież nie to planował Ed Kealty, prawda? To była kwestia lojalności. Był człowiekiem Kealty'ego, jak wielu innych. To się zaczęło jeszcze na Harwardzie, od piw i wspólnych randek w domku jego rodziny nad jeziorem, w tych dawnych, dobrych, młodzieńczych latach. Był zaledwie proletariuszem, a jednak gościł w domu jednej z bardziej szacownych rodzin Ameryki. Dlaczego? Nie pytał i chyba już nigdy się nie dowie. To była przyjaźń. Po prostu, tak się złożyło, a Ameryka jest krajem, w którym nawet syn robotnika, który własną, ciężką pracą dorobił się stypendium na Harwardzie, może się zaprzyjaźnić z potomkiem wielkiej rodziny. Zapewne sam by sobie poradził nie gorzej. Być może. Bóg dał mu wrodzoną inteligencję, a rodzice ukierunkowali ją i wpoili mu zasady oraz wartości. Ta myśl spowodowała, że zamknął na chwilę oczy, zanim zdecydował się wyjść z windy na siódmym piętrze. Wartości. Właśnie. Lojalność była jedną z nich, nieprawdaż? Bez poparcia Eda osiągnąłby najwyżej stanowisko zastępcy asystenta sekretarza stanu. Dzięki Kealty'emu pierwszy człon jego tytułu zniknął ze złotej tabliczki, zdobiącej drzwi do jego gabinetu. Gdyby świat był sprawiedliwy, miałby szansę na usunięcie i tego drugiego, bo w końcu kto na tym całym piętrze znał się na polityce zagranicznej lepiej od niego? Nawet tego nie osiągnąłby bez poparcia Eda Kealty'ego. Bez tych przyjęć, na których Ed szeptał mu na ucho, z kim wymieniać uściski dłoni i gadać po całych nocach, by piąć się po waszyngtońskiej drabinie na szczyty. I bez pieniędzy. Nigdy nie zbrukał sobie rąk żadną łapówką, ale jego przyjaciel Ed mądrze doradzał mu (dokładniej mówiąc, porady przekazywał mu doradca inwestycyjny Eda, ale co to za różnica?) w co i kiedy inwestować, by dorobić się wreszcie finansowej niezależności i jeszcze kupić w Great Falls dom o powierzchni prawie pięciuset metrów kwadratowych, przepchnąć własnego syna na Uniwersytet Harwarda i to nie na stypendium, bo Clifton Rutledge III był już teraz synem kogoś, a nie, jak jego ojciec, produktem robotniczych lędźwi. Choćby się nie wiem jak starał, bez Eda nie zaszedłby sam tak wysoko i jego wdzięczność wobec Kealty'ego była czymś naturalnym. Ta myśl sprawiła, że Clifton Rutledge II (właściwie w metryce miał napisane Junior, ale dla człowieka o jego obecnej pozycji tak trywialny przydomek był po prostu obraźliwy), zastępca sekretarza stanu, odzyskał przekonanie do swej misji. Najważniejsze było rozplanowanie w czasie. Na siódmym piętrze zawsze czuwali strażnicy, tym bardziej w tych okolicznościach. Strażnicy znali go doskonale i, jeżeli tylko będzie robił wrażenie, jakby wiedział, czego tu szuka, na pewno nie będzie miał z nimi żadnych kłopotów. A zresztą, nawet gdyby... No cóż, najwyżej zadzwoni do Eda i powie mu: "Cześć, stary, słuchaj, nie było tam tego świstka" albo coś w tym rodzaju. Stojąc pod drzwiami swego gabinetu, przez chwilę zastanawiał się, czy to nie byłoby lepsze wyjście. Przysłuchiwał się przez chwilę krokom rozlegającym się na korytarzu. Po piętrze chodziło dwóch strażników. W takim miejscu nie potrzeba liczniejszej ochrony. Bez ważnego powodu nikogo nie wpuszczano w ogóle do budynku, nie mówiąc już o wyższych piętrach. W ciągu dnia każdy odwiedzający poruszał się w towarzystwie strażnika, a w nocy ochrona miała jeszcze łatwiejsze zadanie. Na siódme piętro dochodziły tylko dwie windy, dostępu do nich broniły zamki kodowe, otwierane kartą identyfikacyjną. Między nimi stał trzeci strażnik. Kwestia sprowadzała się do wyboru właściwej chwili. Rutledge sprawdzał kilkakrotnie na zegarku czas przejścia strażników i przekonał się, że okres ten powtarza się z dokładnością do dziesięciu sekund. To dobrze. Trzeba po prostu poczekać do kolejnego obchodu. - Cześć, Wally. - Dobry wieczór, sir - odparł strażnik. - Paskudna noc, prawda? - Możesz mi wyświadczyć przysługę? - O co chodzi, sir? - Muszę się napić kawy, a nie ma sekretarki i nie wiem, gdzie trzyma swój zapas. Mógłbyś skoczyć na dół do stołówki i poprosić, żeby ktoś podrzucił kilka termosów kawy na górę? Niech je ustawią w sali konferencyjnej, bo za kilka minut będziemy mieć naradę. - Oczywiście. Mam to załatwić już teraz? - Gdybyś mógł, Wally... - Już lecę, panie Rutledge. Za pięć minut będę z powrotem. - Strażnik ruszył do windy służbowej, skręcił za narożnik korytarza i zniknął Cliftonowi z oczu. Rutledge odliczył do dziesięciu i skierował się w przeciwną stronę korytarza. Podwójne drzwi do gabinetu sekretarza stanu nie były zamknięte. Przeszedł przez pierwszą parę, potem przez drugą i zapalił światło. Miał trzy minuty. Jakaś część jego duszy żywiła nadzieję, że dokument będzie zamknięty w sejfie w biurze Bretta Hansona. Wtedy na pewno mu się nie uda, bo tylko Brett, jego dwaj sekretarze i szef ochrony znali szyfr do zamka, a poza tym sejf został wyposażony w instalację alarmową. Ale Brett był dżentelmenem starej daty, człowiekiem niefrasobliwym, pełnym zaufania do ludzi, z takich co nie zamykają drzwi do samochodu, czy nawet mieszkania, chyba że ich żona zmusi. Jeżeli więc dokument leżał na wierzchu, to mógł być jedynie w dwóch miejscach. Rutledge wyciągnął środkową szufladę biurka, gdzie, jak zwykle, leżał stos ołówków i tanich długopisów, które Hanson wiecznie gubił. W ciągu minuty Clifton szczegółowo przeszukał biurko i nic w nim nie znalazł. Prawie poczuł ulgę, gdy raz jeszcze omiótł wzrokiem blat biurka i wtedy niemal się roześmiał. Na samym środku blatu, tuż pod jego nosem, leżała biała koperta adresowana do sekretarza stanu, ale bez znaczka. Rutledge podniósł ją, trzymając za brzegi. Nie była zaklejona. Otworzył ją i wyjął ze środka arkusz papieru, zawierający dwa krótkie akapity wydrukowane na drukarce laserowej. Poczuł zimny dreszcz przebiegający po plecach. Do tej pory była to tylko teoria. Jeszcze w tej chwili mógł po prostu wsadzić tę kartkę z powrotem, zapomnieć o tym, że kiedykolwiek tu był, zapomnieć o telefonie Eda, zapomnieć o wszystkim. Minęły dwie minuty. Czy Brett pokwitował odbiór tego listu? Mało prawdopodobne. Nie był wystarczająco bezwzględny. On by tak nie poniżył Eda. Kealty postąpił szlachetnie składając rezygnację, na co Brett zapewne uścisnął mu rękę, popatrzył ze smutkiem w oczy i na tym się to wszystko skończyło. Dwie minuty piętnaście sekund. Zdecydował się. Wetknął kopertę do kieszeni marynarki, ruszył do drzwi, zgasił światło i wyszedł na korytarz, cicho podchodząc do drzwi swego gabinetu. Czekał niespełna pół minuty. - Cześć, George. - Dobry wieczór, panie Rutledge. - Posłałem Wally'ego po kawę. Zaraz będzie narada. - Dobry pomysł, sir. Paskudna noc. Czy to prawda, że...? - Tak, obawiam się, że tak. Brett zapewne zginął z całą resztą. - Cholera. - Przyszło mi coś do głowy. Może ktoś by zamknął drzwi do jego gabinetu. Przed chwilą sprawdzałem drzwi i były... - Jasne, panie Rutledge - odparł George Armitage i odpiął od pasa pęk kluczy, przez chwilę szukając właściwego. - Pan Hanson był zawsze taki... - Wiem, George - skinął głową Clifton. - Niech pan sobie wyobrazi, dwa tygodnie temu znowu zostawił otwarty sejf. Zamknął go na klamkę, ale nie przekręcił zamka. - Strażnik pokręcił głową. - Pewnie nigdy w życiu go nie okradli, co? - No cóż, to zawsze jest problem z ochroną - zgodził się zastępca sekretarza stanu. - Szychy nigdy nie doceniają jej znaczenia. * * * Fantastyczny pomysł. Kto go zrealizował? Głupie pytanie. Kamerzyści nie mieli co pokazywać, więc centralnym elementem każdej transmisji były zbliżenia statecznika pionowego japońskiego samolotu. Pamiętał znak tego przewoźnika, jeszcze z czasów, gdy w ramach jednej z operacji, które prowadził, wysadzono w powietrze samolot z identycznym żurawiem na ogonie. Teraz prawie tego żałował, ale przeważyło poczucie zazdrości. To była kwestia prestiżu. To on, jeden z największych terrorystów świata - sam siebie tak nazywał - powinien był wpaść na ten cudowny pomysł, a nie jakiś zasrany amator. Bo to był jakiś zasrany amator. Gdyby dokonał tego ktoś z branży, już by znał jego nazwisko, a tak dowie się tego, jak miliony ludzi na całym świecie, z telewizji. Co za ironia losu! On, który praktycznie od dzieciństwa oddawał się z pasją teorii i praktyce politycznej przemocy, wymyślaniem, dowodzeniem, planowaniem i dokonywaniem aktów terroru. Na co mu przyszło na stare lata? Jakiś amator jednym ruchem ręki usunął dorobek jego całego życia na margines annałów. Usunął go w cień, jak szmacianą lalkę. Miał skurwiel szczęście, że już nie żył, bo nie spodobałaby mu się droga, jaką by go wysłał w zaświaty, gdyby było inaczej. Oderwał się od tych ponurych rozważań nad zdeptanym ego i rozważył implikacje tego fantastycznego wyczynu. To musiał być jeden człowiek. Najwyżej dwóch. Ale raczej jeden. Jak zwykle, pomyślał kiwając głową. Jeden człowiek gotów poświęcić swe życie dla Sprawy (w tym przypadku nawet nie miał pojęcia, co to była za Sprawa) jest groźniejszy niż cała armia, zwłaszcza gdy opanuje jakąś specjalną umiejętność lub posiada specjalne narzędzie. Tak, niewątpliwie, bez umiejętności pilotażu tego człowieka i jego samolotu, nic by z tego nie wyszło. No i to jednoosobowe wykonanie. Jednemu człowiekowi zawsze łatwiej dochować tajemnicy. Tak, z tym zawsze są największe problemy. Najtrudniejszą częścią operacji jest zawsze znalezienie odpowiednich ludzi. Ludzi, którym można zaufać, a którzy nie ufają innym i nie będą im się zwierzać, którzy dzielą jego oddanie Sprawie i zdolni są zachować odpowiednią dyscyplinę, a przy tym naprawdę gotowi są oddać swe życie. Z tym zawsze był problem, a teraz, gdy świat tak się zmienił, sytuacja jeszcze się pogorszyła. Studnia, z której zwykle czerpał, zaczęła wysychać i żadne zaprzeczenia nie były w stanie tego zmienić. Zaczynało brakować męczenników. Zawsze był sprytniejszy i patrzył dalej niż jego koledzy, toteż jego kariera kandydata na męczennika skończyła się po trzech operacjach. W ich trakcie potrafił opanować się na tyle, by wykonać, co do niego należało. To było cholernie niebezpieczne. Nie chodziło o to, że się bał śmierci. Nie, tylko że martwy terrorysta był dla niego równie użyteczny, co martwy zakładnik. Wszyscy byli gotowi na męczeńską śmierć, ale po co jej szukać? Jemu chodziło nie o zabijanie dla zabijania, on chciał zwyciężać, zbierać owoce swego zwycięstwa, być postrzeganym jako wyzwoliciel, zdobywca, być kimś więcej niż jeszcze jedną śmiertelną ofiarą walk partyzanckich w jakimś pustynnym zadupiu. Ten cudowny widok na ekranie telewizora wielu uzna za straszliwą katastrofę. Nie czyn człowieka, a jakiś wypadek, jak tornado, powódź, czy inny wybuch wulkanu. O różnicy stanowiło to, że jakkolwiek pomysł był fantastyczny i wykonanie bez zarzutu, nie służyło to żadnemu celowi politycznemu. I to ujmowało znaczenie temu odważnemu atakowi. Szczęście to nie wszystko. Zawsze musi istnieć jakiś cel i jakieś skutki. Atak tylko wtedy może być udany, jeśli czemuś służy, a to najwyraźniej nie służyło żadnemu innemu celowi. To niedobrze. Rzadko się zdarzało... Nie, poprawił się w myślach, sięgając po sok pomarańczowy. Coś takiego jeszcze nigdy się nie zdarzyło. To było zagadnienie filozoficzne. Sięgając wstecz, asasyni byli w stanie sparaliżować sąsiednie królestwa, zabijając ich władców. Tyle tylko, że w ich czasach chodziło o likwidację pojedynczych ludzi i, mimo wszelkich zachwytów nad brawurą zamachowców, to już nie były te czasy. Współczesny świat nie był tak prosty. Jeśli się zabije prezydenta, premiera czy nawet jednego z tych niedobitków monarchii, którzy jeszcze rządzą tu i ówdzie, zawsze wylezie gdzieś spod kamienia ktoś, kto zajmie jego miejsce. Tu też tak było. Z jedną, za to zasadniczą różnicą. Ten nowy prezydent nie miał za sobą administracji, nie miał swojego rządu, nie miał kto mu okazać solidarności, woli kontynuacji i determinacji. Cóż za ironia losu. Marnowała się taka wspaniała szansa. Gdyby tylko wiedział. Gdyby tylko ten facet z samolotu dał komukolwiek znać, co zamierza! No, ale przecież męczennicy tak nie postępują, prawda? Kretyni zawsze planują samotnie, działają samotnie, to i giną samotnie. W tym ich osobistym sukcesie leży źródło ostatecznej klęski. A może nie? W końcu ten bałagan w Ameryce jeszcze trochę potrwa... * * * - Panie prezydencie - odezwał się agent Tajnej Służby, który podniósł słuchawkę - FBI do pana. Normalnie telefony odbierali podoficerowie Marynarki, ale Tajna Służba była ciągle zbyt rozgorączkowana, by dopuścić w pobliże prezydenta kogokolwiek. Ryan wyciągnął słuchawkę z uchwytu pod blatem. - Słucham. - Tu Dan Murray. - Jack prawie się uśmiechnął na dźwięk głosu przyjaciela. Znali się od tak dawna. Murray pewnie z trudem zwalczył w sobie chęć przywitania go zwyczajnym "Cześć, Jack!", ale nie mógł sobie na to pozwolić, nawet gdyby go Ryan do tego namawiał. Po pierwsze, teraz dzieliła ich zbyt duża różnica rangi urzędu, a po drugie, ryzykowałby w ten sposób nieprzychylne komentarze w Biurze, gdzie, jak wszędzie, nie lubiano lizusów. Jeszcze jedna przeszkoda na drodze do normalnego życia, pomyślał Jack. Teraz nawet przyjaciele będą do niego mówić "panie prezydencie". - O co chodzi, Dan? - Przepraszam, że panu głowę zawracam, panie prezydencie, ale trzeba żeby ktoś wreszcie wyznaczył prowadzącego śledztwo. Na Kapitolu zjawiło się kilka konkurencyjnych ekip i... - No, tak. Kłania się zasada jedności dowodzenia - mruknął Ryan. Niepotrzebnie pytał, o co mu chodzi. Wiedział przecież, że zginęli wszyscy, którzy mogli ten problem rozwiązać na niższym szczeblu. - Jak to ujmuje prawo, Dan? - Problem w tym, że nie ujmuje wcale, panie prezydencie. - W głosie Murraya wyraźnie odbijało się zmieszanie. Nie chciał zawracać głowy człowiekowi, który miał teraz tyle problemów. Człowiekowi, który był jego przyjacielem i który zapewne w mniej oficjalnych okolicznościach byłby nim nadal. Napotkał jednak w swej pracy problem, z którym nie potrafił się uporać sam i zwrócił się z nim do niego, jako do swego przełożonego. - Aha, każdy ciągnie w swoją stronę, tak? - Tak, panie prezydencie. - No cóż, to chyba można wstępnie zakwalifikować jako atak terrorystyczny. Zdaje się, że obaj mamy doświadczenie w tego typu sprawach. - Tak, panie prezydencie. Jack rozejrzał się po pokoju, zanim odpowiedział. - Sprawę prowadzi Biuro. Wszyscy inni mają się zameldować do ciebie do pomocy. Wybierz kogoś dobrego do prowadzenia sprawy. - Tak jest, panie prezydencie. - Dan? - Tak, panie prezydencie? - Kto jest teraz u was najstarszy rangą? - Pierwszym zastępcą dyrektora jest Chuck Floyd. Pojechał do Atlanty wygłosić odczyt i... - Byli jeszcze trzej zastępcy, wszyscy starsi rangą od Murraya. - Nie znam go. Znam za to ciebie i od tej chwili jesteś do odwołania pełniącym obowiązki dyrektora Biura. To wyraźnie zaskoczyło rozmówcę. - Nie no, Jack, przecież ja... - Dan, ja też bardzo lubiłem Shawa. Obejmujesz tę funkcję i nie ma gadania. - Tak jest, panie prezydencie. Ryan odłożył słuchawkę i wyjaśnił pozostałym, o czym rozmawiali z Murrayem. Pierwsza zaprotestowała Price. - Ależ panie prezydencie, każdy atak na głowę państwa leży w jurysdykcji... Ryan przerwał jej, podnosząc rękę. - Biuro ma więcej doświadczenia i środków niż Tajna Służba, a poza tym ktoś musi przecież dowodzić. Chcę się z tym uporać najszybciej jak to możliwe. - Trzeba powołać specjalną komisję dochodzeniową - włączył się van Damm. - Tak? A kto jej będzie przewodniczył? Sędzia Sądu Najwyższego? Może jakiś gubernator albo senator? Murray to zawodowiec z długim stażem. Jeżeli koniecznie chcesz mieć tę komisję, to wybierz do kierowania jej pracami najstarszego urzędem ocalałego sędziego wydziału karnego Departamentu Sprawiedliwości, i niech on kieruje jej pracami. Andrea, znajdź najlepszego dochodzeniowca od was na zastępcę Murraya. Po co nam ktoś z zewnątrz? Możemy to załatwić między nami. Wybierzmy najlepszych ludzi i pozwólmy im działać. Chyba możemy zaufać agencjom powołanym do rozwiązywania takich spraw? - Przerwał na chwilę. - Śledztwo ma się posuwać pełną parą, czy to jasne? - Tak jest, panie prezydencie - odparła Price, a Ryan kątem oka zauważył aprobujące kiwnięcie głową Arnie'ego. Czyżby więc miał rację? Ale nie nacieszył się długo tą myślą. Pod ścianą stał rząd telewizorów, nastawionych na różne stacje. Wszystkie pokazywały w tej chwili właściwie ten sam obraz, a rozbłyski fleszy przyciągnęły wzrok prezydenta. Na wszystkich czterech ekranach widać było różne ujęcia ekipy wynoszącej po schodach Kapitolu worki z ciałami. Jeszcze jedne zwłoki do identyfikacji, po gumowanej tkaninie worka nawet nie można było poznać, czy to kobieta czy mężczyzna, duży czy mały, ważny czy nie. Jedyne co było widoczne, to napięte, zmęczone twarze strażaków i właśnie ten widok przyciągnął kamerzystów, przywracając Ryana do smutnej rzeczywistości. Kamery odprowadzały kolejną trójkę: dwóch żywych i zwłoki, aż do podnóża schodów, gdzie w otwartych drzwiach ambulansu piętrzył się cały stos podobnych worków. Kolejne zwłoki zostały delikatnie ułożone na pozostałych, a potem strażacy wrócili do swego makabrycznego zadania, niosąc na górę pusty worek. Ludzie w Sali Sytuacyjnej ucichli, wszyscy śledzili te sceny w milczeniu. Rozległo się kilka westchnień, oczy powoli odwracały się od ekranów i wbijały ponuro w blat stołu. Czyjaś filiżanka zadzwoniła potrącona na spodeczku. Ten dźwięk jeszcze podkreślił ciszę, jaka zapanowała w sali; nie padły żadne słowa. - Co jeszcze mamy do zrobienia? - zapytał wreszcie Jack. Nagle zaczął odczuwać straszne zmęczenie. Te godziny przyśpieszonego bicia serca, gdy walczył o życie swoje i rodziny, i potem, gdy patrzył na te straszne sceny na pogorzelisku, dopiero teraz dawały o sobie znać. Czuł pustkę w piersiach, ramiona mu opadły, jakby były z ołowiu i nagle nawet utrzymanie głowy w pionie stało się poważnym wysiłkiem. Minęła 23.35, a ten dzień zaczął się dla niego o 4.10 wiadomością o tym, że ma objąć stanowisko, które potem piastował przez całe osiem minut, zanim w gwałtowny i nie chciany sposób awansował. Napływ adrenaliny, która utrzymywała go w gotowości przez ostatnie dwie godziny ustał teraz, pozostało jedynie wielkie zmęczenie. Rozejrzał się wokół i zadał najważniejsze w tej chwili dla niego pytanie: - Gdzie dziś będę spał? - Bo to, że nie tu, nie ulegało dla niego wątpliwości. Nie mógł spać w łóżku tragicznie zmarłego prezydenta, przez ścianę z jego dziećmi. Chciał być teraz ze swoją rodziną. Chciał patrzeć na swoje dzieci, pewnie już śpiące, bo dzieci potrafią spać w każdych warunkach. Chciał poczuć obecność żony. Rodzina była jedynym stałym punktem w jego życiu, fundamentem, którego nie zdołały zniszczyć żadne zawieruchy, w przypadkowy i gwałtowny sposób rządzące jego życiem. Agenci wymienili pełne konsternacji spojrzenia, a potem odezwała się Andrea Price, przejmując dowodzenie, zgodnie ze swoją naturą i pełnioną obecnie funkcją. - Może w koszarach piechoty morskiej na rogu Ósmej i I? - Tak, na razie to chyba najlepsze rozwiązanie - zgodził się Ryan. Price sięgnęła po mikrofon, przypięty do kołnierza kostiumu. - Miecznik wyrusza. Podstawcie samochody pod Zachodnie Wejście. Agenci z osobistej ochrony prezydenta wstali. Jak jeden mąż rozpięli marynarki i sięgnęli po pistolety, wchodząc w otwarte drzwi. - Obudzę cię o piątej - obiecał Arnie, dodając: - Wyśpij się porządnie. Ryan odpowiedział mu ponurym spojrzeniem, podnosząc się z fotela. Za drzwiami kamerdyner zarzucił mu na ramiona jakiś płaszcz. Nawet się nie zastanowił, czyj to może być płaszcz i skąd się wziął. Usiadł na tylnym siedzeniu Suburbana, który natychmiast ruszył, poprzedzony przez identyczny samochód z przodu i eskortowany przez jeszcze trzy z tyłu. Jack mógł zamknąć oczy, ale dźwięki i tak do niego docierały. Za pancernymi szybami wciąż jeszcze wyły syreny i Ryan zmusił się do patrzenia; ucieczka przed tymi widokami byłaby dowodem tchórzostwa. Łuna pożaru już zniknęła, ale nadal na Wzgórzu błyskały światła pojazdów strażackich, policyjnych i karetek. Policja wciąż blokowała główne ulice, więc kawalkada prezydencka jechała szybko, w ciągu dziesięciu minut docierając do kompleksu budynków Dowództwa Korpusu Piechoty Morskiej. Tu wciąż wszyscy byli na nogach, ale już regulaminowo umundurowani, każdy żołnierz był uzbrojony, a saluty energiczne. Willa komendanta Korpusu Piechoty Morskiej została wybudowana w początkach dziewiętnastego wieku i była jednym z nielicznych budynków rządowych, które Brytyjczycy oszczędzili, puszczając z dymem Waszyngton w czasie swojej ostatniej wizyty tutaj, w roku 1814. Komendant zginął na Kapitolu, a że był wdowcem, którego dorosłe dzieci dawno rozpoczęły własne życie, dom pozostał pusty. Na jego progu stał teraz pułkownik w świeżo wyprasowanym mundurze polowym i z pistoletem u pasa, a wokół domu rozstawił się chyba cały pluton marines w pełnym uzbrojeniu. - Panie prezydencie - zameldował pułkownik Mark Porter - pańska rodzina została rozlokowana na górze. Bezpieczeństwa strzeże pełna kompania wartownicza, a druga jest już w drodze. - Dziennikarze? - zapytała Price. - Nic o tym nie było w rozkazach, które otrzymałem. Miałem chronić naszych gości, więc w promieniu dwustu metrów nie ma żadnych niepowołanych osób. - Dziękuję panu, panie pułkowniku - powiedział Ryan, nie przejmując się dziennikarzami. Ruszył do drzwi, które otworzył sierżant piechoty morskiej, salutując jak na paradzie. Ryan, wiedziony odruchem, oddał salut, dopiero po chwili uzmysławiając sobie, że jako były marine nie powinien salutować do gołej głowy. Wewnątrz inny podoficer wskazał mu drogę na schody, również salutując. Dla Ryana stało się jasne, że od tej pory nigdzie nie będzie już sam - po schodach ruszyła za nim Andrea i dwóch żołnierzy piechoty morskiej. Na korytarzu pierwszego piętra zauważył dwóch agentów i jeszcze pięciu marines. Wreszcie, o 23.54, wszedł do sypialni, gdzie na łóżku siedziała żona. - Cześć, kochanie. - Jack - odwróciła się ku niemu - czy to wszystko prawda? Skinął głową, a potem z ociąganiem usiadł koło Cathy. - Co z dzieciakami? - Śpią. - Po chwili przerwy ciągnęła dalej. - Nadal nie wiedzą, co się właściwie stało. To jest nas już czwórka. - Piątka. - Czy prezydent nie żyje? Ryan kiwnął głową. - Ledwie zdążyłam go poznać. - To był dobry człowiek. Dzieci Durlingów zostały w Białym Domu. Teraz też śpią. Nie mógłbym tam z nimi zostać, więc przyjechałem tutaj. - Ryan sięgnął do kołnierzyka koszuli i rozluźnił krawat. Zdecydował, że idzie spać bez mycia. Nie chciał budzić dzieci, a poza tym nie miał już siły ani ochoty na spacer do łazienki. - I co teraz? - Muszę się wyspać. Obudzą mnie o piątej. - Ale co my teraz zrobimy? - Naprawdę nie mam pojęcia - odparł rozbierając się i żywiąc nadzieję, że ten nowy dzień da odpowiedzi chociaż na część z pytań, które przyniósł wieczór. Rozdział 2 Przedświt Jak było do przewidzenia, nie dali mu pospać ani sekundy dłużej. Ryanowi zdawało się, że ledwie przyłożył ucho do poduszki, kiedy delikatne pukanie do drzwi wyrwało go ze snu. Opadły go pytania, zwyczajne w przypadku, gdy człowiek budzi się w obcym otoczeniu: gdzie ja jestem? Co tu robię? Najpierw pomyślał, że miał długi, koszmarny, lecz nieznośnie realistyczny sen, ale już po chwili uzmysłowił sobie z przerażeniem, że nawet jeżeli to był sen, to jeszcze się z niego nie obudził. Czuł się jakby porwało go tornado zdarzeń, przerażenia i zamętu, wymiętosiło i rzuciło w to obce łóżko. Po pięciu, czy dziesięciu sekundach był już całkiem rozbudzony. Wygrzebał się spod kołdry, postawił stopy na podłodze i ruszył do drzwi. - Dobra, już wstałem - powiedział drzwiom i rozejrzał się za łazienką. Nie było jej, więc jednak będzie musiał wyjść z pokoju. - Dzień dobry, panie prezydencie - powitał go młody, przejęty swoją rolą agent, podając szlafrok. Właściwie to też powinno być zadaniem ordynansa, ale jedyny marine widoczny w korytarzu stał wyprężony na baczność z pistoletem u pasa. Jack pomyślał, że pewnie gdy spał, Tajna Służba i Korpus rzucili się sobie do gardeł, walcząc o przywilej zapewnienia bezpieczeństwa Pierwszej Rodzinie. Najwyraźniej Służba wygrała, bo w korytarzu został już tylko jeden żołnierz. Te myśli przerwało mu zdziwienie na widok szlafroka. To był jego własny szlafrok. - Przywieźliśmy tu trochę pańskich rzeczy wieczorem, panie prezydencie - wyjaśnił agent, uprzedzając pytanie Szefa. Drugi agent podał mu raczej przechodzoną, krwiście czerwoną podomkę Cathy. Ktoś włamał się wieczorem do ich domu! Pewnie że tak, przecież nikomu nie dawał kluczy. Ciekawe, ile czasu zajęło im wyłączenie alarmu przeciwwłamaniowego, który ostatnio zainstalował... Poczłapał z powrotem do łóżka, złożył na nim podomkę i raz jeszcze ruszył do drzwi, za którymi trzeci z kolei agent wskazał mu drogę do nie używanej drugiej sypialni, w której wisiały jego cztery garnitury, cztery świeżo wyprasowane koszule, garść krawatów i wszystko, czego mógł potrzebować do ubrania. Złość powoli przechodziła. Ludzie, którzy go otaczali, wiedzieli, albo chociaż domyślali się, przez co przechodzi i robili co w ich mocy, aby uczynić jego życie znośniejszym. Proszę, nawet te trzy pary butów ktoś wypucował tak, że najbardziej rygorystyczny instruktor musztry piechoty morskiej musiałby na ich widok oszaleć ze szczęścia. Z tą myślą poszedł do łazienki, gdzie, oczywiście, znowu wszystko było na swoim miejscu - nawet jego ulubione mydło Zest. Obok stał balsam do ciała, którego używała Cathy. Nikt nie twierdził, że życie prezydenta jest wolne od trosk, ale ci ludzie naprawdę wychodzili ze skóry, żeby usunąć z jego drogi każdy powód do zmartwienia, nawet tak drobny, jak brak ulubionego gatunku mydła. Ciepły prysznic pomógł rozluźnić napięte mięśnie, golenie przed zaparowanym lustrem pozwoliło zebrać myśli. Poranną toaletę skończył o 5.20 i zszedł na dół. Przez okno dostrzegł wartowników z piechoty morskiej, stojących na posterunkach wokół willi i obłoczki pary, wydobywające się z ich ust. Wartownicy wewnątrz prężyli się i salutowali, gdy przechodził obok. On i jego rodzina przynajmniej przespali te parę godzin, ci ludzie pewnie oka nie zmrużyli. Trzeba będzie o tym pamiętać, pomyślał Jack, wyczuwając zapachy z kuchni. - Baczność - głos podającego komendę sierżanta był tym razem bardzo cichy, ze względu na dzieci śpiące na górze. Po raz pierwszy od kolacji poprzedniego wieczoru Ryan zdołał się uśmiechnąć. - Spocznij - powiedział, uśmiechając się i ruszył do ekspresu po kawę, ale ubiegła go w tym pani kapral, zanim zdążył sięgnąć po kubek. Do kubka nalała odpowiednią ilość kawy, uzupełniła śmietanką w takiej proporcji, jak zwykle nalewał i posłodziła dokładnie odmierzoną płaską łyżeczką cukru. Oho, pomyślał Jack, ktoś odrobił lekcje. - Pańscy doradcy czekają w sali bankietowej, panie prezydencie - poinformował go sierżant. - Dziękuję - odparł Ryan, kierując się we wskazanym kierunku. Twarze grona jego współpracowników zdradzały, że mieli za sobą pracowitą noc. Jackowi niemal wstyd było jego świeżości. Potem zauważył plik dokumentów, które dla niego przygotowali. - Dzień dobry, panie prezydencie - powitała go Andrea Price. Reszta zaczęła wstawać z krzeseł, więc Ryan machnął do nich ręką, żeby siadali i wycelował palec w Murraya. - Czego się już dowiedzieliście, Dan? - Jakieś dwie godziny temu znaleziono ciało kapitana samolotu. Identyfikacja nie sprawiła żadnych problemów. Nazywał się Sato, tak jak przewidywaliśmy. Bardzo doświadczony pilot. Drugiego pilota nadal szukamy. - Murray przerwał na chwilę. - Płyny ustrojowe kapitana są badane na obecność alkoholu i narkotyków, ale zdziwiłbym się, gdyby cokolwiek znaleziono. NRBT ma czarną skrzynkę. Znaleźli ją około czwartej, teraz dopiero jest badana. Jak dotąd wydobyto ciała ponad dwustu osób... - Prezydent? Price pokręciła głową. - Jeszcze nie. W tej części budynku... Tam jest straszne rumowisko, więc zdecydowali się poczekać do rana z ruszaniem bloków, żeby dodatkowo nie zdeformować zwłok. - Ktoś przeżył? - Tylko te trzy osoby, o których dowiedzieliśmy się wczoraj wieczorem. - Dobrze, dziękuję. - Ryan pokiwał głową w zadumie. To była ważna wiadomość, ale niczego nie zmieniała. - Czy wiemy jeszcze coś ważnego? Murray zajrzał do notatek. - Samolot wyleciał z Vancouver w Kanadzie. Załoga podała kontroli obszaru fałszywy plan lotu do Londynu, na Heathrow, i skierowali się na wschód, opuszczając kanadyjską przestrzeń powietrzną o 19.51 czasu miejscowego. Do tego momentu wszystko przebiegało rutynowo. Zakładamy, że jeszcze trochę polecieli tym kursem, a gdy wyszli poza zasięg radaru, zawrócili na południowy zachód, kierując się do Waszyngtonu. I wtedy raz jeszcze oszukali kontrolę lotów. - Jak? Murray zamiast odpowiedzi skinął głową nie znanemu Ryanowi mężczyźnie. - Jestem Ed Hutchins, panie prezydencie, reprezentuję NRBT. To nie było trudne. Podali się za samolot czarterowy KLM w drodze do Orlando. Chwilę później zgłosili awarię. W takim przypadku nasi ludzie mają obowiązek sprowadzić uszkodzony samolot na najbliższe lotnisko. Ten drań wiedział doskonale, jakie guziki naciskać. Nie mieliśmy żadnej możliwości obrony, ani zapobieżenia temu, co się stało - zakończył tonem wytłumaczenia. - Na taśmie jest tylko jeden głos - wtrącił Murray. - Mamy też nagrania wskazań radaru kontroli obszaru. Ustawił transponder na właściwy kod i symulował lot z uszkodzeniem systemu sterowania. Zażądał awaryjnego lądowania w Andrews i dostał to, czego chciał. A ze ścieżki schodzenia na Andrews do Kapitolu to już tylko minuta lotu. - Jeden z naszych zdążył odpalić Stingera - z dumą zabarwioną smutkiem zauważyła Price. Hutchins jedynie pokręcił głową. Tego ranka w Waszyngtonie był to niewątpliwie najpopularniejszy gest. - Przeciw czterosilnikowemu kolosowi... Równie dobrze mógł na niego splunąć. - Co na to Japonia? - Cały naród jest w stanie szoku - włączył się Scott Adler, jeden z wyższych urzędników Departamentu Stanu i przyjaciel Ryana. - Zaraz po tym, jak się pan udał na spoczynek, zadzwonił ich premier. Jeszcze trochę roztrzęsiony po wydarzeniach poprzedniego tygodnia, ale już wyraźnie z powrotem w siodle. Chciałby przyjechać tu i osobiście przekazać wyrazy ubolewania. Odpowiedzieliśmy, że rzecz wymaga konsul... - Powiedzcie mu, żeby przyjeżdżał - przerwał Adlerowi Ryan. - Jesteś tego pewien, Jack? - zapytał Arnie van Damm. - A czy któryś z was uważa, że to był umyślny atak z ich strony? - Tego jeszcze nie można wykluczyć - zastrzegła się Price. - Na miejscu katastrofy nie stwierdzono śladów materiałów wybuchowych - zauważył Murray. - Gdyby na pokładzie był... - To by mnie tu nie było - dokończył za niego Ryan i wypił resztkę kawy. Kapral natychmiast napełniła ponownie filiżankę. - Jak zawsze okaże się, że to robota jednego, góra dwóch czubków. Hutchins z namysłem pokiwał głową. - Materiały wybuchowe są relatywnie lekkie. Zabranie nawet paru ton na pokład nie zrobiłoby takiemu kolosowi jak 747-400 żadnej różnicy, natomiast zysk, w kategoriach promienia rażenia, byłby ogromny. A tu mamy do czynienia ze zwykłą kraksą. Zniszczenia powstały przy eksplozji zapasów paliwa - a było tego połowa porcji na lot do Londynu, jakieś osiemdziesiąt ton. To straszna siła, proszę państwa - zakończył, wkładając w tę uwagę trzydzieści lat doświadczenia w ekspertyzie wypadków lotniczych. - Jeszcze za wcześnie na wyciąganie jakichkolwiek wniosków - ostrzegła Price. - Scott? - Gdyby to był... Nie, do cholery, to nie mogła być robota ich rządu - zaprzeczył z pasją Scott Adler. - Oni tam dostali kompletnego fioła. Gazety domagają się głów ludzi odpowiedzialnych za obalenie rządu, a Koga prawie się popłakał przez telefon. Nawet jeżeli ktoś to u nich zaplanował, to znajdą go i podadzą nam jego głowę na srebrnej tacy. - Ich poglądy na dopuszczalność skutecznych metod dochodzeniowych nie są tak humanitarne jak nasze - zgodził się Murray. - Andrea ma rację, że jeszcze za wcześnie na wyciąganie daleko idących wniosków, ale wszystkie ustalenia zdają się wskazywać na to, że nie był to zaplanowany akt terroryzmu państwowego. - Murray umilkł na chwilę. - Jeżeli już o tym mowa, to przecież wiemy, że Japończycy dysponowali bronią nuklearną, prawda? Jego uwaga zmroziła nie tylko kawę na stole. * * * Te zwłoki znalazł pod krzakiem, kiedy przestawiali drabinę wzdłuż zachodniej ściany Kapitolu. Miał za sobą już siedem godzin pracy bez przerwy, był przemarznięty na kość i całkiem otępiały. Mózg ludzki ma ograniczoną chłonność okropieństw. Po przekroczeniu pewnego progu, zwłoki stają się po prostu przedmiotami. Może ciało dziecka, albo jakiejś pięknej dziewczyny zdołałoby go jeszcze poruszyć, ale to coś, na czym przypadkowo stanął, nie należało ani do jednej ani do drugiej kategorii. Bo właściwie nie było to ciało, a jego część, tors bez głowy i rąk, któremu brakowało nóg od kolan w dół. Bez wątpienia były to zwłoki mężczyzny, ubranego nadal w strzępy niegdyś białej koszuli, z naramiennikiem na jednym z rękawów. Na naramienniku widniały trzy paski. Przez chwilę zastanowił się, co to mógł być za jeden, ale zmęczenie nie wpływało korzystnie na zdolność kojarzenia. Odwrócił się i kiwnął ręką na porucznika, który stał nie opodal. Ten z kolei klepnął w ramię stojącą obok niego kobietę w winylowej wiatrówce z literami FBI. Agentka podeszła, pociągając po drodze łyk kawy z plastikowego kubka i marząc o papierosie. Wiedziała, że to marzenie ściętej głowy, w powietrzu wciąż czuć było opary rozlanego wszędzie wokół paliwa. - Właśnie je znalazłem. Trochę dziwne miejsce, nie? - Aha, dziwne - odparła agentka, podnosząc aparat fotograficzny i robiąc zdjęcia dokumentujące obraz miejsca zdarzenia, a dzięki elektronicznemu wyświetlaczowi także czas odkrycia. Potem wyjęła z kieszeni notes i zapisała w nim pozycję kolejnego ciała odnalezionego w jej rejonie. Nie było tego dużo, tors został oznaczony numerem 4. Teraz jeszcze tylko żółta taśma na kilku kołkach i po sprawie. Zaczęła wypisywać przywieszkę. - Może go pan obrócić? Pod ciałem leżała tafla zielonego szkła, czy przezroczystego plastiku. Agentka zrobiła kolejne zdjęcie. Ciekawe, że przez wizjer niektóre rzeczy wydają się bardziej interesujące niż gołym okiem. Spojrzała w górę i zauważyła szczerbę w marmurowej balustradzie. Wokół leżały jakieś metalowe przedmioty, którymi już wcześniej interesował się inspektor z NRBT, rozmawiający właśnie z tym samym oficerem straży pożarnej, który przed chwilą wysłał ją tutaj. Musiała trzy razy machnąć, zanim wreszcie zauważył jej znaki. - Tak, słucham? - odezwał się inspektor, czyszcząc chusteczką szkła okularów. - Widział pan tę koszulę? - spytała, wskazując palcem ciało. - Załoga - orzekł natychmiast inspektor. - Może nawet pilot. O, a co to takiego? - Tym razem to on wskazał na coś palcem. W białej tkaninie poszarpanej koszuli, tuż obok lewej kieszeni, widniała podłużna dziura o bardzo równych brzegach, obwiedziona rdzawoczerwoną plamą. Agentka skierowała na nią światło latarki i w jej blasku widać było, że plama jest zaschnięta. Ciało znalazło się na mrozie w chwili katastrofy. Krew na urwanej szyi była zamarznięta i purpurowa, jak jakiś przerażający sorbet śliwkowy. Dwadzieścia centymetrów niżej, krew na piersi zdążyła więc zaschnąć, zanim miała okazję zamarznąć. - Proszę nie dotykać tego ciała - powiedziała strażakom. Jak większość agentów FBI, trafiła do Akademii po kilku latach służby w policji. Cholera, ale zimno, pomyślała, czując jak policzki kąsa mróz. - To pani pierwsza katastrofa lotnicza? - zapytał inspektor NRBT, fałszywie interpretując bladość jej twarzy. Skinęła głową. - Katastrofa pierwsza, ale ofiary morderstwa już nie raz widziałam - odparła, sięgając po krótkofalówkę. Tu było potrzeba ekipy śledczej i ekspertów kryminalistyki. * * * Każde państwo świata przysłało telegramy z kondolencjami. Większość była rozwlekła, a przecież wszystkie trzeba było przeczytać - no, może przynajmniej z tych bardziej liczących się państw. Togo mogło zaczekać na swoją kolej. - Sekretarze Handlu i Spraw Wewnętrznych są już w mieście i czekają na posiedzenie gabinetu, wraz z zastępcami tych, którzy zginęli - poinformował Arnie van Damm Ryana, przerzucającego właśnie plik depesz i udającego, że możliwe jest jednoczesne czytanie i słuchanie. - Zebrali się już także zastępcy członków Kolegium Szefów Sztabów i Naczelnego Dowództwa na naradę w sprawie bezpieczeństwa narodowego. - Waszyngton jest właściwie zamknięty na kłódkę - powiedział Murray. - Radio i telewizja apelowały o pozostanie w domach. Gwardia Narodowa wyszła z koszar. Trzeba zluzować tych ze Wzgórza, a Gwardia w Waszyngtonie to brygada żandarmerii, więc mogą się przydać na ulicach. Trzeba jeszcze będzie znaleźć kogoś na miejsce strażaków, bo ci są już pewnie całkiem wyczerpani. - Kiedy będzie można poznać jakieś konkretne ustalenia śledztwa? - A kto to może wiedzieć, Jack... eee... panie prezydencie. Ryan znowu podniósł oczy znad belgijskiego telegramu z kondolencjami. - Dan, od jak dawna się znamy? Słuchaj, nie zostałem nagle bogiem, rozumiesz? Nikt cię nie zastrzeli za to, że od czasu do czasu zwrócisz się do mnie po imieniu. Murray uśmiechnął się. - Dobrze. W takich sprawach nie można prognozować postępów. Przełomy po prostu przychodzą, wcześniej czy później, ale przychodzą na pewno - obiecał. - Skierowaliśmy do tej sprawy naprawdę doskonały zespół dochodzeniowy. - To co mogę powiedzieć dziennikarzom? - Jack potarł oczy, które już go trochę bolały od czytania tych wszystkich telegramów. Może Cathy miała rację? Może naprawdę już czas na okulary? Sięgnął do teczki leżącej przed nim na stole. Był tam plan jego porannych wystąpień. O 7.08 CNN, o 7.20 CBS, NBC o 7.37, ABC o 7.50, a Fox o 8.08. Wszystkie wywiady miały się odbyć w Sali Roosevelta w Białym Domu, gdzie pewnie już teraz ustawiono kamery. Ktoś uznał za niego, że jeszcze nie czas na oficjalne wystąpienie i miał rację, bo bez sensu byłoby wygłaszanie orędzia do narodu, jeżeli właściwie jeszcze nie bardzo mógł cokolwiek powiedzieć. To miała być po prostu okazja do spokojnego, pełnego godności, ale bardzo osobistego przedstawienia się rodakom, którzy właśnie czytają gazety i popijają poranną kawę. - Ulgowe pytania. O to już zadbaliśmy - zapewnił go Arnie. - Odpowiadaj na wszystkie. Mów powoli, wyraźnie i jasno. Bądź zrelaksowany, o, właśnie taki jak teraz. Unikaj dramatycznych gestów. Ludzie tego nie lubią. Oni chcą wiedzieć, że ktoś tu po staremu odbiera telefony i że ten cyrk nadal ma dyrektora. Sam wiesz, że jeszcze za wcześnie na mówienie ważnych rzeczy. - Co z dziećmi Rogera? - Chyba jeszcze śpią. Reszta rodziny już jest w mieście. Są teraz w Białym Domu. Prezydent Ryan kiwnął głową, nie podnosząc wzroku znad papierów. Nie miał odwagi spojrzeć w oczy ludziom siedzącym wokół tego stołu, zwłaszcza gdy poruszał takie tematy. Na taką okoliczność też była przewidziana procedura alarmowa. Ekipa przeprowadzkowa pewnie już jest w drodze. Rodzinę prezydenta, a raczej to co z niej zostało, usunie się z Białego Domu grzecznie, ale szybko, bo to już nie był ich dom. Kraj potrzebował na ich miejsce kogoś innego i ten ktoś powinien się tam rozgościć jak najszybciej, co sprawiało, że równie szybko zniknąć stamtąd musiały wszelkie ślady po poprzednich lokatorach. To nie przejaw bezduszności, zdał sobie sprawę Jack, lecz kwestia odpowiedzialności. Na pewno przydzieli im się psychologa, by pomógł im się dostosować do nowej sytuacji, ale kraj był ważniejszy. W nieubłaganym cyklu życia nawet tak sentymentalny naród jak Amerykanie musiał iść naprzód. Kiedy na Ryana przyjdzie kolej opuszczenia Białego Domu w ten, czy inny sposób, procedura będzie identyczna. Kiedyś eks-prezydenci po inauguracji następcy szli na Union Station kupować bilet kolejowy do domu, teraz ich dobytkiem zajmowały się wyspecjalizowane firmy, a do domu wracali samolotem Sił Powietrznych, ale zasada pozostawała ta sama. Konieczne, czy nie, przyjemne to na pewno nie było, pomyślał wracając do belgijskiego telegramu. Dla ilu osób byłoby lepiej, żeby ten przeklęty samolot nie spadł na Kapitol... Rzadko kiedy przychodziło mu pocieszać po stracie ojca dzieci przyjaciela, a już na pewno nigdy równocześnie nie wyrzucał ich z zajmowanego domu. Pokręcił głową. To przecież nie jego wina, tak się złożyło. Telegram mówił o tym, że w tym wieku Ameryka dwa razy przychodziła z pomocą temu małemu państwu, a potem chroniła go tarczą Paktu Północnoatlantyckiego, że Amerykę i Belgię łączyły więzy wspólnie przelanej krwi i szczerej przyjaźni. To była prawda. Mimo wszystkich błędów, jakie jego kraj popełniał, mimo wszelkich niedoskonałości, Stany Zjednoczone zawsze częściej robiły rzeczy dobre niż złe. Świat był dzięki temu dużo lepszy i właśnie dlatego trzeba było robić swoje, niezależnie od napotykanych przeszkód. * * * Inspektor Patrick O'Day z wdzięcznością przyjmował chłód poranka. Już od trzydziestu lat babrał się w brudach tego świata i widok sali pełnej zwłok i ich porozrywanych szczątków nie był dla niego niczym nowym. Pierwszy raz pamiętał nadal doskonale, to było w maju, w Missisipi, gdzie Ku-Klux-Klan wysadził w powietrze szkółkę niedzielną, pełną czarnych dzieciaków. Było wtedy jedenaścioro zabitych, a ich zwłoki w skwarze późnej wiosny okropnie śmierdziały. Tu przynajmniej chłód nie pozwalał im się rozkładać tak szybko. O'Day nigdy nie pchał się w górę hierarchii Biura. Ranga inspektora miała w niej bardzo różną wartość, byli inspektorzy, którzy kierowali biurami terenowymi i byli inspektorzy, którym podlegało zaledwie dwóch-trzech agentów. On, podobnie jak Murray, pełnił rolę swoistej "straży pożarnej" waszyngtońskiego biura FBI, choć często przydzielano mu także sprawy z terenu całego kraju, zwłaszcza te delikatne i drażliwe. Uznawano go za doskonałego agenta dochodzeniowego, toteż zwykły nadzór nad takimi sprawami nudził go i w rezultacie najczęściej przejmował je, uparcie pchając je naprzód, aż do rozwiązania. Zastępca dyrektora Tony Caruso doszedł do swej pozycji inną drogą. Był agentem terenowym, potem pełniącym obowiązki kierownika i kierownikiem kolejno dwóch biur terenowych, stamtąd przeszedł na stanowisko szefa działu szkolenia FBI, a w końcu objął biuro waszyngtońskie, którego waga i wielkość powodowała, że wiązał się z nim tytuł zastępcy dyrektora. Cieszyły go władza, prestiż, wysoka pensja i własne miejsce na parkingu Biura, ale cząstka jego duszy zazdrościła staremu dobremu Patowi tego, że czasem miał okazję pobrudzić sobie ręce. - No, i co o tym myślisz? - zapytał, spoglądając w dół, na zwłoki. Ciągle jeszcze było na tyle ciemno, że musieli korzystać ze sztucznego oświetlenia. Słońce już wschodziło, ale po przeciwnej stronie budynku. - Do sądu z tym na razie nie można pójść, ale na moje oko, w chwili upadku facet był sztywny od paru godzin. Obaj oglądali w milczeniu czynności szpakowatego patologa z wydziału kryminalistycznego Biura. Miał mnóstwo testów do przeprowadzenia, a pomiar temperatury wewnętrznej zwłok, który, po uwzględnieniu przez komputer warunków zewnętrznych, powinien w przybliżeniu ustalić godzinę śmierci, był tylko jednym z nich. Była to metoda znacznie mniej dokładna niż obaj mogli sobie życzyć, ale każdy wynik lokujący zgon denata przed 21.46 poprzedniego wieczoru dawał im odpowiedź, której szukali. - Dostał nożem w samo serce - półgłosem powiedział Caruso i chociaż dla niego trupy też nie były nowością, aż się wzdrygnął na samą myśl o tym. Do brutalności morderstwa normalny człowiek nigdy się nie przyzwyczai. Pojedyncza, czy liczona w setkach, gwałtowna śmierć jest zawsze wstrząsająca, a liczba w każdym wypadku określa jedynie, ile indywidualnych teczek oznaczono tym samym numerem sprawy. - Mamy też kapitana. - Słyszałem - kiwnął głową. - Ten ma trzy paski, czyli to drugi pilot i został zamordowany. A więc to mogła być robota jednego człowieka. - Ile osób załogi musiał mieć ten samolot? - zapytał Caruso stojącego nie opodal inspektora NRBT. - Dwie. Kiedyś niezbędny był jeszcze mechanik pokładowy, ale nowe wersje 747 obywają się bez niego. Reszta załogi to już tylko obsługa pasażerów. Na bardzo dalekie rejsy zabiera się jeszcze czasem zapasowego pilota, ale w dzisiejszych czasach to już raczej zbytek przezorności, bo i tak większą część trasy leci się na automatycznym pilocie. Patolog podniósł się znad ciała i kiwnął na ludzi z workiem na zwłoki, po czym dołączył do dyskutującej grupki. - Chcecie wstępną opinię? - Jasne, wal. - Facet z całą pewnością nie żył, zanim doszło do katastrofy. W ogóle nie ma siniaków od obrażeń w momencie uderzenia w ziemię. Rana klatki piersiowej jest już zaschnięta. Powinny być obtarcia i zasinienia od pasów bezpieczeństwa, a ich nie ma. Są tylko pęknięcia i rozdarcia, za to krwi tyle co na lekarstwo. Z tej urwanej szyi krew powinna się lać jak z kranu. Zresztą w ogóle bardzo mało tu krwi. Z tego wynika, że został zamordowany w fotelu. Pasy utrzymały go w pozycji siedzącej, a to spowodowało, że krew spłynęła w dolne partie ciała. Nogi zostały oderwane przy uderzeniu i dlatego tu prawie nie ma krwi. Mam jeszcze kupę wyników do uwzględnienia, ale według mnie nie żył już od jakichś trzech godzin, może nawet dłużej. - Will Gettys sięgnął do plastikowego worka i podał im portfel. - Tu są dokumenty tego biedaka. Wygląda na to, że nie miał nic wspólnego z zamachem. - Może się zdarzyć, że będziesz musiał zmienić swoją opinię na podstawie wyników testów? - zapytał O'Day. - Bardzo bym się zdziwił, Pat. Może czas zgonu przesunie się o godzinę, półtorej, ale to i tak bez znaczenia, bo on już był martwy. Tu nie ma dość krwi na to, żeby żył w momencie katastrofy. To pewne jak w banku - dodał, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że od ścisłości tej ekspertyzy zależy jego dalsza kariera. - Dzięki Bogu - westchnął Caruso. Ta ekspertyza znacznie upraszczała dochodzenie. Pewnie, że jeszcze przez pół wieku wielu będzie snuło spiskowe teorie na temat okoliczności śmierci tych ludzi, a Biuro będzie robiło swoje, sprawdzając każdą z nich we współpracy z Japończykami, ale to oznaczało, że był tylko jeden sprawca. Tylko jeden człowiek wycelował ten samolot w budynek i dokonał masowego morderstwa, ale był to tylko kolejny szaleńczy akt pojedynczej osoby. I tak nie wszyscy w to uwierzą. - Przekaż to osobiście Murrayowi - polecił Patowi. - Dan jest teraz u prezydenta. - Tak jest, sir - odparł O'Day i odszedł w kierunku swej półciężarówki z silnikiem Diesla, zaparkowanej nie opodal. To chyba jedyny taki samochód w mieście, pomyślał patrząc na pickupa z policyjnym migaczem na dachu, włączonym w gniazdo zapalniczki. Wiadomości takiej wagi po prostu nie można było przekazywać przez radio, kodowane czy nie. * * * Kontradmirał Jackson przebrał się w mundur galowy na półtorej godziny przed lądowaniem w Andrews, zdoławszy przespać w powietrzu ponad sześć, tak mu teraz potrzebnych, godzin. Przedtem wprowadzono go w wiele spraw, które właściwie nie miały dla niego aż takiego znaczenia. Mundur trochę się pogniótł w torbie na garnitury, ale w tej chwili i tak nikt na to nie zwracał zbytniej uwagi, a granatowa wełna całkiem nieźle kryła fałdy. Zresztą, nawet gdyby ktoś mu się uważnie przyglądał, to pięć rzędów baretek pod złotymi skrzydłami zapewne bardziej przyciągnie jego wzrok, niż te parę przygniecionych kantów. Tego ranka wiał wiatr ze wschodu, toteż KC-10 podchodził do lądowania znad Wirginii, nad Kapitolem. Widok, jaki rozciągał się z góry wywołał zduszone "O, Jezu!" gdzieś z tyłu, co ściągnęło do okien wszystkich pozostałych pasażerów, którzy na moment zapomnieli, że nie są turystami. Krwistoczerwone promienie wschodzącego słońca mieszały się z biało-czerwonymi błyskami świateł wozów strażackich wokół tego, co jeszcze nie tak dawno było symbolem Waszyngtonu, stolicy ich państwa. Każdy z nich oglądał bezpośrednie transmisje z miejsca katastrofy, ale ten obraz, widziany na własne oczy, działał na nich nieporównanie mocniej. Pięć minut później samolot wylądował w bazie Andrews i oficerowie przesiedli się na pokład śmigłowca z 1. Dywizjonu Śmigłowców Sił Powietrznych USA, który miał ich przetransportować na lądowisko Pentagonu. Ten lot, wolniejszy i na niższym pułapie, dał im kolejną możliwość zapoznania się z ogromem zniszczeń. - O Boże - jęknął w interkom Dave Seaton. - Czy w ogóle ktoś z tego wyszedł żywy? Robby odezwał się dopiero po chwili: - Ciekawe, gdzie był Jack, kiedy do tego doszło? - Przypomniał sobie tradycyjny toast armii brytyjskiej "Za krwawe wojny i wielkie zarazy!", który bez ogródek wskazywał jedyne pewne drogi awansu dla oficera. Każdemu z nich zdarzało się przecież awansować w miejsce zwolnione przez kogoś przed czasem. Wielu ludzi wypłynie teraz na szczyty, choć może nie oczekiwali awansu za taką cenę, a już na pewno nie jego najlepszy przyjaciel gdzieś tam, w dole, w tym zranionym mieście. * * * Widać było, że żołnierze pełnią wartę w wielkim napięciu. O'Day zaparkował swoją półciężarówkę po drugiej stronie Ósmej Ulicy. Koszary piechoty morskiej zostały zabarykadowane zgodnie z wymogami sztuki wojennej. Wzdłuż krawężnika zaparkowano rząd samochodów, podwójny w miejscach, gdzie naprzeciw były przerwy w zabudowie. Inspektor wysiadł i podszedł do bramy. Miał na sobie wiatrówkę z wielkim napisem FBI i już z daleka pokazywał w wyciągniętej ręce legitymację z odznaką. - Ja w sprawie służbowej, sierżancie - powiedział do podoficera dyżurnego na bramie. - Pan do kogo? - zapytał sierżant, porównując zdjęcie z twarzą Pata. - Do pana Murraya. - Proszę zostawić broń służbową do depozytu. Takie mamy rozkazy - wyjaśnił sierżant. - Jasne. - O'Day odpiął od pasa kaburę ze swoim S&W 1076 i dwoma zapasowymi magazynkami. Wewnątrz tego ogrodzenia i tak mu do niczego nie będzie potrzebny. - Sierżancie, ilu macie tu ludzi? - zapytał z wyrazem lekkiego zdziwienia, widząc wokół mnóstwo żołnierzy. - Dwie kompanie - odparł podoficer. - Trzecia ochrania Biały Dom. Oczywiście. Najlepiej zamknąć stajnię, kiedy konia już wyprowadzili, pomyślał inspektor. W dodatku właśnie przywoził wieści, sprawiające, że cała ta maskarada zdawała się psu na budę. Sierżant tymczasem przywołał gestem porucznika, który najwyraźniej nie miał nic do roboty, bo służba przy bramie to robota dla podoficerów, by ten zaprowadził gościa do celu jego wizyty. Porucznik zasalutował przybyszowi. - Mam się spotkać z dyrektorem Murrayem. Jesteśmy umówieni - powiedział O'Day. - Proszę za mną, sir. Okazało się, że wewnątrz ogrodzenia stoi druga linia wartowników, a za pierwszym rzędem budynków trzecia, z karabinami maszynowymi. Dwie kompanie, mówił ten sierżant? To razem daje jakieś trzysta bagnetów. No tak, prezydent Ryan na pewno był bezpieczny wewnątrz tej fortecy, chyba że znajdzie się jeszcze jeden szaleniec z samolotem. Po drodze legitymację O'Daya obejrzał jeszcze raz jakiś kapitan. To już przegięcie, pomyślał inspektor. Ktoś musi im szybko powiedzieć, jak się sprawy mają, bo jeszcze chwila i wyprowadzą czołgi na ulice. Murray już czekał na niego w sieni. - Na ile to pewne? - Myślę, że wystarczająco. - Chodź. - Murray zaprowadził gościa do stołówki. - To jest inspektor Pat O'Day - przedstawił go zebranym. - Chyba znasz tych ludzi, Pat? - Dzień dobry. Wracam ze Wzgórza. Znaleźliśmy coś, o czym jak myślę, powinni państwo wiedzieć - zaczął i w ciągu kilku minut przedstawił zebranym historię odnalezienia zwłok drugiego pilota i wstępne wyniki oględzin. - Na ile to pewne? - zapytała Andrea Price. - Wie pani sama jak to jest na tym etapie śledztwa - odparł O'Day. - Mamy na razie wstępne wyniki oględzin, ale mnie wydają się całkiem przekonywające. Ostateczne wyniki będą zapewne dostępne przed obiadem. Identyfikacja przebiega na razie trochę chaotycznie, bo do tej pory nie znaleźliśmy głowy denata, a ludzie są zupełnie wykończeni. Na razie nie mówię, że sprawa jest zamknięta. Mamy wstępne dane, które potwierdzają inne ustalenia. - Czy mogę o tym powiedzieć w telewizji? - zapytał Ryan. - W żadnym wypadku - kategorycznie zaprzeczył van Damm. - Po pierwsze, to jeszcze nie jest potwierdzone. A po drugie, jeszcze za wcześnie, by ktokolwiek w to uwierzył. Murray i O'Day spojrzeli po sobie. Żaden z nich nie był politykiem, w przeciwieństwie do van Damma. Dla nich tajemnica śledztwa służyła głównie do ochrony materiału dowodowego, do tego, żeby przysięgli orzekali w sprawie, nie mając o niej wyrobionego zdania i żeby nie wystraszyć sprawców. Dla Arnie'ego kontrola nad wiadomościami o ustaleniach śledztwa służyła czemuś diametralnie innemu: ochronie członków społeczeństwa przed wiadomościami, których mogliby nie zrozumieć w czystej formie. Trzeba je więc według Arnie'ego odpowiednio pokroić i przerzuć, a dopiero potem podawać ludziom, łyżeczka po łyżeczce, powoli, żeby się broń Boże nie zadławili. Obaj zauważyli też przeciągłe spojrzenie, którym Ryan obrzucił szefa personelu Białego Domu. Osławiona czarna skrzynka jest niczym więcej jak zwykłym magnetofonem, podłączonym do mikrofonów w kabinie pilotów i czujników, kontrolujących pracę przyrządów pokładowych, w tym nadzorujących pracę silników. Japońskie Linie Lotnicze JAL są własnością państwową, więc samolot był najnowszym krzykiem techniki. Rejestrator parametrów lotu działał w technologii cyfrowej, toteż odczytywanie zapisu szło bardzo sprawnie. Najpierw szef zespołu analityków wykonał kopię oryginalnej taśmy, by nie zniekształcić jej zapisów przed ewentualną powtórną ekspertyzą. Oryginał po skopiowaniu powędrował natychmiast do sejfu i od tej chwili przedmiotem prac była wyłącznie kopia. Ktoś już ściągnął tłumacza języka japońskiego, który oczekiwał na swoją kolej. - Wygląda na to, że zapis jest idealny - skomentował pierwsze prace analityk. - W samolocie wszystko było w porządku, nic nie siadło - dodał, pokazując linie na ekranie komputera. - Ładne, równe skręty, silniki chodzą jak złoto. Wszystko jak z podręcznika pilotażu. I tak aż do tej chwili. - Puknął palcem w ekran. - O, tu wykonał gwałtowny zwrot, zszedł z kursu zero-sześć-siedem na zero-dziewięć-sześć i wyrównał, wytracając gwałtownie wysokość, aż do chwili upadku. - W kabinie w ogóle nie było żadnych rozmów - odezwał się inny technik. - Na taśmie jest jedynie rutynowa korespondencja ze stacjami naziemnymi. Przewinę teraz do samego początku i zobaczymy, może wcześniej coś było. Tak naprawdę, to taśma nie miała początku. Urządzenie było całkowicie hermetyczne, jego konstruktorzy nie przewidywali możliwości wymiany taśmy, toteż krążyła ona wewnątrz magnetofonu, a kolejne nagrania kasowały to, co się na niej znajdowało poprzednio. Taśma była bardzo długa, umożliwiała nagrywanie nawet najdłuższych rejsów, trwających po czterdzieści i więcej godzin. Znalezienie końcówki poprzedniego lotu zajęło technikowi parę minut, a potem z głośnika rozległy się głosy obu członków załogi, prowadzących rozmowy między sobą po japońsku, a z wieżą kontrolną po angielsku. Rozmowy urywały się tuż po zjeździe samolotu z pasa na drogę kołowania. Potem przez dwie minuty panowała cisza i nagranie zaczynało się ponownie, gdy znowu uruchomiono przyrządy pokładowe w kabinie i załoga zaczęła procedurę przedstartową. Analitycy wezwali do pokoju tłumacza, pracownika Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Jakość nagrania była doskonała. Wszyscy wyraźnie słyszeli pstryknięcia przerzucanych wyłączników i szum włączanych mechanizmów. Najgłośniej słychać było oddech drugiego pilota, którego ścieżkę przesłuchiwali w tej chwili. - Stop - powiedział tłumacz. - Proszę cofnąć troszeczkę. Tam jest jeszcze jakiś głos, słabo go słyszę... O, teraz już lepiej. "Gotowe?" To pewnie kapitan. Tak, to na pewno on. Trzasnęły drzwi, a więc dopiero wszedł do kabiny. "Procedura przedstartowa zakończona. Procedura startowa w trakcie wykonywania". O, Boże! On go zamordował! Proszę jeszcze raz cofnąć! Agent FBI, stojący za plecami tłumacza, założył drugą parę słuchawek. Dla nich obu był to pierwszy raz. Agent widział już jak wygląda morderstwo na taśmie z kamery bankowej, ale ani on, ani tłumacz, nigdy nie słyszeli, jak się zabija człowieka. Nie słyszeli mlaśnięcia towarzyszącego uderzeniu nożem, zgrzytu ostrza po kości, stęknięcia śmiertelnie ugodzonego człowieka, któremu zaskoczenie jeszcze nie pozwoliło poczuć bólu, charkotu, który wydobył się z ust i wreszcie spokojnego głosu drugiego człowieka. - Co to było? - zapytał agent. - Proszę to puścić jeszcze raz - poprosił wstrząśnięty tłumacz, wbijając oczy w ścianę. - On mówi: "Bardzo mi przykro, że muszę to zrobić". - Przez chwilę tłumacz nie mówił nic, ciężko dysząc, wreszcie mruknął pod nosem: - Jezu! Z drugiego głośnika popłynął spokojny, zrównoważony głos informujący wieżę, że samolot uruchomił silniki. - To Sato, kapitan - poinformował ekspert NRBT. - To z jego ścieżki. Zabił drugiego pilota. - I dalej już nic nie ma na jego ścieżce - poinformował technik. Z głośnika dochodziły tylko dźwięki z wnętrza kabiny. - Zabił drugiego pilota - zgodził się agent. Mogą przesłuchiwać tę taśmę jeszcze setki, ba, tysiące razy, oni, Tajna Służba, NRBT, ktokolwiek, ale wnioski będą takie same. Śledztwo będzie trwało jeszcze miesiącami, ale właściwie można je było zamknąć już w tej chwili, niecałe dziewięć godzin po jego rozpoczęciu. Ulice Waszyngtonu przedstawiały niezwykły widok. O tej porze dnia stolica była zwykle zakorkowana na amen samochodami urzędników federalnych, lobbystów, kongresmanów, pięćdziesięciu tysięcy prawników prowadzących praktyki w mieście, ich sekretarek, nie licząc pracowników służb miejskich i robotników. Ryan znał to z własnego doświadczenia aż za dobrze. A dzisiaj nic, pustka. Gdyby nie to, że na każdym skrzyżowaniu stał radiowóz policji miejskiej albo pomalowany w barwy ochronne wóz Gwardii Narodowej, można by pomyśleć, że to weekend w środku lata i wszyscy wyjechali z miasta. Największy ruch panował na ulicach, którymi odsyłano samochody gapiów, chcących się dostać na Kapitol. Napotykali oni na stanowczą, choć grzeczną blokadę już dziesięć przecznic przed wjazdem na wzgórze. Prezydencka kawalkada jechała bez przeszkód wyludnioną Pennsylvania Avenue. Jack siedział z tyłu Chevroleta Suburbana, a pojazdy piechoty morskiej nadal poprzedzały i osłaniały z tyłu samochody Tajnej Służby. Słońce stało już wysoko. Niebo było czyste, błękitne, bez chmurki, i dopiero po chwili zorientował się, że coś tu nie gra, że panorama miasta została wyszczerbiona. Jumbo nie uszkodził nawet drzew. Nic nie rozproszyło energii uderzenia. Na rumowisku pracowało sześć dźwigów, przenosząc kamienne bloki z wnętrza krateru, który jeszcze wczoraj był siedzibą parlamentu, na ciężarówki, wywożące je gdzieś dalej. Odjechały już prawie wszystkie wozy straży pożarnej. Widowiskowa część tragedii dobiegła końca. Teraz pozostała już tylko rana do zaleczenia. Reszta miasta zdawała się nie naruszona. Ryan wyjrzał raz jeszcze przez przyciemnioną szybę samochodu na rumowisko i, gdy Suburban skręcał w Constitution Avenue, przeniósł wzrok na zegarek. 6.40. Zobaczył jakichś ludzi. Samochodów nie przepuszczano, ale porannymi biegaczami nikt sobie głowy nie zawracał. Wielu z nich zapewne biegało tędy co rano, ale wielu wybrało się gnanych ciekawością. Wszyscy stali i patrzyli w milczeniu na sceny rozgrywające się po drugiej stronie ulicy. Ryan popatrzył na ich twarze, kilku z nich oderwało się na chwilę od rumowiska, by odprowadzić wzrokiem kawalkadę samochodów. Stali w małych grupkach, dzieląc się wrażeniami, wskazując coś palcami i kręcąc z niedowierzaniem głowami. Jack zauważył, że agenci w samochodzie przypatrują im się uważnie, jakby się bali, że któryś wyciągnie zaraz spod dresu granatnik przeciwpancerny. Tak szybka jazda przez Waszyngton była nowością, jeśli chodzi o prezydencką kawalkadę. Zdecydowano się skorzystać z wyludnienia ulic, bo, po pierwsze, szybko poruszający się cel trudniej trafić, po drugie, czas Ryana liczył się teraz podwójnie i nie miał ani sekundy do stracenia. Gnał więc teraz ile sił w koniach pod maską ku temu, czego tak serdecznie nie znosił. Przecież zgodził się na tę propozycję tymczasowej wiceprezydentury przy boku Durlinga, żeby wreszcie, raz na zawsze, skończyć z pracą dla rządu. Ta myśl zmusiła go do zamknięcia oczu. Jak to jest, do ciężkiej cholery, że ilekroć chce od czegoś uciec, zawsze pakuje się w sam środek? Przecież to nie z nadmiaru odwagi, wręcz przeciwnie. Tak się bał zdemaskowania swojego tchórzostwa, że zawsze robił to, na co innym brakowało odwagi. Cóż mógł poradzić na to, że nie zawsze było pod ręką honorowe wyjście, z którego mógłby skorzystać? - Będzie dobrze - powiedział van Damm, domyślając się, o czym myśli nowy prezydent. Nie, nie będzie dobrze, pomyślał Jack, ale nie zdobył się na to, żeby swoje przewidywania wypowiedzieć na głos. Rozdział 3 Śledztwo Sala Roosevelta zawdzięcza swe imię Theodore'owi Rooseveltowi, tu bowiem wisi jego dyplom Pokojowej Nagrody Nobla, którą przyznano mu w roku 1905 za "mediację" w wojnie rosyjsko-japońskiej. Historycy dowodzą teraz, że za ten nóż wbity w plecy cara Amerykanie słono później zapłacili. Wygrana podgrzała mocarstwowe ambicje Japonii, a Rosjan zraniła tak głęboko, że jeszcze Stalin, którego trudno przecież podejrzewać o sympatię do dynastii Romanowów, uzasadniał wiarołomstwem Teddy'ego Roosevelta nieufność w stosunku do Amerykanów. Nagroda Nobla była jednak nagrodą Nobla i jej polityczną wymowę trudno było lekceważyć, nawet jeśli w rzeczywistości nic za nią nie stało. W sali tej wydawano w Białym Domu pomniejsze bankiety i organizowano konferencje prasowe, gdyż znajdowała się niedaleko Gabinetu Owalnego. Dostanie się tam było jednak trudniejsze, niż sobie Jack wyobrażał. Korytarze Białego Domu są dość wąskie, jak na przewalające się po nich tłumy, a w dodatku z uwagi na konieczność wpuszczenia obcych ludzi, liczba agentów Tajnej Służby została podwojona. Całe szczęście, że chociaż pochowali broń, pomyślał Jack. Zaraz za drzwiami, do grupy, która go eskortowała, dołączyło ich chyba jeszcze dziesięciu, zupełnie niezrażonych wyrażającym bezsilne cierpienie westchnięciem Miecznika. Wszystko było nowe, a chmara agentów, która kiedyś budziła w nim poczucie bezpieczeństwa, a potem rozbawienie, teraz stawała się jeszcze jednym przypomnieniem tego, że w jego życiu nastąpiła dramatyczna zmiana. - Co teraz? - zapytał Jack. - Tędy, proszę. - Agent otworzył drzwi, za którymi na prezydenta czekała charakteryzatorka. Wszystko co potrzebne do przygotowania głowy państwa do występu przed kamerami, spoczywało w wielkiej, znoszonej czarnej walizce z dermy, nad którą siedziała kobieta pod pięćdziesiątkę. Tej części występu w telewizji Jack nigdy nie zdołał polubić, mimo że jako doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, zmuszony był co jakiś czas występować przed kamerą. Trwanie w bezruchu w czasie, gdy ktoś nakładał mu na twarz płynny podkład za pomocą gąbki, sypał pudrem, układał fryzurę lakierem, którego się potem przez dwa dni nie dawało zmyć, było niemal ponad jego siły. W dodatku kobieta nie odzywała się ani słowem, a jej twarz zdradzała, że jeszcze chwila i wybuchnie płaczem. - Ja też go lubiłem - powiedział w końcu, przerywając niezręczną ciszę. Jej dłoń nagle zastygła w pół ruchu, a ich spojrzenia się spotkały. - Zawsze był taki miły. Wiem, że tego nie znosił, zupełnie jak pan, ale nigdy się nie poskarżył, zawsze miał jakiś żart w zanadrzu... Czasem, tak dla zabawy, charakteryzowałam też jego dzieci. Nawet chłopak to lubił, wie pan? Zwykle, jak miał wygłaszać orędzie, dzieciaki wcześniej bawiły się z kamerzystami, a oni potem oddawali im te taśmy i... - Już dobrze, niech pani nie płacze. - Wziął ją za rękę. Wreszcie ktoś z jego otoczenia nie traktował tej tragedii jak zwykłej zmiany pracodawcy i w którego obecności nie czuł się jak małpa w zoo. - Jak się pani nazywa? - Mary Abbot - odparła głosem pełnym skruchy za chwilę słabości. - Od dawna pani tu pracuje? - Przyszłam tuż przed odejściem pana Cartera - powiedziała, wycierając oczy. - To może udzieli mi pani paru rad? - Och, nie. Nie mam o tym zielonego pojęcia... - Na jej ustach zagościł uśmiech zakłopotania. - To tak jak ja. Czy to już koniec? - zapytał, spoglądając w lustro. - Tak, panie prezydencie. - Dziękuję pani, pani Abbot. Posadzili go w drewnianym fotelu z poręczami. Reflektory już były ustawione, a co gorsza, także zapalone, przez co temperatura w pokoju wzrosła do prawie czterdziestu stopni, a przynajmniej jemu się tak wydawało. Dźwiękowiec przypiął mu do krawata mikrofon z taką samą delikatnością, z jaką muskała jego włosy przed chwilą pani Abbot, co nie dziwiło, biorąc pod uwagę, że każdy ruch jego dłoni śledzony był pilnie przez dwóch agentów z rękami pod marynarkami. Każdy z członków ekipy otrzymał towarzystwo, a Andrea Price stała w drzwiach i stamtąd miała na oku wszystkich. Jej podejrzliwie spoglądających ciemnych oczu nie rozjaśniał fakt, że każdy element wyposażenia ekipy został dwukrotnie sprawdzony, ani to, że każdy z jej członków przeszedł dokładną rewizję. Detektory można oszukać, w końcu w filmach pokazywali jak szaleńcy budują pistolety pozbawione metalowych części. Plastikowa, czy nie, broń musi mieć jakieś kształty i wymiary, a jej użycie musi poprzedzać jakiś odbiegający od normy ruch. Wyczuwalne napięcie ochrony udzielało się ekipie telewizyjnej, która starała się trzymać ręce na widoku i powstrzymywać od gwałtownych gestów. - Dwie minuty - powtórzył producent wiadomość ze słuchawki. - Teraz lecą reklamy. - Zdołał się pan dziś choć krótko przespać? - zapytał akredytowany w Białym Domu dziennikarz CNN. Jak wszyscy, chciał jak najszybciej wiedzieć, z kim ma do czynienia. - Za krótko - odparł Jack, nagle czując ogarniające go napięcie. Naprzeciw stały dwie kamery. Skrzyżował nogi i oparł dłonie na udach, by powstrzymać drżenie palców. Jakie wrażenie powinien teraz sprawiać? Ma być ponury, przejęty żalem, czy spokojny i pewny siebie, a może przygnieciony tym wszystkim i zagubiony? Teraz już było za późno na ustalenia. Cholera, dlaczego nie zapytał o to wcześniej Arnie'ego? - Pół minuty - odezwał się producent. Jack spróbował się pozbierać. Tylko odpowiadać na pytania. W końcu nieraz to już robił. - Witam państwa w dzienniku osiem minut po siódmej - odezwał się dziennikarz, patrząc prosto w obiektyw kamery. - Jesteśmy teraz w Białym Domu, u prezydenta Johna Ryana. Panie prezydencie, to była długa noc, prawda? - Obawiam się, że tak - zgodził się Jack. - Co może nam pan powiedzieć o wydarzeniach ostatnich godzin? - Jak państwo wiedzą, trwa nadal akcja ratownicza. Nie odnaleziono jeszcze ciała prezydenta Durlinga. Ekipa śledcza, której prace koordynuje FBI, rozpoczęła dochodzenie, mające na celu wyjaśnienie przebiegu zdarzeń. - Jakie są dotychczasowe ustalenia? - Obawiam się, że jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek pewne ustalenia, ale spodziewam się, że po południu będą już znane początkowe ustalenia i wyniki ekspertyz. - Ryan dostrzegł zawód w oczach dziennikarza, mimo że ten przecież przed wejściem tu wiedział, że nie otrzyma wiążącej odpowiedzi na to pytanie. - Dlaczego właśnie FBI prowadzi śledztwo? Przecież sprawy zamachów na prezydentów leżą w gestii Tajnej Służby? - Szkoda czasu na spory kompetencyjne. Dochodzenie w sprawie tej wagi musiało się rozpocząć natychmiast, toteż postanowiłem, że będzie je prowadzić Biuro, w ścisłym powiązaniu z Departamentem Sprawiedliwości i innymi agendami federalnymi. Potrzebujemy odpowiedzi, i to szybko, a ten sposób wydaje nam się najlepszy. - Chodzą słuchy, że mianował pan też nowego dyrektora FBI. Jack skinął głową. - Tak, Barry, dokonałem tej nominacji. Poprosiłem Daniela E. Murraya, by zgodził się tymczasowo pełnić obowiązki dyrektora Biura. Dan jest pracownikiem FBI z długim doświadczeniem i ostatnio pełnił rolę zastępcy dyrektora Shawa. Znaliśmy się w trójkę od wielu lat i jestem zdania, że pan Murray to jeden z najlepszych policjantów, jakich w tej chwili rząd ma do swojej dyspozycji. - Murray? Co to za jeden? - Policjant, podobno ekspert od terroryzmu i wywiadu - odparł szef wywiadu. - Hmm - mruknął, wracając do filiżanki gorzkiej kawy. - A co może nam pan powiedzieć o przygotowaniach do działań rządu w ciągu tych najbliższych paru dni? - Barry, te plany dopiero powstają. Najważniejszą sprawą jest na razie umożliwienie FBI i innym organom dochodzeniowym ich pracy. Jeszcze dziś dostępne będą inne informacje, ale to była długa i trudna noc dla bardzo wielu ludzi w tym mieście. Korespondent skinął głową i postanowił zadać bardziej osobiste pytanie. - Panie prezydencie, gdzie pan i pańska rodzina spaliście tej nocy? Bo podobno nie tutaj? - W koszarach piechoty morskiej przy Ósmej Ulicy. - Jasna cholera, Szefie! - mruknęła z wyrzutem Andrea Price. Paru pismaków i tak już o tym wiedziało, ale Służba nikomu tego nie potwierdzała, odpowiadając, że rodzina Ryanów spędziła tę noc w "nieujawnionym miejscu". No dobra, trzeba będzie poszukać innego lokum na dzisiejszą noc. - A dlaczego tam? - Wiesz, to mogło być gdziekolwiek, ale akurat tam wydawało mi się najdogodniej. A poza tym, Barry, kiedyś byłem oficerem piechoty morskiej, więc ciągnęło mnie na stare śmieci - wyjaśnił. - Pamiętasz tę noc, kiedy ich wysadziliśmy w powietrze? - Piękna noc - przypomniał sobie szef wywiadu, wspominając jak to wypatrywał oczy przez lornetkę z dachu bejruckiego "Holiday Inn". To on pomagał to zorganizować. Zajął się najtrudniejszą sprawą, znalezieniem kierowcy. Amerykanie mieli hopla na punkcie tych swoich marines, przypisywali im jakieś wręcz mistyczne moce. Ale okazało się, że ginęli równie łatwo, jak inni niewierni. Nieraz zastanawiał się potem w żartach, czy w tym całym Waszyngtonie jego ludziom nie udałoby się znaleźć odpowiednio dużej ciężarówki... Odłożył te przyjemne rozważania na bok, miał mnóstwo roboty do wykonania. Nieraz był w Waszyngtonie i rozpoznawał tam wiele obiektów, w tym koszary piechoty morskiej, właśnie pod kątem ewentualnej akcji. Nie, zbyt łatwo było je obronić. A szkoda. Polityczna wartość takiego ataku byłaby trudna do przecenienia. * * * - Niezbyt sprytnie - zauważył Ding znad porannej kawy. - A co, myślałeś, że się będzie chował? - zapytał Clark. - Ty go znasz, tato? - zapytała Patricia. - Tak. Razem z Dingiem byliśmy jego ochroną, kiedy jeszcze pracował w CIA. A jeszcze wcześniej miałem okazję poznać jego ojca - dodał zupełnie bez zastanowienia, co mu się nigdy dotąd nie zdarzało. - I jaki on jest, Ding? - zapytała Patsy swego narzeczonego, gładząc świeżo otrzymany pierścionek zaręczynowy. - Łebski facet - ocenił go Chavez. - Spokojny. Zawsze znajdzie dla ludzi życzliwe słowo. No, w każdym razie, zwykle znajduje. - Kiedy trzeba, potrafi być twardy - zauważył Clark, spoglądając na córkę i swego partnera, a zarazem przyszłego zięcia. - To prawda - zgodził się z nim Ding. Przez te reflektory pocił się strasznie, ale dzielnie zwalczał pokusę podrapania się po policzku. Nad rękami zdołał zapanować, ale mięśnie twarzy zaczęły mu drgać i miał jedynie nadzieję, że kamera tego nie wyłapie. - Obawiam się, że na to pytanie nie będę ci mógł odpowiedzieć, Barry - ciągnął, ściśle składając dłonie. - Jeszcze za wcześnie na odpowiedź na wiele ważnych pytań. Udzielimy na nie odpowiedzi, gdy tylko przyjdzie na to czas. A na razie, przepraszam, ale nie mamy nic do powiedzenia. - Ma pan dziś przed sobą pracowity dzień, panie prezydencie - w głosie dziennikarza pojawiło się współczucie. - Dla nas wszystkich, Barry, będzie to długi i ciężki dzień. - Dziękuję panu, panie prezydencie. - Poczekał aż światła zgasną i z centrali w Atlancie przyjdzie potwierdzenie zakończenia transmisji, zanim znowu się odezwał: - Dziękuję panu, panie prezydencie. To był dobry wywiad. Do pokoju wszedł Arnie, odsuwając z drogi Andreę. Niewielu było w tym budynku ludzi, mogących sobie pozwolić na dotknięcie agenta Tajnej Służby bez narażenia na poważne konsekwencje, nie mówiąc już o odepchnięciu go, ale Arniemu uszło to na sucho. - Całkiem nieźle. Nic nie kombinuj. Odpowiadaj zwięźle na pytania. Pani Abbot poprawiła mu makijaż. Dłoń delikatnie dotykała czoła, podczas gdy druga małym pędzelkiem muskała włosy. Gdyby nie powaga chwili, Ryan chyba by się roześmiał. Od czasu balu maturalnego nikt dotąd nie przejawiał takiej troski o jego sztywne czarne włosy. Dziennikarka CBS miała około trzydziestu pięciu lat, a jej wygląd dowodził, że intelekt i uroda wcale nie muszą się nawzajem wykluczać. - Panie prezydencie - zapytała po kilku konwencjonalnych pytaniach - co pozostało z rządu? - Mary - trzymał się nadal zalecenia, by zwracać się do dziennikarzy prowadzących wywiad po imieniu. Nie wiedział, dlaczego tak trzeba, ale skoro tak mu poradzono, widać istniał jakiś powód - ostatnie dwanaście godzin było dla nas wszystkich szokiem, ale chciałbym tobie i wszystkim przypomnieć słowa prezydenta Durlinga sprzed zaledwie kilku dni. Powiedział wtedy, że Ameryka pozostaje Ameryką. I tak właśnie jest. Wszystkie organa rządu federalnego działają nadal, zarządzane przez kierowników resortów, a... - Ale przecież Waszyngton... - Tak, to prawda, że urzędy federalne w stolicy są zamknięte ze względów bezpieczeństwa... Znowu mu przerwała, nie ze względu na brak wychowania, ale dlatego, że mieli tylko cztery minuty na antenie. - A wojsko na ulicach? - Mary, policja miejska i straż pożarna przeżyły najgorszą noc w swojej historii. Była ciężka, długa i mroźna. Gwardia Narodowa została wezwana na pomoc cywilnym organom porządku z uwagi na wyczerpanie ich rezerw ludzkich i sprzętowych. Tak samo dzieje się w przypadkach klęsk naturalnych, jak powodzie, tornada, trzęsienia ziemi. FBI współpracuje z biurem burmistrza, starając się jak najszybciej zaprowadzić porządek. - To było tego ranka jego najdłuższe wystąpienie. Zorientował się, że ściska ręce tak mocno, że kostki mu zbielały i musiał się zmusić do rozluźnienia chwytu. - Popatrz na jego ręce - powiedziała pani premier. - Co my o nim wiemy? Szef wywiadu otworzył leżącą na kolanach teczkę, której zawartość znał już niemal na pamięć. - To zawodowy oficer wywiadu. Słyszała pani zapewne o tych incydentach w Londynie i w Stanach parę lat temu... - A, o tych - odparła, pociągając mały łyczek herbaty z filiżanki. - Czyli szpieg... - I to bardzo poważany. Nasz rosyjski przyjaciel wyraża się o nim w samych superlatywach. W Century House też mu nie szczędzą pochwał - jako że oboje zawdzięczali wykształcenie Brytyjczykom, on akademii w Sandhurst, a ona uniwersytetowi w Oksfordzie, nie musiał jej tłumaczyć, że ten budynek jest siedzibą brytyjskiego wywiadu. - Jest człowiekiem o wysokiej inteligencji. Mamy podstawy twierdzić, że jako doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego prezydenta Durlinga kierował amerykańskimi działaniami przeciw Japonii. - I przeciwko nam? - zapytała, wbijając w niego wzrok. Telewizja satelitarna to jednak straszna wygoda. O każdej porze dnia i nocy można włączyć jakiś program i zobaczyć na żywo tego, czy innego przywódcę świata. Już nie trzeba wsiadać do samolotu, lecieć cały dzień i oglądać go na żywo, w kontrolowanej sytuacji, w wybranym przez gospodarza momencie. Teraz wystarczyło włączyć telewizor i patrzyć na człowieka działającego pod wpływem stresu, zapędzanego w narożnik i oceniać jego reakcje. Szpieg, czy nie szpieg, nie wyglądał w tej chwili zbyt pewnie. Każdy ma swoje ograniczenia. - Bez wątpienia, pani premier. - Nie wygląda raczej na człowieka, który tego wszystkiego dokonał - powiedziała. Niepewny, zaskoczony, wstrząśnięty... Nie było wątpliwości: okoliczności go przerosły. * * * - Kiedy będzie nam pan mógł coś więcej powiedzieć o przebiegu wypadków? - W tej chwili naprawdę nie mogę nic twierdzić kategorycznie. Jest jeszcze za wcześnie. Pewnych spraw nie da się, niestety, przyśpieszyć - odparł Ryan. Zaczynało do niego niejasno docierać, że stracił panowanie nad tym wywiadem. Uświadomił sobie, że za drzwiami Sali Roosevelta stoi coś na kształt kolejki do kasy w supermarkecie, że każdy z dziennikarzy chce zabłysnąć, pytając o coś innego niż pozostali, i że nie zależało im na tym, by zrobić wrażenie na nowym prezydencie, ale na widzach, którzy właśnie włączają swój ulubiony program. Lojalność widzów liczyła się dla nich bardziej niż cokolwiek na świecie, bo to widzowie płacili im pensje. Niezależnie więc od tego, jak ciężko ucierpiał kraj, Ryan był tylko kolejnym rozmówcą, z którego trzeba wyciągnąć coś ciekawego. Przewidywania Arnie'ego na temat ich skłonności do współpracy, mimo całego jego politycznego doświadczenia, okazały się mrzonką. Na szczęście czas wywiadów był ograniczony, bo dwadzieścia pięć minut po pełnej godzinie w każdej sieci przychodził czas na wiadomości lokalne. Choćby nie wiadomo co wydarzyło się w kraju, czy na świecie, ludzie musieli przecież się dowiedzieć, jaka będzie pogoda i gdzie tworzą się korki. Łatwo było o tym zapomnieć wewnątrz obwodnicy waszyngtońskiej, bo praca w stolicy sprzyjała traktowaniu jej jako pępka świata, ale na zewnątrz życie toczyło się jak zwykle. Męczarnie wreszcie dobiegły końca i Mary odwróciła się do kamery, mówiąc: - Dziękujemy państwu. Miał teraz dwanaście minut, zanim weźmie go w obroty NBC. Kawa, którą wypił na śniadanie zaczęła działać i musiał szybko poszukać łazienki, ale kiedy wstał, zaplątał się w przewody i o mało nie runął na podłogę. - Tędy, panie prezydencie. - Wskazano mu prowadzący w lewo korytarz, który potem skręcał w prawo i, jak poniewczasie poznał Jack, prowadził do Gabinetu Owalnego. Zatrzymał się przed progiem i musiał zebrać wszystkie siły, by się przełamać i jednak wejść w te drzwi. Nadal uważał, że Gabinet nie jest jego, ale pęcherz zmusił go do porzucenia rozmyślań nad tą kwestią. Łazienka to tylko łazienka, zresztą nawet nie była częścią Gabinetu, tylko poczekalni. Nareszcie był gdzieś sam, bez tej zgrai wiernych owczarków, tłoczących się wokół niego, jakby przeprowadzali owieczkę ze złotym runem przez las pełen wilków. Na razie jeszcze nie wiedział, że wejście do łazienki zapalało lampkę nad jej drzwiami, a Tajna Służba dzięki wizjerowi w drzwiach miała okazję chronić go nawet tam. Myjąc ręce, Ryan spojrzał w lustro, co w takich chwilach zawsze jest błędem. Makijaż sprawiał, że wyglądał młodziej, co samo w sobie nie było takie złe, ale te sztuczne rumieńce na twarzy, w miejscach, gdzie nigdy ich nie miał, były naprawdę idiotyczne. Zwalczył chęć starcia tego świństwa z twarzy przed powrotem na fotel, gdzie pewnie już czekała ekipa NBC. Tym razem naprzeciw usiadł rosły Murzyn, a wymieniając uścisk ręki Ryan pocieszył się, że z twarzą dziennikarza obeszli się jeszcze gorzej niż z jego. Nie zdawał sobie do dziś sprawy z faktu, że światło reflektorów działa na cerę ludzką tak, aby na ekranie wyglądała ona naturalnie, i w tym celu trzeba pokrywać ją makijażem, który w normalnym oświetleniu zdaje się zupełnie bezsensowny. - Co ma pan na dzisiaj w planie, panie prezydencie? - brzmiało czwarte pytanie Nathana Andrewsa. - Odbędę dziś spotkanie z pełniącym obowiązki dyrektora FBI, panem Murrayem. Prawdę mówiąc, przez jakiś czas będziemy się spotykali dwa razy dziennie. Poza tym mam zaplanowane spotkanie z personelem biura doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Potem spotkam się z ocalałymi członkami Kongresu, a po południu odbędzie się posiedzenie gabinetu. - A co z przygotowaniami do pogrzebu? - Na to jeszcze za wcześnie - pokręcił głową Ryan. - Wiem, że to trudne dla nas wszystkich, ale takie rzeczy zawsze trochę trwają. - Nie powiedział, że wieczorem szef protokołu ma go zapoznać ze stanem przygotowań. - To był samolot japoński, w dodatku należący do przewoźnika państwowego. Czy mamy powód przypuszczać, że...? - Nie, Nathan, nie mamy żadnych podstaw do wyciągania zbyt daleko idących wniosków. Jesteśmy w stałym kontakcie z rządem japońskim, a premier Koga przyrzekł swoją pełną współpracę i będziemy go trzymać za słowo. Chciałbym raz jeszcze podkreślić, że konflikt z Japonią został zakończony. Zdarzenia, które miały miejsce pomiędzy naszymi dwoma krajami były następstwem serii aktów przestępczych, których sprawców japoński aparat sprawiedliwości ściga teraz z całą stanowczością. Nie wiemy jeszcze, jak doszło do wczorajszej tragedii, ale póki tego całkiem nie wyjaśnimy, chciałbym prosić o powstrzymanie się od nieodpowiedzialnych spekulacji na ten temat, które nikomu nie pomogą, a mogą jedynie zaszkodzić i tak już napiętym stosunkom pomiędzy naszymi krajami. Myślę, że wszyscy mamy już dosyć szkód i że teraz nadszedł czas na ich naprawę, a nie dalsze jątrzenie ran. * * * - Domo arigato - wyszeptał japoński premier. Po raz pierwszy widział i słyszał Ryana. Twarz i głos były zaskakująco młode, jak na to wszystko, co słyszał w ciągu dnia na temat drogi życiowej tego człowieka. Dostrzegł napięcie i niepewność, ale zauważył też, że kiedy musiał odpowiedzieć na jakieś kłopotliwe pytanie, których bezczelni pismacy mu nie szczędzili, w głosie i w oczach następowała zmiana. Ta zmiana była bardzo subtelna, ale Koga przywykł zwracać uwagę nawet na najdrobniejsze szczegóły. No cóż, to jedna z zalet wychowywania się w Japonii, bardzo przydatna w ciągu lat politycznej kariery. - To bardzo groźny przeciwnik - zauważył minister spraw zagranicznych. - W przeszłości dowiódł też, że jest odważnym człowiekiem. Koga wrócił w myślach do teczki Ryana, którą przeglądał dwie godziny temu. Ryan nie cofał się przed stosowaniem przemocy, od której stronił Koga. Ale od tych dwóch dziwnych Amerykanów, którzy uratowali mu życie, gdy zagrażali mu jego rodacy, dowiedział się, że przemoc ma swoje miejsce w życiu, tak jak chirurgia. Ryan uciekał się do przemocy, by ochronić życie innych. Gdy było trzeba, walczył twardo i umiejętnie, a gdy bitwa ucichła, okazał łaskę i współczucie pobitemu wrogowi. - Tak, to człowiek wielkiej odwagi - potwierdził. - I honoru. - Umilkł na chwilę. To dziwne, ale odczuwał coś, jakby początki przyjaźni z tym człowiekiem, którego nigdy w życiu nie widział i z którym zaledwie tydzień temu jego kraj toczył wojnę. - To samuraj, choć gajdzin. Dziennikarka ABC, młoda blondynka, miała na imię Joy, co Ryanowi wydawało się tego dnia nieco niestosowne, ale przecież jej rodzice nie mogli tego przewidzieć. Jeżeli Mary z NBC była atrakcyjna, to Joy była po prostu olśniewająca i zapewne dlatego dano jej to poranne okienko w wiadomościach, najbardziej prestiżowe poza wieczornym dziennikiem. Jej uścisk dłoni na powitanie był ciepły i przyjacielski. I miał w sobie coś, co sprawiło, że serce żywiej mu zabiło. - Dzień dobry, panie prezydencie - powiedziała miękkim głosem, bardziej pasującym do wytwornego przyjęcia, niż porannego dziennika w telewizji. - Dzień dobry. Proszę. - Wskazał fotel obok siebie. - Witam państwa. Jestem w Sali Roosevelta Białego Domu i rozmawiam z prezydentem Johnem Patrickiem Ryanem. Panie prezydencie, to była długa i ciężka noc dla naszego kraju. Co może nam pan o niej powiedzieć? Ten punkt programu Ryan miał już do tego stopnia opanowany, że odpowiadał niemal bez udziału świadomości. Mówił głosem spokojnym, nieco mechanicznym, wpatrując się w nią, tak jak go uczono. Zresztą nie było trudno skoncentrować się na jej piwnych oczach, choć po dłuższej chwili takiego wpijania się w nie, zaczął się czuć jakoś dziwnie. Miał nadzieję, że tego bardzo nie widać. - Panie prezydencie, ostatnie miesiące obfitowały w dramatyczne momenty, a ostatnia noc była tylko ich kulminacją. Za kilka kwadransów ma się pan spotkać z doradcami do spraw bezpieczeństwa narodowego i członkami Kolegium Szefów Sztabów. Czym najbardziej się panowie w tej chwili martwicie? - Joy, dawno temu jeden z amerykańskich prezydentów powiedział, że nie mamy czego się bać, poza samym strachem. To prawda i teraz. Nasz kraj jest dziś równie silny jak był wczoraj. * * * - O, tak, to prawda - mruknął pod nosem Darjaei. Spotkał już raz Ryana. Był wtedy arogancki i wojowniczy, jak pies wysuwający się przed pana, marzący o zatopieniu w kimś zębów. Teraz pana już nie było, a Ryan wciąż zachowywał się jak pies, wbijający oczy w tę piękną, wyuzdaną kobietę. Aż dziwne, że nie wywalił języka i nie dyszy. Może ze zmęczenia? Ryan był zmęczony, to się rzucało w oczy. A jaki miałby być? Był taki, jak jego kraj. Wyglądał na silnego człowieka. Wciąż jeszcze młody, wyprostowany, barczysty. Spojrzenie miał przenikliwe, głos mocny, ale kiedy go spytano o siłę jego kraju, mówił o strachu. Ciekawe. Darjaei wiedział, że siła i potęga są przymiotami w większym stopniu ducha, niż ciała, co odnosi się zarówno do ludzi, jak ich państw. Ameryka była dla niego zagadką, podobnie jak jej przywódcy. Czy jednak musiał wiedzieć o nich dużo więcej, by domyślić się reszty? Ameryka była bezbożnym krajem. To dlatego ten cały Ryan mówił o strachu. Bez Boga zarówno człowiek, jak i państwo tracą orientację. Niektórzy mówili wprawdzie to samo o jego kraju, ale nawet jeśli była w tym choć odrobina prawdy, to przecież z innego powodu. Podobnie jak inni widzowie, Darjaei koncentrował się na twarzy i głosie Ryana. Odpowiedź na pierwsze pytanie była oczywista i udzielona niemal mechanicznie. Czegokolwiek Amerykanie dowiedzieli się o wczorajszym cudownym zrządzeniu losu, będą milczeć. Zresztą pewnie i tak niewiele wiedzieli, co było zrozumiałe w tych okolicznościach. Dla Darjaeiego był to koniec długiego dnia, z którego nie zmarnował ani minuty. Wezwał do siebie ministra spraw zagranicznych, by ten nakazał kierownikowi departamentu amerykańskiego (który od czasu rewolucji rozrósł się tak, że zajmował cały biurowiec w centrum Teheranu) przygotować opracowanie na temat tego, jak działa władza w Ameryce. Sytuacja okazała się jeszcze lepsza, niż sobie założył. Nie mogli teraz stanowić żadnego nowego prawa, nałożyć żadnego nowego podatku, nawet wydawać pieniędzy z budżetu, dopóki nie zbierze się nowy Kongres, a to zajmie sporo czasu. Ten szczeniak Ryan to resztki władz USA. Na dodatek, te resztki nie wzbudziły jakoś respektu u siedemdziesięciodwuletniego ajatollaha. Stany Zjednoczone dławiły Iran od lat. Niesłychana potęga. Nawet po redukcjach w siłach zbrojnych, które były konsekwencją upadku Związku Radzieckiego, tego "Mniejszego Szatana", Ameryka nadal zdolna była robić rzeczy, o których nie śniły inne kraje. Jedyne czego jej do tego było trzeba, to chęć i polityczna decyzja. Może nie dochodziło do tego często, ale groźba była realna i zawsze wisiała w powietrzu. Co jakiś czas naród amerykański zbierał się w garść i kolejny przywódca państwowy, któremu zdarzało się o tym na chwilę zapomnieć, gorzko tego żałował. Ostatnio przekonał się o tym Irak, któremu Wielki Szatan przetrącił kark jednym klapsem, doprowadzając do klęski, do której on sam i jego wielki poprzednik nie zdołali doprowadzić niemal dziesięcioma długimi latami krwawej wojny. Ameryka była zagrożeniem, z którym należało się liczyć. Ale teraz, szczęśliwym zrządzeniem Allacha, potęga USA chwiała się po ciosie, który o mało nie pozbawił olbrzyma głowy. Nawet największego olbrzyma można pokonać silnym ciosem w kark, a co dopiero w głowę... Jeden człowiek, pomyślał Darjaei, nie słuchając słów dobiegających z telewizora. Słowa nie miały znaczenia. Ryan i tak nie mówił nic ważnego, ale samym sposobem mówienia zdradził wiele człowiekowi śledzącemu jego wystąpienie z drugiego końca świata. Nowa głowa państwa opierała się na szyi, na której Darjaei skoncentrował teraz wzrok. Tak, cały problem polega na tym, by dokończyć proces oddzielenia głowy od ciała. Teraz łączyła je już tylko ta cienka szyjka... * * * - Dziesięć minut przerwy - oznajmił Arnie, gdy Joy wyszła z Sali Roosevelta. Reporter kanału telewizyjnego Fox właśnie się charakteryzował. - Jak mi poszło? - zapytał Jack, tym razem odpinając mikrofon zanim wstał. Musiał rozprostować nogi. - Nie najgorzej - łaskawie ocenił van Damm. Zawodowemu politykowi nie oszczędziłby prawdy, ale też zawodowiec otrzymałby dużo trudniejsze pytania. Jeżeli Ryan miał w ogóle funkcjonować w swojej roli, to należało w nim podbudować poczucie własnej wartości. Prezydentura jest ciężkim kawałkiem chleba, nawet kiedy wszystko idzie jak z płatka. Każdy lokator tego domu miał kiedyś taką chwilę, w której marzył, by jakiś kataklizm zmiótł z powierzchni ziemi tę cholerną budę na Wzgórzu, razem z tymi darmozjadami, którzy w niej siedzą, a gdyby przy okazji zabrał też resztę agencji i departamentów, to już byłaby pełnia szczęścia. Ale teraz, gdy wreszcie się to ziściło, właśnie Ryan będzie się musiał na własnej skórze przekonywać, jak niezbędny był ten cały aparat dla funkcjonowania państwa, które nagle zwaliło mu się na barki. - Pewnie jeszcze wiele muszę się nauczyć, co? - zapytał Jack, opierając się o ścianę sali i wznosząc oczy ku sufitowi. - Nauczysz się - zapewnił go Arnie. - Może - uśmiechnął się Ryan, na chwilę zapominając o tym, że ten zbiorowy gwałt, który przeżywał od rana i który miał jeszcze trwać, to nie wszystkie jego kłopoty. Trwało to do chwili, w której agent Tajnej Służby podał mu kawałek papieru faksowego. * * * Nie było to może w porządku w stosunku do innych rodzin, ale wydobycie ciała prezydenta Durlinga miało absolutny priorytet na rumowisku kapitolińskim. Aż cztery dźwigi ustawiono w zachodnim rogu budynku, a ich ruchami kierował majster w kasku, stojący na poziomie podłogi izby posiedzeń plenarnych. Robotnicy znajdowali się stanowczo za blisko siebie i haków dźwigów, ale dziś nikt z inspektoratu pracy nie miał wstępu na rumowisko. Jedynymi państwowymi inspektorami, z którymi należało się dziś liczyć, byli ludzie z Tajnej Służby. FBI mogło sobie pełnić nadzór nad śledztwem, ale żaden fedzio nie był im w stanie przeszkodzić w poszukiwaniu zwłok tego, którego mieli bronić i oddaniu mu ostatniej posługi. Na miejscu był też lekarz i zespół ratowniczy, choć nikt już nie łudził się, że dokopią się do kogoś, kto przeżył. Największą sztuką była koordynacja pracy dźwigów, żeby, zagłębiając się w rumowisku, nawzajem sobie nie przeszkadzały. Z zewnątrz wyglądało to jakby cztery żyrafy naraz usiłowały napić się z tego samego źródełka. Od zdolności operatorów zależało, żeby się nie stuknęły głowami. - Patrzcie! - krzyknął jeden z robotników, wskazując palcem. Spod bloku piaskowca ukazała się sczerniała ręka ściskająca kurczowo pistolet. To pewnie Andy Walker, szef ochrony prezydenckiej. Ostatni obraz z kamery telewizyjnej pokazywał go o pół metra od Durlinga, biegnącego, by zepchnąć go z mównicy i nakryć własnym ciałem. Na nic się to nie zdało i zginęli obaj. Następny dźwig sięgnął w dół po kolejną bryłę. Obwiązany stalową liną blok piaskowca drgnął, lekko obrócił się na rozprostowującej się linie i powoli uniósł się w górę, odsłaniając resztę ciała zabitego agenta, czyjąś nogę oraz resztki połamanej i zwęglonej dębowej mównicy. Obok walały się lekko nadpalone kartki. Ogień nie sięgnął tak daleko w głąb stosu gruzów w tej części budynku. - Stać! - Majster złapał za ramię agenta Tajnej Służby i nie pozwolił mu podejść bliżej. - Oni już i tak nie żyją, więc co za sens za nich ginąć? Poczekajcie te parę minut. Odczekał aż ramię dźwigu zabierze bryłę kamienia i zejdzie z drogi operatorowi drugiego. Gestami rąk podprowadził go na miejsce i tam kazał opuścić hak. Dwóch robotników założyło liny na kolejny blok i odsunęło się, a majster zakręcił ręką w powietrzu i bryła ruszyła do góry. - Mamy Skoczka - powiedział do mikrofonu agent. Zespół ratowniczy natychmiast podbiegł na miejsce, nie zważając na ostrzegawcze okrzyki robotników, ale już z odległości paru metrów widać było, że ich pośpiech na nic się nie zda. Lewa ręka denata wciąż trzymała plik kartek z tekstem przemówienia. Prezydenta zabiły pewnie spadające bloki sklepienia, jeszcze zanim pożar wyssał stąd cały tlen. Ogień zdołał jedynie osmalić skórę i opalić włosy. Spadające kamienie zdeformowały ciało i poszarpały ubranie, ale garnitur, prezydencka spinka do krawata i złoty zegarek na przegubie ręki, bez najmniejszych wątpliwości identyfikowały zwłoki prezydenta Rogera Durlinga. Wszystko wokół zamarło. Dźwigi zastygły w miejscu, ich silniki leniwie kręciły się na jałowym biegu, a operatorzy zrobili sobie przerwę na kawę. Na rumowisko wbiegła ekipa fotografów z zespołu kryminalistycznego i zaczęła robić zdjęcia miejsca zdarzeń z każdego możliwego ujęcia. Nie śpieszyli się. W innych częściach rumowiska sali obrad żołnierze Gwardii Narodowej, którzy tymczasem przejęli to smutne zadanie od strażaków, pakowali zwłoki w plastikowe worki i wynosili je. Tajna Służba otoczyła znalezione ciało szczelnym kordonem i nie dopuszczała nikogo obcego do wnętrza piętnastometrowego kręgu, wewnątrz którego oddawała ostatnią posługę Skoczkowi, jak, na pamiątkę jego służby w 82. Dywizji Powietrznodesantowej, Tajna Służba ochrzciła Durlinga. Nikt się nie roztkliwiał, za dużo już czasu minęło, ale i na to przyjdzie pora. Kiedy wreszcie ratownicy i fotografowie się wynieśli, czterech agentów w wiatrówkach z napisem TAJNA SŁUŻBA podeszło bliżej. Najpierw unieśli ciało Andy'ego Walkera, który zginął, zasłaniając swoim ciałem Szefa, i delikatnie złożyli je do plastikowego worka, zabezpieczając wcześniej wyjętą z zaciśniętej dłoni broń. Potem przyszła kolej na leżącego pod nim prezydenta Durlinga. Z tym poszło już trudniej. Ciało zesztywniało w rigor mortis, a potem zamarzło z ręką sztywno wyciągniętą przed siebie, przez co nie mieściła się ona w worku. Agenci popatrzyli po sobie, zastanawiając się co robić. Ciało było dowodem, więc nie można go było uszkodzić, na przykład łamiąc rękę. Poza tym żadnemu nie mogło się pomieścić w głowie, że można zrobić coś takiego ze zwłokami Szefa. Pokręcili się przez chwilę wokół i wreszcie jakoś udało im się zapakować do worka oporne zwłoki, choć z tą wystającą z niego ręką, Durling wyglądał jak jakiś koszmarny pomnik Kapitana Ahaba. Czterej agenci wynieśli worek, z wysiłkiem znajdując wśród gruzów drogę na zewnątrz, do sanitarki czekającej specjalnie na to ciało. Widok procesji kierującej się do stojącej na uboczu karetki zaalarmował fotoreporterów, którzy zlecieli się zewsząd jak sępy, trzaskając migawkami i kręcąc obiektywami kamer. Wiadomość o odnalezieniu ciała przerwała wywiad, którego Ryan udzielał stacji telewizyjnej Fox. Prezydent i dziennikarz wpatrywali się razem w stojący na stole monitor. Jack dopiero teraz uznał się oficjalnie za prezydenta. Durling naprawdę nie żył i Ryan naprawdę zajął jego miejsce. Kamera wychwyciła zmianę w twarzy Jacka, gdy przypomniał sobie jak Durling zwrócił na niego uwagę, zaufał mu, polegał na nim, popierał go... Otóż to. Zawsze miał się na kim oprzeć. Pewnie, że i inni opierali się na nim, nadstawiał za nich karku w czasie kryzysu, ale zawsze był ktoś, do kogo można się było odwołać i kto pochwalił go za to, co robił. Teraz niby też miał tych ludzi wokół siebie, ale wiedział, że od tej pory usłyszy najwyżej opinie, a nie oceny. Teraz wystawianie ocen należało do niego. Różne rzeczy usłyszy. Jego doradcy będą jak prawnicy w czasie procesu, będą się spierać i przedstawiać różne koncepcje wzajemnie się wykluczające, ale kiedy skończą, to on będzie musiał wybrać tę właściwą i to jego będą z niej rozliczać. Zapomniał na chwilę o charakteryzacji i potarł ręką twarz. Nie wiedział, że Fox, podobnie jak inne sieci, nadaje teraz jednocześnie zdjęcia z Kapitolu i z Białego Domu, prezentując je na podzielonym na pół ekranie. Pokręcił głową jak człowiek, który zrozumiał, że musi pogodzić się z czymś, czego nie chce, a jego twarz była w tej chwili tak bardzo pozbawiona wyrazu, że nawet przepełniający go smutek się na niej nie odbił. Na Kapitolu dźwigi znowu zaczęły się krzątać nad rumowiskiem. - I co teraz będzie? - zapytał dziennikarz Foxa. To nie było pytanie z listy, ale ludzka reakcja na obrazy, przesyłane przez telewizję. Przerwa na nadzwyczajną relację z wydarzeń na Kapitolu zajęła większość czasu, przeznaczonego na wywiad. W innych okolicznościach, po prostu przełożyliby rozmowę na później, ale personel Białego Domu był nieubłagany. - Mamy przed sobą mnóstwo roboty - odparł Ryan. - Dziękuję, panie prezydencie. Oglądali państwo bezpośrednią transmisję z Białego Domu, gdzie rozmawiałem z prezydentem Johnem Ryanem. Jack spojrzał na gasnące światełko na kamerze. Producent odczekał jeszcze kilka sekund i dopiero wtedy machnął ręką, że już po wszystkim. Prezydent odpiął mikrofon. Jego pierwszy maraton z mediami dobiegł końca. Zanim wyszedł z sali, obrzucił kamery uważnym spojrzeniem. Kiedyś uczył historii, potem nie raz referował zagadnienia na odprawach, ale zawsze miał przed sobą żywą publiczność, której reakcje mógł śledzić na bieżąco. Widział, czy go rozumieją, czy mówi za szybko, czy może za wolno, czy może trzeba rzucić jakiś żarcik, żeby rozruszać słuchaczy, a może coś powtórzyć, bo nie wszyscy zrozumieli. A teraz nagle miał mówić do czerwonego światełka na kamerze. To mu się też nie podobało. Wyszedł z Gabinetu Owalnego, a na całym świecie widzowie oceniali nowego prezydenta Ameryki. Komentatorzy w ponad pięćdziesięciu krajach świata zaczęli wygłaszać swoje uwagi w momencie, gdy Jack poczuł, że znowu musi iść do łazienki. * * * - To najlepsze, co zdarzyło się temu krajowi od czasu Jeffersona - stwierdził starszy z mężczyzn, we własnej opinii znawca historii. Thomas Jefferson zasłużył na jego uwielbienie stwierdzeniem, że najlepiej rządzone jest państwo, które najmniej rządzi. To światłe, choć wyrwane z kontekstu zdanie właściwie wyczerpywało jego znajomość dzieł i myśli klasyka amerykańskiej myśli politycznej. - Racja. I pomyśleć, że trzeba było pieprzonego żółtka, żeby do tego doszło - dorzucił drugi, na chwilę zastanawiając się, czy aby dobrze robi, ściśle trzymając się wyznawanego przez siebie rasizmu. Nie spali całą noc, oglądając nieprzerwaną transmisję z Waszyngtonu, która trwała nawet teraz, o 5.20 miejscowego czasu. Zresztą pismaki wyglądały jeszcze gorzej niż ten cały Ryan. Strefy czasowe miały jednak swoje dobre strony. Koło północy dali sobie spokój z piwem i przerzucili się na kawę. Nie mogli sobie pozwolić na sen. Nie w takim momencie, gdy, skacząc po kanałach telewizji, łapanych na talerz anteny satelitarnej, stojącej obok domku, oglądali wielki telewizyjny maraton. W dodatku maraton poświęcony nie zbieraniu pieniędzy na kalekie dzieci czy inne ofiary AIDS, albo, co gorsza, na szkoły dla czarnuchów. To była noc szczęścia. Wyglądało na to, że ktoś wreszcie puścił ten pieprzony Kapitol z dymem i tych wszystkich skurwieli z Waszyngtonu wydusił ze szczętem. - Biurokraci z grilla - powtórzył Peter Holbrook już chyba po raz siedemnasty tego wieczoru. Ten bon moi przyszedł mu do głowy około 23.00 i od tej chwili napawał się nim aż do znudzenia. - A niech cię cholera, Pete! - parsknął Ernest Brown, rozlewając kawę na spodnie. To określenie nadal go śmieszyło. - To była długa noc - zauważył Holbrook, także się uśmiechając. Przemowę Durlinga oglądali z kilku powodów. Po pierwsze, wszystkie sieci przerwały programy, by ją transmitować, co oznaczało, że zapowiadało się coś interesującego. Oczywiście, mając dostęp do 117 programów zawsze mogli wybrać jakiś, na którym nie pojawiał się żaden dupek z rządu, ale krył się za tym ważniejszy powód. Wszyscy członkowie ruchu kultywowali starannie swoją niechęć do rządu, a w tym celu co najmniej godzinę dziennie spędzali przed telewizorem nastawionym na C-SPAN-1 lub -2 i uzupełniając zjadliwymi komentarzami wypowiedzi polityków. Teraz mogli sobie poużywać do woli na samym prezydencie. - Co to za gość, ten Ryan? - zapytał, tłumiąc ziewanie, Brown. - Jeszcze jeden pieprzony gryzipiórek. Biurokrata pieprzący biurokratyczne pierdoły. - Święta racja - zgodził się Brown. - I, jak oni wszyscy, wziął się znikąd i nikt za nim nie stoi, nie, Pete? - Taa. - Holbrook odwrócił się i popatrzył na przyjaciela. - Wiesz, to jest myśl... - Holbrook skierował się ku zajmującej południową ścianę pokoju bibliotece. Wyciągnął stamtąd dobrze podniszczony egzemplarz konstytucji, którą czytał w każdej wolnej chwili, odnajdując, w swoim mniemaniu, prawdziwe intencje jej autorów, wypaczone z biegiem lat przez cholernych polityków. - Wiesz co, Pete? Tu nie ma ani słowa o takiej sytuacji jak ta. - Naprawdę? - Naprawdę - odparł Holbrook, kiwając głową. - A niech mnie cholera - w zadumie powiedział Brown. * * * - Zamordowany? - zapytał prezydent Ryan, papierowymi ręczniczkami ścierając z twarzy resztki charakteryzacji. - To tylko wstępna opinia, ale poparta oględzinami zwłok i zapisem z taśmy czarnej skrzynki - potwierdził Murray, przerzucając strony dokumentów otrzymanych faksem dwadzieścia minut wcześniej. Ryan odchylił się na oparcie fotela. Podobnie jak większość wyposażenia Gabinetu Owalnego, był to nowy fotel. Z kredensu za nim zniknęły ramki z fotografiami rodziny Durlingów. Papiery z biurka zabrali do przejrzenia ludzie z kancelarii Białego Domu. W pokoju pozostały tylko przedmioty ze stałego wyposażenia Gabinetu Owalnego. Ryan zdążył już polubić ten fotel, zaprojektowany z myślą o wygodzie i ochronie kręgosłupa człowieka, który miał na nim siedzieć. To był zresztą tylko tymczasowy mebel z magazynów Białego Domu. Wkrótce miał go zastąpić fotel zbudowany na miarę dla Ryana. Dostawą prezydenckich foteli zajmowała się pewna firma, która wykonywała je szybko, dobrze, w dodatku nie biorąc za nie ani centa i nie domagając się reklamy. Od paru minut pogodził się już z myślą o tym, że przyjdzie mu tu pracować. Sekretarki miały tu swoje biura i nie było fair zmuszać je do biegania do przyległego budynku, bo prezydent boi się ducha swego poprzednika. Z pracą w tej części Białego Domu już się pogodził, ale spanie tu - to już zupełnie inna sprawa. Na to pewnie też przyjdzie pora, ale jeszcze nie teraz. A więc, zmienił temat swoich rozmyślań, to było morderstwo? - Został zastrzelony? - Nie - pokręcił głową Murray. - Dostał nożem prosto w serce. Jeden cios. Rana wygląda, według agenta, który ją oglądał, na zadaną nożem o wąskiej klindze, takim jak do steków. Z taśm z kabiny wygląda na to, że doszło do tego tuż przed startem. Moment śmierci drugiego pilota można określić dość dokładnie. Od tej chwili, aż do katastrofy, na taśmie słychać tylko głos kapitana. Nazywał się Sato, był bardzo doświadczonym pilotem. Japońska policja przysłała nam sporo wiadomości na jego temat. Wygląda na to, że w czasie ostatniego konfliktu stracił brata i jedynego syna. Brat dowodził niszczycielem, który zatopiliśmy wraz z całą załogą, a syn był pilotem myśliwskim. Zabił się, lądując na postrzelanej maszynie. W dodatku obaj zginęli tego samego dnia, czy dzień po dniu. Tak więc zakładamy, że działał z pobudek osobistych. Miał motyw i miał możliwość dokonania tego czynu, Jack. - Murray pozwolił sobie na poufałość, bo w gabinecie byli tylko we dwóch, jeśli nie liczyć Andrei. Tej ostatniej niezbyt się to podobało, nie wiedziała jeszcze, jak wiele łączy tych dwóch ludzi. - Coś szybko się uwinęliście z tą identyfikacją - zauważyła. - To trzeba będzie jeszcze potwierdzić - zgodził się Murray. - Robimy już testy DNA. Nagranie ze skrzynki jest bardzo dobrej jakości i nadaje się do identyfikacji głosu. Tak przynajmniej twierdzi agent, który je przesłuchiwał. Kanadyjczycy mają taśmy z zapisem lotu aż do opuszczenia ich przestrzeni powietrznej, więc, po zestawieniu z naszymi, można łatwo odtworzyć przebieg wypadków. Mamy zapisy identyfikujące ten samolot od Guam, przez Japonię po Vancouver i aż do Waszyngtonu, panie prezydencie. - Tym razem Andrea nie miała zastrzeżeń do formy, w jakiej Murray zwracał się do Miecznika. - Pewnie potrwa ze dwa miesiące, zanim zbadamy każdy ślad i wątek, i zanim będziemy mogli zamknąć sprawę ostatecznie, ale w mojej opinii, sprawa jest już bliska zamknięcia. - A jeżeli się mylicie? - zapytał Ryan. - Teoretycznie możemy się mylić, ale nie przypuszczam. To był akt pojedynczego szaleńca. Nie, to nie był szaleniec, raczej człowiek doprowadzony do ostateczności przez rozpacz. W każdym razie, gdyby to nie była improwizacja, spiskowcy musieliby dokładnie zaplanować cały zamach, a nic na to nie wskazuje. Skąd wiedzieliby, że przegrają wojnę? Skąd wiedzieliby o połączonej sesji obu izb? Poza tym, gdyby planowali zamach, to przecież mogli, jak wspomniał ten facet z NRBT, załadować dziesięć ton trotylu na pokład. - Albo atomówkę - wtrącił Jack. - Albo bombę atomową - zgodził się Murray. - O, właśnie. Przypomniałem sobie o czymś. Attaché lotniczy ma dziś obejrzeć tę ich fabrykę, którą podejrzewaliśmy o zdolność do produkcji broni nuklearnej. Właśnie leci tam nasz ekspert. - Murray zajrzał do faksu. - Doktor Woodrow Lowell. Hej, ja go znam. Prowadzi laboratorium w Instytucie Livermore'a. Premier Koga powiedział naszemu ambasadorowi, że chce, żeby całą sprawę rozpoznać i jak najszybciej usunąć to świństwo z jego kraju. Ryan obrócił się na fotelu. Okno za biurkiem wychodziło na pomnik Waszyngtona. Wokół obelisku wznosił się wianuszek masztów flagowych, w połowie wysokości których wisiały opuszczone na znak żałoby flagi. Przed wejściem widać było jednak kolejkę osób chętnych do wjazdu windą na szczyt. Turyści po staremu chcieli podziwiać panoramę stolicy. Tym bardziej dzisiaj, gdy w dodatku mogli zobaczyć ruinę Kapitolu. Wiedział, że okna gabinetu były kuloodporne, na wypadek, gdyby jeden z nich wybrał się tam z karabinem pod płaszczem... - Ile z tego można powiedzieć ludziom? - Myślę, że dość dużo. - Jest pan pewien? - zapytała Andrea. - Tak. Przecież nie musimy chronić dowodów przed rozprawą, bo jej nie będzie. Podejrzany nie żyje. Będziemy szukać ewentualnych spiskowców, ale te informacje w niczym nam tego nie utrudnią. Zwykle nie popieram przedwczesnego ujawniania dowodów zdobytych w śledztwie, ale ludzie muszą przecież dowiedzieć się czegoś. No tak, a już zupełnym przypadkiem Biuro zbierze same laurki w prasie, pomyślała Price. Taka poważna sprawa i nagle hop-siup, dwanaście godzin i dochodzenie zamknięte. Przynajmniej jedno toczy się po staremu. - Kto prowadzi sprawę z ramienia Departamentu Sprawiedliwości? - zapytała. - Pat Martin. - O? A kto go wyznaczył do tej sprawy? - zdumiała się Andrea. - No, ja - wybąkał, niemal rumieniąc się, Murray. - Prezydent powiedział, żeby wyznaczyć najlepszego z dostępnych prokuratorów, więc padło na Pata. Od dziewięciu miesięcy kieruje wydziałem karnym Departamentu, a wcześniej prowadził dochodzenia w sprawach o szpiegostwo. Przyszedł tam z Biura. To doskonały prawnik, prawie trzydzieści lat praktyki. Bili Shaw chciał go na sędziego. Mówił nawet o tym z prokuratorem generalnym w zeszłym tygodniu. - Na pewno jest dobry? - zapytał Ryan. - Już kiedyś razem pracowaliśmy - odparła Andrea. - To naprawdę fachowiec i Dan ma rację, że doskonały materiał na sędziego. Twardy jak cholera, ale uczciwy. Nadzorował sprawę o fałszerstwo pieniędzy, którą kiedyś prowadziłam z moim dawnym partnerem w Nowym Orleanie. - Dobra, więc niech on zdecyduje co z tego można wypuścić. Może pogadać z dziennikarzami po obiedzie. - Ryan spojrzał na zegarek. Właśnie minęła dwunasta godzina jego prezydentury. * * * Pułkownik w stanie spoczynku Armii USA Pierre Alexandre zachował postawę zawodowego wojskowego, co bynajmniej nie przeszkadzało dziekanowi. Dave James polubił swego gościa od pierwszej chwili, gdy ten zajął miejsce przed jego biurkiem. Lektura życiorysu gościa spowodowała, że jego uczucia jeszcze się ociepliły, a to, co usłyszał o nim przez telefon, bardzo go ucieszyło. Pułkownik Alexandre, którego jego liczni przyjaciele nazywali Alexem, był ekspertem w dziedzinie chorób zakaźnych; spędził ponad dwadzieścia lat w ofiarnej i pożytecznej służbie swojemu krajowi, dzieląc czas pomiędzy szpital wojskowy imienia Waltera Reeda w Waszyngtonie i Instytut Medycyny w Fort Detrick w stanie Maryland. W tym czasie odbył także wiele podróży służbowych do różnych części świata, gdzie potrzebna była jego wiedza i doświadczenie. Ukończył Akademię w West Point i wydział medyczny Uniwersytetu w Chicago. Doskonale, pomyślał James, przenosząc wzrok na informacje dotyczące przebiegu kariery zawodowej pułkownika. Lista publikacji naukowych liczyła osiem stron gęstego druku. Alexandre'a przedstawiano kilkakrotnie do ważnych nagród naukowych, ale jak dotąd nie miał szczęścia w tej dziedzinie. No cóż, może praca u Hopkinsa to zmieni. Komisje lubią naukowców z renomowanych uczelni. W ciemnych oczach oficera nie widać było ani śladu arogancji, choć bez wątpienia należały do człowieka pewnego siebie i zdającego sobie sprawę z własnej wartości. I świadomego tego, że i jego rozmówca ją docenia. - Znam Gusa Lorenza - powiedział dziekan James, uśmiechając się znad curriculum vitae pułkownika. - Razem pracowaliśmy na internie w szpitalu Petera Brenta Brighama. - Błyskotliwy facet - zgodził się Alexandre, a w jego głosie zabrzmiał wyraźny kreolski akcent. W kręgach medycznych panowało powszechne przekonanie, że za prace o gorączce Lassa Gusowi należy się nagroda Nobla. - I doskonały lekarz. - To dlaczego nie złożył pan podania do jego instytutu w Atlancie? Gus mówił mi, że czeka na pana z otwartymi ramionami. - Panie dziekanie... - Mów mi Dave. - Alex - odparł pułkownik. Cywilne życie miało jednak swoje zalety. W oczach pułkownika dziekan James był odpowiednikiem generała dywizji, może nawet generała broni, bo szpital uniwersytecki imienia Johna Hopkinsa był placówką prestiżową. W wojsku ktoś taki na pewno nie zaproponowałby mówienia sobie po imieniu w pracy. - Dave, całe niemal życie spędziłem w laboratoriach. Chcę znowu leczyć pacjentów. Bardzo lubię Gusa, dużo razem pracowaliśmy w Brazylii w 1987 roku i szło nam razem bardzo dobrze - zapewnił dziekana - ale skręca mnie na sam widok slajdów i wydruków. Aha, to dlatego odrzucił ofertę Pfizera, który proponował mu utworzenie i kierowanie nowym laboratorium, pomyślał James. Choroby zakaźne zaczynały wreszcie być modne w światku medycznym i obaj mieli nadzieję, że nie jest na to jeszcze za późno. Jak to się stało, że odszedł z wojska bez generalskich gwiazdek? Pewnie znowu cholerna polityka. Armia też miała z tym problemy, zupełnie jak Hopkins. No cóż, jej strata... - Rozmawiałem o tobie z Gusem wczoraj wieczorem. - O? - Nie był specjalnie zdziwiony. Na tym poziomie wszyscy znali wszystkich. - Mówi, żeby cię brać... - To ładnie z jego strony - uśmiechnął się Alexandre. - Zanim cię nie zgarnie Harry Tuttle z Yale. - Aha, Harry'ego też znasz? - No tak, nie tylko wszyscy się znali, ale i wszyscy wiedzieli, co kto robi. - Byliśmy kumplami z jednego roku. Razem umawialiśmy się na randki z Wendy. No cóż, wybrała jego. Wygląda na to, że niewiele nam pozostało do omówienia, Alex. - To chyba dobrze? - Masz rację. Na początek zaczniesz pracę pod kierunkiem Ralpha Forstera. Będziecie mieli mnóstwo pracy laboratoryjnej, ale to doskonały zespół. W ciągu ostatnich dziesięciu lat Ralph zorganizował doskonałe laboratorium, ale nie bój się, ostatnio zaczyna także leczyć ludzi. Poza tym stary Ralph ma już dość podróży po świecie, więc przygotuj się na to, że trochę będziesz musiał pojeździć po różnych krajach. A za jakieś pół roku obejmiesz kierownictwo nad kliniczną stroną ich działalności. Sześć miesięcy chyba ci wystarczy na to, żebyś się tu rozejrzał, co? - Mam nadzieję, że tak. - Pułkownik z namysłem skinął głową. - Powinno starczyć. Muszę sobie sporo rzeczy przypomnieć. Jasny gwint, kiedy się człowiek wreszcie przestaje uczyć? - Kiedy zostaje administratorem i zaczyna mieć w nosie to, czym kieruje. - Aha, czyli już wiesz, dlaczego odwiesiłem do szafy zielony garnitur? No właśnie, chcieli mnie wrobić w dowodzenie szpitalem wojskowym. Wiesz, gabinet, biurko, godziny urzędowania, podbić kartę na wejściu, podbić kartę na wyjściu. Cholera, wiem, że w laboratorium jestem dobry. Podobno nawet bardzo dobry. Ale kiedyś uczyłem się, jak leczyć ludzi i potem może uczyć także innych, jak to robić. Kocham leczyć ludzi, Dave. Uwielbiam patrzeć, jak chorzy zdrowieją i wysyłać ich zdrowych z powrotem do domu. Kiedyś pewien facet w Chicago tłumaczył mi, że na tym polega ten zawód. Ten facet powinien wykładać w szkole dla sprzedawców i agentów ubezpieczeniowych, pomyślał James. W Yale mogli mu zaproponować równorzędną posadę, ale od nich Alexandre miał blisko do Fort Detrick, a do Atlanty półtorej godziny lotu. No i miałby pod bokiem zatokę Chesapeake, a dziekan wiedział, że pułkownik jest zapalonym wędkarzem. Zresztą czego się innego spodziewać po człowieku wychowanym wśród bagien Luizjany? W ogólnym rozrachunku Yale miało pecha. Profesor Tuttle był doskonałym fachowcem, może nawet lepszym od Forstera, ale był jeszcze młody, a Ralph pójdzie za pięć lat na emeryturę. Alexandre miał zadatki na gwiazdę i będzie już wtedy jasno błyszczał na firmamencie. Wyszukiwanie gwiazd było hobby dziekana Jamesa. Gdyby nie został lekarzem, byłby pewnie dyrektorem zespołu baseballowego. A więc to już załatwione. Zamknął leżącą na biurku teczkę. - Panie doktorze, witamy wśród pracowników Szpitala Klinicznego Wydziału Medycyny Uniwersytetu imienia Johna Hopkinsa. Rozdział 4 A życie płynie Resztę dnia zapamiętał jak przez mgłę. Zresztą, zanim jeszcze trafił w ten młyn, wiedział, że zapamięta tylko okruchy tego, w czym przyjdzie mu wziąć udział. Pierwszy raz widział komputery, kiedy był studentem w Boston College. Czasy komputerów osobistych były jeszcze bardzo odległe, wtedy używał jako terminala zwykłego teleksu. Za jego pomocą kontaktował się z maszyną, której nawet nigdy nie widział, mieszczącą się w jakiejś mrocznej instytucji uczestniczącej w programie "dzielenia czasu". Dzielenie czasu to jeszcze jeden zapomniany termin, instytucja z tych odległych czasów, kiedy tylko nieliczne biura i laboratoria stać było na wydanie miliona dolarów za urządzenie, które potrafiło mniej niż teraz co drugi elektroniczny zegarek i po godzinach pracy łaskawie pozwalały z nich korzystać zwykłym śmiertelnikom. Termin ten doskonale oddawał istotę amerykańskiej prezydentury. Możliwość dopilnowania jakiejś sprawy od początku do końca stała się nieosiągalnym luksusem, praca prezydenta polegała na śledzeniu różnych wątków, rozwijających się na kolejnych posiedzeniach co raz to nowych zespołów fachowców. To tak, jakby ktoś próbował pilnować rozwoju wydarzeń w kilkunastu serialach telewizyjnych naraz, przełączając pilotem kanały i próbując nie mylić ich ze sobą, przy jednoczesnej pewności, że to niemożliwe. Kiedy pożegnał Murraya i Price, zaczął się młyn. Na początek poszło posiedzenie zespołu bezpieczeństwa narodowego, na którym jeden z oficerów wywiadu przydzielonych do Białego Domu przedstawił ocenę sytuacji i możliwych zagrożeń. W ciągu dwudziestu sześciu minut dowiedział się tego wszystkiego, co już wiedział wczoraj, kiedy sam jeszcze pełnił funkcję doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Musiał jednak wysłuchać oceny do końca, choćby po to, by poznać punkt widzenia człowieka, który ją przygotował. Każdy z nich był inny, każdy miał odmienną, własną perspektywę, z której oceniał wydarzenia i Ryan musiał ją w każdym przypadku poznać, by móc potem obiektywnie rozważyć przedstawiane mu raporty sytuacyjne. - Czyli na razie nic nowego na horyzoncie? - Nic, co wzbudziłoby niepokój Narodowej Rady Bezpieczeństwa, panie prezydencie. Ale zna pan potencjalne punkty zapalne równie dobrze jak ja i wie pan także, że sytuacja zmienia się z dnia na dzień. Facet wykręcił się od odpowiedzi z gracją kogoś, kto od lat tańczy w takt tej muzyki. Ryan zachował kamienną twarz tylko dlatego, że już nie raz widział podobny spektakl. Prawdziwy specjalista od spraw wywiadu nie boi się śmierci, niestraszna mu wizja zastania swej żony w łóżku najlepszego przyjaciela, ani inne rzeczy, przyprawiające zwykłych śmiertelników o drżenie łydek. Boi się tylko jednego: żeby nie dać się przyłapać na sformułowaniu błędnej opinii, gdy występuje w swej służbowej roli. Recepta na szczęście doradcy do spraw wywiadu była prosta: nie wolno zajmować jasnego stanowiska w żadnej sprawie. Ta zaraza nie ograniczała się do wywiadu, cała administracja była nią przesiąknięta od góry do dołu. Tylko prezydent musiał mieć zdanie w różnych kwestiach i jedynie od jego szczęścia i trafnego doboru współpracowników zależało, czy otrzyma od nich informacje pozwalające mu na podjęcie słusznych decyzji. - Chciałbym pana o coś poprosić - powiedział Ryan po kilku sekundach namysłu. - Słucham, panie prezydencie - ostrożnie odparł zagadnięty. - Chciałbym od pana dowiedzieć się nie tylko tego, co pan wie, ale także tego co pan i pańscy ludzie myślą o przedstawianych faktach. Pan odpowiada za to, co pan wie, ale pozwolę sobie wziąć na siebie odpowiedzialność za to, że czasem pokieruję jakąś sprawą według tego, co się panu zdaje na jakiś temat. Jak pan wie, znam tę robotę dość dobrze od podszewki. Umowa stoi? - Oczywiście, panie prezydencie. - Uśmiech na twarzy analityka przesłonił przerażenie na samą myśl o czymś takim. - Przekażę to moim współpracownikom. - Dziękuję panu - pożegnał go Ryan, zdając sobie sprawę, że jeśli naprawdę ma do tego dojść, to będzie potrzebował dobrego i zaufanego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Tylko skąd takiego weźmie? Drzwi otworzyły się przed wychodzącym wywiadowcą, jakby pchnięte magiczną siłą. To agent Tajnej Służby, który przez większą część posiedzenia podglądał je przez wizjer w drzwiach, otworzył je przed nim, a jego miejsce wkrótce zajął zespół z Departamentu Obrony. Kierował nim generał dywizji, który na wstępie podał Ryanowi plastikową kartę. - Panie prezydencie, powinien pan nosić ją ze sobą w portfelu. Jack kiwnął głową, wiedząc, co to takiego, jeszcze zanim jego dłoń dotknęła pomarańczowego plastiku. Wyglądała jak zwykła karta kredytowa, ale było na niej wytłoczone kilka grup cyfr i nie miała żadnych napisów. - Która? - zapytał Ryan. - Pan wybiera - odparł generał. Ryan wybrał trzecią grupę, odczytując ją dwukrotnie. Towarzyszący generałowi major i pułkownik zapisali cyfry z grupy, którą wybrał i z kolei oni dwukrotnie mu je odczytali, a on sprawdził je z kartą. Od tej chwili prezydent Ryan mógł wydać rozkaz użycia strategicznej broni nuklearnej. - Po co mi ta karta? - zapytał. - Przecież w zeszłym roku wysłaliśmy na złom ostatnią rakietę balistyczną? - Panie prezydencie, w naszym arsenale nadal pozostały pociski manewrujące, które można uzbroić w głowice W-80 i bomby B-61, które przenosić mogą nasze samoloty bombowe. Nadal potrzebujemy pańskiej zgody na ich użycie w razie potrzeby, a karta pozwoli na przyśpieszenie procedur na wypadek, gdyby... - Gdybym padł ofiarą pierwszego uderzenia, tak? - dokończył za generała, który wyraźnie zawahał się, dochodząc do tego punktu wyjaśnień. No, Jack, teraz dopiero stałeś się ważny, powiedział jakiś złośliwy głos gdzieś wewnątrz jego czaszki. Teraz możesz zacząć jakąś drobną wojenkę nuklearną... - Nienawidzę tego świństwa - powiedział po przedłużającej się chwili milczenia. - Zawsze nienawidziłem. - Nikt od pana nie wymaga, żeby ją pan pokochał - zgodził się generał, szybko zmieniając temat. - Jak pan zapewne wie, do pańskiej dyspozycji pozostaje dywizjon śmigłowcowy piechoty morskiej VMH-1, do którego zadań należy zapewnienie panu bezpiecznej ewakuacji w każdej chwili, gdy zajdzie... Ryan słuchał dalszych wyjaśnień, zastanawiając się w duchu, czy powinien w tej chwili zrobić to, co podobno zrobił Jimmy Carter, który słysząc to zapewnienie, odparł: "Tak? No to przekonajmy się. Powiedzcie im, że chcę się stąd wydostać. Natychmiast!" Jezu, co się wtedy działo! Wyszła z tego wielka kompromitacja i paru marines narobiło sobie strasznego wstydu. Nie wypadało mu tego powtarzać. Większość ludzi mogłaby nie zrozumieć, że chodziło mu o sprawdzenie, czy rzeczywiście system działa, tak jak go zapewniają współpracownicy, i wyszedłby na paranoidalnego półgłówka. Poza tym, dzisiaj VMH-1 miał prawo być lekko rozprzężony po wydarzeniach poprzedniej nocy. Czwartym członkiem delegacji był chorąży wojsk lądowych w cywilnym ubraniu, noszący wyglądającą całkiem normalnie aktówkę, którą ze względu na łączące ją z nadgarstkiem kajdanki nazywano popularnie "kulą u nogi". Wewnątrz aktówki znajdował się skoroszyt, zawierający plan na wypadek ataku, czy raczej cały plik gotowych planów na różne możliwe okoliczności. - Proszę mi pokazać te plany. - Ryan wskazał palcem na teczkę. Chorąży, po chwili wahania, sięgnął do zamka szyfrowego, otworzył teczkę i wyjął granatowy skoroszyt, podając go prezydentowi. Ryan zaczął go kartkować. - Panie prezydencie, jeszcze ich nie zmieniliśmy od czasu, gdy... Pierwszy plik kartek nosił tytuł OPCJA ATAKU NA WIELKA SKALĘ. Wewnątrz znajdowała się mapa Japonii, na której niektóre miasta oznaczone były różnokolorowymi punktami. Legenda na dole strony wyjaśniała znaczenie kolorów, podając w megatonach moc bomb koniecznych do zniszczenia poszczególnych miast. Prawdopodobnie inna strona podawała odpowiednio liczbę ofiar ataków. Ryan otworzył pierścienie skoroszytu i wyjął cały plik. - Spalić to - polecił. - Nie chcę tego więcej widzieć. - Oczywiście zdawał sobie sprawę, że polecenie to spowoduje jedynie przełożenie planów do innej szuflady tu w Waszyngtonie i w Omaha, gdzie przechowywane były zapasowe egzemplarze. Takie dokumenty nigdy nie znikały bezpowrotnie. - Ależ panie prezydencie - zaoponował generał - nie mamy jeszcze potwierdzenia, że Japończycy zniszczyli swoje wyrzutnie, ani że już zneutralizowali wszystkie głowice. Nie możemy... - Panie generale, to jest rozkaz - spokojnie odparł Ryan. - Jak panu zapewne wiadomo, mam prawo go wydać. Generał wyprostował się na fotelu. - Tak jest, panie prezydencie. Ryan przekartkował resztę zawartości skoroszytu. Mimo pełnienia uprzednio wysokich urzędów w pionie bezpieczeństwa narodowego, jego zawartość była dla niego rewelacją. Zawsze udawało mu się uniknąć zbyt intymnego kontaktu z wiadomościami na temat tej przeklętej broni. Odrzucał od siebie myśl o tym, że ktoś mógłby jej rozmyślnie użyć. Po zamachu w Denver fala przerażenia, która przetoczyła się po świecie spowodowała, że znalazła się pod jeszcze bardziej ścisłą kontrolą niż do tej pory. Podczas wojny z Japonią doszły do niego słuchy, że gdzieś tam jakiś zespół przygotowuje plany uderzenia odwetowego na wypadek użycia broni jądrowej przez Japończyków, ale skoncentrował się na wysiłkach mających nie dopuścić do ich realizacji. Czuł osobistą satysfakcję, że prezydent nigdy nawet nie musiał zastanawiać się nad realizacją planów, których podsumowanie wciąż trzymał w lewej ręce. Operacja Długi Nóż przeczytał nagłówek i poczuł mrówki na plecach. Co za sukinsyn wymyślał takie kryptonimy? Przecież to brzmiało, jakby był dumny z tego planu. - Operacja Wyłącznik? - przeczytał na głos kolejny nagłówek. - A to co takiego? - To jest, panie prezydencie, plan ataku nuklearnego za pomocą impulsu elektromagnetycznego. Zdetonowanie głowicy na bardzo dużej wysokości powoduje, że brakuje nośnika fali uderzeniowej, bo na tej wysokości prawie nie ma już powietrza, więc większa część energii wybuchu zamienia się w falę impulsu elektromagnetycznego, która niszczy sieci energetyczne i łącznościowe, nie powodując większych strat w ludziach na ziemi. W naszych planach operacyjnych na wypadek wojny z Rosją zawsze mieliśmy parę głowic zaprogramowanych na eksplozję w wyższych warstwach atmosfery. Ich systemy łączności telefonicznej były tak prymitywne, że łatwo byłoby je w ten sposób zniszczyć, unieruchamiając całe państwo bez zabijania nikogo, zanim doszłoby do prawdziwej wojny. - Rozumiem. - Ryan zamknął odchudzony skoroszyt i oddał go chorążemu, który natychmiast wrzucił go do teczki i przekręcił rozetki zamków. - Czy w tej chwili dzieje się na świecie coś, co wymagałoby uderzenia nuklearnego jakiegokolwiek typu? Z tego, co mi przedstawiono, wynika, że raczej nie. - Zgadza się, panie prezydencie. - Po co więc ten człowiek ma siedzieć przed moim gabinetem całą dobę? - A czy jest pan w stanie przewidzieć każde możliwe zagrożenie? - odpowiedział pytaniem na pytanie generał. Facet musiał się nieźle natrudzić, by to powiedzieć z kamienną twarzą, pomyślał Ryan, gdy tylko minął pierwszy szok. - Chyba nie - musiał przyznać prezydent. * * * Biurem Protokołu Białego Domu kierowała Judy Simmons, która przeszła na to stanowisko z Departamentu Stanu cztery miesiące wcześniej. W Biurze Protokołu w podziemiach budynku od północy, gdy dojechała na miejsce ze swego domu w Burke, w stanie Wirginia, panował ciągły ruch. Jej niewdzięcznym zadaniem były przygotowania do największego w dziejach Ameryki uroczystego pogrzebu na koszt państwa. Zajmowało się tym ponad stu urzędników, którzy znajdowali się już na granicy wyczerpania, a przecież nie nadeszła jeszcze nawet pora lunchu. Pełną listę poległych trzeba było dopiero sporządzić, ale z analizy nagrań telewizyjnych wiadomo było, kto znajdował się w Izbie w chwili zamachu. Zbierano o nich teraz informacje - na temat stanu cywilnego, krewnych, wyznania - by na ich podstawie zestawić pierwsze, z konieczności na razie bardzo ogólne, plany uroczystości. Cokolwiek by się jeszcze w nich zmieniło, Jack będzie musiał być mistrzem tej ponurej ceremonii i z tej racji musiał być na bieżąco informowany o postępach prac. To będzie pogrzeb tysiąca ludzi, których w większości nawet nie znał, na których ciała czekały teraz w napięciu rodziny. - Katedra Narodowa? - przeczytał, przewracając stronę. Dalej zestawiono przybliżone dane na temat wyznania poległych, na podstawie których kler różnych wyznań podzieli pomiędzy siebie zadania w czasie ekumenicznej mszy. - Tak, panie prezydencie. To tam zwykle odprawia się takie uroczystości - potwierdziła szefowa protokołu, podnosząc podkrążone z niewyspania oczy na prezydenta. - Nie starczy tam miejsca na wszystkie trumny - ciągnęła, nie dodając nawet, że jeden z jej współpracowników zaproponował mszę na otwartej przestrzeni, przeniesienie całej uroczystości na stadion RFK. - Wewnątrz zmieszczą się trumny prezydenta, Pierwszej Damy i reprezentatywnej grupy z obu izb Kongresu. Skontaktowaliśmy się z rządami jedenastu państw, których przedstawiciele zginęli na galerii korpusu dyplomatycznego. Otrzymaliśmy już też pierwszą wersję listy oficjalnych gości z zagranicy, którzy przyjadą na uroczystości. - Podała mu gęsto zadrukowane kartki. Ryan przeleciał je wzrokiem. Ta lista oznaczała, że po pogrzebie odbędzie całą serię "nieformalnych" spotkań z głowami wielu państw, na których, równie "nieformalnie", rozstrzygnie wiele spraw. Będzie potrzebował analizy ewentualnych spraw do omówienia z każdym z gości, a poza tym, niezależnie od wszystkiego, o co będzie mógł zapytać lub poprosić, każdy z nich będzie go próbował wybadać. Jack wiedział, jak to wygląda. Na całym świecie królowie, prezydenci, premierzy, a pewnie i paru satrapów, którzy jeszcze gdzieniegdzie rządzą ludźmi, siedzą w tej chwili nad wszelkimi dokumentami, jakie udało się wydostać ich wywiadom i starają się go rozgryźć, dowiedzieć się z nich, co to za jeden ten Ryan i czego można się po nim spodziewać. Przez chwilę zastanawiał się, czy przypadkiem nie znają odpowiedzi na pytania, które sam sobie zadawał, ale po namyśle odrzucił taką możliwość. Ich analitycy wywiadu na pewno tańczą ten sam taniec siedmiu zasłon, co jego. Więc przylecą tu czeredą rządowych odrzutowców, po części by oddać hołd poległemu koledze po fachu, po części by rzucić okiem na jego następcę. Ich obecność wynikać będzie po części z potrzeb wewnętrznej polityki, a po części z tego, że wypada pojawiać się na takich uroczystościach. Wynikało z tego, że choć dla tysięcy osób bliskich tym, którzy zginęli tej strasznej nocy, będzie to wydarzenie bolesne i tragiczne, dla nich stanie się kolejną, mechanicznie odbytą czynnością, które składają się na bycie politykiem wielkiego formatu. Jackowi chciało się od tego wyć, ale cóż mógł na to poradzić? Zabici byli zabitymi i żaden ból tego świata nie przywróci ich do grona żywych. Przedstawienie musi toczyć się dalej. - Niech Scott Adler też to przejrzy - poprosił. Ktoś musi określić, ile czasu trzeba poświęcić każdemu z licznych gości, a Ryan nie czuł się na siłach ustalać żadnego rankingu. - Tak, panie prezydencie. - Jakie przemowy będę musiał wygłosić? - Nasi ludzie już nad tym pracują. Na jutro po południu powinny być gotowe streszczenia ważniejszych mów. Ryan kiwnął głową i włożył plik papierów do przegródki z korespondencją wychodzącą. Po wyjściu szefowej protokołu, do gabinetu weszła sekretarka, niosąc kolejną porcję telegramów kondolencyjnych i rozkład zajęć na cały dzień, przygotowany bez konsultacji z nim. Już miał przeciw temu zaprotestować, ale zanim zdążył otworzyć usta, sekretarka powiedziała: - Otrzymaliśmy także ponad dziesięć tysięcy telegramów i wiadomości pocztą elektroniczną od obywateli. - Aha. I co piszą? - Głównie, że modlą się za pana. - O? - Ta wiadomość trochę go zaskoczyła. Ale czy Najwyższy zechce wysłuchać ich modłów? Powrócił do czytania oficjalnych depesz i pierwszy dzień prezydentury potoczył się według planu. * * * W czasie gdy prezydent poznawał uroki swej nowej pracy, życie w kraju toczyło się w zwolnionym tempie. Banki i giełdy pozostawały nieczynne, szkoły zamknięto, w wielu firmach pracownicy dostali dzień wolny. Wszystkie sieci telewizyjne przeniosły swe studia do Waszyngtonu, wianuszek kamerzystów otaczał wciąż rumowisko na Kapitolu, przekazując na żywo kolejne etapy operacji ratowniczej. Ramówki telewizyjne trafił szlag, reporterzy musieli zapełnić gadaniem całe godziny obecności na antenie i komentowali, jak umieli, to co ich kamery przekazywały widzom w całym kraju. Około jedenastej dźwig uniósł resztki ogona Jumbo Jeta i złożył je na wielkiej platformie, którą odholowano do hangaru w bazie Andrews, gdzie zająć się nim miał zespół dochodzeniowy. Wkrótce potem z rumowiska wywieziono w tym samym kierunku dwa z czterech silników maszyny, które, podobnie jak ogon, kamerzyści odprowadzali aż do bramy bazy lotniczej, za którą nie wpuścili ich żandarmi. Reporterom dzielnie towarzyszyli w wypełnianiu ciszy w eterze przeróżnej maści samozwańczy eksperci, spekulujący jak mogło dojść do takiej katastrofy i jaki był jej prawdziwy przebieg. To było najtrudniejsze, bo przecieków, jak nigdy, praktycznie nie było, ale radzili sobie dzielnie, wymyślając najdziksze teorie. Dziennikarze nie odstępowali ekip przemierzających rumowisko wzdłuż i w poprzek, ale ich członkowie byli zbyt zajęci, by cokolwiek im powiedzieć, do kamery, czy tylko na ucho. Żaden z reporterów się do tego nie przyznawał, ale jak na razie najobfitszym źródłem informacji było samo rumowisko, w które wycelowano obiektywy trzydziestu czterech kamer. Przepytywano świadków i wyznaczano nagrody, ale jak dotąd nie znalazła się ani jedna taśma wideo pokazująca upadek samolotu i eksplozję, co w Waszyngtonie samo w sobie było już zadziwiające. Na ogonie, póki sterczał z rumowiska, widoczne były znaki rejestracyjne i wielu reporterów zawracało głowę federalnym władzom lotniczym, żądając potwierdzenia ich autentyczności. Szybko potwierdzono także autentyczność znaków właściciela samolotu, Japońskich Linii Lotniczych. Kolejnym daniem wszystkich sieci telewizyjnych była pełna historia maszyny od opuszczenia hali produkcyjnej Boeinga w Seattle po wieczór poprzedniego dnia. Reporterzy przesłuchiwali przed kamerą przedstawicieli producenta, którzy powiedzieli jednak niewiele ponad to, że 747-400 waży na pusto dwieście ton i zabiera w powietrze drugie tyle paliwa, bagażu i pasażerów. Pilot United Airlines, który znał ten typ maszyny, wyjaśnił w dwóch sieciach, w jaki sposób samolot mógł dotrzeć nad Waszyngton, a dwie inne sieci uzyskały te same wiadomości od jego kolegi z Delty. Obaj zresztą mylili się w paru mało istotnych zagadnieniach. - Ale przecież Tajna Służba ma rakiety przeciwlotnicze, prawda? - zapytał jeden z dziennikarzy w studiu. - Proszę pana - odpowiedział po chwili nieco zaskoczony tym zdaniem pilot, z miną wyraźnie zdradzającą jego opinię na temat poziomu umysłowego rozmówcy - czy wierzy pan, że przestrzelenie jednej opony w jadącej z góry z prędkością stu kilometrów na godzinę osiemnastotonowej ciężarówce naprawdę jest ją w stanie zatrzymać? Proszę pana, trzysta ton spadających w dół z całą mocą silników nie zatrzymuje się ot, tak, w miejscu. - Tak więc nie było sposobu na to, żeby powstrzymać ten zamach? - zapytał raz jeszcze dziennikarz. - Nie, nie było. - Pilot całkowicie zdawał sobie sprawę z faktu, że reporter dalej nic z tego nie rozumiał, ale nie przychodziło mu do głowy żadne, bardziej przystępne wyjaśnienie. Realizator, siedzący przed pulpitem w biurach sieci na Nebraska Avenue, przełączył obraz na inną kamerę, pokazującą dwóch gwardzistów znoszących kolejne zwłoki ze stopni Kapitolu. Obok jego asystent siedział nad monitorem pokazującym obraz z tej kamery i zaznaczał kolejnymi kreskami na kartce liczbę worków zniesionych do samochodów. Wiedziano już o tym, że ciała prezydenta i Pierwszej Damy zostały odnalezione i przewiezione do szpitala Waltera Reeda na autopsję, jak wymagają tego przepisy w przypadku każdego gwałtownego zgonu. W siedzibie stacji w Nowym Jorku przeglądano wszystkie materiały dotyczące prezydenta, wybierając sekwencje do puszczania w trakcie przygotowań do pogrzebu. Reporterzy rozjechali się po kraju, wyszukując i odpytując każdego, kto miał z nim kiedykolwiek do czynienia. Psychologowie udzielali wywiadów o tym, jak powinny sobie poradzić ze stresem dzieci Durlingów, a także jakie długotrwałe następstwa dla całego społeczeństwa będzie miał zamach i jak ludzie powinni sobie z tym radzić. Na razie pozostawiono na uboczu wątki wyznaniowe. To, że wielu z zabitych wierzyło w Boga i czasem nawet chodziło do kościoła, nie wydawało się warte czasu antenowego, z wyjątkiem jednej stacji, która poświęciła całe trzy minuty na pokazanie ludzi modlących się w świątyniach w całej Ameryce. * * * I wszystko zaczęło się sprowadzać do liczb, pomyślał Jack. Liczby się zmieniały, ale indywidualna rozpacz i cierpienia, dodane do sumy pozostałych rozpaczy i cierpień, nie robiły już na nikim wrażenia. Ta rozpacz i to cierpienie nie różniły się niczym od innych. Udawało mu się od nich uciekać przez cały dzień, ale w końcu miał już dosyć własnego tchórzostwa. Dzieci Durlingów były jakby zawieszone pomiędzy pełnym otępienia odrzuceniem świadomości tego, co się zdarzyło, a przerażającym poczuciem tego, że cały świat rozpadł się nagle na ich oczach, że oto widziały to w telewizji, na żywo i z efektami dźwiękowymi. Już nigdy nie zobaczą mamy i taty. Ciała były zbyt zdeformowane, by można je było wystawić na widok publiczny. Nie będzie ostatnich słów, żadnych pożegnań, nic nie złagodzi bólu wyrwania im spod stóp tego, na czym opierało się całe ich dotychczasowe życie. Członkowie rodziny napływali do Waszyngtonu, większość z nich przybywała samolotami Sił Powietrznych z Kalifornii. Byli wstrząśnięci nie mniej od dzieci, ale w ich obecności starali się ze wszystkich sił tego nie okazywać i pomóc przejść przez to dzieciakom. W ten sposób sami mogli się czymś zająć i oderwać od rozmyślań. Agenci Tajnej Służby, przydzieleni do ochrony Jałowca i Juniora, przechodzili to chyba najgorzej. Szkolono ich do ochrony "pryncypała", w tym przypadku dzieci prezydenta, przed każdym możliwym przeciwnikiem i w pełnej gotowości do poświęcenia za nich życia. Żaden, ani żadna z nich (kobiety stanowiły ponad połowę tego zespołu) nie zawahaliby się przed tym ani sekundy, ale w takiej sytuacji byli kompletnie bezbronni i bezradni. Agenci tego oddziału byli bardzo zżyci z dziećmi, bawili się z nimi, kupowali im prezenty na święta i urodziny, pomagali w odrabianiu lekcji i bardzo ciężko przeżywali ich ból. Ryan patrzył na ich twarze i postanowił zapytać Andreę, czy Służba nie mogłaby im przydzielić jakiegoś psychologa, który pomógłby im się z tym uporać. - Nie, nie bolało ich - odpowiedział na pytanie, siadając, by dzieci nie musiały podnosić na niego wzroku. - Wcale ich nie bolało. - To dobrze - odparł Mark Durling. Dzieci były ubrane bez zarzutu, pewnie któryś z krewnych uznał, że to ważne, by spotkały się z następcą ich taty odświętnie ubrane. Do ucha Jacka doleciało głębokie westchnienie i gdy podążył za nim wzrokiem zobaczył agenta wyraźnie na granicy załamania. Andrea wzięła go pod ramię i poprowadziła do drzwi, zanim dzieci cokolwiek zauważyły. - Zostaniemy tutaj? - Tak - zapewnił chłopca Jack. To było kłamstwo, ale nie z gatunku tych, które ranią. - A gdybyś potrzebował czegoś, czegokolwiek, możesz zawsze przyjść do mnie i powiedzieć. Okej? Chłopiec kiwnął głową, starając się zachować odpowiednio do swej roli. Ryan uścisnął mu dłoń, traktując jak kogoś znacznie starszego i doceniając ciężar, jaki spadł na niego wraz z przedwczesną dorosłością. Dzieciakowi pewnie chciało się płakać, ale krępował się jego obecnością. Jack wyszedł do holu na piętrze z sypialniami. Agent wyprowadzony przez Andreę, wysoki, potężnie zbudowany Murzyn, szlochał parę metrów dalej. Ryan podszedł do niego. - Wszystko w porządku? - Gówno tam w porządku... Przepraszam, znaczy... Cholera! - agent kręcił głową, wstydząc się swego wybuchu. Jego ojciec zginął przed laty w wypadku lotniczym w Fort Rucker, kiedy przyszły agent specjalny Tony Wills miał zaledwie dwanaście lat. Price wiedziała, że był bardzo zżyty z dziećmi. W takich chwilach siła często zmienia się w słabość. - Nie przepraszaj za ludzkie odruchy. Ja też straciłem oboje rodziców w katastrofie lotniczej na Midway Airport - mówił Ryan, a w jego głosie wyczuć można było zmęczenie po dniu pełnym napięcia. - Ich Boeing 737 zagubił się w śnieżycy i spadł przed pasem startowym. Jedyna różnica, że ja już byłem wtedy dorosły. - Wiem, panie prezydencie. - Agent wyprostował się, złapał oddech i przetarł oczy. - Już mi lepiej. Ryan poklepał go po ramieniu i ruszył ku windom. - Zabierajmy się stąd w cholerę - rzucił półgłosem Andrei. Suburban ruszył na północ, skręcił w lewo na Massachusetts Avenue, która doprowadziła ich do Obserwatorium Marynarki i siedziby wiceprezydentów, przypominającej przerośniętą stodołę z piernika w stylu wiktoriańskim. Na straży stała piechota morska, oddająca honory wjeżdżającej kolumnie. Jack wysiadł i przeszedł do drzwi domu. W wejściu stała Cathy i wystarczyło jej tylko jedno spojrzenie, by odgadnąć nastrój męża. - Ciężko było? - spytała. Jack zdobył się jedynie na skinięcie głową. Przytulił ją do siebie, czując napływające do oczu łzy. Kącikiem dostrzegł agentów stojących pod ścianami i zdał sobie sprawę z tego, że będzie musiał przywyknąć do tego, że będą tam stali jak kamienne pomniki i będą świadkami każdej, nawet najbardziej intymnej chwili jego życia. Nienawidzę tej roboty, powiedział sobie w duchu. * * * W odróżnieniu od Ryana, generał brygady Marion Diggs uwielbiał swoje zajęcie. Nie wszyscy pogrążyli się w rozpaczy. Koszary piechoty morskiej w Waszyngtonie, a w ślad za nimi personel bazy piechoty morskiej w Quantico w stanie Wirginia i w końcu cała reszta formacji, pracowały na najwyższych obrotach. Tym ludziom nie pozwalano spać - a w każdym razie nie wszystkim na raz. Jedną z takich jednostek, gdzie praca toczyła się na okrągło, był Fort Irwin na pustyni Mojave w Kalifornii. W ciągu ostatnich piętnastu lat mały ośrodek poligonowy rozwinął się do rozmiarów przewyższających cały stan Rhode Island. Krajobraz był tu na tyle ubogi, że nawet ekolodzy musieli się nieźle natrudzić, by znaleźć tu jakieś przejawy życia poza kolczastymi krzewami. Po paru piwach można byłoby od nich usłyszeć, że chyba na Księżycu okolica jest bardziej interesująca niż tu. Co nie zmienia faktu, że nie ułatwiali życia żołnierzom, pomyślał generał rozglądając się przez lornetkę. Znaleźli tu jakiś specyficzny gatunek żółwia pustynnego, który podobno czymś tam się różnił od zwykłego żółwia pustynnego i którego żołnierze mieli chronić. Ponieważ ekologia była teraz bardzo modna, jego ludzie co jakiś czas zbierali wszelkie żółwie, jakie znaleźli i wywozili na specjalnie ogrodzony teren o takiej powierzchni, że cholerne gady pewnie przez całe życie nie zdawały sobie sprawy z obecności płotu. Rejon ten znany był miejscowym jako największy na świecie burdel dla żółwi. Pozostałe przejawy życia, o ile istniały, dawały sobie radę na własną rękę i to na tyle dobrze, że nikt ich nie widział. No, może czasem jakiś kojot pojawił się na horyzoncie - ale to już wszystko. Zresztą kojoty nie były gatunkiem zagrożonym. W odróżnieniu od gości. Fort Irwin był siedzibą Narodowego Ośrodka Szkoleniowego sił lądowych, a jego załogę stanowiła jednostka znana pod nazwą OpFor - Opposing Force, a więc "siły przeciwnika". Pierwotnie składająca się z dwóch batalionów, pancernego i piechoty zmechanizowanej, OpFor wkrótce przyjęła nazwę 32. pułku piechoty zmotoryzowanej Gwardii. Ta, nieco dziwna jak na amerykańską jednostkę wojskową nazwa wzięła się stąd, że jej organizacja i taktyka działania oparte były ściśle na regulaminach Armii Radzieckiej, do spotkania z którą, walki na równinach Europy i ostatecznego zwycięstwa przygotowywał od swego uruchomienia w 1980 roku ośrodek Fort Irwin. Żołnierze 32. pułku Gwardii nosili wzorowane na radzieckich mundury, jeździli radzieckim sprzętem (początkowo, gdy utrzymanie w sprawności obcego sprzętu było trudne, były to tylko makiety przyspawane do pojazdów amerykańskich), kierowali się radzieckimi założeniami taktycznymi i mieli mnóstwo zabawy pogrążając dumne, elitarne jednostki, chcące równać się z nimi na ich terenie. Zabawa nie była tak do końca fair. Żołnierze OpFor mieszkali tu, szkolili się i po jakimś czasie znali każdy kamień poligonu, a zmieniające się czternaście razy do roku oddziały regularne trenujące w Fort Irwin trafiały tu raz na cztery lata. Ale kto powiedział, że wojna ma być prowadzona fair? Po upadku ZSRR czasy się zmieniły, ale zadania ośrodka pozostały niezmienione. OpFor rozrosła się do trzech batalionów, które zresztą nazywano teraz szwadronami, jako że 32. pułk Gwardii stał się tymczasem 11. pułkiem kawalerii pancernej, przejmując tradycje jednostki słynnej z walk z Indianami. W tym kontekście ich pochodzący z lat zimnej wojny kryptonim "Czerwoni" nabierał specyficznego znaczenia. Generał porucznik Gienadij Josefowicz Bondarienko wiedział o tym wszystkim, może z wyjątkiem "żółwiego burdelu", bo akurat o tym na odprawie przed wyjazdem nie wspomniano, ale i tak bardzo mu się tu podobało. - Pan, zdaje się, zaczynał w wojskach łączności? - zapytał Diggs. Poprawił jakąś fałdę na swoich "pieguskach", jak od wzoru kamuflażu nazywano pustynne mundury maskujące i starał się ukryć to, że, podobnie, jak jego gość, wiedział to z materiałów przekazanych na odprawie wywiadu. - Zgadza się - skinął głową Bondarienko. - Ale zawsze lubiłem szukać kłopotów. Pierwszy raz to było w Afganistanie, kiedy mudżahedini, myśmy ich nazywali duszmanami, wybrali się na rajd za naszą granicę. Zaatakowali ośrodek naukowo-badawczy, który akurat wizytowałem. Dzielni ludzie, ale kiepsko dowodzeni, więc udało nam się odeprzeć ich atak. - Rosjanin opowiadał zwięźle i monotonnie, jakby ta opowieść dotyczyła kogo innego. Diggs zauważył na piersi baretki odznaczeń, które jego gość otrzymał za tę przygodę. On także nie wypadł sroce spod ogona. Dowodził na początku szwadronem kawalerii, który szedł w szpicy 24. pułku piechoty zmechanizowanej Barry'ego McCaffrey'a i poprowadził daleko w głąb pozycji irackich zagon na lewym skrzydle amerykańskiego sektora operacyjnego w czasie operacji Pustynna Burza. Potem dowodził słynnymi "Bizonami", 10. pułkiem kawalerii pancernej, który nadal stacjonował na pustyni Negew w Izraelu, w ramach amerykańskich sił pokojowych na Bliskim Wschodzie. Obaj mieli po czterdzieści dziewięć lat, obaj wąchali proch i obaj szli w górę jak balon. - Macie taki teren gdzieś tam u was? - zapytał gospodarz. - Mamy każdy teren, jaki sobie jesteście w stanie wyobrazić. To sprawia, że ćwiczenia stają się wyzwaniem, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. O - kiwnął ręką Bondarienko - ruszyło się! Pierwsza grupa czołgów zjeżdżała w dół szerokiej kotliny o okrągłym dnie, zwanej Doliną Śmierci. Słońce zachodziło za brązowymi górami i szybko zapadała ciemność. Wokół czołgów uwijały się Hummvee rozjemców, bogów Narodowego Ośrodka Szkoleniowego, którzy mieli oko na wszystko i na wszystkich, śledząc każdy krok i oceniając go na bieżąco. NOS był najbardziej interesującą szkołą na świecie. Obaj generałowie mogli wprawdzie obserwować bitwę z siedziby dowództwa szkoły, zwanej Salą Gwiezdnych Wojen, ale woleli zobaczyć ją na własne oczy. Każdy z pojazdów został wyposażony w nadajnik, dzięki któremu jego pozycja pokazywana była na ekranach pokrywających ściany Sali Gwiezdnych Wojen. Pokazywały one gdzie pojazd się znajduje, w którym kierunku się porusza, z jaką prędkością, a kiedy dochodziło do starcia, także gdzie, kiedy i z jakim skutkiem strzela. Opierając się na tych danych, komputer NOS wysyłał załogom sygnały, powiadamiając je, że właśnie zginęły, ale nie wyjaśniając, jak do tego doszło. Od tego byli rozjemcy. Generałowie nie chcieli oglądać tego wszystkiego na ekranach. Diggs widział to już zbyt wiele razy, a Bondarienko miał od tego młodszych oficerów. Chcieli sami poczuć w nozdrzach raz jeszcze zapach pola bitwy. - To wasze wyposażenie techniczne wygląda jak w powieści fantastyczno-naukowej. Diggs wzruszył ramionami. - E, tam. Od piętnastu lat niewiele się tu zmieniło, no, może teraz mamy trochę więcej kamer na wzgórzach. - Diggsowi z trudem przychodziło zaakceptować fakt, że wkrótce wiele z tego sprzętu sprzedadzą Rosjanom. Mimo że był za młody na Wietnam, należał do pierwszego pokolenia generałów, którzy nie mieli za sobą tego doświadczenia, dorastał w czasach, w których wszyscy szkolili się do walki z Rosjanami w Europie, do której, jak się wszystkim zdawało, wcześniej, czy później musi dojść. Całe swoje zawodowe życie był oficerem kawalerii pancernej, jego przeznaczeniem było pójść w szpicy ataku na czele pułku pierwszego rzutu - w rzeczywistości wzmocnionej brygady. Kilka razy był pewien, że tym razem to naprawdę i że za kilka dni przyjdzie mu zginąć gdzieś pod Fuldą, walcząc z kimś takim jak jego dzisiejszy rozmówca, z którym wczoraj pił piwo, opowiadając pieprzne historyjki o rozmnażaniu żółwi. - Do przodu - powiedział Bondarienko z szelmowskim uśmiechem, jakby czytając w jego myślach. Diggsowi zdawało się, że Ruscy to napuszone ponuraki, ale cały przebieg wizyty temu przeczył. Generał odczekał dziesięć sekund i odparł: - Do tyłu. Po kolejnych dziesięciu sekundach tym razem Diggs zaczął: - Do przodu. Obaj generałowie roześmieli się. Za pierwszym razem Bondarienko nie od razu pojął sens tego dialogu, który był dyżurnym żartem bazy. Kiedy wreszcie po pół minuty doszło to do niego, wybuchnął śmiechem tak, że aż go brzuch rozbolał. - Tak się powinno prowadzić wojny - wystękał wreszcie, gdy się pozbierał. - Zaczynają się schody. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. - Hej, to nasza taktyka - zauważył Bondarienko, patrząc przez lornetkę na szyk, formowany przez szpicę atakującej jednostki. - A czemu nie? W Iraku sprawdziła się doskonale - odparł Diggs, odwracając się ku Rosjaninowi. Tej pierwszej nocy turnusu szkoleniowego miało dojść do ciężkich walk. Siły Czerwonych miały zaatakować Niebieskich i znieść ich oddziały rozpoznawcze. Niebieskimi była tym razem brygada 5. Dywizji Zmechanizowanej, która miała przejść do obrony, reagując najlepiej jak potrafiła na ten atak. 11. pułk symulował natarcie siłami dywizji na nowo przybyłe oddziały luzujące obrońców odcinka. Z doświadczeń wynikało, że takie pędzenie kota już od pierwszej chwili to najlepszy sposób na zapoznanie żołnierzy z pustynią. - Ruszajmy stąd. - Diggs i Bondarienko wsiedli do Hummvee i pojechali na wzgórze zwane Żelaznym Trójkątem. Tam dotarła do nich krótka wiadomość radiowa od starszego rozjemcy, która wyraźnie wzburzyła Diggsa. - Jasna cholera! - mruknął pod nosem. - Coś się stało? Diggs podniósł mapę. - To wzgórze jest najważniejszym punktem na całej tej pieprzonej pustyni, a te ofermy w ogóle go nie zauważyły. To drobne przeoczenie będzie ich drogo kosztować. No cóż, to się zdarza - zakończył. Pojazdy zwiadowcze 11. pułku właśnie zaczęły zajmować wzgórze. * * * - Dlaczego wygłosił takie krótkie przemówienie? Dlaczego tak rzadko pokazuje się publicznie? Szef wywiadu mógł w odpowiedzi powiedzieć wiele. Prezydent Ryan bez wątpienia miał pełne ręce roboty. Tyle było do zrobienia. Cały system administracji tego kraju był w strzępach i zanim przyjdzie czas na przemawianie, trzeba te strzępy poskładać. Miał na głowie organizację pogrzebu. Musiał rozmawiać z przedstawicielami zagranicznych rządów, by zapewnić ich, że polityka zagraniczna USA pozostaje niezmienna. Do wszystkiego dochodziła jeszcze kwestia bezpieczeństwa jego własnej osoby. To wszystko prawda, ale nie to chciał usłyszeć jego przełożony. - Wzięliśmy tego Ryana pod lupę - powiedział. Materiału było sporo, głównie z artykułów prasowych, przefaksowanych przez ich przedstawicielstwo przy ONZ. - Do tej pory w ogóle mało występował publicznie, a i wtedy raczej po to, żeby przekazać poglądy swoich zwierzchników. To oficer wywiadu, w dodatku analityk, człowiek z tylnych rzędów. Dobry fachowiec, ale żadna gwiazda. - Skoro tak, to dlaczego Durling pozwolił mu zajść tak wysoko? - Amerykańskie gazety też się nad tym wczoraj zastanawiały. Ich konstytucja wymaga, by stanowisko wiceprezydenta było stale obsadzone. Skoro poprzedni wiceprezydent złożył dymisję, Durling potrzebował kogoś, kto jednocześnie wzmocniłby jego zespół zajmujący się stosunkami międzynarodowymi. Ryan ma w tym zakresie trochę doświadczenia. No i nieźle sobie radził w czasie konfliktu z Japonią. - Czyli to raczej typ asystenta niż przywódcy? - Zgadza się. Nigdy nie ubiegał się o wysokie urzędy. Z naszych informacji wynika, że zgodził się na objęcie stanowiska wiceprezydenta wyłącznie w charakterze tymczasowego zastępcy, na ten niecały rok, który pozostał Durlingowi do wyborów. - To mnie nie dziwi - podsumował Darjaei. Spojrzał raz jeszcze w notatki. Asystent wiceadmirała Greera, zastępcy dyrektora CIA do spraw wywiadu. Przez krótki czas pełniący obowiązki zastępcy. Potem wicedyrektor CIA, następnie doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego i w końcu czasowo pełniący obowiązki wiceprezydenta. A więc jego opinia o Ryanie była słuszna od samego początku: to typ wykonawcy cudzych rozkazów. Utalentowany i fachowiec, jak wielu z jego własnych sekretarzy i asystentów, ale niezdolny do samodzielnego kierowania państwem. A więc nie jest godnym przeciwnikiem. To dobrze. - Coś jeszcze? - Jako były pracownik CIA jest doskonałym znawcą stosunków międzynarodowych. To chyba najlepszy fachowiec od tych zagadnień, jakiego Ameryka miała na tak wysokim stanowisku od lat. Z drugiej strony, osiągnął to kosztem niemal kompletnej nieznajomości sytuacji wewnętrznej kraju. - Szef wywiadu pokrótce zrelacjonował artykuł z "New York Timesa". - Ciekawe. - Twarz ajatollaha pojaśniała. Ostatnia informacja spowodowała, że rozpoczęło się planowanie tego, co do tej pory było tylko niejasnym projektem. Ten stan rzeczy miał się wkrótce zmienić. * * * - No to jak wam idzie w waszej armii? - zapytał Diggs. Obaj generałowie stali samotnie na szczycie dominującego nad terenem wzniesienia, śledząc przez noktowizory rozwój bitwy, toczącej się na poligonie u ich stóp. Jak było do przewidzenia, Czerwoni roznieśli w pył szpicę i straż przednią Niebieskich, oskrzydlili ich od lewej i właśnie przetaczali się przez stanowiska sił głównych. Na pustyni pobłyskiwało coraz więcej żółtych błyskających światełek, oznaczających zniszczone pojazdy. - Paskudnie - odparł Bondarienko. - Musimy odbudować wszystko od samego początku. - I dlatego tu przyjechaliście? - Diggs odwrócił się ku swojemu gościowi. Całe szczęście, pomyślał, że przynajmniej nie macie kłopotów z narkotykami. Aż za dobrze pamiętał czasy, w których jako młody podporucznik obawiał się wchodzić do koszar bez pistoletu. Gdyby Rosjanie zaatakowali wtedy, w początkach lat siedemdziesiątych... - Naprawdę chcecie wprowadzić u siebie nasz system? - Może. - Jedynym błędem, jaki popełnili Amerykanie organizując OpFor było założenie, że Armia Radziecka pozwala dowódcom niższych szczebli na elastyczne reagowanie i inicjatywę taktyczną. W rzeczywistości nigdy jej nie tolerowano, ale gdyby było inaczej, to rezultaty połączenia inicjatywy taktycznej z doktryną wypracowaną w Akademii Woroszyłowa mogłyby się okazać opłakane dla NATO. Warto to zapamiętać na przyszłość. On sam zresztą często łamał zasady, gdy dochodziło do starcia, i może dlatego był trzygwiazdkowym generałem, nowo mianowanym szefem operacji Armii Rosyjskiej, a nie poległym na polu chwały pułkownikiem. - I tak wszystko będzie zależeć od budżetu. - Skąd ja to znam? - uśmiechnął się Diggs. Bondarienko chciał zmniejszyć liczebność armii o połowę i zaoszczędzone w ten sposób pieniądze wydać na porządne szkolenie pozostałej połowy. Do jakich mogło to prowadzić rezultatów, widział u podnóży wzgórza. Armia Radziecka tradycyjnie polegała na masach ludzi i sprzętu rzucanych w pole, ale Amerykanie i tu, i w Iraku dowiedli, że na współczesnym polu walki liczy się głównie poziom wyszkolenia. Sprzęt mieli dobry, zresztą zapozna się z nim dokładnie jutro, ale przede wszystkim zazdrościł Diggsowi ludzi. - Panie generale - zasalutował nowo przybyły oficer - melduję, że jak zwykle puściliśmy ich bez gaci! - To pułkownik Al Hamm - przedstawił przybysza Diggs Bondarience - dowódca 11. pułku. Jest tu już na drugiej turze. Poprzednio był szefem sztabu 32. pułku Gwardii. Lepiej nie grać z nim w karty - ostrzegł. - Pan generał raczy przesadzać. Witamy na pustyni, panie generale. - Hamm wyciągnął wielką jak bochen dłoń w kierunku Bondarienki. - Proszę przyjąć gratulacje z powodu wzorowo przeprowadzonego ataku - pochwalił Rosjanin. - Dziękuję bardzo, sir. To zasługa moich podwładnych i niezdecydowania Niebieskich. Zaskoczyliśmy ich w trakcie przegrupowania - wyjaśnił Hamm. Bondarienko doszedł do wniosku, że właściwie pułkownik mógłby spokojnie uchodzić za Rosjanina. Zwaliste, potężne chłopisko, z okrągłą, rumianą gębą, w której świeciły łobuzerskim błyskiem niebieskie oczy. Zresztą, pewnie na użytek gościa, ubrany był w radziecki mundur z czasów 32. pułku Gwardii, łącznie z gwiazdą na klamrze pasa, którym ścisnął w pasie gimnastiorkę. Bondarienko wiedział, że to tylko przebieranka, ale docenił szacunek okazany mu przez Amerykanina. - Miał pan rację, Diggs. Niebiescy powinni zrobić wszystko, żeby zająć najpierw to wzgórze. Ale wyznaczyliście im punkt wyjścia zbyt oddalony od niego, by na pierwszy rzut oka mogli docenić jego znaczenie. - Taka to już uroda pola walki, towarzyszu generale - odpowiedział za swojego dowódcę Hamm. - Zwykle to pole walki wybiera uczestników bitwy, a nie odwrotnie. I tego przede wszystkim powinni się nauczyć chłopcy z 5. Zmechanizowanej. Jeżeli pozwolisz innym wybierać za ciebie miejsce i czas walki, to już po tobie. Rozdział 5 Przygotowania Okazało się, że zarówno Sato, jak i drugi pilot oddawali krew dla rannych w czasie ostatniego konfliktu z Ameryką, ale w rezultacie niewielkich strat ponoszonych w walce, zapasy tej krwi nie zostały użyte. Próbki zlokalizowane przez komputer japońskiego Czerwonego Krzyża zostały zajęte przez policję i wysłane samolotem kurierskim do Vancouver, jako że w następstwie zamachu żadnych japońskich samolotów nie wpuszczano do przestrzeni powietrznej USA. Stamtąd VC-20 Sił Powietrznych zawiózł je wraz z kurierem, starszym już oficerem japońskiej policji, który miał teczkę z próbkami przykutą kajdankami do przegubu, do Waszyngtonu. Na lotnisku w bazie Andrews na kuriera czekało trzech agentów FBI, którzy eskortowali go do Budynku Hoovera na rogu 10. Ulicy i Pennsylvania Avenue. Próbki natychmiast przeniesiono do laboratorium testów DNA, gdzie przystąpiono do badań porównawczych z próbkami tkanek pobranymi z ciał członków załogi. Grupy krwi zgadzały się od razu, zresztą cała sprawa i tak wydawała się już rozwiązana, niemniej badania wykonywano z taką samą starannością, jakby chodziło o wyniki powodujące przełom w śledztwie. Dan Murray, pełniący obowiązki dyrektora Biura, nie był typem niewolnika regulaminu, ale waga sprawy była tak wielka, że regulamin stawał się niemal Pismem Świętym. Wraz z Murrayem nad sprawą pracowali Tony Caruso, który już wrócił ze swych niezbyt udanych wakacji i pracował bez wytchnienia prowadząc śledztwo oraz Pat O'Day, który wrócił do swej funkcji "straży pożarnej" FBI, oraz setki, jeśli nie tysiące innych pracowników FBI. Murray spotkał się z Japończykiem w sali konferencyjnej. Podobnie jak Ryan, Dan także jeszcze miał kłopoty z zajęciem gabinetu po tragicznie zmarłym przyjacielu. - W tej chwili przeprowadzamy także nasze własne testy - powiedział starszy inspektor Jisaburo Tanaka, spoglądając na zegarek, a właściwie zegarki, jako że miał ich na przegubie dwa: jeden wskazujący czas tokijski, a drugi waszyngtoński. - Rezultaty zostaną wysłane faksem natychmiast po ich dostarczeniu. - Ponownie otworzył dopiero co zamkniętą teczkę. - Oto grafik zajęć kapitana Sato z tygodnia poprzedzającego wypadek, stenogramy z przesłuchań członków rodziny i kolegów oraz jego życiorys. - Szybka robota. Bardzo dziękujemy. - Murray wziął podane mu pliki papieru, niezbyt pewny, co ma teraz zrobić. Wyglądało na to, że gość ma jeszcze dużo do powiedzenia. Nigdy do tej pory nie widział Tanaki, ale fama znacznie go wyprzedziła. Japończyk był wytrawnym i zdolnym dochodzeniowcem, specjalistą od spraw korupcji polityków, dzięki czemu miał zawsze pełne ręce roboty. Zresztą wystarczyło spojrzeć na jego surową, nieco kromwelowską twarz, by się przekonać, że był właściwym człowiekiem do takiej pracy. Lata grzebania się w brudach zaplecza błyszczącego świata polityki uczyniły z niego niemal mnicha, ale raczej w typie Savonaroli, niż Świętego Franciszka. - Może pan liczyć na pełną współpracę z naszej strony. Zostałem upoważniony do przekazania panu, że gdyby pana agencja wyraziła życzenie wysłania swego przedstawiciela do nadzorowania prac dochodzeniowych w naszym kraju, powitamy go z całą życzliwością. - Przerwał na parę sekund, opuszczając wzrok. - Ta sprawa przynosi ujmę mojemu krajowi. Jak ci dwaj złoczyńcy śmieli wykorzystać nas wszystkich? Jak na przedstawiciela narodu słynącego z powściągliwości, Tanaka był zaskoczeniem dla Murraya. Jego ciemne oczy płonęły gniewem, ręce zacisnął w pięści tak, że aż mu pobielały kostki. Z okien sali konferencyjnej obaj doskonale widzieli rozświetlone nadal reflektorami ekip ratowniczych rumowisko Kapitolu na przeciwległym końcu Pennsylvania Avenue. - Drugi pilot został zamordowany - powiedział Murray. Może to chociaż trochę ulży Japończykowi? - Zamordowany? Dan kiwnął głową. - Tak. Pchnięty nożem w serce. Wiele wskazuje na to, że doszło do tego zanim samolot oderwał się od ziemi. Wygląda więc na to, że Sato działał sam, przynajmniej jeśli chodzi o samą fazę wykonawczą zamachu. - Laboratorium ustaliło, że narzędziem mordu był wąski, piłkowany nóż, typu używanego do cięcia steków w klasie biznes dobrych linii lotniczych. Możliwości laboratorium nigdy nie przestawały zadziwiać Murraya, choć już od tylu lat korzystał z nich w swej pracy. - Rozumiem. No tak, teraz to ma sens - powiedział w zamyśleniu Tanaka. - Widzi pan, żona drugiego pilota jest w ciąży, mieli mieć bliźnięta. Przebywa teraz w szpitalu, pod stałą obserwacją lekarską. Nie mogliśmy dojść, co mogło go popchnąć do uczestnictwa w czymś takim, był przecież oddanym, kochającym mężem i człowiekiem, który nie interesował się polityką. Ta informacja zupełnie zmienia postać rzeczy. - A czy Sato miał jakieś powiązania z...? Tanaka energicznie pokręcił głową. - Przynajmniej nic o tym nie wiemy. Tyle że wiózł na Saipan jednego ze spiskowców i po drodze rozmawiali na różne tematy. Poza tym, Sato był pilotem na liniach międzynarodowych, kontaktował się przede wszystkim ze swymi kolegami z pracy, spośród nich wywodzili się wszyscy jego przyjaciele. Żył spokojnie w małym domku niedaleko lotniska Narita. Natomiast jego brat był wysokim oficerem Morskich Sił Samoobrony, syn zaś pilotem myśliwskim. Obaj polegli w czasie ostatniego konfliktu. Murray już o tym wiedział. Tak więc Sato miał motyw i sposobność. Zanotował na boku, żeby polecić przedstawicielowi FBI w Tokio skorzystać z oferty nadzoru nad japońską częścią śledztwa, ale potrzebował do tego aprobaty Departamentów Sprawiedliwości i Stanu. Oferta wyglądała na szczerą, co znacznie mogło ułatwić sprawę. * * * - No, taki ruch to mi się podoba - mruknął Chavez. Jechali autostradą I-95 koło Springfield Mall. Normalnie o tej porze, chociaż na dworze było jeszcze ciemno, staliby pewnie w korku, bo autostrada byłaby wypełniona po brzegi samochodami urzędników i lobbystów śpieszących do stolicy. Ale nie dzisiaj. Gdyby ktokolwiek miał wątpliwości, kto jest ważniejszy dla bezpieczeństwa narodowego, oni czy ci, których tu dziś nie było, poranne wezwanie do Waszyngtonu rozwiewało je całkowicie. Clark nie odezwał się, więc młodszy z pasażerów zadał pytanie: - Ciekawe, jak sobie radzi Ryan jako prezydent? Tym razem Clark zareagował: wzruszył ramionami. - Zwija się pewnie jak w ukropie. Lepiej, że to na niego trafiło, niż na mnie. - Tak jest, panie C. Moi kumple z uniwerka będą mieli uciechę. - Tak myślisz? - John, on będzie musiał odbudować od podstaw cały mechanizm władzy państwowej. To będzie tak, jakbyś wprowadzał w życie sytuację możliwą tylko w podręczniku. Nikt tego jeszcze nie robił, bracie. Wiesz czego się przy okazji można dowiedzieć? - Aha. - Clark kiwnął głową. - Można będzie sprawdzić, czy system w ogóle działa. - Raz jeszcze pomyślał, że lepiej, że to padło na kogo innego. Ich wzywano w innej sprawie. Mieli złożyć raport z przebiegu ich japońskiej operacji. Na tym też można się było nieźle przejechać. Clark był w tej branży długo, ale nie na tyle długo, żeby polubić te spowiedzi. Znowu musieli kogoś zabić, a nie jest łatwo opowiadać takie rzeczy z detalami komuś, kto nigdy w życiu nie trzymał w ręku broni, a już na pewno nie musiał jej użyć. Tajemnice, nie tajemnice, przysięgi, nie przysięgi, zawsze mogło się zdarzyć, że któryś z nich się wygada i wtedy będzie co najmniej smród w prasie. No i jeszcze możliwość wezwania na przesłuchania przed komisją kongresową i konieczność odpowiadania na pytania dupków, którzy wiedzieli o życiu jeszcze mniej niż urzędasy z Firmy, które zza biurka decydują o życiu i śmierci ludzi w terenie, nadstawiających za nich tyłek. To akurat przez jakiś czas im raczej nie grozi, poprawił się w myślach. A potem? W najgorszym razie mogło się to skończyć sprawą sądową, bo to co robili nie było wprawdzie całkiem nielegalne, ale całkiem legalne też nie było. Tak się jakoś złożyło, że ani konstytucja, ani inne ustawy nie miały wiele wspólnego z tym, co czasem robił rząd, ale nikt nie ośmielił się tego powiedzieć na forum publicznym. Jego poglądy na to, czego czasem wymaga sytuacja taktyczna, mogły się okazać dla wielu szokujące, ale dzięki temu miał czyste sumienie. Zresztą Ryan zdawał się go rozumieć, a to już było dużo. * * * - No i co tam nowego słychać? - zapytał Ryan. - Oczekujemy, że operacja wydobywania zwłok z ruin Kapitolu zostanie zakończona dziś wieczorem, panie prezydencie - odparł Patrick O'Day, kończąc sprawozdanie FBI. Usprawiedliwił przy tym Murraya, który nie mógł przybyć na poranną odprawę z powodu nawału obowiązków. Inspektor podał teczkę z listą zidentyfikowanych do tej pory ciał. Prezydent przekartkował ją pobieżnie. Boże, pomyślał, jak po czymś takim zdołam cokolwiek zjeść na śniadanie? Na razie wypił tylko filiżankę kawy. - Coś jeszcze? - Części układanki coraz lepiej zaczynają do siebie pasować. Odnaleźliśmy ciało, należące, jak się wydaje, do drugiego pilota. Człowiek ten został zamordowany na kilka godzin przed upadkiem samolotu, co wskazywałoby na to, że zamachowiec działał jednak samotnie. W tej chwili trwają badania kodu DNA mające na celu identyfikację zwłok pilotów. - Inspektor przewrócił kilka kartek. - Wyniki testów na obecność alkoholu lub innych narkotyków są negatywne. Dane z analizy zapisu rejestratora pokładowego, nagrania rozmów prowadzonych przez pilota z ziemią, zapisy radarów i wszystko, co do tej pory zebraliśmy wskazuje na to, że była to akcja przeprowadzona przez jednego człowieka. W tej chwili Dan konferuje z wysokim rangą przedstawicielem policji japońskiej. - Jakie przewidujecie następne kroki? - Prowadzimy śledztwo ściśle według wymagań procedury. Odtwarzamy w tej chwili każdy krok Sato, tak się nazywał kapitan samolotu, w ciągu ostatniego miesiąca. Rozmowy telefoniczne, wyjazdy, kontakty, krewni i przyjaciele, poszukujemy pamiętnika, jeżeli jakiś prowadził, wszystko... Chcemy stworzyć jak najwierniejszy portret tego faceta i sprawdzić, czy nie brał udziału w jakimś spisku. To trochę potrwa i będzie kosztować mnóstwo wysiłku. - A jaka jest robocza hipoteza? - Uważamy, że była to samodzielna akcja jednego człowieka - powtórzył O'Day, tym razem pewniej. - Chyba jeszcze za wcześnie na wiążące wnioski - zaprotestowała Andrea. - To nie jest wcale wniosek - odparł O'Day. - Pan prezydent zapytał o hipotezę. Z mojego doświadczenia dochodzeniowego wynika, że mogło to być dobrze zaplanowane morderstwo w afekcie. Świadczy o tym choćby sposób, w jaki pozbył się drugiego pilota. Nawet nie ruszył ciała z kabiny. Według zapisu z taśm przeprosił faceta zaraz po tym, jak pchnął go nożem. - Zaplanowane morderstwo w afekcie? - Andrea nie posiadała się ze zdumienia. - Piloci linii lotniczych są bardzo zorganizowanymi ludźmi - powiedział O'Day. - Sprawy, które laikowi wydałyby się bardzo skomplikowane, dla nich są proste jak zapięcie suwaka w rozporku. Większość zabójstw to przypadkowa robota wyobcowanych jednostek. Tu mieliśmy na dokładkę do czynienia z człowiekiem bardzo zdolnym, który powodzenie zamachu zawdzięcza głównie własnym działaniom. Tak czy inaczej, sprawa przedstawia się na razie w sposób, w jaki ją przedstawiłem. - Gdyby to jednak miał być przejaw jakiegoś spisku, czego byście szukali? - Panie prezydencie, spiski tego rodzaju bardzo rzadko dochodzą do skutku - odparł O'Day. Price znowu się zjeżyła, ale Pat, nie przejmując się tym, kontynuował. - Problemem jest natura ludzka. Człowiek zwykle lubi się chwalić wszystkim co robi, lubi się dzielić sekretami, by i inni mieli szansę dzielić jego przekonanie o tym, jaki to on bystry i czego potrafi dokonać. Większość przestępców wpada przez gadatliwość, gdy powiedzą o jedno słowo za dużo, o jednej za wiele osobie. Pewnie, że to nie jest robota byle tuzinkowego zbója, ale zasada pozostaje nie zmieniona. Budowanie siatki mającej dokonać zamachu, wymaga rozmów i czasu, a to powoduje nieuchronne przecieki. Nawet jeżeli już grupa się zorganizuje, pozostaje problem wyłonienia z jej grona wykonawcy zamachu. To też trwa. A w tym przypadku ewentualni organizatorzy nie mieliby na to czasu. Wiadomości o specjalnej sesji połączonych izb Kongresu ukazały się zbyt późno, by pozostawić czas na dyskusje w gronie spiskowców. Także zamordowanie drugiego pilota wskazuje, moim zdaniem, na działanie inspirowane chwilą. Przecież nóż jest o wiele mniej skutecznym narzędziem zabójstwa niż broń palna, tym bardziej nóż do steków, który łatwo mógłby się złamać lub zgiąć o żebro. - Wiele pan prowadził spraw o morderstwo? - Myślę, że wystarczająco dużo. Zwłaszcza tu, w Waszyngtonie. Nasze biuro terenowe w stolicy od lat wspiera policję miejską. W każdym razie, gdyby Sato miał być narzędziem spisku, musiałby się z kimś w jakiś sposób kontaktować. Będziemy rekonstruować to, co robił w wolnym czasie - zajmują się tym Japończycy. Ale jak do tej pory nic nie wskazuje na spisek. Wręcz przeciwnie, wszystkie okoliczności wskazują na to, że był to człowiek, który nagle odkrył niepowtarzalną sposobność i skorzystał z niej, ulegając impulsowi. - A jeżeli to nie Sato pilotował? - Pani Price, taśmy z kabiny zawierają nagrania jeszcze sprzed startu w Vancouver. Nasze laboratorium zidentyfikowało głosy bez cienia wątpliwości, a mamy do czynienia z zapisem cyfrowym, o doskonałej jakości nagrania. Ten sam człowiek, który wystartował z lotniska Narita, doprowadził samolot nad Waszyngton i rozbił się na Kapitolu. Gdyby to nie był Sato, to dlaczego drugi pilot tego nie zauważył? Przecież oni zawsze latają w tych samych zespołach i drugiego pilota na pewno zaciekawiłoby, co robi obcy w jego kabinie, prawda? Gdyby natomiast obaj byli spiskowcami, to po co Sato zabijałby kolegę przed startem z Vancouver? Kanadyjczycy przesłuchują teraz pozostałą część załogi, ale zarówno oni, jak personel naziemny zidentyfikowali obu pilotów bez wątpliwości. A testy DNA potwierdzą to ostatecznie. - Panie inspektorze, mówi pan bardzo przekonywująco - wtrącił się do dyskusji policjantów Ryan. - Panie prezydencie, to będzie długie i trudne dochodzenie, jak zwykle w przypadkach tej wagi, ale wydaje mi się, że nic nowego się nie pojawi. Fałszowanie dowodów na miejscu zbrodni jest bardzo trudne. Można zmienić kilka rzeczy, ale śladów pozostaje zawsze mnóstwo. Oczywiście, w teorii zmylenie ekipy śledczej jest możliwe, ale to wymaga miesięcy przygotowań, a ewentualni spiskowcy nie mieli tyle czasu. Cały ten trop wyklucza jedna okoliczność: informacja o połączonej sesji Kongresu i Senatu została podana do wiadomości w chwili, gdy samolot Sato przelatywał nad środkiem Pacyfiku. - Zgodnie z przewidywaniem Pata, Andrea nie mogła odeprzeć tego argumentu. Price wiedziała o O'Dayu dość dużo. Kiedy parę lat wcześniej Emil Jacobs przywrócił instytucję "latającego inspektora", starał się wyszukiwać ludzi, którzy przedkładali pracę dochodzeniową ponad zarządzanie. O'Day był człowiekiem, dla którego awans i kierowanie biurem terenowym przypominałoby rozłożoną na lata kastrację. Już wcześniej należał do małego zespołu doświadczonych inspektorów, podlegających bezpośrednio dyrektorowi FBI i przydzielanych przez niego do prowadzenia spraw opornych lub delikatnych. O'Day był znakomitym policjantem, który nie znosił pracy za biurkiem i, znając jego dokonania, Price musiała przyznać: O'Day wiedział, jak trzeba prowadzić dochodzenie. Co więcej, nie zależało mu na stanowisku w służbowej hierarchii i nigdy nie robił nic na skróty, byle się przypodobać kierownictwu. Jeździł półciężarówką z napędem na obie osie, chodził w kowbojskich butach i wyglądał na człowieka, któremu popularność w gazetach jest równie niezbędna, jak dziura w moście. W dodatku, w odróżnieniu od Tony'ego Caruso, który formalnie był jego zwierzchnikiem, składał raporty bezpośrednio Murrayowi, a ten wysyłał go nawet w swoim zastępstwie do prezydenta. Wiedziała, że Murray to doskonały fachowiec. W końcu dla Billa Shawa był tym, czym O'Day dla dyrekcji FBI: tajną bronią, rzucaną na zagrożone odcinki. Jego lojalność w służbie była poza wątpliwością, więc nie posyłałby tu byle kogo. Z O'Dayem sprawa była jeszcze prostsza. Ten facet żył z tego, że rozwiązywał sprawy kryminalne i chociaż zdawał się zbyt szybko wyciągać wnioski, to trzymał się przy tym bardzo dokładnie procedury i nie można się było do niczego przyczepić. Trzeba uważać na tego gościa, pomyślała. Ludziom z FBI nic tak dobrze nie wychodzi jak udawanie durnia. Ale Tajnej Służby nie oszuka, pocieszyła się na koniec. * * * - Mieliście udane wakacje? - zapytała zmęczonym głosem Mary Pat Foley. Clark raz jeszcze pomyślał, że ze wszystkich ocalałych wyższych urzędników najdłużej, choć i to pewnie za mało, pozwalają spać Ryanowi. Długo w ten sposób nie pociągną. Ludzie, którym nie pozwala się wyspać, nie są w stanie dać z siebie wszystkiego. Drogo kosztowała go ta nauka, ale kiedy się tego wreszcie dowiedział, zapadła mu głęboko w umysł. Zdawało mu się, że niektórzy dyrektorzy z doświadczeniem terenowym także ją znają, ale okazuje się, że wystarczy posadzić człowieka odpowiednio wysoko, żeby takie zmartwienia zwykłych śmiertelników, jak wydolność organizmu, przestały dla nich istnieć. A potem będą się miesiącami zastanawiać, dlaczego coś się spieprzyło i dlaczego jakiś biedny robaczek, którego wysłali w teren po nieprzespanej nocy, dostał w łeb. - Mary Pat, kiedy, do cholery, ostatni raz spałaś? - Niewielu mogło sobie pozwolić na taki ton, ale John kiedyś był jej nauczycielem i wiele uchodziło mu płazem. - John, nie jesteś moją matką - odparła z cieniem uśmiechu. - Gdzie Ed? - Wraca znad Zatoki Perskiej. Był na konferencji z Saudyjczykami - wyjaśniła. Chociaż Mary Pat była równa rangą Edowi, Saudyjczycy, jako męscy szowiniści, nie dorośli jeszcze do kontaktów z Królową Szpiegów. Poza tym Ed zawsze lepiej znosił konferencje. - Czy powinienem coś wiedzieć? - Nic. - A jak idzie Jackowi? - Miałam z nim umówione spotkanie dziś po obiedzie, ale wcale się nie zdziwię, jeżeli odwoła to w ostatnim momencie. W tej chwili nie ma się kiedy w nos podrapać. - Czy gazety pisały prawdę o tym, jak dał się w to wszystko wrobić? - Tak, to prawda - przyznała zastępczyni dyrektora CIA do spraw operacji. - Mamy przygotować całościową ocenę zagrożeń. Chcę, żebyście wy dwaj też nad tym usiedli. - Dlaczego my? - zapytał Chavez. - Bo już mi bokiem wychodzą oceny autorstwa wydziału wywiadu. Mówię wam, ta cała historia ma jedną dobrą stronę: nareszcie mamy prezydenta, który rozumie wagę tego, co tu robimy. Mam zamiar wzmocnić Operacyjny tak, żeby wystarczyło wykręcić numer telefonu, zadać pytanie i natychmiast dostać zrozumiałą odpowiedź. - Plan BŁĘKIT? - upewnił się Clark i otrzymał aprobujące skinięcie głową. BŁĘKIT był jego projektem, który zgłosił przed opuszczeniem ośrodka szkoleniowego CIA, zwanego Farmą, mieszczącego się nie opodal magazynów jądrowych Marynarki w Yorktown, w stanie Wirginia. Clark postulował w nim, żeby zamiast zarzucania sieci wśród jajogłowych smarkaczy z najlepszych uniwersytetów, spróbować ściągnąć do CIA policjantów, zwykłych gliniarzy z ulicy albo z miejskich dochodzeniówek. Policjantów nie trzeba uczyć od podstaw sztuki kontaktów z informatorami, nie trzeba siłą odrywać od filozofii i uczyć, że na ulicy ktoś im może dać w łeb, jeśli nie będą uważać. Oni żyją z informatorów i skoro dożyli rekrutacji, to pewnie umieją poruszać się w nocy po ulicach getta. Za pieniądze zaoszczędzone na uczeniu ich abecadła można by poprawić wyszkolenie specjalistyczne i w ten sposób zyskać lepszych oficerów terenowych niż do tej pory. Już dwóch kolejnych zastępców do spraw operacji odłożyło plan BŁĘKIT ad acta, ale Mary Pat wiedziała o nim od początku i od dawna uznawała za dobry pomysł. - Uda ci się to przepchnąć? - Tak, jeżeli mi pomożesz. Popatrz na Dinga, jak z nim ci ładnie poszło. - To ja tu nie trafiłem w ramach popierania mniejszości etnicznych? - zdziwił się Chavez. - Nie, Ding. Tym można wytłumaczyć jedynie twoją znajomość z córką Johna. - Mary Pat uśmiechnęła się. - Ryan na to pójdzie. Tak czy inaczej, macie złożyć raport z przebiegu Drzewa sandałowego. - A co z naszą przykrywką? - zapytał Clark. Nie musiał wyjaśniać o co chodzi. Wprawdzie Mary Pat nigdy nie pobrudziła sobie rąk krwią, jej działką było szpiegostwo, a nie "działania operacyjne", ale zrozumiała w lot. - John, działaliście na podstawie rozkazów prezydenta. Rozkazy były na piśmie i zostały zgodnie z regulaminem wprowadzone do akt sprawy. Nikt nie będzie grzebał w tym, coście zrobili, zwłaszcza przy ratowaniu Kogi. Zresztą obaj zostaliście za tę akcję przedstawieni do Gwiazdy Wywiadu. Prezydent Durling chciał je wam osobiście wręczyć w Camp David. Myślę, że Jack chętnie go w tym zastąpi. Nieźle, pomyślał Chavez, nawet nie mrugnąwszy okiem. Czego innego spodziewał się po drodze z Yorktown. - Kiedy zaczynamy pracę nad analizą zagrożeń? - zapytał. - Od jutra. A co? - odparła Mary Pat. - Coś mi się zdaje, proszę pani, że będziemy mieli mnóstwo roboty. - Obyś się mylił - powiedziała, kiwając głową. * * * - Dzisiaj mam w planie dwie operacje - powiedziała Cathy, oglądając szwedzki stół zastawiony do śniadania. Nikt nie wiedział, co Ryanowie jadają na śniadanie, więc obsługa powykładała wszystkiego po trochu. Sally i Małemu Jackowi bardzo się to podobało, a jeszcze bardziej wiadomość, że dziś nie będzie szkoły. Katie, która dopiero niedawno przeszła z kaszek na prawdziwe jedzenie, podeszła do sprawy bardziej filozoficznie, przeżuwając międlony w ręku plaster bekonu i przyglądając się kawałkowi tostu z masłem, który leżał przed nią na stole. Dla dzieci najbardziej liczyła się chwila bieżąca. Sally, od niedawna w poważnym wieku lat piętnastu (czyli, jak czasem lamentował jej ojciec, zbliżająca się do trzydziestki), najdalej z całej trójki sięgała myślą, ale obecnie najbardziej martwił ją wpływ prezydentury ojca na jej życie towarzyskie. Dla nich wszystkich tata był po prostu tatą, niezależnie od tego, jaką pracę akurat wykonywał. Mają jeszcze czas na to, żeby się przekonać, że tak nie jest, pomyślał Jack. - No nie wiem, tego jeszcze nie ustaliliśmy - odparł na uwagę żony, nabierając jajecznicę z bekonem. Dziś przyda mu się każda porcja energii. - Jack, układ był taki, że nadal będę mogła wykonywać swoją pracę, pamiętasz? - Pani Ryan - włączyła się Andrea Price, stale krążąca wokół jak anioł-stróż, choć anioły rzadko kiedy noszą pistolety pod marynarkami żakietów. - Nadal opracowujemy plan ochrony i... - Moi pacjenci mnie potrzebują, Jack. Bernie Katz i Hal Marsh mogą mnie zastąpić przy wielu czynnościach, ale jeden z moich pacjentów będzie potrzebował nie ich, tylko mnie - zerknęła na zegarek - za jakieś cztery godziny. - Jack nie miał podstaw, by w to wątpić. Profesor Caroline Ryan była najwyższej klasy specjalistką od operacji siatkówki. Jej operacje przyjeżdżali oglądać najlepsi fachowcy z całego świata. - Ale przecież szkoły są zamknięte. - Nie medyczne. Nie możemy odesłać pacjentów do domu, bo uniwersytet jest zamknięty. Wiem, że to komplikuje mnóstwo spraw i przepraszam za to, ale ode mnie też zależy wielu ludzi i nie mogę ich zawieść. - Cathy rozejrzała się, szukając twarzy wyrażającej aprobatę dla jej punktu widzenia. Obsługa jadalni, mężczyźni i kobiety, wszyscy w mundurach Marynarki, przepływali obok, udając, że nic nie słyszą. Ludzie z Tajnej Służby także udawali głuchotę, ale na ich twarzach malowała się wyraźna niechęć do tego pomysłu. Pierwsza Dama, w myśl założeń ojców-założycieli, była tylko towarzyszką życia swego męża. Tego założenia rodem sprzed dwustu lat nie dawało się długo utrzymać i w ostatnich dziesięcioleciach było ono nieraz naginane do aktualnych potrzeb. Prawdziwą katastrofą będzie dopiero wybór pierwszej kobiety-prezydenta, bo wtedy wszystko wywróci się do góry nogami. Zwykle żona polityka służyła mu jedynie jako ornament na mównicy, czasem dopuszczany do głosu, by wypowiedział kilka starannie dobranych słów i czarująco się uśmiechał, a w czasie kampanii wyborczej umiała rozprężyć swego wojownika i przeżyć zdumiewająco brutalne uściski dłoni. No tak, z tym też będzie kłopot, bo pani Ryan na pewno nie pozwoli się szarpać za swoje precyzyjnie operujące, delikatne ręce chirurga. Chyba po raz pierwszy żona prezydenta miała prawdziwy zawód. Mało tego, była wybitną specjalistką w swojej profesji, laureatką nagrody Laskera i wkrótce objąć miała katedrę na swojej uczelni. Jeżeli Price dobrze zrozumiała to wszystko, czego dowiedziała się o Cathy Ryan, jest oddana przede wszystkim swojemu powołaniu, a dopiero potem mężowi. Może to i godne pochwały, ale jej ochronie to życia nie ułatwi, tego była pewna. Co gorsza, do jej osobistej ochrony wyznaczono Roya Altmana, potężnie zbudowanego eks-spadochroniarza, którego zresztą Pierwsza Dama jeszcze nie widziała. Wybór Altmana został podyktowany nie tylko wartościami jego intelektu, ale i wyglądem. Nigdy nie zaszkodzi, żeby chronionej osobie towarzyszył widoczny z daleka goryl, zwłaszcza jeżeli wątła postura samego VIP-a może zachęcać zamachowców do spróbowania szczęścia. Obecność Roya miała powodować, by zastanowili się dwa razy, zanim do tego dojdzie. Reszta ochrony miała się wtopić w otoczenie, by w razie potrzeby przyjść im z pomocą. Rozmiary Altmana ułatwiały mu także inną funkcję: w razie ataku z użyciem broni palnej miał zasłonić panią Ryan ciałem. Wszystkich agentów uczono tego, ale żaden z nich nie roztrząsał tego zagadnienia. Każde z dzieci Ryanów także miało swoją ochronę, a najtrudniej było wybrać ochroniarza dla małej Katie, bo agenci omal się o nią nie pobili. Zaszczyt ten w końcu przypadł szefowi oddziału chroniącego dzieci, najstarszemu jego członkowi, Donowi Russellowi, zwanemu "Dziadkiem". Małym Jackiem zajmował się młody entuzjasta różnych sportów. Sally trafiła pod opiekę trzydziestoletniej agentki, panny z wyboru, bo w opinii Andrei dziewczyny naprawdę wystrzałowej, która nie musiała sobie przypominać z zamierzchłej przeszłości jak się spławia podrywaczy i robi zakupy w butikach. Wyborem agentów rządziła zasada, by uczynić całą sytuację jak najmniej uciążliwą dla członków rodziny, którym odtąd wszędzie, z wyjątkiem łazienki, towarzyszyć mieli ludzie z naładowaną bronią i radiotelefonami. Prezydent Ryan z doświadczenia wiedział, że ochrona jest konieczna i rozumiał jej wymogi, ale jego rodzina dopiero musiała się nauczyć z tym wszystkim żyć. - Pani profesor, o której musi pani wyjść? - zapytała Price. - Za jakieś - spojrzała na zegarek - czterdzieści minut. To zależy od korków na drodze... - Od tej chwili już nie - poprawiła Pierwszą Damę Andrea. Dzień i tak będzie trudny. Według planu rodzina wiceprezydenta miała poprzedniego dnia odbyć odprawę z ochroną na temat tego wszystkiego, co się w ich życiu zmieni. Jak wszystkie plany na wczoraj, tak i ten wziął w łeb. Altman siedział teraz za ścianą nad mapami. Do Baltimore prowadziły trzy drogi: autostrada międzystanowa I-95, Waszyngton-Baltimore Parkway i autostrada US1. Korki panujące na nich zazwyczaj z rana byłyby niczym w porównaniu z piekłem, jakie rozpętałoby się na nich, gdyby w środek tej masy samochodów puścić jadący pełnym gazem konwój Tajnej Służby. To jeszcze i tak nic w porównaniu z tym, że ograniczony wybór drogi ułatwiał ewentualnemu zamachowcowi przewidywanie trasy przejazdu. Szpital Johna Hopkinsa miał na dachu wydziału pediatrycznego lądowisko dla śmigłowców, ale nikt się nie zastanawiał nad politycznymi reperkusjami codziennego podrzucania Pierwszej Damy do pracy śmigłowcem VH-60 piechoty morskiej. Chociaż na dziś to może nawet nie najgorszy pomysł, zdecydowała wreszcie Price. Wyszła z jadalni, by naradzić się z Altmanem i nagle rodzina Ryanów została przy stole sama, jakby to było normalne rodzinne śniadanie. - Na miłość boską, Jack... - Wiem. - Przez chwilę kontemplowali ciszę, ale oboje grzebali widelcami w talerzach, zamiast jeść. - Dzieci będą potrzebować ubrań na pogrzeb - przemówiła wreszcie Cathy. - Mówiłaś już o tym Andrei? - Dobrze, powiem jej. Wiesz, kiedy to będzie? - Nie, ale dzisiaj powinienem się dowiedzieć. - Będę mogła nadal wykonywać swoją pracę? - Pod nieobecność Andrei mogła sobie pozwolić na okazanie jak bardzo ją to trapi. - Tak - odparł. - Słuchaj, postaram się ze wszystkich sił, żebyśmy mogli żyć jak najbardziej normalnie i doskonale zdaję sobie sprawę z tego, jak ważna jest dla ciebie ta praca. Nie miałem jeszcze okazji powiedzieć ci, co myślę o tej twojej nagrodzie, którą dopiero co zgarnęłaś. - Uśmiechnął się. - Jestem z ciebie cholernie dumny, maleńka. Andrea wróciła do jadalni. - Profesor Ryan? - Może uprośćmy sobie życie, bo zdaje się, że będziemy na siebie skazane przez jakiś czas. Na imię mi Cathy. Price nie mogła na to przystać, ale w tej chwili i tak problem schodził na plan dalszy. - Dopóki nie wymyślimy czegoś innego, będziemy panią wozić do pracy śmigłowcem. Maszyna piechoty morskiej jest już w drodze. - Czy to aby nie za drogo wyniesie? - Tak, nie jest to może najtańsze rozwiązanie, ale dopóki nie ustalimy odpowiednich procedur, to najłatwiejszy sposób rozwiązania problemu. Profesor Ryan, to jest Roy Altman - powiedziała, usuwając się z drzwi, w których stanął Roy. - Roy będzie pani osobistą ochroną. - Oo. - Cathy nie była w stanie nic więcej wypowiedzieć, widząc niemal dwumetrowego olbrzyma, ważącego na oko 110 kilogramów. Roy był blondynem o nieco bladej cerze i niewinnym wyrazie twarzy człowieka krępującego się swojej postury. Jego garnitur skrojony był, jak wszystkie ubiory Tajnej Służby, tak, by kryć służbowy pistolet, ale przy wymiarach Altmana można by pod nim schować bez przeszkód nawet karabin maszynowy. Agent podszedł do Cathy i przywitał się z nią, nadspodziewanie delikatnie ujmując jej dłoń. - Proszę pani, wie pani, na czym polega moja praca. Będę w pobliżu, ale tak, by jak najmniej wchodzić wszystkim pod nogi. Do pokoju weszło jeszcze dwóch ludzi. Altman przedstawił ich jako resztę zespołu, który miał im dzisiaj towarzyszyć. Skład ekipy mógł jeszcze ulec zmianie, w zależności od tego, jak się ułożą stosunki między ochroniarzami a ochranianą. Tego nigdy nie dawało się z góry przewidzieć, nawet z ludźmi na pierwszy rzut oka tak sympatycznymi, jak Ryanowie. Cathy przez chwilę miała ochotę zapytać, czy to na pewno niezbędne, ale się powstrzymała. Boże, jak ona się pokaże na korytarzu szpitalnym z tą menażerią?! Spojrzała na męża, a on na nią i przypomniała sobie, że nie miałaby tego kłopotu, gdyby się nie zgodziła na objęcie wiceprezydentury przez Jacka. Ile też trwała ta jego wiceprezydentura? Pięć minut? Może nawet krócej. W tej samej chwili usłyszeli podchodzący do lądowania śmigłowiec Black Hawk, który z rykiem wylądował obok domu, spowijając dawne obserwatorium astronomiczne w białą chmurę śniegu. Jack spojrzał na zegarek i doszedł do wniosku, że jeżeli wezwano ten śmigłowiec w czasie chwilowej nieobecności Andrei, to załogi VMH-1 rzeczywiście działają błyskawicznie, tak jak go zapewniano. Ciekawe, ile potrwa, zanim ta troska zacznie ich wprawiać we wściekłość? * * * - Oglądają państwo transmisję na żywo z terenu Obserwatorium Marynarki przy Massachusetts Avenue - gorączkowo mówił do mikrofonu reporter NBC. - Wygląda na to, że przyleciał jeden z helikopterów piechoty morskiej, co wskazywałoby na to, że prezydent Ryan będzie wkrótce wyruszał w jakąś podróż. - Chmura śniegu zaczęła opadać, więc operator kamery wyostrzył obraz. * * * - To Black Hawk. Ale jakaś specjalna wersja. - Oficer wywiadu dotknął palcem ekranu telewizora. - O, tu, widzicie? To Black Hole, system ochładzający spaliny i zmniejszający emisję w podczerwieni. - Skuteczny? - Bardzo, ale dla rakiet naprowadzanych laserem nie stanowi żadnej przeszkody. Tym bardziej dla broni maszynowej. - Wirnik śmigłowca nie zdążył się jeszcze zatrzymać, gdy wokół lądowiska pojawił się szpaler żołnierzy. - Dajcie mi mapę tej okolicy. To miejsce, skąd filmuje ta kamera... Doskonałe stanowisko dla moździerza. Gdziekolwiek sięga kamera, moździerz też sięgnie. To samo dotyczy Białego Domu. - A moździerz, to wiedzieli wszyscy obecni, potrafi obsługiwać każdy, zwłaszcza od czasu, jak Brytyjczycy zbudowali pociski z laserowym mechanizmem naprowadzającym, które wszyscy natychmiast zaczęli kopiować. To Amerykanie mawiają w swojej armii: jeżeli coś widzisz, to można to trafić; jeżeli można to trafić, to można też zabić. Plan zaczął się powoli wykluwać. Spojrzał na zegarek, odnalazł włącznik stopera, oparł na nim palec i czekał. Żeby tylko reżyserowi tam, dziewięć tysięcy kilometrów stąd, nie znudził się obraz z tej kamery. Do śmigłowca podjechał duży pojazd, z którego wysiadły cztery osoby. Ruszyły do śmigłowca, którego załoga natychmiast odsunęła drzwi. * * * - To pani Ryan - z niejakim zdumieniem zauważył komentator. - Profesor Ryan jest chirurgiem w szpitalu Johna Hopkinsa w Baltimore. - Uważa pan, że poleci tym śmigłowcem do pracy? - zapytał drugi głos. - Dowiemy się pewnie za jakąś minutę. * * * Trafił niemal co do sekundy. Oficer wywiadu pchnął włącznik stopera w momencie, gdy zatrzasnęły się drzwi śmigłowca. Wirnik ruszył kilka sekund później, powoli nabierając coraz wyższych obrotów, aż wreszcie maszyna oderwała się od ziemi, uniosła, opuściła nos, jak wszystkie helikoptery i, nabierając wysokości, ruszyła na północ. Spojrzał na zegarek, by sprawdzić, ile czasu minęło od zamknięcia drzwi do startu. Załoga była wojskowa, więc pewnie szczyci się tym, że za każdym razem robi to tak samo. Kupa czasu. Trzy razy więcej niż potrzeba pociskowi moździerzowemu na pokonanie takiej odległości. * * * To był jej pierwszy świadomy lot śmigłowcem. Posadzili ją na rozkładanym krzesełku, zamocowanym do przegrody za fotelami pilotów, na środku między nimi, tyłem do kierunku lotu. Nikt nie powiedział jej dlaczego. W razie katastrofy kadłub Black Hawka był obliczony na przeciążenie rzędu 14 g, a ze statystyki wynikało, że to właśnie jest najbezpieczniejsze miejsce w kabinie. Dzięki czterołopatowemu wirnikowi lot przebiegał gładko i jedyne, co jej przeszkadzało, to dotkliwy chłód. Jeszcze nikt nie zbudował wojskowego śmigłowca z efektywnym układem ogrzewania. Właściwie, to by nawet mogło być fajne przeżycie, gdyby nie zażenowanie, że to wszystko dzieje się z jej powodu. No i ci agenci, którzy ciągle wyglądali przez okna, jakby jechali wozem przez las pełen wilków. To potrafiło obrzydzić nawet najprzyjemniejsze przeżycia. * * * - Chyba rzeczywiście wybiera się do pracy - zdecydował się wreszcie reporter. Kamera nadal śledziła znikający na horyzoncie śmigłowiec, do chwili w której schował się za drzewami. To był rzadki moment rozluźnienia w sieciach telewizyjnych, które od chwili zamachu co godzina powtarzały do znudzenia te same przerażające obrazy, zupełnie jak po zamachu na Kennedy'ego, z tą tylko różnicą, że sieci było teraz więcej niż w 1963 roku i nadawały przez całą dobę. Stacje kablowe zyskiwały przez to tysiące nowych widzów, ale poważne sieci telewizyjne nie mogły postępować inaczej, bo hołdowały zasadom odpowiedzialnego dziennikarstwa. Starały się więc jak najlepiej wywiązywać z tego, jak pojmowały swoją misję. - No tak, przecież ona jest lekarzem - odkrył Amerykę komentator. - Jakże łatwo nam zapomnieć, że pomimo tej katastrofy, która dotknęła rząd, tam, poza obwodnicą waszyngtońską, nadal toczy się życie, ludzie chodzą do pracy. Rodzą się dzieci. Życie toczy się dalej - zakończył pompatycznie komentator. - Tak, w całym kraju - zgodził się z nim reporter, wyczekując kiedy też reżyser wreszcie wyłączy tę cholerną kamerę i puści reklamy. Obrócił się twarzą do kamery, dając znak, że transmisja skończona i nie mógł słyszeć komentarza, który padł z ust widza z drugiego końca świata: - Do czasu. * * * Ochroniarze rozprowadzili dzieci i można było się wreszcie wziąć do prawdziwej roboty. Arnie van Damm wyglądał upiornie. Kombinacja żalu za poległymi przyjaciółmi i ciężkiej roboty wykańczała go w zastraszającym tempie. Oczywiście, prezydenta należało oszczędzać, ale Ryan nie mógł się zgodzić na to, by odbywało się to kosztem zdrowia jego najbliższych współpracowników. - Arnie, gadaj szybko, co masz do powiedzenia i wynoś się spać. - Dobrze wiesz, że nie mogę... - Andrea? - Tak, panie prezydencie? - Jak skończymy tę odprawę, niech któryś z waszych ludzi odwiezie Arnie'ego do domu. I nie wpuszczać go do Białego Domu przed szesnastą. Zrozumiano? Arnie - zwrócił się do swego szefa sztabu - nie możesz się spalić zbyt wcześnie. Za bardzo cię potrzebuję. Szef personelu Białego Domu był zbyt zmęczony, by w jakikolwiek sposób wyrazić wdzięczność. Podał swojemu szefowi teczkę. - To plan uroczystości pogrzebowej. Pojutrze. Ryan przerzucił kartki. Ktokolwiek układał ten plan, miał talent do takich rzeczy i wiele taktu. Być może na taką okazję też przechowywano gdzieś "gotowce"? Ryan nie miał zamiaru o to pytać, ale tak czy inaczej, ktoś odwalił porządną robotę. Trumny Rogera i Anne Durlingów miały zostać wystawione w Białym Domu, jako że Rotunda na Kapitolu leżała w gruzach. Przez dwadzieścia cztery godziny ludzie będą mogli przechodzić przed nimi, wchodząc przez bramę od frontu i wychodząc przez Wschodnie Skrzydło. Surową nagość ścian ożywią w tych trudnych momentach flagi i portrety obojga Durlingów. Następnego ranka, po zamknięciu Białego Domu, karawan przewiezie trumny do Katedry Narodowej, gdzie znowu staną na widoku, wraz z trzema trumnami parlamentarzystów: jednego katolika, jednego protestanta i jednego Żyda, i tam też odbędzie się ekumeniczne nabożeństwo żałobne. Ryan miał wygłosić dwa przemówienia, których teksty także znajdowały się w teczce. * * * - A to po co? - zapytała Cathy, korzystając z tego, że jej hełm podłączony był do wewnętrznej sieci łączności śmigłowca. Wskazała widoczny w odległości pięćdziesięciu metrów bliźniaczy śmigłowiec. - Zawsze latamy z zapasowym helikopterem, proszę pani - odparł jeden z pilotów. - To na wypadek, gdyby coś się stało i trzeba było lądować. Można się wtedy przesiąść do zapasowego śmigłowca, nie tracąc czasu. - To też, ale przecież nie będzie jej mówił, że leci nim jeszcze czterech agentów Tajnej Służby z cięższą bronią. - Często się wam zdarza korzystać z tej zapasowej maszyny, panie pułkowniku? - Za moich czasów jeszcze ani razu - odparł, znowu nie mówiąc, że jeden z Black Hawków dywizjonu piechoty morskiej VMH-1 rozbił się nad Potomakiem w 1993 roku, zabijając wszystkich pasażerów i załogę. To już tak dawno. Oczy pilota nieustannie przepatrywały horyzont. Wszyscy w dywizjonie pamiętali o incydencie, który Tajna Służba odebrała jako próbę staranowania śmigłowca prezydenckiego, do której doszło nad domem Ronalda Reagana w Kalifornii. W rzeczywistości był to błąd w pilotażu niedoświadczonego pilota, ale zdaje się, że po wycisku, jaki dała mu Tajna Służba, zew przestworzy wyparował z niego bezpowrotnie. Pułkownik Hank Goodman wiedział z doświadczenia, że tajniacy to straszne smutasy, ludzie kompletnie wyprani z poczucia humoru. Powietrze było chłodne, więc spokojne. Mógł sobie pozwolić na pilotowanie czubkami palców, gdy podążali wzdłuż I-95 na północny wschód. Baltimore było już widać, a podejście do Hopkinsa znał jeszcze z czasów służby w bazie Patuxent River, gdyż piloci Marynarki i Korpusu często przewozili tam ofiary wypadków, do których wzywała ich policja. Szpital Hopkinsa, w ramach stanowego programu pomocy ofiarom nagłych wypadków, specjalizował się w leczeniu urazów pediatrycznych. Podobne myśli krążyły po głowie Cathy. W dole zobaczyła budynek oddziału urazowego, ten sam, do którego trafiła po swojej pierwszej podróży śmigłowcem, ale wtedy była nieprzytomna. Terroryści z ULA próbowali zabić ją i Sally. A teraz, gdyby ktoś znowu próbował, ci wszyscy ludzie dookoła mieliby kłopot. Dlaczego miałby próbować? Choćby z powodu tego, jak wysoko zaszedł Jack. - Panie Altman? - usłyszała w słuchawkach głos pilota. - Tak, panie pułkowniku? - Rozmawiał pan z nimi o naszym lądowaniu, prawda? - Tak, zostali uprzedzeni o tym, że przylecimy. - Nie o to mi chodzi. Pytał pan o to, czy ten dach nadaje się dla sześćdziesiątki? - Nie rozumiem. - Pytam o to, czy ten dach nas utrzyma. Ten ptaszek waży trochę więcej niż wiatraki, których używa policja stanowa. Pytam, czy to lądowisko jest dopuszczone do lądowania Black Hawkiem. - Odpowiedziała mu cisza. Pułkownik i drugi pilot spojrzeli po sobie z wiele mówiącym grymasem. - No dobra, zobaczymy. Może chociaż raz wytrzyma. - Z lewej czysto. - Z prawej czysto - odparł Goodman. Obleciał lądowisko jeden raz, sprawdzając wiatr nad wymalowanym na dachu kręgiem. Wiatr był słaby, z północnego wschodu. Pułkownik podszedł do lądowania i przyziemił bardzo gładko, nie spuszczając z oka masztów radiowych z prawej strony lądowiska. Nie zmniejszył obrotów wirnika, by nie osiadać całym ciężarem maszyny na nie sprawdzonym przez Tajną Służbę dachu. Pewnie nie było to konieczne, bo architekci zazwyczaj projektują budynki z solidnym zapasem, ale Goodman został pułkownikiem między innymi dzięki temu, że nie ryzykował bez potrzeby. Szef obsługi otworzył drzwi, wypuszczając pasażerów. Pierwsi wyskoczyli agenci Tajnej Służby, omiatając czujnymi spojrzeniami pusty dach. Przez cały czas Goodman nie wypuszczał z ręki dźwigni zespolonej, gotów w każdej chwili, na pierwszy znak zagrożenia wystrzelić z dachu w niebo, odwożąc pasażera w bezpieczniejsze miejsce. Kiedy już upewnili się, że na dachu jest bezpiecznie, Altman wrócił do maszyny i pomógł wysiąść pani Ryan. - Panie Altman - powiedział pułkownik do agenta, gdy Pierwsza Dama zdjęła już hełmofon - proszę zadzwonić gdzie trzeba i dowiedzieć się, jaka jest wytrzymałość tego dachu. Chciałbym też plany budynku do naszego archiwum. - Tak jest, panie pułkowniku. To po prostu poszło za szybko, sir. - Mnie to pan mówi? - mruknął Goodman, przełączając się na radio. - Marine Trzy, tu Marine Dwa. - Dwa, słucham cię, Trzy - odpowiedział natychmiast krążący w pobliżu drugi śmigłowiec. - Zabieramy się. - Goodman pociągnął za dźwignię zespoloną i śmigłowiec odleciał z dachu na południe. - Trochę się denerwowałem przed samym lądowaniem - przyznał się szef personelu pokładowego. - Ja też - powiedział Goodman. - Jak tylko przylecimy, sam do nich zadzwonię. * * * Tajna Służba zadzwoniła do doktora Katza, który czekał na Cathy wewnątrz, wraz z trzema szefami ochrony szpitala. Panowie nawzajem powiedzieli sobie, czego od siebie oczekują, agenci Tajnej Służby otrzymali identyfikatory, według których byli teraz członkami ciała pedagogicznego wydziału medycznego Uniwersytetu Johna Hopkinsa i dzień pracy pani profesor Ryan mógł się wreszcie rozpocząć. - Co u pani Hart? - Widziałem się z nią dwadzieścia minut temu, Cathy. Trzeba powiedzieć, że perspektywa trafienia pod nóż Pierwszej Damy bardzo przypadła jej do gustu. - Kwaśna reakcja profesor Ryan wyraźnie zaskoczyła Katza. Rozdział 6 Egzamin Zakorkować lotnisko bazy Andrews to sztuka wymagająca wiele wysiłku. Bezkresne wstęgi jej betonowych pasów zdają się zajmować więcej miejsca niż stan Nebraska, ale w tej chwili znajdowało się na nim tyle i tak różnorodnych samolotów, że można było pomylić je z bazą Tucson w Arizonie, gdzie składowane są wycofane z użytku samoloty wojskowe. Ochrona lotniska odpowiadała wprawdzie za bezpieczeństwo, ale każdy z samolotów przywiózł swoją własną ochronę, która traktowała amerykańskich kolegów ze, zwykłą w tym nieco paranoicznym fachu, dozą braku zaufania. W tłumie szerokokadłubowców różnych typów wyróżniały się egzotycznymi liniami dwa Concorde, jeden brytyjski, drugi francuski. Część samolotów należała do dywizjonów rządowych, inne delegacje wypożyczyły samoloty rejsowe swoich narodowych przewoźników, więc cała ta zbieranina błyszczała kolorami wielu towarzystw lotniczych. Szefowie rządów lubią zadawać szyku, toteż wyborem maszyny rządziła raczej wielkość samolotu, niż rzeczywiste potrzeby - chyba żaden z tych samolotów nie przywiózł więcej niż jednej trzeciej swej nominalnej ładowności. Witanie gości było zadaniem połączonych zespołów protokołu Departamentu Stanu i Białego Domu, a przez ambasady poinformowano zjeżdżające na pogrzeb głowy państw, że prezydent Ryan nie będzie w stanie poświęcić każdemu gościowi tyle uwagi, na ile on, czy ona, zasługuje. Wszystkich jednak witała kompania reprezentacyjna Sił Powietrznych, dając parę razy na godzinę popis kunsztownej musztry przewidzianej na takie okazje przez regulamin. Czerwonego dywanu nawet nie zwijano, pozostawiając pilotom troskę o to, by drzwi znalazły się w jednej linii z początkiem chodnika. Im później, tym tempo się zwiększało i w końcu powitania zaczęły przypominać taśmę produkcyjną, gdyż samoloty podkołowywały do chodnika, podium orkiestry i kompanii reprezentacyjnej natychmiast po odjeździe poprzednika. Goście schodzili, wygłaszano krótkie przemówienia przed obiektywami baterii kamer telewizyjnych i podjeżdżały limuzyny. I tu dopiero zaczynały się problemy. Każdej z limuzyn dyplomatycznych towarzyszyły samochody Tajnej Służby, z których uformowano cztery zespoły ochrony, poruszające się wahadłowo między lotniskiem a miastem. Suitland Parkway i autostrada I-395 zatkały się na amen, ale udało się dowieźć każdego prezydenta, premiera, króla czy księcia do swojej ambasady bez zgrzytów, głównie dlatego, że większość ambasad mieściła się przy Massachusetts Avenue. Był to triumf improwizacji. W ambasadach odbywały się ciche powitania gości, niektórzy korzystali z okazji, by spotkać się na osobności z kolegami po fachu i pogadać, jeśli nie o interesach, to choćby o tym, jak im się żyje. Ambasador brytyjski, jako najstarszy wśród dyplomatów państw NATO i zarazem Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, wydał "nieformalne" przyjęcie dla dwudziestu dwóch głów państw. - No, tym razem przynajmniej wypuścił podwozie - mruknął kapitan Sił Powietrznych spoglądając przez lornetkę na kolejnego gościa. Tak się składało, że na wieży kontrolnej dyżur pełniła ta sama grupa, która była na służbie tego strasznego wieczoru, który w konsekwencji doprowadził do tego zlotu. Nic więc dziwnego, że z pewnym napięciem śledziła manewry japońskiego Jumbo Jeta, schodzącego właśnie do lądowania na pasie Zero-Jeden. Ciekawe, czy piloci zauważyli szczątki bliźniaczej maszyny, złożone opodal hangaru we wschodniej części bazy? Właśnie w tej chwili rozładowywano z platformy szczątki kolejnego silnika, wydobyte z rumowiska Kapitolu. Japoński 747 osiadł na pasie, wytracił prędkość, a u końca pasa skręcił zgodnie ze wskazówkami obsługi na drogę kołowania prowadzącą w lewo i podjechał na koniec kolejki samolotów oczekujących na uroczystość powitania ich pasażerów. Pilot nawet nie zauważył kamer, ani tego jak ich operatorzy pośpiesznie wybiegli z budynku obok, by śledzić obiektywami przybycie tak interesujących gości. Chciał coś powiedzieć do swego kolegi, ale powstrzymał się. Kapitan Toradżiro Sato był jego, jeżeli nie przyjacielem, to w każdym razie bardzo bliskim kolegą. Hańba, jaką sprowadził na swój kraj, linie lotnicze i ich profesję, będzie dla nich wszystkich trudna do zniesienia jeszcze przez długie lata. Gorzej mogłoby już być tylko wtedy, gdyby do tego miał pasażerów na pokładzie, bo pierwszym przykazaniem pilota linii lotniczej jest troska o ich życie i bezpieczeństwo. Społeczeństwo przeżyło szok, mimo że japońska kultura zna pojęcie honorowego samobójstwa dla sprawy i takich samobójców otacza czcią. Tym razem było inaczej i ludzie byli tą tragedią wstrząśnięci bardziej, niż czymkolwiek w ostatnich latach. Piloci, którzy zawsze nosili swe mundury z dumą, teraz przebierali się w nie dopiero w pracy i czym prędzej zdejmowali je, gdy tylko zakończyli swe obowiązki. Kapitan otrząsnął się z tych myśli, wyjrzał za okno, ile jeszcze zostało do chodnika i delikatnie zahamował. Staromodne schodki na kołach podjechały do drzwi samolotu, a obaj piloci wymienili zakłopotane spojrzenia. Ciekawe, co ich tu czeka? Pewnie zamiast noclegu w jakimś hotelu średniej klasy, jak zwykle dotąd, zakwaterują ich gdzieś w koszarach w bazie i niewykluczone, że będą mieli straż pod drzwiami. I to uzbrojoną. Drzwi samolotu otworzyła starsza stewardesa. Premier Mogataru Koga w zapiętym garniturze, z idealnie wyprężonym w wycięciu klap krawatem, poprawionym jeszcze w ostatniej chwili przez sekretarza, stanął na krótko w drzwiach, zaatakowany zimnym lutowym wiatrem i ruszył po schodkach w dół. Orkiestra Sił Powietrznych zagrała marsza "Ruffles and Flourishes". Pełniący obowiązki sekretarza stanu Scott Adler czekał u stóp schodków. Nigdy się wcześniej nie spotkali, ale obaj otrzymali przed tym spotkaniem wyczerpujące informacje na swój temat. Dla Adlera było to czwarte już dziś, a na pewno najważniejsze, powitanie. Koga wyglądał dokładnie tak, jak na zdjęciach, bardzo zwyczajnie, jak pierwszy z brzegu przechodzień. Mierzył jakieś metr sześćdziesiąt pięć, w średnim wieku, z gęstymi czarnymi włosami. Jego ciemne oczy miały neutralny wyraz, a w każdym razie, jak szybko poprawił się Adler, Koga próbował im taki wyraz nadać. Po bliższym przyjrzeniu się, widać w nich było smutek. Trudno się temu dziwić, pomyślał dyplomata, wyciągając rękę na powitanie. - Witamy w Ameryce, panie premierze. - Dziękuję panu, panie Adler. Podeszli do podium i Adler wygłosił parę słów powitania, których ułożenie zajęło w Departamencie Stanu prawie godzinę, a ich wypowiedzenie około minuty. Gdy skończył, do mikrofonu podszedł Koga. - Chciałbym serdecznie podziękować panu Adlerowi i waszemu narodowi za to, że pozwolili mi tu dziś przyjechać. Gest ten był dla mnie początkowo zaskoczeniem, ale zrozumiałem, że wywodzi się on z tradycji tego wielkiego i wspaniałomyślnego kraju. Przyjechałem tu dziś reprezentować władze i społeczeństwo mojego kraju w misji smutnej, acz koniecznej. Mam nadzieję, że moja wizyta pomoże wzajemnie zabliźnić rany po obu stronach. Mam także nadzieję, że nasze narody dostrzegą w tej tragedii most, który zaprowadzi nas razem ku pokojowej przyszłości. - Koga zrobił krok do tyłu i Adler sprowadził go na czerwony chodnik. Orkiestra zagrała "Kimagayo", japoński hymn, ułożony ponad sto lat temu przez brytyjskiego kompozytora. Premier próbował coś wyczytać z twarzy żołnierzy kompanii honorowej, szukał śladów nienawiści lub chociaż niechęci, ale na ich kamiennych twarzach nie pojawiły się żadne uczucia. Adler wsiadł za nim do limuzyny. - Jak się pan czuje? - Dziękuję, dobrze. Przespałem się w samolocie. - Koga założył, że pytanie było czystym konwenansem, ale wkrótce doszło do niego, że tak nie jest. To był, o dziwo, pomysł Ryana, nie Adlera, a pora dnia też była sposobna. Słońce opadło już za horyzont, widać było, że zmierzch będzie krótki, bo ciężkie chmury zasnuwały niebo od północnego zachodu. - Możemy odwiedzić prezydenta Ryana po drodze do pańskiej ambasady, jeżeli ma pan ochotę. Pan prezydent polecił mi przekazać, że jeżeli nie będzie pan miał na to ochoty z powodu zmęczenia po locie lub jakiegokolwiek innego, nie będzie się czuł urażony. - Ta propozycja jest dla mnie zaszczytem. Adlera zaskoczyła natychmiastowa decyzja Kogi. Sekretarz stanu wyciągnął krótkofalówkę z kieszeni płaszcza. - Orzeł do Gniazda Miecznika. Zgoda. Adler uśmiał się, gdy po raz pierwszy usłyszał swój kryptonim, dosłowne tłumaczenie swojego niemiecko-żydowskiego nazwiska. - Gniazdo Miecznika, potwierdzam: zgoda - zaskrzypiał głośnik. - Orzeł, bez odbioru. Kolumna pojazdów pędziła Suitland Parkway. W innych okolicznościach na pewno towarzyszyłby im śmigłowiec stacji telewizyjnej, ale z uwagi na specjalne środki bezpieczeństwa w związku ze zjazdem głów państw, obszar powietrzny nad stolicą został zamknięty. Zamknięto nawet lotnisko National, przenosząc rejsy na Dulles i do Baltimore-Waszyngton. Wóz zjechał z Suitland Parkway, przecznicę dalej wjechał na autostradę I-295 i zaraz potem z niej na I-395, która ponad rzeką Anacostia prowadziła do centrum Waszyngtonu. Gdy tylko wjechali na główną drogę, ich przedłużony Lexus zjechał na prawo, a jego miejsce w konwoju trzech Suburbanów Tajnej Służby zajął drugi, identyczny samochód. Cały manewr nie trwał nawet pięciu sekund. Pustymi ulicami w szybkim czasie dojechali do zachodniego wjazdu. - Panie prezydencie, jadą - powiedziała Price, wysłuchawszy radiowego meldunku strażnika z bramy. Jack wyszedł na dwór w momencie, w którym samochód się zatrzymał. Nie był pewien, czy to co zrobił, było w zgodzie z wymogami protokołu. No cóż, jeszcze wielu rzeczy będzie się musiał nauczyć w swej nowej pracy. Z rozpędu omal nie zabrał się do otwierania drzwi limuzyny, ale ubiegł go kapral piechoty morskiej, uchylając drzwi i salutując jak robot. - Panie prezydencie - powiedział Koga, prostując się z ukłonu. - Proszę, panie premierze, proszę tędy - odparł Ryan, pokazując drogę do wnętrza. Koga jeszcze nigdy nie odwiedził Białego Domu. Poprzednim razem był w Waszyngtonie - ile? trzy miesiące temu? - na negocjacjach handlowych, które zamiast ugody doprowadziły do tej nieszczęsnej wojny. Kolejny zawód, jakże bolesny. Otrząsnął się z tych myśli pod wpływem zachowania Ryana. Jasne, czytał już kiedyś, że w tym kraju ceremoniał państwowych wizyt nie jest w najwyższej cenie, ale chyba nie o to tym razem chodziło. Prezydent wychodzący samotnie witać gościa - to musiało coś znaczyć, to nie mogła być po prostu ignorancja nowicjusza. Zastanawiał się nad tym idąc na górę po schodach i potem, gdy przemknęli przez Zachodnie Skrzydło. Minutę później byli już sami w Gabinecie Owalnym, oddzieleni jedynie niskim stolikiem, na którym stała taca z kawą. - Dziękuję za okazane względy - rozpoczął ceremonialnie Koga. - Musieliśmy się spotkać i porozmawiać w spokoju - odparł Ryan. - W przeciwnym razie bylibyśmy otoczeni tłumem ludzi, którzy liczyliby nam każdą minutę i starali się czytać z warg. - Nalał kawy do filiżanek i podał jedną z nich gościowi. - Hai. U nas prasa też zrobiła się ostatnio strasznie natrętna - zgodził się Koga i uniósł filiżankę, ale zatrzymał rękę w pół drogi. - Komu mam podziękować za uratowanie mnie od Yamaty? - Decyzja zapadła w tym pokoju. Jeżeli chciałby pan raz jeszcze spotkać się osobiście z tymi dwoma agentami CIA, to obaj są w Waszyngtonie. - Jeżeli to możliwe... - Koga upił łyczek z filiżanki. Wolałby herbatę, ale Ryan tak się starał być dobrym gospodarzem, a jego gest tak go ujął, że nie chciał wybrzydzaniem psuć atmosfery. - Raz jeszcze dziękuję za zaproszenie mnie na uroczystości, panie prezydencie. - Zanim do tego wszystkiego doszło, próbowałem rozmawiać z Rogerem na temat problemów handlowych, ale... No cóż, widać byłem za mało przekonywujący. Potem obawiałem się, że coś się może stać z Goto, ale nie działałem dość szybko. Wie pan, mieliśmy wtedy na głowie tę wizytę w Rosji i tak dalej. To wszystko, co potem zaszło, to jedno wielkie nieporozumienie, jak każda wojna. Tak czy inaczej, naprawa szkód spoczywa teraz w naszych rękach i myślę, że im szybciej tego dokonamy, tym lepiej. - Wszyscy spiskowcy zostali aresztowani i będą sądzeni za zdradę stanu - obiecał Koga. - To wasza sprawa - odparł Ryan. Nie była to do końca prawda. Japońskie sądy dość dowolnie traktowały prawo, naginając je czasem do zwyczajów głęboko zakorzenionych w kulturze, co dla Amerykanów było nie do pomyślenia. Ryan i Ameryka oczekiwali, że przynajmniej w tej sprawie wszystko odbędzie się w zgodzie z literą prawa i Koga doskonale to rozumiał. Od tej sprawy zależało pojednanie między Ameryką i Japonią oraz wiele drobniejszych spraw, o których nie miejsce i nie czas było teraz mówić. Ze swej strony Koga upewnił się, że sędziowie wyznaczeni do tej sprawy zdają sobie sprawę z wagi problemu. - Nigdy nie myślałem, że może dojść do czegoś takiego. Ten szaleniec Sato... Przyniósł hańbę naszemu narodowi i krajowi. Tyle trzeba będzie teraz zrobić... - Po obu stronach - kiwnął głową Jack. - Zrobimy to. - Przerwał na chwilę. - Sprawami technicznymi niech się zajmują ministrowie. Między nami mówiąc, chciałem się tylko upewnić, że rozumiemy się nawzajem. Wierzę w pańską dobrą wolę. - Dziękuję, panie prezydencie. - Koga odstawił filiżankę i przyglądał się swojemu rozmówcy, siedzącemu na sofie po drugiej stronie stolika. Jak na tak wysokie stanowisko, był jeszcze człowiekiem młodym, choć w przeszłości piastowali to stanowisko ludzie jeszcze młodsi. Theodore'a Roosevelta chyba już nikt w tym względzie nie przebije. Po drodze z Tokio czytał opracowanie na temat Johna Patricka Ryana. Więcej niż jeden raz przyszło mu osobiście zabijać ludzi, grożono śmiercią jemu i jego rodzinie, a potem podobno robił także rzeczy, o których ludzie z jego wywiadu tylko spekulowali. Spoglądając na twarz rozmówcy zastanawiał się, jak to możliwe, że ktoś taki może być tak oddany sprawie pokoju. Nie znalazł jednak na niej żadnych wskazówek i zaczął się zastanawiać, że może w naturze Amerykanów leży coś, czego dotąd nie pojmował. Widział w niej inteligencję i ciekawość, ale i zmęczenie oraz smutek. Te ostatnie dni musiały mu nieźle dać w kość, tego Koga był pewien. Gdzieś tu, w tym budynku, mieszkały nadal dzieci Rogera i Anne Durlingów, a to musiało być dla tego człowieka dodatkowym, niemal fizycznym, ciężarem. Premiera uderzył fakt, że choć Ryan, jak większość ludzi Zachodu, miał trudności z ukrywaniem emocji, jego błękitne oczy nie zdradzały, co się za nimi dzieje. Spojrzenie nie niosło groźby, ale pobudzało ciekawość. Ryan chyba rzeczywiście jest samurajem, jak powiedział o nim w swoim biurze kilka dni temu. Koga odłożył na bok te rozważania. To nie było w tej chwili najważniejsze, a poza tym było coś, o co chciał spytać. Coś, co mu przyszło do głowy nad środkiem Pacyfiku. - Jeżeli to możliwe, chciałbym pana o coś poprosić. - Słucham pana, o co chodzi? * * * - Panie prezydencie, to chyba nie jest najlepszy pomysł - zaprotestowała kilka minut później Andrea Price. - Dobry czy zły, ma być zrealizowany. Proszę się zająć przygotowaniami. - Tak jest - powiedziała Andrea i wyszła. Koga obserwował tę scenę i dowiedział się o Ryanie jeszcze czegoś. Ten człowiek potrafił podejmować decyzje i wydawać rozkazy, nie bawiąc się w teatralne sztuczki. Samochody stały nadal u Zachodniego Wejścia, więc przygotowania polegały jedynie na założeniu płaszczy i zajęciu miejsc. Cztery Suburbany zawróciły na parkingu i ruszyły na południe, wkrótce skręcając na wschód, ku Wzgórzu. Tym razem jechali w całkowitej ciszy, bez żadnych syren ani świateł i ściśle stosując się do przepisów ruchu drogowego. No, może niezupełnie. Puste ulice ułatwiały przeskakiwanie czerwonych świateł, więc w bardzo krótkim czasie dojechali pod Kapitol. Na Wzgórzu było dużo mniej świateł, niż dotąd. Schody zostały uprzątnięte z gruzu, więc wejście na górę nie przypominało już karkołomnej wspinaczki, jak tuż po katastrofie. Ryan poprowadził Kogę schodami i wkrótce patrzyli w dół na lej, w miejscu gdzie jeszcze kilka dni temu była izba posiedzeń plenarnych. Japoński premier stał wyprostowany przez chwilę, potem głośno klasnął w dłonie, by ściągnąć na siebie uwagę duchów zabitych, które, zgodnie z jego religią, nadal krążyły w pobliżu. Ukłonił im się głęboko i zaczął modlitwę. Ryan poczuł potrzebę pójścia w jego ślady. Żadna kamera nie uwieczniała tego momentu, bo choć pozostało ich tam jeszcze kilka, dzienniki były już pomontowane i kamery po prostu stały bez ruchu, a ich obsługi piły kawę w wozach transmisyjnych, nie mając pojęcia, co się dzieje kilkaset metrów od nich. Po zakończeniu modlitwy Amerykanin wyciągnął rękę do swego japońskiego gościa i obaj mężczyźni spojrzeli sobie głęboko w oczy, osiągając to, czego nie udało się przez miesiące ministerstwom, sztabom i traktatom. W ten zimny, wietrzny lutowy wieczór między oboma państwami nareszcie zapanował trwały pokój. Andrea Price, stojąca parę metrów od nich, skinęła na fotografa Białego Domu, przy okazji mrugając oczyma, by pozbyć się łez w kącikach oczu. Cholerny wiatr. A potem poprowadziła obu przywódców wraz z ich ochroną w dół do samochodów. * * * - Ale dlaczego zareagowali tak brutalnie? - zapytała pani premier, podnosząc kieliszek sherry. - No cóż, jak pani wie, nie znam tych wydarzeń zbyt dobrze - zastrzegł się książę Walii, dając do zrozumienia, że nie wypowiada się w tej chwili w imieniu Korony - ale wasze manewry morskie naprawdę wyglądały na bardzo poważne zagrożenie. - Sri Lanka musi uporać się z problemem tamilskim. Tamilowie uparcie odmawiają przystąpienia do poważnych rozmów, więc staramy się ich do tego nakłonić, także przez demonstracje siły. W końcu mamy na wyspie swoje wojska w ramach sił pokojowych, a to sporo kosztuje i nie możemy ich tam utrzymywać w nieskończoność. - Rozumiem, ale dlaczego w takim razie odmówiła pani wycofania tych sił na prośbę rządu Sri Lanki? Pani premier westchnęła ciężko. Była zmęczona po długim locie, a nieoficjalna atmosfera spotkania pozwalała na wiele. - Wasza Wysokość, gdybyśmy wycofali wojska, zanim zapanuje tam trwały pokój, mielibyśmy znowu kłopoty z naszymi własnymi Tamilami. To bardzo niezręczna sytuacja. Próbowaliśmy pomóc przełamać przedłużający się polityczny impas, ale okazało się, że rząd lankijski nie jest w stanie własnymi siłami zakończyć wojny domowej u siebie, która groziła destabilizacją także u nas. A wtedy zupełnie bez powodu wmieszali się w to jeszcze Amerykanie, zadając nam poważne straty i wzmacniając rebelię. - A kiedy przyleci premier Sri Lanki? - zapytał książę. Odpowiedzią był grymas na twarzy pani premier. - Zaoferowaliśmy mu wspólny przelot, tak, byśmy mogli po drodze wyjaśnić kilka spraw, ale, niestety, odmówił. Chyba jutro. O ile z ich samolotem nic się po drodze nie stanie - dodała. Cejloński przewoźnik słynął ze złego stanu technicznego swej floty, na co jeszcze nakładało się ciągłe zagrożenie zamachami terrorystycznymi. - Jeżeli sobie pani życzy, nasz ambasador może zaaranżować wam dyskretne spotkanie na neutralnym gruncie. - Myślę, że nie przyniosłoby to żadnego rezultatu. Wolałabym raczej, żeby Amerykanie zrozumieli wreszcie, co się dzieje w naszej części świata. Oni są tak beznadziejni w tej kwestii... A, tu cię boli, zrozumiał wreszcie cel tej rozmowy książę. Wiedziała, że on i Ryan przyjaźnią się od lat, więc Indie chcą, by stał się ich pośrednikiem w kontaktach z nowym prezydentem. No cóż, to już nie pierwszy raz, kiedy ktoś składa mu podobną propozycję, ale za każdym razem następca tronu konsultował się najpierw z rządem, a więc w przypadku Waszyngtonu z ambasadorem, przedstawicielem rządu Jej Królewskiej Mości. Zresztą obecność w tym miejscu akurat jego, przedstawiciela rodziny królewskiej, a nie rządu, także wynikała z politycznej kalkulacji kogoś z Whitehall, kto wpadł na pomysł, że jego osobista przyjaźń z nowym prezydentem może znaczyć więcej niż rutynowe kontakty międzyrządowe. Poza tym Jego Wysokość mógł przy okazji odwiedzić tereny w Wyoming, będące własnością rodziny królewskiej. - Rozumiem - odparł książę. Więcej nie mógł w tej chwili powiedzieć, ale wiedział, że Wielka Brytania weźmie prośbę Indii pod poważną rozwagę. Indie, niegdyś perła w koronie brytyjskiego imperium, nadal pozostawały ważnym partnerem handlowym, choć często dostarczały także poważnych zmartwień. Bezpośredni kontakt dwóch głów państw mógł być kłopotliwy, jako że przesławne lanie, które hinduska marynarka zebrała od Amerykanów, utonęło jakoś we wrzawie z okazji zakończenia wojny z Japonią i obu stronom zależało na utrzymaniu tego stanu rzeczy. Ryan miał wystarczająco zmartwień na głowie, stary przyjaciel zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Miał nadzieję, że Jack miał chociaż czas się wyspać. Rozglądając się po sali widział, że większość gości walczy z sennością, co było następstwem gwałtownej zmiany czasu. Przez najbliższe dwa dni bardzo mu się przydadzą siły, których w ten sposób nabierze. Kolejka ciągnęła się bez końca, sięgała aż za Budynek Skarbu, a jej koniec przypominał postrzępiony koniec liny, który dopiero po jakimś czasie splatał się i wyciągał w równą, zdyscyplinowaną kolejkę. Sprawiało to wrażenie, iż kolejka tworzy się z niczego, jakby z powietrza wciągała kolejnych chętnych, dzięki którym nie skracała się mimo żwawego tempa posuwania. Ludzi wpuszczano do budynku w grupach po około pięćdziesiąt osób, a wpuszczaniem kolejnych grup rządził ktoś, kto albo patrzył na zegarek, albo liczył przesuwających się obywateli. Wokół trumien stała warta honorowa, wystawiona przez wszystkie cztery rodzaje broni, którą w tej chwili dowodził kapitan Sił Powietrznych. Wartownicy stali nieruchomo wśród potoku ludzi, przesuwających się przez salę. Ryan, od chwili, gdy przyjechał do biura, na ekranie telewizora oglądał twarze wchodzących do sali ludzi. Zastanawiał się, co też oni myślą i dlaczego tu przyszli. Przecież tylko niewielka część z nich popierała Rogera Durlinga. Roger trafił na ten fotel niemal w ten sam sposób, co Ryan, jako wiceprezydent, zastępując ustępującego ze stanowiska Boba Fowlera. Ameryka jednak zawsze jednoczyła się wokół swego prezydenta, niezależnie od tego, w jaki sposób dostawał się do Białego Domu. Dotyczyło to zwłaszcza prezydentów, którzy zginęli w czasie kadencji i teraz Roger zbierał wyrazy szacunku i miłości, których za życia zapewne nigdy by się nie doczekał. * * * A właściwie czemu by nie? Taka myśl wpadła im do głowy, gdy wylądowali na lotnisku Dullesa. Mieli szczęście i znaleźli tani motel przy Żółtej Linii metra. Potem pojechali podziemną kolejką do miasta i wysiedli na Farragut Station, parę przecznic od Białego Domu, żeby się rozejrzeć. Dla obu był to pierwszy raz w stolicy, w tym przeklętym małym miasteczku nad poboczną rzeczułką, które wysysało krew i pieniądze z całego kraju, w zamian trując je swymi miazmatami. Znalezienie końca kolejki zajęło im trochę czasu, potem spędzili w niej kilka godzin. Przynajmniej wiedzieli, jak się ubrać odpowiednio do temperatury, a nie jak ci idioci ze Wschodniego Wybrzeża, którzy trzęśli się obok w kolejce w cienkich płaszczykach i z gołymi głowami. Nabijając się z nich, przynajmniej mogli się powstrzymać od wymiany żarcików na temat tego, co się stało. Zamiast tego słuchali, co mówili ludzie z kolejki. Bardzo się na nich zawiedli. Wielu z nich pewnie było pracownikami federalnymi i rząd płacił im za to, żeby teraz roztkliwiali się nad tym, jakie to smutne, jakim klawym facetem był prezydent Durling, jaką sympatyczną miał żonę i jakie ładne dzieciaki, którym teraz musi być okropnie. Fakt, nawet oni musieli przyznać, że dzieciaki nie były temu wszystkiemu winne i pewnie czuły się okropnie. Każdy lubi dzieci i lituje się nad nimi, nie? Ale w końcu kwoka też nie lubi widoku jajecznicy. A czy one bardzo się roztkliwiały nad losem tych wszystkich uczciwych obywateli, którzy cierpieli prześladowania ze strony ich tatusia tylko dlatego, że żądali, aby ta cała banda darmozjadów z Waszyngtonu respektowała prawa gwarantowane im przez konstytucję? Nie mówili im tego. Trzymali gęby na kłódkę i dreptali powoli wzdłuż ulicy. Obaj znali historię Budynku Skarbu, który zasłaniał ich przed podmuchami lodowatego wiatru. Pamiętali, że to Andy Jackson kazał go przesunąć, żeby nie widzieć z Białego Domu Kapitolu (i tak było jeszcze za ciemno, żeby cokolwiek mogli zobaczyć), powodując słynny i denerwujący niektórych występ w zabudowie Pennsylvania Avenue. W tej chwili to i tak nikomu nie przeszkadzało, bo ulicę zamknięto dla ruchu. I po co? Żeby chronić prezydenta przed jego własnymi współobywatelami! Bo przecież obywatelom nie można ufać i dopuszczać zbyt blisko tronu. Nie mogli tego mówić w tym miejscu. Dyskutowali o tym w czasie lotu. Nigdy nie wiadomo, gdzie rząd nasłał swoich szpiegów, ale w tej kolejce do Białego Domu byli na pewno. Gdyby nie to, że tę nazwę wybrał ponoć Davy Crockett, nigdy nie przeszłaby im ona przez gardło. Holbrook widział to w jakimś filmie, który nadawali w telewizji, chociaż tytułu nie pamiętał. Wiedział natomiast, że stary Dave był bez wątpienia tym samym typem dobrego Amerykanina, co oni, człowiekiem, który nadał imię swemu ulubionemu karabinowi. Biały Dom był niczego sobie, a wewnątrz mieszkało kiedyś paru porządnych ludzi. Andy Jackson, który kiedyś powiedział Sądowi Najwyższemu, gdzie sobie może wsadzić swoje ględzenie. Lincoln, twardy, ale uczciwy kawał sukinsyna. Jaka szkoda, że ten kretyn Booth zabił go, zanim stary Abe zdołał zrealizować swój plan zapakowania wszystkich czarnuchów na statki i wysłania tam, skąd przyszli, do Afryki, czy Ameryki Południowej. Z tego samego powodu lubili Jamesa Monroe, który nawet założył czarnuchom państwo w Afryce, Liberię, ale, niestety, jego następcom zabrakło jaj, żeby dokończyć to zbożne dzieło. Teddy Roosevelt, myśliwy i żołnierz, który chciał pójść daleko w reformowaniu rządu. To nie tego budynku wina, że ostatni z tych porządnych ludzi opuścił go dziewięćdziesiąt lat temu, a od tej pory mieszkały tu same miernoty. To był zresztą problem z całym Waszyngtonem. W końcu na Kapitolu bywali kiedyś tacy ludzie, jak Henry Clay i Daniel Webster. Patrioci, a nie taka banda, jak ci, których usmażył ten żółtek. Przekraczając ogrodzenie Białego Domu poczuli napięcie, jak żołnierz wkraczający na teren wroga. Przy bramie stali nie umundurowani strażnicy z Tajnej Służby, za bramą widać było żołnierzy piechoty morskiej. Cóż to za hańba! Piechota morska. Prawdziwi Amerykanie, nawet tych paru kolorowych, pewnie dlatego, że przechodzili ten sam trening, co biali. Może nawet było wśród nich trochę patriotów? Szkoda, że czarnuchy, ale na to się nic nie poradzi. I teraz ci wszyscy chłopcy muszą robić to, co im każą pieprzeni biurokraci. To okropne. Tyle że to były dopiero dzieciaki, może jeszcze zmądrzeją z czasem - przecież i w ich szeregach można by znaleźć wielu eks-wojskowych. Marines drżeli w długich płaszczach i białych rękawicach, a jeden z nich, plutonowy, sądząc z naszywek, otworzył wreszcie przed nimi drzwi. Niezły domek, pomyśleli, rozglądając się ciekawie po wysokim przedsionku. A więc na to idą ich podatki? No, nic dziwnego, że niejednemu w tych murach zdrowo odbija i zaczyna się uważać za nie wiadomo kogo. Takiego przepychu trzeba się wystrzegać. Lincoln wychowywał się w górskiej chałupie, Teddy Roosevelt mieszkał w namiocie, kiedy polował w górach, ale teraz przesiadują tu już tylko pieprzeni biurokraci. Wewnątrz było jeszcze więcej żołnierzy piechoty morskiej, warta honorowa wokół dwóch trumien i, co gorsza, tłum cywilów z drutami sięgającymi do uszu spod marynarek. Tajna Służba. Federalne gliny. Agenci Biura do spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej. O, ta nazwa doskonale oddaje stosunek rządu do obywateli. Pierwszym buntem przeciw rządowi centralnemu była Whisky Rebellion - powód dla którego ich ruch nie do końca poważał Jerzego Waszyngtona, który wtedy był prezydentem. Bardziej liberalnie nastawieni zauważali, że nawet dobremu człowiekowi zdarzały się złe dni, ale Waszyngton nie był facetem, z którym opłacałoby się szukać zwady. Nie patrzyli w twarze tajniakom - z nimi też nie opłacało się szukać zwady. Agentka Price weszła do holu. Szef był bezpieczny w Gabinecie, ale jej obowiązki dowódcy ochrony rozciągały się na cały budynek. Kolejka ludzi oddających ostatni hołd prezydentowi nie stanowiła zagrożenia dla bezpieczeństwa Białego Domu. Z punktu widzenia Służby była po prostu niepotrzebną komplikacją. Nawet gdyby w kolejce ukryła się cała banda, to pomiędzy dwiema parami zamykanych drzwi znajdowało się dwudziestu agentów z pistoletami maszynowymi. Wykrywacz metali wmontowany we framugę dyskretnie dawał znać, na kogo należało zwracać uwagę, a część agentów mełła w dłoniach pliki zdjęć ludzi podejrzewanych o przynależność do grup mogących sprawiać kłopoty i na bieżąco porównywała je z twarzami wchodzących. Poza tym mogli polegać na instynkcie i wyszkoleniu, pomagającym im wyszukiwać ludzi, których zachowanie odbiegało od normy. Problemem była mroźna pogoda na zewnątrz. Kiedy przemarznięci ludzie wchodzili do ciepłego pomieszczenia, wielu z nich wykonywało dziwne ruchy, które stopniowo przytępiały wrażliwość ochrony na zachowania mogące sygnalizować rzeczywiste nieprawidłowości. Część szurała i tupała butami, inni chodzili z rękami wbitymi głęboko w kieszenie, poprawiali ubrania, drżeli, rozglądali się dziwnie wokół - to wszystko rozpraszało uwagę agentów. I jeżeli tak zachowywał się na przykład człowiek, przy którego wejściu świeciła bramka wykrywająca metale, agent sięgał ręką niby to do włosów, żeby je przeczesać, ale w rzeczywistości podstawiał sobie pod nos mikrofon, w który rzucał, na przykład: - Facet w niebieskim płaszczu, metr osiemdziesiąt. Taki komunikat powodował, że w kierunku faceta w niebieskim płaszczu obracało się pięć czy sześć głów i uważnie śledziło każdy jego ruch. A tymczasem był to tylko zwykły dentysta z Richmond, który właśnie przełożył wędkarski grzejnik do rąk z jednej kieszeni do drugiej. Jego twarz porównana została ze zdjęciami wywrotowców, tym razem już tylko wybranymi, tymi, którzy pasowali do niego wzrostem i, mimo że do żadnego z nich podobny nie był, aż do bramy na ulicę odprowadzały go już czujne spojrzenia agentów, a ukryta kamera zarejestrowała na wszelki wypadek jego twarz. W ekstremalnych przypadkach, gdyby na przykład któreś ze zdjęć pasowało, jeden z agentów mógł się wmieszać w grupę żałobników i śledzić takiego kogoś, by na przykład zapisać numery rejestracyjne jego samochodu. Dawno rozwiązane Dowództwo Lotnictwa Strategicznego uczyniło swoją dewizą słowa "Pokój to nasze zajęcie". Dla Tajnej Służby zajęciem było kultywowanie paranoi - a że miała ona sens, świadczyły najlepiej dwie trumny, które ci ludzie dziś przychodzili obejrzeć. * * * Brown i Holbrook spędzili nad trumnami może pięć sekund. Dwie drogie trumny, zakupione bez wątpienia za państwowe pieniądze i bluźnierczo nakryte gwiaździstymi flagami. No, może w przypadku Pierwszej Damy nie było to bluźnierstwo, bo kobieta była po prostu lojalna wobec swego męża i tak powinno być. Tłum wyniósł ich w lewo, a pokryte pluszem liny skierowały ku schodom. Czuć było zmianę, jaka zachodziła w ludziach. Wszyscy wzdychali, parę bab pociągało nosem, ale mężczyźni pozostali niewzruszeni, jak oni obaj. Po drodze do wyjścia podziwiali rzeźby dłuta Remingtona stojące wzdłuż korytarza, ale wkrótce odetchnęli z ulgą, gdy świeże powietrze położyło kres rządowemu zaduchowi. W milczeniu odeszli na ubocze. - Ładne im jesionki kupiliśmy, nie? - zaczął Holbrook. - Szkoda, że były zamknięte. - Brown rozejrzał się ostrożnie. W pobliżu nie zauważył nikogo, kto mógłby podsłuchać ich słowa. - Zostały po nich dzieciaki - powiedział po chwili. Ruszyli na południe, chodnikiem wzdłuż Pennsylvania Avenue. - Tak, tak, zostały. I je też pewnie wychowają na pieprzonych biurokratów. - Znowu przeszli parę kroków w milczeniu. - Cholera! Nie było nic więcej do powiedzenia, więc Pete milczał, bo nie lubił powtarzać po Ernie'em. Słońce wschodziło, a brak wysokiego budynku na Wzgórzu drastycznie rzucał się w oczy na ciemnym tle nocnego, zimowego nieba. To była ich pierwsza podróż do Waszyngtonu, ale obaj na tyle często widzieli ten pejzaż, że nieprawidłowość od razu rzuciła im się w oczy. Pete cieszył się, że Erniemu udało się go namówić do wyjazdu. Sam ten widok wystarczał, by wynagrodzić wszelkie niewygody podróży. - Ernie - powiedział po chwili - jakiż to inspirujący widok! - Racja. * * * Objawy choroby zaczynały jednoznacznie wskazywać na jej rodzaj, więc bardzo martwiła się o swego pacjenta. Taki miły chłopiec i tak ciężko chory. Siostra Jeanne Baptiste mierzyła mu temperaturę, która nigdy nie spadała poniżej 40,4° Celsjusza. Już sama gorączka mogła się okazać dla niego zabójcza, a przecież były i inne, jeszcze bardziej niepokojące symptomy. Nasilała się utrata orientacji przestrzennej, a w ślad za nią wymioty. W wymiocinach pojawiła się krew, co było oznaką wewnętrznego krwawienia. To wszystko mogło wskazywać na kilka chorób, ale ona najbardziej obawiała się, że to może być wirus ebola. W dżunglach tego kraju kryło się wiele chorób i choć konkurencja między nimi o tytuł najgorszego paskudztwa była zacięta, Ebola Zaire wygrywał ją o dwie długości. Znając wysokość stawki, pobierała krew do analizy bardzo ostrożnie. Pierwsza próbka gdzieś się zawieruszyła, bo, niestety, tutejszemu młodszemu personelowi medycznemu brakowało tej staranności, jaką daje porządne europejskie wykształcenie. Rodzice trzymali pacjenta za ramię, gdy wkłuwała się w żyłę i nabierała krew do pojemnika. Oczywiście, miała na rękach gumowe rękawiczki, ale wszystko poszło gładko, bo chłopiec był nieprzytomny. Wyciągnęła igłę z żyły i natychmiast wyrzuciła ją do plastikowego pojemnika na odpady do spalenia. Probówka była na zewnątrz bezpieczna, ale i ona natychmiast powędrowała do pojemnika. Najbardziej obawiała się o igłę. Zbyt wielu ludzi z administracji szpitala usiłowało oszczędzać pieniądze poprzez powtórne używanie sprzętu i to w dzisiejszych czasach, gdy AIDS i inne przenoszone z krwią choroby były na porządku dziennym! Sama zniszczy ten pojemnik, żeby się upewnić, że igły, które przejdą przez jej ręce, nie będą ponownie używane. Nie miała czasu dalej przyglądać się pacjentowi. Wychodząc z oddziału, przeszła łącznikiem do pozostałej części szpitala. Szpital miał długą i zaszczytną historię, a zbudowano go z pełnym uwzględnieniem miejscowych warunków. Składał się z dużej liczby niskich pawilonów, połączonych łącznikami, laboratorium też powstało na miejscu, ledwie pięćdziesiąt metrów dalej. Byli w o tyle dobrej sytuacji, że od jakiegoś czasu wzięła ich pod nadzór WHO, Światowa Organizacja Zdrowia, dzięki której otrzymali dużo nowoczesnego sprzętu, oraz sześciu młodych lekarzy po angielskich i amerykańskich szkołach. Szkoda tylko, że żadnych pielęgniarek. Doktor Mohammed Moudi siedział przy stole w laboratorium. Wysoki, szczupły, o smagłej twarzy, odnosił się nieco oschle do innych ludzi, ale był bardzo poważanym specjalistą. Słysząc, że wchodzi, odwrócił się ku niej i zauważył, że bardzo starannie obchodzi się z pojemnikami przeznaczonymi do zniszczenia. - A cóż tam mamy, siostro? - zapytał. - Próbka krwi pacjenta Benedicta Mkusy, chłopca, lat osiem - odparła, podając lekarzowi historię choroby. Moudi wyjął kartę z koperty i zaczął czytać. Nic dziwnego, że siostra Jeanne Baptiste, doskonała pielęgniarka i pobożna kobieta, choć niewierna, bo przecież katoliczka, tak bardzo uważała z tą igłą. Ból głowy, dreszcze, zaburzenia równowagi, wymioty i na dodatek objawy krwawienia wewnętrznego. Gdy podniósł wzrok znad papierów, w jego oczach widać było zatroskanie. Jeżeli następne będą wybroczyny, to sprawa stanie się jasna. - Czy on nadal leży na oddziale ogólnym? - Tak, panie doktorze. - Proszę go natychmiast przenieść do izolatki. Przyjdę tam za pół godziny. - Tak jest, panie doktorze. Wychodząc obtarła pokryte potem czoło. Przeklęty upał. Europejczyk może tu przeżyć całe życie i ciągle się do niego nie przyzwyczaić. Chyba trzeba będzie wziąć aspirynę. Rozdział 7 Publiczny wizerunek Zaczęło się wcześnie, gdy dwa samoloty E-3B Sentry wystartowały o 8.00 czasu miejscowego z bazy Sił Powietrznych Tinker w Oklahomie i skierowały się do bazy Pope w Północnej Karolinie. Wreszcie ktoś doszedł do wniosku, że zamknięcie wszystkich lotnisk jest lekką przesadą. Zamknięte pozostało lotnisko National, do którego zresztą i tak już kongresmani nie śpieszyli w weekendy, by rozlecieć się do swoich okręgów wyborczych. Loty z National podzielono między oba pozostałe lotniska: Dulles i Waszyngton-Baltimore i zaplanowano tak, by omijały przestrzeń powietrzną w promieniu trzydziestu kilometrów wokół Białego Domu. Kontrolerzy ruchu powietrznego dostali w tej sprawie bardzo stanowcze instrukcje. Jeżeli jakikolwiek statek powietrzny chciałby się kierować w stronę strefy zakazanej, mieli nawiązać z nim łączność i nakazać mu zmianę kursu. Gdyby to nie poskutkowało, intruza przechwycić miała dyżurna para myśliwców, a gdyby i to nie odniosło skutku, koniec intruza byłby oczywisty i spektakularny, bo dyżurna para uzbrojona została w ostrą amunicję i bojowe rakiety. Wokół miasta, na pułapie odpowiednio sześciu i siedmiu tysięcy metrów, krążyły dwie grupy po cztery F-16 każda, gotowe w każdej chwili przechwycić intruza. Wybór pułapu podyktowany był tym, że z tej wysokości samolotów niemal nie było słychać na ziemi, a w razie potrzeby mogły zwalić się przez skrzydło i szybko osiągnąć prędkość naddźwiękową w nurkowaniu. Z ziemi nie było ich słychać, ale smugi kondensacyjne, ciągnące się za nimi, wprawnemu obserwatorowi mówiły równie wiele, co podobne smugi ciągnące się podczas II wojny światowej za bombowcami 8. Armii Powietrznej w drodze nad niemieckie miasta. O tej samej porze 260. Brygada Żandarmerii waszyngtońskiej Gwardii Narodowej obstawiła skrzyżowania, by "kierować ruchem". W bocznych uliczkach stanęło ponad sto Hummvee, którym towarzyszyły pojazdy policji i FBI, blokując dojazd do trasy konduktu. Ulice wzdłuż trasy obstawiła warta honorowa, wybrana ze wszystkich rodzajów wojsk i nikt nie był pewien, czy ich karabiny nie są aby załadowane. Mimo to atmosfera wyraźnie się rozluźniła, bo z ulic zniknęły pojazdy opancerzone. W mieście przebywało sześćdziesięciu dwóch szefów państw, więc zapewnienie im wszystkim bezpieczeństwa oznaczało koszmar dla wszystkich, a media starały się, by nikt nie utracił okazji wzięcia udziału w tym pandemonium. Na ostatnią tego typu okazję Jacqueline Kennedy wybrała, ku powszechnemu zgorszeniu, poranną toaletę, ale minęło już trzydzieści pięć lat, więc tym razem wystarczą ciemne służbowe garnitury, chyba że któryś z gości zdecyduje się wystąpić w mundurze (na przykład książę Walii jest przecież oficerem), lub w stroju narodowym, co dotyczyło głównie gości z egzotycznych krajów. Część z nich zdecydowała się, mimo mrozu, pocierpieć w imię narodowej dumy i zwyczaju. Już zebranie ich i dostarczenie do Białego Domu nastręczało niemało problemów. W jakiej kolejności ustawić tę procesję? Według alfabetu? Ale jak: według nazwisk, czy nazw krajów? A może według starszeństwa na urzędzie, tak jak się ustawia hierarchię ambasadorów? No tak, ale wtedy na pierwszych miejscach znajdą się głównie dyktatorzy, z którymi być może Ameryka ma poprawne stosunki, ale którym wcale nie ma zamiaru udzielać w ten sposób poparcia na arenie międzynarodowej. W końcu jakoś wszyscy przyjadą do Białego Domu i przejdą obok trumien, oddając cześć prochom zmarłego prezydenta. Potem pojawią się w Sali Wschodniej, gdzie grupa urzędników Departamentu Stanu będzie starała się ich jakoś zabawić kawą i ciasteczkami. Ryanowie kończyli się właśnie ubierać na górze, przy pomocy personelu Białego Domu. Najlepiej znosiły tę pomoc dzieci, przyzwyczajone do tego, że rodzice przyczesują im włosy przed wyjściem. Teraz odczuwały dziką satysfakcję, widząc, jak ktoś robi to samo tacie i mamie. Jack trzymał w ręku tekst swojego pierwszego przemówienia. Było już za późno na to, żeby zamknąć oczy i próbować się obudzić z tego snu. Czuł się jak skrajnie wyczerpany bokser, niezdolny do wykonania uniku, ale stojący twardo, inkasujący każdy cios i troszczący się już tylko o to, by nie skompromitować się przed publicznością. Mary Abbot skończyła układać mu włosy i teraz utrwaliła fryzurę lakierem. Ryan nigdy w życiu nie zrobiłby czegoś takiego z własnej woli. - Czekają już na pana, panie prezydencie - powiedział Arnie. - Wiem - mruknął Jack, oddając tekst mowy agentowi Tajnej Służby. Wyszedł z pokoju, a za nim ruszyła Cathy, prowadząc za rękę małą Katie. Sally wzięła za rękę Jacka juniora i podążyli za rodzicami na korytarz i potem schodami na dół. Prezydent Ryan schodził wolno kręconymi schodami, a potem skierował kroki w lewo, ku Sali Wschodniej. Głowy obróciły się ku niemu, gdy wszedł przez drzwi. Wszyscy patrzyli na niego, ale nie były to zwyczajne, zdawkowe spojrzenia na nowego gościa. Prawie każda para oczu należała do jakiejś głowy państwa, albo ambasadora, który wieczorem usiądzie do pisania raportu na temat tego, co widział i czego zdołał się dowiedzieć o nowym prezydencie USA lub wywnioskować z jego zachowania. Szczęściem Jacka było to, że pierwsza osoba, z którą miał tu do czynienia, nie należała do żadnej z tych kategorii. - Panie prezydencie - powiedział mężczyzna w galowym mundurze Królewskiej Marynarki Wojennej. Jego ambasador zgrabnie to załatwił. Zresztą Londyn także był zadowolony z nowego układu. Specjalne stosunki, zawsze łączące Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone, musiały stać się jeszcze bardziej specjalne, skoro na fotelu prezydenta zasiadł kawaler Krzyża Komandorskiego Orderu Wiktorii. - Wasza wysokość - odparł prezydent Ryan i pozwolił sobie na uśmiech, ściskając podaną na powitanie dłoń. - Szmat czasu upłynął od tamtego dnia w Londynie, gdy się poznaliśmy. - Rzeczywiście. * * * Słońce nie grzało tak, jak powinno, co było sprawką lodowatego wiatru, a ostre cienie powodowały, że wszystkim wydawało się, że jest jeszcze zimniej niż w rzeczywistości. Policja waszyngtońska otwierała procesję eskortą motocyklistów, za którymi kroczyło trzech doboszów i drużyna żołnierzy z trzeciego plutonu kompanii B pierwszego batalionu 501. pułku piechoty spadochronowej 82. Dywizji Powietrznodesantowej, w którym kiedyś służył Roger Durling. Za żołnierzami prowadzono konia bez jeźdźca, z odwróconymi butami w strzemionach i dwie lawety armatnie, na których wieziono obok siebie trumny męża i żony. Potem zaczynała się długa kolumna samochodów. Zimne powietrze niosło warkot werbli daleko wzdłuż kamiennych kanionów ulic. W miarę jak procesja postępowała na północny zachód, marynarze, żołnierze, lotnicy i marines z warty honorowej prezentowali broń, najpierw przed starym, a potem przed nowym prezydentem. Wśród publiczności większość mężczyzn odsłaniała głowy przed trumnami, choć część o tym zapominała. Brown i Holbrook nie zapomnieli. Durling mógł sobie być pieprzonym biurokratą, ale trumny okrywała flaga, a fladze należała się cześć, bo to nie jej wina, że do niecnych celów ją użyto. Widzieli żołnierzy w czerwonych beretach i wysokich sznurowanych butach spadochroniarskich, którymi tłukli w bruk aż miło i wiedzieli z radia, że znaleźli się tutaj, bo Durling był jednym z nich. Widzieli też dwóch żołnierzy, kroczących przed lawetami, z których jeden niósł flagę prezydencką, a drugi oprawione w ramkę odznaczenia bojowe prezydenta. Jedno z nich dostał za uratowanie jednego ze swoich podwładnych pod ogniem. Słyszeli, że ten żołnierz też gdzieś maszeruje w procesji pogrzebowej, a zanim ruszyła, udzielił kilkunastu wywiadów, bardzo ciepło wspominając tamten dzień. Szkoda, że po tym wszystkim tak zszedł na psy, pomyśleli. Nowego prezydenta też zobaczyli, przejeżdżał obok limuzyną, którą łatwo było poznać, bo przy każdym jej rogu truchtał agent Tajnej Służby. Ten nowy był dla nich zagadką. Wiedzieli o nim tyle, co wyczytali z gazet i widzieli w telewizji. Strzelec. I to ponoć niezły. Pisali, że zabił własnoręcznie dwóch ludzi, jednego z pistoletu, drugiego z Uzi. W dodatku były oficer piechoty morskiej. To budziło sympatię i nadzieję. Ale w telewizji pokazywali do znudzenia także jego przemówienia i konferencje prasowe oraz występy w programach telewizyjnych. Te pierwsze wychodziły mu jeszcze jako tako, widać było, że jest kompetentnym mówcą, ale w talk shows wyraźnie czuł się nie na miejscu. Większość okien przejeżdżających limuzyn miała przyciemnione okna, ale ta prezydencka, rzecz jasna, nie. Z chodnika widać było, że jego troje dzieci siedziało przed nim, na odchylanych siedzeniach, tyłem do kierunku jazdy, a żona obok niego. * * * - Właściwie co wiemy na pewno o prezydencie Ryanie? - Niewiele - przyznał komentator. - Jego służba państwowa miała głównie związek z CIA. Cieszył się uznaniem Kongresu, co w tych kręgach rzadkie i to obu stron sali, co właściwie się nie zdarza. Od wielu lat współpracował w Kongresie z deputowanymi Alem Trentem i Samem Fellowsem, i może dzięki temu obaj oni przeżyli tę katastrofę. Wszyscy słyszeliśmy już nie raz o tej historii sprzed lat, gdy zaatakowali go terroryści... - Tak, to zdumiewająca historia, jakby żywcem z Dzikiego Zachodu - przerwał mu dziennikarz. - Ale co sądzić o prezydencie, który... - Zabijał ludzi? - odwdzięczył się pięknym za nadobne komentator. Miał już dość pracy w nadgodzinach, zwłaszcza z tym nadętym dupkiem. - No cóż, nie on pierwszy w naszej historii. Jerzy Waszyngton był generałem, Andy Jackson też. William Henry Harrison był żołnierzem, Grant i większość prezydentów obejmujących urząd po wojnie secesyjnej też. Potem oczywiście Teddy Roosevelt. Truman był żołnierzem. Eisenhower. Kennedy służył w Marynarce, podobnie jak Nixon, Carter i George Bush - to zwięzłe, ale treściwe przypomnienie historii wyraźnie zrobiło wrażenie na redaktorze, więc przezornie zmienił temat. - Ale został wybrany wiceprezydentem właściwie tylko jako tymczasowy zastępca, w nagrodę za swoją rolę w rozwiązaniu konfliktu z Japonią, czyż nie? - Wszyscy w telewizji wystrzegali się słowa "wojna" na określenie tego, co zaszło między Ameryką a Japonią w ostatnich tygodniach. To miało pokazać staremu komentatorowi jego miejsce. A poza tym, kto powiedział, że prezydent ma prawo do miodowego miesiąca? * * * Ryan chciał raz jeszcze zajrzeć do swej przemowy, ale okazało się, że nie było na to czasu. W limuzynie panował chłód, ale to i tak nic w porównaniu z sytuacją na chodnikach, gdzie ci wszyscy ludzie stali na mrozie, w pięciu czy dziesięciu rzędach wzdłuż ulic i odprowadzali wzrokiem przejeżdżające samochody. Byli tak blisko, że widać było wyraz ich twarzy. Wielu pokazywało go palcami i coś mówiło, pewnie informując innych, że to jedzie ich nowy prezydent. Niektórzy kiwali mu dłońmi, wyraźnie zakłopotani i nie wiedzący, czy ten gest jest na miejscu w takich okolicznościach, ale chcieli mu jakoś przekazać, że są z nim, że mu współczują. Inni kłaniali się z tym typowo pogrzebowym uśmiechem, mówiącym: "Trzymaj się, chłopie". Jack zastanawiał się, czy odpowiadać im gestami, ale zdecydował, że nie. Patrzył więc tylko na nich z neutralnym, jak mu się wydawało, wyrazem twarzy, nic nie mówiąc, bo nawet nie wiedział, co mógłby im powiedzieć. To będzie napisane w przemówieniu, pomyślał, rozczarowany tym, że jemu nic w tej chwili nie przychodziło na myśl. * * * - Nie wygląda na zachwyconego - szepnął Brown do Holbrooke'a. Poczekali kilka minut, aż tłum się przerzedzi. Nie wszyscy widzowie zainteresowani byli oglądaniem kolumny zagranicznych dygnitarzy, tym bardziej, że jechali w limuzynach z ciemnymi szybami i zamkniętymi oknami. Bez tego, śledzenie flag na błotnikach zamieniało się w grę pod hasłem: "Jezu, a co to za jeden?", w dodatku zwykle z niewłaściwymi odpowiedziami, bo Amerykanie, mając ogromną ilość informacji do przyswojenia o własnym olbrzymim kraju, resztę świata traktowali w szkołach bardzo ogólnikowo. Skoro więc tłum zaczął się rozchodzić, Ludzie z Gór przepchnęli się do parku. - On chyba jest inny - zaryzykował Holbrook. - E, tam, inny. To taki sam biurokrata. Pamiętasz "Zasadę Petera"? - To była książka, która w ich opinii wyjaśniała mechanizmy rządzące administracją rządową. W każdej hierarchii ludzie awansowali tak długo, aż osiągnęli stanowisko odpowiadające poziomowi swojej niekompetencji. - Ja myślę o tym w ten sposób. - Może to i racja... - odparł Pete, oglądając się raz jeszcze ku ulicy, kolumnie samochodów i furkoczącym chorągiewkom. * * * Ochrona w Katedrze Narodowej była wręcz hermetyczna. Agenci Tajnej Służby wiedzieli o tym i wiedzieli także, że żaden zabójca - prawdziwy, a nie wytwór hollywoodzkiej wyobraźni - nie zaryzykuje życiem w takich warunkach. Na dachu każdego budynku, z którego widać było neogotycką katedrę, znajdowali się policjanci, żołnierze i agenci Tajnej Służby, w tym snajperzy Tajnej Służby, z ich precyzyjnymi karabinami, które, za dziesięć tysięcy dolarów od sztuki, zapewniały w rękach kompetentnego strzelca trafienie w cel wielkości głowy z dystansu ponad siedmiuset metrów. A zespół snajperów Służby składał się wyłącznie z kompetentnych strzelców, o czym świadczyły tytuły zdobywane przez nich na każdych zawodach strzeleckich z regularnością i nieuchronnością przypływów morza. Codzienne treningi pozwalały tej elitarnej grupie utrzymać umiejętności na niezmiennie wysokim poziomie. Zawodowiec, wiedzący o ich obecności, na pewno da sobie spokój, a amatorów mogły odstraszyć inne, bardziej ostentacyjne przygotowania, które każdego potencjalnego zamachowca musiały natchnąć wątpliwościami, czy to aby dobry dzień na umieranie. Napięcie dawało się wszystkim we znaki, a gdy na horyzoncie pojawiła się procesja, agenci spięli się jeszcze bardziej. Jeden z nich, wyczerpany trzydziestogodzinną już służbą, pił właśnie kolejny kubek kawy, gdy potknął się i wylał jego zawartość na kamienne stopnie katedry. Klnąc pod nosem, zgniótł w dłoni plastikowy kubek i wcisnął go w kieszeń. Rozejrzał się wokół, a nie widząc nic podejrzanego, zameldował do mikrofonu wpiętego w klapę, że na jego posterunku wszystko w porządku. Plama kawy zamarzła niemal natychmiast na lodowatym granicie schodów. Wewnątrz katedry inny zespół agentów przetrząsał po raz ostatni wszelkie ciemne kąty i zajmował wyznaczone na czas ceremonii posterunki. Pracownicy protokołu dyplomatycznego w pośpiechu czynili ostatnie przygotowania, sprawdzając wszystko z instrukcjami przesłanymi w ostatniej chwili faksem i zastanawiali się, co też tym razem pójdzie nie tak. Lawety zajechały pod katedrę, a w ślad za nimi zaczęły podjeżdżać kolejno limuzyny. Ryan wysiadł z samochodu pierwszy i skierował się ku Durlingom, a za nim podążyła rodzina. Dzieci były nadal zszokowane. Jack nie wiedział, czy to lepiej, czy gorzej. Co może zrobić człowiek w chwilach takich jak ta? Położył rękę na ramieniu syna swego poprzednika. Za nimi ustawiał się orszak oficjalnych gości. Pozostali napływali do katedry bocznymi wejściami, przechodząc przez przenośne bramki do wykrywania metali. Wcześniej w ten sam sposób sprawdzono kościelnych i chórzystów, którzy zajmowali właśnie swoje miejsca. Jack pomyślał, że Roger musiał być dumny ze służby w 82. Dywizji. Żołnierze, którzy prowadzili orszak, weszli do kościoła i przygotowywali się do wzięcia udziału w uroczystości pod dowództwem młodego kapitana Sił Powietrznych i dwóch podoficerów. Wszyscy wyglądali bardzo młodo, zwłaszcza że głowy pod beretami mieli ogolone niemal na zero. Przypomniał sobie, że przecież widział zdjęcie ojca z czasów jego służby w "konkurencyjnej" 101. Dywizji w czasie II wojny światowej. Wyglądał na nim dokładnie tak, jak te dzieciaki, no może miał trochę więcej włosów, bo strzyżenie na zero nie było jeszcze tak modne w latach 40. Ale na jego twarzy malowała się ta sama twardość, zadziorna duma i determinacja, by zrobić swoje, cokolwiek by się działo wokół. Przygotowania zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Ryan, podobnie jak żołnierze, nie mógł się rozglądać. Musiał stać na baczność, zupełnie jak wtedy, kiedy sam nosił mundur Korpusu. Pozwalał sobie tylko na rzucanie spojrzeń na boki. Dzieci kręciły głowami i przestępowały z nogi na nogę z zimna. Cathy, która ich pilnowała, przejmowała się ewentualnymi przeziębieniami tak samo, jak Jack, ale nic na to nie mogła poradzić, bo znaleźli się w sytuacji, która przerosła nawet rodzicielską troskę o dzieci. Czym było to cholerne poczucie obowiązku, że nawet świeżo osierocone dzieci wiedziały, że trzeba tam po prostu stać i wytrzymać to wszystko? Ostatni goście wysiedli wreszcie z samochodów i zajęli swoje miejsca. Żołnierze ruszyli do lawet, po siedmiu do każdej. Oficer dowodzący uroczystością odkręcił najpierw jeden, potem drugi uchwyt, a następnie żołnierze unieśli trumny i odeszli z nimi w bok, poruszając się jak roboty. Żołnierz niosący prezydencką flagę ruszył po schodach, a w ślad za nim podążyły trumny. Trumna prezydenta wnoszona była jako pierwsza, poprzedzał ją kapitan dowodzący wartą honorową, a przed drugą trumną wchodził jeden z sierżantów. To nie była niczyja wina. Po każdej stronie trumnę trzymało trzech żołnierzy, stawiających kroki powoli, w takt komend sierżanta. Trochę już zesztywnieli po kwadransie z górą stania na baczność na mrozie, zaraz po długim spacerze w górę Massachusetts Avenue. Środkowy żołnierz z prawej strony poślizgnął się na zamarzniętej kawie dokładnie w tej chwili, gdy wszyscy stawiali kolejny krok. Nieszczęśnik przewrócił się padając do środka, a nie na zewnątrz i podciął kolegę idącego za nim. Nierówno podparty ładunek ponad dwustu kilogramów drewna, metalu i zwłok prezydenta spadł na leżącego pośrodku żołnierza, łamiąc mu obie nogi na granitowych stopniach. Tłum, czekających na zewnątrz katedry, wydał jęk grozy. Agenci Tajnej Służby podbiegli, obawiając się, że żołnierz padł od strzału oddanego przez snajpera. Andrea Price wysunęła się przed Ryana, trzymając pod płaszczem rękę na uchwycie pistoletu, a inni agenci ustawili się obok, gotowi w każdej chwili odciągnąć obie prezydenckie rodziny poza zasięg zagrożenia. Żołnierze już zdejmowali trumnę z rannego kolegi o twarzy nagle pobielałej z bólu. - Lód - syknął przez zaciśnięte zęby do sierżanta. - Poślizgnąłem się. - Miał nawet na tyle samokontroli, by w ostatniej chwili powstrzymać przekleństwo, cisnące mu się na usta, gdy pomyślał o kłopotach, jakich narobił. Agent spojrzał na stopień poniżej i zobaczył brązowawą, połyskującą plamę. Wykonał uspokajający gest pod adresem Andrei i potwierdził to przez mikrofon: - To tylko poślizgnięcie, tylko poślizgnięcie. Ryan skrzywił się na mgnienie oka, widząc całe zdarzenie. Roger Durling i tak tego nie czuł, ale dzieci, które odwróciły głowy, gdy trumna głucho rąbnęła o stopnie, musiały boleśnie odczuć to, że nawet po śmierci nie zaznaje spokoju. Pierwszy otrząsnął się syn, z powrotem stając sztywno jak przedtem, choć gdzieś w głębi musiał się przecież zastanawiać, czy ojca to nie bolało. Zaledwie parę godzin temu wstał w środku nocy, wyszedł ze swego pokoju na korytarz i chciał zapukać do pokoju rodziców by sprawdzić, czy może już wrócili. * * * - O mój Boże - jęknął komentator. Kamery pokazały w zbliżeniu, jak żołnierze wyciągają rannego kolegę spod trumny i jak sierżant zajmuje jego miejsce. Sekundę później trumna została ponownie podniesiona i widać było wyraźnie odbitą politurę w miejscu, którym uderzyła w granit. * * * - Baczność! Naprzód marsz! - odezwał się sierżant ze swojego nowego miejsca. - Lewa! - Tato! - zawołał Mark Durling. - Tato! W ciszy, która zapadła po upadku trumny, wszyscy usłyszeli ten głos. Żołnierze zagryźli wargi. Agenci Tajnej Służby, których zawodowa duma i tak ciężko ucierpiała po utracie pryncypała, spojrzeli pod nogi, albo po sobie nawzajem. Jack instynktownie objął chłopca, ale nie miał pojęcia, co mógłby mu powiedzieć. Co jeszcze pójdzie nie tak? Na szczęście trumny prezydenta Durlinga i jego małżonki zostały doniesione do katedry bez żadnych incydentów. - Już dobrze, Mark - powiedział Ryan, poklepując chłopca po ramieniu i prowadząc go ku drzwiom katedry. Gdyby choć na chwilę mógł mu jakoś ulżyć. Ale nie mógł i to jeszcze bardziej go przybiło. Wewnątrz było nieco cieplej. Urzędnicy protokołu zajęli swoje miejsca i kierowali gości na wyznaczone miejsca. Ryanowie zajęli pierwszą ławkę po prawej, Durlingom przypadła pierwsza z lewej. Trumny spoczęły na katafalkach przed ołtarzem, a za nimi stały jeszcze trzy, jedna senatora i dwie kongresmanów, po raz ostatni występujących w roli reprezentantów narodu. Organy zagrały coś, czego Ryan nie rozpoznał. Dobrze przynajmniej, że to nie "Requiem" Mozarta z tym powtarzającym się, brutalnie brzmiącym motywem rodem z masońskiej procesji, które tak natrętnie wtyka się w ścieżkę dźwiękową każdego filmu o holokauście. Kapłani trzech wyznań ustawili się przed trumnami z wyrazem profesjonalnej zadumy na twarzach. Przed Ryanem, w miejscu, gdzie zwykle leżałby psałterz, ktoś położył tekst jego przemówienia. * * * Scena w telewizji należała do gatunku, który u ludzi jego profesji wywoływał obrzydzenie albo dreszcze rozkoszy, z którą żaden seks nie mógł się nawet równać. Ach, żeby to moja robota... Ale takie okazje mogły się zdarzyć tylko przypadkowo i nie pozostawiały czasu na przygotowania. Zadania tej wagi bez przygotowań nie da się po prostu wykonać. Nie żeby to były jakieś trudności nie do pokonania, co to, to nie, ale trzeba trochę gimnastyki myślowej, żeby opracować metodę. Może znowu jego ulubiony moździerz? Dało by się go zamontować na platformie zwykłej ciężarówki, którą bez trudu można znaleźć w każdym większym mieście świata. A potem tylko wycelować i pocisk poszybuje ponad dachami i w dół, prosto do celu. W grę wchodzi stosunkowo duży cel, więc jak się odpali dziesięć, piętnaście, może nawet dwadzieścia pocisków, na pewno któryś trafi. Cel to cel, a terror to terror i nie ma się co roztkliwiać, skoro wykonuje się taki zawód. - No i popatrz na nich wszystkich - mruknął. Kamery pokazywały ludzi zapełniających poszczególne ławki. Przede wszystkim mężczyźni, kobiet mało, pousadzanych według jakiegoś nie do końca przejrzystego klucza, część szepcząca coś sobie nawzajem, większość siedząca cicho i tępym spojrzeniem omiatająca wnętrze. Potem dzieci zabitego prezydenta, syn i córka, siedzące tam z wyrazem twarzy dziecka nagle skrzywdzonego przez los. Co one mogą wiedzieć o życiu? Pozbierają się, nie ma co do tego wątpliwości. Dzieci zadziwiająco dobrze znoszą takie rzeczy. Nic im nie będzie, tym bardziej, że teraz przestają być elementem ważnym politycznie, więc jego zainteresowanie nimi było natury czysto akademickiej. Potem na ekranie znowu pojawiła się twarz Ryana, a zbliżenie pozwoliło na analizę mimiki. * * * Jeszcze się nie pożegnał z Rogerem Durlingiem. Jack nie miał nawet czasu pozbierać myśli i skoncentrować się nad tym, bo ostatni tydzień był bardzo pracowity, ale co chwila przyłapywał się na tym, że patrzy na tę trumnę. Anne znał właściwie słabo, a tych pozostałych trzech praktycznie wcale, bo wybrano ich jedynie dlatego, że wyznawali trzy różne religie. Natomiast Roger był przyjacielem. To Roger wyrwał go na powrót z prywatnego życia, dał mu ważne zajęcie i zaufał mu. Zwykle słuchał rad Jacka, choć czasem potrafił go także osadzić i sprowadzić na ziemię, ale zawsze jako przyjaciel. To było ciężkie zajęcie, tym cięższe, odkąd zaczęła się ta historia z Japonią. Durling i Ryan przeszli przez to razem i chociaż Durling chciał dokończyć dzieła innymi środkami, potrafił uszanować to, że dla Ryana sprawa była już zakończona, w chwili gdy umilkły działa. Nie naciskał, ale pozwolił mu przejść do prywatnego życia, a potem zaproponował tę ostatnią misję, mającą zwieńczyć jego karierę rządową, a która stała się teraz jego pułapką. Ale gdyby zaproponował to komu innemu - gdzie bym się znalazł tej nocy? Odpowiedź była prosta. Wtedy jego miejsce byłoby w pierwszym rzędzie foteli w sali posiedzeń plenarnych i prawdopodobnie we wnętrzu jednej z tych trumien. Ta myśl poraziła go tak, że aż zamrugał oczyma. Roger uratował mu życie. I może nie tylko jemu. Cathy, a pewnie i dzieci, byłyby przecież na galerii, razem z Anne Durling. Mark Durling zanosił się od płaczu. Jego starsza siostra, Amy, przytuliła go do siebie. Jack lekko skręcił głowę, by kącikiem oka spojrzeć na nich. Boże, dlaczego one muszą przez to przechodzić? Przecież to jeszcze dzieci! Spuścił oczy i wbił wzrok w posadzkę. Nawet nie było na kim wyładować gniewu. Zabójca prezydenta sam przy tym zginął, jego poszarpane ciało leżało w waszyngtońskiej kostnicy, a na rodzinę, jeżeli jakąś zostawił, spadało odium publicznej odrazy do człowieka, który okrył rodaków niesławą. To właśnie dlatego światli ludzie mówią o każdym akcie przemocy, że jest pozbawiony sensu. Żaden z nich niczego nikogo nie nauczy, pozostawi tylko ofiary. Podobnie jak rak, czy inna śmiertelna choroba, zamachowiec uderzył bez planu, na ślepo i nie było przed nim obrony. Jeden człowiek postanowił, że nie będzie samotny w drodze do takiego życia po życiu, w jakie wierzył. Jaką, do cholery, naukę mieli z tego wyciągnąć pozostali przy życiu? Ryan, choć od lat zajmował się badaniem ludzkiego zachowania, nie znał odpowiedzi. Skrzywił się więc tylko i nadal wpatrywał w posadzkę, wsłuchując się w dochodzące z sąsiedniej ławki pochlipywanie osieroconego chłopca. * * * To słabeusz. Widać to na twarzy. Taki niby twardziel, prezydent USA, a siedzi tam jak zbity szczeniak i ledwie powstrzymuje łzy. Czyżby nie wiedział, że śmierć jest nieodłącznym elementem życia? Zresztą, zdarzało mu się samemu zabijać, prawda? Nie wiedział, czym jest śmierć? Dopiero teraz się dowiedział? Ci inni wiedzieli. Byli poważni, nawet może ponurzy, bo na pogrzebie tak wypada, ale w końcu każde życie prowadzi do śmierci i Ryan powinien już w tym wieku o tym wiedzieć. Zdarzało mu się stanąć twarzą w twarz z niebezpieczeństwem, ale to było dawno. Może zdążył już zapomnieć? Ludziom zdarza się zapominać takie rzeczy. Zadziwiające, jak wiele można w ciągu paru sekund wyczytać z ludzkiej twarzy. Ale to dobrze, że Ryan jest słaby. To upraszcza wiele spraw. * * * Pani premier Indii siedziała pięć rzędów za nim, prawie w równej linii. Nie widziała jego twarzy, ale uważnie obserwowała jego sylwetkę. Głowa państwa nie zachowuje się w ten sposób. Głowa państwa jest aktorem, grającym na najważniejszej scenie świata, a do tego trzeba wiedzy, jak to się robi i jak należy się zachowywać. Przez całe życie uczestniczyła w różnych pochówkach. Lider, chcący odgrywać istotną rolę na politycznej scenie, musi mieć wśród ludzi liczących się na niej choćby sojuszników, jeśli nie przyjaciół, i okazywać im szacunek, pojawiając się na uroczystościach pogrzebowych nawet tych, których za życia szczerze nienawidził. Zresztą w tym ostatnim przypadku chodziła na nie nawet chętnie. Ponieważ w jej kraju ciała zwykle kremowano, często wyobrażała sobie, że być może jej wróg tam, na marach, nie jest jeszcze całkiem martwy i palą go żywcem. Oczywiście, to były tylko myśli na prywatny użytek, ale trening w udawaniu zasmucenia bardzo się w życiu politykowi przydawał. "Tak, dzieliły nas z szanownym zmarłym różnice, czasem głębokie, ale był to człowiek godny szacunku, współpraca z którym dawała mi wiele satysfakcji, a jego pomysły zawsze godne były rozważenia" i tak dalej. Przez lata doszła do takiej wprawy, że ci, którzy ocaleli przed jej gniewem, zaczęli w to wierzyć. Może dlatego, że sami bardzo chcieli w to wierzyć. Przez lata uprawiania polityki można się nauczyć uśmiechać, mówić i wyrażać żal w stosownych do sytuacji proporcjach. Więcej - trzeba się tego nauczyć. Przywódcy polityczni nie mogli okazywać prawdziwych uczuć. Prawdziwe uczucia obnażały słabe punkty, a na to tylko czekają przeciwnicy, którzy nigdy nie wahali się zrobić z tej wiedzy użytku, więc trzeba było je chować coraz głębiej. Ale to dobrze, bo politykowi uczucia mogą tylko przeszkadzać. Ryan nie miał o tym wszystkim pojęcia. Pokazywał swoją prawdziwą naturę w najmniej stosownym miejscu, na oczach przywódców całego świata, którzy to zobaczą i ocenią, a te oceny odłożą do wykorzystania na później. Tak jak ona. Zadziwiające, pomyślała, raz jeszcze zachowując kamienną, poważną twarz na pogrzebie człowieka, którego szczerze nienawidziła. Kiedy organista zaczął grać pierwszy psalm, otworzyła psałterz na odpowiedniej stronie i zaczęła śpiewać wraz z innymi. * * * Pierwszy wystąpił rabin. Każdy z duchownych miał zaledwie dziesięć minut, ale doświadczenie w zawodzie pozwoliło im zmieścić się w limicie. Wszyscy trzej kapłani byli, prócz służenia swemu Bogu, także uczonymi teologami. Rabi Benjamin Fleischmann wyrecytował odpowiednie cytaty z Tory i Talmudu, a potem mówił o honorze, wierze i miłosierdziu boskim. Po nim na podium wyszedł wielebny Frederick Ralston, kapelan Senatu. W tę tragiczną noc był poza miastem i w ten sposób oszczędzono mu udziału w tej uroczystości w zupełnie innym charakterze. Baptysta z Południa, uznany autorytet w sprawach Nowego Testamentu, mówił o męce pańskiej i o swym przyjacielu, senatorze Richardzie Eastmanie z Oregonu, którego trumna stała u stóp ołtarza. Wspominał znanego wszystkim z uczciwości kongresmana, płynnie przechodząc później w pochwałę zmarłego prezydenta, o którym wszyscy wiedzieli, że jest przykładnym ojcem rodziny... Ryan wiedział, że nie ma idealnego sposobu załatwiania takich rzeczy. Może lepiej by się stało, gdyby kapłani mieli trochę więcej czasu na przemyślenia, żeby ta tragedia zatarła się trochę w umysłach... Nie, tak być nie może! Przecież oni robią z tego teatr! I to na oczach dzieci zmarłego, siedzących zaledwie parę metrów od tych zadowolonych z siebie, tokujących cietrzewi. To Mark i Amy powinni się tu liczyć, a zamiast tego zrobiono z całej sprawy przedstawienie na użytek zupełnie kogo innego. Zrobiono z pogrzebu imprezę dla pocieszenia całego narodu i zapewnienia go, że mimo wszystko, interes toczy się po staremu. Być może ludzie, którym dwadzieścia trzy kamery przekazywały to wszystko, naprawdę tego potrzebowali, ale na miejscu byli ci, którzy potrzebowali pociechy bardziej od innych: dzieci Durlingów, dorosłe już dzieci Dicka Eastmana, wdowa po Davidzie Kohnie, deputowanym z Rhode Island, rodzina Marissy Henrik, deputowanej z Teksasu. Żałobę tych prawdziwych ludzi zaprzęgnięto do służby krajowi. Do cholery z krajem! Jacka nagle zaczęła złościć hipokryzja całej tej szopki. Kraj miał swoje potrzeby, ale to jeszcze nie powód, by z tej okazji deptać potrzeby przerażonych dzieci. I w dodatku reprezentant jego wyznania, katolicki arcybiskup Waszyngtonu, kardynał Michael O'Leary, przyniósł takie samo rozczarowanie. - Błogosławieni niech będą ci, którzy pokój nieśli światu, albowiem ich będzie... - zaczął. Dla Marka i Amy ich tata nie był "tym, który niósł pokój". Dla nich był po prostu ojcem, a teraz go nie było. Dosyć tej obłudnej farsy. Arcybiskup skończył, rozległ się kolejny psalm i przyszła jego kolej. Agenci Tajnej Służby znowu spięli się w sobie, gdyż Miecznik, idący powoli środkiem nawy, był w tej chwili idealnym celem. Ryan podszedł do pulpitu i przekonał się, że kardynał O'Leary spełnił prośbę przedstawicieli Białego Domu i pozostawił na nim kopię tekstu prezydenckiego przemówienia. Nie, pomyślał. Nie będę go już potrzebował. Oparł się rękami o pulpit, nabrał głęboko powietrza i powiódł wzrokiem po twarzach zebranych, spoglądając na koniec na dzieci poprzednika. Ból w ich oczach łamał mu serce. Ścisnął kanciaste krawędzie dębowego pulpitu jeszcze mocniej, by ból palców pozwolił mu pozbierać myśli. - Marku, Amy - zaczął - wasz ojciec był moim przyjacielem. Miałem zaszczyt pracować u jego boku i pomagać mu w miarę moich możliwości, ale jak sami wiecie, on pomagał nam, swoim współpracownikom, nawet bardziej, niż my jemu. Wiem, że zawsze trudno się wam było pogodzić z tym, że mama i tata mieli bardzo odpowiedzialną pracę i nie zawsze znajdowali czas na rzeczy naprawdę ważne, ale mogę was zapewnić, że wasz ojciec robił co było w jego mocy, by spędzać z wami jak najwięcej czasu, bo kochał was bardziej niż kogokolwiek na świecie. Kochał was bardziej, niż bycie prezydentem i te wszystkie rzeczy, które się z tym wiązały, bardziej niż wszystko, może z wyjątkiem waszej mamy. Ją także kochał bardzo... * * * Co za bzdury! Oczywiście, można się troszczyć o dzieci. On sam, Darjaei, troszczył się o swoje, ale one już dawno dorosły i nic nie było w stanie tego zmienić. Miały się uczyć, służyć i pewnego dnia zacząć robić to, czego wymaga się od dorosłych. Do tego momentu były po prostu dziećmi i robiły to, co nakazywał im świat, przeznaczenie i nieskończenie miłosierny Allach. Podobała mu się oracja żydowskiego kapłana. Cytował te same wersety, które zawarte są i w Koranie. Mógł sobie wybrać inne, ale to już kwestia gustu. Zresztą to i tak poszło na marne, jak zwykle przy okazji takich oficjałek. Ten kretyn Ryan własnymi rękami rozwala szansę na zebranie do kupy narodu zaszokowanego po tym, co się stało w Waszyngtonie. Powinien grać rolę pewnego siebie i potężnego władcy supermocarstwa, by przypomnieć wszystkim, kto siedzi w siodle i trzyma w dłoniach cugle władzy, a ten mówi do dzieci... * * * Jego polityczni doradcy chyba dostali zawału na ten widok, pomyślała pani premier. Z najwyższym trudem zachowała kamienną twarz. Po chwili postanowiła jednak przyoblec ją we współczucie. Jeżeli ten facet jest na tyle głupi, żeby odstawić taki numer w takiej chwili, to może i na to da się nabrać? Mógł na nią teraz patrzeć, a jej, jako kobiecie i matce, nie wypadało śledzić tej wzruszającej sceny z twarzą pokerzysty. Przechyliła lekko głowę w prawo, by lepiej widzieć prezydenta i by on mógł zauważyć jej wyraz twarzy w tej chwili. To mu się powinno spodobać. Jeszcze z minutę tej szopki i sięgnie po chusteczkę do torebki. Powinien to zauważyć... * * * - Żałuję, że nie miałem okazji lepiej poznać waszej matki. Myśleliśmy z Cathy, że będziemy na to mieli czas później, współpracując z waszym ojcem. Chciałem, żebyście się zaprzyjaźnili z Sally, Katie i Jackiem juniorem, mówiłem o tym z waszym tatą jeszcze tego ostatniego dnia. Obawiam się, że nie wyjdzie to tak, jak sobie zaplanowaliśmy. - Ta myśl uderzyła Jacka jak obuchem w żołądek. - Pewnie chcielibyście wiedzieć, dlaczego to się zdarzyło. Nie wiem, dzieciaki. Nie wiem, choć chciałbym wiedzieć. Chciałbym, żeby ktoś to wiedział i żebym mógł go o to zapytać. Ale takiej osoby zapewne nigdy nie znajdziemy. * * * - Jezu! - jęknął Clark, patrząc na ekran stojącego w jego gabinecie w Langley telewizora. - Też parę razy takiego faceta szukałem. - Wiesz co, John? - zapytał Chavez, który trochę lepiej to znosił. W jego kulturze mężczyzna był od tego, żeby w takich przypadkach zachowywać zimną krew, by kobiety i dzieci miały u kogo szukać pociechy. - Co takiego, Ding? - On to rozumie. Pracujemy dla kogoś, kto rozumie. John obrócił się ku swemu młodemu współpracownikowi. Któż by w to uwierzył? Dwaj specjaliści od mokrej roboty, którzy mają te same myśli, co ich prezydent. To miło znaleźć potwierdzenie, że właściwie odczytał tego człowieka od pierwszej chwili. Cholera, był dokładnie taki sam, jak jego stary. A potem zastanowił się, czy Jackowi powiedzie się jego prezydentura. Nie zachowywał się tak, jak wszyscy pozostali. Reagował jak prawdziwy człowiek. Czy to aż taki grzech? * * * - Chciałbym, żebyście wiedzieli, że zawsze możecie przyjść do mnie i Cathy. Nie jesteście sami na tym świecie. Nigdy nie będziecie sami. Macie swoją rodzinę, wśród której teraz siedzicie, ale macie także moją rodzinę - obiecał znad pulpitu. Roger był przyjacielem, a trzeba się troszczyć o dzieci przyjaciół. Robił to dla rodziny sierżanta Bucka Zimmera, a teraz zrobi to także dla dzieci Rogera. - Chciałbym, żebyście byli dumni z mamy i taty. Wasz ojciec był wspaniałym człowiekiem i dobrym przyjacielem. Pracował bardzo ciężko, by ludziom było lepiej na świecie. To wielka praca i zabrała mu wiele czasu, który powinien spędzić z wami, ale to był wielki człowiek, a wielcy ludzie robią wielkie rzeczy. Wasza matka zawsze była przy nim i ona też dokonywała wielkich rzeczy. Dzieci, miejcie ich zawsze w swoich sercach. Wyprostował się i rozluźnił uścisk na pulpicie, mając nadzieję, że choć trochę pomógł osłabić cios, wymierzony im przez los. Czas już było kończyć. - Marku, Amy, Bóg zdecydował się zabrać wam matkę i ojca. On nie wyjaśnia swoich decyzji w sposób zrozumiały dla nas, śmiertelników i nie możemy... nie potrafimy się przeciwstawić jego woli, kiedy wprowadza ją w życie. Nie potrafimy... - Dopiero teraz głos mu się załamał. * * * To bardzo odważne z jego strony, tak uzewnętrzniać emocje, pomyślał Koga. Ta mowa do dzieci to wspaniały chwyt socjotechniczny, pomyślał na początku. Potem, widząc panikę wśród otoczenia prezydenta, uświadomił sobie, że to nie żaden chwyt. Prezydent pokazał, że jest człowiekiem. Nie jest aktorem, nie ma zahamowań przed pokazaniem wewnętrznej siły i charakteru. Koga wiedział, skąd się to brało. Lepiej niż ktokolwiek z obecnych w katedrze. Rozszyfrował go już pierwszego dnia. Ryan był samurajem. Więcej nawet - miał siłę robić, to co uważał za stosowne i nie przejmować się opiniami innych. Japoński premier miał nadzieję, że nie jest to błąd z jego strony, śledząc jak Ryan schodzi z mównicy w głębokiej ciszy, jaka zapadła w katedrze i podchodzi do dzieci zabitego prezydenta. Objął je ramionami i doskonale widać było łzy, spływające mu po policzkach. Wokół słychać było pociąganie nosami, ale wiadomo było, że to w większości gra, a w najlepszym przypadku przelotny przejaw głęboko zduszonej lepszej natury, drzemiącej w politykach. Żałował, że nie może się do tego przyłączyć, ale jego kultura narzucała bardzo twarde reguły tego, co jest dopuszczalne w miejscu publicznym. Poza tym nie mógł sobie na to pozwolić, jako przedstawiciel państwa, na którym spoczywała odpowiedzialność za tę tragedię. Musiał więc zachować kamienną twarz i bardzo zazdrościł Ryanowi, że ten ma na tyle siły, że nie musi nic grać. Zastanawiał się, czy Ameryka zdaje sobie sprawę z tego, jakie szczęście ją spotkało. * * * - Ależ on w ogóle pominął cały przygotowany tekst przemówienia - zaprotestował komentator, gdy zebrani w studiu ochłonęli już z zaskoczenia. Tekst przemówienia dostarczono wszystkim agencjom prasowym i sieciom telewizyjnym, komentator przeczytał go i pozaznaczał sobie fragmenty do cytowania i omawiania. I nagle cała jego praca poszła na marne, musiał na bieżąco robić notatki, co nie szło mu najlepiej, bo już wiele czasu minęło od chwili, gdy przeszedł z działu reportaży do relacji. - Tak, to prawda - przytaknął drugi z komentujących uroczystość. - Tak się po prostu nie robi. - Na ekranie monitora Ryan wciąż przytulał dzieci Durlingów, trwało to już trochę za długo. - To przypuszczalnie ważny moment dla prezydenta... - Tak, bez wątpienia. - Jak mówiłem, to może ważny moment dla prezydenta osobiście, ale przecież do jego obowiązków należy rządzenie państwem. - Komentator pokręcił z niedowierzaniem głową. Z trudem powstrzymał cisnące mu się na usta słowa potępienia. * * * Jack musiał się w końcu wyzwolić z uścisków. W ich oczach widział teraz tylko ból. Skłonił się i wrócił na swoje miejsce. Cathy patrzyła na niego i też miała łzy w oczach. Nie mogła wydusić z siebie ani słowa, ale ścisnęła mu rękę. Jack raz jeszcze przekonał się, z jak inteligentną kobietą związał swój los. Nie umalowała się, więc teraz nie musiała obcierać czarnych smug, jak wiele kobiet w pobliżu. Uśmiechnął się w duchu. Nie lubił, jak się malowała. Naprawdę tego nie potrzebowała. * * * - Co o niej wiemy? - Jest chirurgiem-okulistą, i to podobno świetnym. - Zajrzał do notatek. - Amerykańskie gazety piszą, że nadal pracuje w klinice, mimo pełnienia oficjalnych obowiązków. - A co z dziećmi? - O nich na razie nic nie mamy, ale chyba będzie się można dowiedzieć, do jakich szkół chodzą. - Zauważył zdziwienie na twarzy rozmówcy, więc kontynuował. - Skoro jego żona pracuje tam, gdzie zwykle, to pewnie i dzieci będą chodzić do tych samych szkół. - Dobrze, ale skąd będziemy wiedzieć, do których? - To proste. Przez Internet można się dostać do archiwów wszystkich amerykańskich gazet i sieci telewizyjnych. Ryan był tematem wielu artykułów. Można tam znaleźć wszystko, co nas interesuje. - Prawdę mówiąc, już szukał, ale nie znalazł niczego o rodzinie. Życie wywiadowcy w dzisiejszych czasach znacznie ułatwiały wynalazki techniczne ostatniej doby. Wiedział o Ryanie wszystko: wzrost, wiek, waga, kolor oczu i włosów, przyzwyczajenia i nawyki, ulubione potrawy i napoje, nazwy klubów golfowych, których był członkiem, wszystkie te drobnostki, które w jego pracy wcale nie były drobnostkami. Nie musiał pytać, do czego zmierza jego przełożony. Okazja, jaką stwarzała obecność tych wszystkich bonzów pod jednym dachem Katedry Narodowej właśnie mijała, ale bez wątpienia zdarzy się jakaś inna. * * * Po kolejnym psalmie uroczystość dobiegła końca. Żołnierze wrócili po trumny i cała procesja zaczęła się przesuwać w odwrotnym kierunku. Mark i Amy przestali płakać, i w towarzystwie rodziny poszli za trumnami rodziców. Jack na czele swej rodziny ruszył zaraz za nimi. Katie już się znudziła i cieszyła się z okazji do spaceru. Jack junior żałował dzieci Durlingów, a Sally wyglądała na wystraszoną. Trzeba będzie z nią porozmawiać. Obejrzał się za siebie, spoglądając na twarze, niezbyt zaskoczony tym, że pierwsze cztery, pięć rzędów patrzy na niego, a nie na trumny. Nigdy się od niego nie odczepią? Rany boskie, w co za bagno wdepnąłem, pomyślał Jack. Tylko kilka twarzy miało przyjazny wyraz. Książę Walii, który nie będąc głową państwa, ani szefem rządu, wylądował zgodnie z wymogami protokołu na tyle procesji, kiwnął mu głową. Tak, przynajmniej on zrozumiał. Poczuł się tak zmęczony napięciem tego dnia, że chciał spojrzeć na zegarek, ale przypomniał sobie jak bardzo mu to odradzano - posunięto się wręcz do tego, by zalecić mu chodzenie bez zegarka. Prezydent nie potrzebuje zegarka, przekonywano, od pilnowania czasu ma cały personel Białego Domu. Zawsze był przy nim ktoś, kto mu powie co i kiedy ma następnego w planach, tak jak teraz byli wokół ludzie, którzy już pozdejmowali z wieszaków ich płaszcze, sprawdzili, czy ktoś do nich czegoś nie podrzucił i czekali z nimi w rękach, gotowi podać je, gdy tylko Ryanowie dojdą do drzwi. Tak jak zawsze, byli przy nim Andrea Price i ludzie z Oddziału, jak nazywano w Tajnej Służbie bezpośrednią ochronę prezydenta. Na zewnątrz czekało ich jeszcze więcej, miniaturowa armia ludzi z bronią w ręku i głowami pełnymi strachu, oraz samochód, który miał go dowieźć na kolejne miejsce przeznaczenia, gdzie będzie znowu wykonywał oficjalne obowiązki, do momentu, gdy znowu przewiozą go gdzie indziej. I tak bez końca. Nie może pozwolić tym obcym ludziom aż tak zawładnąć jego życiem. Będzie pracował, ale nigdy nie powtórzy błędu, jaki popełnili Roger i Anne. Myślał o tych twarzach, które widział wychodząc z katedry i po raz kolejny zdał sobie sprawę z tego, w jakim towarzystwie będzie się musiał obracać. To był klub, do którego mogli go na siłę wepchnąć, ale do którego nigdy nie będzie chciał należeć. A przynajmniej tak sobie obiecywał. Rozdział 8 Zmiana dowództwa Część uroczystości odbywająca się na lotnisku bazy Andrews była na szczęście krótka. Trumny przejechały z katedry już normalnymi karawanami, a kawalkada pojazdów powoli topniała, w miarę jak przejeżdżali przez dzielnicę ambasad. Air Force One czekał na pasie, by po raz ostatni przewieźć prezydenta Durlinga wraz z małżonką do ich rodzinnej Kalifornii. Oprawa tej podróży zdawała się jakby bardziej chaotyczna od uroczystości powitania gości. Była kompania honorowa, by przywitać udrapowane we flagi trumny, ale inna. Publiczność była znacznie mniejsza, składała się teraz głównie z żołnierzy Sił Powietrznych i innych rodzajów wojsk, którzy mieli jakieś związki z prezydentem. Właściwa uroczystość pogrzebowa miała być, na życzenie rodziny, znacznie skromniejsza, z udziałem jedynie najbliższych, co zresztą odpowiadało wszystkim. Tak więc tu, na lotnisku, ostatni raz zagrano Rogerowi Durlingowi "Ruffles and Flourishes" i "Hail to the Chief". Mark stanął na baczność, z ręką na piersi, po raz ostatni słuchając tych melodii granych dla jego ojca - jego zdjęcie w tej pozie obiegło prasę całego świata. Podnośnik uniósł trumny do luku bagażowego, ale samo pakowanie odbyło się z drugiej strony samolotu, by ta bolesna przemiana z szefa państwa w bagaż nie raniła dodatkowo rodziny i gości. Potem przyszła kolej na rodzinę. Jeden po drugim krewni prezydenta znikali w drzwiach VC-25. Zresztą w tej podróży ich samolot nie miał już nawet znaku wywoławczego Air Force One, gdyż to oznaczenie szło za prezydentem, nowym prezydentem, a jego na pokładzie nie było. Ryan odprowadzał wzrokiem kołujący, a potem startujący samolot. Kamery telewizji śledziły go aż do chwili, gdy stał się jedynie kropką na niebie. Po chwili do lądowania zaczęły podchodzić F-16, patrolujące od rana niebo nad Waszyngtonem. Kiedy ostatni myśliwiec dotknął kołami pasa, Ryanowie ruszyli ku śmigłowcowi piechoty morskiej, który miał ich zawieźć z powrotem do Białego Domu. Załoga uśmiechała się do dzieci i była bardzo opiekuńcza. Mały Jack dostał naszywkę z godłem jednostki, gdy tylko przypięto go pasami do siedzenia. Nastrój dnia zaczął się zmieniać. Marines z dywizjonu VMH-1 mieli pod opieką nową rodzinę, życie toczyło się dalej. Personel Białego Domu zastali już przy pracy, robotnicy właśnie wnosili nowe meble i dobytek Ryanów po tym, jak rano usunęli rzeczy pozostałe po Durlingach. Dziś spędzą swoją pierwszą noc w domu, który wybrał sobie na siedzibę John Adams. Dzieci, jak to dzieci, ciekawie rozglądały się z okien lądującego śmigłowca. Na ich lądowanie czekał już na Południowym Trawniku oficjalny fotograf Białego Domu. Opuszczono schodki i stanął przy nich kapral piechoty morskiej w galowym, granatowym mundurze. Prezydent wyszedł pierwszy, powitany sprężystym salutem. Zamyślony, znów dał się zaskoczyć i machinalnie oddał salut, ulegając nawykowi wyrobionemu w czasie szkolenia w Quantico ponad dwadzieścia lat wcześniej. Za nim wysiadła Cathy i dzieci. Agenci uformowali dość luźny szpaler, którym Ryanowie przeszli do wejścia do budynku. Na zachód od lądowiska widać było kilka ekip telewizyjnych, ale dziennikarze nie wykrzykiwali pytań. Na razie, powiedział sobie w duchu. To się wkrótce zmieni. Wewnątrz Białego Domu skierowali ich do windy i nią prosto na piętro, do sypialni. Czekał tam już Arnie van Damm. - Panie prezydencie... - Mam się przebrać, Arnie? - zapytał Jack, podając płaszcz kamerdynerowi. Sam aż się zdziwił, jak łatwo zaakceptował fakt, że teraz nawet głupiego płaszcza nie może sam powiesić. Został prezydentem i nagle zaczął się zachowywać jak prezydent. Z jakiegoś powodu uderzyło go to bardziej, niż wszystko, co do tej pory zrobił. - Nie. Proszę. - Szef personelu podał mu listę gości, oczekujących w Sali Wschodniej. Jack szybko przeleciał po niej oczyma, stojąc nadal na środku pokoju. Nazwiska, jak nazwiska, ale te kraje. Z wieloma się przyjaźnili, z paroma łączyły ich tylko interesy, inne były tylko plamami na mapach, ale niektóre... Nawet jako doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego nie wiedział o nich tego wszystkiego, co powinien wiedzieć. Kiedy tak czytał, Cathy zapędziła dzieci do łazienki, przy czynnej pomocy agenta Tajnej Służby. Ryan poszedł po chwili do łazienki przy ich sypialni i spojrzał w lustro. Przyczesał je sam, bez pani Abbot, ale nadal pod czujnym okiem van Damma. Nawet tu nie mam spokoju, pomyślał. - Jak długo to potrwa, Arnie? - Tego nie wie nikt, panie prezydencie. - Posłuchaj, Arnie. - Jack odwrócił się do swego rozmówcy. - Na osobności nadal mam na imię Jack. Może i udało wam się wcisnąć mi ten stołek, ale pomazańcem bożym od tego nie zostałem. - W porządku, Jack. - To dotyczy także dzieciaków. - Bardzo mi miło. Jack, jak dotąd, idzie ci nieźle. - Autor przemówienia pewnie klnie w żywy kamień? - zapytał, poprawiając krawat. - Instynkt ci dobrze podpowiedział, ale następnym razem trzeba to będzie wziąć pod uwagę przy pisaniu mowy. Ryan zamyślił się nad tym, oddając listę Arniemu. - Wiesz, przez to, że zostałem prezydentem, nie przestałem nagle być człowiekiem z ulicy. - Słuchaj, Jack, pogódź się z tym wreszcie, dobrze? Jesteś prezydentem i od tej chwili już nie jesteś człowiekiem z ulicy. Miałeś parę dni na to, żeby do tego przywyknąć. Tam, na dole tych schodów nie będziesz człowiekiem z ulicy, tylko ucieleśnieniem Stanów Zjednoczonych Ameryki. To dotyczy zarówno ciebie, jak twojej żony, a do pewnego stopnia dzieci też. - Ta ostatnia uwaga spotkała się z bardzo wrogim spojrzeniem, które jednak przetrzymał przez kilka sekund. Taki to już zawód, stary, zdawało się mówić jego własne spojrzenie. - Czy jest pan już gotowy, panie prezydencie? Jack skinął głową, zastanawiając się, czy Arnie miał rację i dlaczego właściwie to proste stwierdzenie faktu tak go zdenerwowało. Z Arnie'em nigdy nie wiadomo, kiedy mówi poważnie. Tak to już jest z nauczycielami, że czasem zmyślają dla podkreślenia wagi tego, co przekazują. W korytarzu pokazał się Don Russell, prowadząc za rączkę Katie. We włosach miała czerwoną wstążeczkę. - Mamo! - pisnęła i podbiegła do Cathy. - Popatrz, co mi zrobił wujek Don! No, ładnie, pomyślał Jack. Jego rodzina powiększyła się o agentów Tajnej Służby... - Pani Ryan, lepiej je będzie wszystkie teraz zaprowadzić do łazienki, bo na dole nie ma toalety - doradził Russell. - Jak to? Żadnej? Russell pokręcił głową. - Nie, proszę pani. Jakoś nikt o nich nie pomyślał, kiedy budowano ten dom. Caroline Ryan wzięła za ręce dwoje najmłodszych dzieci i odeszła na bok. Wróciła po kilku minutach. - Czy mogę ją znieść na dół? - zapytał agent ze szczerym uśmiechem dobrotliwego dziadka na twarzy. - Trudno się po tych schodach schodzi w szpilkach. Oddam ją pani na dole. - Jasne, dziękuję. Świta prezydencka zaczęła się zbierać na schodach. Andrea sięgnęła po mikrofon. - Miecznik przechodzi z apartamentów na dół. - Zrozumiałem - zaskrzeczał głośnik. Gwar dochodzący z sali usłyszeli jeszcze zanim pokonali ostatni odcinek marmurowych schodów. Russell postawił Katie na podłodze obok matki. Pozostali agenci rozeszli się, nagle niknąc w tłumie, gdy Pierwsza Rodzina weszła do Sali Wschodniej. - Panie i panowie - zapowiedział kamerdyner - prezydent Stanów Zjednoczonych John Ryan z rodziną. Rozmowy ucichły, głowy odwróciły się ku wejściu. Szybko przeminęły oklaski, ale spojrzenia w większości pozostały wycelowane w nowych gospodarzy Białego Domu. W większości były przyjazne, zauważył Jack, choć uważne i badawcze. Przeszli z Cathy na lewo i stanęli w rzędzie do powitania. Goście podchodzili pojedynczo, choć niektórym głowom państw towarzyszyły małżonki. Urzędniczka protokołu szeptała mu w ucho nazwiska poszczególnych gości i Ryan zaczynał się dziwić, jak to możliwe, że zna ich wszystkich. Kolejka gości okazała się bardziej uporządkowana, niż mu się na początku zdawało. Ambasadorowie krajów, których przywódcy nie mogli przyjechać, na razie trzymali się na uboczu, ale i oni nie kryli zawodowej ciekawości, popijając koktajle w oczekiwaniu na swoją kolej i oglądając w jaki sposób prezydent wita poszczególnych gości. - Premier Belgii, pan Arnaud - szepnęła urzędniczka. Oficjalny fotograf pstrykał zdjęcia, uwieczniając to powitanie, podobnie jak dwie kamery sieci telewizyjnych, które jednak pracowały bezszelestnie. - Pański telegram bardzo mnie wzruszył, panie premierze - powiedział Ryan. - Przyszedł w bardzo odpowiedniej chwili. - Zastanawiał się, czy Arnaud wie, że to szczera prawda. Pewnie nawet go nie czytał przed wysłaniem. Nie, musiał go przecież zatwierdzić. - Pańska mowa do dzieci bardzo mnie poruszyła. Jestem pewien, że wszyscy na tej sali podzielamy pańskie uczucia - odparł premier, podkreślając to uściskiem dłoni i spojrzeniem w oczy, bardzo zadowolony z siebie i wyuczonej fałszywości swej przemowy. Czytał telegram przed wysłaniem, dorzucił do niego nawet parę słów, a teraz doczekał się zań pochwały. Belgia była sojusznikiem, więc Arnaud dość dużo wiedział o swym rozmówcy. Zapoznawał go z nim szef belgijskiego wywiadu, który przy kilku okazjach miał do czynienia z Ryanem osobiście na konferencjach NATO i zawsze był pod wrażeniem talentu Amerykanina do zaglądania w karty Rosjanom. Jako polityk stanowił na pewno wielką niewiadomą, ale jako wywiadowca był doskonałym i błyskotliwym analitykiem. Arnaud mógł teraz na nim potrenować własne zdolności analityczne, skoro los postawił go na czele kolejki do powitania. Po chwili postąpił o krok i znalazł się koło Cathy. - Pani profesor, tak wiele o pani słyszałem - powiedział, podnosząc jej dłoń i po europejsku całując ją. Słyszał o jej pozycji zawodowej, ale nikt mu nie powiedział, że to tak piękna kobieta. Jej dłonie były bardzo delikatne. No tak, przecież jest chirurgiem. Widać, że to dla niej nowość, jeszcze jest trochę zawstydzona, ale dzielnie daje sobie radę. Będą z niej ludzie. - Dziękuję, panie premierze - odparła Cathy, której także zdążono już szepnąć z tyłu, z kim ma do czynienia. To całowanie po rękach... Strasznie teatralne, ale całkiem miłe. - Wasze dzieci to po prostu aniołki. - Bardzo miło mi to słyszeć - odparła i już stanął przed nią, następny w kolejce, prezydent Meksyku. Kamery telewizyjne krążyły po sali, po której uwijało się także piętnastu reporterów, gdyż powitanie było jeszcze elementem roboczego spotkania. Pianista w północno-wschodnim rogu grał jakieś lekkie melodie, może nie na poziomie radiowej gumy do żucia dla uszu, ale na krawędzi. - A pan od dawna zna prezydenta Ryana? - zapytał premier Kenii, zadowolony, że spotkał w Białym Domu czarnoskórego admirała. - Sporo razem przeszliśmy, sir - wymijająco odparł Robby Jackson. - Robby! O, przepraszam - poprawił się z czarującym uśmiechem książę Walii. - Witam, panie admirale. - Panie komandorze - odparł urzędowym tonem Robby, ale serdeczny uścisk dłoni przeczył tej oschłości. - Ładnych parę lat się już nie widzieliśmy, sir. - To panowie się znają? - wybąkał premier Kenii, ale na szczęście zobaczył kolegę z Tanzanii, więc miał pretekst, by ich zostawić na osobności. - Jak mu leci? - zapytał książę. - Ale tak naprawdę - dodał, nieco rozczarowując Robby'ego. No tak, przyjaciel, nie przyjaciel, zlecono mu robotę do wykonania. Jackson wiedział, że wysłanie tu akurat jego było decyzją polityczną, i że po powrocie do ambasady będzie musiał podyktować raport o tym, czego się dowiedział. Z drugiej strony, pytanie zasługiwało na odpowiedź, tym bardziej, że zadawał je człowiek, z którym mieli okazję pewnej sztormowej nocy walczyć ramię przy ramieniu z Jackiem. - Dwa dni temu odbyła się odprawa z udziałem zastępców członków Kolegium Szefów Sztabów. Jutro mamy sesję roboczą. Jack sobie poradzi. - Reszty sam się domyśl. Tylko tyle mógł mu powiedzieć, ale włożył w to całą zdolność przekonywania. W tej chwili Jack był jego naczelnym wodzem i lojalność wobec niego była już nie tylko kwestią stosunków między nimi, ale jego służbowym i moralnym obowiązkiem. - A co u twojej żony? - zapytał książę, spoglądając na Sissy, gwarzącą z Cathy. - Dalej gra na drugim fortepianie w Narodowej Orkiestrze Symfonicznej. - A kto na pierwszym? - Miklos Dimitri. Ma większe dłonie - dodał i ugryzł się w język, tuż przed zadaniem własnych pytań o rodzinę księcia. W końcu czytał gazety. - Dobrze sobie poradziliście na Pacyfiku. - Na szczęście nie musieliśmy nikogo więcej zabijać. - Spojrzał rozmówcy prosto w oczy. - Zabijanie ludzi naprawdę nie sprawia mi przyjemności. - Ale czy on sobie poradzi, Robby? Znasz go przecież lepiej niż ja. - Panie komandorze - odparł Jackson - on nie ma innego wyjścia, jak tylko sobie poradzić. - Obejrzał się przez ramię i spoglądał na swego najwyższego zwierzchnika, zastanawiając się, ile też go musi kosztować odgrywanie pajaca przed nimi wszystkimi. Przecież nienawidzi takich okazji. Patrząc, jak radzi sobie z kolejnymi rozmówcami, nie mógł uciec od wspomnień. - Tak, wasza wysokość, wiele się zmieniło od czasu, gdy uczył historii w Akademii. Dla Cathy Ryan było to kolejne ćwiczenie w sztuce chronienia rąk. Tak się złożyło, że miała trochę więcej doświadczenia w pełnieniu obowiązków oficjalnych niż jej mąż. Jako prodziekan Instytutu Okulistycznego Wilmera na Uniwersytecie Johna Hopkinsa, często musiała brać udział w imprezach mających na celu zebranie pieniędzy na potrzeby instytutu, czyli zajmować się żebraniem na balach charytatywnych. Jack zwykle się z tych imprez wykręcał, co trochę miała mu za złe. I teraz znowu musiała spotykać się z ludźmi, tyle tylko, że tym razem nie znała ich, nie miała okazji polubić, a co gorsza, żaden z nich nie miał do zaoferowania nic jej wydziałowi. Czyli czysta strata czasu. - Pani premier Indii - dobiegł szept z tyłu. - Witam, pani premier - powitała ją Cathy, uśmiechając się promiennie i ciesząc się z delikatnego tym razem uścisku dłoni. - Musi pani być bardzo dumna z męża. - Zawsze byłam dumna z Jacka. - Były tego samego wzrostu. Cathy zauważyła, że Hinduska mruży oczy za okularami. Oho, przydałoby się, żeby okulista ją obejrzał i przepisał nowe szkła, bo od tych pewnie często głowa ją boli. Dziwne. Tam w Indiach mają niezłych lekarzy, przecież nie wszyscy przyjechali do nas. - I jakie wspaniałe dzieci. - Bardzo mi miło - odparła z machinalnym uśmiechem, równie szczerym, co pochwały rozmówczyni. Teraz dojrzała w jej oczach jeszcze coś, na co do tej pory nie zwróciła uwagi. To coś bardzo się jej nie spodobało. Wyglądało na to, że Hinduska najwyraźniej w świecie uważa się za kogoś lepszego od niej. Ale dlaczego? Bo jest politykiem, a nie tylko lekarką? Czy gdyby była prawniczką, byłoby lepiej? Raczej nie. Pamiętała jeszcze doskonale ten wieczór w tej samej Sali Wschodniej, kiedy osadziła Elizabeth Elliott. Tamta małpa miała dokładnie to samo wypisane na czole: "Jestem lepsza od ciebie, bo jestem kim jestem i robię to, co robię". Spojrzała jeszcze raz w ciemne oczy gościa. Tam się wyraźnie czaiło coś więcej, ale kolejka poruszała się dalej i musiała puścić jej rękę, by powitać kolejnego gościa. Pani premier odeszła na bok i poszukała wzrokiem krążącego w pobliżu kelnera. Wzięła z tacy szklankę soku. Na razie nie mogła jeszcze zrobić tego, na co miała ochotę, ale jutro, w Nowym Jorku, przyjdzie już na to pora. Popatrzyła po sali i zauważyła premiera Chińskiej Republiki Ludowej. Wzniosła szklankę lekko, najwyżej parę centymetrów i skinęła głową, bez uśmiechu. Po co się jeszcze uśmiechać? i tak oczy przekazały wiadomość. - Czy to prawda, że teraz nazywają pana Miecznikiem? - zapytał z żartobliwym błyskiem w oku książę Ali ibn Szeik. - Tak, wasza książęca mość. I to właśnie pańskiemu podarunkowi to zawdzięczam - odparł Jack. - Dziękuję za obecność na naszej smutnej uroczystości. - Przyjacielu, wiele nas łączy - powiedział na to książę. Nie był formalnie głową państwa, ale w związku z chorobą władcy, Ali przejmował coraz więcej obowiązków związanych z rządzeniem królestwem. W tej chwili sprawy polityki zagranicznej i wywiadu spoczywały już całkowicie w jego rękach, choć nadal wiele pomocy udzielali mu doradcy brytyjscy w pierwszej z tych dziedzin, a izraelscy w drugiej. Ta pomoc Mossadu była szczególnie uderzającą ironią losu, biorąc pod uwagę tradycyjną politykę państw arabskich. Toteż ukrywano ją skrzętnie przed wszystkimi. Ryan wiedział o tym wszystkim i cieszył się z takiego obrotu rzeczy. Być może Ali zarzucił sobie na plecy ciężki worek, ale zdecydowanie był w stanie go unieść. - Chyba nie miał pan dotąd okazji poznać Cathy, wasza wysokość? - Nie - odparł książę - ale miałem do czynienia z pani kolegą, doktorem Katzem, który uczył mojego okulistę. Pani mąż jest do prawdy szczęściarzem, pani profesor. No, proszę. A przecież Arabowie mieli być tępi, pozbawieni poczucia humoru i szacunku wobec kobiet. Jeżeli tak, to ten jest zupełnie inny. O, i jak delikatnie ujął rękę. - Ach, pewnie pan poznał Berniego w 1994 roku, kiedy wyjechał nad Zatokę? - Ich instytut pomagał wtedy uruchomić klinikę w Rijadzie i Katz wyjechał tam na pięciomiesięczny kontrakt, by dopilnować wszystkiego na miejscu. - Tak. Operował wtedy mojego kuzyna, który odniósł obrażenia w wypadku lotniczym. Już wrócił do latania. Czy to wasze dzieci? - Tak, wasza wysokość. - Ali powędruje do szufladki z fajnymi gośćmi, postanowiła. - Czy mógłbym z nimi zamienić kilka słów? - Ależ oczywiście. Caroline Ryan, odnotował w pamięci, bardzo inteligentna, bezpośrednia. Dumna. Mąż znajdzie w niej ważnego pomocnika, jeżeli tylko potrafi z tego skorzystać. Jaka szkoda, że jego własna kultura nie pozwalała wykorzystywać właściwie kobiecych talentów. No cóż, póki nie zostanie królem, niewiele może na to poradzić. A i wtedy, jeżeli w ogóle do tego dojdzie, zmiany będą musiały zachodzić powoli. W ciągu zaledwie dwóch pokoleń w życiu jego rodaków zaszły zapierające dech w piersiach zmiany, ale i tak pozostał do pokonania jeszcze szmat drogi. Tak czy inaczej, między nim a Ryanem istniały silne więzi, a w tej sytuacji oznaczało to silne więzi między jego królestwem a Ameryką. Podszedł do dzieci, ale właściwie zanim znalazł się na miejscu, wiedział już wszystko, co chciał. Dzieciaki były wyraźnie przytłoczone tym wszystkim. Najmłodsza z nich, dziewczynka, miała najłatwiej, bo w ogóle nic z tego nie rozumiała i w tej chwili jej największym zmartwieniem był sok, który piła na kolanach omiatającego czujnym wzrokiem otoczenie agenta Tajnej Służby. Kilka pań usiłowało nawiązać z nią rozmowę, ale raczej bez większego powodzenia. Mała przywykła do tego, że wszyscy się nią zajmują, więc jej to nie przeszkadzało. Chłopak był najbardziej zdezorientowany, ale to naturalne w tym wieku, gdy już nie jest się dzieckiem, a jeszcze nie jest się mężczyzną. Najstarsza córka, która oficjalnie miała na imię Olivia, ale wszyscy nazywali ją Sally, nieźle sobie radziła z tym wszystkim, ale książę Ali był zaskoczony wyraźnym brakiem przystosowania dzieci do takich okazji. Widać było wyraźnie, że rodzice chronili je do ostatniej chwili przed obowiązkami wynikającymi z oficjalnego statusu ojca. Może były trochę rozpuszczone, ale brakowało im tego znudzonego, wyniosłego spojrzenia, jakim dzieci możnych rodziców zwykle śledzą podobne wydarzenia. Wiele można powiedzieć o ludziach, patrząc na ich dzieci. Pochylił się nad Katie. Dziewczynka początkowo cofnęła się, zaskoczona jego ubiorem - Ali był w stroju narodowym i poważnie martwił się, czy nie przeziębił się w czasie uroczystości w katedrze Narodowej - ale już po chwili uśmiech wrócił na jej twarz i wyciągnęła rękę, żeby pobawić się jego brodą. Podniósł wzrok na siwowłosego agenta, który jej pilnował i obaj mężczyźni wymienili spojrzenia. Wiedział, że i Cathy Ryan śledzi w tej chwili każdy jego ruch. Najłatwiej wzbudzić sympatię ludzi, okazując serdeczność im dzieciom. Nie chodziło mu o to, ale zapisał w pamięci, żeby w raporcie podkreślić, że Ryan jest człowiekiem o bardzo skomplikowanej osobowości i nie należy wyciągać pochopnych ocen z takich rzeczy, jak jego blamaż w czasie mowy pogrzebowej. To, że ktoś w kierowaniu krajem schodzi z utartej ścieżki, wcale nie oznacza, że nie nadaje się do tego. Wielu ludzi tego nie może pojąć. Wielu z nich krąży w tej chwili po tej sali. * * * Siostra Jeanne Baptiste robiła co mogła, by ignorować ból, ciężko pracując do zachodu słońca. Wmawiała sobie, że to tylko oznaka starości, a poza tym ból jest lekki, więc szybko przejdzie, że to nieznośny upał powoduje, że jej ciało jest tak rozpalone. W tym wieku i w tym klimacie nie ma ludzi zdrowych - są tylko źle zdiagnozowani. Już w pierwszym tygodniu pobytu rozłożyła ją malaria, a to choroba z tych, które nigdy człowieka nie opuszczają. Początkowo zresztą myślała, że to kolejny nawrót, ale okazało, się, że nie. Nie była to także wina kongijskiego upału. Zaczęła się bać, i to ją zaskoczyło. Do tej pory, choć przez całe dorosłe życie pocieszała chorych na różne choroby, nie pojmowała tak do końca ich strachu. Wiedziała oczywiście, że się boją. Starała się ten strach osłabić serdecznym stosunkiem do chorych, swoją życzliwością dla nich i modlitwą za ich uzdrowienie. A teraz, po raz pierwszy w życiu, zaczynała rozumieć ten strach, sama zaczynała się bać, bo zdawało się jej, że wie, co jej jest. Widywała już chorych na tę chorobę. Niezbyt często, bo zwykle było już za późno, zanim trafiali do szpitala. Benedict Mkusa trafił do nich od razu, ale to niewiele mogło zmienić. Do wieczora pewnie umrze, tak przynajmniej mówiła siostra Maria Magdalena po porannej mszy. Jeszcze trzy dni temu westchnęłaby tylko ciężko i pocieszyła się myślą, że już wkrótce będzie w niebie, wśród aniołków. Trzy dni temu tak, ale nie dziś. Teraz zdawała sobie sprawę, że jeżeli do tego dojdzie, ona będzie następna w kolejce. Oparła się ciężko o framugę drzwi. Jaki błąd popełniła? Była uważną pielęgniarką. Nie popełniała błędów. Musiała wyjść z oddziału. Poszła prosto do łącznika i stamtąd do laboratorium. Doktor Moudi jak zwykle siedział przy stole, nad mikroskopem, całkowicie pochłonięty pracą. Nawet nie usłyszał, że weszła. Kiedy podniósł głowę, trąc zmęczone po dwudziestu minutach patrzenia w obiektyw oczy, zdumiał go widok zakonnicy siedzącej przy stoliku obok. Miała podwinięty rękaw, czerwoną gumę zaciśniętą wokół przedramienia i igłę wbitą w żyłę w zgięciu łokcia. Napełniła właśnie krwią trzecią probówkę i sięgała po czwartą. - Co się stało, siostro? - Panie doktorze, proszę to obejrzeć jak najszybciej. I niech pan nie zapomni o rękawiczkach. Moudi podniósł się zaskoczony i podszedł, stając metr od niej, gdy pielęgniarka wyciągnęła z żyły igłę i przyłożyła tampon. Właściwie niewiele się różniła od kobiet z jego rodzinnego miasta, Kum, świętego miasta szyitów. Ubierała się skromnie, jak przystoi kobietom. Wiele mu się w tych siostrach zakonnych podobało: ich optymizm, zapał do ciężkiej pracy, nawet ich głęboka, choć niewłaściwie skierowana wiara. Właśnie, niewłaściwa, a nie bałwochwalcza, jak utrzymywali szyici. Przecież one też należały do Ludów Księgi, sam prorok szanował ich wiarę, to dopiero szyici zaczęli traktować ludzi ich wyznania jako wcielenie Szatana. Spojrzał w jej oczy i od razu zrozumiał, skąd ta uwaga o rękawiczkach. Ona już wiedziała, mimo że zewnętrzne objawy były jeszcze trudno rozpoznawalne. - Proszę usiąść, siostro. - Nie, ja muszę... - Siostro - powiedział z naciskiem Moudi - jest siostra teraz moim pacjentem, więc niech siostra robi to, co każę, dobrze? - Panie doktorze, ja... Doktor spuścił z tonu. Nie było sensu być dla niej oschłym, a poza tym ta kobieta naprawdę nie zasłużyła na los, który przeznaczył jej Bóg. - Siostro, okazywała siostra swoim pacjentom wiele troski i oddania przez te lata. Przez wzgląd na to, proszę siostrę o to, żeby mi siostra pozwoliła okazać sobie choć trochę troski i oddania. Siostra Jeanne Baptiste spełniła wreszcie jego prośbę. Moudi założył rękawiczki i zmierzył jej tętno i ciśnienie. Tętno 88, ciśnienie 138/90, temperatura 39 stopni. Pierwsze dwa wyniki były wyraźnie podwyższone, zapewne z powodu trzeciego, który z kolei zapowiadał to, czego się obawiała. To mogło być cokolwiek, od głupiego przeziębienia po malarię, ale ona miała do czynienia z małym Mkusą, który właśnie umierał na o wiele poważniejszą chorobę. Zostawił ją tam, gdzie siedziała, a sam przeszedł z probówkami do mikroskopu. Kiedyś chciał zostać chirurgiem. Był najmłodszym z czterech synów, bratanków przywódcy swego kraju i niecierpliwie czekał dorosłości, by, jak jego bracia, pójść na wojnę z Irakiem. Dwaj z nich polegli na niej, trzeci wrócił okaleczony i po paru miesiącach popełnił samobójstwo. To wtedy postanowił zostać chirurgiem, by ulżyć doli rannych bojowników Allacha, by mogli po wyzdrowieniu dalej walczyć o Świętą Sprawę. Potem wojna się skończyła i Moudi zamiast chirurgii zaczął studiować epidemiologię, bo walczyć o Sprawę można na wiele sposobów. Teraz, po latach oczekiwania wreszcie przyszła chwila, w której będzie mógł walczyć o nią, wykorzystując zdobytą wiedzę. Po kilku minutach poszedł do swojego gabinetu na oddziale zakaźnym. Moudi zawsze wyczuwał tu wręcz namacalnie aurę śmierci. Pewnie to tylko kwestia wyobraźni, ale miejsce rzeczywiście naznaczone było jej obecnością. Podzielił próbkę krwi siostry na dwie probówki, zapakował jedną z nich do wysyłki lotniczą pocztą kurierską do Atlanty w stanie Georgia w Stanach Zjednoczonych, gdzie mieściło się światowe Centrum Chorób Zakaźnych, ośrodek zajmujący się diagnozowaniem najniebezpieczniejszych jednostek chorobowych w świecie. Drugą zamroził do ewentualnych dalszych badań. CCZ było sprawne jak zawsze - na stole leżał już przysłany godzinę temu teleks, identyfikujący przypadek chłopca jako chorobę wywołaną wirusem ebola. Dalej następowała długa seria ostrzeżeń i zaleceń, równie zbędnych, co sama diagnoza. Mało co na świecie zabijało tak nieodwołalnie, a nic tak szybko jak ebola. Wyglądało to tak, jakby Najwyższy rzucił klątwę na małego Mkusę, co przecież nie mogło być prawdą, bo Allach jest nieskończenie miłosierny i nigdy z rozmysłem nie ugodziłby swym gniewem niewinnego dziecka. Pewnie było mu to pisane, ale to i tak nie pocieszy ani pacjenta, ani rodziców. Siedzieli teraz przy jego łóżku, ubrani w ochronne kombinezony i patrzyli, jak na ich oczach świat wali im się w gruzy. Chłopiec cierpiał potwornie. Część jego ciała była już martwa i gniła, podczas gdy serce nadal usiłowało pompować krew, a mózg kierować funkcjami obumierającego organizmu. Porównywalne rezultaty mogło chyba dać tylko wystawienie ludzkiego ciała na działanie bardzo silnego promieniowania przenikliwego. Jeden po drugim, potem parami, grupami, a wreszcie wszystkie na raz, jego organy wewnętrzne obumierały. Nie miał już nawet siły wymiotować, krew wylewała się z niego przez przewód pokarmowy. Tylko oczy sprawiały jeszcze wrażenie funkcjonujących normalnie, choć i w nich widać było wylewy. Ciemne oczy dziecka, smutne i nie rozumiejące, nie pojmujące tego, że życie, tak niedawno rozpoczęte, musi się zaraz skończyć, wypatrywały rodziców, by przyszli do niego i na powrót wszystko ułożyli, jak zawsze przez te osiem lat. Izolatka cuchnęła krwią, potem i odchodami. Chłopiec leżał bez ruchu, ale mimo to sprawiał wrażenie, jakby się oddalał. Doktor Moudi zamknął oczy i zmówił modlitwę za chłopca, który, choć nie był muzułmaninem, był dzieckiem religijnym i nie ponosił winy za to, że nie pozwolono mu poznać nauk Proroka. Allach jest przecież nieskończenie miłosierny i bez wątpienia przymknie na to oczy, okazując mu łaskę i zabierając do Raju. Lepiej, żeby zrobił to jak najszybciej. Śmierć obejmowała chłopca swoim uściskiem centymetr po centymetrze. Oddech był coraz płytszy, oczy zasnuwały się mgłą i poruszały coraz wolniej, kończyny, które jeszcze niedawno drgały w konwulsjach, teraz leżały nieruchomo i tylko palce drżały, ale i to powoli ustępowało. Siostra Maria Magdalena, stojąca za plecami rodziców, położyła im ręce na ramionach, a doktor Moudi podszedł bliżej, by przyłożyć do piersi chłopca stetoskop. Z wnętrza klatki piersiowej dochodziły różne dźwięki: kapanie krwi, gulgotanie obumierających i pękających tkanek, ale serca nie było już słychać. Przyłożył jeszcze słuchawkę obok, by się upewnić, a potem podniósł wzrok na rodziców. - Bardzo mi przykro, ale państwa syn już nie żyje. Mógł dodać, że jak na ebola, śmierć ich syna była bardzo łagodna, ale i tak niczego by to nie zmieniło. Zresztą, inne przypadki znał tylko z książek i artykułów, to było jego pierwsze bezpośrednie zetknięcie z wirusem. Wystarczyło nawet tego, by przejąć go zgrozą do głębi. Rodzice przyjęli to nadzwyczaj mężnie. Zresztą wiedzieli o tym już od wczoraj, mieli mnóstwo czasu, by się z tą śmiercią pogodzić, a widok przedśmiertnych męczarni dziecka sprawił, że nawet zaczęli jej wyglądać, by położyła już kres jego męce. Wirus zostawił im akurat tyle czasu, by zdążyli się z nią pogodzić, ale nie dość, by szok ich złamał. Teraz pójdą poszukać ukojenia w modlitwie, i tak właśnie być powinno. Ciało Benedicta zostanie spalone, a wraz z nim wirus, który go zamordował. Teleks z Atlanty zalecał to kategorycznie. Szkoda. Ryan potrząsnął ręką, by ją rozluźnić, gdy kolejka gości wreszcie dobiegła końca. Spojrzał na żonę, która też rozcierała swoją dłoń i głęboko westchnął. - Przynieść ci coś? - zapytał. - Tak, ale coś lekkiego. Mam jutro dwie operacje. Ryan przypomniał sobie, że wciąż jeszcze nie obmyślili żadnego sposobu na bezpieczne i nie rzucające się w oczy dojazdy do pracy. - Dużo będziemy musieli miewać takich atrakcji? - zapytała po chwili. - Nie mam pojęcia - skłamał Jack. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że terminarz mieli już ustalony na kilka miesięcy naprzód i że, niezależnie od tego, co o tym terminarzu myślą, będą musieli odbyć wszystkie zapisane w nim spotkania. Z upływem każdego dnia ogarniało go coraz większe zdziwienie tym, że są ludzie gotowi na każdą podłość i wyrzeczenie, byle objąć tę posadę. Wiązało się z nią tyle pobocznych obowiązków, że właściwie nie pozostawiały już czasu na wykonywanie tych zasadniczych. W tej chwili podszedł jeden z kelnerów z tacą napojów dla prezydenckiej pary. Na serwetkach wydrukowana była sylwetka Białego Domu i słowa DOM PREZYDENTA. Zauważyli to jednocześnie i gdy podnieśli oczy, by sobie to nawzajem zakomunikować, porozumieli się bez słów. - Pamiętasz, jak pierwszy raz zabraliśmy Sally do Disneylandu? - zapytała Cathy. Jack wiedział, o co jej chodziło. To było tuż po trzecich urodzinach ich córeczki, tuż przed tym brzemiennym w skutki wyjazdem do Londynu. Sally zafascynował zamek Królewny Śnieżki, stojący w środku Magicznego Królestwa. Gdziekolwiek poszli, jej oczy były w niego stale wbite. Nazywała go Domem Myszki Miki. A teraz, proszę, mieli swój własny zamek, przynajmniej na jakiś czas. Cena, jaką za to musieli płacić, była jednak stanowczo zbyt wysoka. Cathy podeszła do kąta, w którym Robby i Sissy Jacksonowie rozmawiali z księciem Walii. Jack poszukał wzrokiem van Damma. - Jak ręka? - zapytał Arnie. - Nie narzekam. - Twoje szczęście, że nie musiałeś prowadzić kampanii wyborczej. Ma się wtedy mnóstwo do czynienia z ludźmi, którzy uważają, że uścisk jest tym bardziej serdeczny, im więcej siły w niego włożą. Ci przynajmniej trochę uważają. - Arnie pociągnął łyk Perriera i rozejrzał się po sali. Przyjęcie toczyło się zgodnie z planem. Szefowie rządów, głowy państw i ambasadorzy podzielili się na dyskutujące grupki. Skądś doszedł go nawet przytłumiony śmiech, będący pewnie reakcją na jakiś ostrożny żart. Nastrój wyraźnie się rozluźnił. - Jak mi dziś poszło? - zapytał cicho Ryan. - Szczerze? Nie mam pojęcia. Wszyscy oczekiwali czego innego i o tym powinieneś pamiętać. - Nie dodał już, że części z nich było to całkiem obojętne, bo mieli swoje wewnętrzne problemy na głowie. - Tyle to już się sam domyśliłem, Arnie. To co, teraz rundka po sali, co? - Pogadaj z Hinduską. Scott twierdzi, że to może być ważne. - Dobra. - Przynajmniej pamiętał jak wygląda pani premier. Większość twarzy z kolejki zdążyła się już zatrzeć i zlać w jedną wielką plamę, jak to bywa na zbyt wielkich przyjęciach. Ryan jednak przejął się tym i poczuł jak uzurpator, bo przecież politycy powinni mieć, jak policjanci, fotograficzną pamięć do twarzy i nazwisk. On nie miał i zastanawiał się, czy można tej umiejętności nabyć przez jakiś trening. Odstawił pustą szklankę na tacę przechodzącego kelnera, wytarł wilgotną dłoń w jedną z serwetek z nadrukami i wyruszył na poszukiwanie gościa z Indii. Po drodze trafił na Rosjanina. - Witam, panie ambasadorze - odparł na jego powitanie. Walerij Bogdanowicz Liermonsow witał się już z prezydentem, ale w kolejce nie mieli czasu na to, by porozmawiać. Raz jeszcze uścisnęli sobie dłonie. Liermonsow był zawodowym dyplomatą z długim stażem i wśród korpusu dyplomatycznego cieszył się powszechnym szacunkiem. Wszyscy wiedzieli, że jego staż w KGB jest równie długi jak w MSZ, ale w końcu mało który z tych, którzy te plotki roznosili, nie pracował na dwóch etatach, a poza tym Ryan nie miał nic przeciwko temu. - Mój rząd pragnie się dowiedzieć, czy skorzysta pan z zaproszenia do złożenia wizyty w Moskwie? - zapytał ambasador. - Nie mam nic przeciwko, ale przecież poprzedni prezydent dopiero co złożył wam wizytę, a poza tym w zaistniałej sytuacji czeka mnie bardzo wiele pracy i nie wiem, czy uda się na nią znaleźć czas, panie ambasadorze - odparł Jack. - Nie wątpię, ale mój rząd pragnąłby przy okazji omówić kilka bardzo ważnych dla obu stron zagadnień. - To sformułowanie spowodowało, że Ryan bacznie przyjrzał się ambasadorowi. - Tak? - Obawiałem się, że natłok pańskich obowiązków może stać na przeszkodzie w odbyciu wizyty. Czy w takim razie zgodziłby się pan przyjąć, z zachowaniem daleko idącej dyskrecji, osobistego wysłannika naszego prezydenta i spróbować z nim omówić te zagadnienia? Mowa mogła być o tylko jednej osobie i Jack wiedział o tym. - Siergiej Nikołajewicz? - Czy zgodzi się pan go przyjąć? - powtórzył ambasador. Ryan przez chwilę poczuł jeśli nie strach, to przynajmniej niepokój. Gołowko był teraz przewodniczącym SWR, Służby Wywiadu Zagranicznego, o wiele mniejszej, ale nadal groźnej spadkobierczyni KGB. Był też jednym z niewielu ludzi w rządzie Rosji, którzy odznaczali się jednocześnie zdrowym rozsądkiem i zaufaniem prezydenta Gruszawoja w stopniu odpowiednim, by móc pełnić rolę jego osobistego wysłannika o szerokich kompetencjach. Gołowko do pewnego stopnia pełnił rolę, którą dla Stalina wykonywał Beria: był jego doradcą, służył mu swoim mózgiem, doświadczeniem i w razie potrzeby aparatem zdolnym do wprowadzenia w życie ich wspólnych decyzji. No, może analogia z Berią szła tu za daleko, ale jeżeli Gołowko się do niego wybierał, to na pewno nie po szczyptę soli. "Bardzo ważne dla obu stron zagadnienia" i ten pośpiech mogły oznaczać tylko jedno: kłopoty. Kolejną wskazówką było to, że wizytę omawiano bezpośrednio z nim, a nie przez Departament Stanu. No i ta wiele mówiąca natarczywość doświadczonego w końcu dyplomaty. To wszystko dodawało powagi sytuacji. - Siergiej to mój stary przyjaciel - powiedział z uśmiechem, nie dodając już, że zaprzyjaźnili się, gdy "stary przyjaciel" trzymał w ręku pistolet wymierzony w jego głowę. - W moim domu jest zawsze mile widzianym gościem. Proszę powiadomić o terminie wizyty Arnie'ego, dobrze? - Dziękuję, panie prezydencie - z wyraźną ulgą odparł ambasador. Cholera, to coś naprawdę poważnego, utwierdził się w przekonaniu Jack. Kiwnął ambasadorowi głową i odszedł. Książę Walii zabawiał rozmową panią premier Indii, czekając aż Rosjanin pójdzie sobie wreszcie. - Pani premier, wasza wysokość - powiedział Ryan, skłaniając się lekko. - Pomyśleliśmy sobie, że pewne ważne sprawy wymagają wyjaśnienia. - Tak? A o co chodzi? - zapytał Ryan, czując już przez skórę, o czym będzie mowa. - O ten nieszczęsny incydent na Oceanie Indyjskim, oczywiście. Mój Boże, tyle nieszczęść przez zwykłe nieporozumienie. - Rzeczywiście, to poważna sprawa... * * * Nawet w wojsku są dni wolne i dziś, z okazji pogrzebu prezydenta, był jeden z nich. Niebiescy i Czerwoni skorzystali z tego dnia, by odpocząć. Także dowódcy mieli wolne i spotkali się w domu generała Diggsa. Dom położony był na wzgórzu, z którego rozpościerał się widok na monotonną panoramę doliny. Widok był wspaniały, pustynię owiewał ciepły meksykański wiatr, a na ogrodzonym podwórzu za domem dymił i skwierczał grill. - Spotkał pan kiedyś prezydenta Ryana? - zapytał Bondarienko, opuszczając od ust puszkę piwa. Diggs powoli pokręcił głową, przewracając hamburgery na ruszcie. Sięgnął po sos. - Nie. Z tego co wiem, miał coś wspólnego z wysłaniem 10. pułku do Izraela, ale osobiście go nie spotkałem. Znam za to Robby'ego Jacksona, który jest teraz szefem planowania w Kolegium Szefów Sztabów. Robby bardzo go chwali. - To amerykański zwyczaj? - zapytał znowu Bondarienko, wskazując puszką na murowany grill. - Ojciec mnie tego nauczył - odparł Diggs, podnosząc wzrok znad rusztu. - Możesz mi podać moje piwo? - Kiwnął głową, gdy Rosjanin podał mu jego puszkę. - Nie znoszę tracić czasu przeznaczonego na szkolenie, ale... - Ale, tak jak i jego gość, lubił sobie czasem zrobić wolne. - Fajnie tu macie, Marion. - Bondarienko rozejrzał się po okolicy. Zaplecze bazy wyglądało jak typowe amerykańskie przedmieście, z ulicami i domami kadry, ale dalej okolica nie przypominała Ameryki z kolorowych magazynów. Jak okiem sięgnąć, cała dolina była kompletnie goła. Nic tu nie rosło, poza kilkoma kolczastymi krzewami. Ziemia była jasnobrązowa, nawet góry wyglądały na całkowicie jałowe. Mimo to widok był naprawdę zapierający dech w piersiach. I w dodatku przypominał mu podobne widoki w Tadżykistanie. Może dlatego tak na niego działał? - To za co panu nawieszali tych blaszek, panie generale? - zapytał Diggs. Wiedział, że to wysokie odznaczenia bojowe i że za biurkiem się takich nie dostaje. Gość lekko zadrżał. Zimno mu, czy co? - Ano Afgańczycy wybrali się kiedyś do nas z nie zapowiedzianą wizytą. Mieliśmy tam w jednym miejscu tajny ośrodek badawczy, teraz już nieczynny, bo od paru lat leży już za granicą, wiesz... Diggs kiwnął głową. - Jestem kawalerzystą, nie fizykiem, więc możesz sobie darować wszystko to, co tajne. - Dobra. Broniłem budynku mieszkalnego, hotelu dla naukowców i ich rodzin. Wziąłem pod komendę pluton wojsk pogranicznych KGB i zajęliśmy pozycje na parterze. Afgańczycy atakowali w sile kompanii, w nocy, pod osłoną burzy śnieżnej. Przez jakąś godzinę, albo coś koło tego, było całkiem ciekawie - podsumował Gienadij i pociągnął łyk piwa. Diggs widział kilka blizn, kiedy poprzedniego dnia spotkali się pod prysznicem. - Rzeczywiście są tacy dobrzy, jak się słyszy? - Afgańczycy? - Bondarienko pokręcił głową. - Lepiej, żebyś im nie wpadł w ręce. To są ludzie, którzy niczego się nie boją, ale to czasami gra na ich niekorzyść. Od razu widać, czy grupa, z którą masz do czynienia, ma kompetentnego dowódcę, czy nie. Ten, z którym walczyłem, był dobry. Ani się obejrzeliśmy, jak pół laboratorium poszło w diabły, a my... - Wstrząsnął nim znowu dreszcz. - Myśmy po prostu mieli cholerne szczęście. W końcu wdarli się do budynku. No i okazałem się lepszym strzelcem. - Bohater Związku Radzieckiego - mruknął Diggs znad rusztu. Pułkownik Hamm cały czas słuchał, nie odzywając się ani słowem. W ich środowisku tak się właśnie mierzyło wartość ludzi: nie według tego co, ale jak opowiadali. Bondarienko uśmiechnął się. - Marion, ja naprawdę nie miałem innego wyboru. Nie było dokąd uciekać, a poza tym widziałem już wcześniej, co oni wyprawiali z wziętymi do niewoli oficerami. No więc dali blachę, dali awans, co, miałem nie brać? A potem tak się porobiło, że mój kraj... Jak to powiedzieć? Wyparował? - To nie była cała historia. Bondarienko był potem w Moskwie, w czasie puczu Janajewa i po raz pierwszy w życiu stanął przed moralnym dylematem. Podjął właściwą decyzję, co nie uszło uwagi kilku ludzi, których zdanie bardzo się liczyło w rządzie nowego, znacznie mniejszego państwa. - No, ale teraz to zupełnie inny kraj - odezwał się Hamm - i teraz się przyjaźnimy. - Zgadza się, panie pułkowniku. Dobrze pan mówi, a jeszcze lepiej dowodzi. - Dziękuję, ale to przesada. Ja głównie siedzę na tyłku, a pułk sam się dowodzi. - Wszyscy wiedzieli, że to kłamstwo, ale dobremu oficerowi nie wypadało powiedzieć inaczej. - Dobrze pan dowodzi - powtórzył Bondarienko - ale działa pan według naszej doktryny! - Gość wydawał się nadal poruszony tym odkryciem. - Skoro to się sprawdza, to czemu nie? - odparł Hamm i dopił swoje piwo. Pewnie, że się sprawdza, pomyślał Bondarienko. W jego armii też wreszcie zacznie się sprawdzać, kiedy dokona reformy i postawi ją z głowy na nogi, jak jeszcze nigdy, jak historia Rosji długa. Nawet w latach największej świetności, gdy spychała Hitlera do Berlina, Armia Radziecka była jak obuch siekiery: tępa, masywna i polegająca głównie na sile bezwładności. Przy pewnej dozie szczęścia nawet obuchem da się ściąć drzewo. Ale szczęściu trzeba pomagać, na przykład konstruując najlepszy czołg drugiej wojny światowej, T-34. A T-34 też by nie powstał, gdyby nie ludzie, którzy wyszukali i kupili w Ameryce patent Christiego na zawieszenie czołgu na wałkach skrętnych, którym nikt nie był zainteresowany, i inni, którzy we Francji znaleźli dieslowski silnik do napędu sterowców, a potem jeszcze inni, którzy to zebrali do kupy i ciężką pracą zbudowali pojazd, który wygrał wojnę na Wschodzie. Ten czołg był wytworem myśli konstruktorskiej na światowym poziomie, który w dodatku pojawił się we właściwym miejscu i czasie, i pozwolił obronić ojczyznę. Tamte czasy jednak nieodwracalnie minęły i jego ojczyzna nie mogła już dłużej polegać na sile obucha i szczęściu. Amerykanie pokazali drogę, przechodząc w latach 80. na system dotąd na świecie nieznany: stworzyli stosunkowo nieliczną, całkowicie zawodową armię doskonale wyposażonych i wyszkolonych żołnierzy, wybranych starannie spośród ochotników, zgłaszających się do jej szeregów. 11. pułk Hamma nie przypominał mu żadnej jednostki z tych, które w życiu miał okazję widzieć. Po odprawie przed ćwiczeniami wiedział, czego mógł się spodziewać, ale brał większość z tego, co usłyszał, za przechwałki. To się jednak sprawdziło co do joty. W sprzyjającym terenie taki pułk mógł podjąć równą walkę z dywizją i, w co jeszcze trudniej było uwierzyć, wygrać ją. Czyli jeżeli udało się siekierę odwrócić ostrzem do pnia, drzewo dawało się ściąć dużo łatwiej. Przecież Niebiescy też nie wypadli sroce spod ogona, a mimo to ich dowódca nie przyszedł tu z nimi na piwo, wykorzystując wolny dzień na dodatkowe zajęcia ze swoimi podwładnymi, by następnym razem spisali się lepiej. Do wielu rzeczy, których się tu nauczył, doszła jeszcze jedna, o tym jak Amerykanie reagowali na takie nauczki. Starsi oficerowie sztabowi regularnie doznawali upokorzeń w czasie ćwiczeń i odpraw po ćwiczeniach, na których rozjemcy bezlitośnie przeprowadzali wiwisekcję ich błędów, odtwarzając na podstawie swoich zapisów każdy krok, analizując go i surowo oceniając. - Wiecie co? - zaczął Bondarienko. - U nas, jakby taki jeden z drugim rozjemca pozwolił sobie w taki sposób prowadzić odprawę, to by szybko w zęby dostał od innych i by mu przeszło. - Normalka, u nas na początku też o mało do tego nie dochodziło - uspokoił go Diggs. - Kiedy zaczynaliśmy, dowódców, którzy u nas przegrywali, zdejmowali ze stołków. Dopiero potem ktoś się palnął w czoło i wreszcie zdali sobie sprawę z tego, po co powołano do życia nasz ośrodek, że jesteśmy tu po to, żeby było trudno. To Pete Taylor doprowadził do tego, że NOS zaczął działać jak należy. Rozjemców trochę utemperował, Niebieskim wbił do głowy, że przyjeżdżają się tutaj uczyć, a nie walczyć, więc jeśli ktoś u nich daje ciała, to należy mu wytłumaczyć dlaczego, a nie od razu wyrzucać na zieloną trawę. Tak czy inaczej, Gienadij, nie ma na świecie drugiej armii, która tak daje swoim oficerom w kość jak my. - To prawda, panie generale. Zresztą wczoraj właśnie rozmawialiśmy na ten sam temat z Seanem Connollym. Connolly dowodzi 10. pułkiem kawalerii pancernej na pustyni Negew - wyjaśnił Bondarience. - Izraelczycy nadal nie mogą się pogodzić z tym, jak im nasi rozjemcy nawtykali. - Montujemy im tam coraz więcej kamer - Diggs śmiejąc się, nakładał na talerze hamburgery - ale nadal mają kłopoty z uwierzeniem w to, co sami potem oglądają na taśmach. - Tak, ciągle jeszcze zadzierają za wysoko nosa - zgodził się Hamm. - Zresztą, zanim zostałem tu na dobre, sam parę razy nieźle dostałem w dupę od moich obecnych podwładnych. - Gienadij, po wojnie z Irakiem 3. pułk kawalerii zmechanizowanej przyjechał tu na regularną turę ćwiczeń. Jak pamiętasz, to właśnie oni stanowili szpicę 24. Dywizji Zmechanizowanej Barry'ego McCaffeya... - Fakt. We wszystkich gazetach pisali, jacy to z nich zawodowcy, bo w cztery dni weszli na ponad trzysta kilometrów w głąb Kuwejtu, a potem Iraku - potwierdził Hamm. Bondarienko pokiwał głową. On także studiował ze szczegółami historię tej wojny. - No i dwa miesiące później przyjechali do nas, a myśmy im wyzłocili tyłki tak, że blask zaćmił im aureole, które mieli nad głowami. I tu tkwi właśnie sedno sprawy, panie generale. My szkolimy tak, że jest gorzej, niż na prawdziwej wojnie. Nie ma na tym świecie oddziału lepiej wyszkolonego niż 11. pułk Ala... - A Bizony? - wtrącił się znowu Hamm. Diggs uśmiechnął się na wzmiankę o 10. pułku. Zdążył już przywyknąć do tego, że Hamm ciągle się wtrącał. - Masz rację, Al Wracając do głównego wątku: jeżeli ktoś okaże się tylko równy Czerwonym, to znaczy, że ma oddział gotowy do stawienia czoła każdemu przeciwnikowi na świecie, choćby tamten miał trzykrotną przewagę. Bondarienko pokiwał głową z uśmiechem. Szybko się uczył. Mała grupka oficerów, których ze sobą zabrał też nie próżnowała, węsząc po całej bazie i ucząc się, ucząc się zawzięcie wszystkiego, czego można się było nauczyć. Armia rosyjska nie zwykła walczyć z przeciwnikami trzykrotnie od niej liczniejszymi, ale to się mogło szybko zmienić, jeżeli będą musieli stanąć do walki z Chinami. Jeżeli dojdzie do takiej walki, będzie się ona toczyć na najdalej wysuniętych krańcach linii zaopatrzeniowych i przeciw wielkiej, ale poborowej armii. Jedyną receptą na zwycięstwo było szybkie przerobienie ich własnej armii na modłę amerykańską. Zadaniem Bondarienki była całkowita zmiana rosyjskiej doktryny wojennej, nawet dalej, całkowita zmiana rosyjskich poglądów na kwestie militarne. A tu najlepiej można się było dowiedzieć, jak to zrobić. * * * Pieprzysz, pomyślał prezydent, kryjąc ten osąd pod uprzejmym uśmiechem. Trudno było polubić Indie. Hindusi mówili o sobie, że są największą demokracją świata, ale to bzdura. Mówili o wzniosłych ideałach, ale jeżeli tylko nadarzała się okazja, rozpychali się łokciami wśród sąsiadów, rozwijali potajemnie program jądrowy i jeszcze ta buta, z którą ich poprzedni premier zwracał amerykańskiemu ambasadorowi uwagę, że "w końcu ten ocean nie przypadkiem nazywa się Indyjski", czyli innymi słowy: "zasada wolności mórz zasadą wolności mórz, ale wynoście się stąd do siebie". I w dodatku Ryan był pewien, że jeżeli tylko Marynarka wycofa się poza zasięg uderzenia samolotów z lotniskowców, Indie zrobią z dawna zapowiadany porządek ze Sri Lanką. Właśnie dopiero co tego próbowali, a im bardziej temu zaprzeczają, tym bardziej widać, że o niczym innym nie marzą. No, ale przecież nie można szefowej ich rządu roześmiać się w nos i powiedzieć, żeby przestała pieprzyć. Szkoda. Jack słuchał więc cierpliwie, popijając z kolejnej szklanki Perriera. Sytuacja na Sri Lance była skomplikowana, co doprowadziło do tego pożałowania godnego nieporozumienia, które zaowocowało spięciem, którego Indie żałują, choć nie chowają do nikogo urazy, ale uważają, że w interesie światowego bezpieczeństwa będzie, żeby obie strony odłożyły broń i ustąpiły sobie nawzajem z drogi. Marynarka Indii wraca do baz, mimo że amerykańska interwencja, w wyniku której kilka hinduskich jednostek odniosło uszkodzenia, przeszkodziła w ich zakończeniu. Nie potrzebowała słów, by sens tego wywodu dotarł do Ryana: "Ty brutalu!". Ciekawe, co w takim razie mają o was do powiedzenia Cejlończycy? Jacka korciło, żeby zadać to pytanie, ale w porę ugryzł się w język. - No cóż, być może moglibyśmy w porę powstrzymać nasze działania, gdyby ambasador Williams zdołał jaśniej nakreślić nam cały obraz - ze smutkiem w głosie podsumował Ryan. - Takie rzeczy się zdarzają w dyplomacji - odparła pani premier. - Wie pan, tak między nami, David to czarujący człowiek, ale chyba w jego wieku nasz klimat jest już dla niego zbyt gorący. Jasna cholera, jeszcze chwila i zacznie mi mówić, kogo mam skąd odwoływać! Z tym nieoficjalnym uznaniem Williamsa za persona non grata to już przesadzili. Ryan próbował zachować kamienną twarz, ale w tym momencie nie zdołał. Bardzo potrzebował teraz Scotta Adlera, sekretarz stanu kręcił się jednak gdzieś po sali. - Mam nadzieję, że rozumie pani, że w tej chwili nie mam możliwości przeprowadzania poważnych zmian w korpusie dyplomatycznym. - Spadaj, ropucho. - Och, nie, nie to miałam na myśli. W pełni doceniam trudność położenia, w jakim znalazł się pan na skutek tego pożałowania godnego incydentu. Chciałam tylko zwrócić pana uwagę na okoliczność, która mogłaby w przyszłości wiele spraw ułatwić. - A jak nie zrobisz jak chcę, to ci mogę sporo nabruździć. - Bardzo pani dziękuję za tę sugestię, pani premier. Być może ambasador Indii zechce potem porozmawiać o tym ze Scottem? - Tak, to dobry pomysł. Porozmawiam z nim o tym na pewno. - Uścisnęli sobie dłonie i rozeszli się. Jack odczekał chwilę i spojrzał na księcia. - Wasza wysokość, jak to się nazywa, kiedy dwoje ludzi na wysokich stanowiskach łże sobie prosto w oczy i oboje o tym wiedzą? - zapytał. - Dyplomacja - odparł książę. Rozdział 9 Wycie z oddali Raport ambasadora o nowym prezydencie nie wzbudził w Gołowce większego współczucia dla jego bohatera. Ryan był "zaszczuty", "nie na swoim miejscu", "przytłoczony sytuacją" i "fizycznie wycieńczony". Tak, tego się należało spodziewać. Ta jego mowa pogrzebowa była zupełnie nie na miejscu, co do tego raporty dyplomatyczne i opinie amerykańskich mediów zgadzały się całkowicie. Tego też należało się spodziewać, a w każdym razie mogli się tego spodziewać ci, którzy osobiście znali Ryana i wiedzieli o jego sentymentalnym usposobieniu. To mu przebaczał bez wahania, w końcu Rosjanie to ludzie o szerokiej duszy. Nie powinien był tego robić, ale w końcu nic złego się nie stało. Gołowko czytał tekst oficjalnego przemówienia, pełen zapewnień dla wszystkich słuchaczy i ta mowa bardzo mu się podobała. No, ale Ryan zawsze był w takich przypadkach nieobliczalny, co z jednej strony ułatwiało jego ocenę, ale z drugiej wcale mu się nie podobało. Ryan był Amerykaninem, a wiadomo, że są to ludzie, których zachowanie trudno przewidzieć. Całe swoje życie zawodowe starał się przewidzieć, jak Amerykanie zareagują na to, czy inne posunięcie i swoją karierę zawdzięczał tylko temu, że zwykle starał się przedstawić w raporcie przynajmniej trzy możliwe kontrposunięcia przeciwnika - któreś zawsze musiało pasować, ale nigdy nie było wiadomo do końca, które. Tak więc, jak można było przewidzieć, Ryan był nieprzewidywalny. Trudno. Gołowko myślał o nim jak o przyjacielu, co może było lekką przesadą, ponieważ toczyli ze sobą grę. Grali jednak czysto, choć czasami ostro, a prawie zawsze po przeciwnych stronach boiska, ale szanowali się nawzajem. Gołowko był zawodowcem i przemawiało za nim większe doświadczenie, ale Ryan był zdolnym amatorem, no i na jego korzyść działało to, że system amerykański tolerował wybryki, na które sobie pozwalał. - Co ty kombinujesz, Jack? - wyszeptał pod nosem Gołowko. W tej chwili w Waszyngtonie była noc, to w końcu osiem stref czasowych od Moskwy, w której słońce właśnie wstawało, rozpoczynając krótki, zimowy dzień. Liermonsow, ambasador Rosji w Waszyngtonie, nie był zachwycony Ryanem i Gołowko postanowił dodać do raportu własne uwagi, by ustrzec swój rząd przed wyciągnięciem pochopnych wniosków. Ryan był zbyt szczwanym lisem i zbyt niebezpiecznym przeciwnikiem w czasach Związku Radzieckiego, by go lekceważyć z powodu chwilowej słabości. Liermonsow oczekiwał kogoś podobnego do innych polityków amerykańskich, zawiódł się i swoją frustrację wylał w sprawozdaniu, tracąc z oczu istotę sprawy. Jack dawał się łatwo zaszufladkować. Miał może nie tyle nadmiernie skomplikowaną osobowość, co po prostu inną. Tu w Rosji nie mieli Ryanów, taki typ ludzi u nich nie zaszedłby w skostniałej biurokracji nawet na najniższe stanowiska kierownicze. Szybko się nudził, z charakteru był cholerykiem, choć zwykle starał się trzymać nerwy na wodzy. Gołowko sam widział kilka razy, jak Ryan zaczyna się gotować, ale samego wybuchu nie dane mu było zobaczyć. O tych erupcjach krążyły w CIA barwne opowieści, które trafiały często do tych uszu co trzeba, a za ich pośrednictwem tu, na Łubiankę. Daj mu Boże szczęście na nowym stanowisku. Ale co on się tu martwi o Ryana, swoich problemów mu nie wystarczy? Wciąż jeszcze miał na głowie SWR, bo Gruszawoj nie miał zbytnio powodów ufać spadkobierczyni "Tarczy i Miecza Partii" i chciał, by kontrolę nad przyczajonym potworem sprawował ktoś, na kim mógł polegać. Jakby tego było mało, Siergiej był jednocześnie głównym doradcą do spraw polityki zagranicznej prezydenta Rosji, a więc w praktyce to on ją prowadził, bo problemy wewnętrzne Rosji były tak wielkie, że prezydent nie miał po prostu na to czasu i zgadzał się na wszystko, co zaproponował były szpieg. Gołowko wziął to sobie bardzo do serca i poważnie podchodził do swoich obowiązków. Polityka wewnętrzna Gruszawoja przypominała walkę z hydrą. Na miejsce każdej odrąbanej głowy mafii dosłownie wyrastały trzy nowe. Gołowko miał mniej problemów, ale za to większego kalibru. Część jego duszy gorąco pragnęła powrotu starego porządku i starej KGB. Wtedy wszystko było proste - ot, podnieść telefon, powiedzieć parę słów i następnego dnia odebrać raport o tym, że przestępcy pojechali na białe niedźwiedzie. No, może to lekka przesada, ale byłby porządek, byłoby dużo spokojniej. Bardziej przewidywalnie. Jego kraj bardzo teraz potrzebował stabilizacji i porządku. Tyle że to już teraz nie jego działka. Drugi Zarząd Główny, tajna policja, była teraz instytucją samodzielną, ale wykastrowaną i ludzie śmieli się w nos tajniakom, którzy jeszcze parę lat temu przepełniali ich zgrozą. W tym kraju nigdy nie było takiego porządku, jak się tym na Zachodzie wydawało, a teraz było jeszcze gorzej. Rosja chwiała się na krawędzi anarchii, odkąd zaczęła się ta cholerna demokracja. To właśnie anarchia wyniosła do władzy Lenina, bo Rosjanie, przyzwyczajeni do tego, że zawsze ktoś twardą ręką trzyma za uzdę, pragnęli by po słabowitym rządzie Kiereńskiego ktoś wreszcie wziął wszystko za mordę i zaprowadził porządek. Gołowko już dawno wyrósł z komunizmu, a ze swego wysokiego miejsca dobrze widział, co marksizm-leninizm zrobił z jego ojczyzny. Nie chciał powrotu starego reżimu, ale tęsknił do czasów, gdy mógł podejmować decyzje, czując za sobą siłę zorganizowanego państwa. Doskonale wiedział, że słabość wewnętrzna państwa przyciąga kłopoty z zewnątrz - parę razy miał do czynienia z "bratnią pomocą" udzielaną w takim przypadkach innym krajom przez ZSRR i nie chciał, by tym razem przyszła kolej na jego ojczyznę. To tak, jak wtedy gdy ranny człowiek broni się przed wilkami. Póki zapach krwi nie rozejdzie się zbyt daleko, słychać tylko wycie zgrai, najpierw z oddali, potem coraz bliżej. A do niego należało odpędzanie wilków. Ryan w porównaniu z nim miał sytuację wręcz komfortową. Jego kraj dostał wprawdzie mocno w głowę, ale nadal prężył mięśnie i zachowywał świetne zdrowie. Inni może tego nie zauważali, ale Gołowko wiedział lepiej od nich i liczył na to, że Ryan wysłucha jego prośby o pomoc. Chiny. Amerykanie pobili Japonię, ale to nie ona była ich prawdziwym wrogiem. Całe biurko miał zasłane świeżymi zdjęciami z satelitów. Te chińskie manewry były zakrojone na podejrzanie wielką skalę. Za dużo dywizji. No i ich jednostki rakietowe nie odwołały stanów alarmowych i nie oddały głowic jądrowych do magazynów. A Rosjanie już nie mieli żadnych rakiet, bo zniszczyli je, mimo chińskiego zagrożenia, pod naciskiem Zachodu, za pożyczki na rozwój kraju. To może nie była aż taka dysproporcja, bo chińskim rakietom daleko było do amerykańskich, a Rosjanie nadal mieli bombowce strategiczne i pociski manewrujące z głowicami nuklearnymi, ale Chińczykom mogło się wydawać inaczej. W każdym razie pozostawało faktem, że chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza była w szczytowej formie i w stanie pełnej gotowości bojowej, podczas gdy wojska Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego Armii Rosyjskiej stały na najniższym poziomie gotowości w całej swej historii. Pocieszał się, że po wyeliminowaniu Japonii Chińczycy może nie zdecydują się ruszyć sami. Może. Z nimi nigdy nic nie wiadomo. Jeżeli Amerykanów trudno było zrozumieć, to przy nich Chińczycy mogli być równie dobrze kosmitami. A raz już doszli prawie nad Bałtyk. Gołowko, jak większość Rosjan, wiele myślał o historii swojego kraju. Rosja była jak ranny wędrowiec, który leżał skrwawiony w śniegu, ściskając w ręku kij i nasłuchiwał. Ramiona miał krzepkie, kij tęgi i na tyle długi, by pysk bestii nie sięgnął ciała. Ale co będzie, jeśli będzie ich więcej? Dokument, który leżał na lewo od zdjęć satelitarnych stanowił pierwszą zapowiedź nowych kłopotów. Jak stłumione odległością wycie kolejnego wilka, które mrozi krew rannego wędrowca. A kiedy człowiek leży, wszystko wydaje się dalej, niż jest w rzeczywistości. * * * Zadziwiające, że trwało to tak długo. Ochrona osobistości przed zamachami to przecież bardzo skomplikowane zadanie, zwłaszcza, gdy ochraniany wychodzi z siebie, by tylko narobić sobie jak najwięcej wrogów. Oczywiście, możliwość bezlitosnej eksterminacji każdej osoby, którą się podejrzewa o jakiekolwiek knowania, bardzo w tym dziele pomaga, podobnie jak kultywowanie zwyczaju porywania z ulicy podejrzanych, po których potem wszelki słuch zanika. Jeżeli do tego dodać przejawianą wielokrotnie skłonność do traktowania w ten sposób nie pojedynczych osób, ale całych rodzin, to czynnik odstraszania stanie się jeszcze bardziej znaczący. To już tylko sprawa wywiadu, który typuje ludzi, których trzeba będzie "zniknąć". Bardzo mu się podobał ten niby-czasownik, wynalazek argentyński z okresu rządów wojskowych. Zresztą wywiad też powinien być w cudzysłowie, bo zwykle chodziło o zwyczajne donosy, płatne w pieniądzach lub zaszczytach: tymi drugimi płacono zwykle chętniej, bo tańsze, a poza tym gwarantowały, że wkrótce ich beneficjent stanie się bohaterem korespondencji i w rezultacie można się go będzie pozbyć, robiąc miejsce u żłobu dla kolejnego chętnego. Najbardziej lubili zaś tych, którzy donosili bezinteresownie. Tych cieszyła sama świadomość, że jeżeli powtórzą gdzie trzeba, że ten i ów opowiada dowcipy o wąsaczach, to dowcipniś wkrótce przestanie wchodzić im w drogę. To było dobre na początku. Potem, jak wszędzie, zaczęła się profesjonalizacja i w tym fachu. Instytucje, jak to instytucje, zaczęły wyznaczać plan donosów i rozliczać informatorów, a ludzie, jak to ludzie, zawsze mieli swoje sympatie i antypatie, więc donosów nie brakowało. Władza korumpowała na równi wielkich i maluczkich, zwłaszcza jeśli była to władza nad życiem i śmiercią bliźnich. Wkrótce system zaczął zjadać własny ogon i terror osiągnął poziom, na którym zapędzony w narożnik posłuszny ludzki zając odkrywał, że on też, jak lis, który na niego polował, ma zęby, że nie ma nic do stracenia i w dodatku, że zającowi też może dopisać szczęście. Tak więc sam terror nie był skutecznym zabezpieczeniem. Konieczne były też pasywne środki ochrony. Łatwe samo z siebie zadanie zamordowania ważnej osobistości można skomplikować, zwłaszcza, jeżeli rzecz się dzieje w państwie totalitarnym. Na początek coś prostego, na przykład kilka linii strażników, ograniczających dostęp. Wiele, czasem nawet dwadzieścia, identycznych samochodów z ciemnymi szybami, posuwających się różnymi trasami w kolumnach po parę, tak by ewentualny zamachowiec nigdy nie był pewny którędy i w którym z nich jedzie władca. Jego życie jest wypełnione obowiązkami, więc nie od rzeczy będzie znaleźć sobowtóra, albo nawet kilku sobowtórów, wygłaszających przemówienia w kilku miastach na raz. Mało się chętnych znajdzie, którzy zaryzykują życiem za szansę pożycia w takim stylu przez jakiś czas? Poza tym trzeba bardzo starannie dobierać ochroniarzy. Trudno wyłowić z morza nienawiści wierną rybę. Najlepiej więc zdać się na rodzinę rybaka, która póki ich krewny rządzi i tylko dlatego, że ich krewny rządzi, żyje na poziomie, o jakim marzyć by się nawet obawiała, zanim doszedł on do władzy. Trzeba ich związać ściśle z władcą, najlepiej w taki sposób, żeby sami zrozumieli, że śmierć ich patrona nie będzie dla nich oznaczać tylko utraty dobrze płatnej, rządowej posady. Doprowadzić do sytuacji, w której ich życie oraz życie ich rodzin, a nie tylko jego poziom, będą zależeć od tego, czy ich krewny sprawuje władzę. To doskonale wpływa na wzmocnienie motywacji do osiągania jak najlepszych wyników w pracy. Wszystko jednak sprowadza się do jednego: człowiek staje się niezwyciężony, bo ludzi, którzy w to wierzą, jest więcej niż niedowiarków. Bezpieczeństwo władcy zależy więc od stanu umysłów. Ten sam czynnik decyduje o ludzkiej odwadze i motywacji do czynów, a jak świat światem, strach nigdy na dłuższą metę nie pozwalał na pełną kontrolę nad ludzkimi umysłami. Zawsze znajdowali się wśród nich chętni rzucić swe życie na szalę - dla miłości, patriotyzmu, zasady, czy Boga. I bywało ich tylu, by ich czyny przeważyły nad strachem tych, których obawa paraliżowała. To od nich zależał postęp świata. Pułkownik ryzykował swym życiem tak często, że już nawet nie pamiętał ile razy. Robił to po to, by się wybić, by go zauważyli, by zaliczyli go do elity i pozwolili wraz z nią rosnąć. Długo trwało, zanim zdołał się zbliżyć do Wąsacza. Osiem lat. Osiem lat torturował mężczyzn, kobiety i dzieci, patrząc na ich męczarnie obojętnymi, wypranymi z litości oczyma. Gwałcił córki na oczach ojców, matki na oczach synów. Ciążyło na nim tyle grzechów, że stu ludzi strąciłyby na samo dno piekieł. Nie miał innego wyjścia. Żeby dowieść jak bardzo gardzi swoją religią, pił alkohol w takich ilościach, że nawet niewierni nie posiadali się z podziwu. A wszystko to robił w imię Allacha, modląc się o łaskę przebaczenia, desperacko usiłując sobie wmówić, że to mu było pisane, że wcale mu się nie podoba to, co robi, że życia, które odbiera, poświęca dla wykonania wielkiego planu, że w związku z tym poświęca je dla Sprawy. Musiał w to uwierzyć, żeby nie zwariować, bo wtedy wszystko poszłoby na marne. Jego zadanie stało się dla niego misją, obsesją, jedynym sensem życia, nicią przewodnią, której podporządkował każdy ruch i każdą myśl. A wszystko po to, by wkraść się w ich łaski na tyle, by znaleźć się odpowiednio blisko tego człowieka na tę ostatnią w swoim życiu sekundę, w czasie której wypełni swoje przeznaczenie. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że stał się tym, kogo on i wszyscy pozostali obawiali się najbardziej. Każda odprawa i każda popijawa kończyła się tym samym: rozważaniami nad ich zawodem i jego niebezpieczeństwami. A te rozważania prowadziły ich niezmiennie do tego samego wniosku: to może zrobić jedynie samotny, przepełniony poczuciem misji zabójca, gotów poświęcić swe życie, człowiek cierpliwy, zdolny długo czekać na tę jedną, jedyną, niepowtarzalną okazję. Takiego człowieka boi się każdy ochroniarz na świecie, obojętnie: trzeźwy, czy pijany, na służbie, czy w łóżku żony, nawet we śnie. To dlatego każdego, kto miał chronić Wąsacza, sprawdzano tak dokładnie. Wąsacz był jego celem. Jako człowiek, wcale go nie obchodził. Zresztą, jaki tam z niego człowiek? Wyrzutek, ateista bezczeszczący islam, zbrodniarz na taką skalę, że gdy go wreszcie diabli wezmą, to w piekle będą mu musieli nowy kocioł postawić, bo nikt z nim nie będzie mógł wytrzymać. Z daleka mógł się komuś wydawać potężny i niezwyciężony, ale z bliska nigdy. Ochroniarze wiedzieli o nim wszystko. Widzieli chwile słabości i strachu, niegodziwe uczynki uderzające w tych, którzy na nie wcale nie zasłużyli. Widzieli, jak Wąsacz mordował dla zabawy, zupełnie jakby chciał sprawdzić, czy jego Makarow dziś też będzie działać. Widzieli, jak z okna białego Mercedesa wypatruje młodych kobiet, które oni mu potem przywozili siłą do pałacu. To przecież oni po jednej nocy spędzonej w pałacu podrzynali im gardła i spławiali Eufratem, jeżeli oczywiście nie broniły się zbyt mocno i Wąsacz im sam gardła przy okazji nie poderżnął. Czasem, powodowany kaprysem, odsyłał je do domu żywe, z pieniędzmi i hańbą. Mógł sobie być potężny, sprytny i okrutny, ale niezwyciężony nie był na pewno. Już czas, by stanął przed obliczem Allacha. Wąsacz wyszedł z pałacu na krużganek, okrążony najwierniejszymi z wiernych. Sztywno zasalutował tłumom zebranym na placu, a te odpowiedziały mu starannie przećwiczonym rykiem zachwytu. I właśnie w tej chwili stojący o trzy metry od niego pułkownik wyszarpnął z kabury pistolet, wyciągnął rękę i oddał jeden, jedyny starannie wycelowany strzał w głowę swej ofiary. Stojący w pierwszych rzędach na placu widzieli, jak pocisk wyleciał przez lewe oko Wąsacza, a w promieniach słońca błysnęła czerwona mgiełka krwi. Nastąpił jeden z tych momentów, gdy wszystkim się zdaje, że ziemia stanęła w bezruchu, serca zamarły i nagle ucichł tłum. Pułkownik nawet nie próbował oddać drugiego strzału. Nie musiał. Był pewien swego rzemiosła, od ośmiu lat strzelał w potylice codziennie, więc wiedział, jak to się robi. Widział, że pocisk trafił, więc rezultatu był pewien. Nie odwracał się, nie próbował uciekać, bronić się. Po co zabijać kumpli, z którymi razem się piło i gwałciło dwunastolatki? Inni to zrobią. Nawet się nie uśmiechnął, choć przecież było się z czego śmiać. Choćby z tego, jak głupio musiał się poczuć Wąsacz, który w jednej chwili z pogardą patrzył na wiwatujący tłum, a już po chwili spoglądał na oblicze Najwyższego i zastanawiał się, co się stało. Opuścił rękę z pistoletem i czekał. Już po sekundzie pierwsze kule zaczęły miotać jego ciałem. Nie czuł bólu. Za bardzo skoncentrował się na widoku Wąsacza leżącego na kamiennej posadzce w szybko rosnącej kałuży krwi. Ciekawe, czuł jak pociski przebijają jego ciało, czuł, jak rozrywają tkanki, a mimo to w ogóle nie odczuwał bólu. Gdy posadzka zaczęła mu rosnąć w oczach, szeptał modlitwę, prosząc Allacha o łaskę wyrozumiałości i odpuszczenie tych wszystkich zbrodni, które musiał popełnić w imię Jego i jego sprawiedliwości. Do ostatniej chwili słyszał nie strzały, a dochodzące z placu okrzyki tłumu, do którego jeszcze nie dotarło, że ich przywódca nie żyje. * * * - Tak, słucham. - Ryan spojrzał na zegar. Cholera, te czterdzieści minut snu bardzo by mu się przydały. - Panie prezydencie, mówi major Canon z piechoty morskiej - odpowiedział nieznany głos w słuchawce. - Aha. Bardzo mi miło. A coś pan za jeden? - Ryan walcząc z sennością zapomniał na chwilę o grzeczności, ale miał nadzieję, że oficer to zrozumie. A jeżeli to nie będzie coś naprawdę ważnego, zapomni o niej na dobre. - Panie prezydencie, pełnię obowiązki oficera dyżurnego Służby Łączności Białego Domu. Otrzymaliśmy wiadomość o tym, że dziesięć minut temu zamordowano prezydenta Iraku. - Źródło? - Senność odleciała jak ręką odjął. - Kuwejt i Arabia Saudyjska jednocześnie, panie prezydencie. Zamach miał miejsce w czasie uroczystości transmitowanej na żywo przez telewizję. Za chwilę mamy otrzymać przekaz obrazu od naszych ludzi, którzy monitorują iracką telewizję. Na razie mówi się o tym, że został zastrzelony z pistoletu, jeden strzał z bliska w głowę. - Ton narracji zdradzał, że major ma ochotę na wygłoszenie komentarza w rodzaju: "Wreszcie ktoś kropnął skurwysyna!" i jedynie powaga urzędu prezydenta go przed tym powstrzymuje. No i nie wiadomo, kim jest ten "ktoś". - Dziękuję, majorze. Co przewiduje w takiej sytuacji instrukcja? - Odpowiedź przyszła natychmiast, więc pewnie ktoś już był przygotowany na to pytanie. Po chwili Ryan odłożył słuchawkę. - Co się dzieje? - zapytała Cathy. Jack odpowiedział dopiero po tym, jak zestawił stopy na podłogę. - Zastrzelono prezydenta Iraku. Cathy chciała już powiedzieć, że to dobrze, ale się powstrzymała. Ta śmierć przestała być nagle czymś odległym. To dziwne, że czuła coś takiego w stosunku do człowieka, który najlepiej mógł się przysłużyć ludzkości znikając z tego świata. - To takie ważne? - Za jakieś dwadzieścia minut mi powiedzą. - Odkaszlnął i zamilkł na chwilę. - Tak, to może mieć poważne następstwa - powiedział i zrobił to od czego każdy Amerykanin zaczyna dzień: uprzedzając żonę, podążył do łazienki. Cathy zrobiła więc za niego to, co zwykle robi Amerykanin po wyjściu z łazienki: sięgnęła po pilota i włączyła telewizor. Zdziwiło ją, że nawet w CNN jeszcze nic o tym nie wiedzą i spokojnie informują o opóźnieniach odlotów na lotniskach. To potwierdzało opinię Jacka o sprawności Służby Łączności Białego Domu. - Było już coś? - zapytał Jack, wracając do pokoju. - Jeszcze nic. Jack zaczął szukać części garderoby, zastanawiając się, jak też prezydent powinien się ubrać na taką okazję. Znalazł szlafrok, który miał już za sobą kolejną przeprowadzkę i otworzył drzwi sypialni. Agent podał mu trzy gazety, Jack podziękował i drzwi się zamknęły. Cathy, wychodząca właśnie z łazienki, zobaczyła tę scenę i poniewczasie uświadomiła sobie, że trochę niezręcznie czuje się, mając tylu obcych ludzi tuż za drzwiami sypialni. Odwróciła się do Jacka, z uśmiechem, który pojawiał się na jej twarzy, gdy przyłapywała go na gorącym uczynku robienia bałaganu w kuchni. - Jack? - Tak, kochanie? - Jeżeli którejś nocy uduszę cię w łóżku, to ci ludzie z bronią dorwą mnie od razu, czy dopiero rano się wyda? * * * Najwięcej roboty było teraz w Fort Meade. Iracka transmisja telewizyjna przechwycona została przez stację nasłuchową, kryjącą się pod kryptonimem Palma, nadzorującą znad granicy kuwejcko-irackiej południowo-wschodnią część kraju wokół Basry i stację zwiadu elektronicznego Sztorm w Arabii Saudyjskiej, wychwytującą wszelkie sygnały z Bagdadu. Stamtąd kablem światłowodowym obrazy wysłano do nie rzucającego się w oczy budynku w obrębie bazy King Chalid, będącego siedzibą bliskowschodniego oddziału Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, skąd przesłano je przez satelitę do centrali ABN. Dziesięciu ludzi, wezwanych przez młodego oficera dyżurnego, tłoczyło się wokół małego monitora, na którym pojawiły się obrazy zarejestrowane kilka minut temu przez kamery irackiej telewizji. W szklanej klatce biura wyżsi rangą oficerowie spoglądali na ekran, popijając poranną kawę. - Gol! - wykrzyknął sierżant Sił Powietrznych, obserwując scenę zamachu. - W samo okienko! - Reszta obecnych wymieniła równie entuzjastyczne komentarze, kilku przybiło piątkę z głośnym klaśnięciem. Starszy oficer dyżurny, który jako pierwszy zawiadomił Służbę Łączności Białego Domu, wyraził swą aprobatę w bardziej stonowany sposób, kiwając powoli głową. Zaraz też przesłał obrazy do Białego Domu i zamówił elektroniczne powiększenia kilku wybranych klatek. Dysponujący olbrzymią mocą obliczeniową komputer Cray, mieszczący się w podziemiach budynku, powinien uporać się z tym zadaniem za kilka minut. * * * Podczas gdy Cathy zajęła się szykowaniem dzieci do szkoły, a potem sama przygotowała się do wyznaczonych na ten dzień operacji, Jack siedział w centrali łączności, oglądając raz za razem scenę zabójstwa irackiego dyktatora. Jego dyżurny oficer wywiadu jeszcze nie wyjechał z CIA, czekając na nowe wiadomości, które mógłby przekazać prezydentowi na porannej odprawie. Stanowisko doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego nie zostało jeszcze obsadzone. - O rany! - skomentował scenę na ekranie major Canon. Prezydent kiwnął głową i wrócił do swego poprzedniego wcielenia oficera wywiadu. - Dobra, co już wiemy? - Wiemy, że ktoś zginął i że mógł to być prezydent Iraku. - Sobowtór? - Być może, ale Sztorm meldował masę transmisji radiowych z Bagdadu na falach ultrakrótkich, na częstotliwościach wojskowych i policyjnych. - Oficer piechoty morskiej wskazał monitor komputera, na którym liczby pokazujące ilość meldunków radiowych przechwyconych przez różne terenowe ośrodki ABN rosły w szaleńczym tempie. - Tłumaczenie zajmie trochę czasu, ale analiza ruchu w eterze to moja specjalność i mówię panu, że coś się tam dzieje. Może to jakaś podpucha, ale nie dałbym za to... O, jest! Na ekranie pojawiło się tłumaczenie transmisji, którą zidentyfikowano jako pochodzącą z wojskowej sieci łączności. On nie żyje. Powtarzam, on nie żyje. Ogłoćcie alarm i przygotujcie się do natchmiastwego wkroczenia do miasta. Odbiorca: płuk specjalny Gwardii Republikańskiej w Salman Pak. Odpowiedź: Wykonam, wtkonam, kto wydaje rozkazy, jakie rozkazy? - Ale literówek - zauważył Ryan. - Panie prezydencie, naszym ludziom trudno tłumaczyć i pisać w tym samym momencie. Zwykle zresztą czyścimy to, zanim... - Spokojnie, majorze, ja posługuję się tylko trzema palcami. Niech pan mi raczej powie, co pan o tym sądzi? - Ależ panie prezydencie, ja tu jestem od niedawna, to dlatego mi wsadzili ten nocny dyżur... - Panie majorze, gdyby pan był idiotą, to by tu pana nie było. Nie tylko na nocnej zmianie, ale w ogóle. Canon kiwnął głową, pogodzony już z tym, że się nie wykręci. - Trup jak się patrzy, sir. Irak potrzebuje teraz nowego dyktatora. Mamy transmisję na żywo, gwałtowny wzrost korespondencji radiowych, co pasuje do scenariusza zamachu. Tyle mojego zdania na ten temat. - Zamilkł na chwilę i zaraz dodał, asekurując się jak wytrawny szpieg zza biurka: - O ile oczywiście nie jest to gra obliczona na wyciągnięcie z kryjówek ewentualnej opozycji wewnątrz własnej kliki. To jest możliwe, choć raczej mało prawdopodobne. Nie robiliby czegoś takiego w publicznym miejscu. - Zamachowiec-samobójca? - Tak jest, panie prezydencie. Coś takiego można zrobić tylko raz, ale nawet ten jeden raz mógłby się okazać zbyt niebezpieczny. - Zgadzam się z panem. - Ryan podszedł do dzbanka z kawą. Wziął dwa kubki i wrócił do stolika, niosąc, ku zgorszeniu wszystkich obecnych, kawę majorowi. - Szybka robota. Proszę ode mnie podziękować wszystkim, którzy wzięli w tym udział, dobrze? - Tak jest, sir. - Z kim mam się skontaktować, żeby puścić wszystko w ruch? - Tu mam wszelkie potrzebne telefony. - Ściągnijcie jak najszybciej Adlera, zastępcę dyrektora CIA do spraw wywiadu... Kogo jeszcze? Ekspertów od Iraku z Firmy i Departamentu Stanu. Przedstawiciela DIA z oceną stanu irackiej armii. Proszę się dowiedzieć, czy książę Ali jest jeszcze w mieście, a jeżeli tak, to żeby pozostał w pogotowiu. Będę z nim chciał rozmawiać jak najszybciej. Co by tu jeszcze? - Może szefa Centrum Łączności Rządowej? Ma w Tampa najlepszych specjalistów od łączności wojskowej. To znaczy, najlepiej obeznanych z terenem, sir. - Łapać go. Nie, czekaj pan. Zrobimy to po normalnej linii i damy mu trochę czasu, żeby się zapoznał z sytuacją. - Już się robi, sir - odparł Canon znad notatnika. Ryan klepnął go w ramię i ruszył do wyjścia. - Aha - odwrócił się w drzwiach - jeszcze kogoś z Narodowej Agencji Telekomunikacji. Oni też się na tym znają. - To prawda, co słyszałam? - zapytała Andrea Price, która nagle pojawiła się znikąd obok prezydenta. - Czy wy kiedykolwiek śpicie? Chcę, żebyś się tym zajęła. - Ale... Panie prezydencie, ja... - Zdaje się, że masz jakieś pojęcie na temat zamachów? - No, tak, panie prezydencie. - A więc potrzebuję cię bardziej niż szpiegów. * * * Można było wybrać lepszy moment. Darjaei był zaskoczony wiadomością, którą mu przyniesiono. Nie sprawiła mu przykrości, ale chwila była nienajszczęśliwsza. Zamyślił się na chwilę i zaczął szeptać modlitwy, najpierw dziękczynną do Allacha, potem za duszę nieznanego zabójcy. Zabójcy? Może raczej sędziego, jednego z wielu, których wysłał do Iraku w czasie wojny. O większości z nich słuch zaginął, pewnie zginęli w ten, czy inny sposób. To był jego pomysł. Eksperci od wywiadu, przeważnie ocaleni agenci Savaku szacha, szkoleni przez Izraelczyków, wyśmiewali się z niego, bo nie obiecywał szybkich rezultatów. To byli ludzie zdolni i efektywni w swoim zawodzie, ale w gruncie rzeczy zwykli najemnicy, choćby nie wiadomo jak głośno krzyczeli o swej religijności i przywiązaniu do jedynej wiary i duchowych przywódców kraju. Uważali, że nadal mogą postępować w konwencjonalny sposób, że nawet w tak niekonwencjonalnych warunkach, jakie panowały w Iraku, stare metody, jak przekupstwo, czy popieranie spisków, będą skuteczne. Oczywiście, ponosili klęskę za klęską, i Darjaei zaczął w końcu podejrzewać, że być może Najwyższy w jakiś przewrotny sposób chroni tego człowieka. To była jednak tylko chwila zwątpienia, w końcu nawet on, ajatollah Darjaei, jest człowiekiem i ulega ludzkim słabościom. Potem okazało się, że także Amerykanie próbują się pozbyć Wąsacza i to w ten sam nieskuteczny sposób, wyszukując niezadowolonych dowódców, inspirując próby puczu, jakby to był jeszcze jeden z tych wielu krajów, w których to robili. Nie doceniali talentu Wąsacza, nie brali pod uwagę, że niekonwencjonalny cel można zniszczyć tylko niekonwencjonalnymi metodami. Jego eksperci ponieśli klęskę, Izraelczycy ponieśli klęskę, Amerykanie ponieśli klęskę. Wszyscy połamali sobie zęby na Wąsaczu. Wszyscy, tylko nie on. Jego sposób też nie był zbyt nowatorski, słyszano o nim już w starożytności. Jeden człowiek głębokiej wiary, działający samotnie, gotów na wszystko, byle wypełnić swą misję, był w stanie wykonać każde zadanie. Darjaei wysłał do Iraku jedenastu takich ludzi. Działali samodzielnie, nie kontaktując się z nikim, a wszelkie wzmianki o nich starannie wymazano z archiwów, tak by nawet najwyżej postawieni iraccy agenci nie mogli się dowiedzieć o całej sprawie. Teraz nadeszła godzina spełnienia. Pewnie zaraz zaczną się pojawiać pierwsi współpracownicy z gratulacjami, dziękując Bogu i sławiąc mądrość szefa. Pewnie tak, ale nawet oni nie wiedzieli wszystkiego o tej sprawie. * * * Cyfrowo obrobiony obraz nie wniósł wiele nowego, choć teraz łącznik CIA, zobaczywszy jakie są możliwości komputera, odnosił się do sprawy z większą dozą profesjonalnego sceptycyzmu. - Panie prezydencie, każdy, kto ma porządny komputer, mógłby sfałszować taki obraz. Wszyscy oglądaliśmy generowane komputerowo obrazy w kinie, a przecież film ma dużo większą rozdzielczość, niż telewizja. Wszystko można teraz podrobić. - Daruj pan sobie. Wezwałem tu pana, żeby mi pan powiedział, co się tam stało - wytknął Ryan. Przed chwilą po raz już chyba ósmy obejrzał w zwolnionym tempie całą sekwencję zamachu i zaczynał już mieć tego dość. - Ależ panie prezydencie, nie możemy stwierdzić z całą pewnością... Może w tym tygodniu Ryan spał za mało, a może to sprawa stresu związanego w ogóle z pracą, czy też stresu z powodu konieczności stawienia czoła drugiemu poważnemu kryzysowi w ciągu tygodnia? Zresztą może nadal czuł się bardziej oficerem wywiadu niż prezydentem, dość że ten buc doprowadził go do szewskiej pasji. - Słuchaj no, pan, jeszcze raz powtórzę: pańska praca tutaj nie polega na osłanianiu własnego tyłka, tylko na osłanianiu mojego. Zrozumiano? - Wiem o tym, panie prezydencie, właśnie dlatego przekazuję panu wszelkie wiadomości o sprawie, a także wszelkie wątpliwości... - Ryan już nie słuchał. Znał ten tekst na pamięć, wypowiadano go w jego obecności setki razy. - Scott? - Jak dla mnie, to sukinsyn jest sztywny jak wczorajsza ryba - odparł Adler. - Ktoś się nie zgadza? - Ryan spojrzał wzdłuż stołu. Oczywiście, nikt ani drgnie, nawet ten dupek z CIA nagle wyzbył się wątpliwości. No i pewnie. On przedstawił możliwe scenariusze i dał wyraz wątpliwościom, ale od tej chwili, jeśli coś pójdzie nie tak, to będzie to wina sekretarza stanu, a nie jego. - Kto strzelał? - zapytała Andrea. Odpowiedział jej inny człowiek z Langley, szef zespołu analityków zajmującego się Irakiem. - Nie znamy go. Moi ludzie siedzą nad taśmami z poprzednich wystąpień publicznych, żeby sprawdzić, czy poprzednio też stanowił część świty. Wygląda na to, że był jednym ze starszych ochroniarzy, w stopniu pułkownika, i że... - Rozumiem, ja też doskonale znam każdego z członków ochrony - dokończyła Andrea. - Tak więc, kimkolwiek był zamachowiec, był zaufanym członkiem najbliższego kręgu, a więc ktokolwiek za tym stoi, zdołał spenetrować otoczenie zamordowanego, wprowadzając na sam szczyt człowieka na tyle oddanego swej sprawie, by wykonał zamach, nie licząc się z następstwami. To musiało trwać latami. - Dalsze sceny zdumiały Andreę. Zobaczyła ciało zamachowca zryte kulami, a przecież każda ochrona na świecie dążyła zwykle do tego, by zamachowca ująć żywcem. Trupy nie sypią, a zabić zawsze się go zdąży. Chyba że... Chyba że strzelają pozostali spiskowcy, by upewnić się, że ich udział nie zostanie wykryty. Jaka jednak pewność, że więcej niż jeden z zabójców zdołał dostać się tak wysoko? No cóż, o to można by zapytać Indirę Ghandi. Przecież tego fatalnego dnia w ogrodzie strzelał do niej cały oddział ochrony. Dla Price coś takiego było nie do wyobrażenia, zamordować człowieka, którego przysięgało się bronić do ostatniej kropli krwi. No, ale takiego bydlaka nie przysięgała bronić. Coś jeszcze zwróciło jej uwagę. - Przyjrzeliście się dobrze facetowi? - O co ci chodzi? - zapytał Ryan. - Spójrzcie w jaki sposób unosi broń, strzela, a potem po prostu stoi tam i patrzy, jak gracz w golfa, śledzący lot piłki. Wygląda na to, że długo czekał na taką szansę. Bardzo, bardzo długo. Musiał marzyć o tej chwili. Chciał, by ten zamach był perfekcyjny. Chciał zrobić to i smakować widok do momentu, w którym Saddam padnie. - Pokręciła powoli głową. - To nie był spisek, panowie. To robota samotnego, bardzo silnie umotywowanego zabójcy. - Andrea napawała się ciszą i skupieniem tych ludzi, słuchających jej wywodu. Tyle razy ją i jej ludzi traktowali nie jak wysoko wykwalifikowanych specjalistów, ale jak element wyposażenia, mebel, czy pokojowego pieska. Rzadko się zdarzało, by ktoś zasięgał ich opinii w kwestii bardziej skomplikowanej niż dobór krawata. - To bardzo ciekawe, proszę kontynuować. - Musiał być człowiekiem z zewnątrz, mieć absolutnie czyste konto. To nie był człowiek szukający osobistej zemsty za, powiedzmy, zamordowanie matki, czy coś takiego. To był ktoś kto bardzo cierpliwie, powoli i ostrożnie wspiął się na sam szczyt drabiny. - To mi pachnie Iranem - powiedział analityk z CIA. - To tylko domysł, ale chyba najtrafniejszy. Motywacja religijna. Poczucie misji. Nawet nie próbował ucieczki ani obrony, a więc nie zależało mu na życiu. Nie można wykluczyć osobistej zemsty, ale pani Price ma rację, ten ktoś musiał być kryształowo czysty. Kogoś, kto mógłby się mścić za jakąś krzywdę nie dopuszczono by tak wysoko. Izraelczycy odpadają, Francuzi też, bo coś byśmy o tym wiedzieli. Brytyjczycy już takich rzeczy nie robią. Wewnętrznych wrogów Wąsacz sam eliminował. To nie była robota za pieniądze, to nie była osobista zemsta, politykę chyba także możemy sobie darować. Pozostaje motywacja religijna, a to może oznaczać tylko Iran. - Nie znam się na wywiadzie, ale to, co widzieliśmy na taśmie zdaje się to potwierdzać - zgodziła się Andrea. - Facet był całkowicie skoncentrowany na tym, żeby zamach wyszedł doskonale, zupełnie jakby to był jakiś obrzęd religijny, a nie zabójstwo. Tak się tym zajął, że cała reszta w ogóle się dla niego nie liczyła. - Czy ktoś mógłby to potwierdzić? - Panie prezydencie, takimi sprawami zajmuje się z niezłym powodzeniem pracownia psychologiczna FBI. Stale z nimi współpracujemy. - Dobry pomysł. My w CIA zajmiemy się identyfikacją strzelca, ale nawet jeśli nam się uda, to skoro oni się nie połapali, co jest grane, nas tym bardziej nigdzie to nie zaprowadzi - powiedział analityk z Langley. - A co z wyborem terminu zamachu? - Jeżeli założymy, że zamachowiec był na miejscu już od dłuższego czasu, to wyborem pory mogło rządzić wiele różnorodnych czynników. - Cudownie - mruknął prezydent. - Co teraz, Scott? - Bert? - Sekretarz stanu przekazał pytanie szefowi swojego zespołu irackiego, Bertowi Vasco. - Panie prezydencie, jak wszyscy wiemy, Irak jest krajem większości szyickiej, rządzonym przez mniejszość sunnicką przy pomocy partii Baas. Zawsze się obawialiśmy, że eliminacja naszego przyjaciela może... - Skoncentrujmy się na tym, czego wszyscy tu nie wiemy, jeśli łaska - przerwał Ryan. - Panie prezydencie, nie mamy pojęcia co do siły ewentualnej opozycji wewnętrznej, której zresztą może tam w ogóle nie być, bo obecny reżim bardzo skutecznie pielił grządki. Paru irackich oficjeli uciekło do Iranu, ale żaden z nich nie był dość wysoko, żeby stała za nim jakaś znacząca grupa. Znamy ich nazwiska, bo przemawiali do narodu w audycjach radiowych nadawanych z Iranu, ale nie mamy pojęcia, czy i jaki odzew wywołują te audycje. Wiadomo, że reżim nie cieszy się popularnością, ale nie mamy pojęcia, czy działa tam jakaś zorganizowana grupa, zdolna skorzystać z szansy. - Bert ma rację - poparł go kolega z CIA. - Ten człowiek miał nadzwyczajny talent do wyszukiwania i likwidowania potencjalnych wrogów. Wiele razy próbowaliśmy im pomóc w trakcie i po wojnie w Zatoce, ale osiągaliśmy tylko tyle, że ginęli jeden po drugim. Teraz już nikt tam nam nie ufa. Ryan upił trochę kawy i pokiwał głową. Sam się tą sprawą zajmował w 1991 roku, ale nikt nie wziął pod uwagę jego zaleceń, bo wtedy jeszcze jego głos liczył się za mało. - Mamy jakieś warianty do wyboru? - Szczerze? - zapytał Bert. - Żadnych. - Nie mamy tam nikogo - zgodził się analityk CIA. - Jedyne informacje, jakie otrzymujemy, dotyczą programów broni masowego rażenia, ale o polityce nie mamy zielonego pojęcia. To już więcej dowiadujemy się o tym z Iranu. Możemy tam trochę poniuchać, ale w Iraku nawet nie ma co próbować. Po prostu cudownie. Wielki kraj w najbardziej zapalnym regionie świata chyli się ku upadkowi, a największa potęga wolnego świata nie może zrobić nic więcej, jak tylko oglądać w telewizji relację na żywo. - Arnie? - Tak, panie prezydencie? - Parę dni temu musieliśmy skreślić spotkanie z Mary Pat z rozkładu dnia. Chcę się z nią spotkać i to jeszcze dziś. Zrób dla niej miejsce w grafiku. - Zobaczę, co się da zrobić, ale... - Ale jak dochodzi do takich rzeczy - przerwał mu Ryan - to prezydent Stanów Zjednoczonych powinien trzymać w ręku coś więcej niż tylko swoją fujarkę, zgodzisz się ze mną? - Po chwili wrócił do głównego tematu spotkania. - Jak myślicie, czy Iran się ruszy? Rozdział 10 Polityka Książę Ali szykował się właśnie do odlotu swoim osobistym samolotem, starzejącym się, ale nadal wygodnym Lockheedem L-1011, kiedy nadeszła wiadomość z Białego Domu. Książę wyruszył natychmiast z saudyjskiej ambasady, wraz ze swoją podwójną ochroną z Tajnej Służby i własnej gwardii pałacowej, składającej się głównie z byłych żołnierzy brytyjskiej SAS. U drzwi Białego Domu powitał go Scott Adler, który zaprowadził gościa na górę i do Gabinetu Owalnego. Ani witający, ani ta trasa nie były nowością dla księcia Alego. - Witam, panie prezydencie - powiedział, wchodząc z sekretariatu. - Dziękuję za przybycie w tak krótkim czasie, wasza wysokość - odparł Ryan, ściskając rękę i wskazując miejsce na jednej z dwóch sof. Ktoś już zdążył napalić w kominku, fotograf Białego Domu zrobił kilka zdjęć, zanim go wyproszono. - Oglądał pan dziś rano dziennik? - Tak. Cóż można powiedzieć w takiej chwili? - Na twarzy Saudyjczyka zagościł ostrożny uśmiech. - Opłakiwać go raczej nie będziemy, ale nowa sytuacja stwarza dla nas poważne zagrożenie. - Czy wasza wysokość wie coś, o czym my nie wiemy? - Nie - pokręcił zdecydowanie głową. - Dla nas było to takim samym zaskoczeniem, jak dla wszystkich. - Po tym, jak wydaliśmy tyle pieniędzy na... Książę podniósł dłoń, przerywając Jackowi. - Wiem, wiem. Mnie też czeka rozmowa na ten temat z moimi ministrami, gdy tylko wyląduję w kraju. - Iran. - Bez wątpienia. - Ruszą się? W Gabinecie Owalnym zapadła cisza, przerywana jedynie trzaskiem polan na kominku. Trzej mężczyźni siedzieli bez słowa nad stolikiem, na którym stała nie tknięta taca z kawą. Jak zwykle szło o ropę. Zatoka Perska była wąską kiszką wody otoczoną morzem ropy. Większość ziemskich zapasów tego surowca znajdowała się właśnie tam, podzielona między Arabię Saudyjską, Kuwejt, Iran, Irak i pomniejsze państewka, jak Bahrajn, Katar, czy Zjednoczone Emiraty Arabskie. Najładniejszym z tych krajów był Iran, potem Irak. Państwa Półwyspu Arabskiego były bogatsze, ale ziemia przykrywająca ich płynne bogactwo nigdy nie byłaby w stanie sama wyżywić dużego narodu. Prędzej, czy później musiało dojść do konfliktu i w 1991 roku, gdy Irak zaatakował Kuwejt, do takiego konfliktu doszło. Ryan już wcześniej kilka razy mówił, że ta wojna była ze swej natury zwykłym napadem rabunkowym, tyle że na większą skalę. Saddam wykorzystał zadawniony zatarg terytorialny i jakieś trywialne spory handlowe jako pretekst do ataku, mającego w razie powodzenia podwoić bogactwo jego kraju. Gdyby mu się udało, zyskałby podstawę wyjściową do zaatakowania jeszcze Arabii Saudyjskiej i ponownego podwojenia swych zapasów ropy. Do tej pory nie wiadomo właściwie, dlaczego zatrzymał się na saudyjskiej granicy i w tej sytuacji pozostanie to zagadką na zawsze, skoro Saddam zabrał tę tajemnicę ze sobą do grobu. Cała wojna była więc o ropę i bogactwo z niej płynące, ale nie tylko. Saddam zachowywał się jak podrzędny mafioso, widział w tym wszystkim tylko ropę, pieniądze z ropy i władzę płynącą z tej masy pieniędzy. Iranowi przyświecały dalej idące cele. Wszystkie kraje leżące wokół zatoki były muzułmańskie, większość z nich ortodoksyjnie muzułmańska. Wyjątkami od tej reguły były tylko Bahrajn i Irak. W tym pierwszym przypadku złoża ropy znajdowały się już na wyczerpaniu i kraj, a dokładniej miasto-państwo, połączone z Arabią Saudyjską tylko groblą, zamieniło się w rodzaj arabskiej Newady, miejsce, gdzie surowe prawa religii odłożono na bok, by zamożni obywatele ortodoksyjnie muzułmańskich krajów mogli się odprężyć przy hazardzie, napić zabronionego gdzie indziej alkoholu i poszukać innych uciech doczesnego życia. Irak to zupełnie inna historia. Irak był państwem świeckim, gdzie religia służyła głównie za parawan i do dekoracji uroczystości państwowych, co po części wyjaśniało, dlaczego kariera jego prezydenta trwała tak długo. Kluczem do zrozumienia specyfiki regionu była jednak, i długo jeszcze zapewne będzie, religia. Arabia Saudyjska jest bijącym sercem islamu. To tam urodził się Prorok. To tam leżały święte miasta Mekka i Medyna. To stamtąd trzecia największa religia świata brała swój początek. Tak więc, jeśli chodziło o Arabię Saudyjską, od ropy bardziej liczyła się wiara. Arabia Saudyjska była bastionem islamu w odmianie sunnickiej, podczas gdy Iran był centrum islamu w odmianie szyickiej. Ryanowi kiedyś tłumaczono różnice pomiędzy oboma odłamami, ale wtedy nie był to jeszcze tak ważny problem i Jack nawet nie próbował tego zapamiętać. Błąd, teraz to już wiedział. Różnice okazały się dla muzułmanów na tyle istotne, że dwa wielkie państwa nie wahały się toczyć wojny o to, które z nich wyznaje prawdziwą wiarę. Tu nie chodziło o pieniądze. Tu chodziło o inny rodzaj władzy, władzy biorącej się z serc i umysłów, a nie z portfela. Tymczasem obcy widzieli w tym to, co ich najbardziej interesowało: przepychankę w drodze do kasy. Dużo bardziej interesowali się ropą, i nic w tym dziwnego. Od niej zależał los gospodarki państw rozwiniętych, a wszystkie państwa Zatoki bały się Iranu, jego licznej ludności, a zwłaszcza religijnego zapału, tym bardziej, że ich wiara była w odczuciu sunnitów wyraźnym odejściem od prawdziwej wiary. Obawiano się, co się stanie, gdy heretycy obejmą kontrolę nad religią, bo islam jest spójnym systemem wierzeń, mającym swoje bezpośrednie odzwierciedlenie w prawie cywilnym, karnym, polityce i wszelkich innych rodzajach ludzkiej działalności, bo dla muzułmanów Słowo Boże samo w sobie jest prawem. Tak więc ludziom Zachodu chodziło o interesy, ale dla Arabów, bo Iran nie jest państwem arabskim, chodziło o najbardziej fundamentalne zagadnienia światopoglądowe, o ich kontakty z Bogiem. - Tak, panie prezydencie - odparł książę Ali po chwili. - Iran się ruszy. Głos saudyjskiego księcia był zadziwiająco spokojny, choć Ryan wiedział, że nie oddaje on obrazu duszy Alego. Saudyjczycy nigdy nie pragnęli upadku Saddama. Wąsacz był wrogiem, ateistą i agresorem, to wszystko prawda, ale wypełniał bardzo pożądaną dla swych sąsiadów funkcję bufora pomiędzy nimi a Iranem. W tym przypadku religia grała drugie skrzypce po polityce, która pozwalała osiągać pożądane z punktu widzenia religii rezultaty. Odrzucając Słowo Boże rząd Iraku zdołał wyłączyć z gry szyicką większość swego narodu, za co warto było patrzeć przez palce na żądania rewizji granic z Kuwejtem i Arabią Saudyjską. Jeżeli jednak partia Baas padnie w ślad za swym liderem, Irak mógłby się stać państwem wyznaniowym, a wówczas granica iracko-irańska stałaby się granicą między dwoma państwami szyickimi. Iran na pewno się ruszy, bo już od lat się rusza. Religia Mahometa rozprzestrzeniła się od Półwyspu Arabskiego po Maroko na zachodzie i Filipiny na wschodzie, a zdobycze cywilizacji pozwoliły zaprezentować ją każdemu narodowi świata. Iran od dawna używał swego bogactwa, by zdobyć pozycję ośrodka Prawdziwej Wiary. Finansował ruchy polityczne w świecie arabskim, zapraszał do Kum duchownych na studia teologiczne, zaopatrywał w broń i doradców wojskowych potrzebujące ich muzułmańskie narody - jak choćby Afgańczyków, czy ostatnio Bośniaków. - A więc Anschluss - pomyślał głośno Adler, a książę w milczeniu skinął głową. - Mamy jakiś plan na taką sytuację? - zapytał Jack, choć znał odpowiedź. Nie, ani oni, ani nikt inny nie przewidywał takiego rozwoju wypadków. Przecież to właśnie dlatego ograniczono cele wojny o Kuwejt. Saudyjczycy, z których zdaniem bardzo się liczono przy planowaniu Pustynnej Burzy nie pozwolili Amerykanom, ani żadnemu z sojuszników, nawet myśleć o dokończeniu wojny i obaleniu tyrana, choć po rozmieszczeniu irackiej armii w Kuwejcie Bagdad leżał na wyciągnięcie ręki, goły jak szwedzka turystka na plaży. Ryan wtedy od razu zauważył, że chociaż w telewizji przewijało się mnóstwo gadających głów, żaden z tych mądrali nawet nie zająknął się o tym, że wojna w Zatoce w ogóle powinna ominąć Kuwejt. Tak jak w boksie - po co się męczyć, bijąc w gardę, skoro można uderzyć w głowę, a ta padając pociągnie za sobą resztę ciała. Ciekawe, że jakoś nikt na to nie wpadł. - Wasza wysokość, jaki wpływ jesteście w stanie wywrzeć na nowe władze Iraku? - Praktycznie żaden. Możemy wyciągnąć pomocną dłoń, zaoferować kredyty, poprosić ONZ o zniesienie sankcji, by poprawić warunki życia, ale... - Właśnie, ale... - zgodził się Ryan. - Wasza wysokość, proszę przekazywać nam każdą informację, jaką uda wam się uzyskać. Nasze gwarancje bezpieczeństwa dla Arabii Saudyjskiej pozostają niezmienne. - Przekażę to mojemu rządowi - skłonił głowę książę Ali. * * * - Ładna, profesjonalna robota - zauważył Ding, oglądając w telewizji sceny z Iraku. - Z jednym zastrzeżeniem. - Tak, ja też bym wolał zainkasować honorarium z góry. - Clark był kiedyś na tyle młody i przepełniony agresją, by rozumieć odczucia strzelca, ale z wiekiem nabrał dystansu do tych spraw. Mary Pat zapowiedziała mu, że chce go zabrać do Białego Domu, więc przeglądał jakieś dokumenty, by się przygotować do tej rozmowy. A przynajmniej próbował. - John, czytałeś kiedyś o asasynach? - zapytał Chavez, gasząc pilotem telewizor. - Chyba kiedyś oglądałem jakiś film... A co? - Clark nie podniósł nawet oczu znad papierów. - To byli poważni zawodnicy. Zresztą przy tym wyborze broni, jakim wtedy dysponowali, nie mieli innego wyjścia. Żeby kogoś załatwić nożem albo mieczem, trzeba podejść naprawdę blisko. - Machnął ręką w kierunku telewizora. - Ten gość był jak jeden z nich, inteligentna bomba na dwóch nogach. Nieważne, że zginie, byle tylko wcześniej zniszczyć cel. Assasyni stworzyli pierwsze na świecie państwo terrorystyczne. Świat chyba jeszcze wtedy nie był gotowy na coś takiego i to jedno małe miasto-państwo trzęsło całym regionem, bo byli w stanie do każdego dotrzeć wystarczająco blisko, by go zabić. - Domingo, dziękuję za lekcję historii, ale... - John, zastanów się. Jeżeli dostali się do niego, to mogą dostać się do każdego. W zawodzie dyktatora nie ma emerytury, więc każdy naprawdę pilnie strzeże tam swojego tyłka. A mimo to komuś się udało go podejść i sprzątnąć. To daje do myślenia, nie sądzisz? Clark ciągle musiał sobie w duchu przypominać, że Chavez nie jest idiotą. Może i nadal śmiesznie mówił, z tym swoim akcentem, zdarzało mu się używać w towarzystwie krótkich żołnierskich słów, ale z pewnością w ciągu całego swojego życia Clark nie spotkał kogoś robiącego równie ogromne postępy w tak krótkim czasie. Nauczył się nawet trzymać na wodzy swój latynoski temperament, co zakrawało niemal na cud. Oczywiście, panował nad nim tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę. - No i co z tego? To były inne czasy, inna kultura, inna motywacja, inne... - Ja mówię nie o tym, człowieku, tylko o możliwościach i politycznej woli ich wykorzystania, o cierpliwości. To musiało trwać całe lata. Do tej pory słyszało się o szpiegach-śpiochach, ale pierwszy raz widziałem śpiocha-zamachowca. - E, tam. To mógł być zwykły facet, któremu naraz odbiło i wtedy... - Nie, John. Takiemu komuś nie chciałoby się przy tym ginąć. Wybrałby inną okazję, nie wiem, walnąłby gościa w nocy, jak pójdzie do kibla, albo coś takiego, a potem próbowałby dać nogę. Nie, panie C. Ten facet zrobił to tak, jakby przekazywał jakąś wiadomość. I to nie tylko Wąsaczowi, ale także swoim szefom. Clark podniósł wreszcie wzrok znad dokumentów i zastanowił się nad słowami swego partnera. Kto inny na jego miejscu może puściłby to mimo uszu, ale on trafił do tej roboty, ponieważ nie potrafił przejść obojętnie obok zbyt wielu spraw. Poza tym pamiętał swój pobyt w Iranie, gdy wraz z tłumem krzyczał: "Śmierć Ameryce!" do zakładników z ambasady, oprowadzanych wokół ogrodzenia w czasie seansów nienawiści. Co więcej, doskonale pamiętał, kto jeszcze z tego tłumu dostał w łeb, bo operacja NIEBIESKIE ŚWIATŁO nie wypaliła i jak blisko był tego, by podzielić ich los. Po fiasku operacji, Chomeini skłaniał się naprawdę ku decyzji o przekształceniu zatargu w prawdziwą wojnę. Chociaż do tego w końcu nie doszło i zakładnicy wreszcie wrócili żywi, od tej pory irańskie ślady ciągnęły się za niemal każdym aktem terroryzmu na całym świecie. - No cóż, Domingo, teraz już wiesz, po co nam więcej ludzi w terenie. * * * Cathy miała wiele powodów, żeby nie być zadowoloną z prezydentury męża. Po pierwsze, nie zobaczyła go dziś rano, kiedy wychodziła do pracy. Gdzieś poszedł, na jakąś odprawę, naradę czy coś tam. Oglądała dziennik, wiedziała więc, że to miało jakiś związek z zamachem na Saddama, zdawała sobie sprawę z tego, że i jej się może kiedyś zdarzyć wymknąć z domu na jakąś nieprzewidzianą operację w szpitalu, ale nie spodobał się jej ten precedens. Spojrzała na kolumnę samochodów. Nie dało się tego inaczej nazwać - to było sześć Suburbanów Tajnej Służby. Trzy z nich składały się na grupę, mającą za zadanie rozwieść do szkół Sally i Jacka juniora, pozostałe trzy zawoziły Katie do przedszkola. Po części to była jej wina, bo uparła się, by nie wprowadzać zbyt wielu zmian w ich życiu. Chciała im oszczędzić gwałtownej zmiany otoczenia, przenoszenia do innych szkół, zrywania przyjaźni tylko dlatego, że stały się dziećmi prezydenta. To nie ich wina. Była na tyle głupia, że zgodziła się, by Jack objął wiceprezydenturę, a potem zdarzyła się ta tragedia, przez którą tylko pięć minut pobył wiceprezydentem. Ale był tym wiceprezydentem i teraz wszyscy musieli zaakceptować tego konsekwencje. Jednym z nich była ta codzienna wyprawa w kawalkadzie radiowozów do szkół, przyjaciółek i zabaw w piaskownicy. - Dzień dobry, Katie - usłyszała serdeczny głos Dona Russella, który złożył się niemal w pół, by jej córeczka mogła go objąć i ucałować. Cathy nie mogła nie uśmiechnąć się na ten widok. Russell był darem niebios. Sam był dziadkiem i naprawdę kochał dzieci, zwłaszcza te małe, a Katie zaakceptowała go od pierwszej chwili. Cathy pocałowała na do widzenia córeczkę i uścisnęła rękę ochroniarzowi. Boże, co za czasy! Trzyletnie dziecko potrzebuje zbrojnej eskorty w drodze do przedszkola! Zbyt dobrze jednak pamiętała swoje doświadczenie z terrorystami, by stawiać opór w tej sprawie. Russell podniósł Katie i wsiedli do samochodu. Zapiął jej pasy na specjalnym foteliku z tyłu wozu i pierwsze trzy pojazdy ruszyły. - Cześć, mamo. - Sally przechodziła tę fazę, w której były już tylko przyjaciółkami, i nie potrzebują się całować na do widzenia. Cathy zaakceptowała to, ale bez zbytniego entuzjazmu. Mały Jack poszedł w ślady siostry, więc też tylko pomachali sobie rękami. John Patrick Ryan junior był już na tyle mężczyzną, że nie pozwolił się zagnać na tylne siedzenie. Przynajmniej ten jeden raz, potem się zobaczy. Obie grupy zostały wzmocnione z powodu szczególnych okoliczności towarzyszących objęciu prezydentury przez Jacka i w tej chwili bezpieczeństwa ich dzieci strzegło aż dwudziestu agentów. Tak będzie przynajmniej przez pierwszy miesiąc, jak jej zapowiedziano. Potem dzieci będą jeździć z mniejszą obstawą i zwykłymi samochodami, a nie opancerzonymi Suburbanami. A na nią czekał śmigłowiec. Cholera. Znowu to zamieszanie. Kiedy cudem przeżyła tamten atak terrorystów z ULA Sally chodziła do przedszkola, a ona miała urodzić Małego Jacka. Po co, do cholery, znowu się na to wszystko zgodziła? Mimo że była żoną podobno najpotężniejszego człowieka na świecie, zarówno on, jak i jego rodzina wciąż musieli słuchać rozkazów obcych ludzi. - Wiem, pani profesor - powiedział Roy Altman, jej osobisty goryl, zanim zdołała się odezwać. - Do cholery z takim życiem, prawda? Cathy przyjrzała mu się uważnie. - Czyta pan w myślach? - No cóż, proszę pani, to część mojego zawodu... - Mam na imię Cathy. Altman w duchu uśmiechnął się. Widział już kilka razy, jak Pierwsze Damy nadymały się jak balon aurą władzy swoich mężów, dzieci polityków też czasami pokazywały co potrafią, ale Ryanowie byli zupełnie inni niż ludzie, których dotąd chronili, co podkreślali na boku wszyscy agenci im przydzieleni. Pod pewnym względem była to zła wiadomość, ale przynajmniej dawali się lubić. - Proszę. - Podał jej szarą kopertę, wewnątrz której znalazła komplet dokumentacji potrzebnej na dzisiejszy dzień. - Dwie operacje i parę badań - poinformowała go po chwili. Hmm, lot śmigłowcem miał swoje dobre strony. Przynajmniej nie traciła czasu i mogła w czasie przelotu odwalić papierkową robotę. - Tak, wiem. Poprosiliśmy profesora Katza, żeby nas o tym informował. To pomaga układać program zajęć - dodał, widząc chmurę na jej twarzy. - Pewnie sprawdzacie też moich pacjentów? - zapytała, zdecydowana obrócić sprawę w żart. - Oczywiście - usłyszała ku swojemu zdziwieniu. - Dostajemy ze szpitala nazwiska, daty urodzenia i numery ubezpieczenia. Na tej podstawie sprawdzamy je, przepuszczając przez archiwa policyjne i naszą własną listę ludzi, których... mamy na oku. Reakcja na ten wykład nie była przyjazna, ale Altman nie wziął tego do siebie. Po chwili wrócili do budynku, a później wyszli ponownie, tym razem w kierunku czekającego na lądowisku śmigłowca. Obok stał rząd kamer telewizyjnych, kręcących, tym razem z bliska, jak Pierwsza Dama rusza do pracy. Pułkownik Hank Goodman uruchomił turbiny. W centrali Tajnej Służby, parę domów dalej, zmieniły się lampki przy kryptonimach chronionych obiektów. Czerwona dioda Miecznika paliła się przy oznaczeniu Białego Domu, a Chirurga przy oznaczeniu drogi do pracy. Cień, Piłkarz i Foremka, znani rodzicom i otoczeniu jako Sally, Jack junior i Katie, mieli swoje lampki na oddzielnej tablicy. Obie tablice miały swoje wtórniki w biurze Andrei Price, tuż obok Gabinetu Owalnego. Pozostała część ochrony czekała już, rozmieszczona na właściwych miejscach, to znaczy w leżącym w pobliżu Annapolis przedszkolu w Giant Steps i katolickiej szkole św. Marii, oraz w szpitalu Uniwersytetu Johna Hopkinsa w Baltimore. Policja stanu Maryland została powiadomiona o tym, że dzieci Ryanów poruszają się drogą numer 50 i skierowano na nią dodatkowe radiowozy patrolowe. W powietrzu były także trzy śmigłowce - dwa wiozące Chirurga i zespół ochrony w drodze do Baltimore, a trzeci, z zespołem wsparcia, krążył wzdłuż trasy przejazdu ich kolumny. Gdyby ktoś planował zamach, ta demonstracja siły nie mogłaby ujść jego uwadze. Agenci w Suburbanach ze wzmożoną uwagą oglądali mijające kolumnę pojazdy, tak samo jak inni, prowadzący nie oznakowane samochody poprzedzające i zamykające kolumnę. Pełnego zakresu ochrony nigdy nie przedstawiano "obiektom", chyba że wprost o to zapytano, ale bardzo rzadko zdarzał się na tyle dociekliwy obiekt. I tak rozpoczął się kolejny dzień w życiu Pierwszej Rodziny. * * * Już nie było wątpliwości. Doktor Moudi nie musiał jej nic mówić. Bóle głowy się nasilały, ogarniało ją coraz większe zmęczenie. Zupełnie jak u małego Mkusy. Na początku pocieszała się, że może przesadza, może to tylko nawrót malarii i, po raz pierwszy w życiu, myśl o malarii napełniła ją radością. Ale potem przyszły bóle żołądka, a nie stawów i stało się jasne, że to nie malaria. Ten ból był jak odległe grzmoty nadciągającej burzy, żywiołu, na który miała równie znikomy wpływ, co na tę chorobę. Część jej świadomości jeszcze nie chciała się z tym pogodzić, jeszcze wmawiała jej, że to przecież niemożliwe, ale inna część już się z tym pogodziła i próbowała się zatopić w modlitwie i wierze, ale w rezultacie zachowywała się jak człowiek z horroru, który rękami zasłania twarz z przerażenia, jednocześnie wypatrując zagrożenia przez szczeliny między palcami. Ta ucieczka swoją daremnością tylko pogłębiała przerażenie. Nudności były coraz silniejsze, wkrótce już nie będzie w stanie ich opanować siłą woli. Leżała w jednej z nielicznych izolatek szpitala. Na zewnątrz słońce świeciło jak co dnia, niebo było czyste, trwał piękny dzień nie kończącego się afrykańskiego lata. Obok łóżka stał stojak z kroplówką, przez przewód podłączony do igły wbitej w żyłę w jej przedramieniu płynął roztwór fizjologiczny zmieszany ze środkami przeciwbólowymi i glukozą. Siostra Jeanne Baptiste wiedziała jednak, że pozostało jej tylko czekać. Była wyczerpana, wszystko bolało ją tak, że potrzebowała minuty na to, by obrócić głowę do okna i obejrzeć ukwiecone drzewa za nim. Nagle ogarnęła ją potężna fala nudności, ale zdołała utrzymać miskę. Zobaczyła w niej krew, mimo że siostra Maria Magdalena zabrała ją natychmiast i opróżniła nad specjalnym pojemnikiem. Twarz przyjaciółki i towarzyszki życia zakonnego, choć ledwie widoczna pod maską plastikowego kombinezonu ochronnego, wyrażała głęboki smutek i rezygnację. - Witam, siostro - usłyszała głos wchodzącego doktora Moudiego. On także nosił podobny kombinezon. Sprawdził kartę z wykresem gorączki, wiszącą w nogach łóżka. Ostatni zapis pochodził sprzed zaledwie dziesięciu minut, znowu wyższy od poprzedniego. Przed chwilą dostał faks z Atlanty z wynikami badań jej krwi i to z jego powodu natychmiast poszedł odwiedzić izolatkę. Skóra zakonnicy kilka godzin temu była bardzo blada, teraz jakby się zarumieniła i wyschła. Może da się ją choć trochę ochłodzić, najpierw alkoholem, a potem może lodem. Najbardziej uderzyło go jej spojrzenie. Ona już wie. Ale i tak będzie to musiał powiedzieć. - Siostro, test krwi siostry wykazał obecność przeciwciał wirusa ebola. Powoli skinęła głową. - Rozumiem. - W takim razie wie siostra zapewne także, że statystyki dowodzą, iż dwadzieścia procent pacjentów przeżywa tę chorobę. Nie wolno siostrze tracić nadziei. Jestem niezłym lekarzem. Siostra Maria Magdalena to znakomita pielęgniarka. Dzięki łączności satelitarnej możemy się konsultować na bieżąco z najlepszymi specjalistami. Nie zrezygnujemy z walki o siostrę i od siostry także tego oczekujemy. Módl się do swojego Boga, siostro. Kogoś tak cnotliwego jak siostra musi przecież wysłuchać. - Słowa jakby same napływały do niego. Sam się zdziwił, do jakiego stopnia wierzy w to, co mówi. - Dziękuję, doktorze. - Proszę mnie informować na bieżąco - powiedział do Marii Magdaleny. - Oczywiście, panie doktorze. Moudi wyszedł z izolatki, skręcił w lewo, do śluzy, tam zdjął ochronny kombinezon i wrzucił do pojemnika. Jeszcze raz obiecał sobie, że pójdzie do administratora szpitala i przypomni mu, jak ważne przy tym rozwoju wypadków jest przestrzeganie wszelkich procedur dotyczących obchodzenia się z materiałem zakażonym. Tu nie było miejsca na bezmyślność, na tych dwojgu epidemia musi się skończyć. Zespół ekspertów WHO był już w drodze do rodziców Benedicta Mkusy, by spróbować się dowiedzieć od nich i ich sąsiadów, skąd mały mógł się zarazić. Na razie najbardziej prawdopodobne pozostawało ukąszenie przez małpę. Ale to tylko hipoteza. O wirusie ebola w ogóle niewiele wiedziano na pewno, co gorsza, najważniejsze czynniki chorobotwórcze leżały wciąż w sferze domysłów. Na pewno obecny był tu od stuleci, albo i dłużej, tyle że dopiero niedawno go opisano. Był jeszcze jedną ze śmiertelnych chorób, które czyhały na człowieka w tym zakątku globu. Jeszcze trzydzieści lat temu większość z nich wrzucano do jednego worka i wpisywano w karty zgonu "gorączkę dżunglową" albo inną równie ogólną jednostkę chorobową. Nadal niewiadomą pozostawało środowisko nosicieli wirusa. Wielu uważało, że chorobę przenoszą małpy, ale nigdy u żadnej jej nie wykryto, mimo że ekspedycje zastrzeliły tysiące małp, poszukując na próżno śladów wirusa w ich krwi. Zresztą nadal nie wiadomo nawet, czy można tę chorobę zaliczyć do tropikalnych, skoro pierwszy opisany przypadek epidemii miał miejsce w Niemczech. Bardzo podobne w objawach przypadki meldowano także na Filipinach. Wirus ebola pojawiał się i znikał, jak jakiś zły duch. W dodatku dawało się zauważyć regularność występowania ognisk choroby - do epidemii dochodziło w odstępach co osiem do dziesięciu lat. To była kolejna zagadka, podobnie jak sam mechanizm działania zarazka. Potrafiono wprawdzie określić strukturę wirusa i opisano symptomy, ale na tym koniec, a biorąc pod uwagę osiemdziesięcioprocentową śmiertelność choroby, nie należało to z pewnością do pomyślnych wiadomości. Tylko co piąta ofiara przeżywała, i znowu - nikt nie miał pojęcia, dlaczego tak się działo. Wirus ebola był zabójcą tak doskonałym, że człowiek niewiele znał organizmów mogących się z nim równać. Jedynie instytuty w Atlancie, Pasteura w Paryżu i jeszcze kilka w krajach, które stać było na utrzymywanie laboratoriów, w których naukowcy w ochronnych skafandrach względnie bezpiecznie mogli z nim obcować, dysponowały znikomymi ilościami wirusów. Prace badawcze były jeszcze w powijakach, toteż nawet nie było wiadomo, czy uda się kiedykolwiek wyprodukować jakąkolwiek szczepionkę przeciw tej potwornej chorobie, bo cztery do tej pory odkryte odmiany ebola, diametralnie się od siebie różniły. Ten czwarty, przypadkiem odkryty w Ameryce Południowej, zabijał na przykład tylko małpy, natomiast nie atakował ludzi. Pewnie w tej chwili naukowcy w Atlancie, a paru z nich znał osobiście, siedzą z nosem w okularach mikroskopu elektronowego i usiłują dowiedzieć się czegoś nowego, oglądając świeże wirusy w próbce krwi chłopca i zakonnicy. To im zajmie tygodnie, a pewnie i tak niewiele pomoże. Zanim nie odkryje się prawdziwego zarodka choroby, ebola pozostanie niezbadanym wirusem, tajemniczym, śmiertelnym zagrożeniem, o którym wiadomo tyle, co o Marsjanach. Przypadek Zero, Benedict Mkusa, już nie żył, jego ciało spalono i wirus zginął wraz z nim. Moudi pobrał próbki krwi, ale tego było za mało. Z zakonnicą to zupełnie inna historia. Moudi pomyślał przez chwilę, a potem podniósł słuchawkę i wykręcił numer irańskiej ambasady w Kinszasie. Miał wiele pracy do wykonania, jeszcze więcej się szykowało. Przez chwilę zawahał się, zatrzymując słuchawkę w pół drogi pomiędzy widełkami a uchem. A jeżeli Bóg wysłucha jego modlitw? Przecież mógł. Stać go było na wspaniałomyślność, zwłaszcza wobec kobiety wielkiej cnoty, która spędzała na modlitwach nie mniej czasu niż którykolwiek z wiernych w Kum, której wiara w Boga była silna i nie zachwiana, która poświęciła całe życie służbie najbardziej potrzebującym. To przecież trzy z pięciu filarów islamu, a w końcu jej posty to prawie jak Ramadan, więc i czwarty z nich właściwie... To były niebezpieczne myśli, ale jeżeli Allach posłuchałby jej modłów... A jeżeli nie wysłucha? Moudi wcisnął słuchawkę między ucho a ramię i poprosił o połączenie z numerem wewnętrznym. * * * - Panie prezydencie, nie możemy tego dłużej odkładać. - Tak, Arnie, wiem. Właściwie problem był natury technicznej. Ciała trzeba było zidentyfikować, bo człowiek przestaje żyć dopiero wtedy, gdy wystawi się papierek stwierdzający ten fakt. A dopóki nie ma urzędowego dokumentu stwierdzającego, że człowiek jest martwy, a ten człowiek jest deputowanym albo senatorem, jego miejsce jest nadal zajęte i nie można przeprowadzić wyborów uzupełniających w jego okręgu. Dziś trzeba będzie wreszcie wystawić świadectwa zgonu i już za kilka godzin zaczną się urywać telefony od gubernatorów, proszących o wskazówki lub informujących o swoich zamiarach. Co najmniej jeden z gubernatorów stanowych miał, według pogłosek, krążących po Waszyngtonie, jechać do Waszyngtonu, by osobiście objąć fotel w Senacie. * * * Zalew informacji był oszałamiający, nawet dla kogoś, kto wiedział, jak korzystać ze źródeł. Wiadomości pochodziły z ostatnich czternastu lat, były bardzo obfite, a poza tym trudno o wybór lepszej pory na ich zbieranie. Agencje prasowe z całego świata okupowały te same serwery, czerpiąc te same wiadomości i całkowicie maskując w zalewie zgłoszeń jego wejścia do poszczególnych archiwów. Gdyby nagle ni stąd ni z owąd, jakiś samotny wścibski internauta, w dodatku z takiego kraju, zaczął grzebać akurat w tych źródłach i zbierać wiadomości akurat na temat tej osoby, mogłoby to wzbudzić podejrzenia. A tak, był tylko jednym z wielu tysięcy szukających tych samych wiadomości. Doskonale. W dodatku do sieci weszły serwisy wszystkich niemal gazet i stacji, dzięki czemu ilość dostępnych informacji wielokrotnie wzrosła, choć musiał długie godziny spędzać na odsiewaniu ziarna od plew. Za psi grosz mógł myszkować po archiwach agencji, albo bibliotekach szkolnych - to nawet lepiej, bo w ogóle za darmo, a niejeden z jego kolegów po fachu mógłby się zdziwić, co można znaleźć w bibliotece szkoły średniej na zapadłej prowincji. Natłok zgłoszeń maskował jego wejścia, ale i tak wolał dmuchać na zimne, a raczej dmuchali jego podwładni. Jego poszukiwania prowadzone były spod europejskich numerów telefonów, głównie londyńskich, przez założone specjalnie w tym celu nowe konta internetowe, likwidowane natychmiast po ściągnięciu potrzebnych danych, lub ogólnodostępne konta akademickie. Hasła RYAN JOHN PATRICK, RYAN JACK, RYAN CAROLINE, RYAN CATHY, DZIECI RYANÓW, czy RODZINA RYANÓW powodowały natychmiastowy odzew w postaci setek stron tekstu, nie zawsze jednak na pożądany temat, bo Ryan to bardzo popularne nazwisko. Pierwsze naprawdę interesujące wiadomości o prezydencie Ryanie pochodziły z czasów, gdy ten skończył trzydziestkę. Wtedy po raz pierwszy trafił w sferę zainteresowania mediów, udaremniając zamach na następcę tronu w Londynie. W archiwach były nawet zdjęcia i chociaż ich ściąganie trwało całe wieki, warto było poczekać. Zwłaszcza pierwsze było bardzo interesujące. Młody człowiek siedział na ulicy spływającej krwią. Piękny widok, nieprawdaż? Człowiek na fotografii wyglądał nienajlepiej, ale ranni zwykle tak na początku wyglądają, a z podpisu wynikało, że odniósł dość poważne rany. A potem ten wrak Porsche i śmigłowiec lądujący na dachu szpitala, gdzieś w Ameryce. Następnie Ryan zniknął z pierwszych stron gazet, przewijał się najwyżej gdzieś w tle, wzywany na przesłuchania za zamkniętymi drzwiami komisji Kongresu. I nagle pojawia się znowu, pod koniec prezydentury Fowlera, po tej wielkiej aferze, kiedy podobno w pojedynkę zapobiegł wystrzeleniu rakiet nuklearnych na Rosję. Tak, to samo powtarzał Darjaei, podobno Ryan osobiście dał mu to do zrozumienia. Nigdy nikt tego nie potwierdził, a Ryan nigdy potem publicznie się na ten temat nie wypowiadał. To ważna sprawa, bo dużo o nim mówi. Ale może fałszywy trop? Żona. Nią też się sporo zajmowano. O, jeden z dziennikarzy podał nawet numer jej pokoju w szpitalu. Doświadczony chirurg okulista. No tak, ostatnio pisali, że nie zrezygnowała z pracy. Doskonale. Będzie wiadomo, gdzie jej szukać. Dzieci. Najmłodsze chodziło do tego samego przedszkola, co starsze. Nawet zdjęcie jest. Co za głupota. A w jednym z artykułów o Ryanie z czasów, gdy został doradcą, opisano szkoły starszych dzieci... Zadziwiające. Zaczynał szukać informacji, spodziewając się najwyżej jakichś mało znaczących uzupełnień do oficjalnych informacji. Zdawał sobie sprawę, że mogą to być ważne szczegóły, ale zamiast tego w jeden dzień, nie ruszając się z biura, zebrał więcej wiadomości, niż zebrałby przez cały tydzień zespół na miejscu, inwigilując cel i narażając się na znaczne ryzyko w razie wykrycia. Ależ głupi ci Amerykanie... Aż się proszą, żeby im przyłożyć. Pojęcia nie mają, co to ochrona albo chociaż zwykła, najdurniejsza ostrożność. Co innego publiczne wystąpienia, nawet z rodziną - to się zdarza każdemu. Ale po co pozwalać każdemu dowiadywać się szczegółów, które nie powinny go obchodzić? Plik z wiadomościami - ponad 2.500 stron! - zostanie teraz zanalizowany i porównany z posiadanymi danymi wywiadu. Na razie to tylko informacje, nie mieli żadnego planu ich wykorzystania. Na razie. * * * - Wiesz, zaczyna mi się podobać to latanie - powiedziała Cathy Ryan do Roya Altmana. - Tak? - z uśmiechem zapytał ochroniarz. - Mniej napięcia i nerwów, niż podczas jazdy samochodem i można załatwić po drodze papierkową robotę. - Zamilkła na chwilę i dodała: - To już pewnie długo nie potrwa. - Pewnie nie - potwierdził Altman i po raz kolejny zlustrował kolejkę z tacami w bufecie, w której stali. W bufecie było jeszcze dwóch innych ludzi z Tajnej Służby, którzy rozpaczliwie starali się nie wyróżniać z otoczenia i nie bardzo im to wychodziło. Wprawdzie szpital był duży, samych lekarzy i studentów było prawie trzy tysiące, ale prawie wszyscy znali się, jeśli nie osobiście, to z widzenia, więc obcy z plakietkami lekarskimi rzucali się w oczy. No i lekarze zazwyczaj nie nosili broni w pracy. Altman nie odstępował profesor Ryan, która zdawała się z tym wreszcie pogodzić. I dobrze, jeden problem z głowy. Rano towarzyszył jej na sali operacyjnej w czasie dwóch zabiegów. Po południu będzie miała wykład. To były nowe doświadczenia zawodowe dla Altmana; po raz pierwszy osoba, którą ochraniał, nie zajmowała się polityką. Pani profesor jadła jak przysłowiowy wróbelek, jej taca była prawie pusta, zanim jeszcze zaczęli jeść. Doszli do kasy i tu, wbrew jego burzliwym protestom, zapłaciła także za jego obiad. - Nie ma mowy, Roy - powiedziała twardo. - Teraz jesteś na moim terenie, a tutaj ja rządzę. - Rozejrzała się wokół, szukając człowieka, z którym chciała porozmawiać przy obiedzie. Znalazła go i ruszyła ku niemu, a Roy Altman za nią. - Cześć, Dave! Dziekan James i jego gość wstali. - Witaj, Cathy. Chciałbym ci przedstawić naszego nowego kolegę, Pierre'a Alexandre'a. Alex, to pani Cathy Ryan... - Ta sama, która...? - To nie ma nic do rzeczy. Tu jestem nadal lekarzem. - ...która dostała w tym roku nagrodę Laskera? - dokończył nie zrażony pułkownik Alexandre. Promienny uśmiech Cathy rozjaśnił natychmiast zgęszczoną atmosferę. - Ta sama. - Moje gratulacje, pani profesor - powiedział, podając rękę. Cathy musiała odstawić tacę, by ją uścisnąć. Altman trzymał swoją tacę lewą ręką, prawa pozostawała wolna, a uwagę skupił na twarzy gościa. Oczy zdawały się mieć naturalny, neutralny wyraz, ale dostrzegał w nich coś niepokojącego. - A pan pewnie ze Służby? - zapytał Alexandre, zwracając się do towarzyszącego Cathy mężczyzny. - Tak jest, sir. Roy Altman. - Doskonale. Tak wielkiemu skarbowi należy się odpowiednia ochrona - skomentował Alexandre. - Dopiero co zdjąłem mundur, panie Altman. W czasie służby w wojsku nieraz spotykałem pańskich kolegów w szpitalu imienia Waltera Reeda. A kiedy córka prezydenta Fowlera przywiozła jakieś tropikalne paskudztwo z wizyty w Brazylii, to właśnie ja ją leczyłem. - Alex będzie pracował z Ralphem Forsterem - wyjaśnił dziekan, gdy już wszyscy usiedli. - Forster jest epidemiologiem - wyjaśniła Altmanowi Cathy. - Na razie dopiero przecieram sobie ścieżki - powiedział Alexandre - ale skoro dostałem już przepustkę na parking, to chyba mogę się uważać za członka rodziny? - Mam nadzieję, że będzie pan równie dobrym nauczycielem, jak Ralph. - Ralph jest świetny - przyznał pułkownik. Nowy spodobał się Cathy. Od razu widać, że Południowiec. Ten akcent, te maniery. - Rano poleciał do Atlanty - uzupełnił dziekan. - Coś nagłego? - Prawdopodobne ognisko ebola w Kongo. Chłopiec, lat osiem. Dziś rano przyszła poczta elektroniczna na ten temat. Oczy Cathy ściągnęły się na tę myśl. Zajmowała się wprawdzie zupełnie inną dziedziną medycyny, ale trudno było czytać prasę fachową i nie zauważać wzmianek o wciąż tajemniczej chorobie. Prasę czytali wszyscy, bo zawód lekarza wymagał ustawicznego kształcenia się. - Tylko ten jeden przypadek? - Na razie tak. Wygląda na to, że ugryzła go małpa. Już raz się w to bawiłem. Pojechaliśmy tam z Fort Detrick w 1990 roku, kiedy nastąpił poprzedni wybuch epidemii. - Z Gusem Lorenzem? - wtrącił dziekan James. - Nie, Gus zajmował się wtedy czym innym. Wyprawą kierował George Westphal. - A, i potem... - Tak, a potem umarł - potwierdził Alex. - Nie mówiono tego głośno, ale George złapał tam to świństwo. Ja go wtedy pielęgnowałem. To nie był najprzyjemniejszy widok. - Jaki błąd popełnił? Nie znałem go najlepiej, ale Gus mówił, że to wschodząca gwiazda. Westphal był z UCLA, o ile się nie mylę? - George był świetnie zapowiadającym się, błyskotliwym naukowcem i zachowywał te same środki bezpieczeństwa, co my wszyscy. Nigdy się pewnie nie dowiemy, co się stało. Wtedy zmarło szesnastu ludzi. Przeżyły dwie ofiary, obie kobiety po dwadzieścia kilka lat, ale poza tym nic ich nie łączyło. Nie mamy pojęcia, dlaczego ocalały. Może po prostu miały szczęście? - Alexandre nie wierzył w szczęście przy epidemiach. Musiał być jakiś powód. Na razie go nie znaleziono, ale jego zadaniem było znalezienie tego powodu. - W każdym razie, przypadków było łącznie tylko osiemnaście i tyle dobrych wiadomości. Siedzieliśmy tam sześć, czy siedem tygodni. Chcieliśmy odnaleźć nosiciela, więc całymi dniami polowałem na małpy. Zabiłem ich chyba ze sto, ale bez rezultatu. Tamten szczep wirusa nazwano ebola Mayinga. Ciekawe, czy bardzo różni się od tego, którego złapał ten chłopiec. Ebola to paskudne świństwo. - Tylko jeden przypadek? - powtórzyła Cathy. - Tyle na razie wiadomo. Droga zakażenia nieznana. - A małpa? - Nie udało się upolować pierwotnego nosiciela. Jak zawsze. - Czy to naprawdę aż tak bardzo śmiertelna choroba? - wtrącił się Roy. - Wie pan, to trudno określić. Oficjalnie mówi się, że osiemdziesiąt procent przypadków kończy się śmiercią. Obrazowo tłumacząc: gdyby pan wyciągnął teraz swój pistolet i w poprzek tego stołu strzelił mi w klatkę piersiową, to miałbym większe szansę na to, że przeżyję, niż gdybym złapał to cholerstwo - odparł pułkownik Alexandre, smarując masłem bułkę. Przypomniał sobie wizytę u wdowy po Westphalu. Apetyt opuścił go na dobre. - Większe szansę miałby pan, chorując na białaczkę albo raka. Z AIDS już gorzej, ale da się z tym żyć jeszcze z dziesięć lat. Ebola nie podaruje panu nawet dziesięciu dni. Rozdział 11 Małpy Ryan przez całe życie sam przepisywał swoje prace. Napisał dwie książki z historii wojen na morzu i niezliczone opracowania dla CIA. Za każdym razem pisał sam, najpierw na maszynie, a potem, kiedy można już było mieć je w domu - na komputerze. Nigdy nie lubił pisać, to była ciężka i żmudna praca, ale lubił borykać się z myślami w ciszy i odosobnieniu, bezpieczny od wszelkich przejawów codziennego życia, próbując przelać na papier myśli, które przelatywały mu przez głowę, zmagając się z formą, aż do osiągnięcia maksymalnej jej zgodności z treścią. Ale zawsze były to jego myśli i to było uczciwe. Teraz miało być inaczej. Jego główną autorką przemówień okazała się Callie Weston, drobna blondynka, zdolna wyczyniać cuda ze słowami. Jak większość personelu Białego Domu, także ona przyszła tu z prezydentem Fowlerem i tak już zostało. - Nie podobała się panu moja mowa na pogrzeb? - zapytała, nie bawiąc się w uprzejmości. - Mówiąc szczerze, zdecydowałem, że jednak powinienem powiedzieć co innego... - Co jest, do diabła? Zaczynam się bronić, a nawet nie znam tej baby! - Płakałam. - Odczekała chwilę, by zwiększyć efekt, w tym czasie patrząc mu w oczy bez mrugnięcia powieką, jak jadowity wąż oceniający swoją ofiarę. - Pan jest inny. - To dobrze czy źle? - Wie pan... Prezydent Fowler wybrał mnie, ponieważ wygłaszając moje przemówienia wychodził na człowieka serdecznego, pełnego współczucia. Pan wie równie dobrze jak ja, że tak naprawdę miał w sobie tyle ciepła co ryba. Prezydent Durling zostawił mnie na stanowisku, bo nie chciało mu się szukać nikogo innego. Ciągle muszę walczyć ze świtą prezydentów, bo ci uwielbiają redagować teksty, które piszę. Arnie staje po mojej stronie, bo chodziłam do szkoły z jego ulubioną siostrzenicą, a poza tym jestem dobra w swoim fachu. To nie zmienia faktu, że wielu tutaj ma ze mną na pieńku. Chciałam, żeby pan to wiedział, zanim zaczniemy współpracę. - Dlaczego jestem inny? - zapytał Jack. - Pan mówi to, co myśli, zamiast tego, co pan myśli, że ludzie chcą, żeby pan powiedział. Ciężko będzie pisać panu przemówienia. Nie pasuje pan do żadnej szufladki. Będę się musiała od nowa nauczyć pisać tak, jak kiedyś lubiłam pisać, a nie tak, jak mi za to płacono i będę się musiała nauczyć pisać tak, jak pan mówi. Będzie ciężko. - Widać było, że już się zbiera w sobie do tej ciężkiej przeprawy. - Rozumiem. Ponieważ pani Weston nie była członkiem sztabu prezydenckiego, Andrea Price była cały czas obecna przy tej rozmowie, oparta o ścianę (gdyby Gabinet Owalny miał rogi, stałaby w rogu) i z pokerową twarzą obserwowała rozmowę. Ryan zdążył już na tyle poznać język ciała swej szefowej ochrony, że mimo kamiennej twarzy domyślał się, że obie panie nie darzą się sympatią. Ciekawe. - To co pani wyczaruje w ciągu tych kilku godzin? - Zależy, co pan będzie chciał powiedzieć - odbiła piłeczkę. Ryan podał jej w punktach kilka myśli przewodnich. Nie robiła żadnych notatek, słuchała nie przerywając, a potem uśmiechnęła się i znowu przemówiła. - Oni chcą pana zniszczyć. Pan zresztą o tym wie. Może Arnie nie zdążył jeszcze panu tego powiedzieć, może nikt ze sztabu też pana nie uprzedził, ale ja panu mówię, że będą próbować. - Słowa autorki przemówień podziałały na Andreę jak elektrowstrząs. Już nie opierała się o ścianę, czekając czujnie na dalszy rozwój wypadków. - A skąd myśl, że chcę zostać tu na dłużej? - Słucham? - Zamrugała oczyma ze zdumienia. - Przepraszam, ale ja naprawdę nie przywykłam do czegoś takiego. - Proszę pani, to by nawet mogła być ciekawa rozmowa, ale... - Czytałam przedwczoraj jedną z pańskich książek. Nie radzi pan sobie najlepiej z imiesłowami, to oczywiście tylko uwaga techniczna, na marginesie, ale trzeba panu przyznać, że umie pan jasno wyrażać swój punkt widzenia. Będę musiała trochę uprościć moją retorykę, żeby brzmiała jak pańska. Krótkie zdania. Dobra gramatyka. Pewnie katolicka szkoła, co? Potrafi pan mówić wprost. - Uśmiechnęła się. - Jak długa mowa? - Powiedzmy, piętnaście minut. - Będę za trzy godziny - obiecała i podniosła się z kanapy. Ryan skinął głową i wyszła. Jack spojrzał na Andreę. - No, wyrzuć to wreszcie z siebie - powiedział. - Nadęta gówniara. W zeszłym roku rzuciła się na jednego z młodszych asystentów prezydenta, tak że strażnik musiał ich rozdzielać. - O co poszło? - Tamten powiedział coś złego o jednym z jej przemówień i zaczął spekulować na temat jej prowadzenia. Następnego dnia złożył wymówienie. Niewielka strata, swoją drogą. Ale nie miała prawa mówić tego, co panu powiedziała. - A jeżeli miała rację? - Panie prezydencie, to nie moja sprawa, ale... - No więc miała, czy nie? - Pan jest inny, panie prezydencie - zgodziła się Price, ale także nie powiedziała, czy to źle, czy dobrze, a Ryan nie nalegał. Miał zresztą co innego do roboty. Podniósł słuchawkę telefonu na biurku i odezwała się sekretarka. - Proszę mnie połączyć z panem Georgem Winstonem z Columbus Group. - Tak, panie prezydencie, zaraz łączę. - Nie miała numeru w podręcznym notesie, więc najpierw wykręciła numer centrali łączności. Bosman z centrali miał numer zanotowany na żółtej kartce przyklejonej nad biurkiem, więc podał go jej od razu. Chwilę potem triumfalnie wyciągnął rękę w kierunku kapral piechoty morskiej, siedzącej przy sąsiednim biurku. Kapral uśmiechnęła się kwaśno, pogrzebała w torebce i położyła na wyciągniętej dłoni bosmana cztery ćwierćdolarówki. - Panie prezydencie, pan Winston na linii - odezwał się głos z interkomu. - George? - Tak, panie prezydencie. - Jak prędko możesz się tu pojawić? - Jack... znaczy, panie prezydencie, na razie staram się poskładać mój interes do kupy i... - To znaczy kiedy? Winston musiał się zastanowić przez chwilę. Jego Gulfstream nie był dzisiaj w pogotowiu, musiałby jechać do Newark... - Następnym pociągiem, panie prezydencie. - Daj znać, jak kupisz bilety. Wyślę kogoś po ciebie na dworzec. - Dziękuję, ale chciałbym, żeby pan wiedział, że nie mogę... - Owszem, możesz. Do zobaczenia za parę godzin. - Odłożył słuchawkę i spojrzał na Price. - Andrea, wyślij kogoś z samochodem po niego na dworzec. - Tak jest, panie prezydencie. Ryan zdecydował, że podoba mu się wydawanie rozkazów, które są wypełniane. Człowiek jakoś szybko do tego się przyzwyczaja. * * * - Nie chcę tu widzieć żadnej broni! - powiedziała to na tyle głośno, że kilka głów obróciło się w jej kierunku. Dzieci dopiero po kilku sekundach wróciły do swoich kredek i klocków. W sali było dziś dziwnie dużo dorosłych, a trzej z nich mieli takie śmieszne spiralne przewody wetknięte w uszy. Te trzy głowy odwróciły się w stronę zatroskanej matki. Don Russell, jako dowódca grupy, wziął to na siebie. - Dzień dobry - powiedział, trzymając w wyciągniętej ręce legitymację służbową. - Mogę w czymś pomóc? - Czego tu szukacie?! Musicie się tu kręcić? - Owszem, musimy. Mogę panią poprosić o nazwisko? - A co to pana obchodzi? - zaczęła się stawiać Sheila Walker. - Bo widzi pani, dobrze wiedzieć, z kim się ma do czynienia - rzeczowo wyjaśnił Russell. Czasem dobrze pogrzebać takiemu komuś w życiorysie, ale tego już nie dopowiedział. - To jest pani Walker - odpowiedziała zamiast niej pani Marlene Daggett, dyrektorka przedszkola w Giant Steps. - A, to pani zapewne jest matką Justina, prawda? - uśmiechnął się serdecznie Russell. Czterolatek budował właśnie wieżę z drewnianych klocków, by zaraz ją przewrócić, ku wielkiej uciesze reszty dzieci. - Nie znoszę broni palnej i nie życzę sobie, żeby ktokolwiek nosił ją w obecności dzieci. - Pani Walker, po pierwsze, jesteśmy policjantami, więc umiemy nosić broń bezpiecznie. Po drugie, regulamin wymaga od nas, żebyśmy zawsze byli uzbrojeni na służbie. I wreszcie, po trzecie, wolałbym, żeby pani spojrzała na to w ten sposób: pani syn jest tu w czasie naszej obecności bezpieczniejszy, niż gdziekolwiek indziej. Nie będzie się pani już nigdy musiała martwić, że, na przykład, ktoś przyjdzie tutaj i porwie pani synka. - Dlaczego ona musi tu chodzić? Russell znowu przywołał na twarz serdeczny uśmiech, chociaż ta baba zaczynała mu działać na nerwy. - Pani Walker, przecież to nie Katie została prezydentem, ale jej ojciec. Czy ona nie ma prawa do normalnego dzieciństwa, tak jak Justin? - Ale to niebezpieczne i... - Nie wtedy, kiedy my tu jesteśmy, proszę pani - zapewnił ją raz jeszcze. Nie słuchała. Odwróciła się bez słowa. - Justin! - zawołała. Jej synek odwrócił głowę i zobaczył mamę, trzymającą w rękach kurtkę. Przez chwilę się zawahał, ale w końcu odwrócił się ku swojej budowli i popchnął palcem jeden z klocków. Cofnął się o krok i spokojnie patrzył, jak ponadmetrowej wysokości wieża powoli traci stabilność i wali się jak podcięte drzewo. - I jak tu nie wierzyć w kawały o blondynkach? - usłyszał w słuchawce Russell. - Spiszę jej numery rejestracyjne. Don skinął głową agentce przy drzwiach. Trzeba będzie pogrzebać. Pewnie się okaże, że to tylko jakaś nawiedzona miłośniczka New Age, ale jeżeli będzie miała przeszłość psychopatki (człowieku, te oczy!), albo, co mniej prawdopodobne, jakiegoś haka na policji, to trzeba będzie na nią uważać. Odruchowo rozejrzał się po sali, po chwili sam się na tym przyłapując. Pokręcił głową. Katie była normalnym dzieckiem, otoczonym przez normalne dzieci. W tej chwili akurat maże kredkami po papierze, z twarzą skręconą w grymasie skupienia. To był normalny dzień, zjadła normalny obiad, normalnie leżakowała, a teraz czekała ją tylko nienormalna podróż do zdecydowanie nienormalnego domu. Nawet nie zwróciła uwagi na scysję z mamą Justina. Dzieciaki miały na tyle rozumu, żeby zachowywać się jak dzieciaki, czego nie można było powiedzieć o niektórych z ich rodziców. Pani Walker odprowadziła Justina do samochodu (Volvo kombi, oczywiście) i zapięła dokładnie pasy na jego foteliku z tyłu. Agentka zapamiętała numer samochodu, ale już wiadomo było, że nic z tego nie będzie. To znaczy, sprawdzą i tak, na wszelki wypadek. Właśnie, wypadek. Nagle wróciło do niej to, po co tu się znaleźli. Przecież to było przedszkole w Giant Steps, to samo, do którego kiedyś chodziła najstarsza córka prezydenta. To przecież stąd, spod sklepu 7-Eleven, wyjechali terroryści, śledząc Porsche obecnej Pierwszej Damy, by przed mostem na pięćdziesiątce zaatakować i potem w czasie ucieczki zabić jeszcze policjanta stanowego. Profesor Ryan była wówczas w ciąży, ale z Piłkarzem, synem prezydenta, a o tej małej nawet im się jeszcze nie śniło. Dziwnie to wszystko działało na agentkę specjalną Marcellę Hilton. Niezamężna - znowu, po drugim już z kolei rozwodzie - bezdzietna, przy dzieciach odczuwała coś dziwnego, jakiś dreszcz w sercu, chociaż przecież była twardą profesjonalistką. To pewnie hormony, myślała, sposób, w jaki zaprogramowany jest kobiecy organizm, a może po prostu lubiła dzieci i chciałaby mieć swoje, kto wie? Tak czy inaczej, myśl o tym, że ktoś mógłby chcieć z zimną krwią zrobić krzywdę małemu dziecku, zmroziła ją na krótką chwilę, niczym przelotny powiew mroźnego wiatru. Przedszkole było zbyt odsłonięte. Na świecie nie brakowało ludzi, których nie obchodziło, że ich ofiarami mogą paść dzieci. Naprzeciw przedszkola nadal stał ten sam sklep 7-Eleven, przypominający o wydarzeniach sprzed lat. Dlatego córkę prezydenta chroniło teraz aż sześciu ludzi. Za parę dni zostanie ich połowa, bo Tajna Służba nie jest z gumy, wbrew temu, co ludzie o niej sądzą. Pewnie, że była silna i miała zdolnych dochodzeniowców. Prawda, że jako jedyna wśród licznych policji federalnych w Ameryce zawsze mogła zapukać do czyichś drzwi i przeprowadzić "rozmowę ostrzegawczą" z każdym obywatelem, na którym ciążył choć cień podejrzenia o to, że stanowi zagrożenie. W dodatku, mogła to zrobić nawet wtedy, gdy nie dysponowała dowodami na tyle silnymi, by pójść z nimi do sądu. Chodziło o to, by ten, z kim się taką rozmowę przeprowadza, miał świadomość, że ktoś ma na niego oko. To nie mogło być zawsze prawdą, bo w całych Stanach Tajna Służba nie liczyła nawet 1.200 funkcjonariuszy, w większości zajętych ochroną prezydenta i dochodzeniami w sprawach fałszerstw pieniędzy. W każdym razie starczało zwykle, żeby wystraszyć ludzi, którzy gadali niewłaściwe rzeczy w niewłaściwe uszy. Jednak nie oni byli groźni. Zawsze się jakoś zdradzali i wydział rozpoznania Służby wyławiał ich bez trudu. Groźni byli dopiero ci, o których się nie słyszało. Tych można było do pewnego stopnia spróbować odstraszyć demonstracjami siły, takimi jak ta, ale na dłuższą metę okazywało się to zbyt kosztowne. I nawet ochrona może nie pomóc, jak dowodziły wypadki, mające miejsce kilka miesięcy po ataku na panią Ryan, w ich domu nad zatoką. Był tam cały oddział Tajnej Służby, przypomniała sobie. Ta historia była prezentowana co roku kolejnym rocznikom Akademii Tajnej Służby w Beltsville. W domu Ryanów nakręcono film szkoleniowy, prezentujący wierną rekonstrukcję zdarzeń. Zginęli Chuck Avery, dobry, doświadczony agent, i cały jego oddział. Pamiętała, jak na szkoleniu oglądali ten film z komentarzem, podkreślającym kolejno popełniane błędy. Jak łatwo popełnić małe, pozornie nieistotne błędy, które przy braku szczęścia i nałożeniu się na siebie, mogą decydować o życiu i śmierci agenta, ale, co gorsza, także wielu jego kolegów i osób chronionych. - Ten cholerny sklep nadal tam stoi, nie? Odwróciła się i zobaczyła Dona Russella, który wyszedł zaczerpnąć świeżego powietrza. - Znałeś Chucka Avery'ego? - Był dwa lata wyżej w Akademii. Inteligentny, ostrożny i doskonale strzelał. Wtedy, zanim zginął, położył jednego z tych sukinsynów dwoma strzałami w pierś, z trzydziestu metrów, w kompletnych ciemnościach. - Pokręcił głową. - W tym zawodzie nie wolno popełniać drobnych błędów, Marci. Po raz drugi przeszedł ją dreszcz, z takich, co to człowiek ma ochotę sięgnąć do rękojeści pistoletu, tylko po to, żeby się upewnić, że wciąż jest na swoim miejscu. - Ona jest taka słodziutka, Don. - Rzadko się widuje jędze w tym wieku - odparł Russell. Teraz powinien pewnie powiedzieć, że nie ma obaw, bo dobrze się nią opiekują, albo coś w tym rodzaju, ale nie powiedział nic. Zamiast tego razem patrzyli na drzewa, drogę i sklep 7-Eleven po jej drugiej stronie, zastanawiając się, po raz nie wiadomo który, co mogli przeoczyć i obliczając, ile trzeba by wydać na kamery monitorujące okolicę. * * * George Winston przyzwyczaił się do tego, że po niego wychodzono. To jednak cholerna wygoda, naprawdę. Wysiada się z samolotu, prawie zawsze z samolotu, a tam już ktoś czeka i prowadzi do samochodu, za kierownicą którego siedzi ktoś, kto wie jak najszybciej dojechać do celu podróży. Nie trzeba się bawić w wypożyczanie samochodu, bezowocne zwykle próby czytania małych mapek w czasie jazdy i w rezultacie gubić się w obcym mieście. Wysłanie kogoś kosztuje, ale opłaca się, bo pozwala oszczędzać czas, a czasu zawsze brakuje. Człowiek ma w życiu tylko tyle czasu, ile go dostanie, a co gorsza, nie ma możliwości sprawdzenia, ile go jeszcze zostało, więc lepiej korzystać z niego rozważnie. Pociąg przyjechał na peron szósty zgodnie z rozkładem. Po drodze Winston trochę poczytał, a między Trenton a Baltimore zdołał się nawet przespać. Szkoda, że koleje tracą na przewozach pasażerskich, ale też fakt, że do latania nie trzeba kupować powietrza, a tory leżą na ziemi, którą trzeba wykupić. Zabrał płaszcz i teczkę, a potem skierował się do wyjścia, po drodze zostawiając napiwek stewardowi. - Pan Winston? - zapytał czekający na peronie mężczyzna. - Zgadza się. Mężczyzna pokazał legitymację agenta federalnego w skórzanej oprawce. Winston kącikiem oka zauważył drugiego mężczyznę w rozpiętym płaszczu, stojącego dziesięć metrów od nich. - Proszę tędy. Ruszyli do wyjścia przez zatłoczony terminal kolejowy. * * * Taka masa informacji musiała oznaczać wiele teczek dokumentów, ale i tak było tego tyle, że trzeba je było redagować, by nie porozsadzały szaf w tajnej kancelarii. Niestety, komputery nie radziły sobie jeszcze najlepiej z trudnym językiem jego rodaków, więc nie można ich było upchnąć tam, skąd przyszły - w trzewiach tej piekielnej maszyny. Weryfikacja wiadomości nie powinna być zbyt trudna. Po pierwsze, prasa nadal będzie węszyć i, śledząc jej doniesienia, będzie można zmieniać to, co zmiany będzie wymagać. Zresztą i tak najłatwiej wszystko sprawdzić osobiście, wsiadając na miejscu w samochód i odwiedzając parę miejsc. To nie było niebezpieczne. Tajna Służba mogła być sprawna i dokładna, ale na pewno nie była wszechobecna i wszechpotężna. Ten cały Ryan miał rodzinę, żonę, która jeździła do pracy, dzieci, które chodziły do szkoły i rozkład dnia, którego musiał się trzymać. W oficjalnej siedzibie byli bezpieczni - przynajmniej teoretycznie, bo ostatnie wypadki dowiodły, że jeśli bardzo się chce, to nie ma miejsc bezpiecznych - ale kiedy z niego wychodzili, to już inna sprawa. W razie czego będzie to tylko sprawą pieniędzy i planowania. Trzeba się rozejrzeć za sponsorem. * * * - Ile ci potrzeba? - zapytał handlarz. - A ile masz? - odpowiedział pytaniem na pytanie klient. - Na pewno mam osiemdziesiąt. Mogę mieć sto - odparł sprzedawca, popijając piwo. - Kiedy? - Może być tydzień? - Rozmowa toczyła się w Nairobi, stolicy Kenii, światowego centrum handlu tym towarem. - Do badań? - Tak. Naukowcy mojego klienta mają jakiś podobno interesujący program badawczy do realizacji. - Aha. O co chodzi? - Nie mogę powiedzieć - padła spodziewana odpowiedź. Klient też nie powiedział, kto w takim razie jest właściwym nabywcą, skoro on jest tylko pośrednikiem. Sprzedawcy i tak było wszystko jedno, byle zapłacił w terminie. - Jeżeli będziemy zadowoleni, to można się spodziewać kolejnych, dużych zamówień. No tak, jak zwykle. Sprzedawca pokiwał głową. Na razie potargujemy się o tę partię, synku. - Musi pan zrozumieć, że nie da się tak po prostu pójść do sklepu i zdjąć towaru z półki. To droga zabawa. Trzeba zebrać ludzi i zapłacić im z góry, bo inaczej się wypną, albo doniosą. Potem trzeba znaleźć kolonię zwierząt, które pan zamówił. A dopiero potem zaczyna się właściwe pozyskiwanie materiału, transport, licencje eksportowe i trudności z biurokracją. - Handel małpami zielonymi rozkręcił się ostatnio na dużą skalę. Wiele firm farmaceutycznych używało ich do przeprowadzania eksperymentów naukowych, na czym małpy nie wychodziły najlepiej, ale ich sprzedawcy wręcz przeciwnie. Zresztą w Afryce małp było mnóstwo, więc kto by się przejmował? Gatunek nie był zagrożony wyginięciem, a nawet gdyby, to co go to obchodzi? Zwierzęta stanowiły ważne źródło dewiz dla jego kraju. Arabowie mogli ciągnąć spod ziemi ropę i sprzedawać za ciężki szmal, to dlaczego niby oni nie mieliby mieć prawa do eksploatacji jedynego bogactwa ich ziemi? Małpa równa się pieniądze i nie ma się co bawić w sentymenty. Gryzie toto, pluje, drapie i mordę wydziera po całych dniach. Chyba tylko turystom mogą się wydawać sympatyczne - może dostrzegają jakieś podobieństwo, kto wie? W dodatku zżerają rolnikom plony, więc ci ich nie lubią i chętnie wskazują miejsca, gdzie żerują szkodniki. - Proszę pana, nas to nie obchodzi. Zależy nam tylko na szybkości dostawy. Przekona się pan, że potrafimy docenić kontrahentów, na których możemy polegać. - W porządku. - Sprzedawca postanowił dla większego efektu zrobić teraz pauzę, więc dokończył piwo, podniósł rękę i pstryknął palcami na kelnera. Pokazał gestem, że prosi o powtórkę i wrócili do negocjacji. Teraz przyszedł czas na podanie ceny wyjściowej, w której mieściła się spora dola dla niego, poza kosztami najęcia myśliwych, łapówek dla policji, celników, straży leśnej i urzędników terenowych. Cena była oczywiście wygórowana, jak zawsze na początku negocjacji. - Zgoda. - Cholera, trzeba było zaśpiewać więcej. Skoro pośrednik tak łatwo przełyka taką sumę, to ile on musi z tego mieć?! Z drugiej strony szybka odpowiedź przyniosła rozczarowanie. Sprzedawca uwielbiał się targować, to należało do afrykańskiego obyczaju. Przygotował sobie całą orację o trudnościach związanych z tym zamówieniem, a ten cham tak po prostu zgodził się i obrabował go z jego jedynej przyjemności w tym dosyć w sumie nieprzyjemnym zawodzie. No, ale z drugiej strony klient płaci, klient wymaga, klient ma zawsze rację. - Robić z panem interesy to czysta przyjemność. Proszę o telefon za, powiedzmy, pięć dni. Może coś się da załatwić szybciej? Pośrednik kiwnął głową, dopił drinka, zapłacił rachunek i wyszedł. Dziesięć minut później zadzwonił do ambasady. To był już trzeci jego telefon tego dnia i trzeci w tej samej sprawie. Nie wiedział, że ambasada odbiera takich telefonów znacznie więcej, także z zagranicy, z Ugandy, Mali, Kongo i Tanzanii. * * * Jack pamiętał swój pierwszy pobyt w Gabinecie Owalnym. Po przejściu przez sekretariat wchodziło się w coś, co okazało się wpuszczonymi w ścianę, zamaskowanymi boazerią drzwiami, zupełnie jak w osiemnastowiecznym pałacu. Zresztą trudno się dziwić, Biały Dom był właśnie takim pałacem, choć całkiem skromnym jak na ówczesne warunki. Pierwszym, co rzucało się w oczy, zwłaszcza w słoneczny dzień, były okna. Grubość szyb nadawała im zielonkawy odcień, zupełnie jak ściankom akwarium przeznaczonego dla zupełnie wyjątkowej ryby. Potem zauważało się wielkie biurko. Ono zawsze onieśmielało, a już zwłaszcza, gdy wstawał zza niego prezydent, by wyjść na powitanie gościa. I bardzo dobrze, miejmy nadzieję, że na innych to działa tak samo, pomyślał Jack. - Witaj, George - powiedział, wstając zza biurka i podchodząc z wyciągniętą ręką. - Panie prezydencie - odparł George, niezrażony tym, że za jego plecami stoi dwóch agentów Tajnej Służby, gotowych w każdej chwili posiekać go na plasterki, gdyby tylko zrobił jakiś nieostrożny ruch. Nie trzeba ich nawet słyszeć. Ich wzrok, wbity w plecy gościa, jest tak intensywny, że po prostu się go czuje, a niektórzy żartowali, że przed wizytą u prezydenta dobrze sobie naszyć na plecach marynarki łatę, bo inaczej wypalą w niej dziurę oczyma. Uścisnął dłoń Ryana i zdobył się na uśmiech. Nie znał go zbyt blisko. Pracowali krótko razem w czasie tej ostatniej historii z Japonią, a przedtem może parę razy wpadli na siebie na jakichś przyjęciach, ale to wszystko. No i wcześniej słyszał coś o związkach Ryana z giełdą, na której grał dyskretnie, ale skutecznie. Przynajmniej czegoś się chłop w tym wywiadzie nauczył. - Siadaj - wskazał prezydent gościowi miejsce na sofie. - Odpręż się. Jak podróż? - Jak zwykle. - Steward w mundurze Marynarki pojawił się jak spod ziemi i nalał kawy w dwie filiżanki. Kawa okazała się wyśmienita, a filiżanka była z naprawdę dobrej porcelany. - Potrzebuję cię - od razu przeszedł do rzeczy Ryan. - Panie prezydencie, straty, jakie w wyniku ostatniego konfliktu poniosła moja... - Ojczyzna? - podpowiedział Ryan. To był chwyt poniżej pasa. - Nigdy się nie prosiłem o państwową posadę, Jack. - Odpowiedź nadeszła od razu i bez zbędnych ozdóbek. "Pan prezydent" zniknął bez śladu. Ryan oparł się wygodniej, jego filiżanka pozostała nietknięta. - Jak myślisz, po co cię potrzebuję? Urzędników mam na kopy, ale muszę zebrać zespół, swój zespół. Dziś wieczorem mam wygłosić orędzie do narodu. Powinno ci się spodobać. W tej chwili muszę znaleźć kogoś, kto by się zajął Departamentem Skarbu. Obrona na razie ujdzie, a Departament Stanu w rękach Adlera chodzi jak złoto. Ale Skarb jest na pierwszym miejscu mojej listy do wymiany. To musi być ktoś dobry i nie stąd. Ty jesteś dobry i nie stąd. - Urwał nagle i po chwili zapytał wprost: - Masz czyste ręce? - Co...? Pewnie, że tak, do cholery! Każdego centa zarobiłem uczciwie i wszyscy o tym wiedzą. - Winston był wzburzony, ale tylko do chwili, gdy uświadomił sobie, że na to właśnie liczył rozmówca. - No i dobrze. Potrzeba nam właśnie kogoś, komu wierzą bankierzy. A tobie wierzą. Potrzebuję kogoś, kto wie, jak naprawdę działa system. A ty wiesz. Potrzebuję kogoś, kto wie, co wymaga naprawy, a co jest w porządku i nie wolno w tym grzebać. Ty to wiesz. Potrzebuję kogoś, kto nie jest politykiem. Ty nie jesteś. I potrzebuję beznamiętnego profesjonalisty, kogoś, kto będzie nienawidził tej roboty tak, jak ja nienawidzę swojej. - Jak mam to rozumieć, panie prezydencie? Ryan odchylił na chwilę głowę na oparcie i przymknął oczy, po czym odpowiedział: - Wpadłem w tryby systemu, kiedy miałem dwadzieścia jeden lat. Raz się wyrwałem, nawet nieźle mi szło na Wall Street, ale wessało mnie z powrotem i w końcu trafiłem aż tu. - Dopiero teraz otworzył powieki. - Odkąd trafiłem do CIA, patrzyłem, jak tu się robi różne rzeczy i wiesz co? Nigdy mi się to nie podobało. Jak pamiętasz, zaczynałem na giełdzie i wtedy pogrywałem ostro, ale uczciwie i z niezłym powodzeniem. Ale doszedłem do wniosku, że od przekładania papierków bardziej bawi mnie ich zapisywanie, więc zostałem naukowcem. Historia to moja miłość i miałem nadzieję, że będę studiował, pisał, uczył jej, dochodził co i dlaczego się zdarzyło, a co mogło się zdarzyć, a się nie zdarzyło, a potem przekazywał moją wiedzę innym. Prawie mi się udało i, chociaż nie wszystko poszło po mojej myśli, wiele się dowiedziałem i mnóstwo nad tym myślałem. A teraz, George, mam zamiar zebrać zespół. - Ale po co? - Twoim zadaniem będzie zrobić porządek w Departamencie Skarbu. Wyregulować politykę monetarną i fiskalną. - Mam się tym zająć na całego? Żadnych pogrywek politycznych? - Musiał o to zapytać. - Słuchaj, George, ja nie wiem, jak być politykiem, bo nigdy nim nie byłem i teraz nie mam czasu się tego uczyć. Nigdy nie lubiłem tej gry i, z niewielkimi wyjątkami, nie lubiłem ludzi, którzy w nią grali. Zawsze starałem się służyć mojemu krajowi najlepiej, jak potrafiłem. Czasem mi wychodziło, czasem nie. Nie miałem wyboru. Pamiętasz, jak się to zaczęło? Chcieli zabić mnie i całą moją rodzinę. Nie chciałem się w to wciągać, ale przekonałem się, że, do jasnej cholery, ktoś to musi robić. Nie mogę sam tego robić dalej, George, ale nie chcę obsadzić tych stołków kolejnymi darmozjadami, których obchodzi tylko żłób i nic poza nim. Chcę mieć u siebie ludzi z pomysłami, a nie polityków spłacających długi zaciągnięte podczas kampanii wyborczej. Winston odstawił filiżankę na stolik i udało mu się to zrobić po cichu. Właściwie nawet się zdziwił, że mu się dłonie nie trzęsą. Rozmach tego, co proponował Ryan, daleko wykraczał poza jego przewidywania. Zgoda mogła pociągnąć następstwa idące daleko dalej, niż się na pierwszy rzut oka wydawało. Musiałby się odciąć od przyjaciół, przynajmniej na czas sprawowania urzędu. Ale za to nie musiałby się przejmować tym, że firmy z Wall Street mogą obciąć dotacje na fundusz wyborczy, uzależnione zawsze od tego, na ile bankierom podobały się decyzje Departamentu Skarbu. Tak było zawsze i choć Winston sam w tym nie uczestniczył, nie raz rozmawiali o tym w gronie ludzi, którzy mieli od dawna doświadczenie w tej grze. - Cholera - mruknął. - Mówisz poważnie, prawda? Miliony ludzi powierzały mu do tej pory, jako założycielowi i szefowi funduszu inwestycyjnego Columbus Group, swoje pieniądze, pośrednio lub bezpośrednio, co dawało mu teoretyczną możliwość zostania złodziejem na wprost niewyobrażalną skalę. Nie mógł tego zrobić. Po pierwsze, to by było nielegalne i można było się w ten sposób dorobić przedłużonych wakacji w jakimś federalnym kurorcie o raczej podłych warunkach zakwaterowania, za to solidnie zabezpieczonym przed włamywaczami. Ale nie o to chodziło. Po prostu nie mógł okraść tych ludzi, którzy mu zaufali, uwierzyli, że jest uczciwy i sprytny na tyle, by z korzyścią ulokować ich pieniądze, że będzie ich pieniędzy lepiej używał, bo oni nie umieli obracać nimi tak skutecznie. Miło było czasem dostać jakiś list z podziękowaniami od biednej wdowy, ale to wychodziło od niego, to on potrzebował grać fair, bo inaczej gra nie przynosiłaby mu satysfakcji. Albo się jest człowiekiem honoru, albo nie, a jak to kiedyś napisał jakiś scenarzysta: "honor jest najpiękniejszym prezentem, jaki może sobie ofiarować człowiek". Uczciwie zarabiał tyle, że nie musiał oszukiwać. - Podatki? - Najpierw trzeba poskładać z powrotem Kongres. - Zauważył Ryan. - Ale masz rację. Winston zaczerpnął głęboko powietrza. - To ogromne zadanie, Jack. - Mnie to mówisz? - Na twarzy Ryana zagościł uśmiech. - To mi nie przysporzy przyjaciół. - Jednocześnie zostaniesz szefem Tajnej Służby. Chyba zdołacie ochronić swojego przełożonego, co, Andrea? Andrea nie przywykła do wciągania jej do rozmów, ale doszła ostatnio do wniosku, że podczas prezydentury Ryana będzie się musiała do tego przyzwyczaić. - Hmm, myślę, że tak, panie prezydencie. - Jezu, tam jest taki burdel... - No to zrób z nim porządek. - Krew się może polać. - Kup szmatę. Masz wyczyścić swój departament, odchudzić go i prowadzić tak, jakby to była firma przynosząca dochód. Jak to zrobisz, twoja sprawa. Potem trzeba będzie to samo zrobić w Departamencie Obrony. Tam największy problemem jest natury administracyjnej. Potrzebuję w Obronie kogoś, kto potrafi prowadzić firmę, wypracować zysk i zlikwidować biurokrację. To najgorszy problem we wszystkich agendach rządu federalnego. - Znasz Tony'ego Bretano? - Tego z TRW? Zdaje się, że kierował ich działem satelitarnym, tak? - Ryan przypomniał sobie, że już kiedyś Bretano był brany pod uwagę przy obsadzie jakiegoś wysokiego stanowiska w Pentagonie, ale zdecydowanie odmówił przyjęcia posady. Wielu wspaniałych ludzi tak reagowało na propozycję rządowej pracy. Trzeba to będzie przełamać. - Lockheed-Martin ma na niego chrapkę, a przynajmniej tak słyszałem. Mają się dogadać za dwa tygodnie i to właśnie dlatego ich akcje tak zwyżkują. Moi ludzie łapią, co tylko pojawi się w ofercie. TRW pod jego rządami poszło w górę o pięćdziesiąt dwa procent w ciągu dwóch lat, nieźle jak na inżyniera, który nie powinien mieć pojęcia o zarządzaniu. Grywam z nim czasami w golfa. Żebyś słyszał, jak czasem klnie na rządowe zamówienia... - Powiedz mu, że chciałbym się z nim spotkać. - Lockheed ma mu dać wolną rękę... - To jest myśl, George. - A co z moją robotą, Jack? To znaczy, co ja mam robić? - Rozumiem. Na razie będziesz pełniącym obowiązki szefa resortu, do momentu, gdy pozbieramy do kupy Kongres i będziemy cię mogli zatwierdzić na stanowisku sekretarza Departamentu Skarbu. - Dobra. Chciałbym ściągnąć ze sobą paru swoich ludzi. - Nie mam zamiaru mówić ci, jak masz wykonywać swoją robotę. Nawet nie mam zamiaru ci mówić wszystkiego, co masz zrobić. Masz to po prostu zrobić, George. Chcę tylko, żebyś mnie uprzedzał o swoich zamierzeniach, żebym nie musiał się o tym dowiadywać z gazet. - Kiedy zaczynam? - Biuro jest puste, samochód możesz mieć na dole za parę minut. - Będę o tym musiał pogadać z rodziną. - Jak wiesz, w państwowych biurach też są telefony i wszystko, czego potrzeba. Słuchaj, wiem kim jesteś. Wiem, co robisz. Sam mogłem robić to co ty, tylko że swego czasu doszedłem do wniosku, że samo zarabianie pieniędzy mi nie wystarczy. Zaczynać coś od nowa to zupełnie co innego. W porządku, zarządzanie pieniędzmi to też poważna praca. Mnie akurat ona nie odpowiadała, ale bycie lekarzem też mnie jakoś nie pociągało. Dla każdego coś miłego i te rzeczy. Ale wiem też, że długo siedziałeś nad piwem i precelkami z różnymi ludźmi, dyskutując nad tym, co i jak spieprzono w tym mieście i co z tym należy zrobić. Teraz masz szansę. Jedyną i niepowtarzalną, George, bo już nigdy nikt, miejmy nadzieję, nie spuści nam na głowę odrzutowca, żeby znowu można było mianować na to miejsce kogoś bez politycznych powiązań. Nie możesz tej oferty odrzucić, bo sobie tego nigdy nie darujesz. Winston zastanawiał się, jak to możliwe, że dał się zapędzić w narożnik w pokoju o okrągłych ścianach. - Szybko się uczysz polityki, Jack - powiedział wreszcie. - Andrea, poznaj swojego nowego szefa. Ze swej strony agentka Price pomyślała, że może Callie Weston jednak się myliła. * * * Wiadomość o tym, że prezydenckie orędzie zostanie wygłoszone dziś wieczorem, wywróciła starannie ułożony plan, ale odwlekła całość tylko na ten jeden dzień. Bardziej martwiono się, jak skoordynować to z wydarzeniem, które szykowano już od jakiegoś czasu. Koordynacja czasowa stanowi o polityce, a oni spędzili tydzień na wytężonych przygotowaniach. Nawet ekspertów nie było skąd wziąć, bo nikt nigdy nie spotkał się z taką sytuacją. To pociągało ze sobą ryzyko, ale gdyby Edward J. Kealty nie ryzykował i nie stawiał dotąd na właściwego konia, nigdy nie zaszedłby tak wysoko. Kealty był nałogowym hazardzistą i, jak oni wszyscy, nie dowierzał ani pozostałym graczom, ani bankierowi i każdą decyzję opatrywał wieloma "jeśli". Zastanawiali się nawet, czy należy to wyciągać. Nie chodziło nawet o zwykłe polityczne przepychanki: kto się ucieszy, a kto się obrazi, ale czy to, co zamierzali jest właściwe, uczciwe, wreszcie czy jest moralne. To rzadkie rozważania w życiu doświadczonego polityka. Oczywiście, to że ich okłamywano, upraszczało sprawę. Doskonale wiedzieli, że są okłamywani. Wiedzieli, że on wie, że oni wiedzą, że ich okłamał, ale na to się godzili. Inaczej złamaliby zasady gry. - A więc tak naprawdę nigdy nie złożyłeś tej rezygnacji, Ed? - zapytał szef jego zespołu doradców. Chciał, by kłamstwo było na tyle jasne, żeby reszta mogła się zaklinać, że to prawda. - Nadal mam ten list - powiedział były wiceprezydent, klepiąc się po kieszeni. - Brett i ja omawialiśmy tę sprawę, i doszliśmy do wniosku, że pewne sformułowania tego listu wymagają modyfikacji, i że ta wersja nie jest właściwa. Miałem nazajutrz przynieść poprawioną wersję, z nową datą i tak dalej, żeby to załatwić po cichu, ale któż mógł przewidzieć, że tak się potem sprawy potoczą... - Czyli mógłbyś o całej sprawie właściwie zapomnieć. - Ba, chciałbym - powiedział po chwili Kealty, zmartwionym głosem. To też miał dobrze przećwiczone. - Ale, na Boga, stan, w którym znalazł się kraj mi na to nie pozwala. Ryan, no cóż, to nie jest zły człowiek, wiem o tym, bo znamy się od lat, ale on przecież nie ma pojęcia o tym, jak się rządzi państwem. - Żadne prawo tego nie reguluje, Ed. Nie ma wykładni konstytucyjnej, a nawet gdyby była, to nie ma Sądu Najwyższego, by działał na jej podstawie - włączył się doradca prawny Kealty'ego, niegdyś jego asystent w Senacie. - To wszystko opiera się na czystej politycznej spekulacji, a to nigdy nie wygląda najlepiej. Ludzie... - To ważne stwierdzenie - zanotował szef doradców. - Robimy to z powodów apolitycznych, by służyć interesom kraju. Ed wie, że popełnia polityczne samobójstwo. - Tego, że planuje po nim natychmiastowe zmartwychwstanie w CNN, nie trzeba było dopowiadać. Kealty wstał i zaczął chodzić po pokoju, gestykulacją podkreślając to, co mówił. - Nie mówmy o polityce! Polityka nic do tego nie ma, do cholery! Rząd został zniszczony. Kto go poskłada z powrotem do kupy? Przecież ten Ryan to tylko cholerny szpieg z cholernego CIA. Nie wie nic o działaniach rządu. Trzeba mianować Sąd Najwyższy, prowadzić politykę, poskładać do kupy Kongres. Ten kraj potrzebuje przywódcy, a Ryan nie ma pojęcia o tym, jak to zrobić. Może i kopię sobie polityczny grób, ale ktoś przecież, do cholery, musi stanąć w obronie naszego kraju! Nikt się nie roześmiał. Co dziwniejsze, nawet im to w głowach nie zaświtało. Członkowie sztabu Kealty'ego, obaj pracujący z nim od dwudziestu lat, byli tak związani z jego osobą, że nie mieli innego wyboru w tej materii. Ten dramatyczny ozdobnik był tu równie niezbędny, co kwestie chóru w tragediach Sofoklesa, czy inwokacja Homera do muz. Politycznych obyczajów trzeba strzec. Od czasu do czasu trzeba powiedzieć coś o ojczyźnie, o jej potrzebach i służbie Eda Kealty'ego na jej rzecz, o tym, że znał się na tym, bo robił to długo, więc teraz, kiedy wszystko runęło, tylko on może odbudować strukturę państwa. Rząd to przecież państwo. Całe swoje zawodowe życie oddał jego służbie. Co więcej, oni w to wierzyli. Ed zresztą już sam nie wiedział, na ile to, co robi było sprawą jego osobistej ambicji, bo jeżeli człowiek całe życie coś sobie wmawia, to w końcu nie ma takiej siły, żeby sobie nie uwierzył. Kraj czasem schodzi ze ścieżki, którą mu wyznaczają jego przekonania, a wtedy nie ma wyboru, musi próbować go zawrócić na właściwą drogę, tak jak przez pięć kadencji robił to w Senacie, a potem, znacznie krócej, na stanowisku wiceprezydenta. Dobrze byłoby wykorzystać do tego media, tak jak zawsze robił w przeszłości. Dziennikarze uwielbiali go za jego polityczne korzenie, a surowe poglądy i głęboka wiara sprawiły, że przez ponad piętnaście lat nazywano go Sumieniem Senatu. Kiedyś zawsze zapraszał do siebie reprezentantów mediów na konsultacje, zaznajamiał ich z projektem ustawy, czy poprawki, wysłuchiwał ich uwag, a dziennikarze uwielbiali być pytani o nie. Teraz nie mógł sobie na to pozwolić. Tę grę musiał rozegrać zgodnie z regułami. Nie może wyjść tak, jakby się chciał komuś podlizywać. Świadome uniknięcie tego manewru mogło legitymizować całą akcję. Jakie to górnolotne. I tak mają to ludzie zapamiętać. Teraz tylko trzeba było wybrać odpowiedni moment. To już można załatwić przez kontakty w mediach. * * * - O której? - zapytał Ryan. - Dwudziesta trzydzieści czasu wschodniego - odparł Arnie van Damm. - Dziś wieczorem puszczają programy specjalne, podsumowujące ubiegły tydzień i prosili, żeby się do nich dostosować. Ryan mógł się na to zżymać, ale dał sobie spokój. Co nie oznaczało, że zachował pokerową twarz. - Poza tym - pośpieszył uzupełnić Arnie, widząc minę prezydenta - na Zachodnim Wybrzeżu będziemy mieli mnóstwo ludzi, słuchających tego w radiu po drodze do domu. Mamy wszystkie pięć sieci plus CNN i C-SPAN. To grzeczność z ich strony, wcale nie musieli tego robić. Polityczne przemowy... - Arnie, wiesz dobrze, że to nie będzie polityczne przemówienie, tylko... - Panie prezydencie, najwyższy już czas się przyzwyczaić, że nawet pańskie wizyty w toalecie są aktem politycznym, tak długo, jak pełni pan ten urząd. Od tego nie da się uciec, bo nawet brak polityki jest polityką - cierpliwie tłumaczył nowicjuszowi arkana sztuki Arnie. Ryan słuchał zazwyczaj uważnie, ale nie zawsze się potem do jego porad stosował. - Dobrze. Czy FBI zatwierdziło to wszystko, co chcę powiedzieć o śledztwie? - Dwadzieścia minut temu rozmawiałem z Murrayem. Zgodził się bez zastrzeżeń. Poprosiłem od razu Callie, żeby to włączyła do tekstu przemówienia. Mogła mieć lepsze biuro. Jako główna autorka prezydenckich przemówień mogła zażądać złoconego komputera i biurka z blatem z kararyjskiego marmuru, z dużymi szansami na to, że naprawdę je dostanie. Zamiast tego miała dziesięcioletniego Mackintosha Classic, który przynosił jej szczęście i którego lubiła na tyle, że nie przeszkadzał jej mały monitor. Jej biuro mieściło się w jakiejś komórce przylegającej do Sali Traktatów Indiańskich i w tamtych czasach pewnie służyło za garderobę. Biurko powstało w warsztatach w więzieniach federalnych, a fotel, choć wygodny, liczył sobie już trzydzieści lat. Jedno dobre, że chociaż sufit był wysoko, dzięki czemu mogła sobie w biurze palić, gwałcąc w ten sposób wszelkie możliwe przepisy federalne i wewnętrzne Białego Domu. Prób stosowania ich do niej zaniechano po tym, jak ostatnim razem agent musiał ją siłą odrywać od jakiegoś gówniarza z prezydenckiego sztabu, żeby mu oczu nie wydrapała. To, że za to z miejsca nie wyleciała, było jasnym znakiem dla reszty personelu Białego Domu: UWAGA, ŚWIĘTE KROWY SA WŚRÓD NAS. Jedną z nich była Callie Weston. W jej biurze nie było okien. Nie potrzebowała ich. Dla niej realnym światem był ekran komputera i tych parę zdjęć na ścianach. Na jednym widniał jej pies, starzejący się angielski owczarek, wabiący się Holmes (to po Olivierze Wendellu Holmesie, którego prozę uwielbiała, nie po Sherlocku). Na innych różni politycy, przyjaciele i wrogowie, którym przyglądała się uważnie i bez ustanku. Za nią stał magnetowid i mały telewizor, zwykle nastawiony na C-SPAN 1 lub 2, albo na CNN. Magnetowidu używała do odtwarzania nagrań przemówień napisanych przez innych i wygłaszanych w najprzeróżniejszych miejscach. Mowa polityczna, w jej opinii, była najwyższą formą sztuki komunikowania. Shakespeare miał dwie, trzy godziny na to, żeby przekazać widzom swoje posłanie, w Hollywood potrzebowali mniej więcej tyle samo czasu, a jej musiał na to samo wystarczyć kwadrans, od wielkiego dzwonu dwa lub trzy kwadranse. W tym czasie musiała przeciętnego obywatela uwieść, zdobyć i rzucić do stóp politykowi, który wygłasza mowę. Musiała tej samej sztuki dokonać jednocześnie z przeciętnym obywatelem, doświadczonym politykiem i cynicznym dziennikarzem. Najpierw studiowała tezy przemowy, potem zajęła się Ryanem, oglądając raz jeszcze te kilka słów, które wygłosił w noc zamachu, a potem poranne wywiady. Śledziła jego oczy, gesty, napięcia i odprężenia, postawę i język ciała. To, co widziała, podobało jej się osobiście, ale z zawodowego punktu widzenia zdawała sobie sprawę, że będzie bardzo trudno. Ryan był typem człowieka, któremu powierzyłaby pieniądze jako doradcy inwestycyjnemu, ale, żeby się stać politykiem, potrzebował jeszcze długo się uczyć. Ktoś powinien go nauczyć na przykład tego, że... A może nie? Może właśnie dlatego, że nie jest zawodowym politykiem... Uda się, czy nie, na pewno będzie kupa zabawy. Po raz pierwszy w życiu praca może jej przynieść rozrywkę. Nikt nie chciał tego przyznać, ale ze wszystkich ludzi, którzy tu pracowali, była chyba najbardziej spostrzegawcza. Fowler o tym wiedział, dlatego ją tu wziął, Durling też o tym wiedział i dlatego tolerował jej ekscentryczne zachowanie. Zawodowi politycy z ich sztabów nienawidzili jej, traktowali jak bardziej, czy mniej użyteczne narzędzie i zazdrościli jej zaufania, okazywanego przez prezydentów, wyrażającego się codziennym nie ograniczonym dostępem do Gabinetu Owalnego. Całkiem niedawno doprowadziło to do komentarza, że chyba prezydent ma jakiś specjalny powód do tego zaufania, bo wiadomo: Pierwsza Dama już nie pierwszej młodości, a pewne dziewczyny nie są staroświeckie w tych sprawach... Zastanawiała się, czy potem samodzielnie wstał z podłogi, kiedy już ją odciągnęli. Ręce jej oderwali od jego oczu, ale ciosu kolanem już nie zdążyli zatrzymać. Wszystko pozostało w czterech ścianach, co nawet ją zdziwiło. Arnie wytłumaczył temu gnojkowi, że powrót do Kręgu Władzy będzie mu utrudniał zarzut molestowania seksualnego, a potem i tak wsadził go na czarną listę. To jej się u Arnie'ego podobało. Ten tekst też jej się podobał. Wprawdzie zajęło jej to cztery, a nie, jak obiecywała, trzy godziny, ale już był gotowy. Cztery godziny pracy to mnóstwo wysiłku, jak na dwanaście i pół minuty tekstu. Zawsze pisała trochę krócej, niż miała trwać przemowa, bo prezydenci powinni wygłaszać je wolniej, niż normalnie czytali. Ryan też będzie się musiał tego nauczyć. Wcisnęła klawisze Ctrl i P, wywołując arkusz drukarki, ustawiła czcionkę na czternastopunktową Helveticę z podwójnym odstępem, w trzech kopiach i nacisnęła Enter. Jakiś dupek ze sztabu prezydenta pewnie zaraz nad tym usiądzie i będzie chciał poprawiać. Kiedy drukarka ucichła, porozkładała kopie, spięła je w rogu i podniosła słuchawkę, wciskając najwyższy guzik na tablicy szybkiego wybierania. Po drugiej stronie ulicy na biurku zapaliła się lampka. - Weston do szefa - powiedziała sekretarce. - Chodź zaraz, już czeka. I tak powinno być. * * * Bóg widocznie nie chciał wysłuchać jej modlitw. Znowu ten sam, stary problem: jeżeli Bóg jest miłosierny, to czemu dopuszcza do niesprawiedliwości na świecie? Po powrocie będzie sobie mógł o tym podyskutować z imamem, ale na razie musiało mu wystarczyć, że takie rzeczy się zdarzają nawet tym nielicznym sprawiedliwym. Pod bladą skórą Europejki wyraźnie rysowały się coraz liczniejsze krwawe wybroczyny. Dobrze, że reguła zakonna zakazywała im używać luster. Moudi nigdy tego nie mógł zrozumieć, chociaż doceniał intencję, ale teraz przynajmniej zakonnica nie widziała czerwonych plam na swojej twarzy. To już nie była sprawa estetyki, tylko wpływu, jaki widok tych posłańców śmierci mógł wywrzeć na jej psychikę. Miała teraz 40,2° gorączki, a byłoby tego więcej, gdyby wyjąć lód, którym miała obłożone pachwiny i kark. Oczy były matowe, ciało zwiotczałe. Wybroczyny wyraźnie wskazywały na wewnętrzne krwawienie. Wirus ebola wywoływał gorączkę i krwotoki, atakował organy wewnętrzne, pozwalając krwi wylewać się z nich do otrzewnej, co w końcu musiało doprowadzić do zatrzymania akcji serca z braku krwi w krwioobiegu. Taki był ogólny mechanizm działania choroby; świat medycyny dopiero poznawał szczegóły. Nikt nie był w stanie powstrzymać jego działania, chyba że z jakichś nieznanych przyczyn organizm zrywał się do walki i system immunologiczny zwalczał najeźdźcę. Tylko w dwudziestu procentach przypadków choroba się poddawała, a wybroczyny były odpowiedzią na pytanie, czy w tym przypadku też tak się stanie. Niestety, odpowiedzią negatywną. Dotknął jej nadgarstka, by zmierzyć tętno. Nawet przez rękawiczki mógł wyczuć, że jej skóra jest gorąca, sucha i luźna. A więc już się zaczęło. Naukowo nazywało się to obumieraniem strukturalnym, ciało po prostu zaczęło się rozpadać. Pierwsza pewnie była, jak zwykle, wątroba. Z jakichś nieznanych powodów ebola zawsze zaczynała swoją makabryczną ucztę właśnie od tego organu. Nawet ci, którzy przeżywali atak choroby, opłacali to przeważnie ciężkimi uszkodzeniami wątroby. Ci, którzy nie mieli tyle szczęścia, nie mieli czasu umrzeć na marskość wątroby, bo po niej przychodziła kolej na wszystkie pozostałe narządy i tkanki, najpierw po kolei, a potem już wszystkie na raz. Ból musiał być okropny. Moudi polecił zwiększyć dawkę morfiny w kroplówce, by go stłumić. Tak było lepiej i dla pacjenta, i dla personelu, bo dręczony nieznośnym bólem pacjent mógłby się rzucać na łóżku, a wtedy osoby doglądające chorego z obfitymi krwotokami narażone były na zakażenie. I tak trzeba było przywiązać lewą rękę pacjentki, by chronić wbity w żyłę na przedramieniu kateter, do którego dołączony był przewód kroplówki. Gdyby go teraz wyrwać, trudno będzie wbić następny, bo degradacja tkanki żylnej postępowała z każdą chwilą. Chorej doglądała siostra Maria Magdalena. Twarz miała zakrytą maską, ale przepełnione smutkiem oczy mówiły same za siebie. Moudi popatrzył na nią przez chwilę, a ona na niego i zdziwiła się, widząc współczucie na jego twarzy, bo do tej pory miał raczej opinię zimnej ryby. - Módl się za nią, siostro. Muszę teraz załatwić kilka spraw. - I to szybko. Wyszedł z pokoju, zdjął, jak zwykle, w śluzie skafander i wrzucił do pojemnika na odpady skażone, które tu amerykańskim zwyczajem nazywano "gorącymi". Wszystkie odpady z tych pojemników były bardzo skrupulatnie niszczone, wbrew powszechnemu w Afryce nonszalanckiemu podejściu do spraw higieny. Właśnie nonszalancja była przyczyną pierwszego wybuchu epidemii w Zairze, w roku 1976. Tamten szczep ebola nazwano Mayinga, od nazwiska pierwszej ofiary, pielęgniarki, która nie dość ostrożnie obchodziła się z pacjentem. Od tej pory sporo się w tej sprawie zmieniło, ale Afryka pozostawała nadal Afryką. Po powrocie do biura zadzwonił raz jeszcze. * * * - Kawaleria zdążyła z odsieczą - oświadczyła Callie Weston, wchodząc do Gabinetu Owalnego. Kontrast między tą dumną zapowiedzią, a posturą osoby, która ją wygłaszała, spowodował, że Ryan roześmiał się, a Price skrzywiła. Szef sztabu prezydenckiego zauważył, że Callie dalej chodziła w byle czym. Nawet sekretarki wydawały więcej pieniędzy na ubrania, niż główna autorka przemówień trzeciego już z rzędu prezydenta. - Proszę. - Podała trzy kopie mowy Arniemu, który bez słowa wyciągnął po nie rękę. Ryan był wdzięczny za dużą czcionkę. Nie musiał zakładać okularów, ani prosić o wydrukowanie większymi literami. Zwykle czytał szybko, ale ten tekst przestudiował powoli i starannie. - Można jedną zmianę? - zapytał wreszcie. - Jaką? - podejrzliwie zapytała Callie. - Mamy już nowego sekretarza skarbu. George Winston. - Ten miliarder? Ryan nie odpowiedział od razu. Przewrócił pierwszą stronę. - No cóż, pewnie, że mogłem wziąć byle włóczęgę z ławki w parku, ale zdawało mi się, że lepiej, żeby to był ktoś, kto ma jakie takie pojęcie o funkcjonowaniu rynku kapitałowego. - Jack, teraz się nie mówi "włóczęga", tylko "osoba bezdomna" - poprawił go Arnie. - Mogłem też wziąć jajogłowego, ale z tego środowiska mogłem zaufać tylko Buzzowi Fiedlerowi - kontynuował Jack. Fiedler, jak rzadko który naukowiec, wiedział, czego nie wie. - To jest dobre, pani Weston. Arnie doczytał do strony trzeciej. - Callie... - Arnie, kochanie, dla George'a C. Scotta nie pisze się tekstów pod Laurence'a Oliviera. Olivier jest dla Oliviera, a Scott dla Scotta. - Wiedziała doskonale, że ze swoim talentem może w każdej chwili pojechać na lotnisko, kupić bilet do Los Angeles i z lotniska pojechać prosto do Paramountu czy Twentieth Century, gdzie po pół roku dorobiłaby się domu na Beverly Hills, Porsche ze stałą rezerwacją parkingu na Melrose Boulevard i złoconego komputera. Ale nie. Skoro cały świat jest sceną, wolała pisać role dla pierwszoplanowych postaci. Publiczność może nie wiedzieć kim jest, ale ona wiedziała, że w Białym Domu jej słowa mają moc zmieniania świata. - To jaki ja w końcu jestem? - zapytał Ryan, podnosząc oczy znad kartki. - Inny. Już to panu mówiłam. Rozdział 12 Prezentacja Niewiele rzeczy dawało się przewidzieć tak dokładnie jak to. Zjadł lekki obiad, by zdenerwowanie nie wywracało mu żołądka zbyt gwałtownie, a potem przez całe popołudnie wyłączył się z życia rodziny, czytając po wielekroć tekst swojego orędzia. W kilku miejscach zaznaczył ołówkiem poprawki, prawie zawsze jakieś drobnostki, inne słowo, czasem zmiana szyku zdania, rzeczy na tyle drobne, że Callie bez szemrania je zaakceptowała i sama wprowadziła poprawki do tekstu. Potem przesłali łączem elektronicznym tekst do hali maszyn. Callie była autorem, nie maszynistką, a sekretarki z zespołu obsługi prezydenckiej pisały na maszynach z szybkością, która Ryanowi zawsze zapierała dech w piersiach. Kiedy wreszcie ostateczna wersja była gotowa, wydrukowano ją i przyniesiono prezydentowi, a potem załadowano do telepromptera, który miał pokazywać tekst w miarę jego czytania wieczorem przed kamerą. Callie Weston pilnowała, by wersja na papierze była zgodna co do słowa z tą, którą znajdzie się na ekranie telepromptera. Zdarzało się już w przeszłości, że w ostatniej chwili ktoś coś zmieniał, Callie o tym wiedziała, więc czuwała nad swoim tekstem, jak lwica nad nowo narodzonymi kociętami. Najgorsze spotkało go jednak, co było do przewidzenia, ze strony van Damma: - Jack, to jest najważniejsze przemówienie w twoim życiu. Po prostu odpręż się i powiedz to. Dzięki, Arnie, nikt tak nie dodaje otuchy jak ty. Szlag by cię trafił! Szef sztabu był jak trener, nigdy nie brał udziału w grze, ale zawsze miał najwięcej do powiedzenia. Kamery stały już na miejscach, główna i pomocnicza, ta ostatnia tylko na wszelki wypadek, jak zawsze, ale obie wyposażone w teleprompter. Reflektory już też były rozstawione, a przez czas wygłaszania przemówienia ich blask oświetli jego sylwetkę na tle okna. Będzie wyglądał jak jeleń na rykowisku, na brzegu lasu, na tle zachodzącego słońca, idealny cel dla snajpera, ale to już zmartwienie Tajnej Służby. Szyba w oknie za nim obliczona była na zatrzymanie pocisku nawet z wielkokalibrowego karabinu maszynowego, więc nie powinno mu nic grozić. Kamerzyści znani byli osobiście agentom Tajnej Służby, wielokrotnie prześwietlani przez kolejne kierownictwa oddziału ochrony prezydenckiej, ale i tak musieli przechodzić przez bramkę do wykrywania metali, a ich sprzęt był rozkręcany na śrubki. Wszyscy wiedzieli, że wielka chwila nadchodzi. W zapowiedziach programowych sieci powiadomiono już o tym widzów, potem zapowiedź powtórzono w dziennikach. Dla wszystkich, poza głównym aktorem wieczornego przedstawienia, była to normalka, rutyna. Tylko dla niego było to coś nowego i przerażającego. * * * Oczekiwał telefonu, ale przecież nie o tej porze. Numer jego telefonu komórkowego znało zaledwie kilka osób. Nadal zbyt niebezpieczne było posiadanie prawdziwego telefonu z prawdziwym numerem. Mossad był wciąż za dobry w ściganiu i likwidowaniu swoich wrogów. Panujący teraz na Bliskim Wschodzie pokój nic w tej kwestii nie zmienił, a jego akurat mieli powody nie lubić. Zresztą komórka też nie była bezpieczna. Wciąż jeszcze pamiętał ten cwany numer, jaki wykręcili jego koledze. Najpierw zablokowali mu numer jego własnego telefonu, a potem podłożyli inny, lekko zmodernizowany - z dziesięcioma gramami pentrytu zamiast części baterii. Kiedy do niego zadzwonili, jak wieść niesie, sam szef Mossadu przedstawił mu się i poprosił, by wysłuchał uważnie wiadomości, jaką dla niego mieli. A potem nacisnął detonator. Cwana sztuczka, ale nie z nim takie numery. Poza tym, na ten numer nikt więcej nie da się nabrać. Jeszcze raz zaświergotał sygnał. Kogo tam, do cholery, niesie o takiej porze? Zaklął raz jeszcze i otworzył oczy. Zaledwie godzinę temu poszedł do łóżka. - Tak? - Zadzwoń do Jusufa. - W słuchawce zapadła cisza. Dodatkowym zabezpieczeniem był fakt, że rozmowa przechodziła po drodze przez kilkanaście innych numerów, z których każdy ustawiony był na przekazywanie rozmowy pod kolejny numer skrzynki kontaktowej, a sama wiadomość była tak krótka, że nikt, kto by ją podsłuchał, nie miał szans na namierzenie. Jego telefon był kolejną skrzynką kontaktową, przekazującą rozmowę dalej, ale jednocześnie zmodyfikowany tak, że umożliwiał jej odebranie. Ktoś, kto zdołałby wyśledzić trasę tej rozmowy dookoła świata, powinien wziąć ten numer za kolejną stację przekaźnikową. A może nie weźmie? Cholera, te gierki, mające zapewnić mu bezpieczeństwo, zaczynały być denerwująco uciążliwe w codziennym życiu, a i tak nigdy nie można było mieć pewności, że to w ogóle zadziała. Człowiek mógł być tego pewnym tylko wtedy, gdy umarł w sposób naturalny, a to trochę długotrwały i mało pociągający sposób sprawdzania tego, czy się miało w życiu szczęście. Nadal mrucząc pod nosem, zwlókł się z łóżka, ubrał i wyszedł z domu. Samochód już czekał, telefon kierowcy był jedną z kolejnych skrzynek kontaktowych. Wraz z dwoma ochroniarzami pojechali do bezpiecznego domu w bezpiecznym miejscu. Mógł panować pokój z Izraelem, OWP mogła stać się zwykłą partią, jakich wiele w Knesecie - swoją drogą, ludzie, w jakich czasach nam przyszło żyć?! Przez tych cholernych Amerykanów jego ziomkowie zaczęli bezczelnie kolaborować z Żydami i jeszcze się tym chwalą w telewizji! - ale w Bejrucie prawdziwi patrioci nadal mogli działać. Układ oświetlonych i zaciemnionych okien odpowiadał sygnałowi, że wszystko w porządku, więc może wyjść z samochodu i wejść do środka. Czy tak było w istocie, przekona się za pół minuty. Nie bał się tego. Zbyt długo w życiu się bał, by wciąż odczuwać strach. Na solidnym stole stała, jak się należało spodziewać, mocna, gorzka kawa. Wymienili pozdrowienia i rozpoczęli rozmowę. - Późno już. - Lot się opóźnił - wytłumaczył się gość. - Potrzebujemy cię. - Do czego? - Można to nazwać misją dyplomatyczną - zaczął wyjaśnienia przybysz. * * * - Dziesięć minut - usłyszał Ryan. Jeszcze trochę charakteryzacji. Dochodziła 20.21. Siedział już na swoim miejscu, Mary Abbot kończyła układać mu włosy, co powodowało, że Ryan coraz bardziej czuł się jak aktor, a nie... Nie, politykiem też przecież nie był. Nie pozwoli sobie przypiąć tej etykietki, niech sobie Arnie i inni mówią, co chcą. W otwartych drzwiach do sekretariatu dostrzegł Callie Weston, próbującą dodać mu otuchy uśmiechem, który pokrywał jej własny niepokój. Napisała arcydzieło, zawsze tak oceniała swoje mowy, a teraz powierzyła jego prawykonanie początkującemu aktorzynie z prowincji. Pani Abbot obeszła go i popatrzyła na swoje dzieło od przodu, tak jak je zobaczą telewidzowie. Kiwnęła głową, że ujdzie. Ryan siedział na swoim fotelu i robił, co mógł, by opanować dreszcze. Wiedział, że zaraz zacznie się pocić pod charakteryzacją, będzie go cholernie swędziało, a on nie będzie się mógł podrapać, bo prezydentów nic nie swędzi i się nie drapią. Są pewnie jeszcze tacy, którzy uważają, że prezydenci nie chodzą też do toalety, nie muszą się golić i pewnie nie zawiązują sznurowadeł. - Pięć minut, panie prezydencie. Próba mikrofonu. - Raz, dwa, trzy, cztery, pięć - posłusznie powiedział Jack. - Dziękuję, panie prezydencie - odparł realizator zza ściany. Ryanowi zdarzały się kiedyś rozważania nad prezydenckimi przemowami do narodu. Zawsze, jeszcze od czasów Roosevelta, który swoimi "gawędami przy kominku" rozpoczął tę tradycję w latach trzydziestych, wtedy tylko przez radio, prezydenci robili wrażenie pewnych siebie, pewnych tego, co robią, spokojnych i zawsze zdumiewało go to, że w ogóle udawało im się coś takiego. On absolutnie tego nie odczuwał. Jeszcze jeden punkt na jego niekorzyść. Kamery już pewnie pracują, a gdzieś magnetowid czyha na każdą jego minę, grymas, drżenie rąk, nerwowe przebieranie palcami i przekładanie papierów. Zastanawiał się, czy Tajna Służba kontroluje te taśmy, czy też liczą na uczciwość telewizji, że nie przedostanie się to do publiczności. Zresztą przecież dziennikarze telewizyjni też się czasem potkną, zaklną, gdy kawa obleje im spodnie, zaplączą się w kable, czy opieprzą technika, który wtyka się przed kamerę tuż przed wejściem na żywo. Jak oni nazywają takie potknięcia na taśmie? Michałki? Jakoś tak. Pewnie Służba ma całe godziny takich prezydenckich michałków gdzieś w tych swoich przepastnych archi... - Dwie minuty. Na obu kamerach założone były telepromptery. Ryan widział je już nieraz, ale nigdy nie przestawały go dziwić. Urządzenie to składało się z małego monitora telewizyjnego, powieszonego z przodu kamery, na którym tekst przewijał się z prawa na lewo, w lustrzanym odbiciu. Nad ekranem monitora umieszczono ukośne zwierciadło, w którym ten obraz się odbijał, przez co tekst pojawiał się teraz tak, jak trzeba - z lewa na prawo i był czytelny. Lustro było przezroczyste z jednej strony, tak, że obiektyw kamery widział przez nie, dzięki czemu osoba czytająca tekst patrzyła prosto w obiektyw, a więc prosto w oczy widzom przed odbiornikami. Patrzenie przez tekst w obiektyw, którego nie widział i mówienie do milionów ludzi, których, oczywiście, też nie widział, wywierało na nim zawsze dziwne wrażenie: człowiek przemawia do własnego przemówienia. Ryan pokręcił głową, gdy na lustrze pojawił się tekst, szybko przewijany dla sprawdzenia funkcjonowania urządzenia. - Uwaga, jedna minuta. Dobra. Ryan poprawił się w fotelu. Położyć ręce na blacie? A może na kolanach? Na pewno nie wolno się za daleko odchylać w fotelu, bo wtedy wygląda się arogancko. Zwykle bardzo się kręcił, bo od utrzymywania zbyt długo jednej pozycji bolał go nadwerężony niegdyś kręgosłup. A może tylko sobie to wmawiał? Teraz już trochę za późno na takie rozważania. Poczuł strach, skręcające uczucie gorąca w żołądku. Próbował przełknąć ślinę, ale zaschło mu w ustach. - Piętnaście sekund. Strach zaczął się przeradzać w panikę. Nie mógł już uciec. Ludzie polegali na nim. Za każdą kamerą był operator. Za nimi trzej agenci Tajnej Służby. Za ścianą siedział realizator. Tylko oni byli teraz jego publicznością, ale ledwo ich widział pod światło. Skąd będzie wiedział, jak zareaguje prawdziwa widownia? Cholera! Minutę wcześniej spikerzy weszli na antenę, zapowiadając orędzie prezydenta. Wieczorny program przewrócono do góry nogami, żeby zrobić dla niego miejsce. W całym kraju tysiące ludzi ze znudzeniem uniosło piloty, żeby przełączyć się na film na kablówce, gdy tylko na ekranach ukazała się pieczęć prezydencka. Ryan wziął głęboki oddech, zacisnął wargi i spojrzał w bliższą z dwóch kamer. Zabłysło czerwone światło. Odliczył do dwóch i zaczął. - Dobry wieczór. Drodzy rodacy, zabieram dziś głos, by powiedzieć wam, co się zdarzyło w Waszyngtonie w ciągu ostatniego tygodnia i co się wydarzy w ciągu nadchodzących dni. Po pierwsze, Federalne Biuro Śledcze i Departament Sprawiedliwości, przy współpracy Tajnej Służby, Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu i innych agend federalnych, prowadziły śledztwo w sprawie śmierci tylu naszych przyjaciół. Daleko idącą pomoc w tych działaniach okazały im japońska Policja Państwowa i Kanadyjska Królewska Policja Konna. Pełne informacje na ten temat FBI ogłosi dziś wieczorem, więc rano przekażą je gazety w całym kraju, a na razie chciałem przekazać najważniejsze ustalenia śledztwa. Katastrofa Boeinga 747 Japońskich Linii Lotniczych była rozmyślnym aktem jednego człowieka. Człowiek ten nazywał się Toradżiro Sato i był kapitanem tych linii. W ramach dochodzenia wiele dowiedzieliśmy się o kapitanie Sato. Wiemy, że w ostatnim konflikcie pomiędzy naszymi krajami stracił brata i syna. Najwyraźniej ten fakt zachwiał jego równowagą psychiczną i postanowił on wziąć swój własny, prywatny odwet na naszym kraju. Po dotarciu do Vancouver w Kanadzie, kapitan Sato sfałszował polecenie wylotu do Londynu, gdzie jakoby miał zastąpić inny, uszkodzony samolot swoich linii. Tuż przed startem kapitan Sato zamordował z zimną krwią swojego drugiego pilota, człowieka, z którym pracował wiele lat. Po dokonaniu tego zabójstwa, kontynuował lot samodzielnie, cały czas ze zwłokami przypiętymi pasami na sąsiednim fotelu. - Ryan przerwał na chwilę, śledząc oczyma słowa przesuwające się po lustrze. Czuł suchość w ustach. Zgodnie ze wskazówką na ekranie telepromptera przewrócił kartkę. - Skąd o tym wiemy? Po pierwsze, FBI potwierdziła poprzez analizy DNA, że ciała znalezione na miejscu katastrofy rzeczywiście należą do kapitana Sato i jego drugiego pilota. Ta sama próba, dokonana jednocześnie w laboratorium policji japońskiej w Tokio, dała identyczny rezultat. W celu weryfikacji wyniku, próbki badało jeszcze trzecie, niezależne laboratorium i rezultat okazał się taki sam. Prawdopodobieństwo pomyłki w tym badaniu jest praktycznie żadne. Pozostali członkowie załogi, którzy pozostali w Vancouver, przesłuchiwani przez FBI i policję kanadyjską, zgodnie zeznali, że to kapitan Sato znajdował się na pokładzie samolotu, mającego lecieć do Londynu. Mamy więcej podobnych zeznań naocznych świadków, urzędników kanadyjskiego ministerstwa transportu i amerykańskich pasażerów, którzy przylecieli samolotem kapitana Sato do Vancouver, łącznie ponad pięćdziesięciu osób. Znaleziono odciski palców kapitana Sato na sfałszowanym planie przelotu. Kryminalistyczne badanie zapisu rozmów pilotów również identyfikuje pilota. Tak więc nie ma wątpliwości co do tożsamości osób obecnych na pokładzie samolotu w chwili katastrofy. Po drugie, zapis rozmów w kabinie na taśmie rejestratora pokładowego pozwala nam dokładnie określić czas pierwszego morderstwa. Na taśmie jest nawet głos kapitana Sato, przepraszającego zamordowanego za to, co zrobił. Od tej chwili na taśmach zapisany jest już tylko głos kapitana Sato. Nagrania z kabiny porównano z innymi zapisami jego głosu i na tej podstawie, w sposób nie budzący wątpliwości, zidentyfikowano. Po trzecie, badania kryminalistyczne dowiodły, że drugi pilot nie żył od co najmniej czterech godzin, gdy doszło do katastrofy. Został pchnięty nożem w serce. Nie ma żadnych podstaw do tego, by łączyć go w jakikolwiek sposób z wypadkami, które nastąpiły później. Był on po prostu pierwszą z niewinnych ofiar tej potwornej zbrodni. Pozostawił po sobie ciężarną żonę i chciałbym z tego miejsca prosić was wszystkich, byście pomyśleli o jej stracie i pamiętali o niej i ich dzieciach w waszych modlitwach. Japońska policja w pełni współpracuje z FBI, umożliwiono nam nieograniczony dostęp do materiałów śledztwa i pozwolono na dodatkowe przesłuchania świadków. W chwili obecnej dysponujemy pełną wiedzą na temat wszystkiego, czym kapitan Sato zajmował się w ciągu dwóch ostatnich tygodni swego życia, gdzie jadał, kiedy sypiał, z kim rozmawiał i o czym. Nie znaleźliśmy żadnego dowodu na istnienie jakiegokolwiek spisku, ani na to, że ten czyn szaleńca był częścią jakiegoś planu, w którym miałby jakikolwiek udział rząd japoński. Dochodzenie będzie nadal kontynuowane, dopóki nie uzyskamy pewności, że odwróciliśmy każdy kamień i zajrzeliśmy pod każdy liść, dopóki nie wykluczymy każdej, choćby najbardziej niewiarygodnej hipotezy. Wiadomości uzyskane do tej pory, pozwoliłyby z całą pewnością przekonać ławę przysięgłych i dlatego też przedstawiam je w tej chwili publicznie. - Znowu przerwał, pochylając się o kilka centymetrów do przodu. - Panie i panowie, konflikt pomiędzy Ameryką a Japonią należy już do przeszłości. Ci, którzy go wywołali, staną przed sądem. Mam na to osobiste zapewnienie premiera Kogi. Pan Koga jest człowiekiem honoru i wielkiej odwagi. W tej chwili mogę po raz pierwszy wyjawić, że pan Koga został porwany i omal nie został zamordowany przez tych samych złoczyńców, którzy doprowadzili do konfliktu pomiędzy naszymi krajami. Został odbity z ich rąk w ramach operacji specjalnej, przeprowadzonej w samym centrum Tokio przez amerykański oddział, przy wydatnej pomocy japońskich czynników oficjalnych. Po uwolnieniu z rąk porywaczy, pan Koga, nie zważając na osobiste zagrożenie, dołożył wszelkich starań, by jak najszybciej doprowadzić do pokojowego zakończenia konfliktu pomiędzy naszymi krajami i ograniczyć rozmiary szkód, poniesionych przez obie strony. Gdyby nie jego starania, ten konflikt mógł przynieść dużo większe straty. Jest dla mnie zaszczytem, że mogę uważać pana Kogę za swego osobistego przyjaciela. Zaledwie kilka dni temu, w parę chwil po przybyciu do naszego kraju, odbyłem rozmowę z panem Kogą, tu, w Gabinecie Owalnym. Stąd pojechaliśmy na ruiny Kapitolu i odbyliśmy wspólną modlitwę za dusze poległych. Nigdy nie zapomnę tego momentu. Byłem na Wzgórzu podczas katastrofy. Znajdowałem się w tunelu łączącym Kapitol z budynkami biur parlamentarnych, wraz z żoną i dziećmi. Widziałem ścianę płomieni, która leciała prosto na nas, widziałem też, jak się zatrzymała i cofnęła. Tego widoku też pewnie nigdy nie zapomnę. Chciałbym móc, ale skoro to niemożliwe, to postaram się choćby odsunąć to wspomnienie w jak najgłębszy zakamarek pamięci. Zrobię tak, ponieważ pokój pomiędzy naszymi narodami został całkowicie przywrócony. Nigdy nie mieliśmy i nadal nie mamy żadnych spornych kwestii z narodem japońskim. Wzywam was wszystkich, abyście i wy odłożyli na bok wszelkie animozje, jakie możecie żywić względem Japończyków teraz i na przyszłość. - Przerwał, śledząc tekst, przepływający po ekranie. Znowu przełożył kartkę. - Chciałbym dziś także powiedzieć o wielkim zadaniu, które nas czeka. Panie i panowie, kapitan Sato, człowiek o zaburzonej równowadze psychicznej, uważał, że jest w stanie zadać naszemu krajowi śmiertelny cios. Mylił się. Pochowaliśmy naszych zmarłych i będziemy ich utratę opłakiwać jeszcze przez długie lata, ale nasz kraj żyje nadal i ci, którzy zginęli tej strasznej nocy, nie zginęli na marne. Thomas Jefferson rzekł kiedyś, że drzewo wolności wymaga, by je od czasu do czasu podlać krwią. Tę krew przelano, a teraz czas, by drzewo znowu rosło. Ameryka jest krajem, który patrzy przed siebie, a nie wstecz. Nikt z nas nie jest w stanie zmienić historii. Możemy się natomiast z niej uczyć, opierać na naszych przeszłych sukcesach i próbować uniknąć powtarzania błędów. Nasz kraj jest bezpieczny i stabilny. Nasze siły zbrojne stoją nadal na posterunkach na całym świecie i nasi potencjalni przeciwnicy zdają sobie z tego sprawę. Naszej gospodarce zadano poważny cios, ale przeżyła go i nadal jest najsilniejsza na świecie. To jest nadal Ameryka. My nadal jesteśmy Amerykanami i nasza przyszłość nadal zaczyna się co dzień. Dziś rano powierzyłem George'owi Winstonowi obowiązki sekretarza Departamentu Skarbu. George jest założycielem i prezesem wielkiej nowojorskiej firmy inwestycyjnej. Odegrał zasadniczą rolę w ograniczeniu, a potem naprawie szkód, jakie odniosła nasza gospodarka, a zwłaszcza rynek kapitałowy. Jest człowiekiem, który sam stworzył podstawy swej pozycji, tak jak Ameryka jest krajem, który sam stworzył podstawy swej egzystencji. Wkrótce dokonam kolejnych nominacji na inne stanowiska w gabinecie i o nich także będę was powiadamiał. George nie może jednak zostać pełnoprawnym członkiem gabinetu, dopóki nie odbudujemy Senatu, którego członkowie, z mocy konstytucji, zatwierdzają takie nominacje. Na początku przyszłego tygodnia gubernatorzy niektórych stanów będą musieli mianować nowych senatorów. - Kolejna pauza. Tym razem cisza przed burzą, bo teraz zaczyna się część najbardziej ryzykowna. Spiął się w sobie i znowu wychylił naprzód w fotelu. - Moi drodzy rodacy... Nie, nie lubię tej frazy. Nigdy mi się nie podobała. A wam? - Jack pokręcił głową i miał nadzieję, że nie wypadło to zbyt teatralnie. - Nazywam się Jack Ryan. Mój ojciec był policjantem. Służbę krajowi rozpocząłem w piechocie morskiej, zaraz po ukończeniu Boston College. To nie trwało długo. Odniosłem poważne obrażenia w wypadku śmigłowcowym i do dziś dokucza mi kręgosłup. Kiedy miałem trzydzieści jeden lat wszedłem w drogę terrorystom, wszyscy słyszeliście o tej historii i jak się skończyła, ale zapewne nie wiecie, że to właśnie ten incydent z terrorystami sprawił, że wróciłem do służby publicznej. Do tej pory cieszyłem się z życia, jakie prowadziłem. Zarobiłem trochę pieniędzy na giełdzie, ale potem odszedłem z biznesu, by wrócić do historii, która była moją pierwszą miłością. Uczyłem historii w Akademii Marynarki. Uwielbiałem uczyć i myślę, że byłbym zadowolony mogąc to robić do końca życia, podobnie jak moja żona, Cathy, ponad wszystko uwielbia leczyć ludzi i zajmować się mną i dziećmi. Bylibyśmy szczęśliwi, mogąc mieszkać w naszym domu, robić swoje i wychowywać dzieci. Naprawdę. Ale nie było nam to dane. Kiedy terroryści zaatakowali moją rodzinę, postanowiłem, że muszę zrobić coś, by ją bronić. Wkrótce przekonałem się, że nie tylko moja żona i dzieci potrzebują obrony, i że mam talent w pewnych dziedzinach, więc wróciłem do służby państwowej i musiałem porzucić swoją ulubioną belferkę. Służyłem swemu krajowi dość długo, ale nigdy nie byłem politykiem i, jak powiedziałem dziś w swoim biurze George'owi Winstonowi, nie mam kiedy uczyć się nim być. Ale większość czasu, jaki spędziłem służąc memu krajowi, spędziłem w wewnętrznych kręgach władzy i miałem okazję nauczyć się paru rzeczy o tym, jak powinien funkcjonować rząd. Panie i panowie, nie czas teraz na to, by robić zwykłe rzeczy w zwykły sposób. Musi nas być stać na więcej i lepiej. John Kennedy powiedział, żebyśmy nie pytali, co nasz kraj może zrobić dla nas, tylko co my możemy zrobić dla naszego kraju. To były słowa pełne głębokiej prawdy, ale zapomnieliśmy o nich. Pora je teraz przypomnieć. Nasz kraj potrzebuje nas wszystkich. Potrzebuję waszej pomocy, by móc wykonać swoją robotę. Jeżeli zdaje wam się, że mogę ją zrobić sam, to się mylicie. Jeżeli sądzicie, że rząd może się odbudować sam, to też jesteście w błędzie. Mylicie się również, sądząc, że rząd, naprawiony, czy nie, jest w stanie sam zatroszczyć się o was wszystkich na wszelkie sposoby. To nie tak miało być. Wy jesteście Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Ja tylko dla was pracuję. Moim zadaniem jest ochraniać i w razie potrzeby bronić konstytucji Stanów Zjednoczonych, i to zadanie będę wypełniał ze wszystkich sił i najlepiej jak potrafię, ale każdy z was też należy do drużyny. Potrzebujemy rządu, by wykonywał za nas rzeczy, których sami nie jesteśmy w stanie wykonać. By zapewniał nam wszystkim obronę, pilnował przestrzegania prawa, reagował na klęski żywiołowe. To wszystko mówi nam konstytucja. Ten dokument, którego przysięgałem bronić, jest zbiorem reguł, spisanych przez grupkę zwykłych obywateli. Nawet nie wszyscy z nich byli prawnikami, a mimo to spisali jeden z najważniejszych dokumentów w historii ludzkości. Chciałbym, żebyście o tym pamiętali. To byli zwykli ludzie, którzy dokonali czegoś niezwykłego. Rządzenie nie ma w sobie nic z magii. Potrzebuję nowego Kongresu, z którym mógłbym współpracować. Pierwszy odrodzi się Senat, bo gubernatorzy mianują następców tych dziewięćdziesięciu jeden kobiet i mężczyzn, senatorów, którzy zginęli w zeszłym tygodniu. Izba Reprezentantów była jednak zawsze izbą ludu i to do was należy zadanie wybrania do niej ludzi, którzy będą wykonywali w waszym imieniu wasze prawa. - No, trzymaj się, Jack. Teraz idziemy na całość. - Tak więc mam do was i do pięćdziesięciu gubernatorów stanowych prośbę. Proszę, nie przysyłajcie mi tu polityków. Nie mamy czasu do stracenia na przepychanie wszystkiego przez Kongres w taki sposób, jak to zwykle miało miejsce. Potrzebuję ludzi, którzy robią realne rzeczy w realnym świecie. Nie potrzebuję ludzi, którzy chcą pomieszkać w Waszyngtonie. Nie potrzebuję ludzi, którzy chcą coś sobie załatwić. Potrzebuję ludzi, którzy przyjadą tu, poświęcając wiele, by wykonać pracę ważną dla wszystkich, a potem wrócić do domów, do normalnego życia. Proszę was o inżynierów, którzy wiedzą jak się buduje domy. Proszę was o lekarzy, którzy wiedzą, jak leczyć chorych. Proszę was o policjantów, którzy umieją łapać złoczyńców. Proszę o farmerów, którzy wiedzą, w jaki sposób hodować prawdziwą żywność na prawdziwej ziemi. Proszę was o ludzi, którzy wiedzą jak to jest płacić raty za dom, wychowywać dzieci i martwić się o przyszłość. Takich ludzi chcę, takich ludzi potrzebuję tu ponad wszystko. A pewnie i wielu spośród was chciałoby tu mieć takich ludzi. Kiedy już wyślecie tu tych ludzi, waszym zadaniem jest patrzyć im na ręce, upewniając się, że dotrzymali słowa, że są wam wierni. Bo to jest wasz rząd, wasza władza. Wielu ludzi wam to powtarzało, ale ja naprawdę w to wierzę. Powiedzcie swoim gubernatorom, czego od nich oczekujecie, gdy będą nominowali do Senatu, a potem sami wybierzcie ludzi do Izby Reprezentantów. To będą ludzie, którzy będą decydować o tym, ile rząd weźmie od was pieniędzy i na co je wyda. To wasze pieniądze, nie moje. To wasz kraj, tak samo jak mój. Wszyscy razem pracujemy dla was. Ze swej strony, postaram się dobrać do gabinetu najlepszych ludzi. Ludzi, którzy znają się na tym, co robią, ludzi którzy już czegoś w życiu swoją ciężką pracą dokonali. Każdy z nich otrzyma te same zadania: objąć swój odcinek, wytyczyć priorytety i zapewnić ich efektywną realizację. To wielkie zadania, ale już wcześniej nie raz o nich słyszeliście. Tyle że ja nie musiałem prowadzić kampanii, by zasiąść przed wami. Nie mam żadnych zobowiązań, nie muszę nikogo spłacać, nie muszę nikogo wynagradzać i nie wiążą mnie żadne tajemne obietnice. Będę dawał z siebie wszystko, by wykonywać swoje obowiązki najlepiej jak potrafię. Być może nie zawsze będę miał rację, ale jeżeli będę się mylić, zadaniem waszym i ludzi, których wybierzecie, będzie mi o tym powiedzieć, a ja was i ich wysłucham. Będę regularnie informował was o tym, co się dzieje i co robi wasz rząd. Będę wykonywał swoje obowiązki. I chcę, byście wy je także wykonywali. Dziękuję i dobranoc. - Jack policzył w myśli do dziesięciu, zanim upewnił się, że kamery zostały wyłączone. Potem podniósł ze stołu szklankę z wodą i próbował się jej napić, ale ręce tak mu się trzęsły, że prawie ją rozlał. I czego się teraz trzęsie? Przecież najgorsze już za nim, tak? - Hej, poszło nieźle, nawet się pan nie porzygał - usłyszał nagle tuż nad uchem głos Callie Weston. - Czy to dobrze? - O tak, panie prezydencie. Wymioty na żywo we wszystkich sieciach telewizji publicznej naraz mogłyby wzbudzić do pana niechęć obywateli. - Autorka przemówień zaniosła się perlistym śmiechem. Andrea Price marzyła o wpakowaniu w tę kukłę całego magazynka ze służbowego pistoletu. Arnie tylko popatrzył na wszystkich zmartwionym wzrokiem. Wiedział, że nie zdoła zawrócić Ryana z obranego kursu. Zawsze najskuteczniej dyscyplinowało się prezydentów, wskazując w jaki sposób to, czy inne wystąpienie wpłynie na ich szansę reelekcji. W przypadku Ryana nie było o tym mowy. A jak można ochronić kogoś, kto na samym wstępie mówi, że nie obchodzi go jedyna sprawa, która tak naprawdę się w całym tym cyrku liczy? * * * - Pamiętacie "Harakiri"? - zapytał Ed Kealty. - Rany, kto mu napisał ten podręcznik dla samobójców? - jego doradca prawny miał to samo odczucie. Wszyscy trzej wrócili do telewizora. Obraz zmienił się z panoramy Białego Domu na wnętrze studia. - No cóż, trzeba przyznać, że było to bardzo ciekawe wystąpienie - zaczął z pokerową twarzą jeden z prowadzących. - Widzę, że tym razem prezydent nie odstąpił od przygotowanego tekstu. - Tak, interesujące i jakże dramatyczne - zgodził się zaproszony komentator. - Raczej nietypowe, jak na prezydenckie orędzie. - Czy widzisz jakiś powód, John, dla którego prezydent Ryan tak bardzo upiera się przy pomyśle, by w kierowaniu rządem pomocą służyli mu ludzie pozbawieni doświadczenia? Czyż zadania odbudowy systemu administracji kraju nie powinno się złożyć raczej w ręce ludzi rozporządzających odpowiednim doświadczeniem w tej materii? - Tak, to pytanie zapewne padnie dziś z niejednych ust w tym mieście... - Trudno, żeby nie - skomentował szef sztabu Kealty'ego. - ...a najbardziej ciekawe w tym wszystkim jest to, że przecież prezydent musi o tym wiedzieć, a gdyby nawet nie wiedział, to trudno się spodziewać, by Arnie van Damm, jeden z najzręczniejszych graczy politycznych, jakich to miasto kiedykolwiek widziało, mu o tym nie powiedział. - A co można powiedzieć o pierwszym nominowanym do nowego gabinetu, o George'u Winstonie? - Winston jest prezesem Columbus Group, firmy inwestycyjnej, którą założył. Jest to człowiek, który, jak to powiedział prezydent Ryan, doszedł własną pracą do olbrzymiej fortuny. Na pewno potrzeba nam na stanowisku sekretarza skarbu człowieka, który zna się na pieniądzach i inwestycjach, a tego panu Winstonowi nikt nie może odmówić... - A jak na to przemówienie zareaguje oficjalny Waszyngton? * * * - Jaki oficjalny Waszyngton, do cholery? - zapytał Ryan. To go spotkało po raz pierwszy. Dwie książki, które wydał, krytycy przyjęli na ogół pozytywnie, ale wtedy na pierwsze reakcje musiał czekać kilka tygodni. Być może oglądanie komentarza na gorąco było błędem, ale nie dało się tego uniknąć. Prezydent i jego najbliższe otoczenie oglądało naraz wszystkie kanały, które transmitowały orędzie. - Oficjalny Waszyngton, Jack, to pięćdziesiąt tysięcy prawników i lobbystów - odparł Arnie. - Może nikt ich nie mianuje i nie wybiera, ale są oficjalni jak cholera. Media też. - Rozumiem. - W tej chwili bardzo potrzebujemy doświadczonych profesjonalistów, żeby poskładali wszystko do kupy. Oto co powiedzą. I wielu przyzna im rację. - A co myślisz o tych rewelacjach na temat wojny i zamachu na Kongres? - Bardzo zainteresowały mnie informacje na temat premiera Kogi. Ta historia z porwaniem przez rodaków i uwolnieniem przez Amerykanów. Myślę, że dalsze informacje na ten temat mogą być pasjonujące. Wysiłki prezydenta na rzecz zbliżenia między nami a Japończykami zasługują z pewnością na pochwałę i myślę, że co do tego nie ma wątpliwości. W trakcie trwania orędzia prezydenckiego otrzymaliśmy z Białego Domu zdjęcie. - Na ekranie ukazali się Ryan i Koga na tle ruin Kapitolu. - To dramatyczne ujęcie pochodzi z oficjalnego serwisu prasowego Białego Domu... - Tak, ale Kapitol nadal leży w gruzach i do jego odbudowy potrzeba nam doświadczonych architektów i budowniczych. Podobnie rzecz się ma z rządem, on także leży w gruzach i proponowane przez prezydenta Ryana pospolite ruszenie niewiele może na to pomóc. - Prowadzący obrócił się do kamery i jego gość zniknął z kadru. - Tak więc obejrzeliśmy pierwsze orędzie do narodu prezydenta Ryana. Będziemy państwa informować o dalszym rozwoju wypadków w miarę napływania kolejnych informacji. A teraz powracamy do zaplanowanych pozycji naszego wieczornego programu. - No i mamy temat, Ed. - Szef sztabu Kealty'ego wstał i przeciągnął się. - Właśnie to musimy powiedzieć i właśnie dlatego musiałeś wrócić na scenę polityczną, nie licząc się z kosztami. - Dzwoń od razu - podjął decyzję Ed. * * * - Panie prezydencie. - Kamerdyner podszedł ze srebrną tacą, na której stała szklanka z drinkiem. Ryan wziął ją i pociągnął łyczek sherry. - Dziękuję. - Panie prezydencie, wreszcie... - Mary Pat, jak długo się znamy? - Jezu, każdego będę musiał o to pytać? - Co najmniej dziesięć lat. - Tak więc nowe zarządzenie prezydenta, więcej, rozkaz, brzmi: po godzinach, kiedy podają drinki, mam na imię Jack. - Muy bien, jefe - skomentował z uśmiechem, ale z rezerwą w spojrzeniu, Chavez. - Irak? - Ryan przeszedł do rzeczy. - Spokojnie, ale napięcie duże. Niewiele można się dowiedzieć, wygląda na to, że kraj jest sparaliżowany. Wojsko wyszło na ulice, ludzie siedzą po domach i oglądają telewizję. Pogrzeb odbędzie się jutro. Co potem, nie wiemy. W Iranie mamy całkiem niezłe źródło, w sferach politycznych. Zamach był według niego kompletnym zaskoczeniem. Nie wiadomo nic o tym, kto za nim stał. Wszyscy, zgodnie z oczekiwaniami, są wdzięczni Allachowi za to, że zabrał Saddama do siebie. - Pod warunkiem, że będzie go chciał u siebie - włączył się milczący dotąd Clark. - To była piękna robota - zabrzmiała fachowa pochwała. - Typowy schemat w tej strefie kulturowej. Samotny męczennik, poświęcenie dla sprawy i takie tam. Dojście do tego miejsca musiało mu zająć lata, ale Darjaei to człowiek cierpliwy. Zresztą, sam o tym wiesz, bo miałeś go okazję spotkać. Powiedz nam coś o nim, Jack. - Najbardziej gniewne oczy, jakie w życiu widziałem - powiedział Ryan, podnosząc szklaneczkę. - On umie nienawidzić. - Iran ruszy się. Mówię wam, że się ruszy. - Clark podniósł swoją whisky. - Saudyjczykom musi się nieźle gotować pod siedzeniami. - To mało powiedziane - rzekła Mary Pat. - Ed siedzi tam od paru dni i mówi, że ogłosili stan najwyższej gotowości w armii. - I tyle o tym wszystkim wiemy? - podsumował Ryan. - Właściwie tak. Dostajemy mnóstwo przechwyconych wiadomości z Iraku, ale nie można się z nich dowiedzieć niczego nowego. Pokrywka na razie siedzi mocno, ale w garnku gotuje się jak diabli. To było do przewidzenia. Zwiększyliśmy nadzór, zintensyfikowaliśmy rozpoznanie satelitarne... - Dobra, Mary Pat, do rzeczy - przerwał jej Ryan. - Chcę powiększyć mój wydział. - O ile? - Zastanowiła go jej reakcja. Wzięła głęboki wdech i spięła się. Jack po raz pierwszy zobaczył Mary Pat Foley obawiającą się reakcji na to, co ma powiedzieć. - Trzykrotnie. Mamy teraz dokładnie sześciuset pięćdziesięciu siedmiu ludzi w terenie. W ciągu trzech lat chcę tę liczbę zwiększyć do dwóch tysięcy. - Ostatnie zdanie wyrzuciła z siebie jak karabin maszynowy, jakby obawiając się, że ktoś jej przerwie. - Zgadzam się, ale jeżeli znajdziesz jakiś sposób na realizację tego bez zwiększania budżetu Firmy. - To proste, Jack - zaśmiał się Clark. - Wyrzucić dwa tysiące urzędasów i jeszcze się na tym oszczędzi. - Ci ludzie mają rodziny, John - zwrócił mu uwagę Ryan. - Wydziały wywiadu i administracji mają od cholery etatów, tkwiłeś w tym długo i przecież wiesz o tym doskonale. Warto to zrobić choćby po to, by rozładować korki na parkingach. Obniżenie wieku emerytalnego załatwiłoby większą część problemu. Ryan przez chwilę zastanowił się nad tym. - Ktoś będzie musiał tę rzeź wziąć na siebie. MP, jak zniesiesz sytuację, w której Ed znowu będzie nad tobą? - Jak co wieczór, Jack - odparła pani Foley z filuternym błyskiem błękitnych oczu. - Ed był zawsze lepszy w administrowaniu, a ja w pracy w terenie. - Plan BŁĘKIT? - Tak, Jack - odparł Clark. - Potrzebujemy gliniarzy, młodych detektywów, zwykłych mundurowych. Wiesz dobrze, dlaczego: mają przygotowanie i umieją przeżyć na ulicy. Ryan kiwnął głową. - Dobrze. Mary Pat, za tydzień z prawdziwym żalem przyjmę rezygnację zastępcy dyrektora do spraw wywiadu i mianuję Eda na jego miejsce. Powiedz mu, że ma mi przedstawić konkretny plan przesunięć etatów, mających na celu wzmocnienie operacyjnego kosztem wywiadu i administracji, a ja go zatwierdzę. - Wspaniale! - Mary Pat wzniosła swój kieliszek z winem, przepijając do zwierzchnika sił zbrojnych. - I jeszcze coś. John? - Tak, panie prezydencie? - Kiedy Roger prosił mnie o objęcie wiceprezydentury, poprosiłem go o coś. - Tak? - Mam zamiar objąć prezydencką amnestią niejakiego Johna T. Kelly'ego. Zostanie to ogłoszone w tym roku. Powinieneś mi powiedzieć, że mój ojciec prowadził dochodzenie w twojej sprawie. Po raz pierwszy od lat komuś udało się zaskoczyć Clarka. Zbladł jak trup. - Skąd... Skąd się dowiedziałeś? - Znalazłem raport w osobistych papierach Jima Greera. Pamiętam tę sprawę. Te wszystkie zamordowane kobiety. Pamiętam, jak się nad tym męczył i jak był szczęśliwy, że wreszcie zostawił to za sobą. Nigdy potem o tym nie wspominał, ale wiedziałem, co o tym myślał. - Jack spuścił wzrok, patrząc na kostki lodu krążące wokół ścianek naczynia w takt ruchów jego ręki. - Chyba byłby szczęśliwy z takiego zakończenia. I pewnie by się ucieszył wiedząc, że nie utopiłeś się wtedy pod tym statkiem. - Jezu, Jack... Znaczy, cholera... - Zasługujesz na to, by wrócić wreszcie do swego prawdziwego nazwiska. Nie mogę wymazać rzeczy, które zrobiłeś. Teraz, jako prezydent, nawet mi o tym nie wolno myśleć. Może mógłbym jako zwykły obywatel, nie wiem. Ale zasługuje pan na swoje prawdziwe nazwisko, panie Kelly. - Dziękuję, panie prezydencie. Ja... Dziękuję. Chavez zastanawiał się, o co tu chodzi. Przypomniał sobie rozmowę z tym facetem na Saipanie, emerytowanym podoficerem Straży Przybrzeżnej o przydomku "Dniówka". I te parę słów, pośpiesznie przerwane, o zabijaniu jakichś ludzi. Na ile znał pana C, zabijanie nie powodowało u niego takiej bladości, więc to musiała być jakaś grubsza historia. - Coś jeszcze? - zapytał Jack. - Chciałbym wrócić do swojej rodziny, zanim wszystkie dzieci pozasypiają. - Czyli plan BŁĘKIT jest zatwierdzony? - Tak, MP. Możecie zacząć go realizować, jak tylko Ed dostarczy mi go na papierze. - Każę mu wracać natychmiast - obiecała Mary Pat. - No i dobrze. - Jack wstał i ruszył do drzwi, a goście poszli w jego ślady. - Panie prezydencie? - usłyszał głos Chaveza. - Tak? - Co będzie z wyborami prezydenckimi? - A co ma być? - Wpadłem dziś rano na uczelnię i doktor Alpher powiedział, że wszyscy poważni kandydaci z obu partii zginęli na Kapitolu, a przecież dawno minęły terminy zgłaszania nowych kandydatów. Nikt się już nie może zgłosić. Mamy rok wyborczy, a nikt nie kandyduje. Prasa na razie tego nie zauważyła. Nawet Andrea Price zamrugała ze zdumienia. Po chwili wszyscy zdali sobie sprawę z tego, że to prawda. * * * - Do Paryża? - Profesor Rousseau z Instytutu Pasteura w Paryżu jest zdania, że być może wynalazł metodę leczenia tej choroby. To jedyna szansa, jaka nam pozostała. Rozmawiali na korytarzu przed izolatką siostry Jeanne Baptiste, nadal ubrani w niebieskie skafandry, podobne do ubiorów kosmonautów. Spływali potem, mimo klimatyzatorów wiszących wewnątrz przy paskach. Ich pacjentka umierała i choć już sam fakt był straszny, sposób, w jaki się to dokonywało, przekraczał najgorsze wyobrażenia. Benedict Mkusa miał niebywałe szczęście, że wirus ebola z jakiejś niewytłumaczalnej przyczyny zaatakował w pierwszej kolejności serce, dzięki czemu jego agonia, choć i tak przerażająca, trwała krótko. Był to rzadki akt łaski, skracający mu wydatnie cierpienia. Ta pacjentka nie miała takiego szczęścia. Analizy krwi wykazywały, że wirus niszczy wątrobę, ale następuje to powoli. Serce pozostało na razie nietknięte. Wirus ebola unicestwiał jej ciało systematycznie, nie śpiesząc się. Jej układ pokarmowy po prostu rozpadał się. Traciła mnóstwo krwi, zarówno przez wymioty, jak i biegunkę. Ból był straszliwy, ale jej ciało nadal toczyło, z góry skazaną na niepowodzenie, walkę o przetrwanie. Jedyne, co na tej walce zyskiwała, to jeszcze więcej bólu, tak że nawet potężna dawka morfiny nie dawała sobie już z nim do końca rady. - Ale jak my ją...? - nie musiała kończyć. Tylko Air Afrique latała regularnie do Paryża, ale nie było mowy o tym, by ta, czy jakakolwiek inna linia zgodziła się gdziekolwiek przetransportować osobę zaatakowaną wirusem ebola. To doskonale współgrało z planami doktora Moudi. - Sam zajmę się transportem. Pochodzę z bogatej rodziny. Mogę załatwić prywatny odrzutowiec, którym polecimy do Paryża. W ten sposób łatwiej będzie potem zdezynfekować środek transportu. - No nie wiem. Muszę chyba zapytać... - Nie chcę siostry okłamywać. Ona zapewne i tak umrze, ale jeżeli jest jakakolwiek szansa na jej uratowanie, to jest nią tylko profesor Rousseau. Studiowałem u niego i jeżeli on mówi, że coś ma, to tak jest na pewno. Proszę mi pozwolić ściągać samolot. - Nie mogę panu tego odmówić, ale muszę... - Rozumiem. * * * Prywatnym odrzutowcem, o którym mówił Moudi, był Gulfstream G-IV, który właśnie lądował na lotnisku Rashid na wschodnim brzegu Tygrysu, który w tych stronach nazywano Nahr Dulah. Samolot nosił rejestrację szwajcarską, gdyż należał do mającej tam siedzibę firmy, która nie prowadziła interesów na rynku wewnętrznym Szwajcarii i płaciła na czas podatki, co powodowało, że pozostawała poza zainteresowaniem miejscowych władz. Lot był krótki i raczej nie zasługiwałby na wzmiankę, gdyby nie pora dnia i trasa, którą przyleciał: z Bejrutu przez Teheran do Bagdadu. Naprawdę nazywał się Ali Badrajn i, chociaż zdarzało mu się występować i pracować pod wieloma innymi nazwiskami, w tej misji powrócił do niego, gdyż zdradzało irackie pochodzenie. Jego rodzina wyemigrowała dawno temu do Jordanii, gdzie obiecywano im lepsze życie, ale, podobnie jak rzesze innych uchodźców, dostali się w tryby historii, której koła kręciły się tutaj wyjątkowo energicznie. W dodatku młody Badrajn stał się członkiem ruchu, który za cel postawił sobie likwidację państwa Izrael. Ruch ten zaczął zagrażać królowi Husajnowi, który w końcu postanowił się z nim raz na zawsze rozprawić i pozbyć, jeśli nie z tego świata, to chociaż z tego kraju. W rezultacie Badrajnowie stracili wszystko, czego z trudem dorobili się w nowej ojczyźnie. Ali nie przejął się tym wówczas zbytnio. Teraz to już co innego. Uroki życia terrorysty przez te lata straciły na atrakcyjności i, chociaż zaszedł bardzo wysoko w hierarchii swojego zawodu, gdzie stał się cenionym specjalistą od zbierania informacji, niewiele z tego miał na starość, jeśli nie liczyć dozgonnej śmiertelnej wrogości najbardziej skutecznej służby kontrwywiadowczej świata. Zamiast tego nie pogniewałby się na odrobinę komfortu i poczucia bezpieczeństwa. Może, kiedy uda mu się to zadanie, będzie mógł ich zaznać. Irackie pochodzenie i zasługi w walce zyskały mu tu wiele kontaktów. Pomógł wyśledzić dwóch ludzi, których chciał zlikwidować iracki wywiad, obu z pozytywnym rezultatem. To dawało mu fory na wejściu, dlatego wybrano właśnie jego. Samolot zakończył dobieg i pokołował do miejsca, w którym drugi pilot otworzył drzwi i opuścił schodki. Podjechał samochód, Badrajn wsiadł do niego i Mercedes zaraz ruszył. - Pokój z tobą, bracie - powiedział do człowieka, który siedział w samochodzie. - Pokój? - żachnął się na to pozdrowienie generał. - To jedno, czego nam brakuje. Wyglądał jakby nie zmrużył oka od chwili zamachu. Ręce trzęsły mu się od nadmiaru kawy, a może od alkoholu, który wypił, by uspokoić nerwy. Rozmyślania nad tym, czy dożyje się wraz z rodziną końca tygodnia, mogą być lekko stresujące. Z jednej strony człowiek nie może być pewien dnia ni godziny, więc lepiej mieć się na baczności. Z drugiej musi się od tego oderwać, żeby nie zwariować. Generał miał żonę, dzieci i kochankę, miał się o kogo martwić. Inni pewnie też. To dobrze. - Sytuacja nie jest najlepsza, ale na razie pod kontrolą, co? Jedno spojrzenie na generała wystarczyło mu za odpowiedź. Pozytywny aspekt udanego zamachu był taki, że gdyby strzelec sfuszerował i Wąsacz odniósłby tylko ranę, generał stanąłby pod murem za niedopilnowanie prezydenta. Bycie szefem wywiadu dyktatora to niebezpieczne zadanie, zwłaszcza jeżeli pryncypał ma wielu wrogów. Zaprzedał duszę diabłu i myślał, że ten nigdy nie przyjdzie po swoje? Jak tak inteligentny człowiek mógł być równocześnie takim idiotą? - Po co tu przyjechałeś? - zapytał wreszcie generał. - Ofiarować wam pomocną dłoń. Rozdział 13 Wyzwanie Na ulicach stały czołgi, a czołgi należały do obiektów, które analitycy obrazów z rozpoznania powietrznego lubili liczyć. Na orbicie znajdowały się trzy satelity szpiegowskie KH-11. Jeden z nich powoli zamierał po jedenastu latach wiernej służby. Dawno wyczerpał zapas paliwa do silników manewrowych, jeden z paneli jego baterii słonecznych był już tak niesprawny, że nie zdołałby zasilić nawet latarki, ale jego trzy kamery wciąż robiły zdjęcia i przesyłały je do geostacjonarnych satelitów telekomunikacyjnych, zawieszonych nad Oceanem Indyjskim. Za ich pośrednictwem zaś trafiały do różnych instytucji, zajmujących się ich analizą, w tym i do CIA. - Tak, martwy sezon dla kieszonkowców - skomentował analityk, spoglądając na zegarek. Dodał osiem godzin i wyszło mu, że na miejscu jest dziesiąta rano. O tej porze ulice powinny być pełne ludzi podążających do pracy, handlujących, pracujących, siedzących w kafejkach na ulicach i popijających tę morderczą mieszankę, którą upierali się nazywać kawą. A dzisiaj nic, żywej duszy, tylko czołgi na ulicach. Tu i ówdzie kilka osób, pojedynczych, z wyglądu kobiety - pewnie wymykające się na zakupy. Na głównych ulicach czołgi stały u wylotu co czwartej przecznicy i na licznych rondach. Na pomniejszych ulicach widać było lżejsze pojazdy, na każdym skrzyżowaniu ustawiły się grupki żołnierzy. Widać było, że są uzbrojeni, ale oczywiście żadnych odznak, więc ani stopni, ani rodzaju wojsk zidentyfikować się nie dawało. - Nie mędrkuj, tylko licz - pouczył go szef. - Tak jest - odparł analityk. Po to tu siedział, żeby liczyć czołgi, więc nie narzekał. Po działach mógł nawet określić typy. Mając typy i ilość można było sprawdzić jednostkę, porównując stan pojazdów w parkach sprzętu. Regularnie liczyli wszelkie czołgi w polu widzenia, sprawdzając, ile pojazdów pancernych na chodzie mają Irakijczycy. Według tego dawało się określić stan gotowości sił zbrojnych. O poziomie ich umiejętności strzeleckich nic to nie mówiło, czego najlepszy dowód mieli podczas wojny w Zatoce, ale jak człowiek widzi czołg, to zwykle zakłada, że działa, prawda? To jedyne sensowne podejście. Pochylił się nad przeglądarką i wtedy zauważył biały samochód, z kształtów sądząc Mercedesa, jadącego drogą numer 7. Wyglądało na to, że kierował się w kierunku toru wyścigowego Sibak al Mansur, gdzie zebrało się jeszcze kilka podobnych samochodów. No i co z tego? On miał liczyć czołgi. * * * Zróżnicowanie klimatyczne Iraku nie ma sobie równego na świecie. W ten lutowy poranek świeciło ostre słońce, ale temperatura wynosiła zaledwie kilka stopni powyżej zera. Za parę godzin na słońcu dojdzie do trzydziestu stopni, a nikt nawet na to nie zwróci uwagi. Zebrani oficerowie byli ubrani w zimowe, wełniane mundury z wysokimi kołnierzami i bogato szamerowane złotem. Większość z nich paliła, wszyscy się martwili. Gospodarz przedstawił gościa tym, którzy go jeszcze nie znali. Nie trudzono się zbyt wylewnymi powitaniami. Nikt jakoś nie był w nastroju do tradycyjnych kwiecistych pozdrowień. Ci ludzie byli zaskakująco zachodni w obejściu, zauważył Badrajn, zachowywali się i wyglądali całkowicie po świecku. Podobnie jak ich zamordowanemu przywódcy, religia służyła im jedynie za marny parawan i ubarwiała sztafaż uroczystości, choć okoliczności sprawiły, że bardziej intensywnie niż zwykle zastanawiali się nad tym, czy nauki o potępieniu i piekle były prawdą. Doskonale wiedzieli, że już wkrótce wielu z nich przekona się o tym na własnej skórze. Ta możliwość martwiła ich na tyle, że zdecydowali się porzucić swe klimatyzowane biura i przybyć na ten tor wyścigowy, by wysłuchać, co on ma im do powiedzenia. Wiadomość, którą miał im przekazać, była prosta. - I mamy ci wierzyć? - zapytał szef sztabu armii, gdy skończył. - A macie inne wyjście? - Oczekujesz, że porzucimy naszą ojczyznę i przejdziemy... do niego? - rozczarowanie próbował ukryć za maską gniewu. - Pański wybór, panie generale, to już pańska prywatna sprawa. Jeżeli zdecyduje się pan zostać i walczyć, to proszę bardzo. Mnie poproszono tylko, żebym tu przybył i przekazał wam wiadomość. Co też i uczyniłem - odpowiedział spokojnie Badrajn. - Z kim mamy negocjować? - rzeczowo zapytał dowódca lotnictwa. - Możecie przekazać waszą odpowiedź mnie, ale jak już mówiłem, nie ma mowy o żadnych negocjacjach. Nasza propozycja jest chyba uczciwa? - Nawet szczodra, choć na to nie zasługują. Wyjdą z tego nie tylko cali i zdrowi, oni i ich najbliżsi, ale jeszcze pozostaną bogaci. Ich prezydent ulokował duże sumy na rachunkach w różnych zakątkach świata, gdzie w większości uniknęły wykrycia i zamrożenia lub zajęcia. Mieli dostęp do wszelkich dokumentów tożsamości i podróżnych z całego świata - w tej dziedzinie wywiad iracki, współpracujący ściśle z komórką legalizacyjną Ministerstwa Skarbu cieszył się zasłużoną renomą. - Macie jego przysięgę przed Bogiem, że nie będziecie prześladowani, dokądkolwiek pojedziecie. - To musieli brać na serio. Szef Badrajna był ich wrogiem. Tak zaciętym i znienawidzonym, jak tylko mógł być wróg na tym świecie. Ale jednocześnie był duchownym, znanym z oddania swej religii, który nie przywołuje imienia boskiego nadaremnie. - Do kiedy mamy przekazać odpowiedź? - Dowódca sił lądowych był wręcz uniżenie grzeczny. - Do jutra, nawet do pojutrza. A potem, no cóż... Potem już niczego nie będę mógł zagwarantować. Moje instrukcje na razie sięgają tylko do pojutrza. - Warunki podróży? - Możecie je ustalić sami, oczywiście w granicach rozsądku. - Badrajn zastanawiał się, czego jeszcze mogli oczekiwać od niego i od jego sponsora. Ale decyzja, której od nich oczekiwał, była trudniejsza, niż mógł sobie wyobrazić. Patriotyzm zebranych generałów był dość szczególnego rodzaju. Kochali swój kraj, głównie dlatego, że go całkowicie kontrolowali. Tu mieli władzę, byli prawdziwymi panami życia i śmierci, a władza to silniejszy narkotyk niż pieniądze. Tak silny, że ludzie gotowi są dla niego ryzykować życiem i duszą. Jednemu z nich, myśleli, czy też mieli nadzieję, może udałoby się wyjść z tego cało. Może mógłby przejąć schedę po zamordowanym prezydencie i przywrócić dawny porządek rzeczy. Może trzeba by się było otworzyć na świat, wpuścić te cholerne inspekcje z ONZ, niech sobie oglądają co chcą, byle się odczepili i cofnęli sankcje gospodarcze. Może udałoby się wszystko zacząć od nowa, korzystając ze śmierci Wąsacza, choć przecież i tak wszyscy na świecie widzieliby, że nic nowego się nie dzieje. Tu coś obiecać, tam coś obiecać, wspomnieć o demokracji, wyborach, to musiało zadziałać i dawni śmiertelni wrogowie zadeptaliby się na śmierć, śpiesząc z pomocą, by dać im nową szansę. Od lat już nie zaznali takiego spokoju jak teraz. Każdy z nich znał tych, którzy zginęli z rąk ich ukochanego przywódcy albo w "wypadkach" organizowanych z jego woli. Tragicznie zmarły przywódca ukochał zwłaszcza katastrofy śmigłowców. Teraz mieli do wyboru życie przy władzy i w spokoju, gdyby ten scenariusz wypalił, albo życie wygnańca gdzieś na obczyźnie. Każdy z nich zaznał władzy i życia w luksusie. Każdy z nich miał na skinienie wielu ludzi gotowych wykonać każde życzenie i nie chodziło o służących, ale żołnierzy. Tylko jedna drobnostka: pozostanie w kraju było największym w życiu hazardem, na jaki kiedykolwiek którykolwiek z nich mógł się zdecydować. Kraj nie bez powodu został sparaliżowany największą w ich życiu koncentracją wojska na ulicach. Nikt nie miał pojęcia, co tak naprawdę myśleli ludzie, którzy jeszcze przed paroma dniami zdzierali sobie gardła krzycząc, jak bardzo kochają Drogiego Przywódcę. Zaledwie tydzień temu była to rzecz bez znaczenia, ale teraz liczyła się, i to bardzo. Przecież żołnierze, którymi dowodzili, przyszli z tego morza ludzi. Który z nich będzie miał na tyle charyzmy, by teraz objąć nad nimi dowództwo? Który z nich obejmie kontrolą partię Baas? Czy któryś z nich ma na tyle siły woli, by inni poszli za nim? Tylko wtedy, jeżeli znajdą w swoich szeregach kogoś takiego, kogoś, za kim cały naród poszedłby z własnej woli, a nie pod bagnetami, mogłoby im się to wszystko udać. Tylko wtedy mogliby patrzeć w przyszłość, jeśli nie bez strachu, to w każdym razie z nadzieją, że ich odwaga i doświadczenie wystarczą, by stawić czoło wyzwaniom, jakie mogą napotkać. Patrzyli teraz po sobie z niemym pytaniem: Kto? Znalezienie w ich gronie człowieka z charyzmą i odwagą było nie lada problemem. Jeżeli tacy ludzie kiedykolwiek trafiali do tego grona, to ich kości, wymieszane ze szczątkami śmigłowców, bielały teraz we wszystkich zakątkach kraju. A nie mogli stworzyć junty, bo dyktatura nie znosi spółek. Każdy z nich dostrzegał doskonale swoje zalety i wady pozostałych. Prywatne zawiści i rywalizacja zeżarłaby ich na tyle, że mogliby poluźnić żelazną rękę, którą musieliby trzymać rodaków za gardła i wtedy nieszczęście gotowe. Nie raz już tak bywało w historii ich kraju? Zawsze kończyło się to spotkaniem o świcie twarzą w twarz z własnymi żołnierzami, za to plecami do ściany koszar. Nic ich nie łączyło, nie mieli żadnego celu oprócz władzy i chęci z niej korzystania. Jednemu człowiekowi mogło to wystarczyć, ale dla junty to za mało. Juntę musiałoby coś jednoczyć, cokolwiek, jakaś nadrzędna idea narzucona przez kogoś, albo wypływająca od nich samych, ale wyznawana wspólnie. Żaden z nich nie czuł się na siłach narzucić czegoś pozostałym, a razem nie byli w stanie wytyczyć wspólnego celu. Mieli potężną władzę, ale byli słabymi ludźmi, bo nie istniało nic, w co by wierzyli. Mogli dowodzić z zaplecza, ale nie stać ich było na to, by prowadzić walkę z pierwszej linii. Przynajmniej byli na tyle inteligentni, by sobie zdawać z tego sprawę. I dlatego Badrajn przyleciał do Bagdadu. Patrzył im w oczy i czytał ich myśli, jak w książce, choć zdawało im się, że zachowują kamienne twarze. Gdyby był wśród nich człowiek odważny, dawno narzuciłby im swoje przywództwo. Ale dzielnych dawno wyciął ktoś jeszcze dzielniejszy i bardziej bezwzględny, którego z kolei ścięła niewidzialna ręka kogoś, kto miał więcej cierpliwości i był jeszcze bardziej bezwzględny - na tyle, by teraz przedstawić im tę wspaniałomyślną ofertę. Badrajn wiedział z góry, jaka będzie odpowiedź, równie dobrze jak oni. Zamordowany prezydent Iraku nie pozostawił po sobie następcy, bo tak nie postępują ludzie, którzy nie wierzą w nic poza sobą. * * * Telefon zadzwonił o 6.05. Ryanowi nie przeszkadzało wstawanie przed siódmą. Od lat budził się o tej porze, a teraz już nie musiał dojeżdżać do pracy. Teraz drogę do pracy pokonywał windą i miał prawo oczekiwać, że skoro tak, to czas zaoszczędzony na jeździe będzie mógł przespać. Zresztą pamiętał jeszcze drzemki na tylnym siedzeniu w drodze do Langley. - Tak? - Czy to pan, panie prezydencie? - Jack zdziwił się, słysząc głos Arnie'ego. Poczuł pokusę, by zapytać kogo to, do cholery, innego spodziewał się zastać o tej porze pod tym numerem. - Co się dzieje? - Kłopoty. * * * Były wiceprezydent Edward J. Kealty nie zmrużył oka przez całą noc, ale nawet wytrawny obserwator nigdy by się tego nie domyślił. Gładko ogolony, wyprostowany, z błyskiem w oku wkroczył wraz z żoną i doradcami do budynku CNN, gdzie, w towarzystwie umówionego przez telefon producenta, skierowali się do windy. Wymieniono tylko najniezbędniejsze pozdrowienia. Od trzech godzin trwała wymiana telefonów, przygotowujących tę chwilę. Najpierw do szefa sieci. Stary przyjaciel, doświadczony menadżer telewizyjny, po raz pierwszy w dobiegającej już schyłku karierze poczuł się tak, jakby piorun w niego strzelił. No bo coś w człowieku telewizji oczekuje niespodziewanych katastrof, kraks lotniczych, wykolejania się pociągów, strasznych zbrodni i innych przerażających wydarzeń dnia codziennego, z których relacjonowania żyje telewizja, ale o czymś takim jeszcze nie słyszał. Dwie godziny później zadzwonił do Arnie'ego van Damma, też starego kumpla, bo z czasów reporterskiej młodości zapamiętał doskonale, że naczelną zasadą życia skutecznego dziennikarstwa jest ścisłe przestrzeganie zasady OWD: Osłaniaj Własną Dupę. Nie był to jedyny powód tego telefonu. Szef CNN był także człowiekiem, który kochał swój kraj, choć może nie obnosił się z tym publicznie. Nie miał zielonego pojęcia, dokąd ta historia może ich zaprowadzić. Zadzwonił też do doradcy prawnego sieci, byłego sędziego, który teraz konferował przez telefon z ekspertem konstytucjonalistą z Uniwersytetu Georgetown. Szef sieci ponownie zadzwonił do Eda Kealty'ego, tym razem do studia. - Jesteś tego pewien, Ed? - zapytał. - Nie mam wyboru. Chciałbym mieć, ale nie mam. - To będzie twój pogrzeb. Przyjdę popatrzeć. - Głos w słuchawce umilkł. Nastrój na jej drugim końcu był o wiele pogodniejszy. Ludzie, co za materiał! I znowu CNN będzie pierwsza! Obowiązkiem dziennikarzy jest przekazywać wiadomości i tyle. * * * - Arnie, im kompletnie odbiło, czy to tylko sen? Siedzieli na górze, w prezydenckim prywatnym salonie. Jack był ubrany w jakieś domowe ciuchy, van Damm nie zdążył jeszcze założyć krawata, a w dodatku miał skarpetki nie do pary. Co gorsza, van Damm wyglądał na kompletnie zszokowanego, jak jeszcze nigdy dotąd. - Chyba trzeba będzie poczekać i zobaczyć... Obaj odwrócili się, słysząc otwierane drzwi. - Panie prezydencie - powiedział mężczyzna w wieku około pięćdziesiątki, odziany w nienaganny urzędowy garnitur. Był wysoki i zdradzał oznaki lekkiego zdenerwowania. Za nim postępowała Andrea. Ona już także wiedziała mniej więcej co się stało. - To pan Patrick Martin - przedstawił gościa Arnie. - Prokurator z wydziału karnego Departamentu Sprawiedliwości, tak? - upewnił się Ryan, wstając, by uścisnąć dłoń. - Pat jest jednym z naszych najlepszych specjalistów od procedury, a także wykłada prawo konstytucyjne na Uniwersytecie Jerzego Waszyngtona - uzupełnił prezentację szef sztabu. - I co pan o tym wszystkim sądzi? - zapytał Jack, a w jego głosie dało się słyszeć zaskoczenie i niedowierzanie. - Chyba najpierw powinniśmy zobaczyć, co ma do powiedzenia strona przeciwna - rozsądnie odparł sędzia Martin. - Pan od dawna w wydziale? - zapytał Jack, siadając. - Dwadzieścia trzy lata. Przedtem w FBI - odparł gość, przyjmując filiżankę z kawą. Zdecydował się postać. - O, zaczyna się - zauważył Arnie i włączył ściszony dotąd głośnik telewizora. - Panie i panowie, z wizytą w naszym waszyngtońskim studiu jest dziś wiceprezydent Edward J. Kealty. - Szef działu politycznego CNN też wyglądał na wyciągniętego z łóżka i był autentycznie poruszony. Ryan zauważył, że ze wszystkich, którzy mieli z tą sprawą jakikolwiek związek, tylko sam Kealty wygląda prawie normalnie. - Ma pan nam do zakomunikowania coś bardzo niezwykłego, czy tak? - Tak, Barry, mam. Powinienem chyba zacząć od tego, że to najtrudniejsza rzecz, jaką w ciągu trzydziestu lat mojej publicznej kariery przyszło mi powiedzieć. - Głos Kealty'ego był spokojny, stonowany, dobitny, jasny i wyraźny, jakby słowami rzeźbił ludziom w głowach, a nie tylko przekazywał komunikat. - Jak wszyscy wiemy, prezydent Durling poprosił mnie, żebym ustąpił ze stanowiska wiceprezydenta. Przyczyną było moje zachowanie jeszcze z czasów senackich. No cóż, nie jest dla nikogo tajemnicą, że moje zachowanie nie zawsze mogłoby stanowić właściwy wzorzec, tak jak powinno. To dotyczy wielu osób z życia publicznego, co oczywiście nie stanowi usprawiedliwienia w moim przypadku. Omówiliśmy tę sytuację z Rogerem i wspólnie doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie, jeżeli opuszczę zajmowane stanowisko, tak by przez czas, jaki pozostał do wyborów, mógł znaleźć bardziej odpowiedniego kandydata na wiceprezydenturę. Do czasu wyborów moje stanowisko miał objąć John Ryan, jako czasowo pełniący obowiązki wiceprezydenta. Zgadzałem się z Rogerem w całej rozciągłości, naprawdę. Już tyle lat spędziłem w służbie publicznej, że perspektywa spokojnej emerytury, zabaw z wnukami i od czasu do czasu wygłoszenia tu i ówdzie odczytu, naprawdę mi odpowiadała. Tak więc zgodziłem się spełnić prośbę Rogera w imię, no cóż, w imię nadrzędnego interesu kraju, dla jego dobra. Zgodziłem się, ale tak naprawdę rezygnacji nigdy nie złożyłem. - Chwileczkę. - Barry podniósł rękę, jakby łapał piłkę na meczu baseballowym. - Zdaje mi się, że naszym widzom należy się w tym miejscu jakieś wyjaśnienie. Jak to: nie złożył pan rezygnacji? - Widzisz, Barry, pojechałem wtedy do Departamentu Stanu. Konstytucja wymaga, by urzędujący prezydent lub wiceprezydent składał swoją rezygnację sekretarzowi stanu. Spotkałem się z sekretarzem Hansonem i w prywatnej rozmowie omówiliśmy to zagadnienie. Miałem nawet ze sobą przygotowany dokument, ale okazało się, że zawiera on błędy formalne, więc Brett poprosił mnie, żebym go przepisał. Tak więc wróciłem do domu, by zastanowić się nad koniecznymi zmianami i umówiliśmy się, że przywiozę poprawiony dokument następnego dnia. Niestety, nikt z nas nie był w stanie przewidzieć wydarzeń, które rozegrały się tego wieczoru. Wstrząsnęły one mną równie silnie, jak wszystkimi, a kto wie, czy nawet nie mocniej. Przecież tego strasznego wieczoru w Kongresie zginęło tylu moich przyjaciół, z którymi tyle lat przepracowałem wspólnie dla powszechnego dobra. I wszystkich ich zabrakło w wyniku tego tchórzliwego i barbarzyńskiego ataku. Moja rezygnacja nie doszła jednak do skutku. - Kealty spuścił wzrok, zagryzając wargę, ale tylko na chwilę. - Barry, to by nawet tak mogło zostać. Dałem słowo Durlingowi i nadal chcę go dotrzymać. Ale nie mogę, Barry. Po prostu nie mogę w tej sytuacji. Znam Jacka Ryana od z górą dziesięciu lat. To wspaniały człowiek, bardzo odważny, zasłużony dla kraju, ale, niestety, nie jest to człowiek zdolny uleczyć kraj z ran, jakie odniósł. A najlepszym dowodem na to jest jego wczorajsze nieszczęsne orędzie do narodu. Jak możemy oczekiwać, że rząd będzie zdolny należycie funkcjonować w tych ciężkich warunkach, skoro zamykamy ludziom zdolnym do rządzenia, doświadczonym w tym zakresie, drogę do opróżnionych stanowisk? - Ale to przecież pan Ryan jest prezydentem, czyż nie tak? - zapytał Barry, tonem wskazującym na to, że ledwie wierzy własnym uszom. - Barry, przecież on nawet nie wie, jak poprowadzić porządne śledztwo. Zastanów się nad tym, co wygadywał wczoraj. Ledwie tydzień minął, a on już wszystko wie. Czy można w coś takiego uwierzyć? - Kealty zadał to pytanie oskarżycielskim tonem. - Czy można w coś takiego naprawdę uwierzyć? Kto nadzoruje to śledztwo? Kto tak naprawdę je prowadzi? Komu melduje o jego postępach? I co, już, szast-prast i w tydzień zamknięte dochodzenie w tak skomplikowanej sprawie? Jak naród amerykański ma w coś takiego uwierzyć? Kiedy zamordowano prezydenta Kennedy'ego, śledztwo prowadził sędzia Sądu Najwyższego. A dlaczego? Bo wszyscy chcieli być pewni, że poprowadzi je jak należy, ot co. - Przepraszam, panie wiceprezydencie, ale pan nie odpowiedział na moje pytanie. - Barry, Ryan nigdy nie został wiceprezydentem, bo ja nigdy nie ustąpiłem. Stanowisko nie było wolne ani przez chwilę, a konstytucja pozwala na tylko jednego wiceprezydenta. On nawet nie złożył przysięgi wymaganej na tym stanowisku. - Ale... - Myślisz, że chcę tego, co robię? Nie mam wyboru. Jak można odbudować Kongres i rząd, opierając go na amatorach? Wczoraj wieczorem pan Ryan powiedział gubernatorom stanów, że chce, by mu przysłano ludzi bez doświadczenia w rządzeniu. Jak ludzie bez pojęcia jak się to robi mogą stanowić prawo? Barry, to jest mój pierwszy raz, kiedy popełniam samobójstwo na żywo w telewizji. Czuję się jak jeden z senatorów na rozprawie Andrew Jacksona. Spoglądam pod nogi, w otwarty grób mojej politycznej kariery, ale niech tam. Mój kraj liczy się dla mnie więcej od niej i jeżeli będzie trzeba, zrobię ten krok naprzód, bez wahania. To moja powinność. - Podniósł wzrok i skierował oczy prosto w obiektyw. Kamera powiększyła jego naznaczoną bolesną determinacją twarz. Niemal można się było dopatrzyć łez, gdy tak deklarował pełną samozaparcia miłość do ojczyzny. * * * - Zawsze dobrze sukinsyn wypadał w telewizji - mruknął van Damm. - Ludzie, nie mogę w to uwierzyć - ze zdumieniem westchnął Ryan. - Lepiej uwierz - odparł Arnie. - Panie Martin, czy możemy poprosić o pańską opinię? - Przede wszystkim niech ktoś uda się do Departamentu Stanu i rzuci okiem na papiery sekretarza Hansona. - FBI? - zapytał Arnie. - Tak - kiwnął głową Martin. - Nic na pewno nie znajdziemy, ale od tego trzeba zacząć. Potem trzeba sprawdzić dzienniki telefoniczne sekretariatu i notatki. Po nich przyjdzie kolej na przesłuchiwanie osób. I tu zaczną się problemy. Sekretarz Hanson i jego żona nie żyją. Prezydent z małżonką, oczywiście także. Ci ludzie mieli na ten temat najwięcej do powiedzenia. W tej sytuacji przewiduję, że nie uda nam się zebrać zbyt wiele poważnych dowodów w tej sprawie, a i poszlak chyba też. - Roger mówił mi... - zaczął Arnie. - To tylko pogłoski - przerwał mu Martin. - Mówi pan, że ktoś panu powiedział coś, co usłyszał od kogoś. Z tym do sądu nie możemy pójść. - Proszę kontynuować. - Panie prezydencie, nie ma przepisów regulujących taką sytuację, ani w konstytucji, ani w prawie stanowionym. - Tak, tak. - Ryan machnął ręką. - I orzeczenia Sądu Najwyższego też nie ma, wiem. - Po chwili kłopotliwego milczenia, dodał: - A co, jeżeli to prawda? - Panie prezydencie - odparł Martin - to, czy te twierdzenia są, czy nie są prawdą, jest w tej chwili bez znaczenia. Jeżeli mu udowodnimy, że kłamie, a na to się nie zanosi, to i tak na swój sposób wygrał. A skoro już mówimy o Sądzie Najwyższym, to nawet po odtworzeniu Senatu i przepchnięciu przez niego nominacji, co nigdy nie przebiegało bez zatargów i opóźnień, i tak wszyscy sędziowie będą się musieli odsunąć od tej sprawy, by uniknąć podejrzeń o osobiste zaangażowanie w sprawę, gdyż to pan podpisze ich nominacje. Tak więc ten problem nie ma możliwości rozwiązania na drodze prawnej. - Ale przecież nie ma żadnego prawa, które... - No właśnie. I to jest sedno sprawy. - Sędzia Martin zamyślił się. - Dobrze, prezydent lub wiceprezydent przestaje sprawować urząd z chwilą złożenia pisemnej rezygnacji. Złożenie pisemnej rezygnacji następuje z chwilą, gdy nadawca dostarczy w jakikolwiek sposób pismo do właściwego adresata. Tyle że adresat nie żyje i możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że dokumentu w jego biurze nie znajdziemy. Sekretarz Hanson bez wątpienia powiadomił telefonicznie prezydenta o złożeniu tak ważnego dokumentu... - Powiadomił - potwierdził van Damm. - ...ale prezydent też nie żyje i nie może tego potwierdzić. Jego zeznanie miałoby rozstrzygającą wartość, ale go nie otrzymamy. Czyli wracamy do punktu wyjścia. - Martinowi nie podobało się to, ale jednoczesne mówienie i analizowanie sytuacji było już wystarczająco trudne, żeby sobie tym nie zawracać głowy. To przypominało partię szachów na szachownicy bez linii, na której ktoś na chybił trafił porozrzucał pola. - Ale... - Tak, dzienniki sekretarek Hansona i prezydenta wykażą, że sekretarz dzwonił do prezydenta, świetnie. Tylko co powiedział sekretarz? Może tylko narzekał na złą redakcję dokumentu? Może zapowiadał, że jutro dostanie poprawiony dokument? To jest polityka, a nie prawo, panowie. Tak długo, jak Durling był prezydentem, Kealty musiał odejść z powodu... - Dochodzenia w sprawie seksualnego napastowania. - Arnie zaczynał rozumieć. - Właśnie. W swojej wypowiedzi nawet o tym wspomniał, więc bardzo zręcznie zneutralizował ten punkt zaczepienia. - Czyli wróciliśmy do punktu wyjścia - ocenił Ryan. - Tak jest, panie prezydencie. Ta uwaga wywołała słaby uśmiech. - Miło, że chociaż pan w to jeszcze wierzy. * * * Inspektor O'Day w towarzystwie trzech innych agentów z centrali FBI wysiadł z samochodu przed wejściem do budynku. Kiedy umundurowany strażnik pojawił się i zaczął protestować, O'Day machnął legitymacją i po prostu poszedł dalej. Zatrzymał się przed portiernią na dole i zrobił to samo. - Powiedz swojemu szefowi, że czekam na niego na siódmym piętrze - powiedział. - Gówno mnie obchodzi, co teraz robi - dodał, widząc, że strażnik zabiera się do protestowania. - Ma tam być i to zaraz. - Po czym, nie czekając na odpowiedź, wszyscy czterej agenci ruszyli do windy. - Ej, Pat, nie przesadzasz trochę? - zapytał jeden z nich, ale dopiero gdy zamknęły się drzwi w kabinie. Pozostali trzej byli funkcjonariuszami Biura Odpowiedzialności Zawodowej, komórki kontroli wewnętrznej FBI. Nieraz sami robili ostre wejścia, ale to w końcu był Departament Stanu, a nie biuro szeryfa w Pipidówce Dolnej. Ich zadaniem było utrzymanie czystych rąk Biura i z tej racji cieszyli się bardzo szerokimi prerogatywami, stosownie do zadań. Jeden z nich prowadził nawet kiedyś dochodzenie w sprawie samego dyrektora FBI. Ich przepisy stanowiły, że najwyższą wartością dla nich jest poszanowanie prawa i w jego granicach mogli robić dosłownie wszystko. O dziwo jednak, w odróżnieniu od pokrewnych instytucji w podobnych służbach, BOZ cieszyło się szacunkiem szeregowych agentów. Strażnik z holu zadzwonił już widać gdzie trzeba, bo u drzwi windy czekał dyżurny strażnik. Dziś był nim George Armitage, który w tym tygodniu miał poranny dyżur. - FBI - przedstawił się O'Day. - Gdzie biuro sekretarza? - Proszę tędy, panowie - odparł Armitage, wskazując kierunek. - Kto z niego teraz korzysta? - Szykujemy się właśnie do przekazania go panu Adlerowi. Dopiero co skończyliśmy wynosić rzeczy sekretarza Hansona i... - Czyli ludzie wciąż wchodzą tam i wychodzą? - Tak jest, sir. O'Day pomyślał, że nie należy się więc wiele spodziewać po ściąganiu ekipy oględzinowej, bo nawet jeżeli były tam jakieś ślady, to dawno nic z nich nie zostało. Ale ekspertów i tak trzeba będzie ściągnąć. To dochodzenie musiało być prowadzone dokładnie według procedury. - Dobra. Chcemy porozmawiać z każdą osobą, która znalazła się w biurze Hansona od czasu, gdy ostatni raz je opuścił. Każdą sekretarką, sprzątaczką, ekipą wynoszącą meble, z każdym. - Proszę bardzo, ale i tak zaczną przychodzić dopiero za pół godziny. - W porządku. Mógłby pan otworzyć te drzwi? Armitage zrobił to, wpuszczając ich do sekretariatu, a potem otwierając drzwi właściwego gabinetu. Agenci stanęli w drzwiach, na razie tylko rozglądając się. Po chwili jeden z nich stanął w drzwiach na korytarz. - Dziękujemy, panie... - O'Day spojrzał na identyfikator - panie Armitage. Od tej chwili ten gabinet jest traktowany jak miejsce przestępstwa. Nikt nie może tu wejść, ani stąd wyjść bez naszej zgody. Potrzebujemy pokoju do przesłuchań. Poproszę pana o sporządzenie imiennej listy wszystkich, o których pan wie, że tu wchodzili, jeżeli to możliwe z datą i czasem pobytu. - Tego można się dowiedzieć od ich sekretarek. - W porządku. Ale my chcemy takiej listy także od pana, zrozumiano? - O'Day spojrzał na korytarz, wyraźnie rozdrażniony. - Kazaliśmy tu ściągnąć waszego szefa. Nie wie pan, gdzie on się, do cholery, mógł podziać? - Zwykle nie wstaje przed ósmą... - To proszę do niego zadzwonić. Chcemy z nim rozmawiać i to natychmiast. - Proszę bardzo, sir. - Armitage gorączkowo zastanawiał się, o co tu, do cholery, chodzi. Nie oglądał rano dziennika, więc nie wiedział co się dzieje. I tak go to nic nie obchodziło. Miał pięćdziesiąt pięć lat i po trzydziestu dwóch latach służby, tuż przed emeryturą, zależało mu już tylko na tym, żeby zrobić swoje i pójść do domu. - Dobra robota, Dan - powiedział Martin do słuchawki telefonu w Gabinecie Owalnym. - Nawzajem. - Odwiesił słuchawkę i obrócił się. - Murray wysłał tam Pata O'Daya, jednego ze swoich ludzi do specjalnych poruczeń. To dobry facet, specjalista od trudnych robót. Pojechał tam z ludźmi z BOZ. Kolejny dobry ruch. Oni są apolityczni. W ten sposób Murray nie jest w to zamieszany. - Jak to? - zapytał Jack. - To pan go mianował pełniącym obowiązki dyrektora, tak? Zresztą ja też nie będę się mógł w to mieszać. Będzie pan musiał wyznaczyć kogoś do prowadzenia dochodzenia. To musi być ktoś inteligentny, czysty i całkowicie poza podejrzeniami o powiązania polityczne. Chyba najlepiej, żeby to był sędzia. - Martin zastanowił się przez chwilę. - Może któryś z prezesów okręgowych sądów apelacyjnych? To zwykle doskonali prawnicy. - Ma pan na myśli kogoś konkretnie? - zapytał Arnie. - Nie, żadne nazwisko nie może wyjść ode mnie. Nie muszę chyba podkreślać, jak ważne jest, by nikt nie mógł mu zarzucić stronniczości. Panowie, to jest sprawa wagi konstytucyjnej. - Martin przerwał na chwilę, sprawdzając, czy rozumieją powagę sytuacji, po czym zaczął wyjaśniać. - Dla mnie konstytucja jest jak Biblia. Dla was oczywiście też, ale ja zaczynałem jako agent FBI. Tam zajmowałem się sprawami swobód obywatelskich na Południu, wiecie, Murzyni, Klan, te rzeczy. Tego, jak ważne są prawa obywatelskie, uczyłem się identyfikując zebrane z ulic ciała tych, którzy walczyli o nie dla ludzi, których nawet nie znali. Potem opuściłem Biuro, trafiłem na salę sądową, ale w głębi duszy zostałem gliniarzem. Jako prokurator zajmowałem się sprawami przestępczości zorganizowanej, szpiegostwem, teraz prowadzę wydział kryminalny. To dla mnie ważne sprawy. Dlatego musicie robić wszystko zgodnie z literą prawa. - Będziemy - zapewnił go Ryan. - Dobrze byłoby jednak wiedzieć jak. Martin uniósł ręce. - Ba, żebym to ja wiedział. Ale to trzeba robić tak, żeby nikt nie mógł nic kwestionować. Formalnie dochodzenie musi być bez zarzutu. Ja wiem, że to niemożliwe, ale trzeba przynajmniej spróbować. To na tyle o stronie prawnej. Politykę zostawiam panom. - Dobra. A co z dochodzeniem w sprawie katastrofy? - Ryan mówiąc to, zdał sobie sprawę, że ostatnie wydarzenia zepchnęły mu w cień tę sprawę. Cholera! Prokurator Martin uśmiechnął się, ale próżno by w tym uśmiechu szukać serdeczności. - O, tu to mi Kealty wlazł na odcisk, panie prezydencie. Nie znoszę, jak mi ktoś mówi, jak mam prowadzić śledztwo. Gdyby Sato przeżył, zaciągnąłbym go do sądu jeszcze dziś. To, co Kealty mówił o dochodzeniu po zamachu w Dallas było niedorzeczne. W takich sprawach powinno się prowadzić dokładne śledztwo, a nie robić z nich biurokratyczny cyrk. To jest proste dochodzenie. Wielkiej wagi, ale z punktu widzenia procedury proste. Właściwie sprawa już jest zamknięta. Bardzo pomogli nam Kanadyjczycy. Odwalili za nas kawał solidnej roboty, posprawdzali mnóstwo rzeczy, odcisków palców, znaleźli wielu świadków, powyciągali nawet dla nas ludzi, którzy lecieli tym samolotem. No, a Japończycy, ci to by sobie palce poodgryzali, gdyby tylko mogli nam w ten sposób pomóc. Byli tak wściekli, że ich rozmowy z ocalałymi spiskowcami natychmiast przyniosły mnóstwo materiału. Chyba nie jestem ciekaw, jakimi metodami to z nich wyciągali, fakt, że musiały być skuteczne, bo było tego dużo. Ale to już ich sprawa. Jestem gotów bronić tego, co pan powiedział wieczorem, nawet ogłosić wszystko, co nam się udało zebrać. - Niech pan to zrobi - powiedział van Damm. - Jeszcze dziś po południu. Postaram się o odpowiednią oprawę prasową. - Tak jest. - Tak więc nie może pan się zająć sprawą Kealty'ego? - Nie, panie prezydencie. Tej sprawy nie możemy zabagnić ani trochę. - Ale może mi pan w niej doradzać? Bo chyba będę potrzebował dobrego prawnika. - Ma pan rację, panie prezydencie. Oczywiście, mogę panu służyć pomocą w tym zakresie. - Wie pan, panie Martin, że jak już wszystko się uspokoi... Ryan spiorunował wzrokiem van Damma, zanim ten zdążył skończyć. - Nie, Arnie, żadnych takich! Co ci do głowy przyszło, do cholery?! W nic takiego nie będziemy grać. Panie Martin, podoba mi się pański stosunek do tej sprawy. Będziemy ją rozgrywać absolutnie zgodnie z regułami. Wyznaczymy do niej profesjonalistów i zaufamy ich zdolnościom. Mam dosyć wszelkich specjalnych prokuratorów, specjalnych komisji, specjalnego tego i specjalnego tamtego. Jeżeli się nie ma na co dzień ludzi, którym można zaufać, że robią swoje, to po co ich w ogóle trzymać? - Jack, Boże, jakiś ty naiwny - zdziwił się van Damm. - Dobra, Arnie, może i naiwny. Ale popatrz, dokąd nas doprowadziły rządy tych nie naiwnych, co to się znali na polityce. No tylko popatrz! - Ryan zerwał się z miejsca i zaczął chodzić po pokoju. Jako prezydent mógł sobie na to pozwolić. - Mam tego dosyć. Gdzie się podziała uczciwość? Co się stało z prawdą, Arnie? Wszystkim rządzą jakieś pieprzone gierki, w których stawką jest nie prawda i uczciwość, tylko to, żeby zostać na swoim pieprzonym stołku i nic więcej! Tak nie powinno być! I niech mnie cholera, jeżeli miałbym też w to grać, bo ja nienawidzę tej gry! - Umilkł i po chwili zwrócił się do Martina. - Niech mi pan opowie o tym dochodzeniu, które pan prowadził w FBI. Martin zamrugał ze zdziwienia, nie wiedząc, do czego zmierza Ryan, ale opowiedział. - Nawet kiedyś nakręcili o tym film, ale kiepski. Lokalny Klan sprzątnął paru aktywistów ruchu swobód obywatelskich. Ponieważ byli w to zamieszani dwaj lokalni zastępcy szeryfa, sprawa utknęła i zanosiło się na to, że nic z tego nie będzie. Wtedy włączyło się w nią Biuro, na podstawie ustaw o stosunkach międzystanowych i o prawach obywatelskich. To było w czasach, gdy Dan Murray i ja byliśmy jeszcze żółtodziobami. On działał wtedy w Filadelfii, a ja w Buffallo, ale ściągnęli nas do centrali i przydzielili do "Wielkiego Joe" Fitzgeralda, który był wtedy "strażakiem" Hoovera. Byłem tam, gdy znaleziono ciała. Martin wzdrygnął się na wspomnienie widoku, a zwłaszcza smrodu. - Oni tylko namawiali obywateli, żeby rejestrowali się do głosowania, nic więcej. I zostali za to zamordowani, a lokalni policjanci nic w tej sprawie nie robili. Wie pan, to dziwne, ale jak się coś takiego zobaczy, to jakoś przestaje to być abstrakcją, nagle człowiek czuje, że to już nie jest jeden papierek więcej do wypełnienia. Starczy spojrzeć na ciała leżące dwa tygodnie w ziemi i nagle robi się to cholernie konkretne. Te gnojki z Klanu złamały prawo i zabiły współobywateli, którzy robili coś, na co konstytucja nie tylko pozwala, ale co wręcz nakazuje. Więc ich znaleźliśmy i dorwaliśmy. - Dlaczego? - zapytał Jack. Odpowiedź była dokładnie taka, jakiej oczekiwał. - Bo przysięgałem, że tak zrobię, panie prezydencie. Dlatego. - No właśnie, panie Martin. Ja też. - I pieprzę gry, dodał w myśli. * * * W powietrzu roiło się od przekazów radiowych. Iracka armia używała setek częstotliwości, głównie w wysokich pasmach UKF i teraz na wszystkich trwała całą dobę ożywiona korespondencja. Wiadomości były w większości rutynowe, ale ich nagromadzenie wyraźnie wskazywało na niezwykłość sytuacji. Były ich tysiące i stacji Sztorm zaczynało brakować tłumaczy do przekładania ich na bieżąco. Radiostacje dowództwa w większości były kodowane, więc i tak transmisje, trudne do odróżnienia uchem od zwykłego szumu tła, trafiały do deszyfrujących je powoli komputerów. Na szczęście napływ dezerterów, ściągniętych oferowanymi przez Saudyjczyków znacznymi nagrodami, przyniósł im także oryginalne dekodery, więc sprawa polegała tylko na złamaniu dziennego klucza. Natężenie ruchu w eterze nadal rosło, zamiast maleć, co wskazywało na to, że sytuacja jest na tyle poważna, iż iraccy dowódcy bardziej przejmowali się szybkością uzyskania informacji, niż możliwością ich przechwycenia przez obcych. Zagrożenie musi być więc wewnętrzne, bo użycie radiostacji wskazuje na obawy przed podsłuchem telefonicznym. To wiele mówiło oficerom dyżurnym i memoranda na ten temat natychmiast przesłano do zastępcy dyrektora CIA do spraw wywiadu i za jego pośrednictwem do prezydenta. Sztorm nie odbiegał wyglądem od innych tego typu stacji. Składała się na nią "klatka na słonie", jak nazywano powszechnie wielkie, przypominające ażurową beczkę zestawy anten, które przechwytywały i namierzały sygnały radiowe, oraz gąszcz masztów anten prętowych, które zajmowały się całą resztą. Cała stacja nasłuchowa powstała w czasie pośpiesznej mobilizacji przed Pustynną Burzą i miała początkowo służyć zbieraniu informacji taktycznych, ale po wojnie została na miejscu i zbierała informacje z całego regionu. Wdzięczni Kuwejtczycy ufundowali podobną stację, o kryptonimie Palma, na swoim terytorium, za co dzielono się z nimi większością uzyskanych informacji. - Trzech - powiedział operator konsoli, odczytując dane z monitora. - Trzech gada na raz, jadą na tor wyścigowy. Coś wcześnie, jak na koniki, nie? - Spotkanie na uboczu? - zainteresowała się porucznik. Stacja była wojskowa i operator, sierżant z piętnastoletnim stażem, znał się na tej robocie dużo lepiej od swojego nowego zwierzchnika. Dobrze przynajmniej, pomyślał sierżant, że ma na tyle oleju w głowie, żeby się pytać. - Tak wygląda, proszę pani. - Ale dlaczego tam? - Środek miasta, budynek nie urzędowy. Jak się ktoś umawia z kochanką, to raczej nie w domu, nie? - Ekran mignął. Operator spojrzał na niego. - O, mamy jeszcze czwartego. Dowódca wojsk lotniczych też tam chyba jest. Analiza nasłuchów mówi, że spotkanie skończyło się jakąś godzinę temu. Cholera, żeby te komputery chodziły szybciej... - Coś już rozszyfrowały poza sygnałami wywoławczymi? - Tylko polecenia dla kierowców. Nic o tym, co było na spotkaniu. - Kiedy pogrzeb, sierżancie? - O zachodzie słońca. * * * - Tak? - Ryan podniósł słuchawkę. Ponieważ zadzwonił zielony aparat, można było się domyślać, że to coś ważnego. Dzwoniono ze Służby Łączności. - Mówi major Canon, panie prezydencie. Dostaliśmy nasłuch z Arabii Saudyjskiej i wywiad teraz w nim grzebie. Polecili mi o tym pana poinformować. - Dziękuję. - Ryan odłożył słuchawkę. - No tak, za dobrze by było, gdyby wszystko waliło się po kolei. Coś się dzieje w Iraku, ale na razie nie wiadomo co. Chyba trzeba się będzie tym zająć. Dobra, czy mamy jeszcze coś do zrobienia? - Niech pan przydzieli Kealty'emu ochronę Tajnej Służby. I tak, jako były wiceprezydent, ma do niej prawo przez sześć miesięcy po opuszczeniu urzędu, prawda, Andrea? - podsunął Martin. - Tak jest, panie prokuratorze - odparła Price. - Czy braliście to wcześniej pod uwagę? - Nie, panie prokuratorze - przyznała się Andrea. - A szkoda. To by nam oszczędziło sporo wysiłku. Rozdział 14 Krew w wodzie Samolotem dyspozycyjnym Eda Foleya był wielki i niezbyt urodziwy transportowy Lockheed C-141B Starlifter, przezywany przez pilotów myśliwskich "Śmieciarką". W jego ładowni przewożona była wielka przyczepa mieszkalna, która sama w sobie miała bardzo ciekawą historię. Powstała ponad dwadzieścia lat wcześniej w firmie Airstream z przeznaczeniem dla astronautów z programu Apollo. Wielkie śmigłowce transportowe miały ich w niej przewozić z lotniskowca stacjonującego w pobliżu miejsca wodowania kapsuły na suchy ląd. Ta akurat przyczepa była zapasowa i nigdy nie została użyta zgodnie z przeznaczeniem. Jakiś czas temu stojącą w magazynie przyczepę wypatrzył ktoś z Firmy i od tej pory służyła członkom kierownictwa CIA jako komfortowa salonka na dalekie podróże. Takie rozwiązanie miało wiele zalet, z których największą było chyba to, że salonką dla VIP-ów mógł zostać pierwszy z brzegu Starlifter w ciągu pół godziny, potrzebnej na zamontowanie przyczepy w ładowni. A w dodatku, Siły Powietrzne miały setki identycznych C-141B i każdy z zewnątrz wyglądał tak samo jak ten - wielki, zielony i brzydki jak noc. Idealny kamuflaż. Samolot Foleya wylądował w Andrews tuż przed południem, po wyczerpującym, ponad siedemnastogodzinnym locie z dwoma tankowaniami w powietrzu, w ciągu którego pokonali trasę o długości ponad dziesięciu tysięcy kilometrów. Foley odbył tę podróż z jeszcze trzema osobami, w tym dwoma ochroniarzami. Nastrój bardzo się poprawił, gdy mogli się wreszcie wykąpać, a nie bez znaczenia był też fakt, że pozwolono im po drodze porządnie się wyspać. Kiedy rampa wreszcie się otworzyła całkowicie, był już odświeżony i poinformowany o zmianach sytuacji. Po otwarciu drzwi zobaczył swoją żonę, która powitała go pocałunkiem, co jeszcze bardziej poprawiło mu humor. Stało się to na tyle widoczne, że nawet obsługa naziemna zaczęła się zastanawiać, dlaczego ich pasażer nagle zrobił się taki rześki. Załodze było wszystko jedno, czuła zbyt wielkie zmęczenie. - Cześć, kochanie. - Trzeba będzie kiedyś się razem wybrać na taką przejażdżkę - zauważył Ed z błyskiem w oku. Ale za chwilę przeszli do rzeczy. - Coś słychać w Iraku? - Zaczyna się gotować. Co najmniej dziewięciu oficerów z najwyższego kierownictwa odbyło dyskretne spotkanie. Nie wiemy o co chodziło, ale pewnie nie układali menu na stypę. - Ruszyli do samochodu, wsiedli do tyłu. Mary Pat podała mężowi teczkę. - A, byłabym zapomniała. Awansowałeś. - Co? - Głowa Eda podniosła się znad przeglądanych dokumentów. - Zostałeś zastępcą dyrektora do spraw wywiadu. A my ruszamy z Planem Niebieskim. Ryan chce, żebyś go sprzedał Kongresowi. Ja zostaję w operacyjnym, bo ktoś musi pilnować interesu, czyż nie, kochanie? - zapytała ze słodkim uśmiechem, po czym wróciła do omawiania innych zagadnień. * * * Clark miał teraz swoje własne biuro w Langley, a wysoka ranga zapewniała okno z widokiem na parking i drzewa, wielki postęp po klatce bez okien, dzielonej z innymi. Tu miał nawet sekretarkę, choć na spółkę z czterema innymi starszymi agentami. Langley było dla niego jednak nadal obcą krainą. Dotąd był instruktorem na Farmie, więc czasami tylko pojawiał się w centrali, gdzie składał raporty i otrzymywał zadania, ale nie podobało mu się tam. Dowództwo zawsze cuchnęło dla niego stęchlizną. Urzędasy zwykle miały coś do powiedzenia, a im się który mniej na czymś znał, tym głośniej się na ten temat mądrzył. Wymagali od agentów działania zgodnie z regulaminem, który sami pisali, nie mając pojęcia o tym, jak wygląda praca w terenie. Nie lubili nadgodzin, bo mogliby stracić ulubione programy w telewizji. Nie znosili niespodzianek i wiadomości, które burzyły ich schematy. Byli biurokratycznym ogonem, ciągnącym się za CIA, ale było ich tylu, że po pewnym czasie to nie pies merdał tym ogonem, ale ogon zaczynał poruszać psem i zdawało mu się, że jest głową. Nic nadzwyczajnego, ale kiedy zaczynało śmierdzieć, to agent terenowy nadstawiał za nich głowę, a dla nich był tylko nazwiskiem, które w razie czego przepisze się z jednej kolumny do drugiej i wrzuci poprawioną listę do odpowiedniej teczki. Jeżeli nazwiska w pierwszej kolumnie już się skończą, to w końcu nic się takiego nie stanie, bo oni swoje opracowania i tak opierają na tym, co znajdą w porannej gazecie. - Słyszałeś pan nowiny o poranku, panie C? - zapytał Chavez, wchodząc do pokoju. - Wstałem dziś o piątej - odparł Clark, podnosząc teczkę z nadrukiem PLAN BŁĘKIT. Siedział nad tymi papierami bez przerwy, by jak najszybciej wysłać je Foleyowi. - To włącz CNN. John włączył telewizor, oczekując kolejnej wiadomości, którą dziennikarze wygrzebali przed CIA. Doczekał się jej, ale to nie było całkiem to, czego się spodziewał. * * * - Panie i panowie, prezydent Stanów Zjednoczonych. Musiał wystąpić publicznie, i to szybko, co do tego wszyscy byli zgodni. Ryan wszedł do sali prasowej, stanął za mównicą i rozłożył notatki na pulpicie. Łatwiej przychodziło mu się skoncentrować, patrząc na nie, niż na resztę sali, najmniejszą i najbardziej obskurną część Białego Domu, zbudowaną nad dawnym basenem. W sali mieściło się sześć rzędów po osiem krzeseł. Po drodze zauważył, że były wypełnione co do jednego. - Dziękuję za szybkie przybycie - przywitał Jack dziennikarzy głosem tak spokojnym, na jaki tylko mógł się zdobyć. - Ostatnie wydarzenia w Iraku mają istotny wpływ na bezpieczeństwo tego regionu o wielkim znaczeniu dla interesów Ameryki i jej sojuszników. Bez większego żalu powitaliśmy wieść o śmierci prezydenta Iraku. Jak doskonale wiecie, jego agresywne zapędy doprowadziły do wybuchu dwóch wojen w tym jakże zapalnym regionie świata, odpowiedzialny był też za brutalne prześladowania mniejszości kurdyjskiej i pozbawienie większości obywateli swojego kraju podstawowych swobód i wolności obywatelskich. Irak to kraj, który powinien rozkwitać. Rozporządza znaczną częścią światowych zasobów ropy naftowej, ma rozwinięty przemysł i duży potencjał ludzki. Do szczęścia brakowało mu tylko rządu respektującego potrzeby obywateli. Żywimy nadzieję, że odejście poprzedniego przywódcy daje teraz szansę na osiągnięcie pożądanego stanu. - Jack podniósł wzrok znad notatek. - Ameryka wyciąga więc pomocną dłoń ku Irakowi. Mamy nadzieję na normalizację stosunków, by raz na zawsze położyć kres konfliktom między Irakiem a jego sąsiadami znad Zatoki Perskiej. Poinstruowałem pełniącego obowiązki sekretarza stanu Scotta Adlera, by nawiązał stosunki z rządem irackim, byśmy mogli w drodze negocjacji załatwić sprawy obopólnie interesujące nasze kraje. W razie gdyby nowy rząd pozytywnie odniósł się do spraw przestrzegania praw człowieka i zobowiązał się przeprowadzić wolne i demokratyczne wybory, Ameryka wyraża gotowość do wnioskowania na forum międzynarodowym o odwołanie sankcji gospodarczych nałożonych na to państwo i szybkie przywrócenie pełnych stosunków dyplomatycznych. Dosyć już wzajemnej wrogości między naszymi krajami. To nienormalne, by kraj rozporządzający takimi bogactwami naturalnymi znajdował się nadal na uboczu spraw światowych. Ameryka oferuje swoje usługi w zakresie mediacji w procesie odbudowy podstaw pokojowego współistnienia pomiędzy naszymi sojusznikami w Zatoce a Irakiem. Oczekujemy pozytywnej odpowiedzi z Bagdadu na nasze propozycje, byśmy mogli zacząć realizować nasze obietnice. - Prezydent Ryan złożył notatki i odsunął je na bok. - I na tym kończy się moje przygotowane wystąpienie. Są pytania? Przerwa trwała zaledwie kilka mikrosekund. - Proszę pana - jako pierwszy wyrwał się korespondent "New York Timesa" - wiceprezydent Kealty twierdzi, że to on jest prezydentem, a nie pan. Co pan ma na ten temat do powiedzenia? - Twierdzenia pana Kealty'ego są pozbawione podstaw - chłodno odparł Ryan. - Proszę o następne pytanie. Dopiero co klął na te gierki, a teraz sam je prowadził. Nikt nie dał się nabrać. Wszyscy wiedzieli doskonale, że oświadczenie na temat Iraku mógł wygłosić ktokolwiek, rzecznik Białego Domu czy Departamentu Stanu. Nie wymagało to udziału prezydenta, a jednak to właśnie on się tu pojawił i stał teraz w świetle jupiterów, patrząc na twarze zgromadzonych, jak chrześcijanin w Koloseum na lwy. To może już przesada, chrześcijanie nie miewali raczej ochrony z Tajnej Służby. - Ja w tej samej sprawie - zapytał dziennikarz z "Timesa". - A co jeżeli on naprawdę nie zrezygnował? - Pan Kealty zrezygnował. Gdyby było inaczej, nie zostałbym desygnowany i zaprzysiężony na swoje stanowisko. W tej sytuacji pańskie pytanie nie ma sensu. - Ale jeżeli on mówi prawdę? - Nie mówi. - Ryan zaczerpnął głęboko powietrze, jak uczył go Arnie i dopiero po chwili kontynuował: - Pan Kealty złożył dymisję na wniosek prezydenta Durlinga. Wszyscy znacie jej powody. FBI prowadziła w jego sprawie dochodzenie o molestowanie seksualne w czasach, gdy był jeszcze senatorem. Dochodzenie dotyczyło napaści na tle seksualnym, by nie użyć sformułowania "usiłowanie zgwałcenia", na jedną z asystentek senatora Kealty'ego. Jego dymisja była częścią układu zawartego przed sądem i mającego na celu uniknięcie postępowania karnego w tej sprawie. - Ryan spojrzał po sali i zdziwił się sam na widok pobladłych twarzy starych wyg. Rzucił rękawicę Kealty'emu i słychać było, że spadła z łoskotem. W martwej ciszy dobitnie powiedział: - Wiecie już kto jest prezydentem. Czy moglibyśmy się teraz zająć sprawami naprawdę ważnymi dla kraju? - Co pan zrobi w tej sprawie? - zapytał dziennikarz sieci ABC. - W której? Kealty'ego czy Iraku? - zapytał Ryan, a z intonacji głosu wyczytać można było wyraźnie, że preferuje wypowiedź na ten drugi temat. - W sprawie Kealty'ego, sir. - Poprosiłem FBI o sprawdzenie tej sprawy. Oczekuję dziś po południu raportu na ten temat i na jego podstawie podejmę dalsze działania. I bez tego mamy wiele do zrobienia. - W tej samej kwestii... Co pan powie o swoim wczorajszym apelu do gubernatorów, który skomentował dziś na antenie wiceprezydent Kealty? Czy pan naprawdę chce oddać najważniejsze sprawy kraju w ręce amatorów? - Tak. Tak właśnie mam zamiar zrobić. Po pierwsze, rodzi się pytanie o to, czy mamy wielu ludzi doświadczonych w pracy parlamentarnej? Odpowiedź jest prosta. Nie, nie mamy. Tych parę osób, które przeżyły tę noc, to wszystko. Bo kto poza nimi? Ci, których wyborcy odwołali z Izby w poprzednich wyborach? Czy naprawdę chcemy ich powrotu? Ja nie chcę i myślę, że inni obywatele tego kraju także tego nie pragną. Chcę za to, i myślę, że inni też tego chcą, ludzi zdolnych robić najróżniejsze rzeczy. Prawda jest taka, że rząd jest ze swej natury niewydolny. Nie pomoże mu wybranie do niego jeszcze większej liczby ludzi, którzy od zawsze w nim pracowali. Ojcowie-założyciele Stanów Zjednoczonych chcieli, by prawodawcami byli zwykli obywatele, a nie jakaś dziedziczna rządząca kasta. Z tego też powodu myślę, że moja prośba była zgodna z głównymi założeniami twórców konstytucji. Następne pytanie? - Ale kto rozstrzygnie problem? - zapytał dziennikarz z "Los Angeles Timesa". Nie musiał już precyzować, o który problem chodzi. - Problem już został rozstrzygnięty - zdecydowanie oświadczył Ryan. - Dziękuję za liczne przybycie. Proszę mi wybaczyć, ale mam dzisiaj jeszcze mnóstwo pracy. - Zebrał kartki i wyszedł zza mównicy w kierunku drzwi z prawej strony sali. - Panie Ryan! Panie Ryan! - doszły go liczne głosy z sali. Jack nie zatrzymał się, wyszedł i stanął dopiero za rogiem korytarza. - Biorąc pod uwagę okoliczności, wyszło całkiem nieźle - ostrożnie pochwalił go Arnie. - Może i nieźle, ale z jednym wyjątkiem - odparł Ryan. - Przez cały czas ani razu nikt nie powiedział do mnie "panie prezydencie". * * * Moudi odebrał telefon, rozmowa trwała zaledwie kilka sekund. Potem wyszedł do oddziału zakaźnego. Założył strój ochronny, przedtem starannie sprawdzając szczelność szwów. Kombinezon był wyprodukowany w Europie, na wzór amerykańskich kombinezonów Racal. Gruby, nieprzezroczysty niebieski plastik wzmacniany był włóknem kewlarowym. Z tyłu, na pasie, wisiał klimatyzator, tłoczący do wnętrza filtrowane powietrze. Wewnątrz utrzymywało się lekkie nadciśnienie, aby w razie przebicia lub nieszczelności zakażone powietrze nie dostawało się do środka. Nie było na razie wiadomo, czy ebola przenosi się drogą powietrzną, ale lepiej nie stać się pierwszym przypadkiem, który tego dowiedzie. Przeszedł przez śluzę, ruszył korytarzem do drzwi izolatki zakonnicy i wszedł do środka. Siostra Maria Magdalena trwała, jak zwykle, na posterunku, ubrana w taki sam kombinezon. Obie pielęgniarki wiedziały aż za dobrze, co znaczy dla pacjenta widok kogoś ubranego w hermetyczny kombinezon. - Dobry wieczór, siostro - powiedział, sięgając ręką w rękawiczce po kartę chorej. Niedobrze. 41,4° mimo lodu. Tętno 115, o wiele za szybkie. Oddech 24, płytki. Spadek ciśnienia krwi bez wątpienia na skutek wewnętrznego krwawienia. I to mimo podania czterech jednostek krwi. Pewnie straciła jeszcze więcej. Skład krwi zdradzał kompletny rozstrój organizmu. Dawki morfiny już nie można powiększać, bo zaczną się trudności z oddychaniem. Siostra Jeanne Baptiste była półprzytomna, na granicy śpiączki, ze względu na wielką ilość środków przeciwbólowych, ale mimo to ból nie pozwalał jej zapaść w śpiączkę. Siostra Maria Magdalena popatrzyła na niego przez plastikową szybę maski, a w jej oczach odbijał się głęboki smutek, popadający wręcz w rozpacz, której nawet religijny zapał nie był już w stanie zwalczyć. Podobnie jak Moudi i Jeanne Baptiste, Maria Magdalena także widziała już wszelkie rodzaje śmierci, na malarię, na raka, na AIDS. Ale nic nie dorównywało brutalną łapczywością i okrucieństwem tej chorobie. Uderzała ona i powalała tak szybko, że pacjentowi nie zostawiała wcale czasu na przygotowanie się, na zebranie myśli, na wzmocnienie duszy modlitwą i wiarą. Była jak wypadek samochodowy, zabijała skutecznie, ale na tyle długo, by wyniszczyć cierpieniem, do którego organizm nie miał już się czasu przyzwyczaić. Jeżeli szatan cokolwiek tworzył, to bez wątpienia był to jego podarek dla świata. - Samolot już jest w drodze. - Co teraz będzie? - Profesor Rousseau zasugerował terapię uderzeniową. Zaczniemy od wymiany całej krwi w organizmie i przepłukania krwioobiegu natlenionym roztworem soli fizjologicznej. Potem zaczniemy przetaczać z powrotem krew, ale zdrową, zawierającą przeciwciała ebola, które powinny zaatakować i zniszczyć namnożone wirusy w całym ciele. Siostra zastanowiła się nad tym, co usłyszała. To nawet nie było tak radykalne rozwiązanie, jak się wielu mogło zdawać. Kompletna wymiana całej krwi w organizmie była stosowana w lecznictwie już od końca lat 60. Oczywiście, nie była to metoda do stosowania na co dzień i w dodatku wymagała użycia płucoserca. Ale to była jej przyjaciółka i w tej chwili nie mogła się zdecydować na rozmyślania o przydatności metody profesora Rousseau. Siostra Jeanne Baptiste otworzyła w tej chwili oczy. Patrzyła gdzieś w dal, nic nie widząc. Może nawet nie była przytomna, może po prostu jakiś bolesny skurcz mięśni otworzył powieki. Moudi spojrzał na kroplówkę z morfiną. Gdyby chodziło tylko o ból, mógł po prostu odkręcić kurek i uśmierzyć go choćby za cenę położenia kresu cierpieniom pacjentki. Ale nie mógł sobie na to pozwolić. Musiał dowieźć ją żywą i, choć los na pewno będzie dla niej okrutny, to nie on go dla niej wybrał. - Muszę z nią jechać - oświadczyła siostra Maria Magdalena. Moudi pokręcił głową. - Nie mogę się na to zgodzić. - Taka jest reguła zakonu. Nie może podróżować samotnie. - To będzie niebezpieczne, siostro. Już samo jej przenoszenie niesie ze sobą ryzyko. W samolocie będziemy oddychać powietrzem w obiegu zamkniętym. Zwiększania kręgu narażonych na zakażenie nie ma sensu. - Jeden trup po drodze całkowicie wystarczy. - Nie mam wyboru. - Jak sobie siostra życzy - pokiwał głową. Jej przeznaczenia także nie wybierał. * * * Samolot wylądował na lotnisku międzynarodowym imienia Jomo Kenyatty, piętnaście kilometrów od Nairobi, i pokołował do terminalu towarowego. To był stary Boeing 707, niegdyś maszyna z osobistej floty powietrznej szacha, dawno obdarta z luksusowego wykończenia do gołego metalu. Ciężarówki już czekały. Pierwsza podjechała do tylnego luku na prawej burcie, otwartego w kilka sekund po tym, jak obsługa naziemna podstawiła kliny pod koła samolotu. Na ciężarówkach stało sto pięćdziesiąt drewnianych klatek, z których każda zawierała jedną afrykańską małpę zieloną. Wszyscy czarni robotnicy przeładowujący klatki nosili rękawice ochronne, bo małpy, jakby czując pismo nosem, wpadły w histerię, wykorzystując każdą okazję, by gryźć i drapać. Wrzeszczały jak opętane, oddawały mocz i wypróżniały się, ale wszystko na próżno. Wewnątrz załoga śledziła wysiłki ładowaczy z dystansem, nie chcąc mieć nic do czynienia z tym wszystkim. Być może Koran nie obłożył fatwą tych małych, hałaśliwych, paskudnych stworzeń, ale były one na tyle obrzydliwe, że nie istniała chyba taka potrzeba. Zresztą i tak po lądowaniu będzie ich czekało mało przyjemne zadanie czyszczenia i dezynfekowania całego samolotu. Załadunek trwał pół godziny. Klatki zostały ustawione, przymocowane do uchwytów w podłodze, ładowacze odebrali swoją zapłatę i odjechali zadowoleni, że wreszcie skończyli. Miejsce ich ciężarówki zajęła nisko zawieszona cysterna z paliwem. - Doskonale - pochwalił nabywca handlarza. - Mieliśmy szczęście. Mój znajomy miał akurat dużą partię, ale odbiorca zwlekał z zapłatą. W związku z tym... - Rozumiem. Dziesięć procent ekstra? - To powinno wystarczyć. - Z przyjemnością. Jutro rano dostanie pan dodatkowy czek. A może woli pan gotówkę? Boeing uruchomił silniki i obaj mężczyźni odwrócili się na ten dźwięk. Za kilka minut samolot odleci do Entebbe w Ugandzie. * * * - Coś tu śmierdzi - stwierdził Bert Vasco, zamykając teczkę. - Możesz coś konkretniej? - zapytała Mary Pat. - Jestem z Kuby. Mój ojciec opowiadał mi kiedyś o tej nocy, której Batista uciekł z kraju. Starszyzna z armii zebrała się wtedy gdzieś na boku, a potem zaczęła po kolei wsiadać do samolotów, cicho, szybko i sprawnie wynosząc się tam, gdzie mieli depozyty bankowe, pozostawiając resztę na lodzie. - Bert Vasco stanowił wyjątek od reguły: był pracownikiem Departamentu Stanu, który nie brzydził się CIA, więcej, miał tam wielu przyjaciół. Może z powodu swojego kubańskiego pochodzenia rozumiał, że wywiad i dyplomacja zawsze w jednym stały domku i że lepiej, żeby ze sobą współpracowały, niż żeby miały wchodzić sobie w drogę. Nie był to pogląd popularny w departamencie. To był jeden z głównych problemów całej machiny rządowej: każdy uprawiał tylko swoje poletko i zazdrośnie zerkał przez miedzę na rabatki sąsiada. - Myślisz, że o to chodzi? - MP znowu wyprzedziła męża o ułamek sekundy. - Tak wygląda. - A jesteś tego na tyle pewny, żeby pójść z tym do prezydenta? - Którego? - zapytał Vasco. - Żebyście słyszeli co się u nas mówi w departamencie, odkąd FBI okupuje siódme piętro. Tak czy inaczej, raczej jestem pewny. To tylko domysł, ale oparty na dobrych podstawach. Trzeba się dowiedzieć, czy i kto próbował się z nimi dogadywać. Nikogo tam nie macie, co? Oboje Foleyowie opuścili głowy, co wystarczyło za odpowiedź. * * * - Oskarżenia pana Ryana dowodzą, że intrygowania w polityce nauczył się dużo szybciej, niż pozytywnych stron tej profesji - oświadczył Ed Kealty głosem, w którym poczucie żalu górowało nad ledwie zaznaczonym gniewem. - Naprawdę bardzo się zawiodłem na panu Ryanie. - Tak więc, zaprzecza pan zarzutom? - zapytał dziennikarz ABC. - Oczywiście, że tak. Nie jest tajemnicą, że miewałem kiedyś problemy z alkoholem, ale już sobie z nimi poradziłem. Nie jest również tajemnicą, że moje zachowanie czasami budziło wątpliwości, ale i to już się zmieniło, z pomocą kościoła i mojej małżonki - dodał, ściskając jej dłoń, a ona popatrzyła na niego wzrokiem, w którym ślepy wyczytałby współczucie i żelazne poparcie. - Te zarzuty w ogóle nie mają nic wspólnego ze sprawą. Trzeba stawiać interesy ojczyzny na pierwszym miejscu. Osobiste urazy nijak się do tego mają, Sam. Od ludzi na pewnych stanowiskach wymaga się, by byli się w stanie wznieść ponad nie. - Skurwysyn - wymamrotał Jack. - A czy ktoś mówił, że to będzie droga wymoszczona różami? - Jak on może to wygrać, Arnie? - To zależy. Na razie jeszcze nie wiadomo do końca, w co on gra. - ...mógłbym też powiedzieć o panu Ryanie, ale nie tego oczekuje od nas w tej chwili nasza ojczyzna. Kraj potrzebuje stabilizacji, a nie swarów. Naród potrzebuje przywództwa. Doświadczonego i znającego się na rzeczy prezydenta. - Arnie, ile ten skurwysyn...? - Swego czasu chwalił się, że zerżnąłby nawet węża, gdyby ktoś go potrzymał. Jack, nie o to chodzi. Nawet nie myśl o tym. Pamiętaj, co powiedział kiedyś Allen Drury: w tym mieście ma się do czynienia nie z ludźmi, ale z opiniami o nich. Prasa kocha Eda, zawsze go kochała. Kocha jego, jego rodzinę, jego poglądy... - Pieprzę to! - Posłuchaj uważnie, Jack. Chcesz być prezydentem? Chcesz? To nie wolno ci się denerwować. Zapamiętaj to sobie raz na zawsze. Kiedy prezydenci tracą panowanie nad sobą, ludzie tracą życie. Nieraz sam to widziałeś, tak? Ludzie tam, za ścianą, chcą wiedzieć, że tu siedzi facet, który zawsze trzyma nerwy na wodzy, myśli trzeźwo i jest rozsądny. Zawsze, rozumiesz? Ryan przełknął ślinę i pokiwał głową. Od czasu do czasu można sobie pozwolić na rozładowanie gniewu, ale trzeba wiedzieć kiedy. Tego jeszcze musiał się nauczyć. - To co mi radzisz? - Jesteś prezydentem. Zachowuj się jak prezydent. Rób swoje. Wyglądaj jak prezydent. To, co powiedziałeś na konferencji prasowej było w porządku. Zarzuty Kealty'ego są bezpodstawne. FBI je sprawdza, bo tak trzeba, ale i tak się nie liczą. Złożyłeś przysięgę, mieszkasz tutaj i o to chodzi. Bądź ponad to, spraw by się przestał liczyć, to sobie wreszcie pójdzie. Bo jeśli się przejmiesz tym, co on wygaduje, i skupisz całą uwagę na walce z nim, to tym samym uznasz, że może mieć rację i wtedy będzie po tobie. - A media? - Daj im szansę, a na pewno wszystko pójdzie jak trzeba. * * * - To co, Ralph, dziś wracamy do domu? Augustus Lorenz i Ralph Forster byli starymi zawodowcami. Obaj zaczynali swe kariery w wojsku, jeden jako chirurg, drugi jako internista. W czasach prezydenta Kennedy'ego, na długo zanim wojna rozgorzała na dobre, zostali przydzieleni do Grupy Doradców Wojskowych w Wietnamie. Tam przekonali się, że na tym niedoskonałym świecie dzieje się mnóstwo rzeczy, o których na studiach słyszeli, ale nie zapamiętali. Że oto gdzieś w odległych zakątkach świata nadal choroby zabijają więcej ludzi niż sąsiedzi. Wychowani w amerykańskich miastach widzieli na własne oczy wielkie triumfy medycyny, poskromienie gruźlicy, zapalenia płuc i choroby Heine-Medina. Jak wielu z ich pokolenia, myśleli, że w epoce szczepień choroby zakaźne to już przeszłość. W dżungli relatywnie wtedy jeszcze spokojnego Wietnamu przekonali się, że wcale tak nie jest. Młodzi, silni, zaszczepieni na wszystkie znane cywilizacji choroby żołnierze amerykańscy i południowowietnamscy marli na ich oczach, zabici przez zarazki, o których nigdy się nie uczyli i na które nie znano lekarstwa. Pewnego wieczoru w barze "Caravelle" doszli do wspólnego wniosku, że tak być nie powinno. Byli młodzi, pełni zapału i idealizmu, wrócili więc do szkoły i zaczęli od nowa uczyć się zawodu, zapoczątkowując proces, który trwał do tej pory i pewnie będzie trwał, kiedy ich już nie będzie na świecie. Forster trafił do Hopkinsa, Lorenz do Atlanty, gdzie został kierownikiem oddziału epidemiologicznego. Zanim do tego doszło, obaj wylatali więcej godzin, niż kapitanowie linii lotniczych i byli w miejscach bardziej egzotycznych, niż fotografowie "National Geographic", wciąż w pościgu za organizmami zbyt małymi, by je było widać, a zbyt śmiercionośnymi, by je można zlekceważyć. - Chyba trzeba będzie, zanim ten nowy zajmie mój fotel na dobre. Kandydat do Nobla w dziedzinie medycyny roześmiał się. - Alex jest dobry. Cieszę się, że mu się udało wreszcie urwać z wojska. Kiedyś łowiliśmy razem ryby w Brazylii, wtedy jak mieli... - Nie dokończył, bo technik pomachał ręką znad mikroskopu elektronowego, że próbka jest już widoczna. - O, popatrz sobie na naszego małego przyjaciela. Niektórzy nazywali ten wirus pastorałem. Lorenzowi bardziej przypominał egipski Ankh, ale to też nie było to. W każdym razie piękna trudno się było w tym doszukiwać, bo maleńki wirus był wcieleniem zła. Pionowe, zakrzywione pasmo RNA, kwasu rybonukleinowego, zawierało kod genetyczny wirusa. Z jego szczytu wyrastały dziwne, poskręcane struktury proteinowe. Nikt do tej pory nie wiedział, jak funkcjonują, ale obaj uważali, że być może kierują one działaniem wirusa. Być może. Ani oni, ani nikt inny nie był tego pewny, mimo że od dwudziestu lat trwały intensywne badania. To bydlę w ogóle nie żyło, a mimo to zabijało. Organizmowi do życia niezbędne są RNA i DNA równocześnie, a wirus ebola ma albo jeden albo drugi kwas. I mimo to jakoś trwa w uśpieniu, dopóki nie napotka żywej komórki. Kiedy raz się do niej dostanie, ożywa i morduje wszystko, co napotka na drodze, w samobójczym pędzie niszcząc żywiciela, mnożąc się i zżerając go, aż wreszcie nic nie pozostanie i wtedy znowu zapadnie w śpiączkę, albo trafi na nowego żywiciela. Ebola jest maleńki. Sto tysięcy wirusów, ustawionych w rzędzie zapełniłoby centymetr na linijce. A zabić potrafi już jeden. Pamięć medycyny nie była tak długa, jak by sobie tego życzył lekarz. W 1918 roku grypa "hiszpanka", zapewne jakaś zmutowana odmiana zapalenia płuc, w ciągu dziewięciu miesięcy obeszła cały świat, zabijając co najmniej dwadzieścia milionów ludzi, możliwe, że dużo więcej, czasami w mgnieniu oka. Donoszono o przypadkach ludzi, którzy kładąc się spać w doskonałym zdrowiu, rano już się nie budzili. Symptomy choroby były powszechnie znane i udokumentowane, ale postęp medycyny do tej pory nie poszedł jeszcze tak daleko, by pozwolił ustalić genezę choroby. Do dziś właściwie nie wiadomo, co to było, skąd się wzięło i dlaczego pojawiło się właśnie tam i właśnie wtedy. Doszło w końcu do tego, że zdecydowano się w latach 70. na ekshumację szczątków ofiar pochowanych w wiecznej zmarzlinie na Alasce. Pomysł był niezły, ale niestety nic nie dał. Dla lekarzy to zamierzchła przeszłość, panuje wśród nich przekonanie, że jeśli choroba nawet na nowo się pojawi, to nowoczesnymi metodami na pewno dadzą jej radę. Specjaliści epidemiolodzy nie są tego tacy pewni. To był pewnie jakiś wirus, jak HIV, czy ebola, a medycyna z wirusami zupełnie sobie nie radzi. Chorobom wirusowym można zapobiegać przez szczepienia, ale jeżeli wirus już zaatakuje człowieka, to medycyna nic na to nie poradzi - albo system odpornościowy pacjenta go zwalczy, albo nie. Najlepszym lekarzom nie pozostaje nic innego jak stać i patrzyć. Zresztą lekarze to też ludzie i, podobnie jak specjaliści z każdej dziedziny, mają predylekcję do ignorowania tego, czego nie widzą i nie rozumieją. To jedyne wytłumaczenie tak powolnego rozpoznania AIDS jako jednostki chorobowej. AIDS to kolejny prezent z Afryki, z którym dwaj starzy doktorzy nie raz krzyżowali szpady, czy raczej igły preparacyjne. - Wiesz co, Gus? Czasem się zastanawiam, czy my kiedykolwiek rozgryziemy to skurwysyństwo. - Na pewno, Ralph. Prędzej czy później, ale na pewno - odparł Lorenz znad mikroskopu, a właściwie znad ekranu komputera, obrabiającego obraz spod mikroskopu elektronowego. Odchylił się na oparcie krzesła i zachciało mu się nagle zapalić fajkę. Nigdy nie zrezygnował z tego nałogu, mimo że praca w budynku federalnym czyniła folgowanie mu koszmarem. Cóż z tego, skoro z fajką po prostu lepiej mu się myślało. Obaj patrzyli teraz na ekran, przypatrując się proteinowym strukturom wirusa. - To od tego chłopca. Szli śladami gigantów. Lorenz pisał pracę o Walterze Reedzie i Williamie Gorgasie, dwóch lekarzach wojskowych, którzy drogą systematycznego śledztwa i bezwzględnego narzucania zaleceń zwalczyli żółtą febrę. Wiedza w tej dziedzinie medycyny przyrastała jednak bardzo powoli i za bardzo wysoką cenę. - Dołóż ten drugi, Kenny. - Tak jest, panie doktorze - odezwał się z interkomu technik. Po chwili na ekranie pokazał się jeszcze jeden obraz. - Aha - powiedział Forster. - Skóra żywcem zdjęta z tatusia. - Ten jest siostry zakonnej. A popatrz teraz. - Lorenz sięgnął do telefonu i naciskając guzik, powiedział: - Dobra, Kenny, puść to przez komputer. Za chwilę na ekranie pojawiły się dwa przestrzenne obrazy wirusa. Komputer obrócił je, dopasował i w końcu nałożył. Pasowały idealnie. - No to przynajmniej wiemy, że nie zmutował po drodze. - Nie miał za bardzo kiedy. Tylko dwoje pacjentów. No i szybko ich izolowano. Może mieliśmy szczęście. Rodzice dzieciaka zostali przebadani, są czyści, a przynajmniej tak mówi teleks. W sąsiedztwie cisza błoga, ale zespół WHO nadal sprawdza teren. Jak zwykle: małpy, nietoperze, psy i tak dalej. Jak dotąd nic. Może to jakaś anomalia? - To ostatnie to bardziej nadzieja, niż osąd. - Trochę się z nim pobawię. Zamówiłem małpy, mam zamiar wyhodować to cholerstwo, posiać na szalkach i wtedy będę nadzorował minuta po minucie. Wyodrębnić zakażone komórki, pobierać co minutę próbki, wypalić ultrafioletem, zamrozić w ciekłym azocie i pod mikroskop. Chciałbym rzucić okiem na zmiany RNA. Może da się wyodrębnić jakąś sekwencję, sam nie wiem. Coś mi świta. - Gus otworzył szufladę biurka, wyciągnął fajkę i zapalił. Co do diabła, w końcu jest w swoim gabinecie, a skoro lepiej mu się myślało z fajką, to sobie zapali. Co, wyrzucą go może za to z pracy? W terenie przynajmniej mógł twierdzić, że odstrasza komary, zresztą i tak się nie zaciągał. Tylko z grzeczności wobec gościa otworzył okno. Pomysł, który mu przyszedł do głowy, był dużo bardziej skomplikowany niż jego krótki wykład i obaj doskonale o tym wiedzieli. Jeżeli mają cokolwiek na tym skorzystać, procedura eksperymentu musi zostać powtórzona tysiące razy, a to dopiero początek. Potem trzeba będzie dokładnie zbadać i opisać każdą próbkę. To będzie trwało latami, ale jeżeli Lorenz miał rację, to w końcu uzyskają po raz pierwszy zapis tego, jak RNA wirusa działa na zaatakowaną komórkę. - W Baltimore wpadliśmy na to samo. - O? - Tyle że u nas skoncentrowaliśmy się na genach i zamierzaliśmy odczytywać, jak to bydlę atakuje komórki na poziomie molekularnym. Jakim cudem się powiela, bez kompletnego materiału genetycznego. Tu trzeba się jeszcze wielu rzeczy nauczyć, ale dzięki temu może dowiemy się, czego nie wiemy. Musimy sformułować pytania, zanim zaczniemy szukać odpowiedzi. A potem posadzi się nad komputerem jakiegoś geniusza i niech nauczy tę maszynę to analizować. Brwi Lorenza powędrowały w górę. - Jak daleko zaawansowane są prace? - Kreda na tablicy - wzruszył ramionami Forster. - No, ja przynajmniej zamówiłem małpy. Jak się czegoś dowiem, zaraz prześlę ci wyniki. Może chociaż te próbki na coś się przydadzą? * * * Pogrzeb był wspaniałym widowiskiem, z udziałem tysięcy statystów, wykrzykujących swoje uwielbienie dla zmarłego. Na ich twarzach malowało się jednak coś więcej niż obowiązkowy smutek - wyglądali jakby się z zakłopotaniem rozglądali i zastanawiali "i co teraz?". Wszystko było jak trzeba: laweta armatnia, koń bez jeźdźca, żołnierze z karabinami kolbami do góry. Widać, że brytyjskie zwyczaje wojskowe zaważyły w Iraku nie tylko na kroju generalskich mundurów. Kamery irackiej telewizji pokazywały procesję pogrzebową i maszerujących żołnierzy, a stacja Sztorm przekazywała ten obraz przez satelitę do Waszyngtonu. - Szkoda, że pokazują tak mało twarzy - powiedział cicho Vasco. - Tak - zgodził się prezydent. Nie uśmiechnął się, choć miał ochotę. Chyba już nigdy nie przestanie być szpiegiem. Zawsze chciał świeżych, nie przetrawionych informacji wywiadowczych. Nie wystarczało mu przekazanie najistotniejszej treści przez kogoś obcego. Nie, on musiał sam, zupełnie jak wtedy, kiedy nie miał większych zmartwień. Teraz też - uparł się, że transmisję z pogrzebu Saddama będzie oglądał na żywo, w towarzystwie tych, którzy też mieli coś do powiedzenia na ten temat. Samo widowisko istotnie okazało się ciekawe. Pokolenie temu coś takiego nazwano by w Ameryce happeningiem. Aktorzy-naturszczycy po kolei występowali i wygłaszali swoje wyuczone kwestie, bo tak było trzeba. Morze ludzi wypełniało plac, którego nazwy właśnie przed chwilą nikt nie mógł sobie przypomnieć i patrzyło. Co ciekawe, nawet tylne rzędy, które nie mogły nic widzieć... A, no tak. Widok z innej kamery wyjaśnił zagadkę. Dookoła placu stały wielkie telewizyjne ekrany, na których można było śledzić całą uroczystość. Ciekawe, czy będą też powtórki? Za lawetą szedł podwójny szereg generałów. I dotrzymywali kroku. Naszym też by się taki spacer przydał... - Ilu z nich zwieje za granicę? - zapytał Ryan. - Trudno powiedzieć, panie prezydencie. - Masz na imię Bert, tak? - Tak jest, panie prezydencie. - Bert, jak będę chciał usłyszeć, że czegoś nie wiadomo, to spytam kogoś z mojego sztabu. Vasco zamrugał powiekami. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że niczym nie ryzykuje, - Jak dla mnie, to ośmiu na dziesięciu da nogę i to szybko. - Dlaczego? Mają dużo do stracenia. - Nie bardzo mają inne wyjście. Dyktatury nie da się kontynuować wspólnie, a w każdym razie, niezbyt długo. Żaden z nich nie ma na tyle jaj, żeby wziąć to wszystko na siebie. Jeżeli zostaną i dojdzie do zmiany rządu, to oni na tym dobrze nie wyjdą. Raz już to przerabiali, kiedy Saddam dochodził do władzy, tyle że wtedy udało im się ustawić po właściwej stronie karabinu, a teraz nie mają na to gwarancji. Może staną do walki, ale raczej wątpię. Na pewno ulokowali gdzieś za granicą pieniądze. Teraz po nie pojadą i już. Wie pan, picie daiquiri na plaży po kres dni swoich nie jest może zajęciem tak ekscytującym, jak bycie generałem w totalitarnym państwie, ale bije na głowę wąchanie kwiatków od strony korzonków. No i mają rodziny. - Czyli do władzy dojdzie ktoś zupełnie inny? - Tak uważam, panie prezydencie. - Iran? - Prywatnie postawiłbym na to pięć dolarów, panie prezydencie, ale nie mamy na tyle pewnych danych, żeby na nich opierać jakiekolwiek urzędowe prognozy. Bardzo chciałbym móc panu powiedzieć więcej, ale za spekulacje mi pan nie płaci. - Dobra. Na razie wystarczy. - Nie wystarczyło, ale Ryan widział, że Bert stara się i nie boi mówić o swoich domysłach. - Nie możemy nic na to poradzić? - To już było pytanie do Foleyów. - Nic - potwierdził Ed. - Może nawet udałoby się tam kogoś umieścić, może podesłać któregoś z naszych ludzi z Arabii Saudyjskiej, ale z kim miałby się tam spotkać? Nie mamy pojęcia, kto tam teraz rządzi. - Jeżeli w ogóle ktoś rządzi - dodała Mary Pat, patrząc na defiladę na ekranie telewizora. Wszyscy żołnierze szli równą ławą, nikt nie wyłamywał się z szyku. * * * - Jak to? - oburzył się odbiorca. - Nie zapłacił pan w terminie - wyjaśnił handlarz i beknął po opróżnieniu pierwszego piwa duszkiem. - Znalazł się inny klient i cóż... - Ale to były tylko dwa dni! Mieliśmy kłopoty z transferem pieniędzy i... - A teraz macie pieniądze? - Tak. - No to poczekajcie parę dni i znajdę wam jakieś małpy. - Handlarz podniósł rękę i pstryknął palcami, wzywając kelnera. Angielski plantator w tym samym barze pięćdziesiąt lat temu nie potrafiłby tego zrobić lepiej. - W końcu żaden problem. Tydzień, może nawet krócej? - Ale Atlanta chce je natychmiast. Samolot już tu leci! - Zrobię co będzie w mojej mocy. Proszę powiedzieć klientowi, że jeżeli wymaga terminowej dostawy, to powinien się liczyć z tym, że ktoś może wymagać terminowej płatności. Dziękuję - odebrał piwo od kelnera. - Dla mojego gościa też - dodał. Po odebraniu honorarium za małpy od poprzedniego klienta mógł sobie pozwolić na szeroki gest. - Jak długo? - Mówiłem: tydzień, może mniej. - Czego się tak ciska? Te parę dni uratuje ludzkość, czy co? Nabywca nie miał wyboru, przynajmniej tu, w Kenii. Zdecydował się wypić piwo i pogadać o innych sprawach. A potem może zadzwoni do Tanzanii. W końcu tych cholernych małp nie brakuje w całej środkowej Afryce. Dwie godziny później przekonał się, że był w błędzie. Małp wszędzie brakowało i w ciągu najbliższych paru dni, zanim myśliwi nie nałapią nowych, na pewno ich nie dostanie. * * * Vasco poza komentowaniem zajmował się także tłumaczeniem z arabskiego. - Nasz mądry i ukochany przywódca, któremu tak wiele zawdzięczamy... - Tak, zwłaszcza zdecydowane ograniczenie populacji Iraku - wtrącił z przekąsem Foley. Żołnierze, sami gwardziści republikańscy, przenieśli trumnę do wykopanego grobu, spuszczając wraz z nią do ziemi ponad dwie dekady historii Iraku. Ryan zastanawiał się, kto napisze jej następny rozdział. Rozdział 15 Dostawy - No i? - zapytał Ryan, po wypuszczeniu ostatnich gości. - Listu, jeżeli tam w ogóle był, nie znaleziono - odparł inspektor O'Day. - Jedyne czego się dowiedzieliśmy, to tego, że sekretarz Hanson nie przykładał większej wagi do ochrony tajnych dokumentów. To opinia szefa ochrony Departamentu Stanu. Mówi, że wielokrotnie zwracał mu na to uwagę. Moi ludzie przesłuchują teraz osoby, które mogły wchodzić i wychodzić z gabinetu od dnia zamachu. - Kto prowadzi sprawę? - zapytał Ryan. Hanson mógł być dobrym i skutecznym dyplomatą, ale nigdy nie słuchał uważnie dobrych rad. - Pan Murray przekazał to BOZ, które ma ją prowadzić niezależnie od dyrektora. W ten sposób ja też zostałem odsunięty od śledztwa, jako człowiek, który kiedyś składał panu bezpośrednio raporty. Ta wizyta jest ostatnim moim działaniem w tej sprawie. - Zgodnie z przepisami, co? - Panie prezydencie, nic na to nie poradzimy. Musi tak być. Będą im pomagać radcy prawni Biura. To dobrzy agenci. - O'Day zastanowił się przez chwilę. - A kto wchodził do biura wiceprezydenta? - Tu, w Białym Domu? - Tak jest, panie prezydencie. - Ostatnio nikt - odpowiedziała Andrea Price. - Nikt go nie używał, odkąd Kealty odszedł. Razem z nim odeszła jego sekretarka... - Niech ktoś sprawdzi jej maszynę do pisania. Jeżeli używała takiej normalnej, z taśmą... - Racja! - Price niemal wybiegła z Gabinetu Owalnego. - Zaraz, ale może lepiej, żeby to wasi ludzie... - Zaraz do nich zadzwonię - zapewnił O'Day. - Przepraszam, powinienem o tym pomyśleć wcześniej. Czy moglibyście zaplombować biuro do czasu ich przybycia? - Oczywiście - odparła Andrea. * * * Hałas był nieznośny. Małpy są zwierzętami stadnymi, zwykle żyjącymi w grupach liczących nawet i po osiemdziesiąt zwierząt, zamieszkującymi okolice obrzeża dżungli i skraju sawanny, gdzie żerują i skąd mogą uciekać w razie zagrożenia na drzewa. W ciągu ostatnich stu lat nauczyły się atakować także farmy, gdzie jedzenia było w bród, za to brakowało drapieżników. Dla lamparta czy hieny afrykańska małpa zielona to smakołyk, ale równie smaczne są cielęta, toteż farmerzy trzebili drapieżniki, by je chronić. W rezultacie zakłócony został ekosystem. Wytrzebili drapieżniki, legalnie lub wbrew prawu, ale skutecznie. Dzięki temu populacja małp rozmnożyła się nad miarę i las nie był ich w stanie wyżywić. W rezultacie małpy zjadały plony farmerów, choć także owady-szkodniki, które mogłyby tym plonom zagrażać. Dla farmerów sprawa była dużo prostsza niż dla ekologów. Coś zjadało ich inwentarz, to trzeba to było zabić. Jak coś zjadało ich plony, to też należało to zabić. Owadów nie było widać, ale małpy tak, więc rzadko który z farmerów miał coś przeciwko myśliwym, którzy polowali na małpy. Małpy zielone odznaczają się żółtymi bokobrodami i zielono-złotą pręgą na plecach. Dożywają trzydziestki, ale zwykle tylko w komfortowych warunkach niewoli, gdzie nic nie poluje na nie i prowadzą ożywione życie towarzyskie. Stada składają się zwykle z samic z małymi, do których samce, prowadzące samotnicze życie, dołączają na trwający kilka tygodni sezon rui. Zwykle samców jest w takiej sytuacji o wiele mniej niż samic, toteż rzadko dochodzi do konfliktów, ale w samolocie rzecz miała się zupełnie inaczej. Klatki były stłoczone jedne na drugich, jak klatki z kurczętami w drodze na targ. Samice były w rui, ale niedostępne, co rozwścieczało ewentualnych zalotników. Samce stłoczone koło siebie w klatkach syczały, pluły i drapały sąsiadów. Całą sytuację pogarszał fakt, że wszystkie klatki były tej samej wielkości, podczas gdy samce małpy zielonej są niemal dwukrotnie większe od samic. Na to nakładały się jeszcze nieznane zapachy i dźwięki samolotu, brak wody i głód, stłoczenie i strach. W rezultacie małpy podniosły straszny rwetes, nie mogąc w inny sposób rozładować stresu. Ich wrzask zagłuszył nawet silniki JT-8, które niosły Boeinga nad Oceanem Indyjskim. W kabinie pilotów załoga szczelnie zamknęła drzwi dzielące ją od ładowni i docisnęła słuchawki do uszu. Hałas wprawdzie lekko zelżał, ale nie pomagało to wcale na okropny fetor, przenoszony tam i z powrotem przez pokładową klimatyzację. Załodze robiło się od niego niedobrze, a ładunek wpadał w jeszcze większą histerię. Pilotowi, człowiekowi wyjątkowo sprawnie posługującemu się częścią słownictwa zwykle nie odnotowywaną przez słowniki języka farsi, skończył się zapas przekleństw i znudziło się już wzywanie Allacha, by zesłał zagładę na te cholerne wyjce i starł je z powierzchni ziemi. W zoo pewnie pokazywałby je palcem swoim obu małym synkom, razem z nimi śmiałby się z nich i rzucałby im orzeszki. Ale tu miał ich już serdecznie dosyć. Ich i całego tego lotu. Sięgnął pod fotel i wyjął maskę od awaryjnej butli tlenowej. Odkręcił kurek i zaciągnął się świeżym powietrzem, bez śladu okropnego smrodu. Gdyby to tylko od niego zależało, zaraz poszedłby na tył, otworzył drzwi i pozwolił, by dekompresja wyssała za burtę ten fetor razem z jego przyczyną. Może lżej by mu było, gdyby wiedział to, czego domyślały się małpy. Los chował dla nich w zanadrzu dużo gorszą niespodziankę. * * * Badrajn spotkał się z nimi ponownie w bunkrze łączności. Jakoś te masy betonu wokół nie zapewniały mu poczucia bezpieczeństwa. Całość stała jeszcze tylko dlatego, że bunkier zamaskowany był z zewnątrz obiektem przemysłowym, a dokładniej drukarnią, która swego czasu wydrukowała nawet parę książek. Ten i parę innych bunkrów, ocalało tylko dlatego, że Amerykanie mieli niepełne rozeznanie co do ich przeznaczenia. Dwa razy atakowano budynek po drugiej stronie ulicy. Nadal widać tam było krater w miejscu, gdzie według Amerykanów miał się znajdować bunkier. Trzeba go było zobaczyć, żeby uwierzyć. To nie to samo, co zobaczyć w telewizorze albo usłyszeć o tym. Nad jego głową było pięć metrów żelbetonu. Pięć metrów. Skorupa była jednoczęściowa, z jednego odlewu, zbudowana przez niemieckich specjalistów za ciężkie pieniądze. Na ścianach widać było nadal odcisk szalunku ze sklejki. Nie było ani jednej szczeliny, ani pęknięcia - a przecież to wszystko istniało jeszcze tylko dlatego, że Amerykanie pomylili strony ulicy. Nowoczesna broń ma straszliwą siłę rażenia i chociaż Ali Badrajn całe życie spędził w świecie broni i wojny, dopiero teraz, po raz pierwszy to do niego dotarło. Nie można im było odmówić gościnności. Doglądał go oficer w stopniu pułkownika, napoje i jedzenie podawało dwóch sierżantów. Oglądał pogrzeb Saddama w telewizji. Widowisko zawierało równie wiele niespodzianek, co amerykański serial o policjantach. Od pierwszej chwili było wiadomo, jak się to skończy. Irakijczycy, jak w ogóle ludzie w tym regionie świata, byli narodem łatwo poddającym się nastrojom, pod warunkiem, że zbierze się ich w jednym miejscu odpowiednią liczbę i wzniesie odpowiednie okrzyki. Łatwo było nimi wtedy pokierować każdemu, kto znalazł się tam w odpowiednim miejscu i czasie. Bo przecież szczerości w tym zbiorowym lamencie darmo by szukać. Nadal co drugi z nich pilnował reszty i donosił, kto nie okazywał wystarczającego żalu. Aparat bezpieczeństwa, który zawiódł drogiego przywódcę, w stosunku do nich był nadal w stanie działać bardzo skutecznie i wszyscy o tym wiedzieli. Powoli napływali pozostali uczestnicy spotkania. Pojawiali się pojedynczo, z rzadka parami i rozpływali się gdzieś w czeluściach bunkra, ustalając co potem, już jako jedna grupa, będą chcieli usłyszeć. Goście otworzyli rzeźbiony drewniany barek pełen butelek i szklanek, z którego zaczęli robić użytek, łamiąc prawa Koranu. Badrajn nie miał im tego za złe. Sam nalał sobie szklankę wódki, którą polubił dwadzieścia lat wcześniej na szkoleniu w Moskwie. Jak na ludzi tak potężnej władzy, byli zadziwiająco cisi, a tym bardziej rzucało się to w oczy, gdy wziąć pod uwagę, że byli przecież gośćmi na stypie po człowieku, którego nigdy nie kochali. Popijali drinki, głównie zresztą whisky, i patrzyli to na siebie, to na Badrajna, to wreszcie na telewizor. Lokalna stacja nadawała właśnie powtórkę ceremonii pogrzebowej, a komentator nachwalić się nie mógł zasług drogiego zmarłego dla ojczyzny. Generałowie patrzyli i słuchali, ale na twarzach malował im się raczej strach, niż żal i smutek. Dla nich nastąpił koniec ich świata. Nie obchodziły ich okrzyki wznoszone przez obywateli, ani komentarz spikera. Oni wiedzieli co naprawdę się stało. Wreszcie pojawił się ostatni z nich. Był nim szef wywiadu, z którym Badrajn rozmawiał wcześniej. Właśnie wracał ze sztabu. Wszyscy popatrzyli na niego z tak wymownym pytaniem w oczach, że nie musieli go zadawać słowami. - Nic się nie dzieje, przyjaciele. - Na razie. Tego nie musiał dopowiadać. Badrajn mógł to dopowiedzieć, ale darował sobie. Po co się rozmieniać na drobne? Przez te lata nieraz przychodziło mu kogoś do czegoś przekonywać, motywować wiele osób do robienia wielu rzeczy i wiedział jak to się robi, ale w tych okolicznościach jego milczenie niosło więcej treści niż najbardziej elokwentne przemówienie. Siedział tam po prostu i patrzył na nich, wiedząc, że jego oczy mówią teraz wystarczająco wiele. - To mi się nie podoba - powiedział wreszcie któryś z nich. Żadna twarz nawet nie drgnęła. Nic dziwnego. Żadnemu z nich się to nie podobało. Ten, który to powiedział, po prostu wyraził powszechną opinię. I zdradził, że jest z nich najsłabszy. Pierwszy pękł. - Skąd możemy wiedzieć, że możemy ufać twojemu szefowi? - zapytał dowódca Gwardii Republikańskiej. - Bo złożył przysięgę na Allacha - powtórzył Badrajn, odstawiając szklankę. - Jeżeli sobie życzycie, możecie wysłać do niego delegację i sami z nim porozmawiać. Ja pozostanę tu w charakterze zakładnika. Z tym, że jeżeli na to się zdecydujecie, to musicie się śpieszyć. O tym też wiedzieli. To, czego się obawiali, mogło się zdarzyć równie dobrze zanim odlecą, jak i potem. Znowu zapadła cisza. Nawet szklanki rzadko wędrowały w górę. Badrajn czytał z ich twarzy, jak z otwartej księgi. Chcieli, żeby ktoś zajął jakieś stanowisko, to się z nim albo zgodzą, albo będą polemizować, ale żaden nie chciał być tym pierwszym. Kiedy już znajdą zająca, pewnie dojdą do jednolitego stanowiska, ale dwu, czy trzech pewnie zacznie coś kombinować na boku, zastanawiając się nad alternatywnymi rozwiązaniami. Wreszcie jeden przemówił. - Późno się ożeniłem - zaczął dowódca wojsk lotniczych. Fakt, zanim do tego doszło, był pilotem myśliwskim i nie miał czasu na życie rodzinne. - Mam małe dzieci. - Popatrzył wokoło i przez chwilę pomilczał. - Myślę, że wszyscy wiemy, co się może stać, czy raczej co się stanie z naszymi rodzinami, gdyby wypadki potoczyły się niepomyślnie. Cóż za szlachetny gambit, pomyślał Badrajn. Przecież nie wypadało im mówić o własnym strachu, w końcu byli żołnierzami. Przysięga na Boga, jaką złożył Darjaei nie była dla nich zbyt przekonywająca. Żaden z nich od dawna nie praktykował islamu, meczet odwiedzali przy okazji świąt państwowych, żeby pokazać się na zdjęciach w gazecie. - Zakładam, że nie chodzi wam o pieniądze - powiedział Badrajn, by się upewnić, ale i zwrócić ich uwagę na ten aspekt. Kilka głów odwróciło się ku niemu i dostrzegł na nich wyraz prawie rozbawienia. Chociaż oficjalne irackie rachunki bankowe za granicą zostały zamrożone, to funkcjonowało przecież mnóstwo nieoficjalnych. Trudno ustalić narodowość rachunku bankowego, zwłaszcza dużego, więc, jak wiedział Badrajn, każdy z zebranych miał dostęp do rachunku z sumą co najmniej dziewięciocyfrową i to w twardych walutach, zwykle w dolarach albo funtach. A więc dobrze. Teraz powinni zapytać, gdzie mogą się wynieść i jak dostać się tam szybko, dyskretnie i bezpiecznie. Badrajn widział to pytanie na ich twarzach. Ironią losu, którą tylko on mógł docenić, było, że ich wróg, ten, którego się bali, któremu nie wierzyli, naprawdę nie pragnął niczego innego, jak tylko rozwiania ich obaw i dotrzymania słowa. Ale Ali wiedział, że On jest człowiekiem cierpliwym, który umiał czekać. Gdyby było inaczej, nie zaszedłby tam, gdzie był teraz. * * * - Jesteś pewien? - Sytuacja jest prawie idealna - zapewnił gość ajatollaha, po czym wdał się w szczegółowe wyjaśnienia. Nawet dla człowieka wierzącego w wolę Boga, zbieg okoliczności był aż nadto łaskawy. A mimo to zaistniał, a przynajmniej wiele na to wskazywało. - I? - I działamy według planu. - Doskonale. - To była nieprawda, Darjaei wolałby załatwić te sprawy po kolei, koncentrując umysł na każdej z osobna. To było jednak niemożliwe i być może w tym krył się jakiś sygnał dla niego. Tak czy inaczej, nie miał wyboru. Ciekawe, właściwie powinien się czuć uwikłany w zdarzenia, które sam wywołał. * * * Najgorzej było z kolegami ze Światowej Organizacji Zdrowia. Może dlatego, że dotychczasowe wiadomości były tak pomyślne. Przypadek Zero, Benedict Mkusa, nie żył i jego ciało zostało spalone. Zespół piętnastu lekarzy przeczesywał okolicę i, jak na razie, nie znalazł niczego. Upłynął już okres inkubacji, wynoszący dla wirusa ebola cztery do dziesięciu dni, choć znane były wypadki zarówno dwudniowej jak i trwającej dziewiętnaście dni, ale pojawił się tylko jeden przypadek pochodny. Okazało się, że Mkusa był miłośnikiem natury, całe dni włóczył się po dżungli i nie wiadomo, skąd przyniósł wirusa. Cały zespół musiał więc pójść w jego ślady; łapał małpy, nietoperze i szczury w okolicy, poszukując nosiciela. Przede wszystkim jednak wszyscy żyli nadzieją, że tym razem los uśmiechnął się do nich i skończy się na dwóch ofiarach. Przypadek Zero trafił natychmiast do szpitala z powodu wysokiego statusu rodziny. Jego rodzice, wykształceni i wpływowi, oddali chłopca w ręce specjalistów, zamiast próbować samemu go leczyć. Zapewne uratowało im to życie, choć przeżyli niejedną straszliwą chwilę przeczekując okres inkubacji, mając wciąż przed oczyma potworne obrazy agonii małego Benedicta. Codziennie pobierano im krew do testów na obecność przeciwciał i, zanim poznali wyniki, przeżywali ciężkie chwile. Potem zresztą też, bo jakiś idiota nie omieszkał im się zwierzyć, że właściwie wyniki mogą być mylące. Zespół WHO żywił jednak cichą nadzieję, że na dwóch zgonach się skończy. W tej sytuacji mieli rozważać propozycję Moudiego. Oczywiście, podniosły się głosy sprzeciwu. Zairscy lekarze nalegali na leczenie na miejscu. Mieli więcej doświadczenia w kontaktach z wirusem ebola niż ktokolwiek na świecie, choć i tak nie na wiele się to mogło zdać. Specjaliści z WHO nie chcieli ich urazić, bo wrodzone poczucie wyższości europejskich lekarzy nie raz już doprowadziło do zatargów, ale obie strony miały w tej sprawie rację. Kwalifikacje lekarzy afrykańskich były nierówne, część była znakomita, część okropna, a reszta przeciętna. Duże znaczenie miała sława profesora Rousseau, prawdziwego bohatera międzynarodowego środowiska lekarskiego, utalentowanego naukowca i wybitnego klinicysty, który odrzucał dogmat o nieuleczalności chorób wirusowych. Poprzednio próbował podawać ofiarom wirusa ebola ribavirin i interferon, i rezultaty były obiecujące. Jego ostatnia koncepcja była radykalna i mogła się okazać niewypałem, choć doświadczenia na małpach wskazywały na duże szansę powodzenia. Trzeba ją jednak było wypróbować na chorym człowieku w precyzyjnie kontrolowanych warunkach klinicznych. Nikt nie uważał jej nawet przez sekundę za metodę, którą da się stosować na większą skalę, ale od czegoś trzeba zacząć. Szalę przeważyła jednak osoba pacjentki. Większość zespołu WHO znała ją osobiście z czasów poprzedniej epidemii ebola w Kikwit. Siostra Jeanne Baptiste nadzorowała tam pracę miejscowych pielęgniarek, a w końcu lekarze też są ludźmi i mają tendencję do lepszego traktowania znajomych. Ostatecznie więc pozwolono Moudiemu przetransportować pacjentkę do Paryża. Z samym załadunkiem też było mnóstwo kłopotów. Zawieźli ją na lotnisko ciężarówką, a nie karetką, bo pakę ciężarówki łatwiej wyszorować, niż zdezynfekować wnętrze sanitarki. Pacjentkę podniesiono na plastikowej płachcie, przełożono na wózek i wytoczono na korytarz, opróżniony uprzednio z ludzi. Moudi i siostra Maria Magdalena dotoczyli wózek do drzwi, a w ślad za nimi cała ekipa sanitariuszy w niebieskich kombinezonach spryskiwała podłogę, ściany, sufit, a nawet powietrze roztworem odkażającym. Cała procesja postępowała naprzód w oparach śmierdzącego aerozolu, który przypominał spaliny, ciągnące się za starym samochodem. Pacjentka została nafaszerowana środkami uspokajającymi i bardzo starannie unieruchomiona. Całe jej ciało spowijał plastikowy kokon, mający zapobiegać wyciekom silnie zakażonej wirusem krwi. Plastikowe płachty, na których leżała, spryskane zostały tym samym środkiem dezynfekującym. Moudi popychał wózek od tyłu, sam dziwiąc się własnemu szaleństwu, które kazało mu bawić się w kotka i myszkę z czymś tak śmiercionośnym, jak ebola. Twarz pacjentki była naznaczona wybroczynami, ale rozluźniona i błoga od niebezpiecznie wysokiej dawki morfiny. Wyjechali na rampę, gdzie już czekała ciężarówka. Kierowca był tak przerażony, że bał się nawet spojrzeć na nich, chyba że w lusterku wstecznym. Paka ciężarówki została spryskana roztworem odkażającym, wózek wtoczony i unieruchomiony. Pojazd ostrożnie wyjechał ze szpitala w asyście policyjnej i, nie przekraczając trzydziestki, ruszył na lotnisko. Na razie szło dobrze. Słońce było jeszcze wysoko, toteż wkrótce w kombinezonach zrobiło się gorąco, ale zdążyli się już do tego przyzwyczaić. Samolot czekał na płycie. Gulfstream przyleciał dwie godziny wcześniej prosto z Teheranu. Całe wyposażenie wnętrz, poza dwoma siedzeniami i leżanką, utworzoną z dwóch złożonych foteli, zostało zdemontowane. Ciężarówka stanęła, otwarto klapę. Obok zebrało się kilka sióstr i ksiądz w ochronnych kombinezonach, którzy w milczeniu patrzyli na ludzi przenoszących na plastikowej płachcie pacjentkę do kabiny błyszczącego białego samolotu. Minęło całe pięć minut, zanim spoczęła na przeznaczonej dla niej leżance i została starannie przypięta pasami. Moudi popatrzył na nią uważnie, po czym zmierzył tętno (znowu wzrosło) i ciśnienie krwi (ciągle malało). Zaniepokoił się. Musiała żyć jak najdłużej. Usiadł na fotelu, zapiął pasy i ponaglił gestem załogę. Wyjrzał za okno. Z przerażeniem zauważył kamerę telewizyjną wycelowaną w samolot. Przynajmniej trzymają się z daleka, pomyślał. Pierwszy silnik już się zaczął obracać. Na zewnątrz sanitariusze odkażali ciężarówkę. Wyglądało to nad wyraz teatralnie. Wirus ebola, choć zabijał z łatwością, sam był raczej wrażliwy i nawet bez tego ultrafiolet z silnych promieni słonecznych zabiłby go sam, bez pomocy człowieka. Wirus źle znosił także wysokie temperatury - to dlatego poszukiwanie nosiciela nigdy nic nie daje. Coś przecież musi to paskudztwo przenosić, samo dawno by z głodu zdechło. Cokolwiek to było, w nagrodę wirus darował nosicielowi życie, więc pewnie wiele jeszcze czasu upłynie, zanim ktoś wreszcie tę zmorę zidentyfikuje. Kiedyś sam miał nadzieję znaleźć nosiciela, ale zawsze przegrywał. Zamiast tego miał coś równie dobrego - żywego pacjenta, na którym wirusy żywiły się lepiej i liczniej, niż na organizmie nosiciela. Do tej pory wszystkie ciała palono lub chowano w ziemi dokładnie nasączonej chemikaliami. Z tym ciałem będzie zupełnie inaczej. Samolot wreszcie ruszył. Moudi sprawdził pasy. Boże, ale bym się czegoś napił, pomyślał doktor. Z przodu dwaj piloci także nosili kombinezony ochronne, założone na ich ubrania z nomexu, spryskane środkiem odkażającym. Maski kombinezonów tłumiły ich głosy, więc dwukrotnie musieli powtarzać prośbę o zezwolenie na start, ale w końcu ją otrzymali. Gulfstream potoczył się po pasie startowym i oderwał od ziemi, kierując się na północ. Pierwszy etap ich podróży wynosił ponad cztery tysiące kilometrów i będzie trwał nieco ponad sześć godzin. Inny, niemal identyczny Gulfstream lądował właśnie w Benghazi, a jego załoga po paru minutach udała się na odprawę. * * * - Ścierwojady. - Holbrook pokręcił głową z wyrazem niedowierzania. Spał dziś do późna, bo wczoraj długo w noc oglądał dyskusje różnych mądrali w C-SPAN na temat orędzia Ryana. To była niezła mowa, musiał to przyznać. Gorsze już widywał. Szkoda tylko, że to wszystko łgarstwa na użytek telewidzów. Niektóre nawet mu się podobały, ale przecież wiadomo, że człowiek stamtąd nie może takich rzeczy mówić na serio. To pisał jakiś łebski gość, bardzo sprawnie podrzucał ludziom to, co chcieli usłyszeć, żeby w środku przemycać kłamstwa. Oni mieli naprawdę bardzo utalentowanych ludzi u siebie. Holbrook i inni Ludzie z Gór od lat próbowali na próżno porwać za sobą otumanioną większość społeczeństwa. Na próżno. Przecież nie dlatego, że ich program był zły, czy coś takiego. Wszyscy o tym wiedzieli. Ale nie potrafili swoich idei opakować atrakcyjnie i sprzedać ludziom, bo tylko rząd i jego propagandowa tuba, Hollywood, rozporządzały takimi środkami, by stać ich było na wynajmowanie magików od mącenia w głowach. To właśnie oni tak skołowali biednych ludzi, że prawda do nich nie docierała, ot co. Ale oto do waszyngtońskiego bagienka zakradła się niezgoda: pojawił się pretendent do tronu w Białym Domu. Ernie Brown, który przyjechał do Holbrooka i obudził go, by posłuchać nowych wiadomości, ściszył telewizor. - Coś mi się zdaje, że dla tych dwóch miasto stało się za małe, Pete. - Myślisz, że do wieczora jednego już ubędzie? - Dobrze by było. Komentarz eksperta, którego CNN zaprosiła do studia, był równie jasny jak marsz miliona czarnuchów na Waszyngton. - No cóż, eee... Właściwie, hmm, no więc... Konstytucja nie przewiduje takiej możliwości. - To dajcie im czterdziestkipiątki i niech to rozstrzygną o zachodzie słońca na Pennsylvania Avenue - podpowiedział Ernie, śmiejąc się z własnego dowcipu. - Jasne - zgodził się Pete. - To by dopiero była atrakcja turystyczna, nie? - E, nic z tego nie będzie. Dla nich to zbyt amerykańskie. - Brown przypomniał sobie jednak, że Ryan już raz to robił, były nawet zdjęcia w gazetach i telewizji. To chyba nawet była prawda, bo obaj przypominali sobie sprzed lat tę aferę w Londynie. Prawdę mówiąc, byli wtedy dumni z tego, że Jankes pokazał tym europejskim zasrańcom, jak należy robić użytek z broni. Oni tam gówno o tym wiedzą. Szkoda, że się potem ten Ryan zborsuczył. Najlepszy dowód to ta jego mowa do narodu. Pieprzył jak oni wszyscy. O tyle chociaż lepszy od tego skurwysyna Kealty'ego, że mógł szukać oparcia w rodzinie. A zresztą, to i tak sami złodzieje i bandyci. Tak go wychowali i taki był. Przynajmniej nie udawał nikogo innego, jak Ryan. Nie był hipokrytą. Kojot, jaki jest każdy widzi. Kealty całe życie był bydlakiem i był w tym dobry. Czyż można winić kojota za to, że wyje do księżyca? Taka jego kojocia natura i tyle. Po prostu był sobą. Tak, tylko że do kojotów przynajmniej można strzelać do woli... Brown odwrócił się. - Pete? - Tak, Ernie? - Holbrook sięgnął po pilota, żeby ściszyć znowu telewizor. - Czyli mamy kryzys konstytucyjny, tak? Teraz to Holbrook się do niego odwrócił. - Tak przynajmniej gadają te mądrale. - I robi się coraz gorzej? - Chodzi ci o Kealty'ego? Na to wygląda. - Holbrook opuścił pilota. Ernie miał znowu jakiś pomysł. - A gdybyśmy tak... - Urwał i patrzył na wyciszony telewizor. Formułowanie myśli zawsze zajmowało mu trochę czasu, ale często warto było czekać. * * * Boeing wylądował w Teheranie nieźle po północy. Załoga leciała z nóg po trzydziestosześciogodzinnym locie z krótkimi tylko przerwami, przekraczającym wszelkie limity dopuszczalne w lotnictwie cywilnym. W tamtą stronę było jeszcze znośnie, ale z powrotem to był po prostu koszmar. A już na podejściu do lądowania doszło w kabinie do kłótni, która o mało nie zaowocowała rękoczynami. Ale kiedy usłyszeli głośny pisk opon dotykających pasa i poczuli wstrząs przyziemienia, rozległo się zbiorowe westchnienie ulgi, nastąpiło rozluźnienie i zrobiło im się trochę głupio, że tak się na siebie wściekali. Pilot pokręcił głową, przetarł twarz ręką i ruszył drogą kołowania na południe, pomiędzy niebieskimi światłami. Port lotniczy Mehrabad jest także bazą lotnictwa wojskowego, a stary Boeing, mimo cywilnej rejestracji, był samolotem wojskowym, toteż samolot skierował się ku rozległemu stanowisku postojowemu obok dowództwa wojsk lotniczych. Czekały tam już ciężarówki, których widok ucieszył załogę nie mniej niż pomyślne lądowanie. Pilot włączył odwrotny ciąg, zatrzymując samolot. Mechanik pokładowy wyłączył silniki, a pilot zaciągnął hamulce. Wszyscy trzej zwrócili się ku sobie. - To był długi dzień, przyjaciele - powiedział pilot, jakby się usprawiedliwiając. - A po nim nastąpi długi sen, jeśli Bóg pozwoli - odparł mechanik, przyjmując w ten sposób przeprosiny kapitana, który pół godziny wcześniej strasznie go opieprzył. Zresztą i tak byli teraz zbyt zmęczeni, żeby się dłużej kłócić, a jak się wyśpią, to pewnie zapomną, o co chodziło. Zdjęli maski tlenowe, ale smród kazał im je ponownie założyć. Nawet nie mogli wyjść stąd, chyba że wyskoczyliby oknami, ale to byłoby zbyt upokarzające. Cały kadłub został zapchany na równo klatkami odbieranymi w kolejnych portach lotniczych środkowej Afryki, tak że nie mogliby przejść do drzwi. Uwięzieni w kabinie, musieli czekać na rozładowanie samolotu. Rozładunkiem zajmowali się żołnierze, a cały proces znacznie utrudniło to, że nikt nie ostrzegł ich dowódców, iż potrzebne będą rękawice. Każda klatka została wyposażona w druciany uchwyt na wierzchu, więc małpy przynajmniej nie mogły gryźć, ale drapały i szczypały unoszące je ręce jak opętane. Żołnierze różnie na to reagowali. Niektórzy tłukli w klatki, zastraszając małpy, ale to pomagało na krótko i potem zwierzęta były jeszcze bardziej rozdrażnione. Inni, sprytniejsi, pościągali kurtki mundurowe i nakrywali nimi klatki, izolując małpy od swoich rąk. Wkrótce uformował się łańcuch rąk, przekazujących sobie kolejne klatki po drodze z ładowni na ciężarówki. W Teheranie było tej nocy zaledwie dziesięć stopni, temperatura, do której małpy nie były przyzwyczajone. Nowy stres spowodował kolejny wybuch wrzasków, które niosły się daleko w nocnej ciszy lotniska. Nikt, kto kiedykolwiek słyszał wrzask małp, nie pomyli go z niczym innym, ale nic się nie dało na to poradzić. Wreszcie skończyli. Otwarto drzwi i załoga mogła się przekonać, co ładunek zrobił z ich jeszcze tak niedawno nienagannie czystym samolotem. Samo wietrzenie będzie musiało trwać tygodniami, a nad tym, jak będzie wyglądać mycie wnętrza, nawet nie mieli w tej chwili siły się zastanawiać. Małpy podróżowały ciężarówkami po raz ostatni w życiu, na północ. Konwój jechał autostradą zbudowaną jeszcze za szacha i skręcił z niej w drogę na Hasanabad. Dojechał nią do kolejnego zjazdu, tym razem na wielką farmę, od dawna służącą temu samemu celowi, który przyświecał przewiezieniu zwierząt ze środka Afryki na Bliski Wschód. Farma była państwowa, oficjalnie służyła eksperymentom z nowymi nawozami i uprawami, których plonami planowano nakarmić wrzeszczących gości. Okazało się jednak, że w środku zimy nie ma już żadnych zapasów, więc sprowadzono kilka ciężarówek daktyli z południowego wschodu kraju. Małpy wyczuły jedzenie na dojeżdżających do farmy ciężarówkach, gdy pojazdy zbliżyły się do trzykondygnacyjnego betonowego budynku, który okazał się ich miejscem przeznaczenia. Jedzenie rozbudziło je jeszcze mocniej, jako że od opuszczenia Afryki nie dostały pożywienia ani wody. Teraz wyczuwały posiłek i to smaczny. Jak to zwykle bywa z ostatnim posiłkiem dla skazańców. * * * Gulfstream wylądował w Benghazi dokładnie według planu. Biorąc pod uwagę okoliczności, była to całkiem przyjemna podróż. Nawet powietrze nad Saharą, zwykle wzburzone i pełne zawirowań, tym razem było gładkie jak stół. Siostra Jeanne Baptiste pozostawała nieprzytomna, kilka tylko razy przechodząc w stan półjawy, więc spędziła całą podróż wygodniej niż reszta, którym kombinezony ochronne nie pozwalały nawet napić się wody. W czasie postojów drzwi pozostawały zamknięte. Cysterny podjeżdżały tylko do samolotu i podłączano przewody do wlewów w białych skrzydłach. Doktor Moudi czuwał bez przerwy w napięciu, ale siostra Maria Magdalena drzemała. Była już w wieku pacjentki, ponadto od czasu gdy jej przyjaciółka zachorowała, doglądała jej bezustannie, więc nie bardzo miała kiedy się wyspać. To niedobrze, pomyślał Moudi, wyglądając za okno. To niesprawiedliwe. Nie potrafił odnaleźć w sercu nienawiści do tych ludzi. Kiedyś było inaczej. Wtedy uważał wszystkich ludzi z Zachodu za śmiertelnych wrogów swojej ojczyzny, ale te dwie kobiety na pewno nimi nie były. Ich ojczyzna była wobec jego kraju całkowicie neutralna. Były to pobożne kobiety, nie żadne tam czarne animistyczne dzikusy z Afryki, nie znające prawdziwego Boga. One poświęciły swe życie Jego służbie i zadziwiły go szacunkiem, z jakim odnosiły się do jego modlitw i wiary. Jemu z kolei spodobało się ich przeświadczenie, że żarliwością religijną człowiek jest w stanie osiągnąć postęp w swoim życiu i nie musi zdawać się na to, co mu pisane, jeżeli wierzy odpowiednio mocno. To była idea niezbyt może zgodna z Koranem, ale w końcu na pewno nie bluźniercza. Siostra Maria Magdalena, zanim zasnęła, modliła się długo, nadal trzymała w rękach różaniec, za pomocą którego odliczała modlitwy do Marii, matki proroka Jezusa, którego Koran wspominał z nie mniejszą czcią niż Mahometa. Śmiało mogła stanowić wzorzec dla wszystkich pobożnych kobiet na świecie. Moudi znowu odwrócił głowę, wyglądając za okno. Nie wolno pozwalać sobie na takie myśli. Zlecono mu zadanie. Jednej z zakonnic Allach zesłał ten los, druga sama go wybrała. Nie on wybrał sobie to zadanie, nie jemu więc je sądzić. Cysterny zakończyły tankowanie, odjechały od maszyny i załoga uruchomiła silniki. Śpieszyło im się, jemu też się śpieszyło, tym lepiej więc, że najtrudniejsza część rejsu pozostanie wkrótce za nimi i zacznie się ta łatwiejsza. Było się z czego cieszyć. Tyle lat spędził wśród pogan, żyjąc w tropikalnym upale. Nie mógł nawet poszukać ukojenia w meczecie bez konieczności wyjazdu na kilka dni. Nędzne jedzenie, ciągłe obawy, czy aby nie je czegoś nieczystego. Teraz zostawi to za sobą. Będzie nareszcie służył Bogu i ojczyźnie. Dwa samoloty wystartowały z głównego pasa, ciągnącego się z południa na północ, podskakując na nierównościach betonowych płyt, nagrzanych słońcem. Pierwszym z nich był samolot Moudiego. Drugim - identyczna maszyna, różniąca się tylko ostatnią literą znaku rejestracyjnego na ogonie, która ruszyła prosto na północ. Gulfstream Moudiego skręcił natomiast na południowy wschód, udając się w długą nocną drogę nad pustynią ku Sudanowi. Jego dubler skręcił wkrótce lekko na zachód, kierując się do korytarza prowadzącego ku Francji. Niedługo przeleci obok Malty, skąd radar lotniska La Valetta nadzorował ruch powietrzny nad Morzem Śródziemnym. Załogę samolotu stanowili piloci irańskich sił powietrznych, którzy zwykle wozili polityków i biznesmenów z jednego punktu w drugi. Robota była bezpieczna, dobrze płatna i przeraźliwie nudna. Dziś miało być inaczej. Drugi pilot dzielił uwagę między przymocowaną na udzie mapę i ekran systemu nawigacji satelitarnej GPS. Trzysta kilometrów od Malty, na pułapie 13.000 metrów spojrzał na pilota, a gdy ten kiwnął głową, przestawił transponder na symbole identyfikacyjne 7711. * * * - Kontrola Valetta, kontrola Valetta, tu November Juliet Alfa. Mayday, mayday, mayday. Kontroler z Malty natychmiast zauważył trzy kółka, które pojawiły się obok znaku przedstawiającego samolot na jego ekranie radarowym. To była spokojna zmiana w kontroli obszaru. Zwykle w nocy ruch był niewielki. Aż do tej chwili. Jedną ręką włączył mikrofon, a drugą pomachał w górze, wzywając kierownika zmiany. - Juliet Alfa, Juliet Alfa, tu Valetta. Czy potwierdzacie zgłoszenie awarii? - Valetta, tu Juliet Alfa, potwierdzam. Mamy na pokładzie ciężko chorego w drodze do Paryża z Kongo. Straciliśmy silnik numer dwa i mamy problemy z instalacją elektryczną. Bądźcie na nasłuchu. - Juliet Alfa, tu Valetta, potwierdzam, nasłuch. - Ekran pokazywał, że samolot traci wysokość. Wskazania spadały: 13.000, 12.800, 12.600... - Juliet Alfa, tu Valetta, tracicie wysokość. Głos w słuchawkach nagle zmienił spokojny dotąd ton. - Mayday, mayday, mayday! Oba silniki stanęły, powtarzam, oba silniki stanęły! Próbuję uruchomić. Tu Juliet Alpha - spanikowany pilot zapomniał na początku się przedstawić. - Kurs bezpośredni na Valettę trzy-cztery-trzy, powtarzam, bezpośredni Valetta trzy-cztery-trzy. Odbiór. - Roger. - To wszystko, co usłyszał kontroler. Odczyt wysokości wskazywał 11.000 metrów. - Co się dzieje? - zapytał kierownik zmiany. - Mówi, że oba silniki wysiadły, szybko traci wysokość. - Ekran komputera potwierdził plan lotu i identyfikował maszynę jako Gulfstreama. - Na razie nieźle mu idzie szybowanie - optymistycznie zauważył kierownik. Radar wskazywał już 10.000 metrów. Obaj doskonale wiedzieli, że z Gulfstreama żaden szybowiec. - Juliet Alfa, tu Valetta. Nic. - Juliet Alfa, tu kontrola Valetta. - Jest tam coś w pobliżu? - zapytał kierownik, sam zaglądając w ekran. W okolicy nie było żadnego innego samolotu, a zresztą nawet gdyby był, to i tak mógłby tylko popatrzeć. * * * Pilot zredukował ciąg, by jeszcze lepiej zasymulować awarię silników. Z trudem zwalczali pokusę przyśpieszania biegu wydarzeń, by jak najszybciej mieć to z głowy. Popchnął kolumnę wolantu naprzód, by przyśpieszyć opadanie, a potem skręcił lekko w lewo, jakby kierował się ku Malcie. To powinno ucieszyć tych z wieży, pomyślał, zauważając na wysokościomierzu, że właśnie przekroczyli 8.300 metrów. Czuł się doskonale, jak tylko doskonale może się czuć pilot myśliwski, zmuszony przez wiele lat do powożenia landarą, któremu nagle pozwolili raz jeszcze pobawić się w kotka i myszkę po niebie. Jeszcze lepiej zrobiło mu się na duszy, gdy wyobraził sobie swoich codziennych pasażerów i ich reakcję na takie latanie jak w tej chwili, te pobladłe twarze, panikę i szukanie torebek. Takie latanie naprawdę kochał! * * * - Musi mieć strasznie ciężki ładunek - zauważył kierownik. - Miał lecieć do Paryża, na de Gaulle - odczytał z planu lotu kontroler. Wzruszył ramionami i skrzywił się. - Dopiero co miał postój w Benghazi. - Paliwo do kitu? Kontroler raz jeszcze wzruszył ramionami. Nie jest jasnowidzem. To przypominało oglądanie śmierci na żywo, ale wrażenie było jeszcze potworniejsze, bo wyobraźnia, pozbawiona wyraźnego obrazu, podsuwała im najstraszniejsze obrazy tego, co działo się na pokładzie samolotu, którego pozycję wyznaczał tylko punkt na ekranie, obok którego cyfry odczytu wysokości kręciły się jak obrazki w jednorękim bandycie. Kierownik podniósł słuchawkę. - Dzwoń do Libijczyków. Zapytaj, czy mogą wysłać samolot na poszukiwania maszyny, która zaraz spadnie do Wielkiej Syrty. - Kontrola Valetta, kontrola Valetta, tu USS "Radford", jak mnie słyszysz, odbiór? - zachrzęścił nagle głośnik. - "Radford", "Radford", tu Valetta, słyszę głośno i wyraźnie. - Mamy na radarze wasz samolot. Wygląda na to, że szybko traci wysokość - mówił kapitan Marynarki USA, pełniący tego dnia nocną wachtę w centrali okrętowej. "Radford" był starzejącym się już niszczycielem klasy Spruance, w drodze do Neapolu po wspólnych ćwiczeniach z egipską marynarką wojenną. Po drodze, jak zwykle amerykańskie okręty wojenne, wszedł do Wielkiej Syrty, by zaznaczyć obecność Marynarki USA w tym regionie i jej oddanie dla idei wolności żeglugi na tym akwenie, do którego Libijczycy rościli sobie wyłączne prawa. Była to tradycja niemal tak stara, jak sam okręt i kiedyś prowadziła do napięć, a nawet incydentów zbrojnych. Te dni dawno przeszły już do historii, inaczej nikt nie wysłałby tam samotnego niszczyciela, ale tradycji musiało stać się zadość. Marynarze w centrali nudzili się tak strasznie, że podsłuchiwali nawet cywilne częstotliwości, szukając rozrywki. - Wasz obiekt osiem-zero mil na zachód ode mnie. Utrzymuję kontakt radarowy. - Możecie wziąć udział w akcji ratunkowej? - Valetta, budzę dowódcę. Dajcie nam pięć minut na zorganizowanie paru spraw, ale spróbujemy na pewno. Odbiór. - Leci jak kamień - zauważył znad ekranu obsługujący klawiaturę bosman. - Lepiej, żeby szybko zaczął wyciągać, bo będzie krucho. - Obiekt to samolot dyspozycyjny Gulfstream G-IV. Według naszych odczytów pułap 5.300 i szybko opada - powiedział kontroler z Malty. - Dziękuję, nasz radar pokazuje mniej więcej to samo. Przechodzimy na nasłuch. - Co się dzieje? - zapytał dowódca okrętu, który właśnie pojawił się w centrali, ubrany w spodnie od munduru i podkoszulek. W skupieniu wysłuchał krótkiego meldunku. - Dobra, każ grzać wiatrak. - Podniósł słuchawkę telefonu pokładowego. - Mostek, tu dowódca z centrali. Cała naprzód, kurs... - Spojrzał pytająco na radarzystę. - Dwa-siedem-pięć, sir - poinformował bosman. - Obiekt znajduje się na kursie dwa-siedem-pięć w odległości osiem-trzy mil, sir. - Kurs dwa-siedem-pięć - dokończył rozkaz dowódca. - Tak jest, panie komandorze. Ster dwa-siedem-pięć, cała naprzód - powtórzył polecenie dyżurny. Na mostku przesunięto manetki, pompując więcej paliwa do potężnych turbin gazowych firmy General Electric, zapewniających napęd okrętu. Bezpośrednie kierowanie przepustnicami z mostka nie miało może posmaku tradycji, w przeciwieństwie do ceremoniału z telegrafem maszynowym, ale pozwalało na dużo szybsze wykonanie rozkazu. "Rudford" lekko zadrżał, potem uniósł dziób, przyśpieszając z prędkości podróżnej osiemnastu węzłów. Dowódca rozejrzał się po centrali bojowej okrętu. Wachtowi byli czujni, kilku potrząsało głowami, odpędzając resztki senności. Radarzyści przełączali swoje urządzenia. Zmienił się obraz na głównym ekranie, pokazując teraz dokładniej okolicę, w której miał się znajdować poszukiwany samolot. - Ogłosić alarm bojowy - postanowił dowódca. Przy okazji chłopaki trochę potrenują. Trzydzieści sekund później cała załoga była już na nogach, biegnąc na stanowiska bojowe. * * * Schodząc nisko nad powierzchnię morza w nocy, trzeba bardzo uważać. Pilot bacznie kontrolował wysokościomierz i wariometr. Brak widoczności utrudniał mu zadanie, mógł łatwo doprowadzić do zderzenia z falami. Ich zadaniem było wprawdzie odegranie katastrofy, ale nikt nie wymagał aż takiego autentyzmu. Jeszcze chwila, a wyjdą poza zasięg radaru z Malty i będzie można zacząć wyciągać. Teraz martwiło go tylko czy tam w dole nie ma jakiegoś statku, ale w świetle księżyca na spokojnym morzu nie dostrzegł żadnych kilwaterów. - Jest półtora - powiedział, gdy osiągnęli pułap tysiąca pięciuset metrów. Puścił kolumnę wolantu i zwolnił nieco opadanie. Kontrola w Valetcie mogła to zauważyć, jeżeli dalej dostawali sygnał z transpondera. Nawet jeśli tak, to pomyślą pewnie, że dał sobie spokój z nurkowaniem w celu odpalenia pogasłych silników i teraz wyrównuje do wodowania. * * * - Tracimy go - powiedział kontroler. Znak na ekranie zgasł, mignął, pojawił się znowu i zgasł definitywnie. Kierownik kiwnął głową i włączył mikrofon. - "Radford", tu Valetta. Juliet Alfa zniknął z ekranu. Ostatni odczyt wysokości tysiąc osiemset i malejący, kurs trzy-cztery-trzy. * * * - Roger, Valetta. My go nadal mamy, obecnie tysiąc trzysta, prędkość opadania zmalała, utrzymuje kurs trzy-cztery-trzy - odparł dyżurny centrali bojowej niszczyciela. Dwa metry od niego komandor rozmawiał z dowódcą lotnictwa pokładowego, jak nie bez uszczypliwości tytułowali pilota ich jedynego śmigłowca. Poderwanie w górę SH-60B zajmie jakieś dwadzieścia minut. Kończył się właśnie przegląd w hangarze, potem helikopter zostanie stamtąd wyciągnięty na pokład, gdzie rozłoży się i zablokuje łopaty wirnika. Pilot spojrzał na ekran radaru. - Morze jest spokojne. Jeżeli ma łeb na karku, może się z tego wygrzebać. Powinien spróbować wyrównać i wodować z jak najbardziej płaskiego kąta podejścia. Siadać na brzuchu i wyhamować... - Zamyślił się. - Dobra, bierzmy się do roboty, panie komandorze - powiedział po krótkiej chwili i wyszedł z centrali drzwiami w kierunku rufy. - Gubię go pod linią horyzontu - zameldował radarzysta. - Właśnie zszedł poniżej pięciu setek. Chyba będzie siadał. - Przekażcie to do Valetty. * * * Pilot Gulfstreama wyrównał, kiedy odczyt radarowego wysokościomierza pokazał pięćset metrów. Niżej już nie chciał ryzykować. Dodał gazu, by odzyskać normalną prędkość przelotową, wykonał zwrot w lewo i skierował się na południe, z powrotem do Libii. Jego uwaga była teraz napięta do granic możliwości. Lot na niskiej wysokości był zawsze wyzwaniem dla pilota, nawet w najlepszych warunkach, a co dopiero w nocy i nad morzem. Rozkazy były jednak jasne i nie pozostawiały w tym zakresie wątpliwości, choć nie tłumaczyły celu tej całej zabawy. W każdym razie wszystko poszło sprawnie. Za czterdzieści minut będzie z powrotem na lotnisku. * * * Pięć minut później "Radford" rozpoczął "przygotowania do operacji lotniczych", jak regulamin nazywał manewry okrętem, mające na celu właściwe ustawienie jego pokładu startowego względem wiatru. System nawigacji taktycznej Seahawka skopiował dane nawigacyjne z sieci taktycznej centrali bojowej okrętu. Według rozkazu dowódcy okrętu miał penetrować powierzchnię morza w promieniu piętnastu mil wokół "Radforda" w poszukiwaniu rozbitków lub szczątków zaginionej maszyny. Udzielenie pomocy człowiekowi za burtą było najważniejszym i najstarszym prawem morza. Zaraz po starcie śmigłowca niszczyciel wrócił na stary kurs i jego cztery silniki nadały mu ponownie prędkość 34 węzłów, z którą skierował się w przewidywane miejsce katastrofy. Dowódca zawiadomił o wydarzeniach Neapol, prosząc o wsparcie inne jednostki, przebywające w okolicy. Na tym akwenie nie było więcej okrętów amerykańskich, ale z północy zbliżała się włoska fregata, a wkrótce o dokładne informacje poprosiło lotnictwo libijskie, wprawiając tym Amerykanów w niemałe zdziwienie. * * * "Zaginiony" Gulfstream osiadł na pasie startowym dokładnie w chwili, w której śmigłowiec Marynarki USA dotarł w przewidywany rejon jego rzekomej katastrofy. Załoga poszła coś zjeść w czasie tankowania i w drodze do kasyna widzieli, jak z lotniska startuje libijski An-26, mający pomagać w ich poszukiwaniu. Libijczycy włączali się obecnie do takich akcji, próbując choć w ten sposób zaznaczyć swoją wolę powrotu do społeczności międzynarodowej. Widać było jednak, że nawet oni nie mają pojęcia o ich akcji - i bardzo dobrze. Całość została załatwiona paroma telefonami, ale nawet ten, który je odbierał, wiedział tylko, że przylecą dwa samoloty i trzeba je będzie zatankować. Godzinę później wystartowali ponownie i polecieli w trzygodzinną podróż do Damaszku, stolicy Syrii. Początkowo mieli wracać do Szwajcarii, ale pilot słusznie zauważył, że dwa samoloty tej samej firmy, przelatujące nad tym samym obszarem w tym samym czasie mogą spowodować zadawanie niepotrzebnych pytań. W dole, po lewej, rozciągała się Wielka Syrta, nad którą migały światła samolotów i, jak zauważyli ze zdziwieniem, jakiegoś śmigłowca. Maszyny spalały paliwo, ludzie wypatrywali oczy, zarywali noc i wszystko na nic. Pilot przez chwilę bawił się tą myślą, ale po minucie ustawił maszynę na kursie i włączył autopilota. * * * - Jesteśmy już na miejscu? Moudi odwrócił się. Właśnie zmieniał kroplówkę pacjentce. Nie ogolona twarz swędziała go pod maską. Siostra Maria Magdalena także musiała mieć to poczucie braku świeżości, bo tuż po przebudzeniu próbowała przetrzeć ręką twarz, na co nie pozwolił jej plastik kombinezonu. - Nie, siostro, ale już niedługo. Proszę odpoczywać. Ja się tym zajmę. - Nie, nie, panie doktorze, pan musi być bardzo zmęczony... - Zaczęła się podnosić. - Jestem młodszy i bardziej wypoczęty - przerwał jej stanowczo, podniesieniem ręki urywając dalszą dyskusję. Zmienił butelkę z morfiną na nową. Na szczęście pacjentka nadal była spokojna. - Która godzina? - Najlepsza do spania, siostro. Proszę oszczędzać energię. Będzie jeszcze siostrze potrzebna. - To była prawda. Zakonnica nie odpowiedziała. Przez całe życie przywykła do wykonywania poleceń przełożonych i lekarzy, więc i tym razem odwróciła głowę do ściany, wyszeptała modlitwę i zamknęła oczy. Kiedy się upewnił, że głęboko śpi, poszedł do kabiny pilotów. - Długo jeszcze? - Jakieś czterdzieści minut. Mieliśmy wiatr w plecy, więc będziemy trochę wcześniej. - Czyli lądować będziemy przed świtem? - Tak. - Co jej jest? - zapytał drugi pilot, znudzony długim lotem, ale nie na tyle, żeby odwrócić głowę. - Lepiej, żebyś nie wiedział - zapewnił go Moudi. - Umrze? - Tak. A samolot trzeba będzie poddać całkowitej dezynfekcji, zanim będzie go można ponownie użyć - przypomniał Moudi. - Tak, mówili nam o tym - odparł pilot, wzruszając ramionami. Nie miał pojęcia, jak bardzo powinien się bać tego, co przewoził. Moudi wiedział. Parę minut temu zauważył plamę zakażonej krwi na plastikowej płachcie pod jego pacjentką. Trzeba ją będzie bardzo ostrożnie przenosić, pomyślał. * * * Badrajn cieszył się, że darował sobie alkohol. Po paru godzinach był najbardziej trzeźwą osobą w sali. Ile to już trwa? Dziesięć godzin? Nie do wiary, już dziesięć godzin gadają, kłócą się i targują jak stare przekupki na suku. - Czy on pójdzie na to? - zapytał jeszcze raz dowódca Gwardii. - No cóż, przynajmniej nie jest to propozycja nierozsądna - odparł Ali. Pięciu starszych mułłów miało przyjechać do Bagdadu i stać się zakładnikami, poświadczającymi, jeśli nie dobrą wolę ich przywódcy, to przynajmniej to, że dotrzyma słowa. Propozycja irackich generałów była mu na rękę nawet bardziej, niż sobie zebrani w bunkrze wyobrażali. Załatwiwszy kolejny punkt negocjacji, generałowie popatrzyli po sobie i pokiwali głowami. - Zgadzamy się - powiedział w ich imieniu dowódca Gwardii. Kilkuset ich bezpośrednich podwładnych zostanie z ręką w nocniku, ale to nie ich sprawa. Przez te dziesięć godzin żaden nawet się o nich nie zająknął. - W takim razie muszę zadzwonić - powiedział Badrajn. Szef wywiadu wyprowadził go do sąsiedniego pomieszczenia. Do Teheranu zawsze była stąd bezpośrednia linia mikrofalowa, nawet w czasie wojny. Teraz doszła jeszcze całkowicie bezpieczna od podsłuchów linia światłowodowa. Pod uważnym wzrokiem irackich oficerów wystukał długi numer, którego nauczył się na pamięć kilka dni wcześniej. - Tu Jusuf - powiedział. - Mam wiadomości. - Proszę czekać - padła odpowiedź. * * * Budzenie przed czasem nie podobało się Darjaeiemu jak każdemu innemu człowiekowi. Zwłaszcza, że od paru dni źle sypiał. Kiedy dzwonek stojącego obok łóżka telefonu zadzwonił po raz drugi, potwierdzając, że to nie omam, zamrugał oczami i dopiero następnych kilka dźwięków skłoniło go do wyciągnięcia ręki po słuchawkę. - Tak? - Tu Jusuf. Zgodzili się. Potrzebujemy pięciu przyjaciół. Allachowi Najwyższemu niech będą dzięki, gdyż zaprawdę wielki i miłosierny jest. Wszystkie te lata wojny i pokoju wydały teraz owoc. Nie, jeszcze nie czas na świętowanie. Wiele jeszcze zostało do zrobienia. Ale najtrudniejsze właśnie się dokonało. - Kiedy zaczynamy? - Jak najszybciej. - Dziękuję. Nie zapomnę ci tego, przyjacielu. - Był już całkiem rozbudzony. Tego ranka, po raz pierwszy od wielu lat, zapomniał o porannych modlitwach. Bóg to zrozumie i wybaczy, bo jego dzieło musi być czynione szybko. * * * Ależ musiała być zmęczona, pomyślał Moudi. Obie zakonnice wróciły do przytomności, gdy samolot dotknął pasa startowego. Stopniowo grzechot kół na nierównościach pasa zwolnił, a potem ucichł, a odgłos chlupotania ze strony leżanki siostry Jeanne Baptiste uzmysłowił Moudiemu, że pacjentka rzeczywiście krwawiła, jak się tego obawiał. Przynajmniej dożyła końca podróży. Jej oczy były teraz otwarte, ze zdziwieniem patrzyła w łukowaty sufit kabiny. Siostra Maria Magdalena wyjrzała za okno, ale lotnisko wyglądało jak każde lotnisko na świecie, zwłaszcza w nocy. Chwilę później maszyna zatrzymała się i otwarły się drzwi. I znowu czekała ich jazda ciężarówką. Do kabiny weszły cztery postacie w plastikowych kombinezonach. Moudi poodpinał pasy mocujące siostrę Jeanne Baptiste do jej łoża boleści i gestem polecił drugiej zakonnicy pozostać na miejscu. Czterech wojskowych sanitariuszy bardzo ostrożnie ujęło płachtę za rogi i uniosło ją do góry, ruszając do drzwi. Kiedy do nich dochodzili, Moudi zauważył, że coś kapnęło na leżankę. To nie jego sprawa. Załoga doskonale wie, co ma zrobić z samolotem, a on ma inne zmartwienia na głowie. Kiedy już pacjentka znalazła się na skrzyni ciężarówki z plandeką, Moudi i siostra Maria Magdalena także wysiedli. Oboje zdjęli hełmy kombinezonów ochronnych i zaczerpnęli świeżego powietrza. Moudi wziął manierkę od jednego z żołnierzy, otaczających samolot i podał ją zakonnicy, a sam wziął drugą od innego żołnierza. Oboje wypili po litrze wody, zanim założyli z powrotem hełmy i wsiedli do ciężarówki. Byli zdezorientowani po długim locie, ona jeszcze bardziej, bo nie miała pojęcia, gdzie się naprawdę znalazła. Moudi zobaczył obok starego Boeinga 707, ale nie wiedział, dlaczego postawiono go właśnie tutaj. - Jeszcze nigdy nie widziałam Paryża - powiedziała zakonnica, rozglądając się wokół, zanim opuszczona z góry plandeka nie zakryła jej widoku. - Tyle, co z samolotu, jak czasem przelatywałam nad nim. Szkoda, bo już go nie zobaczysz, siostro, pomyślał. Rozdział 16 Iracki przerzut - Niczego tu nie ma - mruknął pilot śmigłowca. Seahawk krążył na wysokości trzystu metrów, przeszukując powierzchnię morza radarem, który powinien wykryć jakieś szczątki. W końcu konstruowano go z myślą o wykrywaniu peryskopów okrętów podwodnych. Obaj z obserwatorem nosili gogle noktowizyjne, dzięki którym mogliby odróżnić błysk plamy paliwa od normalnego odblasku na wodzie, ale na razie niczego nie zauważyli. - Nieźle musiał gruchnąć, jeśli nic nie zostało - powiedział obserwator. - Chyba że szukamy nie tam, gdzie trzeba. - Pilot spojrzał na ekran systemu nawigacyjnego. Według przyrządów byli dokładnie tam, gdzie mieli być. Paliwo? Jeszcze na godzinę lotu. Trzeba zacząć myśleć o powrocie na "Radforda", który sam przeczesywał morze w pobliżu. Śmiesznie wyglądał z tymi zapalonymi reflektorami, przesuwającymi się po powierzchni wody, jak z jakiegoś filmu o drugiej wojnie światowej. Libijski Antonow też krążył w pobliżu, próbując pomagać, ale tylko przeszkadzał, bo ciągle musieli uważać, żeby się z nim nie zderzyć. - Macie coś? - zapytał "Radford". - Nie. Nic, powtarzam, nic nie widziałem tam na dole. Paliwa zostało na godzinę. Odbiór. - Potwierdzam, paliwo na godzinę. Bez odbioru. - Panie komandorze, ostatni namiar pokazywał, że obiekt kierował się kursem trzy-cztery-trzy z prędkością cztery-sześć-zero kilometrów na godzinę i opadał w tempie tysiąca metrów na minutę. Jak go nie ma dokładnie w tym punkcie, to nie wiem gdzie by mógł być. - Starszy radarzysta popukał palcem w mapę. Dowódca pociągnął łyk zimnej kawy i wzruszył ramionami. Zespół ratowniczy pozostawał w pogotowiu. Dwaj ratownicy siedzieli w kombinezonach do nurkowania, załoga kutra czekała na sygnał do jego spuszczenia. Wszystkie nadbudówki obsadzono obserwatorami, wypatrującymi lampek na kamizelkach ratunkowych czy w ogóle jakiegokolwiek śladu. Nic. Sonar szukał dźwięku pławy ratunkowej lub markera czarnej skrzynki, które powinny się uruchomić automatycznie po zanurzeniu w wodzie i, zasilane bateriami, powinny działać kilka dni. Sonar "Radforda" był tak czuły, że mógł wykryć jedno czy drugie z trzydziestu mil, a przecież oni znajdowali się dokładnie w punkcie, w którym samolot powinien spaść. I nic, ani śladu. Wprawdzie nigdy dotąd nie uczestniczyli w akcji ratunkowej, ale przecież regularnie ćwiczyli takie sytuacje i załoga wykonywała wszystko tak, że nawet dowódca, choć miał opinię wyjątkowej piły, nie mógł im nic zarzucić. - USS "Radford", USS "Radford", tu kontrola Valetta, odbiór. Komandor podniósł mikrofon. - Valetta, tu "Radford". - Znaleźliście coś, odbiór? - Nie, Valetta. Nasz śmigłowiec przeszukuje cały akwen, na razie bez skutku. - Prosili już Maltę o potwierdzenie ostatniej pozycji, kursu i prędkości samolotu, ale okazało się, że cywile stracili go szybciej niż ich własny radar. Po obu stronach rozmówcy westchnęli. Wiedzieli, co się będzie działo dalej. Jeszcze może z dzień, nie krócej i nie dłużej, pokręcą się w pobliżu, nic nie znajdą i to będzie na tyle. Producenta już powiadomiono, że jeden z jego samolotów zaginął na morzu. Przedstawiciele Gulfstreama polecą do Berna, gdzie zarejestrowany był samolot, przejrzą dane dotyczące eksploatacji i remontów, w nadziei, że może tam coś znajdą. Kiedy nic nie znajdą, cała sprawa powędruje do rubryki "niewyjaśnione" w czyjejś księdze. Ale to wszystko trzeba zrobić, a zresztą i tak miał zarządzić ćwiczenia - przynajmniej nie musiał tracić czasu na wymyślanie sytuacji. Załoga jakoś to przeżyje. I tak nie znali nikogo z pasażerów, chociaż udana akcja ratownicza wywarłaby doskonały wpływ na morale. * * * To chyba ten zapach powiedział jej, że coś jest nie w porządku. Droga z lotniska była krótka. Na zewnątrz panowała jeszcze ciemność. Oboje byli bardzo zmęczeni podróżą, ale najważniejsze było teraz, żeby chora znalazła się w instytucie. Dopiero wtedy mogli się pozbyć ochronnych kombinezonów. Siostra Maria Magdalena przygładziła swoje krótkie siwe włosy i ciężko oddychała, nareszcie mogła się rozejrzeć wokół. To, co zobaczyła, bardzo ją zdziwiło. Moudi zauważył jej zmieszanie i wprowadził ją do budynku, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. I wtedy poczuła ten zapach, znajomy afrykański smrodek, pozostałość po przeładunku małp kilka godzin wcześniej. Tego zapachu nijak nie dawało się połączyć ani z Paryżem, ani w szczególności z miejscem tak czystym i porządnym, jakim powinien być Instytut Pasteura. Dopiero teraz zaczęła się przyglądać dokładniej i zauważyła, że na ścianach nie ma ani jednego napisu po francusku. Na razie jeszcze była tylko zdziwiona, ale wkrótce zaczęły jej się cisnąć do głowy pytania, nie zdążyła ich jednak zadać. Podszedł do niej żołnierz, wziął pod ramię i gdzieś poprowadził, ale nie odezwał się ani słowem. Obróciła głowę, odszukując wzrokiem nieogolonego lekarza w zielonym fartuchu i patrzyła na niego bez słowa, a smutek na jego twarzy wywoływał jeszcze większy niepokój. - Co to za jedna? Po coś ją tu przywiózł? - zapytał dyrektor instytutu. - Ich religia zabrania im podróżowania samotnie - wyjaśnił Moudi. - Bez niej nie mógłbym przywieźć chorej. - Chora jeszcze żyje? - Tak - kiwnął głową Moudi. - Wydaje mi się, że jeszcze jakieś trzy, cztery dni pociągnie. - A ta druga? - To już nie mnie decydować. - No, w końcu zawsze można ją też zarazić... - Nie! To by już było barbarzyństwo! - zaprotestował Moudi. - Bóg by nas za to pokarał. - A to, co planujemy, niby nim nie jest? - z cyniczną drwiną zapytał dyrektor. Coś ten Moudi za długo siedział w buszu, całkiem zmiękł. No, ale nie czas na kłótnie o byle co. Jeden żywiciel wirusa całkowicie im wystarczał, a gdyby nie, to się kogoś innego znajdzie. - Dobra, umyj się i pójdziemy ją obejrzeć. Moudi ruszył do pokoju lekarskiego na piętrze. Ze zdziwieniem zauważył, że kombinezon przetrwał tak długą podróż bez nawet jednego rozdarcia. Zwinął go w kulę i wrzucił do wielkiego plastikowego kosza, a potem poszedł pod prysznic. Gorąca woda wraz z chemicznymi środkami dezynfekującymi w ciągu pięciu minut oczyściły jego ciało. W czasie lotu zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś będzie czysty. Teraz, gdy ciało już zostało oczyszczone, jego dusza zadała mu to samo pytanie. Na razie odsunął je od siebie. Założył świeżą bieliznę i kitel, po czym wrócił do swoich zajęć. Sanitariusz rozłożył mu na leżance w pokoju lekarskim świeży kombinezon - tym razem był to oryginalny Racal, prosto z pudełka. Założył go i wyszedł na korytarz, gdzie już czekał podobnie ubrany dyrektor. Razem ruszyli korytarzem do sal operacyjnych oddziału zakaźnego. Sal było cztery. Od reszty ośrodka oddzielały je hermetyczne drzwi, przed którymi stali uzbrojeni wartownicy. Ośrodek podlegał irańskiej armii. Lekarze byli oficerami, a sanitariusze w większości mieli za sobą wojenne doświadczenie. Zewnętrzna ochrona obiektu była bardzo szczelna. Mimo to na parterze stał wartownik, a jeszcze jeden nacisnął guzik otwierający przed nimi drzwi śluzy. Te rozsunęły się z sykiem hydraulicznych siłowników, ukazując następne, podobne drzwi z drugiej strony śluzy. Umieszczony nad wejściem pasek jedwabiu odchylił się do środka, wskazując, że w śluzie panuje podciśnienie. Wszystko grało. System filtrowentylacyjny działał jak należy. Obaj jakoś nie dowierzali rodakom i woleliby, żeby cały ośrodek zbudowali inżynierowie zagraniczni. Na Bliskim Wschodzie panowała w tym względzie moda na Niemców, której, na swoje nieszczęście, ulegli Irakijczycy. Pedantyczni Niemcy archiwizowali wszelkie plany budowlane i dzięki temu większość ich budowli została zmielona amerykańskimi bombami na proszek. Po tej nauczce w Iranie postanowiono, że choć sprzęt techniczny do wyposażenia ośrodka zostanie zakupiony na Zachodzie, sam budynek wybudują własnymi siłami. To ich napawało trochę niepokojem, bo od jakości wykonania zależało ich życie, ale nic na to nie mogli poradzić. Wewnętrznych drzwi nie dawało się otworzyć, dopóki zewnętrzne nie zostały hermetycznie zamknięte. Kiedy zapaliła się sygnalizująca to lampka, dyrektor wcisnął guzik otwierający drugie drzwi i weszli do środka. Siostra Jeanne Baptiste leżała w ostatniej sali po prawej. Krzątało się wokół niej trzech sanitariuszy. Właśnie kończyli rozcinać ostatnie okrywające ją ubrania. Widok był przerażający nawet dla zahartowanych weteranów. Na żadnym polu walki nie widzieli tak potwornych obrażeń. Szybko oczyścili jej ciało i nakryli, szanując jej wstyd, jak nakazywał islam. Dyrektor spojrzał na kroplówkę z morfiną i przykręcił kurek, zmniejszając dawkę o jedną trzecią. - W ten sposób dłużej pożyje - wyjaśnił. - Ale ból... - Trudno, nic się na to nie da poradzić - uciął dyskusję dyrektor. Chciał obsztorcować Moudiego, ale po chwili zrezygnował. W końcu sam był lekarzem i rozumiał, że trudno być bezwzględnym wobec własnego pacjenta. On jej nie leczył, więc jego stać było na dystans. Widział w niej nie pacjentkę, ale starszą kobietę, Europejkę, otępiałą od morfiny, która już zaczynała mieć z tego powodu kłopoty z oddychaniem. Sanitariusze podłączyli elektrody EKG i kiedy spojrzał na ekran, zdziwił się, jak jej serce jeszcze dobrze pracuje. To dobrze. Ciśnienie krwi było, jak należało przewidywać, niskie, więc kazał podać dwie jednostki krwi. Im więcej krwi, tym lepiej. Sanitariusze byli dobrze przeszkoleni. Wszystko, co wraz z pacjentką trafiło w te mury, zostało natychmiast wrzucone do wielkich plastikowych worków, które z kolei zapakowano w jeszcze większe plastikowe worki. Jeden z sanitariuszy wynosił je po kolei do opalanego gazem pieca do niszczenia zakażonych odpadów, w którym pozostawały z nich tylko sterylne popioły. Pacjentka była dla nich tylko wielką szalką Petriego, w której hodowali wirusy. Do tej pory cały materiał, jakim mogli rozporządzać, sprowadzał się do paru centymetrów sześciennych krwi pobranej z ciał chorych do analizy. Pozytywny wynik analizy normalnie oznaczał natychmiastową izolację, szybki zgon i usunięcie ciała przez spalenie. Nie tym razem. Już wkrótce będzie miał do dyspozycji więcej wirusów, niż ktokolwiek na świecie kiedykolwiek ich widział. I będzie je hodował dalej, mnożył i dobierał te najbardziej czynne, najsilniej działające. - Jak ona się tym zaraziła, Moudi? - Leczyła Przypadek Zero. - Tego murzyńskiego chłopca? - Tak. - Wiadomo, jaki błąd popełniła? - Nie. Pytałem ją o to, kiedy jeszcze była przytomna. Nie robiła mu żadnych zastrzyków, a z pacjentami zawsze ostrożnie się obchodziła. To bardzo doświadczona pielęgniarka - dodał machinalnie. Był zbyt zmęczony, by zrobić cokolwiek innego poza opowiadaniem wszystkiego, co wiedział. Dyrektor nie miał nic przeciwko temu. - Pracowała już wcześniej z pacjentami zarażonymi wirusem ebola, w Kikwit i jeszcze innych miejscach. U nas uczyła personel zasad bezpieczeństwa. - Zakażenie drogą kropelkową? - Centrum Chorób Zakaźnych uważa, że to jakaś mutacja ebola-Mayinga, tego szczepu nazwanego na cześć pielęgniarki, która zaraziła się nim w nie ustalony sposób. Ta uwaga wywołała badawcze spojrzenie ze strony dyrektora. - Jesteś pewien tego, co powiedziałeś? - W tej chwili nie jestem pewien niczego, ale rozmawiałem z całym personelem szpitala i wiem, że ta siostra nie dawała Przypadkowi Zero żadnych zastrzyków. Być może mamy do czynienia z zakażeniem drogą kropelkową. To był typowy przykład dwóch wiadomości: dobrej i złej. Tak niewiele wiedziano o wirusie ebola. Choroba przenosi się przez krew i inne wydzieliny ciała, zapewne także drogą płciową, choć to ostatnie było możliwością czysto teoretyczną - chory nie był raczej w stanie prowadzić zbyt intensywnego życia seksualnego. Przypuszczano, że poza ciałem żywiciela wirus ginie szybko, toteż raczej nie brano pod uwagę możliwości zakażenia przez zarazki unoszące się w powietrzu, jak to ma miejsce na przykład z zapaleniem płuc i innymi popularnymi chorobami. Ale z drugiej strony, za każdym razem, kiedy dochodziło do wybuchu epidemii, zdarzały się przypadki niewyjaśnione. Choćby ta biedaczka Mayinga, nikt do tej pory nie wie, jak się zaraziła. Może coś przemilczała, może tylko zapomniała, a może naprawdę zdarzył się wirus, który przeżył na otwartej przestrzeni wystarczająco długo, by się nim zaraziła? Jeżeli tak, to leżąca przed nimi zakonnica była środkiem przenoszenia broni biologicznej o sile zdolnej zatrząść posadami świata. A jeżeli tak, to w tej chwili, przebywając w tym pomieszczeniu, grają w kości ze śmiercią. Najmniejsza pomyłka mogła ich zabić. Bezwiednie oczy dyrektora powędrowały do kratki wywietrznika na suficie. Budynek powstawał z myślą o zapobieganiu ucieczce śmiercionośnych wirusów, którymi się zajmowali. Powietrze wchodzące było czyste, czerpane ponad dwieście metrów poza ośrodkiem. Powietrze wychodzące z "gorącej" strefy przepuszczane było po drodze przez filtr ultrafioletowy, zabijający wszelkie zarazki i dla pewności przez filtry chemiczne, w których to samo zadanie wypełniały związki fenolu. Dopiero po przejściu przez oba filtry powietrza mogło wydostać się na zewnątrz, gdzie klimat też nie sprzyjał przeżyciu wirusa. Wymiany wkładów w filtrach, dokładnie co dwanaście godzin, pilnowano tu bardziej niż regularności modlitw, co w Iranie świadczyło o rzeczywiście najwyższym priorytecie. Promienniki ultrafioletowe, których było pięć razy więcej, niż potrzeba, podlegały nieustannej kontroli. W "gorącym" laboratorium utrzymywano podciśnienie, zapobiegające wyciekom zakażonego powietrza. Podciśnienie pozwalało też kontrolować na bieżąco szczelność budynku. Reszty musiało dopełnić odpowiednie wyszkolenie personelu i zaopatrzenie w sprzęt ochronny. Dyrektor ośrodka był lekarzem, szkolonym w Paryżu i Londynie, ale lata już minęły, odkąd leczył ostatniego pacjenta. Całą ostatnią dekadę poświęcił biologii molekularnej, a zwłaszcza wirusologii. Wiedział o wirusach wszystko, co mógł wiedzieć człowiek, ale nadal było tej wiedzy żałośnie mało. Wiedział, jak je hodować, a przed sobą miał największą kolonię wirusa ebola, jaka kiedykolwiek trafiła do laboratorium. W dodatku razem z pożywką, w jaką los zamienił tę nieszczęsną kobietę. Nie znał jej przedtem, nie współpracował z nią, nigdy z nią nie rozmawiał. I bardzo dobrze. Może i była doskonałą pielęgniarką, jak mówił Moudi, ale to już przeszłość i nie ma sensu zbytnio się przywiązywać do kogoś, kogo za trzy dni i tak już nie będzie wśród żywych. W czasie gdy Moudi brał prysznic zajął się inną sprawą. Tę drugą kobietę przeniesiono na oddział interny, dano jej ubranie i pozostawiono samej sobie. Siostra Maria Magdalena wzięła prysznic, nadal zastanawiając się, gdzie jest i co się tutaj dzieje. Na razie była zbyt zdezorientowana, by się niepokoić i zbyt zmęczona, by się bać. Podobnie jak Moudi, myła się długo i oczyszczenie ciała pomogło jej oczyścić umysł na tyle, by zacząć stawiać sobie właściwe pytania. Za parę minut poszuka doktora i spyta, co się tutaj wyprawia. Tak, to właśnie trzeba zrobić, pomyślała ubierając się. Znajomy krój i zapach drelichów medycznych nieco ją uspokoił. Miała ze sobą nadal różaniec, który wzięła pod prysznic. To był różaniec metalowy, łatwy do wysterylizowania. Ten prawdziwy, który dostała czterdzieści lat temu, składając śluby zakonne, pozostał w Kongo, razem z habitem. Postanowiła, że modlitwa będzie odpowiednim przygotowaniem do wyprawy po informacje, więc uklękła, przeżegnała się i zaczęła odmawiać różaniec. Pochłonięta modlitwą nie usłyszała drzwi, które bezszelestnie otworzyły się za nią. Żołnierz stał za drzwiami od jakiegoś czasu. Mógł wprawdzie wejść już dawno i wykonać polecenie, ale wtargnąć tam, do nagiej kobiety pod prysznicem, nie, na to się nie mógł zdecydować. Przecież i tak mu nigdzie nie ucieknie. Ucieszyło go, że po zakończeniu ablucji zaczęła się modlić. Widać było, że często to robiła. Wykazywała taką wprawę we wszystkich ruchach, taka spokojna, odprężona, taka ufna, że Bóg jej słucha. To dobrze. Nawet zbrodniarzowi daje się przed egzekucją szansę pojednania z Bogiem, odmówienie jej tego byłoby ciężkim grzechem. W dodatku łatwiej będzie, bo modli się tyłem do drzwi. Uniósł pistolet i popchnął lekko drzwi. Rozmawiała nadal z Bogiem... Teraz mogła już z Nim mówić twarzą w twarz. Spuścił napięty kurek, schował pistolet do kabury i kazał sanitariuszom posprzątać. Nie raz już zabijał ludzi - taki zawód, nie było w nim nic zaszczytnego ani rozkosznego, a ktoś to musiał robić i padło na niego - ale chyba po raz pierwszy w życiu po zabiciu człowieka zdziwił się swoją reakcją. Bo po raz pierwszy chyba wysłał jakąś duszę prosto do raju. Trochę mu głupio było odczuwać zadowolenie z tego powodu. * * * Tony Bretano przyleciał firmowym samolotem korporacji TRW. Okazało się, że wcale nie przyjął propozycji Lockheeda-Martina i Ryan z przyjemnością przekonał się, że nawet George Winston może mieć czasem niedokładne informacje. Przynajmniej okazało się, że nie ma wtyczek doskonałych, zawsze ktoś może zbytnio zaufać swej intuicji. - Już wcześniej powiedziałem "nie", panie prezydencie. - Owszem, nawet dwa razy - przypomniał mu Ryan. - Raz odmówił pan kierowania ARPA, a drugi raz nie przyjął pan posady podsekretarza w Departamencie Nauki. Potem typowano pana na dyrektora Narodowego Biura Rozpoznania, ale biorąc pod uwagę poprzednie odmowy, nawet nie zaproponowano panu tego stanowiska. - Coś na ten temat do mnie dotarło - potwierdził Bretano. Był bardzo niski, a jego wojowniczość wskazywała na kompleksy z tego wynikające. Mówił z akcentem kogoś z włoskiego getta na Manhattanie, choć od wielu lat mieszkał na Zachodnim Wybrzeżu. To też o czymś świadczyło. Lubił podkreślać, skąd się wywodzi, choć dwa doktoraty na MIT z łatwością mogły go nawrócić na akcent z Cambridge. - Nie przyjął pan tych posad, bo w Pentagonie panuje za duży burdel, czy tak? - Za duży ogon, a za mało zębów. Gdybym w ten sposób chciał prowadzić biznes, udziałowcy by mnie zlinczowali. - Więc niech pan zrobi z tym porządek. - Tego się nie da uporządkować. - Panie Bretano, co mi pan tu opowiada? Co jeden człowiek spieprzy, drugi zawsze może naprawić. A jeżeli pan uważa, że brakuje panu jaj, żeby to zrobić, to niech mi pan to od razu powie i oszczędzimy sobie mnóstwo cennego czasu. - Chwilę... - Nie, to pan niech chwilę posłucha. Widział pan moje przemówienie w telewizji, więc nie będę się powtarzał. Chcę tu posprzątać i potrzebuję do tego odpowiednich ludzi, a skoro pan odpada, to trudno, będę musiał poszukać kogo innego, na tyle twardego, żeby... - Twardego? - Bretano niemal podskoczył na sofie. - Twardego? Słuchaj pan, mój stary sprzedawał jabłka z wózka na rogu ulicy. Gówno dostałem od świata, o wszystko musiałem walczyć! I nie będzie mi żaden... - przerwał nagle, widząc, że Ryan zwija się ze śmiechu. Przez chwilę zbaraniał, ale potem pomyślał i też się uśmiechnął. - Niezła podpucha - pochwalił, wracając do pozy statecznego przemysłowca. - George Winston mówił, że jest pan strasznie zapalczywy - wyjaśnił Ryan. - Od dziesięciu lat nie mieliśmy porządnego sekretarza obrony. Chyba się nie pomyliłem co do pana, ale jeżeli popełniam błędy, to chcę, żeby ludzie mi o tym mówili. - Co bym miał zrobić? - Chcę, żeby rzeczy zaczynały się dziać, kiedy podniosę słuchawkę telefonu. Chcę wiedzieć, że jeżeli kiedyś będę musiał wysłać chłopaków na wojnę, to będą porządnie umundurowani, wyszkoleni, zaopatrzeni i dowodzeni. Chcę, żeby ludzie zaczęli myśleć o tym, do czego jesteśmy zdolni, jak nam się nadepnie na odcisk. To znacznie ułatwia robotę Departamentowi Stanu. - Wskazał za okno. - jak byłem dzieciakiem w Baltimore i spotkałem policjanta na Monument Street, to wiedziałem dwie rzeczy. Wiedziałem, że zadzierać z nim to głupi pomysł, ale wiedziałem też, że jeśli będę potrzebować pomocy, to mogę na niego liczyć. - Innymi słowy, chce pan towar, który moglibyśmy dostarczyć wtedy i tam, gdzie będzie trzeba? - Zgadza się. - Strasznie się tam zabagniło - powiedział Bretano. - Chciałbym, żeby sobie pan dobrał odpowiednich ludzi i wraz z nimi zaprojektował taką strukturę armii, jakiej nam potrzeba. A potem przeorganizował odpowiednio Pentagon. - Ile mam czasu? - Na przygotowania daję panu dwa tygodnie. - Niewiele. - Znowu pan zaczyna? Przecież prace nad tą strukturą trwają już tak długo. Zawsze się dziwiłem, że w naszym kraju jeszcze rosną jakieś drzewa, których nie zużyto na brudnopisy. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co was czeka, w końcu to była przez parę lat moja działka. Miesiąc temu toczyliśmy z Japonią wojnę i okazało się, że tak naprawdę jesteśmy słabsi. Dopisało nam szczęście, ale nie chcę być zdany tylko na szczęście, jak znowu dojdzie do konfliktu zbrojnego. Chcę, żeby pan wyplenił biurokrację do tego stopnia, że jeżeli coś ma być zrobione, to się to robi, a nie tylko gada. Co więcej, chciałbym, żeby sprawy były załatwiane, zanim rząd się nimi zajmie. Jeżeli zrobimy to jak należy, to każdy stuknie się w głowę, zanim podniesie na nas rękę. Problem tylko w tym, czy pan ma chęć i zdolności, by to zrobić, doktorze Bretano? - To będzie rzeź. - Nie ma sprawy, moja żona jest chirurgiem. - Wojsko to tylko połowa roboty. Do niczego się nie przyda z dziadowskim wywiadem - wytknął Bretano. - Wiem. CIA już się zająłem. George powinien sobie poradzić w Skarbie. Teraz przeglądam listy sędziów, żeby obsadzić Departament Sprawiedliwości. Mówiłem to wszystko w telewizji. Zbieram drużynę. Chcę, żebyś w niej grał. Ja też doszedłem do wszystkiego swoją pracą. Czy dwóch takich jak my, doszłoby gdziekolwiek indziej tak wysoko? Czas zacząć spłacać dług, Bretano. Na taki argument nie było obrony. - Kiedy zaczynam? Ryan spojrzał na zegarek. - Dasz radę jutro rano? * * * Mechanicy pojawili się tuż po wschodzie słońca. Dookoła samolotu stała wojskowa warta, której jedynym zadaniem było trzymanie na dystans ciekawskich, bo to lotnisko było i tak najbezpieczniejsze na świecie. W końcu znajdowało się pod Teheranem, a terrorysta, jak ptak, nie kala własnego gniazda. Arkusz papieru na podkładce szefa brygady zawierał listę koniecznych zabiegów, której długość zdziwiła go, ale na krótko. Takie samoloty zawsze były traktowane specjalnie, zupełnie jak ludzie, którzy zwykle nimi latali. Co za różnica? Miał swoją robotę do zrobienia i nikt nie musiał mu powtarzać, że akurat w tych samolotach powinien ją wykonać bardzo starannie. Zresztą jego ludzie byli zawsze bardzo dokładni. Drugim arkuszem była karta remontowa samolotu, która wskazywała, że nadszedł czas na wymianę dwóch przyrządów w kabinie pilotów. Oba nowe leżały w pudełkach w skrzynce narzędziowej, którą przyniósł. Trzeba je będzie wykalibrować. Druga część brygady zajmie się silnikami, zmianą oleju i tankowaniem. Potem wspólnie posprzątają kabinę. Ledwie zaczęli, nagle pojawił się jakiś kapitan z nowymi rozkazami i, jak się należało spodziewać, nowe rozkazy były sprzeczne ze starymi. Według tych nowych mieli jak najszybciej zamontować siedzenia i zatankować paliwo, bo samolot ma zaraz startować do kolejnego lotu. Oficer nie powiedział dokąd, ale w końcu, co to sierżanta obchodziło. Kazał się pośpieszyć mechanikowi montującemu przyrządy w kabinie. Fajny był ten Gulfstream. Jak coś się zwaliło w kabinie, wymieniało się cały moduł i z głowy, nie to co w tych starych pudłach, gdzie trzeba było pół kabiny rozłożyć na śrubki, żeby się do czegokolwiek dostać. Podjechała ciężarówka z siedzeniami zdemontowanymi dwa dni temu i zaczęli je przykręcać na miejscach. Majster zastanawiał się, co za sens było je zdejmować tylko po to, żeby teraz pieprzyć się z nimi raz jeszcze? Trudno, każą, to się robi, nie ma sensu pytać o cokolwiek. Tylko cholery można dostać z tym ciągłym pośpiechem. Póki nie było foteli, można było porządnie wysprzątać kabinę, a teraz to gówno, nie robota. Czternaście foteli wróciło na swoje miejsca, przekształcając samolot na powrót w komfortową miniaturę liniowca pasażerskiego. Fotele zostały wyprane po zdemontowaniu, jak zwykle przy takiej okazji, popielniczki opróżnione i wytarte. Po chwili przyjechał dostawca z jedzeniem z kateringu i od razu w samolocie zaczęło kłębić się od ludzi, którzy przeszkadzali sobie nawzajem. Nie jego wina, po co było wszystkich naraz popędzać? A potem zrobiło się jeszcze szybciej. Przyjechała nowa załoga z mapami i planem lotu, wchodzą - a tu tłok jak na suku. Pilot idzie do kabiny, a tam mechanik leży pół na fotelu, pół na podłodze i kończy pracę przy tablicy przyrządów. I co, poszedł, żeby mu nie przeszkadzać? Skąd, stoi jak palant w drzwiach i myśli, że jak będzie patrzył ze srogą miną, to robota się sama zrobi. Mechanikowi nie sprawiało to żadnej różnicy, chce, niech stoi, cholera z nim. Spokojnie, dokładnie podłączył ostatni kabel, zamknął obudowę i podciągnął się na fotel. Włączył program testujący i sprawdził poprawność funkcjonowania nowego przyrządu. Dopiero by go skleli, gdyby z tego pośpiechu coś spartolił. Jeszcze nie zdążył dobrze wstać, gdy pilot usiadł na fotelu obok i ponownie uruchomił ten sam program testujący, zupełnie jakby nie widział, że już raz wszystko poszło jak potrzeba. Ech, sokoły, nie dowierzacie wy fachowcom. Wychodząc, zrozumiał skąd ten pośpiech. Na pasie obok stało pięciu mułłów i niecierpliwie spoglądali co chwila na biały samolot, strasznie czymś przejęci. Mechanik i wszyscy inni znali ich nawet z nazwiska, bo często występowali w telewizji. Wszyscy skłonili im się z szacunkiem i teraz już sami zaczęli się poganiać. Rezultat był taki, że sprzątaczy odwołano, zanim zdążyli zrobić cokolwiek poza przetarciem na mokro paru miejsc po zamontowaniu foteli. Pasażerowie wsiedli natychmiast po ich wyjściu i zebrali się w tylnej części kabiny, z ożywieniem nad czymś konferując. Załoga uruchomiła silniki i Gulfstream ruszył z miejsca tak szybko, że ciężarówki z żołnierzami nie zdążyły nawet odjechać, kiedy samolot był już w powietrzu. * * * Lądujący w Damaszku drugi Gulfstream dostał rozkaz natychmiastowego startu do Teheranu. Załoga klęła, ale zrobiła, co jej kazali. Spędzili na ziemi tylko czterdzieści minut. * * * W Palmie nie narzekali na brak zajęcia. Coś wisiało w powietrzu. Łączność na szyfrowanych kanałach dowództwa irackiego to gwałtownie narastała, to znowu całkowicie się urywała, by za jakiś czas znowu narastać i znowu zanikać. Teraz właśnie zanikła. Komputery w bazie King Chalid usiłowały rozgryźć generowane przez mikroprocesorowe urządzenia szyfry, zabezpieczające korespondencję. Kiedyś na tak skomplikowane urządzenia mogły sobie pozwolić tylko najbardziej rozwinięte armie świata, dziś rewolucja komputerowa uczyniła je powszechnie dostępnymi dla nawet najbiedniejszych użytkowników. Skoro Malezja posługuje się kodami trudniejszymi do złamania od rosyjskich, to trudno wymagać, by Irak nie poszedł w ich ślady. A wszystko dzięki amerykańskim miłośnikom Internetu, którzy bali się, że FBI będzie czytać ich opowiadania erotyczne. Kodery łączności taktycznej były oczywiście nieco prostsze, ale do łamania szyfrowanej nimi korespondencji i tak trzeba było Craya, rok wcześniej przewiezionego samolotami do Arabii Saudyjskiej. Ten komputer był wyrazem wdzięczności dla Saudyjczyków za ufundowanie stacji i pokrywanie kosztów jej użytkowania. - Na rozmówki o rodzinie im się zebrało? - zdziwił się sierżant Sił Powietrznych. To coś nowego. Parę razy zdarzało im się już włączyć w jakieś męskie rozmowy między irackimi generałami i dowiedzieli się wtedy sporo o ich indywidualnych upodobaniach, ale to była nowość. - Będą spieprzać - ocenił siedzący obok starszy sierżant sztabowy, szef zmiany. - Mówię ci, że dają nogę. Pani porucznik! - krzyknął do oficera dyżurnego. - Coś się ruszyło! Porucznik pracowała nad czym innym. Kuwejcki port lotniczy rozporządzał potężnym radarem, zamontowanym po wojnie w Zatoce i pracującym w dwóch zakresach: jednym dla kontroli obszaru, a drugim dla sił powietrznych. Kontrola obszaru zgłosiła, że po raz kolejny w ciągu kilku dni samolot dyspozycyjny z Iranu poleciał do Bagdadu. Trasa była identyczna z poprzednimi lotami, tak samo sygnał transpondera. Dwie stolice dzieliło zaledwie sześćset kilometrów, dolna granica, przy której opłacało się wychodzić po drodze na pułap przelotowy dla oszczędności paliwa. I tylko dlatego wlatywał w zasięg kuwejckiego radaru. Powyżej krążył E-3B Sentry, samolot wczesnego ostrzegania, ale on kontaktował się bezpośrednio z bazą King Chalid, a nie z nimi. Pomiędzy Palmą a rozpoznaniem powietrznym panowała ostra rywalizacja o to, kto pierwszy coś wykryje, która zaostrzyła się jeszcze od czasów, kiedy personel Palmy zaczęli stanowić w większości podoficerowie Sił Powietrznych. Porucznik doczytała raport do akapitu i ruszyła w kierunku stanowiska, z którego ją wołano. - Co jest, szefie? - zapytała. Sierżant wywołał na ekran tłumaczenia kilku ostatnich przechwyconych wiadomości. Od czasu do czasu pukał palcem w ekran, podkreślając szczególnie interesujące fragmenty. - Chłopaki zabierają dupę w troki, pani porucznik - podsumował sierżant na użytek przełożonej i kuwejckiego majora, który właśnie podszedł z boku. Major Ismael Sabah był dalekim krewnym kuwejckiej rodziny królewskiej, wykształcenie odebrał w Darthmouth i był raczej lubiany przez Amerykanów ze stacji. Podczas wojny pozostał na terenach okupowanych i kierował grupą dywersyjną, jedną z najbardziej skutecznych. Nie wychylał niepotrzebnie głowy, zbierał dokładne informacje o sile i rozmieszczeniu wojsk irackich, i przesyłał je na zewnątrz, korzystając z telefonów komórkowych, które działały w saudyjskiej sieci, obejmującej swym zasięgiem sporą część Kuwejtu. Irakijczycy szukali radiostacji, ale nie byli w stanie namierzyć komórek, zwłaszcza że ludzie majora zawsze pamiętali, żeby je natychmiast po seansie łączności wyłączyć. W ciągu wojny stracił trzech członków rodziny, zamordowanych przez wojska okupacyjne w odwecie za jego działalność. Doświadczenia tej działalności nauczyły go wiele, w tym nienawiści do sąsiadów z północy. Był spokojnym, raczej introwertycznym człowiekiem po trzydziestce i co dzień zdawał się uczyć więcej. Chłonął wiedzę jak gąbka. Teraz pochylił się nad ekranem i przyglądał się tłumaczeniom. - Jak wy to mówicie? Szczury uciekają z tonącego okrętu? - Pan też tak myśli, majorze? - zapytał sierżant, zanim porucznik zdążyła odpowiedzieć. - Ale do Iranu? - Porucznik była szczerze zdziwiona. - Wiem, że na to wychodzi, ale to przecież bez sensu! - Kto mówi, że to musi mieć sens? - skrzywił się major. - A czy ewakuacja lotnictwa do Iranu przed rozpoczęciem Pustynnej Burzy miała sens? Irańczycy zatrzymali samoloty, pilotów puścili jednak z powrotem do domu. Dużo się pani jeszcze musi nauczyć o tutejszych obyczajach, pani porucznik. Jedno co się o nich do tej pory dowiedziałam, to tyle, że trudno się w nich doszukiwać sensu, przemknęło jej przez głowę. - Mamy coś jeszcze? - zapytał sierżanta Sabah. - Trochę pogadają, potem cisza. Potem znowu pogadają i znowu cisza. Sporo tego nałapaliśmy, ale jeszcze to rozgryzają w King Chalid. - Radar melduje samolot dyspozycyjny z Teheranu do Bagdadu. - O, znowu? Czy to ten sam, co poprzednio? - Tak jest, panie majorze. - I nic więcej? - Panie majorze, coś chyba będzie w tych nasłuchach, które teraz obrabiają w King Chalid. Mamy je dostać za jakieś - spojrzał na zegarek - trzydzieści minut. Sabah zapalił papierosa. Palma była nominalnie stacją kuwejcką i wolno tu było palić, co jednych cieszyło, a innych doprowadzało do rozpaczy. Jego stosunkowo niska ranga nie przeszkadzała mu w rzeczywistości wysoko stać w hierarchii kuwejckiego wywiadu wojskowego, ale był człowiekiem rzeczowym i skromnym. - Jaka jest wasza opinia? - zapytał w końcu, gdy jego własna opinia była już całkowicie ukształtowana. - Tak jak pan mówił, sir. Uciekają - odparł sierżant. Major Sabah dokończył za niego: - W przeciągu godzin, a najwyżej dni, Irak przestanie mieć rząd, a Iran dopilnuje, by w Bagdadzie zapanował chaos. - Niedobrze - mruknął sierżant. - Mnie raczej przychodzi na myśl słowo "katastrofalnie" - zauważył Sabah. Pokręcił głową i uśmiechnął się, co zyskało mu jeszcze więcej sympatii ze strony amerykańskich szpiegów. * * * Gulfstream wylądował w chłodnym powietrzu bagdadzkiego lotniska w trzydzieści sześć minut po starcie z Teheranu. Punktualny jak Swissair, zauważył Badrajn, opuszczając mankiet na zegarek. Gdy tylko samolot zatrzymał się, otwarto drzwi i pięciu mułłów zeszło na płytę. Po kilku minutach powitań, mały konwój Mercedesów ruszył do centrum miasta, gdzie duchownych zakwaterowano w luksusowych apartamentach, które w razie gdyby sprawy poszły źle, stałyby się ich grobem. Ledwie odjechały samochody, gdy dwaj generałowie z żonami, dziećmi i jednym ochroniarzem każdy, wyszli z poczekalni dla VIP-ów i wsiedli do samolotu. Drugi pilot zatrzasnął drzwi, uruchomiono silniki i, według zegarka Badrajna, w mniej niż dziesięć minut po lądowaniu, samolot był z powrotem w powietrzu. Załoga wieży kontrolnej nie mogła tego nie zauważyć. Zabezpieczenie operacji stanowiło problem, który najbardziej trapił Badrajna. Nie da się jej utrzymać w tajemnicy, a w każdym razie nie na długą metę. Lepiej byłoby używać do tego rejsowego samolotu i traktować generałów jak zwykłych turystów, ale oba kraje nie utrzymywały normalnej komunikacji lotniczej, a generałowie nie daliby się traktować w tak plebejski sposób. I tak personel wieży wiedział już o specjalnych lotach do i z Teheranu, a personel lotniska obsługiwał generałów w poczekalni i także nie mógł przeoczyć faktu, że dygnitarze siedzieli tam z rodzinami na walizkach. Gdyby chodziło o jeden taki lot, to pal sześć. Ale będą następne. Zresztą to i tak pewnie niewiele znaczy. Biegu wypadków, który pomógł puścić w ruch, nie da się już teraz zatrzymać. Ale Badrajn nie mógł się pogodzić z tak amatorskim sposobem wykonania planu. To obrażało jego profesjonalną dumę. Powinno się to wszystko zrobić po cichu. Wzruszył ramionami, kierując się w stronę terminalu. Za swój wkład w tę operację zyskał wdzięczność potężnego władcy potężnego państwa. I za co? Przecież on tylko mówił ludziom to, o czym doskonale wiedzieli i pomagał podjąć decyzję w sytuacji, w której nie mieli wyboru. * * * - Znowu ten sam. Kurczę, szybko się uwinął - zauważył sierżant. Trochę pokręcili gałkami i wyizolowali częstotliwość, na której samolot prowadził łączność z ziemią. Sygnały do i z Gulfstreama trafiały do słuchawek tłumacza, gdyż samolot komunikował się z ziemią w farsi, choć językiem łączności był w lotnictwie cywilnym angielski. Pewnie miało to być dodatkowe zabezpieczenie, ale im akurat pomogło w namierzaniu. Samolot był teraz śledzony radarem i namiernikiem radiowym. Korespondencja była całkiem zwyczajna, a gdyby nie język korespondencji i fakt, że w Bagdadzie maszyna nawet nie zatankowała, wszystko wyglądałoby normalnie. Szybki start oznaczał zaś, że było to z góry zaplanowane, co nikogo w Palmie nie zaskoczyło. Gulfstreama wziął teraz pod lupę także E-3B, którego przesunięto z normalnej strefy patrolowania i dodano mu eskortę czterech saudyjskich F-15. Irański i iracki wywiad na pewno odnotują to wzmożone zainteresowanie i zdziwią się, bo najwyraźniej jeszcze nie wiedzą, co się kroi. Gra zaczynała się robić fascynująca, obie strony nie wiedziały jeszcze wszystkiego, i każda myślała gorączkowo co już wie, a czego jeszcze nie wie przeciwnik. Teraz zrobiło się jeszcze ciekawiej, bo w grę zaangażowały się już trzy strony i choć każda uważała, że przeciwnik wie za dużo, w rzeczywistości żadna nie wiedziała więcej niż pozostałe. * * * Rozmowa na pokładzie Gulfstreama toczyła się po arabsku. Obaj generałowie nerwowo i po cichu konferowali w tyle samolotu, gdzie szum silników zagłuszał ich słowa. Ich żony siedziały z przodu, wciąż nerwowe i spięte, a dzieci spały lub oglądały książeczki. Najgorzej mieli ochroniarze, którzy wiedzieli, że jeżeli w Iranie coś pójdzie nie tak, to zginą całkiem niepotrzebnie. Jeden z nich siedział w środku kabiny i odkrył, że jego siedzenie jest wilgotne. Nie wiedział co to, ale było czerwone i lepiące się. Jakiś keczup albo sok pomidorowy? Rozdrażniony ruszył do łazienki i umył po tym świństwie ręce, zabierając ręcznik, żeby wytrzeć siedzenie. Gdy skończył, rzucił go na siedzenie obok i usiadł z powrotem, spoglądając na góry za oknem. Zastanawiał się, czy zobaczy jeszcze kiedyś wschód słońca, nie zdając sobie sprawy, że właśnie sam ograniczył ich liczbę do dwudziestu. * * * - O, mamy analizę głosów - powiedział sierżant. - To zastępca dowódcy ich sił powietrznych i dowódca 2. Korpusu. Z rodzinami - dodał. Rozszyfrowanie zajęło dwie godziny od chwili przechwycenia wiadomości. - Na odstrzał? - zapytała pani porucznik. Szybko się uczy, pomyśleli pozostali. - Do pewnego stopnia tak - potwierdził major Sabah. - Trzeba sprawdzić, czy nie będzie kolejnego samolotu z Teheranu wkrótce po lądowaniu Gulfstreama. - Dokąd, majorze? - A właśnie, oto jest pytanie, pani porucznik. - Sudan? - podrzucił sierżant. To była jego druga tura w Palmie. - Też bym tak obstawiał, sierżancie - zgodził się Sabah. - Potwierdzenia dostarczy monitorowanie wylotów z Bagdadu. - Mimo całego doświadczenia major nie miał pojęcia, dokąd może to wszystko prowadzić, choć powiadomił już swoich przełożonych, że coś się dzieje. * * * Dwadzieścia minut później wstępny raport trafił z King Chalid do Fort Meade w stanie Maryland. Agencja Bezpieczeństwa Narodowego przesłała go światłowodową linią do Langley, gdzie trafił do komputerów systemu szyfrowego Mercury i po rozkodowaniu do Centrum Operacyjnego CIA, sali 7-F-27 starego budynku dyrekcji. Dyżur w centrali pełnił tego wieczoru Ben Goodley, szybko pnący się w górę w hierarchii wydziału wywiadu, od niedawna w randze Narodowego Oficera Wywiadu, ale z powodu najniższego starszeństwa wśród NOW zepchnięty na psią wachtę. Goodley zwrócił się do dyżurnego eksperta bliskowschodniego, wręczając mu raport, gdy tylko całość wyszła z drukarki. - Początek końca - zwięźle ujął ocenę sytuacji ekspert, dochodząc do końca trzeciej strony. Konstatacja nie była specjalnie odkrywcza, do przyjemnych też nie należała. - Nie ma wątpliwości? - upewnił się jeszcze Ben, choć sam żadnych nie żywił. - Mój drogi chłopcze - specjalista miał dokładnie dwadzieścia lat więcej stażu w Firmie od swego przełożonego - przecież nie pojechali do Teheranu na zakupy. - Wysyłamy SOW? - Goodley miał na myśli Specjalną Ocenę Wywiadu, dokument używany do przekazywania wiadomości o wielkiej wadze dla spraw bezpieczeństwa narodowego, zwykle oznajmiający nowe sytuacje kryzysowe. - Chyba tak. Rząd iracki pada. - To nie była niespodzianka. - Trzy dni? - Najwyżej. Goodley wstał zza biurka. - Dobra, chodźmy to napisać. Rozdział 17 Odrodzenie Tak się zwykle składa, że ważne rzeczy dzieją się w najmniej odpowiednich chwilach. Czy to urodziny dziecka, czy zagrożenie bezpieczeństwa narodowego, przeważnie tego typu zdarzenia zaskakują ludzi we śnie lub podczas choroby. W tym przypadku nic na to nie można było poradzić. CIA nie miała nikogo na miejscu, żeby sprawdzić wiadomość pochodzącą z nasłuchu i chociaż był to region, którym Firma była w najwyższym stopniu zainteresowana, nic nie mogli zrobić. Media na razie niczego nie podawały i CIA będzie jak zwykle udawała, że nic nie wie. Dzięki temu raz jeszcze opinia publiczna utwierdzi się w przekonaniu, że agencje prasowe są sprawniejsze w pozyskiwaniu wiadomości od CIA. Nie zawsze tak w rzeczywistości bywało, ale zdarzało się tak, i to częściej, niż Goodley był w stanie zaakceptować. SOW była krótka. Nie warto było się rozpisywać, a wnioski też były oczywiste. Po pół godziny dokument był gotów. Drukarka wypluła jedną kopię do akt wewnętrznych CIA, a sam dokument został rozesłany modemem przez bezpieczne linie do zainteresowanych agencji rządowych. Obaj dyżurni wrócili do Centrali. * * * Gołowko powoli otworzył oczy. Aerofłot kilka miesięcy temu kupił dziesięć Boeingów 777 do obsługi linii transatlantyckich. Były dużo wygodniejsze i mniej się psuły od samolotów własnej produkcji, którymi latał przez lata, ale tak długi lot na dwóch silnikach, niechby i amerykańskich, ale tylko dwóch, zamiast czterech, napawał go niepokojem. Fotele były jednak wygodne, przynajmniej w pierwszej klasie, a wódka, którą zamówił zaraz po starcie okazała się wyśmienitej marki. Połączenie tych dwóch czynników dało mu pięć i pół godziny snu, zanim towarzyszące zwykle podróży poczucie dezorientacji wybiło go ze snu nad Grenlandią. Jego ochroniarz na sąsiednim fotelu nadal spał. Stewardesy pewnie też spały gdzieś z tyłu na składanych fotelach. Kiedyś wszystko wyglądałoby inaczej. Leciałby specjalnym samolotem, miałby do dyspozycji komplet urządzeń łączności, dający mu natychmiast znać o wydarzeniach rozgrywających się w najdalszych zakątkach globu, tak szybko, jak w Moskwie nadążano by z wysyłaniem szyfrówek. Ale od samej świadomości gorsze było to, że naprawdę coś się działo. Irak i Chiny. Dobrze, że chociaż jedno gorące miejsce oddziela od drugiego tak duża odległość. No tak, pomyślał Gołowko, ale z Moskwy do Waszyngtonu jest jeszcze dalej: cała noc samolotem. Zastanawiając się nad tym, doszedł do wniosku, że bardzo potrzebuje snu. * * * Najtrudniejszą sprawą wcale nie było wydostanie generałów z Iraku. O wiele bardziej skomplikowany okazał się przerzut z Iranu do Sudanu. Dawno już żadnemu irańskiemu samolotowi nie pozwolono na przelot nad Arabią Saudyjską, chyba że w czasie pielgrzymki do Mekki. W tej sytuacji samoloty musiały latać dookoła Półwyspu Arabskiego, wzdłuż wybrzeża Morza Czerwonego i potem na zachód do Chartumu, co trzykrotnie wydłużało drogę. Następny lot do Bagdadu nie mógł się odbyć, dopóki generałowie nie dotarli na miejsce i nie zadzwonili, przekazując zakodowane hasło, że żyją i mają się dobrze. Załadowanie ich wszystkich w duży samolot i wysłanie całości jednym lotem na trasie Bagdad-Teheran-Chartum byłoby dużo prostsze, ale niemożliwe. Równie niemożliwe jak ominięcie Arabii Saudyjskiej przez Jordanię. To by znacznie skróciło drogę, ale oznaczałoby przelot w niebezpiecznie bliskiej odległości od Izraela, a na to by nie przystali generałowie. I jeszcze względy bezpieczeństwa na miejscu... Sytuacja zaczynała być męcząca. Dla kogoś słabszego niż Darjaei, byłaby wręcz denerwująca. Ale on stał spokojnie przy oknie w zamkniętej części terminalu lotniczego i patrzył na Gulfstreama, który zatrzymał się obok budynku. Otwarto drzwi i kilka osób pośpiesznie wysiadło z niego, przechodząc do schodków drugiego samolotu, stojącego nie opodal. Bagażowi szybko przerzucili niewielkie bagaże pasażerów, zawierające bez wątpienia coś o niewielkiej masie i poręcznego, a o dużej wartości, zapewne biżuterię. Zaledwie parę minut po zakończeniu przeładunku ruszył drugi samolot. Przyjście tutaj tylko po to, żeby zobaczyć tych paru ludzi, przemykających chyłkiem z jednego samolotu do drugiego nie było może zbyt rozsądnym krokiem, ale dla niego te sceny tam na dole stanowiły ukoronowanie dwudziestu lat wysiłków. Mahmud Hadżi Darjaei był sługą bożym, pozostał jednak na tyle człowiekiem, by pragnąć ujrzeć owoce, jakie przynosi jego trud. Całe życie służył temu celowi, a przecież czekała go jeszcze druga połowa pracy, kto wie, czy nie trudniejsza. A życie przeciekało przez palce... Jak każdemu człowiekowi, napomniał się Darjaei. Życie ucieka, co sekundę, co minutę, co dzień zostaje go mniej, ale siedemdziesięciolatkowi wydaje się, że jego czas ucieka szybciej. To tak, jak z klepsydrą - im mniej piasku zostało, tym szybciej zdaje się sypać. Popatrzył na swoje ręce, na blizny i zmarszczki, którymi je życie naznaczyło. Część z nich była naturalna, część nie. Dwa palce złamali mu ludzie Savaku, tajnej policji szacha, szkolonej przez Izraelczyków. Pamiętał ten ból. Jeszcze lepiej pamiętał późniejsze spotkanie z dwoma ludźmi, którzy go wówczas przesłuchiwali. Nie powiedział ani słowa. Po prostu stał tam jak posąg i patrzył, jak tych dwóch wywlekają pod mur. Naprawdę nie odczuwał żadnej satysfakcji. Byli tylko funkcjonariuszami, wykonywali rozkazy innych. Nie czuli nic osobistego do ludzi, których torturowali, do niego też nie odczuwali żadnej nienawiści. Byli tylko narzędziem. Mułła podszedł do każdego z nich, pomodlili się, bo odmówienie im szansy na pojednanie się z Allachem przed śmiercią byłoby grzechem, a z resztą, co to zmieniało? W końcu to tylko mały krok w podróży życia, choć ich podróż okazała się dużo krótsza od jego. Całe życie przyświecał mu jeden cel. Chomeini schronił się na wygnaniu we Francji, w przeciwieństwie do Darjaeiego. Ten pozostał w kraju, z ukrycia kierując ruchem w imieniu swego przywódcy. Dzięki temu przeżył, bo aresztowano go właściwie przypadkiem, nic nie powiedział na przesłuchaniach, a działał na tyle samotnie, że nie miał kto na niego donieść. Wypuścili go. To był błąd szacha, jeden z wielu, które go w końcu doprowadziły do upadku. Szach nie potrafił się zdecydować. Był zbyt liberalny, by szyicki kler mógł go zaakceptować, a równocześnie zbyt reakcyjny, jak na gusta jego zachodnich popleczników. Siedział okrakiem na barykadzie i próbował znaleźć na jej szczycie jakieś miejsce dla siebie w kraju, gdzie człowiek ma tylko dwie możliwości do wyboru. A właściwie tylko jedną, poprawił się Darjaei, gdy samolot zniknął za horyzontem. Irak próbował tej drugiej drogi, bez Boga, i proszę, dokąd go to zaprowadziło. Hussajn zaczął wojnę z Iranem, myśląc, że łatwo pokona słabe i pozbawione władcy państwo. Nic z tego nie wyszło. Potem spróbował sięgnąć na południe i oberwał po łapach jeszcze gorzej, a wszystko to w poszukiwaniu doczesnej, przemijającej władzy. Z nim było inaczej. Nigdy nie stracił z oczu swego celu, tak jak Chomeini. Mimo jego śmierci, dzieło boże nadal się dokonuje. Jego cel leżał tam, na zachodzie, za daleko, by go zobaczyć, ale był tam na pewno. Święte miasta: Mekka, Medyna i Jerozolima. W tych dwu pierwszych był, w ostatnim nie. Jako młody i pobożny chłopiec chciał zobaczyć Skałę Abrahama, ale coś, już teraz nie pamiętał co, stanęło im wtedy na przeszkodzie i nie pojechali tam z ojcem. Może kiedyś? Widział natomiast miasto, w którym urodził się Prorok, odbył oczywiście pielgrzymkę i to wiele razy, mimo politycznych i religijnych sporów, które dzieliły Iran i Arabię Saudyjską. Chciał tam pojechać raz jeszcze, by pomodlić się w cieniu Kaaby. A może po coś więcej? Był tytularnym szefem państwa, ale to mu nie wystarczało. Nie chciał nic dla siebie, o nie. Dążył do wyższych celów. Obszar, na którym wyznawano islam, rozciągał się od zachodnich krańców Afryki po wschodnie krańce Azji, jeśli nie liczyć enklaw muzułmańskich w Europie, jak Bośnia, czy Albania. To była potężna siła, ale od tysiąca lat nie miała ona jednolitego przywódcy i jednego celu. Darjaei żałował takiego stanu rzeczy. Przecież był tylko jeden Bóg i jedno Słowo Boże, a mimo to nie mogli się porozumieć. To musiało smucić bardzo Allacha. Była tylko jedna przyczyna, dla której cała ludzkość pozbawiona była szansy na poznanie Prawdziwej Wiary i gdyby udało mu się to zmienić, być może mógłby zmienić cały świat i przyprowadzić całą ludzkość do stóp tronu Boga. Ale to wymagało... Świat był tylko światem, niedoskonałym instrumentem, w którym niedoskonałe zasady rządziły zachowaniem niedoskonałych ludzi, ale takim go Allach stworzył i nie jemu to zmieniać. Gorzej, że znajdą się ludzie, którzy będą przeciwstawiali się wszystkiemu co zrobi. I to, co gorsza, zarówno wśród niewiernych, jak i wśród wiernych, co napawało go raczej smutkiem niż gniewem. Darjaei nie czuł nienawiści do Saudyjczyków i reszty sąsiadów zza Zatoki Perskiej. To nie byli źli ludzie. Wszyscy byli wiernymi i chociaż dzieliły ich z nim, i z jego krajem spory i różnice, nigdy nie odmówili mu prawa do odwiedzenia świętych miejsc. Ich wiara nie była prawdziwą wiarą i nic na to nie można było poradzić. Obrośli w tłuszcz i bogactwo, toczył ich rak zepsucia, temu akurat można było zaradzić. Darjaei musiał opanować Mekkę, jeśli chciał odrodzić islam. By to osiągnąć, Iran musiał stać się mocarstwem, a to oznaczało robienie sobie wrogów. Ale to nie było nic nowego, a on właśnie wygrał pierwszą bitwę. Gdyby tylko nie trwało to aż tak długo. Darjaei często mówił o cnocie cierpliwości, ale to było zadanie na całe życie, a on miał już siedemdziesiąt dwa lata i nie chciał skończyć jak jego duchowy ojciec, którego zabrakło, zanim wykonali choćby pierwszy krok na długiej drodze do ich wielkiego celu. Darjaei był gotów wiele poświęcić i wielu rzeczy dokonać dla realizacji idei zjednoczenia islamu. Sam jeszcze nie do końca zdawał sobie sprawę z ogromu zadania, którego się podjął, bo nie zadał sobie jeszcze wszystkich pytań. Ale cel był tak szczytny i tak czysty, a on miał tak mało czasu na jego osiągnięcie, że z góry godził się wejść w ciemność, by go osiągnąć. Dobrze. Odwrócił się od okna i wyszedł z sali, kierując się do samochodu. A więc wszystko się zaczęło. * * * Ludziom wywiadu nie płaci się za wiarę w zbiegi okoliczności, a oni w dodatku mieli mapy i zegarki. Znali zasięg Gulfstreama na jednym tankowaniu, a odległości do pokonania były łatwe do obliczenia. AWACS raportował, że samolot kieruje się z Teheranu na południe. Sygnały transpondera podawały typ samolotu, radar podawał prędkość, kurs i wysokość - w tej chwili pułap ekonomiczny, 15.000 metrów. Sprawdzili rozkład obu lotów w czasie, a kurs powiedział im jeszcze więcej. - Sudan - potwierdził domysł sierżanta major Sabah. Mogli polecieć gdzie indziej. On osobiście wolałby na ich miejscu Brunei, ale nie, Brunei było za daleko od Szwajcarii. Bo przecież pieniądze pewnie spoczywały w szwajcarskich bankach, gdzieżby indziej. Po stwierdzeniu tego wszystkiego wysłali sygnał do Ameryki, do Langley. * * * Placówka CIA w Chartumie była bardzo mała. Właściwie składała się tylko z szefa placówki, dwóch agentów terenowych i sekretarki do wspólnego użytku z sekcją łączności ABN. Szefem był na szczęście dobry agent, który potrafił zwerbować wielu Sudańczyków. Zresztą rząd Sudanu i tak nie miał nic do ukrycia, a w dodatku był za biedny na to, by wzbudzić nadmierne zainteresowanie. Kiedyś wykorzystywali swoje geograficzne położenie, by bawić się w kotka i myszkę ze Wschodem i Zachodem, napuszczając je na siebie i inkasując pieniądze z obu stron, ale wraz z końcem zimnej wojny ta lukratywna gałąź gospodarki narodowej uschła nieodwołalnie, jak dla większości krajów trzeciego świata, żyjących z walki o wpływy pomiędzy supermocarstwami. Teraz Sudan musiał polegać na własnych zasobach, które były właściwie żadne. Władający krajem wyznawali islam i grali na tym, hałaśliwym głoszeniem wiary, wyciągając pomoc od braci, głównie Iranu i Libii, bo bogatym krajom Zatoki los Sudanu jakoś nie spędzał snu z powiek. Ta gra była nie mniej ryzykowna niż poprzednio, bo choć pieniędzy trafiało sporo, to wraz z nimi przychodziły żądania nawracania animistycznych pogan na południu, a to groziło destabilizacją w kraju. Co gorsza, pieniądze trafiały też bezpośrednio do kleru, rozbudzając wśród niego ambicje polityczne. Mułłowie wiedzieli zdecydowanie za dużo o prawdziwym poziomie wiary władających krajem i mogli kiedyś spróbować ich zastąpić przy poparciu hojnych sponsorów. Na razie jednak było im to na rękę, bo woleli być wierzący i bogaci, niż wierzący i biedni. W rezultacie dla Amerykanów z ambasady w Chartumie sytuacja była kompletnie nieprzewidywalna. Jednego dnia Chartum był dla nich bezpieczny, bo kasa rządowa była pełna i fundamentalistom zakładano kaganiec. Innego dnia, gdy skarb świecił pustkami, spuszczano ich z łańcucha, by sponsorzy widzieli, jak władze niechętne są Zachodowi i wsparli datkami tę dzielną postawę. W tej chwili na szczęście skarb był chyba pełen i Amerykanie musieli się obawiać tylko skutków zatrucia środowiska i okropnego klimatu, które nawet bez zagrożenia terrorystycznego bezapelacyjnie lokowały placówkę chartumską w ostatniej dziesiątce poszukiwanych posad w amerykańskiej służbie zagranicznej. Dla szefa placówki był to awans, ale na wszelki wypadek zostawił żonę z dwojgiem dzieci w domu, w Wirginii, jak większość personelu ambasady. Jakby tego wszystkiego było mało, AIDS szerzył się jak pożar na prerii, co właściwie pozbawiało ich jakichkolwiek nocnych rozrywek i stanowiło poważny problem w razie jakiegokolwiek wypadku wymagającego transfuzji. Lekarz wojskowy przydzielony do ambasady bardzo się tym martwił. Szef placówki otrząsnął się z niewesołych myśli. Ta nominacja oznaczała dla niego spory awans, w dodatku miał widoki na dalszą karierę, gdyż ostatnio udały mu się dobre werbunki. Zwłaszcza jeden z nich mógł mu bardzo pomóc się wyrwać z tego zadupia: wysoko postawiony urzędnik sudańskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, który miał wgląd we wszystko, czym zajmuje się rząd. To nie wina szefa placówki, że ten akurat nie zajmował się niczym, co interesowałoby biurokratów z Centrali. W końcu lepiej wiedzieć wszystko o niczym, niż nie wiedzieć nic o wszystkim, prawda? Przydzielonym właśnie zadaniem będzie się musiał zająć osobiście. Sprawdził czas i odległość na mapie i zdecydował, że zdąży jeszcze zjeść obiad, zanim będzie musiał jechać na lotnisko, leżące zaledwie parę kilometrów od centrum miasta. Ochrona lotniska była typowo afrykańska, więc bez trudu znalazł sobie miejsce z dobrym widokiem i to w cieniu. Rządowy terminal łatwiej było nadzorować niż rejsowy, zresztą półmetrowy teleobiektyw pozwalał prowadzić obserwację z naprawdę bezpiecznej odległości. Miał jeszcze wystarczająco dużo czasu, żeby sprawdzić, czy wszystko w aparacie jest ustawione jak należy. Wibracja telefonu komórkowego zawiadomiła go, że samolot już jest na podejściu do lądowania, co potwierdziło pojawienie się kolumny limuzyn, wyglądających na rządowe. Przypomniał sobie twarze z fotografii przysłanych z Langley. Dwóch irackich generałów, tak? No cóż, po śmierci Saddama wcale to nie dziwi. W zawodzie dyktatora problem polega na tym, że nie przewiduje się w nim emerytury dla ludzi z samej góry. Biały samolot dyspozycyjny osiadł na pasie, wznosząc chmurkę pyłu i dymu z opon. Szef placówki złapał go w obiektyw i pstryknął kilka zdjęć, by upewnić się, że silniczek przewijający film działa. Teraz martwił się tylko, że maszyna stanie pod takim kątem, że zasłoni mu widok na wysiadających pasażerów. Nic na to właściwie nie mógł poradzić. W końcu Gulfstream stanął i otworzyły się drzwi. Dokładnie w środku celownika na matówce wizjera. Szef placówki nacisnął migawkę i przytrzymał ją, robiąc kilka zdjęć zebranym dla powitania gości urzędnikom średniego szczebla. Z tego, kto rozdawał uściski, a kto rozglądał się uważnie po okolicy, jasno można było wyczytać, kto jest VIP-em, a kto ochroną. Jeszcze parę klatek. Jedną twarz rozpoznał na pewno, tę drugą prawdopodobnie. Po paru minutach było po wszystkim, goście wsiedli do samochodów i odjechali, ale szef nie martwił się tym, dokąd się udali. Od tego ma agenturę. Zostało jeszcze osiem klatek, więc zrobił parę zdjęć samolotu, w którym właśnie uzupełniano paliwo. Postanowił poczekać chwilę i przekonać się, co się będzie dalej z nim działo. Po trzydziestu minutach załoga uruchomiła silniki i odleciała, a on wrócił do ambasady. Rzucił rolkę filmu do wywołania jednemu z podwładnych, a sam podniósł słuchawkę i wykręcił numer w Langley. * * * - Potwierdzenie - powiedział Goodley, zbliżający się do końca dyżuru. - Dwóch irackich generałów wylądowało pięćdziesiąt minut temu w Chartumie. Czyli rzeczywiście wieją. - Masz szczęście, Ben, bo to potwierdza twoją SOW - odparł dyżurny specjalista. - Mam nadzieję, że potraktują ten nagłówek poważnie. Ben uśmiechnął się. - Tym niech się już martwi następna zmiana. - Cholera, nie jest dobrze - zasępił się specjalista. Nie trzeba być szpiegiem od dwudziestu paru lat, żeby na to wpaść. - Zdjęcia idą! - krzyknął dyżurny łącznościowiec. * * * Pierwsza rozmowa odbyła się z Teheranem. Darjaei kazał ambasadorowi nakreślić sprawę najjaśniej, jak to było możliwe. Iran bierze na siebie wszelkie wydatki. Gościom należy zapewnić jak najlepsze warunki. Całościowy koszt nie będzie zbyt duży, ale tym dzikusom imponuje byle co. Dziesięć milionów dolarów, w końcu co to za pieniądze, powinny pokryć wszelkie koszty z nawiązką. Telefon od ambasadora potwierdził, że pierwszy przerzut odbył się bez problemów i że samolot jest w drodze powrotnej. To dobrze. Może teraz Irakijczycy zaczną mu ufać. Eliminacja tych bydlaków sprawiłaby mu wiele osobistej radości, ale to się zawsze da jeszcze załatwić. Na razie dał słowo, a poza tym nie chodziło mu o osobistą satysfakcję. Zanim odłożył słuchawkę minister lotnictwa ściągał już kolejny samolot, mający odebrać następną grupę. Im szybciej się to załatwi, tym lepiej. * * * Badrajn był tego samego zdania. Ucieczka musi wyjść na jaw, jeśli nie jutro, to za dwa dni, nie później. Pozostawiali zbyt starych, by znieść emigrację i zbyt nisko postawionych, by się wystarczająco nakradli. Jedni i drudzy nie będą zachwyceni rolą kozłów ofiarnych i jeżeli dowiedzą się o ewakuacji, mogą próbować w niej przeszkodzić. Jemu wydawało się to jasne, ale im jakby nie do końca. Zamiast popędzić ich do wyjazdu, ta myśl zdawała się ich przepełniać nie do końca sprecyzowaną obawą, która podsycała z kolei strach przed przyszłością. Stali na pokładzie okrętu płonącego u obcego, wrogiego wybrzeża i nie umieli pływać. Jeszcze nie tonęli, ale okręt płonął - o tym musi ich przekonać. * * * Ryan zaczynał się już przyzwyczajać do dyskretnego pukania, które budziło go rano. To w końcu przyjemniejsze niż ostre tony radiobudzika, które rozpoczynały jego dzień w domu. Otworzył oczy, potem wstał, założył szlafrok, przeszedł parę metrów do drzwi, odebrał gazety i rozkład zajęć. Potem skierował się do łazienki, a z niej do salonu, skąd usłyszał, że jego żona też rozpoczyna dzień. Jack zaczynał tęsknić za dniami, kiedy po prostu czytał gazety. "Washington Post" nie był może tak pasjonujący, jak dokumenty wywiadu, leżące teraz rano na jego stole, ale pisywał nie tylko o rzeczach związanych z rządzeniem i pozwalał mu być na czasie ze wszystkim, co się działo wokół. Tym razem jednak jego wzrok przyciągnęła szara koperta z nadrukiem SOW. Wewnątrz znalazł spięty plik kartek. Wyjął go z koperty i potarł powieki, zanim się zabrał do czytania. Cholera. Fakt, mogło być gorzej. Przynajmniej nie zawracali mu głowy po nocy, komunikując coś, czego i tak nie mógł zmienić. Zajrzał do planu. Aha, Scott przyjdzie omówić to zagadnienie. Dobrze. Weźmie ze sobą tego Vasco. Fajnie, facet ma łeb na karku. I co jeszcze ciekawego na dzisiaj? Przeleciał wzrokiem po stronie. Gołowko? Zaraz, to już dzisiaj? Dobrze, wreszcie jakaś odmiana. Krótka konferencja prasowa, na której przedstawi kandydaturę Bretano na sekretarza obrony. A tu lista przewidywanych pytań i wskazówki od Arnie'ego. Pytania o Kealty'ego ignorować, póki się da. "Niech Kealty i jego oskarżenia spokojnie umrą sobie w kąciku". Piękne, na cytat jak znalazł. Nalał sobie trochę kawy. Boże, ileż musiał się nawojować, żeby wywalczyć przywilej nalewania sobie swojej własnej kawy w taki sposób, żeby stewardzi Marynarki nie poczuli się osobiście dotknięci! Miał nadzieję, że nie będą urażeni, ale przywykł to robić sam i głupio się czuł, gdy mu usługiwano. Osiągnęli tyle, że teraz stewardzi tylko nakrywają do śniadania i zostawiają Ryanów samym sobie. - Dzień dobry, Jack. - W salonie pojawiła się Cathy. Pocałował ją i uśmiechnął się. - Dzień dobry, kochanie. - No i jak tam świat, nie zatrzymał się przez noc? - spytała, sięgając po kawę. To oznaczało, że dziś nie będzie operować. Zwykle w dni, kiedy miała komuś grzebać w oku, unikała kawy, by kofeina nie powodowała drżenia dłoni w czasie operacji. Brr, wizja dłubania komuś w gałce ocznej zawsze wywoływała u niego dreszcz, nawet jeśli teraz używało się do tego nie skalpela, a lasera. - Wygląda na to, że rząd Iraku pada. - A nie padł w zeszłym tygodniu? - To był tylko pierwszy akt. Dzisiaj zaczął się akt trzeci. - Albo i czwarty, któż to wie? Zastanawiał się, jaki będzie akt piąty. - To ważne? - Możliwe. Co masz dziś w planie? - Klinikę i parę badań, naradę budżetową z Katzem. - Aha. - Jack przeniósł wzrok na "Rannego ptaszka", wybór wycinków z głównych gazet kraju. Kątem oka zauważył, że Cathy przegląda jego plan dnia. - Gołowko? Czy to nie ten, z którym rozmawialiśmy w Moskwie? Ten co żartował o przystawianiu ci pistoletu do głowy? - To nie był żart - odparł Ryan. - To się naprawdę zdarzyło. - Daj spokój! - Potem mi powiedział, że broń nie była nabita. - Jack wciąż zastanawiał się, czy Gołowko powiedział prawdę. - To było naprawdę? - zapytała z niedowierzaniem. Prezydent spojrzał na nią i uśmiechnął się. Ciekawe, że teraz wydawało mu się to niezłym kawałem. - No cóż, był na mnie wtedy nieźle wkurzony, dopiero co pomogłem wybrać wolność przewodniczącemu KGB. - Wiesz co, Jack? Nigdy nie wiem, kiedy żartujesz, a kiedy mówisz poważnie - powiedziała, biorąc poranną gazetę. Jack zastanowił się przez chwilę. Formalnie rzecz biorąc, Pierwsza Dama była cywilem, zwykłym obywatelem. Zwłaszcza taka Pierwsza Dama, jak Cathy, która nie była typową żoną polityka, bluszczem okręcającym bujne drzewo jego kariery, tylko praktykującym lekarzem, którego polityka pociągała równie silnie, co jego seks grupowy. Jako zwykły obywatel nie miała dostępu do tajemnic państwowych, ale przecież każdy człowiek może mieć potrzebę zwierzyć się z czegoś komuś i to brano pod uwagę. W końcu jej opinia ma tę samą wartość, co jego i chociaż może się nie znać na polityce zagranicznej, codziennie musi podejmować decyzje nawet w silniejszym stopniu wpływające na życie ludzi, niż jego. Prezydent rzadko widzi tych, którzy płacą za jego błędy, a ona, gdyby jakiś popełniła, dowie się o tym od razu. - Cathy, myślę, że zbliża się czas, byś dowiedziała się w czym tkwiłem przez te wszystkie lata. Na razie powiem ci tylko tyle, że owszem, była taka chwila, w której Gołowko celował mi w głowę z pistoletu na lotnisku w Moskwie, a było to wtedy, gdy pomogłem w ucieczce dwóm radzieckim dygnitarzom. Jednym z nich był szef KGB. Spojrzała na niego i pomyślała znowu o tych koszmarach sennych, które nawiedzały jej męża kilka lat temu, przez całe miesiące nie pozwalając mu zmrużyć oka. - I gdzie oni teraz są? - zapytała. - Gdzieś w rejonie Waszyngtonu, nie pamiętam dokładnie gdzie. - Jack przypomniał sobie, jak słyszał, że Katierina Gierasimowa, córka dezertera, zaręczyła się ze spadkobiercą sporej fortuny z okolic Winchester. No cóż, udało jej się zamienić jedną formę uprzywilejowanego życia na drugą. Nawet bez tego, za pieniądze, jakie płaciła im Firma, mogli żyć całkiem nieźle. Cathy przywykła do kawałów Jacka. Jak większość mężczyzn, lubił snuć mocno przesadzone opowiastki o swoich przewagach, a skłonność tę dodatkowo uwypuklało irlandzkie pochodzenie. Tym razem zwróciło jej uwagę, że opowiada o tym całkiem beznamiętnie, jak o meczu baseballowym. Nie widział jej wzroku wbitego w tył jego głowy. Tak, zdecydowanie chciałabym o tym usłyszeć, postanowiła, ale właśnie na progu salonu pojawiły się dzieci. - Tato! - wrzasnęła Katie, zauważając najpierw Jacka. - Mamusiu! - dopełniła po sekundzie. Od tej chwili wszystkie sprawy świata zeszły na dalszy plan. Katie była już ubrana do przedszkola. Jak większość małych dzieci, wstała w dobrym humorze. - Cześć. - Następna była Sally, wyraźnie naburmuszona. - Co się dzieje? - zapytała Cathy. - Ci wszyscy ludzie, czy oni się tu ciągle muszą kręcić? Człowiek nie może pobyć sam nawet przez chwilę! - wykrzyczała, sięgając po szklankę soku. I w dodatku nie miała ochoty na płatki Frosted Flakes, wolałaby Just Right, ale trzeba by po nie zejść na dół, do kuchni. - Czuję się jak w hotelu, a nie w domu! - Aha - Cathy nauczyła się już czytać między wierszami - to z czego będzie dziś ta klasówka? - Matma - przyznała się Sally. - Uczyłaś się? - Pewnie, mamo. Jack nie włączał się. Zalał mlekiem płatki Katie. Pojawił się Jack junior i z miejsca włączył telewizor na Cartoon Network, gdzie leciały akurat kreskówki ze Strusiem Pędziwiatrem. Całe szczęście, że Katie też lubiła Strusia, więc nie doszło do wojny. Na zewnątrz dzień zaczynał się też dla innych. Łącznik z CIA dopracowywał szczegóły podsumowania wydarzeń na poranną odprawę, której wszyscy się obawiali. Strasznie ciężko było prezydentowi dogodzić. Konserwator doglądał jakichś prac. W łazience kamerdyner układał ubrania dla prezydenta i Pierwszej Damy. Pod bramę zajeżdżały samochody, mające odwieźć dzieci do szkół. Dodatkowe patrole policji stanu Maryland wyjeżdżały na trasę do Annapolis, którą miały jechać dzieci. Piechota morska szykowała śmigłowiec, Pierwsza Dama miała udać się nim do pracy - tego problemu wciąż nie udawało się inaczej rozwiązać. Cała maszyneria została puszczona w ruch. * * * Gus Lorenz dotarł do swego biura wcześniej, by odebrać telefon z Afryki. Wczoraj wieczorem zadzwonił do agenta, który miał dla niego kupić małpy i, nie zastawszy go, kazał oddzwonić do siebie z samego rana. Gdzie są do cholery te małpy? Okazało się, że dostawca sprzedał zamówioną dla nich partię komu innemu, ponieważ Centrum spóźniło się dwa dni z płatnością. Teraz trzeba będzie poczekać, aż złapią w dżungli kolejną partię, co może potrwać około tygodnia. Lorenz był bardzo zawiedziony. Miał nadzieję, że jeszcze w tym tygodniu rozpocznie prace. Zaczął coś mazać na bloku, zastanawiając się, kto też u diaska mógł go podkupić? I po co temu komuś było tyle małp? Czyżby Rousseau z Paryża wpadł na ten sam pomysł co on? Trzeba będzie do niego potem zadzwonić, ale to już po porannym obchodzie. Dobra wiadomość, wieźli tam do niego tę pielęgniarkę, to przy okazji... Cholera, niedobrze. WHO donosi, że samolot się rozbił, wszyscy zginęli. Szkoda. Dobrze przynajmniej, że nie było nowych przypadków. Okres inkubacji wprawdzie jeszcze całkiem nie minął, ale nie stwierdzono nawet podejrzeń, a nie tylko pełnoobjawowych chorych. Miejmy nadzieję, że tak już zostanie. Ten cholerny szczep jest chyba najpaskudniejszy ze wszystkich odmian wirusa ebola. Nie wiadomo, czy to koniec, bo nosiciel nadal nie został schwytany i może jeszcze kogoś zarazi. Ustalenie nosiciela wirusa będzie chyba jeszcze trudniejsze niż nosiciela malarii. Przecież sama nazwa, dosłownie "złe powietrze" po włosku, wskazuje na to, że to właśnie powietrze roznosi tę drugą chorobę. Miejmy nadzieję, że gdzieś gnije w lesie, albo jakaś ciężarówka zabiła to bydlę. Wzruszył ramionami. Tak też mogło być. * * * Zmniejszenie dawki morfiny spowodowało, że siostra Jeanne Baptiste powróciła do stanu półjawy. Była na tyle przytomna, żeby wiedzieć, że ją boli, ale nie rozumiała, co się wokół niej dzieje. Ból był jednak jej głównym odczuciem, a najgorsze było to, że doskonale wiedziała, co oznacza każda jego fala. Najgorszy był ból w jamie brzusznej, gdzie choroba unicestwiała przewód pokarmowy na całej jego dziesięciometrowej długości, dosłownie pożerając delikatne tkanki, mające przerabiać jedzenie na składniki odżywcze. Czuła się tak, jakby całe jej ciało kłuto, zgniatano i przypalano jednocześnie. Chciała się poruszyć, zrobić cokolwiek, choćby po to, by przez chwilę zabolało ją co innego, ale okazało się, że jest całkowicie unieruchomiona pasami zapinanymi na rzepy. Na chwilę fala oburzenia przesłoniła ból, ale jedyny zysk z tego był taki, że dostała ataku nudności i drgawek. Zauważywszy to, postać w niebieskim kombinezonie obróciła łóżko wokół osi podłużnej, dzięki czemu mogła wymiotować do podstawionego tam wiadra. Spojrzała na wymiociny, składały się głównie z czarnej, martwej krwi. Ten widok znowu odsunął od niej na chwilę ból, ale też była już całkiem pewna, że tego nie przeżyje, że choroba zaszła za daleko, że jej ciało umiera. Zaczęła się więc modlić o jak najszybsze zesłanie śmierci, która przyniesie ulgę w cierpieniach. Gdzie się podziała Maria Magdalena? Czy była skazana na umieranie w samotności? Zakonnica popatrzyła na człowieka w niebieskim kombinezonie, szukając znajomej twarzy za szybą maski, ale oczy, choć przyjazne i współczujące, należały do nie znanego jej człowieka. A kiedy pojawił się drugi, język, w którym się porozumiewali, także nie był jej znany. Ten drugi najpierw sprawdził, czy ramię zakonnicy jest całkowicie unieruchomione. Potem jeszcze poprosił sanitariusza, by dla pewności je przytrzymał. Dwie silne ręce ujęły jej ramię. Sam ostrożnie ustawił się tak, by, nawet w przypadku bardzo gwałtownego ruchu, trzymać igłę z dala od rąk pomocnika. Popatrzył chwilę na ramię, wybierając żyłę, w końcu decydując się na jedną z nich. Miał szczęście i pewnie dużo praktyki, bo już za pierwszym razem wprowadził igłę prosto do żyły. Krew była ciemna, dużo ciemniejsza, niż normalnie. Po napełnieniu odłączył strzykawkę, zatkał i ostrożnie wstawił do pojemnika, skąd po kolei wyjmował jeszcze trzy. W końcu wyjął igłę i przytknął tampon ze spirytusem. Ranka krwawiła nadal. Sanitariusz rozluźnił chwyt, zauważając, że nawet tak krótki ucisk pozostawił na ramieniu zakonnicy rozległe siniaki. Przybysz zakrył pudełko pokrywką i wyszedł, a jej opiekun podszedł do ściany i nad umywalką w rogu dokładnie opłukał ręce w roztworze jodyny. Wszyscy przeszli bardzo dokładne szkolenie, wyjaśniające, jak niebezpieczna będzie to służba, ale mało kto w to wierzył, mimo filmów, slajdów i wykładów. Kilka minut w tej sali potrafiło przekonać najtwardszego niedowiarka. Wszyscy sanitariusze, w końcu nie dzieci, a zahartowani weterani wojenni, jak jeden mąż modlili się, by Allach zmiłował się wreszcie nad tą pobożną, a tak ciężko doświadczoną kobietą i zabrał ją z tego świata ku przeznaczeniu, które dla niej planował. Śledzenie rozpadu jej organizmu było potwornym przeżyciem. Myśl o tym, że wskutek najmniejszego błędu można jej w tej drodze towarzyszyć, podnosiła im włosy na głowie. Nigdy nie widzieli czegoś podobnego. Ta kobieta jakby się roztapiała od wewnątrz. Nagle jej krzyk spowodował, że odwrócił się znad umywalki, gdzie obmywał ręce. Kobieta miała otwarte oczy, a z szeroko otwartych ust wydobywał się straszliwy krzyk bólu, gęsty, metaliczny w brzmieniu, pełen skargi dziecka męczonego przez samego diabla. Strzykawki pełne krwi trafiły natychmiast do laboratorium, ale pośpiech nie oznaczał wcale mniejszej staranności w obchodzeniu się z nimi. Moudi i dyrektor byli w swoim biurze. Nie musieli przebywać w laboratorium w czasie samej analizy, a poza tym łatwiej było oceniać wyniki bez konieczności noszenia ubrania ochronnego. - Ależ to szybko postępuje. - Dyrektor pokręcił głową w zadumie. - Tak, ebola po prostu zalewa system odpornościowy organizmu, jak fala przypływu - zgodził się Moudi. Na ekranie komputera pojawił się obraz spod mikroskopu elektronowego, pełen tworów o kształcie pastorału. W polu widzenia znajdowało się kilka przeciwciał, ale wyglądały jak owce w stadzie lwów i, bez wątpienia, miały podobne możliwości działania. Krwinki były w większości zaatakowane i zniszczone. Gdyby mieli możliwość pobrania próbek organów wewnętrznych, przekonaliby się, że śledziona zmieniła się w coś, co przypominało twardą kauczukową piłeczkę, pełną białych kryształków, które stanowiły kapsuły transportowe dla wirusów. Swoją drogą, nie od rzeczy byłoby robić co jakiś czas laparoskopię i badać, co też ebola wyprawia z wewnętrznymi organami. To mogło jednak przyśpieszyć śmierć pacjentki, a na takie ryzyko nie mogli się zgodzić. Badania wymiocin wykazały skrawki tkanek górnego odcinka przewodu pokarmowego. To było ciekawe, bo skrawki nie tylko były oderwane od narządów, ale w dodatku martwe. Duże części nadal żywego ciała pacjentki były już całkowicie obumarłe i oddzielały się od żywych, w miarę jak organizm toczył daremną walkę o uratowanie tego, co jeszcze żyło. Zakażoną krew rozdzieli się na wirówkach i zamrozi do ewentualnego późniejszego użytku. Wynik badania poziomu enzymów wskazuje, że serce ma wciąż zdrowe, nie tak jak Przypadek Zero. - Dziwne, jak ten wirus różnicuje metody ataku - zauważył dyrektor, śledząc wydruk wyników badań. Moudi popatrzył tylko w przestrzeń, wyobrażając sobie, że przez te wszystkie betonowe ściany słyszy krzyki siostry Jeanne Baptiste. Byłoby aktem niezwykłej łaski pójść tam teraz i po prostu odkręcić kurek na rurce z morfiną, by zabił ją paraliż układu oddechowego. - Myślisz, że ten murzyński chłopak mógł mieć wcześniej kłopoty z układem krążenia? - zapytał dyrektor. - Może. Nikt mnie w każdym razie o tym nie informował. - Funkcje wątroby lecą na łeb, na szyję, tak jak się spodziewaliśmy - zauważył znowu dyrektor znad wydruku wyników badania składu krwi. Wszystkie parametry wychodziły poza średnie, tylko serce jeszcze się trzymało. - Mamy podręcznikowy przypadek, Moudi. - Tak, bez wątpienia. - Ten szczep jest jeszcze silniejszy, niż myślałem - ciągnął dyrektor. - Gratuluję, Moudi. Dobra robota. * * * - ...Anthony Bretano obronił dwa doktoraty na MIT, z matematyki i optyki. Ma za sobą imponujące osiągnięcia w zarządzaniu zakładami przemysłowymi i oczekuję, że będzie równie skuteczny w kierowaniu Departamentem Obrony. - Ryan zakończył odczytywanie przygotowanego wystąpienia i podniósł wzrok znad pulpitu. - Czy są jakieś pytania? - Sir, wiceprezydent Kealty... - Były wiceprezydent, były - przerwał Ryan. - Przecież złożył rezygnację, prawda? - On twierdzi, że nie - upierał się korespondent "Chicago Tribune". - A gdyby twierdził, że dopiero co rozmawiał z Elvisem, też by pan w to uwierzył? - zapytał Ryan, mając nadzieję, że jasno wykłada swój punkt widzenia. Rozejrzał się po sali, szukając reakcji na swoje słowa. Sala znowu była pełna, wszystkie czterdzieści osiem krzeseł było zajęte, a pod ścianami stało jeszcze ze dwudziestu dziennikarzy. Złośliwa uwaga Jacka wywołała zdziwienie, choć również parę uśmiechów. - Dobrze, może wrócimy do pańskiego pytania? - Pan Kealty zażądał powołania specjalnej komisji śledczej dla stwierdzenia stanu faktycznego w sporze z panem. Jak pan na to zareagował? - Sprawę bada w tej chwili Federalne Biuro Śledcze, które jest główną agendą dochodzeniową rządu. Niezależnie od tego, jak naprawdę przedstawia się stan faktyczny, należy go ustalić, zanim zacznie się formułować jakiekolwiek oceny. Ale chyba mogę się pokusić o prognozę co do dalszego rozwoju wypadków. Pan Kealty zrezygnował i wszyscy państwo wiecie dlaczego. Z szacunku, jaki żywię dla prawa, skierowałem tę sprawę do rozpoznania FBI, ale moja ocena jest prosta i jasna. Pan Kealty może sobie gadać do skutku. Ja mam tu pracę do wykonania i szkoda mi czasu na jałowe spory. Następne pytanie? - Jack był pewien, że zrozumieli. - Panie prezydencie - Jack lekko skinął głową, gdy korespondentka "Miami Herald" wypowiedziała te słowa - w pańskiej mowie do narodu powiedział pan, że nie jest pan politykiem, a jedynie wykonuje polityczną robotę. Mimo to naród amerykański chciałby poznać pański punkt widzenia na wiele zagadnień. - Na przykład? - Jak choćby, co pan sądzi o przerywaniu ciąży? - Jestem przeciw - odparł Ryan bez zastanowienia. - Jak zapewne państwo wiedzą, jestem katolikiem i uważam, że w tej kwestii moralnej mój kościół zajmuje prawidłowe stanowisko. Pomimo to uznaję decyzję Sądu Najwyższego w sprawie Roe przeciw Wade za zasadę prawną obowiązującą bez ograniczeń, póki organ ten nie postanowi inaczej. Jako prezydent jestem zobligowany do respektowania orzeczeń sądów federalnych. Stawia mnie to w dosyć niewygodnej pozycji, ale nie zwalnia od obowiązku przestrzegania prawa, tak jak przysięgałem wstępując na ten urząd. - Nieźle z tego wybrnąłem, pomyślał Jack. - Tak więc popiera pan prawo kobiet do wyboru? - drążyła dalej dziennikarka, niczym rekin, który czuje krew w wodzie. - Do wyboru czego? - zapytał Ryan, zadowolony, że rozmowa zeszła z tematu Kealty'ego. - Proszę pani, kiedyś ktoś próbował zamordować moją żonę, gdy była w ciąży i prawie udało mu się to z moją najstarszą córką. Myślę, że życie jest zbyt cenną wartością, by można nią było lekko szafować. Przekonałem się o tym na własnej skórze i mam nadzieję, że ludzie też o tym pomyślą, zanim podejmą decyzję o dokonaniu aborcji. - To nie jest odpowiedź na pytanie. - Nie mogę ludzi przed tym powstrzymać. Czy mi się to podoba, czy nie, prawo im na to pozwala, a jako prezydent, nie mogę go łamać. - Czy więc wybierając sędziów Sądu Najwyższego będzie pan traktował to zagadnienie jako ważne kryterium? Czy będzie pan próbował nakłonić Sąd Najwyższy do uchylenia orzeczenia w sprawie Roe przeciw Wade? - Nie podoba mi się orzeczenie w sprawie Roe przeciw Wade. Uważam, że jest pomyłką. I powiem wam dlaczego. Otóż Sąd Najwyższy przekroczył w tej sprawie swoje uprawnienia, wkraczając w materię, moim zdaniem, zastrzeżoną dla prawodawstwa. Konstytucja nie zajmuje stanowiska w tej kwestii, a w takich sprawach decydujący głos mają legislatury stanowe i federalna, bo to ich zadaniem jest stanowienie prawa. - Ten krótki wykład na temat prawodawstwa powinni zrozumieć bez trudu. - A teraz, co do nominacji do Sądu Najwyższego. Będę szukał najlepszych sędziów, jakich można znaleźć. Tym zajmiemy się już wkrótce. Konstytucja jest Biblią Stanów Zjednoczonych Ameryki, a sędziowie Sądu Najwyższego są ich najwyższymi teologami, którzy rozstrzygają, jak należy interpretować jej wersety. Pisanie nowych to nie ich zadanie. Jeżeli potrzebna jest zmiana konstytucji, istnieją mechanizmy pozwalające na taką zmianę i używano ich już ponad dwadzieścia razy. - Czyli postawi pan na ludzi ściśle trzymających się litery prawa, którzy będą próbowali obalić orzeczenie w sprawie Roe przeciw Wade, jako wykraczające poza kompetencje Sądu Najwyższego? O Boże, do nich można mówić jak do ściany. Ryan pomilczał chwilę, zanim odpowiedział. - Mam nadzieję wybrać najlepszych sędziów, jakich mamy. Nie mam zamiaru przepytywać ich o stosunek do poszczególnych orzeczeń. Korespondent "Boston Globe" poderwał się na równe nogi. - Panie prezydencie, a co w przypadku, gdy zagrożone jest życie matki? Kościół katolicki... - Odpowiedź jest oczywista. Życie matki jest najważniejsze. - Ale kościół mówi, że... - Nie jestem rzecznikiem prasowym kościoła katolickiego. Jak już mówiłem, nie mogę łamać prawa. - Ale chce je pan zmienić - wytknął "Globe". - Myślę, że lepiej będzie dla nas wszystkich, gdyby to zagadnienie wróciło do legislatur stanowych. Tylko one są władne stanowić prawo zgodnie z wolą swoich wyborców. - Ale przecież wtedy - zatroskał się "San Francisco Examiner" - w kraju będziemy mieli istną łamigłówkę prawną. W jednych stanach aborcja będzie legalna, w innych nie. - To już zależy od wyborców. W ten sposób działa demokracja. - Ale co z kobietami o bardzo niskich dochodach? - Nie do mnie należy odpowiedź na to pytanie - odparł Ryan, coraz bardziej wściekły na to, że tak się dał wpuścić w kanał. - Czyli będzie pan za poprawką do konstytucji w sprawie przerywania ciąży? - zapytała "Atlanta Constitution". - Nie, nie uważam, by była to kwestia rangi konstytucyjnej. Uważam, że jest to zagadnienie czysto legislacyjne. - A więc, reasumując, jest pan osobiście, z powodów moralnych i religijnych, przeciw przerywaniu ciąży, ale nie będzie pan pozbawiał kobiet ich praw. Powoła pan konserwatywnych sędziów Sądu Najwyższego, którzy zapewne obalą orzeczenie w sprawie Roe przeciw Wade, ale nie zainicjuje pan kampanii na rzecz poprawki do konstytucji, znoszącej prawo wyboru - podsumował "New York Times", uśmiechając się promiennie. - To w końcu jakie pan ma w tej kwestii zdanie? Ryan potrząsnął głową, zacisnął wargi i powstrzymał pierwszą wersję odpowiedzi, która cisnęła mu się na usta. - Myślę, że jasno wyłożyłem swój pogląd w tej kwestii. Może byśmy się wreszcie zajęli czym innym? - Dziękujemy, panie prezydencie - powiedział sekretarz prasowy, ponaglany gestami przez Arnie'ego van Damma. Ryan rozejrzał się zdziwiony, wyszedł zza pulpitu i skręcił w korytarz. Czekający za zakrętem szef sztabu złapał go za ramię i prawie rzucił nim o ścianę, ale ochrona nawet nie drgnęła. - Gratulacje, Jack, właśnie udało ci się wkurzyć cały kraj, wszystkich, rozumiesz?! - O co ci chodzi? - Chociaż ty mógłbyś się odczepić ode mnie! - Człowieku, jak się leje benzynę do baku, to trzeba, do cholery, zgasić papierosa! Czy ty sobie w ogóle zdajesz sprawę, coś narobił? - Z wyrazu twarzy Ryana wyczytał, że chyba nie. - Zwolennicy dopuszczalności aborcji pomyślą, że chcesz im zabrać ich prawa. Przeciwnicy dojdą do wniosku, że masz w nosie ich poglądy. To było świetne, Jack. Pięć minut i masz z głowy cały pieprzony kraj! - Arnie van Damm skończył swoją kwestię i wściekły odszedł, zostawiając zdziwionego Ryana pod ścianą korytarza. Pewnie obawiał się, że nie zdoła się opanować już ani chwili dłużej. - Ktoś wie, o co mu chodziło? - zapytał Ryan. Agenci Tajnej Służby nic nie odpowiedzieli. Polityka to nie ich sprawa, a zresztą, jak w całym kraju, także wewnątrz Służby panowały w tej kwestii różne poglądy. * * * To było tak, jakby dziecku zabrać lizaka. I tak jak z dzieckiem, gdy początkowy szok minie, płacz będzie rozdzierał uszy. - Bizon Sześć, tu Proporzec Sześć, odbiór. Podpułkownik Herbert Masterman, dla przyjaciół "Książę", stał na wieży "Mad Maxa 2", swojego wozu dowodzenia, przerobionego czołgu M1A2 Abrams, trzymając w rękach lornetkę i mikrofon radiostacji. Przed nim rozciągało się kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych poligonu na pustyni Negew, upstrzone transporterami opancerzonymi i czołgami Merkava izraelskiej 7. Brygady Pancernej, stojącymi w chmurach fioletowego dymu i błyskającymi żółtymi stroboskopami. Ten dym to był pomysł samych Izraelczyków, rzekomo po to, by podnieść realizm ćwiczeń - czołgi trafione w walce przecież płoną - ale tak naprawdę chodziło o to, by Amerykanie nie mogli oszukiwać i gdy laserowy system treningowy MILES zanotuje trafienie ich pojazdu, po prostu nie zasłonili lampy i nie walczyli dalej. Tylko cztery czołgi i sześć transporterów opancerzonych M3 Bradley Mastermana błyskały światełkami i dymiły. - Proporzec Sześć, słucham cię Bizon Sześć - odezwał się pułkownik Sean Magruder, dowodzący Bizonami, amerykańskim 10. pułkiem kawalerii pancernej. - Chyba już po wszystkim, panie pułkowniku. Worek wypchany po brzegi. - Zrozumiałem, Książę. Wracaj do dowództwa. Zaraz będzie tu pełno wkurzonych Izraelczyków. - Łączność i tak na wszelki wypadek była szyfrowana. - Ruszam, sir. - Masterman zeskoczył z wieży i wsiadł do swojego Hummvie'go, który stanął obok. W ślad za dowódcą załoga czołgu także uruchomiła silnik i zaczęła się zbierać do odjazdu. Lepiej by się i tak już nie dało. Masterman czuł się jak zawodnik podstawowego składu drużyny futbolowej. Dowodził 1. szwadronem 10. pułku kawalerii pancernej. W piechocie by się to nazywało batalionem, ale na szczęście oni nie byli piechotą. U nich było inaczej, oni mieli żółte lamówki na pagonach, na antenach wozów powiewały czerwono-białe proporczyki i w ogóle, jak wiadomo, świat dzieli się na kawalerzystów i to, co wypada spod końskiego ogona. - Skopaliśmy im dupę, panie pułkowniku? - zadał retoryczne pytanie kierowca, widząc, jak dowódca zapala hawańskie cygaro. - Rzeź niewiniątek, Perkins - wyszczerzył zęby Masterman i pociągnął łyk z manierki. Tuż nad nimi przeleciała para izraelskich F-16, wyrażając w ten sposób oburzenie z faktu, że je "zestrzelono", zanim zdążyły czegokolwiek dokonać. Masterman wyjątkowo starannie rozstawił dziś obronę przeciwlotniczą, na którą składały się wozy Avenger, uzbrojone w wyrzutnie rakiet Stinger, i dopilnował, by weszły do akcji w odpowiednim momencie. Nie podoba wam się, że przegraliście? Trudno, panowie. Miejscowa Sala Gwiezdnych Wojen była dokładną kopią tej z Fort Irwin. Główny ekran był może nieco mniejszy, a fotele wygodniejsze, ale najważniejsze, że można było palić. Wszedł do budynku, otrzepując pył z drelichów maskujących i wkroczył na salę, niczym Patton do Bastogne. Izraelczycy już na niego czekali. Wiedzieli, że to było bardzo pożyteczne ćwiczenie. Ale odczucia mieli raczej podłe. 7. Brygada Pancerna była dumą izraelskiej armii. Praktycznie własnymi siłami zatrzymała na wzgórzach Golan w 1973 roku cały syryjski korpus pancerny, a dowodził nią obecnie ówczesny porucznik, który na własną rękę objął dowództwo osieroconej kompanii i błyskotliwie ją poprowadził w bój. Nie był to człowiek przywykły do porażek i widok swej ukochanej brygady zmiecionej z powierzchni ziemi przez byle batalion, praktycznie bez strat własnych, w ciągu zaledwie pół godziny, musiał nim wstrząsnąć do głębi. - Panie generale - powiedział Masterman, wyciągając do niego na powitanie rękę. Przeciwnik z widocznym ociąganiem ujął dłoń oprawcy. - Panie generale, to tylko biznes, nic osobistego - pocieszył go podpułkownik Nick Sarto, dowódca 2. szwadronu Byków, który dopiero co zapędził izraelską brygadę pod lufy Mastermana. - Możemy już zaczynać, panowie? - zapytał starszy rozjemca. Dla zapewnienia bezstronności rozjemcy w tych ćwiczeniach byli po połowie Izraelczykami i Amerykanami, ale w tej chwili ciężko było poznać, która z obu grup jest bardziej zmieszana. Najpierw obejrzeli w przyśpieszonym tempie powtórkę wydarzeń, które doprowadziły do końcowego starcia. Pojazdy izraelskie, pokazane na ekranie jako niebieskie, pojawiły się u wylotu płytkiej doliny, gdzie napotkały pododdziały rozpoznawcze Bizonów. Amerykanie natychmiast się wycofali, ale nie w kierunku umocnionych pozycji szwadronu, ale pod kątem do nich. Izraelczycy, wietrząc podstęp, zwrócili się na zachód, próbując oskrzydlić przeciwnika. I wtedy wjechali prosto pod lufy okopanych czołgów, a ze wschodu pokazały się Byki, zbliżając się tak szybko, że 3. szwadron pułku, dowodzony przez Douga Millsa, nie zdążył nawet wejść do walki, kiedy było już po wszystkim. Izraelczycy popełnili kardynalny błąd. Dowódcy pododdziałów 7. Brygady polegali na domysłach co do ugrupowania przeciwnika, zamiast wysłać zwiadowców, żeby je rozpoznali. Izraelski dowódca obserwował powtórkę i, w miarę, jak pojawiały się kolejne ujęcia, powietrze uchodziło z niego jak z przekłutego balonika. Amerykanie nie śmiali się z niego. Każdy kiedyś sam to przechodził, ale fakt, że z pozycji wygrywającego wygląda to dużo przyjemniej. - Wiesz, Benny, tych zwiadowców można było wysłać trochę dalej - dyplomatycznie zauważył jeden z izraelskich rozjemców. - Arabowie tak nie walczą! - odwarknął Benjamin Eitan. - A powinni - odparł Masterman - bo to typowa radziecka doktryna, a przecież to Ruscy ich szkolili. Wciągnąć w zasadzkę i odciąć odwrót. Zresztą przecież pan zrobił tak samo w siedemdziesiątym trzecim, na Centurionach. Czytałem pańską książkę o tej walce - dodał Amerykanin. Ta uwaga rozładowała sytuację. Amerykanie na pewno nauczyli się tutaj dyplomacji. Generał Eitan zdobył się na uśmiech. - Mnie pan to mówi? Wtedy rzeczywiście tak zrobiłem. - No właśnie. Rozwalił pan cały syryjski pułk w czterdzieści minut, o ile pamiętam? Eitan ucieszył się z komplementów, chociaż wiedział, że służą one tylko pocieszaniu go. Obecność Magrudera, Mastermana, Sarto i Millsa nie była przypadkowa. Wszyscy czterej walczyli nad Zatoką Perską, gdy trzy szwadrony 2. pułku kawalerii nadziały się na elitarną brygadę pancerną Gwardii Republikańskiej i, mimo braku wsparcia powietrznego, bo pogoda była okropna, w ciągu kilku godzin spisali ją ze stanu irackiej armii. Izraelczycy wiedzieli o tym i żaden nie mógł narzekać, że to żołnierze zza biurka. Wynik "bitwy" też nie był niczym niezwykłym. Eitan został dowódcą dopiero miesiąc temu, a poza tym wiedział, że u Amerykanów ćwiczenia były zawsze cięższe od prawdziwej walki. Jak ciężkie, przekonali się jednak dopiero tutaj, gdy przyniesiono mu jego głowę na srebrnej tacy. Jedyną słabością Izraelczyków był nadmiar pychy, a Magruder wiedział, że zadaniem ośrodków takich jak ten, czy Fort Irwin, jest odrzeć z niej dowódcę do poziomu, na którym już nie zagraża życiu i zdrowiu podwładnych. - Dobrze więc - przerwał wymianę uprzejmości starszy rozjemca. - Jaki wniosek można wyciągnąć z dzisiejszych ćwiczeń? Nie zadzierać z Bizonami, pomyśleli chórem amerykańscy dowódcy, ale trzymali języki za zębami. Marion Diggs, zanim odszedł dowodzić ośrodkiem w Fort Irwin, doprowadził ich na najwyższy poziom wyszkolenia, ugruntowując ich reputację. Chociaż w armii izraelskiej nadal się na nich jeszcze boczono, gdyż trzepali im tyłek, aż furczało, gdziekolwiek poszli na przepustkę, spotykali się z sympatią ze strony miejscowej ludności. Obecność 10. pułku i dwóch dywizjonów F-16 była dowodem na to, że Ameryka poważnie traktowała swoje zobowiązania w dziedzinie obronności, tym bardziej, że nie przyjechali się tu opalać, a szkolili armię izraelską do poziomu, którego nie osiągnęła od czasu inwazji na Liban w 1982 roku. Będą ludzie z Eitana, myśleli amerykańscy dowódcy. Jeszcze przed ich wyjazdem mogą mieć z nim problemy. Ale to nic pewnego. Nie przyjechali tu w końcu dawać forów. * * * - Pamiętam czasy, w których przekonywał mnie pan do uroków demokracji, panie prezydencie - zauważył cierpko Gołowko, wchodząc do gabinetu Ryana. - O, widzę, że oglądałeś rano telewizję. - Oglądałem, a jakże, oglądałem. Pamiętam także czasy, gdzie za takie pytania można było u nas trafić pod ścianę. Andrea Price stojąca za plecami Rosjanina zastanawiała się, jak daleko jeszcze gość posunie się w swojej bezczelności. - No cóż, u nas jakoś to nie jest w modzie - odparł Jack, siadając. - Andrea, Siergiej jest moim starym przyjacielem. Możesz nas zostawić samych. - Rozmowa miała być prywatna, nawet sekretarz prezydencki miał z niej nie robić notatki, ale i tak każde słowo wypowiedziane w Gabinecie Owalnym jest nagrywane i potem spisywane. Rosjanin o tym wiedział, a Jack wiedział, że on wie, ale docenia wagę tego spotkania w cztery oczy. - Dziękuję - powiedział Gołowko, gdy drzwi zamknęły się za agentką. - A, co tam, w końcu jesteśmy starymi przyjaciółmi, nie? - Kiedyś byłeś wspaniałym przeciwnikiem - uśmiechnął się Gołowko. - A teraz? - Jak tam rodzina? Już się przyzwyczaiła? - Nieźle, prawie tak jak ja - odparł Ryan i wrócił do tematu. - Miałeś trzy godziny w ambasadzie na to, żeby się dowiedzieć. Gołowko kiwnął głową. Formalne spotkanie, czy nieformalne, Ryan jak zwykle dobrze odrobił lekcje. Rosyjska ambasada była zaledwie parę przecznic stąd, na Szesnastej Ulicy i do Białego Domu Siergiej doszedł spacerem. To właściwie rozwiązanie w mieście, gdzie korki praktycznie uniemożliwiają jazdę, a poza tym nie zwracał na siebie uwagi dyplomatyczną limuzyną z flagą. - Nie spodziewałem się, że Irak tak szybko się posypie. - Ja też. Ale chyba nie z tego powodu przyjechałeś, Siergieju Nikołajewiczu? Chiny? - Wasze satelity dają równie ostre zdjęcia, jak nasze. Ich armia jest na bardzo wysokim stopniu gotowości bojowej. - Panują u nas podzielone zdania na ten temat - odparł Ryan. - Niektórzy sądzą, że to tylko straszak na Tajwan, bo najintensywniej ćwiczy marynarka. - Owszem, bo do tej pory była najbardziej zapóźniona w rozwoju. I tak jeszcze nie jest gotowa do walki. Za to wojska lądowe są, jak najbardziej, i rakietowe też. Ani jedno, ani drugie nie wybiera się na drugą stronę Cieśniny Tajwańskiej. Aha, tu cię mam. Po to przyjechałeś. Jack wyjrzał za okno, na pomnik Waszyngtona, otoczony lasem masztów z flagami. Jak to powiedział stary dobry Jerzy Waszyngton o mieszaniu się w zagraniczne konflikty? No, ale on mógł sobie na to pozwolić, bo wtedy Stany nie leżały nad dwoma oceanami, a przez Atlantyk do Europy było dwa miesiące statkiem, a nie sześć godzin samolotem. - Ameryka potępi wszelki atak Chin na Rosję. Ewentualny konflikt miałby bardzo zły wpływ na stabilność sytuacji na świecie i mógłby przeszkodzić Rosji w dochodzeniu do standardów europejskiej demokracji. Wystarczająco długo byliśmy wrogami. Teraz powinniśmy zostać przyjaciółmi, a Ameryce zależy na tym, by jej przyjaciele żyli bezpiecznie i pokojowo. - Oni nas nienawidzą i bardzo zależy im na tym, co mamy - powiedział Gołowko. Widać było, że wypowiedź Ryana nie satysfakcjonuje go. - Siergiej, czasy gdy narody kradły to, czego nie mogły się dorobić, już minęły. To już historia, która się nigdy nie powtórzy. - Dobrze, a jeżeli mimo to się ruszą? - Tym się zajmiemy, gdy przyjdzie na to pora, Siergieju. Chodzi raczej o to, jak temu zapobiec. Jeżeli będzie wyglądać na to, że rzeczywiście coś głupiego im chodzi po głowie, będziemy się starali ich namówić, by ponownie się nad tym zastanowili. Mamy to wszystko na oku. - Ty ich chyba nie rozumiesz. - Znowu naciska. Oj, nieźle ich przypiliło. - A czy ich ktokolwiek rozumie? Myślisz, że oni sami wiedzą, czego chcą? - uśmiechnął się Ryan. - Tak, to jest problem - zgodził się Gołowko. - Próbuję wyjaśnić mojemu prezydentowi, że trudno prognozować zachowanie ludzi niezdecydowanych. Mają duże możliwości, ale my też, a reszta to już wygląda inaczej z różnych punktów widzenia. I dochodzą do tego sprawy osobowościowe. Wierchuszka Chin to starzy ludzie, Jack. Starzy ludzie, wierzący w stare ideały. Ich osobowość bardzo się w tym wszystkim liczy. - Osobowość tak, ale także historia, kultura, gospodarka i handel. Jeszcze nie miałem okazji się z nimi zetknąć oko w oko. Moja wiedza o tym regionie jest właściwie żadna. Całe życie spędziłem na tym, żeby raczej was rozgryźć. - Czy w razie czego możemy na ciebie liczyć? Ryan powoli pokręcił głową. - Jest jeszcze za wcześnie na takie spekulacje. Zrobimy wszystko co w naszej mocy, by zapobiec ewentualnemu konfliktowi między Rosją a ChRL. Jeżeli do tego dojdzie, użyjecie broni atomowej. Ja to wiem, ty to wiesz i mam nadzieję, że oni też to wiedzą. - Może i wiedzą, ale nie wierzą. - Sierioża, nikt nie może być aż tak głupi! - A jeżeli? Trzeba będzie pogadać ze Scottem, on się na tym regionie zna dużo lepiej ode mnie. Czas skończyć z tym i zająć się czym innym. - Irak. Co wy na to? - Trzy miesiące temu rozbili naszą siatkę - skrzywił się Gołowko. - Dwudziestu ludzi, wszystkich powiesili albo rozstrzelali, oczywiście po przesłuchaniach. Chodzą słuchy, że ich generałowie coś szykują. - Dwóch dziś rano pojawiło się w Sudanie. Z rodzinami. - Ryan z satysfakcją patrzył na minę gościa. Rzadko się go udawało czymś zaskoczyć. - Tak szybko? - Aha - potwierdził Ryan, podając mu zdjęcia z Chartumu. Gołowko obejrzał je, ale twarze nic mu nie mówiły. Nie musiały. Informacje na tym szczeblu z reguły były dokładne. Nawet w stosunku do dawnego wroga nie robi się takich numerów. Oddał zdjęcia. - A więc to Iran. Mamy tam paru ludzi, ale ostatnio nie słyszeliśmy nic nowego. Działają w bardzo niebezpiecznych warunkach, sam wiesz. Przypuszczamy, że Darjaei zaplanował zamach na Saddama, ale dowodów nie mamy. - Umilkł na chwilę. - To może mieć bardzo poważne skutki. - Czyli wy też nie możecie nic na to poradzić? - Nie, Jack, nie możemy. Ani wy, ani my nie mamy tam takich wpływów. Rozdział 18 Ostatni gasi światło Następny samolot wystartował przed czasem. Trzecia i ostatnia maszyna firmy zarejestrowanej w Szwajcarii została wezwana z Europy i, po zmianie załogi, była gotowa do drogi trzy godziny przed czasem. Dzięki temu pierwszy Gulfstream mógł lecieć do Bagdadu po kolejnych generałów. Badrajn zaczął się czuć jak agent biura podróży, albo dyspozytor bazy transportu, a nie dyplomata. Miał nadzieję, że ten cyrk nie potrwa już długo. Zabranie się ostatnim samolotem mogło być niebezpieczne, bo nigdy nie wiadomo tak naprawdę, który okaże się rzeczywiście ostatni. Generałowie nadal tego nie pojmowali, nie rozumieli, że ostatni samolot może być odprowadzany seriami pocisków smugowych, że zostawią za sobą tysiące ludzi, których los nawet jego napawał dreszczem. No cóż, życie jest w ogóle ryzykowne, a jemu całkiem nieźle za to ryzyko płacą. W każdym razie za trzy godziny będzie tu samolot, a pięć godzin potem następny. Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie dziesięciu albo i jedenastu lotów, żeby tę zgraję wywieźć, a to zajmie ze trzy dni. Trzy dni to czasem więcej niż wieczność. Poza lotniskiem iracka armia nadal stała na ulicach, ale ten stan rzeczy będzie musiał się zmienić. Żołnierze, nawet elitarni gwardziści, zaczynali popadać w nudę i rutynę, a to jest niebezpieczne dla każdego wojska. Pozbawieni zajęcia będą się snuć z kąta w kąt, palić papierosy i mieć głupie myśli. Zaczną sobie zadawać pytanie: Co się dzieje? Początkowo nie znajdą odpowiedzi. Sierżanci pójdą do oficerów i, zgodnie z ich radą, będą pytających odsyłać do jasnej cholery, radząc, by się lepiej zajęli swoimi sprawami. Ale ile razy można to powtarzać? W końcu podoficerów też męczy ta sama niepewność. A dowódcy plutonów zaczną pytać wyżej i tak to pytanie będzie wędrować coraz wyżej, póki znajdzie się ktoś wystarczająco wysoko, kto zaciekawi się wzmożonym ruchem na lotnisku. Generałowie powinni takie rzeczy wiedzieć, ale generałowie w tej części świata odznaczali się bardzo kiepską pamięcią. Po prostu zapominali. Zapominali, że wille i służący to nie oznaki boskości, a zaledwie doczesne wygody, które mogą zniknąć, rozwiać się jak mgła o poranku. Wciąż bardziej obawiali się Darjaeiego niż własnych rodaków i podwładnych, a to już głupota. * * * Siedzenie z prawej strony kabiny pasażerskiej było wciąż wilgotne. Tym razem siedziała na nim najmłodsza córeczka generała, który jeszcze kilkanaście minut temu dowodził 4. Dywizją Zmotoryzowaną Gwardii, a teraz naradzał się na tylnych siedzeniach z kolegą z lotnictwa. Dziecko poczuło wilgoć na dłoni i zaciekawione, polizało palce, aż matka posłała ją do łazienki, by tam umyła ręce. Potem poskarżyła się irańskiemu stewardowi, który siedział z nimi. Ten przeniósł dziecko na inny fotel i zanotował, by po lądowaniu w Teheranie wymienić siedzenie. Tym razem pasażerowie nie byli już tak spięci. Pierwsza grupa zawiadomiła ich z Chartumu, że wszystko jest w porządku. Ich siedziby strzegł cały pluton sudańskiej armii. Generałowie postanowili, że opłaca się zapłacić nawet sporą sumę do skarbu państwa, by zapewnić sobie bezpieczeństwo i wygodę w czasie, miejmy nadzieję, krótkiego pobytu w tym kraju, zanim się z niego wyniosą. Szef wywiadu, ciągle jeszcze w Bagdadzie, siedział nad telefonem, wydzwaniając do różnych ludzi w różnych krajach, załatwiając dla nich bezpieczne schronienie. Szwajcaria? Kraj zimny, zarówno klimatycznie, jak uczuciowo, ale przynajmniej bezpieczny, a w dodatku nie wtrąca się w życie ludzi, którzy mają pieniądze i inwestują je na miejscu. * * * - Kto tam może mieć te trzy Gulfstreamy? - Zarejestrowano je w Szwajcarii, pani porucznik - powiedział Sabah, podając jej zdjęcia. Komputer łatwo pozwolił je zidentyfikować. - Wszystkie trzy należą do tej samej firmy. Trzeba się będzie jej przyjrzeć. - Ale tym się już zajmie kto inny i pewnie nie dowiedzą się nic nowego. Firma importowo-eksportowa, raczej skrzynka kontaktowa niż prawdziwe przedsiębiorstwo, pewnie małe biuro, żeby uwiarygodnić całość. Firma będzie miała średniej wielkości konto w banku komercyjnym, pewnie będzie klientem jakiejś firmy prawniczej, pilnującej, żeby wszystko było w zgodzie z przepisami, a Szwajcaria to kraj, w którym prawo jest święte. Dochodzenie utkwi w martwym punkcie, bo Szwajcarzy nie zwykli niepokoić firm, które płacą podatki na czas i przestrzegają przepisów. Kombinowanie bardzo nie popłaca, bo wtedy może się okazać, że Szwajcarzy potrafią surowo karać. Kłopot w tym, że Sabah rozpoznał dwóch oficerów, a pewnie i spośród następnych wybrałby niejednego, którego z wielką rozkoszą doprowadziłby pod sąd, zwłaszcza tu, w Kuwejcie. Kiedy Irak napadał na Kuwejt, nie byli jeszcze na tak wysokich stanowiskach i osobiście brali udział w grabieżach oraz morderstwach. Sabah pamiętał doskonale czasy, gdy musiał się przemykać ulicami, starając się nie rzucać w oczy, podczas gdy wielu próbowało się przeciwstawiać okupacji czynnie, co było aktem wielkiej odwagi. Większość z nich pojmano i stracono, zwykle razem z całymi rodzinami i chociaż teraz tych, którzy przeżyli, fetowano i podziwiano, ich akcje zdałyby się psu na budę bez informacji, które on zbierał. Nie zazdrościł im sławy. Pochodził z bogatej rodziny i stać go było na zabawę w szpiega. Bardzo to zresztą lubił. Teraz już nigdy jego kraj nie da się ponownie tak zaskoczyć jak wtedy. Osobiście tego dopilnuje. Tak czy inaczej, wyjeżdżający generałowie byli mniejszym zmartwieniem, niż ci, którzy już wkrótce zajmą ich miejsca. * * * - Cóż, obawiam się, że to wystąpienie pana Ryana należy zakwalifikować do raczej niefortunnych - zauważył w południowym dzienniku CNN Ed Kealty. - Po pierwsze, doktor Bretano jest przemysłowcem, który od dawna funkcjonuje poza służbą publiczną. Byłem przy tym, jak proponowano jego kandydaturę na wysoki urząd państwowy i byłem też świadkiem jego odmowy, która, jak mniemam, wynikała stąd, że na urzędzie nie da się zarobić tyle pieniędzy. To jest bardzo utalentowany człowiek, nie przeczę, zapewne znakomity inżynier - ciągnął Kealty z tolerancyjnym uśmieszkiem - ale sekretarz obrony? Zdecydowanie nie. - Podkreślił swój osąd, kręcąc głową. - A co pan sądzi o fragmencie wystąpienia prezydenta Ryana na temat aborcji? - zapytał prowadzący. - Barry, wyjaśnijmy sobie coś. Pan Ryan nie jest prezydentem - łagodnym tonem skarcił go Kealty. - Trzeba to wyraźnie powiedzieć. Jego brak rozeznania opinii publicznej ujawnił się bardzo wyraźnie w tym wewnętrznie sprzecznym i nie przemyślanym wystąpieniu w Sali Prasowej. Orzeczenie w sprawie Roe przeciw Wade nadal obowiązuje. I to wszystko, co pan Ryan ma w tej kwestii do powiedzenia. A przecież prezydent ma zapewniać wykonywanie prawa, nawet jeśli mu się ono nie podoba. Brak rozeznania w opinii Amerykanów na ten temat dowodzi jednak nie tyle obojętności na kwestię sprawy wolności wyboru kobiet, ale po prostu niekompetencji. Ryan powinien słuchać tego, co mówią mu doradcy, a, jak wyraźnie widać w tym przypadku, nawet tego nie potrafi. To jest człowiek nieodpowiedzialny - podsumował Kealty, spoglądając prosto w obiektyw. - Nie potrzeba nam takich w Białym Domu. - Ale pańskie twierdzenia... Kealty przerwał mu, unosząc dłoń. - To nie są twierdzenia, Barry. To jest prawda. Nigdy nie zrezygnowałem z mego urzędu. Nigdy nie przestałem być wiceprezydentem. A skoro tak, to z chwilą śmierci prezydenta Durlinga z mocy konstytucji objąłem jego stanowisko. Należy teraz powołać komisję prawniczą, by rozstrzygnęła to zagadnienie konstytucyjne i zdecydowała, który z nas dwóch jest prezydentem. Jeżeli panu Ryanowi naprawdę, tak jak twierdzi, zależy na dobru kraju, powinien tak zrobić. Jeżeli tego nie zrobi, oznaczać to będzie, że stawia swoje dobro wyżej, niż dobro państwa. Oczywiście, wierzę w szczerość intencji Jacka Ryana. To człowiek honoru i w przeszłości nieraz wykazywał się odwagą. Teraz, niestety, trochę się pogubił, co wyraźnie było widać w czasie dzisiejszej porannej konferencji prasowej. - Namówiłby zakonnicę do zdjęcia majtek, Jack - zauważył van Damm, ściszając telewizor. - Widzisz, jaki jest w tym dobry? - Jasna cholera, Arnie! - Ryan o mało nie zerwał się z krzesła. - Przecież ja właśnie to powiedziałem, chyba ze trzy albo cztery razy! To jest prawo i ja nie mogę go złamać. Dokładnie to powiedziałem! - Pamiętasz, co ci mówiłem o trzymaniu nerwów na wodzy? - powiedział Arnie, czekając aż Ryan ochłonie i znikną wypieki. Znowu wrócili do oglądania telewizji. - Najbardziej jednak niepokojące jest to, co Ryan powiedział o nominacjach do Sądu Najwyższego - ciągnął Kealty. - Wyraźnie z tego widać, że chce odwrócić wiele rzeczy już ustalonych. Wynika to z tego, co mówił o orzeczeniu aborcyjnym, o tym, że stosunek do niego będzie papierkiem lakmusowym w procesie nominacji, że będzie mianował sędziów o poglądach konserwatywnych, rygorystycznie trzymających się litery prawa. To sprawia, że można się zacząć zastanawiać, kiedy w takim razie przyjdzie kolej na skasowanie programu awansu społecznego Afroamerykanów i Bóg jeden wie czego jeszcze. Co gorsza, ma to miejsce w sytuacji, gdy, na skutek okoliczności, urzędujący prezydent ma bardzo silną władzę, a Ryan nie ma pojęcia, jak ją sprawować. Nie wiem, jak ciebie, Barry, ale mnie to napawa niepokojem. - Czy on z byka spadł? - zaperzył się znowu Ryan. - Przecież to nie ja mówiłem o konserwatystach, tylko dziennikarz. I nie ja mówiłem o stosunku do aborcji jako kryterium doboru, tylko dziennikarka! - Jack, tu nie chodzi o to, co naprawdę powiedziałeś, tylko o to, co ludzie zapamiętali - odparł Arnie. - Jak wiele szkód pana zdaniem może więc wyrządzić prezydent Ryan? - zapytał prowadzący. Arnie z podziwem pokręcił głową. Kealty zrobił z dziennikarza marionetkę i na żywo, na oczach widzów, przywiązał mu teraz sznurki do rąk. Barry jeszcze się wprawdzie asekurował, nazywając Ryana prezydentem, ale jednocześnie z tymi duserami gruchnęło pytanie, które musiało podkopać w ludziach wszelką wiarę w jego zdolność do rządzenia. Skoro starego dziennikarza tak wystawił, to nic dziwnego, że z kobietami nie miał żadnych problemów. Mało który widz będzie sobie zdawał sprawę z tego, jak kunsztownie tego dokonał. Co to jednak znaczy profesjonalizm. - W takiej sytuacji, gdy rząd został właściwie rozbity? Naprawianie tego, co zepsuje, może trwać całymi latami - powiedział wreszcie po chwili milczenia Kealty z zatroskanym wyrazem twarzy lekarza rodzinnego, oznajmiającego, że nowotwór jednak okazał się złośliwy. - Nie dlatego, że zrobił to umyślnie. Nie, pan Ryan na pewno nie jest złym człowiekiem. Ale on po prostu nie ma pojęcia, jak sprawować urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. On tego nie wie, Barry. - Wrócimy na antenę po przerwie na reklamę - powiedział Barry. Van Damm podniósł pilota i wyłączył telewizor. Zobaczyli już dosyć, a na reklamy żaden z nich nie miał ochoty. - Panie prezydencie, do tej pory się tym nie przejmowałem, ale teraz zaczynam - powiedział. - Jutro zobaczy pan wstępniaki w największych gazetach, podkreślające konieczność powołania tej jego cholernej komisji i chyba nie będziemy mieli innego wyboru, jak pójść na to. - Chwileczkę, przecież prawo nie mówi, że... - Prawo w ogóle nic nie mówi na ten temat, pamiętasz? A nawet gdyby mówiło, to nie ma Sądu Najwyższego, który mógłby to rozstrzygnąć. To jest demokratyczny kraj, wola ludu decyduje kto jest prezydentem. Wolę ludu tworzą media, a ty nigdy nie będziesz w nich tak dobrze wychodził, jak Ed. - Zaraz, Arnie, przecież on zrezygnował. Kongres zatwierdził mnie na wiceprezydenta. Potem zginął Roger i ja zostałem jego następcą. Tak mówi pieprzone prawo! A ja go muszę przestrzegać! Przysięgałem to i przysięgi dotrzymam. Nigdy nie chciałem tej pieprzonej roboty, ale nigdy w życiu od niczego nie uciekałem i teraz też niech mnie cholera, jeżeli ucieknę! - Było jeszcze coś. Ryan nie znosił Kealty'ego. Nie lubił jego poglądów politycznych, nie cierpiał jego poczucia wyższości, nie podobało mu się jego życie osobiste, brzydził się jego sposobem traktowania kobiet. - Wiesz, kim on jest, Arnie? - Tak. To bandyta, alfons i dziwkarz. Nie uznaje żadnych zasad. Nigdy nie wykonywał żadnej ustawy, ale napisał ich setki. Nie jest lekarzem, ale stworzył narodowy system ochrony zdrowia. Nie przepracował uczciwie ani dnia w życiu, bo od najwcześniejszej młodości był politykiem, zawsze na państwowej posadzie. Nigdy w życiu nic nie stworzył, ale całe życie ustalał podatki i decydował, na co zostaną wydane. Jedyni Murzyni, jakich w życiu spotkał to piastunka i pokojówki, które sprzątały jego pokój w dzieciństwie, ale jest niezłomnym bojownikiem o prawa mniejszości. To hipokryta i szarlatan. I wygra, jeżeli pan nie przestanie się mazgaić i nie pozbiera do kupy, panie prezydencie. A wie pan dlaczego? Bo on umie grać w tę grę, a pan nie. * * * Pacjent w październiku przebywał na Dalekim Wschodzie, mówiła historia choroby, i w Bangkoku pozwolił sobie skorzystać z uciech, z jakich Tajlandia słynęła w świecie. Pierre Alexandre znał to z autopsji. Też sobie kiedyś zafundował taką wycieczkę, kiedy był jeszcze kapitanem, przydzielonym do szpitala wojskowego w tym tropikalnym kraju. Nie miał z tego powodu wyrzutów sumienia. Był młody, głupi i rozpierała go energia, dokładnie jak innych ludzi w jego wieku. Ale to zdarzyło się w tej zamierzchłej erze przed pojawieniem się AIDS. A on teraz musiał powiedzieć pacjentowi, białemu, lat trzydzieści sześć, że w jego krwi wykryto przeciwciała HIV, że nie będzie się mógł kochać z żoną bez zabezpieczenia, i że żona też powinna się przebadać i to jak najszybciej. A, jest w ciąży? No to natychmiast. Już jutro, jeżeli to możliwe. Alexandre czuł się jak sędzia. To nie pierwszy raz, kiedy musiał coś takiego powiedzieć pacjentowi i na pewno nie ostatni. Z tym, że sędzia, ogłaszając wyrok śmierci, przynajmniej wie, że to za ciężką zbrodnię, a skazany może apelować. Ten biedak zaś nie był winien niczego, może poza tym, że przebywał dwadzieścia stref czasowych od domu, pewnie lekko pijany i cholernie samotny. Może się pokłócił przez telefon z żoną? Może była już w tak zaawansowanej ciąży, że odmówiła współżycia? A może to po prostu wpływ egzotycznej okolicy? Alexandre sam pamiętał, jak na niego to wtedy działało. No i te Tajki, prawie dzieci, a jak cholernie pociągające. A zresztą, czy to ważne? I tak nie będzie apelacji. Być może się to kiedyś zmieni. Alex miał taką nadzieję. Zawsze mówił to pacjentom, bo nie wolno odbierać ludziom nadziei. To samo przecież mówili od pokoleń chorym lekarze onkolodzy i tak się stało. Wielu uczonych nad tym pracowało, z nim samym włącznie, więc przełom mógł nastąpić choćby jutro. Albo za sto lat. Ten pacjent miał ich jednak przed sobą co najwyżej dziesięć. - Nieszczególnie pan wygląda, doktorze - usłyszał jakiś głos. Podniósł wzrok znad karty. - A, pani profesor Ryan. - Panie doktorze, zna pan już Roya, prawda? - Wskazała za siebie tacą z talerzami. Stołówka była dziś zapchana jak rzadko. - Można się przysiąść? - Proszę bardzo - rzekł, zbierając ze stołu papiery. - Zły dzień? - Chory z typem E. - Już zbierał się do wyjaśnień, ale okazało się, że nie były potrzebne. - HIV? Tajlandia? I teraz w kraju? - Widzę, że czyta pani w biuletynach nie tylko o swojej specjalizacji - uśmiechnął się. - Ano, trzeba czasem się rozerwać. Typ E, powiada pan? Jest pan pewien? - Sam sprawdzałem. Złapał to w Tajlandii, na delegacji. Żona jest w ciąży. Profesor Ryan skrzywiła się na tę wzmiankę. - Oj, niedobrze. - Ktoś ma AIDS? - włączył się Roy Altman. Reszta ochrony Pierwszej Damy rozproszyła się po sali. Woleliby pewnie, żeby jadała w swoim gabinecie, ale ona uparła się, że to jedna z nielicznych form życia towarzyskiego lekarzy Hopkinsa i nie chciała wypaść z obiegu. Wobec tego Roy codziennie miał okazję dowiedzieć się czegoś nowego, jednego dnia o pediatrii, innego, jak dzisiaj, o chorobach zakaźnych. - Typ E - skinął głową Alexandre. - U nas występuje głównie B, w Afryce też. - To duża różnica? - Typem B dość trudno się zarazić - wyjaśniła Cathy. - Zwykle wymaga to bezpośredniego kontaktu z krwią, dlatego najszybciej szerzy się wśród narkomanów, używających brudnych igieł, ale także wśród homoseksualistów, którzy mają uszkodzenia naskórka od tarcia lub w wyniku innych, zwykłych chorób wenerycznych. - Zapomniała pani jeszcze o pechu przy transfuzjach, ale to najwyżej jeden procent - uzupełnił Alexandre. - Typ E, ten tajlandzki, złapać dużo łatwiej i dlatego szerzy się wśród heteroseksualistów. Zaczyna już doganiać B w statystykach. - Czy CCZ to już podało oficjalnie? - Nie, ale to sprawa kilku miesięcy, przynajmniej tak mówili dwa tygodnie temu. - Bardzo źle? - zapytał Altman. Ta praca zaczynała być ciekawa, tyle rzeczy się można dowiedzieć. - Ralph Forster poleciał tam pięć lat temu, żeby się przekonać. Znasz tę historię, Alex? - Nie w szczegółach, ale czytałem wyniki. - Ralph poleciał tam w delegację, wiesz, państwowy bilet, oficjalna podróż, te rzeczy. Wysiada z samolotu, wysłannik rządu tajlandzkiego odbiera go z cła, prowadzi do samochodu i pyta, czy potrzebuje dziewczynki na noc. W tej chwili przekonał się, że jest naprawdę źle. - Nie dziwię mu się - odparł Alexandre. Kiedyś by się serdecznie uśmiał z tej anegdotki, ale teraz ledwie udało mu się zapanować nad dreszczem. - Statystyki są przerażające. Wie pan, panie Altman, że w tej chwili jedna trzecia poborowych do armii tajskiej jest nosicielami wirusa HIV? Głównie typu E. Altman był poruszony tą proporcją. - Jedna trzecia? Co trzeci dzieciak? - Za czasów Ralpha była dopiero jedna czwarta. To robi wrażenie, nie? - Ale przecież to znaczy, że... - Że za pięćdziesiąt lat może już nie być Tajlandii - dokończyła profesor Ryan głosem, którego spokój maskował przerażenie. - Kiedy chodziłam do szkoły, wydawało mi się, że onkologia to miejsce dla twardzieli. - Wskazała Altmanowi stolik w pobliżu. - Marty, Bert, Curt i Louise, ci co siedzą w rogu. Mnie się zdawało, że tego nie wytrzymam, że nie mogłabym znieść stresu codziennego obcowania ze skazańcami, więc wzięłam się za dłubanie w oczach. Byłam w błędzie. Teraz potrafimy walczyć z rakiem, ale nie z tymi cholernymi wirusami. - Klucz do rozwiązania tej sprawy, Cathy, leży w zrozumieniu złożonych interakcji pomiędzy genami wirusa i ofiary, a to nie powinno być takie trudne, do diabła. Wirusy to takie maleńkie skurwysyństwa. Nie potrafią zrobić tak wiele jak ludzkie geny przy zapłodnieniu, a przecież funkcje ludzkich genów poznaliśmy z grubsza. Kiedy to rozgryziemy, będziemy je mogli pokonać. - Alexandre, jak większość badaczy, był optymistą. - To tak jak z badaniami ludzkich komórek? - zapytał Altman. Zaczynało go to naprawdę wciągać. - Nie, Roy. Wirusy są znacznie mniejsze. W tej chwili to już badania poszczególnych genów. To tak, jakbyś wziął jakieś nie znane ci urządzenie i rozkładał je, usiłując się domyślić na każdym kroku, do czego może służyć część, którą właśnie wyjąłeś. Wcześniej czy później dochodzisz do stadium, w którym masz na podłodze kupkę części, wiesz, do czego służą, ale teraz trzeba się zastanowić, jak to powinno działać po złożeniu. Jesteśmy w tej fazie. - A wiesz, do czego się to wszystko sprowadza? - zapytała Cathy i sama udzieliła odpowiedzi: - Do matematyki. - Gus z Atlanty też tak twierdzi. - Zaraz, zaraz - zaprotestował Altman. - A co do tego ma matematyka? - Na najniższym poziomie na kod genetyczny człowieka składają się cztery aminokwasy, oznaczone A, C, G i T. Kolejność ich połączenia przesądza o wszystkim - wyjaśniał Alex. - Różne kombinacje determinują różne rzeczy i różnie ze sobą współdziałają. Gus pewnie ma rację, że te interakcje można zdefiniować matematycznie. Kod genetyczny jest w rzeczywistości szyfrem i można go złamać, a co więcej, być może można nawet zrozumieć. Ktoś pewnie już próbuje przypisać im wartości liczbowe. - Tyle że na razie nie ma takiego mądrego, który by to zrobił - zakończyła Cathy. - Piłka jest na polu karnym, Roy. Kiedyś wreszcie musi się znaleźć ktoś, kto do niej dobiegnie i trafi do bramki. To by nam dało klucz do zwalczenia wszystkich chorób, jakie trapią człowieka. Wszystkich, co do jednej. To byłby klucz do nieśmiertelności. - Tak, a dla nas bilet na zieloną trawkę, Cathy. Jak tylko się dorwą do tego kodu, od razu skasują w nim cukrzycę, krótkowzroczność i wtedy... - I wtedy ty polecisz szybciej, niż ja, bo okulista może jeszcze operować urazy - dokończyła za niego z filuternym uśmiechem. - Prędzej czy później do tego dojdzie. Ale czy na tyle wcześnie, by pomóc temu biedakowi z typem E? Chyba nie. * * * Teraz ich klęła, głównie po francusku, ale i po flamandzku. I tak nie rozumieli żadnego z tych języków. Moudi znał francuski na tyle, żeby się zorientować, że choć padają słowa bardzo ostre, to najwyraźniej nie są już kierowane przez świadomy umysł. Choroba zaatakowała więc mózg i siostra Jeanne Baptiste nie była już nawet w stanie rozmawiać z Bogiem. Wiedzieli też, że serce również zostało zaatakowane, co dawało nadzieję na to, że śmierć wreszcie zlituje się nad kobietą, która zasługiwała na wiele więcej, niż dostała od życia. Delirium mogło jej jedynie przynieść ulgę. Może to odłączenie się duszy od ciała, niewiedza, gdzie się znajduje, kim jest i co poszło źle, powodowało, że ból mniej ją męczył. Doktor potrzebował tej iluzji. Twarz pacjentki pokrywały wylewy, wyglądała jakby została brutalnie pobita, a jej blada skóra przypominała matową ściankę butelki pełnej krwi. Nie potrafił rozpoznać, czy jej oczy są jeszcze czynne. Krew wypływała na zewnątrz i tworzyła wylewy wewnątrz każdej gałki, więc jeżeli nawet jeszcze widziała, to nie potrwa to długo. Pół godziny temu o mało nie umarła i kiedy przybiegł do sali, zobaczył jak sanitariusze usiłują oczyścić jej zatkane wymiocinami drogi oddechowe, unikając w miarę możliwości rozdarcia rękawic. Uchwyty unieruchamiały ją, ale nawet miękko wyłożone pasy pozdzierały jej skórę, powodując kolejne krwawienia i dodatkowy ból. Tkanka żył była już bardzo zniszczona i krew z kroplówek wyciekała w równej ilości do organizmu, co pod łóżko, a każda kropla była bardziej śmiercionośna, niż jakakolwiek znana człowiekowi trucizna. Sanitariusze byli przerażeni, gdy musieli jej dotknąć i żadne kombinezony ani rękawice tego nie były w stanie zmienić. Przekonał się o tym, widząc, jak sanitariusz wnosi wiadro z roztworem jodyny i macza w nim rękawice, otrząsając z płynu, ale nie osuszając ich, tak, by między rękawicą a zarazkami powstawała dodatkowa, chemiczna bariera, odgradzająca go od wirusów. To było niepotrzebne, bo rękawice i tak były grube, ale trudno ich było winić za to, że ten widok tak przerażał. Zmieniali się teraz co godzinę, właśnie pojawiła się nowa ekipa. Jeden ze schodzących odwrócił się w drzwiach śluzy i popatrzył na nią, odmawiając cichą modlitwę do Allacha, by nie musiał już tu wracać, by ją zabrał, zanim nadejdzie jego następna zmiana. Po wyjściu lekarz poprowadził całą zmianę do sali dezynfekcyjnej, gdzie opłukali dokładnie kombinezony, a potem ciała, podczas gdy zdjęte przez nich kombinezony trafiły do pieca. Moudi miał pewność, że tych, którzy kontaktowali się z chorą, nikt nie będzie musiał pilnować przy dezynfekcji. Ze strachu będą się dezynfekować dwa razy dłużej, niż przewiduje instrukcja, a frontowych weteranów nie jest łatwo nastraszyć. I będą się bali, jeszcze wiele dni po tym, jak stąd wyjdą. Gdyby miał ze sobą broń, zabiłby ją na miejscu i niech się potem dzieje, co chce. Jeszcze parę godzin temu mógłby ją uśmiercić zastrzykiem powietrza, ale teraz byłoby to nieskuteczne: żyły miały zbyt osłabione ścianki. To jej silna wola sprawiała, że agonia była tak straszliwa. Może i była wątła, ale czterdzieści lat ciężkiej pracy zahartowało zakonnicę i dało zadziwiająco dobre zdrowie. Ciało, w którym kołatała się jej dzielna dusza, nie chciało skapitulować, mimo że walka była z góry przegrana. - Chodź, Moudi, nie myśl tyle - usłyszał za plecami głos dyrektora. - O co ci chodzi? - zapytał, nie odwracając się. - Czy jakby została tam w Afryce, cokolwiek by to zmieniło? Czy nie przechodziłaby przez to samo? Czy można ją było wyleczyć? Tak samo podawano by jej kroplówką krew i roztwór fizjologiczny, tak samo by czekali, aż umrze. Ich religia nie uznaje eutanazji. Tu może ma nawet lepszą opiekę, niż tam - powiedział zimnym, choć rozsądnym tonem. Wziął do ręki kartę. - Pięć litrów. Doskonale. - Moglibyśmy... - Nie. - Dyrektor pokręcił głową. - Kiedy jej serce się zatrzyma, spuścimy resztę krwi. Potem trzeba będzie pobrać wątrobę, nerki i śledzionę do badań. Dopiero wtedy będziemy mogli rozpocząć właściwą pracę. - Ktoś by mógł chociaż zmówić modlitwę za jej duszę. - Ty ją zmówisz, Moudi. Jesteś dobrym lekarzem. Troszczysz się nawet o niewiernych, możesz być z tego dumny. Gdyby można ją było uratować, bez wątpienia byś to zrobił. Ja to wiem, ty to wiesz i ona też to wie. - To, co tu robimy, to co szykujemy... - Niewiernym - przypomniał mu dyrektor. - Tym, którzy nienawidzą naszego kraju i naszej wiary, którzy plują na słowa Proroka. Moudi, mogę się z tobą zgodzić, że to była zacna kobieta. Allach będzie dla niej miłosierny, jestem tego pewien. To nie ty wybrałeś jej ten los. Ani nie ja. Ale się ten Moudi rozkleja, kto by pomyślał. Trzeba go będzie mieć na oku. Chłopak był doskonałym lekarzem, naprawdę wyśmienitym. Zbyt dobrym. Dyrektor dziękował Allachowi, że ostatnie dziesięć lat spędził w laboratorium, bo, jak widać, praca z pacjentami strasznie rozmiękcza charakter. * * * Badrajn nalegał. Tym razem leciało ich trzech. Wszystkie fotele były zapełnione, na jednym nawet dwoje dzieci przypięto razem. Teraz już zaczynało do nich docierać. Wyjaśnił im to, wskazując na wieżę, z której kontrolerzy obserwowali każdy lot do i z lotniska, zdając sobie przecież doskonale sprawę z tego, co się dzieje. Aresztowanie kontrolerów nic by nie dało, bo rodziny od razu by się połapały, że zniknęli, a gdyby zabrać ich razem z rodzinami, to przecież sąsiedzi zauważą. Niechętnie zgodzili się z nim. Miał ochotę wysłać do Teheranu wiadomość, żeby następnym razem przysłali porządny samolot liniowy, bo tymi maleństwami to nie robota, ale przecież zawsze znalazłby się ktoś, tam, czy tu, kto miałby coś przeciwko. Nie ważne co robisz, co mówisz, jak się starasz, zawsze znajdzie się ktoś, kto jest przeciw. W Iranie, czy tu, nieważne. Tak czy inaczej, ktoś mógł przez to zginąć. Nie, ktoś przez to na pewno zginie. Teraz mógł już tylko czekać. Czekać i martwić się. Mógł się też napić, ale nie chciał. Nie raz już w życiu pił. Tyle lat spędził w Bejrucie. Bejrut był jak Bahrajn, miejscem, w którym surowe zakazy religii trochę się rozluźniały i można było zakosztować zachodniej dekadencji. Ale teraz nie czas na to i nie miejsce. Tu śmierć może być za blisko, a on był muzułmaninem. Nieważne, dobrym, czy złym, świętym, czy grzesznikiem. Był wiernym, a wiernemu nie przystoi patrzeć śmierci w oczy wzrokiem zmąconym przez alkohol. Pił więc kawę, wyglądając przez okno z fotela koło telefonu, i wmawiał sobie, że ręce trzęsą mu się tylko od kofeiny. * * * - Pan jest Jackson? - zapytał Tony Bretano. Spędził cały ranek z pełniącymi obowiązki członków Kolegium Szefów Sztabów, teraz przychodziła kolej na tych, którzy rzeczywiście odwalają całą robotę. - Tak jest, sir. Jestem pana szefem planowania operacyjnego - odparł Robby, siadając na fotelu. - Jest bardzo źle? - W tej chwili cienko przędziemy, panie sekretarzu. Nadal mamy dwie grupy lotniskowcowe na Oceanie Indyjskim, pilnujące Indii i Sri Lanki. Przerzucamy drogą powietrzną kilka batalionów piechoty na Mariany, by wzmocnić naszą obecność w tym rejonie i dopilnować wycofania Japończyków. To już postanowione, sprawa jest czysto polityczna i nie powinno być z tym większych problemów. Nasze wysunięte jednostki lotnicze trzeba było odwołać do kraju na uzupełnienie stanów. Ten aspekt operacji przeciw Japonii przebiegł znakomicie. - Będzie pan więc nalegał na przyśpieszenie wprowadzania myśliwców F-22 i ponowne rozpoczęcie produkcji bombowców B-2? Tak mi mówiono w Siłach Powietrznych. - Dopiero co udowodniliśmy, że samoloty stealth są doskonałym wzmocnieniem naszych sił, panie sekretarzu. W razie gdyby znowu doszło do czegoś, będziemy potrzebować ich jak najwięcej. - Zgadzam się. A co z resztą struktury sił zbrojnych? - W tej chwili mamy o wiele za mało sił do wypełnienia wszystkich naszych zobowiązań. Gdybyśmy teraz musieli przerzucać siły do Kuwejtu, jak w 1991 roku, to nic by z tego nie wyszło. Po prostu nie mamy już tyle wojsk, ile wtedy wystawiliśmy. Wie pan, co leży w moim zakresie obowiązków. Mam wymyślić, jak zrobić to, co mamy do zrobienia tym, czym rozporządzamy. Operacja przeciw Japonii wyczerpała w tej chwili nasze siły i... - Mickey Moore powiedział mi wiele dobrego o planie, który razem wymyśliliście. - To bardzo miło ze strony generała Moore'a. Tak jest, panie sekretarzu, plan się sprawdził, ale cały czas gonimy resztkami, a nie jest to sposób, w jaki powinno się prowadzić operacje wojskowe. Powinny one być prowadzone tak, by przeciwnik fajdał w portki na sam widok pierwszego szeregowego wysiadającego z samolotu. Jeżeli będzie trzeba, to potrafię improwizować, ale nie na tym polega moja praca. Prędzej czy później coś mi nie pójdzie, albo komuś coś nie pójdzie, i chłopaki zaczną wracać w plastikowych workach. - Podzielam pański punkt widzenia także w tej sprawie - powiedział Bretano, odgryzając kęs kanapki. - Prezydent dał mi wolną rękę w sprawie robienia porządków w Departamencie Obrony w sposób, jaki uznam za stosowne. Mam dwa tygodnie na przedstawienie nowej struktury sił zbrojnych. - Dwa tygodnie, sir? - Jackson zbladłby jak papier, gdyby to było możliwe. - Jackson, jak długo pan już w mundurze? - Wliczając Akademię? Ze trzydzieści lat. - Jeżeli się tego nie da zrobić na jutro, to źle pan wybrał zawód. Ale ja panu daję całe dziesięć dni - zakończył wspaniałomyślnie. - Ależ panie sekretarzu, ja jestem z działu operacji, a dział personalny to... - Uważam, że dział personalny jest po to, żeby wypełniać zadania stawiane przed nim przez operacyjny. W wojsku powinni decydować żołnierze, a nie buchalterzy. W TRW też tak było, kiedy tam przyszedłem. Doszło do tego, że księgowi mówili inżynierom, jak mają konstruować samoloty. Nie. - Bretano pokręcił głową. - To nie działało, bo nie miało prawa działać. Jeżeli się coś buduje, to inżynierowie powinni rządzić firmą. Departamentem powinni rządzić żołnierze, a księgowi są od tego, żeby to jakoś zmieścić w budżecie. Zawsze jest walka, ale to dział produkcyjny powinien podejmować decyzje. O cholera, pomyślał Jackson, z trudem tłumiąc uśmiech. - Jakie parametry? - Proszę wybrać największe z możliwych zagrożeń, największy konflikt przed jakim możemy stanąć i zaproponować strukturę armii zdolną sobie z nim poradzić. - Obaj wiedzieli, że to mało. Kiedyś rządziła doktryna "dwóch i pół wojny", zgodnie z którą Ameryka miała być zdolna prowadzić na raz dwie poważne wojny i jeszcze powinno starczyć sił na jakieś drobne konflikty regionalne. Mało kto zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę już od czasów Eisenhowera, który ją sformułował, była ona fikcją. Dziś Ameryka nie była w stanie prowadzić nawet jednego porządnego konfliktu zbrojnego. Marynarka była o połowę słabsza w porównaniu do stanu sprzed dziesięciu lat, Armia miała się jeszcze gorzej. Siły Powietrzne utrzymywały zdolność do walki tylko dzięki zaawansowanej technice, bo w liczbach bezwzględnych zmniejszyły się również o ponad połowę. Właściwie tylko piechota morska nadawała się do czegokolwiek, ale Korpus był zawsze jednostką ekspedycyjną, gotową do wejścia do walki, zajęcia przyczółka i oczekiwania na posiłki, słabo wyposażoną w cięższe uzbrojenie i bez zaplecza, w razie gdyby te posiłki nie nadeszły, a tak się właśnie miała sytuacja. Anemii jeszcze nie wykryto, ale dieta wyraźnie nie wychodziła pacjentce na zdrowie. - Dziesięć dni? - Zakładam, że ma pan wstępny plan w szufladzie? - Ci z planowania zawsze mieli, wiedział o tym dobrze. - Owszem, mam, sir, ale będę potrzebował parę dni na dopasowanie tego i owego. - Jackson? - Tak, panie sekretarzu? - Śledziłem na bieżąco pańską działalność na Pacyfiku. Jeden z moich ludzi w TRW, były podwodniak, Skip Tyler, był niezły w te klocki, więc codziennie śledziliśmy rozwój sytuacji na mapach. Operacje, które pan zaplanował, zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Wojna to zmagania nie tylko fizyczne. To także psychologia. Wygrywa ten, kto ma najlepszych ludzi. Działa i samoloty się liczą, ale najbardziej liczą się mózgi. Jestem niezłym menadżerem i dobrym inżynierem. Nie jestem żołnierzem. Dlatego będę słuchał tego, co pan i pana koledzy powiedzą, bo panowie wiedzą, jak walczyć. Będę za wami stawał, ilekroć i gdziekolwiek trzeba będzie. W zamian za to chcę wiedzieć, czego naprawdę potrzebujecie, a nie czego byście chcieli. Na to na razie nie możemy sobie pozwolić. Możemy za to zwalczyć biurokrację i od tego jest dział personalny, zarówno ten w mundurach, jak ten po cywilnemu. Mam zamiar tu zrobić porządek. W TRW pozbyłem się mnóstwa niepotrzebnych ludzi. To jest firma produkcyjna i teraz rządzą w niej inżynierowie. Departament Obrony jest firmą, która zajmuje się przeprowadzaniem operacji, więc będą nią rządzić ludzie, którzy je przeprowadzają, ludzie, którzy mają karby na rękojeściach pistoletów. Mają być rozsądni, dobrzy w swojej robocie, twardzi i sprytni. Rozumie pan, o co mi chodzi? - Myślę, że tak, sir. - Dziesięć dni, Jackson. Mniej, jeśli się uda. Proszę do mnie zadzwonić, kiedy pan skończy. * * * - Clark - przedstawił się John, podnosząc słuchawkę bezpośredniej linii. - Holtzman - usłyszał w słuchawce. Nazwisko spowodowało, że oczy Clarka rozszerzyły się ze zdumienia. - Teraz pewnie powinienem zapytać, skąd pan ma mój numer, a pan na to odpowie, że nie ujawni źródła? - Bingo - zgodził się reporter. - Pamięta pan nasz uroczy obiadek w "U Estebana"? - Jak przez mgłę - skłamał Clark. - To było strasznie dawno. - Doskonale pamiętał, także to, że wcale nie jadł z nim obiadu, ale magnetofon nagrywający tę rozmowę o tym nie wiedział. - Należy się panu rewanż. Może dziś wieczorem? - Oddzwonię do pana - odparł Clark i odłożył słuchawkę, wbijając oczy w blat biurka. O co tu, do diabła, chodzi? * * * - Daj spokój, przecież Ryan wcale tego nie powiedział - przekonywał van Damm redaktora "New York Timesa". - Ale to miał na myśli, Arnie. Ja to wiem i ty to wiesz. - Słuchaj, dajcie mu trochę odetchnąć. On nie jest politykiem. - Nie moja wina, Arnie. Wyszedł na boisko, to niech gra zgodnie z regułami. Arnold van Damm kiwnął głową, maskując gniew na tę uwagę, rzuconą ot, tak sobie. Wiedział, że dziennikarz ma rację. Tak się w tę grę grało. Ale jednocześnie wiedział, że dziennikarz się myli. Może za bardzo się przywiązał do Jacka jako prezydenta? Na tyle w każdym razie, żeby przejąć niektóre z tych jego dziwacznych pomysłów? Media składające się w całości z pracowników sektora prywatnego, w większości spółek akcyjnych, urosły w siłę na tyle, by mówić ludziom, co słyszeli. To niedobrze. Co gorsza, bardzo zasmakowali w tym aspekcie swojej pracy i doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że mogą wykreować albo zniszczyć każdego w tym mieście. To oni ustalali reguły gry. A kto łamie innych, może też być złamany, o czym zdawali się nie pamiętać. Ryan był naiwny. Co do tego nie było wątpliwości. Trzeba na jego obronę powiedzieć, że nie pragnął tej posady. Trafił tu przypadkiem, bo chciał służyć krajowi, koronując swą karierę sługi państwa i, po jej zakończeniu, raz na zawsze odejść ze służby do żony i dzieci. Nikt go nie wybrał na fotel prezydenta. Ale mediów też nikt nie wybierał, a ramy tego co robił Ryan, wyznaczała konstytucja. Media przekraczały niewidzialną linię, opowiadając się po jednej stronie w sporze konstytucyjnym i w dodatku po tej niewłaściwej. - A kto ustala zasady tej gry? - One po prostu są i obowiązują. - Dobra. Prezydent nie ma zamiaru podważać orzeczenia w sprawie aborcji. Nigdy nie powiedział, że ma taki zamiar. Ale nie może przecież wybierać sędziów Sądu Najwyższego z ławki w parku. Nie będzie powoływał aktywistów ruchów liberalnych, ale skrajnych konserwatystów też nie. Zresztą byłeś tam, więc chyba sam o tym wiesz. - Czyli co, Ryan się przejęzyczył? - Uśmiech reportera mówił całą resztę. Wiadomo było, że napisze o tym, twierdząc, że wysoki funkcjonariusz z najbliższego otoczenia prezydenta usiłował wpłynąć na niego "wyjaśniając, czyli poprawiając wypowiedź prezydenta", jak zapewne napisze w artykule. - Nie, ty go po prostu nie zrozumiałeś. - Mnie się wydawało, że mówił całkiem jasno, Arnie. - To tylko dlatego, że przyzwyczaiłeś się słuchać zawodowych polityków i czytać między wierszami. Obecny prezydent stawia sprawy jasno i jeśli o mnie chodzi, to mi się to nawet podoba - skłamał Arnie i był za to na siebie wściekły. - Tobie też się powinno spodobać, bo dzięki temu masz łatwiejszą pracę. Nie musisz wróżyć z fusów, wystarczy, że będziesz dokładnie notował. Zgadzamy się, że to nie jest polityk, a mimo to traktujesz go tak, jakby nim był. Po prostu słuchaj tego, co mówi, dobrze? - Albo sobie obejrzyj na taśmie, palancie. W tej chwili Arnie chodził po krawędzi. Rozmowy na boku z prasą przypominają pieszczoty z nowym kotem. Nigdy nie wiadomo, kiedy zacznie drapać. - Daj spokój, Arnie. Jesteś najbardziej lojalnym facetem, jakiego to miasto kiedykolwiek nosiło na swoich chodnikach. Cholera, człowieku, gdybyś był lekarzem, zapisałbym do ciebie całą rodzinę. Wszyscy to wiedzą. Ale ten Ryan to beznadziejny przypadek. Najpierw ta heca w katedrze, potem to durne przemówienie z Gabinetu Owalnego. On się tak nadaje na prezydenta, jak przewodniczący koła rotarian z Pipidówki Dolnej. - Aha. A kto decyduje, kto się nadaje na prezydenta, a kto nie? - W Nowym Jorku ja. - Dziennikarz uśmiał się ze swojego dowcipu. - Co do Chicago, zapytaj kogo innego. - Może i tak, ale on jest prezydentem Stanów Zjednoczonych. - Ed Kealty twierdzi, że jest inaczej. I przynajmniej stary Ed zachowuje się jak na prezydenta przystało. - Ed jest skończony. Złożył rezygnację. Sekretarz Hanson dzwonił do Rogera, a ten mi o tym powiedział. Zresztą, do jasnej cholery, przecież to ty o tym pisałeś! - Ale z jakiego powodu miałby...? - A z jakiego powodu pchał się pod każdą spódniczkę, jaką zobaczył? - No ładnie, pomyślał Arnie. Teraz mnie już zaczyna ponosić. - Ed zawsze latał za dupami, zwłaszcza odkąd przestał pić. To mu przynajmniej nie przeszkadzało w wykonywaniu swoich obowiązków. - Więc jaką pozycję zajmie "NYT"? - Przyślę ci kopię wstępniaka, zanim pójdzie do dystrybucji - obiecał dziennikarz. * * * Nie mógł już dłużej. Podniósł słuchawkę i wykręcił sześć cyfr, patrząc w mrok za oknem. Słońce już zaszło, zbierały się chmury. Zanosiło się na zimną, deszczową noc, po której przyjdzie poranek, który... Albo i nie przyjdzie, któż to może wiedzieć? - Tak? - Głos odezwał się w połowie pierwszego dzwonka. - Badrajn. Dobrze by było, żeby następny samolot był większy. - Mamy tu Boeinga 737 w pogotowiu, ale potrzebuję zgody na jego wysłanie. - Zajmę się tym. Kroplą, która przelała kielich był dziennik telewizyjny. Jeszcze bardziej stonowany, niż dotąd, ani jednej wiadomości politycznej. Ani jednej! W kraju, w którym nierzadko prognozę pogody opatrywano komentarzem politycznym! I w dodatku reportaż o meczecie, o starym szyickim meczecie, który popadł w ruinę. Reporter biadał nad tym, opowiadając jego długą i zaszczytną historię, za to całkowicie pomijając fakt, że meczetu nie remontowano, bo był kiedyś miejscem spotkań grupy oskarżonej, zapewne słusznie, o przygotowywanie zamachu na Ukochanego Przywódcę. Jeżeli on, emigrant, o tym wiedział, to znaczy, że wiedziało każde dziecko. A już szczytem był obrazek pięciu mułłów, stojących opodal meczetu. Nawet nie patrzyli w kamerę, po prostu stali obok i wskazywali palcami na potłuczone niebieskie kafle, zapewne mówiąc, jakich prac będzie wymagała restauracja świątyni. To byli ci sami mułłowie, których przywiózł jako zakładników. Na ekranie nie było jednak widać ani jednego uzbrojonego człowieka. A przecież Irakijczycy znali co najmniej dwie z tych twarzy i to bardzo dobrze. Ktoś musiał dotrzeć do telewizji, a dokładniej, do ludzi tam pracujących. Powiedział im pewnie, że jeśli chcą uratować głowę i pracę, to czas zacząć się ustawiać w nowej rzeczywistości. Czy te kilka krótkich minut na antenie wystarczą, by prości ludzie rozpoznali twarze z ekranu i zrozumieli, co się dzieje? Znalezienie odpowiedzi na te pytania mogło się okazać niebezpieczne. Prostymi ludźmi się nie martwił. Przejmował się majorami, pułkownikami i generałami spoza listy. Niedługo się dowiedzą. Paru może już wie. Teraz pewnie dzwonią, żeby się dowiedzieć, co jest grane. Niektórym wystarczą kłamstwa. Inni zaczną myśleć i kontaktować się z pozostałymi. Przez następne dziesięć, dwanaście godzin będą podejmować trudne decyzje. To byli ludzie, którzy utożsamiali się z upadłym reżimem. Tacy, którzy nie mają dokąd uciekać, bo nie przygotowali kryjówek, ani pieniędzy za granicą, tacy, którzy musieli zostać. Ich powiązania ze starym reżimem mogły oznaczać dla nich wyrok śmierci, a dla wielu oznaczały na pewno. Inni mogli mieć szansę. Żeby ją mieć, będą musieli zrobić to, co robią przestępcy na całym świecie - zaoferować grubszą rybę zamiast siebie. Zawsze tak było. Dla pułkowników takimi rybami byli generałowie. I wreszcie generałowie zrozumieli. - Boeing 737 czeka w pogotowiu. Wszyscy się w nim zmieścicie. Może tu być za półtorej godziny - oznajmił im. - I nie zabijecie nas od razu w Teheranie? - zapytał zastępca szefa sztabu armii irackiej. - Wolałby pan zginąć tu, na miejscu? - A jeśli to pułapka? - Zawsze istnieje ryzyko. Jeżeli tak będzie, to te pięć gwiazd telewizji zginie. - Pewnie, że nie. To musiałby zrobić ktoś lojalny wobec już nieżywych generałów. Taki rodzaj lojalności w tym kraju po prostu nie występuje i o tym wszyscy wiedzieli. Samo wzięcie zakładników było odruchem, który teraz, po tej migawce w telewizji, nie miał już żadnego znaczenia. Ktoś, kto do tego dopuścił, przekreślił wagę tej polisy ubezpieczeniowej. Kto? Ktoś z telewizji, czy raczej pułkownik, który miał ich pilnować? No proszę, a to miał być zaufany oficer wywiadu, lojalny sunnita, syn członka kierownictwa partii Baas. To może wskazywać, że i partia się wali. Szybko się to rozwijało. Mułłowie pewnie się nie kryli z charakterem ich wizyty. To już teraz bez znaczenia. Ich zabicie nic by nie zmieniło. Generałowie i tak zginą, a męczeńska śmierć irańskim duchownym nie przeszkadza - więcej, stanowi integralną część szyickiej tradycji. Klamka zapadła. Generałowie wreszcie zdawali się to rozumieć. Do tej pory nic do nich nie docierało. Nic dziwnego, dawno by już nie żyli, gdyby było inaczej, bo ich Ukochany Przywódca nie lubił ludzi kompetentnych. - Tak - powiedział w końcu najstarszy z nich. - Dziękuję - Badrajn podniósł słuchawkę i wcisnął klawisz REDIAL. * * * Rozmiary, które przybrał kryzys konstytucyjny, w jakim znalazła się obecnie Ameryka, nie były oczywiste aż do wczoraj. Sprawa może się wydawać czysto techniczna, ale jej sedno na pewno nie jest drobnostką. John Patrick Ryan jest na pewno człowiekiem zdolnym, jednak to, czy posiada cechy predestynujące go do roli prezydenta Stanów Zjednoczonych, pozostaje ciągle sprawą nie rozstrzygniętą. Jego pierwsze posunięcia raczej nie napawają optymizmem. Służba w rządzie to nie zajęcie dla amatorów. Nasz kraj już nie raz odwoływał się do takich ludzi w potrzebie, ale zawsze byli oni wtedy w mniejszości i mogli dorastać do odpowiedzialnych stanowisk w naturalny sposób. Do niedawna, trzeba to przyznać, pan Ryan we właściwy i odpowiedzialny sposób dokonywał trudnej pracy stabilizacji rządu. Jego tymczasowa nominacja Daniela Murraya na stanowisko dyrektora FBI wydaje się być wyśmienitym pociągnięciem, podobnie wybór George'a Winstona na tymczasowo pełniącego obowiązki sekretarza skarbu, zdaje się odpowiedni, choć pan Winston nie ma doświadczenia w polityce. Scott Adler, wieloletni, bardzo utalentowany urzędnik służby zagranicznej, zdaje się być najjaśniejszym punktem obecnej administracji... Ryan przerwał czytanie i ominął dwa akapity. Wiceprezydent Edward Kealty, choć może mieć wady, zna się przynajmniej na rządzeniu, a jego kompromisowe poglądy na wiele najważniejszych dla narodu spraw zapewniają stabilny kurs rządów do czasu wyborów, które pozwolą wybrać nową administrację. Czy jednak jego twierdzenia są prawdziwe? - A kogo to obchodzi? - zapytał Ryan, opuszczając kartkę z przefaksowanym tekstem jutrzejszego wstępniaka "New York Timesa". - Oni znają Eda, a ciebie nie - odparł Arnie. Chciał coś jeszcze dodać, ale w tej samej chwili zadzwonił telefon. - Tak? - Pan Foley do pana, panie prezydencie. Mówi, że to ważne. - Proszę łączyć. Ed? Czekaj, dam cię na głośnik. Arnie słucha razem ze mną - powiedział, wciskając guzik głośnika i odkładając słuchawkę. - To już pewne. Iran wchodzi do gry. Mam dla ciebie materiał telewizyjny. - Dawaj. - Jack wiedział, co trzeba robić. W tym i wielu innych biurach stały telewizory, podłączone do bezpiecznej sieci kablowej, łączącej je z Pentagonem, Langley i wieloma innymi agentami rządu. Wyjął z szuflady pilota i włączył telewizor. Materiał trwał zaledwie piętnaście sekund, a potem został powtórzony i wreszcie zatrzymany na stopklatce. - Co to za jedni? - zapytał Jack. Foley odczytał nazwiska. Dwa były Jackowi znajome. - To wszystko doradcy Darjaeiego, średni i najwyższy szczebel. Są w Bagdadzie i ktoś postanowił dać o tym znać światu. Wiemy, że generałowie wylatują z Bagdadu. A teraz pięciu mułłów omawia remont meczetu w państwowej telewizji. - Mamy cokolwiek od ludzi stamtąd? - Nic a nic - przyznał się Ed. - Omawiałem z szefem palcówki w Rijadzie sprawę wysłania tam kogoś na rozmowę, ale to zajmie tyle czasu, że w Iraku nie będzie już z kim gadać. * * * - O, ten już jakiś większy - zauważył oficer na pokładzie AWACS-a. Odczytał numery transpondera. - Panie pułkowniku - powiedział po przełączeniu się na linię dowódcy. - Mam na ekranie Boeinga 737 w locie czarterowym z Mehrabadu do Bagdadu, kurs dwa-dwa-zero, prędkość siedem-dwa-zero kilometrów na godzinę, pułap 6.700 metrów. Palma melduje kodowaną łączność z Bagdadem na jego częstotliwości. Z tyłu maszyny dowódca zmiany sprawdził odczyty na swoim ekranie, przestawił swoje radio na odpowiednią częstotliwość i wywołał King Chalid. * * * Reszta przybyła razem. Powinni jeszcze trochę poczekać, pomyślał Badrajn. Zabawnie było teraz patrzeć na tych panów życia i śmierci. Jeszcze tydzień temu wszędzie by się pchali, pewni swej władzy i zajmowanego miejsca, z piersiami pokrytymi baretkami orderów za bohaterską służbę tego czy innego rodzaju. To było niesprawiedliwe. Wielu z nich rzeczywiście prowadziło żołnierzy do boju, jeden, czy paru nawet osobiście zabiło jakiegoś wroga. Irańczyka. Jednego z tych, którym dziś zawierzyli, bojąc się własnych rodaków. I stali teraz w małych grupkach, nie wierząc nawet własnym gorylom. Zwłaszcza im. Byli blisko i mieli broń, a gdyby ochronie można było ufać, to nie wpakowaliby się w tę kabałę. Nawet obawa o własne życie nie mogła stłumić w Badrajnie rozbawienia na ich widok. Całe dorosłe życie spędził szykując taki właśnie moment. Od bardzo dawna marzył, że kiedyś zobaczy takie sceny na lotnisku w Tel Awiwie, oficjeli porzucających swoich ludzi na niepewny los, zmuszonych do ucieczki w wyniku jego... Nie było w tej ironii losu nic zabawnego. Trzydzieści lat walki i wszystko, co osiągnął, to obalenie arabskiego państwa? Swojej ojczyzny w dodatku? A Izrael? Stoi, jak stał, i Ameryka nadal go popiera. Wszystko, czego dokonał, to drobne przetasowanie nad Zatoką Perską. Iraccy generałowie mieli przed sobą przynajmniej życie w luksusie i pieniądze. Przed nim nie rysowała się żadna przyszłość. Badrajn zaklął i opadł na oparcie fotela w chwili, gdy na pasie ukazał się jakiś ciemniejszy kształt. Ochroniarz pilnujący drzwi z ożywieniem gestykulował, pokazując go reszcie zebranych. Dwie minuty później Boeing 737 pokazał się ponownie. Nie trzeba go było tankować, więc tylko w kierunku samolotu potoczyły się schody na ciężarówce. Dotarły na miejsce, jeszcze zanim otworzono drzwi, i generałowie, ich żony, dzieci, kochanki oraz ochroniarze wybiegli z poczekalni w zimną mżawkę. Badrajn wyszedł ostatni, ale i tak musiał zaczekać. Irakijczycy stłoczyli się u dołu schodów, zbijając się w skłębioną masę ludzką, i zapomnieli o wszelkiej godności, łokciami torując sobie drogę do maszyny. Na górze witał ich umundurowany steward, uśmiechający się sztucznie do ludzi, których miał wszelkie powody nienawidzić. Ali poczekał, aż tłum się przewali, a potem ruszył w górę schodami. Na podeście przed drzwiami obrócił się i rozejrzał. Nie dostrzegł żadnego powodu do paniki. Żadnych ciężarówek z żołnierzami, nic. Jeszcze za godzinę też by pewnie zdążyli. W końcu się jednak pozbierają, ale wtedy zastaną tylko pusty dworzec lotniczy. Pokręcił głową i wszedł do samolotu. Steward zamknął za nim drzwi. Kapitan otrzymał z wieży pozwolenie na kołowanie. Kontrolerzy wywoływali samoloty, przekazywali informacje, a skoro nie rozkazano inaczej, po prostu robili swoje. Odprowadzali wzrokiem samolot, który rozpędzał się po pasie, aż wreszcie oderwał się od ziemi i odleciał w mrok, który właśnie zapadał nad ich krajem. Rozdział 19 Recepty - Dawno się nie widzieliśmy, panie Clark. - Owszem, panie Holtzman, dawno. - Siedzieli znowu w tej samej loży, pod samą ścianą z tyłu, tuż obok szafy grającej. Restauracja "U Estebana" była nadal miłym miejscem na rodzinną kolację przy Wisconsin Avenue i jak zwykle przy stolikach siedziało sporo pedagogów z pobliskiego Uniwersytetu Georgetown. Clark pamiętał jednak, że nie podawał reporterowi nazwiska. - A gdzie pański przyjaciel? - Pracuje dziś wieczorem. - Tak naprawdę Ding wyszedł wcześniej z pracy i pojechał do Yorktown, zabrać Patsy na kolację, ale to nie pismaka interes. I tak już wiedział za dużo. - Czym mogę panu służyć? - Jak pan być może pamięta, zawarliśmy pewną umowę. - Pamiętam doskonale. Również i to, że miała obowiązywać pięć lat. Te pięć lat jeszcze nie minęło. - Czasy się zmieniają. - Holtzman otworzył menu. Lubił meksykańskie jedzenie, ale ostatnio meksykańskie jedzenie nie bardzo lubiło jego. - Umowa to umowa. - Clark nie patrzył w menu, ale na wprost, przez stół. Większość ludzi miała problemy z wytrzymaniem jego spojrzenia. - I tak się już wydało. Katierina zaręczyła się z jakimś forsiastym paniczykiem z Winchester. - Nie wiedziałem - przyznał się Clark. Zresztą wcale go to nie obchodziło. - Nie spodziewałem się, żeby pan wiedział. Nie jest pan już oficerem do zadań specjalnych. Nie tęskno panu czasem za robotą w terenie? - Jeżeli o tym chce pan rozmawiać, to wie pan, że nie mogę... - Tym bardziej żałuję. Cieszy się pan znakomitą reputacją, a słuchy niosą, że pana młody przyjaciel niewiele panu ustępuje. A ten wasz japoński numer... - z zachwytem ciągnął dziennikarz. - Bo to przecież pan uratował premiera Kogę. Clark żałował, że nie jest bazyliszkiem. - Skąd panu to przyszło do głowy? - Rozmawiałem z Kogą w czasie jego wizyty. Mówił, że zespół był dwuosobowy. Duży facet i mały facet. Ten duży miał niebieskie oczy, o intensywnym spojrzeniu, twarde, ale mówił rozsądnie. Czy długo musiałem kombinować, żeby kogoś pod to podstawić? - Holtzman uśmiechnął się. - Ostatnim razem mówił mi pan, że byłby ze mnie niezły szpieg. - Pojawił się kelner z dwoma piwami. - Pił pan to już kiedyś? Duma Marylandu, mały lokalny browar na Wschodnim Wybrzeżu. Gdy kelner odszedł, Clark pochylił się nad stołem. - Słuchaj pan, szanuję pana zdolności, a zwłaszcza to, że kiedy się ostatnim razem umawialiśmy, dotrzymał pan słowa, ale chciałbym, żeby pan pamiętał, że kiedy idziemy w teren, nasze życie zależy od... - Nigdy nie ujawnię waszych nazwisk. Takich rzeczy się nie robi. Z trzech powodów. Bo to nie w porządku, bo to wbrew prawu, a przede wszystkim, bo komuś takiemu jak pan nie opłaca się stawać na odcisk. - Holtzman zamoczył wargi w kuflu. - Któregoś pięknego dnia bardzo chętnie napiszę o panu książkę. Jeżeli choć połowa tych historii, które o panu słyszałem jest prawdziwa, to... - Dobra, zrób pan z tego film. Tylko w roli głównej ma występować Val Kilmer. - E, nie - Holtzman pokręcił głową. - Za ładny chłopczyk. Nick Cage ma lepsze spojrzenie. Ale nie o tym chciałem rozmawiać... - Przerwał na chwilę. - To Ryan wyciągnął stamtąd jej ojca, tylko dalej nie wiem jak. Pan wydostał z plaży Katierinę i jej matkę, zawiózł ją pan na okręt podwodny. Nie wiem który, ale na pewno jeden z naszych. Ale ja nie o tym... - To w końcu o czym? - Ryan, tak jak pan, to typ cichego bohatera. - Holtzman ucieszył się widząc zaskoczenie w oczach Clarka. - Podoba mi się ten facet. Chciałbym mu pomóc. - Dlaczego? - zapytał Clark, zastanawiając się, czy można mu ufać. - Moja żona, Libby, zbierała materiały na Kealty'ego. Za wcześnie to opublikowała i teraz temat jest spalony. To skurwysyn, nawet jak na kryteria Waszyngtonu. Nie wszyscy w branży podzielają ten pogląd, ale Libby rozmawiała z kilkoma jego ofiarami. Kiedyś facetowi takie rzeczy mogły uchodzić na sucho, zwłaszcza takiemu, który prowadzi "poprawną" politykę. Teraz już nie, a w każdym razie nie powinno mu się to udawać. Co do Ryana, też nie do końca jestem przekonany, czy to aby najlepszy kandydat na prezydenta, ale przynajmniej jest uczciwy. Jak mówił Roger Durling, to dobry człowiek na niepogodę. Chciałbym ten pogląd sprzedać moim wydawcom. - W jaki sposób? - Chcę napisać artykuł o tym, jak zrobił coś ważnego dla kraju. Coś na tyle dawno, że już nie śmierdzi, a na tyle niedawno, że ludzie jeszcze pamiętają o sprawie. Jezu, Clark! Przecież ten facet uratował Rosję! Zapobiegł wewnętrznym rozgrywkom, które mogły przedłużyć zimną wojnę o co najmniej dekadę. To jest cholerna zasługa, a nikt nie ma o tym zielonego pojęcia, bo Ryan nigdy nikomu nawet nie pisnął słówkiem. Oczywiście, wyraźnie napiszemy, że to nie Ryan puścił tę wiadomość. Możemy nawet z tym pójść do niego przed puszczeniem materiału do druku i doskonale wiesz, co nam odpowie... - Żeby tego nie drukować - zgodził się Clark. Z kim rozmawiał Holtzman? Skąd ma te wiadomości? Sędzia Arthur Moore? Bob Ritter? Czy oni by to puścili? Normalnie pewnie by go pogonili do diabła, ale teraz? Teraz nie był pewien. Wystarczy wznieść się na odpowiednio wysoki szczebel i ludzie zaczynają uważać rozpowiadanie tajemnic za wyższą formę służby krajowi. - Ależ to jest zbyt dobra historia, by jej nie opublikować. Całe lata zbierałem do tego materiał. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, jaki człowiek siedzi w Gabinecie Owalnym, zwłaszcza jeśli to właściwy człowiek na właściwym miejscu. - Holtzman należał do ludzi, którzy rabina przekonaliby o zaletach szynki. - Bob, nie wiesz nawet połowy - powiedział Clark, zanim ugryzł się w język. To była głęboka woda, a on próbował w niej pływać w pasie z ciężarkami. A zresztą... - Dobra, powiedz mi co już wiesz na temat Jacka. * * * Zgodzono się na to, że użyją tego samego samolotu i, ku uldze obu stron, nie pozostaną w Iranie ani minuty dłużej, niż to konieczne. Problem w tym, że 737 nie miał takiego zasięgu, jak znacznie mniejszy Gulfstream, ale postanowiono, że zatankują w Jemenie. Irakijczycy nawet nie zeszli na ziemię w Mehrabadzie, ale gdy podjechały schodki, Badrajn wysiadł, bez słowa nawet podziękowania ze strony tych, którym uratował życie. Samochód już czekał. Nie obejrzał się. Generałowie byli dla niego przeszłością, tak jak on dla nich. Samochód zawiózł go do miasta. Oprócz niego w samochodzie był tylko kierowca, któremu nie śpieszyło się zanadto. Ruch nie był bardzo intensywny o tej porze i czterdzieści minut później samochód zatrzymał się przed dwupiętrowym budynkiem. Wokół widać było wartowników. A więc, pomyślał Badrajn, teraz mieszka w Teheranie? Wysiadł z samochodu. Umundurowany strażnik porównał jego zdjęcie z twarzą i gestem zaprosił go do drzwi. Wewnątrz kolejny wartownik, tym razem kapitan, sądząc z trzech guzów na naramienniku, grzecznie go zrewidował. Poszli na górę, do sali konferencyjnej. Była trzecia w nocy czasu miejscowego. Darjaei siedział w wygodnym fotelu, czytając jakieś papiery, spięte w rogu spinaczem. O dziwo, dokument a nie Koran. Zresztą, ten ostatni studiuje już tak długo, że chyba zdążył się go nauczyć na pamięć. - Pokój z tobą, wasza świątobliwość - powitał go Ali. - I z tobą pokój - odpowiedział Darjaei. Nie była to odpowiedź machinalna, której spodziewał się Ali. Stary człowiek podniósł się z fotela i podszedł do gościa z szeroko rozłożonymi ramionami. Jego twarz była o wiele bardziej rozluźniona, niż oczekiwał. Na pewno był zmęczony, to był dla niego długi i ciężki dzień, w dodatku nie pierwszy, ale wydarzenia ostatnich dni wyraźnie dodawały mu sił. - Wszystko w porządku? - zapytał troskliwie, wskazując krzesło. Ali westchnął, zanim usiadł. - Teraz już wszystko w porządku. Ale tam, w Bagdadzie, zastanawiałem się, jak długo jeszcze uda mi się zachować kontrolę nad sytuacją. - Niezgoda rujnuje. Moi przyjaciele mówili mi, że stary meczet wymaga remontu. Badrajn mógł o tym nie wiedzieć - i nie wiedział - ale to dlatego, że już od bardzo dawna nie oglądał żadnego meczetu od środka, co jak przypuszczał, nie zyska mu zbyt wiele sympatii ze strony Darjaeiego. - Wiele trzeba będzie zrobić - odpowiedział ostrożnie. - O, tak, wiele. - Darjaei wrócił na swój fotel, odkładając na bok papiery. - Twoja pomoc była bardzo cenna. Czy napotkałeś wielkie trudności? Badrajn pokręcił głową. - Nie, naprawdę żadnych. Propozycja była bardzo wspaniałomyślna, a generałowie nie mieli innego wyjścia. Czy oni zostaną...? - pozwolił sobie zapytać, ale nie miał odwagi dokończyć. - Nie. Niech odejdą w pokoju. To go zaskoczyło, ale zachował pokerową twarz. Darjaei nie miał żadnego powodu, by oszczędzić tych ludzi. Wszyscy uratowani oficerowie iraccy kierowali wojną z Iranem i odpowiadali za śmierć i kalectwo dziesiątków tysięcy. Ta rana wciąż była świeża. Utrata tych tysięcy młodych ludzi była jednym z powodów, dla których Iran wciąż nie odgrywał na świecie takiej roli, do której go predestynowały warunki naturalne. Ale to się wkrótce zmieni, prawda? - Czy mogę spytać, co będzie dalej? - Irak tak długo cierpiał, odseparowany od prawdziwej wiary, błądzący w ciemności. - i duszony przez embargo - dodał Badrajn, ciekawy jaką reakcję wywoła ta uwaga. - Czas już na położenie mu kresu - zgodził się Darjaei. Coś, co Ali zobaczył w jego oczach, było dla niego nagrodą za zadanie tego pytania. To było jasne. Trochę mydła w oczy Zachodowi, by zniósł sankcje. Żywność zaleje kraj i ludność pokocha nową władzę. No i Allacha. Darjaei był jednym z tych, którzy wierzyli, że ich polityką kieruje Allach. Badrajn już dawno wyzbył się tych mrzonek. - Z Ameryką będzie problem. I z innymi, nieco bliżej. - Rozważamy te zagadnienia. To miało sens. Pewnie od lat obmyślał ten ruch i w chwili takiej, jak ta, musiał się czuć niepokonany. Darjaei zawsze uważał, że Allach stoi po jego stronie, czy raczej u jego boku. Może i tak było, ale tu chodzi nie tylko o to. Tak musiało być, gdy się bardzo pragnie sukcesu. Najlepsze rezultaty przynoszą cuda poprzedzone długimi przygotowaniami. A może sprawdzić, czy dałoby się wziąć udział w kolejnym cudzie? - Przyglądałem się temu nowemu przywódcy amerykańskiemu. - Tak? - Oczy Darjaeiego skupiły się na rozmówcy. - To nie było trudne, w dzisiejszych czasach zbieranie wiadomości to fraszka. Amerykańskie środki masowego przekazu publikują tyle materiału, że wystarczy tylko poskładać to do kupy. W tej chwili kilku moich ludzi przygotowuje dokładne dossier. - Badrajn starał się mówić spokojnym głosem. Brzmiała w nim nie twardość, tylko potworne zmęczenie. - To zastanawiające, jak podatni są teraz na ciosy. - Doprawdy? Opowiedz mi więcej. - W tej chwili kluczem do Ameryki jest ten Ryan. Czyż to nie oczywiste? * * * - Kluczem do zmian w Ameryce jest zwołanie konstytuanty - powiedział wreszcie po długich dniach namysłu Ernie Brown. Pete Holbrook zmieniał pilotem slajdy. Zużył trzy rolki filmu na ruiny Kapitolu i jeszcze kilka na okoliczne budynki w rodzaju Białego Domu, którego, udając turystę, nie mógł przecież pominąć. Zaklął widząc, że jeden ze slajdów został włożony do magazynka do góry nogami. Brown tak długo się namyślał, a do tak oczywistego wniosku doszedł. - Dawno już to mówiłem - powiedział, wyciągając magazynek z rzutnika. - Tylko jak chcesz...? - Ich do tego zmusić? To proste. Jak nie będzie prezydenta i konstytucja nie mówi nic o tym, skąd go wziąć, to coś się musi ruszyć, nie? - Zabić prezydenta, powiadasz? - ironicznie zapytał Pete. - Faktycznie, drobnostka. A którego, jeśli wolno zapytać? To był rzeczywiście problem. Nie trzeba być konstruktorem rakiet, żeby się domyślić, że jeżeli zabiją Ryana, to Kealty go zastąpi. Jeśli zabiją Kealty'ego, to Ryanowi w to graj. Trudna sprawa. Obaj pamiętali środki bezpieczeństwa, widziane podczas wizyty w Białym Domu. Któregokolwiek zabiją, esesmani natychmiast otoczą drugiego takim murem, że potrzeba by bomby atomowej, żeby dokończyć dzieła. A oni nie mieli takich zabawek. Woleli klasyczną amerykańską broń - karabin. Z tym też kłopot. Południowy Trawnik przed Białym Domem był gęsto obsadzony drzewami i przegrodzony bardzo sprytnie zakamuflowanymi wśród drzew skarpami. Widok na Biały Dom był tylko od strony fontanny. Okoliczne budynki należą do agend rządu federalnego i na dachach pewnie roi się od ludzi z lornetkami i bronią. O tak, esesmani byli dobrzy w odgradzaniu narodu od ich prezydenta, sługi ludu, którego goryle wyraźnie nie ufali ludowi. Bo przecież gdyby w tym domu mieszkał naprawdę ktoś z ludu, a nie z kasty rządzącej, to te wszystkie zabezpieczenia byłyby niepotrzebne. Teddy Roosevelt nie potrzebował esesmanów, drzwi do Białego Domu były zawsze otwarte i jego gospodarz sam wychodził do ludzi, uścisnąć im rękę. Nie ma mowy, żeby teraz znów coś takiego się zdarzyło. - Obu naraz. Ryan będzie trudniejszym celem, nie? Siedzi tam, gdzie jest najlepsza obrona. Kealty porusza się po mieście, gada z tymi wypierdkami z gazet i tak dalej, więc nie jest tak ściśle chroniony. - Wyjął z kieszeni telefon komórkowy. - Łatwo to będzie skoordynować. - Mów dalej. - Trzeba będzie rozpoznać jego rozkład dnia i wybrać odpowiedni moment. - Drogo nas to wyniesie - zauważył Holbrook, zmieniając kolejny slajd. Przedstawiał on widok fotografowany codziennie przez tysiące ludzi: z maleńkiego okna na samym szczycie Pomnika Waszyngtona, w dół na Biały Dom. Ernie Brown też zrobił to zdjęcie, a potem zamówił u fotografa powiększenie dużego formatu. Przyglądał mu się godzinami. Kupił mapę i sprawdził na niej skalę, a potem robił wstępne przymiarki. - Największe koszty to cena betoniarki i wynajęcie miejsca niezbyt daleko od centrum. - Co? - Wiem gdzie, Pete. I wiem jak. Teraz to już tylko kwestia wyboru terminu. * * * Do rana nie dociągnie, uznał Moudi. Jej oczy były szeroko otwarte, ale nikt nie wiedział, czy cokolwiek widziała. Widywał już kiedyś ludzi w tym stanie, głównie chorych na raka i zawsze był to zwiastun bliskiej śmierci. Za mało znał się na neurochirurgii, by do końca zrozumieć przyczyny. Może to przeładowanie synaps, którymi wędrowały impulsy elektrochemiczne, a może ustanie jakiejś funkcji mózgu. Organizm już zdawał sobie sprawę z tego, że walka jest przegrana i po prostu wyłączał sygnał alarmowy - ból. A może to tylko jego wyobraźnia? Może uszkodzenia ciała były zbyt rozległe, by na cokolwiek reagowała. Krwotoki do wnętrza gałek oślepiły ją. Żyły były już tak zniszczone, że kroplówka wypadła i teraz otwór po igle był jeszcze jednym miejscem, przez które uciekała krew. Tylko kroplówka z morfiną, której kateter przyklejony był plastrem, pozostała na miejscu. Serce z coraz większym trudem pompowało resztkę krwi, która jeszcze w niej została. Siostra Jeanne Baptiste wydawała jakieś odgłosy, czasem głośniejsze pomruki, które trudno było rozpoznać, gdyż przez kombinezon ledwie je było słychać, ale w swojej regularności przypominały mu one modlitwy. I może rzeczywiście nimi były. Wprawdzie utraciła poczytalność, ale być może umysł, nawykły do dyscypliny długich godzin modlitwy, wrócił do nich, nie mogąc znaleźć sobie innego zajęcia. Nagle zakrztusiła się, a po chwili usłyszał jakieś głośniejsze pomruki. Nachylił się i słuchał. - ...módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę... - Nie walcz już, siostro - powiedział do niej Moudi. - To już twój czas. Już nie walcz. Oczy poruszyły się. Wprawdzie nic nie widziały, ale mechaniczny nawyk podążania gałek ocznych za źródłem głosu pozostał. - Doktor Moudi? Jest pan tu? - usłyszał powolne, trochę niewyraźne, ale przecież zrozumiałe słowa. - Tak, siostro. Jestem tu. - Odruchowo ujął jej dłoń. Boże, czyżby ona była przytomna? - Dziękuję za pomoc... Będę się... modliła za pana. Będzie. Wiedział o tym. Raz jeszcze poklepał jej dłoń, a potem sięgnął do zaworu kroplówki z morfiną i odkręcił go do końca. Dosyć tego. I tak już nie można przez nią przepuścić więcej krwi, by zakazić ją wirusami. Rozejrzał się po pokoju. Obaj sanitariusze siedzieli w rogu, zadowoleni z tego, że doktor sam się zajmuje pacjentką. Podszedł do nich. - Zawołaj dyrektora. No, ruszaj się. - Tak jest. - Sanitariuszowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Był szczęśliwy, że choć na chwilę może się wyrwać z tego piekła. Moudi odczekał dziesięć sekund od wyjścia pierwszego sanitariusza. - Przynieś świeże rękawice - powiedział, podnosząc ręce. Sanitariusz wyszedł. Moudi miał najwyżej minutę. Na nerce z boku leżało wszystko, czego potrzebował. Wyjął z opakowania dwudziestocentymetrową strzykawkę, założył na nią igłę i wbił w butelkę z morfiną. Odciągnął tłok, w końcu napełniając strzykawkę całkowicie. Wrócił do pacjentki, podniósł plastikową płachtę i poszukał odpowiedniego miejsca. Tu. Z tyłu lewej ręki była jeszcze nie całkiem rozlana żyła. Wbił w nią igłę i wcisnął tłoczek strzykawki aż do dna. - Śpij, siostro - powiedział, odchodząc. Nie sprawdzał, czy zareagowała na te słowa. Szybko wyrzucił strzykawkę do pojemnika na "gorące" odpady. Ledwie opadła pokrywa pojemnika, gdy do sali wrócił sanitariusz wysłany po rękawiczki. - Proszę. Moudi kiwnął głową i ściągnął wierzchnie rękawiczki lateksowe, założone na rękawice kombinezonu. Wrócił do łóżka i popatrzył jak niegdyś niebieskie oczy zakonnicy zamykają się po raz ostatni. Ekran EKG pokazywał znaczne przyśpieszenie akcji serca, linie na wykresie były nieregularne, o znacznie niższej amplitudzie niż powinny. To już tylko kwestia czasu. Teraz pewnie modliła się we śnie. Wreszcie był pewien, że nie czuła bólu. Nawet w tak osłabionym układzie krwionośnym dawka morfiny wielokrotnie przekraczająca śmiertelną musiała już docierać do mózgu, molekuły narkotyku blokują receptory i uwalniają dopaminę, która mówi organizmowi, że to już koniec. Jej klatka piersiowa wznosiła się w płytkim, ale kosztującym ją wiele energii oddechu. W pewnej chwili oddech zatrzymał się, jak przy czkawce, ale po chwili powrócił. Był teraz nieregularny i przez to dopływ tlenu do krwi został znacznie ograniczony. Akcja serca jeszcze przyśpieszyła. I wtedy oddech ustał. Serce nie zatrzymało się od razu. Musiało być bardzo mocne, waleczne, ze smutkiem pomyślał lekarz, podziwiając ten upór ze strony głównego organu martwego przecież już ciała. Wiedział, że to już niedługo. Wkrótce i ekran EKG zamarł, prosta linia wywołała sygnał alarmowy. Nikt i tak nie miał zamiaru przeprowadzać reanimacji, więc Moudi sięgnął do aparatu i wyłączył go. Zauważył grymas ulgi na twarzach sanitariuszy. - Już? - zapytał dyrektor, wchodząc do sali i widząc płaską linię na EKG. - Serce. Wewnętrzny krwotok. - Nic więcej nie musiał mówić. - Widzę. A więc jesteśmy gotowi? - Zgadza się. Dyrektor machnął do sanitariuszy, którym pozostało jeszcze jedno zadanie do wykonania. Jeden z nich podwinął plastikową płachtę, na której leżała, by nic nie skapnęło na podłogę. Inny odłączył ostatnią kroplówkę i elektrody EKG. Szybko się z tym uwinęli, i kiedy ich była pacjentka została już zawinięta w plastik, jak połówka żywca w rzeźni, zwolnili hamulce na kółkach łóżka i wytoczyli je poza salę. Potem mieli wrócić i gruntownie zdezynfekować salę. Nikt po nich nie będzie musiał sprawdzać. Dosyć się napatrzyli, by dopilnować, żeby nic nie przeżyło na podłodze, ścianach i suficie. Moudi i dyrektor szli za łóżkiem do kostnicy, która również mieściła się w zamkniętej części ośrodka. Na środku pomieszczenia stały dwa stoły sekcyjne z wypolerowanej stali nierdzewnej. Dojechali łóżkiem do stołu, odsłonili ciało i przetoczyli na stół, kładąc twarzą w dół. Lekarze zakładali w rogu fartuchy sekcyjne na kombinezony. Było to właściwie bardziej kwestią nawyku niż potrzeby. W porównaniu z kombinezonem fartuch był żadnym zabezpieczeniem, a po sekcji i tak jeden i drugi pójdzie do spalenia. Sanitariusze złożyli płachtę i zlali z niej do pojemnika około pół litra krwi. Płachta powędrowała do pojemnika na "gorące" odpady, który natychmiast wyniesiono do spalenia. Wszystkie czynności wykonywali w nerwowym pośpiechu, ale wyglądało na to, że nie uronili nigdzie ani kropli. - Bardzo dobrze - pochwalił dyrektor i nacisnął przycisk, podnosząc koniec stołu, na którym leżały jej nogi. Z nawyku przycisnął palcem tętnice szyjne, najpierw lewą, potem prawą, upewniając się, że pacjentka na pewno nie żyje. Kiedy stół nachylił się pod kątem około dwudziestu stopni, wziął z tacy duży skalpel sekcyjny i przeciął obie tętnice, razem z okolicznymi żyłami. Krew, która napłynęła pod wpływem siły ciężkości, chlusnęła na wklęsły blat, a stamtąd kanalikami do pojemnika podwieszonego na końcu stołu. W ciągu kilku minut spłynęło do niego, według skali na pojemniku, niecałe cztery litry krwi. Ciało bardzo szybko zmieniało barwę. Jeszcze chwilę przedtem było całe pokryte czerwonymi i fioletowymi plamami, a teraz bladło w oczach. Technik laboratoryjny zabrał pojemnik z krwią i ostrożnie umieścił go na specjalnym wózku. Nikt nie chciał czegoś takiego nosić, nawet tylko za ścianę, gdzie mieściło się laboratorium. - Jeszcze nigdy nie robiłem sekcji choremu na ebola - zwierzył się dyrektor. Zresztą to właściwie nie była sekcja. Przyczyna śmierci była oczywista, a sposób, w jaki dyrektor ją wykrwawił, zdradzał, że ma do niej równie wiele uczuć ludzkich, co do jagnięcia zarzynanego podczas Ramadanu. Nadal jednak zachowywał daleko posuniętą ostrożność. W takim przypadku w polu operacyjnym mogła być tylko jedna para rąk, bo konsekwencje przypadkowego zranienia byłyby straszliwe. Moudi patrzył z boku, jak dyrektor wykonuje zamaszyste, brutalnie skuteczne cięcia i stalowymi hakami podnosi skórę wraz z przeciętymi mięśniami na plecach, tak jak się otwiera klapkę w plecach mówiącej lalki, by jej wymienić baterie. Moudi przejął haki, cały czas śledząc wzrokiem rękę dyrektora ze skalpelem. Po minucie dyrektor odsłonił lewą nerkę. Zaczekali na powrót sanitariuszy. Jeden z nich ustawił na stole stalową tacę, a dyrektor odciął nerkę i zaczął ją przekładać na nią. Widok był przerażający. Efektem choroby wywoływanej wirusem ebola był rozkład, a właściwie rozpad, tkanek. Nerka była na wpół płynna, a kiedy dyrektor po odcięciu żył i przewodów moczowych zaczął ją wyciągać, pękła na dwie części i rozlała się jak jakiś przerażający czerwonobrązowy pudding. Dyrektor zaklął pod nosem, rozdrażniony swoją nieostrożnością. Przecież powinien się tego spodziewać, a jednak zapomniał. - Straszne, co ten wirus robi z tkankami, prawda? - Z wątrobą będzie to samo, a śledziona... - Tak, wiem. Twarda jak cegła. Uważaj na ręce, Moudi - przypomniał. Wziął z tacy przyrząd wyglądający jak chochla i zaczął wybierać szczątki nerki z jamy ciała. Kiedy skończył, sanitariusz zabrał tacę i zaniósł ją do laboratorium. Nauczony doświadczeniem dyrektor obchodził się z prawą znacznie ostrożniej. Po odcięciu żył, na prośbę dyrektora obaj lekarze wzięli ją w ręce i udało im się wyjąć ją całą. Pękła dopiero na tacy, zalewając ją. Przynajmniej dobrze, że była za miękka, by uszkodzić podwójne rękawice. Co nie znaczy, że się tego przy każdym ruchu nie obawiali. - Chodź tu który! - zawołał dyrektor na sanitariuszy. - Obróćcie ją. Sanitariusze podeszli, jeden wziął ciało za ramiona, drugi za kolana i, jak najszybciej zdołali, obrócili ciało na plecy. Krew i szczątki tkanek rozprysnęły się przy tym i zabrudziły ich kombinezony. Sanitariusze odskoczyli, jak oparzeni. - Jeszcze tylko wątroba i śledziona - powiedział dyrektor. - Jak skończymy, owińcie ciało w plastik i wynieście do spalenia. Potem zdezynfekować salę. Otwarte oczy siostry Jeanne Baptiste były równie pozbawione wyrazu, jak pół godziny wcześniej. Moudi zakrył jej twarz kawałkiem plastiku i wyszeptał modlitwę. - Tak, Moudi, ona już jest w raju. Może byśmy się tak wzięli do roboty? - zapytał niecierpliwie dyrektor. Wziął znowu skalpel numer 22 i wykonał klasyczne cięcie sekcyjne w kształcie litery Y, rozcinając krtań i rozkładając płaty skóry na boki równie bezceremonialnie, co na plecach. Przypominał teraz bardziej rzeźnika, niż chirurga. Ale widok, jaki się przed nimi odsłonił, przeraził nawet jego. - Jak ona z tym mogła żyć tak długo? - wymamrotał. Moudi przypomniał sobie naukę anatomii z pierwszego roku medycyny i zajęcia w sali, gdzie, zanim poszli do prosektorium, oglądali narządy wewnętrzne na plastikowym modelu. To wyglądało tak, jakby ktoś wziął wiadro rozpuszczalnika i chlusnął do środka. Nie było organu, który by nie ucierpiał. Powłoki zewnętrzne wszystkich zostały... po prostu rozpuszczone. Jama brzuszna wypełniona była czarną krwią. Z tej całej krwi, którą w nią wlali, wyciekło niewiele więcej niż połowa. Zadziwiające. - Ssak! - zażądał dyrektor, który już otrząsnął się z pierwszego szoku. Sanitariusz podszedł z boku z plastikową rurą, podłączoną wężem do pojemnika próżniowego. Dźwięk był obrzydliwy. Operacja oczyszczania jamy brzusznej trwała całe dziesięć minut. Obaj lekarze stali obok i śledzili ruchy sanitariusza, który posługiwał się rurą jak pokojówka odkurzaczem. Do pojemnika powędrowało jeszcze trzy litry silnie zakażonej wirusem krwi. Koran nauczał, że ciało ludzkie jest świątynią życia. A co oni z nią zrobili? Przekształcili ją w fabrykę śmierci. Dyrektor wrócił do stołu sekcyjnego i Moudi patrzył, jak ostrożnie odsłania wątrobę. Pewnie ta krew w jamie ciała tak na niego podziałała. Poprzecinał żyły, wyciął tkankę łączną. Dyrektor odłożył skalpel i ujął haki. Moudi sięgnął w głąb ciała, bardzo ostrożnie wyjął organ i położył go na kolejnej tacy. - Ciekawe, dlaczego śledziona zachowuje się w tak odmienny sposób? * * * Na dole inny zespół żołnierzy również pracował. Klatki z małpami właśnie przenoszono z magazynu. Małpy były nakarmione, ale nadal w szoku po podróży, co trochę osłabiło ich zapał do drapania i gryzienia rąk w rękawicach. Panika wybuchała jednak na nowo, gdy tylko klatka wnoszona była do pomieszczenia obok. Trafiały tu w partiach po dziesięć. Gdy tylko drzwi za nimi szczelnie się zamykały, zwierzęta wiedziały, że to już koniec. Gdyby nawet nie wiedziały, to ubój przeprowadzano na oczach kolejnych ofiar. Jedna po drugiej trafiały na stół, jeden z żołnierzy otwierał drzwi klatek, a drugi wsadzał do środka kij, zakończony pętlą z drutu. Pętla zarzucana była na szyję małpy i zaciskana mocnym szarpnięciem, któremu zwykle towarzyszył chrupot łamanego karku. Zwierzę najpierw tężało, a potem bezwładnie zwieszało się z pętli, z reguły z otwartymi oczyma, w których jaśniało nieme oburzenie tym morderstwem. Ta sama pętla służyła teraz do wyciągnięcia ciała z klatki. Po jej zwolnieniu, żołnierz rzucał bezwładne truchło drugiemu, który wynosił je do kolejnego pomieszczenia. Czekające na swoją kolej ofiary wrzeszczały na swoich oprawców, ale klatki były za małe, by mogły się w nich schować. Niektóre próbowały się bronić, wsadzając w pętlę ręce, ale osiągały tylko tyle, że oprócz karku łamała im ona także ramiona. Zwierzęta były na tyle inteligentne, że rozumiały zagrożenie, a niejedna z nich w życiu widziała z bliska geparda wspinającego się na ich drzewo, coraz wyżej i wyżej... Ich jedyną obroną mógł być wrzask, którego wielkie koty często po prostu nie wytrzymywały i rezygnowały z hałaśliwej zdobyczy. Małpy zanosiły się więc krzykiem, ale na żołnierzach nie robiło to większego wrażenia. Za ścianą, przy pięciu stołach pracowało pięć zespołów oprawiających ciała małp. Zwłoki były unieruchamiane zaciskami za szyję i ogon. Potem jeden z sanitariuszy zakrzywionym skalpelem rozcinał je wzdłuż kręgosłupa, a drugi wykonywał cięcie prostopadłe i rozwierał skórę. Wtedy ten pierwszy wycinał nerki i wrzucał resztki małpy do wielkiej beczki na odpadki, która potem wędrowała do spalenia. Pierwszy zanosił nerki do specjalnego pojemnika, i zanim wrócił do stołu, drugi miał już na nim następną małpę. Przerobienie partii małp zajmowało im cztery minuty. W ciągu półtorej godziny wszystkie małpy były już martwe, bo komuś tam na górze bardzo się z jakiegoś powodu śpieszyło. Zrobili swoje i przez otwory ze śluzami w ścianie podali pojemniki z nerkami do laboratorium. Tam już nie dostrzegało się tego gorączkowego pośpiechu, który panował w rzeźni. Każdy człowiek, znajdujący się w pomieszczeniu nosił niebieskawy kombinezon ochronny, a ich ruchy były precyzyjnie odmierzone, celowe i powolne. W czasie długich szkoleń wbijano im w głowy wszelkie możliwe zagrożenia, wynikające z pośpiechu, a jeżeli nawet któryś z nich czegoś zapomniał, dyżur na górze, w tej przerażającej sali, w której umierała europejska zakonnica, działał cuda w zakresie przywrócenia pamięci. Jeżeli którykolwiek ruszał cokolwiek ze stołu, uprzedzał o tym innych, a ci natychmiast usuwali mu się z drogi. Krew znajdowała się w podgrzewaczu, co chwila na powierzchni pękały pęcherzyki powietrza. Dwa wiadra z nerkami małp trafiły do zwykłej elektrycznej maszynki do mięsa, gdzie je dokładnie zmielono, a następnie wylano papkę na szalki, gdzie została zmieszana z płynnymi odżywkami. Na razie cały proces przypominał im przygotowywanie potraw na zapleczu restauracji. Teraz do szalek nalano obfite ilości krwi z podgrzewacza, a i tak zostało jej jeszcze drugie tyle. Resztę rozlano do plastikowych pojemników i zamrożono w ciekłym azocie. W laboratorium panowały upał i wilgoć, jak w tropikalnej dżungli. Światła były przygaszone i osłonięte filtrami, blokującymi i tak już szczątkowe promieniowanie ultrafioletowe świetlówek. Wirusy bardzo nie lubią ultrafioletu. Dla rozwoju potrzebują sprzyjających warunków i dużo pożywienia, a to zapewniała im papka z nerek małp, odpowiednia temperatura i właściwa wilgotność. * * * - Skąd dowiedziałeś się aż tyle? - zapytał Darjaei. - Z gazet i telewizji - wyjaśnił Badrajn. - Wszyscy dziennikarze to szpiedzy! - zaprotestował ajatollah. - Wielu tak sądzi - zgodził się z uśmiechem Badrajn. - Ale nie są nimi tak naprawdę. Oni są... Kimś w rodzaju średniowiecznych heroldów. Widzą to, co widzą i o tym mówią. Nie są lojalni wobec nikogo. Tak, szpiegują, ale szpiegują wszystkich, bez wyjątku, a najchętniej swoich. Zgadzam się, że to głupie, ale przez to jeszcze bardziej prawdziwe. - Czy oni wierzą w cokolwiek? - Gospodarzowi trudno to było ogarnąć myślą. Jeszcze jeden uśmiech. - W nic, co możnaby nazwać. To znaczy, Amerykanie są oddani sprawie Izraela, ale i to bez przesady. Wiele lat zajęły mi próby zrozumienia ich natury. Dziennikarze są jak psy, rzucą się na każdego i ugryzą każdą dłoń, choćby nie wiem jak je pieszczącą. Szukają, a kiedy znajdą, obwieszczają to każdemu. Dzięki temu zebrałem mnóstwo informacji o Ryanie, o jego domu, rodzinie, szkołach, do których uczęszczają jego dzieci, znam nawet numer pokoju, w którym przyjmuje w szpitalu jego żona. - A jeżeli część z tych informacji to podstęp? - podejrzliwie zapytał Darjaei. Sporo dowiedział się o naturze ludzi Zachodu przez lata obcowania z nimi, ale natura reporterów nadal pozostała dla niego zagadką. - Bardzo łatwo je zweryfikować. Na przykład miejsce pracy jego żony. Przecież wśród załogi tego szpitala musi się znaleźć choć jeden muzułmanin, który może to sprawdzić. Po prostu trzeba kogoś takiego znaleźć i zadać mu kilka niewinnych pytań. Co do domu, ten pewnie jest dobrze pilnowany, to samo z dziećmi. Dla takich ludzi to prawdziwy problem. Muszą mieć jakąś ochronę, żeby się bezpiecznie poruszać, ale ochronę widać z daleka i to od razu zdradza z kim mamy do czynienia. Na podstawie informacji, które zebrałem, wiem już nawet, gdzie należałoby zacząć poszukiwania. - Badrajn mówił prosto i zwięźle. Darjaei nie był głupi, on tylko trzymał się na uboczu i trzeba mu było niektóre rzeczy wyjaśniać, jedną z zalet tych wszystkich lat spędzonych w Libanie, było to, że z wieloma rzeczami Ali mógł się zetknąć i wielu nauczyć. Przede wszystkim nauczył się, że aby cokolwiek zrobić, trzeba mieć sponsora, a Mahmud Hadżi Darjaei, jeżeli udałoby się go zainteresować planem, byłby sponsorem doskonałym. To był człowiek z wizją i potrzebował ludzi do jej realizacji, a z jakichś względów najwyraźniej nie ufał tym, których już miał. Badrajna nie interesowały powody. - Czy tacy ludzie są dobrze chronieni? - spytał po chwili ajatollah, gładząc w zamyśleniu brodę. - Bardzo dobrze - odparł Badrajn, notując w myśli, że to trochę dziwne pytanie. - Amerykańska policja jest bardzo sprawna. Ich problemy z przestępczością nie mają nic wspólnego z policją. Po prostu nie potrafią skutecznie obchodzić się ze złapanymi przestępcami. A co do prezydenta - Badrajn przerwał na chwilę, prostując plecy - to należy się liczyć, że będzie otoczony przez doskonale wyszkolony zespół znakomitych strzelców, ludzi silnie umotywowanych i całkowicie mu oddanych. - Ten ostatni ustęp Badrajn dodał, by wysondować rozmówcę. Darjaei był na tyle zmęczony, że dał się na to wziąć. - Oczywiście, ochrona, to tylko ochrona. Procedury są proste i chyba nie muszę ich wyjaśniać. - Mówiłeś coś o podatności Ameryki na cios? - Tak, jest znaczna. Ich rząd jest w rozsypce. Ale tego także nie muszę chyba wyjaśniać. - Trudno ich zrozumieć, tych Amerykanów... - zamyślił się Darjaei. - Ich siła militarna jest ogromna. Ich wola polityczna jest nieprzewidywalna, o czym na własnej skórze nie tak dawno przekonał się człowiek, z którym obaj mieliśmy do czynienia... Nie doceniać ich, to wielki błąd. Ameryka jest jak śpiący lew, należy go traktować ostrożnie i z szacunkiem. - Ale jak pobić lwa? Badrajn zamilkł na chwilę. Kiedyś, w Tanzanii, gdzie doradzał rządowi, jak zwalczać partyzantkę, pojechali na safari z pułkownikiem tanzańskiego wywiadu. Spotkali wtedy lwa, starego samca, któremu jednak udało się coś upolować. Może ta gazela była chora, któż to mógł wiedzieć? W każdym razie obok kręciło się stadko hien. Tanzańczyk na ten widok zatrzymał UAZ-a, którym jechali, wręczył mu lornetkę i kazał patrzyć, by przekonał się, do czego mogą być zdolni wywrotowcy. Zobaczył coś, czego nigdy nie zapomni. To był naprawdę olbrzymi lew, stary już i nie tak sprawny, jak kiedyś, ale nadal potężny drapieżnik, napawający przerażeniem każdego przeciwnika i ofiarę. Nawet na nim z tych stu metrów robił wspaniałe wrażenie. Hieny były dużo mniejsze, podobne do psów, garbate i obrzydliwe. Najpierw zebrały się jakieś dwadzieścia metrów od lwa, który próbował pożywić się swą zdobyczą. Hieny ruszyły i otoczyły lwa pierścieniem. Gdy wielki kot pochylił się nad ścierwem swojej ofiary, z tyłu podbiegała do niego hiena, gryząc w wypięte pośladki i genitalia. Lew obracał się, ryczał i rzucał się w pościg, ale hieny już dawno tam nie było. Kiedy tak stał i rozglądał się za bezczelnym maluchem, kolejna hiena atakowała go od tyłu i uciekała. Gdyby lew zdołał wreszcie którąś pochwycić, hiena miałaby wobec króla sawanny równie wiele szans, co wieśniak z nożem wobec żołnierza z karabinem maszynowym. Ponieważ jednak mu się to nie udawało, nie był w stanie obronić nie tylko swej zdobyczy, ale nawet siebie. Po zaledwie pięciu minutach lew mógł się już tylko bronić, ale nawet z tym miał trudności, bo zawsze z tyłu czatowała jakaś hiena, gotowa capnąć go zębami za klejnoty, które starał się chronić, przyciskając zad do ziemi. Hieny zmusiły dumnego króla zwierząt do komicznego biegania w półsiedzącej pozycji i ciągłego manewrowania. I w końcu lew zrozumiał, że nic tu nie wskóra, odszedł w zapadający zmrok, nawet nie rycząc, ani nie oglądając się za siebie, a hieny rzuciły się na jego zdobycz, zanosząc się przypominającym chichot wyciem, jakby ciesząc się z niezasłużonego posiłku. I tak słabszy pokonał silniejszego. Lew będzie potem jeszcze starszy, jeszcze bardziej niezdolny do obrony, aż wreszcie przyjdzie dzień, w którym nie będzie już w stanie odeprzeć ataku hien na siebie samego. Prędzej czy później, mówił pułkownik, hieny go zabiją. Ta poglądowa lekcja stanęła teraz Badrajnowi przed oczyma tak wyraźnie, jakby dopiero wczoraj wrócił z Tanzanii. Spojrzał uważnie w oczy gospodarza. - To jest możliwe. Rozdział 20 Nowa administracja W Sali Wschodniej zebrało się ich trzydziestu, może czterdziestu. Jack zdziwił się, że wszyscy przyprowadzili ze sobą żony. Przechodząc przez salę uważnie przyglądał się twarzom. Niektóre mu się podobały, a i inne mniej, lub wcale. Podobali mu się ludzie, na których twarzach widział oszołomienie, podobne do jego własnego. Martwiły go twarze emanujące samozadowoleniem, pewnością i uśmiechnięte. Jak się do nich odnosić? Tego nawet Arnie, mimo całego swojego doświadczenia, nie wiedział. Być mocnym i pogonić im kota? Jasne, a jutro przeczyta w gazetach, że mu się wydaje, iż jest królem Jackiem I. Brać to wszystko na spokój? Wtedy napiszą, że jest słabeuszem i nie potrafi objąć przywództwa. Ryan zaczynał się obawiać prasy. Kiedyś nie było wcale tak źle. Był pszczółką-robotnicą, a takie mediów nie obchodziły. Nawet jako doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego za Durlinga był uważany za kukiełkę brzuchomówcy, mówiącą głosem prezydenta. Teraz było zupełnie inaczej i nie mógł powiedzieć żadnego słowa ani wykonać żadnego gestu, których by nie przekręcili. Waszyngton już dawno wyczerpał zdolności do obiektywnego pojmowania rzeczy. Wszystko było tu polityką, polityka była ideologią, a ideologia sprowadzała się do osobistych uprzedzeń. Nikt nie doszukiwał się nawet prawdy. Gdzie ci wszyscy ludzie się uczyli, że prawda nie miała dla nich najmniejszego znaczenia? Jack patrzył na te twarze, zastanawiając się, jaki też bagaż ze sobą niosą. Może niemożność pojęcia mechanizmów, jakie rządziły tym cyrkiem była jego słabością, ale dotąd wiódł życie człowieka, którego pomyłki dosłownie zabijały, czy - w przypadku Cathy - oślepiały ludzi. Dla Jacka te ofiary to byli prawdziwi ludzie, którzy mieli nazwiska i rodziny. Dla Cathy to byli ludzie, których twarzy dotykała w sali operacyjnej. A dla polityków, były to tylko abstrakcyjne pojęcia i liczby, pozostające gdzieś na uboczu, przesłonięte znacznie im bliższymi ideami. - Zupełnie jak w zoo - szepnęła Cathy, maskując tę uwagę czarującym uśmiechem. Wróciła do domu w ostatniej chwili, tylko dzięki śmigłowcowi, akurat na czas, by włożyć nową, białą jedwabną suknię i złoty naszyjnik, który Jack kupił jej na Gwiazdkę, tuż przed atakiem irlandzkich terrorystów. - Tak, tylko ze złotymi kratami - odparł Jack, przyoblekając twarz w równie fałszywy uśmiech. - Ciekawe, kim dla nich jesteśmy? - zapytała, gdy nowo mianowani senatorzy powitali ich oklaskami. - Lwem i lwicą? Bykiem i krową? Czy parą królików doświadczalnych, którym zaraz naleją szamponu w oczy? - To zależy od punktu widzenia, kochanie. - Ryan mocniej ujął rękę żony i razem podeszli do mikrofonu. - Panie i panowie, witajcie w Waszyngtonie - zaczął i odczekał, aż ucichnie kolejna porcja oklasków. Jeszcze jedna rzecz, o której musi pamiętać: ludzie kwitują oklaskami właściwie wszystko, co dotyczy ich prezydenta. Nie mniejszy aplauz wywołałaby wiadomość, że w jego łazience są drzwi. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik małych kartek, na których prezydenci zawsze otrzymują główne punkty przemowy. Kartki przygotowywała Callie Weston, a jej ręcznie pisane drukowane litery były na tyle duże, że nie potrzebował okularów. - Nasz kraj ma potrzeby, a że kraj jest duży, to i potrzeby są niemałe. Znaleźliście się tutaj w tym samym celu, co ja. Mianowano was, byście zapełnili szczerby. Dostaliście zadania, których wielu z was nigdy nie oczekiwało, a niektórzy może nawet nie chcieli. - To było niepotrzebne pochlebstwo, ale pewnie chcieli je usłyszeć, a dokładniej chcieli, by kamery C-SPAN zainstalowane w sali zarejestrowały, że je usłyszeli. Na tej sali znajdowały się może ze trzy osoby, które nie były zawodowymi politykami. Wśród tej reszty pojawił się nawet jeden z gubernatorów, który dla senatorskiego fotela zamienił się ze swoim zastępcą nie tylko miejscem, ale nawet przynależnością partyjną i teraz objął godność senatora z przeciwnej partii, niż ta, której zawdzięczał całą swoją karierę polityczną. Był to numer tak bezczelny, że nawet gazety zamurowało i dopiero teraz zaczynały sobie na nim używać. - To dobrze. Gotowość obywateli do służby na rzecz narodu ma bardzo długą tradycję, sięgającą co najmniej Rzymianina Cyncynatusa, który wiele razy stawał na wezwanie ojczyzny, by potem wracać do życia rodzinnego i uprawy roli. Jedno z naszych wielkich miast nosi nazwę na jego cześć - dodał Jack, kłaniając się senatorowi z Ohio. Senator był z Dayton, w końcu parę kroków od Cincinnati. - Nie bylibyście tutaj, gdybyście nie rozumieli przynajmniej części tych potrzeb. Ale nie o tym chciałem wam dziś powiedzieć. Moim właściwym przesłaniem jest to, że musimy pracować razem. Nie mamy czasu i, co ważniejsze, nasz kraj nie ma czasu na kłótnie i swary. - Znowu musiał przeczekać oklaski. Był wściekły, ale zdołał podnieść znad mównicy twarz obleczoną w maskę uśmiechu i wdzięczności. - Panowie senatorzy, obiecuję, że łatwo będzie się wam ze mną współpracowało. Moje drzwi są zawsze otwarte, umiem odbierać telefon, a w razie potrzeby przez tę ulicę można przejść z obu stron. Jestem otwarty na dyskusje na każdy temat. Wysłuchuję każdego punktu widzenia. I nie ma dla mnie reguł innych, niż konstytucja Stanów Zjednoczonych, której przysięgałem strzec, chronić i bronić. Ludzie, którzy was tu wysłali, ci ludzie mieszkający poza waszyngtońską obwodnicą, oczekują od nas, że zrobimy swoje. Nie oczekują od nas stawania do kolejnych wyborów, ale wytężonej pracy i dania z siebie wszystkiego, na co nas stać. To my pracujemy dla nich, a nie oni dla nas. Mamy względem nich obowiązki. Robert E. Lee powiedział kiedyś, że obowiązek jest najszczytniejszym słowem w naszym języku. Teraz to słowo jest jeszcze szczytniejsze i nawet ważniejsze niż wtedy, bo żaden z nas nie trafił tu z wyboru. Reprezentujemy ludzi w demokratycznym porządku, ale nie trafiliśmy tu w sposób, jaki ten porządek dyktuje. O ileż więc większe brzemię obowiązku spada na nasze barki. Oklaski. - Nie można nikogo obdarzyć większym zaufaniem, niż to, które stało się naszym udziałem. Nie jesteśmy szlachtą, której wysoki status i władza należą się z urodzenia. Jesteśmy sługami, nie panami, sługami tych, których zgoda dała nam władzę, jaką rozporządzamy. Naszym życiem kierują cienie gigantów. Dla was wzorem powinni być Henry Clay, Daniel Webster, John Calhoun i wielu innych członków waszej izby, którzy przynieśli jej zaszczyt. Pamiętacie, o co na łożu śmierci zapytał Webster? Umierał, ale jego największą troską było to, jaki jest stan Unii. Dziś ten stan zależy od nas. To my o nim zdecydujemy. Lincoln nazwał kiedyś Amerykę ostatnią i największą nadzieją świata. Ostatnie dwadzieścia lat, jak nigdy, dowiodły słuszności tych słów szesnastego prezydenta Stanów Zjednoczonych. - A teraz - Ryan zwrócił się do prezesa Sądu Apelacyjnego Czwartego Okręgu, najwyższego rangą sędziego sądów apelacyjnych Ameryki - nadszedł czas na to, byście dołączyli do drużyny. Sędzia William Staunton z Richmond podszedł do mikrofonu. Małżonki senatorów ujęły Biblie, a nowo mianowani senatorzy położyli na nich lewe dłonie, wznosząc prawe. - Ja, senator stanu... Ryan śledził uważnie zaprzysiężenie nowych senatorów. Byli przejęci swą rolą, co dobrze rokowało na przyszłość. Kilku z nich ucałowało na koniec Biblię, z przekonań religijnych, a może z powodu obecności kamer, któż to wie? A potem pocałowali żony, które w większości aż pojaśniały ze szczęścia. Rozległo się zbiorowe westchnięcie, a potem personel Białego Domu zaczął roznosić drinki, gdy tylko pogasły światełka nad kamerami. Ryan wziął z tacy szklaneczkę Perriera i zszedł z podium na środek sali, uśmiechem maskując zmęczenie i brak rutyny w wykonywaniu funkcji urzędowych. * * * Znowu przyszły fotografie. Ochrona na chartumskim lotnisku nie uległa zaostrzeniu i tym razem aż trzech Amerykanów robiło zdjęcia wysiadającym z samolotu ludziom. Każdy dziwił się, że pismaki jeszcze nie wyczuły tej historii. Kolumna rządowych limuzyn, chyba wszystkie, jakie w tym ubogim kraju udało się znaleźć, odwiozła pasażerów samolotu. Kiedy rozładunek i tankowanie dobiegły końca, Boeing 737 odleciał na wschód, a trzej szpiedzy ruszyli do ambasady. Dwóch innych zajęło pozycje wokół kwater przeznaczonych dla irackich generałów. Ich lokalizację zawdzięczali wtyczce szefa placówki w sudańskim MSZ. Także i oni wrócili do ambasady po wykonaniu swoich zdjęć, więc laborant w ciemni w ambasadzie miał pełne ręce roboty, wywołując negatywy, robiąc odbitki i faksując je przez satelitę. W Langley Bert Vasco identyfikował twarze w towarzystwie dwóch ekspertów CIA. Na stole leżały akta z wcześniejszymi zdjęciami irackich generałów. - Tak jak mówiłem - powiedział wreszcie Vasco. - To całe dowództwo wojskowe. Nie ma tu jednak ani jednego cywila z partii Baas. - No to już wiemy, kto będzie kozłem ofiarnym - powiedział Ed Foley. - Tak - kiwnęła głową Mary Pat. - Dzięki temu ci, którzy zostali, będą mogli ich aresztować, osądzić za zdradę i w ten sposób okazać wierność nowej władzy. Niech to szlag - podsumowała. - To za szybko poszło, - Szef placówki w Rijadzie nie zdążył nic załatwić, zresztą Saudyjczycy też nie zdążyli ogłosić programu pomocy dla nowych władz w Bagdadzie. A teraz było już za późno. Ed Foley pokręcił głową z podziwem. - Nie posądzałem ich o taką sprawność. Zdmuchnąć Wąsacza, czemu nie, ale pozbyć się wszystkich liczących się następców tak szybko i tak łatwo? Kto by się spodziewał? - W pełni się z panem zgadzam - włączył się Vasco. - Ktoś musiał wynegocjować ten układ. Tylko kto? - Do roboty, pszczółki - kwaśno uśmiechnął się Foley. - Dowiedzcie się. I to jak najszybciej. * * * To wyglądało jak jakiś koszmarny gulasz. W płytkich stalowych misach ciemna ludzka krew mieszała się z czerwonobrązowym przecierem z małpich nerek, troskliwie nakryta filtrem pochłaniającym zabójczy dla wirusów ultrafiolet. Nie było tam od dawna żadnych ludzi. Teraz trzeba było tylko utrzymywać stabilny mikroklimat, a tym zajmowały się maszyny. Moudi i dyrektor weszli do laboratorium w ochronnych kombinezonach i zaczęli obchód. Drugie tyle krwi siostry Jeanne Baptiste trzymali w chłodni na wypadek, gdyby z pierwszą hodowlą wirusa ebola-Mayinga coś poszło nie tak. Zanim tu weszli, dokonali bardzo dokładnej kontroli aparatury filtrowentylacyjnej. Kontrola ta była wnikliwsza, niż wszystkie dotąd, gdyż w tej chwili ośrodek stał się dosłownie fabryką śmierci. Środki ostrożności zostały podwójnie zaostrzone i stosowane zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz ośrodka. Z tą samą troskliwością, z jaką starali się zapewnić wirusom najlepsze warunki do rozwoju i mnożenia się w tej sali, przekształcali wszelkie inne w śmiertelne pułapki dla wirusów, które zdołałyby się wymknąć spod kontroli. Każdy milimetr kwadratowy pozostałej części ośrodka był kilka razy dziennie spryskiwany środkami dezynfekującymi. Z tego też powodu powietrze pobierane do sali hodowlanej musiało być dodatkowo filtrowane i oczyszczane z jakichkolwiek pozostałości środków, mogących zaszkodzić wirusom, a potem ponownie filtrowane i dezynfekowane, by nie zakazić reszty ośrodka. - Naprawdę myślisz, że możliwe jest zakażenie drogą kropelkową? - Ten szczep nosi nazwę od nazwiska pielęgniarki, która zaraziła się, mimo stosowania wszelkich środków ostrożności. Nasza pacjentka - Moudi wolał unikać wymawiania jej nazwiska - była pielęgniarką z czterdziestoletnim stażem i miała doświadczenie w pracy z wirusem ebola. Nie robiła zastrzyków i sama nie wiedziała, skąd mogła się zarazić. Biorąc to wszystko pod uwagę, uważam, że tak, należy domniemywać, że taka droga zakażenia istnieje. - Mam nadzieję, Moudi, że się nie mylisz - szepnął pod nosem bardzo cicho dyrektor. Moudi usłyszał to jednak. - Trzeba będzie sprawdzić... To będzie łatwiejsze, pomyślał Moudi. Tamtych przynajmniej nie znał osobiście. Zastanawiał się, czy miał rację co do drogi zakażenia. Może zakonnica popełniła jakiś błąd, tylko nie pamiętała o tym? Ale nie, przecież dokładnie oglądał jej ciało, szukając jakiejkolwiek rany i nic nie znalazł. Siostra Maria Magdalena także nic nie znalazła. O czym to mogło świadczyć? Tylko o tym, że wirus szczepu Mayinga może przeżyć przez krótki czas w powietrzu, stanowiąc najpotężniejszą broń masowego rażenia, jaką mógł posiąść człowiek. To była broń silniejsza od jądrowej i tańsza od chemicznej, w dodatku taka, która sama się reprodukuje i przenoszona jest przez swoje ofiary, a potem wygasa wraz z nimi. Bo przecież epidemia wygaśnie. Tak jak wszystkie dotąd. Zawsze wygasały. Musiała wygasnąć, bo przecież... A jeżeli nie wygaśnie? Moudi chciał się w zamyśleniu podrapać w brodę, ale trafił na plastik kombinezonu. Nie znał odpowiedzi na to pytanie. W Zairze i innych państwach afrykańskich epidemie wygasały mimo sprzyjających warunków klimatycznych. Ale z drugiej strony, Zair był państwem prymitywnym, o śladowej sieci dróg i chory nie zdążył oddalić się od ogniska epidemii zbyt daleko, zanim było już po wszystkim. Ebola kosił całe wioski, ale nie mógł wiele więcej. A jak to będzie w rozwiniętym kraju? Teoretycznie można by zakazić samolot, powiedzmy lot międzynarodowy na lotnisko Kennedy'ego. Pasażerowie na miejscu przesiądą się do innych samolotów. Być może już tam będą w stanie roznosić chorobę, kaszląc i kichając. Zresztą, nawet jeśli nie, to i tak bez znaczenia. Wielu z tych pasażerów wkrótce będzie lecieć na innych trasach, roznosząc chorobę po najdalszych zakątkach globu. Rozprzestrzenianie chorób to kwestia czasu i okoliczności. Im prędzej i dalej zostanie rozniesiona z centrum epidemii, tym większa szansa na rozprzestrzenienie. Tworzono nawet modele matematyczne mechanizmu roznoszenia, ale były to prace teoretyczne, oparte na równaniach z wieloma niewiadomymi, z których każda była w stanie zmienić wynik o rząd wielkości. To, że epidemia wygaśnie z czasem było pewne. Pytanie tylko, jak długi to będzie czas? To z kolei będzie zależeć od tego, ilu ludzi zostanie zainfekowanych, zanim podjęte środki ochronne przyniosą efekt. Ilu ludzi zachoruje? Jeden procent społeczeństwa? Dziesięć? A może pięćdziesiąt? Ameryka nie była krajem odludków. Każdy kiedyś stykał się z każdym. Wirus przenoszony drogą kropelkową z trzydniowym okresem inkubacji... Nie przeprowadzano chyba takiej symulacji, a w każdym razie Moudi o niej nie słyszał. Największa dotąd zairska epidemia choroby wywołanej wirusem ebola, w Kikwit, pociągnęła za sobą prawie trzysta ofiar śmiertelnych, a zaczęła się od jednego pechowego drwala. Od niego zaraziła się rodzina, potem sąsiedzi, a potem to już poszło w postępie geometrycznym. Trzysta osób od jednego Przypadku Zerowego. A więc, skoro chce się osiągnąć lepszy wynik, wszystko zależy od zarażenia jak największej liczby ludzi na samym początku. Zacząć nie od jednego człowieka i jednej rodziny, ale od razu od setek ludzi i rodzin, a może nawet tysięcy? Od kilku tysięcy ludzi zarazi się kilkaset tysięcy następnych, a może nawet o rząd wielkości więcej - parę milionów. Z taką epidemią żadna służba zdrowia sobie nie poradzi. Być może w ogóle nie da się jej zatrzymać. Nikt nie znał możliwych konsekwencji umyślnego zainfekowania tysięcy ludzi w ruchliwym społeczeństwie rozwiniętym. Skutki mogły być wręcz globalne. Ale może nie? Nie, na pewno nie, uznał Moudi, zaglądając do nakrytych grubymi szybami zbrojonymi drutem mis, w których rozwijały się wirusy. Pierwsze pokolenie wirusa przeszło z nieznanego nosiciela i zabiło tego murzyńskiego chłopca. Drugie pokolenie też miało na sumieniu tylko jedną ofiarę, dzięki szczęściu i działaniom lekarzy. Trzecie pokolenie wirusa dojrzewało właśnie na jego oczach. Jak daleko zajdzie, jeszcze nie było wiadomo, ale kolejne generacje przesądzą o losie wrogiego kraju. Teraz było łatwiej. Siostra Jeanne Baptiste miała twarz i głos, a jej życie było związane z jego życiem. Nie mógł sobie więcej pozwolić na powtarzanie tego samego błędu. Była wprawdzie niewierną, ale osobą prawą i teraz już pewnie trafiła przed oblicze Najwyższego. Allach w swojej łaskawości na pewno wysłuchał jego modlitw za jej duszę. W Ameryce, czy gdzie indziej, takich jak ona nie znalazłoby się zbyt wielu. Wiedział dobrze, że Amerykanie nienawidzili jego ojczyzny i wyśmiewali się z jego wiary. Mogli mieć nazwiska i twarze, ale on ich nie znał, a poza tym mieszkali dziesięć tysięcy kilometrów stąd. Telewizor można łatwo wyłączyć. - Tak - powiedział. - To będzie łatwo sprawdzić. * * * - Słuchajcie - mówił George Winston do grupki trzech nowych senatorów - gdyby rząd federalny produkował samochody, to półciężarówka Chevroleta kosztowałaby osiemdziesiąt tysięcy dolarów i co dziesięć przecznic musiałaby tankować. Wy się znacie na tym, jak się robi interesy i ja się na tym znam. Razem możemy zrobić to lepiej. - Naprawdę jest aż tak źle? - zapytał senator z Connecticut. - Porównajcie dane dotyczące wydajności. Gdyby Detroit pracowało tak jak rząd, to wszyscy jeździlibyśmy już od dawna japońskimi samochodami - odparł Winston, dziobiąc senatora palcem w pierś. Cholera, trzeba będzie się pozbyć Mercedesa, albo chociaż odstawić go na jakiś czas, pomyślał. - To tak jakbyście chcieli jednym radiowozem obstawić całe wschodnie Los Angeles - mówił Tony Bretano do pięciu innych, w tym dwóch z Kalifornii. - Nie mamy w tej chwili sił nawet na jeden PKR... Poważny Konflikt Regionalny - wyjaśnił nowicjuszom, widząc zdziwienie skrótem. - A przecież mamy, na papierze oczywiście, być zdolni do toczenia dwóch naraz i jeszcze powinno zostać sił na jakieś misje pokojowe i klęski żywiołowe. Prawda? Tak więc chcę dla swojego resortu szansy na restrukturyzację naszych sił tak, żeby najważniejsze znowu stały się jednostki bojowe, a tyły je wspierały, a nie odwrotnie. Księgowi i prawnicy też się przydają, ale rząd ma ich pod dostatkiem w Departamentach Sprawiedliwości i Skarbu, więc jeśli będziemy ich potrzebować, zawsze będzie ich skąd pożyczyć. Moja działka w rządzie to właściwie zadania policyjne, a nam brakuje policjantów na ulicach. - Ale kto za to zapłaci? - zapytał młodszy senator z Kalifornii. - Proszę pana, Pentagon to nie zakład pracy chronionej. O tym musimy pamiętać. Za tydzień będę miał już ocenę tego, czego mi potrzeba i przyjdę z nią na Wzgórze, a wtedy razem zastanowimy się jak to przeprowadzić, możliwie najmniejszym kosztem dla budżetu. - A nie mówiłem? - zapytał cicho van Damm, przechodząc koło Ryana. - Pozwól im to robić za ciebie. Ty po prostu stój na środku i się uśmiechaj. - Dobrze pan mówił, panie prezydencie - pozwolił sobie na ocenę nowy senator z Ohio, popijający whisky z wodą sodową. - Wie pan, jeszcze w szkole pisałem pracę o Cyncynatusie i... - No cóż, wszyscy musimy pamiętać o tym, że dobro kraju należy stawiać ponad własnym - odparł Jack. - Jak pani godzi swoje obowiązki i znajduje czas na leczenie ludzi? - zainteresowała się żona senatora z Wisconsin. - Oprócz tego jeszcze uczę, i to dla mnie najważniejsze - kiwnęła głową Cathy, żałując że przez te szopki nie może usiąść na górze nad notatkami i zająć się historiami chorób swoich pacjentów. Trudno, jutro je przejrzy w śmigłowcu po drodze. - Nigdy nie przerwę swojej prawdziwej pracy. Przywracam wzrok niewidomym. Kiedy im potem zdejmuję bandaże, to jest dla mnie najpiękniejszy widok na świecie. Naprawdę. - Nawet piękniejszy ode mnie, kochanie? - zapytał Jack, obejmując ją ramieniem. Może to i racja, pomyślał. Arnie i Callie mówili mu, że musi ich oczarować. * * * Lawina ruszyła. Pułkownik przydzielony do pilnowania pięciu duchownych szyickich wszedł za nimi do meczetu i tam, pod wrażeniem nastroju chwili, zaczął się z nimi modlić. Na koniec najstarszy z mułłów przemówił do niego, gęsto posiłkując się ulubionymi wersetami z Koranu, nawiązując porozumienie. To przypomniało pułkownikowi jego dzieciństwo i ojca, człowieka honoru i wielkiej wiary, zanim partia Baas zmusiła go do jej porzucenia. Ludzi każdej kultury urabia się w ten sam sposób. Trzeba im dać mówić, prawidłowo odczytać ich słowa, a potem wybrać odpowiedni do tego sposób i temat rozmowy. Mułła był irańskim duchownym od ponad czterdziestu lat, miał ogromne doświadczenie w doradzaniu ludziom, rozwiązywaniu ich problemów, zarówno duchowej, jak doczesnej natury, toteż czytał w swoim strażniku, człowieku, który miał ich zabić na rozkaz swoich przełożonych, jak w otwartej księdze. Generałowie pozwolili sobie na błąd, wybierając człowieka im wiernego, a nie najemnika. Człowiek wierny komuś lub czemuś, to człowiek zasad, a tacy ludzie są podatni na przeorientowanie, jeżeli przedstawi im się ideę wyraźnie lepszą od tej, którą obecnie wyznają. A pod tym względem nie było absolutnie wątpliwości, że islam, ze swoją długą i szczytną tradycją, bije na głowę reżim, któremu wierność ślubował pułkownik. - To musiała być ciężka walka, tam, na bagnach - powiedział duchowny po kilku minutach rozmowy, gdy zeszła ona na stosunki pomiędzy oboma muzułmańskimi krajami. - Wojna jest złem. Zabijanie nigdy nie sprawiało mi przyjemności - zwierzył się pułkownik. Ni stąd, ni zowąd łzy napłynęły mu do oczu, gdy przypomniał sobie, co robił przez te lata. To, co robił, nie sprawiało mu przyjemności, ale pod wpływem rzeczy, które widział, przestał już odróżniać niewinnych od winnych, prawych od zepsutych i wykonywał to, co mu polecono, tylko dlatego, że to był rozkaz, a nie dlatego, że wierzył w to, co robił. Teraz nagle to wszystko stanęło mu przed oczyma. - Człowiek jest omylny, czasem się potyka, ale przez słowa Proroka zawsze może odnaleźć drogę do miłościwego Allacha. Ludzie zapominają o swoich obowiązkach, ale Allach nigdy. - Mułła położył rękę na ramieniu oficera. - Mam nadzieję, że nie skończyłeś modlitw na dzisiejszym dniu. Razem będziemy się modlić do Allacha i razem odnajdziemy spokój dla twojej duszy. Potem wszystko poszło jak z płatka. Pułkownik wiedział już, że generałowie wyjeżdżają, a on wcale nie miał zamiaru dać się dla nich zabić. Miał natomiast zamiar wrócić na drogę prawdziwej wiary, zwłaszcza jeżeli dzięki temu mógł przeżyć i utrzymać się w wojsku. Zebrał dwie kompanie żołnierzy, zorganizował im spotkanie z irańskimi duchownymi i odebrał od nich rozkazy. Żołnierzom było łatwiej, oni tylko wykonywali rozkazy oficerów, jak zwykle. Żadnemu nie przeszło nawet przez myśl nic innego. O świcie kopniaki wyważyły drzwi w wielu willach w najlepszych dzielnicach Bagdadu. Część mieszkańców spała, część była pijana jak bele, a część siedziała na walizkach, próbując, wzorem najwyższego dowództwa, wiać gdzie pieprz rośnie. Dla nich wszystkich zrozumienie tego, co się dzieje wokół, przyszło za późno. Często tylko minuty wyznaczały różnicę pomiędzy dostatnim życiem a gwałtowną śmiercią. Kilku stawiało opór, a jeden, któremu prawie się udało uciec, zginął wraz z żoną, przecięty niemal na pół długą serią z Kałasznikowa. Pozostałych zawleczono do ciężarówek, ale i oni wiedzieli, co ich czeka. * * * Ręczne krótkofalówki nie były kodowane z racji małego zasięgu. Mimo to Sztorm dysponował tak czułymi antenami, że odbierał rozmowy przez nie prowadzone, choć sygnał był bardzo słaby. Poszczególne grupy meldowały nazwiska zatrzymanych, które oficerowie wywiadu radioelektronicznego w King Chalid skrzętnie notowali. Do Langley powędrowały alarmowe depesze o najwyższym priorytecie. * * * Ryan właśnie odprowadzał do drzwi ostatnich senatorów, gdy podeszła Andrea Price. - Te buty mnie wykończą, a jutro mam dwie operacje... - mówiła właśnie Cathy, ale widząc minę agentki przerwała. - Panie prezydencie, pilne wiadomości. - Irak? - Tak, panie prezydencie. Jack pocałował żonę. - Idźcie spać, ja pewnie późno wrócę. Cathy nie miała innego wyboru, jak tylko kiwnąć głową i ruszyć do windy; w jej drzwiach już czekał kamerdyner. Dzieci pewnie są już w łóżkach. Prace domowe, bez wątpienia z pomocą ochroniarzy, zostały poodrabiane. Obejrzała się za Jackiem i zobaczyła jego plecy, znikające za zakrętem korytarza prowadzącego do przejścia do Zachodniego Skrzydła i Sali Sytuacyjnej. - Mów - odezwał się prezydent, wchodząc. - Zaczęło się - powiedział Ed Foley z ekranu na ścianie. Teraz mogli tylko czekać na rozwój wypadków. * * * Iracka telewizja państwowa od rana witała nowy dzień w zmienionej rzeczywistości. Zdumieni telewidzowie usłyszeli wiadomości zaczynane przez spikerów od inwokacji do Allacha. Spikerki w ogóle zniknęły z ekranu. - Hosanna - z udawanym zapałem religijnym zaintonował tonem telewizyjnego kaznodziei dyżurny sierżant ze stacji Palma. Program był ogólnokrajowy, więc odbierali go ze stacji przekaźnikowej w pobliżu Basry. Odwrócił się od monitora i podniósł rękę, machając w kierunku dyżurki. - Panie majorze! - zawołał kuwejckiego oficera wywiadu. - Tak, tak, szefie - pokiwał głową major Sabah, podchodząc. Jego przewidywania sprawdziły się co do joty. Wprawdzie przełożeni wyrażali wątpliwości, ale oni zawsze mieli wątpliwości. Nie znali przeciwnika tak dobrze jak on. Spojrzał na zegarek. Dopiero za dwie godziny będą w biurach. To i tak bez znaczenia. Pośpiechem nic się nie zwojuje. Tama pękła i woda się rozleje. Czas na jej powstrzymanie minął. Spiker mówił, że w tej nadzwyczajnej sytuacji wojsko przejęło władzę w kraju. Tak, jakby dotąd miał ją kto inny, uśmiechnął się Sabah. Uformowała się Rada Sprawiedliwości Rewolucyjnej. Winni zbrodni przeciw narodowi (Cóż za użyteczna formuła!) zostali aresztowani i będą sądzeni za swe zbrodnie. Dzień dzisiejszy ogłasza się świętem narodowym. Działać będą tylko zakłady pracujące w ruchu ciągłym i zakłady użyteczności publicznej. Reszcie obywateli zaleca się spędzić ten dzień na modłach o pojednanie narodowe, podstawę odbudowy życia społecznego. Światu obiecano, że nowy Irak będzie państwem miłującym pokój. Reszty niech się domyśli. * * * Darjaei sporo już rozmyślał nad tym wszystkim. Spał tylko trzy godziny przed porannymi modłami. Odkrył, że im jest starszy, tym mniej snu potrzebuje. Zapewne jego organizm rozumiał, że czasu zostało już niewiele; znalazł za to czas na sny. Darjaei śnił o lwach. O martwych lwach. Lew był symbolem perskiego cesarstwa. Badrajn miał rację, lwa można zabić. Te prawdziwe, które kiedyś zamieszkiwały Persję, zanim stała się Iranem, wytrzebiono do szczętu już dawno. Te symboliczne, dynastię Pahlavich, także udało się wytrzebić, umiejętnie dozując upór, cierpliwość i bezwzględność. Sam przyłożył rękę do tego zbożnego dzieła. Metody do niego prowadzące nie były zawsze równie zbożne. Sam rozkazał kiedyś podpalenie zatłoczonego kina, w którym setki ludzi zginęły w strasznych męczarniach. To było jednak konieczne, niezbędne w jego kampanii, która doprowadziła Persję do powrotu na ścieżkę prawdziwej wiary. Żałował tych ludzi i modlił się regularnie o przebaczenie za ten czyn, ale nie żałował go ani trochę. On był bowiem mieczem w ręku Boga, a Koran głosi potrzebę prowadzenia Świętej Wojny w obronie wiary. Szachy były kolejnym darem Persji dla świata. Nauczył się tej gry w dzieciństwie. Niektórzy twierdzą wprawdzie, że gra jest hinduska, ale ciekawe dlaczego w takim razie nazwa wywodzi się z farsi, bo "szach" to przecież po persku "król", a słowa kończące grę, "szach mat" znaczą "król nie żyje". Wyrósł z gier, ale zapamiętał, że dobry gracz myśli nie na jedno, ale na trzy albo cztery posunięcia naprzód. Jedyny problem z szachami, podobnie jak z życiem, polegał na tym, że jeżeli przeciwnik jest utalentowanym graczem, to może podsuwać nam narzucające się rozwiązania, maskując nimi prawdziwe zamiary. Czasem, wybiegając myślą zbyt daleko naprzód, traci się z oczu to, co zagraża w najbliższym ruchu. Gra rozwija się i może przybrać różny obrót, do samego końca trudno przewidzieć, jak się to wszystko skończy. Gracz, który traci z oczu sytuację na szachownicy, może się nagle znaleźć na odsłoniętej pozycji, bez pionów i bez pola do manewru. Jedyne co mu pozostaje, to poddać grę, zanim przeciwnik go wykończy. Do takiej sytuacji doszło właśnie dziś rano w Iraku. Przeciwnik, a właściwie cała ich banda, poddali grę i uciekli, a Darjaei z przyjemnością na to przystał. Uniemożliwienie im tej ucieczki leżało w jego możliwościach i nawet sprawiłoby mu jeszcze większą przyjemność, ale celem gry nie była satysfakcja, tylko wygrana. A wygrana znaczyła, że jego ruch okazał się na tyle zaskakujący, że przeciwnik pogubił się, a, zmuszony do obrony, tracił czas. W meczu szachowym, tak jak w życiu, czas jest ograniczony i właśnie minął. Tak jak z lwami. Nawet potężnego króla zwierząt o wiele mniejsze i słabsze stworzenia mogą pokonać, jeżeli czas i sposobność sprzyjają. To był wniosek i zarazem lekcja na przyszłość. Darjaei zakończył poranne modły i kazał wezwać Badrajna. Ten młody człowiek okazał się zręcznym taktykiem i łowcą wiadomości. Potrzeba mu było jeszcze wiele wiedzy z zakresu strategii, ale jeśli weźmie go pod swoje skrzydła, może być z niego jeszcze duży pożytek. * * * Jedynym wnioskiem z całogodzinnej dyskusji w gronie najlepszych specjalistów Ameryki była konstatacja, że prezydent nie jest w stanie nic zrobić w tej sprawie. Trzeba po prostu czekać na rozwój wypadków, nie ma innego wyjścia. To mógł zrobić akurat każdy, ale eksperci uważali, że zareagują na rozwój wydarzeń szybciej niż zwykli obywatele. Prezydent wyszedł z sali i poszedł schodami na górę, a potem na zewnątrz, stając w drzwiach i patrząc na deszcz, w którym mókł Południowy Trawnik. Typowy marcowy dzień, zaczynał się mrozem, kończył deszczem. - To powinno załatwić resztę śniegu - powiedziała Andrea, sama dziwiąc się, że odezwała się nie pytana. Ryan odwrócił się i uśmiechnął. - Wiesz, Price, zadziwiasz mnie. Pracujesz ciężej ode mnie, a przecież jesteś... - Kobietą? - dokończyła, zauważając wahanie w głosie prezydenta. - Przepraszam, zdaje się, że mój szowinizm znowu pokazał swój ohydny łeb. Tak naprawdę, to chciałem poprosić o papierosa. Rzuciłem palenie parę lat temu... To znaczy, Cathy mnie zmusiła do rzucenia palenia parę lat temu, zresztą nie po raz pierwszy. - Znowu się uśmiechnął. - Jak się człowiek ożeni z lekarzem, to czasem ma za swoje. - Jak się człowiek w ogóle ożeni, to czasem ma za swoje, panie prezydencie - odparła Andrea. Ona związała się na całe życie ze Służbą, z mężczyznami jakoś nie wychodziło. Po dwóch próbach dała sobie spokój. A podobno tylko mężczyźni bez reszty mogą się oddać pracy i teraz znowu ten temat wyszedł. Przecież to takie proste, a oni nadal nie mogli się z tym pogodzić. - Dlaczego my to robimy, Andrea? Agentka Price też nie wiedziała. Na początku prezydent był dla niej wzorcem, człowiekiem, który powinien sam znać odpowiedzi na wszystkie pytania. Dziesięć lat służby w Oddziale sprawiło, że teraz już nie miała złudzeń. Za młodu kimś takim był dla niej jej ojciec. Potem dorosła, ukończyła naukę, wstąpiła do Tajnej Służby i szybko pięła się w górę po śliskiej drabinie kariery zawodowej, trochę gubiąc się w życiu po drodze. Teraz zaszła na szczyt zaplanowanej drogi i miała na co dzień do czynienia z "ojcem narodu", tylko po to, by się dowiedzieć, że życie nie pozwala ludziom dowiedzieć się wszystkiego, co chcieliby wiedzieć. I bez tego miała ciężką pracę. Jego zadanie było jeszcze trudniejsze i chyba taki uczciwy, honorowy człowiek jak John Patrick Ryan, niezbyt do tego pasował. Twardemu skurwielowi ta praca mogłaby wyrządzić mniejszą krzywdę. - Ty też nie wiesz? - uśmiechnął się Ryan, spoglądając w deszcz. - Pewnie powinienem sobie powiedzieć, że ktoś to musi robić. Jezu, dopiero co próbowałem uwieść trzydziestu facetów naraz, możesz to sobie wyobrazić? Uwieść, zupełnie jak panienki z koledżu i zupełnie jakbym był tego rodzaju facetem. Kurwa, ja się do tego nie nadaję! - Zamilkł i pokręcił głową. - Przepraszam. - Nie ma sprawy, panie prezydencie. Zdążyłam już w życiu parę razy usłyszeć to słowo, i to nawet z ust pana poprzedników. - Masz kogoś, komu możesz się zwierzyć? Kiedyś zwierzałem się ojcu, księdzu, Jamesowi Greerowi, kiedy razem pracowaliśmy, potem Rogerowi. A teraz nagle wszyscy przybiegają ze swoimi problemami do mnie. Wiesz, w podchorążówce Korpusu w Quantico mówili nam, że dowódca jest człowiekiem samotnym. Wtedy myślałem, że sobie żartują. Okazało się, że to prawda. - Ma pan wspaniałą żonę, panie prezydencie - odparła Price, zazdroszcząc im wzajemnych stosunków. - Każdy uważa, że zawsze jest ktoś mądrzejszy od niego, ktoś, do kogo się chodzi, gdy człowiek nie jest czegoś pewny. A teraz wszyscy walą do mnie jak w dym. Ja nie jestem aż tak mądrym człowiekiem! - przerwał i dopiero teraz dotarło do niego to, co mówiła Price. - Masz rację, ale Cathy ma już wystarczająco dużo na głowie i nie chcę jej dorzucać jeszcze swoich problemów. Price postanowiła spróbować trochę rozluźnić atmosferę. - Panie prezydencie - powiedziała, śmiejąc się - właśnie wyłazi z pana męski szowinista. - Słucham?! - Ton głosu zupełnie nie pasował do miny prezydenta i śmiechu, który po tym nastąpił. - Tylko nie mów dziennikarzom o naszej rozmowie - poprosił. - Panie prezydencie - nieco urażonym tonem odparła Price - dziennikarzom nie mówię nawet, gdzie jest łazienka. Ryan ziewnął. - Co się szykuje na jutro? - Poranek zdominuje na pewno sprawa Iraku, będzie pan pewnie cały dzień siedział w Gabinecie. Korzystając z tego zrobię sobie obchód i posprawdzam ochronę pańskich dzieci. Potem będziemy mieli naradę nad tym, czy nie pora już wysadzić Pierwszą Damę ze śmigłowca... - Z tym jest pewnie problem, co? - Pierwsza Dama, która ma prawdziwy zawód, to dla nas nowość. - Prawdziwy zawód, kurczę! Przecież ona od dziesięciu lat, odkąd odszedłem z giełdy, zarabia więcej pieniędzy ode mnie! Jakoś tym się gazety nie chcą zająć. Przecież ona jest wspaniałym lekarzem. Oho, słowa mu się zaczynają plątać. Jest już za bardzo zmęczony, żeby trzeźwo myśleć. No cóż, prezydentom też się to zdarza. - Pacjenci ją kochają, tak mówi Roy. W każdym razie, jutro zajmę się ochroną dzieci. To rutynowa kontrola. Jako szef ochrony odpowiadam za bezpieczeństwo całej rodziny. Jutro zastąpi mnie przy panu agent Raman. To doskonały chłopak, szybko idzie w górę. - To ten, który podał mi kurtkę strażacką tam, na Wzgórzu, pierwszej nocy, żeby mnie wtopić w otoczenie? - Pan o tym wiedział? - Price była zaskoczona. Prezydent odwrócił się i wszedł do sieni. Uśmiech na jego twarzy świadczył o zmęczeniu, ale w jego niebieskich oczach zapaliły się figlarne iskierki. - Aż taki głupi to ja nie jestem, Andrea. Nie. Jednak skurwiel nie byłby lepszy na tym stanowisku. Rozdział 21 Związki Patrick O'Day był wdowcem. Jego życie uległo nagłej zmianie po bolesnym wstrząsie, jakiego doznał po krótkim okresie dość późno zawartego małżeństwa. Deborah była ekspertem kryminalistyki w Centralnym Laboratorium FBI i w związku z tym wiele podróżowała po kraju. Pewnego popołudnia rozbił się samolot, którym wracała z Colorado Springs. Przyczyn katastrofy nigdy nie ustalono. Był to pierwszy jej wyjazd służbowy po urlopie macierzyńskim. Osierociła czternastotygodniową córeczkę imieniem Megan. Megan miała już dwa i pół roku, a inspektor O'Day nadal nie mógł się zdecydować, jak powiedzieć swojej córce, że jej matka nie żyje. Miał fotografie i nagrania magnetowidowe, ale przecież nie można, ot tak, po prostu, wskazać palcem na kolorową odbitkę czy fosforyzujący ekran i powiedzieć: "To jest mamusia!". Megan mogłaby wtedy dojść do wniosku, że życie jest czymś sztucznym, a to mogłoby mieć zgubny wpływ na rozwój dziecka. Inspektora dręczyło jeszcze jedno bardzo istotne pytanie, które domagało się szybkiej odpowiedzi: czy mężczyzna, którego los uczynił samotnym rodzicem, potrafi wychować córkę? Skoro wychowuje ją sam, musi być podwójnie opiekuńczy, mimo wielkiego obciążenia pracą zawodową, podczas której rozwiązał ostatnio sześć spraw porwań. O'Day był wysoki, muskularny, wysportowany i ważył ponad dziewięćdziesiąt kilo. Gdy objął nowe stanowisko, musiał zrezygnować z wiechciowatych wąsów, gdyż na podobną ekstrawagancję nie pozwalał wewnętrzny regulamin centrali FBI. Uchodził za policjanta bardzo twardego, jednego z najtwardszych. Jego oddanie córeczce z pewnością wywołałoby uśmieszki kolegów, gdyby o tym wiedzieli. Megan miała długie blond włosy. Ojciec co rano je czesał tak długo, aż nabierały jedwabistej miękkości. Jeszcze przedtem ją ubierał, zawsze w jakąś barwną sukieneczkę, i z powagą karmił. Dla Megan ojciec był wielkim opiekuńczym niedźwiadkiem, który głową sięgał chyba nieba. Potrafił porwać ją z ziemi i unieść w górę z prędkością rakiety. Wtedy mogła objąć ojcowską szyję rączkami. I dziś rytuał został zachowany. - Ojej, udusisz mnie! - jęknął ojciec. - Boli? - spytała Megan, udając niepokój. Na twarzy ojca rozlał się uśmiech. - Dziś nie boli. Wyprowadził małą z domu, otworzył drzwiczki zabłoconej półciężarówki, posadził córkę w dziecięcym foteliku i starannie zapiął pasy. Zajął miejsce za kierownicą i na siedzeniu obok położył pudełko ze śniadaniem Megan i wypełniony kwestionariusz. Była punkt szósta trzydzieści. A więc najpierw do przedszkola. Zapalając silnik, patrzył na Megan, ale przed oczami miał obraz jej matki. Codziennie patrzył na Megan, a widział Deborah. Zamknął oczy, zacisnął usta. Po raz tysięczny zadawał sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego właśnie ten Boeing 737 z Deborah w fotelu 18-F? Byli małżeństwem zaledwie przez szesnaście miesięcy. Nowe przedszkole było lepsze, bo znajdowało się po drodze do biura. Sąsiedzi wysyłali tam bliźnięta i byli zachwyceni. O'Day skręcił na Ritchie Highway i zaparkował na wysokości sklepu 7-Eleven, gdzie zawsze kupował karton kawy na dalszą drogę. Przedszkole było po tej stronie. Opiekowanie się gromadą cudzych dzieci, to nie lada praca, pomyślał wychodząc z wozu. Kierowniczka przedszkola, panna Marlene Daggett, była tu już od szóstej rano, by przyjmować dzieci urzędników jadących do pracy w stolicy. Po nowe dzieci wychodziła zawsze przed budynek. - Pan O'Day? A to jest z pewnością Megan! - Jak na tak wczesną godzinę, tryskała energią. Megan, nieco niepewna, spojrzała pytająco na ojca. Jednakże zainteresowały ją dalsze słowa panny Daggett: - On też ma na imię Megan. Weź niedźwiadka, jest twój! Czeka od wczoraj. Zachwycona Megan porwała i przytuliła włochatego potworka. - Naprawdę mój? - Twój - odparła wychowawczyni i zwracając się do O'Daya spytała: - Wypełnił pan kwestionariusz? Wytrawny agent FBI pomyślał, że wyraz twarzy panny Daggett świadczy wyraźnie o tym, że jej zdaniem niedźwiadkami można zawsze kupić sympatię. - Oczywiście. - Podał wypełniony poprzedniego wieczoru formularz. Megan nie ma żadnych problemów zdrowotnych, żadnej alergii na lekarstwa, mleko czy inne produkty żywnościowe. Tak, w nagłym wypadku można odwieźć ją do miejscowego szpitala. Inspektor wpisał numer telefonu w pracy, numer pagera, numer telefonu swoich rodziców oraz rodziców Deborah, którzy okazali się wyjątkowo dobrymi dziadkami. Przedszkole w Giant Steps było znakomicie prowadzone. O'Day nawet nie wiedział, jak dobrze, gdyż panna Daggett nie mogła i nie powinna zdradzać sekretów: każdy rodzic był sprawdzany. I to jak najbardziej urzędowo. - No cóż, Megan, najwyższy czas na poznanie nowych przyjaciół i na zabawę - obwieściła panna Daggett. - Będziemy się nią dobrze opiekować - zapewniła inspektora. O'Day powrócił do półciężarówki z uczuciem lekkiego żalu, jaki zawsze odczuwał odchodząc od córki, bez względu na to, gdzie i z kim ją pozostawiał. Przebiegł na drugą stronę drogi do sklepu, by kupić swój kubek kawy na drogę. Na dziewiątą miał zaplanowaną konferencję roboczą w celu omówienia postępu dochodzenia w sprawie katastrofy. Dochodzenie znajdowało się już w ostatniej fazie uzupełniania drobnych luk. Po konferencji czekało go przerzucanie stosu papierków, co mu jednak nie powinno przeszkodzić w odebraniu Megan z przedszkola w wyznaczonym czasie. Czterdzieści minut później dotarł do centrali FBI na rogu Pennsylvania Avenue i Dziesiątej Ulicy. Stanowisko inspektora do specjalnych poruczeń dawało mu prawo do zarezerwowanego miejsca na parkingu, z którego poszedł tego ranka prosto na strzelnicę w podziemiach gmachu. Już w młodości był jako skaut doskonałym strzelcem, a potem przez wiele lat w wielu biurach terenowych FBI pełnił funkcję instruktora wyszkolenia strzeleckiego. Ten szumny tytuł oznaczał, że jego posiadacz miał nadzorować szkolenie w strzelaniu, a było ono ważną częścią życia każdego policjanta, choćby nie miał potem żadnej okazji oddania strzału do żywego człowieka. O'Day dotarł na strzelnicę o siódmej dwadzieścia pięć. O tak wczesnej porze mało kto tu zaglądał. Mógł więc spokojnie wybrać dwa pudełka amunicji do swego Smith & Wessona 1076 kalibru 10 mm oraz dwie tarcze sylwetkowe typu Q. Kontur był dużo mniejszy niż człowiek nawet niskiego wzrostu - ot, wielkości farmerskiej bańki mleka. Inspektor przypiął tarczę do stalowej linki na kołowrocie i na panelu ustawił odległość dziesięciu metrów. Gdy nacisnął guzik elektrycznego wyciągu i tarcza wolno powędrowała na wyznaczoną jej pozycję, zaczął leniwie przerzucać strony przeglądu sportowego leżącego na pulpicie. Tarcza wreszcie przybyła do celu, specjalny mechanizm obrócił ją bokiem, tak że stała się prawie niewidoczna - urządzenia na strzelnicy pozwalały na programowanie zadań. Nie patrząc na pulpit, O'Day wystukał przypadkowe czasy i, opuściwszy ręce, czekał skupiony. Nie myślał już leniwie. Spięty czekał na Złego. A Zły, zapędzony w ślepy zaułek, gdzieś tu się czaił. Groźny Zły, gdyż rozpowiedział, gdzie trzeba, że nigdy nie wróci za kratki, nigdy nie da pojmać się żywcem. W swojej długiej karierze O'Day słyszał to już wielokrotnie i gdy tylko było można, dawał przestępcy szansę na dotrzymanie słowa. Ale w końcu wszyscy się łamali. Rzucali broń, robili w spodnie albo nawet zaczynali szlochać w obliczu prawdziwego zagrożenia życia. To już inna sytuacja, niż ta, o której buńczucznie się mówi przy piwie czy podczas częstowania skrętem. Ale tym razem mogło być inaczej. Ten Zły jest bardzo zły. Wziął zakładnika. Może dziecko? Może zakładniczką jest jego Megan? Na myśl o tym poczuł, że wokół oczu tężeje mu skóra. Zły przystawił lufę pistoletu do jej główki. W kinie Zły powiedziałby teraz: "Rzuć broń!". Ale gdyby się posłuchało i zrobiło to w życiu, miałoby się jedno martwe dziecko i jednego policjanta mniej, więc ze Złym trzeba rozmawiać, udając człowieka spokojnego, rozsądnego i dążącego do porozumienia. Trzeba wyczekać, aż Zły się uspokoi, odpręży, choćby tylko trochę. Byle odsunął lufę od głowy dziecka. To może potrwać kilka godzin, ale wcześniej czy później... ...czasomierz pyknął, kartonowa tarcza obróciła się ku agentowi, dłoń O'Daya mignęła w drodze do kabury. Niemal jednocześnie inspektor cofnął prawą stopę, skręcił całe ciało i przyklęknął. Lewa dłoń dołączyła do prawej, już mocno obejmującej gumową rękojeść, i to jeszcze wtedy, kiedy pistolet tkwił do połowy w kaburze. Wzrokiem przylgnął do muszki na końcu lufy i gdy oczy, przyrządy celownicze oraz zarys głowy na tarczy znalazły się w jednej linii, dwukrotnie nacisnął spust tak szybko, że obie wystrzelone łuski znalazły się w powietrzu w jednym czasie. O'Day ćwiczył strzelanie od tak wielu lat, że odgłosy obu strzałów zlewały się niemal w jeden, choć echo wracało podwójne, mieszając się z odgłosem padających na ziemię łusek. Ale w tym czasie sylwetka na tarczy miała już dwie dziury odległe od siebie parę centymetrów, tuż nad oczami. Tarcza obróciła się na bok, zaledwie w sekundę po konfrontacji z przeciwnikiem, dyskretnie symulując koniec żywota Złego. - Całkiem nieźle. Znajomy głos wyrwał O'Daya ze świata fantazji. - Dzień dobry, dyrektorze. - Cześć, Pat. - Murray ziewnął. W ręku trzymał parę tłumiących nauszników. - Jesteś cholernie szybki. Jaki scenariusz? Facet trzyma zakładnika? - Usiłuję wyobrazić sobie jak najgorszą sytuację. - Rozumiem. Że porwał twoją małą. - Murray pokiwał głową. Wiedział, że wszyscy agenci tak robią. Podstawiają w myślach kogoś bliskiego, by dać z siebie wszystko i w pełni się skoncentrować. - No i załatwiłeś go. Pokaż mi to jeszcze raz - polecił dyrektor. Chciał przyjrzeć się technice O'Daya. Zawsze można się czegoś nauczyć. Po drugiej próbie w głowie Złego ziała jedna duża dziura o poszarpanych brzegach. Było to nieco upokarzające dla Murraya, który uważał się za wyborowego strzelca. - Muszę więcej ćwiczyć -mruknął. O'Day odetchnął. Jeśli pierwszym strzałem potrafi załatwić przeciwnika, to znaczy, że jest w formie. Po dwudziestu strzałach i w dwie minuty później Zły nie miał już głowy. Na sąsiednim stanowisku Murray ćwiczył technikę Jeffa Coopera: dwa szybko po sobie następujące strzały w klatkę piersiową, a potem wolniej oddane dwa w głowę. Gdy obaj zdecydowali, że ich cele są dostatecznie martwe, postanowili wymienić kilka słów na temat oczekującego ich dnia. - Coś nowego? - spytał dyrektor. - Nie, sir. Napływają dalsze raporty z przesłuchań w sprawie japońskiego 747, ale nic zaskakującego. - A Kealty? O'Day wzruszył ramionami. Nie wolno mu było mieszać się do dochodzenia prowadzonego przez wydział kontroli wewnętrznej, ale otrzymywał z niego codziennie meldunki. O postępach w sprawie o tak wielkim znaczeniu i zasięgu musiał być ktoś informowany i, chociaż nadzór nad dochodzeniem znajdował się całkowicie w gestii BOZ, uzyskane informacje wędrowały do sekretariatu dyrektora, trafiając do rąk jego głównego "strażaka". - Tylu ludzi przewinęło się przez gabinet Hansona, że trudno ustalić, kto wyniósł list. Mógł to zrobić każdy, zakładając, że taki list w ogóle był. Nasi ludzie sądzą, że najprawdopodobniej był. Hanson wielu osobom o nim wspominał. W każdym razie tak nam mówią. - Myślę, że sprawa ucichnie - zauważył Murray. * * * - Dzień dobry, panie prezydencie! Jeszcze jeden zwykły dzień. Rutynowe sprawy. Dzieci nie ma. Cathy nie ma. Ryan wyszedł ze swego apartamentu w garniturze. Miał zapiętą marynarkę - rzecz u niego niezwykła, w każdym razie do czasu wprowadzenia się do Białego Domu - obuwie wyglansowane przez kogoś z obsługi prezydenckiej. Jack wciąż nie potrafił myśleć o tym budynku jak o rodzinnym domu. Raczej jak o hotelu albo o kwaterze dla ważnych osobistości, gdzie często się zatrzymywał wiele podróżując w sprawach CIA. Tyle że obsługa była tu lepsza. - Jesteś Raman, prawda? - spytał prezydent. - Tak jest, panie prezydencie - odparł agent specjalny Aref Raman. Miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Solidnej budowy, sugerującej raczej ciężarowca niż biegacza, pomyślał prezydent. A może na taki właśnie kształt sylwetki wpływa kamizelka kuloodporna, którą nosiło wielu członków Oddziału. W ocenie Ryana Raman miał trzydzieści kilka lat. Karnacja raczej śródziemnomorska, szczery uśmiech i krystalicznie niebieskie oczy. - Miecznik idzie do gabinetu - powiedział Raman do mikrofonu. - Skąd pochodzisz, Raman? - spytał Jack w drodze do windy. - Matka Libanka, ojciec Irańczyk, panie prezydencie. Przyjechali tu w siedemdziesiątym dziewiątym, kiedy szach zaczął mieć kłopoty. Ojciec był związany z kołami rządowymi... - I jak oceniasz sytuację w Iranie? - spytał prezydent. - Ja już prawie zapomniałem tamtejszego języka, sir. - Agent nieśmiało się uśmiechnął. - Jeśliby pan spytał, panie prezydencie, o finałowe rozgrywki ligi uniwersyteckiej, to otrzymałby pan odpowiedź eksperta. Moim zdaniem największe szansę ma... - Kentucky - dokończył Ryan. Winda była bardzo stara, z wytartymi czarnymi guzikami, których prezydentowi nie wolno było naciskać. Należało to do obowiązków Ramana. - Oregon też idzie do przodu, panie prezydencie - powiedział Raman. - Ja się nigdy nie mylę, sir. Niech pan spyta chłopaków. Wygrywam przez trzy lata z rzędu. Już nikt się nie chce ze mną zakładać. Finał odbędzie się w Oregonie i Uniwersytet Duke, a to jest moja dawna szkoła, wygra o sześć albo o osiem punktów. No, może trochę mniej, jeśli Maceo Rawlings będzie miał dobry dzień. - Co studiowałeś na Duke? - spytał Ryan. - Prawo. Ale potem zdecydowałem, że nie chcę być prawnikiem. Doszedłem do wniosku, że przestępcy nie powinni mieć żadnych praw i pomyślałem sobie, że trzeba zostać gliną. No i wstąpiłem do Tajnej Służby. - Jesteś żonaty? - Ryan chciał znać ludzi ze swego otoczenia. A poza tym okazywanie zainteresowania było przejawem życzliwości. I jeszcze jedno: ci ludzie przysięgli chronić go, ryzykując własnym życiem. Nie mógł ich traktować jak personel najemny. - Nigdy nie spotkałem odpowiedniej kobiety. To znaczy, jeszcze nie... - odparł agent. - Jesteś muzułmaninem? - Moi rodzice nimi byli, ale kiedy zobaczyłem, jakie problemy stwarza im religia, to... Jeśli już pan o to pyta, panie prezydencie, to moją religią jest koszykówka. Nigdy nie opuszczę żadnego meczu w telewizji, jeśli gra Duke. Szkoda, że w tym roku Oregon jest taki dobry. No cóż, tego się nie zmieni. Prezydent chrząknął rozbawiony. - Na imię masz Aref? - Ale wszyscy wołają na mnie Jeff. Łatwiej wymówić. Otworzyły się drzwi windy. Raman stanął z przodu kabiny, zasłaniając prezydenta. W korytarzu stał umundurowany członek Tajnej Służby i dwaj agenci Oddziału. Raman znał z widzenia wszystkich trzech. Skinął głową i wyszedł z kabiny, za nim Ryan. Cała piątka ruszyła w prawo, mijając korytarz prowadzący do kręgielni i stolarni. - Czeka nas spokojny dzień, Jeff. Tak jak zaplanowano - powiedział zupełnie niepotrzebnie prezydent. Agenci Oddziału zapoznawali się z harmonogramem dnia jeszcze przed prezydentem. W Gabinecie Owalnym już czekano na Ryana. Foleyowie, Bert Vasco, Scott Adler i jeszcze jedna osoba. Nim tu weszli, zostali sprawdzeni, czy nie posiadają broni albo materiałów promieniotwórczych. - Dzień dobry wszystkim - powiedział. - Ben przygotował poranny raport - zagaił Ed Foley. Raman pozostał w gabinecie, ponieważ nie wszyscy goście należeli do wewnętrznego kręgu. Miał bronić Ryana, gdyby komuś zachciało się przeskoczyć przez niski stolik do kawy i zacząć dusić prezydenta. Niepotrzebny jest pistolet, jeśli bardzo chce się kogoś zabić. Kilka tygodni nauki i trochę praktyki wystarcza, by ze średnio sprawnego człowieka uczynić eksperta zdolnego uśmiercić niczego nie podejrzewającą ofiarę. Z tego też powodu agenci Oddziału wyposażeni byli nie tylko w broń palną, ale także w stalowe teleskopowe pałki. Raman patrzył, jak Goodley - zapatrzony w identyfikator stwierdzający, że jest funkcjonariuszem CIA - rozdaje kopie raportu. Tak jak wielu innych agentów Tajnej Służby, Raman widział i słyszał prawie wszystko. Adnotacja TYLKO DO WIADOMOŚCI PREZYDENTA na dokumencie niewiele w istocie znaczyła. W gabinecie prawie zawsze jeszcze ktoś był i chociaż agenci Tajnej Służby twierdzili nawet między sobą, że nie zwracają najmniejszej uwagi na to, co słyszą, było to prawdą tylko w tym sensie, że nigdy o tym nie rozmawiali. Poza tym słuchać i zapamiętać to dla policjanta jedno i to samo. Policjantów nie szkoli się i nie opłaca po to, by zapominali, a tym bardziej, by ignorowali to, co słyszą. Raman pomyślał, że jest wprost idealnym szpiegiem. Wyszkolony przez rząd Stanów Zjednoczonych na strażnika prawa, sprawdził się doskonale głównie w wykrywaniu fałszerstw. Był dobrym strzelcem, umiał logicznie myśleć, co wykazał podczas studiów. Ukończył z wyróżnieniem studia na Uniwersytecie Duke - na świadectwie miał najwyższe oceny ze wszystkich przedmiotów. Poza tym wyróżnił się jako zapaśnik. Dobra pamięć jest dla policjanta bardzo pożyteczna. Raman miał pamięć niemal fotograficzną - był to talent, który od samego początku zwrócił uwagę kierownictwa Tajnej Służby, gdyż agenci ochraniający prezydenta powinni błyskawicznie rozpoznawać widziane poprzednio na fotografiach twarze, podczas gdy prezydent wędruje wzdłuż szpaleru, ściskając setki dłoni. W okresie prezydentury Fowlera, jeszcze jako młodszy agent, przydzielony do terenowego biura w St. Louis na czas kolacji połączonej ze zbieraniem funduszu wyborczego, rozpoznał i zatrzymał podejrzanego osobnika, który już od dłuższego czasu kręcił się podczas prezydenckich wizyt, a tym razem miał przy sobie pistolet. Raman wyłuskał tego człowieka z tłumu tak sprawnie i dyskretnie, że o aresztowaniu go, a następnie wysłaniu do stanowego szpitala dla umysłowo chorych nie dowiedziała się nawet prasa. Uznano, że młodszy agent z St. Louis pasuje jak ulał do służby w Oddziale. Ówczesny dyrektor Tajnej Służby postanowił ściągnąć Ramana do Waszyngtonu. Stało się to tuż po objęciu prezydentury przez Rogera Durlinga. Jako najmłodszy członek Oddziału Raman spędził niezliczone godziny na wartach, na bieganiu obok wolno sunącej prezydenckiej limuzyny, ale wspinał się wyżej i wyżej, raczej szybko, jak na swój wiek. Odpracował ten pierwszy okres bez najmniejszej skargi, tylko od czasu do czasu powtarzał, że jako imigrant doskonale zdaje sobie sprawę, jak ważna jest Ameryka. To było naprawdę bardzo łatwe, znacznie łatwiejsze niż zadanie, które nieco wcześniej wykonał w Bagdadzie jego rodak. Amerykanie stale się uczą, ale nie nauczyli się jeszcze jednego: że nikt nigdy nikomu nie zajrzy w serce. - Nie mamy na miejscu wiarygodnych źródeł - powiedziała Mary Pat. - Ale mamy dużo nasłuchów - ciągnął Goodley. - Agencja Bezpieczeństwa Narodowego sporo nam dostarcza. Całe kierownictwo partii Baas siedzi w pudle i wątpię, by stamtąd wyszło, w każdym razie nie w pozycji stojącej. - Czyli Irak jest pozbawiony politycznego kierownictwa? - Zostali pułkownicy i młodsi generałowie. Miejscowa telewizja pokazywała ich po południu w towarzystwie irańskiego mułły. To nie był przypadek - odparł Bert Vasco. - Przy najłagodniejszym rozwoju wypadków nastąpi zbliżenie z Iranem. Oba kraje mogą się nawet połączyć. Będziemy wiedzieli za parę dni, maksymalnie za dwa tygodnie. - Saudyjczycy? - spytał Ryan. - Gryzą paznokcie i bardzo się pocą - odparł szybko Ed Foley. - Przed niecałą godziną rozmawiałem z księciem Alim. Zaoferowali Irakowi pakiet pomocy wart tyle, że można by nim pokryć niemal cały nasz deficyt budżetowy. Chcieli w ten sposób kupić sobie nowy iracki reżim. Zmajstrowali to jednego dnia. Ale na telefon w Bagdadzie nikt nie odpowiedział. W przeszłości Irak chętnie rozmawiał, kiedy pachniało pieniędzmi. Teraz nie chce żadnej rozmowy. Ryan wiedział, że to właśnie najbardziej zbulwersowało państwa nad Zatoką Perską. Na Zachodzie nie zawsze doceniano fakt, że Arabowie są po prostu biznesmenami. Nie nawiedzonymi ideologami, nie fanatykami, nie szaleńcami, ale po prostu ludźmi interesu. Wielka kultura handlu morskiego istniała znacznie wcześniej, niż pojawił się islam. Fakt ten Amerykanie przypominają sobie tylko wtedy, gdy oglądają kolejną wersję filmowych przygód Sindbada Żeglarza. Pod tym względem Arabowie byli bardzo podobni do Amerykanów, nawet mimo innego języka, ubioru i religii. Podobnie jak Amerykanie, nie rozumieli ludzi, którzy odmawiają robienia interesów. Przykładem takiego właśnie państwa był Iran, przekształcony w teokrację przez Ajatollaha Chomeiniego. W każdym systemie, w obrębie każdej kultury, budzi zawsze lęk stwierdzenie, że ktoś jest inny niż my. Państwa nad Zatoką, mimo różnic politycznych dzielących je od Iraku, do tej pory zawsze jakoś się z nim porozumiewały. - Co na to Teheran? - spytał prezydent. - Oficjalne komunikaty w mediach wyrażają zadowolenie z rozwoju wypadków, rutynowo składają oferty pokoju i ponownego nawiązania przyjaznych stosunków. Ale nic ponadto. To znaczy nic ponadto oficjalnie. Nieoficjalnie jest nieco inaczej, otrzymujemy różne sygnały. Ci w Bagdadzie proszą o instrukcje. Ci w Teheranie ich udzielają. Chwilowo brzmią one: niech się sytuacja rozwija krok po kroku. Następnie powstaną trybunały rewolucyjne. W telewizji już pokazuje się procesy. To doprowadzi do politycznej próżni. - I wtedy Iran położy na Iraku łapę albo zacznie rządzić krajem za pośrednictwem marionetkowego rządu - podsumował Vasco, przerzucając stos nasłuchów. - Goodley ma chyba rację. Te materiały ujawniają więcej, niż mogłem przypuszczać. - Chciał pan powiedzieć, że kryje się za nimi coś jeszcze? - wtrącił z uśmieszkiem Goodley. Vasco skinął głową, ale nie spojrzał na pytającego. - Chyba tak. I to bardzo niedobrze - mruknął ponuro. - Jeszcze dziś Saudyjczycy poproszą nas, żebyśmy wzięli ich za rączkę - przypomniał sekretarz stanu Adler. - Co mam im powiedzieć? Ryan był zaskoczony, że odpowiedź nasunęła mu się tak naturalnie: - Nasze zobowiązania wobec Arabii Saudyjskiej pozostają niezmienione. Jeśli będą nas potrzebowali, to jesteśmy gotowi udzielić pomocy. Teraz i w przyszłości. - W chwilę potem Jack uświadomił sobie, że tymi paroma krótkimi zdaniami postawił na szali całą potęgę i wiarygodność Stanów Zjednoczonych. W interesie niedemokratycznego państwa, odległego o dziesięć tysięcy kilometrów od amerykańskich brzegów. Na szczęście część brzemienia zdjął z niego Adler: - W pełni się z tym zgadzam, panie prezydencie. Nie moglibyśmy postąpić inaczej. - Wszyscy poważnie pokiwali głowami. Nawet Ben Goodley. - Powiemy, co należy powiedzieć, dyskretnie. Książę Ali jednak zrozumie. I przekona króla, że mówimy serio. - Następny krok - powiedział Ed Foley. - Musimy wprowadzić w sytuację Tony'ego Bretano. Tak na marginesie: on się sprawdza. Umie też słuchać. Czy planuje pan posiedzenie gabinetu, panie prezydencie? W tej sprawie. Ryan pokręcił głową. - Nie. Uważam, że wskazana jest dyskrecja. Żadnego zbędnego hałasu. Ameryka z zainteresowaniem obserwuje rozwój wypadków w regionie, ale nie dzieje się tam nic, co by budziło specjalny niepokój. Scott, niech twoi ludzie opracują komunikat prasowy w tym właśnie tonie. - Tak jest - odparł sekretarz stanu. - Ben, co teraz robisz w Langley? - Zrobili ze mnie starszego nadzorcę Centrum Operacyjnego. - Świetne omówienie - pochwalił go prezydent, a zwracając się do dyrektora CIA powiedział: - Ed, od tej chwili Ben pracuje dla mnie. Potrzebny mi ekspert mówiący moim językiem. - Czy mogę liczyć na jego zwrot? Młodzieniec jest bystry i na jesieni może mi się przydać przy żniwach - odparł Foley ze śmiechem. - Może tak, może nie. Ben, od dziś masz nadgodziny. Chwilowo zajmij mój stary gabinet. Przez cały ten czas Raman stał bez ruchu, oparty o białą ścianę. Tylko mu oczy biegały od jednego do drugiego z obecnych. Nauczono go, by nikomu nie ufać. Jedynymi wyjątkami mogli być żona i dzieci prezydenta. Ale nikt inny. Wszyscy natomiast ufali jemu. Nawet ci, którzy go uczyli, by nie ufać nikomu. No, ale jemu ufali, bo ostatecznie trzeba komuś zaufać. Amerykański uniwersytet i szkolenie profesjonalne wpoiły mu jedno: cierpliwość. Trzeba cierpliwie czekać na okazję. Wydarzenia na drugim końcu świata zwiastowały, że to stanie się już wkrótce. Raman intensywnie myślał. Może trzeba zasięgnąć czyjejś rady? Jego misja przestała już być przypadkowym wydarzeniem, jakie obiecał sobie przed dwudziestu laty wypełnić treścią. To mógł zrobić w każdej chwili, ale teraz był właśnie tu! I chociaż każdy potrafi kogoś zabić, a oddana sprawie osoba potrafi wszędzie dotrzeć i zabić prawie każdego, to jednak tylko wytrawny morderca umie zabić właściwą osobę we właściwym czasie, aby zbliżyć się do wielkiego celu. Raman pomyślał też, że, jak na ironię, chociaż misję zlecił Bóg, to jednak elementy konstrukcji potrzebnej do jej spełnienia dostarczył Wielki Szatan. Trudność stanowiło wybranie owego momentu i po dwudziestu latach Raman zdecydował teraz, że być może będzie musiał nawiązać kontakt. Wiązało się z tym pewne niebezpieczeństwo, choć niewielkie. * * * - Twój plan jest odważny, cel chwalebny - powiedział spokojnym głosem Badrajn, choć wszystko w nim dygotało. Rozmach zamierzenia zapierał dech. - Słabi nie dziedziczą ziemi - odparł Darjaei, który po raz pierwszy ujawnił swą życiową misję komuś spoza własnego wąskiego grona duchownych. Obaj ubolewali nad tym, że muszą udawać hazardzistów przy pokerowym stole, podczas gdy w istocie omawiali plan, którego realizacja mogła zmienić kształt świata. Dla Darjaeiego była to koncepcja, nad której wypracowaniem i planowaniem strawił życie. Nadzieja na spełnienie marzeń. Przedsięwzięcie takiej rangi z pewnością umieściłoby jego imię obok imienia samego Proroka. Połączenie wszystkich odłamów islamu! Badrajn natomiast dostrzegał tylko potęgę. Władzę. Cel? Stworzenie supermocarstwa w rejonie Zatoki Perskiej - państwa o olbrzymim potencjale ekonomicznym i ludnościowym, całkowicie samowystarczalnego i zdolnego do ekspansji tak na Afrykę, jak i Azję. Może byłoby to także spełnienie życzeń Proroka, chociaż Badrajn przyznawał, że nie ma zielonego pojęcia, czego mógłby sobie życzyć twórca islamu. Od tych spraw są ludzie tacy jak Darjaei. Badrajnowi chodziło wyłącznie o władzę, a religia i ideologia były tylko werbalizacjami ludzkich namiętności wykorzystywanych w grze. - To jest możliwe - odparł po paru sekundach wewnętrznej kontemplacji. - Niepowtarzalna historyczna chwila. Wielki Szatan jest słaby - zapewnił Darjaei. Właściwie nie lubił odwołań religijnych podczas rozmów dotyczących racji stanu, ale czasami nie można było tego uniknąć. - Mniejszy Szatan jest unicestwiony, a islamskie republiki jak dojrzałe owoce gotowe są spaść do naszego koszyka. Potrzebują tożsamości, a czyż istnieje lepsze spoiwo tożsamości niż Wiara? Niezaprzeczalna prawda. Badrajn w milczeniu skinął głową. Upadek Związku Radzieckiego i zastąpienie go Wspólnotą Niepodległych Państw wpłynęło na powstanie próżni, której dotychczas nic nie wypełniło. Byłe republiki środkowoazjatyckie, nadal ekonomicznie związane z Moskwą, przypominały karawanę wozów zaprzężonych do dychawicznej szkapy. Owe obszary zawsze były zbuntowane, nieustabilizowane, podzielone na minipaństwa, których religia kłuła w oczy w ateistycznym imperium. Teraz z trudem tworzyły własną tożsamość ekonomiczną, aby móc się raz na zawsze uniezależnić od zastygłego państwowego rdzenia, do którego tak naprawdę nigdy nie przyrosły. Ale nie potrafiły same zaspokoić swoich potrzeb. Nie w nowoczesnym, rozwiniętym świecie. Potrzebowały przewodnika do nowego stulecia. Godne wkroczenie w dwudziesty pierwszy wiek wymagało pieniędzy, dużej ilości pieniędzy oraz jednoczącej flagi religii i kultury zakazanej od tylu lat przez marksizm-leninizm. W zamian za przewodnictwo i flagę republiki ofiarują siebie! Ziemię i ludność! I bogactwa naturalne! - Przeszkodą jest Ameryka. Ale nie muszę o tym mówić - zauważył Badrajn. - Ameryka jest za wielka i za potężna, żeby można było ją zniszczyć. - Poznałem tego Ryana. Ale wpierw ty mi powiedz, co o nim sądzisz. - Nie jest głupcem. Nie jest też tchórzem - powiedział ostrożnie Badrajn. - W przeszłości okazywał prawdziwe bohaterstwo, nadal obraca się swobodnie w świecie służb specjalnych. Wykształcony. Saudyjczycy mu ufają. Podobnie Izraelczycy. - Obecnie te dwa państwa wydawały się najważniejsze. Podobnie zresztą jak i trzecie: - Rosjanie znają go dobrze i szanują. - Co jeszcze? - Nie należy go lekceważyć. Nie należy lekceważyć Ameryki. Wiemy dobrze, co stało się z tymi, którzy jej nie doceniali. - No, ale bieżąca sytuacja i możliwości Ameryki? - To, co widziałem, przekonuje mnie, że prezydent Ryan robi wszystko, aby odbudować autorytet władzy. Ciężkie zadanie, ale należy pamiętać, że Ameryka jest stabilnym państwem. - A problem sukcesji? - Tego dobrze nie rozumiem - przyznał Badrajn. - Nie zapoznałem się z istotą zagadnienia, bo informacje prasowe są skąpe. - Poznałem Ryana - powtórzył Darjaei i zaczął dzielić się własnymi myślami: - To wykonawca, pomocnik, nic więcej. Wydaje się silny, ale nie jest silny. Gdyby był silny, to dałby sobie radę z tym Kealtym. Jest zdrajcą, czyż nie? Zresztą nieważne. Ryan to tylko jeden człowiek. Ameryka to tylko jeden kraj. Można równocześnie uderzyć w człowieka i w kraj. Z wielu kierunków. - Lew i hieny - przypomniał Badrajn i wyjaśnił, na czym polega jego plan. Darjaei był tak zadowolony z pomysłu, że nawet nie miał żalu za to, iż odgrywa w nim rolę hieny. - Nie jedno natarcie, ale mnogość małych ukąszeń? - Udawało się to wielokrotnie w przeszłości. - A jeśliby jednocześnie kilka poważnych ukąszeń? I co by się stało, gdyby Ryan został wyeliminowany? Co by się wówczas stało, mój młody przyjacielu? - W ośrodku władzy powstałby chaos. Ale doradzałbym ostrożność. I zalecałbym znalezienie sobie sojuszników. Im więcej hien naciera, tym prędzej przegania się lwa. A jeśli chodzi o osobę Ryana - ciągnął Badrajn, zastanawiając się, dlaczego jego gospodarz wystąpił z takim pomysłem i czy był to błąd - to wiem jedno: prezydent Stanów Zjednoczonych jest bardzo trudnym celem. - Tak słyszałem - odparł Darjaei. Ciemne oczy były nieprzeniknione. - Jakie państwa polecałbyś jako sojuszników? - Co wynika z konfliktu Ameryki z Japonią? - spytał Badrajn. - Czy wasza świątobliwość zastanawiał się kiedyś, dlaczego duże psy nigdy nie szczekają? - Dziwna rzecz z dużymi psami. Są nieustannie głodne. A teraz Darjaei po raz kolejny mówi o Ryanie i jego ochronie. Jeden pies wydaje się głodniejszy od pozostałych. * * * - Może to usterka techniczna? Na sali siedzieli przedstawiciele firmy Gulfstream Inc oraz urzędnicy szwajcarskiego zarządu lotnictwa cywilnego. Towarzyszył im szef operacji lotniczych korporacji, do której należały odrzutowce. Dokumenty wykazywały, że samolot był w dobrym stanie, właściwie utrzymywany przez miejscową firmę. Wszystkie części pochodziły od uznanych dostawców. Szwajcarska firma odpowiedzialna za konserwację mogła się pochwalić dziesięcioma bezwypadkowymi latami. - Nie byłoby to po raz pierwszy - zgodził się przedstawiciel Gulfstreama. Czarna skrzynka była solidnym urządzeniem, ale nie zawsze wytrzymywała katastrofę, ponieważ są różne katastrofy - każda jest właściwie inna. Poszukiwania prowadzone przez USS "Radford" nie przyniosły rezultatu. Żadnego sygnału. Głębia zbyt wielka, by podjąć fizyczne poszukiwania. No i Libijczycy, którzy bardzo nie lubią, gdy ktoś węszy po ich wodach. Gdyby chodziło o samolot pasażerski, można by zastosować naciski, ale w wypadku samolotu dyspozycyjnego z dwoma członkami załogi i trzema zgłoszonymi pasażerami, w tym jeden ze śmiertelną chorobą, nie było odpowiednio przekonującego powodu. - Bez danych z czarnej skrzynki nie mamy wiele do zrobienia i do powiedzenia. Kapitan zgłosił Valetcie wyłączenie obu silników, a to może oznaczać wiele rzeczy. Złe paliwo, złą konserwację... - Utrzymanie samolotu było zgodne z instrukcją! - zaprotestował przedstawiciel firmy odpowiedzialnej za stan techniczny samolotu. - Teoretycznie, mówię tylko teoretycznie - uspokoił go przedstawiciel Gulfstreama. - Nie można wykluczyć też błędu pilota. - Pilot wylatał cztery tysiące godzin na tego typu maszynie. Drugi pilot dwa tysiące - przypomniał po raz piąty przedstawiciel właściciela. Wszyscy myśleli to samo: producent samolotu musi bronić honoru firmy, która słynęła z niesłychanie wysokiego standardu bezpieczeństwa. Wielkie linie lotnicze nie miały dużego wyboru, jeśli chodzi o producenta. Takie giganty jak Boeing czy Airbus, oczywiście, dbały o wskaźniki bezpieczeństwa, ale firmy produkujące małe odrzutowce dyspozycyjne dbały jeszcze bardziej. W ich środowisku konkurencja była znacznie ostrzejsza. Ludzie zakupujący dla swoich korporacji takie latające drogie zabaweczki mieli długą pamięć i w przypadku braku konkretnych informacji co do przyczyny tych nielicznych wypadków, dobrze zapamiętają rozbity samolot i uśmierconych pasażerów. Firma odpowiedzialna za konserwację maszyny także nie chciałaby być wspominana w kontekście katastrofy. Szwajcaria miała wiele lotnisk i jeszcze więcej dyspozycyjnych samolotów. Zły konserwator maszyn mógł szybko utracić klientów, nie mówiąc już o kłopotach ze strony rządu za nie zastosowanie się do któregoś z surowych miejscowych przepisów. Właściciel samolotu miał najmniej do stracenia, jeśli idzie o reputację, ale miłość własna nie pozwalała mu przyjąć odpowiedzialności za katastrofę bez konkretnej przyczyny. A w sumie nie było przyczyny, dla której ktokolwiek z obecnych miałby poczuć się winny - nie odnaleziono czarnej skrzynki. Siedzący za stołem spoglądali po sobie i myśleli to samo: nawet najlepsi popełniają błędy, ale nie są skorzy, by się do nich przyznać, zwłaszcza gdy nie muszą. Przedstawiciel rządu przejrzał wszystkie dokumenty i stwierdził, że są w porządku. Poza tym nie można było nic innego zrobić, wyjąwszy rozmowę z producentem silników i postaranie się o próbkę paliwa. To pierwsze było łatwe. Drugie bardzo trudne. W ostatecznym rozrachunku okaże się, że będą wiedzieli niewiele więcej, niż wiedzieli teraz. Gulfstream Inc sprzeda być może o parę maszyn mniej. Firma odpowiedzialna za konserwację będzie przez kilka miesięcy uważniej obserwowana przez władze. Użytkownik kupi sobie nowy samolot. Aby okazać lojalność wobec producenta, będzie to taki sam odrzutowiec typu G-IV. I podpisze umowę z tą samą firmą konserwacyjną. Wszyscy będą zadowoleni. Przedstawiciel szwajcarskiego rządu także. * * * Inspektor do zadań specjalnych otrzymywał wyższą gażę, niż zwykły agent. I funkcja była ciekawsza, niż tkwienie przez cały czas za biurkiem. Niemniej O'Daya złościło nawet te kilka godzin spędzane na czytaniu raportów od agentów lub z sekretariatów biur. Młodsi funkcjonariusze wczytywali się najpierw w owe raporty i stenogramy przesłuchań, wyszukując sprzeczności i niespójności, a on potem czynił uwagi i zapisywał wnioski na osobnych formularzach, które z kolei gromadził jego osobisty sekretarz, by przygotować zbiorczy raport dla dyrektora Murraya. O'Day wyznawał zasadę, że prawdziwy agent nie powinien pisać na maszynie. Potwierdziliby to pewnie instruktorzy z Akademii FBI w Quantico. Skończył wcześnie naradę w Buzzard Point i doszedł do wniosku, że nie trzeba wracać zaraz, by swoją osobą zdobić gabinet. Na "nowe" informacje składały się protokoły z przesłuchań potwierdzających tylko informacje już posiadane, sprawdzone i uwiarygodnione innymi licznymi dokumentami. - Zawsze nienawidziłem tego etapu - mruknął zastępca dyrektora, Tony Caruso. Była to sytuacja, w której federalny prokurator miał już właściwie wszystko, by uzyskać wyrok skazujący, ale ponieważ był prawnikiem, ciągle było mu za mało. Zupełnie jakby najpewniejszy sposób skazania przestępcy polegał na uprzednim zanudzeniu ławy przysięgłych. - Żadnego śladu sprzeczności. Dowody murowane, Tony. - Obaj mężczyźni od dawna byli przyjaciółmi. - Czas na coś nowego i podniecającego. - Ty to masz szczęście, chłopie. Jak Megan? - Od dziś w przedszkolu. Obok Ritchie Highway. Nazywa się Giant Steps. - To samo - mruknął Caruso. - Tak myślałem. - Co ty znowu gadasz? - Dzieci Ryana... Wtedy ciebie tu nie było, kiedy te bydlaki z ULA napadły... - Właścicielka nie wspominała o tym ani słowem. Bo i właściwie dlaczego miała coś mówić, prawda? - Nasi pobratymcy są bardzo powściągliwi w rozgłaszaniu takich wieści. Z pewnością poinstruowali ją, co ma, a czego nie ma mówić. O'Day pomyślał, że z pewnością w przedszkolu rysunków uczą teraz agenci Tajnej Służby. W sklepie 7-Eleven zobaczył nowego sprzedawcę. I kiedy płacił za kawę, przyszło mu do głowy, że jak na tak wczesną porę, mężczyzna jest zbyt wymuskany. Warte zastanowienia. Trzeba przyjrzeć się dobrze jegomościowi, czy nie nosi broni. Ale to już jutro. Sprzedawca też pewno przyjrzał się inspektorowi. Jeśli tamten jest z Tajnej Służby, to kurtuazja będzie wymagała, by mu pokazać legitymację. Podzielił się obserwacjami z Caruso. - Facet wydaje się mieć nadmierne kwalifikacje, jak na swoją robotę - zgodził się Caruso. - Ale to dobrze, przynajmniej wiesz, że twój dzieciak jest dobrze pilnowany. - To prawda - odparł O'Day. - Ale, tak czy inaczej, sam będę odbierał Megan. - Zostałem biurowym wycieruchem. Ośmiogodzinny dzień! - jęknął zastępca dyrektora waszyngtońskiego biura terenowego FBI. - Ale wpadłem. - Chciałeś być ważniakiem, więc powinieneś się cieszyć, szanowny Don Antonio. * * * Oderwanie się od pracy zawsze sprawiało ulgę. Powietrze pachniało przyjemniej, niż kiedy się jechało do biura. O'Day poszedł w kierunku swej półciężarówki. Nie ukradziono jej i chyba przy niej nie majstrowano. Pył i błoto na karoserii miały swoje dobre strony. Zdjął marynarkę (rzadko kiedy nosił płaszcz) i włożył starą skórzaną kurtkę lotniczą. Miała z dziesięć lat i nie była zbyt znoszona, ot tyle, by czuć się w niej dobrze. Następnie zdjął krawat. Po dziesięciu minutach jechał szosą numer 50 w kierunku Annapolis, wyprzedzając gromadzącą się już na drodze hordę waszyngtońskich urzędników, którzy rwali do domów. Włączył radio. Komunikaty pogodowe. Na autostradzie brak korków. Wkrótce zajechał na parking przed przedszkolem i rozejrzał się za rządowymi samochodami. Radio zapowiadało cogodzinny serwis informacyjny. Gdzie są te cholerne wozy? Ochrona prezydencka poszła wreszcie po rozum do głowy i zastosowała metodę FBI. Żadnych seryjnych tablic rejestracyjnych, żadnych szarych, "obojętnych" karoserii. Wprawnym okiem wyłapał dwa policyjne wozy. Podprowadził swoją półciężarówkę do jednego, zaparkował obok i potwierdził swoje podejrzenie, dostrzegając przez szybę policyjne radio. Skoro tak łatwo mu poszło, to co z jego własnym kamuflażem - furgonetką? Postanowił sprawdzić, jak dobrzy są chłopcy z Tajnej Służby. Uświadomił sobie jednak prawie natychmiast, że jeśli są choćby odrobinę kompetentni, to już go sprawdzili dzięki wypełnionym kwestionariuszom, które wręczył tego ranka pannie Daggett. A może już wcześniej go sprawdzili? Między FBI a Tajną Służbą istniała od dawna profesjonalna rywalizacja. No i przecież FBI zostało poczęte z garstki agentów Tajnej Służby. Ale Biuro urosło, przerosło swego rodzica i siłą rzeczy zdobyło większe doświadczenie w dziedzinie walki z przestępczością. Nie oznaczało to wcale, że Tajna Służba ustępowała wiele FBI. Była naprawdę doskonała, jak słusznie powiedział Tony Caruso. Chyba nigdzie na świecie nie było lepszych nianiek. O'Day zapiął kurtkę na suwak i poszedł na ukos przez parking. W drzwiach budynku stał wysoki mężczyzna. Ujawni się? Nie, udawał ojca czekającego na swą pociechę. O'Day minął go i wszedł do środka. Jak rozpozna ludzi z Tajnej Służby? Po ubraniu i mikrosłuchawce w uchu. Tak, są dwie agentki w fartuchach, pod którymi mają z pewnością pistolety SigSauer 9 mm. - Tato! - wykrzyknęła Megan, zrywając się z ławki, na której siedziała obok bardzo podobna dziewczynka w tym samym wieku. Inspektor podszedł, by obejrzeć plon dnia córki: kolorową bazgraninę. W tym momencie poczuł lekkie dotknięcie na plecach w pobliżu służbowego pistoletu i usłyszał ciche: - Bardzo przepraszam. - Wiecie, kim jestem - odparł, nie odwracając głowy. - Oczywiście - padła odpowiedź. Rozpoznał głos. Obrócił się i zobaczył Andreę Price. - Degradacja? - Przyjrzał się jej ciekawie. Obie agentki, które rozpoznał poprzednio, przyglądały się mu, zaniepokojone podejrzaną wypukłością na skórzanej kurtce. Są dobre, pomyślał O'Day. Obie agentki przerwały swe czynności "wychowawcze", by mieć wolne dłonie. Ich spojrzenia mogły wydawać się neutralne tylko komuś niedoświadczonemu. - Kontrola - odparła Andrea. - Sprawdzam, czy dzieciaki mają to, co potrzeba. - To jest Katie! - Megan wskazała na nową przyjaciółkę. - A to jest mój tata - pochwaliła się jej. - Cześć, Katie! - O'Day schylił się, by podać małej rękę. - Czy ona jest...? - Foremka. Pierwszy Maluch Stanów Zjednoczonych - potwierdziła Andrea Price. - Podobna do matki - stwierdził Pat O'Day, przyglądając się Katie Ryan. I, aby nie posądzono go o brak profesjonalnej kurtuazji, wyjął legitymację i podał stojącej tuż obok agentce, Marcelli Hilton. - Kiedy nas sprawdzacie, to bądźcie mimo wszystko ostrożniejsi - odezwała się Andrea Price. - Wasz człowiek przy drzwiach musiał wiedzieć, kim jestem. - Don Russell. I wszystkich zna, ale... - Wiem, wiem. Nie ma takiej rzeczy, jak nadmierna ostrożność - zgodził się O'Day. - Więc dobrze, przyznam się: chciałem sprawdzić jakość ochrony. Jest tu i moja mała. - No i co? Zdaliśmy egzamin? - Jeden po przeciwnej stronie ulicy, trójkę widzę tu. Założę się, że jest jeszcze trójka w promieniu stu metrów. Mam się rozejrzeć i wypatrzyć ich? - Długo musiałby pan wypatrywać, są dobrze schowani. - Nie wspomniała o agentce, której nie rozpoznał. Tu, w budynku. - Jestem pewien, że są dobrze ukryci lub ukryte, pani Price. - O'Day wychwycił rozbawiony błysk oka i powtórnie się rozejrzał. Dwie zamaskowane kamery telewizyjne. Z pewnością niedawno zainstalowane, co tłumaczyłoby lekki zapach farby, a to z kolei tłumaczyło brak obrazków na ścianach. Budynek był prawdopodobnie okablowany gęściej niż wnętrze jednorękiego bandyty w kasynie. - Muszę przyznać, że wasi ludzie są dobrzy. Pierwsza klasa. - Co nowego w sprawie katastrofy? - spytała Andrea. - Właściwie nic. Przesłuchaliśmy jeszcze paru świadków, ale rozbieżności są minimalne, bez istotnego znaczenia. Kanadyjska policja bardzo nam pomaga. Japończycy także. Rozmawialiśmy chyba ze wszystkimi, zaczynając od wychowawczyni z przedszkola, do którego chodził Sato. Wyłuskano nawet dwie stewardesy, z którymi zabawiał się na boku. Moim zdaniem, sprawa jest wyjaśniona na tyle, na ile można ją wyjaśnić, pani Price. - Andrea. - Pat. Oboje się uśmiechnęli. - Co nosisz? - Smith 1076. Lepsze to od tej waszej dziewięciomilimetrowej zabawki. Dobra na myszy. - W jego głosie zabrzmiała nuta wyższości. O'Day wierzył w skuteczność robienia dużych dziur. Dotychczas tylko w tarczach na strzelnicy, ale gotów borować je w ludziach, jeśli zajdzie taka potrzeba. Tajna Służba miała swoją własną koncepcję uzbrajania agentów. O'Day był pewien, że zasady obowiązujące w FBI są lepsze. Andrea nie dała się wciągnąć w roztrząsanie problemu broni. - Dla mojego spokoju, proszę cię o jedno: następnym razem pokaż legitymację agentowi przed drzwiami. Może być inny. Może być mniej oblatany. - Ale nie prosiła, by zostawił broń w samochodzie. Ha! Kurtuazja zawodowców. - I jak mu idzie? - Miecznik czuje się dobrze. - Dan... dyrektor Murray wprost go uwielbia. Znają się od bardzo dawna. Podobnie jak Dan i ja. - Ma trudne zadanie. Ale Murray ma rację. Znam wielu gorszych. I wiesz co? Jest sprytniejszy, niż na to wygląda. - I z tego, czego sam doświadczyłem, wiem, że umie słuchać, a nie tylko mówić. - Powiem ci więcej: zadaje pytania. - Oboje się obrócili, gdy jakieś dziecko krzyknęło, i tym samym czujnym spojrzeniem obrzucili całą salę. Następnie powrócili do poprzedniej pozycji, pozwalającej obserwować obie dziewczynki, które wymieniały się kolorowymi ołówkami podczas żmudnego procesu tworzenia kolejnego arcydzieła. - Twoje i moje wydają się lubić. Powiedziała "twoje i moje". To wyjaśniało wszystko. Ten facet przed drzwiami... Andrea powiedziała, że nazywa się Russell. Russell jest z pewnością szefem grupy. Widać, że doświadczony agent. W budynku umieścili dwie młode agentki. Młode dziewczyny dobrze wtopią się w otoczenie. Są z pewnością dobre, choć mniej doświadczone od niego. To "moje" było kluczem. Jak lwica wokół małych. W tym przypadku jednej małej. O'Day zastanawiał się, jak poradziłby sobie z taką robotą, gdyby mu przypadła w udziale. Nudno stać tak na warcie przed drzwiami, ale w takich sytuacjach nie wolno poddawać się nudzie. To jest walka. Miał za sobą wiele misji polegających na dyskretnej obserwacji. Rzecz trudna dla mężczyzny słusznej postawy. Ale taki dozór przed drzwiami jest chyba najgorszy. Oko policjanta dostrzegało wyraźnie różnicę między dwiema agentkami a pozostałymi wychowawczyniami. - Twoje dziewczyny znają swoją robotę, Andrea, ale po co wam tak liczny zespół? - Zdaję sobie sprawę, że być może przesadziliśmy - przyznała. - Zastanawiamy się. Ale wiesz, jak nas trzepnęli na Kapitolu. Nie można dopuścić, żeby to się powtórzyło. Nie przy mnie, nie wtedy, kiedy dowodzę Oddziałem. A jeśli prasa zacznie wytykać, że tylu ludzi i tak dalej, to pies ich trącał. Mówi jak prawdziwy glina, pomyślał. - Mnie to bardzo odpowiada. Teraz się pożegnam i zmykam do domu, żeby przyrządzić spagetti. - Spojrzał na Megan, która właśnie kończyła rysować. Postronny obserwator nie potrafiłby odróżnić obu dziewczynek. Było to kłopotliwe i nawet niepokojące, ale po to właśnie umieszczono tu ochronę. - Gdzie ćwiczysz? - Nie potrzebował wyjaśniać, co. - W Starej Poczcie jest strzelnica. Blisko Białego Domu. Chodzę tam co tydzień - wyjaśniła. - Wszyscy moi ludzie są doskonałymi strzelcami. A Don, ten przed drzwiami, jest najlepszy w Waszyngtonie. - Czyżby? - Inspektorowi rozbłysły oczy. - Któregoś dnia muszę to zobaczyć. - U ciebie czy u mnie? - uśmiechnęła się. * * * - Panie prezydencie, na trójce jest pan Gołowko. Na linii bezpośredniej? Siergiej Nikołajewicz znów się popisuje. Ryan nacisnął guzik. - Słucham, Siergieju? - Iran. - Wiem - odparł prezydent. - Co wiesz? - spytał Rosjanin. Był już spakowany do wyjazdu. - Z pewnością będziemy wiedzieli dużo więcej za jakieś dziesięć dni. - Czekam i proponuję współpracę. Weszło mu już w zwyczaj, by rezerwować sobie czas na przemyślenie. - Omówię to z Edem Foleyem. Kiedy wracasz do siebie? - Jutro. - Zadzwoń, jak dolecisz. - Ryan był zdumiony, że tak łatwo rozmawia mu się z byłym wrogiem. Żeby tak Kongres można było tego nauczyć. Wstał, wyszedł zza biurka i skierował się do sekretariatu. - Coś bym przegryzł przed następną wizytą - powiedział jednej z sekretarek. - Dzień dobry, panie prezydencie! Ma pan minutkę? - spytała Andrea Price. Ryan gestem ręki zaprosił ją do gabinetu. - O co chodzi? - Chciałam tylko powiedzieć, że sprawdziłam przedszkole i system ochrony. Wszystko w porządku. Ryan nie zareagował. To było w pewnym sensie zrozumiałe. No bo jak ma zareagować człowiek, któremu się mówi: wie pan co, obstawiliśmy pańskie dzieci agentami? Okazać złość czy zadowolenie? Co za uroczy świat! Dwie minuty później Andrea rozmawiała z Ramanem, który właśnie kończył służbę - pełnił ją w Białym Domu od piątej rano. Nie miał nic do zameldowania - jak zwykle. W Białym Domu dzień minął spokojnie. * * * Raman wsiadł do swego samochodu i podjechał do bramy. Pokazał legitymację strażnikowi i czekał, aż mechanizm odsunie stalową kratę, wspartą na dwudziestocentymetrowej średnicy słupie, mogącym wytrzymać uderzenie czołgu, a w każdym razie potężnej ciężarówki. Po opuszczeniu ogrodzonego terenu przejechał slalomem między betonowymi barykadami na Pennsylvania Avenue - która jeszcze do niedawna była publiczną miejską arterią. Następnie skręcił na zachód, kierując się ku Georgetown, gdzie mieszkał. Tym razem nie pojechał jednak do domu, ale skręcił w Wisconsin Avenue i potem raz jeszcze w prawo do parku. Zabawne, że jego kontakt jest sprzedawcą dywanów. Większość Amerykanów uważała, że Irańczycy są albo terrorystami, albo sprzedawcami dywanów, albo opryskliwymi lekarzami. Ten kupiec opuścił Persję - większość Amerykanów nie kojarzyła perskich dywanów z Iranem, zupełnie jak gdyby to były różne kraje - przed ponad piętnastu laty. Na ścianie w swoim mieszkaniu powiesił fotografię syna, który - wyjaśniał chcącym to wiedzieć - zginął podczas irańsko-irackiej wojny. Była to prawda. Opowiadał także tym, którzy okazywali zainteresowanie, że nienawidzi rządów ajatollaha. To już było kłamstwem. Kupiec był "śpiochem" - zakonspirowanym agentem. Nie miał dotychczas kontaktu z nikim nawet pośrednio mającym coś wspólnego z Teheranem. Ani jednego spotkania. Być może został sprawdzony przez FBI, ale najprawdopodobniej nie. Nie należał do żadnego stowarzyszenia, nie maszerował w pochodach, nie przemawiał publicznie, nawet - podobnie jak Raman - nie chodził do meczetu. Po prostu prowadził bardzo dochodowy interes. I w ogóle nie wiedział o istnieniu Ramana. Toteż kiedy agent Oddziału wszedł do sklepu, kupiec zaczął się zastanawiać, jakie ręcznie tkane dywany mogą interesować tego klienta. Raman, po stwierdzeniu, że w sklepie nie ma nikogo innego, natychmiast przeszedł do rzeczy. - Ta fotografia na ścianie. Duże podobieństwo. Syn? - Tak - odparł zapytany ze smutkiem, który go nigdy nie opuszczał, mimo że syn na pewno był w raju. - Zginął podczas wojny. - Wielu zginęło podczas tej wojny. Był religijnym chłopcem? - Czy to ma teraz jeszcze jakieś znaczenie? - zapytał kupiec. - To zawsze ma znaczenie - odparł Raman niemal obojętnie. Po tych słowach obaj mężczyźni przeszli do bliższego z dwu stosów dywanów. Kupiec odwinął kilka rogów. - Jestem już na pozycji. Potrzebuję wsparcia. Instrukcji, co do wyboru właściwego czasu. - Raman nie miał kryptonimu. Hasło, które wypowiedział, znane były tylko trzem ludziom. Kupiec wiedział tylko, że te ostatnie dwanaście słów ma przekazać do skrzynki kontaktowej, czekać na odpowiedź i z kolei przekazać ją znów Ramanowi. - Czy byłby pan łaskaw wypełnić kartę klienta? Raman uczynił to, podając nazwisko i adres tej osoby z książki telefonicznej. Numer tej osoby różnił się tylko o jedną cyfrę od jego własnego numeru. Kropka powyżej szóstej cyfry informowała kupca, że dzwoniąc ma wystukać cyfrę 4 zamiast 3. Była to dobra robota agencyjna. Były instruktor Savaku nauczył się tego przed paroma laty od agenta izraelskiego Mossadu i nie zapomniał, podobnie jak niczego nie zapomnieli dwaj mężczyźni ze świętego miasta Kum. Rozdział 22 Strefy czasowe To bardzo niewygodne, że Ziemia jest taka duża, a punkty zapalne rozrzucone są na całej jej powierzchni. Ameryka kładzie się spać, kiedy na antypodach ludzie wstępują w nowy dzień. Sytuację komplikuje także fakt, że ludzie rozpoczynający nowy dzień, na przykład, o dziewięć godzin wcześniej mają w swoim gronie również tych, których obowiązkiem jest podejmowanie decyzji o kapitalnym znaczeniu, wymagających z natury rzeczy szybkiej reakcji reszty świata. Dodajmy, że, mimo przechwałek, CIA nie ma dostatecznej liczby agentów, by przewidzieć, kto i gdzie może podjąć jakąś ważną decyzję. Sztorm i Palma często więc tylko powtarzają, co napisała lokalna prasa i o czym poinformowała telewizja. Kiedy prezydent Stanów Zjednoczonych śpi, rozmaici ludzie gromadzą i analizują informacje, które dotrą do niego w czasie roboczego dnia i mogą być już zdezaktualizowane lub niepełne. W nocy nie pracują też najlepsi analitycy, gdyż starszeństwo uwalnia ich od dyżurów w tak niewygodnych godzinach. Wracają przed wieczorem do domów, do rodzin, od których są odrywani tylko w razie nagłej potrzeby. Tak jak teraz. Mieli nie składać żadnych oświadczeń, póki wszystko nie zostanie omówione. A to musiało trwać i dodatkowo opóźniało określenie stanowiska w sprawie tak żywotnej dla bezpieczeństwa narodowego. W żargonie wojskowym nazywa się to "zachowaniem inicjatywy", innymi słowy: prawem do pierwszego ruchu. W nieco lepszej sytuacji była Moskwa, opóźniona zaledwie godzinę w stosunku do Teheranu, a w tej samej strefie czasowej, co Bagdad. Jednakże tym razem SWR, spadkobierczyni KGB, była w podobnie kłopotliwej i trudnej sytuacji, gdyż zarówno w Iranie, jak i w Iraku siatki zostały całkowicie rozbite. Siergiej Gołowko intensywnie o tym myślał, gdy jego samolot podchodził do lądowania na lotnisku Szeremietiewo. Największy problem stanowił teraz powrót do społeczności międzynarodowej. Telewizja iracka przekazała w porannym dzienniku, że nowy rząd w Bagdadzie poinformował ONZ, iż wszystkie międzynarodowe zespoły inspekcyjne będą miały prawo wstępu do każdego zakładu na terenie kraju bez najmniejszej ingerencji ze strony władz. Irak prosił nawet, by jak najszybciej dokonano gruntownej inspekcji, i obiecał pełną współpracę zapewniając, że spełni natychmiast wszelkie wnioski pokontrolne. Nowy rząd obwieścił także chęć usunięcia wszelkich przeszkód w przywracaniu normalnej wymiany handlowej ze światem. Komunikat ponadto wspomniał, że jego sąsiad, Iran, już rozpoczyna dostawy żywności zgodnie z islamskim nakazem udzielania pomocy tym, którzy są w potrzebie. Decyzja rządu irańskiego w tej sprawie została podjęta w związku z wyrażonym przez Irak pragnieniem powrotu na łono wspólnoty narodów. Nagranie wideo zrobione przez Palmę z telewizji w Basrze pokazywało konwój ciężarówek wiozących zboże krętą szosą przez Szahabad i przekraczających granicę iracką u podnóża łańcucha górskiego oddzielającego oba państwa. Dalsze ujęcia pokazywały, jak irackie służby graniczne usuwają z szosy betonowe zapory i przepuszczają ciężarówki, podczas gdy ich irańscy bracia stoją spokojnie po swojej stronie granicy bez jakiejkolwiek broni. W Langley przeprowadzono szybko kalkulację: liczba ciężarówek, ładunek każdej z nich i liczba bochenków chleba, która z tego wyjdzie. Stwierdzono, że potrzebne byłoby kilka statków pełnych zboża, by irańska oferta pomocy żywnościowej nie pozostała tylko symbolicznym gestem. Symbole są jednak bardzo ważne, a jeśli idzie o statki, to właśnie je ładowano, co ujawnił dozór satelitarny. Genewscy urzędnicy ONZ - w strefie czasowej o trzy godziny wcześniej - przyjęli z zadowoleniem oświadczenie Bagdadu i natychmiast wysłali odpowiednie instrukcje swoim zespołom inspektorów, na których czekały Mercedesy, by je zawieźć w towarzystwie policyjnych eskort do pierwszych instalacji i zakładów mających podlegać międzynarodowej inspekcji. Na miejscu czekały już ekipy telewizyjne - odtąd ich nie opuszczające - oraz przyjaźnie nastawieni dyrektorzy, wyrażający wielką radość, że wreszcie mogą powiedzieć to, co wiedzą, i wysłuchać rad, jak, na przykład, rozmontować zakład produkcji broni chemicznej ukryty pod szyldem wytwórni środków owadobójczych. Iran zażądał ponadto zwołania Rady Bezpieczeństwa w celu rozważenia propozycji zdjęcia pozostałych sankcji handlowych, co musi przecież nastąpić, podobnie jak wschód słońca, mimo że nieco późniejszy, tak jak późniejszy jest, w stosunku do Iranu, ten nad wschodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych. Gdy sankcje zostaną zdjęte, w ciągu dwóch tygodni dieta przeciętnego Irakijczyka wzrośnie co najmniej o pięćset kalorii. Psychologiczny efekt był łatwy do przewidzenia, zwłaszcza, że kampanii na rzecz przywrócenia normalności w tym bogatym w ropę, ale izolowanym kraju przewodził jego dawny wróg - Iran - powołując się na Koran jako źródło inspiracji. - Jutro zobaczymy obrazki z rozdawania darmo chleba przed meczetami - przepowiedział major Sabah. Potrafiłby również zacytować odpowiedni werset z Koranu towarzyszący rozdawnictwu, ale jego amerykańscy koledzy nie byli biegli w naukach islamu i nie zrozumieliby całej ironii cytowanych słów. - Pańska ocena, sir? - spytał najstarszy rangą oficer amerykański. - Oba kraje połączą się - odparł Sabah. - I nastąpi to szybko. * * * Magia nie istnieje. To tylko słowo określające zrobienie czegoś tak chytrze, że nikt nie wie, jak, i nie potrafi sobie tego wytłumaczyć. Podstawowa sztuczka iluzjonistów to odwrócenie uwagi publiczności widoczną i wykonującą rozmaite ruchy ręką (przeważnie w białej rękawiczce), podczas gdy druga ręka robi zupełnie coś innego. Podobnie jest z państwami. W Teheranie była już noc, gdy Ameryka budziła się ze snu, usiłując pojąć, co się właściwie stało, gdy jechały ciężarówki ze zbożem, gdy ładowano statki i gdy ściągano na gwałt dyplomatów. Kontakty Badrajna, jak zwykle, owocowały, a czego nie mógł dokonać Badrajn, potrafił Darjaei. Z lotniska Mehrabad wystartował cywilny odrzutowiec i poleciał na wschód ponad Afganistanem i Pakistanem, by po dwóch godzinach wylądować w ponurym mieście Rutor w pobliżu pakistańsko-indyjsko-chińskiej granicy. Miasto leżało w górach Kunlun, zamieszkiwanych przez chińskich muzułmanów. Znajdowała się tam baza lotnictwa wojskowego, dysponująca jednym pasem startowym i kilkoma myśliwcami MIG. Drugi pas startowy miało osobne lotnisko cywilne. Miejsce spotkania odpowiadało wszystkim. Zaledwie 900 kilometrów od New Delhi. A chociaż jedna z maszyn musiała pokonać 3.000 kilometrów z Pekinu, to jednak lot odbywał się w jej własnej przestrzeni powietrznej. Wszystkie trzy samoloty wylądowały w kilkuminutowych odstępach, wkrótce po zachodzie słońca. Piloci podkołowali na odległy koniec pasa. Wojskowe pojazdy odwiozły przybyłych do salki odpraw miejscowych załóg. Ajatollah Hadżi Darjaei był przyzwyczajony do pomieszczeń nieco czyściejszych. Co gorsza, poczuł zapach gotowanej wieprzowiny, nieodłącznego składnika chińskiej kuchni, wywołującego mdłości u wyznawcy Mahometa. Machnął jednak na to ręką. Ostatecznie nie był pierwszym z wiernych, którzy muszą paktować z poganami i niewiernymi. Premier Indii okazywała wylewną serdeczność. Poznała niegdyś Darjaeiego na regionalnej konferencji w sprawie handlu. Sprawiał wówczas wrażenie zamkniętego w twardej skorupie mizantropa. Doszła do wniosku, że wiele się nie zmienił. Ostatni przybył Zeng Han San, którego pani premier również znała. Był korpulentnym, pozornie jowialnym mężczyzną, póki nie zdradziły go oczy. Nawet opowiadane przezeń dowcipy były obliczone na wydobycie czegoś z rozmówcy. Był jedynym z całej trójki, o którym prawie nic nie wiedziano. Ponieważ jednak wypowiadał się bardzo autorytatywnie i występował w imieniu najpotężniejszego państwa z trzech tu reprezentowanych, pozostali nie potraktowali za obrazę faktu, że na rozmowy z szefami rządów przysłano zwykłego ministra bez teki. Rozmawiano po angielsku, tylko Zeng zbył po mandaryńsku generała witającego przybyłych. - Proszę mi wybaczyć nieobecność w chwili waszego przylotu - powiedział do przybyłych Zeng. - Niezmiernie jest mi przykro z powodu tego... protokolarnego uchybienia. - Podano herbatę i kanapki. Nie było czasu na przygotowanie bardziej godnego posiłku - poinformował generał. - To nieistotne - odparł Darjaei. - Pośpiech wymaga poświęceń. Jeśli o mnie chodzi, jestem niezmiernie wdzięczny, za waszą gotowość spotkania w tak nadzwyczajnych okolicznościach. A pani premier dziękuję za dołączenie się do nas. Niech Bóg pobłogosławi to spotkanie. - Składam gratulacje w związku z rozwojem sytuacji w Iraku - odezwał się Zeng, ciekawy, czy Darjaei jest gotów przejąć całą inicjatywę, skoro tak zręcznie podkreślił fakt, że to właśnie jego kraj zaproponował spotkanie. - To musi bardzo cieszyć po tylu latach niezgody. Patrząc na Darjaeiego, premier Indii pomyślała, że chytra z niego sztuka. Wie kogo, jak i kiedy uśmiercić. Głośno zaś spytała: - A więc, czym możemy służyć? - Tym samym oddała przewodnictwo Darjaeiemu i Iranowi, ku wielkiemu niezadowoleniu Chińczyka. - Ostatnio poznała pani Ryana. Interesują mnie wrażenia. - Mały człowiek stojący przed wielkim zadaniem - odparła bez wahania. - Na przykład to jego przemówienie na pogrzebie. Pasowałoby bardziej podczas prywatnej uroczystości. Człowiek oczekuje czegoś... głębszego. Następnie podczas przyjęcia... Wydawał się niepewny, jakiś nerwowy, a jego żona jest arogancka. Lekarka, rozumie pan? Lekarze są często tacy. - Odniosłem podobne wrażenie, kiedy spotkałem go... przed laty - zgodził się Darjaei. - Ale stoi na czele wielkiego państwa - zauważył Zeng. - Czyżby? - zapytał Darjaei. - Czy Ameryka nadal jest wielka? Wielkość narodów zależy od siły ich przywódców, czyż nie tak? Przedstawiciele Chin oraz Indii natychmiast zrozumieli, czemu ma służyć to spotkanie. * * * - Boże! - szepnął Ryan. - Co za samotnia! - Myśl ta nieustannie powracała, zwłaszcza kiedy siedział sam w tym gabinecie o zaokrąglonych ścianach z drzwiami ponad ośmiocentymetrowej grubości. Za radą Cathy stale używał teraz do czytania okularów, choć bóle głowy zmalały dzięki temu tylko nieznacznie. Zawsze czuł się dziwnie czytając przez szkła, mimo że posługiwał się nimi od dawna. Przez minione piętnaście lat były mu nieodzowne. Tyle że dawniej nie miał tych ciągłych bólów głowy. Może powinien porozmawiać o tym z Cathy albo z innym lekarzem? Pokręcił głową. To tylko stres związany z pracą. Musi się nauczyć dawać sobie z tym radę. Tak, to tylko stres. Tak jak rak jest tylko chorobą. Czytany tekst dotyczył problemów politycznych. Ryan nigdy nie należał do żadnej partii politycznej. Zawsze deklarował się jako niezależny wyborca i dzięki temu unikał zalewu listów różnych partii z prośbami o wsparcie takiej czy innej kampanii. Niemniej zarówno on sam, jak i Cathy, stawiali zawsze ptaszka na zeznaniu podatkowym w odpowiedniej rubryce, aby im odpisano po dolarze na federalny fundusz wyborczy. Jednakże prezydent powinien nie tylko należeć do konkretnej partii, ale jej przewodzić. Partie były obecnie jeszcze boleśniej dotknięte i ubogie w przywódców, niż trzy człony władzy. Każda z partii miała przewodniczącego, ale żaden z nich nie wiedział, co robić w powstałej sytuacji. Przez pierwsze kilka dni sądzono, że Ryan jest członkiem tej samej partii, do jakiej należał Roger Durling, i dopiero przed paroma dniami prasa odkryła prawdę. Wszyscy zaklęli wówczas pod nosem. To znaczy, wszyscy należący do waszyngtońskiego świata polityki. Ryan doszedł do wniosku, że czytany przezeń tekst jest chaotycznym zlepkiem myśli czterech zawodowych analityków politycznych i z łatwością można było powiedzieć, kto jest autorem poszczególnych akapitów. Nawet reprezentujący służby specjalne pracownicy prezydenckiego sztabu byli zdolni opracować coś lepszego. Jack odrzucił resumé do przegródki z korespondencją wychodzącą i pomyślał, że dobrze byłoby zapalić papierosa. A teraz czekało go prowadzenie kampanii, czyli wygłaszanie "wyznań politycznej wiary". Resumé nie było w tej materii jasne. Już raz się wyłożył na sprawie aborcji. Więc teraz ma przesunąć się bliżej środka, jak powiedział poprzedniego dnia Arnie van Damm, uzupełniając wcześniejsze nauki. Ryan musi jasno określić swoje stanowisko w bardzo wielu sprawach. Począwszy od awansu społecznego Murzynów, a kończąc na opiece społecznej i diabli wiedzą czym jeszcze między jednym i drugim. Oczywiście, podatki i ochrona środowiska. Kiedy zdecyduje, jakie ma stanowisko we wszystkich tych sprawach, Callie Weston napisze mu tyle przemówień do wygłaszania od Seattle do Miami, ile będzie trzeba. Hawaje i Alaskę można wykreślić, ponieważ są to stany małe, jeśli idzie o ich polityczne znaczenie, i na politycznie przeciwległych biegunach. To wywołałoby tylko zamęt. Tak w każdym razie przed chwilą przeczytał. - Dlaczego nie mogę sobie siedzieć w fotelu i pracować? Powiedz, Arnie, dlaczego? - spytał szefa personelu Białego Domu, który właśnie wszedł. - Bo praca jest tam, panie prezydencie. - Van Damm wskazał palcem za okno. - Prezydentura to przewodzenie ludziom. - Van Damm usiadł, rozpoczynając zajęcia sto pierwszej lekcji. - Sam pan tak powiedział, panie prezydencie, jeśli dobrze dosłyszałem. Prezydentura zaś oznacza maszerowanie na czele wojska, czyli obywateli. - I to cię bawi? - Jack potarł powieki. Jakże nie znosił tych szkieł. - Mniej więcej tyle samo, co ciebie. - Przepraszam. - Większość z tych, którzy tu gościli, lubiła opuszczać Gabinet Owalny i spotykać ludzi. To oczywiście sprawia kłopoty i niepokoi takich jak Andrea. Tajna Służba chętnie trzymałaby cię pod kloszem. Nie czujesz się trochę jak w więzieniu? - Tylko wtedy, kiedy nie śpię. - Więc w drogę, panie prezydencie! Spotykaj się z ludźmi. Dziel się z nimi swymi zamiarami. Kto wie, może będą pilnie słuchali. Może nawet powiedzą, co sami myślą, i może cię to czegoś nauczy. Ryan wziął w dwa palce sprawozdanie pełne różnorodnych zaleceń. - Czytałeś to? - Oczywiście. - Niespójne bzdury. - To jest memorandum polityczne. Od kiedy jakakolwiek polityka jest spójna albo rozsądna? - Arnie chwilę milczał. - Ludzie, z którymi pracowałem przez ostatnie dwadzieścia lat, wyssali takie rzeczy z mlekiem matki. Chociaż może nie matki. Chyba wszyscy byli karmieni z butelki. - Co? - Proszę spytać Cathy. To jedna z tych behawiorystycznych teorii. Politycy wyrastają z dzieci karmionych butelką i krowim mlekiem. Nie znają smaku mleka matki, nie mają mlecznych więzów, czują się odrzuceni i dlatego też, w ramach kompensacji, jeżdżą po całym kraju i wygłaszają przemówienia, w różnych miejscach mówiąc różne rzeczy, które ludzie chcą usłyszeć, chodzi im bowiem o pozyskanie miłości i oddania, czyli tego, czego nie otrzymali od matek. - Czyli wystarczy butelka z mlekiem, żeby zostać prezydentem? - Zapomnieliśmy o dworskim błaźnie. Powinien mieć rangę członka gabinetu. No wiesz, taki karzeł... przepraszam: osoba płci męskiej o przemożnej potrzebie wzrostu... ubrany w wielokolorowe obcisłe spodnie i śmieszny kapelusz z dzwoneczkami. Powinien siedzieć w kącie na stołku... O cholera, w tym gabinecie nie ma żadnych kątów... Ale to nic nie szkodzi. Co piętnaście minut powinien wskakiwać ci na biurko i potrząsnąć dzwoneczkami, żeby ci przypomnieć, że musisz zrobić siusiu tak jak wszyscy. Pojąłeś, Jack? - Nie bardzo - przyznał prezydent. - Robota, jaka ci przypadła, może być całkiem zabawna i przyjemna. Opuszczenie tego budynku i kontakt z wyborcami może być przyjemnością. Obywatele chcą cię kochać, Jack. Chcieliby móc cię wesprzeć. Chcą wiedzieć, co myślisz, co sądzisz o tym czy o tamtym. Ale, przede wszystkim, chcą mieć pewność, że jesteś jednym z nich. I wiesz, co ci powiem? Jesteś pierwszym prezydentem od cholernie długiego czasu, który naprawdę jest jednym z nich. Wygrzeb się więc z tego fotela i zacznij wreszcie odgrywać swoją rolę zgodnie z jej regułami. - Van Damm nie widział potrzeby wspominania, że program prezydenckich podróży po kraju jest już ze wszystkimi uzgodniony i nic go nie zmieni. - Nie wszystkim będzie się podobało to, w co wierzę, i co powiem, Arnie... A nie będę kłamał i całował każdego w tyłek po to, żeby uzyskać aplauz, wyborcze głosy czy co tam... - Czyżbyś wierzył w to, że wszyscy mogliby cię pokochać? - Van Damm uśmiechał się sarkastycznie. - Większość prezydentów kontentuje się pięćdziesięcioma procentami plus jeden. Wielu musiało pogodzić się ze skromniejszą liczbą. Po twojej wypowiedzi w sprawie aborcji byłem gotów cię udusić. A wiesz dlaczego? Bo wypowiedź była mętna. - Wcale nie była mętna. Ja tylko... - Będziesz słuchał nauczyciela, czy mam wyjść z klasy? - Wyjaśniaj! - Punkt pierwszy: około czterdziestu procent wyborców oddaje głos na demokratów, drugie czterdzieści na republikanów. Z tych osiemdziesięciu procent nikt nie zmieni swoich sympatii, choćby nawet Adolf Hitler startował przeciwko Abrahamowi Lincolnowi. I dotyczy to zarówno wyborców republikańskich, jak i demokratycznych. - Na miłość boską, dlaczego? Van Damm okazał wyraźną irytację. - A dlaczego niebo jest niebieskie? Na pewno jest jakiś powód, który potrafiliby może wyjaśnić astronomowie. Więc niebo jest niebieskie i pozostańmy przy tym. Pozostaje nam dwadzieścia procent niezdecydowanych wyborców. Przechodzących z jednej strony ulicy na drugą. Może są to ludzie istotnie niezależni, tak jak ty. Te dwadzieścia procent decyduje o losach państwa. I jeśli chcesz, aby wszystko szło po twojej myśli, musisz trafić do tych ludzi. I teraz rzecz najśmieszniejsza: te dwadzieścia procent mało interesuje, co ty myślisz... - Na ustach Van Damma znowu wykwitł ironiczny uśmiech. - Wstrzymaj się chwilkę. Przecież... - Te twarde osiemdziesiąt procent głosujących według podziału partyjnego nie jest zainteresowane charakterem kandydata. Głosują na partię, ponieważ wierzą w filozofię partii. Albo dlatego, że tak zawsze głosowali tata i mama. Zresztą powód nie jest ważny. Tak jest. Taka jest rzeczywistość. Trzeba się do niej dopasować. Wróćmy jednak do tych dwudziestu procent, które są ważne. Ich mniej obchodzi, w co wierzysz, niż to, kim jesteś. I to stanowi pańską szansę, panie prezydencie. Z punktu widzenia polityka pasujesz do tego gabinetu mniej niż pasowałby trzylatek za kontuarem sklepu z bronią, ale masz charakter. I to trzeba wykorzystać. Na tym grać. Ryan zmarszczył brwi na słowo "grać", ale tym razem nie wysunął żadnych zastrzeżeń. Skinął głową, by Van Damm kontynuował. - Po prostu masz mówić ludziom, w co wierzysz. Prostymi słowami. Swoje poglądy musisz prezentować jasno i przejrzyście. I spójnie. Owe dwadzieścia procent chce wierzyć, że wierzysz w to, co mówisz. Powiedz mi, Jack, czy szanujesz ludzi, którzy z przekonaniem i szczerze wyrażają opinie, z którymi się nie zgadzasz? - Oczywiście. To właśnie... - Robi mądry człowiek - dokończył Van Damm. - I tak postępuje owe dwadzieścia procent wyborców. Oni będą cię szanowali i popierali, chociaż w pewnych sprawach będą innego zdania niż ty. Dlaczego? Dlatego, że będą przekonani, iż jesteś człowiekiem honoru. I chcą, aby fotel w tym gabinecie zajmował człowiek uczciwy. Ponieważ kiedy coś się popsuje, to można przynajmniej liczyć, że taki człowiek postara się to naprawić. - O? - Wszystko inne to opakowanie. Ale nie lekceważ opakowania oraz sposobu wręczania pakunku. To nie grzech wiedzieć, jak wręczać ludziom pakunki z własnymi koncepcjami. To nie grzech okazać w tej sprawie inteligencję. W twojej książce o admirale Halseyu dobierałeś niesłychanie ostrożnie słowa, jakimi chciałeś przekazać swoje myśli, prawda? - Prezydent skinął głową. - Tego samego wymagają wielkie koncepcje, idee... Nie - idee wymagają jeszcze więcej, gdyż są ważniejsze, więc musisz opakowywać je z proporcjonalnie większą umiejętnością. Nieprawdaż? - Szef personelu pomyślał, że lekcja przebiega zgodnie z planem. - Powiedz mi, Arnie, z iloma moimi koncepcjami się zgadzasz? - Nie ze wszystkimi. Myślę, że nie masz racji w sprawie aborcji. Kobieta powinna mieć prawo wyboru. Założę się, że mamy odmienny pogląd na sprawy Murzynów i na całą gamę innych spraw, ale jednocześnie wiesz, że nie wątpię i nigdy nie wątpiłem w twoją prawość. Nie mogę ci narzucić tego, w co masz wierzyć, Jack, ale wiem jedno: umiesz słuchać ludzi. Ja kocham ten kraj, Jack. Moi rodzice umknęli z Holandii i przepłynęli ze mną kanał La Manche, kiedy miałem trzy lata. Łupiną. Do dziś dnia pamiętam, jak wtedy wymiotowałem. - Jesteś Żydem? - spytał Ryan zdziwiony. Nie miał pojęcia, w jakiej świątyni Arnie się modli. - Nie. Mój ojciec był w ruchu oporu. Zdradziła go niemiecka wtyczka. Uciekliśmy w ostatniej chwili. Ojca by zabili, a ja i mama skończylibyśmy jak Anna Frank. W jakimś obozie koncentracyjnym. Po wojnie ojciec zdecydował, że przyjedziemy do USA. Jako dziecko stale wysłuchiwałem opowieści o starej ojczyźnie i jak tu jest inaczej. Jest inaczej. A ja zostałem tym, kim zostałem, żeby chronić istniejący system. Co czyni Amerykę inną? Chyba konstytucja. Pokolenia się zmieniają, rządy się zmieniają, także ideologie, ale konstytucja pozostaje właściwie taka sama. Ty i ja złożyliśmy przysięgę. Tyle że moja dotyczyła tylko mnie, mego ojca i matki. Twoja dotyczy narodu. Ja nie muszę się z tobą we wszystkim zgadzać, Jack. Ale wiem, że będziesz usiłował postępować uczciwie. Moim zadaniem jest chronić cię przed niewłaściwym postępowaniem. Aby mi się powiodło, musisz umieć słuchać. I czasami musisz robić coś, co ci nie odpowiada, czego nie lubisz. - I jak sobie radzę, Arnie? - spytał Ryan po tej najdłuższej i najważniejszej lekcji tygodnia. - Nieźle, ale musi być lepiej. Kealty to bardziej dokuczliwe bzykanie, niż rzeczywista groźba. Twoje pokazanie się ludziom i zachowanie właściwe dla prezydenta powinny go jeszcze bardziej zmarginalizować. Pozostaje jedna sprawa. Kiedy pokażesz się publicznie, ludzie zaczną cię wypytywać o kandydowanie w przyszłych wyborach. Co im powiesz? Ryan energicznie potrząsnął głową. - Nie chcę tego zajęcia, nie odpowiada mi. Niech sobie wybiorą kogoś innego, kiedy... - No to jesteś załatwiony. Nikt cię nie weźmie na serio. W Kongresie nie otrzymasz poparcia ludzi, na których liczysz. Będziesz politycznym kaleką, niezdolnym do zrealizowania celów, na których ci zależy. Ameryki na to nie stać, panie prezydencie. Obce rządy, a nie zapominaj, że są obsadzone przez zawodowców, też nie potraktują cię serio, a to już będzie miało poważne implikacje w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego. Konsekwencje natychmiastowe i długofalowe. No więc, co powiesz dziennikarzom, kiedy zapytają cię o zamiary? Prezydent poczuł się jak sztubak przepytywany przez nauczyciela. - Jeszcze nie wiem? - Świetna odpowiedź. Czujesz na barkach ciężar rekonstrukcji rządu, więc tamta sprawa musi chwilowo poczekać. Zajmiesz się nią w odpowiednim czasie. A ja cichutko załatwię przeciek, że poważnie zastanawiasz się nad pozostaniem w Białym Domu, że pierwszym twoim pragnieniem jest służenie krajowi. A kiedy reporterzy zapytają cię na ten właśnie temat, to powtórzysz to, co powiedziałeś na początku. To będzie sygnałem dla obcych rządów. Sygnałem, który zrozumieją i potraktują poważnie. Elektorat amerykański również zrozumie i będzie miał szacunek do takiego stanowiska. W czasie przedwyborczych konwencji obu partii nie zostaną wybrani żadni marginalni kandydaci, którzy ocaleli z pogromu w Kongresie. Delegaci będą głosowali na znane nazwiska. Będziemy być może chcieli, abyś zabrał na ten temat głos. Omówię to z Callie. - Van Damm nie dodał, że media zawyją z radości otrzymując podobny kąsek. Marzeniem prasy było obsłużenie dwóch konwencji "otwartych", kiedy nie wiadomo z góry, kto zwycięży. Arnie maksymalnie upraszczał problem. Bez względu na to, jak Ryan postąpi, będzie miał czterdzieści procent elektoratu przeciwko sobie, a być może i więcej. Zabawna rzecz - jeśli idzie o te dwadzieścia procent, które Van Damm tak zachwalał, to obejmowało ono całe polityczne spektrum - między innymi składało się z takich jak on sam, mniej baczących na polityczne poglądy niż charakter kandydata. Niektórzy będą hałaśliwie wyrażali swój sprzeciw i do dnia wyborów nie będzie ich można odróżnić od bloku czterdziestoprocentowego, podzielającego to samo polityczne stanowisko. Ale w dniu wyborów oddadzą głos na człowieka z charakterem. * * * - Nie możemy tego zrobić! - zaprotestowała premier Indii. - Nie tak dawno marynarka amerykańska dała nam nauczkę... - Bardzo przykre - zgodził się Zeng. - Ale nic tragicznego. Z tego co wiem, remont waszych lotniskowców skończy się za dwa tygodnie. Premier Indii była wyraźnie zaskoczona taką znajomością faktów. Ją samą o tym powiadomiono dopiero przed paroma dniami. Remonty lotniskowców pochłonęły lwią część rocznego budżetu indyjskiej marynarki, co panią premier bardzo martwiło. I rzadki to był wypadek, by ościenne państwo, zwłaszcza takie, z którym już raz doszło do konfliktu zbrojnego, tak otwarcie przyznawało się do penetracji struktur rządowych sąsiada. - Ameryka to tylko fasada, olbrzym z chorym sercem i uszkodzonym mózgiem - wtrącił Darjaei. - Powiedziała nam to pani sama, pani premier: prezydent Ryan jest słabym człowiekiem, którego przerasta stojące przed nim zadanie. Jeśli uczynimy jego pracę trudniejszą, odbierzemy Ameryce zdolność mieszania się w nasze sprawy być może na wystarczająco długo, by osiągnąć zamierzone cele. Rząd amerykański jest sparaliżowany i będzie sparaliżowany jeszcze przez wiele tygodni. Musimy tylko pogłębić ten paraliż. - A jak możemy to uczynić? - zapytała pani premier. - Bardzo prosto. Wystarczy zmusić USA do przyjęcia zobowiązań, które zachwieją wewnętrzną stabilnością kraju. Z waszej strony wystarczy potrząsanie szabelką, resztą ja się zajmę. I będzie lepiej, jeśli nie zdradzę szczegółów planu. Zeng rzadko spotykał kogoś bardziej bezwzględnego i mniej przebierającego w środkach niż on sam. Nie chciał wiedzieć, jaki Darjaei ma plan. Zawsze lepiej, gdy ktoś inny dokonuje ataku agresji. - Proszę kontynuować - powiedział, sięgając do kieszeni po papierosa. - Każde z nas reprezentuje kraj o olbrzymich możliwościach i jeszcze większych potrzebach. Chiny i Indie ze względu na liczbę ludności potrzebują przestrzeni i bogactw naturalnych. Ja będę wkrótce dysponował tymi bogactwami i kapitałem, jaki na ich bazie powstanie. I będę kontrolował rozdział bogactw i kapitału. Zjednoczona Republika Islamska stanie się potęgą. Taką, jak wasze kraje. Wschód był zbyt długo zdominowany przez Zachód. - Darjaei spojrzał prosto w oczy Zengowi. - Na północ od nas leży gnijący trup. Żyją tam miliony wiernych, których należy wyzwolić. Są tam również bogactwa naturalne. Jest przestrzeń, której tak potrzebujecie. Ja tę przestrzeń wam ofiarowuję w zamian za ziemie zamieszkane przez wiernych. - Spojrzał na premiera Indii. - Na południe od was rozciąga się pusty kontynent. Zawiera przestrzeń i bogactwa naturalne, których potrzebujecie. Myślę, że za wasze współdziałanie Zjednoczona Republika Islamska i Chińska Republika Ludowa będą gotowe zapewnić wam opiekę. Proszę was tylko o kooperację bez bezpośredniego angażowania się, a więc i bez ryzyka. Premier Indii pomyślała, że już to raz słyszała. Niemniej od tego czasu jej potrzeby nie zmalały. Przedstawicielowi Chin natychmiast wpadł do głowy pewien pomysł - jak bez większego ryzyka odwrócić uwagę świata. To już było realizowane! No tak! Iran, który był tą Zjednoczoną Republiką Islamską... oczywiście, oczywiście! ZRI podejmuje całe ryzyko, ale niesłychanie rozważnie skalkulowane. Zeng postanowił, że natychmiast po powrocie do Pekinu sprawdzi stosunek sił... - Rzecz jasna, nie proszę o natychmiastowe podjęcie decyzji i obietnice. Musicie się przecież upewnić, jakie są moje możliwości oraz intencje. Proszę tylko o poważne rozpatrzenie mojej propozycji... hmm, nieformalnego sojuszu. - Pakistan - rzuciła premier Indii. - Islamabad był zbyt długo amerykańską marionetką i nie można mu ufać - odpowiedział natychmiast Darjaei, pomyślawszy sobie, że jedna rybka chwyciła. Nie spodziewał się, że zrobi to tak szybko. Ta kobieta nienawidziła Ameryki nie mniej od niego. Nauczka dana jej przez Amerykanów musiała zaboleć bardziej, niż mu powiedzieli jego szpiedzy. Takie kobiety są niesłychanie dumne. Ich dumę łatwo urazić. Typowe. Jest dumna i jednocześnie słaba. Wspaniale. Spojrzał na Zenga. - Nasze stosunki z Pakistanem są w zasadzie wyłącznie natury handlowej - zauważył przedstawiciel Chin. - I jako takie mogą ulegać modyfikacjom. - Zeng był, podobnie jak Darjaei, zachwycony słabością pani premier. Niczyja wina, tylko jej własna. Wysłała wojska w pole, a raczej w morze, by wesprzeć nieskuteczną akcję Japonii przeciwko Ameryce, podczas kiedy Chiny nie uczyniły nic, niczym nie zaryzykowały i wyszły z wojny bez jednego zadrapania i czyste jak łza. Nawet najostrożniejsi przełożeni Zenga nie protestowali przeciwko jego grze, chociaż nic z niej nie wyszło. A teraz ktoś inny podejmie ryzyko, Indie znów pośpieszą ze wsparciem, a Chiny nie muszą nic robić, powtórzą tylko wcześniejszy polityczny manewr, który pozornie nie ma nic wspólnego z nową Zjednoczoną Republiką Islamską, a ma wyłącznie na celu sprawdzenie nowego amerykańskiego prezydenta. Oczywiście, pozostaje kwestia Tajwanu. Jakie to dziwne. Iran motywowany religią, jakby nie mieli czegoś lepszego. Indie motywowane chciwością i gniewem. Z drugiej strony Chiny myślące długofalowo, beznamiętnie i trzeźwo, dążące do tego, co ma istotne znaczenie, ale jak zwykle z rozwagą. Cele Iranu były przejrzyste i jeśli Darjaei gotów jest dla ich osiągnięcia ryzykować wojnę, to czemu nie poprzyglądać się z bezpiecznej pozycji, żywiąc nadzieję, że mu się uda? Ale żadnego bezpośredniego angażowania Chin! Jeszcze nie teraz. Nie należy okazywać nadmiernej ochoty. Indie nadto ją okazują, nie dostrzegając rzeczy oczywistych. A oczywiste było to, że jeśli Darjaeiemu się powiedzie, to Pakistan zawrze pokój z nową Zjednoczoną Republiką Islamską, a może się nawet do niej przyłączy i wówczas Indie staną w obliczu realnego zagrożenia. No tak, niebezpiecznie jest być czyimś wasalem, zwłaszcza kiedy ma się aspiracje i nadzieję awansu na wyższy szczebel w hierarchii światowej, ale brakuje środków, by to osiągnąć. Sojuszników trzeba wybierać bardzo ostrożnie. W polityce wdzięczność jest niczym cieplarniany kwiat - więdnie w zetknięciu z prawdziwym światem. Pani premier skinieniem głowy potwierdziła swoje zwycięstwo nad Pakistanem. - Wobec tego, przyjaciele, dziękuję wam z całego serca za gotowość i chęć spotkania się ze mną. Za waszym pozwoleniem, oddalę się już, skoro wszystko zostało powiedziane - zakończył Darjaei. Wszyscy wstali, uścisnęli sobie dłonie i ruszyli do drzwi. W parę minut później samolot Darjaeiego oderwał się od wyboistego pasa startowego. Mułła spojrzał na dzbanek z kawą, ale zdecydował, że zamiast kofeiny potrzebne mu jest kilka godzin snu przed poranną modlitwą. Przedtem jednak... - Twoje przewidywania okazały się słuszne. - Wasza świątobliwość, Rosjanie nazywali takie warunki "okolicznościami obiektywnymi". Byli i są niewiernymi, ale stosowane przez nich formuły analizy problemów są dość precyzyjne - wyjaśnił Badrajn. - Dlatego też nauczyłem się tak starannie zbierać i następnie składać w całość poszczególne informacje. - Dostrzegłem to. Twoim następnym zadaniem będzie opracowanie pewnej operacji. - Powiedziawszy to, Darjaei odchylił fotel i zamknął oczy, zastanawiając się, czy i tym razem będą mu się śniły martwe lwy. * * * Pierre Alexandre niezbyt lubił pracę w szpitalu, mimo że pragnął powrotu do szpitalnej praktyki. Nie lubił zwłaszcza zajmować się pacjentami, o których było wiadomo, że nie przeżyją. Były oficer uważał, że właśnie taka była obrona Bataanu: człowiek robił, co mógł, strzelał, jak mógł najcelniej, świetnie wiedząc, że znikąd nie przyjdzie pomoc. Teraz miał tych trzech pacjentów chorych na AIDS, homoseksualistów po trzydziestce, z perspektywą przeżycia niespełna roku. Alexandre był przeciętnie religijnym człowiekiem i nie aprobował homoseksualizmu, niemniej uważał, że żaden człowiek nie zasługuje na taką śmierć. A jeśli nawet, to przecież on sam był tylko lekarzem, a nie Bogiem. Po wyjściu z windy, zaczął szeptać lekarskie obserwacje do dyktafonu. Obowiązkiem lekarza było szufladkowanie problemów. Trzej chorzy na AIDS są tu dziś, będą jutro i żaden z nich nie wymagał specjalnej uwagi. Nie było żadnym okrucieństwem chwilowo o nich zapomnieć. Taka jest praca lekarza, a poza tym życie tych trzech zależało w dużej mierze właśnie od tego, by móc się jak najszybciej oderwać od ich porażonych chorobą ciał, powrócić do mikroskopu i dalej badać porażające tych ludzi mikroorganizmy. Oddał dyktafon sekretarce, by wszystko przepisała. - Dzwonił doktor Lorenz z Atlanty, odpowiadając na pański telefon, który był odpowiedzią na jego telefon w odpowiedzi na pański pierwszy telefon - poinformowała sekretarka. Alexandre usiadł za biurkiem i z pamięci wystukał na bezpośredniej linii numer Lorenza. - Słucham? - To ty, Gus? Mówi Alex z Hopkinsa. Gonimy się przez telefon i nie możemy dogonić. - Usłyszał śmiech swego rozmówcy. - Ryby biorą, pułkowniku? - Jeszcze nie miałem wolnej chwili, uwierzysz? Ralph się nade mną znęca. Jestem zaharowany. - Czym ci mogę służyć? Chyba ty dzwoniłeś pierwszy, co? - Lorenz już nie był niczego pewien. Jeszcze jeden objaw zapracowania. - Tak, ja dzwoniłem, Gus. Ralph mi powiedział, że rozpoczynasz serię nowych eksperymentów nad wirusem ebola z tej ostatniej miniepidemii w Zairze. - W zasadzie tak, tylko że ktoś mi podkradł małpy - odpowiedział kwaśno dyrektor CCZ. - Za parę dni mam dostać nowe. Tak mi w każdym razie obiecują. - Ktoś się włamał? - spytał Alexandre. Jednym z przykrych aspektów pracy w laboratoriach wykorzystujących zwierzęta do eksperymentów były starcia z fanatycznymi obrońcami praw zwierząt. Od czasu do czasu próbowali się wedrzeć i "wyzwolić" ofiary doświadczeń. Któregoś dnia jakiś stuknięty miłośnik zwierząt wyjdzie z laboratorium z małpą zarażoną wirusem febry Lhassa albo jeszcze czymś gorszym. Jak, do diabła, lekarze mają bez zwierząt badać cholerne wirusy, które zabijają człowieka? Kto zdecydował, że małpa jest ważniejsza niż człowiek? Odpowiedź jest prosta - też ludzie. W Ameryce są ludzie, którzy są gotowi uwierzyć w byle co, we wszystko. I mają konstytucyjne prawo pozostawać idiotami. I dlatego też CCZ, Hopkins i inne laboratoria naukowe zatrudniały uzbrojonych strażników do ochrony klatek z małpami. A nawet klatek ze szczurami. Wyzwolicieli szczurów Alex już zupełnie nie rozumiał. - Nie. Porwano je jeszcze w Afryce. Ktoś się teraz z nimi bawi. Tak czy inaczej, jestem tydzień do tyłu. No cóż, wytrzymam. Temu cholernemu wirusowi przyglądam się już od piętnastu lat. - Jak świeża jest ostatnia partia? - Przypadek Zerowy. Pozytywnie zidentyfikowany. Ebola Mayinga. Mamy jeszcze inną próbkę z drugiej pacjentki, która zresztą zniknęła... - Zniknęła? - zdziwił się Alexandre. - Zakonnica. Zginęła w morzu w katastrofie samolotowej. Wieźli ją do Paryża, żeby ją zbadał Rousseau. Innych wypadków choroby nie ma. Tym razem nam się udało - zapewnił Lorenz młodszego kolegę. Lepiej umrzeć w morzu, niż dać się zjeść przez tego cholernego wirusa, pomyślał AIex. Nadal myślał jak żołnierz, od czasu do czasu nawet przeklinał. - No to w porządku. - Ale po co dzwoniłeś? - Wielomiany. - Nie rozumiem - padła odpowiedź z Atlanty. - Kiedy będziesz przygotowywał eksperyment, pomyśl o matematycznej analizie struktury. - Od dawna mi to chodzi po głowie. Tym razem jednak chcę tylko zbadać cykl reprodukcji i... - Właśnie! Gus, sprawdź matematyczne wartości wzajemnego oddziaływania. Rozmawiałem tu z jedną lekarką, chirurgiem okulistą. Powiedziała mi coś bardzo interesującego. Jeśli aminokwasy mają policzalną wartość matematyczną, a powinny, to właśnie może nam wyjaśnić charakter ich wzajemnego oddziaływania z innymi odmianami. - Alexandre zamilkł. W słuchawce usłyszał trzask zapalanej zapałki. Gus znowu palił fajkę w gabinecie. - Mów dalej - zachęcił Gus. - Dalej grzebię się we własnych myślach. A jeśli jest rzeczywiście tak, jak myślałem, Gus? Po prostu równanie matematyczne? Tylko jak do niego dojść? Ralph powiedział mi o twoim eksperymencie. O badaniu długości cyklu i tak dalej. Myślę, że coś w tym może być. Jeśli uda nam się wyizolować i dokładnie określić RNA, a mamy przecież określone DNA, to wtedy... - No oczywiście, jasne! Wtedy wzajemne oddziaływanie powie nam coś na temat wartości elementów wielomianu... - A to nam z kolei powie, jak to bydlę się rozmnaża, no i może... - Jak można mu ukręcić łeb. - W słuchawce zapadła cisza, a potem rozległo się głośne pyknięcie namiętnego palacza fajki. - Alex, dobra myśl! Bardzo dobra. Czegoś tu jednak jeszcze brak... - Zawsze jest czegoś brak. - Pomyślę o tym przez parę dni i zadzwonię do ciebie. Rozdział 23 Eksperymentowanie Uporządkowanie i zorganizowanie wszystkiego zajęło wiele dni. Prezydent Ryan musiał się jeszcze spotkać z plejadą nowych senatorów - niektóre stany zbyt wolno wszystko załatwiały, głównie dlatego, że rząd federalny ustanowił coś na podobieństwo komisji skrutacyjnych w celu przeczesania list kandydatów. Waszyngtońscy obserwatorzy byli tym nieco zaskoczeni, spodziewając się, że władze stanowe zrobią to, co zawsze robiły, gdy powstawała potrzeba zapełnienia fotela w izbie wyższej, a robiły to, jeszcze nim ciało poprzednika wystygło. Okazało się jednak, że przemówienie Ryana trafiło na podatny grunt. Ośmiu gubernatorów doszło do wniosku, że sytuacja jest wyjątkowa, i postanowiło postąpić inaczej, co po chwili głębokiej refleksji zyskało im pochwały prasy i establishmentu. Pierwsza wyprawa Jacka miała charakter eksperymentalny. Wstał wcześnie, wychodząc z domu ucałował żonę oraz dzieci, i przed siódmą rano wsiadł do śmigłowca, który wylądował na Południowym Trawniku. Dziesięć minut później opuścił VH-3, by wdrapać się po schodkach do wielkiej powietrznej limuzyny prezydenckiej nazywanej Air Force One, choć Pentagon miał dla niej fachowe określenie VC-25A. Był to Boeing 747 zmodyfikowany za pokaźne pieniądze, by mógł służyć jako środek transportu dla prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ryan wszedł do samolotu w chwili, gdy pilot w stopniu pułkownika Sił Powietrznych kończył czytanie na głos i odkreślanie pozycji na liście przedstartowej. Spoglądając w kierunku tylnej kabiny, Ryan zobaczył tłum dziennikarzy sadowiących się i zapinających pasy w fotelach znacznie wygodniejszych, niż fotele pierwszej klasy linii lotniczych. Niektórzy pasów nie zapinali, ponieważ podróżowanie prezydenckim samolotem przypominało rejs pasażerskim liniowcem po spokojnym oceanie. Dziennikarzy mogło być około osiemdziesięciu. Kiedy Ryan pochylił głowę, aby lepiej wszystko widzieć, usłyszał: - Lot wyłącznie dla niepalących! - Kto tak zdecydował? - spytał prezydent. - Jeden z telewizyjnych pętaków - odparła Andrea. - Ubzdurał sobie, że to jego samolot. - W pewnym sensie tak - zwrócił uwagę Arnie. - Podatnik. - Tom Donner - uzupełniła Callie Weston. - Gwiazda NBC. Używa więcej lakieru do włosów niż ja. - Tędy, panie prezydencie! - Andrea wskazała nos maszyny. Kabina prezydencka w Air Force One jest umieszczona w przedniej części głównego pokładu. Stoją tam typowe, choć bardzo eleganckie fotele lotnicze i para kanap, które można przemienić w łóżka podczas długich rejsów. Pod bacznym nadzorem szefa Oddziału, główny użytkownik wstąpił do kabiny. Kiedy prezydent się usadowił i zapiął pas, Andrea dała znak stewardowi, który przez telefon zawiadomił pilota, że można startować. Zagrały silniki. Chociaż Jack już dawno wyzbył się lęku przed lataniem, zamknął oczy i w myślach odmawiał modlitwę (dawniej ją wyszeptywał) za bezpieczeństwo ludzi na pokładzie. Uważał, że modlenie się wyłącznie za siebie mogłoby wydać się Bogu przejawem egoizmu. Maszyna zaczęła kołować mniej więcej w chwili, gdy skończył. Ze względu na mniejszą masę startową, prezydencki samolot rozpędzał się nieco szybciej niż Boeingi pasażerskie. - Wszystko w porządku - powiedział Arnie, kiedy podwozie 747 oderwało się od pasa. Ryan uczynił wysiłek i nie trzymał się kurczowo oparć fotela. - Tym razem wycieczka jest łatwa. Indianapolis, Oklahoma City i do domu na kolację. Tłumy będą przyjazne, żadnych reakcjonistów. - Po chwili dodał z uśmiechem: - Chyba że paru takich jak ty. Nie masz się więc czym martwić. Andrea Price, która podczas startów i lądowań siedziała w prezydenckiej kabinie, nie znosiła podobnych dowcipów. Szef personelu Białego Domu, Arnie van Damm - Cieśla dla prezydenckiej ochrony, podczas gdy Callie Weston była Kaliope - był jednym z owych funkcjonariuszy Białego Domu, którzy nie potrafią zrozumieć ogromu problemów, jakie stoją przed Tajną Służbą. Dla niego niebezpieczeństwo było po prostu skalkulowanym ryzykiem politycznym. Nie zmienił się po katastrofie 747. Kilka metrów dalej siedział agent Raman, zwrócony twarzą ku przedziałowi prasowemu na wypadek, gdyby któryś z dziennikarzy pojawił się z pistoletem zamiast pióra. Na pokładzie znajdowało się jeszcze sześciu innych agentów, baczących na wszystko i wszystkich, nawet na członków załogi w mundurach Sił Powietrznych. W obu miastach, które prezydent miał odwiedzić, czekały na lotniskach zespoły Tajnej Służby w sile plutonu (oprócz potężnych jednostek miejscowych policji). W bazie Sił Powietrznych Tinker w Oklahoma City cysterna z benzyną lotniczą była już pod ochroną agentów Tajnej Służby na wypadek, gdyby ktoś chciał zanieczyścić paliwo dla prezydenckiej maszyny. Agenci mieli pozostać przy cysternie do powrotu Air Force One do Andrews. W Indianapolis siedział już na płycie samolot transportowy C-5B Galaxy, który przydźwigał w swym wnętrzu prezydenckie limuzyny. Zorganizowanie przemieszczenia prezydenta przypominało nieco problem logistyczny przenoszenia z miejsca na miejsce cyrku Braci Ringling, Barnum i Bailey z tą różnicą, że porządkowi cyrku nie musieli się martwić, że w drodze ktoś może zamordować artystę wykonującego ewolucje na podniebnym trapezie. Price patrzyła, jak prezydent powtarza sobie przemówienie. Normalny odruch człowieka. Oni wszyscy byli zawsze zdenerwowani przed publicznym wystąpieniem. Nie była to trema w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale lęk o to, czy właściwie zostanie odebrana treść. Andrea się uśmiechnęła. Ryan nie martwi się o treść. Boi się o to, czy potrafi ją odpowiednio przekazać. Zdobędzie doświadczenie, nauczy się. I w tym wypadku ma szczęście, że to Callie Weston napisała mu przemówienie. Świetne. Chociaż babsztyl z niej paskudny. - Śniadanie? - spytała stewardesa, kiedy maszyna wspięła się na pułap ekonomiczny. Prezydent pokręcił głową. - Nie jestem głodny, dziękuję. - Proszę podać panu prezydentowi jajka na boczku i kawę bez kofeiny - zarządził van Damm. - Nie wygłasza się przemówień o pustym żołądku. Nigdy - dodała Callie. - Niech mi pan wierzy, sir. - I nie pić dużo prawdziwej kawy. Kofeina rozkojarza. Kiedy prezydent wygłasza przemówienie, ma być... - Arnie rozpoczął poranną lekcję. - Pomóż mi, Callie. Prezydent ma być...? - Dziś nie ma żadnych dramatycznych akcentów. Prezydent ma być roztropnym sąsiadem, który przyszedł do faceta mieszkającego obok i prosi o opinię na temat czegoś, co mu właśnie przyszło do głowy. Ma być przyjacielski, rozważny, spokojny. Coś w rodzaju: "Hej, Fred, jak sądzisz, pomalować tę szopę teraz, czy poczekać do wiosny?" - wyjaśniła Callie Weston. - Dobrotliwy rodzinny doktor, który radzi pacjentowi, by nie jadł za tłusto i że powinien grać więcej w golfa, bo taki dodatkowy spacerek może być wcale przyjemny i tak dalej, i tak dalej - kontynuował lekcję szef personelu. - Tyle że tym razem mam udzielać porad czterem tysiącom ludzi, tak? - I ekipie telewizji C-SPAN, która przygotowuje materiał do wieczornych dzienników... - CNN będzie nadawał na żywo, ponieważ jest to pierwsze pańskie wystąpienie w terenie, panie prezydencie - uzupełniła Callie. Powinien o tym wiedzieć, musi o tym wiedzieć, pomyślała. Nie należy tego przed nim ukrywać. - Jezu! - Ryan spojrzał na trzymany w ręku tekst. - Masz zupełną rację, Arnie. Kawa bez kofeiny. - Podniósł nagle głowę. - Są na pokładzie palacze? Sposób, w jaki zadał pytanie, skłoniło stewardesę do podejścia o krok. - Chce pan papierosa, sir? - Tak - padła wstydliwa odpowiedź. Podała mu Virginia Slim i zapaliła, ciepło się uśmiechając. Nieczęsto się zdarzało, by można było oddać osobistą przysługę zwierzchnikowi sił zbrojnych. Ryan zaciągnął się i podniósł głowę. - Jeśli piśniecie słowo mojej żonie, sierżancie... - To będzie nasza tajemnica, sir. - Stewardesa odeszła, by przygotować śniadanie. * * * Zawiesina była przedziwna, okropnego koloru - purpura z domieszką brązu. Monitorowali cały proces, wkładając śladowe próbki pod elektronowy mikroskop. Nerki zielonych małp, nasycone zakażoną krwią, składały się z odosobnionych i wysoce wyspecjalizowanych komórek i nie wiadomo, z jakiego powodu wirus ebola uwielbiał te komórki tak, jak żarłok uwielbia czekoladowy krem. Był to zarazem fascynujący i przerażający widok. Mikroskopijne pasemka wirusa dotykały komórek, penetrowały je i w ciepłej, bogatej biosferze zaczynały się rozmnażać. Scena z filmu fantastyczno-naukowego, ale tym razem nie była to fikcja, lecz okropna rzeczywistość. Wirus ten mógł istnieć i działać wyłącznie przy zewnętrznej pomocy, która musiała pochodzić od żywej istoty. Istota ta stwarzała warunki, w których wirus mógł się uaktywnić, a jednocześnie uczestniczyła w procesie przygotowywania własnej śmierci. Pasemka wirusa miały tylko DNA. Aby nastąpiła mitoza konieczne jest zarówno RNA, jak i DNA. Komórki nerek mają jedno i drugie, wirus sięgał po nie i kiedy je połączył, mógł się reprodukować. Do tego celu potrzebna była mu energia, której dostarczały komórki i podczas tego procesu ulegały całkowitemu zniszczeniu. Proces mnożenia się wirusa ebola to mikroskala procesu chorobowego ogarniającego społeczność ludzką. Zaczyna się powoli, a potem przyśpiesza w postępie geometrycznym. Coraz szybciej, coraz szybciej. 2-4-16-256-65.536, aż wreszcie pokarm zostaje skonsumowany i pozostaje tylko wirus. Nie otrzymując dalszego wsparcia z zewnątrz, "zasypia" czekając na następną okazję. Ludzie tworzyli sobie fałszywe wyobrażenie tej choroby: że wirus czatuje czekając na okazję, że zabija bezlitośnie, że wybiera ofiary. Antropomorficzne bzdury - Moudi i jego koledzy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Wirus nie myśli. Wirus nie działa złośliwie. Ebola tylko je i mnoży się, a potem wraca do stanu uśpienia. Ale, podobnie jak komputer, który jest tylko olbrzymim zbiorem elektrycznych przełączników z zera na jedynkę - i działa znacznie sprawniej i szybciej niż człowiek - tak ebola jest czymś, co jest tak doskonale przystosowane do szybkiego mnożenia, że system immunologiczny ciała ludzkiego - zazwyczaj bezlitośnie skuteczny mechanizm obronny - zostaje pokonany, jakby natarła nań armia mięsożernych mrówek. I w tym leży jednocześnie słabość wirusa ebola. Jest zbyt skuteczny jako nośnik śmierci. Zabija zbyt szybko. Zabija nosiciela, nim ten zdąży przekazać chorobę dalej. Ponadto wirus jest związany ze specyficznym ekosystemem. Ebola ginie, nie mając nosiciela. Przetrwać może, i to niezbyt długo, tylko w dżungli. Nie może przetrwać w nosicielu, nie zabijając go w ciągu dziesięciu dni, lub nawet wcześniej. Wirus ebola ewoluował wolno i nie zrobił jeszcze kolejnego ewolucyjnego kroku - nie potrafi unosić się w powietrzu. Tak w każdym razie wszyscy sądzili. Może lepiej byłoby powiedzieć, że mieli nadzieję, pomyślał Moudi. Odmiana wirusa, którą można by rozpylić w aerozolu, byłaby śmiertelnie skuteczną bronią. I być może właśnie na to natrafili. Mayinga! Tak, kilkakrotne badania mikroskopowe potwierdziły, że to jest szczep Mayinga. I podejrzewano, że ta odmiana wirusa ebola może być przenoszona drogą kropelkową. Musiał to udowodnić. Większość zdrowych ludzkich komórek można zniszczyć zamrożeniem płynnym azotem. Kiedy komórka zamarza, jej ścianki zostają rozsadzone. Rozsadza je zamarznięta woda, która stanowi główną masę komórki. I właściwie nic nie zostaje. Ebola jest tworem zbyt prymitywnym, aby coś podobnego mogło jej się przydarzyć. Owszem, nadmierne gorąco go zabija. Ultrafioletowe światło również. Mikrozmiany w chemicznym otoczeniu mogą zabić. Ale jeśli dać wirusowi ebola zimne, ciemne miejsce do spania, to ukontentowany zapadnie w sen. Pracowali w komorze z rękawicami. Pudło było z przezroczystego wzmocnionego leksanu, mogącego zatrzymać pistoletową kulę. Zapewniono absolutną szczelność tego wnętrza o śmiercionośnej zawartości. Z dwu stron komory wykrojono w twardym plastiku okrągłe otwory i do ich brzegów przynitowano mankiety gumowych rękawic. Moudi strzykawką wyssał 10 centymetrów sześciennych zakażonego wirusem płynu i przelał do pojemniczka, który hermetycznie zapieczętował. Uszczelniony pojemniczek Moudi przełożył z jednej dłoni do drugiej, a następnie podał go stojącemu po drugiej stronie komory dyrektorowi. Ten także przełożył pojemniczek z dłoni do dłoni i ustawił w małej śluzie. Kiedy drzwiczki do niej zostały dobrze zamknięte - co wskazało światełko nad czujnikiem ciśnieniowym - śluza została zatopiona środkiem dezynfekującym, w tym wypadku roztworem fenolu. Po trzech minutach, kiedy było pewne, że pojemniczek jest już odkażony z zewnątrz, roztwór wypompowano. Nawet wtedy, już po otwarciu śluzy, nikt nie ośmieliłby się dotknąć pojemniczka gołą ręką. Mimo teoretycznie pełnego bezpieczeństwa pracy w komorze z rękawicami, obaj naukowcy mieli na sobie hermetyczne kombinezony ochronne. Dyrektor laboratorium ujął pojemniczek w palce obu dłoni, by go zanieść na stół laboratoryjny odległy o trzy metry. Przewidziana do eksperymentu puszka aerozolu była typu stosowanego do środków owadobójczych. Należało ją umieścić na podłodze, aktywować i pozostawić, by wypełniła mgiełką całe pomieszczenie. Puszkę rozebrano, trzykrotnie wyparzono i złożono z powrotem. Początkowo problem stanowiły części plastikowe zaworu, ale z tym już sobie poradzono przed kilkoma miesiącami. Puszkę wyposażono w bardzo prosty mechanizm wyzwalający. Jedyną trudność sprawiał płynny azot, którego kropla uroniona na rękawice natychmiast by je zmroziła, a guma rozprysłaby się niby kryształki czarnego szkła. Dyrektor stał obok i patrzył, jak Moudi zalewa płynnym azotem ciśnieniowe naczynie. Dla eksperymentalnych celów wystarczyło kilka centymetrów sześciennych. Przyszła kolej na roztwór zawierający wirusy ebola. Moudi wstrzyknął go do wewnętrznego pojemnika ze stali nierdzewnej i czym prędzej zakręcił stalowy korek. Po uszczelnieniu naczynie hermetycznie zamknięto, spryskano wszystko środkiem dezynfekującym, a potem obmyto jeszcze w soli fizjologicznej. Pojemniczek, w którym dostarczono wirusy na stół laboratoryjny, został wrzucony do pieca. - Jesteśmy gotowi - stwierdził dyrektor. Ebola w aerozolu została zamrożona. Jednakże nie na długo. Azot wyparuje stosunkowo szybko, wirus odtaje. Do tego czasu przygotowania do ostatniej fazy eksperymentu będą zakończone. Obaj wirusolodzy zdjęli kombinezony, przebrali się i zjedli kolację. * * * Pułkownik Sił Powietrznych z wielką wprawą posadził Air Force One na pasie. Po raz pierwszy wiózł nowego prezydenta i chciał zrobić dobre wrażenie. Podczas dobiegu odwrócenie ciągu obniżyło prędkość do samochodowej, nim jeszcze potężny nos kadłuba skręcił w lewo. Przez okno Ryan dostrzegał setki... nie! Chyba tysiące ludzi. Czyżby oni wszyscy przyszli mnie zobaczyć? - pomyślał. Za niskimi barierkami ochronnymi ludzie wymachiwali małymi chorągiewkami w barwach narodowych - czerwonej, białej i niebieskiej. A kiedy samolot wreszcie stanął, wszystkie chorągiewki zaczęły się kolejno unosić, stwarzając wrażenie przepływającej fali. Podjechały ruchome schodki. Drzwi otworzyła stewardesa w stopniu sierżanta - ta sama stewardesa, która poczęstowała prezydenta papierosem. - Jeszcze jednego? - spytała szeptem. Ryan uśmiechnął się. - Może później. I dziękuję, sierżancie. - Złamania nogi - wypowiedziała tradycyjne życzenie składane aktorom wychodzącym na scenę. - Ale nie na moich schodkach. W podzięce otrzymała rozbawione chrząknięcie. - Jesteśmy gotowi na przyjęcie Miecznika - usłyszała w słuchawce Andrea Price. To zespół ochrony prezydenckiej, który był na miejscu od wczoraj, zawiadamiał, że wszystko jest w porządku. Skinęła głową w kierunku Ryana. - Kurtyna w górę, panie prezydencie! Ryan zaczerpnął głęboko powietrza i stanął w otwartych drzwiach. Zmrużył oczy, oślepiony jaskrawym słońcem Środkowego Zachodu. Protokół nakazywał, by zszedł samotnie po schodkach. Na jego widok wzbił się w niebo chór głosów witających go ludzi. Ludzi, którzy właściwie nic o nim nie wiedzieli. Jack Ryan zaczął schodzić, czując się bardziej błaznem niż prezydentem. Marynarkę miał zapiętą, włosy przyczesane i, mimo sprzeciwu, spryskane lakierem gwarantującym, że pozostaną tak, jak są. Starszy sierżant Sił Powietrznych pilnujący schodków zasalutował, a Ryan, pamiętając kilka miesięcy spędzonych w piechocie morskiej, energicznie odpowiedział tym samym, co wywołało kolejny wybuch entuzjazmu tłumu. Rozglądając się dokoła dostrzegał agentów Tajnej Służby podlegającej z mocą ustawy Departamentowi Skarbu. Otaczali samolot pierścieniem, prawie wszyscy obróceni twarzami do tłumu. Pierwszy podszedł do schodków gubernator stanu. - Witamy w Indianie, panie prezydencie! - Pochwycił dłoń Ryana i energicznie nią potrząsnął. - Jesteśmy zaszczyceni, że właśnie nas pierwszych oficjalnie pan odwiedza. Na te odwiedziny rozwinięto wszystkie możliwe czerwone dywany - broń prezentowała kompania stanowej Gwardii Narodowej, była też orkiestra z hymnem stanowym, po którym natychmiast zaczęto grać tradycyjny marsz powitalny "Hail to the Chief'. Ryan poczuł się trochę jak oszust w przebraniu. Z gubernatorem po lewej i pół kroku z tyłu, wstąpił na rozwinięty czerwony dywan. Żołnierze Gwardii Narodowej sprezentowali broń, pochylił się sztandar pułku, choć nie ten narodowy, pasiasty z gwiazdami, gdyż - jak to kiedyś powiedział jeden z amerykańskich sportowców - ta flaga narodowa nie kłania się żadnym ziemskim władcom. Sportowiec ten był pochodzenia irlandzkiego i podczas olimpiady 1908 roku nie chciał oddać honorów monarsze angielskiemu. Przechodząc obok pochylonego sztandaru, Jack oddał zwyczajowy salut, kładąc prawą dłoń na sercu - gest, który tak dobrze zapamiętał ze szkoły - i patrzył w oczy wyprężonym gwardzistom. Teraz był ich naczelnym wodzem. Miał prawo wysłać ich na pole bitwy. Ma obowiązek patrzeć im w oczy. Starannie ogoleni, młodzi, dumni. I on też taki chyba był przed dwudziestu kilku laty. Przyszli tu dla niego. Zapamiętaj to sobie, Jack, pomyślał. - Czy mogę przedstawić panu grono naszych obywateli, panie prezydencie? - spytał gubernator. - Uwaga, zaczyna się ściskanie rąk - poinformowała Andrea agentów Oddziału. Ilekroć następowała ta faza wizyty, agentami wstrząsał dreszcz. Nienawidzili tego. Andrea Price towarzyszyła przez cały czas prezydentowi. Raman i trzech innych otaczali prezydenta, penetrując wzrokiem tłum przez ciemne szkła okularów, bacząc, czy nie widać lufy, wypatrując gniewnego wyrazu twarzy lub oblicza, które widzieli na fotografiach. Zwracali uwagę na wszystko, co odbiegało od normy. Iluż tu ich się zebrało, pomyślał Ryan. Żaden z nich na niego nie głosował, a do niedawna większość o nim nawet nie słyszała. A jednak przyszli. Z pewnością wielu z nich to stanowi funkcjonariusze, którzy otrzymali pół wolnego dnia, ale przecież nie ci, którzy pojawili się z dziećmi. Wyciągały się ku niemu setki dłoni... Starał się uścisnąć ich tyle, ile mógł. Posuwał się wolno lewą stroną szpaleru, usiłując wyłapać poszczególne słowa w kakofonii głosów i dźwięków. "Witamy w Indianie!", "Jak się pan ma, panie prezydencie?", "Ufamy ci!", "Dobrze ci idzie, chłopie!", "Jesteśmy z panem, panie prezydencie!" Ryan usiłował reagować na te zawołania i odpowiadać, ale udawało mu się wydobyć z siebie niewiele więcej poza stereotypowym "Dziękuję, bardzo dziękuję", gdyż oszołamiała go temperatura tej chwili, ciepło powitania pozwalało ponadto nie odczuwać bólu, który po setnym uściśnięciu zaczął opanowywać prawą dłoń. Wreszcie jednak musiał odstąpić od barierek i tylko pomachać, co wywołało jeszcze jedną falę głośnego entuzjazmu dla nowego prezydenta. Boże drogi! Gdyby oni wiedzieli, że nie jestem tym, za kogo mnie biorą! Co by zrobili, gdyby wiedzieli, jaki jest naprawdę? Co ja tu, do diabła, robię? - zapytywał siebie, zmierzając ku otwartym drzwiczkom prezydenckiej limuzyny. * * * W piwnicy budynku było ich dziesięciu. Sami mężczyźni. Tylko jeden należał do kategorii więźniów politycznych, jego przestępstwem było odstępstwo od zasad Koranu. Reszta należała do grupy elementów aspołecznych: czterech morderców, gwałciciel, dwaj pedofile i dwaj złodzieje recydywiści, którzy zgodnie z prawem szariatu podlegali karze obcięcia prawej ręki. Wszyscy znajdowali się w jednym obszernym klimatyzowanym pomieszczeniu. Nogi mieli przykute kajdankami do łóżek. Wszyscy byli skazani na śmierć, z wyjątkiem złodziei oczekujących pozbawienia ich ręki, o czym wiedzieli i dlatego dziwili się, że są tu z pozostałymi. Nie mieli też pojęcia, dlaczego pozostali jeszcze żyją. Pozostali nie zadawali sobie podobnych pytań, ale i nie cieszyli się. Przez minione kilka tygodni marnie ich odżywiano. Ich fizyczna sprawność i energia przygasły. Pozostała zaledwie świadomość życia. Jeden z nich włożył sobie palce do ust, aby obmacać krwawiące dziąsło. Właśnie wyjmował palce, gdy otworzyły się drzwi. Był to ktoś w niebieskim plastikowym kombinezonie. Ktoś, kogo przedtem nie widzieli. Osoba ta - z pewnością mężczyzna, chociaż przez plastikową maskę trudno było dostrzec twarz - postawiła na betonie posadzki cylindryczny pojemnik, zdjęła z niego plastikowy niebieski kapturek i nacisnęła czopek zaworu. Potem szybko się wycofała. Ledwo zamknęły się za nią drzwi, kiedy z pojemnika wydobyło się syczenie, a następnie pomieszczenie wypełniła podobna do pary mgiełka. Któryś z dziesiątki rozdarł się dziko, myśląc, że jest to gaz trujący, chwycił cienkie prześcieradło i zasłonił nim twarz. Więzień znajdujący się najbliżej pojemnika należał do gatunku wolno myślących i tylko się przyglądał, a kiedy otoczyła go biała chmurka, przesunął wzrokiem po pozostałych więźniach, którzy czekali teraz na jego agonię. Ponieważ agonia nie nastąpiła, zaczęli przejawiać ciekawość. Bardziej ciekawość niż przerażenie. Po kilku minutach cały incydent zaliczyli do swej mało interesującej przeszłości. Gdy od zewnątrz zgaszono światło, poszli spać. - Za trzy dni będziemy wiedzieli - powiedział dyrektor, wyłączając monitor przekazujący obraz z celi. - Z tego, co widać, aerozol jest sprawny, rozpylenie prawidłowe. Wiem, że był pewien problem z opóźniaczem. Przy produkcji seryjnej mechanizm opóźniający otwarcie zaworu musi działać bezbłędnie i być nastawiony... Na ile? Chyba na pięć minut. Trzy dni, pomyślał Moudi. Siedemdziesiąt dwie godziny czekania, by się dowiedzieć, jakiego szatana wywołali z piekielnych czeluści. * * * Mimo hałaśliwej demonstracji uczuć, mimo starannego planowania prezydenckiej podróży, Ryan musiał teraz siedzieć na składanym metalowym krzesełku, chyba specjalnie skonstruowanym po to, by człowieka bolały pośladki. Prawie pod nosem miał drewnianą barierkę, z której spływały uwiązane w kokardę pasma materiału w barwach narodowych. Pod materiałem umieszczono arkusz blachy pancernej mającej zatrzymywać kule. Podium było podobnie zabezpieczone - w tym konkretnym przypadku płytami kewlaru. Kewlar jest zarówno mocniejszy, jak i lżejszy od stali. Osłaniał całe ciało poniżej ramion. Wielka uniwersytecka hala sportowa - chociaż nie ta, w której rozgrywała mecze drużyna koszykówki, już zresztą wyeliminowana z rundy play-off - była wypełniona "aż po dach", jak z pewnością będą obwieszczać reporterzy przekładając takie sformułowania nad proste stwierdzenie, że wszystkie miejsca są zajęte. Większość obecnych stanowili studenci. W Ryana wycelowano snopy światła z licznych reflektorów i ich blask uniemożliwiał dostrzeżenie widowni. Jacka przyprowadzono tylnym wejściem przez szatnię. Prezydent musi mieć zawsze zapewnione szybkie wejście i wyjście. Kolumna limuzyn trzy czwarte drogi przemknęła autostradą, ale ostatnia ćwiartka prowadziła ulicami miasta, na których zebrali się ludzie, by pomachać prezydentowi. W tym czasie gubernator wymieniał zalety tej metropolii "Stanu Hoosiera", jak go popularnie nazywano. Jack miał ochotę zapytać o pochodzenie słowa "Hoosier", ale uznał, że nie wypada. Przemawiał teraz gubernator. Był czwartym z kolei mówcą. Po studencie, po rektorze uniwersytetu i burmistrzu. Prezydent próbował słuchać przemówień, ale... Z jednej strony wszyscy w zasadzie mówili to samo, z drugiej niewiele z tego, co mówili, było prawdą. Ryan odnosił wrażenie, że mówią o kimś innym, o jakimś wydumanym prezydencie z jakimiś mało sprecyzowanymi cnotami, które mu pozwalają wypełniać sformułowane koślawo obowiązki. Być może lokalni autorzy przemówień są obyci tylko z lokalnymi problemami. Tym lepiej dla nich, pomyślał prezydent. - ...i mam zaszczyt przedstawić prezydenta Stanów Zjednoczonych. - Gubernator obrócił się i wskazał szerokim gestem Ryana, który wstał, podszedł do podium i uścisnął dłoń gubernatora. Kładąc plik kartek na podium, skinął w lękliwym pozdrowieniu widowni, której prawie nie dostrzegał. W pierwszych kilku rzędach krzeseł, ustawionych na parkiecie boiska koszykówki, siedzieli miejscowi dostojnicy. W innych czasach i okolicznościach stanowiliby grono głównych sponsorów funduszów wyborczych. Może siedzieli tu ci, którzy gotowi byli finansować obie partie. Nagle sobie przypomniał, że w istocie tak jest - najwięksi sponsorzy finansują obie partie jednocześnie, by zmniejszyć ryzyko i zagwarantować sobie dostęp do szczytów władzy bez względu na to, kto wygra. I już pewno w tej chwili zastanawiają się, którędy wcisnąć pieniądze na jego kampanię wyborczą. - Dziękuję panu, panie gubernatorze, za tak piękne wprowadzenie. - Ryan obrócił się i skinął głową w kierunku luminarzy siedzących za nim na podium, wymieniając następnie wiele nazwisk z listy na pierwszej stronie przygotowanego mu przemówienia - nazwisk "dobrych przyjaciół", których jego oczy nigdy więcej nie ujrzą i których twarze rozjaśniły się, ponieważ wymienił ich nazwiska we właściwej kolejności. - Panie i panowie, jest to moja pierwsza w życiu wizyta w Indianie. Jest to moja pierwsza wizyta w Stanie Hoosiera, ale po powitaniu, jakie mnie spotkało, nie będzie to wizyta ostatnia... Zupełnie jak podczas nagrywania programów telewizyjnych z udziałem publiczności. Tak jakby ktoś za plecami Ryana podniósł tablice ze słowem OKLASKI! Przed chwilą powiedział prawdę. Powitanie było gorące. Drugie zdanie o powrocie mogło być prawdą lub kłamstwem. Obecni dobrze zdawali sobie z tego sprawę, ale mało ich obchodziło czy to prawda, czy kłamstwo. I w tym momencie, gdy trwał huragan oklasków, Jack Ryan uświadomił sobie coś bardzo istotnego. Boże drogi, to działa jak narkotyk! Teraz już wiedział, dlaczego ludzie garną się do polityki. Żaden człowiek, który znajdzie się wysoko na trybunie, widzi wpatrzone w niego twarze i słyszy aplauz, nie pozostanie temu obojętny. Stał przed czterema tysiącami ludzi, czterema tysiącami współobywateli równych jemu w oczach prawa, ale w ich świadomości był kimś zupełnie innym: był uosobieniem Stanów Zjednoczonych Ameryki. Był Stanami Zjednoczonymi! Był ich prezydentem, ucieleśnieniem ich nadziei i pragnień, był wizerunkiem ich ojczyzny i dlatego byli gotowi go kochać - kochać kogoś, kogo zupełnie nie znali. Gotowi oklaskiwać każde jego słowo, łudzili się, że przez chwilę będą mogli szczerze wierzyć, że właśnie im spojrzał w oczy. I zapamiętają tę chwilę jako wyjątkową w ich życiu, nigdy o niej nie zapomną. Ryan nie zdawał sobie sprawy, że jakikolwiek człowiek może poszczycić się podobną władzą i że podobna władza może istnieć. Tłum należał do niego. Może wydawać mu rozkazy. Rozumiał teraz, dlaczego ludzie poświęcają całe życie na to, by zostać prezydentem, by móc się zanurzyć w odmętach tej chwili, niby w gorącym oceanie. Chwila absolutnej doskonałości i harmonii. Co czyni go wyjątkowym w ich świadomości? Nie potrafił tego dociec. W jego przypadku los posadził go w prezydenckim fotelu, we wszystkich pozostałych to oni wybierali, oni sadowili człowieka na piedestale. Oni przez swoją decyzję czynili prezydenta wyjątkowym. A może wszyscy prezydenci nadal pozostawali zwykłymi ludźmi, tylko zmieniła się percepcja tych, którzy na nich patrzą? Tak, to tylko percepcja. Ryan pozostał tym samym człowiekiem, jakim był przed miesiącem, przed rokiem. Był tą samą ludzką jednostką, która zmieniła po prostu pracę. A chociaż dokoła siebie widział mnóstwo "ozdobników" nowego stanowiska, to jednak człowiek otoczony pierścieniem agentów Tajnej Służby, człowiek pławiący się w fali uwielbienia, którego wcale nie szukał, ten człowiek był nadal tylko produktem miłości rodziców, wychowania, wykształcenia, doświadczenia - tak jak oni wszyscy. Widzieli w nim istotę inną, wyjątkową, może nawet wybitną, ale to było tylko ich widzenie, a nie rzeczywistość. Rzeczywistością były jego spocone dłonie na opancerzonym podium i przemówienie, które napisał mu ktoś inny. I co mam teraz zrobić? - zadał sobie pytanie prezydent Stanów Zjednoczonych. Myśl goniła myśl, aplauz wygasał. Nigdy nie będzie tym, za kogo go biorą! Mógł być dobrym człowiekiem, ale nie wielkim, a prezydentura była robotą, funkcją, stanowiskiem państwowym z obowiązkami zdefiniowanymi przez Jamesa Madisona. I tak jak wszystko inne w życiu, zmiana funkcji oznacza przejście z jednej rzeczywistości do drugiej. - Przybyłem tutaj dziś, aby porozmawiać z wami o Ameryce... W dole, przed podium, stało w szeregu pięciu agentów Oddziału. Oczy mieli przesłonięte przeciwsłonecznymi okularami, aby nikt z widowni nie widział, w którym kierunku patrzą. Okulary nosili także dlatego, że ludzie bez oczu onieśmielają i budzą lęk. Dłonie mieli założone z przodu, mikrosłuchawki w uszach zapewniały im wzajemny kontakt podczas obserwowania tłumu. W głębi hali sportowej znajdowali się inni agenci Tajnej Służby. Ci z kolei obserwowali tłum przez lornetki, w pełni świadomi, że opary miłości w hali nie zaczadziły wszystkich, i istnieją ludzie, którzy lubią zabijać to, co kochają. Z tego powodu zespół, który przyleciał do Indiany wcześniej, przy wszystkich wejściach poustawiał bramki do wykrywania metali. Z tego też powodu belgijskie psy rasy Malinois przewąchały całą halę w poszukiwaniu materiałów wybuchowych. Z tego też powodu agenci Oddziału obserwowali wszystko dokładnie tak samo, jak to czyni zwiadowca w terenie, zwracając uwagę na każdy cień. - ...siła Ameryki to nie Waszyngton, ale Indiana, Nowy Meksyk i każde inne miejsce, gdzie mieszkają i pracują Amerykanie, gdziekolwiek by to było. To nie my w Waszyngtonie jesteśmy Ameryką. To wy nią jesteście. - Słowa prezydenta rozbrzmiewały przez system nagłośnienia hali sportowej. Tajna Służba była zdania, że system jest do bani, ale cóż - prezydencki wypad został przygotowany bardzo pośpiesznie. - My w Waszyngtonie tylko pracujemy dla was. - Widownia obdarzyła prezydenta gromkimi brawami. Telewizyjne kamery przenosiły obraz na zewnątrz do wozów transmisyjnych. Wozy miały na dachach talerze anten, które przekazywały go dalej, ku satelitom. Reporterzy byli dziś mało ważni. Robili notatki, mimo że otrzymywali pełny tekst przemówienia i pisemne zapewnienie, iż właśnie to, a nie co innego prezydent powie. Wieczorem dziennikarze i spikerzy obwieszczają, że "prezydent w swoim dzisiejszym przemówieniu powiedział...". Ale wszyscy wiedzieli, że to nie jest jego przemówienie. Wszyscy wiedzieli, kto je napisał. Callie Weston pochwaliła się już wielu kolegom. Dziennikarze w hali koncentrowali się raczej na obserwowaniu widowni. Nie mieli z tym trudności, bo nie oślepiały ich reflektory. - ...dzielimy odpowiedzialność, ponieważ Ameryka należy do nas wszystkich. A więc obowiązek dbania o nią zaczyna się tu, a nie w Waszyngtonie. - Kolejny aplauz. - Dobre przemówienie - zauważył Tom Donner, zwracając się do swojego komentatora analityka, Johna Plumbera. - I dobrze wygłaszane. Rozmawiałem z komendantem Akademii Marynarki. Powiedział mi, że Ryan był doskonałym wykładowcą - odpowiedział Plumber. - Ma dobrą widownię. Głównie młodzież. I unika głównych problemów politycznych. - Brodzi przy samym brzegu. Sprawdza temperaturę wody -zgodził się John. - Masz zespół obsługujący drugi etap na dzisiejszy wieczór? Donner spojrzał na zegarek. - Powinni już być na miejscu. * * * - A więc, pani profesor Ryan, niech mi pani powie, czy cieszy panią rola Pierwszej Damy? - spytała z ciepłym uśmiechem Christine Matthews. - Nadal głęboko się nad tym zastanawiam. - Rozmowa odbywała się w malutkim gabinecie Cathy. Okno pomieszczenia wychodziło na panoramę Baltimore. Pokój nie był obszerny. Miejsca starczyło zaledwie na biurko i trzy krzesła (półfotel dla lekarza, jedno zwykłe krzesło dla pacjenta i trzecie dla jego małżonka lub rodzica nieletniego pacjenta). Ekipa telewizyjna wcisnęła jeszcze kamerę i stojak z reflektorem. Cathy czuła się jak w potrzasku. - Wie pani, brak mi przygotowywania posiłków dla rodziny - wyznała. - Jest pani znanym chirurgiem... a pani mąż wymaga, żeby mu pani jeszcze gotowała? - spytała znana dziennikarka NBC, a głos jej wyrażał zdziwienie graniczące z oburzeniem. - Zawsze lubiłam gotować. To dobry relaks po powrocie z pracy. - Lepszy niż oglądanie telewizji, pomyślała profesor Caroline Ryan, ale tę uwagę zachowała dla siebie. Siedziała sztywno w świeżo wykrochmalonym fartuchu laboratoryjnym. Straciła piętnaście minut na uczesanie i makijaż. Za drzwiami czekali pacjenci. -Umiem dobrze gotować - dokończyła. - To co innego. Jakie jest ulubione danie prezydenta? Na twarz Cathy powrócił uśmiech. - To było łatwe pytanie. Stek, pieczone kartofle, kolba kukurydzy i moja szpinakowa sałatka... Wiem, wiem. Lekarz się we mnie odzywa, że to może ciut za dużo cholesterolu. Jack jest dobry przy grillu. W ogóle jest pomocny w domu. Nawet nie zrzędzi, kiedy musi skosić trawę. - Powróćmy do tej nocy, kiedy urodził się pani syn... Do tej okropnej nocy, kiedy terroryści... - Pamiętam - odparła Cathy przytłumionym głosem. - Pani mąż wtedy zabił. Zabił ludzi. Pani jest lekarzem. Co pani czuje, co pani myśli? - Jack i Robby... to znaczy admirał Jackson i jego żona Sissy są naszymi najbliższymi przyjaciółmi. Jack i Robby zrobili, co musieli zrobić, w przeciwnym wypadku nie przeżylibyśmy tamtej nocy. Nie lubię przemocy. Jestem chirurgiem. W ubiegłym tygodniu operowałam ofiarę głupiego wypadku. Mężczyzna stracił oko w wyniku barowej bójki o kilka przecznic stąd. Ale to, co zrobił Jack, diametralnie różni się od tego przypadku. Jack walczył w mojej obronie, w obronie Sally i małego Jacka, który jeszcze się nie narodził. - Lubi pani swój zawód? - Kocham moją pracę. Za nic bym jej nie porzuciła. - Ale zwyczajowo Pierwsza Dama...? - Wiem, co pani ma na myśli. Ale ja nie jestem "polityczną" żoną, jestem praktykującym lekarzem medycyny. Jestem też naukowcem. Pracuję w najlepszej klinice okulistycznej na świecie. W tej chwili czekają na mnie na korytarzu pacjenci. Potrzebują mnie. I wie pani co? Ja ich też potrzebuję. Moja praca i ja to jedno. Oprócz tego jestem żoną i matką. I kocham moje życie. Prawie wszystko co się w nim zdarza. - Z wyjątkiem tego wywiadu? - spytała Christine z uśmiechem. W oczach Cathy zamigotały iskierki. - Chyba nie muszę na to pytanie odpowiadać, prawda? - Jakim mężczyzną jest pani mąż? - Chyba nie byłabym obiektywna w ocenie. Kocham go. Ryzykował życiem dla mnie i moich dzieci. Zawsze był przy mnie, kiedy go potrzebowałam. I ja jestem przy nim, kiedy on mnie potrzebuje. Na tym polega miłość i na tym opiera się małżeństwo. Jack jest inteligentny. Szybko myśli. Jest uczciwy. Myślę, że należy do kategorii ludzi, którzy zawsze wszystkim się martwią. Czasami budzi się w nocy, to znaczy budził się u nas w domu, i spędzał pół godziny wpatrzony w zatokę. Nie jestem pewna, czy on wie, że ja o tym wiem. - Ale teraz już tego nie robi? - Teraz już nie. Jest bardzo zmęczony, kiedy kładzie się spać. Jeszcze nigdy tak dużo nie pracował. - Inne stanowiska, jakie zajmował. Na przykład w CIA. Mówią, że... Cathy przerwała podniesieniem otwartej dłoni. - Nie mam dostępu do spraw tajnych. Nic nie wiem na temat CIA i, tak naprawdę, nie chcę wiedzieć. Zresztą dotyczy to również mojego zawodu. Nie wolno mi dyskutować z Jackiem na temat schorzeń moich pacjentów. I z nikim innym poza kliniką. - Chcielibyśmy mieć parę ujęć pani z pacjentami... Pierwsza Dama potrząsnęła energicznie głową. - Zdecydowanie odmawiam. To jest szpital, a nie studio telewizyjne. Chodzi mi nie tyle o moją prywatność, co o moich pacjentów. Dla nich nie jestem żadną Pierwszą Damą, ale doktorem. Nie jestem sławną osobistością, jestem lekarzem, chirurgiem okulistą. Dla moich studentów jestem profesorem i wykładowcą. - I jak niesie fama, jedną z najlepszych w swoim zawodzie - powiedziała Matthews, głównie po to, by odnotować reakcję. - Chyba jestem dobra. - Cathy uśmiechnęła się. - Dostałam nagrodę Laskera, ale szacunek okazywany mi przez moich kolegów jest wart więcej niż pieniądze. Pani dobrze wie, że to jeszcze nie wszystko. Czasami, po poważniejszej operacji, sama w zaciemnionym pokoju, zdejmuję pacjentowi bandaże. I powoli włączamy światło, zaczynając od bardzo słabego. I wtedy widzę to na twarzy pacjenta czy pacjentki. Zreperowałam oczy, oczy ponownie spełniają swoją rolę i wtedy ten wyraz twarzy... Nikt nie poświęca się medycynie dla pieniędzy, w każdym razie nie u nas, nie w szpitalu Hopkinsa. Jesteśmy tu po to, by uzdrawiać chorych, ja jestem tu po to, by leczyć wzrok lub go przywracać. I ten wyraz twarzy, jaki się widzi, gdy się powiodło! Jakby sam Pan Bóg poklepał człowieka po ramieniu i powiedział: "Dobra robota". I dlatego właśnie nigdy nie porzucę medycyny - zakończyła Cathy Ryan niemal lirycznie, przekonana, że ten fragment z pewnością wykorzystają w wieczornym programie i że być może jakiś zdolny licealista zobaczy jej twarz, wysłucha tych słów i zacznie rozmyślać nad studiami medycznymi. Jeśli już musiała tracić czas na telewizyjne wywiady, to trzeba skorzystać z okazji i spożytkować antenę w interesie medycyny. To była niezła kwestia, pomyślała Christine Matthews, ale, mając tylko dwie i pół minuty czasu antenowego, nie będzie mogła jej wykorzystać. Lepiej wziąć jej wyznanie, jak bardzo nienawidzi roli Pierwszej Damy. Bo przecież wszyscy mają już dość gadaniny lekarzy. Rozdział 24 Zarzucenie wędki Powrót do samolotu był szybki i dobrze zorganizowany. Gubernator wrócił do swoich zajęć, ludzie, którzy zapełniali chodniki, wrócili do przerwanej roboty, a ci, którzy oglądali się i patrzyli, byli zwykłymi przechodniami zastanawiającymi się prawdopodobnie, dlaczego wyją syreny. Ryan, wyczerpany po wielkim napięciu, rozparł się wygodnie na miękkim skórzanym siedzeniu limuzyny. - No i jak wypadłem? - spytał, spoglądając w okno, za którym przemykała Indiana z prędkością stu kilometrów na godzinę. Uśmiechał się do siebie na myśl, że oto bezkarnie, bez groźby otrzymania mandatu, pędzi gęsto zabudowanymi przedmieściami. - Trzeba przyznać, że bardzo dobrze - odezwała się Callie Weston. - Przemawiał pan jak wykładowca, panie prezydencie. - Byłem niegdyś wykładowcą - odparł Ryan. I przy odrobinie szczęścia jeszcze nim będę, pomyślał. - Ton wykładowcy sprawdził się przy tym tekście, ale przy innych potrzeba będzie trochę ognia - zauważył Arnie. - Krok po kroku, znajdziemy i ogień. Najpierw trzeba raczkować, nim się stanie na dwie nogi - stwierdziła sentencjonalnie Callie. - To samo przemówienie w Oklahomie, tak? - spytał Jack. - Z kilkoma zmianami. Niewielkimi. Byle pamiętać, że to już nie Indiana. "Stan Soonera", a nie Hoosiera. Ten sam akapit o tornadach, ale futbol zamiast koszykówki. - Oni też stracili dwóch senatorów, ale ocalał im jeden kongresman i będzie siedział na podium - przypomniał van Damm. - Jak się wywinął? - spytał Ryan. - Pewno siedział w motelu z jakąś dziwką - padła odpowiedź. - Poinformujesz o podpisaniu kontraktu rządowego na rozbudowę bazy Sił Powietrznych Tinker. To dla nich oznacza pięćset nowych miejsc pracy. Konsolidacja kilku przedsięwzięć na dziewiczym terenie. Miejscowa prasa będzie szczęśliwa. * * * Ben Goodley zastanawiał się: jest nowym doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego, czy nie? Jeśli tak, to chyba jest zbyt młody na takie stanowisko. Na szczęście prezydent, któremu miał służyć radami, czuł się swobodnie w domenie polityki zagranicznej. To czyniło z Goodleya raczej sekretarza, niż doradcę. Ta funkcja zupełnie mu odpowiadała. Wiele się nauczył podczas krótkiego pobytu w Langley. Bardzo szybko awansował. Otrzymał ją, ponieważ wiedział, jak zbierać i porządkować informacje według ich wagi. Bardzo lubił pracować bezpośrednio dla prezydenta Ryana. Wiedział, że z tym szefem nie musi owijać spraw w bawełnę, i że Jack - nadal myślał o nim jako o Jacku, chociaż nie miał już prawa tak się do niego zwracać - zawsze mu szczerze powie, co naprawdę myśli. Praca w Białym Domu będzie doskonałym doświadczeniem życiowym i zawodowym dla doktora Goodleya, wprost bezcennym stażem dla kogoś, kogo ukrytym nowym marzeniem było objęcie stanowiska zastępcy dyrektora CIA do spraw wywiadu - dzięki wiedzy i umiejętnościom, a nie czyjemuś poparciu. Na przeciwległej do biurka ścianie wisiał zegar, pokazujący położenie słońca w stosunku do wszystkich kontynentów. Zamówił taki zegar w dniu, kiedy tu się zjawił. Ku jego wielkiemu zdziwieniu dostał go następnego dnia, a nie musiał czekać, nim zamówienie otrzyma aprobatę wszystkich szczebli federalnej biurokracji. Słyszał już poprzednio, że Biały Dom jest jedyną częścią trójramiennego świecznika władzy, która prawidłowo funkcjonuje, ale temu nie wierzył. Goodley, absolwent Uniwersytetu Harwarda, od czterech lat był w służbie państwowej i wydawało mu się, że wie, co może, a co nie może funkcjonować. "Słoneczny" zegar pozwalał mu, jak to już stwierdził w czasie pracy w centrali CIA, znacznie lepiej orientować się w strefach czasowych, niż zegary wiszące jeden obok drugiego w wielu instytucjach. Oko natychmiast rejestrowało, gdzie jest południe i niemal bezwiednie odczytywało pory dnia w poszczególnych zakątkach globu. Agencja Bezpieczeństwa Narodowego regularnie publikowała podsumowanie politycznych wydarzeń na świecie. Komórka tym się zajmująca, nazywana Centrum Obserwacyjnym, była obsadzona przez wyższej rangi oficerów i chociaż ich spojrzenie na problemy było bardziej fachowo-techniczne niż polityczne, nie należeli do ludzi naiwnych ani głupich. Ben znał wielu nie tylko z nazwiska, ale i z reputacji, poznał także dobrze wady i zalety poszczególnych "obserwatorów". Pułkownik Sił Powietrznych, który dowodził Centrum Obserwacyjnym ABN, nie zajmował się głupstwami podczas popołudniowych odpraw w robocze dni tygodnia, pozostawiając je podwładnym. Kiedy pułkownik coś parafował, to oznaczało, że sprawa jest poważna i warta przemyślenia. I tak też uczynił tego popołudnia czasu waszyngtońskiego, wysyłając do Goodleya faks za pośrednictwem bezpiecznych łączy STU-4. Informacja dotyczyła Iraku. I jeszcze jedno Goodley musiał przyznać pułkownikowi: nie nadużywał w nagłówku określenia SYTKRYT - Sytuacja Krytyczna, jak to czyniło wielu innych. Ben zerknął na "słoneczny" zegar. W Iraku słońce już zaszło. Dla jednych czas odpoczynku, dla innych wzmożonej aktywności. - Ale heca! - mruknął do siebie Ben. Czuł, że ma przyśpieszony oddech. Raz jeszcze wszystko przeczytał, po czym obrócił się na obrotowym fotelu i chwycił za słuchawkę, naciskając guzik trzeci, automatycznie wybierający zakodowany numer. - Sekretariat dyrektora - usłyszał głos kobiety po pięćdziesiątce. - Goodley do Foleya - odparł krótko. - Proszę czekać, doktorze Goodley. - Po chwili usłyszał męski głos: - Cześć. - Witam, dyrektorze. - W rozmowach służbowych nie wypada tykać dyrektora CIA, pomyślał Goodley. - Ma pan to, co ja właśnie dostałem? - Kartka z drukarki była jeszcze ciepła. - Irak? - Irak. - Późno dzwonisz. Musiałeś to chyba dwa razy czytać. Przed chwilą już powiedziałem Bertowi Vasco, żeby do mnie przyjechał. - Sekcja iracka w CIA była słabiutka, a Departament Stanu miał świetnego faceta, Vasco. - Wydaje mi się pilne. I cholernie ważne. - Jestem tego samego zdania - odparł Ed Foley. - Daj mi godzinę, może nawet półtorej. - Myślę, że prezydent już o tym powinien wiedzieć - odparł Goodley głosem, który zdradzał podniecenie i niepokój. A może Foleyowi tylko tak się zdawało. - Ale powinien wiedzieć więcej, niż w tej chwili jesteśmy w stanie mu powiedzieć - argumentował Foley. - Ben? - Słucham, dyrektorze? - Jack nie zabije cię za chwilę czekania, a my i tak nie możemy nic zrobić oprócz przyglądania się. Pamiętaj, że prezydenta nie można przeładowywać informacjami. On teraz nie ma czasu na wszystko. Musi otrzymywać skondensowane i pełne wiadomości. Takie jest twoje zadanie. Pobędziesz tam, gdzie jesteś, parę tygodni, a zrozumiesz. Ja ci zresztą pomogę zrozumieć - dodał dyrektor, przypominając pośrednio, jak krótkim stażem może pochwalić się doktor Ben Goodley. - Dobrze. Poczekam. - Na drugim końcu linii odłożono słuchawkę. Przez minutę czytał raz jeszcze wiadomość, kiedy ponownie zadzwonił telefon. Zgłosił się. - Goodley. - Doktorze, tu sekretariat prezydenta - powiedziała któraś ze starszych sekretarek. - Na prywatnej linii prezydenta mam pana Gołowko. Czy może pan przyjąć? - Proszę - odparł. Niech to szlag, pomyślał. - Proszę mówić - powiedziała sekretarka i zeszła z linii. - Tu Ben Goodley. - Tu Gołowko. Kim pan jest? - Doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Goodley? - Gołowko najwidoczniej szukał w pamięci. - A, już wiem, pan jest tym funkcjonariuszem wywiadu, tym który dopiero co zaczął się golić! Imponujące zagranie. Goodley był pewien, że na biurku Rosjanina leży teczka zawierająca wszystkie informacje na temat nowego doradcy amerykańskiego prezydenta, włącznie z rozmiarem noszonego obuwia, bo pamięć Gołowki nie mogła być tak doskonała. Goodley jest w Białym Domu na tyle długo, że analitycy SWR mieli dość czasu na sporządzenie dossier. - Gratulacje z okazji awansu - ciągnął Gołowko. - No cóż, ktoś musi odbierać telefony - odparował Goodley, pokazując, że też potrafi odpowiednio zagrać. - Tak, panie ministrze, ktoś musi. - Gołowko nie był oficjalnie ministrem, ale jego uprawnienia sięgały o wiele dalej niż członka Rady Prezydenckiej. - Czym mogę panu służyć? - Czy znane są panu szczegóły porozumienia, jakie zawarłem z Jackiem? - Znane, sir. - Otóż niech mu pan powie, że rodzi się nowe państwo. Będzie się nazywało Zjednoczoną Republiką Islamską. Chwilowo obejmie Iran i Irak. Podejrzewam, że na tym się nie skończy. - Jak wiarygodna jest ta informacja, sir? - Lepiej być grzeczniutkim. Rosjanin poczuje się wtedy ważniejszy. - Młody człowieku, nie zawiadamiałbym waszego prezydenta o czymś, czego nie byłbym pewny, ale - dodał łaskawie - rozumiem, że zadanie takiego pytania jest pańskim obowiązkiem. Źródło tej informacji pana nie obchodzi. Wiarygodność źródła jest na tyle niepodważalna, bym zdecydował się przekazać informację waszemu prezydentowi. Ciąg dalszy nastąpi. Czy i pan ma podobne sygnały? Słysząc takie pytanie Goodley zamarł, wpatrzony w puste miejsce na biurku. Nie miał żadnych instrukcji na wypadek podobnej sytuacji. Owszem, wiedział o tym, że prezydent Ryan omawiał zasady współpracy z Gołowką, i że dyskutował również w tej sprawie z Edem Foleyem i obaj postanowili ją podjąć. Ale nikt nie powiedział Benowi Goodleyowi, jaki obowiązuje kurs, gdy chodzi o przekazywanie informacji Moskwie. Nie może teraz dzwonić do Langley po instrukcje, bo jeśliby teraz zwlekał, Rosjanin pomyśli, że rozmawia ze słabym partnerem. Był na miejscu i musiał podjąć błyskawiczną decyzję. Cały powyższy proces myślowy trwał jedną trzecią sekundy. - Tak, panie ministrze, mamy takie sygnały. Pański telefon zbiegł się z rozmową, jaką przed chwilą przeprowadziłem z dyrektorem Foleyem. Ma pan świetne wyczucie czasu. - Hmm, widzę doktorze Goodley, że wasi ludzie analizujący wiadomości są szybcy jak dawniej. Jaka szkoda, że wasze źródła informacji i siatki nie są na ich poziomie. Ben nie odważył się odpowiedzieć na tę uwagę, chociaż przeraziła go jej dokładność. Nie było człowieka, którego Ben szanowałby bardziej od Jacka Ryana. I teraz przypomniał sobie szacunek, jaki Jack zawsze okazywał swemu rozmówcy przy telefonie na drugim końcu drutu. Witamy w pierwszej lidze, chłopcze. Żadnych fałszywych podań. Powinien był powiedzieć, że to Foley do niego zadzwonił. - Panie ministrze, w ciągu najbliższej godziny będę rozmawiał z prezydentem Ryanem i przekażę mu pańską informację. Dziękuję za telefon właśnie w takiej chwili. - Do widzenia, doktorze Goodley. Zjednoczona Republika Islamska! - odczytał Ben z kartki, na której to zanotował. Istniała już kiedyś Zjednoczona Republika Arabska, nieprawdopodobny związek Syrii z Egiptem, skazany na niepowodzenie z dwóch powodów: oba kraje nie pasowały do siebie z powodu istotnych sprzeczności interesów, a po drugie, związek powstał tylko w celu zniszczenia Izraela, który skutecznie przeciwstawił się realizacji tego celu. Iran nie był państwem arabskim - jakim był Irak - a raczej aryjskim, mającym perskie korzenie etniczne i językowe. Iran wyznawał jedyną wielką religię, która w swoich pismach świętych potępia wszelki rasizm i obwieszcza równość wszystkich ludzi wobec Boga, bez względu na kolor skóry. Zachód często o tym zapomina. Tak więc islam ma być z natury rzeczy siłą jednoczącą, a owo nowe dziwaczne państwo ma ów fakt uwypuklać nazwą. Już to wiele mówiło i Gołowko uważał, że nawet tego nie potrzebuje wyjaśniać. Podobnie, jak nie musiał mówić, że jest pewny, iż Ryan zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę. Goodley raz jeszcze rzucił okiem na swój ścienny zegar. W Moskwie także była noc. Gołowko pracuje do bardzo późna. Ben podniósł słuchawkę i wcisnął ten sam co poprzednio klawisz - trójkę. Zajęło mu niecałą minutę streszczenie rozmowy z Moskwą. - Możemy wierzyć temu, co on mówi, W każdym razie w tej sprawie - powiedział Foley. - Siergiej Nikołajewicz to zawodowiec. Domyślam się, że trochę cię docisnął, a może i poturbował. - Zmierzwił mi futerko na karku - przyznał Goodley. - To przyzwyczajenie z dawnych dni. Oni lubią gierki pod hasłem "kto ważniejszy". Nie przejmuj się tym i nie rewanżuj się. Najlepiej to ignorować - sugerował Foley. - No dobrze, co go martwi? - Martwią go południowe republiki WNP. - W pełni się zgadzam - odezwał się inny głos. - Vasco? - Tak, Vasco. Właśnie wszedł. Ben Goodley musiał powtórzyć wszystko, co przed chwilą powiedział Foleyowi. Mary Pat też prawdopodobnie tam była. Każde z nich osobno było bardzo dobre w tym, co robili. Ale razem w jednym gabinecie, wspólnie myśląc, stawali się śmiercionośną bronią. - To mi wygląda na dużą sprawę - podsumował Goodley. - Też tak uważam - odparł Vasco przez gabinetowy mikrofon u Foleya. - Musimy się trochę rozejrzeć. Zadzwonimy do ciebie za piętnaście, może dwadzieścia minut. - Uwierzysz, że Avi ben Jakob zapukał do nas? - powiedział Ed, kiedy ustał szum w słuchawce. - Muszą też mieć gorący dzień. Co za ironia, że Rosjanie pierwsi skontaktowali się z Ameryką, pomyślał Ben. I że w ogóle się skontaktowali. Dzwoniąc ponadto na bezpośredni numer Białego Domu, w obu sprawach uprzedzając Izraelczyków. Zabawne. Ale na krótko. Wszyscy gracze byli świadomi, że sytuacja jest śmiertelnie poważna. Najgorsze przeżywają najprawdopodobniej Izraelczycy. Rosja ma tylko zły dzień. A Amerykę czeka udział w bolesnym doświadczeniu. * * * Chociaż byli kryminalistami, nie wolno było odmówić im prawa do modlitwy. Przyszedł do nich uczony mułła, który głosem stanowczym, ale uprzejmym zapoznał ich z oczekującym ich losem, cytował całe święte sury i przedstawił szansę pogodzenia się z Allachem, nim staną przed nim twarzą w twarz. Wszyscy tę szansę akceptowali, a czy wierzyli w to, co robią, to już zupełnie inna sprawa i prawdę znał tylko Allach. Niemniej mułłowie wykonali swój obowiązek. Potem wyprowadzono skazanych na więzienne podwórze. Cały przebieg wydarzeń przypominał nieco zasady funkcjonowania taśmy produkcyjnej. Czas każdej czynności był ściśle wyliczony. Trzej duchowni pozostawiali skazanym trzykrotność czasu potrzebnego na to, by doprowadzić więźnia do słupka, zastrzelić i usunąć ciało, nim zostanie doprowadzony następny. Wypadało pięć minut na jedną egzekucję i piętnaście na modlitwę. Dowódca 41. Dywizji Pancernej był typowym generałem, z tym jednak, że jego religijność należała do szczątkowych. Związano mu ręce jeszcze w celi, w obecności jego imama - generał przedkładał terminologię arabską nad farsi. Następnie wyprowadzili go żołnierze, którzy jeszcze przed tygodniem salutowali wyprężeni i drżeli na jego widok. Generał pogodził się ze swoim losem i nie miał zamiaru poniżającym zachowaniem sprawiać satysfakcji tym perskim bydlakom, przeciwko którym walczył na bagnistym pograniczu. W duchu przeklinał jednak - kierując owe przekleństwa na ręce Allacha - swych tchórzliwych przełożonych, że jemu wyznaczyli rolę kozła ofiarnego. Gdy przykuwano go kajdankami do słupa, pomyślał, że to może on powinien był zabić prezydenta i ogłosić się dyktatorem. Zerknął na mur za słupkiem, by zobaczyć, jak strzelają żołnierze plutonu egzekucyjnego. Niemal z humorem, wisielczym co prawda, pomyślał, że być może umierać będzie o kilka sekund dłużej. Prychnął ze złością. Wojskowe wykształcenie odebrał w Rosji, był kompetentnym oficerem. Zawsze starał się być dobrym żołnierzem, nie mieszał się do polityki, posłusznie wypełniał wszystkie rozkazy - bez względu na to, jakie - i może dlatego polityczne kierownictwo kraju nigdy w pełni mu nie ufało. I teraz spotyka go taka nagroda za wierną służbę! Podszedł kapitan, niosąc opaskę na oczy. - Proszę o papierosa - powiedział generał. - A opaskę niech pan sam sobie założy na noc. Kapitan tylko skinął głową, nie zmieniając wyrazu twarzy. Był całkowicie otępiały po dziesięciu egzekucjach w ciągu minionej godziny. Wytrząsnął z paczki papierosa, włożył generałowi do ust i zapalił. Dopiero wtedy wypowiedział słowa, które uważał, że musi wypowiedzieć: - Salaam alejkum! Niech zagości w tobie pokój. - Więcej pokoju zagości we mnie niż w tobie, młody człowieku - odparł generał. - Czyń swą powinność. Sprawdź, czy masz załadowany pistolet. - Generał zamknął oczy na jedno długie, wspaniałe zaciągnięcie się dymem. Zaledwie przed paroma dniami lekarz ostrzegł go przed paleniem przy jego stanie zdrowia. Dobry żart! Myślami przebiegał lata swej kariery wojskowej. Cud, że jeszcze żyje po tym, co Amerykanie zrobili z jego dywizją w 1991 roku. Ileż to już razy uniknął cudem śmierci. Wyścig z nią można przedłużać, ale nigdy wygrać. Tak jest zapisane. Święta prawda. Pociągnął jeszcze raz. Amerykański Winston. Rozpoznał smak. Jak zwykłemu kapitanowi udało się zdobyć całą paczkę? Żołnierze podnieśli broń na komendę "cel". Na ich twarzach malowała się absolutna obojętność. Oto co zabijanie robi z ludzi. To, co jest rzekomo okrutne i okropne, staje się zwykłą... Kapitan podszedł do ciała zwisającego na nylonowej lince oplątującej kajdanki. Znowu to samo. Wyciągnął Browninga 9 mm i strzelił z odległości metra. Ucichły jęki. Dwaj żołnierze odcięli linkę i odciągnęli zwłoki na bok. Trzeci żołnierz założył nową linkę na słup. Czwarty grabiami przeczesał ziemię dokoła słupa. Nie chodziło o ukrycie śladów krwi, ale o zmieszanie jej z ziemią, bo na plamie krwi można się poślizgnąć. Następnym miał być polityk, a nie żołnierz. Żołnierze w większości umierali z godnością, tak jak ten ostatni. Ale nie cywile. Cywile skomleli i szlochali, wzywając na pomoc Allacha. I zawsze chcieli mieć zawiązane oczy. Dla kapitana wszystko to było bardzo pouczające. Nigdy jeszcze nie uczestniczył w czymś podobnym. * * * Przygotowanie wszystkiego zajęło kilka dni, ale teraz byli już rozlokowani w osobnych domach w różnych częściach miasta. Żadna z rodzin nie miała wielu ochroniarzy. Najwyżej dwóch. Cóż mogliby oni poradzić? Najwyżej odganiać żebraków, gdyby rodzina szła ulicą. Często się spotykali - każdemu z generałów przydzielono samochód - głównie w celu załatwienia reszty spraw związanych z wyjazdem. Sprzeczali się również, czy powinni kontynuować razem podróż do nowego wspólnego miejsca pobytu, czy też rozjechać się we wszystkie strony. Jedni twierdzili, że byłoby bezpieczniej i oszczędniej wspólnie kupić gdzieś wielką połać ziemi i zacząć na niej budować. Inni jasno stawiali sprawę, że skoro udało im się opuścić Irak i nigdy nie zamierzają do niego powrócić (tylko dwóch miało złudzenia, że powrócą jako bohaterowie, by przejąć władzę - ale to była czysta fantazja i wszyscy z wyjątkiem tych dwóch zdawali sobie z tego sprawę), to największym dla nich szczęściem będzie zapomnieć o niektórych towarzyszach broni. Już od dawna drobne rywalizacje pomiędzy poszczególnymi generałami ukrywały głęboką antypatię, której nowe okoliczności bynajmniej nie załagodziły. Najbiedniejsi z generałów zebrali fortuny nie mniejsze niż czterdzieści milionów dolarów, a jeden zdołał umieścić na szwajcarskich kontach grubo ponad trzysta - co stanowi sumę większą, niż potrzeba, by żyć w luksusie gdziekolwiek na świecie. Większość wybrała Szwajcarię, która wciąż była cichą przystanią dla ludzi bogatych i poszukujących spokojnego życia. Kilku zerkało dalej na wschód. Sułtan Brunei poszukiwał oficerów, którzy zreorganizowaliby mu armię, i trzech generałów postanowiło zgłosić swoje kandydatury. Sudański rząd natomiast rozpoczął nieformalne rozmowy z paroma generałami w celu ewentualnego zatrudnienia ich w charakterze doradców w obliczu rozpoczętej ofensywy przeciwko animistycznej mniejszości na południu kraju. Ale generałowie mieli poważniejszy problem niż ich osobista przyszłość. Wszyscy uciekli z Iraku z rodzinami. Wielu także z kochankami, które teraz mieszkały w domach swoich patronów, ignorowane przez sfrustrowane rodziny. Ale to miało się zmienić. Sudan to kraina pustynna, gdzie suchy żar z nieba pali skórę. Niegdyś był to protektorat brytyjski. W stolicy kraju jest szpital dla cudzoziemców. Posiada spory angielski personel. Nie jest to najlepszy szpital, ale lepszy niż większość w Afryce saharyjskiej. Personel medyczny stanowią głównie młodzi i raczej idealistycznie myślący lekarze, którzy przybyli z głowami pełnymi romantycznych koncepcji na temat Afryki i ich własnych karier (powtarza się to już od ponad stu lat). Z czasem lekarze poznają prawdę, ale nie opuszczają rąk i w większości są bardzo kompetentni. Dwaj nowi pacjenci przybyli w odstępie niespełna godziny. Najpierw dziewczynka w towarzystwie zaniepokojonej matki. Dziewczynka miała cztery lata i, jak usłyszał doktor Ian MacGregor, w zasadzie nie chorowała. Owszem, miała objawy lekkiej astmy, ale to - jak słusznie zauważyła matka - nie powinno stanowić problemu w Chartumie z jego wiecznie suchym powietrzem. Skąd przybyli? Z Iraku? Doktora nie obchodziła polityka i niewiele o niej wiedział. Miał dwadzieścia osiem lat i nowiutki dyplom internisty. Niedużego wzrostu, z przedwcześnie przerzedzonymi jasnymi włosami. Ważne w tym wypadku było to, że nie czytał biuletynu dotyczącego Iraku i informacji o poważnej chorobie zakaźnej. Personel szpitalny został poinformowany o pojawieniu się ebola w Zairze, ale były to tylko pojedyncze wypadki. Mała pacjentka miała temperaturę 38 stopni. Nie była to alarmująca gorączka w przypadku dziecka, zwłaszcza w kraju, gdzie tyle właśnie wynosiła temperatura w południe. Tętno, ciśnienie i oddech w normie. Dziecko było osowiałe. Od jak dawna jesteście w Chartumie? Zaledwie od paru dni? Samolotem? Może to zbyt szybka zmiana strefy klimatycznej i czasowej? Są ludzie bardziej na to uczuleni i mniej, wyjaśnił MacGregor. Nowe środowisko mogło dziecko czasowo pozbawić dobrego samopoczucia. Może lekkie przeziębienie, jakaś grypa...? Nic poważnego. Sudan ma gorący klimat, ale w zasadzie zdrowy, może mi pani wierzyć! Zdrowszy niż inne kraje afrykańskie. MacGregor naciągnął na dłonie gumowe rękawiczki nie z konkretnej potrzeby, ale wbito mu w głowę na wydziale medycyny uniwersytetu w Edynburgu, że trzeba to robić zawsze, bo kiedy ten jeden raz nie zrobi się, to można skończyć tak, jak skończył doktor Sinclair... Ooo, nie słyszeli państwo, jak od pacjenta zaraził się AIDS? Jedna taka opowieść w zasadzie wystarczała. Teraz ta mała pacjentka nie wydawała się bardzo cierpiąca. Oczy troszkę spuchnięte, lekkie zaczerwienienie gardła, ale nic poważnego. Parę nocy dobrego snu i będzie po wszystkim. Nie widzę potrzeby przepisywania żadnych lekarstw. Może tylko aspiryna na gorączkę? Jeśli problem nie zniknie, proszę przyjść ponownie. Śliczne dziecko. Jestem pewien, że wszystko będzie w porządku. Matka zabrała córkę. Doktor uznał, że najwyższy czas na filiżankę herbaty. Ściągnął lateksowe rękawice, które ocaliły mu życie, i wyrzucił do skrzyni szpitalnych odpadów. Drugi pacjent pojawił się po pół godzinie. Mężczyzna lat trzydzieści trzy, sprawiający wrażenie rzezimieszka, ponury i nieufny wobec afrykańskiego personelu, lecz nadzwyczaj uprzejmy wobec Europejczyków. Człowiek najwyraźniej zna Afrykę, pomyślał MacGregor. Może to jakiś arabski biznesmen? Wiele pan podróżuje? Ostatnio? Więc to chyba to. Musi pan być zawsze bardzo ostrożny, jaką pije pan wodę. To właśnie może tłumaczyć pańskie dolegliwości żołądkowe. Drugi pacjent także powrócił do domu z flakonikiem aspiryny oraz sprzedawanymi bez recepty pastylkami na rozwolnienie. Po rutynowym dniu MacGregor przekazał dyżur koledze. * * * - Panie prezydencie, Ben Goodley na STU - zawiadomiła Ryana stewardesa, w nomenklaturze wojskowej: sierżant-steward Sił Powietrznych. Następnie pokazała, jak działają pokładowe aparaty. - Słucham, Ben? - Otrzymaliśmy wiadomość, że iracki establishment idzie pod ścianę. Faksuję panu cały materiał, panie prezydencie. Rosjanie i Izraelczycy potwierdzają. - Jakby na dany mu znak wszedł podoficer i podał Ryanowi trzy kartki oznaczone stemplem TYLKO DO WIADOMOŚCI PREZYDENTA, chociaż tekst czytało już paru techników i operatorów, na razie tylko w samolocie, który właśnie zaczął podchodzić do lądowania w bazie Tinker. - Poczekaj, Ben, niech przeczytam. - Ryan nie śpieszył się. Najpierw przeleciał cały tekst wzrokiem, a potem czytał wiersz po wierszu. - I kto się ostał? - Vasco mówi, że nikt, kto by się liczył. Poszło całe kierownictwo partii Baas i wszyscy pozostali wyżsi oficerowie armii. Nie ma już nikogo z tych, którzy się liczyli. A teraz to, co wywołuje dreszcze... Mamy to z Palmy i... - Kto to jest major Sabah? - Sam to sprawdziłem, sir. Kuwejcki oficer wywiadu. Nasi ludzie mówią, że jest zręczny i szybko reaguje. Vasco zgadza się z jego oceną. Wszystko rozwija się tak, jak się obawialiśmy. I rozwija się cholernie szybko. - Reakcja Saudyjczyków? - Ryan podskoczył w fotelu. VC-25A przebijał się przez warstwę chmur. Na ziemi chyba padało. - Dotychczas żadnej. Nadal omawiają problem. - No cóż. Poczekamy. Dziękuję za informacje. Bądź w kontakcie. - Tak jest, panie prezydencie. Prezydent odłożył słuchawkę i zmarszczył brwi. - Kłopoty? - spytał Arnie. - Irak. Sytuacja szybko się zmienia. W tej chwili odbywają się masowe egzekucje. - Ryan oddał Arniemu otrzymany faks. Jak zwykle towarzyszyła temu pewna aura nierzeczywistości. Raport Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, uzupełniony i przerobiony przez CIA i inne agencje rządowe, podawał listę nazwisk. Gdyby Ryan znajdował się w swoim gabinecie, oprócz listy miałby fotografie ludzi, których nigdy nie spotkał i nie spotka, ponieważ w czasie, kiedy samolot schodził do lądowania w Oklahomie, gdzie prezydent miał wygłosić przemówienie, ludzie ze zdjęć dokonywali albo już dokonali żywota. Czytanie listy to zupełnie jak słuchanie przez radio transmisji z meczu futbolowego, tyle że w tej rozgrywce ludzie tracili życie. Ale rzeczywistość wydawała się nierzeczywista, gdy chodziło o istoty ludzkie o dziesięć tysięcy kilometrów od Oklahomy, a Ryan dowiadywał się o wszystkim z nasłuchów radiowych, dokonywanych z odległości jeszcze większej, a następnie pośrednio mu przekazywanych. Mało realna rzeczywistość. Czyniła to przede wszystkim odległość, a następnie miejsce, w jakim w tej chwili Ryan się znajdował. Stu przywódców politycznych rozstrzelanych! Zje pan kanapkę przed opuszczeniem samolotu? Jednym tchem. Taki dualizm czy rozszczepienie mogłyby być nawet zabawne, gdyby nie chodziło o konsekwencje w dziedzinie polityki zagranicznej. Nie, też nie byłoby zabawne. W tym odległym ludzkim dramacie nie ma nic zabawnego. - O czym tak rozmyślasz? - spytał van Damm. - Powinienem przerwać turę i wrócić. Powinienem być w Gabinecie Owalnym. Sytuacja jest poważna i powinienem trzymać rękę na pulsie. - Źle rozumujesz! - odparł Arnie, kręcąc głową i podkreślając słowa wyciągniętym palcem. - Już nie jesteś prezydenckim doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego. Masz od tego ludzi. Jesteś prezydentem z ogromem wyjątkowo ważnych obowiązków. Prezydent nigdy nie koncentruje się na jednej sprawie i nigdy nie daje się uwiązać w Gabinecie Owalnym. Ludzie to zauważą, a ludzie tego nie lubią, bo w ich pojęciu oznacza to, że nie prezydent panuje nad sytuacją, lecz sytuacja nad nim. Spytaj Jimmy'ego Cartera, jak mu wspaniale poszła druga kadencja. To było właśnie to. A poza tym Irak nie jest znowu tak ważny. - Może stać się bardzo ważny, a sytuacja groźna w skali globalnej - zaprotestował Jack, gdy maszyna kołami dotknęła pasa. - Bardzo ważna jest teraz tylko jedna rzecz. Twoje przemówienie w "Stanie Soonera" - odparł szef personelu. - Miłosierdzie zaczyna się na progu własnego domu. Ale nie tylko o to chodzi. Liczy się polityczna skuteczność. Masz być politycznie skuteczny tu, w Oklahomie. Spójrz przez okno, właśnie przed nami przemyka. Samolot zwalniał, by się wreszcie zatrzymać. Ryan spojrzał przez okno, ale przed oczami miał ogniste litery składające się na słowa: Zjednoczona Republika Islamska. * * * Niegdyś było bardzo trudno przekroczyć granice Związku Radzieckiego. W strukturach KGB istniał potężny Główny Zarząd Wojsk Ochrony Pogranicza. Oprócz tysięcy żołnierzy granice zabezpieczała Sistiema - pas zasieków, pól minowych i umocnień okalający cały Kraj Rad. Jednakże wszystkie te zabezpieczenia, od dawna nie konserwowane i nie naprawiane, przestały przed czymkolwiek zabezpieczać, głównym zaś zajęciem nowego pokolenia pograniczników na punktach kontrolnych było zbieranie łapówek od przemytników, którzy pojawiali się z wielkimi ciężarówkami wyładowanymi towarami dla ogarniętych szałem konsumpcji obywateli byłego imperium. Teraz imperium było rozbite. Rozpadło się na wiele teoretycznie niepodległych republik, które w większości znalazły się ekonomicznie na własnym garnuszku, a co za tym idzie otrzymały względną samodzielność polityczną. Plan Stalina tego nie przewidywał. Kiedy Stalin ustanowił zasadę centralnego planowania, świadomie porozmieszczał różne gałęzie produkcji w odległych od siebie miejscach, aby wszyscy mieszkańcy imperium zależeli od wszystkich. Nie przyszło mu jednak na myśl, że misterna konstrukcja może runąć, gdy runą struktury państwa i, skoro to, czego się potrzebuje, jest niedostępne w dotychczasowym źródle, ludzie zaczną szukać nowych źródeł. Szmugiel, który podczas rządów komunistycznych był prawie niemożliwy, teraz rozkwitł, stając się narodowym przemysłem. A wraz z towarami napływały idee, których nie można było zatrzymać na granicy ani obłożyć cłem. Na punkcie granicznym brakowało tylko jednego - komitetu powitalnego. Bo i po co? Przełożeni celników i wopistów otrzymywali swoje dole. Funkcjonariusze graniczni lojalnie się z nimi dzielili opłatami, pobieranymi za prawo przemytu. Wszystko odbyło się więc bardzo składnie. Emisariusz nie musiał opuszczać szoferki. Wszystkim zajął się kierowca, idąc na tył wozu, a po otwarciu klapy oferując funkcjonariuszom wybór towaru. Nie byli zbyt chciwi. Z zasady nie brali więcej, niż mogli wywieźć w bagażnikach własnych samochodów. Wszystko odbyło się właściwie jawnie (z wyjątkiem tego, że dla zachowania pozorów operacja odbywała się w nocy). Na dokumentach przewozowych zostały przyłożone pieczęcie i ciężarówka mogła przejechać przez granicę. Jazda trwała nieco ponad godzinę. Po wjeździe do sporego miasta, niegdyś karawanseraju, kierowca zatrzymał wóz, a emisariusz zabrał niewielką torbę ze zmianą bielizny i przesiadł się do stojącego pod murem osobowego samochodu, którym miał kontynuować podróż. Premier tej republiki twierdził, że jest muzułmaninem, choć w rzeczywistości był tylko oportunistą, byłym wyższym funkcjonariuszem KPZR, który w swoim czasie porzucił Allacha, aby ułatwić sobie polityczną karierę, a następnie, gdy powiały inne wiatry, zaczął się żarliwie modlić publicznie, choć w czterech ścianach okazywał absolutną obojętność. Jego wiara, jeśli tak można to nazwać, była wyłącznie wiarą w wartość dóbr doczesnych. W Koranie jest wiele wersetów dotyczących takich ludzi, żaden z nich nie jest pochwalny. Prezydent prowadził wygodne życie w luksusowym pałacyku, będącym niegdyś siedzibą partyjnego bonzy ówczesnej sowieckiej republiki. W tej oficjalnej rezydencji prezydent pił, spółkował i rządził - raz z nadmierną surowością, raz zbyt łagodnie. Nazbyt zapalczywie kontrolował lokalną gospodarkę (wyszkolony w komunizmie pozostał ekonomicznym nieukiem), nadto lekkomyślnie pozwalał kwitnąć islamowi, aby - jak mu się wydawało - dać ludziom złudzenie wolności. Dowodziło to całkowitego niezrozumienia islamskiej wiary, którą rzekomo sam wyznawał, prawo koraniczne bowiem dotyczy zarówno spraw ziemskich jak i duchowych. Podobnie jak wszyscy prezydenci przed nim, był przekonany, że lud go kocha. Emisariusz, który tu przybył, wiedział, że owo złudzenie jest powszechne wśród głupców. Zgodnie z planem, emisariusz dotarł do skromnego domku przyjaciela miejscowego przywódcy religijnego. Był nim człowiek prostej wiary i głęboko zakorzenionego honoru, uwielbiany przez wszystkich, którzy go znali, a przez nikogo nie znienawidzony, ponieważ w każdej sprawie roztropnie się wypowiadał, a gniew, który z rzadka okazywał, wynikał z wiary w zasady szanowane nawet przez niewiernych. Miał lat pięćdziesiąt kilka i w przeszłości wiele wycierpiał z rąk przywódców poprzedniego reżimu, co jednak nigdy nie zmniejszyło siły jego przekonań. Doskonale odpowiadał dziełu, które nań czekało, miał też wokół siebie grono wiernych mu ludzi. Nastąpiły powitania świętym imieniem Boga, po czym podano herbatę, a po herbacie rozpoczęto poważną rozmowę. - To hańba - zaczął emisariusz - że wierni żyją w takiej biedzie. - Zawsze tak było, ale teraz przynajmniej możemy bez przeszkód wyznawać naszą wiarę. Ludzie powracają na łono islamu. Meczety są wyremontowane i z dnia na dzień pełniejsze. Czymże są dobra materialne w porównaniu z wiarą? - odparł miejscowy przywódca religijny tonem rozsądnego nauczyciela. - Prawda - zgodził się emisariusz. - Niemniej Allach chce, by jego wiernym powodziło się dobrze, czy nie tak? Wszyscy się z tym zgodzili. Obecni w pomieszczeniu byli ludźmi biegłymi w Koranie, a poza tym, kto przedkładałby biedę nad zamożność? - Wierni przede wszystkim potrzebują szkół. Właściwych szkół - odparł przywódca religijny. - Potrzebujemy też lepszej opieki lekarskiej. Dość mam już pocieszania rodziców zmarłego dziecka, które mogłoby żyć. Potrzebujemy wielu rzeczy. Temu nie zaprzeczam. - To wszystko można załatwić... Jeśli są pieniądze - stwierdził emisariusz. - Ta ziemia zawsze była biedna. Są bogactwa naturalne, ale nie były właściwie eksploatowane, a teraz straciliśmy wsparcie Moskwy. I to właśnie wtedy, kiedy uzyskaliśmy wolność, która pozwala nam kierować naszym przeznaczeniem. I właśnie teraz ten nasz głupiec premier zapija się w swoim pałacu i zabawia z kobietami. Gdyby był człowiekiem sprawiedliwym i wiernym swojej wierze, być może udałoby się nam zaprowadzić dostatek na tej ziemi - zauważył na końcu, bardziej ze smutkiem niż w złości. - To, co mówisz, oraz nieco zagranicznego kapitału - wtrącił skromnie jeden z bardziej ekonomicznie uświadomionych członków orszaku świętego męża. Islam nigdy nie miał żadnych zastrzeżeń co do działalności handlowej. Chociaż Zachód uznaje go za religię walczącą mieczem, to w średniowieczu islam parł na wschód na kupieckich statkach i szerzył wiarę słowem, podobnie jak czynili to niegdyś chrześcijanie. - W Teheranie uważa się, że nadszedł czas, by wierni poczęli działać zgodnie z nakazami Proroka. Popełniliśmy błąd wspólny wszystkim niewiernym, karmiąc narodową chciwość, miast karmić ludzi i dbać o zaspokojenie ich potrzeb. Mój nauczyciel, Mahmud Hadżi Darjaei, głosi potrzebę powrotu do fundamentalnych zasad naszej wiary - wyjaśniał emisariusz, sącząc małymi łyczkami herbatę. Mówił także spokojnym tonem nauczyciela. Oratorstwo zachowywał na publiczne forum. W zamkniętym pokoju, siedząc z mężami nie mniej uczonymi od siebie, stosował metodę spokojnego rozsądku. - Mamy bogactwa naturalne. Tylko Allach mógł nas nimi obdarzyć według Jemu znanego planu. A teraz obdarzył nas odpowiednią chwilą. Wy w tym pokoju zachowaliście wiarę i, mimo prześladowań, trwaliście przy Słowie Bożym, podczas gdy inni bogacili się. Jest teraz naszym obowiązkiem wynagrodzić was za to, powitać was w naszym gronie, dzielić z wami nasze bogactwo. - Miłe są to słowa - usłyszał ostrożną odpowiedź. Ten, który te słowa wypowiedział, był sługą bożym, co wcale nie oznaczało naiwności. Z wielką wprawą ukrywał zawsze swoje myśli, a nauczyło go tego życie w systemie komunistycznym. Niemniej jasne było, jakim torem biegną. - W naszych zamiarach leży zgromadzić wszystkich wyznawców Allacha pod jednym dachem - ciągnął emisariusz. - Tak jak tego pragnął wielki Prorok Mahomet, niech mu towarzyszą nasze błogosławieństwa i święty pokój. Dzieli nas miejsce zamieszkania, różni język, a często i kolor skóry, ale w naszej wierze jesteśmy jednacy. Jesteśmy wybrańcami Allacha. - I jaki z tego płynie wniosek? - Wniosek oczywisty: chcemy, aby wasza republika połączyła się z naszą. Będziemy działać w jedności. Wasi ludzie otrzymają od nas szkoły i opiekę lekarską. Pomożemy wam rządzić waszą ziemią. I będziemy braćmi, tak jak chce tego Allach. Postronny obserwator z Zachodu mógłby uczynić uwagę, że wszyscy zebrani w pomieszczeniu wydają się być ludźmi prostymi. Takie wrażenie można było odnieść, widząc ich bardzo skromny ubiór, słysząc ich sposób wyrażania się lub po prostu dlatego, że siedzieli na ziemi. W rzeczywistości byli to ludzie roztropni i to, co zaproponował gość z Iranu, zaskoczyło ich niepomiernie, niemniej niż zaskoczyłoby poselstwo z innej planety. Istniały olbrzymie różnice między mieszkańcami Iranu a ich republiki. Tak naprawdę to nic ich nie łączyło z wyjątkiem jednego. Mogłoby to być przypadkowe, tyle że prawdziwi wyznawcy Proroka nie wierzyli w przypadki. Kiedy Rosja, najpierw za carów, a następnie w okresie panowania marksizmu-leninizmu, podbiła ich kraje, odarła je, z czego mogła. Z ich własnej kultury. Ze spadku historii, ze wszystkiego z wyjątkiem języka i wiary, które pozostawiono im na otarcie łez. Przez kilka pokoleń ten wyłom w podporządkowaniu sobie podbitych ziem określano eufemizmem "zagadnienia narodowościowe". Próbowano nawet wprowadzać laickie szkolnictwo. W ostatecznym rozrachunku jedyną siłą jednoczącą pozostała religia, której, mimo wszelkich starań, nie udało się całkowicie zdławić. I teraz myśleli, że to dobrze, iż przynajmniej tyle ocalili. Wiary nie można całkowicie wytrzebić, a wszelkie tego próby czynią ludzi prawdziwie religijnych jeszcze silniej wierzącymi i gotowymi do poświęceń. A może takie było właśnie zamierzenie samego Allacha, który chciał wszystkim udowodnić, że jedynym ratunkiem może być tylko Prawdziwa Wiara? I teraz wieść o tym dotarła do przywódców duchownych, którzy przez cały czas trzymali wysoko zapalony kaganek prawdziwej wiedzy. Emisariusz doskonale wiedział, że wszyscy obecni w tym pokoju o tym właśnie myślą. Zastanawiają się, czy to przypadkiem nie sam Allach każe odrzucić wszystko, co ich dzieliło, by połączyć siły, tak jak On sobie tego życzył. Miłość bliźniego jest jedną ze świętych prawd islamu, ale, niestety, długo była prawdą zapomnianą przez tych, którzy mienili się nosicielami słowa bożego. Związek Radziecki zdechł, jego spadkobierca jest kaleki i mieszkające na rubieżach niekochane dzieci Moskwy zostały pozostawione samym sobie, rządzone przez namiastkę tego, co dawno minęło. I wszyscy zadawali sobie pytanie: czymże jest przedstawiona przez obcego propozycja, jeśli nie objawieniem? Sygnałem od samego Allacha. Muszą zrobić tylko jedno: pozbyć się niewiernego, który mienił się ich premierem. Niech Allach go osądzi ich rękami. * * * - ...i chociaż nie podobało mi się, jak w październiku potraktowaliście chłopaków z Bostonu - powiedział z uśmiechem Ryan do członków mistrzowskiej drużyny futbolowej NCAA z Uniwersytetu Oklahoma w Norman - muszę przyznać, że wasze dążenie do perfekcji jest częścią amerykańskiego ducha. - Czym wcale nie radował się Uniwersytet Florydy, który podczas ostatnich mistrzostw Orange Bowl zakończył grę z wynikiem 10:35. Widownia i tym razem klaskała. Jack był tak uszczęśliwiony, że niemal zapomniał, iż to nie on napisał przemówienie. Pomachał prawą ręką, tym razem bez oporów, co wyraźnie pokazały kamery telewizji C-SPAN. - Szybko się uczy - zauważył Ed Kealty. W takich sprawach był obiektywny. Jego publiczny wizerunek to sprawa osobna. Politycy są realistami, w każdym razie w sensie taktycznym. - Ma świetnego korepetytora - przypomniał Kealty'emu jego szef sztabu. - Nie ma lepszego niż Arnie, a nasza wstępna zagrywka zaniepokoiła ich, Ed. I van Damm szybciutko wyjaśnił Ryanowi co jest grane. I chyba w ostrych słowach. Nie musiał dodawać, że "gra" wiele nie przyniosła. Gazety opublikowały pierwsze wstępniaki, ale potem trochę pomyślały i zrobiły w tył zwrot. Nie na swoich szpaltach, prasa bowiem rzadko przyznaje się do błędu, ale poprzez tonację informacji wychodzących z Pokoju Prasowego Białego Domu. Nie znaczy to, że zaczęto chwalić Ryana, ale przestano używać politycznie morderczych określeń w rodzaju: "niepewny siebie", "zagubiony", "niezorganizowany" i tym podobnych. Żaden Biały Dom, w którym urzęduje Arnie van Damm, nie może być zdezorganizowany i waszyngtoński establishment doskonale o tym wiedział. Nominacje gabinetowe Ryana trochę pogmatwały sytuację, ale okazało się, że nowi sekretarze podejmują właściwe kroki. Adler był jeszcze jednym z kręgu wtajemniczonych, który sam utorował sobie ścieżkę na wysokie stanowisko. Jeszcze jako młody urzędnik karmił dobrymi kąskami zbyt wielu komentatorów areny międzynarodowej - a czynił to przez lata - by teraz mieli obrócić się przeciwko niemu. I zawsze wykorzystywał każdą szansę, by wychwalać profesjonalizm Ryana na polu stosunków międzynarodowych. George Winston był wzięty z zewnątrz. Plutokrata, jak mawiano. Na biurku miał notes z numerami telefonów wszystkich redaktorów naczelnych pism i działów finansowo-ekonomicznych od Berlina do Tokio i często prosił o ich opinie oraz rady mogące mu pomóc w porządkowaniu własnego gospodarstwa. Najbardziej zaskakujący był Tony Bretano, któremu powierzono pieczę nad Pentagonem. Przez ostatnie dziesięć lat był w ogóle poza kręgiem wtajemniczonych. Teraz obiecał dziennikarzom piszącym o problemach obrony, że albo wymiecie świątynię, albo umrze usiłując to zrobić. I powiedział im, że mieli rację, iż Pentagon marnotrawi pieniądze, tak jak zawsze twierdzili, ale on przy poparciu prezydenta zrobi, co leży w ludzkiej mocy, by oczyścić z korupcji cały system zakupów wojskowych. Raz na zawsze. Dla niektórych nowi sekretarze stanowili mało sympatyczną gromadkę. Mimo iż nie należeli do waszyngtońskiej kliki politycznej, potrafili oczarować prasę i czynili to w elegancki sposób, dyskretnie, w przedsionkach władzy. A co najgorsze, redakcyjny szpicel Kealty'ego zawiadomił, że "Washington Post" przygotowuje wieloodcinkowy artykuł o działalności Ryana w CIA, i że będzie to tekst niemal kanonizujący osobę byłego zastępcy dyrektora tej instytucji, pióra samego Boba Holtzmana. Holtzman był kwintesencją prasowego członka establishmentu i z niewiadomych powodów lubił Ryana osobiście, a gdzieś tam miał doskonałe źródło informacji na jego temat. Jeśli "Washington Post" zacznie to drukować i jeśli podchwyci to prasa we wszystkich stanach - obie rzeczy możliwe, gdyż podbudowałoby to jeszcze bardziej prestiż "Postu" i Holtzmana - to wówczas prasa zachowa ostrożny dystans od Kealty'ego i w komentarzach redakcyjnych pojawią się rady, by dla dobra kraju wycofał swoje roszczenia. Kealty straci oręż i jego polityczna kariera dobiegnie bardziej hańbiącego końca, niż to, co był zmuszony niedawno akceptować. Historycy, którzy byliby gotowi zamknąć oczy na jego osobiste przywary, z pewnością skoncentrowaliby się na nadmiernych ambicjach i miast widzieć w tym drobną wadę, zaczęliby szukać przejawów chorobliwych przerostów ambicji w całej jego karierze. Kealty znalazł się w sytuacji człowieka spoglądającego już nie w głąb wykopanego mu grobu, ale w otchłań, na której dnie czyha potępienie. - Zapomniałeś o Callie - mruknął Ed. - Nawet ostatnia niezdara uzbrojona w taki tekst może zabłysnąć - zgodził się szef sztabu. I w tym kryło się największe niebezpieczeństwo. Wystarczało, by Ryan sprawiał wrażenie, że jest kimś, obojętnie czy nim był, czy nie. A przecież nie był! - Nigdy nie twierdziłem, że Ryan jest głupi - przyznał Kealty. Musi zdobyć się na obiektywizm. To już nie jest gra. To jest walka na śmierć i życie. - Trzeba to zrobić szybko, Ed. - Wiem - odparł Kealty. Ale wiedział również, że do ustrzelenia przeciwnika potrzeba mu sprawniejszej broni. Ciekawa myśl, jak na człowieka, który przez całe swoje polityczne życie był zwolennikiem ograniczenia prawa do posiadania broni. Rozdział 25 Rozkwitanie Fermę kupił wraz ze stodołą, która służyła teraz jako garaż. Ernie Brown pracował w budownictwie i dobrze zarabiał, najpierw pod koniec lat siedemdziesiątych jako hydraulik (był członkiem związku i płacono mu według stawek związkowych), a potem na swoim - w latach osiemdziesiątych założył przedsiębiorstwo budowlane, aby uszczknąć coś z doskonałych interesów, jakie w tym czasie można było robić w Kalifornii. Chociaż dwa rozwody nadszarpnęły jego majątek, sprzedał korzystnie swoje przedsiębiorstwo, trafiając na odpowiednią chwilę, wziął pieniądze i kupił spory kawałek ziemi w okolicy, która nie była jeszcze na tyle modna, by cena nieruchomości wzrosła, podbijana przez typków z Hollywood. Udało mu się nabyć całe 25 hektarów absolutnej prywatności. Właściwie to prywatności miał więcej, gdyż o tej porze roku sąsiednie rancza były puste, pastwiska zamarznięte, a spędzone do zagród bydło zajadało paszę z silosów. Można było jeździć tam i z powrotem przez kilka dni i nie napotkać drugiego samochodu na drodze, tak w każdym razie mówiono w Krainie Wielkiego Nieba. Oczywiście, nie licząc autobusów szkolnych, zastrzegali miejscowi. W cenie rancza uwzględniona była nie tylko stodoła, ale i pięciotonowa ciężarówka z silnikiem diesla, a do niego zakopana przy stodole cysterna na sześć tysięcy litrów. Rodzina, która sprzedała ranczo z budynkiem mieszkalnym, ze stodołą, ciężarówką i cysterną obcemu przybyszowi z Kalifornii, nie miała pojęcia, że przepisuje tytuł własności na wytwórnię bomb. Pierwszym zadaniem Erniego i Pete'a było uruchomienie starej ciężarówki. Udało im się to w czterdzieści minut. Nie dlatego, że chodziło tylko o wymianę starego akumulatora na nowy, ale po prostu Pete Holbrook był utalentowanym mechanikiem. Silnik wozu zaryczał więc nowym życiem i wyraźnie okazywał ochotę pozostania wśród żywych. Samochód nie był zarejestrowany i nie miał tablic, co było bliskie regule w tej krainie olbrzymich posiadłości ziemskich i nikt im nie przeszkodził spokojnie dojechać do magazynu zaopatrzenia farm, sześćdziesiąt kilometrów na północ. Przybycie ciężarówki było dla magazynu zwiastunem wiosny. Trudno sobie coś lepszego wymarzyć. Zbliżała się pora zasiewów (w okolicy było sporo ferm zbożowych - pszenica), no i zajeżdża pierwszy poważny klient i od razu kupuje całą górę nawozu azotowego dopiero co przywiezionego z hurtowni w Helenie. Ernie i Pete kupili cztery tony - ilość nie wzbudzającą podejrzeń - które napędzany propanem wózek widłowy ułożył na pace ciężarówki. Klienci zapłacili gotówką, uścisnęli dłoń sprzedawcy i odjechali z uśmiechem. - Czeka nas kawał roboty - powiedział Holbrook w połowie drogi do rancza. - Święta racja. I sami będziemy musieli ją odwalić. A może chcesz ściągnąć kogoś do pomocy, kto może okazać się donosicielem? - zapytał Brown i odwrócił głowę. - Co racja to racja - odparł Pete, gdy w przeciwnym kierunku przemknął wóz policji stanowej. Policjant nawet nie zerknął w ich kierunku, ale obaj kompani w szoferce aż się spocili ze strachu. Brown wszystko przekalkulował już z dziesięć razy. - Będzie nam jeszcze potrzebny jeden taki ładunek. Że to, cholera, jest takie ciężkie. - Drugi zakup zamierzali zrobić następnego dnia w składzie nawozów sztucznych pięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od farmy. Tego wieczoru będą to paskudztwo rozładowywać i przenosić do stodoły. Dlaczego na tej cholernej farmie nie ma widłaka? - zastanawiał się Holbrook. Na szczęście dostawca przywiezie i wpompuje do cysterny paliwo, kiedy przyjdzie czas na jego uzupełnienie. To stanowiło pewne pocieszenie. * * * Na chińskim wybrzeżu było zimno, co ułatwiło pracę satelitom przesuwającym się nad dwiema bazami morskimi. Obecnie marynarka ChRL nazywała się Służbą Morską Armii Ludowowyzwoleńczej, co było tak jawnym pogwałceniem wszelkich tradycji morskich, że marynarki państw zachodnich ignorowały oficjalną nazwę, używając tradycyjnej. Obrazy zarejestrowane przez satelity trafiły do Narodowego Centrum Sił Zbrojnych w Pentagonie, gdzie oficer dyżurny zapytał swego oficera wywiadu: - Chińczycy mają jakieś ćwiczenia? - O niczym takim nie wiem. Z fotografii wykonanej w podczerwieni wynikało, że dwanaście ustawionych w jednym rzędzie okrętów rozgrzewało silniki, podczas gdy normalną procedurą było czerpanie energii elektrycznej z brzegu. Bliższe oględziny wykazały, że w basenie portowym kręci się sześć holowników. Ekspertem dyżurnym elektronicznego zwiadu był w danej chwili oficer Armii. Zawołał więc oficera Marynarki. - Przygotowują się do wyjścia w morze - padła oczywista odpowiedź. - A może to tylko techniczna kontrola sprawności czy coś takiego? - Nie potrzebowaliby do tego holowników. Kiedy będziemy mieli kolejne zdjęcia? - spytał komandor Marynarki, mając na myśli następny przelot satelity szpiegowskiego. - Za pięćdziesiąt minut. - Wtedy z pewnością zobaczycie na zdjęciach kilka okrętów wychodzących z obu baz w morze. Stawiam trzy do jednego, że wybierają się na manewry morskie. - Chwilę się zastanawiał. - A politycznie coś się tam smaży? - Nic - odparł oficer dyżurny. - No to manewry. Może ktoś postanowił sprawdzić ich gotowość. - Można by się więcej dowiedzieć z oficjalnego komunikatu Pekinu, ale miało to nastąpić dopiero za pół godziny - w przyszłości, za której rozszyfrowywanie płacono oficerom zwiadu elektronicznego, ale której w danym przypadku nie potrafili przewidzieć. * * * Dyrektor ośrodka był człowiekiem religijnym, jak tego należało oczekiwać od kogoś na tak eksponowanym stanowisku. Niegdyś zdolny lekarz, i wciąż zdolny wirusolog, żył jednakże w kraju, gdzie użyteczność ludzi mierzy się ich oddaniem szyickiej odmianie islamu. W wypadku dyrektora nikt nie miał wątpliwości, że tak jest. Modlił się o określonych porach i cała jego praca w laboratorium była od tych pór uzależniona. Tego samego wymagał od swoich podwładnych. Jego oddanie wierze było tak wielkie, że wykraczał poza ścisłe nauki islamu, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, a przecież przez cały czas powtarzał sobie, że nigdy nie sprzeniewierzył się Świętemu Słowu Proroka czy Woli Allacha. Jakżeby się odważył? Przecież on tylko pomaga niewiernym powrócić na łono islamu. Dyrektor był kierownikiem laboratorium, a materiał doświadczalny, czyli więźniowie, tak czy inaczej, byli osobnikami skazanymi na śmierć. Nawet pomniejsi kryminaliści między nimi, złodzieje, czterokrotnie pogwałcili koraniczne prawo. Tak, na pewno zasługują na śmierć, przekonywał siebie. Każdego dnia zawiadamiano ich, że nadchodzi godzina modlitwy. I chociaż klękali, skłaniali głowy i wypowiadali właściwe słowa, łatwo można było stwierdzić, patrząc na telewizyjny monitor, że tylko udają. Uczestniczą w rytuale, ale nie modlą się szczerze, tak jak nakazał Allach. To ich czyniło odszczepieńcami - a odszczepieństwo było przestępstwem zasługującym na karę śmierci. Winni są wszyscy, mimo że tylko jeden wysłuchał prawomocnego wyroku. Był wyznania Bahai. A wyznawcy Bahai stanowili mniejszość praktycznie już wytępioną. Stanowili sektę, która się ukształtowała już po powstaniu islamu. Chrześcijanie i Żydzi byli przynajmniej wymienieni w Świętej Księdze, choć ich religie są fałszywe. I wyznają tego samego Boga. Boga, którego prorokiem był Mahomet. Bahai pojawili się później, wynajdując coś nowego i fałszywego, co ich degradowało do statusu pogan. Odrzucając Prawdziwą Wiarę, zasłużyli na sprawiedliwy gniew. I właśnie dlatego wypadało, by ten właśnie Bahai pokazał, że eksperyment się powiódł. Warto odnotować, że więźniowie byli tak otępiali beznadziejnością swojej sytuacji, że początkowo wcale nie reagowali na symptomy choroby. Do ich pomieszczenia weszli sanitariusze - jak zwykle w ochronnych kombinezonach - by pobrać próbki krwi. Jedną z dodatkowych korzyści stanu, w jakim znajdowali się więźniowie, było to, że zbyt załamani i otępiali, nie sprawiali kłopotów. Wszyscy przebywali w więzieniu przynajmniej kilkanaście miesięcy, karmieni byli podle, co też miało wpływ na stan fizyczny, zmniejszając zasoby energii życiowej, poddani dyscyplinie tak surowej, że nie odważali się jej przeciwstawić. Nawet skazani i świadomi tego, co ich czeka, nie lubią przyśpieszać procesu umierania. Wszyscy ulegle poddawali się pobieraniu próbek krwi przez zadziwiająco ostrożnych sanitariuszy, którzy każdą fiolkę oznaczali numerem łóżka "pacjenta". W laboratorium pod mikroskop pierwsza poszła krew pacjenta nr 3. Test na obecność przeciwciał nie był do końca pewny, a sprawa była zbyt poważna, by pozwalać sobie na ryzyko błędu. Przygotowano więc próbki, które umieszczono pod mikroskopami elektronowymi, ustawionymi z początku na powiększenie dwudziestotysięcznokrotne. Bardzo precyzyjny mechanizm zapewniał ostrość obrazu, gdy wędrowano w lewo, w prawo, w górę, w dół po każdym skrawku badanego preparatu. I nagle... - Jest! - wykrzyknął dyrektor i zwiększył powiększenie do stutysięcznokrotnego. Na czarno-białym monitorze zobaczyli to, czego szukali. W jego kraju istniały wielowiekowe tradycje pasterskie i dlatego dyrektorowi natychmiast przyszedł na myśl pastorał: łańcuch rybonukleinowy, cieniutki, zawinięty na jednym końcu, na drugim proteinowe pętle. Oto klucz do działania wirusa. Świat medyczny jeszcze dobrze nie rozumiał całego procesu przemian RNA, i bardzo dobrze. Taki stan rzeczy odpowiadał dyrektorowi specjalizującemu się w broni biologicznej. - Patrz, Moudi! - wykrzyknął. - Już wiem - odparł idący w jego kierunku młodszy lekarz. Ebola Mayinga znajdowała się we krwi odszczepieńca oznaczonego numerem 3. - Moudi przed chwilą przeprowadził test na obecność przeciwciał i wiedział, jak próbka krwi zmienia kolor. - Mamy potwierdzenie, że wirus może się przenosić drogą kropelkową. - Jestem tego samego zdania - odparł Moudi. Nie drgnęła mu nawet powieka. - Za dzień, może dwa, powinna nastąpić druga faza - powiedział dyrektor. - Wtedy będziemy wiedzieli już na pewno. - Na razie musiał napisać raport. * * * Komunikat zaskoczył ambasadę amerykańską w Pekinie. W rutynowych lakonicznych zdaniach obwieszczał, że chińska marynarka przeprowadzi wielkie manewry w Cieśninie Tajwańskiej. Przewidziano ostre strzelanie rakietami woda-powietrze i woda-woda w terminach, które zostaną podane później. Rząd Chińskiej Republiki Ludowej zawiadamia lotnictwa wszystkich krajów oraz ogłasza zamknięcie akwenu cieśniny, aby linie lotnicze i żeglugowe mogły skorygować rejsy. Na tym kończył się komunikat i to właśnie zaniepokoiło zastępcę ambasadora, który natychmiast odbył naradę z attaché wojskowym i szefem placówki CIA. Żaden z nich nie potrafił niczym uzupełnić informacji zawartych w komunikacie oprócz zwrócenia uwagi, że komunikat ani słowem nie wymienia Tajwanu. Ambasada wysłała informacje do Pentagonu, do Departamentu Stanu i do CIA w Langley. * * * Darjaei długo szukał w pamięci twarzy, która pasowałaby do nazwiska, a twarz, którą sobie przypominał, była chyba nie tą, gdyż należała do młodego człowieka, jeszcze chłopca, w Kum. Wiadomość zaś przyszła od dorosłego mężczyzny z przeciwległego końca globu. Raman... no tak, Aref Raman, bystry inteligentny chłopak! Jego ojciec był handlarzem samochodów. Sprzedawał Mercedesy. Sprzedawał je w Teheranie możnym. On sam był człowiekiem chwiejnej wiary, ale jego syn nie. Syn nawet nie zamrugał, gdy dowiedział się o śmierci rodziców zabitych przypadkowo właściwie przez żołnierzy szacha, gdy znaleźli się na niewłaściwej ulicy w niewłaściwym czasie, w tłumie demonstrantów, z którymi nic ich nie łączyło. Doszło do ulicznych zamieszek i rodzice zginęli. Razem modlili się za dusze zabitych - Aref Raman i jego nauczyciel Darjaei. Śmierć z ręki tych, którym się ufa! To była wielka nauka na przyszłość, chociaż w jego wypadku zbędna. Raman w tym czasie był chłopcem głębokiej wiary, a ponadto bardzo wstrząsnęła nim sprawa jego starszej siostry, która nawiązała bliższe stosunki z amerykańskim oficerem, hańbiąc tym siebie i ród Ramanów. Aref otrzymał nowych "rodziców", starsze małżeństwo, z którym wyjechał z Iranu. Rodzinny majątek Ramanów został przekazany do Europy, a stamtąd do Ameryki, gdzie "Ramanowie" żyli spokojnie, nie wdając się w żadną działalność polityczną. Darjaei sądził, że już dawno zmarli. Aref był desygnowany do wypełnienia wielkiej misji. Już przedtem świetnie opanował język angielski, a potem pobierał długo nauki. Wreszcie wstąpił do służby państwowej i wykonywał swe obowiązki z tą samą perfekcją, którą wykazał kiedyś, podczas pierwszej fazy rewolucji, kiedy to własnoręcznie zastrzelił dwóch oficerów sił zbrojnych szacha, kiedy spokojnie pili whisky w hotelowym barze. Od tamtych dni robił tylko to, co mu kazano. Czyli nic. Miał się po prostu wtopić w amerykańskie społeczeństwo. Zniknąć. Miał pamiętać o swojej misji, ale nie wolno mu było nic przedsiębrać. Ajatollah był dumny, że wybrany przez niego chłopak sprawdził się. Z krótkiej wiadomości dowiedział się, że misja jest niemal wykonana. Angielskie słowo assassin, czyli zabójca, pochodzi od arabskiego haszszasz - haszysz, środek używany niegdyś przez Nizari, tych wyznawców islamu, którzy fundowali sobie narkotykowe wizje raju przed wyruszeniem na morderczą misję. Według Darjaei Nizari byli heretykami, a zażywanie narkotyków godne potępienia. Nizari nie byli intelektualnymi mocarzami, ale za to skutecznie służyli przez parę stuleci swoim panom, mistrzom terroru, takim jak Hasan czy Raszid ad-Din. Wykonując zlecone im morderstwa, umożliwiali utrzymanie równowagi sił w regionie obejmującym obszar dzisiejszej Syrii i Persji. Darjaei uważał, że w tej koncepcji tkwi ślad geniuszu. Fascynowała go ona od młodości. Wprowadzać wiernego agenta do obozu wroga! Było to zadanie wymagające wielu lat, a więc musiało opierać się na głębokiej wierze wykonawcy. Nizari w efekcie zawiedli, ponieważ byli heretykami, odciętymi od prawdziwej wiary. Zwabiali do swej sekty pojedyncze jednostki, ale nie przyciągali mas. I dlatego mogli służyć tylko jakiemuś określonemu człowiekowi, ale nie Allachowi. I musieli dodawać sobie animuszu haszyszem, tak jak niewierni czynią to pijąc alkohol. Błyskotliwy zamysł zawiódł. Niemniej był to zamysł błyskotliwy. Darjaei miał teraz pod ręką swojego człowieka, który był gotów wykonać zadanie, prosił o instrukcje, czekając na przeciwległym końcu zakamuflowanego kanału łączności, obsługiwanego przez ludzi, którzy osiedlili się w Ameryce przed co najmniej piętnastu laty. Wykonanie misji przez Ramana zależało tylko od wyboru właściwej chwili. Nawet po piętnastu latach Raman nie uległ, nadal posługiwał się głową, nie wspomagany żadnymi narkotykami, a w dodatku wyszkolony przez samego Wielkiego Szatana, jakim jest Ameryka. Idea i myśl tak piękna, że nie potrzeba okraszać jej nawet uśmiechem. Na prywatnej linii zadzwonił telefon. - Słucham? - Mam dobre wieści - zawiadomił dyrektor laboratorium. * * * - Miałeś chyba rację, Arnie - powiedział Jack, przechadzając się podcieniami Zachodniego Skrzydła Białego Domu. - Wyrwanie się stąd bardzo dobrze mi zrobiło. Szef personelu zauważył, oczywiście, prężniejszy krok prezydenta, ale nie uczynił na ten temat żadnej uwagi. Prezydent zdążył wrócić do Białego Domu na kolację, którą zjadł w gronie rodzinnym. Co za różnica w porównaniu z oficjalnymi lunchami czy wieczornymi przyjęciami, kiedy to trzeba wysłuchać nudnych przemówień. Co najmniej cztery wieczorne godziny stracone, a w nocy następny lot. Rano szybki prysznic i z powrotem to samo: nieustająca kampania, jaką prezydent musi prowadzić przez całą swą kadencję. Tak jakby już same godziny spędzone w gabinecie pracy nie były przeciążone ogromem obowiązków, zawsze podporządkowanych potrzebom utrzymania na piedestale prezydenckiego wizerunku. No cóż, to było w demokracji konieczne, bo obywatele oczekiwali od prezydenta czegoś więcej, niż siedzenia za biurkiem i wykonywania swej misji. Prezydentura była czymś, czym można się zachłysnąć, wcale tego nie lubiąc - co wydawało się wewnętrzną sprzecznością, póki się tego nie popróbowało. - Poszło ci bardzo dobrze - powiedział van Damm. - Telewizyjne obrazki pierwsza klasa, a rozmowa z twoją żoną nadana przez NBC też była bez zarzutu. - Cathy bardzo skrytykowała antenowy materiał. Uważa, że wycięli najlepsze fragmenty. - Mogło być gorzej. - Przynajmniej nie spytali jej o aborcję, pomyślał Arnie. Aby tego uniknąć, wykorzystał długi, które miała w stosunku do niego NBC, a Tom Donner był podczas lotu poprzedniego dnia traktowany jak senator, otrzymując rzadki prezent w postaci prawa do filmowania podczas lotu. Za tydzień zaś Donner, jako pierwszy komentator telewizyjny, miał uzyskać wywiad z Ryanem w Gabinecie Owalnym. I tym razem będzie mógł zadać dowolne pytania. Oznaczało to wielogodzinne korepetycje van Damma z jego podopiecznym, by Jack nie nadepnął na żadną minę. Chwilowo jednak van Damm pozwalał Ryanowi pławić się w blasku minionego dnia. W sumie wyprawa na Środkowy Zachód się udała. Jej głównym celem było nie tylko oderwanie Ryana od biurka, aby poczuł, czym jest naprawdę prezydentura, ale i pokazanie go jako człowieka z krwi i kości, by jeszcze bardziej zmarginalizować Kealty'ego. * * * - Dzień dobry, Ben - powiedział wesoło prezydent, idąc za biurko i siadając w wygodnym obrotowym fotelu. - No więc powiedz mi, jak dziś wygląda świat. - Możemy mieć poważny problem. Chińska marynarka wychodzi w morze - poinformował Goodley, pełniący obowiązki prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa. Prezydencka ochrona właśnie obdarzyła go kryptonimem Szuler. - No i? - Ryan doszedł do wniosku, że radosny poranek jest już historią. - Wygląda to na wielkie manewry. W komunikacie jest mowa o ostrym strzelaniu. Nie ma jeszcze żadnej oficjalnej reakcji Tajpei. - Mają tam jakieś wybory czy coś takiego? - spytał Ryan. - Dopiero za rok. Tajpei niczym nie chce urazić Chin kontynentalnych. Ich stosunki handlowe są stabilne. Innymi słowy, nie mamy wytłumaczenia powodu rozpoczęcia tych manewrów. - Co mamy w tym rejonie? - Jeden okręt podwodny w Cieśninie Tajwańskiej. Przysłuchuje się Chińczykom. - A lotniskowce? - Najbliższy na Oceanie Indyjskim. "Stennis" powrócił do Pearl Harbor w celu naprawy silników. "Enterprise" też. I oba przez pewien czas tam pobędą. Spiżarnia jest pusta. - Szuler przypomniał prezydentowi to, co on sam przed kilkoma miesiącami powiedział swemu poprzednikowi. - A ich wojska lądowe? - spytał Ryan. - Właściwie nic nowego. Owszem, aktywność nieco wyższa od normalnej, jak powiedzieli Rosjanie, ale to już tak trwa od dłuższego czasu. Ryan oparł głowę o skórę fotela i wpatrzył się w stojącą na biurku filiżankę kawy bezkofeinowej. Podczas wyjazdu stwierdził, że bardzo mu ona odpowiada - żołądek lepiej na nią reaguje. Podzielił się tą obserwacją z Cathy, która obdarzyła go uśmiechem i dodała: "Od lat ci to mówiłam". - No dobrze, Ben, daj mi jakiś scenariusz wydarzeń! - Rozmawiałem ze specami od Chin w Departamencie Stanu i w CIA - zaczął Goodley. - Może ich wojskowe kierownictwo podejmuje jakiś ruch w ramach polityki wewnętrznej? Może demonstrując gotowość bojową, chcą przesłać sygnał do politbiura w Pekinie, że nadal istnieją i nadal się liczą? Wszystko inne byłoby w istocie czczą spekulacją, a ja nie powinienem tego robić, prawda, szefie? - "Nie wiem" oznacza, że się nie wie, prawda? - Był to aforyzm, który Ryan lubił i często powtarzał. - Właśnie to mi pan wbijał w głowę na drugim brzegu Potomaku, panie prezydencie - odparł Goodley, ale bez oczekiwanego przez Ryana uśmiechu. - Nauczył mnie pan także, abym bardzo nie lubił tego, czego nie potrafię zrozumieć i wyjaśnić. - Goodley chwilę milczał, a potem dodał: - Oni wiedzą, że my wiemy. Wiedzą, że nas to musi zainteresować. Wiedzą, że w Białym Domu jest nowy człowiek. Wiedzą też, że, zwłaszcza na początku, nie chce mieć na głowie dodatkowych kłopotów. Więc dlaczego to robią? - Otóż to - powiedział prezydent cicho. - Andrea? - zwrócił się do stojącej pod ścianą agentki, która udawała, że nic jej to nie obchodzi. - Słucham, sir? - Gdzie tu w okolicy siedzi najbliższy palacz? - spytał Ryan bez odrobiny wstydu. - Panie prezydencie, nie mam po... - Nie kłam, wiesz doskonale. Muszę zapalić. Andrea skinęła głową i wyszła do sekretariatu. Znała objawy równie dobrze jak prezydent. Ze zwykłej kawy na kawę bez kofeiny, a teraz papieros. To nawet dziwne, że dopiero teraz. Po minucie prezydent stwierdził, że i tym razem palaczem jest kobieta. Znowu cieniutki papieros. Wraz z papierosem i niezadowoloną miną, Andrea przyniosła zapałki i popielniczkę. Ryan zastanawiał się, czy Tajna Służba miała podobne problemy z Rooseveltem i Eisenhowerem. Zaciągnął się, głęboko zatopiony w myślach. Chiny były cichym wspólnikiem w konflikcie - nawet w myślach Ryan nie potrafił zmusić się do użycia słowa "wojna" - z Japonią. Tak w każdym razie przypuszczano. Poszczególne elementy pasowały do siebie, ale nie było dowodów pozwalających na wydanie Specjalnej Oceny Wywiadu. Ryan podniósł słuchawkę telefonu. - Chcę mówić z dyrektorem Murrayem. Jednym z miłych atrybutów prezydentury był telefon. "Będzie mówił prezydent" - to proste zdanie wypowiedziane przez sekretarkę nonszalanckim głosem, jakby zamawiała pizzę, jeszcze nigdy nie zawiodło, wywołując natychmiastową, czasami bliską paniki reakcję po drugiej stronie drutu. Prezydent rzadko czekał dłużej niż dziesięć sekund. Tym razem trwało to sześć. - Dzień dobry, panie prezydencie! - Dzień dobry, Dan. Jak się nazywa ten inspektor japońskiej policji, który nas...? - Dżisaburo Tanaka - odparł natychmiast Murray. - Jest coś wart? - Można na nim polegać. Nie gorszy od każdego z nich. Czego pan od niego potrzebuje, panie prezydencie? - Zakładam, że wyciskają, co się da z Yamaty? - Może pan śmiało założyć, sir, że się nie patyczkują. - Pełniący obowiązki dyrektora FBI powiedział to bardzo poważnym tonem. - Chcę wiedzieć o jego kontaktach z Chińczykami. - Chyba da się zrobić. Spróbuję natychmiast go złapać. Czy mam do pana zadzwonić, panie prezydencie? - Nie. Poinformuj Bena Goodleya. - Rozumiem, sir. Już dzwonię. W Tokio zbliża się północ. - Dziękuję, Dan. Cześć. - Ryan odłożył słuchawkę. - Spróbujmy to rozplątać... - Postaram się, szefie - odparł Goodley. - Stanę na głowie. - Coś jeszcze gdzieś się dzieje? Irak? - To samo, co wczoraj. Kolejne egzekucje. Rosjanie przekazali nam to, co mają o "Zjednoczonej Republice Islamskiej". Wszyscy sądzimy, że to całkiem możliwe, ale jawnie nie zrobili jeszcze żadnego ruchu. Miałem się tym właśnie dziś zająć, ale... - No to leć i się zajmij. * * * - No dobrze, jakie reguły gry? - zapytał Tony Bretano. Robby Jackson nie przepadał za robieniem czegokolwiek na prędce, ale taka to już była praca nowo mianowanego J-3 - szefa wydziału operacyjnego Kolegium Szefów Sztabów. W ciągu ostatnich paru dni zdążył polubić Tony'ego Bretano, desygnowanego na stanowisko sekretarza obrony. Bretano był twardy i ostry, ale warczał raczej na pokaz. Umysł miał giętki, świetnie funkcjonujący i podejmował szybko decyzje. No i jako inżynier mógł wiedzieć to, czego Jackson nie wiedział. Poza tym nie bał się pytać. - W tamtym rejonie mamy "Pasadenę", uderzeniowy okręt podwodny na patrolu, panie sekretarzu. Oderwaliśmy ją od podglądania i pętania się za chińskimi okrętami podwodnymi, i kazaliśmy płynąć na północny zachód. Następnie kierujemy na ten obszar jeszcze parę jednostek, przydzielamy akweny dozoru i każemy mieć otwarte oczy. Nawiązujemy łączność z Tajpei i prosimy, żeby nam przekazywali, co widzą i słyszą. Zwykle włączają się do gry. Włączą się i teraz. Normalnie podesłalibyśmy bliżej jakiś lotniskowiec, ale, niestety, tym razem nie mamy nic w pobliżu. A poza tym, przy braku jakichkolwiek gróźb pod adresem Tajwanu, byłaby to przesadna reakcja. Natomiast z bazy lotniczej Andersen na Guam wyślemy samolot dozoru elektronicznego. - Reasumując: zbieramy informacje i poza tym nic konkretnego? - spytał sekretarz obrony. - Zbieranie informacji to bardzo konkretna rzecz, sir, ale ma pan rację: nic więcej. Sekretarz obrony uśmiechnął się. - O tak, to bardzo konkretne. Coś o tym wiem. To ja zbudowałem satelity, których używacie. Co one nam powiedzą? - Najprawdopodobniej kilometry nasłuchów. Nałapią ich tyle, że wszyscy nasi sinolodzy w Port Meade będą mieli po uszy roboty. Z tych rozmów niewiele się dowiemy, jeśli idzie o ogólne intencje. Jednakże, z punktu widzenia operacyjnego, pożytek będzie duży: dowiemy się o ich możliwościach, o zdolności operacyjnej. O ile znam admirała Mancuso, dowódcę naszych sił podwodnych na Pacyfiku, każe paru swoim jednostkom pobawić się w kotka i myszkę z Chińczykami. Nic ostentacyjnego. To jest tylko jedna z naszych opcji, jeśli przebieg chińskich manewrów wyda się Mancuso podejrzany. - Niezbyt dobrze pana zrozumiałem. - Chodzi o to, że jeśli chce się śmiertelnie przerazić marynarza, to zawiadamia się go, że w okolicy są okręty podwodne. Zawiadamia się go, wystawiając nagle peryskop w środku jego formacji i natychmiast znikając. Jest to ostra, niemiła dla przeciwnika zagrywka. Nasi ludzie są w tym nieźli. Bert Mancuso wie, jak to robić. Bez niego nie dalibyśmy rady Japończykom. - Rzeczywiście jest aż tak dobry? - Dla nowego sekretarza obrony nazwisko Mancuso nic nie znaczyło. - Nie ma lepszych. To człowiek, którego należy słuchać i to uważnie, podobnie jak Dave'a Seatona, szefa Floty Pacyfiku. - Admirał DeMarco powiedział mi... - Czy mogę coś szczerze powiedzieć, sir? - spytał J-3. - Zawsze i tylko szczerze, Jackson! - Bruno DeMarco został zastępcą szefa operacji morskich tylko z jednego powodu... Bretano natychmiast zrozumiał, o co chodzi. - Aha, żeby wygłaszał przemówienia i nie robił nic, co mogłoby zaszkodzić Marynarce? - W odpowiedzi otrzymał skinienie głowy Robby'ego. - Rozumiem, admirale Jackson. - Nie znam się wiele na przemyśle, sir, ale na temat budynku, w którym się znajdujemy, mogę wiele powiedzieć. W Pentagonie znajdzie pan dwa rodzaje wojskowych: oficerów i urzędników. Admirał DeMarco spędził tu ponad połowę swojej kariery. Mancuso i Seaton są oficerami liniowymi i robią, co w ich mocy, by tu nie trafić. - Podobnie jak admirał Robby Jackson - zauważył z uśmiechem Bretano. - Odpowiada mi zapach słonego powietrza, sir. Nie mam zamiaru uwijać tu sobie gniazdka. Pan zdecyduje, czy ja panu odpowiadam, czy nie. A poza tym - westchnął - jestem tu, ponieważ dłużej nie mogę latać, a tylko dlatego włożyłem mundur. Wszystko mi jedno, czy odpowiadam panu, czy nie, mam obowiązek powiedzieć, że kiedy Seaton i Mancuso otwierają usta, to trzeba milczeć i słuchać. - Coś ty taki wnerwiony, Robby? - zapytał sekretarz obrony z wyraźnym niepokojem. Bretano znał się na ludziach i wiedział, że Jacksona też warto słuchać. - Wnerwiony? Może na los. Artretyzm. Powtarza się w rodzinie. Ale jakoś sobie daję radę. Mogło być gorzej. Nie przeszkadza mi to jeszcze w golfie, a poza tym admirałowie i tak niewiele latają. - Nie zależy ci na dalszym awansie? - Bretano miał zamiar przypiąć Jacksonowi jeszcze jedną gwiazdkę. - Jestem synem kaznodziei z Misissipi. Dostałem się do Annapolis. Przez dwadzieścia lat pilotowałem myśliwce i jeszcze żyję, żeby móc panu o tym powiedzieć. - Co nie udało się wielu z mojego rocznika, pomyślał ze smutkiem Robby. - Mogę w każdej chwili przejść w stan spoczynku i otrzymać jeszcze dobrą pracę. Bez względu na to, co ze mną tu się stanie, jestem wygrany. Ale Ameryka była dla mnie dobra i coś ode mnie się jej należy. Czyli muszę mówić prawdę, sir, i wypełniać, jak mogę najlepiej swoje zadania. I pies drapał konsekwencje. - Wygląda na to, że nie należysz do tej drugiej kategorii wojskowych. Nie jesteś, jak to nazwałeś, urzędnikiem w mundurze? - Bretano był ciekawy, jakie Jackson może mieć wykształcenie poza Akademią Marynarki. Mówił jak kompetentny inżynier. - Zdecydowanie nie. Wolałbym grać na fortepianie w burdelu. Byłoby to uczciwsze. - Wiesz co, Jackson? Będzie się nam dobrze razem pracowało. Naszkicuj plan. I miej oko na Chińczyków. - W zasadzie mam tylko doradzać i... - Więc uzgodnij to z Seatonem. Odnoszę wrażenie, że on też ciebie uważnie słucha. * * * Zespoły inspekcyjne ONZ były tak przyzwyczajone do ciągłych rozczarowań, że inspektorzy nie wiedzieli, jak sobie poradzić z niespodzianym podporządkowaniem się ich prośbom. Dyrekcje kontrolowanych przedsiębiorstw wręczały im tony dokumentów, fotografii oraz taśm wideo, i niemal gnały inspektorów przez wszystkie hale fabryczne, wyjaśniając szczegółowo funkcjonowanie urządzeń i wskazując te, które w specyficznych okolicznościach mogłyby być wykorzystywane do produkcji zakazanych produktów. Często też iraccy inżynierowie skwapliwie informowali, jak można permanentnie neutralizować różne groźne składniki. Nadal jednak pozostawał drobny problem, a mianowicie ten, że nie ma praktycznej różnicy między zakładami produkcji broni chemicznych, a tymi które produkują środki owadobójcze. Gazy paraliżująco-drgawkowe były przypadkowym odkryciem przy okazji badań nad skutecznym środkiem do eliminacji robactwa (większość środków owadobójczych to gazy paraliżująco-drgawkowe), a jeśli już o tym mowa, to były nimi również ich główne składniki chemiczne, zwane "prekursorami". Poza tym każdy zakład chemiczny wytwarza najrozmaitsze produkty uboczne szkodliwe dla zdrowia człowieka, w tym także śmiertelne trucizny. Ale obowiązywały pewne reguły, a jedna z tych reguł zakładała, że uczciwi ludzie nie produkują zakazanych broni. No i Irak z dnia na dzień stał się właśnie takim uczciwym członkiem międzynarodowej wspólnoty. Ten fakt został jasno stwierdzony podczas posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ. Ambasador Iraku przemawiał ze swego fotela przy okrągłym stole, demonstrując wykresy i zestawienia wykazujące, co już zostało poddane inspekcji i ubolewając, że przedtem nie mógł ujawnić prawdy. Obecni na sali dyplomaci świetnie go rozumieli. Oni sami tyle nakłamali, że już nie wiedzieli, co jest prawdą, a co nie. Dlatego też, wysłuchując kolejnej "prawdy", obwieszczanej przez irackiego ambasadora, nie dostrzegali kryjącego się za jego słowami wielkiego kłamstwa. - Wobec faktu pełnego podporządkowania się mojego kraju rezolucjom ONZ, usilnie prosimy, by, w obliczu palących potrzeb naszych obywateli, jak najszybciej zostało zniesione embargo na dostawy żywności - zakończył ambasador. Obecni za stołem dyplomaci z zadowoleniem stwierdzili, że nawet ton wystąpienia ambasadora był niezwykle układny. - Oddaję teraz głos ambasadorowi Islamskiej Republiki Iranu - obwieścił ambasador ChRL, pełniący rotacyjną funkcję przewodniczącego Rady. - Żaden kraj nie ma większych niż my powodów do niechęci wobec Iraku - oświadczył wezwany do zabrania głosu mówca. - Chemiczne zakłady, kontrolowane dziś przez międzynarodowe zespoły ekspertów, produkowały broń masowego rażenia i środki te były użyte przeciwko Iranowi. Jednakże naszym obowiązkiem jest uznać, że oto nastał nowy dzień dla naszego sąsiada. Obywatele Iraku długo cierpieli z powodu postępowania ich byłego władcy. Tego władcy już nie ma i nowy rząd wykazuje każdym swym postępkiem, że wraca na łono wspólnoty międzynarodowej. W obliczu tego faktu Islamska Republika Iranu poprze wniosek o natychmiastowe zniesienie embarga. Na własną rękę zorganizujemy doraźne dostawy żywności, by ulżyć doli obywateli Iraku. Iran proponuje, by zniesienie embarga było uzależnione od kontynuowania obecnej polityki przez rząd iracki. W tym też celu przedstawiamy projekt rezolucji numer 3.659... Scott Adler przyleciał do Nowego Jorku, aby zająć fotel przedstawiciela Stanów Zjednoczonych w Radzie Bezpieczeństwa. Stały przedstawiciel USA przy ONZ był doświadczonym dyplomatą, ale w pewnych sytuacjach bliskość Waszyngtonu okazywała się bardzo pożyteczna, a to właśnie, zdaniem Adlera, była jedna z takich sytuacji. Czy jego obecność coś zmieni, to już zupełnie inna sprawa. Sekretarz stanu nie miał w rękawie żadnych asów. W dyplomacji czasami najlepszym zagraniem jest zrobić dokładnie to, czego żąda przeciwnik. Na przykład w 1991 roku bardzo się obawiano, że Irak po prostu wycofa się z Kuwejtu, pozostawiając Amerykę i jej sojuszników w głupiej sytuacji. Nie mogliby ruszyć palcem, a Irak jeszcze na pewien czas zachowałby swą potęgę wojskową. Na szczęście takie wyjście okazało się zbyt chytre jak na irackie myślenie. Ale na pewno ktoś dobrze zapamiętał lekcję. Kiedy się żąda, żeby ktoś coś zrobił, bo inaczej nie dostanie czegoś, czego potrzebuje, i ten ktoś to robi, to wówczas trudno go pozbawiać tego, czego ten ktoś tak bardzo potrzebuje. Adler znał dobrze sytuację, ale co mogło mu to pomóc? Przypominało to trochę pokera. Człowiek pokazuje trzy asy, a przeciwnik wykłada kolor. Pełna informacja nie zawsze pomaga. Jedyne, co w tym wypadku może opóźnić procedurę, to żółwi krok, charakterystyczny dla wszelkich poczynań ONZ. Ale i krok potrafi ulec przyśpieszeniu, jeśli dyplomaci doświadczą napadu entuzjazmu. Adler mógł prosić o odłożenie głosowania nad wnioskiem, póki Irak nie udowodni pełnego wykonania zobowiązań wynikających z rezolucji ONZ, ale, niestety, Iran dał sobie radę z tym problemem, przedstawiając projekt rezolucji tylko warunkowo zawieszającej embargo. I jednocześnie zawiadomił, że tak czy inaczej, z rezolucją ONZ czy bez niej, zamierza do Iraku żywność dostarczać - co już zresztą zrobił, wysyłając konwój ciężarówek - przy założeniu, że rzecz nielegalna robiona jawnie, staje się uznanym faktem. Sekretarz stanu zerknął na swego ambasadora - od lat byli przyjaciółmi - i przechwycił ironiczne mrugnięcie. Ambasador brytyjski spoglądał na bloczek zabazgrany rysuneczkami. Rosjanin z zapałem przeglądał depesze. Nikt nie słuchał. Bo i po co. Za dwie godziny rezolucja Iranu przejdzie. No cóż, mogło być gorzej. Adler będzie miał przynajmniej okazję porozmawiać w cztery oczy z chińskim ambasadorem i zadać mu parę pytań na temat tych manewrów morskich. Znał odpowiedź, jaką otrzyma, ale nadal nie będzie wiedział, czy prawdziwą, czy też całkowicie kłamliwą. Oczywiście. Jestem sekretarzem stanu najpotężniejszego państwa świata, ale dziś pozostaję wyłącznie widzem, pomyślał. Rozdział 26 Chwasty Nie ma nic gorszego, niż widok chorego dziecka, pomyślał doktor MacGregor. Miała na imię Sahaila. Ładne imię dla ładnej dziewczynki. Ojciec przyniósł ją na rękach. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie mężczyzny szorstkiego w obejściu. MacGregor z doświadczenia wiedział, że takim ludziom można w zasadzie ufać. W tym wypadku choroba dziecka jeszcze bardziej uwypukliła te cechy. Za ojcem szła matka. Towarzyszył jej jeszcze jeden Arab. Za nimi zjawił się Sudańczyk, wyglądający na urzędnika. MacGregor zlustrował cały orszak, wszystko odnotował w pamięci i na tym poprzestał, gdyż dorośli nie byli chorzy. Chora była Sahaila. - Witam ponownie, młoda damo - zwrócił się do dziewczynki z uśmiechem, mającym podeprzeć samopoczucie dziecka. - Źle się czujesz, tak? No to zobaczymy i coś poradzimy. Chodź ze mną. Obecność przedstawiciela władzy wskazywała, że ci ludzie są dla kogoś ważni. Postanowił okazać im odpowiednie względy. Poprowadził wszystkich do gabinetu. Ojciec posadził córkę na leżance i cofnął się parę kroków, pozostawiając matkę, która trzymała małą za rękę. Ochroniarze - bo to jednak byli chyba ochroniarze, doszedł do wniosku MacGregor - wycofali się na zewnątrz. Lekarz dotknął czółka Sahaili. Rozpalone. Co najmniej trzydzieści dziewięć. Umył starannie ręce i założył rękawiczki, podobnie jak poprzednim razem. Była to przecież Afryka, a w Afryce trzeba stosować wszystkie środki ostrożności. Zmierzył jej temperaturę w uchu: trzydzieści dziewięć i cztery. Tętno szybkie, ale u dziecka nie wzbudza to specjalnego niepokoju. Krótkie badanie serca stetoskopem dało normalne odgłosy. Żadnych szmerów w płucach, chociaż mała oddychała szybko, podobnie jak szybko biło jej serce. Gorączka, rzecz częsta u małych dzieci, zwłaszcza u tych, które zmieniły niedawno warunki klimatyczne. - Jakie ma objawy? - spytał rodziców. - Nie może jeść... - tym razem ojciec zabrał głos. - A jeśli idzie o wypróżnianie... - Wymioty i biegunka? - spytał MacGregor, badając oczy dziecka. Żadnych objawów chorobowych. - Tak, doktorze. Jedno i drugie. - Przybyliście państwo niedawno? - Podniósł głowę, nie słysząc odpowiedzi. - Muszę to wiedzieć. - Tak. Niedawno. Z Iraku. - I wasza córka objawia lekką zadyszkę, jak przy astmie, i nic więcej, tak? Nie ma innych problemów zdrowotnych? - Tak. Zadyszka i temperatura. Przeszła wszystkie szczepienia. Nigdy jej się nic podobnego nie przytrafiło - wyjaśnił ojciec. Matka tylko potakiwała. Ojciec przejął wszystko w swoje ręce, prawdopodobnie dlatego, by okazać autorytet, skłonić lekarza do energiczniejszego działania. MacGregorowi to nie przeszkadzało. - Czy po przyjeździe jadła coś radykalnie odmiennego, niż w Iraku? Widzi pan, zmiana otoczenia ma olbrzymi wpływ na ludzi. Rozstraja ich także fizycznie. Zwłaszcza dzieci. To może być tutejsza woda, na przykład. - Dałam jej lekarstwo, ale pogorszyło się - wtrąciła matka. - To na pewno nie woda - powiedział ojciec autorytatywnie. - Nasz dom ma własną studnię. I woda jest bardzo dobra. Jakby na dany znak Sahaila jęknęła i, odwróciwszy główkę, zwymiotowała na stół. Struga polała się na ceramiczną posadzkę. Wymiociny miały niedobry kolor. Czerwone i czarne plamki. Czerwone dobrej krwi, świeżej, czarne zakrzepłej, starej. To nie zmiana strefy klimatycznej czy czasowej ani woda! Może wrzód? Zatrucie pokarmowe? MacGregor zamrugał i instynktownie sprawdził, czy ma na dłoniach rękawice. Matka rozglądała się za ligninowymi serwetkami... - Niech pani tego nie dotyka - powiedział dziwnie zmienionym głosem MacGregor. Zmierzył ciśnienie. Niskie - potwierdzałoby to wewnętrzne krwawienie. - Sahailo, chyba będziesz musiała spędzić noc z nami, żebyś jutro mogła bawić się z dziećmi - powiedział. * * * To już nie tak, jak za dawnych czasów. Ale co jest? Mimo to Mancuso nadal znajdował satysfakcję w tym, co robił. Miał za sobą zupełnie przyzwoitą wojnę - zawsze myślał o tamtych dniach jako o wojnie. Jego okręty podwodne dokonały dokładnie tego, do czego były przeznaczone. Utraciwszy "Ashville" i "Charlotte" - wtedy gdy jeszcze nie było wiadomo o rozpoczęciu wrogich działań - nie utracił już nic więcej. Jego okręty podwodne wykonały skrupulatnie wszystkie powierzone im zadania, zapędzając nieprzyjacielską flotyllę w zręcznie zastawioną pułapkę, wspierając błyskotliwą operację specjalną, dokonując uderzeń rakietowych spod wody i, jak zwykle, zbierając informacje. Dowódca sił podwodnych Floty Pacyfiku cieszył się z tego, że wydobył z zapomnienia stare nosiciele rakiet balistycznych. Wielkie i nieporęczne, gdy chodziło o szybkie podchody, spisały się świetnie w zleconych im misjach. Teraz, ściągnięte do portu, tkwiły u nabrzeża, a ich załogi na nieco rozkołysanych nogach szwędały się po mieście. Mancuso doszedł do wniosku, że czas na trochę skromności i przyznał w duchu, że Nelsonem z pewnością nie jest. Ot, wykonał dobrze pracę, za którą mu płacono. A teraz dostał nowe zadanie. - Więc o co im chodzi? Co oni tam kombinują? - spytał swego bezpośredniego przełożonego, admirała Dave'a Seatona. - Tego nie wie nikt. - Seaton przyleciał, żeby się przyjrzeć sytuacji z bliska. Jak każdy prawdziwy marynarz, starał się wyrywać z gabinetu jak można najczęściej, choćby tylko po to, by odwiedzić gabinet kogoś innego. - Może wielkie manewry. Ale możliwe, że chcą sprawdzić nowego prezydenta: postanowili podrażnić tygrysa patykiem i zobaczyć, co z tego wyjdzie. - Wojskowi nie lubili tego rodzaju sprawdzania, gdyż zawsze łączyło się to z ryzykiem. Zdarzały się ofiary. Ponieważ chodziło o sprawdzenie czujności i reakcji sił zbrojnych, ofiarami z reguły padali wojskowi. - Znam Ryana osobiście - powiedział z powagą Burt. - Tak? - Niezbyt dobrze, ale znam. Kiedy mieliśmy tę historię z "Czerwonym Październikiem"... Seaton skrzywił się, ale z uśmiechem. - Jeśli kiedykolwiek spróbujesz mi to opowiedzieć, to jeden z nas będzie musiał zabić drugiego. A ja jestem większy. - Historia "Czerwonego Października" była jednym z największych sekretów Marynarki i niewielu ją znało, najwyżej z plotek, których krążyło wiele i to często sprzecznych. - Tak, ale pan należy do kategorii tych, którzy powinni wiedzieć, admirale. Powinien pan wiedzieć, jakim facetem jest zwierzchnik sił zbrojnych. Pływałem z nim. - Co ty mówisz? - Ryan był ze mną na pokładzie. Zjawił się tam nawet jeszcze przede mną. - Mancuso był niemal szczęśliwy, że wreszcie może komuś bezkarnie opowiedzieć całą morską przygodę. Dave Seaton był dowódcą teatru działań wojennych i powinien wiedzieć, kim jest człowiek, który wydaje z Waszyngtonu rozkazy. - Słyszałem, że miał coś wspólnego z operacją, i że pojawił się w bazie, ale myślałem, że tylko w Norfolk, kiedy wciągali tego Ruska do doku. Ryan był szpiegiem, tak? - Nie tylko. Zabił faceta. Zastrzelił. W przedziale rakietowym. Zanim jeszcze zjawiłem się na pokładzie. Trzymał w rękach ster, kiedy taranowaliśmy Alfę. Był absolutnie przerażony, ale to zrobił. Nasz obecny prezydent tam był i to zrobił! I jeśli Chińczycy chcą go sprawdzać, to niech sobie sprawdzają. Ja stawiam na Ryana każde pieniądze. - Dobrze wiedzieć - mruknął Seaton. - Więc jaką mamy misję? - spytał dowódca flotylli. - J-3 chce, żebyśmy trochę się rozejrzeli. - Zna pan Jacksona lepiej ode mnie, admirale. Zalecenia? - Jeśli to tylko manewry, to obserwujemy zza węgła. Jeśli jest inaczej, pokażemy, że nas to obchodzi. Poza tym, nie mamy kogo innego, żeby zwiedził Cieśninę Tajwańską. Wystarczyło wyjrzeć przez okno, żeby to wiedzieć. "Enterprise" i John Stennis" stały w suchym doku. Dowódca Floty Pacyfiku nie miał do dyspozycji ani jednego lotniskowca i nie miał mieć jeszcze przez dwa miesiące. "Johnnie Reb", który na dwu śrubach popłynął na odbicie Marianów z japońskich rąk, spoczywał teraz koło swego starszego brata, z wielkimi otworami wykrajanymi palnikami acetylenowymi, czekając na nowe turbiny i przekładnie. W przypadku Marynarki Stanów Zjednoczonych przysłowiowe wymachiwanie szabelką należało do obowiązków lotniskowców. I może na tym polegała część chińskiego planu: sprawdzić reakcję Ameryki w sytuacji, gdy tradycyjna reakcja nie była możliwa. - Będzie mnie pan krył przed DeMarco? - spytał Mancuso. - Nie rozumiem. Przed czym, dlaczego? - DeMarco to stara szkoła. Uważa, że to bardzo źle, jeśli przeciwnik spostrzeże, że ktoś mu depcze po piętach. Moim zdaniem jest to czasami z korzyścią. Jeśli mam potrząsnąć klatką Chińczyka, to Chińczyk powinien słyszeć grzechot prętów, prawda? - Dobrze, każę odpowiednio zredagować rozkazy. A co i jak zrobisz, to twoja sprawa. Na początek chcę mieć na taśmie nagrania wszystkich ich rozmów. Jeśli któryś z żółtych kapitanów zacznie się chwalić nową dziewczyną, też to chcę mieć. - Rozkaz jasny jak słońce, Dave! Takie lubię. Dostaniesz nawet jej numer telefonu. * * * - I nic nie możemy zrobić, choćbyśmy na głowie stawali - zakończył podsumowanie Cliff Rutledge. - Tyle to już sam wiem, Cliff - odparł Scott Adler. - Żywiłem jednak błędne, jak widzę, wrażenie, że podwładni są od tego, by proponować błyskotliwe alternatywy, a nie odbierać wszelkie nadzieje. Albo, tak jak w tym wypadku, mówić mi to, z czego doskonale zdaję sobie sprawę. Do tej chwili mieli szczęście. Niewiele przedostało się do mediów. Waszyngton był w szoku, ogłuszony tym, co się stało, a młodszym funkcjonariuszom, którzy niespodziewanie zajęli wyższe stanowiska, brakowało jeszcze tej pewności siebie, by samodzielnie inicjować przecieki do środków masowego przekazu. Ludzie, którymi Ryan obsadził wyższe stanowiska, byli bardzo wobec niego lojalni - nieoczekiwana korzyść z sięgnięcia poza powiązane ze sobą kręgi zawodowych polityków. Taka sytuacja nie mogła jednak trwać wiecznie. - Brak reakcji jest zawsze jakimś wyjściem - zauważył lekko Rutledge, zastanawiając się, jaka byłaby reakcja. Sugerował tym, że podobna alternatywa różniłaby się od niemożności zrobienia czegokolwiek. Podobnie subtelne metafory nie były obce Waszyngtonowi. - Zajęcie takiego stanowiska tylko zachęca do dalszych kroków sprzecznych z naszymi interesami - zauważył ze złością inny z kolei doradca. - Czyżby? W przeciwieństwie do milczącego obwieszczenia naszej impotencji? - odparował kwaśno Rutledge. - Oświadczenie, że nam się coś nie podoba, i nie zrobienie niczego, by temu zapobiec, jest jeszcze gorsze niż niezajmowanie żadnego stanowiska. Adler pomyślał, że zawsze można liczyć na absolwenta Harwardu, jeśli chodzi o dzielenie włosa na czworo, ale nie na wiele więcej. Ten profesjonalista służby zagranicznej dotarł do gabinetu na szóstym piętrze wyłącznie dzięki temu, że bardzo ostrożnie stąpał, co oznaczało, że nigdy nie prowadził w tańcu partnerki, tylko ona jego. Z drugiej strony, jegomość ma doskonałe kontakty. A raczej miał. Cliff chorował na najgorszą chorobę dyplomatów. Według niego negocjować można wszystko ze wszystkimi. Adler tak nie uważał. Czasami trzeba stać twardo na swoim stanowisku i o pewne sprawy walczyć, bo jeśli nie, to przeciwnik zacznie spychać i sam wybierze teren ostatecznej rozgrywki. A wtedy traci się panowanie nad sytuacją. Zadaniem dyplomatów jest zapobiegać wojnie. To misja poważna, którą według Adlera skutecznie i z korzyścią dla własnego kraju można wypełnić wiedząc, gdzie znajduje się granica ustępstw w jakichkolwiek negocjacjach. Tak uważał Adler. Dla podsekretarza stanu Rutledge'a - dyplomacja to taniec bez wytchnienia. I ktoś inny jest wodzirejem. Adler nie zgromadził jeszcze dostatecznego kapitału politycznego, aby wyrzucić Rutledge'a lub mianować go ambasadorem gdzieś, gdzie nie narobi wielkiej szkody. Sam nadal czekał na potwierdzenie swojej nominacji przez Senat. - A może określimy to jako wydarzenie regionalne? - zasugerował jeszcze inny z uczestniczących w naradzie wyższych funkcjonariuszy służby zagranicznej. Adler wolno obrócił głowę w jego kierunku. Czyżby Rutledge przygotowywał sobie alibi? - To nie jest wydarzenie regionalne - stwierdził sekretarz stanu, w swojej własnej sali konferencyjnej zajmując twardą pozycję, z której zamierzał przejść do kontrataku, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Sprawa dotyczy żywotnych interesów Stanów Zjednoczonych. Mamy zobowiązania wobec Arabii Saudyjskiej. - Wielka wydma piasku - stwierdził pogardliwie Cliff. - Jeszcze nie mamy powodów, by się w to wtrącać. Iran i Irak łączą się w Zjednoczoną Republikę Islamską. No to co? Potrzeba im lat, by zorganizować nowe państwo. Przez ten czas siły, o których wiemy, że istnieją i dojrzewają w Iranie, osłabią reżim teokratyczny. Nowa polityczna rzeczywistość nie jest rezultatem jednokierunkowego procesu. Zgodzicie się z tym chyba, panowie? Ze strony świeckiego odłamu irackiego społeczeństwa możemy wiele się spodziewać. Jego wpływ na Iran będzie znaczny. Jeśli wpadniemy w panikę i zaczniemy się wtrącać, tylko ułatwimy życie Darjaeiemu i jego fanatykom. Jeśli jednak popuścimy, to zmniejszymy potrzebę mobilizacji ideologicznej i nasilenia retoryki antyzachodniej. Powiedzmy jasno: nie możemy przeciwstawić się ich chęci zjednoczenia. Skoro tego nie możemy, to co możemy? Odpowiedź sama się narzuca: korzystajmy z okazji rozpoczęcia dialogu z nowym państwem. Adler musiał przyznać, że w tej propozycji jest element logiki. Zauważył też potakiwania głowami wokół stołu. Jakże dobrze znał oba wymienione przez Rutledge'a hasła: okazja, dialog. Z odległego kąta stołu dobiegł głos: - Saudyjczykom zrobi się gorąco i głupio. - Wyrazicielem tej myśli był Bert Vasco, najmłodszy z obecnych. - Myślę, że nie ocenia pan prawidłowo sytuacji, panie Rutledge. Iran jest odpowiedzialny za zamordowanie... - Nie mamy na to dowodów. - Al Capone nie został nigdy skazany za masakrę w dniu świętego Walentego, ale widziałem film... - Vasco, powołany do zespołu ekspertów Białego Domu, nabył pewności siebie. - Ktoś dyryguje całym procesem, ktoś nakazuje rozstrzeliwania, ktoś decyduje o fizycznej eliminacji najpierw najwyższego dowództwa armii, a następnie rzezi całego kierownictwa partii Baas. A teraz to religijne odrodzenie! Obraz, jaki mi się rysuje przed oczami, to nowa tożsamość. Narodowo-religijna tożsamość, co w dużym stopniu stępi lub nawet unicestwi umiarkowane oddziaływanie elementów świeckich, o którym pan wspominał. Obecne wydarzenia przyhamują też co najmniej na rok wewnętrzną opozycję w Iranie. Poza tym nie mamy pojęcia, co tam jeszcze się kłuje. Darjaei to urodzony spiskowiec. To cierpliwy, w pełni oddany swojej idei, bezlitosny skurw... Przerwał mu jeden z sojuszników Rutledge'a: - I jest na ostatnich nogach... - A skąd znowu takie przypuszczenie? - zapytał Vasco. - Nieźle przygotował obecną operację. - Ale ma grubo po siedemdziesiątce. - Nie pije, nie pali. Na wszystkich nagraniach, jakie mamy z jego publicznych wystąpień, wygląda jak okaz zdrowia. Niedocenianie tego człowieka byłoby błędem, jakich wiele popełniliśmy w przeszłości. - Nie ma kontaktu ze społeczeństwem. - Może o tym nie wie. Miał w każdym razie dobry rok, a wszyscy zawsze oklaskują zwycięzcę - odparował Vasco. - Może się martwisz, Bert, że stracisz gabinet w Białym Domu, kiedy już powstanie Zjednoczona Republika Islamska? - zażartował ktoś z obecnych. Był to cios poniżej pasa i to w dodatku wymierzony przez dużo starszego funkcjonariusza Departamentu Stanu. Cisza, jaka po tym nastąpiła, była jednoznaczna: powstawał konsens, ale nie taki, jakiego sobie życzył sekretarz stanu. Najwyższy czas przejąć kontrolę. - Dobrze, punkt następny - powiedział Adler. - Jutro wrócą ci z FBI, żeby pomówić o skradzionym liście Kealty'ego. I zgadnijcie, z czym wrócą? - Byle nie to piekielne pudło - ktoś jęknął. Nikt nie zauważył nagłego obrotu głowy Rutledge'a. - Traktujcie to jako rutynową kontrolę naszych osobistych przywilejów posiadania sekretów istotnych dla bezpieczeństwa państwa - poinformował Adler swych podwładnych. Detektory kłamstwa były doskonale znane starszym rangą pracownikom. - Psiakrew, Scott! - przemówił Cliff w imieniu wszystkich. - Albo nam się ufa, albo nie i wtedy... Straciłem już zbyt wiele godzin na te zabawy. - Nigdy przecież nie znaleźli listu Nixona z jego rezygnacją - ktoś dodał. - Może schował go do kieszeni Henry K.? - wtrącił trzeci głos. - Jutro. Rozpoczynamy o dziesiątej. Wszyscy. Ja również - zakończył Adler, który też był zdania, że to strata czasu. * * * Miał jasną karnację, szare oczy i rudawe włosy. Sądził, że jest to spadek po jakiejś Angielce, wplątanej w losy minionych pokoleń. W każdym razie taki żart krążył w rodzinie. Jedną z korzyści było to, że mógł uchodzić za Europejczyka. A ponieważ był bardzo ostrożny, mógł to czynić nadal. Przed nielicznymi operacjami farbował włosy i zakładał ciemne okulary. Dawniej zapuszczał też brodę - czarną! - z czego pokpiwano w jego środowisku, nazywając go Gwiazdorem. Wielu z kpiarzy już nie żyło. On przetrwał. Izraelczycy być może mieli jego fotografię. Z Izraelczykami nigdy nic nie wiadomo, wiadomo natomiast, że rzadko dzielili się informacjami. Nawet ze swymi amerykańskimi opiekunami, co już było głupotą. A poza tym nie można martwić się wszystkim, jakimiś fotografiami w jakiejś szafie Mossadu. Z Frankfurtu przyleciał na podwaszyngtońskie lotnisko imienia Dullesa. Zabrał dwie torby podróżne - idealne rekwizyty poważnego biznesmena, jakim był w istocie. Nie miał nic do zadeklarowania celnikom oprócz litra szkockiej whisky kupionej w bezcłowym sklepie portu lotniczego we Frankfurcie. Cel podróży do Stanów? Trochę dla przyjemności, trochę dla biznesu. Bezpiecznie się teraz chodzi po Waszyngtonie? Okropne to, co się stało. Widział to chyba ze sto razy w telewizji. Straszne, prawda? Bezpiecznie? Naprawdę? A więc wszystko powraca do normy? Wspaniale! Wynajęty samochód czekał na parkingu. Zmęczony długim lotem, pojechał do pobliskiego hotelu. W hotelu kupił gazetę, zamówił kolację do pokoju i włączył telewizor. Następnie wyjął z podróżnej torby laptopa i podłączył do telefonu - wszystkie hotelowe telefony w Ameryce miały już odpowiednie gniazdka. Włączył się w Internet, by zawiadomić Badrajna, że przybył do kraju, w którym miał dokonać handlowego rekonesansu. Specjalny program przekształcił kodowane zdanie w absolutny bełkot elektroniczny. * * * - Witam panów! Jestem John Clark - zwrócił się John do piętnastu uczestników pierwszego kursu. Na ten poranek ubrał się staranniej niż zwykle: dobrze skrojony garnitur, wyprasowana koszula i krawat w prążki. Najpierw chciał zrobić wrażenie wyglądem. Potem dopiero w inny sposób. Wybranie pierwszej piętnastki okazało się łatwiejsze, niż zakładano. Mimo konkurencji Hollywood, a może dzięki jego produkcji, CIA stała się instytucją bardzo popularną wśród amerykańskich obywateli. Zawsze jest co najmniej dziesięciu kandydatów na każdy wolny etat. Wystarczyła więc komputerowa weryfikacja wszystkich podań, aby znaleźć owych piętnastu, którzy odpowiadaliby parametrom planu BŁĘKIT. Każdy z wybranych był policjantem z uniwersyteckim dyplomem, miał za sobą co najmniej czteroletni staż w policji i czysty jak łza życiorys, nadal drobiazgowo sprawdzany przez FBI. Sami mężczyźni. To chyba błąd, pomyślał John, ale chwilowo nie miało to większego znaczenia. W większości biali, dwóch czarnych, jeden Azjata. Głównie z policji wielkomiejskich. Wszyscy znali co najmniej dwa języki obce. - Jestem terenowym oficerem wywiadu - oświadczył John. - Nie agentem, nie szpiegiem, nie funkcjonariuszem operacyjnym, ale oficerem wywiadu. Pracuję w tym biznesie od dłuższego czasu. Jestem żonaty i mam dwoje dzieci. Jeśli któryś z was oczekuje szalonych nocy z platynowymi blondynkami albo strzelania do wszystkiego, co się rusza, to niech stąd zmyka. Robota jest przeważnie cholernie nudna, zwłaszcza jeśli ktoś jest na tyle mądry, że ją wykonuje tak, jak powinien. Wszyscy jesteście policjantami, więc doskonale wiecie, o co w tym interesie chodzi. Zajmujemy się przestępstwami na bardzo wysokim szczeblu. Naszym zadaniem jest uzyskanie odpowiednio wcześnie i odpowiednio dobrych informacji, aby zapobiec tym przestępstwom, nim zaczną ginąć ludzie. Osiągamy nasz cel, uzyskując informacje i przekazując je tym, którzy ich potrzebują. To robimy my. Inni oglądają zdjęcia satelitarne lub czytają cudzą korespondencję. My odwalamy najcięższą robotę. Mamy uzyskiwać informacje od ludzi. Niektórzy są porządni i przekazują dobre informacje. Niektórzy nie są tacy porządni i żądają pieniędzy lub chcą się na kimś zemścić, lub czuć się kimś ważnym. Nas nie obchodzi, kim oni są. Każdy z was pracował z ulicznymi informatorami. Wasi informatorzy będą często ludźmi wykształconymi, reprezentującymi wpływy i tak dalej, ale w istocie będą bardzo podobni do tych, z którymi już pracowaliście. I będą żądać od was tego samego: lojalności i ochrony. A od czasu do czasu będziecie musieli któregoś przycisnąć. Jeśli się w robocie poślizgniecie, to wasz człowiek zginie, a czasami, w niektórych miejscach, w których przyjdzie wam działać, zginie też jego żona i dzieci. Nie myślcie sobie, że żartuję albo tylko was straszę. Będziecie pracowali w krajach, gdzie prawo oznacza wyłącznie to, co ktoś chce, żeby w danej chwili oznaczało. W minionych dniach widzieliście dostatecznie dużo w telewizji, prawda? - spytał. Egzekucje kierownictwa partii Baas były pokazywane przez wszystkie sieci na całym świecie, poprzedzane rutynowym ostrzeżeniem, by chronić przed tymi przekazami dzieci i osoby wrażliwe, które zresztą po tym ostrzeżeniu jeszcze chętniej wszystko oglądały. Piętnastu mężczyzn poważnie skinęło głowami. - W większości wypadków nie będziecie mieli broni. Macie używać szarych komórek, by przeżyć, bo czasami będziecie ryzykować życiem. Straciłem wielu przyjaciół w terenie. Niektórych w miejscach znanych wam z telewizji czy lektury, innych w miejscach, o których nawet nie słyszeliście. Teraz świat jest być może lepszy, ale nie wszędzie. Ale wy nie pojedziecie do tych lepszych miejsc - zapowiedział John. Siedzący w głębi sali Ding Chavez z trudem opanowywał śmiech. - A dobre strony naszej roboty? - rzucił retoryczne pytanie John. - Podobnie jak dobre strony roboty policyjnej. Każdy zły, którego zgarniacie z ulicy, to ocalenie czyjegoś życia. W waszej nowej robocie uzyskanie dobrej informacji i dostarczenie jej w odpowiednie miejsce też może ocalić życie. Może ocalić życie milionom ludzi. John rozglądał się przez chwilę po swoich podopiecznych. - Jestem waszym instruktorem. Wychowawcą klasy. Szkolenie będzie trudne, wyczerpujące, ale i dające zadowolenie. Zaczynamy jutro o ósmej trzydzieści rano. Do zobaczenia. - John zszedł z podwyższenia i ruszył w kierunku wyjścia. Chavez otworzył przed nim drzwi. Po chwili znaleźli się na świeżym powietrzu. - Panie C, gdzie mogę się zapisać, żeby mieć to zadowolenie? - zażartował. - Przecież musiałem im coś powiedzieć. - Była to najdłuższa od wielu lat oracja Johna. - Co musiał zrobić Foley, żeby skompletować tę drużynę rekrutów? - spytał Ding. - Dożynki za pasem. Trzeba było szybko działać. - Myślę, że powinieneś był parę tygodni poczekać. Foley też jeszcze czeka na zatwierdzenie przez Senat - stwierdził Ding. - No ale jestem tylko młodszy szpion. Co ja tam mogę wiedzieć? - Czasami zapominam, jaki z ciebie wyrósł cwaniak. * * * - Kim, do cholery, jest Zeng Han San? - spytał Ryan. - Facetem, którego szukamy. Pięćdziesiąt kilka lat, ale wygląda dużo młodziej, średniego wzrostu i, jak powiada nasz przyjaciel, średni we wszystkim innym - meldował Dan Murray, zerkając w notatki. - Aha, dziesięć kilo nadwagi w stosunku do wzrostu. Myślący, spokojny i załatwił Yamatę. - O? - zdziwiła się Mary Pat Foley. - A jak? - Yamata był na Sajpanie, kiedy opanowaliśmy sytuację. Zadzwonił do Pekinu w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Zeng zachował się, jakby faceta nie znał. Umowa? Żadnej umowy nie było. Zeng odłożył słuchawkę i Yamata drugi raz już nie uzyskał połączenia. Nasi japońscy przyjaciele uważają to za osobisty afront i zdradę. - Wydaje się, że śpiewa jak kanarek - zauważył Ed Foley. - Czy to nie wydaje się podejrzane? - Nie - odparł Ryan. - Podczas drugiej wojny światowej japońscy jeńcy, którzy wpadli nam w ręce, śpiewali jeszcze głośniej. - Pan prezydent ma rację - potwierdził Murray. - Pytałem Tanakę właśnie o to. Twierdzi, że to sprawa kultury. Yamata chce odebrać sobie życie. W kręgu ich kultury uznaje się to za postępowanie honorowe. Ale oni pilnują go przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zabrali mu nawet sznurowadła. Facet uważa, że jest tak doszczętnie zhańbiony, iż nie ma już sensu zachowywania niczego w tajemnicy. Cholernie skuteczna technika przesłuchań. Poza tym Zeng jest rzekomo dyplomatą. Yamata twierdzi, że był oficjalnym członkiem delegacji handlowej. Departament Stanu nigdy o nim nie słyszał. Japończycy nie mają go na żadnej liście dyplomatów. Dla mnie to oznacza jedno: szpieg, a więc... - spojrzał na Foleyów. - Wrzuciłam go do komputera - odparła Mary Pat. - Zero. Ale skąd wiemy, że to prawdziwe nazwisko? - Nawet gdyby było prawdziwe, to też niewiele by nam to dało - wtrącił Ed Foley. - Wiemy wyjątkowo mało o ludziach ich wywiadu. Jeśli jednak wolno mi zgadywać, to zaryzykuję hipotezę: facet nie jest szpiegiem, ale dyskretnym przedstawicielem rządu. Dlaczego tak sądzę? Ponieważ zawarł umowę o dużym wymiarze. W wyniku tej umowy ich siły zbrojne są nadal w stanie podwyższonej gotowości bojowej. Dlatego Rosjanie są tacy zdenerwowani. Kimkolwiek jest ten facet, jest na pewno liczącym się graczem. Nie była to rewelacja na miarę trzęsienia ziemi. - Czy możecie coś zrobić, żeby się dowiedzieć? - spytał delikatnie Murray. Mary Pat pokręciła głową. - Nie mamy na miejscu ludzi, to znaczy nie mamy takich, którzy byliby przydatni w tej sprawie. W Hongkongu mamy dobrą parę małżeńską, która zmontowała niezłą niewielką siatkę. Mamy paru ludzi w Szanghaju. W Pekinie też paru agentów na niskich szczeblach w Ministerstwie Obrony, ale to są inwestycje na przyszłość, kiedy awansują. Wykorzystanie ich teraz nie przydałoby się na nic, a tylko zagroziło ich bezpieczeństwu. Dan, powiedzmy sobie szczerze: główny nasz problem z Chinami polega na tym, że właściwie nie wiemy, jak funkcjonuje ich rząd. Istnieje tyle różnych niesłychanie skomplikowanych płaszczyzn i pięter władzy, że możemy tylko zgadywać. Członkowie politbiura są chyba rozszyfrowani. Tak nam się w każdym razie wydaje. Ostatnio nabraliśmy podejrzeń, że jeden z członków biura nie żyje. Nie jesteśmy pewni. Od miesiąca usiłujemy to wyniuchać. Nawet Rosjanie nas informowali, kiedy grzebali swoich. Ale nie Chińczycy - zauważyła zastępczyni dyrektora pionu operacyjnego i wypiła łyczek wina. Ryan zaczął lubić te sesje z najbliższymi współpracownikami, po godzinach biurowych, przy drinku. Nie przyszło mu nawet do głowy, że przedłuża ich dzień pracy. I że omija swego doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego. Ale chociaż Ben Goodley był zarówno lojalny jak i mądry, Ryan nadal wolał, jeśli mógł, usłyszeć wszystko z pierwszych ust. Ed Foley przejął pałeczkę: - Bo to jest tak: dostrzegamy i rejestrujemy różnorodność polityczną na szczytach władzy, ale nigdy nie mieliśmy dobrego rozeznania, jeśli idzie o drugich skrzypków. Politbiuro to ludzie starsi, którzy już są ograniczeni fizycznie. Muszą mieć jakieś inne oczy i uszy. I przez lata ci ich pomocnicy zgromadzili w swoich rękach wielką władzę. Powstaje pytanie: kto naprawdę rządzi? Właśnie tego na pewno nie wiemy. I nie możemy wiedzieć, dopóki ich nie zidentyfikujemy. - Dobrze was rozumiem - odparł Murray, sięgając po kufel z piwem. - Kiedy zajmowałem się przestępczością zorganizowaną, czasami identyfikowaliśmy jakiegoś capo długo podpatrując, kto komu otwiera drzwi limuzyny. Cholerna robota. - Całość tej wypowiedzi składała się na największy komplement, jaki CIA kiedykolwiek otrzymała od FBI. - Kiedy głębiej się nad tym zastanowić, dochodzi się do wniosku, że zachowanie operacyjnej ostrożności nie jest znowu tak trudne. - Argument na rzecz planu BŁĘKIT - mruknął Ryan. Dyrektor pionu operacyjnego pokiwał głową. - Mogę obwieścić dobrą nowinę. Pierwsza piętnastka rozpoczyna szkolenie. Dziś rano John wygłosił powitalne przemówienie. Ryan przejrzał plan redukcji etatów w CIA. Ed zabrał się do tego z siekierą, proponując zmniejszenie budżetu Firmy o pięćset milionów dolarów w przeciągu pięciu lat, przy jednoczesnym zwiększeniu liczby ludzi w terenie rozumianym globalnie. To powinno zadowolić Kongres, chociaż niewielu będzie o tym wiedziało, gdyż poważna część właściwego budżetu CIA ukryta jest w różnych pozycjach federalnych wydatków. A może jednak wiadomość ujrzy światło dzienne, pomyślał Jack. Przeciek jest bardzo prawdopodobny. Przeciek. Nienawidził ich w całej swojej karierze. Ale teraz przecieki były częścią sztuki rządzenia. I czy w związku z tym powinien zrewidować swój pogląd w tej kwestii? Czy teraz przecieki są w porządku, skoro on sam je robi? Psiakrew! Prawa i zasady nie powinny zależeć od widzimisię jednej osoby. * * * Ochroniarz miał na imię Saleh. Był okazałej budowy, silny, jak wymagała tego praca. I nie powinien poddawać się chorobom czy słabościom. Człowiek tej profesji nie przyznaje się po prostu, że coś mu dolega. Skoro jednak dolegliwości nie ustępowały, wbrew zapowiedziom lekarza - Saleh wiedział, że wszyscy ludzie są podatni na problemy żołądkowe - a w dodatku po oddaniu moczu zobaczył krew w muszli klozetowej, no to wtedy... Ludzkie ciało nie wydala krwi, chyba że człowiek jest ranny albo zaciął się przy goleniu. W każdym razie nie wydala w czasie normalnej czynności fizjologicznej. A jeśli wydala, to są podstawy do niepokoju, tym większego, że dotknęło to kogoś zdrowego jak byk. Jak wielu innych, Saleh przez pewien czas zwlekał, licząc, że to może chwilowa dolegliwość, która szybko zniknie, tak jak znikają objawy przeziębienia. Ale było coraz gorzej i wreszcie strach przeważył. Opuścił willę przed świtem, wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku szpitala. W drodze musiał się zatrzymać, gdyż napadły go nudności. Wysiadł i zwymiotował na ulicę. Nie patrząc na to, co zostawia, wsiadł i pojechał dalej. Z każdą minutą czuł się słabszy. Resztkami sił dobrnął z wozu do szpitalnych drzwi. W nędznej izbie przyjęć czekał, podczas gdy szukano jego karty ze szpitalnej rejestracji. Przerażały go zapachy środków dezynfekcyjnych, które wywołują taki lęk u psa, że nie chce iść, wyrywa się ze smyczy, skamle, ponieważ w jego świadomości zapachy te kojarzą się z bólem. Wreszcie czarnoskóra pielęgniarka wywołała nazwisko pacjenta. Saleh wstał, wyprostował się i wszedł do tego samego gabinetu, w którym już raz był. * * * Druga dziesiątka przestępców niewiele różniła się od pierwszej, tyle że nie było w niej odszczepieńca. Trudno byłoby ich polubić, pomyślał Moudi, patrząc na zapadłe szare twarze i spowolnione ruchy. I te twarze! Wyglądali właśnie jak kryminaliści. Żaden nie patrzył mu prosto w oczy, mieli rozbiegane spojrzenia, jakby tylko szukali okazji do ucieczki czy przestępstwa. Na ich twarzach malowały się jednocześnie strach i okrucieństwo. I chociaż doktor sam uznał, że jest to dość powierzchowna obserwacja, tkwił przy swoim: różnili się od niego i wszystkich innych ludzi, których znał. - Mamy tu grupkę chorych - powiedział im. - Przydzielono was do opieki nad nimi. Jeśli dobrze wykonacie swoją pracę, wyszkolimy was na sanitariuszy. I zostaniecie nimi w waszych więzieniach. Jeśli będziecie się lenić, to powrócicie do waszych cel. Nieposłuszeństwo lub niewłaściwe zachowanie będą natychmiast surowo karane. Skinęli głowami. Znali surowość kar w irańskich więzieniach, które nie były wzorami penitencjarnych zasad. I nie karmiono w nich po ludzku. Wszyscy więźniowie mieli ziemistą cerę i zaropiałe oczy. Czy tacy ludzie zasługują na troskę? - zapytywał siebie doktor. Chyba nie. Każdy z nich popełnił jakąś zbrodnię. Albo wiele zbrodni. Chodziło o poważne przestępstwa. A ile z nich jeszcze umknęło wymiarowi sprawiedliwości, to już wiedzą tylko sprawcy i Allach. Resztka litości, jaka jeszcze ostała się w Moudim, było cząstką osadu pozostałego po studiach medycznych, które nakazywały dostrzegać przed sobą istoty ludzkie bez względu na to, kim są. Ale nie wątpił, że tę słabość uda mu się pokonać. Bandyci, złodzieje, pederaści - wszyscy pogwałcili prawo w kraju, gdzie prawo pochodzi od Boga. Jest surowe, ale sprawiedliwe. Amnesty International już dawno przestała biadolić na temat irańskich więzień. Może więc będzie mogła zwrócić baczniejszą uwagę na inne sprawy, jak, na przykład, na złe traktowanie wiernych w krajach Zachodu. W tej dziesiątce z pewnością nie było świętego, zresztą świętym można zostać tylko wtedy, kiedy się nie żyje. Zobaczymy, czy los tej dziesiątki jest wyznaczony tą samą ręką w księdze życia i śmierci. Skinął głową w kierunku więziennego dozorcy, który zaczął wykrzykiwać polecenia nowym "sanitariuszom". Już poprzednio zostali zarejestrowani, wykąpani, ogoleni, zdezynfekowani, przebrani w szpitalne zielone fartuchy z liczbą od jednego do dziesięciu na plecach. Na nogach mieli pantofle z grubej tkaniny. Uzbrojeni strażnicy odprowadzili ich do drzwi komory sterylizacyjnej, w której znajdowali się wojskowi sanitariusze oraz jeden uzbrojony strażnik, trzymający się w ostrożnej odległości. W dłoni w rękawiczce trzymał pistolet. Moudi powrócił do aseptycznej salki obserwacyjnej z monitorami. Na czarno-białych ekranach obserwował więźniów idących korytarzem, rozglądających się ciekawie na lewo i prawo - z pewnością w poszukiwaniu drogi ucieczki. Uzbrojony strażnik szedł parę metrów za nimi. Od czasu do czasu więźniowie odwracali głowy w jego kierunku. Po drodze wydawano nowym przybyszom sprzęt: plastikowe kubły, gąbki i szmaty. Kubły też były numerowane. Nieco zaniepokoił więźniów fakt, że wojskowi sanitariusze mieli na sobie ochronne kombinezony. Cóż jednak mogli zrobić? Człapali dalej. Wrośli w ziemię dopiero po przekroczeniu progu szpitalnej sali. Zatrzymał ich zapach, a może widok... Jeden z sanitariuszy wskazał na monitor, na którym widać było człowieka zamarłego w progu. Po chwili człowiek ten zaczął coś mówić. Cisnął kubłem o ziemię i wygrażał pięścią, podczas gdy pozostali przyglądali się, ciekawi, co nastąpi dalej. Zza skraju obrazu wychynął strażnik z wycelowaną bronią. Strzelił z odległości dwóch metrów. Dziwne było widzieć strzał, ale go nie słyszeć. Kula trafiła w sam środek twarzy kryminalisty. Padł na ziemię. Na ścianie pozostały czarne plamy. A przynajmniej takie wydawały się na monitorze. Najbliżej stojący wojskowy sanitariusz wskazał palcem jednego z więźniów i wydał jakieś polecenie. Więzień podniósł kubeł i wszedł do sali chorych. Z tą grupą więźniów nie powinno być więcej kłopotów. Moudi przeniósł wzrok na sąsiedni monitor. Tym razem był to kolorowy ekran. Połączono go z obrotową kamerą wyposażoną w obiektyw o zmiennej ogniskowej. Moudi ustawił kamerę na łóżko w rogu. Pacjent nr 1. Nowy przybysz z jedynką na plecach i wiadrem w ręku stanął w nogach łóżka, nie wiedząc, co ma dalej robić. W salce był mikrofon, ale niezbyt dobrze zbierał dźwięki. Zamontowano mikrofon kierunkowy zamiast półsferycznego. I tak strażnicy wyłączali go podczas swoich dyżurów, gdyż z głośnika dobiegały jedynie krzyki, jęki i rzężenia umierających. Chorzy na ebola w obecnym stanie nie budzili już obaw, że będą próbować buntu. Jak można było przewidzieć, najgorszy był nadal odszczepieniec: stale się modlił i nawet usiłował pocieszyć tych, do których mógł sięgnąć ze swego łóżka. Co więcej, usiłował innych namówić do modlitwy, ale to były nieodpowiednie modlitwy. Poza tym więźniowie nie należeli do kategorii rozmawiających z Bogiem nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Tak więc sanitariusz nr 1 stał chyba przez minutę, spoglądając na pacjenta z tym samym numerem, z nogą przykutą do łóżka. Moudi przesunął lekko kamerę i zrobił zbliżenie przykutej kostki. Stalowa bransoleta zdarła skórę z nogi i wgryzła się w ciało. Materac pod spodem był czerwony od krwi. Leżący człowiek - przestępca, poprawił się w myślach Moudi - wił się jakby w zwolnionym tempie. Sanitariusz przypomniał sobie, co mu nakazano. Włożył lateksowe rękawiczki, zwilżył gąbkę i przetarł nią czoło umierającego. Moudi ustawił obiektyw kamery na szeroki plan. Pozostali więźniowie-sanitariusze zrobili to samo, co ich kolega nr 1. Gromadka wojskowych sanitariuszy wycofała się. Nie myślano już o żadnym poważniejszym leczeniu chorych. Nie było sensu tego robić, ponieważ ludzie ci już spełnili wyznaczoną im rolę. A więc żadnych zastrzyków, żadnych obchodów, żadnych testów. Badania pod mikroskopem wykazały, że wszyscy więźniowie zostali zakażeni wirusem ebola. Stwierdzono, że szczep Mayinga może przenosić się drogą kropelkową, czyli podczas kaszlu lub kichania. Teraz pozostało tylko sprawdzić, czy wirus nie tracił swoich zabójczych zdolności przy reprodukcji w ciele nowych ludzkich królików doświadczalnych... i że nowa generacja jest na tyle silna, by powędrować ku ofiarom w strumieniu aerozolu, zarażając je równie skutecznie, jak została zarażona pierwsza dziesiątka więźniów. Moudi widział, że w zasadzie druga dziesiątka robi, co jej nakazano, ale robi to niedbale, przecierając czoła chorych mało łagodnymi ruchami. Zaledwie paru okazywało prawdziwe współczucie. Być może Allach to dostrzeże i okaże tym ostatnim litość, gdy nadejdzie ich czas za niespełna dziesięć dni. * * * - Oceny semestralne dzieci - powiedziała Cathy, gdy Jack wszedł do sypialni. - Dobre czy złe? - spytał. - Sam obejrzyj - odparła. Co też w nich znajdę? - pomyślał prezydent, biorąc świadectwa do ręki. W zasadzie nie były złe. Dołączone opinie - każdy nauczyciel uzasadniał krótko wydanie takiego a nie innego stopnia - stwierdzały, że od paru tygodni wypracowania domowe uległy wyraźnej poprawie... aha, maczali więc w tym palce agenci Oddziału. Zabawne. No tak, ale to miało i inny, mniej przyjemny aspekt: obcy ludzie wyręczali go w obowiązkach ojca. Lojalność agentów podkreślała tylko fakt, że zawiódł. Nie spełnia swego obowiązku wobec własnych dzieci. - Jeśli Sally zamierza kiedykolwiek dostać się na Hopkinsa, musi bardziej przykładać się do fizyki - zauważyła Cathy. - To jeszcze dzieciak... - Dla ojca będzie zawsze małą dziewczynką, która... - Sally dorasta. I wiesz co? Interesuje ją pewien młody futbolista. Na imię mu Kenny i jest... Jak oni to nazywają...? aha, "odlotowy" - zameldowała żona. - Kenny'emu przydałby się także fryzjer. Nosi włosy dłuższe od moich. - Czy nie jest jeszcze za młoda... - skomentował prezydent. - Dziwne, że tak późno. Ja zaczęłam chodzić na randki, kiedy miałam... - Nie chcę nic wiedzieć. - Ale w rezultacie wyszłam za ciebie, panie prezydencie... - I to dość dawno temu... - Którędy droga do sypialni Lincolna? - spytała Cathy. Jack spojrzał na jej stolik nocny i zobaczył szklankę. Cathy wypiła parę drinków. Jutro nie będzie operowała. - Lincoln nigdy tam nie spał, mała. Nazywają to sypialnią Lincolna, ponieważ... - Wiem. Obraz. Ale podoba mi się łóżko - odparła z uśmiechem. Odłożyła lekarskie notatki i zdjęła okulary do czytania. A potem wyciągnęła ręce do Ryana. - Wiesz co, jeszcze nie kochałam się z najpotężniejszym mężczyzną na świecie. W każdym razie nie w tym tygodniu. - A czas jest dobry? - spytał. Cathy nigdy nie używała pigułek antykoncepcyjnych. - Dlaczego nie ma być dobry? - Cathy miewała okresy równie regularnie jak tykanie metronomu. - Nie chcesz przecież jeszcze... - Może jest mi to obojętne? - Przecież masz czterdzieści lat - przypomniał mało delikatnie Jack. - Dzięki za przypomnienie. Ale nie pobiłabym rekordu... Co cię trapi? Jack długo milczał. - Nie, nie, nic. Nie zrobiłem tej wasektomii. A miałem... - Nie zrobiłeś. Nawet nie rozmawiałeś o tym z Pat. A miałeś porozmawiać. A jeślibyś zrobił to teraz - dodała ze zjadliwym uśmiechem - napiszą o tym wszystkie gazety. A nawet może obejrzymy komunikat lekarski w telewizji. Ilustrowany zdjęciami. Kto wie, może Arnie wytłumaczy ci, że to dobry przykład dla członków partii zerowego przyrostu naturalnego... Z drugiej strony, trzeba pamiętać o bezpieczeństwie narodowym... - Co ty bredzisz? - Wcale nie bredzę. Prezydent Stanów Zjednoczonych bez jaj. Kto będzie szanował taką Amerykę? Jack miał nieprzepartą ochotę wybuchnąć śmiechem, ale się powstrzymał. Mogła usłyszeć nocna zmiana agentów Oddziału na korytarzu. - Co w ciebie dziś wstąpiło? - spytał. - Może wreszcie przyzwyczajam się do tego wszystkiego. A może mam po prostu ochotę na... W tym momencie zadzwonił telefon przy łóżku. Cathy ze złością sięgnęła po słuchawkę, klnąc pod nosem. - Słucham? Tak, doktorze Sabo. Pani Emory? Rozumiem... Nie. Nie sądzę... dajcie coś na sen... Bandaży nie zdejmować, póki nie powiem. I wpisać na kartę, co jej dajecie. Pani Emory uwielbia robić szum o byle co. Tak. Dobranoc, doktorze! - Odłożyła słuchawkę i zaczęła wyjaśniać: - Wszczepiłam jej soczewkę. Przed paroma dniami. Ona nie lubi mieć przewiązanego oka. Ale jeśli zdejmę zbyt wcześnie osłonę... - Chwileczkę. Twój kumpel ze szpitala dzwoni bezpośrednio do naszej sypialni? Była to linia nie przechodząca przez centralę, chociaż na ciągłym podsłuchu, jak wszystkie linie Białego Domu. W każdym razie powinna być na podsłuchu. Ryan o to nie pytał i chyba nie chciał wiedzieć. - Miał przecież numer do poprzedniego domu. O co ci chodzi? Ja lekarz, ja leczyć, ja profesor. Do mnie dzwonić jak pacjent chora. Zwłaszcza taki babsztyl. - Interruptus - powiedział Jack, kładąc się obok żony. - Nie chcę więcej dzieci. Ty chcesz? - Ja chcę się kochać z mój mąż. Ja mam dość patrzeć w kalendarz. A jeśli chodzi o dzieci... Co ma się stać, to się stanie. Przypominasz mi moich pacjentów, tych starszych... - Uśmiechając się, dotknęła jego twarzy. - Nie myślę o tym. Lubię być kobietą... - Też lubię, kiedy nią jesteś... - odparł. Rozdział 27 Wyniki Niektórzy mieli dyplomy z psychologii. Ten kierunek studiów jest popularny wśród funkcjonariuszy porządku publicznego. Jeden z ochroniarzy zdobył nawet doktorat, napisawszy pracę o typowych profilach psychologicznych przestępców. Wszyscy zaś, łącznie z tymi bez dyplomów, mieli jeden niezastąpiony talent: umieli czytać w myślach. W tej dziedzinie Andrea Price była mistrzem. Chirurg szła do helikoptera wyjątkowo sprężystym krokiem. Miecznik odprowadził ją przed chwilą na parter i na pożegnanie pocałował. Pocałunek był zwyczajny, natomiast trzymanie się za ręce w windzie nie. W każdym razie nie ostatnio. Zwyczajny nie był również ten energiczny krok. Price wymieniła spojrzenie z paroma agentami i wszyscy się zrozumieli, jak to policjanci potrafią, i uznali, że to bardzo dobrze. Tylko Raman, który był sztywniejszy, niczego po sobie nie pokazał. Jego pasją był sport i Andrea wyobrażała go sobie spędzającego wszystkie wieczory przed ekranem telewizyjnym. Pewno nawet nastawiał magnetowid na nagrywanie sportowych programów, kiedy akurat miał służbę. No cóż, w Oddziale są ludzie o różnej mentalności. - Jak wygląda dzisiejszy dzień? - spytał Jack, gdy helikopter oderwał się od ziemi. - Chirurg leci - jednocześnie usłyszała Andrea w słuchawce. -Wszystko w porządku - meldowali obserwatorzy ze swoich stanowisk na dachach budynków rządowych wokół Białego Domu. Przez ostatnią godzinę, tak jak co dzień, dokładnie badali każdy skrawek terenu. Na ulicach byli ci sami co zwykle ludzie. Agenci nazywali ich "swoimi", gdyż znali ich z widzenia. Pojawiali się często. Niektórzy byli zafascynowani Pierwszą Rodziną, wszystko jedno jaką. Dla nich Biały Dom był scenerią najprawdziwszej amerykańskiej opery mydlanej. Dla ochroniarzy "swoi" stanowili zagrożenie przez sam fakt swego istnienia. Psychologowie Tajnej Służby usiłowali zrozumieć powody, które tym ludziom kazały raz po raz przychodzić pod Biały Dom. Zrozumienie przychodziło im trudno. Fascynacja "Dynastią" czy "Dallas", która kazała szukać ciągu dalszego w pobliżu najbardziej znanej rezydencji w kraju? Chęć obejrzenia na własne oczy skrawków życia wysokich sfer? Tak, snajperzy, tkwiący na dachu sąsiadującego z Białym Domem dawnej siedziby rządu, Old Executive Building, oraz na dachu Departamentu Skarbu, znali wszystkich stałych bywalców obserwując ich codziennie przez potężne lornetki, znali także ich nazwiska, ponieważ między nimi kręcili się agenci udający włóczęgów lub zwykłych przechodniów. Wcześniej czy później każdy ze "swoich" zostanie sprawdzony. Agent szedł za nim aż do miejsca zamieszkania, sprawdzał nazwisko, po czym dyskretnie przeprowadzano wywiad środowiskowy. W wypadku jakichś wątpliwości, sporządzano portret psychologiczny delikwenta, a każdy wykazywał jakieś odstępstwa od normalności. Na tym nie koniec: agenci Tajnej Służby pracujący na zewnątrz sprawdzali, czy osobnik nie nosi broni. Stosowano w tym celu różne metody: potrącenie przez "biegacza" celebrującego swój poranny jogging, dokładne obmacanie podczas podnoszenia z ziemi i gorącego przepraszania po uprzednim podstawieniu nogi. Dzisiejszego ranka nikt z ulicznej widowni nie wydawał się groźny. - Wczoraj wieczorem nie przeczytał pan porządku dnia, panie prezydencie? - zadała niemądre pytanie Andrea, niespodziewanie oderwana od swych obowiązków pytaniem Ryana. - Nie. Postanowiłem odrobić zaległości telewizyjne - skłamał Miecznik, nie zdając sobie sprawy, że jego kłamstwo zostało wykryte, zanim je wypowiedział. Angela zauważyła, że prezydent nawet się nie zarumienił. Ze swojej strony nic po sobie nie pokazała. Nawet prezydent ma prawo do sekretów lub choćby do złudzenia, że je ma. - Proszę wziąć mój egzemplarz, panie prezydencie. - Angela podała parę kartek. Ryan przeczytał pierwszą część, do południa. - Sekretarz skarbu przychodzi na śniadanie. Przed nim jest tylko Szuler. - Jaki kryptonim ma u was George? - spytał Ryan, skręcając do Zachodniego Skrzydła. - Kupiec. Bardzo mu się spodobał - odparła Angela. - Dzień dobry, panie prezydencie! - Gdy Ryan wchodził do Gabinetu Owalnego, Ben Goodley czekał już obok biurka. - Cześć, Ben. - Ryan rzucił na biurko rozkład dnia i przebiegł wzrokiem po blacie, czy nie czekają nań jakieś ważne dokumenty. - No, to jazda! - powiedział, siadając. - Ukradł mi pan całą chwałę, panie prezydencie, rozmawiając z ekipą Departamentu Stanu. Ale trudno. Mamy coś niecoś na temat Zenga. Jednej wersji już na pewno wysłuchał pan wczoraj... Prezydent skinął głową i gestem dłoni polecił mówić dalej. - Chińczycy wpuścili do Cieśniny Tajwańskiej piętnaście okrętów w dwu formacjach. Jedna sześć, druga dziewięć jednostek. Jeśli pan chce, mam tu dokładne rozbicie na klasy, ale są to wszystko niszczyciele i fregaty. Z powietrza obserwuje je jeden EC-135. Mamy tam też nasz okręt podwodny "Pasadena". Wcisnął się między obie formacje. Dwa inne okręty są w drodze z centralnego Pacyfiku. Przewidziany czas dotarcia na obszar naszego zainteresowania: pierwszy - trzydzieści sześć godzin, drugi - pięćdziesiąt. Dowódca Floty Pacyfiku, admirał Seaton, nakazał pośpiech i pełny dozór po przybyciu na miejsce. Proponowane przez Seatona rodzaje obserwacji są już na biurku sekretarza obrony. Przedyskutowałem je przez telefon z Bretano. Widać, że Seaton zna się na robocie. Goodley zaczerpnął powietrza. - A teraz polityka. Rząd Tajwanu oficjalnie nie dostrzega manewrów. Jednakże ich sztabowcy są w kontakcie z naszymi okrętami za pośrednictwem dowództwa Floty Pacyfiku. Nasi ludzie będą siedzieli przy ich stacjach nasłuchowych... - Goodley spojrzał na zegarek. - Może już nawet siedzą. Departament Stanu uważa, że nic wielkiego się nie dzieje, ale też pilnie obserwuje. - Ogólna ocena sytuacji? - spytał Ryan. - Mogą to być rutynowe ćwiczenia, niemniej szkoda, że nie wybrali innego czasu. Nie widać żadnych jawnych prób wywarcia nacisku. - I dopóki czegoś takiego nie dostrzeżemy, nie będziemy natrętni. W porządku, my również oficjalnie nie dostrzegamy manewrów. Zachowujemy milczenie i nic nie mówimy o wysłaniu naszych okrętów. Żadnych komunikatów, żadnych informacji podczas konferencji prasowych. Jeśli nas będą pytać, wzruszamy ramionami i mówimy, że to nic wielkiego. Goodley skinął głową. - Teraz Irak. Informacji nadal mało. Ich telewizja dostała religijnego bzika. Szyici. Irańscy duchowni, których tam oglądamy, mają nieograniczony czas antenowy. Dzienniki telewizyjne podają głównie religijne informacje. Komentatorzy coraz bardziej histeryczni. Egzekucje w pełnym toku. Nie mamy pełnej listy, ale liczba rozstrzelanych z pewnością przekroczyła setkę. Może to już koniec? Kierownictwo partii Baas przestało istnieć. Pomniejsze rybki są za kratkami. Coś tam pisnęli w telewizji o tym, jak szlachetny i litościwy jest rząd tymczasowy wobec "pomniejszych przestępców". To cytat. Owa litościwość jest religijnie uzasadniona, a poza tym coś mi się wydaje, że "pomniejsi przestępcy" wrócili na łono Allacha. Mamy zdjęcia z ich telewizji, jak siedzą wokół imama i roztrząsają swoje grzechy. Jeszcze jedna warta zasygnalizowania sprawa: zorganizowana aktywność, wyraźnie wzmożona, w irańskiej armii. Jednostki gorliwie ćwiczą. Mamy nasłuchy rozmów na wojskowych częstotliwościach dowodzenia taktycznego. Rozmowy rutynowe, ale bardzo ich dużo. Więcej niż zwykle. Mieli nocną sesję w Departamencie Stanu, żeby się w tym połapać. Sesję zorganizował podsekretarz do spraw politycznych, Rutledge. Podobno do cna wymęczył facetów z Biura Wywiadu i Studiów Departamentu Stanu. - Biuro było najmniejszą i najbiedniejszą krewną wywiadowczego światka, ale pracowała w nim garstka bardzo sprawnych analityków. Ich doskonałe obeznanie ze światem dyplomacji, pozwalało czasami dostrzec to, czego inni nie zauważyli. - Konkluzja? - spytał Ryan. - Z tej nocnej sesji? - Żadnej konkluzji. - Goodley miał ochotę powiedzieć "oczywiście żadnej", ale się powstrzymał. - Za jakąś godzinę będę z nimi rozmawiał. - Nie lekceważ ludzi z WIS. Zwłaszcza uważnie słuchaj... - ...Berta Vasco. Wiem. Dobry chłop, ale szóste piętro doprowadza go do białej gorączki. Rozmawiałem z nim przed dwudziestoma minutami. Spytał, czy są gotowi, bo mają tylko czterdzieści osiem godzin. W ciągu tego czasu coś się stanie. Nikt się z tym nie zgodził. Nikt! - Szuler wybił to ostatnie słowo. Ryan przechylił fotel do tyłu. - Uważasz, że ma rację? - Brak jest dowodów wspierających jego ocenę. W CIA nie zgadzają się z nim, w Departamencie Stanu nie popierają jego stanowiska. Nawet mi nie powtórzyli jego argumentacji. Dopiero on mi to sam powiedział. Ale coś mi nie pozwala powiedzieć, że Vasco się myli. - Goodley zamilkł, zdając sobie sprawę, że myśli i mówi inaczej niż myślałby i mówił każdy inny funkcjonariusz Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. - Musimy się nad tym poważnie zastanowić, szefie. Vasco ma świetny instynkt. I jaja. - No cóż, szybko się dowiemy. Vasco ma rację, czy jej nie ma, ale jest najlepszy z tych, którzy tam są. Załatw, żeby Adler z nim porozmawiał. I powiedz Scottowi, żeby zostawił go w spokoju, jeśli się okaże, że w przypadku Iraku nie miał racji. - To mi się podoba, sir. Vasco pod prezydenckim parasolem. Może w ten sposób zachęcimy innych, żeby nie bali się samodzielnie pomyśleć. - A Saudyjczycy? - spytał Ryan. - Na razie żadnej reakcji. Moim zdaniem, boją się prosić o pomoc, póki nie zajdzie potrzeba. - W ciągu najbliższej godziny porozum się z księciem Alim. Chcę znać jego opinię. - Tak jest, sir. - A jeśli on chciałby porozmawiać ze mną, powiedz mu, że może to uczynić o każdej porze dnia i nocy. I dodaj, że jest moim przyjacielem i że zawsze mam dla niego czas. - To już wszystko, sir. - Goodley wstał. - Kto mi wybrał ten piękny kryptonim? Szuler? - My - odezwał się kobiecy głos z kąta. Angela Price podniosła dłoń do minisłuchawki w uchu. - W pańskich aktach jest notatka. Musiał pan nieźle grać w pokera w akademiku. - Z pewnością czytała też pani, co moje dziewczyny o mnie mówiły. Ale nie chcę tego wiedzieć. - Po tych słowach doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego ruszył do drzwi. Gdy wyszedł, Ryan powiedział: - Pierwszy raz o tym słyszę, Andrea. - Kiedyś wygrał duże pieniądze w kasynie w Atlantic City. Niedoceniają go z powodu młodego wieku. Już jest Kupiec - poinformowała. Ryan rzucił okiem na rozkład zajęć. Aha, chodzi o wystąpienie George'a w Senacie. Prezydent jeszcze przez minutę tkwił nad listą porannych spotkań. W tym czasie pojawił się steward w mundurze Marynarki, niosąc tacę z lekkim śniadaniem. - Panie prezydencie, sekretarz skarbu - anonsowała Angela Price z progu bocznych drzwi. - Dziękuję. Zostaw nas samych - powiedział Ryan, wstając zza biurka, gdy do gabinetu wkroczył George Winston. - Dzień dobry, sir - powitał prezydenta. Drzwi za nim cichutko się zamknęły. Sekretarz skarbu miał na sobie szyty na miarę garnitur, w dłoni trzymał papierową teczkę z paroma dokumentami. W odróżnieniu od Ryana, Winston przyzwyczaił się nosić marynarkę zawsze i wszędzie. Ryan zdjął swoją i rzucił na biurko. Obaj usiedli na bliźniaczych kanapkach, mając między sobą niski stolik. - No więc, co słychać po drugiej stronie ulicy? - spytał Ryan, nalewając sobie kawy, tym razem z kofeiną. - Gdybym tak prowadził mój fundusz powierniczy, miałbym na karku inspekcję giełdową od rana do nocy i straciłbym licencję. Sprowadzam paru moich ludzi z Nowego Jorku. W Departamencie Skarbu pracuje zbyt wielu typków, których jedynym zajęciem jest patrzenie jeden na drugiego i wmawianie sobie, jacy to są ważni. Nikt za nic nie odpowiada. W Columbus Group często podejmujemy decyzje kolektywnie, na wspólnych naradach, ale, na miłość boską, podejmujemy je we właściwym czasie, odpowiednio wcześnie, aby miały jakieś praktyczne znaczenie. Tu jest za dużo ludzi, panie prezy... - Wciąż mam na imię Jack. W każdym razie w tych czterech ścianach. Wiesz, George... - Otworzyły się drzwi z sekretariatu i wszedł fotograf z Nikonem. Nie powiedział słowa. Rzadko kiedy się odzywał. Tylko pstrykał, a wszyscy udawali, że go nie ma. Wspaniała posada dla szpiega, przemknęło przez głowę Ryanowi. - Dziękuję, Jack. Jak daleko mogę się posunąć? - spytał Kupiec. - Już ci to raz powiedziałem. Twój departament, kierujesz nim, jak uważasz. Byleś mnie pierwszemu o wszystkim mówił. - Właśnie ci teraz mówię. Mam zamiar zrobić redukcje. Chcę ustawić pracę tak jak w porządnym biznesie. - Chwilę się zastanawiał. - I mam zamiar zmienić ustawę podatkową. Boże drogi, jeszcze dwa dni temu nie miałem pojęcia, jak wszystko jest poplątane i pogmatwane. Poza tym... - Pamiętaj, że nie wolno ci majstrować przy budżecie. Żaden z nas nie ma jeszcze odpowiedniego doświadczenia i dopóki Izba Reprezentantów nie zacznie funkcjonować w nowym składzie... - Fotograf wyszedł, zadowolony, że udało mu się uchwycić prezydenta we wspaniałej pozie z dwiema rękami wyciągniętymi nad tacą ze śniadaniem. - "Dziewczyna Miesiąca" - powiedział Winston, głośno się śmiejąc. - Pewno trafisz na rozkładówkę. - Wziął francuski rogalik i posmarował masłem. - Przeprowadziliśmy komputerową symulację. Wyszły nam dokładnie te same wpływy do budżetu, ale kto wie, Jack, czy w rzeczywistości nie wzrośnie wysokość funduszy dyspozycyjnych. - Jesteś pewien? Czy nie musisz dokonać pełnej analizy? - Nie, Jack. Żadnych dodatkowych analiz już nie potrzebuję. Sprowadziłem do Departamentu Marka Ganta. Mam go u boku jako doradcę. Zna na wylot wszystkie komputerowe symulacje. Lepiej niż ktokolwiek, kogo znam. Cały ubiegły tydzień spędził na rozgryzaniu budżetu... Nikt ci nie powiedział? System podatkowy jest nieustannie sprawdzany. Po co mi dodatkowa analiza? Biorę słuchawkę i po pół godzinie mam tysiącstronicowy elaborat na temat wpływów podatkowych w 1952 roku i jaki wpływ miał system podatkowy na każdy sektor gospodarki. - Sekretarz skarbu odsapnął na chwilę. - Wnioski? Wall Street jest bardziej skomplikowana, a używa prostszych metod. I te metody sprawdzają się. Dlaczego? Właśnie dlatego, że są proste i łatwiejsze w zastosowaniu. I dokładnie za półtorej godziny zamierzam powiedzieć im to w Senacie. Oczywiście, jeśli się zgodzisz. - Jesteś absolutnie pewien tego, co mówisz, George? - spytał Ryan. To był jeden z największych problemów prezydentury, a może nawet największy. Prezydent nie mógł sprawdzić wszystkiego, co robiono w jego imieniu. Sprawdzenie nawet jednego procentu już stanowiłoby heroiczny wysiłek. Nie mógł nic sprawdzić, a za wszystko był odpowiedzialny. Ta świadomość skazała wielu prezydentów na rolę bezwolnych obserwatorów wydarzeń. Całkowicie zawodzili jako menedżerowie. - Zapewniam cię, Jack, że jestem tego absolutnie pewien. Tak pewien, że aż gotów zaryzykować wszystkie pieniądze moich inwestorów. Dwie pary oczu spotkały się ponad śniadaniowym stolikiem. Obaj mężczyźni doskonale się znali i wiedzieli, ile każdy z nich jest wart. Prezydent mógł na przykład teraz powiedzieć, że narodowy budżet i dobro społeczeństwa ważą więcej niż te kilka miliardów dolarów, którymi Winston obraca w Columbus Group, ale nie powiedział. Winston zbudował swoje imperium inwestycyjne z niczego. Podobnie jak Ryan, człowiek skromnych sfer, stworzył od podstaw wielką instytucję w gałęzi gospodarki, w której konkurencja jest wręcz przysłowiowo dzika. Jego narzędziami były głowa i głęboka uczciwość. Wyznawał zasadę, że powierzone mu pieniądze są ważniejsze niż jego własne. I zasadę tę skrupulatnie stosował. Dlatego też zdobył majątek, wpływy i znaczenie. Zawsze pamiętał, dzięki czemu osiągnął to, co osiągnął. Prezydent zastanawiał się jeszcze przez parę sekund i skinął głową. - No to leć z tym do nich! - powiedział. I w tym momencie Winston zaczął mieć wątpliwości. Zaskoczyło Ryana, że człowiek tak potężny jak sekretarz skarbu opuścił wzrok na stolik i powiedział coś znacznie ciszej i mniej pewnie, niż brzmiała jego zapowiedź zaledwie kilka sekund wcześniej: - Zdajesz sobie sprawę, że politycznie to wywoła... Ryan mu przerwał: - To, co zamierzasz powiedzieć, jest dobre dla państwa, dla całego kraju? - Tak jest, sir - padła odpowiedź, wzmocniona energicznym skinieniem głowy. - No to nie zawracaj mi głowy polityką i rób swoje. Sekretarz skarbu otarł usta serwetką z emblematem Białego Domu i po raz drugi spuścił oczy. - Wiesz, co ci powiem? Kiedy to wszystko się skończy i wrócimy do normalnego życia, powinniśmy znaleźć jakiś sposób, żeby pracować razem. Niewielu jest takich, jak my, Ryan! - Nie zgadzam się. Jest bardzo wielu. Problem polega na tym, że bardzo rzadko trafiają do rządu. Wiesz, kto mi to powiedział? Cathy. I ma rację. Kiedy ona coś spaprze, pacjent może oślepnąć. Tylko sobie wyobraź! Jeden błąd i jakiś człowiek traci wzrok na całe życie! Albo nawet umiera. Personel ostrego dyżuru jest nieustannie na granicy załamania. Trudna sytuacja, George. Znacznie trudniejsza niż obracanie papierami wartościowymi. To samo dotyczy policjantów. To samo dotyczy żołnierzy. Musisz natychmiast reagować, w przeciwnym wypadku może stać się coś bardzo złego. Ale ci ludzie, którzy muszą i umieją podejmować podobne decyzje, nie walą tłumnie do Waszyngtonu. Idą tam, gdzie uważają, że muszą iść, gdzie toczy się prawdziwe życie - powiedział Ryan niemal z żalem. - Prawdziwie dobrzy ludzie idą tam, gdzie są potrzebni i prawie zawsze wiedzą instynktownie, gdzie to jest. - I ci dobrzy stronią od głupot. To prawda. Powiadasz, że dlatego tu ich wielu nie ma? - Winston przechodził w tej chwili swój własny prywatny kurs rządzenia państwem i doszedł do wniosku, że Ryan jest wcale niezłym nauczycielem. - Dlatego. Ale kilku jest. Na przykład Adler w Departamencie Stanu. Jest tam jeszcze jeden dobry, którego odkryłem. Nazywa się Vasco. To są ci, którzy umieją powiedzieć "nie", gdy potrzeba. Ale cały system jest przeciwko nim. Takich ludzi muszę wyłuskiwać i chronić. Są pod moim parasolem. Przeważnie urzędnicy niższego szczebla, ale to, co robią, ma wielką wartość. Dzięki nim system funkcjonuje. Nie są często zauważani, ale im nie zależy na honorach. Im zależy na załatwieniu sprawy, na służeniu społeczeństwu. Wiesz, co chciałbym zrobić? Co naprawdę chciałbym zrobić? - spytał Ryan, po raz pierwszy gotów zdradzić swe najtajniejsze myśli, którymi nie śmiał się podzielić nawet z Arniem. - Wiem. Stworzyć system, który naprawdę funkcjonuje, który dostrzega ludzi dobrych i oferuje im to, na co zasługują. Czy zdajesz sobie sprawę, jakie to jest trudne, nawet w niewielkich instytucjach? Ile ja się musiałem o to nawalczyć u siebie. A Departament Skarbu ma więcej woźnych, niż ja miałem finansistów. Nawet nie mam pojęcia, od czego tutaj powinienem zacząć... Tak, tylko Winston potrafi zrozumieć moje marzenie i mój problem, pomyślał prezydent. - To będzie jeszcze trudniejsze, niż myślisz - odparł Winstonowi. - Ci, którzy naprawdę pracują i coś umieją, nie chcą szefować. Chcą pracować. Cathy mogłaby być dyrektorem szpitala. Ofiarowywano jej także katedrę na wydziale medycyny Uniwersytetu Wirginii. A to już jest coś! Ale to pozostawiłoby tylko połowę czasu dla pacjentów. A Cathy lubi gabinet lekarski. Lubi to, co robi. Któregoś dnia Bernie Katz w Hopkinsie przejdzie na emeryturę i ofiarują jej jego fotel, ale wiem, że ona odmówi. Jestem tego pewien. Chyba że ją przekonam. - Tego, o czym marzysz, nie da się zrealizować. - Winston pokręcił głową. - Ale myśl jest wspaniała. - Przed ponad stu laty Grover Cleveland zreformował służby publiczne - przypomniał Ryan swemu gościowi. - Wiem, że nie potrafimy dokonać cudu, ale potrafimy usprawnić to, co istnieje. I ty nawet usiłujesz to zrobić. Przed chwilą to referowałeś. Pomyśl więc o mojej koncepcji rewizji całego systemu. - Obiecuję, że o tym pomyślę. - Sekretarz skarbu wstał. - Jak tylko uporam się z rewolucją w moim własnym baraku. Ilu wrogów wolno nam sobie sprawić? - Każdy ma bez liku wrogów - odparł filozoficznie Ryan. - Jezus też ich miał. * * * Podobało mu się przezwisko Gwiazdor i, usłyszawszy je po raz pierwszy przed piętnastu laty, zaczął się uczyć, jak najlepiej wykorzystać swoją powierzchowność. Jego misją był obecnie rekonesans, jego bronią - osobisty czar. W repertuarze miał kilka akcentów. Ponieważ tym razem podróżował na niemieckich dokumentach, używał akcentu frankfurckiego, który pasował do niemieckiego garnituru, portfela i obuwia, kupionych za pieniądze jednego ze sponsorów znalezionych ostatnio przez Alego Badrajna. Firma wynajmu samochodów zaopatrzyła go w doskonałe mapy, rozłożone teraz na pustym siedzeniu po prawej. Dzięki nim nie musiał wkuwać na pamięć wszystkich tras. Byłoby to kłopotliwe, zajmowałoby czas i część jego fotograficznej pamięci. Pierwszym przystankiem była szkoła św. Marii, około dziesięciu kilometrów od Annapolis. Katolicka szkoła prowadzona przez zakonnice dla dzieci w różnym wieku, od przedszkolaków aż po dwunastą klasę. W sumie niemal sześćset dzieci. Z ekonomicznego punktu widzenia optymalna liczba. Gwiazdor zamierzał objechać teren dwa lub trzy razy - rzecz o tyle łatwa, że szkoła zajmowała część przylądka, na którym niegdyś znajdowała się duża farma. Kościół katolicki wycyganił ją od jakiejś bogatej rodziny. Na farmę prowadziła tylko jedna droga. Tereny szkolne kończyły się na brzegu zatoki, a po prawej, za boiskami, płynęła skrajem rzeka. Po przeciwnej stronie drogi stały domy osiedla mieszkaniowego. Budynków szkolnych było jedenaście. Jedne blisko siebie, inne stały samotnie. Gwiazdor znał wiek swoich "celów" i dzięki temu mógł bez większego trudu wypatrzyć budynki, w których większość czasu lub cały dzień spędzały dzieci w tym przedziale wiekowym. Warunki taktyczne nie były korzystne, a okazały się jeszcze gorsze, gdy dostrzegł ochroniarzy. Szkoła dysponowała sporym terenem - co najmniej dwieście hektarów - co pozwalało na szeroki pas obronny, którego naruszenie łączyło się z ryzykiem natychmiastowego wykrycia. Zauważył trzy duże pojazdy z przyciemnianymi szybami. A mogło być ich więcej. Model Chevrolet Suburban. Oczywiście, nie były to samochody do przewozu dzieci i ich opiekunów. Ilu jest tych ochroniarzy? Dwaj mężczyźni stali na zewnątrz, ale każdy wóz miał z pewnością czteroosobową załogę uzbrojonych strażników. Co najmniej dwa pojazdy są opancerzone, a ich pasażerowie z Tajnej Służby mają ciężką broń. Wyjeżdżać trzeba tą samą drogą, którą się przyjechało. Kilometr do szosy. A co od strony zatoki Chesapeake? Gwiazdor zjechał na sam brzeg. Kuter Straży Przybrzeżnej. Niewielki, ale z pewnością ma radiostację. Już to samo czyni go poważnym zagrożeniem. Zatrzymał samochód na końcu drogi i poszedł obejrzeć dom z wbitym w trawnik słupkiem z tablicą NA SPRZEDAŻ. Z samochodu wyjął poranną gazetę i ostentacyjnie sprawdził ogłoszenie na złożonej stronie, porównując adres z numerem domu. Rozejrzał się dokoła. Powinien się pośpieszyć. Strażnicy są czujni i chociaż nie mogą sprawdzić wszystkiego - nawet federalna Tajna Służba ma ograniczony czas i środki - nie należy ryzykować i wzbudzać podejrzeń zbyt długim przebywaniem w tym rejonie. Pierwsze wnioski nie nastrajały optymistycznie. Dostęp ograniczony. Zbyt wiele dzieci. Wyłuskanie dwojga właściwych będzie trudne. Ochroniarzy jest wielu, rozrzuconych po terenie. To były poważne minusy. Liczba ochroniarzy mniej znaczyła niż duża przestrzeń. W parę sekund można zneutralizować każdą ilość ludzi pod warunkiem, że znajdują się w grupie. Dać im jednak pięć sekund na otrząśnięcie się, a instynkt i szkolenie wezmą górę. Ludzie z Tajnej Służby są dobrze wyszkoleni. Mają plany obrony. Jedne do przewidzenia, inne nie. Na przykład ten kuter Straży Przybrzeżnej. Jego załoga mogłaby zejść na ląd i zaatakować od tyłu napastników. Albo ochroniarze mogliby wycofać się ze swoimi podopiecznymi w bezpieczne miejsce i rozpocząć kontratak. Dać im pięć minut, a będą górą. Przez radio wezwą na pomoc lokalną policję. Gwiazdor nie wątpił w ich doskonałe wyszkolenie i pełne oddanie. Gdy przybędzie policja, nacierający zostaną odcięci. Lokalna policja dysponuje nawet helikopterami. Nie, miejsce było stanowczo niekorzystne do przeprowadzenia zamierzonej operacji. Ze złością rzucił gazetę na siedzenie i odjechał. Po drodze rozglądał się na boki, w poszukiwaniu nieoznakowanych samochodów policyjnych. Na kilku podjazdach stały furgonetki, ale na szybach żadnej z nich nie widział arkuszy przyciemnionego plastiku, za którym siedziałby człowiek z kamerą. Niemniej zerknięcia w bok potwierdziły poprzednią ocenę, że teren operacji jest niekorzystnie położony. Przechwycenie tych dwojga dzieci byłoby łatwiejsze w drodze. Łatwiejsze, ale wcale nie łatwe. Ochrona pojazdu jest z pewnością doskonała. Nie mówiąc już o samym samochodzie: kewlarowe panele, lexanowe szyby, specjalne opony. I dodatkowa ochrona w powietrzu - helikoptery. Wszystko to, nie licząc nieoznakowanych pojazdów i łatwego dostępu do posiłków policyjnych. Okej, okej! Gwiazdor złapał się na tym, że wyraża pierwszą, jaka mu się nasunęła, myśl amerykanizmem. Amerykanizmem mającym uniwersalne zastosowanie. A teraz Giant Steps. Całodzienne przedszkole i żłobek. Ritchie Highway powyżej Joyce Lane. Adres znał na pamięć. Zlokalizował miejsce na mapie. Zaraz tam pojedzie. Jest tam tylko jeden "cel", ale teren - Gwiazdor miał przynajmniej nadzieję - będzie bardziej sprzyjający. * * * Winston od ponad dwudziestu lat tkwił w biznesie, w którym wykorzystywał swój finansowy instynkt. Przez te lata nauczył się pewnej teatralności i nabył parę aktorskich cech, w tym tremy. Tym razem jednak trema była obustronna. W komisji tylko jeden senator zasiadał w poprzednim Senacie, ale należał wówczas do mniejszości. Katastrofa Boeinga 747 zmieniła układ sił w izbie na korzyść senatora, który, nie zmieniając partii, należał teraz do większości. Oprócz tego jednego, wszyscy mężczyźni i kobiety zasiadający na masywnych dębowych ławach byli nie mniej zdenerwowani niż Winston. Kiedy siadał i rozkładał papiery, na sąsiednim stole sześciu urzędników wykładało potężne tomiska. Winston całkowicie ich ignorował, natomiast od czasu do czasu zerkał na kamery telewizji C-SPAN. Desygnowany na sekretarza skarbu kandydat wkrótce poczuł się lepiej i zaczął wymieniać uwagi z Markiem Cantem, który rozłożył przed sobą laptopa i wystukiwał coś na klawiaturze. Nagle runął z hałasem stojący obok stół, nadmiernie przeciążony wielkimi tomami, które rozsypały się po ziemi. Na sali wszyscy jednocześnie zareagowali głośnymi sapnięciami. Winston obrócił się, zadowolony z efektu. Jego pracownicy zrobili dokładnie to, co im kazał: ustawili opasłe tomiska ustaw regulujących zobowiązania podatkowe obywateli Stanów Zjednoczonych jedno na drugim pośrodku stołu zamiast na całej powierzchni blatu. - Ale numer, George! - szepnął Gant, powstrzymując się z trudem od śmiechu. - Kto wie, może Bóg jest po naszej stronie - odparł Winston i szybko wstał, żeby zobaczyć, czy nikt nie doznał uszczerbku. Na szczęście wszyscy byli zdrowi i cali. Zwabieni hałasem wpadli do sali strażnicy. Szybko stwierdzili, że nic się nie stało. Winston powrócił na swoje miejsce za stołem i pochylił się do mikrofonu. - Bardzo przepraszam, panie przewodniczący, za to małe zamieszanie. Ale nic się nie stało. Jesteśmy gotowi. Proszę o rozpoczęcie przesłuchania. Przewodniczący komisji senackiej uderzył młotkiem, otwierając posiedzenie i uciszając salę. Przez cały czas wpatrywał się w stos woluminów na posadzce. Po minucie George Winston został zaprzysiężony. - Czy ma pan wstępne oświadczenie, panie Winston? - padło pytanie. - Miałem, sir. - Sekretarz skarbu potrząsnął głową. Nadal bardzo mu się chciało śmiać. I nikły uśmieszek wymknął mu się mimo woli. - Muszę przeprosić członków komisji za ten drobny incydent. Te księgi miały ilustrować jeden z moich problemów, no ale... skoro spadły... - Przełożył kilka dokumentów, wyprostował się i zaczął mówić: - Panie przewodniczący, szanowni członkowie komisji. Nazywam się George Winston i prezydent Ryan poprosił mnie, abym porzucił moją firmę i służył krajowi jako sekretarz skarbu. Pozwolicie państwo, że powiem kilka słów o sobie. * * * - Co o nim wiemy? - spytał Kealty. - Bardzo dużo. Mądry i chytry. Twardy. I uczciwy. A poza tym krezus. Bogatszy od samego pana Boga. - Nawet od ciebie, pomyślał szef sztabu, ale głośno tego nie powiedział. - Był kiedyś sprawdzany? Jakieś dochodzenie? - Nigdy. - Szef sztabu pokręcił głową. - Może i ślizgał się po cienkim lodzie, ale... nie, nie powinienem tego mówić, Ed. O Winstonie wszyscy mówią, że ściśle przestrzega zasad czystej gry. Jego konsorcjum inwestycyjne jest wysoko cenione. Zarówno ze względu na wyniki, jak i nieskazitelną uczciwość. Przed ośmiu laty miał pracownika, który był na bakier z przepisami, i sam przeciwko niemu zeznawał w sądzie oraz z własnej kieszeni wyrównał straty poniesione przez inwestorów w wyniku krętactw tego człowieka. Z własnej kieszeni! Kosztowało go to czterdzieści milionów dolarów. Oszust odsiedział pięć lat. Tak, Ryan wybrał dobrego człowieka. Nie jest politykiem, ale szanują go na Wall Street. - Niech to szlag! - skomentował Kealty. * * * - Wiele rzeczy należy zrobić, panie przewodniczący... - Winston odłożył przygotowany tekst wstępnego oświadczenia. Oskarżycielskim gestem wskazał stos ksiąg na podłodze. - Ten połamany stół i te woluminy na stosie. Patrzycie państwo na ustawy podatkowe Stanów Zjednoczonych. Podstawą systemu prawnego jest zasada, że nieznajomość prawa nie może stanowić argumentu obrony podczas rozprawy w sądzie. Ale ten aksjomat jest obecnie bezsensowny. Departament Skarbu i Urząd Podatkowy tworzą i wprowadzają w życie przepisy podatkowe dla całego kraju. Przepraszam, ustawy podatkowe są, jak wiemy, uchwalane przez Kongres. Dzieje się to głównie wówczas, gdy Departament Skarbu przedstawi odpowiedni projekt ustawy. Kongres wprowadza poprawki, uchwala ustawę, a my, to znaczy Departament Skarbu, stosujemy uchwalone przepisy podatkowe. W wielu przypadkach interpretacja ustawy, którą wy uchwalicie, jest pozostawiona urzędnikom mojego departamentu, a jak wszyscy wiemy, wykładnia potrafi być niemniej istotna od samej ustawy. Mamy też specjalne sądy podatkowe, których orzecznictwo staje się obowiązującym prawem. No i w rezultacie mamy tony zadrukowanego papieru - dramatycznym gestem wskazał na stos ksiąg. - Ośmielam się twierdzić, że nikt, łącznie z najbardziej oświeconymi prawnikami, nie potrafi tego wszystkiego rozgryźć i zrozumieć. Dla większego efektu Winston przez chwilę milczał, a potem wznowił wykład dla senatorów: - Mamy nawet tak absurdalną sytuację, że kiedy obywatel przychodzi do urzędu skarbowego z dokumentami i zeznaniem podatkowym, prosząc o pomoc urzędników, których obowiązkiem jest stosowanie prawa, a urzędnicy popełnią błąd, to ów obywatel, proszący władze o pomoc, jest odpowiedzialny finansowo za błąd przez te władze popełniony. Kiedy obracałem papierami wartościowymi i źle doradziłem klientowi, to ja byłem odpowiedzialny za szkody poniesione przez klienta. Winston wziął głęboki oddech i ciągnął dalej: - Podatki mają zaspokoić potrzeby budżetowe rządu, aby ten mógł sprawnie służyć obywatelom. Ale gdzieś po drodze stworzyliśmy cały przemysł, który wyciąga od ludzi miliardy dolarów. Dlaczego tak się dzieje i po co? Po to, by wyjaśniać przepisy podatkowe, z roku na rok coraz bardziej skomplikowane, przepisy, których sami urzędnicy skarbowi nie znają na tyle dobrze, by móc wziąć odpowiedzialność za prawidłowość składanych przez podatników zeznań. Senatorowie doskonale wiedzą - członkowie komisji nie mieli o tym akurat zielonego pojęcia - jak ogromne pieniądze są wydawane na aparat pobierania podatków i kontroli skarbowej. A to nie są czynności specjalnie produktywne, prawda? Naszym obowiązkiem jest służba narodowi, a nie fundowanie bólu głowy podatnikom. Kolejna pauza. - W związku z tym, panie przewodniczący i szanowni członkowie komisji, doszedłem do wniosku, że jest kilka spraw, które, mam nadzieję, udałoby mi się rozwiązać i uregulować podczas mojej kadencji w Departamencie Skarbu, jeśli komisja uzna, że należy mnie zatwierdzić na stanowisku sekretarza. Po pierwsze, chciałbym całkowicie zrewidować, a właściwie przetworzyć i przeredagować nasz zbiór ustaw, przepisów i rozporządzeń wykonawczych dotyczących podatków. Chciałbym stworzyć spójną całość, która byłaby zrozumiała dla przeciętnego podatnika. Bez furtek, bez uprzywilejowywania kogokolwiek, bez odpisów i ulg. Chciałbym, aby wszyscy podatnicy byli traktowani tak samo. Jestem już w tej chwili gotów przedstawić odpowiednie propozycje w tej sprawie. Chciałbym współpracować z komisją senacką, by moim propozycjom nadać kształt ustawy. Chcę pracować właśnie z wami, panie i panowie. Do mojego gabinetu nie wpuszczę żadnych przedstawicieli wielkich korporacji i innych grup nacisku, by dyktowali mi, co mam robić. I apeluję do was, abyście od tej chwili też ich nie wpuszczali do swoich gabinetów. Panie przewodniczący, jeśli zaczniemy dyskutować z każdym, kto ma malutką propozycję w interesie wąskiej grupy mającej rzekomo specjalne potrzeby i domagającej się ulg, to stanie się to, co się właśnie stało. - Winston po raz wtóry wskazał dłonią złamany stół i stos ksiąg. - Wszyscy jesteśmy Amerykanami i naszym zadaniem jest pracować dla wspólnego dobra. Jeśli pozwolimy podskubywać nasz system podatkowy przez byle lobbystę z biurem i klientelą, to na dłuższą metę dużo stracimy. Stracą wszyscy Amerykanie. Stracą znacznie więcej pieniędzy, niż gdyby wszyscy płacili należne podatki. Ustawy naszego państwa nie powinny być żerem dla księgowych i adwokatów prywatnego sektora, ani dla biurokratów sektora publicznego. Ustawy, które wy uchwalacie i które tacy jak ja wprowadzają w życie, mają służyć potrzebom obywateli, a nie potrzebom rządu. Winston rzucił okiem na notatki. - Po drugie, chciałbym, aby mój departament funkcjonował sprawnie. Sprawność nie należy do zasobu słów chętnie używanych przez rząd. Jeszcze rzadziej takie zjawisko jak sprawność można zaobserwować w rządowych agendach. To musi się zmienić. No cóż, nie potrafię zmienić całego Waszyngtonu, ale mogę postarać się zmienić departament, który powierzył mi prezydent, i którym, mam nadzieję, pozwolicie mi kierować. Wiem, jak kierować biznesem. Columbus Group służy dosłownie milionom ludzi. Pośrednio i bezpośrednio. Z dumą kierowałem tym konsorcjum. Był to wspaniały ciężar. W ciągu najbliższych kilku miesięcy zamierzam opracować projekt budżetu dla Departamentu Skarbu, budżetu, który nie będzie zawierał jednego zbędnego wydatku. - Było to buńczuczne i nierealistyczne oświadczenie, ale robiło duże wrażenie. - W tej sali wielokrotnie już słyszano podobne słowa i nie będę miał pretensji, jeśli nie przyjmiecie moich słów na wiarę. Chcę wam jednak powiedzieć, że znany jestem jako człowiek, który słowa popiera rezultatami. Obiecuję wam rezultaty. Prezydent Ryan musiał na mnie krzyczeć, żeby mnie skłonić do przeniesienia się do Waszyngtonu. Bardzo mi się nie podoba w Waszyngtonie, panie przewodniczący - oświadczył Winston komisji i od tej chwili miał wszystkich w garści. - Chcę wykonać powierzone mi zadanie i zmykać. Ale zadanie musi być wykonane, jeśli mi pozwolicie. Na tym kończę, panie i panowie. Najbardziej doświadczonymi osobami na tej sali byli dziennikarze w drugim rzędzie sekcji dla publiczności. W pierwszym rzędzie siedziała żona Winstona i reszta jego rodziny. Dziennikarze dobrze widzieli, jak oficjalny Waszyngton funkcjonuje, jak się załatwia sprawy i co należy mówić. Kandydat na członka rządu powinien zwyczajowo ckliwie opowiadać o zaszczycie, jakim jest służenie ojczyźnie, o radości z powierzenia mu tak ważnej funkcji, o odpowiedzialności, jak będzie jego, czy ją przygniatać, itd. Nie podoba mu się w Waszyngtonie? Dziennikarze przerwali robienie notatek, spojrzeli na podium, na którym siedzieli członkowie komisji, a potem na siebie. * * * Gwiazdorowi podobało się to, co zobaczył. Autostrada z czterema pasmami jezdni zaledwie o kilkaset metrów od przedszkola, a poza tym cała sieć mniejszych dróg. A co najważniejsze, prawie wszystko jak na dłoni. Tuż za przedszkolem kępa drzew rosnących tak gęsto, że chyba nie było tam samochodu patrolowego. Jakiś musieli jednak mieć... Zamyślił się. W pobliżu stał dom z garażem, prawie naprzeciwko obiektu, i ten dom... No tak, przed domem stały dwa wozy. Dlaczego nie w garażu? Najprawdopodobniej Tajna Służba załatwiła to z właścicielem posesji. Idealne miejsce. Pięćdziesiąt metrów od przedszkola, front budynku we właściwym kierunku... Gdyby stało się coś niedobrego, rozległby się alarm i drzwi garażu poszłyby w górę, z wnętrza wyskoczyłby pojazd wsparcia ochrony... W podobnych systemach ochrony zawsze musi być opracowany plan postępowania w nadzwyczajnych sytuacjach. Musi to być niewzruszony, pewny plan. Agenci Tajnej Służby są cwani i opracowali plan na wszystkie przewidywalne okoliczności. Gwiazdor spojrzał na zegarek. Jak sprawdzić swoje podejrzenia? Na początek musi zaparkować samochód. Naprzeciwko przedszkola, po drugiej stronie drogi był sklep 7-Eleven. Ten sklep także trzeba sprawdzić, ponieważ nieprzyjaciel z pewnością dokooptuje kogoś do personelu. Może nawet parę osób. Podjechał, zaparkował wóz, wszedł do sklepu, po którym kręcił się dobrą minutę. - Mogę panu w czymś pomóc? - usłyszał głos. Kobieta, lat dwadzieścia pięć... Chyba jednak starsza, ale usiłuje wydać się młodszą. Odpowiednie uczesanie i makijaż. Gwiazdor się na tym znał, sam przecież używał w terenie kobiet. I zawsze im to mówił: młoda osoba budzi mniejsze podejrzenia, zwłaszcza kobieta. Oblekając twarz w uśmiech zakłopotania, podszedł do lady. - Szukam map - wyjaśnił. - Są tu, na półce pod ladą - odparła sprzedawczyni. Z pewnością agentka, pomyślał. Ma zbyt żywe spojrzenie, jak na kogoś wykonującego tak prostą pracę. - Ach, oczywiście! - odparł z niesmakiem wobec podobnego gapiostwa ze swojej strony. Wybrał książkowy plan, zawierający wszystkie osiedla i ulice w okolicy. Zaczął przerzucać kartki, ukradkiem zerkając na budynek po drugiej stronie ulicy. Opiekunki wyprowadzały właśnie dzieci na plac zabaw. Cztery opiekunki. Przy tej liczbie dzieci powinno ich być dwie. A więc dwie to agentki. Dostrzegł też stojącego w głębokim cieniu mężczyznę. Potężnej budowy, wzrost co najmniej 190 centymetrów, garnitur. Plac zabaw był naprzeciwko samotnego domu z garażem. W domu czy w garażu, z pewnością znajdowali się dodatkowi pilnujący. Dwóch albo trzech. Tak, na pewno tam tkwili przez cały czas. Operacja nie będzie łatwa, ale przynajmniej już wiedział, gdzie i jak nieprzyjaciel rozmieścił swoje siły. - Ile ta mapa kosztuje? - spytał. - Cena jest wydrukowana na okładce. - Bardzo przepraszam. Rzeczywiście. - Sięgnął do kieszeni. - Pięć dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów - mruknął do siebie wyławiając z kieszeni monety. - Plus podatek. - Sprzedawczyni wybiła sumę na elektronicznej kasie. - Mieszka pan w okolicy? - spytała. - Od niedawna. Jestem nauczycielem. - A czego pan uczy? - Niemieckiego - odparł, przeliczając otrzymaną resztę. - Rozglądam się za jakimś domem. Dziękuję za mapę. Muszę zmykać. Mam masę roboty. Pożegnał się lekkim europejskim skinieniem głowy i wyszedł. Tym razem już nie rozglądał się na boki. Gwiazdor poczuł nagły chłód. Był pewien, że sprzedawczyni jest agentką Tajnej Służby. Na pewno teraz bacznie go obserwuje. Być może spisuje nawet numer samochodu, a jeśli nawet to zrobi, a Tajna Służba sprawdzi, dowie się tylko, że użytkownik nazywa się Dieter Kolb i jest obywatelem niemieckim z Frankfurtu. Ta przykrywka powinna wystarczyć, jeśli nie zaczną szperać głębiej. Pojechał na północ autostradą Ritchie Highway i przy pierwszej okazji skręcił w prawo. To była sprawa wyboru odpowiedniego miejsca. I oto znalazł dogodnie usytuowany parking na polanie. Okoliczne lasy wkrótce się zazielenią wraz z nadchodzącą wiosną, zasłonią widok na przedszkole. Tył domu, w którego garażu znajdował się najprawdopodobniej Suburban ochrony, miał zaledwie parę okien wychodzących na pagórek, a okna przesłaniały od wewnątrz story. Podobnie i budynek przedszkola. Gwiazdor wyjął miniaturową lornetkę i zaczął przypatrywać się przedszkolu. Nie było to łatwe, gdyż przeszkadzały liczne pnie drzew. Chociaż Tajna Służba należała do najlepszych instytucji tego typu, jej pracownicy nie byli doskonali. Nie ma ludzi doskonałych. W tym konkretnym przypadku, nie wybrano najlepszego miejsca dla tak ważnego dziecka. Nic dziwnego, skoro rodzina Ryanów już przedtem wszystkie swoje dzieci tu przysyłała. Wychowawcy byli najprawdopodobniej doskonali, a Ryan i jego żona lekarka znali ich i być może przyjaźnili się z nimi. Informacje, jakie "Kolb" wyczytał w Internecie podkreślały fakt, że Ryan i jego rodzina pragną jak najmniej zmian w życiu, do jakiego przywykli i które lubili. Bardzo to ludzkie. I głupie. Przyglądał się dzieciom hasającym po placu zabaw. Plac był gęsto pokryty wiórami. Co za wzruszający obrazek: dzieciaki w kokonach grubych zimowych kombinezonów - w ocenie Gwiazdora temperatura wynosiła poniżej dziesięciu stopni - biegały, podciągały się na drążkach, huśtały się, grzebały w ziemi. Staranność ubiorów wskazywała, że dzieci są pod dobrą opieką, gdyż same nie potrafiłyby się pozapinać i opatulić. Przecież to były tylko zwykłe dzieci. Z wyjątkiem jednego. Z wyjątkiem którego? Z tej odległości nie mógł tego powiedzieć, póki nie zrobi zdjęć wszystkich. Ale na to przyjdzie czas. To jedno nie było dzieckiem. To jedno było przedmiotem politycznego oświadczenia, które ktoś złoży. Kto złoży to oświadczenie i po co - to już nie obchodziło Gwiazdora. Będzie teraz przez wiele godzin obserwował, nie myśląc wcale, co może wyniknąć w rezultacie jego poczynań. Albo nie wyniknie. Nic go to nie obchodziło. Zrobi konieczne notatki, sporządzi szczegółowe mapy i konieczne szkice, a potem o wszystkim zapomni. "Kolb" już przed wielu laty całkowicie zobojętniał. To, co zaczął z religijną pasją podczas wyzwoleńczej świętej wojny, stało się po prostu dobrze płatną pracą. A jeśli dzięki tej pracy nastąpi politycznie korzystne wydarzenie, to tym lepiej. Tylko że to się jeszcze ani razu nie zdarzyło, mimo wielkich nadziei, marzeń i rozpalającej retoryki przywódców. Na duchu podtrzymywała go praca i świadomość własnej perfekcji. Gwiazdor sam nie mógł pojąć, dlaczego tak się stało, dlaczego większość fanatyków zginęła. Co za ironia losu! Na jego twarzy pojawił się kwaśny grymas. Prawdziwi wierni załatwieni przez własną pasję i głęboką wiarę. * * * - Wielu będzie przeciwnych charakterowi proponowanego przez pana planu. Sprawiedliwy plan powinien opierać się na zasadzie podatku progresywnego - powiedział senator. - Było jasne, że jest to ów ocalały, a nie nowy lokator Kapitolu. - Pański plan nakłada zbyt wielki ciężar na barki pracującego Amerykanina. - Dobrze pana rozumiem, senatorze - odparł Winston upiwszy łyczek wody. - Ale co pan ma na myśli mówiąc: "pracującego Amerykanina"? Ja pracuję. Od zera zbudowałem swój biznes. To była ciężka praca. Pierwsza Dama, Cathy Ryan, zarabia około czterystu tysięcy dolarów rocznie. Warto zauważyć, że to jest dużo więcej, niż otrzymuje jej mąż, prezydent Stanów Zjednoczonych. Czy pan ją wyklucza z owych "pracujących"? Jest chirurgiem okulistą. Mam brata lekarza i wiem, ile godzin dziennie pracuje. Zgadzam się, że dwie wymienione przeze mnie osoby zarabiają więcej, niż zarabia przeciętny Amerykanin, ale to rynek już dawno temu zdecydował, że ich praca jest więcej warta niż to, co robią inni ludzie. Jeśli ktoś ślepnie, to nie pomoże mu członek związku pracowników przemysłu samochodowego ani nawet adwokat. Pomóc może tylko lekarz. Ale to wcale nie oznacza, że lekarz nie pracuje, senatorze! To oznacza, że jego praca wymaga wyższych kwalifikacji i dłuższej nauki. Dlatego też rekompensata za tę pracę musi być wyższa. A gracz w koszykówkę? Oto jeszcze inna kategoria wysoko kwalifikowanej pracy. I jestem pewien, że nikt na tej sali nie ma obiekcji co do wysokości wynagrodzenia, na przykład, Kena Griffeya juniora. Dlaczego nie ma? Ponieważ Griffey jest najlepszy w tym, co robi. Jeden z czterech czy pięciu najlepszych na świecie. I za to jest po królewsku wynagradzany. Ponownie mamy do czynienia z prawami rynku. Winston odsapnął i wznowił tyradę: - Ogólnie rzecz biorąc, a przemawiam teraz jako zwykły obywatel, a nie kandydat na sekretarza skarbu, protestuję zdecydowanie przeciwko fałszywej dwudzielnej klasyfikacji. Ludzie w niebieskich kołnierzykach, czyli w owej nomenklaturze "pracujący" Amerykanie, i ludzie w białych kołnierzykach. To niektórzy politycy usiłują forsować taki podział. W tym kraju jedynym sposobem uczciwego zarabiania pieniędzy jest wytwarzanie produktu lub dostarczanie usługi społeczeństwu. I generalnie można powiedzieć, że im ciężej i mądrzej się pracuje, tym więcej się zarabia. A eufemizm "pracujący Amerykanie" na robotników fizycznych, co weszło u nas w zwyczaj, nie ma dziś większego sensu. Narzuca się natomiast podział na tych, którzy umieją więcej i mają większe zdolności oraz pozostałych. A niepracujących i leniących się bogaczy znaleźć można tylko w filmach. Kto z was, na tej sali, gdyby dano mu szansę, nie zamieniłby się natychmiast z Kenem Griffeyem albo Jackiem Nicklausem? Czyż każdy z nas nie marzy, aby w czymkolwiek być aż tak dobrym jak oni? Ja o tym marzę. Niestety, nie potrafię machać tak świetnie kijem baseballowym. Nastąpiła chwila pauzy. - Lub zostać naprawdę utalentowanym twórcą oprogramowania komputerowego - kontynuował Winston. - Też tego nie potrafię. A zostać wynalazcą? Czy nie jest pracującym Amerykaninem dyrektor, który firmę przynoszącą straty przekształca w kwitnącą instytucję? Czy pamiętacie, co powiedział Samuel Gompers? Że największym grzechem przemysłowca jest niewytworzenie zysku. Dlaczego? Po prostu dlatego, że firma wykazująca zysk jest dobrze prowadzoną firmą i tylko taka firma potrafi dobrze płacić swoim pracownikom, a ponadto wypłacać dywidendy udziałowcom, a udziałowcy to ludzie, którzy inwestują w firmy tworzące miejsca pracy dla robotników. Winston zwrócił się do senatora, który wyrażał wątpliwości: - Senatorze, chyba zapominamy, po co tu jesteśmy, i co chcemy załatwić. Rząd nie zapewnia stanowisk pracy produktywnych w dosłownym znaczeniu tego słowa. Rząd nie powinien tego robić. To General Motors, Boeing i Microsoft zatrudniają robotników, którzy wytwarzają to, czego ludzie potrzebują. Zadaniem rządu jest ochrona ludzi, pilnowanie, by prawo było przestrzegane, i zważanie, by przestrzegano zasad gry. To ostatnie podobne jest do roli sędziego na boisku piłki nożnej. I nie jest zadaniem rządu karanie ludzi za to, że dobrze podają piłkę, że dobrze grają. Zbieramy podatki, by rząd mógł funkcjonować i wypełniać swoje zadania. Powinniśmy te podatki zbierać w sposób, który najmniej zaszkodzi gospodarce. Podatki z natury rzeczy mają ujemny wpływ i od tego uciec nie możemy, ale możemy stworzyć taki system opodatkowania, który uczyni najmniej szkody, a może nawet zachęci ludzi do wykorzystania swoich pieniędzy w sposób korzystny dla ogólnego wzrostu gospodarczego. - Już czuję, do czego pan zmierza - odezwał się senator. - Za chwilę zacznie pan mówić o obniżeniu podatku z tytułu zysków od kapitału. Ale na tym skorzysta tylko niewielu, kosztem... - Wybaczy pan, senatorze, że przerywam, ale to nie odpowiada prawdzie. I pan dobrze o tym wie. Obniżenie podatku od dochodu z kapitału oznacza, że ludzie więcej będą inwestować. Pozwoli pan, że to wyjaśnię. Powiedzmy, że zarobiłem tysiąc dolarów. Zapłaciłem podatek, ratę długu hipotecznego, ratę za samochód, kupiłem żywność, a co pozostało, zainwestowałem w akcje firmy komputerowej XYZ. XYZ, otrzymawszy moje pieniądze, wynajmuje za nie pracownika. Pracownik ten pracuje na swoim stanowisku tak, jak ja na moim. Z jego pracy powstaje produkt, który odpowiada potrzebom potencjalnych klientów. Klienci kupują produkt, firma ma zysk, którym dzieli się ze mną, wypłacając dywidendę. Te pieniądze są opodatkowane jako zwykły przychód. Sprzedaję akcje XYZ i kupuję innej firmy, która też z kolei bierze kogoś do pracy. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży akcji są dochodem z kapitału. Minęły czasy, kiedy ludzie przechowywali pieniądze w materacach. I nie chcemy, żeby to robili. Chcemy, by inwestowali w Amerykę i współobywateli... Idziemy dalej: ja już zapłaciłem podatek od pieniędzy, które zainwestowałem, prawda? I to, co zainwestowałem, pomaga memu współobywatelowi uzyskać pracę. Z tej pracy powstaje produkt dla ogółu obywateli. I za to, że pomogłem komuś uzyskać pracę, za to, że pomogłem, by nowy pracownik mógł coś wyprodukować, otrzymałem skromną dywidendę. Zadowolony jest człowiek, który otrzymał pracę. Zadowolony klient, który kupił produkt rąk tego robotnika. Wobec tego postanawiam dokonać czegoś podobnego gdzie indziej. Dlaczego mam być za to karany? Czyż nie byłoby lepsze zachęcać ludzi do podobnych operacji inwestycyjnych? I nie zapominajcie panowie, że inwestowane pieniądze były już opodatkowane. Praktycznie rzecz biorąc więcej niż raz. Winston głęboko westchnął i pokręcił głową. - To niedobre dla kraju, dla gospodarki. I tak już źle, że tyle zabieramy ludziom z zarobionych przez nich pieniędzy, a do tego metoda zabierania jest szkodliwa. Wywołuje niekorzystne zjawiska. Po co tu jesteśmy, panie senatorze? Powinniśmy pomagać, usprawniać, a nie szkodzić. Rezultat jest opłakany. Mamy system podatkowy tak skomplikowany, że na pokrycie kosztów ściągania podatków musimy wyciągać od ludzi dodatkowe miliardy dolarów. Całkowicie zmarnowane pieniądze. A jeszcze dorzućcie dodatkowe miliardy dolarów inkasowane przez księgowych i adwokatów, którzy żerują na fakcie, że ludzie nie potrafią zrozumieć przepisów podatkowych! - zakończył argumentację kandydat na sekretarza skarbu i przeszedł do podsumowania: - Ameryka nie jest zbudowana na zazdrości. Ameryka nie jest zbudowana na rywalizacji. W Ameryce nie ma klas. W Ameryce nikt nie mówi obywatelowi, co ma robić. Urodzenie wiele nie znaczy. Spójrzcie po sobie, członkowie komisji senackiej. Syn farmera, syn nauczyciela, syn kierowcy ciężarówki, syn adwokata, a pan, senatorze Nikolides, jest synem imigranta. Gdyby społeczeństwo amerykańskie składało się z ściśle zdefiniowanych klas, to czy moglibyście tu się znaleźć, w Senacie Stanów Zjednoczonych? Długa tyrada Winstona była próbą odpowiedzi przepytującemu go senatorowi, zawodowemu politykowi, synowi zawodowego polityka, i, na marginesie, skończonemu sukinsynowi. Dlatego też Winston celowo nie wymienił jego pochodzenia. Wymienieni natomiast byli mile połechtani, zwłaszcza że towarzyszyły temu kamery telewizyjne. - Panowie, postarajmy się nieco ułatwić ludziom osiągnięcie tego, co nam udało się osiągnąć. Coś trzeba zmienić w systemie podatkowym. Wszyscy to wiemy. Skoro trzeba, to zróbmy to tak, by zachęcić naszych współobywateli do wzajemnego pomagania sobie. Jeśli jest prawdą, jak niektórzy twierdzą, że Ameryka ma strukturalny problem gospodarczy, to moim zdaniem problemem jest pewna niewydolność, jeśli idzie o tworzenie szans dla ludzi, miejsc pracy. Żaden system nie jest doskonały. Akceptując ten fakt, poprawmy to i owo. I po to tu jesteśmy. - Ale każdy system wymaga, by wszyscy płacili tyle, ile się od nich należy - stał przy swoim ten sam przesłuchujący Winstona senator. - Co to znaczy: "ile się należy"? To nic nie znaczy. Albo znaczy, że od każdego tyle samo. Byłaby to bzdura. Wobec tego ten sam procent. To mogłoby oznaczać "ile się należy". Proszę jednak zwrócić uwagę, że dziesięć procent od miliona dolarów stanowi zawsze dziesięć razy więcej niż dziesięć procent od stu tysięcy dolarów i dwadzieścia razy więcej od dziesięciu procent od pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Ale w naszych przepisach podatkowych "ile się należy" oznacza wyciąganie, ile się da od tych, którym bardzo dobrze się powodzi, i wypłacenie ich... Przepraszam, dla ścisłości muszę uzupełnić to, co przed chwilą powiedziałem: ci bogaci wynajmują adwokatów i rzeczników interesów, którzy pogadają z odpowiednimi personami na arenie politycznej i oto do systemu podatkowego zostaje wpisana klauzula dająca milionowe zwolnienie podatkowe, tak że kura nie zostaje całkowicie oskubana. Wszyscy to wiemy, wszyscy to znamy. I jaki jest tego wszystkiego efekt? - Raz jeszcze szerokim gestem Winston wskazał stos rozsypanych książek. - Oto on. Wielki program zatrudnienia dla armii urzędników, księgowych, adwokatów, lobbystów. Gdzieś po drodze zwykli podatnicy są po prostu zapominani. I nic nas nie obchodzi, że oni nie mogą zrozumieć systemu, który miał im rzekomo służyć. Tak nie powinno być. - Winston pochylił się do mikrofonu, dotykając go prawie ustami. - Ja panu powiem, co moim zdaniem, powinno znaczyć "ile się należy". Powinno znaczyć, że wszyscy niesiemy ten sam ciężar biorąc na barki jedną z równych części. Wówczas "ile się należy" odzyska swoje właściwe znaczenie. Będzie to jednocześnie oznaczać, że system nie tylko zezwala, ale zachęca nas do aktywnego uczestniczenia w rozwoju gospodarczym. "Ile się należy" powinno również oznaczać proste i zrozumiałe dla każdego prawo podatkowe, aby wszyscy wiedzieli, czym mogą dysponować, a co trzeba oddać w formie podatków. "Ile się należy" powinno również oznaczać płaskie jak stół boisko, gdzie wszyscy mają te same szanse i na którym Griffeye nie powinni być karani za to, że lepiej od innych radzą sobie z piłką. Uwielbiamy Kena Griffeya, służy nam za wzór. Pomóżmy stworzeniu większej ilości Kenów Griffeyów w różnych dyscyplinach ludzkiej działalności. Nie zagradzajmy im drogi do sukcesu! - Niech sobie wszyscy zafundują ciasto i zjedzą - szepnął szef sztabu Kealtyego. - Trudno im radzić, by sobie kupili hot doga - odparł były wiceprezydent uśmiechając się szeroko. - No wreszcie! - No wreszcie - powtórzył również jak echo towarzyszący mu sekretarz. * * * Wszystkie wyniki były dwuznaczne. Technik FBI przez cały poranek przeprowadzał testy. Wykresy powstałe na złożonym w harmonijkę papierze mogły świadczyć na korzyść lub na niekorzyść sprawdzanej osoby. Nic nie można było na to poradzić. Całonocna sesja poświęcona była ważnemu problemowi, ale technik nie miał prawa być w nią wtajemniczony. Tak mu powiedziano. Domyślał się, że chodziło o sytuację w Iraku i Iranie. Jak każdy oglądał i słuchał CNN. Ludzie, których podłączał do detektora kłamstw, byli zmęczeni i poirytowani. Niektórzy mylili się nawet, podając nazwiska i swoje stanowisko. Wszystko, co miał na papierze, było bezużyteczne. Najprawdopodobniej. - Zdałem? - spytał wesoło Rutledge, zdejmując z ramienia mankiet aparatu do mierzenia ciśnienia. Sprawiał wrażenie człowieka, dla którego podobne testy są chlebem codziennym. - No cóż, na pewno już panu poprzednio powiedziano... - Tak, powiedziano, że to nie jest egzamin. Żadne zdał albo nie zdał - odparł podsekretarz stanu. - Tylko niech pan to powie facetowi, który z powodu tego pudła stracił klasyfikację osoby godnej zaufania, a usłyszy pan niezłą wiązankę. Nienawidzę tej cholernej maszyny. A ja czuję się jak cholerny dentysta wyrywający zęby, pomyślał technik, który uważał się za najlepszego specjalistę w swoich magicznych sztuczkach. Nigdy nie wiadomo: wyrwać czy nie. Tego dnia nie dowiedział się niczego, co mogłoby pomóc w dochodzeniu. - Ta nocna sesja, w której pan uczestniczył... - Chwileczkę! - przerwał Rutledge. - O tym mi nie wolno mówić. - Chciałem tylko wiedzieć, czy to normalna rzecz, takie nocne narady. - Przez pewien czas będzie to chyba normalne. Zresztą pan pewno domyśla się, o co chodzi. - Agent FBI skinął głową, podsekretarz stanu uczynił to samo. - Tak sądziłem. No to wie pan, że sprawa jest bardzo poważna i będziemy tym mocno zajęci, zwłaszcza moi ludzie. Stąd zbyt wiele kawy, zbyt wiele nieprzespanych godzin i nerwy w strzępach. - Spojrzał na zegarek. - Moja grupa robocza zbiera się za dziesięć minut. Jeszcze pan ode mnie czegoś chce? - Nie, dziękuję, sir. - A ja dziękuję za półtoragodzinny seans rozrywkowy - rzucił Rutledge, idąc do drzwi. Łatwo poszło, co? Trzeba tylko poznać technikę przesłuchiwania. Aby uzyskać pewny rezultat trzeba mieć odprężonych i wypoczętych ludzi. Detektor kłamstw w zasadzie rejestruje tylko skok ciśnienia i wilgotności naskórka przy zaskoczeniu niewygodnym pytaniem. Niech więc wszyscy będą spięci. Proste, prawda? A tak naprawdę to Irańczycy wzięli na siebie całą robotę. On ma tylko od czasu do czasu dorzucać do ognia. Ta myśl spowodowała, że się uśmiechnął, wchodząc do toalety. * * * Gwiazdor sprawdził czas i odnotował go w pamięci. Z budynku z garażem wyszli dwaj mężczyźni. Po zamknięciu drzwi jeden z nich obrócił się i powiedział coś do drugiego. Ruszyli w kierunku parkingu przed przedszkolem. Po drodze rozglądali się na boki w sposób, który ich określał nie mniej wyraźnie, niż gdyby mieli na sobie mundury i u pasa broń. Z garażu wyjechał Suburban. Dobra kryjówka, ale zbyt oczywista dla bystrego obserwatora. Z budynku przedszkola wyszło razem dwoje dzieci. Jedno prowadziła kobieta, drugie mężczyzna... ten sam, który stał w cieniu drzwi, kiedy dzieci wychodziły po południu na plac zabaw. Mężczyzna był potężnej postury. Widać, że silny. I jeszcze dwie kobiety. Jedna poszła do przodu, druga została z tyłu. Rozglądały się bardzo uważnie. Dzieci zostały zaprowadzone do nieoznaczonego samochodu. Suburban zatrzymał się na podjeździe, ruszył w kierunku autostrady, inne wozy za nim. Po piętnastu sekundach za kolumną pojechał wóz policyjny, który Gwiazdor poprzednio już widział. Zadanie trudne, ale do wykonania. Misja mogła mieć kilka różnych epilogów, ale wszystkie były do przyjęcia przez zleceniodawców. Świetnie się składa, że Gwiazdor nie miał najmniejszej słabości do dzieci. Już uczestniczył w podobnych misjach i nauczył się, że na dzieci nie należy patrzeć, jak na dzieci, ale jak na cele operacji. Ta mała, którą ochroniarz trzymał za rękę swą wielką łapą, była przedmiotem zainteresowania tych, którzy wydadzą polityczne oświadczenie. Tak, to na pewno ona. Dziecko równa się polityczne oświadczenie. Gwiazdor podejrzewał, że Allach by tego nie aprobował. Nie ma religii na świecie, która sankcjonuje czynienie krzywdy dzieciom, ale religie nie są narzędziami, którymi spełnia się wymagania racji stanu. Nie są, bez względu na to, w co mogą wierzyć obecni przełożeni Badrajna, Religie są czymś przeznaczonym dla idealnego świata, a padół ziemski daleki jest od ideału. I dlatego wolno sięgać do niecodziennych środków, by osiągnąć religijny cel, a to oznacza... coś, o czym lepiej nie myśleć. To tylko biznes. I jego jest sprawą zrobić, co można, nie zwracając uwagi na żadne święte kanony. Gwiazdor nie miał żadnych zahamowań, jeśli o to chodzi, i być może dlatego nadal żyje, podczas gdy inni przestali oddychać, a jeśli dobrze postrzega sytuację, to wkrótce do tych nieżyjących dołączy wielu następnych. Rozdział 28 Kwilenie Politycy raczej nie lubią niespodzianek. Chociaż uwielbiają robić niespodzianki bliźnim - przeważnie innym politykom, przeważnie publicznie, zawsze doskonale zaplanowane i przygotowane ze starannością, z jaką w dżungli zastawia się pułapki - nie znoszą, gdy sami są nimi obdarowanymi. Obdarowywanie się prezentami jest losem polityków w krajach, gdzie polityka jest tak zwanym cywilizowanym zajęciem. W Turkmenii jeszcze do tego nie doszło. Premier - mógł sobie wybierać w wielu innych tytułach, ale ten przedkładał nawet nad tytuł prezydenta - radował się życiem i stanowiskiem. Gdyby nadal był tylko dostojnikiem nieboszczki komunistycznej partii Turkmeńskiej Republiki Radzieckiej, byłby pod wieloma względami bardziej skrępowany, niż obecnie. Musiałby nieustannie sterczeć przy telefonie z Moskwy, jak ryba na haczyku na końcu długiej żyłki. Ale teraz już nie musiał. Moskwa tak daleko nie sięgała, a on był bardzo grubą rybą. Pełen życia mężczyzna pod sześćdziesiątkę, który lubił żartować i kochał ludzi. W tym konkretnym wypadku "ludźmi" była przystojna urzędniczka w wieku dwudziestu lat, która po sutej kolacji i odrobinie ludowych tańców (premier w nich celował) zabawiła go, jak tylko potrafi młoda kobieta. Obecnie premier, siedząc obok kierowcy czarnego Mercedesa, wracał pod ugwieżdżonym niebem do swej oficjalnej rezydencji. Na ustach miał uśmiech mężczyzny, który przed chwilą we właściwy mężczyźnie sposób udowodnił, kim jest. Może i załatwi dziewczynie awans... za kilka tygodni. Był dysponentem, jeśli nawet nie absolutnej władzy, to dostatecznej nawet dla człowieka pazernego. Stąd też głębokie zadowolenie z życia. Był popularny wśród ludzi, jako przywódca stojący mocno nogami na ziemi, i umiał grać swoją rolę. Wiedział, kiedy siadać z ludźmi, czyją prawicę ściskać, jak poklepać kogoś po plecach, a przed kamerami telewizyjnymi wyraźnie pokazywał, że jest "jednym z nich". Za czasów dawnego reżimu nazywano to kultem jednostki, bo to był kult jednostki i premier doskonale o tym wiedział, uważając, że jest to konieczny instrument polityki. Niósł na swoich barkach wielką odpowiedzialność, wykonywał swą powinność i za to coś mu się należało. Jedną z tych rzeczy była niemiecka limuzyna. Inna z "rzeczy" szła pewno w tej chwili do łóżka, może nawet z uśmiechem i westchnieniem zadowolenia. O tak, życie było piękne. Premier nie wiedział jeszcze, że pozostało mu go tylko sześćdziesiąt sekund. * * * Nigdy nie brał policyjnej eskorty. Bo i po co? Wszyscy go kochali. Był tego pewien. Poza tym wracał późno. Zobaczył jednak wóz policyjny z włączonym kogutem. Zatrzymał się tuż za skrzyżowaniem i zagradzał drogę. Na zewnątrz stał policjant z podniesioną ręką. Właściwie nawet nie patrzył na Mercedesa, rozmawiając przez radio. Premier był ciekaw, co też się stało. Jego kierowca-ochroniarz zaklął pod nosem i zwolnił. Zatrzymał wóz na samym skrzyżowaniu i sprawdził, czy pistolet łatwo wychodzi z kabury. Ledwo Mercedes stanął, kiedy kierowca i jego pasażer usłyszeli jakiś hałas po prawej. Premier obrócił głowę i miał jeszcze ułamek czasu na szerokie otworzenie oczu, w których polu widzenia pojawił się stalowy zderzak ciężarówki Kamaz i uderzył w limuzynę z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę. Zderzak rąbnął w dolny skraj bocznych szyb i Mercedes został odrzucony o dziesięć metrów w lewo, zatrzymując się na kamiennej ścianie biurowego budynku. Wtedy dopiero do rozbitego wozu podszedł policjant w towarzystwie dwóch innych, którzy wynurzyli się z cienia. Kierowca nie żył, miał skręcony kark. Policjant domyślił się tego z kąta ułożenia głowy. Niemniej jego kolega sięgnął przez rozbitą szybę i potrząsnął głową zmarłego, żeby sprawdzić. Ku zdumieniu wszystkich premier jeszcze żył. I kwilił. Żyje pewno dlatego, że był pijany, pomyśleli policjanci. Cały rozluźniony i bezwładny. To się szybko załatwi. Starszy policjant, ten, który rozmawiał przez radio, podszedł do ciężarówki, otworzył skrzynkę z narzędziami, wygrzebał z nich łyżkę do opon, wrócił do rozbitego samochodu i żelaznym drążkiem trzepnął premiera w potylicę. Wykonawszy zadanie, rzucił łyżkę kierowcy ciężarówki. Premier Turkmenii zmarł w wyniku obrażeń odniesionych podczas wypadku samochodowego. W kraju będą musiały odbyć się wybory, prawda? Ludzie na pewno wybiorą przywódcę, którego znają i szanują. * * * - Tak, panie senatorze. To był bardzo długi dzień - zgodził się Tony Bretano. - Jeśli o mnie chodzi, miałem długie i ciężkie dwa tygodnie, zapoznając się z arkanami nowej funkcji i nowymi ludźmi, ale, jak pan to dobrze wie, zarządzanie to zarządzanie, a Departament Obrony od dłuższego czasu nie miał zarządcy. Najbardziej mnie niepokoi sprawa kontraktów dla wojska. Procedura przetargowa trwa zbyt długo, zbyt wiele kosztuje. Problemem jest nie tyle korupcja, co narzucanie standardów tak wysokich, że... Posłużę się przykładem: gdyby kupowało się żywność w ten sam sposób, w jaki Departament Obrony kupuje broń, to można by umrzeć z głodu, nie mogąc zdecydować się w supermarkecie, czy wziąć gruszki w syropie firmy Libby, czy Del Monte. TRW jest moim zdaniem dobrym koncernem i nie wyobrażam sobie, bym mógł nim w ten sposób zarządzać. Akcjonariusze zlinczowaliby mnie. Stać nas na lepsze administrowanie instytucją publiczną i mam zamiar dopilnować, by tak było. - Panie sekretarzu - odezwał się zjadliwie senator. - Jak długo jeszcze ma to trwać? Dopiero co wygraliśmy wojnę... - Senatorze, Ameryka ma najlepszą służbę zdrowia na świecie, a mimo to ludzie nadal umierają na raka i zawały serca. Czasami nawet najlepsze nie wystarcza, prawda? Ale co ważniejsze i bezpośrednio dotykające problemu: może zrobić to, co robimy - tylko lepiej i taniej? Nie przyjdę do was po dodatkowe fundusze. Zakupy dokonywane przez armię będą większe, o tak! Szkolenie i gotowość bojowa będą lepsze. Proszę pamiętać, że istotnymi pozycjami w budżecie obrony są wydatki osobowe. I tu możemy wiele zaoszczędzić. Departament zatrudnia zbyt wielu pracowników w niewłaściwych miejscach. Marnuje się pieniądze podatników. Ja coś o tym wiem. Płacę podatki, duże podatki. Nie wykorzystujemy właściwie ludzi i to, senatorze, jest najbardziej karygodne, stanowi szczyt marnotrawstwa. Sądzę, że śmiało mogę obiecać redukcję zatrudnienia o dwa, a może o trzy procent. A kto wie, czy nie więcej, gdy rozgryzę ostatecznie system zawierania kontraktów. Jeśli o to ostatnie chodzi, będę musiał prosić o ustawową pomoc. Nie ma najmniejszego powodu, dlaczego musimy czekać osiem do dwunastu lat na nowy samolot. Zanim podejmiemy decyzję, studiujemy, aż wszystkim niedobrze się robi. Niegdyś miało to służyć oszczędzaniu pieniędzy podatników, a teraz wydajemy ich więcej na owo studiowanie i zastanawianie się, niż na sam sprzęt. Uważam, że nadszedł czas, by przestać co dwa lata na nowo wynajdywać koło. Nasi obywatele pracują na pieniądze, które my wydajemy i winni im jesteśmy przynajmniej jedno: wydawać je mądrze. Bretano rozejrzał się po członkach komisji senackiej. - Moim zdaniem nie ma rzeczy ważniejszej, kiedy Ameryka wysyła swych synów i córki na obszary, gdzie grozi niebezpieczeństwo, niż baczenie, by ci synowie i córki byli jak najlepiej wyszkoloną, najlepiej uzbrojoną i najlepiej zaopatrzoną siłą na obszarze konfliktu. Możemy to osiągnąć za mniejsze pieniądze, usprawniając system. - Na szczęście nowy senator nie wie, że to jest niemożliwe, pomyślał Bretano. Przed rokiem taka sztuczka nie udałaby się. Nie przeszłoby to, co przed chwilą powiedział. Sprawny i wydajny system to pojęcia obce dla większości agend rządowych, nie dlatego, że pracują w nich niewłaściwi ludzie, ale z tej prostej przyczyny, że im nikt nigdy nie powiedział, że można wszystko robić inaczej. Dobrze jest pracować w drukarni banknotów, ale jeśli za te banknoty kupuje się za dużo ciastek i karmi się tylko nimi, to można szybko stracić zdrowie i życie. Gdyby rzeczywiście sercem Ameryki miał być jej rząd, to Amerykanie co do jednego już dawno padliby trupem. Na szczęście serce Ameryki biło gdzie indziej, a organizm otrzymywał lepszy pokarm. - Po co nam taka armia i tyle broni w epoce, kiedy... Bretano raz jeszcze przerwał upartemu senatorowi. Muszę się wyleczyć z przerywania ludziom, pomyślał, kiedy otwierał usta, ale nie mógł wytrzymać tego typa. - Czy pan ostatnio przyglądał się budynkowi po drugiej stronie ulicy, senatorze? Senator prychnął zirytowany. Zabawne było to widzieć. Zabawne też było, że niemal identycznie zareagował własny doradca Tony'ego Bretano, siedzący po lewej. Senator dysponował ważkim głosem. Tu, w komisji, i na sali obrad plenarnych. Przewodniczący komisji zrozumiał aluzję i z powagą uderzył młotkiem w stół, obwieszczając zakończenie sesji i zapowiadając głosowanie następnego dnia rano. Senatorowie w większości już ujawnili, jak zamierzają głosować, wychwalając otwarte i szczere wystąpienie kandydata (a czynili to w słowach niemal równie naiwnych, jak jego wystąpienie) oraz wyrażając chęć bliskiej z nim współpracy w przyszłości. * * * Ledwo ONZ uchwaliła rezolucję, już pierwszy statek popłynął pełną parą do irackiego portu Basra. Natychmiast potężne paszcze podobnych do odkurzaczy urządzeń wyssały z niego zboże i od tej chwili sprawy potoczyły się szybko. Po raz pierwszy od wielu lat starczy chleba na poranne śniadanie Irakijczyków - oświadczyła wszem i wobec iracka telewizja, uzupełniając wiadomość nadawanymi na żywo scenami z okolicznych piekarni, gdzie piekarze sprzedawali swe wyroby tłumom szczęśliwych, uśmiechniętych ludzi. Komunikat kończył się informacją, że tegoż dnia obradować będzie nowy rząd rewolucyjny, rozpatrując szereg spraw o kapitalnym znaczeniu dla całego narodu. Informacje, oświadczenia i komunikaty zostały nagrane przez Palmę oraz Sztorm, i przekazane dalej. Jednakże najważniejsza informacja dnia pochodziła z innego źródła. Gołowko był gotów uznać, że w istocie turkmeński premier zginął w wypadku. Jego słabostki i upodobania dobrze były znane SWR, a wypadki samochodowe zdarzają się wszędzie, w Turkmenii także. Zwłaszcza w Związku Radzieckim nieproporcjonalnie duża była liczba wypadków spowodowanych pijaństwem kierowców. Jednakże Gołowko nie należał do ludzi, którzy wierzą w jakiekolwiek zbiegi okoliczności, zwłaszcza kiedy są one podejrzane i w czasie niefortunnym dla interesów jego kraju. Nie pomagało też, że miał do dyspozycji środki, które mu pozwalały przeanalizować problem. Premier nie żył. Będą musiały odbyć się wybory. Potencjalny zwycięzca był ogólnie znany. Do tego wszystkiego doszła informacja, że irańskie jednostki wojskowe szykują się do marszu na zachód. W krótkim czasie dwóch przywódców niezbyt odległych od siebie państw odeszło z tego świata. I oba te państwa graniczą z Iranem. Nawet gdyby to był zbieg okoliczności, Gołowko by w niego nie uwierzył. Doszedłszy do tego wniosku, wziął do ręki słuchawkę telefonu. * * * Okręt podwodny USS "Pasadena" znajdował się między dwiema formacjami okrętów marynarki Chińskiej Republiki Ludowej, operujących w danej chwili w odległości dziewięciu mil morskich od siebie. "Pasadena" była uzbrojona, wiozła pełny zapas torped i rakiet, niemniej znajdowała się w sytuacji samotnego policjanta na Times Square w noc sylwestrową, usiłującego wszystkiego dopilnować. W takiej sytuacji trzymanie w ręku nawet odbezpieczonego pistoletu nie na wiele się przydaje. Co kilka minut z kiosku wysuwał się maszt detektora promieniowania elektromagnetycznego, aby pochwycić zewsząd napływające sygnały, a sonarzyści zbierali skrupulatnie wszystkie echa w centrali hydro. Tylu obserwatorów, ilu tylko mogło się zmieścić, obstąpiło stół nakresowy, nanosząc dane określające pozycje poszczególnych jednostek. Dowódca polecił zejść niżej, na sto metrów, tuż pod pierwszą warstwę termokliny, aby zyskać kilka minut na spokojne przeanalizowanie sytuacji, która stała się zbyt złożona, by mógł wszystko zapamiętać. Kiedy okręt znieruchomiał na nowej głębokości, podszedł do stołu nakresowego. No tak, manewry morskie, ale ich charakter nieco odbiegał od normy. Zwykle podczas takich manewrów formacja "dobrych" usiłuje powstrzymać "złych", którzy chcą zrobić kuku "dobrym". I z położenia okrętów w każdej z faz zawsze można powiedzieć, kto jest "dobry", a kto "zły". W tym wypadku okręty miast wrogo na siebie patrzeć, skierowały dzioby na wschód. Na wschodzie leżała Republika Chin, czyli Tajwan. Pierwszy oficer nanosił na mapę otrzymywane informacje. Dla dowódcy obraz stał się jasny. - Hydro do centrali - odezwał się głośnik. - Dowódca! - powiedział komandor do mikrofonu. - Dwa nowe kontakty, sir. Sierra Dwadzieścia i Dwadzieścia Jeden. Oba podwodne. Sierra Dwadzieścia, namiar trzy-dwa-pięć... chwilka... już chyba wiem. Przypomina okręt podwodny o napędzie atomowym klasy Han, czysty szum na pięćdziesięciu hercach, echo kadłuba także. Sierra Dwadzieścia Jeden, także jednostka podwodna, namiar trzy-trzy-zero, zaczyna wyglądać na Xia, sir. - Okręty podwodne? Na manewrach floty? - spytał oficer operacyjny. - Jak czysto odbierasz Dwadzieścia Jeden? - spytał sonarzysty pierwszy oficer. - Cały czas się poprawia, sir - odparł sonarzysta. Cała ekipa hydrolokacji znajdowała się w pomieszczeniu na prawej burcie przed centralą. - Echo kadłuba wskazuje na Xia... Han kieruje się na południe, obecny namiar trzy-dwa-jeden... obroty śruby wskazują na osiemnaście węzłów. - Sir! - wezwał dowódcę pierwszy oficer, nanosząc na mapę ostatnie informacje. Wynikało z nich, że Han i Xia są za północną formacją. Dowódca spojrzał na mapę i chwilę się zastanawiał. - Hydro, macie coś jeszcze? - spytał do mikrofonu. - Nasłuch jest coraz bardziej skomplikowany. Na morzu robi się tłok - poinformował szef sekcji hydro. - Komu to mówicie - mruknął pochylony nad stołem nakresowym oficer nawigacyjny. - Coś od wschodu? - nalegał kapitan. - Sześć kontaktów, statki handlowe. - Mamy wszystko, co pływa - potwierdził szef sekcji hydro. - Ani śladu tajwańskiej floty. - Wkrótce się pojawi - pomyślał głośno dowódca. * * * Generał Bondarienko także nie wierzył w zbiegi okoliczności. A poza tym nie dostrzegał żadnych uroków w południowych rubieżach dawnego Związku Radzieckiego. Najprawdopodobniej wpłynął na to pobyt na afgańskim pograniczu w pewną mroźną tadżycką noc. W zasadzie nie miałby nic przeciwko rozwodowi Rosji z muzułmańskimi pseudopaństewkami na południowej granicy. Tylko że, niestety, w prawdziwym świecie zasady nie obowiązywały. - Więc co mam o tym myśleć? Co się tam dzieje? - spytał Bondarienko. - Jesteś wprowadzony w sytuację iracką? - Jestem, gaspadin priedsiedatiel. - No to ty mi powiedz, co się dzieje - polecił Gołowko. Bondarienko pochylił się nad stołem i wodząc palcem po mapie zaczął mówić: - Wydaje mi się, że to, co pana niepokoi, to możliwość, iż Iran zechce sięgnąć po status supermocarstwa. Fuzja z Irakiem oznacza zwiększenie potencjału, jeśli idzie o ropę naftową, o blisko czterdzieści procent. Poza tym daje im to wspólną granicę z Kuwejtem i Arabią Saudyjską. Z kolei podbój tych dwóch państw podwoiłby zasoby ropy naftowej Irano-Iraku. Można też przypuścić, że drobne państwa arabskie Zatoki Perskiej także padłyby ofiarą aneksji. Obiektywne możliwości spełnienia tego scenariusza są aż nadto widoczne - kontynuował generał chłodnym tonem profesjonalisty, zapowiadającego katastrofę. - Ludność połączonego Iraku i Iranu przewyższa sumę ludności wszystkich pozostałych państwa regionu. Chyba pięć do jednego, prawda? Jeszcze więcej? Możliwe, dokładnie nie pamiętam, niemniej taki potencjał ludzki jest czynnikiem decydującym. I, w wypadku połączenia obu państw, staje się prawdopodobny podbój lub wywarcie politycznej presji i uzyskanie tym samym politycznego przyczółka w muzułmańskich państwach regionu. Już samo to zapewnia Zjednoczonej Republice Islamskiej status potęgi ekonomicznej i pozwoli na dowolne ograniczenie dostaw ropy Europie i Azji. Bondarienko chwilę się zastanawiał. - A teraz Turkmenia, panie przewodniczący. Jeśli, jak przypuszczacie, nie jest to zbieg okoliczności, mamy sygnał, iż Iran zamierza rozszerzyć swoje wpływy również na północ i, kto wie, czy nie chce pochłonąć także Azerbejdżanu... - Wodził palcem po mapie - Uzbekistan, Tadżykistan i Kazachstan. To by trzykrotnie zwiększyło potencjał ludzki, zapewniając jednocześnie wcale pokaźną bazę surowcową. W następnej kolejności ofiarą mogłyby paść Afganistan i Pakistan. I oto powstałoby imperium od Morza Czerwonego aż po Hindukusz... nie... od Morza Czerwonego po Chiny. I wówczas nasza południowa granica byłaby usiana wrogimi prowincjami owego imperium. - Podniósł głowę i spojrzał w oczy przewodniczącemu. - Sytuacja jest znacznie gorsza, niż początkowo myślałem, Siergieju Nikołajewiczu. Wiemy ponadto, że Chińczycy łakomym okiem patrzą na Syberię. Nowe państwo islamskie zagraża naszym zakaukaskim polom naftowym. Nie jestem w stanie obronić tych terenów. Obrona kraju przed Hitlerem była zabawką w porównaniu z tym, co nas czeka - zakończył. Gołowko stał po przeciwnej stronie mapy. Wezwał Bondarienkę w specyficznym celu. Starszyzna wojskowa była spadkiem po poprzednim reżimie. Na szczęście zaczynała wymierać, a Gienadij Józefowicz należał już do nowego pokolenia. Sprawdził się podczas tej poronionej awantury afgańskiej, był na tyle dojrzały, by wiedzieć, co to jest wojna - w pewnym sensie on i inni oficerowie jego pokolenia zdobyli przewagę nad tymi, których w przyszłości mieli zastąpić - i na tyle młody, że nie niósł na barkach ideologicznego bagażu poprzedniego pokolenia. Należał do optymistów, zawsze gotów do uczenia się od Zachodu, gdzie ostatnio spędził miesiąc w różnych armiach NATO, podpatrując, co się da, zwłaszcza od Amerykanów. Jednakże teraz Bondarienko spoglądał na mapę z przerażeniem. - Ile czasu to potrwa? - spytał generał. - Ile im zajmie zorganizowanie nowego państwa? Gołowko wzruszył ramionami. - Kto to wie? Trzy lata, może nawet tylko dwa. W najlepszym dla nas wypadku pięć. - Dajcie mi pięć lat i środki na odbudowanie potęgi wojskowej naszego kraju, a będziemy mogli... być może... Nie. Nie mogę dać na to gwarancji. Wiem, że rząd nie da mi ani pieniędzy, ani potrzebnych środków. Nie może dać. Pieniędzy po prostu nie ma. Bondarienko podniósł głowę i napotkał wlepiony weń wzrok przewodniczącego, który spytał: - Więc co wtedy? - Wtedy, kiedy oni będą gotowi, to wolałbym być ich oficerem operacyjnym. Łatwiejsze zadanie. Na wschodzie do obrony pasmo górskie. I bardzo dobrze, ale mamy tylko dwie linie kolejowe dla zaopatrzenia logistycznego i to jest bardzo niedobrze. Środek. Co będzie, jeśli wchłoną Kazachstan? - Postukał palcem w mapę. - Spójrzcie, jak to już blisko Moskwy. A co z sojusznikami? Ukraina? Turcja? No, a na przykład Syria? Wszystkie bliskowschodnie państwa będą musiały akceptować fakt powstania nowego kolosa i zawrzeć z nim jakieś porozumienie. Wtedy przegrywamy. Możemy zagrozić użyciem broni nuklearnej, ale co to nam pomoże? Chiny mogą stracić pięćset milionów ludzi i nadal będą miały większy potencjał niż my. Poza tym ich gospodarka rozwija się, a nasza upada. Oni mogą sobie pozwolić na zakup broni od Zachodu, albo jeszcze lepiej - na zakup licencji i samodzielną produkcję. W tej sytuacji użycie przez nas broni nuklearnej, taktycznej czy strategicznej, nie tylko mijałoby się z celem, ale także byłoby niebezpieczne. Istnieje poza tym aspekt polityczny problemu, ale to już wam pozostawiam, panie przewodniczący. Militarnie będziemy słabsi we wszystkich istotnych dla wojny rodzajach broni. Nieprzyjaciel będzie miał przewagę uzbrojenia, liczebności i terenu. A ponieważ będzie mógł zakręcić reszcie świata kurek z ropą, zmaleją nasze szansę uzyskania zagranicznej pomocy, zakładając oczywiście, że jakiekolwiek zachodnie państwo byłoby w ogóle skłonne do pomagania nam. Stoimy w obliczu potencjalnej zagłady. Dla przewodniczącego bardzo niepokojący był fakt, że Bondarienko tak spokojnie wypowiedział tę opinię. Przecież Bondarienko nigdy niepotrzebnie nie straszy. Bondarienko zawsze przedstawia rzeczywisty obraz sytuacji. - Jak możemy temu zapobiec? - Nie wolno nam dopuścić do utraty południowych republik. Żebym jeszcze wiedział, jak je zatrzymać. Przejąć kontrolę wojskową nad Turkmenią? Toczyć wojnę partyzancką, bo oczywiście taka się rozpocznie? Nasza armia nie jest przygotowana do takiej wojny. Nawet jednej malutkiej, a będzie ich z pewnością więcej, prawda? - Poprzednik Bondarienki został wylany z powodu nieudolności armii w rozprawieniu się z Czeczeńcami. Nieskomplikowana w założeniu pacyfikacja, obróciła się w klęskę, obwieszczając światu, że rosyjska armia to tylko cień potężnej siły sprzed zaledwie kilku lat. Funkcjonowanie Związku Radzieckiego opierało się na strachu. Zdawał sobie z tego sprawę Gołowko. Zdawał i Bondarienko. Obywatele byli posłuszni, bo się bali KGB, a lęk przed tym, do czego była zdolna Armia Radziecka - znali dobrze sposoby, jakimi wielokrotnie rozprawiała się z rebeliami - zapobiegał wybuchowi poważniejszych politycznych rozruchów. Radzieckie niepowodzenie w Afganistanie - i to mimo stosowania niesłychanie brutalnych metod - było sygnałem, że już nie ma czego się bać. Związek Radziecki przestał istnieć, a na jego miejscu pozostało słabe państwo. Cień dawnej świetności. Cieniowi zagrażało obecnie nowe słońce, wschodzące na południu. Gołowko odczytywał te i podobne myśli na twarzy swego gościa. Rosji brakuje tak potrzebnej w obecnej chwili potęgi wojskowej. Tylko dzięki hałaśliwej chełpliwości Rosji Zachód ją jeszcze podziwiał i nawet się bał - Zachód bowiem pamiętał Układ Warszawski, po Europie nadal krążyło widmo Armii Radzieckiej gotowej do marszu aż po Zatokę Biskajską - chociaż w innych częściach świata domyślano się prawdy. Europa i Ameryka nie mogły zapomnieć żelaznej pięści. Widzianej, choć na szczęście nie odczuwalnej. Ci natomiast, którzy tę pięść dawniej odczuwali i nagle przestali, wiedzieli, co się dzieje. I wiedzieli, co to może oznaczać. - Czego ci potrzeba? - Czasu i pieniędzy. I politycznego poparcia w kwestii odbudowy potęgi wojskowej. Potrzeba mi też zachodniej pomocy. - Generał nie przestał wpatrywać się w mapę. Poczuł się nagle jak spadkobierca bogatego, potężnego rodu. Rodziny kapitalistycznej. Patriarcha rodu zmarł, a on jest spadkobiercą całego majątku. Okazuje się jednak, że majątek jest zadłużony powyżej swej wartości. Bondarienko wrócił z Ameryki podniesiony na duchu, przekonany, że dostrzegł właściwą drogę, kształt przyszłości i zna już sposób zapewnienia bezpieczeństwa swemu krajowi. Właściwy sposób: zawodowa armia złożona z fachowców, którzy decydują się na wieloletnią służbę, ożywionych esprit de corps, dumnych strażników wolnego państwa. Na ziszczenie podobnego marzenia trzeba lat. W powstałej sytuacji... Jeśli Gołowko i jego służby specjalne mieli rację, to można było liczyć tylko na to, że naród pośpieszy na apel, jak pośpieszył w 1941 roku. Rosja miała szczęście w wojnie z faszystami. Ale na szczęściu nie można bazować, myśląc o przyszłości. Natomiast można i trzeba uwzględniać to, że nieprzyjaciel okaże się przebiegły i nieobliczalny, a jego posunięcia nie do przewidzenia. Inni ludzie też patrzą na tę samą mapę, dostrzegają odległości i przeszkody - obliczają stosunek sił. * * * Saleh jeszcze nigdy tak nie cierpiał. Widział cierpienie innych, sam zadawał ból w czasie, kiedy służył w tajnej policji swego kraju. Ale cierpienia tamtych były inne, ból mniejszy. Jego agonia musiała być chyba sumą wszystkich tamtych cierpień. Płacił za nie. Całe jego ciało od stóp do głowy zżerał przeraźliwy ból. Należał do ludzi silnych, muskularnych, twardych jak stal. Ale nie teraz. Teraz każda tkanka bolała, a kiedy próbował zmienić nieco pozycję, by sobie ulżyć, skutek był mizerny. Ból był tak wielki, że zabił strach, który przecież powinien mu towarzyszyć. Doktor nie wyzbył się strachu. MacGregor miał na sobie pełny strój ochronny, łącznie z maską na twarzy i rękawiczkami na dłoniach, które się nie trzęsły tylko dzięki wielkiej koncentracji doktora. Przed chwilą pobrał krew od pacjenta. Zachowywał przy tym ostrożność większą, niż kiedykolwiek przedtem w życiu, większą, niż przy chorych na AIDS. Dwaj sanitariusze założyli na ramię i ściągnęli opaskę, podczas gdy on pobierał próbki do osobnych fiolek. Jeszcze nigdy nie spotkał się z podobnym przypadkiem gorączki krwotocznej. Czytał o niej w podręcznikach medycznych i w publikacjach fachowych. Intelektualnie było to interesujące, ale do pewnego stopnia przerażające, tak jak rak czy typowo afrykańskie choroby. Słyszał, czytał. Teraz miał to przed oczami. - Saleh? - odezwał się cicho. - Tak... - ledwo słyszalny jęk. - Jak tu przybyłeś? Muszę wiedzieć, jeśli mam ci pomóc. Nie miał najmniejszych wahań. Żadnych myśli o potrzebie zachowania tajemnicy czy o względach bezpieczeństwa. - Z Bagdadu - wyrzucił z siebie i dodał niepotrzebnie: - Samolot... - A czy przedtem odwiedzałeś Afrykę? - Nigdy przedtem. - O centymetr obrócił głowę w prawo, potem w lewo. Powieki miał zaciśnięte. Pacjent usiłuje pokazać, że się nie boi, że potrafi wszystko wytrzymać, pomyślał doktor. - Pierwszy raz jestem w Afryce - wyjaśnił Saleh. - Czy ostatnio miałeś stosunek? W ubiegłym tygodniu? - Może jakaś miejscowa prostytutka? Pacjent dość długo zastanawiał się nad sensem usłyszanych słów, wreszcie zaprzeczył nieznacznym ruchem głowy. - Od dawna żadnej kobiety - odparł. MacGregor widział to na jego twarzy: już nigdy więcej. Ja już nigdy... - Byłeś w kontakcie z kimś, kto gdzieś podróżował? - Nie. Tylko Bagdad. Jestem ochroniarzem generała. Tylko z nim cały czas. - Dostaniesz środek uśmierzający ból. I zrobimy transfuzję krwi. Spróbujemy spędzić gorączkę. Obłożymy cię lodem. Za chwilę wrócę. Pacjent skinął głową, doktor wyszedł z pokoju, niosąc kilka fiolek z krwią w dłoni obleczonej rękawiczką. Pielęgniarki i sanitariusze zabrali się do swojej roboty, MacGregor do swojej. Krew z jednej fiolki podzielił na dwie części. Obie z niesłychaną ostrożnością zapakował do wysyłki: Instytut Pasteura i CCZ. Pozostałe próbki oddał pierwszemu laborantowi, bardzo kompetentnemu Sudańczykowi. Następnie skomponował faks. Rozpoznanie: gorączka krwotoczna nieznanego pochodzenia. Potem wymienił kraj, miasto... Zaraz, zaraz, nim wyśle faks musi zadzwonić. Podniósł słuchawkę i połączył się ze swoim łącznikiem w miejscowym Ministerstwie Zdrowia. - Tu? W Chartumie? - zdziwił się ministerialny lekarz. - Jest pan pewien? Skąd jest pacjent? - Tu, w Chartumie, a pacjent twierdzi, że przybył z Iraku. - Z Iraku? A skąd by się tam to wzięło? Sprawdził pan krew na przeciwciała? - Właśnie w tej chwili krew jest badana. - Ile to jeszcze potrwa? - Z godzinę. - Chcę zobaczyć preparat, zanim pan cokolwiek zrobi - zdecydował lekarz rządowy. Chce się wykazać, pomyślał MacGregor. Zamknął oczy i zacisnął mocno dłoń na słuchawce. Rządowy lekarz pełnił swą funkcję dzięki protekcji, jako syn długoletniego ministra, a najlepsze, co o nim można było powiedzieć, to to, że, siedząc w luksusowym gabinecie, nie szkodził pacjentom, bo ich nie miał. MacGregor z trudem się opanował. No cóż, to samo działo się w całej Afryce. Miejscowe rządy dbały przede wszystkim o dochód z turystyki. Tego właśnie Sudanowi najbardziej brakowało - turystów. Było ich niewielu, poza kilkunastoma antropologami, usiłującymi dokopać się do szczątków prymitywnego człowieka, na południu, w pobliżu etiopskiej granicy. We wszystkich ministerstwach zdrowia na całym tym wspaniałym kontynencie było to samo. Rządowe służby zdrowia zaprzeczały wszystkiemu. To jeden z powodów, dla których AIDS rozszalało się w środkowej Afryce. Zaprzeczali, ciągle zaprzeczali. Jaki procent ludności musi umrzeć, aby przestali zaprzeczać? Dziesięć procent? Trzydzieści? Pięćdziesiąt? Ale wszyscy bali się krytykować afrykańskie rządy i ich tępych urzędników. Jakże łatwo jest otrzymać etykietkę rasisty. Lepiej więc milczeć, a ludzie niech sobie umierają. - Doktorze, jestem pewien mojej diagnozy, a moim obowiązkiem jest... - nalegał MacGregor. - Wszystko może poczekać do mojego przyjścia - padła oschła odpowiedź. Nie wygram nic w ten sposób, pomyślał MacGregor, a stracić mogę wiele. Sudańczycy mogli unieważnić jego wizę jeszcze tego samego dnia. I kto leczyłby wówczas pacjentów? - Dobrze, doktorze - odparł z rezygnacją. - Niech pan szybko przychodzi. - Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia i zaraz potem przyjdę. - "Zaraz potem" mogło oznaczać u schyłku dnia albo nazajutrz. Obaj rozmówcy doskonale o tym wiedzieli. - Czy pacjent jest izolowany? - Zostały podjęte wszystkie środki ostrożności - zapewnił MacGregor. - Jest pan świetnym lekarzem i wiem, że mogę panu zaufać, iż nic poważnego się nie wydarzy - po tych słowach rządowego lekarza linia zamarła. MacGregor ledwo odłożył słuchawkę, kiedy rozległ się dzwonek. - Tak? - Doktorze, proszę przyjść szybko do czwórki - prosiła pielęgniarka. Po trzech minutach już tam był. Sahaila! Sanitariusz wynosił właśnie basen z wymiocinami. Znajdowała się w nich krew. MacGregor uświadomił sobie, że i ona przyjechała z Iraku. O mój Boże! * * * - Nikt z was nie ma powodu czegokolwiek się bać. - Słowa były pozornie uspokajające, ale nie na tyle, na ile chcieliby tego członkowie Rady Rewolucyjnej. Irańscy mułłowie z pewnością nie kłamali, ale siedzący wokół stołu generałowie i pułkownicy nie zapomnieli, że jako kapitanowie i majorowie walczyli przeciwko Irańczykom. Nikt nie zapomina wrogów z pola walki. Zawsze pozostają wrogami. - Chcemy, abyście przejęli dowodzenie siłami zbrojnymi waszego kraju - kontynuował starszy mułła. - Współpracując będziecie mogli zachować stanowiska. Żądamy tylko przysięgi na Allacha. Przysięgi złożonej nowemu rządowi. Oficerowie wiedzieli, że nie skończy się na tym "tylko". Będą pilnie obserwowani. Jeśli zrobią jeden fałszywy krok, zostaną rozstrzelani. Nie mieli jednak innego wyjścia. Egzekucje bez wyroku były na porządku dziennym w Iranie i Iraku, stanowiąc doskonałą metodę likwidacji prawdziwych i wyimaginowanych dysydentów w obu krajach. Ocaleni z pogromu starsi oficerowie irackich sił zbrojonych wymienili skryte spojrzenia. Mogli przejąć dowodzenie i odzyskać autorytet tylko dzięki czynnej pomocy dawnych wrogów, którzy stali u szczytu stołu, z błogimi uśmiechami na twarzach - uśmiechami, które daje zwycięstwo i świadomość, że trzyma się w dłoni dar życia. Tytularny przewodniczący rady skwapliwie skinął głową. Po dziesięciu sekundach w jego ślady poszli wszyscy pozostali, a wraz z tym gestem tożsamość ich kraju przeszła do historii. Teraz pozostawało przeprowadzić tylko kilka rozmów telefonicznych. * * * W kolejnej dziesiątce znalazł się pederasta. Opiekował się takim jak on przestępcą - w tym wypadku dodatkowo mordercą - i z podglądu na monitorze wynikało, że nie szczędził trudu, przyśpieszając przebieg doświadczenia. Moudi nie omieszkał poinstruować sanitariuszy, by bardzo pilnie baczyli na nowych "sanitariuszy". Nowi stosowali zwykłe środki ostrożności. Nosili rękawiczki, starannie się myli, sprzątali dokładnie salę, wycierając wszelkie płyny. To ostatnie zadanie stawało się coraz trudniejsze w miarę postępu choroby pacjentów poprzedniej dziesiątki. Zbiorowy jęk, jaki Moudi odbierał przez głośnik, mówił wiele o tym, jak chorzy cierpieli, zwłaszcza że nie dawano im żadnych leków przeciwbólowych, co było pogwałceniem islamskiego nakazu okazywania miłosierdzia. Druga dziesiątka, a właściwie tylko już dziewiątka królików doświadczalnych robiła, co im kazano, ale bez masek. Masek im nie wydano. Pederasta był młodym mężczyzną. Mógł mieć dwadzieścia parę lat. Wyjątkowo starannie opiekował się powierzonym mu chorym. Nie było ważne, czy robił to z litości, widząc cierpienia człowieka, czy też chciał wydać się litościwym, by potem samemu na litość zasłużyć. Moudi zrobił zbliżenie. Skóra leżącego była zaczerwieniona i sucha, ruchy powolne, hamowane przeraźliwym bólem. Lekarz podniósł słuchawkę telefonu. Po minucie w kadr kamery monitorującej wszedł jeden z wojskowych sanitariuszy w kombinezonie, zamienił kilka słów z pederastą i włożył mu do ucha termometr. Po chwili wyszedł z sali. Na korytarzu wziął do ręki słuchawkę. - Ósemka na temperaturę trzydzieści dziewięć i dwa, twierdzi, że czuje zmęczenie i bolą go kończyny. Ma zaczerwienione i opuchnięte oczy - zameldował rzeczowym głosem sanitariusz. Było rzeczą jasną, że w stosunku do istot poddanych eksperymentowi sanitariusze zachowują obojętność. Żadnego uczucia wspólnoty, jakie odczuwali wobec siostry Jeanne Baptiste, która, choć należała do niewiernych, była kobietą wielu cnót. Ci na sali nie należeli do ludzi cnotliwych, co skutecznie eliminowało odruchy litości. A więc to prawda, szczep Mayinga przenosi się drogą kropelkową. Moudi był teraz tego pewien. Pozostawało pytanie, czy podczas mutacji nie traci śmiercionośnych cech. Jeśli nowy chory umrze, nie będzie już najmniejszych wątpliwości. Kiedy połowa dziewiątki wykaże symptomy choroby, przeniesie ich się na drugą stronę holu do osobnej sali, pierwsza zaś dziesiątka - wszyscy już wykazywali objawy agonalne - zostanie zlikwidowana. Dyrektor będzie bardzo zadowolony, pomyślał Moudi. Ostatnia część eksperymentu spełniła pokładane w niej nadzieje. Oto zyskali broń, jaką nikt jeszcze nigdy nie dysponował. Czyż to nie wspaniałe? - pomyślał lekarz. * * * Odlot był zawsze łatwiejszy przy zastosowaniu starej sztuczki. Gwiazdor przeszedł przez bramkę, został zatrzymany, magiczna różdżka przejechała po nim od góry do dołu. Uśmiech zażenowania. Jak zwykle to wieczne pióro! Potem udał się do sali pasażerów pierwszej klasy. Po drodze nawet nie zerknął na boki, by sprawdzić, czy czatują tu gdzieś policjanci. Gdyby czatowali, już by go zatrzymali. Skoro nie zatrzymali, to oznacza, że ich nie ma. Do torby podróżnej miał przypięty skórzany notes, ale chwilowo nim się nie interesował. We właściwym czasie ogłoszono jego lot. Długim korytarzem poszedł do samolotu i szybko odnalazł swoje miejsce w przedniej kabinie Boeinga 747. Tylko połowa foteli była zajęta. Bardzo dobrze. Zaraz po starcie wyjął notes, ze skórzanego pokrowca wyciągnął bloczek papieru i zaczął zapisywać wszystko to, czego do tej chwili nie chciał powierzyć żółtym kartkom. Jak zwykle pomagała mu fotograficzna pamięć. Pracował przez bite trzy godziny. W połowie Atlantyku poddał się potrzebie snu. Podejrzewał, zupełnie słusznie, że potem długo mu się to nie uda. Rozdział 29 Proces Kealty pomyślał, że to może być już jego ostatni strzał. Z przyzwyczajenia sięgnął do myśliwskiej metafory, nie zastanawiając się nawet nad ironią podobnego porównania. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Poprzedniego wieczoru mobilizował swoich popleczników w mediach. Tych, na których mógł jeszcze liczyć. Pozostali nie wycofali się otwarcie, ale tkwiąc w niepewności, woleli utrzymywać dystans. Nie było trudno zainteresować tych pierwszych. Podczas dwugodzinnego nocnego spotkania kilka odpowiednio dobranych kluczowych słów i zdań podsyciło ich ciekawość. Wszystko nieoficjalnie, bez prawa powoływania się na źródło, bez cytowania. Oczywiście, dziennikarze zgodzili się. - Sprawa jest bardzo niepokojąca - obwieścił. - FBI poddała całe najwyższe piętro Departamentu Stanu przesłuchaniom z użyciem wykrywacza kłamstw. - Najwyższe piętro zajmowało kierownictwo Departamentu Stanu. Dziennikarze coś słyszeli o testach z poligrafem, ale nie mieli potwierdzenia. Była nim informacja od Kealty'ego. - Co bardziej jednak niepokoi, to podejmowane decyzje polityczne. Rozbudowa sił zbrojnych za namową Bretano, który od lat jest czołowym reprezentantem kompleksu przemysłowo-wojskowego. Wyrósł w nim. Ten człowiek oświadcza, że zamierza zlikwidować wszystkie zabezpieczenia w systemie zamówień dla sił zbrojnych, chce ograniczyć kontrolę Kongresu nad procedurami przetargowymi. A ten George Winston! Chcecie wiedzieć, czego on żąda? Zniszczyć cały system podatkowy, chce uczynić go bardziej agresywnym i całkowicie znieść podatek od zysków kapitałowych. A dlaczego? Żeby przerzucić cały ciężar podatków na klasę średnią i świat pracy, dając kapitalistom bezpłatny bilet na jazdę ku jeszcze większym majątkom. Kealty, po chwili milczącego wzburzenia, ciągnął: - Nigdy nie uważałem Ryana za profesjonalistę. Nie jest osobą na tyle kompetentną, by zajmować tak wysokie stanowisko. Ale czegoś podobnego się nie spodziewałem. On jest reakcjonistą, radykalnym konserwatystą. Sam nie wiem, jak go nazwać i jak wy to nazwiecie... - Jest pan pewien tej historii w Departamencie Stanu? - spytał przedstawiciel "New York Timesa". Kealty skinął głową. - Absolutnie. Na sto procent. Przecież musieliście o tym słyszeć... Czyżbyście zaniedbywali wasze obowiązki? W samym środku bliskowschodniego kryzysu FBI dręczy naszych czołowych speców od polityki zagranicznej, całe kierownictwo Departamentu, oskarżając je o kradzież nie istniejącego listu? - I w takiej chwili "Washington Post" zamierza opublikować materiał beatyfikujący Ryana - niby wyrwało się szefowi sztabu Kealty'ego. - Hola, hola! - wykrzyknął reporter z "Postu", prostując się w krześle. - To nie ja. To Bob Holtzman. Powiedziałem zastępcy naczelnego, że to niezbyt dobry pomysł... - Skąd poszedł przeciek? - spytał Kealty. - Pojęcia nie mam. Bob nigdy nie puszcza pary z ust. - I co Ryan majstruje z CIA? Chce trzykrotnie zwiększyć zatrudnienie pionu operacyjnego. Trzykrotnie zwiększyć liczbę szpiegów! Naszemu krajowi tylko tego brakuje do szczęścia, tak? Co ten Ryan wyrabia? - rzucił retoryczne pytanie Kealty. - Zwiększa siły zbrojne. Zmienia przepisy podatkowe, żeby szybciej mogli bogacić się bogaci i rozbudowuje CIA, żeby było takie, jak w latach zimnej wojny. Wracamy do lat pięćdziesiątych. Po co Ryan to wszystko robi? Co mu chodzi po głowie? Czyżbym w tym mieście był jedynym człowiekiem zadającym jeszcze pytania? Kiedyż wreszcie wy, dziennikarze, zaczniecie dobrze wykonywać swój zawód? Ryan usiłuje stłamsić Kongres. I udaje mu się to. Gdzie są media? Kto ma dbać o interes obywateli? - Do czego właściwie zmierzasz, Ed? - zapytał przedstawiciel "Timesa". Gest pełnej frustracji został wykonany z zawodową maestrią. - Stoję tu przed wami na moim własnym grobie. Nie mam nic do zyskania. Ale nie potrafię spokojnie patrzeć na to, co się dzieje. Chociaż Ryan posiada całą konstytucyjną władzę, nie mogę dopuścić do tego, by on sam i kilku jego koleżków skoncentrowali całą władzę w swoich rękach, rozbudowali aparat szpiclowania nas, zmienili prawo podatkowe na korzyść grupki ludzi, którzy nigdy nie płacili pełnych podatków, jakie powinni płacić. A Ryan chce ich jeszcze bardziej wzbogacić. Nie mogę też pozwolić na to, by kosztem podatników wspomagał przemysł zbrojeniowy. A jaki będzie jego następny krok? Ograniczy swobody obywatelskie! Jego żona jest codziennie przewożona do pracy helikopterem, a żaden z was, panowie, nawet nie zauważył, że czegoś podobnego nikt przedtem nie robił. Mamy prezydenturę imperialną, o jakiej nawet nie marzył Lyndon Johnson. A Kongres na to nie reaguje. Wiecie, kogo mamy w fotelu prezydenckim? - Kealty pozostawił ich przez chwilę w napięciu. - Króla Jacka Pierwszego. Ktoś powinien zareagować. Dlaczego wy nie reagujecie, panowie? - Co pan wie na temat artykułu Holtzmana? - chciał dowiedzieć się przedstawiciel "Boston Globe". - Ryan ma ciekawy życiorys. W latach pracy w CIA zabijał ludzi. - Cholerny James Bond - wpadł Kealty emu w słowo szef sztabu. Dziennikarz "Washington Post" uznał, że musi bronić honoru gazety. - Holtzman nic takiego nie podaje. Jeśli pan ma na myśli ów wypadek, kiedy terroryści przyszli... - Nie o to chodzi. Holtzman ma napisać o sprawie moskiewskiej. To nawet nie była operacja Ryana. Decyzję wydał sędzia Arthur Moore, kiedy był zastępcą dyrektora CIA. Ryan był tylko figurantem. A w ogóle była to ingerencja w ściśle wewnętrzne sprawy Związku Radzieckiego. I nikomu wówczas nie przyszło do głowy, że być może cały pomysł nie jest wcale taki dobry. No bo pomyślcie, zadzieranie z rządem kraju posiadającego dziesięć tysięcy głowic skierowanych na Amerykę. Wiecie, panowie, że to, co wówczas zrobiono, nazywa się aktem wojny? I po co było to wszystko? Żeby ocalić swojego człowieka przed aresztowaniem, ponieważ pomógł nam wyłuskać szpiegów w łonie CIA. Jestem pewien, że tego wszystkiego nie opowiedział Holtzmanowi. Mam rację? - Nie czytałem materiału - odparł przedstawiciel "Postu". - Słyszałem tylko to i owo. Ta odpowiedź była warta śmiechu. Kealty miał w redakcji "Washington Post" lepsze źródła informacji, niż polityczny komentator tegoż dziennika. - No dobrze, twierdzi pan, że Ryan zabijał ludzi jak James Bond - odezwał się beznamiętnym tonem przedstawiciel "Postu". - Dowody? - Cztery lata temu. Pamiętacie te bomby w Kolumbii? Rozwaliły kilku bossów karteli narkotykowych. - Kealty poczekał, aż paru dziennikarzy skinęło głową. - To była operacja CIA. Ryan poleciał do Kolumbii. To był jeszcze jeden akt wojny, moi drodzy. Znam zaledwie te dwa... Kealty'ego szczerze bawiło, że Ryan sam tak pieczołowicie kopie swój własny grób. Realizacja w CIA planu BŁĘKIT już wywoływała poruszenie w wydziale wywiadu. Kierowniczej kadrze groziła wcześniejsza emerytura lub poważne skurczenie ich biurokratycznych ksiąstewek. A wielu z nich tak kochało spacerki korytarzami wielkiej władzy. Bardzo łatwo uwierzyli, że są niezastąpieni i nieodzowni dla bezpieczeństwa kraju, i w związku z tym musieli coś przedsięwziąć, prawda? A ponadto Ryan nastąpił w Langley na niejeden odcisk i teraz nadszedł czas zapłaty. Świetnie się składa, że Ryan stanowił teraz wielki, wysoko ustawiony cel. Odpłacający za nadepnięte odciski i sfrustrowani nie mieli wyrzutów sumienia. Przecież informowali tylko byłego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. A kto wie, czy nie prawdziwego prezydenta. Nie, w żadnym wypadku nie pisnęliby nic prasie. To byłoby naruszeniem prawa. Oni nikogo nie informowali, ale po prostu rozmawiali z wysoko postawionym politykiem o żywotnych problemach politycznych. - Czy jest pan tego pewien? - spytał dziennikarz z "Globe". - Mam wszystkie daty. Pamięta pan, kiedy umarł admirał James Greer? On był nauczycielem i opiekunem Ryana. Z pewnością już na łożu śmierci opracował całą operację. Ryana nie było na pogrzebie. Znajdował się wtedy w Kolumbii. To jest niepodważalny fakt. Możecie sprawdzić. Być może dlatego właśnie James Cutter popełnił samobójstwo... - Przecież to był wypadek - przerwał dziennikarz z "Timesa". - Wyszedł rano pobiegać i... - i wbiegł tuż pod przejeżdżający autobus? Słuchajcie, moi drodzy, przecież nie mówię, że został zamordowany, nikogo nie oskarżam. Twierdzę po prostu, że Cutter był uwikłany w nielegalną operację, którą kierował Ryan. Cutter bał się konsekwencji. Jego śmierć pozwoliła Ryanowi zatrzeć ślady. Wiecie co, jak tak sobie myślę, to dochodzę do wniosku, że nie doceniałem Jacka Ryana. Waszyngton nie widział większego spryciarza od czasów Allena Dullesa, a może Billa Donovana. Ale czasy takiego postępowania minęły. Nie potrzebna jest nam CIA z trzykrotnie większą liczbą szpiegów. Nie musimy gromadzić więcej pieniędzy na obronę. Nie potrzebujemy przerabiać ustaw podatkowych, aby chronić milionerów, z którymi Ryan chodzi pod rękę. A z pewnością nie potrzebujemy prezydenta, którego zdaniem należy brać przykład z lat pięćdziesiątych, bo były takie wspaniałe. Nie wolno pozwolić, aby wyrządzał temu krajowi krzywdę. Sam już nie wiem... - W tym miejscu Kealty zaprezentował kolejny gest rozpaczy. - Ale być może będę musiał samotnie stawiać czoło powstałej sytuacji. Wiem, że w oczach przyszłych historyków mogę stracić reputację, tak ostro się przeciwstawiając, ale... Psiakrew, niegdyś, kiedy po raz pierwszy składałem przysięgę na wierność konstytucji naszego kraju, kiedy po raz pierwszy zasiadłem w Izbie, potem w Senacie, i wreszcie, kiedy Roger poprosił mnie, abym był u jego boku wiceprezydentem... Wiecie, takich rzeczy się nie zapomina. I chociaż może... może nie jestem odpowiednim do tego facetem... Zgadzam się, zgadzam! Wiem, że jestem winny okropnych rzeczy. Zdradzałem żonę, przez wiele lat nadużywałem alkoholu. Naród amerykański z pewnością zasługuje na kogoś lepszego ode mnie, by powiedzieć "nie" Ryanowi i zrobić to, co trzeba... Ale widzę, że tylko ja głośno oponuję, i, bez względu na wszystko, nie mogę zawieść nadziei pokładanych we mnie przez tych, którzy na mnie głosowali, którzy mnie tu wysłali, bym ich reprezentował. Więc zrobię, co będę mógł, bez względu na osobiste koszty. Ryan nie jest prezydentem Stanów Zjednoczonych. Ryan dobrze o tym wie. Gdyby sobie nie zdawał z tego sprawy, nie usiłowałby zmienić tylu rzeczy od razu. Dlaczego usiłuje zniszczyć kierownictwo Departamentu Stanu? Dlaczego miesza się do spraw związanych z prawem do aborcji? Dlaczego miesza się do ustaw podatkowych, wykorzystując do obalenia systemu podatkowego multimiliardera Winstona? Usiłuje legalizować swoją nielegalną prezydenturę. Będzie pokrzykiwał na Kongres, póki jego bogaci sojusznicy nie wybiorą go królem albo czymś w tym rodzaju. A kto ma w obecnej chwili reprezentować naród? - Wcale tak nie postrzegam Ryana, Ed - odezwał się dziennikarz z "Globe" po paru sekundach głuchego milczenia. - Prowadzi politykę prawicową, z tym się zgodzę, ale otwartą, szczerą... - Jakie jest pierwsze prawo polityki? Skuteczność. - Wtrącił dziennikarz z "Timesa". - Jeśli ta historia z Rosją i ta druga z Kolumbią są prawdziwe... Taki był wtedy obyczaj naszego rządu. Wtykaliśmy nos w sprawy innych rządów. Teraz już tego obyczaju nie ma. W każdym razie podobno nie ma. I nie na tak wysokim szczeblu... - Nigdy tego od nas nie otrzymaliście, nie wolno wam zdradzić źródła nikomu z Langley. - Szef sztabu porozdawał dziennikarzom kasety magnetofonowe. - Macie na nich wystarczająco dużo łatwo sprawdzalnych faktów, by uwiarygodnić wszystko, co wam powiedzieliśmy. - Zajmie nam to kilka dni - zauważył dziennikarz z "San Francisco Examiner". Obracał w palcach kasetę i pytającym wzrokiem spoglądał na kolegów. Wszyscy już się zbierali do wyjścia. Wyścig rozpoczęty. Każdy z obecnych chciałby być pierwszym, który puści w świat sensacyjną informację. Zaczną pracować, gdy tylko zasiądą za kierownicami swoich samochodów. Będą przesłuchiwali kasetę. Przewagę mieli ci, którzy mieli najbliżej do domu. Kealty raz jeszcze zabrał głos: - Panowie, mam nadzieję, że zrozumieliście powagę sytuacji i że odniesiecie się do niej z całą powagą, jaka przystoi dziennikarzom. Żałuję, że nie znalazłem lepszej od siebie osoby, która mogłaby udźwignąć ten ciężar. Kogoś z lepszą przeszłością. Nie chodzi mi o mnie, o poprawienie własnego wizerunku. Chodzi mi o kraj. Chodzi o dobro kraju i liczę, że przyłożycie się do tego, robiąc, co można. - Postaramy się, Ed - odparł dziennikarz "Timesa", po czym spojrzał na zegarek. Czekała go długa praca, aż do dziesiątej wieczorem, kiedy wszystkie materiały muszą spłynąć do drukarni. Przez cały dzień będzie pisał, sprawdzał, konfrontował, sprawdzał ponownie, konferował z zastępcą naczelnego, by uzyskać górną połowę pierwszej strony. Gazety z Zachodniego Wybrzeża miały trzygodzinną przewagę, znajdując się w innej strefie czasowej. Ale dziennikarz z "Timesa" wiedział, że tak naprawdę liczy się Wschodnie Wybrzeże. Dziennikarze odstawili kubki po kawie na stół, wstali, zabrali magnetofony, chowając je do kieszeni marynarek i, z otrzymaną kasetą w lewej ręce, a kluczykami w prawej, pognali do samochodów. * * * - Mów, Ben - polecił Jack niespełna cztery godziny później. - Nadal nic w lokalnej telewizji, ale nagraliśmy materiał przekazany na mikrofalach do retransmisji. - Goodley zamilkł, gdy Ryan zajmował miejsce za biurkiem. - Jakość zbyt zła, by można było pokazać obraz, ale ścieżka dźwiękowa zachowana. W skrócie: cały dzień upłynął im na konsolidowaniu władzy. Jutro podadzą wszystko do wiadomości publicznej. Ulica już pewno wie, a oficjalny komunikat będzie przeznaczony dla świata. - Sprytne - powiedział prezydent. - Zgadzam się - odparł Goodley. - Na północy mamy kolejny numer. Premier Turkmenii gryzie ziemię. Podobno zginął w wypadku samochodowym. Gołowko z tym dzwonił po piątej rano. Nie sprawia wrażenia człowieka szczęśliwego. Jest zdania, że Irak i Turkmenia są elementami tej samej gry. - Czy jest coś na poparcie takiego przypuszczenia? - spytał Ryan, wiążąc krawat. Ależ głupie pytanie! - Chyba pan żartuje, szefie. W całej tej historii nie mamy nawet okrucha sprawdzonej wiadomości czy podejrzeń. Jack przez chwilę patrzył na blat prezydenckiego biurka. - Wiesz, Ben, przy całej tej opinii, jaką mają ludzie, że CIA jest taka potężna i wszechwiedząca... - Niech pan nie zapomina, że ja tam pracuję, panie prezydencie. Ale chyba ma pan rację. Dzięki Bogu za telewizję CNN. Dobre w tym wszystkim jest to, że Rosjanie mówią nam coś niecoś z tego, co wiedzą. - Są przestraszeni - wyraził opinię prezydent. - I to bardzo - zgodził się doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. - A więc mamy Anschluss Iraku i nieżyjącego przywódcę Turkmenii. Wnioski? - Nie lekceważę opinii Gołowki. Bez wątpienia ma tam na miejscu agentów. Wydaje się, że jest w podobnej do nas sytuacji. Może tylko obserwować i zamartwiać się, ale nie dysponuje żadnymi zasobami operacyjnymi. Może śmierć tego ich premiera to zbieg okoliczności, ale wywiady nie powinny w takie rzeczy wierzyć. Jestem pewien, że Siergiej nie wierzy. Jest pewny, że to element tej samej gry. Moim zdaniem jest to zupełnie możliwe. Porozmawiam o tym z Vasco. Jego opinia o tym, co się tam smaży, zaczyna być zatrważająca. To nie moje określenie, ale jego własne. Dziś odezwą się Saudyjczycy... A wkrótce po nich Izraelczycy, pomyślał Ryan. - Chiny? - spytał. Może na przeciwległej półkuli rzeczy mają się lepiej. Płonne nadzieje. - Wielkie manewry morskie. Połączone siły nawodne i podwodne, powietrznych jeszcze nie ma, ale obserwacja satelitarna pokazuje, że w bazach myśliwców trwają gorączkowe przygotowania... - Zaraz, zaraz, co to znowu...? - Właśnie, sir. Jeśli to były planowane manewry, to dlaczego się do nich nie przygotowali razem z marynarką? O ósmej trzydzieści mam o tym rozmawiać z Pentagonem. Nasz ambasador w Pekinie odbył krótką rozmowę z kimś z ich Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Otrzymał informację, że to nic wielkiego, bo nawet nie poinformowano o tym ministerstwa, a więc są to tylko rutynowe ćwiczenia. - Kłamstwo. - Zupełnie możliwe. Tajwan nadal nie robi z tego powodu żadnego szumu, ale podobno dziś wysyłają tam jakieś okręty. Mamy jednostki zmierzające na obszar manewrów. Tajwańczycy współpracują z nami. Nasi obserwatorzy są w ich stacjach nasłuchowych. Wkrótce zapytają, co zamierzamy zrobić, jeśli wydarzy się A albo B. Musimy się nad tym poważnie zastanowić. Pentagon twierdzi, że Chiny kontynentalne nie mają dostatecznych środków, by dokonać inwazji, podobnie jak ich nie mieli w dziewięćdziesiątym szóstym. Lotnictwo tajwańskie jest jeszcze silniejsze niż wtedy. Moim zdaniem, nie chodzi o ten kierunek. Może to naprawdę są tylko manewry? Może po prostu chcą się dowiedzieć, jak my... to znaczy jak pan, panie prezydencie, zareaguje? - Co sądzi Adler? - Mówi, żeby chwilowo ignorować. I chyba ma rację. Tajwan siedzi cicho, więc i my powinniśmy robić to samo. Posłaliśmy okręty podwodne, ale ich nie pokazujemy. Dowódca Floty Pacyfiku osobiście wszystko nadzoruje. - Niech będzie w stałym kontakcie z sekretarzem obrony. Co na to Europa? - Cisza i spokój. To samo nasza półkula. To samo Afryka. Wie pan co, panie prezydencie? Jeśli Chińczycy tylko straszą, to rzeczywistym problemem pozostaje jedynie Zatoka Perska. Istota problemu polega na tym, że zrobiliśmy tam porządek w 1990 roku i obiecaliśmy Saudyjczykom, że ich nie pozostawimy z ręką w nocniku. Potwierdzimy to teraz, a wieść się rozniesie i w odpowiednim czasie dotrze do drugiej strony. Wówczas druga strona powinna się zastanowić i dojść do wniosku, że należy dać sobie spokój. Nie podoba mi się ta cała Zjednoczona Republika Islamska, ale sądzę, że damy sobie z nią radę. Iran jest z natury rzeczy niestabilny, jego mieszkańcy pragną świeżego powietrza, większej wolności, a kiedy jej posmakują, kraj się zmieni. Wytrzymamy obecną sytuację. Ryan uśmiechnął się, nalewając kubek kawy. - Jest pan coraz pewniejszy siebie, doktorze Goodley. - Płaci mi pan za myślenie, panie prezydencie. Wobec tego muszę się przed panem spowiadać z tego, co mi się pęta po głowie. - Dobrze, wracaj do swojej roboty i informuj mnie o wszystkim. Muszę się dziś zastanowić nad rekonstrukcją Sądu Najwyższego. - Goodley wyszedł, a Ryan, popijając kawę, czekał na Arnie'ego. Wszystko to nie jest znowu takie trudne, pomyślał. Zwłaszcza, kiedy ma się dobry zespół współpracowników. * * * - Wszystko sprowadza się do umiejętności uwodzenia... - wyjaśniał Clark paru rzędom skupionych twarzy. Zauważył też ironiczny uśmiech Dinga siedzącego w głębi audytorium. Przed chwilą kandydaci obejrzeli film szkoleniowy, który omawiał historię sześciu znanych spraw. Istniało tylko pięć kopii tego filmu i ta, którą pokazano, była właśnie przewijana przed odniesieniem jej do szafy pancernej. Clark uczestniczył w dwóch z przedstawionych operacji. W lochach gmachu przy placu Dzierżyńskiego 2 wykonano wyrok na agencie, którego zdradziła wtyczka KGB w Langley. Inny agent miał fermę w pełnej brzóz okolicy na północy stanu New Hampshire. Pewno bardzo tęsknił za krajem. Ale Rosja nadal była Rosją, której tradycja surowo potępiała zdradę stanu. Nie był to wymysł komunistycznego reżimu, by karać za to śmiercią. Tak, zdrajcy własnego kraju do śmierci pozostają sierotami... Clark przerzucił stronę i kontynuował z zapisków: - Wybierajcie ludzi mających problemy. Okazujcie im współczucie. Ludzie, z którymi będziecie pracowali, nie należą do istot bez skaz. Wszyscy będą mieli o coś i do kogoś żal. Niektórzy sami przyjdą do was. Nie musicie ich kochać, ale macie obowiązek zachować się wobec nich lojalnie. Przez chwilę wpatrywał się w słuchaczy. - Co miałem na myśli, mówiąc o uwodzeniu? Każdy z was tu obecnych już choćby raz kogoś uwiódł, prawda? Co jest integralną częścią tej sztuki? Słucha się więcej, niż się samemu mówi. Potakuje się. Zgadza z argumentami. Mówi się człowiekowi, że bez wątpienia jest znacznie mądrzejszy od przełożonego. Znacie takie typki, jak ulał pasują do tego, którego zwierzający się opisał. W waszym własnym kraju też są tacy na wysokich stanowiskach. Mówicie, że też trafił wam się ktoś taki. I że przy takim rządzie trudne jest życie uczciwego człowieka, prawda? Oczywiście, że honor jest najważniejszy. Kiedy wasz rozmówca zacznie mówić o honorze, już wiecie, że chce pieniędzy. No i bardzo dobrze. Pamiętajcie, że oni nigdy nie spodziewają się, że dostaną tyle, ile żądają. Najważniejsze jednak, żeby wzięli pieniądze, żeby połknęli haczyk. Mamy budżet, który w zasadzie pozwala zaspokoić ich potrzeby. Kiedy raz wezmą, tracąc dziewictwo, nie mają drogi odwrotu. Wasi agenci, ludzie, których zwerbujecie, zachłysną się tym, co robią. Co za frajda być szpiegiem. Najgorsi są idealiści. Doświadczają poczucia winy. Piją. Któregoś wieczoru decydują się pójść do spowiedzi. Nawet mnie się to z jednym przydarzyło. Są tacy, którzy, raz złamawszy zasadę lojalności, uważają, że wszystkie zasady przestały obowiązywać. Mogą na przykład napastować każdą napotkaną kobietę, bardzo wiele ryzykując. Clark wyprostował się: - Prowadzenie agentów jest wielką sztuką. Trzeba być zarazem matką, ojcem, księdzem i nauczycielem. Trzeba im wytłumaczyć, że muszą dobrze dbać o swoje rodziny, a zarazem o własny tyłek. Dotyczy to głównie owych "dobrych" agentów z głowami pełnymi ideałów. W wielu wypadkach można na nich polegać, ale zwykle przesadzają. Chcą dostarczać zbyt wiele, co prowadzi do samounicestwienia. Niektórzy przemieniają się w apostołów krucjaty. Niewielu uczestników krucjat dożyło sędziwego wieku... W audytorium było cicho, jak makiem zasiał. Wszyscy słuchali z zapartym tchem. Clark mówił dalej: - Najbardziej można polegać na agencie, który chce pieniędzy. Tacy nie lubią ryzyka. I zawsze planują, że któregoś dnia wycofają się z biznesu i będą prowadzić wspaniałe życie w Hollywood, gruchając sobie z gwiazdkami filmowymi. I to jest najlepsze, jeśli idzie o agentów pracujących dla pieniędzy: chcą żyć, żeby te pieniądze móc wydawać. Z drugiej strony, kiedy trzeba coś załatwić szybko, kiedy konieczne jest podjęcie ryzyka, to też można wykorzystać "ciułacza na starość", tylko że trzeba być przygotowanym na ewakuowanie go następnego dnia. Wcześniej czy później agent używany do ryzykownych przedsięwzięć powie, że ma dość, i zażąda zabrania go do bezpiecznego kraju. Z tego, co wam tu opowiadam, wynika jedno: w tym biznesie nie ma schematu i niewzruszonych norm postępowania. Trzeba myśleć. Trzeba dobrze znać ludzi. Jacy są, jak postępują, jak rozumują. Trzeba odczuwać wspólnotę z agentami. Możecie ich lubić lub nie, ale to autentyczne uczucie wspólnoty musi istnieć. Przeważnie nie będziecie lubili swoich agentów - uprzedził Clark. - Oglądajcie ten film. Każde wypowiedziane słowo było autentyczne. Trzy z operacji skończyły się śmiercią agenta. Jedna śmiercią oficera prowadzącego. Nigdy nie zapominajcie o groźbie takiego finału. Teraz przerwa. Następną lekcję poprowadzi pan Revell. - Clark zebrał notatki i przeszedł na tył audytorium. Rekruci wchłaniali sens wysłuchanej lekcji. Tylko jeden zapytał głośno: - Czy to znaczy, panie C, że uwodzenie jest dozwolone? - Był to Ding. - Tylko wtedy, kiedy ci za to płacą, Domingo - odparł Clark. * * * Wszyscy z drugiej grupy więźniów byli już chorzy. Objawy wystąpiły mniej więcej w tym samym czasie, na przestrzeni dziesięciu godzin. Gorączka, dreszcze, bóle. Jak przy zwykłej grypie. Moudi wiedział, że zdają sobie sprawę lub podejrzewają, co się stało. Niektórzy nadal pomagali przydzielonym im jeszcze bardziej chorym z pierwszej dziesiątki. Inni wzywali na pomoc wojskowych sanitariuszy lub zobojętnieli siadali w sali chorych i nic nie robili, sparaliżowani myślą, że wkrótce stanie się z nimi to samo, co z tymi leżącymi w łóżkach. I w ich wypadku pobyt w więzieniu i złe odżywianie tylko przyśpieszały proces. Pogarszanie się stanu pierwszej dziesiątki postępowało w przewidzianym tempie. Odczuwali coraz większe bóle. Ból był chwilami tak dotkliwy, że przestawali się wić, gdyż bolało więcej przy najmniejszym ruchu niż w nieruchomej pozycji. Jeden wydawał się już bliski śmierci i Moudi zastanawiał się, czy, tak jak w wypadku Benedicta Mkusy, serce tej ofiary nie jest przypadkiem jeszcze mniej odporne na wirusa ebola Mayinga, niż serca pozostałych. A może ta zmutowana odmiana działa inaczej? Może tkanki serca przyciągały tego wirusa, zachęcając do usadowienia się właśnie w nich? Akademickie pytanie, choć rzecz warta zbadania. Ale teraz nie czas na badania i teorie. Problem w zasadzie został rozwiązany. - Nie ma sensu dłużej kontynuować tej fazy - powiedział dyrektor do Moudiego. Stał obok młodego lekarza i spoglądał w ekrany monitorów. - Czas na następny krok. - Jak pan sobie życzy - odparł Moudi, podniósł słuchawkę i przez minutę rozmawiał. Przygotowania zajęły piętnaście minut. Po tym czasie w kadrze monitora pojawili się sanitariusze i wyprowadzili z salki wszystkich dziewięciu więźniów z drugiej grupy. Zaprowadzili ich do innej sporej sali po drugiej stronie korytarza. Sala była też wyposażona w kamery telewizyjne i na osobnym zestawie monitorów lekarze mogli obserwować, co się dzieje. Więźniom przydzielono łóżka i dano jakiś środek, który uśpił wszystkich w ciągu paru minut. Wtedy sanitariusze wrócili do pierwszych dziesięciu. Połowa z nich spała, pozostali znajdowali się w stanie całkowitego otępienia, niezdolni do jakiejkolwiek reakcji i oporu. Tych zabito najpierw, wstrzykując każdemu dożylnie silny narkotyk syntetyczny. A potem to samo z tymi śpiącymi... Egzekucje zajęły zaledwie kilka minut i można o nich powiedzieć, że były aktem miłosierdzia. Zwłoki ładowano na szpitalne wózki i kolejno odwożono do krematorium. Następnie zrobiono paki z materaców i pościeli, by także je spalić. Pozostały tylko metalowe szkielety łóżek, które wraz z całym pomieszczeniem spryskano chemikaliami. Salka miała pozostawać przez wiele dni zaplombowana, następnie ponownie spryskana. Kiedy wszystko zostało zrobione, personel mógł spokojnie zająć się drugą grupą - dziewięcioma kryminalistami, którzy na własnej skórze, a raczej ciele, dowiedli - tak się w każdym razie wszystkim wydawało - że wirus ebola Mayinga może być przenoszony drogą kropelkową. * * * Cały dzień zajęło przedstawicielowi ministerstwa dotarcie do szpitala. Biedak musiał być bardzo zajęty przerzucaniem papierków, pomyślał doktor MacGregor, potem sutą kolacją no i wreszcie nocą z kobietą, która w danej chwili umilała mu życie. A papierki na biurku jak leżały, tak pewno nadal leżą. Lekarz był bardzo ostrożny. Najpierw stanął na progu, a potem zrobił tylko jeden mały krok, by można było zamknąć za nim drzwi. I już się nie ruszył. Przechylił tylko głowę i zamrużył oczy z pewnością po to, by lepiej ocenić stan pacjenta odległego odeń o dwa metry. Światło w pokoju było przyciemnione, by nie razić wzroku Saleha. Mimo to odbarwienie skóry pacjenta nie ulegało wątpliwości. Dwa wiszące worki z krwią i kroplówka z morfiny dopowiadały resztę, wraz z kartą chorobową, którą gość trzymał w trzęsących się dłoniach obleczonych rękawiczkami. - Przeciwciała? - spytał sucho, usiłując odzyskać urzędową godność. - Wynik pozytywny - odparł MacGregor. Wiadomość o pierwszym udokumentowanym wypadku choroby spowodowanej wirusem ebola - nikt nie wiedział, od jak dawna ta choroba istnieje i ile wiosek w dżungli wytrzebiła - rozeszła się lotem błyskawicy wśród personelu szpitala. Wielu pracowników w popłochu opuściło budynek. I to, jak na ironię, pomogło opanować sytuację znacznie szybciej, niż gdyby pacjentów długo leczono. Chorzy zmarli, nikt się do nich nie zbliżał, więc i nie zaraził. Afrykańscy lekarze wiedzieli teraz, jakie środki ostrożności przedsiębrać. Wszyscy mieli maski i rękawiczki, surowo przestrzegano też procedur dezynfekcji. Afrykański personel często bywa nieostrożny i obojętny na przepisy higieny, ale tę lekcję wszyscy wzięli do serca. Dla tego pacjenta nikt już nie mógł nic zrobić. - Z Iraku? - spytał lekarz z ministerstwa. MacGregor skinął głową. - Tak mi powiedział. - Muszę to skonsultować z odpowiednimi czynnikami - powiedział gość. - Doktorze, należy wysłać raport - nalegał MacGregor. - Istnieje groźba wybuchu epidemii... - Poczeka pan, aż będziemy wiedzieć więcej. Raport, jeśli go wyślemy, musi zawierać konieczne informacje, aby przyniósł jakiś pożytek. - Ale... - Muszę mieć wszystkie dane, aby podjąć właściwą decyzję. - Pokazał kartę choroby. Teraz, kiedy odzyskał pozycje zwierzchnika, dłonie mu się już nie trzęsły. - Czy pacjent ma tu jakąś rodzinę? Co może mi pan o nim powiedzieć? - Nie wiem, czy ma rodzinę. Nic o nim nie wiem. - Musimy to sprawdzić. Proszę zrobić ksero jego karty szpitalnej i przysłać mi ją faksem. MacGregor skinął głową. Był zdruzgotany. W chwilach takich jak ta nienawidził Afryki. Jego kraj rządził tu przez ponad sto lat. Jego ziomek ze Szkocji nazwiskiem Gordon przyjechał do Sudanu i zakochał się w nim. Czyżby był szalony? Gordon zginął przed stu dwudziestu laty. W 1956 roku Sudan zwrócono Sudańczykom. Zbyt szybko. Zabrakło czasu i pieniędzy na stworzenie instytucjonalnej infrastruktury, która by pomogła w przekształceniu pustynnych plemion w naród. Ta sama historia powtórzyła się potem na wszystkich innych obszarach kontynentu. To był jeszcze jeden temat, którego ani on, ani żaden inny Europejczyk nie poruszali publicznie w rozmowach, chyba że w ścisłym gronie i to też nie zawsze, w obawie, że zostaną uznani za rasistów. Jeśli to było znamieniem rasisty i on, MacGregor, był rasistą, to po co tu przyjechał? - Przyślę kopie w ciągu dwóch godzin - obiecał. - Doskonale. - Gość wyszedł. Za drzwiami czekała przełożona pielęgniarek, która miała go zaprowadzić do komory dezynfekcyjnej. W tym wypadku wysoki urzędnik Ministerstwa Zdrowia z pewnością wykona każde polecenie jak dziecko pod okiem czujnej matki. * * * Prokurator Martin przyszedł z dobrze wypchaną aktówką, z której wyjął czternaście teczek z dokumentami i ułożył je w porządku alfabetycznym na niskim stoliku przed sofą. Okładki były oznaczone literami od A do M, ponieważ prezydent Ryan nie życzył sobie znać z góry nazwisk. - Wie pan, panie prezydencie, czułbym się znacznie lepiej, gdyby nie dał mi pan prawa selekcji... - powiedział, nie podnosząc głowy. - A to dlaczego? - Jestem tylko prawnikiem, sir. Dobrym, owszem, i teraz kieruję wydziałem karnym, bardzo się z tego cieszę, ale jestem tylko... - A jak pan myśli, że ja się czuję? - spytał dość ostro Ryan, ale następnie głos mu zmiękł. - Nikt od czasów Waszyngtona nie miał podobnego problemu. I jeśli pan myśli, że ja wiem, co powinienem w tym wypadku zrobić... Niech to diabli, nie jestem nawet prawnikiem, bym mógł zrozumieć to wszystko bez ściągawki. Martin uśmiechnął się. - Przepraszam, sir. Zasłużyłem na tę odpowiedź. Ryan potrafił określić wymagane kryteria. Miał przed sobą wykaz najlepszych sędziów federalnych. Każda z czternastu teczek zawierała historię zawodowej kariery sędziego Federalnego Sądu Apelacyjnego Stanów Zjednoczonych, od pierwszego (w Bostonie) do ostatniego (w Seattle). Prezydent kazał Martinowi i jego ludziom wybrać sędziów z co najmniej dziesięcioletnim stażem, z co najmniej pięćdziesięcioma pisemnymi uzasadnieniami orzeczeń, w ważnych sprawach (w odróżnieniu od spraw błahych, takich jak na przykład orzeczenia w sprawach o wierzytelności). Dodatkowym warunkiem było to, aby żadne z tych uzasadnień, a więc i orzeczeń nie było odrzucone przez Sąd Najwyższy, a jeśli jedno lub dwa były, to zostały "zrehabilitowane" późniejszymi postanowieniami Sądu Apelacyjnego. - Gromadka porządnych ludzi - powiedział Martin. - Wyrok śmierci? - Konstytucja stawia sprawę jasno, panie prezydencie. Piąta poprawka. - Martin zacytował z pamięci: "Żadna osoba za to samo przestępstwo nie będzie dwukrotnie narażona na sądzenie zagrażające jej życiu ani w żadnej kryminalnej sprawie nie będzie zmuszona do świadczenia przeciwko sobie, ani też nie będzie pozbawiona życia, wolności i majątku bez właściwego procesu zgodnego z prawem". Tak więc, przy właściwym procesie można komuś odebrać życie, ale wolno go sądzić tylko raz. Sąd w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ustalił to kryterium w wielu sprawach, w toku wielu procesów, gdy po karnej sprawie odbywał się proces cywilny, w którym rozpatrywanie elementu karnego zależało od "specjalnych" okoliczności. Wszyscy sędziowie trzymali się tej zasady. Z paroma zaledwie wyjątkami. Raz orzeczenie sędziego D w Misissipi zostało zakwestionowane. Argumentem był wówczas niedorozwój umysłowy oskarżonego. Dobre uzasadnienie, choć przestępstwo było ohydne. Sąd Najwyższy potwierdził orzeczenie, nawet bez dodatkowych przesłuchań i komentarza prawnego. Problemu tego, sir, tak naprawdę nie można rozwiązać, wynika bowiem z samej natury prawa. Wiele prawnych zasad opiera się na orzeczeniach w sprawach wyjątkowych. Jest nawet takie powiedzenie, że trudne sprawy rodzą złe prawo. Jak na przykład ta sprawa w Anglii. Może pan pamięta? Dwóch szczeniaków zamordowało dziecko. Co, do diabła, ma zrobić sędzia, kiedy oskarżonymi są ośmioletni chłopcy, bez wątpienia winni okrutnej zbrodni? Co innego może zrobić, niż modlić się, by zachorował, a sprawę dostał do rąk inny sędzia? Niemniej, opierając się na podobnych przypadkach, usiłujemy stworzyć spójne prawo. Jest to niemożliwe, ale próbujemy. - Rozumiem, że wybrałem twardych, zdecydowanych i pewnych swojej wiedzy kandydatów. Ale czy sprawiedliwych? - spytał prezydent. - Pamięta pan, panie prezydencie, co powiedziałem po przyjściu? Że wolałbym nie mieć podobnego zadania. Wybrałem według zaleceń i mego sumienia. Inaczej nie mogłem. W teczce E znajdują się dane sędziego, który zakwestionował orzeczenie wydane na bazie dowodów uzyskanych przez moich najlepszych ludzi. Zakwestionowany został sposób uzyskania dowodu, a więc i prawo przedstawiania go w sądzie. Byliśmy wtedy wściekli. Chodziło wówczas o pułapkę, jaką zastawia się na podejrzanych. Nigdy nie jest wiadomo, co wolno, a czego nie. Gdzie jest granica? Sędzia E rzucił okiem na argumenty stron i najprawdopodobniej podjął słuszną decyzję, która w tej chwili stanowi precedensową wykładnię dla FBI. Jack patrzył na czternaście teczek. Lektura na tydzień. Przed paroma dniami Arnie powiedział, że to właśnie jest najważniejszą prezydencką decyzją. Decyzją o kapitalnym znaczeniu. Żaden szef państwa od czasów Waszyngtona nie stał w obliczu konieczności mianowania całego składu Sądu Najwyższego. A ponadto wypadek Waszyngtona dotyczył czasów, kiedy narodowy consens w sprawie prawa był głębszy niż w obecnej Ameryce. W tamtych czasach określenie "okrutna i odbiegająca od norm kara" oznaczało spalenie na stosie lub łamanie kołem. Obie te kary były stosowane w przedrewolucyjnej Ameryce. Jednakże w najnowszych orzeczeniach to określenie nabrało nowego znaczenia: okrutną karą może być pozbawienie dostępu do telewizji kablowej lub prawa do przeprowadzenia operacji w celu zmiany płci. Nawet ciasnota w więzieniach gwałciła powyższą normę prawną. Tak, więzienia są zatłoczone, więc co? Może wypuścić na wolność niebezpiecznych przestępców, żeby nie być okrutnym dla wyrzutków społecznych, pomyślał Ryan. Teraz miał szansę zmienić ten stan rzeczy. Wystarczy wybrać sędziów, którzy podzielają jego surowy stosunek do przestępczości w ogóle. Znienawidził przestępczość, wysłuchując opowieści ojca, porucznika policji, o jakiejś szczególnie okrutnej zbrodni albo o mało inteligentnych sędziach, którzy nie oglądali nawet miejsca zbrodni i nie znali prawdziwych okoliczności, w jakich przestępstwo zostało popełnione. Ryan miał jeszcze osobisty powód do podobnego stosunku do świata przestępczego. Usiłowano go zamordować wraz z rodziną. Wiedział doskonale, co czuje człowiek zagrożony, jaka fala oburzenia go ogarnia, gdy uświadamia sobie, że istnieją ludzie gotowi innym odebrać na zimno, bez wahania życie. Ot, niemal mimochodem, jakby kupowali cukierki w sklepie na rogu. Że istnieją ludzie polujący na innych, niczym na zwierzynę. Parokrotnie patrzył w oczy Seana Millera i nie dostrzegał w nich nic. Absolutna pustka. Żadnego ludzkiego błysku, śladu przynależności do gatunku ludzkiego. Żadnych uczuć, nawet żadnej nienawiści i żalu, że nie ma powrotu do społeczności, z której został odsunięty na zawsze... A mimo to... Ryan zamknął oczy, wspominając tę chwilę, kiedy trzymał Browninga w zimnych jak lód palcach, chociaż gotowała się w nim krew. Była to cudowna chwila, w której mógł położyć kres życiu człowieka pragnącego zabić jego, Cathy, Sally i Małego Jacka, czekającego jeszcze na wyjście z łona matki. Patrzył mu wtedy prosto w oczy i wreszcie dojrzał w nich strach. Strach przebił się przez pancerz obojętności... Ileż to razy dziękował litościwemu Bogu za to, że nie odwiódł kurka. Bo wtedy chciał zabić. I zrobiłby to. Pragnął tego bardziej, niż czegokolwiek innego w życiu. Jack pamiętał też zabijanie. Ilu ich było? Terrorysta w Londynie. Drugi Irlandczyk w Stanach. Agent KGB na "Czerwonym Październiku". Byli też inni. Przez lata miewał koszmarne sny na temat owej straszliwej nocy w Kolumbii. Ale z Seanem Millerem sprawa była inna. Wtedy to nie była konieczność. To chodziło raczej o wymierzenie sprawiedliwej kary. Ryan tam był, reprezentował prawo, i jakże pragnął zniszczyć to bezwartościowe życie. Ale nie uczynił tego. Prawo, które wydało wyrok śmierci na Millera i jego kompanów... Prawo w osobach sędziów beznamiętnych, bezstronnych, zimnych... tak jak powinno być. Dlatego też teraz trzeba wybrać jak najlepszych ludzi, by zapełnić nimi pustą ławę sędziowską Sądu Najwyższego. Decyzje, które jego obowiązkiem jest podejmować, nie będą dotyczyły jednego oszalałego człowieka, który jednocześnie próbuje ocalić i pomścić rodzinę. Sędziowie mają obwieszczać prawo dla wszystkich, a nie prawo dla pragnących zaspokoić własne potrzeby. Tak powinno i tak musi być. I jego obowiązkiem jest doprowadzenie do tego przez wybór odpowiednich ludzi. Widząc wyraz twarzy prezydenta Martin zapytał: - Trudny problem, prawda? - Proszę zaczekać chwilkę... - Jack wstał i poszedł do pokoju sekretarek. - Która z pań pali? - spytał. - Ja - odparła Ellen Sumter. Była w wieku Ryana i najprawdopodobniej chciała zerwać z nałogiem, jak w każdym razie twierdzą wszyscy mający tyle lat. Bez dalszych pytań podała prezydentowi paczkę cienkich Virginia Slim, takich samych, jakimi poczęstowała Jacka wojskowa stewardesa. Wraz z papierosami wręczyła zapalniczkę. Jack wziął jednego, zapalił, podziękował skinieniem głowy i wrócił do gabinetu. Nim zdołał zamknąć drzwi, dogoniła go pani Sumter z popielniczką z własnego biurka. Jack usiadł i zaciągnął się, patrząc na dywan z pieczęcią prezydenta Stanów Zjednoczonych, częściowo zasłoniętą meblami. - Jakim prawem ktoś kiedyś postanowił, że jeden człowiek ma otrzymać tak wielką władzę? Bo to, o czym ja tutaj mam zdecydować... - Chyba winić za to trzeba Jamesa Madisona, sir. Pan ma wybrać ludzi, którzy będą decydować o znaczeniu każdego słowa konstytucji. Wszyscy mają pod pięćdziesiątkę albo nieco po pięćdziesiątce, więc jeszcze sobie sporo pożyją. Ale niech się pan tak nie trapi, panie prezydencie. Najważniejsze, że nie podchodzi pan do tego, jak do zabawy w wyciąganie losów. Postępuje pan bardzo rozważnie, tak jak trzeba. Nie wskazuje pan palcem na kobiety tylko dlatego, że są kobietami, ani na Murzynów, bo mają ciemną skórę. Dałem panu dobry zestaw i wszystko, co można o nich powiedzieć. Z wyjątkiem nazwisk. Z lektury nie domyśli się pan, kto jest kim, chyba że czytuje pan kroniki sądowe. Ale nie przypuszczam, żeby pan to zrobił. Zapewniam, sir, że wszyscy są dobrzy. Spędziłem długie godziny układając tę listę, a wytyczone przez pana pożądane cechy wiele mi pomogły. Dał pan dobre wytyczne. Boję się ludzi, którzy lubią mieć władzę dla samej władzy. Dobrzy sędziowie zastanawiają się długo nad tym, co robią. Myślą przed wydaniem decyzji. Wybrałem sędziów z prawdziwego zdarzenia. Sędziów, którzy mieli do podjęcia trudne decyzje... Niech pan się z nimi zapozna. Zobaczy pan, jak ciężko musieli pracować, by dojść do takich, a nie innych wniosków, i jakie są rezultaty ich pracy. Ryan znowu się zaciągnął. Palcem postukał w leżące na biurku teczki z dokumentacją. - Nie znam na tyle prawa, by zrozumieć wszystkie zawiłości. Właściwie nie znam wcale prawa z wyjątkiem zasady, że nie wolno go łamać. - To bardzo dobry punkt startu. - Nie musiał mówić więcej. Nie każdy lokator Gabinetu Owalnego przestrzegał tej zasady. Obaj to wiedzieli, ale o tym nie mówi się człowiekowi siedzącemu właśnie w prezydenckim fotelu. - Wiem, czego nie lubię. Wiem, co bym chciał zmienić. Ale czy mam, na Boga, prawo dokonywania podobnego wyboru? - Z całą pewnością ma pan takie prawo, panie prezydencie, ponieważ przez ramię zagląda panu Senat. Zapomniał pan? Może nie zgodzi się na jednego lub dwóch z proponowanych przez pana kandydatów. Wszyscy umieszczeni przeze mnie na liście zostali sprawdzeni przez FBI. Wszyscy są uczciwi. Wszyscy są mądrzy. Żaden z nich nigdy nie ubiegał się o nominację do Sądu Najwyższego poprzez znajomków czy polityczne kontakty. Jeśli spośród tej czternastki nie wybierze pan dziewięciu, którzy panu odpowiadają, poszukamy dalej. Chociaż byłoby lepiej, gdyby robił to już kto inny, nie ja. Dyrektor Biura Praw Obywatelskich byłby do tego bardzo dobry. Jest ode mnie ciut na lewo, ale umie myśleć. Prawa obywatelskie. Czy na tym trzeba opierać politykę rządu? - pomyślał Ryan. Jak i skąd ma wiedzieć, na czym polegają prawa obywatelskie i odpowiednie traktowanie ludzi, którzy mogą, choć nie muszą, nieco się różnić od wszystkich innych? Prędzej czy później, człowiek traci zdolność obiektywnej oceny i wtedy zaczyna posługiwać się własnymi przekonaniami, a przekonania zawierają masę uprzedzeń... Skąd ma więc wiedzieć, co jest słuszne? O Boże! Zaciągnął się po raz ostatni i zdusił niedopałek. Odnowiony nałóg spowodował lekki szumek w głowie. - No cóż, czeka mnie poważna lektura. I długa. - Ofiarowałbym moją pomoc, ale chyba lepiej, żeby pan wszystko przeczytał sam, panie prezydencie. W ten sposób niczyje uprzedzenia nie zmącą procesu decyzyjnego. Niech pan nie zapomina, że to był mój wybór. Może nie byłem najodpowiedniejszą osobą, żeby go dokonać, ale pan mnie wyznaczył i otrzymał pan produkt najlepszego myślenia, na jakie mogłem się zdobyć. - Chyba po nikim nie można oczekiwać niczego więcej - zauważył Ryan, nadal wpatrzony w czternaście teczek. * * * Dyrektor Biura Praw Obywatelskich Departamentu Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych sprawował swoją funkcję jeszcze w czasach prezydenta Fowlera. Przedtem był radcą prawnym korporacji i lobbystą - co przynosiło większe korzyści materialne niż praca na uczelni. Aktywny na scenie politycznej, miał grono własnych "wyborców", choć w życiu nie został drogą głosowania wybrany na żadne stanowisko. "Wyborcami" nazywał swoich klientów. A miał ich wielu, bo chociaż w aparacie państwowym pracował z przerwami, to na coraz wyższych stanowiskach, co pozwalało na szerokie kontakty z kręgami władzy. Kolacje z grubymi rybami, przyjęcia, konferencje w ministerialnych gabinetach - w interesie klientów, na których mu zależało lub nie (adwokat ma obowiązek służyć wszystkim), stworzyły wreszcie warunki, w których to klienci musieli ubiegać się o niego, a nie on o nich. Człowiekowi potrzebne są honoraria od garstki, aby mógł dobrze służyć ogółowi - to była jego maksyma. Nawet pewno nie wiedział, że postępuje zgodnie z inną maksymą, Bena Johnsona, który powiedział: "Pozostając ostoją prawa, rozmawiaj z jego adwersarzami". Europejskiego pochodzenia, z rodowodem amerykańskim sięgającym lat kiedy nie było jeszcze Stanów Zjednoczonych, przemawiał często na zgromadzeniach, gdzie zaskarbił sobie wielkie uznanie tych wszystkich, którzy myśleli podobnie jak on. Z uznania ludzi zrodziły się wpływy. Trudno powiedzieć, co bardziej oddziaływało na co. Wpływy na jeszcze większy podziw czy odwrotnie. Już w pierwszym okresie pracy w Departamencie Sprawiedliwości zwrócił uwagę paru osobistości ze świata wielkiej polityki. Ponieważ wykazywał też wielkie umiejętności i talent, zwrócił także uwagę wielkiej waszyngtońskiej firmy prawniczej. Porzuciwszy służbę publiczną, by zatrudnić się we wspomnianej kancelarii, wykorzystywał swe kontakty polityczne, by z kolei skuteczniej wykonywać swą profesję, a ta skuteczność zrodziła w następstwie dodatkową wiarygodność w politycznym światku, gdzie jedna ręka nieustannie myje drugą, aż wreszcie trudno jest rozróżnić, która ręka jest czyja. W trakcie rozwijania się jego kariery sprawy, które prowadził w sądach, stały się jakby jego wizytówką. Był to proces stopniowy i tak w zasadzie logiczny, że właściwie trudno było dostrzec, kiedy i jak nastąpił. I teraz to właśnie stało się problemem. Znał i podziwiał Patricka Martina jako prawniczy talent, który rozwinął skrzydła w Departamencie Sprawiedliwości, występując wyłącznie przed sądami. Nie miał nawet tytułu prokuratora federalnego Stanów Zjednoczonych (nosili je prawnicy z nominacji politycznej, głównie wybierani przez senatorów dla reprezentowanych przez nich stanów), lecz był raczej apolitycznym profesjonalistą, który wykonywał prawdziwą robotę, podczas gdy jego szef pisał przemówienia, zajmował się rozdzielaniem spraw między pracowników i realizacją swych politycznych ambicji. Trzeba było przyznać, że Martin był naprawdę utalentowanym taktykiem prawnym - czterdzieści jeden spraw wygranych, jedna przegrana - a okazywał się jeszcze lepszy jako administrator prowadzący młodych prawników. Nie znał się jednak na polityce, pomyślał dyrektor Biura Praw Obywatelskich, i dlatego nie był odpowiednim człowiekiem, by cokolwiek doradzać prezydentowi Ryanowi. I to właśnie zrodziło obecny dylemat. Miał przed sobą listę. Jeden z jego ludzi pomógł Martinowi ją sporządzić, a ponieważ jego ludzie byli mu lojalni, ponieważ wiedzieli, że w Waszyngtonie ścieżka w górę wiedzie śladem szefa, który jedną rozmową telefoniczną mógł każdemu załatwić pracę w wielkiej firmie prawniczej, znalazł się ktoś, kto podrzucił listę szefowi. Z nie wymazanymi nazwiskami. Dyrektorowi wystarczyło przeczytanie czternastu nazwisk. Nie musiał sięgać do akt personalnych. Znał wszystkich. Jeden, w czwartym obwodzie w Richmond, odrzucił orzeczenie niższej instancji i napisał długi elaborat, kwestionując konstytucyjność całego pozwu. Świetne uzasadnienie, które doprowadziło do ostrego podziału opinii w Sądzie Najwyższym, gdzie pięciu głosowało za, czterech przeciw. Sprawa była bardzo dyskusyjna i akceptowanie przez Sąd Najwyższy argumentów sędziego Sądu Apelacyjnego też było dyskusyjne. Nowojorski sędzia, również kandydat na liście, podzielił w innej sprawie stanowisko rządu, ale, czyniąc to, ograniczył jednocześnie obszar stosowania zasady prawnej, na której oparł swoje orzeczenie. Sprawa nie poszła wyżej i tym samym stała się obowiązującym precedensem na dużym obszarze Stanów. To są niewłaściwi ludzie, doszedł do wniosku dyrektor. Mają zbyt jednostronną koncepcję władzy sądowniczej. Oddają zbyt wiele Kongresowi i legislaturom stanowym. Pat Martin inaczej podchodzi do prawa. Martin nie dostrzegał, że sędziowie powinni naprawiać to, co jest w prawie złe. Dyrektor i Martin często dyskutowali na ten temat podczas lunchów. W ożywionej, ale zawsze przyjacielskiej atmosferze. Martin był miłym człowiekiem i doskonałym dyskutantem. Trudno było go przygwoździć argumentami. Trzymał się swej opinii bez względu na to, czy była słuszna, czy nie. Chociaż to czyniło zeń doskonałego oskarżyciela publicznego, to jednak... Martin nie miał odpowiedniego temperamentu pasującego do otaczającej go rzeczywistości. Nie dostrzegał otoczenia takim, jakie ono powinno być. W ten sam sposób ustalił listę kandydatów, a Senat może okazać się na tyle głupi, że zatwierdzi prezydencki wybór. Do tego nie wolno dopuścić. Do władzy należy dopuszczać ludzi, którzy wiedzą, jak z niej korzystać. Dyrektor nie miał wyboru. Włożył listę do koperty, kopertę schował do wewnętrznej kieszeni marynarki, podniósł słuchawkę telefonu, wybrał numer i umówił się na lunch z jednym ze swoich politycznych "kontaktów". Rozdział 30 Prasa Zrobili wszystko, żeby zdążyć na poranne wiadomości, tak przemożny był wpływ telewizji na opinię publiczną. W ten sposób określało się rzeczywistość, zmieniało ją i dekretowało. Zaświtał bez wątpienia nowy dzień. Widzowi pozostawiono co do tego niewiele wątpliwości. Za plecami spikera zawisła nowa flaga: dwie małe złote gwiazdy na zielonym tle - barwie islamu. Rozpoczął od wersetów z Koranu, potem przeszedł do spraw politycznych. Powstało nowe państwo, które przyjęło nazwę Zjednoczonej Republiki Islamskiej. Obejmie ono narody dawnego Iranu i Iraku, a kierować się będzie islamskimi zasadami pokoju i braterstwa. Zostanie wybrany nowy parlament, zwany Majlis. Wybory, jak zapowiedział, odbędą się przed końcem roku. Do tego czasu rządy będzie sprawować Rada Rewolucyjna, w której skład wejdą wybitni politycy obu narodów, w proporcji zgodnej z liczbą ludności. Dzięki temu Iran miał zagwarantowaną dominację, o czym spiker nawet się nie zająknął, ale było to niepotrzebne. Żaden inny kraj, ciągnął, nie ma powodu lękać się ZRI. Nowo powstałe państwo zadeklarowało życzliwość wobec wszystkich islamskich braci oraz narodów, które utrzymywały przyjacielskie stosunki z jego dawniej samodzielnymi częściami. Bez komentarza pozostawiono fakt, że oświadczenie to było wewnętrznie sprzeczne. Nie wszyscy "islamscy bracia", by wspomnieć chociaż o państwach znad Zatoki Perskiej, pozostawali w przyjaznych relacjach z którymkolwiek z krajów, które stworzyły ZRI. Wspólnota międzynarodowa nie ma powodów do niepokoju, albowiem w dalszym ciągu będzie się likwidować instalacje wojskowe na terenie dawnego Iraku. Bezzwłocznie zostaną uwolnieni wszyscy więźniowie polityczni... - Którzy zrobią miejsce dla nowych - oznajmił major Sabah w Palmie. Nie musiał do nikogo dzwonić. Poranne wiadomości oglądano nad całą Zatoką, a wszędzie, gdzie włączony był telewizor, jedyną szczęśliwą twarzą było oblicze na ekranie, przynajmniej do chwili, gdy pojawił się obraz spontanicznych demonstracji pod różnymi meczetami, z których wylegli zebrani na poranne modły ludzie, aby dać wyraz swej radości. * * * - Witaj, Ali - powiedział Jack. Czytał akta pozostawione przez Martina i czekał na telefon, przy czym znowu dręczył go ból głowy, o który, można było mniemać, przyprawiało samo wejście do Gabinetu Owalnego. Zadziwiające, że tyle czasu potrzeba Saudyjczykom, aby zapewnić połączenie swemu książęcemu ministrowi bez teki. Być może mieli nadzieję, że zły sen sam się rozwieje, co było postawą nie tak rzadką w tej części świata. - Tak, oglądam właśnie telewizję. - U dołu ekranu, może dla zabezpieczenia przed zakłóceniami fonii, widać było tłumaczenie wystukiwane przez specjalistów z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Niezależnie od pewnej kwiecistości stylu, zasadnicza treść była absolutnie czytelna dla wszystkich zebranych w pokoju. Adler, Vasco i Goodley zjawili się w gabinecie natychmiast po rozpoczęciu emisji, co zwolniło Ryana od konieczności czytania, chociaż nie od bólu głowy. - To bardzo niepokojące, aczkolwiek nie jest to niespodzianką - oznajmił książę. - Nie sposób było temu zapobiec, chociaż rozumiem, co wasza wysokość musi odczuwać - powiedział zmęczonym głosem prezydent. Mógł szukać ratunku w kawie, ale z drugiej strony chciał przynajmniej trochę się przespać. - Zamierzamy postawić naszą armię w stan podwyższonej gotowości bojowej. - Czy chcielibyście czegoś od nas w tej chwili? - Na razie tylko zapewnienia, że nadal możemy liczyć na poparcie USA. - Możecie, rozmawialiśmy o tym wcześniej. Nic się nie zmienia, jeśli chodzi o naszą gotowość zapewnienia Arabii Saudyjskiej bezpieczeństwa. Gdyby chodziło o jakieś zewnętrzne demonstracje tej gotowości, skłonni jesteśmy podjąć wszelkie kroki, oczywiście w granicach rozsądku. Czy...? - Nie, panie prezydencie, na razie nie występujemy z żadną formalną prośbą. Ton głosu sprawił, że Jack przeniósł wzrok z głośnika na gości. - W takim razie, czy mogę zaproponować, aby pańscy ludzie przedyskutowali możliwe posunięcia z naszymi przedstawicielami? - Musi się to odbyć w sekrecie. Nasz rząd nie chciałby zaogniać sytuacji. - Rozumiem. Możecie zacząć od admirała Jacksona, który jest J-3 w... - Tak, panie prezydencie, widzieliśmy się we Wschodniej Sali. Wyznaczę odpowiednie osoby, które jeszcze dzisiaj się z nim skontaktują. - Dobrze. Gdybyś chciał czegoś ode mnie, Ali, zawsze możesz dzwonić bez skrępowania. - Dziękuję, Jack. Śpij dobrze. Tobie też to się przyda, tak samo jak nam wszystkim, pomyślał Ryan. Cisza. Ryan na wszelki wypadek sprawdził, czy telefon jest wyłączony i spojrzał po zebranych. - Opinie? - Ali chciałby czegoś od nas, ale król jeszcze się nie zdecydował - rozpoczął Adler. - Spróbują nawiązać kontakt ze ZRI - zasugerował Vasco. - Na Bliskim Wschodzie pierwszym odruchem jest podtrzymanie dialogu, kontynuowanie małych interesików, a Saudyjczycy będą w tym pierwsi. Przypuszczam, że Kuwejt i reszta małych państw będzie się bacznie przypatrywać, ale powinniśmy wkrótce mieć od nich jakieś opinie, najpewniej nieoficjalnymi kanałami dyplomatycznymi. - Czy w Kuwejcie mamy dobrego ambasadora? - spytał prezydent. - Willa Bacha - poinformował Adler, z przekonaniem kiwając głową. - Duże doświadczenie. Niezły. Może bez specjalnej wyobraźni, ale twardy zawodnik, zna język i kulturę, ma sporo przyjaciół w rodzinie królewskiej. Zna się na biznesie. Był bardzo pomocny w rozmowach między naszymi przedsiębiorcami a ich rządem. - Na dodatek ubezpiecza go bardzo dobry szef misji - dorzucił Vasco. - Ma też świetnych attaché, sprawdzeni wywiadowcy. - Dobra - powiedział Ryan, zdjął okulary do czytania i przetarł oczy. - Bert, powiedz mi, co będzie dalej. - Wszyscy po południowej stronie Zatoki robią w portki ze strachu. Spełniły się ich najgorsze koszmary senne. Ryan pokiwał głową i przeniósł wzrok na innego z rozmówców. - Ben, jak najszybciej muszę mieć sporządzoną przez CIA ocenę zamiarów ZRI. Porozum się z Robbym i zorientuj się w możliwych wariantach naszych działań. Wciągnij do tego Tony'ego Bretano. - Langley będzie miało niewiele danych - zwrócił uwagę Adler. To nie ich wina. I dlatego przestawią wersje od ataku nuklearnego - przecież, Iran mógł mieć bombę - po boską ingerencję, z trzema czy czterema rozwiązaniami pośrednimi, wszystkie opatrzone teoretycznym uzasadnieniem, pomyślał Jack. Dzięki czemu prezydent, jak zwykle, będzie mógł podjąć błędną decyzję, za którą tylko on zostanie obwiniony. - Tak, wiem. Scott, my także zobaczmy, czy uda się nawiązać kontakt ze ZRI. - Gałązka oliwna? - Chwytasz w lot - mruknął prezydent. - Wszyscy uważają, że potrzebują trochę czasu na zwarcie szeregów, zanim będą sobie mogli pozwolić na jakieś radykalne pociągnięcia? Nie wszyscy tak uważali. - Czy mogę, panie prezydencie? - spytał Vasco. - Tak, Bert, nawiasem mówiąc, bardzo dobre przemówienie przed komisją senacką. Trochę może przesadziłeś z harmonogramem, ale w całości - znakomicie. - Dziękuję, panie prezydencie. Co się tyczy zwarcia szeregów, chodzi panu o ludność, tak? Ryan i wszyscy pozostali przytaknęli. Aby móc sprawnie rządzić, potrzeba trochę więcej niż tego tylko, by ludzie zaakceptowali nowe reguły. - Panie prezydencie, niech pan porówna liczbę mieszkańców Iraku, którzy muszą przyzwyczaić się do nowego porządku, z liczebnością krajów nad Zatoką. To wielka różnica, jeśli chodzi o odległość i obszar, ale ludnościowo - niewielka. W ten sposób Vasco przypominał wszystkim, że chociaż Arabia Saudyjska większa była od Teksasu i Arizony, zamieszkiwało ją mniej obywateli niż Filadelfię. - Niczego nie zrobią od zaraz - sprzeciwił się Adler. - Mogą, panie sekretarzu. Wszystko zależy od tego, jak pan rozumie "zaraz". - Iran ma zbyt wiele problemów wewnętrznych... - zaczął Goodley. Zadowolony z obecności i uwagi prezydenta Vasco nie zamierzał oddać inicjatywy. - Nie można lekceważyć religii - przerwał. - To czynnik jednoczący, który może zatriumfować nad problemami wewnętrznymi, a przynajmniej je zminimalizować. To zapowiada ich flaga. I nazwa państwa. Ludzie na całym świecie biorą stronę zwycięzców. A czyż Darjaei nie wygląda teraz na triumfatora? I jeszcze coś. - Co takiego, Bert? - spytał Adler. - Ta flaga. Zwróciliście uwagę, że te dwie gwiazdy są dziwnie małe? - Więc? - ponaglił Goodley. Ryan zerknął na ekran telewizora, gdzie nadal widać było spikera na tle zielonej flagi... - Jest tam cholernie dużo miejsca na następne. * * * Był to moment spełnienia marzeń, ale rzeczywistość okazała się w tym przypadku piękniejsza od wizji, gdyż okrzyki entuzjazmu dochodziły z zewnątrz, a nie z wnętrza duszy. Mahmud Hadżi Darjaei zjawił się jeszcze przed świtem, a wraz ze wschodem słońca wstąpił do głównego meczetu, zdjąwszy uprzednio buty, a także obmywszy dłonie i ramiona, albowiem człowiek powinien stawać przed swym Bogiem oczyszczony. W pokorze wysłuchał muezzina ze szczytu minaretu, ale tym razem ludzie nie odpłynęli po zakończeniu modlitwy, aby zakosztować jeszcze odrobiny snu. Dzisiaj tłum z okolicznych dzielnic zgromadził się wokół meczetu w skupieniu tak nabożnym, że gość był do głębi poruszony. Na Darjaeim, który nie zajął żadnego wyróżnionego miejsca, niepowtarzalność tej chwili wywarła dostatecznie silne wrażenie, aby łzy potoczyły się po ciemnej, pomarszczonej twarzy. Zrealizował pierwsze ze swych zamierzeń. Spełnił pragnienia Proroka Mahometa. Przywrócił w pewnym stopniu jedność wiary, co było pierwszym krokiem w jego świętej misji. W skupionej ciszy, która zapadła po zakończeniu porannych modłów, Darjaei powstał i wyszedł na ulicę, gdzie go natychmiast rozpoznano. Ku rozpaczy ochrony, zszedł na ulicę, odpowiadając na powitania ludzi, którzy zrazu oniemieli, a potem w ekstatycznym zachwycie zaczęli się cisnąć, żeby z bliska zobaczyć, jak niedawny wróg ich państwa spaceruje niczym z dawna oczekiwany gość. Nie było żadnych kamer, które by to utrwaliły. Nie chciał, by propagandowa sztuczność zakłóciła wielkość tej chwili, a chociaż wiedział, że naraża się na niebezpieczeństwo, nie zamierzał się cofać. Chciał uzyskać naraz wiele odpowiedzi. Chciał przekonać się o sile Wiary, zobaczyć, czy na nowo rozgorzała ona w duszach tych ludzi, a także czy Allach błogosławi jego zamiarom, sam bowiem Darjaei był człowiekiem bardzo skromnym, a to, co musiał zrobić, czynił nie dla siebie, lecz dla Boga. Z jakiej innej przyczyny - często zadawał sobie to pytanie - wybrałby życie pełne niebezpieczeństw i wyrzeczeń? Zbiegowisko szybko zamieniło się w tłum, który gęstniał z każdą chwilą. Ludzie, których nigdy dotąd nie widział na oczy, samorzutnie przyjęli na siebie role jego strażników, siłą torując drogę przed osłabłymi pod ciężarem lat nogami, podczas gdy jego ciemne oczy zerkały to w prawo, to w lewo w oczekiwaniu ataku, ale wszędzie spostrzegał tylko radość. Wykonywał w kierunku zebranych gesty, które mogły się wydać błogosławieństwem patriarchy, a jego skupiona twarz i błyszczące oczy, przyjmowały wyrazy miłości i szacunku, odpowiadając na nie obietnicą jeszcze większych dokonań, które przewyższą dotychczasowe. * * * - Jaki to człowiek? - spytał Gwiazdor. We Frankfurcie przesiadł się do Aten, i dopiero potem poleciał do Bejrutu, a następnie skierował się do Teheranu. Znał Darjaeiego tylko ze słyszenia. - Wie, na czym polega władza - odparł Badrajn, wsłuchany w okrzyki za oknami. Wojna pomiędzy Irakiem i Iranem trwała niemal dziesięć lat. Na śmierć posyłano dzieci. Rakiety rujnowały miasta w obu krajach. Strat w ludziach nigdy nie uda się dokładnie ustalić, a chociaż działania zbrojne ustały przed kilku laty, dopiero teraz nadszedł prawdziwy koniec wojny. Dokonał się w ludzkich sercach, a nie na kartach traktatów, i jeśli był zgodny z prawem, to przede wszystkim bożym, które różniło się od prawa ludzkiego. W euforii, która wybuchła, sam kiedyś by się pogrążył, ale teraz inaczej już patrzył na wszystko. Takie uczucia euforii w rękach umiejętnego sternika nawy państwowej okazywały się użytecznymi narzędziami. Na ulice wyszli ludzie, którzy jeszcze niedawno zrzędzili na to, co mają i czego nie mają, wątpili w rozsądek swego przywódcy, domagali się - w tej mierze, w jakiej to możliwe w społeczeństwie tak ściśle kontrolowanym - swobód, których im odmawiano. I nagle wszystkie utyskiwania umilkły - ale na jak długo? Oto podstawowe pytanie i dlaczego momenty takie trzeba umiejętnie wykorzystywać. A w tym Darjaei był prawdziwym mistrzem. Badrajn odwrócił uwagę od nabożnego gwaru. - A zatem, czego się dowiedziałeś? - Najciekawsze informacje uzyskałem z telewizji. Prezydent Ryan radzi sobie nieźle, ale ma kłopoty. Nie wszystkie instytucje rządowe w pełni funkcjonują. Wybory do Kongresu rozpoczną się w przyszłym miesiącu. Ryan jest popularny. Amerykanie wręcz uwielbiają dowiadywać się, co myślą inni. Ich biura sondażowe dzwonią z pytaniami do kilku tysięcy ludzi, i na tej podstawie ogłaszają, jaką opinię podzielają wszyscy. - Z jakim efektem? - spytał Badrajn. - Wydaje się, że większość pochwala to, co robi Ryan, przy czym właściwie kontynuuje on tylko to, co robił jego poprzednik. Nawet nie wybrał sobie jeszcze wiceprezydenta. - Dlaczego? Gwiazdor skrzywił usta. - Sam się nad tym zastanawiałem. Zdaje się, że chodzi o to, iż decyzja taka musi uzyskać aprobatę Zgromadzenia Narodowego, a ono na razie nie może zasiąść w pełnym składzie. I to trochę jeszcze potrwa. Co więcej, jest pewien problem z dawnym wiceprezydentem - nazywa się Kealty - który utrzymuje, że to on jest prawowitym prezydentem, tymczasem Ryan pozwala mu gardłować, zamiast go posadzić. Ich system prawny nie bardzo potrafi dać sobie radę ze zdradą. - A gdyby udało nam się zabić Ryana? Gwiazdor pokręcił głową. - Bardzo trudna sprawa. Na wędrówkę po Waszyngtonie poświęciłem całe popołudnie. Siedziba prezydenta jest bardzo czujnie strzeżona, nie wpuszcza się żadnych turystów. Ulica przed gmachem jest zamknięta. Z książką w ręku siedziałem przez godzinę na ławce i obserwowałem. Strzelcy wyborowi na wszystkich okolicznych budynkach. Szansą byłaby dla nas jakaś jego zagraniczna podróż, to jednak wymagałoby rozległych przygotowań, na które nie mamy czasu. Tak więc pozostają tylko... - Jego dzieci - dokończył Badrajn. * * * O Boże, kiedy ja teraz będę widywał rodzinę, pomyślał Jack. W towarzystwie Jeffa Ramana wyszedł z windy i spojrzał na zegarek. Już po północy. Cholera. Udało mu się jedynie w pośpiechu zjeść obiad z dziećmi i Cathy, potem pognał na dół do swoich raportów i doradców, a teraz... wszyscy już spali. Pusty korytarz na piętrze był zbyt obszerny, aby oferować złudzenie domowej intymności. Widać było trzech agentów i oficera dyżurnego z walizeczką, w której spoczywały kody nuklearne. O tej porze wszędzie panowała cisza, a wnętrze bardziej przywodziło na myśl elegancki dom pogrzebowy niż siedlisko życia rodzinnego. Żadnego bałaganu, żadnych zabawek na dywanie, żadnych pustych szklanek przed telewizorem. Zbyt gładko, zbyt schludnie, zbyt zimno. I zawsze ktoś w pobliżu. Raman wymienił spojrzenia z pozostałymi agentami, których skinięcia oznaczały: "Tak, wszystko w porządku". W pobliżu żadnego nieznajomego z bronią, pomyślał Ryan. Dobre i to. Sypialnie były tutaj nazbyt od siebie oddalone. Poszedł najpierw na lewo, do pokoju Katie. Otworzył drzwi i zobaczył swoją najmłodszą pociechę, która dopiero niedawno przeniosła się z kołyski do łóżeczka; spała na boku, a obok niej niedźwiadek z brązowego pluszu. Wciąż na noc nakładano jej śpioszki. Jack pamiętał, że Sally nosiła takie same, a dzieci przypominają w nich zawiniątka. Teraz jednak Sally nie mogła się doczekać dnia, kiedy sama ruszy na zakupy przy Victoria Street, a Mały Jack - który od dawna protestował przeciw temu przydomkowi - nastawał na luźne krótkie spodenki, które właśnie stały się modne pośród chłopców w jego wieku, i które należało nosić możliwie jak najniżej, bowiem szpan polegał właśnie na ryzyku, że mogą opaść. Przynajmniej została jeszcze jedna kilkulatka. Jack podszedł do łóżeczka, stał przy nim przez dobrą minutę, przez tę chwilę był tylko i wyłącznie ojcem. Potem rozejrzał się; także tutaj zirytował go aseptyczny porządek. Wszystko wyzbierane, żadnego drobiazgu na podłodze. Ubranko na następny dzień schludnie złożone na szafce. Nawet białe skarpetki porządnie umieszczone obok bucików ze zwierzaczkami z komiksów wymalowanymi na czubkach. Czy dzieci mogą się dobrze czuć w takich warunkach? Wszystko to przypominało mu jakiś film z Shirley Temple z czasów, gdy jego ojciec i matka byli dziećmi: opowieść z życia wyższych sfer, podczas której nieustannie zadawał sobie pytanie: "Czy ludzie naprawdę tak żyli?" Nie, nie normalni ludzie, a tylko królowie i osoby skazane na prezydenturę. Jack uśmiechnął się, pokręcił głową i wyszedł. Nawet drzwi nie dano mu zamknąć, gdyż zrobił to za niego agent Raman. Ryan nie miał wątpliwości, że gdzieś w tym budynku jakieś urządzenie zarejestrowało fakt otwarcia i zamknięcia drzwi, czujniki poinformowały, że ktoś znalazł się w sypialni, a ściszony głos natychmiast oznajmił komuś, że to tylko Miecznik zajrzał do Foremki. Wsadził głowę do pokoju Sally. Starsza córka także spała i najprawdopodobniej śniła o pewnym koledze z klasy - Kennym? Sonnym? W każdym razie o kimś, kto był "odlotowy". U Małego Jacka leżał wprawdzie na dywanie komiks, ale z uchylonej szafy wyglądała świeżo uprasowana biała koszula, ktoś wyczyścił także jego buty. Kolejny zmarnowany dzień, pomyślał prezydent, a do agenta powiedział: - Dobranoc, Jeff. - Dobranoc, panie prezydencie - odpowiedział Raman sprzed progu prezydenckiej sypialni. Ryan skinął mu głową na pożegnanie i agent zamknął drzwi, a potem zerknął w lewo i prawo na swych kolegów. Prawa ręka musnęła broń ukrytą pod marynarką, a w oczach na króciutką chwilę zamigotał uśmiech na myśl o tym, co bez najmniejszych trudności mogło się tu rozegrać przed chwilą. Rozkaz jednak nie nadszedł. Osoba, która pozostawała z nim w kontakcie, była ostrożna i miała rację. Aref Raman pełnił dziś nocny dyżur jako dowódca Oddziału. Przespacerował się korytarzem, zadał jednemu z agentów obojętne pytanie, potem windą zjechał na parter i wyszedł przed budynek. Na zewnątrz zaczerpnął powietrza, przeciągnął się, a przy okazji zlustrował wartowników. Także i tutaj panował spokój. W Lafayette Park, po drugiej stronie ulicy, widać było demonstrantów, którzy o tej porze zbili się w grupkę i coś popalali; co dokładnie, trudno było powiedzieć, ale Raman miał pewne podejrzenia. Może haszysz? - pomyślał z lekkim uśmiechem. To byłoby zabawne. Poza tym słychać było tylko ruch uliczny, gdzieś od wschodu odległą syrenę, obok na straży stali ludzie, którzy usiłowali odpędzić senność rozmowami o koszykówce, hokeju czy wiosennych treningach baseballowych, a zarazem wpatrywali się w cienie dookoła, spodziewając się zagrożenia co najwyżej stamtąd. Błędne założenia, przemknęło Ramanowi przez głowę, gdy odwracał się i wchodził do środka. * * * - Czy można je porwać? - Dwoje starszych nie, pojawiłoby się zbyt wiele trudności, natomiast najmłodszą tak, aczkolwiek także i to będzie zarówno niebezpieczne, jak i kosztowne - ostrzegł Gwiazdor. Badrajn skinął głową. Trzeba wybrać szczególnie wiarygodnych ludzi. Darjaei miał takich. To było oczywiste, gdy zważyć na to, co zdarzyło się w Iraku. Przez kilka minut przypatrywał się w milczeniu szkicom sytuacyjnym, podczas gdy jego gość wstał, żeby spojrzeć przez okno. Demonstracja nadal trwała; uczestnicy krzyczeli teraz: "Śmierć Ameryce!". I oni, i ich dyrygenci mieli dobrze przetrenowane to zawołanie. Potem Gwiazdor powrócił do stołu. - Na czym polega właściwie zadanie, Ali? - spytał. - Strategicznym celem jest to, żeby Amerykanie nam nie przeszkadzali - odparł Badrajn. "Nam" oznaczało teraz to, co chciał przez to słowo rozumieć Darjaei. * * * Cała dziewiątka, pomyślał, kiwając głową, Moudi. Sam przeprowadził test na przeciwciała, a mówiąc ściślej, przeprowadził go trzykrotnie, za każdym razem z pozytywnym wynikiem. Wszyscy byli zarażeni. Dla bezpieczeństwa podano im narkotyki i powiedziano, że nic im nie grozi. I istotnie byli bezpieczni - do chwili, gdy się okaże, że wirus uzyskał pełną żywotność, nie osłabioną przez mutowanie w organizmach wcześniejszych nosicieli. Otrzymywali najczęściej morfinę, która miała ich uspokoić i otępić. Najpierw więc Benedict Mkusa, potem siostra Jeanne Baptiste, następnie dziesięciu kryminalistów, a teraz jeszcze dziewiątka. Dwadzieścia dwie ofiary, jeśli zaliczyć do nich także siostrę Marię Magdalenę. Zastanowił się, czy Maria Magdalena nadal modli się za niego w raju. Mało prawdopodobne. * * * Sahaila, powtórzył w myśli doktor MacGregor, przeglądając notatki. Była chora, ale sytuacja się ustabilizowała; temperatura spadła o cały stopień. Od czasu do czasu odzyskiwała przytomność. Początkowo myślał, że przyczyną jest różnica stref czasowych, do chwili, gdy w wymiocinach i stolcu pokazała się krew, która jednak potem zniknęła... Jakieś zatrucie pokarmowe? Ta diagnoza wydawała się całkiem prawdopodobna. Na pewno jadła to samo, co reszta rodziny, ale mógł jej się trafić zepsuty kawałek mięsa... Albo, jak to często się zdarza u dzieci, połknęła coś szkodliwego. Dosłownie każdego tygodnia zdarzały się podobne przypadki w gabinetach lekarskich na całym świecie, szczególnie często zaś w Chartumie. Tyle że ona przyjechała z Iraku, podobnie jak Saleh. Raz jeszcze spojrzał na analizę przeciwciał we krwi tego ostatniego i pokręcił głową. Ochroniarz był poważnie chory i jeśli jego system odpornościowy sam sobie nie poradzi... U dzieci, przypomniało się MacGregorowi, trochę zaskoczonemu tym skojarzeniem, system ten jest najczęściej wydajniejszy niż u dorosłych. Wszyscy rodzice dobrze wprawdzie wiedzą, że u dziecka złe samopoczucie i wysoka gorączka mogą pojawić się zupełnie znienacka, wynika to jednak z faktu, że wraz z tym jak dziecko rośnie, jego organizm wystawiony jest na dokonywany po raz pierwszy atak najróżniejszych chorób. Gdy do tego dochodzi, organizm zaczyna zwalczać najeźdźcę, wytwarzając przeciwciała, które odtąd zawsze już będą niszczyć tego konkretnego przeciwnika (odrę, świnkę i tak dalej) ilekroć się pojawi, za pierwszym razem na ogół szybko go pokonując, co sprawia, że maluch rozgorączkowany jednego dnia, już następnego może się rwać do zabawy. Tak zwane choroby "dziecięce" to te, które pokonujemy w dzieciństwie. Narażony na nie dorosły znajduje się w o wiele większym niebezpieczeństwie; świnka może dorosłego mężczyznę przyprawić o impotencję, wietrzna ospa, u dziecka ledwie dolegliwość, potrafi zabijać dorosłych, podobnie jak odra. Dlaczego? Ponieważ na przekór swej pozornej kruchości, dziecko jest jednym z najbardziej odpornych żywych organizmów. Szczepionki, jakie podaje się dzieciom, mają chronić te nieliczne, u których, z najróżniejszych przyczyn - zapewne genetycznych, ale badania jeszcze tego jednoznacznie nie rozstrzygnęły - owa odporność nie jest tak silna. Nawet choroba Heinego-Medina, charakteryzująca się porażeniami mięśni, pozostawia trwałe efekty tylko u niewielu spośród swych ofiar. Tyle że zawsze były to dzieci, a tych dorośli bronią z zajadłością na ogół kojarzoną ze światem zwierzęcym - i całkiem słusznie, myślał MacGregor, gdyż to instynktowny "program" w naszej duszy nakazuje nam opiekuńczość wobec dzieci - i pewnie dlatego tak wiele naukowych wysiłków od lat poświęca się chorobom najmłodszych... Dokąd to poszybowały moje myśli? - zadziwił się lekarz. Często zdarzało się, że jego umysł wędrował samodzielnie, niczym po wielkiej bibliotece, szukając właściwego odsyłacza do odpowiedniej półki... Saleh przyjechał z Iraku. Sahaila także przybyła z Iraku. Saleh chorował na ebola. U Sahaili wystąpiły symptomy grypy, zatrucia pokarmowego albo... Pierwsze objawy ebola były podobne do grypowych... - O Boże - zdławionym głosem jęknął MacGregor. Zerwał się od biurka i skoczył do pokoju dziewczynki. Po drodze chwycił strzykawkę i kilka pustych probówek. Na widok igły zapiszczała, jak to dziecko, ale MacGregor miał wprawę i, zanim zdążyła się na dobre rozpłakać, było już po wszystkim. Uspokojenie jej zostawił matce, czuwającej w nocy przy łóżku. Dlaczego, durniu, wcześniej nie pomyślałeś o testach?! - wyrzucał sobie ze wściekłością lekarz. * * * - Oficjalnie nie ma ich u nas - urzędnik z Ministerstwa Spraw Zagranicznych poinformował swego kolegę z Ministerstwa Zdrowia. - A o co chodzi? - Wydaje się, że to ebola. Na tę informację mężczyzna zareagował raptownym mruganiem oczu i gwałtownym pochyleniem się nad stołem. - Czy to pewne? - Raczej tak - oznajmił sudański lekarz. - Widziałem wyniki testu na przeciwciała. Robił go Ian MacGregor, jeden z naszych brytyjskich gości. To bardzo dobry lekarz. - Czy ktoś jeszcze o tym wie? - Nie. - Lekarz zdecydowanie pokręcił głową. - Nie ma powodu do paniki. Pacjent został całkowicie odizolowany. Personel szpitala zna się na rzeczy. Musimy poinformować o tym przypadku Światową Organizację Zdrowia... - Jest pan pewien, że nie ma niebezpieczeństwa epidemii? - Żadnego. Jak powiedziałem, natychmiast zatroszczono się o odizolowanie chorego. Ebola to groźna choroba, ale wiemy, jak się zabezpieczyć - powiedział z pewnością w głosie medyk. - To skąd konieczność zwracania się do WHO? - W takich sytuacjach przysyłają zespół swoich specjalistów, którzy nadzorują terapię, służą radą i starają się wykryć ogniska zakażenia, aby... - Ten, jak mu tam, Saleh, nie zaraził się u nas? - Z całą pewnością nie. Gdyby istniała taka możliwość, pierwszy bym o tym wiedział - zapewnił gość. - Czy mam zatem rację: skoro nie ma obawy, że choroba, którą przywiózł tutaj ze sobą, może się rozszerzyć, bezpieczeństwo naszego kraju nie jest zagrożone? - Słusznie. - Rozumiem. Urzędnik zapatrzył się w okno. Obecność uciekinierów z Iraku w Sudanie nadal była tajemnicą, a w interesie jego kraju było, aby ów sekret zachować. Spojrzał na swego rozmówcę. - Zatem nie poinformuje pan WHO. Gdyby rozeszła się wieść o tym, że ci Irakijczycy są u nas, musielibyśmy się liczyć z poważnymi komplikacjami dyplomatycznymi. - Z tym może być pewien problem. Doktor MacGregor to młody lekarz, który nie wyzbył się jeszcze pewnych idealistycznych... - Sam z nim porozmawiam. Jeśli będzie oponował, porozmawia z nim ktoś inny. Jeśli takie ostrzeżenie przekazało się we właściwy sposób, rzadko kiedy bywało lekceważone. - Jak pan uważa. - Czy Saleh przeżyje? - Najprawdopodobniej nie. Śmiertelność w przypadku wirusa ebola wynosi osiem na dziesięć przypadków, a jego stan gwałtownie się pogarsza. - Ma pan jakieś podejrzenia, jak mógł się zarazić? - Żadnych. Utrzymuje, że nigdy przedtem nie był w Afryce, ale od takich ludzi nie należy oczekiwać prawdomówności. Mogę jeszcze z nim porozmawiać. - Trzeba spróbować. * * * PREZYDENT ODDAJE SĄD NAJWYŻSZY KONSERWATYSTOM, głosił nagłówek. Sztab Białego Domu nigdy nie śpi, a z przywileju tego co najwyżej korzysta od czasu do czasu sam prezydent. Reszta Waszyngtonu jeszcze się nie ocknęła, kiedy na biurkach pojawiły się egzemplarze różnych gazet, nad którymi pochyliły się głowy tych, którzy wyszukać mieli kąski szczególnie ważne dla administracji rządowej. Artykuły zostaną wycięte, zebrane razem i skopiowane dla "Rannego Ptaszka", nieoficjalnego biuletynu, dzięki któremu ludzie u władzy mogli się zorientować, co w trawie piszczy, a przynajmniej, co piszczy w trawie prasowej, gdzie wiadomości prawdziwe mieszały się z fałszywymi. - Mamy gdzieś przeciek - zauważył jeden z analityków, wycinając artykuł z "Washington Post". - Na to wygląda. Wydaje się także, że informacja już krąży - powiedział inny, który siedział właśnie nad "Timesem". Wewnętrzny okólnik Departamentu Sprawiedliwości podaje nazwiska sędziów, których kandydatury gabinet Ryana chciałby zaproponować na dziewięć wakujących miejsc w Sądzie Najwyższym. Każdy z kandydatów ma za sobą staż w Najwyższym Sądzie Apelacyjnym. Lista wyraźnie preferuje konserwatystów. Nie można na niej znaleźć żadnych osób, które zyskały aprobatę prezydentów Fowlera czy Durlinga. Normalnie nominacje takie przedkładane są do zaopiniowania Amerykańskiemu Stowarzyszeniu Prawników, tym razem jednak lista przygotowana została przez wyższych urzędników Departamentu Sprawiedliwości, którymi kieruje Patrick J. Martin, zawodowy prokurator i szef wydziału karnego. - Prasie się to najwidoczniej nie podoba. - Dziwisz się? Wytnij także ten wstępniak. Szybko zareagowali, nie ma co. * * * Nigdy jeszcze nie pracowali tak ciężko. Zadanie w praktyce przełożyło się na szesnaście godzin harówki dziennie, ledwie odrobinę piwa na wieczór, pośpieszne posiłki podgrzewane w kuchence mikrofalowej i jedynie radio w charakterze rozrywki. Teraz akurat musiało grać na pełny regulator. W tej chwili gotował się ołów. Używali takiego samego urządzenia jak hydraulicy: podobna do odwróconej rakiety butla z propanem i palnikiem na szczycie, gdzie umieszczona była metalowa czara z ołowiem, utrzymywanym przez płomień w stanie płynnym. W czarze zanurzano łyżkę i jej zawartość wlewano do form na 505-granowe pociski kalibru 0,58 cala, przeznaczone do strzelb ładowanych odprzodowo. Podobnych używali traperzy tutaj, na Zachodzie w latach dwudziestych XIX wieku. Było dziesięć form, każda z miejscem na cztery kule. Jak na razie, myślał Ernie Brown, wszystko układa się dobrze, zwłaszcza jeśli chodzi o dyskrecję. Sprzedaż nawozów sztucznych nie była kontrolowana, podobnie jak oleju napędowego i ołowiu. Wszystkich zakupów dokonywali w kilku miejscach, aby w żadnym z nich zamówienie nie było zbyt wielkie. Czekało ich wiele mozolnej dłubaniny, ale jak zauważył Pete, Jim Bridger nie dotarł do Kalifornii helikopterem. Nie, całą tę długą drogę przebył na końskim grzbiecie, mając pewnie jednego lub dwa konie juczne, a poruszał się z szybkością trzydziestu, czterdziestu kilometrów dziennie, na kolację posilając się jakimś złapanym bobrem, harując ciężko i z rzadka trafiając na podobnego do siebie wędrowca, z którym wymieniali się może gorzałką czy tytoniem. Taka była tradycja ludzi ich pokroju. I to się liczyło. Harmonijnie podzielili się pracą. Pete nalewał roztopiony metal, a kiedy docierał do ostatniej formy, w pierwszej, zanurzonej w wodzie, ołów zdążył już ostygnąć na tyle, że kiedy otworzyło się jej połówki, w środku ukazywały się twarde i foremne kule, które lądowały w pustej puszce po oleju. Ernie zbierał rozlany ołów i wrzucał go z powrotem do czary, aby nic się nie zmarnowało. Jedyną większą trudność sprawiło zdobycie betoniarki, ale w miejscowej prasie znaleźli informację o licytacji sprzętu po likwidowanej firmie budowlanej i za marne dwadzieścia jeden tysięcy dolarów nabyli trzyletni pojazd w zupełnie dobrym stanie i z zaledwie 150.000 kilometrów na liczniku. Przywieźli ją, naturalnie, w nocy i ukryli w stodole, a z odległości sześciu metrów jej reflektory spoglądały na nich niczym ślepia jakiegoś drapieżnika. Praca była monotonna. Na ścianie stodoły rozwiesili plan centrum Waszyngtonu i, mieszając ołów, Ernie wpatrywał się w nią, a w jego głowie rodziły się obrazy. Znał wszystkie odległości, one zaś odgrywały tutaj kluczową rolę. Chłopcy z Tajnej Służby uważali się za strasznych mądrali. Zamknęli Pennsylvania Avenue, aby żadna bomba nie znalazła się w pobliżu siedziby prezydenta. Całkiem sprytnie, tyle że nie zwrócili uwagi na jeden mały drobiazg. * * * - Ale ja muszę - sprzeciwił się MacGregor. - To mój obowiązek. - Nie, nie musi pan - spokojnie poprawił przedstawiciel Ministerstwa Zdrowia. - Nie ma takiej konieczności. Pacjent przywiózł chorobę ze sobą. Izolacja była słusznym posunięciem. Personel wie, co ma robić, w dużej mierze dzięki temu, że świetnie go pan wyszkolił. Natomiast byłoby to z wielką szkodą dla mojego kraju, gdyby informacja o tym przypadku wydostała się na zewnątrz. Rozmawiałem w tej sprawie z urzędnikami w MSZ i oni do tego nie dopuszczą. Czy wyraziłem się jasno? - Jednak... - Jeśli będzie się pan upierał, wydamy nakaz opuszczenia Sudanu. MacGregor poczerwieniał. Miał bladą cerę, wyróżniającą ludzi z północy, i na jego twarzy nazbyt wyraźnie odbijały się uczucia. Wystarczyło, by ten sukinsyn skorzystał z telefonu, a w domu zjawiał się policjant - zupełnie niepodobny do "bobbies", których znał z ulic Edynburga - kazał mu się natychmiast spakować i jechać wraz z nim na lotnisko. To właśnie przytrafiło się lekarzowi z Londynu, który w słowach odrobinę za mocnych pouczał przedstawiciela rządu o niebezpieczeństwach związanych z AIDS. Poza tym, MacGregor nigdy nie zostawiłby swoich pacjentów; oto jego słaba strona, o czym aż za dobrze wiedział rozmówca. Młody i pełen pasji lekarz nie odda łatwo swoich chorych pod opiekę komuś innemu, szczególnie w kraju, gdzie lecznictwo praktycznie nie istniało. - Co z Salehem? - Wątpię, żeby przeżył. - Szkoda, ale niewiele na to można było poradzić. Ma pan jakieś podejrzenia, jak mógł zapaść na tę chorobę? Młody człowiek znowu poczerwieniał. - Nie i to właśnie jest najgorsze. - Sam z nim porozmawiam. To nie takie łatwe z odległości trzech metrów, przyszło do głowy MacGregorowi, ale jego myśli zaprzątały już inne problemy. Badanie ujawniło obecność przeciwciał wirusa ebola także we krwi Sahaili, ale stan dziewczynki się poprawiał. Temperatura spadła o kolejne pół stopnia. Badania potwierdzały, że ustał krwotok z jelit, a także poprawiła się praca wątroby. Był pewien, że mała pacjentka przeżyje. W jakiś tajemniczy sposób złapała wirusa ebola i w sposób równie tajemniczy uporała się z nim. Nie znając odpowiedzi na pierwszą zagadkę, nie mógł także rozwiązać drugiej. Zastanawiał się, czy Sahaila i Saleh zarazili się w ten sam sposób, wydawało się to jednak mało prawdopodobne. Układ odpornościowy dziecka mógł być bardziej efektywny niż w przypadku dorosłego, ale fizycznie dziecko nigdy nie będzie tak silne jak zdrowy, dojrzały mężczyzna, jakim był Saleh. Ten najwyraźniej umierał, podczas gdy dziecko zdrowiało. Dlaczego? W Iraku nie notowano do tej pory przypadków ebola, a w każdym razie nie było o tym żadnych informacji. Z drugiej strony, Irak podobno pracował nad bronią biologiczną. Czy możliwe, by wirusy wydostały się poza ściany laboratoriów, tyle że całą sprawę utajniono? Kraj jednak znajdował się teraz w stanie politycznego chaosu, o czym donosił SkyNews, a takiej sytuacji nie sposób utrzymać w tajemnicy, ani zapanować nad epidemią. MacGregor był lekarzem, a nie detektywem. Ci, którzy znali się na jednym, i na drugim, pracowali dla Światowej Organizacji Zdrowia, w Instytucie Pasteura w Paryżu lub Centrum Chorób Zakaźnych w Ameryce. Nie byli może bardziej od niego błyskotliwi, ale mieli o wiele więcej, i to specyficznego, doświadczenia. Sahaila. Musiał nieustannie obserwować jej stan, pobierać kolejne próbki krwi. Czy mogła jeszcze zarażać innych? Musiał sprawdzić, co na ten temat mówiła literatura. Wiedział tylko tyle, że jeden układ odpornościowy radził sobie z chorobą, a drugi - nie. Jeśli miał dojść do jakichś wniosków, musiał dokładnie śledzić przypadek dziewczynki. Może potem uda mu się przemycić informację za granicę, ale na razie musi pozostać tutaj. Na dodatek, zanim kogokolwiek poinformował, przesłał próbki krwi do Instytutu Pasteura i CCZ. Urzędnicy nic o tym nie wiedzieli, a ewentualne telefony będą skierowane do szpitala i samego MacGregora. A wtedy będzie mógł wyjaśnić całą sytuację, włącznie z jej politycznymi aspektami, będzie mógł odpowiedzieć na jedne pytania, a postawić inne. Musiał uzbroić się w cierpliwość. - Postąpię zgodnie z pańskim życzeniem, panie doktorze - powiedział. - Rozumiem, że bierze pan na siebie odpowiedzialność za niedopełnienie ciążących na nas obowiązków. Rozdział 31 Kręgi na wodzie Dziennikarze mieli się zjawić z samego rana, Ryan musiał się więc poddać torturze makijażu i ułożenia włosów. - Powinniśmy mieć tutaj krzesło fryzjerskie z prawdziwego zdarzenia - powiedział Jack do krzątającej się wokół niego pani Abbot. Dopiero wczoraj dowiedział się, że prezydencki fryzjer - fryzjerka, mówiąc ściślej - zjawia się w Gabinecie Owalnym, tak że szef państwa nie musi się nawet ruszać ze swego fotela. To straszne chwile dla Tajnej Służby, pomyślał, która wie, że ktoś operuje nożyczkami czy brzytwą o kilka centymetrów od aorty ich podopiecznego. - Arnie, co ustalono z Donnerem? - Po pierwsze, będzie zadawał pytania, jakie będzie chciał. Dlatego musisz się zastanowić nad każdą odpowiedzią. - Dobrze, Arnie - obiecał Jack. - Podkreśl to, że jesteś przede wszystkim obywatelem, a nie politykiem. Dla Donnera znaczyć to będzie niewiele, dużo natomiast dla tych, którzy wieczorem obejrzą wywiad - radził van Damm. - Spodziewaj się pytania w sprawie sędziów. - Gdzie był przeciek? - spytał z irytacją Ryan. - Tego nigdy nie wiadomo, a im bardziej będziesz próbował to ustalić, tym bardziej będziesz się upodobniał do Nixona. - Dlaczego tak jest, że cokolwiek zrobię, zaraz ktoś... a zresztą... - Jack nie dokończył myśli i ze zrezygnowanym westchnieniem zerknął na Mary Abbot, która kończyła zabiegi przy jego fryzurze. - Wspomniałem chyba o tym George'owi Winstonowi, prawda? - Szybko się uczysz. Jeśli przeprowadzisz przez ulicę staruszkę, zaraz jakieś feministki uznają, że zachowujesz się protekcjonalnie wobec kobiet. Jeśli jej nie pomożesz, Amerykański Związek Emerytów i Rencistów ogłosi, że jesteś nieczuły na problemy ludzi w podeszłym wieku. Każdy twój czyn wiąże się z czyimiś interesami, reprezentowanymi przez różne grupy nacisku, którym o wiele bardziej chodzi o ich klientelę niż o ciebie. Zasada brzmi tak: urazić możliwie jak najmniejszą liczbę ludzi, ale to nie znaczy: nikogo. Jeśli usiłujesz to osiągnąć, zrażasz do siebie wszystkich. Oczy Ryana nagle się rozszerzyły. - Chwyciłem. Powiem coś takiego, co rozwścieczy każdego, a wtedy wszyscy mnie pokochają! Arnie nie dostrzegł ironii. - Każdy twój dowcip kogoś rozwścieczy. Dlaczego? Śmiech zawsze kogoś dotknie, a poza tym niektórzy ludzie są w ogóle pozbawieni poczucia humoru. - Mówiąc inaczej, istnieją takie typy, które wręcz marzą o tym, żeby się na coś złościć, a ja jestem najlepszym do tego obiektem. - Szybko się uczysz - powtórzył szef personelu z ponurym uśmiechem. Obawiał się tego wywiadu. * * * - Na Diego Garcia mamy pływające magazyny uzbrojenia - oznajmił Jackson i wskazał odpowiednie miejsce na mapie. - Ile? - spytał Bretano. - Zmieniliśmy właśnie TOS... - Co to takiego? - przerwał sekretarz obrony. - Tabela Organizacji i Sprzętu. - Generał Michael Moore był szefem sztabu wojsk lądowych; podczas wojny w Zatoce dowodził jedną z brygad 1. Dywizji Pancernej. - Sprzętu wystarczy spokojnie dla brygady, powiedzmy, dla w pełni wyposażonej ciężkiej brygady wojsk lądowych, wraz ze wszystkim, czego potrzeba dla trwających miesiąc działań operacyjnych. Ponadto, mamy też trochę wyposażenia w Arabii Saudyjskiej. Sprzęt jest niemal bez wyjątku nowy, czołgi M1A2, Bradleye, rakietowe systemy przeciwlotnicze. W ciągu trzech miesięcy wyślemy nowe ciągniki artyleryjskie. Saudyjczycy - dodał - w części pokrywają koszty. Z formalnego punktu widzenia, część sprzętu należy do nich i stanowi zapasowe uzbrojenie dla ich sił, niemniej my się nim opiekujemy i trzeba jedynie dostarczyć samolotami żołnierzy, żeby mogli wsiadać i wyjeżdżać z garaży. - Od kogo zaczniemy, kiedy zwrócą się do nas z prośbą? - To zależy - odpowiedział Jackson. - Najprawdopodobniej na pierwszy ogień pójdzie 11. pułk kawalerii pancernej. W razie nagłego zagrożenia dostarczymy drogą powietrzną 10. pułk, który stacjonuje na pustyni Negew, co nie zajmie nawet dnia. W przypadku ćwiczeń - 3. pułk z Teksasu i 2. z Luizjany. - Pułk kawalerii pancernej, panie sekretarzu - dorzucił Mickey Moore - jest ofensywnie skomponowaną formacją o sile brygady. Wiele kłów, krótki ogon. Jest praktycznie samowystarczalny i przeciwnik powinien się dwa razy zastanowić, zanim go zaatakuje. Jednak w przypadku dłuższej misji, pułk potrzebuje dodatkowego batalionu, który zająłby się zaopatrzeniem i remontami. - Następnie mamy na Oceanie Indyjskim lotniskowiec - ciągnął Jackson - który również znajduje się w Diego wraz z resztą grupy, żeby załogi mogły trochę wypocząć na lądzie. - Oznaczało to wprawdzie, iż na całym atolu nagle zaroiło się od marynarzy, ale mogli przynajmniej rozprostować kości, zagrać w softballa i wypić parę piw. - W ramach naszych gwarancji dla Izraela na Negew stacjonują także F-16, skrzydło, a nawet trochę więcej. Ono i 10. pułk to spora siła. Ich zadaniem jest szkolenie izraelskich sił obrony, co jest dość absorbujące. Żołnierze lubią ćwiczenia, panie sekretarzu - zapewnił generał Moore. - A z pewnością wolą je od prawdziwych bitew. - Będę musiał pojechać tam i trochę się poprzyglądać - powiedział Bretano. - Jak tylko uporam się z budżetem Departamentu Obrony, czy raczej, z początkiem prac nad nim. Wygląda to dość marnie, panowie. - Zależy od sytuacji, panie sekretarzu - powiedział Jackson. - Z pewnością to za mało, żeby prowadzić wojnę, ale może wystarczy, by do niej nie dopuścić. * * * - Czy dojdzie do następnej wojny w Zatoce Perskiej? - spytał Tom Donner. - Nie widzę powodu do takich obaw - odpowiedział prezydent, który starannie pilnował tembru głosu. Odpowiedź była ostrożna, ale w słowach powinny zabrzmieć pewność siebie i spokój. Była to pewna forma kłamstwa, z kolei jednak powiedzenie prawdy mogło zmienić cały układ sił. Oto część gry pełnej blefów i fałszów, która stała się nieodłącznym składnikiem międzynarodowej rzeczywistości. W imię prawdy należało mówić coś, co nie było prawdziwe. Churchill powiedział kiedyś: "W czasach wojny prawda staje się tak cenna, że na jej straży musi stanąć kłamstwo". Ale w czasach pokoju? - Nasze stosunki z Iranem i Irakiem nie były jednak w ostatnich czasach przyjazne. - Przeszłość jest przeszłością, Tom. Nie można jej zmienić, ale należy z niej wyciągnąć wnioski. Nie ma żadnego istotnego powodu, żeby pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a krajami tego regionu panowała wrogość. Dlaczego mielibyśmy się nienawidzić? - spytał retorycznie Ryan. - Podejmiemy zatem rozmowy ze Zjednoczoną Republiką Islamską? - nalegał Donner. - Zawsze jesteśmy gotowi do rozmów, szczególnie kiedy mogą one sprzyjać umocnieniu przyjacielskich stosunków. Zatoka Perska to region o wielkim znaczeniu dla całego świata. Pokój i stabilna sytuacja na Bliskim Wschodzie leżą w interesie wszystkich państw. Dość już było tutaj wojen. Iran i Irak walczyły przez osiem lat i co osiągnęły? Poniosły jedynie ogromne straty w ludziach i sprzęcie. A na dodatek jeszcze te nieustanne konflikty pomiędzy Izraelem i jego sąsiadami. Wystarczy tych waśni. Narodziło się nowe państwo, przed którym stoją wielkie wyzwania. Na szczęście nie brakuje mu bogactw naturalnych, aby zaspokoić potrzeby swych obywateli. Przesyłamy im nasze najlepsze życzenia, a jeśli możemy się na coś przydać, zawsze chętnie wyciągniemy pomocną dłoń. Nastąpiła krótka przerwa, najprawdopodobniej przeznaczona na reklamy; wywiad miał się znaleźć na antenie o dwudziestej pierwszej. Po przerwie Tom Donner przekazał inicjatywę swemu starszemu koledze, Johnowi Plumberowi. - Jak pan się czuje w roli prezydenta? Ryan przekrzywił głowę i uśmiechnął się. - Cały czas powtarzam sobie, że na ten urząd zostałem nie wybrany, lecz skazany. A teraz poważnie. Okazało się, że czeka mnie tu praca dłuższa i cięższa niż mogłem przypuścić, ale jestem zadowolony. Arnie van Damm jest geniuszem organizacyjnym. Tutaj, w Białym Domu, mam znakomitych współpracowników. Otrzymuję dziesiątki tysięcy listów z wyrazami poparcia. Korzystając z okazji, chciałem serdecznie podziękować nadawcom i zapewnić ich, że jest to dla mnie wielka pomoc. - Panie Ryan - Jack zauważył, że jego tytuł doktorski przestał się już liczyć - jakie rzeczy chciałby pan zmienić? - spytał Plumber. - To zależy od tego, John, co rozumiesz przez "zmianę". W tej chwili moim najważniejszym zadaniem jest zapewnienie skutecznej pracy rządu. W tych kwestiach trudno mówić o zmianach, a raczej o odnowie. Ciągle nie mamy pełnego Kongresu - ten stan potrwa do czasu nowych wyborów do Izby Reprezentantów - a w tej sytuacji nie mogę mu przedstawić do zatwierdzenia budżetu. Kierownictwo najważniejszych departamentów starałem się powierzyć jak najlepszym ludziom. Muszą zadbać o ich właściwe funkcjonowanie. - Panie prezydencie, pański nowy sekretarz skarbu, George Winston, jest dość powszechnie krytykowany za chęć wprowadzenia drastycznych zmian w naszym systemie podatkowym. - Mogę powiedzieć tylko tyle, że w pełni go popieram. Obowiązujący system jest niesłychanie skomplikowany, co sprawia, że jest zasadniczo niesprawiedliwy. W pierwszej chwili pomysł George'a może się wydawać samobójczym posunięciem rządu, ale ostateczny efekt będzie korzystny dla budżetu, także z racji oszczędności, które zostaną poczynione w innych sferach. - Liczne są jednak głosy tych, którzy sprzeciwiają się regresywnemu cha... - Przepraszam, John, ale muszę ci przerwać. Bardzo wiele nieporozumień wynika tylko z tego, że ludzie posługują się pokrętnym językiem. Jeśli wszyscy zostaną obłożeni takim samym podatkiem, to wcale nie znaczy, że ma on regresywny charakter. Byłoby tak wtedy, gdyby podatek się zmniejszał tak, że w efekcie biedniejsi płaciliby więcej niż bogaci. A przecież wcale do tego nie dążymy. Użycie niewłaściwych słów grozi tym, że wprowadza się ludzi w błąd. - Ale tak się to określało od lat. Plumber najwyraźniej nie był przygotowany na atak ze strony lingwistycznej. - Z czego wcale nie wynika, że było to słuszne - ripostował Jack. - Poza tym, John, raz jeszcze chciałem powtórzyć: nie jestem politykiem i dlatego lubię rzeczy nazywać wprost. Zastosowanie równej stopy podatkowej odpowiada słownikowej definicji sprawiedliwości. John, przecież dobrze wiesz, o co w tym wszystkim chodzi. Ty i Tom zarabiacie duże pieniądze - o wiele większe niż ja - i na koniec każdego roku rozrachunkowego do dzieła biorą się wasi doradcy podatkowi. Z pewnością dokonałeś jakichś inwestycji, dzięki którym możesz obniżyć wysokość podatku, prawda? Skąd wzięła się taka możliwość? Wiadomo: są odpowiednie grupy nacisku, które tak wpłynęły na kongresmanów, że ci wprowadzili małe poprawki do ustawy. Dlaczego? Bo zapłacili za to bogacze. Jaki jest tego efekt? System, który oficjalnie nazywa się "progresywnym", zawiera w sobie takie malutkie udoskonalenia, że ostatecznie owe wyższe stopy podatkowe nie stosują się do tych, którzy im formalnie podlegają. Prawnicy i doradcy podatkowi podsuwają pomysły, jak oszukać system i system zostaje gładko oszukany. Ostatecznie zatem owe wyższe stopy podatkowe są wierutnym kłamstwem, a politycy dobrze o tym wiedzą, kiedy opracowują akty prawne. Jaka jest z tego korzyść? Żadna, John. Po prostu, żadna. To tylko wielka gra, nic więcej. Gra, podczas której marnuje się czas, oszukuje ludzi, a na dodatek wydaje się mnóstwo pieniędzy na jej twórców i animatorów. Skąd się biorą te pieniądze? Ano nie skądinąd jak z kieszeni podatników, którzy opłacają to wszystko. Spójrz jednak, co się dzieje, kiedy George Winston ogłasza, że chce zmienić ten system. Ci, którzy zatrudnieni są przy tej grze i zarabiają na niej, używają zwodniczych słów, aby wykazać, że to my robimy coś niesprawiedliwego. Moim zdaniem, to oni tworzą najgroźniejszą i najbardziej szkodliwą grupę interesu. - A panu ta sytuacja zdecydowanie się nie podoba? - uśmiechnął się John. - W każdej dotychczasowej pracy jako inwestor giełdowy, nauczyciel historii czy urzędnik państwowy, starałem się mówić prawdę. I nie zamierzam tego zmieniać. Są bez wątpienia rzeczy, które wymagają zmiany, i o jednej z nich chciałbym teraz coś powiedzieć. Wszyscy rodzice w Ameryce wcześniej czy później muszą oznajmić swym dzieciom, że polityka jest sprawą brudną i wstrętną. Ty dowiedziałeś się o tym od swojego ojca, ja od swojego, przyjęliśmy to jako rzecz naturalną i zwyczajną, jako coś, co rozumie się samo przez się. Ale tak wcale nie jest, John. Przez całe lata akceptowaliśmy fakt, że polityka... Chociaż nie, najpierw trzeba się porozumieć co do terminów, zgoda? Ustrój polityczny umożliwia rządzenie krajem, ustanawianie praw, których trzeba przestrzegać, nakładanie podatków. To bardzo ważne sprawy, prawda? Zarazem jednak pozwalamy, żeby zajmowali się nimi ludzie, których nie zaprosilibyśmy do siebie do domu, którym nie oddalibyśmy pod opiekę swoich dzieci. Nie wydaje ci się to odrobinę dziwne, John? Zgadzamy się na to, żeby na scenie politycznej główne role pełnili ludzie, którzy nieustannie przeinaczają fakty i naginają prawo, aby było korzystne dla sponsorów finansujących ich kampanie wyborcze. Którzy nierzadko kłamią w żywe oczy. Pozwalamy na to. Zgadzacie się na to także wy, ludzie ze środków masowego przekazu, aczkolwiek nie tolerowalibyście takich postaw u swoich kolegów, mam rację? To samo dotyczy lekarzy, nauczycieli, naukowców. - Więc coś tutaj jest nie w porządku - ciągnął prezydent, który pochylił się nad blatem i nie usiłował już nawet walczyć z podnieceniem w głosie. - Mówimy przecież o naszej ojczyźnie i nie wolno nam obniżać poziomu wymagań stawianych wobec polityków, a wprost przeciwnie - trzeba je podwyższać. Trzeba domagać się od nich inteligencji i konsekwencji. To dlatego, John, jeżdżę po całym kraju z przemówieniami. Jestem politycznie niezależny, nie mam powiązań z żadną partią. Mój program najlepiej streszcza się w zdaniu, że chcę, aby wszyscy odnosili korzyść ze swojego państwa. To poprzysiągłem, a słowa przysięgi traktuję jak najpoważniej. Nauczyłem się już, że niektórych to irytuje, ale nie zamierzam ich przepraszać ani dostosowywać swoich przekonań do interesów którejś z grup interesu, jakkolwiek głośnych i wymownych miałaby rzeczników. Znalazłem się tutaj, aby służyć wszystkim, a nie tylko tym, którzy robią najwięcej hałasu i mogą zaoferować największą łapówkę. Plumber nie pokazał po sobie, jak podoba mu się ten wybuch. - Świetnie, panie prezydencie, to może zaczęlibyśmy od praw obywatelskich? - O ile mi wiadomo, konstytucja jest daltonistką, nie rozróżnia kolorów. Ale nie przywiązuje też wagi do innych różnic. Absolutnie niezgodna z prawami naszego kraju jest wszelka dyskryminacja ludzi z powodu ich wyglądu, języka, którym mówią, kościoła, do którego uczęszczają, czy kraju, z którego pochodzili ich przodkowie. Te prawa należy jeszcze wzmocnić. Chodzi o to, byśmy byli wszyscy równi w oczach prawa, niezależnie od tego, czy go przestrzegamy, czy łamiemy. Ci, którzy go nie szanują, będą mieli do czynienia z Departamentem Sprawiedliwości. - Czy to nie nazbyt idealistyczny pogląd? - A co jest niewłaściwego w idealizmie? - odpowiedział pytaniem na pytanie Ryan. - I czy na pewno nie jest mu po drodze ze zdrowym rozsądkiem? Czy nie lepiej, byśmy pracowali razem, zamiast tego, by wielu ludzi zabiegało jedynie o interes swój i małych grup, z którymi są związani? Czyż to nie Amerykanami jesteśmy przede wszystkim, a dopiero potem ludźmi o różnym kolorze skóry, odmiennych zawodach, upodobaniach i przyzwyczajeniach? Dlaczego nie mielibyśmy pokusić się o to, żeby odrobinę bardziej współpracować i razem znajdować rozwiązania różnych trudności? Ten kraj powstawał nie w tej intencji, by różne jego części składowe skakały sobie nawzajem do gardeł. - Ktoś mógłby powiedzieć, że w ten sposób próbujemy zadbać, aby każdy uzyskał to, co mu się należy. - A przy okazji doprowadzamy do całkowitej deprawacji nasz ustrój polityczny. Musieli przerwać, żeby kamerzyści mogli zmienić kasetę. Jack spojrzał z utęsknieniem w kierunku sekretariatu, marząc o papierosie. Potarł ręce, usiłując się rozluźnić. Wprawdzie zyskał szansę, by powiedzieć publicznie to, co powtarzał od lat, nie mógł się uwolnić od napięcia. - Kamery są wyłączone - powiedział Tom Donner i nieco swobodniej rozsiadł się w fotelu. - Naprawdę sądzi pan, że możemy wyemitować cały ten materiał? - Muszę próbować mówić o tym głośno, bo inaczej, co mi pozostanie? Cała struktura rządu się zatrzęsła i wszyscy o tym wiedzą. Jeśli ktoś nie spróbuje na nowo jej poskładać, może być tylko gorzej. W tej chwili Donner niemal poczuł sympatię do swego rozmówcy. Szczerość Ryana była niezwykła, mówił o wszystkim, co mu ciążyło na sercu. Musiał jednak panować nad swoimi uczuciami. Rzecz nie w tym, że Ryan był porządnym człowiekiem. On nie usiłował niczego chować w zanadrzu. Kealty miał rację i dlatego także Donner miał zadanie do wykonania. - Gotowe - powiedział realizator. - Właśnie, Sąd Najwyższy. - Donner zastąpił kolegę. - Pojawiły się pogłoski, że przegląda pan listę kandydatów na sędziów, która zostanie przedstawiona Senatowi. - Tak - potwierdził Ryan. - Co może pan nam powiedzieć na temat tych osób? - Szukam jak najlepszych sędziów. Sąd Najwyższy jest pierwszym strażnikiem konstytucji. Powinni w nim zasiąść ludzie, którzy rozumieją spoczywającą na nich odpowiedzialność i uczciwie interpretują prawo. - Uczciwie, to znaczy: zgodnie z intencjami rządu? - Tom, pozwolę sobie przypomnieć, że zgodnie z konstytucją, Kongres stanowi prawa, władza wykonawcza je realizuje, a sądy objaśniają. Powiada się, że jest to system wzajemnych ograniczeń i przeciwwag. - Niemniej w naszych dziejach to właśnie Sąd Najwyższy bywał ważną siłą sprzyjającą przemianom w kraju. - Zgoda, ale nie wszystkie wyszły mu na dobre. Dred Scott rozpoczął wojnę domową, zaś sprawa Plessy przeciw Ferguson doprowadziła do nieszczęścia, które cofnęło Stany Zjednoczone o siedemdziesiąt lat. Nie można jednak zapominać, że jeśli chodzi o prawo, jestem laikiem i... - I właśnie dlatego przyjęło się, że Amerykańskie Stowarzyszenie Prawników wydaje swoją opinię o kandydatach. Czy przedstawi mu pan swoją listę? - Nie. - Ryan pokręcił głową. - Po pierwsze, wszyscy kandydaci musieli już zyskać aprobatę środowiska, aby zająć tak eksponowane stanowiska. Po drugie, także Stowarzyszenie jest grupą interesu, czyż nie? Zgoda, ma prawo troszczyć się o sprawy swoich członków, jest to jednak organizacja skupiająca ludzi żyjących z tego, że stosują prawo, podczas gdy Sąd Najwyższy jest instytucją, która opiniuje o prawie powszechnym. Czyż nie dochodziłoby do konfliktu interesów, gdyby grupa, która korzysta z prawa, wybierała ludzi je interpretujących? W innej dziedzinie nie ulegałoby to żadnej wątpliwości, dlaczego tutaj miałoby być inaczej? - Nie wszyscy podzielają pański pogląd. - To prawda, a ASP ma swoją wielką siedzibę w Waszyngtonie i na swoje usługi wielu lobbystów. Tom, moje zadanie nie polega na tym, aby służyć interesom tej czy innej grupy. Mam, najlepiej jak potrafię, strzec, chronić i bronić konstytucji. Do pomocy w realizacji tego zadania usiłuję znaleźć ludzi, którzy, podobnie jak ja, sądzą, że słowa przysięgi traktować trzeba właśnie dosłownie, bez szukania pretekstów, żeby się z tego wymigać. - John? - zwrócił się Donner do kolegi. - Panie prezydencie, spędził pan wiele lat w Centralnej Agencji Wywiadowczej. - Tak - przyznał Jack. - Co pan w niej robił? - Pracowałem przede wszystkim w wydziale wywiadu, przeglądając informacje, które docierały do nas z różnych źródeł, usiłując ocenić ich istotne znaczenie, a potem przekazując je dalej. Po pewnym czasie zacząłem kierować tym wydziałem, za prezydentury Fowlera zostałem zastępcą dyrektora. Potem, jak z pewnością pamiętacie, prezydent Fowler powołał mnie na swojego doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego - odpowiedział Jack, starając się w miarę możliwości jak najmniej zagłębiać w przeszłość. - Czy pełnił pan także jakieś funkcje poza Langley? - Tak, doradzałem zespołowi negocjatorów, którzy pracowali nad umowami rozbrojeniowymi, brałem także udział w różnych konferencjach. - Panie prezydencie, wedle pewnych pogłosek pana działalność poza centralą była znacznie bogatsza; podobno uczestniczył pan w kilku operacjach, w których zginęli... obywatele ZSRR. Jack zawahał się przez chwilę, dostatecznie długą na to - czuł to dobrze - aby nie uszła uwagi widzów. - John, od wielu lat zasadą naszego rządu jest to, że nie wypowiada się on na temat operacji wywiadowczych. Ja też nie zamierzam odstępować od tej reguły. - Amerykanie mają prawo wiedzieć, jakiego typu człowiek zasiadł na fotelu prezydenckim - nie ustępował Plumber. - Przedstawiciele rządu nigdy nie będą komentować operacji wywiadu. Jeśli chodzi o mój charakter i moje poglądy, nasza rozmowa przed kamerami ma pomóc widzom w wyrobieniu sobie opinii na ten temat. Natomiast nie ulega wątpliwości, że w interesie kraju leży zachowanie niektórych spraw w tajemnicy. Gdybyś złamał tajemnicę i ujawnił źródła swoich informacji, zostałbyś wykluczony z grona dziennikarzy. Gdyby państwo nie strzegło swoich tajemnic, wiele osób zostałoby narażonych na niebezpieczeństwo. - Jednak... - Nie, John, ta kwestia została wyczerpana. Nasze służby wywiadowcze działają pod nadzorem Kongresu. Zawsze popierałem tę zasadę i zrobię wszystko, żeby w dalszym ciągu obowiązywała. Obaj reporterzy byli najwyraźniej rozczarowani, a Ryan był dziwnie spokojny, że ta część wywiadu nie ukaże się wieczorem na ekranach. * * * Badrajn musiał wybrać trzydzieści osób, a kłopot polegał nie tyle na znalezieniu odpowiedniej liczby gotowych do działania kandydatów, co na ocenie ich inteligencji. Miał odpowiednie kontakty. Jeśli było czegoś na Bliskim Wschodzie w nadmiarze to z pewnością terrorystów, ludzi podobnych do niego, chociaż najczęściej młodszych, którzy swe życie poświęcili Sprawie tylko po to, aby patrzeć, jak na ich oczach ponosi ona klęskę. To jednak tylko pogłębiało ich gniew i pasję co, z pewnego punktu widzenia, było bardzo korzystne. Po bliższym zastanowieniu doszedł do wniosku, że właściwie wystarczy mu dwadzieścia sprytnych, bystrych osób; pozostała dziesiątka winna się odznaczać jedynie poświęceniem i posłuszeństwem. Wszyscy bez wyjątku powinni być karni, wszyscy gotowi na śmierć. Na szczęście Hezbollah nadal miał do dyspozycji setki fanatyków, gotowych opasać się ładunkami wybuchowymi. Stało się to tradycją w tej części świata, chociaż Mahomet nie w pełni by to może popierał, ale Badrajn nie był człowiekiem przesadnie religijnym jako specjalista w dziedzinie operacji terrorystycznych. Tak czy owak, w tej chwili nie musiał się martwić o ludzi gotowych wykonać każde polecenie otrzymane przez niego od Darjaeiego, ten zaś zapewni ich, że udział w dżihad, świętej wojnie, gwarantuje im wieczne zbawienie. Przez chwilę przeglądał listę swych kontaktów, potem przeprowadził trzy rozmowy telefoniczne. Ich treść została przekazana przez całe łańcuszki pośredników, ale ostatecznie zaplanowana liczba osób w Libanie i innych miejscach świata zaczęła przygotowywać się do podróży. * * * - No i jak poszło, trenerze? - zapytał Jack z uśmiechem. - Lód był kruchy, ale chyba udało ci się wyjść z tego suchą stopą - odparł Arnie van Damm z wyraźną ulgą. - Bardzo mocno zaatakowałeś grupy interesu. - A czy to źle? Wszyscy o tym mówią! - Wiele zależy od tego, panie prezydencie, o jakie grupy chodzi i o jakie interesy. Mają swoich orędowników, a niektórzy potrafią zbliżyć się do ciebie z wyrazem twarzy niewiniątka, ale tylko po to, by znienacka chlasnąć ci przez gardło maczetą. - Szef personelu na chwilę umilkł. - Ogólnie rzecz biorąc, wypadłeś nieźle. Nie powiedziałeś niczego takiego, co można by poważnie wykorzystać przeciw tobie. Zobaczymy, jak to zmontują na wieczór, a także, co Plumber i Donner powiedzą na zakończenie. Tych kilka ostatnich minut liczy się najbardziej. * * * Probówki dotarły do Atlanty w hermetycznym pojemniku, który ze względu na kształt nazywano pudłem na kapelusze. Tak czy owak, było to urządzenie, które miało zapobiec wydostaniu się bardzo szkodliwych substancji na skutek przemieszczania, uderzeń czy ludzkiej nieostrożności. Oprócz licznych zamknięć i plomb, pokryte było wieloma plakietkami ostrzegawczymi i wszyscy ludzie związani z transportem traktowali je z najwyższą ostrożnością, co dotyczyło również kuriera, który na miejsce przeznaczenia dostarczył je o 9.14. Pojemnik znalazł się w laboratorium, gdzie najpierw dokładnie zbadano, czy nie został uszkodzony, a, po spryskaniu silnym środkiem dezynfekującym, otworzono go zgodnie z bardzo szczegółowymi przepisami. Załączone dokumenty wyjaśniały, dlaczego konieczna była taka ostrożność. Podejrzewano, że obie probówki zawierają wirusy powodujące wysoką gorączkę i krwotok jelitowy, co w przypadku Afryki mogło oznaczać kilka chorób, z których każda była ogromnie niebezpieczna. Technik pracujący w rękawiczkach sprawdził, czy probówki nie zostały naruszone. Umieszczona w nich krew zostanie zbadana na obecność przeciwciał i porównana z innymi próbkami. Dokumenty powędrowały na biurko doktora Lorenza z oddziału patogenezy specjalnej. * * * - Gus? Tu Alex - usłyszał w słuchawce Lorenz. - Co, dzisiaj także nici z rybek? - Może podczas weekendu. Jeden z chłopaków z neurochirurgii ma żaglówkę, a ryb nie trzeba tutaj, na szczęście, daleko szukać. Profesor Alexandre z okna wychodzącego na wschodnią dzielnicę Baltimore mógł widzieć port, a dalej zatokę Chesapeake, w której roiło się podobno od pięknych ryb. - Co porabiasz? - spytał Gus i spojrzał pytająco na sekretarkę, która weszła z teczką. - Sprawdzam informacje o epidemii w Zairze. Coś nowego? - Nie, dzięki Bogu. Dobrze, że tamto ognisko wygasło tak szybko, bo... - Lorenz zamilkł, gdyż otworzył właśnie teczkę i spojrzał na pierwszą stronę. - Poczekaj chwilę. Chartum? - mruknął pod nosem. Alexandre czekał cierpliwie. Lorenz czytał powoli i uważnie. Starszy mężczyzna wszystko lubił robić metodycznie, co zresztą decydowało o tym, że był tak znakomitym naukowcem. Rzadko kiedy robił fałszywy krok, ponieważ zanim postawił stopę, bardzo długo się namyślał. - Nadeszły właśnie dwie próbki z Chartumu. Nadawcą jest doktor MacGregor, Szpital Angielski w Chartumie, dwoje pacjentów, dorosły mężczyzna i czteroletnia dziewczynka, podejrzenie gorączki krwotocznej. Próbki są teraz w laboratorium. - Chartum? Sudan? - Tak wynika z dokumentów - potwierdził Lorenz. - Kawał drogi od Kongo. - Samoloty, Alex, samoloty - pokiwał głową Lorenz. Międzynarodowy transport lotniczy był jedną ze zmór epidemiologów. Na pierwszej stronie widniał jeszcze numer telefonu i faksu. - No nic, na razie trzeba poczekać na wyniki testów. - A co z poprzednimi próbkami? - Wczoraj skończyłem analizę. Ebola Zaire, szczep Mayinga, aż do ostatniego aminokwasu zgodny z próbkami z 1976 roku. - Wirus, który zabił George'a Westphala - mruknął Alexandre. - Przenosił się drogą kropelkową. - Tego nigdy ostatecznie nie potwierdzono, Alex - zastrzegł się Lorenz. - Sam wiesz, Gus, jaki był ostrożny. Nauczył się tego od ciebie. - Pierre Alexandre przetarł oczy. Bolała go głowa. Musi zmienić lampkę na biurku. - Daj mi znać, co z tymi nowymi próbkami, dobrze? - Oczywiście. Nie ma specjalnego powodu do obaw. Sudan jest kiepskim miejscem dla tego bandyty. Gorąco, sucho, dużo słońca. Poza organizmem wirus nie może przetrwać dłużej niż dwie minuty. Tak czy owak, zobaczę, co powie szef laboratorium, a potem może jeszcze dzisiaj zrobię mikrografię... Nie, raczej jutro rano. Za godzinę mamy zebranie. - Dobrze. Muszę teraz coś zjeść. Zadzwonię do ciebie jutro, Gus. Alexandre, który nadal bardziej uważał się za pułkownika niż profesora, odłożył słuchawkę i poszedł do stołówki. Z przyjemnością stwierdził, że przyjdzie mu stanąć w kolejce za Cathy Ryan. - Dzień dobry, pani profesor. - Ach, Pierre, dzień dobry. Co nowego w świecie mikrobów? - Nic się nie zmienia. Potrzebuję porady - oznajmił, wybierając dla siebie kanapkę. - Wirusy to nie moja specjalność. - Nie była to do końca prawda, gdyż miała sporo kontaktów z chorymi na AIDS, którzy cierpieli między innymi na dolegliwości okulistyczne. - A o co chodzi? - Bóle głowy - powiedział w drodze do kasy. - Ach, tak? - Cathy bezceremonialnie zdjęła koledze okulary z nosa i podniosła je do światła. - Nie zaszkodziłoby, gdybyś je przetarł od czasu do czasu. Masz mniej więcej minus dwie dioptrie i całkiem ładny astygmatyzm. Kiedy ostatnio badałeś oczy? - Oddała mu okulary, mniej więcej zgadując, co usłyszy w odpowiedzi. - Czy ja wiem? Jakieś trzy... - Rozumiem, że lata a nie miesiące temu. Powinieneś być odrobinę mądrzejszy. Niech twoja sekretarka porozumie się z moją i ustali datę wizyty. Siądziemy razem? Wybrali stolik pod oknem; Roy Altman podążył za nimi jak cień, uważnym spojrzeniem omiatając salę i widząc przy okazji, że to samo robią inni członkowie Oddziału. Wszystko w porządku. - Wiesz co, chyba wypróbujemy na tobie naszą nową technikę laserową. Możemy tak zmienić kształt twojej rogówki, żebyś zszedł do zera dioptrii. Nadzorowała powstawanie i wprowadzanie także tego programu. - Czy to bezpieczne? - spytał niespokojnie profesor Alexandre. - Jedynych niebezpiecznych dla zdrowia zabiegów dokonuję w kuchni - poinformowała profesor Ryan. - Rozumiem. - A jak tam w domu? * * * Wszystko zależy od zredagowania, myślał Tom Donner. Siedział przy domowym komputerze, dopracowując końcowy komentarz, w którym wyjaśni, co Ryan miał w istocie na myśli, składając szczere na pozór... Na pozór. Te dwa słowa same pojawiły mu się w głowie. Był w branży od dobrych kilku lat, a zanim związał się z telewizją, pracował jako reporter prasowy w Kongresie. Pisał o nich wszystkich i znał ich wszystkich. Pękaty notatnik zawierał wszystkie ważne w mieście nazwiska i numery. Jak każdy dobry reporter, miał swoje "układy" i "dojścia". Mógł podnieść słuchawkę i połączyć się z kim zechciał, w Waszyngtonie bowiem reguły kontaktów z mediami były nader nieskomplikowane: albo było się źródłem informacji albo ich bohaterem. Jeśli ktoś nie chciał współpracować z mediami, te szybko znajdowały jego wroga, który od takiej współpracy się nie uchylał. W innym kontekście sytuację taką określa się zazwyczaj słowem "szantaż". Instynkt podpowiadał Donnerowi, że nigdy jeszcze, przynajmniej w sferze publicznej, nie spotkał kogoś takiego jak Ryan... Ale czy instynkt w tym przypadku nie zwodził go czasem? "Jestem jednym z was", owo pozowanie na przeciętnego człowieka datowało się w polityce co najmniej od czasów Juliusza Cezara. Istnieli władcy, którzy, zabiegając o sympatię czy poparcie poddanych, sugerowali, że w niczym istotnym nie różnią się od nich. Nigdy jednak nie była to prawda. Przeciętni ludzie nigdy nie zachodzili tak wysoko. Ryan awansował w CIA, stosując się do reguł obowiązujących w tej instytucji i musiał tak robić. Miał wrogów, szukał sojuszników, lawirował, żeby wyjść na swoje. A te informacje, które otrzymał, na temat Ryana w CIA... czy może z nich skorzystać? Nie tym razem. Raczej w jakimś programie informacyjnym, co byłoby zresztą wabikiem, który odciągnąłby widzów od codziennej telewizyjnej papki. Donner wiedział, że musi postępować rozważnie. Nie atakuje się urzędującego prezydenta dla zabawy... chociaż? Czy mogło być coś bardziej pasjonującego niż łowy na prezydenta? Obowiązywały tutaj jednak pewne reguły. Informacja musiała być absolutnie pewna. Nie jedno źródło, lecz kilka niezależnych, na dodatek wiarygodnych. Donner musiałby się skontaktować z szefem programów informacyjnych, ten wraz ze swymi ludźmi obwąchałby wszystko, sprawdził ze wszystkich stron, potem zapoznałby się jeszcze z tekstem reportażu i dopiero wtedy Donner dostałby zielone światło. "Przeciętny obywatel". Ale czy przeciętny obywatel pracuje dla CIA, uczestniczy w szpiegowskich akcjach? To pewne, że Ryan był pierwszym szpiegiem, który został gospodarzem Gabinetu Owalnego... czy jednak na pewno dobrze się stało? Tak wiele było niejasnych miejsc w jego życiorysie. Sprawa w Londynie. Zabił tam kogoś. Terroryści, którzy napadli na jego dom - także i tam zabił co najmniej jednego. Ta nieprawdopodobna historia z wykradzeniem radzieckiego okrętu podwodnego, kiedy, jak utrzymywał informator Donnera, z ręki Ryana zginął rosyjski marynarz. W związku z tym nasuwało się pytanie: czy aby na pewno Amerykanie chcą, by taki właśnie człowiek był lokatorem Białego Domu? A on z tego wszystkiego chciał się wywikłać jako... przeciętny obywatel. Zdrowy rozsądek. Prawo. Przysięga. Wierność słowom. To kłamstwo, pomyślał Donner. Nie może być inaczej. Sprytny z pana sukinsyn, panie Ryan. Jeśli istotnie to taki spryciarz, i wszystko jest jednym wielkim łgarstwem - co dalej? Zmiany w systemie podatkowym. Zmiany w Sądzie Najwyższym. Wszystko w imię skuteczności... Pan Bretano w Departamencie Obrony... Niech to wszyscy diabli! Nasuwało się podejrzenie, że to Ryan i CIA maczali palce w tej katastrofie na Kapitolu. Ale nie, to zbyt nieprawdopodobne. Ryan był oportunistą. Wszyscy ci, z którymi Donner miał do czynienia w trakcie swej kariery dziennikarskiej, byli oportunistami, począwszy od pierwszej posady reportera związanego z lokalną stacją w Des Moines w Iowa. Tam za sprawą reportaży Donnera urzędnik okręgu wylądował w więzieniu, co zwróciło na reportera uwagę szefów rozgłośni. Politycy. Donner zajmował się najróżniejszymi sprawami, od lawin po wojny, ale to politycy najbardziej go pasjonowali. A ci się nie zmieniali. Dobrze wiedzieli co powiedzieć, gdzie i kiedy. Jeśli czegokolwiek się nauczył, to właśnie tego. Spojrzał w okno a potem sięgnął po telefon, drugą ręką kartkując notatnik z telefonami. - Ed? Tutaj Tom. Słuchaj, jak wiarygodni są twoi informatorzy i jak szybko mógłbym się z nimi spotkać? Na twarz jego rozmówcy wypełzł szeroki uśmiech, czego, oczywiście, słuchawka nie zarejestrowała. * * * Sahaila siedziała na łóżku. W takich chwilach rodziła się nadzieja, której młody lekarz zawsze się lękał. Medycyna w opinii młodego lekarza była najbardziej odpowiedzialnym z ludzkich zajęć. Każdego dnia podejmował w takim czy innym stopniu rozgrywkę ze śmiercią. Nigdy nie wyobrażał sobie, że jest rycerzem stającym do pojedynku, śmierć bowiem była przeciwnikiem, który nigdy nie stawał do walki, zawsze jednak był obecny. Ukrywał się w ciele każdego pacjenta albo też czyhał w pobliżu, a zadaniem lekarza było odnalezienie go i zniszczenie, zaś oznaki zwycięstwa widziało się na twarzy pacjenta. Sahaila nadal czuła się niedobrze, ale to minie. Otrzymywała na razie tylko płyny, była słaba, ale nie będzie już słabsza. Temperatura opadała. Wszystkie wskaźniki albo się ustabilizowały albo powracały do poziomu normalnego. Zwycięstwo było niewątpliwe. Śmierć cofnęła swoje ręce; w normalnej sytuacji dziewczynka dalej rosłaby, bawiła się, uczyła, wyszła za mąż i została matką. Tego jednak MacGregor nie mógł być do końca pewien. Podjęta przez niego kuracja była czysto objawowa i nie sięgała do przyczyn. Nie potrafił rozstrzygnąć, co zostało osiągnięte dzięki jego zabiegom, a co wydarzyłoby się i tak, samo z siebie. Gdyby nie leczył jej, wyzdrowienie, w tym klimacie, mogłoby nastąpić za sprawą gorąca, odwodnienia, nie mógł więc z całą pewnością sukcesu przypisywać sobie, chociaż chciałby tak myśleć, gdy spoglądał na uroczą dziewczynkę, która niedługo znowu zacznie się uśmiechać. MacGregor zbadał jej tętno, a ów odległy kontakt z sercem, które nie tak szybko przestanie bić, był kojący. Dziewczynka usnęła. Delikatnie położył jej rączkę na kołdrze. - Wasza córka będzie zdrowa - oznajmił rodzicom, umacniając nadzieje, które już pojawiły się w ich sercach. Matka gwałtownie westchnęła, a potem ukryła twarz w dłoniach. Ojciec usiłował nie zdradzać swoich uczuć, ale o wszystkim mówiły oczy. Powstał, mocno uścisnął rękę lekarza, a potem popatrzył mu w oczy. - Nigdy panu tego nie zapomnę - powiedział iracki generał. Potem trzeba było iść do Saleha; MacGregor z ociąganiem wyszedł na korytarz, a przed wejściem do pokoju, zmienił ubranie. Powitał go obraz klęski. Ciało mężczyzny było przymocowane pasami do łóżka. Choroba zaatakowała już mózg. Demencja była kolejnym objawem ebola; nieobecne oczy Saleha wpatrywały się w zacieki na suficie. Pielęgniarka podała kartę choroby, która informowała, że stan pacjenta nieustannie się pogarsza. MacGregor wpatrywał się przez chwilę w liczby, potem z grymasem na twarzy polecił zwiększyć dawkę morfiny. W tym przypadku leczenie objawowe w niczym nie pomogło. Jedno zwycięstwo, jedna porażka, a gdyby zmuszono go do wyboru, kto ma przeżyć, a kto umrzeć, postąpiłby tak samo, gdyż Saleh zdążył już trochę posmakować świata. Tyle że teraz życie w nim wygasało i miało potrwać nie dłużej niż pięć dni, a MacGregor mógł jedynie uczynić to odejście mniej bolesnym - dla pacjenta i dla otoczenia. Po pięciu minutach MacGregor z zamyśloną twarzą siedział znowu za biurkiem w swoim gabinecie. Skąd wziął się ten wirus? Dlaczego jeden chory umiera, a drugi zdrowieje? Raz jeszcze dokładnie przypomniał sobie wszystko, co wiedział o obu przypadkach. Ta sama choroba, ten sam czas, dwa zupełnie odmienne rozwiązania. Dlaczego? Rozdział 32 Powtórki - Nie mogę panu tego dać, nie może pan zrobić kopii, natomiast może się pan przyjrzeć. - Mężczyzna wręczył Donnerowi fotografię. Miał na rękach bawełniane rękawiczki, które podał wcześniej także dziennikarzowi, mówiąc: - Odciski. - Skąd to jest? - spytał Donner. Miał przed sobą czarno-białe zdjęcie 8x10, na którym nie było żadnych stempli. Przynajmniej na przedniej stronie. - Musi pan to wiedzieć? W pytaniu zawarta była przestroga. - Nie - przyznał Donner. Nie wiedział dokładnie, jak Ustawa o Szpiegostwie miała się do pierwszej poprawki, z pewnością jednak lepiej było nie wiedzieć, czy jest to dokument tajny. - To uzbrojony w pociski balistyczne radziecki okręt podwodny o napędzie atomowym, a tutaj na pokładzie mamy Jacka Ryana. Niech pan zwróci uwagę, że jest w mundurze Marynarki. Była to operacja CIA prowadzona przy jej współpracy. - Mężczyzna podał Donnerowi lupę, żeby mógł dokładniej zbadać szczegóły. - Udało nam się zasugerować Rosjanom, że okręt zatonął w połowie drogi pomiędzy Florydą a Bermudami. Chyba nadal trwają w tym przeświadczeniu. - Gdzie on jest w tej chwili? - spytał Donner. - Rok później zatopili go koło Puerto Rico - wyjaśnił człowiek z CIA. - Tym razem naprawdę. - Dlaczego tam? - To najgłębsze miejsce na Atlantyku w pobliżu Ameryki, prawie sześć kilometrów. Nikt nie będzie go tam szukał, a nawet jeśli, to nie uda się tego zrobić bez naszej wiedzy. - Zaraz, przypominam sobie! - z ożywieniem powiedział Donner. - Rosjanie urządzili wielkie manewry, my podnieśliśmy w związku z tym straszny raban i rzeczywiście, stracili jeden okręt... - Dwa. - Pojawiło się następne zdjęcie. - Widzi pan zniszczenia na dziobie? "Czerwony Październik" w pobliżu Wysp Karolińskich staranował i zatopił inny radziecki okręt podwodny, który wciąż leży tam na dnie. Roboty Marynarki wyniosły z kadłuba wiele pożytecznych rzeczy. Zrobiono to pod pozorem akcji ratowniczej prowadzonej w związku z awarią pierwszego okrętu. Rosjanie nigdy się nie dowiedzieli, co się stało z drugim. - I nie było żadnego przecieku? W głosie człowieka, który pół życia spędził na wyrywaniu rządowi tajemnic, zabrzmiało niekłamane zdziwienie. - Ryan potrafi zadbać o dyskrecję. - Kolejna fotografia. - Torba ze zwłokami. Członek radzieckiej załogi. Ryan zastrzelił go z pistoletu, za co otrzymał pierwsze odznaczenie. Uznał chyba, że nie możemy sobie pozwolić na zdemaskowanie... - Morderstwo? - Nie. - Informator z CIA nie chciał posuwać się tak daleko. - Według oficjalnej wersji, zawartej w dokumentach, wybuchła strzelanina, byli ranni... - Czy możliwe, żeby to było zainscenizowane? - zastanawiał się na głos Donner. - Możliwych jest wiele rzeczy, ale nie ta. Kogo jeszcze tutaj mamy? To admirał Dan Foster, wówczas szef operacji morskich. To komandor Bartolomeo Mancuso, który dowodził USS "Dallas". Został przerzucony na pokład "Czerwonego Października", żeby dopomóc w ucieczce radzieckiego okrętu. Nawiasem mówiąc, nadal w służbie, teraz jako admirał ma pod swoją komendą wszystkie okręty podwodne na Pacyfiku. A to kapitan Marko Aleksandrowicz Ramius z radzieckiej marynarki, dowodził "Czerwonym Październikiem". Mieszka dziś w Jacksonville na Florydzie i pod nazwiskiem Mark Ramsey jest doradcą w bazie Marynarki w Mayport. Normalna sprawa. Dostał też znaczne stypendium rządowe, ale dobrze na nie zapracował. Donner notował szczegóły, przypominając sobie twarze. Nie wątpił w prawdziwość informacji. Także tutaj istniały pewne reguły. Jeśli ktoś nałgał dziennikarzowi, nie tak trudno było sprawić, aby zwierzchnicy dowiedzieli się, którędy przeciekły tajne wiadomości, a co gorsza stawał się obiektem nagonki prasy, która w istocie była bardziej bezwzględna niż najsroższy prokurator. Ten przynajmniej musiał się trzymać zasad procesowych. - Ślicznie - mruknął Donner. Jedna koperta ze zdjęciami zniknęła w torbie, pojawiła się druga. - Poznaje pan tego faceta? - Zaraz, zaraz... Giera... Giera i coś dalej... Był... - Mikołaj Gierasimow. Był szefem KGB. - Zginął w katastrofie lotniczej pod... Nowe zdjęcie. Ten sam człowiek, odrobinę starszy, bardziej siwy i tęższy. - Fotografia zrobiona dwa lata temu w Winchester w stanie Wirginia. Ryan pojechał do Moskwy, oficjalnie jako doradca podczas rozmów START. Ułatwił ucieczkę Gierasimowowi. Nie wiadomo dokładnie jak; w każdym razie udało się też zabrać żonę i córkę. Operacją tą dowodził bezpośrednio sędzia Moore. Ryan zawsze tak działał, nigdy ściśle w ramach instytucji. Żeby być uczciwym, to znakomity agent, świetny. Oficjalnie pracował dla Jima Greera w wydziale wywiadu, a nie w wydziale operacyjnym. Nigdy nie popełnił żadnego błędu, a w każdym razie ja o żadnym nie wiem. O niewielu osobach można to powiedzieć, a jednym z powodów jest fakt, że to naprawdę bezwzględny facet. Bezwzględny i skuteczny. Nigdy nie oglądał się na przepisy, zawsze robił wszystko po swojemu, ale wtedy... No cóż, mamy jednego martwego Rosjanina na pokładzie "Czerwonego Października", całą załogę okrętu podwodnego na dnie koło Karolin, a wszystko po to, aby sekret się nie wydał. W tym przypadku nic nie wiem na pewno, akta są pełne luk. Nie ma na przykład żadnych informacji, jak udał się ten numer z żoną i córką Gierasimowa. Słyszałem tylko jakieś plotki. - Do cholery, jaka szkoda, że nie wiedziałem tego wszystkiego kilka godzin wcześniej. - No i co, wykiwał cię, prawda? Pytanie padło z głośnika na stole, a zadał je Ed Kealty. - On to potrafi - pokiwał głową człowiek z CIA. - Ryan jest śliski, potwornie śliski. Przemknął przez CIA gładko jak przed laty Dorothy Hamill na olimpiadzie w Innsbrucku. Kongres go uwielbia. A dlaczego? Bo pozuje na najbardziej uczciwego faceta po Lincolnie Sprawiedliwym. Tyle że ludzie płacili za to życiem. Informator nazywał się Paul Webb i był wysokim urzędnikiem w wydziale wywiadu, nie na tyle jednak ważnym, by uchronić swych podwładnych od wylądowania na liście zwolnionych. Webb w swojej opinii powinien już kierować wydziałem wywiadu i z pewnością tak by się stało, gdyby Ryan nie został zausznikiem Jamesa Greera. Tak więc kariera Webba zakończyła się na jednym z wyższych szczebli CIA, ale nawet i tego nie zdołał utrzymać. Pozostawała mu emerytura. Tej nikt mu nie mógł odebrać... Chociaż, gdyby ktoś się dowiedział, w jaki sposób te akta wydostały się z Langley, byłby w poważnych kłopotach. A może nie? Ostatecznie, co takiego przytrafiało się tym, którzy umożliwiali przeciek wiadomości? Dziennikarze ich kryli i pomagali im... a poza wszystkim on zdecydowanie nie lubił być obiektem gry pod tytułem "redukcja etatów". Sam by się do tego przed sobą nie przyznał, gdyby to jednak były inne czasy, gniew mógłby sprawić, że poszukałby kontaktu... Ale nie, nie z nieprzyjacielem. Lepiej z prasą, która przecież nie była wrogiem. Ostatnio powtarzał to sobie wielokrotnie, aczkolwiek dawniej żywił dość odmienne przekonania. - Zostałeś wykiwany, Tom - powtórzył przez telefon Kealty. - Nie ty jeden, witaj w klubie. Nie znam wszystkich spraw, które Paul ma w zanadrzu, ale może coś ci opowie o Kolumbii. Co, Paul? - Nie natrafiłem na żadne akta w tej sprawie - przyznał Webb - ale wiadomo, że są takie specjalnie utajnione, do których dostęp będzie możliwy nie wcześniej niż w roku 2050, lub coś koło tego. Na razie nikt do nich nie może zajrzeć. - Jak to możliwe? - z ożywieniem spytał Donner. - Słyszałem przedtem jakieś plotki, ale nie mogłem uzyskać potwierdzenia. - Jak możliwe było tak głębokie utajnienie? Tak zadecydował Kongres w niejawnym aneksie do ustawy o nadzorze nad służbami specjalnymi. CIA zwraca się z prośbą o specjalne potraktowanie danej sprawy i, jeśli Kongres zgadza się, dokumenty wędrują do kasy pancernej. Chociaż w tym przypadku słyszałem nawet, że wszystko poszło na przemiał, niemniej mogę podać kilka możliwych do potwierdzenia faktów. - Słucham - powiedział Donner i włączył magnetofon. - Jak sądzisz, w jaki sposób udało się Kolumbijczykom rozbić kartel z Medellin? - spytał Webb i dostrzegł błysk w oku dziennikarza. Wszystko szło jak po sznurku. - Były jakieś wewnętrzne rozgrywki, zaczęły wybuchać bomby... - Podłożone przez CIA. W jakiś sposób, chociaż nie wiem, w jaki, udało nam się doprowadzić do wewnętrznej wojny między gangami. Wiem jednak na pewno, że w tym czasie był tam Ryan. James Greer był jego mentorem w Langley, traktował go jak syna. Tymczasem kiedy Greer zmarł, Ryana nie było na pogrzebie. Nie było go w domu, ale nie otrzymał żadnego zadania z Firmy - parę dni wcześniej wrócił z konferencji NATO w Belgii. Potem jakby się zapadł pod ziemię, co często się zdarzało w jego przypadku. Zaraz potem prezydencki doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego, Jim Cutter, zupełnie przypadkowo został przejechany przez autobus. Nie rozejrzał się, wybiegł wprost pod autobus; tak oznajmiło FBI, ale kto prowadził śledztwo? Don Murray. A jakie dziś piastuje stanowisko? Dyrektora FBI, prawda? Tak się jakoś złożyło, że on i Ryan znają się dobrze od ponad dziesięciu lat. Murray był facetem do specjalnych poruczeń zarówno u Emila Jacobsa, jak i Billa Shawa. Kiedy Biuro chciało załatwić coś po cichu, zwracało się do Murraya. Przedtem był attaché prawnym w Londynie. Piękne miejsce dla agenta, mnóstwo kontaktów z najróżniejszymi służbami wywiadowczymi. Murray to szara eminencja w FBI; ma świetną pozycję i mnóstwo kontaktów. I to on właśnie wybrał Pata Martina, aby doradzał Ryanowi w sprawie nominacji do Sądu Najwyższego. Czy wszystko robi się teraz odrobinę jaśniejsze? - Zaraz, chwileczkę. Także znam Dana Murraya. Twardy sukinsyn, ale z pewnością uczciwy gli... - Poczekaj. Był w Kolumbii razem z Ryanem, co znaczy, że obaj w tym samym czasie znikają. Niech pan pamięta, że nie mam żadnych papierów, niczego nie mogę jednoznacznie dowieść, ale dobrze będzie się przyjrzeć sekwencji wypadków. Dyrektor Jacobs i cała reszta giną, a zaraz potem w Kolumbii zaczynają wybuchać bomby. W efekcie wielu chłoptasiów z kartelu udaje się na rozmowę ze Stwórcą, ale, niestety, towarzyszą im także osoby całkiem niewinne. Tak to zazwyczaj bywa z bombami. Bob Fowler, pamięta pan, prawda, podniósł tę sprawę, więc co się dzieje dalej? Ryan znika, podobnie jak Murray. Przypuszczam, że musieli czym prędzej kończyć operację, która wymknęła im się spod kontroli, a dokładnie w tym samym czasie, cóż za wygodny zbieg okoliczności, ginie Cutter. Cutter nie nadawał się do mokrej roboty i ktoś się pewnie obawiał, że się załamie, bo ma za słabe nerwy. Czego absolutnie nie można powiedzieć o Ryanie. Ani o Murrayu. Wie pan, załatwić dyrektora FBI i rozpieprzyć zbrodniczą organizację... Za to ostatnie zresztą trudno mieć do niego pretensję. W każdym razie rzeczy wyglądały jakoś tak: bandziory z Medellin zaczęły sobie pozwalać na zbyt wiele, co akurat przypadło na rok wyborów, a Ryan znajdował się na dobrej pozycji, więc ktoś wydał mu pozwolenie łowieckie, tyle że może nad całą sprawą było odrobinę trudno zapanować, co się zdarza, więc trzeba jej było ukręcić łeb. Wszystko zresztą zakończyło się sukcesem, a kartel się rozpadł... - Ale na jego miejsce powstał drugi - zaoponował Donner, Webb zaś pokiwał głową z uśmiechem człowieka dobrze zorientowanego. - To racja, ale nie zabili żadnego urzędnika amerykańskiego, mam rację? Ktoś im wyjaśnił, jakie reguły będą obowiązywać. Powtarzam, nie chodzi mi o to, że Ryan postąpił źle, ale pozostaje jeden drobiazg. - Jaki? - spytał Donner ku rozczarowaniu Webba. - Kiedy w obcym kraju używa się własnych sił zbrojnych przy czym giną ludzie, normalnie nazywa się to wojną. Ale i tym razem Ryanowi udało się gładko wyślizgnąć. Potrafi wykonywać urzekające gesty, których nauczył go jeszcze Jim Greer. Wrzucisz go do gnojówki, a on wynurzy się z niej uśmiechnięty i pachnący Old Spice'em. - Dobrze, co mu pan konkretnie zarzuca? - Nareszcie właściwe pytanie - westchnął Webb. - Jack Ryan jest chyba najlepszym agentem, jakiego mieliśmy od trzydziestu lat, najlepszym od czasów Allena Dullesa, a może nawet Billa Donovana. "Czerwony Październik" to była mistrzowska robota; wywiezienie z Rosji szefa KGB - jeszcze lepsza. Co do Kolumbii, zaczęli wykręcać tygrysowi ogon, ale zapomnieli o ostrych pazurach. Więc dobrze, Ryan jest świetny w swojej robocie, ale ktoś musi mu uprzytomnić, że istnieje coś takiego jak prawo. - Taki facet jak on nie powinien zostawać prezydentem - wtrącił się Kealty, który ledwie mógł usiedzieć z niecierpliwości. W pokoju odległym o pięć kilometrów, jego szef sztabu omal nie zabrał mu telefonu, w obawie, że przełożony wszystko w ostatniej chwili zepsuje. Na szczęście Webb ciągnął dalej. - Oddał Firmie wielkie usługi, był też całkiem niezły jako doradca Rogera Durlinga, ale to nie to samo co prezydentura. Tak, nabrał pana, panie Donner. Być może nabrał także Durlinga, kto to wie? Chodzi jednak o to, że facet zaczął teraz rekonstruować rząd, a robi to całkowicie wedle swego widzimisię, jak chyba pan zauważył. Nominacje dostają albo ludzie, z którymi pracował, niekiedy od bardzo dawna, albo zaproponowani przez jego totumfackich. Murray znalazł się na czele FBI. Naprawdę chce pan, żeby ktoś taki jak Don Murray kierował najpotężniejszą w USA organizacją ochrony prawa? Żeby ci dwaj wybrali Sąd Najwyższy? Dokąd nas to wszystko zaprowadzi? - Webb przerwał i westchnął ciężko. - Niełatwo mi to mówić. Jest jednym z nas, chłopakiem z Langley, ale nie powinien być prezydentem. Mam zobowiązania wobec swojej ojczyzny, a to nie to samo co lojalność wobec Jacka Ryana, prawda? - Webb pozbierał zdjęcia i schował do koperty. - Muszę wracać. Jeśli ktoś dowie się, co zrobiłem... Wystarczy przypomnieć sobie los Jima Cuttera. - Dziękuję - powiedział Donner. Zdążył już podjąć w duchu kilka decyzji. Zegarek wskazywał trzecią trzydzieści, więc konieczny był najwyższy pośpiech. Wrzała w nim furia większa niż w duszy wzgardzonej kobiety: dziennikarz zorientował się, że został wyprowadzony w pole. * * * Cała dziewiątka umierała. Miało to jeszcze potrwać od pięciu do ośmiu dni, ale ich los był przesądzony i wiedzieli już o tym. Na twarzach, spoglądających w umieszczone nad głowami kamery, nie było żadnych złudzeń. Egzekucja okazała się okrutniejsza od tej, którą nakazałby sąd, albo tak im się przynajmniej wydawało. Była to grupa groźniejsza od poprzedniej - lepiej zdawali sobie sprawę z tego, co się dzieje - dlatego też była ściślej kontrolowana. Moudi właśnie spoglądał w ekran, kiedy pojawili się wojskowi sanitariusze, aby pobrać próbki krwi. Sanitariusze sami znaleźli sposób na to, żeby pacjenci nie byli krnąbrni; towarzyszyli im pomocnicy, którzy w trakcie pobierania krwi trzymali nóż na gardle ofiary. Przestępcy, chociaż skazani na śmierć, byli przecież przestępcami i tchórzami; nie zamierzali przyśpieszać i tak rychłego już zgonu. Nie była to metoda zalecana przez podręczniki medyczne, ale w tym budynku mało kto troszczył się o to. Moudi raz jeszcze ogarnął wzrokiem ekrany i wyszedł z pokoju. Przewidywania mocodawców okazały się zbyt ostrożne, w każdym razie jeśli chodzi o liczbę potrzebnych wirusów. W komorze hodowlanej zarazki ebola rzuciły się na małpie nerki i krew z żarłocznością, której efekty nawet dyrektorowi zmroziły krew w żyłach. Chociaż wszystko rozgrywało się na poziomie molekularnym, obraz do złudzenia przypominał mrówki, które nie wiadomo skąd pojawiają się wokół leżącego na ziemi owocu, by już po chwili bez reszty pokryć go swoją czarną masą. Podobnie było z wirusami ebola, które całymi miliardami obsiadły tkanki podane im do pożarcia. Widok tej złowrogiej zupy przeraził nawet doświadczonego laboranta, a chociaż było jej teraz kilka litrów, nieustannie się rozmnażała, korzystając z zapasów krwi, które dostarczono z Teheranu. Dyrektor porównywał pod mikroskopem elektronowym dwie próbki. Moudi podszedł i spojrzał na nalepki z datą na probówkach. Jedna zawierała krew Jeanne Baptiste, druga jednego z drugiej dziewiątki "pacjentów". - Są identyczne, Moudi - powiedział dyrektor. Jeden z problemów związanych z wirusami polegał na tym, że spory, czy zaliczyć je do organizmów żywych, wynikały z faktu ich trudności z reprodukcją. Nitki RNA nie zawierały instrukcji genetycznej, która zapewniałaby to, że każda kolejna generacja będzie postępowała śladem swych przodków. Na tym polegała zasadnicza trudność adaptacyjna ebola i innych wirusów. Wcześniej czy później, każda epidemia wygasała, gdyż wirusy, źle przystosowane do środowiska ludzkich nośników, stawały się mniej śmiercionośne. I to właśnie sprawiało, że idealnie nadawały się na broń biologiczną. Będą zabijać; będą się rozprzestrzeniać, ale zanim zajdzie to zbyt daleko, zaczną wymierać. To, ile osób padnie ich ofiarą w pierwszym ataku, zależało od jego intensywności. W przypadku ebola inwazja była zabójcza, ale zarazem zawierała mechanizm samoograniczenia. - Mamy zatem co najmniej trzy stabilne pokolenia - pokiwał głową Moudi. - Ekstrapolacyjnie można przyjąć siedem do dziewięciu. Dyrektor był ostrożny w prognozach, Moudi bowiem powiedziałby: dziewięć do jedenastu, ale wolałby, żeby rację miał starszy kolega. Na stoliku pod przeciwległą ścianą stało dwadzieścia pojemników. Podobne do tych, których użyto do zarażenia pierwszej grupy kryminalistów, były odrobinę zmodyfikowane, a z zewnątrz do złudzenia przypominały seryjne opakowania popularnego europejskiego kremu do golenia. (Firma była w istocie własnością Amerykanów, co zaskakiwało każdą osobę związaną z programem). Nie było w tym nic dziwnego, gdyż istotnie to właśnie ów krem zakupiono w dwunastu miastach pięciu różnych krajów, co można było odczytać z numerów seryjnych wytłoczonych na ich wklęsłych denkach. Tutaj, w Małpiarni, zostały opróżnione i starannie rozebrane, aby można było dokonać odpowiednich przeróbek. Każdy pojemnik miał teraz zawierać pół litra rozcieńczonej "zupy", uzupełnionej o neutralny gaz (azot, ten bowiem nie wchodził w reakcje z "zupą" ani nie sprzyjał ewentualnemu zapłonowi) oraz małą porcję chłodziwa. Inna grupa przetestowała problemy związane z transportem. Przez ponad dziewięć godzin wirusowa zawiesina nie ulegała żadnej degradacji. Potem, wraz z ubytkiem chłodziwa, zarazki zaczynały ginąć. Po szesnastu godzinach wymierało ich dziesięć procent, te jednak, jak uznał Moudi, były i tak najsłabsze, najpewniej w ogóle niezdolne do skutecznego zainfekowania organizmu ludzkiego. Po dwudziestu pięciu godzinach nieżywych miało być następne pięć procent. Eksperyment wykazał, iż kolejne osiem godzin (z trudnych do wyjaśnienia przyczyn wyniki układały się w rytm odpowiadający jednej trzeciej doby) przyniesie zgon również pięciu procentom wirusów. Ale wtedy... Wszystko było proste. Kurierzy wystartują z Teheranu. Czas przelotu do Londynu wynosił siedem godzin. Do Paryża - trzydzieści minut mniej. Do Frankfurtu trwał jeszcze krócej. Z każdego w tych trzech miast łatwo było udać się dalej w dowolnym kierunku. Bagaże nie zostaną poddane kontroli, gdyż ich właściciele, jako pasażerowie tranzytowi, nie będą musieli przechodzić przez kontrolę celną, która mogłaby ujawnić obecność nienaturalnie zimnych pojemników z kremem do golenia. W chwili, gdy chłodziwo zacznie się wyczerpywać, podróżnicy w kabinach pierwszej klasy podążać będą do miejsc przeznaczenia. Także tutaj znacznym ułatwieniem była intensywność międzynarodowej komunikacji lotniczej. Istniały międzynarodowe połączenia między Europą a Nowym Jorkiem, Waszyngtonem, Bostonem, Filadelfią, Chicago, San Francisco, Los Angeles, Dallas, Orlando, Las Vegas i Atlantic City, wszystkimi w istocie miastami amerykańskimi, gdzie odbywały się wystawy i targi branżowe. Wszyscy kurierzy polecą pierwszą klasą, aby mogli szybciej odebrać bagaż i przedostać się przez odprawę paszportową oraz celną. Będą mieli zarezerwowane miejsca w dobrych hotelach, a także wykupione bilety powrotne. Mniej niż dwadzieścia cztery godziny upłyną od momentu zero do chwili dostarczenia zarazków na miejsce, a wtedy osiemdziesiąt procent wirusów nadal będzie jeszcze aktywne. Potem zaś wszystko stawało się już sprawą losu, spoczywało w rękach Allacha. Nie, Moudi gwałtownie pokręcił głową. Boga nie należało do tego mieszać. Na to nie pozwalały jego przekonania religijne, jakiekolwiek pożytki czyn ten mógł przynieść jego krajowi - a właściwie krajowi, którego jego ojczyzna stała się częścią. Proste? Proste było to właściwie na początku, a potem... Siostra Jeanne Baptiste, której dawno spopielone ciało, zamiast wydać z siebie potomstwo dzieci, wydało potomstwo, którego nawet Allach musiał się brzydzić. Niemniej pozostawiła po sobie coś jeszcze. Moudi niegdyś uważał wszystkich ludzi Zachodu za niewiernych. W szkole dowiedział się o krucjatach, o tym, jak ci rzekomi rycerze proroka Jezusa mordowali muzułmanów, zupełnie niczym Hitler mordujący później Żydów, a z tego wyciągnął wniosek, że wszyscy chrześcijanie byli gorsi od jego braci w Wierze, dlatego też łatwo było ich nienawidzić jako zakały świata. I tymi przekonaniami zachwiała owa jedna kobieta. Jaki właściwie był Zachód, jakie było chrześcijaństwo? Czy sądzić o nich na postawie owych okrutników z jedenastego (jak liczyli niewierni) wieku czy owej niewiasty z wieku dwudziestego, która pędziła życie pełne wyrzeczeń, a w imię czego? Pomagania chorym i dawania świadectwa wierze. Zawsze pokorna, zawsze pełna szacunku wobec innych. Nigdy nie złamała ślubów ubóstwa, czystości i posłuszeństwa - o tym Moudi był przekonany - a była im wierna z racji tych samych zasad, o których mówił Prorok. Jest jeden Bóg i jedna jest Prawda, a ona służyła im z pasją, która zrobiła na nim ogromne wrażenie, nawet jeśli za nic miał zasady rządzące jej religią. A była nie tylko siostra Jeanne Baptiste, przypomniał sobie. Także Maria Magdalena. Również i ona została zamordowana, a dlaczego? Gdyż chciała dochować wiary swym przysięgom i ludziom, którymi się opiekowała. Nic z tego nie było naganne z punktu widzenia Koranu. Nie miałby żadnych rozterek, gdyby pracował wyłącznie z czarnymi Afrykanami. Ich religie wydawały się wstrętne wyznawcy Koranu; wielu z nich było w istocie poganami, którzy nic nie wiedzieli o jedynym Bogu. Bez żadnych skrupułów gardziłby nimi i nie przejmował się żadnymi chrześcijanami, gdyby na jego drodze nie stanęły siostry Jeanne Baptiste i Maria Magdalena. Dlaczego tak się stało? Na nieszczęście było już za późno na stawianie takich pytań. Co było, minęło. Poszedł w kąt pokoju i zrobił sobie kawę. Był na nogach od ponad doby, a zmęczenie powodowało wątpliwości. Miał nadzieję, że gorący napój odegna je do chwili, gdy nadejdzie sen, a wraz z nim spokój, spokój! * * * - Chyba nie mówisz poważnie! - parsknął Arnie. Głos Toma był pełen zakłopotania i skruchy. - Może to z powodu tych detektorów metalu, w każdym razie taśma jest uszkodzona. Obraz jest niewyraźny, a chociaż słychać nieźle, to jednak nakładają się jakieś trzaski. W tej postaci nie nadaje się do emisji. Cała godzina pracy na nic. - Więc? - spytał van Damm. - Mamy problem, Arnie. Rozmowa już została zapowiedziana na dziewiątą. - Co ja mogę na to poradzić? - Czy Ryan zgodziłby się powtórzyć wszystko na żywo? Teraz powinno pójść nawet jeszcze lepiej. Szef personelu był odmiennego zdania. Na chwilę błysnęło mu w głowie, że mógłby oskarżyć Donnera o celową działalność, spowodowaną nadzieją, że więcej widzów zasiądzie przed telewizorami na wiadomość, że są jakieś kłopoty z wywiadem. Ale nie, tego nie mógł zrobić. Zadawanie się z mediami na tym szczeblu przypominało sytuację Clyde'a Beatty'ego, który stał na środku areny z krzesłem bez dna i rewolwerem na ślepaki, wiedząc, że wprawdzie panuje nad lwami, ale wystarczy najmniejszy błąd, a... Milczał, zmuszając w ten sposób Donnera, by ten wykonał następny ruch. - Posłuchaj, Arnie, pytania będą takie same. Jak często prezydent może na sucho przećwiczyć odpowiedzi? Rano wypadł bardzo dobrze. John też tak uważa. - Dlaczego nie nakręcicie raz jeszcze? - Wchodzę na antenę za czterdzieści minut, będę wolny o wpół do ósmej. I potem mam się dostać do Białego Domu, powtórzyć wszystko od nowa, wrócić do studia, przejrzeć nagranie, oddać je do realizacji, a wszystko przed dziewiątą? - Urwał na chwilę. - Powiem ci, co zrobimy. Na początku wyjaśnię, że to my spapraliśmy taśmę, a prezydent wielkodusznie zgodził się powtórzyć cały wywiad na żywo. Dla niego to czysty zysk. Arnie van Damm wciąż miał wątpliwości. Zgoda, Jack wypadł nieźle. Nie bardzo dobrze, ale nieźle, szczególnie tam, gdzie mówił o uczciwości. Nawet w niewygodnych kwestiach budził zaufanie. Był odrobinę zdenerwowany, ale i to miało swoje zalety. Nie był politykiem - powtórzył to dwa, czy trzy razy - i dlatego nie mógł się dobrze czuć w tej sytuacji. Z badań przeprowadzonych w kilkunastu miastach wynikało, że wszystkim pytanym Ryan się podobał, gdyż był podobny do nich. Jack nie miał pojęcia o pomyśle Arnie'ego, realizowanym w takiej tajemnicy, jak gdyby to była operacja CIA. Van Damm musiał jednak wiedzieć, jak szef powinien wyglądać w oczach wyborców, aby mógł rządzić jak najsprawniej. Ludzie uważali zatem, że Ryan zachowuje się w sposób godny prezydenta, a że ma swój własny styl - tym lepiej. A wywiad na żywo - niewykluczone, że usłyszawszy tę zapowiedź, jeszcze więcej telewidzów o dwudziestej pierwszej przełączy odbiorniki na NBC. - Dobrze, Tom, wstępnie zgadzam się, ale prezydent musi to jeszcze potwierdzić. - Byle szybko - jęknął Donner. - Jeśli się nie zgodzi, trzeba będzie przewracać cały program wieczorny, a wszystko skrupi się na mnie. - Zadzwonię do ciebie za pięć minut - obiecał Arnie, wcisnął guzik, zostawił słuchawkę na biurku i wypadł z gabinetu, od progu już wołając do agentów: - W pilnej sprawie do Szefa! * * * - Co się stało? - spytał Ryan. Nieczęsto drzwi jego gabinetu otwierano bez pukania. - Musimy powtórzyć wywiad - sapnął Arnie. - Miałem niedopięty rozporek? - Mary zawsze sprawdza takie rzeczy. Taśma jest uszkodzona. A nie ma czasu, żeby nakręcić od nowa. Te same pytania, wszystko tak... - Van Damm umilkł, gdyż przyszła mu nagle do głowy pewna myśl. - A gdyby twoja żona także przy tym była? - Cathy nie znosi takich sytuacji - odparł prezydent. - Wystarczy, żeby siedziała koło ciebie i uśmiechała się. To widzom się spodoba. Jack, od czasu do czasu musi wystąpić jako Pierwsza Dama. Teraz wszystko pójdzie jak po maśle. Może jeszcze na koniec dzieciaki... - Nie ma mowy. Dzieci mają pozostać jak najdalej od polityki. Rozmawialiśmy na ten temat z Cathy. - Ale... - Nie, Arnie, ani dzisiaj, ani jutro, ani kiedykolwiek indziej. Ton głosu Ryana oznajmiał, że dyskusja jest skończona. Szef personelu Białego Domu był zdania, że potrafi nakłonić swego mocodawcę do wszystkiego - ludzie najszybciej uznają cię za swojego, kiedy zobaczą cię w kręgu rodziny i tak dalej, i tak dalej - ale tym razem nie było czasu. - Spytasz Cathy? Ryan westchnął i w milczeniu skinął głową. - W porządku. Powiem Donnerowi, że może z jej udziałem, ale to nic pewnego ze względu na jej obowiązki lekarskie. W jej towarzystwie będą trochę oględniejsi. To główne zadanie Pierwszej Damy. - Może sam spróbuj ją o tym przekonać. Pamiętaj, że wprawnie operuje lancetem. Van Damm roześmiał się. - Coś ci powiem. To bez wątpienia dama w stu procentach, ale twardsza od nas obu razem wziętych. Poproś grzecznie. - Jasne. Najlepiej tuż przed kolacją, pomyślał Ryan. * * * - Zgodził się, ale będzie też jego żona. - Dlaczego? - A dlaczego nie? Tyle że to nie do końca pewne, gdyż nie wróciła jeszcze ze szpitala. Obaj dziennikarze uśmiechnęli się, słysząc ostatnie zdanie. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że właśnie okłamałeś prezydenta Stanów Zjednoczonych? - zamyślił się John Plumber. Był starszy od Donnera. Dobiegał siedemdziesiątki, a chociaż w czasie II wojny miał kilkanaście lat, jako reporter był już w Korei, by potem pełnić funkcję korespondenta w Londynie, Paryżu, Bonn i wreszcie Moskwie, skąd został wydalony. Jego z lekka lewicowe poglądy polityczne nigdy nie przerodziły się w sympatię do ZSRR. Chociaż nie należał do pokolenia Edwarda R. Murrowa, to dorastał słuchając znakomitych komentarzy dziennikarza CBS i jeszcze dziś wystarczyło, by zamknął oczy, a słyszał odrobinę zachrypnięty głos, w którym było coś z dostojeństwa kaznodziei. Ed zaczynał od radia w czasach, gdy głos był bardzo ważnym narzędziem profesjonalnym. Jego angielszczyzna była lepsza od tej, której używała większość jego współczesnych, a na głowę biła język dzisiejszych niedouczonych dziennikarzy i reporterów. Plumber czuł się po trosze jego duchowym uczniem, a każdemu tekstowi, czy był to artykuł, czy w biegu pisany komentarz, starał się nadać elegancką formę właściwą nauczycielowi, którego znał tylko ze słyszenia. Dobrze wiedział, że ludzie z taką uwagą słuchali Murrowa, ponieważ był uczciwy. Był równie zajadłym tropicielem sekretów władzy jak dzisiejsi jego następcy, ale wszyscy wiedzieli, że Ed Murrow zawsze gra fair i są zasady, których nigdy nie złamie. Plumber należał jeszcze do tego pokolenia dziennikarzy, które wierzyło, iż w tym zawodzie obowiązują pewne normy, a jedna z nich zakazywała kłamstwa. Można prawdę naginać i naciągać, aby wydobyć potrzebną informację, nigdy jednak nie wolno z rozmysłem i wprost powiedzieć komuś coś, co byłoby sprzeczne z faktami. I Plumber wiedział, że w obecnej sytuacji Ed nigdy nie zachowałby się tak jak Tom. - John, on nas wykiwał. - Ty tak uważasz. - A te informacje, które zdobyłem? Przez dwie szaleńcze godziny wszyscy pracownicy NBC, którzy byli do dyspozycji, rzucili się do sprawdzania najdrobniejszych elementów możliwych do sprawdzenia. Coś było na rzeczy. - Nie jestem pewien, Tom. - Plumber przetarł oczy. - Czy Ryan ma doświadczenie polityczne? Nie, nie ma. Czy się stara? Tak, bardzo. Czy jest szczery? Moim zdaniem, tak. Powiedzmy, na tyle szczery, na ile może być w tej sytuacji. - To dlaczego nie pozwolić mu tego dowieść? Plumber milczał. Miał wrażenie, że jego koledze majaczy już przed oczyma wizja gwałtownie rosnącej oglądalności, pochwał, może nawet nagrody Emmy. Z drugiej strony, Tom był oddelegowany przez sieć do kontaktu z najważniejszymi osobistościami, miał dobre układy z szefostwem w Nowym Jorku, gdzie zasiadali teraz ludzie z jego generacji: biznesmeni, dla których najwyższą wyrocznią był wskaźnik oglądalności. Ryan zaś powtarzał, że zawsze potrafi dogadać się z ludźmi biznesu. - Spróbujmy. * * * Helikopter wylądował na Południowym Trawniku; steward piechoty morskiej zeskoczył i podał rękę Pierwszej Damie. W orszaku agentów Tajnej Służby poszła do wejścia, a następnie do windy, gdzie nawet nie zdążyła wyciągnąć ręki, gdy Roy Altman naciskał już guzik. - Chirurg jedzie windą do rezydencji - poinformował z parteru agent Raman. - Zrozumiałam - potwierdziła z piętra Andrea Price. Na jej polecenie pracownicy z pionu technicznego Białego Domu sprawdzili detektory metalu, ale nie znaleźli niczego nieprawidłowego. Na sugestię, że mógł zawinić jakiś statyczny ładunek, sucho przypomniano jej, że tutaj nawet powietrze było kontrolowane. Dalsza dyskusja nad przyczyną uszkodzenia taśmy wideo nie miała sensu. Do diabła z dziennikarzami; oni byli jej największym utrapieniem. - Cześć, Andrea - rzuciła w przelocie Cathy. - Dzień dobry, pani Ryan. Kolacja zaraz będzie na stole. - Dziękuję - powiedziała Cathy z progu sypialni. Od razu zauważyła, że na komódce leży jedna z jej wieczorowych sukien i biżuteria. Zamknęła drzwi i dwoma kopnięciami pozbyła się butów, a potem przebrała się po domowemu. Jak zawsze, zastanawiała się, czy jakieś kamery zarejestrowały i to wydarzenie. Kucharz George Butler był znakomity. Udoskonalił nawet jej sałatkę szpinakową, dodając odrobinę rozmarynu do kombinacji, nad którą pracowała przez lata. Cathy asystowała mu raz w tygodniu, a on wprowadzał ją w niektóre ze swych sekretów. Zadawała sobie niekiedy pytanie, czy gdyby nie wybrała medycyny, odniosłaby jakieś sukcesy w sferze kulinarnej. Tylko onieśmielenie nie pozwoliło Butlerowi na skomplementowanie jej talentów. Zdążył poznać upodobania smakowe rodziny Ryanów, przy czym najtrudniej było dogodzić najmłodszej Foremce, co nie stało na przeszkodzie temu, że stała się ulubienicą całego personelu. Nie tylko kuchennego. - Cześć, ma - powiedziała Katie. - Witaj, kochanie. - Pocałunek pierwsza otrzymała Foremka, następny w kolejności był Jack. Dwójka najstarszych z ostentacyjną rezerwą traktowała czułości. - Jack, dlaczego moje wieczorowe rzeczy są na wierzchu? - Dzisiaj wieczór będziemy występować w telewizji - odparł ostrożnie Miecznik. - Dlaczego? - Taśma z porannym nagraniem okazała się wadliwa, więc chcą powtórzyć rozmowę na żywo o dziewiątej, a jeśli zechcesz, też będziesz w niej uczestniczyć. - I co mam mówić? - Czy wszystko jest takie, jak sobie wyobrażałaś, i tak dalej. - Chcesz, żebym weszła z talerzykiem ciastek i dzbankiem kawy? - Najlepsze ciastka robi Georgie! - wtrąciła się Foremka. Starsze rodzeństwo parsknęło śmiechem, co nieco rozładowało sytuację. - Jeśli nie chcesz, to nie, ale Arnie uważa, że to dobry pomysł. - Wyśmienity - mruknęła z przekąsem Cathy i przypatrzyła się mężowi, przekrzywiając głowę. Może powinna porozmawiać z Arnie'em, żeby się dowiedzieć, za jakie sznureczki pociąga, iż tak wielki ma wpływ na Jacka? * * * Bondarienko pracował do późnej nocy lub - zależnie od punktu widzenia - do wczesnego rana. Czasami spędzał za biurkiem ponad dwadzieścia godzin i bardzo szybko doszedł do wniosku, że łatwiej jest być pułkownikiem niż generałem. Jako pułkownik mógł sporo biegać, a także znacznie więcej czasu spędzać z żoną. Teraz... Cóż, nikt go nie zmuszał do robienia kariery. Zawsze był ambitny, inaczej bowiem czyż oficer z oddziałów łączności znalazłby się w afgańskich górach jako członek Specnazu? Stopień pułkownika, który otrzymał w uznaniu przez zwierzchników jego zdolności, był w pewnym momencie poważnie zagrożony, albowiem inny pułkownik, z którym współpracował, okazał się szpiegiem. Fakt ten do dzisiaj nie dawał mu spokoju. Misza Filitow szpiegował na rzecz Zachodu? To wstrząsnęło jego wiarą w wiele rzeczy, a przede wszystkim w kraj, który zresztą niebawem się rozpadł. Związek Radziecki, który wychował go, dał mu mundur i wyszkolił, umarł pewnego grudniowego wieczoru, a jego miejsce zajęło państwo mniejsze, ale... sympatyczniejsze. Łatwiej było kochać Matkę Rosję niż ogromnego, wielonarodowego kolosa. Można by powiedzieć, że poszły sobie wszystkie dzieci adoptowane na siłę, a pozostały tylko prawdziwe, co także życie rodzinne uczyniło szczęśliwszym. Chociaż biedniejszym. Dlaczego przedtem nie zdawał sobie z tego sprawy? Jego dawny kraj posiadał największą i najlepszą armię na świecie, a przynajmniej tak mu się wydawało, gdy myślał o nieprzebranych rzeszach żołnierzy, bogactwie sprzętu, a także o dumnym zwycięstwie nad niemieckimi najeźdźcami podczas najkrwawszej wojny w dotychczasowych dziejach. Ale sława tej armii poległa w Afganistanie, tam zostawiła ona swą dumę i swego ducha bojowego, trochę na wzór Amerykanów w Wietnamie. Ameryce udało się podźwignąć z tej porażki, jego ojczyzna dopiero rozpoczynała trudną rekonwalescencję. Te pieniądze łożone na utrzymanie dalekich prowincji, które teraz się oderwały, przywłaszczając sobie wszystko i szukając innych sojuszników, także pośród wrogów Rosji. Zupełnie jak wyrodny pasierb. Gołowko miał rację. Jeśli miało się zapobiec groźnemu rozwojowi wypadków, trzeba to zrobić jak najwcześniej. Ale jak? Dostatecznie trudne okazały się zmagania z oddziałami Czeczeńców. Dzisiaj szef działu planowania, za pięć lat będzie głównodowodzącym, tego Bondarienko był pewien. Był najlepszym oficerem w swojej grupie wiekowej, a osiągnięcia bojowe zwróciły na niego uwagę najwyższych szczebli politycznych, co zawsze stanowiło dobrą rękojmię awansu. Jeśli otrzyma najwyższe stanowisko za późno, będzie mógł już dowodzić tylko w ostatniej, przegranej kampanii Rosji. Tymczasem gdyby na pięć lat dano mu fundusze i wolną rękę, jeśli chodzi o zmiany organizacyjne i szkoleniowe, przekształciłby rosyjską armię w potęgę, jaką nigdy jeszcze nie była. Bez żadnej żenady skorzystałby z wzorców amerykańskich, tak jak Amerykanie bez żadnej żenady wykorzystali radziecką taktykę podczas wojny w Zatoce. Na to, aby tak się mogło stać, potrzeba kilku lat względnego spokoju. Gdyby wojska rosyjskie uwikłane zostały w beznadziejne walki na południowej granicy, na zbawienną reformę mogłoby zabraknąć środków i czasu. Cóż więc miał począć? Jako szef działu planowania powinien wiedzieć. Tyle że nie wiedział. Na początek szła Turkmenia. Jeśli tutaj nie uda mu się powstrzymać zagrożenia, nigdzie się to nie uda. Po lewej stronie biurka leżał zestaw możliwych do użycia dywizji i brygad. Po prawej - mapa. Jedno i drugie pozostawały w żałosnej dysproporcji. * * * - Ma pani takie piękne włosy - powiedziała Mary Abbot. - Czepek fatalnie na nie wpływa - skrzywiła się Cathy - ale dzisiaj nie musiałam go nakładać. - Nie zmienia pani fryzury. Od dawna ją pani nosi? - Od naszego ślubu. - i żadnej zmiany? Mary Abbot była najwyraźniej poruszona tą informacją. Tymczasem Cathy myślała, że zawsze będzie chciała wyglądać jak Susannah York, czy raczej jak Susannah York, którą oglądała w filmach w koledżu. Podobnie było zresztą z Jackiem. On również czesał się tak samo, tyle że często nie miał czasu na fryzjera, więc przynajmniej to zmieniło się w Białym Domu, gdzie inni dbali o jego włosy. Mówiąc szczerze, niezależnie od okropnego wszędobylstwa, tutejszy personel potrafił o wiele lepiej zorganizować Jackowi życie niż ona. Najpewniej wykonywali to, co wynikało właśnie z grafiku zajęć, wcześniej o nic nie pytając, w przeciwieństwie do niej. I byli bardziej skuteczni. Czuła większe zdenerwowanie, niż się spodziewała, większe niż podczas egzaminów medycznych, większe niż podczas pierwszej operacji, gdy całą siłą woli musiała nakazywać rękom, aby nie ośmieliły się drgnąć. Skoro jednak wtedy posłuchały, także i teraz musiały ulec perswazji. Była w końcu chirurgiem, a ten w każdej sytuacji musi panować nad sobą. - Chyba już dobrze - powiedziała pani Abbot. - Dziękuję. Lubi pani zajmować się Jackiem? Zapytana uśmiechnęła się. - Nienawidzi makijażu. Ale tak jest ze wszystkimi mężczyznami. - Powiem pani w sekrecie, że i ze mną. - Niewiele robiłam przy pani - natychmiast zapewniła Mary - gdyż pani skóra tego nie potrzebuje. - Dziękuję - powiedziała z ciepłym uśmiechem pani Ryan. - Czy mogę coś doradzić? - Oczywiście. - Niech pani wydłuży włosy o trzy, cztery centymetry. To lepiej podkreśli kształt pani twarzy. - Tak samo mówi Elaine, moja fryzjerka w Baltimore. Raz spróbowałam, ale tylko bardziej się niszczą pod czepkiem operacyjnym. - Co to za problem uszyć większy czepek? Musimy dbać o naszą Pierwszą Damę! Dlaczego sama o tym nie pomyślałam, zastanawiała się w duchu Cathy, a głośno powiedziała: - Dziękuję, chyba skorzystam z tej rady. - Tędy. - Pani Abbot wskazała drogę do Gabinetu Owalnego. Może się to wydawać dziwne, ale dotąd Cathy była tutaj dwa razy, a tylko raz zastała Jacka. Nagle uderzyło ją, jakie to dziwne. Przecież jej sypialnia była nie dalej od gabinetu męża niż pięćdziesiąt metrów. Biurko zdumiało ją swoim ogromem i staroświeckością, sam jednak gabinet, nawet teraz, gdy rozstawiono w nim kamery i reflektory, był bez porównania większy od jej pokoju w klinice Hopkinsa. Koło kominka, naprzeciw biurka znajdowało się miejsce, które, jak twierdzili agenci Tajnej Służby, było najczęściej na planecie fotografowane. Meble wyglądały zbyt oficjalnie, aby mogły być wygodne, a dywanik z prezydencką pieczęcią wydawał się absolutnie niegustowny, ostatecznie jednak nie był to normalny gabinet dla normalnej osoby. - Witaj, kochanie - powiedział Jack i dokonał prezentacji. -Tom Donner, a to John Plumber. - Dobry wieczór - powiedziała z uśmiechem Cathy. - Słucham pana podczas przygotowań do kolacji. - Tylko wtedy? - powiedział z żartobliwym rozczarowaniem w głosie Plumber. - Na górze w jadalni nie ma telewizora, a mnie ostatnio nie dopuszczają do kuchni. - A czy mąż pani pomaga? - spytał Donner. - Jack w kuchni? Nie, jest całkiem dobry przy grillu, ale kuchnia to moja domena, kiedy mam do niej przypadkiem wstęp. Usiadła i przyjrzała się parze dziennikarzy. Nie czuła się wcale spokojniejsza. Reflektory były już zapalone. Zebrała się w sobie. Plumbera lubiła, Donner wyraźnie coś ukrywał. Ledwie tylko zdała sobie z tego sprawę, mina jej spoważniała i chciała powiedzieć to Jackowi, ale... - Jeszcze minuta - oznajmił reżyser. W gabinecie była, jak zwykle, Andrea Price, która stała w przejściu do sekretariatu. W otwartych drzwiach za plecami Cathy zajął miejsce Jeff Raman. Następny sztywniak, przeleciało Cathy przez myśl. Ale tak już widocznie musiało być w Białym Domu, że ludzie traktowali cię, jakbyś była nie wiadomo kim, i bardzo trudno było znaleźć się z nimi na przyjacielskiej stopie. No i jeszcze jedna przeszkoda: Jack i Cathy nie byli przyzwyczajeni do służby. Wynajmowali ludzi do pomocy, ale to co innego. U Hopkinsa pielęgniarki i sanitariusze przepadali za nią, gdyż odnosiła się do nich z szacunkiem, ale kiedy usiłowała tak samo zachowywać się tutaj, skutki nie były te same. - Piętnaście sekund. - Zaraz się zacznie - mruknął Jack. Czy nie lepiej było zostać w Merrill Lynch? Cathy o mało nie powiedziała tego na głos. Ale nie, nie byłby szczęśliwy. Jego praca była dla niego tak samo ważna, jak dla niej leczenie oczu. W tym byli do siebie bardzo podobni. - Dobry wieczór - powiedział Donner do kamery, która znajdowała się za plecami Ryanów. - Jesteśmy w Gabinecie Owalnym, aby przeprowadzić rozmowę z prezydentem Ryanem i Pierwszą Damą Stanów Zjednoczonych. Jak informowałem już w wiadomościach wieczornych NBC, taśma, na której zarejestrowaliśmy przeprowadzony rano wywiad, okazała się wadliwa. Jesteśmy wdzięczni panu prezydentowi, że zgodził się na to, byśmy raz jeszcze zabrali mu czas. - Tom spojrzał na prezydencką parę i dodał: - Raz jeszcze serdecznie dziękujemy. - Witam ponownie, Tom. - Razem z nami jest także pani Ryan... - Przepraszam - przerwała Cathy, z uśmiechem, ale stanowczo. - Ponieważ taki ustalił się zwyczaj, nie protestuję, kiedy nazywa się mnie Pierwszą Damą, aczkolwiek nie bardzo mi się to podoba, przy okazji jednak chciałabym podkreślić, że niezależnie od tego, iż mieszkam w Białym Domu, nie przestałam być lekarzem, czemu poświęciłam dużą część swego życia. - Przepraszam, oczywiście, pani profesor - powiedział ze skruszoną miną Donner. - Zresztą obydwoje państwo macie tytuły naukowe. - Tak. Jack w dziedzinie historii, ja w oftalmologii. - Co więcej, za swoje osiągnięcia w dziedzinie chirurgii oka otrzymała pani nagrodę Laskera, nie mylę się, prawda? - No cóż, od piętnastu lat zajmuję się medycyną. W szpitalu Uniwersytetu imienia Johna Hopkinsa wszyscy jesteśmy klinicystami i badaczami zarazem. Pracuję w grupie wspaniałych ludzi, a wspomniana przez pana nagroda jest wspólną zasługą ich wszystkich. Piętnaście lat temu Bernard Katz zachęcił mnie bym zainteresowała się problemem, w jaki sposób można wykorzystać laser do leczenia różnych ułomności oczu. Od tego czasu zajmuję się tymi kwestiami. - Czy to prawda, że zarabia pani więcej od męża? - spytał Donner, przesyłając pod adresem kamery filuterny uśmiech. - Dużo więcej - odparła i skrzywiła się żartobliwie. - Zawsze powtarzam, że to Cathy jest mózgiem całego naszego przedsięwzięcia rodzinnego - wtrącił się Jack, ujmując dłoń żony. - Jest zbyt skromna na to, by powiedzieć, że w swojej dziedzinie jest po prostu najlepsza na świecie. - Ale przyznała pani, że jest też Pierwszą Damą; jak pani się czuje w tej roli? - Czy muszę odpowiadać? - rzuciła z czarującym uśmiechem, ale zaraz spoważniała. - Sposób, w jaki się tutaj znaleźliśmy... z pewnością o tym nie marzyliśmy, ale to trochę podobne do pracy w szpitalu. Przywożą ofiarę nieszczęśliwego wypadku, której przecież nikt o zdanie nie pytał, a my staramy się zrobić wszystko, co w naszej mocy. Jack nigdy nie ustępował z drogi wyzwaniom. Trzeba było przejść wreszcie do rzeczy. - Panie prezydencie, a co pan sądzi o swojej pracy? - Zabiera bardzo dużo czasu. Wiele pracowałem w instytucjach rządowych, ale chyba nie doceniałem tego, jak pracochłonna jest ta posada. Na szczęście mam bardzo dobrych współpracowników, a w całej administracji rządowej pracują z poświęceniem tysiące ludzi. To ogromna pomoc. - A teraz, gdy widzi to pan z bliska, jak by pan określił, na czym polega pańska praca? - spytał John Plumber. - Zgodnie z przysięgą mam strzec i bronić konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki - odparł Ryan. - Pracujemy nad rekonstrukcją rządu. Senat obraduje już w pełnym składzie, a kiedy wybory przejdą wszystkie szczeble, będziemy także mieli pełną Izbę Reprezentantów. Większość stanowisk w gabinecie jest już obsadzona. - Mówiliśmy rano o wydarzeniach w Zatoce Perskiej. Jakie problemy dostrzega pan w tamtym regionie? Pytanie znowu zadał Plumber. Ryan był bardziej pewny siebie niż rano, mówił przekonująco, ale John dostrzegł wyraz oczu jego żony, czujny i pełen napięcia. - Stanom Zjednoczonym zależy na pokoju i stabilności na Bliskim Wschodzie. Gorąco pragniemy nawiązać przyjazne stosunki z nowo powstałą Zjednoczoną Republiką Islamską. Dosyć już konfliktów w tej części świata. Chciałbym wierzyć, że pokonaliśmy pewien zakręt. Po trwających przez całe pokolenia zawirowaniach, zawarliśmy prawdziwy pokój z Rosją, powtarzam: pokój, a nie zawieszenie działań wojennych. Chcielibyśmy dalej kroczyć tą drogą. Być może nigdy nie było na świecie całkowitego pokoju, ale czy dlatego mamy zrezygnować ze swoich dążeń? Myślę, John, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat przebyliśmy długą drogę. Wiele jest jeszcze do zrobienia, ale mamy już spory kapitał osiągnięć. - Po przerwie kontynuujemy rozmowę - powiedział Donner do kamery. Widział, że Ryan jest bardzo z siebie zadowolony. Znakomicie. Na stoliku pojawiły się szklanki z wodą. Wszyscy odświeżyli gardła, czekając aż zakończą się dwie reklamy. - Tak naprawdę, to chyba nienawidzi pani tego wszystkiego? - spytał Cathy. - Jak długo mogę wykonywać swoją pracę, niewiele rzeczy mi przeszkadza, niepokoję się jednak o dzieci. Kiedy skończy się prezydentura Jacka, muszą być takie same, jak ich rówieśnicy, a my nie przygotowaliśmy ich na całą tę zawieruchę. W milczeniu doczekali do końca przerwy. - Ponownie jesteśmy w Gabinecie Owalnym wraz z panem prezydentem i jego małżonką. Panie prezydencie, nad jakimi zmianami pracuje pan w tej chwili? - Tom, wolałbym użyć słowa "odnowa" niż "zmiana". Przy okazji chciałbym jednak wprowadzić kilka poprawek. Nowych członków gabinetu dobierałem z myślą o tym, żeby cały rząd funkcjonował jak najsprawniej. Jak dobrze wiesz, nie jestem nowicjuszem w służbie publicznej i sporo widziałem przykładów nieefektywności czy marnotrawstwa. Poleciłem zatem swoim współpracownikom, aby zastanowili się nad możliwością osiągania takich samych, a nawet lepszych wyników przy mniejszych kosztach. - Wielu prezydentów już tak mówiło. - U mnie nie będą to tylko słowa - z powagą zapewnił Ryan. - Pierwszym znaczącym posunięciem w pańskiej polityce wewnętrznej był atak na system podatkowy - zauważył Donner. - Nie "atak", Tom, chociaż tutaj rzeczywiście można mówić o "zmianie". George Winston ma moje całkowite poparcie dla swych poczynań. Obowiązujący obecnie system podatkowy jest całkowicie niesprawiedliwy i to pod wieloma względami. Po pierwsze, ludzie nie mogą go zrozumieć, co oznacza, że muszą wynajmować specjalistów, żeby im wyjaśnili, o co chodzi z tymi podatkami. Jaki w tym sens: wydawać spore pieniądze, żeby ci powiedziano, jak działa prawo, które nakazuje zabrać następną porcję pieniędzy? Z kolei prawo takie nie jest żadnym nadnaturalnym tworem, to ludzie je tworzą. Dlaczego więc budować prawo, którego większość nie rozumie? - Przy okazji chciałbym powtórzyć zastrzeżenie, że pański rząd podatek progresywny chce zastąpić regresywnym. Co ma pan do powiedzenia w tej sprawie? - Mówiliśmy już o tym - żachnął się Ryan, a Donner z satysfakcją widział, że ofiara wpadła w pułapkę. Jedną z oczywistych słabości Ryana było to, że nie lubił się powtarzać. To zdecydowanie różniło go od zawodowych polityków. - Obłożenie wszystkich takim samym podatkiem jest rozwiązaniem jak najbardziej sprawiedliwym. A ponieważ jest to zasada zrozumiała dla wszystkich, jej wprowadzenie w istocie oznacza dla podatników oszczędność. Proponowany przez nas system podatkowy ma być neutralny względem dochodów. Dla nikogo nie będzie się wprowadzało żadnych różnic. - To przecież znaczy gwałtowną obniżkę stopy podatkowej w przypadku najbogatszych. - To prawda, ale zarazem chcemy zlikwidować wszystkie ulgi, które do systemu wprowadzili ich rzecznicy. Ostateczny efekt będzie taki, że najzamożniejsi płacić będą tyle samo, a może nawet odrobinę więcej, niż w tej chwili. Sekretarz Winston przeprowadził odpowiednie badania symulacyjne, a ja polegam na jego opinii. - Panie prezydencie, naprawdę trudno uwierzyć, że wskutek obniżki stopy podatkowej o trzydzieści procent ludzie ci będą płacić więcej. To chyba urąga podstawowym zasadom arytmetyki. - Spytaj twego doradcy podatkowego - powiedział z uśmiechem Ryan. - Albo jeszcze lepiej spójrz na swoje odpisy podatkowe. Wyznam ci coś, Tom. Zanim wstąpiłem do piechoty morskiej, skończyłem kurs księgowości, a przecież i mnie z początku nie chciało się w to wierzyć. Rząd, który robi rzeczy niezrozumiałe dla obywateli, nie służy ich interesom. Dlatego tutaj chciałbym rzeczywiście dokonać pewnych zmian. Bingo! Na twarzy Plumbera, który siedział po lewej stronie kolegi, pokazał się lekki grymas. Reżyser, wybierający ujęcia z poszczególnych kamer, zadbał o to, żeby skrzywienie to nie pojawiło się na ekranach, na których widzowie zobaczyli natomiast zwycięski uśmieszek Donnera. - Świetnie, że takie stanowisko pan reprezentuje, panie prezydencie, gdyż wiele jest rzeczy, których Amerykanie chcieliby się dowiedzieć o poczynaniach swojego rządu. Większość swej służby publicznej spędził pan w Centralnej Agencji Wywiadowczej, prawda? - Racja, Tom, ale uzgodniliśmy już rano, że nie należy oczekiwać od prezydenta komentarzy na temat operacji wywiadowczych. Powody takiej dyskrecji są chyba dobrze zrozumiałe. Ryan nie tracił spokoju, nie wiedział bowiem, co się przed nim otwiera. - Przyzna pan jednak chyba, panie prezydencie, że brał pan osobiście udział w operacjach, które w efekcie przyczyniły się do zakończenia zimnej wojny, jak chociażby przechwycenie radzieckiego okrętu podwodnego "Czerwony Październik". Odegrał pan w tym niemałą rolę, prawda? Reżyser, z góry uprzedzony o tym, co nastąpi, zażądał najazdu na twarz Ryana, tak że było widać wyraźnie, jak ze zdumienia oczy robią mu się wielkie niczym spodki. Bez wątpienia, Ryan nie potrafił panować nad emocjami. - Tom, przecież... - Telewidzowie powinni się dowiedzieć, że to w znacznej mierze dzięki panu powiodła się jedna z największych operacji wywiadowczych wszech czasów. W nasze ręce dostał się nietknięty okręt podwodny Sowietów, uzbrojony w balistyczne pociski rakietowe. Czy to prawda? - Nie będzie żadnych komentarzy w tej sprawie. Nawet makijaż nie był w stanie ukryć bladości twarzy Ryana. Cathy poczuła, że jego ręka zrobiła się zimna jak lód. - A w niecałe dwa lata później zorganizował pan ucieczkę szefa KGB. Jackowi udało się tym razem zapanować nad mimiką, ale głos miał głuchy i ponury. - Tom, dość już tych wszystkich bezpodstawnych spekulacji. - Panie prezydencie, ów były zwierzchnik KGB, Mikołaj Gierasimow, razem z rodziną mieszka w Wirginii. Dowódca "Czerwonego Października" na Florydzie. Nie są to więc tylko moje wymysły i dobrze pan o tym wie. Zaskakują mnie natomiast pańskie opory: dlaczego wzbrania się pan z przyznaniem, że wniósł pan tak istotny wkład do światowego pokoju, o którym mówił pan przed chwilą? - Tom! Muszę powtórzyć to z całą stanowczością: na forum publicznym nie będę w żadnej formie wypowiadał się na temat operacji wywiadowczych. I na tym koniec. - Amerykanie mają prawo wiedzieć, jaki człowiek zasiadł na fotelu prezydenckim. Były to słowa, których jedenaście godzin wcześniej użył w tym samym pomieszczeniu John Plumber, który aż skulił się wewnętrznie, słysząc, jaki użytek został zrobiony z jego sformułowania, zarazem jednak nie mógł wystąpić przeciw koledze. - Tom, przez wiele lat, najlepiej jak potrafiłem, służyłem ojczyźnie, ale, podobnie jak ty nie możesz ujawniać źródeł swoich informacji, agent wywiadu nie może opowiadać o wielu sprawach, gdyż wiele osób może przypłacić to życiem. - Panie prezydencie, z tego, co wiem, były osoby, które życiem przypłaciły spotkanie z panem. - Zgoda, ale niejeden prezydent amerykański był wcześniej żołnierzem, a na wojnie... - Zaraz - wtrąciła się Cathy z płomieniem w oczach. - Muszę coś powiedzieć. Jack wstąpił do CIA po tym, jak na naszą rodzinę napadli terroryści. Gdyby nie zrobił tego, co zrobił, nikt z nas by teraz nie żył. Byłam wtedy w ciąży z naszym synkiem, a oni w Annapolis chcieli zabić w samochodzie mnie i córkę, więc... - Przepraszam, pani Ryan, ale teraz przerwa na reklamę. - Tom, dość tego. To żadna powtórka. Jedno muszę ci uświadomić z całą brutalnością. Kiedy zaczynasz publicznie omawiać operacje wywiadowcze, zapłacić za to mogą inni. I to najwyższą cenę. Czy tego nie rozumiesz? Kamery były wprawdzie wyłączone, ale magnetofony rejestrowały każde słowo. - Panie prezydencie, ludzie mają prawo wiedzieć, co dzieje się w ich kraju, a moje zadanie polega na przedstawianiu faktów. Czy skłamałem w którymś momencie? - Dobrze wiesz, że to pytanie, na które nie wolno mi odpowiedzieć - niemal warknął Jack. Spokojnie, spokojnie, upominał sam siebie. Prezydentowi nie wolno tracić nerwów, szczególnie przed kamerami. Marko przecież nigdy nic im nie... a może? Był Litwinem, mogła mu się spodobać wizja, jak oto zostaje bohaterem narodowym, chociaż Jack chyba potrafiłby mu to wyperswadować. Inaczej rzecz przedstawiała się z Gierasimowem. Ryan gardził nim: najpierw zagroził mu śmiercią - z rąk jego rodaków, to jednak nie sprawiało specjalnej różnicy człowiekowi takiemu jak on - potem pozbawił go całej potęgi. Gierasimow pędził teraz wprawdzie życie daleko wygodniejsze niż mógłby sobie na to pozwolić w ZSRR, ale władza była dla niego z pewnością daleko ważniejsza od wygód. Gierasimowowi marzyła się pozycja podobna do tej, jaką teraz zajmował Ryan, i z pewnością świetnie by się czuł w jego roli, ale zasadnicza różnica pomiędzy nimi polegała na tym, że ludzie kochający władzę najczęściej także jej nadużywali. Teraz nie miało to jednak najmniejszego znaczenia. Gierasimow z pewnością będzie gadał, dziennikarze zaś wiedzieli, gdzie go znaleźć. I co teraz robić? - Wracamy do Gabinetu Owalnego, gdzie jesteśmy gośćmi prezydenta Ryana i jego małżonki - powiedział Donner, z dziwnym upodobaniem podkreślając słowo "goście". - Panie prezydencie, jest pan ekspertem w sprawach narodowego bezpieczeństwa i spraw międzynarodowych - wpadł koledze w słowo John Plumber - ale mamy też liczne problemy w kraju. Na przykład, trzeba odnowić skład Sądu Najwyższego. Czy mógłby nam pan wyjaśnić, jakie są pańskie zamierzenia w tej kwestii? - Zwróciłem się do Departamentu Sprawiedliwości, aby przedstawiono mi listę najbardziej doświadczonych sędziów z Federalnych Sądów Apelacyjnych. Starannie ją teraz studiuję, a swoje kandydatury przedstawię Senatowi w ciągu dwóch tygodni. - Było dotąd zwyczajem, że Amerykańskie Stowarzyszenie Prawników wypowiadało się na temat kandydatur, ale zdaje się, że tak nie będzie tym razem. Czy mogę zapytać, dlaczego, panie prezydencie? - John, wszystkie osoby, które znajdują się na tej liście, zostały już ocenione przez swoje środowisko, gdyż wszystkie zasiadają w Sądach Apelacyjnych od co najmniej dziesięciu lat. - Czy to prawda, że listę układali prokuratorzy? - spytał Donner. - Doświadczeni specjaliści z Departamentu Sprawiedliwości. Ich pracami kierował Patrick Martin, który właśnie został naczelnikiem wydziału karnego, mając do pomocy innych wysokich urzędników, takich jak na przykład dyrektor Biura Praw Obywatelskich. - Co nie zmienia faktu, że wszyscy są prokuratorami, to znaczy specjalistami od formułowania oskarżeń. Kto zaproponował panu Patricka Martina? - To prawda, że sam nie znam aż tak dobrze Departamentu Sprawiedliwości, zatem oparłem się w przypadku Patricka Martina na rekomendacji dyrektora FBI, Daniela Murraya. Bardzo dobrze poradził sobie ze śledztwem w sprawie runięcia samolotu na budynki Kapitolu, poprosiłem zatem o pomoc także w tej sprawie. - Zdaje się, że z dyrektorem Murrayem jest pan zaprzyjaźniony od wielu lat? - Tak - lakonicznie potwierdził Ryan. - I pomagał on panu w przeprowadzeniu niektórych operacji wywiadowczych? - Słucham? - Na przykład operacji CIA w Kolumbii, gdzie pomagał pan w rozbiciu kartelu z Medellin. - Jestem zmuszony do powtórzenia raz jeszcze i to z całą stanowczością: najmniejszym słowem nie skomentuję operacji wywiadu prawdziwych, wymyślonych ani jakichkolwiek innych. Czy wyraziłem się jasno? - Panie prezydencie - ciągnął Donner, a na jego twarzy pojawił się wyraz troski - w efekcie tej operacji śmierć poniósł admirał James Cutter. Słyszy się wiele plotek na temat pana roli w tych i innych wydarzeniach inicjowanych przez CIA. Jeśli coś jest nieprawdziwe w tych pogłoskach, trzeba z tym skończyć, a my chcemy panu dać szansę, aby zrobił pan to możliwie jak najszybciej. Nie od rzeczy będzie także przypomnienie, że na swój urząd nie został pan wybrany, w związku z tym nie został poddany naturalnemu procesowi osądu w oczach opinii publicznej, jak to się dzieje zazwyczaj z kandydatami na prezydenta. Powtarzam, Amerykanie mają prawo wiedzieć, kto zasiada w Białym Domu. - Tom, świat wywiadu jest światem zamkniętym i tak być powinno. Rząd ma bardzo wiele spraw do zrobienia i nie o wszystkich z nich można dyskutować publicznie. Każdy z nas ma swoje prywatne sekrety: ja, ty, widzowie. W przypadku władz państwowych zachowanie tych tajemnic ma ogromne znaczenie dla bezpieczeństwa kraju, a także i tych ludzi, którzy mu służą, często wystawiając się na najwyższe ryzyko. Dotychczas media nie kwestionowały tych reguł, szczególnie przestrzegając ich w czasie wojny. Ale i w czasie pokoju są one zasadne. - Czy jednak nigdy owa tajemnica nie może stać się zagrożeniem dla naszych interesów narodowych? - Właśnie dlatego prawo stanowi, że działalność organów wywiadowczych jest nadzorowana przez Kongres. Gdyby owe uprawnienia lustracyjne spoczywały w rękach władzy wykonawczej, obawy mogłyby być uzasadnione. Jest jednak inaczej. Nasze poczynania kontroluje Kongres. We wspomnianych sprawach sam składałem wyjaśnienia w Kongresie. - Potwierdza pan zatem, że były jakieś sprawy! Czy przeprowadzono tajną operację w Kolumbii? Czy brał pan w niej udział? Czy po śmierci ówczesnego dyrektora FBI, Emila Jacobsa, pomagał panu w tym Daniel Murray? - Nie mam nic do powiedzenia. Nastąpiła kolejna przerwa na reklamy. - Dlaczego to robicie? Ku zaskoczeniu wszystkich pytanie zadała Cathy. - Pani Ryan... - Profesor Ryan - upomniała Donnera. - Przepraszam, profesor Ryan, trzeba skończyć z tymi plotkami. - Już kiedyś to przeżywaliśmy. Usiłowano rozbić nasze małżeństwo, bezczelnie fabrykując kłamstwa... - Cathy - powiedział półgłosem Ryan i pogłaskał żonę po ramieniu. - Pamiętam wszystko, Jack, wiem, jak to było. - Nie do końca. - Właśnie - natychmiast podchwycił okazję Donner. - Ludzie chcą poznać prawdę do końca i dlatego, zanim nie wyjaśni się całkowicie tych spraw, nieustannie będzie wokół nich ferment. Gdyby świat był urządzony jak należy, Jack powinien teraz wstać, cisnąć mikrofonem w Donnera i kazać mu się wynosić gdzie pieprz rośnie, tymczasem nie mógł się tak zachować i oto on, ponoć najpotężniejsza osoba na świecie, znalazł się nagle w sytuacji podejrzanego, który stanął w krzyżowym ogniu pytań. Kamery ponownie się włączyły. - Rozumiem, panie prezydencie, że jest to dla pana trudny temat. - W porządku, powiem coś takiego. W trakcie pracy w CIA musiałem niekiedy w służbie swej ojczyzny podejmować działania, o których długo jeszcze nie będzie można jawnie mówić. Podkreślam jednak, iż nigdy przy tym nie złamałem prawa, a każdy z tych przypadków został starannie zbadany przez Kongres. Spróbuję może opowiedzieć, dlaczego wstąpiłem do CIA. Nie chciałem tego, wykładałem wówczas historię w Akademii Marynarki. Lubię pracę nauczyciela, miałem też wtedy czas, żeby napisać kilka książek historycznych. Potem grupa terrorystów dokonała zamachu na mnie i moją rodzinę. Podjęto dwie próby, aby nas zabić, wszystkich. To sprawa dobrze znana, w swoim czasie było o niej głośno. Wtedy uznałem, że moje miejsce jest w CIA. Dlaczego? Gdyż nie chciałem pozwolić, aby innych spotkało coś podobnego. To nie była praca moich marzeń, ale czułem, że taki jest mój obowiązek. I teraz, gdy jestem w Białym Domu, wiesz co ci powiem, Tom? To także nie jest praca moich marzeń. Męczy mnie nieustanna presja, doskwiera mi odpowiedzialność. Nie jest łatwa sytuacja osoby, która ma tak wiele władzy. Tak czy owak, znalazłem się jednak tutaj, złożyłem przysięgę i, najlepiej jak mogę, będę się starał jej dochować. - Niemniej, panie prezydencie, jest pan pierwszym prezydentem, który nie ma za sobą doświadczeń politycznych. Pana poglądy w wielu kwestiach nie zostały poddane publicznej ocenie, a tym, co niepokoi wielu ludzi, jest fakt, że, jak się zdaje, pomagają panu osoby, które do wysokich stanowisk dotarły w podobny jak pan sposób. Są zatem Amerykanie, którzy niebezpieczeństwo upatrują w tym, że grupa osób bez doświadczenia politycznego przez kilka lat będzie wywierać dominujący wpływ na politykę naszego kraju. Co może pan na to odpowiedzieć? - Po raz pierwszy spotykam się z takim zarzutem. - Właśnie, można usłyszeć opinie, że zbyt wiele czasu spędza pan w tym gabinecie, a zbyt mało ma pan kontaktów z normalnymi ludźmi. Czy to panu nie doskwiera? Donner czuł, że rybka połknęła haczyk, mógł więc sobie pozwolić na odrobinę współczucia w głosie. - Niestety, mam wiele pracy do wykonania, a to jest miejsce, gdzie muszę to robić. A jeśli chodzi o moich współpracowników, spójrzmy, kto to jest. - Cathy poruszyła się niespokojnie. - Sekretarz stanu, Scott Adler, doświadczony dyplomata, którego ojciec przeżył holocaust. Znam Scotta od wielu lat i jest to jeden z najlepszych ludzi do kierowania tym departamentem. Departament Skarbu, George Winston, człowiek, który żmudnie wspinał się po szczeblach kariery zawodowej i oddał wielkie usługi, jeśli chodzi o ochronę naszego systemu finansowego podczas konfliktu z Japonią. W środowisku ekonomistów cieszy się zasłużonym szacunkiem. Departament Obrony, Anthony Bretano to niezwykle utalentowany inżynier i biznesmen, który jest właśnie w trakcie dokonywania niezbędnych reform w Pentagonie. Wspomniany Dan Murray, obecny dyrektor FBI, wiele lat spędził w policji. Widzisz więc, Tom, o co mi chodzi? Dobieram sobie fachowców, ludzi, którzy znają się na sprawach, które wymagają ich decyzji, gdyż zajmowali się nimi praktycznie, a nie tylko rozprawiali o nich jak zawodowi politycy. Może to się komuś nie spodoba, ale przez lata spędzone w instytucjach rządowych zawsze bardziej ufać mogłem specjalistom niż profesjonalnym politykom. A tak nawiasem mówiąc, czy to znacznie lepiej, kiedy polityk otacza się swoimi znajomymi, lub tymi, którzy sfinansowali mu kampanię wyborczą? - Można odpowiedzieć, że zazwyczaj ludzie wybierani na najwyższe stanowiska mają znacznie bogatsze doświadczenie niż pan sugeruje. - Z tym nie polemizuję, podkreślić jednak chciałem, że znam dobrze kwalifikacje osób, które powołałem na poszczególne stanowiska. Co więcej, takie jest prawo prezydenta, by za zgodą tych, którzy zostali wybrani na reprezentantów narodu, dobierać sobie współpracowników wedle własnego uznania. - Skoro jednak tak wiele jest rzeczy do zrobienia, jak chce pan sobie radzić bez doświadczenia w sferze polityki? Waszyngton to miejsce, gdzie takie doświadczenie liczy się najbardziej. - Może istnieje tutaj jakiś bardzo poważny problem - odparł Ryan. - Może nie zmieniany od lat kształt życia politycznego bardziej przeszkadza niż pomaga? Chciałem wyraźnie powiedzieć jedno. Nie zabiegałem o ten fotel. Kiedy Roger zaproponował mi stanowisko wiceprezydenta, uzgodniliśmy, że po upływie kadencji wycofuję się ze służby publicznej. Chciałem wrócić do nauczania. Potem jednak nastąpiła tamta katastrofa i oto znalazłem się tutaj. Nie jestem politykiem. Nigdy nim nie byłem i w dalszym ciągu nim nie jestem, ponieważ jednak zostałem urzędującym prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki, usiłuję wypełniać swe obowiązki najlepiej, jak potrafię. To wszystko. - I na tym kończymy rozmowę. Dziękuję, panie prezydencie. Ledwie zgasły kamery, Jack poderwał się i z pasją odpiął mikrofon od krawata. Obaj dziennikarze milczeli, podczas gdy Cathy wbiła w nich rozpalone spojrzenie. - Dlaczego to zrobiliście? - Słucham, pani profesor? - powiedział Donner. - Dlaczego ludzie tacy jak wy nieustannie napadają na mojego męża? Czym sobie na to zasłużył? To najbardziej szlachetny człowiek, jakiego poznałam w życiu! - My tylko zadajemy pytania. - Tere fere! Ich dobór i sposób ich stawiania sprawia, że sami sobie odpowiadacie, zanim ktokolwiek zdąży otworzyć usta! Donner i Plumber nie odzywali się; Ryan wyszedł bez słowa pożegnania. Wtedy na środek gabinetu wysunął się Arnie. - Ciekawe, kto to wszystko wymyślił? - mruknął z grymasem i pokiwał głową. * * * - Wypatroszyli go jak szczupaka - powiedział z satysfakcją Holbrook. Zrobili sobie krótką przerwę w pracy, gdyż dobrze jest przyjrzeć się wrogowi. - To groźny koleś - oznajmił Ernie Brown po krótkim zastanowieniu. - Wszyscy politycy to skurwiele, ale ten... Ani się obejrzysz, brachu, a będziemy tu mieli państwo policyjne. Dla Człowieka z Gór była to myśl naprawdę przerażająca. Zawsze uważał polityków za największych szubrawców, ale teraz zobaczył, że się mylił. Politycy prowadzili rozgrywki o władzę gdyż ją kochali, a kochali ją, gdyż komenderowanie innymi dawało im poczucie wielkości. Ryan był znacznie gorszy: uważał, że ma słuszność. - Niech to cholera - pokiwał głową. - Sam sobie wyznaczy sąd... - Zrobili go w konia, co nie, Ernie? - Nie. Nic nie złapałeś? Oni rozgrywali własną gierkę. Rozdział 33 Uniki Na pierwszych stronach wszystkich liczących się dzienników pojawiły się wstępniaki redakcyjne. Niektóre gazety zamieściły także zdjęcie domu Marko Ramiusa - okazało się, że jest nieobecny - a także rodziny Gierasimowa. Był w domu, ale ochroniarz nikogo nie wpuścił, w efekcie sam został wielokrotnie sfotografowany. Donner zjawił się w pracy wcześniej i, ku swojemu zdziwieniu, spotkał Plumbera, który dotarł pięć minut wcześniej z numerem "New York Timesa" w dłoni. - No i jak, Tom, kto kogo wykiwał? - Co ty wy... - Porobiło się, nie? - spytał kwaśno John. - Idę o zakład, że po spotkaniu z tobą ludzie Kealty'ego mieli jeszcze innych gości. Ale ty przechytrzyłeś wszystkich, prawda? Jeśli ktokolwiek się dowie, że taśma... - Nie ma mowy - odparł pewny siebie Donner. - A z tymi materiałami prasowymi nasz wywiad wygląda jeszcze lepiej. - Ciekawe dla kogo? - rzucił Plumber, idąc do drzwi. Pierwszą myślą, która go nawiedziła tego dnia, było to, że Ed Murrow nigdy by się nie zgodził, żeby włosy spryskano mu lakierem. * * * Profesor Gus Lorenz skończył poranną odprawę. Wiosna wcześnie zawitała do Atlanty. Trawa i krzewy zaczęły rozkwitać, i wkrótce powietrze napełni się zapachem kwiatów magnolii, z których miasto słynęło. Wprawdzie, myślał Gus, wysoka zawartość pyłku kwiatowego w powietrzu oznaczała dla niego kłopoty z zatokami, ale gotów był płacić tę cenę za przyjemność mieszkania w tak pięknym miejscu. Po zakończeniu narady nałożył biały fartuch i udał się do swojego królestwa: Centrum Chorób Zakaźnych. CCZ - jak w skrócie mówiono - było chlubą rządu amerykańskiego jako jeden z najważniejszych na świecie ośrodków badawczych, do którego z ochotą ściągali najlepsi specjaliści. Niektórzy odchodzili następnie do uczelni medycznych, ale zawsze już potem cieszyli się sławą tych, którzy pracowali w CCZ, podobnie jak w środowisku wojskowym powodem do dumy jest służba w piechocie morskiej. I w jednym i w drugim przypadku chodziło o ludzi, których jako pierwszych kraj posyłał w miejsce zagrożenia. Jedni walczyli ze zbrojnym przeciwnikiem, drudzy z wrogiem mikroskopijnym, niemniej w obu przypadkach rodził się esprit de corps, który wiązał wszystkich, niezależnie od pełnionych funkcji i rang. - Dzień dobry, Melliso - powitał Lorenz kierowniczkę swego laboratorium, która dostała się do CCZ, najpierw obroniwszy pracę magisterską, a później doktorską z biologii molekularnej na pobliskim Uniwersytecie Emory. - Dzień dobry, panie profesorze. Nasz znajomy znowu się zameldował. - Naprawdę? Preparat był już pod mikroskopem. Lorenz starannie zasiadł nad przyrządem, sprawdził numer ewidencyjny próbki: 98-3-063A. Wszystko się zgadzało. Teraz tylko trzeba było wyregulować obraz... I oto był w całej okazałości: Pastorał. - Masz rację. Przygotowałaś też tamtą próbkę? - Tak panie profesorze. Obraz na ekranie podzielił się na połowy i obok pierwszej pojawiła się także próbka z roku 1976. Były nieomal identyczne. Zakrzywienie na końcu łańcucha RNA nigdy, jak się wydawało, nie było takie samo, podobnie jak nieskończona jest zapewne różnorodność płatków śniegu, najważniejsze jednak były struktury białkowe na szczycie, a te... - Szczep Mayinga - powiedział beznamiętnie. - Tak - zgodziła się Mellisa, która pochyliła się, żeby za pomocą klawiatury przywołać na ekran próbkę 063B. - Tego było o wiele trudniej wyizolować, ale... - Identyczne. To od dziecka? - Tak. Mała dziewczynka. Oba głosy były wyprane z emocji. Trzeba wielu lat, zanim uruchomi się mechanizm obronny i próbki staną się jedynie obiektem badania, oderwanym od ludzkiego ciała i cierpienia. - W takim razie muszę odbyć kilka rozmów. * * * Z oczywistych przyczyn obie grupy trzymano oddzielnie i jedna nie wiedziała o istnieniu drugiej. Badrajn przeprowadził rozmowę z dwudziestką, Gwiazdor - z dziewiątką. Przygotowania w obu przypadkach były do pewnego stopnia podobne. ZRI dysponowała wszystkimi możliwościami, które dostępne są samodzielnemu państwu. W Ministerstwie Spraw Zagranicznych był urząd paszportowy, było także studio graficzne i drukarnia. Dlatego też bez specjalnego trudu można było wystawić paszport dowolnego kraju, zaopatrzony w razie potrzeby w odpowiednie wizy. Mówiąc dokładniej, dokumenty takie sporządzano w wielu miejscach na świecie, tutaj jednak były one szczególnie dobrej jakości, zarazem bez śladów, które wskazywałyby na miejsce ich powstania. Ważniejsza z obu misji była łatwiejsza z punktu widzenia bezpieczeństwa wykonawców, chociaż zależało to może od punktu widzenia. Badrajn patrzył po twarzach. Informacja o tym, czego mają dokonać, większość ludzi przyprawiłaby o dreszcz zgrozy, ci jednak przyjęli ją spokojnie. Zadanie, powiedział im, jest proste. Wjazd. Dostawa. Wyjazd. Podkreślił, że jeśli ściśle będą się trzymać instrukcji, absolutnie nic im nie grozi. Po tamtej stronie nie będą musieli z nikim się kontaktować, co bardzo ułatwiało misję. Każdy sam miał sobie ułożyć legendę, a charakter zadania był taki, że mogły się one pokrywać. Chodziło jedynie o to, aby brzmiały wiarygodnie, najlepiej więc, żeby każdy wybrał dla siebie jakąś specjalność zawodową, w której miał niejakie doświadczenie. Większość ukończyła studia, reszta mogła zdecydować się na handel albo gałąź rzemiosła, tak aby bez skrępowania mogli odpowiedzieć na stawiane ze znudzeniem pytania urzędnika paszportowego. Grupa Gwiazdora z o wiele większym entuzjazmem podeszła do swego zadania. Wynikało to może z faktu, że jej członkowie byli wyraźnie młodsi i niewiele wiedzieli o życiu, a jeszcze mniej o śmierci. Motywowała ich niecierpliwość, gloria męczeńskiej śmierci i nienawiść, a chociaż zaciemniały one osąd, z ochotą były wykorzystywane przez ich nauczycieli, którzy nigdy nie cofali się przed tym, by podsycać nienawiść i ból. Informacje były znacznie bardziej szczegółowe, uzupełnione o fotografie, mapy i szkice. Wszyscy ścisnęli się, żeby lepiej widzieć, nikt nie miał wątpliwości co do celu misji. Życie i śmierć były czymś tak prostym dla ludzi, którym wydawało się, że znają Ostateczne Odpowiedzi. Wtedy nie stawia się pytań o drobniejsze kwestie. Inaczej było z Gwiazdorem, w którego głowie nieustannie powracały owe bardziej doczesne pytania, tyle że nigdy nie starał się szukać na nie odpowiedzi. W istocie zawsze chodziło mu jedynie o sam akt polityczny, bez żadnego związku z religią. Kiedy spoglądał na tamtych, wiedział, że z nimi jest inaczej. Tym łatwiej było skutecznie skorzystać z ich poświęcenia. Myśleli, że wiedzą wszystko, tymczasem wiedzieli bardzo niewiele, znali tylko fizyczną stronę czynu. Gwiazdor czuł się jak morderca; nie było to po raz pierwszy, tym razem jednak miał stać z tyłu. Ci z przodu będą wystawieni na prawdziwe niebezpieczeństwo, gdyż zadania zapowiadały się jako najtrudniejsze z dotychczasowych. Ciekawe, że nie mieli żadnych wątpliwości. Każdy z nich uważał się za kamień w procy Allacha, ale przecież do natury tych kamieni należało to, że były ciskane precz. Może jednak będą się czuli szczęśliwi, a jeśli tak - czemu nie? Najlepszą porą, powiedział, będzie popołudnie, na krótko przed zakończeniem pracy, potem bowiem łatwo będzie zginąć w mrowiu innych pojazdów. On sam też weźmie udział w akcji, aby ułatwić im ucieczkę. Jeśli do niej dojdzie, tę myśl zostawił dla siebie. * * * - Powiedz, Arnie, co się właściwie dzieje? - spytał Ryan. Tak się złożyło, że na dzisiejszy dzień Cathy nie miała zaplanowanych żadnych operacji. Przewracała się niespokojnie w łóżku przez całą noc i teraz nie bardzo nadawała się do pracy. On czuł się niewiele lepiej. - Nie ulega wątpliwości, że był jakiś przeciek z CIA, może z Kapitolu, w każdym razie był to ktoś, kto wie trochę o tobie. - O Kolumbii wiedzą tylko Fellows i Trent, ale wiedzą przecież także, że Murraya tam nie było. Reszta operacji jest całkowicie utajniona. - A co tam się właściwie zdarzyło? - W głosie van Dama można było posłyszeć niekłamaną ciekawość. Ryan wykonał jakiś nieokreślony gest i zaczął tłumaczyć. - Tak naprawdę chodzi o dwie operacje, REWIA i WZAJEMNOŚĆ. Pierwsza polegała na przerzuceniu do Kolumbii żołnierzy, którzy mieli zapolować na samoloty z narkotykami. - Jak? - Niektóre zestrzeliwały Siły Powietrzne, inne zmuszano do lądowania, załogi aresztowano i stawiano przed sądem. Coś się jednak wydarzyło, zginął Emil Jacobs i wtedy uruchomiono WZAJEMNOŚĆ. Przeprowadziliśmy bombardowanie, ale nie nad wszystkim udało się zapanować, ginęli cywile i cała sprawa zaczęła się rozłazić. - Jaki miałeś w tym udział? - Włączyłem się dopiero pod sam koniec. Jim Greer był umierający, a ja przejąłem część jego zadań, przede wszystkim związanych z NATO. Nic nie wiedziałem do czasu kiedy zaczęli rzucać bomby. Byłem wtedy w Belgii; uwierzysz, że dowiedziałem się o całej sprawie z telewizji? Wszystkim sterował Cutter. Udało mu się nakłonić sędziego Moore'a i Boba Rittera, żeby zacząć, a potem usiłował wszystko jak najprędzej zatuszować. To było prawdziwe szaleństwo. Cutter chciał zostawić żołnierzy na łasce losu, że niby zaginęli. Dowiedziałem się o tym; włamałem się do archiwum z nagraniami Boba Rittera. Poleciałem do Kolumbii wraz z oddziałem ratunkowym i większość udało nam się wyratować. Nie było lekko - westchnął Ryan. - Wywiązała się strzelanina, ja sam obsługiwałem jeden z Minigunów helikoptera. Podczas ostatniego nawrotu zginął członek załogi, sierżant Buck Zimmer, którego rodziną zająłem się później i opiekuję się po dziś dzień. Niedługo potem wywąchała to Liz Elliot i próbowała wykorzystać przeciwko mnie. - Ale to jeszcze nie wszystko? - naciskał Arnie. - Nie. Miałem zapoznać z przebiegiem operacji komisję kongresową, ale zależało mi na tym, żeby nie rozwalić rządu. Dlatego porozmawiałem z Trentem i Fellowsem, po czym zostałem wezwany przez prezydenta. Rozmawialiśmy przez chwilę, następnie ja wyszedłem, a Sam i Al jeszcze z nim zostali. Nie wiem dokładnie, co uzgodnili, ale... - Zawalił wybory. Zmienił szefa swojej kampanii wyborczej, która została spieprzona na całej linii. Cholera jasna, Jack, coś ty zrobił? Twarz van Damma pobladła z wrażenia. Jako kierujący kampanią Boba Fowlera, był przekonany, że to w dużej mierze za jego sprawą udało się odnieść błyskotliwy sukces nad urzędującym prezydentem. Czyżby w istocie wszystko było ukartowane? A on ani przez chwilę nie miał żadnych podejrzeń? Ryan przymknął oczy i z najwyższym oporem przywołał straszne wspomnienia. - Zakończyłem operację, która formalnie była legalna, ale znalazła się nagle na skraju przepaści. Zrobiłem to w sposób bardzo dyskretny. Kolumbijczycy nigdy się nie dowiedzieli, a zarazem udało się nie dopuścić do drugiej afery w stylu Watergate, która przyniosłaby katastrofalne skutki nie tylko wewnętrzne, ale i zewnętrzne. Sam i Al złożyli pisemne przyrzeczenia, że dochowają tajemnicy, do nagrań dostęp będzie możliwy dopiero wiele lat po naszej śmierci. Ktokolwiek jest sprawcą przecieku, oparł się na pogłoskach i paru trafnych domysłach. Co zrobiłem? Myślę, że najlepiej jak potrafiłem, starałem się służyć prawu. Nie, Arnie, nie złamałem go. Trzymałem się przepisów, chociaż nie było to łatwe. - Ryan otworzył oczy. - Proszę, Arnie, powiedz, jak załatwiono by taką sprawę w Peorii? - Dlaczego nie przedstawiłeś tego wszystkiego Kongresowi, żeby... - Zastanów się przez chwilę. Przecież to nie była jedyna sprawa. Cała Europa Wschodnia wrzała, Związek Radziecki trząsł się w posadach, wiadomo było, że dzieje się coś wielkiego, i gdyby właśnie w tej chwili nasze władze państwowe się rozsypały, mogłoby to spowodować taki chaos, jakiego jeszcze świat nie widział. Przecież mając u siebie w domu taką hecę, w żaden sposób nie moglibyśmy pomóc Europie. A ja musiałem się decydować natychmiast: albo wkraczam do akcji, albo tamci żołnierze zostaną skazani na śmierć. Pomyśl tylko, w jakiej sytuacji się znalazłem. Nie miałem się do kogo zwrócić o radę. Admirał Greer już nie żył. Prezydent siedział w tym gównie po uszy. Myślałem wtedy, że to on manipuluje całą sprawą za pośrednictwem Cuttera, dopiero później się zorientowałem, że nie, że to ten cholerny pacan wpakował go w to szambo. Jedyne, co mi pozostało, to zwrócić się o pomoc do FBI. Pozostały tylko trzy osoby, którym mogłem jeszcze zaufać: Don Murray, Bili Shaw i jeszcze jeden facet z pionu operacyjnego w Langley. Bili - wiedziałeś, że był doktorem prawa? - wyjaśnił mi aspekty prawne, a Murray pomógł przygotować akcję ratunkową. Przeciw Cutterowi zaczęli prowadzić tajne śledztwo pod kryptonimem Odyseja, ale kiedy mieli się zwrócić do sądu z oskarżeniem o przestępczy spisek, Cutter popełnił samobójstwo. Agent FBI znajdował się o pięćdziesiąt metrów od niego, kiedy Cutter rzucił się pod autobus. Poznałeś go, to Pat O'Day. W tej sprawie nikt nie złamał prawa, oprócz Cuttera. Wszystkie działania operacyjne były zgodne z konstytucją, tak mnie w każdym razie zapewnił Shaw. - Ale politycznie... - Wiem, wiem, nie jestem przecież aż takim ignorantem. Ale spójrz sam, Arnie. Nie popełniłem przestępstwa, w miarę swoich sił służyłem ojczyźnie, a zobacz, co z tego wyszło. - Do diabła. Ale dlaczego Fowler nigdy nie wspomniał o niczym nawet słowem? - Byli jeszcze Sam i Al. Uważali, że to może cieniem położyć się na całej prezydenturze Fowlera. Poza tym, nie wiem, co oni rzeczywiście powiedzieli prezydentowi. Nie chciałem wiedzieć wtedy, nie usiłowałem dowiedzieć się później, wszystko, co mogę w tej sprawie sądzić, to tylko spekulacje. - Jack, nieczęsto mi się to zdarza, ale nie wiem, co powiedzieć. - Spróbuj. - Nie uda się tego ukryć. Dziennikarze mają dość poszlak, żeby poskładać fragmenty układanki, przynajmniej na tyle duże, aby Kongres musiał wszcząć śledztwo. A co z innymi historiami? - Są prawdziwe - przyznał Ryan. - Przechwyciliśmy "Czerwony Październik", a ja pomogłem uciec Gierasimowowi. Pomysł był mój, moje wykonanie i o mało co, a byłaby to moja ostatnia akcja, no ale udało się. Tymczasem musieliśmy wkroczyć, gdyż Gierasimow przygotowywał się do obalenia Andrieja Narmonowa, a gdyby mu się udało, być może dalej mielibyśmy na karku Układ Warszawski. Zadbaliśmy więc o dowody kompromitujące sukinsyna, któremu nie pozostawało nic innego niż skorzystać z propozycji i wsiadać do samolotu. Ciągle jest wściekły na nas, chociaż pomogliśmy mu urządzić się tutaj. O ile wiem, jego żona i córka zdecydowanie wolą Amerykę od Rosji. - Zabiłeś przy tym kogoś? - spytał Arnie. - W Moskwie nie. Na okręcie podwodnym musiałem unieszkodliwić faceta, który usiłował go zniszczyć. Zastrzelił wcześniej jednego oficera i ciężko ranił dwóch innych. W innej rzeczywistości, pomyślał van Damm, ten człowiek byłby bohaterem. Zauważył, że Ryan nic nie wspomniał o Bobie Fowlerze i w ostatniej chwili powstrzymanym przez Ryana ataku atomowym na święte miasto Kum. Znał tę sprawę z bliska i dobrze wiedział, że trzy dni później Bob Fowler mało nie wyzionął ducha na wieść, że cudem został uratowany przed aktem ludobójstwa na skalę Hitlera. Starszemu mężczyźnie utkwiły w głowie słowa z czytanych w liceum "Nędzników" Hugo: "Jakim złem potrafi czasem być dobro". I oto następny przykład. Więcej niż raz Ryan z najwyższym oddaniem służył swojemu krajowi, a tymczasem żaden z tych czynów nie wytrzymałby próby publicznego osądu. Mądrość, patriotyzm, odwaga - wszystko to można było przedstawić w takim świetle, że bohater wydałby się łajdakiem. A Ed Kealty dobrze wiedział, jak to zrobić. - Jak sobie z tym poradzimy? - Czy jest coś jeszcze, o czym powinienem wiedzieć? - Akta spraw "Czerwonego Października" i Gierasimowa są w Langley. W sprawie Kolumbii wiesz wszystko, co ci może się przydać. Nie jestem pewien, czy nawet ja mam prawo odtajnić dokumenty. A poza tym, chcesz spowodować trzęsienie ziemi w Rosji? To najłatwiejszy sposób. * * * - "Czerwony Październik"? - powtórzył z niedowierzaniem przewodniczący Gołowko, a potem spojrzał na sufit i znienacka zachichotał. - Niezły z ciebie skurwysyn, Iwanie Emmetowiczu, job twoju mat'! Przekleństwo zostało wypowiedziane z nutką podziwu w głosie. Od pierwszego spotkania myślał z lekceważeniem o Ryanie i musiał przyznać, że nic się potem w tym względzie nie zmieniło. Więc w ten sposób udało mu się skompromitować Gierasimowa! Robiąc tak, uratował być może Rosję, ale kraj winien ratować się własnymi siłami, a nie obcymi. Niektórych tajemnic nie powinno się nigdy ujawniać, gdyż leżało to w interesie wszystkich stron. To właśnie była tego rodzaju tajemnica, a ponieważ została wyjawiona, oba kraje znalazły się w kłopotliwej sytuacji. Rosjanie dowiadywali się oto, że istotny składnik swego potencjału wojskowego utracili na skutek zdrady na najwyższym szczeblu, a co gorsza, władze nic o tym wcześniej nie wiedziały. Na pierwszy rzut oka musiało się to wydać nieprawdopodobne, ale sfabrykowana wersja wyglądała nader przekonująco, a na dodatek utrata dwóch okrętów podwodnych za jednym zamachem była wydarzeniem, o którym rosyjska marynarka wojenna wolałaby jak najszybciej zapomnieć, dlatego też śledztwo nie było nazbyt wnikliwe. O drugiej sprawie Siergiej Nikołajewicz wiedział więcej niż o pierwszej. Ryan zgadł, że szykuje się coup d'etat. Oczywiście, mógł o wszystkim przestrzec jego i rzecz zostawić samym Rosjanom, z drugiej strony, musiałby być szaleńcem, żeby nie wykorzystać takiej okazji. Gierasimow musiał w tej sytuacji wyśpiewać wszystko co wiedział; najprawdopodobniej w ten sposób został zdemaskowany Ames, który był dla KGB skarbem nieocenionej wartości. A ja zawsze myślałem, że cały ten Iwan Emmetowicz to zdolny amator, nic więcej, pokiwał głową Gołowko. Jednak zawodowy podziw miał swoje granice. Rosja może niebawem potrzebować pomocy, a jak miała się zwracać o pomoc do kogoś, o kim będzie już teraz wiadomo, że bez żenady ingerował w jej problemy wewnętrzne? I znowu zabrzmiało ciche przekleństwo, ale teraz pełne złości. * * * Nikomu nie można zakazać poruszania się po publicznych szlakach wodnych, dlatego też Marynarka co najwyżej mogła przeszkadzać w tym, by wynajęty jacht motorowy nie zbliżył się nazbyt do doku 810. Do łodzi szybko dołączyły następne, aż wreszcie jedenaście kamer dokładnie sfilmowało dok remontowy, pusty teraz, gdyż nie znajdował się w nim żaden z amerykańskich okrętów podwodnych ani też ten, który, jak wieść niosła, stacjonował tutaj krótko, chociaż nie był amerykański. Do akt personalnych Marynarki można się było dostać przy użyciu komputera i wielu dziennikarzy podejmowało właśnie próby, żeby dowiedzieć się w ten sposób czegoś o dawnym dowódcy USS "Dallas". Poranny telefon do dowództwa okrętów podwodnych na Pacyfiku został odebrany przez oficera prasowego, który był znakomicie wyszkolony w udzielaniu wymijających odpowiedzi. W ciągu dnia owa umiejętność wielokrotnie była wystawiana na próbę. Nie tylko zresztą w jego przypadku. * * * - Słucham, Ron Jones. - Mówi Tom Donner, z NBC. - Rozczaruję pana, ale ja oglądam CNN. - Może jednak zechciałby pan obejrzeć nasz wieczorny program. Chciałbym zadać panu... - Rano czytuję prasę. "Times" dociera tutaj na czas. Żadnych komentarzy. - Ale przecież... - Istotnie, pływałem na okręcie podwodnym. Ale to było dawno temu. Teraz mam własny interes, żonę, dzieci, wszystko jak Pan Bóg przykazał. - Był pan głównym hydroakustykiem na USS "Dallas", kiedy się to... - Panie Donner, kiedy opuszczałem Marynarkę, podpisałem oświadczenie o zachowaniu tajemnicy wojskowej. Dlatego nie zamierzam rozmawiać o tych sprawach. Był to pierwszy w życiu kontakt Jonesa z dziennikarzem i rzeczywiście potwierdzały się wszystkie pogłoski na temat tej grupy zawodowej. - Wystarczy, żeby pan tylko potwierdził, że do niczego takiego nie doszło. - Do jakiego "niczego"? - Do uprowadzenia rosyjskiego okrętu podwodnego "Czerwony Październik". - Wie pan, jakie było najgorsze przezwisko na faceta z hydrolokacji? - Nie. - Elvis. Ron przerwał rozmowę i połączył się z Pearl Harbor. * * * Wraz ze świtem w Winchester w stanie Wirginia wozy telewizyjne pojawiły się w takiej liczbie, że przywodziły na myśl czasy wojny secesyjnej, gdy miasteczko ponad czterdzieści razy przechodziło z rąk do rąk wrogich armii. Nie był formalnym właścicielem domu, podobnie zresztą jak nie była nim CIA. Teren należał do jakiejś tajemniczej korporacji, która tytuł własności przekazała pewnej fundacji. Dyrektorzy fundacji byli trudno uchwytni, ponieważ jednak księgi wieczyste są w Stanach Zjednoczonych powszechnie dostępne, podobnie jak dane o spółkach i fundacjach, więc ostatecznie rozszyfrowanie wszystkiego zabrało mniej niż dwa dni, mimo wskazówki przyklejonej do akt w sądzie okręgu, aby urzędnicy dołożyli wszystkich starań, by zniechęcić ewentualnych ciekawskich. Reporterzy, wszyscy zaopatrzeni w zdjęcia Gierasimowa, wymierzyli ustawione na wysokich trójnogach aparaty z teleobiektywami w odległy o pięćset metrów dom, od niechcenia zarejestrowawszy także kilka pasących się koni, których obraz mógł się przydać jako ilustracja do reportażu "CIA ugaszcza rosyjskiego arcyszpiega jak udzielnego księcia". Dwóch ochroniarzy w panice zadzwoniło do Langley po instrukcje, ale biuro rzecznika prasowego CIA z niejakim zakłopotaniem mogło udzielić jedynie takiej rady, że ponieważ chodzi o posiadłość prywatną (prawnicy właśnie sprawdzali, czy dałoby się taką interpretację utrzymać), samowolny wstęp na nią jest wzbroniony. * * * Od dobrych kilku lat Gierasimow nie śmiał się tak serdecznie. Oczywiście, bywały chwile miłe i przyjemne, ale takiego wydarzenia nie mógł sobie nawet wymarzyć. Zawsze uważał się za znawcę Ameryki, mając za sobą liczne akcje przeciw Wrogowi Nr 1, jak nazywano Stany Zjednoczone w państwie, któremu kiedyś służył, a które już nie istniało, musiał jednak przyznać, że dopiero teraz, gdy spędził w nim kilka lat, zobaczył, iż jest to w istocie kraj niepojęty, gdzie nic nie trzymało się kupy i zdarzyć mogło się wszystko: najpewniej to, co najbardziej na pozór nieprawdopodobne. I oto był kolejny dowód na słuszność tej tezy. Biedny Ryan, myślał, stojąc w oknie i popijając kawę. W jego ojczyźnie - za którą zawsze będzie uważał ZSRR - nic takiego nie mogło się wydarzyć. Wystarczyłoby kilku mundurowych o ostrym spojrzeniu, żeby zbiegowisko się rozpierzchło, a jeśli to by nie wystarczyło, innych środków było bez liku. No ale, oczywiście, nie w Ameryce, gdzie prasa cieszyła się swobodą wilka w syberyjskiej tajdze. Uśmiechnął się do siebie na tę myśl. Pewnie, przecież wilki są w Ameryce chronione. Czyżby ci głupcy nie wiedzieli, jak chętnie basiory zagryzają ludzi? - Może postoją i się rozejdą - powiedziała Maria, która cicho stanęła za jego plecami. - Nie sądzę. - To będziemy tutaj uwięzieni? - zapytała ze strachem w głosie. Pokręcił głową. - Nie, Mario. - A jeśli nas odeślą? - Tego nie zrobią. Nie mogą. Nie wydaje się zdrajców, taka jest reguła. Nie oddaliśmy im Philby'ego, Burgessa, Mac Leana, chociaż byli to już tylko alkoholicy i degeneraci. O nie, chroniliśmy ich, dostarczaliśmy wódki i pilnowaliśmy, żeby mogli dogadzać swoim małym perwersjom. Taka jest reguła. Dokończył kawę i poszedł do kuchni, żeby wstawić filiżankę i spodek do zmywarki. Popatrzył na nią z niechęcią. Ani w moskiewskim apartamencie ani na daczy nie było takiego urządzenia, gdyż miał ludzi, którzy wykonywali wszystkie polecenia. W Ameryce udogodnienia zastępowały władzę, wygoda była substytutem wyróżnionej pozycji. Służący. Wszystko to powinno było stać się jego udziałem. Pozycja, służący, władza. Związek Radziecki dalej powinien być mocarstwem szanowanym i podziwianym na całym świecie. On powinien był zostać sekretarzem generalnym Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, a wtedy rozpocząłby nieodzowne reformy, aby ukrócić korupcję. Z pewnością osiągnąłby porozumienie z Zachodem i zaprowadziłby pokój, ale byłby to pokój między równoprawnymi partnerami, nie zaś narzucony z powodu nagłego paraliżu jednego z nich. Nigdy nie był doktrynerem, chociaż za takiego uważał go durny Aleksandrow. Był w Partii - gdzie indziej mógł być człowiek, który czuł, że los przeznaczył go do wielkich zadań? - a kiedy ktoś dostanie się między wrony, musi krakać jak i one. Jednak nie. Los go zdradził, używszy do tego osoby Johna Patricka Ryana, a stało się to w zimną i śnieżną noc moskiewską w odludnej zajezdni tramwajowej. Miał teraz zapewnione wygody i bezpieczeństwo, jego córka niedługo miała się wżenić w - jak to określali Amerykanie - "stare pieniądze", co w innych krajach nazywa się arystokracją, a dla niego było zbiorowiskiem bezwartościowych trutniów, z przyczyny których komuniści dokonali zwycięskiej rewolucji. Żonie bardzo podobał się dom i wąskie grono znajomych. Natomiast w jego duszy gniew nigdy nie wygasł. Ryan stanął na drodze jego przeznaczenia, pozbawił go władzy i możliwości pokierowania losem własnego narodu, a kiedy potem sam znalazł się w takiej roli, nie wiedział, jak z niej skorzystać. Czyż nie wstyd, zostać pokonanym przez kogoś takiego? Ale przecież ciągle jeszcze mógł się zemścić, czyż nie? Z tą myślą w głowie Gierasimow poszedł do przedpokoju, zmienił buty, nałożył skórzaną kurtkę i wyszedł. Przez chwilę zastygł w zamyśleniu, potem zapalił papierosa i wolnym krokiem poszedł w kierunku natrętów. Miał do przebycia czterysta metrów, a przez ten czas obmyślał, w jakich słowach wyrazić swoją wdzięczność wobec prezydenta Ryana. Uważna obserwacja Ameryki i obyczajów prasy okazała się teraz bardzo pomocna. * * * - Czy obudziłem pana, szefie? - spytał Jones. W Pearl Harbor była dopiero czwarta nad ranem. - Niezupełnie. Rozumiesz, kontaktami z prasą zajmuje się u mnie kobieta, która jest teraz w ciąży. Wolałbym jej nie zwalać tego całego gówna na głowę. Wiceadmirał Mancuso siedział za biurkiem, a telefon, zgodnie z wyraźnym poleceniem, miał się odzywać tylko w naprawdę ważnych przypadkach. Do których niewątpliwie zaliczała się rozmowa z dawnym podwładnym. - Zadzwonili do mnie z NBC, żeby się czegoś dowiedzieć o małej robótce na Atlantyku. - Co im powiedziałeś? - A jak pan myśli, szefie? - Niezależnie od charakteru całej sytuacji nie bez znaczenia pozostawał też fakt, że Jones większość zamówień dostawał od Marynarki. - Ja ich olałem, ale... - Ale ktoś zacznie mówić. Zawsze tak jest. - Już i tak wiedzą za dużo. "Today Show" nadawał na żywo z Norfolk. Nietrudno się domyślić, dlaczego się tam znaleźli. Mancuso spojrzał w kierunku zgaszonego telewizora. Na poranne wiadomości NBC było jeszcze za wcześnie, wybrał więc CNN. Na razie nadawali sport, niedługo miał być skrót najważniejszych informacji. - Za drugim razem mogą zapytać o tę drugą robótkę z płetwonurkiem. - Otwarta linia, doktorze Jones - ostrzegł dowódca floty podwodnej na Pacyfiku. - Przecież nie mówię gdzie, szefie. Po prostu musi pan o tym pomyśleć. - Mhm - mruknął Mancuso. - Niech pan mi powie jedno. - Co takiego, Ron? - O co w tym wszystkim chodzi? Niech mnie pan dobrze zrozumie, ja nie bąknę ani słówka, ale ktoś to zrobi, nie ma co. Zbyt dobra marynarska opowieść, żeby nie opowiedzieć. Ale jaki w tym sens? Czy nie mieliśmy racji? - Mieliśmy - odparł admirał. - Ale ludzie chyba lubią takie numery. - Wie pan, mam nadzieję, że Ryan się nie ugnie. W wyborach będę głosował na niego. Co to za numer, żeby wyrwać im spod nosa szefa KGB i... - Ron! - Szefie, ja tylko powtarzam to, co usłyszałem w telewizji. Chryste, pomyślał Jones, swoją drogą, co to za historia. A wszystko prawda. Po drugiej stronie, na ekranie telewizora Mancuso pokazał się napis: Wiadomości. * * * - Tak, nazywam się Mikołaj Gierasimow - oznajmił mężczyzna. Co najmniej dwudziestu reporterów cisnęło się po drugiej stronie muru z wyciągniętymi mikrofonami, a ich pytania zagłuszały siebie nawzajem. - Czy to prawda, że był... - Czy jest... - Czy pan... - Podobno... - Proszę o ciszę - zawołał podniósłszy dłoń, a po jakichś piętnastu sekundach mógł już ciągnąć: - Tak, kierowałem kiedyś KGB. Wasz obecny prezydent Ryan nakłonił mnie do wyjazdu i od tego czasu mieszkam wraz z rodziną w Stanach Zjednoczonych. - W jaki sposób nakłonił pana? - jeden głos przebił się nad inne. - No cóż, w świecie wywiadu gra się, jak by to rzec, twardo, a pan Ryan jest dobrym zawodnikiem. W tym czasie w moim kraju toczyła się walka o władzę. CIA wzięła stronę nie mojej frakcji, lecz przeciwnej - Andrieja Iljicza Narmonowa. Pan Ryan oficjalnie przyjechał do Moskwy jako doradca podczas rozmów Start. Dał znać, że chce się ze mną spotkać, bo ma mi do przekazania jakieś informacje. - Gierasimow specjalnie kaleczył głoski, żeby jego słowa zabrzmiały jeszcze bardziej wiarygodnie. - Powiedzmy tak: zaszachował mnie groźbą, iż ujawni moje przygotowania do, jak to ujął, zdrady. Nie miał racji, ale groźba była poważna, zdecydowałem się więc wyjechać do Ameryki. Ja przyleciałem samolotem. Moja rodzina przypłynęła okrętem podwodnym. - Okrętem podwodnym? - Tak, "Dallas". - Przerwał, a potem dodał ze zjadliwym uśmiechem: - Dlaczego tak uwzięliście się na prezydenta Ryana? Dobrze przysłużył się swojemu krajowi. To arcyszpieg - zakończył z podziwem. * * * - Tak to wygląda. - Bob Holtzman wyłączył fonię i obrócił się do swego redaktora naczelnego. - Przykro mi, Bob - powiedział tamten i zwrócił mu tekst. Rzecz miała się ukazać za trzy dni. Holtzman doskonale pozbierał wszystkie informacje i ułożył z nich spójny i pochlebny obraz człowieka, którego gabinet znajdował się o pięć przecznic dalej. Nie można jednak iść pod prąd. Wszystko zaczynało się od jednego artykułu, ale potem pojawiały się kolejne z serii i nikt, nawet tak doświadczony dziennikarz jak Holtzman, nie mógł już odwrócić tego prądu, szczególnie, gdy nie znajdował poparcia we własnej gazecie. - Widzisz - ciągnął redaktor z wyraźnym zakłopotaniem - oceniasz to zupełnie inaczej niż ja. A jeśli to rzeczywiście rewolwerowiec, facet, który lubi strzelać z biodra? W porządku, z tym okrętem, dobra sprawa, zimna wojna i tak dalej, ale potem mieszać się w wewnętrzne sprawy Sowietów? Czy ktoś nie może tego przedstawić jako akt wojny? - Przecież nie o to chodziło. Chciał uratować agenta o kryptonimie Kardynał. Gierasimow i Aleksandrow chcieli wykorzystać tę sprawę, żeby utopić Narmonowa i zablokować reformy, które rozpoczął. - Słuchaj, może powtarzać to przez cały boży dzień, ale chodzi o ostateczny wydźwięk. Naprawdę chcesz, żeby jakiś "Arcyszpieg" kierował naszym krajem? - Ryan nie jest nikim takim, do jasnej cholery! - zawołał poirytowany Holtzman. - Zgoda, nie patyczkuje się... - O tak, co do tego nie ma wątpliwości. Zabił co najmniej trzy osoby. Zabił, Bob! Jak mogło Rogerowi Durlingowi przyjść do głowy, że to odpowiednia kandydatura na wiceprezydenta? Ed Kealty to żaden orzeł, ale przynajmniej... - Przynajmniej wie, jak nami manipulować, Ben. Najpierw owinął sobie wokół palca tego naiwniaka z telewizji, a potem popchnął nas wszystkich, żebyśmy rozdmuchali tę historię. - No... - Benowi Saddlerowi na chwilę zabrakło argumentów, ale zaraz odzyskał rezon. - To wszystko fakty, tak? - Ben, zbyt długo siedzisz w tym interesie, żeby nie wiedzieć że powyrywane z kontekstu fakty wcale nie są prawdą. - Trzeba się im dokładnie przyjrzeć. Ryan wygląda na faceta, który w każdej sprawie idzie na skróty. Dlatego chcę czegoś więcej o tej kolumbijskiej hecy. Weźmiesz to? Masz dobre chody w Firmie, ale muszę powiedzieć szczerze, że zaczynam się lękać, czy potrafisz być obiektywny. - Bob, jeśli chcesz mnie, to z całym dobrodziejstwem inwentarza. Albo będzie to moja historia, albo zawsze możesz przedrukować to, co idzie w "Timesie". Redaktor poczerwieniał. Prasowe życie nie zawsze toczyło się gładko. - Temat jest twój, ale uważaj, co chcesz powiedzieć. Jedno jest pewne, ktoś złamał prawo, Ryan wszystko zatuszował, a na dodatek wyszedł z tego pachnący jak niewinna róża. Chcę, żebyś o tym napisał. - Saddler wstał. - Ja muszę siadać do wstępniaka. * * * Darjaei ledwie wierzył swoim oczom i uszom. Trudno było wybrać lepszą porę. Za kilka dni miał wykonać następny krok w kierunku ostatecznego celu, a ofiara sama posuwała się na skraj przepaści. Teraz wystarczyło jej tylko odrobinę dopomóc i... - Czy nie ma w tym jakiegoś podstępu? Wszystko wygląda aż za pięknie. - Raczej nie - odparł Badrajn. - Na wszelki wypadek zasięgnę tu i ówdzie informacji, i jutro rano przedstawię raport. - Jak to możliwe? Ajatollah najwyraźniej nie mógł wyzbyć się podejrzeń. - Czy pamiętacie, wasza świątobliwość, co mówiłem o lwach i hienach? W Ameryce to sport narodowy. Nie ma w tym żadnego podstępu. To nie w ich stylu. Ale, jak mówię, upewnię się. Mam swoje metody. - Zatem do jutra. Rozdział 34 WWW.TERROR.ORG Tak czy owak czekało go dużo pracy. Znalazłszy się u siebie, Badrajn uruchomił komputer. Poprzez superszybki modem i łącze światłowodowe połączył się z ambasadą irańską - teraz ZRI - w Pakistanie, a stamtąd z Londynem, skąd można już było wejść do Internetu bez obawy wyśledzenia. Obecnie prawie niemożliwe stało się to, co dawniej było chlebem powszednim służb kontrwywiadowczych i antyterrorystycznych. Miliony ludzi miały dostęp do produkowanych w całym świecie informacji, a potrzeba było na to znacznie mniej czasu niż zabrałoby samo dotarcie do samochodu, który dopiero podwiózłby do najbliższej biblioteki. Na początek przegląd prasy: od "Timesa" w Los Angeles do "Timesa" w Londynie, z Waszyngtonem i Nowym Jorkiem jako stacjami pośrednimi. Historia była wszędzie ta sama - w WWW pojawiła się szybciej niż w wersjach drukowanych - natomiast różniły się odrobinę artykuły redakcyjne. Daty podawano wszędzie nieprecyzyjnie, ale czuło się, że o coś naprawdę chodzi. Wiedział, że Ryan był agentem wywiadu, wiedział, że szanowali go Brytyjczycy, Rosjanie i Izraelczycy. To, o czym rozpisywały się teraz gazety, pozwalało zrozumieć przyczyny tego szacunku, zarazem jednak odrobinę zbiło z tropu Badrajna, co zapewne zaskoczyłoby jego zwierzchnika. Wydawało się, że Ryan może być bardziej niewygodnym przeciwnikiem niż Darjaei zakładał. Nie tracił głowy w najbardziej gorących momentach, a takich ludzi nie należało lekceważyć. Nie ulegało wątpliwości, że Ryan znalazł się teraz na nie znanym sobie terenie, co jasno wynikało z informacji prasowych. Kiedy Badrajn przeskakiwał od jednej strony z wiadomościami krajowymi do drugiej, na ekranie pojawił się zupełnie świeżutki wstępniak, który domagał się zbadania przez Kongres działalności Ryana w CIA. Nota rządu kolumbijskiego w gładkich dyplomatycznych zwrotach domagała się wyjaśnień, a to mogło oznaczać początek następnego sztormu. Jak Ryan poradzi sobie z tymi oskarżeniami i żądaniami? Badrajn musiał przyznać, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie, co pogłębiło jego niepokój. Skopiował najważniejsze artykuły i przystąpił do pracy. Specjalna strona Internetu poświęcona była imprezom handlowym w Stanach Zjednoczonych, zapewne przeznaczona dla, jak to się kiedyś nazywało, komiwojażerów. No cóż, o coś takiego właśnie mu chodziło: dostawa towaru. Trzeba było tylko wybrać odpowiednie miasta. Okazało się, że każde centrum targowe miało własną stronę, na której dumnie wychwalało swe zalety. Niemal wszystkie zamieszczały plany i porady, jak najsprawniej dojechać; wszystkie - numery telefonów i faksów. Wybrał dwadzieścia cztery miejscowości; cztery ponad plan, na wszelki wypadek. Jego agenci nie mieli czego szukać na wystawie bielizny damskiej, chociaż... Najlepsze były targi odzieżowe, prezentujące kolekcje zimowe - chociaż do Iranu nie zawitało jeszcze nawet lato - oraz salony samochodowe. Producenci najróżniejszych wozów prezentowali swe towary jak Ameryka długa i szeroka. Niczym cyrk objazdowy, pomyślał, a to natychmiast nasunęło nowy pomysł. "Cyrk". Wybrał odpowiednią stronę, ale - niestety. O kilka tygodni za wcześnie na takie imprezy. Szkoda, prawdziwa szkoda. Niech więc będą targi samochodowe. I inne. * * * Członkowie grupy drugiej byli już teraz bardzo ciężko chorzy i nadszedł czas, aby skończyć ich cierpienia. Mniej chodziło o miłosierdzie, a bardziej o skuteczność. Nie należało ryzykować zdrowiem personelu medycznego, który musiał się kontaktować z ludźmi skazanymi na śmierć przez prawo i naukę, dlatego też każdemu z nich - pod czujną kontrolą wpatrzonego w telewizyjne ekrany Moudiego - wstrzyknięto dużą dawkę dilaudidu. Nie upłynęło kilka minut, a wszyscy "pacjenci" byli martwi. Teraz zostaną powtórzone znane już działania, Moudi zaś pogratulował sobie w myślach, iż dobrze opracowane instrukcje nie doprowadziły do zarażenia kogokolwiek z personelu. W jakiejś mierze spowodowane to było jego bezwzględnością i w normalnym szpitalu rzeczy nie ułożyłyby się może tak pomyślnie. To dziwny paradoks życia, że refleksje pojawiają się wtedy, kiedy jest już na nie za późno. Moudi z równym powodzeniem mógłby się starać zatrzymać bieg spraw, jak zmienić kierunek obrotu Ziemi. Sanitariusze zaczęli układać zwłoki na wózkach, wyłączył więc aparaturę; nie musiał oglądać tego raz jeszcze. Skierował swe kroki do laboratorium. Grupa laborantów umieszczała teraz "zupę" w pojemnikach zwanych przez obsługę termosami. Było ich wielokrotnie więcej niż wymagały potrzeby operacji, nadmiar był jednak w tej sytuacji wygodniejszy niż niedostatek, a poza tym - nigdy nie wiadomo, kiedy znowu trzeba będzie sięgnąć po zabójczy roztwór. Wykonane z nierdzewnej stali, która nie traciła swych właściwości w niskiej temperaturze, termosy miały pojemność trzech czwartych litra. Napełnione i zamknięte, były następnie spryskiwane płynem antyseptycznym, który zagwarantować miał to, że ich zewnętrzna powierzchnia pozostała nieskażona. Potem wózki powiozą je do umieszczonej w piwnicy chłodni, gdzie będą przechowywane w płynnym azocie. Wirusy ebola mogły tu trwać przez całe dziesięciolecia, zastygłe w temperaturze zbyt niskiej na to, by cokolwiek w nich się zmieniało, i oczekujące chwili, gdy znowu wystawione na ciepło i wilgoć będą mogły się rozmnażać - i zabijać. Jeden z termosów pozostał w laboratorium, umieszczony w kriogenicznym pojemniku, który na wieku wyświetlał informację o panującej wewnątrz temperaturze. Niejaką ulgę sprawiało mu to, że jego rola w całym przedsięwzięciu wkrótce się skończy. Patrzył jak jego podwładni uwijają się przy pracy i zgadywał, że muszą ich nawiedzać podobne myśli. Już wkrótce dwadzieścia pojemników na krem do golenia zostanie napełnionych zupełnie inną substancją, a kiedy opuszczą budynek, ten zostanie dokładnie, centymetr po centymetrze, odkażony, aby uczynić go na powrót bezpiecznym. Dyrektor cały ten czas spędzi w gabinecie, Moudi zaś... No cóż, nie mógł zgłosić się znowu do WHO. Szczególnie, że dla Światowej Organizacji Zdrowia nie żył, zginął w katastrofie samolotowej nie opodal wybrzeży Libii. Ktoś będzie się musiał zatroszczyć o jego nową osobowość i nowy paszport, aby mógł na nowo ruszyć w podróż, jeśli... do tego dojdzie. Czyż bowiem bezpieczniejszym rozwiązaniem nie było...! Ale nie, nawet dyrektor nie posunie się do czynu tak bezwzględnego... * * * - Dzień dobry, czy mógłbym rozmawiać z doktorem Ianem MacGregorem? - A kto mówi? - Profesor Gus Lorenz z CCZ w Atlancie. - Proszę zaczekać. Gus musiał czekać niemal dwie minuty, więc mógł zapalić fajkę i otworzyć okno. Młodsi koledzy niekiedy podrwiwali sobie z niego, ale przecież nie zaciągał się, a poza tym to tak pomagało w myśleniu... - Doktor MacGregor - usłyszał młodzieńczy głos. - Gus Lorenz z Atlanty. - Ach, witam, panie profesorze! - Jak mają się pańscy pacjenci? - spytał Gus poprzez siedem stref czasowych. Podobał mu się głos MacGregory'ego, który najwyraźniej pracował do późnego wieczoru. Tak, potrzeba wiele pracy, żeby być dobrym lekarzem. - Mężczyzna ma się coraz gorzej. Natomiast dziewczynce szybko się poprawia. - Doprawdy? Zbadaliśmy obie próbki, które pan przysłał i obydwie zawierają wirusa ebola, szczep Mayinga. - Czy to już pewne? - spytał młody lekarz. - Nie ma żadnej wątpliwości, doktorze. Sam przeprowadziłem testy. - Tego się obawiałem. Wysłałem także próbki do Paryża, ale stamtąd nie miałem jeszcze żadnej odpowiedzi. - Potrzebuję teraz kilku informacji - powiedział Lorenz i sięgnął po notatnik. - Proszę mi powiedzieć coś więcej o pacjentach. - Z tym jest pewien kłopot, panie profesorze. MacGregor nie wiedział, czy telefon jest na podsłuchu, ale w kraju takim jak Sudan należało to założyć. Dlatego też zaczął starannie dobierać słowa, aby przekazać przez ocean to, co przekazać musiał. * * * - Widziałem cię wczoraj w telewizji. Profesorowi Alexandre zależało na spotkaniu Cathy Ryan w stołówce, aby mógł powiedzieć właśnie te słowa. Lubił ją. Któż by się spodziewał, że specjalistka od skalpela i lasera (dla Alexandre'a były to specjalności bardziej związane z rzemiosłem niż "prawdziwą" medycyną, którą on się zajmował) będzie się interesować genetyką? Może potrzebowała teraz jakichś słów otuchy. - Mhm - bąknęła Cathy, wpatrzona w sałatkę drobiową, podczas gdy Pierre zajmował miejsce przy stole. Mimochodem zauważył, jak zesztywniał siedzący obok agent ochrony. - Dobrze wypadłaś. - Naprawdę? - Podniosła wzrok i powiedziała: - Najchętniej bym go spoliczkowała. - Tego nie dało się wyczuć, natomiast bardzo dzielnie stawałaś u boku męża. Myślę, że to zrobiło wrażenie. - Posłuchaj, co napadło tych dziennikarzy, przecież... Alex się uśmiechnął. - Kiedy pies sika na hydrant pożarowy, nie nazwiesz tego aktem wandalizmu. To jego psia natura i tyle. Roy Altman mało nie zakrztusił się colą. - Żadne z nas tego nie chciało, rozumiesz? Alexandre podniósł ręce w żartobliwym geście kapitulacji. - Znam ten ból. Ja też za nic nie chciałem wstępować do wojska. Wzięli mnie zaraz po szkole, no ale z czasem dość mi się to spodobało, dosłużyłem się nawet pułkownika. Okazało się, że trzeba było nieźle wysilać umysł, a to się zawsze opłaca. - Tyle że mnie nie płacą za to, żeby mnie opluwano - powiedziała Cathy na poły z irytacją, ale na poły już z uśmiechem. - Ani twojemu mężowi - dodał Pierre. - Wiesz, czasami myślę, że całą tę pracę powinien wykonywać za darmo, a czeki im zwracać. W ten sposób podkreśliłby, że jest o wiele więcej wart, niż wszystkie pieniądze, jakie mu dają. - Myślisz, że byłby z niego dobry lekarz? Oczy Cathy rozbłysły. - Muszę mu to powtórzyć. Powinien był zostać chirurgiem. Chociaż nie... Raczej coś podobnego do twojej specjalności, bo zawsze intrygują go zagadki. - I mówi to, co myśli. Niemal parsknęła śmiechem. - Co nie zawsze jest przyjemne. - Wiesz co? Moim zdaniem on także wypadł bardzo dobrze. Nigdy się nie poznaliśmy, ale tam na ekranie podobał mi się. To pewne, że nie jest politykiem, ale może od czasu do czasu potrzeba nam właśnie kogoś takiego? Głowa do góry, pani profesor! Co złego może was spotkać? Twój mąż rzuci prezydenturę, wróci do szkoły, którą tak lubi, sądząc z jego słów, a tobie nikt przecież nie odbierze nagrody Laskera. - Są znacznie gorsze rzeczy... - Ale od tych mamy tutaj pana Altmana, nieprawdaż? - Alexandre obrzucił spojrzeniem Roya. - Mam wrażenie, że jest pan dostatecznie rozłożysty, żeby zasłonić szefa od pocisków. - Agent Tajnej Służby nic nie odpowiedział, ale jego spojrzenie wyraźnie mówiło, że tak, w razie potrzeby, będzie bronił prezydenta własnym ciałem. - Ale wam zdaje się nie wolno mówić takich rzeczy, hę? - Wolno, jeśli ktoś nas spyta. - Przez cały dzień Altman chciał coś powiedzieć. Także on widział wywiad, a od rana w Oddziale wymieniano luźne uwagi o tym, co mogłoby się przytrafić paru reporterom. Ludzie z Tajnej Służby nie byli pozbawieni wyobraźni. - Proszę pani, my wszyscy bardzo lubimy całą waszą rodzinę, a nie mówię tego z czystej grzeczności. Nie zawsze przepadamy za swoimi podopiecznymi. Teraz jest inaczej. - Cześć, Cathy. Dziekan James uśmiechał się i machał do niej w przelocie. - Cześć, Dave - odpowiedziała i dopiero teraz zauważyła, jak z różnych miejsc sali uśmiechają się do niej i pozdrawiają ją koledzy, nawet ci, których słabo znała. - Ale wiesz, Cathy, żeby nigdy się nie przyznać, że wyszłaś za Jamesa Bonda... Nie wiadomo, jak zareagowałby na tę uwagę z innych ust, ale zupełnie rozbroiły ją łobuzerskie błyski w oczach Alexandre'a. - Niewiele wiem. Odrobinę mi opowiedział, kiedy Durling zaproponował mu wiceprezydenturę, ale... Pierre podniósł rękę. - Dobrze, dobrze. Są rzeczy, o których i mnie nie wolno mówić. W końcu od czasu do czasu nadal zjawiam się w Fort Derrick. - Mówisz: James Bond. Ale to jest zupełnie inaczej niż na filmach. Nie robi się takich rzeczy, a potem drink, całusa dziewczynie i w drogę. Miewa nocne koszmary, usiłuję go uspokoić, a z rana on udaje, że nic się nie stało, niczego nie pamięta. A ja wiem tylko o paru rzeczach. Kiedy w zeszłym roku byliśmy w Moskwie, podszedł do Jacka Rosjanin i rzucił uwagę, że kiedyś celował mu w głowę z pistoletu - Altman poderwał wzrok na te słowa - ale wszystko tak jakoś żartobliwie, a potem dodał, że pistolet i tak nie był nabity. Zjedliśmy razem kolację, jak jacyś przyjaciele, poznałam żonę tamtego, która była - uwierzysz? - pediatrą! Ona lekarz, a on szef rosyjskich szpiegów... - To już za bardzo naciągane - przerwał jej Alexandre ze zmarszczonymi brwiami i oboje parsknęli śmiechem. Po chwili spoważniała i powiedziała ze smutkiem: - To wszystko jest takie okropne. - Okropne? Hmmm... Dostaliśmy informację o dwóch przypadkach ebola w Sudanie. Spojrzała mu prosto w oczy. - Tam? To dziwne. Przywieziono je z Zairu? - Gus Lorenz właśnie to sprawdza. Czekam na telefon od niego - odparł Alexandre. - Nie ma mowy o lokalnym pochodzeniu. - Dlaczego? - wtrącił się Altman. - Bardzo niekorzystne środowisko - wyjaśniła Cathy znad swej sałatki. - Gorąco, sucho, dużo słońca. Ultrafiolet zabija wirusy. - Jak palnik gazowy - dorzucił Alexandre. - Na dodatek nie ma dżungli, gdzie można by się ukryć w ciele jakiegoś zwierzęcia. - Tylko dwa przypadki? - spytała Cathy pomiędzy kęsami. Pierre, zadowolony, że wreszcie wzięła się do jedzenia, przytaknął. - Dorosły mężczyzna i kilkuletnia dziewczynka, na razie nie wiem nic więcej. Gus miał dzisiaj zrobić testy, być może już je skończył. - Parszywy zarazek. A ty nadal nie wiesz, co go przenosi. - Dwadzieścia lat badań - przyznał Alexandre. - Nigdy nie znalazłem chorego zwierzęcia, to znaczy, oczywiście, nosiciel nie będzie chory, ale wiesz, o co mi chodzi. - Zupełnie jak śledztwo w sprawie kryminalnej? - spytał Altman. - Szukanie dowodów zbrodni. - Tak - zgodził się Alexandre. - Tyle że mamy do przeszukania cały kraj, a nie bardzo wiemy, za czym się rozglądać. * * * Don Russell obserwował, jak pojawiają się łóżeczka. Po lunchu - dzisiaj były to cheeseburgery, szklanka mleka i jabłko - dzieci układały się do drzemki - przynajmniej zdaniem dorosłych - było to znakomite rozwiązanie. Panna Daggett wszystkim zarządzała bardzo sprawnie i maluchy szybko przywykły do codziennej rutyny. Łóżeczka wydobyto ze schowka, gdzie składano je na resztę dnia, a wszyscy znali swoje miejsca. Foremka zaprzyjaźniła się z Megan O'Day; obie - podobnie jak co najmniej jedna trzecia rówieśników - były najczęściej ubrane w stroje Oshkosha z naszytymi kwiatkami lub króliczkami. Jedyny kłopot związany był z zaprowadzaniem dzieciarni do łazienki, aby podczas drzemki nie doszło do mokrych niespodzianek, które i tak się jednak przydarzały. Cała procedura zabierała około kwadransa, krócej niż przedtem dzięki pomocy dwóch agentek. Potem małe postaci znikały pod kocami przytulone do misiów, a na oknach pojawiały się zasłony. Panna Daggett oraz jej pomocnice zasiadały do lektury. - Foremka zasnęła - oznajmił Russell, który wyszedł na chwilę na zewnątrz. - Sądząc po głosie, to nie lada osiągnięcie - mruknął ktoś z trójki ulokowanej w domku po drugiej stronie ulicy. Ich Chevrolet Suburban znajdował się w garażu. Dwaj agenci zawsze znajdowali się przy oknach wychodzących na Giant Steps. Zerkali w szyby i umilali sobie czas grą w karty. Co kwadrans - bez dokładności co do sekundy - Russell lub ktoś z jego ludzi obchodził teren. Ruch na Ritchie Highway nieustannie śledziła kamera. Wewnątrz przedszkola jedna osoba zawsze znajdowała się w miejscu, skąd mogła obserwować drzwi wejściowe i wyjściowe. Tym razem była to młoda i urodziwa Marcella Hilton, która ani na chwilę nie rozstawała się z torebką, specjalnie sporządzoną dla policjantek. W bocznej kieszeni, gotowy do natychmiastowego użycia, spoczywał SigSauer wraz z dwoma zapasowymi magazynkami. Marcella dla podkreślenia "przebrania" zapuściła włosy długie jak u hippiski (aczkolwiek Don musiał jej dopiero wyjaśniać, kim byli hippisi). Ciągle trapiły go obawy. Zbyt łatwy dojazd, miejsce zbyt blisko ruchliwej autostrady, zupełnie odsłonięty duży parking, który łatwo obserwować z ukrycia. Przynajmniej udało się zrobić porządek z reporterami, czego stanowczo zażądała Cathy po tym, jak ukazało się kilka artykułów o Katie i jej koleżankach. Jeśli teraz zjawiali się jacyś dziennikarze, grzecznie lecz stanowczo ich wypraszano. Jeśli nalegali, mieli do czynienia z Russellem, który dziadkową dobroduszność rezerwował dla przedszkolaków. Na użytek dorosłych miał surową minę i czarne okulary, które upodobniłyby go do Schwarzeneggera, gdyby tamten nie był o siedem centymetrów niższy od Dona. Na dodatek jego ekipę zredukowano do sześciu osób: trzy w przedszkolu, trzy po drugiej stronie ulicy, uzbrojonych w Uzi i M-16 z celownikiem. W innym miejscu taka szóstka zupełnie by wystarczyła, ale nie tutaj. Zwiększenie ochrony sprawiłoby jednak, że przedszkole przypominałoby twierdzę, a Ryan i tak miał dość kłopotów na głowie. * * * - Jakie wiadomości, Gus? - spytał profesor Alexandre. Po powrocie z lunchu dowiedział się, że nastąpiło pogorszenie u jednego z chorych na AIDS, zanim jednak się tym zajął, zadzwonił do Atlanty. - Ebola Mayinga, podobnie jak w dwóch przypadkach z Zairu. Mężczyzna jest umierający, ale stan dziewczynki stale się polepsza. - To znakomicie. Co różni oba przypadki? - Nie jestem pewien, Alex - odrzekł Lorenz. - Bardzo niewiele wiem o pacjentach, tylko tyle że mężczyzna nazywa się Saleh a dziewczynka Sahaila. Mamy jedynie wiek, nic więcej. - Arabskie imiona, prawda? Ale Sudan był przecież krajem islamskim. - Tak się zdaje. - Trzeba się koniecznie dowiedzieć o różnice. - Wiem. Skontaktowałem się z lekarzem. Nazywa się łan MacGregor, skończył, jeśli dobrze pamiętam, uniwersytet w Edynburgu, chyba niezły. Tak czy owak, on też nie widzi żadnych różnic. Pojawili się w szpitalu niemal w tym samym czasie i w bardzo podobnym stanie. Pierwsze objawy wskazywały na grypę albo skutek niedawnej podróży... - Skąd przylecieli? - przerwał Alexandre. - Zapytałem, ale oznajmił, że nie może powiedzieć. - Dlaczego? - I o to, oczywiście, spytałem. Także i tego nie mógł wytłumaczyć, ale powiedział, że nie wiąże się to z samą chorobą. Ton głosu Lorenza zdradzał, co lekarz myśli o całej sprawie. Obydwaj dobrze znali kłopoty z miejscowymi władzami, szczególnie gdy chodziło o AIDS. - Jakieś informacje z Zairu? - Nic. To prawdziwa zagadka. Ta sama choroba pojawia się w dwóch miejscach odległych o cztery tysiące kilometrów, i tu, i tam dwa przypadki, dwoje chorych zmarło, jeden kona, stan zdrowia drugiego się poprawia. MacGregor natychmiast nakazał odpowiednie środki ostrożności, z tego, co mówił, wynika, że zna się na rzeczy. Przez telefon można się było domyślić, że ostatnim słowom towarzyszyło wzruszenie ramion. Ten ochroniarz miał więcej racji niż przypuszczał, pomyślał Alexandre. Było tutaj tyle samo medycyny co pracy detektywa, a sprawy przedstawiały się czasami równie beznadziejnie jak morderstwo bez wyraźnych śladów i motywów. W książce to mogłoby być nawet interesujące, ale nie w rzeczywistości. - Co robimy dalej? - Wiemy, że wirus Mayinga żyje. Wydaje się taki sam jak ten sprzed lat. Sprawdzimy jeszcze proteiny i ich sekwencje, ale czuję przez skórę, że potwierdzi się identyczność. - Ale co jest nosicielem, Gus? Żebyśmy to nareszcie wiedzieli! - Dziękuję ci za sugestię! Lorenz był poirytowany w tym samym stopniu i z tego samego powodu, chociaż obaj od lat już zmagali się z tym problemem. No cóż, myślał starszy z lekarzy, trzeba było kilku tysięcy lat, żeby rozwiązać zagadkę malarii, wirusem ebola zaś zajmujemy się dopiero od dwudziestu pięciu. Wirus nieustannie czekał, przyczajony, uderzając i znikając niczym seryjny morderca. Tyle że nie miał mózgu, żadnej obmyślonej strategii, nawet przenosić się nie mógł o własnych siłach. Był bardzo dobrze przystosowany do życia w warunkach niezwykle ściśle określonych i rzadko występujących. - Wystarczy, żeby człowiek pomyślał o solidnym drinku, co? - Moim zdaniem szklaneczka burbona zabija wirusa, ale nie zmartwienia. Muszę kończyć, zaraz mam obchód.. - Jak ci jest w klinice? - zapytał Lorenz. - Nieźle znowu poczuć się lekarzem. Lubię dodawać ludziom odwagi. Ale i to należy do zawodu, prawda? - Przefaksuję ci wyniki analiz, jeśli chcesz. Dobra wiadomość, że oba przypadki zostały fachowo odizolowane - powtórzył Lorenz. - Do usłyszenia, Gus - odparł Alexandre, ale ponieważ wzrok znowu spoczął na karcie choroby, myśli zajęły się już czymś innym. Biały, trzydzieści cztery lata, homoseksualista, pojawił się odczyn gruźliczy. Jak to zahamować? Wstał od biurka i wyszedł z pokoju. * * * - Nie jestem zatem odpowiednią osobą do porady w sprawie nominacji sędziów? - spytał z przekąsem Pat Martin. - Nie przejmuj się tak - odpowiedział Arnie. - Zdaje się, że nikt z nas nie nadaje się do niczego. - Z wyjątkiem ciebie - zauważył z uśmiechem prezydent. - Wszyscy popełniamy błędy - mruknął van Damm. - Mogłem spokojnie odejść z Bobem Fowlerem, ale Roger powiedział, że potrzebuje mnie, żeby interes dalej się kręcił, więc... - Tak - kiwnął głową Ryan. - Ja też znalazłem się tutaj na podobnej zasadzie. No dobrze, pańska opinia, panie Martin? - W żadnym z tych przypadków nie zostało naruszone prawo. Spędził trzy godziny nad aktami CIA i podyktowanym przez Jacka raportem z akcji w Kolumbii. W ten sposób jedna z sekretarek Ryana, Ellen Sumter, dowiedziała się o sprawach absolutnie tajnych, w końcu jednak była sekretarką prezydenta, a Jack i tak uchylił już trochę rąbka tajemnicy. - W każdym razie nie przez pana. Można byłoby oskarżyć Rittera i Moore'a, że nie przedstawili Kongresowi pełnego sprawozdania ze swoich tajnych poczynań, ale ci mogliby się bronić, że otrzymali takie polecenie od urzędującego prezydenta, nawiasem mówiąc, zgodne z duchem klauzuli do ustawy "O operacjach szczególnie ryzykownych". Powiadam, można by im postawić takie zarzuty, ale sam wolałbym nie oskarżać w tej sprawie. Usiłowali ograniczyć zagrożenie, jakim są dla kraju narkotyki, a żaden sędzia nie chciałby zapewne torpedować takich poczynań, szczególnie, że w efekcie kartel z Medellin istotnie się rozpadł. Prawdziwy problem pojawia się w kontekście stosunków międzynarodowych. Kolumbia wydaje się rozdrażniona, nie bez powodu. Są postanowienia prawa międzynarodowego i traktatów, które regulują sprawę takiej działalności, ale nie jestem na tyle obeznany z tą dziedziną, aby ryzykować jednoznaczną opinię. Z amerykańskiego punktu widzenia najwyższym aktem prawnym jest konstytucja, która orzeka, że prezydent jest naczelnym dowódcą sił zbrojnych. Orzeka on, jako dysponent władzy wykonawczej, co jest, a co nie jest zgodne z interesami narodu, dlatego też może podjąć każdą akcję, która służyć ma obronie owych interesów, gdyż na tym właśnie polega władza wykonawcza. Uwzględniony przez konstytucję system blokad i ograniczeń ma zapobiec nadużyciom w tym względzie, te jednak najczęściej dokonywane są wewnątrz kraju. Mówiąc szczerze, w przypadku użycia sił zbrojnych Kongres może nie uchwalić funduszy, ale to właściwie jest wszystko, na co go stać. Jak zatem pan widzi, panie prezydencie, w najważniejszych kwestiach konstytucja jest dosyć elastyczna. Została ustanowiona z myślą o rozsądnych ludziach, którzy będą działać w rozsądny sposób. Co do obieranych przedstawicieli narodu zakłada ona, że będą znać jego potrzeby i chronić je, że znowu się powtórzę, zgodnie z rozsądkiem. Czy twórców konstytucji, myślał Ryan, można nazwać politykami czy też nie? - A reszta? - spytał Arnie. - Operacje CIA? Zdecydowanie nie naruszają prawa, ale możliwe są problemy natury politycznej. Jeśli chodzi o moje doświadczenia, to sprawy dotyczące szpiegostwa wspominam bardzo dobrze. Tyle że dziennikarze spragnieni są czegoś gorącego i pikantnego. Zupełnie nieźle, myślał van Damm. Oto dowiadywał się, że trzeciemu prezydentowi, z którym miał współpracować, nie groziło, chwalić Boga, więzienie, aczkolwiek można się było spodziewać pewnych komplikacji politycznych, dla niego mających największe znaczenie. - Czy należy oczekiwać przesłuchań jawnych czy zamkniętych? - spytał. - To problem polityczny. Najważniejsze są reakcje zagraniczne. Trzeba to omówić z Departamentem Stanu. Znalazłem się w dwuznacznej etycznie sytuacji. Gdybym w którejkolwiek z tych trzech spraw natknął się na możliwość naruszenia prawa, nie mógłbym z panem o tym rozmawiać. W razie czego, moje wyjaśnienie będzie wyglądało następująco: pan, panie prezydencie, zlecił mi zbadanie, czy nie doszło w tych przypadkach do złamania prawa przez inne osoby, a polecenie to, jako urzędnik federalny, musiałem wykonać. - Byłoby naprawdę miło, gdyby ktoś z mego otoczenia zaczął wreszcie używać jakiegoś ludzkiego, a nie tylko sztywno prawniczego języka - zauważył zgryźliwie Ryan. - I bez tego mam naprawdę problemów po uszy. Na Bliskim Wschodzie powstało nowe państwo, najwyraźniej nieprzyjaźnie do nas nastawione. Chińczycy wyczyniają jakieś hece na morzu, a ja nie mam jeszcze pełnego składu Kongresu. - To rzeczywiście problem - zgodził się Arnie. - Umiem czytać. - Jack zrobił gest w kierunku stosu wycinków. Właśnie odkrył, że gazety zaczęły go honorować przysyłanymi z wyprzedzeniem tekstami nieprzyjaznych wstępniaków, które miały się ukazać dnia następnego. Jakże miło z ich strony. - Czasami czułem się w CIA jak Alicja w Krainie Czarów. Teraz Firma wydaje mi się spokojnym, normalnym światem. Dość już z tym. Jeśli chodzi o Sąd Najwyższy, przebrnąłem przez połowę listy. Wszystkie propozycje mi się podobają. Za tydzień podam swoje kandydatury. - Stowarzyszenie Prawników podniesie wrzask. - Trudno. Nie mogę się ugiąć. Przynajmniej tego nauczyła mnie ta milutka, wieczorna rozmowa. Co zrobi teraz Kealty? - Jego jedyna taktyka to osłabiać cię politycznie, grozić skandalami i ostatecznie zmusić do rezygnacji. - Arnie podniósł rękę w obronnym geście. - Nie twierdzę, że to ma sens. - W tym cholernym mieście niewiele rzeczy ma sens. Między innymi dlatego nie wolno mi ustąpić. * * * Jednym z najważniejszych elementów scalających nowy kraj miała być, naturalnie, armia. Dywizje dawnej Gwardii Republikańskiej pozostawiono w starym kształcie, dokonując tylko niewielkich zmian w sztabach. Egzekucje z poprzednich tygodni nie unicestwiły co prawda wszystkich przeciwników nowych porządków, teraz jednak sięgnięto po mniej drastyczne rozwiązania. Osoby, które znalazły się w niełasce stawiano przed dość oczywistą alternatywą: "Albo ustępujesz i wynosisz się bez hałasu, albo..." W każdym z przypadków podania z prośbą o dymisję składano bez chwili wahania. Jednostki te składały się w dużej mierze z weteranów wojny w Zatoce, a przygnębiające wspomnienia związane z klęską poniesioną z rąk Amerykanów zostały przynajmniej w jakimś stopniu zrekompensowane przez późniejsze triumfalne rozprawy z buntowniczymi Kurdami, co przywróciło żołnierzom cząstkę dawnej dumy i pewności siebie. Magazyny części zamiennych pozwoliły na poważne odnowienie sprzętu, którego ilość miała się wkrótce gwałtownie zwiększyć. Pod osłoną nocy szosą do Abadanu ciągnęły konwoje ciężarówek, przy czym do minimum zredukowano łączność radiową, co nie było jednak żadną przeszkodą dla satelitów. * * * Trzy dywizje pancerne - tak brzmiała natychmiastowa ocena, dokonana w Centrum Armii do spraw Wywiadu i Analizy Zagrożeń, które mieściło się w pozbawionym okien budynku na terenie koszar Marynarki w Waszyngtonie. Identyczne wnioski zostały sformułowane w DIA i CIA. Ocenę sił zbrojnych nowo powstałego kraju dopiero sporządzano, ale wstępne obliczenia wskazywały na to, że ZRI dysponowała dwukrotnie potężniejszymi siłami zbrojnymi niż wszystkie pozostałe państwa znad Zatoki razem wzięte. Można było założyć, że ostateczne wyniki będą jeszcze gorsze. - Zastanawiam się, dokąd im tak spieszno? - powiedział dowódca zmiany, w czasie kiedy przewijano taśmy. - Na południu Iraku znajdują się szyici - przypomniał pułkownikowi sierżant, który zajmował się tym rejonem. - A zarazem najbliżej stąd do naszych sojuszników. - Tak jest, panie pułkowniku. * * * Mahmud Hadżi Darjaei miał nad czym myśleć, a zazwyczaj starał się to robić z dala od meczetu. Ten jednak należał do najstarszych w Iraku, a rozciągał się z niego widok na najstarsze miasto świata, Ur. Życie poświęcił Bogu i Wierze, ale znał też historię i był politycznym realistą, który nieustannie powtarzał sobie, że wszystko łączy się w jedności świata i dlatego powinno być uwzględnione w rachubach. W momentach słabości czy podniecenia (które dla niego nie różniły się istotnie) łatwo było sobie powtarzać, że pewne rozstrzygnięcia zostały zapisane nieśmiertelną ręką Allacha, ale Koran za cnotę uznawał także rozwagę, o którą w tej chwili najłatwiej było mu się pokusić podczas spaceru po ogrodzie wokół meczetu. To tutaj narodziła się cywilizacja. Cywilizacja pogańska, ale wszystkie rzeczy musiały od czegoś się zacząć, a nie było winą tych, którzy przed pięcioma tysiącami lat zaczęli budować to miasto, że Bóg nie objawił im się jeszcze w pełni. Brak ten naprawili ci, którzy na tym miejscu wznieśli meczet i jego ogrody. Teraz jednak świątynia domagała się odnowy. Darjaei schylił się, żeby podnieść z ziemi płytkę, która odpadła ze ściany. Była niebieska, tak jak starożytne miasto, któremu ponad pięćdziesiąt wieków temu barwę pośrednią pomiędzy niebem a morzem nadali budowniczowie pogańskich świątyń i pałaców monarszych. Teraz ta sama barwa oblekała meczety. Można było odłupać fragment ze ściany, a potem w piasku wykopać kawałek sprzed trzech tysięcy lat i trudno byłoby je odróżnić. W żadnym innym miejscu na świecie przeszłość nie splatała się w równym stopniu z teraźniejszością. Panował tu osobliwy spokój, szczególnie w chłodną bezchmurną noc, gdy sam spacerował po ogrodowych alejkach, gdyż nawet jego straż osobista zatrzymała się, pełna szacunku, w oddali. Nad głową świecił księżyc w nowiu, otoczony bezlikiem gwiazd. Na zachodzie widniało pradawne Ur, ongiś potężne miasto, także i dzisiaj godne zobaczenia ze swymi ceglanymi murami i wyniosłym ziguratem, wzniesionym na chwałę zapomnianych już bogów. Kiedyś, dawno temu, karawany nieprzerwanymi sznurami wpełzały przez potężne bramy do miasta i wypełzały z niego, a zadaniem ich było dostarczanie wszystkiego: od zboża po niewolników. Dookoła rozpościerały się nie piaszczyste wydmy lecz bujne, zielone pola, a w powietrzu gwarno było od głosów kupców i podróżnych. Opowieść o raju narodziła się najprawdopodobniej niedaleko stąd, gdzieś między dolinami Tygrysu i Eufratu, które wlewały swoje wody do Zatoki Perskiej. Był pewien, że tamci ludzie musieli podobnie doświadczać świata. Tutaj jesteśmy my, myśleli zapewne, a tam - oni: uniwersalne określenie dla tych, którzy nie należą do naszej wspólnoty. "Oni" zawsze byli groźni. Najpierw byli nimi nomadzi, którzy nie mogli wprost pojąć samej idei miasta. Jak można wyżyć w jednym i tym samym miejscu? Skąd wziąć trawę dla kóz i dla owiec? Z drugiej strony, jakże wspaniale można się tu obłowić. To dlatego wokół miasta musiały się wznieść obronne mury, które jeszcze silniej podkreśliły oddzielenie "nas" i "ich", cywilizacji i nieokrzesania. I nic się nie zmieniło. Dalej w świecie są wierni i niewierni, tyle że nawet pośród tych pierwszych pojawiły się różnice. Stał pośrodku kraju, który był także centrum Wiary, przynajmniej w sensie geograficznym, i stąd islam rozpoczął pochód na zachód i wschód. Prawdziwe centrum jego wiary leżało w kierunku, w którym zawsze się zwracał podczas modłów: na południowy zachód stąd, w Mekce, gdzie spoczywa Kaaba i gdzie nauczał Prorok. * * * Cywilizacja narodziła się w Ur, potem powoli i mozolnie, zaczęła się stąd rozpełzać, a wraz z przypływami i odpływami czasu, miasto odradzało się i upadało, wszystko, myślał Darjaei, z powodu fałszywych bóstw, braku jednej, scalającej idei, która jest nieodzowna dla cywilizacji. To miejsce wiele mówiło o ludziach. Można było niemal posłyszeć ich głos, oni zaś sami nie bardzo różnili się na przykład od niego. Kiedy podnosili głowy, widzieli nad sobą to samo niebo i piękno tych samych gwiazd. Wsłuchiwali się - przynajmniej najlepsi z nich - w ciszę, podobnie jak on, a stawała się ona tłem dla ich najgłębszych myśli, w których zadawali sobie Ostateczne Pytania i najlepiej, jak potrafili, szukali na nie odpowiedzi. Tyle że były to odpowiedzi wypaczone i dlatego mury padały i cywilizacje umierały jedna po drugiej - z wyjątkiem jednej. Moim zadaniem jest przywrócić jej chwałę, oznajmił bezgłośnie Darjaei dalekim gwiazdom. A ponieważ jego religia była prawdziwym Objawieniem, więc dlatego i cała zogniskowana wokół niej kultura rozkwitnie na nowo właśnie na terenach dawnego Edenu. Tak, tutaj buduje swoje miasto. Mekka pozostanie grodem świętym, błogosławionym i czystym, wolnym od handlu i zanieczyszczeń. Dość było tutaj miejsca na budynki rządowe. Nowy początek rozpocznie się tam, gdzie dokonał się stary początek, a nowy naród wzrośnie w dumę i potęgę. Najpierw jednak... Darjaei spojrzał na swe dłonie: stare i sękate, poznaczone przez blizny dawnych tortur, ciągle jednak słuchające nakazów umysłu. Niedoskonałe narzędzie, tak jak on był tylko niedoskonałym narzędziem zamysłów Boga - ale przecież narzędziem wiernym, które zdolne było do karania, jak i kojenia cierpień. Potrzebne było jedno i drugie. Znał na pamięć cały Koran - co jego religia gorąco zalecała wiernym - i potrafił na każdą okoliczność przywołać odpowiedni cytat. Lepiej może niż inni wiedział, że często przeczą one sobie, wszystko jednak miało ostateczny fundament w woli Allacha, która była wyższa ponad pojedyncze słowa. Te zawsze trzeba było rozpatrywać we właściwym kontekście. Morderstwo to zło, które prawo koraniczne karało niezwykle surowo. Nie jest jednak złem zabicie wroga Wiary. Czasami różnica między tymi sytuacjami była trudna od ustalenia i dlatego za ostateczną przewodniczkę trzeba było mieć Wolę Najwyższego. Allach pragnął zgromadzić wszystkich wiernych pod dachem jednej religii, a chociaż wielu było takich, którzy dawali temu świadectwo słowem i uczynkiem, to jednak ludzie najczęściej byli słabi i wielu trzeba było zmusić, aby dostrzegli, gdzie leży ich dobro. Być może uda się połączyć sunnitów i szyitów więzami pokoju i miłości, tak by jedni na drugich spoglądali z szacunkiem, ale najpierw trzeba stworzyć odpowiednie po temu warunki. Poza kręgiem islamu znajdowali się inni, a chociaż i ich obejmowała boża łaska, to przecież stracili do niej prawo, gdyż sprzeciwiali się Wierze i byli jej wrodzy. Im dłoń jego przyniesie karę, przed którą nie będzie ucieczki. Nie będzie, gdyż usiłowali zniszczyć Wiarę, brukając ją pieniędzmi i dziwacznymi ideami, zagarniając bogactwa ziemi i porywając dzieci, aby wydawać je na swe zgubne nauki. Dla Wiary były niebezpieczne także wszelkie z nimi interesy. Będą próbowali udaremnić jego próbę zjednoczenia islamu. Jakiekolwiek wytoczą racje ekonomiczne i polityczne, w istocie za wszystkimi stać będzie świadomość, że zjednoczony islam jest śmiertelnym zagrożeniem dla ich bezbożności i obecnej potęgi. Byli wrogami tym groźniejszymi, że twarze skrywali pod maskami przyjaźni, a intencje - pod gładkimi słówkami. Nie miał przeto wyboru. Przyszedł tu, aby dumać w samotności i zadać Bogu pytanie, czy jest jakaś inna droga. Ale ów błękitny kafelek opowiedział mu o tym, co było, o czasach, które odeszły, o cywilizacjach, po których zostały tylko niejasne wspomnienia i zrujnowane budynki. Miał wizję i wiarę, której brakło wszystkim innym. Teraz chodziło tylko o to, aby wizję tę wprowadzić w życie pod kierunkiem tej samej Woli, która sterowała ruchem gwiazd na niebie. Bóg jako narzędzi wiary używał potopu, zarazy i klęsk. Mahomet nie cofał się przed wojną. Także i jemu więc nie wolno stchórzyć. Rozdział 35 Plan operacyjny Kiedy siły zbrojne jakiegoś kraju zaczynają się przemieszczać, inni przypatrują się temu z najwyższą uwagą, aczkolwiek reakcja uzależniona jest od rozkazów przywódców. Przesunięcie sił irańskich do dawnego Iraku było sprawą wewnętrzną niedawno powstałej Zjednoczonej Republiki Islamskiej. Czołgi i inne pojazdy gąsienicowe zostały przewiezione na lorach, ciężarówki potoczyły się na własnych kołach. Wystąpiły normalne problemy. Niektóre oddziały, ku zakłopotaniu swych dowódców i wściekłości przełożonych, zmyliły drogę, wkrótce jednak każda z trzech dywizji trafiła do swej nowej siedziby, gdzie czekała już na nią tego samego typu dywizja iracka. Ponieważ armia iracka została siłą okrojona, przybysze bez trudu mogli pomieścić się w nowych bazach, gdzie sztaby, prawie natychmiast połączone w centra korpusów, przystąpiły do organizowania wspólnych manewrów. Wzajemne zapoznanie się było utrudnione przez różnicę języków i kultur, niemniej obie armie korzystały z podobnych doktryn i podobnego uzbrojenia, a sztabowcy, podobnie myślący na całym świecie, bardzo troszczyli się o wzajemne zrozumienie. - Ile? - Trzy związki taktyczne w sile korpusu - oficer sprawozdawczy poinformował admirała Jacksona. - Jeden złożony z dwóch dywizji pancernych oraz dwa z pancernej i zmechanizowanej. Odrobinę są może ubodzy w artylerię, ale sprzętu zmechanizowanego mają pod dostatkiem. Wyśledziliśmy uwijające się po pustyni pojazdy dowodzenia i łączności. - Coś więcej? - spytał Robby. - Poligony artyleryjskie na zachód od Abu Sukajr zostały wyrównane i uprzątnięte, a w bazie lotniczej leżącej na północ od Nedżef pojawiły się nowe MIG-i i Su, ale w podczerwieni silniki są zimne. - Ocena? Tym razem pytanie postawił Tony Bretano. - Panie sekretarzu, to może znaczyć wszystko - odpowiedział pułkownik. - Kiedy nowe państwo musi połączyć dwie różne armie, pojawia się wiele problemów. Zaskoczyło nas trochę, że integracja dokonuje się na szczeblu korpusów, gdyż to niesie ze sobą trudności logistyczne, ale z psychologiczno-politycznego punktu widzenia to nie jest głupie pociągnięcie, gdyż podkreśla ono, że jest to teraz jeden kraj. - Nie ma żadnych zagrożeń dla nas? - upewnił się sekretarz obrony. - Żadnych bezpośrednich, przynajmniej na razie. - Jak szybko te korpusy mogą stanąć na granicy saudyjskiej? - zapytał Jackson, aby być pewnym, że jego zwierzchnik dostrzega całość problemu. - Jeśli nie będzie kłopotów z paliwem, od czterdziestu ośmiu do siedemdziesięciu dwóch godzin. My potrzebowalibyśmy na to dwa razy mniej czasu, ale to już kwestia wyszkolenia. - Skład formacji? - Trzy korpusy to w sumie sześć dywizji, czyli ponad tysiąc pięćset czołgów, dwa tysiące dwieście bojowych wozów piechoty, ponad sześćset dział, ale dokładnie nie wiemy, gdyż ciągle mamy kłopoty z rozpoznaniem ich czerwonej drużyny. Przepraszam, panie sekretarzu, to nasze określenie na artylerię - wtrącił pułkownik. - Logistycznie wszystko zbudowane wedle starego radzieckiego modelu. - Co to znaczy? - Że logistyka jest ulokowana na poziomie dywizji. My też tak robimy, ale utrzymujemy oddzielne formacje, które wspomagają jednostki manewrujące. - Głównie rezerwiści - rzucił Jackson pod adresem sekretarza. - Radziecki model pozwala na bardziej zintegrowane jednostki manewrujące, ale tylko na krótki czas. Nie są w stanie wykonać operacji porównywalnych z naszymi pod względem czasu i odległości. - Pozwolę sobie dodać - powiedział oficer sprawozdający - że kiedy w 1990 roku Irakijczycy wkroczyli do Kuwejtu, ograniczał ich logistyczny ogon. W pewnym momencie musieli się zatrzymać, żeby uzupełnić paliwo, amunicję i sprzęt. - To tylko część prawdy - wtrącił Jackson. - Skoro zaczęliście, pułkowniku, to musicie skończyć. - Po przerwie, która wyniosła dwanaście do czterdziestu ośmiu godzin, znowu byli gotowi do akcji, ale nie podjęli jej z przyczyn politycznych. - Zawsze mnie to zastanawiało. Czy to znaczy, że mogli zdobyć saudyjskie pola naftowe? - Bez trudu - potwierdził pułkownik. - Przez następne miesiące Saddam miał chyba o czym myśleć - dodał z odrobiną satysfakcji w głosie. - Zatem potencjalnie jest to jednak poważne zagrożenie? Jacksonowi podobało się to, że Bretano stawia proste, zwięzłe pytania i uważnie wysłuchuje odpowiedzi. Zdawał sobie sprawę z tego, jak wielu rzeczy nie wie, i nie krył się z tym. - Tak, panie sekretarzu. Trzy korpusy stanowią siłę podobną do tej, której użył Husajn. W razie agresji potrzebne będą także jednostki okupacyjne, ale to zupełnie inna sprawa. Bez wątpienia to potężna pięść. - Na razie jednak w kieszeni. Ile trzeba czasu, żeby się to zmieniło? - Co najmniej kilka miesięcy, jeśli nie robiliby tego na łapu-capu. Wszystko zależy od ich globalnych politycznych zamiarów. Ich oddziały są wyszkolone według odmiennych standardów, a zintegrowanie sztabów i organizacji korpusów to niełatwy problem. - Proszę dokładniej - powiedział Bretano. - To tak jak grupa kierująca jakąś firmą. Każdy powinien znać każdego, aby zaczęli myśleć w ten sam sposób i w lot rozumieli się nawzajem. Albo, powiedzmy, jak drużyna futbolowa. Jeśli ściągnie pan jedenastu facetów z różnych miast, nie może pan oczekiwać, że natychmiast zaczną grać koncertowo. Muszą nauczyć się tych samych zasad rozgrywki, muszą wiedzieć, czego można oczekiwać od każdego. Sekretarz obrony pokiwał głową. - Rozumiem. Problem nie w sprzęcie, lecz w ludziach. - Właśnie, panie sekretarzu - powiedział pułkownik. - Prowadzić czołg nauczy się pan w kilka minut, ale nie od razu pozwoliłbym panu jeździć w mojej brygadzie. - To pewnie dlatego tak się cieszycie, że co kilka lat przychodzi zupełnie świeży sekretarz - zauważył z ironicznym uśmiechem Bretano. - Sekretarze uczą się bardzo szybko. - Co zatem powiemy prezydentowi? * * * Okręty chińskie i tajwańskie zachowywały stałą odległość między sobą, zupełnie jak gdyby ktoś z północy na południe pociągnął niewidzialną linię przez Cieśninę Tajwańską. Jednostki Republiki Chińskiej naśladowały zachowanie przeciwników, niezmiennie tworząc ruchomą zasłonę oddzielającą ich od wyspy, ale obie strony przestrzegały niepisanych reguł. Bardzo to cieszyło dowódcę USS "Pasadena", którego załoga siedząca przy hydrolokatorach i radarach starała się rejestrować zachowanie obydwu flotylli, marząc o tym, aby nie doszło do wymiany ognia, z nimi, znajdującymi się między młotem a kowadłem, - Torpeda w wodzie, kierunek dwa-siedem-cztery! - rozległ się okrzyk od sonaru. Wszyscy natychmiast się wyprężyli. - Spokojnie! - rzucił komandor. - Dokładniej! - Komandorze, taki sam namiar jak kontakt Sierra Cztery Dwa, niszczyciel klasy Luda II, pewnie stamtąd odpalona. - Cztery-dwa ma namiar dwa-siedem-cztery - potwierdził podoficer z sekcji radarowej - odległość dziesięć tysięcy metrów. - Brzmi jak jedna z ich nowych torped, sześciopiórowa śruba, namiar zmienia się z północy na południe. - Coś więcej? - spytał komandor, usiłując nie tracić spokoju. - Celem może być Sierra piętnaście, panie komandorze. Był to stary okręt podwodny klasy Ming, chińska kopia radzieckiej klasy Romeo zaprojektowanej pod koniec lat pięćdziesiątych. Okręt godzinę wcześniej wynurzył się, aby naładować baterie. - Kierunek dwa-sześć-jeden, ta sama odległość. Informację podał oficer kierujący sekcją radarową. Stojący po lewej szef sekcji hydroakustycznej przytaknął. Komandor przymknął oczy. Pamiętał opowieści z dobrych, starych czasów zimnej wojny, jak to ludzie w rodzaju Barta Mancuso zapędzali się na północ na Morze Barentsa i czasami znajdowali się w centrum ćwiczeń ogniowych radzieckiej marynarki, być może omyłkowo wzięci za cel ćwiczebny. Dobra okazja, żeby sprawdzić wartość radzieckiej broni, żartowali w zaciszu kantyn. Teraz wiedział, jak się wtedy musieli czuć. - Mechaniczny dźwięk, źródło nie ustalone, kierunek dwa-sześć-jeden, brzmi jak pozorator, prawdopodobnie z Sierra Piętnaście. Namiar torpedy: dwa-sześć-siedem, przypuszczalna szybkość cztery-cztery węzła, kierunek przesuwa się ciągle z północy na południe! - dobiegł okrzyk od echosondy. - Chwila, nowa torpeda, namiar dwa-pięć-pięć! - Żadnego kontaktu w tym kierunku, może być z helikoptera - poinformował szef sonarzystów. Kiedy wróci do Pearl, będzie musiał wypytać Mancuso o tamte historie, pomyślał komandor. - Ta sama charakterystyka akustyczna, kurs na północ, być może także na Sierra Piętnaście. - W dwa ognie - mruknął pierwszy oficer. - Na górze jest ciemno? - spytał nagle komandor. Czasami łatwo było zgubić rachubę. - Tak, panie komandorze - potwierdził XO. - Czy w tym tygodniu przeprowadzali jakieś nocne akcje śmigłowców? - Nie, panie komandorze. Wywiad mówi, że nie lubią w nocy wylatywać ze swych niszczycieli. - Więc coś się zmieniło. Trzeba zobaczyć. Podnieść maszt ESM. - Jest, podnieść ESM. Jeden z marynarzy pociągnął za odpowiednią dźwignię i z sykiem zaczęła się wysuwać napędzana hydraulicznie, cienka jak trzcina antena czujnika promieniowania elektromagnetycznego. "Pasadena" znajdowała się na głębokości peryskopowej, ciągnąc za sobą na kablu hydrolokator pasywny. Byli w najmniej zagrożonym miejscu, gdyby doszło do strzelaniny. - Poszukać... - Mam, komandorze. Radar w paśmie K na kierunku dwa-pięć-cztery, typ lotniczy, częstotliwość i gęstość impulsów zgodna z francuskimi. Kręci się tu sporo radarów, chwilkę potrwa, zanim je sklasyfikujemy. - Niektóre z ich fregat mają francuskie Dauphiny panie komandorze - przypomniał X0. - Operacje nocne - powiedział w zamyśleniu dowódca. Tego się nie spodziewał. Helikoptery są kosztowne, a lądowanie na wąskich pokładach to w nocy zawsze ryzyko. Chińska marynarka szykowała się do czegoś. * * * W Waszyngtonie nietrudno było się poślizgnąć. Stolica niezmiennie wpadała w panikę na wieść o pojedynczym płatku śniegu, chociaż nawet śnieżyca byłaby niewielkim strapieniem, gdyby w porę zabrano się do odśnieżania. Chodziło jednak o coś więcej. Tak jak niegdyś żołnierze na polu bitwy biegli za sztandarem, tak oficjele waszyngtońscy podążali za swymi dowódcami, ale czym bliżej szczytu, tym bardziej robiło się ślisko. Urzędnik niskiego czy średniego szczebla mógł pracować przy swoim biurku, nie przejmując się osobą nowego szefa departamentu, czym jednak wyżej w hierarchii, tym częściej trzeba było samemu podejmować niełatwe decyzje, trzeba było od czasu do czasu nakazywać innym czy robić samemu coś, co nie całkiem zgadzało się z oficjalną wersją. Ktoś, kto regularnie zjawiał się w ważnym gabinecie - a najważniejszy znajdował się, oczywiście, w Zachodnim Skrzydle Białego Domu - zyskiwał sobie sławę i prestiż osoby mającej dostęp do wielkich tego świata, co zresztą poświadczało zdjęcie odpowiednio wyeksponowane na ścianie, jeśli jednak przytrafiało się coś osobie, obok której dumnie prężyło się na fotografii, ta stawała się bardziej zawadą niż pomocą. Największą groźbę stanowiło to, że zamykały się drzwi zawsze dotąd stojące otworem i trzeba było dopiero próbować znaleźć do nich klucz, co mocno doskwierało ludziom, którzy już raz czy dwa sporo czasu poświęcili na takie zabiegi. Najlepiej broniło przed taką sytuacją posiadanie kręgu przyjaciół i znajomych na tyle rozległego, aby znaleźli się w nim przedstawiciele wszystkich politycznych ugrupowań. Kiedy znało się wielu owych ludzi, przed którymi drzwi się otwierały, wtedy najgwałtowniejsze nawet zmiany na samych szczytach można było obserwować z niejakim spokojem, wiedząc, że piętro czy dwa piętra niżej rozpostarta jest ubezpieczająca sieć znajomości. Także i ci ze świeczników cenili sobie jej obecność. Pod tym względem niewiele zmieniło się w porównaniu z dworem w starożytnych Tebach, gdzie sama znajomość z tymi, którzy mieli dostęp do faraona, oznaczała potęgę, dającą pieniądze i miłe poczucie ważności. I podobnie jak w Tebach, także w dzisiejszym Waszyngtonie zbyt bliska zażyłość z niewłaściwymi dostojnikami groziła nieprzyjemnymi konsekwencjami, szczególnie jeśli faraon nie chciał uczestniczyć w grze, do której wszyscy zdążyli się przyzwyczaić. A prezydent Ryan nie chciał. Przypominał uzurpatora na tronie, niekoniecznie złego człowieka, ale z całą pewnością obcego, który wzgardził mądrością establishmentu. Jego dostojnicy czekali cierpliwie, aż wzorem wszystkich prezydentów, zjawi się u nich po radę i naukę, ofiarując i otrzymując coś w zamian, jak działo się od wieków. Wspierali pomocą swego zapracowanego zwierzchnika, dbali o sprawiedliwość i pilnowali, by sprawy toczyły się swym starodawnym rytmem, którego słuszności dowodziło samo istnienie tych, którzy służyli systemowi i z niego korzystali. Użytkowników Wielkiej Sieci w stan niejakiej konfuzji wprawiło to, że stary system został nie tyle rozbity co zignorowany. Odbywali swoje bankiety i, nad kieliszkiem Perriera oraz porcją pasztetu z gęsich wątróbek, z tolerancyjnym uśmiechem komentowali niewydarzone idee nowego prezydenta, który, mieli nadzieję, wreszcie przejrzy na oczy. Chociaż minęło już trochę czasu od owego niemiłego wieczoru, ozdrowienie nie przychodziło. Ludzie, którzy nadal znajdowali się "wewnątrz", nominowani jeszcze przez Fowlera i Durlinga, zjawiali się na przyjęciach i oznajmiali, że niczego nie rozumieją. Najważniejsi lobbyści usiłowali uzyskać audiencję u prezydenta, tymczasem jego sekretariat uparcie informował, że szef jest niesłychanie zajęty i nie ma czasu. Nie ma czasu? Nie ma czasu dla nich? To zupełnie tak jakby faraon znienacka oznajmił wszystkim swoim dworzanom, że mają opuścić stolicę i rozjechać się do swych majętności. Jakże tak, żyć na prowincji... pośród pospólstwa? Co gorsza, nowy Senat - a przynajmniej znaczna jego część - uległ zgubnemu wpływowi prezydenta. Powiadano, o zgrozo, że świeżo wybrany senator z Indiany miał na biurku kuchenny minutnik, który nastawiał na pięć minut, gdy miał do czynienia z kimś z grupy nacisku, i najwyraźniej nie słuchał, gdy usiłowało mu się uzmysłowić absurdalność nowego systemu podatkowego. Z niedowierzaniem powtarzano sobie, że szefowi sławnej na cały Waszyngton firmy prawniczej, który jedynie chciał udzielić pewnych nauk nowicjuszowi z Peorii, powiedział ni mniej ni więcej, iż nie zamierza więcej wysłuchiwać takich rzeczy. Powiedział mu to, prosto w oczy. W innym kontekście historia taka byłaby nawet zabawna, zdarzało się bowiem także i wcześniej, iż przybywali do stolicy prowincjusze z głowami pełnymi mrzonek, jednak albo szybko się ich pozbywali, albo okazywało się, iż piękne słówka rezerwowali tylko dla wyborców. Teraz było inaczej. Historia, ironicznie przedstawiona w jednym z pism ukazujących się w stolicy, w Indianapolis została przedstawiona z zainteresowaniem i sympatią, co powtórzyło kilka niezależnych redakcji. Nieopierzony senator zaczął chodzić w glorii niejakiej sławy i zdobywać naśladowców. Chociaż ich liczba nie była zbyt wielka, wystarczyła na to, aby jeszcze bardziej uprzykrzyć życie starym wyjadaczom, młokosa zaś wydźwignąć na stanowisko przewodniczącego ważnej podkomisji. Był to zaszczyt stanowczo zbyt wielki dla kogoś równie nieokrzesanego, przy czym sprawę pogarszał fakt, że facet miał talent do używania fraz grzmiących, efektownych i mało uprzejmych, które dziennikarze cytowali z upodobaniem. Nawet ci, którzy sami należeli do Sieci, informowali o nowych zdarzeniach, jakby doprawdy godne były upowszechniania. Na rautach pokpiwano, że to tylko nowa moda, jak hula-hoop, zabawna i krótkotrwała, ale niektórzy zaczynali się niepokoić. Czasami wyrozumiały uśmiech znikał w połowie dowcipu, a do głowy przychodziła nieprzyjemna myśl, iż może coś się na serio zmienia, chociaż wydawało się to niesłychane. Wszyscy wiedzieli, że system oparty jest na regułach, a reguł trzeba przestrzegać. Podczas przyjęć w Georgetown coraz częściej można było zobaczyć zasępione twarze. Mieli eleganckie rezydencje, które trzeba było spłacać, dzieci, którym zapewniali wykształcenie, mieli pozycję w świecie, której utrzymanie wymagało znacznych kosztów. Cała sprawa była doprawdy irytująca. Jak ci nowicjusze uzyskają niezbędną wiedzę, skoro nie chcą korzystać ze światłych wskazówek doświadczonych bywalców? I czy owi bywalcy nie stanowili części narodu, który tamci mieli reprezentować? Czyż nie za to brali pieniądze? Czyż nie nazywało się ich wybieralnymi przedstawicielami? Zaraz, zaraz, przecież niektórzy z nich w ogóle nie zostali wybrani, lecz wyznaczeni przez gubernatorów, którzy, myśląc jedynie o reelekcji, ulegli pełnym pasji, a kompletnie nierealistycznym słowom, wypowiedzianym przez Ryana w telewizji. Zupełnie jakby przemówił nowy prorok. Podczas rozmów w Chevy Chase wyrażano obawy, że prawa, jakie ustanowią owe żółtodzioby, będą niestety... prawami, będą posiadały moc, chociaż zbraknie w nich mądrości. I oto okaże się, że ustawy mogą powstawać bez światłej pomocy, a była to perspektywa zdecydowanie niewesoła. No i jeszcze wybory do Izby Reprezentantów, które lada dzień miały się rozpocząć w całym kraju. Znawcy pokpiwali sobie, iż określenie "Izba" jest bardzo na miejscu: 435 prawodawców - każdy z własnym sztabem współpracowników - którzy nie kończące się debaty, posiedzenia i narady odbywać musieli w budynkach zajmujących niecałe dwadzieścia akrów. Prasa centralna na cały kraj rozgłaszała bulwersujące informacje lokalne; w szranki wyborcze stawali ludzie zupełnie niedoświadczeni, którzy nie mieli dotąd styczności z wielką polityką: biznesmeni, terenowi działacze samorządowi, adwokaci, pastorzy, nawet kilku lekarzy. Niestety, należało się liczyć z możliwością sukcesu niektórych z nich, chwytali się bowiem haseł populistycznych, mówili o konieczności pomocy prezydentowi i o "uzdrowieniu" Ameryki. Tymczasem Ameryka na nic nie chorowała, twierdzili ludzie z Wielkiej Sieci, gdyż oni przez cały czas czuwali nad jej zdrowiem! Wszystko to było sprawką Ryana. Nigdy nie należał do ich grona. Miał czelność powtarzać przy każdej możliwej okazji, że w ogóle nie chciał być prezydentem! Nie chciał??? Jak można nie chcieć tak wielkiej władzy, tylu zaszczytów do rozdania, tylu pochlebstw do wysłuchania? Nie chciał??? A więc był obcym, był uzurpatorem. Wiedzieli jednak, jak sobie z kimś takim poradzić. Niektórzy podjęli już wstępne manewry. Nie ci z wysokich pięter. Osoby mniej znaczne, działające w mniej eksponowanych gremiach, za to skutecznie wykorzystujące fakt, że Sieć nie przestała istnieć i funkcjonować. Sieć zaś dysponowała nie jednym językiem i nie do jednych uszu przemawiała. Obyło się bez planu, konspiracyjnych zebrań. Wszystko działo się samo z siebie, naturalną koleją rzeczy. Jak zawsze. * * * Badrajn ślęczał przed komputerem. Kluczową kwestię stanowił czas, a chociaż we wszystkich jego przedsięwzięciach był on ważny, teraz chodziło nie o precyzję utrafienia w odpowiedni moment, lecz o skrócenie trwania podróży. Poważnym utrudnieniem był fakt, że Teheran nadal był traktowany przez Zachód po macoszemu i z niejaką podejrzliwością, dlatego też niewielka była oferta przewoźników. Zdumiewająco mało udało się znaleźć rejsów samolotowych nadających się do celów misji. KLM, rejs numer 534, Teheran 1.10, jedno międzylądowanie, Amsterdam 6.10. Lufthansa, rejs numer 601, Teheran 2.55, bez międzylądowania, Frankfurt nad Menem 5.50. Aerofłot, rejs numer 516, Teheran 3.10, Moskwa 7.10. Austrian Airlines, rejs numer 774, Teheran 3.40, bez międzylądowania, Wiedeń 6.00. Air France, rejs numer 165, Teheran 5.25, Paryż, Charles de Gaulle 9.00. British Airways, rejs numer 102, Teheran 6.10; jedno międzylądowanie, Londyn, Heathrow 12.45. Żadnego bezpośredniego rejsu do Rzymu, Aten, a nawet Bejrutu! Mógłby co prawda wysłać ludzi z przesiadką w Dubaju - linie lotnicze Zjednoczonych Emiratów i Kuwejtu, rzecz charakterystyczna, utrzymywały stałe połączenia z Iranem - ale uznał, że nie jest to najlepszy pomysł. Tylko kilka samolotów do wykorzystania, we wszystkich z pewnością zagraniczni agenci, albo przynajmniej załoga poinstruowana, na co zwracać uwagę i o czym informować jeszcze w trakcie lotu. Nie tylko więc czas był problemem. Wybrał dobrych ludzi, w większości wykształconych, potrafiących się ubrać i poprowadzić rozmowę, a także grzecznie się od niej uchylić. Na liniach międzynarodowych najłatwiej było symulować sen, gdyż tak wielu pasażerów nie musiało go udawać. Wystarczył jednak tylko jeden błąd, żeby cała misja została zagrożona. Wyraźnie ich o tym uprzedził. Ze wszystkich portów docelowych Moskwa była najmniej atrakcyjna. Znacznie lepsze były: Londyn, Frankfurt, Paryż, Wiedeń i Amsterdam; codziennie jedno połączenie, a w każdym z tych miast możliwość skorzystania z całego mnóstwa przewoźników z całego świata, nie tylko Stanów Zjednoczonych. Zatem jedna grupa skorzysta z rejsu 601 do Frankfurtu, skąd niektórzy udadzą się do Brukseli (a dalej Sabeną do Nowego Jorku) i Paryża (potem zaś Air France do Waszyngtonu, Delta do Atlanty, American Airlines do Orlando, United do Chicago), podczas gdy reszta poleci Lufthansą do Los Angeles. Grupa, która skorzysta z British Airways będzie miała następnie najwięcej możliwości do wyboru, a pośród nich Concorde do Nowego Jorku. Podstawowym zadaniem będzie nie zwracanie na siebie uwagi podczas pierwszego etapu podróży. Potem rozpłyną się w anonimowym tłumie, korzystającym z usług międzynarodowego ruchu lotniczego. Tam jednak, gdzie w grę wchodziło dwadzieścia osób, ryzyko pomyłki zwiększało się dwudziestokrotnie. Największym strapieniem było zawsze zabezpieczenie operacji. Połowę życia spędził na tym, by przechytrzyć Izraelczyków, a chociaż fakt, że żył i działał, był najlepszym dowodem jego zdolności, to jednak tarapaty, w jakich nieraz się znajdował, osobę o słabszych nerwach doprowadziłyby do szaleństwa. W każdym razie plan podróży ułożony. Jutro zapozna z nim wykonawców. Spojrzał na zegarek. Właściwie dzisiaj. * * * O dziwo, nie wszyscy beneficjenci Sieci podzielali krytyczny pogląd na działania prezydenta. Cóż, w każdej grupie znajdą się cynicy, czasami bojkotowani, czasami tolerowani, czasami z racji swej oryginalności akceptowani. Bywalcy, stojąc wobec wyzwania, jakim stawały się poglądy kogoś z ich grona, czasami przybierali pozę filozoficznej cierpliwości - przyjdzie jeszcze okazja, żeby się odegrać - ale tylko czasami. Szczególnie trudno było ustalić, jak traktować ludzi z prasy i telewizji, którzy jednocześnie należeli i nie należeli do towarzystwa. Należeli, gdyż mieli własne powiązania z tuzami polityki i docierali do najtrudniej dostępnych gabinetów, można więc było dowiedzieć się od nich interesujących rzeczy o wrogach i o przyjaciołach. Nie należeli, gdyż nie sposób było im ufać; można ich było wykorzystywać do swoich celów, sterować nimi przy użyciu pochlebstwa i plotki, ale ufać? Nie, przenigdy. A w każdym razie, nie do końca. Niektórzy mieli nawet zasady. - Arnie, musimy porozmawiać. - Chyba tak - zgodził się van Damm, natychmiast rozpoznając rozmówcę, który znał jego bezpośredni numer. - Dziś wieczór? - Dobrze. Gdzie? - U mnie? Szef personelu Białego Domu zastanawiał się przez chwilę. - Zgoda. * * * Delegacja zjawiła się tuż przed wieczornymi modłami. Obie strony wymieniły serdeczne pozdrowienia, a następnie cała trójka weszła do meczetu, aby dopełnić religijnego rytuału. W normalnej sytuacji czuliby się potem oczyszczeni i odprężeni, tak jednak się nie stało. Panujące napięcie było łatwo wyczuwalne, szczególnie dla jednego z rozmówców. - Dziękujemy, że wasza świątobliwość zechciał nas przyjąć - zaczął książę Ali ibn Szeik. Nie widział powodu, by wspominać o tym, że oczekiwanie trwało bardzo długo. - Cieszę się, że zdrowie was nie opuszcza - odparł Darjaei. - Dobrze jest pomodlić się razem. - Poprowadził swoich gości do stolika przygotowanego przez ludzi z jego ochrony, gdzie miała zostać podana kawa - gorąca i mocna. - Niech Allach pobłogosławi temu spotkaniu, przyjaciele. Czy mogę być w czymś pomocny? - Chcielibyśmy porozmawiać o najnowszych wydarzeniach - odparł następca tronu, który upił łyk kawy, wpatrując się uważnie w Darjaeiego. Jego towarzysz, kuwejcki minister spraw zagranicznych, Mohammed Adman Sabah, na razie milczał. - A o czym konkretnie? - spytał Darjaei. - O waszych zamiarach, wasza świątobliwość - oznajmił bez ceregieli Ali. Duchowy przywódca Zjednoczonej Republiki Islamskiej westchnął. - Wiele jest pracy do wykonania. Wszystkie te lata wojen i cierpienia, tak wiele ofiar ponoszonych daremnie, tak wiele szkód... Czyż nawet ten meczet nie jest tego świadectwem? Darjaei wskazał na podupadającą świątynię. - Tak, wiele było powodów do smutku - zgodził się Ali. - Jakie zamiary? Chcę odrodzenia. Ci nieszczęśliwi ludzie zbyt wiele doświadczyli. I po co te wszystkie poświęcenia? W imię ziemskich ambicji bezbożników. Ta niesprawiedliwość wołała do Allacha o pomstę i Allach wysłuchał tego wezwania. Teraz może powróci między nas umiłowanie Boga i dostatek. - To przedsięwzięcie na długie lata - zauważył minister Kuwejtu. - Z pewnością - pokiwał głową Darjaei. - Teraz, gdy nie ciąży już na nas embargo na sprzedaż ropy naftowej, możemy do jego przeprowadzenia spożytkować bogactwa naszych ziem. Będzie to początek nowej epoki. - Życia w pokoju - dorzucił Ali i zerknął badawczo na Darjaeiego. - W pokoju - zapewnił solennie ajatollah. - Czy możemy przyczynić się do tego dzieła? Jednym z filarów Wiary jest wszak szczodrość - powiedział Sabah, gość z Kuwejtu. Odpowiedzią było niskie skłonienie głowy. - Każdą dobrą intencję powitać trzeba z radością. I niechże jak najczęściej kierują nami wskazania wiary, a nie doczesne rachuby, które tak bezecnie zapanowały nad światem islamu. Na razie jednak, jak sami widzicie, tak wiele spraw domaga się załatwienia, że nie sposób ogarnąć ich wszystkich i ocenić, w jakiej kolejności je rozwiązywać. Dlatego bardziej szczegółowe rozmowy odłożyć trzeba na inną okazję. Pomimo kwiecistych słów nietrudno było się zorientować, że oferta pomocy została odrzucona. Zgodnie z najgorszymi obawami księcia Alego, rozmówca nie kwapił się do wspólnych interesów. - Podczas następnego spotkania krajów OPEC - Saudyjczyk podjął jeszcze jedną próbę - możemy podnieść problem takiego ustalenia kwot wydobycia, żeby zapewnić także ZRI godny udział w naszych zyskach. - Tak nakazywałaby sprawiedliwość - zgodził się Darjaei. - Nie wymagamy wiele. Potrzeba drobnych korekt. - W tej kwestii porozumieliśmy się zatem? - spytał Sabah. - Oczywiście. To techniczna kwestia, którą mogą dopracować w rozmowie nasi specjaliści. Obaj goście pokiwali głowami, myśląc w duchu, że właśnie uzgodnienie kwot wydobycia było problemem wzbudzającym zawsze najwięcej emocji. Gdyby wszystkie kraje posiadające ropę naftową wydobywały ją, nie oglądając się na żadne ograniczenia, ceny na rynkach światowych poleciałyby w dół, na czym straciliby wszyscy. Z drugiej strony, gdyby na produkcję nałożyć nadmierne ograniczenia, ceny poszybowałyby tak wysoko, że klienci zmniejszyliby zamówienia, co także ostatecznie zmniejszyłoby zyski. Właściwe wypośrodkowanie ceny było każdego roku przedmiotem zawiłych konsultacji ekonomicznych, utrudnianych dodatkowo przez to, że system gospodarczy każdego z uczestniczących w nich państw był odrębny i odrębną realizował politykę. - Czy wasza świątobliwość chce przekazać coś za naszym pośrednictwem rządom naszych krajów? - spytał Sabah. - Pragniemy tylko pokoju, gdyż tylko on pozwoli, zgodnie z wolą Allacha, dwie nasze wspólnoty scalić w jedną. Niczego nie musicie się lękać z naszej strony. * * * - Panów opinia? Skończył się kolejny cykl ćwiczeń. Na podsumowaniu zjawili się wysocy oficerowie izraelscy, z których co najmniej jeden zajmował się wywiadem. Pułkownik Sean Magruder był wprawdzie kawalerzystą, ale, jak każdy wyższy dowódca, był nienasyconym pożeraczem informacji. - Myślę, że Saudyjczycy są bardzo podenerwowani, podobnie jak i cała reszta sąsiadów. - A pan? Avi ben Jakob, oficjalnie wojskowy, co także i w tej chwili podkreślił przez nałożenie munduru, był zastępcą szefa Mossadu. Zastanawiał się, ile może ujawnić, ale przy zajmowanym przez niego stanowisku decyzja należała w istocie do niego samego. - Także i my nie jesteśmy tym wszystkim zachwyceni. - Historycznie rzecz biorąc - zauważył Magruder - sporo było kontaktów między Izraelem i Iranem, a jeśli brać pod uwagę kulturowe, to trzeba by się cofnąć aż do imperium perskiego, bo zdaje się, że wasze święto Purim pochodzi z tamtego okresu. Ale nawet po upadku szacha izraelscy piloci wykonywali jakieś loty po stronie Iranu podczas wojny z Irakiem. - W Iranie było wielu Żydów, więc trzeba było spróbować wydostać ich stamtąd - pośpiesznie wyjaśnił Jakob. - Zdaje się, że to wy pośredniczyliście w rokowaniach "broń za zakładników", które rozpoczął Reagan - dorzucił Magruder, aby pokazać, że i jemu niejedno obiło się o uszy. - Niezłe ma pan informacje - mruknął Izraelczyk. - Ich zdobywanie należy do moich obowiązków. Daleki jestem od ferowania ocen; kiedy jest jakaś sprawa do załatwienia, różne metody mogą prowadzić do jej realizacji. Teraz najbardziej interesuje mnie, co sądzicie, panowie, o ZRI. - Uważamy Darjaeiego za najniebezpieczniejszego człowieka na świecie. Magruder pomyślał o ściśle tajnej informacji na temat przerzucenia sił irańskich do Iraku, która dotarła do niego kilka godzin wcześniej. - Mocne słowa, ale chyba uzasadnione. Z czasem polubił Izraelczyków, chociaż nie zawsze tak było. Przez lata amerykańscy wojskowi serdecznie ich nie znosili z powodu arogancji i buty najwyższych dowódców małego państwa. Potem jednak wojna w Zatoce pokazała Izraelczykom prawdziwą wartość armii amerykańskiej. Zamiast powtarzać, wzorem lat ubiegłych, że nie trzeba ich uczyć, jak prowadzić wojnę w powietrzu i na lądzie, zaczęli studiować amerykańską doktrynę wojenną. Niebagatelną rolę w zmianie tego nastawienia odegrało pojawienie się Bizonów na pustyni Negew. Amerykańska tragedia w Wietnamie ukróciła innego rodzaju arogancję, a efektem tego był nowy typ profesjonalizmu. Pod dowództwem Mariona Diggsa, pierwszego zwierzchnika odrodzonego 10. pułku kawalerii pancernej, odbyło się kilka twardych lekcji, a jego następca, Magruder, udzielał teraz ich żołnierzom izraelskim, którzy przejść musieli to samo, co ich amerykańscy koledzy w Fort Irwin. Początki były mało obiecujące, pierwsze nieporozumienia omal nie zakończyły się bijatyką. Niemniej, kiedy Even Benny, dowódca izraelskiej 7. Brygady Pancernej opuszczał pustynię Negew, mając na koncie kilka remisowych pojedynków z amerykańskimi instruktorami, serdecznie im podziękował za otrzymaną nauczkę i obiecał, że za rok zdecydowanie im dokopie. Komputer w miejscowej Sali Gwiezdnych Wojen informował, że w ciągu kilku zaledwie lat wyniki jednostek izraelskich poprawiły się o czterdzieści procent, a teraz, chociaż ich oficerowie mieli z czego być dumni, wykazywali bardzo wiele samokrytycyzmu i pasji do nauki. I oto jeden z ich najważniejszych wywiadowców oceniał powstałą sytuację powściągliwie i chłodno, nie oświadczając z pogardą, iż jego kraj w puch rozbije wszystko, czym może mu zagrozić świat islamu. Magruder odnotował w pamięci, by wspomnieć o tym w raporcie dla Waszyngtonu. * * * Samolot, który "wpadł" do Morza Śródziemnego, nie mógł już teraz pokazywać się za granicami kraju. Nawet wykorzystanie go do odstawienia irackich generałów do Sudanu było błędem, teraz więc korzystał z maszyny jedynie Darjaei, któremu ciągle brakowało czasu, a władał ogromnym krajem. Nie minęły dwie godziny od rozmowy z sunnickimi gośćmi, a był na powrót w Teheranie. - Słucham. Badrajn rozłożył na biurku papiery i zaczął wyliczać miasta, trasy i harmonogramy. Ten kurier, na przykład, wyleci z Teheranu o szóstej rano, aby do Nowego Jorku dotrzeć o drugiej czasu lokalnego, czas podróży wyniesie zatem dwadzieścia godzin. Stanowiące cel podróży centrum targowe imienia Jacoba Javitsa otwarte będzie do godziny dziesiątej wieczorem. Wyrusza o 2.55, po dwudziestu trzech godzinach przybędzie do Los Angeles, gdzie będzie wtedy świtać, a centrum targowe działać będzie przez cały dzień. Była to najdłuższa trasa, a i tak u jej kresu osiemdziesiąt procent zawartości "przesyłki" pozostanie aktywne. - Nie wykryją ich? - Wybrałem ludzi inteligentnych i wykształconych; wszyscy zostali starannie poinstruowani. Chodzi jedynie o to, by niczym się nie wyróżniali, nie zwracali na siebie uwagi. Oczywiście, istnieje pewne zagrożenie, związane z tym, że zadanie wykonuje naraz dwadzieścia osób, ale taki był wasz rozkaz. - Druga grupa? - Wyruszą dwa dni później, podobnymi trasami. Tutaj niebezpieczeństwo jest znacznie większe. - Zdaję sobie z tego sprawę. Czy to ludzie bogobojni? - Tak - odparł Badrajn. - Niepokoi mnie ryzyko polityczne. - Jakie? - Natychmiast pojawi się pytanie, kto ich nasłał, chociaż dokumenty będą bez zarzutu i zapewni się wypróbowane środki bezpieczeństwa. Chodzi mi natomiast o samą Amerykę. Nieszczęśliwy wypadek, jaki przytrafia się politykowi, może spowodować wzrost sympatii do niego, a w ślad za tym - także politycznego poparcia. Darjaei uniósł w zdumieniu brwi. - A nie będzie dowodem jego słabości? - U nas tak by było, u nich - niekoniecznie. Darjaei zastanawiał się chwilę nad tymi słowami, a potem pokręcił głową. - Widziałem Ryana i wiem, że to człowiek słaby. Nie potrafi sobie radzić ze swoimi kłopotami, nadal nie ma jeszcze zorganizowanego rządu. Jedno uderzenie, w chwilę potem drugie, załamie go, a przynajmniej tak zaabsorbuje, że będziemy mogli nie brać pod uwagę Ameryki przy realizacji następnego celu. - Lepiej ograniczyć się do pierwszej misji - przestrzegł Badrajn. - Nie, musimy zadać im taki cios, jakiego nigdy jeszcze nie otrzymali. Kiedy podważymy ich zaufanie do przywódcy i do samych siebie - będą bezsilni. Badrajn milczał. Miał do czynienia z człowiekiem świętym, który realizował świętą misję, nie do końca więc kierował się racjami rozumu. Z drugiej strony, Darjaei nie był tym, kto życzenia swe uważałby za rzeczywistość. To jednak musiało znaczyć, że istniał jeszcze jakiś plan, o którym Badrajn nie wiedział. - Najlepiej byłoby zabić samego Ryana. Napad na jego dziecko spowoduje tylko powszechne oburzenie. Amerykanie są bardzo sentymentalni w niektórych kwestiach. - Realizacja drugiego zadania zacznie się wtedy, gdy będzie już wiadomo, że pierwsze się powiodło? - upewnił się Darjaei. - Tak. - To zupełnie wystarczy - powiedział ajatollah, wpatrzony w harmonogramy lotów. Badrajn skłonił się z szacunkiem i wyszedł. Darjaei ma jeszcze inny plan. Z pewnością. * * * - Powiada, że jego zamiary są pokojowe. - Zupełnie jak Hitler, Ali - przypomniał prezydent. Spojrzał na zegarek. W Arabii Saudyjskiej minęła północ. Jak należało się spodziewać, przed telefonem do Waszyngtonu Ali najpierw odbył naradę ze swoim rządem. - Wiesz wszystko o ruchach wojsk? - Tak, w ciągu dnia twoi ludzie przedstawili kompletną informację. Musi jednak upłynąć trochę czasu, zanim tamci staną się naprawdę groźni. Nie można zrealizować inwazji z dnia na dzień. Znam się trochę na armii. - To samo mówią moi doradcy - powiedział Ryan. - Co zamierzacie robić? - Będziemy pilnie wszystko obserwować. W oddziałach odbywają się ćwiczenia. Mamy wasze zapewnienie o pomocy. Jesteśmy trochę zaniepokojeni, ale nie przesadnie. - A gdybyśmy zorganizowali wspólne manewry? - zasugerował Jack. - To mogłoby niepotrzebnie zaostrzyć sytuację - powiedział Ali bez przekonania w głosie. Najpewniej usiłował tę ideę przeforsować na posiedzeniu rady królewskiej, która ostatecznie się nie zgodziła. - Czas kończyć, masz za sobą pracowity dzień. Powiedz mi jeszcze tylko, jak wygląda Darjaei? Nie widziałem go od czasu, gdy przedstawiłeś nas sobie. - Jest zdrowy, chociaż zmęczony, czemu trudno się dziwić. Ostatnio ma niewiele czasu na odpoczynek. - To racja. Ali? - Tak, Jack? Prezydent zawahał się na chwilę, uprzytomniwszy sobie brak dyplomatycznego przygotowania. - Jak myślisz, na ile poważna jest sytuacja? - A co mówią twoi doradcy? - Zasadniczo to, co ty, ale niektórzy są naprawdę zatroskani. Musimy pozostawać w kontakcie. - Bez wątpienia, panie prezydencie. Do widzenia. Z uczuciem lekkiego rozczarowania Ryan rozejrzał się po gabinecie. Ali nie mówił tego, co chciałby powiedzieć, gdyż jego opinii nie podzielali wszyscy w otoczeniu króla, najpewniej z samym monarchą włącznie. Pozwalał sobie na bardzo delikatne aluzje, ale wiele się zmieniło, także w ich wzajemnych kontaktach od czasu, gdy Jack został prezydentem. Teraz za każdym słowem czaiła się wielka polityka, on zaś przestał dla innych być normalnym człowiekiem, a stał się uosobieniem Ameryki. Może w bezpośredniej rozmowie wszystko wypadłoby inaczej, myślał Jack. Może. Nawet prezydenci muszą się jednak liczyć z czasem i przestrzenią. By nie wspominać o regułach polityki. Rozdział 36 Podróżnicy Samolot holenderskich Królewskich Linii Lotniczych, rejs numer 534, zgodnie z rozkładem wystartował z lotniska w Teheranie o 1.10. Był pełen pasażerów, którzy o tej porze natychmiast zapadali się w fotelach, zapinali pasy, a potem sięgali po poduszki i koce. Wystarczyło, by koła oderwały się od ziemi, a zaczęto opuszczać oparcia i układać się do snu. Na pokładzie znalazło się pięciu ludzi Badrajna, dwóch w pierwszej klasie, trzech w klasie biznes. Walizki spoczywały w ładowniach, podręczny bagaż został wsunięty pod fotele. Wszyscy odczuwali pewne napięcie i, niezależnie od zakazów religijnych, pragnęli nieco je osłabić alkoholem, ten jednak mógł być serwowany dopiero od momentu, gdy samolot opuści przestrzeń powietrzną ZRI. Trzeba było cierpliwie czekać. Pojawili się na lotnisku jak normalni podróżni i jak wszyscy oddali podręczny bagaż, aby prześwietlono go w aparacie rentgenowskim. Badanie było równie skrupulatne jak na lotniskach zachodnich, może nawet bardziej, jeśli zważyć na mniejszą liczbę samolotów do odprawy. Tak czy owak, prześwietlenie pokazało jedynie, że oprócz papierów, książek i drobiazgów, w torbach podróżnych znajdują się także przybory do golenia. Wykształceni - niektórzy studiowali na Uniwersytecie Amerykańskim w Bejrucie, jedni, żeby uzyskać ceniony na Bliskim Wschodzie dyplom, inni, żeby bliżej poznać przeciwnika - ubrani byli z dyskretną elegancją: angielskie garnitury, jedwabne krawaty, wiszące w schowkach płaszcze z wielbłądziej wełny upodobniały ich do współpasażerów. Nie było w ich postaciach nic, co na dłużej przyciągnęłoby uwagę. * * * - A co ty o tym wszystkim sądzisz? - spytał van Damm. Holtzman obrócił w palcach szklaneczkę, wpatrując się w kostki lodu. - W innych okolicznościach nazwałbym to może spiskiem, ale nie w tej sytuacji. Jak na człowieka, który stara się uruchomić auto po wypadku, Jack robi wiele rzeczy nowych i zwariowanych. - "Zwariowanych" to mocne słowo, Bob. - Oni używają jeszcze mocniejszych. Wszyscy powtarzają: "Nie należy do nas" i alergicznie wręcz reagują na każdą jego inicjatywę. Sam jednak musisz przyznać, że to posunięcie z podatkami odbiega trochę od tradycyjnych reguł. Tak czy owak, rozpoczęła się ta sama co zawsze zabawa: kilka przecieków, odpowiednia ich prezentacja - a potem wszystko toczy się już własnym rozpędem. Arnie pokiwał głową. To zupełnie jak ze śmieciami. Jeśli ktoś zebrał je w worek, a ten wrzucił do odpowiedniego kubła, nie było żadnego kłopotu: kilka sekund i lądowały w zbiornikach śmieciarki. Jeśli jednak ktoś cisnął je przez okno samochodu gnającego autostradą, potem trzeba je było zbierać całymi godzinami. I przeciwnicy rozrzucali właśnie śmieci na oślep, Jack zaś musiał marnować bezcenny czas na uganianie się za brudami po szosie, zamiast prowadzić wóz. Porównanie było może nie najzręczniejsze, ale trafne. Politycy aż nazbyt często woleli zająć się tym, by przysporzyć innym sprzątania, niż wziąć się do konstruktywnej pracy. - Kto puścił farbę? Reporter wzruszył ramionami. - Ktoś z CIA, bardzo prawdopodobne, że zredukowany. Musisz przyznać, że z całym aparatem wywiadowczym załatwiono się trochę brutalnie. Ilu ludzi zwolniono w Langley? - Dostatecznie wielu, żeby móc sobie pozwolić na nowych agentów w terenie. Hasło brzmi: oszczędność na działalności ogólnej, lepsza informacja, większa skuteczność i tak dalej. Niczego nie doradzam prezydentowi w tych sprawach, gdyż sam jest w tej dziedzinie specjalistą. - Wiem, miałem prawie skończony artykuł na ten temat i chciałem właśnie do ciebie zadzwonić, żebym mógł się z nim spotkać, kiedy wybuchła ta heca. - A co...? - Co ja o tym sądzę? Naprawdę nie wiem, co myśleć o tym facecie. W niektórych kwestiach jest znakomity, w innych... Pijane dziecko we mgle, to delikatnie powiedziane. - Mów szczerze. - Podoba mi się - przyznał Holtzman. - Lubię go za tę jego cholerną szczerość i uczciwość. Właśnie o tym chciałem napisać. A wiesz, co mnie najbardziej wkurza? Ktoś z "Postu" o tym, co ustaliłem, powiedział Edowi Kealty'emu, który powtórzył to Donnerowi i Plumberowi. - A oni tę historię wykorzystali, żeby go udupić. - Właśnie. Van Damm zaśmiał się, ale był to śmiech nader gorzki. - Cały Waszyngton, Bob. - Posłuchaj, niektórzy z nas pamiętają jeszcze o tym, że jest coś takiego jak etyka zawodowa - powiedział ponuro dziennikarz. - To był dobry reportaż. Sporo nad nim siedziałem, mam własne źródło w CIA, to znaczy mam kilka, ale to jest zupełnie nowe, a facet naprawdę dużo wie. Tyle że do wszystkiego podszedłem bardzo krytycznie. Co mogłem, sprawdziłem, potem starannie oddzieliłem w tekście rzeczy, które wiem na pewno, od tych, które tylko podejrzewam, i wiesz co? Wychodzi z tego bardzo dobry obraz Ryana. Czasami chodził na skróty, to prawda, ale, o ile wiem, nigdy nie złamał prawa. Gdyby nagle coś nam poważnie zagroziło, właśnie takiego faceta chciałbym widzieć w Gabinecie Owalnym. A potem moje informacje, które człowiek z Firmy mnie, a nie komuś innemu przekazał, wykrada jakiś skurwysyn i robi z nich własny użytek. O nie, Arnie, to nie tak! Ktoś zrobił mnie w konia, załatwił moją wiarygodność i wiarygodność mojej gazety. - Holtzman odstawił drinka na stół. - Wiem, co myślisz o mnie i w ogóle o ludziach z branży... - Bob, nie... - Zawsze przecież... - Posłuchaj. To jasne, na czym polega moja funkcja tutaj: mam opiekować się swoim szefem, ale na pewno nie jest tak, że wszystkich dziennikarzy traktuję jak zarazę. Nie zawsze się zgadzamy, czasami dochodzi do konfliktów, ale jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Do diabła, czy myślisz, że gdybym cię nie szanował, siedziałbym teraz z tobą i popijał whisky? Holtzman wpatrywał się spod oka w Arnie'ego i zastanawiał, czy tamten gra, bo czegoś od niego potrzebuje, czy też mówi prawdę. W przypadku van Damma nie tak łatwo dawało się odróżnić jedno od drugiego. Dokończył drinka. Szkoda, że facet gustował w taniej whisky i nie potrafił się lepiej ubrać. A może i to było częścią kostiumu? Gra polityczna była czymś pomiędzy metafizyką a nauką eksperymentalną. Niczego nigdy nie wiedziało się na pewno, a odkrycie jednego aspektu często uniemożliwiało poznanie innych. Tyle że właśnie dlatego była to gra tak pasjonująca. - Okay, przyjmuję to jako komplement. - To fajnie - uśmiechnął się van Damm i napełnił szklanki. - Teraz wyjaśnij, czemu do mnie zadzwoniłeś. - Jak by to powiedzieć... - Holtzman zawahał się przez chwilę. - Nie mogę patrzyć spokojnie, jak szykuje się egzekucja niewinnego faceta. - Brałeś już udział w niejednej - mruknął van Damm. - Może i tak, ale nigdy nie byli to niewinni kolesie. Politycy, którzy dostawali może nie za to, za co najbardziej im się należało, a tylko za to, co można było udowodnić. Mogę to ująć inaczej: Ryan powinien mieć równe szansę; nie może być tak, że ktoś go zaatakuje od tyłu. - Ty z kolei jesteś wkurzony, że ktoś podkradł ci materiał, a być może i Pulitzera... - Tak się składa, że mam już dwa - przypomniał sucho Holtzman. Gdyby nie to, naczelny by się z nim nie cackał i ktoś inny rozpracowywałby teraz sprawę Ryana, pomyślał van Damm. Chętnych by nie zabrakło, gdyż konkurencja w "Washington Post" była ostra. - Dobra, do rzeczy. - Chciałbym wiedzieć, co się naprawdę zdarzyło w Kolumbii, jak wyglądała sprawa Jimmy'ego Cuttera i jego śmierci. - O rany, Bob, nie masz pojęcia, czego się musiał wczoraj nasłuchać nasz ambasador w Bogocie. - Hiszpański wspaniale nadaje się do przekleństw - zauważył z uśmiechem Holtzman. - Przykro mi, ale ta historia nie może zostać ujawniona. - Arnie, nie łudź się: zostanie ujawniona i problem polega na tym jedynie, kto to zrobi i jakie wyciągnie wnioski. Dałeś przed chwilą do zrozumienia, że uważasz mnie za niezgorszego pismaka. Jak często bywa w Waszyngtonie, obie strony miały swoje sprawy do załatwienia. Holtzman chciał napisać artykuł, dzięki któremu może ubiegać się o następną nagrodę Pulitzera - niezależnie od tego, co powiedział, nigdy ich nie było za wiele - a także zidentyfikować złodzieja, który uzyskane przez niego informacje przekazał Kealty'emu, i poradzić mu, żeby czym prędzej wynosił się z "Postu", jeśli nie chce, by Holtzman za sprawą kilku słówek szepniętych do odpowiednich uszu raz na zawsze złamał jemu, czy jej, karierę dziennikarską. Arnie natomiast za wszelką cenę chciał pomóc Ryanowi, okazywało się jednak, że musi w tym celu złamać prawo i zaufanie prezydenta. A decydować trzeba było natychmiast. - Żadnych notatek, żadnych taśm, - Jasne. "Wyższy urzędnik", nawet bez wskazania instytucji. - Powiem ci też od kogo możesz uzyskać potwierdzenie tego, co usłyszysz. - Wie o wszystkim? - Nawet więcej ode mnie - pokiwał głową van Damm. - Sam ledwie co dowiedziałem się o ważnym szczególe. - Dzięki. Te same reguły będą się stosować do potwierdzającego źródła. Kto naprawdę wie, co się zdarzyło? - Nawet Ryan nie wie wszystkiego. Wątpię, czy ktokolwiek wie. Holtzman pociągnął jeszcze łyk, mówiąc sobie, że ten będzie już ostatni. Podobnie jak w przypadku chirurga, u niego również alkohol nie szedł w parze z pracą. * * * Samolot KLM, rejs numer 534, po trzech godzinach i piętnastu minutach lotu, mając za sobą 1.905 kilometrów, lądował o 2.55 czasu lokalnego w Stambule. Trzydzieści minut wcześniej pasażerowie zostali w różnych językach obudzeni przez stewardesy, które poprosiły ich o złożenie foteli i zapięcie pasów. Lądowanie przebiegło gładko, niektórzy z pasażerów uchylili zasłony na oknach, by zobaczyć jeszcze jedno z miejsc, które nie różniły się od siebie na całym świecie: betonowe pole z białymi liniami pasów startowych oraz niebieskimi światełkami wskazującymi drogę kołowania. Kilka osób zanurzyło się w mrok tureckiej nocy; ci, którzy lecieli dalej, znowu opuścili fotele, żeby uciąć sobie drzemkę w czasie następnych trzech kwadransów, jako że samolot miał rozpocząć drugą część podróży dopiero o 3.40. Rejs numer 601 Lufthansy obsługiwany był przez dwusilnikowego Airbusa 310, podobnego jeśli chodzi o wielkość i możliwości do Boeinga KLM. Także pośród jego pasażerów znalazło się pięciu wysłanników Badrajna. O 2.55 rozpoczął się bezpośredni lot do Frankfurtu. Odprawa odbyła się bez żadnych szczególnych wydarzeń. * * * - To jest naprawdę coś, Arnie. - Dopiero w zeszłym tygodniu dowiedziałem się kilku istotnych rzeczy. - Jesteś pewien wszystkiego? - spytał Holtzman. - Fragmenty pasują do siebie. Nie mogę powiedzieć, żebym się bardzo ucieszył. Myślę, że i tak wygralibyśmy wybory, ale on po prostu nie chciał walczyć. Z rozmysłem przegrał. Powiem ci jednak coś: to był najodważniejszy i najbardziej honorowy czyn polityczny w tym stuleciu. Przyznam szczerze, że nie doceniałem go. - Fowler wie o tym? - Nie mówiłem mu, chociaż może powinienem. - Zaraz, poczekaj. Pamiętasz jak Liz Elliot podsunęła mi ten kąsek z Ryanem i... - Tak, to część tamtej sprawy. Jack poleciał do Kolumbii, żeby wyciągnąć żołnierzy z pułapki. Facet, który siedział koło niego w helikopterze, zginął, więc od tej chwili opiekuje się jego rodziną. Liz zapłaciła za rozsiewanie plotek o rzekomym romansie Ryana. - Jest jeszcze jedna kwestia, wokół której panuje zmowa milczenia. Podobno Fowler pogubił się, mało brakowało, żeby wystrzelił rakiety na Iran, a nie dopuścił do tego Ryan. W jaki sposób? Holtzman zerknął na szklaneczkę i zdecydował się na następnego łyczka. - Podłączył się do gorącej linii, odciął prezydenta i w bezpośredniej rozmowie nakłonił Narmonowa, żeby trochę ustąpili. Fowler natychmiast kazał agentom Tajnej Służby go aresztować, ale zanim dotarli do Pentagonu, wszystko już się uspokoiło. Na szczęście jego słowa poskutkowały. Holtzman przeżuwał informację przez jakieś dwie minuty, ale znowu wszystkie fragmenty pasowały do siebie. Fowler dwa dni później podał się do dymisji. Był załamany, uznał, że utracił moralne prawo do rządzenia państwem z chwilą, kiedy nakazał skierować pocisk nuklearny na niewinne miasto. Ryan z kolei był tak wstrząśnięty tym wypadkiem, iż natychmiast wycofał się z wszelkiej służby publicznej i powrócił do niej dopiero na prośbę Rogera Durlinga. - Tutaj pogwałcił wszelkie reguły - powiedział Holtzman, chociaż zarazem czuł, że nie jest to sprawiedliwy zarzut. - Gdyby tego nie zrobił, może nie siedzielibyśmy tutaj. - Szef personelu Białego Domu nalał sobie znowu, Holtzman odmówił gestem ręki. - Rozumiesz teraz, o co mi chodzi, Bob, kiedy powiadam, że nie można ujawnić tej historii? Jeśli nagłośnisz ją, zaszkodzisz tylko krajowi. - W takim razie, dlaczego Fowler rekomendował Ryana Durlingowi? Musiał go przecież serdecznie nienawidzić? - Bob Fowler ma wiele wad i popełnił niejeden błąd, ale to porządny człowiek. Nie lubi osobiście Ryana, ale ten go uratował, on zaś powiedział Durlingowi, że Jack to... zaraz, jak to było... coś takiego: "Dobry facet na niebezpieczne czasy". - Co za szkoda, że nie ma politycznego doświadczenia. - Szybko się uczy. Może cię zaskoczyć. - Jeśli będzie miał wolną rękę, wypatroszy całą administrację. Wiesz, ja, w przeciwieństwie do Fowlera, czuję do niego sympatię, ale te pomysły polityczne... - Wiele razy myślałem, że go rozgryzłem, a potem okazywało się, że wcale nie. Wtedy musiałem sobie powtarzać raz jeszcze, że on nie gra według żadnego scenariusza, a rozwiązuje problemy. Daję mu papiery, on je czyta i wyciąga wnioski. Rozmawia z ludźmi, stawia dobre pytania, zawsze uważnie słucha odpowiedzi, ale decyzje podejmuje sam, jak gdyby dokładnie wiedział, co dobre, a co nie. Powiem ci jedno: na ogół rzeczywiście wie. Mnie wykiwał, rozumiesz - mnie. Mniejsza z tym, chodzi o to, że czasami sam przestaję wiedzieć, co tam w nim siedzi. - Facet zupełnie z zewnątrz - powiedział cicho Holtzman - tymczasem... - Właśnie, wszyscy traktują go tak, jak gdyby był z tej samej drużyny i dlatego stosują wobec niego te same zagrywki, a on tymczasem reaguje zupełnie na opak. - Rozumiem, że podstawowa kwestia polega na tym, że jest zupełnie nieprzewidywalny. Niech to cholera - pokręcił głową Bob. - Naprawdę nienawidzi tej posady? - Raczej tak, chociaż nie zawsze. Trzeba było go widzieć, jak miał spotkania na Środkowym Zachodzie. Wtedy poczuł bluesa. Wiedział, że ludzie go kochają, sam ich kochał, zupełnie się wyluzował. "Nieprzewidywalny"? Zależy jak na to spojrzeć. Znasz to powiedzenie golfowe, że najtrudniej jest posłać prostą piłkę? Wszyscy doszukują się zawijasów, a tu nie ma żadnych. - Jeśli tak, to po co te tajemnice? - prychnął Holtzman. - Muszę starać się chronić go przed mediami. Przecież nawet w twoim przypadku nie wiem, jak ty to przedstawisz; nie mogę być pewien, że tylko stwierdzisz fakty, tak jak powinieneś. Dziennikarz skrzywił się. - Każdy polityk powinien być taki jak Ryan. Tyle że nie jest. - Ten jeden jest prawdziwy - upierał się van Damm. - I ja mam o tym napisać, tak? Kto w to uwierzy? - Może tutaj jest pies pogrzebany - powiedział Arnie. - Całe swoje życie związałem z polityką i myślałem już, że nic mnie nie zaskoczy. A tu figa. Bez przechwałek, wszyscy wiedzą, że nie jestem pierwszym lepszym nowicjuszem, ale nagle pojawia się facet, który powiada, że król jest nagi, i ma rację, a jedyne co wszyscy potrafią zrobić, to udawać, że nie widzą gołego tyłka. Po prostu system nie jest na to przygotowany. - I zniszczy każdego, kto będzie usiłował przy nim majstrować - mruknął Holtzman, myśląc jednocześnie: gdyby bajka Andersena rozegrała się w Waszyngtonie, tłum rozdeptałby dzieciaka. - Jeśli dobrze pamiętam, powiedziałeś, że nie chcesz uczestniczyć w egzekucji na niewinnym facecie. - Tak, ale co... - A gdyby tak zająć się dworem króla? * * * Następny miał być rejs Austrian Airlines numer 774. Czynności stawały się już rutynowe; pojemnik napełniono czterdzieści minut przed odlotem. Korzystna była bliskość Małpiarni, a także pora, gdyż nad ranem nie był niczym nadzwyczajnym widok osób pędem usiłujących zdążyć na samolot i podwładni Badrajna bynajmniej nie byli jedynymi spóźnialskimi. "Zupę" wprowadzano do puszki przez niewidoczny w promieniach rentgenowskich plastikowy zawór. Nad nią w izolowanym pojemniku umieszczano azot. Nie było to wprawdzie konieczne, jednak na wszelki wypadek z zewnątrz pojemniki spryskiwano środkiem antyseptycznym i wycierano do czysta. Były zimne, ale nie pokryte szronem. Płynny azot powoli parował; potem zostanie wypuszczony, łącząc się z powietrzem. Azot stanowi wprawdzie ważny składnik materiałów wybuchowych, ale sam w sobie jest niegroźny, bezbarwny i bezwonny. Nie wchodził w reakcje z zawartością pojemnika, będzie go więc odpowiednia ilość, by we właściwym momencie wyrzucić wirusy na zewnątrz. Ci, którzy pracowali przy napełnianiu puszek, zażądali kombinezonów ochronnych, których nie warto było im odmawiać, żeby nie pracowali nerwowo i w podnieceniu. Trzeba jeszcze przygotować dwie grupy po pięć. Można to było zrobić za jednym zamachem, ale w ten sposób pojawiało się niepotrzebne ryzyko. * * * Darjaei przewracał się w łóżku tej nocy, tak dla niego ważnej. Wprawdzie wraz z upływem lat potrzebował coraz mniej snu, na ogół nie miał jednak kłopotów z zaśnięciem. Kiedy nie było przeciwnych wiatrów, słyszał odgłos startujących samolotów, nie mający w sobie nic mechanicznego, a raczej przypominający naturalny dźwięk: daleki wodospad czy może trzęsienie ziemi. Teraz czekał na niego w napięciu, lękając się, że jakiś kataklizm może pokrzyżować jego plany. Czy nie posunął się za daleko? Urodził się w kraju, gdzie wielu ludzi umierało młodo. Z dawnych czasów pamiętał epidemie chorób, potem poznał ich przyczyny, głównie marną wodę i złe warunki sanitarne, jako że przez większość jego życia Iran, niezależnie od wspaniałej historii, był państwem biednym i zacofanym. Odmiana nastąpiła dzięki ropie naftowej i wielkim zyskom, które dawała. Mohammed Reza Pahlavi - Szach-in-szach, Król Królów - zaczął odbudowywać kraj, ale jego błąd polegał na tym, iż próbował to uczynić zbyt szybko, na dodatek w sposób zjednujący mu coraz więcej przeciwników. W takich krajach jak Iran, kler stanowił ogromną potęgę, a wyzwalając chłopstwo, szach zagroził interesom zbyt wielu grup. Zwrócili się przeciwko niemu ci, którzy pełnili duchową władzę i do których wieśniacy zwracali się z błaganiem o pomoc w czasach niejasnych i niepewnych. Nawet w tej sytuacji zamierzenia szacha niemal się powiodły, ale "niemal" w świecie dbającym jedynie o zwycięzców oznaczało wyrok. Co myśli człowiek w takiej chwili? Podstarzały, chory na raka, patrzył, jak dzieło całego życia w ciągu kilku tygodni rozpadało się w pył, jego współpracownicy ginęli z rąk rozwścieczonego tłumu, a on musiał pogodzić się nadto ze zdradą swoich amerykańskich sojuszników. Czy myślał wtedy, że posunął się za daleko? Tego Darjaei nie wiedział, a chciałby wiedzieć, gdy w ciszy perskiej nocy starał się pochwycić odległy grzmot. Zbyt szybki marsz jest wielkim błędem; młodzieniec musi się uczyć dopiero tej prawdy, którą starzec dobrze zna, z drugiej jednak strony jeszcze większym błędem jest działanie zbyt wolne i nazbyt niezdecydowane. Cóż to musi być za straszliwa zgryzota, kiedy człowiek rzuca się w łóżku, a sen nie nadchodzi, gdyż odpędza go wspomnienie szans przegapionych i utraconych bezpowrotnie! Być może Reza Pahlavi przyszedł mu na myśl, gdyż także on, Darjaei, czuł, że kraj powoli zaczyna mu się wymykać z rąk. Przejawy tego były mało widoczne i rozproszone, ale potrafił je dostrzec. Malutkie zmiany w strojach, przede wszystkim kobiet. Nie gwałtowne, nie wyzywające, tak by nie sprowokować gniewnej reakcji ze strony prawowiernych muzułmanów, których czujność także powoli słabła, a w efekcie pojawiały się rozległe szare strefy, gdzie w miarę bezpiecznie buntownicy mogli próbować, jak daleko wolno się posunąć. Oczywiście, ludzie dalej wyznawali islam, oczywiście, nadal wierzyli, ale Święty Koran nie był aż tak precyzyjny, by wszystko przewidzieć, a naród się bogacił i chciał z tego korzystać. A bogacić się musiał, jak bowiem inaczej miałby pełnić rolę rycerza wiary? Najlepsi i najbardziej uzdolnieni z młodzieńców irańskich wyjeżdżali za granicę, gdyż w kraju nie było takich uczelni, jakimi szczycił się Zachód, i chociaż najczęściej powracali, nabywszy wiedzy i umiejętności, to jednak przywozili także ze sobą inne niewidoczne nabytki: wątpliwości, pytania, wspomnienia przyjemności, które były tam tak łatwo dostępne, chociaż służą tylko ludzkiej słabości, a od tej nikt nie jest wolny. To, co rozpoczął Chomeini, a co on chciał dokończyć, musiało skończyć się inaczej niż w przypadku szacha. Odwróciwszy się od Pahlaviego, ludzie wrócili do islamu, Darjaei zaś chciał, by jego kraj odzyskał dawną potęgę bez schodzenia z drogi wiary. Chciał udowodnić swoim rodakom, że można mieć wszystko, co oferuje cywilizacja, zarazem jednak nie wyrzekać się wielkiej duchowej spuścizny. Aby to jednak uzyskać, musiał naocznie pokazać, że ma rację i że tylko bezkompromisowa wiara jest gwarancją prawdziwej mocy. Śmierć przywódcy Iraku, nieszczęście, które spotkało Amerykę - czyż to nie były znaki? Studiował je starannie. Oto po dziesięcioleciach waśni, Iran i Irak łączyły się, a w tym samym czasie Ameryką targnął spazm kryzysu. Darjaei nie polegał jedynie na słowach Badrajna. Miał także innych ekspertów, którzy tłumaczyli mu, na czym polega życie w USA. Przez krótką, jednak bardzo ważną chwilę widział Ryana, wpatrywał się w jego oczy, słyszał słowa butne, ale puste, a dzięki temu mógł ocenić osobę, która być może stała się głównym przeciwnikiem. Wiedział, że Ryan nie mógł, bez złamania prawa, wyznaczyć swego zastępcy, więc dlatego to był jedyny moment właściwy do działania, a jeśli będzie się wahał, bardzo prawdopodobne, że spotka go los szacha. O, nie, za nic nie dopuści do tego, żeby miał przejść do historii jako drugi Reza Pahlavi. Zanim nadejdzie śmierć, będzie przywódcą wszystkich muzułmanów. Jeszcze miesiąc, a będzie władał całą ropą Zatoki Perskiej i dzierżył klucze do Mekki, a zatem uzyska dostęp do materialnych bogactw i do ludzkich dusz. Potem władzę swą będzie mógł rozciągnąć, dokąd zechce. Wystarczy kilka lat, aby stworzone przez niego państwo stało się supermocarstwem we wszystkich dziedzinach, a on następcy swemu pozostawi dziedzictwo, jakiego świat nie widział od czasów Aleksandra, różniące się jednak od tamtego imperium tym, że jego fundamentem będzie Słowo Boże. Aby zrealizować ten cel, aby zjednoczyć islam i spełnić w ten sposób wolę Allacha i Proroka Mahometa, nie może się cofać przed tym, co konieczne, a jeśli potrzeba dyktuje szybkie uderzenie, cios musi być jak grom. Wszystko nie było zresztą zbyt skomplikowane. Ledwie trzy kroki, z których ostatni i najtrudniejszy już był przesądzony, niezależnie od powodzenia planów Badrajna. Czy działał za szybko? Nie. Działał zdecydowanie i odważnie. Tak to oceni historia. * * * - Latanie w nocy to taka wielka sztuka? - zdziwił się Jack. - Dla nich z pewnością - odparł Robby. Lubił te wieczorne posiedzenia w Gabinecie Owalnym, z drinkiem w ręku. - Zawsze bardziej oszczędzali na sprzęcie niż na ludziach. Helikoptery - w tym przypadku francuskie, których ma trochę nasza Straż Przybrzeżna - kosztują sporo i bardzo rzadko widzieliśmy, żeby używali ich do nocnych operacji. W tych manewrach ćwiczą ataki na okręty podwodne, więc może przymierzają się do jakiejś akcji na holenderskie okręty klasy Zeeleeuw, które Republika Chińska kupiła w zeszłym roku. Ponadto sporo jest akcji kombinowanych, w których uczestniczą naraz jednostki morskie i powietrzne. - Wnioski? - Szykują się do czegoś, panie prezydencie. - Admirał rozłożył ręce. - Kłopot tylko... - Robby - Ryan spojrzał nad okularami do czytania, które ostatnio przepisała mu Cathy - jeśli wtedy, gdy jesteśmy sami, nie będziesz się zwracał do mnie po imieniu, wydam bezzwłocznie dekret w tej sprawie. - Nie jesteśmy sami - sprostował admirał Jackson i lekkim ruchem głowy wskazał Price. - Ach, Andrea, ale przecież ona się nie liczy... Ryan nagle urwał i zaczerwienił się. - Tak, tak, panie admirale, niech pan to dobrze zapamięta - powiedziała agentka, z trudem tłumiąc śmiech. - Potrzeba było dobrych kilku tygodni, żebym to nareszcie usłyszała. Jack wpatrywał się w blat i kręcił głową. - Tu po prostu nie da się żyć. Najlepsi przyjaciele zwracają się do mnie na "pan", a ja robię się grubiański wobec kobiet. - Jack - powiedział Robby, starannie akcentując pierwsze słowo - jesteś moim naczelnym dowódcą. A ja co: prosty marynarz. Wszystko po kolei, pomyślał Ryan, a głośno rzucił: - Agentko Price? - Słucham, panie prezydencie? - Proszę napełnić sobie szklaneczkę i usiąść. - Sir, jestem na służbie, a przepisy... - Więc proszę sobie zrobić słabego drinka, ale tak czy owak jest to rozkaz prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wykonać! Chwilę się wahała, ale rozkaz był rozkazem. Nalała sobie whisky na dwa palce, dodając sporo lodu i wody, a potem usiadła obok J-3. Żona Jacksona, Sissy, była na górze z rodziną Ryana. - Chciałem sprawę postawić jasno. Prezydent musi się odprężyć, a nie może tego osiągnąć wtedy, kiedy damy stoją, a przyjaciele odmawiają zwracania się do niego po imieniu. Czy to jasne? - Aye, aye, sir - powiedział Robby i z komicznym pośpiechem dorzucił: - Jack, teraz wszyscy jesteśmy odprężeni i czujemy się wyśmienicie. - Zerknął na Price. - W razie gdybym zachowywał się niewłaściwie, ma mnie pani zastrzelić, prawda? - W środek głowy. - Co do mnie, wolę rakiety powietrze-powietrze. Pewniejsze. - Z tego co słyszałam, był taki wieczór, kiedy całkiem dobrze dawał pan sobie radę z karabinem. Tak w każdym razie utrzymywał prezydent. A może to był pistolet maszynowy. Nawiasem mówiąc, dziękuję. - Hę? - Że mu pan uratował życie. Lubimy opiekować się Szefem, nawet jeśli za bardzo brata się z wynajętymi ochroniarzami. Jack nalał sobie. Czuł, że po raz pierwszy zapanowała w tym pokoju atmosfera na tyle swobodna, że tych dwoje pozwalało sobie na żarty z niego: żarty z dobrego znajomego, a nie prezydenta. - Tak mi się podoba o wiele bardziej. - Spojrzał na przyjaciela. - Słuchaj, Robby, ta panna naoglądała się i nasłuchała może nawet więcej od nas, ma skończone studia, dobrze poukładane w głowie, a ja muszę ją traktować jak... zaraz, jak to będzie.... Gorylicę? - Co ja mam na to powiedzieć? Pilot myśliwca z rozpieprzonym kolanem? - Może byś się raz jasno zdeklarował: kiepski marynarz czy kiepski lotnik. Mówiąc szczerze, mam podobne problemy, nie bardzo wiem, kim mam być. Andrea? - Tak, panie prezydencie? Wiedział, że Price nigdy nie potrafi się zmusić, żeby mówić mu po imieniu. - Co myślisz o Chinach? - Niezbyt się na tym znam, ale skoro pan pyta, to odpowiem, że istnieje zbyt wiele możliwych odpowiedzi. - To wystarczająco profesjonalna opinia - mruknął Robby. - Nikt z całej stajni ludzi prezydenta nie powiedziałby więcej. Kierujemy tam nasze okręty podwodne - zwrócił się do Ryana. - Mancuso chce jeszcze dokładniej wytyczyć graniczną linię północ-południe między obu flotami. Popieram go, a sekretarz także się zgodził. - Jak sobie daje radę Bretano? - Wie, czego nie wie, a to naprawdę ważne, Jack. Uważnie słucha wyjaśnień operacyjnych, stawia dobre pytania, szybko wszystko chwyta. W przyszłym tygodniu chce ruszyć w teren, zobaczyć, jak to wszystko wygląda nie tylko na papierze. Świetny organizator, ale trzeba powiedzieć, zamachnął się wielką miotłą. Widziałem jego plan ograniczenia biurokracji. Przy ostatnich słowach Jackson przewrócił oczyma. - Coś ci się nie podoba? - spytał Ryan. - Nie mów tak, bo jeszcze panna Price gotowa uwierzyć. To wszystko jest i tak o pięćdziesiąt lat spóźnione. Widzi pani - ciągnął, zwracając się do Andrei - ja lubię zatłuszczony kombinezon przeciwprzeciążeniowy, zapach paliwa lotniczego i lądowanie w nocy na lotniskowcu. Ale wszyscy do mnie podobni są obstawieni przez zgraję urzędników, którzy siedzą wprawdzie za biurkami, ale przeszkadzają, jak psy chwytające za łydki. Bretano jest bardzo podobny, lubi inżynierów i konstruktorów, pośród których się obraca, a także i jemu dojedli do żywego biurokraci i kontrolerzy. - Co z Chinami? - przypomniał Jack. - Przeprowadzamy rutynowe loty wywiadowcze, które mają też funkcję szkoleniową. Nie wiemy, jakie są zamiary ChRL, CIA też niewiele potrafi powiedzieć. Z kolei Departament Stanu powiada, że ich rząd się dziwi o co tyle krzyku. Bo rzeczywiście. Tajwan ma dostatecznie silną flotę, żeby sam sobie poradził, chyba żeby zostali zaatakowani znienacka, ale to niemożliwe, bo odpowiedzieli własnymi ćwiczeniami, więc szeroko otwierają oczy i nadstawiają uszu. W sumie mnóstwo hałasu, w którym nie mogę się połapać. - Zatoka Perska? - Nasi ludzie w Izraelu donoszą, że wszystkiemu dokładnie się przypatrują, ale zdaje się, że brakuje im dobrych źródeł od chwili, gdy ci generałowie zostali odstawieni do Sudanu. Dostałem faks od Seana Magrudera... - Kto to taki? - przerwał Ryan. - Pułkownik, dowódca 10. pułku kawalerii pancernej na pustyni Negew. To facet, który ma bardzo często coś ciekawego do powiedzenia. "Najgroźniejszy facet na świecie" wyraził się o Darjaeim nasz dobry znajomy Avi ben Jakob. Magruder uznał te słowa za wystarczająco ważne, by nam je przekazać. - I? - Nie wolno nam spuścić oka z tego regionu. Darjaei ma imperialne zamiary, chociaż pewnie trochę potrwa, zanim zacznie je realizować. Saudyjczycy źle to rozgrywają. Powinniśmy tam wysłać jakieś nasze oddziały, niekoniecznie duże, ale żeby podkreślić, że czuwamy. - Sugerowałem to Alemu, ale rada królewska nie chce zaogniać sytuacji. - Błąd - lakonicznie skwitował informację Jackson. - Ja też tak sądzę. Będziemy nad tym pracować. - Jak wygląda armia saudyjska? - zainteresowała się Price. - Nie tak dobrze jak powinna. Po wojnie w Zatoce stało się modne wstępowanie do wojska, a sprzęt zaczęli kupować tak, jak by to chodziło o parę Mercedesów od hurtownika. Przez jakiś czas bawiła ich ta zabawa w żołnierkę, ale potem okazało się, że czołgi trzeba konserwować i remontować. Wtedy zatrudnili ludzi, którzy mieli się tym zajmować, trochę jak giermkowie u średniowiecznych rycerzy. Kiepsko też jest ze szkoleniem. To znaczy, sporo rozjeżdżają się czołgami i strzelają - M-1 nieźle się do tego nadaje - ale nie ćwiczą w grupach, większych formacjach. Znowu przypominają się rycerze, pojedynki na kopie, na miecze, współczesna wojna wygląda jednak inaczej. Teraz wspólnie muszą działać wielkie zespoły. Mówiąc krótko, nie są tak dobrzy, jak im się wydaje. Jeśli ZRI pozbiera wszystkie siły i ruszy na południe, będzie miała zdecydowaną przewagę, zarówno w ludziach, jak i w sile ognia. - Jak sobie z tym poradzimy? Ryan był wyraźnie zaniepokojony. - Na początek dobrze było by, żeby jakaś część naszych żołnierzy poleciała tam, a oni, żeby przysłali tutaj swoich, którzy poznaliby trochę twardej walki w Narodowym Ośrodku Szkoleniowym. Rozmawiałem już o tym z Mary... - Mary? - nie wytrzymała zdumiona Andrea. - Generał Marion Diggs, w West Point dostał przezwisko "Mary" - wyjaśnił Robby. - Byłoby naprawdę nieźle, gdyby zjawił się tutaj pancerny batalion saudyjski, a nasz oddział instruktorów przez kilka tygodni poprzewracał ich trochę w piachu. Może coś by im to powiedziało. Tak się uczyliśmy my, tak się uczyli Izraelczycy, tak samo będą się uczyć Saudyjczycy - lepiej na poligonie niż na polu bitwy. Diggs świetnie się do tego nadaje. Dwa, trzy lata, może nawet mniej, gdyby odpowiedni poligon stworzyć na miejscu, a mieliby armię na całkiem niezłym poziomie. Ryan skrzywił się. - Izraelczycy zaczną kręcić nosami, a z kolei dwór z przyczyn wewnętrznych lęka się zbyt silnej armii. - To opowiedz im historyjkę o trzech małych świnkach. Może nie bardzo ona pasuje do ich kultury, ale przestroga jest chyba jasna: wielki, zły wilk zjawił się pod ich drzwiami, więc powinni uważać. - W porządku, Robby. Powiem Adlerowi i Vasco, żeby się tym zajęli. Ryan zerknął na zegarek. Kolejny piętnastogodzinny dzień pracy. Nieźle byłoby wypić jeszcze jednego drinka, ale liczyć mógł co najwyżej na sześć godzin snu, a nie chciał wstawać z przesadnym kacem. Wychylił więc do końca szklaneczkę i wstał. - Miecznik w drodze do rezydencji - zameldowała Andrea do mikrofonu. Minutę później byli w windzie. Jeszcze zanim drzwi się otworzyły, Jack zaczął ściągać marynarkę; bywały chwile, kiedy jej nienawidził. - Taki już jest - mruknął Robby pod adresem agentki. - Mhm - mruknęła Andrea, która każdego dnia dowiadywała się coraz więcej o Mieczniku. - Niech pani dobrze go pilnuje, agentko Price - powiedział Jackson. - Prezydentura kiedyś się skończy, a ja chciałbym wtedy nadal mieć przyjaciela. Sprzyjające wiatry sprawiły, że to samolot Lufthansy dotarł jako pierwszy na miejsce przeznaczenia, którym był Frankfurt nad Menem. Dworzec lotniczy sprawiał wrażenie odwróconego lejka; wąską część stanowił rękaw prowadzący z samolotu, a szeroką - duża sala, w której odszukali odpowiedniego przejścia. Na razie mieli jednak trochę czasu - od jednej do trzech godzin - o bagaż zaś nie musieli się troszczyć: zostanie bez ich udziału dostarczony z jednego samolotu do drugiego. Nie musieli się też kłopotać o kontrolę celną, skoro nie zamierzali opuszczać budynku lotniska. Starannie unikali patrzenia sobie w oczy, nawet wtedy, kiedy, zupełnie przypadkowo, trzech z nich znalazło się jednocześnie w kawiarni, przy czym wszyscy zamówili kawę bezkofeinową. Dwóch udało się do toalety z naturalnych przyczyn; potem obaj zerknęli w lustro. Przed wyjazdem ogolili się wprawdzie, szczególnie jednak ten o ciemniejszym zaroście przez chwilę w zamyśleniu gładził się po twarzy. A gdyby tak...? "O nie, tylko nie to", pomyślał, uśmiechając się do swego odbicia. Z torbą na ramieniu pomaszerował do poczekalni pierwszej klasy; niedługo zacznie się odprawa pasażerów, którzy lecieli do Dallas. * * * - Jak minął dzień? - spytał Jack. Andrea i Robby pożegnali się już i tylko na zewnątrz pozostali agenci ochrony. - Męcząco. Jutro i pojutrze obchód z Berniem. Cathy, wyczerpana podobnie jak mąż, była już w szlafroku. - Coś nowego? - Nie u mnie. Zjadłam obiad z Pierre'em Alexandrem. Nowy profesor u Ralpha Fostera, przedtem był w Armii, bardzo błyskotliwy. - Zajmuje się chorobami zakaźnymi? - jak przez mgłę przypomniał sobie Jack. - AIDS i te rzeczy? - Tak. Ryan bez słowa otrząsnął się ze wstrętem. - Mówił, że niedawno odnotowano dwa przypadki wirusa ebola w Zairze, a parę dni temu znowu dwa w Sudanie. No ale to tylko pojedyncze przypadki, żadna epidemia. - Zdaje się, że to okropna choroba, prawda? - spytał Jack i wyłączył światło. - Osiem wypadków na dziesięć kończy się śmiercią. - Cathy poprawiła kołdrę i przysunęła się do męża. - Dość już o tym. Sissy ma za dwa tygodnie koncert w Kennedy Center. Piąta Beethovena, prowadzi Fritz Bayerlein. Myślisz, że udałoby się dostać bilety? Pomimo ciemności Jack był pewien, że żona się uśmiecha. - Wydaje mi się, że znam dyrektora. Zobaczę, co się da zrobić. Kolejny dzień dobiegł końca. * * * - Do zobaczenia rano, Jeff - powiedziała Andrea i skręciła w prawo do swego samochodu. Raman poszedł w przeciwnym kierunku. Męcząca rutyna codziennych zajęć, godziny bezczynnego obserwowania i wyczekiwania, a z drugiej strony - nieustanna gotowość. Nie powinien się uskarżać; taka praca - i już. Zatrzymał się przed bramą, poczekał, aż wartownik ją otworzy, a potem pojechał na północny zachód. Puste ulice pozwalały na szybką jazdę. Po drodze czuł, jak coraz bardziej ogarnia go senność. Otworzył drzwi, wyłączył system alarmowy i podniósł z podłogi listy. Jeden rachunek, reszta zachęcała do niesłychanie korzystnego kupna rzeczy, które były mu zupełnie niepotrzebne. Powiesił płaszcz na wieszaku, zdjął uprząż z kaburą. Automatyczna sekretarka mrugała światełkiem. Ktoś zostawił wiadomość. - Panie Sloan - odezwał się z magnetofonu głos, który natychmiast rozpoznał, chociaż słyszał go przedtem tylko raz. - Tutaj Alahad. Zamówiony przez pana dywan jest gotów do odbioru. Rozdział 37 Dostawa Ameryka jeszcze spała, kiedy oni wsiadali do samolotów w Amsterdamie, Londynie, Wiedniu i Paryżu. Tym razem lecieli oddzielnie, nie istniało więc ryzyko, że ten sam celnik zacznie żywić jakieś podejrzenia, napotkawszy dwa dziwnie chłodne pojemniki z pianką do golenia tej samej firmy. Jedyne prawdziwe niebezpieczeństwo wiązało się z tym, że grupami opuszczali Teheran, dobrze jednak wiedzieli, iż mają zachowywać się tak, jak gdyby się zupełnie nie znali. Podróżując oddzielnie, nie powinni przyciągnąć niczyjej uwagi w międzynarodowym tłumie podróżnych. Pierwszy wyruszył za ocean ten z pasażerów, który w porcie lotniczym Shiphol pod Amsterdamem wsiadał do samolotu Boeing 747 Singapore Airlines. Rejs SQ 26 rozpoczął się zgodnie z rozkładem o 8.30, a znalazłszy się w powietrzu, maszyna skierowała się na północny zachód, aby wielkim łukiem podążyć w kierunku południowego cypla Grenlandii. Lot miał trwać prawie osiem godzin. Podróżny zajął miejsce w przedziale pierwszej klasy i opuścił oparcie fotela. W kolejnym punkcie docelowym nie było jeszcze godziny trzeciej, on zaś, podobnie jak inni pasażerowie pierwszej klasy, wolał sen od filmu. Szybko przypomniał sobie następne etapy wyprawy; nawet gdyby zapomniał, informacje, co czynić dalej, zawarte były w bilecie. Po chwili zapadł w spokojną drzemkę. Tymczasem kolejno wzbijały się w powietrze samoloty, które brały kurs na Boston, Filadelfię, Waszyngton, Atlantę, Orlando, Dallas, Chicago, San Francisco, Miami i Los Angeles. W każdym z tych wielkich amerykańskich miast odbywały się właśnie jakieś znaczące targi. W dziesięciu innych, Baltimore, Pittsburghu, St. Louis, Nashville, Atlantic City, Las Vegas, Seattle, Phoenix, Houston i Nowym Orleanie miały miejsce imprezy mniejsze wprawdzie, ale także mogące liczyć na znaczne zainteresowanie. Na chwilę przed zaśnięciem pasażer rejsu SQ 26 pomyślał o tym właśnie i upewnił się, że noga nie dotyka umieszczonej pod fotelem torby podróżnej, w której znajdował się między innymi zestaw do golenia. * * * Było południe, a oni w okolicach Teheranu ćwiczyli strzelanie. Gwiazdor wiedział, że bardziej chodzi o odprężenie i rozrywkę niż o rzeczywistą potrzebę, jego podopieczni bowiem długo uczyli się tej umiejętności w dolinie Bekaa, na tyle gruntownie zapoznawszy się z różnymi rodzajami broni, że także ta, którą dostaną w USA, nie będzie dla nich żadnym zaskoczeniem. Byli zaprawieni nie tylko w strzelaniu do celu: każdy z nich potrafił prowadzić różne typy pojazdów, nie straszna im była walka wręcz. Każdego dnia kilka godzin przeznaczali na studiowanie planów i modeli. Zjawią się na miejscu po południu, w porze, gdy rodzice w drodze do domu odbierali pociechy, agenci zaś ochrony powinni być znużeni po całodziennym czuwaniu nad dzieciakami zajętymi dziecinnymi sprawami. Gwiazdor otrzymał opis kilkunastu samochodów, które regularnie pojawiały się pod przedszkolem; kilka z nich należało do bardzo popularnych typów, oferowanych przez większość wypożyczalni. Musieli pokonać przeciwnika wytrenowanego i doświadczonego, ale przecież żadnych nadludzi. Co więcej, w ich gronie znalazły się kobiety, których Gwiazdor, przy całej jego znajomości Zachodu, nie potrafił traktować jako poważnych przeciwników w jakiejkolwiek walce. Największa przewaga taktyczna grupy atakującej polegała na tym, że gotowa ona była użyć broni w każdej sytuacji, podczas gdy ochroniarze będą sparaliżowani obecnością dzieci, wychowawczyń i rodziców. Pierwszy etap nie nastręczał więc żadnych trudności, gorzej było z drugim - ucieczką, gdyby do niej miało dojść. Głośno nie poddawał tego w wątpliwość, musiał więc wszystkich zapoznać z planami odwrotu. Gdyby nie marzyli o męczeńskiej śmierci w nie wypowiedzianej świętej wojnie, nie zgłosiliby się przecież do Hezbollahu. Ci zaś, którzy zginą wraz z nimi, mieli być częścią ofiarnego aktu. To jednak stanowiło dla Gwiazdora tylko zewnętrzne opakowanie, gdyż we wszystkim tym wcale nie chodziło o religię. Niektórzy ze świątobliwych kapłanów potępiali ich działania, ale byli też inni, którzy z przekonaniem głosili, że objawione Słowo usprawiedliwia i uzasadnia terror. Któż zatem ma rozsądzić, co Allach sądzi o ich czynach, skoro uczeni w piśmie mieli przeciwstawne w tej mierze opinie? Gwiazdor nie czuł się w żadnym stopniu do tego uprawniony, a zresztą nie widział też takiej potrzeby. Dla niego było to kolejne wyzwanie zawodowe, następne zadanie do rozwiązania, najpierw na modelach, a potem w praktyce. Niewykluczone, że był to krok ku realizacji jakiegoś wielkiego celu, który dla niego oznaczałby życie w komforcie i może nawet jakąś władzę, ale nadmiernie nie zaprzątał tym sobie myśli. Kiedyś, wyobrażał sobie, że zdecydowane akcje mogą najpierw powalić Izrael na kolana, a potem w ogóle zetrzeć go z powierzchni ziemi, ale młodzieńcze sny dawno minęły. Oduczył się wybiegania w zbyt odległą przyszłość: liczyło się tylko kilka najbliższych kroków. Cel? Idee? Dla niego były to już tylko puste słowa, chociaż inaczej sprawa miała się zapewne z jego podwładnymi, z taką zajadłością strzelającymi do nieruchomych sylwetek. * * * Dla inspektora Patricka O'Daya dzień rozpoczął się o 5.30. Zerwał się na dźwięk budzika, natychmiast pomaszerował do łazienki, zerknął na odchodne w lustro i poszedł do kuchni na poranną kawę. Było cicho, normalni ludzie spokojnie spali. Żadnych samochodów na ulicach, nawet ptaki drzemały jeszcze na drzewach. Wszedł na ganek, żeby wyjąć gazety ze skrzynki, i zatrzymał się na chwilę, myśląc, dlaczego świat nie może być zawsze tak cichy i spokojny. Na wschodzie widać już było łunę świtu, chociaż najbardziej niezłomne gwiazdy świeciły jeszcze na niebie. Czyżby tylko on został pokarany obowiązkiem wstawania o tak wczesnej porze? Dziesięć minut zabrało mu przejrzenie "Postu" i "Suna", przy czym najwięcej uwagi poświęcił działom kryminalnym. Jako inspektor do specjalnych poruczeń dyrektora FBI nigdy nie wiedział, kiedy rozkaz może go skierować poza miasto czy nawet na drugi koniec kraju, co wiązało się z tak częstym wynajmowaniem opiekunki do córki, że poważnie zaczynał myśleć o tym, by zatrudnić kogoś na stałe. Mógł sobie na to pozwolić. Odszkodowanie, jakie otrzymał z towarzystwa ubezpieczeniowego po śmierci żony w katastrofie samolotowej, zapewniło mu finansową niezależność, chociaż wolałby jej nie mieć, byle tylko można było odwrócić bieg wypadków. Wahał się przez chwilę, czy nie jest to pasożytowanie na śmierci żony, ale w końcu odegnał skrupuły. Teraz pełen był wątpliwości. Opiekunka oznaczała tak potrzebną pomoc, zarazem jednak nie mógł się pogodzić z myślą, że Megan zacznie o jakiejś kobiecie myśleć jako o swej matce. Nie, O'Day robił, co mógł, aby zastąpić córce oboje rodziców, i by nie czuła braku czułej opieki. Pytana przez rówieśników, odpowiadała, że mama poszła do nieba, ale przecież został tatuś. Ojciec i córka byli sobie tak bliscy, że czasami, na co dzień stykający się z twardą stroną życia inspektor, bywał bliski łez wzruszenia. Dziecięca miłość nie zna żadnych ograniczeń, co dopiero, gdy jest się jej jedynym obiektem. O'Day dziękował niekiedy losowi, że od dobrych paru lat nie trafiła mu się żadna sprawa związana z kidnapingiem. Gdyby się trafiła... filiżanka w ręku inspektora nagle zadrżała, a palce zaciśnięte na uszku zbielały. Jako młody agent prowadził sześć takich spraw, które teraz - szczególnie jako porwania dla pieniędzy - stały się rzadsze, przestępcy bowiem zorientowali się, że jest to gra nie warta świeczki, gdyż cała potęga FBI wali się wtedy na nich niczym karząca pięść. Dopiero teraz Pat czuł w pełni ohydę tej zbrodni, gdyż na to trzeba było zostać ojcem, wiedzieć co znaczy uścisk drobnych rączek, ale i wówczas z ledwością potrafił się opanować, gdy widział porywaczy. Pamiętał, jak jego pierwszy dowódca, Dominie DiNapoli - pośród kolegów krążyło powiedzenie: "najtwardszy koleś na Wschodnim Wybrzeżu, z rodziną Gambino włącznie" - płakał, odprowadzając rodzicom uratowanego dzieciaka. Teraz wiedział już, że był to inny wyraz owej przysłowiowej twardości Dominika. Porywacz zaś nigdy już nie opuści murów więzienia federalnego w Atlancie. Następnie przyszła pora na Megan. Leżała skulona w swoich niebieskich śpioszkach z podobizną Myszki Miki na piersiach. Widać było jak szybko rośnie; nocne ubranko było już na nią za małe. Leciutko pogładził córkę po nosie, a ta natychmiast otworzyła oczy. - Tatusiu! Zerwała się i zawisła ojcu na szyi, on zaś zastanawiał się, jak dzieci mogą się budzić tak radosne. Nastąpiła kolejna wyprawa do łazienki. Zauważył z radością, że w nocy nic się nie przytrafiło, co było prawdziwym powodem do dumy. Zaczął się golić, gdyż specjalnie poczekał z tym, aż córka się obudzi. Ten codzienny rytuał niezmiennie ją fascynował. Kiedy skończył, nachylił się, ona zaś pogłaskała go po policzku i z powagą kiwnęła głową. - Dobrze! Na śniadanie były płatki bananowe i szklanka soku jabłkowego, czemu towarzyszył film Disneya na kuchennym telewizorze; ojciec powrócił do gazet. Skończywszy jeść, Megan zaniosła naczynia do zmywarki i sama je w niej umieściła, jak zwykle najwięcej problemów mając z talerzem. Było to znacznie trudniejsze od nakładania butów, w których miejsce sznurowadeł zajęły rzepy. Panna Daggett wspomniała kiedyś, że Megan jest niezwykle pogodną i bystrą dziewczynką, co jego ojcowską pierś napełniło dumą, a w chwilę później bólem po utraconej żonie. Pat powtarzał sobie, że w twarzyczce córki rozpoznaje rysy Deborah, ale nigdy nie był pewien, jak wiele w tym było wyobraźni, a jak wiele prawdy. Z całą pewnością odziedziczyła po matce błyskotliwość. Jazda samochodem była kolejną rutynową czynnością. Słońce już świeciło, ruch na razie nie był duży. Megan jak zwykle z zainteresowaniem przypatrywała się mijanym samochodom. Także na miejscu wszystko było jak zwykle. Jeden agent "pracował" w 7-Eleven, pozostali znajdowali się w domku naprzeciwko przedszkola i w nim samym. O nie, nikt nie ośmieli się porwać jego małej dziewczynki. Tam, gdzie chodziło o konkretną robotę, znikała rywalizacja pomiędzy Biurem a Tajną Służbą, co najwyżej znajdując wyraz w dowcipach. Cieszył się z ich obecności. Megan od drzwi rzuciła się w objęcia panny Daggett; zaczynał się kolejny dzień nauki i zabawy. - Cześć, Pat - powitał go agent w wejściu. - Cześć, Norm. Obaj mężczyźni jak na komendę ziewnęli. - Zaczynasz tak samo wcześnie - powiedział agent Jeffers, należący do grupy chroniącej Foremkę. - Jeszcze sześć tygodni. Niedługo i my zaczniemy się rozglądać za przedszkolem. Jaka ona jest? - Panna Daggett? Zapytaj prezydenta - zażartował O'Day. - Wszystkie swoje dzieci do niej oddawali. - To pewnie rzeczywiście nie jest zła. Co tam ze sprawą Kealty'ego? - Ktoś w Departamencie Stanu łże. Tak mówią ludzie z BOZ. Nie wiadomo kto. Badania przy użyciu wykrywacza kłamstw są do niczego. Do was dochodzą jakieś słuchy? - Wiesz, zaczyna gierkę z ludźmi ze swojej obstawy. Niedawno powiedział im, że mają wolną rękę, bo nie chciałby, żeby się znaleźli w sytuacji, kiedy... - Jasne - kiwnął głową Pat. - Ale tej wolnej ręki tak naprawdę nie mają. - Nie. Spotyka się z różnymi ludźmi z Firmy, nie do końca wiadomo z kim. W każdym razie nie wolno nam interesować się, co wykręcą Miecznikowi. - Jeffers pokręcił głową z niesmakiem. - Nieźle, co? - Ja jestem za Ryanem. Oczy O'Daya zupełnie odruchowo badały teren. - U nas też wszyscy - oznajmił Norm. - Mam nadzieję, że poradzi sobie z tym pieprzonym Kealtym. Słuchaj, kiedy jeszcze był wice, czasami ja go obstawiałem. Sterczałem jak ten durny palant pod drzwiami, a on w środku przelatywał panienkę. Obaj spojrzeli sobie w oczy. Były to historie, które powtarzali w zaufaniu; to, że agenci Tajnej Służby mieli z całkowitym poświęceniem bronić swych podopiecznych, nie przeszkadzało im krytycznie ich oceniać. - Słyszałem więcej podobnych historii. Ale tutaj wszystko w porządku? - Russell chciałby dostać jeszcze trzech ludzi, ale nie wiem, czy mu dadzą. Ma trójkę wewnątrz, trójkę przez ulicę i jeszcze... - Wiem - przerwał O'Day - w 7-Eleven. Zdaje się, że zna się na robocie. - Pewnie, Dziadek jest najlepszy - powiedział z przekonaniem Jeffers. - Szkolił połowę ludzi w Oddziale, a żebyś wiedział, jak strzela. Z obu rąk. Pat uśmiechnął się. - Słyszę to od wszystkich. Będę się musiał kiedyś z nim spróbować. Odpowiedzią był uśmiech. - Andrea coś mi wspominała. Ściągnęła z Biura twoją teczkę... - Cooo? - Spokojnie, Pat, przecież musieliśmy sprawdzić każdego. Wiesz dobrze, kogo tutaj pilnujemy. Przy okazji zobaczyła twoje wyniki w strzelaniu. Słyszałem, że jesteś całkiem niezły, ale jedno ci mówię, jeśli chcesz iść w zawody z Russellem, przygotuj trochę forsy. - Dobrze, ale niech i on na wszelki wypadek zacznie odkładać. O'Day bardzo lubił takie pojedynki. - Zapamiętaj moje słowa. Jeffers poprawił słuchawkę w uchu i po chwili powiedział. - Ruszyli. Foremka wychodzi do ogrodu. Ciągle trzymają się razem z twoją małą. - Ryanowa strasznie jest wyrośnięta, jak na małą dziewczynkę. - Fajne dzieciaki. Czasami się dąsają, ale zaraz jest po wszystkim. To nic. Kłopot to będziemy mieć z Cieniem, jak zacznie się umawiać na prawdziwe randki. - Daj spokój, nie chcę o tym słuchać. - Mam nadzieję - powiedział z uśmiechem Jeffers - że nam trafi się chłopak. Mój ojciec, który kiedyś był kapitanem policji miejskiej w Atlancie, mówi, że córki to kara, jaką Pan Bóg wymierza ojcom za to, że są mężczyznami. Przez cały czas trzęsiesz się na samą myśl o tym, że mogą spotkać takiego łobuza, jakim byłeś ty, kiedy miałeś siedemnaście lat. - Na razie jeszcze parę lat spokoju. Dobra, muszę się zbierać, bo inaczej kryminaliści rozhasają się na dobre. O'Day klepnął agenta w ramię. - O nią możesz być tutaj zupełnie spokojny, Pat. Zamiast pojechać na południe szosą nr 50, O'Day zatrzymał się na kawę po drugiej stronie Ritchie Highway. Musiał przyznać, że ludzie z Tajnej Służby znali się na swojej robocie. Niemniej także i Biuro zajmowało się bezpieczeństwem prezydenta. Musi rano porozmawiać z chłopakami z BOZ, całkowicie nieformalnie, rzecz jasna. * * * Dwoje pacjentów: mężczyzna zmarł, dziewczynka niemal w tym samym czasie wraca do domu. Był to pierwszy przypadek śmierci na ebola w karierze lekarskiej MacGregora. Nie śmierci w ogóle: widział ludzi, którzy zmarli na zawał, raka, albo po prostu ze starości. Lekarzy najczęściej przy tym nie było i wszystko spadało na ręce pielęgniarek. Teraz sam obserwował proces umierania. Organizm Saleha bronił się, a jego siła przedłużyła jedynie cierpienia. W końcu jednak uległ i bezradnie czekał już tylko na zgon. W końcu drgający punkcik, który odtwarzał na ekranie skurcze serca, przestał się odchylać i pociągnął za sobą prostą linię. Nie będzie żadnych prób reanimacji. Odłączono przewody kroplówki i wraz z bandażami ostrożnie umieszczono w plastikowym pojemniku. Dosłownie wszystko, co choćby na chwilę zetknęło się z ciałem pacjenta, zostanie spalone. W tej procedurze nie było niczego szczególnego; tak samo postępowano w przypadku chorych na AIDS i niektóre odmiany zapalenia wątroby. W przypadku wirusa ebola rozsądniej było spalić też samo ciało, na co zresztą nalegały władze. Cóż, jeszcze jedna przegrana bitwa. MacGregor czuł się nieco zażenowany tym, że z uczuciem pewnej ulgi po raz ostatni ściągnął ochronny kombinezon, dokładnie obmył się i poszedł do Sahaili. Była jeszcze osłabiona, ale szybko powracała do siebie. Badania wykazały w krwi coraz liczniejsze przeciwciała. W jakiś osobliwy sposób jej organizm potrafił pokonać groźnego przeciwnika. Można ją teraz bezpiecznie przytulać i całować. W innych warunkach zostałaby jeszcze w szpitalu na dalsze testy, a jej krew poddano by rozlicznym badaniom laboratoryjnym, władze jednak stanowczo się temu sprzeciwiły i oznajmiły, że mała pacjentka ma opuścić szpital natychmiast, gdy nic nie będzie groziło jej ani otoczeniu. MacGregor usiłował protestować, ale szybko zrezygnował; skądinąd był przekonany, że nie pojawią się komplikacje. Lekarz sam uniósł dziewczynkę i posadził na ruchomym fotelu. - Jak już będziesz zupełnie zdrowa, odwiedzisz mnie czasami? - zapytał z uśmiechem. Pokiwała głową. Wspaniała dziewuszka; dobrze mówiła po angielsku, miała żywe, bystre spojrzenie i czarujący uśmiech. - Panie doktorze? MacGregor obejrzał się i zobaczył ojca, który musiał być wojskowym, sądząc z postawy i sposobu zachowania. Widać było, że usiłuje znaleźć słowa, które wyraziłyby to, co działo się w jego sercu. - Niewielka w tym moja zasługa. Córka jest silna i zdrowa; to ją przede wszystkim uratowało. - W każdym razie jestem pana dłużnikiem. Uścisk dłoni był mocny i serdeczny; MacGregor mógł żywić różne podejrzenia co do tego, czym zajmował się ten mężczyzna, teraz jednak chodziło tylko o prostą ludzką wdzięczność. - Osłabienie może potrwać jakieś dwa tygodnie. Niech je, co chce i ile chce, a także niech śpi do woli. - Będzie tak jak pan mówi - zapewnił ojciec. - W razie jakichkolwiek problemów czy wątpliwości, ma pan mój telefon do szpitala i domowy. - Gdyby zaś pan miał jakiekolwiek trudności, niezależnie od ich charakteru, proszę dać mi znać. Niewykluczone, że zyskałem sobie protektora, myślał MacGregor odprowadzając oboje do drzwi. Może kiedyś mi się to przyda. Potem wrócił do swego gabinetu. * * * - Rozumiem zatem - powiedział ministerialny dygnitarz po wysłuchaniu sprawozdania - że niebezpieczeństwo jest zażegnane? - Tak. - Przebadano cały personel? - Tak, ale jutro dla pewności raz jeszcze przeprowadzimy testy. Oba pokoje, w których przebywali pacjenci, zostaną starannie zdezynfekowane. Wszystkie rzeczy, z którymi mieli styczność, są właśnie palone. - Zwłoki? - Także zostały zapakowane i przygotowane do kremacji, zgodnie z pańskim poleceniem. - Znakomicie. Doktorze MacGregor, spisał się pan wybornie, za co serdecznie panu dziękuję. Od tej chwili najlepiej będzie uważać ten niefortunny incydent za niebyły. - Chciałbym się jednak dowiedzieć, w jaki sposób ebola znalazła się w Sudanie - powiedział lekarz, starając się, żeby zabrzmiało to możliwie jak najmniej natarczywie. - To nie powinno interesować ani pana, ani mnie. Jednego możemy być pewni: tego typu incydenty już się więcej nie powtórzą. - Muszę zatem poprzestać na pańskim zapewnieniu. Padło kilka grzecznościowych formułek i MacGregor odłożył słuchawkę. Wpatrzył się w ścianę. Musi wysłać jeszcze jeden faks do CCZ. Chociażby po to, żeby poinformować, iż skończyło się na dwóch przypadkach. Także i dla niego była to pocieszająca myśl. Mógł powrócić do codziennej, mniej dramatycznej praktyki. * * * Okazało się, że Kuwejt z o wiele większą skwapliwością niż Saudyjczycy zareagował na propozycję spotkania, co mogło wynikać z faktu, że o wiele bardziej lękał się potężnego sąsiada. Adler podał tekst faksu prezydentowi, który szybko przebiegł go oczyma. - Brzmi to jak SOS. - Słusznie - zaważył sekretarz stanu. - Albo minister Sabah zapomniał o wymogach etykiety dyplomatycznej, albo jest bardzo wystraszony. Moim zdaniem to drugie - odezwał się Bert Vasco. - Co o tym sądzisz, Ben? - spytał Jack. Goodley pokręcił głową. - Możemy mieć tutaj problemy. - Daruj sobie to "możemy - mruknął Vasco. - Dobra, Bert, ty jesteś naszym wróżem, jeśli chodzi o Zatokę Perską - zauważył prezydent. - Czego możemy się spodziewać? - Tam obowiązuje osobliwy rytuał dogadywania się i rokowań. Żadne spotkanie nie może odbyć się bez całego rytuału. Wypowiedzenie wstępnego: "Cześć, jak się masz" trwa co najmniej godzinę. Sama nieobecność takich formuł jest już znacząca. Rzeczywiście, panie prezydencie, to brzmi jak SOS. Swoją drogą, ciekawe, myślał Vasco, że zaczęli od modlitwy. Może dla Saudyjczyków był to jakiś sygnał, ale nie dla Kuwejtczyków? Nawet najlepszy zewnętrzny obserwator mógł się pogubić w szczegółach tamtejszej sytuacji. - To dlaczego Saudyjczycy bagatelizują problem? - W rozmowie z księciem Alim odniósł pan jednak inne wrażenie, prawda? Ryan skinął głową. - Zgoda. Mów dalej. - Sytuacja królestwa jest trochę schizofreniczna. Lubią nas i cenią jako strategicznego partnera, zarazem jednak nas nie znoszą, podobnie jak naszej kultury. Sprawa jest w istocie jeszcze bardziej skomplikowana, ale najogólniej można powiedzieć, że gnębi ich obawa, iż nadmierne otwarcie się na Zachód naruszy ich feudalny porządek społeczny. Są bardzo konserwatywni tam, gdzie chodzi o ich tradycję, co dobrze było widać w 91 roku, kiedy zażądali, żeby nasi kapelani nie nosili na zewnątrz żadnych insygniów religijnych, bardzo kręcili nosami również na to, że u nas kobiety prowadzą samochody i noszą broń. Zatem z jednej strony wiedzą, że są zależni od nas w sprawach bezpieczeństwa - książę Ali nie jeden raz prosił o potwierdzenie naszych gwarancji - z drugiej, lękają się, że możemy zdestabilizować sytuację wewnętrzną. Do tego dochodzi jeszcze sprawa religii. W sumie, woleliby dojść do porozumienia z Darjaeim, niż wzywać nasze wojska do obrony ich granic, dlatego większość rządu chce rozgrywać to miękko, wiedząc, że i tak się zjawimy, kiedy nas poproszą. Natomiast z Kuwejtem sprawa wygląda inaczej. Kiedy ich zapytamy, czy chcą z nami przeprowadzić manewry, natychmiast odpowiedzą "Tak", nawet jeśli Saudyjczycy doradzają im coś innego. Wie o tym, na szczęście, także i Darjaei, który dlatego nie może wykonywać pośpiesznych posunięć. Jeśli ruszy na południe... - CIA natychmiast o tym poinformuje - oznajmił z przekonaniem Goodley. - Wiemy, czemu się przypatrywać, a oni nie potrafią tego ukryć. - Jeśli nasze oddziały pojawią się teraz w Kuwejcie, zostanie to odczytane jako wrogi krok - ostrzegł Adler. - Dlatego lepiej spotkać się najpierw z Darjaeim i posłuchać, co on ma do powiedzenia. - On zaś pomyśli, że, podobnie jak Saudyjczycy, zrobimy wszystko, żeby tylko się dogadać, więc ma zielone światło - powiedział Vasco. - Nie, takiego błędu nie popełni. Musi zdawać sobie sprawę z tego, jak ważnym regionem jest dla nas Zatoka Perska. Z pewnością tym razem nie będzie żadnych dwuznaczności. Saddam Husajn twierdził, że w roku 1990 ambasador Glaspie przekazała mu milczącą aprobatę dla planów inwazji na Kuwejt, ona jednak temu zaprzeczała, a źródło informacji nie należało do najbardziej wiarygodnych. Mogło pójść o jakiś lingwistyczny niuans, ale najprawdopodobniej, o ile Husajn po prostu nie skłamał, usłyszał to, co chciał usłyszeć, co politykom przydarza się równie często jak dzieciom. - Jak szybko możesz to zorganizować? - spytał prezydent. - Bardzo szybko - odparł sekretarz stanu. - Więc do dzieła - polecił Ryan. - Ben? - Słucham, panie prezydencie. - Rozmawiałem już o tym z Robbym Jacksonem, skoordynujcie działania, aby umożliwić szybkie przerzucenia naszych sił w tamten rejon. Dostatecznie dużych, żeby podkreślić nasze zainteresowanie, jednak nie na tyle dużych, by Darjaei mógł to uznać za prowokację. Porozumcie się z Kuwejtem i powiedzcie, że w razie potrzeby mogą na nas liczyć, i że na ich prośbę gotowi jesteśmy wysłać oddziały. Kogo możemy do tego celu użyć? - 24. Dywizję Zmechanizowaną z Fort Stewart w Georgii - oznajmił Goodley, najwyraźniej rad z siebie. - Ich druga brygada jest teraz nieustannie w stanie podwyższonego pogotowia. Także jedną brygadę 82. Dywizji Powietrznodesantowej z Fort Bragg. Ponieważ sprzęt czeka w Kuwejcie, możemy być gotowi do drogi w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Doradzałbym także ogłoszenie stanu podwyższonego pogotowia na okrętach transportowych w Diego Garcia. To można zrobić bez zwracania niczyjej uwagi. - Pięknie, Bob. Powiedz sekretarzowi obrony, żeby wszystko przeprowadził... bez ostentacji. - Tak jest, panie prezydencie. - Oznajmię Darjaeiemu, że chcemy pozostawać w przyjaznych stosunkach ze Zjednoczoną Republiką Islamską - rzekł Adler - ale zależy nam też na pokoju w tym regionie, a to oznacza, między innymi, nienaruszalność granic. Ciekaw jestem, co na to odpowie? Wszystkie oczy zwróciły się na Berta Vasco, któremu zaczynał nieco doskwierać status eksperta od spraw muzułmańskich. - Wątpię, żeby nam się postawił. - Wycofujesz się? - Mam za mało informacji - powiedział Vasco. - Nie przypuszczam, żeby chciał z nami konfliktu. Raz już się coś takiego zdarzyło i wszyscy widzieli, jaki był koniec. Nie lubi nas, zgoda. Nie lubi Saudyjczyków i reszty sąsiadów, też zgoda. Nie chce jednak walnego starcia. Niewykluczone, że dałby sobie radę z nimi wszystkimi, to problem militarny, a ja jestem tylko doradcą politycznym, ale z pewnością byłoby to niemożliwe, kiedy miałby także do czynienia z nami. Przypuszczam więc, że dalej będą trwały polityczne naciski na Kuwejt i Arabię, ale nie sądzę, żebyśmy musieli obawiać się czegoś więcej. - Na razie - mruknął prezydent. - Zgoda: "na razie". - Nie wymagam od ciebie zbyt wiele, Bert? - Mówię, co myślę, a pan mnie słucha. Myślę, że nie od rzeczy byłoby sporządzić Specjalną Ocenę Wywiadu, obejmującą możliwości i zamiary ZRI. Potrzebuję więcej informacji. - Bob, trzeba przygotować SOW; Bert ma mieć pełny dostęp do wszystkich źródeł. - Jack na chwilę zamilkł, a potem się uśmiechnął. - Wiecie, czasami wydawanie rozkazów jest zupełnie fajne. - Zaraz jednak spoważniał. - Mamy tutaj zatem potencjalne zagrożenie, ale nic palącego? - Wszyscy pokiwali głowami. - Dziękuję panom. Będziemy się tam wszystkiemu uważnie przypatrywać. * * * Samolot Singapur Airlines, rejs numer 26, spóźnił się pięć minut i lądował o 10.25. Pasażerowie pierwszej klasy nie tylko mieli wygodniejsze fotele i lepszą obsługę, ale też szybciej mogli pokonać formalności związane z wjazdem do USA. Podróżny zdjął z karuzeli swój podwójny neseser i, z przerzuconą przez ramię torbą, zajął miejsce w kolejce. W ręku trzymał kartę pobytową, na której wypisał fałszywe informacje. - Dzień dobry - powiedział urzędnik imigracyjny, przebiegł wzrokiem kartę, a potem przekartkował paszport. Dość stary, z licznymi stemplami wjazdu i wyjazdu. Znalazł wolne miejsce, na którym mógł przystawić swoją pieczątkę. - W jakim celu przybywa pan do Stanów Zjednoczonych? - spytał. - Interesy - brzmiała odpowiedź. - Chcę obejrzeć targi samochodowe w centrum Javitsa. - Mhm - mruknął bez większego zainteresowania urzędnik, podstemplował paszport i wskazał podróżnemu następną kolejkę, gdzie jego bagaże prześwietlono, zamiast je otwierać. - Coś do zadeklarowania? - Nie. Proste odpowiedzi były najlepsze. Celnik przyjrzał się zawartości toreb, ale nie dostrzegł niczego interesującego. Po chwili bagaże wraz ze swym właścicielem znajdowały się już na postoju taksówek. Czekanie nie trwało dłużej niż pięć minut. Pierwsze zmartwienie, kontrolę celną, podróżny miał już za sobą. Aby się upewnić, że taksówka nie jest podstawiona, w ostatniej chwili zaczął szperać w torbach, przepuszczając kobietę, która stała za nim. Kiedy znalazł się na tylnym siedzeniu, ostentacyjnie rozglądał się po okolicy, choć w rzeczywistości chciał się tylko upewnić, że żaden wóz nie jedzie ich śladem. W gęstym potoku pojazdów byłoby to bardzo trudne, szczególnie jeśli zważyć, że była to jedna z wielu podobnych do siebie żółtych taksówek. Jedyny kłopot polegał na tym, że jego hotel znajdował się daleko od centrum wystawowego, będzie więc potrzebował jeszcze jednej taksówki, najpierw musiał się bowiem wpisać do księgi hotelowej. Po godzinie był już w windzie zdążającej na szóste piętro; portier zaopiekował się jego neseserem, gość jednak nie chciał się rozstawać z torbą podróżną. Po wręczeniu napiwku, ani za małego, ani za dużego, podróżny wypakował ubrania, wyjął też zbędne rzeczy z torby, zostawiając komplet do golenia. Po prysznicu skorzystał z maszynki i pianki, które gościnnie zaoferował hotel. Niezależnie od podniecenia, czuł się nadspodziewanie dobrze. Ile był już w drodze? Dwadzieścia dwie godziny? Coś koło tego. Sporo jednak spał, a latanie nigdy nie wiązało się dla niego z żadnymi emocjami. Zamówił do pokoju lunch, potem się przebrał i, z torbą zarzuconą na ramię, zjechał na dół, gdzie czekała już na niego taksówka do centrum Javitsa. Salon samochodowy, pomyślał z satysfakcją. Zawsze lubił auta. Większość z jego dziewiętnastu towarzyszy znajdowała się jeszcze w powietrzu, niektórzy właśnie lądowali - najpierw w Bostonie, potem kilku w Nowym Jorku, następnie jeden w Dallas - by przejść przez podobne punkty obserwacyjne, przy użyciu których Wielki Szatan usiłował zadbać o swe bezpieczeństwo. Niemniej ta fraza, tak często powtarzana przez Darjaeiego, tutaj była przesadna. Szatan zaglądał człowiekowi w oczy i potrafił czytać jego myśli, tu chodziło zaś o urzędników, ani bystrzejszych, ani bardziej przenikliwych od innych. Stawali się groźni, kiedy byli uprzedzeni. Lub gdy ktoś niepotrzebnie zwrócił na siebie ich uwagę. * * * - Musicie wiedzieć, jak odgadywać intencje drugiej strony - oznajmił Clark. Trafiła mu się dobra klasa; w przeciwieństwie do szkoły, wszyscy chcieli się uczyć. Przypominało mu to trochę jego własne dni na Farmie: były to czasy zimnej wojny - każdy marzył o tym, żeby zostać Jamesem Bondem, a niektórzy nawet w to wierzyli w cichości ducha, na przekór słowom instruktorów. Większość jego kolegów ukończyła studia i nieźle znała się na książkach, ale nie na życiu. Uczyli się na ogół szybko, nie wszyscy jednak, a chociaż niedostatek pewnych umiejętności mógł w ich sytuacji mieć znacznie poważniejsze konsekwencje niż tylko zła ocena w indeksie, nawet wpadki były o wiele mniej widowiskowe niż w kinach. Raczej wyraźna informacja, że lepiej zmienić zawód. Clark wiązał duże nadzieje ze swoimi obecnymi uczniami. Bardzo możliwe, że nie kończyli historii na Dartmouth czy Brown, ale sporo wiedzieli o tym, co dzieje się na ulicy. - Czy możliwe, żeby nasi agenci nas okłamywali? - Panie Stone, pan pochodzi z Pittsburgha, prawda? - Tak. - Miał pan swoich informatorów. Kłamali? - Czasami. - Oto i odpowiedź. Agenci mogą opowiadać niestworzone rzeczy na temat swojego znaczenia, niebezpieczeństwa, które im grozi, mnóstwa innych rzeczy, a wszystko zależnie od ich chwilowego samopoczucia. Dlatego trzeba dobrze poznać ich nastroje i nawyki. Panie Stone, wiedział pan, kiedy pana człowiek zmyśla? - Najczęściej tak. - A skąd? - Podawał za dużo informacji, które nie bardzo do siebie pasowały... - No i proszę - przerwał Clark. - Czasami zastanawiam się, co ja tutaj właściwie robię, skoro wy i tak to wszystko już wiecie. Więc tyle, jeśli chodzi o ludzi. Ale zetkniecie się także w Firmie z osobami, które uważają, że wszystkiego można się dowiedzieć z satelitów. Tymczasem to nieprawda. Maszyny łatwo przechytrzyć, o wiele łatwiej niż ludzi. Ci mają swoje słabostki, najczęściej przesadne mniemanie o sobie, ale nic nie może zastąpić spojrzenia w oczy. Nawet w kłamstwie zawsze jest odrobina prawdy. Rozegrajmy sobie taką sytuację. Moskwa, rok 1983, Prospekt Kutuzowa. Daliśmy znać agentowi, że ma się z nami spotkać tutaj za tydzień. On tymczasem zaczyna mieć kłopoty z szefem... W drzwiach pojawił się Chavez i potrząsnął trzymaną w ręku kartką. Clark polecił asystentowi, żeby dalej prowadził zajęcia, i wyszedł na korytarz. - Co się stało, Ding? - Mary Pat, chce żebyśmy zjawili się jak najszybciej. Coś związanego z SOW. - Na pewno na temat ZRI. - Cóż za domyślność, panie C. Mamy być przed obiadem. Kto prowadzi? * * * W Diego Garcia znajdowały się cztery okręty transportowe, stosunkowo nowe jednostki, zbudowane z myślą o tym, iż będą pływającymi garażami pojazdów wojskowych. Jedną trzecią stanowiły czołgi, ciągniki artyleryjskie i bojowe wozy piechoty, reszta to ciężarówki wyładowane wszystkim, czego może potrzebować armia: od amunicji po racje wody. Okręty pomalowane były na szaro, barwę Marynarki, ale kolorowe pasy na kadłubach informowały, że jest to część Narodowej Floty Odwodów Obronnych, załogę zaś stanowili cywilni marynarze, których zadaniem było utrzymanie okrętów w stanie użyteczności. Nie nastręczało to specjalnych kłopotów. Co parę miesięcy uruchamiali wielkie silniki dieslowskie i pływali przez kilka godzin, sprawdzając pracę wszystkich mechanizmów. Wieczorem nadszedł jednak rozkaz, który nakazywał stan podwyższonej gotowości. W maszynowniach pojawili się marynarze. Sprawdzono ilość paliwa, a także najróżniejsze wskaźniki, które informowały, że statki są gotowe do wypłynięcia. Próba poszczególnych silników nie była niczym nadzwyczajnym; próba wszystkich naraz, była czymś, czego szczególnie w nocy nie mogły przegapić czujniki podczerwieni satelitów. W pół godziny później odpowiednia informacja dotarła do Siergieja Gołowki, który zareagował tak, jak postąpiłby w jego sytuacji każdy szef służb wywiadowczych na świecie: zwołał naradę ekspertów. - Gdzie jest amerykańska grupa lotniskowcowa? - zainteresował się przede wszystkim. - Wczoraj wypłynęli z Diego Garcia i skierowali się na wschód. - Opuszczają Zatokę Perską? - Tak. Mają zaplanowane wspólne manewry z Australią o kryptonimie PUCHAR POŁUDNIA. Nie ma żadnych informacji, żeby zostały odwołane. - Skąd więc to zamieszanie? Analityk rozłożył ręce. - Może normalna próba silników, ale ja bym to wiązał z sytuacją w Zatoce. - Jak w Waszyngtonie? - spytał Gołowko. - Polityczne ataki na naszego przyjaciela Ryana - poinformował szef sekcji amerykańskiej. - Dość ostre. - Da sobie radę? - Tak sądzi ambasador, z którym zgadza się nasz rezydent, ale Ryan nie panuje nad wszystkim. Ameryka zawsze chlubiła się swoim systemem przekazywania władzy, żadne prawo nie jest jednak w stanie przewidzieć sytuacji takiej jak ta. Ryan nie może bezpośrednio zaatakować swego przeciwnika... - To, co robi Kealty, to zdrada stanu - zauważył Gołowko. W Rosji samo to słowo wystarczało, by w powietrzu poczuło się epokę lodowcową. - Z punktu widzenia ich prawa, sprawa jest zagmatwana, tak powiadają eksperci. Jednak na razie na stanowisku pozostaje Ryan, gdyż pierwszy się tam znalazł. Gołowko pokiwał głową, ale z twarzy nie znikała posępna mina. Informacje o "Czerwonym Październiku" i aferze z Gierasimowem nigdy nie powinny się były dostać do wiadomości publicznej. Wiedział o tej drugiej sprawie, miał pewne podejrzenia co do pierwszej. Jeśli chodzi o okręt podwodny, Amerykanom udało się wszystko znakomicie zakonspirować, tak że później Ryan mógł wykorzystać tę właśnie kartę, aby zmusić Kolę do wyjazdu. Tak musiało być; z perspektywy czasu wszystko zaczynało do siebie pasować, a rozgrywka była pierwszorzędna. Od chwili jednak, kiedy sprawa stała się tajemnicą poliszynela i dotarła również do Rosji, Gołowko, nie mógł bezpośrednio kontaktować się z Ryanem, chyba że chodziło by o nagłą sytuację kryzysową. Amerykanie wyraźnie szykowali się do czegoś, on jednak nie wiedział, do czego, a zamiast zapytać wprost, musiał czekać, aż jego agentom uda się to ustalić. Problem polegał i na katastrofie, która dotknęła amerykańskie władze, i na wyniesionym z CIA przyzwyczajeniu Ryana, aby polegać na niewielkiej grupie ludzi, zamiast kierować całą administracją, niczym dyrygent orkiestrą symfoniczną. Instynkt podpowiadał mu, że Ryan gotów byłby do współpracy, że dawni wrogowie mogliby teraz połączyć swe siły we własnym dobrze rozumianym interesie, tymczasem ten zdrajca Kealty - nikt inny wszak nie mógł ujawnić informacji prasie - spowodował impas. Polityka! Kiedyś była dla Gołowki najważniejszą rzeczą w życiu. Wstąpił do partii w wieku lat osiemnastu, dzieła Marksa i Lenina zgłębiał z pasją studenta teologii, a chociaż zapał z czasem minął, to przecież owe logiczne, chociaż nierzeczywiste, teorie nadały kształt jego dorosłemu życiu, aż wreszcie runęły dawne dekoracje ustrojowe, a on wylądował na stanowisku, które piastował. Dzisiaj potrafił zracjonalizować w kategoriach historycznych przyczyny dawnej niechęci do Stanów Zjednoczonych: dwa supermocarstwa, dwa odmienne kręgi sojuszy, dwie odmienne doktryny sprawowania władzy, sczepione w jednym, długotrwałym konflikcie. Narodowa duma chciałaby, żeby zwyciężyła jego ojczyzna, ale tak się nie stało. Jedno było pewne: skończyła się zimna wojna, a wraz z nią minął czas śmiertelnej konfrontacji pomiędzy Rosją i USA. Dzisiaj obie strony były w stanie uznawać nawzajem swoje interesy i czasami zgodnie współdziałać. Raz już tak się zdarzyło. Iwan Emmetowicz zwrócił się do niego z prośbą o pomoc w konflikcie Stanów Zjednoczonych z Japonią i oba kraje zgodnie zrealizowały wspólnie postawiony cel, co na szczęście nadal pozostawało tajemnicą. Ciekawe, myślał Gołowko, że Kealty nie zdecydował się na ujawnienie tej sprawy. Tak czy owak, w kraju, w którym prasy nie krępowały już dawne pęta, rozpoczęła się nagonka na Ryana nie gorsza niż w Ameryce, a w rezultacie Gołowko nie mógł sobie pozwolić nawet na jeden banalny telefon. Silniki uruchomiono na transporterach nie bez powodu. Ryan szykował się do czegoś, albo dopiero coś planował, on zaś musiał znowu powrócić do roli szpiega, który knuje przeciw drugiemu szpiegowi, zamiast z nim współpracować. No cóż, nie miał wyboru. - Utworzyć specjalną grupę do stałej analizy sytuacji w Zatoce Perskiej. Pozbierać wszystkie dostępne informacje. Ameryka będzie musiała jakoś zareagować. Po pierwsze, ustalić, co się dzieje. Po drugie, co mogą wiedzieć Amerykanie. Po trzecie, co mogą zrobić. Włączyć generała Bondarienkę. Zna się na ich armii, spędził tam trochę czasu. - Tak toczna, gaspadin priedsiedatiel - brzmiała zdyscyplinowana odpowiedź. Dobrze, że przynajmniej to się nie zmieniło. * * * Warunki były znakomite: nie za ciepło, nie za zimno. Centrum Javitsa położone było tuż nad rzeką, panowała więc w nim stosunkowo duża wilgotność, co też było korzystne. Będzie pod dachem, nie trzeba więc kłopotać się o promieniowanie ultrafioletowe, które zagrażało zawartości pojemnika. Miał dokładnie wykonać otrzymane polecenia, a to, czy wszystko potoczy się dalej zgodnie z planem, spoczywało już w rękach Allacha. Wysiadł z taksówki i wszedł do środka. Po raz pierwszy znalazł się w tak obszernej budowli i przez chwilę stał stropiony, obracając w ręku plakietkę, którą otrzymał jako gość, oraz program z planem orientacyjnym. Po chwili jednak rozpogodził się: miał dużo czasu, który może poświęcić na rozejrzenie się pośród wszystkich tych samochodów. Było ich mnóstwo; lśniły niczym klejnoty, jedne obracały się na ruchomych podiach, aby oszczędzić wysiłku tym, którym nie chciało się ich obejść, przy innych skąpo odziane dziewczyny kusiły obiecującymi gestami, jak gdyby można było kochać się z maszynami. Chociaż z dziewczynami, kto wie, myślał, wpatrując się łakomie w ich odsłonięte twarze. Wiedział, że Ameryka wytwarza miliony samochodów, niemal we wszystkich możliwych kształtach i kolorach, co oznaczało ogromne marnotrawstwo. Bo czyż był samochód czymś więcej niż środkiem transportu, środkiem, który sam się niszczył i zanieczyszczał otoczenie? Cała ta wystawa była jednym wielkim łgarstwem, gdyż z wielkim nakładem sił i środków sugerowała coś innego: że samochód ma w sobie coś czarodziejskiego, magicznego... Co jednak nie było do końca kłamstwem, musiał przyznać sam przed sobą. Na chwilę poczuł nawet czarowną gorączkę zakupów, ale jednak nie... To nie był suk, do którego atmosfery nawykł, nie było tu szeregów małych kramów, przed którymi wystawaliby kupcy, gotowi targować się dla samej radości targowania. O tak, Ameryka była zupełnie inna. Tutaj kobiety prostytuowały się, aby tylko sprzedać towar za cenę, z której nie było żadnego upustu. Targały nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony, kusił go wyzywający czar kobiet, z drugiej, czuł się poruszony tak plugawym wykorzystaniem niewieściego ciała i z niejaką satysfakcją zauważył, że pośród wszetecznic nie ma żadnej o semickich rysach. Wszystkie marki i modele. Wielka ekspozycja Cadillaka w dziale General Motors, w innej części Ford, gdzie uwagę podróżnego najbardziej przykuły Chryslery. Sekcja japońska świeciła pustkami, co niewątpliwie było efektem ostrej kampanii reklamowej, w czasie której wystawiane były przez krajowych producentów wielkie transparenty: AMERYKAŃSKI WYTWÓR AMERYKAŃSKICH RĄK. Zapowiadał się ciężki rok dla Toyoty, Nissana i ich rodzimych konkurentów. Ze złej passy Japończyków korzystali Europejczycy. Szczególnie wielki tłum zebrał się w dziale Mercedesa, a uwagę przyciągał przede wszystkim najnowszy model sportowy, połyskujący chromami i czarnym metalizowanym lakierem. Podróżny po drodze zbierał ze wszystkich stolików ulotki, które upychał w torbie, co upodabniało go do reszty zwiedzających. Kupił też hot doga, nie zastanawiając się nad tym, czy parówka jest czy nie jest z wieprzowiny; przecież nie obowiązywało tu prawo koraniczne, a on w głębi duszy niewiele sobie robił ze wszystkich tych zakazów. Sporo czasu spędził przy samochodach terenowych, zastanawiając się, czy wytrzymałyby wertepy Libanu lub Iranu; uznał że raczej tak. Szczególnie spodobał mu się model wzorowany na pojeździe wojskowym; gdyby miał wybierać, chyba na ten właśnie by się zdecydował. Zgarnął wszystkie materiały reklamowe i, oparty o stoisko, zagłębił się w lekturze. Sportowe auta były tylko na pokaz, tutaj znajdował coś naprawdę ciekawego. Skończył czytać i westchnął ciężko; cóż za szkoda, że nigdy nie będzie mieć czegoś takiego. Zerknął na zegarek. Zbliżał się wieczór. Wszędzie tłum ludzi, oczarowanych ekspozycją. Znakomicie. Zauważył system klimatyzacyjny. Najlepiej byłoby w nim umieścić zawartość pojemnika, ale przestrzeżono go przed takimi pomysłami. Od czasu, gdy na zjeździe Legionu Amerykańskiego w Filadelfii w 1976 roku zebranych zaatakowała bakteria powodująca zapalenie płuc, od tej pory znana pod wdzięczną nazwą Legionella, bardzo dbano o antyseptykę takich urządzeń. Wodę, którą wykorzystywano do nawilżania powietrza, odkażano chlorem, ten zaś był zabójczy także dla wirusów. Znad kolorowej broszury zerknął na wielkie wentylatory, z których spływało chłodne powietrze. Ogrzane przez ciała zwiedzających powietrze wzniesie się do góry, a stamtąd zostanie wchłonięte przez układ oziębiający, a zarazem do pewnego stopnia odkażający. Musiał przeto znaleźć miejsce, gdzie obieg powietrza będzie jego sprzymierzeńcem, a nie przeciwnikiem. Wiele uwagi poświęcając samochodom, zaczął przechodzić od jednego wentylatora do drugiego. Czuł miękki, zimny powiew i zastanawiał się, gdzie najlepiej zostawić pojemnik. Okres rozpylania trwać będzie jakieś piętnaście sekund, co spowoduje lekki syk - który najprawdopodobniej zginie w gwarze - oraz mały obłok pary. Ta będzie widoczna tylko przez kilka sekund, by następnie bez śladu rozproszyć się w otaczającym powietrzu i rozejść na całą budowlę w ciągu jakichś trzydziestu minut. Ważne było, by na zarażenie narazić możliwie jak najwięcej osób. Chociaż wystawa była ogromna i tak nie zapełniła całego Centrum Javitsa. Każda ekspozycja była oddzielona od reszty, trochę na podobieństwo pomieszczeń biurowych, a za wieloma powiewały wysokie proporce, które ustawiono jedynie po to, aby zapełnić puste miejsca. Nie było żadnych ogrodzeń, można się tam było dostać bez najmniejszego kłopotu, z czego zresztą korzystały niewielkie grupki, urządzające na uboczu małe narady. Co jakiś czas pojawiali się także porządkowi. Ci stanowili pewne utrudnienie, mogli bowiem sprzątnąć pojemnik, zanim ten się rozładuje. Rzecz polegała więc na tym, aby stwierdzić, ile czasu zajmuje im okrążenie terenu, i wybrać najlepszy moment. Centrum zamykano dopiero za kilka godzin, z drugiej jednak strony uprzedzono go, że nie musi przesadnie troszczyć się o miejsce; najważniejsza była dyskrecja. Przyjrzał się głównemu wejściu, przez które tłum wlewał się i wylewał. Nad nim znajdowała się bateria wentylatorów klimatyzacyjnych, które tworzyły coś na kształt bariery termicznej; otwory wlotowe umieszczono przede wszystkim w centrum hali. Powietrze spływało zatem do środka z peryferiów, a każdy musiał przejść przez tę samą główną bramę... jak to wykorzystać? Po tej stronie było kilka miejsc z napojami i kanapkami, a tłok był niebezpieczny: ktoś mógłby podnieść pojemnik i wrzucić go do kosza. Przeszedł na drugi koniec; zaglądał do programu, zderzał się z innymi, aż znalazł się na końcu sekcji General Motors. Obok, ale bliżej centrum, znajdowały się Mercedes i BMW, wszystkie trzy stoiska oblegane... a do tego przeciąg spowodowany znajdującym się naprzeciwko głównym wejściem. Trzy stojące obok siebie proporce zasłaniały ścianę, ale za nimi dostrzegł trochę miejsca. Tutaj. Rozejrzał się, zerknął na zegarek, potem do programu, który wcisnął do torby, jednocześnie rozsuwając zamek kosmetyczki z przyborami do golenia. Raz jeszcze zrobił koło, by się upewnić, że nie ma lepszego rozwiązania; jego uwagę na chwilę przyciągnął inny zakątek, ale był zdecydowanie gorszy. Teraz przyszła kolej na ostateczne sprawdzenie, czy nikt go nie śledzi; czy nie przyciągnął niczyjego spojrzenia, a nie zamierzał swojej obecności podkreślać seriami z Kałasznikowa czy eksplozjami granatów. Na wiele sposobów można było uprawiać terroryzm i żałował, że dopiero teraz się o tym dowiadywał. Ach, gdyby zawartość pojemnika rozpylić gdzieś w Jerozolimie... Może przyjdzie czas i na to, gdy złamie się głównego wroga jego świata i jego religii. Przez chwilę zaglądał w twarze tych, którzy tak nienawidzili jego i jego rodaków, a teraz tłoczyli się bezmyślnie jak bydło. Czas był najwyższy. Podróżnik przysiadł, zasłonięty w dużej mierze przez proporce, wydobył puszkę i ułożył ją na płask na betonowej podłodze, gdyż w ten sposób mniej była widoczna. Uruchomił prosty mechanizm zegarowy i powrócił na teren wystawowy, kierując się do wyjścia. Pięć minut później taksówka wiozła go do hotelu. Zanim się w nim znalazł, czasomierz otworzył zawór i w ciągu piętnastu sekund pojemnik się opróżnił. Syk zupełnie zginął w kakofonii innych dźwięków, mgiełka rozpłynęła się, zanim ktokolwiek zdążył ją zauważyć. * * * W Atlancie odbywał się pokaz żaglówek i jachtów. Co najwyżej połowa zwiedzających wystawę myślała poważnie o kupnie łódki, teraz czy w przyszłości. Reszta oddawała się marzeniom. Przebudzenie będzie brutalne, pomyślał inny z podopiecznych Badrajna, kiedy opuszczał centrum wystawowe. * * * W Orlando wystawiano pojazdy turystyczne. Tutaj wszystko poszło bardzo łatwo. Wystarczyło zajrzeć pod przyczepę kempingową, jak gdyby sprawdzając podwozie, i zostawić tam pojemnik. * * * W chicagowskim Centrum McCormick odbywała się wystawa sprzętu gospodarstwa domowego; pośród mebli i sprzętów kręciło się mnóstwo kobiet zastanawiających się, co by było najbardziej przydatne w domu. * * * W Houston zorganizowano jeden z największych w Stanach Zjednoczonych pokazów koni, pośród których było wiele arabów. Spiskowiec przed uruchomieniem mechanizmu zegarowego pomodlił się, aby nie ucierpiały te szlachetne zwierzęta, tak miłe Allachowi. * * * W Phoenix demonstrowano sprzęt do golfa, na którym obecny tam wysłannik Badrajna zupełnie się nie znał, zabrał więc ze sobą dobrych kilka kilogramów literatury, którą zamierzał przejrzeć w trakcie powrotu na drugą półkulę. * * * W San Francisco odbywały się targi komputerowe, a była to najbardziej tego dnia oblegana impreza handlowa w całym kraju. Przez Moscone Convention Center przewinęło się ponad dwadzieścia tysięcy ludzi. Tłok był tak wielki, że zamachowiec zaczął się w pewnej chwili denerwować, iż zanim opuści halę i znajdzie się pośród kawiarenek na wolnym powietrzu, pojemnik zacznie rozpylać swoją morderczą zawartość. Udało mu się jednak, a do hotelu odległego o cztery przecznice wrócił na piechotę. * * * Alahad zamykał już swój sklep z dywanami, kiedy zjawił się Aref Raman. Właściciel zamknął drzwi i pogasił światła. - Jakie instrukcje? - Żadnego ruchu bez wyraźnego rozkazu, ale w tej chwili chodzi przede wszystkim o to, czy jesteś gotowy do wykonania zadania. - Czy to nie oczywiste? - żachnął się Raman. - Inaczej po co...? - Wykonuję otrzymane polecenia - przerwał mu półgłosem Alahad. - Tak, jestem gotów - odpowiedział zamachowiec. Decyzja zapadła wiele lat temu, ale mimo wszystko poczuł dreszcz na dźwięk własnych słów. - Czekaj zatem na rozkaz. Nadejdzie niedługo. - Sytuacja polityczna... - Jest znana, a w wiadomym miejscu nikt nie wątpi w twoje poświęcenie. Niech spokój cię nie opuszcza, Arefie. Dokonują się rzeczy wielkie, których kształtu nie znam, ale wiem, że nadchodzą. Czyn twój będzie jednym z najchwalebniejszych wydarzeń Świętej Wojny. Mahmud Hadżi pozdrawia cię i modli się za ciebie. - Dzięki. Raman skłonił się kornie przed dalekim błagosławieństwem. Głos duchownego słyszał tylko w telewizji, ale wtedy odwracał się w obawie, że ktoś mógłby dojrzeć jakąś zmianę na jego twarzy. - To był dla ciebie ciężki czas - powiedział Alahad. - Tak, ciężki. - Niedługo to się skończy, bracie. Śpieszysz się? - Nie. - Chodź na zaplecze; pomodlimy się razem. Rozdział 38 Cisza przed burzą - Nie jestem specjalistą od tego regionu - protestował Clark, co na Edzie Foleyu nie zrobiło żadnego wrażenia. - Byłeś tam, a to przecież ty zawsze powtarzasz, że nic nie jest w stanie zastąpić dobrego nosa. - A dzisiaj opowiadał o tym młodziakom na Farmie - dorzucił Ding z chytrym uśmieszkiem. - To znaczy, dzisiaj chodziło o to, jak odczytywać myśli z wyrazu oczu; przecież wszystko się łączy: dobre oko, dobry węch, dobre wszystkie zmysły. On sam wprawdzie nie był w Iranie, ale przecież nie wyślą pana C samego? - Jedziesz, John - odezwała się Mary Pat Foley, a ponieważ była szefem wydziału wywiadu, ucinało to wszystkie spory. - W każdej chwili możliwa jest decyzja sekretarza Adlera o wylocie. Ty i Ding wystąpicie w roli ochrony. Pilnujecie go, a jednocześnie rozglądacie się, żadnych podchodów, żadnych sekretów. Chcę, żebyście wyczuli nastrój ulicy. Małe rozpoznanie, to wszystko. Zwykle wystarczało przejrzenie wszystkiego, co nakręcili reporterzy CNN, tym razem Mary Pat zadecydowała, że chce usłyszeć opinię doświadczonego wywiadowcy. Zła strona tego, że było się dobrym instruktorem, polegała na długiej pamięci wychowanków, którzy, awansując, pamiętali, kto i czego ich nauczył. Clark przypominał sobie, jak Foleyowie uczęszczali na jego zajęcia na Farmie. Od samego początku, to ona przewodziła tej parze: wspaniały instynkt, świetna znajomość języka rosyjskiego i rosyjskiej mentalności, umiejętność zgłębiania ludzkiej psychiki, rzadko spotykana u najsławniejszych psychiatrów... a zarazem pewien niedostatek ostrożności, zbytnie zaufanie, że spojrzenie niebieskich oczu i mina naiwnej blondynki pozwolą jej wybrnąć z najgorszych tarapatów. Ed nie miał jej pasji i zadziorności, lepiej natomiast potrafił z pojedynczych elementów uformować zarys całości i planować długotrwałe batalie. Każde z nich miało swoje słabostki i mocne strony, razem stanowili znakomity tandem, a John był dumny z tego, że udało mu się nauczyć ich kilku rzeczy. - Mamy tam jakieś wartościowe aktywa? - Niestety nie. Adler chce w rozmowie w cztery oczy wyjaśnić Darjaeiemu reguły gry. Zatrzymacie się w ambasadzie francuskiej. Misja jest tajna. VC-20 do Paryża, stamtąd dowiozą was Francuzi. Przyjazd, rozmowa i zaraz wyjazd, ale znajdźcie godzinkę, może dwie, pokręćcie się trochę po mieście; wiecie: ceny chleba, co ludzie mówią na ulicy, jak się ubierają. - No i będziemy mieć paszporty dyplomatyczne, tak że nic nam się nie może stać - dorzucił zgryźliwie John. - Kiedyś to już słyszałem, podobnie jak pracownicy naszej ambasady, którzy się tam znaleźli w 1979 roku. - Adler jest sekretarzem stanu - przypomniał Ed. - Mam nadzieję, że wiedzą, co to znaczy. Bo o tym, że jest Żydem, wiedzą na pewno, pomyślał w duchu. * * * Ćwiczenia zawsze się rozpoczynały od lotu do Barstow w Kalifornii. Autobusy i ciężarówki podjeżdżały pod samoloty, a żołnierze schodzili po stopniach i wsiadali na krótką przejażdżkę jedyną drogą, która prowadziła do Narodowego Ośrodka Szkoleniowego. Spod nieruchomych helikopterów przyglądali im się generał Diggs i pułkownik Hamm. Była to wzmocniona brygada Gwardii Narodowej Północnej Karoliny, a wizyty jednostek tej formacji w Fort Irwin należały do rzadkości. Ponieważ jednak Północna Karolina pochwalić się mogła - przynajmniej do tej pory - najdłużej zasiadającymi na Kapitolu kongresmanami, więc miejscowa Gwardia Narodowa zyskała najnowocześniejsze uzbrojenie i została wyznaczona jako brygada dublująca jedną z pancernych dywizji armii zawodowej. Trudno się dziwić, że jej członkowie nosili się jak prawdziwi żołnierze, a oficerowie przez cały rok przygotowywali się do ćwiczeń na najtwardszym poligonie w całych Stanach Zjednoczonych. A może i na świecie. Wystarali się nawet o dodatkowe paliwo, które pozwoliło im na kilka tygodni uzupełniających ćwiczeń. Teraz, zanim rzucili rozkaz wsiadania do samochodów, ustawiali swoich podwładnych w dwuszeregach i coś im tłumaczyli, przekrzykując huk silników samolotowych. Diggs i Hamm obserwowali to z odległości pięciuset metrów. - Strasznie są z siebie dumni, szefie - zauważył Hamm. Z oddali doleciał głośny okrzyk kompanii czołgistów, którzy oznajmili właśnie swemu dowódcy, że z chęcią się z kimś spróbują. Wydarzenie upamiętniała karolińska ekipa telewizyjna. - Żołnierze powinni być dumni, pułkowniku - odparł Diggs. - O czymś jednak zapomnieli. - O czym, Al? - O poduszkach, żeby mieli na czym siedzieć. Obaj oficerowie spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Pierwszym zadaniem Czerwonych było przytrzeć trochę rożków zarozumialcom. Czarny Koń z rzadka przegrywał co najwyżej jedną potyczkę i to zawsze mając za przeciwnika regularną armię. Hamm nie dopuszczał do siebie myśli, że nadchodzący miesiąc miałby w tym układzie cokolwiek zmienić. Dwa szwadrony czołgów Abrams, jeden Bradleyów, jeden artylerii i szwadron zaopatrzeniowy przeciw całej brygadzie pancernej przyjezdnych. To było niesprawiedliwe. Dla przyjezdnych. * * * Robota była właściwie na ukończeniu. Najbardziej żmudne okazało się mieszanie, co jednak dla Ludzi z Gór było niezłą zaprawą. Właściwe proporcje nawozu (którego ważnym składnikiem był amoniak) i oleju napędowego zaczerpnęli z podręcznika. Obu ich nader rozbawiła myśl, że roślinki z ochotą spożywały materiał wybuchowy. Substancja używana w pociskach artyleryjskich także była oparta na amoniaku, zdarzyło się kiedyś po I wojnie światowej, że niemiecka fabryka nawozów sztucznych eksplodowała i usunęła z powierzchni ziemi całą wieś, łącznie z mieszkańcami. Olej napędowy miał dodatkowo wzbogacić ładunek w energię, przede wszystkim jednak zapewniał wilgoć, dzięki czemu wewnętrzna fala uderzeniowa lepiej się rozchodziła w materiale wybuchowym, co przyśpieszało detonację. Składniki podawali przez dużą rurę, a do mieszania używali wiosła. W efekcie otrzymali błotnistą maź, która dawała się formować w bloki. Wnętrze bębna było brudne, cuchnące i odrobinę niebezpieczne. Napełniali je na zmianę. Średnica wlewu, którym miał się dostawać półpłynny beton, wynosiła ponad metr. Holbrook przymocował do niego elektryczny wiatraczek, ponieważ wyziewy mieszanki były nieprzyjemne i mogły być niebezpieczne dla zdrowia; dostatecznym ostrzeżeniem były bóle głowy u obydwóch. Zajęło im to wszystko ponad tydzień, teraz jednak bęben był pełny w trzech czwartych, jak zaplanowali. Kolejne warstwy były nieco nierówne, luki wypełniali więc bardziej płynną mieszanką, którą dolewali z wiadra. - Chyba już starczy, Pete - powiedział Ernie Brown. - Mamy jeszcze z pięćdziesiąt kilo, ale... - Nie, nie, trzeba zostawić trochę pustego na górze - zgodził się Holbrook, który zszedł po drabinie, po czym wyszli i usiedli na składanych krzesełkach, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. - Powiem ci jedno: dobrze, że już skończyliśmy. - Ja też się cieszę. Brown otarł twarz i odetchnął głęboko. Głowa pękała mu z bólu. Posiedzą sobie tutaj, aż wyrzucą z płuc wszystkie te smrody. - Żeby nam tylko nie zaszkodziło. - Komuś z pewnością zaszkodzi. Dobry był pomysł z tymi kulkami. Do mieszanki dodali ołowiane kule, pełne dwie dwudziestolitrowe puszki po oleju. - Moja mama zawsze mówiła, że keksik musi być z orzeszkami - oznajmił Holbrook. Brown ze śmiechu o mało nie spadł z krzesełka. - O, ty, kurczę... - Złapał się nagle za głowę. - Jezu, jak mnie łeb boli. * * * Zgoda na pomoc w przygotowaniu spotkania nadeszła z Quai d'Orsay z godną uwagi szybkością. Francja utrzymywała stosunki dyplomatyczne ze wszystkimi krajami sąsiadującymi z Zatoką Perską i handlowała z nimi wszystkim: od czołgów po lekarstwa. Francuskim oddziałom, które wzięły udział w wojnie w Zatoce, przyszło walczyć z przeciwnikiem uzbrojonym we francuską broń, co nie było jednak jakimś wyjątkowym zdarzeniem. O dwudziestej pierwszej zgoda została przekazana amerykańskiej ambasadzie, skąd w pięć minut teleks dotarł do Waszyngtonu, by natychmiast znaleźć się w rękach leżącego jeszcze w łóżku Adlera. W tym czasie wykonywano inne niezbędne telefony, w pierwszej kolejności do 89. Skrzydła w bazie Sił Powietrznych Andrews. - Tak? - powiedział Clark, podnosząc telefon w pokoju w "Mariotcie" w pobliżu Langley. - Dzisiaj - usłyszał lakoniczną wiadomość. Skinął lekko głową. - Świetnie. Jestem spakowany. Potem odwrócił się na drugi bok, żeby jeszcze trochę pospać. Przynajmniej przed tym wyjazdem nie będzie żadnej odprawy. Polecenia były jasne: pilnować Adlera, przejść się trochę po Teheranie, to wszystko. Nie trzeba się troszczyć o bezpieczeństwo. Jeśli Irańczycy - dalej używał tego terminu, bo czym go zastąpić - "Zrinczykami"? - będą chcieli zrobić im jakąś przykrość i tak dwóch facetów z pistoletami może jedynie posłusznie je oddać, licząc na to, że lokalne służby nie dopuszczą do linczu. - Jedziemy? - mruknął ze swego łóżka Chavez. - Tak. - Bueno. * * * Darjaei spojrzał na stojący na biurku zegarek i odjął jedenaście godzin, niespokojny, czy czasem nie nastąpiła jakaś wpadka. Wątpliwości były zmorą ludzi na jego stanowisku. Podejmowało się decyzję, zlecało jej wykonanie, ale potem zaczynał się czas uciążliwych myśli i oczekiwania. Droga do sukcesu nigdy nie była łatwa i zawsze wiązała się z ryzykiem, o czym zupełnie nie myśleli ci, którym marzyła się funkcja głowy państwa. Nie, wszystko musiało pójść dobrze. Niedawno odwiedził go ambasador francuski, niewierny wprawdzie, ale sympatyczny człowiek, który językiem farsi mówił tak biegle, iż Darjaei zastanawiał się nawet, jak w jego interpretacji zabrzmiałyby stare perskie wiersze. Ponadto człowiek bardzo dobrze ułożony, dbający o subtelności - propozycję spotkania przekazał z taktem kogoś, kto pośredniczy w rokowaniach małżeńskich między dwiema zwaśnionymi rodzinami. Gdyby Amerykanie dowiedzieli się czegokolwiek o sekretnej misji, przygotowanej przez Badrajna, nie wystąpiliby z podobną sugestią. W takiej sytuacji, gdyby chodziło im o bezpośredni, acz nieformalny kontakt, zaproponowaliby neutralny grunt (na przykład Szwajcarię). Tutaj jednak, do państwa, z którym zerwali oficjalne kontakty, wysyłali swego ministra spraw zagranicznych - w dodatku Żyda! Przyjacielskie kontakty, przyjacielska wymiana poglądów, przyjacielska propozycja przyjaznych stosunków, słowa francuskiego dyplomaty ociekały wręcz "przyjaźnią", jego rząd bowiem miał bez wątpienia nadzieję, że jeśli wszystko potoczy się dobrze, obie strony będą pamiętały, kto dobrze się przysłużył nawiązaniu bliskich kontaktów, a jeśli źle, nie zostanie zapomniane, iż Francja dokładała wszelkich starań. Przeklęci Francuzi, pomyślał. Gdyby ten ich Karol Młot w roku 110, czy jak to liczą niewierni - 732, nie zatrzymał Abd-ar-Rahmana pod Poitiers, cały świat wyglądałby teraz inaczej; nawet jednak Allach nie mógł zmienić historii. Wyprawa Rahmana nie powiodła się, gdyż w duszach jego wojowników chciwość zatriumfowała nad bogobojnością. Urzeczeni bogactwami wroga, zamiast walczyć, wzięli się do rabowania, co przeciwnikowi pozwoliło zewrzeć szyki i rzucić się do kontrnatarcia. Tak, to lekcja, którą trzeba dobrze zapamiętać. Na smakowanie owoców zwycięstwa przyjdzie czas. Najpierw trzeba powalić przeciwnika i zmiażdżyć, a dopiero potem można sobie brać, co się zechce. Przeszedł do sąsiedniego pokoju, gdzie na ścianie wisiała mapa nowego państwa i jego sąsiadów. Wiedział, że mapy bywają zwodnicze: dystanse kurczą się, wszystko wydaje się w zasięgu ręki, szczególnie gdy ma się bolesną świadomość, iż tak wiele życia już upłynęło. A przecież nie potrafił opędzić się od myśli, że cel ostateczny jest tuż, tuż i nic nie może już teraz przeszkodzić w jego osiągnięciu. * * * Z wyjazdem było znacznie mniej kłopotów niż z wjazdem. Podobnie jak większość krajów Zachodu, także Stany Zjednoczone bardziej interesowały się tym, co ludzie do nich wwożą, niż co z nich wywożą, a spiskowiec, który przedstawił właśnie paszport do kontroli na lotnisku JFK, nie mógł takiemu podejściu odmówić racji. Była 7.05; należącym do francuskich linii lotniczych samolotem Concorde miał rozpocząć pierwszy etap drogi do domu. Wiózł mnóstwo broszurek samochodowych, a także gotów był wychwalać pod niebiosa cuda wystawy, gdyby ktoś zaczął stawiać mu pytania, do czego jednak nie doszło. Wyjeżdżał i tyle. Paszport został od niechcenia podstemplowany, nikt nie interesował się tym, że opuszcza USA następnego dnia po przylocie. Interesy są interesami. W pierwszej klasie podawano kawę, on jednak odmówił. Znienacka poczuł, jak ogarnia go zmęczenie psychiczne i fizyczne. Teraz dopiero myślał ze zdziwieniem, jak wszystko łatwo poszło. Badrajn przewidywał to wprawdzie, nikt jednak nie uwierzył mu bez reszty, pamiętali bowiem, jak wszechobecni i sprawni byli agenci izraelscy. Wraz ze znikającym napięciem, napływała senność; w hotelu przewracał się długo w łóżku i usnął dopiero nad ranem. Kiedy znajdzie się już w Teheranie, ze śmiechem opowie o wszystkim Badrajnowi i poprosi o następne podobne zadanie. Przechodząc koło bufetu, dostrzegł butelkę z szampanem i napełnił sobie kieliszek. Chociaż zabraniała tego religia, trunkiem czciło się sukces na Zachodzie, a miał sobie czego gratulować. Dwadzieścia minut później zaproszono pasażerów do samolotu; wraz z innymi ruszył do przejścia. Jedyne, co go teraz martwiło, to różnica czasów. Concorde startował punktualnie o ósmej rano, a lądował w Paryżu o 17.45! Wyglądało na to, że zgubi obiad. Takie były paradoksy współczesnych podróży. * * * Do bazy w Andrews pojechali oddzielnie, Adler limuzyną służbową, Clark i Chavez wozem tego ostatniego. Sekretarz stanu został przepuszczony bez żadnych ceregieli, oni musieli się wylegitymować, dzięki czemu zobaczyli, jak ręka wartownika podrywa się do daszka. - Zdaje się, że nie lubisz tamtych okolic? - zagadnął młodszy z agentów. - Widzisz, Domingo, w czasach, kiedy jeździłeś jeszcze na trójkołowym rowerku, byłem w Teheranie, mając kamuflaż tak marny jak papier gazetowy. Razem z tłumem krzyczałem: "Śmierć Ameryce!" i patrzyłem, jak gromada szczeniaków z karabinami w garści wyprowadza przed bramę naszych ludzi z opaskami na oczach. Myślałem, że zaraz postawią ich pod jakąś ścianą i rozstrzelają. Poznałem naszego rezydenta, strasznie się nad nim znęcali. Dobrze to pamiętał: stoi ledwie o pięćdziesiąt metrów i nic nie może zrobić... - Jakie miałeś zadanie? - Za pierwszym razem chodziło o szybkie uzyskanie dla Firmy pewnej informacji, za drugim - o ratowanie zakładników, co skończyło się katastrofą śmigłowców na pustyni. Wtedy wszyscy powtarzaliśmy, że to pech, ale dzisiaj myślę, że może lepiej, że tak się stało. W końcu udało się ich wydostać całych i zdrowych. - Więc to z powodu złych wspomnień nie lubisz tego kraju? Clark wzruszył ramionami. - Nie do końca. Nigdy nie udało mi się ich poznać. Saudyjczyków rozumiem i nawet ich lubię. Jeśli przekonają się do ciebie, zostajesz przyjacielem na całe życie. Niektóre reguły mogą nas trochę śmieszyć, ale podobnie jest z nimi, kiedy nam się przyglądają. Trochę jak w starym kinie, wiesz, poczucie honoru, gościnność i tak dalej. Mam sporo dobrych doświadczeń. Zupełnie inaczej po przeciwnej stronie Zatoki. Za każdym razem chciałem stamtąd jak najprędzej się wynosić. Ding zaparkował samochód. Wyjmowali torby z bagażnika, kiedy podeszła do nich sierżant. - Jedziemy do Paryża, łaskawa pani - powiedział Clark i znowu pokazał legitymację. - Zechcą panowie pozwolić za mną - powiedziała sucho podoficer i poprowadziła ich w kierunku budynku dla VIP-ów, skąd usunięto na czas ich pobytu wszystkich gości. Scott Adler siedział w szerokim fotelu i przeglądał jakieś papiery. - Panie sekretarzu? Adler podniósł głowę. - Zaraz, zaraz, sam zgadnę. Pan to z pewnością Clark, a pan w takim razie - Chavez. - Może znalazłoby się dla pana jakieś miejsce w Firmie - zażartował John i uścisnęli sobie dłonie. - Dzień dobry panu - powiedział Chavez. - Foley oznajmił mi, że w waszych rękach jestem bezpieczny. Clark rozejrzał się i sięgnął po kawałek keksa. Nerwy? - pomyślał ze zdziwieniem. Ed i Mary Pat mają rację. Prosta rutynowa operacja, wpadną tylko na chwilę. Buzi buzi, nie podskakujcie, bo dostaniecie po nosie, pa, pa. Poza tym bywał w gorszych opałach niż w Teheranie; nie dużo gorszych, ale zawsze. Zerknął na trzymany w ręku kawałek ciasta, który coś mu przypomniał; poczuł się tak, jak gdyby włosy zjeżyły się na ręce pod nieoczekiwanym dotknięciem. - Powiedział mi także, że jesteście w drużynie przygotowującej ocenę specjalną i sporo wiecie. - Znam Foleyów od dość dawna - mruknął John. - Już pan tam bywał, prawda? Clark wyjaśnił sprawę swoich pobytów w ciągu dwóch minut. Sekretarz stanu pokiwał głową. - Ja też byłem w Iranie w tym czasie. Uratowali mnie Kanadyjczycy. Przyleciałem tam tydzień wcześniej i właśnie rozglądałem się za mieszkaniem, kiedy tłum zaatakował ambasadę. Dzięki Bogu, ominęła mnie cała heca. - Zna pan więc Iran? Adler pokręcił głową. - Słabo, nie władam językiem, potrafię powiedzieć raptem kilka słów. Pojechałem właśnie po to, żeby się trochę nauczyć, no ale nie wyszło, więc zająłem się innymi regionami. Dlatego z chęcią posłucham tego, co pan ma do powiedzenia. - Nie wiem, na ile się to panu przyda, ale, oczywiście, proszę. Młody kapitan zjawił się z informacją, że samolot jest gotów do lotu. Sierżant wzięła rzeczy Adlera, obaj agenci CIA swoje ponieśli sami. Oprócz dwóch zmian odzieży, mieli krótką broń - John preferował Smith & Wessona, Ding gustował w Beretcie 0,40 cala - i aparacie fotograficznym z teleobiektywem. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogły się przydać. * * * Bob Holtzman siedział zamyślony w swoim pokoiku. Było to standardowe pomieszczenie redakcyjne: przeszklone przepierzenia nie przepuszczały dźwięków, zarazem jednak pozwalały śledzić to, co się dzieje dookoła i utrzymywać kontakt wzrokowy z kolegami. Bardzo mu się chciało papierosa, ale nie wolno już było palić w budynku "Postu", co Bena Hechta wprawiłoby w stan osłupienia. Ktoś skontaktował się z Tomem Donnerem i Johnem Plumberem. Musiał to być Kealty. To, co Holtzman myślał o Kealtym, było odwrotnością jego opinii o Ryanie. Polityczne idee tego pierwszego brzmiały całkiem rozsądnie, natomiast był odpychający jako człowiek. W innej epoce jego podboje erotyczne skwitowano by milczeniem, lub co najwyżej komentowano z niejakim podziwem. W istocie w Waszyngtonie pełno było kobiet, dla których władza była czymś równie czarownym, jak dla pszczół miód, czy dla much coś zgoła innego. Politycy, którzy fakt ten wykorzystywali, byli na tyle czarujący, że większość "przekąseczek" - jak je nazywano - wyrozumiale uśmiechała się, gdy szybko przychodził czas rozstania. Były jednak takie, które nad tym bolały, co w przypadku Kealty'ego zdarzyło się kilkakrotnie. Jedna z dziewczyn popełniła nawet samobójstwo. Żona Boba, Libby, zajęła się tą sprawą, ale przygotowany artykuł wylądował w szufladzie redaktorskiego biurka, kiedy wybuchł konflikt z Japonią, podczas którego wszystkie media uznały, że historia już się przedawniła, dlatego też nie położyła się cieniem na publicznym wizerunku Kealty'ego. Nawet feministki, którym postawa Kealty'ego wobec kobiet nie mogła się podobać, porównywały jego grzeszki z zaletami idei politycznych i uznawały, że ostatecznie te drugie biorą górę nad pierwszymi. Tymczasem Holtzmana taka postawa wręcz oburzała: są przecież pewne zasady, których powinien się trzymać każdy. Waszyngton był jednak Waszyngtonem. Kealty skontaktował się z Donnerem i Plumberem - i musiało to nastąpić pomiędzy porannym nagraniem a wywiadem nadanym na żywo wieczorem. Ale w takim razie... - O cholera! - wykrzyknął Holtzman, olśniony nagłą myślą. To ci dopiero historia! Co więcej, historia, która bardzo spodoba się jego redaktorowi naczelnemu. Donner oświadczył w telewizji, że nagrana taśma została uszkodzona, ale to musiało być kłamstwem! A zatem dziennikarz telewizyjny z premedytacją oszukał widzów! Niewiele zasad obowiązywało w dziennikarstwie, a jeśli mówiło się o nich, to w sposób wysoce nieprecyzyjny, zasady prawdomówności nikt jednak nie podważał. Holtzman byłby zachwycony, gdyby udało mu się wykazać winę Donnera. Pomiędzy prasą i telewizją toczyła się zaciekła rywalizacja, w której wygrywała ta mniej dostojna z sióstr. Była bardziej zalotna, nieustannie się krygowała, ale była też zdecydowanie trzpiotowata, podobna do panienki, z którą można mieć przelotny romans, podczas gdy słowo drukowane przypominało dziewczynę, z którą poważnie myślało się o przyszłości. Zniszczyłby tego pyszałka, zawsze wyelegantowanego, z włosami spryskanymi lakierem, a zrobiłby to, celebrując zarazem wielką uroczystość wyklęcia oszusta ze wspólnoty dziennikarzy. Za pomocą swych artykułów złamał już parę karier, tutaj jednak robiłby to ze szczególną lubością. Co jednak z Plumberem, którego Holtzman znał i szanował? John znalazł się w telewizji w innej epoce, gdy ta zabiegała dopiero o uznanie w oczach publiczności i starała się przyciągnąć do siebie ludzi z racji szacunku, jakim cieszyli się w środowisku, a nie gwiazdorskiej urody. Niemożliwe, żeby Plumber nie wiedział o kłamstwie, ale jak mógł na nie przystać? * * * Ryan musiał przyjąć ambasadora Kolumbii. Doświadczony dyplomata, pochodzący z arystokratycznej rodziny, na spotkanie z amerykańskim prezydentem ubrał się bardzo starannie. Mocno i serdecznie uścisnęli sobie ręce, wymienili kilka formułek grzecznościowych, pozując do zdjęć, aby następnie wejść do Białego Domu, gdzie ambasador natychmiast przeszedł do rzeczy. - Panie prezydencie, na zlecenie mego rządu mam się dowiedzieć, jakie jest pańskie stanowisko w sprawie informacji, które pojawiły się ostatnio w waszych mediach, a dotyczą stosunków między naszymi państwami. - Co chce pan usłyszeć? - Informacje sugerują, że kilka lat temu Stany Zjednoczone dokonały w tajemnicy inwazji na Kolumbię. Jest to wiadomość zdumiewająca, jeśli zważyć na to, że zdarzenie takie stanowiłoby pogwałcenie norm prawa międzynarodowego oraz dwustronnych traktatów, określających zasady naszych wzajemnych stosunków. - Rozumiem, co musi pan czuć w tej sytuacji i z całą pewnością na pańskim miejscu zareagowałbym podobnie. Dlatego chciałbym wyraźnie podkreślić, że obecny rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki podobne działania uważa za absolutnie niedopuszczalne. Ma pan w tej sprawie moje osobiste poręczenie i ufam, że przekaże je pan swojemu rządowi. Ryan wstał i nalał swemu rozmówcy kawy. Zdążył się zorientować, że w dyplomacji takie małe gesty mają o wiele większe znaczenie niż w życiu codziennym, a chociaż nie do końca rozumiał tego przyczyny, nie widział powodu, żeby nie skorzystać z okazji. - Dziękuję - skłonił się ambasador. - Nie wykluczam tego, że jest to kawa kolumbijska. - Niestety, jesteśmy też znani z innego artykułu eksportowego - powiedział znacząco Pedro Ochoa. - To nie wina pańskiego rządu. - Miło mi to usłyszeć. - Panie ambasadorze, jestem w pełni świadom tego, że pański kraj zapłacił wysoką cenę za bezceremonialne zachowanie strony amerykańskiej. Kiedy pracowałem w CIA, zapoznawałem się ze wszystkimi informacjami, które dotyczyły handlu narkotykami oraz jego wpływu na sytuację polityczną i społeczną w obu Amerykach. Nie brałem żadnego udziału w planowaniu i inicjowaniu bezprawnych akcji, miałem jednak okazję zobaczyć, jak wielkim problemem są narkotyki. Z niepokojem dowiadywałem się o tym, że w pańskim kraju giną policjanci - wie pan, zapewne, że mój ojciec był oficerem policji - sędziowie i dziennikarze. Kolumbia dłużej i ciężej niż jakikolwiek inny kraj w tym regionie pracowała nad tym, żeby stworzyć ustrój prawdziwie demokratyczny, i muszę panu wyznać, że wstydzę się za słowa, które niekiedy publicznie wypowiadano na temat pańskiej ojczyzny. Problem narkotyków narodził się nie w Kolumbii, Ekwadorze czy Peru, lecz tutaj, a wy w nie mniejszym niż my stopniu jesteście ofiarami. To amerykańskie pieniądze zatruwają pański kraj, a rany, jakie zadają naszemu społeczeństwu narkotyki, w istocie obciążają nasze sumienie. Ochoa wszystkiego mógł się spodziewać podczas tej rozmowy, ale nie słów, które usłyszał. Odruchowo rozejrzał się, czy rozmawiają istotnie w cztery oczy. Ochroniarze wycofali się, nie było nawet sekretarki, która sporządzałaby notatki. Już to było niezwykłe, a na dodatek Ryan pośrednio potwierdził prawdziwość dziennikarskich doniesień. - Panie prezydencie - powiedział w angielszczyźnie, której zaczął się uczyć w domu, aby później szlifować ją na Princeton - nieczęsto zdarza nam się słyszeć coś takiego z ust oficjalnego przedstawiciela Stanów Zjednoczonych Ameryki. - Usłyszał je pan teraz i nie zamierzam się z nich wycofać. - Obaj rozmówcy patrzyli sobie w oczy. - Ani myślę dodawać sobie powagi bezpodstawnymi połajankami, a z dostępnej mi wiedzy wynika, że krytyka, czasami wręcz napastliwa, jakiej poddaje się pański rząd, jest najczęściej bezzasadna. Żeby zlikwidować handel narkotykami, trzeba najpierw zmniejszyć na nie popyt, co będzie jednym z głównych zadań mojego rządu. Przygotowujemy właśnie projekty ustaw, które karać będą nie tylko sprzedawców narkotyków, ale i ich użytkowników. Kiedy Kongres będzie już mógł zebrać się w pełnym składzie, postaram się o jak najszybsze uchwalenie nowych norm prawnych. Chciałbym też stworzyć nieformalny zespół roboczy, w którego skład weszliby przedstawiciele obu rządów, a który miałby określić, w jaki sposób możemy najbardziej efektywnie pomagać w waszych wysiłkach, ale zawsze, co raz jeszcze chciałbym podkreślić, z poszanowaniem suwerenności pańskiego kraju. Stany Zjednoczone nie zawsze były dobrym sąsiadem. Proszę mi powiedzieć, czy prezydent Kolumbii przyjąłby zaproszenie, abyśmy mogli bezpośrednio omówić wszystkie sprawy? Będę musiał świecić oczyma za nasze wszystkie szaleństwa. - Sądzę, że na propozycję taką przystanie z wielką ochotą, chociaż, co oczywiste, trzeba by dopiero ustalić termin, który odpowiadałby obu stronom. - O tak, sam dopiero zaczynam się uczyć, jak wielu obowiązkom trzeba naraz podołać i jak często brakuje czasu na załatwienie spraw, z których żadna nie cierpi zwłoki. Może mój kolumbijski kolega mógłby mi coś w tej kwestii doradzić? - Obawiam się, panie prezydencie, że zmaga się z tymi samymi kłopotami. Ambasador Ochoa zaczynał się już zastanawiać, jaką sporządzić notatkę z tej rozmowy. Wydawało się jasne, że Ryan autentycznie przeprasza za coś, do czego nie mógł się oficjalnie w imieniu swego kraju przyznać, a czego pełne ujawnienie mogłoby jedynie zaszkodzić wszystkim. Zarazem nie robił tego z racji politycznych. A może? - Panie prezydencie, czemu miałoby służyć wprowadzenie regulacji prawnych, o których pan wspomniał? - Pracujemy właśnie nad tym. Jestem zdania, że ludzie zażywający narkotyki robią to najczęściej dla przyjemności: chcą uciec od rzeczywistości, zabawić się, puścić wodze wyobraźni. Z naszych danych wynika, że co najmniej połowa osób, które sięgają po narkotyki, to nie ludzie uzależnieni, lecz ci, którzy szukają miłych przeżyć. Dlatego powinniśmy tę przyjemność trochę zakłócić, karząc za posiadanie i używanie każdej, najmniejszej nawet ilości narkotyków. Oczywiście, nie starczyłoby nam miejsc w więzieniach dla wszystkich takich osób, ale przecież tyle jest ulic w naszych miastach.... Za pierwsze wykroczenie trzydzieści dni uprzątania śmieci w najbardziej zaniedbanych dzielnicach, oczywiście - to istotna część kary - w specjalnym ubraniu. Jest pan zapewne katolikiem? - Tak. - Więc wie pan, co to znaczy wstyd. Nauczyliśmy się tego w szkole, nieprawdaż? Na razie prowadzimy zupełnie wstępne prace, trzeba rozwiązać różne problemy wykonawcze, w Departamencie Sprawiedliwości specjaliści badają zgodność projektów z konstytucją. Chcę się z tym wszystkim uporać do końca roku. Sam mam troje dzieci i wiem, co to znaczy strach przed narkotykami. Oczywiście, to nie wyczerpuje problemu. Ludzie naprawdę uzależnieni wymagają fachowej pomocy i przygotowujemy odpowiednie programy federalne i stanowe, ale jeśli uda nam się ukrócić zatruwanie się dla przyjemności, zmniejszymy obroty o połowę, a to chyba dobry punkt wyjścia? - Będziemy się temu przyglądać z największym zainteresowaniem - zapewnił Ochoa. Gdyby istotnie udało się o tyle zmniejszyć dochody handlarzy narkotyków, nie mieliby już pieniędzy, żeby kupować sobie bezpieczeństwo, co ogromnie ułatwiłoby poczynania rządu kolumbijskiego. - Żałuję, że zaistniały powody, które kazały panu złożyć mi wizytę, ale muszę powiedzieć, iż rad jestem z tego, że mogliśmy szczerze porozmawiać. Bardzo panu za to dziękuję, panie ambasadorze. Jak najgoręcej chcę przy tym zapewnić pana i pański rząd, że z wielkim szacunkiem podchodzę do norm prawa, a szacunek ten nie kończy się na granicach Stanów Zjednoczonych. Cokolwiek wydarzyło się w przeszłości, chciałbym aby otworzył się nowy rozdział w dziejach naszych stosunków, a słowa swoje poprę czynami. Obydwaj wstali, Ryan zaś ujął ambasadora pod ramię i poprowadził na zewnątrz. Przez kilka minut stali przed kamerami telewizyjnymi, tym razem w Ogrodzie Różanym. Biuro prasowe Białego Domu wyda oświadczenie na temat przyjacielskiego spotkania obu polityków. Zdjęcia będą potwierdzać prawdziwość stwierdzenia. - Zapowiada się ładna wiosna - powiedział Ochoa, rozglądając się po bezchmurnym niebie, i czując powiew ciepłego wietrzyka. - Lata tutaj potrafią być jednak bardzo niemiłe. A jak to wygląda w Bogocie? - Jest wyżej położona, nie ma więc wielkich upałów, ale słońce bywa u nas srogie dla nieostrożnych. Piękny ogród. Moja żona kocha kwiaty i może nawet przejdzie do historii - rzekł z uśmiechem ambasador. - Wyhodowała nową odmianę róży, o kolorze złocistoróżowym. - Jak się nazywa? - spytał Ryan, którego cała wiedza o różach sprowadzała się do tego, że zawsze trzeba uważać na kolce. O czymś trzeba jednak było mówić pod czujnym spojrzeniem kamer. - Po angielsku "Piękny świt". Zdaje się, że wszystkie dobre nazwy zostały już zajęte. - Może zasadzilibyśmy jedną tutaj w ogrodzie? - Maria będzie się czuła zaszczycona tą propozycją, panie prezydencie. - A więc dogadaliśmy się w kolejnej sprawie, senor. Po raz kolejny podali sobie ręce. Ochoa dobrze znał reguły gry. Jego latynoska twarz rozpłynęła się w uśmiechu przede wszystkim na użytek obiektywów, ale w uścisku dłoni było wiele niekłamanej sympatii. - Piękny może nie świt, ale z pewnością początek dnia. Wszystkiego najlepszego, panie prezydencie. - Dziękuję serdecznie. Rozstali się. U wejścia do Zachodniego Skrzydła czekał na niego van Damm. Niewiele się o tym mówiło, wszyscy jednak wiedzieli, że Gabinet Owalny jest okablowany, jak nie przymierzając, studio nagraniowe. - Uczysz się i to szybko - stwierdził szef personelu. - To wcale nie było trudne, Arnie. Zbyt długo wodziliśmy tych ludzi za nos, teraz więc jedyne, co mi pozostało, to mówić prawdę. Trzeba jak najszybciej przygotować projekty tych ustaw. Ile to może potrwać? - Kilka tygodni. Będzie trochę szumu. - Mało mnie to obchodzi - odparł prezydent. - Dlaczego nie mielibyśmy zrobić czegoś pożytecznego, zamiast na pokaz wyrzucać pieniądze w błoto? Próbowaliśmy zestrzeliwać samoloty przemytników. Próbowaliśmy mordować. Próbowaliśmy sankcji. Próbowaliśmy wyłapywać handlarzy. Wypróbowaliśmy wszystkie możliwości, ale bez rezultatu, gdyż w grę wchodzą zbyt wielkie pieniądze. To może raz zacznijmy od źródła? Tutaj rodzi się problem, stąd płyną pieniądze. - Mówię tylko, że będzie trudno. - A czy jakakolwiek pożyteczna rzecz przychodzi łatwo? - odpowiedział pytaniem Ryan, który zamiast wprost udać się do siebie, zajrzał do sekretariatu. - Ellen? - powiedział nieśmiało i oczyma wskazał Gabinet Owalny. - Czy ja pana nie demoralizuję? - spytała pani Sumter, sięgając po papierosy, do wtóru dyskretnych uśmiechów koleżanek. - Cathy na pewno by tak uważała, ale nie musi przecież wiedzieć o wszystkim, prawda? W zaciszu swego pokoju prezydent Stanów Zjednoczonych zapalił cienkiego damskiego papierosa. Ale cóż, czy nie miał prawa do małej słabostki, skoro właśnie zażegnał potencjalny dyplomatyczny kataklizm? * * * Obaj ostatni wysłannicy Badrajna opuścili Amerykę z tego samego lotniska pod Minneapolis, korzystając z linii Northwest i KLM. Badrajn musiał jeszcze poczekać kilka godzin. Ze względów na bezpieczeństwo, żaden ze spiskowców nie miał numeru telefonu, pod który miałby zadzwonić z informacją o powodzeniu bądź niepowodzeniu akcji, a który w razie aresztowania mógłby być śladem prowadzącym do ZRI. Natomiast we wszystkich tranzytowych portach lotniczych w Europie znajdowali się ludzie Badrajna z harmonogramem podróży i to oni, na własne oczy zobaczywszy wysłanników, mieli następnie z publicznych automatów przekazać wiadomość tam gdzie trzeba. Gdy wszyscy szczęśliwie powrócą już do Teheranu, przyjdzie kolej na następny krok. Na razie więc Badrajnowi nie pozostawało nic innego, jak siedzieć w gabinecie i czekać. Podłączył się do Internetu i zaczął przeglądać strony informacyjne, ale nie znalazł niczego interesującego. Najpierw wrócą jego ludzie i złożą raporty, ale i potem będą jeszcze musiały minąć trzy, cztery dni, może pięć, zanim do Centrum Chorób Zakaźnych w Atlancie popłyną pierwsze niepokojące doniesienia. I wtedy będzie już wiedział na pewno. Rozdział 39 Oko w oko Przelot nad oceanem okazał się przyjemnością. VC-20B bardziej przypominał mały odrzutowiec dyspozycyjny niż wielkiego giganta pasażerskiego, a młodzi piloci, którzy zdaniem Clarka równie dobrze mogli się ubiegać dopiero o prawo jazdy, poprowadzili maszynę zręcznie i gładko. Samolot zaczął się obniżać w czerni europejskiej nocy, by usiąść ostatecznie na płycie lotniska wojskowego na zachód od Paryża. Nie była przewidziana żadna ceremonia powitalna, ponieważ jednak Adler był urzędnikiem w randze ministerialnej, nawet jeśli przybywał w tajnej misji, ktoś musiał wyjść mu na spotkanie. Ledwie turbiny zaczęły zwalniać obroty, przy samolocie pojawił się cywilny dygnitarz, którego Adler rozpoznał już ze szczytu schodów. - Claude! - Scott! Gratuluję awansu, stary przyjacielu. Clark i Chavez badawczo się rozejrzeli, ale dokoła widać było tylko krąg francuskich żołnierzy lub policjantów - z tej odległości nie można było rozpoznać - z pistoletami maszynowymi w pogotowiu. Europejczycy bardzo lubili demonstrować broń maszynową, nawet na ulicach miast. Być może osłabiało to chęć do zamieszek, myślał John, ale z całą pewnością kryła się w tym pewna przesada. Tak czy owak, nie spodziewali się we Francji jakichś specjalnych zagrożeń i żadne istotnie na nich nie czekały. Adler z przyjacielem wsiedli do wozu reprezentacyjnego, Clark i Chavez zajęli miejsca w następnym. Załoga samolotu miała się udać na miejsca zasłużonego odpoczynku, co w żargonie Sił Powietrznych USA oznaczało możliwość wychylenia paru kieliszków wina z francuskimi kolegami. - Przejdziemy na kilka minut do poczekalni, zanim wasz samolot będzie gotów do dalszej drogi - oznajmił pułkownik francuskich sił powietrznych. - Może chcecie się panowie odświeżyć? - Merci, mon commendant - odrzekł Ding. Tak, pomyślał, Francuzi wiedzą, jak sprawić, abyś czuł się bezpiecznie. - Dzięki za pomoc w przygotowaniu wszystkiego - zwrócił się Adler do przyjaciela. Razem służyli za granicą, najpierw w Moskwie, potem w Pretorii; obydwaj specjalizowali się w delikatnych misjach. - Och, to nic wielkiego, Scott. - Co było nieprawdą, ale dyplomaci trzymają się swego języka nawet wtedy, kiedy nie muszą. Claude, w sposób specyficznie francuski, rozmawiając tak, jak gdyby negocjował postanowienia traktatu, pomógł kiedyś Adlerowi uporać się z depresją po rozwodzie, co z czasem stało się między nimi prawie żartem. - Nasz ambasador daje do zrozumienia, że zależy mu na delikatnym podejściu do sprawy. - To znaczy jakim? - spytał kolegę sekretarz stanu. Dotarli, jak się wydawało, do klubu oficerskiego, a minutę później znaleźli się w prywatnej jadalni, gdzie na stole czekała na nich butelka beaujolais. - Jaka jest twoja opinia, Claude? Czego chce Darjaei? Lekkie wzruszenie ramion w równym stopniu należało do francuskiego stylu jak wino, które Claude rozlał do kieliszków. Wznieśli toast; wino było znakomite, nawet jak na standardy francuskiej służby dyplomatycznej. - Nie jesteśmy pewni. Niepokoi nas śmierć premiera Turkmenii. - A nie niepokoi was śmierć Saddama? - Nikt nie ma chyba żadnych wątpliwości, Scott, ale to jednak odrębna sprawa? - Niekoniecznie. - Następny łyk. - Claude, nadal jesteś najlepszym ekspertem w sprawach wina, jakiego znam. Co Darjaei o tym myśli? - Pewnie różne rzeczy. Po pierwsze, ma wewnętrzne kłopoty; wy, Amerykanie, niezbyt to doceniacie. Ludność jest niespokojna, teraz, kiedy zdobył Irak, pewnie mniej, ale problemy pozostały. Naszym zdaniem, musi się umocnić, zanim będzie mógł zrobić coś więcej. Sądzimy także, iż całe przedsięwzięcie może się skończyć niepowodzeniem. Mamy nadzieję, że z czasem pewne skrajności znikną. Może przyjdzie na to czekać niedługo. Tak mi się zdaje; to nie jest VIII wiek, nawet w tej części świata. Adler zastanawiał się przez kilka chwil, a potem pokiwał w zamyśleniu głową. - Obyście mieli rację. Ten facet zawsze mnie przerażał. - Wszyscy ludzie są śmiertelni. Ma siedemdziesiąt dwa lata, a porwał się na wielkie dzieło. A poza tym, trzeba go wypróbować, czyż nie? Jeśli porwie się na coś, wtedy odpowiemy razem, jak robiliśmy dawniej. Rozmawialiśmy o tym także z Saudyjczykami. Są zaniepokojeni, ale nie przesadnie. Tak samo oceniamy sytuację. I doradzamy rozsądek. Może Claude ma rację? - pomyślał Adler. Darjaei był faktycznie stary, a zapanowanie nad nowo zdobytym krajem nigdy nie należało do rzeczy łatwych. Co więcej, najlepszym sposobem na uporanie się z wrogim państwem, była uprzejmość wobec sukinsynów, jeśli miało się odpowiednią cierpliwość. Mały handelek, paru dziennikarzy, odrobinę CNN, parę filmów dla dzieci i rodziców, takie rzeczy mogą zdziałać cuda. Jeśli starczy cierpliwości. I czasu. Na amerykańskich uniwersytetach sporo było studentów z Iranu. Być może to najlepsze narzędzie, za pomocą którego Ameryka mogła zmienić ZRI. Problem polegał na tym, że także Darjaei o tym wiedział. I oto on, Scott Adler, sekretarz stanu, który nigdy nawet się nie spodziewał, że zajmie takie stanowisko, musiał teraz rozstrzygać, co robić dalej. Dosyć naczytał się historii dyplomacji, by wiedzieć, jakie to koszmarne zadanie. - Chyba rozumiem, o co ci chodzi, Claude, a my z pewnością nie chcemy tworzyć sobie nowych wrogów. Z całą pewnością wiesz o tym. - D'accord. - Napełnił kieliszek Adlera. - Niestety, niczego takiego nie znajdziesz w Teheranie. - Nigdy więcej niż dwa, kiedy jestem na służbie. - Masz znakomitą załogę - zapewnił Claude. - Latają z nią nasi ministrowie. - Francuska obsługa jest zawsze bez zarzutu. * * * Clark i Chavez zgodzili się na Perriera, którego, jak słusznie sądzili, można tutaj było kupić taniej, co jednak nie dotyczyło cytryn. - No i co tam w Waszyngtonie? - zapytał niedbale Francuz, a przynajmniej tak to wyglądało. - Śmiesznie. Cały kraj dziwnie spokojny. Może to dobra recepta, żeby zwolnić część rządu? - powiedział John, usiłując się dostosować do tonu rozmówcy. - A te historie o waszym prezydencie i jego przygodach? - Bardzo mi to przypomina kino akcji - szczerze przyznał Ding. - Ukraść rosyjski okręt podwodny? W pojedynkę? Niech mnie cholera! - zachichotał Clark. - Ciekaw jestem, kto to zmontował? - Z pewnością nie szef rosyjskich szpiegów - oznajmił gospodarz. - Sam we własnej osobie wystąpił w telewizji. - Strasznie jestem ciekaw, ile forsy zapłaciliśmy mu, żeby i on przeszedł na naszą stronę. - Pewnie chce napisać książkę i zarobić jeszcze więcej forsy -zaśmiał się Chavez. - I, co gorsza, sukinsyn ją dostanie. A my, kochani przyjaciele, cóż, jesteśmy tylko pszczółkami robotnicami, prawda? Żarciki na niewiele tutaj się zdały. Clark spojrzał w badawcze oczy ich rozmówcy; facet był z DGSE i natychmiast rozpoznawał człowieka z CIA. - Musicie być ostrożni z nektarem, który czeka na was tam, dokąd się udajecie, moi mili. Może się okazać za słodki. Zupełnie jak początek karcianej rozgrywki. Francuz tasował. Jedno rozdanie, może całkiem przyjacielskie, ale tak czy owak trzeba było je odbyć. - Co masz na myśli? - Człowiek, z którym macie się spotkać, jest naprawdę niebezpieczny. Sprawia wrażenie, iż widzi to, czego my, ludzie Zachodu, nie widzimy. - Pracowałeś w tym kraju? - spytał John. - Byłem tam przejazdem. - I? To właśnie był cały Chavez. - Nigdy ich nie rozumiałem. - Tak - zgodził się Clark. - Wiem, co masz na myśli. - Interesujący człowiek z tego waszego prezydenta. Francuz powrócił do dawnego wątku, a kryła się w tym czysta ciekawość, co było doprawdy zaskakujące u oficera wywiadu. John spojrzał mu prosto w oczy i postanowił podziękować za ostrzeżenie, jak jeden zawodowiec drugiemu. - Tak, z pewnością to jeden z nas. - A te zabawne historie? - Nic na ten temat nie mogę powiedzieć. Uśmiech. Oczywiście, że są prawdziwe. Myślisz, że reporterom starczyłoby sprytu, żeby coś takiego wymyślić? Obaj myśleli to samo i dobrze o tym wiedzieli, chociaż nie mogli tego powiedzieć na głos: co za szkoda, że nie możemy wyskoczyć razem na kolację i uraczyć się nawzajem paroma historyjkami. Tego się jednak po prostu nie robiło. - W powrotnej drodze postawię ci drinka. - Kiedy będziesz wracał, nie odmówię. Ding patrzył tylko i słuchał. Stary ciągle miał styl i ciągle wiele można się było od niego nauczyć. - Fajnie mieć przyjaciół - powiedział pięć minut później, kiedy wracali do francuskiego samolotu. - To więcej niż przyjaciel, to zawodowiec. Uważnie przypatruj się takim ludziom, Domingo. * * * Nikt nigdy nie powiedział, że rządzenie jest rzeczą łatwą, nawet wtedy, kiedy przy każdej sposobności wzywa się imienia Boga. Z drugiej strony, skoro Iran i Irak były teraz jednym państwem, prawo musiało być to samo, jak zatem można było gwarantować jakieś prawa kobietom irańskim, a odmawiać ich irackim? Aby podjąć poważne decyzje, musiał wieczorem lecieć do Bagdadu. Siedząc w swym prywatnym odrzutowcu, Darjaei oglądał program spotkania i chciało mu się wyć, ale na to był zbyt spokojnym człowiekiem, a przynajmniej tak o sobie myślał. Tak czy owak do czegoś musiał się poważnie przygotować - rankiem czekało go spotkanie z amerykańskim ministrem spraw zagranicznych, Żydem. Wyraz jego twarzy, kiedy przeglądał papiery, przeraził nawet załogę, chociaż Mahmud Hadżi nie zauważył tego, a nawet gdyby zauważył, nie zrozumiałby przyczyny Dlaczego ludzie nie mogą wykazać trochę inicjatywy? * * * Tym razem polecieli Dessault Falcon 900B, prawie dziewięcioletnim, co do typu i funkcji podobnym do amerykańskiego VC-20B. Pilotami byli oficerowie francuskich sił powietrznych, obaj zbyt wysocy rangą na taki lot "czarterowy"; w kabinie usługiwały urocze dziewczyny. W ocenie Clarka przynajmniej jedna była z DGSE. Może zresztą obydwie. Lubił Francuzów, a zwłaszcza ich służby wywiadowcze. Chociaż byli czasami nader kłopotliwym sojusznikiem, to jednak kiedy załatwiali delikatne interesy, robili to nie gorzej od innych, a najczęściej lepiej. W tym przypadku, na szczęście, sprawa nie była łatwa, gdyż samoloty są hałaśliwe i niełatwo w nich zainstalować podsłuch. Może z tej przyczyny to jedna, to druga stewardesa zjawiała się co piętnaście minut z pytaniem, czy czegoś czasem nie potrzeba. Z uśmiechem odrzuciwszy kolejną ofertę, John zwrócił się do towarzyszy: - Jeszcze coś, co powinniśmy wiedzieć? - Raczej nie - odparł Adler. - Musimy rozgryźć tego faceta, wyniuchać, o co mu chodzi. Claude, mój przyjaciel z Paryża, powiada, że sprawy nie wyglądają aż tak źle, jak się może w pierwszej chwili wydawać, a to, co mówi, brzmi całkiem rozsądnie. No cóż, przede wszystkim mam do przekazania normalną informację. - Będzie pan miły - z uśmiechem rzucił Chavez. Sekretarz stanu odpowiedział uśmiechem. - Może z zachowaniem dyplomatycznych reguł, ale w zasadzie tak. Czym pan się właściwie zajmuje, panie Chavez? Clarkowi podobało się to pytanie. - Chyba nie chce pan, żebyśmy zdradzili, skąd go wytrzasnęliśmy? - Skończyłem pisać pracę magisterską - wyjaśnił z dumą młodzieniec. - Obrona będzie w czerwcu. - Gdzie? - George Mason University. U profesor Alpher. Adler spojrzał z zainteresowaniem. - Ach, tak? Pracowała kiedyś dla mnie. Jaki temat? - Sformułowałem to tak: "Studium konwencjonalnego rozsądku: błędne posunięcia polityczne w Europie na przełomie wieków". - Niemcy i Brytyjczycy? Ding przytaknął. - Głównie, a przede wszystkim bezsensowny wyścig w budowie pancerników. - Konkluzja? - Nie potrafiono wtedy rozpoznać różnicy między celami taktycznymi a strategicznymi. Faceci uważali, że myślą o "przyszłości", a tymczasem chodziło im o coś bardzo doraźnego. Pomylili krótkoterminową politykę z dalekosiężnym interesem państwowym, co skończyło się wojną, która zniszczyła cały porządek europejski. Ciekawe, pomyślał Clark, przysłuchując się tej krótkiej wymianie zdań, jak zmienia się akcent Dinga, kiedy mówi o uczelni. - I pracujesz jako ochroniarz? W głosie sekretarza stanu zabrzmiało niedowierzanie. Przez twarz Chaveza przemknął bardzo latynoski uśmiech. - Pracowałem. Przepraszam, że ręce nie sięgają mi do ziemi, jak powinny. - To dlaczego Ed Foley skierował was obu do mnie? - To moja wina - powiedział Clark. - Mamy trochę się pokręcić i posłuchać, co w trawie piszczy. - Twoja wina? - zdziwił się Scott. - Kiedyś prowadziłem u nich szkolenia - wyjaśnił John, a to natychmiast ożywiło rozmowę. - A więc to wy porwaliście Kogę! To wy... - Tak, byliśmy tam - przyznał Chavez. Sekretarz stanu był najpewniej we wszystko wprowadzony. - Niezła zabawa. Sekretarz stanu stwierdził, że nie powinien się obruszać na to, że miał ze sobą dwóch szpiegów; przynajmniej uwaga młodszego o rękach do ziemi nie była całkiem pozbawiona sensu. Ale absolwent George Mason... - To wy sporządziliście raport, że Brett Hanson spieprzył sprawę, ten o Goto. Dobra robota, a właściwie znakomita. Dziwił się przedtem, co tych dwóch robiło w grupie SOW w związku ze Zjednoczoną Republiką Islamską. Teraz już wiedział. - Tyle że nikt nie słuchał - powiedział z goryczą Chavez. Mógł to być kluczowy moment wojny z Japonią. Dzięki temu jednak mógł się zorientować, jak niewiele zmieniło się w polityce i dyplomacji od 1905 roku. Wiatr, który wiał wszystkim w oczy. - Ja na pewno posłucham - obiecał Adler. - Dajcie mi znać, co wyniknie z waszego niuchania, dobrze? - Jasne. Myślę, że to coś naprawdę dla pana interesującego - powiedział John i lekko uniósł brew. Adler odwrócił się i dał znak jednej ze stewardes, ładnej brunetce, którą Clark uznał za niewątpliwego tajniaka. Była urocza i faktycznie bardzo ładna, ale między fotelami poruszała się bez charakterystycznej profesjonalnej zwinności. - Słucham, panie ministrze? - Ile czasu mamy do lądowania? - Cztery godziny. - Świetnie; czy możemy dostać talię kart i butelkę wina? - Oczywiście. - Nie wolno mi pić, kiedy jestem na służbie, sir - powiedział Chavez. - Do czasu lądowania macie wolne - oznajmił Adler. - A ja lubię sobie zagrać w karty przed takim spotkaniem. To mnie uspokaja. Co powiecie panowie na przyjacielską rozgrywkę? - Skoro pan nalega, panie sekretarzu - rzekł John. Mieli chwilę oddechu od czekającego ich zadania. - To co, mały pokerek? * * * Wszyscy dobrze wiedzieli, którędy biegnie granica. Nie było żadnych oficjalnych komunikatów, a przynajmniej nie wymieniły ich Pekin i Tajpej, a przecież linia była uznawana i honorowana, gdyż ludzie w mundurach są praktyczni i spostrzegawczy. Samoloty Chińskiej Republiki Ludowej nigdy nie zbliżały się na mniej niż dziesięć mil morskich - szesnaście kilometrów - do linii biegnącej z północy na południe, a z kolei samoloty Republiki Chińskiej, uznając ten sam fakt, zachowywały podobny dystans do określonej długości geograficznej. Po obu stronach owej granicy każdy z przeciwników mógł być agresywny, jak mu się żywnie podobało, rozbudowywać formacje, na jakie go było stać, a wszystko to było akceptowane bez najmniejszego sprzeciwu. Tego wymagały interesy stabilności. Zabawy z nabitą bronią zawsze były niebezpieczne, czy to w wydaniu państw, czy dzieci, tyle że te ostatnie łatwiej było przywołać do porządku, albowiem pierwsze były na to za duże. Stany Zjednoczone miały w tym momencie cztery okręty podwodne w Cieśninie Tajwańskiej, wszystkie rozmieszczone wzdłuż, a właściwie pod niewidzialną linią, która była dla nich miejscem najbezpieczniejszym. Na północnym skraju przesmyku znajdowała się grupa trzech okrętów: krążownik USS "Port Royal", w towarzystwie niszczycieli "Sullivans" oraz "Chandler". Były to wszystko okręty obrony przeciwlotniczej, uzbrojone w sumie w 250 pocisków SM2-MR. Normalnie ich zadaniem była ochrona lotniskowca przed atakami z powietrza, teraz jednak "ich" lotniskowiec czekał w Pearl Harbor na wymianę silników. "Port Royal" i "Sullivans" - nazwany tak, by uczcić pamięć pięciu braci, którzy zginęli na jednym okręcie w 1942 roku - były jednostkami typu Aegis, wyposażonymi w potężne radary SPY, które kontrolowały wszystkie ruchy powietrzne, podczas gdy okręty podwodne zajęły się całą resztą. Na "Chandlerze" znajdowała się specjalna grupa zwiadu elektronicznego, która kontrolowała komunikaty radiowe. Podobnie jak policjant na patrolu, tak i okręty te nie tyle miały przeszkodzić w czymś, ile w łagodny sposób przypominać wszystkim, że siły prawa są na posterunku, a jak długo tu trwają, tak długo wszystko jest pod kontrolą. Tak to przynajmniej wyglądało w teorii. A gdyby ktokolwiek zaprotestował przeciw obecności tych okrętów, ich kraj macierzysty stanowczo podkreśliłby, że morza są dostępne dla wszystkich, a owa miniflotylla nikomu nie przeszkadza. Nikt natomiast nie zdawał sobie sprawy z tego, że okręty amerykańskie mogą być elementem czyjegoś planu. To, co się potem wydarzyło, wszystkich wprawiło w osłupienie. W powietrzu, chociaż jeszcze nie na ziemi, był już świt, kiedy klucz czterech myśliwców ChRL wystartował z kontynentu, kierując się na wschód, a w pięć minut później to samo zrobiła następna czwórka. Samoloty pojawiły się na skraju wielkich ekranów radarowych umieszczonych na amerykańskich okrętach. Rutynowo zostały opatrzone numerami, komputery zaś śledziły ich trasę, nie zaprzątając uwagi oficerów i marynarzy w centrali na "Port Royal". Do chwili gdy okazało się, że nie zamierzają zmienić kursu. Porucznik chwycił za telefon i nacisnął guzik. - Tak? - odezwał się opryskliwy głos. - Panie komandorze, tu centrala, mamy samoloty ChRL, chyba myśliwce, tuż przy linii granicznej. Kurs dwa-jeden-zero, wysokość pięć tysięcy, szybkość siedemset pięćdziesiąt. Dwadzieścia mil za nimi leci następna czwórka. - Już idę. Po kilku minutach, dowódca, częściowo tylko ubrany, zjawił się w centrali. Chociaż nie zdążył już zobaczyć, jak samoloty łamią uznaną milcząco granicę, to zdążył usłyszeć meldunek: - Cztery myśliwce od wschodu. Komputerom dla wygody polecono, aby myśliwce kontynentalnych Chin opatrywały symbolem NIEPRZYJACIEL, a samoloty Tajwańczyków - symbolem SOJUSZNIK. (Od czasu do czasu w pobliżu pojawiały się też maszyny amerykańskie, te jednak zajmowały się wywiadem elektronicznym, zawsze w takim położeniu, że trudno im było zagrozić). W tej zatem chwili widać było dwie formacje odległe o trzydzieści mil, ale sunące na siebie czołowo z prędkością sumaryczną ponad tysiąca pięciuset kilometrów na godzinę. Radar wykazywał także obecność sześciu samolotów cywilnych, wszystkie na wschód od linii granicznej, leciały w swoich korytarzach, omijając uzgodnione sfery "ćwiczeń". - Klucz Sześć zmienia kurs - poinformował operator radaru. Była to pierwsza formacja ChRL. Dowódca patrzył, jak punkciki wykręcają na południe, podczas gdy maszyny tajwańskie nadal się zbliżały. - Tajwańczycy obmacują klucz Sześć - poinformował operator konsolety ESM. - Radary w trybie poszukiwania. - Może dlatego zawrócili - mruknął dowódca. - Może się zgubili? - zasugerował oficer wachtowy. - Jeszcze ciemno. Mogli nie zauważyć, że przekroczyli linię. Nie wiedzieli, jakimi urządzeniami nawigacyjnymi dysponują Chińczycy z kontynentu, a pilotowanie jednoosobowej maszyny w nocy i ponad morzem nie sprzyjało precyzji. - Następne pokładowe radary ze wschodu, pewnie Klucz Siedem - oznajmił operator ESM. Była to druga z zarejestrowanych formacji ChRL. - Jakaś aktywność elektroniczna Szóstki? - zainteresował się wachtowy. - Żadnej, sir. Myśliwce ChRL wykonały zwrot i leciały teraz na zachód, w kierunku naruszonej linii granicznej, mając za sobą F-16 Tajwańczyków. Od tego momentu wydarzenia potoczyły się nieoczekiwanym torem. - Klucz Siedem, zmiana kursu, teraz zero-dziewięć-siedem. - Lecą na szesnastki... i oświetlają je! - W głosie porucznika po raz pierwszy zabrzmiał niepokój. - Klucz Siedem obmacuje szesnastki, radary w trybie namiaru bojowego. Także tajwańskie F-16 zrobiły teraz zwrot. Najnowsze maszyny amerykańskie i ich elitarni piloci stanowili zaledwie jedną trzecią tajwańskich sił powietrznych, a ich zadaniem było śledzenie poczynań ziomków z kontynentu i reagowanie na nie. Skoro Klucz Sześć zawrócił, naturalną koleją rzeczy skupili uwagę na formacji nadal lecącej na wschód. Prędkość zbliżania ciągle wynosiła ponad tysiąc pięćset kilometrów na godzinę i obie strony nawzajem oświetlały się radarami kontroli ognia. W stosunkach międzynarodowych było to uznawane za akt nieprzyjazny, albowiem stanowiło powietrzny odpowiednik mierzenia komuś w głowę z nabitego karabinu. - Uwaga! - zawołał operator ESM. - Sir, Klucz Siedem wychodzi właśnie z namiaru. Zamiast wyszukiwać cele, systemy radarowe pracowały teraz w trybie naprowadzania pocisków powietrze-powietrze. To, co kilka chwil wcześniej wydawać się mogło aktem nieprzyjaznym, teraz stało się aktem jawnej wrogości. Formacja F-16 rozpadła się na dwie niezależnie operujące pary, tak samo postąpiły myśliwce ChRL Pierwsza eskadra, Klucz Sześć, przekroczyła linię demarkacyjną i podążała wprost na zachód, jak się wydawało ku macierzystemu lotnisku. - Sir, chyba wiem, co się tu dzieje. Proszę spojrzeć, jak... Na ekranie pojawił się mały punkcik, który oddzielił się od jednego z tajwańskich F-16. - O, cholera! - zaklął marynarz. - Rakieta w powietrzu. - Dwie - poprawił dowódca. Teraz już dwa pociski rakietowe AIM-120 amerykańskiej produkcji zdążały do dwóch oddzielnych celów. - O rany, uznali to za atak - wykrzyknął dowódca i rzucił w kierunku oficera łączności: - Natychmiast dawaj CINCPAC! Nie trwało to długo. Jeden z myśliwców ChRL zamienił się na ekranie w chmurkę. Drugi położył się w ciasny skręt, w ostatnim ułamku sekundy umykając przed przeznaczoną mu rakietą. Potem zawrócił, to samo zrobiła południowa para kontynentalnych myśliwców, a Klucz Sześć skręcił pod kątem prostym, biorąc kurs na północ z włączonymi radarami. Dziesięć sekund później sześć następnych pocisków szybowało w kierunku celów. - Regularna bitwa! - zawołał oficer wachtowy, podczas gdy dowódca chwycił za słuchawkę. - Mostek, centrum, alarm, alarm! Następnie sięgnął po mikrofon TBS i połączył się z dowódcami obu jednostek towarzyszących, które znajdowały się o dziesięć mil na wschód i zachód od krążownika. Na USS "Port Royal" rozbrzmiał tymczasem klakson alarmowy. - Widzę - zwięźle oznajmił dowódca "Sullivans". - Ja także - odezwał się "Chandler". Był bliżej wyspy, ale dane otrzymywał za pośrednictwem innych jednostek Aegis. - Następny załatwiony! Kolejna z trafionych maszyn ChRL poleciała w kierunku nieruchomej, ciemnej powierzchni morza. Pięć sekund później zniknęła bezpowrotnie. W centrum zaroiło się od marynarzy zajmujących stanowiska bojowe. - Sir, Klucz Sześć pozorował właśnie... - Tak, widzę, ale teraz mamy większy kłopot na głowie. Na ekranie Aegis rakiety były takie małe, że trudno je było rozpoznać, technicy jednak przerzucili sześć megawatów na teren "ćwiczeń" i obraz stał się wyraźniejszy. - Cholera! - krzyknął oficer wachtowy. - Skipper, niech pan spojrzy! Wystarczył jeden rzut oka na główny ekran, aby natychmiast się zorientować, co się stało. Ktoś wystrzelił pocisk naprowadzany na emisję ciepła, a największym w pobliżu źródłem ciepła był Airbus 310 tajwańskich linii lotniczych, z dwoma wielkimi silnikami CFG, produkcji General Electric - opartymi na tym samym rozwiązaniu, co turbiny napędzające każdy z trzech okrętów amerykańskich - które dla głowicy naprowadzanej na podczerwień były równie gorące jak słońce. - Albertson, ostrzeżcie ich! - krzyknął dowódca. - Air China Sześć Sześć Sześć, tutaj okręt wojenny USA, z północnego zachodu leci w waszą stronę pocisk rakietowy, powtarzam, natychmiast zmieńcie kurs, od północnego zachodu nadlatuje rakieta. - Co? Co takiego?! - rozległ się okrzyk pełen niedowierzania, niemniej maszyna wykręciła w lewo i w dół, co jednak nie miało już większego znaczenia. Punkcik symbolizujący pocisk, nawet na moment nie zszedł z kursu maszyny pasażerskiej. Jedyną nadzieję można było pokładać w tym, że wypali zapas paliwa, zanim dosięgnie celu, jednak poruszał się z szybkością 3 machów, Airbus zaś zaczynał już wytracać szybkość, zbliżając się do lotniska. A ponieważ pilot, chcąc jak najszybciej znaleźć się bliżej ziemi, obniżył nos samolotu, pocisk tym łatwiej mógł rozpoznać cel. - To wielka maszyna - mruknął dowódca. - Ale tylko dwa silniki - zauważył oficer uzbrojenia. - Trafienie! - oznajmił operator radaru. - Posadź ją, posadź! - z pasją zawołał dowódca. Na ekranie symbol Airbusa powiększył się trzykrotnie, a także pojawił się sygnał alarmowy. - Nadają Mayday, sir - oznajmił radiooperator. - Air China rejs Sześć Sześć nadaje Mayday... uszkodzenie skrzydła i silnika... być może pożar na pokładzie... - Jakieś pięćdziesiąt mil do najbliższego lotniska - powiedział oficer wachtowy. - Wziął kurs na Tajpej. - Panie komandorze, na wszystkich stanowiskach załoga w gotowości. Na całym okręcie stan alarmowy jeden - zameldował oficer wachtowy. - Dobrze. Dowódca wpatrzył się w główny z trzech ekranów radarowych. Pojedynek myśliwców skończył się równie nagle, jak się zaczął; trzy maszyny zostały zniszczone, jedna zapewne uszkodzona, a obie strony wycofały się teraz, aby lizać rany i ustalić, co się właściwie stało. Kolejny klucz myśliwców wystartował z Tajwanu i uformował się już nad morzem. - Panie komandorze! - odezwał się operator ESM. - Wydaje się, że radary na wszystkich jednostkach są przeciążone. Mnóstwo obiektów do równoczesnej klasyfikacji. Dowódca wiedział jednak, że w tej chwili to się nie liczy; ważne było to, że, zgodnie ze wskazaniami monitora, Airbus 310 zwalniał i opadał. - CINCPAC - poinformował radiooperator. - Tutaj "Port Royal" - dowódca zameldował się poprzez łącza satelitarne. - Mieliśmy tutaj małe starcie powietrzne, jeden pocisk przeleciał obok celu i trafił samolot pasażerski lecący z Hongkongu do Tajpej. Maszyna nadal jest w powietrzu, ale chyba ma kłopoty. Spadły dwa MIG-i ChRL i jeden F-16 z Republiki, niewykluczone, że jeszcze jeden F-16 został uszkodzony. - Kto zaczął? - spytał oficer dyżurny dowództwa Floty Pacyfiku. - Naszym zdaniem pierwszy pocisk odpalili Tajwańczycy. Mogła to być prowokacja. - Dowódca szybko przekazał przebieg zdarzenia. - Jak tylko będę gotów, natychmiast wysyłam zapis radarowy. - Świetnie. Dzięki, komandorze. Natychmiast przekażę wiadomość dowódcy. Informujcie nas, gdyby coś jeszcze się zdarzyło. - Oczywiście. - Dowódca zakończył połączenie i polecił wachtowemu: - Prześlijcie zapis całej awantury do Pearl. - Aye, sir. Air China 666 podążał w kierunku wybrzeża, radar pokazywał jednak, że odchyla się od kursu na Tajpej. Grupa zwiadu elektronicznego z "Chandlera" nasłuchiwała teraz na pasmach radiowych. Angielski jest uniwersalnym językiem powietrznej łączności, a kapitan trafionej maszyny mówił szybko i zrozumiale, prosząc o rozpoczęcie akcji ratunkowej, podczas gdy sam wraz z drugim pilotem walczyli o utrzymanie samolotu w powietrzu. Tylko oni wiedzieli, jak poważny jest problem. Wszyscy inni byli jedynie obserwatorami, którzy mogli tylko modlić się, aby Airbus utrzymał się w powietrzu jeszcze przez kwadrans. * * * Wiadomość rozeszła się błyskawicznie, a ośrodkiem decyzyjnym stała się kwatera admirała Davida Seatona, rozlokowana na wzgórzu, które dominowało nad Pearl Harbor. Dyżurny dowództwa służb łączności połączył się z dowódcą operacji morskich Floty Pacyfiku, który natychmiast kazał mu wysłać błyskawiczną szyfrówkę do Waszyngtonu. Następnie Seaton zaalarmował siedem amerykańskich okrętów - głównie podwodnych - znajdujących się w tym regionie, nakazując im najwyższą czujność. Potem informacja została rozesłana do amerykańskich "obserwatorów", którzy śledzili przebieg ćwiczeń na różnych szczeblach struktury dowodzenia Republiki Chińskiej, a musiało trochę potrwać, zanim dotrze ona do adresatów. Nadal nie było amerykańskiej ambasady w Tajpej, dlatego też żaden attaché ani agent CIA nie mógł pognać na lotnisko, aby sprawdzić czy Airbusawi udało się bezpiecznie wylądować. W tej chwili Seaton mógł już tylko czekać, spodziewając się lawiny pytań z Waszyngtonu, na które na razie nic sensownego nie mógł odpowiedzieć. * * * Ryan podniósł słuchawkę i powiedział: - Słucham. - Doktor Goodley do pana, sir. - Dobrze, łącz. - A po chwili: - Ben, o co chodzi? - Mamy kłopot z Tajwanem, może być poważny. Szef Narodowej Rady Bezpieczeństwa przekazał wszystko, co wiedział, a nie potrwało to długo. Mówiąc szczerze, było to interesujące ćwiczenie z dziedziny przekazywania informacji. Airbus ciągle utrzymywał się w powietrzu, a prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki już wiedział, że jest problem - i nic więcej. - Informuj mnie na bieżąco. - Ryan spojrzał na biurko, od którego miał właśnie zamiar wstać. - Niech to cholera! Jakaż to miła rzecz, władza prezydenta. Teraz niemal natychmiast dowiadywał się o wszystkich sprawach, na które nie mógł nic poradzić. Czy na pokładzie samolotu byli jacyś Amerykanie? O co chodziło? Co się właściwie działo? * * * Mogło być znacznie gorzej. Darjaei znalazł się znowu na pokładzie samolotu, spędziwszy w Bagdadzie mniej niż cztery godziny, podczas których udało mu się załatwić sprawy skuteczniej niż zwykle, a na dodatek wzbudzić lęk w kilku osobach, ponieważ ośmieliły się kłopotać go tak trywialnymi sprawami. Zgaga przyczyniła się do jeszcze bardziej kwaśnego wyrazu twarzy, z jakim opadł na fotel i wykonał gest, aby załoga zaczynała startować, gwałtowny ruch przegubu, który dla wielu osób z personelu pokładowego wyglądał jak rozkaz: "Ściąć im głowy". Trzydzieści sekund później schody były wciągnięte i silniki uruchomione. * * * - Gdzie się tak nauczyłeś grać? - spytał Adler. - W Marynarce, panie sekretarzu - odpowiedział Clark i po raz kolejny zgarnął pulę. Był dziesięć dolarów do przodu, nie chodziło więc o pieniądze, lecz o zasadę. Przed chwilą dzięki blefowi zabrał sekretarzowi stanu dwa dolary. - Byłem przekonany, że marynarze są kiepskimi hazardzistami. - Wszyscy tak mówią - uśmiechnął się Clark, układając ćwierćdolarówki w stosik. - Trzeba mu patrzeć na ręce - poradził Chavez. - Robię to nieustannie. Stewardesa podeszła i rozlała resztkę wina. Wypadło mniej niż dwie lampki na osobę; wystarczająco, żeby umilić czas. - Przepraszam, ile jeszcze? - Godzina, panie ministrze. - Dziękuję. Adler uśmiechnął się do dziewczyny na odchodne. - Dwa dolce w ciemno, panie sekretarzu - powiedział Clark. Chavez obejrzał wszystkie karty. Dwie piątki. Nieźle jak na początek. W ślad za Adlerem rzucił cztery ćwierćdolarówki na środek stołu. * * * Rakieta pozbawiła Airbusa 310 prawego silnika, ale na tym się nie skończyło. Pocisk nadleciał od tyłu z prawej i uderzył w wielką turbinę z boku, a jej fragmenty rozorały powierzchnie sterujące skrzydła, niektóre dotarły do zbiornika paliwa - na szczęście nieomal pustego - smugi płonącego paliwa przyprawiły o panikę tych, którzy spoglądali w tym momencie w okna. Jednak nie to wzbudziło grozę. Ogień na zewnątrz samolotu nikomu nie zaszkodzi, a opróżniony zbiornik nie wybuchł, co niewątpliwie mogłoby nastąpić, gdyby trafienie miało miejsce jakieś dziesięć minut wcześniej. Naprawdę fatalna wiadomość polegała na tym, że zostały zniszczone płaszczyzny sterowe. Obaj mężczyźni w kabinie pilotów mieli duże doświadczenie, podobnie jak wszyscy, którzy latają na liniach międzynarodowych. Airbus mógł spokojnie lecieć na jednym silniku; lewy był sprawny i teraz ciągnął pełną mocą, podczas gdy drugi pilot wyłączał prawy i wciskał klawisze nowoczesnego systemu przeciwpożarowego. Kiedy po kilku sekundach zgasły sygnały ostrzegające o pożarze, drugi pilot odetchnął z ulgą. - Ster wysokości uszkodzony - oznajmił pilot, obserwując wskazania przyrządów. Problem nie wiązał się jedynie z załogą. Airbus był w istocie sterowany przez ogromnie rozbudowany program komputerowy, który przyjmował sygnały zarówno z czujników umieszczonych w kadłubie maszyny, jak i z kabiny pilotów, analizował je wszystkie, a potem wysyłał właściwe polecenia do płaszczyzn sterowych. Obmyślając samolot, programiści nie zakładali takich sytuacji jak trafienie pociskiem rakietowym. Program zarejestrował bolesny brak silnika i uznał, że nastąpiło to na skutek eksplozji na pokładzie, gdyż tak kazano mu interpretować tego typu zdarzenie. Komputery pokładowe oceniły skalę szkód, ustaliły, które stery reagują i jak, a potem dostosowały się do sytuacji. - Dwadzieścia mil - oznajmił drugi pilot, kiedy wskazanie pojawiło się na kursorze kierunku. Pilot przesunął do siebie dźwignię ciągu, komputery - samolot posiadał ich siedem -oceniły, że to słuszna decyzja i zmniejszyły obroty turbiny. Ponieważ większość paliwa została już spalona, maszyna była lekka, więc mocy mieli pod dostatkiem. Znajdowali się na tyle nisko, że zmiana ciśnienia nie doprowadzi do dekompresji. Samolot był sterowny. Powinno się udać, uznali obaj piloci. Tajwański myśliwiec podleciał z boku, żeby obejrzeć uszkodzenia i usiłował o nich poinformować na zastrzeżonej częstotliwości, ale usłyszał tylko, żeby usunął się z drogi. Załoga myśliwca widziała, jak pokrycie płatami odrywa się od Airbusa, i mimo wszystko usiłowała o tym przekazać wiadomość, ale zajęci piloci nawet nie odpowiedzieli. F-5E zajął więc pozycję obserwacyjną, przez cały czas pozostając w kontakcie z bazą. - Dziesięć mil. Szybkość spadła poniżej trzystu kilometrów na godzinę, usiłowali więc opuścić klapy i otworzyć słoty, jednak te po prawej stronie nie zareagowały odpowiednio, co stwierdziwszy, komputery nie wykonały operacji także po lewej. Lądowanie odbędzie się więc przy znacznej prędkości. Obaj piloci zmarszczyli czoła, zgodnie zaklęli i pogodzili się z sytuacją. - Podwozie - rozkazał kapitan. Drugi pilot wystukał odpowiednie polecenie; koła wyszły, a ich golenie zablokowały się, co obaj mężczyźni powitali z ulgą. Nie mogli wiedzieć, że obie prawe opony są zniszczone. Widzieli już płytę lotniska, a na niej światła ekip ratunkowych; minęli ogrodzenie i szykowali się do lądowania. Normalnie szybkość podejścia wynosi dwieście dwadzieścia kilometrów na godzinę, oni mieli o sto więcej. Pilot wiedział, że będzie potrzebował każdego metra pasa, usiadł więc tuż za światłami oznaczającymi początek pasa. Airbus mocno uderzył o płytę i zaczął się toczyć, ale nie potrwało to długo. W obu uszkodzonych oponach z prawej strony po trzech sekundach nie było ciśnienia i metal obu felg zaczął ryć bruzdę w betonie. Zarówno piloci, jak i komputery usiłowali utrzymać maszynę w prostej linii, ale daremnie. 310 zboczył na prawo; lewe podwozie odpadło z hukiem wystrzału armatniego i samolot szorował teraz brzuchem. Przez chwilę wydawało się, że wyhamuje w trawie, ale zaczepił o nią końcem skrzydła i zaczął się przewracać. Zbiornik paliwa rozleciał się na trzy nierówne części. Kiedy oderwało się lewe skrzydło, buchnął płomień. Wprawdzie obie skrajne sekcje zbiornika odleciały na bok, jednak część środkowa stanęła w ogniu i żadne wysiłki straży pożarnej nic tu nie mogły pomóc. Ustalono potem, że sto dwadzieścia siedem osób uległo śmiertelnemu zatruciu. Sto cztery, włącznie z załogą, wyszły z życiem, ale odniósłszy najróżniejsze obrażenia. W przeciągu godziny wszystkie serwisy zaczęły donosić o poważnym międzynarodowym incydencie. * * * Kiedy samolot dotknął ziemi, Clark poczuł lekki powiew chłodu. Wyjrzawszy przez okno, odniósł wrażenie, że widzi coś znajomego, uznał to jednak za wytwór wyobraźni, a poza tym wszystkie międzynarodowe porty lotnicze musiały w ciemności wyglądać podobnie. Francuscy piloci kołowali w kierunku wydzielonego terminalu, zgodnie z poleceniem sunąc śladem odrzutowca dyspozycyjnego, który wylądował minutę przed nimi. - No to jesteśmy na miejscu - powiedział Ding i ziewnął. Miał na ręku dwa zegarki, jeden wskazujący czas lokalny, drugi - waszyngtoński, a kiedy teraz spojrzał na nie, próbował ustalić, który bliższy był odczuciom jego ciała. Potem wyjrzał przez okno z ciekawością turysty, ale jak zwykle czekało go rozczarowanie. Równie dobrze mogło to być Denver. - Bardzo przepraszam - powiedziała ciemnowłosa stewardesa. - Otrzymaliśmy polecenie, aby wszyscy na razie pozostali w samolocie, dopóki nie wyjdą pasażerowie z maszyny przed nami. - Parę minut krócej, parę minut dłużej - wzruszył ramionami Adler, zmęczony jak cała reszta. Chavez wyjrzał przez okno. - Jest tam, musiał się zjawić tuż przed nami. - Czy zechciałaby pani zgasić światła w kabinie? - spytał Clark i zrobił gest w kierunku partnera. - Ale... Clark przerwał sekretarzowi stanu zdecydowanym ruchem ręki. Stewardesa wykonała polecenie; Ding natychmiast zrozumiał, o co chodzi, i wydobył z torby aparat fotograficzny. - Co się dzieje? - ciszej spytał Clarka, kiedy w kabinie zrobiło się ciemno. - Przed nami jest Gulfstream - odparł John. - Niewiele się ich tu widzi, a ten na dodatek kołuje do osobnego terminalu. Może uda nam się ustalić, kto nim leci. Adler dobrze wiedział, że szpieg zawsze pozostaje szpiegiem. Nie sprzeciwiał się. Dyplomaci także gromadzili informacje, a wiedza o tym, kto ma prawo do tak kosztownych przelotów, mogła być pewną sugestią, kto naprawdę liczy się w rządzie ZRI. Kilka sekund potem kawalkada samochodów zatrzymała się koło Gulfstreama stojącego pięćdziesiąt metrów od nich. - Jakaś szycha - powiedział Ding. - Co załadowałeś? - ASA 1200 - odparł Chavez, nastawiając teleobiektyw. Cały samolot znalazł się w wizjerze. Nie mógł już sobie pozwolić na większe zbliżenie. Zaczął robić zdjęcia, kiedy opadły schodki. - No, no - pierwszy odezwał się Adler. - Właściwie trudno powiedzieć, że to niespodzianka. - Darjaei, prawda? - spytał Clark. - Tak, to właśnie nasz przyjaciel - potwierdził sekretarz stanu. Słysząc to, Chavez zrobił dziesięć szybkich ujęć, na których widać było człowieka wysiadającego z samolotu, powitania z osobami, które obejmowały go niczym dawno nie widzianego wuja, a potem eskortowały do samochodu. Pojazdy ruszyły; Chavez pstryknął raz jeszcze, a potem schował aparat do torby. Poczekali jeszcze pięć minut, zanim pozwolono im opuścić maszynę. - Czy muszę wiedzieć, która jest godzina? - spytał Adler, kierując się do wyjścia. - Raczej nie - powiedział Clark. - Przypuszczam, że przed spotkaniem dadzą nam kilka godzin wolnego. U stóp schodów czekał na nich ambasador francuski z jednym człowiekiem z ochrony ambasady i dziesięcioma miejscowymi. Do ambasady francuskiej mieli jechać dwoma samochodami, z dwoma irańskimi pojazdami z przodu i dwoma z tyłu w charakterze eskorty. Adler wsiadł wraz z ambasadorem do pierwszego; Clark i Chavez wpakowali się do drugiego, mając z przodu kierowcę i jeszcze jednego mężczyznę. Obaj byli najpewniej szpiegami. - Witajcie w Teheranie, przyjaciele - odezwał się mężczyzna z przedniego siedzenia. - Merci - odrzekł Ding i ziewnął. - Przepraszamy, że musieliście się zrywać tak wcześnie - dodał Clark. Tamten powinien być szefem placówki. Ludzi, z którymi on i Ding siedzieli w Paryżu, prawdopodobnie uprzedzili, że ta dwójka nie wygląda na normalnych ochroniarzy z Departamentu Stanu. Francuz natychmiast potwierdził to przypuszczenie. - Słyszałem, że nie jesteście tu po raz pierwszy. - A ty jak długo tu jesteś? - spytał John. - Dwa lata - odparł tamten i dodał: - Auto jest czyste. - Mamy dla pana wiadomość z Waszyngtonu - poinformował Adlera w pierwszym wozie ambasador, a potem przekazał wszystkie znane mu informacje o incydencie w Cieśninie Tajwańskiej. - Obawiam się, że będzie pan miał z tym trochę roboty po powrocie. - Co niemiara - mruknął sekretarz. - Tego właśnie było nam potrzeba. Jakieś reakcje? - O żadnych na razie nie słyszałem, ale wszystko może się zmienić w ciągu kilku godzin. Spotkanie z ajatollahem Darjaeim wyznaczone jest na dziesiątą trzydzieści, więc zdążycie się trochę przespać. Lot powrotny do Paryża zaraz po obiedzie. Służymy wszelką pomocą, jaka okaże się potrzebna. - Dziękuję, panie ambasadorze. Adler był zbyt zmęczony, aby znaleźć bardziej wyszukaną formułę. * * * - Jakieś podejrzenia, co się tam stało? - spytał Chavez w następnym wozie. - Wiemy tylko tyle, ile zdecydował się nam przekazać wasz rząd. Doszło do starcia nad Zatoką Tajwańską i pocisk rakietowy trafił przypadkowo w Airbusa. - Ofiary? - włączył się Clark. - Jak na razie żadnych danych - odpowiedział szef placówki DGSE. - Trochę trudno walnąć w samolot pasażerski tak, żeby nikt nie zginął. Ding zamknął oczy i wyobraził sobie miękkie łóżko w ambasadzie. * * * Dokładnie w tym samym czasie tę samą wiadomość otrzymał Darjaei. Zdziwił swojego sekretarza brakiem jakiejkolwiek reakcji. Mahmud Hadżi już dawno doszedł do wniosku, że ci, którzy niewiele wiedzą, niewiele też mogą zaszkodzić. * * * Francuskiej gościnności w niczym nie umniejszał fakt, że miejsce, w którym się znaleźli, zupełnie nie przypominało Paryża. Trzech żołnierzy zabrało bagaż Amerykanów, podczas gdy inny poprowadził ich na kwatery. Łóżka były zasłane, na stolikach koło nich znalazła się lodowata woda. Chavez raz jeszcze obejrzał swoje zegarki, jęknął i zwalił się na posłanie. Z Clarkiem nie poszło tak łatwo. Kiedy to ostatni raz znalazł się w tym mieście? I dlaczego tak go to trapiło? * * * Admirał Jackson poprowadził naradę, rozpoczynając ją od taśmy wideo. - To nagranie z "Port Royal". Podobną taśmę mamy z "Sullivans", ale ponieważ nie ma większych różnic, skorzystamy z tej. Znajdowali się w Sali Sytuacyjnej, admirał zaś długim drewnianym wskaźnikiem wodził po wielkim monitorze. - To jest klucz czterech myśliwców, najprawdopodobniej Szen-jang J-8, które my z oczywistych względów wolimy nazywać Finback. Dwusilnikowy, dwuosobowy, osiągi podobne do starego F-4 Phantom. Klucz startuje z kontynentu i leci odrobinę za daleko. Obowiązuje tutaj prawo ziemi, a raczej wody, niczyjej, którego dotąd żadna ze stron nie naruszyła. Oto następny klucz, prawdopodobnie maszyny tego samego typu... - Nie jesteście pewni? - przerwał Ben Goodley. - Identyfikujemy ich samoloty pośrednio. Radar nie jest w stanie rozpoznać typu samolotu - wyjaśnił Robby. - Trzeba to dopiero wydedukować z ich zachowań w powietrzu, z emisji radarowych i radiowych, i tak dalej. W każdym razie pierwsza formacja leci na wschód i przekracza niewidzialną linię. - Wskaźnik przesunął się. - Tutaj mamy z kolei cztery tajwańskie F-16. Widzą, że Chińczycy znaleźli się za daleko i zaczynają ich namierzać. Wtedy pierwszy klucz zawraca na zachód, ale o... tutaj, drugi włącza swoje radary, zamiast jednak szukać swoich, kieruje je na F-16. - Jakie jest twoje zdanie, Rob? - spytał prezydent. - Wygląda na to, że pierwszy klucz ChRL miał przeprowadzić symulowany atak na kontynent, a zadaniem drugiego była obrona przed nalotem. Na pierwszy rzut oka wygląda to zatem na standardowe ćwiczenie. Tyle że grupa pościgowa zaczęła obmacywać nie te maszyny, a kiedy przestawili radary na namierzanie bojowe, jeden z Tajwańczyków musiał uznać, że jest zagrożony i odpalił pociski, a to samo zrobił jego skrzydłowy. Tutaj, o, proszę, Finback dostaje Slammerem, drugi bardzo szczęśliwie robi unik i odpala swoją rakietę. W związku z czym zaczyna się ogólna strzelanina. Ten F-16 uskoczył przed jednym pociskiem, ale wystawił się na inny, o, tutaj, pilot się katapultuje; przypuszczamy, że się uratował. Ta para odpaliła cztery pociski, z których jeden trafił Airbusa. Nawiasem mówiąc, ledwie mu się to udało. Sprawdziliśmy zasięg, który wyniósł pięć kilometrów ponad to, co przyjmujemy dla tej klasy pocisków. W momencie kiedy trafił w Airbusa, wszystkie myśliwce zawróciły już do siebie. Chińczycy z kontynentu, ponieważ najprawdopodobniej kończyło im się paliwo, chłopcy z Republiki, bo nie mieli czym strzelać. Mówiąc krótko, z obu stron zupełnie przypadkowy incydent. - Chcesz powiedzieć, że był to wypadek przy pracy? Pytanie postawił Tony Bretano. - Na to by wyglądało, gdyby nie jedna rzecz... - Kto zabiera na ćwiczenia uzbrojone pociski? - powiedział Ryan. - Właśnie, panie prezydencie. Tajwańczycy, wiadomo, zawsze biorą białe, gdyż całe te chińskie ćwiczenia uznali za zagrożenie... - Białe? - znowu odezwał się Bretano. - Proszę wybaczyć, panie sekretarzu, to żargon. Pociski bojowe są malowane na biało, ćwiczebne - najczęściej na niebiesko. Tylko dlaczego pilot ChRL miał rakietę naprowadzaną na podczerwień? W podobnych sytuacjach nie używa się ich, gdyż nie sposób ich zawrócić. Wystrzelony pocisk nikogo już nie słucha, "odpal i zapomnij", jak my to określamy. I jeszcze jedno. Wszystkie rakiety, którymi ostrzelano F-16, naprowadzane były radarowo i tylko ten jeden pocisk, który trafił w Airbusa, był na podczerwień. Coś mi w tym śmierdzi. - Nie przypadek, tylko celowe działanie? - spytał w zamyśleniu Jack. - Istnieje taka możliwość, panie prezydencie. Wszystko z początku wygląda na klasyczną bójkę. Kilku odrobinę zbyt nerwowych pilotów, chwila zamieszania, giną ludzie, trudno dowieść czegoś innego, ale kiedy przyjrzeć się tej parze... od samego początku chodziło im o pasażera, chyba że rzeczywiście chcieli ustrzelić tajwańskiego myśliwca. Ale nie bardzo w to wierzę. - Dlaczego? - Przez cały czas zachowywali się nie tak, jak powinni - wyjaśnił admirał Jackson. - Panika? - podsunął Bretano. - Panie sekretarzu, po co brać narwańców zamiast ludzi o zdrowych nerwach? Sam pilotuję myśliwce i ja tego nie kupuję. Kiedy nagle znajduję się w sytuacji bojowej, przede wszystkim orientuję się, kto mi zagraża i walę mu prosto w zęby. - Ile ofiar? - spytał przygaszonym głosem Jack. Z odpowiedzią pośpieszył Ben Goodley. - Wedle doniesień telewizyjnych ponad sto. Nie wszyscy zginęli, ale nie mamy żadnych bliższych danych. Należy się spodziewać, że na pokładzie byli jacyś Amerykanie. Hongkong i Tajwan załatwiają sporo interesów. - Warianty? - Przede wszystkim, panie prezydencie, musimy ustalić, czy byli tam jacyś nasi ludzie. W pobliżu mamy tylko jeden lotniskowiec "Eisenhower", który płynie do Australii na PUCHAR POŁUDNIA. Tyle że i tak nic to nie pomoże, jeśli chodzi o stosunki Pekin -Tajpej. - Musimy wystosować komunikat - podpowiedział Arnie. - Trzeba się dowiedzieć, czy zginęli nasi obywatele - oznajmił Ryan. - Jeśli tak... To co, zażądamy wyjaśnień? - Powiedzą, że to pomyłka - powtórzył Jackson. - Co więcej, najpewniej oskarżą Tajwańczyków, że pierwsi zaczęli strzelać i na nich zrzucą całą odpowiedzialność. - Ale ty w to nie wierzysz, Robby? - Nie, Jack... to znaczy, przepraszam, panie prezydencie, raczej nie. Chcę tę taśmę obejrzeć jeszcze z paroma osobami, żeby i one się wypowiedziały. Mogę się mylić... ale nie przypuszczam. Piloci myśliwców to piloci myśliwców. Jeśli strzelasz do faceta, który ucieka, zamiast do tego, który wali do ciebie, to robisz to rozmyślnie. - Przesuniemy grupę "Ike'a" na północ? - spytał Bretano. - Przygotujcie plan awaryjny na tę ewentualność - polecił prezydent. - Wtedy zostawiamy Ocean Indyjski bez ochrony - zauważył Jackson. - "Carl Vinson" jest w drodze do domu i niedaleko ma już do Norfolk. "John Stennis" i "Enterprise" nadal stoją w dokach w Pearl, nie mamy więc na Pacyfiku żadnego gotowego do akcji lotniskowca. Nie mamy żadnego w tej części świata, a potrzeba miesiąca, albo i więcej, żeby jakiś przesunąć tutaj z Atlantyku. Ryan spojrzał na Eda Foleya. - Jakie prawdopodobieństwo, że zrobi się z tego wielka awantura? - No cóż, Tajwan będzie bardzo niezadowolony. Użyto rakiet i są zabici. Został zaatakowany samolot narodowych linii lotniczych. Rządy są bardzo czułe na tym punkcie - powiedział szef CIA. - Może coś z tego wyniknąć. - Ktoś chce coś zyskać? - spytał Goodley. - No cóż, jeśli admirał Jackson ma rację... zresztą i ja nie bardzo wierzyłbym tutaj w przypadek. - Foley pokiwał głową. - Coś tu się rozgrywa, ale w tej chwili nie wiem jeszcze, co. Byłoby znacznie lepiej dla wszystkich, gdyby okazało się jednak, że to tylko przypadek. Nie bardzo mi się podoba pomysł ściągania lotniskowca z Oceanu Indyjskiego przy obecnej sytuacji w Zatoce Perskiej. - Do czego może dojść między Chinami a Tajwanem? Bretano stawiał to pytanie zakłopotany. Na razie zbyt krótko piastował to stanowisko, aby być tak efektywny, jak tego potrzebował prezydent. - Panie sekretarzu, Chińska Republika Ludowa ma dostatecznie dużo pocisków z głowicami nuklearnymi, aby zamienić Tajwan w popiół, ale mamy podstawy do przypuszczeń, że ma je także Republika Chin, więc... - Około dwudziestu - przerwał Foley. - A te F-16 mogą je donieść do samego Pekinu, jeśli zechcą. Dwadzieścia głowic nuklearnych to za mało, żeby zniszczyć całe Chiny, ale wystarczy, żeby cofnąć je w rozwoju o dziesięć, może nawet dwadzieścia lat. ChRL tego nie chce, to nie szaleńcy, admirale. Rozważajmy starcie konwencjonalne, dobrze? - Zgoda. ChRL nie ma możliwości, żeby dokonać inwazji na Tajwan. Mają zbyt mało sprzętu desantowego, nie przerzucą odpowiedniej liczby oddziałów. Co zatem może się zdarzyć, jeśli cała sprawa się rozkręci? Najprawdopodobniejsze są zacięte starcia w powietrzu i na morzu, to jednak do niczego nie doprowadzi, gdyż żadna ze stron nie może w ten sposób wykończyć drugiej. Nie potrafię sobie wyobrazić, w jakim celu ktoś miałby to robić rozmyślnie. Nazbyt samobójcza zagrywka. Wzruszył ramionami. Wszystko brzmiało idiotycznie; z jednej strony celowy atak na samolot pasażerski wydawał się bez sensu, z drugiej - sam oświadczył zebranym, że najprawdopodobniej był to rozmyślny czyn. - A my mamy ścisłe kontakty handlowe z obiema stronami - pokiwał głową prezydent. - Wolelibyśmy nie dopuścić do zaostrzenia konfliktu, prawda? Przykro mi, Robby, wygląda na to, że będziemy musieli przesunąć tam lotniskowiec. Poskładajmy razem wszystkie możliwości i spróbujmy sobie wyobrazić, o co mogło chodzić Chińczykom z kontynentu. * * * Clark zbudził się pierwszy, w dość nieszczególnym nastroju, co było bardzo niewskazane w obecnej sytuacji. Dziesięć minut później, ogolony i ubrany, otwierał drzwi, zostawiając w łóżku Chaveza, który i tak nie znał języka farsi. - Poranny spacerek? - spytał Francuz, który przywiózł ich z lotniska. - Muszę się trochę przewietrzyć - przyznał John. - Przepraszam, jak się nazywasz? - Marcel Lefevre. - Szef placówki? - spytał obcesowo John. - Mówiąc ściśle, jestem attaché handlowym - odparł tamten, co należało uznać za potwierdzenie. - Możemy przejść się razem? - Oczywiście - odparł Clark z naturalnością, która zaskoczyła jego rozmówcę. - Chciałem się trochę rozejrzeć. Jest tu jakieś targowisko? Dziesięć minut później znaleźli się w dzielnicy handlowej. O piętnaście metrów za nimi sunęli dwaj Irańczycy, którzy najwyraźniej mieli ich obserwować. Dźwięki przywołały wszystkie wspomnienia. Farsi Clarka nie był zbyt olśniewający, szczególnie, że nie używał go od piętnastu lat. Miałby spore kłopoty z dogadaniem się, jednak uszy szybko zaczęły wychwytywać słowa z rozmów i ofert, z jakimi ze straganów po obu stronach ulicy zwracano się do dwóch obcokrajowców. - Ile kosztuje żywność? - Sporo - odpowiedział Lefevre. - Szczególnie z powodu dostaw, jakie wysyłają do Iraku. Niektórzy na to sarkają. Po kilku minutach John zorientował się, czego mu brakuje. Minęli stragany z żywnością i znaleźli się w królestwie złota, towaru zawsze cieszącego się popularnością w tej części świata. Byli sprzedawcy, byli kupujący, nie było natomiast entuzjazmu, który zapamiętał z dawnych czasów. Przyglądał się kramom, usiłując odgadnąć, jaka była przyczyna tej zmiany. - Szuka pan czegoś dla żony? - spytał Lefevre. Clark uśmiechnął się bez przekonania. - Zawsze coś może się trafić. Wkrótce rocznica ślubu. Stanął i zaczął oglądać naszyjnik. - Skąd jesteście? - spytał sprzedawca. - Ameryka - odparł John, również po angielsku. Tamten rozpoznał jego narodowość, pewnie po ubiorze, i korzystał z okazji, żeby porozmawiać w obcym języku. - Nieczęsto widuje się tutaj Amerykanów. - Szkoda. W młodości sporo podróżowałem w tych stronach. Naszyjnik był naprawdę ładny, cena na przyczepionej karteczce rozsądna, jeśli zważyć na próbę, a rocznica ślubu istotnie była za pasem. - Kiedyś może się to zmieni - powiedział złotnik. - Nasze kraje dzieli wiele różnic - zauważył John. Tak, mógł sobie na to pozwolić, szczególnie, że, jak zwykle, miał ze sobą mnóstwo forsy. Jedną z przyjemnych cech amerykańskiej waluty było to, że akceptowana była niemal powszechnie. - Wszystko się zmienia - zauważył sentencjonalnie kupiec. - To prawda - zgodził się John i obejrzał nieco droższy naszyjnik. - Mało tutaj radości, a to przecież ulica handlowa. - Śledzi was dwóch ludzi. - Tak? Ale przecież nie robię nic niezgodnego z prawem? - zapytał z troską Clark. - Nie - odparł Irańczyk, ale widać po nim było zdenerwowanie. - Wezmę ten - powiedział John, wyciągając rękę z naszyjnikiem. - Jak pan płaci? - Może być amerykańskimi dolarami? - Oczywiście. Dziewięćset waszych dolarów. Clark z trudem ukrył zdziwienie. Nawet w nowojorskiej hurtowni naszyjnik kosztowałby trzy razy drożej, a chociaż na taką sumę nie mógłby sobie pozwolić, targowanie się należało do ulubionych rozrywek w tej części świata. Powiedzmy, że udałoby mu się zbić cenę do tysiąca pięciuset, co ciągle byłoby całkiem korzystne. Czy na pewno dobrze usłyszał? - Dziewięćset? Kościsty palec godził wprost w jego serce. - Osiemset, ale ani dolara mniej. Chyba nie chce mnie pan zrujnować?! - wykrzyknął tamten. - Twardy z ciebie negocjator. - Jest pan bez serca. Mam dokładać do interesu? To piękny naszyjnik i mam nadzieję, że chce go pan wręczyć swojej szanownej małżonce, a nie jakiejś taniej latawicy! Clark pomyślał, że wystawił już złotnika na dostatecznie wielkie niebezpieczeństwo. Wyciągnął portfel, odliczył pieniądze i wręczył Irańczykowi. - To za dużo. Nie jestem złodziejem! - obruszył się tamten i zwrócił Johnowi jeden banknot. Siedemset dolarów za coś takiego? - Przepraszam, nie chciałem pana urazić - powiedział Clark, chowając do kieszeni naszyjnik, który sprzedawca niemal cisnął mu, nie dołączając żadnego pudełka. - Nie jesteśmy barbarzyńcami - powiedział cicho kupiec, a potem raptownie odwrócił się do nich plecami. Clark i Lefevre doszli do końca ulicy i skręcili w prawo. Szli żwawo, zmuszając do pośpiechu swoich opiekunów. - Co tu się dzieje, u diabła? - spytał Clark, który niczego podobnego się nie spodziewał. - Entuzjazm dla rządu nieco się zmniejszył. To, co pan widział, jest całkiem typowe. Ładna robota, monsieur Clark. Od dawna w Firmie? - Na tyle długo, żeby nie lubić takich niespodzianek. Zdaje się, że u was odpowiednim słowem w takiej sytuacji jest merde. - Zatem prezent dla żony? John skinął głową. - Tak. Czy ten złotnik może mieć jakieś kłopoty? - Mało prawdopodobne - odpowiedział Lefevre. - Wolno mu stracić na transakcji. Interesujący gest, nieprawdaż? - Wracajmy. Muszę zbudzić sekretarza. W piętnaście minut byli na miejscu; John natychmiast udał się do pokoju. - Jaka pogoda na zewnątrz, panie C? Clark sięgnął do kieszeni i rzucił coś przez pokój. Chavez złapał przedmiot w locie. - Ciężkie. - Jak myślisz, Domingo, ile to kosztowało? - Wygląda na dwadzieścia jeden karatów... Dwa tysiące lekką rączką. - Co byś powiedział na siedem stów? - Pewnie jakiś twój kuzyn, tak? - zaśmiał się Chavez, ale zaraz spoważniał. - Byłem pewien, że nas tutaj nie lubią. - Wszystko się zmienia - powiedział John, cytując złotnika. * * * - Ile ofiar? - spytała Cathy. - Mowa jest o stu czterech osobach, które uszły z życiem, ale niektóre paskudnie pokiereszowane. Dziewięćdziesiąt potwierdzonych ofiar śmiertelnych, około trzydziestu nie potwierdzonych, to znaczy, na pewno nie żyją, nie udało się jeszcze zidentyfikować zwłok. - Jack odczytał raport dostarczony właśnie do drzwi sypialni przez agenta Ramana. - Szesnastu Amerykanów ocalało, pięciu zginęło. Los dziewięciu nieznany, najpewniej martwi. O Boże, na pokładzie było czterdziestu obywateli ChRL. Pokręcił głową. - Jak to możliwe? Jeśli będą chcieli zrobić z tego sprawę... - A jak to możliwe, że robią interesy? Bo robią i to jest fakt, kochanie. Prychają na siebie i plują jak kocury, ale są sobie nawzajem potrzebni. - Co zrobisz? - spytała żona. - Jeszcze nie wiem. Jutro rano, jak będziemy już więcej wiedzieć, wydam prasowy komunikat. I jak mam teraz spokojnie spać? - spytał prezydent Stanów Zjednoczonych. - Czternastu zabitych Amerykanów na drugim końcu świata. A ja miałem ich chronić, czyż nie? Nie mogę pozwolić, żeby ludzie bezkarnie zabijali obywateli mego kraju. - Jack, codziennie giną ludzie - zauważyła Pierwsza Dama. - Ale nie od pocisków powietrze-powietrze. Ryan odłożył raport na stolik i wyłączył lampkę, zastanawiając się, kiedy uda mu się zasnąć i jak potoczą się rozmowy w Teheranie. * * * Zaczęło się od uścisków dłoni. Urzędnik MSZ powitał ich na zewnątrz. Ambasador francuski dokonał prezentacji, po czym spiesznie zniknął w budynku, aby uniknąć kamer telewizyjnych, chociaż żadnej nie widać było dookoła. Clark i Chavez odgrywali swoje role, stojąc blisko - aczkolwiek nie za blisko - swego pryncypała i rozglądając się nerwowo, jak powinni robić. Sekretarz Adler podążył za Irańczykiem, cała reszta poszła w ich ślady. Wszyscy wraz z ambasadorem zatrzymali się w holu; do zaskakująco nowocześnie urządzonego gabinetu duchowego przywódcy Iranu wszedł tylko Adler ze swym przewodnikiem. - Pokój z tobą - powiedział Darjaei, wstając na powitanie gościa. Mówił za pośrednictwem tłumacza, co było normalnym rozwiązaniem przy tego typu spotkaniach. Po pierwsze, chodziło o precyzję sformułowań, po drugie, gdyby została popełniona jakaś fatalna gafa, zawsze można było odpowiedzialność złożyć na błąd tłumacza, co obu stronom pozwalało zachować twarz. - Niech Allach pobłogosławi temu spotkaniu. - Dziękuję, że tak szybko zareagował pan na propozycję rozmowy - powiedział Adler i zajął miejsce. - Przyjechał pan z daleka. Czy podróż była wygodna? - spytał uprzejmie Darjaei. Nic nie mogło zakłócić ceremoniału grzeczności, przynajmniej na początku. - Przebiegła bez żadnych wydarzeń - powiedział Adler i z trudem powstrzymał się od ziewnięcia czy od dania wyrazu zmęczenia w inny sposób. Trzy filiżanki mocnej europejskiej kawy zrobiły swoje, aczkolwiek żołądek nie czuł się po nich najpewniej. Podczas poważnych rozmów dyplomaci powinni zachowywać się jak chirurdzy w sali operacyjnej. Długa praktyka pozwalała skrywać emocje i panować nad niedyspozycjami cielesnymi. - Żałuję, że nie możemy pana lepiej zapoznać z tym miastem. Tyle w nim historii i piękna. - Obaj czekali, aż słowa zostaną przełożone. Tłumacz miał około trzydziestki, był skupiony i - Adler nie był pewien swego wrażenia - bał się Darjaeiego? Był chyba urzędnikiem ministerialnym, miał na sobie garnitur, któremu przydałaby się odrobina żelazka, natomiast Darjaei odziany był w powłóczyste szaty, podkreślające narodowość i godność duchownego. Mahmud Hadżi był poważny, ale jego zachowanie nie zdradzało żadnej wrogości. - Może podczas następnej wizyty. Przyjazne skinięcie głową. - Oczywiście. To słowo zostało wypowiedziane po angielsku, co przypomniało Adlerowi, że gospodarz rozumiał język swojego gościa. Żadnych zaskakujących manier, zanotował w pamięci sekretarz stanu. - Dużo czasu upłynęło od ostatniego kontaktu między naszymi krajami, przynajmniej na tym szczeblu. - To prawda, ale my radzi jesteśmy takim kontaktom. W czym mogę panu pomóc, panie sekretarzu? - Jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu, z chęcią porozmawiałbym o problemie stabilności politycznej w tym regionie. - Stabilności? - spytał Darjaei. - Jak mam to rozumieć? - Nowo powstała Zjednoczona Republika Islamska stała się największym państwem w regionie, co niektórych napawa troską. - Moim zdaniem odbyło się to z pożytkiem dla stabilności. Czyż rząd Iraku nie był dla niej stałym zagrożeniem? Czy nie był agresorem w dwóch kolejnych wojnach? My z pewnością tak nie postępujemy. - To prawda - przyznał Adler. - Islam jest religią pokoju i braterstwa - ciągnął Darjaei, przemawiając tonem nauczyciela, którym był przez lata. - To także prawda, ale w tym niedoskonałym świecie nie zawsze ludzie, którzy obnoszą się ze swoją religią, przestrzegają jej zasad - zauważył Amerykanin. - Inne kraje nie szanują w takim stopniu bożych zasad, jak robimy to my. Tylko wtedy, gdy człowiek im się podporządkowuje, może liczyć na pokój i sprawiedliwość. Nie wystarczą same słowa; trzeba jeszcze żyć zgodnie z nimi. Serdeczne dzięki za tę odrobinę szkółki niedzielnej, pomyślał Adler, jednocześnie z powagą kiwając głową. Ale jeśli tak jest, to po jaką cholerę popierasz Hezbollah? - Mój kraj pragnie jedynie spokoju w tym regionie, podobnie zresztą jak w całym świecie. - Takie jest też pragnienie Allacha, objawione nam przez Proroka. Wszystko już było, pomyślał Adler. Dawno temu prezydent Jimmy Carter wysłał podsekretarza stanu, aby spotkał się z poprzednikiem Darjaeiego w jego emigracyjnej siedzibie pod Paryżem. Szach miał poważne kłopoty, opozycji zamykano usta, co Stanom Zjednoczonym nie było na rękę. Podsekretarz powrócił do prezydenta z informacją, że Chomeini to "święty". Carter uwierzył mu na słowo, przyczynił się do obalenia Rezy Pahlaviego i pozwolił, aby jego miejsce zajął "święty". Wkrótce potem rząd amerykański stał się pośmiewiskiem całego świata. Adler nie zamierzał powtarzać tych błędów. - Jedną z zasad, których trzyma się mój kraj, jest poszanowanie granic innych państw. Ich nienaruszalność jest warunkiem sine qua non regionalnej i globalnej stabilizacji. - Sekretarzu Adler, z woli Allacha wszyscy ludzie są braćmi. Bracia mogą się czasami posprzeczać, ale wojna jest nienawistna w oczach Boga. Poza tym pana uwaga nieco mnie zaskakuje; sugeruje pan, że nosimy się z wrogimi zamiarami wobec sąsiadów. Skąd takie podejrzenia? - Przepraszam, źle mnie pan zrozumiał. Nie uczyniłem żadnej takiej sugestii. Przybyłem, abyśmy omówili sprawy nawzajem nas interesujące. - Gospodarka pańskiego kraju i jego sojuszników zależy od tego regionu. Nie zamierzamy wam szkodzić. Potrzebujecie naszej ropy, my potrzebujemy przedmiotów, które można kupić za ropę. Nasza kultura przesiąknięta jest duchem handlu i dobrze o tym wiecie. Jest także przesiąknięta duchem islamu i wielkim bólem napawa mnie to, że, jak się wydaje, Zachód nigdy nie docenił natury naszej religii. Niezależnie od tego, co mogą mówić wasi żydowscy przyjaciele, nie jesteśmy barbarzyńcami i w istocie nie ma religijnego konfliktu między nami a Żydami. Z tego właśnie regionu pochodził patriarcha Abraham, a Żydzi jako pierwsi głosili chwałę prawdziwego Boga i zaprawdę powinien zapanować pokój między nami. - Z prawdziwą radością słyszę te słowa. Co zapewni taki pokój? - spytał Adler, zastanawiając się, kiedy to ostatni raz ktoś usiłował zwalić mu na głowę całe drzewo oliwne. - Czas i rozmowy. Dlatego lepiej może, żebyśmy pozostawali w bezpośrednim kontakcie. Oni także są ludźmi - nie tylko wiary, ale i handlu. Adler nie był pewien, jak ma rozumieć słowa Darjaeiego. Bezpośredni kontakt z Izraelem. Czy to oferta, czy też subtelny przytyk pod adresem Amerykanów? - A pańscy islamscy przyjaciele? - Łączy nas wiara. Łączy nas ropa naftowa. Łączy nas kultura. W istocie na wiele sposobów stanowimy już jedną rodzinę. * * * Clark, Chavez i ambasador siedzieli milcząc w holu. Personel ostentacyjnie ich ignorował od chwili, kiedy podane już zostały napoje chłodzące. Ludzie z ochrony znajdowali się w pobliżu, a chociaż nie spoglądali na przybyszów, ani na chwilę nie tracili ich też z oczu. Chavez miał okazję poznać coś nowego. Umeblowanie i wyposażenie wydawało się bardzo staromodne i dziwnie nieporęczne, zupełnie jak gdyby nic tutaj się nie zmieniło od czasu zmiany rządów - co, uzmysłowił sobie, odbyło się już dość dawno - przy czym raził nie tyle stopień zużycia, ile ich staroświeckość. Wszędzie panowało też napięcie, co wyczuwało się w powietrzu. Urzędnik amerykański przyglądałby się mu ze zdziwieniem, nie robiła jednak tego żadna z sześciu osób obecnych. Dlaczego? Clark tego właśnie się spodziewał. Ignorowanie było rzeczą zupełnie normalną. On i Ding występowali w charakterze goryli, stanowili więc niewarte uwagi sprzęty. Ludzie tutaj byli zaufanymi pomocnikami i podwładnymi, wiernymi wobec swego zwierzchnika, gdyż tak być musiało, zawdzięczali mu bowiem odrobinę władzy. Goście albo usankcjonują tę władzę w skali międzynarodowej, albo będą stanowić dla niej zagrożenie, a chociaż były to sprawy o życiowym znaczeniu dla maluczkich, ci mieli na nie wpływ taki jak na pogodę, obcych usuwali więc w ogóle z pamięci, z wyjątkiem ludzi specjalnie wyszkolonych do tego, aby każdego obcego traktować jako bezpośrednie zagrożenie, aczkolwiek protokół nie pozwalał na fizyczną wrogość, którą okazaliby z chęcią i niejaką pasją. Dla francuskiego ambasadora było to jeszcze jedno praktyczne ćwiczenie w sztuce dyplomacji: rozmowa przy użyciu starannie dobranych słów, aby jak najmniej pokazać ze swoich kart, a jak najwięcej dowiedzieć się o kartach drugiej strony. Potrafił zgadnąć, co się mówi w sąsiednim pokoju, potrafił nawet domyślić się znaczenia słów. Ale przede wszystkim interesowała go ich prawdziwość. Co tak naprawdę planował Darjaei? Ambasador i kraj, który reprezentował, mieli nadzieję na pokój w tym regionie, zatem wraz z kolegami starali się wpłynąć na to, aby i Adler uznał tę możliwość za realną, chociaż wcale nie byli tego pewni. Interesująca postać ten Darjaei. Duchowny, który z całą pewnością zamordował prezydenta Iraku. Rycerz pokoju i sprawiedliwości, który żelazną ręką włada swoim krajem. Wspaniałomyślny człowiek, który przeraża swoich podwładnych. Wystarczyło rozejrzeć się po pokoju, aby się o tym przekonać. Współczesny Richelieu Bliskiego Wschodu? Francuz smakował przez chwilę tę zupełnie nową ideę, zachowując jednocześnie nieporuszoną twarz. Jeszcze dzisiaj trzeba będzie ją przekazać ministrowi. A wcześniej temu nowo upieczonemu ministrowi amerykańskiemu. Adler cieszył się sławą dobrego dyplomaty, ale czy dobrego na tyle, aby sobie poradzić z tym zadaniem? * * * - Po co w ogóle o tym mówić? Dlaczego miałbym rościć sobie jakieś terytorialne ambicje? - spytał Darjaei zupełnie spokojnie, ale głos jego nie skrywał irytacji. - Mój naród pragnie tylko jednego: pokoju. Zbyt wiele było tutaj walk. Przez całe życie studiowałem Wiarę i nauczałem jej, a teraz, kiedy dobiegam końca swoich dni, nareszcie panuje tutaj pokój. - O niczym więcej nie marzymy w tym regionie, oprócz bardziej przyjaznych stosunków między naszymi krajami. - O tym porozmawiać możemy później. Dziękuję pańskiemu krajowi za to, że nie sprzeciwiliście się zniesieniu sankcji handlowych wobec dawnego Iraku. Być może to dobry początek. Zarazem wolelibyśmy, żeby Ameryka nie ingerowała w stosunki między naszymi sąsiadami. - Jesteśmy zobowiązani do troski o bezpieczeństwo Izraela - powiedział stanowczo Adler. - Mówiąc ściśle, Izrael nie jest naszym sąsiadem - odparł Darjaei. - Jeśli jednak Izrael chce żyć w pokoju, my także tego chcemy. Niezły jest, ocenił Adler. Niewiele ujawniał, przede wszystkim zaprzeczając. Żadnych deklaracji, z wyjątkiem tradycyjnych opowieści o pokojowych zamiarach. Robił to każdy przywódca państwowy, chociaż nie każdy z imieniem Boga tak często pojawiającym się na ustach. Pokój. Pokój. Pokój. Tyle że Adler ani trochę nie ufał mu w sprawie Izraela. Gdyby naprawdę miał pokojowe zamiary, najpierw porozumiałby się z Jerozolimą, gdyż lepiej byłoby mieć Żydów po swojej stronie przed rozmowami z Waszyngtonem. Izrael był nieoficjalnym pośrednikiem w rokowaniach "broń za zakładników" i także został wystawiony do wiatru. - Sądzę, że to dobra podstawa do dalszych rozmów. - Jeśli pański kraj będzie traktował nas z szacunkiem, możemy rozmawiać. I wtedy przyjdzie pora na rozważenie poprawy w naszych wzajemnych stosunkach. - Przekażę to mojemu prezydentowi. - Także pański kraj miał ostatnio wiele powodów do smutku. Życzę wam siły, żebyście potrafili zaleczyć rany. - Dziękuję. Obaj powstali. Uścisnęli sobie dłonie i Darjaei odprowadził Adlera do drzwi. * * * Clark zwrócił uwagę, że cały personel zerwał się na równe nogi. Darjaei odprowadził Adlera do wyjścia, raz jeszcze podał mu rękę, a potem zostawił go jego świcie. Dwie minuty później byli już w samochodach, które skierowały się wprost na lotnisko. - Ciekaw jestem, jak poszło? Pytanie Johna nie było skierowane do nikogo konkretnie, a chociaż wszyscy je sobie zadawali, pozostało bez odpowiedzi. Po pół godzinie dotarli w oficjalnej eskorcie na lotnisko międzynarodowe Mehrabad, gdzie w części zarezerwowanej dla samolotów wojskowych czekał na nich francuski odrzutowiec. Odbyła się także ceremonia pożegnalna. Ambasador francuski rozmawiał przez kilka minut z Adlerem, nie wypuszczając jego ręki. Przy mnogości funkcjonariuszy irańskich służb bezpieczeństwa, Clarkowi i Chavezowi pozostawało tylko rozglądać się na boki, czego zresztą od nich oczekiwano. Widać było sześć myśliwców, przy których uwijali się ludzie z obsługi. Nieustannie krążyli pomiędzy maszynami i hangarem, bez wątpienia wzniesionym jeszcze za czasów szacha. Ding zajrzał do środka, w czym nikt mu nie przeszkadzał. Stał tam jeszcze jeden samolot, w znacznej części rozebrany. Silnik znajdował się na podnośniku, obsługiwany przez inną grupę techników. - Kurza farma, uwierzyłbyś? - spytał Chavez. - Co takiego? - mruknął Clark, który spoglądał w inną stronę. - Niech pan sam zobaczy, panie C. John odwrócił się. Wzdłuż przeciwległej ściany hangaru stały rzędy metalowych klatek, wielkością przypominających pomieszczenia dla drobiu. Całe setki. Osobliwy widok w bazie lotniczej, pomyślał. Po drugiej stronie lotniska Gwiazdor towarzyszył ostatniej grupie swego zespołu, która odlatywała do Wiednia. Przypadkiem spojrzał w kierunku sektora dla prywatnych odrzutowców, gdzie pełno było ludzi i samochodów. Na chwilę zaciekawiło go to. Pewnie jakaś szycha z rządu. Także i on myślał o takiej funkcji, ale bez żadnej ostentacji. Samolot austriackich linii lotniczych pojawił się na płycie o czasie, aby wystartować przed maszyną czarterową. Rozdział 40 Otwarcie Większość Amerykanów zbudziła się, aby dowiedzieć się o tym, o czym wiedział już ich prezydent. W katastrofie lotniczej na drugim końcu świata zginęło jedenastu Amerykanów, a trzech uznano za zaginionych. Miejscowa ekipa telewizyjna zdążyła w porę znaleźć się na lotnisku, uprzedzona przez kogoś z obsługi. Na taśmie wideo widać było jedynie kulę ognia tryskającą w odległym wybuchu, po której przychodziły zbliżenia tak typowe, że mogły pochodzić skądkolwiek. Dziesięć wozów strażackich okrążało płonący wrak i zlewało go wodą oraz pianą, zbyt późno, aby kogokolwiek uratować. Mknęły karetki pogotowia. Jacyś szczęśliwi rozbitkowie miotali się bezradni w szoku. Inni słaniali się w ramionach członków ekip ratunkowych. Były żony bez mężów, rodzice bez dzieci i cały ten dramatyczny chaos, który niczego nie tłumaczył, ani nie sugerował żadnych rozwiązań. Rząd Republiki Chińskiej wystosował gniewne oświadczenie na temat powietrznego piractwa, domagając się natychmiastowego zwołania Rady Bezpieczeństwa. Kilka minut później stanowisko zajął też Pekin, który stwierdził, że jego samoloty wojskowe zostały zdradziecko zaatakowane podczas pokojowych ćwiczeń i w obronie własnej wystrzeliły pociski rakietowe. Stanowczo zaprzeczono, aby miało to jakikolwiek związek z katastrofą samolotu, a całkowitą odpowiedzialność zrzucono na zbuntowaną prowincję. - Co jeszcze udało się ustalić? - spytał admirała Jacksona Ryan. Była siódma trzydzieści rano. - Przez jakieś dwie godziny dokładnie obejrzeliśmy jeszcze raz obie taśmy. Zaprosiłem paru pilotów, z którymi kiedyś latałem, i kilku facetów z Sił Powietrznych. Oto do czego doszliśmy. Po pierwsze, komuchy... - Nie należy już tak ich nazywać, Robby - zauważył prezydent. - Przepraszam, stare nawyki. Zatem dżentelmeni z Chińskiej Republiki Ludowej dobrze wiedzieli, że mamy tam okręty. Elektroniczna emisja jednostki typu Aegis jest widoczna jak Góra św. Heleny, a parametry i możliwości radaru SPY nie są żadną tajemnicą, gdyż korzystamy z tych rozwiązań od dwudziestu lat. Wiedzieli zatem, że obserwujemy i że nic nie umknie naszej uwadze. - Dalej - ponaglił przyjaciela Jack. - Po drugie, na "Chandlerze" mamy ekipę, która prowadzi nasłuch radiowy. Przetłumaczyliśmy komunikaty chińskich pilotów. Po trzydziestu sekundach od rozpoczęcia incydentu słychać - tu cytuję: - "Mam go, mam go, strzelam". Jest to dokładnie moment, w którym w kierunku Airbusa odpalono rakietę naprowadzaną na podczerwień. Po trzecie, każdy z tych, którzy siedzieli za sterami myśliwca, mówił to samo, co ja: po cholerę strzelać do pasażera, który jest na granicy zasięgu twoich pocisków, kiedy tuż pod nosem masz przeciwników? Mówię ci, Jack, to paskudnie śmierdzi. Niestety, nie możemy dowieść, że nagrany głos pochodzi z samolotu, który strzelił do Airbusa, ale według mojej opinii i naszych przyjaciół z drugiej strony rzeki, było to działanie celowe. Z pełną świadomością rozwalili samolot pasażerski - kończył admirał. - Szczęście, że ktokolwiek uszedł z życiem. - Admirale - odezwał się Arnie van Damm - czy to oskarżenie utrzymałoby się przed sądem? - Nie jestem prawnikiem, sir, lecz pilotem wojskowym. Mój zawód nie polega na przeprowadzaniu dowodów, ale powiem tyle: jest tylko jedna szansa na sto, że się mylę. - Problem w tym, że nie mogę tego stwierdzić przed kamerami - powiedział Ryan i zerknął na zegarek. Za kilka minut miała zjawić się charakteryzatorka, aby przygotować go do wystąpienia telewizyjnego. - Jeśli zrobili to celowo... - Jack, tutaj nie ma miejsca na żadne "Jeśli"! - W porządku, Robby, słuchałem cię uważnie! - uciął Ryan, odetchnął głęboko, a potem spokojniejszym już tonem dodał: - Bez absolutnych dowodów nie mogę oskarżyć suwerennego kraju o podjęcie wojennych kroków. Ale w tych ścianach niech ci będzie: zrobili to celowo, a zarazem z pełną świadomością, że będziemy o tym wiedzieć. Po co? Grupa doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego miała za sobą długą noc. Głos zabrał Goodley. - Trudno powiedzieć, panie prezydencie. - Chcą zaatakować Tajwan? - spytał Ryan. - Nie mogą - oznajmił Jackson, niezrażony przyganą ze strony wodza naczelnego. - Nie mają środków, żeby dokonać inwazji. Nie widać żadnych nadzwyczajnych ruchów sił lądowych w tym regionie, tylko przemieszczenia na północnym zachodzie, które ostatnio tak zaniepokoiły Rosjan. Z militarnego punktu widzenia odpowiedź brzmi: "Nie". - Może desant lotniczy? - zasugerował Ed Foley, ale Robby tylko pokręcił głową. - Nie mają tylu odpowiednich samolotów, a nawet gdyby mieli, Tajwan dysponuje taką obroną przeciwlotniczą, że próba desantu oznaczałaby przedwczesne rozpoczęcie sezonu na kaczki. Jak mówiłem wczoraj wieczorem: mogą rozpocząć działania na morzu i w powietrzu, ale nieuchronnie poniosą poważne straty - powiedział Jackson. - Więc co, rozpieprzyli samolot pasażerski, żeby nas sprawdzić? - spytał Ryan. - To także nie na sensu. - Jeśli zamiast "nas" powiesz "mnie", wtedy nie jest to wykluczone - stwierdził spokojnie szef CIA. - No nie, dyrektorze - obruszył się Goodley, - Na pokładzie samolotu było ponad dwieście osób, a musieli liczyć się z tym, że wszyscy zginą. - Ben, nie oszukujmy się - powiedział Foley. - Dla tych sukinsynów ludzkie życie niewiele znaczy. - Tak, ale... - Dosyć już - przerwał Ryan. - Przypuszczamy, że to działanie celowe, ale nie mamy dowodów, ani nie potrafimy ustalić, czemu miałoby ono służyć. W takiej sytuacji nie mogę tego incydentu nazwać działaniem celowym, tak? - Wszyscy pokiwali głowami. - Za piętnaście minut muszę zejść na dół do Pokoju Prasowego, żeby złożyć oświadczenie, po którym posypią się pytania, a ja w odpowiedzi będę mógł tylko łgać. - Tak to mniej więcej wygląda, panie prezydencie - przyznał van Damm. - Ślicznie, nie ma co - prychnął Jack. - A Pekin będzie wiedział, a przynajmniej przypuszczał, że kłamię. - Pewnie tak, chociaż nie mamy pewności - powiedział Ed Foley. - Nie bardzo umiem kłamać - wyznał Ryan. - To musisz się nauczyć - oznajmił szef personelu Białego Domu. - I to szybko. * * * Podczas lotu z Teheranu do Paryża Adler wygodnie rozsiadł się z boku, wydobył notatnik i pisał przez całą drogę; korzystając z wyćwiczonej pamięci odtwarzał przebieg rozmowy i wszystkie swoje obserwacje, poczynając od wyglądu Darjaeiego, a kończąc na nienagannym porządku na biurku. Potem przez godzinę przeglądał notatki, by następnie przystąpić do końcowych wniosków. Zużył przy tym wszystkim sześć długopisów. Postój w Paryżu trwał mniej niż godzinę, co wystarczyło Clarkowi na krótką rozmowę z Claudem, a jego eskorcie na szybkiego drinka. W końcu znowu znaleźli się w powietrzu dzięki VC-20B Sił Powietrznych. - No i jak poszło? - spytał John. Adler musiał upomnieć sam siebie, że Clark należał do grupy SOW i nie był zwykłym ochroniarzem. - Najpierw proszę mi powiedzieć, co odkrył pan podczas spaceru. Funkcjonariusz CIA sięgnął do kieszeni i podał sekretarzowi stanu złoty naszyjnik. - Czyżby miało to znaczyć, że jesteśmy zaręczeni? - zachichotał zdziwiony Adler. Clark zrobił gest w kierunku swego partnera. - On jest zaręczony. Teraz, kiedy byli znowu w powietrzu, łącznościowiec włączył swoją aparaturę, a faks natychmiast zamruczał. * * * - Ustaliliśmy, że śmierć poniosło jedenastu obywateli amerykańskich, los trzech jest nie wyjaśniony. Czworo rannych przebywa w miejscowych szpitalach. Na tym chciałbym zakończyć swe oświadczenie - powiedział Ryan. - Panie prezydencie! - odezwało się naraz kilkadziesiąt głosów. - Pojedynczo, proszę. Jack wskazał kobietę w pierwszym rzędzie. - Pekin utrzymuje, że to Tajwańczycy odpalili pierwszą rakietę. Czy może pan to potwierdzić? - Analizujemy właśnie uzyskane informacje, ale zabierze to trochę czasu, zanim jednoznacznie je ocenimy, na razie więc wolałbym się powstrzymać od pochopnych wniosków. - W każdym razie obie strony wystrzeliły rakiety, czy tak? - nastawała dziennikarka. - Tak się wydaje. - Kiedy zatem będziemy wiedzieć, czyja rakieta trafiła samolot pasażerski? - Powiedziałem już, że analizujemy dane. Nie rozwódź się nad tym, upomniał sam siebie i wskazał jednego z reporterów. - Panie prezydencie, zginęło wielu obywateli amerykańskich i wszyscy chcieliby się dowiedzieć, jakie kroki zamierza pan podjąć, aby tego typu wypadek się nie powtórzył? - Mogę powiedzieć tylko tyle, że rozważamy różne możliwości. Chciałbym też dodać, że wezwaliśmy oba państwa chińskie do rozwagi i starannego przemyślenia swoich poczynań. Śmierć niewinnych ludzi nie leży w interesie żadnego kraju. Ćwiczenia wojskowe rozgrywają się w tym regionie od jakiegoś czasu, a rodzące się napięcie jest szkodliwe dla politycznej stabilności. - Czy zatem zwrócił się pan do obu państw, aby przerwały ćwiczenia? - Chcemy, aby rozważyły taką możliwość. - Panie prezydencie - odezwał się John Plumber. - To pański pierwszy międzynarodowy kryzys i dlatego... Ryan spojrzał na starego dziennikarza i na końcu języka miał uwagę, że pierwszy kryzys wewnętrzny był zasługą pytającego, ale zdążył się już nauczyć, że nie można sobie robić wrogów z dziennikarzy, ani też traktować ich po przyjacielsku. - Panie Plumber, zanim będzie można zająć jakiekolwiek stanowisko, najpierw trzeba ustalić fakty. Robimy wszystko, co w naszej mocy. Dzisiaj rano zebrała się grupa moich doradców do spraw bezpieczeństwa... - W której nie było sekretarza Adlera - wtrącił Plumber. Reporter taki jak on nie omieszkał sprawdzić, czyje wozy zjawiły się na zachodnim parkingu Białego Domu. - Dlaczego? - Zjawi się jeszcze dzisiaj - oznajmił szorstko Ryan. Plumber nie dawał za wygraną. - A gdzie znajduje się teraz? Ryan pokręcił głową. - Wolałbym trzymać się jednego tematu. Jest zbyt wczesna pora dnia, aby odpowiadać na wiele pytań, a poza tym, jak sam pan zaznaczył, mam sporo do roboty. - Ale to przecież pański główny doradca w sprawach międzynarodowych. Dlaczego go nie ma w takiej chwili? - Następne pytanie - powiedział chłodno Ryan. Barry z CNN czekał już z następnym szpikulcem. - Panie prezydencie, użył pan zwrotu "oba państwa chińskie". Czy oznacza to zmianę w naszej polityce wobec Chin kontynentalnych, a jeśli tak... * * * W Pekinie była ósma wieczór i wszystko układało się znakomicie, co potwierdzała telewizja. To osobliwe, oglądać polityków, którym tak bardzo brakowało gracji i subtelności, w czym celowali Amerykanie. Zeng Han San zapalił papierosa i pogratulował sam sobie. Spore niebezpieczeństwo wiązało się z inscenizacją "ćwiczeń", szczególnie z uwagi na rodzaj używanej teraz broni, ale potem, zgodnie zresztą z jego oczekiwaniami, tajwańscy piloci okazali się na tyle uprzejmi, że zaczęli strzelać pierwsi, i teraz kryzys znajdował się całkowicie pod jego kontrolą. W każdej chwili mógł go zakończyć, po prostu odwołując swoje siły do baz. Wymusił na Ameryce, by zareagowała nie tyle jakimś posunięciem, ile jego brakiem, a potem kto inny weźmie na siebie ciężar sprowokowania nowego prezydenta. Nie miał pojęcia, co wymyślił Darjaei? Próbę zamachu? Coś innego? Jemu zaś pozostawało tylko siedzieć i przyglądać się, tak jak w tej chwili, a kiedy przyjdzie pora - zabrać się do żniw. A pora niewątpliwie przyjdzie. Ameryce nie mogło bez końca sprzyjać szczęście. Nie z tym młodym głupcem w Białym Domu. * * * - Barry, jedno państwo nosi nazwę Chińska Republika Ludowa, drugie - Republika Chin. Przecież muszę jakoś je nazwać, gdy chcę wspomnieć o obydwóch, prawda? - spróbował Ryan. Do cholery, czyżbym znowu się władował? - Tak, panie prezydencie, ale... - Ale najprawdopodobniej zginęło czternastu amerykańskich obywateli i nie jest to najlepsza okazja do sporów semantycznych. - Co zamierzamy zrobić? - odezwał się kobiecy głos. - Po pierwsze, chcemy ustalić, co naprawdę się zdarzyło. Wtedy zastanowimy się nad reakcjami. - Dlaczego jeszcze tego nie wiemy? - Ponieważ przy takiej ilości informacji z całego świata, która do nas napływa, jest to po prostu niemożliwe. - Czy to z tego powodu rząd zwiększa budżet CIA? - Zgodnie z tym, co powiedziałem wcześnie, nie mieszajmy do tego problemu służb wywiadowczych. - Ale panie prezydencie, otrzymujemy potwierdzone wiadomości, że... - Napływają potwierdzone wiadomości o tym, że UFO regularnie tutaj lądują - obruszył się Ryan. - Czy i na to mam także odpowiadać? W pokoju zapanowała cisza. Nie każdego dnia można było zobaczyć, jak prezydent traci cierpliwość, a to dziennikarze uwielbiali. - Panie i panowie, wybaczcie, że pewne pytania muszę pozostawić w tej chwili bez odpowiedzi. Niektóre sam sobie stawiam, ale na rzetelną odpowiedź trzeba poczekać. Skoro ja muszę czekać na informacje, także i wy musicie uzbroić się w cierpliwość. Ryan usiłował skierować konferencję na bezpieczne tory. - Panie prezydencie, mężczyzna bardzo podobny do byłego szefa radzieckiego KGB pojawił się w telewizyjnym programie na żywo... - Dziennikarz przerwał, gdyż zobaczył jak twarz Ryana czerwienieje pod makijażem. Czekał na następny wybuch, ale się przeliczył. Prezydent wziął tylko głęboki oddech, a palce dłoni zaciśnięte na pulpicie zbielały. - Proszę dalej, Sam. - Mężczyzna ten oznajmił, że jest tym, kim jest. Kot wydostał się z worka, panie prezydencie, i dlatego sądzę, że moje pytanie jest zupełnie na miejscu. - Jeszcze go nie usłyszałem, Sam. - Czy jest tym, za kogo się podaje? - Nie sądzę, abym był najlepszym adresatem tego pytania. - Panie prezydencie, to zdarzenie... ta operacja ma wielkie międzynarodowe znaczenie. Chociaż operacje wywiadowcze otoczone są ścisłą tajemnicą, od pewnego punktu mogą mieć poważny wpływ na stosunki międzynarodowe. W takim momencie naród amerykański ma prawo wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. - Sam, powtórzę to jeszcze raz: nigdy, przenigdy nie będę czynił problemów wywiadu sprawą publiczną. Zjawiłem się tutaj wczesnym rankiem, aby poinformować naszych obywateli o tragicznym i, jak dotąd, nie wyjaśnionym wypadku, w którym zginęło ponad sto osób, w tym czternastu Amerykanów. Rząd dołoży wszystkich starań, aby jednoznacznie ustalić, co się stało, i do tego dostosuje swoje dalsze posunięcia. - Tak, panie prezydencie, ale czy politykę opieramy na uznaniu jednego państwa chińskiego czy dwóch? - Nasza polityka się nie zmieniła. - Czy ten ostatni incydent może spowodować taką zmianę? - Nie chciałbym spekulować w kwestii tak poważnej. A teraz, zechciejcie mi wybaczyć, ale muszę wracać do pracy. - Dziękujemy, panie prezydencie - usłyszał Ryan, zmierzając ku drzwiom. Zaraz za rogiem znajdowała się starannie zamaskowana, niewielka zbrojownia. Jack uderzył w ścianę pięścią tak mocno, że słychać było, jak wewnątrz zagrzechotało kilka Uzi. - Niech to cholera! - zaklął w trakcie pięćdziesięciometrowego marszu do gabinetu. - Panie prezydencie! Ryan gwałtownie się odwrócił i zobaczył Robby'ego, który niósł jego neseser. Lotnik w charakterze posłańca wydawał się całkowicie nie na miejscu. - Muszę cię przeprosić - powiedział Jack, nie dopuszczając Robby'ego do słowa. - Poniosło mnie. Admirał Jackson klepnął przyjaciela w ramię. - Następnym razem zagrajmy w golfa, dolara od dziury, a jeśli chcesz się popieklić, zrób to ze mną, a nie z nimi. Widziałem już wcześniej, jaki jesteś poirytowany. Wyhamuj. Dowódca może się wściec przed frontem oddziału, tylko jeśli chce wpłynąć na morale - my to nazywamy techniką dowodzenia - ale nie naprawdę. Co innego, nakrzyczeć na sztabowców. Ja jestem twoim sztabowcem - dokończył Robby. - Krzycz na mnie. - Tak, wiem. Upominaj mnie, żebym... - Jack? - Tak, Rob? - Świetnie dajesz sobie radę, tylko musisz nad sobą panować. - Robby, nie mogę pozwolić na to, by zabijano Amerykanów. Nie po to objąłem to stanowisko. Dłonie Ryana znowu zacisnęły się w pięści. - Świat pełen jest gówna, panie prezydencie. Łudzi się pan, jeśli sądzi, że uda się je całe usunąć. Nie muszę ci tego mówić. Nie jesteś Bogiem, Jack, natomiast jesteś dobrym facetem, który wykonuje bardzo dobrą robotę. Natychmiast cię powiadomimy, jak tylko będziemy mieli jakieś nowe informacje. - Kiedy wszystko się uspokoi, co powiesz na lekcję golfa? - Jestem na twoje rozkazy. Obaj przyjaciele uścisnęli sobie dłonie. Żadnemu nie wystarczało to w tej chwili. Jackson ruszył do drzwi, a Ryan znowu poszedł do swego gabinetu. - Panno Sumter! - zawołał po drodze. Dymek może okazać się pomocny. * * * - Co to może znaczyć, panie sekretarzu? - spytał Chavez. Trzy stronice dostarczone bezpieczną linią faksową przekazały im wszystko, o czym wiedział prezydent. Przeczytała je cała trójka. - Nie wiem - przyznał Adler. - Chavez, ta twoja praca magisterska... - Tak, panie sekretarzu? - Trzeba było trochę poczekać z napisaniem jej. Teraz dopiero widzisz dokładnie, jak to wygląda na górze. Lubiłeś grać w dzieciństwie w dwa ognie? Jedyna różnica polega na tym, że tutaj nie rzuca się gumową piłką. Sekretarz stanu schował notatki do nesesera i dał znak sierżantowi lotnictwa, który miał ich obsługiwać. - Słucham, panie sekretarzu? - Czy dostaliśmy może coś od Clauda? - Kilka butelek z doliny Loary - odpowiedział z uśmiechem podoficer. - Zechciej otworzyć jedną i podać wraz z kieliszkami. - Karty? - spytał John Clark. - Nie. Wypiję jedną albo dwie lampki, a potem trochę się zdrzemnę. Wygląda na to, że czeka mnie następna podróż. - Pekin? - rzucił John. - Z pewnością nie Filadelfia - odparł Scott. Pojawiła się butelka i kieliszki. Trzydzieści minut później trzej mężczyźni rozłożyli fotele, a sierżant opuścił zasłony na oknach. Tym razem to Chavez nie mógł zasnąć, podczas gdy Clarka sen zmorzył szybko. Adler miał sporo racji. W swojej pracy Chavez bezlitośnie krytykował polityków z przełomu stulecia za to, że nie potrafili wyjrzeć poza bezpośrednie problemy. Teraz Ding widział całą kwestię nieco lepiej. Bardzo trudno odróżnić bezpośrednie problemy taktyczne od strategicznych, kiedy trzeba reagować na nieustannie pojawiające się problemy. Książki historyczne nie były w stanie przekazać charakteru, nastroju czasów, o których opowiadały. Nie tylko to. W fałszywym świetle przedstawiały ludzi. Sekretarz Adler, który chrapał obok w skórzanym fotelu, był zawodowym dyplomatą, darzonym zaufaniem i szacunkiem przez prezydenta, człowieka, którego on bardzo podziwiał. Adler nie był głupi, nie można go było kupić, ale był tylko człowiekiem, a ludzie popełniają błędy, wielcy ludzie... wielkie błędy. Być może kiedyś jakiś historyk opisze ich podróż, ale czy będzie wiedział, jak to naprawdę wyglądało, a nie wiedząc, jak będzie mógł ocenić, co się wydarzyło? O co chodzi? - pytał sam siebie Ding. Iran wchodzi do gry, zdobywa Irak, tworzy nowe państwo, a kiedy Ameryka usiłuje się z tym uporać, wydarza się coś nowego. Zdarzenie być może niewielkie w zestawieniu z innymi, ale skąd to można było wiedzieć na pewno? Jak to oceniać? Problem był taki sam od stuleci: politycy popełniali błędy, ponieważ tkwili w samym sercu wydarzeń i w żaden sposób nie mogli spojrzeć z boku, aby wyrobić sobie bezstronną ocenę. Byli w centrum uwagi, opływali w dostatki, ale czyż ich zadanie było przez to prostsze? Ledwie skończył pisać pracę magisterską, został zatrudniony i oficjalnie uznany za eksperta od stosunków międzynarodowych. Ale to było kłamstwo, myślał Ding, z powrotem składając fotel. Przypomniał sobie myśl, która go nawiedziła podczas innego długiego lotu. Stosunki międzynarodowe aż nazbyt często polegały na tym, że jeden kraj usiłował bezwzględnie wykorzystać inny. Domingo Chavez, który wkrótce miał otrzymać tytuł magistra stosunków międzynarodowych, uśmiechnął się na tę myśl, chociaż nie było w niej nic zabawnego. Nie wtedy, kiedy ginęli ludzie. Nie wtedy, kiedy on i Clark byli pszczółkami robotnicami krzątającymi się na pierwszej linii frontu. Coś wydarzyło się na Bliskim Wschodzie. Coś innego w Chinach... odległych o siedem tysięcy kilometrów. Czy te dwie sprawy mogły się wiązać? A jeśli tak, to w jaki sposób? Jak to rozstrzygnąć? Historycy zawsze zakładali, że trzeba tylko przebiegłości, aby dokonywać takich rozstrzygnięć. Ale oni nie musieli podejmować żadnych decyzji... * * * - To nie był jego najlepszy występ - zauważył Plumber, popijając mrożoną herbatę. - John, miał niecałe dwanaście godzin, aby zacząć działać w sprawie, która rozegrała się na drugim końcu kuli ziemskiej - powiedział Holtzman. Była to typowa waszyngtońska restauracja, pseudofrancuska, z wyszukanymi potrawami w karcie, która średnią jakość równoważyła wysokimi cenami, wszelako obaj dziennikarze wydatków tego typu nie pokrywali ze swoich kieszeni. - Powinien jednak lepiej dawać sobie radę - upierał się Plumber. - Chodzi ci o to, że nie potrafi przekonywająco kłamać? - To jedna z umiejętności, których oczekuje się od prezydenta. - A gdy my go na tym przyłapiemy, wtedy... Holtzman nie musiał kończyć. - Bob, czy ktoś kiedyś mówił, że to łatwa posada? - Czasami zastanawiam się, czy na pewno powinniśmy ją jeszcze utrudniać. - Jak myślisz, gdzie jest Adler? - zastanawiał się na głos reporter NBC. - Zadałeś dobre pytanie dziś rano - pochwalił reporter z "Postu" i podniósł do góry lampkę. - Ktoś zajął się już tym dla mnie. - Podobnie u nas. A wystarczyło, żeby Ryan powiedział, że przygotowuje się do spotkania z ambasadorem Chin. - Wtedy by skłamał. - Ale to byłoby dobre kłamstwo, Bob. Na tym polega gra. Rząd stara się wykonywać posunięcia w sekrecie, a my usiłujemy się do nich dokopać. Tyle że Ryan za bardzo lubuje się w tajemnicach. - Dobrze, ale gdy go naciskamy, to po czyjej stronie gramy? - Daj spokój, John. Ed Kealty dał ci cynk. Nie muszę być specjalistą od biologii molekularnej, żeby to wiedzieć. Zresztą wiedzą wszyscy. - Ale to wszystko prawda, tak? - Tak - przyznał Holtzman. - Zresztą nie tylko to. - Doprawdy? Racja, pracowałeś nad tym tematem. Nie dodał, że przykro mu, iż uprzedził młodszego kolegę, głównie z tej przyczyny, że wcale nie było mu przykro. - Dowiedziałem się więcej, niż mogę napisać. - Naprawdę? Plumber poczuł zaciekawienie. Holtzman należał do dziennikarzy młodszych od niego o pokolenie, o pokolenie jednak starszych od młodych wilków. W oczach ich wszystkich Plumber był matuzalemem, aczkolwiek uczęszczali na jego seminaria prowadzone na Uniwersytecie Columbia. - Naprawdę - zapewnił Bob. - Czego na przykład? - Czegoś takiego, o czym nie będę mógł napisać, przynajmniej przez bardzo długi czas. John, od dawna już pracowałem nad częścią tej historii. Znam agenta CIA, który wyciągnął żonę i córkę Gierasimowa. Za kilka lat opowie mi, jak to się wszystko odbyło. Historia o okręcie podwodnym jest prawdziwa i... - Wiem, że jest prawdziwa, bo sam widziałem zdjęcie Ryana na pokładzie. Nie potrafię pojąć, dlaczego nie pozwolił na mały przeciek w tej sprawie. - Nie łamie reguł. Nikt mu nigdy nie wyjaśnił, że to jest całkiem w porządku. - Więcej czasu musi spędzać z Arnie'em. - W przeciwieństwie do Eda. - Kealty dobrze zna tę grę. - Tak, John, może nawet odrobinę za dobrze. Wiesz, jest jedna kwestia, której nigdy nie potrafię do końca rozstrzygnąć - powiedział Bob Holtzman. - Jaka? - Czy my w tej grze mamy być widzami, sędziami czy zawodnikami? - Bob, naszym zadaniem jest dostarczać prawdy czytelnikom, czyli widzom, jeśli wolisz. - John, jakiej prawdy? - spytał Bob. * * * - Poczerwieniały z gniewu prezydent Jack Ryan... - Jack sięgnął po pilota, ale zanim wyłączył głos reportera, który zadał mu pytanie o Chiny, doleciały go jeszcze słowa: - Tak, gniewny i... - Mieli rację - odezwał się van Damm. - Gdzie istotnie jest Adler? Prezydent spojrzał na zegarek. - Za dziewięćdziesiąt minut ma wylądować na Andrews. W tej chwili znajduje się najprawdopodobniej nad Kanadą. Zjawi się tutaj, ale zaraz będzie musiał chyba lecieć do Chin. O co im, do diabła, chodzi? - Dobre pytanie - mruknął szef personelu. - Ale od tego masz właśnie zespół do spraw bezpieczeństwa. - Wiem tyle samo co oni, a to znaczy: nic - prychnął Jack i poruszył się z irytacją w fotelu. - Musimy zwiększyć wydolność naszych osobowych źródeł informacji. To niedopuszczalne, żeby prezydent tkwił w Białym Domu, nic właściwie nie wiedząc. Nie mogę podejmować decyzji, jeśli nie dysponuję informacjami, a skazani jesteśmy tylko na domysły, jeśli nie liczyć tego, co powiedział nam Robby. To twarde konkrety, ale nie bardzo wiadomo, co z nimi zrobić, bo nie pasują do całej reszty. - Musi się pan nauczyć czekać, panie prezydencie. Prasa tego nie musi, a pan tak. Musi się pan też nauczyć koncentrować uwagę na tym, co może pan zrobić, jeśli istotnie to możliwe. Otóż - ciągnął Arnie - w następnym tygodniu mamy pierwszą turę wyborów do Izby Reprezentantów. Przygotowaliśmy dla pana parę wyjazdów, na których wygłosi pan przemówienia. Musi pan to zrobić, jeśli chce pan mieć odpowiednich ludzi w Kongresie. Poleciłem Callie, żeby przygotowała wystąpienia. - Główne tematy? - Pana ulubione: podatki, działalność administracji, wspólnota narodu. Jutro rano dostarczymy panu konspekty. Musi pan trochę czasu spędzać pośród ludzi. Niech oni pana kochają, a pan także odpłaci im większą miłością. - Szef personelu zaskarbił sobie krzywe spojrzenie. - Mówiłem panu wcześniej: nie może pan dać się złapać tutaj w sidła, a łączność w samolocie jest bez zarzutu. - Zmiana otoczenia dobrze mi zrobi - przyznał Ryan. - Wie pan, co teraz naprawdę byłoby dobre? - Co? Arnie uśmiechnął się przebiegle. - Tragiczny wypadek daje panu okazję, żeby wystąpić jako prezydent, spotkać się z rodzinami ofiar, wyrazić swój żal, obiecać pomoc federalną... - Do jasnej cholery!!! Okrzyk był tak głośny, że dotarł do sekretarek poprzez dziesięciocentymetrowej grubości drzwi. Arnie westchnął. - Jack, nie możesz być takim zawziętym ponurakiem. Zapakuj do jakiejś skrzyneczki te wszystkie swoje humory i zamknij ją na siedem spustów. Żartowałem, a ty nawet nie chcesz pamiętać, że jestem po twojej stronie. Arnie poszedł do swego gabinetu, a prezydent znowu został sam. Kolejna lekcja czterdziestej piątej prezydentury USA. Jack był ciekaw, kiedy to się skończy. Wcześniej czy później będzie przecież musiał zacząć działać, jak na prezydenta przystało, ale na razie tak jeszcze nie było. Starał się postępować najlepiej, jak potrafił, jednak to nie wystarczało. Na razie? Czy sytuacja kiedykolwiek się zmieni? Nie wszystko naraz, pomyślał. Takiej rady wszyscy ojcowie udzielali swoim synom, nigdy jednak nie ostrzegali, że możliwość przechodzenia od jednej sprawy do drugiej jest luksusem, na który nie wszyscy mogą sobie pozwolić. Czternastu Amerykanów zabitych na lotnisku odległym o tysiące kilometrów, najpewniej zabitych z rozmysłem, którego intencji nie potrafił odgadnąć, on zaś miał odłożyć ten problem na bok, aby zająć się innymi obowiązkami, takimi na przykład, jak spotkania z ludźmi, o których miał się troszczyć i których miał bronić, podczas gdy on usiłował jakoś uporać się z myślą, że nie dopełnił tego w stosunku do czternastu z nich. Czego było potrzeba, aby pełnić urząd prezydencki? Machnąć ręką na poległych obywateli i zabrać się do innych spraw? Do tego jednak trzeba być socjopatą, czyż nie? Otóż nie. Tak właśnie musieli postępować lekarze, żołnierze, policjanci. A teraz kolej przyszła na niego. Musiał panować nad sobą, nie poddawać się frustracjom, a przez całą resztę dnia skupić uwagę na czymś innym. * * * Gwiazdor spoglądał w dół na ocean, który znajdował się, jak oceniał, jakieś dziesięć kilometrów niżej. Na północy góra lodowa lśniła na niebieskoszarej powierzchni w jasnych promieniach słońca. Czyż to nie zdumiewające? Latał tak często, a żadnej z nich jeszcze nigdy nie zauważył. Dla człowieka pochodzącego z jego stron, samo morze było dostatecznie dziwne, równie wrogie życiu jak pustynia, aczkolwiek z innych przyczyn. Zaskakujące, jak z wyjątkiem koloru podobne było do pustyni: powierzchnia pocięta niemal równoległymi liniami, niczym diuny. Jeśli chodzi o niego, to z wyjątkiem wyglądu - na punkcie którego był dość czuły, lubił na przykład uśmiechy, jakimi obdarzały go stewardesy - nie było w nim niczego pociągającego. Świat nienawidził jego i ludzi jego pokroju, a nawet ci, którzy korzystali z jego usług, woleli trzymać go na wyciągnięcie ręki, niczym złego, ale czasami przydatnego psa. Skrzywił się, spoglądając w okno. W jego kulturze psy nie były szanowanymi zwierzętami. On zaś znowu znajdował się na pokładzie samolotu, sam, gdyż jego ludzie w trzyosobowych grupach udawali się do miejsca, gdzie nikt ich radośnie nie przywita, a za sobą zostawiali miejsce, gdzie też niewiele bardziej ich lubiano. Agenci amerykańskich służb wywiadowczych będą usiłowali go zidentyfikować i wytropić, ale Izraelczycy robili to od lat, a on wciąż żył. Po co to robił? Pytanie takie przychodziło czasami do głowy Gwiazdorowi, ale było na nie trochę za późno. Jeśli zawali obecną misję, nie będzie miał już żadnego miejsca pod słońcem. Miał walczyć w imię Allacha, czyż nie? Dżihad, święta wojna. Religijna nazwa dla aktów terroru, których zadaniem była obrona Wiary, ale on już w to nie wierzył. Czuł jakiś niejasny niepokój, nie mając ojczyzny, domu i... wiary? Czy kiedykolwiek ją miał? Jeśli sam sobie miał szczerze odpowiedzieć na to pytanie, odpowiedź brzmiałaby: nie. On i ludzie mu podobni - a przynajmniej ci, którzy przetrwali - stawali się automatami, sprawnymi robotami, komputerami współczesnej epoki. Maszynami, które wykonywały polecenia, a które wyrzucało się, gdy nie były już potrzebne. Nie miał jednak wyboru. Być może ludzie, którzy zlecili mu obecne zadanie, zwyciężą, a wtedy czeka go jakaś nagroda. Nieustannie to sobie powtarzał, chociaż nic dookoła nie wspierało tej wiary; bo przecież skoro nie wierzył już w Boga, cóż jeszcze kazałoby mu być wiernym zawodowi, który nawet jego pracodawcy traktowali z obrzydzeniem? Dzieci. Nigdy nie był żonaty, o ile wiedział, nie był też ojcem. Owszem, miewał kobiety, ale były to wszetecznice, które dawne wychowanie religijne kazało mu traktować z pogardą; nawet gdyby z przelotnych związków z nimi narodziło się jakieś potomstwo, byłoby przeklęte. Przyczyni się więc do śmierci dziecka. Dorośli byli niewierzącymi, mieli określone przekonania polityczne, posiadali rzeczy, one jednak nie - nie ciążyła jeszcze na nich żadna wina, ich ciała były jeszcze nie ukształtowane, umysły nie nauczyły się jeszcze odróżniać dobro od zła. Gwiazdor powtarzał sobie, że takie myśli nawiedzały go już wcześniej, że wątpliwości były rzeczą normalną u człowieka, który staje przed trudnym zadaniem, i że zawsze udawało mu się odłożyć je na bok i robić swoje. Jeśli świat kiedyś się zmieni, może wtedy... Ale zmiany, które się dokonywały, były sprzeczne z jego życzeniami; więc jeśli ktoś zabijał po nic, to czy powinien dalej zabijać, aby coś jednak uzyskać? Dokąd prowadziła ta droga? Gdyby istniał Bóg, Wiara i Prawo, wtedy... W coś jednak musiał w końcu wierzyć. Spojrzał na zegarek. Jeszcze cztery godziny. Miał zadanie do wykonania. Musi wierzyć w jego powodzenie. * * * Skorzystali z samochodu, a nie helikoptera. Helikopter był zbyt widoczny. Aby całą sprawę jeszcze bardziej utajnić, wozy podjechały od Wschodniego Skrzydła. Adler, Clark i Chavez weszli do Białego Domu tymi samymi drzwiami, przez które Jack wchodził pierwszego wieczoru, i, na szczęście, nie zostali zauważeni przez nikogo z prasy. W Gabinecie Owalnym było dość tłoczno. Był Goodley, byli Foleyowie, oczywiście, wraz z Arnie'em. - Jak z różnicą czasów, Scott? - spytał Jack, witając ich w drzwiach. - Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Waszyngtonie - odparł sekretarz stanu. - Ale przecież dzisiaj nie wtorek - powiedział Goodley, który nie złapał dowcipu. - Więc rzeczywiście czasy musiały mi się poplątać. Adler zajął swoje miejsce i wydobył notatki. Żołnierz piechoty morskiej, pełniący tutaj funkcje stewarda, wszedł z kawą, waszyngtońskim źródłem energii. Cała trójka podróżników sięgnęła po filiżanki. - Opowiedz nam o Darjaeim - rzekł Ryan. - Dobrze wygląda, trochę zmęczony - posłusznie zaczął Adler. - Na biurku porządek. Mówił spokojnie, chociaż z tego, co wiem, nigdy przy oficjalnych okazjach nie podnosi głosu. Ciekawe, że przybył do Teheranu niemal równo z nami. - Tak? - zainteresował się Ed Foley, odrywając wzrok od swoich notatek. - Przyleciał Gulfstreamem - potwierdził Clark. - Ding zrobił kilka zdjęć. - Więc jest trochę w rozjazdach? To zrozumiałe - zauważył prezydent. Ryanowi wydawało się, że potrafi wczuć się w problemy Darjaeiego. Nie bardzo różniły się od jego kłopotów, nawet jeśli metody irańskie w niczym nie były podobne do amerykańskich. - Otoczenie boi się go - dorzucił Chavez. - Odniosłem wrażenie, że to jakiś film o nazistowskich Niemczech. Ludzie w jego kancelarii byli strasznie napięci. Gdyby ktoś nagle zawołał: "Bum!", podskoczyliby do sufitu. - To prawda - pokiwał głową Adler, bez irytacji przyjmując fakt, że Ding wpadł mu w słowo. - Zachowywał się w sposób bardzo staroświecki: spokojny, układny, te rzeczy. Najważniejsze jednak to, że nie powiedział niczego istotnego; może to źle, może dobrze. Mówi, że chce pozostawać w stałym kontakcie z nami. Powiedział także coś, co można zinterpretować jako malutki gest dobrej woli wobec Izraela. Przez większość spotkania pouczał mnie, jak pokojowo nastawione wobec świata są on i jego religia. Podkreślił znaczenie ropy naftowej i wynikające z tego powiązania handlowe wszystkich stron. Oznajmił, że nie ma żadnych pretensji terytorialnych. W sumie same banały. - Jak się zachowuje? Gestykulacja, mimika? - spytał prezydent. - Wydaje się bardzo pewny siebie i swojej pozycji. Chyba ją lubi. - Trudno się dziwić - mruknął Ed Foley. Adler pokiwał głową. - Zgoda. Gdybym miał go określić jednym słowem, powiedziałbym: "zadowolony". - Kiedy poznałem go kilka lat temu - odezwał się Jack - był agresywny, wrogi, wszędzie węszył nieprzyjaciół. - Dzisiaj... - sekretarz stanu zatrzymał się na chwilę, zastanawiając się, jaki właściwie dzień ma na myśli, mówiąc "dzisiaj" - ...nic z tego nie pozostało. Jak powiedziałem, "zadowolony", ale w drodze powrotnej pan Clark przywiózł coś ze sobą. - Co takiego? - zainteresował się Goodley. - Uruchomił wykrywacz metali - powiedział John, wydobywając naszyjnik i podając prezydentowi. - Malutkie sprawunki, tak? - Wszyscy chcieli, żebym się trochę rozejrzał - przypomniał zebranym Clark. - Czy jest jakieś lepsze miejsce do obserwacji niż targ? I John opowiedział o transakcji ze złotnikiem, podczas gdy Ryan oglądał naszyjnik. - Skoro sprzedaje takie rzeczy za siedemset dolarów, to może nam wszystkim przydałby się jego adres. Myślisz, że to miało jakieś znaczenie? - Towarzyszył mi szef francuskiej placówki. Powiedział, że facet był dosyć typowy. - Więc? - ponaglił van Damm. - Może Darjaei wcale nie ma podstaw do takiego zadowolenia - powiedział Scott Adler. - Tacy jak on często nie rozumieją prostych ludzi - zauważył szef personelu. - To dlatego upadł szach - skrzywił się Ed Foley - a Darjaei był jednym z tych, którzy się do tego przyczynili. Nie sądzę, żeby zapomniał tę lekcję... A poza tym wiemy, jak obchodzi się z ludźmi, którzy nie trzymają się w szeregu. - Obrzucił wzrokiem swojego agenta. - Dobra robota, John. - Lefevre, ten francuski szpieg, dwa razy powtarzał, że według niego na ulicy panuje niedobry nastrój. Może miał w tym jakiś swój cel, ale raczej nie. - Wiemy, że są niezadowoleni, ale tych nigdy nie brakuje - odezwał się Ben Goodley. - Nie wiemy jednak ilu - powiedział Adler. - W sumie sądzę, że mamy do czynienia z człowiekiem, który chce byśmy wierzyli, że nic więcej mu nie potrzeba. Ma na swoim koncie kilka dobrych miesięcy. Pokonał najgroźniejszego przeciwnika. Ma jakieś wewnętrzne problemy, których wielkość musimy ustalić. Kursuje między Irakiem a Iranem, sami byliśmy tego świadkami. Wygląda na zmęczonego. Jego personel żyje w ciągłym napięciu. Tak rozwodził się nad swoim pragnieniem pokoju, że niemal to kupiłem. Myślę, że potrzeba mu trochę czasu, żeby okrzepnąć. Clark powiada, że ceny żywności są wysokie. To potencjalnie bardzo bogaty kraj i dla Darjaeiego najlepszym rozwiązaniem byłaby szybka zamiana sukcesu politycznego na gospodarczy. Nikt nie straci na tym, kiedy żywność pojawi się na stołach. W tej chwili bardziej interesują go sprawy wewnętrzne niż zewnętrzne. Dlatego też wydaje mi się, że otwierają się tutaj przed nami pewne możliwości. - Wyciągamy rękę w geście przyjaźni? - spytał Arnie. - Na razie powinniśmy utrzymywać kontakty nieformalne, bez żadnego rozgłosu. Mogę kogoś do tego wyznaczyć. I zobaczymy, jak wszystko się dalej rozwinie. Prezydent skinął głową. - W porządku, Scott. Ale teraz będziesz chyba musiał jak najszybciej zająć się Chinami. - Kiedy wylatuję? - spytał sekretarz stanu ze zbolałym wyrazem twarzy. - Tym razem zapewnimy ci trochę większy samolot - obiecał prezydent. Rozdział 41 Hieny Gwiazdor poczuł, jak główne podwozie uderza o płytę międzynarodowego lotniska im. Dullesa. Wstrząs nie położył wprawdzie kresu wątpliwościom, oznajmił jednak, że najwyższy czas odłożyć je na bok. Żył w praktycznym świecie, w którym rutyna była rutyną. - Tak szybko z powrotem? - spytał oficer paszportowy, spoglądając na ostatni stempel w paszporcie. - Ja, doch - odpowiedział Gwiazdor, zgodnie ze swą obecną niemiecką tożsamością. - Chyba będę musiał tu sobie kupić jakieś mieszkanie. - Ceny w Waszyngtonie są dość wysokie - zauważył urzędnik, wstawiając pieczątkę. - Życzę miłego pobytu. - Dziękuję. Nie miał przy sobie niczego nielegalnego, z wyjątkiem myśli, a poza tym wiedział, że amerykańskie służby wywiadowcze nigdy właściwie nie wyrządziły żadnych istotnych szkód żadnej grupie terrorystycznej. Tyle że ta wyprawa była odmienna, nawet jeśli wiedział o tym tylko on, samotnie teraz kroczący w tłumie. Jak zawsze, nikt na niego nie czekał. Będą mieli spotkanie, na które on przybędzie jako ostatni. Był cenniejszy od każdego innego członka grupy. Wynajął samochód i pojechał w kierunku Waszyngtonu, sprawdzając drogę za sobą w lusterku, jadąc rozmyślnie w złym kierunku, by przy powrocie sprawdzić, czy nikt za nim nie podąża. Wszystko było w porządku. Jeśli ktoś go śledził, robił to w sposób tak kompetentny, że nie zostawiał mu żadnych szans. Wiedział, jak to urządzić: kilka samochodów, helikopter, może dwa, ale tyle czasu i zachodu na zorganizowanie wszystkiego, poświęcano tylko wtedy, gdy przeciwnik wiedział niemal wszystko, a to oznaczałoby głęboką penetrację grupy przez CIA. Byli do tego zdolni Izraelczycy, czego lękał się każdy w ruchu terrorystycznym, ale brutalny proces darwinowski wyeliminował wszystkich ludzi zbyt beztroskich: izraelski Mossad nigdy nie miał skrupułów, jeśli chodzi o przelew islamskiej krwi, gdyby więc został wykryty przez Żydów, od dawna by już nie żył. Powtarzał to sobie, spoglądając we wsteczne lusterko, gdyż tylko dzięki ostrożności jeszcze żył. Z drugiej strony zabawne wydawało mu się to, że bez Izraelczyków obecna misja nie byłaby możliwa. W Ameryce istniały wprawdzie ugrupowania islamskie, ale ich działalność miała charakter zdecydowanie amatorski. Obnosiły się ze swoją religią, spotykały w dobrze znanych miejscach, prowadziły między sobą rozmowy. Łatwo je było dostrzec i zidentyfikować jako obce ryby w ich stawie. A potem dziwili się, kiedy ich chwytano. Głupcy, myślał Gwiazdor. Służyli jednak jakiemuś celowi. Przyciągali uwagę, a nawet FBI miała ograniczone możliwości. Najlepsza na świecie agencja kontrwywiadowcza, ale zatrudniała tylko ludzi. W jakimś stopniu nauczył się tego od Izraelczyków. Zanim nastąpił upadek szacha, jego własna tajna policja, Savak, szkolona była przez izraelski Mossad, a nie wszyscy jej funkcjonariusze zostali straceni wraz z nastaniem w Iranie nowych rządów. To, czego się nauczyli, przekazywali ludziom takim jak Gwiazdor, a nie były to reguły trudne do przyswojenia. Im trudniejsze zadanie, tym więcej potrzeba ostrożności. Jeśli nie chcesz, by cię wyśledzono, musisz się roztopić w otoczeniu. W kraju świeckim nie należy być przesadnie nabożnym. W kraju chrześcijańskim czy żydowskim, nie bądź muzułmaninem. W kraju, gdzie nie ufają ludziom z Bliskiego Wschodu, pochodź z jakiegoś innego miejsca, a najważniejsze - bądź na ile można prawdomówny. Tak, pochodzę stamtąd, ale jestem chrześcijaninem, Kurdem czy Ormianinem i straszliwie prześladowano moją rodzinę, więc wyrwałem się do Ameryki, kraju prawdziwej wolności. I wystarczyło trzymać się tych zasad, by możliwości same otwierały się przed tobą, gdyż w Ameryce rzeczywiście wszystko przychodziło łatwo. Obcokrajowców witano tutaj z otwartością, która przypominała Gwiazdorowi rygorystycznie przestrzegane prawo gościnności, obowiązujące w jego kulturze. Znalazł się oto w obozie wroga, a wątpliwości natychmiast się rozwiały, gdyż w tej atmosferze podniecenia nie tylko przyśpieszył się rytm serca, ale także pojawił uśmiech na twarzy. Tak, był najlepszy w swoim fachu. Skoro nawet Izraelczycy, którzy wyszkolili go zaocznie, nigdy nie potrafili go podejść, to tym bardziej nie uda się to Amerykanom. Trzeba tylko być czujnym. Członkowie każdej trzyosobowej grupy byli nieco podobni do niego, nie tak jak on doświadczeni, ale dobrze znający się na swojej robocie. Każdy potrafi wynająć samochód i bezpiecznie prowadzić. Każdy potrafi zachować zimną krew i dobre maniery. Każdy, zatrzymany przez policjanta, będzie wobec niego uprzedzająco grzeczny, spyta się, co przeskrobał, a potem poprosi o pomoc, gdyż ludzie bardziej zapamiętują napastliwość niż przyjazne nastawienie. Jeśli było się czujnym, wszystko szło łatwo. Pierwszym etapem podróży Gwiazdora był przeciętny hotel na obrzeżach Annapolis, gdzie zameldował się jako Dieter Kolb. Amerykanie to tacy głupcy. Nawet policja była przekonana, że każdy muzułmanin musi być Arabem, i zdawało się, że nikt nie pamiętał o tym, iż Iran był krajem aryjskim, miał więc ten etniczny charakter, do którego aspirował dla swego narodu Adolf Hitler. Rozlokował się w pokoju i sprawdził zegarek. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, spotkają się za dwie godziny. Aby się upewnić, zadzwonił do odpowiednich linii lotniczych i dowiedział się o przyloty. Wszystkie samoloty wylądowały zgodnie z rozkładem. Oczywiście, mogą być jeszcze kłopoty z cłem i ulicznymi korkami, ale plan wszystko to uwzględniał. * * * Byli już w drodze do następnego postoju, który wypadał w Atlantic City w stanie New Jersey, gdzie mieściło się duże centrum targowe. Najnowsze modele fabryczne i te, które znajdowały się na razie jeszcze w fazie projektowej, przewożone były w normalnych naczepach samochodowych, zabezpieczone tylko przed uszkodzeniem lakieru, ale niektóre jechały w zakrytych naczepach, jakie stosują ekipy wyścigów samochodowych. Agent jednego z producentów przeglądał zanotowane wypowiedzi, które uzyskano od osób oglądających wozy. Mężczyzna przetarł oczy. Ból głowy jak cholera, katar. Miał nadzieję, że nic się nie przyplątało. Takie są skutki wystawania przez cały dzień pod wentylatorem klimatyzacji. * * * Oficjalny telegram nie był zaskoczeniem. Amerykański sekretarz stanu proponował oficjalne spotkanie w celu przedyskutowania spraw interesujących obie strony. Zeng wiedział, że rozmów nie da się uniknąć, a najlepiej będzie je przeprowadzić w przyjacielskiej atmosferze, zajmując postawę urażonej niewinności i delikatnie indagując, czy amerykański prezydent tylko przejęzyczył się podczas konferencji prasowej, czy też istotnie chodziło o zmianę długofalowej polityki rządu Stanów Zjednoczonych. Sama ta uboczna kwestia mogłaby zająć Adlerowi kilka godzin. Amerykanin najprawdopodobniej zaoferuje się jako mediator pomiędzy Pekinem i Tajpej, który przenosić się będzie z jednej stolicy do drugiej w nadziei na załagodzenie konfliktu. Co może okazać się korzystne. Na razie ćwiczenia dalej się odbywały, aczkolwiek przy nieco większym poszanowaniu neutralnej sfery, która oddzielała oba kraje. Sytuacja była napięta, ale już nie w punkcie wrzenia. Ambasador wyjaśnił w Waszyngtonie, że to nie samoloty ChRL pierwsze odpaliły pociski, gdyż w ogóle nie nosiły się z żadnymi nieprzyjacielskimi zamiarami wobec nikogo. Jedynym prawdziwym problemem była zbuntowana prowincja i gdyby Ameryka przystała na absolutnie jedyne rozwiązanie problemu - istnieją tylko jedne Chiny - można by go rozwiązać szybko i skutecznie. Tymczasem Ameryka od dawna obstawała przy polityce niepojętej dla wszystkich zainteresowanych krajów: usiłowała pozostawać w przyjaźni z Pekinem i Tajpej, a chociaż traktowała Tajwan jak ubogiego kuzyna, zarazem wzbraniała się przed wyciągnięciem logicznej konkluzji. Zamiast tego, stwierdzała wprawdzie, że tak, istnieją tylko jedne Chiny, nie mają one jednak prawa dyktować swoich reguł "drugim" Chinom, które zgodnie z oficjalną doktryną Stanów Zjednoczonych - po prostu nie istniały. Oto amerykańska konsekwencja. Jakże przyjemnie będzie to wytknąć sekretarzowi Adlerowi. * * * - "Chińska Republika Ludowa z prawdziwą radością ugości sekretarza Adlera w interesie pokoju i stabilności politycznej w tej części świata". Czyż to nie miło z ich strony? - powiedział Ryan. Była dziewiąta wieczorem, on ciągle znajdował się w gabinecie i przez chwilę pomyślał, co dzieci oglądają w telewizji pod jego nieobecność. Wręczył dokument Adlerowi. - Jest pan pewien, że zrobili to umyślnie? - sekretarz stanu zwrócił się do admirała Jacksona. - Jeśli będę musiał obejrzeć to jeszcze raz, taśma może tego nie wytrzymać. - Ludzie popełniają błędy. - Nie w tym przypadku - powiedział Robby, obawiając się, że może jednak będzie musiał znowu zaprezentować nagranie wideo. - Poza tym ChRL prowadzi te ćwiczenia już bardzo długo. - Naprawdę? - spytał Ryan. - Tak długo, że powinni mieć kłopoty ze sprzętem. Mają o wiele gorszy od nas system remontowy, a na dodatek zużywają mnóstwo paliwa. Nigdy dotąd ich flota nie przebywała tak długo na morzu. Dlaczego tak to przeciągają? Przypuszczam, że ta kanonada ma dostarczyć pretekstu, aby ogłosić zwycięstwo i z dumnie podniesionym czołem powrócić do portu. - Niewykluczone, że w grę wchodzi narodowa duma, potrzeba zachowania twarzy - pokiwał głową Adler. - W każdym razie nieco ograniczyli swoje operacje; nie naruszają linii demarkacyjnej. Tajwańczycy są teraz w stanie podwyższonej gotowości. Może o to właśnie chodzi? - zasugerował J-3. - Nie atakuje się rozwścieczonego przeciwnika; trzeba mu dać trochę się odprężyć. - Rob, przecież mówiłeś, że prawdziwy atak nie jest możliwy. - Jack, skoro nie wiem, jakie mają intencje, muszę rozważać wszystkie możliwości. Mogą zorganizować jakiś poważny incydent w cieśninie i pewnie wyjdą z tego zwycięsko. Być może wywrą na Tajwan silny nacisk polityczny, aby wymusić jakieś ustępstwa. Zabili ludzi - Jackson przypomniał pozostałej dwójce - a chociaż dla nich wartość życia jest inna niż dla nas, kiedy się zabija, przekracza się pewną niewidzialną linię, a oni dobrze wiedzą, jak my na to patrzymy. - Trzeba przesunąć lotniskowiec - powiedział Adler. - Dlaczego, Scott? - To będzie silna karta, którą da się wykorzystać. Będzie świadczyć o tym, że traktujemy całą sprawę poważnie. Jak powiedział admirał Jackson, dla nas śmierć jest czymś bardzo poważnym, oni zaś muszą pogodzić się z faktem, że nie możemy i nie chcemy dopuści do podobnych sytuacji. - A jeśli nie ustąpią i dojdzie do kolejnego incydentu, jak wtedy zareagujemy? - Panie prezydencie, problemy operacyjne to moja działka. Możemy ulokować "Ike'a" po wschodniej stronie wyspy. Nie będą mogli przelecieć koło niego przypadkowo. Aby to zrobić, będą musieli przedrzeć się przez trzy pasy obronne: po pierwsze, siły nad cieśniną, potem obrona samego Tajwanu, wreszcie ściana, którą ustawi dowódca grupy lotniskowcowej. Mogę także umieścić Aegis na dolnym skraju cieśniny, aby radar pokrył cały jej obszar. To znaczy, jeśli rozkaże pan płynąć tam "lke'owi". Tajwan uzyska w ten sposób cztery dywizjony myśliwców i pełną powietrzną obserwację radarową. Powinni się poczuć trochę bezpieczniej. - Co mnie z kolei zapewni lepszą pozycję przetargową w mediacjach między obu stronami - dorzucił Adler. - Tyle że bez ochrony pozostawiamy Ocean Indyjski, co od dawna się nie wydarzyło. Trudno było nie zauważyć, jak uporczywie Robby powraca do tej kwestii. - Nic tam więcej nie mamy? - spytał Jack, myśląc jednocześnie, że sam powinien był wcześniej to ustalić. - Krążownik "Anzio", dwa niszczyciele, plus dwie fregaty, które ubezpieczają wymianę oddziałów na Diego Garcia. Nigdy nie pozostawiamy Diego bez ochrony okrętów wojennych, skoro są tam okręty transportowe ze sprzętem. Mamy tam także okręt podwodny klasy 688. Wystarczy dla celów operacyjnych, ale nie dla demonstracji siły. Panie Adler, pan dobrze wie, co znaczy lotniskowiec. Sekretarz stanu pokiwał głową. - Robi silne wrażenie. To dlatego myślę, że powinien pokazać się w rejonie Chin. - Tak, Rob, to będzie dobre posunięcie. Gdzie teraz jest "Ike"? - Pomiędzy Australią a Sumatrą, powinien zbliżać się do Cieśniny Sundajskiej. Manewry PUCHAR POŁUDNIA mają symulować natarcie Indii na północno-zachodnie wybrzeże Australii. Jeśli rozkaz zostanie wydany w tej chwili, "Ike" znajdzie się w okolicach Tajwanu za cztery dni. - Niech tam płynie, Rob, najszybciej jak może. - Aye, aye, sir - odrzekł Jackson, ale widać było, że ciągle trapią go wątpliwości. Pytającym gestem wskazał telefon, a gdy prezydent skinął głową, połączył się z Centrum Dowodzenia Sił Zbrojnych USA. - Tutaj admirał Jackson z polecenia naczelnego dowódcy. Wykonać NIEBIESKI MORS. Proszę powtórzyć, pułkowniku. - Robby słuchał w milczeniu, a potem skinął głową. - Dziękuję. - Odłożył słuchawkę i zwrócił się do prezydenta: - Za mniej więcej dziesięć minut "Ike" wykona zwrot na północ i pełną parą popłynie w kierunku Tajwanu. - I wszystko dzięki jednemu telefonowi? Adler był wyraźnie pod wrażeniem szybkości manewru. - Cuda współczesnej łączności, a poza tym kazaliśmy admirałowi Dubro być w pogotowiu. Nie ma mowy o żadnej tajemnicy. Grupa ma po drodze kilka cieśnin, w których będzie dobrze widoczna. - Nie zaszkodzi komunikat prasowy - powiedział Adler. -Robiliśmy tak poprzednio. - Masz teraz kartę, którą możesz wykorzystać w Pekinie i Tajpej. Ryan po raz kolejny wystąpił w roli naczelnego dowódcy, widział jednak zaniepokojenie Robby'ego. Kluczową sprawą było paliwo. Zmienić kurs będzie także musiała grupa zaopatrzenia, aby uzupełniać zbiorniki okrętów towarzyszących "Eisenhowerowi", które nie miały napędu nuklearnego. - Czy dasz Zengowi do zrozumienia, że wiemy, kto zestrzelił Airbusa? Adler pokręcił głową. - Nie, zdecydowanie nie. Dla nas jest bardziej korzystne, żeby sądzili, iż nie wiemy tego. - O? Prezydent wydawał się zaskoczony. - Dzięki temu będę mógł wybrać moment naszego "odkrycia", a to daje mi następną mocną kartę do zagrania. - Sekretarz stanu odwrócił się. - Admirale, niech pan nie przecenia przeciwnika. Dyplomaci mojego pokroju nie mają takiego zmysłu do szczegółów technicznych jak pan, a w innych krajach jest podobnie. Bardzo wiele naszych możliwości stanowi dla nich tajemnicę. - Od tego mają szpiegów - sprzeciwił się Jackson. - A czy zawsze ich słuchają? Czy my zawsze słuchamy? J-3 postanowił sobie dobrze zapamiętać tę nauczkę. * * * Ogromne centrum handlowe, ów typowo amerykański wynalazek, było wymarzonym wręcz miejscem na tajne operacje, z licznymi wejściami, tłumem klientów i absolutną niemal anonimowością. Pierwsze spotkanie nie zasługiwało właściwie na to określenie. Ograniczyło się do porozumiewawczych spojrzeń i to z odległości nie mniejszej niż dziesięć metrów, gdyż taki dystans zachowywały mijające się grupy. Niemniej każda z nich liczyła pozostałych i sprawdzała, czy nikt ich nie śledzi. Potem wszyscy powrócili do swoich hoteli. Prawdziwe spotkanie miało się odbyć nazajutrz. Gwiazdor był zadowolony. Podniecała go sama zuchwałość przedsięwzięcia. To nie było tak proste zadanie, jak dostarczenie do Izraela idioty w kamizelce nafaszerowanej trotylem - "bohaterskiego męczennika", poprawił się - a piękno całego układu polegało na tym, że gdyby jedna z jego grup została wyśledzona, nieprzyjaciel w żaden sposób nie mógłby ich ze sobą połączyć. Można zmusić wroga, żeby wyłożył karty, a jeśli już, to lepiej, żeby się to stało w momencie, gdy jedynym przestępstwem, jakie dotąd popełnili, było nielegalne przekroczenie granicy. Do diabła z wątpliwościami, ofuknął siebie dowódca. Piękne było samo to, że gotowali się do akcji w jaskini lwa, i to dlatego trwał przy terroryzmie. W jaskini lwa? Uśmiechnął się do mijanych samochodów. Chodziło raczej o lwiątka. * * * - Więc co robimy? - spytała w ciemności Cathy. - Scott leci jutro do Chin - odpowiedział żonie Jack. Podobno prezydent Stanów Zjednoczonych jest najpotężniejszym człowiekiem na świecie, ale na koniec każdego dnia sprawowania tej potęgi Jack był naprawdę wyczerpany. Tak męcząca nie była nawet praca w Langley z codziennymi jazdami w obie strony. - I co im powie? - Spróbuje ich nakłonić do opamiętania, rozładować sytuację. - Jesteś pewien, że zrobili to celowo? - Tak. Robby jest tego tak pewny, jak ty swojej diagnozy - odpowiedział mąż, wpatrując się w sufit. - A my z nimi będziemy negocjować - powiedziała z wyrzutem pani profesor. - Musimy. - Ale... - Kochanie... Posłuchaj, nic na to, do diabła, nie poradzę, że kiedy mordercą jest państwo, najczęściej uchodzi mu to bezkarnie. A ja muszę brać pod uwagę szerokie konteksty, długofalowe zamierzenia i tego typu sprawy. - To wstrętne - powiedziała Cathy. - Z pewnością, ale to gra, która rządzi się własnymi regułami. Jeśli spartolisz, oznacza to ludzkie cierpienie. Z państwem nie można rozmawiać tak jak z prostym kryminalistą. Żyją tam tysiące Amerykanów, biznesmenów i innych. Jeśli wychylę się za bardzo, może się im stać jakaś krzywda, co będzie wymagać ode mnie bardziej stanowczej reakcji i wszystko tylko się pogorszy. - Co może być gorsze od morderstwa? - spytała Cathy. Jack nie potrafił na to odpowiedzieć. Musiał już pogodzić się z faktem, że nie potrafi na wszystko odpowiedzieć dziennikarzom, czekającym na jego wyjaśnienia ludziom, a nawet swoim najbliższym współpracownikom. Teraz nie wiedział, co odpowiedzieć na proste i logiczne pytanie żony. Najpotężniejszy człowiek na świecie? Też coś. Tą myślą zakończył się kolejny dzień na Pennsylvania Avenue 1600. * * * Nawet największe narody bywają niefrasobliwe, czemu dodatkowo sprzyja pomysłowość narodów bardziej przezornych. Narodowe Biuro Rozpoznania skupiło się przede wszystkim na dwóch miejscach. Każdy przelot satelity zwiadowczego nad Bliskim Wschodem, a teraz także nad Tajwanem dostarczał tysięcy zdjęć, które jedno po drugim musieli zinterpretować specjaliści, ulokowani w nowym budynku nie opodal lotniska Dullesa. Jeszcze jedno z tych zadań, których nie można przekazać komputerom. Stan gotowości bojowej armii ZRI zajmował pierwsze miejsce na liście zainteresowań rządu amerykańskiego, który decydował o kształcie przygotowywanego dla Białego Domu Specjalnej Oceny Wywiadu. Znaczyło to, że cały zespół zajmował się tym właśnie zadaniem, a do innych tematów trzeba było dodatkowo wynajmować specjalistów. Ci przypatrywali się przede wszystkim zdjęciom nadchodzącym znad Chin. Jeśli ChRL szykowała się do prawdziwego militarnego uderzenia, powinny być tego liczne oznaki. Oddziały Armii Ludowowyzwoleńczej powinny być na manewrach, przeprowadzać konserwacje maszyn i ładować czołgi na lory. Pod skrzydłami samolotów powinno pojawić się uzbrojenie. Wszystko to powinny ujawnić zdjęcia satelitarne. Jeszcze więcej uwagi poświęcono zlokalizowaniu okrętów na morzu, co było trudniejsze z racji ich ruchliwości. Amerykanie mieli na orbitach trzy satelity, dwa razy dziennie przelatujące nad budzącymi zainteresowanie terenami, i tak wobec siebie usytuowane, aby jak najkrótszy był "czas pusty". Specjaliści byli z tego bardzo zadowoleni. Napływał do nich nieprzerwany strumień danych, z którymi można było konfrontować wcześniejsze przypuszczenia, aby możliwie jak najlepiej wykonywać obowiązki wobec prezydenta i narodu. Niepodobna jednak widzieć wszystko i wszędzie, dlatego też uwadze analityków umknął Bombaj, zachodnia baza indyjskiej marynarki. Orbity amerykańskich satelitów KH-11 były ściśle wytyczone, podobnie jak harmonogram ich przelotów. Po tym, jak najnowszy z całej trójki przemknął nad tym regionem, podczas gdy drugi pod względem wieku znajdował się po przeciwnej stronie globu, następowała czterogodzinna przerwa, po której pojawiał się najstarszy i najmniej niezawodny z całej trójki. Tak się złożyło, że okres ten pokrywał się z czasem przypływu. Dwa świeżo wyremontowane lotniskowce, podniosły kotwice i w otoczeniu eskorty wypłynęły w morze. Gdyby ktoś je zauważył i zaczął się dopytywać, miały przeprowadzić manewry na Morzu Arabskim. * * * Cholera. Przedstawiciel Cobry zbudził się z bólem głowy. Potrzebował paru sekund, aby zrozumieć, gdzie się znajduje. Inny motel, inne miasto, inne rozmieszczenie świateł w pokoju. Po omacku odszukał wyłącznik, potem nałożył okulary i, mrużąc oczy, rozejrzał się za torbą. Tak. Podręczna apteczka. Wziął ją z łazienki, gdzie ściągnął ze szklaneczki papierowe przykrycie i do połowy napełnił ją wodą. Potem przez chwilę mocował się z zabezpieczoną przed dziećmi zakrętką aspiryny, wysypał na dłoń tabletki i połknął je, popijając wodą. Niepotrzebne były wszystkie te piwa po obiedzie, wyrzucał sobie, ale zagrał naprawdę przyjemną partyjkę z klubowymi zawodowcami, a piwo zawsze dobrze płynęło przy golfie. Rano poczuje się lepiej. Kiedyś był kierowcą wyścigowym, ale nie był na tyle dobry, aby przerodziło się to w coś wielkiego, teraz natomiast był bardzo sprawnym agentem handlowym. Czym się przejmować, u diabła, myślał, wracając do łóżka. Ciągle udawało mu się zaliczyć mniejszą od normy liczbę uderzeń, tempo życia było mniej wariackie, on zaś zarabiał całkiem dobrze, a na dodatek praktycznie co tydzień mógł rozegrać partyjkę w ramach promocji najnowszego sprzętu golfowego. Miał nadzieję, że aspiryna poskutkuje. O ósmej trzydzieści piłeczka golfowa pojawia się na podstawce. * * * Dla usprawnienia obiegu informacji Sztorm i Palma połączone zostały kablem światłowodowym. Na terenach dawnego Iraku odbywały się kolejne manewry. W pole wyjechały trzy ciężkie korpusy połączonych sił irackich i irańskich. Stacje radiolokacyjne umiejscowiły je daleko od granic z Arabią Saudyjską i Kuwejtem, z ich działaniami nie wiązało się więc żadne niebezpieczeństwo, niemniej oddziały zwiadu elektronicznego starannie nasłuchiwały, aby zorientować się w poziomie sprawności dowódców, którzy operowali czołgami i transporterami osobowymi po rozległych, suchych równinach na południowy wschód od Bagdadu. - Dobra wiadomość, majorze - oznajmił porucznik, wręczając przełożonemu teleks. O trzysta kilometrów na północny zachód, w miejscu położonym o dziesięć kilometrów na południe od Grzbietu, sztucznej wydmy, która wytyczała granicę pomiędzy szejkanatem Kuwejtu a ZRI, zatrzymała się dwuipółtonowa ciężarówka. Załoga wyskoczyła z pojazdu, podłączyła kable do rampy startowej i odpaliła Predatora. Ów mały bezzałogowy pojazd latający był niebiesko-szarym odrzutowcem szpiegowskim. Dwadzieścia minut zabrało dołączenie skrzydeł, sprawdzenie elektroniki i silników, a potem nastąpił start, zaś denerwujące brzęczenie szybko cichło, w miarę jak Predator wspinał się na pułap operacyjny i frunął na północ. Predator, efekt trzydziestoletnich prac, był trudny do wykrycia z racji niewielkich rozmiarów, pokrycia substancjami, które pochłaniają promieniowanie radarowe, a także niewielkiej szybkości, która sprawiała, że komputery kontroli obszaru uznawały go za ptaka i nie ukazywały na ekranie. Kadłub pociągnięty został tą samą absorbującą fale podczerwone farbą, z której korzystała Marynarka. W efekcie Predator był brzydki i wszystko bardzo łatwo na nim osiadało - technicy musieli nieustannie pędzlami usuwać kurz ze swego ukochanego dziecka - ale dzięki temu znakomicie zlewał się z tłem nieba. Wyposażony jedynie w kamerę telewizyjną, wzbił się na wysokość trzech tysięcy metrów i, sterowany przez inny zespół zwiadu, poleciał na północ, aby umożliwić lepszą obserwację manewrów ZRI. Pogwałcił wprawdzie suwerenność nowego państwa, ale umieszczone w jego wnętrzu dwa kilogramy materiałów wybuchowych gwarantowały, że gdyby wylądował w niepożądanym miejscu, nikt nie potrafiłby rozpoznać, czego to są szczątki. Obraz z kamery przekazywała do odbiorników w Kuwejcie antena kierunkowa. Światłowodami ten sam sygnał płynął do Palmy i kiedy dziewczyna służąca w Siłach Powietrznych USA w stopniu kaprala włączyła wielki monitor, oczom wszystkich ukazał się jednostajny krajobraz, ponad którym operator prowadził Predatora. - Zobaczymy, jak dobrze potrafią sobie radzić - porucznik zwrócił się do majora Sabaha. - Ja wolałbym zobaczyć, jak sobie nie radzą - odpowiedział posępnie oficer kuwejcki. Troska przepełniała także wszystkich innych członków jego licznej rodziny. Podobnie jak Saudyjczycy, także i Kuwejtczycy z wielką ochotą używali najlepszego uzbrojenia, na jakie pozwolić sobie mógł ich mały, lecz bogaty kraj, wszelako byli zdania, że, na przykład, konserwacja czołgów jest czynnością im uwłaczającą. W przeciwieństwie do swych saudyjskich kuzynów poznali na własnej skórze, co to znaczy paść ofiarą podboju. Wielu z nich straciło krewnych w działaniach wojennych, a długa pamięć jest cechą charakterystyczną mieszkańców tej części świata. To z tej przyczyny szkolili się z wielkim zapałem. Major Sabah zdawał sobie sprawę z tego, że nie osiągnęli jeszcze poziomu Amerykanów, którzy ich uczyli, ani Izraelczyków, którzy nimi gardzili. Jego rodacy przede wszystkim kochali strzelać. Z samej radości ćwiczenia tej umiejętności przepalali co najmniej jedną lufę w każdym czołgu, a strzelali ostrymi pociskami, gdyż te miały większy zasięg i bardziej prosty tor niż ćwiczebne, w ten sposób osobistą satysfakcję łącząc z nabywaniem umiejętności ważnej dla przetrwania kraju. Teraz, kiedy nauczyli się trafiać, przyszła pora na manewrowanie i walkę w ruchu. Nie byli w tym na razie dobrzy, ale się uczyli. Pogłębiający się kryzys uczynił problem wyszkolenia jeszcze bardziej palącym, więc ostatnio wszyscy Kuwejtczycy częściej niż w bankach, rafineriach czy firmach handlowych przesiadywali w pojazdach bojowych. Zespół doradców amerykańskich aranżował sytuacje bojowe i obserwował, jak sobie z nimi poradzą. Major ubolewał wprawdzie nad tym, że wielu jego rodakom, nader często krewnym, brakowało jeszcze biegłości, był jednak dumny, że podjęli tak wielki wysiłek. I nawet nie zauważał, jak bardzo podobni są w tym do mieszkańców Izraela: cywile uczą się walczyć, boleśnie doświadczywszy, jak kosztowny jest brak tej umiejętności. * * * - Miecznik się obudził - usłyszała Andrea Price w słuchawce. Znajdowali się w kuchni, ona, dowódca Oddziału oraz jej zastępcy. Stali przy jednym z metalowych niklowanych blatów i popijali kawę. - Roy? - powiedziała pytającym tonem. - Rutynowe zajęcia - odpowiedział agent Altman. - Na rano ma przewidziane trzy badania, po południu wykład dla lekarzy z uniwersytetu w Barcelonie, ośmiu mężczyzn, dwie kobiety. Konsultowaliśmy się z hiszpańską policją - wszyscy czyści. Żadnych specjalnych zagrożeń dla Chirurga. Dzień jak co dzień. - Mike? Andrea zwróciła się do Michaela Brennana, który opiekował się Małym Jackiem. - Piłkarz ma dziś kartkówkę z biologii na pierwszej lekcji, a po szkole trening baseballa. Nieźle daje sobie radę z łapaniem, trochę musi popracować nad kijem. Wszystko jak zwykle. - Wendy? Agentka Gwendolyn Merritt była odpowiedzialna za Sally Ryan. - Cień ma dzisiaj klasówkę z chemii na trzeciej lekcji. Coraz bardziej interesuje się Kennym. To miły chłopak, chociaż przydałby mu się fryzjer i nowy krawat. Cień chce zapisać się do drużyny lacrosse. Informację tę przyjęto z grymasem na twarzach. Jak chronić kogoś, kto biega w gąszczu uniesionych kijów? - Przypomnij, z jakiej rodziny jest ten Kenny? Nawet Price nie była w stanie pamiętać wszystkiego. - Ojciec i matka to prawnicy. Głównie sprawy podatkowe. - Cień powinna staranniej wybierać - powiedział Brennan, a wszyscy spojrzeli na niego, czekając na dowcip. - To potencjalne zagrożenie. - Dlaczego? - Jeśli prezydentowi uda się przepchnąć tę nową ustawę podatkową, znajdą się na lodzie. Andrea Price postawiła znaczek przy następnej pozycji na liście. - Don? - To samo. Andrea, zdecydowanie potrzebuję więcej ludzi: jednego do środka, dwóch na zewnątrz po południowej stronie - oznajmił Don Russell. - Jesteśmy zbyt odsłonięci, za wąskie pole ostrzału. Właściwie tylko zewnętrzne ogrodzenie i więcej nic. - Chirurg nie chce, żeby było nas tam wszędzie widać. Jesteś ty i dwóch agentów w środku, trzech ubezpiecza z przeciwnej strony drogi - przypomniała Price. - Potrzebuję jeszcze trójki, jesteśmy zbyt odsłonięci - upierał się Don głosem pełnym profesjonalnej stanowczości. - W sprawach ochrony nie mogą się z nami spierać. - Może zjawiłabym się jutro po południu i wszystko obejrzała? - zaproponowała Price. - Jeśli uznam, że masz rację, pójdę do Szefa. - Dobrze. Russell pokiwał głową. - Jakieś dalsze problemy z panią Walker? - Sheila wraz z paroma innymi rodzicami z Giant Steps próbowała zebrać podpisy, żeby zabrać stąd Foremkę i tak dalej. Ponad połowa rodziców zna Ryanów i lubi ich. Nic z tego więc nie wyszło. Wiecie, na czym polega prawdziwy problem? - No, Don? Uśmiechnął się. - W tym wieku, wiecie... Czasami obejrzę się, dzieciaki biegają, a kiedy się odwrócę, nie potrafię rozpoznać Foremki. Są tylko dwie fryzury dla dziewczynek, a połowa matek jest przekonana, że tylko Oshkosh szyje odpowiednie ubranka. - Don, tak już jest z kobietami - powiedziała Wendy Merritt. - Skoro nosi to Pierwsza Smarkula, musi być modne. - Podobnie jest z fryzurami - dodała Andrea. - Ale, ale, zapomniałam ci przekazać, że Pat O'Day chciałby stoczyć z tobą mały pojedynek - oznajmiła najstarszemu członkowi Oddziału. - Ten z FBI? - Oczy Russella pojaśniały. - Kiedy i gdzie? Powiedz mu, Andrea, żeby nie zapomniał forsy. Pomyślał, że i jemu należy się odrobina rozrywki. Od siedmiu lat nie przegrał żadnej rywalizacji w strzelaniu z broni krótkiej. - To wszystko? Andrea rozejrzała się po swoich pomocnikach. - Jak Szef daje sobie radę? - spytał Altman. - Jest strasznie zajęty. Zaczyna za mało sypiać. - Chcecie, żebym porozmawiał z Chirurgiem? Ona ma na niego dobry wpływ - zaoferował się Roy. - Hmmm... - Wiem, jak to zrobić. "Pani profesor, czy z Szefem wszystko w porządku? Dzisiaj rano wyglądał na trochę zmęczonego". Czwórka agentów wymieniła spojrzenia. Opieka nad samym prezydentem była najbardziej delikatnym obowiązkiem. Skoro jednak słuchał on żony tak, jakby był normalnym mężem, więc dlaczego nie uczynić z niej sojuszniczki? Wszyscy pokiwali głowami. - Dobrze, spróbuj - poleciła Price. * * * - A niech to szlag - warknął pułkownik Al Hamm w wozie sztabowym. - Zaskoczyli cię trochę, prawda? - niewinnie spytał generał Diggs. - Mieli wtyczkę? - indagował dowódca Czarnego Konia. - Nie, mnie też zaskoczyli, Al. Nikomu się nie zdradzili, że wyszkolili się w obsłudze SIM. To znaczy, dowiedziałem się dopiero wczoraj wieczorem. - Miły z pana facet, sir. - Zaskoczenie to broń obosieczna, pułkowniku - przypomniał Diggs. - Ale skąd mieli na to fundusze? - Widocznie ich senatorzy są potężni niczym bogowie. Oddziały przyjeżdżające do Fort Irwin z oczywistych względów nie zabierały ze sobą sprzętu: zbyt kosztowne byłoby transportowanie go tam i z powrotem. Korzystały zatem z pojazdów należących do bazy, zawsze najnowocześniejszych i najlepiej wyposażonych. Wszystkie korzystały, na przykład, z Systemu Informacji Międzypojazdowej SIM, dzięki któremu informacje bojowe pojawiały się jednocześnie na monitorach komputerów w czołgach i Bradleyach. System ten 11. pułk kawalerii zamontował w swoich własnych pojazdach (prawdziwych, a nie tych, które udawały przeciwnika) dopiero przed sześcioma miesiącami. Stosunkowo prosty sposób przekazywania danych - który na przykład automatycznie zamawiał części zamienne w razie jakiejś awarii - zapewniał załogom znakomitą orientacje na polu bitwy, a z trudem uzyskiwane informacje w ułamku sekundy czynił powszechną własnością. Informacje o zmieniającej się sytuacji nie były już zarezerwowane dla odizolowanego i przeciążonego dowództwa. Teraz sierżant wiedział to samo co pułkownik, a informacja zawsze była najcenniejszym towarem. Przebywający na ćwiczeniach czołgiści z Gwardii Narodowej Północnej Karoliny świetnie opanowali użycie systemu, podobnie jak żołnierze Czarnego Konia, tyle że ich imitujące rosyjskie pojazdy były go pozbawione. - Dopiero teraz, pułkowniku, widać, jakie to dobre rozwiązanie, skoro przegrał pan z nimi. Symulowane starcie okazało się krwawe. Wraz ze swoim zastępcą Hamm obmyślił szatańską zasadzkę, jednak Niedzielni Wojownicy wykryli ją i wyminęli, przeprowadzając manewr, który siły Czerwonych zastał źle rozlokowane. Wprawdzie śmiały kontratak niemal odwrócił wynik bitwy, unicestwiając połowę składu Niebieskich, ostatecznie okazał się jednak niewystarczający. Pierwsze nocne starcie zakończyło się zwycięstwem Niebieskich, co gwardziści powitali takimi wiwatami, jak gdyby zakończył się właśnie mecz koszykówki NBA. - Następnym razem im dołożymy - obiecał Hamm. - Pokora jest zbawieniem dla duszy - powiedział Marion Diggs, wpatrując się w promienie wschodzącego słońca. - Śmierć jest tragedią dla ciała - zripostował pułkownik. Diggs z uśmiechem wracał do swojego Hummera. Nawet Alowi Hammowi potrzebna była od czasu do czasu nauczka. * * * Unikali zgubnego pośpiechu. Gwiazdor zajął się wynajęciem samochodów. Podrobił prawa jazdy, tak, aby mogli postarać się o cztery auta, trzy osobowe i jedną przyczepę. Pierwsze musiały przypominać samochody rodziców, którzy podjeżdżali pod przedszkole, ta ostatnia miała im posłużyć do ucieczki, która wydawała się Gwiazdorowi coraz bardziej prawdopodobna. Podwładni okazali się sprawniejsi niż przypuszczał. Kiedy w wynajętych wozach mijali miejsce akcji, nie odwrócili głów, a tylko kątem oka ocenili cały teren, znany im skądinąd dzięki modelowi, który zbudowali na podstawie fotografii. Kontakt z rzeczywistym, pełnowymiarowym obiektem miał dopomóc ich wyobraźni przestrzennej i zwiększyć poczucie pewności siebie. Potem wykręcili na zachód, zjechali z szosy numer 50 i podążyli do samotnego zabudowania na południu okręgu Anne Arundel. Właściciela, który mieszkał tutaj od jedenastu lat i był uśpionym agentem, sąsiedzi uważali za Żyda urodzonego w Syrii. Przez ostatnich kilka lat dyskretnie zakupywał broń i amunicję, wszystko legalnie, gdyż nie wprowadzono jeszcze restrykcyjnych ograniczeń, ale nawet wtedy potrafiłby je wyminąć. W kieszeni płaszcza spoczywały wystawione na inne nazwisko bilety lotnicze i paszport. Tutaj mieli się spotkać wszyscy po raz ostatni: dostarczą dziecko, po czym szóstka natychmiast opuści USA różnymi samolotami, podczas gdy pozostałych troje odjedzie samochodem właściciela do z góry przygotowanego lokum, gdzie będą oczekiwać na rozwój wydarzeń. Ameryka była ogromnym krajem z mnóstwem dróg, a telefony komórkowe trudno było zlokalizować. Dla ich tropicieli będzie to oznaczało mnóstwo roboty, myślał Gwiazdor. Jeśli sprawy zajdą tak daleko, dobrze wiedział, co wtedy robić. Grupa z dzieckiem mieć będzie jeden telefon, on będzie miał dwa: jeden do kontaktów z rządem amerykańskim, drugi - do kontaktów z towarzyszami. Za zachowanie dziecka przy życiu zażądają wiele, dostatecznie wiele, aby cały kraj pogrążyć w chaosie. Potem może nawet puszczą dzieciaka wolno. Było to mało prawdopodobne, ale nie wykluczał tej możliwości. Rozdział 42 Predator i ofiara CIA miała oczywiście własne laboratorium fotograficzne. Film nakręcony przez Domingo Chaveza z okna samolotu został opisany niemal dokładnie tak jak w normalnym cywilnym zakładzie, a potem wywołany przy użyciu standardowego ekwipunku. Jednak w tym momencie zakończyły się działania rutynowe. Gruboziarnisty film ASA-120 dał bardzo marny obraz, którego w żaden sposób nie można było przekazać ludziom z siódmego piętra. Pracownicy laboratorium dobrze wiedzieli o redukcjach personelu, a w tej profesji, podobnie jak w każdej innej, ten najpewniej unikał zwolnienia, kto okazywał się niezastąpiony. Dlatego rolka wywołanego filmu została poddana obróbce komputerowej. Każdej klatce wystarczyło poświęcić trzy minuty, aby zdjęcia stały się tak wyraźne, jak gdyby wykonał je wysokiej klasy specjalista w atelier przy użyciu Hasselblada. Nie minęła godzina od dostarczenia filmu, a gotowe już były błyszczące zdjęcia formatu 8x10, na których widać było ajatollaha Mahmuda Hadżi Darjaeiego opuszczającego samolot, uchwycony tak wyraźnie, jak gdyby chodziło o wizerunek do prospektu reklamowego linii lotniczych. Umieszczony w kopercie film powędrował do specjalnego archiwum. Same zdjęcia zachowane zostały w formie cyfrowej, wszystkie zaś ich dane identyfikacyjne - dzień i godzina wykonania, miejsce, fotograf, temat - zasiliły odpowiednie bazy danych, dostępne dla ewentualnych zainteresowanych. Laborant od dawna przestał się dziwić temu, co widniało na wywoływanych zdjęciach, chociaż czasami powszechnie znane postacie utrwalone były w pozycjach nigdy nie oglądanych w wiadomościach TV. Jednak nie ten; z tego, co słyszał, Darjaei nie interesował się ani dziewczynami, ani chłopakami, za potwierdzenie czego można było uznać surowy wyraz jego twarzy. Trudno mu było natomiast odmówić gustu, jeśli chodzi o samoloty... Ten wyglądał na G-IV. Ciekawe, litery i cyfry na stateczniku pionowym przypominały kod szwajcarski, chociaż... Zdjęcia powędrowały na górę, ale jeden zestaw został odłożony do zupełnie odmiennej analizy. Dokładnie przyjrzą im się lekarze. Niektóre choroby dają charakterystyczne zewnętrzne symptomy, a Firma zawsze interesowała się zdrowiem przywódców państw. * * * - Sekretarz stanu Adler wylatuje dziś rano do Pekinu - oznajmił dziennikarzom Ryan. Arnie nieustannie powtarzał, że jakkolwiek nieprzyjemne mogą być te publiczne wystąpienia, politycznie ma wielkie znaczenie to, aby telewizja pokazywała go w trakcie pełnienia prezydenckich funkcji, gdyż to oznaczało bardziej skuteczne działanie. Jack przypominał sobie konsekwentnie egzekwowaną opinię matki, że dentystę odwiedzać trzeba dwa razy do roku, a także lęk, jaki zapach gabinetu budził w dzieciach. Teraz podobnie zaczynał nienawidzić atmosfery tego pomieszczenia. Ściany były porysowane, niektóre okna przeciekały, a w ogóle ta część Zachodniego Skrzydła Białego Domu była równie schludna i zadbana, jak szatnia w liceum, czego widzowie nie mogli spostrzec na podstawie obrazu telewizyjnego. Chociaż stąd było blisko do jego gabinetu, mało kto troszczył się o solidne posprzątanie sali konferencyjnej. Współpracownicy prezydenta utrzymywali, że dziennikarze sami są takimi niechlujami, że nie ma to większego znaczenia. Wyglądało zresztą, że istotnie im to nie przeszkadza. - Czy dowiemy się czegoś więcej o niedawnym incydencie z Airbusem? - Ustalono ostateczną liczbę ofiar. Odnaleziono zapis danych... - Czy uzyskamy dostęp do czarnej skrzynki? Dlaczego "czarną" nazywają skrzynkę, która jest naprawdę pomarańczowa? - zastanawiał się Jack, chociaż przypuszczał, że nigdy nie znajdzie sensownej odpowiedzi na to pytanie. - Poprosiliśmy o to, a rząd Republiki Chińskiej zadeklarował gotowość pełnej współpracy. Nie było to konieczne, gdyż samolot zarejestrowany jest w Stanach Zjednoczonych, a wyprodukowany został w Europie, doceniamy jednak chęci i dobrą wolę. Mogę dodać, iż życie żadnego z Amerykanów, którzy przeżyli katastrofę nie jest zagrożone, chociaż niektóre z obrażeń są poważne. - Kto zestrzelił samolot? - spytał inny z reporterów. - Nadal analizujemy dane i... - Panie prezydencie, w pobliżu miejsca incydentu znajdowały się dwie jednostki typu Aegis Marynarki, więc powinien pan dość dobrze się orientować, co tam zaszło. Facet odrobił pracę domową. - Nie chciałbym nic więcej mówić na ten temat. Sekretarz Adler postawi sprawę incydentu podczas rozmów z obydwiema stronami. Przede wszystkim chcemy być pewni, że nie będzie już dalszych ofiar. - Panie prezydencie, chciałbym powrócić do mojego pytania. Musi pan wiedzieć więcej, niż nam pan mówi. W efekcie tego tragicznego wydarzenia zginęło czternastu obywateli amerykańskich i naród ma prawo otrzymać informacje. Okropne było to, że facet miał rację, a jeszcze gorsze to, że Ryan musiał robić uniki. - Nie wiemy jeszcze dokładnie, co się naprawdę wydarzyło. Do czasu, gdy będę dysponował taką wiedzą, nie wolno mi zajmować żadnego jednoznacznego stanowiska. Z filozoficznego punktu widzenia, miał rację. Wiedział, kto odpalił rakietę, nie wiedział jednak, dlaczego. Wczoraj słusznie na to zwrócił uwagę Adler, doradzając dalsze utrzymywanie tajemnicy. - Sekretarz stanu Adler powrócił wczoraj z jakiejś podróży. Dlaczego jej cel trzymany jest w tajemnicy? Plumber drążył kwestię podniesioną poprzedniego dnia. Zabiję w końcu Arnie'ego za to, że mnie nieustannie tak wystawia. - John, sekretarz przeprowadzał bardzo ważne konsultacje i to wszystko, co mogę powiedzieć na ten temat. - Czy był na Bliskim Wschodzie? - Następne pytanie, proszę? - Panie prezydencie, Pentagon oznajmił, że lotniskowiec "Eisenhower" skierował się na Morze Południowochińskie. Czy to pan wydał rozkaz? - Tak. Uważamy, że sytuacja wymaga bacznej uwagi z naszej strony, gdyż z regionem tym wiążą się nasze żywotne interesy. Podkreślam, że nie zajmujemy stanowiska w toczącym się konflikcie, a chcemy jedynie chronić swe interesy. - Czy nasz lotniskowiec znajdzie się tam, aby ochłodzić atmosferę, czy też ją podgrzać? - To chyba oczywiste, że nie chcemy zaogniać sytuacji, lecz ją polepszyć. Dla obu stron korzystne będzie cofnięcie się o krok i zastanowienie nad swymi posunięciami. Zginęli ludzie, a w ich liczbie znaleźli się Amerykanie. To sprawia, że nie możemy pozostać jedynie biernymi obserwatorami. Obowiązkiem rządu i sił zbrojnych jest ochrona amerykańskich interesów i obrona życia amerykańskich obywateli. Nasze jednostki, które zdążają w tamtą stronę, będą obserwowały zdarzenia i przeprowadzały rutynowe zajęcia szkoleniowe. To wszystko. * * * Zeng Han San spojrzał na zegarek i uznał, że to dobry koniec pracowitego dnia: patrzeć jak amerykański prezydent robi dokładnie to, czego się po nim spodziewał. Chiny wypełniły przyrzeczenie dane temu barbarzyńcy Darjaeiemu. Na Oceanie Indyjskim po raz pierwszy od dwudziestu lat nie było amerykańskiego lotniskowca. Amerykański minister spraw zagranicznych wyleci z Waszyngtonu za jakieś dwie godziny. Osiemnaście godzin podróży do Pekinu, potem wymiana frazesów, ale trochę innych od tych oczekiwanych. Zobaczymy, do jakich ustępstw uda się zmusić Amerykę i to marionetkowe państewko tajwańskie. Może do kilku całkiem sporych, skoro Stany Zjednoczone będą musiały zwrócić twarz w inną stronę... * * * Adler był u siebie w gabinecie. Spakowane torby znalazły się już w samochodzie, którym uda się do Białego Domu, skąd helikopter zabierze go do bazy Andrews, gdy tylko pożegna się z prezydentem i wygłosi krótkie oświadczenie, równie beztreściowe jak płatki owsiane. Nieco dramatyczny wyjazd dobrze będzie wyglądał na ekranach telewizyjnych, jego podróży przyda znamion powagi, a jeśli nawet spowoduje kilka więcej zmarszczek na garniturze, na pokładzie samolotu będzie czekało także i żelazko. - Co wiemy? - spytał podsekretarza stanu Rutledge'a. - Pocisk został wystrzelony przez samolot ChRL, co wyraźnie wynika z taśm dostarczonych przez Marynarkę. Nie wiemy, dlaczego tak się stało, ale admirał Jackson jest przekonany, że nie mógł to być przypadek. - Jak poszło w Teheranie? - spytał jeden z asystentów. - Trudno powiedzieć - odparł Adler. - Swoje obserwacje spisałem podczas lotu i przesłałem faksem. Także Adler znajdował się pod presją czasu i nie miał chwili, by dłużej zastanowić się nad swym spotkaniem z Darjaeim. - Musimy się z nimi zapoznać, jeśli mamy być w czymś przydatni przy opracowywaniu SOW - powiedział Rutledge. Ten dokument był mu bardzo potrzebny. Przy jego użyciu Ed Kealty będzie mógł wykazać, że Ryan ciągle stosował stare sztuczki tajniackie, a w dodatku wciągał w to Scotta Adlera. Gdzieś tutaj krył się klucz do skompromitowania Ryana. Robił sprytne uniki, zręcznie ripostował, wszystko zapewne dzięki trenerskiej opiece Arnie'ego van Damma, ale po wczorajszej gafie w sprawie Chin zatrząsł się cały budynek. Podobnie jak wielu ludzi z Departamentu Stanu, Rutledge wolałby odpuścić Tajwan i nawiązać normalne stosunki z najmłodszym supermocarstwem światowym. - Cliff, nie wszystko naraz. Powrócili do kwestii chińskiej. Wszyscy uznali, że na kilka dni problemy związane ze ZRI schodzą na drugi plan. - Czy Biały Dom chciałby coś zmienić w dotychczasowej chińskiej polityce? - spytał Rutledge. Adler pokręcił głową. - Nie, prezydent jest z pewnością bardziej praktykiem niż dyplomatą; rzeczywiście, nie powinien był nazywać Chinami Republiki Chińskiej, z drugiej jednak strony, może dało to trochę do myślenia tym facetom w Pekinie, więc nie jestem pewien, czy to było takie najgorsze. Muszą zrozumieć, że nie można bezkarnie zabijać Amerykanów. Przekroczyli pewną granicę i muszę im dokładnie uzmysłowić, że my tę granicę traktujemy bardzo poważnie. - Zawsze będą jakieś wypadki - mruknął ktoś. - Marynarka powiada, że nie był to wypadek. - Panie sekretarzu - obruszył się Rutledge. - Po jakiego diabła Chińczycy mieliby to robić? - To właśnie musimy ustalić. Admirał Jackson bardzo dobrze skomentował tę sytuację. Jeśli jesteś policjantem i masz przed sobą uzbrojonego bandziora, to czy będziesz strzelał do starszej pani na końcu ulicy? - To by potwierdzało tezę o wypadku - obstawał przy swoim Rutledge. - Cliff, są wypadki i wypadki. Tutaj zginęli Amerykanie i nie wiem, czy trzeba komukolwiek w tym pokoju przypominać, że naszym obowiązkiem jest potraktować tę sprawę jak najpoważniej. Była to reprymenda, której się nie spodziewali. Swoją drogą, co działo się z Adlerem? Zadaniem Departamentu Stanu było zabiegać o pokój, łagodzić konflikty, w których ludzie mogli ginąć tysiącami, a wypadki były tylko wypadkami. Owszem, czasami tragicznymi, ale równie niemożliwymi do całkowitego uniknięcia jak rak czy zawał serca. Państwo nie mogło koncentrować się na drobiazgach. * * * - Dziękuję, panie prezydencie. Ryan opuścił podium, raz jeszcze wymknąwszy się dziennikarskim mackom. Spojrzał na zegarek. Niech to diabli. Znowu nie udało się wyprawić dzieci do szkoły ani pocałować Cathy na pożegnanie. Ciekawe, gdzie w konstytucji było zapisane, że prezydent USA, z chwilą objęcia swego urzędu, przestaje być normalnym człowiekiem? W gabinecie przejrzał dzienny rozkład zajęć. Za godzinę zjawi się Adler przed wyjazdem do Chin. O dziesiątej Winston, aby przedyskutować zmiany w znajdującym się przez ulicę Departamencie Skarbu. O jedenastej omówienie z Arnie'em i Callie wystąpień w przyszłym tygodniu. Obiad z Tonym Bretano. A po obiedzie z kim to spotkanie? Drużyna Mighty Ducks? Ryan pokręcił głową. Zdobyli Puchar Stanleya, okazja do wspólnej fotografii. Hmmm. Jack uśmiechnął się pod nosem. To powinien załatwić Ed Foley, który był fanatykiem hokeja... * * * - Spóźniłeś się - powiedział Don Russell, kiedy Pat O'Day pomagał wysiąść Megan. Inspektor FBI przeszedł obok niego, podał Megan płaszczyk i kocyk, potem się odwrócił. - W nocy była awaria światła i budzik się zresetował. - Dzień pełen zajęć? Pat pokręcił głową. - Biurowa robota. Muszę zamknąć kilka spraw, wiesz, jak to jest. Obydwaj wiedzieli. Najczęściej chodziło o sporządzanie i komentowanie raportów, zajęcia czysto urzędnicze, które w przypadku delikatnych spraw musieli wykonywać zaufani agenci. - Słyszałem, że chciałbyś się spróbować - powiedział Russell. - Podobno jesteś dobry. - Chyba rzeczywiście niezły - przyznał agent. - Ja też staram się trafiać w tarczę. - Lubisz SigSauera? Agent FBI pokręcił głową. - Smith 1076. - Dziesięć milimetrów. - Robi większe dziury - zauważył O'Day. - Mówiąc szczerze, dziewiątka zawsze mi wystarczała - powiedział Russell i obaj się roześmieli. - Robimy zakład? - spytał agent FBI. - Ostatni raz zakładałem się w liceum. Trzeba ustalić stawkę. - Coś poważnego - podsunął O'Day. - Skrzynka Samuela Adamsa? - rzucił Russell. - To brzmi poważnie - zgodził się inspektor. - Co powiesz na Beltsville? - Była to strzelnica Akademii Tajnych Służb. - Na wolnym powietrzu. Pod dachem to zawsze trochę sztuczne. - Klasyczne zawody strzeleckie? - Nie robiłem tego od lat. Moi szefowie wolą figurki. - Jutro? Dobra rozrywka sobotnia. - Trochę krótki termin. Muszę sprawdzić, dam ci znać po południu. - Umowa stoi, Don. I niech wygra lepszy. Podali sobie dłonie. - Z pewnością wygra lepszy, Pat. Obaj wiedzieli, kto okaże się lepszy, chociaż jeden z nich musiał się mylić. Obaj wiedzieli także, że tego drugiego chcieliby mieć jako ubezpieczenie i że piwo po zawodach będzie dobrze smakować, niezależnie od wyniku. * * * Dostępne na rynku cywilnym karabiny nie mogły strzelać ogniem ciągłym. Sprawny rusznikarz potrafiłby temu zaradzić, ale uśpiony agent nie posiadał takich umiejętności. Gwiazdor i jego ludzie nie bardzo się tym przejęli. Byli strzelcami wyborowymi i wiedzieli, że jeśli nie masz naprzeciw całej armii, z broni maszynowej ważne są trzy pierwsze pociski z serii, potem dziurawisz niebo zamiast przeciwnika, który w tym czasie może trafić w ciebie. Nie będzie czasu ani miejsca na następną serię, ale byli obeznani z bronią, chińską wersją rosyjskiego Kałasznikowa. Naboje pośrednie kalibru 7,62 mm, po trzydzieści w jednym magazynku. Połączyli je po dwa, owijając taśmą, dla sprawdzenia kilkakrotnie wkładając i wyjmując z gniazda magazynku. Kiedy upewnili się co do broni, zajęli się samą akcją. Każdy znał swoje miejsce i swoje zadanie. Każdy wiedział też, na jakie niebezpieczeństwo się naraża, ale nad tym wiele nie myśleli. Gwiazdor widział, że nie bardzo się zastanawiają nad charakterem zadania. Przez lata funkcjonowania w ruchu terrorystycznym do tego stopnia wygasły w nich ludzkie uczucia, że, chociaż dla większości była to pierwsza prawdziwa akcja, myśleli tylko o tym, jak się w niej spiszą. Jak wypadnie ona sama, to było już mniej istotne. * * * - Poruszą bardzo wiele tematów - powiedział Adler. - Tak myślisz? - spytał Jack. - Idę o zakład. Klauzula najwyższego uprzywilejowania, prawa autorskie, co tylko zechcesz. Prezydent się skrzywił. Wydawało mu się obrzydliwe to, że problem ochrony praw autorskich Barbary Streisand i jej ostatniej płyty, może być traktowany na równi z rozmyślnym mordowaniem ludzi, ale... - Tak, tak, Jack. Oni inaczej podchodzą do tych spraw niż my. - Czytasz w moich myślach? - Nie zapominaj, że jestem dyplomatą. Myślisz, że zważam tylko na to, co ludzie mówią głośno? Uwierz mi, w ten sposób nigdy niczego nie wynegocjowalibyśmy. To jak długa rozgrywka karciana przy niskich stawkach; nudna, a zarazem wymagająca ciągłej uwagi. - Myślałem o tych, którzy zginęli... - Także i ja o nich myślę - zapewnił sekretarz stanu. - Nie można jednak tylko na tym się skoncentrować, gdyż dla ludzi Wschodu jest to oznaką słabości, ale z pewnością nie zapomnę o tym aspekcie całej sprawy. Ryan się obruszył. - Powiedz mi, Scott, dlaczego to my mamy zawsze respektować swoistość ich kultury, a nie odwrotnie? - spytał. - Taka zawsze była postawa Departamentu Stanu. - To nie jest żadna odpowiedź - upierał się Jack. - Jeśli zbyt mocno będziemy podnosić sprawę zabitych, panie prezydencie, staniemy się swego rodzaju zakładnikami. Druga strona nabierze wtedy pewności, że wystarczy zagrozić życiu kilku ludzi, żeby wywrzeć na nas presję. W ten sposób zdobywają nad nami przewagę. - Jeśli im na to pozwolimy. Jesteśmy potrzebni Chińczykom tak jak oni nam, a nawet bardziej, jeśli pamiętać o ich ujemnym bilansie handlowym. Morderstwo to ostry argument, ale my także potrafimy grać ostro. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego nigdy tego nie robimy. Sekretarz stanu poprawił okulary. - Zasadniczo zgadzam się, sir, ale wymaga to starannego namysłu, a na to nie mamy w tej chwili czasu. Mówi pan o zasadniczej zmianie w polityce amerykańskiej. Nie strzela się z biodra przy tak poważnej sprawie. - Jak wrócisz, trzeba będzie podczas weekendu spotkać się z kilkoma osobami i zobaczyć, jakie są inne możliwości. To, co robimy, nie podoba mi się z przyczyn moralnych, ale także dlatego, że w ten sposób stajemy się nieco za bardzo przewidywalni. - Dlaczego? - Bardzo dobrze, kiedy przestrzega się reguł gry, ale tylko wtedy, jeśli przestrzegają ich wszyscy gracze. Stajemy się łatwym orzechem do zgryzienia, kiedy trzymamy się znanych wszystkim reguł, które jednak nie obowiązują innych. Z drugiej strony, jeśli w odpowiedzi na naruszenie zasad, postąpimy podobnie, wtedy druga strona ma nad czym myśleć. Zgoda, trzeba być przewidywalnym dla przyjaciół, ale jeśli chodzi o wrogów, pewni powinni być tylko tego, że jeśli z nami zadrą, skończy się to dla nich źle. Jak źle, to właśnie rzecz, o której my jedynie powinniśmy decydować. - Całkiem słusznie, panie prezydencie. Bardzo dobry temat na weekendową rozmowę w Camp David. - Umilkli, gdyż do lądowiska podchodził śmigłowiec. - Czas już na mnie. Ma pan gotowe oświadczenie. - Mhm. Dramatyczne jak prognoza pogody w słoneczny dzień. - Na tym właśnie polega ta gra - pokiwał głową Adler, myśląc zarazem, że tej śpiewki Jack dość się już chyba nasłuchał, nic więc dziwnego, że denerwuje się na samą przygrywkę. - Gdyby oni nie zmieniali reguł, także i ja bym się ich trzymał. Kiedy rzuca się piłkę facetowi z dobrym uderzeniem, gra zaraz się robi ciekawsza. Mam nadzieję, myślał sekretarz w drodze do helikoptera, że nie zawiodę jego nadziei i okażę się facetem z dobrym uderzeniem. * * * Piętnaście minut później Ryan patrzył, jak śmigłowiec wzbija się w powietrze. Uścisnął przed kamerami rękę Adlerowi, wygłosił przed kamerami krótkie oświadczenie, patrzył w kamery wzrokiem poważnym i nieustępliwym. Na żywo nadawała to być może C-SPAN, ale chyba nikt więcej. W dzień kiedy niewiele było informacji - a taki najczęściej był piątek w Waszyngtonie - wydarzeniu być może zostanie poświęcone półtorej minuty w którychś z wieczornych wiadomości. Raczej jednak nie. Piątek był dniem podsumowania wydarzeń całego tygodnia, zainteresowania się jakąś osobą i jej poczynaniami, jeśli udało się to rozdąć do postaci samodzielnej wiadomości. - Panie prezydencie! Jack odwrócił się i zobaczył Kupca (tak ochrzciła go Tajna Służba), sekretarza skarbu, który zjawił się kilka minut przed umówioną porą. - Cześć, George. - Wiesz, ten tunel, który idzie ode mnie do Białego Domu... - No, co z nim? - Zajrzałem dzisiaj rano, straszny bałagan. Masz coś przeciwko temu, żeby tam posprzątać? - spytał Winston. - George, to sprawa Tajnej Służby, a ty możesz im wydać polecenie, zapomniałeś? - Nie, ale tunel kończy się u ciebie, więc wolałem zapytać. Dobra, zajmę się tym. Pożyteczne rozwiązanie, na przykład kiedy pada. - Jak projekt ustawy podatkowej? - spytał Jack, podchodząc do drzwi, które otworzył przed nim agent. Takie zdarzenia ciągle wprawiały go w zakłopotanie; są rzeczy, które człowiek powinien robić sam. - W następnym tygodniu będziemy mieli gotowy model komputerowy. Tym razem wszystko musi być naprawdę dopracowane bez zarzutu. Podatek proporcjonalny do dochodów, lżejszy dla biednych, uczciwy wobec bogatych, a poza tym zagoniłem swoich ludzi do maksymalnych oszczędności na administracji. Boże, Jack, jak ja niewiele o tym wiedziałem. - O czym? Minęli róg korytarza i skręcili do Gabinetu Owalnego. - Myślałem, że jestem jedynym facetem, który wywala forsę na to, żeby obejść przepisy podatkowe. A tymczasem wszyscy tak robią, to ogromny przemysł. Kupa ludzi straci zajęcie... - A ja mam się z tego cieszyć, tak? - Każdy bez trudu znajdzie uczciwą pracę, z wyjątkiem może prawników. A my zaoszczędzimy podatnikom parę miliardów dolarów, dając im formularz podatkowy, który wypełni dzieciak z czwartej klasy. Panie prezydencie, rządowi nie zależy przecież na tym, żeby ludzie musieli sobie wynajmować rachmistrzów, prawda? Ryan polecił sekretarce, aby wezwała Arnie'ego. Potrzebował kilku politycznych porad, jeśli chodzi o wprowadzenie w życie planu George'a. * * * - Tak, generale? - Prosił pan o informacje na temat grupy "Eisenhowera" - powiedział Jackson, podszedł do wielkiej mapy ściennej i zerknął na pasek papieru. - Są tutaj, mają dobrą szybkość. - Znienacka w kieszeni Robby'ego zaterkotał pager. Wyjął go, spojrzał na numer i zdumiony uniósł brwi. - Przepraszam, czy mogę? - Oczywiście. Sekretarz Bretano wskazał telefon w drugim końcu pokoju. Jackson wystukał pięciocyfrowy numer. - J-3, słucham. Co? A gdzie są? W takim razie trzeba ich znaleźć, nieprawdaż, komandorze? Właśnie. - Robby odłożył słuchawkę. - To Dowództwo Operacji Morskich. Narodowe Biuro Rozpoznania informuje, że zniknęła gdzieś flota indyjska, to znaczy, mówiąc ściślej, dwa lotniskowce z eskortą. - Co to ma znaczyć, admirale? Jackson powrócił do mapy i przeciągnął dłonią po niebieskiej płachcie na zachód od subkontynentu. - Minęło trzydzieści sześć godzin od czasu, gdy ostatni raz je widzieliśmy. Powiedzmy, trzy godziny na opuszczenie portu i uformowanie szyku... Dwadzieścia węzłów razy trzydzieści trzy, to daje sześćset sześćdziesiąt mil morskich, czyli ponad tysiąc kilometrów. Połowa odległości od macierzystego portu do Zatoki Adeńskiej. - Odwrócił się. - Panie sekretarzu, u nabrzeży nie ma dwóch lotniskowców, dziewięciu okrętów osłony oraz grupy tankowców. Brak tankowców oznacza, że planują dłuższy rejs. Wywiad nie uprzedzał nas o żadnym takim wydarzeniu. Jak zwykle, dodał w duchu. - Gdzie konkretnie są? - W tym właśnie problem. Nie wiemy. W Diego Garcia stacjonuje kilka P-3 Orion, dwa wylecą na rekonesans. Wydamy odpowiednie polecenia zwiadowi satelitarnemu. Trzeba powiadomić o wszystkim Departament Stanu, może ambasada czegoś się dowie. - Dobrze. Za kilka minut powiadomię prezydenta. Czy mamy się czego obawiać? - Być może chodzi jedynie o rejs testowy po zakończeniu remontu? Jak pan pamięta, sprawiliśmy im niedawno spore lanie. - W każdym razie jedyne dwa lotniskowce na Oceanie Indyjskim nie należą do nas, tak? - Tak, sir. A nasz najbliższy lotniskowiec zmierza w przeciwnym kierunku. Dobrze że przynajmniej sekretarz obrony zaczyna się niepokoić, pomyślał Jackson. * * * Adler wsiadł do dawnego Air Force One, starej, ale solidnej wersji czcigodnego 707-320B. Jego delegacja składała się z ośmiu osób; obsługiwało ich pięciu stewardów Sił Powietrznych. Spojrzał na zegarek, ocenił program lotu - paliwo mieli uzupełnić w bazie Elmendorf na Alasce - i postanowił, że zdrzemnie się trochę podczas drugiego etapu. Szkoda, pomyślał, że rząd, w przeciwieństwie do linii lotniczych, nie honoruje liczby wylatanych kilometrów. Wtedy już do końca życia mógłby podróżować za darmo. Na razie zaczął przeglądać notatki z Teheranu. Przymknął oczy, usiłując przypomnieć sobie każdy szczegół i każde wydarzenie, które nastąpiło od przylotu do Mehrabadu do chwili wyjazdu. Co kilka minut otwierał oczy, powracał do zapisków i robił uzupełniające komentarze. Przy odrobinie szczęścia zdąży przepisać je na maszynie i wysłać faksem do Waszyngtonu. * * * - Ding, może otwiera się przed tobą droga jeszcze innej kariery - powiedziała Mary Pat, badając zdjęcie przez szkło powiększające. - Wygląda jak okaz zdrowia. - Sądzisz, że skurwysyństwo dobrze pływa na długowieczność? - spytał Clark. - Musiał pracować dla pana, panie C - zażartował Chavez. - I pomyśleć, że może będę musiał znosić takie uwagi przez następne trzydzieści lat. - Ale jakich ślicznych wnuków się dochowasz, jefe. I na dodatek dwujęzycznych. - Wracamy do roboty, dobrze? - ofuknęła ich Foley. Piątek jeszcze się nie skończył. * * * To żadna przyjemność rozchorować się w samolocie. Może zjadł jakieś świństwo, a może coś złapał na targach komputerowych w San Francisco, tyle ludzi tam się tłoczyło. Był doświadczonym podróżnikiem i nigdzie nie ruszał się bez "podręcznej apteczki". Obok maszynki do golenia znalazł pastylki Tylenolu. Popił dwie szklaneczką wina i uznał, że trzeba spróbować się zdrzemnąć. Jeśli będzie miał szczęście, to polepszy mu się do lądowania w Newark. Z pewnością nie chciałby w takim stanie jechać do domu samochodem. Opuścił oparcie fotela, zgasił światło i zamknął oczy. * * * Nadeszła pora. Wynajęte samochody wyjechały z farmy. Każdy kierowca znał drogę na miejsce akcji i trasę odwrotu. W samochodach nie było żadnych map ani notatek; jedynym dokumentem związanym z operacją były zdjęcia ofiary. Jeśli ktokolwiek z nich miał jakieś wątpliwości co do moralnego aspektu porwania małego dziecka, nie dali tego po sobie poznać. Broń, naładowana i zabezpieczona, spoczywała na wszelki wypadek na podłodze, przykryta kocami. Wszyscy w garniturach i pod krawatami, tak że mijający ich w wozie patrolowym policjanci zobaczyliby tylko trzech eleganckich mężczyzn, zapewne biznesmenów, w szykownych samochodach. Członkowie grupy uważali to za śmieszne. Sądzili, że tylko próżność każe Gwiazdorowi przywiązywać tak wielką wagę do wyglądu zewnętrznego. * * * Price przyglądała się przyjazdowi drużyny Mighty Ducks z niemałym rozbawieniem, chociaż nieraz już przecież widziała, jak najpoważniejsi i najznakomitsi ludzie po znalezieniu się w tym miejscu, zachowywali się jak dzieci. To, co dla niej i kolegów było tylko dekoracją i scenariuszem, dla innych było atrybutami najwyższej władzy. Musiała też przyznać się sama przed sobą, że to tamci mieli rację, a nie ona. Po odpowiedniej liczbie powtórek wszystko może spowszednieć, podczas gdy nowy gość, który na każdą rzecz spogląda świeżym okiem, wiele może widzieć wyraźniej. Rangę tej wizyty dodatkowo z pewnością podniosło w oczach zawodników to, że pod czujnym spojrzeniem mundurowej jednostki Tajnej Służby musieli przejść przez bramkę wykrywacza metali. Mieli okazję szybko rozejrzeć się po Białym Domu, gdyż przeciągało się spotkanie prezydenta z sekretarzem obrony. Hokeiści z upominkami dla prezydenta w rękach - kijami, krążkami, bluzą z jego nazwiskiem (przynieśli je dla wszystkich członków rodziny) - stłoczyli się przy Wschodnim Wejściu, by potem rozglądać się na lewo i prawo po dekoracjach na białych ścianach, i najwyraźniej to, co dla Andrei było normalnym miejscem pracy, dla nich jawiło się jako coś niezwykłego i wspaniałego. Jakżeż wszystko zależy od punktu widzenia, pomyślała, podchodząc do Jeffa Ramana. - Pojadę obejrzeć, jak zorganizowana jest ochrona Foremki. - Słyszałem, że Don trochę narzekał. Coś poważnego w Białym Domu? Pokręciła głową. - Szef nie ma żadnych specjalnych planów. Callie Weston trochę się spóźni. Wymieniali jej licznik. Poza tym wszystko jak zwykle. - I bardzo dobrze - pokiwał głową Raman. - Tutaj Price - powiedziała do mikrofonu. - Dajcie mi wolną drogę do Foremki. - Zrozumiałem - padła odpowiedź ze stanowiska dowodzenia. Szefowa Oddziału opuściła Biały Dom drzwiami, przez które weszła drużyna Mighty Ducks, i skręciła w lewo do swego Forda Crown Victoria. Samochód wyglądał zupełnie zwyczajnie, ale był to tylko pozór. Pod maską znajdował się najpotężniejszy z silników produkowanych seryjnie przez Forda. Na desce rozdzielczej umieszczono dwa telefony komórkowe oraz parę zabezpieczonych przed podsłuchem aparatów radiowych. Opony miały stalowe umocnienia, tak że nawet w przypadku przebicia, wóz mógł jechać dalej. Jak inni członkowie Tajnej Służby odbyła w Beltsville specjalny kurs prowadzania samochodu, który wszyscy zresztą uwielbiali. W torebce, obok zapasowej pary klipsów, szminki i kart kredytowych, spoczywał SigSauer 9 mm. Price wyglądała bardzo zwyczajnie. Nie była tak urodziwa jak Helen D'Agostino... Ciężko westchnęła na samo wspomnienie. Andrea i Daga były bliskimi przyjaciółkami. Tamta pomogła jej dojść do siebie po rozwodzie, poznała ją z kilkoma chłopakami. Dobra przyjaciółka, dobra agentka, wraz z resztą poległa tamtego wieczoru na Wzgórzu. Daga - nikt nie nazywał jej Helen - została obdarzona nader zmysłowymi rysami śródziemnomorskimi, które okazały się znakomitym kamuflażem. Wydawało się, że mogła być wszystkim - asystentką prezydenta, sekretarką, może kochanką - tylko nie członkiem Oddziału. Andrea miała wygląd o wiele bardziej pospolity, wprowadziła więc ciemne okulary, na które przystali także pozostali członkowie Tajnej Służby. Konkretna, rzeczowa i bez złudzeń; może tylko odrobinę bardziej przenikliwa? Kiedyś wygłoszono o niej taką opinię, kiedy kobiety w Tajnej Służbie były jeszcze nowością. System oswoił się już z tą nowinką i teraz Andrea była traktowana przez kolegów jak kumpel i to do tego stopnia, że śmiała się z ich dowcipów i czasami dorzucała swoje. Wiedziała, że nominację tamtego wieczoru na szefa Oddziału zawdzięcza Ryanowi. Wydał telefoniczne polecenie, gdyż podobało mu się jej zachowanie. Gdyby nie jego decyzja, nigdy nie awansowałaby tak szybko. Oczywiście, miała instynkt. Jasne, dobrze znała personel. Tak, naprawdę lubiła swoją pracę. Była jednak za młoda na to stanowisko, a na dodatek - kobieta. Ale wydawało się, że prezydent się tym nie przejmuje. Nie dlatego ją wybrał, że była kobietą i mogło to dobrze wyglądać w oczach opinii publicznej. Wybrał ją, ponieważ wykonała zadanie w bardzo trudnych okolicznościach. A ponieważ zrobiła to dobrze, zyskała sobie zaufanie Miecznika. Nawet zasięgał jej rady w różnych sprawach, a to nie było często spotykane. Była niezamężna, bezdzietna i tak już miało chyba zostać na zawsze. Andrea Price nie należała bynajmniej do tych, które szukają ucieczki przed swoją kobiecością w karierze zawodowej. Pragnęła jednego i drugiego, ale nie bardzo mogła sobie z tym poradzić. Praca była ważna (trudno jej było wyobrazić sobie coś, co miałoby większe znaczenie dla kraju), ale pochłaniała tyle czasu, że Andrea nie miała nawet okazji pomyśleć o tym, czego jej brak: mężczyzny, z którym dzieliłaby łóżko, dźwięcznego głosiku, który wołałby: "Mamusiu". - Nie jesteśmy tak do końca wyzwolone, prawda? - rzuciła pod adresem samochodowej szyby. Ale pensję dostawała nie za to, aby być wyzwoloną; dostawała ją za ochronę Pierwszej Rodziny kraju. Życie osobiste miało rozgrywać się w prywatnym czasie, tyle że służba nie zostawiała miejsca ani na jedno, ani na drugie. * * * Inspektor O'Day znalazł się już na autostradzie nr 50. Piątek był najpiękniejszym ze wszystkich dni tygodnia. Przed sobą miał kilkadziesiąt godzin wolnych od pracy; na siedzeniu obok leżał służbowy garnitur i krawat, zaś on sam odziany był znowu w skórzaną kurtkę lotniczą i czapkę baseballową Johna Deene'a, bez których nie wyobrażał sobie gry w golfa czy wyjazdu na polowanie. Tego weekendu miał wiele rzeczy do zrobienia wokół domu. Sporą pomocą będzie Megan. W przeciwieństwie do Pata, lubiła to robić. Może to instynkt, a może bardzo chciała dopomóc ojcu. W każdym razie tworzyli nierozłączną parę, a w domu opuszczała go tylko po to, aby położyć się spać, zawsze jednak wcześniej zarzucała mu małe rączki na szyję i obdarzała czułym pocałunkiem. - Ale ze mnie twardziel - powiedział O'Day i uśmiechnął się pod nosem. * * * Russell czuł się tak, jak gdyby został już dziadkiem: tyle dzieciarni dookoła. Maluchy znajdowały się teraz na zewnątrz; wszystkie w kurteczkach, przynajmniej połowa w kapturach nałożonych na głowy, gdyż z jakiegoś powodu bardzo im to odpowiadało, Zabawa szła na całego. Foremka bawiła się w piaskownicy z bardzo podobną do niej córką O'Daya oraz dzieckiem Walkerów, sympatycznym chłopaczkiem tej wiedźmy, która jeździła Volvo. Na zewnątrz pełnił służbę także agent Hilton. O dziwo, na odkrytym powietrzu mogli się bardziej rozluźnić. Boisko znajdowało się po północnej stronie budynku Giant Steps, a po drugiej stronie ulicy zajmowała stanowisko grupa ubezpieczająca. Trzeci członek ich zespołu, kobieta, znajdowała się w budynku przy telefonie. Siedziała zwykle w pokoju na zapleczu, gdzie umieszczono monitory telewizyjne. Dzieci znały ją jako pannę Anne. Za mało nas, myślał Russell, nawet wtedy, kiedy przyglądał się niewinnej zabawie dzieci. Nie można wykluczyć możliwości, że ktoś nadjedzie Ritchie Highway i ostrzela teren. Próba namówienia Ryanów, aby nie wysyłali córki do tego przedszkola, była z góry skazana na niepowodzenie. Pragnęli, oczywiście, aby była normalną dziewczynką, nie różniącą się od innych dzieci, ale... Ale wszystko było jednak dosyć zwariowane. Przesłanką całego życia zawodowego Russella było założenie, że są ludzie, którzy nienawidzą prezydenta i jego najbliższego otoczenia. Niektórzy z nich byli szaleńcami, ale nie wszyscy. Studiował ich psychologię; musiał tak robić, gdyż dzięki temu wiedział, czego się strzec, ale wcale lepiej ich nie rozumiał. Chodziło przecież o dzieci. A z tego, co wiedział, nawet cholerna mafia zostawiała dzieci w spokoju. Czasami zazdrościł agentom FBI tego, że z mocy ustawy zajmowali się aktami kidnapingu. Uratowanie dziecka i pojmanie takiego przestępcy musiało być czymś wspaniałym, chociaż czasami zastanawiał się, ile wysiłku potrzeba, aby zostawić zbira przy życiu, nie posyłając go przed oblicze Najwyższego, który odczytałby mu jego prawa. Uśmiechnął się na samą tę myśl. Może jednak lepiej, że jest tak jak jest. Kidnaperzy przeżywali w więzieniu ciężkie chwile. Nawet najbardziej zatwardziali bandyci nie mogli znieść tych, którzy krzywdzili dzieci, tak że ci w ramach amerykańskiego systemu penitencjarnego musieli zdobyć nową dla nich umiejętność: jak przeżyć. - Russell? Tu stanowisko dowodzenia - usłyszał w słuchawce. - Russell, słucham. - Price, tak jak chciałeś, jedzie tutaj - z domu naprzeciwko poinformował agent Norm Jeffers. - Mówi, że będzie za czterdzieści minut. - Dobra. Dziękuję. - Widzę, że chłopak Walkerów rozwija talenty inżynierskie - ciągnął Jeffers. - Na to wygląda. Później przyjdzie może kolej na most - zgodził się Don. Kathie Ryan i Megan O'Day z zachwytem patrzyły, jak chłopak kończy drugie piętro swojego piaskowego zamku. * * * - Panie prezydencie - powiedział kapitan drużyny - mam nadzieję, że to się panu spodoba. Ryan uśmiechnął się szeroko i zaprezentował bluzę przed kamerami. Zawodnicy skupili się wokół niego do zdjęcia. - Dyrektor CIA jest wielkim kibicem hokeja - powiedział Jack. - Tak? - spytał Bob Albertsen. Był bardzo agresywnym obrońcą o wadze stu dwudziestu kilogramów, który siał popłoch w lidze ze względu na grę przy bandzie, teraz jednak był łagodny jak baranek. - Ma chłopaka, który jest bardzo dobry. Grał w lidze dziecięcej w Rosji. - To może rzeczywiście czegoś się tam nauczył. Do jakiej szkoły chodzi? - Nie wiem, do jakiego chcą go posłać koledżu. Mówili chyba, że Eddie chce zostać inżynierem. O rany, jakie to przyjemne, pomyślał Jack, przynajmniej przez chwilę porozmawiać normalnie z normalnymi ludźmi. - Niech mu pan poradzi, żeby wysłali chłopaka do Rensselaer. To dobra techniczna szkoła w Albany. - Dlaczego tam? - Te cholerne głąby od kilku lat z rzędu zdobywają mistrzostwo szkół wyższych. Ja chodziłem do Minnesoty i dowalili nam dwa razy. Niech pan da mi na niego namiary, a ja już dopilnuję, żeby dostał nasze koszulki z podpisami. Wyślemy, oczywiście, także ojcu. - Nie zapomnę - obiecał Ryan. Odległy o dwa metry agent Raman pokręcił tylko głową, słysząc tę rozmowę. * * * O'Day zajechał pod przedszkole w momencie, kiedy dzieci bocznym wejściem wracały do budynku, aby się umyć. Wiedział z doświadczenia, że to skomplikowane przedsięwzięcie. Zaparkował swoją półciężarówkę zaraz po czwartej. Przyglądał się, jak agenci Tajnej Służby zajmują stanowiska. Agent Russell pojawił się w drzwiach wejściowych, gdyż było to jego stałe miejsce, kiedy dzieci znajdowały się w środku. - To co, jesteśmy umówieni na jutro? Russell pokręcił głową. - Nie da rady. Od jutra za dwa tygodnie, o drugiej po południu. Będziesz miał czas, żeby potrenować. - A tobie się to nie przyda? - zapytał O'Day, przeciskając się w drzwiach. Zobaczył, jak Megan, nie spostrzegłszy go, znika w łazience. To fajnie, pomyślał. Usiadł przy drzwiach, żeby ją zaskoczyć, kiedy będzie wychodziła. * * * Także i Gwiazdor zajął stanowisko na północno-wschodnim parkingu. Zdał sobie sprawę z tego, że gałęzie drzew zaczynają się zapełniać liśćmi, ale w tej chwili zupełnie go to nie interesowało. Nie zauważył niczego niezwykłego i od tej chwili wszystko spoczywało w rękach Allacha. Pomyślał, że używa imienia boskiego w związku z czynem zdecydowanie bezbożnym. W tym momencie na północ od budynku przedszkola wykręcił w prawo samochód numer 1. Pojedzie w dół ulicy, a potem zawróci. Samochodem numer 2 był biały Lincoln Town Car, dokładna kopia wozu, którego właściciele mieli tutaj dziecko. Obydwoje rodzice byli lekarzami, o czym żaden z terrorystów nie wiedział. Zaraz potem podjechał czerwony Chrysler, bliźniaczo podobny do tego, którym jeździła żona urzędnika bankowego. Gwiazdor patrzył, jak oba samochody zajęły na parkingu miejsca obok siebie, możliwie jak najbliżej autostrady. * * * Price wkrótce tu będzie. Russell przyglądał się zajeżdżającym samochodom, myśląc jednocześnie o argumentach, które przedstawi szefowej Oddziału. Promienie zachodzącego słońca odbijały się w szybach wozów, ledwie pozwalając mu dostrzec sylwetki kierowców. Oba samochody zjawiły się trochę wcześniej, ale w końcu był piątek... Numery rejestracyjne...? Zmrużył lekko oczy i przekrzywił głowę, zastanawiając się, dlaczego wcześniej... * * * Ktoś inny jednak to zrobił. Jeffers podniósł lornetkę, przyglądając się samochodom, co należało do jego rutynowych obowiązków. Nawet nie wiedział o tym, że ma fotograficzną pamięć. Zapamiętywanie numerów było dla niego czymś tak naturalnym jak oddychanie. Myślał, że każdy to potrafi. Zaraz, zaraz, coś jest nie tak... - Poderwał do ust mikrofon. - Russell, to nie nasze auta! Prawie zdążył. * * * Zgodnym płynnym ruchem obydwaj kierowcy otworzyli drzwiczki samochodów, wystawili nogi, jednocześnie podrywając z przednich foteli Kałasznikowy. Z tyłu każdego wozu wyskoczyło po dwóch mężczyzn, także uzbrojonych. * * * Prawa ręka Russella pomknęła w dół i do tyłu, po pistolet, podczas gdy lewa uruchomiła mikrofon umocowany pod szyją. - Broń! Wewnątrz budynku inspektor O'Day usłyszał coś, ale nie był pewien, co, obrócony zaś w inną stronę nie mógł zobaczyć, jak agentka Marcella Hilton odwraca się od dziecka, które właśnie ją o coś pytało, a w jej ręku pojawia się pistolet. "Broń!" to najprostsze z możliwych haseł. W następnej chwili to samo słowo rozbrzmiało w słuchawce, wykrzyknięte przez Norma Jeffersa na stanowisku dowodzenia. Ciemnoskóry agent nacisnął jeszcze inny guzik, uruchamiając połączenie z Waszyngtonem. - Burza! Burza! Burza! * * * Jak większość policjantów, agent Don Russell nigdy nie strzelał do innego człowieka, ale lata treningu sprawiły, że każdy jego ruch był równie nieomylny jak siła ciężkości. Najpierw zobaczył uniesionego Kałasznikowa z charakterystycznym kształtem rury gazowej nad lufą. W tym momencie, jak gdyby pod działaniem przełącznika, z czujnego ochroniarza zmienił się w system sterowania bronią palną. SigSauer był już wydobyty, a lewa dłoń biegła ku prawej, aby ustabilizować chwyt broni. Cały tułów opadł jednocześnie na lewe kolano, zmniejszając w ten sposób pole trafienia i zapewniając większą stabilność. Umysł Russella zarejestrował chłodno, że facet z Kałasznikowem wystrzeli pierwszy, ale celuje za wysoko. Stało się tak istotnie z trzema pociskami, które przeleciały nad jego głową i głośnym staccato rozerwały framugę drzwi. Jednocześnie pokryta trytem muszka pistoletu nałożyła się na twarz. Russell ściągnął spust i z piętnastu metrów trafił przeciwnika w lewe oko. * * * Instynkt inspektora O'Daya zaczął właśnie reagować w chwili, kiedy Megan wynurzyła się z łazienki, walcząc z zatrzaskami kombinezonu. W tym samym momencie, agentka znana dzieciom jako panna Anne wypadła z pokoju na zaplecze z pistoletem w złączonych dłoniach. - Jezu! - zdążył wykrztusić inspektor FBI, gdy panna Anne przemknęła nad nim niczym futbolista NFL, rzucając go na ścianę. * * * Po drugiej stronie ulicy dwóch agentów wyskoczyło przed frontowe drzwi rezydencji z pistoletami maszynowymi Uzi w rękach, podczas gdy w środku Jeffers zajmował się łącznością. Zdążył już przesłać do centrali sygnał alarmowy, a następnie uruchomił bezpośrednie połączenie z komendą stanowej policji Maryland na Rowe Boulevard w Annapolis. Zapanował zgiełk i zamieszanie, ale agenci byli znakomicie wyszkoleni. Zadaniem Jeffersa było przekazanie alarmowych meldunków, potem miał ubezpieczać dwóch pozostałych członków swojej grupy, którzy gnali już przez trawnik... ...ale nigdy go nie pokonali. Z odległości pięćdziesięciu metrów strzelcy z pierwszego wozu położyli ich pojedynczymi strzałami. Jeffers widział, jak padają, kiedy kończył przekazywać informację policji stanowej. Nie było czasu na szok. Uzyskał potwierdzenie odbioru, chwycił karabin M-16 i skoczył do drzwi. * * * Russell przesunął pistolet w lewo. Błędem drugiego z napastników było to, że wciąż stał, by zapewnić sobie przegląd sytuacji. Dwa pociski, jeden tuż za drugim, rozniosły jego głowę niczym melon. Agent nie myślał, nie czuł, a jedynie zwracał się ku kolejnym celom tak szybko, jak mógł je zidentyfikować. Pociski nieprzyjaciół nadal pruły nad jego głową. Usłyszał krzyk, umysł poinformował, że to Marcella Hilton; coś ciężkiego zwaliło się agentowi na plecy i przewróciło go na ziemię. To musiała być Marcella i właśnie jej ciało leżało na jego nogach. Kiedy się przeturlał na bok, zobaczył, że w jego kierunku biegnie czterech mężczyzn; miał ich dokładnie na linii strzału. Pierwsza kula trafiła jednego z nich w serce. Oczy mężczyzny rozszerzyły się w szoku, a następny pocisk rozerwał mu twarz. Wszystko toczyło się jak w jakimś śnie; broń idealnie spełniała zadania kolejno przed nią stawiane. Kątem oka zarejestrował ruch po lewej stronie - grupa ubezpieczająca nacierających, nie, to samochód jechał przez boisko, ale nie Suburban, jakiś inny. Nie zdążył jeszcze przenieść lufy na następną sylwetkę, gdy ta zwaliła się na ziemię, rzucona do tyłu trzema strzałami Anne Pemberton, która znalazła się w drzwiach za jego plecami. Pozostało dwóch - tylko dwóch, mieli szansę - ale w tym momencie Anne, trafiona w pierś, runęła na ziemię, i Russell wiedział, że został jako jedyna przeszkoda pomiędzy Foremką a tymi skurwielami. Przetoczył się w prawo, umykając przed pociskami, które rozorały ziemię po jego lewej stronie, a wystrzelone w tym czasie dwa pociski chybiły celu. Zamek pistoletu pozostał w tylnym położeniu - magazynek SigSauera był już pusty. Błyskawicznym ruchem zamienił go na pełny, ale w ułamku chwili, kiedy to trwało, poczuł uderzenie w pośladek, które targnęło ciałem niczym kopniak. Pół sekundy później druga kula ugodziła go w lewy bark, drążąc ranę przez całe ciało i wychodząc prawą nogą. Wystrzelił jeszcze raz, ale mięśnie nie całkiem go słuchały, nie uniósł więc lufy dostatecznie wysoko i trafił przeciwnika w kolano, zanim seria pocisków cisnęła go twarzą w piach. * * * W tej samej chwili, gdy O'Day usiłował się podnieść, w drzwiach stanęło dwóch mężczyzn uzbrojonych w Kałasznikowy. Obrzucił wzrokiem pomieszczenie, pełne umilkłych w przerażeniu dzieci. Cisza trwała przez moment, ale niemal natychmiast rozdarły ją przenikliwe piski. Noga jednego z mężczyzn krwawiła; przygryzał zęby z bólu i wściekłości. * * * Na zewnątrz trzech mężczyzn z samochodu numer 1 usiłowało ocenić dotychczasowe efekty ataku. Zobaczyli czterech swoich zabitych, mieli już jednak spokój z grupą osłaniającą... ...i na ziemię runął ten z nich, który stał przy tylnych prawych drzwiczkach. Pozostałych dwóch odwróciło się i zobaczyło przed sobą czarnoskórego mężczyznę w białej koszuli i z M-16 w rękach. - Zdychaj, gnido! W pamięci Normana Jeffersa nie miało zachować się wspomnienie słów, z jakimi trzema pociskami odstrzelił głowę drugiemu z mężczyzn. Trzeci z grupy, która zabiła dwóch towarzyszy Jeffersa, schronił się za maskę samochodu, ten jednak, stojący teraz na środku boiska, dawał osłonę tylko z jednej strony. - No, Charlie, wystaw trochę główkę - wymruczał przez zaciśnięte zęby Jeffers... ...i rzeczywiście przeciwnik poderwał się z bronią na wysokości oczu, ale nie był dostatecznie szybki. Z oczyma szeroko rozwartymi i nieruchomymi jak u sowy, agent zobaczył, jak krew rozpryskuje się w powietrzu, a trafiony wróg znika za samochodem. - Norm!!! Koło niego znalazła się z bronią w dłoniach Paula Michaels ze sklepu 7-Eleven, w którym tego popołudnia pełniła dyżur. Oboje przyklęknęli za samochodem, którego pasażerów Jeffers przed chwilą zastrzelił. Ciężko dyszeli, serca im łomotały. - Wiesz ilu? - Co najmniej jeden dostał się do środka... - Dwóch. Widziałam dwóch, jeden kulał. O, Boże! Don, Anne, Marcella... - Daj spokój, Paula! W środku są dzieciaki! Kurwa mać! * * * Wszystko spieprzyli, pomyślał Gwiazdor. Niech to cholera! Przecież mówił im, że w domu po północnej stronie jest trzech ludzi Tajnej Służby. Dlaczego nie poczekali, żeby zastrzelić trzeciego? Gdyby tak zrobili, już teraz mieliby dzieciaka! Pokręcił głową. Od samego początku miał wątpliwości, czy akcja się powiedzie. Ostrzegał Badrajna, z tą też myślą dobrał sobie ludzi. Teraz pozostawało mu już tylko czekać, ale na co? Czy zastrzelą szczeniarę? Takie dostali polecenie, gdyby porwanie okazało się niemożliwe. Mogą jednak zginąć, zanim wypełnią zadanie. * * * Price pozostało do przedszkola Giant Steps dziesięć kilometrów, kiedy przez radio dotarł do niej sygnał alarmowy. W dwie sekundy później pedał gazu wciśnięty był do oporu, a wóz gnał środkiem drogi przy akompaniamencie syreny i migającego światła. Skręcając na północ w Ritchie Highway, zobaczyła samochody blokujące ulicę. Błyskawicznie zjechała w lewo na pas zieleni; wóz lekko się ześlizgiwał po pochyłym zboczu. Na miejsce dotarła na kilka sekund przed oliwkowo-czarnym radiowozem policji stanowej. - Price, to ty? - Kto pyta? - Norm Jeffers. Dwóch dostało się chyba do środka. Pięcioro naszych załatwionych. Za mną jest Michaels. Poślę ją, żeby kryła tyły. - Za sekundę będę przy was. - Uważaj, Andrea - ostrzegł Jeffers. * * * O'Day potrząsnął głową. W uszach mu dzwoniło, potylica bolała od uderzenia w ścianę. Swoim ciałem oddzielał córkę od dwóch terrorystów, którzy omiatali ruchami luf pomieszczenie pełne rozkrzyczanych dzieci. Pani Daggett stała pomiędzy napastnikami a "jej" dziećmi, instynktownie wyciągając przed siebie otwarte dłonie. Dookoła wszystkie maluchy kuliły się, wołając mamę. O dziwo, nikt nie wzywał taty, przemknęło przez myśl O'Dayowi. Wiele spodenek pokryło się mokrymi plamami. * * * - Panie prezydencie? - wykrztusił Raman, wciskając słuchawkę do ucha. Co, do cholery? * * * W St. Mary's przekazane przez radio hasło "Burza" podziałało na grupy Cień i Piłkarz niczym uderzenie pioruna. Agenci, którzy znajdowali się pod klasami, gdzie odbywały się lekcje Ryanów, wpadli do środka z wydobytą bronią, aby wywlec swych protegowanych na korytarz. Członkowie Oddziału nie odpowiadali na żadne pytania - działali zgodnie z opracowanym i przećwiczonym wcześniej planem. Wcisnęli swych podopiecznych do tego samego Chevroleta Suburban, który pojechał jednak nie w kierunku autostrady, lecz poprzez boisko ku budynkowi magazynowemu. Do szkoły prowadziła tylko jedna droga, a zamachowcy mogli już ją zablokować, przebrani za nie wiadomo kogo. W Waszyngtonie wystartował śmigłowiec, którego zadaniem było przetransportowanie dzieci prezydenta. Drugi Suburban zajął pozycję pośrodku boiska. Klasa, która miała właśnie lekcję wychowania fizycznego, zniknęła w szkole, agenci zaś schronili się za pokrytym kewlarem wozem i wypatrywali możliwych zagrożeń. * * * - Cathy! Profesor Ryan spojrzała zdumiona od biurka. Roy nigdy dotąd tak się do niej nie zwracał, nigdy też w jej obecności nie wydobywał pistoletu, znając jej niechęć do broni. Zareagowała instynktownie; jej twarz zrobiła się śnieżnobiała. - Jack czy...? - Nie wiem nic więcej. Proszę ze mną, szybko. - Nie! Nie! Znowu?! Altman otoczył ramieniem Chirurga, aby wyprowadzić ją na korytarz, gdzie czekało już czterech agentów z bronią gotową do strzału i ze złowrogimi twarzami. Ochrona szpitala usunęła się z drogi, podczas gdy na zewnątrz budynek otoczyła policja miejska z Baltimore. Funkcjonariusze rozglądali się po ulicy, by wyglądać możliwych zagrożeń, i nie patrzyć na matkę, której dziecko znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. * * * Ryan oparł się o ścianę gabinetu, przygryzł wargi i spuścił wzrok. - Co wiadomo, Jeff? - Dwóch terrorystów jest w budynku, sir. Don Russell nie żyje, podobnie jak czwórka innych agentów. Cały teren otoczony. Nasi ludzie zrobią wszystko, co w ich mocy. Raman dotknął lekko ramienia prezydenta. - Dlaczego moje dzieci, Jeff? Przecież to o mnie chodzi. Kiedy ludzi ogarnia szaleństwo, powinni uderzać we mnie. Dlaczego podnoszą rękę na dzieci, powiedz mi? - To obrzydliwy czyn, panie prezydencie, ohydny w oczach Boga i ludzi - powiedział Raman w chwili, gdy do Gabinetu Owalnego wchodziło trzech następnych agentów. Co ja właściwie robię, zapytał w duchu spiskowiec. Dlaczego to powiedziałem? * * * Porozumiewali się w języku, którego nie rozumiał. O'Day pozostał na podłodze; trzymał w ramionach swoją córkę i usiłował wyglądać równie niepozornie jak ona. Mój Boże, tyle lat ćwiczeń, ale nigdy sytuacji, gdy znajdował się wewnątrz, a nie zewnątrz zagrożonego terenu. Gdyby był na zewnątrz, dobrze wiedziałby, co robić. Bez trudu mógł odgadnąć, co tam się może dziać. Prawdopodobnie jacyś ludzie z Tajnej Służby pozostali przy życiu; na pewno pozostali. Ktoś trzy lub cztery razy wystrzelił z M-16; O'Day dobrze znał dźwięk tej broni. W środku nie pojawił się żaden więcej terrorysta. Połączył oba fakty: na zewnątrz musieli być nasi. Otoczą cały teren kordonem, aby nie wpuścić ani nie wypuścić nikogo podejrzanego. Potem wezwą, kogo? Tajna Służba miała własną formację antyterrorystyczną, ale na pewno na miejscu znajdzie się także oddział odbijania zakładników FBI, który zostanie dostarczony tutaj helikopterem. Jak na zawołanie, nad budynkiem rozległ się warkot śmigłowca. * * * - Tu Traper Trzy, jesteśmy nad wami. Kto dowodzi? - Tu agent Price, Tajna Służba Stanów Zjednoczonych. Jak długo możecie być na miejscu akcji? - spytała przez radio policyjne. - Mamy paliwa na dziewięćdziesiąt minut, potem zmieni nas drugi śmigłowiec. Agentko Price, widzę jakąś osobę, chyba kobietę, schowaną po zachodniej stronie za pniem uschłego drzewa. Czy to ktoś od was? - Michael, tu Price. Daj znak helikopterowi. - Macha do nas - poinformował Traper Trzy. - W porządku, to nasza, kryje tylne wyjście. - Rozumiem. Poza tym żadnego ruchu wokół budynku; nikogo w promieniu stu metrów. Obserwujemy z góry i czekamy na rozkazy. - Dobrze. Bez odbioru. * * * VH-60 piechoty morskiej wylądował na boisku. Ledwie Sally i Mały Jack zostali energicznie umieszczeni na pokładzie, pułkownik Goodman wzbił się w powietrze i wziął kurs na wschód, nad wodę. Przed chwilą otrzymał meldunek Straży Przybrzeżnej, że w pobliżu nie ma żadnych nie zidentyfikowanych jednostek. Black Hawk osiągnął zamierzony pułap i pomknął nad wodą. Po lewej Goodman dostrzegł policyjny helikopter francuskiej produkcji, który wisiał w powietrzu o kilka kilometrów na północ od Annapolis. Nietrudno było zgadnąć, jakie ma zadanie, a oczyma wyobraźni pułkownik zobaczył kilka oddziałów zwiadu piechoty morskiej, które lądują na miejscu akcji. Słyszał kiedyś, że przestępcy, którzy porywają dzieci, otrzymują potem w więzieniu twardą szkołę, ale nawet w połowie nie mogłoby to dorównać temu, co zrobiliby marines, gdyby mieli po temu okazję. Na tym marzenia się urwały. Pilot nawet nie zerknął przez ramię, jak ma się dwójka dzieciaków. Miał prowadzić maszynę; to było jego zadanie. Musiał ufać, że inni równie skrupulatnie wypełnią swoje obowiązki. * * * Stali teraz koło okna. Ranny opierał się o ścianę - chyba dostał w kolano, pomyślał O'Day, dobrze - drugi ostrożnie wyglądał na zewnątrz. Nietrudno było odgadnąć, co mogą widzieć. Syreny oznajmiały przybycie kolejnych wozów policyjnych; cały teren został już zapewne otoczony. Pani Daggett i jej trzy koleżanki zebrały dzieci w kącie, podczas gdy zamachowcy szybko przerzucali się słowami. Nieźle, pomyślał O'Day, nie są tacy dobrzy. Jeden z napastników przesunął wzrokiem po pokoju, ale... Drugi sięgnął do kieszeni koszuli i wydobył z niej fotografię. Powiedział coś w niezrozumiałym języku, a wtedy jego kamrat opuścił żaluzje w oknach. Cholera. Teraz strzelcy wyborowi byli bezradni. Terroryści zorientowali się, że mogą zostać trafieni z zewnątrz, skoro żadne dziecko nie było na tyle wysokie, aby sięgnąć parapetu. Mężczyzna z fotografią podszedł do zbitej w kącie gromadki i wskazał dłonią. - Ta. O dziwo, wydawało się, że dopiero teraz dostrzegli O'Daya. Ranny zamrugał oczyma i wycelował w niego Kałasznikowa. Inspektor oderwał ręce od córki i uniósł je w górę. - Dosyć już padło ofiar - powiedział i nie musiał się bardzo starać, aby głos był drżący. Popełniłem błąd, sadzając tak Megan, pomyślał. Ten bandzior może strzelić w nią, żeby trafić mnie. Nagle poczuł skurcz mdłości. Powoli, ostrożnie uniósł dziewczynkę w powietrze i umieścił po swojej lewej stronie. - Nie! - powiedziała rozpaczliwie Marlene Daggett. - Dawaj ją tutaj! - powtórzył terrorysta. Posłuchaj ich, błagał kierowniczkę przedszkola w myślach O'Day. Pozostaw sprzeciw na lepszą okazję. Teraz nie będzie z niego żadnego pożytku. Kobieta nie mogła jednak usłyszeć jego myśli. - Szybciej!!! - Nieee! Z odległości metra terrorysta strzelił pani Daggett w pierś. * * * - Co to było? - zapytała ostro Price. Ritchie Highway nadjeżdżały ambulanse, których pulsujący sygnał wyraźnie różnił się od monotonnego zawodzenia syren policyjnych. W dole po lewej, policja stanowa blokowała dojazd do zagrożonego miejsca. Ręce nerwowo zaciskały się na rękojeściach rewolwerów; funkcjonariusze woleliby teraz być w miejscu, gdzie rozgrywał się dramat. Ich pełne irytacji zachowanie nie uszło uwadze zdumionych kierowców. Ci, którzy znajdowali się w bezpośrednim sąsiedztwie przedszkola Giant Steps, usłyszeli ponowny wybuch przerażonych pisków dziecięcych, ale mogli tylko zgadywać, co stało się ich przyczyną. * * * Kiedy siedział tak jak teraz, skórzana kurtka podjeżdżała do góry. O'Day wiedział, że z tyłu widać kaburę jego pistoletu. Nigdy dotąd nie oglądał z bliska morderstwa. Prowadził śledztwa w ich sprawie, ale widzieć jak ginie kobieta, która zajmowała się dziećmi... Jego twarz pełna była autentycznego przerażenia, jak twarz każdego człowieka, który patrzy, jak ktoś niewinny zostaje znienacka zabity. Mógł zrobić tylko jedno. Spojrzał znowu na nieruchome ciało Marlene Daggett i pożałował, że nie może jej zapewnić, iż jej mordercy nie opuszczą żywi tego budynku. Zakrawało na cud, ale żadne z dzieci nie zostało dotychczas ranne. Wszystkie pociski szybowały wysoko i O'Day zdał sobie sprawę z tego, że gdyby Anne go nie przewróciła, najprawdopodobniej leżałby teraz obok swojej córki martwy. Ścianę podziurawiły pociski, które przeleciały na wysokości torsu inspektora. Zerknął w dół i zobaczył, że ręce mu się trzęsą. Dobrze wiedziały, co powinny zrobić. Znały swe zadanie i nie rozumiały, dlaczego go nie wykonują, dlaczego kontrolujący je umysł nie daje na to pozwolenia. Musiały się jednak uzbroić w cierpliwość. Na razie główną pracę wykonywał umysł. Terrorysta postawił Katie Ryan na nogi jednym szarpnięciem; dziewczynka krzyknęła z bólu, gdy wykręcił jej rękę. O'Dayowi przypomniał się jego pierwszy zwierzchnik, który prowadził sprawę kidnapingu. Dom DiNapoli, wielki, twardy facet, płakał, zwracając dziecko rodzicom, a do swoich ludzi powiedział: - Pamiętajcie, wszystkie dzieci są nasze. Równie dobrze mogliby wziąć Megan, która siedziała tak blisko. Ledwie przez głowę przemknęła mu ta myśl, gdy facet, który trzymał Foremkę, raz jeszcze spojrzał na zdjęcie, a potem na Pata O'Daya. - Coś ty za jeden? - warknął. Jego towarzysz jęknął z bólu. - A o co chodzi? - zdenerwowanym głosem odpowiedział pytaniem na pytanie inspektor. Udawaj wystraszonego głupka. - Czyje to dziecko? - spytał terrorysta i wskazał Megan. - Moje. Nie wiem, czyja jest tamta - skłamał inspektor. - To córka prezydenta? - A skąd mam wiedzieć? Zwykle żona odbiera Megan, nie ja. Róbcie, co macie robić i spieprzajcie stąd, dobra? - Ej, wy w środku - zagrzmiał z zewnątrz kobiecy głos. - Tutaj Tajna Służba Stanów Zjednoczonych. Rozkazuję wam wyjść. Przynajmniej ocalicie życie. Nie możecie się wydostać. Wyjdźcie tak, żebyśmy widzieli, że nie macie broni, a nic wam się nie stanie. - Dobra rada, bracie - powiedział Pat. - Nie wypuszczą was stąd. - Co to za gówniara? Córka waszego prezydenta, Ryana, tak? W takim razie nie ośmielą się do nas strzelać! - warknął terrorysta. Mówił całkiem dobrze po angielsku, odnotował O'Day i zapytał: - A co z innymi dzieciakami? Chodzi wam tylko o tą jedną, to czemu nie puścicie reszty, co? Porywacz miał rację. Na zewnątrz nikt nie będzie chciał strzelać do jednego z napastników, w obawie, że drugi został w środku, I faktycznie stał teraz, mierząc w pierś Pata. Co gorsza, byli na tyle sprytni, że nigdy nie zbliżali się do siebie na więcej niż dwa metry. Strzelać do nich trzeba było oddzielnie. Najbardziej przeraził O'Daya spokój, z jakim mężczyzna zastrzelił Marlene Daggett. Bez żadnego wahania, z rozmysłem. Trudno było przewidzieć zachowanie terrorystów. Można było z nimi rozmawiać, aby ich uspokoić, odwrócić ich uwagę, ale naprawdę istniał tylko jeden sposób postępowania z ludźmi tego pokroju. - Jak wypuścimy dzieciaki, dadzą nam auto? - Jasne! Ja chcę tylko wieczorem spokojnie posiedzieć w domu z małą, dobra? - Dobra. Siedź tam, gdzie siedzisz. - Klawo. O'Day poprawił się i przy tej okazji zbliżył dłonie do suwaka zamka. Kiedy go rozsunie, poły kurtki opadną i zakryją broń. - Uwaga - rozbrzmiał ponownie kobiecy głos. - Chcemy z wami porozmawiać. * * * Cathy Ryan dołączyła do dzieci w helikopterze. Twarze agentów były grobowo poważne. Mijał pierwszy szok Sally i Jacka juniora, którzy zaczęli szlochać, szukając pociechy u matki, podczas gdy Black Hawk znowu poderwał się do lotu i poleciał na południowy zachód od Waszyngtonu, eskortowany przez drugi śmigłowiec. Zrozumiała, że pilot oddala się od miejsca, gdzie znajdowała się Katie. * * * - W środku jest O'Day - powiedział Jeffers. - Jesteś pewien, Norm? - Na parkingu stoi jego wóz i widziałem, jak wchodził do środka, zanim się wszystko zaczęło. - Cholera! - zaklęła Price. - To dla niego pewnie był przeznaczony ten strzał, który usłyszeliśmy. - Też tak myślę - ponuro pokiwał głową Jeffers. * * * Prezydent znajdował się w Sali Sytuacyjnej, najlepszym miejscu do śledzenia rozwoju wydarzeń. Nie mógł znieść widoku swojego gabinetu, a nie był prezydentem na tyle, aby udawać, że... - Jack? Do prezydenta podszedł Robby Jackson. Uścisnęli się. - Byłeś już w tym pomieszczeniu, pamiętasz? Wtedy poszło dobrze, teraz też się uda. - Rozpracowujemy numery rejestracyjne wozów na parkingu. Wszystkie wynajęte - powiedział agent Raman, wciskający słuchawkę w ucho. - Może uda się ich zidentyfikować. * * * Na ile mogą być inteligentni? - zastanawiał się O'Day. Musieliby być kompletnymi durniami, żeby wierzyć, że uda im się z tego wykaraskać... Ale jeśli nie mieli na nic nadziei... wtedy nie mieli nic do stracenia, a zabicie człowieka nie było dla nich żadnym problemem. Raz już tak się zdarzyło, w Izraelu, przypomniał sobie Pat. Nie pamiętał nazwisk, ani dokładnej daty, wiedział jednak, że para terrorystów uwięziła grupkę dzieci, którą ostrzelała z odległości pięciu metrów, zanim komandosi zdążyli... Uczył się rozwiązań taktycznych na każdą sytuację i byłby tego pewien jeszcze dwadzieścia minut temu, ale teraz... kiedy obok miał jedyną córkę... Wszystkie dzieci są nasze, rozbrzmiał mu w uszach głos Dona. Terrorysta, stojący na lewo od rannego towarzysza, trzymał Katie Ryan za przedramię, a w prawej dłoni ściskał Kałasznikowa. Gdyby był to rewolwer lub pistolet, przytknąłby go do głowy swojej ofiary, ale karabin był na to za długi. Dziewczynka teraz już tylko pochlipywała i, wyczerpana poprzednimi krzykami, słaniała się niemal na nogach. Powolnym ruchem inspektor O'Day opuścił rękę i rozsunął suwak. Dwójka zamachowców znowu zaczęła pośpiesznie wyrzucać z siebie niezrozumiałe zdania. Ranny był w coraz gorszym stanie. Najpierw działała przede wszystkim adrenalina, teraz napięcie odrobinę zelżało i osłabły mechanizmy blokujące dotąd uczucie bólu. Mówił teraz coś, ale O'Day nie mógł zrozumieć, co. Drugi gniewnie odpowiedział, wskazując z irytacją drzwi. Najgorsza będzie chwila decyzji. Mogą zacząć strzelać do dzieci. Na odgłos strzałów najprawdopodobniej nastąpi atak z zewnątrz. Uda im się może uratować niektóre z maluchów. W myślach nazwał ich Rannym i Zdrowym. Byli podnieceni, ale niezdecydowani, chcieli żyć, zaczynało jednak do nich docierać, że to się nie uda... - Ej, wy - zawołał Pat i poruszył podniesionymi dłońmi, aby odciągnąć ich uwagę od rozpiętego zamka. - Mogę coś powiedzieć? - Co? - warknął Zdrowy, podczas gdy Ranny spojrzał na O'Daya. - Te dzieci tutaj... I tak trudno wam wszystkie je upilnować, nie? - spytał i wzruszeniem ramion usiłował wesprzeć swą sugestię. - A jak bym tak wyszedł ze swoją dziewczynką i paroma innymi? I znowu ożywiona wymiana zdań. Rannemu ta propozycja się spodobała, albo tak przynajmniej wyglądało to dla O'Daya. - Uwaga, tu Tajna Służba! - rozległo się z megafonu, a O'Dayowi wydawało się, że rozpoznaje głos Price. Zdrowy spoglądał w kierunku drzwi, a wychylenie ciała sugerowało, że chce do nich podejść. Aby to zrobić, musiałby przejść obok Rannego. - Ej, to co, dacie nam wyjść? - spytał błagalnym głosem O'Day. - Może ich namówię, żeby dali wam samochód albo co innego. Zdrowy kiwnął Kałasznikowem w kierunku inspektora. - Wstawaj! - rozkazał. - Dobra, dobra, tylko spokojnie. O'Day podniósł się powoli, trzymając ręce daleko od ciała. Czy zobaczą kaburę, kiedy się odwróci? Ludzie z Oddziału natychmiast ją dostrzegli, kiedy zjawił się pierwszy raz w przedszkolu, a gdyby teraz coś spartaczył, Megan... Nie mógł się odwrócić, po prostu nie mógł. - Idź i powiedz im, żeby dali nam samochód, bo inaczej zastrzelimy tę gówniarę i całą resztę. - Ale moją wezmę ze sobą, dobrze? - Nie! - warknął Ranny. Zdrowy powiedział coś do swojego wspólnika, lufę trzymając skierowaną do podłogi, podczas gdy tamten mierzył w pierś O'Daya. - Co macie do stracenia? Można było pomyśleć, że Zdrowy powiedział to samo do drugiego z terrorystów, a następnie szarpnął Katie Ryan za ramię. Dziewczynka krzyknęła z bólu, kiedy, popychając ją przed sobą, mężczyzna ruszył przez pokój, przy czym zasłonił w ten sposób swoim ciałem Rannego. O'Day musiał czekać dwadzieścia minut, aby nadeszła taka chwila, a wykorzystać ją trzeba było w ciągu ułamka sekundy. Ruchy agenta FBI były równie płynne i precyzyjne jak Dona Russella. Kiedy prawa ręka pomknęła pod kurtkę i wyrwała z zanadrza pistolet, ciało opadało jednocześnie do przyklęku. W chwili, kiedy Zdrowy odsłonił cel, Smith 1076 wypluł z siebie dwa pociski, które Rannego zamieniły w Trupa. Oczy Zdrowego zrobiły się okrągłe ze zdumienia, podczas gdy dzieci znowu wybuchnęły krzykiem. - Poddaj się! - wrzasnął O'Day. Zdrowy instynktownie szarpnął Katie Ryan za rękę i jednocześnie poderwał broń, tak jakby trzymał w niej broń krótką, tyle że Kałasznikow był za ciężki na taki manewr. O'Day chciał wziąć terrorystę żywcem, ale nie mógł ryzykować. Prawy palec wskazujący raz za razem nacisnął na spust. Mężczyzna runął na twarz, na białej ścianie przedszkola Giant Steps pozostały czerwone bryzgi. Inspektor O'Day rzucił się przez pokój i kopnął najpierw jeden, a potem drugi karabin jak najdalej od martwych rąk posiadaczy. Dopiero teraz serce znowu zaczęło bić, a przynajmniej tak się wydawało, gdyż jeszcze przed chwilą w piersiach czuł próżnię. Na krótką chwilę opuściły go siły, ale zaraz się zmobilizował i uklęknął obok Katie Ryan, która dla Tajnych Służb była Foremką, a dla ludzi, których przed chwilą zabił - tylko celem. - Wszystko w porządku, kochanie? - spytał. Nic nie odpowiedziała, trzymała się tylko za rękę i szlochała, nigdzie jednak nie było widać krwi. - Chodź - powiedział łagodnie i otoczył ramieniem dziewczynkę, która na zawsze już będzie po części jego córką. Potem ujął dłoń swojej Megan i podszedł do drzwi. * * * - Strzały w przedszkolu! - rozległo się z głośnika zamontowanego na blacie. Ryan zesztywniał; reszta osób zebranych w sali pochyliła się w napięciu. - Brzmi jak pistolet. Czy mieli pistolety? - spytał ktoś na tym samym kanale. - Do diabła! Patrz tylko! - Kto to jest?! - Wychodzą! Wychodzą! - zawołał ktoś. - Nie strzelać! - krzyknęła przez megafon Price. Lufy dalej mierzyły w drzwi, ale palce odrobinkę się rozluźniły. - O Boże! Jeffers zerwał się na równe nogi i pognał do wejścia. - Obaj terroryści nie żyją, także pani Daggett - oznajmił O'Day. - Wszystko w porządku, Norm. Wszystko w porządku. - Daj, może ja... - Nie!!! - krzyknęła przeraźliwie Katie Ryan. Jeffers musiał się odsunąć. Pat spojrzał w dół i zobaczył zakrwawione ubrania trojga agentów z konkurencyjnej firmy. W ciele Dona Russella było co najmniej dziesięć pocisków, obok leżał pusty magazynek. Dalej znajdowały się zwłoki czterech bandytów. Przechodząc obok, zarejestrował, że dwóch zostało trafionych prosto w głowy. Zatrzymał się obok swojej półciężarówki. Kolana lekko pod nim drżały; nie wypuszczając rąk dziewczynek, przysiadł na zderzaku. Zbliżyła się do nich jedna z agentek. Pat, nie przyglądając się jej właściwie, wydobył Smitha z kabury i podał kobiecie. - Jesteś ranny? - spytała Andrea Price. Pokręcił głową; dopiero po chwili udało mu się przemówić. - Za chwilę mogę dostać drżączki. Inspektor spojrzał na swoje dwie dziewczynki. Policjant wziął na ręce Katie Ryan, ale Megan nie dała się oderwać od ojca. Ten przygarnął do siebie córkę i dopiero teraz poczuł, że z oczu płyną mu łzy. - Foremka jest bezpieczna - usłyszał głos Price. - Foremka jest bezpieczna i cała! Andrea rozejrzała się. Posiłki Tajnej Służby nie dotarły jeszcze na miejsce, gdzie roiło się od funkcjonariuszy stanowej policji Marylandu w koszulach khaki. Dziesięciu z nich otoczyło Katie, jak gdyby mieli ją bronić przed lwami. Zjawił się Jeffers. O'Day nigdy przedtem nie docenił w pełni tego, jak zwalnia się upływ czasu w takich chwilach. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył pozostałe dzieci wyprowadzane bocznymi drzwiami przedszkola. Dookoła zaroiło się od lekarzy, którzy przede wszystkim zajęli się maluchami. - Masz. Czarnoskóry agent podał mu chusteczkę. - Dzięki, Norm. - O'Day otarł oczy i nos, a potem wstał. - Przepraszam, chłopaki. - Nie wygłupiaj się, Pat, zrobiłeś... - Byłoby lepiej, gdybym tego drugiego wziął żywcem, ale nie mogłem ryzykować. - Udało mu się wstać, bez wypuszczania ręki Megan. - Niech to szlag - dodał i pokręcił głową. - Zbierajmy się stąd - rzekła Price. - Potem przyjdzie czas na dokładne sprawozdania. - Pić mi się chce - mruknął O'Day. Znowu pokręcił głową. - Nigdy nie spodziewałem się czegoś takiego, Andrea. Dzieciaki dookoła. Tak być nie powinno, prawda? Dlaczego drży mi głos? - pomyślał inspektor. - Chodź, Pat. Świetnie się spisałeś. - Chwileczkę. Inspektor FBI przetarł twarz wielkimi dłońmi, głęboko odetchnął, a potem rozejrzał się dookoła. Chryste, ale jatka. Trzy trupy po tej stronie boiska. Pewnie załatwił ich Jeffers ze swojego M-16. Nieźle. Ale było jeszcze coś. Przy każdym z samochodów napastników leżało jedno ciało, oba trafione w głowę. Podobnie wyglądały inne zwłoki, jeden pocisk w pierś, drugi w głowę. Nie był pewien, kto trafił czwartego z napastników. Pewnie jedna z dziewczyn. Wiedział, że balistycy bezbłędnie ustalą, która. O'Day podszedł do drzwi wejściowych, gdzie leżało ciało agenta Dona Russella. Tutaj okręcił się i ocenił teren przed sobą. Nieraz już był na miejscu przestępstwa; potrafił rozpoznawać znaki, odtworzyć to, co się działo. Żadnego ostrzeżenia, co najwyżej podejrzenie w ostatnim ułamku sekundy, nic więcej, a potem stajesz naprzeciw sześciu uzbrojonych przeciwników i kładziesz trupem trzech. Inspektor O'Day ukląkł obok martwego ciała. Podał Price Siga wyciągniętego z ręki Russella, a potem długą chwilę trzymał ją w swojej dłoni. - Do zobaczenia, mistrzu - szepnął O'Day i wyprostował się. Rozdział 43 Odwrót Najbliższym dogodnym lądowiskiem dla helikoptera piechoty morskiej była Akademia Marynarki; jednak pojawiłby się kłopot z personelem Tajnej Służby, który miał przejąć opiekę nad Foremką. Andrea Price, najwyższy stopniem funkcjonariusz na miejscu przestępstwa, a zarazem dowódca Oddziału, musiała zostać w Giant Steps, tak więc oddział agentów skierowany został do Akademii, gdzie przejął Katie z rąk marines. Dlatego też pierwszą grupą federalnych funkcjonariuszy, którzy znaleźli się na terenie przedszkola, byli agenci FBI z niewielkiej komórki w Annapolis, filii sekcji terenowej z siedzibą w Baltimore. Wszystkie polecenia otrzymali od Price, ale na razie ich obowiązki były raczej mało skomplikowane. O'Day przeszedł przez ulicę do domu, gdzie Norm Jeffers urządził lokalne stanowisko dowodzenia, a będąca właścicielką staruszka doszła już do siebie na tyle, aby poczęstować go kawą. Ruszyły szpule magnetofonu i inspektor opowiedział o całym zdarzeniu, troszcząc się nie tyle o klarowność narracji, ile o rejestrację możliwie wszystkich spostrzeżeń, co było najlepszym sposobem. Potem specjaliści uważnie przesłuchają materiał i zaczną go zamęczać dodatkowymi pytaniami. Z miejsca, gdzie siedział, O'Day widział przez okno ambulanse; załogi czekały, aż będą mogły zacząć uprzątać zwłoki, których stan i ułożenie musiał wcześniej zostać utrwalone przez fotografów z dochodzeniówki. * * * Nikt nie wiedział, że miejscu zajścia przygląda się także Gwiazdor, ukryty w kilkusetosobowym tłumie uczniów i nauczycieli pobliskiego koledżu, a także przypadkowych gapiów. Zobaczył już zresztą wystarczająco wiele, przez parking poszedł więc do swojego auta, by Ritchie Highway ruszyć na północ. - Dałem mu szansę - mówił O'Day. - Kazałem rzucić broń. Wrzasnąłem tak głośno, że powinniście usłyszeć na zewnątrz. Ale on zaczął podnosić Kałasznikowa, a ja nie mogłem ryzykować, rozumiecie. Ręce już mu nie drżały. Pierwszy szok minął; na kolejny pora dopiero przyjdzie. - Masz jakieś przypuszczenia, kim byli? - spytała Price, kiedy O'Day skończył spontaniczną opowieść. - Mówili w jakimś obcym języku, ale nie wiem, w jakim. Wiem tylko tyle, że nie był to niemiecki ani rosyjski. Nie potrafiłem wychwycić żadnego znajomego wyrazu. Angielszczyznę mieli niezłą, wyuczoną, ale nie potrafiłbym określić wymowy. Morze Śródziemne, ewentualnie Bliski Wschód, może jeszcze jakiś inny region arabski. Żadnych emocji. Zastrzelił panią Daggett bez mrugnięcia okiem, całkowita bezwzględność, chociaż nie, to nie tak. Facet był spięty, ale ani chwili wahania. Bum - i po niej. Nic nie mogłem zrobić; ten drugi celował we mnie, a poza tym stało się to tak szybko... - Pat! - Andrea ujęła jego dłoń. - Jesteś cholernym bohaterem. * * * Helikopter wylądował obok południowego wejścia do Białego Domu. Dookoła widać było uzbrojonych agentów; Ryan rzucił się do maszyny, a chociaż wirnik kręcił się jeszcze, nikt go nie powstrzymywał. Pilot z piechoty morskiej w zielonym kombinezonie odsunął drzwi i wysiadł; za nim pokazali się agenci, którzy przekazali Foremkę w ręce ojca. Kołysząc w ramionach córkę, Jack poszedł w stronę południowego wejścia, podczas gdy reszta rodziny czekała na niego w ukryciu. Kamery i aparaty fotograficzne zarejestrowały tę chwilę, aczkolwiek nikt z reporterów nie został dopuszczony do prezydenta bliżej niż na pięćdziesiąt metrów. Członkowie Tajnej Służby, po raz pierwszy za pamięci dziennikarzy zajmujących się Białym Domem, wyglądali naprawdę groźnie. - Mamusiu! - Katie przekręciła się w rękach ojca, szukając matki, która natychmiast wzięła ją w objęcia. Sally i Mały John cisnęli się obok i ojciec na chwilę został sam. Nie na długo jednak. - Jak się czujesz? - spytał ściszonym głosem Arnie van Damm. - Chyba już lepiej. - Twarz Ryana nadal była blada, ale poruszał się całkiem sprawnie. - Czy wiemy coś więcej? - Posłuchaj, po pierwsze, zabierzemy stąd was wszystkich. Do Camp David, zgoda? Tam będziecie mogli się uspokoić. Miejsce absolutnie bezpieczne. Ryan przez moment się zastanowił. Jego rodzina w ogóle jeszcze nie była w Camp David, on odwiedził rezydencję raptem dwa razy, ostatnio owego straszliwego styczniowego dnia kilka lat temu. - Arnie, nie mamy ubrań na zmianę i... - Zajmiemy się wszystkim - zapewnił szef personelu. Prezydent pokiwał głową. - Dobrze. Jedźmy tam. Szybko. Cathy z dziećmi poszła na górę, a Jack dwie minuty później pojawił się w Sali Sytuacyjnej, gdzie teraz panował już znacznie lepszy nastrój. Minął pierwszy szok i trwoga, pozostała zawziętość. - Dobrze - powiedział spokojnym głosem Ryan. - Co wiadomo? - Czy to pan, panie prezydencie? - przemówił z głośnika Dan Murray. - Tak, Dan, mów - polecił Miecznik. - Mieliśmy w środku jednego z moich ludzi, zna go pan, Pat O'Day, jeden z moich inspektorów. Jego córka - zdaje się, ma na imię Megan - chodzi do tego samego przedszkola. Udało mu się zastrzelić obu terrorystów. Tajna Służba zlikwidowała resztę; w sumie dziewięciu. Zginęło pięciu agentów Andrei, oprócz tego pani Daggett. Chwalić Boga, żadnemu dziecku nie stała się krzywda. Price przesłuchuje teraz Pata. Na miejscu mam dziesięciu agentów FBI, którzy zajmują się śledztwem, w drodze jest ekipa dochodzeniowa z Tajnej Służby. - Kto prowadzi śledztwo? - zapytał Ryan. - Nakładają się dwa uprawnienia kompetencyjne. Atak na ciebie i na członków twojej rodziny podlega Tajnej Służbie; terroryści to nasza działka. Daję im pierwszeństwo i zapewnię wszelką potrzebną pomoc - obiecał Murray. - Przyrzekam, że nie będzie żadnych przepychanek. Zawiadomiłem już Departament Sprawiedliwości. Martin wyznaczy prokuratora, który będzie koordynował śledztwo. Jack...? Dyrektor FBI zawiesił głos. - Tak? - Cała twoja rodzina musi się z tego otrząsnąć. Zajmiemy się wszystkim. Wiem, że jesteś prezydentem, ale przez następny dzień lub dwa bądź tylko mężem i ojcem. - To dobra rada, Jack - zauważył admirał Jackson. - Jeff? - zwrócił się Ryan do agenta Ramana. Wszyscy jego przyjaciele powtarzali to samo; najpewniej mieli rację. - Słucham, panie prezydencie. - Zorganizuj nam przelot do Camp David, - Tak, panie prezydencie. Raman wyszedł z Sali Sytuacyjnej. - Robby, a może i ty przyleciałbyś z Sissy? Byłoby nam bardzo miło. - Jasne. - W porządku, Dan - powiedział Ryan do mikrofonu. - Wynosimy się do Camp David. Informuj mnie o wszystkim. - Oczywiście - przyrzekł dyrektor FBI. * * * Usłyszeli o wszystkim w radio. Brown i Holbrook jechali na północ szosą 287, która miała ich wyprowadzić na międzystanową autostradę 90. Betoniarka wlokła się jak żółw, nawet ze swą wielobiegową przekładnią. Rozpędzała się bardzo powoli i równie wolno hamowała. Mieli nadzieję, że na autostradzie jazda będzie odrobinę płynniejsza. Dobrze, że mieli przynajmniej porządne radio. - Cholera! - zaklął Brown i podgłośnił odbiornik. - Dzieci! - Holbrook pokręcił głową. - Musimy się upewnić, że żadnych dzieciaków nie będzie w pobliżu, Ernie. - Myślę, że to się da zrobić. Zakładając, że uda nam się doprowadzić tam ten złom. - Jak myślisz, ile to zabierze? - Pięć dni - odparł po chwili namysłu Brown. * * * Badrajn z ulgą stwierdził, że Darjaei spokojnie przyjął wiadomość, zwłaszcza że spiker wspomniał o śmierci wszystkich zamachowców. - Proszę mi wybaczyć te słowa, ale ostrzegałem... - Wiem. Pamiętam - przerwał Mahmud Hadżi. - Ta akcja nie była tak naprawdę niezbędna, jeśli tylko zapewniona zostanie tajność wykonania. Z tymi słowami duchowny spojrzał na swojego gościa. - Wszyscy mieli fałszywe dokumenty. Z tego co wiem, nikt z nich nie był odnotowany w archiwach policyjnych jakiegokolwiek kraju na świecie. Żaden z nich nie miał powiązań z nami. Gdyby któregoś schwytano żywcem, istniałaby możliwość dekonspiracji, o czym przestrzegałem, ale chyba udało się tego uniknąć. Ajalatollah pokiwał głową i wygłosił pośmiertne epitafium: - Tak. Byli wierni. Wierni czemu? - spytał sam siebie Badrajn. Przywódcy polityczni o jawnie religijnym nastawieniu nie byli rzadkością w tej części świata, ale męczące stawało się wysłuchiwanie tych samych fraz. Teraz cała dziewiątka miała rzekomo znaleźć się w raju. Badrajn zastanawiał się, czy Darjaei faktycznie w to wierzy. Chyba tak. Jego pewność siebie była tak wielka, iż czuł w sobie głos samego Boga, albo przynajmniej powtarzał to tak często, iż w końcu w to uwierzył. Ali wiedział, że nie tak trudno dojść do stanu, w którym, niezależnie od tego, z jakich motywów obstaje się za jakimś przeświadczeniem - dla politycznej korzyści, osobistej zemsty, z zazdrości - wystarczy tylko powtarzać je dostatecznie często, by stało się w końcu aktem wiary o treści równie czystej jak słowa Proroka. Darjaei liczył sobie teraz siedemdziesiąt dwa lata, a jego pełne wyrzeczeń życie było podróżą rozpoczętą w latach młodzieńczych, a bez reszty podporządkowaną świętemu celowi. Podróżą rozpoczętą dawno temu, a teraz dobiegającą kresu. Cel widoczny był tak wyraźnie, że mogło się zdarzyć, iż się o nim zapomni. Oto pułapka, w którą wpadało wielu takich ludzi. Badrajn był pewien, że w tej dziedzinie on jest mądrzejszy. Dla niego chodziło po prostu o korzyść - żadnych iluzji, żadnej hipokryzji. - A druga sprawa? - spytał Darjaei, gdy zmówił już modlitwę za dusze zmarłych. - Coś więcej może będziemy już wiedzieć w poniedziałek, a z pewnością w środę - odparł Ali. - Dyskrecja? - Absolutna. Tutaj Badrajn był całkowicie pewien swego. Wysłannicy powrócili bezpiecznie i poinformowali o ścisłym wypełnieniu zadań. Jedyne materialne ślady, które zostawili - puste opakowania - zostaną wyzbierane i usunięte jako odpadki. Zaraza wybuchnie, ale nic nie będzie wskazywało na to, dlaczego. A wtedy nieudane porwanie, które dzisiaj wydawało się porażką, wcale nią nie będzie. Ten Ryan, oddychający teraz z ulgą, że odzyskał córkę, jest człowiekiem osłabionym, podobnie jak osłabionym krajem była Ameryka - Darjaei zaś miał plan. I to plan dobry, a udział w nim odmieni życie Badrajna raz na zawsze. Jego działalność jako międzynarodowego terrorysty przejdzie do historii. Uzyska zapewne jakieś stanowisko w rozbudowującym się rządzie ZRI, sprawy wewnętrzne albo wywiad, będzie miał wygodny gabinet i sowitą pensję, nareszcie więc zakosztuje spokoju i bezpieczeństwa. Darjaei miał wymarzony cel i może go zrealizuje. Cel Badrajna leżał o wiele bliżej i niewiele już było trzeba do jego urzeczywistnienia. Aby go zrealizować, zginęło dziewięciu ludzi. Na tym polegał ich pech. Czy za swój akt poświęcenia rzeczywiście powędrowali do raju? Być może Allach naprawdę był miłościwy i wybaczał każdy czyn popełniony w jego imieniu. Być może. Ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie? * * * Chcieli, żeby wyjazd wyglądał jak najbardziej normalnie. Dzieci przebrały się. Spakowane bagaże zostaną dostarczone następnym lotem. Podjęto o wiele ostrzejsze niż zwykle środki bezpieczeństwa. Na dachu Departamentu Skarbu na wschodzie i Old Executive Office na zachodzie agenci Tajnej Służby, którzy zwykle klęczeli, teraz stali wyprostowani, a obok każdego z nich znajdował się strzelec wyborowy. Przy południowej bramie ośmiu agentów dokładnie obserwowało przechodniów i ludzi, którzy znaleźli się tutaj po usłyszeniu groźnych wiadomości. Większość przygnała tutaj pewnie troska, może chcieli się pomodlić za rodzinę Ryanów, agenci natomiast wypatrywali tych, którzy mieliby inne intencje, ale nie dostrzegli niczego niepokojącego. Jack zapiął pasy, to samo zrobiła reszta jego rodziny. Zawyły silniki, a nad ich głowami zaczął obracać się wirnik nośny. Wewnątrz znajdował się agent Raman z jeszcze jednym ochroniarzem oraz pilot z piechoty morskiej. Helikopter VH-3 zadygotał i wzniósł się do góry, gwałtownie zyskując wysokość w podmuchu zachodniego wiatru. Najpierw poleciał na zachód, potem na południe, a następnie na północny zachód; kręty kurs miał zmylić ewentualnego zamachowca, który czyhałby na dole z rakietą przeciwlotniczą. Widoczność była tak dobra, iż osoba taka zostałaby zapewne natychmiast zauważona - potrzeba przynajmniej kilku sekund, by celnie odpalić rakietę, zaś Marine One wyposażony był w najnowszą odmianę systemu tłumienia emisji promieni podczerwonych Black Hole, niełatwo więc było go zestrzelić. Pilot - także i tym razem był to pułkownik Hank Goodman - doskonale wiedział o tym wszystkim. W wytłumionej kabinie pasażerskiej panowała cisza. Prezydent Ryan zatopił się w swoich myślach, jego żona - w swoich. Dzieci wyglądały przez okna, gdyż lot helikopterem jest jedną z największych atrakcji dostępnych człowiekowi. Nawet mała Katie wychyliła się w pasach, żeby patrzeć w dół i czar widoku na chwilę przygłuszył dramatyczne wspomnienia popołudnia. Widząc to, Jack pomyślał, że szybkie przenoszenie się dziecięcej uwagi z jednego obiektu na drugi było w równym stopniu błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Cathy z twarzą ozłoconą promieniami zachodzącego słońca pogrążyła się w ponurej zadumie. Wieczorna rozmowa nie będzie najłatwiejsza. Wóz Tajnej Służby zabrał Cecilię Jackson z ich domu w Fort Myers. Admirał wraz z żoną wsiedli do lecącego w drugiej kolejności VH-60, na którego pokładzie znalazła się reszta toreb i cięższy bagaż Ryanów. Nie utrwaliły tego żadne aparaty fotoreporterów. Prezydent i Pierwsza Rodzina zniknęli, wraz z nimi kamery telewizyjne, podczas gdy mędrcy z okienka TV układali komentarze do wieczornych wiadomości, usiłując określić głębsze znaczenie dzisiejszych wydarzeń i wyciągnąć wnioski na długo przed federalnymi urzędnikami, którzy dopiero teraz zezwolili na zabranie czternastu ciał z miejsca zdarzenia. Migające światła policyjne dodawały większego dramatyzmu scenie, gdy ekipy telewizyjne na żywo przekazywały obraz, jedna - dokładnie z miejsca, skąd Gwiazdor oglądał fiasko swojej operacji. Był, oczywiście, przygotowany na tę okoliczność. Pojechał na północ Ritchie Highway - nie było żadnych zakłóceń w ruchu i tylko policja nadal blokowała drogi dojazdowe do Giant Steps - a na lotnisku międzynarodowym Baltimore-Waszyngton miał jeszcze dość czasu, żeby zwrócić wypożyczony samochód i złapać 767 British Airways na Heathrow. Tym razem nie leciał pierwszą klasą, gdyż w samolocie była jedynie Business Class. Nie uśmiechał się. Miał wprawdzie nadzieję, że porwanie się uda, aczkolwiek od samego początku zakładał również jego porażkę. Dla Gwiazdora misja nie zakończyła się klęską. Żył i raz jeszcze udało mu się umknąć. Oto wzbijał się w powietrze, już niedługo znajdzie się w innym kraju i tam zniknie, chociaż amerykańska policja stawała na głowie, aby ustalić, czy był jeszcze jakiś uczestnik zbrodniczego spisku. Postanowił wychylić kilka lampek wina, aby łatwiej zasnąć po dniu pełnym napięć. Uśmiechnął się dopiero na myśl, że to niezgodne z zasadami jego religii. Ale czy zgodny był z nimi jakikolwiek aspekt jego życia? * * * Zmierzch zapadł szybko. Kiedy zaczęli okrążać Camp David, ziemia pokryła się już falistym cieniem, przetkanym nieruchomymi światłami domów i ruchomymi punkcikami samochodowych reflektorów. Helikopter opuszczał się powoli, by z miękkim gwizdem usiąść na lądowisku, na którym lśniły tylko wytyczające je lampy. Kiedy otworzyły się drzwi, Raman i towarzyszący mu agent wyskoczyli jako pierwsi. Prezydent odpiął pasy, podniósł się i stanął za plecami pilota, lekko poklepując go po barku. - Dziękuję, pułkowniku. - Ma pan wielu przyjaciół, panie prezydencie. Jesteśmy tutaj na każde pańskie wezwanie - zwrócił się Goodman do swego naczelnego dowódcy. Jack skinął głową, zszedł po schodkach i w półmroku zobaczył sylwetki strzelców wyborowych w polowych mundurach piechoty morskiej. - Witamy w Camp David, sir - powitał go dowódca w stopniu kapitana. Jack odwrócił się, aby pomóc żonie. Sally sprowadziła po schodkach Katie. Ostatni pokazał się Mały Jack. Ryan znienacka zdał sobie sprawę z tego, że syn przerósł już matkę. Trzeba było pomyśleć o zmianie przydomka. Cathy rozejrzała się nerwowo dookoła, co spostrzegł natychmiast kapitan. - Proszę pani, w okolicy jest sześćdziesięciu marines. Nie musiał dodawać, po co. Nie musiał mówić, jak wszyscy są czujni. - Gdzie? - spytał Mały John, który niczego nie mógł dostrzec w półmroku. - Spróbuj tego. Kapitan podał chłopakowi swoje gogle noktowizyjne PVS-7. Piłkarz podniósł je do oczu. - Ekstra! Wyciągnął rękę w kierunku tego, co zobaczył, a kiedy opuścił gogle, marines znowu zniknęli. - Świetnie nadają się do polowania na jelenie, a poza tym często granice terenu przekracza niedźwiedź, którego nazywamy Yogi. Kapitan piechoty morskiej Lany Overton pogratulował sobie w duchu, że udało mu się uspokoić gości, i poprowadził ich do Hummwie, które miały ich zawieźć na miejsce. Potem dodał, że Yogi nosi obrożę z mininadajnikiem radiowym, aby nie zaskoczył nikogo, a zwłaszcza marine z naładowanym karabinem. Budynki w Camp David robią wrażenie farmerskich i chociaż daleko im do luksusu Białego Domu, to przecież zasadnie można by je określić jako podmiejskie schronienie milionera z Aspen. W rzeczywistości ta siedziba prezydencka znana jest oficjalnie jako Aspen Cottage, utrzymywana przez bazę Marynarki w Thurmont w stanie Maryland, a chroniona przez starannie dobraną kompanię piechoty morskiej. To najbardziej ustronna i zarazem bezpieczna siedziba, jaką można znaleźć w promieniu dwustu kilometrów od Waszyngtonu. Budynku prezydenckiego pilnowali marines, wewnątrz odprowadzili ich do sypialni marynarze. Na zewnątrz stało jeszcze dwanaście domków, a im bliżej ktoś znajdował się centrum, tym znaczniejszą był osobą. - Co będzie na kolację? - spytał Jack junior. - Niemal wszystko, czego można sobie zażyczyć - odpowiedział główny steward piechoty morskiej. Jack zerknął na Cathy, a ta skinęła głową; niech będzie to wieczór pod hasłem: "Czego dusza zapragnie". Prezydent zdjął marynarkę i krawat, a steward natychmiast rzucił się, aby je odebrać. - Jedzenie jest tu zawsze znakomite - oznajmił. - To prawda - potwierdził jego szef. - Mamy umowę z miejscowymi farmerami. Wszystko świeże. Czy mogę podać coś do picia? - spytał z nadzieją. - To chyba niezły pomysł. Cathy? - Może białe wino? - powiedziała, a w głosie jej nareszcie nie słychać było skrajnego napięcia. - Mamy znakomity wybór, proszę pani. Jeśli chodzi o krajowe, to może Chardonnay Chateau Ste. Michelle. Rocznik 1991, znakomity dla tego gatunku. - Jest pan ochmistrzem? - spytał Ryan. - Tak, panie prezydencie. Troszczyłem się o admirałów, ale teraz awansowałem i, jeśli wolno mi to powiedzieć o sobie, nieźle znam swoje wina. Ryan podniósł dwa palce; ochmistrz skinął głową i wyszedł. - To jakieś szaleństwo - powiedziała Cathy, kiedy drzwi się zamknęły. - Tylko nie narzekaj, proszę. Podczas kiedy czekali na wino, dwoje starszych pociech zamówiło pizzę, Katie zdecydowała się na burgera i frytki. Od lądowiska doleciał ich warkot następnego śmigłowca. Cathy ma rację, pomyślał Jack. To szaleństwo. W drzwiach pojawił się ochmistrz z dwiema butelkami i srebrzystym wiaderkiem. Za nim inny ze stewardów niósł kieliszki. - Chodziło mi o dwie lampki. - Tak, panie prezydencie, ale przyleciał właśnie admirał Jackson z małżonką, a pani Jackson także lubi dobre białe wino. Odkorkował butelkę i nalał odrobinę Chirurgowi, która po chwili skinęła z aprobatą głową. - Czyż nie piękny bukiet? Napełnił do końca kieliszek Cathy, a potem drugi, który podał prezydentowi. Po chwili ulotnił się. - Wiele razy słyszałem, że Marynarka ma takich właśnie facetów, ale nigdy w to nie wierzyłem. - Och, Jack! - nie wytrzymała Cathy i odwróciła się. Cała trójka dzieci oglądała telewizję, siedząc na podłodze, włącznie z Sally, która zazwyczaj chciała uchodzić za młodą damę. Dla nich powróciła przyjazna, domowa atmosfera, podczas gdy rodzice robili to, o co zawsze zabiegają rodzice: starali się na tyle oswoić z nową rzeczywistością, aby osłonić potomstwo przed zagrożeniami. W oknach po lewej przesunęły się światła HMMWV. Robby i Sissy najpierw z pewnością rozlokują się w swojej kwaterze, przebiorą, a dopiero potem zjawią się tutaj, pomyślał Jack. Odwrócił się i otoczył ramieniem plecy żony. - Już w porządku, kochanie. Cathy pokręciła głową. - Nie, Jack. Nigdy już nic nie będzie w porządku. Roy powiedział mi, że do końca życia będziemy mieć ochronę osobistą. Wszędzie, dokąd się udamy, będziemy potrzebować ochrony. Zawsze. Upiła łyk wina, nie tyle z gniewem, co z rezygnacją, nie tyle ze zdumieniem, co ze zrozumieniem czegoś, co przekraczało wszelkie jej dotychczasowe wyobrażenia. Uroki władzy były często tak pociągające. Lot śmigłowcem do pracy. Ludzie, którzy zajmą się ubraniami, przypilnują dzieci, wystarczy sięgnąć po telefon, aby mieć dowolne jedzenie, wszędzie eskorta, nigdzie nie trzeba czekać w kolejce. A cena? Cholernie wygórowana. W każdej niemal chwili ktoś może usiłować zabić twoje dziecko. Nie sposób przed tym uciec. Zupełnie jakby rozpoznano u niej raka piersi, jajników czy jakiegoś innego organu. Jakkolwiek brzmiałoby to przerażająco, konieczność była koniecznością. Płacz nic nie da, chociaż Chirurg wiedziała, że nieraz go jeszcze zazna. Krzyczenie na Jacka nic nie da, a poza tym, po pierwsze, nie leżało w jej charakterze, po drugie - Jack w niczym nie zawinił. Pozostawało jedynie skulić się po ciosie, jak pacjenci u Hopkinsa, kiedy słyszeli, że muszą się skontaktować z oddziałem onkologii. Doprawdy, proszę się nie denerwować. To najlepsi specjaliści, czasy się zmieniły, a oni naprawdę z wieloma rzeczami potrafią sobie poradzić. Jej koledzy z onkologii rzeczywiście należeli do najlepszych. I właśnie otrzymali śliczny, nowy budynek. Ale czy naprawdę chciałaby się tam udać? Oni również mieli śliczny dom, znakomitą służbę, w której liczbie znaleźli się też koneserzy win. Ale kto naprawdę chce tam zamieszkać? * * * Tak wielu agentów zostało oddelegowanych do dochodzenia, że nie wiedzieli jeszcze, kto czym ma się zająć. Nie mieli wystarczającej ilości podstawowych informacji, które mogłyby stanowić punkt wyjścia, ale to szybko się zmieniało. Sfotografowano twarze wszystkich zabitych terrorystów - z wyjątkiem dwóch zastrzelonych z M-16 Norma Jeffersa, u tych nie było co fotografować - i zdjęto im odciski palców. Pobrano próbki krwi, aby z nich określić zapis DNA, co mogło się okazać pożyteczne, gdyby tożsamość przyszło ustalać na podstawie więzów pokrewieństwa. Na razie trzeba było ograniczyć się do zdjęć, które w pierwszej kolejności przekazano Mossadowi. Wszyscy przypuszczali, że zamachowcy byli z Bliskiego Wschodu, a w tym przypadku najlepszymi danymi dysponowali Izraelczycy. Pierwszy kontakt nawiązała CIA, w ślad za nią FBI; osobistą pomoc natychmiast zadeklarował generał Avi ben Jakob. Wszystkie ciała przewieziono do Annapolis, aby tam przeprowadzić sekcję. Tego wymagało prawo, nawet w przypadku śmierci spowodowanej przez przyczynę tak oczywistą jak trzęsienie ziemi. Badania miały między innymi ustalić stan organizmów przed śmiercią, zaś analizy morfologiczno-toksykologiczne pozwolą stwierdzić, czy terroryści znajdowali się pod wpływem narkotyków. Badaniem odzieży zajęły się laboratoria FBI w Waszyngtonie. Najpierw ustalono marki producentów, aby określić kraj, z którego pochodziły. To i ogólny stan ubrań pozwolą określić, kiedy zostały nabyte, co w pewnych sytuacjach może okazać się ważne. Ponadto specjaliści przez cały piątkowy wieczór zbierali przy użyciu specjalnej taśmy klejącej pojedyncze włókna, a zwłaszcza pyłki roślin, niektóre bowiem z nich rosną tylko w ściśle określonych regionach świata. Na wyniki takich badań trzeba niekiedy czekać całymi tygodniami, ale w podobnej sprawie jak ta nie liczyły się żadne ograniczenia. FBI dysponowało szerokim gronem specjalistów z najróżniejszych dziedzin. Numery rejestracyjne samochodów zostały przekazane do rejestru, zanim jeszcze O'Day oddał swoje strzały, i agenci ślęczeli już nad klawiaturami komputerów, sprawdzając dane. W Giant Steps przesłuchano wszystkich dorosłych, którzy mogli mieć coś do powiedzenia. W większości tylko potwierdzili obserwacje O'Daya. Niektóre szczegóły, wprawdzie rozczarowujące, nie były jednak zaskoczeniem. Żadna z wychowawczyń nie rozpoznała języka, którego używali terroryści. Dzieci wypytywano o wiele delikatniej, zawsze w towarzystwie rodziców. W dwóch przypadkach pochodzili oni z Bliskiego Wschodu, ale nadzieja, że może dzieci wychwyciły jakieś znajome słowa, okazała się płonna. Zebrano wszystkie sztuki broni, a numery seryjne skonfrontowano z komputerowymi bazami danych. Bez trudu ustalono datę produkcji, a księgi wytwórców doprowadziły najpierw do hurtowni, a potem do konkretnych sklepów. Broń okazała się stara, z czym nie zgadzał się stan luf i mechanizmów zamkowych, niemal zupełnie nie zużytych. Informacje te zostały przekazane, zanim jeszcze zidentyfikowano osobę nabywcy. * * * - Cholera, jaka szkoda, że nie ma tu Billa - powiedział na głos Murray, po raz pierwszy w swej karierze czując, że sprawa go przerasta. Wokół stołu zasiedli szefowie wydziałów. Od samego początku było oczywiste, że śledztwo poprowadzi wspólnie kryminalny i kontrwywiad, wspomagane, jak zwykle, przez laboratorium. Sytuacja zmieniała się tak szybko, że nie było nawet przedstawiciela Tajnej Służby. - Wnioski? - Dan, ktokolwiek kupił tę broń, przebywał w kraju już od dawna - powiedział szef kontrwywiadu. - Śpioch - zgodził się Murray. - Pat nie rozpoznał języka, co raczej wyklucza Europę. Wszystko wskazuje na Bliski Wschód - odezwał się kierownik kryminalnego. Nie było to może wnioskowanie zasługujące na wywiadowczego Nobla, ale także FBI musiało sobie jakoś radzić w sytuacji niedostatku informacji. - No, powiedzmy, że wykluczamy zachodnią i północną Europę, gdyż trzeba jednak uwzględnić kraje bałkańskie. Siedzący za stołem pokiwali głowami. - Ile lat mają te Kałasznikowy? - zapytał dyrektor. - Jedenaście. Kupiono je na długo przed zaostrzeniem przepisów - poinformował wydział kryminalny. - Są zupełnie dziewicze, nie używane, aż do dziś, Dan. - Ktoś zorganizował siatkę, o której nie mieliśmy najmniejszego pojęcia. Ktoś naprawdę cierpliwy. Kimkolwiek okaże się nabywca, będzie miał, jestem pewien, pięknie sfałszowane dowody identyfikacyjne, a sam dawno już wyjechał ze Stanów. Piękna robota wywiadowcza, Dan - powiedział przedstawiciel kontrwywiadu, wyrażając na głos to, co reszta myślała po cichu. - Mamy do czynienia z zawodowcami. - Trochę za wiele w tym spekulacji - zaprotestował dyrektor. - Dan, kiedy ostatni raz się pomyliłem? - spytał jego zastępca. - Dawno. Mów dalej. - Może Labom uda się uzyskać coś wartościowego - mówiący kiwnął głową w kierunku zastępcy dyrektora FBI, odpowiedzialnego za pracę laboratorium - ale nawet wtedy nie będziemy mieli niczego, co mogłoby się ostać w sądzie, chyba że uda nam się przyskrzynić nabywcę broni, albo jakąś inną osobę zamieszaną w tę sprawę. - Rejestry lotów i paszporty - oznajmił zwięźle szef kryminalnego. - Na początek z ostatnich dwóch tygodni. Zwrócić uwagę na wielokrotne podróże. Ktoś musiał zrobić rozpoznanie, bez wątpienia po tym, jak Ryan został prezydentem. Ale, powtarzam, to na początek. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że chodzi o sprawdzenie milionów list pasażerów. Na tym jednak polegała między innymi praca policyjna. - Cholera, wolałbym, żebyś się mylił z tym, że to śpioch - powiedział Murray po chwili namysłu. - Ja także wolałbym, Dan - odrzekł kierownik sekcji kontrwywiadu - ale się nie mylę. Potrzeba nam będzie trochę czasu, żeby zidentyfikować jego dom, miejsce spotkań, wypytać sąsiadów, dotrzeć do dokumentów zakupu czy wynajmu domu z jego na pewno fałszywymi danymi personalnymi. Facet musiał już wybyć, ale nie to jest najgorsze. Żył tutaj co najmniej jedenaście lat. Zarabiał, czegoś się nauczył, a jednak przez cały ten czas wierzył w swoją misję na tyle silnie, by pomóc w tej akcji. Tyle czasu tutaj spędzonego nie przeszkodziło mu pomóc w zamachu na dziecko. - Obawiam się, że są jeszcze inni - powiedział posępnie Murray. - Ja też tak sądzę. * * * - Czy mogę państwu pokazać drogę? - Widziałem już pana wcześniej, ale... - Agent Raman, sir. Admirał wyciągnął rękę. - Robby Jackson. - Wiem, panie admirale. Spacer byłby jeszcze przyjemniejszy, gdyby nie natarczywa obecność uzbrojonych ludzi. W chłodnym i przejrzystym powietrzu górskim migotały nad głowami gwiazdy. - Jak on sobie radzi? - spytał Robby agenta. - Ma za sobą ciężki dzień. Zginęli świetni ludzie. - Także paru sukinsynów. Jackson na zawsze już pozostanie pilotem myśliwca, dla którego istnieją straty własne i straty nieprzyjaciela. Skręcili w kierunku siedziby prezydenta. Robby'ego i Sissy zaskoczyła normalność sceny powitania. Mniej chodziło o rodziców - choroba Cecilii przyzwyczaiła obydwoje do nieokazywania cierpień - bardziej o dzieci. Najbardziej straszliwe zdarzenia, jeśli kończyły się w objęciach rodziców, znikały z pamięci. Pozostaną jednak nocne zmory, które powracać będą przez całe tygodnie, a może miesiące, aż wspomnienia wyblakną do reszty. Jak zwykle, wymieniono uściski, jak zwykle kobiety miały swoje sprawy, a mężczyźni swoje. Robby wziął lampkę wina i wyszedł z Jackiem na zewnątrz. - Jak z tobą? Mocą niepisanej umowy, na ten czas Jack przestawał być prezydentem. - Przeżyłem szok, ale to musi minąć. Wszystko jakby się powtórzyło. Sukinsyny nie uderzą we mnie. O, nie, wybierają znacznie wrażliwsze miejsce. Tchórzliwe bydlaki! - powiedział z pasją. Jackson posmakował wina. W tej chwili niezbyt wiele miał do powiedzenia, ale bardzo szybko się to zmieni. - Jestem tutaj pierwszy raz - oznajmił, żeby coś powiedzieć. - Kiedy ja byłem tutaj pierwszy raz... Uwierzysz, że odprawiliśmy pogrzeb? Był rosyjskim pułkownikiem, a naszym agentem w ich ministerstwie obrony. Wspaniały żołnierz, trzykrotny Bohater Związku Radzieckiego. Kryptonim Kardynał z Kremla. Pochowaliśmy go w mundurze, ze wszystkimi medalami. To było wtedy, kiedy wyciągnęliśmy Gierasimowa. - Szefa KGB. Więc to prawda? - Tak - kiwnął głową Ryan. - Wiesz też o Kolumbii i o okręcie podwodnym. Jak to wyniuchała ta cholerna prasa?! Robby o mało nie roześmiał się w głos, ale skończyło się na chichocie. - I pomyśleć, że ja uważałem swoją karierę w lotnictwie Marynarki za obfitującą w wydarzenia. - Sam sobie ją wybrałeś - zauważył Jack. - Z tobą było nie inaczej, przyjacielu. - Tak uważasz? - Ryan wszedł do środka i powrócił z napełnionym kieliszkiem oraz goglami noktowizyjnymi. Włączył je i spojrzał dokoła. - Nie decydowałem się na to, że mojej rodziny pilnować będzie kompania marines. Tam jest ich trzech, w kamizelkach kuloodpornych, hełmach, z karabinami... A dlaczego? Ponieważ są na świecie ludzie, którzy chcą nas zabić. A dlaczego? Ponieważ... - Poczekaj, ja ci powiem. Ponieważ jesteś lepszy od nich, Jack. Walczysz o sprawy, które są słuszne. Ponieważ masz charakter i nie uciekasz przed byle gównem. I dlatego nie chcę tego już słyszeć. Żadnego hamletyzowania. Znam cię dobrze. Jestem pilotem, gdyż tak postanowiłem. Ty jesteś, kim jesteś, gdyż również tak postanowiłeś. I nikt nie oczekiwał, że będzie łatwo. Mam rację? - Ale... - Żadnych "ale", panie prezydencie. Są ludzie, którzy cię nienawidzą? W porządku. Pomyśl, jak ich wykryć, a potem daj znać tym chłopakom z piechoty morskiej, a ci się już wszystkim zajmą. I dobrze wiesz, co powiedzą. Tak, niektórzy cię nienawidzą, ale wielu cię szanuje. I powiem ci coś: nie ma w tym kraju człowieka w mundurze, który nie pragnąłby zatrzeć na miazgę każdego, kto się porywa na ciebie i na twoją rodzinę. I nie chodzi o urząd prezydenta, lecz o to kim jesteś. A kim ja jestem? - zapytał w duchu Miecznik. Znowu dała o sobie znać jedna z jego słabości. - Chodź - powiedział Jack i pociągnął przyjaciela w kierunku, gdzie dostrzegł krótki błysk płomienia zapalniczki. Trzydzieści sekund później przy narożniku następnego domku trafił na kucharza z piechoty morskiej, który z lubością zaciągał się papierosem. Prezydent uznał, że mała prośba nie przyniesie ujmy jego stanowisku. - Dobry wieczór. - O, Jezu! - wykrzyknął żołnierz, ciskając papierosa w trawę i prostując się na baczność. - To znaczy, dobry wieczór, panie prezydencie! - Pierwsze - pudło, drugie - racja. Macie może na zbyciu papierosa? - spytał Ryan bez najmniejszego zażenowania, jak zauważył Jackson. - Już się robi, panie prezydencie - z werwą odpowiedział kucharz, poczęstował Jacka i podał mu ogień. - Marynarzu, jeśli Pierwsza Dama zobaczy podobną scenę, z pewnością każe was rozstrzelać - ostrzegł Robby. - Admirał Jackson! - Kucharz znowu się wyprężył. - Piechota morska, jeśli sobie dobrze przypominam, słucha moich rozkazów, a nie Pierwszej Damy. Jak tam kolacja? - Kończymy przygotowywać pizzę dla pana dzieci. Sam ją upiekę. Będzie smakowała! - Spocznij. Dziękuję za papierosa. - Nie ma za co, sir. Jack podał rękę marynarzowi i zawrócił wraz z Jacksonem. - Potrzebowałem tego - przyznał z niejakim wstydem i głęboko zaciągnął się dymem. - Gdybym miał takie miejsce jak to, często bym z niego korzystał - powiedział Jackson. - Czasami, kiedy się stanie na pomoście nad pokładem startowym, widzisz dokoła tylko ocean i gwiazdy. Proste przyjemności są najlepsze. - Nie do końca. Patrzysz na morze, gwiazdy, ale wszystko dalej siedzi w tobie i nie możesz się od tego oderwać. - Racja - zgodził się admirał. - Myśli się odrobinę łatwiej, napięcie odrobinę maleje, ale kłopoty pozostają. Tak jak teraz, dodał w myślach. - Tony poinformował, że gdzieś nam zniknął spory kawał marynarki Indii. - Dwa lotniskowce z eskortą i jednostkami zaopatrzenia. Szukamy ich. - A jeśli te sprawy się wiążą? - spytał Ryan. - Które? - Chińczycy szykują kłopoty w jednym miejscu, w innym znikają okręty indyjskie i jeszcze mnie przydarza się coś takiego. Czy może to już mania prześladowcza? - Raczej mania. Hindusi pewnie wypłynęli dlatego, że skończyli remont, a poza tym chcieli nam pokazać, że nie daliśmy im znowu takiego strasznego łupnia. Jeśli chodzi o Chińczyków, takie rzeczy zdarzały się już wcześniej, bez żadnych dalszych konsekwencji. Szczególnie, że będzie tam Mike Dubro. Znam Mike'a, ma naprawdę ostrych chłopaków i ci się dobrze rozejrzą. Ta sprawa z Katie? Za wcześnie, żeby powiedzieć coś jednoznacznie, a poza tym to nie moja specjalność. Od tego masz Murraya i całą resztę. Najważniejsze jest w końcu to, że im się nie udało. Masz swoją rodzinę tutaj, spokojnie ogląda telewizję i dużo czasu będzie musiało upłynąć, zanim ktoś raz jeszcze spróbuje się porwać na takie barbarzyństwo. * * * Dla wielu osób na całym świecie zapowiadała się bezsenna noc. W Tel Awiwie, gdzie była czwarta nad ranem, Avi ben Jakob zwołał najlepszych ekspertów od spraw terroryzmu. Wspólnie obejrzeli zdjęcia nadesłane z Waszyngtonu i porównali je z własnymi fotografiami, gromadzonymi przez całe lata, a robionymi w Libanie i w innych miejscach. Największy problem polegał na tym, że na większości z nich widnieli brodaci mężczyźni - broda to najprostszy sposób na zmianę wizerunku mężczyzny - a najczęściej były one kiepskiej jakości. Zdjęcia amerykańskie też pozostawiały sporo do życzenia. - Jakieś skojarzenia? - spytał dyrektor Mossadu. Wszystkie oczy zwróciły się na, czterdziestoletnią mniej więcej, kobietę o nazwisku Sarah Peled. Za plecami nazywano ją wiedźmą. Posiadała nadzwyczajny dar rozpoznawania ludzi na fotografiach i miała rację w połowie przypadków, w których inni funkcjonariusze wywiadu bezradnie rozkładali ręce. - Ten. - Popchnęła dwa zdjęcia na środek stołu. - Z pewnością się zgadzają. Ben Jakob przyjrzał się obu fotografiom i nie znalazł na nich nic, co potwierdzałoby opinię kobiety. Na jego ponawiane pytania, na czym się opiera, Sarah odpowiadała, że u ludzi niezmienne są oczy, Avi spojrzał więc raz jeszcze na fotografie, ale oczy były tylko oczyma. Odwrócił fotografię izraelską. Informacja na tylnej stronie podawała, że dwudziestoletni wówczas mężczyzna, o nieznanym nazwisku, podejrzany był o przynależność do Hezbollahu. Sfotografowany został sześć lat wcześniej. - A inni, Sarah? - Nie, tylko ten. - Na ile jesteś tego pewna? - spytał jeden z oficerów kontrwywiadu, który także nie mógł dostrzec żadnego podobieństwa między dwoma wizerunkami. - Na sto procent, Benny. Powiedziałam: "na pewno", prawda? Sarah bywała kąśliwa, szczególnie wobec tych, którzy o czwartej nad ranem powątpiewali w jej zdolności. - Jak daleko idziemy? - spytał inny z obecnych. - Ryan jest przyjacielem naszego kraju i prezydentem Stanów Zjednoczonych. Zrobimy wszystko, co możliwe. Uruchomić wszystkie kontakty w Libanie, Syrii, Iraku, Iranie, wszędzie. * * * - Świnie! Bondarienko przeciągnął ręką po włosach. Krawat dawno poszedł w kąt. Zegarek informował, że jest już sobota. - Racja - zgodził się Gołowko. - Tajna operacja, "mokra", jak to wy określacie - powiedział generał. - Mokra i partacka - mruknął szyderczo szef SWR. - Ale tym razem Iwan Emmetowicz miał szczęście, towarzyszu generale. - Może - wzruszył ramionami Gienadij Josefowicz. - Uważacie, że nie? - Terroryści zlekceważyli ochronę przedszkola. Pamiętajcie, że miałem ostatnio okazję poprzyglądać się armii amerykańskiej. Jest wyszkolona jak żadna inna na świecie, a bezpośrednia ochrona prezydencka to muszą być prawdziwe asy. Dlaczego ludzie tak często nie doceniają Amerykanów? - powiedział w zamyśleniu Bondarienko. Słuszne pytanie, pomyślał Siergiej Nikołajewicz, i głową dał szefowi operacyjnemu znak, aby mówił dalej. - Amerykanom często brakuje politycznego ukierunkowania, ale to nie to samo co niekompetencja. Wiecie, kogo oni przypominają? Groźnego psa, trzymanego na krótkim łańcuchu. A ponieważ nie może zerwać tego łańcucha, więc ludzie wyobrażają sobie, że nie trzeba się go bać. Tymczasem w zasięgu łańcucha jest niepokonany, a ten - jak to łańcuch - może się zerwać. Wy lepiej znacie Ryana. - Tak - potwierdził Gołowko. - Te historie w prasie, to wszystko prawda? - Najprawdziwsza. - Powiem wam coś, Sergieju Nikołajewiczu. Skoro uważacie, że to znakomity przeciwnik, który ma jeszcze na łańcuchu groźnego brytana, to starałbym się za bardzo go nie drażnić. Porwać dziecko? Jego dziecko? Generał pokręcił głową. Celna uwaga, pomyślał Gołowko. Obaj byli już bardzo zmęczeni, ale ciągle jasno potrafili ocenić sytuację. Od wielu godzin czytał napływające nie przerwanym potokiem informacje z Waszyngtonu, rosyjskiej ambasady i amerykańskich mediów. Wszystkie mówiły, że Iwan Emmetowicz... Ciekawe, że od samego początku nazywał Ryana na rosyjską modłę, a w przypadku Gołowki był to niewątpliwie komplement. - Myślicie o tym samym, co ja? - spytał generał, wpatrując się w twarz swojego rozmówcy. - Ktoś na coś liczył... - I się przeliczył. Warto ustalić, kto za tym stoi. Uważam, gaspadin priedsiedatiel, że systematyczne uderzanie w amerykańskie interesy i wszelkie próby osłabienia Ameryki na dłuższą metę godzą także w nasze interesy. Dlaczego Chiny tak właśnie się zachowały? Dlaczego zmusiły Amerykanów, żeby zabrali swoją flotę z Oceanu Indyjskiego? A teraz jeszcze to? Siły amerykańskie zostały rozciągnięte i w tym właśnie momencie przychodzi dotkliwy cios wymierzony bezpośrednio w przywódcę USA. To nie może być przypadek. Pytanie brzmi teraz, czy stoimy z boku i tylko przyglądamy się, czy.... - Nie możemy nic zrobić, a po tych ostatnich rewelacjach prasy amerykańskiej... - Panie przewodniczący - przerwał Bondarienko. - Przez siedemdziesiąt lat w naszym kraju ideologię mieszało się z realiami, co okazało się prawdziwym nieszczęściem dla narodu. Mamy do czynienia z obiektywną sytuacją - ciągnął, używając frazy ukochanej przez radzieckich wojskowych, co było może reakcją na trzy pokolenia politycznego nadzoru. - Ja widzę tutaj zarys skoordynowanej i przemyślanej akcji, ale obarczonej fatalnym błędem lekceważenia amerykańskiego prezydenta. Czy zgadzacie się ze mną? Gołowko zastanawiał się przez kilka chwil; być może Bondarienko miał słuszność, ale czy Amerykanie potrafili dostrzec to samo? O wiele trudniej rozpoznać sytuację od wewnątrz niż od zewnątrz. Skoordynowana akcja? - Tak. Sam popełniłem ten błąd. Wygląd Ryana łatwo może zwieść niezbyt uważnego obserwatora. - Podczas mojej wizyty w Stanach generał Diggs opowiadał mi o tym, jak terroryści irlandzcy napadli na dom Ryana. Chwycił za broń i bez wahania stanął w obronie swoich bliskich. Z tego, co mówicie, wynika, że jest dobrym oficerem wywiadu. Jedyną jego wadą, jeśli uznać ją za taką, jest to, iż nie ma doświadczenia w polityce, a politykierzy zawsze uznają to za słabość. Może zresztą mają rację. W każdym razie, jeśli jest to wroga akcja, z rozmysłem wymierzona w Stany Zjednoczone, ta polityczna słabość staje się ważniejsza od wszystkich możliwych zalet. - Więc? - Więc trzeba mu pomóc. Lepiej być po stronie zwycięzcy, a jeśli pozostaniemy bezczynni, łatwo możemy się znaleźć w jednym obozie z przegranymi. Nikt przecież nie zaatakuje Ameryki frontalnie. Generał prawie się nie mylił. Rozdział 44 Wylęg Ryan zbudził się o świcie, nie wiedząc, dlaczego. Cisza. Zupełnie jak w domu nad zatoką Chesapeake. Wsłuchał się, oczekując szumu pojazdów na szosie, ale cisza była niezmącona. Niełatwo rozstać się z łóżkiem. Cathy uznała, że tę noc Katie powinna spędzić z nimi i teraz leżała w różowej piżamce, tak anielska jak potrafią być tylko małe dzieci. Z uśmiechem na twarzy wstał i poszedł do łazienki. W garderobie naciągnął sweter, włożył luźne spodnie i tenisówki, a potem wyszedł na zewnątrz. Rześkie powietrze, drzewa ze śladami szronu, czyste niebo. Pięknie. Tak, Robby miał rację. Niezłe miejsce na wypoczynek. Pozwalało na wszystko spojrzeć z pewnego dystansu, który teraz bardzo był mu potrzebny. - Dzień dobry, sir - powitał go kapitan Overton. - Ciężka służba? - Raczej odpowiedzialna, panie prezydencie. My zajmujemy się ochroną, Marynarka wszystkimi innymi sprawami. Czysty podział pracy. Nawet ludzie z Tajnej Służby mogą tutaj sobie pozwolić na drzemkę. Ryan rozejrzał się. Tuż za domem dostrzegł dwóch uzbrojonych marines, trzech następnych w odległości pięćdziesięciu metrów. A przecież byli to tylko ci na widoku. - Życzy pan sobie czegoś, panie prezydencie? - Na początek przydałaby się kawa. - Baczność! - krzyknął kapitan, gdy wchodzili do kuchennego baraku, czy jakkolwiek marines nazywali to pomieszczenie. - No, no - powiedział Jack. - Sądziłem, że to prezydenckie ustronie, a nie obóz rekrucki. Usiadł przy stole używanym przez personel. Kawa pojawiła się jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki i wcale nie był to jeszcze koniec dziwów. - Dzień dobry, panie prezydencie. - Andrea! Kiedy się tu zjawiłaś? - Koło drugiej, przyleciałam helikopterem. - Przespałaś się trochę? - Cztery godziny. Ryan wypił spory łyk. Marynarska kawa to jednak marynarska kawa. - Jakieś nowiny? - Wyznaczono grupę do prowadzenia śledztwa, każdy wie, co do niego należy. Wręczyła Jackowi raport, który będzie mógł przeczytać przed poranną gazetą. Sprawą zajmowały się wspólnie policja okręgu Arundel i stanu Maryland, Tajna Służba, FBI, Biuro do spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej, oraz wszystkie inne agencje wywiadowcze. Sprawdzano tożsamość terrorystów, ale zbadane dotąd dokumenty nie należały do żadnej istniejącej osoby. Zostały sfałszowane, najprawdopodobniej w Europie. Trudno się dziwić. Każdy w miarę kompetentny przestępca był w stanie podrobić europejski paszport. A co dopiero mówić o organizacji terrorystycznej. - Co z agentami, którzy polegli? Westchnienie i wzruszenie ramion. - Wszyscy mieli rodziny. - Chciałbym się z nimi spotkać. Jak myślisz, ze wszystkimi razem czy oddzielnie? - To zależy od pana, panie prezydencie. - To twoi ludzie, Andrea, pomyśl, jak to zorganizować. Zawdzięczam im życie córki i zrobię teraz dla nich wszystko, co będę mógł - oznajmił Ryan, pamiętając dlaczego znalazł się w tym ustronnym i spokojnym miejscu. - Mam nadzieję, że pomyślano już o opiece nad rodzinami. Chcę mieć o tym szczegółowy raport, dobrze? - Tak, sir. - Odkryto coś ważnego? - Raczej nie. Pewne jest, że zębów nie leczyli w Ameryce. Ryan przekartkował raport. - Jedenaście lat? - Tak, sir. - To poważna operacja. Raczej prowadzona przez jakiś kraj niż pojedyncze osoby. - Bardzo prawdopodobne. - Skąd wzięli potrzebne na to środki? - myślał głośno Ryan, co przypomniało Andrei, że prezydent był wcześniej oficerem wywiadu. Wszedł agent Raman i zajął miejsce przy stole. Słyszał ostatnie słowa; teraz wymienił z Andreą porozumiewawcze spojrzenia. Zadzwonił telefon. Kapitan Overton poderwał się i chwycił słuchawkę. - Słucham. - Po chwili zwrócił się do Jacka: - Panie prezydencie, to pani Foley z CIA. Ryan podszedł do aparatu. - Słucham, Mary Pat. - Kilka minut temu mieliśmy rozmowę z Moskwą. Nasz przyjaciel Gołowko pyta, czy może w czymś pomóc. Proponuję odpowiedzieć: "Tak". - Zgoda. Coś jeszcze? - Avi ben Jakob chciałby później z panem rozmawiać. Osobiście - dodała. - Może za godzinę, najpierw muszę się do końca rozbudzić. - Tak jest, sir... Jack? - Słucham, Mary Pat? - Dziękuję Bogu, że tak się skończyło z Katie. - Pierwsze zdanie wypowiedziała matka, mówiąca do ojca. Drugie już tylko królowa szpiegów. - Jeśli tylko zdobędziemy jakiś trop, już go nie stracimy. - Wiem, że jesteście najlepsi - usłyszała Foley. - Tutaj na razie wszystko w porządku. - Ja i Ed jesteśmy cały dzień pod telefonem. Odłożyła słuchawkę. - Jak z nim? - spytał swoją szefową Clark. - Da sobie radę, John. * * * Chavez potarł nie ogolony podbródek. Cała trójka w towarzystwie kilku jeszcze osób spędziła noc na analizowaniu informacji, jakie CIA miała na temat grup terrorystycznych. - Tego nie można tak zostawić. To akt wojny. W jego głosie nie wyczuwało się teraz żadnego obcego akcentu, jak zawsze, kiedy Ding był na tyle poważny, iż edukacja brała górę nad latynoamerykańskim pochodzeniem. - Wiemy mało, a właściwie nic - pokręciła głową z rozgoryczeniem Mary Pat. - Szkoda, że chociaż jednego nie udało mu się dostać żywcem. Ku zdziwieniu pozostałych uwagę tę wygłosił Clark. - Zdaje się, że O'Day nie miał wiele czasu na to, żeby nałożyć któremuś kajdanki - zauważył Ding. - To racja - mruknął Clark i raz jeszcze przejrzał zdjęcia z Giant Steps, dostarczone przed północą z FBI. Kilka lat temu pracował na Bliskim Wschodzie i liczono na to, że uda mu się rozpoznać którąś z twarzy, ale nic z tego nie wyszło. Zorientował się jednak, iż facet z FBI strzelał jak on w najlepszej formie. Mieli szczęście, że był tam na miejscu i wykorzystał szansę, kiedy ta się pojawiła. - Ktoś tutaj liczy na wielką pulę - powiedział John. - Fakt - zgodziła się odruchowo Mary Pat, ale już w następnej chwili wszyscy zamyślili się nad tymi słowami. Chodziło przede wszystkim o to, na co liczył ten, kto rzucił kości. Dziewięciu terrorystów było z góry skazanych na zagładę, jak ci fanatycy Hezbollah, którzy przechadzają się ulicami Izraela w ubraniach od Du Ponta; tak żartowano sobie w CIA, aczkolwiek materiał wybuchowy najpewniej pochodził z zakładów Škody gdzieś na terenie dawnej Czechosłowacji. "Bomba nie całkiem inteligentna" brzmiało inne z powiedzeń. Czy naprawdę zamachowcy sądzili, że uda im się z tego wyjść cało? Problem z większością fanatyków polegał na tym, że nie bardzo troszczyli się o rachunek szans... Może w ogóle nie zależało im na życiu? Ale byli jeszcze ci, którzy ich wysyłali. Ta misja różniła się od innych. Zwykle terroryści chełpili się swoim czynem, chociażby najbardziej odrażającym, teraz więc piętnastą już godzinę w CIA i w innych agencjach oczekiwano na komunikat, ale skoro dotąd nie został ogłoszony, to w ogóle już się nie pojawi. Jeśli pomysłodawcy nie pochwalili się, najwyraźniej nie zależało im na rozgłosie. Terroryści najczęściej obwieszczali autorstwo swoich wyczynów, ale nie zawsze doceniali zdolność policji do samodzielnego jego ustalenia. Lepiej powinny sobie z tego faktu zdawać sprawę państwa. Zgoda, zamachowcy nie mieli przy sobie nic, co mogłoby zdradzić miejsce ich pochodzenia, albo tak mogłoby się przynajmniej wydawać. Dla Mary Pat były to jednak iluzje, FBI było dobre, dobre na tyle, że Tajna Służba pozostawiła mu zebranie wszystkich materiałów rzeczowych. Inicjatorzy zamachu musieli liczyć się z tym, że ich współuczestnictwo zostanie ostatecznie ujawnione. A mimo to się zdecydowali. Jeśli to rozumowanie jest słuszne, to... - Część większej operacji? - mruknął Clark. - Możliwe - kiwnęła głową Mary Pat. - W takim razie to musi być coś naprawdę dużego - dodał Chavez. - Może dlatego odezwali się Rosjanie. - Coś tak... tak dużego, że nawet jeśli się połapiemy, nie będzie to już miało żadnego znaczenia. - To musiałaby być naprawdę wielka sprawa - wycedził Clark. - Jaka? - Jakaś trwała zmiana, której nie moglibyśmy już odwrócić? - podrzucił Domingo. Lata spędzone na George Mason University nie poszły na marne. Foley zapragnęła mieć teraz u boku męża, ale Ed w tym samym czasie konferował z Murrayem. * * * Wiosenne soboty są często dniami pełnymi nudnych, ale pożytecznych zajęć, w ponad dwustu domach niewiele jednak tej soboty zrobiono. Nie uprawiano ogródków, nie myto samochodów. Zlekceważono weekendowe wyprzedaże. Puszki z farbą zostawiono nietknięte. Nie chodziło bynajmniej o realizujących pilne zlecenia pracowników agencji rządowych ani też o dziennikarzy przygotowujących nie cierpiący zwłoki reportaż. Grypa dotknęła przede wszystkim mężczyzn. Trzydziestu z nich zostało w pokojach hotelowych. Część innych usiłowała mimo wszystko pracować, w nowych miastach prezentując towary, za których promocję im płacono. Ocierali spotniałe twarze, dmuchali w chusteczki i marzyli o tym, żeby aspiryna czy Tylenol wreszcie zadziałały. Z tej grupy większość powróciła do hoteli i zamknęła się w swoich pokojach. Po co narażać innych na zarażenie? Nikt nie szukał pomocy u lekarza. Zawsze na przedwiośniu szerzy się grypa i, wcześniej czy później, każdego dopadnie. W końcu to żadna poważna choroba, prawda? * * * Bez trudu można było przewidzieć, jak zostaną przedstawione w telewizji wydarzenia w Giant Steps. Ujęcia z odległości pięćdziesięciu metrów, te same słowa powtarzane przez korespondentów oraz "ekspertów" od terroryzmu. Jedna z sieci sięgnęła aż do zamachu na Abrahama Lincolna, głównie z tej przyczyny, że tego dnia bardzo niewiele działo się na świecie. Wszędzie robiono niedwuznaczne aluzje do Bliskiego Wschodu, chociaż wszystkie instytucje związane z ochroną bezpieczeństwa kraju i jego obywateli odmówiły jakichkolwiek komentarzy. Jedynym wyjątkiem były informacje o bohaterskiej postawie inspektora FBI oraz agentów Tajnej Służby, którzy oddali życie w obronie małej Katie Ryan. W kontekstach pojawiały się takie słowa jak "heroizm", "poświęcenie", "determinacja" i "dramatyczny finał". Przyczyną niepowodzenia musiał być jakiś drobiazg, tego Badrajn był pewien, ale szczegółów dowie się dopiero wtedy, gdy Gwiazdor powróci do Teheranu via Londyn, Brukselę i Wiedeń, korzystając za każdym razem z innych dokumentów. - Prezydent Ryan wraz z rodziną znajduje się teraz w Prezydenckim Ustroniu - kończył reporter - gdzie w spokojnym Camp David, na północy stanu Maryland, wszyscy spróbują odzyskać równowagę po tym okropnym wydarzeniu. Tu Mike... - Ustronie? - powtórzył Darjaei. - Równie dobrze można by powiedzieć: "miejsce ucieczki" - powiedział Badrajn, wiedział bowiem, że te słowa spodobają się jego zwierzchnikowi. - Jeśli sądzi, że gdziekolwiek uda mu się schronić przede mną, to się bardzo myli - pokiwał głową ajatollah z ponurym uśmiechem na twarzy; nastrój chwili wziął górę nad skrytością. Badrajn nie zareagował na tę rewelację. Kiedy uzmysłowił sobie znaczenie tych słów, wpatrywał się w ekran, a nie w swego gospodarza i bez trudu przyszło mu ukryć myśli. A więc nie było prawie żadnego ryzyka: Mahmud Hadżi miał sposób na uśmiercenie prezydenta USA w każdej chwili i wszystko było przygotowane. Naprawdę taka możliwość istniała. Tak, z pewnością Darjaei potrafił osiągnąć wszystko. * * * SIM bardzo utrudnił życie OpFor. Nie do końca, ale jednak. Pułkownik Hamm i jego Czarny Koń wygrali wprawdzie, ale to, co rok wcześniej byłoby Wiktorią o rozmiarach kosmicznych, teraz okazało się nieznacznym zwycięstwem. O przebiegu walk decydowała informacja. To była lekcja nieustannie powtarzana w Narodowym Ośrodku Szkoleniowym: znajdź nieprzyjaciela, zanim on znajdzie ciebie. Rozpoznanie. Rozpoznanie. Rozpoznanie. SIM, obsługiwany nawet przez na pół kompetentnych ludzi, przekazywał wszystkim informację w takim tempie, iż żołnierze zmieniali kierunek przemieszczania się, zanim jeszcze nadeszły rozkazy. Ten fakt niemal udaremnił manewr OpFor, godny najlepszych dni Erwina Rommla i, patrząc teraz na odtwarzany na wielkim ekranie w Sali Gwiezdnych Wojen przebieg ćwiczeń, Hamm widział, że gdyby jedna z kompanii czołgów Niebieskich przesunęła się o pięć minut szybciej, przegrałby także i tę potyczkę. NOS straciłby rację bytu, gdyby Niebiescy zaczęli regularnie wygrywać. - Piękne posunięcie, Hamm - przyznał pułkownik Gwardii Narodowej z Karoliny i podał mu cygaro. - Jutro jednak przetrzepiemy wam tyłki. Normalnie Hamm zaśmiałby się tylko i powiedział: "Jasna sprawa, spróbujcie", teraz jednak wiedział, że przechwałka sukinsyna może się spełnić, a to bardzo by utrudniło życie Hammowi. Dowódca 11. pułku kawalerii pancernej musi zacząć zastanawiać się nad tym, w jaki sposób oszukać SIM. Myślał już o tym przedtem i niezobowiązująco omawiał przy piwie ten problem ze swymi oficerami operacyjnymi, na razie jednak ustalili jedynie tyle, że sprawa nie byłaby prosta, być może wymagałaby użycia jakichś atrap... jak kiedyś robił Rommel. - Jak na Gwardię Narodową jest pan niezły - oznajmił. Nigdy jeszcze nie pochwalił nikogo z tej formacji i w ogóle bardzo rzadko wypowiadał takie słowa pod czyimkolwiek adresem. Jeśli pominąć błąd w rozmieszczeniu sił, plan Niebieskich był pięknie obmyślony. - Dziękuję, pułkowniku. SIM stał się nieprzyjemną niespodzianką, prawda? - Można tak powiedzieć. - Moi ludzie są nim zachwyceni. Wielu przychodzi w wolnym czasie, żeby poćwiczyć na symulatorach. Mówiąc szczerze, jestem zaskoczony, że tym razem nam się nie udało. - Za blisko podciągnął pan odwody. Sądził pan, że wie już, jak je wykorzystać, a tymczasem ja swoim kontratakiem zmusiłem was do zmiany szyku. Nie była to żadna rewelacja. Główny rozjemca i obserwator ćwiczeń dokładnie to samo powiedział skruszonemu dowódcy kompanii czołgów. - Zapamiętam tę lekcję. Słyszał pan nowiny? - Tak, złe wieści szybko się rozchodzą. - Cholera, małe dzieci. Chyba odznaczą tych z Tajnej Służby? - Myślę, że i bez odznaczeń coś uzyskali. Łatwo sobie wyobrazić gorszą śmierć. I to było wszystko. Pięcioro agentów zginęło podczas pełnienia obowiązków. Może popełnili jeden błąd czy drugi, ale czasami pojawiają się sytuacje, w których nie ma wyboru. Wiedzieli o tym wszyscy żołnierze. - Mężnym duszom niech Bóg pozwoli spoczywać w pokoju. Zabrzmiało to jak cytat z Roberta Edwarda Lee i uruchomiło jakąś klapkę w umyśle Hamma. - A jak to właściwie jest z wami? Co pan robi w cywilnym życiu? Facet miał ponad pięćdziesiątkę, sporo jak na dowódcę brygady, nawet w Gwardii. - Jestem profesorem historii wojskowości na Uniwersytecie Karoliny Północnej. Jak to jest z nami? W 1991 roku nasza brygada miała być zmiennikiem dla 24. Zmechanizowanej. Przyjechaliśmy tutaj na trening i dostaliśmy strasznie w dupę. W rezultacie zostaliśmy w kraju. Byłem wtedy zastępcą dowódcy batalionu. Bardzo chcieliśmy jechać. Tradycja naszego pułku sięga czasów walk z Anglikami. Przez dziesięć lat czekaliśmy, żeby wrócić tutaj, a aparatura SIM ładnie wyrównała szansę. - Był wysokim, szczupłym mężczyzną i górował wzrokiem nad swoim zawodowym odpowiednikiem. - A my tę szansę chcemy wykorzystać. Znam teorię, studiuję ją od ponad trzydziestu lat, a moi ludzie nie dadzą się wyrzynać jak mięso armatnie, jasne? W podnieconym głosie Nicholasa Eddingtona pobrzmiewała teraz gwara karolińska. - Szczególnie nie dadzą się wyrzynać Jankesom? - Właśnie! Przez chwilę panowała cisza, a potem obaj wybuchnęli śmiechem. Jako nauczyciel, Eddington potrafił przybrać dramatyczną pozę. Teraz dodał spokojniej. - Wiem, że gdybyśmy nie mieli SIM-u, roznieślibyście nas w puch... - Niezłe urządzenie, co? - Prawie zrównało nas z wami, a wy jesteście najlepsi i wszyscy o tym wiedzą. Był to gest pokojowy, którego nie należało odrzucać. - O tej porze, kiedy ma się ochotę na piwo, nie tak łatwo je dostać w klubie. Jeśli pan nie odmówi, mam parę puszek w domu. - Niech pan prowadzi, pułkowniku Hamm. - W czym się pan specjalizuje? - spytał Hamm w drodze do samochodu. - Pracę doktorską pisałem o walce manewrowej Nathana Bedforda Forresta. - Ach, tak? Zawsze podziwiałem Bedforda. - Miał tylko kilka dni, ale naprawdę dobrych. Pod Gettysburgiem mógł wygrać wojnę. - Karabiny Spencera dały mu techniczną przewagę, o czym często się zapomina - oznajmił Hamm. - Nie zaszkodziło to, że wybrał lepszy teren, a Spencery jeszcze pomogły. Najważniejsze jednak, że pamiętał o swoim zasadniczym celu - odparł Eddington. - W przeciwieństwie do Stuarta. Jeb miał najwyraźniej kiepski dzień. Hamm otworzył przed kolegą drzwiczki do samochodu. Dopiero za kilka godzin mieli się zacząć przygotowywać do następnych ćwiczeń, a Hamm poważnie interesował się historią, szczególnie kawalerii. Zapowiadało się interesujące śniadanie: piwo, jajecznica i wojna secesyjna. * * * Wpadli na siebie na parkingu 7-Eleven, które robiło teraz znakomity interes na kawie i pączkach. - Cześć, John - powiedział Holtzman, spoglądając przez ulicę na miejsce, w którym rozegrał się dramat. - Cześć, Bob. Plumber kiwnął głową na powitanie. Wszędzie pełno było kamer telewizyjnych i filmowych. - Wcześnie się pojawiłeś, jak na sobotę, podobnie chłopcy z TV - zauważył z uśmiechem dziennikarz "Post". - To straszne. - Plumber miał już kilkoro wnucząt. - Coś podobnego wydarzyło się w Ma'alot w Izraelu, który to był, chyba 1975, co? Wszystkie te ataki terrorystyczne zaczynały się zlewać. Także i Holtzman nie był pewien. - Chyba tak, ale kazałem u siebie sprawdzić w archiwum. - Kiedy atakują, jest o czym pisać, ale lepiej byłoby bez nich. Z terenu przedszkola zniknęły ciała; przeprowadzono już, jak przypuszczali, sekcję zwłok. Wszędzie jednak widać było wozy policyjne i ekspertów od balistyki, którzy przy użyciu taśm i manekinów wypożyczonych z pobliskiego domu handlowego usiłowali odtworzyć każdy szczegół wydarzeń. Czarnoskórym mężczyzną w kurtce Tajnej Służby okazał się jeden z bohaterów, Norm Jefferson, który pokazywał właśnie, jak wyskoczył z domu po drugiej stronie ulicy. Wewnątrz budynku przedszkola znajdował się inspektor O'Day; para agentów odgrywała terrorystów. Inny leżał przed drzwiami frontowymi, uzbrojony w czerwoną plastikową imitację pistoletu. W śledztwie kryminalnym próba kostiumowa zawsze następowała po premierze. - Nazywał się Don Russell? - spytał Plumber. - Jeden z najstarszych w Tajnej Służbie - potwierdził Holtzman. - Cholera jasna. - Plumber pokręcił głową. - Zupełnie jak na filmie; Horacjusz broniący mostu. "Bohater" to słowo, którego nieczęsto używamy, co? - Nieczęsto, bo nawet nie bardzo wypada wierzyć, że jest jeszcze coś takiego. Każdy działa w swoim interesie, a nasza robota polega między innymi na tym, żeby go wykryć. - Holtzman dopił kawę i cisnął plastikowy kubek do pojemnika na śmieci. - A tutaj, wyobraź tylko sobie, ktoś poświęca życie w obronie cudzych dzieci. Zdarzali się reporterzy, którzy sięgali do języka westernów. "Strzelanina na Dziecięcym Rancho" brzmiał tytuł jednego z reportaży telewizyjnych, którego autor zdobył tego dnia nagrodę za najgorszy smak, redakcja otrzymała kilkaset gniewnych telefonów, a właściciel stacji stwierdził, że jej oglądalność gwałtownie się zmniejszyła. Bob Holtzman zauważył, że jedną z osób najostrzej reagujących na tego typu wybryki był Plumber, który sądził, że w dziennikarstwie nie wszystko jest jednak dozwolone. - Jakieś wiadomości o Ryanie? - spytał John. - Tylko komunikat prasowy napisany przez Callie Weston, a przekazany przez Arnie'ego. Trudno mieć do prezydenta pretensję, że wraz z rodziną usunął się na ubocze. Potrzebna mu chwila spokoju, John. - Popatrz, Bob, a mnie się wydawało... - Tak, wiem. Wpuszczono mnie w maliny. Elizabeth Elliot podsunęła mi historyjkę o Ryanie, kiedy był jeszcze szefem CIA. - Holtzman spojrzał starszemu koledze w oczy. - Wszystko okazało się łgarstwem i osobiście go za to przeprosiłem. Wiesz, jak z tym naprawdę było? - Nie. - Chodziło o misję w Kolumbii. Był tam, to prawda. W trakcie operacji zginęło kilka osób, a jedną był sierżant Sił Powietrznych. Ryan zatroszczył się o jego rodzinę. Z własnych pieniędzy pokrywa dzieciakom studia. - Nic o tym nie napisałeś - zauważył z wyrzutem reporter TV. - Kiedy o wszystkim się dowiedziałem, temat był już przestarzały. Niewart pierwszej strony. Ostatnie słowa były charakterystyczne. To redaktorzy dzienników i programów informacyjnych decydowali, co przedstawić publiczności, a czego nie przedstawiać, dokonując zaś takiego wyboru sterowali przepływem informacji i kształtowali wiedzę społeczeństwa o świecie. Mogli w ten sposób wykreować i zniszczyć każdego, nie każde bowiem zdarzenie, zwłaszcza polityczne, wydawało się dostatecznie ciekawe, aby poświęcać mu uwagę. - Może niesłusznie. Holtzman wzruszył ramionami. - Może i nie, ale - podobnie jak sam Ryan - nie przypuszczałem, że zostanie prezydentem. Postąpił szlachetnie nie tylko w tej sprawie. John, z tą kolumbijską historią łączy się wiele spraw, które nigdy nie ujrzą światła dziennego. Wiem chyba wszystko, ale nie mogę tego opublikować. Zaszkodziłoby to krajowi, a nikomu nie pomogło. - Bob, co takiego zrobił Ryan? - Zapobiegł konfliktowi na skalę światową. Zadbał też o to, żeby winny został ukarany. - Jim Cutter? - podsunął nie posiadający się z ciekawości Plumber. - Nie, w jego przypadku to naprawdę było samobójstwo. Ten facet z FBI, który przed chwilą pokazał po drugiej stronie ulicy, jak potrafi strzelać, O'Day... - No, co z nim? - Śledził Cuttera i na własne oczy widział, jak tamten rzucił się pod autobus. - Jesteś pewien? - Absolutnie. Ryan nie ma pojęcia, że wiem o wszystkim. Sprawdzałem u kilku wiarygodnych źródeł i wszystkie informacje pasują do siebie. Albo to wszystko prawda, albo najprzebieglejsze kłamstwo, jakie świat widział. John, wiesz kogo teraz mamy w Białym Domu? - No? - Uczciwego faceta. Nie "stosunkowo", "na tle innych", nie takiego, którego jeszcze nie udało się na niczym złapać. Uczciwego w tym najprawdziwszym sensie: nigdy w życiu nie zrobił żadnego świństwa. - W takim razie to dzieciak zagubiony w lesie - mruknął Plumber. - Może i tak, ale kto powiedział, że mamy być wilkami? Coś jest nie w porządku. Naszym obowiązkiem jest szukać krętaczy, ale robiliśmy to od tak dawna i z tak dobrym skutkiem, że całkiem już zapomnieliśmy, że nie cała administracja składa się z oszustów. - Holtzman znowu spojrzał na kolegę. - Rywalizujemy ze sobą, żeby wysmażyć jak najlepszą historię, ale w ten sposób sami grzęźniemy w błocie. Słuchaj, John, czy nie powinniśmy coś z tym zrobić? - Chyba wiem, o co ci chodzi, ale odpowiedź brzmi: "Nie". - W tych czasach relatywizmu wartości, dobrze jest natrafić na jakieś absolutne przekonania, panie Plumber, nawet jeśli nikt się o nich nie dowie - powiedział Holtzman, chcąc zirytować rozmówcę. - Niezły jesteś, Bob. Nawet bardzo dobry, ale mnie nie sprowokujesz. Tak czy owak, komentator uśmiechnął się, gdyż próba była niezłej klasy. W osobie Holtzmana odżywały czasy, które Plumber wspominał z czułością. - A jeśli potrafię wykazać, że mam rację? - To dlaczego nie napisałeś artykułu? - spytał zaczepnie Plumber. - Żaden prawdziwy dziennikarz nie zrezygnowałby z takiej gratki. - Powiedziałem, że nie mogę opublikować. Nigdy nie twierdziłem, że nie napisałem - sprostował Bob. - Miałbyś się z pyszna, gdyby twój szef dowiedział się, że chowasz pod korcem coś takiego. - I co z tego? Nie ma takich rzeczy, których nie zrobiłeś, chociaż nic nie stało temu na przeszkodzie? Plumber uchylił się od odpowiedzi. - Mówiłeś o dowodach. - Dowód znajduje się trzydzieści minut drogi stąd. Ale ta historia nie może ujrzeć światła dziennego. - Dlaczego miałbym ci wierzyć? - A dlaczego ja miałbym uwierzyć tobie? Co się dla nas liczy przede wszystkim? Dobry temat, mam rację? A co z krajem, co z ludźmi? Gdzie kończy się odpowiedzialność zawodowa, a zaczyna obywatelska? Zostawiłem ten temat w spokoju, gdyż rodzina tamtego sierżanta straciła ojca. Rząd nie mógł się oficjalnie przyznać do niczego, więc Jack Ryan uznał, że osobiście musi zatroszczyć się o sprawiedliwość. Zrobił to z własnych pieniędzy i nie chciał, by ktokolwiek się o tym dowiedział. Więc jak miałem postąpić? Skierować reflektory na rodzinę? W imię czego, John? Żeby wypuścić w świat historię, która zaszkodzi krajowi i ludziom, którzy dość się już wycierpieli? Jest tyle innych spraw, którymi możemy się zająć. Ale jedno muszę ci powiedzieć John: skrzywdziłeś niewinnego człowieka, a twój kumpel potakiwał temu z uśmiechem na twarzy. I mamy obowiązek coś z tym zrobić. - To dlaczego o tym właśnie nie napiszesz? Holtzman poczekał kilka chwil z odpowiedzią. - Bo chcę dać ci szansę naprawienia tego. Także się w to wpakowałeś. Ale muszę mieć twoje słowo, John. Chodziło o coś więcej. Dla Plumbera była to kwestia podwójnego wyzwania zawodowego. Po pierwsze, ubiegł go kolega z NBC, przedstawiciel młodszej generacji, dla której problem dziennikarstwa sprowadzał się do wyglądu przed kamerą. Po drugie, został wystrychnięty na dudka przez Eda Kealty'ego, być może został wykorzystany do tego, aby skrzywdzić niewinnego człowieka. Musiał przynajmniej sprawdzić. Inaczej trudno mu będzie spojrzeć w lustro. Komentator TV wyjął Holtzmanowi z ręki mały magnetofon i wcisnął guzik nagrywania. - Mówi John Plumber, jest sobota, siódma pięćdziesiąt rano; jesteśmy oddzieleni ulicą od przedszkola Giant Steps. Wraz z Robertem Holtzmanem mam zaraz udać się stąd w nie znane mi miejsce. Dałem mu słowo, że wszystko, czego się tam dowiemy, pozostanie tylko pomiędzy nami dwoma. To nagranie jest trwałym świadectwem mojej obietnicy. John Plumber, NBC News. - Wyłączył magnetofon, ale natychmiast znowu go uruchomił. - Jeśli słowa Boba nie potwierdzą się, nasza umowa jest nieważna. - W porządku - zgodził się Holtzman, wydobył kasetę, umieścił ją w pudełku i schował do kieszeni. Deklaracja Plumbera nie miała żadnej wartości prawnej. Nawet gdyby uznać, że zawarta została między nimi umowa, najpewniej okazałaby się niezgodna z pierwszą poprawką do konstytucji, była jednak słowem, które padło między mężczyznami, a obaj wiedzieli, że nawet we współczesnym świecie musi istnieć coś, na czym można polegać. W drodze do samochodu Boba, Plumber złapał szefa kamerzystów. - Będziemy z powrotem za jakąś godzinę. * * * Predator krążył na wysokości niemal trzech tysięcy metrów. Oficerowie Sztormu i Palmy określili dla wygody trzy korpusy armii ZRI po prostu rzymskimi cyframi I, II, III. Wywiadowczy pojazd znajdował się teraz nad Korpusem I, na który złożyły się pancerna dywizja irackiej Gwardii Republikańskiej oraz jej odpowiedniczka irańska, nosząca dumną nazwę "Nieśmiertelni" na wzór osobistej gwardii Kserksesa. Rozlokowanie sił było tradycyjne, trójkątne, z dwiema formacjami z przodu i jedną, stanowiącą odwód, z tyłu. Obie dywizje posuwały się równolegle, ale ich front był zdumiewająco wąski, pokrywając ledwie trzydzieści kilometrów z pięciokilometrową luką. Ćwiczenia były ostre. Co kilka kilometrów cele, wykonane ze sklejki makiety czołgów. Kiedy pojawiały się w wizjerach, natychmiast do nich strzelano. Predator nie mógł ustalić precyzji strzałów, niemniej większość celi została zniszczona po przejściu pierwszej linii atakujących pojazdów, którymi były głównie ciężkie czołgi T-72 i T-80, powstałe w wielkich zakładach Czelabińska. Piechota przewożona była transporterami BWP. Także taktyka obowiązywała radziecka, co widać było po sposobie przemieszczania się oddziałów. Mniejsze jednostki poddane były ostrej dyscyplinie, duże formacje poruszały się z geometryczną precyzją, niczym gigantyczne żniwiarki na pszenicznych polach Kansas. - Przecież ja to widziałem na filmie! - wykrzyknął starszy sierżant sztabowy w kuwejckiej stacji zwiadu elektronicznego. - Jak to? - spytał major Sabah. - Rosjanie filmowali swoje manewry. - Jak byście porównali jednych i drugich? Oto właściwe pytanie, pomyślał podoficer. - Niewiele się różnią, panie majorze. - Sierżant wskazał na dół ekranu, - Widzi pan tutaj? Dowódca kompanii zadbał o równe odstępy i przerwy. Przedtem Predator znajdował się nad batalionem rozpoznania i tam także wszystko było jak z podręcznika. Czytał pan może coś o radzieckiej taktyce, panie majorze? - Tylko o tym, co przejęli Irakijczycy - wyznał oficer kuwejcki. - Prawie to samo. Szybkie i mocne uderzenia, wprost na nieprzyjaciela, nie można dać mu czasu na otrząśnięcie się. I ścisła, wręcz matematyczna dyscyplina. - A stopień wyszkolenia? - Całkiem niezły, panie majorze. * * * - Elliot nakazała obserwację Ryana - powiedział Holtzman, wprowadzając auto na parking przed sklepem. - Kazała komuś za nim chodzić? - Liz go nienawidziła. Z początku nie wiedziałem, ale potem się zorientowałem, że to sprawa czysto osobista. Naprawdę uwzięła się na Ryana i to jeszcze zanim wybrano Boba Fowlera. W każdym razie rozpuściła plotkę, która miała zaboleć jego rodzinę. Miłe, nie? Na Plumberze nie zrobiło to specjalnego wrażenia. - Waszyngton i tyle. - Dobra, ale jak nazwać wykorzystywanie danych zarezerwowanych dla rządu do osobistej zemsty? Waszyngton Waszyngtonem, ale to po prostu niezgodne z prawem. Holtzman wyłączył silnik i dał znać Plumberowi, żeby wysiadł. W środku zastali malutką właścicielkę, oraz gromadkę amerazjatyckich dzieci, które w sobotni poranek rozkładały towary na półki. - Dzień dobry - powiedziała Carol Zimmer. Poznała Holtzmana, który wcześniej kupował tu chleb oraz mleko, żeby przyjrzeć się personelowi. Nie miała pojęcia, że jest reporterem, natychmiast jednak rozpoznała Johna Plumbera. - Pan jest z telewizji! - powiedziała, wskazując go palcem. - Tak - potwierdził komentator z uprzejmym uśmiechem. Najstarszy syn - plakietka informowała, że ma na imię Laurence - zbliżył się do nich z miną zdecydowanie nieprzyjazną. - Czy mogę w czymś pomóc, sir? Mówił czystą amerykańską angielszczyzną; w oczach czaiła się podejrzliwość. - Chciałbym porozmawiać, jeśli państwo zechcecie - oznajmił grzecznie Plumber. - O czym, sir? - Zna pan prezydenta, prawda? - Automat do kawy jest tam, sir. Pączki leżą na tacy. Chłopak odwrócił się. Wzrost i kolor oczu wziął po ojcu, pomyślał Plumber. Znać po nim także było wykształcenie. - Proszę poczekać! Laurence odwrócił się znowu. - O co chodzi? Mamy tu wiele pracy. Przepraszam. - Lany, nie bądź niegrzeczny. - Mamo, przecież mówiłem ci, co on narobił, prawda? Kiedy wzrok Laurence powrócił do dziennikarzy, wystarczył za całą opowieść. Plumber nie pamiętał już, kiedy ostatni raz poczuł się tak nieswojo. - Proszę mi wybaczyć - powiedział - ale chciałem tylko porozmawiać. Nie ma tu żadnych kamer. - Chodzisz do szkoły medycznej, Laurence? - spytał Holtzman. - Skąd pan to wie? Kim pan jest? - Laurence! - zaprotestowała matka. - Chcę tylko porozmawiać, nic więcej, proszę. - Plumber uniósł ręce. - Żadnych kamer, żadnego nagrywania. Żadne słowo nie zostanie wykorzystane. - Jasne. I pewnie zaręczy pan słowem honoru? - Laurence! - Mamo, pozwól, że ja to załatwię - ostro powiedział chłopak, ale zaraz dodał przepraszającym tonem: - Wybacz, ale nie wiesz, o co w tym wszystkim chodzi. - Chciałbym się tylko dowiedzieć... - Dobrze wiem, co pan zrobił, panie Plumber! Nikt panu jeszcze tego nie powiedział? Kiedy pluje pan na prezydenta, pluje pan także na mojego ojca! A teraz niech pan kupuje, czego panu potrzeba, i zbiera się stąd. Po raz kolejny zobaczyli przed sobą plecy chłopaka. - Ale ja nie wiedziałem! - zaprotestował John. - Jeśli postąpiłem źle, to dlaczego mi pan o tym nie opowie? Przyrzekam, ma pan moje słowo, że nie zrobię niczego, co mogłoby zaszkodzić panu czy pańskiej rodzinie. Ale jeśli popełniłem jakiś błąd, proszę mi to wykazać. - A dlaczego tak pan naskakiwał na pana Ryana? - spytała Carol Zimmer. - To bardzo dobry człowiek. Opiekuje się nami i... - Mamo, proszę, daj spokój, przecież ich to zupełnie nie interesuje. Holtzman poczuł, że musi się włączyć. - Laurence, nazywam się Bob Holtzman, pracuję w "Washington Post". Od kilku lat wiem wszystko o waszej rodzinie, ale nie zrobiłem z tego żadnego użytku, gdyż nie chciałem zakłócać wam prywatności. Wiem, co robi dla was prezydent Ryan. Chcę, żeby także John dowiedział się o tym, chociaż żaden z nas nie upowszechni tych informacji. Gdybym chciał, mogłem to zrobić sam. - Jak mogę wam zaufać? - spytał gniewnie Laurence Zimmer. - Przecież jesteście dziennikarzami! Było w tym słowie tyle urazy i zjadliwości, że Plumber odczuł niemal fizyczny ból. Czyżby aż tak nisko upadł w oczach ludzi jego zawód? - Chce pan zostać lekarzem? - spytał. - Drugi rok w Georgetown. Brat kończy MIT, siostra w tym roku rozpoczęła UVA. - To musi drogo kosztować. Trudno pokryć takie wydatki, prowadząc podobny interes. Wiem, bo sam posłałem dzieci na studia. - Wszyscy tutaj pracujemy. Ja jestem w każdy weekend. - Chcesz być lekarzem, Laurence. To szlachetny zawód - powiedział Plumber. - Jeśli zrobisz jakiś błąd, będziesz starał się z niego wyciągnąć wnioski. Tak samo jest ze mną. - Ładne słówka, panie Plumber, często okazują się zdradliwe. - Prezydent wam pomaga, tak? - Jeśli powiem panu coś w zaufaniu, czy to znaczy, że nigdy nie będzie pan mógł wykorzystać tej wiadomości? - Nie, klauzula "w zaufaniu" tego nie zapewnia, natomiast niniejszym obiecuję, że nigdy twoich słów nie wykorzystam w żaden sposób, a ponieważ są tutaj inne osoby, które to słyszą, gdybym złamał swe przyrzeczenie, będziesz mógł mnie zniszczyć jako dziennikarza. Ludziom z naszego zawodu wiele uchodzi na sucho, może nawet zbyt wiele, ale nie wolno nam kłamać. Laurence spojrzał na matkę. Ubóstwo jej angielszczyzny nie oznaczało ubóstwa umysłowego. Kobieta skinęła głową. - Był przy ojcu, kiedy go trafili - powiedział chłopak. - Obiecał mu, że zajmie się nami. I robi to. Płaci za naszą naukę i pomaga związać koniec z końcem. On i jego przyjaciele z CIA. - Mieli tutaj trochę kłopotów z chuliganami - dodał Holtzman - ale wtedy zjawił się facet z Langley i... - Wcale nie musiał! - ostro uciął Laurence. - Pan Clar... W każdym razie nie musiał! - Dlaczego nie poszedłeś na Johna Hopkinsa? - spytał Plumber. - Przyjęli mnie w Georgetown - powiedział Laurence, a z jego głosu nie zniknęła jeszcze wrogość. - Stamtąd mam tutaj łatwiejszy dojazd i częściej mogę pomóc w sklepie. Pani Ryan z początku nic nie wiedziała, ale potem... Na jesieni druga siostra zacznie na uniwersytecie wstępny kurs medycyny. - Ale dlaczego...? - zaczął Plumber i nie dokończył zdania. - Bo widocznie taki już z niego jest facet, a wy wystawiliście go jak ostatnie szmaty! - Laurence! Plumber nie mógł z siebie wydobyć głosu przez dobre ćwierć minuty. Potem zwrócił się do kobiety stojącej za kontuarem. - Pani Zimmer, przepraszam, że zabraliśmy państwu czas. Nic z tego, co tutaj usłyszeliśmy, nie zostanie powtórzone. Przyrzekam. - Potem spojrzał na chłopaka. - Powodzenia na studiach, Laurence. Bardzo dziękuję, że mi o tym powiedziałeś. Nie będę was już więcej niepokoił. Obaj reporterzy poszli do Lexusa Holtzmana. Jak mogę wam zaufać? Przecież jesteście dziennikarzami! Te słowa młodego studenta głęboko zraniły Plumbera. Pewnie dlatego, że były zasłużone, pomyślał. - Coś jeszcze? - Z tego, co wiem, nie mają nawet pojęcia, jak zginął sierżant Zimmer, tyle, że poległ podczas wypełniania obowiązków. Carol była wtedy w ciąży. Liz Elliot postarała się z tego wysmażyć historię, że Ryan kręcił z żoną Zimmera, i że dziecko jest jego. A ja dałem się wykiwać. Głębokie westchnienie Plumbera. - Ja także. - I co z tym chcesz zrobić, John? Plumber spojrzał w sufit. - Muszę najpierw sprawdzić kilka rzeczy. - Ten z MIT ma na imię Peter. Informatyka. Ta z Charlottesville nazywa się chyba Alisha. Ustaliłem datę nabycia tego sklepu. Wszystko łączy się z operacją w Kolumbii. Ryan urządza im co roku Wigilię, w czym uczestniczy także Cathy. Nie wiem, jak teraz to zorganizowali, ale na pewno dali sobie radę. - Holtzman krótko zachichotał. - Jest dobry, jeśli chodzi o zachowywanie tajemnicy. - A ten facet z CIA... - Wiem kto, ale żadnych nazwisk. Dowiedział się, że jacyś kolesie zaczynają zatruwać życie Carol i odbył z nimi krótką rozmówkę. Widziałem policyjny raport. To w ogóle ciekawy facet. Wyciągnął z Rosji żonę i córkę Gierasimowa. Carol jest pewna, że to wielki dobroduszny Miś Uszatek. To on także uratował Kogę. Ostry facet. - Daj mi jeden dzień - odezwał się Plumber. - Nie ma sprawy. Powrót na Ritchie Highway odbył się w milczeniu. * * * - Profesor Ryan? Przez drzwi zaglądał kapitan Overton. - Słucham - powiedziała Cathy znad gazety. - Jest coś, proszę pani, co dzieci może chciałyby zobaczyć, gdyby się pani zgodziła. Może zresztą wszyscy państwo. Dwie minuty później tłoczyli się na tylnych siedzeniach Hummera i jechali lasem w kierunku ogrodzenia, od którego zatrzymali się o dwieście metrów. Dalej poszli pieszo, prowadzeni przez kapitana i kaprala. - Szszsz! - mruknął Kapral do Foremki i przyłożył jej do oczu lornetkę. - Nie przestraszy się nas? - zapytała po chwili Sally. - Nie. Nikt tutaj na nie nie poluje, a przyzwyczaiły się do samochodów - wyjaśnił Overton. - To Elvira, druga tutejsza łania. Przed kilkoma minutami nastąpiło rozwiązanie. Elvira niezgrabnie wstała i zaczęła lizać nowo narodzoną sarenkę, której oczy ze zdumieniem wpatrywały się w świat. - Bambi! - powiedziała radośnie Katie Ryan, ekspertka w dziedzinie filmów Disneya. Po kilku minutach sarenka chwiejnie stanęła na nóżkach. - No, Katie? - Co? - spytała dziewczynka, nie odwracając oczu od zwierzątka. - Musisz nadać jej imię - podpowiedział kapitan Overton. -Taka jest tradycja w Camp David. - Panna Marlene - powiedziała Foremka bez chwili wahania. Rozdział 45 Potwierdzenie Droga była tak nudna, jak tylko potrafił to sobie wyobrazić umysł budowniczego, ale nie było w tym niczyjej winy. To samo tyczyło się krajobrazu. Brown i Holbrook dobrze teraz wiedzieli, dlaczego Ludzie z Gór trzymali się właśnie gór. Tam przynajmniej było na co popatrzeć. Mogli jechać szybciej, potrzeba było jednak sporo czasu, żeby zapoznać się z obyczajami betoniarki, z rzadka więc przekraczali siedemdziesiątkę, czym zaskarbiali sobie zjadliwe spojrzenia innych użytkowników autostrady I-90, zwłaszcza odzianych w kowbojskie kapelusze, którzy za jedną z największych zalet wschodniej Montany uważali brak ograniczenia prędkości. Także przygodnych prawników - musieli to być prawnicy - w sportowych niemieckich autach, którzy przelatywali obok ich samochodu jak gdyby był wozem konnym. Zobaczyli także, jak ciężka czeka ich praca. Całe tygodnie zabrało przygotowywanie pojazdu, mieszanie składników, robienie ładunków i rozmieszczanie ich. Od dawna więc nie dosypiali, a nic bardziej nie usypia człowieka, niż jazda zachodnią autostradą międzystanową. Pierwszą noc spędzili w "Shęridanie", tuż przy granicy z Wyoming. Chociaż pierwszego dnia kierowania tym cholerstwem zajechali aż tak daleko, mało brakowało, a skończyłoby się katastrofą, zwłaszcza w Billings, gdzie rozchodziły się I-90 oraz I-94. Przypuszczali, że betoniarka jest równie zwrotna jak wieprz na lodzie, ale rzeczywistość okazała się gorsza od najgorszych wyobrażeń. Skończyło się na tym, że spali do ósmej rano. Motel stanowił nocną przystań dla samochodów osobowych i wielkich szesnastokołowych ciężarówek. W jadalni, która serwowała sute śniadania, rozsiedli się twardzi mężczyźni o niezależnych duszach i kilka kobiet o podobnym usposobieniu. Nietrudno było zgadnąć, że nie obejdzie się bez porannej rozmowy. - To musiały być te skurwiele w turbanach - ocenił brzuchaty kierowca z tatuażami na potężnych ramionach. - Taaak? - z drugiego końca lady powiedział z powątpiewaniem w głosie Ernie Brown, chcący wyczuć, co o całej sprawie sądzą pokrewne dusze. - A kto się inny porwie na dzieciaki? Skurwiele i tyle! Z tymi słowami szofer powrócił do placka jagodowego. - O ile te z telewizji nie chrzanią, to wszystko załatwiło dwóch gliniarzy. Pięć strzałów między oczy! - zachwycił się kierowca cysterny z mlekiem. - Ale najlepszy ten koleś, który tylko z pieprzonym pistoletem w ręku powstrzymał sześciu skurwysynów z karabinami. Położył trupem trzech, a może czterech. Tak, brachu, umiera prawdziwy amerykański gliniarz. - Głos zabrał mężczyzna prowadzący samochód z bydłem. - Zasłużył sobie na miejsce w Valhalli, bez dwóch zdań. - Poczekaj, bracie, przecież to byli fedziowie - wtrącił się Holbrook, przeżuwając grzankę. - Co tam z nich za bohaterowie. To... - Wsadź sobie w dupę taką gadkę, brachu - ostrzegł facet od cysterny. - Nie chcę niczego takiego słuchać. Tam było ze trzydzieści dzieciaków. Włączył się inny kierowca. - A ten czarny koleś, co przyładował im z M-16? Do cholery, zupełnie jak wtedy, kiedy byłem w kawalerii. Jak bym go spotkał, podałbym mu grabę i postawił piwo. - Byłeś w powietrznej? - z ożywieniem spytał kierowca ciężarówki z bydłem, odrywając się od śniadania. - A jak, kompania Charlie, 1. pułk Siódmej Dywizji. Mleczarz odwrócił się, aby zademonstrować na rękawie wielką plakietkę 1. Dywizji Kawalerii Powietrznej. - Kompania Delta, 2. pułk Siódmej Dywizji. Mężczyzna wstał i podszedł, aby uścisnąć rękę faceta z kompanii Charlie. - Gdzie mieszkasz? - W Seattle. Tam stoi moja bryka, ta z częściami do maszyn. Walę do St. Louis. Kawaleria powietrzna. Cholera, fajnie to raz jeszcze usłyszeć, - Za każdym razem jak jadę tędy... - Jasne. Paru naszych jest tutaj pochowanych w Little Big Horn. Jak mijam to miejsce, zawsze się za nich modlę. Obaj znowu uścisnęli sobie ręce. - Mike Fallon. - Tim Yeager. Obaj Ludzie z Gór nie zeszli do jadalni jedynie po to, aby się posilić. Chcieli się znaleźć wśród swoich. Facetów, którzy powinni myśleć jak oni. Fedziowie bohaterami? Co tu się, do cholery jasnej, dzieje? - Tyle ci powiem, bracie, że kiedy tylko dowiedzą się, kto nakręcił tą sprawę, to Ryan będzie już wiedział, co z tym zrobić - powiedział przewoźnik części maszyn. - Był w piechocie morskiej. To nie zasmarkany cywil. Jeden z naszych, swój chłop. - Masz rację. Ktoś za to zapłaci i mam nadzieję, że jakieś chłopaki od nas będą kasjerami. - Dobrze mówisz - odezwał się od kontuaru mleczarz. - Fajnie. - Ernie Brown zsunął się ze stołka. - Czas się pokiwać na drodze. Kierowcy obrzucili dwóch wychodzących zdawkowym spojrzeniem i powrócili do wymiany opinii. * * * - Jeśli do jutra nie poczujesz się lepiej, idziesz do doktora i basta! - powiedziała. - Dobra, dobra, do jutra będę zdrów jak ryba. Zastanawiał się czy to jakieś cholerstwo z Hongkongu, chociaż podobnie jak większość innych ludzi nie miał pojęcia, na czym polega różnica między jedną a drugą postacią grypy, wiedział natomiast, że przy powikłaniach konieczny jest lekarz. Tyle że co właściwie usłyszy? Leżeć, aspiryna, dużo płynów: to właśnie robił. Czuł się tak, jak gdyby ktoś włożył go do wora i stłukł kijem baseballowym. Poczuł, że znowu zapada w sen. Miał nadzieję, że żona nie będzie ciosać mu kołków na głowie. Do jutra się poprawi. Takie rzeczy zawsze się kończą. Ma tu wygodne łóżko i telewizor z pilotem. Jeśli tylko nie musiał się wałęsać, nic nie bolało. Mogło być gorzej. Na pewno zaraz się poprawi. * * * Jest taki punkt, po osiągnięciu którego, ma się już przed sobą tylko pracę. Można wprawdzie przed nią uciekać, ale sama cię dopadnie, gdziekolwiek byś się znajdował. Tak rzecz się miała z Jackiem Ryanem i Robbym Jacksonem. W przypadku Jacka chodziło o przemówienie, ułożone dla niego przez Callie Weston. Nazajutrz wylatywał do Tennessee, potem do Kansas, Kolorado i Kalifornii, by wylądować w Waszyngtonie o trzeciej nad ranem dnia, który miał być - największym w dziejach Stanów Zjednoczonych - dniem wyborów specjalnych. Zapełniona miała zostać jedna trzecia miejsc opustoszałych na skutek katastrofy na Kapitolu, reszta rozegra się w ciągu następnych dwóch tygodni. Wtedy nareszcie Kongres odrodzi się w pełnym składzie i może, ale tylko może, uda się zrobić coś konkretnego. Najbliższą przyszłość miała bez reszty wypełnić czysta polityka. Cały tydzień będzie musiał poświęcić na dokładne zapoznanie się z planami odchudzenia dwóch molochów biurokracji: Departamentów Obrony i Skarbu. Trwały też prace nad innymi redukcjami. Z kolei Jacksonowi dostarczono wszystko, co wyprodukowało biuro szefa wywiadu w Pentagonie, tak aby mógł przygotować codzienny raport o wydarzeniach na świecie. Admirał przez godzinę zapoznawał się z materiałami. - No i jak tam, Rob? - spytał Jack, w tym jednak przypadku nie chodziło o plany przyjaciela na najbliższy tydzień, lecz o stan całej planety. J-3 zmarszczył brwi. - Od czego mam zacząć? - Sam wybierz - powiedział prezydent. - Dobrze. Mike Dubro i grupa bojowa "Ike'a" w dobrym tempie płyną na północ w kierunku Chin. Mają spokojne morze, przeciętna prędkość dwadzieścia pięć węzłów. Dzięki temu zyskali kilka godzin wyprzedzenia w stosunku do spodziewanego czasu przypłynięcia. Nadal trwają manewry w Cieśninie Tajwańskiej, teraz jednak obie strony trzymają się swoich brzegów. Wygląda na to, że kiedy zestrzelili tego pasażera, wszyscy się trochę uspokoili. Sekretarz Adler powinien już być na miejscu i prowadzić rozmowy. Bliski Wschód. Także armia ZRI prowadzi ćwiczenia, które obserwujemy na bieżąco. Sześć pancernych dywizji, plus uzupełnienia i taktyczne siły lotnicze. Nasi ludzie śledzą wszystko przy użyciu Predatora... - Kto to zatwierdził? - przerwał prezydent. - Ja - odparł Jackson. - Naruszenie przestrzeni powietrznej innego kraju? - To decyzja J-2 i moja. Chcesz przecież wiedzieć, co zamierzają i jakie są ich możliwości, prawda? - Tak. Muszę to wiedzieć. - W porządku. Ty mi mówisz, co ci potrzebne, a moja już w tym głowa, jak to załatwić. Predator dokonuje samozniszczenia, jeśli wymknie się spod kontroli, a dostarcza nam danych lepszych niż satelity czy nawet J-STARS, przy czym i tak żadnego z nich nie mamy akurat nad tym terenem. - W porządku, admirale. Więc jak to wygląda? - Dają sobie radę lepiej, niż mogliśmy przypuszczać na podstawie innych informacji. Nie pora jeszcze na panikę, ale wszystkiemu trzeba się tam starannie przyglądać. - Co z Turkmenią? - spytał Ryan. - Chyba przymierzają się do wyborów, ale to stara wiadomość i na razie nic więcej nie wiemy o politycznej stronie. Ogólnie sytuacja w tej chwili dość spokojna. Satelity pokazują wzmożony ruch przez granicę, ale specjaliści uważają, że chodzi o odradzający się handel, nic więcej. - Czy ktoś śledzi rozlokowanie na granicy sił irańskich, cholera, ZRI? - Nie wiem, sprawdzę. - Jackson zrobił notatkę. - Odnaleźliśmy okręty indyjskie. - Jak? - Specjalnie się nie ukrywały. Kazałem wysłać z Diego Garcia parę Orionów. Wykryliśmy ich z odległości trzystu mil na podstawie widma elektronicznego. Znajdują się o czterysta mil od swojej bazy, są więc dokładnie na połowie drogi pomiędzy Diego Garcia a wejściem do Zatoki Perskiej. Nasz attache wojskowy zapyta jutro o ich zamiary, ale wątpię, aby otrzymał jakąś konkretną odpowiedź. - W takim przypadku niech ingeruje ambasador Williams. - Dobry pomysł. I tyle byłoby na dzisiaj, jeśli pominąć nudne drobiazgi. - Robby zebrał dokumenty. - Jak twoje wystąpienia? - Lejtmotywem jest zdrowy rozsądek. - W Waszyngtonie? * * * Adler nie był przesadnie zadowolony. W Pekinie zorientował się, że nie najlepiej wyszło z koordynacją. Wylądował na miejscu w sobotę wieczorem - znowu ta linia zmiany daty, uświadomił sobie - i, jak się okazało, najważniejsi ministrowie przebywali poza miastem. Wszędzie bagatelizowano znaczenie potyczki powietrznej, powiadając, że musi mieć okazję przystosować się do zmiany stref czasowych. - To dla nas prawdziwa radość, gościć pana u nas - oznajmił minister spraw zagranicznych, który, uścisnąwszy rękę Amerykanina, poprowadził go do swojego prywatnego gabinetu, gdzie czekał na nich drugi mężczyzna. - Czy zna pan już Zeng Han Sana? - Nie, nie mieliśmy jeszcze przyjemności się poznać. Witam, panie ministrze - powiedział Adler. Znowu nastąpiła wymiana uścisków dłoni. - Wygodny miał pan lot? - spytał minister spraw zagranicznych. - Wizyta w waszym kraju zawsze daje mi wiele, ale wolałbym, żeby lot nie trwał tak długo. - Podróż bywa czasem udręką dla ciała, ono zaś wpływa na stan umysłu. Mam nadzieję, że znajdzie pan czas na wypoczynek. To bardzo ważne - ciągnął minister - aby rozmowy, szczególnie w tak niespokojnych czasach, toczyły się bez żadnych zewnętrznych zakłóceń. - Jestem całkiem wypoczęty - zapewnił Adler. Dosyć miał snu i tylko nie był pewien, w jakiej porze dnia jego ciało sytuuje siebie. - Poza tym tam, gdzie chodzi o pokój, niezbędne są pewne ofiary. - To prawda. - Panie ministrze, nieprzyjemne wypadki z zeszłego tygodnia wzbudziły niepokój w moim kraju - oznajmił sekretarz swoim gospodarzom. - Dlaczego wciąż jesteśmy prowokowani przez tych bandytów? - spytał szef chińskiego MSZ. - Nasze siły wojskowe prowadzą ćwiczenia szkoleniowe, to wszystko. Tymczasem oni zestrzelili dwa nasze samoloty, których załogi zginęły. Ci ludzie zostawili po sobie rodziny. Zwrócił pan, mam nadzieję, uwagę na to, że Chińska Republika Ludowa powstrzymała się od kroków odwetowych. - Odnotowaliśmy to z prawdziwą satysfakcją. - Wie pan także, że to bandyci pierwsi sięgają po broń. - Nie mamy do końca jasności w tej sprawie. Chęć ustalenia faktów jest właśnie jedną z przyczyn mojej wizyty. Ciekawe, czy zaskoczyło ich to stwierdzenie. Sytuacja była podobna do rozgrywki karcianej, z tą tylko różnicą, że nigdy nie było się pewnym wartości własnych kart. Poker w dalszym ciągu był wyższy od strita, ale niektóre karty były zakryte, nawet dla ich posiadacza. W tym przypadku blefował, a chociaż druga strona mogła to podejrzewać, nie była jednak pewna, a to wpływało na przebieg całej gry. Jeśli uznają, że wie, jak przebiegało zdarzenie, powiedzą jedno. Jeśli uznają, że nie wie, powiedzą drugie. W tym przypadku sądzili, że wie, ale wątpliwości pozostały. Szczególnie, że temu zaprzeczył, co mogło być prawdą albo kłamstwem. Punkt dla Ameryki. Adler rozmyślał nad tym przez całą drogę. - Oświadczyliście publicznie, że pierwsza zaatakowała strona przeciwna. Czy jesteście tego pewni? - Absolutnie - zapewnił minister spraw zagranicznych. - Przepraszam, a jeśli strzał oddał któryś z waszych poległych pilotów? Skąd wtedy pewność? - Nasi piloci otrzymali surowe polecenie, by strzelali tylko w obronie własnej. - To polecenie rozsądne i godne. Ale w ogniu walki, a nawet niekonieczna jest walka, wystarczy odpowiednio napięta sytuacja, pomyłki się zdarzają. Sami mamy z tym problemy. Piloci myśliwscy to ludzie w gorącej wodzie kąpani, szczególnie młodzi, zapalczywi i ambitni. - Czy nie dotyczy to także naszych przeciwników? - odpowiedział pytaniem Chińczyk. - Z pewnością - przyznał Adler. - To poważny problem, nieprawdaż? I właśnie dlatego narodom takim jak nasz zależy na tym, żeby nie dochodziło do podobnych sytuacji. - Nieustannie jesteśmy prowokowani. Nasi przeciwnicy mają nadzieję na to, że uda im się pozyskać poparcie międzynarodowe, czego my się poważnie obawiamy. - Nie rozumiem. - Prezydent Ryan wspomniał o dwóch państwach chińskich, podczas gdy istnieje tylko jedno. Mieliśmy nadzieję, że jest to sprawa rozstrzygnięta raz na zawsze. - Było to drobne potknięcie językowe prezydenta, lingwistyczny niuans - oznajmił Adler, najwyraźniej bagatelizując całą sprawę. - Prezydent Ryan ma wiele zalet, ale nie wyczuwa jeszcze wszystkich dyplomatycznych półtonów, a nierozsądni dziennikarze z igły robią widły. To nic nie znaczący lapsus. Nie ma zmian w naszej polityce w tym regionie. Adler rozmyślnie nie użył sformułowania: "Nasza polityka w tym regionie pozostaje niezmienna". Czasami myślał, że mógłby zbić majątek na redagowaniu umów ubezpieczeniowych. - Takie błędy językowe mogą się wydawać czymś więcej niż tylko przejęzyczeniami - oznajmił sucho minister. - Czyż nie przedstawiłem jasno naszego stanowiska w tej sprawie? Proszę pamiętać, że prezydent na zadawane mu pytania odpowiadał będąc pod wrażeniem zajścia, w którym życie straciło wielu Amerykanów i poszukał słów, które w jednym języku znaczą to, w drugim coś innego. Szło łatwiej niż się spodziewał. - Także Chińczycy stracili życie. Zeng, jak zauważył Adler, uważnie się przysłuchiwał, ale nie odezwał się ani słowem. Wedle standardów zachodnich sprowadzało go to do roli pomocnika, który dopomagać miał ministrowi, jeśli chodzi o problemy prawne czy translacyjne. Wątpliwe jednak, by te reguły miały zastosowanie w tym przypadku. Było raczej przeciwnie. Jeśli Zeng był tym, za kogo uważali go Amerykanie, i jeśli wiedział, że tak zinterpretują tę sytuację, co tutaj, u diabła, robił? - To prawda, oni i wiele innych osób, a wszystko bez sensu i za cenę wielkiej zgryzoty. Mam nadzieję, że jest jasne, dlaczego prezydent USA tak poważnie traktuje podobne zdarzenia. - Tak, i proszę mi wybaczyć to przeoczenie, że nie wyraziłem wcześniej wyrazów głębokiego oburzenia z powodu zbrodniczego ataku na jego córkę. Ufam, że przekaże pan prezydentowi Ryanowi wyrazy naszego czysto ludzkiego współczucia z powodu tego zdarzenia, a także radości, że nie zakończyło się ono tragicznie. - Dziękuję w jego imieniu i obiecuję przekazać pańskie słowa. - Po raz drugi sekretarz stanu zagrał na zwłokę. Miał atut w zanadrzu. Przez cały czas musiał pamiętać o tym, że jego rozmówcy uważają się za najbardziej zręcznych i przebiegłych na świecie. - Nasz prezydent jest człowiekiem bardzo uczuciowym - powiedział. - To bardzo amerykańska cecha. Co więcej, czuje się zobowiązany do ochrony życia obywateli amerykańskich na całym świecie. - W takim razie musi pan porozmawiać z buntownikami tajwańskimi. Uważamy, że to oni ponoszą odpowiedzialność za zestrzelenie samolotu pasażerskiego. - Ale dlaczego mieliby to zrobić? - spytał Adler, ignorując słowa najbardziej zdumiewające w tej kwestii. Czy to przejęzyczenie? Rozmawiać z Tajwanem? Taka sugestia ze strony Chińskiej Republiki Ludowej? - Aby wykorzystać ten incydent dla swoich celów, oczywiście. Aby zagrać na uczuciach waszego prezydenta. Aby ukryć prawdziwy charakter stosunków pomiędzy Chińską Republiką Ludową a zbuntowaną prowincją. - Czy naprawdę pan tak sądzi? - Tak uważamy - stwierdził szef MSZ. - Nie chcemy zbrojnych starć. W ich wyniku traci się tylko ludzi i środki, a w naszym kraju wiele jest rzeczy do załatwienia. Sprawa Tajwanu znajdzie w końcu właściwe rozwiązanie. Jeśli tylko Stany Zjednoczone nie będą w ten proces ingerować - dodał. - Powiedziałem już panu, panie ministrze, że nie było żadnych zmian w naszej polityce; tym, na czym nam zależy, jest pokój i stabilizacja - powiedział Adler, co w sposób oczywisty znaczyło utrzymanie status quo i nie mogło stanowić elementu w chińskiej grze. - W takim razie nasze intencje są zgodne. - Rozumiem, że strona chińska jest poinformowana o ruchach naszej floty. Minister westchnął. - Morza są otwarte dla wszystkich. Nie możemy niczego nakazywać Stanom Zjednoczonym Ameryki, podobnie jak one niczego nie mogą nakazywać Chińskiej Republice Ludowej. Przemieszczenie waszych jednostek rodzi jednak podejrzenie, że chcecie wpłynąć na sytuację w regionie i pro forma wystosujemy w tej sprawie komunikat. Niemniej w interesie pokoju - ciągnął minister głosem pełnym cierpliwości i znużenia - nasz protest nie będzie zbyt ostry, mamy bowiem nadzieję, że wasza obecność skłoni rebeliantów do zaniechania głupich prowokacji. - Chcielibyśmy także dowiedzieć się, jak szybko skończą się wasze manewry morskie. Byłby to mile widziany gest. - Manewry wiosenne będą się toczyły zgodnie z zaplanowanym harmonogramem. Nie stanowią one zagrożenia dla nikogo, co sami łatwo stwierdzicie, zyskując teraz możliwość jeszcze dokładniejszej obserwacji. Nie chcemy, byście tylko wierzyli nam na słowo; niech nasze czyny mówią za nas. Z korzyścią dla wszystkich byłoby także, gdyby nasi zbuntowani kuzyni zredukowali swoją aktywność. Może pan, sekretarzu, spróbowałby nakłonić ich do tego? To już nie mogło być przejęzyczenie. - Z pewnością, jeśli takie jest wasze życzenie. To prawdziwa radość dla mnie, móc w imieniu mojego kraju przemówić na rzecz pokoju. - Bardzo sobie cenimy zasługi Stanów Zjednoczonych w procesie pokojowym i ufamy, że będzie pan spolegliwym pośrednikiem, jako że w tym tragicznym incydencie tak wielu Amerykanów poniosło śmierć. Sekretarz Adler ziewnął. - Och, proszę mi wybaczyć. - Podróże międzykontynentalne to koszmar, prawda? Po raz pierwszy przemówił Zeng. - Bywają czasami - zgodził się Adler. - Muszę jeszcze skontaktować się z moim rządem, ale sądzę, że nasza odpowiedź na waszą propozycję będzie pozytywna. - Znakomicie - powiedział minister. - Mam nadzieję, że rozumie pan, iż nie myślimy tutaj o żadnym precedensie, ale w tym szczególnym przypadku z ochotą przyjmujemy waszą pomoc. - Odpowiedź będę mógł przekazać jutro rano - oznajmił Adler, wstając. - Przepraszam, że musieliście panowie poświęcić mi swoje wieczorne godziny. - Wszyscy wiemy, na czym polega obowiązek. W drodze powrotnej do ambasady Scott Adler zastanawiał się, co właściwie ma oznaczać ta bomba, która wylądowała mu na kolanach. Nie był pewien, kto zwyciężył w tej rozgrywce, co gorsza, nie bardzo nawet wiedział, w co grali. Wszystko poszło z pewnością inaczej, niż przewidywał. Wydawało się, że wygrał i to wygrał z łatwością. Druga strona była nadspodziewanie uległa. * * * Ktoś nazwał to kiedyś dziennikarstwem książeczki czekowej, ale pomysł wcale nie był nowy ani przesadnie kosztowny w realizacji. Każdy doświadczony reporter znał ludzi, do których mógł zadzwonić, aby za umiarkowaną opłatą coś sprawdzili. Nie było przestępstwem, jeśli poprosiło się przyjaciela o przysługę, a w każdym razie nie było to żadne poważne przestępstwo. Bardzo rzadko chodziło o tajne informacje; najczęściej były publicznie dostępne. Rzecz tylko w tym, że rzadko które urzędy pracowały w niedziele. Średniego szczebla urzędnik Departamentu Stanu zajechał pod swoje biuro w Baltimore, dzięki przepustce wjechał na parking, potem wszedł do budynku i, po otwarciu odpowiedniej liczby drzwi, dotarł do zakurzonego archiwum. Odszukał właściwą szafkę, wyciągnął szufladę i wydobył akta. Zostawił na ich miejscu znacznik i przeniósł teczkę do najbliższej kserokopiarki. Skopiowanie wszystkich dokumentów zabrało mu mniej niż minutę, po czym wszystko wróciło na miejsce. Wsiadł następnie do samochodu i pojechał do domu. Czynność tę wykonywał już tak często, że miał prywatny faks; po dziesięciu minutach treść dokumentów została przesłana, a ich kopie wrzucone do śmieci. Za tę nieskomplikowaną pracę w godzinach nadliczbowych urzędnik otrzymał pięćset dolarów. * * * John Plumber rzucił się na dokumenty, zanim wszystkie wyszły z faksu. Istotnie, niejaki John P. Ryan założył spółkę w tym czasie, o którym mówił Holtzman. Cztery dni później (na przeszkodzie wcześniejszemu przeprowadzeniu operacji stanął weekend) przekazał pani Carol (bez drugiego imienia) Zimmer kierownictwo firmy, której własnością był obecnie sklep sieci 7-Eleven w północnym Marylandzie. Pracownikami firmy byli członkowie rodziny Zimmerów: Laurence, Peter i Alisha; wszyscy posiadacze udziałów nosili to samo nazwisko. Na dokumencie widniał podpis Ryana. Operację od strony prawnej przygotowała duża kancelaria z Waszyngtonu, którą dobrze znał. Zastosowano kilka sprytnych, ale całkowicie legalnych trików, dzięki którym Zimmerowie nie musieli zapłacić ani centa podatku za całą transakcję. Nie było żadnych więcej papierów, bo też żadne nie były potrzebne. Plumber wystarał się jednak także o inne dokumenty. Znał pracownicę w rektoracie MIT i poprzedniego wieczoru, również poprzez faks, dowiedział się, że koszty studiowania i zakwaterowania Petera Zimmera pokrywa prywatna fundacja, której czeki wystawiał i podpisywał przedstawiciel tej samej kancelarii prawniczej, która założyła dla Zimmerów spółkę. Odpowiedni zapis przewidywał także pokrycie kosztów uzyskania dyplomu, a wszystko wskazywało na to, że Peter pozostanie w Cambridge na wydziale informatyki, aby przygotowywać w MIT pracę dyplomową. Jeśli nie liczyć miernych ocen na zajęciach z literatury - MIT dbał także o poszerzenie horyzontów swoich słuchaczy, ale Peter Zimmer najwidoczniej nie gustował w poezji - był wzorowym studentem. - A więc to wszystko prawda - mruknął Plumber i rozparł się w fotelu. Musiał dojść do ładu ze swoim sumieniem. "Jak mogę wam zaufać? Przecież jesteście reporterami!", powtórzył w myślach. Z jego zawodem wiązał się pewien problem, którego sami dziennikarze nie podnosili, podobnie jak bogacze nie uskarżają się na niskie podatki. W latach sześćdziesiątych niejaki Sullivan oskarżył "New York Timesa" o zniesławienie, a chociaż udało mu się wykazać, że gazeta nie była całkowicie rzetelna w swoich informacjach, jej rzecznik dowodził - a sąd podzielił to zdanie - że skoro intencją nie było zaszkodzenie komukolwiek, więc i błąd jest wybaczalny, a zapewnienie opinii publicznej dopływu informacji o wszystkich wydarzeniach jest ważniejsze od ochrony praw jednostki. Nadal można było skarżyć gazety i ludzie korzystali z tej możliwości, a nawet niekiedy wygrywali procesy. Mniej więcej tak często jak szkolna drużyna koszykówki z Wichita dokopuje Chicago Bulls. Zdaniem Plumbera, decyzja sądu była słuszna. Pierwsza poprawka gwarantowała wolność prasy, a racją dla niej było to, iż w Ameryce media były pierwszym, a czasami jedynym obrońcą wolności. Ludzie bardzo często kłamali, zwłaszcza ludzie sprawujący władzę, i zadaniem dziennikarzy było ustalanie faktów, aby ludzie na ich podstawie mogli formować swoje opinie. Wszelako z pozwoleniem myśliwskim wydanym przez Sąd Najwyższy łączyło się pewne niebezpieczeństwo. Media bez trudu mogły niszczyć ludzi. Mogły przeciwstawić się każdemu bezprawnemu działaniu, dziennikarze jednak cieszyli się taką ochroną jak ongiś królowie i w istocie ich profesja stanęła ponad prawem. Co więcej, sama bardzo wiele w tym kierunku robiła. Przyznanie się do błędu nie tylko stanowiło faux pas, za które nie należało oczekiwać nagrody, ale osłabiało też zaufanie opinii publicznej do konkretnej gazety czy stacji telewizyjnej. Dziennikarze nigdy przeto nie przyznawali się do błędu, jeśli nie musieli, a jeśli musieli, sprostowania nigdy nie uzyskiwały takiej rangi jak pierwotne, nieprawdziwe stwierdzenie. Nie robiono nic ponad to, czego żądał nakaz prawa, a adwokaci wiedzieli już, jak je minimalizować. Od czasu do czasu zdarzały się wyjątki, ale wszyscy wiedzieli, że są to właśnie wyjątki. Plumber zdawał sobie sprawę z faktu, jak zmienia się jego profesja. Zbyt wiele było arogancji i zbyt rzadko ktokolwiek uświadamiał sobie, że społeczeństwo przestało ufać dziennikarzom, co dla Plumbera było niezwykle bolesne. Sam uważał siebie za osobę godną zaufania. Myślał o sobie jako o potomku Eda Murraya, którego głosowi każdy Amerykanin nauczył się ufać. I tak właśnie powinno być, aczkolwiek nie było, profesji bowiem nie można kontrolować od zewnątrz, zatem nie mogła liczyć na odzyskanie zaufania społecznego, zanim nie zacznie sama kontrolować siebie od wewnątrz. Reporterzy obwiniali przedstawicieli wszystkich innych zawodów - lekarzy, prawników, polityków - o to, że nie spełniają wymogów zawodowej odpowiedzialności, których nie pozwoliliby narzucić sobie przez kogoś innego, a które zdecydowanie zbyt rzadko sami na siebie nakładali. "Postępuj tak, jak mówię, a nie tak, jak robię", było radą niezbyt stosowną dla sześciolatka, chociaż jakże często stosowaną przez dorosłych. Plumber zastanawiał się nad swoim położeniem. W każdej chwili mógł odejść na emeryturę. Uniwersytet Columbia nie jeden raz występował z sugestią, aby przyjął etat wykładowcy dziennikarstwa i etyki, gdyż uznawany był za głos rozsądku, prawości i szlachetności. Teraz jednak odezwały się idee wpajane przez dawno zmarłych rodziców i zapomnianych nauczycieli. Musiał być wierny czemuś. A jeśli miała to być wierność wobec zawodu, to musiał być wierny jego podstawowej zasadzie: mówić prawdę, a wybór zostawiać innym. Sięgnął po słuchawkę. - Holtzman - odezwał się głos po drugiej stronie, w Georgetown. - Plumber. Sprawdziłem to i owo. Wszystko wskazuje na to, że miałeś rację. - I co dalej, John? - Wszystko muszę załatwić sam, ale tobie daję wyłączne prawo publikacji. - Dzięki. To bardzo szlachetny postępek. - Nadal nie bardzo przepadam za Ryanem jako prezydentem - ciągnął Plumber. Co było zresztą korzystne, nikt bowiem nie mógł mu zarzucić, że wspiera swojego faworyta. - Dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Właśnie dlatego o wszystkim ci powiedziałem. Kiedy? - Jutro wieczorem, na żywo. - Może byśmy usiedli wcześniej i ustalili kilka kwestii? Dla "Post" będzie to znakomity kawałek. Co powiesz na podział wierszówki? - Być może jutro wieczorem będę się rozglądał za nowym zajęciem - mruknął Plumber. - Dobra, spotkajmy się. * * * - Jak to rozumieć? - spytał Jack. - Nie mają nic przeciwko naszym poczynaniom. Zupełnie jakby wręcz pragnęli tam naszego lotniskowca. Poprosili, żebym pośredniczył w kontaktach z Tajpej... - Dosłownie? - prezydent nie mógł ukryć zdziwienia. Oficjalne pośrednictwo nosiłoby znamiona uznania Republiki Chińskiej. Amerykański sekretarz stanu będzie kursował w obie strony, co w przypadku tej rangi dyplomaty oznaczać musiało kontakty między stolicami suwerennych państw. W przypadku kontaktów niższej rangi, korzystano ze specjalnych wysłanników, którzy mogli dysponować tymi samymi kompetencjami, ale których status był nieporównanie niższy. - Mnie też to zaskoczyło - powiedział Adler, świadom tego, że żadne ze słów nie dotrze do niepowołanych uszu. - Potem rutynowy protest wobec twojej gafy z dwoma chińskimi państwami podczas konferencji prasowej, ale mogło być gorzej. - Manewry morskie? - Dalej będą je prowadzili, ale praktycznie zaprosili nas, żebyśmy obserwowali, czy mają pokojowy charakter. Włączył się admirał Jackson, który korzystał z dodatkowej słuchawki. - Panie sekretarzu? Tutaj Robby Jackson. - Witam, admirale. - Czy dobrze rozumiem: zmontowali kryzys, my wysyłamy lotniskowiec, a oni powiadają, że to im bardzo na rękę? - Właśnie. Nie wiedzą, że wiemy, a w każdym razie tak mi się wydaje... Ale rozumie pan, na razie trudno w tej kwestii o jakąkolwiek pewność. - Coś tu jest nie w porządku - zareagował impulsywnie J-3. - Coś mi poważnie śmierdzi. - Być może ma pan rację, admirale. - Następny ruch? - spytał Ryan. - Rano udam się do Tajpej. Nie powinienem się chyba od tego wykręcać, prawda? - Z pewnością. Informuj mnie o wszystkim, Scott. - To oczywiste, panie prezydencie. Rozmowa się skończyła. - Jack, nie... Panie prezydencie, coś mi tutaj śmierdzi. Ryan skrzywił się. - Także ja muszę się jutro zająć polityką. Wylatuję... - sprawdził w harmonogramie - o szóstej pięćdziesiąt, żeby o ósmej trzydzieści przemawiać w Nashville. Niech to cholera. Adler jest w Chinach, ja w drodze, Ben Goodley ma za mało doświadczenia. Musisz się tym zająć, Rob. Sprawy operacyjne to twoja działka. Foleyowie. Arnie zajmie się stroną polityczną. Departament Stanu musi dobrze rozegrać tę chińską partię. * * * Adler szykował się do snu w części ambasady przeznaczonej dla VIP-ów. Chciał jeszcze przejrzeć notatki i wyrobić sobie zdanie o sytuacji. Ludzie popełniają błędy na każdym szczeblu. Szeroko rozpowszechnione przeświadczenie, że mężowie stanu są szczwanymi graczami, jest bardzo przesadzone. Także oni się mylą. Zdarzają im się potknięcia. Lubią uważać się za chytrzejszych od innych. Podróże międzykontynentalne to koszmar, powiedział Zeng. Jego jedyne słowa. Dlaczego właśnie wtedy i dlaczego nie inne? Sens był tak oczywisty, że Adler go na razie nie chwycił. * * * - Bedford Forrest, tak? - powiedział Diggs, dodając majonezu do swego hot-doga. - Najlepszy dowódca kawalerii, jakiego kiedykolwiek mieliśmy - oznajmił Eddington. - Proszę mi wybaczyć, profesorze, ale mój entuzjazm dla tego pana jest o wiele mniejszy - rzekł generał. - Przecież ten sukinsyn założył Ku-Klux-Klan. - Nie twierdziłem nigdy, że był wybitnym humanistą, i nie oceniam jego cech charakteru, natomiast co się tyczy dowodzenia kawalerią, jeśli mieliśmy kogoś lepszego, to przynajmniej mnie jego nazwisko nie jest znane. - Ma rację - przyznał Hamm. - Stuart był przeceniany, często patrzył na swoich oficerów z góry i miał sporo szczęścia. Nathan miał Fingerspitzengefhl, potrafił błyskawicznie podejmować decyzje i niewiele było błędnych. Myślę, że trzeba pominąć milczeniem inne jego wpadki. Historyczne dysputy między wyższymi oficerami Armii mogły się ciągnąć całymi godzinami - jak ta właśnie - i nie były mniej kompetentne od tych, które toczono w salach seminaryjnych. Diggs zajrzał na chwilę do Hamma, żeby pogawędzić, i nagle stwierdził, że po raz tysięczny wdał się w ponowne rozegranie wojny secesyjnej. - A co z Griersonem? - spytał Diggs. - Rajd i końcowa szarża były bardzo piękne, ale trzeba pamiętać, że pomysł właściwie nie był jego. Myślę, że najlepiej sobie poczynał jako dowódca 10. pułku. - To są słowa prawdy, profesorze Eddington. - Spójrzcie tylko, jak szefowi się oczy rozjarzyły... - A jak mogłoby być inaczej. Do niedawna dowodził tym pułkiem. Gotowi i Naprzód! - dorzucił pułkownik Gwardii Narodowej. - Więc zna pan nawet zawołanie naszego pułku? Może facet jest naprawdę solidnym historykiem, nawet jeśli żywi podziw dla rasisty i mordercy, pomyślał Diggs. - Grierson zbudował ten pułk od podstaw, głównie z niepiśmiennych żołnierzy. Wychował sobie własnych podoficerów, którzy podejmowali się potem każdej brudnej roboty na Południowym Zachodzie i jako jedyni pokonali Apaczów, o czym nakręcono tylko jeden gówniany film. Na emeryturze może napiszę o tym książkę. Był pierwszym dowódcą, który potrafił walczyć na pustkowiu i tak błyskawicznie podejmować decyzje. Wiedział, co to znaczy głęboki wypad, wiedział kiedy podjąć walkę, a jeśli zdobył przewagę, nie dał jej już sobie odebrać. Z wielką radością obserwowałem, że powraca wielkość tego pułku. - Pułkowniku Eddington, jeśli miałem do pana jakiekolwiek zastrzeżenia, cofam je teraz. - Diggs uniósł w toaście puszkę piwa. - Na tym właśnie polega kawaleria. Rozdział 46 Wybuch Lepiej byłoby wrócić w poniedziałek rano, ale to oznaczałoby zbyt wczesną pobudkę dla dzieci. Jack junior i Sally musieli przygotować się do klasówek, z Katie trzeba było postępować bardzo ostrożnie. Camp David było tak różne od Waszyngtonu, że powrót do stolicy stanowił szok, tak jak powrót z wakacji. Wystarczyło, by w oknach obniżającego się helikoptera pokazała się Executive Mansion, a już wydłużyły się twarze. Zwiększała się liczba ochrony i to także przypominało, jak niemiłe było to dla nich miejsce i życie z nim związane. Ryan wysiadł pierwszy, zasalutował żołnierzowi piechoty morskiej, a widok południowej strony Białego Domu podziałał na niego jak kubeł zimnej wody. Wracamy do rzeczywistości. Odprowadził rodzinę i natychmiast udał się do pomieszczeń w Zachodnim Skrzydle. - Jak wyglądają sprawy? - spytał van Damma, który niewiele zakosztował weekendu, z drugiej jednak strony nikt nie usiłował zamordować członka jego rodziny. - Śledztwo, jak na razie, niewiele wykazało. Murray zaleca cierpliwość, ekipa dochodzeniowa FBI intensywnie pracuje. Radzę ci, Jack - mówił szef personelu - postaraj się nie myśleć o tym, jutro masz cały dzień zajęty. Opinia publiczna jest za tobą. Po podobnych wydarzeniach, w badaniach zawsze następuje przypływ... - Arnie, nie zabiegam o głosy wyborców, ile razy mam to powtarzać? To miłe, że ludzie myślą o mnie z sympatią po tym, jak terroryści chcieli porwać czy zabić moją córkę, ale ja nigdy tak nie patrzę na świat - powiedział Jack z gniewem. - Jeśli kiedyś marzyło mi się zostać na tej posadzie na drugą kadencję, ostatni tydzień radykalnie mnie z tego wyleczył. - Jasne, oczywiście, ale... - Do diabła, Arnie, ze wszystkimi "ale"! Kiedy już wszystko się skończy, jak myślisz, z czym stąd wyjdę? Z miejscem w podręcznikach? Zostaną napisane, kiedy mnie już nie będzie i nie bardzo będę się przejmował tym, co piszą o mnie historycy. Znam jednego niezłego historyka, który powiada, że pisanie o dziejach to przykładanie ideologii do przeszłości, a zresztą - i tak nie będę tego czytał! Ja chcę wyjść stąd z życiem; chcę, żeby nic nie stało się mnie, ani nikomu z mojej rodziny. To wszystko. A jeśli komuś imponuje pompa i sława tego cholernego więzienia, niech się tutaj pcha ze wszystkich sił. Ja wiem już swoje. - W głosie Ryana brzmiała niekłamana gorycz. - Wypełniam swoje obowiązki, wygłaszam przemówienia, staram się zrobić coś pożytecznego, ale figę to jest warte, Arnie. A z pewnością nie jest warte tego, żeby dziewiątka terrorystów zasadzała się na moje dziecko. Tylko jedna rzecz pozostaje po ludziach: dzieci. Wszystko inne... - Jack, masz za sobą ciężkie przeżycia, ale... - Ja mam przeżycia?! A co powiesz o agentach Tajnej Służby, którzy leżą w kostnicy? Co powiesz o ich rodzinach? Ja mogłem przynajmniej przez dwa dni pooddychać innym, świeżym powietrzem, a oni? Tak już przywykłem do tego urzędu, że prawie o nich zapominam. Dobra setka ludzi zajmowała się tym, żebym jak najszybciej zapomniał. I tak być powinno, prawda? Nie powinienem zaprzątać sobie uwagi takimi sprawami; a na czym powinienem się koncentrować? Na Obowiązku, Honorze i Ojczyźnie? To miejsce jest dobre tylko dla tych, którzy potrafią odłożyć na bok swoje człowieczeństwo. I czuję, że coś takiego zaczyna się we mnie dokonywać. - Jak już skończysz, to dać ci paczuszkę papierowych chusteczek? - Przez chwilę wydawało się, że prezydent rzuci się na Arnie'ego z pięściami. - Ci agenci zginęli, gdyż wybrali zawód, który wydawał im się ważny. Tak samo jest z żołnierzami. Co z panem się dzieje, panie Ryan? Jak ci się zdaje, jakie są nastroje w kraju? Powszechna wesołość i rozbawienie? Kiedyś byłeś chyba odrobinę mądrzejszy. Służyłeś w piechocie morskiej. Pracowałeś w CIA. Wtedy byłeś facetem z charakterem. Miałeś swoją robotę, do której nie było poboru: zgłosiłeś się na ochotnika. I miałeś świadomość tego, na co się narażasz. Teraz znalazłeś się tutaj. Chcesz stąd spieprzać, to spieprzaj, ale nie mów mi, że to miejsce figę warte. Skoro ludzie poświęcili życie w obronie twojej rodziny, jak śmiesz powiedzieć, że to nic nie warte? Van Damm wypadł z gabinetu, nie zamykając za sobą drzwi. Ryan nie bardzo wiedział, co począć. Usiadł za biurkiem, na którym piętrzyły się materiały starannie posegregowane przez personel, który nigdy nie przestawał pracować. Chiny. Bliski Wschód. Indie. Informacja o wskaźnikach gospodarczych. Projekty związane ze sto sześćdziesiątym posiedzeniem Izby Reprezentantów. Raport o zamachu terrorystów. Lista poległych agentów, przy każdym nazwisku informacje o pozostawionych żonach lub mężach, rodzicach i dzieciach, czy, jak w przypadku Dona Russella, wnukach. Pamiętał wszystkie twarze, ale musiał się przyznać sam przed sobą, że nie wszystkie potrafił skojarzyć z nazwiskami. Co gorsza, pozwolił sobie na chwilę komfortu, która stała się chwilą zapomnienia. Tyle że na blacie jego biurka cierpliwie czekało wszystko to, od czego nie było ucieczki. Wstał i poszedł do gabinetu szefa personelu, mijając agentów Tajnej Służby, którzy zapewne myśleli swoje i wymieniali za jego plecami porozumiewawcze spojrzenia. - Arnie? - Tak, panie prezydencie? - Przepraszam. * * * - Dobrze, masz rację, kochanie - jęknął. Jutro rano pójdzie do lekarza. W ogóle mu się nie polepszyło, raczej wręcz przeciwnie. Głowa pulsowała bólem, pomimo dwóch silnych dawek Tylenolu, zażytych w odstępie czterech godzin. Najlepiej byłoby to przespać, ale nie potrafił zmrużyć oka, co najwyżej, wyczerpany, zapadał w godzinną drzemkę. Nawet wizyta w łazience wymagała zbierania sił przez kilka minut, co było na tyle widoczne, iż żona zaoferowała się z pomocą, ale nie, mężczyzna nie może przystać na coś takiego. Z drugiej strony miała rację. Musi dać się zbadać. Lepiej będzie zrobić to jutro, bo może jednak mu się odrobinę polepszy. * * * Nie było to trudne dla Plumbera, przynajmniej od strony organizacyjnej. Archiwum z taśmami miało wielkość solidnej biblioteki publicznej i wszystko łatwo dawało się odszukać. Na piątej półce znajdowały się w pudełkach trzy kasety Beta. Plumber pustymi kasetami zastąpił nagrane i umieścił je w aktówce. Po dwudziestu minutach był w domu. Na Betamaxie przegrał kasety z pierwszym wywiadem, przede wszystkim po to, aby się upewnić, że są nie uszkodzone. Nie były. Trzeba je będzie umieścić w bezpiecznym miejscu. Potem napisał tekst trzyminutowego, umiarkowanie krytycznego wobec Ryana, komentarza do wieczornego dziennika telewizyjnego. Spędził nad tym ponad godzinę, albowiem, w przeciwieństwie do współczesnych gwiazd dziennikarstwa telewizyjnego, przywiązywał wagę do elegancji językowej. Potem wydrukował tekst, gdyż łatwiej przychodziło mu łapanie błędów na papierze, niż na ekranie komputera. Wygładziwszy wszystkie usterki, przegrał komentarz na dyskietkę, z której w studiu sporządzą kopię do wykorzystania w teleprompterze. Potem napisał drugi autorski komentarz mniej więcej tej samej długości (okazało się, że był o cztery słowa krótszy) i także go wydrukował. Temu poświęcił jeszcze więcej czasu. Jeśli miała to być jego łabędzia pieśń, trzeba ją dopieścić; napisał niewiele nekrologów swoich kolegów, swojemu nadać chciał jak najlepszą postać. Wreszcie, zadowolony z ostatecznego efektu, kliknął myszą w ikonę drukarki, a następnie kartki umieścił razem z kasetami w aktówce. Ten tekst nie znalazł się na dyskietce. * * * - Chyba skończyli - oznajmił sierżant. Obraz dostarczany przez Predatora pokazywał kolumny czołgów powracających do swych baz. W otwartych wieżach widać było żołnierzy, najczęściej z papierosem w ustach. Ćwiczenia nowo uformowanej armii ZRI przebiegły dobrze i, nawet teraz, oddziały poruszały się po drogach w karnym ordynku. Major Sabah pomyślał, że może powinien zacząć zwracać się mniej formalnie do sierżanta, tyle czasu spędziwszy za jego plecami i tylu wysłuchawszy komentarzy oraz wyjaśnień. Ale wszystkim rządziła rutyna. Miał nadzieję, że wojska nowego sąsiada jego kraju będą potrzebowały więcej czasu na integrację, ale wiele im ułatwiło podobieństwo sprzętu i doktryny militarnej. Komunikaty radiowe, przechwytywane tutaj i w Sztormie, sugerowały, że manewry się zakończyły. Potwierdzał to także obraz z Predatora, a potwierdzenie zawsze się liczyło. - Dziwne... - powiedział sierżant zapatrzony w ekran monitora. - Co takiego? - spytał Sabah. - Przepraszam, panie majorze. - Podoficer wstał, poszedł w róg pokoju i wrócił z mapą. - Tutaj nie ma żadnej drogi. -Rozłożył mapę, porównał współrzędne z tymi, które widoczne były na ekranie. Predator został wyposażony w nadajnik nawigacji satelitarnej GPS i automatycznie informował o swoim położeniu. - Wskazał odpowiednie miejsce. - Proszę tylko spojrzeć. Kuwejcki oficer porównał mapę z monitorem. Na tym drugim widać było drogę, co łatwo dawało się wyjaśnić. Kolumna ciężkich czołgów każdą niemal powierzchnię potrafiła zamienić w coś w rodzaju szosy, co się właśnie zdarzyło tutaj. Wcześniej jednak nie było tu żadnej drogi; czołgi stworzyły ją w ciągu kilku godzin. - To bardzo ciekawe, panie majorze. Armia iracka zawsze była dotąd uzależniona od sieci dróg. Sabah przytaknął. Sprawa była tak oczywista, że nawet nie zwrócił na nią uwagi. Chociaż zżyci z pustynią i najpewniej szkoleni do działań w jej warunkach, żołnierze iraccy przyczynili się w roku 1991 do swej klęski, albowiem kurczowo trzymali się dróg i stawali się bezradni na odkrytym terenie. To sprawiło, że ich poczynania były przewidywalne, co na wojnie jest rzeczą fatalną, a ich przeciwnikom dawało do ręki atut uderzania z nieoczekiwanego kierunku. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. - Myśli pan, że także i oni mają GPS? - spytał sierżant. - Nie należy oczekiwać, że przeciwnik nigdy nie zmądrzeje. * * * Prezydent Ryan ucałował żonę i poszedł do windy. Dzieci jeszcze nie wstały. Ben Goodley czekał w helikopterze. - Tutaj są notatki Adlera z wyjazdu do Teheranu - powiedział doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Także podsumowanie rozmów w Pekinie. Grupa robocza zbiera się o dziesiątej, żeby ocenić całą sytuację. Później w Langley ma także posiedzenie zespół SOW. - Dzięki. - Jack zapiął pasy i przystąpił do czytania. Przed nim zajęli miejsca Arnie i Callie. - Jakieś wnioski, panie prezydencie? - spytał Goodley. - Jak to, Ben, przecież ty masz mi je podsuwać. - A gdybym powiedział, że to wszystko nie trzyma się kupy? - Tyle to i ja wiem. Pilnujesz dzisiaj telefonów i faksów. O tej porze Scott powinien już być w Tajpej. Przekazujcie mi bezzwłocznie każdą informację, która nadejdzie od niego. - Tak jest, panie prezydencie. Ryan nawet nie zauważył, kiedy śmigłowiec wzbił się w powietrze. Skupił się na pracy. W fotelach obok siedzieli Price i Raman. Jeszcze więcej agentów będzie na pokładzie 747, a kolejni czekać będą w Nashville. Czy John Patrick Ryan chciał tego, czy też nie, jego prezydencka kadencja nie uległa zawieszeniu. * * * Był to kraj może niewielki, może nieważny, mógł być pariasem w międzynarodowej wspólnocie państw - nie z racji własnych poczynań, lecz tylko dlatego, że na zachodzie miał potężniejszego i lepiej prosperującego sąsiada - wszelako jego mieszkańcy sami wybrali swój rząd i to powinno się liczyć we wspólnocie państw, szczególnie tych, których rządy zostały wybrane w sposób demokratyczny. Chińska Republika Ludowa powstała przy użyciu zbrojnej siły - co zresztą dotyczyło większości państw, upomniał sam siebie sekretarz stanu - i natychmiast po powstaniu zaczęła mordować miliony swych obywateli (nikt nie wiedział dokładnie ilu, nikt też, co gorsza, specjalnie się tym nie interesował). Następnie przystąpiła do realizacji programu rewolucyjnego rozwoju gospodarczego zwanego Wielkim Skokiem, który okazał się bardziej katastrofalny, niż przydarzyło się to innym państwom marksistowskim, by z kolei po okresie przebiegającym pod hasłem Rewolucji Stu Kwiatów, mającym na celu ujawnienie potencjalnych dysydentów, rzucić się w chaos następnej wewnętrznej "reformy" nazwanej Rewolucją Kulturalną, a polegającej na fizycznej eliminacji wszystkich samodzielnie myślących osób rękami studentów, których rewolucyjny entuzjazm skierowany był przede wszystkim przeciw tradycyjnej kulturze chińskiej. Udało im się doprowadzić niemal do całkowitej jej zagłady w imię Czerwonej Książeczki przewodniczącego Mao. Potem przyszedł czas kolejnych reform, pozornego odwrotu od marksizmu, oraz następnej rewolty studenckiej - tym razem wymierzonej przeciw istniejącym porządkom politycznym - brutalnie stłumionej przy użyciu czołgów i karabinów maszynowych na oczach międzynarodowej publiczności telewizyjnej. I pomimo tego wszystkiego, cała reszta świata skłaniała się ku temu, by ChRL pochłonęła swego tajwańskiego kuzyna. To się nazywa Realpolitik, pomyślał Adler. Wynikiem podobnej postawy była tragedia nazwana później Holocaustem; jedną z jej pamiątek był numer wytatuowany na przedramieniu jego ojca. Także jego kraj przyjął politykę uznawania jednego państwa chińskiego, chociaż przy milczącym zastrzeżeniu, że ChRL nie zaatakuje Republiki Chińskiej, w przeciwnym bowiem wypadku Ameryka może zareagować. Albo i nie. Adler był zawodowym dyplomatą, ukończył Cornell oraz Szkołę Prawa i Dyplomacji imienia Fletchera na Uniwersytecie Tufts. Kochał swój kraj. Często był narzędziem realizacji jego polityki, teraz zaś w jego imieniu miał załagodzić konflikt międzypaństwowy. Często jednak to, co mówił, nie było nazbyt sprawiedliwe, a w takich chwilach jak ta, zastanawiał się czy sześćdziesiąt lat wcześniej nie zachowywałby się podobnie do ówczesnych absolwentów Fletchera, wykształconych i szlachetnych, którzy z perspektywy czasu nie umieli potem pojąć, jak mogli nie dostrzec nadciągającej wojny światowej. - Dysponujemy dużymi fragmentami pocisku, które utkwiły w skrzydle. Nie ulega wątpliwości, że to pocisk wystrzelony przez samolot ChRL - oznajmił minister obrony Republiki Chińskiej. - Jesteśmy gotowi dopuścić waszych specjalistów, żeby zbadali pochodzenie materiałów. - Dziękuję. Poinformuję o tym nasz rząd. - Sytuacja przedstawia się następująco - włączył się minister spraw zagranicznych. - Zgodzili się na bezpośredni przelot pańskiego samolotu z Pekinu do Tajpej. Nie sprzeciwiają się oficjalnie wysłaniu waszego lotniskowca. Nie przyznają się do odpowiedzialności za zestrzelenie Airbusa. Nic tu nie układa się w spójną całość. - Ja jestem zadowolony, że wyrazili zainteresowanie w politycznej stabilizacji tego regionu. - To doprawdy pięknie - mruknął minister obrony. - Szkoda tylko, że sami ją naruszają. - Z ich powodu ponieśliśmy istotne straty gospodarcze. Zagraniczni inwestorzy zaczynają reagować nerwowo, a odpływ kapitału rodzi pewne problemy wewnętrzne. Czy nie sądzi pan, sekretarzu, że taki był ich plan? - Panie ministrze, gdyby tak było, dlaczego mieliby sugerować moją podróż tutaj? - To najwyraźniej podstęp - rzucił gniewnie minister spraw zagranicznych Tajwanu. - Ale w jakim celu? - zdziwił się Adler. Do diabła, i jedni i drudzy są Chińczykami; może lepiej wyczuwają swoje intencje. - Nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Tego jesteśmy pewni, nawet jeśli nie udaje nam się przekonać o tym zagranicznych inwestorów. Sytuacja nie jest jednak najwygodniejsza. To trochę tak, jak gdybyśmy żyli w zamku otoczonym fosą, za którą znajduje się lew. Gdyby miał możliwość, zabiłby nas i pożarł. Nie potrafi przeskoczyć fosy, ale nieustannie szykuje się do skoku. Mam nadzieję, że potrafi pan zrozumieć nasz niepokój. - Oczywiście - zapewnił sekretarz stanu. - Gdyby ChRL ograniczyła swoją aktywność, czy wy postąpilibyście tak samo? Nawet jeśli nie zdoła do końca przeniknąć intencji Pekinu, może przynajmniej uda mu się zmniejszyć napięcie w regionie. - W zasadzie tak. W kwestiach technicznych musi się wypowiedzieć mój kolega. Właściwie cała podróż odbyła się po to, aby uzyskać to proste stwierdzenie. Teraz musiał wracać, żeby powtórzyć je w Pekinie. * * * Szpital Uniwersytetu Hopkinsa miał własne przedszkole, prowadzone przez profesjonalne wychowawczynie oraz studentów, którzy specjalizowali się w pediatrii. Katie rozejrzała się po wnętrzu, które wyraźnie spodobało jej się z racji różnobarwności. Oprócz niej było czterech agentów Tajnej Służby, nie udało się bowiem zapewnić kobiet. Nie opodal znajdowało się także trzech policjantów po cywilnemu z komendy miejskiej w Baltimore, którzy wcześniej okazali dokumenty Tajnej Służbie. Rozpoczynał się następny dzień Chirurga i Foremki. Katie podobała się jazda helikopterem. Zawrze dzisiaj nowe przyjaźnie, ale matka była pewna, że wieczorem będzie się dopytywać o pannę Marlene. Jak z trzylatką rozmawiać o śmierci? * * * Tłum reagował z większą niż zwykle sympatią, co Ryan wyraźnie wyczuwał. Oto trzy dni po tym, jak dokonano zamachu na jego najmłodszą córkę, pełnił dla nich swe obowiązki, demonstrując zdecydowanie, odwagę i wszystkie te inne gazetowe bzdury. Rozpoczął od modlitwy za poległych agentów, a Nashville należało do miejsc, gdzie takie rzeczy traktowano poważnie. Przemówienie, które wygłosił potem, było naprawdę niezłe; mówiło o tym, w co naprawdę wierzył. Zdrowy rozsądek. Uczciwość. Obowiązek. Tyle że kiedy słyszał swój głos, wypowiadający słowa napisane przez kogoś innego, wydawały mu się one zupełnie puste i z największym trudem udawało mu się na nich skupić. - Dziękuję wam i niech Bóg błogosławi Amerykę - zakończył. Ludzie machali i wiwatowali. Zabrzmiała orkiestra. Ryan uścisnął ręce miejscowym dostojnikom i zszedł ze sceny osłoniętej kuloodpornym szkłem. Za kurtyną czekał Arnie. - Wciąż robisz na ludziach wrażenie szczerego chłopaka. Ryan nie zdążył odpowiedzieć, kiedy włączyła się Andrea. - Mamy błyskawiczną dla pana w śmigłowcu. Od sekretarza Adlera. - Dobrze, pośpieszmy się. Bądź w pobliżu. - Zawsze - zapewniła Price. - Panie prezydencie! - Nad głosami wszystkich dziennikarzy przebił się głos reportera z NBC. Ryan zatrzymał się i odwrócił. - Czy zaproponuje pan Kongresowi wprowadzenie nowej ustawy ograniczającej sprzedaż broni? - Po co? - Napaść na pańską córkę... Ryan podniósł do góry dłoń. - Z tego, co wiem, broń użyta w tym przypadku, była posiadana nielegalnie. Niestety, nie bardzo widzę, co nowe ustawy mogłyby pomóc przeciwko tym, którzy je łamią. - Ale rzecznicy ograniczenia dostępu do broni mówią... - Wiem, co mówią. Atak na moją córkę i śmierć pięciu bohaterskich Amerykanów wykorzystają do swoich politycznych celów. Nic nowego. Z tymi słowami odwrócił się i ruszył przed siebie. * * * - W czym mogę pomóc? Opisał objawy. Lekarz znał dobrze całą rodzinę. Razem grali nawet w golfa. Pod koniec każdego roku przedstawiciel firmy Cobra miał mnóstwo "promocyjnych" kijów w idealnym niemal stanie. Większość przekazywał drużynom młodzieżowym albo sprzedawał klubom, ale część rozdawał przyjaciołom, niektóre z autografami Grega Normana. - No cóż, temperaturę masz trochę podwyższoną, 38°. Ciśnienie sto na sześćdziesiąt pięć, jak dla ciebie trochę za niskie. Masz niedobrą cerę... - Wiem, źle się czuję. - Czujesz się źle, ale ja bym się tym nie przejmował. Prawdopodobnie w jakimś barze złapałeś wirusa grypy, a podróż w samolocie jeszcze pogorszyła sprawę, a poza tym od dawna powtarzam ci, że musisz przyhamować trochę z gorzałką. Zaraziłeś się, a inne czynniki tylko pogłębiły objawy. Zaczęło się w piątek, tak? - Czwartek wieczór, może piątek rano. - Ale zagrałeś rundkę? - Skończyło się na bałwanie - powiedział, mając na myśli wynik powyżej osiemdziesięciu uderzeń. - Sam bym tyle chciał uzyskać, zdrów jak ryba i trzeźwy jak niemowlę. - Lekarz miał w golfie handicap 20. - Skończyłeś pięćdziesiątkę i nie możesz już hasać do późnej nocy, a wstawać radosny jak ptaszek. Zupełny spokój. Dużo płynów, ale żadnego alkoholu. Pozostań przy Tylenolu. - Nic mi nie przepiszesz? Lekarz pokręcił głową. - Antybiotyki są nieskuteczne przy infekcji wirusowej. Twój system immunologiczny musi sobie z tym poradzić i zrobi to, o ile nie będziesz przeszkadzał. Ale jak już jesteś, chciałbym pobrać ci trochę krwi; trzeba zbadać poziom cholesterolu. Zaraz przyślę siostrę. Ktoś zawiezie cię do domu? - Tak. Sam nie chciałem prowadzić. - Dobrze. Przez kilka dni nie ruszaj się z łóżka. Cobra jakoś to przetrzyma, a pola golfowe nie zapadną się do czasu, aż wydobrzejesz. - Dziękuję. Już teraz poczuł się lepiej. Zawsze tak jest, kiedy lekarz zapewni cię, że jeszcze nie umierasz. * * * - Proszę. - Goodley podał Ryanowi kartkę. Niewiele urzędowych budynków, włącznie z siedzibami najważniejszych instytucji rządowych, posiadało sprzęt łącznościowy, który znajdował się na górnym pokładzie samolotu VC-25 o sygnale wywoławczym Air Force One. - Niezłe wiadomości - dodał Ben. Miecznik najpierw przebiegł tekst oczyma, potem usiadł, aby przeczytać go raz jeszcze, tym razem uważnie. - Fajnie, uważa, że uda mu się załagodzić konflikt. Tyle że w dalszym ciągu nie wie, na czym ten konflikt polega. - Lepsze to niż nic. - Dostała to grupa robocza? - Tak, panie prezydencie. - Może oni dopatrzą się w tym jakiegoś sensu. Andrea? - Tak, panie prezydencie. - Powiedz pilotowi, że czas ruszać. - Rozejrzał się. - Gdzie jest Arnie? * * * - Dzwonię z komórki - powiedział Plumber. - Mhm - mruknął van Damm. - Mówiąc szczerze, ja też. Urządzenia STU-4 na pokładzie samolotu zapewniały pełne bezpieczeństwo rozmów. John Plumber nie znajdował się już na liście tych, do których Biały Dom wysyłał kartki świąteczne. Niestety, urzędowy numer szefa personelu ciągle znajdował się w notatniku Plumbera, na co nic nie mógł poradzić - co najwyżej polecić sekretarce, żeby nigdy już nie łączyła go z tym gościem, szczególnie, kiedy jest w podróży. - Wiem, co myślisz. - To świetnie, John. Oszczędzasz mi gadania. - Oglądaj dzisiaj dziennik wieczorny. Ja będę na końcu. - Po co? - Zobaczysz, Arnie. Trzymaj się. Van Damm kciukiem wcisnął guzik, zastanawiając się, o co mogło chodzić Plumberowi. Kiedyś mu ufał. Ufał kiedyś jego kolegom. Zastanawiał się, czy wspominać prezydentowi o telefonie, ale uznał, że nie warto. Facet wygłosił dobre przemówienie, pomimo wszystkiego, co się na niego zwaliło, a udało mu się dlatego, że sukinsyn - bardziej nawet niż przypuszczał - wierzył w pewne rzeczy. Nie trzeba zwalać mu dodatkowych ciężarów na grzbiet. Nagrają audycję podczas przelotu do Kalifornii, a jeśli będzie w niej coś ciekawego, pokaże później prezydentowi. * * * - Nie wiedziałem, że grypa znowu panuje - powiedział, niezdarnie naciągając na siebie koszulę. Całe ciało miał obolałe. - Nigdy nie znika, tylko nie zawsze godna jest wzmianek w telewizji - odpowiedział lekarz, spoglądając na wyniki, właśnie przyniesione przez pielęgniarkę. - Więc? - Nie przejmuj się. Zostań w domu, szkoda zarażać kolegów w pracy. Powinno ci się polepszyć do końca tygodnia. * * * W Langley zebrał się zespół opracowujący SOW. Nadeszła moc informacji z regionu Zatoki Perskiej i teraz na szóstym piętrze usiłowali jakoś je uporządkować. Na ścianie zawisło zdjęcie, powiększone w laboratorium, zrobione Mahmudowi Hadżi Darjaeiemu przez Chaveza. Może ktoś chciałby porzucać w nie strzałkami? - pomyślał Ding. - Czołgi - mruknął były żołnierz zwiadu piechoty, spoglądając na film nakręcony dzięki Predatorowi. - Trochę za duże, żeby je rozwalić z pukawki, Sundance Kid - powiedział Clark. - Zawsze budzą we mnie lęk. - Rakiety LAW załatwią się z nimi, panie C. - Jaki jest ich zasięg, Domingo? - Czterysta, pięćset metrów. - Ich armaty mają zasięg dwóch do trzech kilometrów. Warto o tym pamiętać - przypomniał Clark. - Nie znam się zbyt dobrze na sprzęcie - powiedział Bert Vasco i wskazał ręką ekran. - Co to znaczy? Odpowiedzi udzielił jeden z wojskowych analityków CIA. - To, że armia ZRI jest w znacznie lepszym stanie niż przypuszczaliśmy. Podobnego zdania był major z wywiadu Departamentu Obrony. - Na mnie zrobili spore wrażenie. Ćwiczenia nie były specjalnie pomysłowe od strony manewrowej, ale dobrze się do nich przygotowali. Nikt się nie pogubił... - Myśli pan, że korzystają już z GPS? - spytał analityk z CIA. - Może to kupić każdy, kto prenumeruje magazyn "Yachting". Kiedy ostatni raz tam zerknąłem, cena spadła do czterystu dolarów - odparł oficer. - To znaczy, że o wiele lepiej niż kiedyś mogą sterować ruchem pododdziałów. Co więcej, znacznie skuteczniejsza może być artyleria. Jeśli wiadomo, gdzie są nasze działa, gdzie znajduje się nasz wysunięty obserwator oraz w jakiej relacji do niego pozostaje obiekt, już pierwszy strzał powinien siedzieć w celu. - Powiedziałby pan, że ich skuteczność wzrosła czterokrotnie? - Co najmniej - stwierdził major. - Ten facet ze ściany właśnie dostał wielką pałę, którą może wygrażać sąsiadom. Przypuszczam, że nie będzie długo zwlekał. - Bert? - spytał Clark. Vasco poruszył się w fotelu. - Zaczynam się niepokoić; wszystko rozwija się szybciej, niż przypuszczałem. Martwiłbym się bardziej, gdyby Darjaei nie miał żadnych innych kłopotów. - Jakich? - spytał Chavez. - Musi utrzymać wewnętrzną jedność kraju, a poza tym wie, że jeśli zacznie pobrzękiwać szabelką, my nie będziemy przypatrywać się temu obojętnie. Na pewno chciałby pokazać sąsiadom, kto jest najsilniejszy na podwórku. Jak szybko będzie mógł rozpocząć jakąś akcję? - Z militarnego punktu widzenia? Cywilny analityk zrobił gest w kierunku przedstawiciela wywiadu Departamentu Obrony. - Gdyby nas tam nie było, już teraz. Ale jesteśmy. * * * - A teraz przyłączcie się do mnie wszyscy w chwili milczącego skupienia - zwrócił się Ryan do słuchaczy w Topeka. Wybiła jedenasta, co znaczyło, że w domu jest południe. Następny przystanek w Colorado Springs, następnie Sacramento, a potem na szczęście już do domu. * * * - Musicie sobie postawić pytanie, jaki człowiek wami rządzi - mówił Kealty do obiektywów kamer. - Zginęło pięć osób, a on nie widzi potrzeby ograniczenia dostępu do broni. Po prostu nie potrafię zrozumieć, jak ktoś może być tak bezduszny. Ale dobrze, jeśli jego ani ziębi, ani grzeje fakt śmierci tych bohaterskich agentów, ja nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego. Ilu jeszcze Amerykanów będzie musiało zginąć, żeby lokator Białego Domu dostrzegł potrzebę bardziej zdecydowanych działań? Czy stanie się tak dopiero wtedy, kiedy naprawdę straci kogoś z najbliższej rodziny? Przepraszam, ale to pytanie, które wprost samo ciśnie się na usta. * * * - Wszyscy chyba pamiętacie, że jedno z haseł, pod którym przebiegała kampania o ponowne wybory do Kongresu, brzmiało: "Głosujcie na nas, a za każdego dolara, którego podatki zabierają z waszego okręgu, otrzymacie z powrotem dolara dwadzieścia". Pamiętacie? Wiele rzeczy zostało przy tej okazji przemilczanych albo przeinaczonych. Po pierwsze, od kiedy to rząd ma wam zapewniać pieniądze? Czyżbyśmy głosowali na Świętego Mikołaja? Tymczasem sprawa wygląda dokładnie na odwrót: rząd nie może funkcjonować, jeśli nie dacie na to pieniędzy. Po drugie, czy mówią wam może: "Głosujcie na nas, gdyż pieniądze przekażemy tym biedakom z Północnej Dakoty"? A czy tamci nie są Amerykanami? Po trzecie, dług wewnętrzny oznacza, że każdy region dostaje więcej z budżetu federalnego niż wnosi do niego w postaci federalnych podatków, przepraszam, powinienem był powiedzieć: w postaci federalnych podatków bezpośrednich, tych, które są namacalne. W istocie więc mamiono was obietnicami, że rząd będzie wydawał więcej pieniędzy niż posiada. Wyobraźcie sobie tylko sąsiada, który chwali wam się, że dobrze mu idzie wystawianie czeków bez pokrycia na bank, w którym trzymacie swoje oszczędności. Czy nie zawiadomilibyście policji? Tymczasem wszyscy wiemy, że rząd musi brać więcej pieniędzy, niż ich może w tej czy innej formie zwrócić. Deficyt budżetu federalnego oznacza, że za każdym razem, kiedy bierzecie kredyt, kosztuje was to więcej, niż powinno. A dlaczego? Gdyż rząd pożycza tak wiele pieniędzy, iż podwyższa to stopę procentową. Tak, panie i panowie, w cenie każdego domu, każdego samochodu, każdej karty kredytowej, zawarty jest już podatek. Niewykluczone, że dadzą wam nawet jakieś ulgi podatkowe na spłatę rat. Czyż to nie wielkoduszne? Wasz rząd udziela wam ulgi podatkowej na wydatki, których w ogóle nie powinniście ponosić, a potem przechwala się, że daje wam więcej pieniędzy niż od was otrzymuje. Ryan zrobił pauzę. - Czy ktoś naprawdę w to uwierzy? Czy ktoś uwierzy, że Stanów Zjednoczonych nie stać na to, aby przestały wydawać więcej pieniędzy niż posiadają? Czy to są słowa Adama Smitha, czy Lucy Ricardo? Skończyłem ekonomię i jakoś nie pamiętam, żeby w programie było "I love Lucy". Panie i panowie. Nie jestem politykiem, nie przybyłam tutaj, żeby popierać czyjąkolwiek kandydaturę na wolne miejsca do Izby Reprezentantów. To rząd należy do was, a nie wy do niego. Zanim jutro oddacie swój głos, proszę, pomyślcie chwilę nad tym, co mówią kandydaci i za czym obstają. Zapytajcie sami siebie: "Czy to ma ręce i nogi?", a potem dokonajcie najlepszego wyboru. A jeśli nie macie przekonania do żadnego z kandydatów, idźcie mimo to do komisji wyborczej, pokażcie się przy urnie, a potem wróćcie do domu, nie wrzucając swego głosu. Taki właśnie jest wasz obowiązek wobec kraju. * * * Furgonetka z klimatyzacją zatrzymała się na podjeździe i wysiadło z niej dwóch mężczyzn. Weszli na ganek, a jeden zastukał. - Kto tam? - zapytała zaskoczona właścicielka. - FBI, pani Sminton. - Mówiący pokazał legitymację i odznakę. - Czy moglibyśmy wejść? - Dlaczego? - upierała się sześćdziesięciodwuletnia kobieta. - Przypuszczamy, że mogłaby nam pani pomóc w pewnej sprawie. Potrwało to dłużej niż przypuszczali. Broń użyta w ataku na przedszkole doprowadziła do producenta, od niego do hurtownika i sprzedawcy, a dalej do nabywcy i adresu. Z tym adresem Biuro i Tajna Służba zwróciły się do sądu okręgowego, aby ten wydał nakaz aresztowania i rewizji. - Proszę. - Bardzo dziękujemy, pani Sminton. Czy zna pani swojego sąsiada? - Chodzi panu o pana Goldbluma? - Właśnie. - Tylko trochę. Mówimy sobie "dzień dobry". - Nie wie pani, czy jest teraz w domu? Pani Sminton wyjrzała przez okno. - Samochodu nie ma. O tym agenci już wiedzieli. Goldblum był właścicielem niebieskiego Oldsmobile z rejestracją Marylandu. Poszukiwali go teraz wszyscy policjanci w promieniu pięciuset kilometrów. - Pamięta pani, kiedy go pani widziała ostatni raz? - Chyba w piątek. Były też inne samochody i ciężarówka. - Dobrze. - Agent sięgnął do kieszeni kurtki i wydobył z niej radionadajnik. - Wchodzimy, wchodzimy. Ptaszka najprawdopodobniej, powtarzam: najprawdopodobniej nie ma w gnieździe. Na oczach zdumionej wdowy nad sąsiednim domem, odległym o trzysta metrów, pojawił się helikopter. Z obu jego stron spłynęły liny, po których zsunęli się uzbrojeni agenci. Jednocześnie na drodze pojawiły się cztery pojazdy, które zjechały z niej i pognały w kierunku budynku. Zwykle wszystko potoczyłoby się wolniej, atak zaś poprzedziłaby dyskretna obserwacja, w tym jednak przypadku czas naglił. Frontowe i tylne drzwi zostały wyważone, pół minuty później zabrzmiała syrena, gdyż pan Goldblum zamontował sobie alarm przeciwwłamaniowy. Potem zatrzeszczało radio. - Dom czysty, dom czysty. Tutaj Betz. Przeszukanie skończone, dom czysty. Możecie wchodzić. Natychmiast pojawiły się dwie furgonetki. Kiedy zatrzymały się na podjeździe, pasażerowie błyskawicznie zebrali próbki trawy i żwiru, aby porównać ze śladami znalezionymi w samochodach terrorystów. - Pani Sminton, czy moglibyśmy chwilę porozmawiać? Chcielibyśmy zadać kilka pytań dotyczących pana Goldbluma. - No i? - spytał Murray, kiedy dotarł do Centrum Dowodzenia FBI. - Na razie nic - odparł agent zza konsolety. - Cholera. Murray powiedział to bez specjalnej złości. Nie spodziewał się może zbyt wiele, miał jednak nadzieję na parę istotnych informacji. W Giant Steps zabezpieczono wszystkie ślady materialne. Resztki ziemi w oponach mogły dać wskazówki co do trasy przejazdu. Trawa i żwir w oponach, i za zderzakami mogły powiązać pojazdy z domem Goldbluma. Włókna na podeszwach butów - bordowa wełna - mogły wprowadzić terrorystów do wnętrza. Grupa dziesięciu agentów badała właśnie, kim właściwie był Mordechaj Goldblum. Duże pieniądze można było postawić na to, że tyle miał w sobie z Żyda co Adolf Eichmann, tyle że nikt nie chciał się zakładać. - Centrum Dowodzenia, tutaj Betz. - Billy Betz był zastępcą głównego agenta oddziału FBI w Baltimore - dawniej zaś strzelcem wyborowym Zespołu Odbijania Zakładników, stąd jego brawurowy zjazd z helikoptera, na czele grupy, w której była także jedna kobieta. - Billy, tutaj Dan Murray. Macie coś? - Da pan głowę, dyrektorze? Do połowy opróżnione pudło amunicji pośredniej kalibru 7,62 mm. Numery seryjne pasują do łusek znalezionych w Giant Steps. W saloniku jest bordowy dywan. W szafie w głównej sypialni nie ma ubrań. Nikogo tutaj nie było od kilku dni. Wszystko bezpieczne, żadnych ukrytych bomb. Ekipa kryminalistyczna zaczyna pracę. Wszystko w osiemdziesiąt minut po tym, jak starszy agent filii FBI w Baltimore wchodził do gmachu sądu po nakaz. Nieco za późno, ale jednak szybko. Grono specjalistów rekrutowało się z pracowników FBI, Tajnej Służby oraz Biura do spraw Alkoholu, Tytoniu i Broni Palnej, rozsadzanej przez wewnętrzne konflikty agencji, która miała jednak znakomitych ekspertów. Wszyscy w rękawiczkach, będą przetrząsać dom przez długie godziny, a z każdej powierzchni zbiorą odciski palców, aby porównać je z tymi, które zdjęto z dłoni martwych terrorystów. * * * - Kilka tygodni temu widzieliście, jak przysięgałem przestrzegać konstytucji Stanów Zjednoczonych, a także jej bronić. Robiłem to po raz drugi, gdyż wcześniej przysięgę taką składałem po ukończeniu Boston College, jako świeżo upieczony podporucznik piechoty morskiej. Natychmiast po tym dokładnie przeczytałem konstytucję, aby się upewnić, że dokładnie wiem, czego przysiągłem bronić. Panie i panowie, często słyszycie polityków, którzy powiadają, że chcieliby, aby rząd dał wam władzę robienia tych czy innych rzeczy. Ale to nie tak. Thomas Jefferson pisał, że rządy czerpią swoją prawomocną władzę ze zgody tych, którzy są rządzeni. To o was chodzi. Wszyscy powinni czytać konstytucję. Nie została napisana, aby mówić wam, co macie robić. Konstytucja określa relacje między trzema rodzajami władz. Powiada ona rządowi co może robić, ale także, czego robić mu nie wolno. Rządowi nie wolno ograniczać waszej wolności słowa. Rządowi nie wolno nakazywać wam, jak macie się modlić. Rządowi nie wolno robić wielu rzeczy. Rząd jest o wiele skuteczniejszy w zabieraniu niż dawaniu, nade wszystko jednak nie może dać wam władzy, bo to wy mu ją nadajecie. Rząd należy do obywateli, nie zaś obywatele do rządu. Jutro będziecie wybierać nie swoich władców, lecz pracowników, służących waszej woli i strzegących waszych praw. To nie my wam, lecz wy nam mówicie, co robić. Moje zadanie nie polega na tym, żeby zabierać wam pieniądze, a potem oddawać. Moim zadaniem jest wziąć od was tyle pieniędzy, ile mi potrzeba, aby was chronić i bronić, i żeby robić to możliwie jak najskuteczniej. Służba rządowa nakłada wielkie obowiązki i odpowiedzialność, ale nie musi nieść wielkich radości tym, którzy ją pełnią. To ci, którzy służą wam w rządzie, winni się dla was poświęcać, a nie wy dla nich. Ostatniego piątku dwie wspaniałe kobiety i trzech wspaniałych mężczyzn straciło życie w służbie naszej ojczyzny. Ich zadaniem była ochrona mojej córki, Katie. Ale były tam także inne dzieci, a kto broni jednego z nich, staje w obronie ich wszystkich. Ludziom takim jak oni nie zależy na niczym więcej niż na waszym szacunku. Zasługują nań. Zasługują, gdyż robią to, czego my sami nie potrafimy z reguły zrobić. To dlatego ich zatrudniamy. Oni zaś podejmują ten trud, gdyż wierzą, że jest on ważny, gdyż troszczą się o nas, gdyż są z nami. i wy i ja wiemy, że nie wszyscy urzędnicy państwowi są tacy. To nie ich wina, to wasza wina. Jeśli nie żądacie tego, co najlepsze, nigdy tego nie dostaniecie. Jeśli godziwej ilości władzy nie złożycie w ręce godnych ludzi, to ludzie niegodni wezmą więcej władzy niż im potrzeba i skorzystają z niej wedle własnych, a nie waszych chęci. Panie i panowie, to dlatego tak ważny jest jutrzejszy obowiązek, abyście wybrali odpowiednich ludzi. Wielu z was prowadzi własne firmy i zatrudnia innych ludzi. Większość z was ma własne domy i od czasu do czasu wynajmuje hydraulików, elektryków, stolarzy. Staracie się znaleźć odpowiednich ludzi, bo płacicie im za pracę i chcecie, żeby była odpowiednio wykonana. Kiedy zachoruje wam dziecko, staracie się znaleźć najlepszego lekarza. Dlaczego? Bo najważniejsze jest dla was zdrowie dziecka. Także Ameryka jest waszym dzieckiem. Ameryka jest krajem niezmiennie młodym. Potrzebuje odpowiednich ludzi, którzy się nią zaopiekują. A do was należy zadanie wybrania tych odpowiednich ludzi, niezależnie od partii, rasy, płci, czy czegokolwiek innego niż talent i charakter. Nie potrafię i nie chcę mówić wam, jacy ludzie zasługują na wasz głos. Bóg obdarzył was wolną wolą. Konstytucja ma chronić wasze prawo do korzystania z tej wolności. Jeśli zrobicie z niej nierozumny użytek, wtedy zdradzicie samych siebie, a wtedy ani ja, ani ktokolwiek inny nie będzie mógł tego naprawić. Dziękuję, że przybyliście na pierwsze moje spotkanie z Colorado Springs. Dzień jutrzejszy należy do was. Wykorzystajcie go, aby wybrać właściwych ludzi. * * * - W ciągu wystąpień, najwyraźniej nastawionych na zjednanie sobie sympatii konserwatywnych wyborców, prezydent Ryan wprawia w oszołomienie opinię publiczną w przeddzień wyborów do Izby Reprezentantów, gdyż nawet w chwili gdy służby federalne prowadzą śledztwo w sprawie terrorystycznej napaści na jego córkę, prezydent jednoznacznie sprzeciwia się projektom ograniczającym nabywanie broni. Reportaż przygotował reporter NBC, Hank Roberts, towarzyszący prezydentowi w jego podróży po kraju. Tom Donner patrzył w obiektyw kamery, aż zgasło czerwone światełko. - Odniosłem wrażenie, że powiedział dzisiaj kilka ładnych rzeczy - zauważył John Plumber. - Wzmiankę o "I Love Lucy" Callie Weston musiała podrzucić tuż przed wyjątkowo ciężkim okresem - mruknął Donner, kartkując egzemplarz. - Aż trudno uwierzyć, że pisała znakomite przemówienia dla Boba Fowlera. - Przeczytałeś uważnie jego przemówienie? - John, nie wygłupiaj się, przecież nie musimy czytać tego, co on paple. Dobrze wiemy, co powie. Ale nawiasem mówiąc, chciałbym potem kopię twojego tekstu. - Dziesięć sekund - odezwał się w słuchawkach głos reżysera. Uśmiechnięta twarz na trójce. - Ogromne oddziały służb federalnych zostały skierowane do śledztwa w sprawie piątkowego zamachu na córkę prezydenta Ryana. Reportaż przygotowała Karen Stabler z Waszyngtonu. - Tak, myślę, że ci się to spodoba, Tom - powiedział Plumber, kiedy światła znowu zgasły. Tym lepiej, pomyślał. Teraz mam naprawdę czyste sumienie. * * * VC-25 wystartował o czasie i wziął kurs na północ, aby ominąć burzę nad Nowym Meksykiem. Arnie van Damm znajdował się na górze w kabinie łącznościowej. Było tu pod dostatkiem sprzętu, aby w tym samym momencie obserwować pół świata, a ukryta pod kadłubem antena satelitarna mogła odbierać niemal wszystkie stacje telewizyjne. Na polecenia van Damma odbierała teraz sygnały sieci NBC. * * * - A teraz, na zakończenie, komentarz naszego specjalnego korespondenta, Johna Plumbera. - Donner odrobinę się odwrócił i lekko skłonił. - Proszę, John. - Dziękuję ci, Tom. Wiele lat temu podjąłem zawód dziennikarza, gdyż niesłychanie fascynował on mnie w młodzieńczych latach. Pamiętam jeszcze radio kryształkowe, a starsi ze słuchaczy przypominają sobie może, jak trzeba je było uziemiać, podłączając do kaloryfera. - Na twarzy Plumbera pojawił się uśmiech. - Słuchałem Eda Murrowa z bombardowanego Londynu, Erica Savareida z dżungli Birmy, słuchałem tych prawdziwych ojców założycieli, gigantów naszego zawodu. Dorastałem z głową pełną obrazów stworzonych za pomocą słów przez ludzi, którym cała Ameryka mogła zaufać, iż wedle najlepszych swoich zdolności będą próbować dotrzeć do prawdy i przekazać ją społeczeństwu. Uznałem, że dochodzenie prawdy i przedstawianie jej ludziom jest jednym z najszlachetniejszych powołań, do których ludzie mogą aspirować. Nie zawsze jesteśmy doskonali, prawie nikt taki nie jest. Siedzący po prawej Donner w zdumieniu spoglądał na teleprompter. Przecież nie ten tekst odwijał się za obiektywami kamer; co więcej, chociaż przed Plumberem leżały zadrukowane kartki, ten mówił z pamięci. Jak za starych, dobrych czasów. - Chciałbym móc powiedzieć, że dumą napełniał mnie fakt bycia dziennikarzem. I kiedyś byłem z tego dumny. Stałem przy mikrofonie, kiedy Neil Armstrong schodził z drabinki na powierzchnię Księżyca, ale także w sytuacjach tragicznych, jak podczas pogrzebu Jacka Kennedy'ego. Wszelako bycie zawodowym dziennikarzem nie sprowadza się do bycia tam, gdzie coś się dzieje. Polega również na wyznawaniu czegoś, wierzeniu w coś, na obstawaniu za czymś. Parę tygodni temu dwukrotnie w ciągu jednego dnia przeprowadziliśmy wywiad z prezydentem Ryanem. Pierwszy wywiad został nagrany na taśmie, drugi poszedł na żywo. Pytania nieco się różniły w obu przypadkach, a powodem było to, że pomiędzy jednym a drugim wywiadem, ktoś zadzwonił, żebyśmy się z nim zobaczyli. W tej chwili nie powiem, kto to był. Zrobię to przy innej okazji. Osoba ta dostarczyła nam pewnej informacji, informacji niezbyt pochlebnej dla prezydenta. Wyglądało to na interesującą historię, chociaż nią nie było, o czym jednak nie wiedziałem w tamtym momencie. Wtedy wydawało nam się, że podczas pierwszego wywiadu zadaliśmy złe pytania, i chcieliśmy zadać lepsze. Skłamaliśmy zatem. Okłamaliśmy szefa personelu Białego Domu, Arnolda van Damma. Powiedzieliśmy mu, że taśma została uszkodzona. Mówiąc to, okłamaliśmy także prezydenta. Najgorsze jednak, że okłamaliśmy także was. Taśmy te są w moim posiadaniu, absolutnie nieuszkodzone. Nie złamaliśmy prawa. Pierwsza poprawka pozwala nam robić niemal wszystko, co zechcemy, i to jest słuszne, gdyż to wy powinniście być ostatecznymi sędziami tego, co robimy i kim jesteśmy. I tylko jednej rzeczy nam nie wolno: nadużywać waszego zaufania. Nie jestem zwolennikiem prezydenta Ryana. Osobiście nie zgadzam się z wieloma jego posunięciami. Gdyby wystartował drugi raz w wyborach, nie głosowałbym zapewne na niego. Niemniej uczestniczyłem w pewnym kłamstwie i nie potrafię żyć z tą świadomością. Jakiekolwiek są wady Johna Patricka Ryana, jest to człowiek uczciwy, a nie mogę pozwolić na to, aby osobiste uprzedzenia wobec kogoś czy czegoś, miały wpływ na moją pracę. Tak jednak się stało. Postąpiłem niesłusznie. Winien jestem przeprosiny panu prezydentowi i winien jestem przeprosiny wam. Być może oznacza to koniec mojej kariery jako dziennikarza. Gdyby tak miało się zdarzyć, chcę się z nią rozstać, tak jak ją rozpocząłem: mówiąc prawdę - najlepiej, jak potrafię. Dobranoc państwu, John Plumber, NBC News. John głęboko odetchnął, wpatrzony w obiektyw kamery. - Co to ma, do cholery, znaczyć? Plumber wstał i dopiero wtedy zaczął odpowiadać. - Jeśli stawiasz takie pytanie, Tom... W tym momencie na biurku zadzwonił telefon, a dokładnie rzecz biorąc rozbłysło ostrzegawcze światełko na aparacie. Plumber postanowił nie czekać i skierował się do garderoby. Niech Tom Donner sam pomęczy się ze swoim pytaniem. * * * Arnold van Damm, oddalony o trzy tysiące kilometrów, gdyż znajdował się właśnie nad parkiem narodowym Gór Skalistych, zatrzymał aparaturę wideo, wydobył taśmę i po krętych schodkach zniósł ją do gabinetu prezydenckiego w nosie maszyny. Ryan pracował nad ostatnim tego dnia przemówieniem. - Jack, myślę, że będziesz chciał to obejrzeć - powiedział z twarzą uśmiechniętą od ucha do ucha. * * * Wszystko musi się kiedyś wydarzyć po raz pierwszy. Tym razem nastąpiło to w Chicago. Odwiedziła lekarza w sobotę popołudniu i usłyszała to samo co inne osoby, odczuwające podobne dolegliwości. Grypa. Aspiryna, dużo płynów, leżeć w łóżku. Kiedy jednak spojrzała do lustra, spostrzegła odbarwienie gładkiej skóry, co przestraszyło ją bardziej od wszystkich innych symptomów. Zadzwoniła do lekarza, ale odpowiedziała jej jedynie automatyczna sekretarka, a ponieważ plamy nie mogły czekać, wsiadła w samochód i pojechała do jednej z najlepszych w Stanach Zjednoczonych klinik, uniwersyteckiego Chicago Medical Center. Spędziła w poczekalni czterdzieści minut, a kiedy wreszcie wywołano jej nazwisko, podeszła do biurka, a potem bez słowa zwaliła się na ziemię. Reakcja personelu była natychmiastowa; pół minuty później dwie pielęgniarki wiozły ją na wózku na oddział interny. Najpierw zobaczył ją młody lekarz, który łączył pracę z pierwszym rokiem studiów doktoranckich. - Co się stało? - spytał, podczas gdy pielęgniarki sprawdzały tętno, ciśnienie krwi i oddech. Recepcjonistka podała kartę, którą lekarz przebiegł wzrokiem. - Klasyczne objawy grypy, ale co mamy teraz? - Tętno sto dwadzieścia, ciśnienie krwi, zaraz... - Pielęgniarka raz jeszcze sprawdziła odczyt. - Dziewięćdziesiąt na pięćdziesiąt? - Ciśnienie było zbyt bliskie normy, jak na taki rytm serca. Lekarz rozpiął bluzkę i natychmiast wiedział, że nie chodzi wcale o banalną grypę. W jednym błysku pamięci zobaczył odpowiednie akapity podręcznika. Podniósł ręce w ostrzegawczym geście. - Proszę o uwagę. Mamy tutaj bardzo poważny problem. Każdy niech zmieni rękawice i nałoży maskę, natychmiast. - Temperatura trzydzieści dziewięć i sześć kresek - powiedziała inna z sióstr i cofnęła się od wózka. - To nie grypa. To gorączka krwotoczna, a te plamy to petechiae. - Mówiąc to, zmienił rękawice i zakrył usta maską. - Proszę wezwać doktora Quinna. Pielęgniarka rzuciła się wypełnić polecenie, podczas gdy lekarz raz jeszcze spojrzał na kartę pacjentki. Powinna wymiotować krwią i mieć ciemny stolec. Obniżone ciśnienie krwi, wysoka gorączka, wylew podskórny. Ale jesteśmy w Chicago, nie w Afryce, protestował rozum. Lekarz sięgnął po strzykawkę. - Wszyscy proszę się cofnąć, niech nikt nie dotyka moich rąk - polecił, wbił igłę w żyłę i pobrał krew do czterech fiolek. - Co się stało? - usłyszał pytanie doktora Joe Quinna. Wyrecytował objawy, a odkładając fiolki na stół, zapytał: - Co o tym sądzisz, Joe? - Gdybyśmy byli gdzie indziej... - Właśnie. Gorączka krwotoczna, jeśli to możliwe. - Czy ktoś ją pytał, skąd przyjechała? - Nie, panie doktorze - odparła recepcjonistka. - Woreczki z lodem - powiedziała siostra przełożona, podając całe ich naręcze. Umieszczono je pod pachami, pod szyją i w innych miejscach ciała, aby obniżyć zabójczą temperaturę. - Dilantin? - zastanawiał się głośno doktor Quinn. - Nie ma jeszcze konwulsji. Do diabła. Quinn rozciął chirurgicznymi nożyczkami stanik pacjentki. Na piersiach formowały się dalsze ciemne plamy. - Mamy bardzo poważny przypadek. Siostro, proszę się porozumieć z doktorem Kleinem z oddziału chorób zakaźnych. Jest teraz w domu; proszę mu przekazać, że niezwłocznie potrzebujemy jego pomocy. Trzeba obniżyć jej temperaturę, doprowadzić do przytomności i dowiedzieć się, gdzie ostatnio była. Rozdział 47 Przypadek Zerowy Jako profesor akademii medycznej, Mark Klein przyzwyczajony był do normowanych godzin pracy. Nie nawykł do tego, aby o dziewiątej wieczorem niepokoiły go telefony, ale, jako lekarz, odpowiadał na każde wezwanie. Poniedziałkowego wieczoru potrzeba mu było dwudziestu minut, by dotrzeć na zarezerwowane dla niego miejsce na parkingu. Skinął głową strażnikom, nałożył fartuch, tylnym wejściem dostał się na ostry dyżur, gdzie spytał pielęgniarkę o doktora Quinna. - W izolatce numer dwa, panie profesorze. W dwadzieścia sekund później zatrzymał się, zdumiony, przed znakami ostrzegawczymi na drzwiach. - Ciekawe - mruknął, nałożył rękawice i maskę, a potem wszedł do środka. - Cześć, Joe. - Nie chciałem zabierać się do tego bez pana, profesorze - powiedział Quinn i wręczył przybyłemu kartę. Klein rzucił okiem, potem nagle poczuł zimny dreszcz i zaczął czytać powoli, porównując poszczególne pozycje z wyglądem pacjentki. Kobieta rasy białej, zgadza się, wiek czterdzieści jeden lat, możliwe, rozwiedziona, jej prywatna sprawa, mieszka o niecałe trzy kilometry stąd, pięknie, temperatura w chwili przyjęcia na oddział 39 stopni sześć kresek, cholernie wysoka, ciśnienie okropnie niskie. Petechiae? - Chcę jej się przyjrzeć - powiedział. Pacjentka zaczynała się budzić. Lekko poruszyła głową i wydała cichy jęk. - Jaką ma teraz temperaturę? - Trzydzieści dziewięć i dwa, ładnie opada - poinformował lekarz, który przyjmował pacjentkę, a Klein odrzucił zielone prześcieradło. Kobieta była teraz naga i trudno było o znaki bardziej wyraziste od tych, które widniały na pięknej skądinąd skórze. Klein spojrzał na pozostałych lekarzy. - Skąd przyjechała? - Nie wiadomo - powiedział Quinn. - Przejrzeliśmy jej torebkę; zdaje się, że pracuje w Sears Tower. - Zbadał ją pan? - Tak, panie profesorze - odparł Quinn. - Jakieś ukąszenia zwierząt? - spytał Klein. - Nie. Także żadnego śladu ukłuć, czysta skóra. - Najprawdopodobniej gorączka krwotoczna, sposób zakażenia nieznany. Proszę ją przenieść na górę, absolutna izolacja, wszystkie środki ostrożności. Proszę także odkazić ten pokój i w ogóle wszystko, czego dotknęła. - Sądziłem, że te wirusy... - Nigdy nie wiadomo, doktorze, a boję się rzeczy, których nie potrafię wyjaśnić. Byłem w Afryce, widziałem lassę i gorączkę Q, nie widziałem ebola, ale ona bardzo przypomina jedną z tych chorób - powiedział Klein, z trwogą wymawiając straszliwe nazwy. - Ale jak? - Kiedy się czegoś nie wie, to się nie wie - mruknął z naganą w głosie profesor Klein. - W przypadku chorób zakaźnych, jeśli nie jest znany sposób przeniesienia, należy zakładać najgorszą możliwość. W tym przypadku taką jest droga kropelkowa i tak będziemy traktować pacjentkę. Proszę ją przenieść na mój oddział. Każdy, kto miał z nią kontakt, musi przejść dezynfekcję, jak po kontakcie z AIDS czy wirusowym zapaleniem wątroby. Środki najwyższej ostrożności - surowo upomniał Klein. - Gdzie próbki krwi? - Tutaj. - Lekarz przyjmujący wskazał czerwony plastikowy pojemnik. - Co dalej? - spytał Quinn. - Wyślemy próbki do Atlanty, ale sam także im się przyjrzę. Klein dysponował znakomitym laboratorium, w którym codziennie spędzał kilka godzin, najczęściej w związku z AIDS, który stanowił jego pasję. - Czy mogę panu towarzyszyć? - spytał Quinn. - Za kilka minut kończę dyżur. W poniedziałki było zazwyczaj spokojnie na ostrych dyżurach, na których największy ruch panował podczas weekendu. - Oczywiście. * * * - Wiedziałem, że Holtzman zwróci się do mnie - powiedział Arnie. Samolot zbliżał się do Sacramento, on zaś postanowił drinkiem uczcić niedawne wydarzenie. - Dlaczego? - spytał prezydent. - Bob to kawał sukinsyna, ale uczciwego. To znaczy, że uczciwie dopilnuje podpalenia stosu, jeśli uzna, że na to zasłużyłeś. Nigdy o tym nie zapominaj - poradził van Damm. - Donner i Plumber skłamali - pokręcił głową Jack. - Cholera! - Jack, wszyscy kłamią, włącznie z tobą. Decyduje kontekst. Są kłamstwa, które mają ochronić prawdę, są takie, które chcą ją ukryć. Są też takie, których celem jest jej zaprzeczenie. A niektóre zdarzają się dlatego, że nikt o to nie dba. - A jak było w tym przypadku? - Nałożyło się na siebie kilka czynników. Ed Kealty chciał, żeby ktoś panu dokopał, i dlatego napuścił ich obu. Ale teraz sukinsyn sam się na tym przejedzie. Idę o zakład, że w jutrzejszym "Post" na pierwszej stronie pojawi się artykuł o tym, jak Kealty oszukał dwóch poważnych reporterów, a wtedy cała prasa rzuci się na niego jak stado wilków. Przez niego fatalnie wyglądają w oczach opinii publicznej. Już teraz szumiało pośród dziennikarzy, którzy towarzyszyli prezydentowi w jego podróży po kraju. Taśma z dziennikiem NBC nieustannie była odtwarzana na wideo. - Otóż to, szefie - powiedział van Damm i dopił swojego drinka. Nie dodał, że wszystko to nie wydarzyłoby się bez próby porwania Katie Ryan. Nawet dziennikarze ze współczuciem odnieśli się do Ryana w tej sytuacji, co mogło mieć znaczny wpływ na decyzję Plumbera. Niemniej to właśnie Arnie stał za starannie zaplanowanymi przeciekami, które dotarły do Holtzmana. Postanowił, że kiedy wylądują, powie któremuś z agentów Oddziału, aby kupił mu jakieś dobre cygaro. Prawie już czuł jego smak. * * * Wewnętrzny zegar Adlera był teraz zupełnie rozregulowany. Pomagała trochę drzemka, pomagało także to, że miał do przekazania wiadomość prostą i pomyślną zarazem. Auto zatrzymało się. Drzwiczki otworzył, zgięty w pół, niższy urzędnik. Adler, wchodząc do budynku, z trudem stłumił ziewanie. - Jak to miło znowu pana widzieć, panie sekretarzu - powitał go za pośrednictwem tłumacza szef dyplomacji ChRL. Był także Zeng Han San, który przyłączył się do powitania. - Wszystko stało się o wiele prostsze, dzięki waszej zgodzie na bezpośredni przelot. Chciałbym za to podziękować. - Rozumie pan jednak, że zadecydowała o tym wyjątkowość sytuacji - podkreślił minister. - Oczywiście. - Jakie nowiny przywozi nam pan od zbuntowanych kuzynów? - Są gotowi, w ślad za wami, ograniczyć poczynania wojskowe, mając nadzieję, że efektem tego będzie zmniejszenie napięcia w tym rejonie. - A ich szkalujące nas oskarżenia? - Panie ministrze, nie podnosiliśmy tej kwestii. Druga strona jest w równym jak wy stopniu zainteresowana w utrzymaniu pokojowych stosunków. - To doprawdy szlachetna postawa - włączył się Zeng. - Rebelianci decydują się na agresywne posunięcie, zestrzeliwują dwa nasze samoloty, rozmyślnie, czy może na skutek nieudolności, trafiają rakietą we własny samolot pasażerski, powodując śmierć ponad stu osób, a potem oświadczają, że w odpowiedzi na nasze kroki łaskawie skłonni są ograniczyć liczbę swoich prowokacji. Mam nadzieję, że pański rząd docenia naszą powściągliwość w tej kwestii. - Panie ministrze, pokój leży w interesie wszystkich stron, nieprawdaż? Stany Zjednoczone doceniają wysiłki obu stron w tych nieformalnych konsultacjach. Chińska Republika Ludowa nie raz dowiodła swoich dobrych intencji, a rząd na Tajwanie nie chce pozostać w tyle. Cóż więcej trzeba? - Niewiele, doprawdy - odrzekł chiński minister spraw zagranicznych. - Jedynie rekompensaty za śmierć naszych czterech lotników. Każdy z nich miał rodzinę. - Ich samoloty pierwsze wystrzeliły rakiety - dodał Zeng. - Nawet jeśli to prawda, ciągle nie wyjaśniona pozostaje kwestia samolotu pasażerskiego. - My z całą pewnością nie mieliśmy z tym nic wspólnego - stanowczo świadczył minister. Niewiele jest rzeczy nudniejszych od negocjacji międzypaństwowych, ale dzieje się tak nie bez przyczyny. Nagłe i zaskakujące posunięcia mogą spowodować nieprzemyślane reakcje; odpowiedzią na nieoczekiwany nacisk może być gniew, na gniew zaś nie ma miejsca w rozmowach toczących się na najwyższych szczeblach. To dlatego poważne rokowania niemal nigdy nie mają charakteru ostatecznego, a bardziej są procesem uzgadniania stanowisk, który pozwala każdej ze stron dokładnie przemyśleć stanowisko swoje i przeciwnika, aby na koniec dotrzeć do satysfakcjonującego obie strony wyniku. Dlatego wysunięte teraz żądanie rekompensaty stanowiło pogwałcenie reguł. Jeśli w ogóle, powinno być zgłoszone podczas pierwszego spotkania, tak aby Adler mógł zawieźć je do Tajpej, tam zapewne przedstawiając jako własną sugestię, po tym, gdy rząd Republiki Chińskiej zgodziłby się współdziałać w łagodzeniu napięcia. Teraz jednak, kiedy Tajpej już to zrobiło, władcy ChRL żądali, aby Adler wracał na Tajwan z żądaniem rekompensaty, zamiast oczekiwanej formuły mniej wrogich stosunków wzajemnych. Było to żądanie obraźliwe nie tylko wobec władz Tajwanu, ale także wobec rządu amerykańskiego, który został wykorzystany jako narzędzie w rozgrywkach innego państwa. Obelżywość tego posunięcia była tym większa, że zarówno Adler, jak i przedstawiciele Republiki Chińskiej dobrze wiedzieli, kto naprawdę zestrzelił Airbus, wykazując tym aktem pogardę dla ludzkich istnień, za które teraz ChRL domagała się rekompensaty! I znowu Adler musiał się zastanowić, co, zdaniem gospodarzy, wiedział na temat całego incydentu. Jeśli przyjmowali, że wie dużo, prowadzili najwyraźniej grę, której reguły trzeba było dopiero odszyfrować. - Sądzę, iż byłoby stosowne, gdyby obie strony uznały, że ich straty i żądania wzajemnie się równoważą - zasugerował Adler. - Bardzo mi przykro, ale nie możemy przystać na takie rozwiązanie. Rozumie pan, panie sekretarzu, to kwestia zasad. Kto postępuje niewłaściwie, musi odpokutować za swoje postępki. - A jak przedstawiałaby się cała sytuacja, gdyby, powtarzam, gdyby, gdyż nie dysponuję tutaj żadnymi dowodami, zostało wykazane ponad wszelką wątpliwość, że to właśnie samoloty ChRL zestrzeliły samolot pasażerski? Wtedy wasze żądanie rekompensaty byłoby jawnie niesprawiedliwe. - To niemożliwe. Dokładnie przesłuchaliśmy lotników, którzy pozostali przy życiu, a ich zeznania nie pozostawiają cienia wątpliwości - znowu włączył się Zeng. - Czego dokładnie domaga się ChRL? - spytał Adler. - Dwustu tysięcy dolarów za każdego z czterech zabitych pilotów. Pieniądze zostaną, oczywiście, wręczone ich rodzinom - zapewnił Zeng. - Mogę przekazać tę propozycję... - Bardzo przepraszam, panie sekretarzu. To nie propozycja, to żądanie - przerwał minister spraw zagranicznych. - Rozumiem. Mogę poinformować o waszym stanowisku, chociaż będę nalegał, aby rząd ChRL nie czynił tego warunkiem złagodzenia napięcia politycznego. - Przedstawiliśmy swoje stanowisko. Spojrzenie ministra było spokojne i twarde. * * * - ...i niech Bóg błogosławi Amerykę! - zakończył Ryan. Ludzie machali i wiwatowi. Huknęła orkiestra - wszędzie, gdzie się zjawiał, była też orkiestra - i zaczął schodzić z podium, osłonięty żywą ścianą podenerwowanych agentów Oddziału. No cóż, tym razem chociaż bez oślepiających fleszy. Stłumił kolejne ziewnięcie. Od dwunastu godzin był w ruchu. Można by pomyśleć, że cztery przemówienia nie powinny być zbyt męczące, ale Jack dopiero zaczynał uczyć się tego, jak wyczerpujące potrafią być publiczne wystąpienia. Za każdym razem trzeba było uścisnąć mnóstwo wyciągniętych dłoni, a chociaż zazwyczaj nie zabierało to więcej niż kilka minut, było sytuacją bardzo stresującą. Niewielkie urozmaicenie stanowił obiad. Jedzenie dobrano tak, aby odpowiadało wszystkim gustom, było zatem pozbawione jakiegokolwiek charakteru. Przynajmniej odnowił zapasy energii. - Świetnie! - pochwalił Arnie, gdy grupa prezydencka formowała się do wyjścia tylnymi drzwiami. - Jak na faceta, który wczoraj gotów był rzucić to wszystko w diabły, dałeś sobie bardzo dobrze radę. - Panie prezydencie! - zawołał jeden z reporterów. - Odezwij się do niego - szepnął Arnie. - Tak? - powiedział Jack i zbliżył się do dziennikarza, co bardzo nie spodobało się ochroniarzom. - Słyszał pan, co John Plumber powiedział w wieczornym wydaniu dziennika NBC? Facet był z ABC i wiele by dał, żeby móc w czymś zaszkodzić konkurencyjnej sieci. - Tak, słyszałem - odparł Ryan. - Czy zechciałby pan jakoś skomentować to oświadczenie? - To chyba jasne, że bez specjalnej radości dowiedziałem się o całej sprawie, co się jednak tyczy pana Plumbera, muszę przyznać, że był to akt odwagi moralnej, jakiego dawno już nie widziałem. Myślę o tym z szacunkiem. - A czy wie pan, kto...? - Niechże całą sprawę zakończy pan Plumber. To jego opowieść i on ją najlepiej przedstawi. A teraz przepraszam, muszę zdążyć na samolot. - Dziękuję, panie prezydencie! - doleciał go jeszcze z tyłu okrzyk dziennikarza. - Bardzo dobrze. - Arnie uśmiechał się radośnie. - Mamy za sobą długi, ale dobry dzień. * * * - O, Boże - szepnął profesor Klein. Obraz na ekranie monitora nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Pastorał, jak z podręcznika. W jaki sposób dostał się do Chicago? - Ebola - sapnął Quinn, a w następnej chwili dodał: - Przecież to niemożliwe. - Jak starannie zbadano pacjentkę? - raz jeszcze spytał Klein. - Badania mogłyby być, oczywiście, dokładniejsze, ale jestem pewien, że nie było żadnych ukłuć, ani śladów zębów. Panie profesorze, to jest Chicago. Wczoraj rano zdrapywałem szron z szyb samochodu. Profesor Klein złożył dłonie i chciał przytknąć do nosa, ale zorientował się, że ciągle ma maskę na twarzy. - Czy miała w torebce klucze? - Tak, panie profesorze. - Musimy w towarzystwie policji dostać się do jej mieszkania i rozejrzeć po nim. Policjantom trzeba powiedzieć, że życiu tej kobiety zagraża niebezpieczeństwo. Może trzyma w domu jakieś egzotyczne zwierzęta, rośliny, sam nie wiem, co. Potrzebne nam także nazwisko jej stałego lekarza. Ściągnijcie go tutaj. Musi nam powiedzieć wszystko, co o niej wie. - Leczenie? - Trzeba obniżyć temperaturę, nie dopuścić do odwodnienia, podać środki przeciwbólowe, ale tak naprawdę nic na to nie pomaga. Rousseau w Paryżu próbował interferonu i jeszcze czegoś, ale bez skutku. - Raz jeszcze zerknął na monitor. - Jak ona się tego nabawiła? Jak mogła złapać to cholerstwo? - Zawiadamiamy Centrum Chorób Zakaźnych? - Zajmijcie się policją, a ja wyślę faks do Gusa Lorenza. * * * Predatory powróciły nie zauważone do Arabii Saudyjskiej. Niebezpieczeństwo ich wykrycia uznano za nazbyt wielkie, jeśli będą krążyły na przykład nad miejscem postoju dywizji ZRI, znowu więc pracę wywiadowczą przejęły satelity, których zdjęcia spływały do Narodowego Biura Rozpoznania. - Przyjrzyj się temu - powiedział jeden z podoficerów nocnej zmiany. - Co to takiego? Czołgi dywizji Nieśmiertelnych zgrupowały się na swego rodzaju parkingu, ustawione w regularnych rzędach, aby łatwo je było policzyć. Ukradziony czołg z pełnym zapasem nabojów artyleryjskich był zbyt wielkim zagrożeniem, dlatego wszystkie państwa bardzo poważnie podchodziły do zabezpieczenia tych maszyn. Także i służbom remontowym było łatwiej, kiedy wszystkie pojazdy zostały zebrane w jednym miejscu. Jak zwykle po ćwiczeniach, czołgi i pojazdy bojowe obsiadł teraz rój obsługujących je ludzi. Przed każdym czołgiem w pierwszym rzędzie ciągnęły się po dwie czarne linie, każda szerokości około metra i długości dziesięciu. Pierwszy z podoficerów służył dawniej w lotnictwie i lepiej znał się na samolotach niż na pojazdach, ale jego sąsiadowi wystarczyło jedno spojrzenie. - Gąsienice. - Co takiego? - Wymienia się je, tak jak opony. Kiedy są zużyte, nakłada się nowe. Stare wędrują do magazynów, gdzie wymienia się gumowe nakładki, a reszta idzie na złom. Normalna sprawa. Szybko można się było zorientować, jak przebiega wymiana. Stare gąsienice rozczepiano i łączono z ułożonymi przed nimi nowymi. Teraz czołg ruszał, a koło łańcuchowe wciągało gąsienicę na koła jezdne. Cała operacja wymagała sporego wysiłku ze strony kilkuosobowego doświadczonego zespołu, któremu w idealnych warunkach - takich jak teraz, zdaniem piechociarza - potrzeba było na to około godziny. - Nie wiedziałem, że tak to się robi. - Lepiej niż podnosić sukinsyna dźwigiem. - Na ile starcza taka gąsienica? - W takich warunkach, do jazdy po pustyni? Dwa tysiące kilometrów, może trochę mniej. * * * Obie kanapy w przedniej kabinie Air Force One rozkładały się do spania. Odprawiwszy współpracowników, Ryan rozebrał się i położył. Czysta pościel i zmęczenie sprawiły, że nawet nie pamiętał, że jest na pokładzie samolotu. Lot do Waszyngtonu miał potrwać cztery i pół godziny, a potem będzie mógł przespać się jeszcze trochę we własnym łóżku. Może uda mu się nawet jutro popracować, w przeciwieństwie do biznesmenów kursujących codziennie pomiędzy wybrzeżem Pacyfiku a Atlantyku. W dużej kabinie z tyłu dziennikarze również zaczynali układać się do snu, postanowiwszy odłożyć zdumiewające oświadczenie Plumbera do następnego dnia. Niewiele zresztą zależało tutaj od ich decyzji; sprawa podobnego gatunku leżała w gestii co najmniej zastępcy redaktora naczelnego. Wielu dziennikarzy prasowych marzyło, że dostają do napisania wstępniak, który ukaże się w jutrzejszym numerze. Reporterzy telewizyjni kulili się na samą myśl o tym, jak owe wstępniaki wpłyną na ich obraz w oczach opinii publicznej. Pomiędzy jednym a drugim pomieszczeniem znaleźli się najbliżsi współpracownicy prezydenta, wszyscy, albo prawie wszyscy, z szerokim uśmiechem na twarzach. - Dziś rano po raz pierwszy widziałem go wściekłego - Arnie oznajmił Callie Weston. - Niezły widok. - Idę o zakład, że i ty nie byłeś letni. Arnie pociągnął łyka. - Wiesz, chyba mamy tu całkiem niezłego prezydenta. - Tyle że on nienawidzi tej posady. Także i Weston nie pogardziła drinkiem. Arnie van Damm ciągnął nie zrażony. - Piękne przemówienia, Callie. Wspaniałe jest to, jak on je wygłasza. Za każdym razem zaczyna skrępowany, a potem górę bierze w nim nauczyciel i wkłada całego siebie w słowa. Myślę, że nawet o tym nie wie. Wtedy, jak na dłoni, ujawnia się jego uczciwość - powiedział Arnie, a po chwili przerwy dodał: - Będzie pogrzeb poległych agentów. - Myślę już o tym - zapewniła Weston. - Co zamierzasz zrobić z Kealtym? - Coś wymyślę. Musimy załatwić sukinsyna raz na zawsze. * * * Badrajn siedział przy komputerze i wędrował po Internecie. Ciągle nic. W innym przypadku zacząłby się może denerwować, chociaż i tak nie byłoby problemu, gdyby nic się nie wydarzyło. Tyle że to, co robił, zawsze wychodziło znakomicie. * * * Przypadek Zerowy otworzył oczy, natychmiast przyciągając uwagę wszystkich zebranych w izolatce. Temperatura ciała spadła do 38,9°C, głównie za sprawą woreczków z lodem, którymi była teraz obłożona pacjentka niczym ryba na targu. Na jej twarzy widać było ból i wyczerpanie. W pewien sposób przypominała chorych w zaawansowanym stadium AIDS, znanym miejscowym lekarzom aż za dobrze. - Dzień dobry, nazywam się Klein, jestem lekarzem tego szpitala - oznajmił profesor przez maskę na ustach. - Przez chwilę niepokoiliśmy się o panią, ale teraz panujemy już nad wszystkim. - Boli - powiedziała z trudem. - Wiem i chcemy pani pomóc, ale najpierw musi nam pani odpowiedzieć na kilka pytań. Da pani radę? - Spróbuję. - Dokąd pani ostatnio wyjeżdżała? - O jaki wyjazd panu chodzi? Każde słowo przychodziło jej z najwyższym trudem. - Była pani w jakimś innym kraju? - Nie. Poleciałam do Kansas City... dziesięć dni temu. Na jeden dzień. I to wszystko. - Dobrze. - Chociaż wcale nie było dobrze. - Kontaktowała się pani z kimś, kto przebywał w innych krajach? - Nie. Spróbowała pokręcić głową, ale ta poruszyła się ledwie o centymetr. - Przepraszam za to pytanie, ale muszę je zadać. Czy utrzymuje pani z kimś regularne stosunki seksualne? Pytanie najwyraźniej nią wstrząsnęło. - AIDS? - wyszeptała, najwyraźniej przekonana, że to najgorsza z rzeczy, jakie mogły się jej przytrafić. Klein stanowczo pokręcił głową. - Zdecydowanie nie. O to proszę się nie bać. - Rozwiedziona - wykrztusiła pacjentka. - Od kilku miesięcy. Nie ma... w tej chwili żadnego mężczyzny w moim życiu. - Przy pani urodzie na pewno nie potrwa to długo - Klein usiłował wprowadzić bardziej beztroski ton. - Pracuje pani w Sears Tower? - Sprzęt AGD, zaopatrzenie... Duży sklep... w MacCormick Center... Papierki, zamówienia, faktury... Nic z tego nie wynikało. Klein zadał jeszcze kilka pytań, z tym samym efektem. Odwrócił się do naczelnej pielęgniarki, - Trzeba coś zrobić z tym bólem. - Zrobił krok do tyłu, aby nie przeszkadzać siostrze, która przygotowywała się, żeby dodać morfiny do kroplówki. - To zacznie działać niemal natychmiast, po kilku sekundach. Quinn czekał na korytarzu w towarzystwie umundurowanego oficera policji z szachownicą na otoku czapki. - O co chodzi, panie doktorze? - Mamy pacjentkę w bardzo poważnym stanie, najprawdopodobniej to bardzo zakaźna choroba. Muszę obejrzeć jej mieszkanie. - To niezgodne z prawem, chyba że będziemy mieli nakaz rewizji i... - Proszę pana, liczy się każda minuta. Mamy jej klucze i moglibyśmy wejść tam sami, ale wolałbym, żeby był pan przy tym obecny, w razie jakichś komplikacji. Lepiej też, żeby nas nie aresztowano, jeśli miała zamontowany alarm przeciwwłamaniowy. - Nie możemy zwlekać. Jest bardzo chora. - Dobrze. Mój wóz stoi pod szpitalem. Profesor ruszył w ślad za policjantem. - Czy wysłał pan faks do Atlanty? - spytał Quinn. Klein pokręcił głową. - Najpierw chcę zobaczyć jej mieszkanie. Postanowił nie brać płaszcza. Na zewnątrz było zimno, a niska temperatura była zabójcza dla wirusa. Rozum podpowiadał mu, że niebezpieczeństwo jest minimalne. W praktyce klinicznej nigdy dotąd nie zetknął się z wirusem ebola, wiedział jednak o nim tyle, ile powinien. Z ponurą regularnością ludzie zgłaszali się do lekarza z chorobami, których wystąpienie trudno było wyjaśnić. W większości wypadków staranne badanie pozwalało wykryć, jak doszło do zarażenia, ale nie we wszystkich. Było nawet kilka niewytłumaczalnych przypadków AIDS. Na zewnątrz Klein wzdrygnął się. Temperatura oscylowała w pobliżu zera, od jeziora Michigan ciągnął północny wiatr. To nie on jednak spowodował dreszcze u profesora. * * * Price zajrzała do przedniej kabiny. Światła były zgaszone i jarzyło się tylko kilka lampek sygnalizacyjnych. Prezydent leżał na plecach i pochrapywał lekko, na tyle jednak głośno, że słychać go było, mimo pomruku silników. Przez chwilę miała ochotę podejść na palcach i okryć go pledem, ale potem z uśmiechem na twarzy zamknęła drzwi. - Wiesz, Jeff, może jednak istnieje coś takiego jak sprawiedliwość? - zwróciła się do Ramana. - Chodzi ci o tę sprawę z dziennikarzami? - Mhm. - Ja bym na to za bardzo nie liczył. Rozejrzeli się. Wszyscy w końcu zasnęli, nawet szef personelu. Na górnym pokładzie załoga z Sił Powietrznych troszczyła się o bezpieczeństwo lotu. Podróż niewiele się różniła od normalnego lotu rejsowego. Oboje agentów przeszło do części pasażerskiej. Trójka agentów Oddziału grała w karty; reszta czytała lub drzemała. Na krętych schodkach pojawiła się sierżant z kartkami w ręku. - Błyskawiczna dla Szefa - oznajmiła. - Czy to ważne? Będziemy w Andrews za półtorej godziny. - Właśnie wyjęłam to z faksu - powiedziała. - Dobrze. Price wzięła wydruk i poszła zbudzić Bena Goodleya. Do jego obowiązków należało decydowanie, o jakich wydarzeniach w świecie, i w jakiej kolejności, należy informować prezydenta. Potrząsnęła doradcę do spraw bezpieczeństwa za ramię. - Tak? - Budzić tym Szefa? Goodley spojrzał i potrząsnął głową. - Może poczekać. Adler wie, co robi, a poza tym jest specjalna grupa robocza. I bez dalszych wyjaśnień odwrócił się na bok. * * * - Proszę niczego nie dotykać - ostrzegł Klein policjanta. - Najlepiej, gdyby pozostał pan za drzwiami, ale jeśli chce nam pan towarzyszyć, musi pan zachować najwyższą ostrożność. Chwileczkę. - Profesor sięgnął do plastikowej torby, którą zabrał z sobą, i wydobył z niej chirurgiczną maskę w antyseptycznym pojemniku. - Proszę to nałożyć. - Skoro pan każe. Klein wręczył klucze policjantowi, który otworzył drzwi. Zaraz przy wejściu znaleźli tablicę systemu alarmowego, on sam jednak nie był włączony. Obaj lekarze byli w maskach i rękawiczkach. Zapalili wszystkie światła. - Czego szukamy? - spytał Quinn. Klein już się rozglądał. Na ich wejście nie zareagował żaden pies ani kot. Nie było klatki na ptaki; żywił ślad nadziei, że ulubienicą pacjentki okaże się jakaś małpka, ale w głębi ducha nie bardzo w to wierzył. Ebola, jak się wydawało, nie bardzo lubiła małpy; zabijała je z taką samą gwałtownością jak ludzi. Może jakieś rośliny, pomyślał, chociażby byłby to pierwszy wypadek przenoszenia wirusa ebola przez organizmy niezwierzęce. Zauważył trochę roślin, ale żadnych egzotycznych. Stali pośrodku pokoju i badawczo rozglądali się wokoło. - Nic nie widzę - mruknął Quinn. - Ani ja. Kuchnia. Znaleźli tam jeszcze kilka roślin; dwie wyglądały na zioła hodowane w doniczkach. Klein nie potrafił ich rozpoznać i postanowił zabrać ze sobą. - Chwileczkę. Quinn otworzył szufladę i znalazł plastikowe torby, które starannie zapieczętowali po umieszczeniu w nich roślin. Klein zajrzał do lodówki; nic niezwykłego, podobnie jak w zamrażarce. Może jakiś egzotyczny producent żywności, ale nie... Wszystko typowo amerykańskie. Sypialnia była po prostu sypialnią i niczym więcej. Żadnych roślin. - Może jakieś ubrania? Skóra? - myślał na głos Quinn. - Anthrax może... - Ale nie ebola - przerwał mu Klein. - Jest zbyt delikatna. Wiemy, o jaki wirus tu chodzi. Nie może przetrwać w tych warunkach. Po prostu nie może. Niezbyt wiele wiedzieli o wirusie, niemniej w Centrum Chorób Zakaźnych przeprowadzano badania, których celem było ustalenie zdolności przetrwania wirusów w różnych warunkach. Dla wirusa ebola Chicago o tej porze roku było równie przyjazne jak piec hutniczy. Floryda, zgoda, jakieś inne miejsce na Południu, ale Chicago? - Nic tutaj nie ma - powiedział z rozczarowaniem. - Może rośliny? - Wie pan, jak trudno jest wwieźć do kraju jakąś roślinę? - Nigdy nie próbowałem. - A ja tak, zabrałem z Wenezueli kilka dzikich orchidei... - Raz jeszcze zerknął dookoła i powtórzył: - Nic tutaj nie ma. - Czy rokowania... - Niedobre. - Klein potarł dłońmi w rękawiczkach o nogawki. Ręce zaczynały się pocić. - Skoro nie wiemy, w jaki sposób się zaraziła... - Spojrzał na kolegę. - Trzeba wracać. Muszę się raz jeszcze przyjrzeć temu wirusowi. * * * - Słucham? - powiedział Gus Lorenz i spojrzał na zegarek. Która to, u diabła? - Gus? - Tak, kto mówi? - Mark Klein z Chicago. - Co się stało? - spytał Lorenz, który poczuł, że cała senność nagle gdzieś ulatuje, kiedy usłyszał odpowiedź: - Wydaje mi się, Gus... nie, jestem pewien, że mamy tutaj przypadek ebola. - Jak możesz być pewien? - Widziałem wirusa, sam go wydzieliłem. To pastorał, nie ma mowy o pomyłce. - Skąd przyjechał? - To nie on, ale ona. Nie wyjeżdżała nigdzie poza Stany. - Kleinowi wystarczyła niecała minuta na przekazanie wszystkich istotnych wiadomości. - W tej chwili zupełnie nie wiadomo, jak to wyjaśnić. Lorenz mógłby co prawda się upierać, że to niemożliwe, ale wspólnota medycznych specjalistów darzy się wielkim zaufaniem. Wiedział, że Mark Klein jest szanowanym profesorem jednej z najlepszych medycznych uczelni na świecie. - Tylko jeden przypadek? - Wszystko się zaczyna od jednego, Gus - zauważył Klein. Gus Lorenz odrzucił pościel i usiadł na łóżku. - Dobrze. Potrzebna mi próbka. - Kurier jest już w drodze na lotnisko O'Hare. Poleci pierwszym wolnym samolotem. Pocztą elektroniczną mogę ci przesłać mikrografię. - Za jakieś czterdzieści minut będę u siebie. - Gus? - Tak? - Czy jest coś, jeśli chodzi o stronę kliniczną, czego mogę nie wiedzieć? Pacjentka jest w bardzo poważnym stanie - powiedział Klein w nadziei, że być może przeoczył jakieś ważne niedawne odkrycie. - Obawiam się, że nie, Mark. Nic, o czym bym wiedział. - Niech to cholera. Trudno, zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Daj znać, że przesyłka do ciebie dotarła. Będę u siebie w szpitalu. Lorenz poszedł do łazienki i przemył twarz zimną wodą. Niestety, to nie był zły sen. * * * Nawet prasa dała spokój prezydentowi. Ryan pierwszy zszedł po schodkach, oddał honory sierżantowi Sił Powietrznych, a następnie przeszedł pięćdziesiąt metrów do helikoptera. Wewnątrz szybko zapiął pas i zapadł w drzemkę. Piętnaście minut później zszedł z następnych schodków, oddał honory tym razem żołnierzowi piechoty morskiej i poszedł w kierunku Białego Domu. Po upływie następnych piętnastu minut był w sypialni, która, w przeciwieństwie do poprzednich, nie poruszała się. - Przyjemna podróż? - spytała Cathy, otwierając jedno oko. - Długa - odpowiedział mąż i niemal natychmiast zasnął. * * * Pierwszy samolot wylatywał z Chicago do Atlanty o 6.15 czasu centralnego. Lorenz znalazł się w swoim gabinecie jeszcze wcześniej i siedział teraz przed komputerem, połączony z Kleinem przez Internet i jednocześnie przez telefon. - Zaczynam przesyłać obraz - powiedział Klein. Lorenz przyglądał się, jak od góry do dołu, linia po linii, szybciej niż przesłałby kopię faks, buduje się szczegółowy obraz. - Powiedz mi, że się mylę, Gus - usłyszał Lorenz głos Kleina, w którym nie było jednak ani cienia nadziei. - Myślę, że sam wiesz najlepiej, Mark. - Zamilkł na chwilę, wpatrując się w gotowy obraz. - To nasz znajomy. - Gdzie pojawił się ostatnio? - Mieliśmy kilka przypadków w Zairze i dwa w Sudanie. Tyle mi przynajmniej wiadomo. Ta twoja pacjentka, czy była...? - Nie. Jak dotąd nie udało mi się zidentyfikować żadnych czynników ryzyka. Jeśli zważyć na okres inkubacji, jest niemal pewne, że musiała się zarazić tutaj, w Chicago. A to przecież niemożliwe, prawda? - Seks? - Pytałem o to. Twierdzi, że ostatnio nie utrzymywała żadnych kontaktów. Czy zanotowano gdzieś inne przypadki? - Nie, nigdzie. Mark, czy jesteś pewien tego wszystkiego, co mi powiedziałeś? Jakkolwiek obraźliwie mogło zabrzmieć to pytanie, musiało zostać postawione. - Chciałbym się mylić. Przesłałem ci trzecią z uzyskanych przeze mnie mikrografii. Chciałem dobrze wyizolować wirusa. W jej krwi roi się od nich. Gus, poczekaj chwilę. - Słychać było odgłos stłumionej rozmowy. - Ocknęła się znowu. Mówi, że mniej więcej tydzień temu usuwała ząb. Mamy nazwisko dentysty; sprawdzimy także i to. Nic więcej nie mamy. - Dobrze. Będę czekał na próbki. To tylko jeden przypadek. Nie należy wpadać w panikę. * * * Raman dotarł do domu tuż przed świtem. Co za szczęście, że o tej porze ulice były niemal puste. Po przybyciu do domu, wykonał rutynowe czynności. Na sekretarce znowu nagrał się ktoś, kto połączył się omyłkowo. Owym kimś był pan Alahad. * * * Ból był tak ostry, że wyrwał go ze snu. Dwadzieścia kroków, które musiał zrobić z sypialni do łazienki, wydały mu się podobne do maratonu. Udało mu się jednak doczłapać. Poczuł straszliwe skurcze żołądka, co było zdumiewające, jeśli zważyć na to, jak niewiele jadł w ciągu ostatnich kilku dni, na przekór usiłowaniom żony, która próbowała wmusić w niego przynajmniej talerz rosołu i grzankę. W pośpiechu ściągnął spodnie i przycupnął na muszli, ale jednocześnie szarpnęły nim wymioty; zgięty w pół zwymiotował na posadzkę. Przez chwilę czuł wstyd, ale potem zobaczył, co znalazło się u jego stóp. - Kochanie! - zawołał z najwyższym wysiłkiem. - Na pomoc! Rozdział 48 Krwotok Sześć godzin snu, czy nawet odrobinę mniej, to lepiej niż nic. Tego ranka Cathy wstała pierwsza, a dwie minuty później prezydent zjawił się w jadalni, zwabiony zapachem kawy. - Gdy człowiek jest taki zmarnowany, powinien przynajmniej mieć kaca, żeby było na co zwalić winę - poskarżył się. Poranne gazety leżały tam, gdzie zwykle. Na pierwszej stronie "Washington Post" zaznaczony był artykuł podpisany przez Boba Holtzmana i Johna Plumbera. O, rzeczywiście coś dobrego na początek dnia. - To naprawdę obrzydliwe - oznajmiła Sally Ryan, która zdążyła już obejrzeć w porannych wiadomościach informację o całej sprawie. - Prawdziwe szmaty. Powiedziałaby "kutasy" - ten termin cieszył się ostatnio wzięciem pośród młodych dam z St. Mary's School - ale ojciec nie nawykł jeszcze do faktu, że Sally używa już dorosłego języka. - Mhm - mruknął Ryan. Artykuł zawierał o wiele więcej szczegółów, niż mogło się zmieścić w kilkuminutowej wypowiedzi telewizyjnej, jednoznacznie też wskazywał na Eda Kealty'ego, który w sposób niezgodny z prawem wykorzystał jednego z pracowników CIA jako źródło przecieku. Informacja ta, wyjaśniał artykuł, nie była do końca prawdziwa, a co gorsza, stanowiła rozmyślny atak polityczny na prezydenta, w którym prasa odegrała rolę poszczutych ogarów. Jack skrzywił się pogardliwie; też mi rewelacja. "Post" kładł przede wszystkim nacisk na instrumentalne wykorzystanie prasy do niecnych celów, podkreślał, że skrucha wyrażona przez Plumbera była jak najbardziej szczera, a także stwierdzał, że kierownicy redakcji informacyjnej NBC powstrzymali się od komentarzy, zajęci swoim własnym dochodzeniem. Artykuł oznajmiał również, że "Post" jest w posiadaniu nieuszkodzonych taśm. Także "Washington Times" był rozsierdzony, chociaż nie w ten sam sposób. Należy spodziewać się bratobójczej walki między waszyngtońskimi środowiskami dziennikarskimi, czemu, jak zauważał wstępniak "Timesa", politycy będą przyglądać się z wyraźnym rozbawieniem. Dobrze, pomyślał Ryan, przynajmniej przez chwilę będę miał spokój. Następnie otworzył szarą teczkę, zabezpieczoną taśmą, która wskazywała na utajnienie wiadomości. Dokument nie był najświeższy. - Sukinsyny! - szepnął. - Wreszcie pismaki dokopali sobie nawzajem - zauważyła Cathy znad gazety. - Miałem na myśli Chińczyków - mruknął Miecznik. * * * Nie była to jeszcze epidemia, gdyż nikt o niej nie wiedział. Około dwudziestu lekarzy w całym kraju zostało zbudzonych przez telefony, których autorzy okazywali podniecenie, jeśli nie panikę. W każdym przypadku mowa była o krwawych wymiotach i biegunce. Istniało wiele medycznych powodów, które pozwalały wyjaśnić te symptomy, na przykład sperforowane wrzody; wśród dzwoniących liczną grupę stanowili ludzie interesu, dla których stres, główna przyczyna wrzodów na żołądku, był czymś równie normalnym jak krawat i biała koszula. Niektórym poradzono, aby zgłosili się na ostry dyżur do najbliższego szpitala, gdzie przebadają ich lekarze; innym polecono zjawić się w gabinecie pomiędzy ósmą a dziewiątą, gdyż w ten sposób nie zakłócą ustalonego już porządku wizyt. * * * Gus Lorenz nie chciał samotnie zmagać się ze swym problemem i wezwał do pracowni komputerowej najbliższych współpracowników. Kiedy weszli, natychmiast zauważyli zapaloną fajkę, jedna z epidemiologów chciała zaprotestować, albowiem było to niezgodne z federalnymi ustawami, ale powstrzymało ją od tego zerknięcie na ekran monitora. - Skąd to? - zapytała. - Z Chicago. - Z naszego Chicago? * * * Pierre Alexandre znalazł się w swoim gabinecie na jedenastym piętrze Ross Building tuż przed ósmą. Codzienne zajęcia rozpoczynał od sprawdzenia faksu, którym lekarze przesyłali mu informacje o pacjentach chorych na AIDS. Dzięki temu mógł obserwować znaczną liczbę przypadków, zarówno doradzając, jeśli chodzi o terapię, jak i wzbogacając swoją własną wiedzę. Tego ranka znalazł tylko jeden faks, który zawierał dość dobre informacje. Merck opracował właśnie nowy specyfik, który Federalny Urząd Leków poddawał intensywnym próbom klinicznym; ponadto znajomy z Uniwersytetu Penn State informował o ciekawych rezultatach laboratoryjnego podawania leku. Właśnie wtedy zadzwonił telefon. - Alexandre. - Izba przyjęć, panie profesorze. Czy mógłby pan zejść na dół? Mam tutaj pacjenta, mężczyzna rasy białej, trzydzieści siedem lat, wysoka gorączka, wewnętrzny krwotok. Nie mam pojęcia, co to może być... To znaczy wiem, jakie są objawy... - Będę za pięć minut. - Dziękuję, panie profesorze - usłyszał w odpowiedzi. Internista, wirusolog i biolog molekularny w jednej osobie nałożył wykrochmalony fartuch, starannie go zapiął i udał się do izby przyjęć, która na rozległym kampusie Hopkinsa znajdowała się w oddzielnym budynku. Nawet w wojsku zawsze nosił się w ten sam sposób. Nazywał to Lekarskim Wyglądem. Stetoskop w prawej kieszeni, plakietka z nazwiskiem na lewej. Spokojny i pewny siebie wyraz twarzy. Wszedł do pomieszczenia; w nocy zawsze panował tu duży ruch. Czekała na niego stażystka, śliczna jak cukiereczek. W masce na twarzy, dziwne. Co się mogło stać w ten wiosenny poranek? - Dzień dobry - powiedział swym najbardziej czarującym kreolskim akcentem. - O co chodzi? Podała mu kartę i natychmiast zaczęła mówić. - Przywiozła go żona. Wysoka gorączka, kłopoty z utrzymaniem równowagi, niskie ciśnienie, krwawe wymioty i krew w stolcu. Na twarzy są też jakieś wybroczyny... - Urwała. - Nie bardzo wiem, jak to nazwać. - Dobrze, przyjrzyjmy się pacjentowi. Zapowiada się na dobrą lekarkę, pomyślał z przyjemnością Alexandre. Wiedziała, czego nie wie, i wtedy prosiła o pomoc... Ale dlaczego nie kogoś z internistów? - pomyślał były pułkownik i raz jeszcze spojrzał na młodą twarz. Nałożył maskę oraz rękawice i wszedł za zasłonę. - Dzień dobry, nazywam się Alexandre, pracuję w tym szpitalu. Wzrok mężczyzny był nieobecny, ale plamy na jego twarzy sprawiły, że Alexandre'owi odebrało oddech. Z przeszłości odległej o dziesięć lat nadpłynęła twarz George'a Westphala. - Jak pacjent znalazł się u nas? - Lekarz rodzinny poradził żonie, aby go tutaj przywiozła. - Czym się zajmuje? Fotoreporter? Dyplomata? Dużo podróżuje? Stażystka pokręciła głową. - Sprzedaje pojazdy turystyczne i przyczepy kempingowe. Ma salon przy Pułaski Highway. Alexandre rozejrzał się. Oprócz stażystki, dwóch studentów medycyny i dwie pielęgniarki, wszyscy w maskach i rękawicach. Dobrze. Spostrzegawcza i rozsądna, pomyślał; teraz już wiedział, czego się lękała. - Krew? - Już pobrana, panie profesorze. Robiona jest powtórna analiza; kazałam przesłać próbki do pańskiego laboratorium. Skinął głową. - Słusznie. Przyjmujemy natychmiast na mój oddział. Potrzebny pojemnik na naczynia z krwią. Ostrożnie ze wszystkim, co miało styczność z ciałem pacjenta. Jedna z sióstr zniknęła, aby wypełnić polecenia. - Profesorze, to wygląda jak... Wiem, że to niemożliwe, ale... - To niemożliwe - zgodził się - ale niewątpliwie wygląda na petechiae, zupełnie jak w podręczniku. I na razie tak będziemy to traktować. - Zjawiła się pielęgniarka z pojemnikiem, w którym Alexandre umieścił próbki krwi. - Jak tylko pacjent zostanie przewieziony na piętro, wszyscy mają zmienić ubrania i dokładnie się odkazić. Przy zachowaniu odpowiedniej ostrożności, niebezpieczeństwo nie jest wielkie. Czy jest tutaj jego żona? - Tak, w poczekalni. - Proszę skierować ją do mojego gabinetu. Chcę się od niej dowiedzieć czegoś więcej. Jakieś pytania? - Rozejrzał się po twarzach. - To do roboty. Profesor Alexandre dokładnie sprawdził, czy pojemnik jest hermetycznie zamknięty i dopiero potem umieścił go w kieszeni swojego fartucha. Gdy wracał do siebie, nic już nie zostało z dostojnego Lekarskiego Wyglądu. Spoglądając na drzwi windy, powtarzał sobie, że to niemożliwe. Może coś innego. Ale co? Niektóre z objawów białaczki były podobne, a chociaż była to również straszliwa diagnoza, wolałby jednak ją. Winda stanęła i drzwi się rozsunęły, po chwili był w swoim laboratorium. - Dzień dobry, Janet. - Dzień dobry, Alex - odpowiedziała Janet Clemenger, doktor biologii molekularnej. Profesor wyjął z kieszeni plastikowe opakowanie. - Trzeba to zrobić jak najszybciej. Natychmiast. - Co to takiego? - spytała. Nieczęsto zdarzało się, aby kazano jej rzucać wszystkie zajęcia, szczególnie na początku dnia. - Wygląda na gorączkę krwotoczną. Potraktuj to jako szczebel... czwarty. Oczy Janet nieco się rozszerzyły. - Tutaj? Pytanie to powtarzali lekarze jak Ameryka długa i szeroka. - Zaraz dostarczą tu pacjenta. Muszę porozmawiać z jego żoną. Położyła pojemnik na blacie stołu laboratoryjnego. - Zwykłe testy na przeciwciała? - Tak. I, Janet, proszę, ostrożnie. - Możesz być pewny - powiedziała. Podobnie jak Alexandre, wiele miała do czynienia z AIDS. Alexandre przeszedł do swego gabinetu i zadzwonił do Dave'a Jamesa. - Jesteś pewien? - spytał dziekan. - Dave, nie mamy jeszcze żadnych badań, tylko oględziny, ale ja już to widziałem. Zupełnie jak u George'a Westphala. Janet Clemenger robi teraz testy. Myślę, że zanim się nie upewnimy, że to coś innego, musimy ten przypadek traktować jak najpoważniej. Jeśli badania laboratoryjne potwierdzą moje przypuszczenia, dzwonię do Gusa, żeby ogłosił stan zagrożenia epidemiologicznego. - Ralph pojutrze wraca z Londynu. Na razie twój oddział się tym zajmuje, Alex. Informuj mnie o wszystkim. - Tak jest - powiedział eks-żołnierz. Teraz trzeba porozmawiać z żoną pacjenta. W izbie przyjęć sprzątacze szorowali podłogę pod nadzorem siostry przełożonej. Z zewnątrz doleciał potężny warkot helikoptera Sikorsky. Pierwsza Dama przybywała do pracy. * * * Na lotnisku kurier przekazał swą przesyłkę jednemu z laborantów Lorenza. Teraz wszystko potoczyło się bardzo szybko. Testy na przeciwciała czekały już gotowe; przy zachowaniu najwyższej ostrożności, kropla krwi została przetoczona do małej rurki szklanej. Płyn w niej zawarty natychmiast zmienił kolor. - To ebola, panie profesorze - poinformował laborant. W sąsiednim pokoju kroplę umieszczono pod elektronowym mikroskopem, wyświetlającym obraz na dużym monitorze. Lorenz wszedł, czując się dziwnie zmęczony, jak na tak wczesną porę. Aparatura była włączona, trzeba było tylko wszystko wyregulować. - Patrz teraz, Gus - mruknął szef laboratorium. Na ekranie ukazał się bardzo wyraźny obraz; w kropli krwi poruszały się cieniutkie wstążki. Niedługo zawładną nią bez reszty. - Skąd to jest? - Z Chicago - odparł Lorenz. - Witamy w Nowym Świecie, skurwysynu - mruknął lekarz, tak operując wizją, aby otrzymać powiększenie jednej wstążki. Teraz trzeba się było przyjrzeć, czy uda się ustalić odmianę wirusa. Co musiało zabrać trochę czasu. * * * - A zatem nie wyjeżdżał z kraju? - Alexandre przebiegał listę rutynowych pytań. - Nie - zapewniła. - Z domu wyjeżdżał w ciągu ostatniego miesiąca tylko na wielkie pokazy sprzętu turystycznego. Żadnego nie opuścił. - Proszę pani, zadam teraz pytania, które mogą niekiedy być kłopotliwe czy nieprzyjemne. Proszę mi uwierzyć, to wszystko dla dobra pani męża. - Kobieta skinęła głową; Alexandre potrafił być bardzo przekonujący. - Czy ma pani jakiś powód podejrzewać, że pani mąż spotykał się z inną kobietą? - Nie. - Przepraszam, musiałem o to spytać. Czy macie państwo może w domu egzotyczne zwierzęta? - Tylko dwa psy myśliwskie - odpowiedziała ze zdumieniem. - Może małpy? Jakieś inne zwierzęta zza oceanu? - Nie. Wszystko na nic, pomyślał Alexandre, któremu żadne kolejne pytanie nie przychodziło do głowy. Przecież pacjent musiał gdzieś podróżować. - Czy może ktoś z państwa rodziny albo przyjaciół często wyjeżdża za granicę? - Nie... Czy mogę zobaczyć się z mężem? - Tak, ale najpierw musimy go umieścić w izolatce i przeprowadzić konieczne zabiegi. - On codziennie biega, nie pali, pije niewiele, zawsze byliśmy ostrożni, więc... Kobieta przestawała panować nad sobą. - Nie będę kłamał. Dużo wskazuje na to, że pani mąż jest bardzo poważnie chory, ale lekarz skierował was do najlepszego szpitala na świecie. Zaczynałem tutaj, a potem ponad dwadzieścia lat spędziłem w Armii, zajmując się najróżniejszymi chorobami zakaźnymi. Jest to zatem odpowiednie miejsce, a ja jestem odpowiednim lekarzem. - Musiał wygłosić te słowa, właściwie puste, albowiem jednej rzeczy przenigdy nie wolno mu było zrobić: odebrać komuś nadziei. Zadzwonił telefon. - Słucham, Alexandre. - Alex, tu Jane. Test jest pozytywny, to ebola. Zbadałam dwa razy. Przygotowałam już próbkę dla CCZ, zdjęcia mikroskopowe będą gotowe za piętnaście minut. - Dobrze. Zaraz tam będę. - Odłożył słuchawkę i zwrócił się do kobiety. - Odprowadzę panią teraz do poczekalni i oddam pod opiekę pielęgniarek, które także należą do najlepszych. Wszystko było bardzo niewesołe, chociaż już sam oddział chorób zakaźnych nie należał do radosnych miejsc. Próbując dodać jej nadziei, być może posunął się o krok za daleko. Wpatrywała się teraz w niego jak w Pana Boga, który jednak w tej chwili nie potrafił udzielić żadnych konkretnych odpowiedzi, a na dodatek musiał ją jeszcze uprzedzić, że pielęgniarki muszą pobrać krew i od niej. * * * - Jak to wygląda, Scott? - spytał Ryan poprzez trzynaście stref czasowych. - Próbują nas przycisnąć. Jack? - No? - Dwa razy widziałem tego faceta, Zenga. Mówi niewiele, ale jest znacznie ważniejszą figurą niż przypuszczaliśmy. Odnoszę wrażenie, że kieruje ich ministrem spraw zagranicznych. To ostry gracz. Powiedz Foleyom, żeby mu się przyjrzeli. - Czy Tajpej zgodzi się na rekompensatę? - A ty byś się zgodził? - Ja bym im powiedział, gdzie mogą mnie pocałować, ale w dyplomacji nie powinno się tracić zimnej krwi, prawda? - Przekażę Tajwańczykom żądanie rekompensaty, wysłuchają mnie, a potem spytają, jakie w tym wszystkim stanowisko zajmują Stany Zjednoczone. Co mam im odpowiedzieć? - Obstajemy za przywróceniem pokoju i stabilności. - Ale te mogą nie przetrwać godziny czy dwóch. Co potem? - nastawał sekretarz stanu. - Lepiej ode mnie znasz ten region. O co toczy się gra, Scott? - Nie wiem. Wydawało mi się, że wiem, ale się myliłem. Najpierw miałem nadzieję, że to może rzeczywiście wypadek. Potem sądziłem, że może chcą trochę nastraszyć Tajwan. Tymczasem wcale nie o to chodzi. Naciskają zbyt mocno i nie w tym kierunku. Jest jeszcze trzecia możliwość: chcą wypróbować ciebie. Ale w takim przypadku zagrywają bardzo ostro, za ostro. Nie znają cię jeszcze dobrze, więc stawka zdecydowanie za wysoka, jak na próbny balon. Nie wiem, jakie są ich prawdziwe intencje, a bez tego nie potrafię radzić, jak powinniśmy się zachować. - Wiemy, że stanęli po stronie Japonii; Zeng osobiście popierał tego sukinsyna Yamatę i... - Ale wiedzą też, że my o tym wiemy, i to powinno powstrzymywać ich od drażnienia nas. Na stole pojawiło się strasznie dużo żetonów, Jack - oznajmił z troską w głosie Adler. - A ja nie bardzo rozumiem, dlaczego. - Powiedzieć Tajwańczykom, że jesteśmy z nimi? - Jeśli tak zrobisz, a rzecz się rozejdzie i dotrze do Pekinu, wtedy mamy, zaraz... około sto tysięcy naszych obywateli jako zakładników. Nie chciałbym się tu wdawać w liczenie strat ekonomicznych, ale to wielka stawka... - Z kolei jeśli nie poprzemy Tajwańczyków, a ci poczują się osamotnieni... - Tak, ale to samo dotyczy drugiej strony. Myślę, że najlepiej zobaczyć, jak się rzeczy potoczą. Przekażę żądanie do Tajpej wraz z sugestią, aby oświadczyli, że wstrzymują się od zajęcia jakiegokolwiek stanowiska do czasu, gdy jednoznacznie zostanie wyjaśniona sprawa Airbusa. My zażądamy tego na forum ONZ. Przedstawiciel USA postawi tę sprawę przed Radą Bezpieczeństwa. To zabierze trochę czasu, a prędzej czy później tej ich cholernej flocie zabraknie wreszcie paliwa. Nasza grupa lotniskowcowa jest już niedaleko, tak że nie może się wydarzyć nic naprawdę poważnego. Ryan zmarszczył brwi. - Niezbyt mi się podoba, ale zrób tak, jak mówisz. Tak czy owak, zabierze to dzień lub dwa. Instynkt mi mówi, żeby poprzeć Tajwan i pokazać figę ChRL. - Sam dobrze wiesz, że świat nie jest taki prosty - westchnął Adler. - To nieprawda. Tak czy siak, do dzieła, Scott, i informuj mnie na bieżąco. - Tak jest, sir. * * * Alex spojrzał na zegarek. Obok mikroskopu leżał notes, w którym Janet Clemenger pod 10.16 zapisała w jaki sposób ona i profesor stwierdzili obecność wirusa ebola. Po drugiej stronie analizowano krew pobraną od żony pacjenta numer 1. Także tutaj stwierdzono obecność przeciwciał - kobieta była zarażona wirusem ebola, chociaż jeszcze o tym nie wiedziała. - Mają dzieci? - spytała Janet, kiedy usłyszała wyniki. - Tak, oboje w szkole. - Alex, może ty wiesz coś, o czym ja nie wiem... Mam nadzieje, że mają wykupione ubezpieczenie. Clemenger nie miała dyplomu z medycyny, ale w takich chwilach jak ta, mało się tym przejmowała. - Co jeszcze możesz powiedzieć? - Muszę bardziej rozpracować mapę genów, ale spójrz tylko... - Wskazała miejsce na monitorze. - Widzisz, jak grupują się pętle białkowe i tutaj ich układ? Janet była największą w laboratorium specjalistką od kształtowania się wirusów. - Mayinga? Boże, to samo złapał George... I podobnie jak teraz, nikt nie wiedział, w jaki sposób... - Za wcześnie na pewność. Sam wiesz, ile muszę sprawdzić, ale... - Wszystko się zgadza. Czynniki ryzyka nieznane w jego przypadku, może także i u niej. Janet, jeśli to się przenosi przez układ oddechowy... - Wiem, Alex. Ty zadzwonisz do Atlanty, czy ja mam to zrobić? - Ja. - To ja zacznę rozdzierać tego sukinsyna na kawałeczki. Droga z laboratorium do gabinetu wydawała się przeraźliwie długa. Sekretarka siedziała już za biurkiem i natychmiast spostrzegła, w jakim nastroju jest jej szef. * * * - Profesor Lorenz ma teraz ważne spotkanie - poinformowała sekretarka. Normalny sposób na odpędzenie natrętów. Ale nie tym razem. - To proszę mu przerwać i poinformować, że w ważnej sprawie dzwoni Pierre Alexandre z Johna Hopkinsa. - Rozumiem, panie profesorze, proszę zaczekać. Sekretarka nacisnęła jeden guzik, a potem drugi, który uruchomił aparat w sali konferencyjnej. - Profesorze Lorenz, pilny telefon. - Od kogo, Marjorie? - Na trzeciej linii jest profesor Alexandre; mówi, że to ważne. - Dziękuję. - Gus pstryknął w przycisk. - Słucham, Alex, ale szybko, mamy tutaj poważny problem - powiedział Lorenz głosem dziwnie na niego niecierpliwym. - Wiem, w Ameryce pojawiła się ebola. - Rozmawiałeś z Markiem? - Jakim Markiem? - spytał Alexandre. - Zaraz, Alex, chwileczkę. Z czym do mnie dzwonisz? - Mam u siebie na oddziale dwoje pacjentów z ebola. - W Baltimore? - Tak i... Czy to znaczy, że są jeszcze jakieś przypadki? - Tak, Mark Klein w Chicago ma pacjentkę z ebola. Zrobiłem już mikrografię próbek krwi. W dwóch odległych od siebie miastach dwóch światowej klasy ekspertów robiło to samo. Jedna para oczu spoglądała na ścianę małego gabinetu, druga patrzyła w sali konferencyjnej na dziesiątkę lekarzy i naukowców. Obie twarze wyrażały to samo. - Czy któreś z nich było ostatnio w Chicago lub w Kansas City? - Nie - odparł eks-pułkownik. - O której pacjent zjawił się u Kleina? - Wczoraj wieczorem, koło dziesiątej. A u ciebie? - Dzisiaj rano przed ósmą. Mąż ma wszystkie objawy, żona jeszcze nie, ale badanie krwi dało wynik pozytywny. Gus... to straszne. - Zaraz potem muszę zadzwonić do Detrick. - Koniecznie. I pilnuj faksu, Gus - doradził Alexandre. - Cholera, wiele bym dał, żeby wszystko okazało się jakąś cholerną pomyłką. Ale nie była to pomyłka i obaj o tym wiedzieli. - Zadzwonię do ciebie, kiedy się czegoś dowiem. - Dobrze. Alex zamyślił się ze słuchawką w ręku. Także i on musiał zatelefonować. - Dave, tu Alex. - Tak? Po drugiej stronie był dziekan wydziału medycyny Hopkinsa. - Wyniki pozytywne i u męża i u żony, chociaż u niej nie ma jeszcze objawów. U męża podręcznikowe symptomy. - Co się dzieje, Alex? - Zadzwoniłem do Gusa, mieli właśnie zebranie w związku z przypadkiem ebola w Chicago. Dowiedziałem się, że przed północą stwierdził go Mark Klein. Żadnych powiązań pomiędzy pacjentem z Chicago a naszymi. Więc... zdaje się, że mamy do czynienia z potencjalną epidemią. Musimy uprzedzić służby sanitarne i władze. Może przedostała się jakaś zatruta substancja. - Epidemia? Ale... - Muszę tam zadzwonić, Dave. CCZ rozmawia już z Armią. Dokładnie wiem, co powiedzą w Detrick. Sześć miesięcy temu ja odbierałbym taki telefon. Zadzwonił inny aparat; sekretarka podniosła słuchawkę, a w chwilę później pojawiła się w drzwiach. - Panie profesorze, izba przyjęć, wzywają pana natychmiast. Alex przekazał wiadomość dziekanowi. - Tam się spotkamy. Zaraz idę - powiedział Dave James. * * * - Następny telefon nagrany na sekretarce będzie oznaczał, że możesz przystąpić do wypełnienia swojej misji - oznajmił Alahad. - Do ciebie będzie należał wybór momentu. - Nie dodał, że byłoby lepiej dla niego, gdyby Raman skasował wszystkie zapisy w sekretarce. Osobę zamierzającą się poświęcić, taka uwaga mogłaby zirytować. - Nie spotkamy się już na tym świecie. - Muszę wracać do pracy - powiedział Raman z wahaniem. Rozkaz został więc ostatecznie wydany. Dwaj mężczyźni objęli się, a potem młodszy się oddalił. * * * - Cathy? Caroline Ryan podniosła głowę i zobaczyła zaglądającego przez drzwi Bernie'ego Katza. - Tak, Bernie? - Dave zwołał na drugą zebranie rady wydziału. Wyjeżdżam do Nowego Jorku na tę konferencję na Columbii, a Hal po południu operuje. Zastąpisz mnie? - Oczywiście. - Dziękuję. Powróciła do studiowania kart chorobowych. * * * Dziekan polecił sekretarce zwołać zebranie, zmierzając do drzwi wyjściowych. Teraz znajdował się w izbie przyjęć. W masce nie różnił się od innych lekarzy. Pacjent nie miał żadnych kontaktów z przyjętym wcześniej małżeństwem. Z odległości trzech metrów patrzyli jak w rogu pomieszczenia wymiotuje do plastikowego pojemnika. Wyraźnie rozpoznawalna była krew. Chorego przyjmowała ta sama co przedtem stażystka. - Żadnych godnych uwagi podróży. Bywał czasami w Nowym Jorku i tyle; teatr, salon samochodowy, zwiedzanie. Co z pierwszym? - Pozytywny test na obecność ebola. Oczy rozszerzyły się jej jak u sowy. - Tutaj? - Tutaj. Proszę się tak nie dziwić; przecież nie bez powodu wezwała mnie pani, prawda? Spojrzał na dziekana i uniósł pytająco brwi. - O drugiej rada wydziału w moim gabinecie. Nie da się wcześniej, Alex. Jedna trzecia teraz operuje albo ma obchody. - Czy ten przypadek także do Ross? - spytała stażystka. - Tak, natychmiast. Alexandre pociągnął dziekana za rękaw i wyprowadził na korytarz. Tutaj zapalił papierosa, ku zdumieniu strażników, do których obowiązków należało prześladowanie palaczy. - Co tu się, u diabła, wyrabia? - Trzeba wyciągnąć wnioski z tych przypadków. - Alexandre zaciągnął się kilka razy. - Mogę ci powiedzieć, jaka z pewnością będzie reakcja w Detrick. - Jaka? - Dave, dwa niezależne Przypadki Zerowe, odległe o tysiąc pięćset kilometrów i w odstępie ośmiu godzin. Żadnego pokrewieństwa, żadnych związków. Zastanów się. Pierre Alexandre znowu zaciągnął się papierosem. - Zbyt skąpe dane - bronił się James. - Wszystko bym dał za to, żeby się mylić. Ostro się do tego wezmą w Atlancie. Mają tam dobrych ludzi, co ja mówię, najlepszych. Ale oni mają inny punkt widzenia niż ja. Dostatecznie długo nosiłem mundur. No cóż - kolejny dymek - zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Żadne miejsce w Afryce nie może się równać z nami. Ani z Chicago. Ani z żadnym innym szpitalem, z którego do nas zadzwonią. - Inne szpitale? James był znakomitym lekarzem, ale ciągle nie potrafił zdobyć się na wyciągnięcie logicznego wniosku. - Autorem pierwszej próby wojny biologicznej był Aleksander Wielki. Za pomocą katapult przerzucił ciała ofiar zarazy przez mury oblężonego miasta. Nie wiem, czy to poskutkowało, w każdym razie zdobył miasto, wymordował mieszkańców i poszedł dalej. Teraz dziekan wreszcie zrozumiał. Doktor James zrobił się równie blady, jak pacjent wymiotujący za drzwiami. * * * - Jeff? Raman znajdował się w lokalnym ośrodku dowodzenia i przeglądał rozkład zajęć prezydenta. Miał zadanie do wykonania i nadszedł czas przygotowań. Obok stanęła Andrea. - W piątek mamy być w Pittsburghu. Pojedziesz tam z grupą przygotowawczą? Pojawiły się jakieś problemy z hotelem. - Jasne. Kiedy? - Samolot masz za półtorej godziny. - Andrea podała bilet. -Wrócisz jutro wieczorem. Byłoby nieźle, myślał Raman, gdybym wyszedł z tego z życiem. Co stawało się możliwe, jeśli to on będzie organizować ochronę jednego z występów prezydenta. Nie miał nic przeciw męczeńskiej śmierci, ale nie zamierzał też rezygnować z możliwości przetrwania. - W porządku - odparł zamachowiec. Nie musiał się trapić o pakowanie. Każdy agent Tajnej Służby miał gotową torbę w samochodzie. * * * Potrzeba było przelotu trzech satelitów, żeby Narodowe Biuro Rozpoznania zdecydowało się ocenić sytuację. Wszystkich sześć pancernych dywizji ZRI, które uczestniczyły w manewrach, poddanych teraz było generalnemu przeglądowi. Ktoś mógłby utrzymywać, że nic w tym dziwnego. Po intensywnych ćwiczeniach, w każdej jednostce odbywał się przegląd, ale sześć dywizji, tworzące trzy pancerne korpusy - to trochę za dużo. Informacje natychmiast przekazano rządowi saudyjskiemu i kuwejckiemu, jednocześnie Pentagon skontaktował się z Białym Domem. - Słucham - zgłosił się Ryan. - Zespół od SOW nie ma jeszcze gotowej oceny sił zbrojnych ZRI, ale dotarły do nas... hm, niepokojące wiadomości. Może lepiej, żeby przekazał je admirał Jackson. Prezydent wysłuchał informacji, której sens wydał mu się jasny, aczkolwiek wolałby mieć na biurku Specjalną Ocenę Wywiadu, żeby lepiej wyczuć polityczne intencje ZRI. - Sugestie? - Myślę, że może dobrze byłoby ruszyć nasze okręty transportowe z Diego Garcia. Trochę ćwiczeń im nie zaszkodzi. Bez specjalnego zamieszania zawsze możemy je wysłać w morze, żeby w razie czego w ciągu 48 godzin mogły dotrzeć do Arabii Saudyjskiej. Proponowałbym też postawić w stan gotowości 18. Korpus Powietrznodesantowy, czyli dywizje: Osiemdziesiątą Drugą, Sto Pierwszą i Dwudziestą Czwartą Zmechanizowaną. - Czy to wzbudzi jakieś niepokoje? - spytał Jack. - Nie, sir. To rutynowe alarmy gotowości, które przeprowadzamy od czasu do czasu. - Dobrze. Ale bez rozgłosu. - Może przydałoby się urządzić jakieś wspólne manewry z zaprzyjaźnionymi armiami tego regionu? - Pomyślę nad tym. Coś jeszcze? - Nie, panie prezydencie - odparł Bretano. - Będziemy informować o wszystkich zmianach. * * * Do południa CCZ w Atlancie zarejestrowało trzydzieści informacji z dziesięciu stanów. Wszystkie zostały przekazane do Fort Detrick w Marylandzie, gdzie mieścił się Medyczny Instytut Chorób Zakaźnych Armii USA - MICZUSA - wojskowy odpowiednik Centrum Chorób Zakaźnych w Atlancie. Wiadomości były wprawdzie niepokojące, ale nie na tyle, aby wymuszać gwałtowne posunięcia. Roboczą naradę zwołano na popołudnie, do tego zaś czasu oficerowie i cywile mieli uporządkować dane. Wielu wyższych oficerów ze szpitala Marynarki im. Waltera Reeda ruszyło służbowymi autami na międzystanową autostradę I-70. * * * - Profesor Ryan? - Tak? Cathy podniosła wzrok. - Zebranie rady wydziału zostało przyśpieszone - oznajmiła sekretarka. - Proszą, żeby zjawiła się pani jak najszybciej. - Dobrze, już idę. W drzwiach stał już Robert Altman. - Zmiana rozkładu zajęć? - spytał agent odpowiadający za jej ochronę. - Coś się dzieje, ale nie wiem, co. - Gdzie jest gabinet dziekana? - Nigdy tam nie był. Zebrania, w których dotąd uczestniczyła, odbywały się w Maumanee. - Tam. - Pokazała ręką. - Po drugiej stronie Monument Street, w budynku administracyjnym. - Chirurg idzie na północną stronę Monument. - Jak spod ziemi natychmiast pojawili się agenci, co w innych warunkach mogłoby się nawet wydać zabawne. - Jeśli pani pozwoli, wejdę z panią do gabinetu dziekana; postaram się nie rzucać w oczy - zapewnił Altman. Cathy skinęła głową; nie było sensu się spierać. Siedziba dziekana na pewno mu się nie spodoba z powodu wielkich okien. Spacerkiem dochodziło się tam w dziesięć minut; większa część drogi była osłonięta. Odetchnie trochę świeżym powietrzem. Wchodząc do budynku, zobaczyła większość tych kolegów, którzy nie byli w rozjazdach związanych z pełnieniem kierowniczych funkcji. Zamaszystym krokiem wszedł Pierre Alexandre, w zielonym fartuchu, z teczką pod pachą i marsową miną; wpadłby na nią, gdyby nie interwencja jednego z ochroniarzy. - Miło cię widzieć, Cathy - mruknął w przelocie. - I tych panów również. - To miło, jak człowieka doceniają - powiedział Altman do kolegów. W drzwiach pojawił się dziekan. - Proszę, proszę. Wystarczyło jedno spojrzenie i agent już opuszczał żaluzje w oknach, które wychodziły na ścianę anonimowych domów. Kilku lekarzy spojrzało ze zdziwieniem, wiedząc jednak, w jakiej roli występuje Altman, nie protestowali. Przybyli jeszcze zajmowali miejsca za stołem, kiedy Dave James oznajmił: - Otwieram posiedzenie rady wydziału i oddaję głos Pierre'owi Alexandre'owi. Obyło się bez wstępów. - Mamy pięć przypadków ebola w Ross Building. Wszystkie pojawiły się dzisiaj. Kilka głów poderwało się gwałtownie; Cathy zamrugała oczami. - Studenci z Zairu? - spytał naczelny chirurg. - Agent samochodowy i jego żona, sprzedawca z Annapolis, trzy osoby, których danych nie pamiętam, w każdym razie odpowiedź na twoje pytanie brzmi: "nie". Nikt z nich ostatnio nie przebywał za granicą. W czterech przypadkach mamy pełen zestaw objawów. Tylko u żony agenta nie ma żadnych symptomów, natomiast we krwi wykryto przeciwciała. To jedyna dobra wiadomość. Nasze przypadki nie są odosobnione. CCZ otrzymało podobne informacje z Chicago, Filadelfii, Nowego Jorku, Bostonu i Dallas. Tak sytuacja przedstawiała się godzinę temu. O jedenastej odnotowano dwadzieścia zachorowań, dwa razy więcej niż o dziesiątej, więc można przypuścić, że liczba ta stale rośnie. Nikt nie oponował i Cathy wiedziała, dlaczego. Większość jej kolegów była wprawdzie znakomitościami, specjalistami, czterech wręcz najlepszymi na świecie, a chociaż zawsze zaciekle bronili swojego zdania i niezależności, to jednak wiele czasu spędzali na rozmowach z fachowcami z innych dziedzin, gdyż, tak jak ona, chcieli wiedzieć wszystko. Rozumieli wprawdzie, że jest to niemożliwe nawet w ramach ich specjalności, a przecież nie umniejszało to ich pasji. Kiedy teraz patrzyło się na ich poważne twarze, widać było, że wszyscy wiedzą na temat chorób zakaźnych dostatecznie wiele, aby nie protestować. Ebola była jedną z chorób zakaźnych i jak każda z nich, rozszerzała się z pojedynczego ogniska. Zawsze była pierwsza ofiara, określana mianem Pacjenta nr 0 albo Przypadkiem Zerowym, od którego wszystko się rozpoczynało. Żadna epidemia nie wybuchała tak jak tutaj. CCZ i MICZUSA, które oficjalnie obwieszczały stan zagrożenia epidemią, gromadziły, opracowywały i przedstawiały informacje w sposób bardzo ściśle sformalizowany. Sytuacja była mniej sztywna w przypadku instytucji leczniczej, a ich szpital dodatkowo korzystał na tym, że Alex był do niedawna szefem jednego z oddziałów w Fort Detrick. W ramach planu postępowania w przypadku wybuchu epidemii, John Hopkins znalazł się na liście tych placówek, do których mieli być kierowani chorzy. - Alex - odezwał się kierownik wydziału urologicznego - z literatury wynika, że ebola jest przenoszona tylko w dużych porcjach płynów. Jak może rozszerzać się tak szybko, chociażby w skali lokalnej? - Mamy tutaj do czynienia z odmianą o nazwie Mayinga, nadanej jej od imienia pielęgniarki, u której wykryto ją po raz pierwszy, a której nie udało się uratować. Nie wiadomo, w jaki sposób się zaraziła. To samo przydarzyło się w roku 1990 memu koledze George'owi Westphalowi i także w jego przypadku nie udało się ustalić drogi zakażenia. Istnieje przypuszczenie, że ta odmiana przenosi się drogą kropelkową, przez układ oddechowy. Poza tym, jak sami wiecie, istnieją sposoby na wzmocnienie wirusów. Można na przykład wbudować geny nowotworowe. - Czy istnieje jakaś terapia, chociażby na poziomie eksperymentalnym? - indagował dalej urolog. - Rousseau prowadzi badania w Instytucie Pasteura, jak na razie jednak bez skutku. W sali zapanowała atmosfera powszechnego przygnębienia. Należeli do najlepszych na świecie fachowców, ale oto okazywało się, że cała ich wiedza jest bezsilna. - Co ze szczepionką? Mogłaby być bardzo słaba. - MICZUSA pracuje nad nią od dziesięciu lat; wirus występuje w bardzo zróżnicowanych odmianach. Szczepionka, która skutkuje w przypadku jednej, nie pomaga w innych. Poza tym sama może być zabójcza. Znane mi badania szacują, że dwa procent zachorowań pochodzi od szczepionki. Merck uważa, że uda się to poprawić, ale trzeba czasu. Chirurg pokręcił głową. Zarazić chorobą o współczynniku śmiertelności osiemdziesiąt procent jedną osobę na pięćdziesiąt, to znaczyło na każdy milion zainfekować dwadzieścia tysięcy osób, z których szesnaście tysięcy miało umrzeć, W skali całych Stanów Zjednoczonych trzy miliony ludzi poniosłoby śmierć tylko dlatego, że usiłowano je ratować. Wybór jak pomiędzy kiłą a rzeżączką. - Za wcześnie jeszcze na ocenę rozmiarów przypuszczalnej epidemii - rozmyślał na głos urolog - a nie wiemy też, jak może się ona rozszerzać w naszych warunkach. Dlatego nie sposób na razie zadecydować, jakie podjąć środki zaradcze. - Słusznie. W takim gronie szybko dochodziło się do porozumienia. - Pierwszy kontakt z zarażonymi będą mieli moi ludzie - odezwał się ordynator oddziału nagłych wypadków. - Muszę ich ostrzec, żeby zminimalizować niebezpieczeństwo zarażenia. - Kto powiadomi Jacka? - spytała Cathy. - Musi się dowiedzieć i to jak najszybciej. - To zadanie MICZUSA i Naczelnego Lekarza Kraju. - Ale sam powiedziałeś, że procedura nakazuje im poczekać z ostateczną oceną, tak? - Tak. Chirurg zwróciła się do Roya Altmana. - Helikopter dla mnie. Natychmiast. Rozdział 49 Czas reakcji Telefon zaskoczył pułkownika Goodmana przy spóźnionym obiedzie. Wcześniej odbył lot kontrolny na zapasowym VH-60, w którym właśnie wymieniono turbinę. Maszyna przeznaczona dla Chirurga była gotowa do lotu. Trzyosobowa załoga pośpieszyła do śmigłowca, nie zadając pytań, skąd zmiana codziennego rozkładu zajęć. Dziesięć minut po telefonie helikopter był już w powietrzu i wziął kurs na północ; po następnych dwudziestu szykował się do lądowania. Pułkownik dostrzegł w dole Chirurga, z Foremką u boku, agentów ochrony... a także jakiegoś nieznanego mężczyznę w zielonym płaszczu. Sprawdził kierunek wiatru i zaczął się obniżać. Zebranie rady wydziału skończyło się pięć minut wcześniej. Podjęto wstępne decyzje. Dwa piętra miały zostać opróżnione i przygotowane na przyjęcie ewentualnych pacjentów z ebola. Ordynator izby przyjęć zwoływał właśnie zebranie pracowników, na którym miał im przekazać niezbędne informacje. Jeden ze współpracowników Alexandre'a dzwonił do Atlanty, aby dowiedzieć się o liczbie zgłoszonych przypadków, a także poinformować, że Hopkins działa zgodnie z planem zagrożenia epidemiologicznego. Pierre nie miał czasu udać się do swego gabinetu i przebrać. Także Cathy miała na sobie laboratoryjny kitel, ale ten narzuciła na normalne ubranie. Alexandre ubrany był w trzeci już dzisiaj zielony fartuch, żona prezydenta zapewniła go jednak, że może się tym nie przejmować. Musieli poczekać, aż zatrzyma się wirnik nośny i dopiero wtedy agenci Tajnej Służby pozwolili im zbliżyć się do maszyny. Alex zauważył dwa dalsze śmigłowce krążące w odległości mniej więcej kilometra. Wyglądały na policyjne i stanowiły zapewne ubezpieczenie. Szybko znaleźli się na pokładzie. Katie - której lekarz nigdy wcześniej nie poznał - zajęła najbezpieczniejsze miejsce w helikopterze, za plecami pilotów, na opuszczanym siedzeniu. Alexandre od lat już nie siedział w Black Hawku, ciągle jednak pamiętał jak zapiąć pasy. Cathy wykonywała tę operację niemal machinalnie. Trzeba było pomóc dziewczynce, która z dumą nosiła hełm: różowy, z królikiem namalowanym z przodu, co na pewno było pomysłem któregoś z marines. Kilka sekund później silnik ruszył. - Wszystko rozgrywa się błyskawicznie - odezwał się w interkomie Alexandre. - Sądzisz, że możemy czekać? - spytała Cathy. - Nie. - Pułkowniku? - zwróciła się Cathy do pilota. - Słucham panią? - Jak najszybciej - poleciła. Goodman nigdy jeszcze nie słyszał takiego tonu u Chirurga; jak każdy żołnierz, zareagował na rozkaz. Obniżył nos śmigłowca i zwiększył prędkość do trzystu kilometrów na godzinę. - Śpieszy się pan, pułkowniku? - zapytał pilot śmigłowca eskorty. - Pierwsza Dama się śpieszy. Kurs Bravo. Połączył się z lotniskiem Baltimore-Waszyngton, aby kontrolerzy lotów dali mu wolny przelot, co nie potrwa długo. Ku zdziwieniu pasażerów, dwa 737 musiały zrobić dodatkowy krąg przed podejściem do lądowania. Foremka ucieszyła się, że z tak bliska obserwuje samoloty w powietrzu. * * * - Panie prezydencie? - Tak, Andrea? - Pańska żona leci tutaj z Baltimore. Chce się z panem zobaczyć, nie wiem, o co chodzi. Będzie za kwadrans. - Coś się komuś stało? - spytał zaniepokojony Jack. - Nie, wszyscy są w porządku. Foremka leci razem z panią Ryan - odpowiedziała agentka. - Okay. Ryan powrócił do raportu o wynikach śledztwa w sprawie zamachu na jego córkę. * * * - Pat, nie ma żadnych wątpliwości, że musiałeś użyć broni. Murray osobiście chciał o tym poinformować swego podwładnego; sprawa nie pozostawiała żadnych wątpliwości, ale procedura była procedurą. O'Day skrzywił się. - Przynajmniej tego drugiego powinienem był wziąć żywcem - mruknął. - Nie możesz sobie robić wyrzutów. Nie wolno ci było ryzykować, kiedy dookoła miałeś dzieci. Przypuszczam, że dostaniesz jakieś odznaczenie. - Wiadomo coś bliżej o tym Goldblumie? - Mamy zdjęcia do prawa jazdy i trochę wypełnionych formularzy, ale poza tym trudno będzie udowodnić, że w ogóle istniał. Klasyczna sytuacja. W piątkowe popołudnie "Mordechaj Goldblum" pojechał samochodem na międzynarodowe lotnisko Baltimore-Waszyngton, skąd poleciał na lotnisko Kennedy'ego w Nowym Jorku. Tyle udało się ustalić na podstawie biletu wystawionego przez US Air. Potem rozpłynął się jak mgła. Najprawdopodobniej miał przy sobie komplet innych dokumentów, które wykorzystał, kupując bilet na zagraniczny rejs z Nowego Jorku. Jeśli był naprawdę sprytny, pojechał taksówką do Newark lub na LaGuardię i albo z pierwszego portu poleciał za ocean, albo z drugiego do Kanady. Agenci nadal przepytywali w Nowym Jorku pracowników wszystkich linii lotniczych. Jednak niemal każda światowa firma miała swoje przedstawicielstwo w Nowym Jorku, a przez lotnisko Kennedy'ego przewijały się każdego dnia tłumy podróżnych. Nawet gdyby ustalono, do jakiego samolotu wsiadł "Goldblum", ten zdążyłby w tym czasie odbyć podróż na Księżyc. - Wyszkolony w terenowej robocie - powiedział O'Day. - Zresztą, czy tak trudno się ukryć? Słowa szefa wydziału kryminalnego FBI nagle zaniepokoiły Murraya. Jeśli można coś zrobić raz, można i drugi... Mieli podstawy, by sądzić, że w kraju działa siatka wywiadowcza - gorzej: terrorystyczna - nienaruszona i gotowa... Do czego? Aby uniknąć wykrycia, wystarczyło tylko, żeby siedzieli bezczynnie. Samuel Johnson zauważył kiedyś, że na to stać każdego. * * * Helikopter zamigotał światłami pozycyjnymi i zaczął opadać, ku niejakiemu zdziwieniu dziennikarzy, którzy nieustannie czatowali w pobliżu Białego Domu. Każde nieoczekiwane zdarzenie w tym miejscu, godne było odnotowania. Rozpoznali Cathy Ryan. Niezwykły był jej biały fartuch, a kiedy zobaczyli, że w kitlu, tyle że zielonym, jest jeszcze jedna osoba, uznali, że chodzi o medyczną pomoc dla prezydenta. Podejrzenia te rozwiał rzecznik prasowy, który oznajmił że prezydent czuje się dobrze i pracuje u siebie w gabinecie, sam zaś rzecznik nie wie, jaka jest przyczyna nagłego przylotu pani Ryan. Zielony strój chirurgiczny nie bardzo tu pasuje, pomyślał Alex, a rzut oka na miny agentów Tajnej Służby, tylko umocnił go w tym przekonaniu. Także kilku ludzi z Oddziału zaczęło podejrzewać, że Miecznik niedomaga, ale wystarczyło kilka pytań przez radio, by rozwiać te obawy. Cathy poprowadziła korytarzem, ale zaczęła się szamotać z niewłaściwymi drzwiami i dopiero agent Oddziału pokazał jej właściwe wejście do Gabinetu Owalnego. Nigdy jeszcze nie widziano Chirurg tak nieobecnej myślami. - Jack, to profesor Pierre Alexandre - powiedziała, przechodząc energicznie przez próg. Ryan powstał od biurka. Na najbliższe dwie godziny nie miał przewidzianych żadnych spotkań, był więc bez marynarki. - Dzień dobry, panie profesorze - powiedział, z lekkim zdziwieniem spostrzegając zielony strój gościa, ale już w następnej chwili zauważył, że podobnie odziana jest jego żona. - Co się stało, Cathy? - Alex wszystko wyjaśni. Pani Ryan spojrzała na kolegę. Do gabinetu weszło dwóch agentów, którzy czekali teraz w łatwo wyczuwalnym napięciu, w dużej mierze spowodowanym tym, iż nie wiedzieli, o co chodzi. Roy Altman rozmawiał w sąsiednim pomieszczeniu z Price. - Panie prezydencie, czy słyszał pan o wirusie ebola? - Szaleje w dżunglach afrykańskich, prawda? - powiedział Jack. - Straszna choroba. Widziałem o tym film. - Tak - potwierdził Alexandre. - To wirus atakujący RNA. Nie wiemy, kto jest jego nosicielem, wiemy tylko, że rozwija się w organizmach zwierzęcych. To morderca, sir. Wedle bardzo przybliżonych szacunków, zabija w czterech przypadkach na pięć. - Rozumiem - powiedział Ryan. - Proszę dalej. - Jest teraz w Ameryce. - Gdzie? - W Hopkinsie odnotowaliśmy dotąd pięć przypadków; ponad dwadzieścia w całym kraju... ale te dane pochodzą sprzed trzech godzin. Czy mogę skorzystać z telefonu? * * * Gus Lorenz był sam w gabinecie, kiedy zadzwonił telefon. - Tutaj znowu Alexandre. - Tak, Alex? - Gus, ile jest teraz przypadków? - Sześćdziesiąt siedem - doleciało z głośnika. Alex wyraźnie zesztywniał. - Gdzie? - Głównie w wielkich miastach. Meldunki pochodzą przede wszystkim z dużych ośrodków medycznych. Boston, New Haven, Filadelfia, Baltimore, jeden pacjent w Richmond, siedmiu tutaj, w Atlancie, troje w Orlando... - Usłyszeli odgłos otwieranych drzwi i szelest papieru. - Alex, osiemdziesiąt dziewięć. Liczba przypadków rośnie przerażająco szybko. - Czy MICZUSA ogłosił już alarm? - Oczekuję tego w ciągu godziny. Mają właśnie naradę... - Gus, jestem w Białym Domu, obok mnie stoi prezydent. Wolałbym, żebyś przekazał mu swoją opinię - powiedział Alexandre, który w tej chwili najwyraźniej znowu był pułkownikiem. - Ale, Alex, jak... Słuchaj, nie mam jeszcze pewności. - Albo ty to powiesz, albo ja będę musiał. Lepiej ty. - Panie prezydencie? - W drzwiach stała Ellen Sumter. - Dzwoni generał Pickett, mówi że to bardzo pilne. - Powiedz mu, żeby chwilę poczekał. - John to dobry specjalista, ale jest trochę za ostrożny - zauważył Alex. - Gus, słuchamy! - Panie prezydencie, wydaje się, że to nie jest zwykła epidemia. Mamy silne przesłanki, iż chodzi o działanie rozmyślne. - Wojna biologiczna? - rzucił prezydent. - Tak, sir. Nie mamy jeszcze kompletnych danych, żeby w pełni potwierdzić to podejrzenie, ale normalnie epidemia nigdy nie rozpoczyna się w ten sposób: jednocześnie w wielu miejscach. - Pani Sumter, proszę przełączyć tutaj generała. - Już. - Panie prezydencie? - rozbrzmiał nowy głos. - Generale, mam na linii profesora Lorenza, a obok mnie stoi profesor Alexandre z Hopkinsa. - Cześć, Alex. - Cześć, John. - Więc wiecie już? - Jak pewne są przypuszczenia co do umyślnego doprowadzenia do wybuchu epidemii? - spytał Miecznik. - Mamy co najmniej dziesięć niezależnych ognisk. Epidemia nigdy się tak nie rozprzestrzenia. Ciągle napływają nowe informacje; wszystkie przypadki ujawniły się w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. To nie jest naturalny proces. Nie ma mowy o przypadku. Alex może wszystko wyjaśnić dokładniej, pracował u mnie. To bardzo dobry specjalista. - Profesorze Lorenz, czy zgadza się pan z tą opinią? - Tak, panie prezydencie. - O, Boże! - sapnął Jack i spojrzał na żonę. - Co teraz? - Panie prezydencie, istnieje kilka możliwości - oznajmił Pickett. - Muszę się z panem zobaczyć. - Andrea! - zawołał Ryan. - Tak, panie prezydencie? - Natychmiast helikopter do Fort Detrick! - Tak jest! - Czekam na pana, generale. Profesorze Lorenz, dziękuję za opinię. Czy jeszcze coś powinienem wiedzieć? - Profesor Alexandre może wszystko wyjaśnić. - Dobrze, zaraz moja sekretarka, pani Sumter, da panu bezpośrednie numery telefoniczne do mnie. - Jack podszedł do drzwi. - Proszę podać profesorowi Lorenzowi wszystkie potrzebne informacje, a potem wezwać Arnie'ego i Bena. - Tak, panie prezydencie. - Profesorze Alexandre, co jeszcze powinienem wiedzieć? - Niewiele na razie wiemy, a przede wszystkim tego, w jaki sposób wirus się przenosi. Jeśli zakażenie odbywa się drogą kropelkową... - To znaczy jak? - W kropelkach śliny, wydalanych podczas kaszlu czy kichania. Jeśli tak to się odbywa, niebezpieczeństwo jest ogromne. - W naszym klimacie? - zdziwiła się Cathy. - Wiem, że wirus ebola jest bardzo wrażliwy. Ile sekund może przetrwać poza organizmem? - Niektóre odmiany są bardziej odporne od innych. Wystarczy, żeby mogły przeżyć na zewnątrz minutę, a cała sprawa robi się diablo niebezpieczna. Jeśli mamy do czynienia z Mayingą, to w ogóle nie znamy odporności tej odmiany. Ale to jeszcze nie wszystko. Osoba zarażona wirusem idzie do domu, który stanowi bardzo przyjazne środowisko: ogrzewanie, klimatyzacja, członkowie rodziny pozostają w bezpośrednim kontakcie. Obejmują się, całują, kochają. A kto ma już w sobie zarazki, przekazuje je dalej. - Jak są duże? - Mierzy się je w mikronach. - Pracował pan wcześniej, profesorze, w Fort Detrick? - Tak, w stopniu pułkownika kierowałem wydziałem patogenezy. Kiedy przeszedłem w stan spoczynku, zatrudnił mnie John Hopkins. - To znaczy, że wie pan, jakie możliwości miał na myśli generał Pickett? - Tak, panie prezydencie. Raz w roku dokonuje się globalnej oceny sytuacji, a ja należę do komisji, która przygotowuje raport. - Proszę usiąść, profesorze, i niech pan opowiada. * * * Okręty transportowe, a właściwie pływające magazyny sprzętu wojskowego, wróciły niedawno z ćwiczeń i wszystkie drobne prace remontowe zostały zakończone. Otrzymawszy rozkazy z CINC-LANTFLT, ich załogi przystąpiły do procedur uruchamiania silników. Na północy krążownik "Anzio" oraz niszczyciele "Kidd" oraz "O'Bannon" otrzymały oddzielne rozkazy i podążyły na zachód, na miejsce planowanego spotkania. Najwyższy stopniem był dowódca krążownika typu Aegis, który zastanawiał się, jak ma w Zatoce Perskiej bez ochrony z powietrza dawać sobie radę z osłoną transportowców, gdyby doszło do jakichś kłopotów. Marynarka nie poruszała się bez wsparcia lotniczego, tymczasem najbliższym lotniskowcem był "Ike", odległy o trzy tysiące mil i na dodatek oddzielony Malajami. Z drugiej strony, całkiem przyjemnie było zostać dowódcą grupy zadaniowej, nie mając nad sobą żadnego admirała. Pierwszy podniósł kotwicę USNS "Bob Hope": nowo zbudowany wojskowy rorowiec o wyporności 80.000 ton, który przewoził 952 pojazdy. Cywilna załoga miała niewielkie doświadczenie w operacjach militarnych. Na pokładzie znajdował się sprzęt mechaniczny dla brygady pancernej. Po wyjściu z portu, okręt ruszył z maksymalną prędkością, z dieselowskich silników Cott-Pielstick wyduszając dwadzieścia sześć węzłów. * * * Kiedy zjawili się Goodley i van Damm, w dziesięć minut zostali wprowadzeni w sytuację. W tym czasie do prezydenta dotarł cały jej dramatyzm. Z zazdrością zauważył, że chociaż Cathy musiała być przerażona nie mniej od niego, zachowywała większy spokój, przynajmniej na zewnątrz. Ale cóż, to była w końcu jej specjalność. - Nie przypuszczałem, że ebola może żyć w innym niż dżungla środowisku - powiedział Goodley. - Bo nie może, a w każdym razie nie długo, inaczej bowiem opanowałaby już cały świat. - Zbyt szybko zabija, by to było możliwe - sprzeciwiła się Chirurg. - Cathy, od ponad trzydziestu lat w powszechnym użyciu są odrzutowce. Całe szczęście, że to cholerstwo jest takie delikatne. - W jaki sposób ustalimy, kto to zrobił? Pytanie postawił Arnie. - Wypytamy wszystkie ofiary, dowiemy się, gdzie przebywały, być może uda się zlokalizować pierwsze ognisko. To prawdziwe śledztwo, w czym epidemiolodzy nie są źli, ale to dla nich trochę za duża sprawa - powiedział Alexandre. - Czy FBI może w tym pomóc? - spytał van Damm. - Z pewnością nie zaszkodzi. - Poinformuję o wszystkim Murraya - oznajmił szef personelu Białego Domu. - Nie potraficie tego leczyć? - upewnił się Ryan. - Nie, natomiast epidemia sama się wypala po kilkunastu cyklach pokoleniowych. Najpierw zaraża się jedna osoba; wirus reprodukuje się w niej, a chory przekazuje go innym osobom. Każda ofiara staje się nośnikiem, który wprawdzie zostaje zabity, ale przekazuje chorobę dalej. Na szczęście, wirus mutuje, czyli zachodzą zmiany w jego strukturze elementów dziedzicznych, w tym przypadku genów. W każdym kolejnym pokoleniu staje się mniej jadowity. Najwięcej przypadków wyleczenia zdarza się pod koniec epidemii, gdyż zmutowane zarazki stają się mniej niebezpieczne. - Ilu cykli to wymaga, Alex? - spytała Cathy. Wzruszył ramionami. - To problem empiryczny. Znamy sam proces, ale nie potrafimy go skwantyfikować. - Zbyt wiele niewiadomych - dodała Cathy, krzywiąc się. - Panie prezydencie? - Słucham, profesorze. - Ten film, o którym pan wspominał... - Tak? - Koszt wyprodukowania tego filmu był odrobinę większy od wszystkich rządowych funduszy przeznaczonych na badania wirusologiczne. Warto o tym pamiętać. Pewnie ebola nie jest dostatecznie sexy. - Arnie otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale Alex zrobił niecierpliwy ruch ręką. - Nie jestem już na pensji rządowej, nie występuję w imieniu żadnego imperium finansowego. Moje badania są finansowane ze źródeł prywatnych. Stwierdzam tylko fakt. Nie wszystko możemy sami dotować. - Skoro nie potrafimy leczyć choroby, jak mamy ją powstrzymać? - spytał Ryan. Spojrzał przez okno. Na Południowym Trawniku pojawił się cień i rozbrzmiało łopotanie wirnika śmigłowca. * * * - Wreszcie - westchnął Badrajn z uśmiechem na twarzy. Internet służył udostępnianiu informacji, a nie ich ukrywaniu, on zaś dzięki przyjacielowi przyjaciela przyjaciela, studentowi Uniwersytetu Emory w Atlancie, znał hasło pozwalające wejść do poczty elektronicznej Centrum Chorób Zakaźnych. Kolejne hasło pozwoliło odsiać niepotrzebne śmieci. Prawdziwie istotna informacja brzmiała: o godz. 14.00 czasu wschodniego USA Uniwersytet Emory informował CCZ o sześciu przypadkach podejrzenia gorączki krwotocznej. Odpowiedź CCZ była jeszcze bardziej interesująca. Badrajn wydrukował oba listy i sięgnął po telefon. Teraz miał do przekazania naprawdę dobrą wiadomość. * * * Raman poczuł jak podwozie DC-9 uderza o płytę lotniska w Pittsburghu; lot trwał krótko, ale agent zdążył przemyśleć różne warianty przeprowadzenia zamachu na Ryana. Jego kolega - brat właściwie - w Bagdadzie podszedł w sposób nazbyt straceńczy i dramatyczny do swego zadania, a zresztą kordon ochroniarzy wokół przywódcy irackiego był gęstszy niż ten, do którego on sam należał. Jak to zrobić? Z pewnością musi spowodować jak najwięcej zamieszania. Może wtedy, kiedy Ryan stanie przed tłumem fotoreporterów? Jeden strzał do prezydenta, potem jeszcze położyć dwóch, może trzech agentów i rzucić się w gąszcz ludzki. Jeśli uda mu się przedrzeć przez dwa pierwsze kręgi widzów, dalej wystarczy tylko trzymać w górze odznakę Tajnej Służby, która zadziała lepiej niż broń. Wszyscy będą myśleć, że goni zamachowca. W Tajnej Służbie nauczył się tego, że najważniejsze dla ucieczki z miejsca zamachu jest pierwszych trzydzieści sekund. Wystarczy je przetrwać, a potem szansę są już całkiem spore. I to właśnie on miał zorganizować ochronę Ryana podczas piątkowego wyjazdu. Trzeba tylko wybrać miejsce. Najpierw prezydent. Potem Price. Może jeszcze ktoś z Tajnej Służby. Wmieszać się w tłum. Najlepiej będzie chyba strzelać z biodra, żeby broń w jego ręku zobaczono dopiero po usłyszeniu strzałów. To może się udać, pomyślał, odpinając pasy. Na płycie lotniska będzie na niego czekał agent Departamentu Skarbu. Razem pojadą do hotelu, w którym prezydent miał wygłosić przemówienie podczas obiadu. Raman będzie miał cały dzisiejszy dzień i kawałek jutrzejszego na obmyślenie wszystkiego, pod bokiem kolegi agenta. Cóż za podniecająca perspektywa. * * * Generał major John Pickett był absolwentem wydziału medycyny Yale, obronił potem doktorat z biologii molekularnej na Harvardzie oraz z medycyny społecznej na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Blady, niski mężczyzna wydawał się jeszcze mniejszy w mundurze; nie miał czasu się przebrać i przyleciał w mundurze polowym, przy którym skrzydełka spadochroniarza wydawały się jakoś nie na miejscu. Wraz z nim zjawiło się dwóch pułkowników; niemal razem z nimi przybył z Hoover Building dyrektor FBI, Murray. Trzej oficerowie wyprężyli się w wejściu na baczność; ponieważ w Gabinecie Owalnym zrobiło się teraz za ciasno, prezydent poprowadził wszystkich do Pokoju Roosevelta. Po drodze jeden z agentów wetknął generałowi w dłoń ciepły jeszcze faks. - Atlanta podaje najnowszą statystykę zachorowań: sto trzydzieści siedem przypadków - oznajmił Pickett. - Piętnaście miast, piętnaście stanów, od jednego wybrzeża po drugie. - Witaj, John - powiedział Alexandre, podając generałowi dłoń. - Sam widziałem trzy z tych przypadków. - Dobrze, że tu jesteś, Alex. - Generał potoczył wzrokiem po zebranych. - Rozumiem, że profesor Alexandre wyjaśnił już podstawowe kwestie? - Tak - potwierdził Ryan. - Ma pan może w tej chwili jakieś pytania, panie prezydencie? - Czy jest pan pewien, generale, że to działanie z premedytacją? - Bomby nie wybuchają przypadkowo. Pickett rozwinął mapę, na której kilkanaście miast zostało zakreślonych na czerwono. Jeden z towarzyszących pułkowników dodał do nich trzy nowe: San Francisco, Los Angeles i Las Vegas. - Miasta targowe, zrobiłbym to samo - sapnął Alexandre. - John, nie przypomina ci to "Bio-War 95"? - Zupełnie. To nazwa gry wojennej, którą rozgrywaliśmy z Agencją Obrony Nuklearnej. Użyliśmy wtedy laseczki wąglika, a Alex był najlepszym z planujących ofensywę biologiczną - wyjaśnił wszystkim Pickett. - Planował atak na nas wszystkich? - zapytała Cathy, na poły zdumiona, a na poły oburzona. - Proszę pani, atak i obrona to dwie strony tego samego medalu - odpowiedział Pickett, broniąc swego dawnego podwładnego. - Musimy myśleć jak nasi wrogowie, aby móc storpedować ich wysiłki. - Myślenie operacyjne - dorzucił prezydent, któremu łatwiej niż żonie było się przestawić na takie kategorie. - Z punktu widzenia strategicznego, wojna biologiczna polega na wyzwoleniu reakcji łańcuchowej w populacji przeciwnika. Trzeba starać się zarazić możliwie jak najwięcej osób, a nie potrzeba aż tak wielu do osiągnięcia masy krytycznej; to nie broń nuklearna. Chorzy sami przekazują dalej zarazki. Na tym polega, by tak rzec, elegancja wojny biologicznej. Ofiary same stają się narzędziem zabijania. Każda epidemia rozpoczyna się od niskiego poziomu, a potem gwałtownie wybucha; liczba przypadków rośnie w postępie geometrycznym. Ofensywa w wojnie biologicznej polega więc na tym, żeby zarazić możliwie jak najwięcej ludzi, a uwagę przede wszystkim zwraca się na tych, którzy wiele podróżują. Znakomicie pasuje do tego celu na przykład Las Vegas. To miasto konwencji przedwyborczych, właśnie odbył się tam wielki zjazd branżowy. Uczestnicy zostają zarażeni, rozlatują się potem do miejsc zamieszkania i roznoszą chorobę. - Czy jest sposób na wykrycie, jak do tego doszło? - spytał Murray, który wcześniej pokazał generałowi swoją legitymację. - Prawdopodobnie to tylko strata czasu. Kolejna z zalet wojny biologicznej... W tym przypadku okres wylęgania się choroby wynosi minimum trzy dni. W jakikolwiek sposób dostarczono zarazki, wszystko zostało już dawno zniszczone, tak że nawet nie został żaden ślad. - Zostawmy to na później, generale. Co robić teraz? Widzę, że wiele jest stanów, gdzie choroba nie dotarła... - Na razie, panie prezydencie. Okres inkubacji wirusa ebola wynosi od trzech do dziesięciu dni. Nie wiemy, jaki w tej chwili jest zasięg epidemii. Jedyne, co możemy zrobić, to czekać. - John, musimy wprowadzić plan KURTYNA - wtrącił Alexandre. - I to jak najszybciej. * * * Mahmud Hadżi czytał. Z uwagi na znajome sprzęty, lubił pracować w swoim gabinecie, który znajdował się obok sypialni, ale nie lubił, by mu tutaj przeszkadzano, toteż ochrona z pewnym zdziwieniem przyjęła jego reakcję na telefon. Dwadzieścia minut później wpuścili gościa, zatrzymując jego eskortę. - Zaczęło się? - Zaczęło się - potwierdził Badrajn i wręczył wydruk. - Jutro będziemy wiedzieć więcej. - Dobrze się zasłużyłeś - powiedział Darjaei i dał znak, że wizyta skończona. Kiedy gość zniknął za drzwiami, sięgnął po telefon. Alahad nie wiedział, skąd do niego zadzwoniono. Podejrzewał Londyn, nie wiedział jednak tego na pewno, i nie zamierzał pytać. Rozmowę można by uznać za całkowicie handlową, gdyby nie pora dnia: w Anglii, jeśli to stamtąd dzwoniono, był teraz wieczór i nikt już nie pracował. Różne typy dywanów oraz ich ceny stanowiły część najistotniejszą; w kodzie od dawna utrwalonym w pamięci, a nigdy nie zapisanym, przekazały mu to, co konieczne. Nie było tego wiele, ale w ten sposób niewiele mógł zdradzić. W pełni akceptował tę zasadę kontaktów. Teraz jego kolej. Na drzwiach wywiesił napis Zaraz wracam, potem je zamknął i poszedł do automatu znajdującego się dwie przecznice dalej. Miał przekazać Arefowi Ramanowi ostatni rozkaz. * * * Narady rozpoczęły się w Gabinecie Owalnym, potem przeniosły się do Pokoju Roosevelta, by ostatecznie wylądować w Pokoju Rządowym, gdzie ze ścian mogło im się przyglądać kilka portretów Jerzego Waszyngtona. Sekretarze departamentów zjawili się natychmiast, a ich przyjazdu nie dało się ukryć: zbyt wiele służbowych samochodów, znajomych twarzy, ochroniarzy. Pat Martin reprezentował Departament Sprawiedliwości; obok sekretarza obrony, Bretano, usiadł admirał Jackson (każdemu z ministrów towarzyszyła co najmniej jedna osoba, najczęściej sporządzająca notatki). Z Departamentu Skarbu po drugiej stronie ulicy przybył Winston. Sekretarze: Departamentu Handlu oraz Spraw Wewnętrznych przetrwali jeszcze z prezydentury Durlinga, powołani na stanowiska przez Boba Fowlera. Większość pozostałych piastowała stanowiska podsekretarzy, a uchowała się za sprawą prezydenckiej niechęci do gwałtownych poczynań, albo kompetencji. Nikt nie wiedział, dlaczego wezwano ich do Białego Domu. Prezydent ściągnął także Eda Foleya, chociaż szef CIA przestał uczestniczyć w posiedzeniach rządu. W pokoju znaleźli się też Arnie van Damm, Ben Goodley, dyrektor Murray, Pierwsza Dama, trzech oficerów Armii oraz profesor Alexandre. - Jesteśmy w komplecie - powiedział prezydent. - Panie i panowie, dziękuję za przybycie. Nie ma czasu na wstępy. Ameryka znalazła się w obliczu wielkiego zagrożenia. Decyzje, które tutaj podejmiemy, wywrą wielki wpływ na życie całego kraju. Tutaj w rogu widzicie państwo generała majora Johna Picketta, który jest lekarzem i naukowcem, a któremu teraz oddaję głos. Panie generale, proszę. - Dziękuję, panie prezydencie. Panie i panowie, jestem komendantem Fort Detrick. Od samego rana zaczęły do nas napływać niepokojące informacje... Ryan nie przysłuchiwał się słowom generała; słyszał to już dzisiaj dwa razy. Zagłębił się natomiast w lekturę dokumentów wręczonych mu przez Picketta. Okładka była w zwyczajowe czerwono-białe paski na środku znajdował się tytuł KATAKLIZM opatrzony adnotacją ŚCIŚLE TAJNE. Bardzo adekwatny kryptonim, kwaśno uśmiechnął się do siebie Miecznik. Zaczął czytać plan KURTYNA, opracowany, jak się okazało, w czterech wariantach. Jack przeszedł natychmiast do czwartego, o nazwie SAMOTNIK. Operacyjne podsumowanie zmroziło go. Mimochodem zerknął na jeden z portretów Waszyngtona, mając ochotę zapytać: "I co ja mam robić?" Ale Jerzy nic by na to nie odpowiedział, nie znał się bowiem na odrzutowcach, wirusach i bombie atomowej. - Jak sytuacja przedstawia się w tej chwili? - spytał Winston. - Piętnaście minut temu CCZ zarejestrowało już ponad dwieście przypadków. Chciałem raz jeszcze przypomnieć, że wszystkie one pojawiły się w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin - poinformował sekretarza generał Pickett. - Kto to zrobił? - odezwał się sekretarz Departamentu Rolnictwa. - Tę sprawę na razie zostawmy na boku - wtrącił się prezydent. - Zajmiemy się nią później. Teraz musimy się skupić na najlepszym sposobie ograniczenia epidemii. - Nie mogę uwierzyć, że nie potrafimy leczyć... - Radzę uwierzyć - powiedziała Cathy Ryan. - Jak pan sądzi, jak wiele zakażeń wirusowych potrafimy leczyć? - Nie wiem - przyznał sekretarz. - Żadnego. Nieustannie ją zdumiewała powszechna ignorancja w sprawach medycznych. - Dlatego jedyną możliwością jest ograniczenie - dorzucił generał Pickett. - Jak mamy ograniczać coś, co ogarnęło cały kraj? Pytanie zadał Cliff Rutledge, podsekretarz stanu. - Na tym właśnie polega problem - rzekł Ryan. - Dziękuję, generale, dalej ja poprowadzę. Jedynym sposobem jest zamknięcie wszystkich miejsc, gdzie gromadzą się ludzie - teatrów, stadionów sportowych, centrów handlowych, urzędów, wszystkiego - a także zawieszenie wszelkiej komunikacji pomiędzy stanami. Wedle dotychczasowych informacji, zaraza nie dotarła jeszcze do co najmniej trzydziestu stanów. Trzeba zrobić wszystko, żeby sytuacja się nie pogorszyła. Dlatego trzeba zakazać wszelkich podróży pomiędzy stanami do czasu, aż będziemy potrafili poradzić sobie z wirusem; wtedy można sięgnąć po mniej radykalne środki. - Panie prezydencie, to niezgodne z konstytucją - zaprotestował Pat Martin. - Dokładniej - zażądał Ryan. - Swoboda przemieszczania się jest jednym z konstytucyjnych praw obywateli. Każde jej ograniczenie, nawet w obrębie stanu, jest pogwałceniem tego prawa, zgodnie z orzeczeniem w sprawie Lemuela Penna; był to czarnoskóry oficer Armii zamordowany przez Klan w latach sześćdziesiątych. W tej sprawie mamy precedensowe orzeczenie Sądu Najwyższego - wyjaśnił naczelnik wydziału karnego Departamentu Sprawiedliwości. - Przysięgałem - przepraszam, robiła to większość z obecnych tutaj - bronić konstytucji. Co jednak się stanie, jeśli trzymanie się jej litery oznaczać będzie śmierć dla kilku milionów obywateli? - spytał Ryan. - Nie wolno nam tego zrobić. - Generale, co by się stało, gdybyśmy nie wprowadzili blokady? - ku zaskoczeniu Ryana spytał Martin. - Nie mogę udzielić dokładnej odpowiedzi i w ogóle jest to niemożliwe, jak długo nie wiemy, w jaki sposób wirus się przenosi. Jeśli drogą kropelkową, a są powody, żeby to podejrzewać, wtedy możemy skorzystać z setki symulacji komputerowych. Na którą się zdecydować? Najgorszą? Dwadzieścia milionów zmarłych. W tym wariancie więzi społeczne się rozpadają. Lekarze i pacjenci uciekają ze szpitali, ludzie zamykają się w domach i epidemia sama się wypala, jak to się zdarzyło w czternastym wieku z Czarną Śmiercią. Ludzie przestają się kontaktować, więc nie dochodzi do dalszych zarażeń. - Dwadzieścia milionów? - Martin wyraźnie pobladł. - Ile ofiar pochłonęła Czarna Śmierć? - Brak dokładnych danych; w tamtych czasach nie istniały żadne spisy ludności. Najdokładniejsze informacje dotyczą Anglii, która utraciła połowę ludności. Zaraza trwała cztery lata. Europie potrzeba było stu pięćdziesięciu lat, żeby osiągnęła znowu populację z 1347 roku. - O, cholera - syknął sekretarz Departamentu Spraw Wewnętrznych. - Czy grozi nam podobne niebezpieczeństwo, generale? - zapytał Martin. - Potencjalnie tak. Problem polega na tym, że jeśli odpowiednio wcześnie nie podejmie się właściwych kroków i dopiero potem stwierdza się agresywność epidemii, jest już za późno. - Rozumiem - powiedział Martin i zwrócił się do Ryana. - Panie prezydencie, nie mamy wielkiego wyboru. - Ale przecież przed chwilą powiedział pan, że to niezgodne z konstytucją! - wykrzyknął podsekretarz stanu. - Panie sekretarzu, konstytucja nie jest umową samobójców. Mogę sobie wyobrazić, jak Sąd Najwyższy podejdzie do tej sprawy, z całą jednak pewnością będzie musiał wziąć pod uwagę argument, że jest ona bezprecedensowa. - Co wpłynęło na to, że zmieniłeś zdanie, Pat? - spytał Ryan. - Dwadzieścia milionów powodów, panie prezydencie. - Jeśli zaczniemy gwałcić prawa przez nas samych ustanowione, do czego dojdziemy? - spytał Cliff Rutledge. - Może uda nam się przeżyć - odparł spokojnie Martin. - Mamy piętnaście minut na dyskusję - oznajmił Ryan. - Potem podejmujemy decyzję. Spór był ostry. - Nikt na świecie nie będzie ufał krajowi, który narusza swoją własną konstytucję! - powiedział Rutledge. - A co z praktycznymi konsekwencjami? - włączyło się Rolnictwo. - Ludzie muszą jeść. - Jaki kraj przekażemy naszym potomkom, jeśli dzisiaj... - Żeby im przekazać cokolwiek, musimy przeżyć - zaripostował George Winston. - To był czternasty wiek, dzisiaj takie rzeczy się nie zdarzają! - Panie sekretarzu, może pofatygowałby się pan do mojego szpitala? - odezwał się z kąta Alexandre. - Dziękuję - powiedział Ryan, spoglądając na zegarek. - Stawiam sprawę pod głosowanie. Obrona, Skarb, Sprawiedliwość i Handel głosowały za; wszyscy pozostali przeciw. Ryan patrzył na nich kilka długich sekund. - Zwyciężyło "tak" - chłodno oświadczył prezydent. - Dziękuję za pomoc. Dyrektorze Murray, FBI udzieli wszelkiej koniecznej pomocy CCZ i MICZUSA, jeśli chodzi o zlokalizowanie ognisk epidemii. Ta sprawa ma absolutny priorytet. - Tak jest, panie prezydencie. - Panie Foley, wszystkie instytucje wywiadu skupiają się na tej sprawie, konsultujecie się z ekspertami medycznymi. Te zarazki skądś tutaj przybyły, a ktokolwiek to zrobił, użył przeciwko naszemu krajowi broni masowego rażenia. Ed, musimy się dowiedzieć, kto za to odpowiada. Wszystkie agencje wywiadu podlegają od teraz bezpośrednio tobie, ty koordynujesz ich działalność. Powiedz im, że działasz na podstawie mojego rozkazu. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, sir. - Panie Bretano, ogłaszam stan narodowego zagrożenia. Natychmiast zmobilizować wszystkie jednostki rezerwy i Gwardii Narodowej; od tej chwili podlegają bezpośrednio dowództwu federalnemu. - Wręczył sekretarzowi obrony teczkę z planem KURTYNA. - Drugi egzemplarz tego planu jest w Pentagonie. Możliwie jak najprędzej przystąpić do realizacji wariantu czwartego, Samotnik. - Tak jest, panie prezydencie. Ryan odnalazł wzrokiem sekretarza Departamentu Transportu. - Panie sekretarzu, panu podlega kontrola ruchu powietrznego. Natychmiast po przybyciu do gabinetu, niech pan rozkaże wszystkim samolotom, aby, po dotarciu do miejsc przeznaczenia, tam pozostały. Od godziny szóstej po południu zostają wstrzymane wszystkie loty. - Niestety, panie prezydencie, nie wykonam tego polecenia - sprzeciwił się sekretarz i powstał. - Uważam je za niezgodne z prawem, a nie mogę przykładać ręki do jego łamania. - Rozumiem; ze skutkiem natychmiastowym przyjmuję do wiadomości pańską rezygnację ze stanowiska. Pani jest podsekretarzem? - zwrócił się Ryan do siedzącej obok kobiety. - Tak, panie prezydencie. - Zgadza się pani wykonać moje polecenie? Rozejrzała się bezradnie po pokoju. Była urzędniczką nienawykłą do podejmowania ważnych decyzji bez odpowiedniego politycznego parasola. - Także dla mnie nie jest ono łatwe. - Pokój wypełnił się hukiem silników odrzutowca, których przed chwilą wystartował z lotniska Waszyngton-Baltimore. - A jeśli ten samolot wiezie gdzieś śmierć? Czy możemy na to pozwolić? - spytał tak cicho, że kobieta ledwie go dosłyszała. - Tak, wykonam polecenie, sir. - Dyrektorze Murray - powiedział były sekretarz Departamentu Transportu, który najwyraźniej nie pogodził się jeszcze ze swą dymisją - powinien pan na miejscu aresztować tego człowieka za łamanie prawa. - Nie w tej chwili, proszę pana - odparł Murray, patrząc na prezydenta. - Ktoś musi najpierw rozstrzygnąć, które przepisy mają pierwszeństwo. - Jeśli ktoś z państwa chce się wycofać z prac rządu, nie będę miał do nikogo pretensji, gdy wystąpi z prośbą o dymisję, która zostanie bezzwłocznie przyjęta. Proszę jednak, abyście się zastanowili nad swoimi poczynaniami. Jeśli postępuję niesłusznie, trudno, poniosę za to karę. Jeśli jednak lekarze mówią prawdę, a my nie zrobimy nic, będziemy mieć więcej krwi na swych rękach niż Hitler. Potrzebna mi wasza pomoc i wasze poparcie. Ryan powstał i, zanim pozostali zdążyli się podnieść, wyszedł na korytarz. Wpadł do Gabinetu Owalnego, skręcił w prawo do prezydenckiego saloniku i ledwie na czas zdążył do łazienki. Kiedy kilka sekund później znalazła się w niej Cathy, zastała męża klęczącego nad muszlą. - Czy dobrze robię? - spytał, nie zmieniając pozycji. - Głosowałabym za - odrzekła Chirurg. - Dobrze że nie ma przy tym kamer telewizyjnych - zauważył od progu Arnie van Damm. - Dlaczego w ogóle się nie odezwałeś, Arnie? - Ponieważ niepotrzebne było panu moje poparcie, panie prezydencie. W gabinecie czekał generał Pickett w towarzystwie pozostałych lekarzy. - Sir, właśnie otrzymaliśmy faks z CCZ. Mamy dwa przypadki ebola w Fort Stewart, gdzie stacjonuje 24. Dywizja Zmechanizowana. Rozdział 50 Raport specjalny Wszystko rozpoczynało się od posterunków Gwardii Narodowej, które znajdowały się w każdym niemal mieście i miasteczku amerykańskim. W każdym z nich pełnił dyżur sierżant lub żołnierz, do którego obowiązków należało przyjmowanie telefonów. Tym razem, po podniesieniu słuchawki, rozbrzmiewał w niej głos z Pentagonu, który podawał hasło oznaczające stan gotowości bojowej. Osoba dyżurująca na posterunku musiała następnie powiadomić dowódcę jednostki, co powodowało następne telefony, rozrastające się jak gałęzie drzewa, a każdy kolejny rozmówca miał za zadanie powiadomić kilka dalszych osób. Najwyżsi dowódcy Gwardii w kilkunastu stanach podlegali bezpośrednio gubernatorom, sama zaś Gwardia Narodowa była instytucją, która po części pełniła funkcję milicji stanowej, a w razie potrzeby sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych. Najwyżsi dowódcy Gwardii, zaskoczeni rozkazem, poinformowali o nim gubernatorów, prosząc o wskazówki, których ci nie mogli udzielić, sami bowiem również nie wiedzieli jeszcze, co się dzieje. Wszelako na poziomie kompanii i batalionów, oficerowie i żołnierze (obu płci) porzucili swe cywilne zajęcia i teraz, już jako niezawodowi wojskowi, pośpieszyli do domów, aby odziać się w zielonkawo-brązowe panterki, naciągnąć ciężkie buty i pognać na posterunki, gdzie formowali się w drużyny i plutony. Zdziwił ich już fakt, że mieli pobrać broń, ale bardziej jeszcze obowiązek zaopatrzenia się w MOPP, czyli sprzęt ochronny na wypadek wojny chemicznej, w którym od czasu do czasu musieli odbywać znienawidzone serdecznie ćwiczenia. Pomimo to, nie zabrakło dowcipów i śmiechów, opowieści z pracy, życia rodzinnego i towarzyskiego, podczas gdy oficerowie i starsi podoficerowie zbierali się w salach odpraw, aby się wreszcie dowiedzieć, o co w końcu chodzi. Z krótkich posiedzeń wychodzili poirytowani, stropieni, a ci najlepiej poinformowani - przerażeni. Na zewnątrz posterunków włączono silniki pojazdów, wewnątrz -urządzenia łączności radiowej. * * * W Atlancie agent główny terenowego oddziału FBI wraz z dziesięcioma podwładnymi zajechał na sygnale pod budynek CCZ. W Waszyngtonie grupa pracowników CIA i innych funkcjonariuszy wywiadu z mniejszą ostentacją dotarła do Hoover Building, aby stworzyć tu połączony zespół zadaniowy. W obu przypadkach chodziło o wykrycie, w jaki sposób rozpoczęła się epidemia, co z kolei miało być punktem wyjścia do ustalenia jej źródła. Nie wszystkie z tych osób były cywilami. Wywiad Departamentu Obrony i Agencja Bezpieczeństwa Narodowego były instytucjami mundurowymi, a ponure miny oficerów wyraźnie powiadamiały każdego o tym, że zdarzyło się coś zupełnie nowego w historii amerykańskiej. Jeśli istotnie z rozmysłem zaatakowano Stany Zjednoczone Ameryki, to jakieś państwo sięgnęło po to, co ogólnikowo określało się mianem broni masowego rażenia. Swoim cywilnym kolegom wyjaśnili, jaką odpowiedź na taką ewentualność przewidywała doktryna wojenna USA. * * * Wszystko rozgrywało się zbyt szybko, co było oczywiste, albowiem tego typu katastrofy są czymś, co nie jest łatwo objąć ścisłymi planami. Dotyczyło to także samego prezydenta, który do sali prasowej wkroczył w towarzystwie generała Picketta z MICZUSA. Zaledwie pół godziny wcześniej Biały Dom powiadomił główne sieci telewizyjne i radiowe, że prezydent wygłosi oświadczenie, i że w tym przypadku rząd zażąda czasu antenowego, zamiast o niego prosić, co oznaczało, że wszystkie inne zaplanowane programy muszą ustąpić miejsca temu wydarzeniu. Spikerzy poinformowali odbiorców, że nikt nie wie, czego będzie dotyczyć oświadczenie, niemniej zaledwie kilka minut wcześnie zakończyło się nadzwyczajne posiedzenie gabinetu. - Drodzy rodacy! - rozpoczął Ryan, którego głos rozbrzmiał w większości amerykańskich domów i samochodów na drogach. Większość z nich zauważyła bladość twarzy (pani Abott nie miała czasu na żadną kosmetykę) i posępny głos. Wiadomość była jeszcze bardziej posępna. * * * Także betoniarka zaopatrzona była w radio, co więcej, miała odtwarzacz kaset i płyt kompaktowych, chociaż zasadniczo była narzędziem pracy, zarazem miała służyć wygodzie amerykańskiego obywatela. Znajdowali się teraz w Indianie, przekroczywszy wcześniej tego dnia rzekę Misissipi oraz stan Illinois w swej drodze do stolicy kraju. Holbrook, który nie miał zamiaru wysłuchiwać żadnego prezydenta, zaczął pstrykać guzikami, tylko po to, by się zorientować, że na wszystkich falach rozbrzmiewa ten sam głos. Było to na tyle niezwykłe, iż pozostał w końcu przy którejś stacji. Siedzący za kierownicą Brown zauważył, że coraz więcej pojazdów zjeżdża na pobocze, a ich kierowcy zastygają, pochyleni nad radiami. * * * - Na mocy dekretu prezydenckiego rząd zarządza, co następuje: Po pierwsze, aż do odwołania zamknięte zostają wszystkie szkoły i uczelnie w kraju. Po drugie, aż do odwołania zamknięte zostają wszystkie firmy i przedsiębiorstwa, z wyjątkiem tych, których działalność jest niezbędna do zaspokajania podstawowych potrzeb życiowych: a więc zajmujących się przekazem informacji, ochroną zdrowia i prawa, dostarczaniem żywności oraz ochroną przeciwpożarową. Po trzecie, aż do odwołania zamknięte zostają wszystkie miejsca publicznych spotkań, takie jak teatry, kina, restauracje, bary i tak dalej. Po czwarte, aż do odwołania zabronione zostaje przemieszczanie się ze stanu do stanu. Dotyczy to wszystkich samolotów pasażerskich i transportowych, pociągów, autobusów i samochodów prywatnych. Ciężarówki przewożące żywność poruszać się będą pod eskortą wojskową. To samo dotyczy dostaw lekarstw, środków higieny i tym podobnych. Po piąte, w stan gotowości postawiłem Gwardię Narodową we wszystkich pięćdziesięciu stanach, które podlegając dowództwu federalnemu, aby zapewnić porządek publiczny. W całym kraju obowiązuje teraz prawo stanu wojennego. Wszystkich obywateli wzywam... Nie, pozwólcie, że będę mówił w sposób mniej oficjalny. Rodaczki i rodacy, po to abyśmy potrafili sprostać temu kryzysowi, potrzeba tylko trochę zdrowego rozsądku. Nie wiemy jeszcze, jak groźna jest to choroba. Zarządzone przeze mnie środki mają charakter przede wszystkim profilaktyczny. Wydają się restrykcyjne i są takie w rzeczywistości. Koniecznymi czyni je, jak już mówiłem, fakt, że wirus ten jest być może najbardziej zabójczym organizmem na całej planecie. Wiemy natomiast, że jakkolwiek jest jadowity, kilka prostych, chociaż uciążliwych przedsięwzięć ograniczy jego zasięg. Zdecydowałem się na nie w imię bezpieczeństwa całego narodu. Działania te podejmujemy zgodnie z najlepszą dostępną wiedzą medyczną. Abyście mogli jak najlepiej się chronić, musicie wiedzieć, w jaki sposób epidemia się rozszerza. Obok mnie stoi generał John Pickett, naczelny lekarz Armii, a także specjalista w dziedzinie chorób zakaźnych. Najlepiej, żeby on udzielił wam stosownych porad. Generale, proszę. I Ryan cofnął się od mikrofonu. * * * - Kurwa mać! - wykrzyknął Holbrook. - Nie może tego zrobić! - Tak sądzisz? - mruknął zgryźliwie Brown i także zjechał na pobocze. Znajdowali się o sto sześćdziesiąt kilometrów od granicy Indiany z Ohio. Dwie godziny drogi tą krową. Nie było mowy, żeby zdążyli tam dotrzeć, zanim Gwardia zamknie przejazdy. - Trzeba się rozejrzeć za motelem, Pete. * * * - Co mam robić? - spytała w Chicago agentka FBI. - Proszę się przebrać, a ubranie powiesić na drzwiach. Nie było czasu i miejsca na konwenanse, a poza tym był to przecież lekarz. Gość nie protestował. Klein zdecydował się na pełny strój lekarski z długimi rękawami. Nie wystarczało plastikowych hermetycznych kombinezonów, które zostały przeznaczone dla personelu medycznego. Musieli je mieć, gdyż to oni byli najbliżej, stykali się z płynami ustrojowymi, dotykali pacjentów. W szpitalu było w tej chwili dziewięcioro pacjentów, u których testy wykazały obecność wirusa. Sześcioro spośród nich miało małżonków; w krwi czworga wykryto przeciwciała ebola. Wyniki takich badań niekiedy okazywały się fałszywe, co wcale nie czyniło łatwiejszym przekazania okrutnego przypuszczenia; dostatecznie często musiał już to przeżywać z chorymi na AIDS. Teraz badali dzieci, co było jeszcze bardziej okrutne. Wręczone agentce ubranie ochronne zrobione było z normalnej bawełny, nasączono ją jednak środkami dezynfekującymi, przede wszystkim maskę. Agentka otrzymała także laboratoryjne, plastikowe okulary, dobrze znane studentom chemii. - Teraz dobrze - powiedział Klein. - Proszę nie podchodzić zbyt blisko; odległość dwóch metrów powinna być bezpieczna. Proszę się natychmiast wycofać, jeśli pacjentka zacznie wymiotować, kaszleć czy dostanie drgawek. To my się tym zajmujemy, nie pani. Nawet gdyby umierała w pani obecności, nie wolno niczego dotykać. - Rozumiem. Czy zamknie pan gabinet na klucz? Agentka wskazała na kaburę z bronią. - Tak. Kiedy pani skończy, proszę mi przekazać notatki, przepuszczę je przez kopiarkę. - Po co? - Do wykonania odbitek kopiarka używa jaskrawego światła. Ultrafiolet niemal z całkowitą pewnością zabije wszystkie wirusy, którym udałoby się przedostać na papier - wyjaśnił Klein. W Atlancie bardzo intensywnie prowadzono eksperymenty, które miały ustalić odporność wirusa ebola. Ich wyniki pozwolą określić charakter nieodzownych środków zapobiegawczych, przede wszystkim w szpitalach, ale może także i w skali większych populacji. * * * - Panie prezydencie! - Był to Barry z CNN. - Czy podjęte przez pana kroki są zgodne z prawem? - Nie potrafię na to odpowiedzieć - rzekł Ryan, z twarzą zmęczoną i ściągniętą. - Niezależnie od stopnia ich legalności, uważam je za nieodzowne. Kiedy mówił te słowa, personel Białego Domu rozdawał dziennikarzom maski chirurgiczne, co było pomysłem Arnie'ego. Ściągnięto je z pobliskiego szpitala Uniwersytetu Jerzego Waszyngtona. - Panie prezydencie, nie może pan jednak łamać prawa. A jeśli okaże się, że pański dekret jednak je narusza? - Barry, jest zasadnicza różnica pomiędzy moją pracą i twoją. Jeśli ty popełnisz błąd, możesz się z niego wycofać. Nie dalej niż wczoraj widzieliśmy, jak robił to jeden z twoich kolegów. Jeśli jednak w sytuacji takiej jak ta, ja popełnię błąd, jak mam potem odwołać śmierć? Jak sprostować tysiące wypadków śmiertelnych? Jeśli okaże się, że to co robię, jest niesłuszne, wszyscy rzucicie się na mnie. To jeden z tych aspektów mojego stanowiska, do którego zacząłem się już przyzwyczajać. Może jestem tchórzem. Może brak mi odwagi, aby pozwolić ludziom umierać, kiedy mam możliwość temu zapobiec. - Ale nie jest pan pewien, czy to się uda? - Nie - przyznał Jack. - Nikt tego nie wie na pewno. To jedna z sytuacji, kiedy trzeba się oprzeć jedynie na przypuszczeniach. Dużo bym dał za to, żebym mógł mówić z większą pewnością, ale nie mogę, a nie chcę kłamać. - Kto jest za to odpowiedzialny, panie prezydencie? - spytał inny reporter. - Także tego nie wiemy i nie chcę wdawać się w spekulacje na temat przyczyny epidemii. Było to kłamstwo i to wygłoszone w chwilę potem jak oznajmił, że nie chce kłamać, gdyż tego wymagała sytuacja. Co za kretyński świat! * * * To było najgorsze przesłuchanie w jej życiu. Kobieta, nazwana Przypadkiem Zerowym była atrakcyjna, a przynajmniej była taka dzień czy dwa wcześniej. Skóra, która jeszcze tak niedawno miała barwę kremowo-brzoskwiniową, teraz pożółkła i pokryła się purpurowymi plamami. Co gorsza, pacjentka wiedziała. Musiała wiedzieć, pomyślała agentka, która skryta za maską, trzymała w rękawiczce pisak z filcowym końcem ("Niczego ostrego, co mogłoby przedziurawić rękawicę!") i robiła notatki z bezpiecznej odległości. Musiała wiedzieć, że dzieje się wokół niej coś nienormalnego, że pielęgniarki boją się jej dotknąć i że agentka FBI nie śmie zbliżyć się do jej łóżka. - A oprócz tego wyjazdu do Kansas City? - Nic więcej - odpowiedziała chora chrapliwym szeptem. - Pracowałam za biurkiem, przygotowując się do zamówień jesiennych. Dwa dni temu byłam w sklepie z artykułami gospodarstwa domowego w MacCormick Center. Padło jeszcze kilka pytań, ale żadna z odpowiedzi nie zawierała użytecznych informacji. Agentka chciała się pochylić nad nieszczęsną, pogłaskać ją, uspokoić, dodać otuchy - ale nie, nie wolno! W zeszłym tygodniu dowiedziała się, że jest w pierwszej ciąży. Musiała się teraz troszczyć o dwa istnienia, nie tylko o swoje własne, i jedyne co mogła zrobić, to walczyć z drżeniem dłoni. - Dziękuję. Gdybyśmy mieli jeszcze jakieś wątpliwości, skontaktujemy się z panią. Agentka podniosła się z metalowego krzesła i poszła do drzwi. W sąsiednim pokoju czekało ją następne przesłuchanie. Klein był na korytarzu, dyskutując z inną lekarką czy może pielęgniarką. - Jak poszło? - spytał profesor. - Jakie ma szansę? - odpowiedziała pytaniem na pytanie agentka. - Żadnych. Przy tego typu chorobach los Pacjenta nr 0 był przesądzony. * * * - Rekompensata? Mają czelność domagać się rekompensaty? - wybuchnął minister obrony, zanim minister spraw zagranicznych zdążył przemówić. - Proszę pamiętać, że przekazuję tylko słowa, które kazano mi powtórzyć - przypomniał Adler. - Dwóch oficerów waszych Sił Powietrznych zbadało fragmenty pocisku i potwierdziło naszą opinię. To Pen-Lung-13, naprowadzany na podczerwień przeciwlotniczy pocisk dalekiego zasięgu, stanowiący ulepszoną wersję konstrukcji rosyjskiej. To tylko potwierdza wcześniejsze dane radarowe. Samolot pasażerski został celowo ostrzelany. Wie pan o tym równie dobrze jak ja. Proszę mi zatem wyjaśnić, panie sekretarzu, jakie stanowisko w tej całej sprawie zajmują Stany Zjednoczone? - Jedynym naszym celem jest przywrócenie pokoju - Adler powtórzył wcześniejsze zapewnienia. - Raz jeszcze chciałem wskazać na to, że pozwalając na mój bezpośredni przelot z Pekinu do Tajpej, władze ChRL wykazują pewną dozę dobrej woli. - Być może tak to ma wyglądać w oczach postronnych obserwatorów, ale proszę mi powiedzieć, panie Adler, o co im naprawdę chodzi? Nic więcej nie mogę zrobić dla załagodzenia sytuacji, powiedział w duchu sekretarz stanu. Tych dwóch było równie inteligentnych jak on, a na dodatek wściekłych. Co jednak szybko się zmieniło. Zapukał sekretarz i natychmiast wszedł, wywołując tym irytację swoich szefów; nastąpiła pośpieszna wymiana słów w języku mandaryńskim. Obaj dyplomaci razem przeczytali teleks, inny wręczając Amerykaninowi. - Obawiam się, panie sekretarzu, że pański kraj ma poważny problem. * * * Konferencja prasowa została zakończona. Ryan powrócił do Gabinetu Owalnego i usiadł na sofie koło żony. - Jak poszło? - Nie oglądałaś? - Mieliśmy kilka rzeczy do omówienia - powiedziała Cathy. W tej samej chwili pojawił się Arnie. - Nieźle, szefie - pochwalił. - Wieczorem musimy się spotkać z przedstawicielami Senatu. Właśnie skończyłem to omawiać z szefami obu partii. Dzisiejsze wybory zejdą w związku z tym na drugi plan... - Arnie, aż do odwołania nie podejmujemy teraz problemów politycznych. Polityka to kwestia ideologii i teorii; teraz jest miejsce tylko dla twardych faktów - oznajmił Miecznik. - Tak łatwo od niej nie uciekniesz, Jack. Polityka jest bardzo realna, a jeśli, jak mówił generał, był to przemyślany atak, mamy wojnę, a wojna jest działaniem politycznym. Kierujesz pracami rządu, musisz pokierować Kongresem, a to wszystko jest polityką. Nie jesteś filozofem na tronie, lecz prezydentem demokratycznego państwa - przypomniał van Damm. - Dobrze - westchnął ciężko Ryan. - Co jeszcze? - Dzwonił Bretano. Plan KURTYNA jest w trakcie wprowadzania w życie. Za kilka minut kontrolerzy nakażą samolotom pozostać w portach docelowych. Przypuszczam, że już teraz jest sporo chaosu na lotniskach. - Z pewnością - mruknął Jack i przetarł oczy. - Panie prezydencie, nie miał pan wielkiego wyboru - odezwał się generał Pickett. - Jak wrócę do Hopkinsa? - spytał Alexandre. - Kieruję oddziałem i mam pacjentów pod opieką. - Powiedziałem Bretano, że trzeba ludziom pozwolić na wyjazd z Waszyngtonu, podobnie jak z innych dużych miast na Wschodnim Wybrzeżu. Muszą przecież wrócić do domów, prawda? Pickett przytaknął. - W domach są bezpieczniejsi. Realistycznie można zakładać, że plan zacznie być w pełni realizowany nie wcześniej niż od północy. Głos zabrała Cathy. - Alex, będziesz mógł zabrać się ze mną. Ja także muszę lecieć do Baltimore. - Co takiego? - zapytał z niedowierzaniem w głosie Ryan. - Jack, ja także jestem lekarzem, zapomniałeś? - Cathy, jesteś okulistką; są teraz ważniejsze sprawy od okularów. - Podczas rady wydziału postanowiono, że wszyscy muszą się włączyć. Nie możemy wszystkiego zrzucić na pielęgniarki i stażystów. Jestem klinicystką; wszyscy musimy stawić się do pracy. - Nie, to zbyt niebezpieczne - powiedział z pasją Jack. - Nie pozwalam ci. - Jack, nigdy mi nie mówiłeś o niebezpieczeństwach, na jakie sam się wystawiałeś, gdy wypełniałeś swoje obowiązki. Jestem lekarzem. - Niebezpieczeństwo nie jest aż tak wielkie, panie prezydencie - wtrącił się Alexandre - trzeba tylko przestrzegać ustalonych procedur. Ja codziennie kontaktuję się z pacjentami chorymi na AIDS i... - Nie, nie pozwalam! - Bo jestem twoją żoną? - spytała spokojnie Caroline Ryan. - Jack, ja także pełna jestem obaw, ale wykładam na uczelni medycznej i mówię młodym ludziom, co to znaczy być lekarzem i jaka wiąże się z tym odpowiedzialność. Jednym z jej wymogów jest to, żeby nie opuszczać pacjentów. Nikt z nas nie może uciec od swoich obowiązków. - Chciałbym przyjrzeć się zatwierdzonym przez ciebie procedurom, Alex - powiedział Pickett. - Oczywiście, John. Jack wpatrywał się w twarz żony. Wiedział, że jest silna, miał także świadomość tego, że styka się czasami z pacjentami chorymi zakaźnie - AIDS powoduje niekiedy poważne komplikacje okulistyczne - nigdy się jednak nad tym poważniej nie zastanawiał. Teraz jednak musiał. - A jeśli... - Nie. Muszę być ostrożna. Wydaje mi się, że znowu ci się udało. - Pocałowała go na oczach wszystkich. - Mój mąż ma najlepsze na świecie wyczucie czasu - oznajmiła zebranym. To już było odrobinę za wiele dla Ryana. Wargi mu lekko drgnęły, a w oczach zakręciły się łzy. Zamrugał powiekami. - Proszę cię, Cathy... - A czy posłuchałbyś mnie w drodze na ten okręt podwodny, Jack? Pocałowała go raz jeszcze i wyszła. * * * Odezwało się trochę głosów sprzeciwów, ale nie tak wiele. Czterech gubernatorów poleciło swoim generałom-asystentom - tradycyjny tytuł najwyższego rangą oficera Gwardii Narodowej w danym stanie - aby nie podporządkowali się prezydenckim rozkazom. Trzech z nich wahało się do chwili telefonu od sekretarza obrony, który zagroził im natychmiastową dymisją, aresztowaniem i sądem wojennym. Szeptano gdzieniegdzie o zorganizowanym proteście, ten jednak wymagałby czasu, a zielone pojazdy już ruszyły, często po drodze otrzymując zmienione rozkazy, jak rzecz się miała z Kawalerią Filadelfijską, jednym z najstarszych i najbardziej szacownych oddziałów wojsk lądowych, którego żołnierze dwa wieki wcześniej eskortowali Jerzego Waszyngtona na miejsce przysięgi prezydenckiej, a teraz ruszyli pełnić straż przy mostach na Deleware River. Lokalne stacje telewizyjne i radiowe informowały, że wszyscy podróżni bez ograniczeń mogą wracać do domów do godziny dziewiątej, a potem - na podstawie dokumentów osobistych. Jeśli nie powodowało to trudności, pozwalano wracać ludziom do miejsc zamieszkania, a chociaż tak zdarzało się najczęściej, to jednak nie zawsze, wypełniły się zatem wszystkie motele jak Ameryka długa i szeroka. Na wiadomość, że szkoły będą zamknięte przynajmniej przez tydzień, dzieci reagowały wybuchami radości, zdziwione zatroskaniem czy nawet przerażeniem rodziców. W aptekach w przeciągu kilkunastu minut zabrakło maseczek higienicznych, a większość pracowników zorientowała się w przyczynie nagłego runu dopiero po włączeniu odbiorników radiowych. * * * W Pittsburghu, o dziwo, do agentów Tajnej Służby, którzy troszczyli się o bezpieczeństwo Ryana podczas wizyty, wiadomość dotarła dość późno. Podczas gdy większość ekipy zebrała się w hotelowym barze, aby wysłuchać wystąpienia prezydenta, Raman oddalił się do budki telefonicznej. Zadzwonił do domu, odczekał cztery sygnały, a kiedy włączyła się sekretarka automatyczna, wystukał kod pozwalający wysłuchać nagranych wiadomości. Jak poprzednio, jeden okazał się pomyłką: informował o nadejściu dywanu, którego Raman nie zamawiał, i o cenie, której nie zamierzał płacić. Raman poczuł na plecach chłód. Miał teraz wolną rękę w kwestii, jak wykonać powierzone mu zadanie. Zrobić to miał możliwie jak najszybciej; oczekiwano, że sam zginie przy tej okazji. Wchodząc do baru myślał z lekkim zdziwieniem, że nie przeraża go takie zakończenie, chociaż może uda mu się go uniknąć. Trzech agentów stało naprzeciwko telewizora. Kiedy ktoś zaprotestował, że zasłaniają obraz, błysnęli odznakami służbowymi. - Do cholery jasnej! - zwrócił się do reszty najstarszy funkcjonariusz z Pittsburgha. - I co teraz robimy? * * * Najwięcej kłopotów było z lotami międzynarodowymi. Wiadomość dopiero teraz docierała do ambasad w Waszyngtonie, które swoim rządom przekazały informacje o zagrożeniu, ale w Europie większość mężów stanu była w domach i układała się już do snu, kiedy rozdzwoniły się telefony. Musieli teraz dotrzeć do swoich gabinetów, zebrać najbliższych współpracowników i zadecydować, co robić, ale długotrwałość przelotu przez ocean zapewniła najczęściej odpowiednią rezerwę czasu. Postanowiono, że pasażerów, którzy przylatują ze Stanów Zjednoczonych trzeba będzie poddać kwarantannie. W błyskawicznych rozmowach z Amerykańskim Federalnym Zarządem Lotnictwa uzgodniono, że wszystkie samoloty lecące do USA wylądują, uzupełnią paliwo, a potem, nie otwierając nawet drzwi, powrócą do Europy. Uznano, że pasażerowie nie mieli okazji ulec zarażeniu, pozwolono więc im rozjechać się do domów, chociaż przy okazji popełniono kilka biurokratycznych pomyłek. To że trzeba będzie zamknąć wszystkie instytucje giełdowe i bankowe stało się oczywiste po tym, gdy do centrum medycznego Uniwersytetu Northwestern dotarł z objawami ebola pacjent, który większość czasu spędzał na pełnym zgiełku parkiecie giełdy zbożowej w Chicago. Wszystkie giełdy papierów wartościowych i towarowe miały zostać zamknięte, a cały świat biznesu i finansów natychmiast zaczął zastanawiać się nad tym, jak to się odbije na ekonomii. Większość ludzi wpatrywała się w telewizję. Każda stacja znalazła sobie jakiegoś eksperta medycznego, który udzielał widzom wyjaśnień, najczęściej nazbyt szczegółowych i fachowych. Telewizje kablowe przedstawiały specjalne raporty naukowe na temat epidemii w Zairze, pokazując skalę możliwych spustoszeń. W rezultacie cały kraj popadł w stan cichej paniki: ludzie sprawdzali zapasy w zamrażarkach i spiżarniach, oglądali audycje, albo w odruchu desperacji usiłowali je ignorować. Rozmowy sąsiedzkie odbywały się, jeśli w ogóle, na odległość. * * * Zanim w Atlancie dobiegła godzina dwudziesta, liczba zarejestrowanych przypadków sięgnęła pięciu setek. Był to bardzo ciężki dzień dla Gusa Lorenza, który krążył nieustannie pomiędzy laboratorium a gabinetem. Niebezpieczeństwo na jakie narażał się on i współpracownicy było tym większe, że pośpiech i zmęczenie groziły pomyłkami. Na co dzień było to ustronne, jedno z najlepiej wyposażonych na świecie laboratoriów, w którym ludzie przywykli do pracy spokojnej i uporządkowanej. Teraz rozpętało się piekło. Napływające nieprzerwanym strumieniem próbki krwi trzeba było ewidencjonować, testować, a wyniki wysyłać do odpowiednich placówek. Lorenz przez cały dzień starał się tak rozdzielić zadania pośród swych podwładnych, żeby nie pojawiły się żadne przerwy w pracy, a zarazem, żeby nikt nie był nadmiernie obciążony. Zasady te zamierzał stosować także do samego siebie; kiedy wszedł do gabinetu, żeby uciąć sobie drzemkę, zobaczył, iż ktoś na niego czeka. - FBI - oznajmił mężczyzna i wyciągnął dłoń z odznaką. Był to miejscowy główny agent, najstarszy funkcjonariusz w oddziale terenowym, który zarządzał podległą mu instytucją za pomocą telefonu komórkowego. Był wysokim, spokojnym człowiekiem, niełatwo wpadającym w podniecenie. Swym podwładnym nieustannie powtarzał, że w sytuacjach kryzysowych przede wszystkim muszą myśleć. Nigdy nie zabraknie czasu, żeby spieprzyć sprawę. - Czym mogę służyć? - spytał Lorenz. - Panie profesorze, musi mnie pan trochę oświecić. Wraz z kilkoma innymi agencjami Biuro próbuje ustalić, jak się to wszystko rozpoczęło. Przepytujemy ofiary, kiedy i w jakiej sytuacji każda z nich dostrzegła pierwsze objawy, a także jak mogło dojść do zarażenia. Z tego co słyszałem, pan należy do głównych ekspertów. Gdzie to się zaczęło? * * * W Armii nie wiedziano, gdzie to się zaczęło, ale nie ulegało wątpliwości, że epidemia nie ominęła wojska. Pierwszy meldunek nadszedł z Fort Stewart w Georgii. Niemal każda baza znajdowała się w pobliżu co najmniej jednego dużego skupiska miejskiego. Z Fort Stewart można było szybko dojechać do Savannah i Atlanty. Z Fort Hood było blisko do Dallas, z Fort Campbell do Nashville, gdzie Vanderbilt informował o pierwszych zachorowaniach. Personel baz stacjonował najczęściej w koszarach, gdzie wspólne były jadalnie, ubikacje i łazienki; oficerowie byli autentycznie przerażeni. Najgorsza sytuacja panowała w Marynarce. Okręty stanowiły wydzielone terytoria. Tym, które znajdowały się na morzu, nakazano tam pozostać do czasu, gdy sytuacja na lądzie się wyjaśni. Wkrótce uznano, że zagrożona jest każda duża baza i chociaż niektórym oddziałom - głównie Armii i żandarmerii - pozwolono wzmocnić szeregi Gwardii Narodowej, to jednak lekarze wojskowi czujnie obserwowali wszystkich podwładnych, szybko wykrywając pojedyncze niepokojące objawy; podejrzanych natychmiast izolowano i w ochronnych strojach MOPP odstawiano helikopterem do najbliższego szpitala, który przyjmował chorych na ebola. Do północy stało się jasne, że jak na razie Armię USA trzeba traktować jak zarażoną. Do Narodowego Centrum Sił Zbrojnych spływały bezzwłocznie informacje, w których jednostkach odkryto niebezpieczne symptomy, i na tej podstawie izolowano całe bataliony, których członkowie karmili się żelaznymi racjami - jako że mesy pozamykano - i w napięciu wypatrywali niewidzialnego i podstępnego wroga. * * * - O, Boże, John! Chavez kręcił z niedowierzaniem głową. Clark siedział w milczeniu. Jego żona, Sandy, była instruktorką w szkole pielęgniarskiej, co znaczyło, że jej życiu groziło dodatkowe niebezpieczeństwo. Pracowała na oddziale szpitalnym, gdzie zostanie dostarczony każdy pacjent podejrzany o ebola, Sandy zaś będzie musiała pokazać swoim uczennicom, jak bezpiecznie się nim zająć. Bezpiecznie? - zapytał w duchu. W pamięci ożyły mroczne wspomnienia i napłynęła trwoga, której nie znał od lat. Ta napaść na jego kraj - nikt tego jeszcze oficjalnie nie potwierdził, Clark jednak nie wierzył w zbiegi okoliczności - naraziła na niebezpieczeństwo o wiele bardziej jego żonę, niż jego samego. - Jak myślisz, kto to zrobił? Było to głupie pytanie, na które padła niewiele mądrzejsza odpowiedź. - Ktoś, kto nas okropnie nie lubi - odparł kwaśno John. - Przepraszam. - Chavez zamyślony wpatrywał się przez chwilę w okno. - To paskudny numer, John. - Wokół czegoś takiego musi być utrzymana ścisła tajemnica operacyjna. - Zgoda, panie C. Sądzisz, że to faceci, za którymi już węszyliśmy? - Jedna z możliwości. Pewnie jest ich więcej, niż sądziliśmy. Spojrzał na zegarek. W każdej chwili należało się spodziewać powrotu Foleya z Waszyngtonu, powinni więc pójść do jego gabinetu. Był już na miejscu. - Cześć, John - powiedział zza biurka. Zobaczyli też Mary Pat. - To nie przypadek, prawda? - bardziej stwierdził niż zapytał Clark. - Nie. Tworzymy grupę zadaniową. FBI przesłuchuje ludzi w całym kraju. Jeśli złapiemy jakieś poszlaki, do nas będzie należała praca za granicą. Wy dwaj tym pokierujecie. Zastanawiam się teraz, jak przerzucić ludzi na zewnątrz. - SOW? - spytał Ding. - Wszystko inne schodzi na drugi plan. Jack podporządkował mi nawet Agencję Bezpieczeństwa Narodowego i wywiad Departamentu Obrony. Chociaż obie te instytucje na mocy prawa podlegały dyrektorowi CIA, to jednak, jak wszystkie inne duże agencje wywiadowcze, w praktyce stanowiły niezależne imperia. Aż do teraz. - Jak dzieciaki? - spytał Clark. - W domu - odparła Mary Pat. Mogła być królową wywiadu, ale zarazem była matką ze wszystkimi matczynymi troskami. - Mówią, że czują się dobrze. - Broń masowego rażenia - mruknął Chavez. - Tak - pokiwał głową dyrektor. Ktoś albo nie zwrócił uwagi, albo zlekceważył to, że w tej kwestii doktryna wojskowa Stanów Zjednoczonych była jednoznaczna: odpowiedzią na broń masowego rażenia jest broń masowego rażenia. Jeśli ktoś zaatakuje USA przy użyciu zarazków lub gazu, one odpowiedzą bronią nuklearną, gdyż tę mają, nie dysponują zaś tamtymi. Na biurku zadzwonił telefon. Foley podniósł słuchawkę, powiedział: - Słucham? - a po kilku chwilach rzucił: - Możecie tutaj przysłać odpowiedni zespół? Dobrze, dziękuję. - Kto to był? - MICZUSA z Fort Detrick. Będą tu za godzinę. Możemy wysłać ludzi za granicę, ale najpierw muszą poddać się badaniu krwi. Europa... sami wiecie jak to jest. Do Anglii nie możesz wwieźć głupiego psiaka, jeśli nie oddasz go na miesiąc, żeby stwierdzili, czy czasem nie ma pcheł. Pewnie będziecie się musieli przebadać także po drugiej stronie sadzawki, podobnie jak piloci. - Nie jesteśmy spakowani - powiedział Clark. - Kup wszystko, czego ci potrzeba na miejscu, John - prychnęła Mary Pat, ale zaraz dodała: - Przepraszam. - Mamy jakieś poszlaki? - Jak na razie nie, ale coś musi wypłynąć. Nie można rozkręcić takiej sprawy, nie zostawiając absolutnie żadnych śladów. - Jest w tym wszystkim coś dziwnego - powiedział Chavez, wpatrzony w podłogę wąskiego pokoju na najwyższym piętrze. - John, pamiętasz, co ci wczoraj mówiłem? - Nie. Co takiego? - Że niektóre posunięcia pozostają bez odwetu, gdyż powodują nieodwracalne zmiany. A jeśli ten zamach był związa... - Za wielka skala - sprzeciwiła się Mary Pat. - Zbyt misterna organizacja. - Świetnie, ale gdyby jednak tak właśnie było, to przecież moglibyśmy z całej doliny Bekaa zrobić jeden wielki parking, a kiedy już zmalałoby promieniowanie, wysłać piechotę morską, żeby wymalowała pasy. To żadna tajemnica. Zrezygnowaliśmy z rakiet balistycznych, ale nadal mamy bomby atomowe. Każdy kraj możemy spopielić doszczętnie, a prezydent Ryan jest w stanie to zrobić. Widziałem go w akcji: to nie jest facet, który kładzie uszy po sobie. - Zatem? - ponaglił dyrektor CIA, oszczędzając sobie uwagi, że nic nie jest takie proste. Zanim Ryan czy ktokolwiek inny wydałby rozkaz o nuklearnym odwecie, dowody musiałyby być na tyle silne, aby ostać się wobec dociekliwości Sądu Najwyższego. Osobiście uważał, że Ryan zdolny byłby do takiego posunięcia tylko w bardzo szczególnych okolicznościach. - Zatem ten kto się na to zdecydował, musi uważać, że jest bez znaczenia, czy wykryjemy sprawców, albo że nie zdobędziemy się na nuklearną odpowiedź. Chociaż... Istniała chyba jeszcze trzecia możliwość, ale nie potrafił jej dokładnie uchwycić. - Albo zdecydowany jest usunąć prezydenta - dokończyła Mary Pat. - W takim razie, po co wcześniejszy napad na córkę? Przecież to tylko zagęszcza ochronę wokół niego, utrudnia, a nie ułatwia zamach. Naraz dzieje się wiele rzeczy. Chińczycy. ZRI. Flota indyjska chyłkiem wypływa w morze. Tutaj cała ta polityczna zawierucha, a teraz jeszcze ebola. To wszystko nie układa się w jeden obraz. - Z wyjątkiem tego, że każde kolejne zdarzenie cholernie utrudnia nam życie, prawda? W pokoju zapadła cisza. - Chłopak ma chyba rację - mruknął Clark pod adresem Foleyów. * * * - Zawsze zaczyna się w Afryce - mówił Lorenz i nabijał fajkę. - To tam żyje wirus. Kilka miesięcy temu znowu uderzył w Zairze. - Nie było żadnych wiadomości - zauważył agent FBI. - Tylko dwie ofiary, młody chłopak i pielęgniarka, chyba zakonnica, w każdym razie zginęła w wypadku samolotowym. Potem podobne zdarzenie w Sudanie, też dwie ofiary, dorosły mężczyzna i mała dziewczynka. On umarł, ona przeżyła. Dwa tygodnie temu. Mamy próbkę krwi Przypadku Zerowego, nad którą teraz prowadzimy badania. - Jak to się robi? - Hodujemy wirusy w specjalnie spreparowanych tkankach. W nerkach małp, chociaż tym razem... Widać było, że Lorenz o czymś sobie przypomniał. - Co takiego? - Złożyłem zamówienie na kilka zielonych małpek afrykańskich. Z tych korzystamy; usypia się je i usuwa nerki. Ktoś jednak mnie uprzedził i musiałem trochę poczekać na dostawę. - Wie pan, kto to był? Lorenz pokręcił głową. - Nie. Opóźniło to mnie o tydzień, może dziesięć dni, nie więcej. - Kto jeszcze może się interesować tymi małpami? - Firmy farmaceutyczne, laboratoria medyczne i tak dalej. - Z kim mogę o tym porozmawiać? - Mówi pan poważnie? - Jak najbardziej. Lorenz wzruszył ramionami i sięgnął po notatnik. - Proszę, tu są wszystkie dane. * * * Rozmowę przy śniadaniu udało się szybko zorganizować. Ambasador David L. Williams wysiadł z samochodu i został wprowadzony do oficjalnej rezydencji premiera. Był wdzięczny, że spotkanie nastąpiło o tak wczesnej porze. Indie potrafiły zamieniać się w piec hutniczy, on zaś miał już swoje lata i upał bywał dla niego bardzo uciążliwy, szczególnie że musiał nosić się jak ambasador, nie zaś gubernator Pennsylwanii, gdzie spokojnie można było wystąpić w stroju robotnika. Tutaj robotnicy odziewali się w sposób bardzo niewyszukany, co sprawiało, że klasy wyższe tym większą wagę przywiązywały do symboli statusu. A przy tym lubili siebie nazywać największym demokratycznym krajem na świecie, pomyślał wiekowy dyplomata. Też coś. Premier siedziała już za stołem. Podniosła się na powitanie, podała rękę gubernatorowi i zaprowadziła go na miejsce. Porcelanowe talerze miały złocone obrzeża, a służący w liberiach natychmiast pojawili się z kawą. Śniadanie rozpoczęło się od melona. - Dziękuję, że zechciała mnie pani przyjąć - rozpoczął Williams. - Jest pan zawsze mile widzianym gościem, ambasadorze - odpowiedziała grzecznie. Mniej więcej tak jak wąż, dodał w myślach ambasador. Niezobowiązująca wymiana zdań trwała dziesięć minut. Małżonkowie mieli się dobrze. Dzieci podobnie. Wnuki znakomicie. Tak, czym bliżej lata, tym cieplej. - Jaki problem sprowadza pana do mnie? - Rozumiem, że wasza flota wypłynęła w morze. - Tak, zdaje się, że tak. Po uszczerbkach, jakie zadały nam wasze siły, musieliśmy reperować okręty. Teraz kapitanowie chyba sprawdzają pracę silników. - Więc chodzi jedynie o ćwiczenia? - upewnił się Williams. - Zadaję to pytanie w imieniu mojego rządu. - Panie ambasadorze, czuję się w obowiązku przypomnieć panu, że jesteśmy suwerennym narodem. Nasze siły zbrojne działają w ramach naszego prawa, a wy nie ustajecie w przypomnieniach, że morze jest dostępne dla swobodnej żeglugi dla wszystkich. Czyżby chciał pan nam odmówić tego prawa? - Absolutnie nie, pani premier. Czujemy się jedynie zaskoczeni skalą ćwiczeń, jakie zostały przez was podjęte. Przy tak skąpych zasobach, dopowiedział w duchu. - Panie ambasadorze, nikt nie lubi być szykanowany. Raptem kilka miesięcy wcześniej fałszywie oskarżyliście nas o wrogie zamiary wobec jednego z naszych sąsiadów. Zagroziliście naszemu krajowi, a nawet dokonaliście napadu na naszą flotę, uszkadzając okręty. Czym sobie zasłużyliśmy na tak wrogie posunięcia? - powiedziała premier Indii i wyprostowała się w krześle. "Wrogie posunięcia" to fraza, po którą w języku dyplomacji nie sięgało się niefrasobliwie ani przypadkowo. - Chcę zauważyć, pani premier, że nie było takich posunięć. Jeśli zdarzyły się jakieś dezinterpretacje, zapewne pojawiły się one po obu stronach i, właśnie, aby zapobiec na przyszłość tego typu błędom, pozwoliłem sobie zadać proste pytanie. Nie wysuwamy żadnych gróźb, chcielibyśmy się jedynie dowiedzieć, jakie są zamiary waszej marynarki. - Odpowiedzi już udzieliłam. Przeprowadzamy ćwiczenia. - Chwilę wcześniej tylko jej się "wydawało", że odbywają się jakieś ćwiczenia, teraz była już tego znacznie bardziej pewna. - To wszystko. - Rozumiem, to odpowiedź na moje pytanie - powiedział Williams z uprzejmym uśmiechem. Myślała, że jest bardzo sprytna; Williams jednak dojrzewał politycznie w jednym z najtrudniejszych amerykańskich środowisk politycznych, pośród pennsylwańskich demokratów, gdzie udało mu się przebić na szczyt. Spotykał takich ludzi na kopy, może tylko mniej świętoszkowatych. Kłamstwo weszło im tak bardzo w nawyk, że byli pewni, iż zawsze ujdzie im na sucho. - Dziękuję pani premier. * * * Bitwa skończyła się klęską, pierwszą w tej turze ćwiczeń. Fatalna koordynacja, myślał Hamm, patrząc na pojazdy, które wracały zakurzoną drogą. Goście z Karoliny wpadli w zasadzkę tuż po wystąpieniu prezydenta. Byli gwardzistami, znajdowali się daleko od domu, gdzie zostały ich rodziny. Trudno im było się skupić, gdyż nie mieli czasu nawet na to, by zadzwonić i upewnić się, że wszystko w porządku z rodzicami, dziećmi i dziewczynami. Zapłacili za to podczas starcia, ale jako zawodowy żołnierz Hamm wiedział, że nie umniejsza to jednak wartości brygady z Karoliny. Nie doszłoby do tego na polu prawdziwej bitwy. Jakkolwiek realistyczne warunki zapewniał NOS, wszystko tutaj było jednak tylko grą. Jeśli ktoś umierał, to tylko na skutek nieszczęśliwego wypadku, podczas gdy do domów zaglądała śmierć jak najprawdziwsza. * * * Krew pobrał Clarkowi i Chavezowi sanitariusz, który przeprowadził także badanie. Przyglądali się temu z ponurą fascynacją, szczególnie, że podoficer był w rękawiczkach i masce. - Obaj jesteście czyści - oznajmił po trzydziestu minutach i sam przy tym odetchnął. - Dzięki, sierżancie - powiedział Chavez. Więc to wszystko dzieje się naprawdę. W jego ciemnych latynoskich oczach pojawiło się coś więcej niż ulga. Podobnie jak John, Domingo wczuwał się już w nową misję. Wsiedli do służbowego auta, żeby pojechać do Andrews. Ulice w centrum Waszyngtonu były nienormalnie puste. Dzięki temu szybciej się wprawdzie jechało, ale wcale nie zmniejszył się dręczący ich niepokój. Na jednym z mostów musieli się zatrzymać i czekać, aż zostaną skontrolowane trzy samochody przed nimi. W poprzek jezdni idącej na wschód stał Hummer Gwardii Narodowej. Clark zahamował i pokazał legitymację ze zdjęciem. - CIA - powiedział żołnierzowi żandarmerii. - Jedźcie - mruknął gwardzista. - Więc dokąd teraz, panie C? - Do Afryki przez Azory. Rozdział 51 Dochodzenie Spotkanie z przywódcami Senatu przebiegło zgodnie z oczekiwaniami. Od początku odpowiedni nastrój nadały mu maski chirurgiczne, których rozdanie znowu było pomysłem van Damma. Generał Pickett poleciał do Hopkinsa, żeby na miejscu sprawdzić, co tam się dzieje, ale zdążył powrócić, a jego omówienie sytuacji stanowiło główną część posiedzenia. Piętnastu senatorów, którzy zebrali się w Pokoju Wschodnim, słuchało w posępnym skupieniu i tylko ich oczy jarzyły się nad białymi maseczkami. - Mnie się nie podobają pańskie decyzje, panie prezydencie - odezwał się jeden, a Jack nie potrafił rozpoznać po głosie, który. - A myśli pan, że mnie się podobają? - odparł. - Jeśli ktoś ma lepszy pomysł, zamieniam się w słuch. Musiałem oprzeć się na medycznych informacjach, których mi udzielono. Jeśli ten wirus jest tak zabójczy, jak mi powiedziano, najmniejsza niefrasobliwość zaowocuje tysiącami, a nawet milionami ofiar śmiertelnych. Jeśli ma być czegoś w nadmiarze, to niech to będzie ostrożność. - Co jednak z prawami obywatelskimi? - odezwał się drugi głos. - Czy którekolwiek z nich ważniejsze jest od prawa do życia? - spytał z pasją Jack. - Panowie, jeśli ktokolwiek widzi lepsze rozwiązanie, niech je przedstawi, a obecny tu z nami jeden z najlepszych ekspertów w sprawach epidemiologii będzie mógł je natychmiast ocenić. Nie zamierzam jednak wysłuchiwać zastrzeżeń, które nie mają na swoje poparcie naukowych faktów. Konstytucja i prawo nie są w stanie przewidzieć wszystkich możliwych okoliczności. W takich przypadkach jak ten, musimy przede wszystkim odwołać się do naszego rozumu... - Przede wszystkim musimy odwoływać się do zasad! - zawołał obrońca swobód obywatelskich. - Świetnie, porozmawiajmy o nich! Jeśli istnieje jakieś inne rozwiązanie, które pozwoli krajowi żyć i funkcjonować, z najwyższą chęcią je poznam. I wybierajmy. Ale muszę mieć jakąś alternatywę! Liczy się każdy pomysł, ale użyteczny! Zapadła cisza i tylko krzyżowały się spojrzenia rozrzuconych po sali senatorów. - Czy musiał się pan tak śpieszyć? - Chodzi o ludzkie życie, ty durniu! - warknął jeden z senatorów na szacownego kolegę. Pewnie jest z nowego naboru, pomyślał Jack, i nie zdążył się jeszcze nauczyć klasycznych mantr Waszyngtonu. - A jeśli się pan myli, panie prezydencie? - Postawicie mnie przed sądem, jeśli taka będzie wola Izby, a decyzje niech podejmuje ktoś inny i niech Bóg ma go w swojej opiece. Panowie, w tej chwili w szpitalu Johna Hopkinsa znajduje się moja żona, która zaraz rozpocznie dyżur i będzie się opiekować pacjentami z ebola. Nie myślicie chyba, że chciałem także tego. Zależy mi na waszym poparciu, ale z nim czy bez niego, nawet gdybym miał zostać samotny jak palec, muszę wykonywać swoje obowiązki najlepiej, jak potrafię. Powtarzam jednak raz jeszcze: jeśli ktoś ma lepszy pomysł, niech mówi. Nikt się nie odezwał i trudno było za to winić zebranych; mieli jeszcze mniej czasu na zastanowienie niż prezydent. * * * W sklepie mundurowym w Andrews Siły Powietrzne zafundowały im mundury tropikalne, albowiem ich waszyngtońskie ubrania były trochę zbyt ciepłe. Uniformy stanowiły też dobry kamuflaż. Clark dostał srebrne orły pułkownika, Chavez został majorem; srebrne skrzydła pilota i baretki otrzymał od załogi VC-20B. Na pokładzie były dwa zespoły pilotów. Zastępcza załoga spała na dwóch najdalej wysuniętych fotelach pasażerskich. - Zupełnie nieźle jak na podoficera grupy uposażeniowej E-6 w stanie spoczynku - powiedział Ding, chociaż mundur leżał nie najlepiej. - Zupełnie nieźle jak na E-7 w stanie spoczynku, przy czym macie jeszcze dodawać "sir", majorze Chavez. Była to jedyna chwila wesołości. Wojskowa wersja Gulfstreama miała na pokładzie tonę sprzętu łącznościowego i sierżanta-kobietę do jego obsługi. Faksów napływało tyle, że w drodze do Kinszasy, już nad Wyspami Zielonego Przylądka groziło, że zabraknie papieru. - Następny przystanek w Kenii, sir - odezwała się sierżant. - Mają się panowie skontaktować z jakimś specjalistą od małp. Clark sięgnął po wydruk - ostatecznie to on był pułkownikiem - podczas gdy Chavez zastanawiał się, jak pasują baretki do niebieskiej koszuli mundurowej. Ostatecznie pomyślał, że nie powinien się specjalnie przejmować. Siły Powietrzne nie były tak naprawdę wojskiem; przynajmniej tak uważano w zwiadzie Armii, w którym ongiś służył. - Spójrz - powiedział John i podał mu papier. - Przynajmniej jakiś trop - zauważył natychmiast Ding. Wymienili spojrzenia. Mieli zebrać informacje o żywotnym znaczeniu dla kraju i do tego sprowadzało się ich zadanie. Na razie. Żaden z nich nie powiedziałby "nie", gdyby przy okazji można było zrobić coś jeszcze. Obaj byli agentami wydziału operacyjnego CIA, ale obaj byli także żołnierzami (w przypadku Clarka były to oddziały specjalne Marynarki SEAL) i często otrzymywali zadania paramilitarne, które większość czystych szpiegów uznawała za nieco nazbyt ekscytujące. Ileż jednak dające satysfakcji, pomyślał Chavez. Nauczył się już panować nad swym latynoskim temperamentem, pociągała go jednak myśl o wykryciu sprawców napaści na jego kraj i potraktowaniu ich po żołniersku. - Znasz go lepiej ode mnie, John. Jak się zachowa? - Ryan? - Clark wzruszył ramionami. - To zależy od tego, co mu przywieziemy, Domingo. Takie otrzymaliśmy zadanie. - Tak jest, sir - z powagą odpowiedział młodszy z agentów. * * * Prezydent nie spał dobrze tej nocy, chociaż zgadzał się z panującą w Białym Domu opinią: sen jest warunkiem podejmowania właściwych decyzji, a na tym właśnie polegała jego zasadnicza funkcja. Tego przede wszystkim oczekiwali od prezydenta obywatele. Poprzedniej nocy spał niecałe sześć godzin po wyczerpującym dniu spędzonym na podróżach i przemówieniach, a teraz sen nie chciał przyjść. Jeszcze mniej spali jego współpracownicy oraz personel agencji rządowych, albowiem prezydencki dekret musiał zostać wprowadzony w życie. Sytuację radykalnie komplikowały kłopoty zagraniczne: z dwoma państwami chińskimi, których czas był wcześniejszy o trzynaście godzin, z Indiami, dziesięć godzin wyprzedzenia, Zatoką Perską, osiem godzin, a jeszcze do tego siedem stref czasowych w Ameryce, jeśli liczyć z Hawajami, a więcej, gdy uwzględnić także terytoria na Pacyfiku. Ryan przewracał się na łóżku w prywatnej części Białego Domu, a jego myśli pląsały po całym globie, aż wreszcie zaczął się zastanawiać, czy jest w ogóle jakaś część kuli ziemskiej, z którą nie wiązały się problemy. Około trzeciej poddał się, nałożył ubranie i z agentami Oddziału za plecami poszedł do Zachodniego Skrzydła, gdzie znajdowała się centrala łączności. - Co się dzieje? - spytał oficera dyżurnego, którym był major Charles Canon z piechoty morskiej; to on poinformował go o zamachu w Iraku... Od tego wszystko się zaczęło, przypomniał sobie Ryan. Żołnierze obsługujący sprzęt łączności poderwali się z miejsc, ale prezydent kiwnął uspokajająco ręką. - Spocznij, spocznij. - Niespokojna noc, sir. Czy naprawdę chce pan tego wszystkiego słuchać? - Nie mogę zasnąć, majorze. Trzej agenci spojrzeli na siebie porozumiewawczo za plecami prezydenta; dobrze wiedzieli, co o tym myśleć. - A zatem, panie prezydencie, jesteśmy w tej chwili podłączeni do sieci informacyjnych CCZ i MICZUSA, otrzymujemy więc wszystkie ich dane. Na tej mapie nanosimy na bieżąco kolejne przypadki. Canon wskazał ścianę, na której ktoś zawiesił nową, wielką mapę USA. Szpilki z czerwonymi łepkami bez wątpienia oznaczały przypadki ebola. Ryan dostrzegł też zapas szpilek z czarnymi główkami, których sens był równie oczywisty, chociaż żadna jeszcze nie została wpięta. Czerwone kropki wyraźnie skupiały się wokół osiemnastu ośrodków, z nielicznymi, które, pojedynczo lub w parach, rozrzucono po całej mapie. Ciągle jeszcze pozostały stany nietknięte zarazą. Idaho, Alabama, obydwie Dakoty, także, o dziwo, Minnesota z jej Mayo Clinic, uchroniły się na razie dzięki dekretowi Ryana... czy może przypadkowi? I jak to w ogóle odróżnić? Szumiały wszystkie drukarki komputerów. Ryan sięgnął po jeden z wydruków. Ofiary ebola zestawione były alfabetycznie według nazwisk, z podaniem stanu, miasta zamieszkania i zawodu. Około piętnaście procent przybywało w aresztach i więzieniach; była to najliczniejsza grupa obok ludzi zajmujących się handlem. Dane sporządziły FBI i CCZ, które wspólnie badały strukturę epidemii. Inny wydruk charakteryzował możliwe ogniska; zgodnie z przypuszczeniami generała Picketta, zaatakowano przede wszystkim wielkie wystawy i targi handlowe. Podczas lat spędzonych w CIA Ryan studiował różne typy możliwego ataku na Stany Zjednoczone, ten jednak nigdy nie znalazł się na jego biurku. Wojny biologicznej nie uznawano za możliwą. Całymi godzinami rozważał przebieg i skutki napaści nuklearnej. Co mamy my, co mają oni, cele, ofiary, setki możliwych wariantów, rozważanych z punktu widzenia czynników politycznych, wojskowych, ekonomicznych, a dla każdego z nich istniał plik odrębnych rozwiązań, zależnych od pogody, pory roku, pory dnia i innych czynników, które uwzględnić mogły tylko komputery, chociaż i one ostatecznie podawały jedynie szacunkowe wyniki. Nienawidził tego wszystkiego i z prawdziwą radością powitał koniec zimnej wojny wraz z jej stałą groźbą śmierci idącej w dziesiątki milionów. Przeżył nawet kryzys, który mógł doprowadzić do takiej tragedii; jak zmorę wspominał tamten czas... Podczas studiów nie zajmował się rządzeniem jako takim; przeszedł tradycyjny kurs nauk politycznych, niezbędny dla każdego studenta ekonomii. Pamiętał ciągle słowa plantatora-arystokraty, napisane niemal trzydzieści lat przed tym, jak został trzecim prezydentem Stanów Zjednoczonych: "Życie, wolność i dążenie do szczęścia. Aby bronić tych wartości, ustanawiane są przez ludzi rządy, które władzę swą czerpią ze zgody rządzonych". To tutaj określone było jego zadanie. Konstytucja, którą poprzysiągł szanować, ochraniać i bronić, sama służyła obronie życia i praw ludzi, i było coś nierealnego w tym, że wpatrywał się w listę z nazwiskami, miejscami zamieszkania i zajęciami ludzi, z których osiemdziesiąt procent miało umrzeć. Mieli prawo do życia. Mieli prawo do swych swobód. Mieli prawo, aby dążyć do szczęścia (przez co Jefferson nie rozumiał bynajmniej walki za wszelką cenę i przy użyciu wszelkich środków). Ktoś targnął się na ich życie. Ryan kazał ograniczyć ich swobody. Z całą pewnością nie wszyscy byli z tego zadowoleni. - Tutaj przynajmniej jakaś lepsza wiadomość, panie prezydencie - odezwał się Canon i wręczył mu wyniki wczorajszych wyborów. Ryan ze zdumieniem uświadomił sobie, że zapomniał o nich. Ktoś uporządkował listę według profesji; ponad połowę nowych kongresmanów stanowili prawnicy. Dwudziestu siedmiu lekarzy. Dwudziestu trzech inżynierów. Dziewiętnastu farmerów. Osiemnastu nauczycieli. Czternastu biznesmenów różnej maści. To było coś. Miał teraz około jednej trzeciej Izby Reprezentantów. Problem polegał na tym, jak dostarczyć ich do Waszyngtonu. Konstytucja stwierdzała bardzo wyraźnie, że nie wolno im w tym przeszkadzać. Podczas gdy Pat Martin mógł argumentować, że zawieszenia komunikacji między stanami nigdy nie rozważano przed Sądem Najwyższym, konstytucja stwierdzała, że członkom Kongresu wolno uniemożliwić przybycie na jego posiedzenie tylko w wypadku zdrady lub...? Nie pamiętał dokładnie, o co chodziło w tym drugim przypadku, ale wiedział jak poważnie traktowany jest immunitet poselski. Zaterkotał teleks. Podszedł do niego żołnierz piechoty morskiej. - Błyskawiczna z Departamentu Stanu; ambasador Williams z Indii - oznajmił. Ryan podskoczył do maszyny. Nie była to dobra wiadomość, podobnie jak następna, z Tajpej. * * * Lekarze pracowali w systemie czterogodzinnych zmian. Każdemu stażyście towarzyszył starszy kolega. W dużej mierze wykonywali pracę pielęgniarek, a chociaż robili to dobrze, wiedzieli, że nie ma to specjalnego znaczenia. Cathy po raz pierwszy występowała w hermetycznym kombinezonie. Miała przedtem do czynienia z jakąś trzydziestką chorych na AIDS z komplikacjami ocznymi, ale nie było to specjalnie trudne. Korzystało się z rękawic; a podczas kontaktów z zarażonymi problemy chirurgii okulistycznej w niczym nie umywały się do problemów laryngologów. Pracowało się odrobinę wolniej, stosowano odrobinę więcej środków ostrożności, to wszystko. Teraz rzecz przedstawiała się zupełnie inaczej. Znajdowała się w środku wielkiego, grubego wora plastikowego, na głowie miała hełm, którego szyba często zachodziła mgłą oddechu, a przed sobą miała pacjentów, którzy musieli umrzeć, niezależnie od wysiłku opiekujących się nimi specjalistów. Trzeba jednak było próbować. Stała nad miejscowym Przypadkiem Zerowym, sprzedawcą łodzi żaglowych, którego żona leżała w sąsiednim pokoju. Do żył podłączone miał dwie kroplówki; jedną spływały płyny fizjologiczne, elektrolity i morfina, drugą - czysta krew. Jedyne, co mogli zrobić, to podtrzymywać funkcjonowanie organizmu. Przez pewien czas mylnie sądzono, że pomagać może interferon. Antybiotyki okazały się bezskuteczne wobec zakażeń wirusowych, który to fakt nie był powszechnie znany. Nie było żadnego innego rozwiązania, chociaż nawet w tej chwili setki ludzi ślęczały w laboratoriach. W ostatnich latach ebola nie poświęcano nazbyt wiele czasu. W CCZ, wojsku i kilku innych miejscach prowadzono jakieś prace, ale trudno je było porównać z energią poświęcaną badaniom nad chorobami zakaźnymi, które panoszyły się w "cywilizowanym" świecie. W Ameryce i Europie priorytetami obdarzano studia nad chorobami, które zabijały wielu ich mieszkańców lub też przyciągały uwagę mediów, albowiem dysponowanie funduszami rządowymi było działaniem politycznym, o przeznaczeniu zaś prywatnych pieniędzy decydowało to, jakie nieszczęście dotknęło bogaczy czy prominentów. Myasthenia gravis zabiła Arystotelesa Onassisa, powstała więc odpowiednia fundacja, a chociaż w niczym nie pomogło to już magnatowi okrętowemu, to jednak w krótkim czasie medycyna dokonała tutaj znacznego postępu, co dla innych ofiar tej choroby oznaczało prawdziwy uśmiech losu. Ta sama zasada dotyczyła onkologii, gdzie finanse idące na badania nad rakiem piersi, który atakuje jedną kobietę na dziesięć, daleko przekraczają te, które wspierają badania nad rakiem prostaty, atakującym około połowę męskiej populacji po pięćdziesiątce. Wielkie sumy przeznaczano na walkę z rakiem u dzieci, a chociaż tutaj zdarzało się rocznie raptem dwanaście przypadków na sto tysięcy, cóż może być bardziej cennego od dziecka? Nikt przeciw temu nie protestował; w każdym razie nie Cathy. Znikomość funduszy, jakie przeznaczano na badania nad ebola i innymi chorobami tropikalnymi, wynikała z niewielkiego nimi zainteresowania w bogatych krajach. Teraz to się zmieni, nie na tyle jednak szybko, by miało w czymkolwiek pomóc ludziom, którzy zapełnili szpitale. Pacjent zaczął się krztusić i przekręcił na prawo. Sięgnęła po plastikowy kosz - zwykłe kaczki były za płytkie i szybko się zapełniały. Żółć i krew. Czarna krew, krew śmierci. Krew pełna małych, podobnych w strukturze do pastorała wirusów ebola. Potem podała pacjentowi pojemnik z wodą, który pod naciśnięciem podawał odrobinę płynu, wystarczającą na zwilżenie ust. - Dziękuję - wychrypiał. Skórę miał bladą, z wyjątkiem plam podskórnych wylewów. Petechiae. Słowo z martwego języka, które oznaczało nachodzącą śmierć. Spojrzał na nią; wiedział, musiał wiedzieć. Ból czasami tryskał ponad barierę morfinowej blokady, jak morze uderzające o falochron. - Jak ze mną? - stęknął. - Jest pan bardzo chory - odpowiedziała - ale pana organizm dzielnie walczy. Jeśli uda się panu wytrwać odpowiednio długo, system immunologiczny poradzi sobie w końcu z napastnikiem, ale musi mu pan pomóc, musi pan chcieć. Co nie było do końca kłamstwem. - Nie znam pani. Jest pani pielęgniarką? - Nie, jestem lekarką, profesorem. Uśmiechnęła się pod maską. - Niech pani uważa - ostrzegł. - To nie jest przyjemne. Proszę mi wierzyć. Udało mu się wykrzesać z siebie uśmiech, jak to się czasami zdarza z pacjentami w ciężkim stanie. Serce mało jej nie wyskoczyło z piersi. - Jesteśmy ostrożni. Sam pan widzi, w co się muszę ubierać. Tak bardzo chciała dotknąć go uspokajającym gestem, natchnąć odwagą, ale jakże to zrobić poprzez gumę i plastik! - Bardzo boli, pani profesor. - Niech pan leży spokojnie i stara się jak najwięcej spać. Zwiększę panu odrobinę dawkę morfiny. Okrążyła łóżko i podeszła do stojaka, zwiększając przepust rurki kroplówki; po kilku minutach pacjent zamknął oczy. Potem wróciła do kosza i spryskała go silnym środkiem dezynfekującym. Było już go tyle, że zaczynał wchodzić w reakcje z plastikiem; każdy organizm, który się tam dostał, musiał zginąć. Prawdopodobnie nie musiała nic dodawać, gdy w pojemniku przybyło co najwyżej trzydzieści centymetrów sześciennych, ale ostrożności nigdy za wiele. Weszła pielęgniarka i podała wynik najnowszej analizy krwi. Funkcjonowanie wątroby przekraczało wszelkie normy; ebola ze szczególnym upodobaniem atakowała ten organ. Inne wskaźniki potwierdzały obumieranie tkanek, rozpadających się pod atakiem wirusa. Istniała teoretyczna możliwość, że system obronny rzuci się jeszcze do rozpaczliwego kontrataku, była to jednak tylko teoretyczna możliwość. Niektórym pacjentom udawało się odeprzeć atak choroby. Lekarze wiedzieli o tym z lektur, które pochłaniali, jeśli tylko czas na to pozwalał. Zaczęto już spekulować: przeciwciała, gdyby udało się je wyizolować, mogłyby się okazać użyteczne terapeutycznie. Jeśli... może... ewentualnie... niewykluczone... To nie medycyna, do której była przyzwyczajona. Z pewnością nie była to czysta, antyseptyczna medycyna, której uczyła się w Wilmer: higiena oka, przywracanie i wzmacnianie wzroku. Zastanawiała się teraz nad swą decyzją, żeby poświęcić się okulistyce, chociaż jeden z profesorów usiłował popchnąć ją w kierunku onkologii. Jesteś błyskotliwa, odważna, zręczna, zachęcał ją. Kiedy jednak teraz spoglądała na dogorywającego we śnie pacjenta, wiedziała, że nie potrafiłaby przyglądać się temu na co dzień. Nie mogłaby tracić ich tak wielu. Stała nad chorym z poczuciem porażki w sercu. * * * - Niech to cholera - prychnął Chavez. - Zupełnie jak w Kolumbii. - Albo w Wietnamie - dorzucił Clark w reakcji na tropikalny upał. Czekał na nich urzędnik ambasady i umundurowany przedstawiciel rządu Zairu, który zasalutował obu "oficerom", na co John sprężyście oddał honory. - Proszę za mną, panie pułkowniku. Helikopter, jak się okazało, był francuskiej produkcji, a załoga znakomita. Ameryka wydała wiele pieniędzy na ten kraj, ale nie na próżno. Clark patrzył w dół. Potrójny dach dżungli. Widział to nieraz, w niejednym kraju. W młodości wiele razy przebywał pod tym dachem, szukając nieprzyjaciół, którzy z kolei szukali jego; drobni mężczyźni w czarnych bawełnianych "piżamach" albo uniformach khaki, uzbrojeni w Kałasznikowy i chcący odebrać mu życie. A teraz na ziemi znalazło się coś znacznie drobniejszego, pozbawionego wszelkiej broni i dybiącego nie na niego, lecz na całą jego ojczyznę. John Clark był synem swego kraju; raz ranny w bitwie, potem kilkakrotnie w bardziej samotniczych przedsięwzięciach, za każdym razem szybko powracał do zdrowia. Pewnego razu nad którąś z północnowietnamskich rzek ratował pilota A-6, którego nazwiska nie mógł sobie nawet przypomnieć. Zanieczyszczona woda doprowadziła do infekcji ran, co było bardzo nieprzyjemne, ale lekarstwa i czas poradziły sobie, i z tym zagrożeniem. Ze wszystkich opresji wyszedł z głębokim przekonaniem, że jego ojczyzna kształci lekarzy potrafiących wyleczyć wszystko, z wyjątkiem może starości i raka, ale także nad tym pracowali; w końcu wygrają i tę bitwę, podobnie jak on wygrywał swoje. Po latach musiał przyznać przed sobą, że była to iluzja. I on i kraj przegrali wojnę w dżungli podobnej do tej, która rozpościerała się kilkaset metrów pod mknącym helikopterem, a teraz w jakiś sposób dżungla sama ruszyła na wojnę. Nie, pokręcił głową. To nie dżungla, to ludzie. * * * O sześćset mil na północny zachód od Diego Garcia cztery statki typu ro-ro utworzyły szyk pudełkowy o boku tysiąca metrów. O trzy mile przed nimi znalazł się niszczyciel "O'Bannon", "Kidd" był o pięć mil na północny wschód od jednostki zwalczania okrętów podwodnych, podczas gdy "Anzio" stanowił wysuniętą o dwadzieścia mil szpicę. Grupa wsparcia z jej dwiema fregatami znajdowała się na razie na zachodzie i miała dołączyć niebawem. Była to dobra okazja do ćwiczeń. W tej chwili na Diego Garcia stacjonowało sześć maszyn rozpoznania P-3C Orion - kiedyś było ich więcej. Jeden z samolotów patrolował drogę przed minikonwojem, zrzucając sondy hydroakustyczne - co nie było łatwym przedsięwzięciem przy dużej szybkości okrętów - i nasłuchując ewentualnych okrętów podwodnych. Drugi Orion znajdował się daleko i prowadził nasłuch fal radarowych wysyłanych przez grupę bojową dwóch indyjskich lotniskowców, sam jednak trzymał się poza zasięgiem rozpoznania. Prowadzący Orion miał na pokładzie tylko torpedę do zwalczania okrętów podwodnych, a jego celem był wyłącznie rekonesans. * * * - Słucham, panie prezydencie - powiedział J-3, w duchu myśląc: dlaczego nie śpisz, Jack? - Robby, widziałeś raport ambasadora Williamsa? - Tak, zwrócił moją uwagę - przyznał ambasador Jackson. David Williams zwlekał ze swoją informacją, co na tyle zirytowało ludzi z Departamentu Stanu, że wysłano dwa ponaglenia. Były gubernator wykorzystał całe swe polityczne doświadczenie, aby ocenić wymowę słów pani premier, ale także tonu głosu, języka ciała, a przede wszystkim: oczu. To one zawsze mówiły najwięcej, o czym przekonał się niejeden raz. Natomiast nigdy nie nauczył się śliskiego języka dyplomacji i dlatego jego raport oznajmiał prosto z mostu: Indie coś szykują. Podkreślił, że wybuch epidemii w Ameryce nie wzbudził specjalnego zainteresowania, a w każdym razie nie padły żadne słowa współczucia. Z jednej strony był to pewnie błąd, jak oceniał Williams, ale z drugiej - rozmyślne działanie. Indie powinny przejąć się tym zdarzeniem, a przynajmniej dać temu werbalnie wyraz, natomiast wybrały milczenie. Gdyby spytał, z pewnością usłyszałby od pani premier, że o niczym takim jej nie informowano, ale byłoby to kłamliwe zapewnienie. W czasach CNN, tego typu zdarzenia nie mogły przejść nie zauważone. Natomiast w ostrych słowach wytknięto mu szykany, "napaść" na okręty wspomniano dwukrotnie, co jednak było tylko wstępem do słów o "wrogich posunięciach", słów w dyplomacji używanych na chwilę przed sięgnięciem do kabury. Williams uważał zatem, że indyjskie okręty wyszły w morze w ramach starannie przemyślanego planu. - Co o tym myślisz, Rob? - Williams to szczwany lis. Nie wspomniał tylko o tym, czego nie wiedział: że nie mamy w tym rejonie lotniskowca. Hindusi nie śledzą nas, ale powszechnie już wiadomo, że "Ike" płynie w kierunku Chin; wystarczy średnio zdolny podoficer łączności, żeby to ustalić. Z całą pewnością więc wiedzieli o tym, wypływając w morze. Mamy wszelkie przesłanki, żeby przypuszczać, Jack, że Indie i Chiny działają w porozumieniu. Chiny prowokują incydent. Sytuacja się zaostrza. Wysyłamy lotniskowiec. Flota indyjska opuszcza port i płynie dokładnie pomiędzy Diego Garcia a Zatokę Perską. W Zatoce robi się gorąco. - A u nas wybucha epidemia ebola - dodał Ryan. Oparł się na blacie biurka. Nie mógł zasnąć, ale miał teraz poczucie, że nie jest do końca przytomny. - Zbieg okoliczności? - Jedna z możliwości, ale... Może premier Indii chce nam trochę zagrać na nosie, bo daliśmy im wcześniej bobu. Może chce nam pokazać, że nie da się wodzić za nos. Może to tylko durna zagrywka. Może jednak nie. - Możliwe posunięcia? - Mamy grupę okrętów na zachodzie Śródziemnego, dwa niszczyciele Aegis, niszczyciel klasy Burke oraz trzy fregaty. Na Śródziemnym jest spokojnie. Proponuję przesunąć te jednostki, żeby wsparły grupę "Anzio". Radziłbym też przerzucić lotniskowiec z zachodniego Atlantyku na Morze Śródziemne, ale to wymaga czasu. Sześć tysięcy mil, nawet z szybkością dwudziestu pięciu węzłów potrzeba byłoby dziewięciu dni, żeby znalazł się w bliskości operacyjnej. Ponad jedna trzecia świata nie jest pokryta przez nasze lotniskowce i coraz bardziej mnie to niepokoi. Jeśli będziemy musieli coś zrobić, Jack, nie wiem, czy zdołamy. * * * - Dzień dobry, siostro - powiedział Clark i delikatnie uścisnął dłoń kobiety. Nie widział zakonnicy od dobrych kilku lat. - Witam, pułkowniku Clark. Dzień dobry, majorze - skinęła głową Chavezowi. - Dzień dobry pani. - Co panów sprowadza do naszego szpitala? Angielszczyzna siostry Mary Charles była znakomita, aczkolwiek w wymowie pozostały ślady belgijskiej szkoły. - Siostro, chcieliśmy się czegoś dowiedzieć o śmierci siostry Jeanne Baptiste - powiedział Clark. - Rozumiem. - Wskazała ręką krzesła. - Proszę siadać. - Dziękujemy siostrze - powiedział uprzejmie Clark. - Jesteście katolikami? Było to dla niej ważne pytanie. - Tak, obydwaj - oznajmił Chavez, także w imieniu "pułkownika". - A wykształcenie? - Szkoła podstawowa u sióstr w Notre Dame, liceum jezuitów - oznajmił Clark, ku wyraźnemu zadowoleniu zakonnicy. - Ze smutkiem usłyszałam o chorobie w waszym kraju. A teraz chcielibyście dowiedzieć się czegoś o Benedikcie Mkusa, siostrze Jeanne Baptiste i siostrze Marii Magdalenie, tak? Obawiam się jednak, że niewiele możemy wam pomóc. - Dlaczego, siostro? - Benedict zmarł, a jego ciało spalono na polecenie władz. Jeanne poważnie zachorowała i zabrano ją stąd samolotem na leczenie do Instytutu Pasteura w Paryżu, ale maszyna runęła do morza i wszyscy zginęli. - Wszyscy? - Poleciała z nią także siostra Maria Magdalena i, oczywiście, doktor Moudi. - Kto to taki? - spytał John. - Został przysłany tutaj przez Światową Organizację Zdrowia wraz z kolegami, którzy pracują w sąsiednim budynku. - Nazywał się Moudi? - upewnił się Chavez, który robił zapiski w notatniku. - Tak. - Przeliterowała nazwisko i imię. - Mohammed Moudi. Dobry lekarz i prawdziwa szkoda, że go straciliśmy. - Mohammed Moudi. A skąd pochodził? - Z Iranu, chociaż teraz to jakoś inaczej się nazywa, prawda? Kształcił się w Europie; świetny lekarz, bardzo dobrze wychowany. - Rozumiem. - Clark poprawił się na krześle. - Moglibyśmy zamienić kilka słów z jego kolegami? * * * - Jestem zdania, że prezydent posunął się za daleko. Sąd ten wygłosił lekarz, z którym wywiad trzeba było zrobić na odległość, gdyż nie mógł przyjechać z Connecticut do studia w Nowym Jorku. - Dlaczego tak uważasz, Bob? - spytał dziennikarz. Do studia w Central Park West przyszedł z domu w New Jersey tuż przed zamknięciem mostów i tunelów; teraz spał w pracy. Nietrudno zrozumieć, że nie bardzo mu się to podobało. - Ebola jest bardzo groźna, co do tego nie może być wątpliwości - oświadczył konsultant. Był lekarzem, ale nie praktykował; przywykł do występów przed kamerami: informował o nowinkach medycznych, a z rana zachwalał zalety biegania i rozsądnej diety. - Wirus jednak nie tutaj się narodził i nasz kraj jest środowiskiem bardzo dla niego wrogim. Jakkolwiek doszło do zarażenia - w tej chwili nie chcę wdawać się w żadne na ten temat spekulacje - nie może się ono szybko rozprzestrzeniać. Obawiam się, że posunięcia prezydenta są zbyt nerwowe. - Co gorsza, sprzeczne z konstytucją - dorzucił komentator prawny. - Nie ulega to najmniejszej wątpliwości. Prezydent nie tyle się zdenerwował, ile wpadł w panikę, a to prowadzi do fatalnych dla kraju skutków medycznych i prawnych. - Serdeczne dzięki, przyjaciele - powiedział Ryan i wyłączył fonię. - Musimy jakoś na to zareagować - stwierdził Arnie. -Jak? - Fałszywe informacje trzeba zwalczać prawdziwymi. - Prawdą jest to, że postąpiłem niezgodnie z literą konstytucji, ale gdybym chciał jej dochować wierności, musiałbym skazać na śmierć tysiące ludzi. - Panie prezydencie, nie możemy dopuścić do wybuchu paniki. Jak na razie do tego nie doszło. Tym razem czas był po ich stronie. Wiadomość dotarła do większości ludzi wieczorem. Wrócili do domu, mieli zapasy żywności na kilka dni, a informacja była na tyle szokująca, że nie spowodowała ogólnonarodowego oblężenia sklepów. Wszystko jednak wkrótce się zmieni. Jeszcze kilka godzin i ludzie zaczną protestować. Informacje o tym rozpowszechnią media, co jeszcze bardziej wzmocni siłę nacisku. Arnie miał rację. Trzeba było coś zrobić. Tylko co? - Jak mamy temu zapobiec, Arnie? - Myślałem już, że nigdy pan o to nie zapyta, panie prezydencie. * * * Następnym przystankiem było lotnisko. Tutaj uzyskali potwierdzenie, że prywatny odrzutowiec G-IV, z rejestracją szwajcarską, wystartował do Paryża, z postojem w Libii dla uzupełnienia paliwa. Naczelny kontroler obszaru miał już przygotowaną dla obu Amerykanów kopię manifestu, który był nader szczegółowym dokumentem, gdyż służyć miał także do odprawy celnej. Podano nawet nazwiska członków załogi. Clark spojrzał na urzędnika. - Dziękuję za cenną pomoc - powiedział. Wraz z Dingiem wsiedli do auta, które podwiozło ich do samolotu. - No i? - spytał Chavez. - Wolnego, partnerze - mruknął Clark, wyglądając przez okno. Na niebie czerniały burzowe chmury. Nie znosił latać w takich warunkach. - Nie możemy startować - oznajmił drugi pilot w stopniu podpułkownika. - Musimy trochę poczekać. Tego wymagają przepisy. Clark stuknął palcem w orły na naramiennikach i nachylił się do pilota. - Jestem pułkownikiem i mówię: lecimy. I to już, do cholery! - Spokojnie, panie Clark. Wiem kim pan jest i... - Panie pułkowniku - wtrącił się Chavez. - Jestem tylko lipnym majorem, ale ta misja jest ważniejsza od waszych przepisów. Omińcie najniebezpieczniejszy rejon. W razie czego mamy torby do rzygania. - Tamten rzucił gniewne spojrzenie, ale poszedł na przód samolotu, gdzie w lewym fotelu siedział dowódca VC-20B. Domingo odwrócił się do kolegi. - Nie tak ostro, John! Clark wręczył mu papiery. - Trzeba sprawdzić to wszystko. Rejestracja szwajcarska, ale nazwiska zupełnie na to nie wskazują. Chavez zerknął na dokumenty. Rejestracja HX-NJA; nazwiska ani niemieckie, ani francuskie, ani włoskie. - Sierżancie! - zawołał Clark, przekrzykując huk uruchamianych silników. - Słucham. Po głosie podoficera można było poznać, że traktuje pasażerów jako jedno wielkie utrapienie. - Proszę to przesłać do Langley; macie u siebie właściwy numer. Jak najszybciej, proszę pani. - Zapiąć pasy! - rozbrzmiał w interkomie zwięzły rozkaz, kiedy VC-20B zaczął kołować. * * * Burza na trasie spowodowała, że trzeba było łączyć się trzy razy, ostatecznie jednak faks pomknął po łączach satelitarnych, spłynął do Fort Belvoir w Wirginii, by po kilku minutach pojawić się w centrum łączności CIA. Oficer dyżurny polecił czym prędzej dostarczyć go na siódme piętro. W chwilę później zadzwonił Clark. - Jest trochę zakłóceń - powiedział oficer dyżurny. Satelitarne radia cyfrowe i inne bajery, a burza dalej pozostawała burzą. - Trochę nami rzuca. Sprawdźcie rejestrację i nazwiska. Wszystko, co da się wycisnąć. - Nie usłyszałem ostatniego zdania. Clark powtórzył i tym razem prośba dotarła. - Jasne, już ktoś się tym zajął. Coś jeszcze? - Odezwę się niedługo. Koniec. * * * - Jak tam? - spytał Ding i dopiął mocniej pas - właśnie wpadli w dziesięciometrową dziurę powietrzną. - Imiona i nazwiska są w farsi. O, kur... - Następna dziura. Clark wyjrzał przez okno, za którym chmury ułożyły się w wielką kolistą arenę, po której hasały błyskawice. Nieczęsto spoglądał na to od góry. - Ten sukinsyn robi to celowo. Tak jednak nie było. Podpułkownik za sterami był nie na żarty wystraszony. Nie tylko przepisy ale i zdrowy rozsądek przemawiały przeciw temu, co robili. Radar pogodowy pokazywał wypiętrzone kumulusy dwadzieścia stopni po lewej i prawej od planowanego kursu do Nairobi. Lewa strona wyglądała odrobinę lepiej. Niczym myśliwiec, położył samolot na lewe skrzydło, robiąc zwrot o trzydzieści stopni; wznosząc się, szukał odrobinę spokojniejszego miejsca. To, co w końcu znalazł, było zadawalające, chociaż z pewnością nie spokojne. Dziesięć minut później VC-20B znalazł się w promieniach słońca. Pilot z zapasowej załogi odwróciła się i spytała: - Zadowolony pan, pułkowniku? Nic nie odpowiadając, Clark odpiął pas i udał się do toalety, aby spryskać wodą twarz. Potem pochylił się obok pani podpułkownik i pokazał jej niedawno otrzymany dokument. - Mogłaby mi pani coś o nim powiedzieć? Wystarczyło jedno spojrzenie. - Jasne. Otrzymaliśmy raport o tej katastrofie. - Jak to? - To właściwie ten sam typ. Kiedy dochodzi do jakiejś awarii, producent zawiadamia wszystkich użytkowników; to znaczy, i tak sami byśmy się dopytali, ale to niemal rutynowa procedura. Startował stąd, poleciał na północ, w Libii miał międzylądowanie, żeby zatankować, tak? Zdaje się lot z chorym, dobrze pamiętam? - Świetnie. Proszę dalej. - Dał sygnał alarmowy, meldował zatrzymanie jednego silnika, potem drugiego, wreszcie spadł. Prowadziły go chyba trzy radary, libijski, maltański i na naszym krążowniku z VI Floty. - Jeszcze coś? Wzruszyła ramionami. - To dobra maszyna. Nie słyszałam, żeby chociaż jedna wysiadła w Siłach Powietrznych. Sam pan zresztą widział: przy kilku tych podskokach mieliśmy dwa i pół, może trzy g, a silniki... Jeny, wysiadł kiedyś silnik na dwudziestce? - Chyba dwa razy. Raz walnęła pompa paliwowa, ale Rolls-Royce zaraz wymienił wszystkie. Potem, kilka lat temu, w październiku zjadł gęś. - Strasznie są łakome. - Spojrzała ironicznie na Clarka. - Taka gęś waży ponad dziesięć kilo. Staramy się od nich uciekać. - Wysiadły im oba silniki? - Jeszcze nie ustalono dlaczego. Może złe paliwo. To się zdarza, ale silniki są zupełnie od siebie niezależne. Pompy, elektronika, wszystko. - Z wyjątkiem paliwa - dorzucił Jerry. - Co się dzieje, kiedy wysiądzie silnik? - Jeśli się nie jest ostrożnym, można stracić kontrolę nad maszyną. W ten sposób straciliśmy raz Leara, VC-21. Jeśli coś takiego zdarzy się podczas zmiany pułapu, może być dość zabawnie, ale ćwiczymy takie sytuacje, także ci dwaj z tej listy. To byli doświadczeni piloci, często bywali w symulatorze. Trzeba, bo inaczej odbierają licencję. Zresztą radar nie wskazywał takich manewrów. Więc to nie mogło być to. Chyba złe paliwo, ale Libijczycy zapewniają, że było dobre. - Może załoga wszystko spieprzyła - znowu włączył się Jerry - ale to wcale nie takie łatwe. Tak robią te maszynki, że trzeba się trochę postarać, żeby je rozwalić. Ja mam na nim dwa tysiące godzin. - A ja dwa i pół - powiedziała podpułkownik. - Bezpieczniej w tym niż prowadzić samochód w Waszyngtonie. Wszyscy lubią te furmanki. Clark pokiwał głową i wrócił na fotel. - Przyjemnie się jedzie? - rzucił przez ramię pilot. Głos nie był zbyt przyjazny, ale w obliczu fałszywego "pułkownika" nie musiał się specjalnie troszczyć o subordynację. - Pułkowniku, nie lubię stawiać ludzi pod ścianą, ale to bardzo ważna sprawa. Nic więcej nie mogę powiedzieć. - Moja żona jest pielęgniarką w bazie. Nie musiał nic dodawać. - Moja też, w Williamsburgu. Pilot odwrócił się i pokiwał głową. - Trzy godziny drogi do Nairobi, panie pułkowniku. * * * - No dobra, ale jak ja mam wrócić? - spytał z irytacją Raman. - Na razie nie wracasz - odpowiedziała Andrea. - Siedź na miejscu, możesz pomagać FBI w śledztwie, które tam prowadzą. - No świetnie, dziękuję bardzo! - Rozejrzyj się sam za robotą, Jeff. Nie mam czasu - prychnęła szefowa Oddziału. - Jasne. Rozmowa przerwana. Dziwne, pomyślała Andrea, Jeff zawsze należał do najspokojniejszych. Ale kto potrafił zachować spokój w takiej chwili? Rozdział 52 Coś interesującego - Byłeś już tutaj kiedyś, John? - spytał Chavez, patrząc jak samolot zbliża się do swego cienia na pasie startowym. - Przejazdem. Widziałem niewiele więcej niż terminal. Clark rozpiął pas i przeciągnął się. Także i tutaj słońce zachodziło, ale dla obu oficerów wywiadu pracowity dzień wcale jeszcze się nie kończył. - Większość rzeczy o tym kraju dowiedziałem się z książek faceta o nazwisku Ruark, polowanie i te sprawy. - Ty przecież nie polujesz, przynajmniej na zwierzęta. - Kiedyś mnie to bawiło. Teraz lubię czytać. Miło polować na coś, co nie odpowiada ogniem. John odwrócił się z nikłym uśmiechem na twarzy. - Nie takie podniecające, choć pewnie o wiele bardziej bezpieczne - przyznał młodszy kolega. Chociaż z lwami, kto wie, pomyślał. Samolot pokołował na część wojskową. Także i tym razem czekał na nich przedstawiciel ambasady, attaché wojskowy, którym okazał się ciemnoskóry oficer Armii w randze pułkownika z Bojową Odznaką Piechoty, co pozwalało w nim rozpoznać weterana wojny w Zatoce. - Pułkowniku Clark, majorze Chavez.... - Przerwał i zawołał: - Ej, Chavez, czy my się aby nie znamy? - Ninja! - uśmiechnął się Ding. - Był pan w sztabie brygady. - Niech mnie diabli. A ty byłeś jednym z tych zaginionych, ale, jak widzę, znaleźli cię. Wiem, kim jesteście, ale nie wiedzą tego nasi goście. - Skąd BOP, pułkowniku? - spytał były sierżant zwiadu Armii, kiedy zmierzali do samochodów. - Miałem w Iraku batalion w Wielkiej Czerwonej Jedynce. Dokopaliśmy paru gościom. - Ton głosu się zmienił. - Jak w kraju? - Dość paskudnie - odrzekł Ding. - Trzeba pamiętać o tym, że broń biologiczna to przede wszystkim narzędzie psychologiczne, jak groźba ataku gazowego na Arabię Saudyjską w 91 roku. - Jeśli tak - powiedział Clark - to na mnie zrobiła już dostateczne wrażenie. - Na mnie też - przyznał attaché. - Mam rodzinę w Atlancie. CNN informowała o zachorowaniach. - Proszę - powiedział John i podał raport, który przesłano im na pokład samolotu. - To chyba lepsze niż w telewizji. Poniewczasie ugryzł się w język; "lepsze" nie było w tym kontekście fortunnym określeniem. Kwestii tej, jak się wydawało, pułkownik nie chciał rozwijać w towarzystwie kierowcy. Zajął miejsce obok niego i zagłębił się w raporcie. - Tym razem żadnych oficjalnych powitań? - spytał Chavez. - Nie tutaj. Na miejscu będzie czekał na nas gliniarz. Poprosiłem znajomych w ministerstwie, żeby trochę przymknęli oko na tę wizytę. Mam niezłe kontakty. - Miło słyszeć - powiedział Clark. Samochód ruszył. Droga zabrała im dziesięć minut. Sprzedawca zwierząt prowadził interes nie opodal lotniska i głównej drogi, aczkolwiek cofnięty odrobinę na zachód w głąb buszu. Szybko zorientowali się dlaczego. - O rany - mruknął Chavez, wysiadając z auta. - Niezły jazgot, co? Byłem już tutaj dziś. Ma gotowy transport zielonych małpek do Atlanty. - Pułkownik otworzył teczkę i wydobył z niej kopertę. - To wam się przyda. - Fajnie. Clark schował kopertę. - Witam! - zawołał handlarz od drzwi swego baraku. Był rosłym mężczyzną, który, sądząc po pokaźnym brzuchu, wiedział, jak dać sobie radę ze skrzynką piwa. Obok niego pojawił się umundurowany policjant, najwyraźniej wysokiego stopnia. Attaché wziął go pod rękę i odciągnął na bok, czemu tamten się nie sprzeciwiał. Clark doszedł do wniosku, że pułkownik rzeczywiście znał się na rzeczy. - Cześć - powiedział John i uścisnął dłoń gospodarza. - Nazywam się pułkownik Clark, a to major Chavez. - Jesteście z amerykańskich Sił Powietrznych? - Jesteśmy - potwierdził Ding. - Kocham samoloty. Na czym latacie? - Na wszystkim - wyjaśnił zdawkowo Clark. - Chcielibyśmy zadać parę pytań, jeśli pan pozwoli. - Małpy? Co wam po małpach? - Czy to takie ważne? - spytał John, jednocześnie podając kopertę. Kupiec wsadził ją do kieszeni bez sprawdzania; najwyraźniej uspokoiła go odpowiednia grubość. - Jasne, że nie, ale lubię samoloty. To o co chodzi? Ton głosu zwiastował gotowość do współpracy. - Handluje pan małpami - podrzucił John. - Tak. Sprzedaję do zoo, prywatnym zbieraczom, laboratoriom. Chodźcie, to wam pokażę. Poprowadził ich w kierunku konstrukcji z trzech pordzewiałych ścian żelaznych. Pod dachem stały dwie ciężarówki, na które pięciu robotników w grubych rękawicach ładowało klatki. - Dostaliśmy zamówienie na sto zielonych z Centrum Chorób Zakaźnych w Atlancie - wyjaśnił handlarz. - To ładne zwierzątka, ale nieprzyjemne. - Dlaczego? - spytał Ding, wpatrując się w pojemniki zrobione ze stalowego drutu, z uchwytem na wierzchu. Z daleka przypominały klatki na kurczęta, z bliska okazywały się odrobinę większe, ale... - Niszczą pola. Są jak zaraza, jak szczury, tyle że jeszcze sprytniejsze. - Handlarz zaśmiał się w głos. - Zbraknąć to nam ich nie zbraknie. Są ich miliony. Robi się obławę, chwyta trzydzieści, wracasz miesiąc później w to samo miejsce i znowu masz trzydzieści. Farmerzy nas błagają, żebyśmy przyszli trochę ich wyłapać. - Niedawno miał pan gotowy transport do Atlanty, ale sprzedał komuś innemu, prawda? - spytał Clark. Rozejrzał się za kolegą, który odszedł na bok i przypatrywał się pustym klatkom. Może nie mógł znieść ostrego smrodu? - Nie zapłacili na czas, a zjawił się klient z gotówką - wyjaśnił handlarz. - Biznes to biznes, mam rację, panie pułkowniku? John wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie jestem z Izby Handlowej. Interesuje mnie tylko, kto je kupił. - Klient - odparł tamten. - Miał forsę i tyle. - A skąd był? - nie ustępował Clark. - Nie wiem. Zapłacił w dolarach, ale Amerykaninem to chyba nie był. Cichy facet, ale nie bardzo sympatyczny. Wiem, że miałem wysłać je do Atlanty, ale spóźnili się z zapłatą. Nie tak jak wy. - Zabrali je samolotem? - Starym 707. Mieli ich sporo, nie tylko ode mnie. Dostali gdzieś indziej. Zielone są w całej Afryce. Ci wasi miłośnicy zagrożonych gatunków mogą się nie martwić, zielonych nie zbraknie. Co innego z gorylami. - Ma pan dokumenty? Nazwisko klienta, manifest przewozowy, dane samolotu? - Dokumenty celne? - Pokręcił głową. - Przykro mi, ale nie. Chyba się zgubiły. - Pewnie jakiś układ z urzędnikami na lotnisku? - zasugerował John z porozumiewawczym grymasem. - Mam przyjaciół w rządzie. Uśmiech potwierdzał fakt przyjacielskich układów. No cóż, czyż i w Stanach nie było instytucji urzędniczego przekupstwa? - Więc nie wie pan, dokąd poleciały? - Tutaj to na nic się nie zdam. jakbym wiedział, zaraz bym powiedział - oznajmił handlarz, poklepując się po kieszeni z kopertą. - Nie zawsze wszystko księguję, tyle roboty. Clark zastanawiał się, czy jest sens dalej naciskać. Raczej nie. Nie znał wprawdzie Kenii, ale w latach siedemdziesiątych pracował krótko w Angoli, co pozwoliło mu wyrobić sobie przekonanie, że Afryka jest kontynentem, gdzie przepisy nie są w specjalnym poszanowaniu, a pieniądze pozwalają załatwić wszystko. Spojrzał w kierunku attaché pogrążonego w rozmowie z głównym konstablem; tytuł był pozostałością z czasów brytyjskich rządów - o czym wiedział z książek Ruarka - podobnie jak szorty i podkolanówki. Policjant najpewniej informował, że handlarz nie jest żadnym przestępcą, natomiast ma łatwość nawiązywania kontaktów z władzami, które w odpowiedniej chwili potrafią zajmować się czymś innym niż jego interesami. A małpy, sądząc po tym, co mówił, nie stanowiły specjalnego rarytasu. Trudno się było dziwić, że kupiec gotów był się z nimi rozstać jak najszybciej; wznoszony przez nie wrzask dawał się porównać jedynie z największym barem w mieście w piątkowy wieczór. Wyciągały przy tym łapki poprzez kraty i usiłowały chwytać ładowaczy. No cóż, nie był to ich najszczęśliwszy dzień, a gdy dostaną się do Atlanty, będzie jeszcze gorzej. Takiej ilości nie przewoziło się do sklepów zoologicznych. Może potrafiły to przeczuć? John nie miał jednak czasu na to, żeby przejmować się małpkami. - Dziękuję za pomoc. Gdybyśmy mieli jeszcze jakieś pytania, zajrzymy do pana. - Żałuję, że nie mogłem powiedzieć nic więcej. Skrucha nie musiała być udawana; nie napracował się specjalnie na swoje pięćset dolarów. Co nie znaczyło, że zamierzał część zwrócić. Obaj agenci zawrócili do samochodu; Chavez był zamyślony, nic nie mówił. Attaché i policjant wymienili uściski dłoni. Kiedy samochód ruszył, John obejrzał się i zobaczył, że handlarz wydobył kopertę i kilka banknotów wręczył stróżowi prawa. - Czego się pan dowiedział? - spytał prawdziwy pułkownik. - Żadnych dokumentów - odparł John. - Tak się tutaj załatwia interesy. Za wywóz tych małp urzędowo jest opłata, ale kupcy mają najczęściej z policjantami i celnikami... - Układ - wtrącił John. - No właśnie, tak to określają. Nie jestem pewien, czy pod wpływem Kazana. - Klatki! - odezwał się nagle Ding. - Co takiego? - zdziwił się John. - Klatki do transportu małp, widzieliśmy już podobne. W Teheranie, w hangarze na lotnisku. Pamiętasz, to nas zdziwiło; druciane klatki w hangarze dla myśliwców. - Cholera, tak! - Następna wskazówka, panie C. Zbiegi okoliczności coraz bardziej się piętrzą. Dokąd teraz? - Chartum. - Widziałem to w kinie. * * * Napływało mnóstwo lokalnych wiadomości. Korespondenci terenowi nabrali na znaczeniu, gdyż główni reporterzy siedzieli uwięzieni w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Chicago czy Los Angeles. Najczęstszym obrazem były oddziały Gwardii Narodowej blokujące autostrady przy użyciu Hummerów lub mniejszych pojazdów. Tych blokad nikt nie starał się atakować. Ciężarówki z dostawami artykułów spożywczych i medykamentów przepuszczano po starannym sprawdzeniu; za dzień czy dwa, kiedy zbada się krew na obecność przeciwciał ebola, kierowcy otrzymają przepustki z fotografią, co usprawni ruch. W tej sprawie nikt nie protestował. W przeciwieństwie do innych pojazdów i innych dróg. Chociaż przeważająca część ruchu pomiędzy stanami odbywała się po autostradach, istniała też gęsta sieć bocznych dróg i je także trzeba było zagrodzić. Zabrało to trochę czasu, dlatego mogły się ukazać wywiady z ludźmi, którym udało się przemknąć z jednego stanu do drugiego, a którzy najwyraźniej uważali to za dobry dowcip, a także uczone komentarze, że prezydenckiego dekretu, pomijając jego bezprawność i głupotę, nie sposób było wprowadzić w życie inaczej niż wycinkowo. - To absolutnie niemożliwe - oświadczył jeden z ekspertów komunikacyjnych w porannych wiadomościach. Nie zważając na opinię ekspertów, żołnierze Gwardii Narodowej znali okolicę, w której mieszkali, i potrafili czytać mapy. Nie podobała im się także sugestia, iż są durniami. Do środowego południa na każdej drodze przechodzącej z jednego stanu do drugiego pojawił się uzbrojony posterunek. Stojący wokół pojazdu wojskowego gwardziści z karabinami w rękach i w skafandrach ochronnych przypominali Marsjan. Na tych bocznych drogach dochodziło do konfliktów. Czasami były to tylko słowa: "Mam tam rodzinę, ludzie, puśćcie mnie, to niecały kilometr". Niekiedy wystarczyła rzeczowa argumentacja, bywało jednak, że dochodziło do ostrych sporów, które w dwóch przypadkach zaostrzyły się do tego stopnia, iż padły strzały. Zginął jeden człowiek. W ciągu godziny ta wiadomość stała się główną informacją i znowu komentatorzy zastanawiali się nad zasadnością prezydenckiego posunięcia. Jeden z nich uczynił Ryana bezpośrednio odpowiedzialnym za życie zastrzelonego mężczyzny. Najczęściej jednak nawet ci, którzy chcieli przedostać się na drugą stronę, rezygnowali na widok broni i stanowczej postawy gwardzistów. Podobnie było na granicach między państwami. Kanadyjscy żołnierze i policjanci zamknęli wszystkie przejścia, a amerykańskim obywatelom przebywającym w Kanadzie polecono zgłosić się na badania do najbliższego szpitala, gdzie uprzejmie, lecz stanowczo, poddano ich kwarantannie. Środki zastosowane w Europie, te same co do treści, przybrały różne formy w różnych krajach. Meksykańska armia w porozumieniu z amerykańskimi władzami zamknęła granicę, aby nie dopuścić do ruchu na południe - po raz pierwszy w historii. Nie zamarło do końca życie lokalne. Sklepy, mniejsze i większe, wpuszczały małe grupy klientów, aby dokonali najniezbędniejszych zakupów. Apteki sprzedawały maski chirurgiczne. Wiele osób w sklepach z farbami i chemikaliami nabywało przeznaczone do innych celów maski, a telewizyjni specjaliści informowali, że kiedy nasycić je domowymi środkami dezynfekującymi, działają lepiej niż szpitalne. Nie obyło się bez przedawkowania środków odkażających, co spowodowało reakcje alergiczne, trudności z oddychaniem, a w kilku przypadkach - śmierć. Wszyscy lekarze w kraju mieli pełne ręce roboty. Pierwsze objawy ebola były bardzo podobne do grypy i wiele czasu poświęcono na to, aby uspokajać pacjentów, którzy spodziewali się już najgorszego. Ogólnie rzecz biorąc, ludzie sobie radzili, oglądali telewizję i zastanawiali się, jak długo to jeszcze potrwa. Pracę wykonywały CCZ i MICZUSA, wspomagane przez FBI. Wykryto już sześćset potwierdzonych przypadków ebola, wszystkie mniej czy bardziej związane z osiemnastoma centrami handlowymi. To pozwoliło umiejscowić w czasie początek epidemii, zwracając też uwagę na cztery wielkie imprezy targowe, które jak dotąd nie zaowocowały żadnymi zachorowaniami. Agenci odwiedzili wszystkie dwadzieścia dwie miejscowości, w których odbywały się targi, tylko po to, aby stwierdzić, że śmieci od dawna były już wywiezione. W FBI padła myśl, by zbadać wysypiska, temu jednak sprzeciwił się MICZUSA, argumentując, że trzeba byłoby babrać się w całych tonach odpadów, co było nie tylko prawie niemożliwe do wykonania, ale także niebezpieczne. Najważniejsze, że udało się ustalić ramy czasowe. Amerykanie, którzy wyjechali z kraju przed rozpoczęciem pierwszej z inkryminowanych wystaw, byli bezpieczni. Informację tę przekazano wszystkim ośrodkom opieki medycznej na całym świecie. * * * - To oznacza, że wszyscy jesteśmy czyści - oznajmił generał Diggs na porannej naradzie sztabowej. Fort Irwin był jedną z najbardziej izolowanych baz w całych Stanach. Prowadziła do niego tylko jedna droga, zatarasowana teraz przez transporter opancerzony Bradley. Nie dotyczyło to wszystkich baz, co gorsza, zagrożenie nie ograniczyło się do USA. Wysoki oficer Pentagonu poleciał do Niemiec, aby przewodniczyć naradzie w sztabie V Korpusu; dwa dni po przyjeździe okazało się, że jest chory na ebola, od niego zaś zarazili się lekarz i dwie pielęgniarki. Wiadomość ta przeraziła państwa sojusznicze z NATO, które natychmiast utworzyły kordony sanitarne wokół baz amerykańskich. Informację upowszechniła telewizja na całym świecie. W Pentagonie wiedziano już, że niemal w każdej bazie zdarzył się potwierdzony lub chociażby domniemany przypadek choroby. Wpłynęło to fatalnie na morale oddziałów. Telefoniczne łącza w jednostkach w kraju i za oceanami były skrajnie przeciążone. * * * Także Waszyngton nie przypominał oazy spokoju. Grupa zadaniowa, złożona z agentów wszystkich agencji wywiadowczych, FBI, a także federalnych instytucji ochrony prawa i porządku publicznego, wyposażona została przez prezydenta w znaczne uprawnienia, z których gotowa była skorzystać. Manifest zaginionego samolotu Gulfstream popchnął dochodzenie w nowym i nieoczekiwanym kierunku, co często się zdarza podczas śledztwa. W Savannah w stanie Georgia agent FBI zastukał do drzwi prezesa firmy Gulfstream Inc i wręczył mu maskę chirurgiczną. Fabryka została zamknięta, podobnie jak większość zakładów w USA, co nie przeszkodziło sześciu agentom FBI w przeprowadzeniu długiej rozmowy z szefem firmowych oblatywaczy, a także dyrektorem odpowiedzialnym za kontrolę jakościową. Najważniejsza okazała się informacja, że nie została odnaleziona czarna skrzynka samolotu. Natychmiast zatelefonowano do dowódcy USS "Redford", który potwierdził, że istotnie, dowodzony przez niego okręt, obecnie odstawiony do doku na przegląd, śledził lot Gulfstreama, a potem na próżno nasłuchiwał sygnałów radiowych z czarnej skrzynki, co wydawało mu się zaskakujące. Pierwszy oblatywacz wyjaśnił, że przy bardzo silnym zderzeniu z wodą, także aparatura rejestrująca mogła się rozpaść, pomimo znacznej odporności, dowódca "Redforda" pamiętał jednak, że maszyna nie poruszała się z szybkością aż tak wielką, a na dodatek, na powierzchni morza nie znaleziono żadnych szczątków. W efekcie lotnictwo Marynarki oraz Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu otrzymały rozkaz, by jak najszybciej dostarczyć zapis feralnego lotu. W Waszyngtonie członkowie grupy zebranej w budynku FBI wymienili ponad maskami znaczące spojrzenia. Szybko ustalono, że obaj piloci służyli wcześniej w irańskim lotnictwie wojskowym i szkolili się w USA pod koniec lat siedemdziesiątych. Dzięki temu nie było żadnych trudności z uzyskaniem ich zdjęć i odcisków palców. Podobne przeszkolenie przeszła para innych pilotów, którzy dla tego samego szwajcarskiego przewoźnika obsługiwali samolot tego samego typu. Attaché prawny FBI w Bernie bezzwłocznie porozumiał się ze szwajcarskimi kolegami, aby pomogli w przesłuchaniu lotników. - Podsumujmy - powiedział Dan Murray. - Irański lekarz wraz z chorą belgijską zakonnicą i jej przyjaciółką wsiadają na pokład samolotu o szwajcarskiej rejestracji, który znika bez śladu. Maszyna należy do niewielkiej firmy transportowej. Właśnie sprawdzamy wszystkie szczegóły związane z jej założeniem, ale już w tej chwili wiemy, że załoga była irańska. - Dan, z tego jeszcze nic nie wynika - ostrzegł Ed Foley. W tej samej chwili pojawił się agent z faksem dla dyrektora CIA, który polecił: - Sprawdzić - i pchnął w kierunku pozostałych kartkę z krótką informacją. - Wydaje im się, że są cholernie sprytni - mruknął Murray przez zaciśnięte zęby. - Nie lekceważ ich. - Przestroga znowu pochodziła od Foleya. - Nie mamy na razie niczego konkretnego, a bez konkretnych dowodów prezydent nie może podjąć żadnych kroków. - Kto wie zresztą, czy i wtedy będzie mógł, pomyślał. Pozostawała jeszcze ta kwestia podniesiona przez Chaveza przed wyjazdem. Cholernie sprytny szczeniak. Przez chwilę zastanawiał się, czy wspomnieć o tym przy stole, ale potem zdecydował, że lepiej będzie porozmawiać z Murrayem na osobności. * * * Chaveza tymczasem męczyły niespokojne sny podczas trzygodzinnego lotu do Chartumu. Wylatał już swoje jako agent CIA, ale nawet podróżowanie w maszynie prezydenckiej potrafiło być męczące, a co dopiero tutaj. Zmniejszone ciśnienie powietrza oznaczało mniejszą zawartość tlenu; powietrze było suche, a to powodowało odwodnienie, buczenie silników sprawiało, że miało się wrażenie, iż dookoła jest dżungla, w której całe roje insektów chcą ci się dobrać do krwi, a ty nie potrafisz się od nich odgonić. Ktokolwiek to zrobił, z całą pewnością przecenił swój spryt. W porządku, zniknął samolot z pięcioma osobami na pokładzie, ale przecież na tym się wszystko nie kończyło. Zapamiętał numer rejestracyjny HX-NJA. Dokument zachował się w tym przypadku zapewne dlatego, że przewozili ludzi, a nie małpki. HX - to Szwajcaria. Dlaczego HX? Może "H" to skrót od Helvetia? Stara nazwa Szwajcarii, która chyba zachowała się jeszcze w niektórych językach. Czy czasem nie w niemieckim? NJA to symbol konkretnej maszyny. Używali liter zamiast cyfr, gdyż to dawało więcej kombinacji. NJA, myślał z zamkniętymi oczami, NJA. Ninja. To wywołało uśmiech. Zawołanie jego oddziału, 1. batalionu 17. pułku piechoty. To były dni, kiedy brykało się po pagórkach wokół Fort Ord. Ale Siódma Lekka Dywizja Piechoty została rozwiązana, sztandary zwinięte i odłożone do magazynów, może na później... Ninja. To wydawało się ważne. Dlaczego? Chavez otworzył oczy, wstał, przeciągnął się i poszedł na przód maszyny. Obudził panią podpułkownik, z którą Clark miał małą utarczkę. - Pani pułkownik? Natychmiast się obudziła. - Co takiego? - Ile kosztuje takie cacko? - Więcej niż którekolwiek z nas mogłoby zamarzyć. - Pytam serio. - Do dwudziestu milionów dolarów, zależnie od wersji i awioniki. Nie słyszałam o lepszych odrzutowcach dyspozycyjnych. - Dzięki. Chavez powrócił na miejsce. Nie było sensu próbować drzemki. Dolatywali do Chartumu. Miał tu na nich czekać szef miejscowej placówki CIA, to znaczy, przepraszam, attaché handlowy. A może któryś z agentów? W każdym razie będzie tu mniej przyjemnie niż podczas obu poprzednich postojów. * * * Helikopter wylądował w Fort McHenry, niedaleko posągu Orfeusza, którym ktoś postanowił upamiętnić nazwisko Francisa Scotta Keya. Ryan pomyślał o tym z równym entuzjazmem jak o idei Arnie'ego, że będzie okazja do fotografii, na której miał okazać swoją troskę. Czyżby ludzie naprawdę myśleli, że w takim momencie prezydent będzie wydawał przyjęcia? Poe napisał chyba takie opowiadanie, "Maska czerwonej śmierci", czy coś podobnego. Zaraza dostała się na przyjęcie. Przetarł dłonią twarz. Sen. Potrzebuję snu. Do głowy przychodzą kretyńskie myśli. Zupełnie jak błyski flesza. W zmęczonym umyśle nagle bez dania racji rozbłyskiwała jakaś myśl, a potem trzeba było ze wszystkich sił starać się ją zdusić, żeby móc zająć się prawdziwymi problemami. Jak zawsze, czekały na nich Chevrolety Suburbany, nie było jednak prezydenckiej limuzyny. Ryan miał demonstracyjnie pojechać w pojeździe opancerzonym. Dookoła pełno było zasępionych policjantów. Wszyscy byli ponurzy, dlaczego inaczej miałoby być z nimi? Także on miał na twarzy maskę, co zarejestrowały trzy kamery telewizyjne. Może wszystko szło na żywo; nie był pewien i tylko przelotnie zerknął w obiektywy. Ruszyli natychmiast, najpierw w górę Fort Avenue, potem skręcili na północ ku Key Highway. Dziesięć minut zajął przejazd opustoszałymi ulicami miasta do John Hopkins Hospital, gdzie prezydent i Pierwsza Dama mieli przed następnymi kamerami zademonstrować swoją troskę. Na tym polega funkcja przywódcy, tłumaczył Arnie, dobierając słowa, które musiały przemówić do Ryana, czy mu się to podobało, czy nie. Miał zresztą rację. Prezydentowi nie wolno izolować się od ludzi; niezależnie od tego, jak wiele mógł im pomóc, musieli widzieć, jak poważnie do wszystkiego podchodzi. Miało to sens, a zarazem było bezsensowne. Kolumna pojazdów wjechała w Wolfe Street, pilnowaną przez gwardzistów ze 175. pułku piechoty. Miejscowy dowódca postanowił, że strzeżone będą wszystkie szpitale, co zdaniem Ryana było jedną z rozsądniejszych decyzji. Tajnej Służbie bardzo nie podobał się fakt obecności tak wielu ludzi z pistoletami i karabinami, byli to jednak żołnierze, a nakaz ich rozbrojenia odebrany byłby fatalnie. Wszyscy salutowali, z twarzami skrytymi w ochronnych skafandrach i bronią przewieszoną przez ramiona. Jeden z policjantów oznajmił agentowi z ochrony, że liczba napadów ulicznych spadła niemal do zera. Nie było nawet widać handlarzy narkotyków. Nieliczni przechodnie mieli zasłonięte twarze; w przedsionku szpitala wisiał ciężki odór środków dezynfekujących, który powoli stawał się ogólnonarodowym zapachem. W jakiej mierze było to nieodzowne, a w jakiej miało oddziaływać na psychikę? - Witaj, Dave - pozdrowił dziekana, który miał na sobie zielony strój lekarski, maskę i rękawiczki. Nie podali sobie rąk. - Dziękuję, panie prezydencie, że zechciał pan przybyć. Weszli do środka, eskortowani przez kamerzystów. Zanim którykolwiek z reporterów zdążył o cokolwiek zapytać, dziekan poprowadził Ryana w kierunku części klinicznej. Przodem pośpieszyli agenci. Rozsunęły się drzwi, za którymi ukazał się pełen ruchu korytarz. - Ile przypadków, Dave? - Przyjęliśmy do siebie trzydzieści cztery. Ogólna liczba w tym rejonie - sto czterdzieści, przynajmniej tylu było, kiedy ostatni raz sprawdzałem. Mamy pod dostatkiem miejsca i personelu. Zwolniliśmy ponad połowę pacjentów, w przypadku których mogliśmy tak postąpić z czystym sumieniem. Wszystkie operacje, które można przeprowadzić później, zostały odwołane, ale szpital nieprzerwanie pracuje. Rodzą się dzieci. Ludzie zapadają na inne choroby, ulegają wypadkom. - Gdzie Cathy? - spytał Ryan. Otworzyły się drzwi windy, z której wysiadł operator z kamerą. Szpital z niechęcią odnosił się do gości, a chociaż szefowie redakcji i programów naciskali, ich terenowi wysłannicy nie przejawiali specjalnej gorliwości. Może chodziło o zapach; kto wie, czy nie działał na ludzi tak jak na psy woń weterynarza: zapowiedź zagrożenia. Na piętrze były dwie przebieralnie, dalsza, "gorąca", w której zdejmowano odzież ochronną i przeprowadzano odkażanie, oraz bliższa, w której przebierano się. Pierwsi weszli ochroniarze, w środku kobieta w figach i staniku dobierała akurat skafander odpowiedniego rozmiaru. Nie protestowała - nie było czasu i miejsca na galanterię. Zresztą niewiele mogło nią wstrząsnąć po trzech poprzednich dyżurach. - Niech pan tam powiesi ubranie - powiedziała, a zaraz dodała: - Ooo! - Poznała prezydenta. - Dziękuję - mruknął Ryan, który, pozbywszy się butów, przyjął właśnie wieszak od Andrei. Price jednym spojrzeniem zlustrowała kobietę, która bez wątpienia była bez broni. - Jak to wygląda? - spytał Jack. Siostra przełożona odpowiedziała, nie odwracając się. - Okropnie. - Zawahała się na chwilę, a potem dodała: -Wszyscy doceniamy, że pańska żona jest tu z nami. - Namawiałem ją, żeby tego nie robiła - wyznał. Nie czuł z tego powodu najmniejszej winy; czy powinien? - Tak samo mój mąż. - Teraz kobieta odwróciła się i natychmiast zaprotestowała. - Nie, źle pan to robi. Kiedy zaczęła mu pomagać, zalała go fala paniki. Było coś skrajnie nienaturalnego w tym, żeby nakładać na głowę plastikową torbę. Odgadła to z jego miny. - Ze mną było tak samo, ale można się przyzwyczaić. Wszedł dziekan James, który także chciał sprawdzić strój ochronny prezydenta. - Słyszy mnie pan? - Tak - odparł Jack, który natychmiast zaczął się pocić, pomimo aparatury klimatyzacyjnej zawieszonej u pasa. Dziekan zwrócił się do agentów ochrony. - Od tej chwili ja tutaj dowodzę. Nie chcę narażać prezydenta na żadne niebezpieczeństwo, ale nie mamy tylu ubrań ochronnych, żeby starczyło dla was. Nic wam nie grozi, jeśli zostaniecie na korytarzu. Niczego nie dotykajcie, ścian, podłogi, niczego. Trzymajcie się z daleka od jakichkolwiek plastikowych pojemników. Zrozumiano? - Tak, panie profesorze. Przynajmniej raz Ryan widział Andreę potulną. Trudno było się dziwić; psychologiczna presja była ogromna. James puknął Ryana w ramię. - Proszę za mną. Wiem że to budzi lęk, ale w tym stroju jest pan bezpieczny. Wszyscy się już do tego przyzwyczailiśmy, prawda Tisha? Pielęgniarka była już kompletnie odziana. - Tak, panie profesorze. Słychać było własny oddech, szum aparatury klimatyzacyjnej, ale poza tym nic. Idąc za dziekanem, Ryan doznał straszliwego poczucia osaczenia. - Tutaj pracuje pańska żona. Jack wszedł w drzwi, które się przed nim otwarły. Na łóżku leżał chłopiec, ośmio- może dziewięcioletni. Nachylały się nad nim dwie niebieskie postacie i od tyłu nie potrafiłby powiedzieć, którą z nich jest Cathy. Poczuł na przegubie rękę Jamesa; dwójka lekarzy usiłowała na powrót założyć kroplówkę i nie wolno im było przeszkadzać. Chłopiec jęczał i miotał się. Ryan nie widział go zbyt dokładnie, ale i tego wystarczyło, żeby poczuł skurcz żołądka. - Teraz spokojnie. To ci ulży - Głos należał do Cathy; ona mocowała kroplówkę, a druga osoba unieruchomiała rękę chłopca. - Już. Teraz taśma. Cathy podeszła do pulpitu, który dozował morfinę i wszystkie inne składniki, i ustawiła właściwą dawkę. Obróciła się i zdusiła okrzyk zdziwienia. - Witaj, kochanie. - Jack, to nie miejsce dla ciebie - powiedziała Chirurg. - A dla kogo? * * * - Dobra, mam namiar na tego doktora MacGregora - oznajmił szef placówki CIA, który usiadł za kierownicą. Nazywał się Frank Clayton, ukończył Grambling, a Clark kiedyś widział go przelotnie na Farmie. - Musimy się z nim zobaczyć, Frank - powiedział Clark. Spojrzał na zegarek i po dokonaniu koniecznych korekt uznał, że do północy brakuje dwóch godzin. Westchnął: tak, wszystko się zgadzało. Najpierw zatrzymali się w ambasadzie, gdzie zmienili ubrania. Mundury amerykańskie nie były tutaj zbyt dobrze widziane, jak stwierdził Frank. Chavez zauważył, że od lotniska jedzie za nimi jakiś samochód. - Nie ma się czym przejmować. Zgubimy go pod ambasadą. Wiecie, czasami myślę sobie, że ostatecznie dobrze się stało, że moich przodków wywieziono z Afryki, ale nie powtarzajcie tego nikomu, dobra? Południowa Alabama to istny raj w porównaniu z tym zadupiem. Zatrzymał się na parkingu pod ambasadą i wprowadził ich do środka. Minutę później jeden z jego ludzi wsiadł do Chevroleta i odjechał, pociągając za sobą szpicla. - Proszę, koszula - powiedział agent CIA. - Spodni możecie chyba nie zmieniać. - Rozmawiałeś już z MacGregorem? - spytał Clark. - Telefonicznie, kilka godzin temu. Zajedziemy na miejsce, gdzie mieszka, a on wskoczy do samochodu. Znam spokojne miejsce, gdzie będzie można porozmawiać. - Może mieć jakieś kłopoty? - Kłopoty? Miejscowi są dosyć niezdarni. Jeśli ktoś siądzie nam na ogonie, będę wiedział, jak sobie poradzić. - To ruszajmy, bracie - powiedział John - bo nam zgaśnie księżyc. MacGregor mieszkał w nienajgorszej okolicy, lubianej, jak poinformował agent CIA, przez Europejczyków i dosyć bezpiecznej. Na telefonie komórkowym wystukał numer pagera; minutę później drzwi się otworzyły i jakaś skulona postać błyskawicznie wślizgnęła się na tylne siedzenie samochodu. - Niezwykłe spotkanie - powiedział. Ku zdziwieniu Johna był młodszy nawet od Chaveza i dość otwarty. - Skąd właściwie jesteście? - CIA - oznajmił Clark. - Niemożliwe! - Możliwe, doktorze - zapewnił Clayton, który zarazem uważnie patrzył w lusterko. Nikt za nimi nie jechał, ale, na wszelki wypadek, skręcił w lewo, prawo i znowu w lewo. Nikogo. - Wolno wam się z tym zdradzać? - spytał MacGregor, kiedy wyjechali na to, co tutaj uważane było za główną szosę. - Czy teraz będziecie musieli mnie zastrzelić? - Doktorze, ogląda pan za dużo filmów. Życie jest mniej barwne, a gdybyśmy powiedzieli panu, że jesteśmy z Departamentu Stanu i tak by nam pan nie uwierzył. Mam rację? - Zgoda, nie wyglądacie na dyplomatów - przyznał. Clark obrócił się na przednim fotelu. - Dziękujemy, że zechciał się pan z nami spotkać. - Jedyny powód był taki, że miejscowe władze zmusiły mnie w dwóch przypadkach do odejścia od normalnych procedur. - Więc najpierw niech mi pan o tym opowie. Clark włączył magnetofon. * * * - Jesteś chyba bardzo zmęczona, Cathy. Nawet tak krótkie zdanie nie łatwo było wykrztusić przez plastikową maskę. Chirurg zerknęła na zegar wiszący nad pulpitem pielęgniarskim. Jej dyżur właściwie się już skończył. Nie wiedziała, że Arnie van Damm najpierw się upewnił, czy ich przybycie nie oderwie jej od zajęć. Zirytowałoby ją to, a i tak miała poza tym wystarczająco wiele powodów do gniewu. - Po południu zaczęły przyjeżdżać dzieci. Druga fala. Ten chłopak musiał się zarazić od ojca. Ma na imię Timothy, jest w trzeciej klasie, a ojciec leży piętro wyżej. - Reszta rodziny? - Wynik matki, niestety, pozytywny; właśnie ją przyjmują. Ma także dorosłą siostrę, która na razie jest zdrowa. Umieściliśmy ją w budynku poczekalni; wyznaczyliśmy to miejsce dla ludzi, którzy mieli kontakt z wirusem, ale na razie nie zdradzają żadnych objawów zarażenia. Chodź, oprowadzę cię po piętrze. Chwilę później wchodzili do sali nr 1, gdzie leżał Przypadek Zerowy. Ryan nie wyobrażał sobie nawet takiego zapachu. Dwoje ludzi - pielęgniarki, pielęgniarze, lekarze, tego nie mógł rozpoznać - usiłowało zmienić prześcieradło pokryte ciemnymi plamami. Mężczyzna był półprzytomny; szarpał się z pasami mocującymi ramiona do poręczy łóżka. - Prześcieradło zostanie spalone - powiedziała Cathy, przysuwając swój hełm do hełmu męża. - Bardzo ostro ustawiliśmy wszystkie zasady ostrożności. - Jak źle z nim jest? Wściekłym ruchem ręki pokazała wyjście i ruszyła za stropionym Ryanem. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, wskazującym palcem uderzając w pierś Jacka, wybuchnęła: - Nigdy, powtarzam, nigdy, nie rozmawia się o sytuacji pacjenta w jego obecności, chyba że nastąpiła niewątpliwa poprawa. Słyszysz, nigdy!!! - Na chwilę przerwała, a potem ciągnęła, nie widząc potrzeby przepraszania za tę chwilę uniesienia. - Od trzech dni ma jednoznaczne symptomy. - Jakieś szansę? Głowa w hełmie poruszyła się w geście zaprzeczenia. Poszli dalej korytarzem, zaglądając do kolejnych sal, gdzie wszędzie rozgrywała się ta sama rozpaczliwa historia. - Cathy? - rozległ się głos Jamesa. - Jesteś po dyżurze. Już cię tu nie ma. - A gdzie profesor Alexandre? - spytał Jack w drodze do przebieralni. - Kieruje następnym piętrem. Mieliśmy nadzieję, że powróci Ralph Foster, ale wszystkie loty wstrzymane. - Nagle spostrzegła kamery. - Co oni tu robią, do cholery?! - Chodź! - Pociągnął żonę do przebieralni, gdzie, nie zwracając na siebie uwagi, zmieniali odzież: trzy kobiety i mężczyzna. Skierowali się do windy, ale zatrzymał ich kobiecy głos. - Stop! Z izby przyjęć transportują chorego. Trzeba iść schodami! Członkowie Oddziału natychmiast skoczyli ku stopniom. Zeszli na parter, a stamtąd na zewnątrz, ciągle w maskach na twarzy. - Jak to wszystko znosisz? Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, rozległ się okrzyk: - Panie prezydencie! Dwóch agentów Tajnej Służby chciało zagrodzić drogę reporterowi i operatorowi, ale Ryan powstrzymał ich ruchem ręki. Dziennikarze zostali najpierw obszukani i dopiero potem ich przepuszczono. - Słucham - powiedział Jack, ściągając maskę. Reporter trzymał mikrofon na całą długość wyciągniętej ręki, co w innych warunkach wyglądałoby przekomicznie. Wszyscy się bali. - Co pan tutaj robi, panie prezydencie? - Do moich obowiązków należy przypatrywanie się temu, jak się rozwija sytuacja, a przy okazji chciałem też zobaczyć, jak miewa się Cathy. - Wszyscy już wiedzą, że Pierwsza Dama pracuje pośród chorych. Czy zechciałby pan może w związku z tym złożyć jakieś oświadczenie... - Jestem lekarzem! - ostro przerwała Cathy. - Wszyscy pełnimy dyżury. To mój zawód i nie ma w tym niczego nadzwyczajnego! - Czy jest aż tak źle? Tym razem Jackowi udało się zabrać głos, zanim Cathy zareagowała. - Wiem, że żądaniem pana jest stawiać pytania, ale w tym przypadku sam pan zna odpowiedź. Są tutaj ludzie bardzo ciężko chorzy, a lekarze, w tym szpitalu i we wszystkich innych, starają się robić wszystko, co w ich mocy. To bardzo trudny czas dla Cathy i jej kolegów. To bardzo trudny czas dla pacjentów i ich rodzin. - Profesor Ryan, czy ebola jest tak groźna, jak wszyscy mówią? Przytaknęła. - Tak, to straszliwa choroba. Ale dajemy tym ludziom najlepszą opiekę, na jaką nas stać. - Pojawiły się sugestie, że skoro nadzieje są tak znikome, a chorzy tak bardzo cierpią... - To co? Zabijać ich na miejscu?! - Skoro męczarnie są tak wielkie, jak można usłyszeć, to... - O nie, proszę pana! Ja inaczej rozumiem obowiązek lekarza. Chcemy uratować część z tych ludzi. Dzięki temu, czego się przy tym nauczymy, będziemy mogli może wyciągać ich coraz więcej ze szponów choroby, a rezygnacja niczego nas nie nauczy! To dlatego prawdziwi lekarze nigdy nie posuwają się do zabicia pacjenta! Co pan właściwie chce powiedzieć? Tam, wewnątrz, leżą żywi ludzie, a moim obowiązkiem jest walczyć o ich życie... I niech żaden laik nie waży się mnie pouczać, jak mam to robić! - Poczuła, jak ręka Jacka wpija się w jej ramię. - Przepraszam, po czterech godzinach dyżuru nie bardzo potrafię się zdobyć na gładkie słówka. - Czy moglibyśmy teraz prosić o odrobinę samotności? - powiedział Ryan. - Nie widzieliśmy się od wczoraj, a przecież w końcu jesteśmy małżeństwem, jak wszystkie inne. - Oczywiście, panie prezydencie. Dziękuję, panie prezydencie. Reporter cofnął się, ale obiektyw kamery dalej ich prowadził. - Chodź, kochanie, uspokój się. Jack po raz pierwszy tego dnia przygarnął żonę. - Stracimy ich wszystkich, wiesz? Wszystkich co do jednego; a zacznie się to jutro, najpóźniej pojutrze. I wybuchnęła płaczem. - Rozumiem. - Przytulił głowę do jej skroni. - Przypuszczam, że bezradność jest straszna dla lekarza. - Ale jak, ich zdaniem, mamy się czegoś nauczyć? Skoro nie można uleczyć, to dać im umrzeć godnie. Czyli poddać się. O nie, nie tego mnie tutaj uczono. - Wiem. Pociągnęła nosem i przetarła oczy rąbkiem jego koszuli. - Dobrze, już jestem dzielna. Mam teraz wolne osiem godzin. - Gdzie śpisz? Wzruszenie ramion i ciężki oddech. - W Maumenee; ustawili tam prycze. Bernie jest w Nowym Jorku, pomaga na Columbia. Mają tam kilkaset przypadków. - Jest pani naprawdę dzielna, pani profesor - powiedział z uśmiechem. - Jack, jeśli tylko się dowiesz, kto to zrobił... - Pracujemy nad tym - powiedział prezydent. * * * - Zna pan kogoś z tych ludzi? Agent CIA wręczył lekarzowi zrobione przez siebie fotografie, wraz z latarką. - To Saleh! Kim właściwie był? Sam nigdy nie powiedział, a mnie nie udało się tego rozgryźć. - To iraccy wyżsi oficerowie. Kiedy upadł ich rząd, uciekli tutaj z rodzinami, a ja zrobiłem parę zdjęć. Jest pan pewny, jeśli chodzi o tego faceta? - Tak, kurowałem go przez jakiś tydzień. Niestety, umarł. - MacGregor przerzucił kilka następnych fotografii. - A to chyba Sohaila. Ta przeżyła, dzięki Bogu. Miła dziewczyna... A to jej ojciec. - Co to wszystko znaczy? - spytał Chavez. - Nikt nam o niczym nie wspomniał. - Może byliśmy wtedy na Farmie? - Znowu bawiłeś się w instruktora, John? - zapytał z uśmiechem Frank Clayton. - No cóż, człowiek słyszy to i owo, więc pomyślałam sobie, parę fotek nie zaszkodzi. Wyszły całkiem nieźle, co, spójrz tylko tutaj? Clark zerknął i westchnął, zdjęcia jeśli chodzi o wierność nie ustępowało tym, które mieli w paszportach. - Nieźle, nieźle. - Dziękuję, sir. - Daj i mnie popatrzeć - odezwał się Chavez. Skierował snop światła na fotografię i nagle syknął: - Ninja. Niech mnie cholera, ninja! - Co znowu? - Jack, spójrz tylko na ogon - powiedział cicho Ding. - HX-NJA... O, Boże! - Clayton! - zwrócił się Chavez do agenta. - Ta komórka jest bezpieczna? Zapytany wziął telefon i wcisnął trzy guziki. - Teraz tak. Dokąd? - Langley. * * * - Panie prezydencie, czy teraz możemy porozmawiać? Jack kiwnął głową. - Dobrze, chodźcie. - Chciał trochę się przejść. - Może powinienem przeprosić za Cathy. Rzadko reaguje tak emocjonalnie. Jest lekarzem, wszyscy oni - zrobił gest w kierunku budynku szpitala - pracują w strasznym stresie. Pierwsza zasada, której ich uczą, brzmi: Primum non nocere, Przede wszystkim: nie szkodzić. To piękna reguła. Pamiętajcie, że Cathy ma za sobą kilka ciężkich dni. Cóż, podobnie jak wszyscy w tym kraju. - Panie prezydencie, czy jest możliwe, że to rozmyślne działanie? - Nie mamy pewności, a zanim nie będzie jednoznacznych ustaleń, wolałbym się nie wypowiadać w tej sprawie. - To trudne chwile dla pana, panie prezydencie. Reporter był miejscowy, nie należał do waszyngtońskich rutyniarzy. Nie bardzo wiedział, jak zachowywać się wobec prezydenta. Tak czy owak, rozmowa szła na żywo w NBC, chociaż dziennikarz o tym nie wiedział. - Tak, bardzo trudne. - Czy ma pan dla nas wszystkich jakieś słowa nadziei? Jack przystanął. - Jeśli chodzi o chorych, nadzieja wiąże się z lekarzami i pielęgniarkami. To wspaniali ludzie i chyba sami mogliście to zobaczyć. To prawdziwi wojownicy, tyle że oni walczą ze śmiercią, a nie w jej imieniu. Jestem dumny z mojej żony i tego co robi. Powinienem właściwie powiedzieć: teraz jestem dumny. Prosiłem ją, by tego nie robiła. Może to było egoistyczne, ale tak się zachowałem. Wiecie, że usiłowano ją zabić. Nie lękam się niebezpieczeństwa, które czyha na mnie, ale inaczej jest z żoną, dziećmi... Im nie powinno nic grozić, podobnie jak wszystkim tym nieszczęśnikom. Spadło to jednak na nas i teraz trzeba walczyć o życie chorych i o to, żeby zaraza nie dotknęła innych. Mój dekret nie spodobał się wielu ludziom, ale nie potrafię siedzieć bezczynnie, kiedy wiem, że można ocalić czyjeś życie. Nie wystarczy powiedzieć: "To straszne". To każdy potrafi. W tej chwili potrzeba czegoś więcej. A teraz, chciałbym przeprosić, jestem naprawdę zmęczony. Moglibyśmy na tym zakończyć? - Oczywiście. Dziękuję, panie prezydencie. - I ja dziękuję. Ryan odwrócił się i ruszył w kierunku parkingowych garaży. Zobaczył tam czarnoskórego mężczyznę, który palił papierosa, pomimo napisu, który tego zakazywał. Jack podszedł do niego, nie zwracając uwagi na trzech agentów i dwóch gwardzistów, którzy sunęli jego śladem. - Znalazłby pan jeszcze jednego? - Jasne. Nie podnosząc głowy, wpatrzony w beton, wyciągnął lewą rękę z paczką papierosów i zapalniczką. Na mocy niepisanej umowy, acz powszechnie obecnie w Stanach przestrzeganej, Ryan usiadł o metr od mężczyzny, nachylając się, aby oddać papierosy. - Dziękuję. - Ty także, co? - To znaczy? - Mam tam żonę, zaraziła się. Sprzątała u jednej rodziny. Tamci wszyscy zachorowali, a teraz ją wzięło. - Moja żona jest lekarzem. Tam, razem z nimi. Ryan zaciągnął się głęboko. - Nie dali mi nawet wejść - poskarżył się mężczyzna. - Pobrali mi krew, byłem blisko, nie pozwolą jej zobaczyć. Jezus Maria, co to się stało? - A gdybyś to ty był chory i wiedziałbyś, że możesz zarazić żonę, co byś zrobił? Murzyn pokiwał głową w gniewnej rezygnacji. - Wiem. To samo mówią lekarze. Mają rację. Wiem. Ale tak być nie powinno. - I ja tak myślę. - Ktoś to zrobił, cholera, tak mówią w telewizji. I powinien za to zapłacić! Ryan siedział w milczeniu, ale przemówił ktoś inny. Andrea Price. - Panie prezydencie, dyrektor CIA do pana. Mężczyzna poderwał głowę i spojrzał uważnie w żółtawym świetle latarń. - To pan? - Tak. - I pana żona tam pracuje? Kiwnięcie głowy. Westchnienie. - Tak, pracuje tu od piętnastu lat. Chciałem zobaczyć ją, jak się miewa, jak sytuacja. Przepraszam. - Za co? - Ciebie nie wpuszczą, mnie wpuścili. Ciemna twarz skrzywiła się w grymasie. - Dobrze zrobili. Straszne to z pańską córą, w zeszłym tygodniu. Z nią dobrze? - Tak. W tym wieku łatwo się zapomina. - Fajnie. Dzięki za rozmowę. - Dzięki za papierosa. Prezydent wstał i podszedł do Price, od której odebrał telefon. - Ed, tu Jack. - Panie prezydencie, musi pan coś zobaczyć - powiedział Ed Foley. Nie bardzo wiedział, jak poinformować, że dowód wisi właśnie na ścianie centrum operacyjnego CIA. - Za godzinę, Ed. - Tak jest, panie prezydencie. Wszystko przygotujemy. Jack wcisnął guzik kończący rozmowę i oddał telefon. - Jedziemy. Rozdział 53 SOW Przed powrotem do domu każdy musiał podać się odkażeniu. Do tego celu wydzielono w Hopkinsie dwie duże sale, teraz już dla obu płci. Gorąca woda cuchnęła chemikaliami, ale ten zapach dawał Ryanowi poczucie bezpieczeństwa. Potem otrzymał zielone ubranie lekarskie. Miał je na sobie, kiedy towarzyszył narodzinom dzieci. Przyjemne skojarzenie, które zaraz się rozwiało. Wsiadł do Suburbana; ten miał go zawieźć do Fort Henry, gdzie czekał helikopter. Następny przystanek: Biały Dom. Prysznic go odświeżył. Mógłby pod nim stać kilka godzin. Pół godziny później VH-3 oderwał się od pasa. * * * Zakończyły się najbardziej niemrawe ćwiczenia w dziejach Narodowego Ośrodka Szkoleniowego. Żołnierze 11. pułku kawalerii i pancerniacy Gwardii Narodowej Północnej Karoliny przez pięć godzin snuli się po okolicy, nieudolnie usiłując zrealizować plany taktyczne. Projekcja w Sali Wojen Gwiezdnych pokazała, że czasami czołgi mijały się w odległości kilometra i nie otwierały ognia. Nikt się nie angażował po żadnej ze stron, a przeprowadzony atak nie tyle został odparty, ile sam się zatrzymał na mocy jakiegoś apatycznego konsensu. Tuż przed północą oddziały sformowały się i udały do swoich obozowisk, a dowódcy wylądowali w domu generała Diggsa. - Cześć, Nick - powiedział pułkownik Hamm. - Cześć, Al - odparł pułkownik Eddington. - Co to miało być? - zażądał wyjaśnień Diggs. - Ludzie powoli się rozklejają, sir - jako pierwszy odezwał się dowódca Gwardii Narodowej. - Wszyscy myślą o tym, co dzieje się w domu. My tutaj jesteśmy bezpieczni, ale oni... W tej sytuacji, panie generale, trudno mieć pretensje do żołnierzy. Są tylko ludźmi. - Co do mnie, panie generale, powiedzieć mogę tyle, że wprawdzie najbliższych mamy tutaj pod bokiem, ale przecież każdy ma jakąś rodzinę na zewnątrz - dorzucił Hamm. - Pięknie, panowie, jeszcze tak sobie posiedźcie i poużalajcie się nad sobą! Ale ja nie dam sobie wciskać takiego gówna, jasne! Waszym zadaniem jest kierować ludźmi, rozumiecie: kie-ro-wać! Jeśli panowie pułkownicy nie zauważyli, to ja muszę im przypomnieć, że siły zbrojne całych Stanów Zjednoczonych zostały dotknięte epidemią - z wyjątkiem nas!!! Ale czy panom dowódcom to w głowie? Czy myślą o tym ich podwładni? Nikt nigdy nie twierdził, że żołnierka jest łatwa i przyjemna, nie jest też łatwe i przyjemne dowodzenie, ale na tym właśnie polega wasze zadanie. A jeśli nie potraficie się z niego wywiązać, to znajdą się na wasze miejsce inni! - To nic nie da, sir. Nikt z tu obecnych nie sprawi się lepiej - oznajmił sztywno Hamm. - Pułkowniku... - Diggs - przerwał dowódcy Eddington - Al ma rację. Są granice wytrzymałości. Pojawił się nieprzyjaciel, z którym nie potrafimy walczyć. Jak ludzie trochę się oswoją z sytuacją, pewnie się pozbierają, może wystarczy odrobina pocieszających wiadomości. Panie generale, przecież pan też dobrze wie, o co chodzi. Zna pan historię. Tak, to są żołnierze, ale przede wszystkim ludzie. Są wstrząśnięci. Podobnie jak ja. - Tak, wiem też, że nie ma złych pułków, a tylko marni pułkownicy - odparł Diggs, wykorzystując powiedzenie Napoleona, ale żaden z jego podwładnych nie zamierzał się bronić. Było naprawdę niedobrze. * * * - Jak poszło? - spytał van Damm. - Okropnie - mruknął Ryan. - Widziałem sześcioro czy siedmioro osób, które muszą umrzeć. Pośród nich dzieciak, chłopak z podstawówki. A Cathy uprzedza, że zaraz posypią się wypadki śmiertelne. - Jak ona? - Bardzo spięta, ale daje sobie radę. Dostało się jednemu z dziennikarzy. - Wiem, widziałem w telewizji - powiedział szef personelu. - Już dali? - Szliście na żywo. Wypadłeś świetnie. Skupiony, poważny, jak jasna cholera. Tak ładnie mówiłeś o żonie. Nawet przeprosiłeś za jej zachowanie, co było tym lepsze, że była znakomita. Oddana swej pracy, przejęta - ludzie oczekują tego od lekarza. - Arnie, to nie teatr - rzekł z rezygnacją w głosie Ryan, zbyt zmęczony, aby się irytować. Orzeźwiające skutki prysznica zniknęły już bez śladu. - Nie, to coś znacznie poważniejszego: to kierowanie państwem. Kiedyś nauczysz się, że... a może nie? Rób po prostu to, co robisz; wygląda na to, że nieświadomie wybierasz najlepsze posunięcia. * * * NBC udostępniła taśmę całemu światu. Niezależnie od zajadłej konkurencji w świecie dziennikarskim, ostało się w nim coś takiego jak poczucie odpowiedzialności, zatem godzinę później rozmowa z prezydenckim małżeństwem pojawiła się na ekranach telewizorów na całym świecie. * * * Premier Indii z satysfakcją pokiwała głową: miała rację od samego początku. Ryan był na wykończeniu. Ledwie trzymał się na nogach, mówił niewyraźnie, pozwolił, by przemawiała za niego żona; jej wybuch także był przejawem słabości. Kończył się czas Ameryki jako wielkiego mocarstwa, gdyż zabrakło jej mocnego przywódcy. Nie wiedziała wprawdzie, kto spowodował epidemię, ale nietrudno było zgadnąć. To musiała być ZRI. Z jakiego innego powodu Darjaei miałby zwoływać spotkanie w zachodnich Chinach? Ona wykonała swoją część: jej okręty strzegły wejścia do Zatoki Perskiej. W odpowiedniej chwili Indie zostaną za to wynagrodzone. * * * - Prezydent pańskiego kraju jest przygnieciony tym, co się stało - powiedział Zeng. - Trudno się dziwić. - To wielkie nieszczęście. Proszę przyjąć nasze wyrazy głębokiego współczucia - dodał minister spraw zagranicznych. Cała trójka, której towarzyszył tłumacz, przed chwilą obejrzała rozmowę. Adler nie zdążył jeszcze do końca przetrawić wszystkich wiadomości związanych z epidemią; musiał to jednak odłożyć na później. - Możemy kontynuować? - spytał. - Czy nasza wyrodna prowincja zgodziła się na spłacenie rekompensat? - spytał minister. - Niestety, nie. Stoją na stanowisku, że cały incydent został rozmyślnie spowodowany przez ChRL Z abstrakcyjnego punktu widzenia, nie można temu odmówić logiki - oznajmił sekretarz stanu, sięgając do dyplomatycznej retoryki. - Tutaj jednak nie chodzi o abstrakcje, lecz o konkretną sytuację. Przeprowadzaliśmy pokojowe ćwiczenia. Jeden z ich pilotów ośmielił się zaatakować nasze maszyny. W trakcie walki kolejny tajwański szaleniec wystrzelił rakietę w stronę samolotu pasażerskiego. Jak tu rozstrzygnąć, czy był to nieszczęśliwy wypadek, czy nie? - Nie wypadek? - spytał przeciągle Adler. - A jakie intencje mogłyby się kryć za taką intrygą? - Któż to może wiedzieć, kiedy ma się do czynienia z bandytami? Minister spraw zagranicznych zadał to retoryczne pytanie z nieco większą dawką emocji. * * * Jack ciągle miał na sobie zielony kitel lekarski z nadrukiem HOPKINS. Pierwsi weszli do Sali Sytuacyjnej Ed i Mary Pat Foleyowie; Ed niósł pod pachą wielki plakat albo coś o podobnych rozmiarach. Zaraz za nimi pojawił się Murray z inspektorem O'Dayem. Ryan ruszył na powitanie. - Przepraszam, że nie udało mi się zobaczyć z panem wcześniej. Jestem pańskim dłużnikiem do końca życia. Mocno uścisnęli sobie dłonie. - To była prosta sprawa w porównaniu z tym, co teraz się dzieje - odpowiedział Pat. - Poza tym była tam także moja córeczka. Dobrze, że się tam znalazłem. Nie mam żadnych wyrzutów sumienia, jeśli chodzi o tych dwóch. Cześć, Andrea - zwrócił się do Price. Agentka uśmiechnęła się po raz pierwszy tego dnia. - Jak twoja mała, Pat? - Jest w domu z niańką. Obydwie są czyste - zapewnił. - Panie prezydencie? - wtrącił się Goodley. - To świeża informacja. - Dobrze, do roboty. Kto zaczyna? - Ja - powiedział dyrektor CIA i rozłożył na stole płachtę papieru. - Spójrzcie. Ryan wpatrzył się w powiększoną odbitkę jakiegoś formularza, wypełnionego po francusku. - Co to takiego? - Manifest pokładowy i deklaracja celna samolotu. Proszę zwrócić uwagę na rubrykę rejestracji, górny lewy róg. - HX-NJA. No i co z tego? - spytał Miecznik. Arnie usiadł spokojnie na swoim miejscu. W pokoju czuć było napięcie. Zdjęcie zrobione przez Chaveza na lotnisku Mehrabad było nawet większe od plakatu. Mary Pat rozwinęła je, kładąc na rogach dwie teczki, aby się nie zwinęło. - Proszę zwrócić uwagę na ogon - powiedziała. - HX-NJA. Słuchajcie, nie mam teraz czasu, żeby odgrywać Herculesa Poirot - żachnął się Ryan. - Panie prezydencie, zaraz wszystko wytłumaczę, ale już na początku chciałem oświadczyć, że mogę z tym stanąć przed każdym sądem - powiedział Dan Murray. - Manifest dotyczy samolotu Gulfstream G-IV, należącego do tej oto firmy z siedzibą w Szwajcarii. - Na stół spłynęła następna stronica. - Oto piloci. - Dwa zdjęcia i odciski palców. - Maszyna wyleciała z Zairu z trojgiem pasażerów na pokładzie. Były to dwie zakonnice: siostry Jeanne Baptiste i Maria Magdalena, pracujące jako pielęgniarki w szpitalu katolickim. Siostra Jeanne opiekowała się Benedictem Mkusą, chłopcem, który zmarł na ebola. Niestety, zaraziła się także zakonnica, a wtedy trzeci pasażer, doktor Mohammed Moudi - nie mamy w tej chwili jego zdjęcia, ale staramy się o nie - postanowił przewieźć chorą do Paryża. W drodze towarzyszyła im także siostra Maria Magdalena. Doktor Moudi jest z pochodzenia Irańczykiem i pracuje dla WHO. Oznajmił siostrze przełożonej, że chorą może uda się uratować w Instytucie Pasteura, on zaś załatwi prywatny odrzutowiec. Wszystko jasne, jak na razie? - I to właśnie ten samolot. - Tak, panie prezydencie. To właśnie ten samolot, tylko że jest pewien problem. Otóż miał on rzekomo runąć do morza, po wystartowaniu w Libii, gdzie lądował, aby zatankować paliwo. Potwierdza to cała tona dokumentów. Tyle że... - Murray uderzył dłonią w wielką odbitkę - ...zdjęcie to zrobił Domingo Chavez... - Zna go pan - wtrąciła Mary Pat. - Tak, znam. Więc gdzie Ding sfotografował maszynę? - W zeszłym tygodniu, kiedy wraz z Clarkiem towarzyszyli sekretarzowi Adlerowi w podróży do Teheranu. Jej losy śledził także jeden z naszych niszczycieli, kiedy odebrał sygnał Mayday. Na miejscu wypadku nie znalazł żadnych szczątków. Teraz ty, Ed - skończył Murray. - Kiedy Irak się rozpadł, Iran pozwolił uciec najwyższemu dowództwu wojskowemu. Darjaei nawet dostarczył środek transportu. Wystartowali następnego dnia po tym, jak HX-NJA miał ponoć katastrofę - oznajmił Foley. - Wylądowali w Chartumie, stolicy Sudanu. Szefem naszej placówki jest tam Frank Clayton; zjawił się na lotnisku i zrobił parę zdjęć, żeby potwierdzić nasze informacje. Szef CIA położył fotografie na stole. - Wydaje się, że to ten sam samolot - przyznał prezydent. - Ale jeśli to podrobiona rejestracja? - Mamy następną poszlakę - powiedział Murray. - W Chartumie wykryto dwa przypadki ebola. - Kilka godzin temu Clark i Chavez rozmawiali z lekarzem, który się nimi opiekował - dodała Mary Pat. - Oboje pacjentów przyleciało tym samolotem; mamy ich zdjęcia, jak wysiadają. Podsumujmy: mamy samolot z chorą zakonnicą na pokładzie; samolot znika, ale dwadzieścia cztery godziny później pojawia się w zupełnie innym miejscu, a pośród pasażerów, którzy z niego wysiadają, dwoje dotkniętych jest tą samą chorobą. Pasażerowie ci przybyli do Sudanu z Iraku, via Iran. - Kto jest właścicielem samolotu? - spytał Arnie. - Prywatna firma transportowa. Za kilka godzin otrzymamy ze Szwajcarii dokładne informacje. Wiemy na pewno, że pilotowali go Irańczycy. Mamy ich dane, gdyż uczyli się u nas latać - wyjaśnił Murray. - I wreszcie, wiemy że z samolotu tego korzysta również nasz przyjaciel Darjaei. Maszynę wycofano, jak się zdaje, z ruchu międzynarodowego; być może Darjaei używa jej do przemieszczania się po ZRI. Tak więc, panie prezydencie, mamy chorobę, samolot i właściciela, wszystko powiązane ze sobą. Jutro dowiemy się od ludzi z Gulfstream Inc, czy maszyna ma jakieś znaki szczególne, które mogłyby dodatkowo potwierdzić jej identyczność. Szwajcarzy dostarczą nam wszystkich danych o właścicielu, a także o reszcie jego floty. Wiemy zatem, panie prezydencie - kończył Murray - kto to zrobił. Dowody są nie do podważenia. - Są inne sprawy, które jeszcze czekają na wyjaśnienie - dodała Mary Pat. - Trzeba wyjaśnić dokładnie, kim jest ten Moudi. Dokładnie sprawdzić drogę transportu małp z Kenii - używają ich do hodowania zarazków. No i jeszcze ta pozorowana katastrofa; uwierzy pan, że nawet wystąpili o odszkodowanie? - Na chwilę przerywamy naradę. Andrea? - Słucham, panie prezydencie. - Natychmiast ściągnij tutaj sekretarza Bretano i admirała Jacksona. - Tak jest. Price wyszła, a Ed Foley poczekał, aż zamkną się za nią drzwi. - Panie prezydencie? - Tak, Ed? - Jest jeszcze coś, o czym nawet nie zdążyłem wspomnieć Danowi. Wiemy, że za całą sprawą stoi ZRI, a właściwie, nasz bliski przyjaciel Mahmud Hadżi Darjaei. Chavez poczynił przed wyjazdem ciekawą uwagę. Druga strona musi się spodziewać, że wytropimy w końcu, kto to wszystko uknuł. Całkowitej tajemnicy w akcji na taką skalę nie da się zachować. - Więc? - Narzucają się dwa wnioski, Jack. Pierwszy: cokolwiek planują, będzie nieodwracalne i dlatego jest mało istotne, czy się w końcu zorientujemy czy nie. Po drugie: trzeba pamiętać, jak załatwili sprawę z Irakiem. Mieli kogoś w ochronie ich prezydenta. Ryan zamyślił się, a Dan Murray wymienił spojrzenia ze swym inspektorem. - Ed, zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz? - sekundę później odezwał się Murray. - Zastanów się tylko chwilę, Dan. Mamy prezydenta, Senat, jedną trzecią Izby. Nie mamy na razie wiceprezydenta. Z zastępstwem prezydenta są więc problemy, ewentualni kandydaci są słabi, administracji rządowej daleko do okrzepnięcia. Dodaj do tego epidemię, która sparaliżowała cały kraj. Z zewnątrz niemal każdemu musimy wydawać się słabi i bezbronni. Ryan spojrzał na wracającą Andreę. - Poczekajcie. Próbowali zamachu na Katie; po co, jeśli to ja stanowię ich cel? - Nasz przeciwnik pokazał, że dysponuje praktycznie nieograniczonymi możliwościami. Po pierwsze, przeniknęli do najbliższej ochrony prezydenta Iraku i potrafili go zabić. Po drugie, akcję z zeszłego tygodnia umożliwił uśpiony agent, który mieszkał tutaj przez co najmniej jedenaście lat, nie podejmował żadnych podejrzanych czynności, ale gdy się uaktywnił, potrafił zorganizować próbę porwania córki prezydenta USA. Murray kiwnął głową. - Nas także to zaniepokoiło; kontrwywiad pracuje nad tą sprawą. Andrea natychmiast zorientowała się o co chodzi. - Zaraz! Znam każdą osobę w Oddziale. Przecież pięć osób zginęło, broniąc Foremki! - Agentko Price - odezwała się May Pat Foley. - Orientuje się pani chyba, ile razy CIA została wystawiona do wiatru przez ludzi, których wszyscy dobrze znali, niektórych znałam także i ja. Straciłam trzech świetnych agentów na skutek jednego śpiocha. Znałam ich świetnie i nieźle faceta, który ich wystawił na strzał. I nie mów mi, że to mania prześladowcza. Mamy do czynienia z bezwzględnym przeciwnikiem. A wystarczy jeden jedyny człowiek. Murray cicho zagwizdał. Przez kilka ostatnich godzin wszystkie jego myśli płynęły w jednym kierunku; teraz gwałtownie to się zmieniło. - Pani Foley, nie mogę... - Andrea - włączył się inspektor O'Day. - Nie traktuj tego osobiście. Spróbuj spojrzeć na to z zewnątrz. Gdybyś miała do dyspozycji fundusze całego państwa, gdybyś była odpowiednio cierpliwa i miała do dyspozycji zdeterminowanych ludzi, czy to takie trudne? - A to, co zrobili w Iraku? Czy pomyślałabyś, że to możliwe? - dodał Murray. Prezydent rozejrzał się po pokoju. Cudownie, wychodzi na to, że nie mogę ufać nawet swojej ochronie, przemknęło mu przez głowę. - No dobrze, ale co mamy zrobić w takim razie? - spytała Andrea, ciągle pełna niedowierzania. - Pat, dostajesz nowe zadanie - oznajmił Murray. - Oczywiście, jeśli prezydent się zgodzi. - Zgoda - powiedział krótko Ryan. - Jakie zasady? - spytał O'Day. - Tylko jedna: skuteczność - odrzekła Price. * * * W Zjednoczonej Republice Islamskiej dochodziło południe. Dobiegały końca prace remontowe w sześciu pancernych dywizjach stacjonujących w południowej części kraju. Wymieniono niemal wszystkie gąsienice w pojazdach bojowych; narodził się zdrowy duch współzawodnictwa pomiędzy oddziałami z Iraku, a tymi, które przybyły z terenów dawnego Iranu. Kiedy wszystkie pojazdy znowu osiągnęły stan pełnej gotowości bojowej, uzupełniono w nich zapasy amunicji. Dowódcy batalionów z satysfakcją ocenili wyniki manewrów. Nowo wprowadzony system nawigacji satelitarnej GPS spisywał się bajecznie. Irakijczycy zaczynali teraz rozumieć, dlaczego w 1991 ponieśli z rąk Amerykanów tak dotkliwą porażkę. Jeśli posiadało się GPS, nie trzeba było dróg. W kulturze arabskiej pustynia spełniała rolę morza, a teraz mogli po niej podróżować niczym żeglarze, docierając od jednego punktu do drugiego z dokładnością wcześniej im zupełnie nieznaną. Oficerowie sztabowi korpusów i dywizji wiedzieli, dlaczego jest to tak istotne. Otrzymali właśnie nowe mapy, a wraz z nimi - nowe zadania. Dowiedzieli się także, że ich, złożona z trzech korpusów formacja, otrzymała nazwę Armii Boga. Nazajutrz dowódcy oddziałów zostaną poinformowani o tym i o wielu innych sprawach. * * * Potrwało godzinę, zanim dotarli. Admirał Jackson spał w swoim gabinecie, ale Bretano pojechał do domu po wielogodzinnej analizie sytuacji w bazach całego kraju. Z ulgą stwierdzili, że Biały Dom w tej sytuacji niezbyt rygorystycznie traktował kwestie ubioru. Na przykład prezydent, także z zaczerwienionymi oczyma, miał na sobie lekarski kitel. Dan Murray i Ed Foley powtórzyli w skrócie, o czym była mowa wcześniej. Jackson przyjął informacje ze spokojem. - Dobrze. Teraz przynajmniej wiadomo, czego się trzymać. Bretano cały wrzał. - To casus belli, jawny akt wojny. - Ale to nie my jesteśmy jego celem, lecz Arabia Saudyjska i wszystkie pozostałe kraje znad Zatoki. Tylko wtedy ma to jakiś sens. Darjaei przypuszcza, że jeśli zajmie wszystkie te kraje, nie będziemy mogli zaatakować go bronią jądrową, gdyż oznaczałoby to odcięcie od ropy naftowej całego świata. Dyrektor CIA odgadł niemal wszystko, ale tylko niemal. - Co więcej, wciągnął do spisku Indie i Chiny - ciągnął Robby Jackson. - Wyciągam wnioski z niepełnych przesłanek, ale mam chyba rację. "Ike" jest źle ulokowany. Indyjskie lotniskowce blokują wejście do zatoki Ormuz. Nie możemy tam wprowadzić okrętów transportowych ze sprzętem, bez osłony z powietrza. Do diabła, przesunął nad granicę całe trzy korpusy. Saudyjczycy będą walczyć, ale tamci mają przewagę liczebną. Wszystko potrwa nie dłużej niż tydzień. Nieźle pomyślane od strony operacyjnej - zakończył J-3. - Bardzo sprytnym pomysłem był także atak biologiczny. Zyskali chyba więcej, niż się spodziewali. Niemal każda baza i każda jednostka jest w tej chwili wyłączona z gry - oznajmił sekretarz obrony. - Panie prezydencie, z czasów, kiedy byłem chłopcem w Misissipi, pamiętam powiedzenie ludzi z Klanu, że jeśli spotkasz wściekłego psa, nie zabijaj go, a podrzuć na czyjeś podwórze. Zresztą, jeden z tych sukinsynów zrobił tak kiedyś z nami, bo ojciec bardzo się angażował w nakłanianie ludzi do głosowania. - Co wtedy zrobiliście, Rob? - Ojciec rozwalił go z dubeltówki na lisy - odpowiedział admirał Jackson. - I dalej robił swoje. Jeśli mamy cokolwiek zdziałać, musimy zabierać się do tego szybko, cokolwiek by to było. - Kiedy okręty z Morza Śródziemnego dotrą do Arabii Saudyjskiej? - Potrzeba im mniej niż trzy dni, ale po drodze ktoś może starać się im przeszkodzić. Dowódca Floty Atlantyku kazał im płynąć przez Suez, dzięki czemu mogą dotrzeć do cieśniny na czas. Ale najpierw musimy przepchnąć te transportowce z czołgami obok Hindusów. Osłonę tych czterech jednostek zapewnia jeden krążownik, dwa niszczyciele i dwie fregaty; a gdybyśmy je stracili, kolejne uzupełnienie jest dopiero w Savannah, sir. - Ile mamy sprzętu w Arabii Saudyjskiej? - spytał Ben Goodley. - Wystarczy dla brygady pancernej, to samo w Kuwejcie. Trzeci zestaw sprzętu płynie właśnie morzem. - Kuwejt jest najbardziej narażony - powiedział prezydent. - Co możemy tutaj zrobić? - Jeśli uznamy, że znaleźliśmy się pod ścianą, możemy przerzucić z Izraela 10. pułk kawalerii pancernej. Wystarczą nam na to dwadzieścia cztery godziny. Kuwejtczycy załatwią transport; mają w tej sprawie ciche porozumienie z Izraelczykami, które pomogliśmy zawrzeć - wyjaśnił Robby. - Plan nosi nazwę BIZON. - Czy ktoś uważa to za zły pomysł? - spytał Jack. - Jeden pułk kawalerii pancernej - odezwał się Goodley - to nie wystarczy, żeby ich odstraszyć. - Racja - przyznał J-3. Ryan rozejrzał się wokół stołu. Wiedza to jedna rzecz, a możliwości - całkiem inna. Wiedział, że może rozkazać, aby przeprowadzono nalot nuklearny na Iran. Dwa niewidzialne dla radaru bombowce B-2A czekały gotowe w bazie lotniczej Whiteman. * * * Nie minęły cztery godziny, a nowiutkie maszyny kuwejckich linii lotniczych wystartowały, kierując się najpierw na południowy zachód nad Arabię Saudyjską, by potem wykręcić na północ i polecieć nad zatoką Akaba. Rozkaz wydany został przez Dowództwo Szkolenia Departamentu Obrony, któremu organizacyjnie podlegał 10. pułk, formalnie będący jednostką szkoleniową; większość jednostek podlegała dowództwu Armii. Rozkaz wylotu, podpisany przez prezydenta, dotarł do pułkownika Seana Magrudera. Musiał przerzucić w przybliżeniu pięć tysięcy osób, co wymagało dwudziestu rejsów. Okrężna trasa długości dwóch tysięcy kilometrów zabrać powinna trzy godziny w obie strony, w każdym przypadku z godzinną zakładką. O wszystkim jednak pomyślano; odwołanie niektórych lotów zagranicznych pozwoliło skorzystać z większej liczby samolotów, niż początkowo przewidywał plan BIZON. Pomagali także Izraelczycy. Piloci odrzutowców kuwejckich mieli rzadką okazję zobaczenia, jak eskortują ich myśliwce F-15 oznaczone niebieskimi Gwiazdami Dawida, które startowały z wielkiej bazy lotniczej na pustyni Negew. W pierwszej grupie znaleźli się wyżsi oficerowie sztabowi i wywiadu, którzy przejąć mieli pieczę nad magazynami, zawierającymi pełne wyposażenie brygady. Sprzęt starannie konserwowali specjaliści, sowicie opłacani przez kuwejckich gości. Drugim samolotem przyleciał 1. batalion 10. pułku, "Proporzec". Autobusy podwiozły czołgistów do pojazdów, które natychmiast ruszyły, z pełnymi bakami paliwa i zapasami amunicji. Wszystkiemu uważnie się przyglądał dowódca, podpułkownik Duke Magruder. Jego rodzina mieszkała pod Filadelfią, on zaś sam z łatwością dodał dwa do dwóch; w chwili, kiedy w kraju działo się niedobrze, znienacka przystąpiono do realizacji planu BIZON. Znienacka czy nie, jego żołnierze byli gotowi. Pierwszą grupę dowódców witały sztandary pułku. Co kawaleria, to kawaleria. * * * - Folejewa, naprawdę jest tak niedobrze? - spytał Gołowko, mając na myśli epidemię. Rozmawiali po rosyjsku. Chociaż jej angielski był doskonały, mówiła w ojczystym języku z poetycką elegancją, której nabyła od dziadka. - Nie wiemy dokładnie, Siergieju Nikołajewiczu, zajmuję się innymi sprawami. - Jak sobie z tym radzi Iwan Emmetowicz? - Chyba widzieliście wywiad z nim sprzed kilku godzin. - Bardzo interesujący człowiek, ten wasz prezydent. Bardzo łatwo go zlekceważyć. Wiem, bo sam tak kiedyś postąpiłem. - A Darjaei? - Świetnie sobie poczyna, ale to barbarzyńca. Mary Pat niemal mogła sobie wyobrazić pogardliwe skrzywienie ust rozmówcy. - Zgoda. - Powtórzcie, Folejewa, Iwanowi Emmetowiczowi, żeby dokładnie obmyślił scenariusz. Tak, będziemy w pełni współpracować - dorzucił, odpowiadając na nie zadane jeszcze pytanie. - Spasiba. Niedługo się odezwę. - Mary Pat zerknęła na męża. - Zdaje się, że podoba ci się ten facet. - Wolałbym, żeby był po naszej stronie. - Wygląda na to, że jest. * * * W Sztormie spostrzegli, że około południa wszystkie trzy obserwowane przez nich korpusy ZRI przestały używać łączności radiowej. Nawet dla tak nowoczesnej aparatury, jak wspomagany komputerami zestaw zwiadu elektronicznego, cisza w eterze była tylko ciszą. Nieustannie utrzymywano bezpośrednie połączenie z Waszyngtonem. Coraz częściej pojawiali się oficerowie saudyjscy; ich oddziały dyskretnie dyslokowały się wokół bazy King Chalid. Trochę spokojniej zrobiło się na stanowiskach nasłuchu, ale nie całkiem. Byli znacznie bliżej paszczy lwa. Będąc szpiegami, myśleli jak szpiedzy i wspólnie uznali, że wydarzenia w Ameryce w jakiś sposób zaczęły się tutaj. Gdzie indziej myśl taka zrodziłaby tylko poczucie beznadziejności, tutaj jednak przyniosła inny skutek. Oburzenie było szczere, a, niezależnie od zagrożenia, mieli zadanie do wykonania. * * * - Dobrze - powiedział Jackson do uczestników telekonferencji. - Kogo możemy wystawić? Odpowiedzią było milczenie. Siły zbrojne Stanów Zjednoczonych były teraz o połowę mniejsze niż dziesięć dni temu. V Korpus, dwie ciężkie dywizje, znajdował się w Europie, ale został poddany kwarantannie przez Niemców. To samo dotyczyło dwóch dywizji pancernych w Fort Hood oraz Pierwszej Zmechanizowanej Dywizji Piechoty w Fort Riley w stanie Kansas. Części 82. Dywizji Powietrznodesantowej z Fort Bragg oraz 101. z Fort Campbell uzupełniły jednostki Gwardii Narodowej, ale pozostałe pułki zastygły uwięzione w bazach, gdyż byli w nich żołnierze z pozytywnym testem na obecność ebola. To samo dotyczyło dwóch dywizji piechoty morskiej stacjonujących w Lejeune w stanie Północna Karolina i Pendleton w stanie Kalifornia. - W NOS mamy w tej chwili na ćwiczeniach 11. pułk kawalerii pancernej i brygadę Gwardii Narodowej - oznajmił szef sztabu Armii. - Baza jest absolutnie czysta, możemy ich przerzucić natychmiast, jak tylko dostarczymy samoloty. Inni? Zanim będzie można z nich w jakikolwiek sposób skorzystać, musimy się upewnić, że każdy żołnierz jest zdrowy, a testy nie wszędzie jeszcze dotarły. Potrzeba było milionów testów, a na razie dostępnych było kilkadziesiąt tysięcy, które w pierwszej kolejności zastosować trzeba było wobec osób z objawami ebola, ich krewnych, kierowców ciężarówek dostarczających żywność i lekarstwa, a przede wszystkim wobec personelu medycznego, najbardziej narażonego na kontakt z wirusem. Co gorsza, nie można było poprzestać na jednym negatywnym teście, bowiem przeciwciała mogły pojawić się we krwi godzinę po jego przeprowadzeniu. Lekarze i szpitale rozpaczliwie wołali o testy i w tej sytuacji żądania Armii musiały ustąpić im pierwszeństwa. ZRI wypowie wojnę, pomyślał J-3, i nikt się na nią nie stawi. Zastanawiał się, czy któryś z hippisów z lat sześćdziesiątych uznałby to za zabawne. - Jak długo trzeba czekać? - Co najmniej do końca tygodnia - odpowiedział szef sztabu Armii. - 366. Skrzydło w Mountain Home jest czyste - oznajmił dowódca Sił Powietrznych. - Mamy również dywizjon F-16 w Izraelu. Natomiast wszystkie jednostki europejskie zostały poddane kwarantannie. - Fajnie, samoloty i okręty są bardzo potrzebne, ale przede wszystkim zależy nam jak cholera na ludziach, którzy mogliby ich użyć - powiedział szef sztabu Armii. - Zarządzić stan pogotowia w Fort Irwin - polecił Jackson. -Zwrócę się do sekretarza obrony, żeby autoryzował rozkaz. - Tak jest, sir! * * * - Moskwa? - spytał ze zdziwieniem Chavez. - Jesu Christo, my to się najeździmy po świecie. - Zaraz, to mi coś przypomniało. - Clark wyciągnął z szafy koszulę mundurową i w chwilę potem znowu stał się pułkownikiem. Pięć minut później zmierzali już na lotnisko, aby opuścić Sudan, odprowadzani przez Franka Claytona. Była w tym niewątpliwie odrobina Schadenfreude. O'Day dobrał sobie współpracowników z FBI, razem z którymi zagłębił się w akta osobowe wszystkich agentów Tajnej Służby - mundurowych i cywilnych - mających bezpośredni dostęp do prezydenta. Musieli odrzucić tradycyjne reguły, które normalnie pozwoliłyby pominąć osoby o nazwisku, na przykład O'Connor, gdyż teraz dokładnie musiał być zbadany każdy dokument. To zadanie O'Day zostawił innym, wraz z drugą grupą zająwszy się sprawdzaniem danych, o których istnieniu nie wiedziało zbyt wiele osób. Wszystkie rozmowy telefoniczne, przeprowadzane w Dystrykcie Columbia, były rejestrowane komputerowo. W sensie ściśle prawnym było to legalne, aczkolwiek wszyscy tropiciele totalitaryzmu rzuciliby się na tę informację jak sępy, niemniej prezydent USA mieszkał w Waszyngtonie, gdzie Ameryce zdarzało się już tracić swych przywódców. Szansę, że O'Day i jego ludzie coś w ten sposób uzyskają były mizerne. Spiskowiec, któremu udało się wkręcić do Tajnej Służby, musiał być specem od maskowania. Powinien być znakomity od strony profesjonalnej - inaczej bowiem nie znalazłby się w Oddziale - ale nie powinien wyróżniać się niczym więcej. Powinien być podobny do reszty, cieszyć się zaufaniem przełożonych, opowiadać z kolegami dowcipy, wyskakiwać z nimi w wolnych chwilach na piwo, powinien być żywym przykładem człowieka, który gotów jest poświęcić swoje życie w obronie prezydenta, tak jak Don Russell. * * * Diggs kazał obu oficerom natychmiast stawić się w gabinecie. - Alarm. Przerzucają nas za ocean. - Kogo? - upewnił się Eddington. - Jednych i drugich - odparł generał. - Dokąd? - spytał z kolei Hamm. - Arabia Saudyjska. My obaj byliśmy już tam i to nie z wycieczką, teraz ty też masz szansę, Eddington. - Jaki powód? - spytał gwardzista. - Tego jeszcze się nie dowiedziałem. Faksem nadchodzą kolejne informacje. ZRI do czegoś się szykuje. Dziesiąty pułk właśnie przejmuje sprzęt w Arabii. - Plan BIZON bez uprzedzenia? - sapnął Hamm. - Otóż to, Al. - Czy ma to jakiś związek z epidemią? - spytał Eddington. Diggs pokręcił głową. - Nikt o tym nie wspominał. * * * Stało się to w Federalnym Sądzie Okręgowym w Baltimore. Edward J. Kealty wystąpił z oskarżeniem wobec Johna Patricka Ryana. W swoim pozwie wskazał, że chciał przekroczyć granicę między stanami, na co pozwany mu nie pozwolił. Oskarżyciel domagał się od sądu bezzwłocznego uchylenia dekretu prezydenta (już w drugim zdaniu pozwu Ryan określony został jako prezydent Stanów Zjednoczonych). Kealty był pewien sukcesu. Miał za sobą konstytucję, a sędziego dobrał bardzo starannie. * * * Specjalna Ocena Wywiadu była wreszcie gotowa, ale teraz nie miało to już większego znaczenia, gdyż zamiary Zjednoczonej Republiki Islamskiej nie pozostawiały żadnych złudzeń. Problem polegał teraz na tym, jak im przeciwdziałać, nie było to jednak zadaniem służb wywiadowczych. Rozdział 54 Przyjaciele i sąsiedzi Ich przylot nie zwrócił niczyjej uwagi. O zmierzchu następnego dnia wszystkie trzy pancerne szwadrony 10. pułku kawalerii były gotowe do akcji, szwadron śmigłowców szturmowych potrzebował jeszcze dnia. Zawodowi oficerowie kuwejccy - armia profesjonalna była w dalszym ciągu nieliczna i w dużej mierze opierała się na rezerwistach - przed kamerami witali amerykańskich kolegów serdecznymi uściskami i buńczucznymi wypowiedziami, po których przychodził w namiotach czas na poważne, skupione rozmowy. Jednemu ze swych batalionów pułkownik Magruder polecił uformować się w szyk paradny pod sztandarami pułku. Dobrze to wpływało na morale żołnierzy, a ponadto widok pięćdziesięciu dwóch czołgów w jednej grupie przywodził na myśl pięść gniewnego Boga. Wywiad ZRI oczekiwał przybycia wojsk amerykańskich, jednak nie tak szybko. - Co to ma znaczyć? - syknął Darjaei, przynajmniej raz dając upust swej zazwyczaj skrywanej wściekłości. Na ogół wystarczyło, że ludzie wiedzieli, iż czyha ona przyczajona. - Nic poważnego. - Po wstępnym szoku szef wywiadu znowu zaczynał chłodno oceniać rzeczywistość. - To tylko pułk. Na każdą z sześciu dywizji Armii Boga składają się trzy takie, a w dwóch przypadkach cztery pułki. Nasza przewaga wynosi dwadzieścia do jednego. Trudno było zakładać, że Amerykanie w ogóle nie zareagują. Ale teraz widzimy wszystko, na co ich aktualnie stać. Jeden pułk przerzucony z Izraela, na dodatek w niewłaściwe miejsce. Czy naprawdę myślą, że się tego wystraszymy? - Dalej. Spojrzenie ciemnych oczu stało się odrobinę mniej wściekłe. - Nie mogą wykorzystać swoich dywizji europejskich, gdyż te zostały poddane kwarantannie; to samo dotyczy oddziałów w samych Stanach. Najpierw uderzymy zatem na Saudyjczyków; będzie to wielka bitwa, ale nasze zwycięstwo jest pewne. Wszystkie pozostałe karzełki natychmiast się poddadzą i pozostanie jedynie Kuwejt u szczytu Zatoki, zdany na swoje siły i jeden pułk amerykański; a wtedy się spróbujemy. Na pewno są przekonani, że najpierw uderzymy na Kuwejt, ale tylko głupiec popełnia dwa razy ten sam błąd. - A czy nie mogą wzmocnić Saudyjczyków? - Mają tam sprzęt i uzbrojenie dla jednej brygady. Drugi komplet płynie morzem, ale rozmawialiście już o tym, wasza świątobliwość, z Hindusami. - Naczelny szpieg ZRI zerknął w oczy, w których niezmiennie pojawiała się nerwowość, ilekroć rozpoczynała się gra, jak gdyby autor scenariusza nie był do końca pewien, czy wszyscy będą się trzymali wyznaczonych im ról. Nieprzyjaciel to nieprzyjaciel i współpraca z nim zawsze jest ryzykowna. -Wątpię, by Amerykanie mieli żołnierzy, którzy mogą użyć przewożonego sprzętu. Pozostaje lotnictwo, ale nie mają żadnego lotniskowca w promieniu dziesięciu tysięcy kilometrów, a poza tym samoloty są wprawdzie dokuczliwe, ale nie mogą zdobywać ani utrzymać terenu. - To dobrze. Głos starca był teraz znacznie łagodniejszy. * * * - Nareszcie się spotykamy, towarzyszu pułkowniku - powiedział Gołowko do agenta CIA. Clark zastanawiał się czasami, czy uda mu się kiedykolwiek zobaczyć od wewnątrz kwaterę główną KGB, nawet jednak przez myśl mu nie przemknęło, że mógłby mu tutaj oferować drinka sam przewodniczący Służby Wnieszniej Razwietki. Było wprawdzie wcześnie, pozwolił sobie jednak na kieliszek starki. - Uczono mnie oczekiwać w tym budynku czegoś innego niż gościnności, gaspadin priedsiedatiel. - Teraz to spokojne miejsce. Na inne okazje bardziej wygodne jest więzienie Lefortowo. - Gołowko odstawił kieliszek i powrócił do herbaty. Toast z gościem był obowiązkowy, ale mieli jeszcze cały dzień przed sobą. - Dla czystej ciekawości spytam jednak, czy to pan wywiózł żonę i córkę Gierasimowa? Clark przytaknął w milczeniu; kłamstwo niczemu by nie służyło. - Wszyscy troje ciepło muszą myśleć o panu, Iwanie... jak miał na imię pański ojciec? - Timothy. Dla pana, Siergieju Nikołajewiczu, jestem zatem Iwanem Timofiejewiczem. Gołowko zaniósł się serdecznym śmiechem. - Na szczęście zimna wojna już się skończyła, a wraz z nią stare nieprzyjaźnie. Za pięćdziesiąt lat, kiedy już żadnego z nas nie będzie pośród żywych, historycy porównają archiwa CIA z naszymi i zadecydują, kto wygrał ten pojedynek wywiadów. Jak pan przypuszcza, jaki będzie ich wyrok? - Proszę nie zapominać, że byłem tylko małym pionkiem, a nie wodzem. - Major Szerienko bardzo dobrze się wyrażał o panu i pańskim koledze. Ta akcja w Japonii wywarła ogromne wrażenie. A teraz będziemy współpracować. Czy zapoznano was ze szczegółami planu? Dla Chaveza, który wychował się na filmach z Rambo, a potem w Armii przygotowywany był do nieustannej konfrontacji z Sowietami, było to doświadczenie jak ze snu, aczkolwiek zwrócił uwagę, że doprowadzono ich tutaj zupełnie pustymi korytarzami; po co mieli zobaczyć jakąś twarz, którą już kiedyś widzieli, albo mogliby w przyszłości rozpoznać. - Nie. Zgodnie z rozkazem, staraliśmy się uzyskać pewne informacje. Gołowko sięgnął do przycisku na blacie. - Jest tam Bondarienko? Kilka sekund później w drzwiach stanął rosyjski generał. Obaj Amerykanie powstali. Clark spojrzał na baretki, a potem w oczy Bondarienki, który odpowiedział mu twardym spojrzeniem. Uściski dłoni były ostrożne, ale nieoczekiwanie mocne. - Gienadij Josefowicz jest szefem wydziału operacyjnego. Iwan Timofiejwicz jest szpiegiem CIA, podobnie jak jego młodszy kolega - dokonał prezentacji Gołowko. - Niech pan powie, Clark, czy ta zaraza przyszła do was z Iranu? - Z całą pewnością. - To barbarzyńskie, ale bardzo sprytne posunięcie. Generale? - Zeszłej nocy przerzuciliście z Izraela do Kuwejtu pułk kawalerii pancernej - powiedział Bondarienko. - Dobrzy żołnierze, ale stosunek sił jest dla was skrajnie niekorzystny. W przeciągu najbliższych dwóch tygodni wasz kraj nie będzie w stanie postawić pod broń innych oddziałów, a ZRI nie da wam dwóch tygodni. Według naszych ocen pancerne dywizje na południowy zachód od Bagdadu będą mogły ruszyć za trzy, maksimum cztery dni. Jeden dzień na dotarcie do granicy, a potem? Potem zobaczymy dopiero, co naprawdę zamierzają. - Ma pan jakieś podejrzenia? - Niestety, nie mamy dużo więcej informacji niż wy - odparł Gołowko. - Większość naszych źródeł osobowych została rozstrzelana, a zaprzyjaźnieni z nami generałowie iraccy opuścili kraj. - Najwyższe stanowiska w armii zajmują Irańczycy, z których większość za czasów szacha szkoliła się w Anglii i w Stanach; sporo z nich przetrwało okres czystek - dodał Bondarienko. - Informacje, które o nich posiadamy, przekazaliśmy już Pentagonowi. - To bardzo wielkoduszne. - Wielkoduszne i rozsądne - mruknął Ding. - Kiedy już wyrzucą nas znad Zatoki, ruszą na północ. - No cóż, młodzieńcze - odezwał się Gołowko - w sojuszach mniejszą rolę odgrywa miłość; ważniejsze są wspólne interesy. - Jeśli wy nie dacie sobie rady teraz z tym maniakiem, wtedy za trzy lata my będziemy musieli próbować - zawtórował Bondarienko. - Lepiej dla wszystkich, żeby to stało się teraz. - Przez Folejewa przekazaliśmy ofertę daleko idącej pomocy. Kiedy już będziecie znali dokładnie swoje zadanie, zgłoście się, a my zobaczymy, co da się zrobić. * * * Niektórzy walczyli dłużej, inni krócej. Pierwszy wypadek śmierci na ebola zarejestrowano w Teksasie; był to sprzedawca sprzętu golfowego, który zmarł w trzy dni po przyjęciu do szpitala, w dzień po tym, jak takie same objawy pojawiły się u żony. Badający ją lekarze stwierdzili, że zaraziła się najprawdopodobniej sprzątając łazienkę po ataku nudności u męża, nie zaś poprzez kontakty erotyczne, po powrocie z Phoenix był bowiem za słaby nawet na to, aby ją pocałować. Ta pozornie mało istotna informacja została przekazana do Atlanty, a CCZ zażądała wszystkich podobnych, choćby najdrobniejszych danych. Kwestia ta z pewnością była nieważna dla personelu szpitala w Dallas, który odczuwał zarazem ulgę i strach. Ulgę - gdyż ostatnie godziny pacjenta były straszliwe, strach - gdyż nie ulegało wątpliwości, że była to dopiero pierwsza z okrutnych śmierci. Kolejna nastąpiła sześć godzin później w Baltimore. Sprzedawca pojazdów turystycznych został wcześniej zwolniony ze służby wojskowej na skutek wrzodów układu pokarmowego, które wprawdzie zaleczone, ułatwiły jednak podbój organizmu przez wirusy ebola. Błona śluzowa żołądka szybko się rozpadła, a nieprzytomny pacjent zmarł na skutek gwałtownego krwotoku wewnętrznego. Także i to zdarzenie zaskoczyło personel medyczny, ale następne wypadki śmierci zaczęły teraz następować w całym kraju jeden za drugim; środki masowego przekazu informowały o wszystkich, co pogłębiało powszechny strach. Na razie utrzymywały się sekwencje: najpierw umierał mąż, po nim żona, a następnie dzieci, jeśli uległy zarażeniu. Znienacka cała groza stała się bardzo realna. Dla większości Amerykanów dramat pozostał jednak zdarzeniem zewnętrznym. Owszem, szkoły i firmy były zamknięte, nie można było swobodnie podróżować, ale cała reszta była elementem spektaklu telewizyjnego, rozgrywającego się na ekranie, zarazem prawdziwego i nieprawdziwego. Teraz jednak w najprzeróżniejszych kontekstach pojawiało się słowo "śmierć". Na ekranach telewizorów ukazywały się zdjęcia zmarłych, ale także filmy, na których ludzie - już nieżywi - poruszali się, oddawali wypoczynkowi i zabawie, a wszystkiemu towarzyszył ponury komentarz spikerów. Powszechna świadomość nie była przygotowana na podobnie ostre i brutalne doświadczenie. Zmora nagle stawała się namacalną rzeczywistością, jak w dziecięcym śnie, w którym pokój wypełnia coraz gęstsza chmura, a wiadomo, że jej dotyk oznacza zgubę. Utyskiwania na zakaz podróży umilkły tego samego dnia, kiedy zmarł sprzedawca sprzętu golfowego w Teksasie i sprzedawca pojazdów turystycznych w Marylandzie. Kontakty towarzyskie, które, zrazu przerwane, potem znowu zaczęły odżywać, ponownie ograniczyły się do członków najbliższej rodziny. Poza tym ludzie kontaktowali się telefonicznie. Łącza były tak przeciążone rozmowami międzymiastowymi, w których dowiadywano się o zdrowie krewnych i przyjaciół, że AT&T, MCI i pozostałe towarzystwa, za pośrednictwem płatnych ogłoszeń, musiały wzywać do ograniczenia tego typu połączeń, a także uruchomić oddzielne linie dla potrzeb administracji i służby zdrowia. Cały naród ogarnęła cicha panika; nie było żadnych publicznych demonstracji, ruch w centrach wielkich miast spadł nieomal do zera. Prawie nikt nie odwiedzał nawet sklepów, gdyż wszyscy usiłowali poprzestać na tym, co mieli w lodówkach i zamrażarkach. Niezmiennie jednak uwijali się reporterzy z kamerami i informowali o wszystkim, co zarazem potęgowało napięcie, jak też przyczyniło się w końcu do poprawy sytuacji. * * * - Działa - oznajmił dawnemu podwładnemu przez telefon generał Pickett. - Gdzie jesteś, John? - spytał Alexandre. - W Dallas. Działa, a ja chciałbym cię o coś prosić. - Słucham. - Przestań odgrywać lekarza okręgowego, dosyć masz dookoła stażystów. W Walter Reed mam zespół badawczy. Dołącz do nas czym prędzej. Jesteś zbyt dobrym wirusologiem, Alex, żebyś zajmował się teraz pojedynczymi przypadkami. - John, to jest mój wydział, a ja mam ludzi, którymi dowodzę. To lekcja, którą dobrze zapamiętał z czasów, kiedy nosił zielony mundur. - Świetnie, ale wszyscy dobrze już poznali twoją skrupulatność, pułkowniku. Czas teraz odłożyć cholerną pukawkę i zacząć myśleć jak dowódca. Sądzisz, że tę batalię można wygrać w szpitalu? Załatwiłem też transport. Na dole czeka Hummer, który przewiezie cię do Reed. Czy może wolisz, żebym natychmiast cię powołał i wydał rozkaz? Alexandre wiedział, że generał jak najbardziej mógł to zrobić. - Daj mi pół godziny. Odwiesił telefon i spojrzał w głąb korytarza. Znowu salowi w plastikowych skafandrach wynosili worek ze zwłokami. Odczuwał dumę, że tu jest. Tracił pacjentów i jeszcze będzie ich tracił, ani przez chwilę jednak nie przestał być lekarzem, robiąc wszystko, co w jego mocy, i pokazując swojemu personelowi, że jest jednym z nich, gdyż tak jak oni, zgodnie ze złożoną ongiś przysięgą, wszystkie swe umiejętności poświęca chorym. Kiedy będzie już po wszystkim, ten trudny okres będą wspominać jako czas solidarności. Pośród całej tej grozy, robili jednak swoje. Cholera, zaklął pod nosem. Pickett miał rację. Toczyli walkę, ale nie tutaj rozstrzygnie się zwycięstwo. Oznajmił swemu zastępcy, że schodzi piętro niżej, na oddział dziekana Jamesa. Pojawił się tutaj interesujący przypadek kobiety w wieku trzydziestu dziewięciu lat, którą przyjęto dwa dni wcześniej. Była zrozpaczona, gdyż mężczyzna, z którym żyła od lat bez ślubu, znajdował się w stanie agonalnym, wszystkich jednak fascynowało to, że chociaż w jej krwi wykryto przeciwciała ebola, czemu towarzyszyły aż za dobrze znane symptomy, choroba nie robiła jednak żadnych postępów, a nawet może się cofała. - Dlaczego tak się dzieje? - zastanawiała się Cathy Ryan. - Nie wiem, Cathy, najważniejsze, że się dzieje - odpowiedział zmęczonym głosem James. - Dave, może kryje się tutaj coś ważnego. Sama z nią rozmawiałam; pomyśl tylko, spała z nim w tym samym łóżku jeszcze dwa dni przed tym, jak go tutaj przywiozła. - Czy uprawiali seks? - wtrącił się Alexandre. - Nie, Alex, czuł się już bardzo źle. Pytałam o to. Wydaje mi się, że ta kobieta przeżyje. Byłby to pierwszy wypadek w Baltimore. - Cathy, musimy obserwować ją przynajmniej przez tydzień, żeby powiedzieć coś na pewno. - Wiem o tym, Dave, ale to pierwszy przypadek, że coś układa się inaczej. Nie wiem tylko dlaczego? To bardzo ważne, żebyśmy wiedzieli. - Gdzie jej karta? Cathy podała Alexandre'owi dane pacjentki. Temperatura spadła do 38,9°C skład krwi daleki od normy, ale lepszy niż poprzednio... - Jak ona się czuje? - spytał Alexandre. - Jest śmiertelnie przerażona, skarży się na bóle głowy i brzucha, chociaż myślę, że w dużej mierze to wynik stresu. Trudno się dziwić, prawda? - Ta poprawa jest rzeczywiście zaskakująca. Zeszłej nocy działalność wątroby silnie upośledzona, teraz zaczyna znowu wydzielać żółć... - Właśnie to przyciągnęło moją uwagę. Wydaje się pewne, że pacjentka pokona chorobę. Pierwsza, której nie stracimy. Ale dlaczego? Dlaczego z nią jest inaczej? Wszystkie uprzednie wątpliwości Alexandre zniknęły w jednej chwili. Pickett miał rację; jego miejsce było teraz w laboratorium szpitala Waltera Reeda. - Dave, w Waszyngtonie chcą, żebym jak najszybciej się tam zjawił. - Jedź - odpowiedział bez chwili namysłu James. - Tutaj jest nas pod dostatkiem, a jeśli tam pomożesz coś wyjaśnić... Jedź! - Cathy, myślę, że odpowiedź na twoje pytanie jest prosta. Zdolność do zwalczenia choroby jest odwrotnie proporcjonalna do liczby wirusów, które dostały się do krwi. Ludziom się wydaje, że wystarczy jeden, ale to nieprawda, nic nie jest tak zabójcze. Ebola zwycięża w ten sposób, że najpierw pokonuje system odpornościowy, a dopiero potem atakuje organy. Jeśli do organizmu dostanie się niewiele tych sukinsynów, system immunologiczny może sobie z nimi dać radę. Wyciągnij od niej więcej szczegółów, Cathy. Za parę godzin zadzwonię do ciebie. Alexandre wrócił na górę, aby poddać się odkażeniu. Najpierw starannie spryskano jego kombinezon, potem nałożył zielony kitel i maskę, aby następnie "czystą" windą zjechać na parter. - Pułkownik Alexandre? - spytał czekający przy wyjściu sierżant. - Tak. Podoficer zasalutował. - Proszę za mną, panie pułkowniku. Czeka na pana Hummer z kierowcą. Chce pan kurtkę? Jest dość zimno. - Tak, dziękuję. Nałożył podgumowaną parkę oddziałów chemicznych. Ciepło trzymała aż za dobrze, tak że trudno w niej było wytrzymać. Za kierownicą siedziała kobieta w stopniu kaprala. Alexandre wskoczył na niewygodny fotel, zapiął pas i rzucił: - Jedziemy. - W uszach miał jeszcze słowa, które wypowiedział pod adresem Ryana i Jamesa. Pokręcił głową, jak gdyby odganiał dokuczliwego owada. Pickett miał najpewniej rację. * * * - Panie prezydencie, musimy raz jeszcze sprawdzić wyniki. Wezwałem nawet z Hopkinsa profesora Alexandre'a, aby dołączył do grupy, którą zorganizowałem u Reeda. Jeszcze za wcześnie na jakieś jednoznaczne wnioski. Musimy trochę nad tym popracować. - Dobrze, generale - odparł poirytowany Ryan. - Proszę dzwonić, gdyby coś się zmieniło. - Odłożył słuchawkę i warknął: - Cholera! - Mamy wiele innych spraw na głowie - przypomniał mu Goodley. - Wiem. Co teraz? * * * W strefie czasowej Pacyfiku było jeszcze ciemno, kiedy się wszystko zaczęło. Przynajmniej z samolotami nie było żadnych kłopotów. Maszyny większości dużych linii lotniczych skierowano do Barstow w stanie Kalifornia; ich załogi zbadano na obecność przeciwciał ebola przy użyciu napływających coraz szerszym strumieniem zestawów testujących. Wprowadzono też zmiany w systemie wymiany powietrza w samolotach. W NOS żołnierze wsiadali do autobusów. Nie było to niczym nowym dla Niebieskich, w przeciwieństwie do jednostki szkoleniowej; wylęknione rodziny patrzyły na mężczyzn pakujących się na dłuższy wyjazd. Poza tym, że wyjeżdżają, niewiele więcej było wiadomo. O celu podróży żołnierze mieli się dowiedzieć na pokładach samolotów, już po rozpoczęciu szesnastogodzinnego lotu. Dla przetransportowania dziesięciu tysięcy osób potrzeba było czterdziestu rejsów, a lotnisko pośród pustyni kalifornijskiej nie mogło wysłać więcej niż cztery maszyny na godzinę. Gdyby ktokolwiek z miejscowych władz postawił pytanie, co się dzieje, rzecznik prasowy Fort Irwin miał odpowiadać, że jednostki odbywające ćwiczenia muszą, podobnie jak inne, zostać poddane kwarantannie. Jednak w Waszyngtonie kilku dziennikarzom udało się uzyskać inne informacje. * * * - Thomas Donner? - spytała kobieta w ochronnej masce. - Zgadza się - mruknął gburowato reporter, który w dżinsach i flanelowej koszuli oderwany został od śniadania. - FBI. Proszę ze mną; chcielibyśmy zadać panu kilka pytań. - Czy jestem aresztowany? - Dziennikarz TV był wyraźnie poirytowany. - Nie, chyba że bardzo pan tego pragnie. Byłabym natomiast zobowiązana, gdyby bezzwłocznie udał się pan ze mną. Potrzebny panu tylko dokument identyfikacyjny oraz to. - Agentka podała torbę z maską chirurgiczną. - Za chwilkę, dobrze? Drzwi zamknęły się. Donner ucałował żonę, wziął kurtkę i zmienił obuwie. Na korytarzu nałożył maskę i ruszył w ślad za agentką. - No więc dobrze, o co chodzi? - Ja tylko roznoszę wezwania - mruknęła, kończąc w ten sposób poranną konwersację. Jeśli facet jest zbyt tępy, żeby pamiętać, iż został wybrany do grupy dziennikarzy współpracujących z Pentagonem, to już nie jej wina. * * * - W 1990 roku największe błędy popełnili Irakijczycy w logistyce - tłumaczył admirał Jackson, dotykając wskaźnikiem mapy. - Wiele osób sądzi, że na wojnie najbardziej liczą się działa i bomby, tymczasem o wszystkim rozstrzygają paliwo i informacja. Jeśli twoich ruchów nie krępują kłopoty z paliwem i wiesz, co robi twój przeciwnik, masz znaczne szansę na wygraną. - Na monitorze obok mapy zmienił się obraz i tutaj przesunął się wskaźnik. - Proszę spojrzeć. Zdjęcie satelitarne było bardzo wyraźne. W każdej bazie czołgów i transporterów opancerzonych pojawił się nowy element: wielkie cysterny umieszczone na przyczepionych do ciągników lawetach. Widać było zbiorniki paliwa o pojemności dwustu litrów umocowane z tyłu czołgów T-80, w razie niebezpieczeństwa kierowca mógł się pozbyć tego balastu jednym ruchem przełącznika. - Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że szykują się do dalekiego skoku, którego początek nastąpi w ciągu tygodnia. W Kuwejcie znajduje się 10. pułk kawalerii; 11. pułk i 1. Brygada Gwardii Narodowej Północnej Karoliny są właśnie w drodze. Nic więcej w tej chwili nie możemy zrobić. Najwcześniej we wtorek zakończy się okres kwarantanny dla pierwszych jednostek. - To oficjalna informacja - dodał Ed Foley. - W efekcie wystawiamy tylko jedną dywizję pancerną - podsumował Jackson. - Armia Kuwejtu zajęła rubieże obronne. Saudyjczycy idą w jej ślady, chociaż trochę to potrwa. - To, czy będziemy mieli sprzęt dla trzeciej brygady - dorzucił sekretarz obrony Bretano - zależy od hinduskiej marynarki, obok której muszą przepłynąć nasze jednostki transportowe. - Jeśli nie będą chcieli nas przepuścić, nie będziemy w stanie się przebić, gdyż nie mamy wsparcia powietrznego - poinformował admirał DeMarco. Jackson nie zareagował na tę uwagę, gdyż nie mógł. Niezależnie od tego, co sądził o szefie operacji morskich, był od niego młodszy stopniem. - Posłuchaj - zwrócił się do DeMarco generał Mickey Moore. - Moi ludzie potrzebują tego sprzętu, albo Gwardia Karoliny będzie musiała rzucić się na czołgi z pistoletami w ręku. Przez ostatnie lata bez przerwy słyszeliśmy, jakie świetne są te wasze krążowniki Aegis. A teraz nagle okazuje się, że z nieprzyjacielem nie potrafią sobie poradzić. Jutro o tej porze piętnaście tysięcy żołnierzy będzie narażonych na atak wroga. - Admirale Jackson - rozległ się głos prezydenta. - To pan jest odpowiedzialny za całość operacji. - Panie prezydencie, bez ochrony z powietrza... - upierał się DeMarco. - Jesteśmy w stanie to zrobić czy nie? - gniewnie spytał Jack. - Nie - odparł DeMarco. - Nie zamierzam tracić w ten sposób okrętów. Bez lotniskowca się nie ruszę. - Robby, chcę wiedzieć, jaka jest twoja ocena sytuacji - powiedział Bretano. Jackson westchnął ciężko. - Hindusi mają w sumie około czterdziestu Harrierów. Niezłe samoloty, ale z pewnością nie najlepsze. Okręty eskortujące w sumie mają około trzydziestu pocisków przeciwokrętowych. Jeśli chodzi o siłę ognia, nie jest tak źle. Na pokładzie "Anzio" znajduje się w tej chwili siedemdziesiąt pięć pocisków przeciwlotniczych, piętnaście Tomahawków i osiem Harpoonów. "Kidd" ma siedemdziesiąt pocisków przeciwlotniczych i osiem Harpoonów. "O'Bannon" to jednostka przeciwlotnicza, ale ma także i Harpoony. Każda z dwóch fregat, które właśnie do nich dołączyły, dysponuje dwudziestoma pociskami przeciwlotniczymi. Teoretycznie, powinni się przebić. - Jackson, to zbyt niebezpieczne! Przeciw grupie lotniskowca nigdy nie wysyła się jednostek nawodnych bez wsparcia z powietrza! - A jeśli pierwsi zaatakujemy? - spytał Ryan, a wszystkie głowy gwałtownie zwróciły się w jego kierunku. - Panie prezydencie - pierwszy odezwał się DeMarco - tego nie możemy zrobić. Nie jesteśmy nawet pewni ich wrogich intencji. - Jest ich pewien nasz ambasador - oznajmił Bretano. - Admirale DeMarco, ten sprzęt musi zostać dostarczony - powiedział z pasją prezydent. - Właśnie przerzucamy samoloty do Arabii Saudyjskiej; za dwa dni będziemy mogli spróbować, ale wcześniej... - Admirale DeMarco, niech pan się natychmiast poda do dymisji. - Bretano wpatrywał się w leżącą przed nim teczkę. - Pańskie sugestie są bezużyteczne. Nie mamy w zapasie dwóch dni. Było to pogwałcenie protokółu. Szefowie sztabów poszczególnych rodzajów broni powoływani byli przez prezydenta i, chociaż formalnie byli wojskowymi doradcami sekretarza obrony i prezydenta, zasadniczo tylko ten ostatni miał prawo decydować o zdjęciu ze stanowiska. Admirał DeMarco spojrzał na Ryana, który siedział pośrodku stołu konferencyjnego. - Panie prezydencie, służę swoją opinią i umiejętnościami najlepiej, jak potrafię. - Panie admirale, piętnaście tysięcy ludzi jest zagrożonych, a pan nam powiada, że Marynarka nie może ich obronić. Niniejszym zostaje pan zwolniony z pełnionych funkcji - powiedział Jack. - Do widzenia. - Pozostali szefowie sztabów popatrzyli po sobie; coś takiego nigdy dotąd się nie zdarzyło. - Ile czasu nam pozostało do kontaktu z flotą Indii? - Około dwudziestu czterech godzin, sir. - Czy możemy udzielić jakiegoś dodatkowego wsparcia? - Mamy w tej okolicy także okręt podwodny uzbrojony w torpedy oraz pociski rakietowe Tomahawk. Znajduje się jakieś pięćdziesiąt mil przed "Anzio" - oznajmił Jackson, podczas gdy oszołomiony admirał opuszczał salę wraz ze swoim adiutantem. - Możemy kazać mu płynąć szybciej. Ryzykujemy wprawdzie, że zostanie wykryty, ale Hindusi nie są najlepiej przygotowani do walki z okrętami podwodnymi. To byłaby broń ofensywna; okręt podwodny nie może bronić się pasywnie, gdyż jego główna funkcja polega na zatapianiu jednostek nawodnych. - Chyba muszę chwilkę porozmawiać z panią premier Indii - oznajmił Ryan. - Kiedy już ich miniemy, co dalej? - Musimy przebyć cieśninę i jak najszybciej zmierzać do portów rozładunkowych. - Tutaj możemy już pomóc - oznajmił szef sztabu Sił Powietrznych. - 366. Skrzydło nie będzie jeszcze gotowe, ale Zatoka jest w zasięgu F-16 stacjonujących w Izraelu. - Będziemy potrzebować tej osłony, generale - podkreślił Jackson. - Do diabła, Marynarka prosi o pomoc Siły Powietrzne - zakpił lotnik, ale zaraz dodał poważnym tonem: - Robby, rozwalimy każdego sukinsyna na tyle durnego, żeby się wzbić w powietrze. Tych czterdzieści osiem F-16C jest w każdej chwili gotowych do akcji. Wystarczy byście się znaleźli w odległości stu mil od cieśniny, a będziecie już mieli nad głowami przyjaciół. - Czy to wystarczy? - spytał prezydent. - Nie całkiem. Druga strona ma czterysta MiG-ów-29 i Su-27. To świetne samoloty. Kiedy 366. uzyska stan pełnej gotowości do walk w powietrzu, będziemy mieli osiemdziesiąt myśliwców, do czego dochodzą jeszcze Saudyjczycy. Na miejscu mamy też AWACS-a. Mickey, w najgorszym razie twoje czołgi nie będą miały wsparcia, ale nie będą też atakowane z powietrza. - Generał spojrzał na zegarek. - Powinni już startować. * * * Pierwszy dywizjon złożony z czterech myśliwców przechwytujących F-15C zawrócił i dwadzieścia minut później maszyny połączyły się z tankowcami KC-135R. Sześć należało do ich skrzydła, a zostaną jeszcze uzupełnione przez samoloty Gwardii Narodowej Montany i Południowej Dakoty, stanów nie tkniętych jak na razie przez epidemię. Przez większość trasy na Półwysep Arabski, mieli trzymać się dziesięć kilometrów za cywilnym samolotem lecącym z Kalifornii. Najpierw polecą na północ, a po minięciu bieguna - na południe, by nad Rosją i Turcją dotrzeć na zachód od Cypru, gdzie dołączy do nich eskorta izraelska z zadaniem doprowadzenia ich na wysokość Jordanu. Tutaj myśliwce Eagle uzupełnić miały saudyjskie F-15. Oficerowie planistyczni, którzy lecieli cywilnymi maszynami, żywili nadzieję, że przynajmniej kilka pierwszych dywizjonów przemknie niepostrzeżenie, jeśli jednak przeciwnik się zorientuje, dojdzie do walk powietrznych. Piloci pierwszego dywizjonu nie mieli specjalnie nic przeciwko temu. Nie było żadnych pogaduszek radiowych. Po prawej stronie wstawał świt. W trakcie lotu mieli go zobaczyć raz jeszcze, tym razem z lewej burty. * * * - Panie i panowie - zwrócił się do piętnastki zebranych dziennikarzy rzecznik prasowy w stopniu pułkownika. - Zaproszono was tutaj, gdyż nasze jednostki zostały wysłane za granicę. Sierżant Astor rozdaje teraz formularze, na których osoby decydujące się na wyjazd, mają to potwierdzić podpisem. - Co to takiego? - odezwał się ktoś. - Uprzejmie proszę zapoznać się z wydrukowanym tekstem - powtórzył z naciskiem oficer w mundurze piechoty morskiej i z maską na twarzy. - Badanie krwi - odezwała się jedna z kobiet. - Ja tam się zgadzam, ale co dalej? - Proszę pani, ci którzy wyrażą zgodę, otrzymają dalsze informacje. Reszta zostanie odwieziona do domów. Ciekawość zwyciężyła, wszyscy podpisali. - Dziękuję - powiedział pułkownik, sprawdzając wszystkie papiery. * * * Występował we własnej sprawie. Chociaż Ed Kealty należał do palestry od trzydziestu lat, w sądzie pojawiał się dotąd tylko jako obserwator, aczkolwiek nader często można go było zobaczyć na schodach prowadzących do budynku Temidy, na których wygłaszał mowę albo oświadczenie, zawsze równie dramatyczne jak obecnie. - Wysoki Sądzie! - rozpoczął były wiceprezydent. - Staję tutaj, aby prosić o natychmiastową interwencję Wysokiego Sądu. Moje prawo do swobodnego poruszania się między stanami zostało pogwałcone przez pełniącego obecnie urząd prezydenta. Jest to sprzeczne z moimi gwarancjami konstytucyjnymi, a także z precedensowym wyrokiem Sądu Najwyższego w sprawie Lemuela Penne, w którym stwierdza się jednoznacznie, że... Pat Martin siedział obok Prokuratora Generalnego, który reprezentował rząd. Kamera ze stacji telewizyjnej Court TV, za pośrednictwem łączy satelitarnych, przesyłała obraz do widzów w całym kraju. Sędzia, sekretarz, woźny, prawnicy, dziesięciu reporterów sądowych i czwórka obserwatorów: wszyscy mieli na twarzy maski chirurgiczne, a na dłoniach - gumowe rękawiczki. Wszyscy byli świadkami największego błędu w karierze politycznej Eda Kealty'ego, chociaż jeszcze nie każdy zdawał sobie z tego sprawę. - Swoboda przemieszczania się jest jedną z podstawowych wolności ustanowionych i chronionych przez konstytucję. Ani konstytucja ani żadne ustawy nie pozwalają prezydentowi na odbieranie owych wolności obywatelom, a tym bardziej przy użyciu zbrojnej przemocy, co już spowodowało śmierć kilku osób, a obrażenia - u kilkunastu. To kwestia ściśle prawna - kończył Kealty pół godziny później - ja zaś w imieniu swoim i innych obywateli proszę sąd o uchylenie owego bezprawnego dekretu. - Wysoki Sądzie! - rozpoczął Prokurator Generalny, stając za pulpitem, na którym znajdował się mikrofon stacji telewizyjnej. - Podobnie jak oskarżyciel, jestem zdania, że chociaż jest to sprawa niezwykle poważna, to jednak od strony prawnej mało zawiła. Rząd powołać się tutaj chciał na słowa Justice'a Holmesa, który w swym słynnym wystąpieniu dotyczącym wolności słowa oświadczył, że ograniczenie tej wolności jest dopuszczalne w sytuacji, gdy krajowi grozi rzeczywiste i bezpośrednie niebezpieczeństwo. Konstytucja nie jest, a nie mam wątpliwości, że Wysoki Sąd podzieli to przekonanie, paktem samobójców. Prasa, radio i telewizja uświadomiły nam z przeraźliwą jasnością, że kraj stanął w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa, którego natury twórcy konstytucji w żaden sposób nie mogli przewidzieć. Warto jednak przypomnieć, iż chociaż pod koniec osiemnastego stulecia niewiele wiedziano na temat charakteru chorób zakaźnych, powszechnie znana i aprobowana była wówczas zasada kwarantanny statków. Mamy odnotowany precedens objęcia przez Jeffersona embargiem handlu zagranicznego, ale przede wszystkim, Wysoki Sądzie, mamy zdrowy rozsądek. Nie wolno życia obywateli składać na ołtarzu prawnej teorii... Martin słuchał, pocierając pod maską nos. Zapach był taki, jak gdyby na sali sądowej rozlała się beczka z lizolem. * * * W innej sytuacji byłby to może komiczny widok, gdy każdy z piętnastki reporterów tak samo reagował na przebyty test: mrugnięcie powiek, oddech ulgi, a potem pośpieszny odmarsz w kąt sali, żeby pozbyć się maski. Kiedy badanie zostało zakończone, przeprowadzono ich do innego pomieszczenia. - Na zewnątrz znajduje się autobus - usłyszeli - który zawiezie was do bazy Andrews. Po starcie otrzymacie dalsze informacje. - Zaraz, ale przecież... - usiłował zaprotestować Tom Donner. - Czy już pan zapomniał, pod czym się podpisał? - przerwał mu z przekąsem rzecznik prasowy. * * * - Miałeś rację, John - powiedział Alexandre. Epidemiologia była w medycynie odpowiednikiem rachunkowości i, podobnie jak ta nudna profesja, ma kluczowe znaczenie dla prowadzenia interesów, tak ważne stało się badanie chorób zakaźnych i przebiegu epidemii, po tym jak pewien francuski lekarz odkrył, że, niezależnie od tego, czy chorych leczy się czy nie, nie zmienia się procent wypadków śmiertelnych i wyzdrowień. Owe niezwykłe odkrycie zmusiło wspólnotę lekarzy do badań nad tym, co jest skuteczne, a co nie, w efekcie czego medycyna nabrała charakteru bardziej naukowego. Diabeł zawsze mieszka w szczegółach, aczkolwiek tym razem mogło w ogóle nie być żadnego diabła, przyszło do głowy Alexandre'owi. Do tej chwili odnotowano w całym kraju 3.451 przypadków ebola. W tej liczbie uwzględniono tych, którzy zaczynali umierać, pacjentów, którzy mieli objawy choroby i tych, w których krwi wykryto przeciwciała. Nie była to liczba wysoka; więcej osób umiera na AIDS, znacznie więcej choruje na raka i serce. W wyniku śledztwa przeprowadzonego przez FBI, a uzupełnionego o ustalenia lokalnych lekarzy, wykryto dwieście dwadzieścia trzy Przypadki Zerowe; wszystkie te osoby zaraziły się na targach i wystawach handlowych, a potem przekazały wirusa innym. Chociaż ciągle wzrastała liczba zachorowań, to jednak działo się to wolniej niż przewidywały symulacje komputerowe, a w szpitalu Johna Hopkinsa po raz pierwszy pojawił się pacjent z przeciwciałami we krwi, ale bez żadnych zewnętrznych symptomów ebola. - Powinno być o wiele więcej Przypadków Zerowych, Alex - powiedział Pickett. - Zaczęliśmy się temu przyglądać poprzedniego wieczoru. Pierwszy pacjent, który zmarł, przyleciał do Phoenix z Dallas. FBI dotarło do listy pasażerów, a Uniwersytet Texas sprawdził ich wszystkich; badania zakończyli dzisiaj rano. Tylko u jednej osoby wykryto przeciwciała, ale bez żadnych klasycznych objawów. - Wykryte czynniki ryzyka? - Zapalenie dziąseł - powiedział generał Pickett. - Przenosi się drogą kropelkową, ale... - Właśnie o tym myślę, Alex. Wtórne zakażenie na skutek bezpośrednich kontaktów. Pieszczoty, pocałunki, opieka nad bliską osobą. Jeśli mamy słuszność, szczyt nastąpi za trzy dni, a potem fala zacznie się cofać. Coraz więcej będzie też przypadków pokonania choroby. - Jeden mamy już u Hopkinsa. We krwi pojawiły się przeciwciała, ale choroba nie wyszła poza wstępne stadium. - Potrzebujemy teraz Gusa, który zająłby się wpływem środowiska. Powinien już tu być. - Poinformuj go o wszystkim. Ja muszę tutaj sprawdzić kilka wyników. * * * Sędzia był starym przyjacielem Kealty'ego. Martin nie znał zbyt dobrze jego lokalnego dorobku prawnego, ale nie odgrywało to większego znaczenia. Dwa wystąpienia zabrały po pół godziny każde. I Kealty i Prokurator Generalny zgadzali się, że kwestia prawna jest dosyć prosta, niemniej praktyczne zastosowanie owej zasady prowadziło do zawiłych konsekwencji. Co więcej, była to sprawa bardzo paląca, co sprawiło, że sędzia nie zastanawiał się nad nią dłużej niż godzinę. Wyrok ogłosił na podstawie notatek, a na piśmie miał uzasadnić parę godzin później. - Sąd - rozpoczął - jest świadom głębokiego niebezpieczeństwa, jakie zawisło nad krajem i z aprobatą musi potraktować powagę, z jaką prezydent Ryan uznał za swój obowiązek ochronę życia Amerykanów, a nie tylko ich praw. Zarazem jednak sąd musi uszanować fakt, że konstytucja jest i pozostanie najwyższym aktem prawnym, którego naruszenie, potraktowane jako precedens, pociągnęłoby za sobą konsekwencje daleko wykraczające poza obecny kryzys. Przyznając zatem, że prezydent działa w imię szlachetnych motywów, sąd musi unieważnić jego dekret, ufając, iż obywatele w sposób rozumny i rozważny zadbają o swoje bezpieczeństwo. Prokurator Generalny zerwał się z miejsca. - Wysoki Sądzie, rząd czuje się w obowiązku bezzwłocznie złożyć apelację od tego wyroku do Czwartego Sądu Okręgowego w Richmond. Wnioskuję, aby wyrok został zawieszony do chwili, gdy zostaną dopełnione wszystkie urzędowe formalności. - Wniosek odrzucony. Koniec rozprawy. Sędzia powstał i opuścił salę, w której, oczywiście zahuczało. - Jak rozumieć orzeczenie sądu? - zapytał reporter Court TV (który sam skądinąd był prawnikiem i znał odpowiedź) wyciągając mikrofon w kierunku Kealty'ego. - Znaczy to tyle, że obywatel Ryan, bezprawnie tytułujący się prezydentem USA, nie może łamać prawa. Mam nadzieję, że w tej sali dowiodłem, iż obowiązuje jeszcze w tym kraju sprawiedliwość - odparł polityk, który jednak nie wydawał się szczególnie zachwycony werdyktem sądu. - Co na to strona rządowa? - padło pytanie pod adresem Prokuratora Generalnego. - Niewiele mam w tej chwili do powiedzenia. Z całą pewnością prędzej będziemy mieli gotowe pismo apelacyjne do Czwartego Okręgowego Sądu Apelacyjnego niż sędzia Veneble sporządzi swoje uzasadnienie wyroku. Trzeba pamiętać o tym, że ten uzyskuje moc dopiero w chwili, gdy zgodnie z przepisami zostanie sformułowany, uzasadniony i podpisany. Istnieją wszelkie powody, by sądzić, że Sąd Apelacyjny uchyli wyrok. Mam nadzieję, że pośród sędziów większość stanowią ludzie nie tylko znający prawo, ale również mający poczucie rzeczywistości. Ale jest jeszcze inna sprawa. - Jaka? Teraz głos zabrał Martin. - Sąd rozstrzygnął tutaj pewną wątpliwość konstytucyjną. Mówiąc o Johnie Patricku Ryanie jako urzędującym prezydencie USA, sąd jednoznacznie wypowiedział się w kwestii przejęcia władzy, podniesionej przez byłego wiceprezydenta Kealty'ego. Chciałbym podkreślić, że sąd oznajmił, iż uchyla dekret; gdyby miał wątpliwości co do tego, czy John Patrick Ryan jest legalnym prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki, także i samego dekretu nie mógłby uchylić, gdyż ten w sensie prawnym by nie istniał. Uważam zatem, że chociaż sąd podjął błędny wyrok, to jednak działał słusznie w sensie proceduralnym. A teraz przepraszam, bo razem z panem Prokuratorem Generalnym musimy zasiąść do wypełnienia formularzy. Nieczęsto się zdarzało, by ktoś zamknął usta dziennikarzom. Jeszcze trudniej było to zrobić z politykami. - Nie, to nie tak. Muszę... - zaczął wołać Kealty, ale Martin nie czekał, aż ten dokończy zdanie i w przelocie mruknął tylko: - Zawsze był z ciebie marny prawnik, Ed. * * * - Sądzi, że ma rację - powiedział Lorenz. - Bardzo pragnę, żeby ją miał. Od samego początku laboratoria CCZ pracowały bez wytchnienia, badając zdolność wirusa do przetrwania poza żywym organizmem. Utworzono komory środowiskowe, w których panowała różna temperatura, wilgotność i natężenie światła, a wyniki, o dziwo, niezmiennie mówiły to samo: choroba, która powinna rozprzestrzeniać się poprzez powietrze, nie mogła tego robić, albowiem nawet w najbardziej sprzyjających warunkach czas życia wirusa poza organizmem liczył się w minutach. - Chciałbym trochę lepiej rozumieć militarny aspekt tej kwestii - dodał Lorenz po chwili zastanowienia. - Dwieście dwadzieścia trzy Przypadki Zerowe, to wszystko. Jeśli były jeszcze jakieś, nic o tym nie wiemy. Osiemnaście ognisk, ale cztery miejsca, w których równolegle odbywały się imprezy handlowe i żadnego zachorowania. Dlaczego w tamtych osiemnastu tak, a w tych czterech - nie? - zastanawiał się na głos Alex. - Może próbowali we wszystkich dwudziestu dwóch, ale dlaczego w tych czterech się nie udało? Lorenz wypuścił dym z fajki. - Symulacje prognozują teraz ogólną liczbę zachorowań na osiem tysięcy. Pojawią się wypadki wyzdrowień, co także zmieni sytuację modelowaną. Posunięcia związane z kwarantanną nieźle wystraszyły ludzi. Myślę, że zakaz podróżowania nie jest aż tak wielkim utrapieniem, natomiast wylęknieni ludzie starają się ograniczać kontakty i... - To trzecia dobra informacja dzisiaj - przerwał Lorenzowi Alexandre. Pierwszą była pacjentka z Hopkinsa. Drugą wyniki badań Picketta. Trzecią laboratoryjne analizy Gusa i wniosek, który z nich wyciągał. - John zawsze powtarzał, że psychologiczny efekt wojny biologicznej jest znacznie silniejszy od fizjologicznego. - To mądry lekarz, ale i tobie, Alex, nie brakuje rozsądku. - Trzy dni i będziemy wiedzieli. - Czekam na jakieś dobre wiadomości. - Gdybyś mnie szukał, przez jakiś czas będę u Reeda. - Ja śpię u siebie w gabinecie. - Do usłyszenia. Alexandre rozłączył się. Dokoła siebie miał sześciu medyków wojskowych, trzech od Waltera Reeda i trzech z MICZUSA. - Jakieś uwagi? - spytał. - Zwariowana sytuacja - mruknął jeden z oficerów i uśmiechnął się ze znużeniem. - Zgoda, to broń psychologiczna; wzbudza w ludziach trwogę, ale działa także na naszą korzyść. Po drugiej stronie ktoś coś spieprzył i tylko jestem ciekaw... Alexandre, który w zamyśleniu przysłuchiwał się tym słowom, nagle chwycił słuchawkę i wybrał numer szpitala uniwersyteckiego imienia Johna Hopkinsa. - Tutaj profesor Alexandre - powiedział pielęgniarce oddziałowej. Chciałem rozmawiać z profesor Ryan, to bardzo pilne... Dobrze, czekam... Cathy? Mówi Alex. Muszę porozmawiać z twoim mężem i najlepiej, gdybyś i ty przy tym była... To bardzo ważne. Rozdział 55 Otwarcie Dwieście teczek oznaczało sprawdzenie dwustu aktów urodzenia, praw jazdy, dokumentów hipotecznych, zestawów kart kredytowych. Było rzeczą nieuchronną, że kiedy raz już rozpoczęło się tego typu śledztwo, także agent Aref Raman musiał znaleźć się w kręgu zainteresowania trzystu agentów FBI oddelegowanych do tej sprawy. Na liście znaleźli się wszyscy pracownicy Tajnej Służby, którzy mieli regularny dostęp do Białego Domu. W całym kraju sprawdzano oryginały aktów urodzenia, a zdjęcia z ukończenia szkoły podstawowej i ogólniaka porównywano ze służbowymi fotografiami agentów. Okazało się, że troje z członków Oddziału było imigrantami, co nie pozwoliło dotrzeć do wszystkich dokumentów. Pierwszy z tej trójki urodził się we Francji i jeszcze jako niemowlę został przez matkę przywieziony do USA. Druga osoba, kobieta, nielegalnie uciekła z Meksyku wraz z rodzicami, potem jednak zalegalizowała swój pobyt, stając się gwiazdą sekcji podsłuchu i jedną z najgorętszych patriotek w całej grupie. Pozostawał już tylko Jeff Raman, jako osoba, z którą wiązały się pewne niejasności, chociaż było to zrozumiałe, jeśli się pamiętało, w jakich warunkach jego rodzice musieli opuścić kraj rodzinny. Z wielu względów wydawało się to zbyt łatwe. Akta informowały, że urodził się w Iranie, a do Ameryki przybył wraz z rodzicami, którzy uciekli ze swego kraju po upadku szacha. Wszystko wskazywało na to, że w pełni zaakceptował swoją nową ojczyznę, włącznie z fanatycznym uwielbieniem koszykówki, które w Tajnej Służbie stało się wręcz przysłowiowe. Nigdy nie przegrał zakładu, a popularny dowcip mówił, że najpoważniejsi klienci bukmacherów konsultowali się z nim przed najważniejszymi meczami. Zawsze chętnie przebywał w gronie kolegów, a cieszył się też wielkim uznaniem jako agent terenowy. Nie miał żony, co nie było niczym rzadkim w federalnych instytucjach ochrony prawa. Szczególnie Tajna Służba, bardziej wymagająca niż najbardziej namiętna kochanka, okazywała się nieprzyjazna małżeństwu, rozwody były więc w niej równie częste jak śluby. Wiedziano, że miewał dziewczyny, ale mówił o tym niewiele, podobnie jak w ogóle o swym życiu prywatnym. Wiedziano z pewnością, że nie utrzymuje żadnych kontaktów z innymi osobami irańskiego pochodzenia, co zaś się tyczyło religii, nigdy w rozmowach nie nawiązywał do islamu, a jedynie raz wspomniał prezydentowi, że religia przysporzyła jego rodzinie tyle cierpień, iż najchętniej nigdy nie podejmowałby tego tematu. Inspektor O'Day, któremu Murray zlecił wszystkie wątpliwe przypadki, żadnego z nich z góry nie faworyzował. Nadzorował prowadzone śledztwo, przyjąwszy, że przeciwnik będzie ekspertem w dziedzinie maskowania i dlatego jego legenda powinna być na pierwszy rzut oka nienaganna, bez skazy. Zgodnie ze słowami Price, jedyną obowiązującą go zasadą była skuteczność. Swoich najbliższych współpracowników wybrał w waszyngtońskim oddziale terenowym FBI, części z nich kazał zainteresować się Arefem Ramanem, który teraz, ku ich wygodzie, ugrzązł w Pittsburghu. Mieszkanie w północno-zachodniej dzielnicy Dystryktu Columbia było niewielkie, ale wygodne. Zamontowany alarm antywłamaniowy nie stanowił większego problemu. Pośród agentów wyznaczonych do przeszukania mieszkania znalazł się czarodziej, który, w pół minuty uporawszy się z zamkami, dokładnie zbadał sterownik alarmu i odczytał kod, który wszyscy starannie zapamiętali. Przedsięwzięcia tego nie określano już teraz prozaicznie włamaniem, lecz "operacją specjalną", co było dość rozległym pojęciem. Dwóch agentów, którzy weszli do środka po sforsowaniu wejścia, wezwało trzech następnych. Najpierw dokładnie sfotografowano mieszkanie i rozejrzano się za ewentualnymi pułapkami w postaci pozornie niewinnych przedmiotów, których poruszenie miało informować lokatora, że ktoś był z wizytą podczas jego nieobecności. Pułapki takie były najczęściej trudne do wykrycia, nie na próżno jednak piątkę agentów z kontrwywiadu FBI zawodowi szpiedzy szkolili przeciwko zawodowym szpiegom. "Przetrząśnięcie" mieszkania oznaczało godziny drobiazgowej pracy, bliźniaczo podobnej do tej, którą pięć innych zespołów prowadziło w mieszkaniach pozostałych podejrzanych. * * * P-3 ulokował się tuż za granicą zasięgu radarów indyjskich, sunąc nisko po zachmurzonym niebie nad ciepłymi wodami Zatoki Arabskiej. Operatorzy zidentyfikowali dziewiętnaście ognisk, w których wyodrębnili trzydzieści źródeł emisji. Głównym zagrożeniem dla maszyny były wielkie stacje namiaru radarowego o niskiej częstotliwości, aczkolwiek czujniki wychwytywały też promienie radarów wyrzutni pocisków przeciwlotniczych. Okręty hinduskie wypłynęły w morze rzekomo dla przeprowadzenia manewrów po długiej kuracji w dokach. Problem polegał na tym, że tego typu manewrów nie można było odróżnić od gotowości bojowej. Dane były na bieżąco analizowane przez znajdującą się na pokładzie samolotu grupę zwiadu elektronicznego i przekazywane do "Anzio" oraz pozostałych jednostek grupy operacyjnej KOMEDIA, marynarze bowiem odebrali sygnały czterech okrętów klasy Bob Hope i ich eskorty. Dowódca grupy znajdował się w centrum dowodzenia krążownika. Trzy wielkie ekrany telewizyjne, podłączone do komputerowego systemu Aegis bardzo dokładnie pokazywały rozlokowanie hinduskiej grupy lotniskowcowej. Komandor z dużym prawdopodobieństwem wiedział, które kropki oznaczają lotniskowce. Stawał teraz przed skomplikowanym zadaniem. KOMEDIA była już w pełni sformowana. Statki transportowe "Platte" i "Supply" dołączyły do grupy wraz z eskortującymi je "Hawes" i "Carr", a w ciągu najbliższych godzin okręty eskorty wysuną się przed dziób tankowców (dla komandora paliwo było jak pieniądze: nie znał pojęcia nadmiaru). Po zakończeniu tego manewru niszczyciele zajmą pozycje obok statków z czołgami, a fregaty obok tankowców. "O'Bannon" nadal będzie posuwał się przodem, nasłuchując okrętów podwodnych; Indie posiadały dwa takie okręty o napędzie nuklearnym, ale nikt nie wiedział, gdzie się w tej chwili znajdują. "Kidd" oraz "Anzio" - oba okręty przeciwlotnicze - powrócą do centrum formacji, aby zapewnić ochronę przed atakami z powietrza. Normalnie krążownik typu Aegis trzymałby się bardziej na uboczu. Przyczyną takiego ustawienia nie było postawione przed grupą zadanie, lecz... telewizja. Każda jednostka Marynarki miała własny odbiornik telewizji satelitarnej; załogi zgodnie z życzeniami otrzymały system telewizji kablowej i większość wolnego czasu spędzały na oglądaniu programów na najróżniejszych kanałach -pośród których zdecydowanie największą popularnością cieszył się "Playboy", dowódca najczęściej jednak korzystał z CNN, nierzadko bowiem tą drogą otrzymywał wiadomości potrzebne mu do praktycznego wykonania powierzonej misji. Obecnie na okrętach zapanowała atmosfera pełna napięcia. Informacji o tym, co dzieje się w kraju, nigdy nie ukrywano przed załogami, a obrazy chorych i umierających, blokad na drogach międzystanowych oraz opustoszałych miast, wywarły tak przygnębiające wrażenie, że oficerowie siadali i rozmawiali ze swoimi podwładnymi w mesach, nie chcąc się od nich izolować w tych trudnych momentach. Potem przyszły rozkazy operacyjne. Coś działo się w Zatoce Perskiej, coś działo się w kraju, a jeszcze na dodatek pojawiły się statki transportowe w otoczeniu niszczycieli, kierując się do saudyjskiego portu Dharhan, na drodze do którego stanęli Hindusi. W mesach przygasły śmiechy i dowcipy, a nieustanne utrzymywanie systemu Aegis w trybie bojowym też mówiło swoje. Każdy z okrętów eskorty wyposażony był w helikopter, który pozostawał w łączności z zespołem hydrolokacji na "O'Bannon". Taką samą nazwę nosił okręt wojenny z czasów drugiej wojny światowej, który wsławił się tym, że chociaż brał udział we wszystkich ważniejszych starciach na Pacyfiku, ani jeden marynarz na nim nie zginął, ani nie został ranny. Współczesna replika miała na dziobie wymalowane złote A, co oznaczało wytrawnego łowcę okrętów podwodnych - przynajmniej w ramach manewrów. "Kidd" był spadkobiercą mniej fortunnej tradycji. Nazwany tak dla upamiętnienia admirała Isaaca Kidda, który zginął na pokładzie USS "Arizona" rankiem 7 grudnia 1941 roku, należał do uzbrojonych w pociski nuklearne niszczycieli klasy "zmarły admirał", które, pierwotnie budowane na zamówienie szacha Iranu, następnie z ociąganiem zostały przyjęte przez prezydenta Cartera, by wyzywająco sławić na dziobach nazwiska dowódców, którzy polegli w przegranych bitwach morskich. Zgodnie z podobną, a podtrzymywaną w Marynarce tradycją, "Anzio" został ochrzczony na pamiątkę zakończonego fiaskiem desantu morskiego podczas kampanii włoskiej roku 1943, gdy śmiałe lądowanie przerodziło się w rozpaczliwy bój. Dowódcy okrętów wojennych mieli zadbać o to, aby tym razem walka stała się rozpaczliwa dla ich przeciwników. W prawdziwym starciu nie byłoby o to trudno. "Anzio" był uzbrojony w piętnaście Tomahawków z pięćsetkilogramowymi głowicami, a okręty grupy indyjskiej znajdowały się już prawie w ich zasięgu. W normalnych warunkach pociski można było wystrzelić z odległości dwustu mil morskich, naprowadzając je na cel za pomocą Orionów (to samo zadanie mogły wykonać helikoptery, ale P-3C były znacznie trudniejsze do wykrycia i zniszczenia). - Panie komandorze! - rozległ się głos podoficera od stanowiska ESM. - Namiar radarowy z powietrza. Orion ma towarzystwo, zdaje się dwa Harriery, idą na przechwycenie. - Dziękuję. Powietrze należy do wszystkich, którzy wyznają tę zasadę - powiedział ostrzegawczo Kemper. Być może były to istotnie ćwiczenia, wszelako poprzedniego dnia hinduska grupa bojowa nie pokonała już czterdziestu mil, natomiast zaczęła się przesuwać ze wschodu na zachód i z powrotem, blokując w ten sposób kurs jego formacji. Wyglądało to tak, jak gdyby Indie uznały ten fragment oceanu za swoją własność. Nikt się jednak specjalnie z niczym nie krył. Wszyscy zachowywali się tak, jak gdyby nic nie zakłócało normalnych, pokojowych stosunków. Kosztem wielu megawatów nieustannie działał na "Anzio" system radarowy SPY-1; Hindusi korzystali ze swojego odpowiednika. - Panie komandorze, mamy nieproszonych gości. Wielokrotny kontakt powietrzny, kierunek zero-siedem-sero, odległość dwieście pięć mil. Nie podają identyfikacji, ale to nie maszyny cywilne. Oznaczenie przydzielone: Klucz Jeden. Na środkowym ekranie pojawiły się odpowiednie symbole. - Pięknie. Komandor skrzyżował wyprostowane nogi. Na ekranie kinowym Gary Cooper zapalał w takich momentach papierosa. - Klucz Jeden to cztery maszyny w ciasnej formacji, szybkość siedemset dwadzieścia na godzinę, kurs dwa-cztery-pięć. Lecieli w ich kierunku, chociaż nie dokładnie na KOMEDIĘ. - Przewidywany kontakt? - spytał dowódca. - Przy obecnym kursie miną nas o dwadzieścia mil. - Dobra. Wszyscy mają spokojnie wykonywać swoje obowiązki. Każdy wie, co do niego należy. Nie ma co się podniecać, a jak zjawi się jakiś powód, na pewno was poinformuję - zwrócił się do obecnych w centrum dowodzenia. - Broń w kaburze. - Znaczyło to, że obowiązują reguły czasu pokoju i żaden z elementów uzbrojenia nie jest postawiony w stan pogotowia. Do uzyskania którego wystarczyło uruchomienie kilku przycisków. - "Anzio", tu Gonzo Cztery - odezwał się głośnik łączności z powietrzem. - Gonzo Cztery, tu "Anzio", słucham. - Dwa Harierry szukają guza. Jeden przemknął o pięćdziesiąt metrów od nas. Mają podczepione białe. Pod skrzydłami znajdowały się pociski uzbrojone, a nie ćwiczebne. - Co robią? - padło pytanie z kontroli lotów. - Nic specjalnego, tylko trochę dokazują. - Niech nasi dalej wykonują zadanie - polecił kapitan - i udają, że niczego nie zauważyli. - Aye, sir. Rozkaz został przekazany. Zdarzenie nie miało w sobie nic niezwykłego. Komandor wiedział, że piloci myśliwców są pilotami myśliwców. Nigdy nie wyrastali z gwizdania na dziewczyny jadące na rowerach. Skupił swą uwagę na Kluczu Jeden, który nie zmieniał szybkości ani kursu. Nie było to wrogie zachowanie. Piloci indyjscy dawali do zrozumienia, że wiedzą kogo mają w sąsiedztwie. Widać było to po poczynaniach obu par myśliwców. Teraz była to już naprawdę utarczka kogutów. Co teraz? - zastanawiał się dowódca. Ostro? Potulnie? Udawać głupka? Psychologiczny aspekt operacji wojskowych nader często był lekceważony. Klucz Jeden znajdował się w odległości stu pięćdziesięciu mil, całkowicie w zasięgu jego rakiet przeciwlotniczych SM-2MR. - Co sądzisz, Weps? - spytał stojącego obok oficera. - Chyba chcą nas wkurzyć. - Mhm. - Kapitan wykonał w wyobraźni rzut monetą. - Naprzykrzają się naszemu Orionowi. Dajmy im znać, że ich widzimy. Dwie sekundy później radar SPY podwyższył moc do czterech megawatów i wiązkę promieni wysłał o jeden stopień przed nadlatującymi myśliwcami, utrzymując tę relację, tak że teraz samoloty były nieustannie namierzane. Musiało to zostać zarejestrowane przez detektory opromieniowania radarowego na pokładach maszyn. Promieniowanie było tak silne, że z odległości dwudziestu mil aparatura mogła ulec zniszczeniu, jeśli była odpowiednio wrażliwa. Kapitan miał jeszcze w rękawie dodatkowe dwa megawaty. Kłopot z Aegis polegał na tym, że jeśli chciało się go przez dłuższy czas lekceważyć, można było doczekać się dwugłowego potomka. - Panie komandorze, "Kidd" zajmuje pozycję bojową - poinformował oficer z mostka. - Dobry czas na ćwiczenia, prawda? - Klucz Jeden znajdował się już w odległości stu mil. - Weps, oświeć no je. Na ten rozkaz cztery okrętowe radary naprowadzania na cel SPG-51 skierowały cienkie smugi promieni radarowych na zbliżające się maszyny. W ten sposób pociskom zostały wskazane cele. Sygnalizatory indyjskie także i to musiały zarejestrować. Jednak myśliwce nie zmieniały prędkości ani kursu. - W porządku, to znaczy, że dzisiaj gramy łagodnie. Gdyby mieli jakieś niedobre zamiary, zaczęliby się trochę wiercić - oznajmił dowódca. - Wiecie, jak złodziej, który skręca za róg na widok gliniarza. Albo mieli w żyłach lodowatą wodę, a nie krew, co nie wydawało się nazbyt prawdopodobne. - Chcą sobie nas obejrzeć? - spytał Weps. - Tak myślę. Zrobić parę zdjęć, zobaczyć, kto się zjawił. - Strasznie dużo rzeczy dzieje się naraz, sir. - Tak - zgodził się kapitan i sięgnął po telefon. - Mostek - zgłosił się oficer wachtowy. - Powiedz obserwatorom, że chcę wiedzieć, co to za jedni. Zdjęcia, jeśli możliwe. Jaka widzialność? - Lekka mgła na powierzchni, w górze dobra. - Bardzo dobrze. - Miną nas od północy, zawrócą i przelecą po lewej stronie - prorokował dowódca. - Panie komandorze, Gonzo Cztery donosi, że kilka sekund temu znowu było bardzo bliskie przejście. - Tylko spokojnie. - Tak jest, panie kapitanie. Wszystko teraz rozegrało się szybko. Myśliwce okrążyły KOMEDIĘ dwa razy, nie zbliżając się bardziej niż na pięć mil morskich. Następny kwadrans Harriery spędziły na obserwacji patrolującego Oriona, a potem musiały wrócić na macierzysty okręt, gdyż kończyło się im paliwo. Minął następny dzień na morzu bez wymiany ognia ani żadnych wrogich działań, jeśli nie liczyć zaczepek myśliwców, ale to było czymś zupełnie zwyczajnym. Kiedy było już po wszystkim, dowódca "Anzio" zwrócił się do oficera łączności. - Połączcie mnie z CINCLANT. Weps? - Tak jest, sir? - Dokładnie sprawdzić każdy element uzbrojenia. - Panie kapitanie, szczegółowa kontrola odbyła się dwanaście... - Wykonać - powiedział Kemper, nie podnosząc głosu. * * * - I to jest dobra wiadomość? - spytała Cathy. - To proste - odrzekł Alexandre. - Widziałaś dzisiaj rano umierających ludzi. Zobaczysz też jutro. To boli, wiem. Ale tysiące to lepiej niż miliony. - Myślę, że epidemia zaczyna wygasać. - Nie powiedział, że jemu było pewnie łatwiej na wszystko spoglądać. Cathy zajmowała się operacjami oczu i nie nawykła do śmierci. Zresztą, i on do niej nie przywykł, chociaż zajmował się chorobami zakaźnymi. Łatwiej? Czy to na pewno odpowiednie słowo? - Za kilka dni będzie można powiedzieć z całą pewnością na podstawie informacji statystycznych. Prezydent w milczeniu pokiwał głową, odezwał się natomiast van Damm. - Jaką przewiduje pan liczbę ofiar? - Zgodnie z symulacjami sporządzonymi u Reeda i w Detrick mniej niż dziesięć tysięcy. Wiem, że to brzmi dość brutalnie, ale dziesięć tysięcy to nie dziesięć milionów. - Tragedią jest jedna śmierć; milion to statystyka - mruknął Ryan. - Tak, panie prezydencie, wiem o tym. Alexandre dobrze wiedział, że jego dobra wiadomość nie jest wiadomością rozkoszną, ale w końcu wypadek jest lepszy od katastrofy. - Józef Wissarionowicz Stalin, ten potrafił znajdować ładne słówka - powiedział Miecznik. - Pan wie, panie prezydencie, kto to zrobił - odezwał się Alex. - Dlaczego pan tak sądzi? - Nie zareagował pan normalnie na moje słowa. - Panie profesorze, od paru miesięcy nie robię rzeczy nazbyt normalnych. Co pan na przykład myśli o zakazie podróżowania? - Powinien obowiązywać jeszcze co najmniej przez tydzień. Nasze przewidywania są tylko przewidywaniami. Okres inkubacji choroby bywa dość różny u różnych pacjentów. Wozów przeciwpożarowych nie odsyła się do remizy natychmiast, kiedy zgasną ostatnie płomienie. Muszą poczekać, czy ogień nie wybuchnie na nowo. Podobnie jest teraz. Wielkie znaczenie miał ludzki strach. Z jego powodu wszyscy usiłowali się jak najmniej kontaktować i dzięki temu choroba przestała się rozprzestrzeniać. Trzeba utrzymać tę sytuację. Nowe przypadki będą nieliczne i uporamy się z nimi jak z ospą. Zaraz po wykryciu ustalimy, z kim chory utrzymywał kontakty, odizolujemy osoby z przeciwciałami i będziemy je trzymać pod stałą obserwacją. To już teraz działa. Ktokolwiek to zrobił, przeliczył się. Epidemia nie rozwinęła się na taką skalę, jak zakładano, albo może chodziło jedynie o efekt psychologiczny. Na tym przede wszystkim polega wojna biologiczna. Wielkie zarazy rozchodziły się w przeszłości szeroko, gdyż ludzie nie mieli pojęcia, w jaki sposób przenosi się choroba. Nic nie wiedzieli o mikrobach, pchłach i skażonej wodzie, my jednak wiemy, gdyż wszyscy uczą się o tym już w szkole. To dlatego nie zaraził się żaden lekarz; wiele nauczyliśmy się dzięki AIDS i wirusowemu zapaleniu wątroby. - A jak zapobiec następnemu takiemu atakowi? - Mówiłem już. Trzeba finansować badania, koncentrując się na znanych już chorobach. Nie ma powodu, dla którego nie moglibyśmy posiadać bezpiecznych szczepionek przeciw ebola i wielu innym chorobom. - Także przeciw AIDS? - zainteresował się Ryan. - To nie takie proste; ten sukinsyn jest bardzo odporny. Żadne prace nad szczepionką nie zbliżyły się jeszcze chociażby do etapu prób. Tajemnica szczepionki polega na tym, że badania genetyczne ustalają, jak funkcjonuje biologiczny system wirusa, a następnie uczy się układ immunologiczny rozpoznawać go i zabijać. Na razie jednak nie wiemy, jak to zrobić. Ale nauczymy się i za dwadzieścia lat Afryka może będzie już bezpieczna - powiedział kreolski lekarz. - To jedna strona problemu: jak nie dopuścić do następnej takiej napaści. Pan prezydent zajmuje się drugą stroną. Więc kto to był? Ryan nie musiał wspominać o konieczności zachowania tajemnicy. - Iran. Ajatollah Mahmud Hadżi Darjaei i jego pomagierzy. W Alexandre znowu odezwał się oficer Armii Stanów Zjednoczonych. - Jeśli o mnie chodzi, panie prezydencie, może pan zabić ich wszystkich. * * * Clark nigdy nie poznał Iranu jako kraju przyjacielskiego. Być może inaczej było przed upadkiem szacha, ale wtedy jeszcze nie podróżował w te strony. Po raz pierwszy zjawił się tutaj w tajemnicy w roku 1979 i zaraz po tym w 1980. Najpierw wysłano go dla zebrania informacji, potem, aby wziął udział w przygotowaniach do akcji odbicia zakładników. Trudno opisać, jak wygląda kraj, który ogarnęła pożoga rewolucji. O wiele lepiej wspominał pobyty w ZSRR. Zaprzyjaźniona czy wroga, Rosja była jednak krajem cywilizowanym, z mnóstwem przepisów i ludźmi, którzy je obchodzili. Iran natomiast przypominał wyschnięty las, w który uderzył piorun, "Śmierć Ameryce", to hasło było na ustach wszystkich, a niebezpieczeństwo czyhało zawsze, nie tylko wtedy, kiedy człowiek znalazł się pośród rozjuszonego tłumu. Malutki błąd, kontakt z odwróconym agentem - oznaczał śmierć, a ojcu małych dzieci nie jest łatwo żyć z taką myślą, niezależnie od tego, czy jest szpiegiem, czy też nie. Normalnych przestępców czasami rozstrzeliwano, ale szpiegów najczęściej wieszano, gdyż uważano to za śmierć sprawiedliwie okrutną. Od tamtych czasów niektóre rzeczy się zmieniły, inne nie. Na posterunkach granicznych traktowano obcokrajowców z dawną podejrzliwością. Cywilnych urzędników pilnowali umundurowani mężczyźni, których zadaniem było nie dopuścić do wjazdu kogoś takiego jak on. Dla nowej ZRI, podobnie jak dla dawnego Iranu, każdy przybysz był potencjalnym szpiegiem. - Klierk - powiedział i wręczył paszport. - Iwan Siergiejewicz. - Także poprzednimi razami rosyjski paszport okazał się skuteczną maską, która pozwoliła mu przejść obok niejednego urzędnika. Pomocna była niewątpliwie bardzo dobra znajomość rosyjskiego. - Jewgienij Pawłowicz Czechow - oznajmił Chavez przy sąsiednim stanowisku. Także i teraz występowali jako dziennikarze. Przepisy zabraniały pracownikom CIA występować jako reprezentantom amerykańskich mediów, nie dotyczyło to jednak prasy innych krajów. - Cel pańskiej wizyty? - spytał pierwszy urzędnik. - Chciałbym zapoznać się z życiem w nowym państwie. To fascynujące. Podczas misji w Japonii mieli ze sobą kamerę i użyteczny drobiazg, który wyglądał jak lampa błyskowa, a w rzeczywistości był śmiertelnie skutecznym narzędziem do czasowego oślepiania. Teraz było inaczej. - Jesteśmy razem - poinformował "Jewgienij Pawłowicz", wskazując kolegę. Paszport był świeżo wystawiony, chociaż nie wskazywałaby na to nawet dokładna obserwacja. Jeden z tych istotnych drobiazgów, o które Clark i Chavez nie musieli się martwić. SWR była tak samo sprawna jak dawne KGB i należała do najlepszych na świecie fałszerzy dokumentów. Kartki paszportów pokryły się splątanymi stemplami, a ośle rogi wskazywały na wielokrotne użytkowanie. Celnik otworzył torby i zaczął je przeglądać. W środku znalazł ubranie czyste, ale niewątpliwie używane, dwie książki, które przekartkował w poszukiwaniu pornografii, także dwa aparaty fotograficzne średniej jakości. Każdy z reporterów miał niewielki neseser, a w nim notes i dyktafon. Wreszcie, z nieskrywaną rezerwą, obu dziennikarzom pozwolono przejść. - Spasiba - powiedział uprzejmie John, zabierając swoje rzeczy. Lata praktyki nauczyły go, aby nie ukrywać całkowicie ulgi. Normalni podróżni zawsze byli w tych sytuacjach nieco wystraszeni, a on miał uchodzić za jednego z nich. Obaj agenci CIA wyszli na zewnątrz i stanęli w kolejce, stopniowo zjadanej przez podjeżdżające taksówki. Kiedy przed nimi były już tylko dwie osoby, Chavezowi wypadła torba podróżna, a jej zawartość się rozsypała. Załadowanie drobiazgów z powrotem zabrała trochę czasu, przepuścili więc trzy osoby, które stały za nimi i dopiero wtedy wsiedli do kolejnej taksówki. Dawało to niemal pewność, że nie będzie ona podstawiona, chyba że wszystkie prowadzone były przez szpicli. Rzecz polegała na tym, żeby wyglądać jak najbardziej normalnie. Nie wydawać się przesadnie głupim, ale też nigdy nazbyt przebiegłym. Gubić się i prosić o pomoc, ale nie za często. Mieszkać w tanim hotelu. A w tym przypadku modlić się na dodatek, żeby los nie postawił na ich drodze żadnej z osób, które widziały ich podczas niedawnej krótkiej wizyty w tym mieście. Zadanie miało być łatwe. Zawsze tak się mówiło, inaczej bowiem agent miałby podstawy, żeby się na nie nie zgodzić. Najczęściej jednak prostota misji kończyła się z chwilą jej rozpoczęcia. * * * - To grupa operacyjna KOMEDIA - poinformował Robby. - Dzisiaj rano usłyszeli dzwonek u drzwi. W kilka minut J-3 podał konieczne szczegóły. - Zachowywali się prowokacyjnie? - spytał Ryan. - Urządzili wokół P-3 całe przedstawienie. Sam tak robiłem, kiedy byłem młody i głupi. Chcą nam przypomnieć o swojej obecności i przekonać nas, że nie dali się zastraszyć. Grupą dowodzi komandor Greg Kemper. Nie znam go, ale cieszy się dobrą reputacją. CINCLANT go lubi. Kemper prosi o zmianę reguł wejścia do walki. - Nie teraz. Ewentualnie później. - Nie spodziewam się nocnego ataku, ale trzeba pamiętać, że tam świta, kiedy tutaj jest północ. - Arnie, powiedz mi coś o tej indyjskiej premier. - Nie wymieniają z ambasadorem Williamsem prezentów pod choinkę. Jakiś czas temu przyjmował ją pan we Wschodnim Gabinecie. - Jeśli ją wystraszymy, gotowa zwrócić się o pomoc do Darjaeiego - przestrzegł wszystkich Ben Goodley. - Kiedy rzuci jej pan wyzwanie, ucieknie się do podstępu. - Robby? - Powiedzmy, że łamiemy ich blokadę, a ona dzwoni do Darjaeiego. Mogą spróbować zamknąć cieśninę. Za kilka godzin siły z Morza Śródziemnego zbliżą się na odległość pięćdziesięciu mil. Wtedy będziemy mieli parasol powietrzny. Trochę emocji, ale powinni dać sobie radę. Kłopot może być z minami, cieśnina jest jednak dla nich za głęboka, co innego dalej, bliżej Dharhanu. Im dłużej ZRI pozostaje w niepewności, tym lepiej, obawiam się, że mogą już znać skład KOMEDII. - A może nie - zastanawiał się na głos van Damm. - Jeśli myśli, że da sobie radę sama, to bardzo prawdopodobne, iż będzie chciała pokazać, jaka z niej twarda sztuka. * * * Przerzut oddziałów został nazwany operacją CUSTER. Wszystkie czterdzieści maszyn, każda przewożąca przeciętnie dwustu pięćdziesięciu żołnierzy, były już w powietrzu, tworząc łańcuch długości dziesięciu tysięcy kilometrów. Prowadzący samolot był teraz o sześć godzin od Dharhanu; opuszczał właśnie przestrzeń powietrzną Rosji i wlatywał nad Ukrainę. Piloci F-15 pokiwali skrzydłami do kilkunastu rosyjskich myśliwców, które wyleciały im na spotkanie. Byli już zmęczeni; cywilni lotnicy mogli wstać, przeciągnąć się, skorzystać z toalety, co było niewyobrażalnym luksusem dla pilota myśliwca, skazanego na urządzenie zwane przewodem odprowadzającym. Ramiona bolały, drętwiały mięśnie, przez całe godziny pozostające w tym samym przykurczu. Doszło do tego, że kłopot sprawiało nawet uzupełnianie paliwa z KC-135, i stopniowo wszyscy dochodzili do wniosku, że starcie powietrzne o godzinę od miejsca przeznaczenia wcale nie byłoby zabawne. Pili dużo kawy, zmieniali układ dłoni na drążkach i, na ile mogli, usiłowali się przeciągnąć. Żołnierze w większości spali, nie wiedząc jeszcze, do jakiej zostaną użyci misji. Linie lotnicze normalnie zaopatrzyły samoloty, niektórzy więc wykorzystywali okazję do ostatniego na jakiś czas drinka. Ci, których zmobilizowano w 1990 i 1991 roku, dzielili się wspomnieniami wojennymi, a najczęściej powtarzało się utyskiwanie, że w królestwie Arabii Saudyjskiej nie ma żadnego życia nocnego. * * * Brownowi i Holbrookowi starczyło sprytu na to, żeby zatrzymać się w motelu, zanim wybuchła powszechna panika. Podobnie jak przybytki, w których zatrzymali się w Wyoming i w Newadzie, także i ten specjalizował się w obsłudze kierowców ciężarówek. Była w nim duża, staromodna restauracja, z ladą i boksami, do czego teraz dołączyły się maski na twarzach kelnerek i zdecydowana niechęć klientów do zawierania znajomości. Wszyscy pośpiesznie zjadali posiłki i zaraz wracali do swoich pokojów albo samochodów, w których spali. Codziennie odbywał się swego rodzaju taniec, ciężarówki trzeba było bowiem przesuwać, albowiem długie pozostawanie bez ruchu szkodziło oponom. Co godzinę uważnie wysłuchiwano informacji radiowych; poza tym w restauracji, każdym pokoju i niektórych ciężarówkach znajdowały się telewizory, które dostarczały więcej wiadomości i rozrywki. Głęboka nuda była czymś dobrze znanym żołnierzom, ale nie dwóm Ludziom z Gór. - Pieprzony rząd - mruknął dostawca mebli, który mieszkał dwa stany dalej. - Pokazali nam, kto tu jest szefem - oznajmił Ernie Brown pod adresem sali. Dane miały później ujawnić, że zarażeniu nie uległ ani jeden kierowca ciężarówki: prowadzili na to zbyt samotnicze życie. Niemniej ich życie polegało na ruchu, gdyż w ten sposób zarabiali pieniądze i gdyż taki był ich wybór. Siedzenie w jednym miejscu nie zgadzało się z ich naturą, a jeszcze bardziej kłócił się z nią rozkaz siedzenia. - A tam, do cholery - ziewnął inny kierowca. - Cieszę się, że się w ogóle wydostałem z Chicago. Aż strach słuchać. - Myślicie, że to wszystko ma sens? - spytał ktoś. - A od kiedy to ma sens coś, co robi rząd? - wtrącił się Holbrook. - Co racja, to racja - odezwał się czyjś głos, a Ludzie z Gór nareszcie poczuli się u siebie. Potem bez słowa wstali i wyszli. - Jak myślisz, ile będziemy tutaj jeszcze siedzieć? - spytał Ernie Brown. - Mnie się pytasz? * * * - Nic - oświadczył agent, który kierował przeszukaniem. W mieszkaniu Arefa Ramana było może odrobinę za czysto jak na samotnego mężczyznę, chociaż nie do końca, jako że jeden z agentów znalazł skarpetki poskładane w szufladzie biurka. Potem ktoś przypomniał sobie wyniki testów, którym psychologowie poddali graczy NFL. Po miesiącach badań okazało się, że defensywni skrzydłowi, którzy chronią ćwierćbeka, mają rzeczy porządnie poukładane, podczas gdy w szafach ofensywnych skrzydłowych, których zadanie polega na wdeptaniu rozgrywającego przeciwników w murawę, panuje absolutny bałagan. Uwaga ta powitana została ogólnym śmiechem. Poza tym nie znaleziono niczego szczególnego. Na szafce stało zdjęcie zmarłych rodziców. Raman prenumerował dwa dzienniki, wykupił dostęp do obu telewizji kablowych, nie trzymał w domu alkoholu i gustował w zdrowej żywności. Sądząc po zawartości zamrażarki, szczególną sympatią darzył koszerne hot-dogi. Nie wpadli na ślad żadnych skrytek, ani niczego, co wzbudzałoby jakiekolwiek podejrzenia. Było to zarazem dobrze i niedobrze. Zadzwonił telefon. Nikt się nie ruszył. Nie było ich tutaj, a gdyby ktoś chciał się z nimi połączyć, służyły temu telefony komórkowe i pagery. Po drugim sygnale usłyszeli głos Ramana. - Dzień dobry, tutaj numer 536-3040. Nikogo teraz nie ma w domu, ale odezwę się, jeśli zostawisz wiadomość. - Pomyłka - syknął jeden z agentów. - Trzeba spisać wiadomości. Techniczny specjalista grupy zajął się tym natychmiast; cyfrowy system zapisu chroniony był kodem ustawionym przez producenta. Agent uruchomił sześć przycisków, inny zaczął notować. Trzy wiadomości do Ramana i kolejna pomyłka. Ktoś miał interes do jakiegoś pana Sloana. - Dywan? Alahad? - Nazwisko pasuje do sprzedawcy dywanów. Rozejrzeli się, ale w mieszkaniu była tylko normalna wykładzina. - Tak czy siak, wszystko trzeba zapisać. Więcej było w tym przyzwyczajenia niż podejrzeń. Sprawdzać trzeba wszystko. Zupełnie jak w zwykłej dochodzeniówce: nigdy nic nie wiadomo. W tym samym momencie telefon zadzwonił powtórnie. Wszyscy wpatrzyli się w aparat, jak gdyby był żywym człowiekiem. * * * Cholera, pomyślał Raman, zapomniałem o wymazaniu wcześniejszych zapisów. Nie nagrało się nic nowego; jego kontroler nie odezwał się. Byłoby zresztą dziwne, gdyby to zrobił. Siedząc w hotelu w Pittsburghu, Raman wystukał polecenie Skasuj wszystko. Przy nowych systemach cyfrowych miłe było to, że wiadomość ginęła raz na zawsze, co niekoniecznie musiało być prawdziwe z taśmami magnetycznymi. * * * Agenci FBI spojrzeli po sobie. - Każdy tak robi - mruknął w końcu jeden i wzruszył ramionami. Wszyscy się z tym zgodzili; każdemu też nie jeden raz zdarzały się pomyłkowe połączenia. * * * Ku radości członków Ochrony, Chirurg tę noc spędziła na piętrze rezydencji. Roy Altman i cała reszta byli w nieustannym stresie, kiedy przebywała na oddziale zadżumionych (tak to między sobą nazywali) w Hopkinsie, nie tylko bowiem narażała się na niebezpieczeństwo, ale także pracowała bez wytchnienia. Dzieci Ryanów, jak większość amerykańskich rówieśników, oglądały telewizję i bawiły się pod okiem agentów, którzy z ulgą stwierdzali, że nie pojawiły się żadne niepokojące symptomy. Miecznik znajdował się w Sali Sytuacyjnej. - Która jest teraz w Indiach? - Dziesięć godzin wyprzedzenia, sir. - Połączcie mnie z nią. * * * Pierwszy 747, w malowaniu United Airlines, przekroczył saudyjską granicę powietrzną wcześniej niż przypuszczano, gdyż trafił na pomyślny wiatr arktyczny. Nie było sensu wybierać w tej części świata bardziej zawiłej trasy, gdyż Sudan, podobnie jak Egipt i Jordania, miał lotniska i samoloty, a rozsądnie należało przyjąć, że ZRI ma swoich wywiadowców w tych krajach. Saudyjskie siły powietrzne, wzmocnione myśliwcami F-16, które w ramach operacji BIZON przemknęły się poprzedniego dnia z Izraela, stale patrolowały granicę ze ZRI. W powietrzu znajdowały się też dwa E-3B-AWACS ze swymi obrotowymi antenami dyskowymi. Słońce wstawało nad tą częścią świata; w każdym razie z góry widać było jego pierwsze promienie, chociaż na dole panowała jeszcze ciemność. * * * - Dzień dobry, pani premier, tutaj Jack Ryan. - Miło usłyszeć pański głos. Zdaje się, że w Waszyngtonie jest teraz późna noc, prawda? - Oboje pracujemy w dziwnych porach. U pani chyba właśnie zaczyna się dzień. - Tak - odpowiedziała krótko. Jack trzymał w ręku tradycyjną słuchawkę, ale rozmowa była także rejestrowana na magnetofonie, zaopatrzonym przez CIA w analizator napięcia w głosie rozmówcy. - Panie prezydencie, czy sytuacja w pańskim kraju poprawiła się chociaż trochę? - Może jeszcze nie całkiem, ale są podstawy do nadziei. - Czy możemy być w czymś pomocni? Oba głosy wyprane były z emocji, jeśli nie liczyć fałszywej serdeczności ludzi, którzy nawzajem siebie podejrzewają, chociaż starają się tego nie ujawniać. - Tak, istotnie. - W jaki sposób? - Pani premier, w tej chwili kilka naszych okrętów płynie przez Morze Arabskie - powiedział Ryan. - Doprawdy? Ton zupełnie obojętny. - Tak, proszę pani, i dobrze pani o tym wie. Oto moja prośba: niech pani osobiście dopilnuje tego, aby wasze jednostki, które również wyszły w morze, nie usiłowały zakłócić przejścia naszej grupy okrętów. - Skąd ta prośba? Dlaczego miałabym czegoś dopilnowywać? Nawiasem mówiąc, dokąd płyną wasze okręty? - Wystarczy jedno polecenie pani premier. Prawa ręka Ryana chwyciła drugi ołówek. - Proszę mi wybaczyć, panie prezydencie, ale nie rozumiem, jaka jest intencja pańskiego telefonu. - Oto intencja: chcę uzyskać obietnicę, że osobiście zatroszczy się pani o to, aby okręty wojenne Indii nie usiłowały przeszkodzić w pokojowym rejsie jednostkom Marynarki Stanów Zjednoczonych Ameryki. Ależ to słabeusz, pomyślała. Myśli, że powtarzanie się zwiększa moc słów. - Panie prezydencie, pański telefon zaskakuje mnie i niepokoi, gdyż pojawia się w nim jakiś niebezpieczny ton. Wasze okręty wojenne przepływają w pobliżu mojego kraju, tymczasem milczeniem zbywa pan moje pytanie o cel tej demonstracji siły. Przesuwanie tak znacznych sił bez najmniejszych wyjaśnień, że już nie wspomnę o uprzedzeniu, trudno uznać za akt przyjaźni. A gdyby tak udało jej się zmusić go do zawrócenia? Nie mówiłem?, zobaczył na karteczce podsuniętej przez Goodmana. - Pani premier, zmusza mnie pani, bym po raz trzeci postawił tę kwestię: czy obieca mi pani, że nie będziecie robić żadnych trudności? - Proszę mi najpierw powiedzieć, jakim prawem naruszacie nasze wody terytorialne? - Świetnie. - Ton głosu Ryana zmienił się raptownie. - Pani premier, przemieszczenie tych okrętów nie ma żadnego związku z pani krajem, chciałbym jednak zapewnić, że jednostki te dotrą do portu przeznaczenia. Ponieważ mają do wykonania zadanie o żywotnym znaczeniu dla mego kraju, nie będziemy tolerować, powtarzam, nie będziemy tolerować żadnych prób ingerencji. Ostrzegam niniejszym, że każdy niezidentyfikowany samolot czy okręt, który zbliży się do naszych jednostek, naraża się na poważne konsekwencje, z użyciem siły włącznie. To znaczy, przepraszam, nie "naraża się", ale "może być pewien poważnych konsekwencji". Aby ich uniknąć, składam niniejsze oświadczenie i chcę w zamian usłyszeć pani obietnicę, że nasze okręty nie zostaną zaatakowane. - Czyżby pan mi groził, panie prezydencie? Wiele jestem w stanie złożyć na karb stresu, w jakim pan się znalazł, ale nic nie może usprawiedliwić takiego traktowania suwerennego kraju. - Pani premier, może zatem ujmę całą sprawę jeszcze wyraźniej. Wobec Stanów Zjednoczonych użyto broni masowego rażenia. Każda próba przeszkodzenia w poczynaniach naszych sił zbrojnych musi w tym kontekście zostać uznana za kolejny akt wojny, a każde państwo, które się na to decyduje, musi być świadome konsekwencji, na jakie się z tego powodu naraża. - A któż to użył broni masowego rażenia wobec pańskiego kraju? - Pani premier, nie sądzę, by powinna się pani tym interesować w tej chwili. Natomiast jestem przekonany, że w obopólnym interesie naszych krajów leży powrót okrętów wojennych Indii do ich baz. - Śmie pan stawiać mi żądania? - Pani premier, z całym szacunkiem rozpocząłem od prośby, na którą pani uznała za stosowne nie zareagować, pomimo jej trzykrotnego wyrażenia. Już to uważam za nieprzyjazne zachowanie. Stawiam więc pytanie: czy chce pani, by jej kraj znalazł się w stanie wojny ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki? - Panie prezydencie... - Jeśli bowiem pani okręty nie usuną się z drogi naszym, oznaczać to będzie wojnę. - Ołówek trzasnął w palcach Ryana. - Moim zdaniem, pani premier, wybrała pani sobie niewłaściwych przyjaciół. Mam nadzieję, że się mylę, gdyby jednak moje podejrzenia potwierdziły się, Indie mogą drogo zapłacić za ten błąd. Przeprowadzono bezpośredni atak na obywateli mojego kraju. Był to atak okrutny i barbarzyński, wykorzystujący broń masowego rażenia. - Jack starannie wyakcentował te słowa. - Mieszkańcy USA jeszcze o tym nie wiedzą, ale sytuacja niebawem się zmieni. A kiedy tak się stanie, pani premier, ci, którzy odpowiadają za tę napaść, będą musieli zapłacić. Nie wystosujemy noty protestacyjnej. Nie zażądamy nadzwyczajnego posiedzenia Rady Bezpieczeństwa ONZ. Przystąpimy do wojny, pani premier, przystąpimy z całą siłą i zdecydowaniem, na jakie stać mój kraj i jego obywateli. Czy teraz rozumie już pani dlaczego zadzwoniłem? Ktoś sprawił, że w granicach swojej ojczyzny umarli i umierają niewinni mężczyźni, kobiety i dzieci. Zaatakowano także moją córkę. Pani premier, czy chce pani swój kraj uczynić współodpowiedzialnym za te działania? Jeśli tak, to może pani uznać, że wojna pomiędzy naszymi państwami już się rozpoczęła. Rozdział 56 Zajęcie pozycji - Jack, byłeś świetny - sapnął Jackson. - Z naszym pobożnym przyjacielem nie pójdzie tak łatwo - odparł prezydent i potarł spocone dłonie. - I wcale nie możemy być pewni, że pani premier nie będzie kombinować. Grupa operacyjna KOMEDIA znajduje się odtąd w DEFCON 1. Mają niszczyć wszystko, co przejawia wrogie zamiary. Tylko upewnij się, że dowódca potrafi ruszać głową. W Sali Sytuacyjnej zrobiło się cicho, a mimo obecności wszystkich osób, Ryan poczuł się bardzo samotny. Byli sekretarz Bretano i szefowie sztabów, Departament Stanu reprezentował Rutledge, był sekretarz Winston, którego sądowi Jack ufał, był Goodley, który znał wszystkie doniesienia wywiadu, byli też, oczywiście, szef personelu Białego Domu i agenci Oddziału. Wszyscy służyli radą, ale on sam musiał rozmawiać z premier Indii, gdyż, niezależnie od wszelkich porad i umiejętności, to Jack Ryan był prezydentem USA, kraju, który szykował się do wojny. * * * Dziennikarze dowiedzieli się o tym nad Atlantykiem. Ameryka w każdej chwili oczekiwała ataku ZRI na któreś z państw Zatoki Perskiej, oni zaś mieli o wydarzeniu poinformować opinię publiczną. Powiedziano im, jakich sił użyły Stany Zjednoczone. - To wszystko co tam mamy? - spytał ktoś z niedowierzaniem. - Jak na razie wszystko - potwierdził rzecznik prasowy Armii. - Mamy nadzieję, że wystarczy, aby zniechęcić ZRI do ataku, jeśli jednak nie, będzie trochę emocji. - Nie wiem, czy "emocje" to najwłaściwsze słowo w tej sytuacji - powiedział z niesmakiem jeden z dziennikarzy. Kiedy jednak poinformowano ich, dlaczego tak właśnie ułożyły się sprawy, w pozbawionym okien C-135, który wiózł ich do Arabii Saudyjskiej, zapadła głucha cisza. * * * Na siły zbrojne Kuwejtu składały się dwie brygady pancerne, które uzupełniała zmotoryzowana brygada zwiadu, uzbrojona w broń przeciwpancerną i mająca stanowić pierwszą osłonę granicy. Owe dwie brygady stacjonowały zwykle w głębi kraju, przygotowane do odparcia prawdziwego natarcia, a nie wstępnego uderzenia, które najpewniej powinno służyć zmyleniu obrońców. 10. pułk kawalerii pancernej USA zajął miejsce pomiędzy nimi i nieco z tyłu. Pojawiły się pewne niejasności co do zwierzchniego dowództwa. Pułkownik Magruder miał za sobą najdłuższą służbę i największe doświadczenie taktyczne, pośród Kuwejtczyków byli jednak oficerowie starsi od niego rangą - na czele każdej brygady stał generał brygady - a poza tym to był ich kraj. Z drugiej strony, był on na tyle niewielki, że wystarczało jedno stanowisko ogólnego dowodzenia, a zadaniem Magrudera było kierowanie własnym oddziałem oraz służenie radą kuwejckim sojusznikom. Ci byli jednocześnie dumni i podenerwowani. Mieli powody do dumy z wysiłków, które ich kraj podjął po 1990 roku. Nie była to już operetkowa armia, którą uderzenie irackie rozniosło w puch - aczkolwiek pojedyncze oddziały walczyły bardzo dzielnie - teraz dysponowali wyszkolonym i zmechanizowanym wojskiem, albo tak to przynajmniej wyglądało. Nerwowość wynikała z faktu, że przeciwnik był bez porównania liczniejszy, a ich żołnierzom - głównie rezerwistom - wiele jeszcze brakowało, aby mogli sprostać amerykańskim standardom, do których aspirowali. Naprawdę znali się tylko na strzelaniu. Niszczenie celów z armat czołgowych było bardzo istotną umiejętnością, a żołnierzy Kuwejtu na dodatek niezmiernie fascynowało; braki w stanach obu dywizji wynikały z faktu, że w dwudziestu czołgach wymienić trzeba było lufy; robiły to wynajęte firmy cywilne, żołnierze zaś bezczynnie czekali. Śmigłowce 10. pułku kawalerii patrolowały obszar nadgraniczny, a ich radary Longbow penetrowały obszar daleko w głąb ZRI, ale nic nie wskazywało na to, by przemieszczały się tam jakieś duże formacje. Cztery samoloty kuwejckie nieustannie były w powietrzu, podczas gdy reszta lotnictwa znajdowała się w stanie najwyższej gotowości bojowej. Chociaż liczebna przewaga wroga była przygniatająca, 1990 rok się nie powtórzy. Najwięcej pracy mieli saperzy, którzy kopali doły na tyle głębokie, aby czołgi mogły prowadzić pozycyjną obronę; nad ziemię wystawać miały tylko ich wieże pokryte siatkami maskującymi. - No i jak, pułkowniku? - spytał najważniejszy z kuwejckich generałów. - Trudno coś zarzucić waszej dyslokacji - powiedział Magruder, nie zdradzając wszystkich swoich uczuć. Dwa, trzy tygodnie intensywnych ćwiczeń byłyby błogosławieństwem. Przeprowadzili bardzo prostą próbę: jeden z jego batalionów zaatakował kuwejcką 1. Brygadę i dosyć łatwo się z nią rozprawił. Nie warto było teraz podważać ich wiary w siebie. Byli pełni entuzjazmu, w strzelaniu osiągali wyniki zbliżające się do siedemdziesięciu procent norm amerykańskich, ale wiele musieli się jeszcze nauczyć, jeśli chodzi o manewrowanie. Potrzeba czasu, żeby zbudować nowoczesną armię i wyszkolić oficerów orientujących się na polu bitwy. * * * - Wasza wysokość, chciałbym gorąco podziękować za dotychczasową współpracę - powiedział Ryan. Zegar w Sali Sytuacyjnej wskazywał godzinę 2.10. - Jack, przy odrobinie szczęścia, na widok naszej gotowości nie ośmielą się ruszyć - odrzekł książę Ali ibn Szejk. - Chciałbym, żeby tak było. Teraz jednak muszę poinformować cię jeszcze o czymś, Ali. W ciągu dnia otrzymasz pełniejszą informację od naszego ambasadora. Musisz wiedzieć o tym, o czym wiedzą już także twoi sąsiedzi. Tym razem nie chodzi tylko o ropę. Wyjaśnienia zabrały pięć minut. - Czy jesteś tego pewien? - Za cztery godziny wasza wysokość będzie miała w swoim ręku dowody. Nie poinformowaliśmy jeszcze o tym nawet naszych żołnierzy. - Czy mogą tę broń zastosować przeciw nam? Naturalne pytanie. Sama wzmianka o wojnie biologicznej przyprawiała każdego o dreszcze. - Nie sądzę, Ali. Warunki atmosferyczne temu nie sprzyjają. Także i to zostało sprawdzone. Prognoza na nadchodzący tydzień mówiła o pogodzie upalnej, suchej i słonecznej. - Panie prezydencie, sięgnięcie po taki środek jest aktem skrajnego barbarzyństwa. - I stąd nasz lęk, że teraz już się nie cofną. Nie mogą... - Panie prezydencie, nie należy używać w tym przypadku liczby mnogiej. To tylko jeden bezbożny człowiek. Kiedy poinformuje pan o tym swój naród? - Wkrótce. - Jack, musisz powiedzieć swoim rodakom, że nasza religia, nasza wiara nie mają z tym nic wspólnego. - Wiem o tym, wasza wysokość. Tutaj nie chodzi o Boga, lecz o władzę. Jak zawsze. Pora kończyć. Mam mnóstwo obowiązków. - Podobnie jak ja. Muszę jak najszybciej zobaczyć się z królem. - Przekaż mu, proszę, wyrazy mojego szacunku. Nasz sojusz pozostanie mocny jak dotychczas, Ali. Na tym rozmowa się zakończyła. - Gdzie w tej chwili jest Adler? - W drodze na Tajwan - wyjaśnił Rutledge. Negocjacje trwały w dalszym ciągu, chociaż teraz intencje ChRL stawały się jasne. - Mamy bezpieczne połączenie z samolotem. Poinformuj go o wszystkim - polecił Ryan podsekretarzowi. - Czy powinienem jeszcze coś zrobić w tej chwili? - Położyć się spać - powiedział admirał Jackson. - I nie zrywać się skoro świt. - Dobra myśl. - Ryanowi odrobinę kręciło się w głowie z napięcia i braku snu. - Zbudźcie mnie, jeśli będzie trzeba. Nikt nie powiedział tego, co wszyscy pomyśleli: z pewnością nikt tego nie zrobi. * * * - Pięknie - powiedział komandor Kemper, czytając rozkaz z CINCLANT. - Teraz wszystko jest znacznie prostsze. Od grupy indyjskiej dzieliło ich jeszcze dwieście mil, osiem godzin drogi pod pełną parą - nadal używało się tego określenia, chociaż wszystkie okręty wojenne były teraz wyposażone w silniki turbinowe. Kemper sięgnął po telefon i przełączył go na system wewnętrznego nagłośnienia I-MC. - Uwaga, mówi dowódca. Grupa operacyjna KOMEDIA jest teraz w DEFCON 1. Znaczy to, że otwieramy ogień do każdego, kto się zbliży. Zadanie nasze polega na dostarczeniu czołgów do Arabii Saudyjskiej. Jednocześnie przerzucani są tam nasi żołnierze, gdyż spodziewany jest atak nowo powstałej Zjednoczonej Republiki Islamskiej na naszych sojuszników w tej części świata. Za szesnaście godzin zostaniemy wzmocnieni przez jednostki nawodne płynące tutaj z Morza Śródziemnego. Potem wpłyniemy do Zatoki Perskiej, aby wykonać postawione przed nami zadanie. Ochronę powietrzną zapewnią nam myśliwce F-16, należy się jednak spodziewać, że ZRI nie będzie zadowolona z naszego pojawienia się. USS "Anzio" rusza na wojnę, przyjaciele. To tyle na razie. Zmienił ustawienie przełącznika. - Za pół godziny chcę zobaczyć symulacje zagrożeń. Musimy uwzględnić wszystkie sztuczki, jakich możemy się po nich spodziewać. Za dwie godziny dostaniemy najnowszy raport wywiadu. - A co z Hindusami? - spytał Weps. - Ich także nie spuszczamy z oczu. Na głównym ekranie widać było samolot P-3 Orion, który przelatywał nad KOMEDIĄ, aby zluzować na stanowisku inny samolot obserwacyjny. Grupa "Anzio" płynęła teraz na wschód, po raz kolejny od pewnego czasu przecinając własny kilwater. * * * Satelita K-11 sunął nad Zatoką Perską z północnego zachodu na południowy wschód. Jego kamery, które sfotografowały już trzy korpusy Armii Boga, robiły teraz zdjęcia całego irańskiego wybrzeża, aby zlokalizować wyrzutnie wyprodukowanych w Chinach rakiet Silkworm. Obrazy z elektronicznych kamer przekazywane były do wiszącego nad Oceanem Indyjskim satelity komunikacyjnego, a stamtąd do Waszyngtonu, gdzie analitycy, nadal noszący na twarzach chirurgiczne maski, natychmiast zaczęli szukać na fotografiach tych, podobnych z sylwetki do samolotów, pocisków ziemia-powietrze. Wyrzutnie stałe już dawno zostały umiejscowione, ale Silkworm można także było odpalać ze skrzyni dużej ciężarówki, należało więc przepatrzyć wiele nadmorskich dróg. * * * Pierwsza grupa czterech pasażerskich samolotów wylądowała bez przeszkód pod Dharhanem. Nikt nawet nie zawracał sobie głowy ceremonią powitalną. Było gorąco. Po zaskakująco zimnej i mokrej zimie, wiosna przyszła szybko, co oznaczało 40 stopni w południe, w porównaniu z 60 w lecie. W nocy temperatura spadała jednak do mniej więcej 5 stopni. Tak blisko wybrzeża powietrze było też bardzo wilgotne. Do pierwszego samolotu podjechały schody, a jako pierwszy pojawił się na nich generał brygady Marion Diggs. Miał być dowódcą operacji lądowych. Nadal szalejąca w Ameryce epidemia dosięgła także bazę lotniczą w Mac Dill na Florydzie, gdzie swoje kwatery miało dowództwo centralne. Dokumenty, do których zajrzał, powiadały, że 366. Skrzydłem również dowodzi jednogwiazdkowy generał, młodszy jednak od niego starszeństwem. Schodząc po schodkach, Diggs pomyślał, że od bardzo dawna tak ważną operacją nie dowodził oficer równie nisko stojący w hierarchii wojska jak on. Na dole czekał na niego trzygwiazdkowy generał saudyjski. Oddali sobie honory i wsiedli do auta, które miało ich zawieźć do lokalnego punktu dowodzenia, aby mogli się zaznajomić z najnowszymi doniesieniami wywiadu. Oprócz Diggsa przyleciało również całe dowództwo 11. pułku, a w trzech pozostałych samolotach zespół wywiadu, kontrwywiadu oraz żandarmerii, a także większość 2. szwadronu Czarnego Konia. Podstawione autobusy miały ich dostarczyć do bazy King Chalid. Wszystko bardzo przypominało prowadzone w czasach zimnej wojny ćwiczenia Reforger, podczas których odgrywano starcie między siłami NATO i Układu Warszawskiego, a żołnierze amerykańscy wysiadali z samolotów, ładowali się do pojazdów bojowych i ruszali na front. Wtedy nigdy nie wyszło to poza manewry, teraz jednak działo się naprawdę. Dwie godziny później 2. batalion jechał na pozycje. * * * - Jak mam to rozumieć? - spytał Darjaei. - Jak się wydaje, dokonywany jest właśnie przerzut oddziałów - wyjaśnił szef wywiadu. - Stacje radarowe w zachodnim Iraku wykryły samoloty pasażerskie, które znad Izraela wlatują w przestrzeń powietrzną Arabii Saudyjskiej. Zauważono również myśliwce, które je eskortują, a także patrolują granice. - Co więcej? - Nic w tej chwili, w każdym razie wydaje się prawdopodobne, że Ameryka wzmacnia swoje siły w królestwie. Trudno mi powiedzieć o jaką formację chodzi, ale nie może ona być duża. Wszystkie dywizje stacjonujące w Niemczech poddane są kwarantannie, to samo dotyczy jednostek w samych Stanach. Nieliczne nadające się do wykorzystania oddziały skierowane zostały do utrzymania porządku wewnętrznego w USA. - Powinniśmy natychmiast ich zaatakować - oświadczył doradca do spraw lotnictwa. - To byłby błąd - sprzeciwił się szef wywiadu. - W ten sposób naruszylibyśmy saudyjską przestrzeń powietrzną i uprzedzilibyśmy przedwcześnie tych gamoniów. Amerykanie mogą przerzucić wojska co najwyżej wielkości brygady. Druga znajduje się na Diego Garcia - to znaczy, mówiąc ściślej, sprzęt dla drugiej - ale nie ma żadnych informacji, żeby tam coś się działo. Gdyby jednak nawet do tego doszło, zatrzymaliby ich nasi przyjaciele z Indii. - Mamy ufać poganom? - spytał z pogardą przedstawiciel sił powietrznych. W ten sposób muzułmanie traktowali religię panującą na subkontynencie. - Możemy zaufać wrogości Hindusów do Ameryki. Trzeba spytać, czy ich flota dostrzegła coś niepokojącego. Tak czy owak, wszystkim, na co jeszcze ewentualnie mogą się zdobyć Amerykanie, jest najwyżej jedna brygada. Nic więcej. - Atakować? - To zagrozi bezpieczeństwu naszej głównej operacji - przestrzegał wywiadowca. - Musieliby być głupcami, żeby nie wiedzieli jeszcze, że coś szykujemy! - Amerykanie nie mają podstaw, aby podejrzewać, że podjęliśmy wobec nich jakieś nieprzyjazne kroki. Zaatakowanie samolotów - jeśli istotnie są to ich maszyny - niepotrzebnie by ich rozdrażniło. Najprawdopodobniej zaniepokoiły ich ruchy naszych oddziałów w Iranie, więc postanowili trochę się wzmocnić. Kiedy przyjdzie na to pora, zajmiemy się i nimi. - Połączcie mnie z Indiami - polecił Darjaei. * * * - Tylko radary nawigacyjne... Dwa przeszukujące powietrze, pewnie z lotniskowców - informował oficer. - Kurs zero-dziewięć-zero, szybkość około szesnastu węzłów. Oficer taktyczny na Orionie - zwany Taco - przyjrzał się mapie. Indyjska grupa lotniskowcowa znajdowała się na wschodnim skraju łuku, który przez kilka ostatnich dni przemierzała ruchem wahadłowym. Za dwadzieścia minut powinni zmienić kurs na zachodni. Gdyby to nastąpiło, zaczęłoby się robić gorąco. KOMEDIĘ dzieliło teraz sto dwadzieścia mil od flotylli Indii, a samoloty nieprzerwanie przekazywały informacje do "Anzio" i "Kidda". Pod skrzydłami, w które wmontowano cztery turboodrzutowe silniki Lockheed, znalazły się teraz cztery pociski Harpoon. Biały kolor wskazywał na to, że nie są to ćwiczebne atrapy. Samolot podlegał teraz dowództwu komandora Kempera z "Anzio", na którego rozkaz wystrzeliłby po dwa pociski na każdy lotniskowiec. Kilka minut później pofrunąć mógł rój następnych Harpoonów i Tomahawków. - Nie usiłują kontrolować emisji - mruknął oficer. - Przeprowadzają zwykły namiar nawigacyjny - odezwał się od pulpitu operator. - KOMEDIA musi ich mieć na swoim ESM. - Po prostu świecą prosto w niebo. KOMEDIA musiała wybrać jedno z dwojga. Albo ograniczyć emisję, wyłączyć radary, aby druga strona musiała zużyć czas i paliwo na szukanie ich, albo włączyć dosłownie wszystko, tworząc elektroniczną bańkę, którą łatwo było wykryć, ale niebezpiecznie badać. Dowódca "Anzio" zdecydował się na to drugie. - Jakieś rozmowy pilotów? - rzucił Taco pod adresem innego stanowiska. - Nie, sir, żadnych. Nisko lecący Orion powinien być niewidoczny dla indyjskich operatorów, pomimo ich radarów przeszukujących obszar. Dowódca czuł silną pokusę, żeby zwiększyć pułap i ujawnić się, używając własnego radaru. Co planowali Hindusi? Może kilka jednostek odłączyło się od reszty grupy i popłynęło na zachód, aby nieoczekiwanie dokonać ataku rakietowego? Nie miał pojęcia, co myślą, a do dyspozycji miał tylko kurs grupy lotniskowcowej, wyliczony przez komputery na podstawie namiarów radarowych. Dzięki GPS komputer na bieżąco podawał dokładne położenie samolotu. W połączeniu z informacją o źródłach promieniowania pozwalało to wyliczyć ich przemieszczanie się i... - Jakaś zmiana kursu? - Nie, sir. Kurs ciągle zero-dziewięć-zero, szesnaście węzłów. Wychodzą z ekranu. W ciągu ostatnich trzech dni nigdy nie znaleźli się tak daleko. Są teraz o trzydzieści mil na wschód od kursu KOMEDII. - Czyżby zmienili zamiary? * * * - Tak, nasze okręty są na morzu - zapewniła. - Czy wykryły okręty amerykańskie? Premier Indii była sama w gabinecie. Wcześniej odwiedził ją minister spraw zagranicznych, ale już wyszedł. Spodziewała się tego telefonu, ale bynajmniej o nim nie marzyła. Sytuacja zmieniła się. Chociaż pani premier nadal uważała prezydenta Ryana za słabego człowieka - czyż groźba wobec suwerennego państwa nie była przejawem słabości? - to jednak coś ją zaniepokoiło w jego zachowaniu. A jeśli epidemię w Stanach spowodował Darjaei? Nie miała na to żadnych dowodów i nie zamierzała ich szukać, ale jej kraj nigdy nie mógł być wiązany z podobnymi czynami. Ryan domagał się - ile razy, cztery, pięć? - aby jednoznacznie obiecała, że okręty indyjskie pozwolą spokojnie przepłynąć grupie amerykańskiej, ale tylko raz użył zwrotu "broń masowego rażenia". Trudno o bardziej złowrogie słowa w kontaktach międzynarodowych. Co więcej, minister spraw zagranicznych wyraźnie podkreślił, że ponieważ Amerykanie nie posiadają broni biologicznej ani chemicznej, są one dla nich równoważne broni nuklearnej. Wniosek narzucał się sam. Samoloty walczyły z samolotami. Okręty z okrętami. Czołgi z czołgami. Na atak odpowiadało się bronią użytą przez przeciwnika. Pamiętała słowa: "Z całą siłą i zdecydowaniem..." Ryan niedwuznacznie sugerował, że podejmie kroki tego samego charakteru jak działania ZRI. Nie mogła też zapominać o tym szaleńczym ataku na jego córkę. Z wizyty we Wschodnim Gabinecie zapamiętała między innymi czułość, z jaką mówił o dzieciach. Może to i słabeusz, teraz jednak rozjuszony, a na dodatek dysponujący bronią groźniejszą od innych. Darjaei postąpił głupio, w ten sposób prowokując USA. Znacznie rozsądniej było zaatakować i pokonać Saudyjczyków w konwencjonalny sposób. Tak to powinno było się rozegrać, natomiast napadanie na Amerykanów w ich własnych domach było bezmyślną prowokacją, w którą teraz mogła zostać uwikłana ona, jej rząd i - jej kraj. Na nic takiego nie wyrażała zgody. Wyprowadzić flotę z portów - proszę bardzo. W końcu, co takiego zrobili Chińczycy? Ogłosili ćwiczenia, najprawdopodobniej zestrzelili samolot pasażerski, ale w odległości paruset kilometrów od swoich granic. Czym ryzykowali? Niczym! Teraz okazywało się dopiero, jak wiele Darjaei zażądał od jej kraju, a po jego szaleńczym ataku było to zbyt wiele. - Nie - odpowiedziała, starannie dobierając słowa. - Nasi obserwatorzy wykryli obecność amerykańskiego samolotu zwiadowczego, ale żadnych okrętów. Wiemy, podobnie zapewne jak wy, że jakieś jednostki płyną przez Kanał Sueski, ale z całą pewnością nie ma tam lotniskowca. - Jest pani tego pewna? - spytał Darjaei. - Powtarzam, ani nasze okręty, ani morskie lotnictwo nie wykryły obecności Amerykanów na Morzu Arabskim. - Nie kłamała tak bardzo, albowiem odbył się tylko jeden przelot stacjonujących na lądzie MiG-ów-29. - Morze jest wprawdzie ogromne, ale Amerykanie nie są aż tak sprytni, prawda? - Nigdy nie zapomnimy o waszej przyjaźni - zapewnił Darjaei. Pani premier odłożyła słuchawkę, zastanawiając się, czy słusznie postępuje. No cóż, jeśli amerykańskie okręty pojawią się w Zatoce, zawsze będzie mogła powiedzieć, że udało im się prześlizgnąć niepostrzeżenie. Pomyłki przecież się zdarzają. * * * - Coś się dzieje. Cztery samoloty wystartowały z Gasr Amu - powiedział kapitan saudyjskich sił powietrznych na pokładzie AWACS-a. Czasowo wszystko było nieźle zaplanowane. Czwarty kwartet samolotów pasażerskich wleciał nad teren Arabii Saudyjskiej, odległy o niecałe trzysta kilometrów od wzbijających się właśnie w niebo myśliwców ZRI. Dotąd w powietrzu było spokojnie. W ciągu ostatnich dwu godzin wyśledzono tylko dwa myśliwce, ale te najwyraźniej nie były związane z toczącą się operacją; najprawdopodobniej były to maszyny oblatywane po remoncie. Teraz jednak poderwały się w powietrze cztery samoloty podzielone na dwie pary, co wskazywało na lot bojowy. W tym sektorze ochronę operacji CUSTER zapewniały cztery amerykańskie F-16, poruszające się w pasie trzydziestu kilometrów od granicy. Na pokładzie AWACS-a saudyjski oficer wsłuchiwał się w rozmowę pomiędzy kontrolą lotów a czterema myśliwcami. Samoloty ZRI - były to F-1 francuskiej produkcji - pomknęły w kierunku granicy, wykręciły o dziesięć kilometrów od niej, by ostatecznie znaleźć się w odległości kilometra. Tak samo postąpiły F-16, z odległości dwóch tysięcy metrów piloci przez przesłony na hełmach doskonale widzieli swoje maszyny z podwieszonymi pod skrzydłami pociskami powietrze-powietrze. - Przylecieliście, żeby powiedzieć "Dzień dobry"? - spytał major z pierwszego F-16. Nie było odpowiedzi. Następna grupa samolotów dotarła bez przeszkód do Dharhan. * * * O'Day wrócił wcześnie. Dziewczyna opiekująca się córką nie musiała przejmować się szkołą i z radością myślała o dodatkowym zarobku. Najważniejszą nowiną była informacja, że w promieniu dziesięciu kilometrów nie wykryto żadnego nowego przypadku ebola. Niezależnie od wszelkich niewygód, chciał każdą noc spędzić w domu, chociaż czasami oznaczało to sen ledwie czterogodzinny. Nie zasługiwałby na miano ojca, gdyby przynajmniej raz dziennie nie ucałował swojej córeczki, chociażby śpiącej. Na szczęście dojazd do pracy nie był kłopotliwy. Korzystał z samochodu Biura, który był szybszy od jego półciężarówki, a kogut na dachu pozwalał sprawniej pokonywać punkty kontrolne. Na biurku czekały na niego wyniki dochodzenia, któremu poddane zostały wszystkie osoby zatrudnione w Tajnej Służbie. W każdym właściwie przypadku oznaczało to powtórne wykonanie tej samej roboty. Przed przyjęciem do pracy każdego kandydata i każdą kandydatkę dokładnie prześwietlono. Wszystko się zgadzało: świadectwa urodzenia, cenzurki szkolne, dyplomy i tak dalej. Jednak w dziesięciu przypadkach pojawiły się pewne niejasności, które należało wyjaśnić. To nad nimi ślęczał teraz O'Day, a szczególnie intrygował go jeden przypadek. Raman był z pochodzenia Irańczykiem, Ameryka była jednak ojczyzną imigrantów. FBI pierwotnie zatrudniało przede wszystkim Amerykanów irlandzkiego pochodzenia, najlepiej po szkołach jezuickich - szczególnie mile widziani byli absolwenci Boston College i Holy Cross - ponieważ, jak głosiła legenda, J. Edgar Hoover był przekonany, że żaden irlandzki Amerykanin po jezuickiej szkole nie może zdradzić swego kraju. Kiedyś bez wątpienia musiało być coś na rzeczy, a nawet i teraz antykatolicyzm był w Biurze bardzo niechętnie widziany. Wszystkim jednak było dobrze wiadomo, że to właśnie imigranci okazywali się często najwierniejszymi, najbardziej zagorzałymi patriotami, z czego często wielkie pożytki odnosiła armia i najróżniejsze agencje rządowe. Właściwie nie ma tu nic podejrzanego, pomyślał Pat. Trzeba tylko sprawdzić tę sprawę z dywanem. Ów Sloan to pewnie facet, który chce sobie sprawić dywan i tyle. * * * Na ulicach Teheranu panował spokój. Zupełnie inaczej zapamiętał je Clark z roku 1979 i 1980. Teraz sytuacja się zmieniła; jak cała ta część świata, miasto pełne było gwaru, ale nie grozy. Skoro byli dziennikarzami, zachowywali się jak dziennikarze. Clark z upodobaniem kręcił się po sukach, wypytując ludzi o interesy, dostatek, zjednoczenie z Irakiem, o nadzieje na przyszłość, ale słyszał tylko frazesy. Szczególnie pozbawione treści były uwagi polityczne, brakowało w nich pasji, którą pamiętał z dawnych lat, kiedy każde serce gorzało nienawiścią do reszty świata, a zwłaszcza Ameryki. "Śmierć Ameryce". No cóż, pomyślał, John, w końcu nadali tym słowom konkretną treść. Albo przynajmniej ktoś nadał. Teraz nie znajdował w ludziach nic z dawnej nienawiści, co przypomniało mu dziwnie przyjaznego jubilera. Prawdopodobnie chcieli po prostu żyć, tak jak wszyscy. Nastrój apatii przywoływał wspomnienia ZSRR z lat osiemdziesiątych; ludzie chcieli tam tylko, żeby zaczęło im się odrobinę lepiej powodzić, żeby państwo całkowicie ich nie lekceważyło i nie pomiatało nimi. Nie było w nich natomiast tamtego rewolucyjnego ognia. Dlaczego zatem Darjaei zdecydował się na taki czyn? Co na to powiedzą jego rodacy? Najprostsza odpowiedź brzmiała, że stracił poczucie rzeczywistości, co często się przydarza ludziom żądnym władzy. Znalazł się w otoczeniu fanatycznych wielbicieli, a także tych, którzy po prostu lubili wygodnie jechać limuzyną, podczas gdy inni musieli iść pieszo i ustępować z drogi. W takim jednak razie powinno być możliwe pozyskanie na miejscu agentów. Ludzi, którzy mieli dość tego co tu się działo i gotowi byli mówić. Cóż za szkoda, że nie było czasu na przeprowadzenie normalnego werbunku. Spojrzał na zegarek. Powinien już wracać do hotelu. Pierwszy dzień był pusty, co stanowiło część maskowania. Dopiero nazajutrz mieli przybyć rosyjscy pomocnicy. * * * Przede wszystkim trzeba było ustalić tożsamość Sloana i Alahada. W pierwszej kolejności sięgnięto po książkę telefoniczną. Na żółtych stronach bez trudu można było znaleźć Janka Alahada, "Dywany Perskie i Orientalne". Z jakichś przyczyn ludziom Persja najczęściej nie kojarzyła się z Iranem, co okazało się prawdziwym błogosławieństwem dla handlarzy dywanów. Sklep mieścił się na Wisconsin Avenue, o kilometr od mieszkania Ramana, co samo w sobie nic jeszcze nie znaczyło. Łatwo też ustalono, że istnieje niejaki Joseph Sloan, który ma telefon 536-4040, podczas gdy numer Ramana brzmiał 536-3040. Różnica jednej cyfry, co tłumaczyło pomyłkowe połączenie zarejstrowane przez automatyczną sekretarkę agenta. Następny krok był rutynowy: sprawdzono połączenia telefoniczne. Znaczna ich liczba sprawiła, że potrzeba było minuty, zanim na ekranie pojawiła się informacja o rozmowie przeprowadzonej z numerem 202-536-3040 z aparatu 292-459-6777. Tyle że nie znajdował się on w sklepie Alahada: był to automat o dwie przecznice dalej. Skoro było to tak niedaleko, po co marnować ćwierćdolarówkę? Dziwne. Dlaczego nie sprawdzić innych rzeczy? Agent nosił wąsy, był krótko ostrzyżony, a w swoim oddziale cieszył się opinią fanatyka problemów technicznych. Nie odniósł może szaleńczych sukcesów zwalczając przestępstwa bankowe, natomiast niezwykle odpowiadała mu praca w kontrwywiadzie, która w zdumiewającym stopniu przypominała zajęcia z czasów koledżu. Zauważył, że tropieni przez niego szpiedzy myśleli bardzo podobnie. Bez specjalnego nakładu wysiłków udało się ustalić, że przez cały ubiegły miesiąc nikt nie dzwonił ze sklepu z dywanami pod numer 536-4040. Poprzedni miesiąc? Także nie. A w przeciwnym kierunku? Nie. 536-4040 nigdy nie łączył się z 457-1100. Przecież jednak trzeba było jakoś zamówić dywan, skoro sprzedawca informuje o jego nadejściu... Dlaczego zatem żadnych telefonów w obu kierunkach? Agent nachylił się do sąsiadki. - Sylvia, rzuć na to okiem. - Co takiego, Danny? * * * Czarny Koń był już w całości z powrotem na ziemi. Większość żołnierzy znajdowała się teraz przy swoich maszynach. 11. pułk kawalerii pancernej posiadał sto dwadzieścia trzy czołgi typu Abrams, sto dwadzieścia siedem bojowych wozów piechoty Bradley, szesnaście dział samobieżnych MI09A6 Paladin, osiem ciężarówek z wyrzutniami rakietowymi M270, a także osiemdziesiąt trzy helikoptery, pośród których było dwadzieścia sześć śmigłowców szturmowych AH-64 Apache, oraz setki pojazdów przeznaczonych przede wszystkim do transportu paliwa, żywności i amunicji, a także dwadzieścia cystern, zwanych tutaj "bawołami wodnymi", bez których nie można było się obejść w tej części świata. Pierwszą z rzeczy nie cierpiących zwłoki było usunięcie wszystkich z regionu. Pojazdy gąsienicowe załadowano na niskoplatformowe ciągniki, które powiozły je na północ do Abu Hadriyah, mieściny z lotniskiem, która wyznaczona została na miejsce zbiórki 11. pułku. Każdy pojazd, który wyjeżdżał z garażu zatrzymywał się w miejscu oznaczonym czerwoną farbą, gdzie następowało sprawdzenie nawigacyjnych systemów GPS. Dwa aparaty SIM okazały się niesprawne. Jeden poinformował o tym sam, wysyłając do oddziału remontowego zakodowaną wiadomość, że należy go wymienić i zreperować; drugi w ogóle nie zareagował, o jego awarii powiadomiła więc służby techniczne załoga. Kierowcami ciągników byli Pakistańczycy, których kilkaset tysięcy jako gastarbeiterzy pracowało w Arabii Saudyjskiej. Załogi Abramsów i Bradleyów sprawdzały, czy wszystko w ich maszynach działa bez zarzutu. Uporawszy się z tym, żołnierze stanęli w otwartych włazach, aby rozejrzeć się po okolicy. To, co zobaczyli, było niepodobne do Fort Irwing, ale równie mało ekscytujące. Na wschodzie ciągnęły się rurociągi, na zachodzie było pustkowie, niemniej rozglądali się, bo i tak było to lepsze od tego, co widzieli za oknami samolotów. Wyjątkiem byli celowniczy, których nawiedzała choroba morska, częsta przypadłość u ludzi nawykłych do takiej pozycji. Ci, którzy patrzyli, nie czuli się jednak dużo pewniej. Miejscowi kierowcy byli zapewne płaceni od kilometra, a nie od godziny, gnali bowiem jak szaleni. Zaczęli także przybywać gwardziści z Północnej Karoliny. Na razie nie mieli nic do roboty oprócz rozstawienia przygotowanych dla nich namiotów, pochłaniania dużej ilości płynów, i ćwiczenia. * * * Agentowi Hazel Loomis podlegał oddział złożony z dziesięciu osób. "Sissy" Loomis od samego początku pracowała w FBI, przez cały czas w Waszyngtonie. Dochodziła czterdziestki, ale wciąż zachowała wygląd, który zapewnił jej sukcesy jako agentce pracującej w terenie, a tych zanotowała niemało. - Wygląda to trochę dziwnie - powiedział Danny Selig, kładąc na jej biurku notatki. Nie trzeba było wielu wyjaśnień. Szpiedzy porozumiewali się najczęściej za pomocą starannie dobranych, niewinnych słów, które dla nich jednak były pełne treści. Wystarczyło mieć czujny słuch. Loomis przejrzała zapisy rozmów, a potem spytała: - Masz adresy? - A jak myślisz? - To chodźmy porozmawiać z panem Sloanem. * * * Niebagatelną zaletą F-15E Strike Eagle było to, że miał załogę dwuosobową, zatem czas długiego lotu pilot mógł skracać rozmowę z operatorem systemów uzbrojenia. Tym bardziej dotyczyło to sześcioosobowych załóg bombowców B-1B; było w nim tyle miejsca, że ludzie mogli się nawet zdrzemnąć, nie wspominając o normalnej toalecie. Znaczyło to, na przykład, że, w przeciwieństwie do pilotów myśliwców, nie musieli po dotarciu do portu docelowego - którym w tym przypadku był Al Kahrj na południe od Rijadu - natychmiast brać prysznica. Trzy punkty na świecie były wyznaczone na ewentualne bazy wypadowe 366. Skrzydła. Były to regiony możliwych konfliktów, gdzie zadbano o sprzęt pomocniczy, paliwo i odpowiednie pomieszczenia, nad czym czuwały niewielkie oddziały porządkowe, do których w razie potrzeby dołączał personel latający skrzydła, w większej części dostarczany samolotami pasażerskimi. Wyczerpani piloci (pośród których były także kobiety) posadzili na ziemi samoloty, podkołowali do hangarów, a tam przekazali je w ręce mechaników. Ci przede wszystkim usunęli zewnętrzne zbiorniki paliwa i na ich miejsce zamontowali gondole uzbrojenia. W tym czasie załogi brały prysznic i słuchały informacji udzielanych przez oficerów wywiadu. Wystarczyło pięć godzin na to, żeby 366. Skrzydło w pełnej sile bojowej znalazło się w Arabii Saudyjskiej, z wyjątkiem jednego F-16C, który z racji kłopotów z awioniką lądować musiał w bazie Królewskich Sił Powietrznych w Beantwaters w Anglii. * * * - Słucham? Starsza pani nie nosiła maski, Sissy Loomis wręczyła jej więc jedną, tak bowiem wyglądało teraz najpopularniejsze powitanie w Ameryce. - Dzień dobry, pani Sloane. Jestem z FBI. Agentka pokazała swoją plakietkę identyfikacyjną. - Słucham? - powtórzyła staruszka. Nie była przestraszona, raczej zdziwiona. - Pani Sloan, prowadzimy dochodzenie w pewnej sprawie i chciałabym zadać pani parę pytań. Można wejść? - Proszę. Pani Sloan przepuściła gościa w drzwiach. Wystarczyło jedno spojrzenie, by Sissy Loomis zorientowała się, że coś nie gra. Po pierwsze, w salonie nie było nawet śladu perskiego dywanu, a agentka z doświadczenia wiedziała, że ludzie rzadko kiedy kupują sobie taki rarytas znienacka. Po drugie - mieszkanie wyglądało zbyt schludnie. - Przepraszam, czy zastałam pani męża? Odpowiedź była natychmiastowa i pełna bólu. - Mąż umarł we wrześniu. - Proszę mi wybaczyć moje pytanie. Nie myślałam... Staruszka rozłożyła ręce w bezradnym geście. - Był starszy ode mnie. Miał siedemdziesiąt osiem lat - powiedziała i wskazała stojące na stoliku do kawy zdjęcie, na którym widać było trzydziestoletniego mniej więcej mężczyznę w towarzystwie osiemnasto-, dziewiętnastoletniej dziewczyny. - Pani Sloan, czy mówi pani coś nazwisko Alahad? - spytała Loomis, siadając na krześle. - Nie. A powinno? - Handluje dywanami perskimi i orientalnymi. - O nie, nigdy nie mieliśmy niczego takiego. Widzi pani, jestem uczulona na wełnę. Rozdział 57 Nocne przejście - Jack? Ryan otworzył gwałtownie oczy i zobaczył jasne słońce za oknem. Zegarek mówił, że właśnie minęła godzina ósma. - Do diabła, dlaczego nikt mnie...? - Przespałeś nawet budzik - poinformowała Cathy. - Andrea powiedziała, że zdaniem Arnie'ego swobodnie możesz spać mniej więcej do tej pory. Myślę, że i mnie tego było potrzeba - dodała Chirurg. Ona sama spała dziesięć godzin, zanim się ocknęła o siódmej. - Dave kazał mi wziąć dzień wolnego. Jack zerwał się natychmiast i zniknął w łazience. Kiedy z niej wyszedł, ubrana w szlafrok Cathy podała mu codzienną porcję raportów. Jack szybko przerzucił je, nie ruszając się z centrum pokoju. Rozum podpowiadał mu, że gdyby wydarzyło się coś ważnego, na pewno by go obudzono; zdarzało mu się przespać budzik, ale zawsze reagował na dźwięk telefonu. Dokumenty oznajmiały, że nawet jeśli wszystko nie było dobrze, to przynajmniej nic się nie pogorszyło. Dziesięć minut później był już ubrany. Przywitał się z dziećmi, ucałował żonę i poszedł do drzwi. - Miecznik wychodzi - powiedziała Andrea do mikrofonu, a szefa spytała: - Sala Sytuacyjna? - Tak? Kto był taki mądry...? - Szef personelu, ale miał całkowitą rację. Jack spojrzał na szefową swojej ochrony; Price wciskała właśnie guzik parteru. - Siła złego na jednego - mruknął. W przeciwieństwie do niego, zespół narodowego bezpieczeństwa był na nogach przez całą noc. Na blacie czekała już na Ryana dymiąca kawa, której zespół zdążył już spożyć całe hektolitry. - Jak przedstawia się sytuacja? - KOMEDIA znajduje się w tej chwili sto trzydzieści mil za okrętami Indii - oznajmił Jackson. - Dasz wiarę, że Hindusi chronią teraz nasze tyły? - Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek - mruknął z przekąsem Ben Goodley. - Dalej. - Operacja CUSTER na ukończeniu. 366. Skrzydło także jest już w Arabii Saudyjskiej i tylko jeden F-16 musiał zatrzymać się w Anglii. 11. pułk kawalerii z magazynów przemieszcza się na miejsce zbiórki. Jak na razie - mówił J-3 - wszystko układa się jak najlepiej. Druga strona pchnęła nad granicę kilka myśliwców, ale ponieważ byli tam także nasi i Saudyjczycy, wszystko skończyło się na wymianie spojrzeń spode łba. - Czy ktoś uważa, że mogą się wycofać? - spytał Ryan. - Nie - odezwał się Ed Foley. - Teraz już nie. * * * Spotkanie nastąpiło o pięćdziesiąt mil od przylądka Rass al-Hadd, najdalej na południowy wschód wysuniętego punktu Półwyspu Arabskiego. Krążowniki "Normandy" i "Yorktown", niszczyciel "John Paul Jones" oraz fregaty "Underwood", "Doyle" i "Nicholas" ustawiły się w szyk kołowy, biorąc "Plattę" i "Supply" między siebie. Helikoptery przewiozły wszystkich dowódców na "Anzio", którego skipper, najstarszy rangą w grupie KOMEDIA, przewodniczył godzinnej naradzie na temat czekającej ich misji. Portem przeznaczenia był Dharhan; aby się tam dostać, musieli popłynąć na północny zachód w kierunku cieśniny Ormuz. Powinni się tam znaleźć za sześć godzin, o 22.00 czasu lokalnego. Cieśnina miała dwadzieścia mil szerokości i upstrzona była wysepkami, przy czym nawet teraz, w momencie kryzysu, była to jedna z najbardziej uczęszczanych dróg wodnych na świecie. Supertankowce, z których każdy zajmował więcej miejsca na wodzie, niż wszystkie razem okręty grupy opatrzonej teraz symbolem TF-61.1, były jedynie najbardziej znanymi z pokazujących się tu jednostek, pośród których znajdowały się też wielkie kontenerowce pływające pod dziesięcioma banderami, a także, wyglądający jak ogromny garaż, wielopoziomowy transportowiec, który dostarczał z Australii żywe owce, a którego zapach znany był na wszystkich oceanach świata. Cała cieśnina znajdowała się pod kontrolą radarową - nie do pomyślenia była kolizja dwóch supertankowców - co oznaczało, że niepodobna, by TF-61.1. prześlizgnęła się zupełnie niepostrzeżenie. Można jednak było uciekać się do pewnych wybiegów. W najwęższym miejscu cieśniny okręty powinny popłynąć na południe, pomiędzy wysepkami należącymi do Omanu, gdyż ich sylwetki zostaną najpewniej dodatkowo rozmyte przez inne statki. Potem na południe od Abu Musa przemkną obok gąszczu platform naftowych, które miały posłużyć jako następna osłona antyradarowa, a następnie skierują się wprost na Dharhan, przepływając obok minipaństewek Kataru i Bahrajnu. Przeciwnik, zgodnie z informacjami oficerów wywiadu, posiadał jednostki produkcji amerykańskiej, angielskiej, chińskiej, rosyjskiej i francuskiej, wyposażone w szeroką gamę uzbrojenia. Transportowe statki grupy zadaniowej były, co oczywista, nie uzbrojone. W zachowanym szyku pudełkowym prowadzić je miał "Anzio", wyprzedzający pozostałe okręty o dwa tysiące metrów, o taką samą odległość od burt ochraniać je miały "Normandy" i "Yorktown", a miejsce za rufami zająć miał "Jones". Oba statki uzupełnienia paliwowego, "O'Bannon", oraz fregaty stworzyć miały drugą, maskującą grupę. Helikopterom przypadła w udziale funkcja patrolowa, zarazem jednak ich radary pokładowe miały sugerować cele większe niż w rzeczywistości. Dowódcy zaakceptowali plan i czekali teraz, aby śmigłowce odstawiły ich na jednostki. Po raz pierwszy w tym wieku amerykańska flota miała stanąć w obliczu przeciwnika bez wsparcia ze strony lotniskowca. Z ładowniami pełnymi paliwa, wszystkie okręty zajęły wyznaczone miejsca. Grupa zwróciła dzioby na północny zachód i popłynęła z szybkością dwudziestu sześciu węzłów. O godzinie 18.00 czasu lokalnego przeleciały nad nią cztery F-16, co pozwoliło jednostkom Aegis sprawdzić system obrony przeciwlotniczej, a także kody identyfikacyjne IFF, które miały być użyte w nocy. * * * Tarik Alahad okazał się absolutnie przeciętnym człowiekiem. Przyjechał do Ameryki przed piętnastoma laty; dokumenty powiadały, że jest bezdzietnym wdowcem. Uczciwie i zyskownie handlował dywanami na jednej z najlepszych ulic handlowych w Waszyngtonie. Był właśnie w środku, chociaż na drzwiach wisiał napis Zamknięte; być może przeglądał księgi rachunkowe. Jeden z członków grupy Loomis zastukał do drzwi. Stanął w nich Alahad i wywiązała się krótka rozmowa z bogatą gestykulacją. Łatwo można było sobie wyobrazić, jakie padają słowa. "Przykro mi, ale sklep jest zamknięty, zgodnie z dekretem prezydenta." "Dobrze, dobrze, przecież i ja i pan nic teraz nie mamy do roboty". "Tak, ale dekret..." "Przecież nikt się nie dowie..." Agent, w masce chirurgicznej na twarzy, został w końcu wpuszczony do środka, skąd wyszedł po dziesięciu minutach, by z czekającego za rogiem samochodu poinformować przez radio: - Normalny sklep z dywanami. Jeśli mamy tam wchodzić, trzeba poczekać. Telefon Alahada był już na podsłuchu, na razie jednak milczał. Część zespołu znajdowała się właśnie w mieszkaniu Alahada. Znaleźli tutaj zdjęcie kobiety i mniej więcej czternastoletniego chłopaka w czymś, co przypominało mundur. Chyba syn, pomyślał agent z Polaroidem. Mieszkanie, jakiego można było oczekiwać po żyjącym w Waszyngtonie człowieku interesu, albo - agencie wywiadu. Nie mieli nic, co można by przedstawić w sądzie, aby uzyskać nakaz rewizji. To, co było dla kontrwywiadu niepokojącą poszlaką, nie stanowiło żadnego dowodu. Prowadzili jednak dochodzenie w sprawie zagrożenia życia prezydenta i, jak usłyszeli od swoich przełożonych, nie musieli się trzymać żadnych reguł. Popełnili już cztery wykroczenia, bez odpowiedniego upoważnienia nachodząc dwa mieszkania i zakładając podsłuch dwóch aparatów telefonicznych. Potem zainteresowali się blokiem po przeciwnej stronie; okazało się, że jest do wynajęcia mieszkanie z oknami wychodzącymi na sklep Alahada. Dzięki temu mogli nieprzerwanie obserwować wejście do sklepu, podczas gdy dwóch agentów kontrolowało tylne wyjście. Teraz Sissy Loomis połączyła się przez telefon komórkowy ze sztabem. To, co miała, wystarczało, aby pogadać z innym agentem, nawet jeśli było tego za mało, aby przekonać sędziego bądź prokuratora. * * * Oprócz Ramana, O'Day wytropił jeszcze jeden przypadek, z którym wiązały się pewne niejasności. Chodziło o ciemnoskórego agenta, którego żona była muzułmanką i starała się nawrócić męża na swoją wiarę. Ten jednak nie ukrywał tego i rozmawiał o całej sprawie z przyjaciółmi, na dodatek donoszono, że małżeństwo -jak wiele zawieranych przez pracowników Tajnej Służby - nie należało do szczególnie udanych. Zadzwonił telefon. - Inspektor O'Day. - Pat? Tutaj Sissy. - Jak tam z Ramanem? Współpracował z nią w trzech sprawach, wszystkie dotyczyły rosyjskich szpiegów. Kobieta o uroczej aparycji okazywała się zajadła jak buldog, kiedy już dopadła ofiarę. - Pamiętasz tamten pomyłkowy telefon? - Mhm. - Sprzedawca dywanów dzwonił do mężczyzny, który zmarł we wrześniu; żona ma alergię na wełnę - poinformowała Loomis. W umyśle O'Daya zapaliło się czerwone światełko. - Co jeszcze, Sissy? Odczytała swoje notatki, a także obserwacje agentów, którzy zbadali mieszkanie Alahada. - Pat, chyba jesteśmy na tropie. Wszystko wygląda zbyt schludnie, zupełnie jak z podręcznika dla agentów. Nic, co budziłoby podejrzenia. Po co jednak korzystać z automatu odległego o dwie ulice? Chyba że ktoś boi się podsłuchu. Dlaczego telefon do umarłego, trafiający, co za przypadek, do człowieka z Oddziału? - Ramana nie ma w Waszyngtonie. - I lepiej, żeby na razie nie wracał. Nie mieli jeszcze dowodów, mieli jedynie podejrzenia. Gdyby aresztowali Alahada, a ten zażądał adwokata - jak sformułowaliby oskarżenie? Że zadzwonił do agenta Tajnej Służby? Tego absolutnie nie musiałby się wypierać. Mógłby w ogóle nic nie mówić. Adwokat stwierdziłby, że pomyłki zawsze się zdarzają - Alahad mógłby mieć gotowe jakieś przekonujące wytłumaczenie - i zażądałby dowodów, że coś było sprzeczne z prawem. A FBI nie miałoby nic do pokazania. - Trochę na bakier z prawem, co? - Lepiej przepraszać niż żałować, Pat. - Muszę porozmawiać z Danem. Kiedy obejrzycie sklep? - W nocy. * * * Żołnierze Czarnego Konia byli kompletnie wyczerpani. Wprawdzie wytrenowani i nawykli do pustyni, spędzili jednak dwie trzecie dnia w suchym powietrzu samolotów, unieruchomieni w fotelach, z bronią ułożoną na półkach nad głowami - co budziło naturalnie konsternację stewardes - przekraczając w tym czasie jedenaście stref czasowych i lądując w gorącym skwarze. Zrobili jednak to, czego od nich oczekiwano. Na początek poszło strzelanie. Saudyjczycy urządzili sobie strzelnicę ze stalowymi celami, które ukazywały się w odległości od trzystu metrów do pięciu kilometrów. Celowniczy najpierw sprawdzili wizjery, potem przestrzelali armaty, używając prawdziwej amunicji i stwierdzili, że pozwala ona na większą dokładność niż ćwiczebna, pociski trafiały bowiem "prosto w kropę", jak to określali, mając na myśli okrągłą plamkę w centrum celownika. Kiedy pojazdy zjechały z platform, kierowcy natychmiast zaczęli sprawdzać wszystkie urządzenia, ale czołgi i Bradleye były w stanie bliskim doskonałości. Skontrolowano tradycyjną łączność, a także SIM. Załogi przeprowadzały kolejno pojazdy z jednego stanowiska na drugie, a Bradleye musiały nawet odpalić po jednym pocisku TOW. Potem wszyscy wracali, aby uzupełnić zapasy amunicji. Wszystko odbywało się sprawnie i bez przestojów. Żołnierze Czarnego Konia szczególnie dobrze nadawali się do wykonywania rutynowych czynności żołnierskich, regularnie bowiem wprowadzali innych w arkana mechanicznej śmierci. Bez przerwy musieli przypominać sobie, że to nie jest ich pustynia; wszystkie pustkowia są do siebie podobne. Na tym nie było jednak krzewów kreozotowych ani kojotów, były natomiast wielbłądy i Beduini. W zgodzie ze swoimi prawami gościnności, Saudyjczycy dostarczyli żołnierzom moc jadła i napoju, podczas gdy oficerowie radzili nad mapami, popijając gorzkawą kawę, charakterystyczną dla tej części świata. * * * Marion Diggs nie był wysokim mężczyzną. Przez całe życie służył w nowoczesnej kawalerii, odczuwając satysfakcję z tego, że jednym poruszeniem palca może sterować tonami stali i dosięgnąć cudzego pojazdu z odległości pięciu kilometrów. Teraz, jako najwyższy rangą oficer, dowodził formalnie dywizją, tyle że jej jedna trzecia znajdowała się o trzysta kilometrów na południe, a druga nadpływała na pokładach statków transportowych, które wieczorem miały się zacząć przemykać między wrogimi posterunkami. - Rozmieszczenie sił przeciwnika? - spytał generał. - Jaki jest ich stan gotowości? Pojawiły się zdjęcia satelitarne, a najwyższy stopniem amerykański oficer wywiadu rozpoczął swoje półgodzinne omówienie, podczas którego Diggs stał, dosyć mając na razie siedzenia. - Sztorm informuje o minimalnej komunikacji radiowej - mówił pułkownik. - Trzeba pamiętać, że ulokowali się na bardzo wysuniętych pozycjach. - Wysłałem w pobliże jedną kompanię - poinformował oficer saudyjski. - Rano powinna zająć stanowiska. - Co robią Bizony? Przyszła pora na inną mapę. Na pierwszy rzut oka Kuwejtczycy rozlokowali się nieźle; w każdym razie nie wysunęli się zbyt daleko. Jednostka osłonowa na przedpolu, z tyłu trzy ciężkie brygady, aby odeprzeć wypad. Znał Magrudera, podobnie jak dwóch pozostałych dowódców szwadronów lądowych. Jeśli ZRI zaatakuje pierwsza, to, niezależnie od stosunku liczebnego, Niebiescy dużo krwi upuszczą Czerwonym. - Zamiary nieprzyjaciela? - Nieznane, sir. Są tutaj kwestie, których nie rozumiemy. Waszyngton kazał spodziewać się ataku, ale nie wiadomo, na jakim kierunku. - Co to ma znaczyć? - Z tego, co wiem, panie generale, atak może nastąpić dzisiaj w nocy albo jutro rano - powiedział oficer wywiadu. - Kilka godzin temu przylecieli do nas dziennikarze. Czekają w hotelu w Rijadzie. - Tylko ich tu brakowało. - Skoro nie wiemy, co chcą zrobić... - Cel jest przecież oczywisty - odezwał się głównodowodzący Saudyjczyków. - Nasi szyiccy sąsiedzi mają pod dostatkiem pustyni. - Uderzył palcem w mapę. - Tutaj jest nasz ekonomiczny środek ciężkości. - Generale? - odezwał się inny głos. Diggs spojrzał w lewo. - Słucham, pułkowniku Eddington. - Tutaj decydują względy polityczne, a nie militarne. Trzeba o tym pamiętać, panowie. Jeśli chodzi im o nadbrzeżne pola naftowe, otrzymamy wystarczająco wiele informacji z rozpoznania. - Mają nad nami przewagę liczebną, Nick, to umożliwia im pewną elastyczność strategiczną. Na tych zdjęciach widzę bardzo dużo cystern z paliwem - zauważył generał. - Poprzednim razem utknęli na granicy z Kuwejtem z powodu braku paliwa - przypomniał Saudyjczyk. Na armię saudyjską składało się pięć ciężkich brygad, wyposażonych niemal wyłącznie w sprzęt amerykański. Trzy z nich rozlokowano na południe od Kuwejtu, jedną w Ras al-Khafdżi, miejscu jedynej inwazji ówczesnych sił irackich na królestwo. Jednak Ras al-Khafdżi znajdowało się na samym wybrzeżu, a nikt nie przewidywał uderzenia od strony morza. Eddington pamiętał słowa Napoleona, który, otrzymawszy plan defensywny przewidujący równomierne rozlokowanie oddziałów wzdłuż granic Francji, spytał, czy chodzi o walkę z przemytnikami. Takie podejście do problemu defensywy zostało uszlachetnione przez fakt, iż przez długie lata opierało się na doktrynie NATO, która zakładała walkę o utrzymanie granicy niemieckiej, nigdy jednak nie została sprawdzona w praktyce, a pustynia saudyjska była z pewnością jednym z tych miejsc, gdzie problem odległości stawał się problemem czasu. Eddington uznał jednak za stosowne zachować te uwagi dla siebie; z jednej strony był podwładnym Diggsa, z drugiej - Saudyjczycy, jak się wydawało, bardzo zazdrośnie strzegli swego terytorium, co nie było postawą rzadko spotykaną. Wymienili spojrzenia z Diggsem. 10. pułk miał stanowić rezerwę Kuwejtczyków, 11. zaś miał spełnić tę samą funkcję w Arabii Saudyjskiej. Mogło to się zmienić wraz z tym jak pojazdy Gwardii Narodowej Północnej Karoliny dotrą do Dharhanu, na razie jednak trzeba było przystać na takie ustawienie. Wielki problem stanowiło ustalenie struktury dowodzenia. Diggs miał tylko jedną gwiazdkę, a chociaż był znakomitym oficerem, o czym Eddington dobrze wiedział, to jednak tylko generałem brygady. Gdyby mogło się stawić na miejscu dowództwo centralne, z pewnością jego sugestie co do relacji zwierzchności i podrzędności byłyby bardziej przekonujące. Najwidoczniej pułkownikowi Magruderowi udało się coś takiego, ale sytuacja Diggsa była dość niezręczna. - Tak czy owak mamy jeszcze w zapasie parę dni - powiedział amerykański generał. - Trzeba uruchomić dodatkowe środki rozpoznania. - O zmierzchu wystartują Predatory - oznajmił pułkownik zwiadu. Eddington wyszedł na zewnątrz, żeby zapalić cygaro, chociaż po kilku pyknięciach pomyślał, że niepotrzebnie się kłopocze, gdyż wszyscy Saudyjczycy palili. - No i jak, Nick? - spytał Diggs, który podążył w ślad za nim. - Przydałoby się piwo. - Puste kalorie - zauważył generał. - Przewaga cztery do jednego i oni mają inicjatywę. To znaczy, taki będzie stosunek sił, jeśli moi ludzie dostaną na czas sprzęt. To może być bardzo interesujące, generale Diggs. - Kolejny dymek. - Coś mi śmierdzi w tej ich dyslokacji. To jakaś podpucha. - Na pewno przejął to określenie od swoich studentów, pomyślał przełożony. - Aha, a jaki ma kryptonim ta operacja? - SUMTER. Jaką wybierzesz nazwę dla swojej brygady, Nick? - Jak ci się podoba Wilcze Stado? Może to nie najlepiej się kojarzy, ale Tarheel nie brzmi najlepiej. Wszystko potoczyło się bardzo szybko, panie generale. - Przynajmniej jednego musieli się nauczyć od ostatniego razu: nie można nam dawać czasu na umocnienie pozycji. - To prawda. Muszę zobaczyć, co tam u chłopaków. - Weź mój helikopter. Ja tu jeszcze trochę zostanę - powiedział Diggs. - Tak jest. - Eddington zasalutował, odwrócił się i odszedł, ale po kilku krokach przystanął. - Panie generale? - Słucham. - Może nie jesteśmy tak dobrze wyszkoleni jak Hamm i jego ludzie, ale damy sobie radę, zobaczy pan. Raz jeszcze zasalutował i ruszył w stronę Black Hawka. * * * Nic nie porusza się równie cicho jak okręt. Jadący z taką szybkością - nieco poniżej pięćdziesięciu kilometrów na godzinę - samochód robiłby hałas, który rozchodziłby się na setki metrów, podczas gdy kadłuby okrętów ocierały się o spokojną teraz wodę ze świstem słyszalnym tylko z niewielkiej odległości. Na pokładzie wyczuwało się wprawdzie wibrowanie silników, ale nawet w nocy ten niski dźwięk nie rozchodził się w powietrzu dalej niż na sto metrów. Za rufą każdego okrętu układał się spieniony ślad, zielono fosforyzująca poświata, stanowiąca żywiołowy protest mikroorganizmów przeciwko zakłócaniu im spokoju. Ludziom na pokładach wydawał się on zdradziecko jasny. Na każdym mostku wygaszono światła, aby w niczym nie zakłócać nocnej ciemności. Podobnie wyłączone były światła pozycyjne, co stanowiło jaskrawe pogwałcenie zasad transportu wodnego. Obserwatorzy korzystali z konwencjonalnych lornetek, wspomaganych wzmacniaczami światła. Grupa zadaniowa okrążała właśnie narożnik półwyspu, znajdując się w najwęższej części cieśniny. W każdym centrum dowodzenia ludzie pochylali się nad mapami, rozmawiając szeptem, jak gdyby ktoś niepowołany mógł ich usłyszeć. Ci, którzy palili, marzyli, aby mogli oddać się na chwilę swemu nałogowi, ci, którzy rzucili palenie, zastanawiali się, dlaczego to zrobili. Niewyraźnie majaczyły im w pamięci jakieś wypowiedzi na temat zagrożenia zdrowia, podczas gdy oni rozmyślali o lądowych wyrzutniach pocisków przeciwokrętowych, czających się w odległości zaledwie piętnastu kilometrów od ich statku, każdy z toną materiału wybuchowego za głowicą naprowadzającą. - Z lewej, obecny kurs dwa-osiem-pięć - meldował oficer z mostka "Anzio". Na głównym planszecie zaznaczono ponad czterdzieści "celów", jak określano wykryte przez radar obiekty, każdy opatrzony strzałką wskazującą przypuszczalny kurs i prędkość. Liczba obiektów, pojawiających się na planszecie i znikających po jakimś czasie, była mniej więcej taka sama. Niektóre były ogromne; radarowe echo supertankowców przypominało średniej wielkości wyspę. - Jak dotąd wszystko idzie dobrze - powiedział oficer uzbrojenia do komandora Kempera. - Może przysnęli. - Może rzeczywiście istnieje Królewna Śnieżka. Na pokładzie pracowały tylko radary nawigacyjne. ZRI musiała mieć urządzenia ESM, jeśli jednak patrolowali cieśninę Ormuz, niczego na razie nie spostrzegli. Kilka tajemniczych obiektów. Rybacy? Przemytnicy? Żaglówki? Trudno powiedzieć. Zapewne nieprzyjaciel niezbyt chętnie wysyłał swe jednostki poza linię graniczną cieśniny, kraje arabskie były bowiem równie drażliwe na punkcie nienaruszalności wód terytorialnych jak cała reszta świata. Na okrętach obowiązywało pogotowie bojowe. Wszystkie systemy uzbrojenia były gotowe do użycia, ale zabezpieczone. Gdyby jakieś jednostki ZRI zbliżały się do nich, najpierw usiłowałyby się im przyjrzeć. Gdyby ktoś ich oświetlił radarem namierzającym, wtedy najbliższy statek podwyższyłby stan swojej gotowości bojowej, wypuszczając kilka wiązek radaru SPY, aby sprawdzić, czy coś w ich kierunku nie nadlatuje. Byłoby to jednak bardzo ryzykowne posunięcie. Wszystkie pociski manewrujące wyposażone były w głowice samonaprowadzające, a przy zatłoczeniu cieśniny pocisk mógł trafić w cel zupełnie nie zamierzony. Druga strona nie miała więc aż tak łatwego zadania. Mogłoby się nawet skończyć na tym, że ukatrupiliby kilka tysięcy owiec. Kemper uśmiechnął się pod nosem. Otrzymali trudne zadanie, ale i przeciwnik nie miał łatwego życia. - Zmiana kursu, cel Cztery Cztery z lewej - oznajmił obserwator. Był to obiekt nawodny, który znajdował się w odległości siedmiu mil, już na wodach terytorialnych ZRI i przesuwał się w przeciwnym do nich kierunku. Kemper nachylił się. Komputer pokazywał trasę obiektu w ciągu ostatnich dwudziestu minut. Początkowo poruszał się z minimalną szybkością, pięć węzłów, teraz zwiększył ją do dziesięciu i... wykręcił w kierunku grupy pozoracyjnej. Informacja ta natychmiast została przekazana na USS "O'Bannon", którego dowódca odpowiadał za grupę pozoracyjną. Odległość pomiędzy obiema jednostkami wynosiła 16.000 metrów i zmniejszała się. Sytuacja robiła się coraz bardziej interesująca. Helikopter z "Normandy" nadleciał nad kilwaterem obiektu od tyłu, trzymając się kilka metrów nad powierzchnią. Pilot zobaczył zielono-białą smugę, kiedy nieznany okręt zwiększył moc silnika, kotłując wodę i te mikroorganizmy, którym udało się wyżyć w tak zanieczyszczonym akwenie, jakim była Zatoka. Taki nagły przyrost mocy oznaczał... - To kuter rakietowy - oznajmił pilot. - Nagle dostał kopa. Obiekt zwiększył prędkość. Kemper skrzywił się, gdyż stanął przed wyborem. Mógł nie robić nic, gdyż nic się może nie zdarzy. Albo nie robić nic i pozwolić, by kuter pierwszy wystrzelił pocisk manewrujący w kierunku "O'Bannona" i jego grupy. Mógł też zrobić coś, ryzykując, że zaalarmuje drugą stronę. Gdyby jednak przeciwnik wystrzelił pierwszy, znaczyłoby to, że coś wie. Może tak. Może nie. Zbyt wiele danych, żeby podjąć decyzję w ciągu pięciu sekund. Odczekał pięć następnych. - Obiekt ma pociski rakietowe, widzę dwie wyrzutnie. Utrzymuje kurs. - Idzie wprost na "O'Bannona", sir - odezwał się Weps. - Słyszę rozmowę w eterze, namiar zero-jeden-pięć. - Strzelać! - powiedział bez namysłu Kemper. - Zniszczyć obiekt! - brzmiał radiowy rozkaz Wepsa dla helikoptera. - Zrozumiałem, wykonuję! - Centrum, tu obserwacja, błysk odpalenia rakiety, lewa rufa. Nie, dwa - rozległo się z głośnika. - Włączyć SPY... - Następne dwie rakiety, sir. Kemper zaklął pod nosem. Helikopter był uzbrojony tylko w dwa pociski Penguin, a nieprzyjaciel wystrzelił już dwa swoje. Nic więcej nie można było zrobić. Grupa maskująca spełniła swoje zadanie: ściągnęła na siebie ostrzał. - Dwa wampiry w kierunku grupy, cel zniszczony - oznajmił pilot śmigłowca, a w chwilę później o zniszczeniu kutra rakietowego poinformował obserwator z masztu. - Powtarzam, dwa wampiry w kierunku "O'Bannona". - Silkworms to duże cele - mruknął Weps. Nie widzieli zbyt dokładnie ministarcia. Monitor radaru nawigacyjnego pokazał, że "O'Bannon" wykręca w lewo, aby uruchomić rakietowy system obrony przeciwlotniczej, tym samym prezentując się jednak nadlatującym pociskom jako większy cel. Niszczyciel nie odpalił pozoratorów, w obawie, że te mogą odciągnąć rakiety w kierunku chronionych jednostek transportowych. Decyzja odruchowa czy przemyślana, zastanowił się Kemper. Tak czy owak, wymagała odwagi. Na ekranie rozjarzył się radar niszczyciela, naprowadzający rakiety przeciwlotnicze, co znaczyło, że "O'Bannon" odpalił swoje pociski. Przyłączyła się co najmniej jedna fregata. - Wiele rozbłysków za rufą - wołał obserwator pokładowy. - Ale teraz pieprznęło! I znowu! Pięć sekund ciszy. - "O'Bannon" do grupy. Wszystko w porządku. Na razie, pomyślał Kemper. * * * W powietrze wzbiły się trzy Predatory, po jednym dla każdego korpusu stacjonującego na południowy zachód od Bagdadu; leciały z podwójną szybkością czołgu. Żaden z nich nie dotarł tak daleko, jak planowano. O pięćdziesiąt kilometrów od zamierzonego celu, ich skierowane w dół kamery termiczne ujawniły lśniące kształty pojazdów pancernych. Armia Boga ruszyła. Dane ze Sztormu zostały natychmiast przesłane do King Chalid, a stamtąd do Waszyngtonu. - Przydałoby się jeszcze parę dni - zauważył Ben Goodley. - Jak twoi ludzie? - zwrócił się Ryan do J-3. - Dziesiąty w pełni gotowy. Jedenastemu potrzebny co najmniej dzień. Trzecia brygada nie ma jeszcze nawet sprzętu - odpowiedział Jackson. - Ile czasu do kontaktu bojowego? - brzmiało następne pytanie. - Dwanaście godzin, może osiemnaście. Zależy od tego, gdzie dokładnie chcą uderzyć. Jack skinął głową. - Arnie, czy Callie jest poinformowana o wszystkim? - Nie. - Załatwcie to. Muszę złożyć oświadczenie. * * * Alahadowi najwyraźniej nudziło się w sklepie bez klientów, pomyślała Loonis. Kupiec wyszedł wcześnie, wsiadł do samochodu i odjechał. Śledzenie go na wyludnionych ulicach nie sprawi większych kłopotów. Kilka minut później obserwatorzy zobaczyli, jak zajeżdża pod swój dom i wchodzi do środka. Loomis i Selig opuścili wynajęte mieszkanie, przemierzyli ulicę i obeszli budynek. W drzwiach zamontowano dwa zamki, których pokonanie zajęło młodemu agentowi, ku jego zdziwieniu, całe dziesięć minut. Następnie przyszła pora na system alarmowy, który okazał się znacznie mniej skomplikowany: stary, z prostym kodem. W środku znaleźli jeszcze parę zdjęć, jedno najprawdopodobniej syna. W następnej kolejności sprawdzili kartotekę z telefonami; znaleźli kartkę J. Sloana z numerem 536-4040, ale bez adresu. - No i co myślisz? - spytała Loomis. - To nowa kartka, bez zawiniętych rogów jak inne. Wydaje mi się, że nad pierwszą czwórką jest kropka. Żeby pamiętał, który numer zmienić, Sis. - To szpieg, Danny. - Mnie też się tak zdaje. Ale w takim razie szpiegiem jest też Aref Raman. Tylko jak tego dowieść? * * * Być może zostali wykryci, ale może nie; nie wiadomo. Może kuter rakietowy otrzymał przez radio zgodę na otwarcie ognia... Może na własną rękę taką decyzję podjął zapalczywy dowódca... To drugie wydawało się mało prawdopodobne. W dyktatorskich krajach niewiele pozostawiało się swobody dowódcom wojskowym. Dyktator, który zdecydowałby się na coś takiego, prędzej czy później znalazłby się pod ścianą. Wynik na razie brzmiał: Marynarka USA - 1, ZRI - 0. Obie grupy w dalszym ciągu podążały na południowy zachód z szybkością dwudziestu sześciu węzłów, zatoka robiła się coraz szersza. Dookoła nich pełno było statków handlowych, które żywo wymieniały radiowe zapytania, co też się stało na północ od Abu Masa. Z portów wyprysnęły omańskie ścigacze, które usiłowały teraz dowiedzieć się od kogoś - być może od ZRI - co się właściwie dzieje. Zamieszanie było dla nich korzystne, uznał Kemper. Na dodatek było ciemno, co nie ułatwiało identyfikacji. - Ile do świtu? - spytał. - Pięć godzin, sir - odpowiedział oficer wachtowy. - W najlepszym przypadku da nam to sto pięćdziesiąt mil. Płyniemy tym samym kursem. Niech sobie łamią głowy. - I tak dotarcie bez wykrycia do wybrzeży Bahrajnu, zakrawało na cud. * * * Położyli wszystko na biurku inspektora O'Daya. Owo "wszystko" sprowadzało się do trzech stron notatek i kilku zdjęć polaroidowych. Najpoważniej wyglądał wydruk wykazu połączeń telefonicznych. Tylko on miał jakikolwiek charakter dowodu. - Widywałem już grubszy materiał dowodowy - zauważył Pat. - Kazałeś się śpieszyć - przypomniała Loomis. - To właśnie ich szukamy. Nie potrafię w tej chwili dowieść tego przed sądem, ale z pewnością można by rozpoczynać poważne śledztwo, gdybyśmy mieli czas, ale, jak się zdaje, wcale go nie mamy. - Słusznie. - Wstał i powiedział: - Chodź, idziemy porozmawiać z dyrektorem. Murray miał zajęć po uszy. FBI wprawdzie nie kierowało dochodzeniem w sprawie wszystkich przypadków ebola, ale agenci i tak pracowali praktycznie na okrągło. Dalej toczyło się śledztwo w sprawie napadu na przedszkole w Giant Steps - który miał charakter zarówno kryminalny, jak i przestępstwa wymierzonego w państwo - a potem pojawiła się kwestia śpiocha w Białym Domu, w ciągu ostatnich dziesięciu dni trzecia z gatunku "wszystko odkładamy na bok". Inspektor, bez opowiadania się, minął kolejne sekretarki i bez pukania wszedł do gabinetu dyrektora. - Dobrze się składa, że właśnie nie zmieniałem gaci - cierpko zauważył Murray. - Nie przypuszczałem, żebyś miał czas na coś takiego. Ja nie mam - odparł Pat. - Dan, mamy chyba śpiocha w Oddziale. - Tak? - Loomis i Selig zaraz cię we wszystko wprowadzą. - Mogę pokazać to Andrei Price, bez narażania życia? - Tak sądzę. Rozdział 58 W świetle dnia Nie było jeszcze powodu do świętowania, ale drugi dzień z rzędu liczba zachorowań malała. Co więcej, u ponad jednej trzeciej pacjentów występowały przeciwciała, ale nie było symptomów ebola. CCZ i MICZUSA dwa razy sprawdziły dane zanim przekazały informację do Białego Domu, ostrzegając jednocześnie, że za wcześnie na podawanie jej do wiadomości publicznej. Wydawało się, że zakaz podróży i jego efekt w postaci ograniczenia kontaktów przynosiły pożądane skutki, ale prezydent nie mógł jeszcze o tym powiedzieć Amerykanom. Posuwało się naprzód także śledztwo w sprawie przedszkola Giant Steps, aczkolwiek teraz najwięcej pracy miały laboratoria FBI. Elektroniczne mikroskopy były w tym przypadku używane nie do identyfikacji wirusów ebola, lecz do badania innych drobnych obiektów. Zadanie komplikował fakt, że atak na przedszkole nastąpił na wiosnę, kiedy w powietrzu roi się od najróżniejszych pyłków. Ustalono z całą pewnością, że Mordechaj Goldblum był osobą, która pojawiła się tylko w jednym celu, po realizacji którego rozpłynęła się bez śladu. Zostawił jednak fotografie, które, jak Ryan się dowiedział, niosły ze sobą wiele informacji. Zastanawiał się, czy koniec dnia przyniesie jakieś dobre wiadomości. Miało stać się inaczej. - Cześć, Dan. Znajdował się na powrót w gabinecie. Sala Sytuacyjna przypominała mu tylko, że następny poważny rozkaz, który wyda, rzuci ludzi do walki. - Dzień dobry, panie prezydencie - powiedział dyrektor FBI, za którym weszli inspektor O'Day i Andrea Price. - Co macie takie ponure miny? Wtedy mu powiedzieli. * * * Potrzeba było naprawdę dzielnego człowieka, aby budzić Mahmuda Hadżi Darjaeiego przed świtem, a ponieważ cały jego dwór panicznie bał się jego gniewu, upłynęły dwie godziny, zanim ktoś zebrał się na odwagę. Co w niczym nie poprawiło sytuacji. Była czwarta nad ranem czasu teherańskiego, kiedy zadzwonił telefon obok łóżka Darjaeiego. Dziesięć minut później ajatollah siedział w prywatnym saloniku, a czarne, zapadnięte oczy spoglądały gniewnie na winowajców. - Otrzymaliśmy raport, że okręty amerykańskie wpłynęły do Zatoki - poinformował szef wywiadu. - Kiedy i gdzie? - spytał spokojnie ajatollah. - Wkrótce po północy dostrzeżono je za cieśniną. Jeden z naszych kutrów patrolowych wykrył amerykański niszczyciel. Dowódca straży przybrzeżnej rozkazał zaatakować przeciwnika rakietami, ale na tym urwał się wszelki kontakt z kutrem. - To wszystko? Tylko dlatego mnie budzisz?! - Cały czas przechwytujemy ożywioną korespondencję radiową między statkami, które informują się nawzajem o kilku eksplozjach. Mamy podstawy, żeby przypuszczać, że nasz kuter został zaatakowany i zniszczony z powietrza, ale skąd wziął się tam samolot? - Potrzebujemy pozwolenia waszej świątobliwości na to, aby o świcie rozpocząć lotniczy zwiad nad Zatoką. Nigdy przedtem nie podejmowaliśmy takich operacji bez waszego pozwolenia, panie - dorzucił szef operacyjny sił powietrznych ZRI. - Pozwalam - powiedział Darjaei. Teraz czuł się już rozbudzony. - Coś więcej? - Armia Boga zbliża się do strefy przygranicznej. Wszystko przebiega zgodnie z planem. Ta wiadomość powinna go ucieszyć, pomyślał szef wywiadu. Mahmud Hadżi kiwnął krótko głową. Miał nadzieję, że porządnie się wyśpi, spodziewał się bowiem, że mało będzie miał snu przez kilka następnych dni, jednak raz zbudzony, nie mógł potem zasnąć. Spojrzał na stojący na biurku budzik - nigdy nie nosił zegarka na ręku - i uznał, że trzeba rozpocząć dzień. - Czy ich zaskoczymy? - W jakimś stopniu na pewno - odpowiedział szef wywiadu. - Oddziały otrzymały surowy zakaz porozumiewania się przez radio. Amerykańskie stacje nasłuchu są bardzo czujne, ale jeśli w eterze panuje cisza, niczego nie wykryją. Kiedy nasi żołnierze dotrą do Al-Busaja, pewnie zostaną wykryci, ale zapadnie już wtedy noc, a my będziemy gotowi do ataku. Darjaei pokręcił głową. - Zaraz, co meldowała załoga kutra? - Obecność amerykańskiego niszczyciela czy fregaty, być może w towarzystwie innych jednostek, ale to wszystko. Za dwie godziny nasze samoloty znajdą się w powietrzu. - Czy są tam ich transportowce? - Nie wiemy - przyznał szef wywiadu, który miał już nadzieję, że ten temat został wyczerpany. - Dowiedzieć się natychmiast! Obaj mężczyźni spiesznie wycofali się, żeby wypełnić rozkaz. Darjaei zadzwonił na służbę, żeby podała herbatę, zarazem smakując inną myśl. Wszystko samo się rozwiąże, kiedy Raman wykona swoje zadanie. Raport informował, że jest na miejscu i otrzymał rozkaz. Na co jednak czeka, dlaczego zwleka? Ajatollah poczuł, jak wzbiera w nim gniew. Spojrzał znowu na budzik. Za wcześnie na telefon. * * * Komandor Kemper pozwolił swej załodze na kilka chwil odprężenia, co możliwe było dzięki stopniowi zautomatyzowania okrętów typu Aegis. Dwie godziny po starciu z kutrem rakietowym, marynarze mogli zmienić się na stanowiskach bojowych, rozluźnić, zjeść coś, w licznych przypadkach - poćwiczyć w siłowni. Trwało to godzinę, podczas której każdy otrzymał kwadrans dla siebie. Teraz znowu wszyscy zajęli stanowiska bojowe. Do świtu brakowało dwóch godzin. Mieli trochę mniej niż sto mil do Kataru, kierując się na północny zachód, po tym jak wcześniej wykorzystywali każdą wysepkę i platformę naftową, aby zmylić stacje radarowe przeciwnika. Trudniejszy odcinek rejsu KOMEDIA miała już za sobą. Znacznie tutaj szersza Zatoka oferowała więcej miejsca do manewrowania i do pełnego wykorzystania ultranowoczesnych systemów wykrywania. Radarowy obraz w centrum informacyjnym na "Anzio" pokazywał klucz czterech F-16 o dwadzieścia mil na północ; wyraźnie odznaczały się identyfikatory IFF - trzeba będzie na to bardzo uważać. Wolałby, żeby w powietrzu znajdował się jakiś AWACS, ale przed godziną dowiedział się, że wszystkie były obecnie zajęte na północy. Dzisiaj z pewnością dojdzie do walki. Nie takiej, do jakiej Aegis był przeznaczony, ale Marynarka to Marynarka. Grupie pozorującej kazał się odsunąć na południe. Jak na razie wykonała swoje zadanie. Kiedy wstanie słońce, nie pomogą żadne działania pozoracyjne - dokładnie będzie wiadomo, czym jest grupa operacyjna KOMEDIA i dokąd zmierza. * * * - Czy jesteście pewni? - spytał Ryan. - Chryste, przecież setki razy byłem z nim sam na sam! - Wiemy o tym - powiedziała Price. - Wiemy. Tak, panie prezydencie, to trudne do uwierzenia. Znam go od tylu... - Przecież to fanatyk koszykówki. Powiedział mi, kto wygra finał NCAA i miał rację. A jakie było przebicie u bukmacherów! - Tak, jest trochę szczegółów, które nie tak łatwo wyjaśnić -zgodziła się Andrea. - Chcecie go aresztować? - Nie dostaniemy nakazu - włączył się Murray. - To jedna z tych sytuacji, kiedy jesteśmy czegoś pewni, ale nie możemy tego udowodnić. Pat ma jednak pewien pomysł. - No to posłuchajmy - powiedział Ryan. Powrócił ból głowy. A właściwie inaczej: skończył się krótki okres bez bólu głowy. Dostatecznie przygnębiająca była sama wzmianka, że wróg wślizgnął się do Tajnej Służby, teraz jednak twierdzili, że mają dowód - nie, nie dowód, sprostował ze złością, tylko pieprzone podejrzenie - iż jeden z ludzi na tyle zaufanych, że mógł przebywać w pobliżu jego i jego rodziny, jest potencjalnym zamachowcem. Czy to się nigdy nie skończy? Trzeba jednak wysłuchać tego, co mają do powiedzenia. - To dosyć proste - podsumował O'Day. - Nie - natychmiast sprzeciwiła się Price. - A co, jeśli...? - Wszystko będziemy kontrolować. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa - zapewnił inspektor. - Zaraz - przerwał Miecznik. - Twierdzicie, że możecie faceta zmusić, żeby się odkrył. - Tak, panie prezydencie. - A ja muszę coś zrobić, a nie tylko siedzieć jak jakiś cholerny król. - Tak jest - powtórzył Pat. - Dobra, gdzie mam się podpisać? - rzucił retorycznie Jack. - I do dzieła. - Panie prezydencie... - Andrea, będziesz tu cały czas, tak? - Tak, ale... - Żadnych ale. Jedna sprawa: nie wolno mu zbliżyć się do mojej rodziny. Jeśli tylko zerknie w kierunku windy, zgarniesz go. - Oczywiście, panie prezydencie. Tylko Zachodnie Skrzydło. To uzgodniwszy, zeszli do Sali Sytuacyjnej, gdzie Arnie i reszta zespołu do spraw bezpieczeństwa spoglądała na mapę wyświetlaną na wielkim ekranie telewizyjnym. * * * - No dobrze, poświećmy trochę po niebie - polecił Kemper personelowi centrum dowodzenia. "Anzio" i cztery pozostałe jednostki przestawiły radary SPY ze stanu gotowości na pełną emisję. Nie było sensu dalej się czaić. Znajdowali się pod korytarzem powietrznym oznakowanym jako W-15 i każdy pilot, zerknąwszy w dół, mógł zobaczyć amerykańskie okręty w szyku pudełkowym. Kiedy zaś zobaczy, z pewnością nie omieszka kogoś o tym poinformować. Czynnik zaskoczenia także miał swoje granice. W jednej chwili na trzech olbrzymich ekranach pojawiły się symbole licznych samolotów. Oprócz lotniska O'Hare musiał to być najbardziej zatłoczony obszar powietrzny na świecie. System identyfikacji IFF pokazał klucz czterech F-16 na północny zachód od KOMEDII. Obsługa wyrzutni dla wprawy wytyczała tory ostrzału, przede wszystkim jednak Aegis był jednym z tych wszechpotężnych urządzeń, które ze stanu bezczynności w jednej chwili przejść mogą do stanu ogromnej agresji. Znaleźli się w dobrym miejscu, żeby to przećwiczyć. * * * Pierwszymi irańskimi myśliwcami, które znalazły się tego dnia na niebie, były dwa wiekowe Tomcaty operujące z bazy w Sziraz. W latach siedemdziesiątych szach zakupił około osiemdziesięciu tych maszyn u Grummana. Z tego dziesięć nadal mogło latać, żywiąc się częściami "skanibalizowanych" pobratymców albo uzyskawszy protezy na bardzo prężnym czarnym rynku, gdzie handlowało się częściami zamiennymi do samolotów bojowych. Maszyny wzięły kurs południowo-wschodni, doleciały nad lądem do Bandar Abbas, gdzie zwiększyły prędkość i pomknęły do Abu Musa, mijając ją od północy; pilot i obserwator-operator uzbrojenia obserwowali przez lornetki powierzchnię morza. Z wysokości sześciu kilometrów słońce widać było wyraźnie, ale na poziomie wody panował jeszcze półmrok brzasku. Marynarze i lotnicy często zapominają o tym, jak trudno z góry zobaczyć statek, który najczęściej jest tak mały, że niknie w ogromie morza. Tym, co rejestrują zdjęcia satelitarne i ludzkie oko, jest z reguły ślad podobny do ogromnego grotu - fale wzburzone przez dziób i rufę - oraz drzewce strzały - kilwater, czyli woda spieniona przez śruby. Kształt ten przyciąga oko w sposób tak naturalny jak nagie ciało kobiece, a u szczytu wielkiego V odkrywa się statek. Albo, jak w tym przypadku, kilka okrętów. Z odległości czterdziestu mil najpierw zobaczyli grupę pozorującą, a minutę później główny korpus KOMEDII. * * * Głównym problemem była identyfikacja obiektów latających. Keper za nic nie chciał zestrzelić samolotu cywilnego, co kiedyś się przydarzyło USS "Vincennes". Cztery F-16 wykonywały właśnie skręt w ich kierunku, kiedy przechwycili komunikat radiowy w języku farsi. - Bandyci! - zawołał dowódca klucza. - Wyglądają jak F-14. - Dobrze wiedział, że żadna ze znajdujących się w pobliżu jednostek Marynarki nie ma F-14. - "Anzio" do Wojownika! Zestrzelić go! - Zrozumiałem, wykonuję. - Prowadzący do kluczy. Strzelamy. Tamci zbyt byli zajęci morzem, aby rozglądać się dookoła. Ładny mi lot zwiadowczy, pomyślał pilot pierwszego Wojownika. Nie ma rady. Selektorem uzbrojenia wybrał AIM-120 i odpalił ułamek sekundy przed tym, gdy zrobiły to trzy pozostałe maszyny klucza. - Rakiety w powietrzu. Tak rozpoczęła się bitwa pod Katarem. * * * Tomcaty ZRI zgubiło to, że były za bardzo zaaferowane. Radarowe ostrzegacze meldowały w tej chwili o wielu źródłach promieniowania, a pociski powietrze-powietrze Viper były tylko jednymi z nich. Pierwszy z pary usiłował policzyć jednostki w dole, rozmawiając jednocześnie przez radio, kiedy para pocisków AM-RAAM eksplodowała dwadzieścia metrów od jego maszyny. Pilot drugiego myśliwca zdążył jedynie podnieść wzrok, aby zobaczyć nadlatującą śmierć. - "Anzio", tu Wojownik, spuściliśmy dwa, żadnych spadochronów, powtarzam, dwa w wodzie. - Zrozumiałem. - Jaki ładny początek dnia - skomentował całe wydarzenie major Sił Powietrznych USA, który ostatnich szesnaście miesięcy spędził ćwicząc z Izraelczykami nad pustynią Negew. - Wracamy na pozycję, koniec. * * * - Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł - powiedział van Damm. Obraz radarowy z "Johna Paula Jonesa" przekazywany był przez satelitę do Waszyngtonu, tak że informacja o zdarzeniach docierała tam w pół sekundy później. - Naszych jednostek nie można już teraz zawrócić - przypomniał Jackson szefowi personelu. - Byłoby to bezsensowne ryzyko. - Ale jeśli powiedzą, że pierwsi zaczęliśmy strzelać... - Nieprawda. Pięć godzin temu pierwszy otworzył ogień ich kuter rakietowy - przypomniał J-3. - Nie przyznają się do tego. - Daj spokój, Arnie - sprzeciwił się Jack. - Pamiętaj, że wydałem rozkaz. Zasady wejścia do walki pozostają takie jakie były. Co dalej, Robby? - Zależy od tego, czy kutrowi ZRI udało się przekazać meldunek. Pierwsze starcie poszło łatwo, ale zwykle tak jest - powiedział Jackson, mając w pamięci swoje własne walki, które nie zawsze przypominały rycerskie pojedynki staczane w Top Gun. Tam jednak, gdzie stawką jest życie, przestają obowiązywać reguły fair-play. Najwęższe miejsce Zatoki czekające teraz na KOMEDIĘ znajdowało się sto mil dalej, pomiędzy Katarem a irańskim miastem Basatin, obok którego leżała baza lotnicza. Zdjęcia satelitarne pokazywały myśliwce stojące na pasach. * * * - Cześć, Jeff. - Co tam się dzieje, Andrea? - spytał Jeff i zaraz dodał: - Dobrze, że ktoś sobie w końcu o mnie przypomniał. - Mamy tu kupę roboty w związku z epidemią. Jesteś potrzebny. Masz samochód? - Wziąłem wóz od miejscowych chłopaków. - Dobrze - powiedziała Andrea. - Wracaj jak najprędzej, tam chyba na nic się w tej chwili nie przydasz. Legitymacja pomoże ci przejechać autostradą I-70. Pośpiesz się, czekamy na ciebie. - Za cztery godziny. - Masz zapasowe ubranie? - Tak, a o co chodzi? - Będziesz go potrzebował; wszystkich obowiązują procedury odkażania, które trzeba przejść przed wejściem do Zachodniego Skrzydła. Zresztą sam zobaczysz - wyjaśniła szefowa Oddziału. - Jasne. * * * Alahad nie robił niczego specjalnego. Dzięki podsłuchowi założonemu w domu wiedzieli, że oglądał telewizję, z jednego kanału telewizji kablowej przeskakując na drugi, w poszukiwaniu interesujących filmów, a przed zaśnięciem wysłuchał "CNN Headline News". Nic więcej. Teraz wszystkie światła były zgaszone i nawet kamery termiczne nie mogły przeniknąć przez zakrywające okno zasłony. Agenci prowadzący obserwację popijali kawę z plastikowych kubków, patrzyli i, jak niemal wszyscy w Ameryce, rozmawiali o epidemii. Telewizja, radio i prasa informowały o wszystkich możliwych szczegółach, albowiem nie miały ciekawszych informacji. Żadnych wydarzeń sportowych, żadnych imprez. Wszystko właściwie kręciło się wokół wirusa ebola. Prezentowano programy naukowe, które wyjaśniały czym jest wirus i w jaki sposób się rozprzestrzenia, czy raczej, jak może się rozprzestrzeniać, albowiem w tej sprawie opinie specjalistów nadal się różniły. Agenci uraczeni zostali w słuchawkach ostatnimi komentarzami, którym przysłuchiwał się także Alahad. Jeden z bojowników ekologii oznajmił, że jest to zemsta przyrody: ludzie wdzierają się w głębiny dżungli, ścinają drzewa, mordują zwierzęta, burzą równowagę środowiska, teraz więc ekosystem bierze rewanż. Czy coś w tym guście. Przeprowadzano też prawnicze analizy kwestii postawionej przed sądem przez Edwarda Kealty'ego, ale mało kto myślał z entuzjazmem o zniesieniu zakazu podróżowania. Reportaże pokazywały samoloty w hangarach, autobusy w zajezdniach, puste drogi. Reportaże prezentowały ludzi w hotelach i to, jak sobie radzą. Reportaże informowały, w jaki sposób regenerować maski chirurgiczne, i zapewniały o ich skuteczności, co stało się niemal powszechnym przekonaniem. Najczęściej jednak pokazywano szpitale i worki ze zwłokami. Informacjom o ich paleniu nie towarzyszył obraz płomieni; surowego faktu nie trzeba było ubarwiać. Dziennikarze i konsultanci medyczni zaczynali się zastanawiać nad brakiem danych o liczbie zachorowań - co niektórzy uznali za zatrważające - wskazując zarazem, że oddziałów wydzielonych w szpitalach dla ebola nie trzeba powiększać, co niektórzy uważali za obiecujące. Czarnowidzowie nieprzerwanie snuli swoje posępne prognozy, ich oponenci spokojnie wskazywali na to, że dane nie potwierdzają katastroficznych przewidywań, zawsze jednak dodawali, iż jeszcze za wcześnie na jednoznaczne opinie. Coraz częściej pojawiała się opinia, że ludziom udaje się stawić czoło chorobie, że niektóre stany w ogóle nie zostały przez nią dotknięte, w pozostałych zaś są całe czyste obszary. Niektórzy wysuwali podejrzenia, iż epidemia nie wybuchła w sposób naturalny, w tej jednak sprawie nie zarysowały się żadne wyraźne stanowiska. Ludzie zbyt mało kontaktowali się, aby dzięki wymianie informacji i argumentów wypracowywać wspólny osąd, niemniej wraz z tym, jak coraz pewniejsze było przekonanie, że nie nastąpił koniec świata, stawiano także pytanie: jak do tego doszło? * * * Sekretarz stanu Adler znajdował się znowu w samolocie, który niósł go na zachód, do Chińskiej Republiki Ludowej. W powietrzu i w pekińskiej ambasadzie miał stały dostęp do najnowszych informacji. Rodziły one gniew, ale dawały także pewną satysfakcję. Nie kto inny, tylko Zeng popychał swój rząd w tym kierunku. To było już niemal pewne teraz, gdy ujawniona została współpraca Indii, tym razem narzędzia w rękach ZRI oraz Chin. Problem polegał na tym, czy pani premier poinformuje swoich partnerów, że wycofuje się z umowy. Raczej nie, przypuszczał Adler. Znowu uda jej się wyjść cało z opresji. Niezmiennie jednak powracał gniew. Jego kraj został zdradziecko zaatakowany i to przez człowieka, z którym widział się raptem kilka dni wcześniej. Dyplomacja zawiodła; nie udało mu się zażegnać konfliktu, a to przecież należało do jego obowiązków, czyż nie? Co gorsza i on, i jego kraj zostali oszukani. Chiny zmyliły władze w Waszyngtonie i sprawiły, że flota amerykańska znalazła się w miejscu niekorzystnym dla losów USA. ChRL rozbudowywała kryzys, który sama zapoczątkowała, aby osłabić wpływy Ameryki, i w efekcie uzyskać korzystną dla siebie przebudowę polityczną świata. Chińscy politycy bardzo sprytnie zabrali się do dzieła; sami jedynie doprowadzili do śmierci pasażerów Airbusa, poza tym pozwolili innym rozgrywać całą partię i ponosić związane z tym ryzyko. Jakkolwiek wszystko się zakończy, Chiny zachowają swoją pozycję supermocarstwa, nadal będą wywierać wpływ na politykę Stanów Zjednoczonych, a utrzymanie tego stanu zakładali od samego początku, myśląc jedynie o jego poprawie. Zabili Amerykanów lecących cywilnym samolotem. Poprzez swoje manewry dopomagali w zabijaniu innych Amerykanów, a wszystko to bez najmniejszego ryzyka. Sekretarz stanu myślał o tym wszystkim, zapatrzony w iluminatory samolotu, który podchodził do lądowania. Chińczycy jednak nie wiedzą, że on wie. * * * Następny atak będzie bardziej poważny. Zgodnie z raportami wywiadu, ZRI posiadała znaczny arsenał pocisków C-802. Wyprodukowane przez chińskie Zjednoczenie Importowo-Eksportowe Maszyn Precyzyjnych, miały podobne osiągi jak francuskie Exocet. Problemem sił zbrojnych ZRI było wskazanie im celu, w Zatoce bowiem roiło się od statków. Aby skierować pociski na właściwy obiekt, myśliwce ZRI musiały zbliżyć się do KOMEDII na tyle, aby znalazła się w zasięgu ich radarów. Trzeba im to utrudnić, pomyślał Kemper. "John Paul Jones" z prędkością trzydziestu węzłów popłynął na północ. Niszczyciel nowej generacji był prekursorem, jeżeli chodzi o stosowanie w jednostkach nawodnych techniki stealth - na ekranie radarowym wydawał się średniej wielkości łodzią rybacką, aby zaś ugruntować to wrażenie, wyłączył wszystkie radary. KOMEDIA przebrała teraz postać odmienną od tej, w jakiej zobaczył ją nieprzyjaciel. Kemper połączył się z Rijadem i zażądał wsparcia przez AWACS. Trzy krążowniki: "Anzio", "Normandy" i "Yorktown", zajęły pozycje obok okrętów transportowych, a dla ich cywilnych załóg stało się jasne, że okręty nie tylko mają ich bronić swoimi pociskami, ale także fizycznie osłaniać przed ostrzałem ze strony przeciwnika. Na pokładach transportowców przygotowano sprzęt przeciwpożarowy. Dieslowskie silniki pracowały całą mocą, na jaką zezwalały instrukcje producenta. Na niebie poranny patrol F-16 został zluzowany przez następny. Pociski uzbrojono, a lotnictwo cywilne zostało powiadomione, że przestrzeń nad Zatoką Perską nie jest teraz najbezpieczniejszym obszarem. Amerykanie w żaden sposób nie mogli już ukryć swojej obecności. Byli znakomicie widoczni dla irańskich radarów i nic na to nie można było poradzić. * * * - Wydaje się, że w zatoce są dwa ugrupowania przeciwnika - brzmiał raport szefa wywiadu. - Nie jesteśmy pewni ich składu, możliwa jest jednak obecność wojskowych statków transportowych. - I? - zapytał Darjaei. - Nasze dwa myśliwce zostały zestrzelone, kiedy usiłowały się zbliżyć - uzupełnił dowódca lotnictwa ZRI. - Z pewnością są tam okręty wojenne najnowszego typu. Zwiad powietrzny zdążył donieść, że wykrył też inne jednostki, bardzo podobne do tych, które zabrały czołgi z Diego Garcia... - Te, które zatrzymać mieli Hindusi? - Wszystko na to wskazuje. Jakim byłem głupcem, ufając tej kobiecie! - Zatopić je! - wykrzyknął gniewnie, przekonany, że każde jego życzenie musi się stać rzeczywistością. * * * Raman lubił szybką jazdę. Pusta droga, ciemna noc, podrasowany samochód Tajnej Służby, wszystko to sprawiało, że czas mu się nie dłużył, kiedy autostradą międzystanową I-70 gnał w kierunku Marylandu. W porównaniu z normalnymi czasami droga była pusta, niemniej Ramana zdumiała liczba ciężarówek. Nie miał pojęcia, że tyle pojazdów zajmuje się rozwożeniem żywności i lekarstw. Wirujący czerwony kogut na dachu zapewniał mu wolny przejazd, a także sprawiał, że policja stanu Pensylwania nie reagowała na widok auta jadącego z prędkością stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Miał sporo czasu na rozmyślania. Byłoby znacznie lepiej dla wszystkich, gdyby z góry wiedział, jak ma przebiegać operacja, a w każdym razie byłoby lepiej dla niego. Atak na Foremkę nie zachwycił go. Była dopiero dzieckiem, zbyt małym, zbyt niewinnym - mówiła o tym jej twarz, jej głos, zachowanie - aby można ją było traktować jako wroga. Przez krótki czas był zaszokowany. Nie mógł pojąć, dlaczego wydano taki rozkaz i dopiero później zaczął podejrzewać, że chodziło o zacieśnienie osobistej ochrony wokół prezydenta, aby w ten sposób jemu, Ramanowi, ułatwić wykonanie zadania. Tyle że to wcale nie było potrzebne. Mahmud Hadżi najpewniej nie zdawał sobie do końca sprawy z tego, że Ameryka to jednak nie Irak. Epidemia, to coś zupełnie innego. Rozchodziła się zgodnie z wyrokiem Boga. Takie już jest życie. Pamiętał, jak spłonęło kino w Teheranie. Także i tam umarli ludzie, których jedyny błąd polegał na tym, że oglądali film, zamiast oddawać się pobożnym zajęciom. Świat jest okrutny, a brzemię życia łatwiej jest znieść tylko wtedy, kiedy się w coś wierzy. Raman czuł w sobie taką wiarę. Świat odmieniał swój kształt nie mocą przypadku. Ważne zdarzenia musiały być bolesne dla większości. Wiara szerzyła się dzięki mieczowi, nawet jeśli sam Prorok powiedział, że nikogo nie da się nawrócić mieczem... nie rozumiał do końca tej sprzeczności, ale i to należało do natury świata. Trudno było go pojąć w całości, dlatego w wielu sprawach trzeba było polegać na zdaniu mądrzejszych od siebie, którzy mówili, co trzeba zrobić, co jest miłe Allachowi, co służy Jego celom... A że nie udzielano mu wszystkich informacji... cóż, musiał przyznać, że to rozsądne zabezpieczenie, szczególnie jeśli przyjąć założenie, że ma zginąć. Myśl ta nie przyprawiała go o dreszcze. Już dawno temu pogodził się z tą możliwością; skoro jego brat w wierze mógł spełnić swój obowiązek w Bagdadzie, on może go spełnić w Waszyngtonie. Gdyby jednak nadarzyła się taka sposobność, będzie usiłował przeżyć. Przecież nie ma w tym nic złego. * * * Nie ulegało wątpliwości, że operacja jest dogrywana w biegu, pomyślał komandor Kemper. W 1990 i 1991 był czas na rozważenie decyzji, rozlokowanie środków, zorganizowanie łączności i wszystkie inne szczegóły. Ale nie tym razem. Na pytanie o AWACS jakiś mędrzec ze sztabu lotnictwa nie mógł się otrząsnąć ze zdziwienia: - Nie macie tam żadnego? To czemu nic nie mówicie? - Dowódca "Anzio" i grupy operacyjnej TF-61.1 wybuchnął. Najpewniej ten, któremu się oberwało w niczym nie zawinił, w każdym razie mieli już samolot obserwacyjny. W samą porę. Z lotniska w Basatin, odległego o dziewięćdziesiąt mil startowały właśnie cztery myśliwce nieznanego typu. - KOMEDIA, tutaj Niebo Dwa, przekazuję cztery cele idące w naszą stronę. Na ekranach "Anzio" pokazał się obraz, którego jego własny radar nie mógł uchwycić, gdyż rzecz działa się za horyzontem. AWACS pokazał cztery błyski w dwóch parach. - Niebo, tutaj KOMEDIA, są twoje. Zniszczyć! - Zrozumiałem. Uwaga, widać cztery następne. * * * - Wreszcie coś naprawdę interesującego - powiedział Jackson w Sali Sytuacyjnej. - Kemper założył pułapkę rakietową na zewnątrz swojej głównej formacji. Jeśli ktoś przedrze się przez F-16, zobaczymy, czy działa. Minutę później poderwała się następna grupa czterech myśliwców. Dwanaście maszyn wspięło się na trzy tysiące metrów i z wielką szybkością skierowało się na południe. Klucz F-16 nie mógł ryzykować zbytniego oddalenia od KOMEDII, pod kontrolą AWACS-a ustawił się więc tak, żeby stawić czoło zagrożeniu pośrodku Zatoki. Obie strony włączyły radary namierzające, maszyny ZRI sterowane przez instalacje naziemne, amerykańskie - przez E-3B, który krążył o wiele mil od nich. Nie było w tym zbyt wiele elegancji. F-16, uzbrojone w pociski dalekiego zasięgu, odpaliły je pierwsze i odskoczyły, kiedy zmierzające na południe samoloty irańskie wystrzeliły swoje pociski i usiłowały uciec. Pierwsza czwórka znurkowała ku wodzie, włączając pokładowe urządzenia zakłócające, wzmacniane przez rozlokowane na irańskim wybrzeżu lądowe instalacje, czego Amerykanie się nie spodziewali. Trzy myśliwce ZRI, nie zmieniając kursu, zderzyły się z salwą, podczas gdy Amerykanie kursem wschodnim umknęli lecącym w ich stronę rakietom, rozbili się na dwie pary i zawrócili, by przeprowadzić atak z drugiej strony. Wszystko rozgrywało się jednak przy znacznej szybkości i jeden z irańskich kluczy znalazł się w odległości piętnastu mil od KOMEDII. Wtedy też pojawił się na ekranach "Anzio". - Skipper - powiedział do mikrofonu operator konsolety ESM. - Z kierunku trzy-pięć-pięć opromieniowanie radarowe. Chyba nas mają. - Bardzo dobrze - powiedział Kemper i sięgnął do klucza; to samo nastąpiło na "Yorktown" i "Normandy". Na tym pierwszym, krążowniku starego typu, ze schowków na dziobie i rufie wyjechały wyrzutnie z czterema pomalowanymi na biało pociskami rakietowymi SM-2MR. Na "Anzio" i "Normandy" nic się na pozór nie zmieniło, gdyż pociski ukryte były w pionowych szybach startowych. Radary SPY wywalały teraz w niebo sześć megawatów, skierowanych na nadlatujące myśliwce bombardujące, które znajdowały się jeszcze poza zasięgiem salwy krążowników. Znalazły się jednak w zasięgu "Johna Paula Jonesa", ulokowanego dziesięć mil na północ od grupy. Wystarczyły trzy sekundy, żeby uaktywnił się główny radar niszczyciela, a następnie pierwszych osiem rakiet wystrzeliło w niebo z komór startowych, wznosząc się na kolumnach z dymu i ognia, by potem złamać swój tor i pomknąć poziomo na północ. Myśliwce nie spostrzegły "Jonesa". Na ich ekranach jego myląca sylwetka nie wydawała się interesująca, nie zwróciły też uwagi na to, że oświetlają je jego cztery radary SPY. Seria białych smug była nieprzyjemnym zaskoczeniem dla pilotów, kiedy oderwali oczy od radarów, ale dwóch z nich zdołało na czas odpalić swoje C-802. O cztery sekundy od celu pociski przeciwlotnicze SM-2 otrzymały termiczne sygnały kierunkowe od radarów oświetlających SPG-62. Było to zbyt nagłe, zbyt nieoczekiwane, aby nieprzyjaciel mógł zrobić unik. Wszystkie cztery myśliwce ZRI zniknęły w żółtych i czarnych chmurach, ale zdążyły jeszcze odpalić sześć pocisków przeciwokrętowych. - Wampiry, wampiry! Na KOMEDIĘ idą samonaprowadzające, kierunek trzy-pięć-zero. - Do roboty! - powiedział Kemper i przekręcił klucz o następny ząbek, na pozycję PEŁNA AUTOMATYKA. Aegis działał teraz w trybie automatycznym. Na górze obrotowe, sześciolufowe działka szybkostrzelne obróciły się ku prawej burcie. Na pokładach wszystkich czterech okrętów załoga usiłowała nie pokazywać po sobie podniecenia. Marynarze chronionych okrętów transportowych nie wiedzieli nawet, że powinni odczuwać strach. W powietrzu F-16 skoncentrowały się na ostatnim kluczu ZRI. Także te samoloty były wyposażone w pociski przeciwokrętowe, ale piloci patrzyli w złym kierunku, najprawdopodobniej zwabieni widokiem grupy pozoracyjnej. Pierwsza para zobaczyła skupisko statków, druga nie zdążyła. W tym samym momencie, w którym maszyny wkroczyły na zachodzie w zakres radarów Aegis, na niebie rozpostarły się sunące w dół smugi dymu. Czwórka rozprysnęła się. Dwie maszyny eksplodowały w powietrzu. Trzecia, uszkodzona, próbowała uciekać na północny zachód, ale, straciwszy ciąg, runęła do wody, ostatnia zaś, w całkowitym popłochu zrobiła skręt w lewo i włączyła dopalacze, pozbywając się zarazem pocisków. W niecałe cztery minuty czwórka F-16 zniszczyła cztery maszyny przeciwnika. "Jones" zestrzelił jeden z lecących tuż nad powierzchnią wody pocisków, ale reszta nie dała trwałego echa radarowego - poruszały się zbyt szybko. Trzy z czterech sterowanych komputerowo odpaleń chybiły, pozostało zatem pięć pocisków. System bojowy niszczyciela przestawił się na tryb poszukiwania nowych celów. Na okrętach transportowych załogi widziały czarne dymy z "Jonesa" i zastanawiały się, co to może być, ale zorientowały się, że dzieje się coś naprawdę niedobrego, kiedy trio krążowników zaczęło odpalać swoje pociski. Na "Anzio" Kemper podjął taką samą decyzję jak dowódca "O'Bannona" i nie wystrzelił pozoratorów. Trzy z pięciu rakiet skierowane były na tył flotylli, a tylko dwie na przód. Na nich skoncentrował się jego okręt i "Normandy". Wyraźnie czuło się, jak kadłubem wstrząsnął start dwóch pierwszych pocisków. Obraz radarowy zmieniał się teraz w ułamku sekundy, pokazując trajektorie nadciągających pocisków przeciwokrętowych i mknących w ich stronę pocisków przeciwlotniczych. Wampiry były teraz o osiem mil. Ponieważ w minutę pokonywały dziesięć mil, pozostawało mniej niż pięćdziesiąt sekund na ich namierzenie i zniszczenie. Wydawało się, że trwa to tydzień. System zaprogramowany został w ten sposób, aby dostosowywał do sytuacji tryb sterowania ogniem; w tym przypadku była to sekwencja: "strzelaj-strzelaj-sprawdź". Jeden pocisk, drugi, a potem kontrola, czy cel przetrwał i potrzebny jest trzeci cios. Cel eksplodował w zderzeniu z pierwszym SM-2, zatem drugi dokonał samozniszczenia. Pierwszy pocisk z "Normandy" chybił, ale drugi ugodził w C-802, ciskając go w morze, a impet wybuchu w sekundę później zatrząsł kadłubem. "Yorktown" był w sytuacji jednocześnie gorszej i lepszej. Starszy system bojowy pozwalał wystrzeliwać pociski wprost w nadlatujące rakiety, bez zmuszania ich do zmiany geometrii lotu, był jednak wolniejszy. Miał pięćdziesiąt sekund na zniszczenie trzech celów. Pierwszy C-802 rozleciał się o pięć mil od krążownika, podwójnie trafiony. Drugi znalazł się już na swej finalnej wysokości trzech metrów i mknął tuż nad powierzchnią wody. Następny SM-2 przeniósł górą i eksplodował w powietrzu, nie trafił także następny. Kolejna salwa z wyrzutni dziobowych dopadła wampira w odległości trzech mil; pierwszy pocisk wypełnił powietrze odłamkami, wprowadzając w błąd głowice naprowadzające pozostałych dwóch, które eksplodowały w resztkach zniszczonego celu. Obie wyrzutnie przesunęły się do przodu, do tyłu i w górę, aby przyjąć następną porcję czterech pocisków przeciwlotniczych. Ostatni C-802 przedarł się przez dym oraz odłamki i sunął teraz wprost na krążownik. "Yorktown" odpalił jeszcze dwa pociski, ale, jeden uszkodzony, w ogóle nie wystartował, podczas gdy drugi był niecelny. Systemy obrony bezpośredniej ulokowane na dziobie i rufie obróciły się odrobinę, gdy wampir wkroczył w ich obszar celowniczy. Oba otworzyły ogień w odległości ośmiuset metrów, chybiły dwukrotnie, trafiając w chwili, gdy C-802 znajdował się już tylko o dwieście metrów od prawej burty. Dwustukilogramowa głowica zasypała krążownik fragmentami, a resztki pocisku zgruchotały talerz prawego dziobowego radaru SPY i zderzyły się z nadbudówką, zabijając sześć osób, a raniąc dwadzieścia. * * * - Cholera jasna - mruknął sekretarz Bretano. Na jego oczach ucieleśniała się doktryna nowoczesnej wojny, której w przyśpieszonym tempie uczył się przez ostatnie tygodnie. - Całkiem nieźle. Posłali przeciw nam czternaście maszyn, z których wracają dwie lub trzy, to wszystko - powiedział Robby. - Trochę się zastanowią przed następnym razem. - A co z "Yorktown"? - spytał prezydent. - Raport o zniszczeniach powinien być za kilka minut. * * * Ich hotel znajdował się tylko o pół godziny drogi od ambasady rosyjskiej; jak przystało na sumiennych dziennikarzy, postanowili udać się tam pieszo, wyruszyli więc przed ósmą. Clark i Chavez nie uszli stu metrów, kiedy się zorientowali, że coś jest nie w porządku. Ludzie poruszali się dziwnie apatycznie, jak na tak wczesną porę dnia. Czyżby ogłoszono wojnę z Saudyjczykami? John skręcił w jedną z handlowych uliczek, gdzie kupcy, zamiast rozkładać towar w kramach, przysłuchiwali się przenośnym radyjkom. - Przepraszam - spytał w farsi z wyraźnym rosyjskim akcentem. - Czy coś się stało? - Wybuchła wojna z Ameryką - odpowiedział sprzedawca owoców. - Kiedy? - W radiu mówią, że zaatakowali nasze samoloty - dorzucił sąsiad. - A wy kto tacy? John wydobył paszport. - Jesteśmy rosyjskimi dziennikarzami. Chcielibyśmy spytać, co panowie o tym sądzicie? - Nie dość mieliśmy wojen? - spytał retorycznie pierwszy mężczyzna. * * * - Mówiłem, że nas oskarżą - powiedział Arnie znad raportu, który przekazywał treść audycji nadawanych przez radio Teheran. - Będzie to miało fatalne skutki dla naszej polityki na Bliskim Wschodzie. - Granica jest teraz wytyczona wyraźniej niż przedtem - zauważył Ed Foley - i widać, kto jest po której stronie. ZRI jest po jednej, my po drugiej. Wszystko się bardzo uprościło. Prezydent spojrzał na zegarek. Minęła północ. - Kiedy będę na antenie? - W południe. * * * Raman musiał się zatrzymać na granicy pomiędzy Pensylwanią a Marylandem. Jakichś dwadzieścia ciężarówek czekało, aż skontroluje je policja stanu Maryland, która przy wsparciu Gwardii Narodowej całkowicie zablokowała drogę. Po dziesięciu pełnych irytacji minutach pokazał swoje dokumenty; policjant przepuścił go bez słowa. Raman uruchomił koguta i przycisnął gaz. Włączył radio, na długich falach złapał stację, nadającą tylko wiadomości, ponieważ jednak nie trafił na podawane co pół godziny podsumowanie najważniejszych informacji, wysłuchać musiał wszystkiego, co docierało do niego przez cały tydzień, aż o w pół do pierwszej dowiedział się o bitwie powietrznej w Zatoce Perskiej. Ani Biały Dom, ani Pentagon nie skomentowały tego wydarzenia. Iran obwieścił, że zatopił dwa amerykańskie statki i zestrzelił cztery samoloty myśliwskie. Nawet gorliwy patriota, jakim był Raman, nie mógł w to uwierzyć. Problem z Ameryką, uzasadniający celowość jego poświęcenia, polegał na tym, że ów fatalnie zorganizowany, bezideowy i oszukany naród, potrafił zabójczo sprawnie używać siły. Z bliska mógł zobaczyć, że nawet tak fatalny polityk jak Ryan, ukrywał w sobie mnóstwo przyczajonej siły. Nie krzyczał, nie podniecał się, nie postępował tak jak większość prawdziwie wielkich ludzi - i Raman musiał zadać sobie pytanie, jak wiele osób dało się zwieść tym pozorom. Właśnie dlatego musiał go zabić, a jeśli zapłaci za to swoim życiem - to trudno. * * * Grupa operacyjna TF-61.1 za półwyspem Katau wykręciła na południe bez żadnych dalszych incydentów. Przednia nadbudówka "Yorktown" została poważnie uszkodzona nie tylko przez odłamki pocisku, ale także przez pożar instalacji elektrycznej, w tej chwili nie miało to jednak wielkiego znaczenia, gdyż ataków nieprzyjaciela należało spodziewać się raczej od strony rufy. Kemper znowu przegrupował swoją flotyllę, umieszczając wszystkie cztery okręty wojenne za transportowcami, uderzenie jednak nie nastąpiło, nieprzyjaciel poniósł bowiem zbyt wielkie straty podczas pierwszego starcia. Osłonę powietrzną zapewniało osiem F-15, cztery Arabii Saudyjskiej i cztery 366, Skrzydła. Pojawiły się jednostki eskorty saudyjskiej, w większości trałowce, które badały dno morza przed KOMEDIĄ, nie znajdując żadnych zagrożeń. Sześć wielkich kontenerowców zostało odprowadzonych od nabrzeża w Dharhanie, aby zrobić miejsce dla amerykańskich transportowców, przy których pojawiły się teraz holowniki, po trzy dla każdego. Cztery okręty Aegis zarzuciły kotwice w odległości nie większej niż pięćset metrów, aby zapewnić ochronę przeciwlotniczą podczas rozładowywania ciężkiego sprzętu. Z mostka na USS "Anzio" komandor Gregory Kemper przyglądał się pierwszym autobusom podjeżdżającym do statków. Przez lornetkę dostrzegł pierwszą grupę ubranych w ciemnobrązowe kombinezony czołgistów, ku którym zjeżdżały właśnie stalowe pochylnie. * * * - Na razie bez komentarzy - powtarzał van Damm dziennikarzom, którzy, nie bacząc na nocną porę, bombardowali go telefonami. - W ciągu dnia prezydent złoży oświadczenie. Na razie nic więcej nie mam do powiedzenia. - Ale... - Powiedziałem: w tej chwili nie mam nic więcej do dodania. * * * Price zebrała w Zachodnim Skrzydle wszystkich agentów Oddziału i poinformowała o tym, co miało się zdarzyć. To samo będzie musiała powtórzyć personelowi Białego Domu, a reakcja będzie z pewnością ta sama: szok, niewiara i gniew bliski wściekłości. - Potrzebny jest absolutny spokój; wszyscy wiedzą, co mają robić. To przypadek kryminalny i jako taki zostanie potraktowany. Nikt nie może się przedwcześnie zdradzić. Pytania? Nie było żadnych. * * * Darjaei raz jeszcze sprawdził zegarek. Nareszcie czas. Linią specjalną połączył się z ambasadą ZRI w Paryżu. Ambasador zadzwonił do innej osoby, która z kolei przeprowadziła rozmowę z Londynem. W każdym przypadku wypowiedziano zupełnie niewinne słowa, ale treść, którą niosły, bynajmniej nie była niewinna. * * * Raman minął Cumberland, Hagerstown, Frederick i skręcił na południe, na I-270, skąd miał jeszcze godzinę drogi do Waszyngtonu. Był zmęczony, ale gotów do akcji. Zobaczy jeszcze świt, być może ostatni w życiu. Jeśli tak, to niech będzie chociaż piękny. * * * Obaj agenci podskoczyli na dźwięk telefonu, jednocześnie spoglądając na zegarki. Na ciekłokrystalicznym ekranie pojawił się numer, spod którego dzwoniono. Rozmowa była międzykontynentalna, kierunkowy 44 wskazywał na Wielką Brytanię. - Słucham? - rozpoznali głos Tarika Alahada. - Przepraszam za tak wczesny telefon, ale dzwonię w sprawie czerwonego, trzymetrowego isfahana. Czy został już dostarczony? Mój klient się niecierpliwi. Wymowa nie była angielska. - Jeszcze nie - brzmiała odpowiedź. - Ponaglę dostawcę. - Proszę to zrobić, klient bardzo się niecierpliwi. - Zobaczę, co się da zrobić. Do widzenia. Rozmowa została przerwana. Danny Selig połączył się poprzez aparat komórkowy ze sztabem i podał do sprawdzenia telefon angielski. - Zaczęło się - oznajmiła Scott. - Nasz chłoptaś się zbudził. Uwaga! - powiedziała do mikrofonu. - Podejrzany szykuje się do wyjścia. - Czuwamy, Sylvia - zapewniono po drugiej stronie. Po pięciu minutach Alahad pojawił się w drzwiach budynku. Śledzenie o tej porze nie było najłatwiejsze, ale wcześniej już zlokalizowano cztery najbliższe budki telefoniczne i umieszczono w ich pobliżu posterunki obserwacyjne. Alahad wybrał aparat na stacji benzynowej. Komputer miał zarejestrować wybrany numer, ale już teraz przez teleskopowy obiektyw filmowano palec wystukujący cyfry: 3-6-3... Kilka sekund później rozbrzmiał telefon, na który odpowiedziała automatyczna sekretarka. - Panie Sloan, tutaj Alahad. Pański dywan czeka. Nie rozumiem, dlaczego się pan nie odzywa. Połączenie przerwane. - Bingo! - agent zawołał przez radio. - Mamy go. Zadzwonił pod numer Ramana i powiedział: "Panie Sloan, dywan czeka na pana". - Mówi O'Day - odezwał się inny głos. - Zdjąć go natychmiast. Nie było to specjalnie trudne. Alahad wszedł do sklepu na stacji benzynowej, aby kupić mleko, a potem wrócił prosto do domu. Otworzył drzwi, by ze zdumieniem zobaczyć w środku kobietę i mężczyznę. - FBI - oznajmił mężczyzna. - Jest pan aresztowany, panie Alahad. Kobieta wydobyła kajdanki. Nie grożono bronią, gospodarz nawet nie myślał o oporze - co często zdarzało się w podobnych przypadkach - ale gdyby chciał go spróbować, gotowych do akcji było dwóch dalszych agentów. - Za co? - Spisek na życie prezydenta Stanów Zjednoczonych - powiedziała Sylvia Scott i popchnęła Alahada do ściany. - To jakaś pomyłka! - Panie Alahad, popełnił pan błąd. Sloan nie żyje od roku. Jak można handlować dywanami z nieboszczykiem? Irańczyk drgnął. Spryciarze zawsze są zaszokowani, kiedy okazuje się, że nie byli aż tak bardzo sprytni. Nigdy nie podejrzewał, że może zostać schwytany. Teraz trzeba tylko wykorzystać ów moment zaskoczenia. Co zacznie się za kilka minut od informacji, jaka kara przewidziana jest za spisek na życie prezydenta w świetle paragrafu 1.751 kodeksu karnego USA. * * * Wnętrze okrętu transportowego klasy Bob Hope wyglądało jak podziemny parking dla czołgów, tak zatłoczony, że szczur miałby kłopot z przeciśnięciem się między pojazdami. Aby dostać się do środka, załogi musiały iść po czołgach w przygarbionej pozycji, aby nie uderzać głowami o metalowy strop. Z podziwem musieli myśleć o tych, którym regularnie przychodziło przeglądać maszyny, kontrolować silniki, poruszać mechanizmami uzbrojenia, aby nie wysychały części gumowe i plastikowe. Skierowanie załóg do odpowiednich maszyn było zabiegiem nie lada, wszelako statek ładowany był tak, aby jak najbardziej ułatwić późniejsze rozładowanie. Poszczególne oddziały gwardzistów przybywały zaopatrzone w komputerowy wydruk, który podawał numer i lokalizację pojazdu, podczas gdy załoga pokładowca kierowała je w odpowiednie miejsca. Nie minęła godzina od zacumowania statku, a pierwszy M1A2 zjeżdżał z pochylni na nabrzeże, gdzie czekały te same ciągniki, z których niedawno korzystał 11. pułk kawalerii, z tymi samymi kierowcami. Rozładunek zabierze więcej niż dzień; jeszcze jeden potrzebny będzie na to, aby brygada Wilcze Stado w pełni się zorganizowała. * * * Ranek był doprawdy piękny, stwierdził z satysfakcją Aref Raman, zajeżdżając na parking pod Zachodnim Skrzydłem. Odpowiedni dzień na spełnienie misji. Umundurowany strażnik pomachał mu na powitanie i bariera podniosła się do góry. Zaraz za nim pojawił się następny samochód, który także został przepuszczony, by zaparkować dwa miejsca od Ramana. W kierowcy rozpoznał agenta FBI, O'Daya, któremu tak szczęśliwie powiodło się podczas ataku na przedszkole. Nie mógł żywić do niego nienawiści; tamten bronił przecież swojej córki. - Cześć - usłyszał przyjazne słowa inspektora. - Wracam właśnie z Pittsburgha - odrzekł Raman, wydobywając walizkę z bagażnika. - Coś tam robił? - Przygotowywałem wizytę prezydenta, ale zdaje się, że nic z tego nie wyjdzie. A ty co tak wcześnie? - Razem z dyrektorem mamy złożyć raport prezydentowi. Ale najpierw pod prysznic. - Prysznic? - No, przecież... A racja, ostatnio cię tutaj nie było. Dostali fioła w Białym Domu z tym wirusem. Przed wejściem każdy musi wziąć prysznic i zdezynfekować ubranie. Chodźmy. Inspektor wziął torbę i weszli do środka. Przy obu zareagowały wykrywacze metalu, ponieważ jednak byli pracownikami federalnych służb, fakt posiadania przez nich broni nie budził podejrzeń. Dwa pomieszczenia biurowe zmieniły swoje przeznaczenie; na drzwiach pojawiły się napisy: MĘŻCZYŹNI i KOBIETY. Z tego drugiego pokoju wyszła Andrea Price z mokrymi włosami; Raman poczuł od niej wyraźny zapach chemikaliów. - Cześć, Jeff, dobrze się jechało? Ej, Pat, jak się miewa nasz bohater? - Jaki tam bohater, Price. Tyle hałasu o dwóch turbaniarzy - odpowiedział z uśmiechem O'Day, otwierając drzwi do męskiej łazienki. Raman poczuł, że krew w nim zawrzała. Z pokoju usunięto wszystkie sprzęty, na podłodze pojawiła się plastikowa wykładzina. Inspektor rozebrał się, powiesił ubranie na wieszakach i poszedł za brezentową zasłonę. - Te chemiczne paskudztwa rozbudziłyby umarłego - sapnął O'Day spod strumienia wody. Po dwóch minutach wyszedł i z pasją zaczął się wycierać ręcznikiem. - Twoja kolej, Raman. - Jasne - powiedział agent Tajnej Służby i zaczął się rozbierać ze wstydliwością charakterystyczną dla jego kultury. O'Day ani mu się nie przyglądał, ani nie odwracał wzroku, po prostu się wycierał, do chwili kiedy agent zniknął za parawanem. Służbowy SigSauer Ramana leżał na stosie ubrania. O'Day najpierw otworzył swoją torbę, potem sięgnął po pistolet, wyjął magazynek i usunął nabój wprowadzony do komory. - Jak na drogach? - spytał agent FBI. - Puściutko, można poszaleć... Ależ ta woda śmierdzi! - A nie mówiłem? Oprócz tego w rękojeści, Raman nosił dwa zapasowe magazynki. O'Day wsunął wszystkie trzy do bocznej kieszeni, zanim wyjął przygotowane przez siebie cztery, z których jeden wsunął do rękojeści, wprowadził nabój do komory, zastąpił magazynek innym, pełnym, a dwa pozostałe umieścił w pasie Ramana. Kiedy skończył, zważył broń na dłoni. Ciężar i wyważenie były takie same jak przedtem. Wszystko wróciło na miejsce, a O'Day powrócił do ubierania się. Nie musiał się śpieszyć; Ramanowi najwyraźniej brakowało prysznica. Może to dla niego rodzaj ablucji, pomyślał inspektor. - Trzymaj! - O'Day rzucił agentowi ręcznik. - Dobrze, że mam ze sobą zmianę - powiedział Raman, wyciągając z walizki świeżą bieliznę i skarpetki. - Jak pracujesz tak blisko prezydenta, to pewnie zawsze musisz być czyściutki - rzucił O'Day i nachylił się, żeby zawiązać sznurowadła. Usłyszał kroki, zerknął w górę i powiedział: - Dzień dobry, panie dyrektorze. - Nie mam pojęcia, czemu brałem prysznic w domu - mruknął Murray. - Masz te papiery, Pat? - Tak. Powinno go to zaciekawić. - Ja myślę - zgodził się dyrektor, zdejmując marynarkę i krawat. - Cześć, Raman. Obaj agenci upewnili się, że ich broń jest na miejscu i wyszli. - Murray i ja idziemy wprost do szefa - powiedział O'Day. Nie musieli długo czekać na dyrektora FBI; kiedy wychodził z łazienki, pojawiła się też Price. O'Day potarł nos na znak, że wszystko gotowe. Skinęła głową. - Jeff, zaprowadź panów do gabinetu, dobrze? Ja muszę zajrzeć do centrali telefonicznej. Szef czeka. - Jasne, Andrea. Tędy. Raman pokazał drogę O'Dayowi. Trójka poszła do windy; Price stała nieruchomo - nie poszła do centrali telefonicznej. Na następnym piętrze zobaczyli sprzęt telewizyjny instalowany przez ekipę CNN w Gabinecie Owalnym. Korytarzem przemknął Arnie van Dam, któremu na pięty następowała Callie Weston. Prezydent Ryan, tylko w koszuli, siedział za biurkiem nad papierami. W pokoju był także dyrektor CIA, Ed Foley. - Miło po prysznicu, Dan? - spytał. - Cześć, stracę tam resztki włosów. - Witaj, Jeff - powiedział Ryan, podnosząc wzrok. - Dzień dobry, panie prezydencie - odrzekł Raman i zajął swoje stałe miejsce pod ścianą. - Dobra, Dan, co tam macie dla mnie? - Wykryliśmy siatkę irańską; miała chyba coś wspólnego z zamachem na pańską córkę. O'Day otworzył teczkę. - Anglicy namierzyli u siebie ich skrytkę kontaktową - odezwał się Foley. - Człowiek, którego mieli tutaj, nazywa się Alahad i - czy uwierzy pan? - miał sklep o niecały kilometr stąd. - Mamy go teraz na oku - dodał Murray. - Założyliśmy podsłuch. Wszyscy wpatrywali się w papiery położone na biurku; nikt nie zwracał uwagi na Ramana, którego twarz zmieniła się w nieruchomą maskę. Myśli nagle popłynęły mu przez głowę w takim tempie, jak gdyby ktoś wstrzyknął narkotyk do krwi. Nie patrzą... Szansa ratunku, niewielka, ciągle jednak istniała, ale nawet gdyby się nie udało, miał tutaj nie tylko prezydenta, ale także dyrektorów FBI i CIA; całą trójkę podaruje Allachowi, więc... Lewą ręką odpiął połę marynarki. Odsunął się od ściany, na króciutką chwilę przymknął oczy w modlitwie, a potem szybkim, płynnym ruchem prawej dłoni wydobył pistolet. Ku jego zdziwieniu Ryan poderwał wzrok i spojrzał mu prosto w oczy. Może i dobrze. Będzie przynajmniej wiedział, że umiera, chociaż nie będzie miał czasu się dowiedzieć, dlaczego. Na widok pistoletu prezydent szarpnął się do tyłu. Reakcja była odruchowa, chociaż znał scenariusz całego wydarzenia i dostrzegł uspokajający gest O'Daya. Tak czy owak, drgnął, i na chwilę błysnęła mu w głowie myśl, czy może w ogóle ufać komukolwiek. Zobaczył, jak pewnym gestem Raman naprowadza lufę na niego i bez mrugnięcia powieką ściąga spust... Dźwięk spowodował, że wszyscy drgnęli, aczkolwiek z zupełnie odmiennych przyczyn. Puk! Tylko tyle. Zdumiony Raman otworzył usta. Broń była naładowana; czuł ciężar prawdziwych nabojów i... - Rzuć to - warknął O'Day, który trzymał teraz w ręku Smitha i mierzył w zamachowca. Ułamek sekundy później służbowy pistolet pojawił się w ręku Murraya. - Alahad już siedzi - oznajmił przez zaciśnięte zęby dyrektor FBI. Raman miał jeszcze przy sobie teleskopową pałkę, ale prezydent znajdował się o pięć metrów od niego, a poza tym... - Jeszcze chwila, a przestrzelę ci kolano - powiedział zimno O'Day. - Ty cholerny zdrajco! - krzyknęła Andrea, wpadając do pokoju z wydobytym pistoletem. - Cholerny morderco! Na pysk, już! - Spokojnie, Price. Nigdzie nam nie ucieknie - odezwał się uspokajająco Pat. Ale to Ryan ledwie panował nad sobą. - Moja córka! Moje dziecko! Chcieliście ją zabić! Rzucił się wokół biurka, ale powstrzymał go Foley. - Zostaw, Ed, puść! Tego już za dużo! - Stój! Mamy go, Jack! Mamy i nie puścimy! - Słyszałeś? Na ziemię - rozkazał O'Day, robiąc gniewny ruch pistoletem. - Rzuć broń i na ziemię! Raman dygotał teraz cały: podniecony, przerażony, wściekły. Przeładował SigSauera i raz jeszcze pociągnął spust. Nie celował w nikogo; był to tylko odruch ślepego buntu. - Nie mogłem użyć ślepaków, gdyż są lżejsze - wyjaśnił O'Day. - Wyciągnąłem naboje i namoczyłem proch. Spłonka daje taki śmieszny, ostry dźwięk. Miał wrażenie, że od ostatniego oddechu upłynęło kilka minut. Raman nagle zapadł się w sobie; broń wysunęła mu się z dłoni na dywan z pieczęcią prezydenta, agent zaś opadł na kolana. Price popchnęła go z tyłu, tak że poleciał na twarz. Po raz pierwszy od lat Murray osobiście zamknął komuś kajdanki na przegubach. - Chcesz usłyszeć, jakie przysługują ci prawa? - zapytał dyrektor FBI. Rozdział 59 Zasady wejścia do walki Diggs nie otrzymał jeszcze właściwych rozkazów operacyjnych, a co gorsza, także plan jego operacji SUMTER był przygotowany tylko w niewielkiej części. Armia USA szkoliła swych dowódców, aby działali szybko i stanowczo, podobnie jednak jak w przypadku lekarzy szpitalnych, nagłe wypadki traktowano o wiele mniej chętnie niż zaplanowane zabiegi. Generał pozostawał w stałym kontakcie z dowódcami obu pułków kawalerii, zwierzchnikiem Sił Powietrznych, jednogwiazdkowym generałem, który przyprowadził 366. skrzydło, z Saudyjczykami, Kuwejtczykami i najróżniejszymi formacjami wywiadu, starając się wyczuć, co nieprzyjaciel robi w tej chwili i jakie mogą być jego plany. Dopiero wtedy mógł zbudować własny plan, który wykraczałby poza doraźne posunięcia. Rozkazy i zasady wejścia do walki spłynęły z faksu o godzinie 11.00 czasu waszyngtońskiego, 16.00 Zulu, 19.00 Lima, czyli czasu lokalnego. Otrzymał nareszcie wyjaśnienia, których tak mu brakowało. Natychmiast kazał powielić materiały dla swoich bezpośrednich podwładnych i zwołał naradę sztabu. Oddziały, oświadczył zebranym, zostaną o wszystkim poinformowane przez bezpośrednich przełożonych, którzy muszą być z nimi, kiedy nadejdzie najważniejszy rozkaz. Czasu zostało niewiele. Według zdjęć satelitarnych, Armia Boga - wywiadowi udało się ustalić nazwę - znajdowała się o niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów od granicy z Kuwejtem, uporządkowanymi kolumnami nadciągając do niej po drogach od zachodu. W tej sytuacji dyslokacja Saudyjczyków wydawała się bardzo dobra, jako że trzy z pięciu brygad blokowały dostęp do pól naftowych. Nadal nie byli jeszcze gotowi. 366. Skrzydło znajdowało się już co prawda w królestwie, ale nie wystarczała sama fizyczna obecność samolotów na właściwych lotniskach. Trzeba było załatwić tysiące drobiazgów, z których nawet połowa nie była jeszcze załatwiona. F-16 z Izraela znajdowały się w bardzo dobrym stanie, wszystkie czterdzieści osiem jednosilnikowych myśliwców gotowych do akcji - niektóre zdążyły już nawet odnotować pierwsze zestrzelenia - reszta jednak potrzebowała jeszcze całego dnia. 10. pułk kawalerii osiągnął pełną gotowość, ale 11. dopiero kompletował swój skład i przemieszczał do bazy wypadowej. Brygada Gwardii Narodowej Północnej Karoliny zaczęła rozładowywać sprzęt. Armia nie jest tym samym co arsenał, jest zespołem ludzi, którzy znają swoje obowiązki. Wszelako czas i miejsce wojny jest na ogół wybierane przez agresora. Diggs raz jeszcze spojrzał na trzy stronice faksu. Miał wrażenie, że trzyma w rękach dynamit. Jego sztab zagłębił się w swoich kopiach i zapanowała nienaturalna cisza, aż wreszcie S-3 - oficer operacyjny - 11. pułku, powiedział to, co myśleli wszyscy: - To nie będzie majówka. * * * Przyjechali trzej Rosjanie, a Clark i Chavez musieli przekonywać samych siebie, że to nie jest jakiś alkoholowy sen. Dwóch oficerów CIA wspomagali Rosjanie, przy czym rozkazy przychodziły z Langley via Moskwa. W rzeczywistości mieli dwa zadania do wykonania. Rosjanom przypadło w udziale trudniejsze; w dyplomatycznym bagażu przywieźli Amerykanom sprzęt konieczny do wykonania drugiej, prostszej misji. - Za mało czasu, John - sapnął Ding. - Ale trudno, jak trzeba to trzeba. * * * W pokoju prasowym nadal było pustawo. Zabrakło znacznej liczby regularnych gości: niektórych zakaz podróży zastał poza stolicą, inni po prostu zniknęli, nie bardzo wiadomo, czy na zawsze. - Za godzinę prezydent będzie miał bardzo ważne wystąpienie - poinformował van Damm. - Niestety, nie było możliwe przygotowanie tekstu tak, żebyście go wcześniej otrzymali. Poinformujcie, proszę, swoich naczelnych, że jest to rzecz najwyższej wagi. - Arnie! - zawołał jeden z reporterów, ale widać już było tylko znikające w drzwiach plecy szefa personelu Białego Domu. * * * Dziennikarze, którzy znaleźli się w Arabii Saudyjskiej, wiedzieli znacznie więcej od swoich kolegów w Waszyngtonie; właśnie dojeżdżali do wyznaczonych im jednostek. W przypadku Toma Donnera był to 1. szwadron 11. pułku. Ubrany w mundur pustynny, zastał dwudziestodziewięcioletniego dowódcę przy czołgu. - Witam - powiedział kapitan, ledwie zerknąwszy znad mapy. - Gdzie chce pan, żebym był? - spytał Donner. Tamten roześmiał się. - Niech pan nigdy nie pyta żołnierza, gdzie chciałby mieć reportera. - Zatem razem z panem? - Ja tym dowodzę. - Oficer wskazał brodą w kierunku czołgu. - Pana umieszczę w jednym z Bradleyów. - Muszę mieć także kamerzystę. - Już tam jest. - Kapitan zrobił ruch ręką. - Coś jeszcze? - Tak, nie chciałby pan wiedzieć, o co chodzi w tym wszystkim? Hotel w Rijadzie stał się dla dziennikarzy właściwie więzieniem; nie wolno im nawet było zadzwonić do domu. Bliscy wiedzieli tylko tyle, że reporterzy musieli wyjechać, ale macierzyste redakcje nie mogły wyjawić ani miejsca, ani celu misji. Stacja Donnera oznajmiła, że został "wysłany", co brzmiało dość podejrzanie w kontekście obowiązującego nadal zakazu podróży. - Dowiemy się wszystkiego za godzinę; tak przynajmniej mówił pułkownik. W oczach młodego oficera pojawiło się jednak zainteresowanie. - Jest coś, o czym powinien pan wiedzieć. Poważnie. - Panie Donner, wiem, jaki wyciął pan numer prezydentowi i mówiąc szczerze... - Jeśli musi mnie pan zastrzelić, to może później. Najpierw proszę posłuchać, kapitanie. To naprawdę ważne. - Dobra, niech pan mówi. * * * Makijaż robiony w chwilach takich jak te, miał w sobie coś perwersyjnego. Jak zawsze, zajmowała się tym Mary Abbot, tym razem w masce i rękawiczkach, podczas gdy na obydwóch teleprompterach przewijały się teksty. Ryan nie miał czasu czy może ochoty, żeby powtarzać przemówienie. Niezależnie od jego znaczenia - a może właśnie dlatego - chciał je wygłosić tylko raz. * * * - Nie mogą poruszać się po bezdrożach - obstawał przy swoim generał saudyjski. - Nie ćwiczyli tego, gdyż są uzależnieni od dróg. - Moim zdaniem, należałoby przynajmniej rozważyć tę możliwość - powiedział Diggs. - Jesteśmy przygotowani na ich atak. - Generale, nigdy nie jest się dostatecznie przygotowanym. * * * W Palmie wszystko toczyło się normalnie, tyle że bardziej intensywnie. Zdjęcia nadchodzące z satelitów informowały, że siły ZRI nieustannie posuwają się do przodu, a jeśli nic by się nie zmieniło, wtedy na własnym terytorium czekałyby na nich dwie brygady kuwejckie, z pułkiem amerykańskim w odwodzie oraz Saudyjczykami gotowymi do pomocy. Major Sabah powtarzał sobie w duchu, że chociaż nie wiadomo, jaki będzie ostateczny wynik - stosunek sił był bardzo niekorzystny - to jednak walka nie będzie wyglądać tak jak ostatnim razem. Wydawało mu się idiotyczne to, że wojska sojusznicze nie mogą uderzyć pierwsze, chociaż dobrze wiedziały, co nastąpi. - Łapię rozmowy w eterze - poinformował operator radiostacji. Słońce zniżało się do horyzontu. Zdjęcia satelitarne, na które spoglądali oficerowie, pochodziły sprzed czterech godzin. Następne miały nadejść za dwie godziny. * * * Sztorm znajdował się blisko granicy ze ZRI, w odległości zabezpieczającej wprawdzie przed salwą z moździerza, ale nie przed prawdziwą artylerią. Kompania czternastu czołgów rozlokowała się między stanowiskiem nasłuchu a nasypem przeciwczołgowym. Po raz pierwszy od kilku dni zaczęli rejestrować rozmowy radiowe, krzyżujące się, gęste, bardziej podobne do rozkazów, niż do normalnych taktycznych informacji i komentarzy. Było ich zbyt wiele, aby można je było natychmiast rozszyfrować - co było ostatecznie zadaniem komputerów w King Chalid, usiłowano więc przynajmniej ustalić miejsce ich nadania. Dwadzieścia pochodziło ze sztabu brygady. Sześć z dywizyjnego stanowiska dowodzenia, trzy od dowódców korpusów i jeden od dowództwa armii. Ludzie ze zwiadu elektronicznego uznali w końcu, że przeciwnik kontroluje sprawność systemu łączności. Trzeba było poczekać, aż komputery rozplączą zgiełk nakładających się głosów. Wszystkie namiary kierunkowe wskazywały na drogę do Al-Busaja, która znajdowała się na trasie do Kuwejtu. Nasilenie korespondencji radiowej zastanawiało w zestawieniu z dotychczasową ciszą, nie było jednak niewytłumaczalne. Być może oddziały ZRI musiały jeszcze potrenować dyscyplinę marszową, chociaż z drugiej strony, podczas ćwiczeń dobrze sobie z tym radziły... O wschodzie słońca znowu uruchomiono Predatory, wysyłając je na północ. Najpierw poszybowały w kierunku źródeł emisji radiowych. Ich kamery włączyły się w odległości dwudziestu kilometrów od granicy ZRI, a pierwszym obiektem, który zarejestrowały, była bateria dział 203 mm, zdjętych z platform i rozstawionych na lawetach z lufami skierowanymi na południe. - Panie pułkowniku! - zawołał sierżant. Saudyjscy czołgiści wybrali już wzniesienia, za którymi ukryli swoje Abramsy, i rozmieszczali właśnie żołnierzy na stanowiskach obserwacyjnych. Nagle widnokrąg na północy rozbłysł pomarańczowym światłem. * * * Diggs dalej dyskutował rozlokowanie oddziałów, kiedy nadeszła pierwsza wiadomość. - Panie generale, Sztorm melduje, że znalazł się pod ostrzałem artyleryjskim. * * * - Dzień dobry, rodacy - powiedział Ryan do kamer. Obraz jego twarzy przekazywany był na cały świat. Głos słychać było z odbiorników radiowych. W Arabii Saudyjskiej transmitowano go na falach długich, średnich, krótkich i ultrakrótkich, aby słowa prezydenta dotarły do wszystkich Amerykanów, dla których były przeznaczone. - Wiele przeżyliśmy przez ostatnie dwa tygodnie. Najpierw muszę was poinformować o postępach, jakie odnieśliśmy w walce z epidemią w naszym kraju. Niełatwo mi było wprowadzić zakaz przemieszczania się pomiędzy stanami. Niewiele swobód jest ważniejszych od swobody zmiany miejsca pobytu, zasięgnąwszy jednak kompetentnej porady medycznej, zdecydowałem się na to posunięcie. Dzisiaj mogę wam powiedzieć, że przyniosło zamierzone efekty. Od czterech dni liczba zachorowań nieustannie maleje. Po części dzieje się tak za sprawą działań rządu, ale przede wszystkim jest to wasza zasługa, albowiem potrafiliście sięgnąć po najbardziej skuteczne środki samoobrony. Jeszcze dzisiaj uzyskacie bardziej szczegółowe informacje, ale już teraz mogę oznajmić, że epidemia wirusa ebola wygasa i w przyszłym tygodniu powinien nastąpić jej ostateczny koniec. Wielu spośród tych, których choroba zaatakowała dopiero teraz, pokona ją i przeżyje. Amerykańscy lekarze wykonali nadludzką pracę, aby nieść pomoc chorym, a także pomóc nam zrozumieć co się stało i jak z tym walczyć. Zwycięstwo jest dopiero przed nami, ale pokonamy tę burzę, tak jak i przedtem potrafiliśmy pokonać różne zawieruchy. Zaraza nie pojawiła się w naszym kraju za sprawą przypadku. Staliśmy się obiektem nowej i barbarzyńskiej formy napaści, która nosi nazwę wojny biologicznej. Jest ona zakazana przez traktaty międzynarodowe. Celem wojny biologicznej bardziej jest zastraszenie i sparaliżowanie zaatakowanego narodu, niż jego unicestwienie. Z przerażeniem i wstrętem patrzyliśmy na to, co dzieje się w naszej ojczyźnie, przekonani, że katastrofa jest efektem straszliwego przypadku. Moja żona, Cathy, podobnie jak wszyscy lekarze z jej szpitala w Baltimore, czuwała nieustannie nad chorymi, robiąc przerwy tylko na czas niezbędny dla snu i odpoczynku. Jak pewnie wiecie, kilka dni temu odwiedziłem ten szpital, widziałem ofiary, rozmawiałem z lekarzami i pielęgniarkami, a na zewnątrz budynku spotkałem mężczyznę, którego żona leżała w środku. Nie mogłem mu wtedy powiedzieć tego, co mogę i muszę powiedzieć wam teraz: od samego początku podejrzewaliśmy, że epidemia wybuchła za sprawą rozmyślnych działań, a w ciągu ostatnich dni instytucje odpowiedzialne za ochronę porządku publicznego i bezpieczeństwa narodu zdobyły dowody, które pozwalają mi z całą pewnością oświadczyć to, co zaraz usłyszycie. Na ekranach telewizyjnych na całym świecie ukazały się twarze afrykańskiego chłopca i belgijskiej zakonnicy w białym habicie. - Ognisko wirusa ebola pojawiło się kilka miesięcy temu w Zairze - ciągnął prezydent. Musiał przedstawić wszystko systematycznie i dokładnie, czuł jednak, jak trudno jest mu zachować spokój. * * * Czołgiści saudyjscy natychmiast znaleźli się w swych maszynach, włączyli silniki i zmienili miejsca postoju, zanim poprzednie zostaną dokładnie namierzone. Ogień koncentrował się jednak na Sztormie, co było zupełnie sensowne, albowiem punkt nasłuchu był jednym z najważniejszych ogniw wywiadowczych. Zadaniem Saudyjczyków była obrona stacji, ale przed czołgami i piechotą, a nie artylerią. Dowódca, dwudziestopięcioletni kapitan, był człowiekiem głęboko religijnym, który czuł, że Amerykanom, jako gościom, należy się szczególna ochrona. Połączył się przez radio ze sztabem batalionu i zażądał transporterów opancerzonych - użycie helikopterów byłoby samobójstwem - aby ewakuować sojuszniczych specjalistów od rozpoznania. * * * - W ten sposób choroba z Afryki zawędrowała do Iranu. Skąd o tym wiemy? Gdyż wróciła ona do Afryki tym samym samolotem. Zwróćcie, proszę, uwagę na symbol rejestracyjny na stateczniku: HX-NJA. Ta sama maszyna miała rzekomo runąć w morze z siostrą Jeanne Baptiste na pokładzie. * * * Potrzebny nam, cholera, jeden jedyny dzień, myślał ze wściekłością Diggs. W dodatku siły przeciwnika znajdowały się prawie trzysta kilometrów na zachód od miejsca, w którym spodziewano się stawić im czoło. - Kto tam jest najbliżej? - spytał. - To teren czwartej brygady - odparł dowódca Saudyjczyków. Tyle że czwarta brygada była rozrzucona na rubieży o długości stu pięćdziesięciu kilometrów. W pobliżu miejsca natarcia znajdowały się helikoptery zwiadowcze, ale najbliższa baza helikopterów szturmowych była dopiero siedemdziesiąt kilometrów na południe od Wadi al-Batin. * * * Dla Darjaeiego szokiem było ujrzenie swojej fotografii na ekranie. Co gorsza, zobaczyła ją co najmniej jedna dziesiąta mieszkańców kraju. Amerykańskie CNN nie było transmitowane w ZRI, dostępne jednak były British Sky News, a nikt się nie spodziewał... - To ten człowiek stoi za biologiczną napaścią na nasz kraj - oznajmił Ryan ze złowieszczym spokojem w głosie. - To on jest odpowiedzialny za śmierć tysięcy naszych obywateli. Teraz jednak muszę wam wyjaśnić, dlaczego to zrobił, co jednocześnie wytłumaczy też, dlaczego zorganizowano zamach na moją córkę Katie, a kilka godzin temu usiłowano mnie zabić w samym sercu Białego Domu, w Gabinecie Owalnym. Przypuszczam, że pan Darjaei ogląda teraz ten program. Dlatego też zwracam się do niego bezpośrednio. Mahmudzie Hadżi - mówił Jack, wpatrzony w obiektyw kamery. - Twój siepacz, Aref Raman, został aresztowany. Naprawdę sądzisz, że Amerykanie są takimi głupcami? * * * Podobnie jak wszyscy w Czarnym Koniu, także Tom Donner słuchał wystąpienia: na uszach miał słuchawki radioodbiornika zamontowanego w Bradleyu. Nie starczyło ich dla wszystkich, dlatego niektórzy musieli z nich korzystać na spółkę. Spoglądał na twarze żołnierzy. Były beznamiętne jak głos prezydenta, do chwili, gdy padło ostatnie, pełne pogardy zdanie. - O, kurwa - warknął jeden z żołnierzy. Należał do szwadronu zwiadowczego 11. pułku. - Mój Boże - zdołał wykrztusić Donner. Ryan mówił dalej. - Siły zbrojne ZRI szykują się właśnie do ataku na naszego sojusznika, królestwo Arabii Saudyjskiej. W ciągu ostatnich kilku dni przegrupowaliśmy nasze oddziały, aby stanąć u boku przyjaciela. Powiem teraz rzecz bardzo ważną. Próba porwania mojej córki, zamach na mnie, barbarzyńska napaść na nasz kraj - wszystkie te czyny zostały popełnione przez ludzi, którzy nazywają siebie muzułmanami. Musimy dobrze rozumieć, że religia nie ma z tym nic wspólnego. Islam jest jedną z religii naszego świata, Ameryka zaś jest krajem, gdzie wolność wyznania jest wymieniona jako pierwsza w naszej Karcie Praw, nawet przed wolnością słowa i innymi swobodami. Podobnie jak ludzie, którzy niegdyś zaatakowali moją rodzinę, nazywali siebie katolikami, tak i ci sprzeniewierzyli się swojej wierze, by potem tchórzliwie - gdyż są tchórzami - szukać za nią schronienia. Nie mam prawa wypowiadać się w imieniu Boga, wiem jednak, że islam, chrześcijaństwo, judaizm, jednym głosem mówią nam o Bogu miłości, litości i sprawiedliwości. Tak, sprawiedliwość będzie wymierzona. Jeśli wojska ZRI skupione nad granicą z Arabią Saudyjską zdecydują się na atak, stawimy im czoło. W chwili kiedy mówię te słowa, nasi żołnierze znajdują się na stanowiskach bojowych. Do nich się teraz zwracam. Wiecie już, dlaczego musieliście zostać oderwani od swych domów i rodzin. Wiecie, dlaczego musieliście w obronie swojej ojczyzny sięgnąć po broń. Znacie oblicze swojego wroga i charakter jego postępków. Muszę rzucić was teraz w bój. Oddałbym wszystko za to, żeby nie było to konieczne. Sam służyłem w piechocie morskiej i wiem, jak to jest znaleźć się z dala od ojczyzny. Nasze modlitwy będą wam towarzyszyć. A do naszych sojuszników w Kuwejcie, Arabii Saudyjskiej, Katarze, Omanie, we wszystkich krajach Zatoki Perskiej, zwracam się ze słowami: Stany Zjednoczone znowu stają u waszego boku, aby przeciwstawić się agresji i przywrócić pokój. Powodzenia. - I po raz pierwszy pozwalając, aby emocja zabarwiła jego słowa, Jack dorzucił na koniec: - I dobrych łowów! * * * Cztery transportery opancerzone jechały przez pustynię z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Zrezygnowały z ubitej drogi do Sztormu w obawie, że ta znajdzie się pod ostrzałem i ostrożność ta okazała się uzasadniona. Kiedy miejsce usytuowania stacji zwiadu elektronicznego znalazło się w zasięgu wzroku, zobaczyli kłęby dymu wznoszące się nad polem antenowym. Ostrzał trwał dalej. Z trzech budynków pozostał tylko jeden, ale stał w ogniu i porucznik saudyjski wątpił, by ktoś żywy mógł się w nim znajdować. Ku północy zobaczył inny rodzaj błysków: tryskające z luf czołgów poziome języki ognia, w których pojawiały się i znikały nierówności piaszczystego terenu. W chwilę później zelżał odrobinę ostrzał Sztormu, przenosząc się na czołgi, uwikłane w walkę z maszynami wroga. Porucznik podziękował w duchu Allachowi, że jego zadanie będzie trochę łatwiejsze, przez radio łącząc się jednocześnie z czołgistami. Cztery pojazdy przedarły się przez rumowisko anten, a kiedy dotarły do resztek obozowiska, otworzyły się tylne klapy i na zewnątrz wyskoczyło trzydziestu żołnierzy. Czterech Amerykanów nie odniosło żadnego szwanku, sześciu było rannych. Przez pięć minut uwijali się jeszcze między zgliszczami, nie znaleźli już jednak nikogo żywego, a nie było czasu zajmować się poległymi. Transportery zawróciły i powiozły ocalonych do punktu dowodzenia batalionu, skąd miały ich zabrać helikoptery. * * * Dowódca czołgów saudyjskich nie mógł się otrząsnąć ze zdumienia. Trzon jego armii znajdował się o trzysta kilometrów na wschód, tymczasem nieprzyjaciel był tutaj i parł na południe. Nie chodziło mu w ogóle o Kuwejt i pola naftowe. Zrozumiał to natychmiast, ledwie tylko w jego termicznym wizjerze pojawił się na nasypie pierwszy czołg ZRI, poza zasięgiem jego działa, albowiem otrzymał rozkaz, aby zbytnio nie zbliżać się do granicy. Młody oficer nie wiedział, co robić. W jego armii wszystko działo się na rozkaz, dlatego porozumiał się z dowództwem, aby otrzymać instrukcje. Dowódca batalionu miał jednak pod swymi rozkazami pięćdziesiąt cztery czołgi i inne pojazdy rozrzucone na terenie ponad trzydziestu kilometrów kwadratowych; wszystkie znalazły się pod ostrzałem, a załogi informowały o nacierających czołgach i transporterach opancerzonych przeciwnika. Kapitan musiał jednak coś postanowić, rozkazał przeto, aby podległe mu maszyny ruszyły na spotkanie nieprzyjaciela. Z odległości trzech kilometrów jego ludzie otworzyli ogień, a z pierwszych czternastu strzałów osiem było celnych; całkiem niezły wynik. Postanowił nie cofać się i przeciwstawić natarciu. Czternaście czołgów broniło frontu o długości trzech kilometrów. Następna salwa przyniosła kolejnych sześć trafień, ale jeden z jego czołgów został także ugodzony bezpośrednio pociskiem kumulacyjnym, który zdemolował silnik i wzniecił pożar. Załoga w pośpiechu opuściła wrak, ale nie zdążyła odbiec od niego nawet na pięć metrów, gdy nastąpiła eksplozja amunicji. Kapitan widział śmierć swoich ludzi i wiedział, że ma teraz lukę w szyku, którą musi jakoś zatkać. Jego celowniczy, podobnie jak inni, wypatrywał czołgów przeciwnika, T-80 z kopulastymi wieżami, ale wtedy z nadciągających za nimi transporterów opancerzonych wystrzelono pierwszą salwę pocisków przeciwpancernych. Te nie mogły wprawdzie przebić czołowego pancerza M-1, eliminowały jednak maszyny z walki. Kiedy połowa kompanii została zniszczona, trzeba się było cofnąć. Cztery czołgi wycofały się dwa kilometry na południe. Kapitan pozostał z dwiema jeszcze maszynami i zniszczył jeden pojazd przeciwnika, zanim sam też dał rozkaz odwrotu. W powietrzu było aż gęsto od pocisków, z których jeden trafił w wieżę czołgu dowódcy, powodując eksplozję pojemnika na amunicję. W górę trysnął słup ognia. Pozbawiona dowódcy reszta kompana, walczyła jeszcze przez trzydzieści minut, aż wreszcie trzy ostatnie maszyny zawróciły i z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę wycofywały się w kierunku dowództwa batalionu. Dowództwa jednak już nie było. Zlokalizowane na podstawie nadawanych komunikatów radiowych zostało zasypane pociskami kalibru 203 mm przez brygadę artylerii ZRI w tym samym czasie, gdy docierały do niego transportery z niedobitkami personelu Sztormu. W pierwszej godzinie drugiej wojny w Zatoce we froncie saudyjskim powstała pięćdziesięciokilometrowa wyrwa, otwierająca drogę na Rijad. Armia Boga opłaciła to utratą połowy brygady, ale chociaż cena była wysoka, liczono się z nią, układając plan inwazji. * * * Wstępny obraz nie był klarowny, rzadko bowiem jest taki. Diggs wiedział, że taką korzyść na ogół odnosi napastnik, a zadaniem dowódcy jest zaprowadzenie porządku w chaosie, aby ten ostatni posiać w szeregach wroga. Wraz ze zniszczeniem stacji Sztorm Predatory stały się bezużyteczne. 366. Skrzydło musiało działać bez pomocy powietrznego radaru J-Stars, który pozwalał śledzić przemieszczenia oddziałów. Na niebie znajdowały się dwa E-3B AWACS, każdy osłaniany przez cztery myśliwce. Zapolować na nie wyleciało dwadzieścia maszyn ZRI; szykowała się następna bitwa powietrzna. Diggs musiał się zmagać z własnymi problemami. Pozbawiony Sztormu i zwiadu Predatorów, był ślepy, dlatego też rozkazał, by śmigłowce zwiadowcze 10. pułku wystartowały na zachód. Przypominały mu się słowa Eddingtona, że środkiem ciężkości kampanii saudyjskiej wcale nie muszą być obiekty o znaczeniu gospodarczym. * * * - Nasze oddziały przekroczyły granice królestwa - oznajmił szef wywiadu. - Napotykają na opór, ale przełamują go. Zniszczona została amerykańska stacja szpiegowska. Tymczasem wiadomości te wcale nie ucieszyły Darjaeiego, który bezustannie kręcił głową i powtarzał: - Skąd mogli wiedzieć? Jak? Dyrektor lękał się spytać "kto" i "co" mógł wiedzieć, zaryzykował więc: - To teraz bez znaczenia. Będziemy w Rijadzie za dwa dni. - Co wiadomo o zarazie w Ameryce? Dlaczego tak mało ich umarło? Dlaczego mogą wysyłać przeciw nam wojska? - Nie wiem - padła szczera odpowiedź. - Co w takim razie wiesz? - Wedle naszych informacji, Amerykanie mają jeden pułk w Kuwejcie, drugi w królestwie, a trzeci wyładowuje w Dharhanie sprzęt ze statków, których nie zatrzymali Hindusi. - Rozbić ich! - niemal krzyknął Mahmud Hadżi. Cóż za bezczelność ze strony tego Amerykanina, żeby zwracać się do niego bezpośrednio, co jego poddani mogli widzieć, słyszeć i... w co mogli uwierzyć. - Nasze wojska nacierają na północy i tam się wszystko rozstrzygnie. Odciąganie ich od głównego celu będzie oznaczać tylko stratę czasu. - W takim razie rakiety! - Tak jest, wasza świątobliwość. * * * Generał dowodzący saudyjską Czwartą Brygadą miał liczyć się na swoim terenie tylko z pozorowanym atakiem i być gotowym do uderzenia na ZRI, kiedy tylko ta przypuści zmasowany atak na Kuwejt. Jego błąd, jak w przypadku wielu innych generałów, polegał na tym, że nie dowierzał swemu wywiadowi. Podlegały mu trzy bataliony zmechanizowane, z których każdy bronił frontu o długości pięćdziesięciu kilometrów, oddzielonych dziesięciokilometrowymi lukami. Przy natarciu był to dobry szyk, pozwalający zagrozić flankom przeciwnika, teraz jednak generał bardzo wcześnie utracił środkowy człon swej formacji i bardzo trudno by mu było dowodzić odseparowanymi częściami. Następny błąd polegał na tym, że zamiast się cofnąć, ruszył do przodu. Decyzja wymagała odwagi, ale ignorowała fakt, że za sobą generał miał prawie dwustukilometrowy obszar dzielący go od bazy King Chalid, na którym mógł starannie przygotować kontruderzenie, zamiast podejmować natychmiastowe, pośpieszne kontrnatarcie. Ofensywa ZRI była oparta na modelu wypracowanym przez armię radziecką w latach siedemdziesiątych. Pierwsze uderzenie, przygotowane i wspierane przez zmasowany ostrzał artyleryjski, wykonane zostało przez brygadę pancerną. Od samego początku położono nacisk na konieczność natychmiastowej likwidacji Sztormu. Stacja ta, wraz z Palmą - sztabowcy ZRI znali nawet kryptonimy - stanowiły oczy i uszy dowództwa nieprzyjaciela. Nic nie można było poradzić na satelity, ale naziemne stacje wywiadowcze znajdowały się jak najbardziej w zasięgu możliwości. Jak przypuszczano, Amerykanie włączyli się do walki, ale ich siły były nieliczne, a połowę stanowiły operujące tylko za dnia samoloty. Podobnie jak Rosjanie, którzy opracowali plan dotarcia do Zatoki Biskajskiej, ZRI gotowa była zapłacić życiem swoich żołnierzy za szybkość, która pozwoliłaby im zrealizować założone cele, zanim nieprzyjaciel zdąży zmobilizować wszystkie siły. Skoro Saudyjczycy sądzili, że Darjaei pragnie nade wszystko ich ropy naftowej, niech trwają w tym przekonaniu, bo to w Rijadzie rezydowały rodzina królewska i rząd. Działając tak, ZRI odsłoniła lewą flankę, ale siły stacjonujące w Kuwejcie musiały najpierw przebyć Wadi al-Batin, a potem pokonać trzysta kilometrów pustyni, aby na koniec dotrzeć tam, gdzie będą już wojska irańsko-irackie. Najważniejsza była przeto szybkość, a warunkiem jej uzyskania było jak najszybsze wyeliminowanie z walki saudyjskiej 4. Brygady. Artyleria skupiona na północ od wielkiego nasypu przeciwczołgowego kierowała się przechwytywanymi komunikatami radiowymi Saudyjczyków i rozpoczęła nieprzerwany ostrzał terenu, aby zniszczyć sieć łącznościową oraz jednostki, które bez wątpienia zostaną rzucone do odparcia ataku. Taktyka ta niemal z całą pewnością musiała być skuteczna, jeśli tylko Darjaei gotów był zapłacić cenę. Przeciw każdemu z trzech nadgranicznych batalionów została rzucona brygada. Dowódca saudyjskiej 4. Brygady postanowił ogień swej artylerii skupić na centralnym wyłomie, aby w ten sposób zatrzymać oddziały, które zamierzały runąć na stolicę jego państwa. Tymczasem tędy sunęły przede wszystkim formacje zaopatrzeniowe, a kiedy zabrał się do ich nękania, oddziały bojowe przeciwnika weszły w kontakt z resztką jego sił. W efekcie wyrwa we froncie saudyjskim poszerzyła się trzykrotnie. * * * Śledząc w punkcie dowodzenia nadchodzące meldunki, Diggs bardzo szybko się zorientował, co zaszło. Taki sam manewr zastosował wobec Irakijczyków w roku 1991, taki sam wobec Izraelczyków, kiedy kilka lat wcześniej dowodził Bizonami, a poza tym dowodził wszak Narodowym Ośrodkiem Szkoleniowym. Tym razem zobaczył ów manewr w wykonaniu przeciwnika. Dla Saudyjczyków wszystko rozgrywało się zbyt szybko. Ich poczynania były dyktowane bardziej przez odruch niż zastanowienie, widzieli ogrom niebezpieczeństwa, ale nie jego kształt, a szybkość wypadków praktycznie ich sparaliżowała. - Powinien pan cofnąć swoje siły o jakieś pięćdziesiąt kilometrów - powiedział Diggs. - Będzie pan miał dużo miejsca na manewrowanie. - Zatrzymamy ich tutaj! - odpowiedział impulsywnie Saudyjczyk. - Generale, to błąd. Bez potrzeby naraża pan swoją brygadę. Utracony teren można odzyskać, w przeciwieństwie do czasu i ludzi. Tamten jednak ani myślał słuchać, Diggs nie miał zaś odpowiedniej liczby gwiazdek na pagonach, aby bardziej stanowczo obstawać przy swoim. Jeden dzień, pomyślał, jeden pieprzony dzień. * * * Załogi helikopterów nie śpieszyły się. 4. szwadron 10. pułku miał sześć śmigłowców zwiadowczych OH-58 Kiowa i cztery szturmowe AH-64 Apache, wszystkie kosztem uzbrojenia zaopatrzone w dodatkowe zbiorniki paliwa. Ostrzeżenie, że w powietrzu znajdują się wrogie myśliwce, wykluczało wysoki pułap. Czujniki przeczesywały niebo, aby na czas wykryć emisję radarową z głowic naprowadzających pocisków przeciwlotniczych - należało założyć, że jakieś są w okolicy - podczas gdy piloci przeskakiwali od wzgórza do wzgórza, badając teren przed sobą przy użyciu umieszczonych nad piastą wirnika nośnego noktowizorów i radarów Longbow. Kiedy zbliżali się do terytorium ZRI, od czasu do czasu dostrzegali pojedynczy pojazd zwiadowczy; wyglądało to na kompanię rozrzuconą na terenie trzydziestu kilometrów w okolicach granicy z Kuwejtem. Przez następnych siedemdziesiąt kilometrów widok się nie zmienił, tyle że pojazdy były znacznie cięższe. Kiedy znaleźli się na przedpolach Al-Busaja, dokąd, zgodnie ze zdjęciami satelitarnymi, miała się zbliżać Armia Boga, zobaczyli tylko ślady gąsienic na piasku i kilka pojazdów zaopatrzeniowych, głównie cystern z paliwem. Nie atakowali, gdyż ich zadaniem było jedynie zlokalizowanie głównych sił przeciwnika i określenie kierunku ich marszu. Następna godzina upłynęła im na przeskakiwaniu od osłony do osłony. Wszędzie widać było pojazdy przenoszące wyrzutnie przeciwlotnicze, najczęściej francuskie i rosyjskie średniego zasięgu. Jednemu z zespołów Kiowa-Apache udało się zbliżyć na tyle, by zwiadowcy zobaczyli kolumnę czołgów w sile brygady, wlewającą się przez wyrwę w nasypie, a działo się to w odległości dwustu pięćdziesięciu kilometrów od miejsca ich startu. Helikoptery ograniczyły się do obserwacji i wycofały się bez jednego strzału. Być może następnym razem powrócą w większej liczbie, a na razie nie było sensu ostrzegać przeciwnika o luce w jego powietrznej ochronie. * * * Najbardziej wysunięty na zachód batalion 4. Brygady nie cofnął się i w większości został zniszczony. Atak został wzmocniony przez śmigłowce szturmowe ZRI, a chociaż Saudyjczycy dobrze strzelali, zgubił ich brak możliwości manewru. Armię Boga kosztowało to kolejny batalion, ale wyrwa w liniach obronnych Saudyjczyków wynosiła teraz sto osiemdziesiąt kilometrów. Inaczej rzecz przedstawiała się na zachodzie. Tutejszy batalion, w zastępstwie poległego pułkownika dowodzony przez majora, oderwał się od przeciwnika i, w połowie wyjściowego stanu, skierował się na południowy zachód, a potem usiłował wykręcić na wschód, aby umknąć przed rozwijającym się natarciem. Licząc dwadzieścia czołgów i sześć transporterów opancerzonych Bradley, nie miał sił do stacjonarnej obrony, uderzał przeto i czmychał, do chwili gdy zbrakło mu paliwa o pięćdziesiąt kilometrów na północ od bazy King Chalid. Pojazdy zaopatrzeniowe 4. Brygady gdzieś się zapodziały, major wysłał więc szyfrogram z prośbą o pomoc i pozostało mu już tylko zastanawiać się, czy ta kiedykolwiek nadejdzie. * * * Dla wielu osób było to większym zaskoczeniem niż powinno. Satelita geostacjonarny umieszczony nad Oceanem Indyjskim zarejestrował odpalenie rakiety. Informacja została przekazana do Sannyvale w Kalifornii, a stamtąd do Dharhanu. Zdarzało się już tak uprzednio, ale nigdy jeszcze pocisk nie był wystrzelony z terytorium Iranu. Wojna trwała dopiero od czterech godzin, kiedy pierwszy Scud opuścił wyrzutnię umieszczoną na transporterze gdzieś w górach Zagros i pomknął na południe. - Co teraz? - spytał Ryan. - Teraz zobaczysz, po co tam nadal są nasze krążowniki Aegis - odpowiedział Jackson. * * * Na dobrą sprawę mogło się obyć bez ostrzeżenia o rakiecie. Radary trzech krążowników i "Jonesa" przeczesywały niebo i wszystkie jeszcze w odległości ponad stu mil zarejestrowały ślad nadlatującego pocisku. Gwardziści, którzy czekali na swoją kolej, aby wyładować pojazdy, zobaczyli ogniste kule za startującymi w niebo pociskami przeciwlotniczymi, które gnały w kierunku obiektów widocznych w tym momencie tylko dla radarów. W ciemności, jeden po drugim, rozległy się trzy wybuchy i na tym się wszystko skończyło. Ów potrójny grzmot, który spłynął z wysokości trzydziestu kilometrów, sprawił, że żołnierze jeszcze bardziej zapragnęli znaleźć się jak najszybciej w swoich pojazdach. Na "Anzio" komandor Kemper patrzył, jak na ekranie znika trzecia plamka symbolizująca pocisk. Była to kolejna z ważnych zalet systemu Aegis, chociaż znajdowanie się pod ostrzałem nie należało do najbardziej ulubionych zajęć Kempera. * * * Innym z ważnych wydarzeń tego wieczoru była zażarta walka powietrzna nad granicą. Samoloty AWACS wyśledziły formację dwudziestu czterech myśliwców, które wystartowały z zamiarem zniszczenia powietrznego punktu dowodzenia i rozpoznania. Była to próba bardzo kosztowna dla pomysłodawców: żaden z E-3B nie został zaatakowany, natomiast dowództwo lotnicze ZRI raz jeszcze dowiodło, że potrafi tracić maszyny bez potrzeby. Nawiasem mówiąc, i tak przebieg tego starcia nie miał wpływu na całość operacji. Jeden ze starszych operatorów AWACS przypomniał sobie stary żart krążący pośród sztabowców NATO. Radziecki generał broni pancernej spotyka drugiego w Paryżu i pyta: "Ale, ale, kto właściwie wygrał w powietrzu?" Wojnę ostatecznie wygrywało się lub przegrywało na ziemi. Tak samo miało być i teraz. Rozdział 60 SUMTER Dopiero w sześć godzin po pierwszym przygotowaniu artyleryjskim intencje nieprzyjaciela stały się czytelne. Wstępny obraz zaczął się rysować dzięki zdjęciom ze śmigłowców, ale wszelkie wątpliwości rozwiały fotografie satelitarne. Marion Diggs natychmiast pomyślał o historycznych precedensach. Kiedy przed I wojną światową najwyższe dowództwo francuskie dostało poufne informacje o planie Schlieffena, reakcja brzmiała: "Tym lepiej dla nas!" Natarcie z trudem powstrzymano na przedpolach Paryża. W roku 1940 wodzowie tej samej armii z ironicznym uśmiechem przyjęli wiadomości o niemieckim ataku, który tym razem oparł się o Pireneje. Problem polegał na tym, że ludzie wierniej trwali przy swych ideach niż małżonkach, a była to tendencja powszechna. Zatem dopiero po północy Saudyjczycy skłonni byli uznać, że główny trzon ich sił znalazł się nie tam, gdzie trzeba, a zachodnia armia osłonowa została rozniesiona przez nieprzyjaciela, który okazał się zbyt głupi na to, żeby postępować zgodnie z ich oczekiwaniami. Saudyjczycy przegrali walkę manewrową. Nie ulegało najmniejszych wątpliwości, że siły ZRI w pierwszej kolejności pragną zająć King Chalid. O bazę zostanie stoczona bitwa, a jeśli nieprzyjaciel zwycięży, stanie przed nim wybór: zrobić zwrot na wschód, ku Zatoce Perskiej - i polom roponośnym - zamykając zarazem w pułapce siły sojusznicze, albo podążać dalej na południe, aby zdobyć Rijad i dzięki temu politycznemu nokautowi wygrać wojnę. Diggs musiał przyznać, że plan był nienajgorszy, jeśli tylko dowództwu ZRI uda się go zrealizować. Musieli rozgryźć taki sam problem jak Saudyjczycy: mieli plan, uważali, iż jest znakomity, i również byli przekonani, że ich przeciwnicy ochoczo będą współdziałać w swym unicestwieniu. O tym jednak, czy będzie się po stronie zwycięskiej, czy przegranej decydowała wiedza o własnych ograniczeniach. Dowódcy sił zbrojnych ZRI nie orientowali się jeszcze w tym. Nie było sensu pouczać ich o tym przedwcześnie. * * * Ryan rozmawiał w Sali Sytuacyjnej ze swoim przyjacielem z Rijadu. - Orientuję się we wszystkim, Ali - zapewnił prezydent. - Ale to wygląda bardzo poważnie. - Niedługo wstanie słońce, a wy macie dość przestrzeni, żeby zyskać dla siebie trochę czasu. Nieraz to się już sprawdziło, wasza wysokość. - A co zrobią wasze wojska? - Przecież nie mogą się po prostu zabrać i odjechać do domu, prawda? - Czy mówisz to z pełnym przekonaniem? - Wasza wysokość dobrze wie, ile zła oni nam wyrządzili. - Tak, ale... - Wiedzą też o tym żołnierze, pamiętaj o tym. I wtedy Ryan powiedział, że ma pewną prośbę. * * * - Ta wojna źle się rozpoczęła dla wojsk sojuszniczych - tymi słowami Tom Donnery rozpoczął komentarz transmitowany na żywo przez "NBC Nihgtly News". - Taką opinię można przynajmniej usłyszeć z niejednych ust. Połączone siły Iranu i Iraku przełamały obronę saudyjską na zachód od Kuwejtu, i posuwają się na południe. Jestem tutaj pośród żołnierzy 11. pułku kawalerii, popularnie zwanego Czarnym Koniem. Przy mnie stoi sierżant Bryan Hutchison z Syracuse, w stanie Nowy Jork. Sierżancie, jaka jest pana opinia? - Uważam, że wszystko się dopiero zobaczy. Tyle mogę powiedzieć, że jesteśmy gotowi na wszelkie niespodzianki, ale nie wiem, czy oni są w równym stopniu gotowi na nasze. Proszę pojechać z nami i samemu zobaczyć. Sierżant nie miał nic więcej do powiedzenia. - Jak państwo sami widzą, niezależnie od niepomyślnych wiadomości z pola bitwy, nasi żołnierze nie tylko są chętni, ale wręcz palą się do walki. * * * Głównodowodzący armii saudyjskiej odłożył słuchawkę, zakończywszy właśnie rozmowę ze swym władcą, i zwrócił się do Diggsa. - Co pan proponuje, generale? - Uważam, że na początek należałoby przesunąć Piątą i Drugą Brygadę na południowy zachód. - W ten sposób pozostawimy Rijad bez obrony. - Nie, generale. - Powinniśmy natychmiast kontratakować! - Na razie jeszcze nie, panie generale - powtórzył Diggs, wpatrując się w mapę. 10. pułk zajmował bez wątpienia interesującą pozycję. Podniósł wzrok. - Panie generale, czy słyszał pan kiedyś historyjkę o młodym i starym byku? I Diggs opowiedział jeden ze swoich ulubionych dowcipów; po kilku sekundach oficerowie saudyjscy pokiwali z aprobatą głowami. * * * - Wasza świątobliwość widzi: nawet amerykańska telewizja przyznaje, że wygrywamy - powiedział z entuzjazmem szef wywiadu. Dowódca sił powietrznych ZRI był mniej zachwycony. W ciągu jednego dnia stracił trzydzieści myśliwców w zamian za prawdopodobnie zestrzelone dwie saudyjskie maszyny. Jego plan, by zniszczyć samoloty AWACS, które tak bardzo przechylały szansę w powietrzu na korzyść przeciwnika, nie powiódł się, a na dodatek spowodował utratę grupy świetnych pilotów. Najlepszą dla niego informacją było to, że nieprzyjaciel nie rozporządzał dostateczną liczbą samolotów, aby wedrzeć się na terytorium ZRI i zadać krajowi poważne szkody. Teraz coraz więcej oddziałów napływało z Iranu, aby się wedrzeć od północy do Kuwejtu. Przy odrobinie szczęścia, będzie musiał jedynie osłaniać z powietrza postępy sił lądowych, a tego jego ludzie mogli się nauczyć w ciągu kilku godzin. * * * Na Dharhan wystrzelono w sumie piętnaście pocisków balistycznych Scud Żadnemu nawet w przybliżeniu nie udało się zagrozić którejś z jednostek KOMEDII; część została przechwycona, większość nieszkodliwie spadła do Zatoki podczas nocy pełnej grzmotów i błysków. Z transportowców wytoczyły się ostatnie pojazdy - na tym etapie były to głównie ciężarówki - i komandor Georg Kemper opuścił lornetkę, która pokazywała brązowe klapy samochodów znikających w porannej mgle. Nie wiedział, dokąd zmierzają, dobrze jednak wiedział, że pięć tysięcy rozwścieczonych Gwardzistów Narodowych stać na wiele. * * * Eddington, wraz ze sztabem brygady, znajdował się już na południe od King Chalid. Jego formacja Wilczego Stada nie miałaby zapewne szans, żeby dotrzeć na czas, dlatego skierował ją do Al-Artawija, jednego z tych miejsc, które czasami stają się ważne, gdyż prowadzi do nich wiele dróg. Nie był pewien, czy tak zdarzy się i tym razem, chociaż pamiętał, że dla Roberta Lee Gettysburg był przede wszystkim miejscem, gdzie miał nadzieję zarekwirować dla swych żołnierzy trochę butów. Sztabowcy zajęli się swoimi obowiązkami, on zaś zapalił cygaro i obszedł teren, przyglądając się przyjazdowi dwóch kompanii. Postanowił przejść się trochę, podczas gdy żandarmeria kierowała żołnierzy na pośpiesznie przygotowane stanowiska obronne. Nad głową grzmiały myśliwce. Na pierwszy rzut oka, amerykańskie F-15. Nieźle, pomyślał. Wróg miał gorące dwanaście godzin. Będzie miał teraz nad czym się zastanowić. - Panie pułkowniku! - Z otwartego włazu Bradleya salutował sierżant sztabowy. Ledwie pojazd stanął, Eddington wdrapał się na górę. - Jak ludzie? - Nie mogą się doczekać walki. Gdzie oni? - spytał sierżant i zdjął zakurzone gogle. Eddington zrobił ruch ręką. - O sto pięćdziesiąt kilometrów stąd w tamtą stronę, a idą w naszą stronę. Samopoczucie w oddziałach? - Ilu możemy zabić, zanim nas powstrzymają? - Czołg - zniszczyć. Transporter - zniszczyć. Ciężarówka - zniszczyć. Wszystko, co porusza się po południowej stronie nasypu i ma broń - zniszczyć. Natomiast żadnej przemocy wobec tych, którzy nie stawiają oporu. - Uczciwe zasady, panie pułkowniku. - Z drugiej strony, nie ryzykujcie nadmiernie z jeńcami. - Tak jest, panie pułkowniku. * * * Reguły geometrii zadecydowały o tym, że na pierwszy ogień miał pójść Czarny Koń, który z miejsca zbiórki podążał na zachód ku King Chalid. Pułkownik Hamm ustawił swoje jednostki w szyku liniowym, szwadrony 1, 2. i 3., każdy pokrywający odcinek długości trzydziestu kilometrów, rozciągając z północy na południe, podczas gdy 4. szwadron powietrzny trzymał się w zanadrzu i tylko kilka helikopterów zwiadowczych kręciło się na przedpolu. Oddziały zaopatrzeniowe batalionu zmierzały do miejsca, w którym miała powstać wysunięta baza, teraz jednak nie osiągnęły go jeszcze nawet szpice. Hamm znajdował się w czołgu dowódczym, siedząc bokiem do kierunku jazdy, aby zmniejszyć mdlący wpływ kołysania, i uzyskując pierwsze informacje od wysuniętych oddziałów. SIM miał zostać po raz pierwszy użyty w prawdziwej sytuacji bojowej, chociaż armia ćwiczyła wykorzystanie tego systemu od pięciu lat. Al Hamm czuł satysfakcję, że to jemu przepadnie w udziale owa próba. Na ekranach w swoim M-4 miał wszystkie potrzebne dane. Każdy pojazd był ich odbiorcą i zarazem dostarczycielem informacji taktycznych. Na początek szły informacje o rozmieszczeniu "naszych", dzięki systemowi GPS podawane z dokładnością do metra, co miało zapobiec własnemu ostrzałowi. Wystarczył jeden ruch ręki i Hamm widział położenie każdego ze swych pojazdów bojowych na elektronicznej mapie, pokazującej zarazem wszystkie ważne taktycznie cechy terenu. Z czasem uzyska równie precyzyjny obraz rozlokowania przeciwnika i na tej podstawie będzie mógł podejmować decyzje. Na północny zachód od niego znajdowały się 5. i 2. Brygady saudyjskie, które cofały się od granicy z Kuwejtem. Musi przebyć jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów, zanim pojawi się możliwość kontaktu z przeciwnikiem, a przez te mniej więcej cztery godziny będzie można ostatecznie dopiąć system łączności i sprawdzić, czy wszystko właściwie funkcjonuje. Niewiele żywił w tym względzie wątpliwości, ale sprawdzenie było obowiązkiem, najmniejsze bowiem usterki, które ujawniały się dopiero na polu bitwy, okazywały się niezmiernie kosztowne. * * * Pozostałości saudyjskiej 4. Brygady usiłowały zebrać się na północ od King Chalid. W sumie stanowiły jakieś dwie kompanie czołgów i transporterów opancerzonych, które przez całą noc prowadziły na pustyni aktywny odwrót. Niektóre przetrwały dzięki łaskawości losu, inne dzięki cechom ujawniającym się w brutalnym procesie selekcji, jakim jest wojna manewrowa. Najwyższym w tej chwili dowódcą był major, który zaczynał swoją karierę jako podoficer. Jego podwładni zapłacili wysoką cenę za to, że bez zapału podchodzili do ćwiczenia własnego systemu informacji międzypojazdowej, zdecydowanie preferując strzelanie i wyścigi po pustyni. Pierwszą czynnością majora jako dowódcy było odszukanie i ściągnięcie pętających się na tyłach pojazdów zaopatrzeniowych, tak aby jego dwadzieścia dziewięć czołgów i pozostałe maszyny mogły uzupełnić paliwo. Udało się nawet trafić na transportery amunicji, której brakowało już co najmniej w połowie wozów. Następnie pojazdy zaopatrzenia skierował do wadi - wyschniętego koryta rzeki - na północny zachód od bazy King Chalid, która miała być jego następną pozycją obronną. Po pół godzinie udało mu się nawiązać kontakt z dowództwem i zażądać wsparcia. Miał pod swymi rozkazami prawdziwą zbieraninę. Czołgi i transportery pochodziły z pięciu różnych batalionów, większość załóg znała się słabo albo w ogóle, brakowało mu także oficerów. Bardzo szybko uzmysłowił sobie, że w tej sytuacji musi zrezygnować z bezpośredniego udziału w walce. Z niechęcią przekazał czołg sierżantowi, sam zaś przeniósł się do transportera opancerzonego, który miał więcej środków łączności i zapewniał nieco więcej miejsca. Nie była to łatwa decyzja dla człowieka ukształtowanego przez tradycję, w której mężczyzna winien z mieczem w dłoni prowadzić innych jeźdźców do boju, wiele się jednak nauczył w ciągu ostatniej nocy. * * * Walki rozpoczęły się po okresie bezruchu, który z perspektywy czasu wydawał się czymś w rodzaju przerwy w meczu piłkarskim. Resztki 4. Brygady saudyjskiej uzyskały czas i przestrzeń, aby dokonać przegrupowań i uzupełnić braki z bardzo prostego powodu: Armia Boga musiała dokonać tego samego. Czołgi i transportery opancerzone nabrały paliwa z cystern podążających za nimi, a następnie zrobiły skok do przodu, co zabrało około czterech godzin. Dowódcy brygad i dywizji ZRI byli jak na razie zadowoleni. W stosunku do planu - plany zawsze okazywały się nazbyt optymistyczne - brakowało im dziesięciu kilometrów i jednej godziny. Pierwszy opór przełamali przy większych stratach własnych niż zakładano, ale tak czy owak nieprzyjaciel został złamany. Ludzie byli zmęczeni, ale żołnierz powinien być zmęczony, a na drzemkę można było wykorzystać czas tankowania. O brzasku Armia Boga przy ryku uruchamianych silników ruszyła znowu na południe. * * * Pierwsze starcia tego dnia odbyły się w powietrzu. Zaraz po czwartej samoloty sojusznicze zaczęły startować z baz na południu królestwa. Pierwszymi były F-15 Eagle, które dołączyły do trzech E-3B AWACS, rozlokowanych na wschód i zachód od Rijadu. Wzbiły się także myśliwce ZRI, otrzymujące informacje taktyczne od wielkich naziemnych stacji radarowych na terenie dawnego Iraku. Początek przypominał figury złowrogiego menueta. Obie strony chciały wiedzieć, gdzie znajdują się baterie wyrzutni przeciwlotniczych przeciwnika. Pierwsze boje miały więc rozegrać się na elektronicznej ziemi niczyjej. Wstępne posunięcie wykonał klucz czterech maszyn z 390. Dywizjonu Myśliwskiego, o przydomku Dziki. Eagle, zaalarmowane przez kontrolę lotów, że maszyny ZRI zrobiły zwrot na wschód, odbiły na zachód i pomknęły na dopalaczach nad pustynią, zawracając potem ku morzu. Irańskie F-4 - pozostałości z czasów szacha - nie zorientowały się w manewrze. Ostrzeżone przez kontrolę lotów zawróciły, ale ich główny problem polegał na błędnej ocenie sytuacji. Przygotowane były na walkę, w której jedna strona odpala pociski, druga robi unik, by potem - jak w średniowiecznym pojedynku - mieć prawo do swojego ciosu. Nikt nie uprzedził irańczyków, że Amerykanie nie trzymają się tego wzorca. Pierwsze oddały salwę Eagle, każdy odpalając jeden AMRAAM. Były to pociski typu "wystrzel i zapomnij", co pozwalało wycofać się po ataku, piloci jednak postąpili inaczej, nadal prując do przodu, co było zgodne tyleż z teorią, co ze stanem ich uczuć po dziesięciogodzinnym przetrawianiu w sobie słów prezydenta. Starcie miało charakter bardzo osobisty. Trzy z celów zostały zniszczone natychmiast, najwidoczniej zaskoczone przez pociski. Czwarty szczęśliwie umknął przeznaczonej mu rakiecie i zrobił nawrót, aby wystrzelić własną, ale na ekranie swego radaru zobaczył odległy o piętnaście kilometrów myśliwiec, który zbliżał się z szybkością dwóch tysięcy kilometrów na godzinę. Przerażony Irańczyk próbował uniku na południe, co było błędem. Pilot Eagle, mając skrzydłowego o kilometr za sobą, zredukował ciąg i znalazł się za ogonem przeciwnika. Chciał widzieć jego koniec i to mu się udało. Zbliżając się do swojej ofiary od strony godziny szóstej, wybrał selektorem uzbrojenia działko. Facet był odrobinę za wolny, żeby uciec. W ciągu piętnastu sekund sylwetka F-4 wypełniła celownik... - Lis Trzy, mam zestrzelenie! Także drugi klucz Eagle atakował już swoje cele. Kontrolerzy naziemni ZRI byli zaskoczeni szybkością, z jaką rozgrywały się wypadki, polecili więc swoim pilotom, aby ustawili się naprzeciw nadlatujących Amerykanów i odpaliły sterowane radarem pociski dalekiego zasięgu. Wbrew oczekiwaniom Amerykanie nie uciekali, natomiast ich taktyka polegała na gwałtownym nurkowaniu i, już po zejściu tuż nad ziemię, utrzymywaniu kursu poprzecznego w stosunku do maszyn ZRI. Taki manewr czynił bezużytecznymi dopplerowskie radary przeciwnika. Następnie F-15 wybrały swoje cele i odpaliły pociski z odległości mniejszej niż dwadzieścia kilometrów, podczas gdy myśliwce ZRI usiłowały zająć pozycję, która umożliwiłaby kolejny atak. Ostrzeżone, że pojawiły się wrogie rakiety, próbowały uciekać, znalazły się jednak zbyt głęboko w polu zasięgu Slammerów i wszystkie cztery również zostały zniszczone. - Ej, chłopcy, tutaj Bronco - rozległ się na kanale ZRI głos z wyraźnym akcentem z Brooklynu. - Podeślijcie nam jeszcze trochę. Jesteśmy głodni jak jasna cholera. - Lotnik przełączył się na częstotliwość AWACS-a. - Tu prowadzący Narwal, znajdzie się jeszcze jakaś robota? - W waszym sektorze na razie pustka. - Zrozumiałem. Podpułkownik dowodzący 390. Dywizjonem na chwilę przechylił się na skrzydło; pod sobą widział masę czołgów ZRI, które wyruszały z miejsca postoju, i po raz pierwszy w życiu pożałował, że nie lata na szturmowych A-10. Pułkownik Winters pochodził z Nowego Jorku; wiedział, że także tam zaraza zgarnęła swe śmiertelne żniwo, on zaś był tutaj na wojnie z tymi, którzy za to odpowiadali. Nie satysfakcjonowało go to, że jak dotąd zestrzelił dwa samoloty i zabił trzy osoby. - Prowadzący Narwal, nie zapominajcie o mnie. Sprawdził stan paliwa; niedługo będzie musiał zatankować. Następne pojawiły się na niebie Strike Eagle z 391. Dywizjonu, eskortowane przez F-16 uzbrojone w HARM. Mniejsze, jednomiejscowe myśliwce uwijały się z włączonymi detektorami opromieniowania radarowego, szukając ruchomych wyrzutni przeciwlotniczych. Tuż za czołowymi oddziałami odkryły ładną kolekcję francuskich Crotale i starych rosyjskich SA-6 Gainful. Piloci F-16 znurkowali, aby przyciągnąć ich uwagę, a potem wystrzelili swoje pociski antyradarowe, aby osłonić nadlatujące F-15, które przede wszystkim szukały nieprzyjacielskiej artylerii. * * * Temu samemu zadaniu służyły Predatory. Trzy rozbiły się tuż po tym, gdy przestano nimi sterować ze Sztormu i trzeba było kilku godzin, żeby załatać tę lukę w dopływie informacji. Pozostało dziesięć bezzałogowych samolotów zwiadowczych. W powietrzu były w tej chwili cztery, które na wysokości dwóch kilometrów przemykały niepostrzeżenie nad poruszającymi się dywizjami. Armia ZRI zaufaniem darzyła tradycyjne ruchome działa, które za plecami dwóch zmechanizowanych brygad przygotowywano właśnie do następnej kanonady, mającej być wstępem do kolejnego skoku w kierunku King Chalid. Jeden z Predatorów wykrył grupę sześciu baterii. Dane pomknęły do zespołu gromadzącego je, stamtąd do samolotów AWACS i dalej, do szesnastu Strike Eagle z 391. Dywizjonu. * * * Formacja Saudyjczyków czekała w napięciu. Czterdzieści cztery pojazdy bojowe rozstawiły się na terenie ośmiu kilometrów, na tyle bowiem zdecydował się dowodzący nimi major, który musiał pogodzić długość frontu z siłą ognia. Znieruchomieli, kiedy powietrze rozdarło wycie, a potem przed ich pozycjami zaczęły eksplodować pociski kalibru 155 mm. Pierwszy ostrzał trwał trzy minuty, a wybuchy nieubłaganie zbliżały się w stronę pojazdów saudyjskich. * * * - Tygrysy, wchodzimy! - krzyknął dowódca formacji Strike Eagle. Nieprzyjacielska artyleria najwyraźniej oczekiwała, że gdy ruszą czołgi, także i ona przystąpi do ataku. Widać było wyrzutnie pocisków przeciwlotniczych, którymi próbowały się zająć F-16. Od formacji oddzieliły się trzy klucze, które z kolei rozpadły się na sześć par. Baterie ustawione były w równych, eleganckich liniach, obok swoich transporterów, zupełnie jak w podręczniku, pomyślał podpułkownik Steve Berman. Operator systemów uzbrojenia wybrał zasobniki z subamunicją. - Chłopcy sami się proszą. Zrzucili dwa zasobniki BLU-97, wypełnione czterystoma bombkami wielkości piłki tenisowej. Pierwsza bateria zniknęła w gigantycznej chmurze piasku wymieszanego z kawałkami metalu i ciał obsługi. W chwilę później eksplodowały zasobniki z amunicją. - Następna. Pilot zrobił ciasny skręt w prawo. Operator kazał mu zrobić nawrót do następnej baterii, gdy nagle zobaczył... - Działka przeciwlotnicze na dziesiątej. Okazało się, że jest to ZSU-23, samobieżne działko przeciwlotnicze, którego cztery sprzężone lufy zaczęły posyłać pociski smugowe w kierunku Strike Eagle. Taniec śmierci trwał tylko kilka sekund. Samolot umknął przed ostrzałem i wystrzelił pocisk Maverick, który w chwilę później unicestwił czterolufowe działko, a pilot mógł zająć się następną baterią haubic. Przez chwilę miał złudzenie, że bierze udział w ćwiczeniach Red Flag. Walczył w Zatoce w 1991 jako kapitan, ale większość czasu spędził na bezowocnych poszukiwaniach Scudów. Ówczesne doświadczenia bojowe nawet się nie umywały do bardzo realistycznych ćwiczeń Red Flag w bazie Sił Powietrznych Nellis. Teraz było trochę inaczej. Otrzymał zadanie tylko ogólnikowo określone. Szukał celów naziemnych w czasie rzeczywistym, a w przeciwieństwie do Nellis, ludzie z ziemi strzelali do niego prawdziwymi pociskami. On z kolei zrzucał na nich jak najprawdziwsze bomby. Kanonada z ziemi nasiliła się. Wyrównał lot maszyny i zaczął szukać następnego celu. * * * Kolejnych dwadzieścia czy trzydzieści pocisków wybuchło jakieś sto metrów od pozycji majora. Pół minuty później spadło następnych dziesięć. Po następnych trzydziestu sekundach już tylko trzy. Potem na horyzoncie, daleko za szeregiem właśnie pokazujących się czołgów, wzniosły się chmury kurzu. Po chwili poczuli pod butami, jak ziemia się trzęsie, a potem doleciał ich odległy łoskot. W kilka sekund wszystko się wyjaśniło. Ciągnąc na południe, pojawiły się myśliwce w zielonym malowaniu Sił Powietrznych USA. Za nimi, wlokąc za sobą smugę dymu, nadleciał samolot mający trudności z utrzymaniem kursu. Nagle zwalił się na skrzydło, a na niebie rozkwitły dwa spadochrony, które opadły kilometr za jego stanowiskami, wcześniej zaś wielka ognista kula wykwitła w miejscu, gdzie maszyna uderzyła o ziemię. Major wysłał pojazd po lotników, sam zaś skupił uwagę na czołgach, znajdujących się wciąż poza zasięgiem jego ognia, a on jak na razie nie mógł wezwać przeciw nim żadnej artylerii. * * * Cholera, rzeczywiście wszystko wyglądało jak podczas Red Flag, pomyślał pułkownik, z jednym wyjątkiem: tego wieczoru nie spędzi w klubie oficerskim na opowiadaniu lotniczych łgarstw ani nie wymknie się do Vegas na kilka rundek w kasynie. Przy trzecim przejściu dostał się w strumień pocisków kalibru 23 mm, Eagle był zbyt mocno postrzelany, aby mógł go doprowadzić na lotnisko. Powoli opadał pod czaszą spadochronu. W dole zobaczył nadjeżdżający pojazd, z troską myśląc, kto też to może być. Chwilę później miał już wrażenie, że rozpoznaje Hummera, który ostro zahamował w twardym piachu o pięćdziesiąt metrów od miejsca jego lądowania. Zwolnił zaciski spadochronu i wyciągnął pistolet, aczkolwiek był pewien, że to nie wrogowie. Jeden z dwóch Saudyjczyków ruszył w jego kierunku, podczas gdy drugi pojechał Hummerem do stojącego dalej obserwatora. - Chodź, chodź - niecierpliwie machnął ręką żołnierz saudyjski. Minutę później pojawił się Hummer z jego obserwatorem, który skrzywiony trzymał się za nogę. - Skręciłem kolano, szefie. Wylądowałem na jakichś cholernych skałach - powiedział, robiąc miejsce na tylnym siedzeniu. Wystarczyło kilka sekund, by pułkownik przekonał się, że wszystko, co słyszał o saudyjskich kierowcach, było prawdą. Przypomniał mu się film z Burtem Reynoldsem, kiedy samochód gnał do bezpiecznego wadi, przyjemnie jednak było zobaczyć kształt znajomych pojazdów. Hummer podwiózł ich do czegoś, co można było uznać za stanowisko dowodzenia. Nadal spadały pociski, ale nieprzyjaciel wyraźnie stracił celność, gdyż lądowały o pięćset metrów przed ich pozycjami. - Kim pan jest? - spytał podpułkownik Steve Berman. - Major Abdullah. Mężczyzna zasalutował, a Berman schował pistolet do kabury i rozejrzał się. - Zdaje się, że to wam mieliśmy pomóc. Nieźle poradziliśmy sobie z ich artylerią, ale załatwiła nas ich Szyłka. Może pan ściągnąć tutaj helikopter? - Spróbuję. Jest pan ranny? - Mój obserwator ma rozpieprzone kolano. Z chęcią byśmy się czegoś napili. Abdullah podał mu manierkę. - Spodziewamy się lada chwila ataku - powiedział. - Nie będzie panu przeszkadzało, jeśli sobie trochę popatrzę? * * * Sto sześćdziesiąt kilometrów na południe brygada Eddingtona nadal się formowała. Jeden batalion był całkowicie gotowy, pchnął go więc o trzydzieści kilometrów do przodu, aby, zająwszy pozycje po obu stronach drogi do King Chalid, osłaniał pozostałe oddziały, nadciągające z Dharhanu. Na nieszczęście artyleria zjechała po pochylniach na nabrzeże niemal na samym końcu, mógł więc na nią liczyć nie wcześniej niż za cztery godziny. Każdy przybywający oddział kierował na miejsce zbiórki, gdzie uzupełniano paliwo. Wraz z czasem potrzebnym na ponowne sformowanie się i dotarcie na doraźne miejsce przeznaczenia, trzeba było liczyć godzinę na kompanię. Drugi batalion mógł już praktycznie ruszać w drogę. Skieruje go na zachód od drogi, co, wraz z symetrycznym manewrem pierwszego batalionu, podwoi szerokość wysuniętej osłony. Niewtajemniczonym trudno było uwierzyć w to, że rozgrywanie bitwy w o wiele większym stopniu polega na sterowaniu ruchem machiny bojowej niż na zabijaniu ludzi. I na zdobywaniu informacji. Ostateczną walkę można było przyrównać do końcowego aktu baletu, przed którym przez wiele godzin trzeba rozmieszczać tancerzy we właściwych miejscach sceny. Te dwa elementy: wiedza, gdzie rozlokować oddziały i dostarczenie ich na miejsce, ściśle się ze sobą wiązały, a Eddington nadal nie miał jasnego obrazu sytuacji. Batalionowa sekcja wywiadu dopiero się organizowała, otrzymując wstępne informacje z Rijadu. Najbardziej wysunięty do przodu batalion utworzył szpicę rozpoznawczą z Hummerów i Bradleyów, w odległości zaś piętnastu kilometrów za nią pojazdy skryły się za nierównościami terenu, żołnierze zaś przepatrywali przez lornetki cały teren, na razie jednak donosili jedynie o pokazujących się od czasu do czasu zza widnokręgu obłokach pyłu i odległych eksplozjach. Eddingtonowi było to bardzo na rękę, zyskał bowiem czas na przygotowania, a czas jest jedną z tych rzeczy, na których żołnierzowi nigdy nie zbywa. - Lobo Sześć, tutaj Wilcze Stado Sześć, odbiór. - Lobo Sześć, słucham. - Biały Kieł już ruszył. Za godzinę powinien być na lewo od ciebie. Kiedy znajdzie się na twojej wysokości, odsuń się w prawo, odbiór. - Lobo Sześć, zrozumiałem, panie pułkowniku. Tutaj nic się nie dzieje. Jesteśmy całkiem nieźle rozlokowani. - Świetnie, informujcie mnie na bieżąco. Koniec. * * * Ogień artyleryjski nie ustawał i kilka pocisków wylądowało w wadi. Dla pułkownika Bermana było to pierwsze doświadczenie tego typu i niezbyt przypadło mu ono do gustu. Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego pojazdy były rozrzucone tak szeroko, co w pierwszej chwili wydało mu się dziwactwem. Jeden z wybuchów nastąpił o sto metrów od czołgu, za którym przycupnęli z majorem Abdullahem, chwalić Boga, po drugiej stronie. Wyraźnie słyszeli grzechot odłamków o pomalowany na żółto-brązowo pancerz. - To wcale nie jest zabawne - oznajmił Berman, potrząsając głową, aby pozbyć się chwilowej głuchoty. - Dzięki, że zajęliście się resztą ich artylerii, bo zaczynało być naprawdę okropnie - powiedział Abdullah, nie odrywając lornetki od oczu. Nacierające T-80 ZRI były jeszcze o ponad trzy kilometry i na razie nie dostrzegły jego M1A2. - Od jak dawna utrzymujecie kontakt bojowy? - Zaczęło się wczoraj o świcie. To wszystko, co pozostało z Czwartej Brygady. Informacja ta bynajmniej nie dodała otuchy Bermanowi. Nad ich głowami wieża czołgu drgnęła odrobinę w lewo. W radiu majora rozbrzmiała krótka fraza, na którą odpowiedział jednym słowem, właściwie wykrzyczanym. Sekundę później czołg po lewej szarpnął się o pół metra do tyłu, a z lufy wykwitł płomień wylotowy. Na przekór wszelkiej logice Berman wyciągnął szyję. W oddali zobaczył słup dymu, który wzniósł się nad wieżą czołgową. - Czy mogę skorzystać z jakiegoś radia? * * * - Niebo Jeden, tutaj Prowadzący Tygrys - usłyszał oficer na pokładzie AWACS-a. - Jestem na ziemi w grupie czołgów saudyjskich na północ od King Chalid. - Berman podał pozycję. - Wali na nas silne natarcie. Czy możecie w czymś pomóc? - Tygrys, potwierdź swoją tożsamość. - Do jasnej cholery, wszystkie pieprzone kody zwaliły się razem z moim F-15. Nazywam się Steve Berman, jestem pułkownikiem w Mountain Home, ale teraz jest ze mnie po prostu kawał wkurwionego lotnika. Niebo, czterdzieści minut temu rozpieprzyliśmy trochę irackiej artylerii, ale teraz czołgi chcą nam wprasować dupy w piasek. Wierzcie, nie wierzcie, ale fajnie nie jest. Chyba Amerykanin, pomyślał oficer. - Jak się dokładnie przyjrzycie, to zobaczycie, że ich czołgi strzelają na południe, nasze na północ, a my jesteśmy pośrodku. - Tę porcję informacji okrasił odgłos eksplozji. - Zupełnie mi się to nie podoba. - Dobra - zdecydował kontroler. - Tygrys, czekaj. Prowadzący Diabeł, tutaj Niebo Jeden, mamy dla ciebie robótkę... Wszystko nie układało się do końca tak, jak planowano, ale zawsze tak było. Powinny napływać cząstkowe rozkazy, które taktyczne siły lotnicze rozdzielałyby na grupy łowieckie, na to jednak za mało było maszyn, a i czasu nie starczało na wyznaczanie grup. Niebo Jeden miało w tej chwili do dyspozycji klucz czterech maszyn, czekający na jakieś "prace ziemne". No i właśnie się jedna nadarzyła. * * * Pierwsze czołgi zatrzymały się, aby odpowiedzieć ogniem, ale w obliczu zamontowanego w Abramsach systemu sterowania ostrzałem była to czynność samobójcza, a na dodatek Saudyjczycy odbyli już tego dnia zaawansowany kurs strzelecki. Nieprzyjaciel rozpoczął odwrót, rozjeżdżając się na lewo i prawo, i wypuszczając z silników chmury dymu, aby pogorszyć widoczność i tak już ograniczoną przez kopcące wraki znieruchomiałych czołgów. To starcie trwało pięć minut i kosztowało ZRI co najmniej dwadzieścia maszyn - tylu doliczył się Berman - bez strat po stronie Saudyjczyków. Może ostatecznie nie było jednak tak źle. Z zachodu nadleciały A-10 na pułapie dwustu metrów i zrzuciły bomby Mark-82 w sam środek formacji przeciwnika. - Wspaniale! - zawołał po angielsku major Abdullah. Trudno było ocenić, jakie straty poniósł wróg w wyniku nalotu, ale jego podwładni wiedzieli teraz, że nie są zdani tylko na samych siebie. * * * Jeśli coś się zmieniło na ulicach Teheranu, to stały się one jeszcze bardziej ponure. Tym, co uderzyło Clarka i Chaveza (obecnie: Klierka i Czechowa), było milczenie. Ludzie mijali się bez słowa. Na ulicach zdecydowanie mniej widziało się mężczyzn, rezerwiści zostali bowiem wezwani do centrów mobilizacyjnych, gdzie otrzymali broń i zaczęli się szykować do wymarszu na wojnę, którą ich kraj z ociąganiem ogłosił po deklaracji prezydenta Ryana. Rosjanie podali im adres domu Darjaeiego, oni zaś mieli się tylko przyjrzeć, co nie było taką prostą sprawą w stolicy kraju, który prowadził wojnę. Szczególnie, jeśli odwiedzało się to miasto bardzo niedawno, bezpośrednio stykając z miejscowymi służbami bezpieczeństwa. Komplikacji było co niemiara. Z odległości dwóch przecznic mogli stwierdzić, że Darjaei żył skromnie. Dwupiętrowy budynek stał przy uliczce, nie różniącej się od innych, i także on sam niczym się nie wyróżniał, jeśli nie liczyć wartowników przed wejściem i kilku samochodów przy krawężniku. Przy bliższym wejrzeniu okazało się również, że ludzie unikają tej strony ulicy. - Kto jeszcze tam mieszka? - spytał Klierk rosyjskiego rezydenta, który występował tutaj jako drugi sekretarz ambasady i wykonywał wiele dyplomatycznych funkcji, aby legenda miała pokrycie. - Naszym zdaniem, przede wszystkim ochrona. - Siedzieli w kawiarni, popijali kawę i starali się nie spoglądać w kierunku budynku, który ich tak interesował. - Domy po obu stronach zostały opróżnione, ten nabożny człowiek bardzo się bowiem troszczy o swoje bezpieczeństwo. Pod jego rządami ludzie stają się coraz bardziej niespokojni, wygasł już także entuzjazm po zdobyciu Iraku. Sam pan na pewno dostrzega ten nastrój równie wyraźnie jak ja, Klierk. Irańczycy niemal od zawsze żyli pod rządami tyranów, ale są coraz bardziej tym zmęczeni. To było bardzo mądre posunięcie ze strony waszego prezydenta, że ogłosił wojnę, zanim Darjaei to zrobił. Ten szok był skuteczny. Lubię waszego prezydenta - dodał. - Podobnie jak Siergiej Nikołajewicz. - Budynek jest całkiem niedaleko, Iwanie Siergiejewiczu - powiedział cicho Chavez, gestem ręki przywołując kelnera, żeby złożyć nowe zamówienie. - Dwieście metrów w prostej linii. - Co z ubocznymi skutkami? - zaniepokoił się Clark. - Wy, Amerykanie, za bardzo się przejmujecie takimi rzeczami - zauważył z pewnym rozbawieniem rezydent. - Towarzysz Klierk zawsze miał miękkie serce - potwierdził Czechow. * * * W bazie lotniczej w Holloman w stanie Nowy Meksyk ośmiu pilotów zgłosiło się do szpitala, aby zbadano im krew. Nareszcie pojawiły się w dostatecznej ilości zestawy testujące. Pierwsze partie skierowano przede wszystkim do Sił Powietrznych, które w krótkim czasie dostarczyć mogły więcej siły rażenia niż inne bronie. Odnotowano kilka przypadków zachorowań w pobliskim Albuquerque, którymi zajął się wydział medyczny Uniwersytetu Stanowego Nowego Meksyku. Dwa wydarzyły się także w samej bazie - sierżant i jego żona; on już nie żył, ona była umierająca - a informacja o tym rozeszła się po całej jednostce, wzmagając jeszcze wściekłość żołnierzy. Wyniki badań wszystkich lotników okazały się negatywne, a reakcją było coś więcej niż normalna w tej sytuacji ulga. Wiedzieli już, że mogą się zemścić. Następnie przyszła kolej na personel naziemny i tutaj także wyniki były negatywne. Wszystkim kazano szykować się do drogi; połowa pilotów zajęła miejsca za sterami niewidocznych dla radaru F-117 Nighthawk, druga połowa drogę do Arabii Saudyjskiej odbyć miała na pokładzie KC-10, spełniających rolę cystern i transportowców. Informacja lotem błyskawicy rozeszła się po bazie. 366. Skrzydło i F-16 stacjonujące w Izraelu spisywały się znakomicie, ale nikt nie chciał pozostać na uboczu, zaś lotnicy z Holloman stanowić mieli czoło drugiej fali. * * * - Czy on czasem nie zwariował? Z tym pytaniem dyplomata zwrócił się do swego irańskiego kolegi. To właśnie agentom rosyjskiej SWR przypadła w udziale najbardziej niebezpieczna, a w każdym razie z pewnością najbardziej delikatna część zadania. - Nie wolno tak mówić o naszym przywódcy - odparł urzędnik Ministerstwa Spraw Zagranicznych ZRI. Rozmowę prowadzili, przechadzając się ulicą. - Dobrze zatem; czy wasz uczony i świątobliwy przywódca rozumie, co musi się stać, kiedy ktoś sięga po broń masowego rażenia? - spytał oficer wywiadu. Obaj wiedzieli, że odpowiedź brzmi negatywnie. Od ponad pięćdziesięciu lat żadne państwo nie zdecydowało się na takie posunięcie. - Być może przeliczył się w swoich rachubach - odpowiedział ostrożnie Irańczyk. - Istotnie - rzekł Rosjanin i poczekał, aż to słowo dobrze zapadnie rozmówcy w pamięć. Od ponad roku pracował nad tym dyplomatą średniego szczebla. - Cały świat wie już teraz o wszystkim. A jakim sprytnym posunięciem było korzystanie z tego samego samolotu. To człowiek szalony i dobrze o tym wiesz. Twój kraj stanie się pariasem... - Nie, jeśli uda nam się... - Zgoda. Ale jeśli wam się nie uda? - spytał Rosjanin. - Wtedy będziecie mieć wszystkich przeciwko sobie. * * * - Czy to prawda? - spytał duchowny. - Jak najbardziej - odpowiedział gość z Moskwy. - Prezydent Ryan jest człowiekiem honoru. Przez większość swojego życia był naszym bardzo niebezpiecznym wrogiem, ale teraz, kiedy nastał między nami pokój, stał się naszym przyjacielem. Jest bardzo szanowany zarówno przez Izraelczyków jak i Saudyjczyków. Książę Ali ibn Szejk i prezydent Ryan są przyjaciółmi. Powszechnie o tym wiadomo. - Rozmowa toczyła się w Aszchabadzie, stolicy Turkmenii, nieprzyjemnie blisko irańskiej granicy, szczególnie że poprzedni prezydent zginął w wypadku samochodowym (sprokurowanym, tego Moskwa była pewna) i zbliżały się następne wybory. - Niech wasza świątobliwość sam sobie zada pytanie, dlaczego prezydent Ryan wypowiedział takie słowa o islamie. Zaatakowano jego kraj, jego dziecko, nawet jego samego, a czy zwraca się przeciwko waszej religii? Nie. Czy tak może postępować człowiek nieszlachetny? Mężczyzna po drugiej stronie stołu pokiwał głową. - To możliwe. Cóż cię do mnie sprowadza? - Bardzo proste pytanie. Czy jako człowiek religijny może wasza świątobliwość pochwalić działania podjęte przez Zjednoczoną Republikę Islamską? Tamten zareagował oburzeniem. - Allach brzydzi się zabijaniem niewinnych. Każdy o tym wie. Rosjanin pokiwał głową. - Wasza świątobliwość sam musi zatem rozstrzygnąć co ważniejsze: władza polityczna czy wiara. Sprawa nie była jednak aż tak prosta. - A co macie nam do zaoferowania? Ludzie oczekują ode mnie, że nie pozwolę im pogrążyć się w nędzy. Samą wiarą nie nakarmię wiernych. - Większa autonomia, swobodna wymiana handlowa z resztą świata, bezpośrednie połączenia lotnicze z innymi krajami. My i Amerykanie pomożemy związać was liniami kredytowymi z islamskimi państwami znad Zatoki. Oni nigdy wam nie zapomną tego aktu przyjaźni - zapewnił przyszłego premiera Turkmenii. - W jaki sposób bogobojny człowiek może się posunąć do takich zbrodni? - Wasza świątobliwość - powiedział Rosjanin, chociaż nie był aż tak do końca przekonany o świętości swego rozmówcy - iluż to ludzi zaczyna od szlachetnych uczynków, a kończy na podłości? To lekcja, którą wszyscy powinniśmy dobrze zapamiętać. Władza to rzecz zabójcza, a najbardziej niebezpieczna dla tych, w których rękach spoczywa. Wasza świątobliwość musi postanowić, jakiego typu przywódcą chce być i z jakimi przywódcami reszty świata chce się związać. Gołowko wyprostował się i pociągnął łyk herbaty. Jakimż błędem ze strony jego kraju był brak zrozumienia dla sprawy religii. Siedzący przed nim człowiek uchwycił się kurczowo islamu, aby w ten sposób przeciwstawić się dawnej władzy, w niezmienności dogmatów i wartości znajdując to, czego brakowało mu w rzeczywistości politycznej. Teraz zaś, gdy wspinał się na szczyty władzy politycznej, czy nie zmieni się gruntownie? To było niebezpieczeństwo, z którym należało się poważnie liczyć. Jego rozmówca nie zastanawiał się chyba nad tym dotąd, teraz jednak musiał. Szef SWR wpatrywał się w człowieka, który dokonywał rachunku sumienia, a więc czegoś, co wedle dogmatów marksizmu nie istniało. - Nasza religia nakazuje wierność Bogu, a nie zbrodni. Prorok mówi o Świętej Wojnie, ale nie może ona dotykać niewinnych. Do czasu, gdy Mahmud Hadżi nie dowiedzie fałszywości postawionych mu zarzutów, nie mogę być jego sojusznikiem, cokolwiek by mi obiecał. A kiedy przyjdzie odpowiedni czas, z chęcią spotkałbym się z prezydentem Ryanem. * * * O 13.00 czasu miejscowego przypuszczenia zaczęły się potwierdzać. Proporcje okazały się nader niezachęcające, pomyślał Diggs: pięć dywizji przeciw czterem brygadom, na dodatek rozrzuconym. Nie można jednak bezradnie opuszczać rąk. Brygadzie saudyjskiej udało się przez trzy godziny wytrwać honorowo na swych pozycjach na północ od bazy King Chalid, teraz jednak, zagrożona okrążeniem, musiała się wycofać, niezależnie od pragnień najwyższych sztabowców. Diggs, mówiąc szczerze, nie wiedział nawet dokładnie, kto tam dowodzi, miał jednak niedługo spotkać się z odpowiednią osobą. Na razie najważniejsze było to, jak lata treningów spożytkować do tego, aby jak najwięcej taktycznych korzyści wyciągnąć z zaistniałej sytuacji. Zgodnie z jego sugestią, ewakuowano King Chalid. Jednym z bolesnych tego kosztów była konieczność rezygnacji z tamtejszych możliwości wywiadowczych. W szczególności zespoły sterujące Predatorami musiały się wycofać, same bowiem miały znaleźć się na linii Wilczego Stada na północ od Al-Artawija. Kiedy dobrze się nad tym zastanowić, bitwa okazywała się w istocie podobna do zakrojonych na wielką skalę ćwiczeń w Narodowym Ośrodku Szkoleniowym, tyle że zamiast trzech batalionów miało się przeciw sobie trzy korpusy. W operacyjnym planie przeciwnika była widoczna luka. Omijając Kuwejt, nie zabezpieczył odpowiednio swego lewego skrzydła, może dlatego, że nie wydawało się to potrzebne, a może chcąc zyskać więcej swobody na początku operacji, aby w jej trakcie załatać dziurę, jak to właśnie czyniono teraz. No cóż, każda operacja wojskowa musi mieć także swoje słabe strony. Zapewne podobnie rzecz się miała z jego planem operacji SUMTER, tyle że on nie dostrzegł owych słabych stron, chociaż zastanawiał się już nad tym od dwóch godzin. - Więc jak, panowie, wszyscy się zgadzają? Obecni w pokoju oficerowie saudyjscy byli wyżsi od niego rangą, ale zeszli się tutaj, aby ocenić logiczną spójność planu. Generałowie pokiwali głowami. Przestali już nawet rozpaczać nad opuszczeniem King Chalid. Bazę zawsze przecież można odbudować. - Zatem o zachodzie słońca rozpoczynamy operację Budford. * * * Cofali się stopniowo. Pojawiło się kilka samobieżnych dział saudyjskich, które postawiły zasłonę dymną. W chwilę później połowa maszyn majora Abdullaha porzuciła swe stanowiska i ruszyła na południe. Oddziały na flankach już wcześniej zaczęły się przemieszczać, nieustannie odpierając podejmowane przez nieprzyjaciela próby oskrzydlenia. Nie pojawił się helikopter po Bermana, dla którego to popołudnie, pełne hałaśliwych zdarzeń, okazało się bardzo kształcące. Zobaczył to, czego nie widać było z góry. Cztery razy na jego wezwania pojawiały się z odsieczą samoloty, a efekty tego zapamięta na długo, jeśli uda im się wymknąć z okrążenia. - Czas na nas, panie pułkowniku - powiedział Abdullah. Razem pobiegli w kierunku wozu dowodzenia, kończąc w ten sposób pierwszą bitwę pod King Chalid. Rozdział 61 Rajd Griersona To, co pokazywała mapa, nie nastrajało optymistycznie. Każdy mógł zobaczyć długie, czerwone strzałki i krótkie strzałki niebieskie. Mapy w wiadomościach porannych nie różniły się od tych, które wywieszone były w Sali Sytuacyjnej, a komentarze, w szczególności "ekspertów", informowały, że Amerykanie i Saudyjczycy są znacznie słabsi od nieprzyjaciela, a na dodatek zostali niewłaściwie rozlokowani, plecami zwróceni do Zatoki. Potem jednak nadeszły bezpośrednie reportaże, przekazywane przez satelity. - Słyszeliśmy opowieści o zaciekłych walkach powietrznych na północnym zachodzie - oznajmił Donner przed kamerą - gdzieś w Arabii Saudyjskiej. Ale żołnierze pułku Czarny Koń jeszcze muszą poczekać na akcję. Nie mogę powiedzieć, gdzie teraz jestem. Mówiąc szczerze, nawet tego nie wiem. Nasz oddział zatrzymał się tutaj, aby uzupełnić paliwo, wlewając tysiące litrów do zbiorników wielkich czołgów M1 Abrams. To prawdziwy pożeracz benzyny, powiadają żołnierze. Ich nastrój nie zmienia się. Są wściekli. Nie wiem, co czeka nas za zachodnim horyzontem. Nieprzyjaciel jest gdzieś tam i w wielkiej sile przesuwa się na południe; wkrótce po zachodzie słońca oczekujemy z nim kontaktu. Mówił Tom Donner, pułk Czarny Koń - zakończył reporter. - Całkiem nieźle - zauważył Ryan. - Kiedy to idzie na antenę? Telewizyjne wiadomości przekazywane były bezpiecznymi kanałami wojskowymi. Nie było szans, by wywiad ZRI mógł ustalić, kto i gdzie się znajduje. Tak czy owak, informacja o porażce armii saudyjskiej rozeszła się natychmiast. Rozpuszczona w Waszyngtonie i rozmyślnie nie komentowana przez Pentagon, była powszechnie uważana za prawdziwą. - Dzisiaj wieczór, może wcześniej - odpowiedział generał Mickey Moore. - Słońce zachodzi tam za trzy godziny. - Damy radę? - spytał Ryan. - Tak, panie prezydencie. * * * Wilcze Stado, czyli 1. Brygada Gwardii Narodowej Północnej Karoliny, była już w pełni sformowana. Śmigłowcem UH-6 Black Hawk Eddington obleciał wszystkie swoje wysunięte jednostki. Lobo, jego 1. batalion, lewe skrzydło oparł o drogę prowadzącą z Al-Artawija do bazy King Chalid. Biały Kieł, 2. batalion, rozłożony był po zachodniej stronie szosy. Kojot, 3. batalion, znajdował się w rezerwie i został przesunięty na zachód, gdyż tutaj Eddington spodziewał się zyskać największe możliwości manewrowe. W celu pokrycia obu skrzydeł, batalion artylerii podzielił się na dwie części, które mogły także zapewnić obronę centrum. Nie dysponował żadnym sprzętem lotniczym i jedynym, co mu się udało uzyskać, były trzy Black Hawki dla personelu medycznego. Miał także grupę zwiadu, batalion wsparcia, oddział sanitarny, pluton żandarmerii i wszystkie inne elementy, które organicznie przynależą do jednostki wielkości brygady. Przed dwoma wysuniętymi do przodu batalionami znajdował się oddział rozpoznawczy, którego zadaniem było, po pierwsze, dostarczanie informacji, a po drugie - odciągnięcie uwagi nieprzyjaciela, kiedy ten już się pokaże. Przez chwilę myślał, aby poprosić o kilka szturmowych helikopterów Apache, ponieważ jednak wiedział, jaki użytek chce z nich zrobić Hamm, rozumiał, że byłaby to tylko strata czasu. Musiały mu wystarczyć informacje uzyskane od oddziału rozpoznawczego. Widział z góry, że wszystkie rozstawione z przodu M1A2 oraz Bradleye zajęły odpowiednie miejsca, najczęściej tak ulokowane za wydmami i nierównościami terenu, że nie widać było nawet szczytu wież, a ponad wzniesienie wystawała tylko głowa dowódcy czołgu prowadzącego obserwację przez lornetkę. Czołgi były oddalone od siebie o nie mniej niż trzysta metrów, z reguły jednak więcej, co utrudniało skuteczny ostrzał artylerii oraz atak z powietrza. Powiedziano mu, że o ten ostatni może się nie martwić, on jednak wolał być przezorny. Dowódcy pododdziałów znali swą robotę na tyle dobrze, na ile jest to możliwe w przypadku rezerwistów. Szczerze mówiąc, cała operacja przypominała zadanie z podręcznika napisanego przez Guderiana, a praktycznie wypróbowanego przez Rommla, następnie zaś przez większość dowódców jednostek pancernych świata. * * * Odwrót rozpoczął się od piętnastokilometrowego skoku, wykonanego z szybkością wystarczającą, by uciec przed ogniem artylerii - tak przynajmniej wyobrażał sobie to Berman, który dopiero poniewczasie przypomniał sobie, że u podstawy wszystkich jego ocen leży doświadczenie uskakiwania przed ostrzałem z szybkością co najmniej piętnaście razy większą. Jechali z otwartymi włazami; Berman, oglądając się do tyłu, widział brązowoczarne chmury wybuchów artyleryjskich. Nigdy dotąd nie zdawał sobie sprawy z tego, na czym polega stacjonarna obrona, kiedy jest się przede wszystkim zdanym na siebie. Z początku sądził, że zobaczy gromadę pojazdów i ludzi, ale natychmiast przypomniał sobie, co on sam robił na widok takiego skupiska. Doliczył się ponad pięćdziesięciu kolumn dymu, wszystkie z pojazdów zniszczonych przez saudyjską armię. Być może i nie przykładali się specjalnie do ćwiczeń - tak przynajmniej głosiła wieść - ten jednak oddział potrafił stawić czoło przeciwnikowi pięciokrotnie silniejszemu i wytrzymać tak trzy godziny. Nie obyło się bez strat. Kiedy spoglądał przed siebie, widział zaledwie piętnaście czołgów i osiem transporterów opancerzonych, chociaż miał nadzieję, że może jakieś skryły się jeszcze w chmurach pyłu. Zerknął także w górę. Miał nadzieję, że stamtąd nic już im teraz nie groziło. * * * I rzeczywiście, nie groziło. W ciągu dnia zniszczonych zostało trzydzieści myśliwców ZRI - wszystkie w bezpośrednich pojedynkach powietrznych - a także sześć amerykańskich i saudyjskich, wszystkie trafione ogniem z ziemi. Przeciwnik nie potrafił sprostać przewadze, którą siłom sojuszniczym zapewniały AWACS-y, i udało mu się co najwyżej tyle, że odciągnął te ostatnie od zwalczania oddziałów naziemnych, które w przeciwnym wypadku mogłyby zostać całkowicie zatrzymane. Bezładna mieszanina, z reguły przestarzałych amerykańskich, francuskich i rosyjskich myśliwców wyglądała imponująco na papierze i płycie startowej, ale nie w powietrzu. W nocy przewaga aliantów malała. Tylko niewielka grupa F-15E Strike Eagle była zdolna do działania we wszelkich warunkach atmosferycznych. Wywiad ZRI zapewniał, że w obszarze działań wojennych nie ma tych maszyn więcej niż dwadzieścia, nie będą więc w stanie wyrządzić wielkich szkód. Nacierające dywizje zatrzymały się w pobliżu King Chalid, aby uzupełnić paliwo i amunicję. Jeszcze jeden taki skok, myśleli dowódcy, i staną w Rijadzie, zanim Amerykanie zdążą się zorganizować. Inicjatywa ciągle była po stronie ZRI, której armia znajdowała się w połowie drogi do ostatecznego celu. * * * Palma śledziła rozwój sytuacji, przechwytując na południowym zachodzie komunikaty radiowe, ale teraz musiała również zwracać uwagę na zagrożenie, którym stały się irańskie pancerne dywizje nadciągające od północy. Być może wodzowie ZRI sądzili, że kiedy armia królestwa Arabii Saudyjskiej zostanie zlikwidowana albo przynajmniej uwikłana w bardzo ciężkie walki, Kuwejtczycy poczują się zmuszeni do bierności, ale jeśli tak, byłby to kolejny przykład myślenia życzeniowego. Granicę przekroczyć można w obu kierunkach, a rząd Kuwejtu doszedł do słusznego wniosku, że bezczynność może tylko pogorszyć jego sytuację. I znowu wystarczyłby jeszcze jeden, jedyny dzień, żeby dopiąć wszystko do ostatniej sprzączki. Tym razem jednak to przeciwnikowi zabrakło czasu. 4. szwadron powietrzny 10. pułku kawalerii pancernej, wystartował dwadzieścia minut po wschodzie słońca i skierował się na północ. Granicy powinny tam pilnować lekkie jednostki zmotoryzowane ZRI, które miały być później zluzowane przez oddziały przekraczające właśnie deltę Tygrysu i Eufratu. Na te składały się dwa bataliony żołnierzy w ciężarówkach i lekkich transporterach. Sporo rozmawiali ze sobą przez radio, a dowódcy przesuwali swobodnie jednostki do przodu i do tyłu, zupełnie nieprzygotowani na atak ze strony kraju dziesięć razy mniejszego od ich ojczyzny. Przez następną godzinę wszystkie dwadzieścia sześć śmigłowców szturmowych Apache z pułku Bizonów polowało na nie przy użyciu działek i pocisków rakietowych, torując w ten sposób drogę kuwejckiej brygadzie zmechanizowanej, której pojazdy zwiadowcze rozjechały się w poszukiwaniu wysuniętych szpic irańskich. Pięć kilometrów za nimi znajdował się batalion pancerny ZRI i pierwsze, a wielkie - gdyż absolutnie nie zapowiadane przez wywiad ZRI - zaskoczenie tej nocy polegało na tym, że rozpoczęło się ono od salwy dwudziestu armat czołgowych, które trafiły piętnaście celów. Pierwszy kontakt z nieprzyjacielem zakończył się sukcesem, oddziały kuwejckie z zapałem kontynuowały więc atak. Wszystko im sprzyjało. System noktowizyjny funkcjonował bez awarii. Nieprzyjaciel znalazł się na niekorzystnym terenie i nie miał gdzie umknąć. Przysłuchując się rozmowom radiowym w Palmie major Sabah znowu dowiadywał się o wszystkim z drugiej ręki. Okazało się, że z irańskiej 4. Dywizji Pancernej przedarła się tylko jedna brygada, zasadniczo formacja odwodowa, która na oślep, pozbawiona oddziałów zwiadowczych, posuwała się wprost pod lufy nadciągających czołgów. Sytuacja, myślał Sabah, zupełnie podobna do tego, co przydarzyło się jego krajowi rankiem 1 sierpnia 1990 roku. W trzy godziny po zachodzie słońca jedyna użyteczna droga prowadząca do południowego Iraku została całkowicie odcięta, a wraz z nią możliwość szybkich uzupełnień dla Armii Boga. Podczas nocy, precyzyjnie nakierowane bomby inteligentne zniszczą mosty. Była to niewielka walka niewielkiego państwa, niemniej zwycięstwo w niej pozwoliło przygotować scenę dla połączonych sił aliantów. Pododdziały lądowe Bizonów kierowały się już na zachód, podczas gdy szwadron powietrzny powrócił do bazy, aby uzupełnić paliwo oraz amunicję, pozostawiając dzielną armię Kuwejtu, aby strzegąc tyłów, szykowała się do następnego starcia. * * * 1. Korpus ZRI aż do tej chwili pozostawał w odwodzie. Jedną jego część stanowiła irańska 1. Dywizja Pancerna, "Nieśmiertelni", drugą inna dywizja pancerna, w skład której weszli pozostali przy życiu oficerowie Gwardii Republikańskiej oraz weterani wojny w Zatoce. 2. Korpus przedarł się przez granicę i prowadził teraz w pochodzie na King Chalid. W trakcie walk stracił ponad jedną trzecią stanu osobowego. Posuwając się, zbaczał na lewo, na wschód, aby zrobić miejsce 1. Korpusowi, dotąd nietkniętemu, jeśli nie liczyć kilku nalotów. 2. Korpus miał ochraniać nadciągające siły przed kontruderzeniami, których spodziewano się od strony Zatoki Perskiej. Wszystkie jednostki wraz z zapadnięciem zmroku pchnęły naprzód oddziały zwiadu. Najdalej wysunięte z nich dotarły na przedpola King Chalid, ale, ku swemu zdziwieniu, nigdzie nie napotkały oporu. Ośmielony tym stanem rzeczy dowódca batalionu rozpoznawczego kazał żołnierzom wkroczyć do bazy, w której nie znaleźli nikogo, mieszkańcy bowiem opuścili ją poprzedniego dnia. Wydawało się to logiczne. Armia Boga nieustępliwie posuwała się naprzód, a chociaż otrzymała kilka ciężkich ciosów, Saudyjczycy w żaden sposób nie mogli jej powstrzymać. Zadowolony dowódca nieco ostrożniej posuwał się wciąż dalej na południe. Tutaj należało się już liczyć z jakimś oporem. * * * Głównym zadaniem żandarmerii Eddingtona było przetransportowanie na południe mieszkańców King Chalid, aby usunąć ich z drogi nadciągających sił. Wyraz przygnębienia na twarzach Saudyjczyków zmieniał się, kiedy zauważyli, co czeka na nieprzyjaciela pomiędzy King Chalid a Al-Artawija. Ostatnie jednostki żandarmerii saudyjskiej dotarły do szpicy osłonowej o 21.00 czasu lokalnego i poinformowały, że nikogo za nimi już nie ma. Co nie było prawdą. Z lekkimi pojazdami na przedzie i osłaniającymi tyły czołgami, których wieże były obrócone za siebie, major Abdullah cofał się, chociaż z chęcią spróbowałby pobronić jeszcze jakiejś pozycji, dobrze jednak wiedział, że brak mu już sił na przeciwstawienie się nawałnicy. Jego ludzie byli wyczerpani po dwudziestoczterogodzinnych nieustannych działaniach bojowych, a w największym stopniu dotyczyło to kierowców czołgów. Co rusz zasypiali i budziły ich dopiero okrzyki dowódców, zaniepokojonych zbaczaniem pojazdu. Abdullah niepokoił się również, czy wystarczająco wcześnie rozpoznają ich oddziały sojusznika. Na ekranach kamer termowizyjnych pojawili się najpierw jako białe plamy poruszające się drogą. Eddington przypuszczał, że mogą jeszcze się zjawić jakieś niedobitki armii saudyjskiej i uprzedził o tym swoich obserwatorów, ale upewniły go o tym dopiero wieczorne przekazy z Predatorów. Na obrazach termowizyjnych wyraźnie można było rozpoznać charakterystyczne płaskie wieże czołgów M1A2. Informację tę natychmiast przekazał do Kruka, oddziału rozpoznawczego, który w swoich noktowizorach i tak zaczął już rozpoznawać znajome sylwetki pojazdów. Jednak istniała możliwość, że to nieprzyjaciel nadciąga w zdobycznych maszynach. Kilku saudyjskich oficerów łącznikowych, przydzielonych do Wilczego Stada, sprawdziło tożsamość przybyłych, których następnie przepuszczono na drugą stronę. Dziesięć minut później w ariergardzie pojawił się major Abdullah, który zeskoczył z Bradleya wraz z pułkownikiem Bermanem. Natychmiast otrzymali od amerykańskich gwardzistów wodę i jedzenie, a zaraz potem kawę z żelaznych racji o potrójnej zawartości kofeiny. - Są za nami z tyłu - poinformował Berman. - Mój przyjaciel ma za sobą pracowity dzień. Major saudyjski był u kresu sił. Fizycznie i umysłowo czuł się wyczerpany jak nigdy dotąd w życiu. Na chwiejnych nogach dotarł do stanowiska dowodzenia Kruka i, tak dokładnie, jak potrafił, przedstawił wszystko na mapie. - Musimy ich zatrzymać - powiedział na koniec. - Majorze, jeśli pojedzie pan piętnaście kilometrów dalej, zobaczy pan największą barykadę, jaką kiedykolwiek ustawiono. Naprawdę, świetnie się pan sprawił - zapewnił prawnik z Charlotte, a kiedy major odwrócił się i odszedł do swojego czołgu, spytał Bermana: - Naprawdę było tak ciężko? - Zniszczyli co najmniej pięćdziesiąt czołgów. Tyle w każdym razie się doliczyłem - odpowiedział Berman, popijając kawę z metalowego kubka. - Ale nadjeżdża ich o wiele więcej. - Tak? - ucieszył się prawnik - Nie mamy nic przeciwko temu. W każdym razie, za wami nie ma już nikogo z naszych? Berman pokręcił głową. - Już wkrótce zobaczy pan niezwykle interesujące widowisko. * * * W mundurach pustynnych, z twarzami pomalowanymi pod kewlarowymi hełmami wyglądali jak zjawy. Czerwone, przytłumione światełka paliły się tylko nad mapami. - Kruk Sześć, tu Dwa Dziewięć. - Dwa Dziewięć, tu Sześć, co tam? Dowódca przejął radiotelefon. - Siedem kilometrów na północ od naszego stanowiska jakieś poruszenie. Na horyzoncie widać sylwetki dwóch pojazdów. - Zrozumiałem, Dwa Dziewięć, informujcie nas dalej, koniec. - Teraz do Bermana. - Na pana już czas, pułkowniku. My mamy tutaj swoją robotę. * * * Pułkownik Hamm przypuszczał, że nadciągają pojazdy zwiadowcze 2. Korpusu nieprzyjaciela, które śledziły teraz najbardziej wysunięte helikoptery zwiadowcze Kiowa. Te wojskowe wersje Bell 206, śmigłowców najczęściej używanych w Ameryce do sterowania ruchem drogowym, wyspecjalizowały się w obserwacji z ukrycia. Schowane za pagórkami, wystawiały nad ich szczyt jedynie elektroniczny peryskop, tak że pilot, który utrzymywał maszynę w zawisie, mógł widzieć, nie będąc widzianym. Obrazy telewizyjne były automatycznie przekazywane do stanowiska dowodzenia. Hamm miał w tej chwili w powietrzu sześciu takich zwiadowców z 4. szwadronu, wysuniętych o piętnaście kilometrów przed jego oddziały lądowe, które zaległy czterdzieści kilometrów na południowy zachód od King Chalid. Podczas gdy on przyglądał się ekranowi taktycznemu, technicy przekształcali informacje z Kiowa w dane, które można było przedstawić graficznie i dostarczyć podległym mu dowódcom pojazdów. Potem napłynęły dane z Predatorów. Te obserwowały drogi i bezdroża na południe od porzuconej bazy, a jedna sonda krążyła nad nią samą. Na ulicach pełno było wozów dostawczych i cystern z paliwem. Siły ZRI poruszały się zbyt szybko na to, aby mogły zachować ciszę radiową. Dowódcy musieli się między sobą porozumiewać, a chociaż wszystko odbywało się w ruchu, to ruchy te można było przewidzieć. Zwierzchnicy nieustannie instruowali swoich podwładnych, dokąd się udać i co robić, odbierali od nich informacje i przekazywali je wyżej. Udało się już namierzyć dwa stanowiska dowodzenia brygad i najprawdopodobniej jedno dywizyjne. Hamm powiększył obraz na ekranie. Dwie dywizje znajdowały się teraz na południe od King Chalid. Powinien to być 1. Korpus przeciwnika, idący frontem o szerokości piętnastu kilometrów; dwie dywizje poruszające się obok siebie w kolumnach złożonych z brygad: na przedzie brygada czołgów i tuż za nią brygada artylerii. Z lewej znajdował się 2. Korpus, bardziej ściśnięty, aby zapewnić obronę flanki. Jak się wydawało, 3. Korpus pozostawał ciągle w odwodzie. Ustawienie było tradycyjne i łatwe do przewidzenia. Pierwszy kontakt z Wilczym Stadem powinien nastąpić za godzinę, on zaś aż do tej chwili pozostanie cofnięty, pozwalając, aby 1. Korpus przesunął się przed jego frontem z północy na południe. Nie było czasu na odpowiednie przygotowanie pola bitwy. W jednostkach Gwardii Narodowej brakowało sprzętu saperskiego i min przeciwczołgowych. Nie zdążono też przygotować odpowiednich przeszkód i pułapek. Znajdowali się na miejscu od niecałych dziesięciu godzin, a cała brygada - od jeszcze krótszego czasu. Wszystkim, czym w istocie dysponowali, był plan ogniowy. Na bliską odległość Wilcze Stado mogło strzelać w dowolnym kierunku, ale wszelki daleki ostrzał musiał się kierować na zachód od drogi. - Mam bardzo ładny obraz, sir - zauważył oficer wywiadu. - Proszę go przesłać. Od tej chwili każdy pojazd bojowy Czarnego Konia będzie dysponował tym samym cyfrowym obrazem przeciwnika, który Hamm miał przed swoimi oczyma. Potem sięgnął po radio. - Wilcze Stado Sześć, tutaj Czarny Koń Sześć. - Wilcze Stado Sześć, dzięki za dane, pułkowniku - odpowiedział Eddington poprzez cyfrowe radio. Obie jednostki już wiedziały, gdzie znajdują się własne oddziały. - Mniej więcej za godzinę będę miał pierwszy kontakt. - Gotów do tańca, Nick? - spytał Hamm. - Al, trudno mi utrzymać chłopaków w ryzach. Pukawka załadowana i odbezpieczona - zapewnił dowódca Gwardii Narodowej. - Widzę teraz ich wysunięte czujki. - Wiesz, co masz robić, Nick. Powodzenia. Hamm przestroił radio i wywołał Sumter Sześć. - Widzę wszystko, Al - zapewnił Marion Diggs, który, bardzo nierad z tego faktu, znajdował się sto sześćdziesiąt kilometrów z tyłu. Nie bardzo mu się to podobało, że miał posyłać do walki ludzi, samemu siedząc na zapleczu. - Wszystko w porządku, panie generale. Jesteśmy już na stanowiskach. Czekamy tylko, aż wejdą w pułapkę. - Zrozumiałem, Czarny Koń. Czekam na informacje. Bez odbioru. Najważniejszą pracę miały teraz wykonać Predatory. Operatorzy bezpilotowych pojazdów zwiadowczych, dołączeni do komórki wywiadowczej Hamma, zwiększyli teraz pułap małych szpiegów, aby zminimalizować ryzyko wykrycia. Kamery pokazywały, że Nieśmiertelni znajdują się na lewym skrzydle, a dawna dywizja gwardii irackiej - na prawym, na zachód od szosy. Nieustannie posuwały się naprzód. Za prowadzącą brygadą ulokowała się dywizyjna artyleria, podzielona na dwie części. Na obrazie widać było wyraźnie, że jedna z nich zatrzymała się, aby zapewnić ogniowe wsparcie natarciu, podczas gdy druga część dalej ciągnęła przed siebie. Wszystko jak z podręcznika Akademii Woroszyłowa. Będą na miejscu za mniej więcej dziewięćdziesiąt minut. Predatory krążyły nad działami i ustalały ich pozycje na podstawie własnych sygnałów GPS, a dane te natychmiast wędrowały do wyrzutni MLRS. Wysłano dwa kolejne Predatory, aby dokładnie zlokalizowały pojazdy sztabowe. * * * - Trudno mi powiedzieć, kiedy wszystko się zacznie - mówił Donner do kamery. - Jestem tutaj razem z kompanią Bravo. Otrzymaliśmy właśnie informacje, gdzie znajduje się nieprzyjaciel. Jest w tej chwili o trzydzieści kilometrów na zachód od nas. Co najmniej dwie dywizje podążają na południe szosą prowadzącą z bazy King Chalid. Wiem, że brygada Gwardii Narodowej Północnej Karoliny ma im zagrodzić drogę. Została rzucona do walki wraz z 11. pułkiem kawalerii. Obie jednostki odbywały rutynowe szkolenie w Narodowym Ośrodku Szkoleniowym. Jak opisać panujący tutaj nastrój? Żołnierze z pułku Czarny Koń najbardziej przypominają mi lekarzy, jakkolwiek może zabrzmieć to dziwnie. Rozmawiałem z nimi i wiem, że przepełnia ich sprawiedliwy gniew z racji szkód wyrządzonych ich ojczyźnie, ale w tej chwili przywodzą na myśl lekarzy uprzedzonych o nadejściu ambulansu. Właśnie nadeszła informacja, że za kilka minut przesuwamy się na zachód na miejsce, z którego uderzymy. Chciałbym na koniec dodać osobistą uwagę. Jak wszyscy państwo wiecie, niedawno pogwałciłem zasady mojego zawodu. Postąpiłem źle; zostałem oszukany, ale wina jest moja. Dzisiaj dowiedziałem się, że to prezydent osobiście nalegał na to, aby wysłano mnie tutaj... może w nadziei, iż już nie wrócę - dorzucił Donner, podkreślając uśmiechem, że nie traktuje tej sugestii poważnie. - Oczywiście, nie o to chodzi. Znalazłem się w sytuacji, o której wręcz marzą wszyscy dziennikarze. Jestem w miejscu, gdzie niedługo rozstrzygać się będzie historia, a otaczają mnie Amerykanie, którzy mają ważne zadanie do wykonania. Jakkolwiek wszystko się skończy, tutaj jest właściwe miejsce reportera. Panie prezydencie, dziękuję za to, że otrzymałem tę szansę. Mówił Tom Donner, na południowy wschód od bazy King Chalid, dołączony do kompanii Bravo, 1. szwadron Czarnego Konia. - Opuścił mikrofon. - Nagrane? - Tak - odpowiedział oficer łącznościowy szwadronu, a potem rzucił coś do własnego mikrofonu. - W porządku. Poszło właśnie przez satelitę. - Dobra robota, Tom - powiedział dowódca czołgu i zapalił papierosa. - Chodź tutaj. Pokażę ci, jak działa SIM, a potem... - Przerwał, dociskając ręką hełm, aby słyszeć wyraźnie komunikat radiowy. - Włączaj silnik, Stanley - polecił kierowcy. - Zaczyna się przedstawienie. * * * Dowódca oddziału rozpoznawczego Wilczego Stada był z zawodu adwokatem w sprawach karnych, który zdecydował się na cywilną karierę po skończeniu West Point. Nigdy jednak nie stracił zamiłowania do wojaczki, chociaż nie wiedział dobrze, dlaczego. Miesiąc temu skończył czterdzieści pięć lat, z których przez ponad trzydzieści miał w tej czy innej formie do czynienia ze służbą mundurową, musztrą i wyczerpującymi ćwiczeniami. Pojazdy zwiadowcze przeciwnika znajdowały się trzy kilometry przed nim. Jakieś dwa plutony - dziesięć pojazdów, rozrzuconych na obszarze pięciu kilometrów. Nie był pewien, czy mają noktowizory, ale musiał założyć, że mają. W świetle promieni podczerwonych wyglądały na wozy rozpoznawcze BRDM-2, czterokołowe, uzbrojone w wielkokalibrowy karabin maszynowy lub w wyrzutnię pocisków przeciwczołgowych. Rozpoznał obydwie wersje, ale przede wszystkim poszukiwał pojazdu z czterema antenami radiowymi, w którym powinien się znajdować dowódca plutonu czy kompanii. - Pojazd dowódcy na wprost - oznajmił celowniczy Bradleya, znajdującego się naprzeciw o czterysta metrów na lewo od pułkownika. - Odległość dwa tysiące metrów. Oficer-prawnik wysunął głowę i przez noktowizor zbadał teren przed sobą. Była to równie dobra pora na początek jak każda inna. - Kruk, tu Szóstka, zaczynamy za dziesięć sekund. Trójka, przygotujcie się. - Trójka, gotowa. Z tego Bradleya padnie pierwszy strzał z drugiej bitwy pod King Chalid. Celowniczy wybrał pociski kumulacyjne. BRDM nie był na tyle mocny, aby wymagać pocisków przebijających pancerz reaktywny, które również znajdowały się w podzielonym na dwie sekcje pojemniku amunicyjnym działka Bushmaster. Naprowadził cel na przecięcie nitek celowniczych, a pokładowy komputer określił odległość. - Gotów! - powiedział do interkomu. - Kruk, przygotować się. Otwieramy ogień. - Ognia! - rozkazał dowódca. Celowniczy nacisnął spust 25-milimetrowego działka, odpalając trzypociskową serię. Trzy smugacze zakreśliły linie nad pustynią i wszystkie trzy trafiły. Dowódczy BRDM zamienił się w ognistą kulę, gdy eksplodował zbiornik benzyny (o dziwo, ten rosyjskiej produkcji pojazd nie miał silnika wysokoprężnego). - Trafiony! - natychmiast oznajmił dowódca, potwierdzając zniszczenie obiektu. - Cel po lewej! - Wykonane! - poinformował celowniczy, zlokalizowawszy obiekt. - Ognia! - Sekundę później: - Trafiony! Przenieść w prawo, druga godzina, odległość tysiąc pięćset. Wieżyczka Bradleya obróciła się. - Mam! - Ognia! W dziesięć sekund po pierwszym, zniszczony został także trzeci pojazd. Nie upłynęła minuta, a w ogniu stały wszystkie BRDM, które zdołał dostrzec dowódca osłony. Jaskrawobiałe światło sprawiło, że musiał zmrużyć oczy. Po lewej i po prawej stronie jego stanowiska pojawiły się inne rozbłyski. Wtedy padł rozkaz: - Naprzód! Dwadzieścia Bradleyów wyskoczyło z kryjówek, gnając przed siebie, podczas gdy ich wieżyczki obracały się, a celowniczy szukali pojazdów zwiadowczych przeciwnika. Krótki, zażarty, prowadzony w ruchu pojedynek ogniowy, trwał dziesięć minut i rozegrał się na przestrzeni siedmiu kilometrów. Ogień usiłujących oderwać się od Amerykanów BRDM był niecelny. Dwa sterowane pociski przeciwczołgowe Sagger nie sięgnęły celu i eksplodowały w piasku, podczas gdy pojazdy, które je wystrzeliły, zostały zniszczone z Bushmasterów. Wielkokalibrowe pociski karabinów maszynowych nie były wystarczająco silne, by przebić przedni pancerz Bradleyów. W efekcie wszystkie trzydzieści pojazdów składających się na osłonę przeciwnika zostało zniszczonych, a ten fragment bitwy Kruk rozstrzygnął bezapelacyjnie na swoją korzyść. - Wilcze Stado, tutaj Kruk; zdaje się, że nikt się nie wymknął. Zwiad przeciwnika zniszczony. Żadnych strat własnych - dodał. Do diabła, z tych Bradleyów naprawdę nieźle się strzela, pomyślał. * * * - Łapię korespondencję radiową, sir - oznajmił siedzący obok Eddingtona radiooperator. - I znowu. - Proszą o ostrzał artyleryjski - spiesznie wyjaśnił oficer saudyjski. - Kruk, wkrótce możesz oczekiwać ostrzału - przestrzegł Eddington. - Zrozumiałem. Kruk przesuwa się do przodu. * * * Było to bezpieczniejsze posunięcie, niż pozostanie w miejscu czy cofanie się. Na rozkaz, Bradleye i Hummery skoczyły pięć kilometrów na północ, poszukując resztek zwiadowczego oddziału nieprzyjaciela, które teraz musiały poruszać się ostrożniej, uprzedzone przez dowódców brygady czy dywizji. Pułkownik Gwardii Narodowej wiedział, że była to bitwa oddziałów rozpoznawczych, zaledwie przygrywka do głównych zdarzeń, w ramach której potykali się harcownicy, czekając na nadejście ciężkozbrojnych rycerzy. Rzecz jednak nie sprowadzała się do utarczek, gdyż Eddington przygotowywał zarazem pole bitwy dla Wilczego Stada. Przypuszczał, że natknie się jeszcze na kompanię pojazdów zwiadowczych, za którymi powinny nadciągać czołgi i transportery opancerzone. Przeciw czołgom Bradleye zostały uzbrojone w pociski TOW, działka Bushmaster zaprojektowano z myślą o niszczeniu transporterów opancerzonych. Co więcej, chociaż nieprzyjaciel wiedział już, gdzie znajduje się - czy raczej: znajdowała - osłona rozpoznawcza Niebieskich, oczekiwał, że ta się cofnie, nie zaś ruszy do przodu. Stało się to oczywiste dwie minuty później, kiedy oczekiwana nawała ogniowa runęła kilometr za poruszającymi się Bradleyami. Druga strona rozgrywała wszystko zgodnie z radziecką doktryną. Kruk szybko przesunął się o następny kilometr i zatrzymał, znajdując wygodny ciąg niskich wydm, podczas gdy na horyzoncie znowu pojawiły się ciemne sylwetki pojazdów nieprzyjaciela. Pułkownik-prawnik sięgnął po mikrofon, aby przez radio poinformować o tym dowódcę. * * * - Sumter, tutaj Wilcze Stado, mamy kontakt z nieprzyjacielem - poinformował Diggsa Eddington ze swego stanowiska dowodzenia. - Zniszczyliśmy im właśnie oddział rozpoznania. Nasz zwiad widzi teraz ich wysunięte straże. Zamierzam wciągnąć ich w krótką walkę i odrzucić do tyłu, i na prawo na południowy wschód. Artyleria wroga ostrzeliwuje teren pomiędzy naszym zwiadem a głównymi siłami. Koniec. - Zrozumiałem, Wilcze Stado. Na swoim ekranie Diggs widział Bradleye, które pokazały się w równej niemal linii, ale w znacznych od siebie odstępach. Na ekranach systemu SIM pojawiły się symbole nie zidentyfikowanego nieprzyjaciela. Dla generała była to wysoce frustrująca sytuacja. Nigdy jeszcze dotąd w dziejach wojen głównodowodzący nie miał takiego przeglądu sytuacji podczas rozwijającej się bitwy. Mógł każdemu plutonowi z osobna rozkazać, co ma robić, dokąd się skierować i kogo ostrzelać. Znał zamiary Eddingtona, Hamma i Magrudera, ale jako ich zwierzchnik musiał pozostawić im inicjatywę, ingerując tylko wtedy, gdyby coś zaczęło się źle układać albo też sytuacja rozwinęłaby się w niepożądanym kierunku. Dowódca amerykańskich sił zbrojnych w Arabii Saudyjskiej stał się teraz jedynie widzem. * * * Szwadrony Hamma poruszały się równolegle do siebie, każdy rozciągnięty na dziesięć kilometrów wszerz, rozdzielone kilometrową przerwą. Na przodzie każdego szwadronu posuwali się zwiadowcy. Każdy szwadron liczył dziewięć czołgów i trzynaście Bradleyów, plus dwa pojazdy M 113 z moździerzami. Naprzeciw nich, teraz w odległości siedmiu kilometrów, znajdowały się brygady 2. Korpusu ZRI, wykrwawione w walkach na północ od King Chalid, osłabione, ale z całą pewnością w stanie pogotowia, nic tak bowiem nie budzi czujności jak nieoczekiwana porażka. Helikoptery zwiadowcze i przekazy z Predatorów pozwalały precyzyjnie zlokalizować pozycje przeciwnika. Hamm nakazał helikopterom, by raz jeszcze wykonały przelot na przedpolach najbardziej wysuniętych do przodu jednostek przeciwnika. Wszystkie inne jego oddziały zastygły w miejscu, a siedemdziesiąt kilometrów za nimi wzbijały się w powietrze śmigłowce szturmowe Apache i zwiadowcze Kiowa, aby włączyć się do wielkiej bitwy. * * * Na północy wszystkie F-15 Strike Eagle były w powietrzu. Wcześniej tego dnia dwa z nich zostały zestrzelone, w tym jeden należący do dowódcy dywizjonu. Teraz, chronione przez F-16 uzbrojone w pociski HARM, przy użyciu inteligentnych bomb niszczyły mosty i trasy dojazdowe w dolinach obu rzek. Z góry dostrzec mogli na zachód od bagien płonące czołgi, i nietknięte jeszcze maszyny na wschód od nich. W tej pełnej wydarzeń godzinie wszystkie drogi zostały zniszczone w trakcie ponawianych nalotów. Nad King Chalid i w okolicach bazy znajdowały się F-15C, naprowadzane przez samoloty AWACS. Jedna grupa czterech myśliwców znajdowała się na pułapie dostatecznie wysoko, aby nie mogły ich dosięgnąć rakiety przeciwlotnicze, których wyrzutnie podążały w ślad za piechotą. Miały one za zadanie nie dopuścić do tego, aby w grę wmieszały się samoloty ZRI. Reszta polowała na helikoptery należące do dywizji pancernych. Wprawdzie zestrzelenie śmigłowca było osiągnięciem mniej chwalebnym niż zniszczenie myśliwca, jednak osłabiało nieprzyjaciela. Helikoptery były też smakowitym kąskiem także i z tego powodu, że często poruszali się nimi generałowie, ale nade wszystko chodziło o to, że stanowiły część jednostek przeprowadzających rozpoznanie, które, zgodnie z planem, trzeba było przeciwnikowi maksymalnie utrudnić. Na ziemi niepokojące wiadomości musiały się rozchodzić bardzo szybko. Za dnia zniszczono tylko trzy śmigłowce, ale wraz z nadejściem ciemności ich liczba gwałtownie się zwiększyła. Wszystko wyglądało teraz inaczej niż poprzednim razem; polowanie było całkiem proste. Nacierający nieprzyjaciel nie mógł się schować. To bardzo odpowiadało pilotom F-15 Eagle. Jeden z nich, znajdujący się na południe od King Chalid, instruowany przez AWACS, zlokalizował śmigłowiec na radarze przeczesującym teren poniżej, wybrał selektorem uzbrojenia pocisk przeciwlotniczy AIM 120 i odpalił go. Śledził jego trasę do momentu, kiedy ognista kula odskoczyła w lewo, a następnie rozlała się szeroko po ziemi. Na tym skończyły się tego wieczoru łowy na helikoptery. Z E-3B popłynęła do wszystkich pilotów informacja, że nad polem bitwy pojawiają się śmigłowce sojusznicze, Eagle musiały więc teraz działać znacznie ostrożniej. * * * Mniej niż połowa celowniczych w Bradleyach oddziału rozpoznania odpalała kiedykolwiek uzbrojone pociski TOW, chociaż każdy z nich wykonywał to setki razy na symulatorach. Kruk czekał, aż wysunięte pojazdy przeciwnika znajdą się w jego zasięgu. Pierwsze pojazdy zwiadowcze zaatakują ich Bradleye, a stosunek siły ogniowej będzie bardziej wyrównany. Dwa BRDM znalazły się za linią amerykańskich zwiadowców. Jeden nieomal najechał na HMMWV, zalewając wóz terenowy seriami z karabinu maszynowego, zanim działko rozerwało go na strzępy. Opancerzony transporter natychmiast pośpieszył na miejsce, żeby stwierdzić, że z trzyosobowej załogi Hummera pozostał tylko jeden ranny. Żołnierze zajęli się nim, podczas gdy dowódca wspiął się na nasyp przeciwczołgowy, zaś celowniczy uruchomił wyrzutnię TOW. Strzelały teraz wszystkie czołgi z czołowej grupy, wypatrując rozbłysków z luf Bradleyów i uruchamiając własne systemy noktowizyjne. Ponownie doszło do krótkiej, zażartej walki na nieoświetlonym pustkowiu. Jeden Bradley został trafiony, a w eksplozji zginęła cała załoga. Pozostałe wystrzeliły jeden lub dwa pociski przeciwpancerne i zniszczyły ponad dwadzieścia czołgów do chwili, kiedy dowódca nacierającego oddziału nakazał odwrót, tuż przed rozpoczęciem ostrzału artyleryjskiego. Kruk na polu starcia pozostawił jednego Bradleya i dwa Hummery - były to pierwsze ofiary amerykańskich oddziałów lądowych w drugiej wojnie w Zatoce, o czym natychmiast powiadomiono dowództwo. * * * W Waszyngtonie minęła właśnie pora lunchu. Wiadomość o wydarzeniach dotarła do Sali Sytuacyjnej w chwilę po tym, jak prezydent zakończył deser. Nie zdążono jeszcze sprzątnąć talerzy z okruszkami kanapek. Informacja o poległych bardzo go poruszyła, bardziej niż o ofiarach na pokładzie "Yorktown" czy o sześciu zaginionych lotnikach, "zaginionych" bowiem nie musiało oznaczać: "martwych". Żołnierze, o których teraz chodziło, z całą pewnością nie żyli. Żołnierze Gwardii Narodowej, przypomniał sobie. Żołnierze-cywile, którzy najczęściej pomagali ludziom w czasach powodzi czy huraganu... - Panie prezydencie, czy pan by tam pojechał? - odezwał się generał Moore, zanim Robby Jackson zdążył cokolwiek powiedzieć. - Gdyby pan miał dwadzieścia kilka lat, był porucznikiem piechoty morskiej i otrzymał rozkaz; pojechałby pan? - Chyba... nie, to znaczy, na pewno. Musiałbym. - Tak samo było z nimi, panie prezydencie - oznajmił Mickey Moore. - To los żołnierza - oznajmił beznamiętnie Robby. - Za to otrzymujemy żołd. - Racja. Również Ryan musiał przyznać, iż są rzeczy, za których wykonanie także i on otrzymuje pieniądze. * * * Cztery F-117 wylądowały w Al-Karj, zjechały z pasa i pokołowały do hangarów. Tuż za nimi pojawiły się samoloty transportowe, wiozące zapasowe załogi i personel naziemny. Nimi natychmiast zajęli się oficerowie wywiadu z Rijadu, przede wszystkim informując pilotów o wojnie, która właśnie wkraczała w decydującą fazę. * * * Generał major, który dowodził dywizją Nieśmiertelnych, usiłował w swoim pojeździe zorientować się, co się w istocie dzieje. Aż do tej chwili wydarzenia układały się pomyślnie. 2. Korpus wykonał zadanie, robiąc wyłom w liniach przeciwnika, którym przewaliły się główne siły. Jeszcze godzinę temu obraz był miły i klarowny. Owszem, wojska saudyjskie nadciągały z południowego zachodu, ale musiały być odległe jeszcze co najmniej o dzień. Do tego czasu powinien się znaleźć na przedpolach stolicy Arabii Saudyjskiej. O świcie 2. Korpus miał porzucić zamaskowane pozycje po lewej stronie, wykonując pozorowane uderzenie na pola naftowe, co zmyli Saudyjczyków. Dzięki temu powinien uzyskać jeszcze jeden dzień zwłoki, podczas którego, przy łucie szczęścia, weźmie do niewoli cały saudyjski rząd, być może całą królewską rodzinę. Ale nawet gdyby ta uciekła, co było bardzo prawdopodobne, kraj zostałby bez przywódców, co oznaczałoby zwycięstwo ZRI. Jak dotąd, ponieśli znaczne straty. Aby Armia Boga mogła dotrzeć do miejsca, gdzie się teraz znajdował, 2. Korpus utracił połowę stanu, zwycięstwo jednak nigdy nie przychodziło tanio, a koszty trzeba było płacić w dalszym ciągu. Jego oddział zwiadowczy nagle zniknął z eteru. Informacja o nie zidentyfikowanym przeciwniku, prośba o wsparcie artyleryjskie, a później - nic. Wiedział, że siły saudyjskie znajdują się gdzieś przed nim. Wiedział, że muszą to być resztki 4. Brygady, którą 2. Korpus zniszczył w znacznym stopniu, chociaż nie całkowicie. Przeciwnik stawiał silny opór na północ od King Chalid, a potem się wycofał... najpewniej otrzymawszy rozkaz, aby walczyć tak długo, aż baza zostanie ewakuowana. Jak widać, nawet resztki 4. Brygady były wystarczająco silne, aby uporać się z jego oddziałami rozpoznawczymi. Niezbyt dobrze wiedział, gdzie znajduje się pułk amerykańskiej kawalerii pancernej, prawdopodobnie na wschód od niego. Należało też przypuścić, iż gdzieś jest jeszcze inna amerykańska brygada, najpewniej również na wschodnim skrzydle. Brakowało mu helikopterów, a zupełnie niedawno jeden z nich, z głównym oficerem wywiadu na pokładzie, został zestrzelony przez amerykański myśliwiec. Nie mógł liczyć na żadne wsparcie z powietrza. Jedyny myśliwiec ZRI, którego zobaczył tego dnia, zostawił po sobie dymiącą wyrwę na wschód od King Chalid. Jakkolwiek jednak dokuczliwi mogli się jeszcze okazać Amerykanie, nie potrafią go powstrzymać. Jeśli zaś znajdzie się w Rijadzie na czas, jego żołnierze zawładną wszystkimi lotniskami saudyjskimi, dzięki czemu będzie można odeprzeć zagrożenie z powietrza. Zgodnie więc z tym, co nieustannie powtarzali dowódcy korpusów, kluczowe znaczenie dla całej operacji miało bezustanne parcie do przodu. Dlatego też najbardziej wysuniętej do przodu brygadzie kazał posuwać się zgodnie z planem. Napłynęły właśnie informacje, że, nie zidentyfikowany jak dotąd, nieprzyjaciel zaatakował, zadał straty i sam je poniósł, ale po krótkim starciu wycofał się. Najprawdopodobniej była to jakaś jednostka saudyjska, która usiłowała jeszcze żądlić w odwrocie, a którą po wschodzie słońca dogoni i unicestwi. Wydał odpowiednie rozkazy, poinformował sztab o swoich zamierzeniach, następnie zaś opuścił stanowisko dowodzenia, aby, wzorem wszystkich dobrych generałów, zobaczyć, jak rzeczy układają się na pozycjach frontowych, podczas gdy ze sztabu popłynęły w dół wojskowych struktur rozkazy. * * * Śmigłowce zwiadowcze Kiowa donosiły o posuwających się na południe pojazdach, niezbyt jednak licznych. Najprawdopodobniej zostały silnie pokiereszowane podczas natarcia, uznał pułkownik Hamm. Jednemu ze swych szwadronów polecił wykonać odejście w lewo, kilka minut później wysłał do akcji helikoptery Apache. Na ekranach SIM widać było wyraźnie pozycje BRDM, podobnie jak resztę mocno nadwyrężonego 2. Korpusu. * * * To samo dotyczyło Nieśmiertelnych. Eddington przypatrywał się, jak wysunięte pododdziały, wraz z sunącymi tuż za nimi głównymi siłami, z szybkością około dwudziestu kilometrów na godzinę wkraczają w zasięg jego armat czołgowych. Połączył się z Hammem. - Za pięć minut. Powodzenia, Al. - Wzajemnie, Nick - usłyszał w odpowiedzi. * * * Wszystko zależało od synchronizacji. Czterdzieści pięć kilometrów dalej, ustawione w kilku grupach, samobieżne działa Paladin uniosły lufy i zwróciły je w kierunku obiektów wyśledzonych przez Predatory oraz przez oddziały zwiadu elektronicznego. Kanonierzy końca XX wieku wprowadzili koordynaty do komputerów tak, aby szeroko rozrzucone działa mogły ostrzeliwać te same cele. Oczy spoczęły teraz na zegarkach, wpatrując się w cyfry, które zmierzały do godziny 22.30.00 czasu miejscowego, 19.30.00 czasu Greenwich, 14.30.00 czasu waszyngtońskiego. Podobnie rzecz przedstawiała się z wyrzutniami MLRS. Żołnierze zamknęli kabiny załogowe, uruchomili mechanizmy zawieszenia, które miały stabilizować pojazd w trakcie odpalania rakiet, a następnie starannie zabezpieczyli wszystkie otwory, jako że spaliny pocisków mogły być niebezpieczne dla życia. Na południe od King Chalid czołgiści Gwardii Narodowej Północnej Karoliny wpatrywali się w coraz większe białe plamy w okularach noktowizorów. Celowniczy manewrowali przyciskami laserowych dalmierzy. Najdalej wysunięte jednostki osłonowe znajdowały się teraz o dwa i pół kilometra, a o kilometr dalej posuwały się główne siły złożone z czołgów i transporterów opancerzonych. Na południowy wschód od King Chalid Czarny Koń poruszał się teraz z szybkością piętnastu kilometrów na godzinę, w kierunku celów, które zaległy na paśmie wydm odległym o cztery tysiące metrów na zachód. Wykonanie planu nie było perfekcyjne. Kompania Bravo, 11. pułku, niespodziewanie natknęła się na BRDM i samodzielnie otworzyła ogień. Błyski płomieni wylotowych zaalarmowały nieprzyjaciela o kilka sekund za wcześnie, co zresztą nie miało większego znaczenia. Eddington trzymał się planu z absolutną dokładnością. Przez cały wieczór nie mógł zapalić, w obawie, że najlżejszy nawet rozbłysk może zostać dostrzeżony przez nocnego obserwatora. Dlatego wyciągnął zapalniczkę i potarł ją dopiero w chwili, kiedy cyfry 59 zmieniły się na 00. W tej chwili malutkie światełko nie mogło już zwrócić niczyjej uwagi. * * * Pierwsza rozpoczęła artyleria. Najbardziej widowiskowe były MLRS, każda wyrzutnia odpalająca dwanaście pocisków w odstępach dwusekundowych. Płomienie wyrzucane z pojemników oświetlały strugi rozgrzanych gazów na niebie, które wcale nie było już ciemne. O 22.30.30 w powietrzu leciało ponad dwieście pocisków rakietowych M77. Noc była jasna i ów świetlny pokaz nie mógł ujść uwagi nikogo, kto znalazł się w promieniu dwustu kilometrów. Znajdujący się na północnym wschodzie piloci myśliwców widzieli start rakiet i uważnie śledzili ich lot, za nic bowiem nie chcieli się znaleźć na ich drodze. Iraccy oficerowie z pancernej dywizji gwardyjskiej pierwsi zobaczyli, jak od południa nadlatują pociski i wszystkie kierują się na zachód od drogi, która łączyła King Chalid z Al-Artawija. Wielu z nich, jeszcze jako porucznicy i kapitanowie, poznało już ten widok i wiedziało, co oznacza: nadciągała stalowa ulewa. Niektórzy zastygli sparaliżowani, inni wykrzykiwali rozkazy, chowali się, zamykali włazy i w popłochu rozluźniali szyki. Artylerzyści nie mieli takiej możliwości. Ich działa były najczęściej holowane, a większość obsługujących je żołnierzy znalazła się na otwartej przestrzeni. Tuż obok nich piętrzyły się stosy amunicji, przygotowane do mającego się rozpocząć ostrzału. Widzieli płomienie silników rakietowych, zorientowali się, że lecą w ich stronę, ale pozostawało im tylko czekać. Wszyscy z krzykiem rozpierzchli się i przypadli do ziemi, głowy osłaniając hełmami i modląc się, aby ta straszliwa broń poraziła kogo innego. Pociski osiągnęły swoje apogeum i zaczęły opadać ku ziemi. Na określonej wysokości czujniki otworzyły nosy i każda rakieta wyrzuciła ze swego wnętrza 644 bombki o masie dwustu gramów, co oznaczało 7.728 sztuk subamunicji dla każdej wyrzutni. Wszystkie przeznaczone były dla artylerii gwardyjskiej, która była najbardziej dalekosiężną bronią przeciwnika i Eddington chciał ją jak najszybciej wyłączyć z gry. Niewielu z irackich żołnierzy spoglądało w górę. Nie widzieli i nie słyszeli, jak nadchodzi śmierć. Z daleka wyglądać to mogło jak roztańczone sztuczne ognie na chiński Nowy Rok, ale dla tych, którzy znaleźli się na miejscu, oznaczało to zagładę w straszliwym huku, gdy ponad siedem tysięcy sztuk subamunicji eksplodowało naraz na powierzchni dwustu akrów. Pojazdy stanęły w ogniu i eksplodowały, a w ślad za nimi wybuchały nagromadzone pociski, ale większość artylerzystów już nie żyła, jako że czterech na pięciu dosięgła pierwsza salwa. Miały nastąpić jeszcze dwie dalsze. Ponowne ładowanie wyrzutni zajęło około pięciu minut. Pod tym względem szybsze okazały się działa 155 mm. Także i one wymierzone były w artylerię przeciwnika, a ich ostrzał równie precyzyjny. Była to najbardziej zmechanizowana z czynności żołnierskich. To armata zabijała, a oni ją tylko obsługiwali. W tym przypadku nie widzieli efektów swoich działań, ale nie potrzebowali nawet wysuniętego na przód obserwatora, aby informował ich o skuteczności. Wiedzieli dobrze, że kiedy celowaniem steruje GPS, potwierdzenia takie nie są potrzebne. Paradoksalnie, ostatni otworzyli ogień ci, którzy na własne oczy widzieli zbliżającego się przeciwnika. Czołgiści czekali na rozkaz, którym było rozpoczęcie ostrzału przez dowódców kompanii. Przy całej swojej morderczej skuteczności, system sterowania ogniem Abramsów jest jednym z najprostszych mechanizmów, jakie kiedykolwiek złożono w ręce żołnierzy, na dodatek w warunkach bojowych łatwiejszym do użycia, niż kosztujące miliony dolarów symulatory. Każdy z celowniczych miał wyznaczony sektor, a pierwszymi pociskami odpalanymi przez dowódców kompanii były pociski przeciwpancerne HEAT, które zostawiały bardzo wyraźny ślad. Poszczególne czołgi otrzymywały do ostrzału teren na lewo lub prawo od pierwszego wybuchu. Cele miały większą temperaturę niż otaczająca je pustynia i w podczerwieni zdradzały swoją obecność z taką wyrazistością jak jasno płonące żarówki. Każdy celowniczy wiedział, na którym sektorze się skupić i w nim oczekiwał nadjeżdżającego T-80. Gdy ten pojawił się na celowniku, załoga włączała laserowy dalmierz. Promień, odbity od celu, powracał, informując komputer o odległości do obiektu, szybkości, z jaką się porusza, oraz kierunku. Inne czujniki powiadamiały o temperaturze powietrza i amunicji, gęstości powietrza, szybkości i kierunku wiatru, temperaturze lufy, a także o tym, ile wystrzelono do tej pory z niej pocisków. Komputer zbierał te wszystkie informacje, a gdy już je przetworzył, biały prostokąt informował celowniczego, iż system gotowy jest do wystrzelania pocisku. Teraz wystarczyło już tylko zacisnąć palec wskazujący na spuście. Czołgi podskakiwały, zamki cofały się, a z luf tryskał oślepiająco jasny płomień, z którego wylatywały pociski, gnając z szybkością prawie dwóch kilometrów na sekundę. Były podobne do grubych strzał, o średnicy pięciu centymetrów, z krótkimi brzechwami, które w trakcie lotu spalały się od tarcia z powietrzem, zostawiając za sobą świetliste ślady. Te pozwalały dowódcy czołgu śledzić przez cały czas tor lotu pocisku. Cele stanowiły czołgi T-80. Były mniejsze od swych amerykańskich odpowiedników, a to głównie za sprawą słabszych silników, a okrojone rozmiary zmuszały do znacznych kompromisów konstrukcyjnych. Z przodu znajdował się zbiornik paliwa, a prowadzący do niego przewód ciasnym kręgiem otaczał wieżę. Pociski umieszczone były w niszach obok zapasowego pojemnika z paliwem, tak że cały czołg "odziany" był w łatwopalne substancje. Ponadto, aby zaoszczędzić miejsce w wieży, zrezygnowano z ładowniczego na rzecz automatycznego systemu, który, po pierwsze, był wolniejszy od człowieka, po drugie, powodował, że przez cały czas znajdował się w wieży gotowy do wystrzelenia nabój. Nie miało to w tym przypadku większego znaczenia, powodowało jedynie bardziej spektakularne eksplozje. Drugi T-80 został trafiony przez pocisk w podstawę wieży. Najpierw rozdarł przewód paliwowy, a następnie, drążąc pancerną osłonę, rozpadł się na mnóstwo fragmentów, które z szybkością ponad tysiąca metrów na sekundę rozprysnęły się w małej przestrzeni, a odbite od wewnętrznych powierzchni zmasakrowały załogę. Ta nie żyła już więc, gdy w ślad za pierwszym przygotowanym do strzału nabojem eksplodowała cała amunicja, powodując wybuch paliwa. Ciężka wieża została wyrzucona w powietrze na dziesięć metrów. W przeciągu trzech sekund piętnaście innych czołgów zostało unicestwionych w ten sam sposób. Wystarczyło kolejnych dziesięć sekund, aby całkowicie zniknęła wysunięta straż dywizji Nieśmiertelnych, a jedyny jej opór polegał na tym, że całe pole bitwy ozdobiła płonącymi stosami. Ogień natychmiast przeniósł się na główne siły dywizji: trzy bataliony posuwające się w równej linii. Ich ponad sto pięćdziesiąt pojazdów znajdowało się w tej chwili o trzy kilometry od pięćdziesięciu czterech Abramsów. Dowódcy irańskich czołgów, aby lepiej widzieć, najczęściej znajdowali się w otwartych włazach i stali w nich jeszcze, chociaż już wcześniej dostrzegli nadlatujące rakiety. Zobaczyli przed sobą linię białych i pomarańczowych rozbłysków. Oficerowie obdarzeni najszybszym refleksem zdążyli polecić swoim załogom, aby natychmiast wystrzeliły pociski, ale ledwie dziesięciu celowniczych zdążyło wykonać rozkaz. Ponieważ jednak nie mieli czasu, aby ocenić dystans, wszystkie wystrzały chybiły. Ostra dyscyplina sprawiła, że strach nie zdążył zastąpić szoku, niektórzy więc przystąpili do ponownego załadunku, inni mozolili się z ustaleniem odległości i trajektorii pocisku, ale wtedy widnokrąg znowu rozpalił się na pomarańczowo, a niewielu widzów zdało sobie sprawę z przyczyny. Kolejna salwa pięćdziesięciu czterech pocisków trafiła w pięćdziesiąt cztery cele i w ten sposób w niecałe dwadzieścia sekund od rozpoczęcia bitwy podwoiła się liczba zniszczonych T-80. - Jeden poruszający się cel - oznajmił dowódca czołgu swemu celowniczemu. Całe pole bitwy stało teraz w ogniu, a płomienie mieszały się z termowizyjnymi obrazami pojazdów. Tam. Celowniczy ustalił odległość - 3.650 metrów - a kiedy pojawił się biały prostokąt, nacisnął spust. Obraz pociemniał, mimo to widać było biały tor pocisku, a potem... - Trafiony! - oznajmił dowódca. - Przenieść ogień! - Zlokalizowany - padła lakoniczna informacja. - Ognia! Celowniczy odpalił trzeci pocisk w ciągu pół minuty, a w trzy sekundy później następna wieża T-80 wyleciała w powietrze. I tyle tylko trwała pancerna faza bitwy. Teraz Bradleye zaatakowały zbliżające się BWP, a ich działka Bushmaster łapczywie poszukiwały swoich celów. W tym przypadku wszystko trwało odrobinę dłużej, ale ostateczny efekt był równie miażdżący. * * * Dowódca Nieśmiertelnych właśnie zbliżał się do tylnych straży brygady prowadzącej, kiedy zobaczył start rakiet. Kazał zatrzymać się kierowcy i spojrzał w tył, tylko po to, by zobaczyć wtórne eksplozje ginącej właśnie artylerii dywizyjnej, a gdy znowu odwrócił się, dojrzał drugą salwę czołgów Eddingtona. Nie upłynęła minuta, a podległa mu formacja utraciła czterdzieści procent stanu. Zanim w pełni zdał sobie sprawę z tego, co nastąpiło, wiedział już, że wpadł w zasadzkę. Ale przez kogo urządzoną? * * * Wystrzelone z MLRS rakiety, które pozbawiły Nieśmiertelnych artylerii, nadleciały ze wschodu, a nie z południa. Był to prezent Hamma dla Gwardii Narodowej, która, zgodnie z przyjętym planem ogniowym, nie mogła sama uderzyć na artylerię irańską. Kiedy wyrzutnie MLRS Czarnego Konia wykonały to zadanie, przeniosły ogień, aby zrobić miejsce dla pułkowych śmigłowców szturmowych Apache, które uderzyły głęboko, poza linię 2. Korpusu, w tej chwili uwikłanego w walkę z trzema szwadronami lądowymi. Podział zadań na placu boju został w istocie narzucony przez wydarzenia poprzedniego dnia. Pierwszym obiektem dla artylerii miała być artyleria, dla czołgów - czołgi, helikoptery zaś miały się zająć unicestwieniem dowództwa. Dwadzieścia minut wcześniej przestało funkcjonować stanowisko dowodzenia dywizji. Na dziesięć minut przed wystrzeleniem pierwszych rakiet, mieszane zespoły Apache-Kiowa nadleciały z północy i od tyłu zaatakowały miejsca, z których emitowano sygnały radiowe. W pierwszej kolejności zaatakowano sztaby dywizyjne, potem - brygad. Sztab Nieśmiertelnych zaczynał się właśnie orientować w napływających informacjach. Niektórzy z oficerów domagali się ich potwierdzenia albo szczegółów, które były im potrzebne do podjęcia decyzji. Na tym polegał problem stanowisk dowodzenia: były one mózgami podległych im jednostek, a ludzie podejmujący decyzje musieli być z nimi fizycznie związani. * * * Z odległości sześciu kilometrów widać było wyraźnie skupisko pojazdów. Cztery wyrzutnie przeciwlotnicze mierzyły na południe, łatwo dawały się też rozpoznać działa przeciwlotnicze. Te poszły na pierwszy ogień. Apache wybrały odpowiednie miejsca i zawisły nad nimi na wysokości trzydziestu metrów, a siedzący na przednich fotelach strzelcy - wszyscy będący młodymi podoficerami -przy użyciu sprzętu optycznego wybrali pierwszą grupę celów, dla których przeznaczyli naprowadzane laserowo pociski Hellfire. Trzeba trafu, że w chwili odpalania pierwszej salwy jeden z irańskich żołnierzy zobaczył błyski i krzykiem zaalarmował resztę, która okręciła działa i zaczęła się ostrzeliwać, zanim wszystkie pociski opuściły wyrzutnie. Rozpętało się piekło. Piloci Apache odskoczyli w lewo z szybkością stu kilometrów na godzinę, zaskoczyli jednak w ten sposób operatorów uzbrojenia, którzy musieli odpalić następne rakiety, gdyż pierwsze chybiły. W przypadku sześciu pozostałych AH-64, pięć rakiet trafiło w cel. Wystarczyła minuta, aby nie groził już ostrzał przeciwlotniczy, dzięki czemu śmigłowce mogły zbliżyć się do swych ofiar. Piloci widzieli ludzi usiłujących uciekać, chociaż część oddziału chroniącego sztab zaczęła pruć w niebo z karabinów maszynowych. Strzelcy najpierw odpalili rakiety 2,75 cala, potem za pomocą pocisków Hellfire unieszkodliwili kilka zdolnych jeszcze do użytku pojazdów pancernych, a potem przesunęli selektory uzbrojenia na działka 30 mm. Śmigłowce nadleciały w warkocie wirników i zawisły, niczym ogromne owady, z wolna się tylko przesuwając, podczas gdy strzelcy wyszukiwali żołnierzy na ziemi, którym udało się przetrwać atak cięższych broni. Ci nie mieli się gdzie ukryć, gdyż ich ciała promieniowały w ciemności na tle chłodniejszego gruntu, a strzelcy wyszukiwali ich w grupach, parach, a na koniec pojedynczo, uwijając się po całym terenie niczym żniwiarze śmierci. Podczas narad poprzedzających operacje zdecydowano, że, w przeciwieństwie do 1991 roku, w tej wojnie helikoptery nie będą brały jeńców. Członkowie grupy przez całe dziesięć minut poszukiwali jeszcze poruszających się obiektów, ale gdy upewnili się, że wszystkie pojazdy zostały zniszczone, a na ziemi leżą już tylko nieruchome postacie, śmigłowce przerwały ogień i, z opuszczonymi nosami, pofrunęły na wschód do punktów zaopatrzenia. * * * Przedwczesny atak na jednostki rozpoznawcze 2. Korpusu sprawił, że jeden z elementów bitwy rozpoczął się z wyprzedzeniem w stosunku do planu, co zaalarmowało nietkniętą jeszcze kompanię czołgów. - Wchodzimy - rozkazał dowódca szwadronu, odpalając swój pocisk, za którym wkrótce pomknęło osiem następnych. Nawet pomimo tak znacznej odległości sześć trafiło w cel i atak Czarnego Konia na 2. Korpus rozpoczął się w istocie jeszcze przed pierwszą salwą MLRS. Następne wystrzały nastąpiły w ruchu; pięć kolejnych czołgów eksplodowało, podczas gdy pociski przez nie wystrzelone nie sięgnęły celu. Teraz odrobinę trudniej było o celność: chociaż armaty były stabilizowane, zawsze mogła się przydarzyć większa nierówność terenu. Czołgi szwadronu rozrzucone były co pół kilometra i każdy otrzymał tej samej szerokości rejon polowania, a im dalej się posuwały, tym więcej ukazywało się celów. Zwiadowcze Bradleye trzymały się sto metrów z tyłu, a ich celowniczy uważnie wypatrywali piechoty, która mogła odpalić pociski przeciwpancerne. Dwie dywizje 2. Korpusu rozciągły się wszerz na dwadzieścia kilometrów, a w głąb zajmowały pas o długości dwunastu; tak przynajmniej wynikało z informacji podawanych przez SIM. W dziesięć minut szwadron przetoczył się przez batalion, który najpierw nadwyrężyli Saudyjczycy, a teraz do reszty zniszczyli Amerykanie. W ciągu następnych dziesięciu minut natrafili na baterię artylerii. Bradleye zalały cały teren lawiną pocisków z rdzeniem ze zubożonego uranu z działek 25 mm i przysporzyły nowych kul ognistych, które mogły zrodzić wrażenie, iż nadal trwa zachód słońca, chociaż ten nastąpił cztery godziny wcześniej. * * * - Cholera - powiedział Eddington głosem wypranym z emocji. Otrzymawszy informacje od dowódców batalionów, stał teraz wyprostowany we włazie HMMWV. - Czy uwierzyłby pan w to pięć minut wcześniej? - zapytał Lobo Sześć. Eddington słyszał w batalionowej sieci łączności kilka głosów ze zdziwieniem powtarzających: "To już wszystko?" Obowiązywała wprawdzie cisza radiowa, ale nie wszyscy potrafili powstrzymać się od okrzyków zdumienia. Nie można jednak było spocząć na laurach. Eddington wywołał oficera wywiadu brygady. - Co mówią Predatory? - Nadal dwie brygady posuwają się na południe, ale teraz trochę zwolniły, sir. Są około piętnaście kilometrów od pana, pułkowniku. - Połącz mnie z Sumter - polecił dowódca Wilczego Stada. * * * Generał major nie ruszył się jeszcze z miejsca, świadom tego, że śmierć znajduje się przed nim i za nim. Upłynęło ledwie dziesięć minut. Powróciły trzy czołgi i dwanaście BWP, zatrzymały się w płytkiej niecce i zajęły stanowiska, czekając na rozkazy. Powracali też pojedynczy żołnierze, ale nie można było z nimi nawiązać kontaktu. Nie potrafił mieć do nich pretensji; prawdopodobnie był w większym szoku niż oni. Próbował już połączyć się z dywizyjnym stanowiskiem dowodzenia, ale odpowiedzią był tylko szum. W tej chwili zupełnie bezużyteczne okazały się lata spędzone w mundurze, czas dowodzenia, szkoły, które ukończył, wygrane i przegrane manewry. Wciąż jednak miał pod swoimi rozkazami więcej niż połowę dywizji. Dwie z jego brygad nadal były nietknięte, a przecież nie przybył tutaj, aby przegrać. Kazał kierowcy zawrócić. Resztkom prowadzącej brygady polecił czekać na rozkazy. Musiał wykonać manewr. To, co się tu wydarzyło, przypominało zły sen, ale noc musiała się kiedyś skończyć. * * * - Jakie propozycje, Eddington? - Chcę przesunąć swoich ludzi na północ, panie generale. Dwie brygady czołgów połknęliśmy z taką łatwością jak talerz płatków. Artyleria przeciwnika jest w większości zniszczona i mam przed sobą pusty teren. - W porządku. Bez nadmiernego pośpiechu i uważaj na skrzydła. Powiadomię Czarnego Konia. - Zrozumiałem, sir. Ruszamy o dwudziestej. Rozważyli wcześniej tę możliwość i na mapach pojawiły się już zarysy planów. Lobo miał przesunąć się i rozwinąć na prawo, Biały Kieł - podążyć wprost na północ po obu stronach drogi, a nie wykorzystany na razie Kojot odsunąć miał się w lewo, aby później w szyku schodkowym uderzyć od zachodu. Stąd brygada miała się przesunąć na północ. Musieli poruszać się wolno, gdyż było ciemno i nie znali terenu. Operacja otrzymała kryptonim NATHAN, a jej pierwszy etap BULL RUN. Eddington miał nadzieję, że Diggs nie weźmie mu tego za złe. - Wilcze Stado Sześć do wszystkich Szóstek. Operacja NATHAN. Powtarzam, rozpoczynamy operację NATHAN za dwadzieścia minut. Potwierdzić. Kilka sekund później napłynęły potwierdzenia od dowódców batalionów. Diggs pozostawał z nim w stałej łączności, zatem na ekranie M4 Magruder miał ten sam obraz sytuacji, co generał. Nie był przesadnie zaskoczony, co najwyżej musiał przyznać, że nie docenił gwardzistów. Jeśli już, to bardziej zaskakujące były postępy 10. pułku. Poruszając się ze stałą prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę, znalazł się już głęboko na terytorium dawnego Iraku, gotów teraz do wykręcenia na południe, co zrobił o drugiej w nocy czasu miejscowego. Zostawiwszy szwadron helikopterów do pomocy Kuwejtczykom, Magruder czuł się nieco odsłonięty, było jednak ciemno, co miało jeszcze potrwać cztery godziny. Kiedy te miną, on będzie już znowu w Arabii Saudyjskiej. Dowódca Bizonów uważał, że dostał najlepsze zadanie kawaleryjskie. Oto znajdował się na terytorium przeciwnika i to daleko na jego tyłach. Tak samo postąpił pułkownik John Grierson z Johnny Rebem. Nakazał swym oddziałom, aby rozjechały się szeroko. Zwiad oznajmiał, że nie ma po drodze żadnych przeszkód, gdyż główny trzon sił wroga znajduje się daleko na terenie Arabii Saudyjskiej. Dużo dalej już się nie posuną, a jemu pozostawało teraz tylko zatrzasnąć drzwi. * * * Donner stał w otwartym włazie wozu zwiadowczego za wieżyczką, obok siebie mając wojskowego kamerzystę. Nigdy dotąd nie widział niczego podobnego. Miał nagrany na taśmie atak na baterię artylerii, chociaż nie był pewien, czy będzie z tego jakiś pożytek przy wszystkich tych podskokach i przechyłach. Jak okiem sięgnąć, tylko zniszczenia. Na południowym wschodzie widział setkę wypalonych czołgów, ciężarówek i innych pojazdów, a wszystko to rozegrało się w niecałą godzinę. Bradley zatrzymał się, on zaś poleciał do przodu, uderzając twarzą o krawędź luku. - Szyk obronny! - rozkazał dowódca. - Zatrzymamy się tutaj na chwilę. Bradleye utworzyły krąg mniej więcej kilometr na północ od zniszczonych armat. Dokoła nic się nie poruszało, o czym celowniczy upewnił się, okręcając wieżyczkę. Otworzyła się rampa z tyłu wozu; dwóch żołnierzy najpierw dokładnie rozejrzało się, a potem wyskoczyło z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału. - Chodź - powiedział sierżant i wyciągnął rękę. Donner złapał za nią i wdrapał się na wierzch Bradleya. - Chcesz zapalić? Donner pokręcił głową. - Dziękuję, rzuciłem. - Ci przestaną palić dopiero za dzień lub dwa - powiedział sierżant, wskazując na pogorzelisko. Najwidoczniej uważał to za dobry dowcip. Podniósł do oczu lornetkę i raz jeszcze zlustrował teren. - No i co pan o tym myśli? - spytał Donner. - Że za to właśnie mi płacą, a idzie nieźle. - Dlaczego stanęliśmy? - Za pół godziny dostaniemy paliwo i amunicję. Sierżant opuścił lornetkę. - Potrzebne nam paliwo? Nie ujechaliśmy zbyt daleko. - Pułkownik chyba uważa, że niedługo będziemy mieli następną robótkę. Rozdział 62 Gotowi i naprzód! Inicjatywa, czy to na wojnie, czy w innej dziedzinie ludzkich poczynań, sprowadza się z reguły do psychologicznej przewagi. W inicjatywie łączy się poczucie jednej strony, że wygrywa, i drugiej, że coś nie układa się po jej myśli, że musi reagować na działania przeciwnika, zamiast przygotowywać własne posunięcia. Przed Amerykanami pojawiła się niemiła konieczność krótkiej, ale nieodzownej pauzy. Najłatwiej powinien na to przystać pułkownik Nick Eddington z Wilczego Stada, tymczasem wcale tak nie było. Jego Gwardia Narodowa przed swoją pierwszą bitwą musiała tylko spokojnie czekać, aż przeciwnik wejdzie w pułapkę o głębokości i szerokości dwudziestu kilometrów. Jeśli nie liczyć pododdziałów zwiadowczych brygady, żołnierze z Północnej Karoliny niemal się nie ruszyli. Teraz wszystko się zmieniło i Eddington zrozumiał, że chociaż z pewnego punktu widzenia jest baletmistrzem, manewru musi dokonać przy użyciu czołgów, obiektów ciężkich, masywnych, które poruszać się miały w ciemności po nieznanym terenie. Pomogła technika. Dzięki radiu mógł powiadomić swoich podwładnych dokąd się mają udać, a dzięki systemowi SIM - jak to zrobić. Lobo zaczął się wycofywać ze stanowiska na zboczu, które czterdzieści minut wcześniej oddało im takie usługi, zwracając się na południe i, poprzez wyznaczone z góry punkty nawigacyjne, skierował się na pozycje odległe o piętnaście kilometrów od miejsca, gdzie stoczyli walkę. W trakcie tego manewru wzmocniony batalion rozluźnił szyk. Dzięki SIM dowódcy pododdziałów wiedzieli, jaki obszar zostaje im wyznaczony i byli w stanie podzielić go niemal automatycznie, tak że każdy pojazd z dokładnością do metra znał miejsce swego rozlokowania. Pojazdy poruszały się po ziemi niczyjej, z szybkością samochodów w godzinach szczytu. Niemniej wszystko potoczyło się zgodnie z planem i po godzinie od rozpoczęcia operacji NATHAN manewr był zakończony. Brygada, rozciągnięta w formację o czole szerokości piętnastu kilometrów, wykręciła na północ i zaczęła posuwać się z szybkością dwudziestu kilometrów na godzinę, poprzedzana przez jednostki rozpoznawcze, które pośpieszyły zająć pozycje o siedem kilometrów przed głównymi siłami. Zabrało to o wiele mniej czasu niż w podręcznikach. Eddington nieustannie powtarzał sobie, że dowodzi żołnierzami niezawodowymi, którzy odrobinę nazbyt byli zależni od sprzętu elektronicznego, aby mógł się czuć całkiem spokojny. Musiał starannie kontrolować poczynania swych trzech batalionów do chwili, gdy znowu nawiążą kontakt z przeciwnikiem i sytuacja się wyklaruje. Dla Toma Donnera prawdziwym zaskoczeniem było to, że masywne ciężarówki zaopatrzenia potrafiły dotrzymać tempa jednostkom bojowym. Wcześniej nie zastanawiał się jakoś nad znaczeniem tego faktu, przyzwyczajony raz w tygodniu zajeżdżać na stację benzynową. Pojawiły się cysterny. Bradleye i czołgi podjeżdżały parami, tankowały równocześnie, a następnie powracały na stanowiska, gdzie czekała na nie amunicja. Zauważył, że każdy niemal Bradley zaopatrzony był w zakupiony przez celowniczego z własnych pieniędzy klucz nasadowy, który ułatwiał przeładowanie magazynka Bushmastera. Działały lepiej niż specjalnie w tym celu zaprojektowane urządzenia. Temat na niezły program, pomyślał z nikłym uśmiechem. Dowódca oddziału, który z M1A2 przesiadł się teraz na HMMWV, przechodził od pojazdu do pojazdu, sprawdzając stan maszyn i załóg. Dziennikarza zostawił sobie na koniec. - Panie Donner, wszystko w porządku? Reporter upił łyk kawy przyrządzonej przez kierowcę Bradleya i skinął głową. - Zawsze tak to wygląda? - spytał młodego oficera. - Dotąd znałem to tylko z ćwiczeń, ale na razie wszystko przebiega bardzo podobnie. - A co pan myśli o całej sprawie? - indagował dziennikarz. - No wie pan, pan i pańscy ludzie zabiliście tak wielu nieprzyjaciół. Kapitan zamyślił się na chwilę. - Pisał pan kiedyś o huraganie i podobnych wypadkach? - Tak. - I pytał pan ludzi, jak to jest, kiedy nagle całe życie zostaje wywrócone do góry nogami? - Taki jest mój zawód. - Podobnie jest z nami. Wypowiedzieli nam wojnę, więc z nimi walczymy. Jeśli ich zaboli, może następnym razem się zastanowią. Wie pan, mam wuja w Teksasie, to znaczy wuja i ciotkę. Kiedyś grał zawodowo w golfa, uczył mnie trzymać kij i robić zamach, potem pracował dla Cobry, firmy produkującej sprzęt do golfa. Tuż przed naszym wyjazdem z Fort Irwin zadzwoniła matka, że oboje złapali tego pieprzonego wirusa ebola. Chce pan naprawdę wiedzieć, co o tym myślimy? - spytał oficer, który tej nocy zniszczył pięć czołgów. - Pora się zbierać, panie Donner. Czarny Koń rusza o dziesiątej. Przed świtem powinniśmy mieć kontakt. - Na horyzoncie pojawił się przytłumiony blask, a po długiej chwili doleciał do nich odległy grzmot. - Apache zaczynają wcześniej. Trzydzieści kilometrów na północny zachód, zniszczone zostało właśnie stanowisko dowodzenia 2. Korpusu. Operacja rozwijała się pomyślnie. 1. szwadron Czarnego Konia miał teraz zrobić zwrot i przetoczyć się na północ przez resztki 2. Korpusu. 3. szwadron powinien napotkać na mniejszy opór, gdy iść będzie na południe, by w ten sposób uzupełnić siły pułku przed pierwszym atakiem na lewe skrzydło 2. Korpusu. W odległości jedenastu kilometrów Hamm przesuwał artylerię, aby ta dopomogła w dobiciu 2. Korpusu, którego dowództwo właśnie wyeliminowały śmigłowce Apache. * * * Eddington nieustannie musiał upominać sam siebie, że najważniejsza jest prostota. Niezależnie od lat studiów i nazwy, którą wybrał dla swojej formacji, nie był Nathanielem Bedfordem Forrestem, a pole bitwy było o wiele za duże, aby mógł sobie pozwolić na improwizacje, jak często robił ten rasistowski geniusz podczas wojny secesyjnej. Kruk był teraz rozciągnięty szczególnie płytko, gdyż w ciągu ostatnich dziewięćdziesięciu minut czoło brygady poszerzyło się niemal dwukrotnie, co zmniejszyło tempo jej marszu. Może to i nieźle, myślał pułkownik. Musiał zachować ostrożność. Siły wroga nie mogły wykonać zbyt głębokiego manewru na wschód w obawie, że zderzą się z lewym skrzydłem Czarnego Konia - jeśli założyć, że w ogóle wiedzieli o jego istnieniu - z kolei teren na zachodzie był zbyt trudny, aby pozwolić na szybki manewr. Najeźdźcy próbowali środkiem i dostali lanie, logicznym przeto posunięciem ze strony 1. Korpusu ZRI byłoby wykonanie ograniczonego manewru oskrzydlającego, najpewniej z głównymi siłami przesuniętymi na wschód. Obrazy dostarczane przez Predatory zaczynały to potwierdzać. * * * Dowódca Nieśmiertelnych nie mógł już skorzystać z prawdziwego stanowiska dowodzenia, dlatego musiał zadowolić się tym, co pozostało po 1. Brygadzie. Płynęła z tego bezpośrednia nauka, że musi nieustannie uciekać. Najważniejsze było w tej chwili ponowne nawiązanie kontaktu z dowództwem 1. Korpusu, co nastręczało sporo trudności, ono bowiem właśnie przemieszczało się, gdy na drodze do Al-Artawija wpadł w zasadzkę Amerykanów. Teraz 1. Korpus z pewnością organizował stanowisko dowodzenia sztabu armii. Udało mu się połączyć z trójgwiazdkowym irańskim generałem, któremu, najszybciej jak potrafił, przekazał wiadomości. - To najwyżej jedna brygada - zapewnił go zwierzchnik. - Co teraz zamierzacie, generale? - Skupię siły, które mi pozostały i przed świtem zaatakuję z obu skrzydeł - odparł dowódca dywizji. W gruncie rzeczy nie miał zbyt wielkiego wyboru, o czym obaj dobrze wiedzieli. 1. Korpus nie mógł się cofnąć, gdyż wywołałoby to tylko gniew przywódcy, który posłał go do boju. Pozostanie w miejscu oznaczało czekanie na oddziały saudyjskie, które sunęły od granicy z Kuwejtem. Trzeba było zatem odzyskać inicjatywę, z zaskoczenia atakując blokujących drogę Amerykanów. Do tego właśnie celu przeznaczone były czołgi, a pod swoimi rozkazami miał ich ciągle ponad czterysta. - Aprobuję. Zapewnię wam wsparcie artylerii korpusu. Jeśli przełamiecie obronę nieprzyjaciela, przed zmrokiem powinniście stanąć w Rijadzie. Jeśli Allach pozwoli, dopowiedział w duchu dowódca Nieśmiertelnych. Nakazał 2. Brygadzie, aby zwolniła tempo, co pozwoliło 3. dogonić ją, przeformować się i wykonać manewr na wschód. Zwierciadlaną operację powinni na zachodzie przeprowadzić Irakijczycy. 2. Brygada zaatakuje przeciwnika z boku, podczas gdy 3. zajdzie go od tyłu. Centrum pozostanie puste. * * * - Zatrzymali się. Prowadząca brygada stanęła. Są o trzynaście kilometrów na północ - oznajmił S-2 brygady. - Za kilka minut powinniśmy otrzymać potwierdzenie od Kruka, który będzie ich miał w zasięgu wzroku. Wiedział, co robi nieprzyjaciel. Grupa zachodnia, nieco cofnięta, posuwała się wolno, najwyraźniej w oczekiwaniu na rozkazy, które zmienią jej rozlokowanie. Nieprzyjaciel potrzebował czasu na zastanowienie. Eddington nie mógł na to pozwolić. Jedyny prawdziwy problem z MLRS polegał na tym, że przy minimalnym zasięgu wyrzutnia była o wiele mniej precyzyjna niż przy maksymalnym. Po raz drugi tej nocy wyrzutnie, które nie zmieniły w ogóle swej pozycji, włączyły stabilizatory i podniosły platformy z kasetami, sterowane wyłącznie informacjami elektronicznymi. Po raz drugi tej nocy ciemność rozdarły smugi pocisków, tyle że tym razem poruszających się po o wiele bardziej płaskich trajektoriach. Tak samo postąpiła klasyczna artyleria, przy czym obie formacje uwagę skupiły przede wszystkim na oddziałach brygady wroga, które znalazły się po lewej i po prawej stronie szosy. Chodziło przede wszystkim o efekt psychologiczny. Subamunicja przenoszona w głowicach rakiet nie mogła zniszczyć czołgu. Przy odrobinie szczęścia uszkodzić mogła silnik, bądź też przebić ścianę transportera opancerzonego, ale szansę na to były niewielkie. Najważniejsze było zatem to, aby lawiną stali oszołomić przeciwnika, ograniczyć jego możliwość obserwacji, a także myślenia. Oficerowie, którzy z dowódczych czołgów udali się na naradę, rzucą się do swych wozów, przy czym niektórzy z nich zostaną zabici lub ranni. Ci, którzy bezpiecznie schronią się za pancernymi płytami, usłyszą przecież łomot odłamków i niespokojnie będą wyglądać przez peryskopy, czy ostrzał nie jest aby wstępem do natarcia. Mniej liczne pociski 155 mm stanowiły poważniejsze zagrożenie, tym bardziej, że nie wybuchały w powietrzu, a dopiero po zetknięciu z przeszkodą. Rachunek prawdopodobieństwa wskazywał, że podczas gdy 2. Brygada będzie czekać, aż 3. Brygada przesunie się po jej lewej stronie, niektóre z pojazdów zostaną zniszczone. Nie mogąc zmienić miejsca, ani - z racji braku artylerii - odpowiedzieć ogniem. Żołnierze będą musieli kulić się w pojazdach, spoglądając bezsilnie na deszcz bomb i pocisków. Zgodnie z planem, 1. szwadron 11. pułku ruszył na północ. Prowadziły zwiadowcze Bradleye, kilometr za nimi sunęły czołgi, gotowe rzucić się do walki na pierwszą wiadomość o kontakcie z przeciwnikiem. Dla Donnera było to niezwykłe przeżycie. Człowiek inteligentny, bynajmniej nie domator, nawykły do wędrówek po Appalachach, starał się najwięcej, jak mógł zobaczyć z Bradleya, a przecież nie potrafił się połapać w tym, co się działo. Pokonał w końcu skrępowanie i przez interkom spytał dowódcę, jak tamten może się orientować, w odpowiedzi na co został przywołany na przód pojazdu, gdzie na trzeciego skulił się w przestrzeni obliczonej dla dwóch osób. - Jesteśmy tutaj - wyjaśnił sierżant sztabowy, dotykając palcem ekranu SIM. - Poruszamy się w tym kierunku. W pobliżu nie ma nikogo. Nieprzyjaciel - obraz się zmienił - jest tutaj, a my jedziemy wzdłuż tej linii. - Jak daleko? - Jeszcze jakieś dwadzieścia kilometrów, a powinniśmy go zobaczyć. - Na ile wiarygodne są te informacje? - spytał Donner. - Jak dotąd doprowadziły nas aż tutaj, Tom. Zaskakujący był rytm jazdy, który odrobinę przypominał dziennikarzowi rwany rytm samochodów na zatłoczonej autostradzie w piątkowe popołudnie. Wozy bojowe przeskakiwały - nigdy szybciej niż trzydzieści kilometrów na godzinę - od jednej przeszkody terenowej do drugiej, badały okolicę przed sobą i znowu robiły skok. Sierżant wyjaśnił, że w równiejszym terenie przemieszczaliby się bardziej płynnie, ale w tej części pustyni było mnóstwo wzgórków i grzbietów, za którymi mógł czatować wróg. Bradleye trzymały się parami. Każdy M3 miał "skrzydłowego" - termin zapożyczony z lotnictwa. - A jeśli na kogoś się natkniemy? - Będą do nas strzelać - odparł sierżant. Celowniczy nieustannie poruszał wieżyczką to w lewo, to w prawo, szukając ciepłego obiektu. Donner zorientował się, że, dzięki noktowizorom, w nocy widzieli nawet lepiej, co wyjaśniało, dlaczego Amerykanie preferowali łowy po ciemku. - Stanley, skręć w lewo i zatrzymaj się za tym garbem - polecił dowódca kierowcy. - Gdybym ja się miał zasadzić, spodobałoby mi się to miejsce po prawej. Będziemy ubezpieczać Chucka, kiedy podjedzie do tych skał. - Wieżyczka poruszyła się i zatrzymała, wycelowana w duży grzbiet, za który wjechał "skrzydłowy". - W porządku, Stanley, dalej! * * * Zlokalizowanie ścisłego dowództwa Armii Boga okazało się bardzo trudne. To zadanie Hamm powierzył dwóm helikopterom zwiadowczym, a koordynowała jego wykonanie komórka zwiadu elektronicznego, dołączona do dowództwa 2. szwadronu. Misji nadali nazwę ENCHILADA. Kiedy rozbije się najwyższe dowództwo, anarchia ogarnie siły nieprzyjaciela. Przydzieleni do oddziału zwiadu elektronicznego saudyjscy oficerowie wywiadu wsłuchiwali się w komunikaty. Najwyżsi dowódcy ZRI przesyłali między sobą zaszyfrowane meldunki radiowe, ale to pozwalało porozumiewać się tylko osobom posiadającym ten sam sprzęt, czym niżej więc na szczeblach dowodzenia, tym prędzej wróg musiał zacząć przemawiać zrozumiałym językiem. Uderzono na stanowiska dowodzenia korpusu i dywizji, dwa niszcząc doszczętnie, jedno poważnie uszkadzając. Co więcej, z grubsza wiedziano, gdzie znajduje się 3. Korpus, a szefowie Armii Boga musieli zacząć się z nim komunikować, była to bowiem ostatnia nietknięta - jeśli nie liczyć kilku uderzeń z powietrza - formacja. Nie musieli znać treści komunikatów, chociaż skądinąd byłoby to pożyteczne. Znali częstotliwość, na której nadawało najwyższe dowództwo, a kilka minut wystarczyło na lokalizację dostatecznie precyzyjną, aby do dzieła mogły przystąpić helikopterowe formacje. Kodowane informacje radiowe brzmiały jak normalne szumy w eterze. Podporucznik dowodzący sekcją zwiadu elektronicznego uwielbiał nasłuch, brakowało mu jednak odpowiedniego sprzętu. Trzeba więc było szczególnego talentu, by przeglądając różne częstotliwości - co właśnie robili jego podwładni - odróżnić naturalne szumy atmosferyczne od sztucznych. - Bingo! - zawołał jeden z nich. - Trzy-zero-pięć, syczy jak wąż. Jakkolwiek chaotyczne mogły wydawać się dźwięki, były za głośne na statykę. - Jaka pewność? - spytał podporucznik. - Dziewięćdziesiąt procent, panie poruczniku. - Drugi pojazd, sprzężony elektronicznie z pierwszym, był odległy o dwa kilometry, aby umożliwić namiar triangulacyjny. - Tutaj. - Na ekranie komputera pojawiła się lokalizacja. Podporucznik połączył się z dowódcą 4. szwadronu. * * * - Co tam się dzieje? Mahmud Hadżi nie znosił korzystać z tej radiotelefonicznej prowizorki, a zresztą samo połączenie z dowódcą Armii Boga nastręczało mnóstwo problemów. - Na południe od King Chalid napotkaliśmy na opór. Właśnie go przełamujemy. - Proszę spytać, wasza świątobliwość, o charakter tego oporu - spytał szef wywiadu. - A może to wasz gość, wasza świątobliwość, odpowiedziałby na to pytanie? - zareagował z oburzeniem generał. - Staramy się rozpoznać siły nieprzyjaciela. - Amerykanie nie mogą mieć tam więcej niż dwie brygady - upierał się szef wywiadu. - Najwyżej jeszcze oddziały z Kuwejtu w sile brygady, ale to wszystko! - Doprawdy? W ciągu ostatnich trzech godzin straciłem całą dywizję, a ciągle nie wiem, z kim mam do czynienia. Drugi Korpus został paskudnie poharatany. Pierwszy nadal walczy. Tylko trzeci jest na razie nienaruszony. Mogę kontynuować natarcie na Rijad, ale muszę mieć lepsze informacje! Dowódca Armii Boga, sześćdziesięcioletni generał, nie był głupcem i czuł, że zwycięstwo wciąż jest w jego zasięgu. Nadal dysponował siłą uderzeniową czterech dywizji, tylko że trzeba ją było odpowiednio wykorzystać. Szybko wyciągał wnioski z porażek. Zniknięcie trzech stanowisk dowodzenia sprawiło, że zaczął myśleć o własnym bezpieczeństwie. Znajdował się teraz o kilometr od aparatury radiowej zamontowanej na jego BWP-1; słuchawki z mikrofonem wisiały na końcu długiego, rozciągniętego przewodu. Otaczający go żołnierze udawali, iż nie zauważają zdenerwowania w głosie dowódcy. * * * - Ej, spójrz tylko na te wyrzutnie przeciwlotnicze - powiedział przez radio obserwator Kiowa, oddalony o dziesięć kilometrów na północ. Pilot połączył się ze sztabem, podczas gdy obserwator liczył pojazdy wroga. - Prowadzący, tutaj Maskotka Trzy. Mamy chyba ENCHILADĘ. - Trójka, tutaj prowadzący, dawaj - padła niecierpliwa odpowiedź. - Sześć transporterów opancerzonych, dziesięć ciężarówek, pięć samobieżnych wyrzutni przeciwlotniczych, dwa pojazdy radarowe i trzy ZSU-23. Zalecane podejście od zachodu, powtarzam, od zachodu. Skupienie środków przeciwlotniczych było zbyt wielkie, aby mogło chodzić o coś innego niż ruchome stanowisko dowodzenia Armii Boga. Wyrzutniami były Crotale produkcji francuskiej, a ich obsługa musiała być nieźle wystraszona. Dowódca obrony powinien zdecydowanie wybrać inne miejsce. Była to jedna z tych sytuacji, w których lepiej znajdować się na otwartym, czy nawet podniesionym terenie, aby radary wyrzutni przeciwlotniczych miały lepsze warunki do pracy. - Trójka, tu prowadzący, czy możecie poświecić? - Jasne. Powiedzcie nam tylko kiedy. Na początek pojazdy radarowe. Dowódca Apache, kapitan, leciał tuż nad ziemią z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i zbliżał się właśnie do czegoś, co wydawało się krawędzią wąwozu. Powoli, powoli... najpierw niech wynurzy się tylko maszt czujnika. - Tutaj chyba najlepiej się zatrzymać, panie kapitanie - powiedział z przedniego fotela strzelec. - Maskotka trzy, tu prowadzący, zaczynamy koncert - oznajmił pilot. Kiowa uruchomił laserowy znacznik celów i niewidzialne promienie oświetliły pierwszy z pojazdów radarowych. Apache, podziękowawszy za pomoc, uniósł nos i odpalił pierwszy z pocisków Hellfire, a w pięć sekund później drugi. * * * Generał usłyszał ostrzegawczy okrzyk z odległości tysiąca metrów. Funkcjonował w tej chwili tylko jeden z pojazdów radarowych, a i on z przerwami, aby zminimalizować niebezpieczeństwo wykrycia. Niestety, pracował właśnie w chwili, kiedy wystrzelono pocisk. Jedna z wyrzutni zdążyła wystrzelić pocisk, ale kiedy Hellfire znurkowały, Crotale nieszkodliwie poszybował w niebo. Samobieżny radar eksplodował chwilę później, a po następnych sześciu sekundach drugi. Naczelny dowódca Armii Boga zamilkł, ignorując gniewne słowa napływające z Teheranu. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to przypaść do ziemi i modlić się. * * * Cztery Apache czekały, aż ich dowódca odpali swoje Hellfire. Zrobił to w odstępie pięciu sekund, a Kiowa naprowadził pociski na cele. Potem przyszła kolej na wyrzutnie przeciwlotnicze, a następnie na samobieżne systemy przeciwlotnicze bliskiego zasięgu Szyłka. Teraz nie pozostało już nic, co mogło ochronić transportery opancerzone. * * * Wszystko odbyło się z absolutną bezwzględnością. Żołnierze usiłowali strzelać, ale w pierwszej chwili nie wiedzieli, do czego. Rozglądali się, machali rękami. Niektórzy rzucili się do ucieczki, większość została, aby się bronić. Pociski, jak się wydawało, nadlatywały z zachodu. Generał dostrzegł żółtobiałe strugi z silników rakietowych, ale nic i nikt nie potrafiło im przeszkodzić, więc jeden po drugim ginęły środki obrony przeciwlotniczej, BWP, a wreszcie ciężarówki. Dopiero po dwóch minutach pojawiły się sylwetki śmigłowców. Stanowiska dowodzenia broniła kompania piechoty. Żołnierze byli wprawdzie uzbrojeni w wielkokalibrowe karabiny maszynowe i przenośne wyrzutnie pocisków rakietowych, ale widmowe cienie znajdowały się zbyt daleko. A potem pojawiły się pociski smugowe i na terenie, oświetlonym teraz płonącymi pojazdami, wynajdowały tu oddział, tam jego fragment, gdzie indziej jakieś dwie postacie. Żołnierze starali się uciekać, ale helikoptery strzelały z odległości kilkuset metrów, z bezlitosną konsekwencją polując na swe ofiary. Generał przypatrywał się temu wszystkiemu, zapomniawszy zdjąć z głowy głuche teraz słuchawki. * * * - Prowadzący, tu Dwójka, na wschodzie jest jakaś grupa - poinformował pilot dowódcę formacji Apache. - Zlikwidować - krótko polecił dowódca i jeden ze śmigłowców szturmowych obrócił się w kierunku tego, co pozostało ze stanowiska dowodzenia. * * * Nic nie można było zrobić, ani nigdzie nie można było uciec. Trzech żołnierzy, którzy zostali u boku generała, usiłowało się ostrzeliwać. Inni próbowali umknąć, ale były to beznadziejne próby. Helikoptery reagowały na każde poruszenie. Amerykanie. To musieli być oni. Rozwścieczeni tym, co usłyszeli o epidemii wirusa ebola, a co, pomyślał generał, mogło być całkowitą prawdą... * * * - Każcie mu się wycofać! - wykrzyknął Darjaei do słuchawki. Znajdujący się obok szef wywiadu nie odezwał się ani słowem. Doszedł właśnie do wniosku, że nigdy już nie zobaczą dowódcy Armii Boga. Najgorsza była niewiedza. Jego ocena siły Amerykanów była bez wątpienia poprawna. Tego był pewien. W jaki sposób tak nieliczny wróg mógł zadać tak straszliwe straty? * * * - Mieli tam tylko dwie brygady, mam rację? - spytał Ryan, wpatrzony w ostatni obraz, który zastygł na ekranie w Sali Sytuacyjnej. - Tak. - Generał Moore skinął głową. Z niejaką satysfakcją zauważył, że nawet admirał Jackson milczy. - Mój Boże, ci gwardziści są naprawdę nieźli. - Panie prezydencie - odezwał się Ed Foley - jak długo będzie trwała ta operacja? - Czy ktoś ma jakieś wątpliwości, że to Darjaei jest odpowiedzialny za wszystkie te decyzje? Ryan wiedział, że to dosyć głupie pytanie. Mimo wszystko musiał je zadać i wszyscy zgromadzeni w Sali Sytuacyjnej dobrze o tym wiedzieli. - Nie - odpowiedział dyrektor CIA. - A więc musimy to doprowadzić do samego końca, Ed. Czy Rosjanie będą współdziałać? - Tak, panie prezydencie. Myślę, że będą. Jack pomyślał o zarazie, właśnie dogasającej w Stanach Zjednoczonych, tysiącach niewinnych osób, które zmarły i które jeszcze miały umrzeć. Pomyślał o żołnierzach, marynarzach i lotnikach, których jego rozkazy narażały na śmierć. Pomyślał nawet o żołnierzach ZRI, walczących pod niewłaściwymi sztandarami i w imię niewłaściwych celów, tylko dlatego, że nie mieli możliwości wybrać sobie kraju i przywódców, a teraz płacili cenę za nieszczęście urodzenia się tam, a nie gdzie indziej. Nawet jeśli nie byli absolutnie niewinni, nie byli do końca winni, ponieważ w większości tylko wykonywali otrzymywane rozkazy. Przypomniał sobie także spojrzenie żony w chwili, kiedy Katie dostarczono helikopterem na Południowy Trawnik. Zdarzały się chwile, kiedy, niezależnie od potęgi, która znajdowała się w jego ręku, był człowiekiem takim jak inni. - No to do roboty - powiedział zimno prezydent. * * * W Pekinie był właśnie słoneczny poranek. Adler wiedział więcej niż pozostali uczestnicy rozmowy. Nie były to informacje nazbyt szczegółowe, jedynie najważniejsze kwestie, których zapis przedstawił attaché wojskowemu, o których całkowitej wiarygodności zapewnił go pułkownik Armii. Na razie znał je jednak tylko ograniczony krąg osób. Reportaże telewizyjne musiały przejść przez sieć wojskową, a ze względu na porę w Ameryce, poinformowały zaledwie o rozpoczęciu walk. Jeśli przywódcy ChRL współpracowali z Darjaeim, mogli wierzyć, że ich dalecy sojusznicy biorą górę. Warto to sprawdzić, pomyślał sekretarz stanu, pewien, że zyskałby w tym względzie poparcie Ryana. - Z radością widzimy pana ponownie, panie sekretarzu. - Minister spraw zagranicznych skłonił się grzecznie. I znowu w pokoju oprócz niego znalazł się Zeng, jak przedtem milczący i tajemniczy. - Dziękuję. Adler zajął to samo miejsce co poprzednio, nawiasem mówiąc, nie tak wygodne jak w Tajpej. - To ostatnie wystąpienie prezydenta Ryana... czy można mu w pełni wierzyć? - spytał gospodarz. - Takie jest oficjalne stanowisko mojego prezydenta i mojego kraju - odpowiedział sekretarz stanu. Należało je zatem traktować z całkowitą powagą. - Czy macie dostateczne siły, aby chronić swe interesy w tym regionie? - Panie ministrze, nie jestem specjalistą od spraw wojskowych i dlatego to pytanie wolę pozostawić bez odpowiedzi - rzekł Adler. I to było prawdą, ale ktoś, kto czułby się pewnie, najprawdopodobniej udzieliłby innej odpowiedzi. - Byłoby bardzo niefortunne, gdybyście okazali się za słabi - zauważył Zeng. Interesujące byłoby zapytać, jakie jest stanowisko Chińskiej Republiki Ludowej w tej sprawie, ale odpowiedź byłaby najpewniej obojętna i wymijająca, podobnie jak w kwestii obecności lotniskowca "Eisenhower" czy lotów patrolowych nad międzynarodowymi wodami Zatoki Tajwańskiej. Sztuka polegała na tym, aby zmusić ich do powiedzenia czegoś bardziej konkretnego. - Sytuacja światowa od czasu do czasu zmusza do dokładnego przemyślenia stanowiska kraju w podstawowych kwestiach, a pośród nich znajdują się problemy przyjaźni i sojuszów. Na odpowiedź przyszło Adlerowi czekać około pół minuty. - Nasze kraje pozostają w przyjaźni od czasu, kiedy prezydent Nixon zdobył się na odwagę, aby nas odwiedzić - odezwał się wreszcie minister spraw zagranicznych. - Niezależnie od wszelkich nieporozumień, nic się pod tym względem nie zmieniło. - Z przyjemnością to słyszę, panie ministrze. Powiada się u nas, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Namyślcie się teraz nad tym chwilę. A może doniesienia są prawdziwe? Może wasz przyjaciel Darjaei wygra? I znowu na kilkanaście sekund zapadła cisza. - W rzeczy samej, jedyną przyczyną nieporozumień między nami jest kwestia, którą pański prezydent niefortunnie nazwał "dwoma państwami chińskimi". Jeśli tylko udałoby się rozwiązać tę sprawę... Minister zawiesił głos. - Tłumaczyłem już panu, że w stresującej sytuacji prezydent usiłował jak najlepiej przekazać swoje intencje dziennikarzom. - Czy zatem jego słowa możemy uznać za niebyłe? - Stany Zjednoczone Ameryki niezmiennie uważają, że tylko pokojowe rozwiązanie tego lokalnego problemu może służyć interesom wszystkich stron. Był to powrót do status quo ante, stanowiska zajętego przez silną, pewną siebie Amerykę, któremu Chiny nie mogły jawnie się sprzeciwić. - Pokój jest zawsze lepszy od wojny - odezwał się Zeng - ale jak długo jeszcze mamy wykazywać swoją bezgraniczną cierpliwość? Ostatnie wypadki szczególnie wyraźnie ukazały drażliwość tej kwestii. Zaczyna się presja, pomyślał Adler, a głośno powiedział: - Szanuję pańskie stanowisko, obaj jednak wiemy, że cierpliwość jest najwyższą z cnót. - Jest jednak taki punkt, w którym cierpliwość zamienia się w pokorę. - Minister sięgnął po filiżankę z herbatą. - Z wielką wdzięcznością powitalibyśmy bardziej zdecydowane oświadczenie ze strony Ameryki. - Czyżby chodziło panu o zmianę w naszej dotychczasowej polityce zagranicznej? Sekretarz stanu wątpił, aby Zeng włączył się jeszcze do dyskusji, kiedy rozmowa zmieniła odrobinę nastrój. - Chodzi nam jedynie o to, abyście dostrzegli logikę sytuacji, co przyjaźń między naszymi narodami uczyniłoby bardziej trwałą. Przecież w końcu dla krajów tak wielkich jak nasze jest to kwestia dość bagatelna. - Rozumiem - powiedział Adler. I rzeczywiście rozumiał. Teraz wszystko było jasne. Gratulował sobie, że udało mu się zmusić ich do wyłożenia kart. Decyzja w tej kwestii zostanie podjęta w Waszyngtonie, jeśli założyć, że będzie jeszcze cokolwiek innego do zrobienia oprócz wypowiedzenia wojny. * * * 10. pułk kawalerii pancernej wkroczył ponownie na terytorium saudyjskie o trzeciej trzydzieści czasu miejscowego. Bizony rozciągnięte teraz były na froncie o długości pięćdziesięciu kilometrów. Za godzinę obsadzą po obu stronach linię zaopatrzeniową wojsk ZRI. Poruszali się teraz szybciej, robiąc prawie pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Pojazdy zwiadowcze napotkały jedynie kilka patroli, najczęściej pojedynczych pojazdów, które bezzwłocznie zniszczono. Teraz pojawi się ich znacznie więcej. Najpierw będą to jednostki żandarmerii - czy jak tam nazywał je nieprzyjaciel - wyznaczone do kierowania ruchem drogowym. W kierunku King Chalid musiała się toczyć wielka liczba pojazdów z paliwem i to one były pierwszym celem. * * * Nieśmiertelni znajdowali się pod ostrzałem od godziny, kiedy rozkazano im przesunąć się do przodu. Dowodzący dwugwiazdkowy generał znajdował się teraz na zapleczu 3. Brygady, bardziej słuchając, niż mówiąc, dziwiąc się i dziękując losowi, że nie nęka go amerykańskie lotnictwo. Pojawiła się artyleria korpusu i zajęła stanowiska, na razie nie otwierając ognia, aby nie zdradzać swojej obecności. Nie będzie mógł zbyt długo liczyć na to wsparcie, ale cieszył się z niego. Po tej stronie szosy nie mógł mieć naprzeciwko siebie całej brygady, więc byli silniejsi od przeciwnika, a nawet gdyby był on liczniejszy, jego sojusznicy iraccy, znajdujący się po przeciwnej stronie, z pewnością mu pomogą, tak jak i on postąpiłby na ich miejscu. Przez radio, ciągle w ruchu, aby uniknąć ataku ze strony śmigłowców, bądź artylerii, nakazał podległym mu dowódcom zwiększyć napór na przeciwnika, a sam ruszył ich śladem w otwartym włazie wozu bojowego. Teraz, jeśli tylko wróg trzyma się stanowisk, które okazały się dla niego tak korzystne przy pierwszym natarciu, nie powinno być źle... * * * Lobo ukończył fazę BULL RUN z dwudziestominutowym opóźnieniem, ku tłumionej wściekłości pułkownika Eddingtona, który uważał, że zarezerwował dostatecznie wiele czasu na wykonanie manewru. Niemniej teraz ów cholerny prawnik, który dowodził Krukiem, dobrze go już wyprzedzał, osłaniając prawe skrzydło. - Wilcze Stado Sześć, tutaj Kruk Sześć, odbiór. - Słucham, Kruk - odpowiedział Eddington. - Nadchodzą, panie pułkowniku, dwie brygady w jednej linii, bardzo ściśnięte. - Jak blisko są, pułkowniku? - Trzy tysiące metrów. Wycofuję swoich ludzi. Wyznaczono w tym celu ustalone trasy odwrotu i dowódca Kruka miał nadzieję, że wszyscy pamiętają, gdzie one się znajdują. - W porządku. Proszę oczyścić pole, mecenasie. - Zrozumiałem, profesorze Eddington. Kruk odfruwa - padła odpowiedź. - Bez odbioru. Kierowca, w cywilu fanatyk wyścigów samochodowych, z niekłamanym entuzjazmem przyjął polecenie, aby pokazać, jak szybko potrafi jechać w ciemności. Podobna wiadomość napłynęła cztery minuty później z lewego skrzydła. Jedna brygada musiała stawić czoło czterem. Trzeba było nieco zniwelować tę dysproporcję. Artyleria batalionowa przeniosła ogień. Dowódcy czołgów i Bradleyów najpierw dokładnie przepatrzyli horyzont, a następnie trzy zmechanizowane bataliony potoczyły się na spotkanie nadciągającego nieprzyjaciela. Dowódcy kompanii i plutonów pilnowali, aby odstępy były odpowiednie. Dowódca batalionu znajdował się w czołgu na lewym skraju linii. Oficer operacyjny był na prawym skrzydle. Jak zwykle Bradleye trzymały się nieco z tyłu za pięćdziesięcioma czterema Abramsami, a ich zadaniem było unieszkodliwienie piechoty i pojazdów wspomagających. Nikt tutaj nie myślał o rycerskich pojedynkach, pole bitwy było nazbyt rozległe. Starcie w istocie bardziej przypominało morską bitwę rozgrywaną pośród żywiołu skał i piasku, który był nie mniej nieprzyjazny ludziom niż woda. Eddington pozostał wraz z Białym Kłem, który stał się wysuniętym odwodem z chwilą, kiedy okazało się, że wróg naciera z obu skrzydeł, w centrum pozostawiając nie więcej niż dziesięć procent sił. - Kontakt! - w kompanijnej sieci łączności rozległ się meldunek dowódcy jednego z plutonów. - Pięć tysięcy metrów przed sobą mam pancerne pojazdy nieprzyjaciela. - Raz jeszcze przyjrzał się ekranowi SIM, aby się upewnić, że to nie sprzymierzeńcy. W porządku. Kruk wycofał się. Przed sobą mieli już tylko wroga. * * * Wzeszedł księżyc w nowiu, dostatecznie jednak jasny, aby czołowe pododdziały Nieśmiertelnych mogły dostrzec ruch na widnokręgu. Żołnierze 2. Brygady wrzeli gniewem, rozwścieczeni ostrzałem, na który zostali wystawieni, gdy czekali na rozkaz do natarcia. Sporo czołgów dysponowało laserowymi dalmierzami, na których widać było przeciwnika w odległości dwa razy większej od zasięgu skutecznego strzału. Informacje pomknęły w górę, a ze szczebli dowodzenia nadszedł rozkaz, aby zwiększyć prędkość natarcia i jak najszybciej zbliżyć się do przeciwnika, w ten sposób wychodząc też spod bezpośredniego ostrzału artyleryjskiego. Celowniczy skupili uwagę na obiektach, które za dwie, trzy minuty powinny się znaleźć w ich zasięgu. Czuli, że wzrasta tempo, słyszeli nakazujące czujność rozkazy dowódców. Liczebność przeciwnika była naprawdę niewielka; Nieśmiertelni mieli niewątpliwą przewagę; musieli ją zresztą mieć. Tylko dlaczego tamci jechali przed siebie, zamiast uciekać? * * * - Otworzyć ogień z czterech tysięcy metrów - rozkazał swoim załogom dowódca kompanii. Abramsy były rozciągnięte na pięć kilometrów w dwóch postrzępionych liniach. Dowódcy znikali we wnętrzu czołgów, aby uruchomić własne systemy ostrzału. - Mam jednego - rozbrzmiał meldunek celowniczego. - T-80, odległość cztery-dwa-pięć. - Namierzony? - spytał dla formalności dowódca czołgu. - Podkalibrowym. Aż do odwołania same przeciwpancerne. - Zrozumiałem - odpowiedział celowniczemu ładowniczy. - Tylko ty czegoś nie spieprz. - Cztery jeden - sapnął celowniczy. Poczekał jeszcze piętnaście sekund, by, jako pierwszy z kompanii, wystrzelić. I to śmiertelnie. Sześćdziesięciodwutonowy czołg zatrząsł się i mknął dalej. - Trafiony, przerwać ogień. Nowy cel: czołg na jedenastej - rozkazał dowódca. Celowniczy nacisnął pedał, otworzył drzwiczki, z których wyskoczył pocisk, który ładowniczy wepchnął do komory płynnym ruchem, zamykając za nim zamek. - Gotowe! - krzyknął. - Namierzony! - oznajmił celowniczy. - Ognia! - Jest! - Trafiony, przerwać ogień. Nowy cel: czołg na pierwszej. Ładowniczy: - Gotowe! Celowniczy: - Namierzony! Dowódca: - Pal! - Jest! Celowniczy w ciągu jedenastu sekund wystrzelił trzy pociski. Dowódca batalionu, zbyt zaabsorbowany obserwacją, aby sam mógł pomyśleć o strzelaniu, miał wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę. Zupełnie jakby widział wzbierającą falę. Najpierw rozleciał się prowadzący T-80, potem kilka chybień, skorygowanych pięć sekund później, kiedy pojawiła się następna linia pojazdów nieprzyjacielskich. Te zaczęły odpowiadać ogniem, który okazał się jednak nieszkodliwy. Salwa przeciwnika, także znaczona pociskami smugowymi, okazała się za krótka. Niektóre z T-80 zdążyły jeszcze wystrzelić powtórnie, żadnemu nie udało się to po raz trzeci. - Sir, proszę mi pozwolić - błagał celowniczy. - Sam sobie wybierz cel - zgodził się dowódca. - Tak jest! - z pasją krzyknął żołnierz i odpalił pocisk kumulacyjny, który trafił z odległości nieco ponad czterech kilometrów. Bitwa nie potrwała nawet minuty. Linia amerykańska nieustępliwie posuwała się do przodu. Niektóre z BWP wystrzeliły pociski, ale natychmiast musiały się zająć obroną przed M-1 i Bradleyami. Trysnęły eksplozje, w niebo wzbiły się ognie i dymy. Widać było pojedyncze postacie, niektóre próbujące organizować obronę, a ponieważ załogi Abramsów nie widziały już żadnych większych celów, więc przeszły na ostrzał z karabinów maszynowych. Bradleye wyrównały front z czołgami i przyłączyły się do polowania. Nie minęły cztery minuty od pierwszego strzału, kiedy Abramsy wjeżdżały między dymiące wraki dywizji Nieśmiertelnych. * * * Dowódca Nieśmiertelnych wysiadł ze swojego pojazdu i nakazał podwładnym, aby uczynili to samo. Na jego polecenie złożyli broń na ziemi i czekali. Nie trwało to długo. Słońce wstawało. Na wschodzie pojawiła się pomarańczowa łuna, która zapowiadała nowy dzień, jakże odmienny od poprzedniego. * * * Pierwszy konwój, trzydzieści cystern z paliwem, przejechał tuż przed nimi; kierowcy najpewniej uznali, że poruszające się na południe pojazdy należą do ich armii. Pierwsza seria z działka Bushmaster zapaliła pięć pojazdów. Reszta stanęła, dwa usiłowały zawrócić i same eksplodowały, gdyż kierowcy w pośpiechu zwalili się w rów. Załogi, ignorując pojedyncze postacie, niszczyły cysterny pociskami uranowymi, a potem podążyły na południe obok zaszokowanych przeciwników, miotających się w morzu płonącego paliwa. * * * Odnalazł ich jeden z Bradleyów, który zatrzymał się w odległości pięćdziesięciu metrów. Generał, dwanaście godzin wcześniej dowodzący pełną dywizją pancerną, stał nieruchomo i, nie próbując żadnego oporu, spoglądał na czterech żołnierzy, którzy z bronią gotową do strzału, wyskoczyli z M2A4, zapewniającego im ochronę. - Na ziemię! - rozkazał kapral. - Sam to powtórzę ludziom, którzy nie rozumieją po angielsku - powiedział generał, a potem wydał polecenie w farsi. Żołnierze posłusznie wykonali rozkaz, on dalej stał, może w nadziei, że zginie. - No to podnieś rączki, pomocniku! Kapral w cywilu był policjantem. Nieprzyjacielski oficer - nie wiedział jeszcze, jakiej rangi, ale, sądząc po naszywkach, wysokiej - posłuchał. Kapral podał M-16 jednemu z kolegów, a sam z pistoletem w ręku podszedł i, mierząc w skroń tamtego, fachowo go obszukał. - W porządku, kładź się. Jeśli nie będziecie się wygłupiać, nic wam się nie stanie. Powtórz to swoim. Jeśli będziemy musieli, zabijemy ich, ale nie jesteśmy mordercami, jasne? - Powtórzę. * * * Z nadejściem świtu Eddington w pożyczonym helikopterze obleciał pole bitwy. Wkrótce było jasne, że jego brygada rozniosła dwie kompletne dywizje pancerne. Kazał przesunąć się oddziałom osłonowym i połączył się z Diggsem, aby uzyskać instrukcje w sprawie jeńców. Zanim ktokolwiek się zorientował, wylądował już helikopter z Rijadu, niosący na pokładzie ekipę telewizyjną. * * * Jak zwykle w krajach, gdzie nie ma wolnej prasy, plotka wyprzedziła oficjalne informacje. W rezydencji rosyjskiego ambasadora odezwał się telefon. Była wprawdzie siódma, a on jeszcze spał, ale już po kilku minutach siedział w samochodzie i cichymi ulicami jechał na spotkanie z człowiekiem, który zdecydował się ostatecznie na współpracę z SWR. Rosjanin potrzebował jeszcze dziesięciu minut, żeby się upewnić, iż śledzić go mogła tylko jakaś niewidzialna istota. Służby specjalne ajatollaha musiały mieć teraz wiele innych zajęć. - Tak? - spytał na powitanie, gdyż nie było czasu na formalności. Ani potrzeby. - Miałeś rację. Nasza armia została w nocy rozbita. O trzeciej wezwano mnie na posiedzenie, abym ocenił intencje Amerykanów. Wtedy wszystkiego się dowiedziałem. Utraciliśmy łączność ze swymi jednostkami. Dowództwo armii po prostu wyparowało. Minister spraw zagranicznych jest przerażony. - Nic dziwnego - powiedział dyplomata. - Mogę cię powiadomić, że przywódca Turkmenii... - Wiemy. Zadzwonił wczoraj do Darjaeiego, pytając, czy to prawda z zarazą. - I co on na to? - Powiedział, że to łgarstwo niewiernych. Jak myślisz, co innego mógł zrobić? - Chwila przerwy. - Ale nie zabrzmiało to chyba zbyt przekonywająco. Nie wiem, co mu powiedzieliście, w każdym razie chce zachować neutralność. Usłyszałem, też, że Indie nas zdradziły. Z Chińczykami jeszcze nie wiadomo. - Jeśli wierzysz, że będą trzymać waszą stronę, musisz być pijany, wbrew nakazom swojej religii. Także i mój rząd poprze Amerykanów. Zostaliście zupełnie sami - poinformował Rosjanin. - Potrzebuję pewnych informacji. - Jakich? - Gdzie znajduje się laboratorium produkujące zarazki. Muszę to wiedzieć jeszcze dzisiaj. - Na północ od lotniska. Tak łatwo? - zdziwił się Rosjanin. - Na pewno? - Sprzęt kupiliśmy u Niemców i Francuzów. Byłem wtedy w delegacji handlowej. Łatwo to sprawdzić. W końcu, jak wiele jest instytutów naukowych strzeżonych przez wojsko? - spytał rozmówca. Rosjanin pokiwał głową. - Sprawdzimy. Ale na tym nie koniec kłopotów. Jeszcze chwila, a twój kraj znajdzie się w stanie wojny z Ameryką i to wojny totalnej. Będziemy mogli zaproponować pomoc w zawarciu jakiegoś porozumienia. Jeśli wiesz, co szepnąć do jakich uszu, nasz ambasador jest do dyspozycji, a będzie to z pożytkiem dla całego świata. - Z tym nie powinno być trudności. Około południa spróbujemy jakoś się z tego wszystkiego wykaraskać. - Przy obecnych władzach to niemożliwe. Nie ma mowy. Głos Rosjanina nie pozostawiał żadnych złudzeń. Rozdział 63 Doktryna Ryana Na ogół nie ma wątpliwości co do tego, kiedy wojna się rozpoczęła, mniej precyzyjnie można określić jej koniec. O świcie 11. pułk kawalerii pancernej panował niepodzielnie na polu kolejnej bitwy, zniszczywszy do reszty jedną z dywizji 2. Korpusu ZRI. Druga z dywizji korpusu musiała teraz stawiać czoło rozpoczętym o świcie atakom Drugiej Brygady saudyjskiej, podczas gdy Amerykanie uzupełniali paliwo i amunicję przed natarciem na 3. Korpus, który nie włączył się jeszcze w całości do walki. Co jednak nie miało potrwać długo. Wszystkie samoloty Sił Powietrznych USA poświęciły teraz swą uwagę owym dwóm dywizjom. Na początek przyszła kolej na jednostki obrony przeciwlotniczej. Każdy włączony radar stał się przedmiotem zainteresowania F-16, wyposażonych w pociski przeciwradarowe HARM i po dwóch godzinach nic już nie groziło pilotom amerykańskim i saudyjskim. Myśliwce ZRI usiłowały bronić zagrożonych oddziałów, ale żadnemu nie udało się przedrzeć przez ochronną zasłonę stworzoną przez samoloty sojuszników, a w trakcie daremnej próby sześćdziesiąt z nich zostało zestrzelonych. Łatwiej przychodziło im atakować brygady kuwejckie, które śmiało natarły na znacznie większego i silniejszego sąsiada. Niewielkie lotnictwo Kuwejtu przez większość czasu było zdane tylko na własne siły, a stoczona bitwa powietrzna bardziej była wyrazem obopólnej nienawiści niż strategicznej konieczności. Także i tutaj zwycięstwo przypadło Kuwejtowi, aczkolwiek nie obyło się bez strat własnych i za każde trzy strącone maszyny przeciwnika Kuwejtczycy zapłacili jedną swoją. Znaczenie tej batalii nie było może wielkie, ale dla małego kraju, który dopiero uczył się sztuki wojennej, stało się jednym z tych zdarzeń, o których opowiada się przez lata, a każda kolejna wersja jest bardziej rozbudowana i barwna. Kiedy obrona przeciwlotnicza 3. Korpusu przestała istnieć, uwaga pilotów amerykańskich zwróciła się ku jego siłom naziemnym. Na terenie Arabii Saudyjskiej znalazło się sześć tysięcy czołgów, osiem tysięcy transporterów opancerzonych, ponad dwa tysiące dział samobieżnych i holowanych, a także trzydzieści tysięcy żołnierzy. F-15 Strike Eagle krążyły na wysokości trzech kilometrów, ledwie utrzymując równowagę przy minimalnej prędkości, podczas gdy operatorzy systemów uzbrojenia wybierali kolejno cele dla naprowadzanych laserowo bomb. Powietrze było czyste, słońce jasne, a teren walki pozbawiony nierówności. Zadanie było łatwiejsze od któregokolwiek z ćwiczeń w bazie Nellis. F-16 przyłączyły się z rakietami Maverick i konwencjonalnymi bombami. Około południa trzygwiazdkowy generał, który całkiem słusznie uznał się za najstarszego stopniem oficera na polu bitwy, nakazał odwrót, zbierając wszystkie ciężarówki dostawcze, które zgromadziły się w King Chalid. Bombardowany z powietrza, zagrożony od wschodu przez nadciągającą saudyjską Piątą Brygadę, a na tyłach przez Amerykanów, skierował się na północny zachód w nadziei, że uda mu się wrócić na ojczyste terytorium w miejscu, gdzie z niego wyszedł. Wszystkie pojazdy pancerne postawiły gigantyczną zasłonę dymną. Generał miał nadzieję, że uda mu się ujść z dwiema trzecimi swoich sił. Paliwo nie stanowiło problemu, gdyż miał teraz do dyspozycji wszystkie cysterny, które przygotowano z myślą o Armii Boga. * * * Diggs zrobił pierwszy postój, aby przyjrzeć się brygadzie Eddingtona. Już wcześniej dotarł do niego fetor: z racji przewożonych ilości amunicji i paliwa, czołgi potrafią się palić bardzo długo, czasami dwa dni, a odór ropy i substancji chemicznych mieszał się ze swądem spalonego ludzkiego ciała. Uzbrojony nieprzyjaciel jest obiektem, który należy zniszczyć; nieżywy - budzi współczucie, szczególnie gdy śmierć zgarnia tak straszliwe żniwo jak teraz. Stosunkowo niewielu żołnierzy ZRI zginęło bezpośrednio z ręki Karolińczyków; ci, którzy się poddali, zostali rozbrojeni, zebrani w jednym miejscu, policzeni i skierowani do pracy, przede wszystkim przy chowaniu zwłok swoich towarzyszy. - Co dalej? - spytał Eddington z cygarem w zębach. Zwycięzcy przeżyli cały ciąg zmiennych nastrojów. Zjawili się w pośpiechu i pełni niepokoju, stanęli naprzeciwko nieznanego przeciwnika z tajonym lękiem, rzucili się do walki z determinacją - a przynajmniej z takim gniewem, jakiego dotąd nigdy jeszcze nie odczuwali - a po druzgoczącym zwycięstwie zaczęli pojmować grozę zniszczenia i współczuli nieprzyjacielowi. Ale cykl wojenny rozpoczynał się od nowa. Większość zmechanizowanych jednostek przeformowała się w ciągu ostatnich kilku godzin i była ponownie gotowa do walki, podczas gdy przybywająca żandarmeria, własna i saudyjska, brała pod swoją pieczę zgromadzonych za linią frontu jeńców. - Siedź i czekaj - odparł Diggs ku rozczarowaniu, ale i uldze Eddingtona. - Ich niedobitki czmychają tak szybko, że z trudem mógłbyś ich dogonić, a nie otrzymaliśmy rozkazu wkroczenia na terytorium ZRI. - Zaatakowali nas w ten sam stary sposób - powiedział pułkownik Gwardii Narodowej, przypominając sobie Wellingtona - a my zatrzymaliśmy ich w ten sam stary sposób. Ale numer. - Pamiętasz Bobby'ego Lee i Chancellorsville? - Ach, tak. On także był w porządku. Wiesz, Diggs, tych ostatnich kilka godzin, organizowanie wszystkiego, manewrowanie batalionami, gromadzenie informacji i ich analizowanie... - Pokręcił głową w niedowierzaniu. - Nigdy dotąd czegoś takiego nie przeżyłem. - "Dobrze, że wojna jest tak straszliwa, inaczej bowiem nazbyt zaczęlibyśmy się nią upajać". Ciekawe, że tak łatwo się o tym zapomina. Biedne sukinsyny - mruknął generał, przyglądając się pięćdziesiątce jeńców, których pakowano właśnie do ciężarówki. - Wyszykuj swoje oddziały, pułkowniku. Nie należy wykluczyć, że przyjdzie rozkaz, żeby ruszać dalej, chociaż wątpię w to. - Trzeci Korpus? - Nie zajdą daleko, Nick. "Depczemy im po brudnych piętach", a oni wlecą wprost na Dziesiąty. - Miło słyszeć, że znasz powiedzonka Bedforda Forresta. "Deptać przeciwnikowi po brudnych piętach" - tak brzmiała jedna z ulubionych maksym dowódcy Konfederatów. Nie pozwolić odpocząć uchodzącemu nieprzyjacielowi, nękać go, zmuszać do kolejnych błędów - nawet wtedy, kiedy nie miało to już znaczenia strategicznego. - Moja praca doktorska dotyczyła Hitlera jako manipulatora politycznego, ale nie mogę powiedzieć, żebym specjalnie za nim przepadał. - Diggs uśmiechnął się i zasalutował. - Świetnie się spisaliście. Cieszę się, że znalazłeś się tutaj. - Byłbym niepocieszony, gdyby mnie to ominęło. * * * Samochód miał rejestrację dyplomatyczną, ale zarówno kierowca, jak i pasażer dobrze wiedzieli, że immunitet nie zawsze był honorowany w Teheranie. Auto zatrzymało się; kierowca sięgnął po lornetkę, a pasażer po aparat fotograficzny z teleobiektywem. Nie ulegało wątpliwości, że wokół eksperymentalnej stacji botanicznej pojawił się kordon wartowników, co nie było normalne. Sprawa okazała się w końcu banalnie prosta. Samochód zawrócił i podążył w kierunku ambasady. * * * Napotykali już tylko maruderów. Czarny Koń podążał teraz w maksymalnym tempie, a jednak pościg okazał się nader długi. Amerykańskie pojazdy były na ogół szybsze od wozów przeciwnika, zawsze jednak łatwiej jest uciekać niż gonić. Ścigający musieli się liczyć z możliwością zasadzek, a pasję bojową hamował lęk przed śmiercią w wojnie i tak już wygranej. Chaos w szeregach wroga pozwolił 10. pułkowi zewrzeć szeregi, jednostki z prawego skrzydła były więc już teraz w radiowym kontakcie z nadciągającymi Saudyjczykami, którzy likwidowali opór ostatnich kilku batalionów 2. Korpusu i szykowali się do wydania walnej bitwy Trzeciemu. - Cel: czołg - odezwał się jeden z dowódców. - Godzina dziesiąta, cztery tysiące sto. - Namierzony - oznajmił celowniczy, a Abrams zatrzymał się, aby ułatwić strzał. - Nie strzelać - nieoczekiwanie rozkazał dowódca. - Może uciekają. Dajmy im kilka sekund. - Zrozumiałem. Także celowniczy widział, że armata T-80 odwrócona jest w przeciwnym kierunku. Kiedy jednak wieża zaczęła się obracać, dowódca mógł zrobić tylko jedno. - Bierz go. - Tak jest! - Zamek odskoczył, czołg szarpnął się, a pocisk wyleciał z lufy. Trzy sekundy później w powietrze poleciała kolejna wieża czołgowa. - Trafiony. Przerwać ogień. Kierowca: ruszać! Zaliczyli dwunasty pojazd przeciwnika. Załoga zastanawiała się, jaki będzie rekord jednostki, podczas gdy dowódca oznaczał na ekranie SIM dokładne położenie zniszczonego czołgu, aby jednostka zabezpieczająca wiedziała, gdzie szukać ewentualnych rannych nieprzyjaciół. Nacierająca kawaleria zostawiała ich w spokoju, gdyż żołnierze ani nie chcieli marnować amunicji, ani nie mieli serca dobijać pokonanych, nigdy jednak nie można było wykluczyć tego, że ci znienacka zaczną strzelać w plecy albo porywać się na inne szaleństwa. * * * - Opinie? - spytał Ryan. - Panie prezydencie, to byłby pewien precedens - powiedział Cliff Rutledge. - Na razie to tylko pomysł - mruknął Ryan. Jako pierwsi oglądali film wideo z pola bitwy. Dokładnie widać było okropności wojny: szczątki ciał tych, którzy zginęli w straszliwych eksplozjach, zwłoki tych, których trafiła pojedyncza kula bądź seria pocisków, ręka wystająca z kopcącego się nadal transportera... Coś przyciągało ludzi z kamerą do takich obrazów. Ryan myślał jednak, że śmierć zawsze pozostaje śmiercią, a ginący są ofiarami. Ci żołnierze, z dwóch poprzednio samodzielnych państw o wspólnej kulturze, stracili życie z ręki uzbrojonych Amerykanów, ale zostali posłani na śmierć przez człowieka, którego rozkazów musieli słuchać, a który przeliczył się w swych rachubach, ich losów zaś użyć chciał jak żetonów w wielkiej maszynie hazardowej. To nie powinno się tak zakończyć. Władza niosła ze sobą także odpowiedzialność. Jack wiedział, że, podobnie jak George Bush w 1991 roku, on także będzie musiał wysłać własnoręczny list do rodziny każdego z poległych Amerykanów, a to z dwóch przyczyn. Po pierwsze, być może przyniesie to jakąś pociechę ludziom dotkniętym wielkim smutkiem. Po drugie, każdy z listów będzie stanowił dla człowieka, którego rozkaz posłał innych na pole bitwy, przypomnienie, że byli to żywi, konkretni ludzie. W tłumie rysy ludzkie rozpływają się, ale życie każdego człowieka jest niepowtarzalne i stanowi dla niego największą wartość. Ryan musiał wystawić istnienia ludzkie na niebezpieczeństwo, a chociaż wiedział, że nie mógł inaczej postąpić, musiał pamiętać, przynajmniej tak długo, jak będzie mieszkał w Białym Domu, co kryło się za bezosobowymi cyframi. I na tym właśnie polega różnica, pomyślał. Ja znam swoją odpowiedzialność. Darjaei do swojej się nie poczuwa. Ciągle żyje w przeświadczeniu, że to on wymaga od innych, nie zaś odwrotnie. - To polityczny dynamit, panie prezydencie - powiedział van Damm. - Więc? - Pojawia się także problem prawny - wtrącił Pat Martin. - Byłoby to pogwałcenie dekretu, który wydał prezydent Ford. - Myślałem już o tym - zapewnił Ryan. - Kto wydaje dekrety? - Najwyższa władza wykonawcza. - Przygotuj odpowiedni projekt. * * * - Co to za smród? Zatrzymani w motelu w stanie Indiana kierowcy wylegli przed budynek, aby dokonać codziennej operacji przesunięcia pojazdów. Wszyscy mieli już dosyć tego miejsca i gorąco pragnęli, żeby nareszcie można było ruszyć w drogę. Jeden z nich zatrzymał właśnie swego Macka obok wielkiej betoniarki. Wiosna była coraz cieplejsza, a metalowe konstrukcje ciężarówek zamieniały wnętrza w piekarniki. W przypadku betoniarki przynosiło to efekty nieprzewidziane przez właścicieli. - Masz, bracie, jakiś przeciek? - spytał Holbrooka i zajrzał pod samochód. - Nie, nic nie widać. - Może zalatuje od pomp - zasugerował Człowiek z Gór. - Za daleko. Trzeba sprawdzić. Widziałem jak kiedyś Volvo spaliło się, bo mechanik coś tam spieprzył. Facet nie zdążył ruszyć się zza kółka. To było w osiemdziesiątym piątym na międzystanówce 40. Straszny widok. - Kierowca Macka obszedł betoniarkę. - Gdzieś musi ci jednak przeciekać, koleś. Sprawdźmy pompę paliwową. - Natręt zaczął dobierać się do maski. - Ej, zaraz, poczekaj chwilkę... - Nic nie pękaj, znam się na gratach. Rocznie oszczędzam co najmniej pięć patoli, bo sam reperuję swojego. - Maska została podniesiona, tamten zajrzał pod nią i poruszył kilkoma przewodami. - Nie, wszystko w porządku. - Teraz przyjrzał się wtryskiwaczom, coś dokręcił, raz jeszcze zajrzał pod wóz. - Cholera, ani kropelki - powiedział, prostując się. Przez chwilę medytował nad wiatrem... Zapach był na pewno stąd i raczej nie diesel, kiedy się teraz nad tym zastanowił. - Jakiś problem, Coots? - spytał, podchodząc, inny z przymusowych lokatorów motelu. - Czujesz? Obaj mężczyźni węszyli przez chwilę niczym ogary. - Bak komuś puścił? - Nie widać ani kropelki. - Pierwszy z kierowców spojrzał na Holbrooka. - Słuchaj, nic nie mam do ciebie, ale kapujesz, to mój grat i lekko się o niego denerwuję. Odstaw swoje pudło trochę na bok, a potem niech ktoś zajrzy do środka, dobra? - Nie ma sprawy. Holbrook wdrapał się do szoferki, zapuścił silnik i powoli odtoczył wóz w pusty kąt parkingu. Dwóch mężczyzn patrzyło na ten manewr. - Cały smród odjechał razem z nim, nie, Coots? - Co za pieprzone pudło. - Cholera z nim. Zaraz wiadomości; chodź. Jeszcze pod drzwiami jadalni usłyszeli gwar i pomruki. Telewizor nastawiony był na CNN; obraz na ekranie przywodził na myśl popisy specjalistów od efektów specjalnych, ale był jak najbardziej prawdziwy. - Panie pułkowniku, co wydarzyło się ubiegłej nocy? - No cóż, Barry, przeciwnik nadział się na nas dwa razy. Za pierwszym - mówił Eddington, zarazem pokazując dłonią, w której tkwiło cygaro - ukryliśmy się za tym grzbietem, tam w tyle. Za drugim jechaliśmy na siebie, a spotkaliśmy się mniej więcej tutaj... - Kamera obróciła się i pokazał dwa czołgi jadące drogą, obok której pułkownik udzielał wyjaśnień. - Coś mi się zdaje, że lubią jeździć w tych pudełkach - odezwał się Coots. - I postrzelać sobie też lubią - dorzucił ktoś z głębi sali. Obraz się zmienił. Pod kurzem pokrywającym dobrze już znaną widzom twarz reportera widać było zmęczenie. - Mówi Tom Donner z ekipy telewizyjnej przydzielonej do 11. pułku kawalerii pancernej. Jak opisać noc, którą przeżyliśmy? Byłem w pojeździe wraz z załogą Bradleya, który, podobnie jak cała reszta szwadronu, w ciągu ostatnich dwunastu godzin unicestwił mnóstwo nieprzyjaciół. Zeszłej nocy w Arabii Saudyjskiej rozegrała się "Wojna Światów", w której my byliśmy Marsjanami. Siły ZRI, połączonych armii Iraku i Iranu, usiłowały się przeciwstawić, ale nic nie były w stanie zrobić... - Cholera, szkoda, że nie posłali naszego oddziału - powiedział policjant, który zasiadł do tradycyjnej kawy na rozpoczęcie patrolu. Zdążył się już zaznajomić z niektórymi kierowcami. - Jesteś w Gwardii Narodowej Ohio? - spytał Coots. - Tak, w kawalerii pancernej. Chłopaki z Karoliny miały wielką noc, nie ma co. Policjant pokręcił głową i zobaczył w lustrze mężczyznę nadchodzącego od strony parkingu. - Nieprzyjaciel znajduje się teraz w pełnym odwrocie. Słyszeliście państwo przed chwilą dowódcę brygady Gwardii Narodowej, która pokonała dwie dywizje pancerne... - Dwie dywizje? Niemożliwe! - wykrzyknął z niedowierzaniem i zazdrością policjant, i pociągnął łyk kawy z filiżanki. - ...podczas gdy Czarny Koń rozbił trzecią. Można by pomyśleć, że coś takiego zdarza się tylko w kinie: zupełnie jakby mistrzowie zawodowej ligi futbolu starli się z drużyną szkolną. - Dobrze daliście im popalić, chłopaki! - wykrzyknął w kierunku ekranu Coots. - Ej, to twoja ta wielka betoniarka? - zapytał policjant Holbrooka, który skierował się ku jedzącemu śniadanie przyjacielowi. - Tak - odrzekł zapytany. - Sprawdź ją dobrze, żeby ci się nie rozpieprzyła za plecami - mruknął Coots, nie odrywając wzroku od telewizora. - Co tutaj robi betoniara aż z Montany? - powiedział gliniarz i spojrzał pytająco na Cootsa. - Ma jakiś problem z paliwem - poinformował kierowca Macka. - Poprosiliśmy, żeby się trochę odsunął. Swoją drogą, dzięki. Chyba się nie obraziłeś, co? - Ani trochę. Trzeba ją rzeczywiście sprawdzić dla porządku. - Aż z Montany? - głośno zastanawiał się policjant. - Tanio tam dało się kupić i jechaliśmy do siebie, jak nas tutaj dopadł ten zakaz. - Mhm. Uwagę policjanta ponownie pochłonął telewizor. - Właśnie tak, posuwali się na południe, a my uderzyliśmy prosto na nich - mówił innemu reporterowi oficer kuwejcki, jednocześnie klepiąc lufę czołgowej armaty z taką czułością, jak by to była szyja ukochanego rumaka. - Słychać coś, kiedy będzie można wrócić do roboty? - odezwał się Coots. Policjant z drogówki pokręcił głową. - Wiemy tyle samo co wy. Zaraz objadę posterunki blokujące drogi. - Sporo forsy z mandatów przeleci ci koło nosa - zachichotał kierowca. - Ja tam się nie skarżę. Ale aż z Montany? - Ta jedna myśl nie dawała policjantowi spokoju. Ci dwaj faceci nie pasowali zresztą do innych. Dokończył kawę. - Swoją drogą, nie pamiętam żeby ktoś kiedyś ukradł tak wielkie bydlę. - Ani ja. O, kuuurczę! - wykrzyknął Coots. Na ekranie widać teraz było efekty działania inteligentnych bomb. - Przynajmniej człowiek długo się nie męczy. - Czołem wszystkim - powiedział policjant w drodze do wyjścia. Chciał już ruszyć patrolowym Chevroletem na autostradę, ale w ostatniej chwili pomyślał, że rzuci okiem na betoniarkę. Może jednak coś nie w porządku; a gdyby rzeczywiście ją gwizdnęli? Potem smród poczuł także i on. Tyle że na pewno nie diesel, raczej... amoniak? Zapach taki zawsze kojarzył mu się z wytwórnią lodów, gdzie pracował raz przez całe lato... a także z wonią paliwa w oddziale Gwardii Narodowej. Zaintrygowany, zawrócił do motelu. - To wasz wóz stoi w rogu parkingu, tak? - Tak, a o co chodzi? - spytał Brown. - Coś nie w porządku? Zdradziło go drżenie rąk. W policjancie obudziła się teraz czujność: coś tutaj wyraźnie było nie w porządku. - Pozwólcie ze mną. - Zaraz, może najpierw skończę śniadanie, dobra? - Śniadanie nie zając. Chcę się dowiedzieć skąd taki zapach, jasne? - Potem się tym zajmiemy. - Zajmiemy się tym teraz. - Głos policjanta stał się o ton ostrzejszy. - Proszę przede mną. Gliniarz wsiadł do samochodu i wolno ruszył śladem dwóch mężczyzn, którzy z ożywieniem o czymś rozprawiali. Coś się nie zgadzało. Policjant nie miał zbyt wiele do roboty w tym momencie; instynkt podpowiedział mu, żeby połączyć się z centralą i poprosić o dodatkowy wóz do pomocy, a także o sprawdzenie numerów wozu. Potem wysiadł z samochodu i obejrzał betoniarkę. - Możecie obrócić nią parę razy? - Jasne. Brown wskoczył za kierownicę i zapuścił hałaśliwy silnik. - Chciałbym także obejrzeć wasze dokumenty - zwrócił się policjant do Holbrooka. - Co tutaj się dzieje? O co chodzi? - O nic. Chcę obejrzeć dokumenty i tyle. Pete Holbrook wyciągał portfel, kiedy nadjechał drugi wóz policyjny. Z wysokości kierownicy zobaczył go także Brown; Holbrook trzymał w ręku portfel, a gliniarz położył dłoń na kaburze. Gliniarze często przybierają taką pozę, ale Brown poczuł panikę. Żaden z Ludzi z Gór nie miał przy sobie broni. Trzymali ją w pokoju, ale do głowy im nie przyszło, żeby zabierać na śniadanie. Policjant wziął od Pete'a prawo jazdy, następnie poszedł do swego wozu, sięgnął po mikrofon... - Nie ma żadnej informacji o kradzieży - poinformowała go panienka z centrali. Policjant zaskoczony poderwał głowę, kiedy betoniarka nagle drgnęła. Krzyknął do kierowcy, żeby się zatrzymał, drugi radiowóz zablokował drogę. Wielka masa żelaza znieruchomiała. O tak, coś było bardzo nie w porządku. - Wyłaź! - zawołał policjant, w którego ręku pojawiła się broń. Drugi funkcjonariusz nie miał pojęcia, o co chodzi, ale zajął się Holbrookiem. Brown zeskoczył na ziemię i natychmiast wylądował z rękami na masce. - Gadajcie co jest w tej betoniarce? Wyjaśnianie tego zabierze kilka godzin, a potem dla zebranych w motelu kierowców nadejdzie czas barwnych opowieści. * * * Pozostał mu już tylko wrzask, chociaż zdradzanie emocji było do niego tak niepodobne. Taśma wideo nie kłamała, a on w żaden sposób nie mógł zatrzymać audycji, która szła właśnie na cały świat. Włącznie z jego krajem. Anteny satelitarne posiadali nie tylko zamożni; często składała się na nie grupka sąsiadów. Co miał teraz zrobić? Nakazać odwrót? - Dlaczego nie atakują?! - wrzasnął Darjaei. - Nie ma łączności z dowódcą armii ani z żadnym dowódcą korpusu. Czasami udaje się nawiązać łączność z dwiema dywizjami. Wedle meldunków, jedna z dywizji podąża na północ, mając tuż za sobą nieprzyjaciela. - I? - Nasze siły zostały rozbite - odważył się w końcu powiedzieć szef wywiadu. - W jaki sposób? - Czy to teraz ważne? * * * Szli na północ, podczas gdy Bizony posuwały się na południe. 3. Korpus ZRI nie miał pojęcia, co się przed nim znajduje, a dowiedział się: wczesnym popołudniem. 1. szwadron Magrudera zdążył do tego czasu wyeliminować ponad sto wrogich cystern z paliwem. Jedynym teraz pytaniem było to, jak silny opór zechce stawiać przeciwnik. Dzięki informacjom zwiadu lotniczego dobrze znał jego położenie, siłę, rozlokowanie i kierunek ruchu. Wszystko było teraz znacznie łatwiejsze, niż za poprzednim razem. Pierwsza kompania pełniła rolę czujki, druga i trzecia znajdowały się pięć kilometrów z tyłu, w odwodzie pozostała jeszcze jedna kompania. Po straszliwych ciosach, jakie otrzymała armia ZRI, postanowił zrezygnować ze wstępnego ostrzału artyleryjskiego. Nie było sensu ostrzegać przeciwnika o bliskości czołgów. Kiedy do kontaktu pozostawało już tylko dziesięć minut, Magruder przesunął pierwszą kompanię na prawo. W przeciwieństwie do pierwszej - i jak dotąd jedynej - bitwy w swojej karierze, tej miał nie oglądać, lecz jedynie się jej przysłuchiwać. Kiedy nieprzyjaciel znalazł się w zasięgu, pierwsza kompania otworzyła ogień z armat czołgowych i pocisków TOW, siejąc zniszczenie w pierwszej linii pojazdów. Zaatakowawszy przeciwnika w szyku skośnym od lewej, dowódca ocenił, że ma do czynienia co najmniej z batalionem. Należał on do irackiej ongiś dywizji i odskoczył w przeciwną stronę, nieświadom tego, że odsłania się przed dwiema innymi jednostkami kawalerii. - Tutaj Proporzec Sześć, zwrot w lewo - rozkazał ze swego pojazdu Magruder. Druga i trzecia kompania zrobiły zwrot na wschód i zatrzymał się po trzech kilometrach i się zatrzymały. Dokładnie w tej samej chwili Magruder rozkazał artylerii ostrzelać drugą linię przeciwnika. Teraz nie chodziło już o efekt zaskoczenia, lecz o zadanie nieprzyjacielowi możliwie jak największych strat. Wystarczyło kilka minut, aby uzyskał pewność, że 1. szwadron Bizonów walczy co najmniej z brygadą, ale stosunek liczbowy sił miał teraz równie niewielkie znaczenie jak poprzedniej nocy. Po raz już ostatni rozegrał się mechaniczny horror. Wystrzały z dział były mniej jaskrawe za dnia. Jak zakładano, przeciwnik znowu odskoczył od atakujących drugiej i trzeciej kompanii i zawrócił w nadziei, że znajdzie jakąś lukę pomiędzy nacierającymi. Natrafił jednak na czternaście M1A2, rozstawionych co dwieście metrów. I jak poprzednio, sunąc na wroga, Proporzec najpierw niszczył czołgi, a potem transportery piechoty. W pewnej chwili zatrzymał się, gdyż nie zaatakowane dotąd pojazdy także znieruchomiały, a załogi wyskakiwały z nich i rzucały się do ucieczki. Magruder w słuchawkach usłyszał, że tak samo dzieje się wzdłuż całej linii. Zaskoczeni żołnierze, w rozsypce, nie mając gdzie się wymknąć ze swoimi wozami, uznali, że wszelki opór może mieć tylko fatalne skutki, dlatego też trzecia (i ostatnia) bitwa pod King Chalid skończyła się po trzydziestu minutach. Trochę inaczej rzecz się przedstawiała tam, gdzie nacierały oddziały Arabii Saudyjskiej, które, nareszcie uzyskawszy pełny kontakt z przeciwnikiem, doszczętnie zmiażdżyły całą brygadę, tym razem irańską. Do zachodu słońca, wszystkich sześć dywizji ZRI, które napadły na ich kraj, zostało doszczętnie zniszczonych. Tam, gdzie u pokonanych nie wygasł jeszcze duch walki, wyżsi oficerowie nakazywali kapitulację, aby nie sprowokować czyhającego z trzech stron przeciwnika do ostatecznych decyzji. I znowu jeńcy byli największym problemem logistycznym, tym gorszym, że zaczynały zapadać ciemności. Dowódcy donosili, że trzeba będzie co najmniej dnia, aby uporać się z tym zmartwieniem, na szczęście jednak żołnierze ZRI mieli w większości własne racje wody i jedzenia. Rozbrojeni, byli trzymani pod strażą, chociaż istniało niewielkie niebezpieczeństwo, aby przy takiej odległości od domów zaryzykowali ucieczkę pieszo. * * * Godzinę po zmroku Clark i Chavez opuścili ambasadę rosyjską. Na tylnym siedzeniu znajdowała się walizka, której zawartość nikomu nie wydałaby się specjalnie złowroga, szczególnie, że nie kłóciła się z ich rzekomą profesją dziennikarską. Zadanie, jak zgodnie uznali, było dość wariackie, co nieco zatroskało starszego z dwójki, Dinga jednak wprawiło w stan podniecenia. Na zaplecze zamkniętej już kawiarni zajechali bez żadnych problemów. Światła uliczne były wygaszone, okna zasłonięte, samochody jednak poruszały się z zapalonymi reflektorami, wolno też było - co im sprzyjało - korzystać ze światła elektrycznego w domach. Bez trudu poradzili sobie z zamkiem w drzwiach. Chavez lekko je uchylił, rozejrzał się i wślizgnął do środka, a za nim wsunął się Clark z walizką w ręku. Cicho zamknęli za sobą drzwi. Byli już na piętrze, kiedy usłyszeli głosy. Okazało się, że to właściciele kawiarni, małżeństwo pod pięćdziesiątkę; oglądali telewizję. - Dobry wieczór - odezwał się Clark. - Proszę nie podnosić żadnych krzyków. - Kim...? - Nie zrobimy wam żadnej krzywdy - oznajmił John, podczas gdy Ding rozglądał się po pokoju; tak, kontakty elektryczne powinny pasować. - Proszę położyć się na podłodze. - Co...? - Przed wyjściem rozwiążemy was - obiecał John w farsi. - Ale jeśli będziecie nam przeszkadzać, możemy stać się brutalni. Małżeństwo było sparaliżowane lękiem przed dwoma mężczyznami, którzy nagle pojawili się w ich mieszkaniu. Clark skrępował im przeguby i kostki, niezbyt mocno, ale skutecznie. Chavez dał kobiecie napić się wody, zanim ją zakneblował. - Sprawdź, czy mogą oddychać - polecił Clark, tym razem po angielsku. Raz jeszcze sprawdził węzły, zadowolony że nawet po trzydziestu latach nie opuściły go umiejętności żeglarskie. Potem poszli na górę. Pora na założenie stanowiska łączności. Chavez otworzył walizkę i zaczął wydobywać jej zawartość. Z płaskiego dachu wyraźnie widać było podobny budynek trzy przecznice dalej. Z tego też względu musieli pracować skuleni. Najpierw Ding wyciągnął mały dysk anteny. Podpierał ją ciężki trójnóg na ostrych kolcach, które pozwoliły pewnie osadzić go na dachu. Teraz trzeba było odpowiednio ustawić antenę, aby docierała do niej fala nośna z satelity. Zamknął zacisk i unieruchomił dysk. Następnie przyszła pora na kamerę, także ustawioną na trójnogu. Zamontowawszy ją, Chavez skierował obiektyw na środek interesującego ich budynku, a następnie sprawdził połączenia z nadajnikiem, który pozostawili w walizce. - Wszystko gotowe, John. Najgorsze było to, że mieli tylko jednokierunkową łączność. Mogli nadawać do satelity, ale nie otrzymywali sygnału zwrotnego. Do tego potrzebne byłyby dodatkowe urządzenia, którymi nie dysponowali. * * * - Mamy obraz - oznajmił Robby Jackson w Narodowym Centrum Sił Zbrojnych. - Widzę - potwierdziła Mary Pat Foley. Wybrała numer amerykańskiej ambasady w Moskwie, skąd połączyła się z rosyjskim Ministerstwem Spraw Zagranicznych, dalej z rosyjską ambasadą w Teheranie, a stąd z telefonem komórkowym, który tkwił w ręku Johna. - Iwan, słyszysz mnie? - spytała po rosyjsku. - Tu Folejewa. - Po nieskończenie długiej sekundzie nadeszła odpowiedź. - Ach, Mario, jak przyjemnie znowu cię usłyszeć. Niechaj Bóg błogosławi towarzystwom telefonicznym, pomyślał John. Także miejscowemu. - Mam twoje zdjęcie na biurku - powiedziała Pat. - Byłem wtedy o tyle młodszy... * * * - Jest na miejscu i wszystko w porządku - oznajmiła zastępczyni dyrektora CIA. - Dobrze - powiedział z innego aparatu Jackson. - Zaczynamy. Powtarzam, zaczynamy. Potwierdź, odbiór. - Operacja KLATKA rozpoczęta - oznajmił Diggs z Rijadu. * * * Cały system irańskiej ochrony przeciwlotniczej był w stanie najwyższego pogotowia. Na razie nie zaatakowano terytorium Iranu, ale operatorzy radarowi z napięciem wpatrywali się w ekrany. Widzieli maszyny patrolujące wybrzeża Arabii Saudyjskiej i Kuwejtu, ale te trzymały się linii brzegowej. W odstępie sekundy Rozbójniki 521 i 522 zakończyły pobieranie paliwa z tankowców powietrznych. Piloci niewidzialnych dla radaru samolotów F-117 często operowali w parach, aczkolwiek zasadniczo maszyny przeznaczono do samodzielnych zadań. Obie oddzieliły się od swoich KC-10 i wykręciły na północ, aby rozpocząć godzinny lot w odległości trzystu metrów od siebie. Samoloty-cysterny pozostały na stanowiskach, do stałych ich zadań należało bowiem uzupełnianie paliwa myśliwcom odbywającym rutynowe loty patrolowe nad granicami Arabii Saudyjskiej. Oddalony o siedemdziesiąt kilometrów samolot AWACS śledził wszystkie, a właściwie prawie wszystkie poruszenia: E-3B też nie potrafił wykryć obecności F-117. * * * - Często się ostatnio spotykamy - z wymuszonym uśmiechem powiedział prezydent do charakteryzatorki. - Wygląda pan na bardzo zmęczonego - odparła Mary Abbot. - Bo i jestem - przyznał Ryan. - Drżą panu ręce. - Za mało snu - skłamał. * * * Clark dostrzegł, że niektórzy z wartowników palili. Marna dyscyplina albo ostrzeżenie pod adresem przechodniów. - John, nie wydaje ci się, że ta robota jest czasami odrobinę zbyt emocjonująca? - Chcesz się wysiusiać? Nawet u nich była to normalna reakcja. - Tak. - Ja także. - Jamesowi Bondowi nigdy nie przytrafiało się nic podobnego. - Cholera, nie pomyślałem o tym. Clark przycisnął słuchawki, gdyż jakiś głos oznajmiał, że prezydent będzie na wizji za minutę. Pewnie gospodarz studia telewizyjnego, pomyślał. Z walizki wydobył dwa ostatnie elementy potrzebne do przeprowadzenia operacji. * * * - Rodacy, chciałbym zapoznać was z najświeższymi informacjami na temat sytuacji na Bliskim Wschodzie - rozpoczął prezydent. - Mniej więcej cztery godziny temu siły Zjednoczonej Republiki Islamskiej, które najechały królestwo Arabii Saudyjskiej, przestały stawiać zorganizowany opór. Działając wspólnie, wojska saudyjskie, kuwejckie i amerykańskie pokonały sześć dywizji agresora w bitwie, która trwała jedną noc i jeden dzień. Teraz mogę już poinformować, że nasz kraj rzucił do walki 10. i 11. pułk kawalerii pancernej, a także Brygadę Gwardii Narodowej Północnej Karoliny oraz 366. Skrzydło z bazy lotniczej w Mountain Home w Idaho. Na południe od bazy King Chalid została stoczona wielka bitwa, której szczegóły mogliście obejrzeć na ekranach telewizorów. Niedobitki jednostek ZRI próbowały uciekać na północ, odcięto im jednak drogę i po krótkich walkach poddały się. Jak na razie, walki lądowe ustały. Nie bez przyczyny jednak powiedziałem przed chwilą: "Jak na razie", albowiem była to wojna niepodobna do żadnej z tych, których byliśmy świadkami w ciągu ostatniego półwiecza. Zaatakowano nas bezpośrednio na naszym terytorium, atak ten zaś podjęto przy użyciu broni masowego rażenia. Pogwałcono w ten sposób tak wiele norm prawa międzynarodowego, że nie starczyłoby teraz czasu na ich wyliczenie, ale błędem byłoby stwierdzić, że atak ten przypuściła na Stany Zjednoczone Ameryki ludność Zjednoczonej Republiki Islamskiej. To nie narody rozpętują wojny. Decyzja zostaje najczęściej podjęta przez jednego człowieka. Czy będzie to wódz plemienia, książę czy król, przez cały bieg dziejów o wojnie postanawia ten, kto sprawuje władzę, a decyzja o napaści na innych nigdy nie jest efektem demokratycznych procesów. My, Amerykanie, nie mamy żadnych powodów do waśni z mieszkańcami Iranu i Iraku. Ich religia może być różna od naszej, ale przecież nasza ojczyzna jest krajem, który strzeże wolności wyznania. Ich język może być odmienny, ale przecież Ameryka gościnnie wita ludzi, którzy mówią najróżniejszymi językami. Jeśli Ameryka dowiodła czegoś światu, to jest w tym prawda, iż wszyscy ludzie są równi, a jeśli dać im te same swobody i te same możliwości, będą rozwijać ukryte w nich talenty. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin uśmierciliśmy co najmniej dziesięć tysięcy żołnierzy ZRI; prawdopodobnie znacznie więcej i najpewniej nigdy nie dowiemy się dokładnie, ilu naszych przeciwników poniosło śmierć w tej wojnie. Przez cały jednak czas musimy pamiętać, że ludzie ci nie wybrali swojego losu, lecz został on narzucony im przez innych, a ostatecznie przez jedną jedyną osobę. Ryan złączył dłonie, niczym do modlitwy, w geście, który wielu widzom wydał się dziwnie nie na miejscu. * * * - Jest - mruknął Chavez, wpatrzony w maciupeńki ekran kamery. - Zaczynamy koncert. Clark wcisnął guzik laserowego znacznika celu. W wizjerze zobaczył, że kropka spoczęła na gzymsie budynku. * * * - Ostatnia kontrola - powiedział w Rijadzie Diggs. - Rozbójnik Pięć Dwa Jeden - usłyszał w odpowiedzi. - Pięć Dwa Dwa. * * * - Przez całe wieki królowie i książęta dla własnego kaprysu posyłali ludzi na śmierć. Dla władców byli tylko mięsem armatnim, wojny zaś środkami na pomnożenie bogactwa i władzy, czy nawet narzędziami rozrywki, a kiedy się kończyły, niezależnie od wyniku, królowie i książęta pozostawali dumnie na swoich tronach. Aż po obecny wiek bez zastrzeżeń przyjmowano, że władca państwa ma prawo wypowiedzieć wojnę. Jednak po drugiej wojnie światowej zadaliśmy w Norymberdze kłam temu przeświadczeniu, stawiając przed sądem i wykonując wyrok na niektórych z winowajców. Zanim jednak można było pojmać tych zbrodniarzy, życie straciło dwadzieścia milionów Rosjan, sześć milionów Żydów, a ogólnej liczby ofiar historycy nie potrafią dokładnie ustalić... Ryan spojrzał w kierunku Andrei Price. Miała twarz skupioną i napiętą. I dała mu znak. * * * Laserowy znacznik celu stanowił tylko dodatkowe zabezpieczenie. Zasadniczo mogliby się obyć i bez niego, ale wybranie określonego budynku w mieście było rzeczą trudną, a organizatorzy operacji KLATKA chcieli za wszelką cenę uniknąć ofiar wśród niewinnych obywateli Iranu. Poza tym, dzięki owej dodatkowej pomocy, samoloty mogły zwolnić bomby na znacznej wysokości. Proste urządzenia balistyczne gwarantowały celność w granicach stu metrów, udoskonalone systemy optyczne redukowały granice rozrzutu do jednego metra. Dokładnie w tej samej chwili dwa Rozbójniki (była to półoficjalna nazwa, jaką przyjęli dla swych maszyn piloci niewidzialnych myśliwców) otworzyły drzwi komór uzbrojenia. Każdy z nich niósł jedną dwustupięćdziesięciokilogramową bombę, najmniejszą, jaka mogła być zastosowana w systemie naprowadzania Paveway, którego czujniki wyszukiwały teraz zmodulowanego sygnału laserowego. Oba wykryły kropkę laserową i powiadomiły o tym pilotów, którzy zwolnili bomby, a potem - co nigdy dotąd nie wydarzyło się podczas operacji z użyciem F-117 - wykrzyknęli: - Rozbójnik Pięć Dwa Jeden, bomba w drodze! - Pięć Dwa Dwa, bomba jedzie! * * * - W dziejach ludzkości każda idea, dobra czy zła, rodzi się najpierw w głowie jednego człowieka, a wojny rozpoczynają się, gdyż ktoś uznaje, że morderstwo i kradzież mu się opłacą. Tym razem napadnięto na nas w sposób szczególnie okrutny. Tym razem wiemy dokładnie, kto był autorem napaści. * * * Na całym świecie, na ekranie każdego włączonego odbiornika, który podłączony był do anteny satelitarnej lub do kabla, zamiast Gabinetu Owalnego w Białym Domu pojawił się dwupiętrowy budynek przy jakiejś ulicy. Większość widzów uznała, że to pomyłka, nagła przebitka z jakiegoś filmu... * * * Tylko niewielu wiedziało, że to żadna pomyłka. Także Darjaei oglądał wystąpienie Ryana; nieustannie zadawał sobie pytanie, co to właściwie za człowiek. Za późno poznał odpowiedź. - To tutaj mieszka on, Mahmud Hadżi Darjaei, człowiek, który rzucił zarazę na nasz kraj, chciał porwać moją córkę, usiłował zabić mnie, wysłał do walki armię, tym samym skazując ją na zagładę. Tutaj mieszka człowiek, który pogwałcił nakazy swej religii oraz prawa ludzkie i międzynarodowe. Panie Darjaei, oto odpowiedź Stanów Zjednoczonych Ameryki. * * * Głos prezydenta zamilkł, w sekundę czy dwie później umilkli tłumacze na całym świecie, a oczy wszystkich wpatrzyły się w czarno-biały obraz zupełnie zwyczajnego budynku. Teraz jednak wszyscy już wiedzieli, że za chwilę zdarzy się coś niezwykłego. Najuważniejsi dostrzegli może, jak w jednym z okien zapala się światło i otwierają się drzwi wyjściowe, ale nawet jeśli ktoś - trudno powiedzieć kto - usiłował uciekać, była to próba daremna. Obie bomby jednocześnie ugodziły w dach budynku i w setne części sekundy później eksplodowały. * * * Huk był straszliwy. Obaj mężczyźni wpatrywali się w dzieło zniszczenia, jakby niepomni ryzyka. Do echa eksplozji dołączył się w promieniu kilometra brzęk tłuczonych szyb. - Nic ci się nie stało? - spytał Ding. - Nic. Czas się zwijać, kolego. - Zadanie wykonane na piątkę, panie C. Najszybciej jak potrafili zeszli na piętro. Chavez przeciął większość węzłów, przypuszczając, że skrępowanym potrzeba będzie jakichś pięciu minut na uwolnienie się do reszty. Wycofali się bocznymi uliczkami, słysząc syreny zawodzące na głównych arteriach Teheranu. Pół godziny później byli w bezpiecznym schronieniu ambasady rosyjskiej. Zaproponowano im wódkę i propozycja została przyjęta. Chavez nigdy dotąd nie był jeszcze tak zdenerwowany. Clark był. Wódka pomogła w obydwu przypadkach. * * * - W imieniu obywateli Stanów Zjednoczonych Ameryki do mieszkańców Zjednoczonej Republiki Islamskiej zwracam się z następującymi słowami: Po pierwsze, wiemy gdzie znajduje się zakład, w którym hoduje się śmiercionośne zarazki. Na naszą prośbę pomogła nam to ustalić Federacja Rosyjska. W tym starciu kraj ten pozostaje neutralny, niemniej gotów był podzielić się z nami wiedzą na temat tej straszliwej broni. Zespół ekspertów znajduje się w drodze do Teheranu. Kiedy wylądują, zawieziecie ich bezzwłocznie do tego zakładu, aby nadzorowali jego unieszkodliwienie. Będą im towarzyszyli dziennikarze, aby mogli zaświadczyć, że zagrożenie zostało zlikwidowane. Jeśli tak się nie stanie, za dwanaście godzin od tej chwili z pokładu myśliwców stealth zrzucimy na wspomniane miejsce bombę nuklearną. Nie łudźcie się zgubną nadzieją, że w razie potrzeby zawaham się przed wydaniem takiego rozkazu. Stany Zjednoczone Ameryki nie mogą się zgodzić na istnienie równie zbrodniczej placówki. Okres dwunastu godzin rozpoczął się w tej sekundzie. Po drugie, wszyscy wasi żołnierze wzięci do niewoli będą traktowani zgodnie z międzynarodowymi konwencjami, które w tym przypadku zgodne są z wymogami islamu. Jeńcy zostaną uwolnieni, kiedy wydacie Stanom Zjednoczonym wszystkie osoby, które związane były z przygotowaniem i realizacją wojny biologicznej przeciw naszemu krajowi, a także te, które związane były z zamachem na moją córkę. W tej sprawie nie ma mowy o żadnych kompromisach. Po trzecie. Wasz kraj ma tydzień na ustosunkowanie się do tych żądań. Jeśli się na nie nie zgodzicie, USA wypowie Zjednoczonej Republice Islamskiej wojnę totalną. Mogliście zobaczyć, czego potrafimy dokonać, a muszę was zapewnić, że to tylko mała część naszych możliwości. Wybór należy do was. Na końcu zwracam się do wszystkich państw, które mogą życzyć nam źle: Stany Zjednoczone Ameryki nie będą tolerować żadnych ataków na swój kraj, własność i obywateli. Począwszy od dzisiaj, ktokolwiek przeprowadzi czy nakaże taki atak, spotka się z naszą odpowiedzią, kimkolwiek by był, gdziekolwiek chciałby się ukryć i jakkolwiek długo trzeba będzie poczekać z zemstą. Przysięgałem przed Bogiem, że będę rzetelnie wypełniał swoje obowiązki prezydenta. Od tego nie odstąpię. Naszym zaś przyjaciołom powiadam: nigdzie nie znajdziecie wierniejszego niż my sojusznika. O tym także muszą pamiętać nasi potencjalni wrogowie. Rodacy! Był to ciężki czas dla nas, niektórych z naszych sprzymierzeńców, także dla naszych nieprzyjaciół. Odparliśmy jednak agresję, ukaraliśmy osobę najbardziej odpowiedzialną za straszliwą śmierć, która nawiedziła nasz kraj, policzymy się także z tymi, którzy ulegle wykonywali jego polecenia, pozostałym jednak chcielibyśmy powtórzyć słowa Abrahama Lincolna: "Nie chowając w sercu złości do nikogo, ze współczuciem dla wszystkich ludzkich istot, z nieugiętą wolą obstawania przy dobru, które Bóg pozwala nam rozpoznawać, we wspólnej pracy dokończmy opatrywania narodowych ran... aby móc radować się tym, co zapewnić może sprawiedliwy i trwały pokój między nami i wszystkimi narodami". Żegnam państwa i życzę owocnego dnia. Epilog. Pokój Prasowy - ...i wreszcie, wystąpię do Senatu z propozycją, aby na stanowisko Naczelnego Lekarza Kraju wyznaczył profesora Pierre'a Alexandre'a. Profesor Alexandre, po oddaniu wielkich zasług Wojskowemu Korpusowi Medycznemu Stanów Zjednoczonych, przeniósł się na Wydział Medyczny Uniwersytetu imienia Johna Hopkinsa, gdzie kontynuował badania nad chorobami zakaźnymi. Okazał się niezwykle pomocny w chwili, kiedy wybuchła epidemia wirusa ebola. Jako znakomity klinicysta i naukowiec, profesor Alexandre będzie kierował realizacją kilku zaprojektowanych przez niego programów badawczych, przewodząc także federalnemu komitetowi nadzorującemu poszukiwania lekarstwa na AIDS. Mało w tym będzie biurokracji, a zasadniczym celem jest stworzenie systemu, który maksymalnie ułatwi wymianę obserwacji pomiędzy praktykującymi lekarzami i naukowcami. Mam nadzieję, że Senat szybko zaaprobuje moją rekomendację. To już koniec oficjalnego wystąpienia - powiedział Jack. - Czas na pytania. Tak, Helen? - Panie prezydencie, jak rozumieć pańskie wstępne słowa dotyczące Chin? - Wydawało mi się, że wszystko powiedziałem jasno. W nieoficjalnych rozmowach z Republiką Chińską uznaliśmy, że przywrócenie pełnych stosunków dyplomatycznych będzie najlepiej służyło interesom obu krajów. Byłoby to niezgodne z zasadami polityki Stanów Zjednoczonych, gdybyśmy dyskryminowali kraje, które opierają swój ustrój na zasadzie wolnych wyborów. Do ich grona należy Republika Chińska i fakt ten trzeba potraktować z pełnym szacunkiem. - Co na to Chiny kontynentalne? - To ich sprawa. Chińska Republika Ludowa i Stany Zjednoczone są suwerennymi państwami, podobnie jak Tajwan, i czas już skończyć z udawaniami, że jest inaczej. - Czy ma to jakiś związek z zestrzeleniem samolotu pasażerskiego? - Ta kwestia nadal jest uważnie analizowana. Następne pytanie? - Panie prezydencie, wedle wiarygodnych informacji tymczasowy rząd irański zabiega o nawiązanie stosunków dyplomatycznych z naszym krajem. Jaka będzie nasza odpowiedź? - Z pewnością pozytywna - odpowiedział Jack. - Nie znam lepszego sposobu na to, by z wroga uczynić przyjaciela, niż otwarte rozmowy i wspólne interesy. W ostatnich dniach mamy niewątpliwe świadectwa współpracy z tej strony. Wciąż mamy w Teheranie budynek ambasady, chociaż, zdaje się, trzeba będzie zmienić zamek w drzwiach. - Sala buchnęła śmiechem. - Słucham, Tom. Nawiasem mówiąc, ładna opalenizna. Witaj w domu. - Dziękuję, panie prezydencie. Jeśli chodzi o demontaż pod Teheranem zakładu zajmującego się hodowlą zarazków, jedynymi dziennikarzami, którzy mogli się temu przypatrywać z bliska byli dwaj Rosjanie, wyznaczeni przez ich ambasadę. Jak możemy być pewni...? - Tom, rosyjscy eksperci, którzy nadzorowali całą sprawę, to naprawdę znakomici specjaliści. Na taśmie wideo mamy wszystko dokładnie zarejestrowane i ani ja, ani moi doradcy nie mamy żadnych zastrzeżeń. Ed? - Panie prezydencie, wymiana jeńców została zakończona. Jak odpowiemy na prośby o kredyty, z jakimi zwrócili się do nas Irańczycy i Irakijczycy? - W przyszłym tygodniu sekretarze Adler i Winston lecą do Londynu na rozmowy z przedstawicielami obu rządów. - Panie prezydencie, w nawiązaniu do tej samej sprawy: czy możemy w związku z tym liczyć na preferencyjne ceny ropy naftowej, a jeśli tak, to na jak długo? - Ed, to właśnie będzie przedmiotem rozmów, ale spodziewam się, że otrzymamy jakieś propozycje w zamian za zgodę na kredyty. Szczegóły jednak muszą dopiero zostać uzgodnione, a my mamy naprawdę dobrych specjalistów, - A co ze specjalistkami? - rozległ się kobiecy głos. - Także i ich nam nie brakuje, Denise, włącznie z panią. Przy okazji, jeśli nie dotarła jeszcze do was ta wiadomość, chciałem poinformować, że agentka Andrea Price - Ryan zrobił gest w kierunku drzwi po swojej prawej stronie - przyjęła oświadczyny. Małżeństwo odbędzie się do pewnego stopnia w rodzinie, narzeczony bowiem, inspektor Patrick O'Day, jest agentem FBI. Młodej parze życzę wszystkiego najlepszego, aczkolwiek będę musiał chyba rozejrzeć się za nowym szefem ochrony osobistej. Tak, Barry? - powiedział Jack, wskazując na seniora dziennikarzy CNN. - Panie prezydencie, jest pewne pytanie tak poważne, że nikt go dzisiaj jeszcze nie postawił, a... Ryan podniósł dłoń. - Tak, wiele jest rzeczy, którymi trzeba się niezwłocznie zająć, żeby zapewnić normalną pracę administracji po wszystkich tych... - Panie prezydencie, proszę wybaczyć, ale nie dam się zbyć wykrętami. Uśmiech. Westchnienie. Kiwnięcie głowy na znak kapitulacji. - Odpowiedź na twoje pytanie, Barry, brzmi: "Tak, będę kandydował". - Dziękuję, panie prezydencie.