11083
Szczegóły |
Tytuł |
11083 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11083 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11083 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11083 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jadwiga Coulcmahler
Honor mężczyzny
Tytuł oryginału: Dos anderen Ehre
© Translation by Mateusz Harasimowicz
Znaki firmowe Oficyny Wydawniczej „Akapit"
oraz znaki serii wydawniczych „Akapitu"
zastrzeżone
Projekt okładki i strony tytułowej: Piotr Warisch
Redakcja: Halina Kutybowa
Korekta: Piotr Kutyba
Wydanie pierwsze
Wydawca: „Akapit" Oficyna Wydawnicza sp. z o.o. Katowice 1994
Skład: Studio FALL, Kraków ul. Dietla 57/24
i
i
Druk i oprawa: Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów ul. płk. Lisa-Kul'
Zam. nr 5382/94
Konsul Henrici otworzył drzwi pokoiku należącego do jego
żony.
— Vero, czy jesteś już gotowa?
Vera Henrici stała na środku buduaru. Cienka toaleta z
chińskiego
jedwabiu przywierała miękko do jej ramion.
Matowobiałoszarawy od-
cień materiału podkreślał urodę młodej kobiety. Wokół niej
roztaczała
się rozkoszna woń perfum. Przybrawszy nadzwyczaj
powabną pozę,
trwała nieruchomo przed lustrem niczym egzotyczny,
cudowny kwiat.
Przed nią klęczała pokojówka, przymocowując do brzegu
sukni latorośl
z pęków kwiatowych. Obok stała dama do towarzystwa,
panna Helma
Olfers. Z kasetki z posrebrzanego drewna hebanowego
wyjmowała
biżuterię Very.
— Cierpliwości, Albercie. Jeszcze tylko kilka minut —
zawołała
Vera do męża ani na chwilę nie odwracając wzroku od
swego lustrza-
nego odbicia.
Albert Henrici rzucił jej spojrzenie pełne bólu i
uwielbienia zara-
zem i wycofał się, zamykając za sobą drzwi. Z wolna stąpał
po grubym
dywanie w sąsiednim pokoju. Jego twarz o ostrych,
wyrazistych rysach
skrzywiła się pod wpływem z trudem skrywanego wzburzenia.
Nerwo-
wo przejechał palcami po krótko ostrzyżonych, wokół skroni
już z lekka
pobielałych'włosach. Opadł ciężko na fotel, jakby opuściły go
wszystkie
siły. Szczupła, muskularna sylwetka wydała się w tej chwili
rezygnacji
wiotka i słaba.
Gdyby teraz ujrzał go ktoś ze znajomych, wcale nie
rozpoznałby
w nim owego zazwyczaj tak wytwornego i gibkiego
dżentelmena,
którego uprzejmość i życiowa werwa wzbudzała powszechny podziw.
Pomimo swych już niemalże pięćdziesięciu lat, nawet o ćwierć wieku
młodsza żona nie była w stanie przyćmić jego szyku i wdzięku. Mało
kto zauważał tę tak znaczną różnicę wieku, jaka dzieliła oboje
małżonków.
Ale tym razem uwadze bystrego obserwatora nie uszłyby oznaki
nadchodzącej starości konsula Henriciego — zamglony wzrok i pomar-
szczona twarz.
W młodości Henrici żył pełnią życia. Choć w gruncie rzeczy
zaliczał się do ludzi ceniących honor, to jednak także i jemu, podobnie
jak wielu innym młodzieńcom jego pokroju, zdarzało się uchybiać
regułom dobrego wychowania. Zwłaszcza kiedy gra szła o pociągającą
dziewczynę, sumienie Alberta przestawało być wrażliwe na honor
rywali.
Poniekąd znużony już względami i przychylnością dam, jakie aż
w nadmiarze okazywano mu — bogatemu i interesującemu młodzień-
cowi — począł czerpać satysfakcję z przygód miłosnych jedynie pod
warunkiem, że towarzyszył im pewien posmak niebezpieczeństwa.
Zakazany owoc — właśnie to stanowiło dla niego nieprzezwyciężoną
podnietę. Aż w końcu nadszedł dzień, w którym zrozumiał nikczemność
i małość swych lekkomyślnych igraszek z miłością.
Pewien rozwścieczony mąż wyzwał go na pistolety. Pojedynek ma
w sobie rzekomo coś z bożego sądu. Ale i tym razem, jak to już często
bywało, werdykt okazał się niesprawiedliwy. Albert Henrici przestrzelił
przeciwnikowi płuca. Nie chciał tego. W tamtym ułamku sekundy, znaj-
dując się w stanie największego podniecenia, nawet nie potrafił skupić
się na celowaniu. Ręka, w której dzierżył pistolet, trzęsła mu się na
wszystkie strony. Potem jak przez mgłę ujrzał rywala zataczającego się
i padającego na ziemię. Przerażony rzucił się pędem naprzód. Zdążył
jeszcze spojrzeć w oczy konającemu. Tego wzroku, pełnego niemego
wyrzutu i skargi, Henrici nigdy nie zapomniał. Nawet dziś, po tylu
latach, owe oczy ukazują mu się w snach.
Od tamtej chwili Henrici stał się innym człowiekiem. Odbywając
karę więzienia za udział w pojedynku, zamknięty w twierdzy, dzień
i noc wyrzucał sobie gorzko, że tak łatwo przyszło mu podeptać cudzą
godność.
w
w ni
Po jego wyjściu na wolność ojciec, multimilioner, wyprawił go
daleką podróż po- świecie, chcąc by cała sprawa odeszła trochę
niepamięć. Przede wszystkim jednak pragnął zapobiec ponownym
kontaktom Alberta z kobietą, która stała się przyczyną tych krwawych
wydarzeń.
Ale Henrici i tak trzymałby się od niej z daleka. Była dla niego już
tylko jednym ze świadków popełnionej zbrodni. Kiedy więc po latach
dotarła do niego wiadomość o jej ponownym zamążpójściu, wcale nie
zrobiło to na nim wrażenia.
W ogóle od dnia pojedynku wszystkie kobiety zobojętniały mu.
Unikał ich, jak tylko potrafił. W trakcie trwającej dwa lata podróży, jego
osobowość nabrała bardziej poważnych cech. Uświadomił sobie nicość
własnego dotychczasowego życia.
Powróciwszy do Europy, osiadł na dłuższy czas we Włoszech, gdzie
zajmował się interesami ojca. W domu rodzinnym pojawiał się nader
rzadko, był tam traktowany jak gość. Przy tych okazjach rodzice próbo-
wali nakłonić go do małżeństwa, ale nawet nie chciał o tym słyszeć.
Chociaż traktował już życie o wiele poważniej i myśl o założeniu rodzi-
ny była mu całkiem miła, to jednak wewnętrzny głos nieprzerwanie
przypominał mu o niegodziwości, jakiej się dopuścił, oraz o nieuchron-
ności kary. Nie miał odwagi, by jakąkolwiek kobietę uczynić strażniczką
swego honoru. Dozgonna wierność żony wobec męża była według niego
iluzją, w czym utwierdzało go własne doświadczenie. Dlaczego ktoś
miałby mierzyć go miarą inną od tej, którą on sam niegdyś przykładał
do bliźnich?
Dlatego też nie przestawał być kawalerem, ku ogromnej rozterce
rodziców.
Umarli jedno po drugim w krótkim odstępie czasu. Miał wówczas
już czterdzieści lat. Tuż przed ich śmiercią powrócił na zawsze do L. —
swojego rodzinnego miasta — by objąć stanowisko we włoskim konsu-
lacie.
Zamieszkał sam z służbą w wielkiej, wytworniej willi przy Lasku
Miejskim, którą postawił i wyposażył we wszelkie możliwe wygody
jeszcze jego ojciec.
Oczywiście, wciąż ponawiano próby schwytania Alberta w małżeń-
ską pułapkę. Przyjaciele i znajomi zachęcali matki obdarzone córkami
4
w wieku do zamążpójścia do współzawodnictwa — której z panien uda
się zaciągnąć zatwardziałego kawalera przed ołtarz. Wszystko daremnie.
Albert Henrici pozostawał wciąż wolny.
Aż w końcu pewnego dnia także i jego dosięgnął los. W czasie
wizyty u przyjaciela na wsi poznał młodą damę, która wraz ze swoją
matką również tam gościła. Nie wiedział, że spotkanie to nie było
całkiem przypadkowe. Małżonka przyjaciela bowiem zaprosiła Verę
Bóhmer i jej matkę celowo w tym samym czasie. Matka Very, zubożała
wdowa po wysokim urzędniku, dysponująca jedynie skromną rentą, byłą
daleką krewną pani domu. Kiedyś zwierzyła się jej, że pragnie wydać
Verę za majętnego mężczyznę. Konsul Henrici został uznany za świetną
partię dla młodej damy. Uświadomiona przez matkę, Vera wiedziała, że
bogate zamążpójście jest koniecznością życiową. Tak więc młoda
dziewczyna stanęła naprzeciw konsula Henrici w onieśmieleniu, które
jeszcze bardziej spotęgowało jej jedyny w swoim rodzaju wdzięk. Serce
mającego już swoje lata mężczyzny drgnęło, gdy ujrzał przed sobą to
zachwycające stworzenie. Owo niesamowite wrażenie, jakie Vera na
nim wywarła, nie chciało go opuścić ani tego, ani też następnego
i jeszcze następnego dnia. Cały jego rozsądek i wszystkie wątpliwości
utonęły w tym wyjątkowym uczuciu. Zawładnęła nim myśl, że oto
właśnie teraz po raz pierwszy w życiu zakochał się naprawdę. Ponieważ
miłość ta przyszła tak późno i nieoczekiwanie, uśpiła więc wszystkie
jego wewnętrzne rozterki, które mogłyby stanąć jej na drodze. Krótko
mówiąc, Albert Henrici wrócił do L. już jako narzeczony i rozpoczął
przygotowania do mającego się odbyć wkrótce wesela.
Rozpieszczana, podziwiana i kochana jak nigdy dotąd Vera
wprowadziła się kilka miesięcy później do pięknej willi przy Lasku
Miejskim.
Związawszy się z konsulem, wybrała wystawne życie, które miało
jej zastąpić pustkę w sercu. Jej małżonek odmłodniał o kilka lat, a jego
wytworne maniery i elegancja nawet jej imponowały. Starała się sobie
wmówić, że odczuwa do niego coś w rodzaju miłości. Pierwsze lata
małżeństwa spędziła upajając się pozycją i bogactwem.
Życie w luksusie sprawiło, że cały jej wdzięk rozkwitł w pełni; była
oszałamiająco piękna, gdziekolwiek pojawiała się u boku swego męża,
składano hołd jej urodzie.
Henrici kochał swoją młodą żonę bez granic i przez krótki czas był
o romnie szczęśliwy. Gdy jednak spostrzegł, jak żarliwie młodzieńcy
°§towarzystwa zabiegają o jej względy i jak ona sama chętnie wchodzi
w rolę obiektu westchnień, zaczął budzić się w nim dawny strach przed
spełnieniem się groźby zemsty. Jakże chętnie uciekłby z Verą w jakiś
cichy zakątek i ukrył ją przed oczami wszystkich.
Kiedy jednak spoglądała na niego swymi wspaniałymi, ciemnymi
oczami, ciesząc się z tego czy innego przyjęcia, nie znajdował w sobie
dość odwagi, aby zepsuć jej tę radość. Obserwował tedy Verę bez
ustanku z pełną niepokoju podejrzliwością, gdy rozmawiała ze swoimi
wielbicielami. I bardzo się tego wstydził.
Na razie nie odkrył jeszcze niczego, co dawałoby mu jakiekolwiek
podstawy do obaw. Ale przed każdym balem, na który otrzymywali
zaproszenie, paraliżował go ten przejmujący lęk. Albowiem zdawał
sobie sprawę z tego, że również i dzisiaj na świecie jest dostatecznie
dużo mężczyzn, którzy mają za nic poczucie humoru.
Aż tu nagle, w całej pełni sezonu przyjęć i bankietów, pewne smut-
ne wydarzenie pozbawiło Verę na jakiś czas tych wszystkich towarzy-
skich przyjemności, do jakich przywykła. Umarła jej matka. Nie kochała
jej jednak na tyle mocno, by na dłużej pogrążyć się w rozpaczy. Sam
fakt, że zabraknie jej, Wery na wszystkich zaplanowanych rautach oraz
balach był dla niej dostatecznym powodem do zmartwień. Była jeszcze
bardzo młodziutka i spragniona wszelkich słodyczy, jakie daje życie,
a których przed zamążpójściem nie zdążyła posmakować.
Natomiast jej mąż wreszcie odetchnął z ulgą. Był taki szczęśliwy,
mając ją tylko dla siebie.
Ale to właśnie ten okres miał zagrozić jego szczęściu. Dotychczas
Vera w ferworze przyjęć, wizyt w teatrach i bali nie miała czasu zasta-
nowić się nad swoim własnym życiem. Teraz, skazana tylko i wyłącznie
na towarzystwo męża, po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że Albert
pozostał w gruncie rzeczy obcy jej sercu. Jej dusza przepełniona była
jakąś nieokreśloną tęsknotą. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że nigdy
me kochała męża i oddała mu swą rękę w zamian za jego majątek. Nie
mogąc sobie poradzić z tymi myślami, popadała w uczucie głębokiego
smutku, w stan nerwowej drażliwości. Kiedy interesy zmuszały Alberta
do opuszczenia domu, bardzo uskarżała się na nudę. Henrici robił
wszystko, by dostarczyć jej rozrywek. Zmiany w usposobieniu żony
złożył na karb żałoby po matce.
Zatrudnił dla niej damę do towarzystwa, by nie musiała być sama,
kiedy on pracował. Ta dziewczyna, córka pewnej wdowy po majorze,
bardzo spodobała się Yerze. Helma Olfers była bowiem osobą mądrą,
pełną taktu i pogody ducha. Miała zbawienny wpływ na młodą mał-
żonkę. Henrici widział to i był zadowolony ze swego posunięcia.
Helma stała się kimś w rodzaju opiekuńczego bóstwa domowego,
choć na pierwszy rzut oka w willi państwa Henrici nie zaszły żadne inne
zmiany. Jej obecność sama w sobie działała kojąco i odświeżająco.
Wyczucie taktu mówiło jej, kiedy jest potrzebna, a kiedy przeszkadza,
i zmysł ten nigdy jej nie zawodził. W końcu Vera już w ogóle nie
potrafiła sobie wyobrazić życia bez Hełmy, zwłaszcza że wypełniała ona
jej tak dokuczliwy okres żałoby.
Rok jednak szybko minął i Vera pochowała czarne suknie na samo
dno szaf. Państwo Henrici mieli wreszcie po raz pierwszy znów pokazać
się razem w wytwornym towarzystwie. Verę ogarnął nastrój radosnego
oczekiwania. Ze szczególną starannością dobierała kreację wieczorową,
upajając się jednocześnie doskonałością swej urody.
Byli zaproszeni na wieczór muzyczny do wykwintnego domu radcy
handlowego Delbriicka. Arystokracja finansowa nadawała ton temu
staremu handlowemu miastu, jednemu z pierwszych w Rzeszy. Bogaci
właściciele spółek handlowych uwielbiali te pełne przepychu spotkania,
a ich piękne żony dodawały im jeszcze splendoru, dzięki swej wrażli-
wości i zainteresowaniu sztuką.
Żona radcy, pani Delbriick była pod tym względem wyjątkowo zrę-
czną panią domu. Będąc zaprzyjaźnioną z dyrektorem konserwatorium,
stała się gorącą propagatorką młodych talentów. Sama zresztą grała
wspaniale na fortepianie. Zależało jej, aby ich dom był miejscem, gdzie
zawsze można by oddać się refleksji, słuchając pięknej muzyki. Każdy,
kto tylko uważał się'za członka wyższych sfer, poczytywał sobie za
honor zostać zaproszonym na wieczór do państwa Delbriick. Ponieważ
gospodarze dbali nie tylko o zaspokojenie potrzeb duchowych, ale także
cielesnych, czemu służył suto zastawiony stół, drzwi ich willi stały także
otworem dla osób zupełnie pozbawionych słuchu muzycznego. Vera
dobrze wiedziała, że najprawdopodobniej spotka się tam ze wszystkimi
8
wymi adoratorami. W skrytości ducha z utęsknieniem czekała na
oznaki podziwu i uwielbienia. Była spragniona komplementów,
pochlebstw i zachwyconych, męskich spojrzeń. Choć żadnego z nich
nie darzyła uczuciem silniejszym niż to, które onegdaj łączyło ją
z mężem, to jednak zdążyła już na tyle rozsmakować się w słodyczy
ukradkowych, zakamuflowanych flirtów, że tęskniła za nimi jak za
odurzającym narkotykiem. A miniony rok, który nie z własnej woli
musiała spędzić w ciszy i odosobnieniu, wbrew temu, czego można by
się spodziewać, rozniecił w niej różnego rodzaju pragnienia, ba, nawet
żądze. W ten sposób gorączkowo poszukiwała sposobów uwolnienia się
od uczucia nudy i pustki, jakie dręczyło jej duszę.
Nie przypuszczała nawet, jak bardzo jej mąż obawiał się ich powro-
tu do życia towarzyskiego. Potrafił po mistrzowsku ukrywać swoje
uczucia. Nigdy nie okazał jej, że bardzo cierpi, widząc ją w otoczeniu
rzeszy wielbicieli. Nie miała pojęcia, jaką odczuwał ulgę, gdy po skoń-
czonym przyjęciu pod rękę wracali do domu. Kiedy pod pozorem
żartobliwych przekomarzań wypytywał, kto zasypał ją dziś największą
ilością komplementów, nie przeszło jej nawet przez myśl, że te bez-
troskie odpowiedzi sprawiają mu dotkliwy ból. Potrafiła dowcipnie
i trafnie przedrzeźniać komplementy i umizgi nie odstępujących jej
kawalerów i kiedy udawało jej się tym rozśmieszyć Alberta, była
z siebie bardzo zadowolona. Nie wiedziała jednak, że śmiech ten nie był
oznaką rozbawienia, lecz tylko chwilowego rozładowania napięcia,
w jakim Albert znajdował się zwykle przez całe przyjęcie. „Dopóki Vera
dworuje sobie ze swych zalotników, to znaczy że nie są oni jeszcze tak
niebezpieczni" — myślał w takich chwilach.
I oto dzisiaj cała ta gra miała rozpocząć się na nowo. Henrici
siedział pogrążony w ponurych rozmyślaniach. Dobrze wiedział, co go
c^eka. I znów zabiorą mu ją na cały wieczór, otoczą ze wszystkich stron
i będą mamić pochlebstwami! A on będzie musiał znosić te wszystkie
przymilne słówka i coraz bezczelniejsze spojrzenia, wlepione w jego
młodą, piękną żonę. Jakże dobrze znał wszystkie, także najtrudniejsze
tajniki owego szczególnego kunsztu — sztuki zdobywania atrakcyjnych
kobiet, w tym także cudzych żon. Zamierzchła przeszłość znowu bardzo
wyraźnie stanęła mu przed oczyma, powróciła świadomość popełnienia
zbrodni, poczucie winy — największej winy swego życia — poczęło od
nowa dręczyć jego sumienie. Wyobraźnia podsunęła mu dobrze znany,
upiorny obraz: wykrzywiona w paroksyzmie bólu twarz konającego,
gasnący, zacięty wzrok, w którym próżno by szukać jakiegokolwiek
wyrazu przebaczenia, wręcz przeciwnie, przepełniony niewymowną
skargą... Precz! Precz! Henrici gwałtownie wyciągnął dłonie w geście
obrony. W tej samej chwili z sąsiedniego pokoju dobiegł go głośny
kobiecy śmiech. Zerwał się gwałtownie z pobladłą twarzą i mecha-
nicznie spojrzał na zegarek.
Drzwi otworzyły się i ukazała się w nich panna Olfers.
Popatrzył z wielką sympatią na tę zgrabną, smukłą blondynkę
o przemiłej, śmiejącej się buzi, która nieświadomie wybawiła go od
koszmarnych majaczeń.
— Jeszcze tylko trochę cierpliwości, panie konsulu. Za dwie minu-
ty pańska małżonka będzie już gotowa — odezwała się Helma swym
ciepłym, spokojnym głosem.
— Dziękuję, panno Olfers. Niepotrzebnie się pani fatygowała. Ale
skoro pani już tu jest, to porozmawiajmy trochę do przyjścia Very. Cóż
nowego u pani w domu? Podobno otrzymała pani dzisiaj jakieś nowe
wiadomości.
— Dziękuję za zainteresowanie, panie konsulu. Chwała Bogu, moja
matka ma się już lepiej. To był tylko niegroźny atak grypy.
— Bardzo mnie to cieszy. Ostatnio była pani myślami bardziej
w domu niż w naszej willi.
Helma przestraszyła się.
— Czyżbym zaniedbała swoje obowiązki?
Pokręcił głową, uśmiechając się dobrotliwie.
— Ależ skąd od razu ten strach w oczach, niemądra panienko!
Zaniedbać obowiązki? Przecież w pani przypadku coś takiego w ogóle
nie wchodzi w rachubę! Można by panią przyrównać do żołnierza. Jest
pani zresztą córką wojskowego. Służba nie drużba — czyż nie taka
zasada obowiązywała u pani w domu?
Helma kiwnęła głową, energicznie prostując plecy.
— Służba nie drużba, a dzieci i ryby głosu nie mają! — wyrecyto-
wała udając żołnierski ton. Przybrawszy na powrót swobodną pozycję,
dodała z lekkim westchnieniem:
— Tak, przy całej swej dobroci mój ojciec był bezwzględny, jeśli
10
hodziło o dyscyplinę i porządek. Zarówno na służbie, jak i w domu
zaprowadził surowy rygor. Z nim nie było żartów.
F _ Ą]e ta szkoła z pewnością się pani przydała w późniejszym,
niełatwym przecież życiu.
Helma machnęła ręką.
_ Ach, teraz naprawdę nie ma powodów, by się pan nade mną
użalał, panie konsulu. Nigdy dotychczas nie było mi tak dobrze, jak
u pana. Na mojej pierwszej posadzie rzeczywiście byłam bliska utraty
wiary w siebie. Mimo najszczerszych chęci nie potrafiłam usatysfak-
cjonować pani von Sterneck. Tam też w sposób nader nieprzyjemny
dawano mi nieustannie do zrozumienia, że jestem tylko opłacaną damą
do towarzystwa. Ale odkąd pracuję u pana, czuję się jak w niebie.
Henrici parsknął dobrodusznym śmiechem.
— No cóż, każdy człowiek ma swoje własne wyobrażenie
o rajskich rozkoszach. Kto lub co w moim domu sprawia, że osiągnęła
pani ów stan tak ogromnej szczęśliwości?
Granatowe oczy Hełmy napełniły się ciepłym blaskiem.
— Po pierwsze pan i pańska małżonka okazujecie mi wiele dobroci
i wyrozumiałości. Daje mi pan na tyle wolnego czasu, że mogę pozostać
wierna tym wszystkim upodobaniom, które wyniosłam jeszcze z domu
rodzinnego. Nie muszę troszczyć się o chleb powszedni, a hojna pensja,
którą od pana otrzymuję, pozwala mi pomagać mamie w utrzymaniu
czwórki dzieci. Czyż nie jest to dostatecznie dużo, by czuć się szczęśliwą?
Henrici popatrzył przed siebie zamyślonym wzrokiem.
— Pani szczęście polega na tym, że nie jest pani zbyt wymagająca.
Ale nie chcę pani dłużej zatrzymywać, na pewno cieszy się pani
z kolejnego wolnego wieczoru? Żona już chyba nie będzie pani dziś
potrzebować.
— Istotnie. Łaskawa pani właśnie mnie odprawiła. A oto i ona.
Do pokoju wkroczyła olśniewająco piękna Vera. Obróciwszy się
wokoło, jakby chcąc w ten sposób świadomie wzbudzić zachwyt męża,
spojrzała na Helmę.
— O, to pani jeszcze tutaj? Zdawało mi się, że miała pani napisać
do domu bardzo długi list.
— Dzięki pannie Olfers czas oczekiwania nie dłużył mi się. — wy-
jaśnił Henrici nie mogąc oderwać zachwyconego wzroku od Very.
U
Zwróciła się do niego, zrobiła przepraszającą minę i nie bez cienia
ironii w głosie spytała:
— Czy naprawdę aż tak długo musiałeś na mnie czekać? Jesteś
bardzo zły?
Helma pożegnała ich i niepostrzeżenie wymknęła się z pokoju.
Wówczas Henrici podszedł do żony i objął ją czule.
— Zły? Na ciebie? Nie, Vero, to nie zdarzy się nigdy.
Pogłaskała go delikatnie po policzku i kokieteryjnie zamrugała
rzęsami.
— Kto wie? Wolałabym nie wystawiać cię na próbę.
Ucałował jej rękę. W tym geście było tyle dostojnej rycerskości.
— Wytrzymam dla ciebie każdą próbę, nawet tę najcięższą.
Na chwilę przytuliła się do niego jak rozpieszczone dziecko. Zaraz
potem jednak natychmiast się wyprostowała i wyślizgnęła się z jego
objęć.
— Musimy już iść, bo się spóźnimy!
Zarzucając na jej kształtne ramiona kosztowne futro, nie mógł
powstrzymać się przed muśnięciem ustami gładkiego karku. Leciutko się
wzdrygnęła i na chwilę przymknęła oczy. Gdy je znowu otworzyła,
malował się w nich wyraz osobliwej tęsknoty. Ale nie odwróciła się i nie
odwzajemniła pieszczoty.
Któż potrafiłby ogarnąć umysłem pełną zagadkowych doznań duszę
kobiety? Vera sama nie wiedziała, za czym tak naprawdę tęskniła. Ale
ostatnio popadła w nastrój, w którym kobiety stają się zazwyczaj
bardziej czarujące, ale i łatwiej ulegają czarowi mężczyzn.
Przyszli rzeczywiście za późno. Część muzyczna wieczoru już
się zaczęła. Jakiś młody, dobrze zapowiadający się solista śpiewał
miękkim i pełnym barytonem którąś z pieśni Brahmsa. Nie chcąc prze-
szkadzać zasłuchanym gościom, Vera przystanęła w drzwiach do salonu
muzycznego i niedbale naciągała rękawiczki. Jej mąż wszedł cicho
do środka. '
Oto sen mój coraz lżejszy
Słowa pieśni, pełne bolesnej skargi, dotarły do uszu Very. Słuchała
dalej, pogrążona we własnych myślach. Była poruszona, zupełnie jakby
autor słów opisywał jej własne życie.
12
f^ikt nie czeka, by ci otworzyć,
1e snu budzi mnie żałosny szloch
7 jej ust wymknęło się westchnienie. Czyż istnieje taka miłość,
, - : mogłaby narodzić się ta pieśń? Co się czuje, kochając kogoś tak
co? Słodki ból? A może to tylko wytwór fantazji poetów? A jednak
\v tvm musiało być coś autentycznego — podpowiadała jej intuicja. Nie-
bezpieczne marzenia coraz bardziej ją pochłaniały. Jej w gruncie rzeczy
bełna namiętności natura domagała się czegoś więcej, niż tylko na zimno
Wkalkulowanego małżeństwa, na które zgodziła się bez dłuższego
hamysłu. Rozejrzała się wokoło zagubionym wzrokiem i wtem do-
strzegła inną parę oczu z zachwytem wpatrującą się w jej twarz. Tak
Żywe zainteresowanie wzbudziła tym razem u pewnego wysokiego,
Szczupłego mężczyzny, około trzydziestki. On także był spóźnionym
gościem i podobnie jak ona zatrzymał się w przedpokoju, ale jego uwa-
gę przykuło nie piękno muzyki, lecz uroda Very. Trwał tak bez ruchu,
Zatopiwszy swoje spojrzenie w tym nadzwyczaj pięknym zjawisku —
Zasłuchanej kobiecie. Yera go nie znała. Ale jego niespodziewane poja-
wienie się było dla niej jak objawienie, jak spełnienie naj intymniej szych
marzeń. Zmieszana patrzyła na jego świeżą, regularną twarz, o zdecydo-
wanych rysach, jasnych promiennych oczach, wyrażających pewność
Siebie, a nawet pewną młodzieńczą zadziorność. Była urzeczona.
Patrzyli na siebie jak zauroczeni, a Yerze zrobiło się gorąco pod
Wpływem jego wzroku. W końcu młody mężczyzna bez słowa skłonił
się w jej kierunku. Odpowiedziała rozmarzonym, pełnym zakłopotania
uśmiechem, czując, jak cała jej twarz pokrywa się rumieńcem.
O losie! Ty umiesz tak dobrać czas i miejsce, aby ludzie byli posłu-
szni twej woli. Śpiew ucichł, a solista otrzymał gromkie brawa. Verę
przeszedł lekki dreszcz, delikatny, nieco bojaźliwy uśmiech rozjaśnił jej
twarz. Wyglądała w tej chwili cudownie jak nigdy dotąd.
Henrici wszedł do przedpokoju, aby wprowadzić swą żonę do
Salonu. Podając jej ramię, zauważył młodego mężczyznę zdążającego
Szybkim krokiem w jego kierunku. Uśmiechając się, wyciągnął do niego
^kę.
— Dobry wieczór, drogi panie Althoff! Widzę, że to nie tylko my
Naliczamy się do spóźnialskich.
13
Heinz Althoff uścisnął jego dłoń.
— Dobry wieczór, panie konsulu! Nareszcie pokazał się pan
publicznie. Ostatnio nigdzie nie można było pana spotkać.
— Istotnie. Mieliśmy żałobę, a wcześniej to pan uciekł na długo do
Paryżu. Rzeczywiście, nie widzieliśmy się od bardzo dawna. Za to dosyć
często spotykam pana ojca. Opowiadał mi, że wiedzie się panu całkiem
nieźle.
Vera przysłuchiwała się tej krótkiej rozmowie z wielkim zaintereso-
waniem. Heinz Althoff wskazał na nią wzrokiem i powiedział:
— Czy nie zechciałby pan mnie przedstawić?
Henrici pokiwał głową, przyznając się do popełnienia tej drobnej towa-
rzyskiej gafy. Żaden wewnętrzny głos nie ostrzegł go w tym momencie.
— Ależ oczywiście. Vero, to jest pan Heinz, brat Roberta i Feliksa
AKhoffów. A to moja żona. proszę mi wybaczyć, zupełnie zapomniałem,
że się jeszcze nie znacie.
Heinzowi nie do końca udało się ukryć zaskoczenie. A więc to
właśnie była piękna pani konsulowa, o której urodzie wyrażano się z tak
wielkim entuzjazmem. Traf chciał, że przed wyjazdem do Paryża nie
zdążył jej poznać, a kiedy wrócił, Vera nosiła już żałobę po matce. Gdy
przed chwilą ujrzał ją po raz pierwszy, nie przyszło mu do głowy, że to
ona może być żoną konsula. W trakcie wymiany uprzejmości ich spoj-
rzenia znowu się spotkały. Heinz pojął w lot, że wywarł na niej pewne
wrażenie. Lekkie drżenie ust, rumieńce na policzkach nie mogły ujść
jego uwadze i jako doświadczony mężczyzna, wiedział, co to oznacza.
Panowie wkrótce podjęli przerwaną pogawędkę, a Vera nerwowo
wkładała i ściągała rękawiczki. Czuła na sobie ukradkowe spojrzenia
Heinza. Nabierała coraz głębszego przekonania, że on jest jej przezna-
czeniem, l ta pewność wstrząsała całą jej duszą. Nigdy jeszcze obecność
mężczyzny nie wywołała w niej tak silnych doznań. Bezwolnie poddała
się czarowi jego śmiejących się, zalotnych oczu. Pomyślała, jakie by to
było wspaniałe, ulec jego silnej, pełnej energii osobowości.
Wszyscy troje weszli razem do salonu. Zgodnie z ponurymi prze-
widywaniami Alberta, Verę natychmiast otoczyły tłumy wielbicieli. Jej
spojrzenie jednak cały czas wędrowało za Heinzem Althoffem, który
oparty o fortepian rozmawiał z jakąś młodą damą. Nie poświęcał jej jed-
nak zbyt wiele uwagi, tylko od czasu do czasu śmiało odwzajemniał
14
. Vprv Skrywany afekt powoli rozgrzewał ich serca. Myślami
spojrzenia YGI^-
bvli wciąż ze sobą.
A Albert zupełnie niczego me podejrzewał. Niepokoili go tylko
mężczyźni tłoczący się wokół jego żony. O Heinzu Althoffie już zdążył
Tamtego wieczoru dokonała się w duszy Very wielka przemiana.
Do głosu doszła teraz druga strona jej natury, uśpiony dotąd, gorący,
spontaniczny temperament. Początkowe zauroczenie Heinzem szybko
przerodziło się w gwałtowną burzę uczuć. A ponieważ nieomal codzien-
nie widywali się przy rozmaitych okazjach, płomień jej miłości rozpalał
się coraz bardziej.
Podczas gdy Vera zaangażowała całą siebie — zarówno zmysły jak
i duszę — dla Heinza nie była nikim więcej, jak tylko jedną z wielu
pięknych kobiet, którym okazywał sympatię i przywiązanie. Niezwykły
powab Very sprawiał, że gdy była w pobliżu, namiętność natychmiast
wzbierała w nim i skłaniała do kontynuowania flirtu. Pozwalał wów-
czas sobie na dość śmiałą grę spojrzeń, bynajmniej nie kryjąc swojego
zafascynowania. Ale kiedy była daleko, z równą gorliwością zalecał
się do innych kobiet. Heinz był wytrawnym estetą. Kochał piękno,
szczególnie u kobiet. A przy tym zupełnie nie uzmysławiał sobie, jak
nikczemnie postępuje okazując wprost Verze swoje zapalczywe uczucia.
Zmiana, która dokonała się w zachowaniu żony, była zbyt daleko
idąca, aby Henrici jej nie zauważył. Stała się nerwowa i kapryśna,
nieobliczalna w reakcjach. Stosunki z mężem były coraz bardziej
nieznośne dla obu stron. Kiedy patrzył na nią wzrokiem pełnym troski,
wychodziła z pokoju, a potem zaraz wracała i prosiła o wybaczenie.
— Albercie, musisz mieć do mnie cierpliwość. Wiem, jestem teraz
nie do wytrzymania, ale proszę, nie gniewaj się na mnie. To wszystko
przez te moje nerwy!
Wówczas całował ją i głaskał niczym ojciec zatroskany o chorą
córeczkę.
— Prowadzimy zbyt intensywne życie towarzyskie. To cię wyczer-
Puje. Może powinniśmy się trochę ograniczyć?
Ona jednak gwałtownie protestowała:
— Nie, nie sądzę. To właśnie dlatego jestem taka rozdrażniona, że
tak długo nigdzie nie wychodziliśmy. Bardzo się cieszę, że żałoba już się
15
uwagi, a zobaczysz, że wszy-
czas jej
po
skończyła
Karol Althoff, ojciec Heinza, był właścicielem przynoszącej spore
zyski firmy kapeluszniczej. Przed trzydziestoma laty przejął ją od swego
ojca. Wówczas fabryczka zajmowała wąski, trzypiętrowy budynek.
Karol Althoff był jednak przedsiębiorczy i dobrze znał się na handlu.
Jego żona, córka bogatego handlarza mydłem, wniosła pokaźny majątek
w posagu. Dzięki temu Karol mógł nieco rozbudować firmę. Rozszerzył
zakres produkcji na kapelusze z filcu i jedwabiu, dotychczas produ-
kowali wyłącznie kapelusze słomkowe. Z biegiem lat przedsięwzięcie
rozwijało się coraz intensywniej. Pracowitość i rozwaga Althoffa przy-
czyniły się do pełnego rozkwitu rodzinnego interesu. Aż w końcu zakład
zyskał opinię jednego -e najbardziej znaczących w całych Niemczech.
Jego wyroby natychmiast znajdowały klientów.
Teraz fabryka mieściła się w trzech budynkach, tworzących razem
z nowo wzniesionym gmachem rozległy czworokąt, wewnątrz którego
znajdowało się przestronne podwórze. W jednym z trzech budyn-
ków produkowano kapelusze słomkowe, w drugim z filcu i jedwabiu,
16
ci przeznaczono na magazyn, skąd wysyłano towary. Natomiast
rtv nainowszy dom, służył jako olbrzymi sklep, w którym co wy-
CZWcŁTljs l»"J • . T L i • • t • • . .
ieisze damy miasta L. zaopatrywały się w najmodniejsze nakrycia
głowy.
Karol Althoff bynajmniej nie przypadkiem właśnie tak, a nie inaczej
zorganizował firmę. Jako ojciec trzech synów chciał, aby po ukończeniu
nauki i zdobyciu pewnego doświadczenia przystąpili do interesu.
Wychodził z założenia, że każdy z nich powinien mieć oddzielny zakres
obowiązków. Postanowił więc co następuje: Robert, najstarszy, będzie
kierował całością; Heinz zajmie się wysyłką towarów, a Feliks, naj-
młodszy, lekko kulejący z powodu ciężkiego upadku w dzieciństwie,
przejmie sklep.
Taki podział odpowiedzialności okazał się bardzo korzystny dla
firmy. Trzej bracia prowadzili ostrą rywalizację pomiędzy sobą, chcąc
utrzymać swoje działy na najwyższym poziomie. Przy innym rozdziale
stanowisk popadliby w konflikt, a tak każdy z nich, kierując oddziel-
nymi strukturami, czuł się odpowiedzialny za wszystko.
Parter i pierwsze piętro domu zajmowały pomieszczenia sklepowe.
Na drugim piętrze znajdowało się mieszkanie rodziców, a na trzecim
każdy z braci posiadał pokój dzienny i sypialnię, które urządzone
przytulnie i czysto, odpowiadały gustom ich użytkowników. Na trzecim
piętrze mieściła się również sypialnia rodziców, albowiem piętro niżej
urządzono kilka obszernych salonów przeznaczonych na ewentualne
przyjęcia.
Karol Althoff był znaną i powszechnie lubianą postacią w L. Nie
tyle ze względu na bogactwo, lecz raczej dzięki swojej prostoduszności
i otwartemu sercu. Panowało powszechne przekonanie, że już sama jego
obecność ubogaca pozostałych zebranych. Nosił zawsze garnitury
z czarnego sukna, a na poskręcanych siwych włosach — cylinder
o zawsze nienagannym fasonie. Nigdy o nim nie zapominał. Była to
przecież pewna forma reklamy firmy.
za
Wszyscy trzej synowie byli niezwykle atrakcyjnymi kandydatami
na przyszłych mężów i zięciów. Mogliby z powodzeniem oświadczyć
si? każdej pannie z L., bez obawy, że nie zostaną zaakceptowani przez
wybrankę, bądź jej rodzinę. Żadne progi w L. nie wydawały się dla nich
zje żaden z nich nie zechciał tego wykorzystać.
17
*•
» /
ćJ
Robert liczył sobie trzydzieści dwa lata, Heinz trzydzieści, a Feliks
dwadzieścia osiem. Z obojgiem rodziców łączyła ich autentyczna
przyjazd.
W wolnych chwilach Robert uprawiał sport. Pasją Heinza, oczywi-
ście oprócz zajmowania się firmą, były piękne kobiety. Feliks natomiast
interesował się literaturą. Lekki paraliż lewej stopy, powstały w wyniku
uszkodzenia ścięgna, sprawiał, że nie mógł on poruszać się zupełnie
swobodnie. Przy chodzeniu zwykle posługiwał się laską. Nie mógł więc
cieszyć się życiem tak jak inni młodzi mężczyźni. Przed samotnością
uciekał w świat książek. Podczas gdy Robert grał w tenisa, wiosłował
lub w inny sposób doskonalił swoją kondycję, a Heinz podbijał serca
niewiast, Feliks zamykał się w pokoju z ulubioną lekturą.
Pomimo różnych, nawet przeciwstawnych charakterów, trzej bracia
byli do siebie bardzo przywiązani. Robert był raczej chłodny, opanowa-
ny i wyniosły, Heinz uosabiał typ wesołka, wciąż gotowego do żartów
swawolnika, a Feliks odznaczał się dużą wrażliwością, a także odrobiną
melancholii.
Karol Althoff wyznawał zasadę: „Bądź przyjacielem dla swoich
dzieci". Dlatego w ich rodzinie nie było nigdy ojcowskiego samowładz-
twa, ani ślepego podporządkowania się autorytetowi starszych. Wycho-
wując trójkę chłopców, Althoff zawsze kierował się miłością i rozsąd-
kiem. Często przyznawał synom prawo do decyzji według ich własnej
woli, a potem potrafił uszanować ich wybór, nawet jeżeli sam był inne-
go zdania. Wszystkie problemy zawsze starał się rozwiązywać wspólnie
z nimi. Stosunki pomiędzy ojcem a synami opierały się w dużej mierze
na zasadach przyjaźni i partnerstwa.
W całkowitej zależności od tych czterech oryginalnych i pełnych-
energii mężczyzn żyła Emilia Althoff — żona i matka. Ta prostoduszna
kobieta przez całe swoje życie zawsze była od czegoś lub od kogoś
zależna. Skutkiem tej, wpojonej przez rodziców postawy stała się
później jej ogromna »niesamodzielność. Rzeczą oczywistą było, że
w małżeństwie podporządkowała się mądremu i dobremu mężowi, na
czym zresztą zawsze dobrze wychodziła. Ale teraz, nie zdając sobie
z tego do końca sprawy, stopniowo podporządkowywała się swoim do-
rosłym synom. Oni kochali ją z całego serca, jednak miłość ta zasadni-
czo różniła się od uczucia, jakim darzyli ojca. Emilia była bardzo dumna
18
ze swojego wybitnego męża, jak i nieprzeciętnie zdolnych
żarów ^ ^ ^ dosłownie we WSZystkich sprawach i oczywiście
ł°H 'e stosowała się do otrzymanych, mądrych wskazówek. Mimo
h wnętrznych oznak szczęścia, w głębi duszy czuła pewną gorycz.
7° ze bardzo pragnęła mieć córeczkę. Chciała mieć dziecko, które
łabv do woli rozpieszczać, i obsypywać czułościami. Chłopcy
h dzo wcześnie zaczęli uciekać, gdy tylko zamierzała okazać im swą
matczyną miłość. Uważali, że to nie po męsku tulić się do mamy. Pod
tym względem najbardziej niezłomny był Heinz. Krzyczała na nich,
nieporadnie udając gniew, i wzdychała ukradkiem: „Ach, gdybym tak
miała córeczkę".
Oczywiście za nic na świecie nie zamieniłaby żadnego z nich. Żyła
nadzieją, że skoro już są dorośli, to pewnie wkrótce ożenią się, a wów-
czas ich rodzina powiększy się o trzy wymarzone córki. A może docze-
ka też dnia, w którym będzie kołysać w ramionach malutką wnuczkę?
To było jej najskrytsze marzenie.
Poza tym uwielbiała się przekomarzać ze swoimi „niesfornymi
urwisami", a kiedy tak na nich krzyczała, a oni stali naprzeciw niej,
uśmiechając się dziarsko, w głębi duszy śmiała się serdecznie i czuła się
szczęśliwa.
Jej nadopiekuńcze matczyne serce nie było jednak wolne od pewnej
nie zabliźnionej rany. Było nią trwałe kalectwo najmłodszego syna. Wy-
dawało się, że ona cierpi bardziej niż on sam. Najchętniej przez cały
czas użalałaby się nad nim. Ale Feliks, oczywiście, nigdy na to nie po-
zwalał, zwłaszcza że ciągłe przypominanie o jego ułomności sprawiało
mu przykrość. Nie było dla niego nic bardziej krzywdzącego, niż kiedy
starano się ułatwiać mu życie ze względu na jego chorą nogę. Był na
tym punkcie nieco przewrażliwiony. Kalectwo samo w sobie stanowiło
dla chłopca bolesny problem. Starał się więc o tym jak najmniej myśleć.
Pewnego niedzielnego popołudnia Karol Althoff siedział na sofie
w wytwornie urządzonym salonie, paląc cygaro. Synowie rozmawiali
p błahostkach, żartowali, droczyli się z matką i pochłaniali pokaźne
ilości ciastek, którymi karmiła ich uszczęśliwiona Emilia. Niedziela
zawsze była jej dniem. Wszyscy czterej mężczyźni rezerwowali ten czas
łącznie dla niej. Około godziny szóstej Karol wyszedł, jak co dzień
wychylić kufel piwa, a dwaj starsi bracia poszli na górę przebrać się.
19
Robert zamierzał iść do klubu, a Heinz był umówiony z państwem Hen-
rici w teatrze. Ostatnio spędzał z nimi dość dużo czasu. Bywał również
ich częstym gościem. Karola Althoffa i Alberta Henrici łączyła stara
przyjaźń. I chociaż w ostatnim okresie rodzice z rzadka bywali w towa-
rzystwie, to synowie pielęgnowali zwyczaj wspólnych spotkań i pod-
trzymywali kontakty z konsulem. Na przyjęciach wydawanych przez
państwa Henrici bardzo rzadko brakowało braci Althoff.
Feliks został w pokoju z matką, jego pełna wyrazu, inteligentna
twarz, o bystrych, życzliwie patrzących oczach, była dobrze oświetlona.
Emilia rzucając mu ukradkowe spojrzenie doszła właśnie do przekona-
nia, że Feliks jest również przystojny i w niczym nie ustępuje swym
braciom. „Ach, gdyby tylko miał zdrową nogę" — westchnęła cicho.
Drzwi otworzyły się i do salonu weszli Robert i Heinz, by pożegnać
się z Emilią.
— Już jesteście gotowi, chłopcy? — spytała zdziwiona.
— No, Milciu, już najwyższy czas, żebyśmy szli, w przeciwnym
razie spóźnię się do teatru — odezwał się Heinz i objął matkę.
— Mój drogi, nie powinieneś wciąż mówić do mnie „Milciu"!
— A właściwie to dlaczego nie? Uważam, że „Milcia" wybornie do
ciebie pasuje. Jesteś pogodna, pełna wdzięku, a „Milcia" brzmi tak
miękko i łagodnie, a przecież ty właśnie taka jesteś, mamusiu. Zresztą
• tata też cię tak nazywa.
— No tak, on ma do tego prawo, ale w waszych ustach brzmi to
niezbyt poważnie.
Heinz parsknął śmiechem i pocałował ją w policzek.
— Daruj sobie proszę ten wykład na temat braku szacunku twoich
synów dla osób starszych. Jak go będziesz za często wygłaszać, to
jeszcze naprawdę w niego uwierzysz!
— A tak! Pod tym względem musicie się jeszcze dużo nauczyć,
zwłaszcza ty i Robert.
— O, słyszę, że- i mnie się dostało przy okazji — włączył się
Robert, dosłyszawszy ostatnią wzmiankę o sobie.
Heinz bezceremonialnie uszczypnął mamę w koniuszek ucha.
20
— Milciu, czy naprawdę mam codziennie pisać do ciebie kartkę,
podpisując ją: ,2 wyrazami szacunku" albo „szczerze oddany syn
Heinz?"
__ Przestań, szelmo! Jakież to jeszcze genialne pomysły chodzą ci
ie9 poczekaj tylko, już twoja żona weźmie cię pod pantofel,
po głowi . ^ njepomierne zdumienie.
ja żona? A gdzież jest to cudne stworzenie?
błaznuj! Mam na myśli oczywiście twoją przyszłą żonę.
_ c! I ona ma mnie wziąć pod pantofel, że zacytuję twoje
, 9 j,j0) droga Milciu, jeśli naprawdę myślisz, że tak będzie, to grubo
'e mylisz Nigdy żadna kobieta mnie nie będzie trzymać pod pantoflem,
a to z tego prostego powodu, że nigdy się nie ożenię.
_ O, niejeden zuch już tak mówił, mój drogi! A tak mówiąc
poważnie, naprawdę powinniście już zacząć myśleć o małżeństwie.
Wszyscy trzej macie już swoje lata.
_ Brrr! Robert, dajemy drapaka. Milcia zeszła na temat żeniaczki
i jak ją znam, to nieprędko go wyczerpie. Dobranoc, Milciu, śpij dobrze,
niech ci się przyśnią synowe in spe. Z wyrazami szacunku, twój uniżony
sługa Heinz.
Pocałował ją gwałtownie, że aż zaniemówiła i nie zdążyła się
odciąć, następnie klepnął Feliksa po plecach i mruknąwszy „serwus,
mały", w okamgnieniu znalazł się za drzwiami. Robert pożegnał się
równie szybko, choć trochę uprzejmiej.
Zagłębiona w fotelu Emilia kiwała głową niby ze śmiechem, niby
ze złością.
— Ach, te rozbestwione nicponie! Heinz staje się z dnia na dzień
coraz bardziej zarozumiały — powiedziała do Feliksa.
Ten obserwował całą scenę z rozbawieniem.
— Daj spokój, mamo. Powinnaś się raczej cieszyć, że są tacy
przebojowi.
— Ale ostatnio za bardzo się rozzuchwalili. Ty jesteś zupełnie inny.
Twarz Feliksa nieco spochmurniała.
— To nadmiar energii, która musi jakoś znaleźć ujście. Bądź
spokojna, mamo i ciesz się właśnie dlatego, że nie są tacy jak ja.
Matka rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie.
— Ależ Feliksie...
Oblał się rumieńcem zupełnie jak panienka. Ujął ją za rękę i pogłaskał.
— No widzisz, jak trudno ci dogodzić? Teraz znowu nie jesteś
zadowolona ze mnie.
21
— Nie, nie, dziecko, to nie tak. Tylko boli mnie, kiedy widzę, te
z powodu swojej nogi czujesz się gorszy od braci. Moje biedactwo!
Feliks zerwał się raptownie z pobladłą twarzą.
— Tylko nie to, mamo. Dobrze wiesz, że nie znoszę litości —
a przezwyciężywszy gniew dodał już spokojniejszym tonem: — czegóż
ty jeszcze chcesz? Moje życie jest i tak dostatecznie bogate i piękne,
mimo że w zasadzie mam tylko półtorej nogi, a nie dwie. — Starał się,
by zabrzmiało to żartobliwie, ale nie udało mu się to.
Matka zagryzła wargi ze zgryzoty.
— Masz rację, ale czasami drażni mnie, że ci dwaj zachowują się
tak beztrosko, podczas gdy ty... Wydaje mi się, że to cię przygnębia, iż
i nie możesz iść z nimi poszaleć.
f
Feliks pospiesznie odwrócił wzrok. Rozumiał, że matka miała dobre
intencje, ale po prostu nie mógł znieść, gdy ktokolwiek roztrząsał
problem jego cierpienia.
— O, chyba tata wraca z piwiarni — powiedział wymijająco.
I rzeczywiście, w chwilę potem wszedł Karol Althoff.
— Hola, a co się tu dzieje? Czyżbyście puścili samych tych dwóch
żądnych przygód młodzieńców, którzy właśnie wyskoczyli na mnie zza
rogu, gdy wracałem do domu? Gnali, jakby się paliło.
— Heinz nie chciał się spóźnić, bo konsul Henrici z żoną oczekują
go w swojej loży w teatrze.
— Tak, wiem, Milciu. Niech tam się zabawią. Są obowiązkowi,
pracują sumiennie, więc należy im się odrobina rozrywki. A co z tobą,
Feliksie. Pewnie znowu ciągnie cię do twoich książek, mam rację?
A może pobędziesz jeszcze z nami trochę na dole?
— Chętnie, tato. Przyniosłem właśnie świeże czasopisma, masz
ochotę przejrzeć?
— Jasne, synu. Jesteś naprawdę dobrym dzieckiem. Dbasz o swo-
ich rodziców i przy okazji rozrywki chcesz ich trochę dokształcić.
— Ależ, tato, miałem na myśli jedynie rozrywkę.
Karol przesunął ręką po siwych, kręconych włosach i uśmiech-
nął się.
— A jednak mam nadzieję, że przy okazji dowiem się czegoś poży-
tecznego. Czyżbyś myślał, że my, starzy, już nie potrzebujemy żadnej
nauki? Człowiek uczy się przez całe życie. Jeśli udało mi się cokolwiek
22
' na tym świecie, to tylko dzięki pilności. I w dalszym ciągu
lągną ^ ^ zasa(jy \viec pokaż, co tam masz nowego. Milciu,
trzy1" _ ^ . j_i__„ j_ ___ XT:~ __^»— „:~ ——._:- j-__i__^
ś naffl wma * dołącz do nas. Nie możesz się pewnie doczekać
Sziestego odcinka swej powieści.
Fmilia, nie omieszkawszy mężowi zwrócić uwagę, że jest to dopie-
zternasty odcinek, zadzwoniła na służącego i kazała mu przynieść
butelkę.
_ Dopiero czternasty? Jesteś pewna? Jak na niezbyt wygórowane
gusta i to wystarczy. Dziwię się tylko, jakim cudem ci się to jeszcze nie
pomieszało. To wręcz niepojęte.
Emilia usadowiła się obok męża i pogłaskała go delikatnie po ręce.
— Wiesz co, Karolu, ja również nie rozumiem, jakim cudem ty
pamiętasz tysiące fasonów kapeluszy i rozpoznajesz każdy według
numeru. Zajęcia domowe nie pochłaniają mnie tak, jak ciebie interesy.
Możesz mnie nawet obudzić w środku nocy i przeczytać fragment
powieści, a powiem ci dokładnie, z którego odcinka pochodzi.
Karol Althoff pogładził swą żonę po plecach.
— Każdy ma swoje słabostki, ty do powieści w odcinkach, ja do
kapeluszy — powiedział polubownie.
Starsza pani poprawiła starannie zaczesane włosy i nałożyła na nos
okulary. Siedziała tak między dwoma mężczyznami, niczym uosobienie
błogości, w swojej prostej, szarej sukience bez ozdób (pomijając pięknie
haftowane prążki na rękawach i kołnierzu).
Feliks podał jej czasopismo.
— Tu jest zakończenie, mamo. Najlepiej przeczytaj je od razu.
Emilia wzięła skwapliwie gazetę i uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— O, ostatni odcinek „W zaklętym kręgu miłości"! Świetnie! Mam
nadzieję, że Juta dostanie swego Herberta. — Iz wielkim zapałem
zabrała się do czytania.
— Przyjemnej lektury, Milciu. — Karol wciąż szukał zaczepki.
Kiwnęła tylko bezwiednie głową, nie dosłyszawszy ironii w ostat-
nim zdaniu męża. Myślami tkwiła już „w zaklętym kręgu miłości".
23
• łr
odcinek
Niedaleko to^^^^? ™* ^
Wszedł machi„a,nie i zamówił &LLLL*L
przesłać do garderoby panny Dery Man^de?
krotki liścik i dołączył go do kwiatów 7 ! J ~""~' ' '"*"""
spektaklu. Wybrał dla siebie jesIczeT-^^ B W ^ "* *
cił i wyszedł pogwizdując wesoło.
Heinz Althoff bynajmniej nie
jakiś' piękny kwiat nafvrhmiast on -, t * ' J"c-
miast go zrywał, nawet kiedy rósł on
V1 z yerą, gdyż tak właśnie traktował ich
"" swojego czasu. W chwilach gdy miał
,.z m3 r°zniawiał i żartował, nikt inny nie
dostrzegać wolcół^TasęTn^yct d' był°' ^^ na*chmia*
mniej interesujących od Very Zm^^ *»*>****> ™
o wiele poważniej go traktuje P™ P°Jf'*' ™ ZOM Henricieg°
prostu urozmaicić X c^ SdybTz^!? ' ? ™ "** chce P°
przeżywa ten zaledwie rozpoczęty romans ^H^' ^ ^^ Vm
namiętne, .«, i.; ™-™„™.-nP 7a ę y romans'Jak bardzo tęskni za nim i jak
% zapewne wycofałby się w strachu i trzymał
l [fin Qr*pnarinc"> „• i • • .
sobie na
(• niekoniecznie musiałby się
zje na zimno, raczej pozwalał
1 chwili. Nigdy nie
i . ~—~j --"j- ŁAHJujiCie roiłości nielfne
Ł"^Si??«K
miłość nigdy nie kojarzyła r^fsię z cilmi P ' ™' ^ d°tąd
wielu ludzi to uCzicieyprzradęał0 ° e^em'.nie ^^ że dla
przeżyci. Miłość powinna, t^^^^SSJT"^**
przyjemnych wzruszeń i rozkosznych doznań k L i w tvm
wypadku zabrakłoby wzajemności; to tmdno _ p^ilż na
tyle uroczych kobiet gotowych pocieszyć - P
lakie właśnie miał poglądy na miłość i i
f & <iuy na mifosc i wcale me zamierzał ich
24
rewidować. Tym bardziej że jego dotychczasowe doświadczenia w tej
dziedzinie nigdy go do tego nie skłaniały — wszystko przebiegało
zawsze gładko i bezboleśnie.
Jedna cecha jego charakteru mogła kiedyś stać się niebezpieczną,
mianowicie żył wyłącznie teraźniejszością, chwilą obecną. I gdy jakaś
para dziewczęcych oczu spodobała mu się, z miejsca potrafił zdobyć się
na tak wiel