11006
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 11006 |
Rozszerzenie: |
11006 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 11006 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 11006 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
11006 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Joanna Usarek
PATRZ JEST
© Copyright by Joanna Usarek, Warszawa 1999.
[Ja?]
01-047 Warszawa, ul. Miła 22 m.25
Redakcja
Eugeniusz Tiemnikow-Pasek
[Żenią]
Redakcja techniczna Małgorzata Świderska [Gośka]
Projekt okładki Maciej Sadowski
Zdjęcie
Michael Foedrowitz
Łamanie
Lech Robakiewicz, doM tCHu
Wydawca
R&S-PUBLIKA
Agencja Literacka
00-198 Warszawa 80, skr. poczt. 39
tel. 22 838 13 55, kom.: 0-601 078 234
ISBN: 83-901445-6-5
Bo miłość i wolność są jak para koni w jednym zaprzęgu. Jeśli ściągnąć cugle jednemu, dławi się drugi.
CZĘŚĆ PIERWSZA
TAK JAK NIE JEST ZASŁUGĄ DRZEWA TO ŻE ROŚNIE
CZĘŚĆ PIERWSZA:
JA(?) ...................................................13
1974-1975 ........................................15
1974-1977 ........................................31
1984 .................................................49
1985 .................................................55
1986 .................................................65
1989 .................................................67
1990 .................................................83
MARCIN .........................................103
Nie można być dobrym.....................105
I żadna w tym zasługa......................117
ROMAN ..........................................133
i „Roman", pochodzą z mojej najzupełniej prywatnej korespondencji, wszystkie są całkowicie autentyczne i przytaczam je bez żadnych zmian.
JA(?)
10
1974 - 1975
Myśl o śmierci towarzyszy mi stale, i może oddala się tylko w Twojej obecności, a i wtedy zawsze gdzieś czeka na mnie w pobliżu, by ścisnąć mi serce nagłym przerażeniem, lub smutnym zdziwieniem nad kruchością uczuć i ciała, lub poczuciem rozdzierającej samotności, gdy pomyślę, że wszyscy będziemy umierać po kolei i oddzielnie odchodzić w głuchy i milczący wszechświat, niedoskonali, niedokochani i ułomni, i raz na zawsze — wreszcie — naprawdę pokonani. Gdyby można było zasłużyć na nieśmiertelność... Gdyby można było cofnąć nieodwracalność przemijania. Lub przynajmniej wyzwolić się od lęku.
No i patrz, znowu będzie wiosna — czy to nie dziwne? I znowu będzie lato — czy to nie jeszcze dziwniejsze? Nie martwi mnie to, że ta wiosna tak się ociąga, lubię te chwile poprzedzające spełnienie.
Chciałabym zwalić się na ciepłą ziemię i nie myśleć o niczym. Życie jest piękne. Trzeba tylko umieć go dobrze słuchać. Czasem w hałaśliwym gwarze próżnych namiętności i nieważnych ambicji trudno usłyszeć tę cichą muzykę życia, trudno ocalić to wieczne zdziwienie nad nieodgadnioną zagadką istnienia.
Lubię szaro-niebieski zmierzch i wszystkie tęskno-smutne myśli, jakie mnie nachodzą przed wieczorem, lubię noc, chłodną i samotną, lubię zapach siana, grzybów i dymu, lubię jesień i drobny deszcz, kiedy moknę z rękami w kieszeniach.
11
Siedzę sobie i śpiewam. Stuknięta jestem, nie da się ukryć.
Patrzę na swoje ciało i dziwię się. Jestem z mięsa i z kości, czy to nie dziwne? I to mięso żyje, rusza się, je, śpi i robi kupę (?). Jestem stuknięta! Kurczę. Jestem najbardziej stukniętym facetem, jakiego znam.
Mam różne złe i smutne myśli, które przychodzą jakby spoza mnie, spoza mojej własnej świadomości, żyją swoim własnym życiem, a tym samym j a nie mogę ich zniszczyć, bo pochodzą jak gdyby z zewnątrz.
Jest noc. Trudno oderwać mi się od tego listu. Czy mam nadzieję, że położę na tej kartce jakieś słowo, które pozwoli mi wkroczyć w dzień jutrzejszy mniej bezbronną? Nie wiem, nie sądzę, abym łudziła się nadzieją tak naiwną. Zegar w przedpokoju głośno odmierza swoje sekundy, za jakiś czas zacznie świtać. Noce są teraz krótkie, tak krótkie że prawie symboliczne, już o trzeciej robi się jasno. Lubię te godziny między trzecią a piątą rano. Świat stoi w niebieskiej poświacie, jest cichy, spokojny i budzi zaufanie. I w człowieku jest cisza i radosna wdzięczność, że oto jeszcze jeden dzień się dla nas otworzył.
Ale później włącza się hałaśliwa maszyneria życia, puste dotychczas ulice wypełniają się milczącymi po nocy ludźmi — pierwszymi żołnierzami codzienności, pobrzękują butelki z mlekiem, jak grzmoty przetaczają się samochody, otwiera się żarłoczne gardło świata. Tę porę wolałabym przespać — po skupieniu nocy wydaje mi się zbyt brutalna. I ten pośpiech, to sławne „wielkomiejskie tempo". Jakże go nie lubię.
Nie bardzo rozumiem ludzi, którzy ciągle gdzieś się spieszą, ciągle mają coś do załatwienia, ciągle się czymś przejmują itd. Właściwie całe swoje życie, wydaje mi się, mogłabym przewłóczyć się po świecie, nie wiążąc się ostatecznie z nikim i z niczym, ironiczny obserwator ludzkiej krzątaniny, brat deszczu i wiatru. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Kto sieje wiatr...
12
Spojrzałam na książkę „Nauka angielskiego" i pomyślałam nie bez żalu, że tyle rzeczy, takich zupełnie zwyczajnych, chciałam zrobić w życiu, a nigdy nie miałam na to spokoju. Całe życie czułam się jak w podróży, nie było w moim życiu żadnych stałych punktów oparcia. Jedynym oparciem, jakie z czasem udało mi się stworzyć, było moje życie duchowe i sposób myślenia. Nie miałam i nie potrafiłam zbudować sobie domu, swój umysł budowałam chaotycznie i przypadkowo, między jednym a drugim sztormem. Całe ziarno jakie miałam, zasiewałam w „ogrodzie duszy". Myślałam naiwnie: Kiedy nadejdzie czas spokoju, zasieję i te pola, które dzisiaj leżą odłogiem... Jak do tej pory tak się nie stało. I tylko ogród duszy rozrósł się tak bujnie, że już sama nie potrafię odnaleźć w nim drogi. I chwytają mnie złe pnącza ciemnych gałęzi, i ciągnie mnie nad ten staw, znad którego nie wraca się żywym.
Złe myśli są jak ciężka mgła, przez którą trudno się przebić ku jasności. A przecież wystarczy tylko leżeć w trawie i czekać. Tylko czuć na twarzy wiatr, tylko wyjść w gęstą ciszę letniego popołudnia — a świat sam do nas przychodzi, sam otwiera się pięknem łagodnym i bezpiecznym. Ale nas płoszą ptaki i trzask gałęzi pod stopą wiatru, płoszą nas myśli o przyszłości, i świadomość przemijania — właściwie dlaczego? — wyzwala w nas to dramatyczne napięcie między nami a czasem. Czas. Kto go wymyślił?
Często mam ochotę odciąć się od całego mojego dotychczasowego życia. Ale to już szmat czasu, pamięci nie da się oszukać, będzie wracać choćby w snach. Parę dni temu znowu śnił mi się P. No i masz! — jest ten film w taśmotece życia i jak to wytłumaczyć. Pamiętam dokładnie nastrój tamtych lat i często tęsknię do tej naiwnej bezkompromisowości uczuć i postaw, do tej ogromnej wiary, która z szablą szła na karabiny maszynowe. Gdzie jesteś, mój Żołnierzu Młodości, ołowiany, a przecież tak waleczny? To był żołnierz jak z bajki Andersena. I życie było jak baśń, piękna choć okrutna, baśń, dla której rzeczywistość jest tylko tłem. Jak we śnie. Wszystkie elementy snu są wzięte z rzeczywistości, ale sam sen jest zupełnie czym innym, ma swoją odrębną logikę i swój własny, sobie jedynie właściwy nastrój. Dobrze jest przeżyć w życiu taką
13
baśń, wznieść się do absurdu uczuć, gdzie wszystko co najbardziej ludzkie, cała dzikość i tęsknota namiętności wyolbrzymione są do katastroficznych rozmiarów. Te pokoje, które żyły samą pamięcią czyjejś obecności; windy, umierające na każdym piętrze; ciało, które kryje w sobie jeszcze tajemnicę dziewictwa... I ta inna tajemniczość — groźna i urokliwa tajemniczość świata, który po raz pierwszy się przed nami otwiera. Jakże dawno już o tym nie myślałam.
„A ja, zapatrzony w długie rzędy liter, nagrobki myśli, nie wiem, czy je uśmierciłem, czy też tchnąłem w nie życie". Często przypomina mi się to zdanie z „Derwisza i śmierci" i myślę o potędze słowa, które pozwala uchronić, ocalić od zapomnienia to wszystko, co jest tak boleśnie nieuchwytne i niepokojące.
Patrz, a my żyjemy! Czy to nie dziwne i nie piękne? Pada deszcz. Nie wiem sama, co chcę przez to powiedzieć, ale przecież PADA DESZCZ i nie jest to rzecz taka zupełnie zwyczajna.
Zadzwoniła do mnie przed chwilą Abka. I mówi: „Dziecko, ja cię bardzo kocham. I stawiam na ciebie jak na najlepszego konia wyścigowego". Jest mądra, dobra i wzruszająca w swojej do mnie miłości. A ja nie jestem dla Niej dość dobra, myślę o Niej nieczęsto i niegłęboko, a to co mówi, traktuję z niejakim pobłażaniem, niekiedy zniecierpliwieniem. Moje wizyty u Niej są dość rzadkie i krótkie, zwykle połączone z załatwieniem jakiejś drobnej sprawy. Ledwie wejdę, a już myślę o tym, kiedy i pod jakim pretekstem najszybciej wyjść, w rozmowy wdaję się niechętnie, i albo się niecierpliwię, albo odpowiadam półsłówkami. Oczywiście blisko pięćdziesiąt lat różnicy między nami robi swoje i niejako wyjaśnia sprawę, ale czy mnie usprawiedliwia? To pytanie retoryczne. A jednak — nie potrafię inaczej. Zasmuca mnie to. Ale i o tym smutku szybko zapominam, porywają mnie inne myśli, inne — moje — sprawy, tak jeszcze młode i niejednoznaczne, i nawet jeśli drogi naszych serc gdzieś się przecinają, to przystaję tylko na chwilę: Ach, to Ty? Kocham Cię, Abko — a po chwili już myślę o czym innym, należę do innego życia i odchodzę w inne wymiary.
14
O rany, i czy ja mam warunki do pisania pracy magisterskiej!? Wprawdzie tylko udaję, że piszę pracę (aby cieszyć się większym poważaniem „w rodzinie"), a w gruncie rzeczy piszę do Ciebie (co, uważam, wymaga tego samego, jeśli nie większego skupienia), ale ciągle tu ktoś wparowywuje. Jak nie człowiek, to pies. Pójdę do swojego promotora i powiem mu: Panie, spójrz pan. Tutaj rozhistery-zowany pies, tutaj ciotka-neurasteniczka, tutaj taki, co mu się przez cały dzień gęba nie zamyka, tu kran nieczynny, kasza psa rozniesiona po całej kuchni i do tego ani grosza w kieszeni. Panie, jak ja rano wstanę, to moja pierwsza myśl, komu mam dziś podiwanić pieniądze na mleko. Wie pan ile ja energii muszę poświęcić, żeby zorganizować paczkę papierosów!? A do tego jeszcze rezerwuar nieczynny. I widzisz pan? Jak ja w takich warunkach mogę pisać pracę naukową. No sam pan powiedz.
Mam masę nierozwiązanych problemów z samą sobą, to znaczy ze swoim stosunkiem do życia, do tzw. realnego życia. Problem typu „żyć i działać" we wszystkich możliwych wariantach. Widzę wokół siebie tyle kłamstwa i obłudy — i widzę, jak to kłamstwo i obłuda tryumfują. I czuję, jak wzbiera we mnie odraza i pogarda, niewiara w człowieka, niechęć do życia w społeczeństwie. Nie umiem znaleźć z tego wszystkiego twórczego wyjścia. Czuję się więźniem w klatce swego Miejsca i Czasu.
Czarna Zuzanna mówi do mnie: Po prostu — pójdziesz do pracy, będziesz miała pieniądze, będziesz regularnie jeść, ubierzesz się — to bardzo ważne. Patrzę na nią nie bez pewnego politowania. Może i jest w tym jakaś racja, ale jakże ta racja mało do mnie przemawia. Czarna Zuzanna ani w przybliżeniu nie jest w stanie wyobrazić sobie wszystkich niepokojów żyjących w mojej duszy, krętych korytarzy mego serca, ciemnego wina moich myśli. Czarna Zuzanna nie lubi i nie rozumie poezji, również poezja życia i duszy ludzkiej jest jej obca. Ale cóż, i ja nie potrafię znaleźć drogi.
Moja kuzynka, niejaka M., próbowała popełnić samobójstwo. Truła się gazem. Od około czterdziestu godzin jest nieprzytomna. Wstrząsnęło to mną, zaniepokoiło mnie. Raz jeszcze zdałam so-
15
bie sprawę, jak nędzne są rzeczy i sprawy, przy których ja pozostaję — żywa. I poczułam się jak człowiek, który popełnił jakąś zdradę, poszedł na jakieś ustępstwo. Nie wiem sama, dość już mam tych słów, tych kurewskich słów, z którymi wciąż trzeba walczyć, przełamywać ich opór, układać je w logiczne ciągi, okiełznywać i ujeżdżać jak konie.
Pada śnieg. Znowu pada śnieg, a na gałęziach drzew siedzą wrony. Jest mi smutno i najchętniej poszłabym teraz zabijać.
Wreszcie co tu udawać, że wszystko jest już załatwione, że już policzyliśmy się z przeszłością, że wszystko już zrozumieliśmy i pogodziliśmy się z życiem, takim jakie ono jest. Siedzę teraz i płaczę. Płacz to „rzecz niewieścia" i bynajmniej nie załatwia sprawy, szczególnie, że sprawa ta jest bliżej niesprecyzowana. Płaczę rzadko, skąpo i wstydliwie. Jestem wojownikiem, walczącym o swoje miejsce na ziemi, a czego Bóg nie zechce mi dać, to mu wydrę przemocą. A jednak — jestem też jak cygańskie dziecko, które już nauczyło się żebrać. Jak w gruncie rzeczy wszyscy żebrzemy — o ten każdy następny dzień, o ten ochłap, ochłap „prawdziwego" życia.
Nie potrafię zaaklimatyzować się w tym życiu, powiedzieć sobie: żyję i godzę się z wszelkimi prawami życia. Ani się z nimi godzę, ani się z nimi liczę — a one są, i ja im podlegam, i ja im muszę ulegać. I wiem, że w walce z nimi zawsze przegram. Przeraża mnie to, a jednak nie potrafię ich usankcjonować. Istnieją na zasadzie prostytucji: nieuchronne, lecz i nielegalne.
Do diabła, wszystko jest mi obce, i ja sama sobie jestem obca. Czuję się w życiu jak w brzuchu rekina. Pozbawiona wszelkiego oparcia, uwikłana w układy, które mi ciążą, a z których nie widzę wyjścia, otoczona fałszem i słabością, które i we mnie przenikają, zagrożona w całym swoim „ja" i wściekle bezbronna. Tyle rzeczy trzeba postanowić i uporządkować. Ludzie mnie pytają: Jakie masz plany? Co chcesz dalej robić? itd. A ja, choć rozumiem cały ten skomplikowany układ powiązań, typu: dyplom — praca — dom — przyszłość, nie mogę myśleć w tej chwili tymi kategoriami, bo to najważniejsze, pierwsze i niezbędne czego mi potrzeba, to spo-
16
kój i serdeczność, i wobec ich braku problem pracy wydaje mi się nieistotny i obcy.
Nie wiem, czy walka, jaką podejmuje się z życiem, wyczerpuje nas, czy zaprawia do walk następnych. Zapewne to zależy. W każdym razie ja czuję się raczej wyczerpana i ze zdziwieniem patrzę na ludzi, którzy mają po pięćdziesiąt lat — i żyją. Bo ja sama mam już blisko ćwierć wieku i chwilami myślę, że zabraknie mi sił na następne.
Osiem razy kuka kukułka na zegarze w przedpokoju. Za zakurzonym oknem gaśnie szaro-różowy zmierzch. W sąsiednim pokoju Janusz z uporem tłumaczy znudzonej Czarnej Zuzannie różnicę między szablą a rapierem. Leci dziennik telewizyjny. Za chwilę okaże się, czy najbliższe dwie godziny spędzę przed telewizorem, czy poświęcę je ciężkim i opornym myślom, które leżą we mnie jak gruba, brudno-siwa mgła, na ścieżce, o której nie śmiem powiedzieć, że prowadzi donikąd.
Wybrałam to pierwsze. Jak dramatyczna jest piłka nożna! Szkoda, że Jugosłowianie przegrali. Jeszcze pozostaje nadzieja, że RFN przegra z Czechosłowacją. Nie lubię Niemców, wydają mi się mieszczańscy i prostaccy. Wykończyłabym to towarzystwo po drugiej wojnie światowej, nie sądzę, żeby świat wiele na tym stracił. Może jednak nie powinnam tak myśleć? Nie lubię uczuć agresywnych i wydaje mi się, że wszelka nienawiść obraca się w konsekwencji przeciwko temu, kto nienawidzi. Nienawiść jest córą słabości i bezsilności.
Wydaje mi się, że słabość jest największym wrogiem człowieka i jego szczęścia. Nic prostszego niż kontemplować marność tego świata i swoją własną. Miałam okazję obserwować to u wielu ludzi. I każdy z nich, choć wiele gadał o duszy i dobroci, i rozczulał się do łez nad samotną staruszką — w głębi serca był egoistą.
Zupełnie nie mogę się skupić na pracy magisterskiej. Raz, że wewnętrznie jestem jakaś rozproszona, dwa — że w tym domu wszystko w ruchu. K. robi „porządki" — co objawia się przede
17
wszystkim tym, że nie można przejść przez przedpokój, żeby się nie potknąć o kupę gratów. Temu domowi przydałby się remont generalny, a ona myśli, że uratuje sytuację, jak przełoży z miejsca na miejsce pięćdziesiąt przedmiotów, z których połowa powinna wylądować na śmietniku. I jeszcze mnie usiłuje do tego wciągnąć. Bo Janusz to już ma pełne ręce roboty, ten to już nie może się wykręcić, mój brat-łata. Mówię do niej: Ratowanie tego domu przed ostateczną zagładą nie jest moją ambicją. Jest zła i nie rozumie, że sama doprowadziła mnie do stanu absolutnej obojętności wobec bałaganu w tym domu. Ten bałagan jest jak kilkugłowa hydra: ledwie jej jedną głowę odetniesz, ta już się odradza. Cholera, i ja zaczynam się obawiać, że nie oddam tej pracy w odpowiednim terminie. Jestem w istocie źle zorganizowana, ale, Bóg mi świadkiem, ten dom to istna jaskinia dezorganizacji — jak ja tu mogę być inna!
Poza tym czuję się świetnie. Chyba że akurat mam kaca.
O Boże, jaki tu kocioł! To nie TU ten kocioł, ten kocioł to ja sama wszędzie za sobą taskam. To znaczy: gdzie się nie pojawię, tam natychmiast zaczyna się coś dziać — lub nie mogę nie pojawić się tam, gdzie już coś się dzieje.
Biedny mój promotor znowu ma „poważne obawy", tym bardziej że uznał, iż piszę językiem nie dość naukowym (czyli nie dość nadętym i zawiłym). Przyczepił się np. do tego sformułowania we wstępie, że „chciałabym podzielić się kilkoma uwagami". Co to znaczy „podzielić się"!? — powiada — co to znaczy „kilka uwag"! Dyskutowałam z nim jak rozśmieszona furia, nawet w pewnej chwili padłam przed nim na kolana w charakterze dodatkowego argumentu.
Ta „naukowość" zabija we mnie wszelką inwencję twórczą. Staram się, żeby i wilk indywidualności był syty, i owca naukowości cała, ale kto dwie sroki za ogon... Chyba nic z tego nie będzie. (Zresztą mnie osobiście wcale na tym nie zależy, szkoda mi tylko tego promotora. Zmartwiłby się trochę, poczciwina.)
Jest wspaniały letni wieczór. Czuję ciepłe tchnienie wiatru, patrzę na przymglone niebo i tęsknię za tymi dniami, kiedy w takie
18
wieczory, po całym dniu jazdy autostopem, szłam wiejską drogą, trochę zmęczona, trochę głodna, i tak pełna młodości i siły, że nie było we mnie miejsca na myśl. Był tylko zachwyt nad światem, radosna, zwierzęca pewność własnego ciała, i poczucie, że oto życie jest moje, a ja należę do życia.
Cholera, jaki piękny jest świat! Jak chciałabym umieć równie pięknie go przeżywać! Strzaskać próżne zwierciadło namiętności, poddać się życiu z łagodną ufnością.
Panie, daj nam jasność woli i czystość serca, aby nadzieje nasze nie spełzły na niczym. To zdanie pochodzi z jednego z dramatów Strindberga i powtarzam je tak często i tak żarliwie, że stało się ono moją modlitwą.
Ale na razie nie jestem na wiejskiej drodze. Siedzę w domu i jest mi trochę smutno, trochę wzniosie — i myślę. Myślę między innymi o tym, jak wdzięczna jestem sobie i swojemu losowi za to, że przeżywam życie z taką żarliwością, że potrafię czuć i myśleć inaczej niż inni, że nie pogubiłam się w świecie rzeczy drobnych i fałszywych satysfakcji. I często ludzie mówią do mnie: Jak ty żyjesz?! Co ty właściwie robisz? itd. A ja myślę:
A ty? Kim jesteś? Jesteś drobnym urzędnikiem, który spędza życie między domem a biurem, między jedną a drugą nieważną sprawą. Który ze śmieszną powagą traktuje rzeczy ani w połowie nie warte tej powagi, śmieje się nieszczerze z mało zabawnych dowcipów swego szefa i życiem samym płaci za przedmioty, rzekomo niezbędne mu do życia. A potem stare przedmioty wymienia na nowe i szczyci się, że mu rośnie „stopa życiowa".
Ja tak nie chcę. To, co mam, to i tak już za dużo. Wolałabym nie mieć i tego. Wolałabym mieć tylko siebie i wiatr. I taką miłość, która nie ogląda się na ból, taką odwagę, która nie lęka się nawet śmierci.
A jednak czasem jest mi ciężko. Czasem ciąży mi i ta wolność, i ta odwaga, i ta mroczna psychiczna siła. Czasem chciałabym być niewidoma, i tylko czuć swoją rękę w czyjejś ręce, tylko czuć, jak ktoś mnie prowadzi swoimi oczyma. Czułość, którą darzę, jest tylko prośbą o tę czułość, za którą tęsknię.
19
Moja miłość i wolność są jak para koni w jednym zaprzęgu. Jeśli ściągnąć cugle jednemu, dławi się drugi.
Nie wiem, dlaczego ludzie nie kochają karłów. Może dlatego, że w głębi duszy człowiek jest słaby i zalękniony; czuje się niezdolny odgadnąć tajemnicę istnienia, czuje się zagrożony wszech-przemijalnością rzeczy. Zanim zdąży odnaleźć się w pełni w j e d-nym czasie, już nadchodzi czas następny — wobec którego tylko pozornie mniej jest bezbronny. Może wobec swojej własnej słabości, czuje się pewniej w otoczeniu pięknych przedmiotów i pięknych ciał, może pomaga mu to nie pamiętać, jak w gruncie rzeczy sam jest kruchy, niedoskonały i ułomny.
Tak, do diabła! Przez całe życie człowiek czuje jakąś tęsknotę, którą zagłusza jedzeniem, piciem, seksem, gorączkową aktywnością ... „No cóż, trzeba jakoś spędzić to życie".
Spędzać życie. Jak to w języku odzwierciedla się stosunek człowieka do tego świata. Czasem właśnie tak czuję: że nie wiem, jak to życie SPĘDZIĆ. Odpędzić-przepędzić. Przeżyć.
Spotkałam kogoś, kogo — uświadomiłam sobie — mogłabym pokochać i to mnie ucieszyło, bo myślałam, że może nikogo już kochać nie potrafię.
To Węgier. Nie wiem nic konkretnego o jego losach, zajmuje się malowaniem obrazów. Ogromnie wrażliwy, wręcz przewrażliwiony, nerwowy, dziwak. Bardzo inteligentny, bardzo oczytany, zmysłowy, o bardzo subtelnych rysach, nerwowych ustach, które bardziej są może wyraziste niż oczy — i, nie wiem właściwie dlaczego, tak głęboko coś we mnie poruszył od pierwszego niemal wejrzenia.
O Boże, jestem, zawsze byłam taka naładowana uczuciami, jakbym była pod napięciem. Ktoś (kto dosięgnie) dotknie — iskry lecą. Samą mnie to czasem przeraża, sama siebie nie rozumiem. Diabli nadali tego Węgra!
20
O Boże, marzę o tym Węgrze, wbiłam go sobie do głowy i ani rusz mi nie wychodzi. Jest taki inny niż wszyscy, do diabła! Jakby się żywcem urwał ze szpitala psychiatrycznego. Przeklinam go
— i nie mogę od niego oczu oderwać. Jest piękny. Jak... nie wiem jak, może jak chart, jak przerasowany koń wyścigowy. Wszystko w nim zostało doprowadzone jakby dalej niż do samego końca, wszystko w nim drga, faluje, jęczy — dosłownie.
Wszystko mnie w nim fascynuje — jego chód, głos, wyraz twarzy, sposób mówienia, sposób nie-mówienia... To wszystko nie zawsze jest miłe, nie zawsze jest ładne, może jest raczej wręcz brzydkie — tak, jest w tym nawet coś odpychającego — ale to jest fascynujące — i nie potrafię się temu oprzeć. Mówi coś do mnie — niby całkiem do rzeczy — i nagle (nagle!) zaczyna mamrotać do siebie jakieś zaklęcia, albo krzywi się, jęczy, parska — nie potrafię tego opisać. To nie jest czyste wariactwo, to jest taki sposób wyrażania siebie, to jest jego zupełnie spontaniczne narzędzie komunikowania się z ludźmi. Padł mi na mózg ten Węgier (a Bogiem a prawdą, pewnie znacznie niżej). Postanowiłam zadzwonić do niego — ale za parę dni. Muszę odczekać, może mi trochę przejdzie. Za bardzo jestem napalona.
Mój pies się zakochał. Znika z domu na całe noce i dnie, i ma w oczach taki sam obłęd jak ja.
Do diabła, tak potrzebuję tego Węgra. Lub jakiegoś innego. Nie, żartuję — właśnie tego.
Zadzwoniłam dzisiaj do niego, ale był — jak rzekł — w fatalnym stanie psychicznym. Coś pisał. Wariat nie Węgier. Wiesz, „artysta". Wyposażony w cały kompleks cech właściwych tego pokroju ludziom
— egocentryczny przewrażliwiony, o zmiennych nastrojach. Stany lękowe, depresje, samobójcze myśli. Skąd ja to znam.
Myłam właśnie zęby i miałam gębę pełną pasty — i pomyślałam: Myję właśnie zęby i mam gębę pełną pasty i tego tylko brakuje, żeby zadzwonił Węgier, a ja będę miała gębę pełną pasty.
21
Ledwie zdążyłam się uśmiechnąć na tę myśl, a tu — pach! telefon! Dzwoni Węgier — a ja mam gębę pełną pasty! Umówiliśmy się na pojutrze. Straszne co to będzie.
Spędziliśmy wspólnie kilka godzin, znaczną ich część w łóżku, choć na raczej platonicznych pieszczotach. To wariat nie Węgier! — już mówiłam. Mam, widać, szczególne inklinacje do wariatów. Potrzebuję go, ale on jest niestety zbyt egocentryczny, by temu sprostać.
Moje uczucia uległy, że się tak modnie wyrażę, normalizacji. Wielka to dla mnie ulga...
To było tak, jakby na moment pojawił się dźwięk. Jeszcze nie bardzo wiadomo, o co chodzi — jakieś trzaski, zakłócenia i tak dalej, ale — co za ulga: jest! — i znowu przepadł.
Bardzo, bardzo dziwny człowiek. Jest tak bardzo sam. Z całym światem przeciwko sobie. Z samym sobą przeciwko sobie... I piękny. I pełen lęku. I okrutny. I pełen skruchy.
Uch, jak mnie toczy posępny robak istnienia!
Kto mi to wytłumaczy? Jest śliczna pogoda, ja jestem podobno śliczna dziewczyna, w domu spokój, jem rzodkiewki biało-czer-wone jak moja ojczyzna, nic mnie nie niepokoi, smutno mi nie jest, wierzę w człowieka, jestem zadowolona ze swego życia, przynajmniej z grubsza, a jednak:
W to spokojne wiosenne popołudnie myślę chwilami, leniwie i obojętnie myślę o tym, że może lepiej byłoby już nie żyć. To nie jest plan ani zamiar, ani nawet cień pragnienia, tylko, jak motyl: przyjdzie taka myśl, usiądzie — i odleci. To ostrzeżenie, znak, że coś jest nie w porządku. Ale co? Co — poza tym, że wszystko. Ta myśl zagnieździła się we mnie wiele lat temu, przyszła porą pierwszego bólu. Nie żeby wydał mi się zbyt ciężki, by się z nim zmierzyć — Ty wiesz dlaczego, sam mówiłeś nie raz, że nie jesteś dla tego świata.
22
A więc jest we mnie ta myśl i nie potrafię nie igrać z nią w pogardzie i miłości tej ziemi. Odczuwam życie jako ciężar, od którego chciałabym się uwolnić, uwolnić się od istnienia — ja, która istnieję tak bardzo, i która jestem, a przynajmniej wydaję się być, uosobieniem woli i radości życia. Coś dręczy mnie na tej ziemi, nie daje mi spokoju, chwili wytchnienia i chwili ciszy. Witam każdy dzień w miłości i bólu, i jeśli film mojego życia mógłby mieć jakieś zakończenie pasujące do całości i tę całość jakoś wyjaśniające, to powinnam pewnego dnia wsiąść na ostroskrzydły motor, i pognać nim niewiadomą E81, i rozwalić się na jakimś drzewie — „zabić się na śmierć", bez żalu i niedbale, i na wpół świadomie; pożegnać to życie pobłażliwym uśmiechem, splunięciem przez zęby; odejść do nieba z rękami w kieszeniach.
A jednak chciałoby się odegrać jeszcze parę ról na scenie tego świata, tym bardziej, że może, jak dotąd, żadna aria nie została dośpiewana do końca, a tylko urywała się w nagłym krzyku bólu czy, po prostu, trzeba było wzruszyć ramionami i odejść. I czasem, gdy wydaje mi się, że kuszę zły los, mam ochotę krzyknąć: Nie! To nieprawda! Ja tylko żartowałam! Przecież ja tak bardzo kocham życie.
Jestem w tym życiu jak ślepiec. Rozpoznaję je tylko w tym obrazie, który jawi mi się pod pustymi powiekami. Jeśli otworzę oczy — oślepnę.
Ludzi prawdziwie i głęboko nieszczęśliwych, czy w podobny sposób szczęśliwych, jest chyba w gruncie rzeczy niewielu. Większość ludzi przez większość swego życia żyje w stanie pewnego otępienia na nieszczęście i braku gotowości na szczęście. Stąd też, w miarę niezależnie od warunków, w jakich żyją i atutów, jakimi dysponują, przeżywają życie podobnie. Tak mi się wydaje.
Kiedy inni ludzie śpią — ja czuwam. I wkładam w to czuwanie całe swoje siły i doświadczenie. Moi koledzy wracają do domu z nocnego dyżuru, piją herbatę, idą spać. Ja przychodzę i zasiadam do tego pisania, zasiadam do myślenia, jak zasiada się do pracy.
23
Siedzę w pracy, tłumaczę te bzdury, spycham je niechętnie i niecierpliwie jak kupę śmieci. Demoralizuje mnie ta praca.
„Nigdy już nie powrócę na plan — powiedziała Joanna Usarek do Marlona Brando, opuszczając Salę Kongresową po męczącym dniu zdjęciowym. Czyżby artystyczny kryzys tej fascynującej osobowości aktorskiej?!"
Cały dzisiejszy dzień spędziłam na tym statystowaniu. Jest to potwornie męczące i dość nudne. Męczące było tym bardziej, że musiałam wystąpić w sukni wieczorowej, a już samo defilowanie w takim stroju może mnie wykończyć. Pół biustu miałam na wierzchu, panowie przylepiali do mnie lubieżne spojrzenia i wreszcie (za ten biust chyba) zapłacili mi ze dwa razy więcej niż innym statystom. Z niejakim smutkiem muszę stwierdzić, że dla większości osób płci odmiennej, mój biust — przynajmniej w pierwszych ze mną kontaktach — jest punktem ciężkości mojej osobowości.
Jechałam samochodem z A., zatrzymał nas milicjant i chciał wlepić jej mandat. A. dowcipnie i z pozorną swobodą zaczęła odwodzić go od tego zamiaru, a ja... Siedziałam obok, patrzyłam na jego tłusty brzuch, który wypadał akurat na wysokości okna i miałam cholerną ochotę przerwać całą tę rozmowę, wyciągnąć spluwę... i władować mu serię w ten nadęty bandzioch — i z piskiem opon odjechać w swoją dumną niepodległość.
Cholera, czasem wydaje mi się, że jakbym rozwinęła skrzydła, to rozwaliłabym ściany tego domu!
Światło mego umysłu jest nieco przyćmione, ale nic to — serce płonie mi jak znicz olimpijski.
Podobno mam zerwane wiązadła. „Sprawa poważna i z długotrwałymi następstwami", jak powiedział pewien antypatyczny lekarz, który przed chwilą ściągnął ze mnie z dziesięć strzykawek krwi. A gdy rzekłam: „Cholerny świat. Ile krwi", on do mnie na to: „Kobieta nie powinna się tak wyrażać. W naszym środowisku to nie jest przyjęte". Śmieszne duchowe prowincjały. W przyszłym ty-
24
godniu mają mi założyć gips. (Będziemy sobie na nim pisać i rysować.)
Odwiedziła mnie Abka i palnęła mi mowę, bardzo zresztą wdzięczną, o tym, że ten wypadek zesłały mi dobre duchy, po to, żeby dokonał się we mnie jakiś przełom moralny, ponieważ przy swojej, powiada, dużej wrażliwości grzeszę brakiem dyscypliny wewnętrznej. (To fakt. Niestety, nie bardzo potrafię walczyć z tym brakiem dyscypliny.) Nie wiem, co to za dobre duchy, które łamią ludziom nogi, w dodatku w sposób tak skomplikowany, widocznie perwersyjne jakieś te dobre duchy, no ale niech tam! — nogę mam już złamaną, teraz czekam na przełom.
Życie jest trudne, mówisz, nie smutne. Właśnie dlatego, przynajmniej między innymi dlatego jest smutne, że jest takie trudne. Sama zasada jest smutna. Bo sprostać temu trudowi, to umieć zrezygnować, pogodzić się z przegraną, utopić swoje nadzieje w setce wódki. Zresztą, jak to wytłumaczysz: słuchasz walca, myślisz wierszem, patrzysz w drogie ci oczy — i niby wszystko jest OK. — a jest w Tobie tyle bólu. Może to i wzniosły ból, ale zawsze przecież boli. Każdy go zna — ten ból jakiegoś wielkiego niespełnienia. Albo kochasz kogoś i ten ktoś umiera. Albo ta staruszka, która leży koło mnie i która jest tu już dziesięć miesięcy, i która mówi: „Ja nie proszę, żeby mnie stąd wypisali, bo gdzie ja pójdę?". Ból można odnaleźć w stanie czystym, czy raczej on sam łatwo nas może odnaleźć i nasycić bez reszty — spróbuj znaleźć taką radość.
Jak tu cicho. Na mojej sali, poza staruszką, nie ma nikogo. Jak ja tu przeżyłam te dwa dni. Staruszka leży cicho i samotnie. Nikt do niej nie przyjdzie, pewnie nie ma nawet do kogo napisać listu. Może te salowe i pielęgniarki, które ją witają każdego ranka od dziesięciu miesięcy, są najbliższymi jej osobami. Jest mi smutno. Tylko miłość przynosi ulgę, tylko ona chroni nas przed całym okrucieństwem życia, a jest jej tak mało. Chowam twarz w brudny rękaw
25
pidżamy (przed sobą, bo i tak nikt nie widzi) i chyba płaczę, trudnymi, opornymi łzami, i nie wierzę ani sobie, ani pidżamie.
Wszystko teraz rozumiem. Jest tu pusto, człowiek jest sam, inni ludzie są jak dekoracje, i do życia jest tak strasznie daleko. I tu dopiero widzi się, jak bardzo na przekór żyje człowiek. I że żyć — żyć to luksus. Norma to w ogóle przetrwać.
Czuję się jakaś zobojętniała na wszystko. Zawsze miałam anarchistyczny stosunek do życia, teraz myślę, że może to był błąd. Chciałam mieć wszystko albo nic. No i mam czego chciałam: nic. W jakiś sposób odnoszę to również do spraw duchowych. Może wcale nie jestem taka „silna", jakby to się na pozór wydawało. Kiedyś, nie tak dawno jeszcze, lubiłam myśleć i analizować sprawy, i wydawało mi się, że oddziałując poprzez świadomość na swoją osobowość można zrobić wszystko i wszystko osiągnąć. Teraz myślenie wydaje mi się jakimś jałowym absurdem. Czuję, jakby zabrakło mi czułości. Tylko chłodna codzienność istnienia. Czasem myślę, że życie człowieka jest ciągłym, stopniowym i nieuniknionym sprzeniewierzaniem się samemu sobie. Napisz do mnie, potrzebuję pomocy.
Życie ma tu niebieskawo-siny kolor jarzeniówki. Dziś ktoś umarł, nie wiem kto, widziałam tylko jak wywożą na wózku ciało przykryte białym, tą samą niebieskawo-siną bielą, prześcieradłem. Dziś ktoś umarł, nie wiem kto, nic mi to nie mówi, nie mam rozdartego serca, czy to nie dziwne. Właściwie nic nie jest dziwne, wszystko jest jasno wytyczone, życie jest jak „Sport", wypalony w pośpiechu na dworcu kolejowym.
Nie, nie jestem smutna ani przygnębiona. Tak tylko patrzę i myślę.
26
1974 - 1977
Przepraszam, Serce.
Ktoś przecież musi to uczynić.
jedna matka nas zrodziła, jedna w tę samą porę, i nie parę bliźniąt, lecz jedną istotę. Miłości moja, jakże mi żyć tu, gdy tam płyniesz we mnie strumieniem krwi — a serce jest jedno, i mowa jego ta sama w nas obojgu.
Patrzyłam na Niego i myślałam: O Boże. Nigdy nie uda mi się tak kochać. Nigdy nie potrafię tak się oddać, aż po same granice oddania. Zawsze będę winna, choćby samą tylko myślą, choćby możliwością pojawienia się jakiejś myśli. Nigdy Mu nie dorównam — bo nigdy nie zmierzyłam się z takim cierpieniem, które pozwoliłoby mi zrozumieć, że wszystko na świecie poza miłością — i wszystko w miłości, co nie jest nią samą — jest tylko kłamstwem, tylko krzywym zwierciadłem, w którym przegląda się nasza próżność i egoizm, i wszystko, co jest w nas śmieszne i małe.
Wiele lat spędziłem pośród pustki, chłodu, obojętności, w otępiającej ciszy samotności. Dwadzieścia lat to długo, dłużej niż najdłuższa i najsmutniejsza baśń Szeherezady z tysiąca i jednej nocy. To więcej niż siedem tysięcy bezimiennych nocy i dni. I ciągle ta rozpaczliwa niemal pewność, że jutro będzie tak samo... I że tak już
27
po prostu musi być — zawsze. I tylko gdzieś tam... może na samym dnie serca, żył ów cień nadziei i wiary, że... może kiedyś? Że może być inaczej.
Weszłam — i od razu Cię poznałam. Poznałam Cię jak poznaje się brata, którego widzi się po raz pierwszy. Ktoś niby obcy, a przecież tak bliski i tak dobrze nam znany. Siedziałam przy Tobie na podłodze i miałam ochotę Cię objąć, może wtulić głowę w Twoją pierś, mówić o czymś najważniejszym. Chciałam zostać z Tobą sama. I nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdybyśmy zostali wtedy sami, może jeszcze tej samej nocy zrozumiałabym, że Cię kocham... Miałam ochotę powiedzieć do Janusza: Zjeżdżaj stąd, stary, ja mam z tym człowiekiem do pogadania w cztery oczy. Z bezsilną złością, znużona, słyszałam jak bulgocze potok jego gadatliwości i żal mi było, że ta noc jest dla nas stracona. Z rozpaczy miałam ochotę położyć się na dywanie i ostentacyjnie zasnąć...
Brak mi słów... a znam ich tyle, że dławią mi krtań. Brak mi słów... bo te, które znam, nie należą do mnie. Brak mi słów, a te, które znam — ciepłe, parujące do odlotu, są cichą modlitwą i niemym krzykiem.
Zawsze jest mi smutno, kiedy kończy się dzień, kiedy nic już nie pozostaje do zrobienia, nikogo nie ma, jest cicho, zegar odmierza absurdalne godziny i człowiek zostaje sam ze swoimi myślami. Czy nie jesteś smutny? Czuję, że jesteś smutny, ale może to tylko ja sama jestem smutna.
Nie bój się mnie utracić. Gdybym mogła odsunąć się od Ciebie, to nie byłabym warta ani takiej miłości, ani takich obaw.
Czuję się, jakbym Cię lata nie widziała, a to przecież dziś mija zaledwie tydzień. Nie pisałam, bo ciągle myślałam, że przyjadę. Ale pada deszcz — mój miły deszcz, a taki dla nas niewyrozumia-ły. Że też nie mamy się gdzie schronić, chyba naprawdę pozostają nam tylko własne ramiona. Nie przyjadę, dopóki nie przestanie padać. I bez tego jesteśmy dość bezdomni.
28
Już zmierzcha, a nadal jest ciepło. Chciałabym oderwać się od tych myśli, od całej tej wrzaskliwej cywilizacji, od tej walki pozorów — podrzeć indeks, maturę i świadectwo ukończenia szkoły podstawowej — i być teraz na jakiejś szosie, albo iść z Tobą w wysokiej trawie, albo pić mleko prosto z wieczornego udoju.
No cóż, da Bóg, niedługo znów Cię zobaczę. Tak bym chciała ten swój łeb skołowany złożyć w Twoich dobrych rękach. Na razie niech nam rośnie trawa.
Leżeć w trawie? Tak, to jest fajnie. Pod warunkiem, że poza niebem widzi się Ciebie. Fajnie jest widzieć Ciebie, Romanie. Jeśli mam być szczera, to trawa jest mi tu zupełnie niepotrzebna — mogę leżeć i na betonie.
Skąd biorą się u Ciebie te myśli, że to jakoby — tfu! — nie dożyjesz wiosny. Czy mógłbyś mi to wyjaśnić?! Wal, Stary, ja to przeżyję.
O Boże, znowu pytasz, czy Ci ufam. Na Boga, Romanie! Ufam Ci bardziej niż samej sobie. Ja do Ciebie to poprzez rzeki, lasy nieprzebrane, góry i przepaście! Z kulą w brzuchu, z nożem w plecach — przyjdę, przebrnę, przedrę się, przyczołgam.
Ponieważ najbliższa sobota jest wolna i będzie słaby ruch, przyjadę dopiero w poniedziałek. W żadnym wypadku nie czekaj na mnie na żadnym skwerku czy gdzie indziej. Nigdzie mi nie łaź! Jak przyjadę, spróbuję zadzwonić, a gdyby odebrała Twoja matka, skontaktuję się z Bronkiem i on Cię zawiadomi.
Cholera, strasznie jesteś rycerski. Widocznie prawdziwi mężczyźni jeszcze nie tak dokumentnie wyginęli. Wzruszyłeś mnie swoją troską o moją reputację i gotowością wyrzeczenia się nawet spotkania ze mną, jeśli miałoby to moje „dobre imię" narazić na szwank. Ale Ty przecież wiesz — mam to gdzieś, co pomyśli o mnie jakiś niewyżyty sztumski bałwan, i złe języki nie obchodzą mnie — o ile Ciebie nie dosięgną.
29
Ach, gdybym wiedziała, że wystajesz po nocy gdzieś pod hotelem, najcudowniejszy wariacie! Głupi, to nie lepiej było zostać ze mną?!
O Boże, jak zatęskniłam do Ciebie, niech to szlag trafi! Bądź moim sąsiadem — będę grzać Cię chłodnymi nocami i robić Ci zakupy. Będę Twoją dziewicą i Twoją dziwką, będę robić makaron spaghetti i pieniądze, będziemy się kochać w południe i słuchać Straussa o świcie.
Jezu, trzeba mieć niezłą szajbę, żeby w liście do ukochanego człowieka wypisywać takie bzdury. Przepraszam Cię za te swoje listy. Jestem na siebie bardzo zła. Jedno, co mnie trochę pociesza, to to, że Ty, mój Wielkoduszny Romanie, wszystko wiesz i rozumiesz i że mi wybaczysz. Zrozum, wybacz, daruj szczeniakowi.
Jestem jak dorobkiewicz na obczyźnie. Wszystkie swoje myśli, jak ostatnie pieniądze, wysyłam Tobie.
Zapytałabym Cię, czy nie popełniam jakichś nietaktów w swoich listach, ale podejrzewam, że masz za dobre serce, aby mi na to w pełni szczerze odpowiedzieć, a ja — za skołatane serce by Ci uwierzyć. Może jestem zbyt szczera, wybacz jeśli to szczerość kłopotliwa lub niepożądana — wybacz mi, przynajmniej dziś. Mówię Ci, co myślę, co czuję, czego się lękam — składam to w Twoje dobre ręce, muszą być dziś silniejsze od moich. Nie muszą: może zechcą.
Oczywiście, że jesteś silnym człowiekiem. Nigdy nie byłam odmiennego zdania. Chyba zresztą nie odważyłabym się pokochać Cię, gdyby było inaczej.
Słuchaj, tak być nie może, żeby brak moich listów tak dalece wyprowadzał Cię z równowagi! Wystarczy, żebym nie pisała przez parę dni, żebyś gotów był zwątpić we wszystko, ze mną
30
włącznie. Jak śmiesz, Bezczelny Idioto, prosić mnie, żebym „nie zapomniała"?! W godzinie śmierci Cię nie zapomnę. Poczytaj sobie moje poprzednie listy, a znajdziesz w nich wszystko, co poza tym mogłabym mieć Ci do powiedzenia.
Ach te Twoje listy! Powiedzieć, że są piękne, to mało. Są tak ciepłe, serdeczne, tak proste i tak prawdziwe — jak Ty sam. Są to doprawdy jedne z najbardziej niezwykłych i pełnych miłości listów, jakie zostały napisane na przestrzeni tych wszystkich wieków, odkąd ludzie nauczyli się pisać. Drogi Ty mój, Niezastąpiony. Jak piszę do Ciebie, to czuję, że żywa jestem — i że piszę do żywego człowieka.
Może nie dość Cię poznałam i zrozumiałam. Wczoraj w nocy pisałam do Ciebie, i nagle, czy to myśl jakaś czy skojarzenie, otworzyło się we mnie jakieś inne na Ciebie spojrzenie. I zaczęłam rozumieć Cię lepiej, inaczej, głębiej. I stałam się nagle jakby troszeczkę bardziej dojrzała.
Tak mi Cię brak. Chciałabym przytulić się do Ciebie, poleżeć z Tobą na trawie, złożyć swoje orły w Twoich dłoniach... Chciałabym choć trochę na Ciebie popatrzeć — tymi swoimi „innymi" oczami.
Jak szybko mija czas... Jakie to dziwne. Któregoś dnia, w taki wieczór jak ten dzisiejszy, nas już nie będzie. A ściany, w których piszę te słowa, zostaną. Zostaną meble, pamiętające jeszcze ciepło mego ciała. Jak zostały miejsca i ulice, po których chodziłam przeżywając swoją pierwszą miłość.
Leżę na brzuchu, palę papierosa, tęsknię za wiecznością. Milczę, zastygam w niemym niedowierzaniu. Znowu minęła minuta. Jestem zadaniem — powiedział Kafka — Jak okiem sięgnąć nie widać ucznia.
Nadzieja... To smutne słowo. Tyle w nim bolesnej niepewności. A pewność? Ta jest zarozumiała i próżna. Do diabła z nią!
31
Nie niepokój się, Serce, tak sobie tylko plotę. Bo już zmierzch — nie zmierzch, bo już wieczór, już noc jaśniejąca zapaliła się granatem — bo przeżywam życie jak sen, nie jak jawę. A zresztą — co ma robić w taką noc ktoś zakochany „tak szczęśliwie, tak nieszczęśliwie jak ja umiem"?
Miałam już sny rysunkowe, śniły mi się już konie, które mówią, pijane psy nurkujące w kałużach i zbierające pety, i piekło, i koniec świata — ale coś takiego mi się nie śniło! Śniła mi się świątynia, a w niej my i różne baśniowe istoty, odprawiające jakiś dziwny obrzęd. Noc, muzyka, tajemne zaklęcia, kolorowe węże, tańczące i śpiewające jakieś pieśni, pełzająca po posadzkach żywa woda, z którą stoczyłam walkę o Twoje życie, i my, zaklęci przez jakieś piękne i straszne moce. A wszystko to głęboką, wieczną nocą, bajecznie kolorowe, nierzeczywiste, pełne jakiejś zagadkowej symboliki. Ta dziwna, nie milknąca przez cały czas muzyka, te istoty, szepczące wierszem jakieś zaklęcia, i my oboje, jak para ptaków, wzlatujący gdzieś pod kopułę tej świątyni. Coś niesamowitego! I wreszcie, ja-woda wyrywam się ku oknom, pod sklepienie, przedzieram się na zewnątrz, i pod granatowym, przeźroczystym od mrozu niebem, przemieniam się w Ciebie-śnieg i opadam na ziemię Tobą-śniegiem. Ostatni kadr: Ziemia z wysokości okien świątyni, nocne niebo jak w filmach Disneya, i ja-śnie-życa, sypiąca Tobą-śniegiem.
Ach, ile było w tym poezji i magii! Nie przetłumaczyć tego na język jawy, nie objąć słowem, wyobraźnią — najbogatszą nawet, lecz nigdy tak bogatą, tak płynną, pomysłową, niewymuszoną i ruchliwą.
Już po trzeciej. Na dworze już jasno, może tylko trochę bardziej niebiesko niż za dnia. Siedzę w Twoim swetrze i w Twoich skarpetkach i zaraz chyba pójdę spać. Jak spokojnie i czysto jest na świecie o tej porze. Jak to jest, że ja, która, czuję, mam tak czyste serce; ja, która z natury jestem tak prostolinijna, żyję w oparach spermy i alkoholu, w świecie spraw zawiłych i pogmatwanych, i że nie potrafię otworzyć żadnych drzwi, za którymi byłby taki poranek... jak ten dzisiejszy.
32
Chcę wrócić we wrażliwość wczesnej młodości, chcę żyć w swoich snach.
Często myślę o tym, jak wiele ciepła, bezinteresowności, przyjaźni i prostoty jest w naszych stosunkach. Ludzie potrzebują się wzajemnie, lecz gdy się spotykają, stają się gorączkowi, niecierpliwi i zachłanni, chwytają się łapczywie swoich ciał — i odwracają się od siebie, zniechęceni. Zostawiając za sobą coraz dłuższy łańcuch tych, o których chcieliby zapomnieć — bo nigdy nie chcieli ich naprawdę zrozumieć ani poznać. Sama to przerabiałam dobrych parę razy.
Te nasze rozmowy w Małpim Gaju... Gdy świadomość nie słyszy jeszcze mowy serca... My jeszcze nie wiemy — a serce już wie.
Pamiętasz, powiedziałeś: Ja też myślałem, że nie wytrzymasz długo w Sztumie. Chyba, że kogoś poderwiesz. I później, w naszej deszczowej budzie: Wiesz co, poderwij ty sobie lepiej jakiego chłopaka... Pamiętasz, jak oblałam się rumieńcem? Było już za późno. Już zraniły mnie Twoje słowa, już serce wlazło mi do gardła i zrobiło mi się tak przykro, że zabrakło mi słów...
Ja nie muszę Ci mówić, że Cię kocham. Że — równie żarliwie i namiętnie, jak w chwili gdy mówiłam Ci to po raz pierwszy, jak kochałam Cię na długo przed tą chwilą. Szukam słów, którymi mogłabym wyrazić, jak bardzo jestem Ci wdzięczna — za całą Twoją czułą troskę o mnie, za to najgłębsze, prawie nie wymagające słów zrozumienie. Jesteś moją przystanią, ziemią moich myśli, przylądkiem moich dobrych nadziei i najczulszych wzruszeń. Jesteś moim Domem i moim Sumieniem.
Dziękuję Ci, mój Najmilszy — człowiek nie może dać człowiekowi więcej, niż Ty mi dajesz. To już rok minął — rok jak życie całe. Tyle nauczyłeś mnie przez ten rok, tak ufnie pozwoliłeś mi się poznać. Spokorniało mi serce przy Tobie — udzieliłeś mu najszlachetniejszej edukacji — dzięki Ci za to.
33
Och, a czy ja wiem, co by było, gdyby było inaczej? Czuję się jakoś strasznie bezbronna ostatnio — nie lew a sarna, Przyjacielu. Nie chcę mojej sarny męczyć myślami, z którymi i lew nie zawsze sobie dobrze radzi.
Jestem jak szczeniak, zagubiony w milionowym mieście. Jak malutki okręcik na ogromnym oceanie w samotne słoneczne przedpołudnie.
Powiadają — mowa jest srebrem, milczenie złotem. Może mają rację. Srebro mowy w żaden sposób nie potrafi wyrazić tego, co czuję. Czy w ogóle czuję? Porwał mnie świat jakichś ciężkich marzeń i nierzeczywistych obrazów — a wszystko to jak męczący półsen, w który trudno zapaść do głębi i z którego trudno się obudzić. I tylko myśli — czy to myśli czy zmęczone moje pragnienia
— jak chłodne krajobrazy przesuwają się przez moją świadomość. Czy wiesz, że ja nie lubię marzyć? Lubię pragnąć — niechby na złamanie karku — w pragnieniu jest bunt i wola walki — lecz w marzeniu jest jakaś słabość. A ostatnio zdarza mi się marzyć... Zachciało mi się, kurwa, zachorować na „kobiecość".
Wysyłam Ci swoje listy z poprzednich dni. Piszę tak głupio i tak smutno. Masz ze mną same kłopoty. Miałam ochotę je wyrzucić, wydawały mi się absolutnie niegodne Twego Serca, ale wyślę je
— zawsze to kawałek mojego życia.
A niechby to wszystko szlag trafił! Wcale nie jestem lwem! ROMAN. Wtulam łeb w Twoje kolana. Jesteś taki dobry i dzielny, takie trudne jest to Twoje życie, a ja, głupie ścierwo, robię Ci tyle przykrości. Wybacz mi to szczenięce skomlenie, wybacz mi to szczeniackie warczenie — psem u nóg Ci się kładę.
Postanowiłam nie wysyłać tego listu dopóki nie będę mogła dopisać, że nastrój mi się poprawił, co też niniejszym czynię. Wykończyłam bydlę.
34
Ach Bracie, wszystko bzdura! Dumna jestem z Ciebie, że Cię wyrzucili z tego szpitala! (Wiesz, wtedy — zanim zdążyli Cię „zaksięgować"). Moja krew jesteś.
Mój Prostaku, oddaj mi trochę swego „prostactwa", zapal mnie swoim Świętym Żarem, bym nie musiała się wstydzić, że na sokoły Twoich słów odpowiadam smutnym potokiem swego gadulstwa. Taki facet jak ja, takiemu facetowi jak Ty to może najwyżej ognia podawać. A Ty właśnie przestałeś palić! (Dlaczego właściwie przestałeś palić? Co się z Tobą dzieje!?) Czy mam przez to rozumieć, że chcesz pozbawić mnie jedynego godnego mnie zajęcia?
Poszlibyśmy na jaki spacer, do cholery! Już prawie noc. Jak dobrze byłoby połazić z Tobą po pustych warszawskich ulica