Joanna Usarek PATRZ JEST © Copyright by Joanna Usarek, Warszawa 1999. [Ja?] 01-047 Warszawa, ul. Miła 22 m.25 Redakcja Eugeniusz Tiemnikow-Pasek [Żenią] Redakcja techniczna Małgorzata Świderska [Gośka] Projekt okładki Maciej Sadowski Zdjęcie Michael Foedrowitz Łamanie Lech Robakiewicz, doM tCHu Wydawca R&S-PUBLIKA Agencja Literacka 00-198 Warszawa 80, skr. poczt. 39 tel. 22 838 13 55, kom.: 0-601 078 234 ISBN: 83-901445-6-5 Bo miłość i wolność są jak para koni w jednym zaprzęgu. Jeśli ściągnąć cugle jednemu, dławi się drugi. CZĘŚĆ PIERWSZA TAK JAK NIE JEST ZASŁUGĄ DRZEWA TO ŻE ROŚNIE CZĘŚĆ PIERWSZA: JA(?) ...................................................13 1974-1975 ........................................15 1974-1977 ........................................31 1984 .................................................49 1985 .................................................55 1986 .................................................65 1989 .................................................67 1990 .................................................83 MARCIN .........................................103 Nie można być dobrym.....................105 I żadna w tym zasługa......................117 ROMAN ..........................................133 i „Roman", pochodzą z mojej najzupełniej prywatnej korespondencji, wszystkie są całkowicie autentyczne i przytaczam je bez żadnych zmian. JA(?) 10 1974 - 1975 Myśl o śmierci towarzyszy mi stale, i może oddala się tylko w Twojej obecności, a i wtedy zawsze gdzieś czeka na mnie w pobliżu, by ścisnąć mi serce nagłym przerażeniem, lub smutnym zdziwieniem nad kruchością uczuć i ciała, lub poczuciem rozdzierającej samotności, gdy pomyślę, że wszyscy będziemy umierać po kolei i oddzielnie odchodzić w głuchy i milczący wszechświat, niedoskonali, niedokochani i ułomni, i raz na zawsze — wreszcie — naprawdę pokonani. Gdyby można było zasłużyć na nieśmiertelność... Gdyby można było cofnąć nieodwracalność przemijania. Lub przynajmniej wyzwolić się od lęku. No i patrz, znowu będzie wiosna — czy to nie dziwne? I znowu będzie lato — czy to nie jeszcze dziwniejsze? Nie martwi mnie to, że ta wiosna tak się ociąga, lubię te chwile poprzedzające spełnienie. Chciałabym zwalić się na ciepłą ziemię i nie myśleć o niczym. Życie jest piękne. Trzeba tylko umieć go dobrze słuchać. Czasem w hałaśliwym gwarze próżnych namiętności i nieważnych ambicji trudno usłyszeć tę cichą muzykę życia, trudno ocalić to wieczne zdziwienie nad nieodgadnioną zagadką istnienia. Lubię szaro-niebieski zmierzch i wszystkie tęskno-smutne myśli, jakie mnie nachodzą przed wieczorem, lubię noc, chłodną i samotną, lubię zapach siana, grzybów i dymu, lubię jesień i drobny deszcz, kiedy moknę z rękami w kieszeniach. 11 Siedzę sobie i śpiewam. Stuknięta jestem, nie da się ukryć. Patrzę na swoje ciało i dziwię się. Jestem z mięsa i z kości, czy to nie dziwne? I to mięso żyje, rusza się, je, śpi i robi kupę (?). Jestem stuknięta! Kurczę. Jestem najbardziej stukniętym facetem, jakiego znam. Mam różne złe i smutne myśli, które przychodzą jakby spoza mnie, spoza mojej własnej świadomości, żyją swoim własnym życiem, a tym samym j a nie mogę ich zniszczyć, bo pochodzą jak gdyby z zewnątrz. Jest noc. Trudno oderwać mi się od tego listu. Czy mam nadzieję, że położę na tej kartce jakieś słowo, które pozwoli mi wkroczyć w dzień jutrzejszy mniej bezbronną? Nie wiem, nie sądzę, abym łudziła się nadzieją tak naiwną. Zegar w przedpokoju głośno odmierza swoje sekundy, za jakiś czas zacznie świtać. Noce są teraz krótkie, tak krótkie że prawie symboliczne, już o trzeciej robi się jasno. Lubię te godziny między trzecią a piątą rano. Świat stoi w niebieskiej poświacie, jest cichy, spokojny i budzi zaufanie. I w człowieku jest cisza i radosna wdzięczność, że oto jeszcze jeden dzień się dla nas otworzył. Ale później włącza się hałaśliwa maszyneria życia, puste dotychczas ulice wypełniają się milczącymi po nocy ludźmi — pierwszymi żołnierzami codzienności, pobrzękują butelki z mlekiem, jak grzmoty przetaczają się samochody, otwiera się żarłoczne gardło świata. Tę porę wolałabym przespać — po skupieniu nocy wydaje mi się zbyt brutalna. I ten pośpiech, to sławne „wielkomiejskie tempo". Jakże go nie lubię. Nie bardzo rozumiem ludzi, którzy ciągle gdzieś się spieszą, ciągle mają coś do załatwienia, ciągle się czymś przejmują itd. Właściwie całe swoje życie, wydaje mi się, mogłabym przewłóczyć się po świecie, nie wiążąc się ostatecznie z nikim i z niczym, ironiczny obserwator ludzkiej krzątaniny, brat deszczu i wiatru. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Kto sieje wiatr... 12 Spojrzałam na książkę „Nauka angielskiego" i pomyślałam nie bez żalu, że tyle rzeczy, takich zupełnie zwyczajnych, chciałam zrobić w życiu, a nigdy nie miałam na to spokoju. Całe życie czułam się jak w podróży, nie było w moim życiu żadnych stałych punktów oparcia. Jedynym oparciem, jakie z czasem udało mi się stworzyć, było moje życie duchowe i sposób myślenia. Nie miałam i nie potrafiłam zbudować sobie domu, swój umysł budowałam chaotycznie i przypadkowo, między jednym a drugim sztormem. Całe ziarno jakie miałam, zasiewałam w „ogrodzie duszy". Myślałam naiwnie: Kiedy nadejdzie czas spokoju, zasieję i te pola, które dzisiaj leżą odłogiem... Jak do tej pory tak się nie stało. I tylko ogród duszy rozrósł się tak bujnie, że już sama nie potrafię odnaleźć w nim drogi. I chwytają mnie złe pnącza ciemnych gałęzi, i ciągnie mnie nad ten staw, znad którego nie wraca się żywym. Złe myśli są jak ciężka mgła, przez którą trudno się przebić ku jasności. A przecież wystarczy tylko leżeć w trawie i czekać. Tylko czuć na twarzy wiatr, tylko wyjść w gęstą ciszę letniego popołudnia — a świat sam do nas przychodzi, sam otwiera się pięknem łagodnym i bezpiecznym. Ale nas płoszą ptaki i trzask gałęzi pod stopą wiatru, płoszą nas myśli o przyszłości, i świadomość przemijania — właściwie dlaczego? — wyzwala w nas to dramatyczne napięcie między nami a czasem. Czas. Kto go wymyślił? Często mam ochotę odciąć się od całego mojego dotychczasowego życia. Ale to już szmat czasu, pamięci nie da się oszukać, będzie wracać choćby w snach. Parę dni temu znowu śnił mi się P. No i masz! — jest ten film w taśmotece życia i jak to wytłumaczyć. Pamiętam dokładnie nastrój tamtych lat i często tęsknię do tej naiwnej bezkompromisowości uczuć i postaw, do tej ogromnej wiary, która z szablą szła na karabiny maszynowe. Gdzie jesteś, mój Żołnierzu Młodości, ołowiany, a przecież tak waleczny? To był żołnierz jak z bajki Andersena. I życie było jak baśń, piękna choć okrutna, baśń, dla której rzeczywistość jest tylko tłem. Jak we śnie. Wszystkie elementy snu są wzięte z rzeczywistości, ale sam sen jest zupełnie czym innym, ma swoją odrębną logikę i swój własny, sobie jedynie właściwy nastrój. Dobrze jest przeżyć w życiu taką 13 baśń, wznieść się do absurdu uczuć, gdzie wszystko co najbardziej ludzkie, cała dzikość i tęsknota namiętności wyolbrzymione są do katastroficznych rozmiarów. Te pokoje, które żyły samą pamięcią czyjejś obecności; windy, umierające na każdym piętrze; ciało, które kryje w sobie jeszcze tajemnicę dziewictwa... I ta inna tajemniczość — groźna i urokliwa tajemniczość świata, który po raz pierwszy się przed nami otwiera. Jakże dawno już o tym nie myślałam. „A ja, zapatrzony w długie rzędy liter, nagrobki myśli, nie wiem, czy je uśmierciłem, czy też tchnąłem w nie życie". Często przypomina mi się to zdanie z „Derwisza i śmierci" i myślę o potędze słowa, które pozwala uchronić, ocalić od zapomnienia to wszystko, co jest tak boleśnie nieuchwytne i niepokojące. Patrz, a my żyjemy! Czy to nie dziwne i nie piękne? Pada deszcz. Nie wiem sama, co chcę przez to powiedzieć, ale przecież PADA DESZCZ i nie jest to rzecz taka zupełnie zwyczajna. Zadzwoniła do mnie przed chwilą Abka. I mówi: „Dziecko, ja cię bardzo kocham. I stawiam na ciebie jak na najlepszego konia wyścigowego". Jest mądra, dobra i wzruszająca w swojej do mnie miłości. A ja nie jestem dla Niej dość dobra, myślę o Niej nieczęsto i niegłęboko, a to co mówi, traktuję z niejakim pobłażaniem, niekiedy zniecierpliwieniem. Moje wizyty u Niej są dość rzadkie i krótkie, zwykle połączone z załatwieniem jakiejś drobnej sprawy. Ledwie wejdę, a już myślę o tym, kiedy i pod jakim pretekstem najszybciej wyjść, w rozmowy wdaję się niechętnie, i albo się niecierpliwię, albo odpowiadam półsłówkami. Oczywiście blisko pięćdziesiąt lat różnicy między nami robi swoje i niejako wyjaśnia sprawę, ale czy mnie usprawiedliwia? To pytanie retoryczne. A jednak — nie potrafię inaczej. Zasmuca mnie to. Ale i o tym smutku szybko zapominam, porywają mnie inne myśli, inne — moje — sprawy, tak jeszcze młode i niejednoznaczne, i nawet jeśli drogi naszych serc gdzieś się przecinają, to przystaję tylko na chwilę: Ach, to Ty? Kocham Cię, Abko — a po chwili już myślę o czym innym, należę do innego życia i odchodzę w inne wymiary. 14 O rany, i czy ja mam warunki do pisania pracy magisterskiej!? Wprawdzie tylko udaję, że piszę pracę (aby cieszyć się większym poważaniem „w rodzinie"), a w gruncie rzeczy piszę do Ciebie (co, uważam, wymaga tego samego, jeśli nie większego skupienia), ale ciągle tu ktoś wparowywuje. Jak nie człowiek, to pies. Pójdę do swojego promotora i powiem mu: Panie, spójrz pan. Tutaj rozhistery-zowany pies, tutaj ciotka-neurasteniczka, tutaj taki, co mu się przez cały dzień gęba nie zamyka, tu kran nieczynny, kasza psa rozniesiona po całej kuchni i do tego ani grosza w kieszeni. Panie, jak ja rano wstanę, to moja pierwsza myśl, komu mam dziś podiwanić pieniądze na mleko. Wie pan ile ja energii muszę poświęcić, żeby zorganizować paczkę papierosów!? A do tego jeszcze rezerwuar nieczynny. I widzisz pan? Jak ja w takich warunkach mogę pisać pracę naukową. No sam pan powiedz. Mam masę nierozwiązanych problemów z samą sobą, to znaczy ze swoim stosunkiem do życia, do tzw. realnego życia. Problem typu „żyć i działać" we wszystkich możliwych wariantach. Widzę wokół siebie tyle kłamstwa i obłudy — i widzę, jak to kłamstwo i obłuda tryumfują. I czuję, jak wzbiera we mnie odraza i pogarda, niewiara w człowieka, niechęć do życia w społeczeństwie. Nie umiem znaleźć z tego wszystkiego twórczego wyjścia. Czuję się więźniem w klatce swego Miejsca i Czasu. Czarna Zuzanna mówi do mnie: Po prostu — pójdziesz do pracy, będziesz miała pieniądze, będziesz regularnie jeść, ubierzesz się — to bardzo ważne. Patrzę na nią nie bez pewnego politowania. Może i jest w tym jakaś racja, ale jakże ta racja mało do mnie przemawia. Czarna Zuzanna ani w przybliżeniu nie jest w stanie wyobrazić sobie wszystkich niepokojów żyjących w mojej duszy, krętych korytarzy mego serca, ciemnego wina moich myśli. Czarna Zuzanna nie lubi i nie rozumie poezji, również poezja życia i duszy ludzkiej jest jej obca. Ale cóż, i ja nie potrafię znaleźć drogi. Moja kuzynka, niejaka M., próbowała popełnić samobójstwo. Truła się gazem. Od około czterdziestu godzin jest nieprzytomna. Wstrząsnęło to mną, zaniepokoiło mnie. Raz jeszcze zdałam so- 15 bie sprawę, jak nędzne są rzeczy i sprawy, przy których ja pozostaję — żywa. I poczułam się jak człowiek, który popełnił jakąś zdradę, poszedł na jakieś ustępstwo. Nie wiem sama, dość już mam tych słów, tych kurewskich słów, z którymi wciąż trzeba walczyć, przełamywać ich opór, układać je w logiczne ciągi, okiełznywać i ujeżdżać jak konie. Pada śnieg. Znowu pada śnieg, a na gałęziach drzew siedzą wrony. Jest mi smutno i najchętniej poszłabym teraz zabijać. Wreszcie co tu udawać, że wszystko jest już załatwione, że już policzyliśmy się z przeszłością, że wszystko już zrozumieliśmy i pogodziliśmy się z życiem, takim jakie ono jest. Siedzę teraz i płaczę. Płacz to „rzecz niewieścia" i bynajmniej nie załatwia sprawy, szczególnie, że sprawa ta jest bliżej niesprecyzowana. Płaczę rzadko, skąpo i wstydliwie. Jestem wojownikiem, walczącym o swoje miejsce na ziemi, a czego Bóg nie zechce mi dać, to mu wydrę przemocą. A jednak — jestem też jak cygańskie dziecko, które już nauczyło się żebrać. Jak w gruncie rzeczy wszyscy żebrzemy — o ten każdy następny dzień, o ten ochłap, ochłap „prawdziwego" życia. Nie potrafię zaaklimatyzować się w tym życiu, powiedzieć sobie: żyję i godzę się z wszelkimi prawami życia. Ani się z nimi godzę, ani się z nimi liczę — a one są, i ja im podlegam, i ja im muszę ulegać. I wiem, że w walce z nimi zawsze przegram. Przeraża mnie to, a jednak nie potrafię ich usankcjonować. Istnieją na zasadzie prostytucji: nieuchronne, lecz i nielegalne. Do diabła, wszystko jest mi obce, i ja sama sobie jestem obca. Czuję się w życiu jak w brzuchu rekina. Pozbawiona wszelkiego oparcia, uwikłana w układy, które mi ciążą, a z których nie widzę wyjścia, otoczona fałszem i słabością, które i we mnie przenikają, zagrożona w całym swoim „ja" i wściekle bezbronna. Tyle rzeczy trzeba postanowić i uporządkować. Ludzie mnie pytają: Jakie masz plany? Co chcesz dalej robić? itd. A ja, choć rozumiem cały ten skomplikowany układ powiązań, typu: dyplom — praca — dom — przyszłość, nie mogę myśleć w tej chwili tymi kategoriami, bo to najważniejsze, pierwsze i niezbędne czego mi potrzeba, to spo- 16 kój i serdeczność, i wobec ich braku problem pracy wydaje mi się nieistotny i obcy. Nie wiem, czy walka, jaką podejmuje się z życiem, wyczerpuje nas, czy zaprawia do walk następnych. Zapewne to zależy. W każdym razie ja czuję się raczej wyczerpana i ze zdziwieniem patrzę na ludzi, którzy mają po pięćdziesiąt lat — i żyją. Bo ja sama mam już blisko ćwierć wieku i chwilami myślę, że zabraknie mi sił na następne. Osiem razy kuka kukułka na zegarze w przedpokoju. Za zakurzonym oknem gaśnie szaro-różowy zmierzch. W sąsiednim pokoju Janusz z uporem tłumaczy znudzonej Czarnej Zuzannie różnicę między szablą a rapierem. Leci dziennik telewizyjny. Za chwilę okaże się, czy najbliższe dwie godziny spędzę przed telewizorem, czy poświęcę je ciężkim i opornym myślom, które leżą we mnie jak gruba, brudno-siwa mgła, na ścieżce, o której nie śmiem powiedzieć, że prowadzi donikąd. Wybrałam to pierwsze. Jak dramatyczna jest piłka nożna! Szkoda, że Jugosłowianie przegrali. Jeszcze pozostaje nadzieja, że RFN przegra z Czechosłowacją. Nie lubię Niemców, wydają mi się mieszczańscy i prostaccy. Wykończyłabym to towarzystwo po drugiej wojnie światowej, nie sądzę, żeby świat wiele na tym stracił. Może jednak nie powinnam tak myśleć? Nie lubię uczuć agresywnych i wydaje mi się, że wszelka nienawiść obraca się w konsekwencji przeciwko temu, kto nienawidzi. Nienawiść jest córą słabości i bezsilności. Wydaje mi się, że słabość jest największym wrogiem człowieka i jego szczęścia. Nic prostszego niż kontemplować marność tego świata i swoją własną. Miałam okazję obserwować to u wielu ludzi. I każdy z nich, choć wiele gadał o duszy i dobroci, i rozczulał się do łez nad samotną staruszką — w głębi serca był egoistą. Zupełnie nie mogę się skupić na pracy magisterskiej. Raz, że wewnętrznie jestem jakaś rozproszona, dwa — że w tym domu wszystko w ruchu. K. robi „porządki" — co objawia się przede 17 wszystkim tym, że nie można przejść przez przedpokój, żeby się nie potknąć o kupę gratów. Temu domowi przydałby się remont generalny, a ona myśli, że uratuje sytuację, jak przełoży z miejsca na miejsce pięćdziesiąt przedmiotów, z których połowa powinna wylądować na śmietniku. I jeszcze mnie usiłuje do tego wciągnąć. Bo Janusz to już ma pełne ręce roboty, ten to już nie może się wykręcić, mój brat-łata. Mówię do niej: Ratowanie tego domu przed ostateczną zagładą nie jest moją ambicją. Jest zła i nie rozumie, że sama doprowadziła mnie do stanu absolutnej obojętności wobec bałaganu w tym domu. Ten bałagan jest jak kilkugłowa hydra: ledwie jej jedną głowę odetniesz, ta już się odradza. Cholera, i ja zaczynam się obawiać, że nie oddam tej pracy w odpowiednim terminie. Jestem w istocie źle zorganizowana, ale, Bóg mi świadkiem, ten dom to istna jaskinia dezorganizacji — jak ja tu mogę być inna! Poza tym czuję się świetnie. Chyba że akurat mam kaca. O Boże, jaki tu kocioł! To nie TU ten kocioł, ten kocioł to ja sama wszędzie za sobą taskam. To znaczy: gdzie się nie pojawię, tam natychmiast zaczyna się coś dziać — lub nie mogę nie pojawić się tam, gdzie już coś się dzieje. Biedny mój promotor znowu ma „poważne obawy", tym bardziej że uznał, iż piszę językiem nie dość naukowym (czyli nie dość nadętym i zawiłym). Przyczepił się np. do tego sformułowania we wstępie, że „chciałabym podzielić się kilkoma uwagami". Co to znaczy „podzielić się"!? — powiada — co to znaczy „kilka uwag"! Dyskutowałam z nim jak rozśmieszona furia, nawet w pewnej chwili padłam przed nim na kolana w charakterze dodatkowego argumentu. Ta „naukowość" zabija we mnie wszelką inwencję twórczą. Staram się, żeby i wilk indywidualności był syty, i owca naukowości cała, ale kto dwie sroki za ogon... Chyba nic z tego nie będzie. (Zresztą mnie osobiście wcale na tym nie zależy, szkoda mi tylko tego promotora. Zmartwiłby się trochę, poczciwina.) Jest wspaniały letni wieczór. Czuję ciepłe tchnienie wiatru, patrzę na przymglone niebo i tęsknię za tymi dniami, kiedy w takie 18 wieczory, po całym dniu jazdy autostopem, szłam wiejską drogą, trochę zmęczona, trochę głodna, i tak pełna młodości i siły, że nie było we mnie miejsca na myśl. Był tylko zachwyt nad światem, radosna, zwierzęca pewność własnego ciała, i poczucie, że oto życie jest moje, a ja należę do życia. Cholera, jaki piękny jest świat! Jak chciałabym umieć równie pięknie go przeżywać! Strzaskać próżne zwierciadło namiętności, poddać się życiu z łagodną ufnością. Panie, daj nam jasność woli i czystość serca, aby nadzieje nasze nie spełzły na niczym. To zdanie pochodzi z jednego z dramatów Strindberga i powtarzam je tak często i tak żarliwie, że stało się ono moją modlitwą. Ale na razie nie jestem na wiejskiej drodze. Siedzę w domu i jest mi trochę smutno, trochę wzniosie — i myślę. Myślę między innymi o tym, jak wdzięczna jestem sobie i swojemu losowi za to, że przeżywam życie z taką żarliwością, że potrafię czuć i myśleć inaczej niż inni, że nie pogubiłam się w świecie rzeczy drobnych i fałszywych satysfakcji. I często ludzie mówią do mnie: Jak ty żyjesz?! Co ty właściwie robisz? itd. A ja myślę: A ty? Kim jesteś? Jesteś drobnym urzędnikiem, który spędza życie między domem a biurem, między jedną a drugą nieważną sprawą. Który ze śmieszną powagą traktuje rzeczy ani w połowie nie warte tej powagi, śmieje się nieszczerze z mało zabawnych dowcipów swego szefa i życiem samym płaci za przedmioty, rzekomo niezbędne mu do życia. A potem stare przedmioty wymienia na nowe i szczyci się, że mu rośnie „stopa życiowa". Ja tak nie chcę. To, co mam, to i tak już za dużo. Wolałabym nie mieć i tego. Wolałabym mieć tylko siebie i wiatr. I taką miłość, która nie ogląda się na ból, taką odwagę, która nie lęka się nawet śmierci. A jednak czasem jest mi ciężko. Czasem ciąży mi i ta wolność, i ta odwaga, i ta mroczna psychiczna siła. Czasem chciałabym być niewidoma, i tylko czuć swoją rękę w czyjejś ręce, tylko czuć, jak ktoś mnie prowadzi swoimi oczyma. Czułość, którą darzę, jest tylko prośbą o tę czułość, za którą tęsknię. 19 Moja miłość i wolność są jak para koni w jednym zaprzęgu. Jeśli ściągnąć cugle jednemu, dławi się drugi. Nie wiem, dlaczego ludzie nie kochają karłów. Może dlatego, że w głębi duszy człowiek jest słaby i zalękniony; czuje się niezdolny odgadnąć tajemnicę istnienia, czuje się zagrożony wszech-przemijalnością rzeczy. Zanim zdąży odnaleźć się w pełni w j e d-nym czasie, już nadchodzi czas następny — wobec którego tylko pozornie mniej jest bezbronny. Może wobec swojej własnej słabości, czuje się pewniej w otoczeniu pięknych przedmiotów i pięknych ciał, może pomaga mu to nie pamiętać, jak w gruncie rzeczy sam jest kruchy, niedoskonały i ułomny. Tak, do diabła! Przez całe życie człowiek czuje jakąś tęsknotę, którą zagłusza jedzeniem, piciem, seksem, gorączkową aktywnością ... „No cóż, trzeba jakoś spędzić to życie". Spędzać życie. Jak to w języku odzwierciedla się stosunek człowieka do tego świata. Czasem właśnie tak czuję: że nie wiem, jak to życie SPĘDZIĆ. Odpędzić-przepędzić. Przeżyć. Spotkałam kogoś, kogo — uświadomiłam sobie — mogłabym pokochać i to mnie ucieszyło, bo myślałam, że może nikogo już kochać nie potrafię. To Węgier. Nie wiem nic konkretnego o jego losach, zajmuje się malowaniem obrazów. Ogromnie wrażliwy, wręcz przewrażliwiony, nerwowy, dziwak. Bardzo inteligentny, bardzo oczytany, zmysłowy, o bardzo subtelnych rysach, nerwowych ustach, które bardziej są może wyraziste niż oczy — i, nie wiem właściwie dlaczego, tak głęboko coś we mnie poruszył od pierwszego niemal wejrzenia. O Boże, jestem, zawsze byłam taka naładowana uczuciami, jakbym była pod napięciem. Ktoś (kto dosięgnie) dotknie — iskry lecą. Samą mnie to czasem przeraża, sama siebie nie rozumiem. Diabli nadali tego Węgra! 20 O Boże, marzę o tym Węgrze, wbiłam go sobie do głowy i ani rusz mi nie wychodzi. Jest taki inny niż wszyscy, do diabła! Jakby się żywcem urwał ze szpitala psychiatrycznego. Przeklinam go — i nie mogę od niego oczu oderwać. Jest piękny. Jak... nie wiem jak, może jak chart, jak przerasowany koń wyścigowy. Wszystko w nim zostało doprowadzone jakby dalej niż do samego końca, wszystko w nim drga, faluje, jęczy — dosłownie. Wszystko mnie w nim fascynuje — jego chód, głos, wyraz twarzy, sposób mówienia, sposób nie-mówienia... To wszystko nie zawsze jest miłe, nie zawsze jest ładne, może jest raczej wręcz brzydkie — tak, jest w tym nawet coś odpychającego — ale to jest fascynujące — i nie potrafię się temu oprzeć. Mówi coś do mnie — niby całkiem do rzeczy — i nagle (nagle!) zaczyna mamrotać do siebie jakieś zaklęcia, albo krzywi się, jęczy, parska — nie potrafię tego opisać. To nie jest czyste wariactwo, to jest taki sposób wyrażania siebie, to jest jego zupełnie spontaniczne narzędzie komunikowania się z ludźmi. Padł mi na mózg ten Węgier (a Bogiem a prawdą, pewnie znacznie niżej). Postanowiłam zadzwonić do niego — ale za parę dni. Muszę odczekać, może mi trochę przejdzie. Za bardzo jestem napalona. Mój pies się zakochał. Znika z domu na całe noce i dnie, i ma w oczach taki sam obłęd jak ja. Do diabła, tak potrzebuję tego Węgra. Lub jakiegoś innego. Nie, żartuję — właśnie tego. Zadzwoniłam dzisiaj do niego, ale był — jak rzekł — w fatalnym stanie psychicznym. Coś pisał. Wariat nie Węgier. Wiesz, „artysta". Wyposażony w cały kompleks cech właściwych tego pokroju ludziom — egocentryczny przewrażliwiony, o zmiennych nastrojach. Stany lękowe, depresje, samobójcze myśli. Skąd ja to znam. Myłam właśnie zęby i miałam gębę pełną pasty — i pomyślałam: Myję właśnie zęby i mam gębę pełną pasty i tego tylko brakuje, żeby zadzwonił Węgier, a ja będę miała gębę pełną pasty. 21 Ledwie zdążyłam się uśmiechnąć na tę myśl, a tu — pach! telefon! Dzwoni Węgier — a ja mam gębę pełną pasty! Umówiliśmy się na pojutrze. Straszne co to będzie. Spędziliśmy wspólnie kilka godzin, znaczną ich część w łóżku, choć na raczej platonicznych pieszczotach. To wariat nie Węgier! — już mówiłam. Mam, widać, szczególne inklinacje do wariatów. Potrzebuję go, ale on jest niestety zbyt egocentryczny, by temu sprostać. Moje uczucia uległy, że się tak modnie wyrażę, normalizacji. Wielka to dla mnie ulga... To było tak, jakby na moment pojawił się dźwięk. Jeszcze nie bardzo wiadomo, o co chodzi — jakieś trzaski, zakłócenia i tak dalej, ale — co za ulga: jest! — i znowu przepadł. Bardzo, bardzo dziwny człowiek. Jest tak bardzo sam. Z całym światem przeciwko sobie. Z samym sobą przeciwko sobie... I piękny. I pełen lęku. I okrutny. I pełen skruchy. Uch, jak mnie toczy posępny robak istnienia! Kto mi to wytłumaczy? Jest śliczna pogoda, ja jestem podobno śliczna dziewczyna, w domu spokój, jem rzodkiewki biało-czer-wone jak moja ojczyzna, nic mnie nie niepokoi, smutno mi nie jest, wierzę w człowieka, jestem zadowolona ze swego życia, przynajmniej z grubsza, a jednak: W to spokojne wiosenne popołudnie myślę chwilami, leniwie i obojętnie myślę o tym, że może lepiej byłoby już nie żyć. To nie jest plan ani zamiar, ani nawet cień pragnienia, tylko, jak motyl: przyjdzie taka myśl, usiądzie — i odleci. To ostrzeżenie, znak, że coś jest nie w porządku. Ale co? Co — poza tym, że wszystko. Ta myśl zagnieździła się we mnie wiele lat temu, przyszła porą pierwszego bólu. Nie żeby wydał mi się zbyt ciężki, by się z nim zmierzyć — Ty wiesz dlaczego, sam mówiłeś nie raz, że nie jesteś dla tego świata. 22 A więc jest we mnie ta myśl i nie potrafię nie igrać z nią w pogardzie i miłości tej ziemi. Odczuwam życie jako ciężar, od którego chciałabym się uwolnić, uwolnić się od istnienia — ja, która istnieję tak bardzo, i która jestem, a przynajmniej wydaję się być, uosobieniem woli i radości życia. Coś dręczy mnie na tej ziemi, nie daje mi spokoju, chwili wytchnienia i chwili ciszy. Witam każdy dzień w miłości i bólu, i jeśli film mojego życia mógłby mieć jakieś zakończenie pasujące do całości i tę całość jakoś wyjaśniające, to powinnam pewnego dnia wsiąść na ostroskrzydły motor, i pognać nim niewiadomą E81, i rozwalić się na jakimś drzewie — „zabić się na śmierć", bez żalu i niedbale, i na wpół świadomie; pożegnać to życie pobłażliwym uśmiechem, splunięciem przez zęby; odejść do nieba z rękami w kieszeniach. A jednak chciałoby się odegrać jeszcze parę ról na scenie tego świata, tym bardziej, że może, jak dotąd, żadna aria nie została dośpiewana do końca, a tylko urywała się w nagłym krzyku bólu czy, po prostu, trzeba było wzruszyć ramionami i odejść. I czasem, gdy wydaje mi się, że kuszę zły los, mam ochotę krzyknąć: Nie! To nieprawda! Ja tylko żartowałam! Przecież ja tak bardzo kocham życie. Jestem w tym życiu jak ślepiec. Rozpoznaję je tylko w tym obrazie, który jawi mi się pod pustymi powiekami. Jeśli otworzę oczy — oślepnę. Ludzi prawdziwie i głęboko nieszczęśliwych, czy w podobny sposób szczęśliwych, jest chyba w gruncie rzeczy niewielu. Większość ludzi przez większość swego życia żyje w stanie pewnego otępienia na nieszczęście i braku gotowości na szczęście. Stąd też, w miarę niezależnie od warunków, w jakich żyją i atutów, jakimi dysponują, przeżywają życie podobnie. Tak mi się wydaje. Kiedy inni ludzie śpią — ja czuwam. I wkładam w to czuwanie całe swoje siły i doświadczenie. Moi koledzy wracają do domu z nocnego dyżuru, piją herbatę, idą spać. Ja przychodzę i zasiadam do tego pisania, zasiadam do myślenia, jak zasiada się do pracy. 23 Siedzę w pracy, tłumaczę te bzdury, spycham je niechętnie i niecierpliwie jak kupę śmieci. Demoralizuje mnie ta praca. „Nigdy już nie powrócę na plan — powiedziała Joanna Usarek do Marlona Brando, opuszczając Salę Kongresową po męczącym dniu zdjęciowym. Czyżby artystyczny kryzys tej fascynującej osobowości aktorskiej?!" Cały dzisiejszy dzień spędziłam na tym statystowaniu. Jest to potwornie męczące i dość nudne. Męczące było tym bardziej, że musiałam wystąpić w sukni wieczorowej, a już samo defilowanie w takim stroju może mnie wykończyć. Pół biustu miałam na wierzchu, panowie przylepiali do mnie lubieżne spojrzenia i wreszcie (za ten biust chyba) zapłacili mi ze dwa razy więcej niż innym statystom. Z niejakim smutkiem muszę stwierdzić, że dla większości osób płci odmiennej, mój biust — przynajmniej w pierwszych ze mną kontaktach — jest punktem ciężkości mojej osobowości. Jechałam samochodem z A., zatrzymał nas milicjant i chciał wlepić jej mandat. A. dowcipnie i z pozorną swobodą zaczęła odwodzić go od tego zamiaru, a ja... Siedziałam obok, patrzyłam na jego tłusty brzuch, który wypadał akurat na wysokości okna i miałam cholerną ochotę przerwać całą tę rozmowę, wyciągnąć spluwę... i władować mu serię w ten nadęty bandzioch — i z piskiem opon odjechać w swoją dumną niepodległość. Cholera, czasem wydaje mi się, że jakbym rozwinęła skrzydła, to rozwaliłabym ściany tego domu! Światło mego umysłu jest nieco przyćmione, ale nic to — serce płonie mi jak znicz olimpijski. Podobno mam zerwane wiązadła. „Sprawa poważna i z długotrwałymi następstwami", jak powiedział pewien antypatyczny lekarz, który przed chwilą ściągnął ze mnie z dziesięć strzykawek krwi. A gdy rzekłam: „Cholerny świat. Ile krwi", on do mnie na to: „Kobieta nie powinna się tak wyrażać. W naszym środowisku to nie jest przyjęte". Śmieszne duchowe prowincjały. W przyszłym ty- 24 godniu mają mi założyć gips. (Będziemy sobie na nim pisać i rysować.) Odwiedziła mnie Abka i palnęła mi mowę, bardzo zresztą wdzięczną, o tym, że ten wypadek zesłały mi dobre duchy, po to, żeby dokonał się we mnie jakiś przełom moralny, ponieważ przy swojej, powiada, dużej wrażliwości grzeszę brakiem dyscypliny wewnętrznej. (To fakt. Niestety, nie bardzo potrafię walczyć z tym brakiem dyscypliny.) Nie wiem, co to za dobre duchy, które łamią ludziom nogi, w dodatku w sposób tak skomplikowany, widocznie perwersyjne jakieś te dobre duchy, no ale niech tam! — nogę mam już złamaną, teraz czekam na przełom. Życie jest trudne, mówisz, nie smutne. Właśnie dlatego, przynajmniej między innymi dlatego jest smutne, że jest takie trudne. Sama zasada jest smutna. Bo sprostać temu trudowi, to umieć zrezygnować, pogodzić się z przegraną, utopić swoje nadzieje w setce wódki. Zresztą, jak to wytłumaczysz: słuchasz walca, myślisz wierszem, patrzysz w drogie ci oczy — i niby wszystko jest OK. — a jest w Tobie tyle bólu. Może to i wzniosły ból, ale zawsze przecież boli. Każdy go zna — ten ból jakiegoś wielkiego niespełnienia. Albo kochasz kogoś i ten ktoś umiera. Albo ta staruszka, która leży koło mnie i która jest tu już dziesięć miesięcy, i która mówi: „Ja nie proszę, żeby mnie stąd wypisali, bo gdzie ja pójdę?". Ból można odnaleźć w stanie czystym, czy raczej on sam łatwo nas może odnaleźć i nasycić bez reszty — spróbuj znaleźć taką radość. Jak tu cicho. Na mojej sali, poza staruszką, nie ma nikogo. Jak ja tu przeżyłam te dwa dni. Staruszka leży cicho i samotnie. Nikt do niej nie przyjdzie, pewnie nie ma nawet do kogo napisać listu. Może te salowe i pielęgniarki, które ją witają każdego ranka od dziesięciu miesięcy, są najbliższymi jej osobami. Jest mi smutno. Tylko miłość przynosi ulgę, tylko ona chroni nas przed całym okrucieństwem życia, a jest jej tak mało. Chowam twarz w brudny rękaw 25 pidżamy (przed sobą, bo i tak nikt nie widzi) i chyba płaczę, trudnymi, opornymi łzami, i nie wierzę ani sobie, ani pidżamie. Wszystko teraz rozumiem. Jest tu pusto, człowiek jest sam, inni ludzie są jak dekoracje, i do życia jest tak strasznie daleko. I tu dopiero widzi się, jak bardzo na przekór żyje człowiek. I że żyć — żyć to luksus. Norma to w ogóle przetrwać. Czuję się jakaś zobojętniała na wszystko. Zawsze miałam anarchistyczny stosunek do życia, teraz myślę, że może to był błąd. Chciałam mieć wszystko albo nic. No i mam czego chciałam: nic. W jakiś sposób odnoszę to również do spraw duchowych. Może wcale nie jestem taka „silna", jakby to się na pozór wydawało. Kiedyś, nie tak dawno jeszcze, lubiłam myśleć i analizować sprawy, i wydawało mi się, że oddziałując poprzez świadomość na swoją osobowość można zrobić wszystko i wszystko osiągnąć. Teraz myślenie wydaje mi się jakimś jałowym absurdem. Czuję, jakby zabrakło mi czułości. Tylko chłodna codzienność istnienia. Czasem myślę, że życie człowieka jest ciągłym, stopniowym i nieuniknionym sprzeniewierzaniem się samemu sobie. Napisz do mnie, potrzebuję pomocy. Życie ma tu niebieskawo-siny kolor jarzeniówki. Dziś ktoś umarł, nie wiem kto, widziałam tylko jak wywożą na wózku ciało przykryte białym, tą samą niebieskawo-siną bielą, prześcieradłem. Dziś ktoś umarł, nie wiem kto, nic mi to nie mówi, nie mam rozdartego serca, czy to nie dziwne. Właściwie nic nie jest dziwne, wszystko jest jasno wytyczone, życie jest jak „Sport", wypalony w pośpiechu na dworcu kolejowym. Nie, nie jestem smutna ani przygnębiona. Tak tylko patrzę i myślę. 26 1974 - 1977 Przepraszam, Serce. Ktoś przecież musi to uczynić. jedna matka nas zrodziła, jedna w tę samą porę, i nie parę bliźniąt, lecz jedną istotę. Miłości moja, jakże mi żyć tu, gdy tam płyniesz we mnie strumieniem krwi — a serce jest jedno, i mowa jego ta sama w nas obojgu. Patrzyłam na Niego i myślałam: O Boże. Nigdy nie uda mi się tak kochać. Nigdy nie potrafię tak się oddać, aż po same granice oddania. Zawsze będę winna, choćby samą tylko myślą, choćby możliwością pojawienia się jakiejś myśli. Nigdy Mu nie dorównam — bo nigdy nie zmierzyłam się z takim cierpieniem, które pozwoliłoby mi zrozumieć, że wszystko na świecie poza miłością — i wszystko w miłości, co nie jest nią samą — jest tylko kłamstwem, tylko krzywym zwierciadłem, w którym przegląda się nasza próżność i egoizm, i wszystko, co jest w nas śmieszne i małe. Wiele lat spędziłem pośród pustki, chłodu, obojętności, w otępiającej ciszy samotności. Dwadzieścia lat to długo, dłużej niż najdłuższa i najsmutniejsza baśń Szeherezady z tysiąca i jednej nocy. To więcej niż siedem tysięcy bezimiennych nocy i dni. I ciągle ta rozpaczliwa niemal pewność, że jutro będzie tak samo... I że tak już 27 po prostu musi być — zawsze. I tylko gdzieś tam... może na samym dnie serca, żył ów cień nadziei i wiary, że... może kiedyś? Że może być inaczej. Weszłam — i od razu Cię poznałam. Poznałam Cię jak poznaje się brata, którego widzi się po raz pierwszy. Ktoś niby obcy, a przecież tak bliski i tak dobrze nam znany. Siedziałam przy Tobie na podłodze i miałam ochotę Cię objąć, może wtulić głowę w Twoją pierś, mówić o czymś najważniejszym. Chciałam zostać z Tobą sama. I nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdybyśmy zostali wtedy sami, może jeszcze tej samej nocy zrozumiałabym, że Cię kocham... Miałam ochotę powiedzieć do Janusza: Zjeżdżaj stąd, stary, ja mam z tym człowiekiem do pogadania w cztery oczy. Z bezsilną złością, znużona, słyszałam jak bulgocze potok jego gadatliwości i żal mi było, że ta noc jest dla nas stracona. Z rozpaczy miałam ochotę położyć się na dywanie i ostentacyjnie zasnąć... Brak mi słów... a znam ich tyle, że dławią mi krtań. Brak mi słów... bo te, które znam, nie należą do mnie. Brak mi słów, a te, które znam — ciepłe, parujące do odlotu, są cichą modlitwą i niemym krzykiem. Zawsze jest mi smutno, kiedy kończy się dzień, kiedy nic już nie pozostaje do zrobienia, nikogo nie ma, jest cicho, zegar odmierza absurdalne godziny i człowiek zostaje sam ze swoimi myślami. Czy nie jesteś smutny? Czuję, że jesteś smutny, ale może to tylko ja sama jestem smutna. Nie bój się mnie utracić. Gdybym mogła odsunąć się od Ciebie, to nie byłabym warta ani takiej miłości, ani takich obaw. Czuję się, jakbym Cię lata nie widziała, a to przecież dziś mija zaledwie tydzień. Nie pisałam, bo ciągle myślałam, że przyjadę. Ale pada deszcz — mój miły deszcz, a taki dla nas niewyrozumia-ły. Że też nie mamy się gdzie schronić, chyba naprawdę pozostają nam tylko własne ramiona. Nie przyjadę, dopóki nie przestanie padać. I bez tego jesteśmy dość bezdomni. 28 Już zmierzcha, a nadal jest ciepło. Chciałabym oderwać się od tych myśli, od całej tej wrzaskliwej cywilizacji, od tej walki pozorów — podrzeć indeks, maturę i świadectwo ukończenia szkoły podstawowej — i być teraz na jakiejś szosie, albo iść z Tobą w wysokiej trawie, albo pić mleko prosto z wieczornego udoju. No cóż, da Bóg, niedługo znów Cię zobaczę. Tak bym chciała ten swój łeb skołowany złożyć w Twoich dobrych rękach. Na razie niech nam rośnie trawa. Leżeć w trawie? Tak, to jest fajnie. Pod warunkiem, że poza niebem widzi się Ciebie. Fajnie jest widzieć Ciebie, Romanie. Jeśli mam być szczera, to trawa jest mi tu zupełnie niepotrzebna — mogę leżeć i na betonie. Skąd biorą się u Ciebie te myśli, że to jakoby — tfu! — nie dożyjesz wiosny. Czy mógłbyś mi to wyjaśnić?! Wal, Stary, ja to przeżyję. O Boże, znowu pytasz, czy Ci ufam. Na Boga, Romanie! Ufam Ci bardziej niż samej sobie. Ja do Ciebie to poprzez rzeki, lasy nieprzebrane, góry i przepaście! Z kulą w brzuchu, z nożem w plecach — przyjdę, przebrnę, przedrę się, przyczołgam. Ponieważ najbliższa sobota jest wolna i będzie słaby ruch, przyjadę dopiero w poniedziałek. W żadnym wypadku nie czekaj na mnie na żadnym skwerku czy gdzie indziej. Nigdzie mi nie łaź! Jak przyjadę, spróbuję zadzwonić, a gdyby odebrała Twoja matka, skontaktuję się z Bronkiem i on Cię zawiadomi. Cholera, strasznie jesteś rycerski. Widocznie prawdziwi mężczyźni jeszcze nie tak dokumentnie wyginęli. Wzruszyłeś mnie swoją troską o moją reputację i gotowością wyrzeczenia się nawet spotkania ze mną, jeśli miałoby to moje „dobre imię" narazić na szwank. Ale Ty przecież wiesz — mam to gdzieś, co pomyśli o mnie jakiś niewyżyty sztumski bałwan, i złe języki nie obchodzą mnie — o ile Ciebie nie dosięgną. 29 Ach, gdybym wiedziała, że wystajesz po nocy gdzieś pod hotelem, najcudowniejszy wariacie! Głupi, to nie lepiej było zostać ze mną?! O Boże, jak zatęskniłam do Ciebie, niech to szlag trafi! Bądź moim sąsiadem — będę grzać Cię chłodnymi nocami i robić Ci zakupy. Będę Twoją dziewicą i Twoją dziwką, będę robić makaron spaghetti i pieniądze, będziemy się kochać w południe i słuchać Straussa o świcie. Jezu, trzeba mieć niezłą szajbę, żeby w liście do ukochanego człowieka wypisywać takie bzdury. Przepraszam Cię za te swoje listy. Jestem na siebie bardzo zła. Jedno, co mnie trochę pociesza, to to, że Ty, mój Wielkoduszny Romanie, wszystko wiesz i rozumiesz i że mi wybaczysz. Zrozum, wybacz, daruj szczeniakowi. Jestem jak dorobkiewicz na obczyźnie. Wszystkie swoje myśli, jak ostatnie pieniądze, wysyłam Tobie. Zapytałabym Cię, czy nie popełniam jakichś nietaktów w swoich listach, ale podejrzewam, że masz za dobre serce, aby mi na to w pełni szczerze odpowiedzieć, a ja — za skołatane serce by Ci uwierzyć. Może jestem zbyt szczera, wybacz jeśli to szczerość kłopotliwa lub niepożądana — wybacz mi, przynajmniej dziś. Mówię Ci, co myślę, co czuję, czego się lękam — składam to w Twoje dobre ręce, muszą być dziś silniejsze od moich. Nie muszą: może zechcą. Oczywiście, że jesteś silnym człowiekiem. Nigdy nie byłam odmiennego zdania. Chyba zresztą nie odważyłabym się pokochać Cię, gdyby było inaczej. Słuchaj, tak być nie może, żeby brak moich listów tak dalece wyprowadzał Cię z równowagi! Wystarczy, żebym nie pisała przez parę dni, żebyś gotów był zwątpić we wszystko, ze mną 30 włącznie. Jak śmiesz, Bezczelny Idioto, prosić mnie, żebym „nie zapomniała"?! W godzinie śmierci Cię nie zapomnę. Poczytaj sobie moje poprzednie listy, a znajdziesz w nich wszystko, co poza tym mogłabym mieć Ci do powiedzenia. Ach te Twoje listy! Powiedzieć, że są piękne, to mało. Są tak ciepłe, serdeczne, tak proste i tak prawdziwe — jak Ty sam. Są to doprawdy jedne z najbardziej niezwykłych i pełnych miłości listów, jakie zostały napisane na przestrzeni tych wszystkich wieków, odkąd ludzie nauczyli się pisać. Drogi Ty mój, Niezastąpiony. Jak piszę do Ciebie, to czuję, że żywa jestem — i że piszę do żywego człowieka. Może nie dość Cię poznałam i zrozumiałam. Wczoraj w nocy pisałam do Ciebie, i nagle, czy to myśl jakaś czy skojarzenie, otworzyło się we mnie jakieś inne na Ciebie spojrzenie. I zaczęłam rozumieć Cię lepiej, inaczej, głębiej. I stałam się nagle jakby troszeczkę bardziej dojrzała. Tak mi Cię brak. Chciałabym przytulić się do Ciebie, poleżeć z Tobą na trawie, złożyć swoje orły w Twoich dłoniach... Chciałabym choć trochę na Ciebie popatrzeć — tymi swoimi „innymi" oczami. Jak szybko mija czas... Jakie to dziwne. Któregoś dnia, w taki wieczór jak ten dzisiejszy, nas już nie będzie. A ściany, w których piszę te słowa, zostaną. Zostaną meble, pamiętające jeszcze ciepło mego ciała. Jak zostały miejsca i ulice, po których chodziłam przeżywając swoją pierwszą miłość. Leżę na brzuchu, palę papierosa, tęsknię za wiecznością. Milczę, zastygam w niemym niedowierzaniu. Znowu minęła minuta. Jestem zadaniem — powiedział Kafka — Jak okiem sięgnąć nie widać ucznia. Nadzieja... To smutne słowo. Tyle w nim bolesnej niepewności. A pewność? Ta jest zarozumiała i próżna. Do diabła z nią! 31 Nie niepokój się, Serce, tak sobie tylko plotę. Bo już zmierzch — nie zmierzch, bo już wieczór, już noc jaśniejąca zapaliła się granatem — bo przeżywam życie jak sen, nie jak jawę. A zresztą — co ma robić w taką noc ktoś zakochany „tak szczęśliwie, tak nieszczęśliwie jak ja umiem"? Miałam już sny rysunkowe, śniły mi się już konie, które mówią, pijane psy nurkujące w kałużach i zbierające pety, i piekło, i koniec świata — ale coś takiego mi się nie śniło! Śniła mi się świątynia, a w niej my i różne baśniowe istoty, odprawiające jakiś dziwny obrzęd. Noc, muzyka, tajemne zaklęcia, kolorowe węże, tańczące i śpiewające jakieś pieśni, pełzająca po posadzkach żywa woda, z którą stoczyłam walkę o Twoje życie, i my, zaklęci przez jakieś piękne i straszne moce. A wszystko to głęboką, wieczną nocą, bajecznie kolorowe, nierzeczywiste, pełne jakiejś zagadkowej symboliki. Ta dziwna, nie milknąca przez cały czas muzyka, te istoty, szepczące wierszem jakieś zaklęcia, i my oboje, jak para ptaków, wzlatujący gdzieś pod kopułę tej świątyni. Coś niesamowitego! I wreszcie, ja-woda wyrywam się ku oknom, pod sklepienie, przedzieram się na zewnątrz, i pod granatowym, przeźroczystym od mrozu niebem, przemieniam się w Ciebie-śnieg i opadam na ziemię Tobą-śniegiem. Ostatni kadr: Ziemia z wysokości okien świątyni, nocne niebo jak w filmach Disneya, i ja-śnie-życa, sypiąca Tobą-śniegiem. Ach, ile było w tym poezji i magii! Nie przetłumaczyć tego na język jawy, nie objąć słowem, wyobraźnią — najbogatszą nawet, lecz nigdy tak bogatą, tak płynną, pomysłową, niewymuszoną i ruchliwą. Już po trzeciej. Na dworze już jasno, może tylko trochę bardziej niebiesko niż za dnia. Siedzę w Twoim swetrze i w Twoich skarpetkach i zaraz chyba pójdę spać. Jak spokojnie i czysto jest na świecie o tej porze. Jak to jest, że ja, która, czuję, mam tak czyste serce; ja, która z natury jestem tak prostolinijna, żyję w oparach spermy i alkoholu, w świecie spraw zawiłych i pogmatwanych, i że nie potrafię otworzyć żadnych drzwi, za którymi byłby taki poranek... jak ten dzisiejszy. 32 Chcę wrócić we wrażliwość wczesnej młodości, chcę żyć w swoich snach. Często myślę o tym, jak wiele ciepła, bezinteresowności, przyjaźni i prostoty jest w naszych stosunkach. Ludzie potrzebują się wzajemnie, lecz gdy się spotykają, stają się gorączkowi, niecierpliwi i zachłanni, chwytają się łapczywie swoich ciał — i odwracają się od siebie, zniechęceni. Zostawiając za sobą coraz dłuższy łańcuch tych, o których chcieliby zapomnieć — bo nigdy nie chcieli ich naprawdę zrozumieć ani poznać. Sama to przerabiałam dobrych parę razy. Te nasze rozmowy w Małpim Gaju... Gdy świadomość nie słyszy jeszcze mowy serca... My jeszcze nie wiemy — a serce już wie. Pamiętasz, powiedziałeś: Ja też myślałem, że nie wytrzymasz długo w Sztumie. Chyba, że kogoś poderwiesz. I później, w naszej deszczowej budzie: Wiesz co, poderwij ty sobie lepiej jakiego chłopaka... Pamiętasz, jak oblałam się rumieńcem? Było już za późno. Już zraniły mnie Twoje słowa, już serce wlazło mi do gardła i zrobiło mi się tak przykro, że zabrakło mi słów... Ja nie muszę Ci mówić, że Cię kocham. Że — równie żarliwie i namiętnie, jak w chwili gdy mówiłam Ci to po raz pierwszy, jak kochałam Cię na długo przed tą chwilą. Szukam słów, którymi mogłabym wyrazić, jak bardzo jestem Ci wdzięczna — za całą Twoją czułą troskę o mnie, za to najgłębsze, prawie nie wymagające słów zrozumienie. Jesteś moją przystanią, ziemią moich myśli, przylądkiem moich dobrych nadziei i najczulszych wzruszeń. Jesteś moim Domem i moim Sumieniem. Dziękuję Ci, mój Najmilszy — człowiek nie może dać człowiekowi więcej, niż Ty mi dajesz. To już rok minął — rok jak życie całe. Tyle nauczyłeś mnie przez ten rok, tak ufnie pozwoliłeś mi się poznać. Spokorniało mi serce przy Tobie — udzieliłeś mu najszlachetniejszej edukacji — dzięki Ci za to. 33 Och, a czy ja wiem, co by było, gdyby było inaczej? Czuję się jakoś strasznie bezbronna ostatnio — nie lew a sarna, Przyjacielu. Nie chcę mojej sarny męczyć myślami, z którymi i lew nie zawsze sobie dobrze radzi. Jestem jak szczeniak, zagubiony w milionowym mieście. Jak malutki okręcik na ogromnym oceanie w samotne słoneczne przedpołudnie. Powiadają — mowa jest srebrem, milczenie złotem. Może mają rację. Srebro mowy w żaden sposób nie potrafi wyrazić tego, co czuję. Czy w ogóle czuję? Porwał mnie świat jakichś ciężkich marzeń i nierzeczywistych obrazów — a wszystko to jak męczący półsen, w który trudno zapaść do głębi i z którego trudno się obudzić. I tylko myśli — czy to myśli czy zmęczone moje pragnienia — jak chłodne krajobrazy przesuwają się przez moją świadomość. Czy wiesz, że ja nie lubię marzyć? Lubię pragnąć — niechby na złamanie karku — w pragnieniu jest bunt i wola walki — lecz w marzeniu jest jakaś słabość. A ostatnio zdarza mi się marzyć... Zachciało mi się, kurwa, zachorować na „kobiecość". Wysyłam Ci swoje listy z poprzednich dni. Piszę tak głupio i tak smutno. Masz ze mną same kłopoty. Miałam ochotę je wyrzucić, wydawały mi się absolutnie niegodne Twego Serca, ale wyślę je — zawsze to kawałek mojego życia. A niechby to wszystko szlag trafił! Wcale nie jestem lwem! ROMAN. Wtulam łeb w Twoje kolana. Jesteś taki dobry i dzielny, takie trudne jest to Twoje życie, a ja, głupie ścierwo, robię Ci tyle przykrości. Wybacz mi to szczenięce skomlenie, wybacz mi to szczeniackie warczenie — psem u nóg Ci się kładę. Postanowiłam nie wysyłać tego listu dopóki nie będę mogła dopisać, że nastrój mi się poprawił, co też niniejszym czynię. Wykończyłam bydlę. 34 Ach Bracie, wszystko bzdura! Dumna jestem z Ciebie, że Cię wyrzucili z tego szpitala! (Wiesz, wtedy — zanim zdążyli Cię „zaksięgować"). Moja krew jesteś. Mój Prostaku, oddaj mi trochę swego „prostactwa", zapal mnie swoim Świętym Żarem, bym nie musiała się wstydzić, że na sokoły Twoich słów odpowiadam smutnym potokiem swego gadulstwa. Taki facet jak ja, takiemu facetowi jak Ty to może najwyżej ognia podawać. A Ty właśnie przestałeś palić! (Dlaczego właściwie przestałeś palić? Co się z Tobą dzieje!?) Czy mam przez to rozumieć, że chcesz pozbawić mnie jedynego godnego mnie zajęcia? Poszlibyśmy na jaki spacer, do cholery! Już prawie noc. Jak dobrze byłoby połazić z Tobą po pustych warszawskich ulicach. Nikt by nas nie pytał o nazwisko. Chociaż, kto wie? Nie tak dawno wylądowałam na komisariacie, bo lew się we mnie obudził i miałam awanturę z taksówkarzem-chamem. Nie tak bezpiecznie jest wyjść ze mną na ulicę. Ale Ty pewnie byś się odważył, Mój Dzielny. Tulę się do Ciebie. Dzielnie, niedzielnie, wiosennie i przedświą-tecznie. I nie martw się, wcale nie schudłam. Szkoda, ja doprawdy wolę gotyk. Surowy, chłodny i cienisty. A mój brzuch? Może być nawet jak zwierciadło wklęsłe. Niestety — w tej chwili przypomina raczej zwierciadło wypukłe. Dobra, nie będę więcej pisać, może się wykąpię. Zresztą po co? Z nikim nie byłam równie czysta jak z Tobą. Nie błagaj — żądaj! A zresztą. Czy się mnie błaga, czy się żąda, i tak na dobrą sprawę robię jedno — to, co sama uważam za słuszne. Nie taki już ja mam złoty charakter! „Znają mnie taksówkarze, zna policja konna — a Tyś jest Matka moja, Kochanka i Muza, Serwus Madonna!" 35 Do diabła, nie ma żadnych „Twoich weksli" w moich rękach! Może masz jakieś porachunki z kim innym, ale MOIM dłużnikiem nie jesteś. Bez Ciebie byłabym uboższa. Nie tylko o Ciebie, i nie tylko o tę miłość. Mówisz, że dajesz mi tak niewiele — a ja nie wiem jak dziękować za to, co już mi dałeś. Ptaku w moich Dłoniach... Sarno pod moim Oknem... Twoje ciało jest tak wstrząsająco piękne, Romanie. Jest takie męskie i niemęskie, takie pokorne i niepokorne, takie czułe i takie czujne — tchnąć niepokojem, a ono drży. Jak Twoje Serce. Daje wszystko, a nie pragnie nic dla siebie. Jesteś piękny, Romanie. Dlaczego nie powiedział Ci tego nikt przede mną. Czasem to wszystko wydaje mi się nieprawdopodobne. Tak jak z Tobą może być tylko w marzeniach. Wyjadę w nocy. Jeśli uda mi się złapać coś do samego Elbląga, będę jak zwykle koło południa. Nie wyłaź nigdzie, nie wypatruj mnie w Bóg wie jakich ciężarówkach. Dam Ci jakoś znać, jak przyjadę. Nie jest moją winą, że cierpię inaczej niż Ty. Nie wiem, czy powinnam żałować, że tego nie zauważyłeś. Wciąż o tym myślę. Nie mogę się od tego uwolnić, łazi to za mną jak obsesja i wciąga mnie w jakieś na wpół wyimaginowane poczucie winy. Zdarzenia są dla mnie jak pionki, obojętne pionki bez wyrazu, które machinalnie przesuwam na szachownicy pamięci w poszukiwaniu ulgi. Jak więzień w krzyżowym ogniu pytań, nie potrafię, znużona, znaleźć innej odpowiedzi, jak ta, że jestem niewinna. Lub, znużona bardziej jeszcze, że — dobrze, przyznaję się do wszystkiego. 36 Dla Ciebie to takie wszystko proste, nie mówmy o tym i cześć. Już mnie skazałeś, wspaniałomyślnie wybaczyłeś, wszystko zaocznie. Ale nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, co ja tu przeżywałam przez wszystkie te dni, kiedy nie było listu od Ciebie. Od naszej rozmowy w Malborku czuję się jak niesprawiedliwie zbity pies, może dlatego czasem warczę. Wiem, że to jest nie tak, ale odczułam to jako bezmyślne okrucieństwo, że po dwu miesiącach spędzonych razem, tuż przed samym wyjazdem, kiedy nawet nie ma już czasu na wyjaśnienia, mówisz mi coś o samobójstwie, i prosisz mnie o najstraszliwsze przysługi, i wszystko to jest tak dwuznaczne i niejasne na dodatek, że człowiek siłą rzeczy doszukuje się własnej winy, a potem przez dwa tygodnie nie dajesz znaku życia. Ja nie mogłam wiedzieć o żadnych anonimach, telefonach, intrygach. Nie mogłam wiedzieć, że od tylu tygodni iście po lwiemu stawiasz czoła różnym okrutnym zdarzeniom. Żyłam w nerwach, niepokoju i bolesnej świadomości, że coś przede mną ukrywasz, byłam albo wściekła, albo zrozpaczona, bałam się o Ciebie, i w ogóle ziemia usuwała mi się spod stóp. Przepraszam Cię, Mój Szlachetny i Wierny. To mnie samej należą się te wszystkie słowa goryczy, jakie znalazłeś w moim ostatnim liście — i w nie wysłanych listach do Ciebie proszę, abyś zechciał mi wybaczyć, że ośmieliłam się zwątpić w Ciebie w swym egoizmie i małoduszności. Nie powinnam była wyrzucać tamtych listów. Jakie były takie były, ale miałbyś żywy kawałek mojego serca, mógłbyś mnie zrozumieć. A tak? Co ja Ci powiem, co sobie powiem? Potrafię to już ważyć tylko na wadze zmęczenia. Daruj wszystko. Sama nie mam innego domu, niż ten, który znajdujesz w moich ramionach. No co? Już wszystko dobrze, Kochany? Nie bądź smutny. Ja będę smutna za Ciebie. Czyż nie jesteśmy jednym sercem i jednym ciałem? Mileńki, czy ja już zupełnie zgłupiałam? Przepraszam Cię. Za mękę samotności, za ciężar wspomnień, za wszystkie złe chwile, i dni, i lata, za złe słowa, za wszystkie zimy — przepraszam, Serce. Ktoś przecież musi to uczynić. 37 Proszę, pisz. Dokładnie i konkretnie. Nie pisz o mnie, tylko 0 sobie. Zimno mi się robi na myśl, co Ty tam musisz przeżywać w tym Sztumie. Zostaw ten „Proces", poczytaj sobie lepiej Tomka Sawyera. Szajby można dostać od tego Kafki. Już ja się postaram, żebyś miał odpowiednią dawkę egzystencjalizmu. To u mnie jak na zamówienie: Czasem mam ochotę spać i spać. Przespać cały ten proces — i wyrok. Panie Romanie! Dobrze wiem, że w jednej męskiej skórze siedzi 1 szczeniak i brytan, i mały chłopiec i mężczyzna. Nie wiem tylko, któremu z nich mam odpowiedzieć na Twój ostatni list. Ponieważ sądzę, że mężczyzna sam wie, co ma o tym myśleć, odpowiem chłopcu: Do diabła! Jak Ty to sobie wyobrażasz, żeby Twoje „niewiele warte życie ktoś zechciał wziąć za mój uśmiech i spokój"? Przecież to jest tak zwana fizyczna niemożliwość! Zabraniam Ci smucić się z mojego powodu, myśleć, że już mnie więcej nie zobaczysz czy tym podobne bzdury. I w ogóle — cierpieć nad moją chwilową nieobecnością. To jest nieważne. Ważne jest to, że się kochamy — i że dość jeszcze mamy czasu, by się kochać, by być razem — tak żeby już żaden małoduszny chuj nie wpieprzał się w nasze sprawy. Głupi, to przecież Twoje życie, sama świadomość, że w ogóle jesteś, że żyjemy razem na tym świecie, jest moją wiarą i moją siłą. Przeczytałam jeszcze raz Twój ostatni list. Przecież Ty jesteś wspaniałym silnym facetem. A ja, słaba płeć, do Ciebie czasami jak do dziecka. Powiadają, że baba samego diabła w kozi róg zapędzi — ale, Romanie, nie daj mi się zwieść. Jesteś przede wszystkim mężczyzną, i to jednym z tych najprawdziwszych. Leżę, wsłuchana w cichy puls swego ciała, w to nieme pragnienie by Cię objąć, i ukryć Cię w swoim cieple, i ponieść Cię na swoich biodrach — tam gdzie nasze sarny, nasze konie tabunem w cwale... i zasnąć. Z Ciałem w Twoim Ciele, jak po długim płaczu. 38 Bądź mi zdrów, Nadziejo, Tęsknoto Moja. Bądź mi zdrów, Najdzielniejszy z Dzielnych. Jeszcze trochę. Opowiem Ci wszystko czułością swoich rąk. O Boże, Roman, nie rób mi kawałów!!! Jak pomyślę, że mogłoby Ci się coś stać — no kurwa, serce mi zamiera. Pisz, na Boga! Któż lepiej od Ciebie Wie jak ciężko jest co dzień na nowo Grzebać w sercu niełatwą nadzieję Co skonała pod skrzynką pocztową. Chryste Panie, przeraża mnie to wszystko! Skórę bym z siebie zdarła, byle Cię ogrzać. Serce chciałabym wyrwać sobie z piersi i wysłać Ci je orłem pocztowym, aby biło pod Twoim oknem, a muszę wysyłać te przeklęte papiery! Pamiętasz tę noc? Pamiętasz te dęby, co wyrosły nagle przed nami, gdy wracaliśmy z naszej Doliny do miasteczka? Powiedziałeś, że zrobisz kiedyś taki linoryt. I że nazwiesz go „Drzewa z Krainy Szczęśliwych Olbrzymów". Roman. Masz być silny i szczęśliwy. Rozkazuję Ci być silnym i szczęśliwym! Jesteś moim Olbrzymem. Moim Dębem. Wiem, że obwiniać Cię o to, że masz ręce i nie piszesz, jest równie absurdalne jak obwiniać mnie — o to, że mam nogi i jeszcze nie jestem przy Tobie. Napisz. Nie musisz pisać wszystkiego — ja i tak zrozumiem wszystko. Proszę, zrozum i Ty. Zrozum więcej może, niż dotychczas rozumiałeś. Niż może bałeś się zrozumieć... Źrenicą jesteś, przez którą patrzę. Kochałabym Cię i tak. Choć, kto wie, „wszystko minęło... minęło... nie znałam Cię..." i może to już nie byłbyś TY? Więc wcale nie tęsknię do „tamtego" Romana i sny o potędze nie są mi potrzebne — niechby nie były potrzebne i Tobie. Ty — to Ty, i każdy los, który Cię takim stworzył, jest mi drogi. 39 Kochałabym Cię i tak. Lecz z tym wszystkim, czego dać mi nie możesz, kocham Cię tym bardziej. Jestem Ci wdzięczna. Za Twą odwagę, za szlachetne światło Twoich przekonań, za siłę charakteru i czystość serca. Za wszystko, co dla mnie uczyniłeś — i co, dzięki Tobie, uczyniłam sama dla siebie. I chyba tylko najbardziej oddanym gestem, najczulszą pieszczotą, wreszcie sama nie wiem czym jeszcze, mogłabym wyrazić jak bardzo jest mi drogie — wszystko czym jesteś, byłeś, będziesz czy mógłbyś być. Tulę się do Twoich kolan, do Twych mądrych i dobrych rąk. Kocham Cię. I we wszystkim co kocham — kocham Ciebie. Ja nie piszę do Ciebie „dobrych słów"!!! Dziadowi pod kościołem mówi się „dobre słowo"! Ja piszę słowa żarliwe. I nie mogę, i nigdy nie będę mogła, żywy będziesz czy umarły, mówić do Ciebie inaczej — bo stanowisz o istocie mojego życia. Tęsknię za Tobą, za Twoimi ramionami, za chwilą kiedy oprzesz się na moich. Tęsknię do Twego spojrzenia, do Twych drobnych codziennych gestów, do milczenia z Tobą, do Twego ciała. I nie boję się Twojej śmierci — jak nie boję się swojej własnej. Nie dlatego, że życie jest, jak to mówią, okrutne. Nie jest okrutne — skoro pozwoliło mi spotkać Ciebie. Joanno, ja chcę żyć. Po prostu i zwyczajnie chcę żyć. Odkryłaś przede mną piękne światy, dla których żyć warto. To Ty— Ty jesteś tym kluczem, którego wiele długich lat szukałem, który znalazłem, i który otworzył mi drzwi w te światy. Boże, który sprowadziłeś mnie na ten świat, dlaczego uczyniłeś mnie bezradną jak ślepe szczenię. Napisałam to zdanie, położyłam się na łóżku i zasnęłam snem ciężkim i twardszym niż kamień. Spałam tak ponad dwie godziny, majaczył mi się Konstancin i jakieś hotele, obudziłam się 40 niezupełnie przytomna. Jest godzina dwunasta w południe, za chwilę powinien zjawić się tu Roman z całym swoim dobytkiem — i jeśli, daj Bóg, nic nie stanie mu na przeszkodzie, zabieram go dziś jeszcze do Warszawy i trudno, niech się dzieje wola nieba. Przyjechałam tu z zupełnie odmienną myślą, chciałam powstrzymać Romana, aż uda mi się zorganizować dla nas jakieś lokum, ale — prawie nie wiem, jak to się stało — spojrzałam na niego i, nie wiem — poczułam, że nie mogę go tak zostawić. Wiem, jeszcze na wiele go stać, wszystko wiem (mam na myśli, jasno i w najdrobniejszych szczegółach rysuje mi się cały dramatyzm i ryzyko tej sytuacji), a jednak muszę to uczynić, nie mogę go tu zostawić — to tak, jakby zostawić część siebie. Więc trudno, jestem szalona, i nie oprę się wrzeniu swojej krwi — i tylko proszę Boga, w którego nie wierzę, aby dodał wiatru mojemu koniowi, aby uczynił mnie silniejszą nad zły los i własną słabość. Jeszcze go nie ma, przeżywam chwile męki, jakie w czyśćcu tylko przeżyć można. Tyle rzeczy mogło go zatrzymać, tyle koł-tuństwa i wrogości nas otacza, rzec by można — krwawe gardło świata tylko czyha, aby nas pożreć. Z tego wszystkiego popełniam błędy ortograficzne; niezwykłe u mnie, zdarza mi się to tylko w chwilach najwyższego napięcia — w ogóle tak bazgrzę, że nie wiem, czy mnie odczytasz. Na szczęście jest dziś słonecznie, może to dobry znak. Człowiek gotów stać się mistykiem, byle wymusić na świecie, na losie, pomyślną realizację swoich zamiarów. W pokoju, w którym to piszę, jest recepcjonistka i pan, który znaczy farbą krzesła, prowadzą jakąś ewidencję sprzętu czy co. To dziwne, choćby był we mnie i strach, i dramat, i jakieś poczucie, że dzieją się rzeczy ostateczne, uśmiecham się do ludzi uśmiechem tak jasnym i czystym, jakby wszystko było mi radosne. Nie robię tego specjalnie — ot tak, jakoś trzeba się zachować. Żeby oni wiedzieli, jaka burza ognia i krwi jest pod tym uśmiechem, w tym spokojnym ciele, w tym łagodnie ufnym spojrzeniu! A ja, gdybym wstała, nie wiem, czy nogi nie ugięłyby się pode mną, nie znałam wcześniej tego uczucia — że ma się watę w kolanach, że 41 wszystko pod nami i w nas drży, jakby nerwy przestały być nam posłuszne: my swoje — a one swoje. — Co, pani ładna, studiuje, czy co? — to pyta w tej chwili pan znakujący meble, z lekka chyba pijany po nocy. — Nie, piszę list — odpowiadam z nikłym uśmiechem, który upoważnia go widocznie do dalszych indagacji. — Do najdroższego? — pyta znacząco. — Nie. Notuję głupie rozmowy, piszę może głupio, ale zrozum mnie! Muszę tak siedzieć i poruszać piórem, sama sobie dodawać odwagi tą rozmową z Tobą, uciekać przed myślami, skrywać się w innych myślach, a może nie uciekać, a właśnie wychodzić im naprzeciw, odpierać ich atak, wyprzedzać go. Teraz znakuje miednicę. Uśmiecham się do siebie resztką uśmiechów: Tak to jest, jedni umierają, cierpią, przeżywają dramaty, które wydają im się końcem świata, gdzieś tam trzęsie się ziemia, ktoś rodzi dziecko — a obok ktoś znakuje miednicę i ma kaca. Kończy mi się papier. (Czy ja pani nie przeszkadzam, piękna pani? Takie są układy, skarbie złocisty. Wolałbym obrazy malować niż te łóżka. No niech pani spojrzy, niech mnie pani chociaż skrytykuje...) No trudno, trzeba wstać, pójść zrobić siusiu, a potem może wyjść przed hotel, odetchnąć świeżym powietrzem, powiedzieć sobie „trzymaj się!" — i trzymać się. (Może się pani pomidorkiem poczęstuje, ładna pani?...) Jeśli nazwę to szaleństwem — będę błogosławił szaleństwo, jeśli przypłacę to życiem — umrę szczęśliwy. Jakie to dziwne — być szczęśliwym. 42 Ja wrócę, Jo... Będę z Tobą... Zawsze. Wrócę do Ciebie jasnym obłokiem, błękitem nieba. Wrócę płomieniem w zieleni Twoich oczu. Znajdziesz mnie wszędzie tam, gdzie gości ciepło i radość. Ja nie boję się Twojej śmierci — jak nie boję się swojej własnej. Nie dlatego, że życie jest, jak to mówią, okrutne. Nie jest okrutne — skoro pozwoliło mi spotkać Ciebie. 43 44 1984 Berlin Zachodni Tyle uczuć mnie tu ogarnia. Przychodzą, odchodzą, trwają... Nie-wyrażone, niespełnione, lęki i tęsknoty, niezrozumiałe przeze mnie samą. I zawsze, zawsze wraca do mnie ta myśl: Boże. Jaki sens ma nasze życie. Noc za oknami czai się jak wieczność, a wieczność kojarzy mi się z milczeniem Wszechświata i Samotnością. Wieczność jest groźna i tajemnicza jak woda nocą; jest jednocześnie martwa i żywa; jest jak twarz Sfinksa, który otwiera usta, aby przemówić — a nie przemówi nigdy. Czasem czuję się tu jak w pomieszczeniu, z którego wypompowano powietrze. Nie duszę się — ale powietrza nie ma. Może lepiej porównać to do obrazu bez dźwięku. Ludzie poruszają ustami, ale nie mówią; ja otwieram usta — i sama siebie nie słyszę. Nie jestem tu właściwie samotna, ale tak się czuję, jakbym komunikowała się z ludźmi tylko częścią siebie, a do tego, co jest naprawdę mną, nikt tu nie ma dostępu — i ja sama też jakby nie mam. Nie potrafię tu zaistnieć. Jestem igraszką w rękach jakiegoś satyra — a może mnie w ogóle nie ma? Nie wiem, co robi tu ze mną to obce ciało, które nazywam „moim"; to j a należę do tego ciała, nie ono do mnie, i nie wiem czyje są myśli, które myślę. 45 Co ci ludzie wiedzą o życiu, zastanawiam się. Oni nawet śmieci tu mają jak zabawki. Czy to nie jest wręcz nieprzyzwoite? Wymordować ileś tam milionów, doprowadzić do dramatycznych przemieszczeń na mapie Europy, przegrać wojnę, która wstrząsnęła (na chwilę) sumieniem świata — a teraz pławić się w Coca-Coli, soku grejpfrutowym i komfortowej nieświadomości. Dobrze tu jest i wygodnie — pięknie tu jest — ale wszystko to jakieś idiotyczne. Nieprawdziwe jakieś. Jak te ich luksusowe śmieci. Denerwuje i męczy mnie ten zalew rzeczy. Wszystko na sprzedaż. Tego są tysiące, dziesiątki tysięcy na każdym kroku — włazi ci to dosłownie pod nogi. Natarczywe tysiące ślicznych, zbędnych rzeczy jak tysiące stręczących się kurew. Drażni mnie ta afirmacja wartości materialnych i drzemiąca pod nią afirmacja „sukcesu", cała ta płytkość i bezmyślność, kryjąca się pod tym wielkim targowiskiem, opatrzonym dumnym wykrzyknikiem: „To właśnie jest życie!" Dopiero tu widzę naprawdę, jak mało człowiekowi potrzeba — rzeczy — do życia, i tu dopiero naprawdę (choć może tylko na chwilę?) przestałam bać się ubóstwa, braku wygód, a może nawet braku wolności(l). Tak bym to chyba podsumowała, z całym jednocześnie szacunkiem dla organizacji tego świata — bo wygląda na to, że cele, które sobie wytycza, osiąga w sposób zbliżony do doskonałości. Ech, plotę ten list i plotę, i coraz bardziej plotę, i po co. Jak żyć, jak uwolnić się od tych wszystkich diabłów historii, cywilizacji, i od tych osobistych. Jestem tak znużona — położyć by się i umrzeć. W śmierci znaleźć odpowiedź i oczyszczenie. Wszystko to jest jakieś groteskowe — i tu, i tam — tyle wszędzie przemocy, agresji, rozpaczy. I ja, niby coraz mniej, a faktycznie coraz bardziej w tym zagubiona. Takie mi się to wszystko wydaje — takie jest — idiotyczne, skażone złem, niemiłością, gorączkowym przepychaniem się — ku czemu? Wszyscy jesteśmy tacy pokraczni, słabi, zagubieni — nie ma do kogo pójść po radę, każdego zżera jego własny — i wspólny zarazem — rak. I sami się zżeramy — jak stado wylęknionych szczurów, wrzuconych do ciemnej beczki. Widzę dosłownie tę beczkę — ciemną, ciasną, wilgotną i bez wyjścia, i te 46 szczury — jak wiją się i piszczą, zagryzają się w dramatycznym zwarciu; przerażone, oślepłe, niepewne, czy to, co gryzą, jest karkiem sąsiada, czy ich własną łapą. A co jest po drugiej stronie śmierci? — też nie wiadomo. Jeśli czyściec jest błąkaniem się zagubionych dusz po bezkresie czasu, męką Tantala, wiecznym sięganiem po coś, czego dosięgnąć nie można — to czym jest życie. Tylko sen wydaje się być miłosierdziem, ulgą, wytchnieniem — może tylko we śnie jesteśmy naprawdę sobą. Jeśli więc śmierć jest takim snem — ale czy jest? — to dobra jest śmierć. Naprawdę — tylko śmierć daje Nadzieję. A oni tu nawet smalec mają taki pyszny! Taki delikatny. Jak pupa niemowlęcia. Trudno. Trzeba będzie się jakoś obejść bez tego smalcu. Doprowadziłam się tymi myślami do stanu nieużywalności. Dawno nie byłam już tak przygnębiona. Kontynuuję więc to, co piszę — pełna lęku, chuci, ślepych sił, których nie rozumiem, pychy i poczucia winy, tęsknoty za miłością, rozrywającego mnie na części niepokoju. Muszę poddawać się codziennej rutynie gestów, pytań-odpowiedzi-uśmiechów, podziwiać trzydzieści kremowych róż, które pan domu przyniósł przed chwilą do mego pokoju — a chciałabym zrzucić z siebie to wszystko, uwolnić płacz, rwący we mnie tuż pod kruchą powłoką samokontroli, wić się i jęczeć. Lęk jest uczuciem o największej chyba sile przebicia, we mnie w każdym razie jest uczuciem najgłębszym, i pozostaję wobec lęku zupełnie, ale to zupełnie bezbronna. Nie mam na niego kontr-uczu-cia. I może to właśnie lęk stanowi odpowiedź na pytanie o przyczynę zła na Ziemi — wojen, okrucieństwa, egoizmu. I może — czy to krąg bez wyjścia? — jedynym lekiem na lęk jest właśnie wyzbycie się egoizmu. Ale to jest przecież niemożliwe, egoizm jest racją naszego bytu materialnego. Jestem, więc myślę? To za mało, to zbyt płytko. Jestem — więc się boję. Nie znam nic głębszego w całej przyrodzie. Jest to pewnie, w ostatecznym rozrachunku, lęk przed śmiercią. Niech sobie mówią, co chcą — świa- 47 domość śmierci determinuje nasze życie w sposób zasadniczy, nie może być inaczej. O śmierci powinno się mówić już w przedszkolu. To od niej wszystko się zaczyna, po co udawać, że jest inaczej. Tchórzliwie przetwarzać lęk przed śmiercią na tysiące małych, fałszywych lęków. Jestem pewna — to lęk pcha nas ku zgubie, ku zbrodni, ku niepełnej miłości. Bo miłość nie może współistnieć z lękiem. Może po prostu dlatego, że lęk jest uczuciem silniejszym, głębiej umiejscowionym, i na długich dystansach lęk zawsze — czy zawsze? — wygra przeciwko miłości. Nota bene, jaki jest antonim do słowa „lęk"? Nie znajduję żadnego bezpośredniego antonimu — czy to nie charakterystyczne? Lęk. Strach. Przerażenie. Trwoga. Lęk jest wszechmocny, na lęk nie ma anty-uczucia, nie można go bezpośrednio zaprzeczyć. Jak: życie — śmierć; miłość — nienawiść; wolność — niewola; dobro — zło; wielkość — małość itd. Jakie to głupie! Przechodziłam kiedyś przez Nowotki róg Anie-lewicza i omal nie wpadłam pod tramwaj. Przeżyłam chwilę grozy, byłam w szoku przez kilka minut, może krócej. Zanim doszłam do Zamenhofa, już o tym nie pamiętałam. I nagle uderzyła mnie myśl: Jakie to głupie! Już mogło mnie nie być, już mogłam nigdy nie dojść do Zamenhofa. I teraz idę sobie spokojnie i wracam do przerwanej rozmowy z L. — a przecież powinnam była paść na kolana, spędzić trzy tygodnie na modłach dziękczynnych, a potem, oczyszczona z długu wdzięczności i zdumienia, zaprosić przyjaciół na uroczystą medytację nad cudem mojego ocalenia. Powinnam się przeobrazić wewnętrznie, powinno to zdarzenie wstrząsnąć całą moją hierarchią wartości — i tak dalej, i tak dalej. Dlaczego tak się nie stało? Nie mogę się pogodzić ze śmiercią Wadika. Wydaje mi się, że od lat nic mnie równie głęboko nie dotknęło. Wadik był dla mnie symbolem niewinności i oddania. Śmierć bliskiego człowieka nie może być rzeczą straszniejszą — może tylko mniej straszną. Nie potrafię tego wytłumaczyć — albo się to rozumie, albo nie. 48 Byłam przygotowana na wszystko. Wszystko co kochamy jest takie kruche i nigdy nie wiadomo, co się zdarzy. Od lat, od wczesnej młodości byłam przygotowana na najgorsze. Siedzę w domu i czekam — aż ktoś załomocze kolbami karabinów do drzwi, aż mnie wywloką z domu, aż mnie zatłuką na śmierć albo spalą. To się zdarzyło tylu milionom — może się więc zdarzyć i mnie. Mam tę świadomość dosłownie we krwi. Ale na śmierć Wadika nie byłam przygotowana. Był za mały, za mało znaczący, przeoczyłam go. Czasem patrzyłam na niego i myślałam: muszę go zapamiętać, to jest za dobre, to nie może trwać. A jednocześnie — na wszystko byłam przygotowana — ale nie na rozstanie z Wadikiem. Chciałam mieć filozofię na wszystko. Na śmierć Wadika nie mam filozofii. Po prostu: coś się otworzyło — pochłonęło Wadika — i zamknęło. Jakby nigdy nic nie było... Jakby nagle zabrakło mi imienia. Jakby nagle zabrakło mi imienia... Wyrzuć, proszę, ten list. To kuchnia mojej duszy, będzie mnie niepokoić jego obecność w świecie. Jest za długi, i piszę go za długo — zaczynam go powoli nienawidzić. Powoli wszystko się we mnie integruje, a ten list staje się zaledwie zapisem procesu tej integracji. Nie traktuj go więc z nadmierną powagą. Jeśli ta integracja dokona się całkowicie, a mnie nie uda się go wysłać do tego czasu, niewykluczone, że stanie mi się tak obcy, że go zniszczę. Koniec sierpnia. Jak szybko leci czas. Jeszcze nic się na dobre nie zaczęło, a wszystko już się kończy. To o życiu, nie o pobycie tutaj. Większość ludzi, z którymi tu rozmawiam, skarży się na samotność, na egoizm otaczających ich ludzi, na konsumpcyjny stosunek do życia. A może nie mają już na co się skarżyć? Ale to fakt — jest tu tyle pięknych przedmiotów, przedmiotów i przedmiotów... I niby wszystko tu jest... I właściwie co z tego. 49 Naprawdę. Coraz bardziej czuję i rozumiem, że trzeba — i można — zło dobrem zwyciężać. A to znaczy po prostu: kochać — rozumieć — współczuć. Widzieć siebie w każdym stworzeniu. O Boże. I ja chyba wierzę w Boga. 50 1985 Ciekawostka. Wszyscy pragną być szczęśliwi. Ale czy ktoś potrafiłby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego właściwie chcemy być szczęśliwi i co to za stan? Pomyślmy: czy ja w ogóle znam ten stan? Bo jeśli go pragnę, jeśli do niego tęsknię? — to chyba znam ten stan? I właśnie — zasadniczo nie mogę powiedzieć, że kiedykolwiek w życiu byłam w doskonały sposób szczęśliwa. Że byłam na tyle szczęśliwa, aby nie pragnąć doskonalszego szczęścia. Ale pal licho mnie. Są przecież ludzie, którzy z wszelką pewnością powiedzieliby o sobie, że nawet nie zbliżyli się w życiu do doskonałego szczęścia. A przecież tęsknią za nim. Czyli co? — tęsknią za czymś, czego nigdy nie zaznali? Przecież to jest chyba niemożliwe? — dążyć, tak powszechnie i z taką desperacją, do osiągnięcia stanu, którego się właściwie nie zna. I którego nikomu pewnie jeszcze nie udało się osiągnąć w jego doskonałej postaci. A przecież tęsknimy do tego stanu tak żarliwie, jakbyśmy go dobrze znali. I nikt jakoś w chwili szczęścia nie zadaje sobie pytania, jaki „sens" ma jego szczęście... Pytanie o sens życia jest pytaniem o sens cierpienia. Szczęście jakby uzasadnia samo siebie. A może znamy ten stan stamtąd, skąd przyszliśmy? Może doświadczyliśmy go w jakimś innym wymiarze, którego nie pamiętamy — jak nie pamiętamy momentu, w którym się narodziliśmy, a przecież nikt nie wątpi, że się urodził — może tęsknimy za nim, bo go utraciliśmy, jak utraciliśmy biblijny raj... 51 Nie jestem szczęśliwa. To grzech. Lękam się. To słabość. Nie chcę, żeby było we mnie tyle zamętu. Proszę — proszę! — daj mi siłę, wiarę, naucz mnie żyć w miłości. Siedzę tutaj i płaczę. Jest mi głupio, że moje łzy spadają na tę kartkę, wstydzę się. Pozwól mi wyrosnąć w to, czym jestem. Proszę. Pozwól mi zapomnieć o sobie. Niech stanę się jednym. Z każdym człowiekiem, którego spotykam. Z każdym stworzeniem, z każdym przedmiotem. Niech pokocham to pióro, którym to piszę. Niech będę tym piórem. Niech będę. Otwórz się przede mną, daj mi siebie poznać. Moja Miłości, moja Tajemnico. 52 Przeglądałam dziś wspomnienia Sophii Loren z jej małżeństwa z Carlo Pontim. „Kocham cię — powiedziałam mu — Ale będąc z tobą, chcę szczycić się tym, że mam obrączkę na palcu". Pomyślałam: Boże. Co za śmieszne stworzenia z tych kobiet. Szczycić się tym, że ma się „obrączkę na palcu"! Co za biedne stworzenia z tych ludzi... Pozbawić ich tych obrączek, mebli, samochodów, sytej pewności jutra... Co im zostanie wtedy. Dziwię się — bo podobno na Wenus pada deszcz z wrzącego kwasu siarkowego, a błyskawice uderzają z częstotliwością iluś-tam-set razy na minutę. Bo, myślę, jeśli wszechświat jest skończony — to dlaczego nie umiem sobie wyobrazić, co jest poza tą granicą, gdzie się kończy. A jeśli jest nieskończony? To dlaczego nie potrafię wyobrazić sobie nieskończoności. Może to jest jakiś błąd pojmowania? Może pojęcia końca i jego braku, końca i początku, w ogóle nie znajdują tu odniesienia? Może one same w sobie są fałszywe? Dziwię się. Bo nie wiem. Czy płomień sam siebie parzy? Czy szczęście samo siebie uszczęśliwia — i czy ból sam siebie boli. Dziwię się, bo mnie to wprost w pale się nie mieści. A tu, patrzeć, nikt się jakoś aż tak nie dziwi... Ty mi mówisz: pozwól mi być. Bardzo dobrze, ale bądź. Ja nie być Ci nie pozwalam — a nie być. Jeśli w tęczówce oka, w strukturze włosa zapisany jest stan serca czy wątroby, a w jednej komórce — cały człowiek; jeśli można „wróżyć" z oka, „wróżyć" z włosa — to może naprawdę da się wróżyć z ręki? Albo niechby nawet z fusów od kawy. Bo może wszystko zapisane jest we wszystkim? Tylko po prostu nie potrafimy tego odczytać? Coś w tym duchu mówiłam dziś do Sylwii, gdy zapytała mnie, czy wierzę w chiromancję. — A jeśli z jednej komórki da się odczytać teraźniejszość, to równie dobrze można pewnie odczytać przeszłość? A kto wie, może nawet przyszłość. Bo czy przyszłość nie jest jakąś funkcją teraźniejszości? 53 I tak sobie nawijam bezpretensjonalnie przed śniadaniem — aż tu nagle z lekka mnie przytkało. I mówię: — Słuchaj! Jeśli wszystko zapisane jest we wszystkim? No bo niby to abstrakcja — ale jeśli? To moja komórka jest zapisana w Twojej komórce. To Twój los płynie w mojej krwi! Nie zależy mi na tym, żebyś harował jak wół, żeby stworzyć nam „lepszy start"! (Do trzeciej wojny światowej.) Do cholery, zostaw wszystko i wracaj. Kapitalizm się bez Ciebie nie zawali. Albo, proszę, weź sobie chociaż parę wolnych dni. Idź na spacer, pochodź sobie do kina, pojedź do Griinewaldu czy gdzie. Czy, do diabła! poderwij sobie jakąś Murzynkę, jeśli masz jeszcze takie marzenia. Mówię poważnie. Nie żebym miała Cię namawiać, ale naprawdę. Chciałabym, żebyś jakoś odetchnął, dał sobie luz. I jeśli Murzynka ma dać Ci trochę szczęścia? To niech Bóg da szczęście Murzynce. Ty uważasz, że rozwiążesz swoje problemy, jak będziesz miał dom i pralkę automatyczną, wakacje na Hawajach, uznanie rektora i posłuch wśród studentów. I chcesz temu poświęcić całe życie... A jak dom z pralką Ci upaństwowią, Hawaje diabli wezmą, a uczelnia zostanie rozwiązana? Mówisz, że to mało prawdopodobne? Nie byłabym tego taka pewna. Jednego dnia ktoś jest dyrektorem, a następnego — więźniem numer 138702, po cara przychodzą czerwoni, a nauczyciela przesłuchuje jego własny uczeń... Budujesz ściany, bo nie mogę nazwać tego domem, w których nikt nigdy nie zamieszka. Nie zamydlaj sobie oczu swoim „kocham Cię". Bardzo jest wygodnie powtarzać te słowa, kiedy nie ma się nic innego do powiedzenia. To bardziej deklaracja lęku przed samotnością niż wyznanie prawdziwej miłości. Miłość, wbrew temu co o niej mówią, nie jest ani ślepa, ani głucha, ani niema. Nie jest bezradna — nie odwraca się plecami i nie stoi (przepraszam) z rozdziawioną gębą 54 na widok cierpienia drugiego człowieka — bo miłość MA WIARĘ, a nikt kto ma wiarę, nie jest bezradny. Więc nie mów mi, że mnie kochasz! Nie kochasz mnie — bo nie potrafisz pokochać nic poza mną. Nie martw się, nie jest aż tak źle. To co czujesz, nie jest miłością. Nie mam ochoty być „ostrożna, cierpliwa i miła". Miła! — dobre sobie. Nie zależy mi również na tym, żebyś Ty był dla mnie „miły", to nie te wymiary. Uważam, że życie jest zbyt cenne, aby spędzać je na banalnych nieporozumieniach i nie wnoszących nic twórczego konfliktach. I uważam, że zbyt jest dramatyczne (mam na myśli tu nie żadną „filozofię", a po prostu — to, co nazywa się zwykłym ludzkim nieszczęściem — nędzę, samotność, krzywdę, i trud znalezienia oparcia w sobie samym), żeby spędzać je z zamkniętymi oczami i z sercem nie do końca otwartym, czyniąc „spokój" (czy obojętność?) główną swoją dewizą. A siebie samego — ślepym centrum istnienia, odbierającym pocałunki na dzień dobry i dobranoc. Nie będę „miła". Nie chcę, żeby było „miło". Mam znacznie więcej do zaofiarowania — i nie mogę zaofiarować mniej. To bardzo chytrze pomyślane: dopóki ja jestem, nie ma śmierci — a kiedy ona jest, nie ma mnie — więc o co chodzi. Ale to jest fałszywe, to wcale nie jest takie logiczne, jakby się na pozór wydawało. Tak może o sobie powiedzieć motyl albo świnka morska, ale nie człowiek — który ma świadomość swej skończoności i, czy mu się to podoba czy nie, determinuje to całe jego życie. Są takie układanki dla dzieci, składające się z wielu różnych elementów. I gdy te elementy odpowiednio się ułoży, dają one w sumie jakąś całość. Ty przypominasz dziecko, które mówi: „Nie, ten kawałeczek mi się nie podoba. I ten też mi się nie podoba". I odkłada je na bok. A potem głowi się, dlaczego mu się układanka nie układa. Opowiadał mi kiedyś ktoś z przyjaciół, że grał w jakąś grę komputerową, polegającą na zbieraniu w różnych salach różnych przedmiotów. Gra była niełatwa, składała się z kilkunastu eta- 55 pów o różnym stopniu trudności. Ostatecznym celem miało być dotarcie do ostatniej komnaty i uwolnienie uwięzionej w niej księżniczki. Po wielu nieudanych próbach, pokonawszy z trudem piętrzące się przed nim przeszkody, mój przyjaciel stanął wreszcie pod jej drzwiami. Syt wrażeń, w poczuciu zwycięstwa, już sięgał był w myślach po księżniczkę, już brał ją w ramiona — gdy... zamarł. Oto w ferworze gry, na którymś z początkowych etapów, zostawił klucz. Od tej kluczowej — tej Ostatniej Tajemnej Komnaty. Elżbieta powiedziała dziś, że kiedy człowiek umiera, nie ma nic — jest pustka. Powiedziała: — To tak, jakby wyłączyć telewizor. Dlaczego człowiek ufa swemu umysłowi i próbuje poznać świat właśnie przez rozum, intelekt — który jest ograniczony, zawodny i nie daje prawdziwej siły — a poddaje w wątpliwość doświadczenia duchowe, zakładając, że są one gorszym (czy wręcz, że nie są wcale) narzędziem poznania. A przecież cała historia naszej cywilizacji świadczy niezbicie o niepoznawałności istoty życia przez rozum, o słabości i bezradności intelektu w najprostszych nawet życiowych sytuacjach, w które człowiek jest zaangażowany uczuciowo. Wystarczy głupstwo. Wystarczy, pies wpadnie ci pod samochód. I choćbyś miał pięć fakultetów, choćbyś miał doktorat honoris causa — co ci to pomoże. Prawdziwa wiara nie jest żadną „wiarą" — a zwykłą, czy raczej najzupełniej niezwykłą wiedzą. Którą zyskać można, dążąc do pełnego urzeczywistnienia swych ludzkich możliwości. Jasne, wiary trzeba, by sięgnąć po tę wiedzę! I nie w „boga" wiary — a w człowieka. Radek mówił, że był w barze na obiedzie i że była długa kolejka, bo obiadowała tam akurat jakaś wycieczka z prowincji, najpewniej pensjonariuszy domu wariatów. Pytam go: — A skąd wiesz, że to byli wariaci? A on na to: — Bo tacy byli jacyś podejrzanie serdeczni wobec siebie. Zadowoleni, pogodni... 56 Był u mnie sąsiad i narzekał, że ma kłopoty. Chciałam go pocieszyć i już miałam na końcu języka: „Nie martw się, wszystko będzie dobrze". Ale nagle pomyślałam, że nie, nie będzie dobrze — jest dobrze. „Jest dobrze". To zabawne, niedawno ktoś powiedział, że to najkrótszy dowcip miesiąca. A ja tu naraz, całkiem serio, objawienia doznaję w tym względzie: że niby... tu i teraz? jest dobrze? Może nie myślę o Tobie szczególnie często, ale zawsze ciepło i z wielką serdecznością. Byłam dzisiaj na mszy u św. Stanisława Kostki w rocznicę śmierci księdza Popiełuszki i pewnie w jakimś związku z tą mszą pomyślałam znów o Tobie. Nie widzieliśmy się tyle lat, nie pamiętam dokładnie ile to lat, zresztą to nieważne. Mnie się wydaje, że czas nie istnieje, bo wszystko dobre, co było mi kiedyś bliskie i drogie, jest mi dziś równie bliskie i drogie. ...Któregoś dnia zdałam sobie sprawę, że wszystko, co robię i co robiłam dotychczas w życiu — mam na myśli nie wydarzenia, a dynamikę wewnętrzną mojego życia — było w istocie poszukiwaniem i (czasami) odnajdywaniem Boga, tęsknotą za czymś doskonałym i pozamaterialnym, za taką filozofią i wiarą, która zdolna jest obronić człowieka przed wszelkim złem. To co czuję, niewiele ma wspólnego z Bogiem w jego instytucjonalnym wydaniu. Udział w dzisiejszej mszy był wyrazem mego zaangażowania patriotycznego, nie stricte religijnego. Ale wszystko przecież gdzieś się spotyka — i wszyscy się gdzieś spotykamy. Jak to mawiała Abka (moja babcia), trzeba żyć tak, żeby zawsze umieć sprowadzić swoje życie do jednego punktu — i cokolwiek to znaczy, wydaje mi się, że tak właśnie żyję. Za parę dni skończę trzydzieści pięć lat. Czy to nie zdumiewające? Ile to lat, chyba siedemnaście lat temu, po raz pierwszy wtuliłam twarz w Twoją pierś... Ta pierś zawsze była taka czuła i taka męska — i na tę chwilę potrafiła mnie zawsze osłonić przed całym światem. Dziękuję Ci za to pierwsze spotkanie. Za to pierwsze i za wszystkie następne. Nie dręcz się, mój Miły, nie bądź smutny. 57 Często pamiętam Cię smutnym, pełnym zwątpienia, i kiedy myślę o Tobie, bardzo często mówię do Ciebie w swoim sercu: „Jerzy, nie bądź smutny". Czasem myślę, jak samotny musisz czuć się w roli kapłana — od którego inni oczekują wsparcia, pocieszenia, wymagają naiwnie, by był wzorem, autorytetem... Monolitem — którego doskonałość ma odkupić własną ich niedoskonałość i słabość. Zadzwoniłam do X, żeby przed wysłaniem tego listu zapytać, czy jeszcze tam jesteś i młody ksiądz, który odebrał telefon, literując mi Twój adres, powiedział: ...T — jak telewizor, N — jak niebo... Wzruszyło mnie to „niebo", tak naiwne i piękne w ustach tego księdza, i tym bardziej wzruszające, że znalazło się w sąsiedztwie telewizora... Zdanie ze sztuki Strindberga, które tak bardzo zapadło mi w pamięć we wczesnej młodości: „Panie, daj nam jasność woli i czystość serca, aby nadzieje nasze nie spełzły na niczym". Aż strach pomyśleć, że to co czuję, może być — jest? — spełnieniem tych nadziei. Jest środkiem i celem zarazem, jest przeczuciem doskonałej jedności. Nie mogę wyjść ze zdumienia, że mi się to zdarzyło. A jeśli „dusza" jest jakąś formą energii? A jeśli istnieją jakieś przedświaty i zaświaty, jakieś inne obszary egzystencji, inne wymiary? I jeśli po uwolnieniu się z ciała owa dusza ściągana jest do tego właśnie wymiaru, którego jakość energetyczna odpowiada jakości jej samej? To te słuchy o niebie i piekle niekoniecznie między bajki włożyć. Nota bene ładnie ja się musiałam prowadzić w tych przeszłych istnieniach, skoro dziś przyszło mi wylądować w tym wymiarze! Sens jest tym, co uzasadnia nasze działanie. Czy, szerzej jeszcze, samo czegoś istnienie. Jest bez sensu, mówimy - o czymś, co niczemu nie służy. 58 Większość podejmowanych przez nas działań ma podobno służyć naszemu życiu. Ale czemu służy samo nasze życie? I jak można godnie służyć swemu życiu, nie pojmując, czemu służy ono samo. Jaki jesteś? Kiedy jesteś sam, wiedząc, że pozostaniesz sam... I kiedy nie masz nic do roboty, wiedząc, że nie będziesz miał nic do roboty. Jaki jesteś. Nie rzucam Ci pod nogi swojej Gwiazdy Szeryfa, nie oddaję Ci broni. Ale i nie użyję jej przeciwko Tobie — bo to by znaczyło, że przychodzimy wszyscy z Kraju Wiecznej Samotności, i odchodzimy w tę samą samotność, niezaspokojeni i bezdomni. Jeszcze raz miłość, ta miłość, jest tą pierwszą ostatnią rzeczą, której ufam, tym jedynym i ostatnim Brzegiem, który pragnę osiągnąć — i osiągnę go! Nawet jeśli przyjdzie mi na nim zginąć. 59 60 1986 Zdarzyło się kiedyś, że w dniu Święta Zmarłych (czy może w rocznicę Powstania Warszawskiego, już nie pamiętam), znaleźliśmy się z Żenią na cmentarzu powązkowskim, przy symbolicznym grobie ofiar Katynia, w towarzystwie jednego z dalekich moich krewnych, nazwijmy go X. Poprzedniej nocy był tam przywieziony i zmontowany przez „Solidarność" potężny, granitowy chyba pomnik, ufundowany z pieniędzy od dawna zbieranych w społeczeństwie na ten cel. Tego dnia miało się odbyć odsłonięcie tego pomnika. Lecz gdy przyszliśmy, zastaliśmy już tylko puste miejsce i ślady kół samochodów ciężarowych. Nad ranem, tuż po odejściu ludzi z „Solidarności", milicja wyrwała pomnik ze świeżego jeszcze betonu, zdemontowała go i wywiozła w nieznane. Zastaliśmy to puste miejsce, otoczone milczącym tłumem wstrząśniętych ludzi. Staliśmy i my, jak wkopani w ziemię, i nie mogłam wiedzieć co czują inni, ale czułam, że czują to samo. I drżała we mnie myśl: „Na Boga! Trzeba coś zrobić. Trzeba zaśpiewać: Jeszcze Polska... Nie można stąd odejść tak po prostu!" I czułam, niemal fizycznie, jak ta myśl drży we wszystkich wokół mnie — i nikt z nas nie mógł się jakoś na to zdobyć w obecności tylu innych ludzi. X stał z tyłu i wydawał się nieco zniecierpliwiony. W nim nie drżała ta myśl. 61 Staliśmy tak już kilkanaście minut. Kilkanaście minut z rzędu tych, z których każda wydaje się wiecznością, bo istnieje gdzieś poza czasem. I nagle usłyszałam jak, gdzieś z boku, jakaś kobieta odzywa się nieśmiało: „Proszę państwa, zaśpiewajmy hymn narodowy". Jej głos utonął gdzieś w tłumie, lecz mnie ośmielił. I złożyłam ręce do krzyku i zawołałam: „Proszę państwa! Zaśpiewajmy hymn narodowy!", i zaczęłam ochryple: „Jeszcze Polska..." — i w tej samej niemal chwili podjęli to wszyscy wokół mnie. Nie. Nie wszyscy. Wiadomo, to były czasy, kiedy nigdy nie można było mieć pewności, co stanie się za chwilę, kto skąd kogo fotografuje i co z tego może wyniknąć nazajutrz. Dostrzegłam kątem oka, jak X, chyłkiem, powoli, wycofuje się poza nawias stojących ciasno ludzi i usuwa się w cień. Po chwili odwróciłam się — już go nie było. 62 1989 Prawda jest tym wymiarem nas samych, gdzie się wszyscy spotykamy. Prawda jest tym, co nas łączy. Nieprawda jest tym, co nas dzieli. I wszystko co nas dzieli, jest nieprawdą! Chcecie to wierzcie, chcecie nie wierzcie — był dzień biały, było miasteczko. I ze wszystkich Żydów w tym miasteczku ocalał jeden. Resztę pożarł Czerwony Kur. Wrócił — i zabili go mieszkańcy tego miasteczka. I ja tam byłam. Miód i wino piłam. Słyszałam kiedyś, że każdy dźwięk, w postaci fali o jakiejś, sobie jedynie właściwej częstotliwości, zapisuje się podobno gdzieś w kosmosie i że wszystkie wyemitowane kiedykolwiek dźwięki dadzą się może kiedyś wychwycić i znów usłyszeć. Próbowałam swego czasu zaobserwować, w jaki sposób rodzi się myśl. Czy może raczej, co się dzieje, gdy świadoma myśl zanika. Obserwowałam siebie przed zaśnięciem, starając się utrzymać na granicy jawy i snu, gdzie myśl się kończy. Nie jest to łatwe, i choć udało mi się uchwycić parę rzeczy, nie byłam w stanie (z racji samego tego stanu) zapamiętać ich na tyle jasno, by je odtworzyć. Ale, co pamiętam między innymi, to to właśnie, że słysza- 63 łam niekiedy jakieś głosy. Przy czym nie miałam poczucia, że te głosy pochodzą ze mnie samej. Nie —jakby je skądś wyłapywałam. Tak jakbym była radiem, nastrojonym na określoną częstotliwość. Głosy były różne, niekoniecznie pojedyncze. Nie potrafię tu jednoznacznie nic powtórzyć, ale słyszałam a to strzępy jakiejś kłótni czy rozmowy, a to fragmenty jakich dłuższych wypowiedzi, a to jeszcze co innego. Zdarzało mi się słyszeć głosy, wygłaszające jakieś myśli, zagadkowe i zaskakujące swoją głębią, i słuchając ich, myślałam: „Muszę to koniecznie zapamiętać. Przecież rzeczywiście, tak to jest". Ale gdy wracałam do stanu jawy, zapominałam — i nie wiedziałam już „jak to jest". I zastanawiam się. Jeśli przyjąć, że wszyscy jesteśmy jak takie odbiorniki-nadajniki, że każdy z nas emituje i odbiera jakieś „fale" (zresztą pewnie nie tylko w postaci dźwięków — kto powiedział, że i myśl sama, i tzw. uczucie też nie jest falą), to u diabła — jak możemy potem pomstować na innych ludzi — że są jacy są, żyją jak żyją, robią co robią — skoro nigdy nie da się wykluczyć, że to nasza właśnie małoduszna myśl „wpadła komuś do głowy", i to własna nasza nieodpowiedzialna emocja popchnęła kogoś do zrobienia czegoś, czemu później przyglądamy się ze zgrozą. Przyszedł do mnie synek sąsiadki z prośbą o przetłumaczenie na rosyjski zdania: „Wszyscy ludzie walczą o pokój na całym świecie". Zwykły prymitywny slogan. Lecz coś w tym jest. Bo to fakt — pominąwszy może garstkę szaleńców, któż świadomie dąży do wojny. I pomyślałam sobie: Właśnie! Jeśli wszyscy ludzie walczą o pokój... to mi powiedz (synku sąsiadki), kto u diabła, robi te jatki?! ...Ale Ty masz może wątpliwości, że robisz mniej więcej to samo co inni ludzie. Czy w takim razie robisz zupełnie co innego? A co to znaczy, zapytasz, robić zupełnie co innego. Co można robić zupełnie innego? Widzisz? Sama tego nie wiem. 64 Byłam wczoraj na placu Krasińskich i widziałam pomnik Powstania Warszawskiego. Zatrzymałam się przy tych, co schodzą do kanałów, dotknęłam ramienia jednego z nich i miałam uczucie, jakby to był żywy człowiek. To znaczy, jakby to nie był tylko kamień. Był młody, smutny, miał twarz jednego z moich uczniów. Zobaczyłam w nim Wojtka, Sławka, Rafała. Zobaczyłam w nim... tego młodego Niemca. Z opowiadania Bólla „Przechodniu, powiedz Spar..." Miłość nie jest po prostu spotkaniem dwojga serc. Miłość może zaistnieć tylko wtedy, gdy się spotkają dwie ludzkie istoty. Mam takie uczucie, jakby wszyscy ludzie byli moimi potencjalnymi przyjaciółmi. Najwyżej mogą o tym nie wiedzieć. I jedyny problem polega na tym, jak im to uświadomić. Bardzo wątpię, że praca uszlachetnia. Mnie osobiście „uszlachetniło" raczej nic-nie-robienie. Uszlachetnia chyba to tylko, co się łączy z wysiłkiem duchowym. Ty mi mówisz, że nie jesteś tego wart. To nieważne, czego T y jesteś wart, ważne czego warta jestem ja sama. I jeśli siedzę nad tym listem, już nie wiem którą, pewnie trzecią noc, to wiem co robię. Jestem tego warta. A jeśli chodzi o Ciebie, to n i c nie jesteś dla mnie wart. Jesteś bezcenny. Powiedziałam, że czego raz się nauczyłam, nie zapomnę. Już zapomniałam. Bo kiedy to mówiłam, zbyt wiele było we mnie goryczy i lęku przed ciosem, żeby warto było taką naukę zatrzymać przy sobie. Bo cóż to mogło znaczyć naprawdę, jak nie to, że jednak się poddaję. Że nauczyłam się czegoś, i owszem — goryczy i lęku — od tego świata. Więc pozwól mi, mój Stary Wiatraku, być raz jeszcze swoim Don Kichotem. Nie będę już pisać do Ciebie żadnych niezrównoważonych listów, nie będę porozumiewać się z Tobą „ordynarnym i cham- 65 skim slangiem". Będę subtelna jak sen nocy letniej. No naprawdę. Sam mówisz, że jestem smarkaczem — pozwól mi dorosnąć. Nie ufasz poezji? To spróbuję to powiedzieć bez poezji: Smutno mi po prostu, Stary Satyrze. (No i choćby ten Stary Satyr! Widzisz? — sam jesteś poezją. I czego się mnie czepiasz?) No więc smutno mi, Stary Satyrze. Nie chcę i nie potrafię komunikować się z ludźmi w sposób, jaki Ty proponujesz. To prowadzi do goryczy i rozczarowania — i śmiem sądzić, że z nich również wynika. Czuję to dziś we własnym sercu. Już nie mogę Ci powiedzieć tak po prostu: „Chciałabym przytulić się do Ciebie i wiem, że zrobię to na pewno". Na jedno „chciałabym" mówię sobie dwa razy „idiotko". Chcesz sprowadzić nasze stosunki do relacji: profesor Bardini — niewydarzony kandydat do Szkoły Teatralnej. I wierz mi, nawet się przymierzam — patrzę czy nie dałoby się co zrobić, skoro tak Ci na tym zależy. Ale widzę, że nie, nie da rady. Ani tu Szkoła Teatralna, ani ja kandydat do żadnej roli. Pogubiłabym się już w pierwszej replice. Satyrze, tak bardzo chciałeś mnie przekonać, że to Twoja pycha zamknęła przede mną te drzwi. Czy rozumiesz, że to o tym właśnie chciałeś mnie przekonać? A ja przecież wcale Cię o to nie pytałam — ani siebie o to nie pytałam — co zamknęło i przed kim te drzwi. Ja myślałam tylko o tym, kto za nimi został. (I choć wiem, że trudno Ci uwierzyć, nadal myślę tylko o tym Kimś. Jak mu pomóc choć uchylić te drzwi. Ale uchylić je tak naprawdę). Bo, rozumiesz, różnie się zamykają różne drzwi, ale te zamknęły się jakoś tak... Już mówiłam, to było dla mnie wstrząsające. Byłam wstrząśnięta, pominąwszy już wszystko inne, jakby od wewnątrz Ciebie. Bo przecież jeszcze poprzedniego dnia rozmawiałeś ze mną tak serdecznie, i zawsze byłeś wobec mnie ... no sam wiesz, taki jaki byłeś... i nagle zrobiłeś taką rzecz? I zrobiłeś ją swoją własną ręką? I wobec kogoś, kto nie jest Ci obojętny? No i jak mogłeś się z tym czuć. ...I wtedy właśnie, gdy zamknęły się te drzwi, zrozumiałam, jak Ci na mnie zależy. Zresztą nie złość się, może Ci nie zależy i mniej- 66 sza o to. Bo nagle uświadomiłam sobie jeszcze jedno. To zawsze było, po prostu uświadomiłam sobie nagle w tamtej chwili, jak bardzo zależy mi na Tobie. Bo (przedtem jakby nie miałam powodu) dotknęłam na chwilę Twego serca — w jego lękach, nadziejach, tak w ogóle — i poczułam je, jak ono samo siebie czuło (i jak nie czuło siebie) przez całe życie. Może to i poezja, Stary Satyrze — ale nie fikcja. Fikcja to to, co widzisz wokół siebie. To ta nieczułość, we wszelkich jej postaciach (w jakich sam dajesz mi ją odczuć na własnej skórze), ta nieufność, ten lęk, ta niewiara — co nie pozwala Twemu sercu przytulić mnie do siebie... choć tego pragnie. Nie wiem, na ile pozwoliłam Ci siebie zrozumieć, wszystko jedno. Nie odtrącaj siebie ode mnie, mnie od siebie — zadzwoń do mnie. I w ogóle, zapomnij o tej klamce. Zapomnij o wszystkich głupich ambicjach i w ogóle. Przyjdź do mnie pomilczeć, posłuchać tego, co napisałam... I nie bój się, że mi zrobisz jakąś krzywdę. Albo sobie. Powiedziałam Ci — jestem panterą. I nie boję się ani Boga, ani diabła. Ale serce mnie boli na myśl, że mógłbyś zostać sam — za tymi drzwiami. A ja nigdy już mogłabym nie usłyszeć Twego: „Kochanie". Krysia Sitek powiedziała dzisiaj: „Tak patrzę na ten świat i myślę, że coś nie bardzo się udał człowiek Panu Bogu". A ja powiedziałam: „Coś ty! Bardzo się udał!" Ach Satyrze, Wiatraku, Stary Pająku! Ręce mi na to wszystko opadają. Przecież czy Ty nie rozumiesz, jaki to jest potworny szok — słyszeć nagle, i bez żadnej świadomie zawinionej przez siebie przyczyny, takie agresywne, wrogie słowa i zostawać, ileż to już razy, sam na sam z tą słuchawką? A przecież powiedziałam Ci tylko, najserdeczniej naprawdę: „Ty Oszuście". Może i nie rozumiesz — wątpię, aby ktokolwiek trudził się Ci to wyjaśniać. Ludziom z reguły tak na sobie nie zależy, żeby pozwalali tak komuś ze sobą postąpić więcej niż raz. Ja się potem męczę całymi godzinami i, naprawdę, nie wiem już czy bardziej 67 w Twoim imieniu, czy we własnym. Nie czuję aż tak wyraźnej granicy między tym, co czuję ja sama, a co Ty czujesz, żebym mogła sobie jednoznacznie powiedzieć: „A to cham. Mam go w dupie". Owszem, mówię sobie: „A to cham. Zboczeniec jakiś bez serca", ale niemal w tej samej chwili zaczynam myśleć o Tobie tak, jakbym sama była na Twoim miejscu i zaczynam rozumieć Cię wtedy nawet lepiej chyba, niż Ty sam siebie rozumiesz. I widzę, że Ty nie na mnie właściwie w ten sposób reagujesz — a jakby na całe swoje życie. Bo to proste — Ty może tego wiedzieć nie musisz, ale ja przecież znam swój do Ciebie stosunek, swoje serce, intencje i tak dalej, i wiem, że na mnie tak reagować nie masz powodu. Ale nie zmienia to faktu, że obiektem tej reakcji pozostaję ja jednak i ja sama. Więc się męczę i we własnym imieniu. Ale z kolei od razu myślę sobie wtedy: „Głupia dupo. To twój własny egoizm i egocentryzm tak cię męczy. Bo przecież rozumiesz chyba, co tu jest grane. Więc zdecyduj się — na kim ci bardziej zależy. Na sobie — czy na Satyrze. Bo jeśli na sobie, to przestań się martwić o Satyra; a jeśli na Satyrze — to przestać tyle myśleć o sobie". W konsekwencji, zanim mi się to wszystko poskłada do kupy bez szkody dla nas obojga, upływa od paru godzin do paru dni — i to zwykle, niestety, raczej to drugie. Może Ty masz siedemdziesiąt lat, może Ty jesteś chory, i może Ty miałeś trudne dzieciństwo. Ale informuję Cię niniejszym — bo jestem już totalnie zdesperowana — że dobra, możesz nie mieć sobie „żadnych obowiązków", ale masz jeden: Jeśli masz mieć mnie trochę w dupie — to już lepiej zupełnie miej mnie w dupie. A jeśli Ci na mnie zależy — to postępuj ze mną jak z kimś, na kim Ci zależy. I ja Cię oczywiście najserdeczniej namawiam, żebyś wybrał to drugie. Co robię, jak widzisz, w sposób ujmująco szczery, serdeczny i bezpretensjonalny. Twój wiek nie ma tu nic do rzeczy. Bardzo drogie jest mi Twoje siedemdziesiąt lat, i pod całym szeregiem różnych względów — ale nie jako argument sam w sobie. Jeśli zwierciadła naszych serc 68 są krzywe (a s ą krzywe — bo gdyby choć jedno z nich takie nie było, nie doszłoby do sytuacji, kiedy dwoje skądinąd bliskich sobie ludzi nie może zbliżyć się do siebie bez lęku), to oba mnożą tylko fałszywe obrazy. Twoje — przez siedemdziesiąt lat. Moje — przez trzydzieści parę. Co za różnica. Patrzę na swoich uczniów i przyjaciół, tych tak zwanych „młodych" przyjaciół — i czuję, że nie ma między nami żadnej istotnej różnicy. I nie że tacy niby są „dorośli" — tylko że to ja do nich dorosłam. Jak odlegli i obcy wydawali mi się moi rówieśnicy, kiedy sama miałam dwadzieścia lat. Co mnie z nimi łączyło poza tą swoistą zmową „młodych" przeciwko „starym". Dopiero dziś potrafię ich naprawdę dostrzec i potrafię się do nich naprawdę zbliżyć. Wypadam ze zmowy dorosłych przeciwko młodym. Bo nie jestem już ani „stara", ani „młoda"... Jestem sobą. (Acha! Akurat!) Niech Ci będzie już, że jestem „dobrym człowiekiem". Ale dlaczego „w przeciwieństwie" do Ciebie? Uważasz się za złego człowieka? To się popraw, o co chodzi. Mnie tam zresztą jest ganz egal, czy Ty jesteś dobry czy zły — ja nie jadłam z drzewa wiadomości dobrego i złego. Tak się tylko dziwię, co Ty pieprzysz. Rozumiemy się bez słów, prawda? Tak ludzie mówią, kiedy rozumieją się naprawdę. Ale czy można rozumieć się na niby? Nie można się rozumieć na niby? To co to znaczy rozumieć się naprawdę? Oczywiście każdy głupi to wie. Właśnie. Wie to każdy głupi. Ale czy wie to również każdy mądry? Pewnie, mądry tym bardziej to wie. Ale czy można coś wiedzieć bardziej? To jak można wiedzieć „tym bardziej"? Ech, znowu każdy głupi to wie. Lecz skoro każdy głupi tyle wie? To czy każdy głupi jest mądry? Beata powiedziała, że jestem „taka dobra". Odczułam jakiś sprzeciw, kiedy to usłyszałam. Powiedziałam jej — bardzo szczerze — że ja wcale nie jestem dobra. 69 Nie można „być dobrym". Można tylko rozumieć — i żyć na miarę tego co się zrozumiało. I właściwie żadna w tym zasługa, bo nie jest to wcale trudniejsze, niż nie rozumieć — i żyć na miarę tego, czego się nie rozumie. O ile w ogóle stopień trudności może być miarą zasługi. Może to stopień łatwości jest miarą zasługi? To dowcip, bo najpewniej samo pojęcie zasługi jest fałszywe. Czy jest zasługą drzewa to, że rośnie? Starzenie się? „Starzenie się" nie jest ceną wygórowaną za możliwość duchowego rozwoju. Nauczyli nas lękać się starości — ci, co sami zestarzeli się na darmo. Marta narzekała dziś na swoich rodziców. Że szlag ją trafia, bo tacy mieszczanie. Tydzień temu kupili sobie nowy żyrandol i teraz codziennie chodzą, polerują go, komentują jaki to on nadzwyczajny i tak dalej. A ona od tygodnia chodzi wściekła, patrzeć już na ten żyrandol nie może — i w pale jej się nie mieści, jak można przez cały okrągły tydzień myśleć ciurkiem o głupim żyrandolu, poświęcać mu tyle emocji i w ogóle. Fakt, myślę sobie, ma rację. I już chciałam to jakoś skomentować w duchu zrozumienia i współczucia — gdy nagle — coś olśniło mnie i powiadam: Marta, a co Ty robisz lepszego? Przecież słuchaj, Ty sama od tygodnia myślisz ciągle o tym żyrandolu!? Krysia, ta co to twierdzi, że „coś nie bardzo się udał człowiek Panu Bogu", opowiedziała mi dziś historyjkę jakby żywcem wziętą z baśni Andersena. Kilkuletni chłopaczek oskubywał liście z krzaka rosnącego na jej podwórku. Zrywał je i pakował sobie do kieszeni. Krysia podeszła do niego i zapytała: — Czy ty jesteś głodny? — Nie — zdziwił się chłopaczek. — Boja myślałam, że może ty chcesz jeść te liście — powiedziała Krysia. — Ale jeśli nie jesteś głodny, to po co je zrywasz? — A tak sobie. Na to Krysia zbliżyła się do niego i wyrwała mu włos z głowy. 70 — Oj, to boli! — zawołał chłopaczek. — Co pani robi?! — Właśnie — mówi Krysia. — Jak ty obrywasz liście z tego krzaczka, to jego też boli. — I wygłosiła całe przemówienie. O tym, że taki krzaczek też jest żywą istotą, że nie wolno go krzywdzić, że przeciwnie, należy go bronić, dbać o niego i tak dalej. Wreszcie powiada: — No, myślę, że już rozumiesz, o co mi chodzi. — Nie — on jej na to. — Nic nie rozumiem o co tu chodzi. Krysia miała ochotę się roześmiać, ale nic, brnie dalej: — A ty Polak jesteś? — pyta. — Tak, Polak jestem. — To znaczy rozumiesz po polsku i potrafisz powtórzyć, co ci mówiłam, tak? To idź teraz do babci, powtórz jej, i poproś ją, niech ci wytłumaczy. — Dobrze. — A obiecasz mi, że jak babcia ci wytłumaczy, to już nie będziesz tak więcej robił? I że będziesz bronił tego krzaczka? Podumał chwilę. — Nie będę bronił — odpowiedział. Nazajutrz spotkała go znowu. Powiedział jej „dzień dobry", okręcił się na pięcie i poleciał. Upłynęło jeszcze parę dni. Któregoś ranka wracając do domu ze sklepu Krysia usłyszała, że ktoś biegnie za nią i coś krzyczy. Odwróciła się i zobaczyła swojego chłopaczka: — Proszę pani! — wołał. — Proszę pani! Ja bronię tego krzaczka! Matka Moniki opuściła ją jakoś w dzieciństwie. Nie widują się — ale mieszka gdzieś w pobliżu. Dziś Monika przyszła i powiedziała: — Wiesz, widziałam wczoraj swoją starą na poczcie. I wiesz co? Nawet się nie przestraszyłam. Kiedy Gośka przyszła do mnie na rosyjski, miała coś z siedemnaście lat. Ja byłam dobre dwa razy starsza, ale cóż jest tych drobnych parę lat wobec wieczności. A że do wieczności stosunek miałyśmy dziwnie podobny, więc i stosunek nasz wzajemny stał się wkrótce dziwnie partnerski. Dziwnie, wedle, by tak rzec, „tutejszych pojęć" — my naturalnie nie widziałyśmy w tym nic dziwnego. 71 Mieszkała z rodzicami w niewielkim, dwupokojowym mieszkaniu, rozdartym na dwoje. Jej starzy byli po rozwodzie, młodszy brat decyzją sądu dostał się matce, ona — ojcu. I tak sobie współżyli od paru lat. Pokoje zamykali przed sobą na klucz — reszta mieszkania, jako ziemia niczyja, wyglądała jak po najeździe Armii Czerwonej. Że pokój ojca miał nie więcej niż osiem metrów, a ten ostatni pasjami oglądał telewizję, Gośka, po powrocie ze szkoły, osiedlała się w łazience i tam dopełniała swej edukacji — odrabiała prace domowe i rozmawiała ze mną przez telefon o wieczności. A w tak zwanym międzyczasie wyskakiwała na miasto, żeby zarobić trochę grosza, sprzedając zapiekanki i hot dogi. I za te właśnie trochę grosza postanowiła przyjść do mnie na rosyjski. Chodziła do szanującego się liceum (był to spadek po ambicjach jej matki, która drzewiej wiązała z nią była wielkie nadzieje; dziś — mijała ją w korytarzu bez słowa), powtarzała właśnie drugą klasą, a że kiepska była z języków obcych (tudzież — gorzej, z języka ojczystego), miała powody się obawiać, że tym razem usuną ją ze szkoły. Mówię więc do niej: „Wiesz co, ja swoje honorarium odbiorę w niebie, a ty bierz tę forsę za hot dogi i uderzaj do jakiegoś polonisty. Może da się tu coś jeszcze zrobić". Ciężko mi coś było ją przekonać, ambicję, widać, odziedziczyła po kądzieli, ale wreszcie stanęło jakoś na tym, że dobra. Poszła do jakichś państwa, którzy ogłaszali się jako „magistrowie D." — ale D. dziwnie ją zniechęcili, bo chcieli za dziesięć lekcji z góry, a poza tym potraktowali ją jak smarkacza. A tu, patrzeć, zbliża się koniec roku. Dobra, myślę, przysiądziemy się do tych języków obcych, nie ma sprawy. A w kwestii języka ojczystego pogadam może z jej polonistką. Mówię: „Słuchaj, wybieram się do ciebie do szkoły. Może uda mi się tchnąć trochę wiary w ciebie w tę twoją panią K.". Zostawiłam ją w knajpie gdzieś w pobliżu — i idę. I tylko cały czas myślę, jakby się tu nie zapomnieć i nie zacząć do tej Matki-Polki nawijać slangiem. I w ogóle — mam takiego pietra że o Jezu. Czuję się taka „beznadziejnie młoda", jak to rzekła o sobie jedna z moich uczennic — a tu wdziać muszę maskę godności i powagi. Aż mi się coś w brzuchu na to robi. Pierwsze co, jak weszłam do tej szkoły, walę do ubikacji — i dobra, wdziewam. 72 Odszukałam panią K. i mówię, że przyszłam w sprawie Gośki. Pani K. — a co! w szkole jak w szpitalu — pyta, czy ja jestem ktoś z rodziny. Ja na to skromnie że nie, po prostu — uczę Gośkę rosyjskiego. Nie dodałam tylko, że uczę ją nie dłużej niż trzy niedziele, bo to już byłoby przegięcie. No i zaklinam się, że się poprawię. (Czytaj: że Gośka się poprawi). Że to wszystko przez to, że jestem taka beznadziejnie młoda; że muszę uczyć się w łazience; że ojciec jest smutnym telemanem, matka patrzy okiem Bazyliszka... i tak dalej. A tak w ogóle — niech sama spojrzy: jestem stworzeniem wrażliwym, rozumnym, refleksyjnym... kto wie, co jeszcze ze mnie wyrośnie. Pani K. przyglądała mi się nieufnym wzrokiem. Spokoju jej jakoś nie dawało, w jakiej roli ja przyszłam do tej szkoły. Stale dyskretnie indagowała mnie na ten temat. Wreszcie rzekła że, no cóż, życie jest życiem, pokazała mi w dzienniku wszystkie dwóje i stwierdziła (mówiłam? w szkole jak w szpitalu!), że to „beznadziejny przypadek". Pożegnałam panią K. z prawdziwą ulgą. Nie cierpię się zgrywać na własną ciocię. Gośka, istota przewidująca, zdążyła mi już zamówić jakiegoś drinka. Rzuciła się na mnie jak wygłodniały pies na żarcie: — No i co?! — pyta. — Nic — mówię. — Beznadziejny przypadek. Za to tak nas podsumowała że o Jezu. Bo, rozumiesz, ani ja tobie matka, ani sąsiadka. Z jakiej paki ja się pętam po tej szkole. I w ogóle — co tu jest grane. I wreszcie spojrzała na mnie — z takim bolesnym zrozumieniem, z taką, czujesz to, „rodzicielską troską" — i mówi: „No cóż. Wszystkie dzieci są nasze". Wczoraj na lekcji z Kacprem kichnęłam. Kacper ma (ku memu zdumieniu) piętnaście lat. Mówię: — Ale się dobraliśmy. (Też miał katar.) — No, my dobraliśmy się nie tylko pod względem kataru — poprawił mnie. I dodał: — Szkoda, że cię nie znałem, kiedy miałaś piętnaście lat. Po tej kartce chodziło takie malutkie-malutkie stworzonko. Coś w rodzaju miniaturowej muszki, niewiele większej od przecinka. Dmuchnęłam — i złamałam mu skrzydło. 73 Dorośli. Do czego oni dorośli. Kiedy byłam na pierwszym czy drugim roku studiów, uczył mnie poetyki pewien facet, nazwijmy go Biernacki. Chyba lubiliśmy się nawet, choć ja czułam w nim przykładnego urzędnika, skwapliwego ucznia tego świata — a on czuć musiał, że dusza ma niepokorna a skrzydlata. — Przytnie pani życie te skrzydełka, oj przytnie — powiedział do mnie któregoś dnia. Nie żebym wzięła to sobie jakoś do serca — ale zapamiętałam te słowa. I dziś, kiedy myślę o tym, mam ochotę roześmiać się wyrozumiale i zawołać, przez wszystkie te lata, jakie nas dzielą od tamtej chwili, odrzucić mu niedbale jak piłeczkę pingpongową: — I co?! Takiego ch..., panie Biernacki! Siedziałam w sali i odpierałam właśnie ataki kilku „nowych", którzy chcieli przepisać się do mojej grupy. Poszła fama, że jestem równy facet i cała uczelnia jak w dym zaczęła walić do mnie na rosyjski. Próbowałam nie dać im się zbajerować, ale oni byli nieustępliwi. Roztaczali przede mną dramatyczne wizje własnego losu (jeśli rzucę ich na pożarcie temu losowi) i przysięgali, że będą uczyć się w pokorze. Legalni studenci czekali pod salą, ale że pertraktacje się przedłużały, wpadli na pomysł, żeby w ogóle zwolnić mnie z zajęć. Przyczepili mi na drzwiach karteczkę, że zerwali się do domu, uwierzytelnili ją swymi podpisami (co skądinąd miało być wyrazem szczególnych względów) i się zmyli. Szlag mnie trafił. Że ja tu z nimi jak z jajkiem, a oni mi, dranie, taki numer. Żeby jeszcze nie wiedzieli, że jestem w środku! Dobra, myślę, już ja im dam popalić. Próżność się we mnie odezwała. Że to niby, komu jak komu, ale mnie?! Lecz gdzie mi było myśleć o próżności — zapłonęłam przeto świętym gniewem. Przez cały dzień (i tę część nocy, której z reguły nie przesypiam) dbałam 0 to, żeby mi nie przeszło. Ano, szczęśliwie, jakoś mi nie przeszło. Przyszłam ci następnego dnia na zajęcia i zamiast wparować lekko i radośnie na skrzydłach entuzjazmu, równości i braterstwa 1 rzucić im serdecznie jakieś „Cześć!", wkroczyłam ze starczym do- 74 stojeństwem i wygłosiłam lodowato: „Dzień dobry". Zrobiło to na nich spore wrażenie, nie powiem. Ale na mnie — niestety! — jeszcze większe. Nawet psom na podwórku mówię „cześć" — a tu nagle „dzień dobry", taki afront. Ale nic to, brnę dalej. Ani na nich nie spojrzę cieplejszym okiem. Z niedbałym znudzeniem przechadzam się po sali, co ma przydać mi godności i powagi. (Dobrze chociaż, że miałam dość godności, by nie sprawić im jakiegoś kolokwium. Jezu, to by była już totalna klęska!) Zwykle dzieliłam się z nimi swoją wiedzą w sposób skromny, serdeczny i bezpretensjonalny. A tu, słyszę, wygłaszam sztywno jakiś wykład o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy i tylko czyham, aż ktoś się wychyli, żeby móc mu pokazać, gdzie jego miejsce. A tu jakoś nikt się nie wychyla... Nie dziwota — nie zasłużyłam sobie na to. Siedzą cicho i gapią się na mnie. Takimi wielkimi, zaniepokojonymi oczami. Myślą pewnie: „Długo jeszcze tego będzie? Czy to może już na dobre tak ma zostać". Ja też myślę: „Długo jeszcze tego będzie?" Buty mam podkute, z cholewami — czuję się już prawie jak esesman. No i w ogóle. Pocę się jak ktoś, kto przez całe życie latał w lekkiej bawełnianej koszulce, a tu nagle wklinował się w garnitur — kiepsko skrojony, sztywny i przyciasny. Ale jak się tutaj odklinować? Mam powiedzieć ni z gruszki ni z pietruszki: „Sorry, wróć. Wpasowałam się coś chyba nie w tę rolę"? Za daleko zabrnęłam, nie stać mnie na to. Jak mi teraz nie pomogą, to polegnę. No i ten garnitur zaczął mi coś chyba pękać w szwach, bo, nagle słyszę, ktoś odzywa się z ostrożnym współczuciem: „Aśka, przestań! Przecież tak dłużej nie ma sensu". Do stu tysięcy fur beczek pełnych calvadosu! Wszystko przeszło mi jak ręką odjął na te słowa. No dokładnie. I przyglądam się — i widzę: Ale ekstra! Znowu jestem w bawełnianej koszulce! Wyjaśniliśmy sobie wszystko jak trzeba i kopsnęliśmy się do bufetu coś przekąsić. Następne zajęcia miałam z nimi dopiero za parę dni. Przyszłam, naznosiłam różnych starych gazet, na stół rzuciłam garść długopisów i flamastrów (wszystkie wypisane albo zepsute), przytar- 75 gałam nawet jakąś parę starych kapci, żeby stworzyć odpowiednią atmosferę. Że to, niby, jestem totalnie zadomowiona. Przez cały tydzień układałam krzyżówkę. Trzeba było przetłumaczyć szereg terminów prawniczych (bo rzecz działa się na prawie), a potem odczytać hasło. Jakieś półtorej godziny roboty. Akurat tyle, co jedne zajęcia. Mówię do nich: „Słuchajcie, zrobicie tę krzyżówkę i możecie spadać do domu". Posiedziałam z nimi jeszcze parę minut i powiadam: „To wy tu sobie, dziatki, kontynuujcie, a ja muszę gdzieś wyskoczyć na małą chwilę". Zostawiłam flamastry, kapcie — i wyszłam. Zostawiłam coś jeszcze — swojego szpiega. Żeby zdał mi relację z tego, co będzie. Studenta z innej grupy, który siedział ze mną po nocach nad tą krzyżówką. (To on wpadł na pomysł z kapciami. Rechotaliśmy nad tym z pół godziny.) Szkoda, że sama nie mogłam tego widzieć! Biedzili się, biedni, odpowiednio długo, zgodnie z planem. Wreszcie odczytali hasło: „Kochani, przepraszam. Opuściło mnie poczucie humoru. Właśnie mi wróciło. Zerwałam się do domu. Aśka". Co za dureń powiedział, że młodzież jest zepsuta! Sam musiał być zepsuty! Wierszyk ten, napisany z okazji Dnia Nauczyciela na prośbę jednego z moich uczniów, pochodzi z roku 1991. Ponieważ rok ten nie wchodzi do ,Ja(?)", postanowiłam zamieścić go w tym miejscu. Głupia sprawa. Mówiąc szczerze Czasem straszny lęk mnie bierze Że wyrosnę na tumana. (Już wyrosłem?! Co za plama!) Muszę się poprawić. Boże! Będę uczył się w pokorze. Obiecuję (sam nie wierzę) Że się będę uczył szczerze Że się będę uczył pilnie. Choć odpowiem czasem mylnie 76 I choć czasem na wagary Zboczę — nie trać we mnie wiary! Wiem, że różne masz kłopoty. (Wiem — choć mi nie mówisz o tym) Wiem, jak trudno jest nieuka Uczyć — to jest sztuka. I w te wszystkie puste głowy Z trudem iście syzyfowym Wtłaczać wiedzę, by — wtłoczona, Drugim uchem wyszła ona. Wiem też, że Ci płacą marnie Choć tak trudzisz się ofiarnie. Wiem, bo (nie myśl, że coś kręcę), Wiem — bo umiem patrzeć sercem. Więc choć trosk Ci sprawiam wiele Bądź mi proszę Przyjacielem. Ja też różne mam kłopoty. (Chętnie bym pogadał o tym) Zresztą, większość tych kłopotów (Jestem się założyć gotów!) Większość lęków, niepokojów Myśli, odczuć i nastrojów Jest nam wspólna. Brak pieniędzy, Lęk, że przyszłość spędzisz w nędzy Że ci każą na kolanach Pod dyktando żyć plebana, Kraj w ruinie, Sejm niemrawy, I tak dalej. Nie ma sprawy, To jest fraszka — będzie gorzej. Czasem myślę sobie: Boże! Ten świat chyba jakiś głupi? Wszędzie tylko: sprzedać — kupić Wszędzie wrogo, niespokojnie Tu — przed wojną, tam — po wojnie, Tu — precz z Żydem! Tam — z Cyganem! Jezu, co jest tutaj grane!? 77 Czym j a chory — dumam skrycie Czy jest chore nasze życie? Ja się zapytowywuję: Tobie mózg się nie lasuje Na to wszystko? Powiedz szczerze! (Nie mów „nie", bo nie uwierzę). Mam też inne myśli durne: Dzisiaj — żyję. Jutro — umrę? Jeśli tak, to — myślę sobie, Jużem martwy. Jużem w grobie. Po cóż mi się w szkole trudzić Próżną się nadzieją łudzić Zajęć imać się rozlicznych Gdy mój koniec tak tragiczny? Sens istnienia chciałbym zgłębić T o mnie dręczy, t o mnie gnębi. Tego nas nie uczą w szkole! Wszyscy grają jakieś role I choć każdy w głębi duszy Mur obcości chciałby skruszyć, Wyjść z pancerza swej powagi Jakoś nie ma nikt odwagi. Cóż że jestem w wieku kwiecie Bardzo ciężko mi na świecie. I choć później urodzony niż Ty — równiem jest strudzony. Więc choć trosk Ci sprawiam wiele Bądź mi proszę Przyjacielem. Nie bądź sędzią mym i katem Bądź mi Wsparciem, Starszym Bratem. Może uczmy się wzajemnie? Ja od Ciebie. Ty — ode mnie. Czasem myślę, pójdę do psychiatry i powiem mu: Panie, lecz mnie pan. Szczęśliwa jestem. A on powie: Pierwszym transportem do domu wariatów! 78 1990 Rzućże wreszcie w pysk temu światu jego żałosne wyobrażenia o „sukcesie", o życiu i przemijaniu, szczęściu-nieszczęściu, pięknie-niepięknie i tak dalej! Rzuć mu to w pysk jak rękawicę. Myślisz, że odważy się po nią schylić? Gówno! Nigdy Ci nie sprosta w tym pojedynku. Chyba że sam zechcesz być jego sekundantem. Ja nie popełniam nietaktów — ja po prostu jestem nietaktem! Jestem nie-taktem, bo jestem tą nutą, która nie współbrzmi w symfonii ról. Kiedyś może Ci to bliżej wytłumaczę. Chciałam już, ale ręka mi zadrżała, bo... Bo byłoby to nietaktem. ...Powiedział tak kiedyś do mnie Jasio Himilsbach. (Kojarzysz kto to? Taki trochę aktor, trochę pisarz, trochę pijak...) Było to ze dwadzieścia lat temu, u „Hopfera". To taka dosyć znana w tamtych czasach winiarnia w Warszawie. Poszłam tam w jakimś towarzystwie, trochę sobie popiłam i zaczęłam wizytować sąsiednie stoliki. Było to tam zresztą we zwyczaju. Przysiadłam się do Jasia Himilsbacha. Zaczęliśmy o czymś gadać, ale w takim, wiesz, zaczepnym duchu. I w którymś momencie tej rozmowy — dosyć byliśmy już zaawansowani w tym pojedynku — Jasio wyraził opinię (nie pamiętam już w związku z czym, ale był to rodzaj wyzwania), że żadna baba nie potrafiłaby dać mu po pysku. Czy 79 coś w tym stylu. Na to we mnie zawrzała ułańska krew i powiadam: „Jasiu, wstań!" Jasio w mig zrozumiał, o co mi chodzi, podnieśliśmy się oboje i tak staliśmy naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem — czujni, zwarci, gotowi — i Jasio miał w oczach determinację i pełen godności ból — a ja byłam jak to cięcie szablą, co to nim Kmicic gasił świece — czy może raczej jak sam płomień. No i czekamy. To znaczy Jasio czeka, czy ja się odważę — a ja czekam, aż cierpienie w oczach Jasia sięgnie zenitu. Ach, to była wielka scena! I dziś myślę — taka polska! No i wreszcie ja buch Jasia w gębę. Tak na odlew, twardo, po męsku. Chwila ciszy. Wreszcie Jasio mówi: „Jeszcze". To ja znowu. Chwila ciszy — i Jasio: „Jeszcze". Tak się to powtórzyło kilka razy. Wszystko to dosyć długo trwało, bo oboje dbaliśmy o to, żeby napięcie dramatyczne się nie załamało. Byliśmy tak zaabsorbowani sobą, że nie widzieliśmy, co się wokół nas dzieje, a musieliśmy wywołać niezłą sensację. Wreszcie, gdzieś po piątym-szóstym ciosie, Jasio wycedził: „Jeszcze". A ja czuję, że to już nie przelewki. Że — jak sam mnie zaraz zamaluje (a chłop nie jak dąb, ale krzepki taki, hardy, męski), to chyba nie będzie co po mnie zbierać... Ale, widzę, zawaham się teraz, nie pójdę na całość — też będzie krucho. Więc — jak jeszcze to jeszcze! — trach, nie ma sprawy. Popatrzył na mnie twardym okiem: „Jeszcze!" Zlustrowałam go i mówię: „Nie, Jasiu. Dość!" Usiedliśmy powoli, nadal nie spuszczając z siebie wzroku. I wtedy właśnie powiedział do mnie — z taką mocą, z takim zajebistym podziwem: „Kurwo. Gdzieś ty się tego wszystkiego nauczyła!" Klima zaprosiła mnie z Żenią do swego domu w Ustrzykach Dolnych. (Żenią to facet, ma tylko takie „żeńskie" imię.) Poza nami było jeszcze parę osób, między innymi pewna starsza pani, która miała brata jezuitę. Ów brat-jezuita, już niemłody, cały boży rok spędzał w odosobnieniu, z rzadka tylko widując zwykłych śmiertelników. Pewnego dnia gruchnęła wieść, że dostał on kilkudniowy urlop i ma również zjechać do Klimy. Że towarzystwo było dosyć świątobliwe, zapanowało ogólne poruszenie na wieść o przyjeździe świętej osoby. Niby nic się takiego nie działo, ale dał się 80 odczuć nastrój szczególnego uduchowienia. Minęło czasu mało-wiela, znakomity gość nadjechał i zasiedliśmy wspólnie do uroczystej kolacji. Było nas przy stole siedem osób. Poza księdzem i jego siostrą jeszcze trzy panie w różnym wieku — wszystkie wdzięcznie zarumienione, czujnie wsłuchane w przyciszony głos księdza i skromnie spuszczające oczy pod jego wzrokiem. Podano do stołu i gość a wraz z nim reszta biesiadników podnieśli się, by odmówić modlitwę. Przeżegnaliśmy się, ksiądz zmówił pacierze i — nagle — stało się coś niesamowitego. Ledwie przebrzmiało końcowe „Amen", jakby zły duch wstąpił w księdza. Z twarzą nabiegłą krwią, wykrzywioną bezsilną pasją, oczyma miotając błyskawice, zwrócił się gwałtownie w kierunku Żeni i zakrzyczał strasznym głosem, że oto mamy przed sobą antychrysta! Bydlę wyzbyte wszelkiej wiary. Niegodne zasiadać przy wspólnym stole. Mówię jak na świętej spowiedzi, nic nie zmyślam. Był to jeden z ciekawszych popisów szału, jakie miałam okazję oglądać w życiu. (Wszystkie zresztą były bardzo ciekawe i pouczające, nie powiem.) Trwało to dobrych parę minut. Już wydawało się, że się uspokaja, gdy naraz znowu wybuchał świętym gniewem, ciskając obelgi na głowę osłupiałego Żeni. Ciął mieczem, raził gromem, palił furią. Wreszcie osłabł i zamilkł. Poszło o to, że Żenią nie przeżegnał się przed modlitwą. Ja również nie jestem wierząca (choć z pewnością nie brak mi wiary), pomyślałam jednak, że taktowniej będzie się przeżegnać w tej sytuacji. Żenią natomiast, przeciwnie — uznał, że mechaniczne wykonywanie znaku krzyża będzie nietaktem. Stąd cała ta afera. Ksiądz zamilkł i przy stole zapanowała głucha cisza. Wszystkich dokładnie przytkało. Atmosfera była grozy i neurozy i myśl o spożywaniu darów bożych w tej sytuacji wydawała się ciężkim nieporozumieniem. Dziś wspominam całkiem serdecznie tego księdza. Ale wtedy myślałam, że eksploduję. Czułam, że muszę się z nim zmierzyć. Wyrwać z niego i rzucić mu do stóp tę bestię, której my wszyscy, i on sam, padliśmy ofiarą. Że jeśli tego nie zrobię — nie wybaczę nigdy ani jemu, ani sobie. I chyba Duch Święty mnie natchnął (czy 81 tam Szatan, jeśli kto woli), bo palnęłam takie kazanie, że sam Piotr Skarga by się nie powstydził. Zakończyłam ciosem, że po osobie duchownej należałoby się spodziewać... cóż, nie więcej może miłości bliźniego — lecz przynajmniej więcej zwykłej kultury. I znowu zapadła głucha cisza. (Tylko puchacz hukał za oknami, chciałoby się dodać). Ale — nic w przyrodzie nie ginie. Ksiądz zrozumiał — okazał skruchę. Przeprosił. A że przeprosił szczerze, zrobiło się naraz całkiem miło i z lekkim sercem przystąpiliśmy wszyscy do spożywania wieczerzy. Magda i Iwona przyszły powiedzieć, że zrezygnowały z pracy w agencji towarzyskiej. Jest to, rzekły, czego zresztą nie ukrywały od początku, regularny burdel. Spodziewałam się, że prędzej czy później tak się stanie, ale jednak zdziwiłam się trochę. Jeszcze niedawno z tak niewinnym entuzjazmem opowiadały mi, jak dobrze im się tam pracuje...? — Bo sama praca jest w porządku — powiedziała Iwona — nie o to chodzi. Tylko, nie wiem, zauważyłyśmy z Madzią, że jakoś oddaliłyśmy się od siebie. Zaczęłyśmy się kłócić... i w ogóle. To już lepiej załapiemy się na kelnerki w jakiejś knajpie. Gośka spotkała w kuchni jakieś stworzenie, żywo przypominające karalucha. Coś ją tknęło, że to może nie karaluch. Poleciała więc do encyklopedii, by się upewnić. Upewniła się, że to biegacz jest niejaki. Chrząszcz. Szlachetny wielce, pożyteczny, osobliwy. Postanowiła wyrzucić go przez okno. Ale obliczyła, że — uwaga: przyspieszenie, masa ciała i tak dalej — ta istota może złamać sobie nogę. Więc ubrała się i zjechała z nią windą na dół, by ją tam dopiero wpuścić w jakieś krzaki. Byłaby to przypowieść optymistyczna. Ale niestety. Dzwoni do mnie dziś w nocy i powiada: — Słuchaj, piszą, że to taki rzadki okaz...? A ja znów widziałam w kuchni tego chrząszcza... Dzwonił Irek, żeby obwieścić, że przyjęli nas właśnie do zakonu. 82 Bo Irek jest poszukiwaczem wspólnot. Kiedy go poznałam przed paru laty, przedstawiono mi go z dumą jako „najmłodszego członka partii komunistycznej". Więc się wzięłam go ratować — ale po to tylko, by za chwilę rzucił się w objęcia „wyznawców religii mojżeszowej" (twierdzi, że miał ojca Żyda, lecz że stale coś upiększa w swojej biografii, pewne jest to tylko, że miał go krótko, bo jego starzy porzucili go oboje, zostawiając dziadkowi — ten zaś wkrótce zapił się na śmierć), a za chwilę następną — Świadków Jehowy. Terminował u nich bardzo obiecująco... Aż nagle kupił sobie koloratkę — i oświadczył, że musi zostać zakonnikiem. To będzie opiekował się chorymi. Przytargał bardzo sprytnie pomyślaną ankietę na z górą sto pytań, na podstawie której wielebni ojcowie mieli orzec, czy na pewno ma powołanie — a iż pomyślałam, że jak do nich trafi, to kto wie (a przynajmniej poślą go do szkół), ja zaś powołanie mam na pewno — więc dość aktywnie pomogłam mu ją wypełnić. Stąd informacja, że nas przyjęli. I podobno jesteśmy szczególnie uduchowieni. Miałam sen. Włóczyłam się z jakąś wycieczką po podziemiach jakiegoś kościoła — i dostrzegłam figurkę Matki Boskiej, stojącą skromnie gdzieś we wnęce. Miałam przy sobie łańcuszek od Gerarda, pomyślałam: A, po co mi on. Zostawię go tej Matce Boskiej, bo tak jakoś mizernie wygląda. Powiesiłam go jej na dłoni i odeszłam. Ale za chwilę myślę: Głupia sprawa. Gerard dziś-jutro ma przyjechać — będzie mu przykro, jak zobaczy, że pozbyłam się jego łańcuszka. Kto coś daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera, ale nic to — zaczęłam kręcić się koło tej figurki, wypatrując stosownej chwili, by go odebrać. Lecz że poza mną kręciło się tam jeszcze parę zakonnic, łypiących na mnie podejrzliwym okiem (tak sobie imaginowałam, gwoli ścisłości, że podejrzliwym), zrezygnowałam po chwili z tego zamiaru i zapuściłam się w głąb kościoła. Łażę sobie i nagle, patrzę, Matka Boska najwyraźniej ożyła i przechadza się gdzieś w pobliżu. Ucieszyłam się jak kto głupi, zbliżyłam się do niej bystrym krokiem — i mówię: Słuchaj. Sorry, oddaj mi, proszę, ten łańcuszek. 83 Zastanawiam się: Czy jeśli niemowlę, mam na myśli takie zu-pełnie-zupełnie małe (kiedyś mówiono „niemowie"), trzyma w ręku patyk — to czy ono postrzega ten patyk jako przedłużenie swojej ręki? To znaczy przedłużenie poniekąd samego siebie? Bo tak w ogóle sobie myślę: W języku jest jakaś tajemnica. Tak jakby język wiedział więcej od nas samych. Mówię: ja — i moja ręka, ja — i moja głowa. Czyli co? Jakby ewidentnie z tego wynika, że nie utożsamiam swego „ja" ze swoją ręką, swoją głową? Dobra, jasne, że nie jestem swoją ręką. Ale nie jest już takie pewne, że nie jestem, powiedzmy, swoją „inteligencją", swoim „umysłem". Ale nie: Bo skoro mówię: mój umysł? moja inteligencja? Przecież jeśli mówię o czymś „moje", to to coś właśnie nie jest „mną samą". I coś niesamowitego. Wychodzi mi z tego takie równanie: Jest „moje" równa się : „nie jest mną samą". Co więc jest mną samą — nie jest moje (?!) No czy nie tak? Mam przyjaciela-wariata, uroczego skądinąd człowieka. Dzwonił do mnie przed chwilą, bo miał nieszczęście: Zostawił walizkę na ulicy (nosi się ze wszystkim, co posiada), a sam wszedł do sklepu zrobić zakupy... (H. jest zdania, że ludzie powinni być uczciwi, stąd nie widzi nic niewłaściwego w zostawianiu rzeczy na ulicy). Ów przyjaciel żyje w myśl sobie jedynie wiadomej logiki i nie chce dopuścić istnienia żadnej innej. W konsekwencji ściąga sobie ciągle na głowę różne nieszczęścia. Nie potrafiąc tego inaczej wytłumaczyć, tłumaczy to sobie czarną magią. Dosłownie: uważa, że pada ofiarą czarnej magii — i ta myśl go trochę uspakaja. Tę czarną magię uprawiają jacyś „oni", nie jest jasne bliżej, co za jedni. Próbowałam mu tłumaczyć, że to nie oni. Nadawałam różne teksty w rodzaju: „Jeśli zginęły ci okulary, to niekoniecznie zaraz oni ci zgubili. Toż po prostu — masz dziurawe kieszenie". Czuł się wtedy zdradzony i dotknięty. Wołał: „Bronisz ich! Jesteś z nimi w zmowie!" Potem zobaczył, że coś mu się nie zgadza. Za bardzo 84 mnie polubił, żeby dopuścić, że mogę gubić mu okulary (kraść dokumenty, nabijać guzy itd.). Pamiętam, przyszedł któregoś dnia, stanął w drzwiach i zapytał: „No i powiedz. Czemu ja tobie ufam?" I sprostował z zakłopotanym uśmiechem: „Nie bardzo. Trochę. Ale ufam". Od tej pory rozmowy nasze przebiegały według innego scenariusza. Ja mówiłam: „Co chcesz, jak idziesz do ambasady amerykańskiej ubrany jak lump i zarośnięty, to się ciesz, że cię w ogóle wpuścili. Zamiast dziwić się, że nie dostałeś wizy". Odpowiadał: „Już i ciebie omotali! Sama widzisz. Jesteś pod ich wpływem". Z czasem stosunki nasze stały się jeszcze serdeczniejsze i argument, że mogli mnie omotać, też przestał trafiać mu do przekonania. Doszedł do wniosku, że już kto jak kto, ale ja z pewnością muszę rozumieć, że to oni. I że tak się z nim tylko droczę... Ostatnio przyszedł i powiedział że, niech no spojrzę, zasnął w barze mlecznym po obiedzie i przegapił przez nich ważne spotkanie. „Patrz — powiada. — Uśpili mnie. Kawalarze!" Akurat nocował u mnie poprzedniej nocy, bo nie bardzo ma się, biedak, gdzie podziać. Sypia po różnych dworcach i w ogóle. Perorował do piątej nad ranem, potem jeszcze czytał jakąś książkę. „Ciekawostka! — mówię. — Popatrz co za dranie! Oka przez nich nie zmrużyłeś dziś do rana." A on na to, chytrze uśmiechnięty: „Ty to jesteś! Zawsze taka musisz być przekora." Przyszła pani Jadwiga, sąsiadka. Oboje z mężem trunkowi. Pani Joasiu, powiada, pani pozwoli. Pozwoliłam. Widzę, pan Mietek stoi w przedpokoju, w podkoszulku — i czeka. Weszłam. Pani Jadwiga zajęła pozycję strategiczną obok pana Mietka i mówi: — Pani Joasiu. Wychodzę wczoraj do roboty i zostawiam klucz pod wycieraczką. Stary wraca z roboty, patrzy pod wycieraczkę — klucza nie ma! No i gdzie jest ten klucz? Tu pani Jadwiga robi dramatyczną pauzę. Wreszcie oznajmia tryumfalnie: — Idę dziś do Bobka do pokoju, patrzę — klucz leży pod tapczanem! Przyglądają mi się oboje wyczekującym wzrokiem: — Pani Joasiu. I skąd tam ten klucz? Pani powie. 85 Pan Mietek wpatruje się we mnie z tragiczną pokorą. Pani Jadwiga jest oburzonym znakiem zapytania: — No i skąd tam ten klucz? Serce boli mnie zawieść tak ufnie pokładane we mnie nadzieje, ale zadanie jakoś przekracza moje siły. — Nie wiem — przyznaję ze skruchą. —Ale skąd tam ten klucz?! — nalega prawie agresywnie pani Jadwiga. Z desperacją czekam na jakieś objawienie. Pan Mietek, dusza-człowiek, dochodzi do wniosku, że żona widocznie nie jest dość komunikatywna. — Bo widzi pani — tłumaczy z zakłopotaną powagą — Stara wychodzi wczoraj do roboty. I zostawia klucz pod wycieraczką ... Co za palant wymyślił powiedzenie „proza życia". Ja tak patrzę, patrzę, i dopatrzyć się nie mogę: Gdzie tu, do cholery, jaka proza?! Przecież to wszystko jest poezja! Opowiadała mi Monika, że podczas ferii była w Rzymie z jakąś wycieczką czy pielgrzymką, której uczestnikami były dzieci niepełnosprawne, między innymi jej podopieczna Majka. Dwukrotnie były z Majką na audiencji w Watykanie. Raz — jakoś po przyjeździe, drugi — bezpośrednio przed wyjazdem. W czasie obu audiencji papież podchodził do dzieci, witał się z nimi i zadawał im różne pytania. Przy drugim spotkaniu ponownie zbliżył się do Majki, pogłaskał ją po głowie i zapytał, jak ma na imię. — Jak to?! — wypaliła Majka. — To papież mnie nie pamięta? Przecież ja tu byłam w zeszły wtorek! Gośka (która w międzyczasie dostała się na studia) prosiła mnie, żebym napisała jej jakieś wypracowanie na lektorat z angielskiego (zawierające zdanie, które w luźnym tłumaczeniu na polski brzmiałoby mniej więcej „Co za potwór miał czelność wymyślić budzik!") Ostatecznie zdyskwalifikowała je. Powiedziała, że facet od angielskiego nie uwierzy, że to wyszło spod jej pióra — i że w ogóle. Tak powstała ta historyjka o Garbusie: 86 Śniło mi się, że zerwał się z uwięzi wielki wiatr i wywiał mnie z ciała. Jakiś podmuch wyrzucił mnie na zewnątrz i ujrzałam nagle, zaskoczona, że me ciało zostało na łóżku, a ja sama siedzę obok na dywanie. Przeszło mi przez myśl, że umarłam — ale nie, nie miałam uczucia, że jestem martwa. Wstałam i podeszłam do okna. Letnia noc zamrugała na mój widok srebrem gwiazd. Chciałam otworzyć okno, lecz nim wyciągnęłam rękę by to uczynić, przeniknęłam jakoś przez szybę i znalazłam się nagle na balkonie. — Musiałam chyba jednak umrzeć. Żywi nie przechodzą jeszcze przez szyby — pomyślałam. Ale nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Żywa czy umarła, było mi to dziwnie bez różnicy. Dostrzegłam światło w oknie Starego Garbusa. Płonęło w oddali złotym okiem na tle gęstej ciemności nieba. Nie wiedzieć czemu, zatęskniłam za nim nagle jak za kimś bliskim. Dziwne, znałam go tylko z widzenia i nigdy dotąd nie zaprzątał mej uwagi. Teraz przypomniało mi się nagle, że jest ciężko chory i ma wkrótce umrzeć. „Nie dożyje pewnie do świąt — mówił mi przecież ktoś z sąsiadów. — Powiadają, że cierpi na serce". „Cóż — odrzekłam. — Nie ma na to rady". Dziś stanęły mi w pamięci własne słowa i pojęłam nagle, na jaką to chorobę umiera garbus. — Szkoda, że nie jestem ptakiem — pomyślałam. — Mogłabym wzlecieć, przysiąść na jego parapecie i zajrzeć do jego mieszkania. Może mogłabym przynieść mu jakąś radość. Ledwie zdążyłam to pomyśleć, już byłam w powietrzu. Nie miałam skrzydeł, lecz leciałam z lekkością ptaka. W jednej chwili dotarłam do okna Starego Garbusa i przeniknęłam do pokoju. Ujrzałam go. Leżał w pościeli, garb piętrzył się, skłębiony, gdzieś obok niego. Przyglądałam mu się w niemym zdumieniu. Zawsze wydawał mi się stary, szpetny, odpychający. Teraz, jakby czar jakiś opadł mi z oczu, zrozumiałam nagle, że jest piękny. I przedziwnie jakoś drogi mojemu sercu... Nie umiałabym określić jego wieku (obojętny był mi zresztą i mój własny), już nie dbałam o to, czy jest stary, czy jest młody. Jego garb? — jeszcze wczoraj myślałam, że jest odrażający. Dziś wyrastał przede mną jak wzgórze księżycowe pełne tajemnic, jak legendarny Sezam. Nie był gar- 87 bem — był mocarzem w garb zaklętym! Żyć i cierpieć się zdawał swym własnym życiem. Wystarczyło dotknąć go i powiedzieć: „Sezamie, otwórz się!" — a otworzyłby się z pewnością, odsłaniając magiczny świat najbardziej fantastycznych cudów. Nie zrobiłam tego jednak. Garbus blady był bladością śmierci, był ciężko chory. Jego serce — śmiertelnie ranne. Pozwoliłam mu spać, śnić do końca ten ostatni sen. Już wkrótce miał obudzić się sam — po innej, lepszej stronie Czasu... Wyleciałam z pokoju i usiadłam na pobliskim dębie. Noc była ufna, miękka, pełna zagadkowych westchnień. Pulsowała biciem mego serca... Nagły dzwonek wyrwał mnie ze snu. Co za potwór miał czelność wymyślić budzik! „Ktoś do ciebie — powiedziała moja ciotka, odsłaniając zasłony. — To chyba ten garbus z naprzeciwka. Kazałam mu czekać na zewnątrz". Serce wzleciało mi do gardła. Nie miałam skrzydeł, ale biegłam z lekkością ptaka. By go wpuścić, by mu otworzyć drzwi. Tylu ludzi prosi mnie, abym zapisywała swoje myśli. A ja? — właściwie nie bardzo wiem, co zapisywać. Wszystko jest dobre i proste. Nie ma śmierci. Nie ma wrogów. Wszystko spełnia się w miłości. Tu i teraz. Tam i Zawsze. Tak czuję. Złudzenia i iluzje? Nie wiem. Moim zdaniem, życie jest jak szkoła. A każdy z uczniów jest w innej klasie. I każdy ma trochę inny materiał do przerobienia — każdy musi „przerobić", zrozumieć i poznać, samego siebie. Ludzie porównują siebie z innymi ludźmi i niemal wszyscy mają za złe losowi, że czegoś im nie dostaje. A ludzie „tacy jak Ty", to już w ogóle — są przekonani, że dostał im się wyjątkowo niewdzięczny materiał. Tymczasem każdy materiał jest równie dobry. „Trudny" to przecież nie znaczy jeszcze „zły". Ale to — że był równie dobry — okazuje się dopiero po przerobieniu. Jeśli kochasz kogoś, to kochasz całe jego życie — bo kochasz wszystko, dzięki czemu jest tym, czym jest. I tak samo, kiedy przerobisz ten materiał: To tak jakbyś pokochał samego siebie. Widzisz wtedy, że wszystko w twoim życiu było dobre. I widzisz, jasno — jakbyś świat cały, jakbyś każde ludzkie serce miał na dłoni — jak te serca gonią za złudzeniami i iluzjami, i jak sam to robiłeś przez całe życie... Lecz rozumiesz również, że aby wyzbyć się iluzji — i ją samą trzeba było przerobić. Pragnę raju. Tęsknię za jakimś stanem, którego nie potrafię nazwać. Pragnę raju — ale czasem ogarnia mnie uczucie takiej wdzięczności za wszystko, co już zostało mi dane, że pragnienie raju wydaje mi się bluźnierstwem. Pragnienie czegoś więcej... Czyż nie jest ono aktem buntu przeciwko sobie? Przeciwko temu, co jest — bez zrozumienia czym jest to co jest. Jestem taką wielką zdumiewającą tajemnicą. Taką swoją... Ziemią Obiecaną. Przykleiłam na wazonie karteczkę z napisem „Za chwilę wrócę. Jo". Kiedy gdzieś wychodzę na chwilę, odklejam ją i przyklejam na drzwiach na wypadek, gdyby ktoś do mnie przyszedł. Patrzę na tę karteczkę i myślę: Gdybym umarła... Jakie dziwne uczucia musiałaby budzić w ludziach ta karteczka. Lechu miał dzisiaj urodziny. I pomyślałam sobie nagle, że — tysiąc lat? — tysiąc lat to tylko dwadzieścia razy jego życie. I stało się — pewnego dnia nie wrócił. Pamiętam do dziś, z jaką rozpaczą szukałam go po nocy. Płakałam do wewnątrz, bezgłośnie, łykając łzy — a zdawało mi się, że łykam kamienie. I paktowałam rozpaczliwie z Panem Bogiem, i sprzedawałam duszę diabłu jednym tchem — i przysięgałam im, że nigdy, nigdy już nie wypuszczę go samego. Jeszcze wiele dni później zamierałam, słysząc pod drzwiami jakiś szmer lub szczekanie pod oknem jakiegoś psa. I wtedy, miałam pewnie nie więcej niż z osiem lat, uświadomiłam sobie nagle, że nigdy, nie można nigdy wiedzieć na pewno, kiedy kogoś widzimy po raz ostatni. 89 Jeśli będę żyć jeszcze dwadzieścia lat, to jeszcze tylko dwadzieścia razy przeżyję lato. Spotkałam tę dziewczynkę w pewnym domu, gdzie trafiłam przypadkiem na jakieś przyjęcie, w którym brało udział parę osób. Od początku przykuła mą uwagę, bo — nie wiem, co takiego mogłam zrobić czy powiedzieć — zagadnęła mnie nagle na stronie i zapytała, czy nie jest mi w życiu jakoś za ciasno. — Bo ja to się czuję jak w pancerzu — powiedziała. — Tak bym chciała rozwalić ten pancerz i wyjść na zewnątrz. Poparłam ten zamiar gorąco i ze zdumieniem, zastanawiając się, czy oto nie stanęła przede mną ma własna dusza. Ale wkrótce odwołały nas obowiązki bardziej oficjalnej konwersacji. Rozmowa obracała się, w przybliżeniu, wokół konstatacji, że lepiej być bogatym i zdrowym niż chorym i biednym. Matka dziewczynki parę ostatnich lat spędziła w Stanach, skąd wezwały ją do Polski jakieś nieoczekiwane wydarzenia w życiu rodzinnym. Mierzyła się teraz z myślą o powrocie, lecz nie było to łatwe ze względów ani formalnej, ani psychologicznej natury. Była przygnębiona i rozdarta. Powtarzała, że w tym kraju żyć się nie da, że nie widzi tu dla siebie żadnych perspektyw; przytaczała cały pakiet konwencjonalnych argumentów na rzecz wyższości życia za oceanem. Pani domu, zdeklarowana komunistka, podtrzymywała rozmowę tyleż ostrożnie, co bez przekonania. Wizja Ameryki, mieniącej się feerią barw i możliwości, była dla niej najwyraźniej zbyt bolesna. Z pewnością wolałaby usłyszeć, że cały tamtejszy dobrobyt i demokracja utopiły się właśnie w łyżce kremlowskiej wódki. My z dziewczynką milczałyśmy. W którejś chwili zorientowałam się, że i ona była z matką w Stanach i zapytałam, czy też chciałaby tam zamieszkać. Miała coś nie więcej niż trzynaście lat i zaskoczyło mnie spokojne, świadome siebie zdecydowanie, z jakim odparła, że nie — woli żyć w Polsce, w Polsce bardziej jej się podoba. — A co w Polsce bardziej ci się podoba? — podchwyciła z nagłym ożywieniem pani domu. Daleka była od jakichś głębszych psychologicznych wglądów. Miała nadzieję, że usłyszy jakiś ła- 90 twy slogan, który przyda nowych rumieńców płowiejącym sztandarom jej młodości. — Ta szarość — powiedziała dziewczynka. — Ta bieda. Będąc w Berlinie, trafiłam kiedyś do pewnej narkomanki, Polki z pochodzenia, która wyjechała z Polski jeszcze przed stanem wojennym. Gdy umawiałam się z nią przez telefon, z trudem szukała w pamięci swego adresu, cierpliwie przypominała sobie swe nazwisko, stację metra, ulicę, numer domu. Kiedy nadeszłam, otworzyła mi drzwi i odpłynęła bez słowa w głąb mieszkania. Była przezroczysta, nieobecna, snuła się jak sen. Chodziła po pokoju, dramatyczna i nierzeczywista, jak gość z innego świata, dotykała różnych przedmiotów — a to jakiejś serwety, a to krzesła — mówiła, że sprząta. W którymś momencie udało mi się złapać z nią na chwilę jakiś kontakt i, wśród paru innych pytań, zadałam jej pytanie, czym się zajmuje. Zagłębiła się na to jakoś w siebie i zamilkła na dłuższą chwilę. Wreszcie powiedziała: — Ach. Mam tyle pracy. — Tak? Ale co właściwie robisz? — zapytałam. Był początek listopada. — Wiesz — odrzekła — zbliżają się święta. A ja zostawiłam w Polsce tylu bliskich ludzi... O każdym muszę pomyśleć... Czarna Zuzanna powiedziała, że jest na zwolnieniu, bo „ma coś z głową". Wydaje jej się, że czuwają nad nią dobre duchy i że rozmawia ze zmarłymi. — A może naprawdę rozmawiasz ze zmarłymi? Może nie było to najszczęśliwsze pytanie, ale nie przesadzajmy. Ostatecznie cóż w tym złego, że nad kimś czuwają dobre duchy, czy że ktoś prowadzi rozmowy ze zmarłymi. Ja na miejscu Czarnej Zuzanny też wolałabym pogadać z duchami, niż, powiedzmy, z jej matką czy taką Anną. — Tak myślisz? — zapytała jakby z ulgą. — Nie wiem, co mam myśleć — powiedziałam. — Ale mam uczucie, że ciebie bardziej dołuje myśl, że jesteś chora, niż sama ta, nazwijmy ją, choroba. Może przestań się tak tym przejmować, bo naprawdę jeszcze dostaniesz jakiegoś świra. 91 Nie przejmować się. Łatwo powiedzieć. Ja osobiście dawno dostałabym już świra. A z pewnością dawno udusiłabym już Annę. Uduszenie Anny wydaje się być jedyną metodą na to, żeby zamknąć jej usta. Jest to jedna z trzech starszych sióstr Czarnej Zuzanny i odkąd ją pamiętam — a pamiętam ją od lat blisko dwudziestu, bo poznałam Zuzannę jeszcze na studiach — wszystkie swoje prawa w tym domu wymusza wrzaskiem. Jest to tak przeraźliwy jazgot, że wszyscy domownicy przyuczyli się jej na każdym kroku ustępować, byle tylko przestała krzyczeć. Ale ona krzyczy i tak. Krzyczy — bo sama nie cierpi tego domu. Krzyczy — bo nie miała w życiu żadnego chłopa. Bo jest samotną, zgorzkniałą kobietą po czterdziestce i choć na wynos potrafi być wcale ujmująca, w domu cały swój urok i ogładę zmywa z siebie dokładnie wraz z makijażem. Dom Zuzanny nigdy nie był domem szczęśliwym. Ojciec, dziś nieobecny, milczący starzec, w młodości był człowiekiem surowym i apodyktycznym. Matka to klasyczna pani Dulska, pozbawiona ciepła i wyobraźni. Dwie najstarsze córki opuściły rodzinne gniazdo, nim zdążyły się nabawić jakiejś nerwicy. Zuzanna miała mniej szczęścia. Najmłodsza i najsłabsza psychicznie w całej rodzinie, od początku miała jakby podcięte skrzydła. Była spięta, nieufna, bała się ludzi. Jej nieliczne związki z facetami kończyły się nieodmiennie jakimś krachem. Raz czy drugi próbowała się wyprowadzić, ale zawsze wracała na tarczy. Matka i Anna witały ją tryumfalnym „A nie mówiłam?!" Nie widziałam jej od ładnych paru lat. Kilka dni temu zadzwoniła do mnie z prośbą, żebym koniecznie do niej przyszła. Zaproponowałam, że może spotkamy się raczej u mnie, żeby móc pogadać na luzie, lecz odrzekła, że nie, to niemożliwe — jest uwięziona w domu, od miesięcy nigdzie jej nie wypuszczają, cud, że w ogóle udało jej się wyrwać do telefonu. Jej matka powitała mnie niechętnie. Zawsze okazywała mi uprzejmą wrogość. Nie zdążyłyśmy pogadać i pół godziny, kiedy nagle weszła do pokoju. Zuzanna wyszła właśnie zrobić herbatę. — Proszę już iść, tu nie ma warunków na rozmowy — powiedziała. — Nie ma po co do niej więcej tu przychodzić. Pani niech 92 nie słucha, co ona mówi, ona jest chora. Z nią nie ma kontaktu, musi się leczyć. Powtórzyła to kilkakrotnie w różnych wariantach, z jakimś przedziwnym jadem i pogardą, zamaskowaną nieudolnie obłudną troską. Pozwoliłam sobie zauważyć, że nie dostrzegam, aby Zuzanna mówiła coś od rzeczy. Że, owszem, rozumiem, że jest chora, lecz tym bardziej przecież potrzebuje życzliwych ludzi i nie można jej odcinać od świata. — Ma nas — odparła głucho. — Ma rodzinę. Zuzanna wróciła z herbatą i usiadła do niej jakoś bokiem. Ta postała jeszcze przez chwilę za jej plecami jakby szukając w myśli, co tu dodać. Wreszcie powiedziała teatralnym szeptem: — Ona ma tu! O, tu! Postukała się przy tym w głowę i narysowała sobie na czole palcem kółko. Powiedziałam do Zuzanny: — Słuchaj, w tej sytuacji to może rzeczywiście, posiedzę jeszcze chwilę i już pójdę. Spróbujemy się jakoś inaczej spotkać. — Lepiej idź — zgodziła się. — Ale napijmy się chociaż razem tej herbaty. W chwilę później trzasnęły drzwi wejściowe. To wracała z pracy Anna. Zamierałyśmy kilka inteligentnych zdań o niczym, uprzedziłam ją na wszelki wypadek, że już wychodzę (dzieli pokój z Czarną Zuzanną i nie cierpi w domu żadnych obcych) i miałam nawet taką myśl, że tym razem obejdzie się może jakoś bez skandalu. Zuzanna jeszcze przez telefon błagała mnie, żebym w razie awantury dała spokój i nie stawała w jej obronie. — Dobra — powiedziałam. — Masz to jak w banku. Będę pokorna jak nowo narodzone szczenię. Przed wyjściem udałam się jeszcze na chwilę do łazienki. I bez żadnej widomej przyczyny, wtedy właśnie, nagle się zaczęło. Usłyszałam ten, tak dobrze mi znany, agresywny, histeryczny jazgot: — Ty jesteś chora! Chora! — krzyczała Anna. — Twoje miejsce jest u czubków! My tu wszyscy się przez ciebie wykończymy! I ja, i tatuś, i mamusia! Wpędzasz nas tu wszystkich do grobu! 93 Jazgot wznosił się piskliwie i opadał, by za chwilę sięgać znowu ostrzejszych tonów. Zuzanna próbowała się słabo bronić. Usłyszałam, jak z przedziwną łagodnością, mówi: — Przestań. Ty nie masz chyba Boga w sercu. Matka pospieszyła na odsiecz Annie: — Boga to ma się tu. O, tu! — powiedziała. I dodała z mściwą satysfakcją: — Tu ma się Boga, a nie w sercu! Nie znam żadnych intymniej szych szczegółów jego biografii. Wiem tyle, że od lat próbował pisać jakąś książkę, bohaterką której była młoda dziewczyna, i on sam — sentymentalny, nieśmiały, egzaltowany trochę pan po pięćdziesiątce. Nigdy nie udało nam się bliżej zaprzyjaźnić. Moje życie płonęło łuną pożarów, jego — tliło się nikłym, lękliwym płomieniem, aż wreszcie zgasło. Wpadałam do niego z rzadka i na krótko. Opowiadał zwykle o swych chorobach, czasem odczytywał kolejne fragmenty swojej książki i pytał mnie o zdanie — a ja czułam się jak lekarz, który mówi pacjentowi, że „jest nieźle", choć jest pewien, że ten długo nie pociągnie. Był zbyt kruchy i samotny, by chcieć znać prawdę — a i ta przestaje być sobą, kiedy służyć ma samej tylko sobie. Jemu służyła jego książka. Dlatego słuchałam dość cierpliwie przydługich tyrad, w których „on" z pedanterią opiewał szczegóły zabudowy Starego Miasta podczas wieczornych spacerów z ukochaną — i informacji o życiu Chopina i Mozarta, jakimi „ona" odpowiadała mu w chwilach intymniej szych wzruszeń. Któregoś dnia, będąc w nastroju szczególnej jakiejś otwartości, opowiedział mi prawdziwą historię ich spotkania. Poprzedził swe opowiadanie dłuższym wstępem, mówił o tym, jak samo jej wspomnienie pomagało mu żyć przez długie lata, i myślałam, że chodzi tu o jeden z tych rzadkich i głęboko intymnych związków, co to wywrzeć muszą niezatarty wpływ na czyjeś życie. Spotkał ją przed z górą dwudziestu laty — ona sama miała ich nie więcej niż dwadzieścia. Odstąpiła mu bilet w autobusie i tą drogą jakoś wdali się w rozmowę. Pogadali potem jeszcze chwilę 94 na przystanku. Powiedziała, że ma chłopaka, jest zajęta, lecz nalegał by podała mu swój telefon. Dzwonił do niej do pracy kilka razy. Nie wiem, jakie prowadził z nią rozmowy. Mówił o nich z zagadkowym uśmiechem — jak wierzący, co strzeże przed profanem dostępu do tajemnic swojej wiary. Któregoś dnia namówił ją na kawę i spędzili wspólnie parę godzin w jakiejś kafejce. Powiedziała, że i ona jest pod wrażeniem jego osoby, rzadko można dziś spotkać ludzi takiej kultury. Przepraszała, lecz na dniach ma wyjść za mąż, niech wybaczy, niech więcej już nie dzwoni. Opowiadał o tym wszystkim z pietyzmem, rozjaśniony jakimś wewnętrznym światłem na to wspomnienie. — I co? — zapytałam rozczarowana — I na tym koniec? Nigdy nie byłam królową taktu. Lecz szczęśliwie jakoś nie zwrócił na to uwagi. — Nie — odparł. — Jeszcze poszliśmy na spacer po Starym Mieście. I wiesz... — spojrzał na mnie i zawahał się przez chwilę, jakby ważąc w sobie, czy uczynić to zwierzenie. — Był mróz, a ja nie miałem rękawiczek. I wtedy ona powiedziała do mnie... Powiedziała: „To włóż moje. Bo się przeziębisz." Gośka przyprowadziła dziś Adama, swojego kolegę z roku. Posiedzieliśmy, pogadaliśmy. W pewnym momencie wspomniałam coś, że nie mam forsy. Adam powiedział do mnie: — Proponowałem już Gośce, ale ona nie chce. Może ciebie to zainteresuje. Mam taką jedną znajomą, studiuje prawo. I była kiedyś w jakimś zakładzie karnym czy coś takiego, rozmawiała z jakimiś więźniami i prosili, żeby pisała do nich listy, to będą jej za to płacić. Na tym można całkiem nieźle zarobić. Mówi, że ma z tego drugie stypendium. Powiedziałam: — Naprawdę? Jakie to smutne. — Nie, dlaczego — zaprzeczył. — Nie musisz pisać do więźniów. Na to podobno jest nawet duże zapotrzebowanie. Bo wiesz, jest wielu ludzi samotnych, chorych... Chcieliby, żeby ktoś do nich napisał i stać ich na to, żeby zapłacić. 95 Trochę go speszyło nasze milczenie. — Ja was nie rozumiem — powiedział — Przecież to jest normalna usługa. Co chcecie, takie jest życie. Zadzwoniłam wieczorem do Rafała i opowiedziałam mu o tej rozmowie. Milczał przez dłuższą chwilę. Wreszcie powiedział: — Kurczę. A taki byłem dzisiaj szczęśliwy. Kocham deszcz. Jeśli żal mi będzie z czymś żegnać się na tym świecie, to chyba z deszczem. Nie wiem, po co ja to wszystko piszę. To wszystko się nie liczy. Ktoś zapytał mnie, czy „wierzę w Boga". Nie wiem, czy wierzę w Boga — nie wiem, czy w ogóle w cokolwiek wierzę. To wszystko jest nieważne wobec tego, co czuję, wobec tego ogromnego współczucia, które mnie czasami ogarnia, kiedy myślę o innych ludziach. Oglądałam w kinie nocnym film „Przemoc", którego bohater podczas napadu na bank robi krwawą jatkę, zabijając wszystkich świadków tego wydarzenia, swoich wspólników i pracowników banku. Potem ucieka i w dosyć brutalny sposób terroryzuje dwoje przypadkowych ludzi, biorąc ich za zakładników. Wreszcie dopada go kilku snajperów z karabinami maszynowymi i robią z niego miazgę. Szkoda mi było tego faceta. Był taki gruby i bezbronny... Pomyślałam sobie wtedy — po prostu poczułam — że ci ludzie, którzy robią coś złego, może najbardziej potrzebują miłości. Od pewnego czasu, często, niemal z reguły, bardziej szkoda mi mordercy niż ofiary. Nie jest ważne, czy jest Bóg. Ja chyba jakiejś choroby rzadkiej dostałam. Wszystko wydaje mi się TAKIE ZNAKOMITE! Wszystko wydaje mi się — jest! — takie doskonałe! Czasem choroba trochę ustępuje, trawi mnie jakiś lęk czy niepokój, albo czuję się zagrożona przyszłością, albo myślę sobie: kurczę, czy nie jest za dobrze?! Albo myślę: minął 96 tydzień, i następny minie równie prędko — a ja? — co ja zrobiłam dobrego — dla siebie? — dla innych ludzi? — i wtedy ogarnia mnie jakiś niepokój. Ale to nie trwa długo, ani nie jest głębokie — i znowu — znowu jestem chora — na „szczęście"? — znowu nie mogę się nadziwić — że... jest tak dobrze!? Myślę, że to uczucie — dopiero to uczucie: to nieważne czy jest Bóg — jest wyrazem prawdziwej wiary. Czyż, skądinąd, nie jest to totalne votum zaufania dla wszystkiego, co jest i jak jest? Totalne i zupełnie bezinteresowne. To zabawne. Bóg jest ostatnią rzeczą, o której mogłam sądzić, że potraktuję ją poważnie. A dziś przywołuję go na każdej stronie. I dopiero dziś wiem, że robiłam to zawsze. 0 Boże. Cokolwiek mnie jeszcze czeka... cokolwiek się stanie, ja już wiem, że nie żyłam, że nie żyje się na darmo! 1 nie, na Boga. Nikt mi nie wmówi, że jestem śmiertelna! 97 MARCIN 99 Nie można być dobrym. Można tylko kochać i żyć na miarę tego, co się pokochało... 100 Siedzę nad tą pustą kartką już od kilkunastu minut i po prostu nie wiem, od czego zacząć. Już na samą myśl, że mam formułować jakieś myśli, czuję się tak śmiertelnie znużony, że najchętniej rzuciłbym się na łóżko i zasnął. Ale prędzej czy później i tak będę musiał Ci to wszystko powiedzieć, bo ani sam nie zaznam spokoju, ani, jak widać Ty mi go nie dasz. Zrozum, ja mam jedno uczucie — że jestem śmiertelnie znużony. Gdyby obliczyć cały ten wysiłek, jaki bez Twojej pomocy musiałbym wkładać codziennie w podstawowe formy przemieszczania się, takie jak: z wózka na wózek, z boku na bok, z pleców na brzuch i, powiedzmy, jeszcze parę innych, sądzę, że dorównałbym górnikowi na przodku. Zresztą bez Ciebie w ogóle bym nie wyrobił. Jednym ruchem potrafisz zaoszczędzić mi tyle męki, wprost trudno mi w to uwierzyć. Tak bardzo wrosłem już w ten trud, którym muszę okupić każdy drobiazg. Czasem leżę, rzucony na łóżko jak szmata, i budzi we mnie sprzeciw już sama myśl, że miałbym się jakoś podnieść. Kiedy podchodzisz do mnie w takiej chwili, ja jeden wiem, czym są dla mnie Twoje ręce. A przecież ta mordercza walka z własnym ciałem wyczerpuje mnie nie tylko fizycznie. Bolesna jest już sama świadomość własnej bezradności, niezdarności, wreszcie nawet braku estetyki w tym wszystkim. Męczą mnie już same słowa, którymi trzeba to wszystko nazywać — dźwignąć się, wesprzeć, przesunąć, pod- 101 ciągnąć, że już daruję sobie inne. Często myślę, że gdybyś chciała opowiedzieć swoim koleżankom z uczelni o tym, co musisz codziennie ze mną przeżywać, one nie chciałyby tego nawet wysłuchać. A gdybyś chciała opowiedzieć im to ze szczegółami, poczytałyby Ci to za nietakt. Poza tym jest jeszcze ta sprawa, że nie jestem już taki odporny na ból, jak byłem kiedyś. Znasz mnie przecież od tej strony. Sama kiedyś powiedziałaś, nawet pamiętam kiedy i do kogo, że „dopóki Andrzejowi ręki nie urwie, nie zauważy". Miałaś wtedy ze trzynaście lat, moja Ty Jasnowidząca Główko. Ale teraz, po tym wszystkim co przeszedłem, jest już, niestety, inaczej. Ja po prostu odruchowo już cofam się przed bólem, zanim on jeszcze nastąpi. O ile w ogóle mam się gdzie wycofać. Stale mnie napie-prza kręgosłup, i kikuty, i wszystko. Wszystko mam dokładnie pojebane, sama wiesz. Nie chodzi o to, że się skarżę — jest jak jest, i jeszcze się jakoś trzymam — ale chciałbym, żebyś to sobie uświadomiła i nie wymagała ode mnie zbyt wiele. Nadal chcesz mnie widzieć tym, kim byłem dawniej. Bóg jeden wie, jak chciałbym temu sprostać, ale po prostu nie potrafię, nie mam na to siły. Nie traktuj mnie jak okaleczonego bohatera, bo naprawdę nim nie jestem. Jestem beznogi, bezręki, bezradny, bezsilny, bezczynny i tak już ma zostać. Tęsknię za górami, za pracą, za wysiłkiem fizycznym, który miałby jakiś sens, za tym, żeby sobie trochę postać, że już nie ośmielę się powiedzieć, pochodzić. Za tym, żeby ktoś dostrzegł we mnie może coś więcej, niż dodatek do tego wózka... Tak, Kochanie. Nie mam wygórowanych wymagań. A przecież... co może być moją jedyną realną tęsknotą, sama możesz się domyślić. A to przecież dopiero jeden aspekt całej sprawy. Dodaj do tego jeszcze taką rzecz, jak świadomość, że jestem Ci ciężarem. I nie zaprzeczaj — bo jestem. W najdosłowniejszym tego słowa znaczeniu. Wiem, że sama tak może tego nie czujesz, ale mnie się chce płakać, kiedy myślę o tym, jak dźwigasz te moje strzępy. A to, że, jak piszesz, sam też „podcierałem Ci dupę w dzieciństwie", jakoś mnie mało pociesza. Twoje „Olej to, szczaj, gdzie ci wypadnie!" również nie jest szczególnie pocieszające. Ale za to 102 bardzo kochane. Dobrze, możesz mi to powiesić nad łóżkiem, a nuż coś rzeczywiście pomoże. Ale nie chodzi tylko o takie sprawy, kiedy mówię, że Ci jestem ciężarem. Sam jestem, w pewnym sensie, bardziej obojętny na swoje kalectwo, niż Ty jesteś. Naprawdę. Widzę przecież, jak na mnie patrzysz i wiem, co czujesz. Zawsze wiedziałem, ale teraz zyskałem chyba jakiś dar telepatii, bo po prostu widzę Twoje myśli i widzę, co czujesz bez pośrednictwa jakiegokolwiek wnioskowania. I wiem, że często czujesz się tak, jakbyś sama siedziała na tym wózku. To mnie dobija psychicznie, bo ostatnią rzeczą, jakiej bym pragnął, jest to, żebyś identyfikowała się ze mną w taki sposób. Po prostu zabraniam Ci to robić! Obawiam się tylko, że mogę Ci zabraniać do oporu. Ale naprawdę, bardzo mnie to martwi. Boję się, że możesz potem do końca życia nie uwolnić się od jakichś przykrych wizji. Co mnie pociesza, to Twój optymizm. Traktujesz mnie traktatem o zbawiennym wpływie gimnastyki na życie człowieka i tak dalej. Aż się roześmiałem, kiedy to czytałem. Zupełnie jakbym słyszał naszą Bunię z jej przemówieniami na temat dyscypliny, woli i konieczności mycia się w zimnej wodzie. Marcinku, okazuje się jednak, że jesteś nieodrodną wnuczką własnej babci! Ale nie zapominaj o tym, że i ja wyszedłem z tej samej szkoły. Doceniam Twoje intencje, ale ja się Ciebie zapytowywuję, czym właściwie ja mam robić tę gimnastykę? Nie brakuje mi woli. Po prostu — pozwoliłem sobie na komfort nierobienia z siebie małpy. Dość robię za małpę, kiedy przesiadam się na wózek. I w paru innych powtarzających się codziennie sytuacjach. Nie chcę pełzać jak robak po dywanie, to nic nie da. A Tobie ten widok też nie sprawia chyba przyjemności. Wiesz, że nie boję się wysiłku. A jeśli masz co do tego wątpliwości, to przysięgam Ci, że gotów byłbym ćwiczyć przez cały boży dzień, gdybym mógł dzięki temu uwolnić Cię, na przykład, od trudu pomagania mi w łazience, lub odciążyć Cię w jakikolwiek inny sposób. Czy w ogóle, cokolwiek więcej ze sobą zrobić. Ale sama wiesz, jak to ze mną jest. Jestem Guliwerem w Kraju Twoich Dobrych Rąk — bez Ciebie utonąłbym w swoim własnym gównie. Pozwól więc, że nie będę jednak robił tej gimnastyki. 103 Piszesz, że się zmieniłem, że nie chcesz, żebym miał te „odjazdy" itd. Kochanie, jakże mogłem się nie zmienić, skoro wszystko tak bardzo się zmieniło? Zmieniła się relacja między mną a przedmiotami, między mną a innymi ludźmi, między mną a życiem w ogóle. Zresztą, czy naprawdę aż tak bardzo się zmieniłem? Obawiam się, że rzecz cała polega raczej na tym, że nie chcę i nie potrafię się zmienić. A że mam te, jak to nazywasz, „odjazdy"? Jest to raczej jeden wielki totalny odjazd, nie uważasz? Kiedy po raz pierwszy przeczytałem Twój list (zabawna jest ta Twoja korespondencja przez ścianę), miałem ochotę zawołać Cię i powiedzieć: Marcin, czego Ty jeszcze ode mnie chcesz? Co ja Ci właściwie mam takiego powiedzieć? Czy chcesz, żebym się przed Tobą kompletnie wypatroszył? A co to da. Ani mnie, ani Tobie nie będzie od tego lżej. A poza tym, to jest jak z rzyganiem. Może i miałbym ochotę się wyrzygać, ale nie mam czym. Cały ten syf wszedł mi już w krew. Nic co powiem, nie odda tego, co czuję, a masz rację, nie potrafię ani płakać, ani wyć. Chciałbym, ale nie potrafię, szczególnie wobec Ciebie. Zresztą, co by to zmieniło. A poza tym, wierz mi, że czasem nie czuję dokładnie nic. Więc na co Ty jeszcze czekasz? Wyjdź wreszcie z tej zadymionej klatki, odetchnij kilka razy świeżym powietrzem i zobacz, że świat się jeszcze nie skończył. Albo zadzwoń do jakiegoś kumpla i idźcie sobie razem na piwo, czy gdzie chcecie. Nie siedź tu przy mnie, przestań kontemplować ten mój żałosny odwłok, zapomnij choć na chwilę, że ja w ogóle jestem! Jesteś młoda, jesteś śliczna. Przeraża mnie myśl, że zagrzebujesz się tu ze mną w tym grobie. Przecież widzę, co się z Tobą dzieje. I nie wiem, kto tu bardziej potrzebuje pomocy — ja czy Ty. Jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, musisz najpierw pomóc sama sobie, a to znaczy stanąć na swoich własnych nogach i przestać stale się na mnie oglądać. Parę dni temu, przeglądając stare papiery, znalazłem list, który napisałaś do mnie kiedyś z wakacji. Piszesz, że śniła Ci się wielka straszna stodoła, a Ty byłaś pieskiem, czy coś takiego, i ktoś Cię chyba gonił, czy przestraszył. I że biegłaś do mnie z rozwianymi uszami, oglądając się i poszczekując za siebie, pewna, że ja Cię obronię. I tak sobie pomyślałem, że minęło tyle lat od tamtej chwili, 104 a Ty nadal biegniesz do mnie z tymi „rozwianymi uszami", w życiu, które, bardziej niż kiedykolwiek, jest dziś wielką i straszną stodołą. Szczerze mówiąc kiedy na to patrzę, ogarnia mnie coś pośredniego między wzruszeniem a irytacją. Wybacz. Wiem, że jest Ci cholernie ciężko. Wiem i rozumiem dużo więcej, niż jestem w stanie wyrazić słowami. Czasem wydaje mi się, że w ogóle wiem wszystko o wszystkim. Ale, niestety, nie potrafię Ci tego przekazać. Zresztą nie wiem, czy niestety. Jest to wiedza, której nie dostaje się za darmo. I nie zawsze warta jest swojej ceny. Pytasz mnie, czy Cię kocham. To już chyba gorzej niż źle. Kiedy byłaś mała, potrafiłaś mi zadawać to pytanie po kilka razy dziennie. Mam już tak wyćwiczoną odpowiedź, że trudno by mi się było pomylić. Ja Cię nie tylko kocham, Marcin — ja się czuję za Ciebie odpowiedzialny. O ile to w ogóle da się rozgraniczyć. Właśnie dlatego, że wiem, że jestem dla Ciebie nie tylko bratem, ale, jak sama piszesz, „ojcem, matką i jedynym prawdziwym przyjacielem". Ale dodaj do tego jeszcze dziadka i babcię, a zdystansujesz wkrótce cały ten sławny serial o krokodylu. Musisz, niestety, uświadomić sobie, że nie jestem dla Ciebie żadnym „całym światem". Ani ja dla Ciebie, ani Ty dla mnie. Wiem, że jestem niezwykły, niekonwencjonalny, wybitnie przystojny i w dodatku wyjątkowo atrakcyjny, bo wymagam szczególnej opieki, ale — wybacz — czas już wreszcie przeciąć tę pępowinę. Pewne układy skończyły się nieodwracalnie, a poza tym, za dużo tych wszystkich ról na moją jedną głowę. Bardzo serdecznie Cię proszę, naprawdę, bardzo szczerze Cię proszę — nie oglądaj się na mnie. Nie powiem: rób, co Ci serce dyktuje, bo serce Ci się każe obejrzeć. Ale umówmy się — pominąwszy to, z czym sobie fizycznie nie radzę, to znaczy pominąwszy te drobne tysiąc rzeczy — moje życie i moje kalectwo to jest moja sprawa. I nie myśl za dużo o tym, co ja czuję, jak ja się czuję itd. Albo z góry sobie załóż, że się czuję chujowo i nie zawracaj sobie tym więcej głowy. Proszę, abyś wzięła sobie do serca to, co mówię. Może nie być mi łatwo to powtórzyć. Wszystko to nie jest takie proste niestety. 105 Skończę na tym, bo już nie mogę wyrobić, muszę się położyć. Chciałbym coś jeszcze dopisać, skoro już w ogóle do tego doszło, ale nie mogę już dłużej siedzieć. Dziękuję Ci za to, że zmusiłaś mnie do napisania tego listu. Jesteś mądra. Jesteś mądra i bardzo kochana. Wzrusza mnie ta ogromna desperacja, z jaką próbujesz poderwać mnie do życia, ale często moim jedynym pragnieniem jest, żebyś zostawiła mnie w spokoju, nie zmuszała mnie już więcej do żadnego wysiłku, żebyś pozwoliła mi wreszcie odwrócić się od samego siebie. Nie mam siły czytać tego, co napisałem, ani tym bardziej poprawiać błędów. Przepraszam. Strasznie to wszystko wygląda, ale ręka mi drętwieje przy tej maszynie. Mam nadzieję, że jakoś to odczytasz. P.S. Na krótko przed tym wszystkim byliśmy z Baśką w M. i stanęliśmy w kolejce po piwo. Czekaliśmy długo, bo przed nami było chyba z pięćdziesiąt osób. Nagle Baśka powiedziała: „Zobacz". Spojrzałem i zobaczyłem młodego człowieka z potwornie zniekształconą twarzą. Była to twarz nie tylko pokryta bliznami, ale taka, która w ogóle nie zachowała rysów. Jedna jej połowa była jakby rozlana, druga ściągnięta i asymetryczna. Gdzieś w tym wszystkim, na różnej wysokości, pływały oczy. Byliśmy wstrząśnięci. Baśka powiedziała: „Boże. Nie ma chyba filozofii, która mogłaby pomóc człowiekowi w takiej sytuacji". (Ja jej się nie dziwię! Już kto jak kto, ale ona nie zna na pewno takiej filozofii!) Dziś często przypomina mi się ta scena i przychodzą mi do głowy różne myśli. I stają mi przed oczami słowa z wiersza Lorki, z tego zbiorku, który podarowałaś mi kiedyś na urodziny: Drwalu, ulżyj mej męce. Odrąb mój cień ode mnie, bym bez owoców nie widział się więcej! 106 Poleżałem parę godzin i zwlokłem się jednak jeszcze raz do tej maszyny, żeby powiedzieć już wszystko do końca. Nie zrobiłem tego od razu, bo nie miałem na to odwagi. Nie miałem odwagi być wobec Ciebie aż tak brutalny. Ale teraz poczułem, że jeśli nie powiem tego właśnie teraz, to może nigdy już nie będzie mnie na to stać — i mogę już nie zdążyć Ci tego powiedzieć. Wybacz brutalność tych słów, ale wreszcie cóż może być brutal-niejszego niż samo życie. Marcin, pomyśl! Jestem odarty totalnie ze wszystkiego. Jestem żywcem wypreparowany z życia. Musisz, musisz zechcieć mnie zrozumieć. Ja mam jedną jeszcze tylko sprawę na tym świecie — przekonać Cię, że j a już do tego świata nie należę. I że mam prawo sam dokonać wyboru. Nie proszę Cię o Twoją zgodę. Ani nie muszę Cię o nią prosić, ani nie ośmieliłbym się obciążyć Cię w podobny sposób. Proszę, abyś to zrozumiała i wybaczyła. Bo wiem, że jeśli mi tego nie wybaczysz, nie będziesz mogła z tym żyć. Dlatego nie chcę, nie mogę załatwiać tego za Twoimi plecami. Choć może byłoby to łatwiejsze. Łatwiejsze w jakiś sposób dla nas obojga. Ale wiem, ile dla Ciebie znaczę. I Ty wiesz, ile znaczysz dla mnie. Więc jestem Ci to po prostu winny. Jesteśmy to sobie wzajemnie winni! Nigdy nie robiłem sobie złudzeń, że będzie mi dane wrócić do tak zwanego normalnego życia. Ale nie myślałem, jednak nie 107 myślałem, że wszystko to będzie wyglądać właśnie tak! Umiałbym pogodzić się nawet z kalectwem, gdyby pozostawiło mi jakąś szansę. (I gdyby ludzie pozostawili mi jakąś szansę!) Gdybym mógł chociaż chodzić o kulach, gdybym miał chociaż obie ręce. Chociaż! Mój Boże, co ja mówię. Wystarczyłoby mi dużo mniej. Ja się czasem sam siebie przerażam, jak żałosne jest to „mniej", o którym marzę. Kiedy byłem jeszcze w szpitalu, zazdrościłem chłopakowi, który jak ja, był po amputacji obu ud. On mógł walczyć jeszcze o jakąś godną przyszłość. Ja — srałem wtedy i szczałem pod siebie, i bezradnie wspierałem się na ramionach młodych kobiet, które sam chętnie wziąłbym w ramiona. Zastanawiałem się, czym może być piekło, jeśli to co przeżywałem, nazywało się życiem. Gdyby nie Ty, dawno już bym ze sobą skończył. Kiedy patrzyłem na siebie oczami innych ludzi, czułem, że nie mam już płci, nie mam przeszłości! Że jestem niczym — i niczym pozostanę. Patrzyli na mnie z litością. Nie ze współczuciem — a z litością i zgrozą. Zresztą — co to za różnica. Jak ten dziadek, który powiedział Ci wtedy na korytarzu, że lepiej dla mnie byłoby, gdybym w ogóle z tego nie wyszedł. Albo to, co powiedziała ta ckliwa idiotka: że jestem „samą duszą", ale za to „jaką piękną"! Myślałem, że się porzygam. Patrzyli na mnie, jakbym przestał być człowiekiem. A przecież, każdego z nich, w każdej chwili, mogło spotkać to samo. Wydawali na mnie wyrok. Nie wiedząc, że wydają go sami na siebie! Jesteś jedynym człowiekiem, który po tym wszystkim potrafił zwyczajnie spojrzeć mi w oczy. Ileż to ja tych oczu widziałem umykających wstydliwie przed moim wzrokiem! Ile razy miałem okazję obserwować tę farsę, jaką grają przede mną inni ludzie. Tę ich sztuczną swobodę i źle ukrywane zakłopotanie, wszystkie te kiepskie chwyty, służące ukryciu tego, co się naprawdę czuje. Zastanawiałem się, co oni właściwie chcą ukryć i przed kim, grając w tę grę, przejrzystą dla pięcioletniego dziecka. Skąd się bierze to ich skrępowanie i uczucie zawstydzenia? I zrozumiałem, że tym, co chcą ukryć tak wstydliwie, jest ich własne kalectwo. To, że są niemi i ślepi. Ale my nie jesteśmy ani niemi, ani ślepi. My nie musimy grać przed sobą w żadne gry. Kocham Cię, Marcin. I dlatego ośmielam 108 Ci się powiedzieć: Nie mam siły już dłużej tego ciągnąć. Może jest w tym jakaś niedojrzałość, ale — nie mam już na to siły. Kiedy patrzę w tak zwaną przyszłość, widzę przed sobą tylko nieskończenie długi ciąg dni, wypełnionych borykaniem się z własną fizjologią. I z własną zranioną duszą. Nie potrafię się z tym pogodzić. Wiem, że są ludzie, którzy to potrafią, ale ja widocznie do nich nie należę. Nie mam dość pokory, aby się z tym wszystkim pogodzić. I nie mam dość pokory, aby przyjąć wątpliwy dar przeżycia tych dni — za cenę Twojego życia! Bóg mi wybaczy — to jego zawód, jak to ktoś powiedział. Nie dbam zresztą o jego wybaczenie. Pragnę, abyś TY mi wybaczyła. I wiem, że Ci tego nie ułatwiam tym listem, ale chciałbym, żebyś nie traktowała tego wszystkiego jako coś szczególnie dramatycznego. Dramatyczne są tylko nasze uczucia, naprawdę nic więcej. A nasze uczucia też są sprawą umowną. Pomyśl sobie — każde życie musi się kiedyś skończyć. I właściwie, co za różnica? Co za różnica, czy ja jeszcze dziesięć, dwadzieścia lat będę się męczył na tym wózku? Obrażając czyjeś i własne poczucie sensu życia. Ja uważam swoje życie za dobre. Naprawdę. Miałem Ciebie i to było naprawdę OK. Miałem góry, miałem konie. Miałem tych parę dziewczyn. Byłem bardziej niezależny niż większość ludzi, których znam. Chyba tylko Ty mi dorównujesz pod tym względem, mój Ty Nieustraszony Żołnierzyku. Mimo wszystko. Mimo wszystko co Ci kiedykolwiek powiedziałem innego. I właściwie nadal jestem bardziej niezależny, nawet na tym wózku. Uważam się za naprawdę szczęśliwego człowieka, jakkolwiek by to paradoksalnie nie brzmiało. Za naprawdę szczęśliwego, rozumiesz? Ze wszystkim, co mnie kiedykolwiek spotkało. Wiem, że nie rozumiesz, ale to nie szkodzi — kiedyś zrozumiesz. To, że ktoś cierpi, nie znaczy jeszcze, że jest nieszczęśliwy. To tylko świat tak myśli. Ale popatrz, jaki świat sam jest nieszczęśliwy i zastanów się, czy warto myśleć kategoriami tego świata. Skończę już, bo ledwie siedzę. Moja pupa buntuje się przeciwko całej tej filozofii. Nie martw się niczym. Myślę, że trzeba robić co się może i nie martwić się o resztę. Twój Andrzej 109 RS. Nie wiem, czy to się wszystko trzyma kupy Jestem śmiertelnie zmęczony. Marcin, ja jestem śmiertelnie zmęczony. Sam sobą i tym wszystkim. Zmiłuj się, pozwól mi odrąbać od siebie swój cień! RS. Chce mi się rzygać, kiedy myślę, że musisz grzebać się w moich gównach. Chciałbym upaść przed Tobą na kolana i błagać Cię o wybaczenie, ale nawet tego nie mogę! Kiedy zbliżasz się, aby mi pomóc, mam ochotę całować Cię po rękach. Nie wiem, czemu nigdy tego nie zrobiłem, wybacz prostakowi. Nienawidzę tej lękliwej ostrożności, jaką wymusza na mnie moje kalectwo. Nienawidzę swoich kikutów i tego, że musisz ich dotykać. Kiedy ich dotykasz, czasem myślę, że jesteś święta. W ogóle myślę, że jesteś święta! Kocham Twoją czułość, to naprawdę jedyne, co mi zostało w tym pieprzonym życiu. Onanizuję się co drugi dzień, żyć mi się nie chce na myśl, że już nigdy nie dotknę kobiety. Nie wiem co będzie z naszymi finansami, kiedy skończą się te pieniądze, które zarobiłem w RFN. I nie wiem. Nie wiem co jeszcze. Może to tylko, że nigdy nie żałowałem tego co się stało, to znaczy nigdy nie żałowałem, że pomogłem tamtemu chłopakowi. Naprawdę, wierz mi. Sam się sobie dziwię. No i widzisz. Chciałaś wiedzieć o mnie wszystko. Wybacz. Jestem niewdzięcznym skurwysynem. 110 111 ... I żadna w tym zasługa. Tak jak nie jest zasługą drzewa to że rośnie. 112 Andrzej! Dziękuję Ci za oba Twoje listy, jeśli można je nazwać rzeczywiście dwoma listami. Nie wiem wcale, czy taka zabawna jest ta nasza „korespondencja przez ścianę", dla mnie przynajmniej jest mało zabawna. Ten Twój drugi list, wiesz oczywiście, który mam na myśli, zrobił na mnie po prostu wstrząsające wrażenie. Ja się nie boję wstrząsających wrażeń, nie o to chodzi. Ale mówisz, że mnie znasz, i uważasz, że znasz samego siebie. Coś się tu chyba nie zgadza. Oczywiście, że mnie znasz, nie będę temu przeczyć, znasz mnie lepiej, niż własną kieszeń — i na pewno kiedyś znałeś mnie nawet lepiej, niż ja sama siebie. Może było tak nawet do niedawna. I wcale nie ma w tym nic mistycznego, bo ostatecznie wychowujesz mnie od szóstego roku życia i sam mnie sobie wykreowałeś, że tak to nazwę, zresztą na obraz i podobieństwo swoje własne. Ale zapomniałeś o tym, co sam mi mówiłeś, że człowiek jest procesem, a nie jakimś statycznym punktem, czy jak Ty to nazywasz. Po prostu — że człowiek nie krowa i że się zmienia. Przepraszam, brzmi to jakoś wulgarnie, ale niestety, nic na to nie poradzę, że Twoja „kurwa" zawsze brzmi o niebo subtelniej niż moja „krowa". A jeszcze poza tym, właśnie jestem na Ciebie wściekła, więc nie mam czasu bawić się w subtelności, bo chcę Ci w tym stanie jak najwięcej powiedzieć, a boję się, że mi zaraz przejdzie. 113 No więc chyba o tym zapomniałeś (o tym człowieku-nie krowie), boja się właśnie przed chwilą zmieniłam! I w dodatku, z punktu widzenia tej zmiany, dostrzegłam, że coś tu nie jest OK — z tą Twoją odpowiedzialnością, znajomością mojej osoby i w ogóle! Bo mówisz, że Ci na mnie zależy, i w ogóle taki niby jesteś dobry i tak się o mnie martwisz. Ale niestety, chyba tak to nie jest, bo nie wziąłeś nawet pod uwagę, jak niesamowicie wstrząsające wrażenie może zrobić na mnie Twój list. Choć podobno mnie znasz i czytasz w moich myślach. Więc wygląda mi to na jedno: mówisz, żebym Cię olała, bo w gruncie rzeczy sam mnie olewasz! A ja Cię nie oleję i tak, i mam Cię w dupie! Może to wszystko nie jest specjalnie logiczne, ale nic mnie to nie obchodzi. Bo mnie się wszystko i tak lepiej zgadza niż do tej pory. Ty mi mówisz, że jesteś śmiertelnie zmęczony. To ja Ci powiem — ja też jestem śmiertelnie zmęczona! Bo od chwili przeczytania Twego listu, to znaczy od prawie sześćdziesięciu godzin, prawie wcale nie spałam, bo po prostu nie mogłam zasnąć. Ty byś powiedział na moim miej scu, że „troska o mnie spędza Ci sen z powiek". No i dobrze, niech Ci spędza. Bo wydaje mi się, że gdybyś się o mnie naprawdę zatroszczył, to właśnie wtedy dopiero mógłbyś spokojnie zasnąć. Po przeczytaniu Twego listu byłam taka wstrząśnięta, że po prostu musiałam zostać sama, żeby się jakoś poskładać do kupy. Pomyślałam: niech sobie robi za tego górnika, jak mu tak na tym zależy, poszłam do Jurka i siedzę u niego, to znaczy w jego mieszkaniu, bo on wyjechał. Może to nie jest takie ważne — jasne! to jest zupełnie nieważne, w szczególności dla Ciebie! — ale chcę, żebyś wiedział, że przez cały ten czas nic nie jadłam, bo nic mi przez gardło nie przechodzi, choć tu jest kupa fajnego żarcia w lodówce. Natomiast wypiłam nie wiem ile kawy i wypaliłam Jurkowi chyba z pięć paczek papierosów — nie wiem, nie mogę się doliczyć. Ale nie martw się, to jakieś zachodnie, więc chyba się nie zatruję. Zresztą przepraszam, Ty się przecież nie martwisz. To dobrze, bo właśnie zaczęłam szóstą paczkę. Siedziałam tu jak idiotka, ale ponieważ nie mam Twojego daru wymowy, nie jestem w stanie opisać, co się ze mną działo. Zresz- 114 tą, jak wiesz wszystko o wszystkim, w co skądinąd nie wątpię, to i tak wiesz. Przyszła mi nawet do głowy taka idiotyczna myśl — zresztą może nie taka idiotyczna w tej sytuacji — żeby zadzwonić do Telefonu Zaufania i z kimś porozmawiać. Po prostu już naprawdę nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nie miałam nadziei na żadne rewelacje, bo wiedziałam z góry, że Ty, razem ze swoim listem, jesteś dostatecznie rewelacyjny, żeby zapędzić w kozi róg nie jedną panią w Telefonie Zaufania, a dziesięć pań razem wziętych, a poza tym, co te panie mogły mi poradzić, co mnie ktokolwiek może powiedzieć nowego o Tobie. Ale po prostu chciałam usłyszeć czyjś głos. (Nie Twój!) Nie mogłam się tam dodzwonić przez pół nocy, bo tam stale jest zajęte, a jak się wreszcie dodzwoniłam — odłożyłam słuchawkę. Nie, to ta pani pierwsza odłożyła słuchawkę, bo ja się nie odzywałam. Sprawiła mi tym wielką przykrość, bo choć sama bałam się odezwać, chciałam chociaż posłuchać czyjegoś milczenia. Zresztą, ściśle biorąc, ta pani odłożyła słuchawkę nie raz, a dwa razy — bo ja dzwoniłam dwa razy, i dwa razy się nie odezwałam. Prawdę powiedziawszy, nie mogłam się jej nadziwić — ja bym nie odłożyła tej słuchawki na jej miejscu. Naprawdę. Do tej pory nie mogę się nadziwić. Ale mniejsza o to. Jednym słowem, wszystko polegało na tym, że dzwoniłam do tego Telefonu przez całą noc — i albo było zajęte, i wtedy bardzo się niecierpliwiłam, albo nie było zajęte i się nie odzywałam. Nerwica jakaś sytuacyjna czy co, jak Boga kocham?! Opisuję Ci to wszystko, bo jest zabawne. Co mi zależy, pośmiej się trochę. (Mówię poważnie, bardzo mnie to teraz rozśmiesza). Wreszcie te objawy nerwicowe ustąpiły na tyle, że zaczęłam bełkotać coś do tej słuchawki. Dosłownie bełkotać, bo byłam strasznie zdenerwowana, i ręce mi się trzęsły, i wszystko mi się trzęsło w środku. Nie mówię, że to Twoja wina, po prostu, coś mi się takiego stało, i miałam uczucie, że sama jestem temu winna, nie wiem dlaczego. No więc zaczęłam coś bełkotać — że mam brata, no i że mam tego brata, ale nic innego mi przez gardło nie przechodziło. Ta pani była chyba trochę zdegustowana, ale za to bardzo cierpliwa, co chwilę powtarzała „Tak? Słucham panią.", ale 115 powtarzała to z takim wystudiowanym współczuciem, że od tego jeszcze gorzej się zaplątałam. Wreszcie, piąte przez dziesiąte, opowiedziałam jej coś o nas, że mojego brata wyrzucili z pociągu itd., ale czułam, że jestem zupełnie beznadziejna. Więc, może dlatego, ona też była beznadziejna. Stale powtarzała, że „to jest trudna sprawa", i że „no tak, to jest bardzo trudna sprawa", aż wreszcie sama zaczęłam jej współczuć. A potem powiedziała, że „sprawa jest trudna" i że następny dyżur będzie miała po dwudziestym, i żeby do niej wtedy zadzwonić. A że był właśnie siódmy czy ósmy (wszystko mi się dokładnie pomyliło w czasie), więc miałam dosyć taktu, żeby nic jej na to nie odpowiedzieć i na tym się pożegnałyśmy. Ale na tym nie koniec. Może jestem głupia, myśl sobie, co chcesz, ale było mi tak smutno i źle, a właściwie jeszcze gorzej, że znowu zadzwoniłam do tego Telefonu Zaufania. Bo za chwilę znowu upłynęło parę godzin i zrobiło się już rano, a te panie w Telefonie Zaufania o ósmej rano się zmieniają. A ja naprawdę potrzebowałam pomocy i było mi już wszystko jedno. To znaczy, nie potrzebowałam rady, tylko żeby ktoś mnie wreszcie zrozumiał i pomógł mi zrozumieć samą siebie. Ty piszesz, że nie wiesz, kto tu naprawdę potrzebuje pomocy — ja czy Ty. No więc powiem Ci, to proste. Każdy potrzebuje pomocy. Absolutnie każdy, nawet te panie w Telefonie Zaufania! I mówisz, że jeśli chcę Ci pomóc, to najpierw muszę pomóc sama sobie. No więc właśnie to robię! Zastanawiam się tylko, dlaczego Ty, przy tych wszystkich swoich sławnych zaletach serca i umysłu, jesteś takim cholernym egoistą. (Piszesz, że jesteś niewdzięcznym skurwysynem. A co mnie to obchodzi, że Ty siebie uważasz za niewdzięcznego skurwysyna?! Jesteś? To nie bądź!) Bo z tego, co piszesz, wynika, że ja muszę pomóc sobie, po to żeby pomóc Tobie? No to szkoda, że w żaden sposób nie wynika, że Ty musisz pomóc sobie, po to, żeby pomóc mnie! No, ale dobra. Zadzwoniłam więc jeszcze raz do tego Telefonu Zaufania, i to już była totalna klęska. I dobrze mi tak! Bo, nie gniewaj się, ale ja zaczęłam czytać tej pani Twój list. A ta pani w ogóle na to nie zasługiwała. Zaczęła od tego, że zapytała, po co cała ta 116 „wymiana listów", i że w ogóle byłoby najlepiej, żebym ja Ciebie olała (Twoja szkoła!), bo Ty jesteś „kaleka" i tak będzie dla Ciebie lepiej. A ja mam się zająć „własnym życiem". Więc bardzo długo jej tłumaczyłam, że właśnie zajmuję się przecież własnym życiem, ale ona się ze mną nie zgadzała i w ogóle była jakby zgorszona, że ja się tym wszystkim tak przejmuję. No więc, żeby jej jakoś pomóc, bo już wtedy zaczęło mi się robić jej trochę żal, postanowiłam przeczytać jej Twój list. Stale się niecierpliwiła, bo ja się trochę jąkałam nad tym listem, jakby nie rozumiała, jak trudno jest napisać taki list, już nie mówiąc o tym, że lewą ręką, i jak trudno jest go przeczytać obcej osobie. A jak doszłam do tego, że Ty masz wszystko w środku „pojebane", wiesz, to co pisałeś, poczuła się widocznie dotknięta, bo powiedziała, że ona nie rozumie, jak człowiek na poziomie może używać podobnego słownictwa. (No naprawdę, bez jaj!) Zupełnie mnie przytkało, że ona nie rozumie takiej prostej rzeczy (i że nie ma większych zmartwień w takiej chwili) i chciałam jej to wytłumaczyć, ale ona nic nie chciała zrozumieć i powtarzała, że „mimo wszystko, dałoby się to słowo jakoś zastąpić". Więc wreszcie się zdenerwowałam i mało brakowało, żebym jej rzeczywiście powiedziała jak! Ale najgorsze było to, że ona stale strasznie się dziwiła, że mnie tak bardzo na Tobie zależy i w żaden sposób jej nie mogłam wytłumaczyć, że mi po prostu zależy i już. Bo to jest zbyt proste, żeby się w ogóle dało wytłumaczyć. A ona się dziwiła i dziwiła, aż wreszcie zapytała mnie, czy nas nie łączy „coś więcej". To znaczy, wiesz, czy my naprawdę żyjemy jak brat z siostrą. Najpierw to w ogóle do mnie nie dotarło, ale za to, jak już dotarło, to mi po prostu ręce opadły, no po prostu, ręce mi opadły i już! I wtedy właśnie zrozumiałam, że te panie z Telefonu Zaufania też potrzebują pomocy. I naprawdę, bardzo tej pani współczułam. I to było bardzo dziwne, ale coś takiego mi się stało na to wszystko, że się nagle zupełnie uspokoiłam. No po prostu poczułam się dziwnie spokojna. Zrobiło mi się jakoś lepiej i pomyślałam, że może w ogóle nie jest tak źle. Cieszę się, bo już mi się odcisk zrobił na palcu od tego pisania, zawsze to jakieś zadośćuczynienie. Tak mi przykro, że Ci ręka 117 drętwieje przy tej maszynie. Chyba masz rację, parszywe jest to życie! Zresztą nie wiem, może jednak nie jest takie parszywe? Ale świat jest pojebany, to fakt. Zresztą, sama jestem pojebana i, jak widać, niezbyt zrównoważona (ta pani powiedziała, że to jest „nie-zrównoważenie sytuacyjne" — czegoś jednak się od niej dowiedziałam), ale taką siebie lubię, więc co Ty się o mnie martwisz. Sam mówisz, że tak naprawdę, to uważasz się za szczęśliwego człowieka. „Ze wszystkim, co Ciebie spotkało". I w dodatku zapisujesz mi to w testamencie! Ja mam to niby „kiedyś" zrozumieć. Ja to j uż znakomicie rozumiem! Ty Głupi, Ty Ciemnowidzu. Więc daj mi, do cholery, prawo też uważać się za szczęśliwego człowieka! Ze wszystkim, co Ciebie spotkało. No niestety. Już dawno mi przeszło. Przestałam być wściekła i nie wiem, co teraz będzie. Chyba znowu zacznę Cię wychwalać, albo skomleć o litość. Nie wiem czemu, czasem to jest silniejsze ode mnie. Powiedziałeś mi we czwartek, wręczając mi tę swoją cholerną krwawicę, ten swój znakomity elaborat, że mój list do Ciebie przypomina raczej „wynurzenia porzuconej kochanki", niż jakąkolwiek rozsądną formę korespondencji. (Ty to masz gadane, jak Boga kocham! Ja Ci zazdroszczę. Ten szyk! Ten styl! Ta logika! Czekaj, ja Cię jeszcze zażyję.) No więc, po pierwsze, to Twoje krasomów-stwo doprowadzi mnie chyba kiedyś do szału, a po drugie — co Ty się będziesz teraz o mnie martwił. Że ja siedzę z Tobą w tej zadymionej dziurze, że się identyfikuję i tak dalej. Trzeba się było o to martwić wcześniej! A teraz — to wiesz co ja Ci powiem? Że: serdecznie Cię proszę, no naprawdę, bardzo szczerze Cię proszę — olej mnie! Nie oglądaj się na mnie! A już w żadnym wypadku, uchowaj Bóg, nie zrób, co Ci serce dyktuje, bo serce Ci się każe obejrzeć! I przypomnij sobie przy okazji, że ostatecznie przez całe życie nic innego nie robiłeś, tylko uczyłeś mnie, jak się z Tobą identyfikować psychicznie, i szkoliłeś mnie na tego swojego „Marcina". Najpierw kazałeś mi brać do ręki jakieś paskudztwa, włazić na jakieś cholerne ostre przedmioty, do dziś pojęcia nie mam, co to było — i nigdy się nie dowiem, mam tylko taką „przykrą wizję", która mnie „nie opuści do końca życia" — kazałeś mi jeździć 118 konno, jak miałam okres, a jeszcze całkiem niedawno, jak nie wróciłam na noc do domu, napadłeś na mnie, jak rozjuszony byk, zanim w ogóle jeszcze zdążyłam otworzyć usta! A co potem zrobiłeś, to sam wiesz. No niestety. Nawet jak byłeś z tą swoją Baśką, to mi tak dawałeś popalić, że oddechu złapać nie mogłam. I wtedy jakoś się nie bałeś, że mnie od siebie „uzależniasz uczuciowo"?! Poza tym, przez całe życie służyłeś mi dobrym przykładem, pompowałeś we mnie te swoje idee o miłości bliźniego, niezależności wewnętrznej i tak dalej, nie pamiętam już, jak to dalej idzie teoretycznie, ale nie szkodzi, Ty i tak masz to obstukane. Więc teraz? Teraz nie bądź taki mądry. Naprawdę — równo Cię olewam. No niestety. Mówisz, żebym sobie poszła na piwko. OK. Ja pójdę na piwko, a Ty w tym czasie będziesz „odwracał się od samego siebie"! A gówno. Może byś tak zaczął od siebie? Przecież zawsze mi mówiłeś — zaraz, co to Ty mówiłeś — że poczucia krzywdy trzeba się wystrzegać, że błędu zawsze trzeba szukać w samym sobie? W swoim stanie świadomości? Czy coś w tym stylu. Właśnie — filozof to Ty jesteś! To ja Cię jeszcze raz zażyję. A pamiętasz, jak mówiłeś, że tylko ludzie zakłamani, czy jacyś tam, uważają, że: „Filozofia? — OK, to jedno. Ale życie? Życie to już całkiem inna sprawa" Dobra, nie będę Cię już katować. Sam się pokatuj. Chyba jednak zrobię sobie jakąś kanapkę, rzygać mi się już chce od tych papierosów. Ale ten Jurek ma fajne żarcie! O rany, mam nadzieję, że wpadłeś na to, żeby zajrzeć do kuchni i zobaczyć, co się dzieje z tym kurczakiem?! Bo nie jestem pewna, czy ja go z tego wszystkiego nie zostawiłam na gazie. Ale mniejsza o kurczaka. Opowiem Ci, co było dalej. No więc dalej było tak, że — uważaj, trzymaj się mocno! — znowu zadzwoniłam do Telefonu Zaufania. Na szczęście, tym razem trafiłam na jakąś miłą i sensowną panią, która bardzo się przejęła naszą sprawą, i w ogóle uważała, że my jesteśmy oboje nadzwyczajni. Ale wydaje mi się, że i ta pani nie wszystko w tym rozumiała, bo stale powtarzała, że to jest „taki dramat". No, ale powiedziała, że nasz związek jest unikalny, i nasza obecna sytuacja też jest unikalna, więc tu się nakładają na siebie dwie unikal- 119 ne sytuacje. Mówiła to bardzo miło i wcale to tak głupio nie brzmiało. I w ogóle jestem jej wdzięczna, bo chociaż nic mi nowego nie powiedziała, zrobiło mi się od tego jakoś lepiej. Jaja zresztą już od razu na początku uprzedziłam, że niczego szczególnego od niej nie oczekuję, bo nie chciałam, żeby się speszyła, jak nie będzie wiedziała, co mi powiedzieć. Bo po tych wszystkich telefonach (mam na myśli również te, kiedy się nie odzywałam) ja już naprawdę zrozumiałam, że sprawa jest trudna i że stawiam ludzi w głupiej sytuacji. Ale tej pani jestem naprawdę wdzięczna i chyba jeszcze do niej kiedyś zadzwonię i jej podziękuję. A potem, jak już skończyłyśmy rozmowę, bardzo długo milczała, w ogóle nic nie mówiła przez kilka minut albo dłużej, i to również było bardzo miłe, i chyba to właśnie najbardziej mi pomogło. Więc łaziłam po tej chałupie, zapisałam masę papierów, które wylądowały oczywiście w koszu „na śmierci", ze dwanaście godzin upłynęło mi na tym wyrzucaniu, no i oczywista, na studiowaniu Twojego znakomitego dzieła. Miałam już wszystkie możliwe myśli, włącznie z tą, że może rzeczywiście jestem Ci to winna. No bo: taki nieszczęśliwy, nigdy w życiu już nie dosiądzie konia, za to wali konia co drugi dzień...? No i w ogóle. Może naprawdę trzeba dać mu to błogosławieństwo... Może to tylko mój egoizm sprawia, że tak wszystko się we mnie buntuje na tę myśl? Albo te „stereotypy myślenia", co to ciągle o nich słyszę? Pomyślałam o tym, jak ciężko Ci sobie poradzić z czymkolwiek tą jedną ręką, jak musisz walczyć o każdy centymetr przy przesiadaniu się na wózek, i że właściwie nawet na tym wózku nie możesz za długo usiedzieć. Stanęła mi przed oczami ta scena sprzed roku, kiedy jeszcze w ogóle nic nie potrafiłeś ze sobą zrobić, i kiedy runąłeś na podłogę, próbując sam przesiąść się na łóżko. Podbiegłam wtedy do Ciebie, a Ty chwyciłeś mnie za rękę, aż myślałam, że mi połamiesz kości, i z taką bezsilną wściekłością, z taką straszną rozpaczą, że w ogóle nie wiem, z czym to porównać, jakimś obcym, zduszonym głosem krzyknąłeś do mnie: Dobij mnie! Marcin, zlituj się, dobij mnie! Och Andrzej. Tak bardzo Cię kocham. Co ja na to poradzę. No, ale do rzeczy. Do rzeczy, bo się rozkleimy. 120 Krótko mówiąc, jak zawsze, udało Ci się mnie zbajerować. No bo faktycznie — logicznie — tu taki kaleka — tu ten egoizm — a tu jeszcze te stereotypy? Jednym słowem, jak mówię, w pewnym momencie dałam się zbajerować i, dobra, pomyślałam, ma moje błogosławieństwo. Ale w tym samym momencie, a właściwie jakby nie w tym samym, poczułam do Ciebie jakąś niechęć. I jakiś żal. Tak jakbyś Ty mi zrobił jakieś świństwo. Nie bardzo jeszcze wiedziałam, co się dzieje, więc odruchowo zaczęłam bronić się — a raczej Cię — przed tym uczuciem, ale ono nie ustępowało. I krótko mówiąc, co tu wdawać się w szczegóły — nie udało mi się przed nim obronić. Po prostu czułam, że coś jest nie tak. Że tu jakby o coś całkiem innego chodzi. I nagle coś takiego się ze mną stało, że bardzo dużo zrozumiałam w jednej chwili. Jakby wszystko naraz zrozumiałam. Zrozumiałam też to, co Ty mi mówiłeś — o tym uzależnianiu się od Ciebie, o tej porzuconej kochance i tak dalej. I w ogóle — przez chwilę miałam takie uczucie, jakbym nagle zrozumiała wszystko. Wszystko, co jest. Jakby wszystko co jest, otworzyło się na chwilę przede mną — i zamknęło. Ale coś we mnie z siebie zostawiło. I to coś wystarczyło, żebym nagle poczuła się tak, jakbym uwolniła się od nie wiem jakiego ciężaru. Żeby nagle to, co przedtem wydawało mi się tak zawiłe i trudne, stało się może nie łatwe, ale jakoś zupełnie proste. Potem poszłam na spacer na Cmentarz Żydowski — musimy tam iść kiedyś razem, tam jest ekstra! — trochę sobie połaziłam, jeszcze trochę ryczałam, ale było mi dobrze. A potem wzięła mnie na Ciebie taka złość (a jednocześnie taka jasność tego, co mam Ci do powiedzenia), że pędem wróciłam do Jurka, bo przestraszyłam się, że mi przejdzie. I zaczęłam pisać do Ciebie ten list. I pisze mi się go tak łatwo i prosto, jak nigdy dotąd. Nie muszę się wikłać w jakieś słowa, w jakieś prośby o wybaczenie czy o zmiłowanie, w jakieś zawiłe i tragiczne argumentacje. Jest mi dobrze, a nawet wesoło, a kiedy pisałam pierwszą część tego listu, co drugie zdanie wybuchałam śmiechem. Może było to niezrównoważenie sytuacyjne, ale nie szkodzi. Masz rację, chyba brak mi piątej klepki. Czy Ty zawsze musisz mieć rację? 121 No, chyba muszę już po trochu kończyć, tęskno mi coś za naszym grobem. Naprawdę. Cieszę się już na samą myśl o drodze do domu. Ty tam też pewnie kiepsko beze mnie prosperujesz. Jak ja się cieszę, że znów Cię zobaczę! Dobra, mogę, jak Ty to mówisz, robić za tę „porzuconą kochankę". Za wujka, dziadka, ciocię-bab-cię, za wszystko cokolwiek sobie życzysz! I o Boże, nareszcie się wyśpię! Nie będziesz mi spędzał snu z powiek. Chamie Pospolity. Mam do Ciebie jeszcze tę jedną sprawę. No więc tak: To, co robię dla Ciebie, nie jest żadnym idiotycznym poświęceniem. Jestem do tego stopnia egoistką, o czym skądinąd doskonale wiesz, że już na samo słowo „poświęcenie" zbiera mi się na mdłości. Przepraszam, strasznie to fizjologicznie brzmi, ale ta pani z Telefonu Zaufania dobiła mnie widocznie do tego stopnia, że postanowiłam wyrażać się subtelniej. Tak! Więc się nie dziw. Otóż jestem egoistką, czy nie jestem, bo to właściwie dokładnie na jedno wychodzi, ale — to co robię, robię dla siebie, a nie dla nikogo innego. No przysięgam Ci! Więc co ja właściwie dla Ciebie robię i o co Ci właściwie chodzi? To, że się grzebię w Twoich gównach, jest czystą insynuacją. Jeśli coś tu przeoczyłam, to przepraszam, ale nadal mnie to nie wzrusza, bo już mówiłam, że ledwie wyszłam z pieluch, kazałeś mi różne paskudztwa brać do ręki. Więc teraz nie miej mi za złe, że mnie jest obojętne, w czym ja się grzebię. Co do Twoich kikutów, to bardzo je lubię, a nawet, co tu dużo gadać, kocham je. Nie wiem dlaczego. Widocznie takie mam zboczenie. Z czego z kolei jasno wynika, że, niestety, nie jestem święta. No niestety. Co do spraw finansowych (Nie dbam o chronologię. A co? Stać mnie na to!), to nie wiem, o co Ty się w ogóle martwisz i w ogóle nie chce mi się o tym gadać. Ale mam kilka dobrych pomysłów, 122 jak pomnożyć Twoją krwawicę, więc: masz kłopot? — napisz do mnie! skoro tak Cię to już niepokoi. Co do tego, że nie ośmielasz się mnie obciążać, prosząc mnie o zgodę, więc ośmielasz się mnie obciążać, prosząc o „wybaczenie i zrozumienie", to, jak sam widzisz, jest to w równej mierze OK, bo co to mnie za różnica?! Co do mnie, to — jak widać. Po tym zabójczym maratonie, jaki sobie z Twoją pomocą zafundowałam, całkiem nieźle prosperuję. Co nie znaczy, że przedtem prosperowałam źle. Albo, że nie będę prosperować lepiej, jeśli tylko będzie mi się chciało. Co do mojej przyszłości, przepraszam, „tak zwanej" przyszłości, to się nie martw. Bo jak się będziesz martwił, to Ci zrobię jakiegoś wnuka, i wtedy dopiero będziesz się martwił i robił z nim za górnika. Co do sensu Twojego własnego życia, to sam się trochę pokatuj, bo ja już dość się nakatowałam całą tą filozofią i już i tak w piętkę gonię. Ale dla ułatwienia zapytowywuję: Jeśli Twoje życie ma nie mieć sensu, to jaki sens ma mieć jakiekolwiek inne życie? Musi być z tego jakieś wyjście. Jeśli nie ma wyjścia dla Ciebie, to nie ma go również dla nikogo innego i każdy równie dobrze może sobie w łeb strzelić. (A co, nie? Zabójcza logika.) Dobra. Trzeba uderzyć w jakąś tragiczniejszą nutę. Co do tego, że wszystko masz „pojebane", i co do wszystkiego, co z tego wynika: Ale najpierw minuta milczenia. To znaczy, Ty sobie pomilcz, a ja pójdę zrobić siusiu. Strasznie mi przykro z tego powodu. Aż boli mnie coś w środku, kiedy o tym myślę. Nie mogę i nigdy nie będą mogła patrzeć na to spokojnie. Przejść obok Ciebie obojętnie. Nie licz na to. Nie będą mogła, bo nigdy tego nie zechcę. Bo, może wiem, a może nie wiem dlaczego, mam uczucie, że to jest jakiś dar. Dar, który ja muszę — nie, nie muszę: chcę uchronić, nawet jeśli Ty sam go uchronić nie potrafisz. Nie myśl o tym logicznie, bo nic nie zrozumiesz. Po prostu słuchaj. 123 Ja nie będę już Ci mówić, że Cię kocham, ani Ciebie więcej o to pytać. Bo co to właściwie znaczy i co na ten temat można powiedzieć. Kiedy mówiłam tej pani z Telefonu Zaufania, że Cię kocham, że — po prostu — ja Cię kocham i to wszystko, ta pani zrozumiała, że nas musi łączyć „coś więcej". A przecież powiedziałam jej, że to wszystko, więc jak nas może łączyć więcej? A nawet gdybym była Twoją kochanką? Lub gdybym nią nie była? A cóż to może mieć za znaczenie i co to może kogo obchodzić. Mnie jest wszystko jedno, czy ja jestem, czy nie jestem Twoją kochanką! Czy Ty jesteś, czy nie jesteś moim bratem! Czy może jesteś, tak zwanym, zupełnie obcym człowiekiem! Mnie po prostu jest wszystko jedno. Bo wszystko jest jedno. I kiedy człowiek to zrozumie, a właściwie poczuje, wtedy przestają mieć znaczenie wszystkie różnice, wszystkie słowa. Bo różnice są też tylko słowami. I dla kogoś, kto czuje to jedno, cóż to jest za różnica, czy Ty nie masz nóg, czy Ty masz cztery ręce? To tylko dla tych, którzy tego nie czują, którzy tego może dopiero szukają w zamęcie i zgiełku tego świata, liczą się te różnice, bo nie mogą się z nich jeszcze wyzwolić. Gdybyś miał te cztery ręce, byłbyś dla nich tym samym, czym jesteś teraz, z jedną. Tak samo by na Ciebie patrzyli. Bo oni Ciebie naprawdę nie widzą, nie znają. I dlatego nie potrafią Cię pokochać. Bo znać i kochać — to jedno. I nie mogą Cię poznać, dopóki nie poznają samych siebie. A wtedy dopiero dostrzegą, że między nimi a Tobą nie ma żadnej różnicy Więc teraz patrzą na Ciebie z litością — bo teraz sami są godni litości! I dlatego, wszystkie te słowa, które oni stworzyli — poświęcenie, dobroć, miłosierdzie, obowiązek — też są godne litości. Bo są zaledwie jakimś ustępstwem na rzecz innego człowieka, jakąś maską. Zaprzeczeniem tego jednego, co się liczy naprawdę. Co jest tym, czym jest i nie potrzebuje siebie nazywać. Świat jest pojebany, to fakt. Ale świat to jeszcze nie jest życie. Życie nie jest pojebane, i tak naprawdę to nie można życia pojebać. Można tylko pojebać samego siebie. Dlatego to, co się z Tobą stało, to nie jest jeszcze żaden „dramat". Dramaty są całkiem czym innym, a może w ogóle nie istnieją. Sam piszesz, że dramatyczne 124 są tylko nasze uczucia. A my jesteśmy czymś więcej, niż uczuciami, tak samo, jak czymś więcej, niż inteligencją. A może jesteśmy nie tylko czymś więcej, ale i czymś zupełnie innym. A jednak pomyślałam jeszcze raz to słowo... Jestem Ci wdzięczna, Andrzej. Jestem Ci wdzięczna, bo Cię kocham. To Ty nauczyłeś mnie miłości. Czy raczej, ja sama się jej nauczyłam przy Tobie. A może nie musiałam się jej uczyć, może musiałam ją w sobie tylko odkryć, odnaleźć. Ale odkryłam ją właśnie poprzez Ciebie. I teraz, we wszystkim, co kocham, kocham Ciebie — a w Tobie kocham wszystko, co jest. I nie może być inaczej. Jestem Ci wdzięczna. Jestem wdzięczna Twemu kalectwu. Za to, że pozwoliło mi tyle zrozumieć. Za to, że potrafiłam je pokochać. Myślę na ten temat wiele rzeczy, a właściwie one same się we mnie myślą. A wszystkie są dobre. Słyszysz?! Coś we mnie płacze, jak to piszę, a jednak — wszystkie te rzeczy są dobre. I nie jest nawet takie ważne, choć i to jest ważne między innymi dobrymi rzeczami, że uratowałeś dzięki temu czyjeś życie. A właściwie nie uratowałeś czyjegoś życia, bo tylko ten ktoś może swoje życie uratować. Ty uratowałeś dla niego tę szansę. Znowu płaczę, ale mniejsza o to. I jeszcze ostatnia sprawa. Prosisz mnie o wybaczenie. Nie wiem, co Ci na to odpowiedzieć. Jest ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, żebyś, jeśli już podejmiesz taką decyzję, odchodził, lękając się, że coś jest między nami nie tak. Wszystko jest tak. Wybaczam Ci. Wybaczam Ci, Andrzej, z całego serca. Ale tak naprawdę to ja tego nie czuję. Mówiłeś, że każdy potrzebuje wybaczenia i że każdemu jesteśmy winni wybaczenie. Że po prostu, wszyscy jesteśmy winni. Ja też myślę, że tak jest, ale ja tego nie rozumiem. Dla mnie to są tylko słowa. To jest tak, jak z tym poświęceniem. Ja chyba dla nikogo nie potrafię się poświęcić, a cóż dopiero dla Ciebie! I tak samo nie potrafię Ci wybaczyć. Bo ja czuję tylko jedno — że Cię kocham, i że jestem Ci wdzięczna. I to wszystko. I żadne poświęcenie czy wybaczenie nie ma tu nic do rzeczy. We mnie po prostu nie ma na nie miejsca. I kiedy to wszystko czuję, myślę sobie, że nieważne, czy jest Bóg. I w dodatku, wtedy dopiero naprawdę czuję, że on jest. 125 Andrzej, mnie się wydaje, że myśmy wszyscy się strasznie zaplątali w jakichś słowach. Mnie się zawsze wydawało, że ja rozumiem te słowa, chociaż zawsze mi się coś nie zgadzało. Teraz ja nie rozumiem tych słów i nie rozumiem, co one znaczą. Tak naprawdę, to nikt ich chyba nie rozumie, wszyscy je tylko powtarzają i chowają się za nimi, jakby umówili się, że grają w jakąś grę. I od tego wszyscy są nieszczęśliwi. To od tego wszyscy są nieszczęśliwi! A w dodatku, to jest takie zupełnie proste i można to zrozumieć w jednej chwili. Tak jak ja to w jednej chwili zrozumiałam. Zrozumiałam wszystko. Wszystko, co jest. To się otworzyło przede mną i zamknęło, ale ja już nigdy tego nie zapomnę. Ty mówisz, że czasem Ci się wydaje, że wiesz wszystko o wszystkim. I rozumiem nawet, co Ty masz na myśli, ale to jest nie tak. Ty po prostu jesteś zmęczony cierpieniem i kiedy tak mówisz, chcesz powiedzieć, że wiesz wszystko o cierpieniu. Ale o cierpieniu też nie wiesz wszystkiego. Bo gdybyś wiedział wszystko o cierpieniu, wiedziałbyś rzeczywiście wszystko o wszystkim. Bo wystarczy wiedzieć wszystko o j e dnej rzeczy, żeby wiedzieć wszystko o wszystkich pozostałych. I wtedy właśnie się dostrzega, że wszystko jest dobre, że nie ma żadnych złych rzeczy. Ja sama tego nie rozumiem, ale nie muszę rozumieć, bo to czuję. Andrzej, ja nie pragnę, żebyś Ty żył za wszelką cenę. Zresztą, co to właściwie znaczy — żyć za wszelką cenę. To znaczy — za jaką cenę? Jeśli za cenę cierpienia, to ta cena, za którą żyjesz Ty, jest większa niż ta, za którą żyję ja. Tego zresztą też nie można powiedzieć na pewno. Może nie jest ona ani większa, ani mniejsza, może po prostu inna? Ale jeśli tak jest, jeśli Twoja cena za życie jest większa, to czy to się nie równa temu, że Twoje życie ma większą wartość? Nie wiem. Bo ja w ogóle bardzo mało wiem. Ty na pewno wiesz więcej. Napisałam to wszystko tak, i właściwie nawet nie wiem jak, żeby Ci może w czymś pomóc. A jedyną rzeczą, którą znam, jest ta, o której już nie będę mówić. Zresztą i jej nie znam naprawdę. A może właśnie — jej przede wszystkim. 126 Kiedy myślę o tym, że mógłbyś coś ze sobą zrobić, aż wszystko się we mnie kurczy na tę myśl. Ale ja mogę tylko wierzyć. Wierzyć, że tego nie zrobisz. I wierzę, że tego nie zrobisz. Słyszysz?! Słyszysz, Chamie Pospolity?! Ja wierzę, że tego nie zrobisz! O Boże. Wierzę, że tego nie zrobisz. 127 ... Wróć do domu, Moja Dziewuszko. Zawiniłem, ale nie wydawaj mnie dłużej na torturę niepokoju. Nie ma Cię już trzecią noc, chodzą mi po głowie najpotworniejsze myśli. Trochę źle to obliczyłaś w czasie, nie mam już tych samych nerwów co dawniej. Miałaś rację, że powinniśmy więcej ze sobą rozmawiać. Obiecuję — będę z Tobą rozmawiał dniami i nocami, do oporu. Miałaś rację, więcej pychy jest niż męstwa — w tym, że nie potrafię się rozpłakać. Zobaczysz, będę jeszcze ryczał jak bóbr, obawiam się, że j u ż jestem tego bliski. Jeśli chciałaś mnie przez to czegoś nauczyć — już mnie nauczyłaś. Był moment, kiedy błagałem Boga, by pozwolił mi położyć pod topór i tę swoją jedyną rękę — gdyby miało Cię to przed czymś uchronić. Gdyby miało mi to Ciebie oszczędzić. I przeraziłem się, jak wiele jeszcze mam do stracenia. I wtedy pomyślałem sobie nagle, że może nie tylko Ciebie mam do stracenia. Że może mam do stracenia jeszcze wszystko. A więc i wszystko mogę jeszcze ocalić. POMÓŻ MI TO OCALIĆ. 128 ROMAN 129 Roman powiedział kiedyś do mnie: „Trzeba by tęgiego pióra, żeby to wszystko opisać". Przez myśl nam wtedy nie przeszło, że może to być moje pióro — i Jego własne. 130 Roman nie był moim bratem. Był kimś, kogo spotkałam i pokochałam, i z kim połączyło mnie „wszystko i nic więcej". Nie został wyrzucony z pociągu, a po prostu — spadł ze stogu siana, pomagając podczas wakacji przy żniwach i doznał uszkodzenia kręgosłupa. Miał wtedy piętnaście lat. Ja miałam cztery lata i nie wiedziałam o jego istnieniu. Spotkałam go w dwadzieścia lat później. Nie mówię „poznałam", bo wydaje mi się, że znałam go zawsze. Dzięki temu, co razem przeżyliśmy, zrozumiałam, że to, co nazywa się miłością, nie da się podzielić. Że albo to jest — i wtedy zwraca się ku wszystkiemu, co jest — albo nie ma tego wcale. Nasze losy ułożyły się w sposób dosyć dramatyczny. Ludzie nie byli wobec nas obojętni, a obojętność byłaby jednym z lepszych wariantów tego, co nas z ich strony spotykało. Potrzebowaliśmy pomocy, ale nie umieliśmy o nią prosić. Nie dlatego, że byliśmy zbyt dumni — nie wiem dlaczego. Dziś Roman już nie żyje — jeśli przyjąć, że życie i śmierć nie są tym samym. Nie popełnił samobójstwa. Po prostu „umarł". Ja tu jeszcze na chwilę zostałam. 131 Na tej drodze, co się pyli w żałobie nie wypatruj mnie, Miły, nie trzeba, mnie tam nie ma — tu jestem, przy Tobie gdzieś mi ziemi przygarnął i nieba. Obok Ciebie się kładę o zmroku by godziny odmierzać do świtu, czuwam w mięśniach, sprężonych do skoku drzemię w skrawku za oknem błękitu. W zatroskanej czekam Cię bieli strudzonego by przywrzeć do łona, kiedy kornie w gniazdo pościeli składasz biodra i orle ramiona. Zbieram szept Twój, w trawy zaklęty w lasach srebrem porosłych i złotem, gdzieś mnie począł — ze mnie poczęty na żar wieczny, na wieczną tęsknotę. Tylko czasem, za górą, za rzeką krzykiem niemym się niosę po niebie: Jezu Chryste! Tak jesteś daleko choć bliższego nic nie znam nad Ciebie! 132 Kiedyś myślałem, że powinienem był urodzić się niewidomym, niemym i głuchym. Wówczas byłbym jednym z tych, którzy mnie osaczają. Myślałem, czy nie lepiej urodzić się tak kalekim, niż życie całe spędzić na troskliwej pielęgnacji wstydliwego kalectwa duszy. Myślałem, dlaczego stajemy się sobą dopiero wówczas, gdy odchodzimy. Grzebią nasze dłonie pokryte skorupą pracy, usta szorstkie od bryły chleba, oczy zasnute mgłą lęku. Myślałem nad tym, dlaczego nasze dłonie zapominają pieszczoty, usta pocałunki, oczy barwy radości. Kryjemy się w cmentarnym prochu zapomnienia, grzebiemy w nim wypielęgnowaną niepamięć i kłopotliwe zawstydzenie. Stajemy się sobą, i jesteśmy zimni, obojętni i nareszcie doskonale samotni. Zimno mi bez Ciebie, Jo. Łza we melancholijne październiki zagnieździły się w naszych sierpniowych sadach, listopady świszczą w kominach. Zimno, mokro i wietrznie, a przecież nie sposób usiedzieć w tym dusznym bezdusznym domu. Jadę moją rudozłotą uliczką, skręcam w pra wo, i dalej, mokrym asfaltem wprost na skwerek. Skwerek... poczta... listonosz... Odbieram gazetę i jakiś polecony świstek. Pada deszcz, a pod dębami sucho. Dęby—jak olbrzymie, życzliwe parasole. „Europa oczekuje odprężenia". Nieznani sprawcy podłożyli bombę w jednym z paryskich hoteli. Ktoś tam zakończył wizytę w Niemczech... W Sztumie — zmarła żona mojego byłego przyjaciela. Poznałem ją przed dziesięcioma laty na weselu Jasi. Pamiętam,że wypiła parę głębszych i upierała się, żebym z nią tańczył. Maria Teresa, lat dwadzieścia dziewięć. A ja wciąż żyję... Cholera. Nie ma już Teresy. I cóż na to powie Europa? W Belfaście znowu zastrzelono młodego chłopca. Europa się odpręża i chce z kimś tam współpracować. 133 Widok z mojego okna... Ten tak dobrze mi znany, maleńki, ubogi w rysunku i barwie pejzaż. Czy znasz widok z mojego okna? Kilka domków bliźniaczo podobnych do siebie, parę drzew o nagich, pokrytych siwizną szronu gałęziach... Wysoko w gałęziach drzew gnieżdżą się żółtobrzuche zwinne sikorki. Niżej, w suchym chruście agrestowych krzewów, harcuje stadko krzykliwych szarych wróbli. Wydaje mi się, że znam na pamięć — fe drzewa i wszystkie ptaki, które na nich siadają. O parę kroków od mego okna rośnie krzew bzu, śmieszna wiązanka martwych gałązek i suchych liści. Myślę, że tylko ja i ptaki widzimy ten krzew, i te liście o ciemnoszarej barwie i kształcie przywodzącym na myśl śpiące nietoperze. Czy lubisz bez? Jesteśmy bezdomni jak ptaki zimą, pozbawione ciepłych gniazd. Więc musimy czekać do wiosny, do lata, do zielonej, ciepłej trawy. Spotkania w plenerze? Obawiam się kaprysów marcowej aury. Wiesz—śniegu już nie ma. Ktoś powiedział, że słyszał skowronka. Kochany kłamca. Czekam na ciepło, aby wyruszyć w „daleki świat". Obrzydła mi naga jabłoń na podwórzu. Za kilka dni upłyną dwa miesiące, odkąd nie byłem w city. Nie tęskno mi chyba do ludzi. A jednak coś gna... Trupem mi pachnie ten dom. Czy sądzisz, że można się nauczyć samotności? Wątpię w to... Wiem, że można być na nią skazanym. Uczę się tej sztuki od lat i wiem, że nigdy jej nie posiądę. Wierz mi, nie ma istoty, która potrafiłaby zagrać tę rolę bez pudła. Samotność... Nie, Kochanie, rola ta przerasta najbardziej genialnych aktorów sceny życia. Wiem, że dwadzieścia minionych lat życia, życia w poczuciu osamotnienia, spustoszyło, wyjałowiło, uczyniło moją psychikę bardziej kaleką, niż jest kalekie moje ciało. już nawet przestałem się zastanawiać, dlaczego nikt z moich byłych przyjaciół szkolnych, którzy mieszkają w S., nie odwiedzi mnie. Może nigdy nie byliśmy przyjaciółmi? A jednak przed kilkunastu laty 134 bywało inaczej. Co najmniej raz w tygodniu — zazwyczaj w niedzielę — wpadała do mnie cała banda kumpli. Fajne były te niedziele; pełne gwaru, uśmiechu, opowiadań o pierwszych randkach, o szczenięcych figlach płatanych Kowalskim. Z upływem czasu, gdy zaczęli zakładać własne gniazda, ich wizyty stawały się coraz rzadsze. Pamiętam tę pierwszą niedzielę, w którą nikt się nie zjawił. Nie miałem jeszcze wówczas wózka, siedziałem w fotelu, bezmyślnie gapiłem się w ślepe, pokryte parą szkła okien, czułem się jak oszukany szczeniak, którego zapomniano wyprowadzić na spacer. Codziennie staram się wyjeżdżać na skwerek. Przesiaduję tam około godziny. Patrzę na tę przewijającą się obok mnie, barwną, wie-lonogą, wielogłową ludzką gąsienicę. Czasami kłaniam się, czasami odpowiadam na ukłon jednej z jej stu głó w. Ta zielona wysepka, mini-alejka pod dębami, na której przystaję, dobiega do ciemnej linii asfaltu, do punktu, co oddziela mnie od nieosiągalnego przeciwległego brzegu. Czasami, bardzo rzadko, może raz lub dwa razy w tygodniu, ktoś przepływa tę czarną rzekę, przekracza ów punkt. Czasem ktoś podaje mi dłoń i wówczas, przez krótką chwilę, choć nie mamy sobie zbyt wiele do powiedzenia, czuję więź, łączącą mnie z tą drugą stroną, może nie z głównym nurtem, ale z małą strużką życia. Zazwyczaj jednak mój pobyt na skwerku odmierza martwa godzina. Sześćdziesiąt minut — jak sześćdziesiąt petów rzuconych na trotuar. Wiesz, urodziłem się drwalem. Kochałem pracę. Taką, o której się mówi, że wyciska z człowieka siódme poty. Będąc szczeniakiem lubiłem zaglądać do wiejskiej kuźni, gdzie mój pradziad ciężkim kowalskim młotem walił w kowadło, aż echo niosło po całej wsi. I ja próbowałem zagrać na kowadle, ale dłonie mi mdlały i dziś myślę, że tę moją muzykę słyszały tylko myszy w kuźni. Lubiłem chodzić z drwalami do lasu, by patrzeć jak zwalają stuletnie sosny. Ci ludzie zdawali mi się olbrzymami, a sosny były wielkie jak katedry. Dziś jest mi żal, gdy umierają drzewa. Może bardziej mi ich żal niż ludzi, kiedy odchodzą. A jednak właśnie dziś poszedłbym w las, by walić toporem w dęby lub sosny, walić aż do utraty tchu... 135 Jo Ukochana, ciągle krzyczy we mnie ten człowiek z nieodpowiednim biletem w niewłaściwym pociągu. To miotające się bydlę, chciałoby wziąć Cię na ręce i ponieść — tam, gdzie nasze konie, tabunem w cwale, kopytami rwą w strzępy bezkresną płachtę zieleni. Chciałbym pokazać Ci brzozy szumiące, rozkołysane, roztańczone w srebrnej ulewie wiosennej burzy. I chciałbym jeszcze... i jeszcze... I tylko wziąć Cię w ramiona, a wszystko się spełni — przysięgam. Mój Śnie Najcudniejszy napisz mi choć w przybliżeniu, kiedy zobaczę Cię na jawie. Pisałem: Cudna, mówiłem: Piękna. A przecież: Dziewczyna, to brzmi najpiękniej i jakoś tak... Ach, Joanno, Dziewczyno moja. Więc jak się ubierasz na wiosnę? Co nosisz na twarzy, a co w sercu? Ty nie ubierasz się w spokój, lękliwie zalecony, żeby nie było nadziei na radość, która mogłaby minąć wcześniej. Nie nosisz smutku, który by czynił Cię szlachetniejszą niż jesteś. Więc... jak się ubierasz na wiosnę? Oczywiście,że będziesz miała okazję zobaczyć, jak robię Ci awanturę. Zazdrośnik jestem niebywały. Pokłócę się z deszczem, z kroplą jedną, co spłynie policzkiem w Twoje usta. Zrobię wietrzną awanturę facetowi, co w Twoich włosach hula. Zrobię awanturę! Pokój, w którym leżę, który zwykle zdaje mi się dość ponury, jest dziś tak jasny, jak gdyby słońce zawisło na suficie sturamiennym świecznikiem. Widzę niebo i jasne obłoki, a Bronek twierdzi, że w ogóle cały świat jest już cholernie zielony. Jeszcze trochę i...nie zdzierżę. Wyskoczę z tego wyra na równe nogi, przeciągnę się, aż mi kości zatrzeszczą. Cielsko usprawnię szwedzką gimnastyką, wezmę zimny prysznic i sprintem popędzę na nasz skwerek. Znajdę Cię, a jeśli się spóźnisz—zaczekam. Będę czekał, wszak jestem biegły w tej trudnej sztuce, którą ćwiczę od lat. Przyjdź. Ubiorę Cię w błękit dzisiejszego nieba, w tę cichą biel obłoków, w tę ciepłą majową zieleń. UbioręCię w czerwień mojego serca i w barwy moich snów, gdy śnię o Tobie, Joanno. 136 Kochanie, nie tylko pukanie do drzwi mojego pokoju, ale i sam pokój mogę sobie wypukać z góry z głowy. Uwierz mi, znam ich na tyle dobrze, by wiedzieć, że tego nie wywalczę. Są zbyt prymitywni, by pojąć, że w „ich domu" ktokolwiek oprócz nich może sobie rościć prawo do suwerenności terytorialnej. Nie mogę telefonować z domu, bo ciągle ktoś z nich jest w mieszkaniu, więc będę się starał znaleźć osobę, która w moim imieniu zamieni z Tobą słowo chociażby. Od chwili, gdy wyjechałaś, nie rozmawiałem z nikim, kto byłby mi bliski. Otępia i ogłusza mnie cisza tego domu, choć wolę nieme towarzystwo ścian, niż towarzystwo domowników. Potrzeba mi trochę życzliwości na co dzień, zrozumienia, a tego nie znajduję, żyjąc tu — tu w tym domu, w tym kurewskim mieście. A mnie, moja Miła, szlag by trafił, gdyby jakiś sztumski bałwan ośmielił się dotknąć Cię złym słowem! I proszę Cię, nigdy więcej nie bierz w cudzysłów — Twoje DOBRE IMIĘ. Dziś, po raz pierwszy od wielu lat, przyjrzałem się swojej pupie. Ch ciałem naocznie przekonać się, jaki rezultatdają naświetlania kwarcówką. To, co ujrzałem w lusterku, nie wzbudziło mego entuzjazmu. Do diabła, to pole bitewne nie wydaje mi się zbyt malownicze, a tej ruiny na prawym pośladku nie zmoże nawet Twoja lampa kwarcowa. Nie będzie chyba wyjazdów w plener ani siedzenia w wózku pokojowym. Będzie leżenie w betach. Miałaś rację, potrafię sam przesiąść się na wózek. Ch wytam się tego uchwytu nad łóżkiem i jeśli odpowiednio się podciągnę, udaje się poderwać biodra, tak żeby zawisły nad siedzeniem wózka. Potem już wystarczy się osunąć. Tylko kopyta zostają gdzieś z boku, splątane, więc ustawiam je rękami. Szkopuł w tym, że czasem cały ten manewr za wodzi i nie mogę ani dosiąść swego rumaka, ani wycofać się na poprzednie pozycje. Wtedy mogę liczyć już tylko na nich. 137 Tyle miłości i ciepła jest w Twoich listach. Otaczasz mnie swymi słowami, czule mnie nimi obejmujesz jakby ciepłymi ramionami. A ja, psiakrew, nie mogę wziąć Cię na ręce aby nieść, tam gdzie pragnęłabyś iść. Cholera, a takie silne miałem ramiona, że mógłbym nimi zbudować dla Ciebie dom, ten, który nie byłby Ci obcym. A Ty mnie takim, jakim jestem dziś... Serce Najmilsze moje... Wczoraj poniosło mnie do Koniecwaldu. Byłem na drodze wiodącej do tej małej uroczej stacyjki, tam, gdzie wkładałaś do kieszeni czarnej kurteczki wiązki pachnącego czerwcowego siana. Drzewo, na którym przed z górą dwoma miesiącami wyryłem Twoje melodyjne ciepłe Jo", zabliźniło ranę. AleJO pozostanie na nim już na zawsze. Przez wiele, wiele lat nie wiedziałem co to łzy... Szczere... rzewne... takie... co to same... Dziś płaczę. Cholera! A przecież bywało, że z kamienia można było wytoczyć łzę łatwiej niż ze mnie. I nie raz, łza szczęścia toczy się tym samym, jeszcze wilgotnym śladem, pozostawionym przez tę poprzednią — smutną łzę. Jak w niedzielę, gdy odjeżdżałaś, gdy było smutno, gdy całowałaś moje łzy, gdy swoimi ciepłymi ustami zaglądałaś w moje oczy, wnosząc w nie ciszę, radość, nadzieję rychłego spotkania. A jest, jak przed rokiem, cudowny schyłek sierpnia.Jo, to minął rok. Bodaj ktoś mi odrąbał jedną łapę, bym w drugiej choć przez chwilę mógł trzymać Twą dłoń... Bodaj jutro wstąpić do piekieł, aby dziś móc przytulić głowę do Twych piersi i tak, słuchając tej najcudniejszej mowy Twojego serca, zapomnieć o złym, nic nie pamiętać — tylko Ciebie zapamiętywać. Jest ciepło, a jednak lato już się dopala. Siwieją czupryny dębów, rosnących na naszym skwerku, opadają z nich pierwsze martwe liście. Za tydzień lub dwa wiatr poniesie w brzemienne sady srebrne nici babiego lata. Szalony ciepły barok lata z wolna ustępuje miejsca cienistemu gotykowi jesieni. 138 Byłem w lesie, w takim miejscu, w którym nigdy z Tobą nie bywaliśmy. W głębi lasu jest urwisko, a u jego podnóża wąwóz (może jar?). Wszystko to o parę metrów od leśnej drogi. Dno wąwozu pokrywają wysokie paprocie, rachityczne krzewy leszczyny, splątane leśne chaszcze. Kiedy się patrzy na tozgóry, wąwóz ów zdaje się zieloną jamą, w której można by się skryć i czuć się w niej bezpiecznie. Być może dnem wąwozu płynie leśna struga, lub jest tam źródło-wodopój, do którego podchodzą sarny. Widziałem je, wolno kroczące pomiędzy krzakami leszczyn. Pomyślałem o Tobie, o miejscu, gdzie po raz pierwszy ułożyłaś mnie w trawie, w młodej, nieśmiałej jeszcze, wczesnowiosennej trawie. Czy pamiętasz to miejsce, czy pamiętasz nasze sarny? Na krótko jak na mgnienie powiek, ale wyraźnie, stanął mi przed oczami tamten dzień, jedna jego chwila. Obraz Twojej twarzy. Patrzyłem na Ciebie—czesałaś włosy, a one zdawały się płonąć w słońcu. A w oczach... Te oczy były niezwykłe.. . Zda wały się być zwierciadłem, w którym drgały wszystkie najcieplejsze barwy życia. Czy są obrazy, co grają melodie? Muszą takie być, bo cały obraz tamtej chwili grał we mnie jakąś melodię, może pieśń bez słów, może symfonię, której jeszcze nie stworzył żaden geniusz. I do diabła! nie stworzy. Bo jest ona dziełem zmysłów, serca, wyobraźni, a przecież pomimo to każdej z jej nut można dotknąć, czuć jej ciepło, widzieć barwę. Serce, podaj mi dzisiaj choć jedną z tych nut. Mówiłem to Twoim dłoniom, Twoim stopom, całej Tobie mówiłem to dotykiem ust. Ale czy słyszałaś, gdy mówiłem — kocham. To słowo pisałem dziesiątki razy, a nie pamiętam, czy wypowiedziałem je wówczas, gdy byłaś blisko mnie. Muszę Ci to powiedzieć — koniecznie. I muszę zapamiętać, że to powiedziałem. Obejmę Cię, wtulę twarz w Twoje dłonie i, kiedy nie będziesz widziała moich oczu, powiem — to słowo. To Ty nauczyłaś mnie tego słowa i dzięki Tobie zrozumiałem jego sens. Tyle jest we mnie słów... Mógłbym z nich zbudować dla Ciebiedom. Mógłbym Cię okryć mymi słowami, i nakarmić, i do snu ukołysać. Słowa. Kalendarz o tysiącu imion. Słowa nic nie znaczące. Słowa puste. Mordercze słowa. Słowa miłe, piękne, głupie i mądre. Ciepłe słowo 139 nie ogrzeje zziębniętych dłoni. Słowem nie zaspokoisz głodu. Nie zmartwych wstaniesz za tysiące słów. Dlaczego z miliardów moich słów żadne nie oblecze się w realny kształt. Nie dotkniesz mojego słowa, nie zobaczysz, nie poczujesz jego smaku ani zapachu. Cholera!!! Prześladuje mnie ten „bród" .Z tym brudem to ja coś zrobię. Tylko co? Może to: Brudu w bród w tym brodzie, bredził brudny brodaty brudas brodząc w brudnej wodzie brodu. No, po takim wycisku „bród" nie ma u mnie lotu. Kochanie, Tyto masz ze mną trzy światy; ciągle Ci mącę tę czystą wodę ojczystego języka. Cholera, cymbał jestem i basta. Moja śliczna Pani Filolog, boję się czasem, że z tą swoją podstawówką muszę widzieć się Pani strasznym głąbem. Wczoraj strąciłem z krzewu bzu ostatnie nietoperze. Położyłem je na dłoni, a później dłoń zacisnąłem w pięść. Zaszeleściło, sypnęło popiołem, rozsypało się na wietrze. Głupi jestem, Joanno. I znów nadchodzi dla mnie zły czas. Czas ciepłego pieca, nienawistnie długich nocy i coraz krótszych ucieczek w plener. Nadchodzi czas ucieczek w pejzaż martwych przedmiotów. Czas ciągle tych samych twarzy. Tych gąb niemiłych. Proszę, napisz mi, czy nie marzniesz. Mrozi siarczyście, od czternastu dni nie wychylam nosa na dwór. Mój nieśmiały, a przecież spełniony zimowy sen... Surowy błękit nieba i ciepła zieleń Twoich oczu nad moją twarzą. Sarny wracające znad wodopoju, ptaki szeleszczące w gałęziach drzew. Nie, nie byliśmyosaczeni, to były tylko sarny... I tylko odrobina smutku i żalu—że to tak krótko, że już późno, że już za chwilę trzeba iść... Z wolna dobiega kresu ostatni dzień tygodnia. Ten mijający tydzień miał bezbarwną, szarą twarz. Tydzień bez listu od Ciebie. Czy osiem dni życia bez Twoich słów stanowi granicę mojego spokoju? 140 Pisz, na rany Chrystusa! Nocą, gdy długo nie mogłem zasnąć, myślałem, że będąc sobą, ale innym sobą niż dziś, mógłbym spotkać Cię taką, jaka jesteś. Być może, w jednym z tysiąca miast, na bezimiennej ulicy, w anonimowym tłumie przechodniów spotkałyby się nasze oczy. Być może, w jednym z tysięcy domów, odnalazłyby się nasze dłonie i nasze ciała. Być może, nie znając wzajemnie naszych serc ani myśli, zachłannie sycilibyśmy nasze głody, aby w ch wilę później, ciągle dalecy sobie, znużeni, zaledwie przekroczywszy progi naszych ciał, odejść w chłód, wniesytość, w pragnienie. Nie, to niemożliwe! To tylko na wpół senny zły majak. To niemożliwe. Znam zieleń Twoich oczu, ciepło Twoich słów i myśli, pieszczotę Twoich rąk. Wiem, że zawsze w swych oczach nosiłaś tę samą zieleń. Więc jakże wczoraj mogło być inaczej, niż jest dziś? Przed paroma minutami znalazłem Twoją cudowną depeszę! Twój telegram jest dla mnie jak rozkaz — jak rozkaz powrotu do życia. jestem tak wzruszony, że chyba już nic więcej nie napiszę. Zupełnie nie pojmuję: skoro zdecydowali nie doręczyć mi Twego telegramu, dlaczego go nie zniszczyli. Brak w tym logiki. Życie moje, dziękuję za list, tak piękny, pełen miłości — tak bardzo Twój. Serduszko, czytam Twój list i zdaje mi się, że po pełnych męki, długich dniach rozłąki trzymam Cię w ramionach. Kochanie moje, radość z męką we mnie się przeplata, chwili spokoju nie znajduję, ponieważ wyrzucam sobie, że w swoim ostatnim liście napisałem coś, czym mogłem Cię zranić. Róże mi przysyłasz, a ja Tobie — ciernie. Kochanie, zadaj mi jakąś pokutę, karę jaką — tylko się na mnie nie gniewaj, tylko wybacz. Jestem chamem. Tak, po prostu jestem słabym chamem, który miał szczęście pokochać Cię, a nie kocha tak, jak na to zasługujesz. Mylisz się. Nie mam żadnego argumentu, który mógłby mnie uspra wiedli wić. Proszę, uwierz mi, to tylko chory — dziś już spopielały atom mego mózgu, sączył ów jad niepewności czy zwątpienia. Ja nie musiałem z tym walczyć, bo nad wszystkimi myślami, nad każdym obcym głosem mego wnętrza brzmiał jeden głos silny i myśl szczera — 141 zawsze ta sama: tej miłości nie można zabić. Nie można zapomnieć, nie można nie kochać i nie tęsknić, nawet wówczas, gdyby jutro zrodziła miłość inną, wielkością równą naszej dzisiaj. Kochanie moje, ostatnimi czasy nie czuję się na siłach, aby z kimkolwiek — nie zrozum mnie źle, również ze sobą samym — wdawać się w filozoficzne rozważania. Tak więc pozwól, że natychmiast odpowiem Ci konkretami: O ile do sierpnia ubiegłego roku korespondencja moja była kontrolowana lub niszczona w sporadycznych, jak sądzę, przypadkach, o tyle od sierpnia sytuacja pod tym względem przedstawia się zupełnie makabrycznie. W tajemniczych okolicznościach giną nawet listy polecone z dopiskiem „do rąk własnych". Pan Jan, nasz listonosz, nie może przechowywać u siebie korespondencji adresowanej na moje nazwisko. Twierdzi stanowczo, że to niezgodne z obowiązującymi przepisami. Formalista, ale rozumiem go. Jeśli otrzymuję Twoje listy, to wyłącznie dlatego, że od sześciu miesięcy, niemal codziennie wyczekuję przed budynkiem poczty, aby móc odebrać je bezpośrednio od listonosza. Jeśli z przyczyn niezależnych ode mnie, np. z powodu defektu silnika lub ze względu na fatalną kondycję fizyczną, nie mogę wyruszyć na to jedyne w swoim rodzaju polowanie, czekam na listonosza przed bramą tego domu. Nie potrafię, po prostu nie potrafię zbliżyć się do tych ludzi. Przejść na ich pozycje to znaczy zdradzić samego siebie, upodlić się. Staram się panować nad sobą i zawsze być wierny Twojej maksymie, zalecającej milczenie, tam, gdzie nie ma szans na porozumienie. Jestem skazany na nich i muszę ich brać jakimi są. Ale chociaż po ich stronie jest siła — nie ulegam jej, więc jestem silniejszy od nich. Ta kobieta jest jak sztumski kurier, a słowo, wypuszczone w tej mieścinie ptakiem, wraca wołem. Żyjąc w tym domu muszę skrywać w sobie każdy przejaw radości, który mógłby dać tym ludziom asumpt do przypuszczeń, że może mieć to jakiś związek z Tobą, z czymkolwiek, co nas łączy, bo wszystko to natychmiast jest plugawione. Pozostałem tu sam. Ci, którzy zdawali mi się w pewnej mierze bliscy, w których czułem tę być może nikłą, ale jednak jakąś więź 142 moralnego wsparcia dla naszej sprawy, przeszli na tę drugą — wrogą nam stronę. Najpierw wujostwo, później kuzynka, ostatnio chyba również Bronek, Nie pokonałem ich. Nie wprowadziłem Cię do tego domu. Nie zwyciężyłem, ale nie czuję się pokonany. Ten dom nie wydarł mi Ciebie, bo Ty — Ty byłaś silniejsza, i to jest moje — nasze zwycięstwo. Wciąż jeszcze niepokoi mnie to, co powiedziałaś, że często żyjesz w przekonaniu, że sprawiasz mi ból, że nie dajesz mi dość radości. Najmilsza moja, wiele razy cofałem film mojego życia, a przecież nigdy nie stanął mi przed oczami obraz istoty, która okazałaby mi tyle serca, ile Ty mi go okazujesz. Nie było w moim życiu nikogo, komu mógłbym powiedzieć, iż dał mi więcej radości, niż Ty mi jej dajesz. Jo, cóż było przed Tobą. Pustka i żałosna obojętność. Żałosna obojętność wobec świata i własnej egzystencji. Jestem szczęśliwy, bo mogę Cię kochać. Jestem szczęśliwy, gdy mogę Cię objąć. Jest we mnie tyle radości, gdy mogę zgiąć kark do Twoich stóp. Jestem szczęśliwy, gdy czytam Twoje listy i gdy słucham Twego głosu. Widzisz ile tego jest? I właśnie to wszystko jest radością. A jeśli boli? To wówczas gdy myślę, że mogę Ci ofiarować tak niewiele; niemal nic poza słowami. A boli coraz mniej, bo wiem, że Ty wszystko rozumiesz. Powiedziałaś mi kiedyś: nie można dać więcej, niż samemu można udźwignąć. Dajesz mi więcej. Nie bądź smutna. Niech Ci się nie śnią kamienne nieba ani źli ludzie o anonimowych twarzach. Śnij o złotoskrzydłej pszczole i białym wiśniowym sadzie. Pozosta w mi odrobinę swoich myśli — o śmierci, o przemijaniu, o bólu. Nie wiem, czy przed Tobą żyła kobieta, która dała mężczyźnie więcej ciepła i miłości, niż Ty mi jej dajesz. Serce gotowa byś wyjąć ze swej piersi, abym tylko nie czuł ciężaru samotności, aby stał się on lżejszy. Więcej — abym mógł zapomnieć nawet o swoim kalekim ciele. Niekiedy jestem skłonny twierdzić, że jestem bogatszy od wielu, wielu mężczyzn. Oszalałem... mam ochotę głosić pochwałę kalectwa! Tulę się do Twoich Orłów. 143 Całuję wrzosy i brzozy Twoich włosó w. Całuję rzęsy, kryjące zieleń Twoich oczu. Tulę twarz w cienistych gotykach i ciepłych barokach, tulę słowicze gniazda i Twoje kolana. Joanno, składam wierny pysk na Twoich stopach, jak pies, stróż Twoich snów. Miałaś słuszność, że nie powinniśmy rozstawać się w dniu wczorajszym. Mileńka moja, ja chyba zmysły postradam. Błagam — przyjedź. Zaklinam Cię na wszystko co nas łączy, przyjedź możliwie najszybciej. Stanę na głowie a znajdę kwaterę. Chryste, jakie to trudne —ja nie znajduję słów. Serce mojego serca, daj mi dobrą, cichą, łagodną porę pożegnania. Przysięgam, że już jej nie roztrwonię, nie zaprzepaszczę. „Nie błagaj — żądaj!" Wydaje mi się, że zapomniałem słowo: żądam. Powiedz, czyż mogę żądać od Ciebie czegokolwiek więcej, ponad to, co Ty sama mi ofiarowujesz. Żądać to tak, jakby się domagać zwrotu długu. To w Twoich dłoniach są moje rewersy, których (wybacz) nigdy nie będę w stanie spłacić. Ach, Miła moja, parafrazując słowa znanej Ci piosenki: Wszystko minęło... minęło... nie znałaś mnie. Ja, chociaż smarkacz, byłem szalony. Być może bym Cię nie błagał, i może bym nie pytał. Ot, wziąłbym Cię jak swoją, posadziłbym na konia i dalejże, w zielone stepy Twoich marzeń. Dziś jestem facetem z Manczy, a mój koń to cherlawy Rosynant. Cherlawy, bo spopieliła się trawa mego stepu. Będę nasłuchiwać — może znów usłyszę galop Twojego rumaka. Być może, moje BŁAGAM jest żądaniem. Rozpruwam brzuchy niewysłanych listów, i znowu piszę, i znów drę koperty. Czy są takie myśli? Więc są takie myśli... Są takie myśli, nawet czułe i tkliwe, którymi boimy się dzielić, bo nie wiemy, czy będą sprawcą tylko zadumy, czy może bólu, może smutku. Jo, ja wiem, nadejdzie kiedyś taki dzień, kiedy otworzę przed Tobą swoje serce, złożę je w Twoich dłoniach i wówczas będziesz mogła spojrzeć w najtajniejsze zakamarki mojego mózgu. 144 Pióro zdaje się być kamieniem, ciężkim chropawym ostrobokiem. Pióro jest kamieniem — papier sercem. Najmilsza, najwyraźniej złe fatum zawisło nad nami, lub mówiąc prościej, moje kalectwo jest mordercą naszej radości. To tylko w moim sercu ryczy lew — cała reszta to rozsypujący się szmelc. Za parę godzin wrócę do domu. Prawdę powiedziawszy, niewiele pamiętam ze swego tu, krótkiego zresztą, pobytu. Prawie w każdym tego rodzaju przybytku czas płynie równie przeraźliwie wolno. Noce, te jeszcze letnie przecież, najkrótsze, ciągną się w nieskończoność. Wszędzie jest tak samo. Pielęgniarki odziane w zawodowy uśmiech, salowe podcierające mi pupę z obrzydzeniem, wielookie, nieme, bezcieniowe lampy, nikiel pudeł sterylizatorów. Dłonie, obleczone w rękawice chirurgiczne, przywodzą na myśl dłonie manekinów lub robotów: żywe, poruszające się, lecz bez wyrazu. W ciszy tu panującej, odłamywana kość wydaje huk karabinowego wystrzału, a łyżka, którą zdzierają nekrozę, szoruje po niej jak po dnie menażki. Widziałem „dno" swoich łydek i po usunięciu gnijącego ścierwa, na długości dwudziestu centymetrów nie pozostało już nic poza nagą kością. Pocieszam się tym, że uciułałem spory zapas Tardylu, więc sądzę, że z jego pomocą łatwiej przyjdzie mi znieść kilka najbliższych tygodni. Leżę na brzuchu po szesnaście godzin na dobę — dłużej nie mogę wyrobić. Ja w sensie fizycznym znieść mogę jeszcze wiele, tyle nawet, ile wolnego jeszcze ciała oddać mogę kalectwu. Prawdą jest, że czuję lęk przed cierpieniem, ale nie to mnie przeraża. Znasz mnie, nie jestem z tych, którym ból dobywa jęki z gardła. Uwierz mi, nie lękam się śmierci. Boję się tylko tego, że stanie się to tu, tu w tym domu — wśród ludzi tak mi obcych. Dokąd pójść... Dlaczego ja nie mam dokąd pójść? 145 Siostrzyczko ukochana, Miłości moja. I Ty jesteś jedynym i prawdziwym moim domem, i ja — tak bardzo chciałbym Cię ujrzeć, usłyszeć, utulić i ukochać. Jestem fenomenem natury. Nie widziałem Cię od miesiąca —; żyję. Wszystko, co dzieje się wokół mnie, wydaje mi się nic nie znaczące, obce, dalekie, tak jak gdyby działo się gdzieś poza mną, w innym wymiarze czasu. Mam nadzieję, że niebawem otrząsnę się z tego dziwnego stanu ducha, że wszystko powróci do normy. Boże — do jakiej normy. Niekiedy wydaje mi się, że jestem ważką, która próżnym wysiłkiem usiłuje wydostać się z kokonu larwy, już widzę świat, już chciałbym wzlecieć, a skrzydła wciąż tkwią tam — wewnątrz splątane. Tak sobie pieprzę. Przepraszam. Poza świadomością Twej nieobecności, poza obecnością mojego diabła-stróża: bólu, nic nie istnieje. Wytrwać. Powtarzam to sobie codziennie dziesiątki razy. Z dnia na dzień narasta we mnie jakiś rozpaczliwy obłęd, przemożna chęć opuszczenia tego domu, tego miasta. Coraz trudniej przychodzi mi nad tym panować. Coraz więcej czasu muszę spędzać w ich obecności. Nigdy nie mieliśmy sobie zbyt dużo do powiedzenia, dziś—już dosłownie nic. Konwersacja ogranicza się do absolutnego, niezbędnego minimum, do dwu słów: tak i nie. Podczas wspólnych posiłków nawet tak bliskie mi słowo: dziękuję, z trudem przechodzi mi przez gardło. Tak jak chleb spożywany w ich towarzystwie. Ja wiem, szereg spraw nie chce Ci się pomieścić w głowie. Ach Jo. Jo. Trzeba tu żyć, aby to zrozumieć. Jo — ja już tak nie mogę dalej. Proszę, ufaj mi na Boga, bo albo przyjdzie mi skończyć w domu o pokojach bez klamek, albo w łeb sobie palnę. Przepraszam Cię, Serce. Ja chyba zostanę TYGRYSEM. 146 Pytasz, czy między nami wszystko jest w porządku. Czy nie jesteś moim ŻYCIEM? W ciągu paru minut, mówiąc tak niewiele, powiedzieliśmy sobie wszystko. Nie trzeba więcej słów, to wszystko. Wszystko, to znaczy, że już nie mamy sobie do powiedzenia nic, i już nigdy nic. Szekspir twierdzi, że świat to wielka scena, a my wszyscy jesteśmy aktorami, jeśli ma słuszność, to wówczas sedno sprawy leży w tym, by grać swą rolę uczciwie, bez fałszu. No cóż, nadszedł czas, by zdjąć maskę. Od wielu lat byliśmy złymi aktorami na tej scenie, w tej grze życia, życia na pokaz i poklask. Ty wiesz, Ty widziałaś całą miernotę tej gry z lichego scenariusza. Uwierz mi, dziś czuję się wolny, jest we mnie spokój, tak mi potrzebny, dobry i dający mi poczucie własnej wartości. Wierzę, że już go nie utracę — jutro, nigdy. „Masz być silny i szczęśliwy." Jestem. Chociaż dziś może bardziej silny niż szczęśliwy, jutro już będę szczęśliwy, tak jak dziś jestem silny. Joanno, ja chcę żyć. Po prostu i zwyczajnie chcę żyć. Odkryłaś przede mną piękne światy, dla których żyć warto. To Ty, Ty jesteś tym kluczem, którego wiele długich lat szukałem, który znalazłem i który otworzył mi drzwi w te światy. Pamiętaj, gdy trzeba będzie odejść, będę błogosławił los, że dał mi Ciebie. Nie muszę przysięgać. Jest we mnie cząstka Twego ciała, i serce, i myśli. Żyjesz we mnie. Ja wrócę, Jo... Będę z Tobą... Zawsze. Wrócę do Ciebie jasnym obłokiem, błękitem nieba. Wrócę płomieniem w zieleni Twoich oczu. Znajdziesz mnie wszędzie tam, gdzie gości ciepło i radość. 147 Musi istnieć Kraj Szczęśliwych Olbrzymów. Tam, obmyję łzami i osuszę pocałunkami Twoje stopy. Tam, przytulisz do swych piersi moją głowę. Uśmiechasz się. Wiem, dziecinnie naiwna jest moja wiara. Ale jeśli dziś nie jest mi dane iść obok Ciebie, czyż mogę nie wierzyć w istnienie jutra. Jedna matka nas zrodziła, jedna w tę samą porę, i nie parę bliźniąt, lecz jedną istotę. Miłości moja, jakże mi żyć tu, gdy tam płyniesz we mnie strumieniem krwi — a serce jest jedno, i mowa jego ta sama w nas obojgu. 148 CZĘŚĆ DRUGA 149 CZĘŚĆ DRUGA: Rok 1989 .......................................159 Rok 1993 .......................................175 Post Scriptum ................................217 150 Książka ta powstała w sposób najzupełniej spontaniczny i nie była pisana z myślą o jakimkolwiek „czytelniku". Jej część pierwsza składa się niemal w całości z tekstów, adresowanych do najbliższych mi ludzi (lub do mnie samej), jest zapisem moich myśli, nastrojów, doznań, na przestrzeni z górą dwudziestu lat mego życia — od tak zwanej wczesnej młodości po dzień dzisiejszy. Jeśli zdecydowałam się te teksty opublikować, to nie ze względu na jakieś aspiracje stricte literackiej natury. Uczyniłam to, bo jest w nich jakaś ekspresja i jakaś siła, którą chciałabym się podzielić — z kimś, kto zechce sięgnąć po tę książkę. I podzielić się nie jak „pisarz" z „czytelnikiem", a jak przyjaciel z przyjacielem. Wielu ludzi dziwi się, że książka ta jest tak bardzo „osobista". Rozumiem, skąd się bierze to odczucie — ale sama tak tego nie czuję. Mówię dalej, że „boimy się siebie i ukrywamy się przed sobą". Ja się nie boję. Nie otwieram się przed tak zwanym czytelnikiem bardziej, niż przed jakimkolwiek innym bliskim mi człowiekiem. Nie wiem, naturalnie, kto będzie czytał tę książkę i jakie będą jego indywidualne odczucia i skojarzenia. Lecz nie lękam się powierzyć jej „wszystkim" — bo, mam uczucie, adresuję ją nie tyle do człowieka, ile raczej do jakiegoś w nim wymiaru. Do jakiejś sfery jego tęsknot, nadziei, dążeń — tej właśnie, z jakiej pochodzi to, co piszę i sama czuję. Wiem, nie każdy ma potrzebę czy odwa- 151 gę, by sięgać w sobie do tej sfery — lecz wiem tym bardziej, że nie jest to symfonia na instrument, który nie istnieje. Z tą samą spontanicznością i o tym samym, choć w inny sposób, napisałam część drugą tej książki. Niektórzy ludzie, szczęśliwie dość nieliczni, odradzają mi publikację tej części, twierdząc, że jest ona „moralizatorska", „nieliteracka", niepotrzebna. Że nie łączy się w całość z częścią poprzednią, że wypadam tu z konwencji, że przedstawiam w niej prawdy „hermetyczne" — a to znów „wyważam otwarte drzwi". (Chciałabym ja zobaczyć tego kogoś, jak on sam te drzwi wyważa. Ostatecznie, do niczego innego tu nie zachęcam.) Gdybym traktowała tę książkę jako zjawisko wyłącznie „literackie", poprzestałabym na jej części pierwszej. Ale jest ona również czymś więcej — jest swego rodzaju dokumentem. Jest zapisem jakiegoś aktu dojrzewania — emocjonalnego, duchowego, intelektualnego. I w tym sensie, ze wszystkimi jej ewentualnymi potknięciami, tworzy nierozerwalną całość. A że „wypadam tu z konwencji" to już doprawdy chyba najmniejszy kłopot. Co do „moralizatorstwa". Proszę o wybaczenie. Sama piszę, że nie cierpię wszelkiego moralizatorstwa — i jeśli kogoś ma tu coś razić czy urazić (czy zwyczajnie nie ma ochoty na jakieś wglądy), niech po prostu pozostanie przy części pierwszej — wreszcie ona jest sercem tej książki. Fakt, wieszczy ton, w jakim utrzymany jest „Rok 1989", pewna tu jeszcze niedojrzałość myśli i pióra, są dziś trochę dla mnie samej irytujące. Piszę, jakbym się urwała z Armii Zbawienia. Sorry. Toż to też tylko zapis jakiejś chwili. Zresztą w ogóle — ja po prostu rosłam(!) wraz z tą książką. Tu czytelnik jest nie tyle adresatem co raczej świadkiem. Czy wręcz, powiedziałabym, współtwórcą. To nie jemu — to, w jego obecności, sobie samej uświadamiam jakieś „prawdy". Może i usunęłabym ten rozdział (może rzeczywiście czas go uznać za „błąd młodości"?), lecz zbyt wielu ludzi prosi mnie by go zostawić. Widać, chcą się czegoś nauczyć na cudzych błędach. Więc nie ma sprawy. Kto nie chce, czytać go nie musi. A kto zechce, przy odrobinie wyczucia psychologicznego i dobrej woli, odczuje, że to nie zacięcie moralizatorskie przeze mnie mówi. Skąd 152 by się ono nagle wziąć mogło. Może w grę tu wchodzą i jakieś kompleksy, jakieś lęki niektórych ludzi? Dotykam tu spraw tak zasadniczych, że z samej swej natury dość drażliwych. A że książka ta tak bardzo z wnętrza pochodzi, staje się też bardzo czułym probierzem czyjegoś wnętrza. „Rok 1989", powiadają, jest zbyt „natchniony". „Rok 1993" za to, tu ja powiem, jest widocznie zbyt bezpretensjonalny. Co innego, gdy tej miary prawdy czy nieprawdy (bo te prawdy mają jednak swoją miarę) ktoś wygłasza mętnie i zawile, i w odpowiednio bardziej nadętym tonie. (Zająkując się, a jakże, o Platonie). A ja tu nagle „jeśli staram się, to tylko o to, żeby nie mnożyć słów". I w dodatku „się zaśmiewam na cały dom"! Cóż. Bywa. „Reasumując": Nie umiłowanie moralizatorstwa przeze mnie mówi — a właśnie umiłowanie wolności. I jeśli od czegoś nie chcę być wolna, to od pragnienia, aby i ktoś jeszcze uwolnił się może, choć na chwilę, od pancerza krępujących go stereotypów. Żeby odkrył taką potrzebę i taką szansę. I poskładał sobie wszystko do kupy w jakąś trochę może bardziej sensowną całość. Bo nie oszukujmy się. Może wszyscy tu wszystko „wiedzą" (ci najmniej pewnie, co są tego tacy pewni), może są jakieś religie czy filozofie, które potrafią człowieka do tego pobudzić i mu w tym pomóc, ale tak na co dzień, świat tak zwany bardzo niewiele wydaje się tu mieć do zaofiarowania. I dlatego, myślę, każdy głos, który próbuje zapełnić tę pustkę, jest bezcenny. Nie przeceniam tego, co napisałam. Jak pewnie każdy inny twórca, im dłużej z tym przestaję, tym bardziej cierpię nad tym, jak niewiele udało mi się zrobić. Ta książka nie nadąża za mną samą. Dziś z pewnością napisałabym to inaczej. Spokojniej, dojrzalej, głębiej — choć, z tym wszystkim, wcale nie dam głowy czy lepiej. Bo tym, co tu liczy się najbardziej, jest nie dojrzałość — a jakaś pasja, jakaś desperacja, jakaś wiara. I powstało to właśnie, by tchnąć wiarę — w serca, które znajdą w sobie tę desperację. Jestem pewna, że takie serca będą mi wdzięczne. A inne? Ufam, że ich nie zranię. 153 154 Rok 1989 Nie wiedziałam jak żyć - w świecie, co najżywsze problemy ludzkiego istnienia pragnął zepchnąć lękliwie gdzieś na peryferie codzienności, gdzieś niejako poza margines samego życia. V\ż'świecie, który, zamiast żywych dłoni, wyciągał po mnie żelazne rękawice - co uwięzić chciał mnie w ciasnym kaftanie swoich pojęć, sztywnym od krwi - w świecie, co postawił na konia, o którym z góry wiadomo, że nigdy nie dobiegnie do mety. 155 156 Jesteśmy nieszczęśliwi. Jesteśmy samotni i pełni lęku. Nie wiemy, skąd przyszliśmy i dokąd odchodzimy. To nas przeraża, więc myślimy o tym rzadko i niechętnie. Nie zawadzi czasem zmówić pacierze; może i jest jakiś Bóg, któż to wie, ale on jest gdzieś bardzo daleko stąd — jeśli w ogóle jest — i nie może, albo nie chce nam pomóc. A my — jesteśmy tu i teraz, i musimy sobie jakoś radzić. Stamtąd, skąd przyszliśmy, przynieśliśmy ze sobą na ten świat nadzieję na spełnienie — i wiarę, że tego spełnienia można doświadczyć. Lecz cóż — nie samą nadzieją i wiarą człowiek żyje... Życie jest grą, brutalną i bezwzględną, nie ma tu litości dla pokonanych. Wszyscy tu się oszukują — na tym polega ta gra — ale jeśli kogoś przyłapią na oszustwie, jest przegrany. W tej grze nikt nie wygrywa na długo. Wszyscy będą musieli wkrótce oddać sztony. Ale na razie, przynajmniej dla nas, jeszcze się toczy — i trzeba grać. Bo kto nie gra — nie wygra. A kto nie wygra, ten przegra. I jest skończony. To trochę przykre, ale szybko uczymy się zasad tej gry i zaczynamy nawet znajdować w niej przyjemność. Jesteśmy o tyle „lepsi", o ile inni są od nas „gorsi" — i na odwrót. Z zazdrością patrzymy na tych, którzy wygrali więcej. Oni patrzą na nas z litością. Już stać ich na litość, są wygrani. My? Może w głębi serca mamy ich za nic — lecz nie przeszkadza nam to ich podziwiać i naśladować. I tak toczy się ta gra od pokoleń... 157 Czasem mamy jej dość. Jedni — bo za mało wygrywają. Nie są w stanie wytrzymać tego tempa. Inni — są niby wygrani, lecz i tak nie daje im to szczęścia. Myślimy wtedy, że trzeba zmienić zasady tej gry — lub usunąć najbezwzględniejszych graczy. Żeby była wreszcie „uczciwa". I może nie tak brutalna... Ale kiedy już zmienimy jej zasady, okazuje się, że nic się nie zmieniło. Że gra toczy się nadal — w taki sam sposób jak uprzednio. I znowu mamy jej dość. Właściwie stale mamy jej dość, ale nie wiemy, jak się z niej wycofać. Zresztą i tak nie potrafimy robić nic innego. Bo ta gra stała się nami samymi... I znowu — niby wygrywamy, a przecież mamy poczucie klęski. Czasem zastanawiamy się w duchu, czy w tę grę da się w ogóle wygrać... Ale cóż. Już znów wzywa nas drapieżny krupier, już ponagla nas: „En avant, mesdames, messieurs!" Trzeba grać. marzec 89 Pomyśl: Cała historia naszej cywilizacji jest przede wszystkim historią zbrodni różnego rodzaju. Nie wiem, czy słowa te wywarły na Tobie większe wrażenie. To tylko słowa, i dopóki nie odczujesz, że mają one związek z Twoim własnym życiem i nie zechcesz się nad tym głębiej zastanowić, pozostaną tylko tym, czym są. Zresztą pewnie słyszałeś już kiedyś coś podobnego. Albo, przynajmniej, słyszałeś różne hasła, w rodzaju: „Nigdy więcej wojny" itp. Te hasła też pewnie nie zrobiły na Tobie większego wrażenia? I bardzo dobrze. A teraz pomyśl jeszcze raz: Jak to jest? Od dzieciństwa karmią nas różnymi bajkami, o tym, jak to dobro zwycięża zło i tak dalej... A tu? Cała historia naszej cywilizacji...? Nauczyli Cię, że zbrodnia jest złem i uwierzyłeś w to. Lecz zrobili przy tym szereg zastrzeżeń — i w nie też uwierzyłeś. Powiedzieli: Zbrodnia jest złem i wymaga kary. Ale powiedzieli również: Kto popełni zbrodnię, zada śmierć drugiemu człowiekowi, będzie skazany na karę śmierci. Powiedzieli jeszcze co innego: Zbrodnia jest złem, ale zabicie człowieka w obronie ojczyzny jest 158 bohaterstwem. Powiedzieli więcej: Uchylenie się przed obowiązkiem zabicia człowieka w obronie ojczyzny jest zbrodnią i będzie karane śmiercią. Uczyli Cię również innych rzeczy — i w nie też uwierzyłeś: Nauczyli Cię, co to jest piękno a co brzydota, co jest starość a co młodość, co szczęście a co nieszczęście... I wydaje Ci się to teraz takie oczywiste... Patrzysz teraz w lustro i myślisz, co Cię czeka za parę lat. Odwróć się może od tego lustra i popatrz na swojego psa. I zapytaj go: czy dla niego jesteś „stary" czy „młody"? — „piękny" czy „szpetny"? — „inteligentny" czy nie. Zasiali w Tobie próżność. I zasiali w Tobie lęk. Bo s a m i są próżni i pełni lęku. Powiedzieli: Bóg jest miłością — i mordowali się w imię tego Boga. Powiedzieli: Jest jeden Bóg. I do dziś nie przestają sobie udowadniać, który to jest — ten jeden. Powiedzieli: masz być uczciwy; że — uczciwość to lojalność wobec umowy społecznej. Nie dodali tylko jednego — że sama ta umowa jest nieuczciwa. Z całą powagą i odpowiedzialnością uczyli Cię jeszcze wielu innych rzeczy. Pozwól, że i ja wtrącę do tego swoje trzy grosze. Mnie też uczyli tych rzeczy, ale na szczęście byłam mało pojętna. Może i Ty jesteś mało pojętny? Nie jestem pisarzem i nie zależy mi na Tobie jako na „czytelniku". To nie jest żadna „książka" — to już prędzej, powiedzmy, jakiś list. To jest, umówmy się może, nasza „całkiem prywatna korespondencja". Nawiązuję ją z Tobą po to, byś nawiązał ją i kontynuował ze sobą samym. Nie czytaj tylko słów, one i tak nic nie znaczą. Czy może raczej, znaczą tylko to, co wkładamy w nie z samych siebie. Zarówno ja — w to co piszę, jak i Ty — w to, co czytasz. Słowa są tylko narzędziem, które pozwala wywikłać się ze słów. To, co za chwilę przeczytasz, może wiele Ci o Tobie powiedzieć. Może pomóc Ci uświadomić sobie różne rzeczy — jeśli tylko zechcesz tego chcieć. Bo daleko nie każdy tego chce. Ludzie boją się prawdy o sobie samych, bo by sprostać jej, trzeba ofiarności, nie- 159 zależności i odwagi. Wolą penetrować świat od zewnątrz. Ale wszyscy jesteśmy jak lustra. I dopóki te lustra są krzywe, obrazy, które w nich się odbijają, też są fałszywe. I dlatego człowiek nigdy nie pozna prawdziwie tego, co jest, dopóki nie pozna prawdziwie samego siebie. A żeby nie ulęknąć się poznania samego siebie, trzeba zaufać, że cokolwiek się robi złego, jest się dobrym. Że ani zło, ani sam demon nie jest demonem. Że zło błędem jest tylko w rachunku ludzkiego serca. Błędem, z którego musimy pozwolić sobie wyrosnąć. Więc poczytaj to sobie spokojnie, daj sobie luz. Nie oskarżaj siebie — nie złość się na mnie — gdyby coś Ci wyszło nie tak. Po prostu przyjrzyj się sobie... Wszyscy spieszymy się sądzić i oskarżać, nie tylko innych ludzi, ale również samych siebie. A może — samych siebie przede wszystkim, a potem dopiero innych? Zresztą w którymś momencie trudno to już rozdzielić. Bo nasz stosunek do innych ludzi jest odbiciem naszego stosunku do samych siebie. Po prostu dlatego, że poznajemy świat poprzez samych siebie — i nie możemy go poznać inaczej. Jeśli więc mamy fałszywy obraz siebie, mamy też fałszywy obraz świata i innego człowieka. Sądzimy innych fałszywie, bo fałszywie sądzimy siebie samych. Nie znamy ich — bo samych siebie nie znamy. A kiedy dochodzimy do głębokiego poznania samych siebie, w ogóle przestajemy ich sądzić. Bo każdy sąd jest fałszywy. Bez przerwy siebie oceniamy — siebie i siebie wzajemnie. Nazywamy siebie różnymi słowami: dobry, zły, mądry, głupi i tak dalej. Te oceny nie muszą być negatywne, żeby nam szkodzić. Wystarczy że są. Odwracają naszą uwagę i przeszkadzają nam rozumieć. Odbierają nam poczucie bezpieczeństwa i przeszkadzają nam być. Cóż z tego, że dziś ocena wypadła pozytywnie, jutro przecież może być inaczej. Ten, kto dziś jest wygrany w tej grze, następnego dnia może być skończony. Stale jesteśmy w sytuacji potencjalnie przegranych, stale jesteśmy zagrożeni. Dlatego nie dzielimy się ze sobą tym, co naprawdę myślimy i czujemy, gramy przed sobą różne role, żeby lepiej wypaść we własnych i w cudzych oczach. Potrzebujemy siebie — ale boimy 160 się siebie i ukrywamy się przed sobą. To dlatego właśnie tak często nawołujemy się żeby „być sobą" — ale ani sobą nie jesteśmy, ani nawet nie podejrzewamy, co to znaczy Nawet nie podejrzewamy czym jesteśmy — bo nie pozwa-1 a my sobie być tym, czym jesteśmy Jesteśmy wszystkim i wszystko jest w nas — wystarczy być — ale nie pozwalamy sobie tego doświadczyć. Ani samym sobie, ani sobie wzajemnie. Do tego wszystkiego, czym jesteśmy, próbujemy stale coś dokładać: urodę, inteligencję, prestiż, sławę, bogactwo — albo czegoś temu wszystkiemu ujmować. Aż przestajemy być tym, czym jesteśmy, a stajemy się tym, co dodajemy i ujmujemy. A sam powiedz — cóż tu można „dodać". Cóż „ująć". Nic. Dlatego proszę, abyś siebie nie oskarżał, jeśli coś Ci wyjdzie nie tak — bo i tak Ci wyjdzie nie tak. Nie bądź swoim prokuratorem — jesteś artystą! Jesteś dziełem i jesteś jego twórcą. Jesteś swoim uczniem i mistrzem zarazem. I nie szukaj sobie innego mistrza — zaufaj sobie. Zaufaj temu, co przyniosłeś Stamtąd. Zacznijmy jeszcze raz: Cała historia naszej cywilizacji jest przede wszystkim historią zbrodni różnego rodzaju. I znowu słowa te nie wywarły na Tobie większego wrażenia... Żyjesz na tym świecie już parę lat i zdążyłeś się już pewnie na niektóre rzeczy uodpornić — przestałeś pytać siebie: „dlaczego?" A może nigdy nawet nie zadałeś sobie naprawdę tego pytania. Zadać sobie naprawdę to pytanie, to nie znaczy po prostu zastanowić się nad tym. To znaczy — samemu stać się tym pytaniem. Tak, jakby od tego, czy uda nam się na nie odpowiedzieć, zależało nasze życie. Bo rzeczywiście tak jest. Nasze życie zależy od tego, co sobie na to pytanie odpowiemy — i czy je sobie w ogóle zadamy. Ale żeby zadać sobie to pytanie, trzeba zaufać temu czemuś właśnie, co przynieśliśmy Stamtąd — naszej wierze i nadziei. Bo to one każą nam pytać — one nie pozwalają nam się pogodzić z tym, co nazwaliśmy złem. A nazwaliśmy „złem", to co sprawia nam cierpienie. To nadzieja i wiara każą nam ufać, że cierpienia można się wyzbyć. Czy się go wyzbędziemy, zależy od tego, czy w nich wytrwamy. 161 Cierpimy w różny sposób i różne są przyczyny, którym przypisujemy nasze cierpienie. Są ludzie, którzy cierpią w sposób szczególnie świadomy i dotkliwy — i tacy, którzy wypierają się swego cierpienia, a przecież przeżywają i lęk, i niepokój, i rzucają się w wir gorączkowej aktywności, żeby zagłuszyć swoją samotność. Są i inni, którzy może rzeczywiście nie cierpią w powszechnie przyjętym tego słowa znaczeniu, ale dzieje się to kosztem odwrócenia się ich od jakichś głębszych pokładów samych siebie — a to już samo w sobie jest cierpieniem. Cóż stąd, że jest to nieuświadomione? Przecież nie wszystko w nas jest świadomością. Świadomość jest tylko drobną cząstką tego, czym jesteśmy. A czyż nie znaczy to, że jesteśmy czymś więcej — niż to, za co siebie uważamy? Cierpimy, bo brak nam miłości. Myślę, że każdy to czuje i możemy to przyjąć za pewnik. Ale pewnie zadajesz sobie pytanie: Cierpimy, bo nie jesteśmy kochani? Czy: Cierpimy, bo sami nie kochamy? Nie potrafię powiedzieć na to nic innego, niż: mam uczucie, że to jest wszystko jedno. Słyszałeś pewnie taką myśl, że „Bóg jest miłością i prawdą". Nie wiem, ale mówi się pewnie również, że Bóg jest „jednością". Bo, kto jak kto, ale Bóg przecież musi nią być. Więc: Jeśli Bóg jest miłością i prawdą — i jeśli Bóg jest jednością — to miłość i prawda są jednym. Wynikałoby z tego wszystkiego, że cierpimy, bo brak nam prawdy. Jesteśmy uwikłani w fałsz. Nie musisz mi wierzyć, po prostu słuchaj. Być uwikłanym w fałsz to nie znaczy być z natury fałszywym. To znaczy coś wręcz przeciwnego: że coś, co jest z natury prawdziwe, uwikłane jest w jakąś nieprawdę. Od dzieciństwa uwikłani jesteśmy w różne pojęcia, w różne słowa. To one są naszym punktem startu. A zarazem są zapisem doświadczenia — tych, którzy żyli tu przed nami. I zauważ: oddają nie „prawdę" o zjawiskach — a zaledwie jakiś stan ich postrzegania. Nie żadną „obiektywną rzeczywistość" — tylko pewien sposób jej pojmowania. A że serca ludzkie są krzywe, pełne 162 sprzeczności, więc i te pojęcia są krzywe. A tym samym i w nas rodzą sprzeczności. W naszym myśleniu i w naszych uczuciach. Bo to, co się pomyśli, już się staje, już rodzi coś następnego. To tak jak w matematyce — jedno wynika z drugiego i jeśli zrobimy jakieś jedno błędne założenie, wszystko następne też będzie błędem. Kiedyś myślałam, że życie jest jak równanie matematyczne, w którym jest o jedną (i czy jedną tylko?) niewiadomą za dużo. I że człowiekowi nie została dana szansa, żeby to równanie rozwiązać. Żeby wszystko mu się wreszcie zgodziło. W tej chwili rozumiem, czuję, widzę, że to nieprawda — że wszystko się tu zgadza! I to zgadza się w tak doskonałą jedność, że po prostu nie można się nadziwić. Wszystko, co jest, daje się sprowadzić do tej jedności. Ale po to, aby tego doznać, trzeba najpierw wszystko sprowadzić do jedności w sobie samym. Wyzbyć się wszelkiego fałszu. I wtedy wszystko się rozumie i wszystko się zna. Doznanie tej jedności jest tym, co ludzie nazywają „doświadczeniem Boga". Ale „Bóg" to jest też pojęcie, to jest też tylko słowo. I jesteśmy uwikłani w to słowo tak samo jak we wszystkie pozostałe. Bo słowa znaczą przecież to tylko, co wkładamy w nie z samych siebie. I słowo Bóg — też — każdy rozumie tak, jak go na to stać. I dlatego wielu ludzi nie waha się przed odtrąceniem drugiego człowieka w imię tego słowa. I nie tylko tego jednego. Ale, choć to paradoksalne, ten fanatyzm, z jakim ludzie bronią swojej wiary, czy jakiejkolwiek wspólnej im idei, jest też motywowany wreszcie niczym innym, jak prymitywnym, zdominowanym przez ślepe „ja", dążeniem do jedności i prawdy. Bo jesteśmy jednością — i dążymy do jedności. I jeśli lękamy się osiągnąć ją przez miłość, próbujemy wymusić ją od zewnątrz — przez gwałt i przemoc. To takie proste, choć niechętnie przychodzi nam to rozumieć. Prawda jest zawsze prosta. Skomplikowane są tylko nieprawdy. Ale my wolimy ufać właśnie temu, co jest mętne, zawiłe i mędr-kowate, co jest bardziej formą niż treścią, co jest samo w siebie uwikłane. Odtrącamy prawdę o sobie — w imię próżności. 163 Grzeszymy niemiłością w imię miłości. Grzeszymy nieprawdą w imię prawdy. Unieszczęśliwiamy siebie — w imię własnego szczęścia. (I innych — w imię ich szczęścia). To nieprawda, że jesteśmy „źli"! — jak to sobie często powtarzamy (na przemian z tym, że „człowiek to brzmi dumnie"). Jesteśmy tylko słabi i gnuśni. Jesteśmy chorzy! I zarażamy się tą chorobą od siebie wzajemnie. Unieszczęśliwiamy innych — bo sami jesteśmy nieszczęśliwi. A czymże jest szczęście, jeśli nie poczuciem spełnienia. A już przecież samo słowo „spełnienie" sugeruje pełnię, czyli całość. Całość — czyli jedność. Nasze dążenie do szczęścia jest dążeniem do wyzbycia się sprzeczności. Dążeniem do jedności ze sobą samym i ze wszystkim, co jest. I to właśnie nic innego, jak ów brak jedności w nas samych, jest przyczyną tego dyskomfortu życia, jaki stale przeżywamy. To właśnie wobec tego braku spełnienia w nas samych — wobec tego, co sami sobie ujmujemy — odwracamy się zniechęceni od samych siebie, próbując dopełnić ten brak, zrekompensować go sobie. Coś sobie „dodać". Coś komuś „ująć". Ale cóż. Dodajemy-ujmujemy zadawalamy swoje pożądania i ambicje — i nie potrafimy ich zadowolić. One stale żądają dla siebie czegoś więcej. Pragniemy zaznać spełnienia — a zyskujemy zaledwie coś zamiast. Próbujemy więc stale dopełnić siebie o coś więcej. Lecz nie można dopełnić samego siebie — o coś spoza siebie samego. Zyskujemy coś zamiast — bo dążymy do czegoś zamiast. Naczelnym pragnieniem nas wszystkich jest pragnienie miłości — zjednoczenia się z drugim człowiekiem. A doświadczenie prawdziwie głębokiego zjednoczenia z jednym człowiekiem nie może nie odmienić do głębi naszego stosunku do wszystkich innych ludzi — i całego naszego życia. Ale z miłością jest jak z Bogiem, i jak ze wszystkim innym — rozumiemy ją tak, jak nas na to stać. Nazywamy miłością te krótkie i powierzchowne zachwycenia, które od czasu do czasu przeżywamy, to egocentryczne pragnienie przedłużenia siebie w innym człowieku. Mówimy potem, że miłość nie trwa długo, że jest ulotna, że przeradza się w przyzwyczajenie... Oskarżamy własne dzieci o niewdzięczność... 164 Miłość nie wymaga dla siebie wdzięczności. Miłość sama jest wdzięcznością. I nie ona jest „zawodna i płocha" — toż to my tylko tacy jesteśmy! Prawdziwa miłość (a zresztą czy jest jakaś inna?) nigdy nas nie opuszcza. Ktoś, kto mówi „kochałem", nie kochał nigdy. Ale cóż my wiemy o miłości. Zastępujemy ją niecierpliwym pragnieniem posiadania. Bo (jak wszystko inne) traktujemy drugiego człowieka w sposób konsumpcyjny. Jako ucieczkę przed lękiem i samotnością, wspólnika w doznawaniu łatwych wzruszeń, kogoś dzielącego z nami trudy życia, którym sami nie potrafimy podołać, narzędzie własnej przyjemności czy wygody. Traktujemy człowieka nie jako cel — a jako narzędzie, jako środek do celu. I nie może być inaczej. Bo nasz stosunek do innych ludzi jest odzwierciedleniem ich stosunku do nas samych — i naszego stosunku do samych siebie. A my sami siebie traktujemy w taki właśnie interesowny, konsumpcyjny sposób. Postrzegamy siebie nie jako rzeczywistość samą w sobie — a jako narzędzie urzeczywistnienia różnych dążeń. A narzędzie, by mogło być skuteczne, musi spełniać różne wymagania. Ma być „wiecznie młode", „sprawne", „błyskotliwe" (i każdy niech tu sobie doda, co chce) po to, by zrealizować nasze ambicje: wcielić w życie nasze idee, zyskać władzę, bogactwo, uznanie, tzw. miłość i tak dalej. Nie przeszkadza nam to, że te idee obracają się same przeciw sobie, że bogactwo jutro będzie nędzą, że zabiegamy o uznanie tych, co sami są niegodni uznania, że ta władza jutro okryje nas hańbą i śmiesznością, że ta miłość jutro będzie — już jest! — gorzką samotnością... Nie przeszkadza nam? Że młodość będzie „starością"? Że piękno obróci się w „brzydotę", sprawność fizyczna — w „niedołęstwo"? Nasza pamięć — w bezradną niepamięć, a pamięć o nas — w zapomnienie... Jak możemy mieć poczucie bezpieczeństwa, jak możemy wyzwolić się od lęku — jeśli cały system wartości, uczynionych przez nas miarą sensu życia, właśnie godzi w nasze poczucie bezpieczeństwa?! Tak bardzo przywykliśmy postrzegać siebie w sposób przedmiotowy, a samo życie utożsamiać z czymś, co należałoby nazwać 165 raczej użyciem (nawet jeśli wyrażającym się w najbardziej wysublimowanej, czy wręcz „duchowej" postaci), tak głęboko uwikłani jesteśmy w fałszywe o sobie wyobrażenia, i w fałszywe (a to znaczy: sprzeczne z naszym własnym interesem) stereotypy myślowe i emocjonalne — że nie tylko nie potrafimy wyrwać się z kręgu tych stereotypów, ale wręcz nie dostrzegamy, że się w nim w ogóle znajdujemy Jesteśmy zakłamani — wiemy to — lecz i tak niezdolni pojąć w jakiej mierze. Bo usankcjonowaliśmy własne zakłamanie. Dlatego nie rozumiemy mechanizmów powstawania zła, nie widzimy naszego własnego w nim udziału i obwiniamy innych — o to, czemu, w równej mierze, sami jesteśmy winni. Szczerze się oburzając na pewne zjawiska, więcej — głęboko cierpiąc z ich powodu, nie dostrzegamy, że sami te zjawiska aktywnie tworzymy. Widzimy tyle tylko, że gramy „uczciwie" — czyli zgodnie z zasadami gry. Nie widzimy, że gramy fałszowanymi kartami. Lękamy się prawdy absolutnej — godzimy się żyć na miarę prawd umownych. Stąd, niemal na każdym kroku, uwikłani jesteśmy w sprzeczności. Lokalizujemy konflikty na zewnątrz, między nami a innymi ludźmi — nie chcąc dostrzec, że ich głównym źródłem i praprzyczyną jest konflikt istniejący w nas samych. Nasza wewnętrzna „niejedność". A to znaczy: niemiłość i nieprawda. Nie wiem, czy rodzimy się bez winy. Ale wiem, że z chwilą przyjścia na świat, musimy wziąć na swoje barki całe dziedzictwo historii — ze wszystkimi wojnami, zbrodniami, z całym krzykiem grozy i rozpaczy, wydobywającym się spod ziemi. Zdumiewające, z jaką łatwością przychodzi nam zatrzaskiwać za sobą kolejne krwawe rozdziały naszych dziejów. Zagłuszać jęki pomordowanych uroczystymi przemówieniami, uspokajać sumienia pociąganiem do odpowiedzialności „winnych". Mieszkam na terenie, na którym było kiedyś getto żydowskie. Mówię „kiedyś" — a przecież było to tak niedawno. Dziw, że ziemia nie jęczy tu pod stopami. Patrzę na tych, którzy tu mieszkają — i myślę: Czegóż nas to nauczyło... 166 Toż powinno to wstrząsnąć nami aż do głębi?! Przeorać totalnie naszą świadomość. Nie pozwolić zasnąć nam — dopóki, nie w podręczniku historii, i nie w cudzym, a we własnym sumieniu (zresztą wróć: w sercu — nie w „sumieniu") nie dojdziemy odpowiedzi na pytanie, jaki sami musimy mieć w tym udział. I nie przerazimy się wreszcie tej prostej prawdy: Że dlatego to się właśnie stać mogło, że dziś żyć możemy, jakby nic się nie stało. Główną naszą troską jest mieć się ambitniej, dostatniej... Bo: i „dzieciom" — i nam też się coś „należy". („Dzieci"... To dobry pretekst. Żeby, w imię odpowiedzialności — właśnie zdjąć z siebie odpowiedzialność.) Jedni martwią się o życie nie poczęte, inni — o to, że będzie koniec świata, będzie wojna... Jezu Chryste?! Toż już był koniec świata! Wojna? Przecież wojna nigdy się nie skończyła! Ona jest. Trwa. W nas samych. W naszych myślach, uczuciach, pożądaniach. W przemówieniach o tym, że „nigdy więcej wojny". W pojęciach — takich jak „sukces", „sprawiedliwość", „ojczyzna" i wielu innych. Sprawiedliwość! A czym jest sprawiedliwość. A gdzież to jest ten „sprawiedliwy", co sam jest bez winy? Wymierzali ją już niejedni... Wymierzamy ją i my. Odtrącamy się, odpychamy, mordujemy się bez pardonu. W imię sprawiedliwości. W imię miłości bliźniego, wolności, równości i braterstwa. Wszystkie swoje zbrodnie opatrujemy jakimiś wzniosłymi hasłami — i sami sobie dajemy się nabierać na te hasła. A potem? Potem wznosimy pomniki poległym na polu „chwały" i rzucamy się gorączkowo w „wir życia", żeby nadrobić stracony czas. Jak łatwo zamyka się ziemia nad milionami pomordowanych... (Uważaj, ziemia jest pojemna! Ona jeszcze wiele może wytrzymać.) Wina i kara... Dobro i zło... Jak łatwo operujemy tymi pojęciami, nie zastanawiając się nawet, co one naprawdę znaczą. Jak trudno przychodzi nam rozumieć innych ludzi — a jak łatwo przychodzi nam ich sądzić. Nie oszukuj się, to i tak wszystko na nic! Każdy sąd, wydany bez miłości, jest i tak sądem fałszywym. Każdy sposób myślenia, który pozwala zdjąć z siebie odpowiedzialność — za cierpienie innego stworzenia, za zło, które dokonuje się tu i teraz (czy to, 167 które dokonało się dawno temu i daleko stąd — bo to nie da się rozdzielić!) jest tylko jeszcze jedną próbą uchylenia się przed odpowiedzią na pytanie o sens własnego życia. O sens życia w ogóle. Tylko wtedy, gdy sami uwolnimy się od fałszu, gdy poznamy inny wymiar nas samych, będziemy zdolni wreszcie poznać i pokochać innych ludzi — i pomóc im wyzwolić się od fałszywego obrazu samych siebie. Wtedy i dopiero wtedy uwolnimy się wreszcie od tej żałosnej fascynacji przedmiotami, którym dziś służymy; od tego, co nazwaliśmy „ambicją" i czym się chlubimy — wtedy pojęciom „szczęście" i „nieszczęście", o ile w ogóle jeszcze będą nam potrzebne, nadamy całkiem inny sens. Nie pomogą tu żadne półśrodki. Żadne partie, akcje charytatywne, akty miłosierdzia, czy desperackie próby walki o to, co się nazywa wolnością. Wolność jest warunkiem miłości — ale któż ją naprawdę zna. A choćby, któż do niej naprawdę dąży. Tyle mówimy o wolności, ale cóż gotowi jesteśmy dla niej rzeczywiście poświęcić. Gdybyśmy naprawdę chcieli być wolni, żylibyśmy inaczej. I zdążylibyśmy już pewnie zrozumieć, że nawet tak oczywiste, wydawałoby się, pojęcie jak wolność, niczym więcej będzie jak kolejną iluzją — dopóki nie dorośniemy do wolności w nas samych. Wolności prawdziwej, głęboko siebie świadomej i gotowej do wyrzeczeń. O ile trzeba je wtedy jeszcze nazywać wyrzeczeniami. A taka wolność, to również wolność od fałszywych pojęć, próżnych ambicji — i od całego tego oszałamiającego chłamu, jaki nam oferuje i w nas wmusza ten świat. Więc nie mówmy, że pragniemy wolności! — bo do wszystkich swoich kłamstw dodamy jeszcze to jedno. Nie powtarzajmy frazesów o „prawdzie", o „sprawiedliwości". One nas tylko od nich oddalają. Nie mówmy, że nam zależy na pokoju, na szczęściu „przyszłych pokoleń" — czy choćby swoich własnych dzieci. Powiedzmy sobie raczej: dopóki nie odmienimy swoich umysłów, swoich serc, póki to człowiek z człowiekiem się nie spotka na tym świecie, nie rola z rolą — będzie trwać nadal ta wojna. Ta patologiczna gra, którą prowadzimy od pokoleń — gra, w której oszukujący i oszukiwany stają się jedną i tą samą osobą. Powiedzmy sobie raczej: TO HAŃBA - ŻYĆ TAK JAK MY ŻYJEMY. 168 Powiedz sobie i Ty — pozwól to sobie zobaczyć — nie bój się sobie tego powiedzieć: To hańba — że jestem taki słaby, tchórzliwy zakłamany Ślepy na to, co nie jest mną samym — i na siebie samego ślepy Że mam tak mało wiary — w siebie, w drugiego człowieka. Że usprawiedliwiam własną słabość słabością innych. Że tak łatwo godzę się na to, aby grać z nimi w tę grę — choć wiem, czuję, coś we mnie czuje, że jest nędzna, żałosna, nieuczciwa. Słuchaj, pomyśl! Miliardy gwiazd, miliardy istnień przed Tobą, musiały zapalić się i zgasnąć, żebyś mógł powiedzieć o sobie: „Jestem". Uwierz w siebie. Daj sobie być. Bądź swym panem — nie wysługuj się swym sługom! Jesteś czymś więcej, niż to, za co siebie uważasz. I i tak nie możesz tego zmienić. Możesz się tego tylko wyprzeć. Człowiek czuje, że jest stworzony, aby wzlecieć. Chce żyć na miarę czegoś więcej — bo czuje, że jest czymś więcej. Pragnienie szczęścia jest po prostu pragnieniem życia na miarę tego, czym się jest. Nie jest naszym kaprysem — a jest wyzwaniem. Jest wezwaniem do lotu. Nie bój się żyć inaczej, niż żyją inni. Nie oglądaj się na to, co powie „świat"! Nie wart tego, by składać mu daninę z najskromniejszej choćby prawdy swego serca. Nie bój się, że czemuś nie sprostasz, że coś „stracisz"... To tylko dziś się tego boisz — bo dziś nie jesteś naprawdę sobą. Jutro powiesz o sobie: Byłem jak ptak. Ptak, co wierzyć nie chciał, że ma skrzydła! Nie bój się, że ktoś Cię skrzywdzi, że coś Ci ujmie. Jutro zostawisz to zmartwienie tym, którzy zechcą Cię jakoś skrzywdzić, coś Ci ująć. Uwierz mi, to jest ich zmartwienie — chociaż oni sami o tym nie wiedzą. Jak nie wiedzą wielu innych rzeczy... Choć je mogą czasem przeczuwać. Może kiedyś pomożesz im je dostrzec. Może kiedyś pomożesz im zrozumieć: To nieważne, że na zewnątrz jest bezsens, i fałsz, i niemiłość! One niszczą nas tylko dopóty, póki są i trwają w nas samych. Może i Ty powiesz kiedyś komuś: Jesteś artystą. Jesteś dziełem i jesteś jego twórcą. Jesteś szansą. Nie zmarnuj tej szansy. 169 170 Rok 1993 171 172 ... Napisałam sobie tego „Marcina" ot tak, jak trawa rośnie — nie miałam żadnych „intencji twórczych", żadnych zamiarów, ani w głowie mi były jakieś „środki artystyczne" czy w ogóle cokolwiek w tym stylu. Napisałam to sobie dla siebie (a i to już za dużo powiedziane), z myślą, że za chwilę to wyrzucę. Wydobyło się to ze mnie jakoś tak, w sposób mało dla mnie samej zrozumiały, weszłam po prostu na jakąś falę czy częstotliwość i patrzyłam, co mi ona dyktuje. W konsekwencji chwilami sama nie bardzo rozumiałam, co mi się pisze. Choćby to, że „znać i kochać to jedno". Tak mi się to jakoś napisało — i dopiero w dobry miesiąc później zatrzymałam się przy tym i zaczęłam się zastanawiać, co właściwie „autor chciał przez to powiedzieć". Tak że ja właściwie sama nie wiem, „o czym to jest" i specjalnie mi nie zależy, żeby wiedzieć. To znaczy, i tak wiem co wiem, czuję co czuję — a poza tym jest mi ganz egal, jak to nazwać. Czy to „sadomasochistyczna opowieść o cierpieniu", czy „bunt, który wstydzi się własnej buntowniczości". Nie żebym miała Ci za złe te określenia — tylko nie bardzo rozumiem, co one Tobie samemu mówią. Że to „przeniesienie w wyższy region tego, co doskwiera na niższym"? No nawet jeśli tak, to czemu nie? Wysokie regiony nie są złe — kłopot w tym, jak znaleźć do nich dostęp. Bo pytanie „jakie by tu biedakowi podsunąć hobby" to po prostu chowanie głowy 173 w piasek. Do diabła. Ziemia człowiekowi płonie pod stopami, mało powiedzieć płonie — jęczy — a Ty mu proponujesz „budowanie statków z zapałek". No właśnie. I o tym to jest! To w ogóle nie jest o kalectwie. Nic biedniejszego niż sądzić, że ja tu się zajęłam sytuacją „człowieka kalekiego". Aż tak wrażliwego serca to ja nie mam. Żeby wchodzić w takie drobiazgi. Ja się tu zajęłam kalectwem dusz. Nie Andrzeja problem chciałam rozwiązać, i nie problem Andrzeja Ty masz przed sobą — a swój własny. Bo (nie wnikając w te drobiazgi — nawet gdyby miały być szczególnie uciążliwe czy dramatyczne) to po prostu jest ten sam problem. Andrzej jest tylko zamarkowany — i jedynym prawdziwym bohaterem jest tu Marcin. A Marcin to jestem ja sama, która siebie samą postawiłam mentalnie w takiej sytuacji. Co robi Czechów, to sprawa Czechowa. Ja nie mam ochoty „rozmawiać o pogodzie — a cierpieć na zupełnie inny temat"(!). Rozumiem, że prawda i szczerość to dwie różne rzeczy (sorry, ale co to za odkrycie), lecz czy dążenie do prawdy jest możliwe bez szczerości? Przecież „prawda" ma być w końcu jakimś aktem wzajemnej identyfikacji — czy nie tak? To co ten Marcin miał powiedzieć Andrzejowi? Miał podsunąć mu pudełko zapałek? (Zresztą, skądinąd, czemu nie. Każdy buduje sobie jakieś statki z zapałek. Ale i każdy czasem pyta siebie: „A co to właściwie ma za sens?" I obawiam się, że to nie jest najlepszy moment, żeby znowu mu podtykać te zapałki.) Człowiek kłuje się — mówisz — żeby się znieczulić. Właśnie! To tymi zapałkami on tak się kłuje. Tu nie znieczulenia trzeba — a ostrogi! Ale pozwól, że wrócę jeszcze do tego lęku o tysiącu twarzach: 174 Wsiadłam kiedyś do berlińskiego metra i gdy zajęłam miejsce, zobaczyłam, że naprzeciwko mnie siedzi jakaś Mulatka ze zniekształconą jedną połową twarzy. (To nie tamta twarz z listu Andrzeja, tamto to jeszcze inna sprawa.) Stosunkowo młoda i skądinąd atrakcyjna kobieta. Zwykle gapię się na ludzi, którzy siedzą naprzeciwko mnie i nie unikam patrzenia im w oczy. Więc spojrzałam na nią. Ale nie mogłam na nią patrzeć, bo coś się ze mną działo. Bo miałam uczucie, że popełniam jakiś nietakt. Że moje spojrzenie musi jej ciążyć w tej sytuacji. Więc — nie patrzyłam na nią. Ale znowu miałam uczucie, że popełniam jakiś „nietakt". Że ona może się domyślać, że celowo odwracam od niej wzrok, od jej wzroku — i że to również może ją jakoś ranić. Sądzę, że zachowywałam się z pozoru naturalnie, czułam jednak narastający we mnie niepokój i wysiadłam wreszcie na jakiejś przypadkowej stacji, żeby przesiąść się do innego wagonu. Ty powiadasz, że oni toczą ze sobą grę pod tytułem: Jesteśmy szczerzy. „Gry", na moje oko, to się toczą pod tytułem: Nie bądźmy szczerzy. Jak już nic nie mamy sobie do zaproponowania, to zaproponujmy sobie święty spokój. Szczerość wymaga wiary w siebie, wiary w drugiego człowieka, wiary w życie. Wymaga odwagi konfrontacji z drugim człowiekiem — ze sobą samym! Inaczej zostają tylko te pudełka zapałek, podsuwane przez jedną bezradność innej bezradności, tylko poczucie osamotnienia i to piekło lęku. Które zawsze jest już potencjalnie gotowe — i tylko czeka, żeby ożyć. Bo nie wystarczy być „porządnym człowiekiem" — tu się musi dokonać jakiś przełom. Mało przełom, jakaś totalna przemiana. No nie wiem, brak mi na to słów. To trochę tak jak w grze komputerowej, składającej się z niezliczonej liczby elementów, które wszystkie trzeba do siebie dopasować, żeby nagle odblokować dostęp do jakiegoś innego etapu, czy raczej wymiaru tej gry. Nie wiedząc nawet, że ten inny wymiar w ogóle istnieje. 175 Ty mi mówisz, dla mnie „świat się nie liczy". „Świat" to to, czego mnie tu nauczono. To to, co mi tu zaproponowano. Żebym dołożyła do tego „własną cegiełkę". Fakt, ja zawsze żyłam w stanie buntu. I nie przypuszczałam, że nadejdzie kiedyś dzień, gdy ten bunt zacznie „wstydzić się własnej buntowniczości". To znaczy, że znajdzie sobie ujście bardziej twórcze niż to, którym on sam jest. Ja kiedyś w ogóle nie rozumiałam, co tu jest grane. Przyszłam na ten świat i dowiedziałam się, że tyle milionów poszło z dymem. Ładny mi prezent u progu życia. (A tu, patrzeć, nie ma końca takim prezentom.) I jakże się przeciwko temu nie buntować? Ale jak i nie zawstydzić się własnej buntowniczości — skoro tak z niej niewiele wynika. Ten świat ma do zaproponowania Andrzejowi tylko protezę, tylko własną źle zakamuflowaną zgrozę. I jeszcze gorzej zakamuflowany wstyd. Że stworzył sobie za ciasną i za małoduszną hierarchię wartości, żeby sam mógł się w niej zmieścić bez lęku. Ja bym na to powiedziała, że (no cóż), przy tym stanie świadomości (i stanie dusz) nie tylko problemu Andrzeja, ale i żadnego innego problemu nie da się prawdziwie rozwiązać. Zresztą już to ktoś przede mną wymyślił: Dzieci plus zapałki równa się pożar. Dziś widziałam — tę scenę z „Popiołów". Tego konia, strąconego żywcem w przepaść, użytego jako żywy rekwizyt. Widziałam w zbliżeniu jego oczy. Poczciwe, ufne końskie ślepia, oszalałe ze zgrozy i niedowierzania, gdy ręka, przytrzymująca go za uzdę, zaczęła spychać go podstępnie w głąb przepaści. Już tracił grunt pod kopytami, ześlizgiwał się już tyłem w dół urwiska — ona jedna jeszcze przytrzymywała go zdradliwie, by pozwolić kamerze sfilmować jego oczy. Ktoś na planie musiał krzyknąć wreszcie: „Dość! Puszczaj!" — i ręka puściła. A on spadał ciężko, roztrzaskując się o skały, ginął 176 śmiercią zbrodniczą i straszliwą, wracał do Krainy Wiecznych Łowów — z krwawą pianą na aksamitnych chrapach, z potrzaskanym kręgosłupem. Wiele razy wpatrywałam się w to zdjęcie, jakbym sprawić chciała wysiłkiem woli, żeby ożyło, żeby zdradziło mi swą wstrząsającą tajemnicę. Wpatrywałam się w nie w niemym osłupieniu, jak wpatrywać się można w szczątki samolotu, którym odleciał przed chwilą ktoś nam bliski — czyja dłoń może ciepła jest jeszcze ciepłem naszej dłoni — a który rozbił się właśnie na naszych oczach. Zdjęcie przedstawiało scenę z warszawskiego getta. Ktoś uchwycił na nim parę dość zamożnie wyglądających ludzi, którzy, zajęci rozmową, wychodzili z jakiejś restauracji. Mężczyzna z całą przedwojenną galanterią służył damie swym ramieniem, ta mówiła coś do niego z nikłym uśmiechem, i nie byłoby w tym zdjęciu nic niezwykłego, gdyby nie to, że o parę kroków dalej, niemal tuż u ich stóp, leżały na chodniku trupy i wynędzniali, konający z głodu ludzie, których oni mijali obojętnie jak kałuże. „Człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach. Czy to wizja świata tragicznego?" Był to temat wypracowania, zamykającego cykl lekcji, poświęconych literaturze obozowej. Gośka przyleciała kiedyś do mnie, żeby zapytać, co o tym myślę. — Nie wiem — powiedziałam. — Ja bym nie była taka pewna, czy człowiek jest ludzki w ludzkich warunkach. Ale czy to wizja świata tragicznego? Latem 1993 roku pojechałyśmy z Gośką do Odessy. W Sojuzie nigdy nie przelewało się nikomu, lecz póki duch Lenina straszył jeszcze w swym mauzoleum, siłą rozpędu jakoś to szło. Upadek komuny zerwał pokrywę z tego kotła fermentujących trucizn i powściągane całymi pokoleniami namiętności wylały na zewnątrz wrzącą rzeką, zatapiając tych, co niezdolni byli nadążyć za jej prądem. Na ulicach Odessy bezwzględna drapieżność walczyła o lepsze z wstydliwą nędzą. Pełno było zabiedzonych istot, które próbowały się ratować, sprzedając pudełko zapałek, znaleziony gdzieś ogryzek ołówka czy nadwątlony stary zeszyt. W centrum miasta co parę kroków spotykało się leżących na ulicy żebraków. 177 Mieszkałyśmy nad morzem, w dość odległej dzielnicy i nie oglądałam na co dzień takich widoków. Skłamałabym mówiąc, że nie miałam żadnych przeżyć, związanych z otaczającą mnie nędzą, lecz nie mogę powiedzieć tym bardziej, że spędzały mi one sen z powiek. Ostatecznie przyjechałam tu na wakacje — a nie po to, żeby cierpieć za miliony. Któregoś dnia skończyły nam się papierosy. Paliłyśmy wtedy Salemy. Było o nie w Odessie niełatwo, postanowiłyśmy jednak udać się na miasto, licząc, że da się może coś upolować. Polowałyśmy namiętnie i bez skutku. Wreszcie, znużone, cudem trafiłyśmy na jakiś niewielki sklepik, gdzie udało nam się kupić parę kartonów. Opuściłyśmy go z uczuciem triumfu i podążyłyśmy leniwie w głąb ulicy. W pewnym momencie — mijałyśmy właśnie szpital miejski — Gośka powiedziała nagle: — Popatrz. Na chodniku, tuż pod bramą szpitala, leżała twarzą do ziemi stara żebraczka. Rojno było w tym miejscu od ludzi, nikt jednak nie zwracał na nią żadnej uwagi. Wreszcie obrazy takie nie były tu niczym niecodziennym. Zresztą cóż, jeśli nie była w sztok pijana, to i tak prawdopodobnie była już martwa. Zbliżyłyśmy się do niej i nachyliłyśmy się nad nią. Nie, nie była w sztok pijana... Postałyśmy tak przy niej przez chwilę i oddaliłyśmy się w milczeniu. „Więc to tak... — myślałam — Tak oto we mnie samej ożyła tajemnica tego zdjęcia..." Robiło się późno i zaczynał padać deszcz. Powiedziałam do Gośki: — To co? To może skoczymy coś zjeść. Żeby już dopełnić tej wizji świata tragicznego. 178 I choć jest to TYLKO DOMEK Z KART - tylko wiatrem, tylko tchórzem podszyty domek z kart! - to ten domek z kart jest więzieniem. Więzieniem, w którym sam więzień jest swym strażnikiem. Nie cierpię wszelkiego moralizatorstwa. Rzadko kto zresztą dobrze je znosi, przeczuwając, że sam moralizator nie dorasta jakoś do głoszonych przez siebie prawd. I nic dziwnego. Odwoływanie się do takich czy innych „nakazów moralnych", naginanie się do takiego czy innego odczuwania lub postępowania w imię „idei czynienia dobra", jest może względnie skuteczne z punktu widzenia doraźnie pojętego ładu (a raczej nieładu) społecznego — w konsekwencji prowadzi jednak do zakłamania. Żeby nie było żadnych nieporozumień, powiem od razu na wstępie, że nie mam nic przeciwko „ładowi społecznemu" i temu porządkowi, czy raczej nieporządkowi rzeczy, jakiego mnie nauczono. Pominąwszy wszystkie (względne) zalety owego porządku rzeczy, ma on jedną zaletę niewątpliwą: Przy całym swym ewidentnym zakłamaniu, stwarza przecież jednak jakąś szansę wyjścia poza to, czym sam jest — zaprzeczenia temu, czym jest. Mnie to wystarczy. Jeśli chcesz sięgnąć po prawdę o tym, co jest, o sobie samym, musi wystarczyć i Tobie. Wybór jest prosty, należy wyłącznie do Ciebie i Ty sam poniesiesz jego konsekwencje. Albo nadal będziesz oglądał się na innych — robił to, co oni robią, bo oni robią — myślał to, co oni myślą, bo oni myślą — szedł z tłumem — albo sięgniesz w sobie po taką siłę i taką wiarę, która pozwoli Ci się stawać prawdziwym sobą — stawać się jednym ze sobą samym. 179 Co Cię czeka w pierwszym przypadku, nietrudno zgadnąć. Wystarczy rozejrzeć się przytomnie wokół siebie — i to chcę Ci właśnie ułatwić. A jeśli i wtedy jeszcze zapytasz, a co w drugim, poradzę Ci, byś zadowolił się tym pierwszym. A przecież i wtedy jeszcze powtórzę: Nie bądź naiwny. Żyć na miarę tego, co się zrozumiało, nie jest wcale trudniej, niż na miarę tego, czego się nie rozumie. Czasem siedzę jedną noc nad jedną myślą, jednym zdaniem. Wpatruję się w Twoje serce i w swoje własne — i czekam. Czy nie przyjdzie inne jeszcze jakieś słowo, inne doznanie — które pozwoli mi powiedzieć to wszystko inaczej, może serdeczniej, bardziej po prostu... Ja nie przeceniam znaczenia słów, naprawdę. Wiem, „ciepłe słowo nie ogrzeje zziębniętych dłoni. Słowem nie zaspokoisz głodu. Nie zmartwychwstaniesz za tysiące słów"... A przecież, kto wie? Może któregoś dnia któreś z tych słów ożyje w Tobie, oblecze się w realny kształt — i stworzy Ci jakąś inną szansę. Zajrzyjmy na początek do słownika pod „prawda". Prawda — to „zgodność z rzeczywistością, brak fałszu". Rzeczywistość — to „ogół rzeczy", to „wszystko, co istnieje". Czyli: Prawda to „zgodność ze wszystkim, co istnieje". A zauważ: „Wszystko" jest jedno. Żyjesz w świecie słów, posługujesz się nimi na co dzień, w kontakcie z innymi ludźmi, ze sobą samym. Jesteś tak bardzo zrośnięty ze słowami, że nie pytasz już siebie o ich znaczenie. Wydaje Ci się ono oczywiste. A przecież nie rozumiesz słów. Weź na przykład choćby właśnie: rozumieć. Czy rozumiesz, co to znaczy „rozumieć"? Szukaj samej istoty rozumienia. Odrzuć wszystko to, czym ono nie jest. Spróbuj odnaleźć to słowo we własnym wewnętrznym doświadczeniu. Kiedy je w nim odnajdziesz — zrozumiesz. Bo „rozumieć" to: odnosić do znanego, to: odnajdywać w sobie samym. Pomyśl: Jedynie doświadczenie głodu może dać Ci „pojęcie", czym jest głód. 180 Widzisz? To jest właśnie ten mechanizm: Odwołałeś się do swego doświadczenia — odnalazłeś jak to działa w Tobie samym. I pewnie teraz dopiero zrozumiałeś. Ale nie, nadal nie rozumiesz. Bo co to znaczy: „odnaleźć w sobie samym"? To znowu słowa. A każde słowo ma swoje własne wnętrze. Odnaleźć to „wydobyć z ukrycia, odszukać". Masz wydobyć z ukrycia? — a kto ukrył? Masz odszukać — dobra, a kto zgubił?! Ale nie martw się, to takie tylko inspiracje. Kto poważny zadaje sobie takie pytania. Machają na to ręką, że „filozofia!" Powiadają na to: „Nie mam czasu". Niech im będzie, że filozofia. A Ty — uświadom sobie na razie: Nie rozumiesz słów — tylko ich doświadczasz, tylko je czujesz. Gdyby ktoś machnął ręką rzeczywiście na „filozofię"! Powiedziałabym: „Też tak to czuję, nie ma sprawy". Ale filozofia a filozofia to różnica. Ja, po prostu — szukam prawdy o sobie. Filozofia szuka „prawd o człowieku", o tym, czym on naprawdę jest. Nie wiem, kiedyś może i dogrzebie się jakiejś prawdy... Tyle wiem, że oni mówią: „Drobiazg. Ja poczekam". A ja mówię: „Sorry. Nie mam czasu". Nie jest łatwo demaskować fałsz, posługując się pojęciami, które same w sobie są fałszywe. Demaskować zakłamanie — słowami, które wyrastają z zakłamania. Weźmy słowo, powiedzmy, „sprawiedliwość". Może mieć ono swoją wartość absolutną, że tak to nazwę — i wtedy należy zastąpić je słowem „miłość" (bo tylko miłość potrafi być prawdziwie sprawiedliwa — sprawiedliwość więc po prostu jest miłością), i swoją wartość umowną — i wtedy staje się wewnętrznie sprzeczne, fałszywe. Sprawiedliwość, która nie jest miłością, bezprawnie przywłaszcza sobie miano sprawiedliwości. Jest więc mało że niesprawiedliwa — jest nieuczciwa. Niesprawiedliwa? Nieuczciwa? Dobra, niechby była więc przynajmniej skromna. Ale popatrz no na nią, jak się puszy. Jak odziewa się w togi i birety. Jak szpanuje i ile gada. I tak jest zawsze: Im mniej racji — tym więcej słów. Im mniej prawdy — tym więcej szpanu. 181 Lub weźmy inne dwa pojęcia, kluczowe w leksykonie moralności — egoizm i altruizm. „Egoizm" definiowany jest jako kierowanie się własnym interesem — i jako taki uważany jest za rzecz naganną. Postawą godną naśladowania jest „altruizm" — powodowanie się nie-własnym interesem; gotowość do poświęceń, ofiar, wyrzeczeń. Ośrodkiem obu tych pojęć jest „interes". W przypadku egoizmu górę bierze interes własny, w przypadku altruizmu — interes cudzy. I nieczęsto jakoś myśli się o tym, gdzie właściwie się jednoczą te interesy... Nam się wydaje, że tym, co nas dzieli, są granice, ustroje, ideologie. I próbujemy się jednoczyć, usuwać te podziały na poziomie granic, ustrojów, ideologii. To tak jakby usuwać objawy, nie próbując dojść samych przyczyn. To jak ten bałagan, o którym wspominam w „Ja(?)" — jak dziesięciogłowa hydra. Ledwie jej jedną głowę odetniesz, ta już się odradza. I nadal będzie się odradzać, spokojna głowa. Bo wszystkie te podziały zaczynają się nie na zewnątrz, a w nas samych — to wewnątrz siebie jesteśmy podzieleni! Każdy, kto rzetelniej wejrzy w swoje własne serce, odnajdzie w nim dość słabości, małoduszności, zamętu. Ani jako ludzkość, ani jako ludzie, nie wyrośliśmy z najbardziej prymitywnych ego-izmów, iluzji i fałszywych wyobrażeń o samych sobie. Jedną z takich iluzji jest właśnie przekonanie, że społeczeństwo składające się z ludzi niedojrzałych, o sercach rozdartych między „własnym" a „cudzym" interesem, potrafi stworzyć kiedykolwiek prawdziwie sprawiedliwy ład społeczny — że potrafi przełamać poczucie osamotnienia, wyzwalające w konsekwencji lęk i agresję. My się dziwimy, że świat pełen jest wojen, przemocy. Nie dostrzegamy tego, że wojna i wszelka inna przemoc jest tylko kulminacyjnym momentem w łańcuchu przyczyn, którego pierwszym ogniwem jesteśmy my sami. Wojna nie przychodzi do nas z zewnątrz. Ona rodzi się (stale trwa!) w nas samych. Uzewnętrznia się w naszych codziennych, nieszkodliwych na pozór żądaniach-po-żądaniach, idzie w świat, odbija się mrocznym echem w innych umysłach, innych sercach — a gdy, syta zawiści, syta żądzy, wraca do nas, by sięgnąć po swoje żniwo, czemuż wtedy nie potrafi- 182 my jej rozpoznać. Wypuszczona złym słowem, wraca zbrodnią. Czemuż wtedy nie potrafimy jej usankcjonować?! Skoro sankcjonujemy bez urazy cały ten system wartości, sposób myślenia, styl życia, w którym ona jest potencjalnie ukryta. Kim byłby Hitler — gdyby jego pycha nie znalazła sobie miejsca w milionach zagubionych w sobie serc. Byłby zwykłym, nieszkodliwym maniakiem. To my(!) zrobiliśmy z niego potwora. Jeśli się umówimy, że to, co tu jest grane, to jest gra, i że gramy w nią, bo lubimy sobie pograć, to nie ma sprawy. Ale bądźmy w takim razie uczciwi — i nie płaczmy prawdziwymi łzami, gdy reguły tej gry obracają się przeciwko nam samym. Popatrz na wszystko jeszcze raz. Popatrz tak, jakbyś patrzył po raz pierwszy. I zastanów się — czy to się wszystko trzyma kupy? Że ludzie uzbrojeni po zęby powołani są by bronić „pokoju"? Że na jednej lekcji czytasz „Medaliony" — i nim zdążysz, wstrząśnięty, ugiąć kolana — już, na następnej, każą Ci podziwiać moc zawartą w słowach „Gwałt niech się gwałtem odciska" i recytować „Bagnet na broń". Że społeczeństwa, które szczycą się tym, że naczelną wartością w ich systemie moralnym jest miłość, stworzyły słownik, w którym roi się od takich słów jak „kara", „grzech", „potępienie" i wszelkich pochodnych. Że człowiek, który przez swą pychę i zakłamanie, przez swe własne tchórzostwo i konformizm, sam pozwala, wręcz prosi się (!), by go zniewolić, ma pretensje potem do tego, kto go zniewala. Że tym chętniej obarcza odpowiedzialnością innych ludzi, im mniej sam jest zdolny wziąć na siebie odpowiedzialność — za własną słabość. Dopóki nie zdemaskujesz tego mechanizmu, nie dojrzysz jak to działa w Tobie samym, dopóki nie zrozumiesz, że kat i ofiara to jedno, zawsze będziesz potencjalnie nimi obojgiem. I nigdy wtedy nie uwolnisz się od pytania: Jak to możliwe? Że na świecie jest tyle gwałtu. Że człowiek, i drugiego człowieka, i sam siebie, upadla w tak haniebny, przerażający sposób. I już samo to pytanie będzie budzić w Tobie poczucie krzywdy, poczucie zagrożenia i agresję. Bo cóż będziesz mógł sobie na nie wtedy odpowiedzieć jak nie to, że za wojny i inne akty przemocy odpowiedzialni są jacyś „źli 183 ludzie". Bo ktoś przecież musi być winien? Będziesz starał się więc zlokalizować zło, oddzielić je od dobra, by móc je zniszczyć — odciąć mu głowę jak tej hydrze. Taką drogą idzie myśl ludzka od pokoleń: „Jeśli od dobra i zła odjąć zło, zostanie dobro". (A wszystko, u diabła, przez tę Ewę!) Czym natomiast jest dobro, czym zło, każdy już interpretuje sobie dowolnie. Co z tego praktycznie wynika, można przeczytać w pierwszym lepszym podręczniku historii (niekoniecznie rodzimego pochodzenia). Ta matematyka dałaby się może i od biedy zaakceptować, gdybyśmy potrafili lokalizować i postrzegać zło w sposób bardziej rzetelny. Ale w tym celu każdy z nas musiałby się uważniej przyjrzeć samemu sobie. (A to dziwne, że jakoś nikt nie ma ochoty). Zresztą wróć! Nie, nie każdy. Wystarczy, że zrobisz to Ty sam. I nie po to, żeby „naprawiać" świat. Bo o żaden „świat" tu nie chodzi. Chodzi tu wyłącznie o Ciebie. (W ogóle, zawsze najuczciwiej jest założyć, że chodzi nam wyłącznie o siebie.) O to, żebyś nie dał się nabrać na taką wizję świata (drugiego człowieka, samego siebie), która ani Tobie samemu, ani nikomu innemu nie służy. Która jest najzwyklejszą pułapką. (Ludzie schwytani w tę pułapkę lubią powtarzać potem, że „no cóż, takie jest życie". Co za brak wiary, co za bzdura!) I która odwraca Twoją uwagę i energię od Ciebie samego. Od, sorry, trudno to inaczej nazwać, pracy nad sobą. Nie żmudnego, zaprawionego poczuciem winy (czy pychy) urabiania siebie na modłę przyjętych stereotypów — a twórczego, bezinteresownego, pasjonującego aktu odkrywania samego siebie — i właśnie uwalniania się od tych stereotypów. Jakiś społecznik, pedagog, moralista obruszyłby się na to (i może właśnie się obrusza), że jak to, do czego by to doszło, gdyby każdemu, weźmy na przykład dziecku, pozwolić na „bezinteresowny akt odkrywania siebie" — wbrew przyjętym stereotypom. Ale ja nie mówię tego do „każdego" — a mówię to właśnie do Ciebie. I nie mówię tego do dziecka. Dziecku nic zresztą nie musiałabym mówić. Bo wystarczy mu to pokazać, pozwolić odczuć. Ci, którzy czytali rękopis tej książki, dziwili się niekiedy, że mogę być „taka szczera". Też się dziwię — jak mogłabym być inna? Moja Tajemnica i tak zostanie przy mnie. Im szczerzej się nią z Tobą podzielę, 184 tym głębiej otworzy się we mnie samej. Nie lękałabym się rozłożyć siebie na czynniki pierwsze, byle tylko pomóc Ci coś więcej zrozumieć z samego siebie. Bo wiem, że to tylko, co się odczuje, co przeżyje się w sobie samym, co odnajdzie się we własnym wewnętrznym doświadczeniu, jest prawdziwe. Wszelkie intelektualizowanie, bawienie się słowami sztuka dla sztuki, powoływanie się na to, co powiedział Platon a co Spinoza, co święty Antoni a co ktokolwiek inny — szukanie prawdy w oderwaniu od samego siebie — tylko oddala człowieka od prawdy. Nie żebym miała coś do świętego Antoniego czy Platona. Nigdy zresztą się nimi bliżej nie interesowałam. Bo i po co? Tu nie chodzi 0 Platona. Chodzi znowu, jak zawsze, o Ciebie. Owszem, Platon może mówić bardzo mądrze. Ale Ty zrozumiesz z tego i tak dokładnie tyle, ile włożysz w to sam — z samego siebie. Prawda wspólna jest nam wszystkim, jest jedna — lecz zarazem jest jedyna, głęboko własna. Jest nierozerwalnie związana z Tobą samym 1 nikt inny nie odkryje jej za Ciebie. Każdy, kto przedstawi Ci gotowe prawdy — zamiast powiedzieć po prostu „Patrz!" — będzie prorokiem fałszywym. Nie licz tu na żadne autorytety. Musisz sam rozwiązać to równanie. Musisz je sam obliczyć sercem. Nie obchodzi mnie, co by było „gdyby każdy" — to abstrakcja. Choć sądzę skądinąd, że — gdyby nie była to abstrakcja — gdyby rzeczywiście każdy zdołał sięgnąć do tych najgłębszych pokładów samego siebie, wkroczylibyśmy pewnie jako gatunek w jakiś inny zupełnie wymiar świadomości. Wtedy dopiero dotarlibyśmy do przedsionka poznania. I uwolniwszy potężną, potencjalnie istniejącą w nas energię i twórczą siłę, którą dziś obracamy na destrukcję, odkrylibyśmy w sobie takie możliwości i takie światy, o jakich nam się nie śniło. Ale nie interesuje mnie, czy to kiedyś nastąpi. Cóż, każdy „takie widzi świata koło" jakie sam swymi zakreśla oczy. Szczęść Boże, ale ja mam do rozwiązania problem własnego istnienia — tu i teraz — a co stanie się z „ludzkością", jakoś dziwnie mało mi leży na sercu. Dużo bardziej interesuje mnie los kota, którego spotkam na swojej drodze. 185 Człowiek niedojrzały postrzega wszystko od zewnątrz. Toteż i na zewnątrz upatruje przyczyny cierpienia. Dlatego próbuje „naprawiać świat", zanim zdąży naprawić — a ściślej: zrozumieć, dojrzeć — samego siebie. Dlatego za każdą ideą naprawiania stoi więcej osobistych ambicji, więcej niecierpliwości i pychy niż bezinteresownego współczucia i zrozumienia. Interesowność też postrzegamy z zewnątrz. I dlatego zwykliśmy widzieć ją jedynie w jej najbardziej prymitywnej postaci — gdy lokalizuje się wokół dążenia do korzyści materialnych czy władzy. A przecież ma ona cały szereg daleko bardziej subtelnych, głęboko psychicznych odmian, tak ściśle zrośniętych z nami samymi, że najczęściej jej sobie w ogóle nie uświadamiamy. I dopóki nie zdemaskujemy jej w sobie, nie dotrzemy do jej źródeł, nie oddzielimy jej od głębszych pokładów samych siebie, będziemy nie tylko interesowni — będziemy własną interesownością. Bezinteresowność jest miarą wolności. Nikt, kto widzi rzeczywistość przez pryzmat swoich lęków, ambicji, próżności — czegokolwiek, co wewnętrznie go zniewala — ani nie będzie prawdziwie bezinteresowny, ani jej prawdziwie nie zobaczy. Stąd większość aktów podyktowanych, częściej szczerym niż odpowiedzialnym, pragnieniem uwolnienia świata od cierpienia, dokonuje się zwykle przez zadawanie, czyli w konsekwencji mnożenie cierpienia. Niestety (zresztą czy niestety!?), ani cierpienia, ani zła nie da się wyrwać jak zęba. Trzeba z nich po prostu wyrosnąć. To puste miejsce, które po nich zostaje, znów się zapełnia. W każdym z nas jest dość słabości, dość pychy, czy wreszcie dość zwykłej bezmyślności, by je zapełnić. Nim więc skończy się jedno cierpienie, przychodzi inne. (Ściślej mówiąc, wraca to samo — w innej postaci.) Zanim zdąży skonać jeden tyran, rodzi się drugi. A jak to powiada Franz Kafka, z chwilą, gdy pojawia się jeden duży diabeł, tysiące małych natychmiast zbiegają się, by mu służyć. I dlatego łeb hydry stale odrasta. Są to wszystko zdumiewająco proste mechanizmy. Cała trudność leży w tym, że przyjrzeć się im i zdemaskować je można tylko od wewnątrz siebie. Dopiero potem widzi się jasno, jak funkcjonują one w innych ludziach. 186 Żeby poznać prawdę o sobie, trzeba być ze sobą uczciwym. Uczą Cię, że trzeba być uczciwym z innymi ludźmi. Zapomnieli dodać (pewnie sami nie wiedzieli), że najpierw trzeba być bezwzględnie uczciwym ze sobą samym. Uczciwość wobec innych przychodzi wtedy w sposób całkiem naturalny i nieunikniony. Ta natomiast, która jest podświadomie wymuszona przez nakaz uczciwości, jest tylko zwykłym falsyfikatem — i już samo nazywanie jej uczciwością, jest nieuczciwe. (Nie zawadziłoby zapytać, na przykład, Żyda, który, jeśli mu się poszczęściło, spłonął w murach warszawskiego getta, co on sądzi o takiej uczciwości. Gdzie ona się zaczyna, a gdzie kończy. Nie od rzeczy, nawiasem mówiąc, byłoby też spytać żebraka. Gdzie on ma — nasze „miłosierdzie".) Nie daj się na to wszystko nabrać. Jesteś artystą. Nie bierz poważnie zwykłej podroby! Mówię o uczciwości (tej uczciwej), ale znowu — nie o nią mi chodzi, a o Ciebie. Czy raczej, idąc za moją własną logiką, nie o Ciebie, a — poprawka: o siebie. Bo po prostu — nie cierpię zakłamania. (Właśnie, nie taka już ja jestem wolna! A to moralizatorstwa nie cierpię, a to zakłamania... „Nie cierpię" też jest miarą zniewolenia). Bo chciałabym się z Tobą zbliżyć, zjednoczyć — czuję, że jestem z Tobą jednym — a to właśnie nasze zakłamanie jest tym, co oddziela nas od siebie. I mam ochotę zawołać: Otwórz oczy! Skrusz kajdany! Nie daj się przykrawać na obraz i podobieństwo tego świata! Ale wiem, nie takie to wszystko proste. I jeśli to, co piszę, chociaż trochę pomoże Ci zrozumieć samego siebie, jeśli uda mi się nazwać za Ciebie, pomóc Ci uświadomić sobie coś, co sam czujesz, a czego nie umiesz może objąć myślą, wyrazić słowem; jeśli poczujesz się choć trochę mniej samotny, trochę bardziej (lub czasem trochę mniej) pewny siebie, to nie ma sprawy, to już jest OK. Nie martw się — nic w przyrodzie nie ginie. Nikt nie jest całością doskonałą i skończoną, każdy jest w drodze. Jeśli tylko nie odtrącisz ich od siebie, te uczucia, te słowa nie przeminą w Tobie bez śladu. Choć już wkrótce, wiem, zagarnie Cię tak zwane normalne życie. One wrócą — za rok, za parę lat (to za chwilę!) — i choć sam może nie będziesz o tym wiedział, pomogą Ci dokonać któregoś 187 dnia jakiegoś innego wyboru. Nic nie ginie — ale też nic nie bierze się znikąd. Każde serce przegląda się w innych. Tylko w innym może rozpoznać swoją własną wielkość — i własną siłę! Patrząc na człowieka od wewnątrz siebie, widzisz go od wewnątrz niego samego, czujesz się niejako nim samym. I widzisz wtedy, że człowiek robi rzeczy złe — lecz nie jest zły. Jest tylko w taki czy inny sposób słaby, przy wszelkich pozorach pewności siebie zagubiony i pełen zamętu. Widzi się wtedy z ogromną jasnością to wewnętrzne rozdarcie, tę niejedność, która sprawia, że (nie wie prawica, co czyni lewica) jeden i ten sam człowiek jedną ręką burzy to, co buduje drugą. I widzi się, że za to, jaki człowiek jest, jakim się staje, odpowiedzialny jest nie tylko on sam, ale bodaj w tej samej mierze inni ludzie. Wszyscy inni — nie tylko ci, którzy mieli bezpośredni wpływ na jego życie. Bo, na Boga — nikt, ani Ty sam, ani nikt inny, nie żyje w próżni! Człowiek wszystko sobie podzielił, jak mu wygodnie. Podzielił prawo — na prawo ludzkie i prawo boże; wojnę — na agresywną i obronną; ambicję — na szlachetną i fałszywą; pożądanie — na zdrożne i dozwolone; gniew — na słuszny i niesłuszny. Tymczasem istota każdej z tych rzeczy jest ta sama. Ta sama agresywność, jaką wkładamy w żądanie pokoju, jest potencjałem, który obraca się później w wojnę. Ambicja, „szlachetna" czy „fałszywa", jest pragnieniem „udowodnienia" czegoś temu światu (samemu sobie), miarą wewnętrznego zniewolenia. Gniew — zawsze tym samym gniewem. Pożądanie jest, u samych swoich źródeł, pragnieniem dopełnienia siebie — o coś spoza siebie samego. I tak dalej. Człowiek dzieli to, co niepodzielne, zgodnie z tym jak sam jest podzielony. Na tej samej zasadzie, choć tym razem w nieco innym przekroju, podzielił zło. Na cudze — i swoje własne. I tu właśnie powiem jeszcze raz: Przecież nikt z nas nie żyje w próżni. Żaden los nie krzyżuje się z naszym bez konsekwencji. Powielamy wzajemnie własne postawy, własne słowa; nasze ręce wyciągają się po to samo, po co sięgają miliony innych rąk. Każdy z nas jest jedyny, niepowtarzalny — lecz któż z nas potrafi żyć inaczej niż wszyscy inni? Kto potrafi w jakiś zasadniczy sposób inaczej myśleć i czuć. Inne serca uczą się od nas — czego my na- 188 uczyliśmy swoje własne. W innych umysłach odbijają się jak w zwierciadłach nasze lęki, słabości, pożądania... Może spotęgowane — może przemieszczone, zwyrodniałe — cóż, każdy orze jak może. Ale w samej swej istocie — te same. Gdy się to wszystko widzi i rozumie — gdy się czuje czyjś los w swoich rękach — nie ma miejsca już na łatwe filozofie, nie ma bezradności, nie ma już gniewu. I wtedy właśnie rodzi się współczucie. Nie współczucie w sensie „litości", uchowaj Boże — a w sensie... nawet nie wiem jak to nazwać. Może to właśnie jest miłość. Dość powszechne jest przekonanie, przypisujące zło samej ludzkiej naturze, złym jakoby skłonnościom i tak dalej. Naturalnie, że człowiek ma różne „skłonności'. Które z nich są jednak „dobre", a które „złe", okazuje się dopiero w konfrontacji ze społeczeństwem — to znaczy oceniają je w ten sposób inni ludzie. (I nie z punktu widzenia „miłości bliźniego", a niestety! — swoich własnych interesów). Nie są one złe same w sobie, stają się takie w relacji z takim a nie innym życiem społecznym — i dlatego nie można ich oceniać poza tą relacją, w oderwaniu od oceny samego życia społecznego. Gdyby człowiek rodził się w społeczeństwie, które nie zna takich pojęć jak „moje" dziecko, „obcy" człowiek itd.; które nie posługuje się pojęciem winy, rozumiejąc, że słuszniej jest mówić o przyczynie; które pojęcie „zły" zastąpiło pojęciem „szczególnie potrzebujący pomocy", a co znaczy „dobry" nie rozumie wcale; i które nie zna takiego słowa jak „miłosierdzie" — bo ma do zaofiarowania coś więcej — i gdyby wtedy, w warunkach totalnej akceptacji i bezpieczeństwa, jakiś człowiek posunął się do zbrodni i przemocy, można by mówić o jego „przyrodzonych złych skłonnościach". Ale człowiek rodzi się w świecie, który, choć czyni to z upodobaniem, nie musi straszyć piekłem. Bo któż się go jeszcze przestraszy — po tym, co tu zobaczy. W świecie, w którym nie zna się dnia ani godziny. W którym nikt nie może mieć pewności, że nie spłonie w piecach Oświęcimia, że nie umrze — bezdomny, głodny, osamotniony. Że, gdy powinie mu się noga; gdy małoduszność innych ludzi i jego własna wyrzuci go za burtę przyjętego 189 ładu społecznego, nie zostanie zaszczuty — w imię „sprawiedliwości i prawa". W świecie, który mnoży sztucznie stworzone potrzeby, by zapomnieć o trawiącym go lęku; zdominowanym już to przez zimny intelekt — żałośnie oderwany od tego, co stanowi o samej istocie człowieczeństwa, a przez to tyleż próżny co bezsilny — już to przez prymitywne emocje, mieniące się uczuciami wyższego rzędu. W świecie, w którym miarą sukcesu jest nie wzrost duchowy, a powodzenie materialne i władza, pozycja w nim, i uznanie — otrzymane z jego właśnie rąk. Można tu oczywiście spekulować, dlaczego świat jest taki właśnie jaki jest i od czego się to wszystko zaczęło — od jajka czy od kury — ale po co. Fakt jest faktem. Z chwilą swego narodzenia człowiek wchodzi w świat wystarczająco zakłamany, agresywny i wrogi, żeby bez odwoływania się do „zła, tkwiącego w samej ludzkiej naturze", mogło to dostatecznie uzasadniać, dlaczego sam reagować może w sposób agresywny, wrogi, czy wręcz zbrodniczy. Z wszelką pewnością nie stworzyliśmy jako społeczeństwo, i z rzadka kto z nas jako człowiek, warunków po temu, aby mieć prawo wyrokować inaczej. W takiej sytuacji mówienie o czyichś „przyrodzonych złych skłonnościach" jest po prostu zwykłą nieuczciwością (właśnie, i gdzie ta nasza uczciwość?!), myślową łatwizną i brakiem serca. Próbą zdjęcia z siebie odpowiedzialności — za to, że samemu jest się cząstką tego świata. Szacowni obywatele, obwarowani dumnie w twierdzach swoich racji, są w nie mniejszym stopniu odpowiedzialni za zło, co ci, których piętnują za nie z takim oburzeniem. Tu się uśmiecham. Co za „niejedność"! Już sam obraz tych dumnych twierdz, już same takie sformułowania jak: „myślowa łatwizna", „brak serca", „próba zdjęcia z siebie odpowiedzialności" są wystarczająco nieodpowiedzialne. Są prawdziwe tylko z bardzo umownego punktu widzenia — tego właśnie, który przedstawiam jako nieodpowiedzialny. Broniąc (jednego) człowieka, w tym samym momencie atakuję (drugiego) człowieka. Oburzając się na tych, co piętnują z oburzeniem — sama piętnuję z oburzeniem. Nawołując do zrozumienia (tego kogoś o rzekomo złych skłonnościach), sama okazuję brak zrozumienia (szacownego obywatela). 190 Przestaję go rozumieć, a zaczynam go sądzić. A jak można osądzić — nie rozumiejąc. I nic dziwnego, że przestałam rozumieć — czułam gniew, gdy pisałam te słowa. Byłam zła, że czyjaś wizja świata nie zgadza się z moją, czyjeś odczucie sprawiedliwości — z moim własnym. Oto właśnie to dążenie do jedności „na skróty" — przez gwałt i przemoc, jak to wspominam w „Roku 1989". Kiedy niecierpliwe i próżne ego, zamiast dążyć do naturalnego zjednoczenia jednej ludzkiej istoty z drugą ludzką istotą, próbuje pożreć, wchłonąć w siebie, wszystko, co mu się nie podoba, co je irytuje i jemu samemu nie służy. Na pozór nie doszło tu do gwałtu, ale pierwszy krok ku niemu, pierwszy akt gwałtu, już się dokonał — w moim sercu, w moim umyśle. Rozumiesz teraz, co to znaczy, że „nie wie prawica, co czyni lewica"? I co to znaczy „być podzielonym wewnątrz siebie"? Bo czy to naprawdę brak serca? — czy może raczej brak w sercu odwagi. Nie odwagi spojrzenia w twarz „złemu człowiekowi" — samemu sobie. Czy na pewno próba zdjęcia z siebie odpowiedzialności? Czy raczej nieświadomość — że odpowiedzialność zaczyna się i lokalizuje jakoś głębiej i może w ogóle inaczej, niż to się zwykło sądzić. Ach, sam się zresztą nad tym zastanawiaj! Kto powiedział, że całą robotę mam odwalać za Ciebie. Jeszcze tylko jedno. Uświadomiłam sobie właśnie, że przestałam rozumieć człowieka — bo w ogóle przestałam myśleć o człowieku. Myślałam o „ludziach". Nie myślałam, innymi słowy, o konkretnym szacownym obywatelu, a niejako o samej idei szacownego obywatela. Przypomina mi to, jak kiedyś powiedziałam „Nie lubię Anglików". I w tym samym momencie — dobrze jeszcze, że mam refleks — uświadomiłam sobie, że o Boże, co ja bredzę. Przecież znam tylko jednego Anglika — i tak się składa, że akurat bardzo go lubię. Dobra, oboje jesteśmy siebie warci, co ja Ci będę opowiadać o odpowiedzialności. Nie martw się o swoją odpowiedzialność — ona sama upomni się o Ciebie. To słowo kojarzy się z jakimś brzemieniem, znowu sugeruje jakieś „moralne obowiązki". A dopełnianie moralnych obowiązków, mało że nudne i uciążliwe, ma dziwnie 191 mało wspólnego z samą istotą moralności. Jedyną prawdziwie moralną rzeczą i tak jest miłość. Ona jedna nie widzi różnicy między interesem cudzym a własnym, i rozumie, że cokolwiek wynika z nakazu, obowiązku, jest niczym innym jak jej własnym zaprzeczeniem. A przede wszystkim miłość jest j e d ny m. Jest stanem najwyższej integracji psychicznej, że tak to nazwę — i jako taka wyklucza wszelkie sprzeczności czy podziały. Moralność natomiast, będąc zbiorem „prawideł postępowania uznawanych za właściwe w określonych środowiskach i epokach historycznych" (to ze słownika), nawet w ramach jednej tylko epoki i jednego tylko środowiska, jest aż nadto pojemna, żeby zmieścić w sobie cały szereg wykluczających się wzajemnie „nakazów moralnych". Mało tego, nawet jeden i ten sam nakaz interpretować można w różny sposób, czy wręcz (że stróżem moralności częściej pycha jest niż serce i wyobraźnia) stawać się on może obiektem różnego rodzaju manipulacji. Jednym z podstawowych aspektów miłości (o ile nie samą jej istotą) jest to, że człowiek traktowany jest jako cel — nie jako narzędzie, nie jako środek do celu. Moralność zaś postrzega człowieka w sposób przedmiotowy — bo też nie człowiekowi bezpośrednio ma ona służyć, nie jego samego interes reprezentować — a społeczeństwa. Normy moralne, nawet przyjmując, że niektóre z nich inspirowane są przez Boga, interpretowane są przez ludzi — i w konsekwencji są niczym więcej jak umową społeczną, taką czy inną, mającą w możliwie najdoskonalszy sposób zabezpieczyć funkcjonowanie danej społeczności. Stąd nawet tak podstawowy nakaz moralny jak „nie zabijaj" respektowany jest zaledwie dopóty, dopóki interesy jej pozostają niezagrożone — z chwilą natomiast zagrożenia (m.in. zagrożenia tego właśnie systemu wartości, jakim się dana społeczność powoduje) ustępuje on miejsca obowiązkowi moralnemu całkiem odmiennego rodzaju. Znane hasło „Bóg, honor, Ojczyzna" (widniejące na murach kościołów — i na sztandarach, pod którymi żołnierze ruszają w bój) jest wręcz klasycznym zapisem tej dwulicowości istniejącego systemu moralnego. Bóg mówi: Nie zabijaj! Ojczyzna wzywa: Zabij! 192 Trudno wymagać od człowieka, i nie ma zgoła takiej potrzeby, by rezygnował z możliwości samoobrony — nie o to chodzi. Zostawmy tę rzecz konkretnym sytuacjom i sumieniom. System moralny, o ile w ogóle ma funkcjonować, nie może przerastać poziomu dojrzałości duchowej (czy wręcz psycho-emocjonalnej) większości ludzi. Stąd praktycznie musi być kompromisem: między tym, co się człowiekowi jawi jako idea — a jego rzeczywistymi możliwościami. Nie sposób jednak nie ubolewać, że uwikłany od dzieciństwa w tak głęboko zdezintegrowany i zakłamany siłą rzeczy system wartości, jaki mu serwuje ten świat, człowiek sam jest głęboko zdezintegrowany — a tym samym ma zablokowaną możliwość prawdziwie pełnego i wszechstronnego rozwoju swej ludzkiej istoty. Nie pozwala mu to dorosnąć do prawdziwie głębokiej identyfikacji uczuciowej z innymi ludźmi — i zarazem go od nich uzależnia. Osamotniony i rozdarty — pomiędzy swoim „ja" prawdziwym (którego nie potrafi „wydobyć z ukrycia, odszukać" w sobie — lecz potencjalnie w nim obecnym), a tym kalekim „ja", które stworzył sobie na użytek tego świata — na każdym kroku, sam w sobie samym, blokowany jest przez różne sprzeczności. Oderwany od swego prawdziwego „ja" (tego dopiero, co pozwala człowiekowi prawdziwie spotkać się z człowiekiem), jest tak egocentryczny, osamotniony i pełen lęku, że stale musi oglądać się na innych (naśladować ich dążenia, zabiegać o ich uznanie, jednoczyć się w różne partie, wspólnoty i tak dalej), w nich szukać potwierdzenia samego siebie — bo w sobie samym go znaleźć nie potrafi. I tu krąg się zamyka — bo ci „inni" są dokładnie w tej samej sytuacji. „Potwierdzenie", jakie w nich znajduje, stwarza mu więc wprawdzie pozór poczucia bezpieczeństwa — lecz w zamian utwierdza w nim tylko jego fałszywe „ja". Odcinając go w sposób coraz bardziej nieodwracalny od głębszych pokładów samego siebie — i pogłębiając w konsekwencji osamotnienie, lęk i brak wiary. W to, że w ogóle da się tu jakoś inaczej żyć. I że w ogóle może być między ludźmi jakaś prawda. Wybacz, jeśli dość to może abstrakcyjnie brzmi — ale ten poziom uogólnienia, na jakim (ze względu na niewielką stosunko- 193 wo objętość tej książki) opisuję wszystkie te zjawiska, nie pozwala mi na rozpisywanie, krok po kroku, wszystkich pomniejszych, już czysto psychologicznych mechanizmów, prowadzących od tych słów — do naszego codziennego życia. Myślę jednak, że niezależnie od tego, na ile jasno sam je sobie uświadamiasz, i tak przecież czujesz, o czym mówię. I nie martw się — to wystarczy. Intuicja (z łaciny: wejrzenie) wyprzedza myśl. Zimny intelekt — co własną pychę obrał sobie za sekundanta — nie ma szans w pojedynku z głosem serca. Spójrz, Ziemia stoi w ogniu i krwi, ludzie ludzi przerabiają na mydło — a my? — my właśnie intelektualizujemy sobie, obrastamy bezdusznie w jakieś bajery, i pławimy się — jak to szło? — „w Coca-Coli, soku grejpfrutowym i komfortowej nieświadomości". Płonie nasz dom — a my — zamiast szukać źródła ognia — na piętrach, których nie objął jeszcze pożar, wołamy: „A to dranie podpalili!" — i nadal bawimy się zapałkami. I pocieszamy się opowiadaniem sobie o „uczciwości" i „moralności". Gdybyśmy chcieli być prawdziwie konsekwentni wobec swego własnego wyobrażenia o tym, czym one rzeczywiście być powinny, musielibyśmy najpierw uznać, że cała nasza uczciwość jest zaledwie usankcjonowaną społecznie nieuczciwością. Że cała nasza moralność — czy, jeśli wolisz, nasza jej interpretacja — jest niemoralna! Że dopóki skłóceni, podzieleni jesteśmy wewnątrz siebie — musimy być podzieleni między sobą. I że żadna „uczciwość", żadna „moralność" tu nie pomoże. I tak zinterpretujemy je sobie na obraz i podobieństwo swoje własne. Może czas sobie wreszcie jasno powiedzieć, że — po prostu: Mowy być nie może o żadnej uczciwości, dopóki na elementarne pytania, dotyczące własnego „ja", macha się ręką, że „filozofia"! Mowy być nie może o jakimkolwiek „świecie sprawiedliwym" dopóki ludzkość tak zwana, czy — pardon — raczej: każdy z ludzi — sam — nie oglądając się na innych — choć w najserdeczniejszym z nimi związku — nie dorośnie do świadomości, że sam w sobie jest światem! I jedynie poprzez swój własny rozwój, swój własny wzrost duchowy, przez ofiarną pracę nad samym sobą — nad zrozumieniem i poznaniem samego siebie — może świat uczy- 194 nić sprawiedliwym. Bezduszne, zaprawione pychą i poczuciem wyższości potępienie wobec ludzi, którzy są bezpośrednimi sprawcami zła, może najwyżej usunąć na chwilę niektóre jego objawy, w istocie zaś — samo będąc złem — uruchamia właśnie jeden z podstawowych mechanizmów, odpowiedzialnych za jego powstawanie i odradzanie się. Powiedziałam w którymś momencie: „Nie bądź swoim prokuratorem — jesteś artystą!" W świecie, który już w łonie matki obciążył Cię „grzechem pierworodnym", rzadko wolny jesteś od świadomego czy podświadomego poczucia winy. Determinując całą naszą kulturę, determinuje to i Twój sposób postrzegania. I siebie samego — i innych ludzi. Pojęcie winy, w którym mieści się sąd i oskarżenie, odwraca Twą uwagę od przyczyny — to znaczy od próby rozumienia. A już pytałam: Jak można osądzić — nie rozumiejąc. Pamiętasz może jak mówiłam, że każdy sąd — wydany bez miłości — jest fałszywy? Ona jedna dość jest sprawiedliwa, aby móc osądzić sprawiedliwie. Lecz, zważ — nikogo sądzić już nie musi. Ma lepsze rzeczy do roboty. Rozumiesz teraz?! Wydajemy pod sąd, nie kochając. Sądzimy, oskarżamy — nie rozumiejąc. (I dobra, umówmy się, że i to jest OK. Lecz po cóż mówić tu o sądzie „sprawiedliwym"? To już lepiej powiedzmy sobie z góry, że miarą naszych sądów i osądów są — po prostu — nasze własne interesy. I sami wtedy nie oczekujmy, że ktoś nas będzie sądzić sprawiedliwie.) Lub weźmy raz jeszcze tę uczciwość. Czy uczciwość może być niesprawiedliwa? Czy jest godnym miana uczciwości coś, co — więcej — sankcjonuje niesprawiedliwość? A przecież owa uczciwość, sprowadzając się w praktyce do nakazu moralnego „nie kradnij" i mając zabezpieczyć tym samym istniejący podział dóbr materialnych — zabezpieczyć nasz stan posiadania — kłóci się w sposób zasadniczy z elementarnym odczuciem sprawiedliwości. Bo nie trzeba być natchnionym komunistą — czy natchnionym głosicielem jakiejś wiary — wystarczy być właśnie, po prostu... uczciwie myślącym człowiekiem — by obliczyć sobie w swoim sercu, że nic nie jest naszą „własnością" przez sam fakt, że jest w na- 195 szym posiadaniu. Że dobra tego świata powołane są służyć nie temu, kto je „posiada" — a temu, kto ich bardziej potrzebuje. Lecz któż z nas potrafi sprostać temu własnym życiem. Ty — natchniony komunisto? Może Ty? — głosicielu jakiejś wiary. Ty — tak zwany uczciwy człowieku...? Nie rozumieć istoty samego siebie — to nie rozumieć istoty słów. A tym samym: istoty zjawisk — i relacji między zjawiskami. Słowa — te z leksykonu moralności (tzn. te, które ujmują w jakieś prawa relację: człowiek — inni ludzie), mają swój wymiar absolutny, wyrażający samą ich istotę, i swój wymiar umowny — wymiar miejsca i czasu, w którym żyjemy. Bo i sam człowiek (mam na myśli: — nie człowiek „jako taki" — a każdy konkretny człowiek) nie jest istotą jednowymiarową. I on ma swój „wymiar absolutny" — i z tego właśnie wymiaru pochodzi jego tęsknota za tym, co nazywa „Bogiem", „miłością", „prawdą" — czy choćby zwykłą „sprawiedliwością społeczną". Jest to, u samych swoich źródeł, nieuświadomiona tęsknota za przekroczeniem granicy własnego „ja". Za zjednoczeniem się z innymi ludźmi. Przez zjednoczenie z tym właśnie co „absolutne" — co istnieje poza Miejscem i Czasem. Różni ludzie nadają tej tęsknocie różne imiona, nazywają ją różnymi słowami. Ale wszystkie te słowa, w swym wymiarze absolutnym — tam gdzie wszystko spotyka się w jedno — znaczą to samo: Bóg jest miłością i prawdą. Sprawiedliwość nie może zaistnieć bez miłości. A uczciwość nie może współistnieć z niesprawiedliwością, czy nie tak? Lecz w swym wymiarze umownym — wszystkie one wchodzą ze sobą w kolizję. I zadano już w ich imię dość cierpienia, by pochopne wzywanie ich imion mogło nie być zwykłym nadużyciem. Bo cóż, nie wystarczy powtarzać: „Wierzę w Boga" — żeby się z nim zjednoczyć. Nie wystarczy wołać: „Nie godzę się na niesprawiedliwość społeczną" — żeby samemu stać się sprawiedliwym. I nie wystarczy powiedzieć: „Jestem zwykłym uczciwym człowiekiem", żeby zdjąć z siebie odpowiedzialność — za cierpienie, które dotyka nas samych i innych ludzi. Trzeba jeszcze — drobiazg! — przekroczyć tę granicę własnego „ja". 196 Wszelkie idee, powołane by służyć ludzkiej społeczności, a porządkujące relację: „człowiek — rzeczywistość" w sztywnym, zamkniętym systemie nakazów i zakazów, muszą w sposób nieunikniony wyradzać się w swe własne zaprzeczenie. Bo — dawno już ktoś powiedział: panta rhei! — człowiek, a wraz z nim cała rzeczywistość jest w ruchu. To znaczy, że wraz z rozwojem tzw. sił duchowych, człowiek zyskuje inne możliwości — zarówno oddziaływania na rzeczywistość, jak i samego w nią wglądu. Innymi słowy — przekraczając barierę własnego „ja", przekraczać może granice tego, co — dziś — nazywamy „realną rzeczywistością"^) I dlatego ten obraz świata, ten system porządkowania zjawisk, który na jednym (tu: elementarnym najzupełniej!) poziomie życia psychicznego może jeszcze ewentualnie być twórczy, jeszcze stwarzać może jakąś szansę rozwoju, na innym — będzie najzwyklejszym potrzaskiem. I to właśnie chcę Ci powiedzieć w całej tej książce. Że: dopóki sercem i umysłem, dopóki — więcej jeszcze — całym sobą, nie wyjdziesz poza ten system wartości, jaki ma Ci do zaofiarowania ten świat, nic Ci się nigdy nie zgodzi. I nie będziesz wiedział, o co chodzi — a to będzie chodzić właśnie o to. Powiedziałam, że Twoja odpowiedzialność sama upomni się o Ciebie. Ona już się o Ciebie upomina, już każe Ci ponosić konsekwencje. Bo ten obraz świata, jaki nosisz w sobie, też jest brzemieniem. Nie jest wcale łatwo: nie rozumieć — i żyć na miarę tego, czego się nie rozumie. Niełatwo jest patrzeć na ten świat, nie pojmować jak jedna wojna goni drugą, jak wczorajszy sojusznik staje się wrogiem, jak obracają się w popiół nasze iluzje (taki ich los — stają się tym przecież, czym były od początku?), obrastać w nowe; żyć (z braku innych dóbr) w gorączkowej pogoni za dobrami materialnymi, ścigać się z czasem — wiedząc doskonale, że to wyścig, którego i tak nie można wygrać; bać się — drugiego człowieka, samego siebie — i tęsknić za jakimś innym stanem, innym światem — i myśleć w duchu, że to wszystko jest bez sensu. Otacza Cię świat ludzi zagubionych, rozdartych wewnętrznie, pełnych gniewu. To oni, tacy właśnie ludzie, nauczyli Cię słów. A wraz z nimi — własnego zagubienia, rozdarcia wewnętrznego 197 i gniewu. Bo każde z tych słów, zanim zdążysz włożyć w nie prawdziwie własną wewnętrzną treść, niesie gotowe już skojarzenia i emocje; każde związane jest z jakimś gotowym już wyobrażeniem, przypisanym mu od pokoleń. To inni nazwali, stworzyli za Ciebie świat — bo nauczyli Cię go widzieć, doświadczać. Teraz Ty patrzysz i myślisz, że to, co widzisz, to „jedyna realna rzeczywistość". Że to, co przeżywasz — ten lęk, niepokój, to rozdarcie — to prawdziwa prawda Twojego serca. Nie, to nie jest jedyna realna rzeczywistość. I nie taka jest prawda Twojego Serca. Ty powielasz tylko cudze przeżycie — Ty oglądasz tylko cudzą wizję! To dlatego, w chwilach zadumy — gdy ucicha w Tobie zgiełk tego świata, gdy zostajesz sam ze sobą samym i spoglądasz właśnie w głąb siebie — czujesz, że wszystko to jest groteskowe jakieś, obce, nierzeczywiste. Że tak naprawdę chyba, to o coś zupełnie innego w tym wszystkim chodzi. Że parę lat jeszcze, jeszcze rok, jeszcze chwila — jeszcze chwila przecież — a wszyscy pomrzemy. I że co to wszystko ma za sens. I kto wie, może przeczuwasz wtedy, że pod tą jedną rzeczywistością jest jakaś inna — ukryta w Tobie i prawdziwie rzeczywista — rzeczywistość innych myśli, innych skojarzeń, innych doznań — jakichś innych relacji z drugim człowiekiem... Człowiek niedojrzały to człowiek, który nie dojrzał. Który nie dojrzał samego siebie. Który tym samym i drugiego człowieka dojrzeć nie potrafi. Bo postrzega wszystko z zewnątrz. A z zewnątrz można dojrzeć tylko te drobiazgi, które nas różnią. To, że ktoś jest „stary" a ktoś „młody"; ktoś „piękny" a ktoś „szpetny"; „lepszy", „gorszy"; „inteligentny", „mało inteligentny" i tak dalej. To wszystko bzdura! Paranoidalna bzdura! Aż się śmieję, pisząc te słowa. Szkoda, że mnie nie widzisz, sam miałbyś ubaw. No zaśmiewam się — bo to doprawdy śmiechu warte! Patrząc z zewnątrz nigdy nie dojrzysz tego, co nas łączy, nie odczujesz, że Ty — i drugi człowiek — to jedno. Tak po prostu, bez żadnych przenośni. I o tyle tylko różnisz się od niego, o tyle tylko jesteś z nim skłócony, o ile skłócony jesteś ze sobą samym. O ile oboje skłóceni jesteście ze swą istotą. 198 Wyobraź sobie, że ktoś podzielił Cię, powiedzmy, na dwoje. Że już nie jeden jesteś — a dwu, dziesięciu, stu takich jak Ty. Myślisz, że wyrobiłbyś ze sobą samym?! Przecież Ty jesteś jak stukonny zaprząg — a każdy z Twoich koni wyrywa się w innym kierunku. Poganiasz je, myślisz „niby jadę" — i nie wiesz nawet, że stoisz w miejscu. Człowieku! Toż Tobie się nawet nie śniło (!) jaką siłę ma Twój zaprząg i gdzie naprawdę mógłbyś dojechać! Pamiętasz jak mówiłam, że to ów brak jedności w nas samych jest przyczyną tego dyskomfortu życia, jaki stale przeżywamy? A źródeł którego upatrujemy w tzw. obiektywnej rzeczywistości? To takie proste. Zastanów się. Jeśli jest w Tobie tyle wzajemnie nie zintegrowanych sił, tyle sprzeczności — tych oczywistych, i tych, z których istnienia nawet nie zdajesz sobie sprawy — to jakże je wszystkie naraz zadowolić. Co zadowoli jedną — zaniepokoi drugą. Co jednemu posłuży — to na drugie zaszkodzi. I tak będzie zawsze, w nieskończoność. To nie żadna „obiektywna rzeczywistość"! To jej obraz tylko — odbity w krzywych zwierciadłach naszych serc. Patrz, zmieniają się ustroje, ideologie, warunki życia; ludzie mnożą religie i filozofie — a ten dyskomfort? Ten lęk, to rozdarcie? To trwa od wieków. I będzie trwać. Dopóki człowiek... Wróć: nie „człowiek". Dopóki Ty właśnie nie zrozumiesz. Że pochodzi to z Ciebie samego — i Ty jeden możesz położyć temu kres. Rozejrzyj się. Wszyscy ciągle niezadowoleni, ciągle coś im przeszkadza, ciągle coś im nie tak. Ci, co się załapali na lepsze role, ze śmiertelną powagą „wygłaszają opinie", rozpatrują wyższość świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy, pouczają, komentują, naprawiają świat. I nawet nie podejrzewają, że to, co widzą wokół siebie, co komentują — z taką „troską", z takim „intelektualnym zacięciem", jest tylko żałosną projekcją tego żałosnego zamętu, jaki panuje w ich własnych sercach i umysłach. Oni siebie komentują, nie rzeczywistość! Na Boga. Nie daj się na to nabrać. Ci sami ludzie, którzy postrzegają wszystko z zewnątrz, z zewnątrz postrzegają i Ciebie. Wmawiają Ci, że jesteś niedojrzały — bo sami są niedojrzali. Każą Ci poczekać, aż zyskasz tak zwane doświadczenie życiowe. Powiadają: „Poczekaj aż będziesz miał moje 199 doświadczenie". I mają rację. Niedługo czekać — a zyskasz ich doświadczenie. Ich — nie swoje własne. Doświadczenie lęku i konformizmu. I poznasz życie — tak jak oni je znają. I wtedy już nigdy się nie dowiesz, dlaczego coś w Tobie wyrywa się stale gdzieś poza to, co jest — nie pojmiesz, skąd bierze się w Tobie ta tęsknota za czym innym, i dlaczego ją właśnie, tę tęsknotę — która jest w Tobie czymś najbardziej żywym, najbardziej ludzkim — musisz zdławić, zabić w sobie, żeby tu żyć. Nie wiem, jakie nadać temu imię i co to jest — ale to jest. Jest coś w Tobie, co nie musi się dowiadywać, bo samo wie. Co nie musi słuchać, żeby usłyszeć — nie musi się od nikogo uczyć, żeby umieć. Co jest głęboko dobre i piękne — a nie jest ani „dobre", ani „piękne" — po prostu jest. Znajdź to w sobie — a znajdziesz w każdej innej istocie obok siebie. I przestaniesz wtedy lękać się zła. Zrozumiesz, że zło sprawcą jest cierpienia, bo samo cierpi — że zło jest błędem. I pojmiesz, że nikt poza Tobą samym, nie może być Ci mistrzem, nauczycielem. Bo Ty masz się siebie samego nauczyć — nie tego kogoś. Spójrz zresztą. Czegóż możesz się nauczyć od tego świata, poza tym, czym on sam jest. A gdy nikt już nie będzie Ci nauczycielem — wtedy wszystko będzie Ci nauczycielem. I wszystko, nawet zło będzie Ci służyć. I zobaczysz jeszcze, będziesz komuś wdzięczny — za to, że swym złym przykładem (więc poniekąd kosztem samego siebie), pomógł Ci zrozumieć, jak żyć nie warto. Spójrz do słownika: Nawet Lucyfer może nieść Ci światło. I jednego tylko będziesz mieć konia — Miłość. Lecz nie staraj się o niego, sam Cię znajdzie. Z chwilą gdy zaczynasz się „starać", już narzucasz sobie jakieś wyobrażenie, jakąś ideę samego siebie — takiego, jakim „powinieneś być". I chcąc jej sprostać, odwracasz uwagę od tego, czym właśnie jesteś. Usuwasz objawy — zamiast wyrastać z samych przyczyn. Bo jakiż to właściwie miałbyś być? Czemu właściwie miałbyś sprostać? Przecież i tak nie wiesz, czym jest Miłość... Któż to wie. Wystarczy, gdy zrozumiesz, czym ona nie jest. Więc po prostu — otwórz oczy i patrz. Patrz jakbyś widział po raz pierwszy. Jak- 200 byś przybył tu z innej planety. I nie spiesz się — masz przed sobą całą Wieczność. Przestań poganiać swoje konie, bo — pomyśl — dopóki rozbiegają Ci się w różnych kierunkach, im bardziej je poganiasz, tym bardziej stoisz w miejscu. Lecz uważaj, różną moc mają te konie w różnych zaprzęgach, ale najniebezpieczniejszym z nich jest Pycha, a bodaj najbardziej zwodniczym — Próżność. (Próżność jest tym, co z żywego człowieka potrafi zrobić jego własną kukłę.) Ujarzmij Gniew. (Nie mówię, żebyś się podkładał! Lecz pamiętaj, że człowiek wolny walczy bez gniewu.) Okiełznaj Niecierpliwość, zwróć uwagę na Pokorę. Ma idiotyczne imię, budzi ono całkiem opaczne skojarzenia, ale to dobry i mądry koń. Pokora to wcale nie „potulność, uległość, uniżoność" (słownik), uchowaj Boże! To po prostu — otwarcie się na Wszechświat. I więcej jeszcze — na wszystko, co jest. Uświadomienie sobie, że to, co postrzegamy, jest zaledwie drobnym refleksem tego Wszystkiego, co istnieje. Tak jak to, co postrzegasz w sobie samym, jest tylko drobną i może najmniej ważną cząstką tego, czym jesteś. To, co postrzegasz jako siebie samego, jako cel (ciało, intelekt, emocje, świadomość itd.) to żaden cel, to tylko narzędzia, które służyć mają realizacji Twego celu: Ciebie samego — gdzieś poza Tobą samym. Rozumiesz? Nie wiem, jak to jaśniej wytłumaczyć. Ale to jest, jak wszystko, bardzo proste. Gdyby od dzieciństwa nie karmiono Cię tą papką zakłamania, sam dawno byś to odczuł i zrozumiał. I kto wie, może sięgnąłbyś wtedy dostatecznie głęboko w głąb siebie, by poznać, że: poprzez siebie samego — i nie inaczej jak poprzez siebie samego — zjednoczony jesteś ze wszystkim, co jest. Że jesteś Bramą — we Wszystkie Wymiary i Wszystkie Czasy. Jak nie możesz wymagać od dziecka, by się stało nagle dojrzałym człowiekiem (chociaż możesz temu cierpliwie, rozumnie sprzyjać), tak nie możesz wymagać od tego świata, by nagle dojrzał. Możesz zadbać tylko o dojrzałość swoją własną — przestać się od tego dziecka uzależniać. Przestać postrzegać rzeczywistość z punktu widzenia „mam prawo" (przestać mnożyć jakieś roszczenia pod 201 adresem świata i innych ludzi — co Cię czyni tylko tyranem lub żebrakiem), a zrozumieć, że sam jesteś prawem. Prawem, które samo siebie musi dopełnić. A tam, gdzie dopełnia się to prawo, tam gdzie brak już słów — tam jest miłość. Nie ma już obowiązku, jest potrzeba. Nie działa się już w cudzym interesie, a we własnym. Będąc uczciwym — nie zna się już uczciwości. Czyniąc dobro — nie wie się nic o dobroci. Nie działa się już w imię „idei" miłości, a po prostu — jest się miłością. I to wtedy dopiero można powiedzieć o sobie: Jestem. Wtedy dopiero można powiedzieć: Jestem sobą. I wtedy dopiero — gdy przestaniesz szarpać się ze sobą samym — z tym, co dziś nazywasz „rzeczywistością", a co jest tylko jakimś okaleczonym jej wymiarem — gdy zjednoczysz w jedno wszystkie swoje siły, od narodzin myśli aż po czyn, od bicia serca aż po szum skrzydeł i rżenie koni, nawołujących Cię do lotu — ujrzysz, jak na kształt tajemnej komnaty, mit o której ludzie przekazują sobie od pokoleń, otwiera się przed Tobą, nowy, niepojęty — choć, zrozumiesz wtedy, zawsze w Tobie obecny — inny wymiar ludzkiego istnienia. I uchylą się przed Tobą te Drzwi — za którymi dziś widzisz tylko Koniec, Pustkę i Ciemność. Wszystkie religie próbują powiedzieć człowiekowi, że rzeczywista rzeczywistość jest czymś daleko-daleko więcej, czy wręcz czym innym, niż to, co przez nią rozumie; że to, co postrzega jako siebie samego i swoje życie, jest zaledwie drobną cząstką jego samego i jego rzeczywistego istnienia. (A granice tego, co rozumiemy przez „tu i teraz", są niczym innym jak funkcją naszej duchowej ograniczoności.) I wszystkie wydają się wskazywać na pewne prawa, które muszą się w człowieku dopełnić, aby tej innej rzeczywistości, tego innego siebie mógł doświadczyć — uwalniając się zarazem od cierpienia, i lęku przed tym, co dziś pojmuje jako śmierć. Ale człowiek, nawet wyobraźnią, nie sięga tej prawdy o sobie samym, jaką mu niesie to przesłanie. Odczytuje je na miarę tego, 202 czym sam jest — w danym momencie swego człowieczeństwa. I nie może go odczytać inaczej — póki nie znajdzie dlań innego odpowiednika w swoim własnym wewnętrznym doświadczeniu. Ludzie twierdzą, że chcą być wolni, że pragną miłości, że chcą żyć w świecie sprawiedliwym. Kotłują się o tę wolność i sprawiedliwość od pokoleń, zabijają się o tę miłość z uporem godnym lepszej sprawy. Do diabła! — można naprawdę zwątpić, że są jej warci. (Widzisz, już gniew przeze mnie mówi. Już niecierpliwość, pycha i brak wiary. A Tobie każę walczyć bez gniewu. Bądź czujny!) Mówisz, chcesz sprawiedliwości, miłości, wolności? Są tuż obok, do wzięcia, o co Ci chodzi? Proszę bardzo, osiodłaj sobie Wolność, jak tak Ci się podoba! Cóż to? Nie kwapisz się? Boisz się, że Ci się znarowi, że stanie Ci dęba? I słusznie — ona nawet nie pozwoli Ci się zbliżyć. Ona Cię nie chce — bo Ty sam jej nie chcesz. A po cóż jej taki jeździec, co jej samej sprostać nie potrafi! A zresztą, na cóż Ci ona? Zaraz chciałbyś ją obłaskawić, ujarzmić, udomowić... Poprowadzić w jednym zaprzęgu z Dobrobytem, ze Szmalem, z Uznaniem... Chciałbyś, żeby Ci poszła w jednej parze z Sukcesem, z Pozycją, ze Sławą... Wolność równo olewa Twoje „sukcesy". Wolność sama jest sukcesem! Jak inaczej mogłaby być sobą. No i widzisz? Sam widzisz. Ech Ty. No więc jak to jest? Pragniesz tej wolności, czy nie pragniesz? Ale zostawmy może to pytanie, zadam Ci inne. Czy wiesz, co to znaczy powiedzieć komuś „kocham"? Są różne rodzaje uczuć, które ludzie nazywają miłością. Miewają one pewne cechy tego stanu — lecz dalekie są od samej jego istoty. Niewygórowane doprawdy musimy mieć wyobrażenie o miłości (i sobie samych), skoro nie wahamy się nazywać tym samym słowem miłości zmysłowej (która grą jest wyobraźni), rodzicielskiej (która, z całym dla niej szacunkiem, jest pochodną posiadania) i tak dalej — skoro nie wyodrębniamy jej w oddzielne pojęcie. To tak, jakby nie widzieć różnicy między, dajmy na to, słoniem a mrówką — i oboje nazywać mrówką. Pojęcie „słoń" jest niepotrzebne — jeśli nie ma się pojęcia, czym jest słoń. I że on w ogóle jest. Tak samo my. Nie mamy odrębnego pojęcia dla miłości — bo nie mamy pojęcia, czym jest miłość. 203 Wynikają z tego różne, oględnie mówiąc, nieporozumienia. Ludzie dzielą się na tak zwanych wierzących i niewierzących. Pierwsi wierzą w to, że jest Bóg — drudzy wierzą w to, że nie ma Boga. To znaczy w obu przypadkach wchodzi tu w grę jakaś wiara. Wiara jako taka jest przyjęciem bez dowodów jakiejś prawdy. Ponieważ prawdy nie znamy, przyjmujemy coś za prawdę — coś, co dyktować ma nasze kolejne decyzje i wybory. Po prostu — od czegoś musimy zacząć. Bo od czego się to wszystko samo zaczyna, nie wiemy. Gdybyśmy to wiedzieli, niepotrzebna byłaby nam wiara. I dlatego każdy człowiek musi w coś wierzyć, bo każdy musi mieć jakiś punkt startu. I z tego punktu widzenia wszyscy jesteśmy „wierzący". Po prostu dlatego, że nikt nie jest „wiedzący" — a każdy, chciał nie chciał, musi to wszystko jakoś sobie poskładać do kupy. I wydawałoby się, że ten punkt startu jest rzeczą zasadniczą. Że to, czy powiemy sobie „wierzę" czy „nie wierzę", w jakiś zasadniczy sposób decyduje o naszym życiu. Tymczasem zasadniczą rzeczą w tym wszystkim jest nie to, co my sobie „przyjmujemy", a to, czym rzeczywiście jesteśmy — i na ile potrafimy temu sprostać. Bo to przecież my sami jesteśmy tym prawdziwym punktem startu — to my sami jesteśmy odpowiedzią napytanie, czy jest Bóg, czy nie ma Boga! Nasze założenia wynikają z jakichś subiektywnych wyobrażeń — a przecież jest jakaś obiektywna prawda o człowieku jako takim. O tym, czym on rzeczywiście jest. Nie w jakimś momencie swego rozwoju — a jako potencjalna możliwość. Nie w takim czy innym swym przejawie — a w swej istocie. Albo jest tylko ciałem, jak zakładają jedni — albo nie jest tylko ciałem, jak zakładają drudzy. Albo stworzony jest „na obraz i podobieństwo boże" (a tym samym zdolny żyć! na miarę tego podobieństwa), albo... Nie wiem, może jest ślepym bożkiem, co z dna mórz wyłonił się na chwilę by, skrwawiony, znów rozpłynąć się w morskiej pianie. Cóż, tak czy inaczej, obiektem poznania jest nie kto inny, a my sami. I narzędziem poznania też jest nie kto inny, a my sami. I teraz ja się pytam: O co chodzi! Trzeba poznać obiekt poznania — a dowiemy się, co tu jest grane. To jest tak zdumiewająco 204 proste. Każdy z nas jest i pytaniem, i odpowiedzią. Każdy sam sobie jest zadaniem — i sam jest uczniem. Ludzie, o co wam chodzi?! Przecież to wszystko jest jak dwa a dwa cztery. Toż „prawda" jest jakimś wymiarem serca, wymiarem umysłu! I nie może być dostępna umysłowi, zniewolonemu przez konformizm, nieszczerość, zakłamanie — i wszelkie te paskudztwa, jakimi go zaśmiecamy! I znowu się zaśmiewam na cały dom. Zaraz mi się tu zlecą sąsiedzi. Kochani, przecież to jakaś zbiorowa hipnoza? Siedzę tutaj, piszę te słowa, i co chwilę aż przytyka mnie z wrażenia, że można było tak to wszystko skomplikować. No rozumiem, że życie jest życiem, że jedno — uświadomić sobie, drugie — dorosnąć, ale na Boga! — żeby tak cholernie skomplikować coś tak niesamowicie prostego? Wyobraź sobie, że jesteś celą śmierci — bo czyż nie jesteś?! — i zarazem więźniem, zamkniętym w tej celi. I że masz powody przypuszczać, że klucz od tej celi jest ukryty gdzieś wewnątrz niej samej. I że siedzisz i zastanawiasz się: „Jest tu ten klucz, czy go nie ma?" — zamiast tę celę dokładnie przeszukać, żeby to stwierdzić. I teraz — jeden, w jednej celi, mówi: „Wierzę, że jest tu ten klucz", a drugi, w drugiej, mówi: „Nie wierzę, że on tu jest". A obaj — zamiast zająć się poszukiwaniem samego klucza, powtarzają: że on jest — i że go nie ma. (A potem powtarzają, że „historia się powtarza". Czytaj: że łeb hydry stale odrasta.) Ale nie to nieporozumienie miałam na myśli, a jeszcze inne. Zresztą jest to stale to samo nieporozumienie. I nie śmieszne, a przerażające i żałosne. Ja się mogę pośmiać tu i ówdzie, ale tak naprawdę wcale mi z tym wszystkim nie do śmiechu. Chodzi o miłość. O to co mówiłam — że nawet nie stworzyliśmy odrębnego dla niej pojęcia. Tak dalece wydajemy się nie wiedzieć, czym ona jest. Ale może i to ma swój sens? Bo właściwie miłość nie potrzebuje już „pojęcia". Po cóż? Skoro to ona dopiero daje pojęcie. Matka mówi: kocham moje dziecko. Syn: kocham mojego ojca. Człowiek wierzący: kocham (mojego) Boga. Wszystko to mogą być bardzo szlachetne rodzaje uczuć —wszystkim jednak towarzyszy uparcie „mój". Mój — zza którego wyziera pazerne „ja". Ze słowem Bóg, „mój" nie idzie zwykle w parze w sposób jawny. (Za to 205 jawnie uzewnętrznia się w próbach narzucania innym swojej wiary.) Lecz Bóg przecież sam jest miłością. Jak to? — darzyć miłością samą miłość? Toż to pycha? Miłość sama jest darem! Ona sama dopiero jest swoim własnym źródłem. Można albo zjednoczyć się z tym źródłem — albo nie. Kochać — i kogokolwiek mieć za „wroga"? Kochać — i być więźniem swych niespełnień, lęków...? Miłość niczego już nie pragnie i niczego się nie lęka. Jest płomieniem. Z chwilą gdy zapłonie, spala wszystko, co nie jest nią samą. Miłość jest po prostu zjednoczeniem ze sobą samym — i ze wszystkim, co jest. Mówię o tym, czym ona jest potencjalnie — jako pojęcie, jako cel. A czy takie totalne zjednoczenie jest możliwe? Wydaje się, że droga jest nieskończona. Że miłość jest i Końcem, i Początkiem poznania; celem, który sam siebie osiąga — i który wciąż na nowo sam siebie stawia. Jest dotarciem do tych najgłębszych, a przecież nigdy nie zgłębionych pokładów samego siebie — gdzie nie ma już różnicy między moim i Twoim „ja" — bo tam już żadne „ja" nie istnieje. Wszystko jest w tak przedziwny sposób uwikłane w słowa... Pamiętasz, jak pisałam, że słowo jest narzędziem, które pozwala wywikłać się ze słów? (Podobnie „ja". Jest narzędziem tylko — które pozwala wywikłać się ze swego „ja".) Myślałeś wtedy pewnie, że to przenośnia. Nie, tu nic nie jest przenośnią. Tu się wszystko ze wszystkim w zdumiewający sposób zgadza, jak w matematyce. Sama jestem stale pod wrażeniem. Ja się tu w ogóle o nic nie staram. Piszę to sobie ot tak, jak mi serce dyktuje i nastrój, nie dbam o żaden porządek — bo tu wszystko samo jest porządkiem. Jeśli staram się, to tylko o to, żeby nie mnożyć słów. Każdy wątek i tak zjednoczy się z innym — i tak wszystko sprowadzi się do jednego. (No weź choćby to ostatnie zdanie.) Ale wróćmy jeszcze na chwilę do tej miłości. (I niech chwila ta trwa w nieskończoność. Amen!) Kochać — to po prostu osiągnąć pewien stan wewnętrznej dojrzałości. To dojrzeć. Dojrzeć istotę samego siebie. A tym samym każdą inną istotę. Istotę żywą i istotę rzeczy — to wszystko jedno. To wszystko dzieje się jednocześnie. 206 Bo istota każdej rzeczy jest ta sama. I dlatego „kochać Romana" znaczy kochać już nie tylko Romana — a kochać wszystko, co jest. A przecież nie kocham już Romana... Bo „kochać" to też tylko słowo. Jakże i po cóż mam kochać — coś co, czuję, jest po prostu mną samą. Rozumiesz teraz? Powiedzieć: kocham — to powiedzieć: już kochać nie muszę. „Kocham" to znaczy: jestem wolny — jestem gotów na śmierć. I znaczy to: wiem — doświadczam — że śmierć nie istnieje. Przemija to tylko, czego nigdy naprawdę nie było. To, co się liczy naprawdę, nie przemija nigdy. No tak, ale to już jakby inne wymiary. Muszę dać Ci chyba wreszcie odetchnąć. Opowiem Ci o Drzewach z Krainy Szczęśliwych Olbrzymów. Jest dolina nieopodal Sztumu, i są dwa dęby — to te dwa, co „wyrosły nagle przed nami, gdy wracaliśmy z naszej Doliny do miasteczka". Była noc. Upalna, sierpniowa noc. Nasza pierwsza noc spędzona wspólnie i ostatnia przed moim wyjazdem ze Sztumu. Szłam obok wózka Romana, zagłębialiśmy się w tę noc jak w śmierć. Zawsze czułam, że miłość ma coś wspólnego ze śmiercią, ale nigdy nie mogłam pojąć co. Teraz wiem. Za chwilę mieliśmy się rozstać i nigdy może więcej nie zobaczyć. Spędziliśmy razem ponad dwa tygodnie, mówiliśmy sobie wszystko o wszystkim, a przecież nawet nie podejrzewaliśmy, co mówimy sobie naprawdę. Siedzieliśmy kiedyś w garażu — nigdy nie mieliśmy się gdzie podziać — i wszedł na chwilę Bronek i powiedział: „No jak tam, zakochani?". Uśmiechnęliśmy się, jakby to, co powiedział, było sympatycznym głupstwem... Padał deszcz — mój miły deszcz, a taki dla nas niewyrozumia-ły. Przesiadywaliśmy w naszej deszczowej budzie, ogrzewaliśmy się ciepłem naszych ciał. Nie mieliśmy żadnego domu, ani on, ani ja. Od początku byliśmy osaczeni — przez agresywną wrogość jego matki, przez plugawą ciekawość tępych umysłów i ciasnych serc — co czuły, że łączy nas jakaś Tajemnica, której nigdy nie zdołają nam wydrzeć ani odgadnąć. Tym łatwiej przyszło nam zrozumieć, że tylko jedno drugiemu jesteśmy Domem. 207 Uchodziłam w Sztumie za lepszą kurwę. Dnie spędzaliśmy razem, zresztą i to nie było takie proste, wieczorami Roman wracał do domu — tak musiał — a ja szłam do obskurnej knajpy w obskurnym hotelu, w którym mieszkałam, żeby wrzucić tam coś na ruszt i spędzić jedną z tych godzin, które dzieliły mnie od spotkania z Romanem. Byłam dziewczyną tzw. atrakcyjną, bardzo przy tym bezpośrednią, i w ogóle. Facetów mogłam mieć na pęczki, ciągnęli za mną zawsze jak za suką, która ma cieczkę. Opowiadali sobie potem jeden drugiemu, jak to im było ze mną dobrze — byli wściekli, że z Romanem chcę, a z nimi nie chcę — i nie miałam im tego za złe, ich sprawa. Cały Sztum trząsł się od plotek na nasz temat. Ludzie niezdolni byli pojąć, co i jak „taka dziewczyna" jak ja może robić z takim „strzępem człowieka" jak On. I to wszystko też byłoby OK, gdyby nie to, że potem ja wyjeżdżałam, a Roman zostawał — nieulęk-niony sercem, bezbronny ciałem, bezdomny — wydany na żer sztumskiej kołtunerii. Ja Ci nie opowiadam historii naszego życia. To takie tylko... impresje. Tamtej nocy wszystko było jeszcze przed nami — to i nie tylko to. Przeczuwaliśmy, że jest przed nami życie — przeczuwaliśmy, że jest przed nami śmierć. Jak przed każdym. I dlatego tak szliśmy jak w śmierć — w tę pogłębiającą się noc, w oślepiającą jasność naszych serc. Parę godzin wcześniej nagle pojęliśmy, co nas łączy — i niemal w tej samej chwili musieliśmy się rozstać. Albo nie tak. Musieliśmy się rozstać — i pojęliśmy nagle, że zrodzeni jesteśmy dla siebie. Przyszłość już była. Już czekała na nas, okrutna w swym pięknie, zapierająca dech w piersiach, gotowa. Nie znaliśmy jej — ale ona nas już znała. Dziś wiem, dziś potrafię ją rozpoznać. Wtedy, po prostu — patrzyłam na Romana, a on mówił do mnie, opowiadał, że czasem śni mu się jakaś dziewczyna, i on sam, jak zbliża się do niej, by przytulić głowę do jej piersi — ale sen jak to sen, sen jak życie — zanim zdąży się dopełnić, już go nie ma. Patrzyłam na niego i czułam, jak przetacza się przeze mnie jakaś wieczność, ale nie ta — „groźna i tajemnicza jak woda nocą", 208 nie ta — „co nie przemówi nigdy". I nie wiem dlaczego, płonął w moim sercu ten Żyd, co płonął na dachu warszawskiego getta, i nie on jeden, i przewalały się przeze mnie tysiące głosów, dźwięków — i gotowa byłam na śmierć — a przecież i wtedy jeszcze nie pomyślałam, że to właśnie jest życie. Powiedziałam po prostu: Przytul się do moich. Chcesz? Nigdy nie pojmę, co to za świat, co nie dostrzec mógł piękna w ciele Romana. To już chyba ostatni z takich światów... Osłupiałych w gorączkowym bezruchu, zapadniętych martwo w głąb siebie — zapatrzonych w mękę Chrystusa, by ulęknąć się jej w żywym jej darze, by nie dojrzeć — w jej żywym trudzie. Ja nie nad sobą płaczę, nie nad Romanem... Ten sam Sen, co śnił się nam na jawie, śnić sam siebie będzie wciąż na nowo — Tu, i Tam — po obu stronach Śmierci, i po obu z równą mocą, z równą wiarą. Płaczę nad tą ślepą cząstką mnie, co siebie boli, co się lęka własnej skończoności; co przeminie — bo się ziścić nie potrafi — co dziś mój sen śnić musi, nie swój własny. 209 210 Ludzie zastanawiają się, czy jest Bóg, czy nie ma Boga, licytują się: „wierzę — nie wierzę", kruszą kopie, czy człowiek pochodzi od małpy, czy wyszedł z rąk Stwórcy i tak dalej. Ludzie! A co to ma za znaczenie?! To nieważne, czy jest Bóg, czy nie ma Boga! To wszystko jedno, czy zrodzeni jesteśmy z małpy czy z pantery! Jeśli jest Bóg, jeśli jesteśmy ziarnem, które padło z jego rąk, jeśli stworzeni jesteśmy na obraz i podobieństwo jego samego — to powinniśmy być wystarczająco żarliwi, wystarczająco bezinteresowni, żeby — nie kłopocząc się pytaniem o jego istnienie, nie wzywając imienia jego nadaremno, nie próbując dochodzić, czym On jest (Wszak powiedział! Jest „tym, który jest". Cóż można do tego jeszcze dodać?) pozwolić temu ziarnu wzrastać. W to czym ono samo potencjalnie jest. A jeśli Bóg jest miłością — i ono samo jest miłością. I o tyle tylko człowiek może zbliżyć się do Boga, o tyle tylko, nadal nie pojmując, prawdziwie pojąć, czym On jest — o ile sam zbliży się do miłości. I wtedy dopiero może powiedzieć: wierzę. Ale wtedy już w nic wierzyć nie musi. Ajeśli nie ma Boga? Aco to zmienia. Ludzie. Gdzie my mamy serce. Jeśli jest Bóg — i jeśli nie ma Boga — to jest przecież jakiś Ład, jakieś Prawo. I jak ład ten istnieje we wszystkim wokół nas, tak ten ład istnieje w nas samych. Trzeba tylko odkryć go w sobie, odnaleźć. I wtedy widzi się go wszędzie. Widzi się: skoro jest we mnie — jest w Tobie. Widzi się: i sam jest Miłością — i jedyną rzeczą, która potrafi go wyzwolić, jest Miłość. Są takie rysunki-zagadki, składające się z samych tylko kropek o różnie nasilonych odcieniach, czy z na pozór przypadkowo splątanych linii. Człowiek patrzy na to — i nie widzi. Tylko tę nic nie znaczącą plątaninę. Tylko te oderwane od siebie kropki. I dopiero gdy wpatrujesz się w to cierpliwie i w skupieniu, wyłania się z tego nagle jakiś obraz — jakaś całość — dopiero wtedy widać, że to ma sens. Ale musisz to dojrzeć sam, od wewnątrz siebie. Ktoś z zewnątrz może powiedzieć tylko: „PATRZ. JEST!" Ale nie może zobaczyć tego za Ciebie. 211 212 Post Scriptum 1999 Nasze konie już rżą niecierpliwie, przywołują nas wiatrem w grzywach. Jeszcze chwila, a tabunem w cwale, kopytami rwąc w strzępy bezkresną płachtę zieleni, poniosą nas w inne światy, inne wymiary. To nie przenośnia. Są (!) inne światy, inne wymiary. Jakie to dziwne, patrz. Jest Kraj Szczęśliwych Olbrzymów. 213 214 Muszę robić to wszystko w sposób bardziej świadomy i kontrolowany. Dziś w nocy odczułam, że mam wibracje (muszę doprowadzić do silniejszych wibracji i nie śpieszyć się tak z wychodzeniem) i jakoś tak, po prostu, „wyrzuciło mnie" na podłogę. Poczułam, że mam pod sobą dywan, więc OK — jestem „poza", i jeśli dobrze pamiętam, ogarnęło mnie uczucie, że kto wie, może zaraz wrócę do ciała i zaczęłam się bardzo śpieszyć. Pomyślałam, że muszę sprawdzić, co jest w rogu łóżka (bo tam jest ta nowa boazeria) i rzuciłam się, znurkowałam pośpiesznie w tym kierunku, namacałam jakąś drewnianą skrzynkę, pomyślałam „Dobra. Jest." (Co „dobra"? Co „jest"? Przecież tam nie ma żadnej skrzynki? Chyba że namacałam coś u sąsiadów, bo bardzo się śpieszyłam. Nie śpieszyć się!) Potem udałam się w stronę okna, pomyślałam „lecę" — i poleciałam. I leciało mi się OK, ale znowu byłam jakby za mało skupiona i przytomna, i tak lecąc, wydawało mi się w kierunku Okopowej, przeleciałam jakoś dużo dalej, niż myślałam, osiadłam na ziemi i zaczęłam iść przed siebie. Właściwie chciałam jeszcze podlecieć i usiąść na drzewie, ale te cholerne myślaki z życia fizycznego nie pozwoliły mi się wzbić — więc poszłam. Poszłam, trafiłam do jakichś baraków, przeniknęłam do środka i zobaczyłam tam jakichś ludzi. I tu, właśnie, ciekawy moment psychologiczny — gdy widzę jakichś ludzi, będąc poza ciałem, 215 zaczynam się bać. Zupełnie jak dziecko. To znaczy zupełnie jak dziecko poddaję się temu lękowi. Muszę coś z tym zrobić. Więc jak zaczęłam spieprzać, to bałam się, że z wrażenia nie przejdę przez ścianę tego baraku. Ale przeszłam, wyleciałam poza barak (to ważne — że nie spieprzyłam od razu do ciała!), przeleciałam kawałek i wróciłam, już na skróty, do ciała. Usiadłam na łóżku, poczułam, że lewą stronę mam jakby zdrętwiałą (leżałam na lewym boku, jak się potem okazało) i zobaczyłam, że mi fosforyzuje prawa ręka. Trochę byłam zdziwiona, ale po chwili okazało się, że jednak nie jestem w ciele, tylko siedzę obok. Potem weszłam w ciało i na tym koniec. Muszę robić to wszystko dużo spokojniej. Poza tym — to, że boję się ludzi, daje mi do myślenia. Nie, nie myślę, że świat jest zły — jakże bym mogła? Pojęcie „zły", gdyby istniało w mym słowniku, zamknęłoby mi dostęp do postrzegania wszystkiego, co jest poza nim. Tych wszystkich zjawisk, psychicznych i wszelkich innych, co za nim stoją. Ach, to cały oddzielny temat. Sama obecność w umyśle tego pojęcia sygnalizuje ten stan umysłu, z którego właśnie owo zło wyrasta. Rzeczy dadzą się przecież postrzegać w różny sposób — na różnym poziomie ich własnej głębi. To, co widzimy, to co oglądamy, jest tylko zwierciadłem nas samych. Zadzwonił do mnie kiedyś jeden facet z ogłoszenia, taki facet z biznesu, chciał żebym posłużyła mu jako tłumacz w jego wyjazdach za granicę. Powiedziałam: — OK, przychodź, żebyś tylko mi nie gadał o interesach, pogadamy sobie o sobie, a co do tych wyjazdów, to się zobaczy. Przyszedł — pogadaliśmy. Tak po prostu, o niczym specjalnym. W którymś momencie spojrzał na zegarek, myślałam że mu się nudzi — a on powiedział, całkiem serio (stale patrząc na ten zegarek): — To niesamowite. Jestem u ciebie od czterdziestu minut. A czuję się, jakbym się znalazł w czwartym wymiarze. Czy Ty rozumiesz, jakie to jest niesamowite, zwalające z nóg doznanie, kiedy nagle — nie wiedzieć jak i niemal w jednej chwili 216 — rozpierdoli ci się do imentu cały dotychczasowy system pojęć? Kiedy nadal niby na tym samym jesteś świecie — a nagle widzisz zupełnie co innego? Jakbyś znalazł się w jakiejś całkiem innej rzeczywistości. Jakbyś przeżył własną śmierć czy coś takiego. Nie bierz tego za przesadę czy za przenośnię — weź to dosłownie. Nagle zaczynasz wtedy rozumieć wszystko. Opuszcza cię wszelkie poczucie krzywdy (w bardzo głębokim tych słów pojęciu), wszelka wrogość — i wobec świata, i wobec ludzi (czujesz, że „wrogowie" to twoi niezrealizowani przyjaciele), opuszcza cię lęk przed śmiercią ... Jest to początek całego niekończącego się łańcucha całkiem innych skojarzeń, innych doznań, najzupełniej innych interakcji z ludźmi, ze sobą samym. Uświadamiasz sobie ze zdumieniem, że przez całe życie byłeś smutnym niewolnikiem jakichś pustych pojęć, które determinowały cały twój sposób postrzegania — napędzały w tobie lęk, agresję i cierpienie. Odwracają ci się związki przyczynowo-skutkowe, z łatwością robisz jakieś odkrycia epokowego wprost znaczenia, w jednej chwili masz za sobą doświadczenia całych wieków przyszłych cywilizacji — o ile takie kiedykolwiek mają nastąpić. Rozumiesz wtedy — jak siebie samego — sens tych wszystkich przesłań, nad rozszyfrowaniem których ludzie trudzą się od pokoleń, nie musisz się o nic starać, o nic zabiegać, nie musisz wkładać żadnego wysiłku, by żyć w myśl tego, co ludzie nazwali „prawdami wiary" — a co odzwierciedla po prostu jakieś tajemne prawa ludzkiej psychiki i jej związki z tak zwanym uniwersum. Albo temu zawierzysz — albo nie. Wiem, łatwo to od siebie odepchnąć gestem irytacji, wzruszeniem ramion — czy choćby zwykłym postukaniem się w czoło. Człowiek potrzebuje potwierdzenia — w doświadczeniach powszechnych, w jakichś szkołach, w jakichś autorytetach. Mnie jedyną szkołą, jedynym potwierdzeniem jest samo życie. I jedyną moją szansą jesteś Ty sam — i ja sama. Powiedziałeś mi podczas jednej z naszych ostatnich rozmów, tak Ci się jakoś wzruszająco-spontanicznie wyrwało: „Ja też cierpię!" 217 Aż się na to uśmiechnęłam do tej słuchawki. Pierwszy raz w życiu usłyszałam, jak w tak bezpretensjonalnie spontaniczny sposób przyznajesz się, że też cierpisz. A wszystko to w ramach ofiarnej szarży na część drugą w intencji „niewinnie arcywspaniałej" części pierwszej. Bardzo mnie to do Ciebie zbliżyło. Poczułam jakąś czułość, i ufność, i wdzięczność. I opuścił mnie przed Tobą jakiś lęk. I w konsekwencji, a to tylko jedna z konsekwencji, potrafię dziś napisać do Ciebie taki list. A inną konsekwencją jest to, że jakoś zachciało mi się na to żyć. I nie na miarę tej „cząstki" mego życia, którą stanowisz — a tak na całość. Ta Twoja spontaniczność i otwartość zdjęła ze mnie samej jakieś cierpienie. Napisałam: „...te listy są tu tylko zwierciadłem paru takich chwil", bo jak to inaczej powiedzieć według tutejszych pojęć. Ale tak patrzę, że nie, to nieprawda — ani nie tylko, ani nie zwierciadłem, ani nie paru. To idiotyczne, ale ja tak tego nie czuję. Tak jak nie czuję, żebyś Ty był „cząstką" mojego życia. To już raczej jesteś jakimś „aspektem" mojego życia. Aż spojrzałam do dwu słowników, co to jest aspekt. I jest! Zgadza mi się: przejaw. Na wszelki wypadek zajrzałam jeszcze do słownika łacińsko-polskiego. Aspectus — spojrzenie, wejrzenie, widnokrąg. Aspecto — patrzeć, spoglądać, być zwróconym ku... (o krajach, lądach). Jezu. Wszystko mi się zgadza. Kiedy odkrywam w sobie to uczucie, czuję ból. Jakby zwykły fizyczny ból. Zdarza mi się to od czasu do czasu, nie za często. Nigdy o tym nikomu nie mówiłam. Może nawet nie bardzo samej sobie. Kiedyś, gdy wracałam do domu, zaczepił mnie pod klatką jakiś człowiek. Jakiś ze wsi człowiek, ani stary, ani młody — i zapytał, czy nie kupiłabym od niego kartofli. Obok stał wóz, bodaj zaprzężony w konia, na nim leżały pod jakąś płachtą te kartofle. Piszę „bodaj", choć było tak na pewno — ale mam uczucie, jakby to był jakiś sen. 218 Powiedział, że tanio sprzeda, wymienił cenę. Odrzekłam, że nie — ja mało co gotuję, po co mi one. Zapytał wtedy, czy nie znam kogoś innego, kto by kupił. Odpowiedziałam, że nie, raczej nie. No może ewentualnie jedna pani, może będzie chciała kupić parę kilo. Niech spróbuje — druga klatka, trzecie piętro. I nagle, jakby gdzieś poza wyobraźnią, zobaczyłam wszystko w jednej chwili. Jak sadzi te kartofle, jak je zbiera, jak się martwi 0 to, czy je sprzeda, jak je je — żeby się nie zmarnowały — jak wchodzi na to trzecie piętro, w nadziei, że dostanie za nie tych parę groszy... I w tej samej chwili zauważyłam, jak zaczyna mnie wypełniać jakiś ból. Tak gdzieś od brzucha aż po serce. I eksplodują we mnie jakby setki jakichś światów. Trudno mi coś więcej o tym mówić. Ale uświadomiłam sobie, pisząc te słowa, że temu zawsze towarzyszy takie uczucie, jakby nagle widziało się całe czyjeś życie. I że chyba to właśnie uczucie jest czymś dla mnie w życiu najcenniejszym. Gdy pisałam do Ciebie tamten list, niemal stale miałam taką myśl, stale prześladował mnie taki obraz — że, o Boże, po co ja to wszystko piszę, to wszystko na nic. Przyjść do Ciebie, stanąć w progu, wziąć Cię w ramiona... Powiedzieć: Słuchaj. To wszystko takie jest nieważne. Ty mieszkasz w X, ja mieszkam w Y, a na Marsie mieszkają Marsjanie. Ty jesteś kaleką, ja mam tych kilka niezobowiązujących plusów (albo, nie wiem, może jakoś jest na odwrót), a wszyscy mamy kłopoty finansowe. Lecz jeśli ludzie zjednoczą się w serdecznym uścisku — i choć na tę jedną chwilę przestaną myśleć, zapomną o sobie — to jakże tu rozróżnić, kto jest kim. Kto tu zawinił i kto komu wybaczył, kto tu komu pomaga, kto kogo wspiera — kto tu jest rozbitkiem, a kto jest lądem. I choć miałyby ginąć cywilizacje, walić się światy, choć mielibyśmy nigdy nie przekroczyć bariery naszych mózgów 1 naszych ciał — to nieważne! To pomyłka tylko, to wypadek przy pracy. Bo ta jedna tylko chwila jest prawdą. 219 Cierpienie jest jak dżungla. Roi się od świrów, kalek, spływa krwią pomordowanych i śmierdzi gazem. Ludzie boją się zbliżać do tej dżungli — więc udają, że jej nie ma. Chociaż żyją na jej obrzeżach — choć słychać chichot świrów, milczenie kalek — udają, że żyją normalnym życiem. A jeśli jakiś nieszczęśnik się tam zabłąka, czują litość — bo łatwiej wtedy im udawać, że to tylko jego sprawa. Ludzie, którzy żyją na obrzeżach, są tak samo nieszczęśliwi — tyle, że łatwiej im o tym nie wiedzieć. Dżungla jest wyzwaniem. I nie zazna nigdy spokoju ktoś, kto uląkł się sprostać temu wyzwaniu. I tylko bardzo nieliczni ludzie — którzy decydują się w nią zagłębić z własnej woli — żeby znaleźć w niej albo śmierć, albo odpowiedź — i mają dość szczęścia, by nie zginąć gdzieś po drodze — dowiadują się, że ta dżungla ma swój koniec. Tak jeszcze spojrzałam na Twój list i załapałam kątem oka tego „czytelnika egzaltowanego". Gdyby nie to, że jestem właśnie łagodna jak łania, szlag by mnie trafił. Do jasnej cholery! Przestań się załatwiać ze wszystkim tymi swoimi wyświechtanymi przymiotnikami! Ja się już nasłuchałam tych przymiotników i mam ich dość! Żebyś Ty był w tym jeszcze jakiś oryginalny. Nie — to Ty sam jesteś jak ten stugłowy belfer, który... A niech Cię, sam sobie dokończ to zdanie! Na pewno zrobisz to bardziej... Do diabła. To też dokończ sobie sam. Pisz, co chcesz. I tak masz moje błogosławieństwo. Szkoda tylko, że masz również swoje własne. Bo czy Ty sam nie widzisz, na jaką Ty idziesz łatwiznę? Nie, nie widzisz — bo i ten „staż" Ci tu diabłem-stróżem, i ta „szkoła". Jak tą jedną metką: „pretensjonalny", „egzaltowany", załatwiasz się z całym jakimś zjawiskiem, z jakimś człowiekiem, z jakimś światem! Nie tylko w tym człowieku. W sobie samym. I czy Ty nie pojmujesz, że jedno Twoje słowo — choćby nie wiem jakie skromne i jak „banalne" — jeśli tylko pochodzi z głębi Cie- 220 bie samego — więcej mi mówi (Zrozum to! To jest prośba, to jest rozkaz, to jest wyznanie!), więcej robi dla mnie, niż całe strony Twoich bezpretensjonalnych listów. Proszę, nie rozkładaj tego listu na czynniki pierwsze, nie poddawaj go jakimś intelektualnym operacjom. Bo nic nie zrozumiesz i będziemy tylko przerzucać się słowami. Ufaj we mnie i bądź (!) ze mną — pozwól sobie na ten kicz. Odczuj go sercem jako całość. Bo to j e st całość — przynajmniej we mnie. I ja, i Ty, i ten list, i ta pierwsza — ta „niewinnie arcywspaniała" — i ta druga. 221 222 Każdego dnia dziękuję losowi, dziękuję Tobie -za nieoceniony dar Twego serca, za wzruszający dar Twego ciała, za wszystko co przeżyłam, zrozumiałam, osiągnęłam dzięki Tobie. To Ty nauczyłeś mnie łagodności i czystości serca, to Ty nauczyłeś mnie być naprawdę sobą. Dziękuję Ci za to, i za wszystko co zechciałeś mi ofiarować, dziękuję za siłę, i wiarę - zostały we mnie i biją we mnie Twoim sercem. Urodziłam się po to, aby Cię spotkać. Nauczyłam się od Ciebie i śmierci, i życia. Brzmi to tak patetycznie, a jest po prostu moją zwykłą codzienną prawdą. Mówić o tym coś więcej, to tak, jakby dodawać dzień do nieskończoności. Odnajdę Cię - gdziekolwiek jesteś. W innych stanach świadomości, w innych wymiarach czasu i przestrzeni. To źle powiedziane odnajdę — wiem, że nawet nie będę musiała Cię szukać. Pójdę prosto do Ciebie, jak idzie się prosto do Nieba. Miałeś rację, jest Bóg, czy jakkolwiek to nazwać. Ja nie muszę w to wierzyć, ja to wiem. To co czuję, jest właśnie nim samym. Od niego pochodzi, do niego powraca — w Nim się spotyka i trwa. 5 sierpnia 1986 223