10641
Szczegóły |
Tytuł |
10641 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10641 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10641 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10641 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zinowij Juriew
Sny Szybkie
Przełożył Henryk Józefowicz
ROZDZIAŁ 1
Otworzyłem oczy i spojrzałem w okno. Ciemno, na pewno bardzo jeszcze wcześnie.
Zerknąłem z ukosa na budzik, ale wskazówki zamazywały się w mroku. Bóg z nimi, wszystko
jedno, jeszcze nie czas wstawać. I wtedy odczułem coś dziwnego. To, że się obudziłem we
własnym mieszkaniu, obok własnej żony, było więcej niż naturalne. Niemniej jednak w
małym pokoiku, z którego jeszcze nie ulotniła się ciepła nocna ciemność, czułem coś
dziwnego, coś wyraźnie niepojętego.
Dziwność owa pełzła chwil parę po mym budzącym się mózgu, potem okrzepła i -
rozpoznana - zmieniła się w przedziwny stan ducha.
Zdumiałem się. Żadnych szczególnych powodów do radosnego nastroju o piątej rano
nie miałem. Nie było też powodów do smutku, to prawda, ale czy brak powodów do smutku
to przyczyna radości? Jeśli dwudziestopięcioletni nauczyciel języka angielskiego budzi się i
nasłuchuje równomiernego oddechu żony, to - zgódźmy się - jeszcze zbyt słaby powód do
radości.
Nic w tym szczególnego. To prawda, można było poczuć przedsmak czegoś błogiego:
jeszcze wcześnie, przede mną jeszcze ze dwie godziny snu, jestem - tfu, tfu, na psa urok -
zdrów, żona także. Wszystko w porządeczku, życie jakoś nam leci! Kiedyś, będąc jeszcze
malcem, odczuwałem czasami bezwiedną radość, uciechę źrebięcia skaczącego po słonecznej
łące. Ale nieoczekiwana radość człowieka dorosłego o piątej rano... A może coś w szkole?
Nie, w szkole także nie zaszło nic niezwykłego.
Nagle pojąłem, radość pochodziła ze snu. Wypłynął na powierzchnię pamięci. Jasny i
precyzyjny. Zabarwiony bursztynową tonacją, jaką płonie pień sosny, gdy nagle przed
zachodem zza szarej chmury padnie nań promień słońca.
Bursztynowy sen. Oszałamiająco precyzyjny, rozległy. Poczucie lotu. Ale nie zapiera
tchu. Spokojny lot. Przed oczyma jawi się bursztynowy krajobraz, łańcuchy gór, raczej
pagórków, gładkich, zaokrąglonych, spokojnych. Doliny z rozpadlinami - ni to drogi, ni to
rzeki.
Nurkowanie w dół. Tak samo ciche i bystre jak lot. Barwa jaskrawieje. Bursztyn
nasyca się przenikliwą ochrą...
- Czego się wiercisz? - ochrypłym ze snu głosem mruczy Hala. - Nie śpisz?
- Nie śpię - mówię i czuję wdzięczność za to, że też się przebudziła, że zaraz będę
mógł opowiedzieć jej ów zadziwiający sen.
- Nie jesteś chory?
- Nie, Lusiu, jestem zdrów. Miałem po prostu taki sen... - zamilkłem szukając słów,
aby opisać wyrazistość snu.
W głębi świadomości słowa były równie odświętne, jak sen, ale - zadziwiająca rzecz -
gdy próbowałem opowiadać, traciły blask, stawały się nudne i szare, jak zebrane na plaży i
wyschłe - w drodze do domu różnobarwne kamyczki, jak poblaski świtania za oknem.
- Widzisz, przede wszystkim ów kolor... niezwykły... - zacząłem, lecz usłyszałem
równomierny oddech Hali. Zbyt równomierny.
Spała. Posapywała. Już chciałem obrazić się, ale nie zdążyłem, gdyż znów sen
rozpostarł przede mną ogromną bursztynową panoramę. Sen i nie sen. Wyraźny, jasny, pełen
szczegółów. Odczucie nie snu, lecz przeglądu kolorowych slajdów sunących płynnie przede
mną.
No dobrze, jakiś wyraźny sen - pomyślałem - ale skąd owa dziecięca radość? Być
może sen nie ma tu nic do rzeczy? Ma - odpowiedziałem sobie z przekonaniem. Dziwne, ale
ów nocny lot nad bursztynową planetą napełnił mnie wyraźnym uczuciem ostrej,
niespodzianej radości.
Uczucie to utrzymywało się we mnie przez cały dzień, ubarwiając wszystko dokoła
jaskrawymi, odświętnymi kolorami.
- Czego się uśmiechasz? - zapytała Hala podczas mojej gimnastyki. - Co cię tak bawi?
Położyłem hantle na podłodze, wyprostowałem się i spojrzałem na jej twarz, na
zaciśnięte wargi. Moja żona rankiem bywa zawsze ponura. Na ogół jest miła i wcale nie
żałuję, że się z nią ożeniłem. Ale skąd się w niej bierze ta poranna nieprzystępność, ten chłód?
Być może budzi się po prostu wcześniej od uczuć? Ręce i nogi poruszają się, wykonują
ćwiczenia yogi, odkręcają kran prysznicu, stawiają imbryk na gazie, emocje zaś wciąż jeszcze
smacznie i słodko śpią.
No cóż, to całkiem przekonywająca teoria. Jeśli po dwóch godzinach nie rozejdziemy
się do pracy, Hala zaczyna tkliwieć w oczach. Rysy jej miękną, słowa przestają brzmieć jak
zwyczajna informacja. Z Jerzego zmieniam się w Jurka, Jureczka, Juraska itd.
- Co cię tak bawi? - spytała tonem hiszpańskiego inkwizytora.
- Nie wiem - odrzekłem. - Może uśmiecham się, bo przyśnił mi się niezwykły sen...
Wyobraź sobie...
Spojrzała na mnie z wyraźną niechęcią.
- Zjesz jajecznicy? - zapytała wrogo i nie czekając na odpowiedź wyszła do kuchni.
O, mój Boże - pomyślałem sobie. - Jeśli się kiedyś rozwiedziemy, to na pewno tylko
dlatego, że ona nie potrafi rankiem uśmiechać się, kiedy ja właśnie jestem pełen czułości.
No dobrze - powie sędzia i spojrzy na mnie bystro zza okularów w cienkiej metalowej
oprawce. - Z jakiej przyczyny pragnie pan rozejść się z małżonką? Rozbić rodzinę? - Proszę
zrozumieć, towarzyszu sędzio - odpowiem wyłamując nerwowo palce w stawach - wszystko
polega na tym, że żona nigdy rano się nie uśmiecha. - Niemłody sędzia, o mądrych,
zmęczonych oczach, westchnie głęboko i powie ze zrozumieniem: - Tak... to ciężki
przypadek... A czy pan próbował ją rozśmieszać? - A jakże, towarzyszu sędzio, zasypywałem
ją po prostu dowcipami, stroiłem miny, błaznowałem... - No i co? - Wszystko na próżno,
towarzyszu sędzio, rano nie uśmiecha się. - Tak, obawiam się, że prawo jest w tym przypadku
bezsilne - powie sędzia i, otrze ukradkiem z oka skąpą sędziowską łzę...
W drodze do szkoły znów natknąłem się na Codziennego Spotkańca. Tak nazwałem
faceta w średnim wieku, którego co rano widuję koło apteki. Od trzech już lat pracuję w
szkole i od trzech lat mijam koło apteki o dwadzieścia kroków od jej drzwi Codziennego
Spotkańca. W ciągu owych trzech lat porządnie przytył, teczkę też ma odpowiednio grubszą,
podwójnej już chyba objętości. Tusza Codziennego Spotkańca wyglądała solidnie, także
twarz wyrażała pełnię zadowolenia z życia. Najwidoczniej awansował w pracy, choć do
służbowego samochodu jeszcze nie dorósł. To i dobrze, myślałem sobie egoistycznie, byłoby
trochę przykro rozstawać się z nim. Dzień zaczęty bez niego utraciłby swą skończoność.
Kiedyś tak się zdarzyło, że nie widywaliśmy się przez dwa tygodnie i przechodząc
koło apteki zadawałem sobie pytanie: dostał awans czy zachorował? A potem, dostrzegłszy z
daleka znajomą postać ze znajomą teczką, ucieszyłem się tak, jakbym ujrzał najbliższego
przyjaciela. Ale nie przywitaliśmy się. Z jakichś niewiadomych bowiem powodów nie tylko
nie witaliśmy się, ale nawet nie kiwaliśmy sobie głowami. Dwa atomy w miejskim tłumie,
których orbity przecinają się przy aptece o ósmej osiemnaście, góra o ósmej dziewiętnaście
rano.
Dzisiaj jednak przywitałem się z Codziennym Spotkańcem. Po prostu, kiedy już
doszliśmy do środkowej witryny pełnej zakurzonych i wyblakłych kartoników z leczniczymi
ziołami, uśmiechnąłem się i powiedziałem:
- Dzień dobry panu. Może już czas zacząć się sobie kłaniać?
Boże, jakąż reakcję wywołały moje słowa! Codzienny Spotkaniec drgnął, zatrzymał
się i rozpłynął we wniebowziętym uśmiechu. Nawet okulary zdawały się też roztapiać wraz z
całą twarzą. Odezwał się niespodziewanie cienkim głosem:
- Uszanowanie drogiemu panu i dziękuję!
- Za cóż to? - zdziwiłem się.
- Od trzech lat zastanawiam się, jak przywitać się z panem, a pan to zrobił tak łatwo i
po prostu! Dziękuję, zdjął mi pan ciężar z barków!
- Bardzo proszę. Jeśliby trzeba jeszcze jakiś ciężar... - uśmiechnąłem się. Poczułem się
silny, dobry i mądry.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się.
Do pokoju nauczycielskiego wszedłem o ósmej dwadzieścia pięć - o minutę później
niż zwykle. Ta właśnie minuta upłynęła na rozmowie z Codziennym Spotkańcem.
Przepięknie spędzona minuta. Minuta, której nie żal stracić.
Wyjąłem papierosa i zapaliłem. Najbliższe trzy minuty spędzałem zazwyczaj na
niespiesznym paleniu, rozmyślając o tym, że należy - do diabła - wziąć się w garść i rzucić
nareszcie palenie. Przy takich myślach pierwszy poranny papieros nabierał szczególnie
błogiego, nieco grzesznego posmaku.
Ale dziś nie myślałem o silnej woli. Wyobraźnia wciąż jeszcze pełna była nocnego
snu, bezdźwięcznego i błyskawicznego lotu nad bursztynowymi górami, a każdą z nich
widziałem oddzielnie, jakbym przez całe świadome życie krążył nad nimi.
Rozumiałem, że upór, z jakim umysł mój stale powraca do sennej zjawy, był
bezsensowny, może nawet godny maniaka, ale nic na to nie mogłem poradzić. I nie
pragnąłem. Miłe mi było zarówno wspomnienie owej zjawy, jak i jej oglądanie. Zdawałem
sobie sprawę z całej jej niezwykłości, ale nie przerażała mnie wcale, nie odczuwałem w niej
grozy. Była po prostu jakąś wesołą dziwnością ubarwiającą jaskrawymi, nieoczekiwanie
świątecznymi barwami powszedniość. Jakby ściany nauczycielskiego pokoju okazały się
nagle nie mdłobrunatnego, lecz liliowozłocistego koloru. Jakby zawsze spokojny pan
Siemion, nasz matematyk, pojawił się nagle nie w swoim odwiecznym szarym garniturku,
lecz w złocistym kaftanie, botfortach i ze szpadą przy boku.
Znów zachciało mi się gwałtownie opowiedzieć komuś o śnie, rozejrzałem się więc po
sali. Matematyk siedział w fotelu, oczy zmrużył, na kolanach zaś trzymał dziennik z
wyraźnym kleksem w górnym rogu. VIIIb. Wyglądał przy tym tak męczeńsko, jak starożytny
chrześcijanin, którego za parę chwil mają wrzucić do jamy pełnej lwów.
W pewnym zresztą sensie VIIIb gorsza jest od takiej jamy. Lwy są okrutne, ale
niegadatliwe, czego nie można rzec o VIIIb.
Podejść do niego i powiedzieć: - Kolego, miałem ciekawy sen... Uśmiechnąłem się.
Byłoby prościej zapiać, pomachać rękami i wzbić się na przykład na szafę, gdzie stoi zepsuty
globus pokryty geologicznymi warstwami kurzu.
Nasza chemiczka, pani Maria, przepisywała coś z dziennika do malutkiego notesika.
Sama była duża, a notesik taki malutki - zdawało się, iż nie potrafi utrzymać takiego
drobiazgu w dłoni. Cała szkoła wiedziała, że pani Maria absolutnie niczego nie pamięta i
dlatego wszystko zapisuje w rozlicznych notesikach. Uczniowskie stopnie i daty urodzin
nauczycieli, wpłaty związkowe i plan lekcji - wszystko to było w jej notesikach. System
opracowany przez nią był zapewne bardzo skuteczny, gdyż istotnie nigdy niczego nie
zapominała. Być może zresztą i tak wszystko świetnie pamiętała, na brak pamięci zaś
uskarżała się tylko przez kokieterię.
A gdyby tak właśnie jej opowiedzieć o śnie? Ciekawe, czy zapisze go w notesiku? A
może zamiast tego przypomni sobie o składce związkowej?
Zabrzmiał dzwonek i poszedłem do VIIIa. Nie można powiedzieć, aby dzieci zbytnio
się mnie bały, ale dyscyplina na moich lekcjach była zupełnie znośna. Rozejrzałem się po
klasie. Zadziwiające, od sennych zjaw minęło już kilka godzin, a świat w dalszym ciągu
wydawał się nasycony ciepłym bursztynowym światłem i chyba dlatego weselszy, milszy,
serdeczniejszy niż zwykle. Weźmy dla przykładu Sławę Żestkowa. Mieszanina senności i
lekceważenia w jego twarzy zawsze wydawała mi się czymś dziwnie odrażającym. A dzisiaj
nawet i ona wyglądała niemal przyjemnie.
Albo Ałła Władimirska! Istna piękność! Jakże mogłem wcześniej tego nie
zauważyć?!... Że jest mądrala - o tym wiedziałem zawsze. Szczupła, wysoka, oczyska na pół
twarzy - baczność, chłopaki! Posmutniałem na chwilę. Tak zawsze bywa, kiedy widzę ładne
dziewczęta, do których już się nigdy nie będę zalecać, którym już nigdy nie powiem
„kocham”, z którymi już nigdy się nie ożenię. Nie, nie. Nie jestem zwariowanym lowelasem!
Po prostu kiedyś, jeszcze jako dziecko, przeczytałem w jednym z opowiadań Czechowa o
smutku, który nas ogarnia na widok piękności. Uwaga ta zadziwiła mnie swą subtelną
prawdą. Zapamiętałem ją sobie na zawsze.
Poprosiłem, by klasa otworzyła zeszyty z zadaniem domowym, i szybko je
sprawdziłem rzędami. Rodzajniki! Rodzajniki! Czy pojmą kiedykolwiek różnicę między
rodzajnikiem określonym i nieokreślonym? Gotów byłem, choć z trudem, pogodzić się, że
Sława Żestkow przemierzy prawdopodobnie drogę żywota nie usiłując wniknąć w subtelności
używania angielskich przedimków. Ale Ałła...
- Kochane dzieci - powiedziałem po angielsku w tempie usypiającego ślimaka. Klasa
uśmiechnęła się (o wiele chętniej od mojej żony - pomyślałem). - Wyobraźcie sobie, że
staliście się jedynymi naocznymi świadkami wypadku samochodowego. Sprawca uciekł.
Surowy bobby *[*Policjant] londyński wyjmuje notesik (taki sam jak pani Marii - omal nie
dodałem, ale powstrzymałem się) i prosi was w mniej lub bardziej czystej angielszczyźnie,
byście powiedziały coś o wozie, który spowodował wypadek. Zaczynajmy ów opis.
Powiedzmy, że samochód był szary. Ale zwracajcie uwagę na przedimki. Jewgrafow, please
*[*proszę].
- It was a gray car *[*To był szary wóz] - wypalił rumiany, pucołowaty malec,
obdarzony niesłychanym wprost darem przekonywania. Nie było wypadku, aby nie przekonał
mnie, że nie przygotował się do lekcji z bardzo ważnego powodu.
- Doskonale - powiedziałem. - Ale szarych samochodów, jak nietrudno odgadnąć, jest
w Londynie wiele i powiedzenie „szary” nie wymaga użycia przedimka określonego. No
więc, co jeszcze można powiedzieć o tym samochodzie, który zakłócił ruch londyński?
Niech sobie cynicy gadają, co chcą - pomyślałem - ale w pracy nauczyciela bywają też
radości! Jedna z nich to częstokół podniesionych rąk.
- Miss Kotikow, please *[*Panna Kotikow, proszę].
Ania Kotikowa jest niezwykle spokojna, wytrwała i niedostępna marnościom tego
świata. Teraz powoli wstała, zastanowiła się i oświadczyła uroczyście:
- It was a little gray car *[To był mały, szary wóz].
- Świetnie - odparłem. - Jak widzicie, oba określenia: i to, że wóz był szary, i to, że był
mały, nie stanowią o jego odrębności, niepowtarzalności. Czy waszym zdaniem samochód
może mieć taką cechę, która od razu wyodrębni go spośród wszystkich innych podobnych
wozów i pozwoli użyć odpowiedniego przedimka określonego?
- Numer - rzekł basem Siergiej Antoszin budząc się na chwilę z letargu, w którym
trwał od pierwszej klasy.
- Brawo! - zawołałem. - Za bystrość umysłu wybaczam ci, że nie podniosłeś ręki i
odpowiedziałeś po rosyjsku... Może ktoś wie, jak będzie po angielsku numer wozu?
No, Ałło, pomyślałem, bądź na poziomie. Dziś wszystko powinno być niezwykłe. I
oto Ałła podniosła rękę.
- Licence plate *[*tablica rejestracyjna].
Dzięki, Ałło, pomyślałem wzruszony.
Na przerwie podszedłem jednak do nauczycielki chemii.
- Pani Mario, chciałem...
- Co takiego, panie Jureczku? - zapytała dobywając z kieszeni jeden z notesików.
- Co mi się śniło! - powiedziałem. - Proszę sobie wyobrazić...
- Ach, tak! Ale wie pan co? Nie opłacił pan składek za ostatnie dwa miesiące.
- Wiem - zwiesiłem ponuro głowę. - Okropnie mnie to dręczy.
- Ach, drobiazg! - ucieszyła się pani Maria. - Może pan teraz zapłacić! Już wyjmuję
znaczki.
- Gdyby to było takie proste...
- O cóż chodzi? Pewno nie ma pan pieniędzy?
- Pewno? Nie pewno, a na pewno! - wyjąkałem, pani Maria zaś z uśmiechem
pogroziła mi palcem.
Dręczyła mnie natrętna myśl. Czy spotkam kogoś, komu mógłbym opowiedzieć o
niezwykłym śnie? A może nie warto opowiadać? Dorosły, solidny facet gania po mieście i
opowiada ludziom o jakimś śnie! No to co, że miałem sen? No to co, że śniła mi się
bursztynowa planeta? Dzięki Bogu, kończy się wiek dwudziesty. Dawniej ludziom śniły się
wyrwane zęby, czarne psy, pieniądze, a teraz sny stają się kosmiczne. Wielkie rzeczy!
Wciąż jednak przepełniało mnie nieporównywalne z niczym uczucie bezgłośnego lotu
nad bursztynową panoramą, obłymi pagórkami, pociętymi szczelinami ni to dróg, ni to rzek.
Ach, Bóg z nią, z tą planetą - westchnąłem i wziąłem dziennik VIIIb. Z okrągłym
kleksem w górnym prawym rogu.
ROZDZIAŁ 2
Następnej nocy znów powróciłem na Bursztynową Planetę. Tym razem lot był
zupełnie inny, chociaż z początku wyglądał na dokładne powtórzenie bezgłośnego ślizgu nad
pomarańczowymi, bursztynowymi i ochrowymi przestrzeniami. Potem jednak coś się
zmieniło.
Rankiem zastanawiałem się długo, jak to wyjaśnić słowami. Pierwszy raz w życiu
pojąłem, że chleb pisarza nie jest widocznie łatwy, jeśli dzień po dniu trzeba w gorączkowej
udręce wyszukiwać w stosie słów tego jedynego, które dokładnie będzie pasowało do innych.
Nie, to nie jest tak. Stos słów to sztampa. Gdy tylko przyjdzie wyrazić nimi coś mniej lub
bardziej niezwykłego, katastrofa jest pewna! Obawiam się, że nawet w przybliżeniu nie
potrafię opisać swych wrażeń. Ale przynajmniej spróbuję.
Krążyłem więc bezgłośnie nad gładzią bursztynowych pagórków. Widok ów napełniał
mnie radosnym spokojem. Ich niespieszne przesuwanie się, ich doskonałe kształty stapiały się
w jakąś harmonię, cichą, lecz wyraźnie rozbrzmiewającą w mym mózgu.
Nagły wybuch. Noc rozświetlona milionami reflektorów. Milion obiektywów
skupiających w jednym ognisku tyleż ogniskowych, milion telewizorów nastrojonych jednym
ruchem pokrętła na ostrość.
Głowę mam olbrzymią niczym świątynia, czuję się wszechmocny, wiem wszystko.
Melodia bursztynowych wzgórz przynosi mi tę wiedzę. Wiem, że nazywam się U. Wiem, że
należę do mieszkańców Bursztynowej Planety. Jestem równocześnie indywidualnym U i
zarazem cząstką innego organizmu. W mózgu mym dźwięczą myśli własne i cudze. Mogę
skupić się na własnych, a wówczas czuję, że jestem U; mogę też rozpłynąć się, zmienić w
cząstkę ogromnej istoty złożonej z mych braci.
Wcale nie jest trudne tak się przełączać. Jeśli mam rozwiązać jakieś konkretne
zadanie, wtedy odzyskuję własną indywidualność, jak na przykład teraz. Jestem samodzielną
istotą U. Przerywam lot. To bardzo łatwe. Nie poruszam żadnymi dźwigniami, nie naciskam
pedału, nie wtłaczam guzików. Chcę opaść i opadam. Spływam z niewidzialnej górki
łagodnie w dół. Bursztynowa panorama powiększa się, wypełnia horyzont, przybliża się. I oto
już twarda ziemia.
Nie potrafię wyjaśnić, jak latam nad rozśpiewanymi bursztynowymi pagórkami. Wiem
tylko, że nie ma tu żadnych aparatów lotniczych, nic się nie obraca, nie turkoce, nie pulsuje.
Jest bezgłośny swobodny ślizg po niewidocznych pagórkach, po krzywiznach, które
zmieniam wedle swej woli.
Potem zaś U leżał na ciepłej bursztynowej skale i patrzał w żółtawe niebo, po którym
spiesznie pomykały dziwne, lekkie, podobne do wydłużonych strzał chmurki. Przepełniała go
śpiewna radość. Był nie tylko indywidualną istotą U, był także cząstką, komórką innej,
większej zbiorowości, a jego myśli i uczucia były myślami i uczuciami owej wielkiej
zbiorowości - ludu Bursztynowej Planety.
Sen ów może wydać się komuś niepojęty, niedorzeczny czy nawet przygnębiający.
Bardziej może mu odpowiadać myślenie racjonalistyczne, a drażnić wszelki posmak mistyki.
Być może. Ja jednak obudziłem się z jasnym, radosnym uczuciem rześkości, przypływu sił.
Było to jak przedsmak czegoś. Jak wigilia święta w dzieciństwie, gdy się wie na pewno, że
czeka nas przyjemność. Dziecięce spodziewanie się czegoś bardzo miłego.
W końcu dlaczegóż miałbym się niepokoić tym wieloodcinkowym fantastyczno-
naukowym serialem? Dlaczegóż - zapytuję - miałby ów sen być gorszy od innych? Na pewno
nawet jest lepszy. Dostarcza mi przyjemnych, co więcej - ciekawych wrażeń.
Jak to się dzieje, dla przykładu, że U jest istotą samodzielną, a zarazem cząstką innej?
I jak oni właściwie ślizgają się po niebie?
Uśmiechnąłem się. Co to jednak znaczy urodzić się w drugiej połowie dwudziestego
wieku! Jawią mi się bajkowe sny, a ja zastanawiam się, jak i dlaczego dzieją się owe cuda.
Dlaczego lata konik-garbusek? Jaką ma siłę nośną? Jaka jest stateczność lotu fruwającego
dywanu? Albo składowa oporu kijów-samobijów?
Westchnąłem. Trzecia po południu. Trzeba rozstać się z U i pogadać z matką Siergieja
Antoszina. Może to nie jest zbyt ciekawe, ale za to konieczne.
Spóźniła się o równe dwadzieścia minut. Ospałość to najwidoczniej ich cecha
rodzinna, podobnie jak rzadki dar pewności siebie. Zdecydowanym ruchem rzuciła torebkę na
stół.
- Co robimy z Siergiejem? - zapytała surowo. Nieproszona usiadła i zapaliła
papierosa.
- Nie wiem - wyznałem uczciwie.
- Pan jest jego wychowawcą - oświadczyła dobitnie towarzyszka Antoszina. -
Powinien pan wiedzieć.
Zaraz doda: „za to panu płacą”, pomyślałem. A ja się zaczerwienię i wykrztuszę, że
owszem, płacą, ale nie tak znów wiele.
Zawstydziłem się. Powinienem wiedzieć, a nie wiem.
- Proszę pani, Siergiej to rozsądny chłopak - powiedziałem. - Mimo miernych
postępów albo - powiedzmy inaczej - mimo wybitnego braku postępów wszyscy nauczyciele
uważają go za niepozbawionego zdolności.
- Nie widzę w tym nic zabawnego.
- Ani ja. Po prostu chciałem podkreślić, że brak postępów u pani syna wygląda raczej
na zamierzony. Nawet nie robiąc absolutnie nic w domu, można by uczyć się lepiej od niego.
Czasami wydaje się, że Siergiej ze wszystkich sił stara się nie wyłazić z dwójek.
Matka Antoszina zaczęła pąsowieć w oczach. Gwałtownym, zdecydowanym gestem
zdusiła niedopałek w popielniczce i spojrzała na mnie.
- Chce pan powiedzieć...
Patrzyłem na nią w milczeniu. Nie wiedziałem, co chcę powiedzieć.
- ...że mój syn rozmyślnie źle się uczy?
- Nie wiem, czy rozmyślnie, ale - powtarzam - czasami mam takie wrażenie... Jakie
między wami panują stosunki?
- Stosunki? - spojrzała na mnie z niechętnym zakłopotaniem. - Jakie mogą panować
stosunki między matką i synem? Normalne. Rodzinne.
- Często go pani karci?
- Czasami. Ojciec to zwykle załatwia. Ja zresztą też - głos jej zabrzmiał tak okrutną
wiarą w słuszność tego, co mówi, że zacząłem rozumieć Siergieja.
- Może mi pani obiecać jedną rzecz?
- Co takiego? - spojrzała nieufnie.
- Że nie będzie pani karać syna. On jest akurat w tym wieku, że...
- Więc co, panie profesorze? - tytuł ów wypowiedziała z takim sarkazmem, że byłem
gotów się zawstydzić. - Co mamy z nim robić? Głaskać po główce? Ojciec pracuje, jak także,
a on...
- Wcale nie radzę głaskać go po główce. Po prostu proszę go nie bić...
- Ależ my nie bijemy, skąd to panu przyszło do głowy?
- Przed chwilą mówiła pani przecież, że czasami ojciec to załatwia. I pani także. Więc
jak państwo to załatwiają?
Antoszina wzruszyła ramionami. Jacyż głupi są dziś nauczyciele, najprostszych rzeczy
nie rozumieją!
- No, dostanie parę razy po karku dla postrachu, a pan zaraz: nie bić...
- Dobrze, nie spierajmy się o słowa. Proszę tylko o jedno: nie bić i nie wymyślać.
Proszę choć na miesiąc zapomnieć o swoich wychowawczych obowiązkach. Dogadaliśmy
się?
- Mhm... zobaczymy, panie profesorze - odparła obrażonym tonem. - To pan jest
oczywiście pedagogiem.
- A teraz proszę poprosić do mnie Siergieja.
- ...Słuchaj - powiedziałem chłopcu, kiedy wszedł do pokoju. - Nie mógłbyś
troszeczkę mniej się przykładać?
Ospałość zniknęła na chwilę z jego twarzy. Przyjrzał mi się uważnie.
- Sierioża, ja nie żartuję, doszedłem do wniosku, że zbytnio się wysilasz, a w twoim
wieku nadmiar wysiłku bywa niebezpieczny. Młody, rozwijający się organizm i te de.
Poczułem się równocześnie Pestalozzim i Uszynskim *[* Pestalozzi Johann Heinrich
(1746-1827) - pedagog i pisarz szwajcarski. Uszynski Konstantin D. (1823-1871) - postępowy
pedagog rosyjski.]. Zaczęło mnie ogarniać paskudne uczucie dumy. W taki właśnie sposób
zaczyna się raptem myśleć o sobie z przesadnym uwielbieniem.
- Nie bardzo rozumiem, panie psorze - mruknął Antoszin. W jego światku ironia była
wyraźnie rzeczą niezwykłą i budziła niejasne zaniepokojenie, jak wnyki zastawione na tropie
dzikiego zwierza.
- Przed chwilą zapewniałem twoją mamusię, młody przyjacielu, że starasz się, ile sił...
- tu Siergiej popatrzył na mnie pytająco i z zakłopotaniem - ile sił, by źle się uczyć.
Umówiłem się z nią, że nie tkną cię przez miesiąc. - Twarz Siergieja poczerwieniała
gwałtownie, ja zaś opuściłem wzrok na dziennik, aby nie peszyć chłopaka. - A ty postaraj się
przez ten miesiąc niczego nikomu nie udowadniać. Proszę cię o to jak o przysługę osobistą. I
nikomu ani słówkiem. Dobra?
- Dobra - odrzekł, jednak bez szczególnego przekonania w głosie. Gdyby tak udało się
zliczyć, ile już razy obiecywał! - Czy mogę odejść?
- Oczywiście... Chciałem cię spytać o jedną rzecz...
Siergiej spojrzał na mnie badawczo.
- Przypuśćmy, że komuś zaczynają śnić się nadzwyczajne sny...
- Jak to nadzwyczajne?
- No, niezwykłe...
- Każdy sen jest niezwykły. Przecież to sen - powiedział wolno i dobitnie Siergiej.
- Rozumiem. Ale mówię o takich całkiem niezwykłych.
- Niezwykłych w czym?
- W treści. Sny kosmiczne. O obcej planecie i tak dalej...
- No to co z tego?
- Rozumiesz, te sny tak są podobne do rzeczywistości...
- Przepraszam, panie profesorze, jakaż to rzeczywistość, jeśli mówi pan, że planeta
jest obca?
- No tak, masz rację. Nie o to chodzi. Po prostu są to bardzo wyraźne sny, na swój
sposób logiczne i jakby seryjne. Jeden przechodzi w drugi...
- I komuż tak się to śni? Nie przypominam sobie takiej fantastyki...
- Ani ja. Mówiąc szczerze, między nami, to są moje sny.
- Naprawdę, panie profesorze? A może to jakiś chwyt pedagogiczny?
- Ach ty gałganie! - roześmiałem się. - Chwyt... Cóż to, przerzucam cię przez biodro?
Zakładam podwójnego nelsona? Słowo ci daję, nie stosuję żadnych chwytów, i w ogóle nie
wiem, po co o tym opowiadam. Przecież podrywam w ten sposób autorytet pedagoga,
Siergiej uśmiechnął się lekko. Co chciał tym wyrazić? Że nie mam żadnego
autorytetu, więc nie ma co wobec tego podrywać? Czy przeciwnie? Że autorytet mam z
granitu, więc nawet sama myśl o jego poderwaniu jest śmieszna? Chciałbym, aby ten właśnie
wariant był bliższy prawdy. Pogadaliśmy jeszcze chwil parę i rozstaliśmy się mniej więcej
zadowoleni z siebie. W sprawie snów zdecydowaliśmy, że opierają się na wrażeniach
wywołanych czytaniem dzieł fantastyczno-naukowych, najlepiej więc poczekać na dalsze
serie, jeśli oczywiście nastąpią.
Wieczorem wybieraliśmy się z Halą w gości.
- Włóż zamszową marynarkę - powiedziała.
- Chętnie.
Przyjrzała mi się badawczo i zapytała:
- Jak się czujesz? Jesteś zdrów?
- Jak najbardziej. A bo co? Dlaczego pytasz?
- Zwykle kiedy proszę, żebyś włożył tę marynarkę, wynajdujesz mnóstwo wymówek.
A dzisiaj zgodziłeś się od razu. To dziwne. W ogóle posłuszny mąż to oczywiście miłe, ale
zostań już lepiej takim, jakim byłeś, bo zaczynam się denerwować i bać...
- Ale marynarkę włożyć?
- Włóż.
- I brązowy krawat w kratkę?
Żona podeszła do mnie z tyłu, oparła mi dłonie na ramionach i zaczęła trzeć
policzkiem o moje plecy.
- Boję się, kiedy niespodziewanie robisz się taki uległy - westchnęła.
- Dobrze, nie będę cię martwić. Nie włożę marynarki ani krawata w kratkę. Lepiej
botforty i kaftan skórzany. - Spojrzałem na zegarek. Już za kwadrans ósma. - Lusieńko,
spóźnimy się jak zwykle. Nim zajedziemy, będzie wpół do dziewiątej.
- Nie warcz. Człowiek w botfortach i skórzanym kaftanie nie powinien warczeć.
Muszkieterowie nigdy tego nie robili.
- Skąd wiesz? - zapytałem podejrzliwie. - Widujesz się z nimi?
Opuściła wzrok.
- Wolałam nie mówić...
- D’Artagnan?... - wyjąkałem.
- Atos - wyszeptała i nie mogąc dłużej zachować powagi parsknęła śmiechem.
Przyłączyłem się do niej.
- Więc warczę czy nie warczę? - zapytałem.
- Niestety...
- Włożyłem przecież marynarkę, choć jej nie znoszę. Święta ofiara złożona na ołtarzu
rodzinnego szczęścia! Chodźmy, chodźmy, trzeba jeszcze złapać taksówkę.
- Tak to taksówkę? - zapytała groźnie Hala. - Nie pojedziemy wozem?
- Lusieńko - odpowiedziałem żałośnie: - Już mi się znudziło popijać wodę z
bąbelkami. Ludzie żłopią napoje wyskokowe, drą się coraz głośniej, a ja siedzę z borżomem
w kieliszku i usiłuję śmiać się weselej od innych z dowcipów, które mogą śmieszyć tylko
zalanych.
- Ja poprowadzę wóz z powrotem - rzuciła twardo Hala. - Tym się różnię od
niektórych, że brak alkoholu nie sprawia mi przykrości. Za to kiedy wyjdziemy na ulicę, nie
będziemy podbiegać z wyciągniętą ręką do każdego mijającego nas samochodu. Zejdziemy
spokojnie na dół, wsiądziemy do naszego starego wiernego „Moskwicza”, zapalimy stary
wierny silnik...
- I rąbniemy w stary wierny słup...
- Zawsze próbujesz rozwijać we mnie samochodowy kompleks niższości. Mam dość!
Ogłaszam bunt przeciwko domowemu autowyzyskowi. Odtąd ty będziesz prosić mnie o
kluczyki. Do szkoły masz dwa przystanki, a ja do instytutu jeżdżę z dwiema przesiadkami!
- Madame, brawo! - zawołałem. - Prześlicznie pani z tym gniewem! Boję się tylko, że
będę musiał szukać sobie nowej żony. Czy ma - pani może w tej sprawie jakieś propozycje?
- Dlaczego? - zasępiła się.
Hala, jak chyba każda kobieta, nie lubi, kiedy mówię nawet żartem o rozwodzie.
- Dlatego, że ty i samochód jesteście sobie przeciwwskazani.
- Bzdury! Nawet to cielę Irka nauczyła się i prowadzi doskonale. Cóż to, jestem
gorsza od niej?!
- O, nie! - zawołałem. - Nie! Wcale nie gorsza. Uszy masz nawet ładniejsze. Jest tylko
jedna różnica, Irka umie prowadzić, a kiedy tobie wydawano prawo jazdy, pracownicy
Wydziału Komunikacji odwracali się i rumienili ze wstydu.
- Świetnie - oświadczyła lodowatym tonem Hala. - Zobaczymy, czyje uszy są
ładniejsze i kto będzie rumienić się ze wstydu.
Pojechaliśmy oczywiście naszym wozem. Kiedy „Moskwicz” kaszlał i prychał jak
przeziębiony i nie chciał zaskoczyć, wspominałem lot nad bursztynowymi pagórkami. Nie da
rady, nie ten poziom techniki.
Hala dopytywała się złośliwie, czy ma wysiąść i popychać. Westchnąłem tylko.
Miałem ochotę przypomnieć jej dzień, kiedy rozpromieniona pokazała mi swoje nowiutkie
prawo jazdy.
- Chodź, zobaczysz, jak prowadzę - powiedziała niedbale i zeszliśmy na podwórze.
Rzeczywiście, zatoczyła sprawnie krąg, wjechała znów na dziedziniec do zwykłego
naszego miejsca parkowania pod ścianą i zamiast hamulca nacisnęła pedał... gazu!
Przez trzy następne dni ganiałem za nowym reflektorem i prostowałem błotnik, a Hala
gotowała na obiady wyszukane dania i mówiła do mnie „mój kochany”.
Oczywiście spóźniliśmy się i oczywiście nikt nie uwierzył, że akurat teraz jest kolejna
akcja „bądź przezorny na drodze”, i choć to ja prowadziłem, milicjanci jak istne sępy rzucali
się na nieszczęsnych kierowców wyłapując tych, którzy sobie golnęli.
Dla mnie była to - jak mówię - nie pierwszyzna, umiejętnie więc wymieniłem duży
kielich wódki na taki sam wody mineralnej. Na szczęście oba granatowe, więc nikt bąbelków
nie dostrzegł.
Był gwar, pełno dymu i zapewne wesoło, gdyż wszyscy śmieli się, głośno. Śmiałem
się i ja wraz z innymi, może nawet głośniej od nich. Ale z czego - nie wiem, bo znów
przypomniał mi się U, nieporównywalne z niczym uczucie roztapiania się w żółtym niebie
wśród wydłużonych, podobnych do strzał obłoków. W świadomości roiły się - wraz z
szemrzącym przypływem - myśli tłumu braci. U był nimi, oni nim, a więc i mną. Ogromna
melodyjna świadomość, niby majestatyczna świątynia, pełna lekkiego szemrzącego
przypływu. Świątynia ta nie była chłodna ani pusta, wypełniała ją ciepła radość, podobna do
tej, którą odczuwałem budząc się w czasie dwóch kolejnych poranków. Ale po stokroć
silniejsza, jaskrawsza. Myśląc o świecie, w którym bawi U, czułem ukłucie żywej tęsknoty.
- Chłopie, czegoś tak się zadumał? - nachylił się nade mną gospodarz domu, Wasia
Żigalin, mój serdeczny przyjaciel. Wasia to człowiek dokładny, skupiony i uparty; jeśli raz
postanowi wypić, robi to z właściwą sobie energią.
- Bóg z tobą! A czy ja potrafię? Dumać to powinniście wy, dziennikarze.
- E-e, nie-e - pogroził mi palcem. - Nie oszukasz mnie, stary. Widzę po oczach, żeś się
zadumał. Kiedy zamyślasz - się, oczy stają się puste... - Głośno, soczyście cmoknął mnie w
ucho.
- Nie-e ob-brażaj się, stary. Wiesz, że cię kocham, bo jesteś opętany. Rozumiesz?
Opę-ta-ny...
- Jak to?
- Tak to. Jesteś belfer i wcale się tym nie martwisz. Nie gryzie cię, u diaska, robak
pychy. Co? Gryzie czy nie gryzie? Ale gadaj prawdę, tylko prawdę i samą prawdę!
Rozumiesz? Jestem przyjacielem albo nie? Otwórz serce przed przyjacielem, a potem za nim
zamknij. Rozumiesz?
- Rozumiem.
- To świetnie! Łyknijmy, stary, za cichych i pokornego serca.
- Nie masz czasem dość? Patrz, twoja Wala gapi się na nas jak sroka w gnat. Tobie to
nie szkodzi, pobije cię i tyle, ale co będzie ze mną? Przywykłeś, Wala cię leje cały czas...
Wasia przyjrzał mi się z pijaną uwagą i nagle się rozpłakał.
- Leje, Jureczku, to nie to słowo. Znęca się. Morduje. Wszyscy myślą, że ona mnie
kocha... - zamilkł, przymknął oczy, westchnął ciężko i ciągnął dalej. - Ter-r-ro-ryzuje mnie.
Rozumiesz? To sadystka. Savonarola. Golnijmy za moją Savonarolke...
- Może naprawdę dość?
Niespodziewanie Wasia mrugnął na mnie całkiem trzeźwo.
- Chcesz - przejdę po desce.
- Tu nie ma desek.
- Wyrecytuję tabliczkę mnożenia?
- Na trzeźwo także jej dobrze nie znasz. Z arytmetyki nie miałeś nigdy więcej niż
troję.
Wasia roześmiał się i nagle powiedział najzupełniej trzeźwym głosem:
- Myślisz, że nie widziałem, jak zamiast wódki nalałeś sobie wody mineralnej?
- Naprawdę widziałeś? Okropność! Jak ja teraz spojrzę w twoje pijane oczy?
- Przestań się pastwić nad serdecznym przyjacielem, nie hoduj w sobie okrucieństwa.
Bądź już lepiej opętanym, rozumiesz? Obłąkanie pasuje do ciebie. Do twarzy ci z nim.
Wiesz?
- Tak jest, panie wachmistrzu! - zawołałem zapominając na chwilę, że zostałem
zdemaskowany.
- To brzydko - jęknął Wasia. - Być trzeźwym i udawać pijanego. To amoralnie,
nieprzyzwoicie i w ogóle nieładnie. Rób jak ja. Jestem trochę wstawiony, a udaję trzeźwego.
Po męsku. Ale, draniu, jeszcześ mi nie powiedział, o czym myślisz. Nawet i teraz gadasz tu ze
mą, a myślami gdzieś bujasz...
Kiedy Wasia trochę sobie podpije, robi się zawsze niezwykle przenikliwy. Teraz też
trafił w dziesiątkę. Akurat usiłowałem w tej chwili odtworzyć melodię zasłyszaną nad
gładkimi, obłymi wzgórzami Bursztynowej Planety, kiedy U przelatywał nad nimi. Nie, była
nazbyt złożona, by ją zapamiętać. Pamiętałem tylko wrażenie bezgranicznej harmonii,
mądrej, kojącej, wiecznej i pięknej.
Jakże potrafiłbym komuś o tym opowiedzieć? Jak dobrać słowa, które choć w części
mogłyby oddać to, czego oddać nie można? A równocześnie Bursztynowa Planeta nie
opuszczała mnie. Byłem jakby przepełniony owymi dwoma snami
- Słuchaj no - powiedziałem. - Możesz na chwilę się zamknąć?
- A po co? Gadam, więc jestem. Tak mawiali jeszcze starożytni.
- Nie. Poważnie.
- Poważnie? Mogę. Słucham, ale mów krótko, bo powiedziane jest: zwięzłość to
siostra talentu.
Jak, w jaki sposób zniszczyć mur obronny chroniący ludzi? Wszyscy są przecież niby
w kolczugach i hełmach. Niewrażliwi. Nie można się do nich dobrać. Jak opowiedzieć im o
Bursztynowej Planecie?
Oczywiście, oczywiście, powtarzałem sobie po raz setny, dorosły, kulturalny człowiek
z końca dwudziestego wieku nie powinien zawracać bliźnim głowy dyrdymałkami o snach.
Kogo interesują sny nauczyciela angielskiego, Jurija Czernowa? Skąd ta pycha, by sądzić, że
mogą w ogóle kogokolwiek zainteresować?!
Powtarzam, umysłem wszystko to pojmowałem, ale wyrazistość, piękno i niezwykłość
snów sprawiły, że traktowałem je jak prawdziwy skarb mej wyobraźni. Po prostu byłoby
grzechem skrywać je we własnej tylko czaszce. Ludzie bywają różni, jedni mogą oglądać
piłkę nożną albo hokeja w pojedynkę, inni - nie. Należę do tych drugich. Kiedy zapowiadają
ciekawe zawody, idę do Wasi, do Ilji, do któregoś ze znajomych, byle tylko móc cieszyć się
lub smucić razem z kimś. - Masz psyche dzikusa - podrwiwa ze mnie Hala - nie dorosłeś do
epoki telewizji. Bo ona ubóstwia samotne oglądanie transmisji sportowych.
Spojrzałem na przyjaciela.
- Waśka, ale powiedz, gdybym był śmieszny.
- Stary, w przeciwieństwie do innych nigdy nie bywasz śmieszny, nigdy nie próbujesz
wyłazić ze skóry. Nie wyobrażasz sobie, ile skór wtedy pęka. Dalej, Jureczku, zaczynaj. Moje
uszy są do twej dyspozycji.
- Tylko się nie śmiej!
- Cóż to, chcesz odczytać swoje pierwsze wiersze? Nie krępuj się!
- Śnią mi się dziwaczne sny. Już drugą noc z rzędu. Jakaś obca planeta, nazwałem ją
bursztynową...
- Czekaj no, stary. Wału! - zawołał do żony. - Jureczek skarży się, że nie ma nic do
picia. Przynieś no, dziecino, tę butelczynę odstawioną w lodówce.
- Zgłupieliście, moczymordy, czy co? - rozległ się bas Wali. - Przed wami prawie
pełna flacha, a wy...
- Hm... ale Jureczek powiada, że to woda mineralna. Przypuszczam, że się myli?
Chodź no tu, dziecinko...
Walentyna jest o pięć centymetrów wyższa i o dziesięć kilogramów cięższa od Wasi.
Mężczyźni drętwieją pod jej spojrzeniem, a kierowcy taksówek stają się nagle bardzo
uprzejmi.
- Wybacz, stary” zacząłeś coś gadać o bursztynach. Bursztyny... Skamieniałe łzy
drzewa - jakie to banalne! Mocna rzecz, co?
Skończyło się na tym, że poddałem się i łyknąłem kieliszeczek. Usiadłem za
kierownicą, ale Hala musiała przysiąc, że jeśli nas zatrzymają, zamienimy się szybko
miejscami i prawo jazdy pokaże ona. Ale o drugiej w nocy nikt nas nie zatrzymał i do domu
dotarliśmy szczęśliwie.
ROZDZIAŁ 3
Żyłem dalej w dwóch światach. W dzień chodziłem do pracy, koło apteki widywałem
się z Codziennym Spotkańcem (witaliśmy się teraz jak najbliżsi przyjaciele), wywoływałem
do tablicy, stawiałem stopnie, rozmawiałem z Halą. Słowem, byłem Jurijem Czernowem,
nauczycielem języka angielskiego.
Nocami przebywałem na Bursztynowej Planecie. Nowe sny zawsze dodawały coś do
poprzednich.
Z każdym upływającym dniem przyzwyczajałem się coraz bardziej do niedorzecznej
na pierwszy rzut oka myśli, że Bursztynowa Planeta to wcale nie płód mych nocnych
wymysłów. Żyła własnym życiem, a ja powoli, krok po kroku, zaznajamiałem się z dziwnym
i niepodobnym do naszego ludem U. Nie rozumiałem, zdumiewałem się, nie wierzyłem, ale
zaznajamiałem się.
Nie, nie, proszę nie myśleć, że utraciłem całkowicie samokontrolę i zmieniłem się w
swego rodzaju narkomana, dla którego jedyną realność stanowi świat fantasmagorii.
Zdawałem sobie w pełni sprawę ze wszystkiego. Jedyne, powtarzam, z czym zupełnie nie
mogłem się pogodzić, to że moje sny były tylko snami. To było absolutnie niemożliwe. Sny
nie mogą przebiegać w tak ścisłej kolejności jeden po drugim. Nie mogą zazębiać się ze sobą
tak szczelnie, nie mogą być tak logiczne, niechby nawet fantastyczno-logiczne, ale logiczne!
Mój śpiący mózg nie mógł noc w noc odtwarzać obrazów życia nieznanej planety.
Rozumiałem, że stwierdzenie to może wydawać się sporne, ale wiedziałem, czułem, byłem
pewien, że moje podróże na Bursztynową Planetę to nie tylko sny. Gdyby ktoś krążył wraz ze
mną nad śpiewającymi pagórkami lub gdybym potrafił opowiedzieć należycie o tym locie -
byłbym zrozumiany.
No i co wtedy? Zostawały dwie możliwości: albo zwariowałem i wszystko, co mi się
zdaje, to płód chorej psychiki, albo... Nawet teraz, po tak długim czasie od owych zdarzeń,
zadziwia mnie pytanie, jak znalazłem w sobie dość intelektualnego męstwa, by przyjąć tę
drugą możliwość. Proszę mi wierzyć, nie przechwalam się. Przez całe świadome życie
traktowałem siebie dość sceptycznie, nigdy nie byłem zbyt mądry, odważny, przedsiębiorczy.
Wiedziałem o tym. Godziłem się łatwo z tym, co mi los zsyłał. Kiedy Hala wyrzucała mi, że
nie walczę o to, co mi się należy, musiałem z westchnieniem przyznawać jej rację.
Rzeczywiście, bojownikiem nie byłem.
Wydawało się więc, że najłatwiej będzie zdecydować, iż Bursztynowa Planeta to
swojego rodzaju choroba. Dla mniej lub bardziej racjonalnie myślącego umysłu wariant ten
wydawał się najprawdopodobniejszy. Ja jednak byłem przekonany o czymś innym. Ze w jakiś
sposób odbieram informacje przesyłane mi przez U i jego lud.
Wyobraźmy sobie, zastanawiałem się usiłując myśleć spokojnie, że gdzieś,
powiedzmy pod Kurskiem, właściciel telewizora widzi nagle na ekranie swego „Rubina” czy
„Tempa” transmisję z Rzymu albo z Helsinek, ale bez fonii. Zwraca się więc do sąsiadów.
- Wczorajszego wieczora nadawali z Rzymu piłkę nożną, ale bez głosu. Nie wiecie,
kto grał?
- Coś ty - powiada sąsiadka. - W jaką piłkę? Z jakiego Rzymu? Leciał osiemnasty
odcinek tego... no, serialu... jak go tam, no wiesz... A potem totolotek. Żarty sobie stroisz, czy
co?
- Ale skąd... Nie...
Cóż więc myśli właściciel nieszczęsnego „Rubina”? Albo że ma kuku na muniu, albo
że w rezultacie nieznanych przyczyn jego odbiornik zaczął raptem łapać transmisje rzymskiej
telewizji! Zwłaszcza że - wprawdzie bardzo rzadko - podobne przypadki się zdarzają.
Sprawa ze mną wygląda tak właśnie. Z tą tylko różnicą, że Bursztynowa Planeta to nie
Rzym, moja głowa nie „Rubin” i nic podobnego, o ile mi wiadomo, nigdy z nikim się nie
zdarzyło.
Wieczorem postanowiłem pogadać z Halą. Tym razem słuchała nie przerywając.
Kiedy skończyłem, objęła mnie i potarła nosem o mój policzek.
- Kłujesz - powiedziała. - Ale i tak cię kocham.
Zazwyczaj kiedy Hala mnie obejmuje, czuję się jak wielki dwudziestopięcioletni
kociak, który pragnie mruczeć i przeciągać się pod dotknięciem pieszczotliwej znajomej
dłoni. Ale dzisiaj miałem się na baczności, jak dzikie zwierzą, i przyglądałem się usiłując
pojąć, co Hala myśli naprawdę.
Podejrzliwość to jest samowyzwalacz, wystarczy zrobić pierwszy krok, drugi okazuje
się łatwiejszy. Naraz nos Hali wydał mi się chłodny i fałszywy, głos zabrzmiał nieszczerze.
Rozmawiała ze mną jak z chorym.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziała. - Musisz po prostu odpocząć. Może pogadaj
w szkole, niech cię zwolnią na tydzień, zastępowałeś przecież Rajkę, kiedy wychodziła za
mąż... Pojedziesz na tydzień do cioci Niury, połazisz, pooddychasz świeżym powietrzem i
wrócisz całkiem zdrów.
- Zdrów? Więc teraz jestem chory?
- Nie twierdzę, że chory, ale...
- Rozumiem. Doskonale rozumiem! Gdybyś to ty mnie opowiadała, że coś ci się śni o
kosmosie, ja też bym chyba cię wysłał do ciotki Niury. Ona twardo stąpa po ziemi, jej na
pewno śnią się rzeczy ściśle realne, w skali raczej osiedlowej...
- Niepotrzebnie się złościsz, mnie przecież chodzi o twoje dobro.
- Nie złoszczę się, przysięgam. Może spostrzegłaś, że odkąd śnią mi się bursztynowe
sny, jestem w doskonałym nastroju. Ale czy nie sądzisz, że mogę mieć rację? A jeżeli? Gdyby
tak w zwyczajnej powszedniości zamigotał promyczek czegoś niezwykłego? A ty - do ciotki
Niury! Na świeże powietrze!
Hala westchnęła, na jej twarzy pojawiła się nagle surowa poranna nieprzystępność.
- Dobrze - powiedziała. - Przypuśćmy na chwilę, że uwierzyłam. Może inaczej, nie to
słowo, po prostu przekonałeś mnie. Ty, Jurij Czernow, nauczyciel angielskiego - w głosie jej
pojawił się ton leciutkiego sarkazmu - okazałeś się wybrańcem kosmicznych przyjaciół.
Przypuśćmy. I co dalej? Zawsze lubisz wyobrażać sobie, co by było, gdyby... Więc i ja
spróbuję. Zgłaszasz się... powiedzmy, do Akademii Nauk i powiadasz: „Cześć, jestem Jurij
Czernow, nauczyciel języka angielskiego. Odbieram sygnały z kosmosu. W czasie snu”
Widzisz, sam wzruszasz ramionami. Może tobie jest wszystko jedno, co myśli o nas
otoczenie, ale ja nie chcę, by mego męża uważano za wariata. Rozumiesz?
Policzki jej zapłonęły rumieńcem, oczy rozbłysły. Spojrzałem na zaciśnięte piąstki.
Była gotowa do walki. O zdrowy rozsądek, o mnie, o to, aby nikt nie pukał się palcem w
czoło za moimi plecami.
- Milczysz - ciągnęła Hala. - Bo nie masz argumentów! Zawsze łatwiej ci wybrać
wariant, przy którym nie trzeba nic robić. Niech wszystko załatwia się samo, a ty będziesz
wypoczywał z założonymi rękami, na tapczanie...
Oczywiście powinienem był oburzyć się i wyjaśnić swój pogląd na to, za kogo
powinna była wyjść za mąż, ale - dziwna rzecz - radość, która ogarniała mnie we śnie,
opromieniła wszystko dokoła, nawet kłujące spojrzenie Hali. Westchnąłem. W tym, co
mówiła, był zdrowy rozsądek. Zbawczy, lecz wszystko niszczący na swej drodze. Nie daj
Boże znaleźć się pod gąsienicami zdrowego rozsądku, jego atak bywa nie do odparcia, po
jego stronie jest siła, poparcie większości.
Ty zaś trwasz osamotniony, zbrojny w kruche, dziwaczne odczucia, którym sam nie
bardzo dowierzasz.
- Masz chyba rację, Lusieńko, więc co mi doradzasz oprócz cioci Niury?
- Może pokażesz się lekarzowi? Dobremu psychiatrze, który mógłby wyjaśnić twój
stan. Wala zna świetnego doktora...
- Już się dowiadywałaś?
Namyślała się chwilę - skłamać czy powiedzieć prawdę.
- Tak... Widziałam, że coś się z tobą dzieje... Zrozum, Jureczku - oczy jej znów stały
się ciepłe, mógłbym patrzeć w nie bez ustanku. - Zrozum, te bujdy miną. Ale choroby nie
należy zaniedbywać, zawsze łatwiej wyleczyć z początku niż później. Pójdziesz do doktora?
- Pójdę.
Co więcej mogłem powiedzieć? Że nie pójdę? Jeszcze bardziej utwierdzić ją w
przekonaniu, że oszalałem? I czekać, kiedy zacznie przede mną chować ostre przedmioty?
A może istotnie Hala ma rację? Może niezachwiana pewność, że jestem zdrów, to
tylko jeden z symptomów nadchodzącego obłędu? Może jestem chory już od dawna? Na
długo przed pojawieniem się bursztynowych snów? Skłonność do refleksji? Nawyk stałego
fantaejowania? Co by było, gdyby...
Przypomniał mi się przyjaciel, Ilja Płoszkin. Lubił mnie nazywać jeszcze na studiach
niedorozwiniętym. Czyżby miał się okazać prorokiem? Czyżby w tym żarcie kryło się ziarnko
prawdy? A może nie ziarnko, może cała prawda?...
- Nie przejmuj się, kochanie - mówiła Hala. - Wszystko będzie dobrze.
W głosie jej brzmiało zdecydowanie strażniczki domowego ogniska chroniącej swej
twierdzy. Czego jak czego, ale zdecydowania Hali nie brakuje. Niech tylko w główce jej
dojrzeje jakieś postanowienie, natychmiast zaczyna wcielać je w życie z druzgocącą wszystko
energią.
- Jeśli chcesz, pójdę z tobą - zaproponowała.
- Ustalmy, Lusieńko, albo jestem zupełnym inwalidą, albo mogę się jeszcze poruszać.
Jeżeli potrafię obejść się bez niańki, nawet tak sympatycznej jak ty, wolałbym pojechać sam.
Masz adres?
- Mam. Tylko nic nie wyjaśniaj przez telefon. Powiedz, że dzwoni Czernow z
polecenia pani Walentyny...
Nacisnąłem guzik jedenastego piętra i jadąc w górę odczytywałem ze ścian windy
niedługą historię nowo wybudowanego domu. Oleg plus Swieta... daj im Boże szczęście. Ta-
ak! Dureń Lońka. Głupia Ola. Miejmy nadzieję, że to oszc