Zinowij Juriew Sny Szybkie Przełożył Henryk Józefowicz ROZDZIAŁ 1 Otworzyłem oczy i spojrzałem w okno. Ciemno, na pewno bardzo jeszcze wcześnie. Zerknąłem z ukosa na budzik, ale wskazówki zamazywały się w mroku. Bóg z nimi, wszystko jedno, jeszcze nie czas wstawać. I wtedy odczułem coś dziwnego. To, że się obudziłem we własnym mieszkaniu, obok własnej żony, było więcej niż naturalne. Niemniej jednak w małym pokoiku, z którego jeszcze nie ulotniła się ciepła nocna ciemność, czułem coś dziwnego, coś wyraźnie niepojętego. Dziwność owa pełzła chwil parę po mym budzącym się mózgu, potem okrzepła i - rozpoznana - zmieniła się w przedziwny stan ducha. Zdumiałem się. Żadnych szczególnych powodów do radosnego nastroju o piątej rano nie miałem. Nie było też powodów do smutku, to prawda, ale czy brak powodów do smutku to przyczyna radości? Jeśli dwudziestopięcioletni nauczyciel języka angielskiego budzi się i nasłuchuje równomiernego oddechu żony, to - zgódźmy się - jeszcze zbyt słaby powód do radości. Nic w tym szczególnego. To prawda, można było poczuć przedsmak czegoś błogiego: jeszcze wcześnie, przede mną jeszcze ze dwie godziny snu, jestem - tfu, tfu, na psa urok - zdrów, żona także. Wszystko w porządeczku, życie jakoś nam leci! Kiedyś, będąc jeszcze malcem, odczuwałem czasami bezwiedną radość, uciechę źrebięcia skaczącego po słonecznej łące. Ale nieoczekiwana radość człowieka dorosłego o piątej rano... A może coś w szkole? Nie, w szkole także nie zaszło nic niezwykłego. Nagle pojąłem, radość pochodziła ze snu. Wypłynął na powierzchnię pamięci. Jasny i precyzyjny. Zabarwiony bursztynową tonacją, jaką płonie pień sosny, gdy nagle przed zachodem zza szarej chmury padnie nań promień słońca. Bursztynowy sen. Oszałamiająco precyzyjny, rozległy. Poczucie lotu. Ale nie zapiera tchu. Spokojny lot. Przed oczyma jawi się bursztynowy krajobraz, łańcuchy gór, raczej pagórków, gładkich, zaokrąglonych, spokojnych. Doliny z rozpadlinami - ni to drogi, ni to rzeki. Nurkowanie w dół. Tak samo ciche i bystre jak lot. Barwa jaskrawieje. Bursztyn nasyca się przenikliwą ochrą... - Czego się wiercisz? - ochrypłym ze snu głosem mruczy Hala. - Nie śpisz? - Nie śpię - mówię i czuję wdzięczność za to, że też się przebudziła, że zaraz będę mógł opowiedzieć jej ów zadziwiający sen. - Nie jesteś chory? - Nie, Lusiu, jestem zdrów. Miałem po prostu taki sen... - zamilkłem szukając słów, aby opisać wyrazistość snu. W głębi świadomości słowa były równie odświętne, jak sen, ale - zadziwiająca rzecz - gdy próbowałem opowiadać, traciły blask, stawały się nudne i szare, jak zebrane na plaży i wyschłe - w drodze do domu różnobarwne kamyczki, jak poblaski świtania za oknem. - Widzisz, przede wszystkim ów kolor... niezwykły... - zacząłem, lecz usłyszałem równomierny oddech Hali. Zbyt równomierny. Spała. Posapywała. Już chciałem obrazić się, ale nie zdążyłem, gdyż znów sen rozpostarł przede mną ogromną bursztynową panoramę. Sen i nie sen. Wyraźny, jasny, pełen szczegółów. Odczucie nie snu, lecz przeglądu kolorowych slajdów sunących płynnie przede mną. No dobrze, jakiś wyraźny sen - pomyślałem - ale skąd owa dziecięca radość? Być może sen nie ma tu nic do rzeczy? Ma - odpowiedziałem sobie z przekonaniem. Dziwne, ale ów nocny lot nad bursztynową planetą napełnił mnie wyraźnym uczuciem ostrej, niespodzianej radości. Uczucie to utrzymywało się we mnie przez cały dzień, ubarwiając wszystko dokoła jaskrawymi, odświętnymi kolorami. - Czego się uśmiechasz? - zapytała Hala podczas mojej gimnastyki. - Co cię tak bawi? Położyłem hantle na podłodze, wyprostowałem się i spojrzałem na jej twarz, na zaciśnięte wargi. Moja żona rankiem bywa zawsze ponura. Na ogół jest miła i wcale nie żałuję, że się z nią ożeniłem. Ale skąd się w niej bierze ta poranna nieprzystępność, ten chłód? Być może budzi się po prostu wcześniej od uczuć? Ręce i nogi poruszają się, wykonują ćwiczenia yogi, odkręcają kran prysznicu, stawiają imbryk na gazie, emocje zaś wciąż jeszcze smacznie i słodko śpią. No cóż, to całkiem przekonywająca teoria. Jeśli po dwóch godzinach nie rozejdziemy się do pracy, Hala zaczyna tkliwieć w oczach. Rysy jej miękną, słowa przestają brzmieć jak zwyczajna informacja. Z Jerzego zmieniam się w Jurka, Jureczka, Juraska itd. - Co cię tak bawi? - spytała tonem hiszpańskiego inkwizytora. - Nie wiem - odrzekłem. - Może uśmiecham się, bo przyśnił mi się niezwykły sen... Wyobraź sobie... Spojrzała na mnie z wyraźną niechęcią. - Zjesz jajecznicy? - zapytała wrogo i nie czekając na odpowiedź wyszła do kuchni. O, mój Boże - pomyślałem sobie. - Jeśli się kiedyś rozwiedziemy, to na pewno tylko dlatego, że ona nie potrafi rankiem uśmiechać się, kiedy ja właśnie jestem pełen czułości. No dobrze - powie sędzia i spojrzy na mnie bystro zza okularów w cienkiej metalowej oprawce. - Z jakiej przyczyny pragnie pan rozejść się z małżonką? Rozbić rodzinę? - Proszę zrozumieć, towarzyszu sędzio - odpowiem wyłamując nerwowo palce w stawach - wszystko polega na tym, że żona nigdy rano się nie uśmiecha. - Niemłody sędzia, o mądrych, zmęczonych oczach, westchnie głęboko i powie ze zrozumieniem: - Tak... to ciężki przypadek... A czy pan próbował ją rozśmieszać? - A jakże, towarzyszu sędzio, zasypywałem ją po prostu dowcipami, stroiłem miny, błaznowałem... - No i co? - Wszystko na próżno, towarzyszu sędzio, rano nie uśmiecha się. - Tak, obawiam się, że prawo jest w tym przypadku bezsilne - powie sędzia i, otrze ukradkiem z oka skąpą sędziowską łzę... W drodze do szkoły znów natknąłem się na Codziennego Spotkańca. Tak nazwałem faceta w średnim wieku, którego co rano widuję koło apteki. Od trzech już lat pracuję w szkole i od trzech lat mijam koło apteki o dwadzieścia kroków od jej drzwi Codziennego Spotkańca. W ciągu owych trzech lat porządnie przytył, teczkę też ma odpowiednio grubszą, podwójnej już chyba objętości. Tusza Codziennego Spotkańca wyglądała solidnie, także twarz wyrażała pełnię zadowolenia z życia. Najwidoczniej awansował w pracy, choć do służbowego samochodu jeszcze nie dorósł. To i dobrze, myślałem sobie egoistycznie, byłoby trochę przykro rozstawać się z nim. Dzień zaczęty bez niego utraciłby swą skończoność. Kiedyś tak się zdarzyło, że nie widywaliśmy się przez dwa tygodnie i przechodząc koło apteki zadawałem sobie pytanie: dostał awans czy zachorował? A potem, dostrzegłszy z daleka znajomą postać ze znajomą teczką, ucieszyłem się tak, jakbym ujrzał najbliższego przyjaciela. Ale nie przywitaliśmy się. Z jakichś niewiadomych bowiem powodów nie tylko nie witaliśmy się, ale nawet nie kiwaliśmy sobie głowami. Dwa atomy w miejskim tłumie, których orbity przecinają się przy aptece o ósmej osiemnaście, góra o ósmej dziewiętnaście rano. Dzisiaj jednak przywitałem się z Codziennym Spotkańcem. Po prostu, kiedy już doszliśmy do środkowej witryny pełnej zakurzonych i wyblakłych kartoników z leczniczymi ziołami, uśmiechnąłem się i powiedziałem: - Dzień dobry panu. Może już czas zacząć się sobie kłaniać? Boże, jakąż reakcję wywołały moje słowa! Codzienny Spotkaniec drgnął, zatrzymał się i rozpłynął we wniebowziętym uśmiechu. Nawet okulary zdawały się też roztapiać wraz z całą twarzą. Odezwał się niespodziewanie cienkim głosem: - Uszanowanie drogiemu panu i dziękuję! - Za cóż to? - zdziwiłem się. - Od trzech lat zastanawiam się, jak przywitać się z panem, a pan to zrobił tak łatwo i po prostu! Dziękuję, zdjął mi pan ciężar z barków! - Bardzo proszę. Jeśliby trzeba jeszcze jakiś ciężar... - uśmiechnąłem się. Poczułem się silny, dobry i mądry. Uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się. Do pokoju nauczycielskiego wszedłem o ósmej dwadzieścia pięć - o minutę później niż zwykle. Ta właśnie minuta upłynęła na rozmowie z Codziennym Spotkańcem. Przepięknie spędzona minuta. Minuta, której nie żal stracić. Wyjąłem papierosa i zapaliłem. Najbliższe trzy minuty spędzałem zazwyczaj na niespiesznym paleniu, rozmyślając o tym, że należy - do diabła - wziąć się w garść i rzucić nareszcie palenie. Przy takich myślach pierwszy poranny papieros nabierał szczególnie błogiego, nieco grzesznego posmaku. Ale dziś nie myślałem o silnej woli. Wyobraźnia wciąż jeszcze pełna była nocnego snu, bezdźwięcznego i błyskawicznego lotu nad bursztynowymi górami, a każdą z nich widziałem oddzielnie, jakbym przez całe świadome życie krążył nad nimi. Rozumiałem, że upór, z jakim umysł mój stale powraca do sennej zjawy, był bezsensowny, może nawet godny maniaka, ale nic na to nie mogłem poradzić. I nie pragnąłem. Miłe mi było zarówno wspomnienie owej zjawy, jak i jej oglądanie. Zdawałem sobie sprawę z całej jej niezwykłości, ale nie przerażała mnie wcale, nie odczuwałem w niej grozy. Była po prostu jakąś wesołą dziwnością ubarwiającą jaskrawymi, nieoczekiwanie świątecznymi barwami powszedniość. Jakby ściany nauczycielskiego pokoju okazały się nagle nie mdłobrunatnego, lecz liliowozłocistego koloru. Jakby zawsze spokojny pan Siemion, nasz matematyk, pojawił się nagle nie w swoim odwiecznym szarym garniturku, lecz w złocistym kaftanie, botfortach i ze szpadą przy boku. Znów zachciało mi się gwałtownie opowiedzieć komuś o śnie, rozejrzałem się więc po sali. Matematyk siedział w fotelu, oczy zmrużył, na kolanach zaś trzymał dziennik z wyraźnym kleksem w górnym rogu. VIIIb. Wyglądał przy tym tak męczeńsko, jak starożytny chrześcijanin, którego za parę chwil mają wrzucić do jamy pełnej lwów. W pewnym zresztą sensie VIIIb gorsza jest od takiej jamy. Lwy są okrutne, ale niegadatliwe, czego nie można rzec o VIIIb. Podejść do niego i powiedzieć: - Kolego, miałem ciekawy sen... Uśmiechnąłem się. Byłoby prościej zapiać, pomachać rękami i wzbić się na przykład na szafę, gdzie stoi zepsuty globus pokryty geologicznymi warstwami kurzu. Nasza chemiczka, pani Maria, przepisywała coś z dziennika do malutkiego notesika. Sama była duża, a notesik taki malutki - zdawało się, iż nie potrafi utrzymać takiego drobiazgu w dłoni. Cała szkoła wiedziała, że pani Maria absolutnie niczego nie pamięta i dlatego wszystko zapisuje w rozlicznych notesikach. Uczniowskie stopnie i daty urodzin nauczycieli, wpłaty związkowe i plan lekcji - wszystko to było w jej notesikach. System opracowany przez nią był zapewne bardzo skuteczny, gdyż istotnie nigdy niczego nie zapominała. Być może zresztą i tak wszystko świetnie pamiętała, na brak pamięci zaś uskarżała się tylko przez kokieterię. A gdyby tak właśnie jej opowiedzieć o śnie? Ciekawe, czy zapisze go w notesiku? A może zamiast tego przypomni sobie o składce związkowej? Zabrzmiał dzwonek i poszedłem do VIIIa. Nie można powiedzieć, aby dzieci zbytnio się mnie bały, ale dyscyplina na moich lekcjach była zupełnie znośna. Rozejrzałem się po klasie. Zadziwiające, od sennych zjaw minęło już kilka godzin, a świat w dalszym ciągu wydawał się nasycony ciepłym bursztynowym światłem i chyba dlatego weselszy, milszy, serdeczniejszy niż zwykle. Weźmy dla przykładu Sławę Żestkowa. Mieszanina senności i lekceważenia w jego twarzy zawsze wydawała mi się czymś dziwnie odrażającym. A dzisiaj nawet i ona wyglądała niemal przyjemnie. Albo Ałła Władimirska! Istna piękność! Jakże mogłem wcześniej tego nie zauważyć?!... Że jest mądrala - o tym wiedziałem zawsze. Szczupła, wysoka, oczyska na pół twarzy - baczność, chłopaki! Posmutniałem na chwilę. Tak zawsze bywa, kiedy widzę ładne dziewczęta, do których już się nigdy nie będę zalecać, którym już nigdy nie powiem „kocham”, z którymi już nigdy się nie ożenię. Nie, nie. Nie jestem zwariowanym lowelasem! Po prostu kiedyś, jeszcze jako dziecko, przeczytałem w jednym z opowiadań Czechowa o smutku, który nas ogarnia na widok piękności. Uwaga ta zadziwiła mnie swą subtelną prawdą. Zapamiętałem ją sobie na zawsze. Poprosiłem, by klasa otworzyła zeszyty z zadaniem domowym, i szybko je sprawdziłem rzędami. Rodzajniki! Rodzajniki! Czy pojmą kiedykolwiek różnicę między rodzajnikiem określonym i nieokreślonym? Gotów byłem, choć z trudem, pogodzić się, że Sława Żestkow przemierzy prawdopodobnie drogę żywota nie usiłując wniknąć w subtelności używania angielskich przedimków. Ale Ałła... - Kochane dzieci - powiedziałem po angielsku w tempie usypiającego ślimaka. Klasa uśmiechnęła się (o wiele chętniej od mojej żony - pomyślałem). - Wyobraźcie sobie, że staliście się jedynymi naocznymi świadkami wypadku samochodowego. Sprawca uciekł. Surowy bobby *[*Policjant] londyński wyjmuje notesik (taki sam jak pani Marii - omal nie dodałem, ale powstrzymałem się) i prosi was w mniej lub bardziej czystej angielszczyźnie, byście powiedziały coś o wozie, który spowodował wypadek. Zaczynajmy ów opis. Powiedzmy, że samochód był szary. Ale zwracajcie uwagę na przedimki. Jewgrafow, please *[*proszę]. - It was a gray car *[*To był szary wóz] - wypalił rumiany, pucołowaty malec, obdarzony niesłychanym wprost darem przekonywania. Nie było wypadku, aby nie przekonał mnie, że nie przygotował się do lekcji z bardzo ważnego powodu. - Doskonale - powiedziałem. - Ale szarych samochodów, jak nietrudno odgadnąć, jest w Londynie wiele i powiedzenie „szary” nie wymaga użycia przedimka określonego. No więc, co jeszcze można powiedzieć o tym samochodzie, który zakłócił ruch londyński? Niech sobie cynicy gadają, co chcą - pomyślałem - ale w pracy nauczyciela bywają też radości! Jedna z nich to częstokół podniesionych rąk. - Miss Kotikow, please *[*Panna Kotikow, proszę]. Ania Kotikowa jest niezwykle spokojna, wytrwała i niedostępna marnościom tego świata. Teraz powoli wstała, zastanowiła się i oświadczyła uroczyście: - It was a little gray car *[To był mały, szary wóz]. - Świetnie - odparłem. - Jak widzicie, oba określenia: i to, że wóz był szary, i to, że był mały, nie stanowią o jego odrębności, niepowtarzalności. Czy waszym zdaniem samochód może mieć taką cechę, która od razu wyodrębni go spośród wszystkich innych podobnych wozów i pozwoli użyć odpowiedniego przedimka określonego? - Numer - rzekł basem Siergiej Antoszin budząc się na chwilę z letargu, w którym trwał od pierwszej klasy. - Brawo! - zawołałem. - Za bystrość umysłu wybaczam ci, że nie podniosłeś ręki i odpowiedziałeś po rosyjsku... Może ktoś wie, jak będzie po angielsku numer wozu? No, Ałło, pomyślałem, bądź na poziomie. Dziś wszystko powinno być niezwykłe. I oto Ałła podniosła rękę. - Licence plate *[*tablica rejestracyjna]. Dzięki, Ałło, pomyślałem wzruszony. Na przerwie podszedłem jednak do nauczycielki chemii. - Pani Mario, chciałem... - Co takiego, panie Jureczku? - zapytała dobywając z kieszeni jeden z notesików. - Co mi się śniło! - powiedziałem. - Proszę sobie wyobrazić... - Ach, tak! Ale wie pan co? Nie opłacił pan składek za ostatnie dwa miesiące. - Wiem - zwiesiłem ponuro głowę. - Okropnie mnie to dręczy. - Ach, drobiazg! - ucieszyła się pani Maria. - Może pan teraz zapłacić! Już wyjmuję znaczki. - Gdyby to było takie proste... - O cóż chodzi? Pewno nie ma pan pieniędzy? - Pewno? Nie pewno, a na pewno! - wyjąkałem, pani Maria zaś z uśmiechem pogroziła mi palcem. Dręczyła mnie natrętna myśl. Czy spotkam kogoś, komu mógłbym opowiedzieć o niezwykłym śnie? A może nie warto opowiadać? Dorosły, solidny facet gania po mieście i opowiada ludziom o jakimś śnie! No to co, że miałem sen? No to co, że śniła mi się bursztynowa planeta? Dzięki Bogu, kończy się wiek dwudziesty. Dawniej ludziom śniły się wyrwane zęby, czarne psy, pieniądze, a teraz sny stają się kosmiczne. Wielkie rzeczy! Wciąż jednak przepełniało mnie nieporównywalne z niczym uczucie bezgłośnego lotu nad bursztynową panoramą, obłymi pagórkami, pociętymi szczelinami ni to dróg, ni to rzek. Ach, Bóg z nią, z tą planetą - westchnąłem i wziąłem dziennik VIIIb. Z okrągłym kleksem w górnym prawym rogu. ROZDZIAŁ 2 Następnej nocy znów powróciłem na Bursztynową Planetę. Tym razem lot był zupełnie inny, chociaż z początku wyglądał na dokładne powtórzenie bezgłośnego ślizgu nad pomarańczowymi, bursztynowymi i ochrowymi przestrzeniami. Potem jednak coś się zmieniło. Rankiem zastanawiałem się długo, jak to wyjaśnić słowami. Pierwszy raz w życiu pojąłem, że chleb pisarza nie jest widocznie łatwy, jeśli dzień po dniu trzeba w gorączkowej udręce wyszukiwać w stosie słów tego jedynego, które dokładnie będzie pasowało do innych. Nie, to nie jest tak. Stos słów to sztampa. Gdy tylko przyjdzie wyrazić nimi coś mniej lub bardziej niezwykłego, katastrofa jest pewna! Obawiam się, że nawet w przybliżeniu nie potrafię opisać swych wrażeń. Ale przynajmniej spróbuję. Krążyłem więc bezgłośnie nad gładzią bursztynowych pagórków. Widok ów napełniał mnie radosnym spokojem. Ich niespieszne przesuwanie się, ich doskonałe kształty stapiały się w jakąś harmonię, cichą, lecz wyraźnie rozbrzmiewającą w mym mózgu. Nagły wybuch. Noc rozświetlona milionami reflektorów. Milion obiektywów skupiających w jednym ognisku tyleż ogniskowych, milion telewizorów nastrojonych jednym ruchem pokrętła na ostrość. Głowę mam olbrzymią niczym świątynia, czuję się wszechmocny, wiem wszystko. Melodia bursztynowych wzgórz przynosi mi tę wiedzę. Wiem, że nazywam się U. Wiem, że należę do mieszkańców Bursztynowej Planety. Jestem równocześnie indywidualnym U i zarazem cząstką innego organizmu. W mózgu mym dźwięczą myśli własne i cudze. Mogę skupić się na własnych, a wówczas czuję, że jestem U; mogę też rozpłynąć się, zmienić w cząstkę ogromnej istoty złożonej z mych braci. Wcale nie jest trudne tak się przełączać. Jeśli mam rozwiązać jakieś konkretne zadanie, wtedy odzyskuję własną indywidualność, jak na przykład teraz. Jestem samodzielną istotą U. Przerywam lot. To bardzo łatwe. Nie poruszam żadnymi dźwigniami, nie naciskam pedału, nie wtłaczam guzików. Chcę opaść i opadam. Spływam z niewidzialnej górki łagodnie w dół. Bursztynowa panorama powiększa się, wypełnia horyzont, przybliża się. I oto już twarda ziemia. Nie potrafię wyjaśnić, jak latam nad rozśpiewanymi bursztynowymi pagórkami. Wiem tylko, że nie ma tu żadnych aparatów lotniczych, nic się nie obraca, nie turkoce, nie pulsuje. Jest bezgłośny swobodny ślizg po niewidocznych pagórkach, po krzywiznach, które zmieniam wedle swej woli. Potem zaś U leżał na ciepłej bursztynowej skale i patrzał w żółtawe niebo, po którym spiesznie pomykały dziwne, lekkie, podobne do wydłużonych strzał chmurki. Przepełniała go śpiewna radość. Był nie tylko indywidualną istotą U, był także cząstką, komórką innej, większej zbiorowości, a jego myśli i uczucia były myślami i uczuciami owej wielkiej zbiorowości - ludu Bursztynowej Planety. Sen ów może wydać się komuś niepojęty, niedorzeczny czy nawet przygnębiający. Bardziej może mu odpowiadać myślenie racjonalistyczne, a drażnić wszelki posmak mistyki. Być może. Ja jednak obudziłem się z jasnym, radosnym uczuciem rześkości, przypływu sił. Było to jak przedsmak czegoś. Jak wigilia święta w dzieciństwie, gdy się wie na pewno, że czeka nas przyjemność. Dziecięce spodziewanie się czegoś bardzo miłego. W końcu dlaczegóż miałbym się niepokoić tym wieloodcinkowym fantastyczno- naukowym serialem? Dlaczegóż - zapytuję - miałby ów sen być gorszy od innych? Na pewno nawet jest lepszy. Dostarcza mi przyjemnych, co więcej - ciekawych wrażeń. Jak to się dzieje, dla przykładu, że U jest istotą samodzielną, a zarazem cząstką innej? I jak oni właściwie ślizgają się po niebie? Uśmiechnąłem się. Co to jednak znaczy urodzić się w drugiej połowie dwudziestego wieku! Jawią mi się bajkowe sny, a ja zastanawiam się, jak i dlaczego dzieją się owe cuda. Dlaczego lata konik-garbusek? Jaką ma siłę nośną? Jaka jest stateczność lotu fruwającego dywanu? Albo składowa oporu kijów-samobijów? Westchnąłem. Trzecia po południu. Trzeba rozstać się z U i pogadać z matką Siergieja Antoszina. Może to nie jest zbyt ciekawe, ale za to konieczne. Spóźniła się o równe dwadzieścia minut. Ospałość to najwidoczniej ich cecha rodzinna, podobnie jak rzadki dar pewności siebie. Zdecydowanym ruchem rzuciła torebkę na stół. - Co robimy z Siergiejem? - zapytała surowo. Nieproszona usiadła i zapaliła papierosa. - Nie wiem - wyznałem uczciwie. - Pan jest jego wychowawcą - oświadczyła dobitnie towarzyszka Antoszina. - Powinien pan wiedzieć. Zaraz doda: „za to panu płacą”, pomyślałem. A ja się zaczerwienię i wykrztuszę, że owszem, płacą, ale nie tak znów wiele. Zawstydziłem się. Powinienem wiedzieć, a nie wiem. - Proszę pani, Siergiej to rozsądny chłopak - powiedziałem. - Mimo miernych postępów albo - powiedzmy inaczej - mimo wybitnego braku postępów wszyscy nauczyciele uważają go za niepozbawionego zdolności. - Nie widzę w tym nic zabawnego. - Ani ja. Po prostu chciałem podkreślić, że brak postępów u pani syna wygląda raczej na zamierzony. Nawet nie robiąc absolutnie nic w domu, można by uczyć się lepiej od niego. Czasami wydaje się, że Siergiej ze wszystkich sił stara się nie wyłazić z dwójek. Matka Antoszina zaczęła pąsowieć w oczach. Gwałtownym, zdecydowanym gestem zdusiła niedopałek w popielniczce i spojrzała na mnie. - Chce pan powiedzieć... Patrzyłem na nią w milczeniu. Nie wiedziałem, co chcę powiedzieć. - ...że mój syn rozmyślnie źle się uczy? - Nie wiem, czy rozmyślnie, ale - powtarzam - czasami mam takie wrażenie... Jakie między wami panują stosunki? - Stosunki? - spojrzała na mnie z niechętnym zakłopotaniem. - Jakie mogą panować stosunki między matką i synem? Normalne. Rodzinne. - Często go pani karci? - Czasami. Ojciec to zwykle załatwia. Ja zresztą też - głos jej zabrzmiał tak okrutną wiarą w słuszność tego, co mówi, że zacząłem rozumieć Siergieja. - Może mi pani obiecać jedną rzecz? - Co takiego? - spojrzała nieufnie. - Że nie będzie pani karać syna. On jest akurat w tym wieku, że... - Więc co, panie profesorze? - tytuł ów wypowiedziała z takim sarkazmem, że byłem gotów się zawstydzić. - Co mamy z nim robić? Głaskać po główce? Ojciec pracuje, jak także, a on... - Wcale nie radzę głaskać go po główce. Po prostu proszę go nie bić... - Ależ my nie bijemy, skąd to panu przyszło do głowy? - Przed chwilą mówiła pani przecież, że czasami ojciec to załatwia. I pani także. Więc jak państwo to załatwiają? Antoszina wzruszyła ramionami. Jacyż głupi są dziś nauczyciele, najprostszych rzeczy nie rozumieją! - No, dostanie parę razy po karku dla postrachu, a pan zaraz: nie bić... - Dobrze, nie spierajmy się o słowa. Proszę tylko o jedno: nie bić i nie wymyślać. Proszę choć na miesiąc zapomnieć o swoich wychowawczych obowiązkach. Dogadaliśmy się? - Mhm... zobaczymy, panie profesorze - odparła obrażonym tonem. - To pan jest oczywiście pedagogiem. - A teraz proszę poprosić do mnie Siergieja. - ...Słuchaj - powiedziałem chłopcu, kiedy wszedł do pokoju. - Nie mógłbyś troszeczkę mniej się przykładać? Ospałość zniknęła na chwilę z jego twarzy. Przyjrzał mi się uważnie. - Sierioża, ja nie żartuję, doszedłem do wniosku, że zbytnio się wysilasz, a w twoim wieku nadmiar wysiłku bywa niebezpieczny. Młody, rozwijający się organizm i te de. Poczułem się równocześnie Pestalozzim i Uszynskim *[* Pestalozzi Johann Heinrich (1746-1827) - pedagog i pisarz szwajcarski. Uszynski Konstantin D. (1823-1871) - postępowy pedagog rosyjski.]. Zaczęło mnie ogarniać paskudne uczucie dumy. W taki właśnie sposób zaczyna się raptem myśleć o sobie z przesadnym uwielbieniem. - Nie bardzo rozumiem, panie psorze - mruknął Antoszin. W jego światku ironia była wyraźnie rzeczą niezwykłą i budziła niejasne zaniepokojenie, jak wnyki zastawione na tropie dzikiego zwierza. - Przed chwilą zapewniałem twoją mamusię, młody przyjacielu, że starasz się, ile sił... - tu Siergiej popatrzył na mnie pytająco i z zakłopotaniem - ile sił, by źle się uczyć. Umówiłem się z nią, że nie tkną cię przez miesiąc. - Twarz Siergieja poczerwieniała gwałtownie, ja zaś opuściłem wzrok na dziennik, aby nie peszyć chłopaka. - A ty postaraj się przez ten miesiąc niczego nikomu nie udowadniać. Proszę cię o to jak o przysługę osobistą. I nikomu ani słówkiem. Dobra? - Dobra - odrzekł, jednak bez szczególnego przekonania w głosie. Gdyby tak udało się zliczyć, ile już razy obiecywał! - Czy mogę odejść? - Oczywiście... Chciałem cię spytać o jedną rzecz... Siergiej spojrzał na mnie badawczo. - Przypuśćmy, że komuś zaczynają śnić się nadzwyczajne sny... - Jak to nadzwyczajne? - No, niezwykłe... - Każdy sen jest niezwykły. Przecież to sen - powiedział wolno i dobitnie Siergiej. - Rozumiem. Ale mówię o takich całkiem niezwykłych. - Niezwykłych w czym? - W treści. Sny kosmiczne. O obcej planecie i tak dalej... - No to co z tego? - Rozumiesz, te sny tak są podobne do rzeczywistości... - Przepraszam, panie profesorze, jakaż to rzeczywistość, jeśli mówi pan, że planeta jest obca? - No tak, masz rację. Nie o to chodzi. Po prostu są to bardzo wyraźne sny, na swój sposób logiczne i jakby seryjne. Jeden przechodzi w drugi... - I komuż tak się to śni? Nie przypominam sobie takiej fantastyki... - Ani ja. Mówiąc szczerze, między nami, to są moje sny. - Naprawdę, panie profesorze? A może to jakiś chwyt pedagogiczny? - Ach ty gałganie! - roześmiałem się. - Chwyt... Cóż to, przerzucam cię przez biodro? Zakładam podwójnego nelsona? Słowo ci daję, nie stosuję żadnych chwytów, i w ogóle nie wiem, po co o tym opowiadam. Przecież podrywam w ten sposób autorytet pedagoga, Siergiej uśmiechnął się lekko. Co chciał tym wyrazić? Że nie mam żadnego autorytetu, więc nie ma co wobec tego podrywać? Czy przeciwnie? Że autorytet mam z granitu, więc nawet sama myśl o jego poderwaniu jest śmieszna? Chciałbym, aby ten właśnie wariant był bliższy prawdy. Pogadaliśmy jeszcze chwil parę i rozstaliśmy się mniej więcej zadowoleni z siebie. W sprawie snów zdecydowaliśmy, że opierają się na wrażeniach wywołanych czytaniem dzieł fantastyczno-naukowych, najlepiej więc poczekać na dalsze serie, jeśli oczywiście nastąpią. Wieczorem wybieraliśmy się z Halą w gości. - Włóż zamszową marynarkę - powiedziała. - Chętnie. Przyjrzała mi się badawczo i zapytała: - Jak się czujesz? Jesteś zdrów? - Jak najbardziej. A bo co? Dlaczego pytasz? - Zwykle kiedy proszę, żebyś włożył tę marynarkę, wynajdujesz mnóstwo wymówek. A dzisiaj zgodziłeś się od razu. To dziwne. W ogóle posłuszny mąż to oczywiście miłe, ale zostań już lepiej takim, jakim byłeś, bo zaczynam się denerwować i bać... - Ale marynarkę włożyć? - Włóż. - I brązowy krawat w kratkę? Żona podeszła do mnie z tyłu, oparła mi dłonie na ramionach i zaczęła trzeć policzkiem o moje plecy. - Boję się, kiedy niespodziewanie robisz się taki uległy - westchnęła. - Dobrze, nie będę cię martwić. Nie włożę marynarki ani krawata w kratkę. Lepiej botforty i kaftan skórzany. - Spojrzałem na zegarek. Już za kwadrans ósma. - Lusieńko, spóźnimy się jak zwykle. Nim zajedziemy, będzie wpół do dziewiątej. - Nie warcz. Człowiek w botfortach i skórzanym kaftanie nie powinien warczeć. Muszkieterowie nigdy tego nie robili. - Skąd wiesz? - zapytałem podejrzliwie. - Widujesz się z nimi? Opuściła wzrok. - Wolałam nie mówić... - D’Artagnan?... - wyjąkałem. - Atos - wyszeptała i nie mogąc dłużej zachować powagi parsknęła śmiechem. Przyłączyłem się do niej. - Więc warczę czy nie warczę? - zapytałem. - Niestety... - Włożyłem przecież marynarkę, choć jej nie znoszę. Święta ofiara złożona na ołtarzu rodzinnego szczęścia! Chodźmy, chodźmy, trzeba jeszcze złapać taksówkę. - Tak to taksówkę? - zapytała groźnie Hala. - Nie pojedziemy wozem? - Lusieńko - odpowiedziałem żałośnie: - Już mi się znudziło popijać wodę z bąbelkami. Ludzie żłopią napoje wyskokowe, drą się coraz głośniej, a ja siedzę z borżomem w kieliszku i usiłuję śmiać się weselej od innych z dowcipów, które mogą śmieszyć tylko zalanych. - Ja poprowadzę wóz z powrotem - rzuciła twardo Hala. - Tym się różnię od niektórych, że brak alkoholu nie sprawia mi przykrości. Za to kiedy wyjdziemy na ulicę, nie będziemy podbiegać z wyciągniętą ręką do każdego mijającego nas samochodu. Zejdziemy spokojnie na dół, wsiądziemy do naszego starego wiernego „Moskwicza”, zapalimy stary wierny silnik... - I rąbniemy w stary wierny słup... - Zawsze próbujesz rozwijać we mnie samochodowy kompleks niższości. Mam dość! Ogłaszam bunt przeciwko domowemu autowyzyskowi. Odtąd ty będziesz prosić mnie o kluczyki. Do szkoły masz dwa przystanki, a ja do instytutu jeżdżę z dwiema przesiadkami! - Madame, brawo! - zawołałem. - Prześlicznie pani z tym gniewem! Boję się tylko, że będę musiał szukać sobie nowej żony. Czy ma - pani może w tej sprawie jakieś propozycje? - Dlaczego? - zasępiła się. Hala, jak chyba każda kobieta, nie lubi, kiedy mówię nawet żartem o rozwodzie. - Dlatego, że ty i samochód jesteście sobie przeciwwskazani. - Bzdury! Nawet to cielę Irka nauczyła się i prowadzi doskonale. Cóż to, jestem gorsza od niej?! - O, nie! - zawołałem. - Nie! Wcale nie gorsza. Uszy masz nawet ładniejsze. Jest tylko jedna różnica, Irka umie prowadzić, a kiedy tobie wydawano prawo jazdy, pracownicy Wydziału Komunikacji odwracali się i rumienili ze wstydu. - Świetnie - oświadczyła lodowatym tonem Hala. - Zobaczymy, czyje uszy są ładniejsze i kto będzie rumienić się ze wstydu. Pojechaliśmy oczywiście naszym wozem. Kiedy „Moskwicz” kaszlał i prychał jak przeziębiony i nie chciał zaskoczyć, wspominałem lot nad bursztynowymi pagórkami. Nie da rady, nie ten poziom techniki. Hala dopytywała się złośliwie, czy ma wysiąść i popychać. Westchnąłem tylko. Miałem ochotę przypomnieć jej dzień, kiedy rozpromieniona pokazała mi swoje nowiutkie prawo jazdy. - Chodź, zobaczysz, jak prowadzę - powiedziała niedbale i zeszliśmy na podwórze. Rzeczywiście, zatoczyła sprawnie krąg, wjechała znów na dziedziniec do zwykłego naszego miejsca parkowania pod ścianą i zamiast hamulca nacisnęła pedał... gazu! Przez trzy następne dni ganiałem za nowym reflektorem i prostowałem błotnik, a Hala gotowała na obiady wyszukane dania i mówiła do mnie „mój kochany”. Oczywiście spóźniliśmy się i oczywiście nikt nie uwierzył, że akurat teraz jest kolejna akcja „bądź przezorny na drodze”, i choć to ja prowadziłem, milicjanci jak istne sępy rzucali się na nieszczęsnych kierowców wyłapując tych, którzy sobie golnęli. Dla mnie była to - jak mówię - nie pierwszyzna, umiejętnie więc wymieniłem duży kielich wódki na taki sam wody mineralnej. Na szczęście oba granatowe, więc nikt bąbelków nie dostrzegł. Był gwar, pełno dymu i zapewne wesoło, gdyż wszyscy śmieli się, głośno. Śmiałem się i ja wraz z innymi, może nawet głośniej od nich. Ale z czego - nie wiem, bo znów przypomniał mi się U, nieporównywalne z niczym uczucie roztapiania się w żółtym niebie wśród wydłużonych, podobnych do strzał obłoków. W świadomości roiły się - wraz z szemrzącym przypływem - myśli tłumu braci. U był nimi, oni nim, a więc i mną. Ogromna melodyjna świadomość, niby majestatyczna świątynia, pełna lekkiego szemrzącego przypływu. Świątynia ta nie była chłodna ani pusta, wypełniała ją ciepła radość, podobna do tej, którą odczuwałem budząc się w czasie dwóch kolejnych poranków. Ale po stokroć silniejsza, jaskrawsza. Myśląc o świecie, w którym bawi U, czułem ukłucie żywej tęsknoty. - Chłopie, czegoś tak się zadumał? - nachylił się nade mną gospodarz domu, Wasia Żigalin, mój serdeczny przyjaciel. Wasia to człowiek dokładny, skupiony i uparty; jeśli raz postanowi wypić, robi to z właściwą sobie energią. - Bóg z tobą! A czy ja potrafię? Dumać to powinniście wy, dziennikarze. - E-e, nie-e - pogroził mi palcem. - Nie oszukasz mnie, stary. Widzę po oczach, żeś się zadumał. Kiedy zamyślasz - się, oczy stają się puste... - Głośno, soczyście cmoknął mnie w ucho. - Nie-e ob-brażaj się, stary. Wiesz, że cię kocham, bo jesteś opętany. Rozumiesz? Opę-ta-ny... - Jak to? - Tak to. Jesteś belfer i wcale się tym nie martwisz. Nie gryzie cię, u diaska, robak pychy. Co? Gryzie czy nie gryzie? Ale gadaj prawdę, tylko prawdę i samą prawdę! Rozumiesz? Jestem przyjacielem albo nie? Otwórz serce przed przyjacielem, a potem za nim zamknij. Rozumiesz? - Rozumiem. - To świetnie! Łyknijmy, stary, za cichych i pokornego serca. - Nie masz czasem dość? Patrz, twoja Wala gapi się na nas jak sroka w gnat. Tobie to nie szkodzi, pobije cię i tyle, ale co będzie ze mną? Przywykłeś, Wala cię leje cały czas... Wasia przyjrzał mi się z pijaną uwagą i nagle się rozpłakał. - Leje, Jureczku, to nie to słowo. Znęca się. Morduje. Wszyscy myślą, że ona mnie kocha... - zamilkł, przymknął oczy, westchnął ciężko i ciągnął dalej. - Ter-r-ro-ryzuje mnie. Rozumiesz? To sadystka. Savonarola. Golnijmy za moją Savonarolke... - Może naprawdę dość? Niespodziewanie Wasia mrugnął na mnie całkiem trzeźwo. - Chcesz - przejdę po desce. - Tu nie ma desek. - Wyrecytuję tabliczkę mnożenia? - Na trzeźwo także jej dobrze nie znasz. Z arytmetyki nie miałeś nigdy więcej niż troję. Wasia roześmiał się i nagle powiedział najzupełniej trzeźwym głosem: - Myślisz, że nie widziałem, jak zamiast wódki nalałeś sobie wody mineralnej? - Naprawdę widziałeś? Okropność! Jak ja teraz spojrzę w twoje pijane oczy? - Przestań się pastwić nad serdecznym przyjacielem, nie hoduj w sobie okrucieństwa. Bądź już lepiej opętanym, rozumiesz? Obłąkanie pasuje do ciebie. Do twarzy ci z nim. Wiesz? - Tak jest, panie wachmistrzu! - zawołałem zapominając na chwilę, że zostałem zdemaskowany. - To brzydko - jęknął Wasia. - Być trzeźwym i udawać pijanego. To amoralnie, nieprzyzwoicie i w ogóle nieładnie. Rób jak ja. Jestem trochę wstawiony, a udaję trzeźwego. Po męsku. Ale, draniu, jeszcześ mi nie powiedział, o czym myślisz. Nawet i teraz gadasz tu ze mą, a myślami gdzieś bujasz... Kiedy Wasia trochę sobie podpije, robi się zawsze niezwykle przenikliwy. Teraz też trafił w dziesiątkę. Akurat usiłowałem w tej chwili odtworzyć melodię zasłyszaną nad gładkimi, obłymi wzgórzami Bursztynowej Planety, kiedy U przelatywał nad nimi. Nie, była nazbyt złożona, by ją zapamiętać. Pamiętałem tylko wrażenie bezgranicznej harmonii, mądrej, kojącej, wiecznej i pięknej. Jakże potrafiłbym komuś o tym opowiedzieć? Jak dobrać słowa, które choć w części mogłyby oddać to, czego oddać nie można? A równocześnie Bursztynowa Planeta nie opuszczała mnie. Byłem jakby przepełniony owymi dwoma snami - Słuchaj no - powiedziałem. - Możesz na chwilę się zamknąć? - A po co? Gadam, więc jestem. Tak mawiali jeszcze starożytni. - Nie. Poważnie. - Poważnie? Mogę. Słucham, ale mów krótko, bo powiedziane jest: zwięzłość to siostra talentu. Jak, w jaki sposób zniszczyć mur obronny chroniący ludzi? Wszyscy są przecież niby w kolczugach i hełmach. Niewrażliwi. Nie można się do nich dobrać. Jak opowiedzieć im o Bursztynowej Planecie? Oczywiście, oczywiście, powtarzałem sobie po raz setny, dorosły, kulturalny człowiek z końca dwudziestego wieku nie powinien zawracać bliźnim głowy dyrdymałkami o snach. Kogo interesują sny nauczyciela angielskiego, Jurija Czernowa? Skąd ta pycha, by sądzić, że mogą w ogóle kogokolwiek zainteresować?! Powtarzam, umysłem wszystko to pojmowałem, ale wyrazistość, piękno i niezwykłość snów sprawiły, że traktowałem je jak prawdziwy skarb mej wyobraźni. Po prostu byłoby grzechem skrywać je we własnej tylko czaszce. Ludzie bywają różni, jedni mogą oglądać piłkę nożną albo hokeja w pojedynkę, inni - nie. Należę do tych drugich. Kiedy zapowiadają ciekawe zawody, idę do Wasi, do Ilji, do któregoś ze znajomych, byle tylko móc cieszyć się lub smucić razem z kimś. - Masz psyche dzikusa - podrwiwa ze mnie Hala - nie dorosłeś do epoki telewizji. Bo ona ubóstwia samotne oglądanie transmisji sportowych. Spojrzałem na przyjaciela. - Waśka, ale powiedz, gdybym był śmieszny. - Stary, w przeciwieństwie do innych nigdy nie bywasz śmieszny, nigdy nie próbujesz wyłazić ze skóry. Nie wyobrażasz sobie, ile skór wtedy pęka. Dalej, Jureczku, zaczynaj. Moje uszy są do twej dyspozycji. - Tylko się nie śmiej! - Cóż to, chcesz odczytać swoje pierwsze wiersze? Nie krępuj się! - Śnią mi się dziwaczne sny. Już drugą noc z rzędu. Jakaś obca planeta, nazwałem ją bursztynową... - Czekaj no, stary. Wału! - zawołał do żony. - Jureczek skarży się, że nie ma nic do picia. Przynieś no, dziecino, tę butelczynę odstawioną w lodówce. - Zgłupieliście, moczymordy, czy co? - rozległ się bas Wali. - Przed wami prawie pełna flacha, a wy... - Hm... ale Jureczek powiada, że to woda mineralna. Przypuszczam, że się myli? Chodź no tu, dziecinko... Walentyna jest o pięć centymetrów wyższa i o dziesięć kilogramów cięższa od Wasi. Mężczyźni drętwieją pod jej spojrzeniem, a kierowcy taksówek stają się nagle bardzo uprzejmi. - Wybacz, stary” zacząłeś coś gadać o bursztynach. Bursztyny... Skamieniałe łzy drzewa - jakie to banalne! Mocna rzecz, co? Skończyło się na tym, że poddałem się i łyknąłem kieliszeczek. Usiadłem za kierownicą, ale Hala musiała przysiąc, że jeśli nas zatrzymają, zamienimy się szybko miejscami i prawo jazdy pokaże ona. Ale o drugiej w nocy nikt nas nie zatrzymał i do domu dotarliśmy szczęśliwie. ROZDZIAŁ 3 Żyłem dalej w dwóch światach. W dzień chodziłem do pracy, koło apteki widywałem się z Codziennym Spotkańcem (witaliśmy się teraz jak najbliżsi przyjaciele), wywoływałem do tablicy, stawiałem stopnie, rozmawiałem z Halą. Słowem, byłem Jurijem Czernowem, nauczycielem języka angielskiego. Nocami przebywałem na Bursztynowej Planecie. Nowe sny zawsze dodawały coś do poprzednich. Z każdym upływającym dniem przyzwyczajałem się coraz bardziej do niedorzecznej na pierwszy rzut oka myśli, że Bursztynowa Planeta to wcale nie płód mych nocnych wymysłów. Żyła własnym życiem, a ja powoli, krok po kroku, zaznajamiałem się z dziwnym i niepodobnym do naszego ludem U. Nie rozumiałem, zdumiewałem się, nie wierzyłem, ale zaznajamiałem się. Nie, nie, proszę nie myśleć, że utraciłem całkowicie samokontrolę i zmieniłem się w swego rodzaju narkomana, dla którego jedyną realność stanowi świat fantasmagorii. Zdawałem sobie w pełni sprawę ze wszystkiego. Jedyne, powtarzam, z czym zupełnie nie mogłem się pogodzić, to że moje sny były tylko snami. To było absolutnie niemożliwe. Sny nie mogą przebiegać w tak ścisłej kolejności jeden po drugim. Nie mogą zazębiać się ze sobą tak szczelnie, nie mogą być tak logiczne, niechby nawet fantastyczno-logiczne, ale logiczne! Mój śpiący mózg nie mógł noc w noc odtwarzać obrazów życia nieznanej planety. Rozumiałem, że stwierdzenie to może wydawać się sporne, ale wiedziałem, czułem, byłem pewien, że moje podróże na Bursztynową Planetę to nie tylko sny. Gdyby ktoś krążył wraz ze mną nad śpiewającymi pagórkami lub gdybym potrafił opowiedzieć należycie o tym locie - byłbym zrozumiany. No i co wtedy? Zostawały dwie możliwości: albo zwariowałem i wszystko, co mi się zdaje, to płód chorej psychiki, albo... Nawet teraz, po tak długim czasie od owych zdarzeń, zadziwia mnie pytanie, jak znalazłem w sobie dość intelektualnego męstwa, by przyjąć tę drugą możliwość. Proszę mi wierzyć, nie przechwalam się. Przez całe świadome życie traktowałem siebie dość sceptycznie, nigdy nie byłem zbyt mądry, odważny, przedsiębiorczy. Wiedziałem o tym. Godziłem się łatwo z tym, co mi los zsyłał. Kiedy Hala wyrzucała mi, że nie walczę o to, co mi się należy, musiałem z westchnieniem przyznawać jej rację. Rzeczywiście, bojownikiem nie byłem. Wydawało się więc, że najłatwiej będzie zdecydować, iż Bursztynowa Planeta to swojego rodzaju choroba. Dla mniej lub bardziej racjonalnie myślącego umysłu wariant ten wydawał się najprawdopodobniejszy. Ja jednak byłem przekonany o czymś innym. Ze w jakiś sposób odbieram informacje przesyłane mi przez U i jego lud. Wyobraźmy sobie, zastanawiałem się usiłując myśleć spokojnie, że gdzieś, powiedzmy pod Kurskiem, właściciel telewizora widzi nagle na ekranie swego „Rubina” czy „Tempa” transmisję z Rzymu albo z Helsinek, ale bez fonii. Zwraca się więc do sąsiadów. - Wczorajszego wieczora nadawali z Rzymu piłkę nożną, ale bez głosu. Nie wiecie, kto grał? - Coś ty - powiada sąsiadka. - W jaką piłkę? Z jakiego Rzymu? Leciał osiemnasty odcinek tego... no, serialu... jak go tam, no wiesz... A potem totolotek. Żarty sobie stroisz, czy co? - Ale skąd... Nie... Cóż więc myśli właściciel nieszczęsnego „Rubina”? Albo że ma kuku na muniu, albo że w rezultacie nieznanych przyczyn jego odbiornik zaczął raptem łapać transmisje rzymskiej telewizji! Zwłaszcza że - wprawdzie bardzo rzadko - podobne przypadki się zdarzają. Sprawa ze mną wygląda tak właśnie. Z tą tylko różnicą, że Bursztynowa Planeta to nie Rzym, moja głowa nie „Rubin” i nic podobnego, o ile mi wiadomo, nigdy z nikim się nie zdarzyło. Wieczorem postanowiłem pogadać z Halą. Tym razem słuchała nie przerywając. Kiedy skończyłem, objęła mnie i potarła nosem o mój policzek. - Kłujesz - powiedziała. - Ale i tak cię kocham. Zazwyczaj kiedy Hala mnie obejmuje, czuję się jak wielki dwudziestopięcioletni kociak, który pragnie mruczeć i przeciągać się pod dotknięciem pieszczotliwej znajomej dłoni. Ale dzisiaj miałem się na baczności, jak dzikie zwierzą, i przyglądałem się usiłując pojąć, co Hala myśli naprawdę. Podejrzliwość to jest samowyzwalacz, wystarczy zrobić pierwszy krok, drugi okazuje się łatwiejszy. Naraz nos Hali wydał mi się chłodny i fałszywy, głos zabrzmiał nieszczerze. Rozmawiała ze mną jak z chorym. - Wszystko będzie dobrze - powiedziała. - Musisz po prostu odpocząć. Może pogadaj w szkole, niech cię zwolnią na tydzień, zastępowałeś przecież Rajkę, kiedy wychodziła za mąż... Pojedziesz na tydzień do cioci Niury, połazisz, pooddychasz świeżym powietrzem i wrócisz całkiem zdrów. - Zdrów? Więc teraz jestem chory? - Nie twierdzę, że chory, ale... - Rozumiem. Doskonale rozumiem! Gdybyś to ty mnie opowiadała, że coś ci się śni o kosmosie, ja też bym chyba cię wysłał do ciotki Niury. Ona twardo stąpa po ziemi, jej na pewno śnią się rzeczy ściśle realne, w skali raczej osiedlowej... - Niepotrzebnie się złościsz, mnie przecież chodzi o twoje dobro. - Nie złoszczę się, przysięgam. Może spostrzegłaś, że odkąd śnią mi się bursztynowe sny, jestem w doskonałym nastroju. Ale czy nie sądzisz, że mogę mieć rację? A jeżeli? Gdyby tak w zwyczajnej powszedniości zamigotał promyczek czegoś niezwykłego? A ty - do ciotki Niury! Na świeże powietrze! Hala westchnęła, na jej twarzy pojawiła się nagle surowa poranna nieprzystępność. - Dobrze - powiedziała. - Przypuśćmy na chwilę, że uwierzyłam. Może inaczej, nie to słowo, po prostu przekonałeś mnie. Ty, Jurij Czernow, nauczyciel angielskiego - w głosie jej pojawił się ton leciutkiego sarkazmu - okazałeś się wybrańcem kosmicznych przyjaciół. Przypuśćmy. I co dalej? Zawsze lubisz wyobrażać sobie, co by było, gdyby... Więc i ja spróbuję. Zgłaszasz się... powiedzmy, do Akademii Nauk i powiadasz: „Cześć, jestem Jurij Czernow, nauczyciel języka angielskiego. Odbieram sygnały z kosmosu. W czasie snu” Widzisz, sam wzruszasz ramionami. Może tobie jest wszystko jedno, co myśli o nas otoczenie, ale ja nie chcę, by mego męża uważano za wariata. Rozumiesz? Policzki jej zapłonęły rumieńcem, oczy rozbłysły. Spojrzałem na zaciśnięte piąstki. Była gotowa do walki. O zdrowy rozsądek, o mnie, o to, aby nikt nie pukał się palcem w czoło za moimi plecami. - Milczysz - ciągnęła Hala. - Bo nie masz argumentów! Zawsze łatwiej ci wybrać wariant, przy którym nie trzeba nic robić. Niech wszystko załatwia się samo, a ty będziesz wypoczywał z założonymi rękami, na tapczanie... Oczywiście powinienem był oburzyć się i wyjaśnić swój pogląd na to, za kogo powinna była wyjść za mąż, ale - dziwna rzecz - radość, która ogarniała mnie we śnie, opromieniła wszystko dokoła, nawet kłujące spojrzenie Hali. Westchnąłem. W tym, co mówiła, był zdrowy rozsądek. Zbawczy, lecz wszystko niszczący na swej drodze. Nie daj Boże znaleźć się pod gąsienicami zdrowego rozsądku, jego atak bywa nie do odparcia, po jego stronie jest siła, poparcie większości. Ty zaś trwasz osamotniony, zbrojny w kruche, dziwaczne odczucia, którym sam nie bardzo dowierzasz. - Masz chyba rację, Lusieńko, więc co mi doradzasz oprócz cioci Niury? - Może pokażesz się lekarzowi? Dobremu psychiatrze, który mógłby wyjaśnić twój stan. Wala zna świetnego doktora... - Już się dowiadywałaś? Namyślała się chwilę - skłamać czy powiedzieć prawdę. - Tak... Widziałam, że coś się z tobą dzieje... Zrozum, Jureczku - oczy jej znów stały się ciepłe, mógłbym patrzeć w nie bez ustanku. - Zrozum, te bujdy miną. Ale choroby nie należy zaniedbywać, zawsze łatwiej wyleczyć z początku niż później. Pójdziesz do doktora? - Pójdę. Co więcej mogłem powiedzieć? Że nie pójdę? Jeszcze bardziej utwierdzić ją w przekonaniu, że oszalałem? I czekać, kiedy zacznie przede mną chować ostre przedmioty? A może istotnie Hala ma rację? Może niezachwiana pewność, że jestem zdrów, to tylko jeden z symptomów nadchodzącego obłędu? Może jestem chory już od dawna? Na długo przed pojawieniem się bursztynowych snów? Skłonność do refleksji? Nawyk stałego fantaejowania? Co by było, gdyby... Przypomniał mi się przyjaciel, Ilja Płoszkin. Lubił mnie nazywać jeszcze na studiach niedorozwiniętym. Czyżby miał się okazać prorokiem? Czyżby w tym żarcie kryło się ziarnko prawdy? A może nie ziarnko, może cała prawda?... - Nie przejmuj się, kochanie - mówiła Hala. - Wszystko będzie dobrze. W głosie jej brzmiało zdecydowanie strażniczki domowego ogniska chroniącej swej twierdzy. Czego jak czego, ale zdecydowania Hali nie brakuje. Niech tylko w główce jej dojrzeje jakieś postanowienie, natychmiast zaczyna wcielać je w życie z druzgocącą wszystko energią. - Jeśli chcesz, pójdę z tobą - zaproponowała. - Ustalmy, Lusieńko, albo jestem zupełnym inwalidą, albo mogę się jeszcze poruszać. Jeżeli potrafię obejść się bez niańki, nawet tak sympatycznej jak ty, wolałbym pojechać sam. Masz adres? - Mam. Tylko nic nie wyjaśniaj przez telefon. Powiedz, że dzwoni Czernow z polecenia pani Walentyny... Nacisnąłem guzik jedenastego piętra i jadąc w górę odczytywałem ze ścian windy niedługą historię nowo wybudowanego domu. Oleg plus Swieta... daj im Boże szczęście. Ta- ak! Dureń Lońka. Głupia Ola. Miejmy nadzieję, że to oszczerstwa. Może po prostu nikt ich nie rozumie, nie wierzy w nich? Mieszkanie sto osiemdziesiąt pięć znajdowało się w bocznym korytarzyku na prawo. Panowały tu zupełne ciemności. Powiodłem rękami po ścianie, namacałem dzwonek i nacisnąłem. Rozległ się melodyjny dźwięk, poczułem nagle miły spokój, jak przez wszystkie te dni. Drzwi otworzyły się gwałtownie, szeroko, jakby je ktoś szarpnął z całej siły od wewnątrz. Prawdopodobnie tak właśnie było, gdyż stanął w nich ogromny młodzian z rudą bródką i w podkoszulku. - Przepraszam - wybełkotałem, czując się słaby i bezbronny przy owej brodatej górze. - Czy to mieszkanie sto osiemdziesiąt pięć? - To samo - odparł z przekonaniem głębokim basem człowiek w podkoszulku. - Pan pewno z polecenia pani Walentyny? - Ten sam - starałem się, by w głosie mym zabrzmiała nie mniejsza pewność niż u lekarza. - To świetnie. Przepraszam za ten trykot, ale akurat cyklinuję podłogę. Wejdźmy. - Człowiek-góra wprowadził mnie do malutkiego pokoiku zajętego w połowie przez biurko. - Chwileczkę - powiedział - jeśli pan pozwoli, włożę koszulę. Lekarz w podkoszulku to nie lekarz, lecz cykliniarz podłóg, niech diabli... Myślę i o cykliniarzach, i o podłogach. Przede wszystkim o podłogach! Czy cyklinował pan kiedy podłogi? Zrobiło mi się wstyd, że do dwudziestego piątego roku życia nie miałem w ręku cykliniarki czy jak się to coś nazywa. - Nie - pokręciłem przecząco głową. - Nie zdarzyło mi się. Ale czytywałem o tym. U klasyków. Doktor roześmiał się. - Powiedziałem, że czytałem u klasyków. Czy pan rozpoznaje od razu, kto żartuje, a kto jest chory? - Ach, od razu... Może nie od razu, ale coś niecoś przecież potrafimy ustalić. Proszę opowiedzieć, na co pan się uskarża? - Niestety na nic. Wypowiedziałem te słowa i pomyślałem, że nie trzeba było tak żartować. Kto wie, jak teraz potraktuje mój sposób rozmowy. - Dobrze, proszę opowiedzieć, na co się pan nie skarży? Mój Boże! Nie było już odwrotu, opowiedziałem więc pokrótce o mych sennych marzeniach. Doktor słuchał nie przerywając, tylko od czasu do czasu chwytał się garścią za rudą brodę, jakby próbował, czy mocno siedzi. Potem zapytał o samopoczucie, jak sypiam, jakie są moje stosunki z rodziną, ze współpracownikami, na co chorowałem i temu podobne. Kiedy odpowiedziałem na ostatnie pytanie, począł wściekle żuć dolną wargę. Pomyślałem, że chyba ją zaraz odgryzie, wszystko jednak zakończyło się pomyślnie. Zostawił wargę w spokoju, ale zaczął drapać się w głowę, w policzki, w kark, w nos, w podbródek. Jeśli ktoś tu potrzebuje leczenia - pomyślałem - to chyba nasz kochany doktorek. - Czy mogę panu w czymś pomóc? - zapytałem możliwie najłagodniej. Nie mogłem po prostu patrzeć, jak człowiek gołymi rękami usiłuje zedrzeć sobie skalp z głowy. - Co takiego? - doktor drgnął. - Aha, mam takie paskudne przyzwyczajenie. Chociaż, wie pan, istnieje teoria, która głosi, że drapanie się w głowę pobudza obieg krwi, a więc ułatwia w ten sposób procesy myślowe. Roześmiałem się. - Śmieszy to pana? - Pan wybaczy, doktorze, teraz dopiero rozumiem, dlaczego od dzieciństwa uwielbiałem, gdy ktoś mnie drapał w głowę. - Mój Boże - westchnął doktor. - Cóż mogę panu powiedzieć? Z jednej strony jest pan absolutnie normalny, doskonale orientujący się w świecie zewnętrznym i we własnej osobowości... - Dziękuję - skłoniłem głowę z dostojną powagą, lecz doktor ciągnął dalej: - Z drugiej strony, w pańskich sennych marzeniach występują chyba składniki syndromu parafrenicznego. Ale, powtarzam, tylko składniki. Mam na myśli fakt porozumiewania się z pańskimi ludzikami... Dość dziwne, powiedziałbym, kojarzenie pojęć. - Przepraszam, doktorze, że nalegam. Przypuśćmy, że nic bym panu nie wspomniał o Bursztynowej Planecie. Czy odniósłby pan wrażenie, że cierpię na zaburzenia psychiczne? - Naturalnie, że nie. - Powiada pan, że w moich snach są składniki, jak je pan nazywa, syndromu parafrenicznego. W snach. Przypuśćmy. Ale czy są też we mnie, w mojej osobowości na jawie? - Jak by to panu powiedzieć... Raczej nie. Ale to wszystko nie jest proste. Dla tego syndromu charakterystyczne są uczucia zarozumialstwa, zadowolenia z siebie, wesołości, euforii. Odrzućmy zarozumialstwo. Prawdopodobnie nie jest ono w ogóle charakterystyczne dla pana. Również zadowolenie z siebie. Ale wesołość, euforia, to akurat pasuje do stanu opisywanego przez pana. Sny na ogół nie są jednak charakterystyczne dla syndromu parafrenicznego. Z drugiej strony, w naszych czasach kosmiczne motywy występują dość często u chorych na ów syndrom. Można też mówić tu raczej o halucynacjach. A także przy syndromie onirycznym... Doktor, przeszedłszy na znaną sobie terminologię, wyraźnie poweselał, poczuł grunt pod nogami. - A cóż to takiego? - Oniryczny, czyli dotyczący snów. Rodzaj kulminacji gwałtownego fantastycznego majaczenia. Wyraźne wrażenia zmysłowe... Boże drogi - pomyślałem - coś w tym jest! - Owe wrażenia wydają się widzialne. Jaskrawo, plastycznie wyrażona obecność czegoś. Równie często występują tu motywy kosmiczne. - To także podobne - mruknąłem. - Mogłoby być tak, gdyby nie pewna drobna przeszkoda. - Jaka? - W obu tych syndromach zawsze można dostrzec różne objawy. Leżał u mnie niedawno chory z takim właśnie rozpoznaniem. Wspaniały, kochany człowiek! Każdemu cierpliwie wyjaśniał, że odpowiada za losy wszechświata, bo trzyma w rękach nici od wszystkich planet i gwiazd. Czasami prosił bardzo uprzejmie, bo potrzymać - powiedzmy - Aldebarana. To bardzo wielka gwiazda i trudno ją utrzymać, zmęczyła mu się ręka, a nitki puścić nie może, by gwiazda nie uleciała. Wszechświat i tak się przecież rozlatuje... Był to bardzo inteligentny i oczytany człowiek. - No i co? Wyleczył go pan? - Mniej więcej. - A co ja mam robić? - Tymczasem nic, absolutnie nic. Jeśli pan może, proszę trochę wypocząć. Sport. Uśmiechnąłem się. - Niepotrzebnie pan się uśmiecha. Gdyby pan wiedział, jakie w nas tkwią olbrzymie rezerwy samoregulacji, nie uśmiechałby się pan. - Proszę wybaczyć, żona też mnie namawiała na wypoczynek, mamy krewną pod Moskwą. - Doskonale. - Przepraszam raz jeszcze za moją natarczywość, przypuśćmy, powtarzam, że pan przeprowadza najrozmaitsze badania... - Panu nie trzeba żadnych badań. - Powiadam, przypuśćmy. I dochodzi pan do niewątpliwego wniosku, że jestem psychicznie zdrów. A sny będą trwały nadal... - Śnij pan sobie na zdrowie, jeśli tylko nie przeszkadzają. Tym bardziej że, jak pan twierdzi, rano czuje się pan wyspany i wypoczęty. - Czy w psychiatrii znane są przypadki takich seryjnych snów? - Mówiąc ściślej, to już nie psychiatria. Raczej psychologia. Są, wie pan, specjaliści od snów. Ci mogliby dać oczywiście bardziej wyczerpującą odpowiedź. Moim zdaniem, przypadki takie są znane, choć niezbyt częste. Ale z reguły są to senne marzenia jednotematyczne, gdy wciąż śni się jedno i to samo. Albo sny wyrównawcze, kiedy ktoś przeżywa we śnie wszystko, czego brakuje mu w rzeczywistości. Tłumienie podniet powoduje tym silniejsze powstawanie marzeń sennych, a pamięć dostarcza im surowca - wspomnień z dnia. To punkt widzenia Freuda, który nazywał sen „fajerwerkiem, który wymaga wiele czasu na przygotowanie, spala się zaś w jednej chwili”. Freuda jednakże zbytnio, jak wiadomo, pociągały bodźce płciowe. Ja natomiast nie dostrzegam w pańskich snach motywów erotycznych. Adler *[ Adler Alfred (1870-1937) - psycholog i psychiatra austriacki.] uważał, że człowiek śni, jeśli go coś niepokoi. Nieprzypadkowo więcej bywa snów przykrych. Jeśli się nie mylę, pięćdziesiąt siedem procent. Rzeczy przyjemne śnią się dwa razy rzadziej... Nasz Sieczenow *[** Sieczenow Iwan M. (1829-1903) - fizjolog rosyjski.] nazywał sny niezwykłym połączeniem zwykłych wrażeń... - Ale w moim przypadku... - Proszę zrozumieć, mózg to cudownie złożona machina. Osobowość człowieka praktycznie jest niepowtarzalna jak odciski palców. Klasyczne przypadki występują częściej w podręcznikach niż w życiu. Całkiem możliwe, że pański seryjny, jak go pan nazywa, sen ma charakter przetwarzanej informacji naukowo-fantastycznej. Mhm, pomyślałem, brodacz powtarza domysły siódmoklasisty Antoszina. Tylko tamten doszedł do nich o wiele szybciej! - A co pan myśli na temat możliwości, o której już panu mówiłem, doktorze? Że w taki sposób odbieram informację wysyłaną do mnie z kosmosu? - Tylko dlatego właśnie rozmawiałem z panem. Prawdę mówiąc, jest to jedyny realny symptom skłaniający w ogóle do zastanowienia się. W innym przypadku już dawno pożegnałbym pana. To nie ma sensu. Pole siłowe zdrowego rozsądku jest nieprzenikliwe. Łatwiej rudemu lekarzowi uznać zdrowego chorym, niż uchylić drzwi przed czymś nieznanym. Chociaż można go zrozumieć. To rzeczywiście łatwiejsze. Kiedy ktoś trzyma w ręku, niby sprzedawca baloników, nici od wszystkich gwiazd i placet, łatwiej oczywiście dojść do wniosku, że trzeba go leczyć, niż potraktować owe nici poważnie. - Bardzo panu dziękuję, doktorze. - Wyjąłem z kieszeni przygotowaną kopertę z pieniędzmi, próbując wsunąć ją w wielkie łapsko pokryte krótkimi rudymi włosami. - To dla pana. - Pieniądze? - zapytał psychiatra rzeczowo. - Tak - bąknąłem. - Dziękuję, nie biorę. Nie prowadzę w ogóle prywatnej praktyki. Po prostu prosiła mnie pani Walentyna, a to kobieta, której się nie odmawia. Pan ją zna? - Oczywiście. To żona mego przyjaciela. Bliskiego. - Proszę ją ode mnie pozdrowić. Życzę miłego wypoczynku. Wie pan, co mogę jeszcze panu zalecić? Cyklinowanie podłóg. Wspaniała terapia pracą. ROZDZIAŁ 4 Po drodze do domu przypomniał mi się Ilja Płoszkin. Przyjaciel, z którym nie widzieliśmy się już kilka miesięcy. Studiowaliśmy razem w Instytucie Języków Obcych. Miał on przedziwne hobby - psychiatrię. Sypał terminami naukowymi na prawo i lewo. Nazywał mnie, w zależności od nastroju, albo - ogólnie - oligofrenikiem, albo dementem, imbecylem i debilem, dokładnie wyjaśniając każdy z tych stopni niedorozwoju umysłowego. Obrażać się na niego nie było można, bo to najlepszy człowiek na świecie. Na pograniczu opętania, jak mawiał o sobie. Długo przetrząsałem kieszenie szukając dwukopiejówki. Wedle mojej kalkulacji Ilja powinien jeszcze być w pracy. Tak się też okazało. - To ty, oligofrenik? - zabulgotało radośnie w słuchawce na drugim końcu przewodu. Od razu zrobiło mi się cieplej na duszy. - Ja. Co słychać? - Nie pajacuj! - wrzasnął tak, że aż zadrżała membrana. - Nie okłamuj i mnie, i siebie. Czego chcesz, chłopaczku? Gadaj wprost i uczciwie! - Masz jakąś popularną książkę o psychiatrii? - Żartujesz, czy co?! Pewno, że mam. Książki, podręczniki. Przecie wiesz, że psychiatra to mój konik. Pamiętasz moje diagnozy dla ciebie? - Pamiętam. Oligofrenik, idiota, dement, imbecyl i debil zarazem... - Aha, utkwiło ci w pamięci. I co, sprawdza się? - Może i tak. Iljuszko, kiedy będziesz w domu? - Za godzinę. - Jeśli można, to wpadnę i coś sobie wybiorę o psychiatrii. Książkę lub podręcznik. Będę za godzinę. - Nie da rady. - Dlaczego? - Bo zamykam sklepik i za pół minuty jestem gotów. Wymiana informacji technicznej może odbywać się bez mego osobistego nadzoru. - A z pracy cię nie wyleją? - Mnie? - Ciebie. - Mnie nie można wylać. - Czemu? - Bo mam okropną opinię. Każdy wie, że jestem fajtłapa, a takich się nie wylewa. Fajtłapom się współczuje. - Czekaj, ktoś się dobija do budki. - A skąd dzwonisz? Podałem swoje współrzędne i umówiliśmy się na spotkanie za pół godziny. Iljusza nic się nie zmienił. Tłusty, po dawnemu wymiętoszony i pełen werwy. Ilekroć mam go spotkać po dłuższej przerwie, zawsze się lękam, że schudł i przestał być podobny do Piotra Bezuchowa z „Wojny i pokoju”. Na szczęście nie schudł wcale, raczej przeciwnie. Długo i serdecznie wytrzepywał mi kurz z marynarki klepiąc z całej siły po plecach, ściskał, obracał, oglądał, aż w końcu kiwnął z zadowoleniem głową. - Jak dotąd, zupełnie nieźle. - Że co? - Oznak syndromu JO chyba nie widać. Ale dwa miesiące to za krótko. - Syndrom JO? Co to takiego? - Nie wiesz? Syndrom Jonycza - JO. Pamiętasz opowiadanie Czechowa? Tak nazywam każdego, kto zaczyna tępieć i pleśnieć. Symptomy: ołowiane spojrzenie, zwolniona reakcja na podwładnych, poszerzony i stwardniały zadek... Jednopokojowe mieszkanie Ilji przedstawiało absolutny nieład, pierwotny chaos. Wszechświat przed zgęstnieniem obłoków kurzu i powstaniem gwiazd. Kurz jednak, w odróżnieniu od wszechświata, nie zagęścił się tutaj, gdyż okrywa równomierną warstwą niemal wszystko w mieszkaniu, z wyjątkiem ścieżynki wydeptanej przez gospodarza. - Wybacz - westchnął. - Znasz moją słabość psychiczną. Wciąż zabieram się do jej opisania, ale brakuje czasu. Prześladuje mnie myśl, że czystość ostatecznie zrujnuje ludzi. Natura jej nie znosi i mści się na ludzkości za pęd do higieny. Tutaj, na malutkiej wysepce wśród morza nienaturalnej sterylności, żyję w zgodzie z przyrodą. Zaczekaj, zaraz coś zjemy. - Tutaj? - zdziwiłem się szczerze. - Tu zjemy? - Niestety, tu nie można - westchnął Ilja. - Dlaczego? - Próbowałem... - I co? - Zanadto trzeszczy. - Co trzeszczy? Stół? - Kurz, głupku. Trzeszczy w zębach. Tak głośno, że sąsiedzi stukają. - Idź do licha! - Co za ograniczony umysł. Wystarczy wyleźć z błocka banału, a ten już się zjawia z lagą! Idź do licha! Ach, Juruś, Juruś, mój biedny imbecylku! Dobra. Idę do kuchni. Póki będę szykować, masz tu podręcznik psychiatrii. Trzymaj. Boże, nigdy nie widziałem tak gruntownie przepracowanej książki! Co drugi wiersz podkreślony, ustępy opatrzone kabalistycznymi znakami, niektóre stronice upstrzone tajemniczymi cyframi. A wszystko zapisane ręką Iljuszy. Złudzenia słowne, złudzenia spostrzeżeniowe... Mhm... Opisane przez W. Kandinsky’ego *[*Kandinsky Wassily (1866-1944) - rosyjski malarz, grafik i teoretyk sztuki.] jeszcze w XIX wieku. Chory wierzy, że jego myśli nie należą do niego, lecz do kogoś innego, a jemu zostały podsunięte... tak, tak... Chorzy skarżą się na sztucznie „robione” wspomnienia, sny... Aha, jakby trochę cieplej - pomyślałem. Dziwne, ale nie przejąłem się wcale. W głębi duszy byłem pewien, że jestem zupełnie zdrów. „Robione” sny. Przypuśćmy. I co jeszcze? Niby-złudzenia w zestawieniu z poczuciem wyobcowania i sztuczności własnych myśli. Ich ujawnienie nazywa się syndromem automatyzmu psychicznego Kandinsky’ego-Clairambaulta *.[* Clairambault Pierre de (1851- 1740) - francuski psycholog.] Niestety - pomyślałem - daleko mi do psychicznego automatyzmu! Żadnych „robionych” myśli, żadnego „ujawniania”. Ale czytajmy dalej. Idee prześladowcze. Myśli, od których, choćby się chciało, nie można się uwolnić. Od myśli o Bursztynowej Planecie istotnie nie mogę się uwolnić. I nie chcę. Myśli przeceniane. Cóż to znowu takiego? Myśli te nie mają niedorzecznego charakteru, ale chory niewłaściwie je ocenia, nadaje przesadne znaczenie, jakiego obiektywnie nie posiadają. W odróżnieniu od idei prześladowczych myślom przecenianym nie towarzyszą męczące uczucia prześladowań ani pragnień uwolnienia się od niewłaściwego sposobu myślenia. No cóż... To już podobniejsze do mnie. Męczącego uczucia co prawda nie mam, chęci uwolnienia się odeń także nie. A myśl o tym, że pierwszy raz w historii ludzkości jakaś obca cywilizacja usiłuje przekazać nam coś o sobie, to widocznie myśl bagatelna, do której, można rzec, przywiązuję zbyt wielkie znaczenie, jakiego obiektywnie nie posiada. Nie, tak można się zgubić w tej opasłej księdze. O, tutaj są jego ulubione przezwiska: oligofrenicy, debile, imbecyle, idioci. A oto moje własne majaczenia parafreniczne. Wczytałem się uważnie. „Chory częstokroć uważa się za świętego, za nadczłowieka, za powołanego do decydowania o losach ludzkości”. Czy jestem święty? Niestety nie. Za nadczłowieka też się nie uważam. Niższa kategoria wagowa! Losy ludzkości - to już lepiej! - Fioła jeszcze nie dostałeś? - doszedł mnie głos z kuchni. - Bronię się resztkami sił - odburknąłem, - To chodź jeść. Ku memu zdumieniu kuchnia okazała się czyściejsza niż zeszłym razem, a jajecznica na wędzonej kiełbasie wyglądała po prostu nadzwyczajnie. - Golniemy po kielonku? - zapytał. - Zalecają mi wypoczynek i cyklinowanie podłóg, a ty prowokujesz kielonkiem! I to się nazywa przyjaciel... - Zamknij się - mruknął pieszczotliwie Ilja i napełnił kieliszki czymś podobnym z barwy do nalewki cytrynowej. Stuknęliśmy się, wódka na cytrynowej skórce smakowała. - Więc cóż ci się przytrafiło, mój biedny druhu? - A starczy ci cierpliwości, by mnie wysłuchać? - Nie zawracaj głowy. Od czego są przyjaciele? Właśnie od tego. Zacząłem opowieść. Ilja skończył jajecznicę i słuchał z przymkniętymi oczyma. Myślałem nawet, że się zdrzemnął, kiedy jednak zapytałem, czy go zbudzić na kolację, poważnie zaprzeczył ruchem głowy. Opowiadałem dalej, czując całym sobą, całym wnętrzem, bezsens słów. Strażnicy zdrowego rozsądku nie muszą go nawet bronić. Dość spojrzeć uważnie, by moje dykteryjki zamarły, ścichły, utraciły barwy, zeschły się i zmieniły w kurz. Jak ten, z którego powstały gwiazdy, a który grubą warstwą pokrywa pokój Iljuszy. Bursztynowa Planeta wciąż jednak śpiewała we mnie i rwała się na zewnątrz. Więc gadałem i gadałem, usiłując tchnąć w słowa choćby cząstkę pomarańczowego odblasku, w którym przebywali U i jego bracia. Wreszcie zamilkłem. Czułem przedziwne uniesienie. Przez chwilę wydawało mi się, że Ilja uwierzył. Siedział jak przedtem ze zmrużonymi oczyma, nieporuszony. A może jednak zasnął? Przerwa przedłużała się, rozdymała jak wielki pęcherz. Ilja otworzył w końcu oczy i spojrzał na mnie. - Wiesz, Jurek - powiedział - chcę ci zadać banalne pytanie. - Słucham. - To wszystko prawda? To, coś opowiadał? - Prawda. - Toś niepotrzebnie chodził do psychiatry. - Dlaczego? - Bo jesteś zdrów. Jeśli nie liczyć, oczywiście, lekkiego niedorozwoju umysłowego, na który cierpisz od dawna, a w każdym razie od czasu, jak cię znam. Chcesz się zdziwić? - Chcę...... - Wierzę ci. - Naprawdę? - zapytałem i poczułem zdradzieckie drżenie głosu. - Naprawdę. - Dziękuję, Iljusza - nie wiem dlaczego, w oczach stanęły mi łzy. - Nie gadaj głupstw! Wierzę ci, rozumiesz? To... to fantastyczne! Ale myślę, że reakcja na twoje słowa powinna chyba być inna. Wiesz, co się stało? Kontakt! Pierwszy kontakt z braćmi w rozumie! Pierwsza wieść z innej cywilizacji! Wielkie, olbrzymie wydarzenie historyczne! W historii ludzkości! Należałoby skakać, krzyczeć, bić w dzwony! Święto ludzkości, święto planety! A tymczasem siedzimy w małym brudnym mieszkaniu i najspokojniej sobie gadamy. A wiesz dlaczego? Bo nawet ty nie jesteś do głębi przekonany, że to właśnie się stało. Ani ja. Jak myślisz, czy nasze mózgi na próżno ćwiczono w myśleniu realistycznym? O, nie! Wszystko, co przez nie przechodzi, musi być wyjaśniane, i to racjonalnie. A jak wyjaśnić twoje sny? Ratio *[** Uzasadnienie (lac).] w tym przypadku jest wątlutkie, mizerniutkie, podobne do fantastyczno-naukowego opowiadania. Dobrze, bądźmy niczym sędziowie, chłodni i powolni. Jakie mamy dowody? Opowiadanie Jurija Czernowa? Dobry chłop, słowo daję, że dobry. Proszę, oto opinia ze szkoły, z miejsca pracy... kwalifikacje, dyscyplina i te de. Wypowiedzi znajomych. Świadectwo żony. Prawie nigdy nie kłamie, wiecie, a jeżeli - to w drobiazgach. Co więcej? Westchnąłem głęboko. - O, właśnie - ciągnął Ilja. - Zapytasz: jak to, mówiłeś, że mi wierzysz? Wierzę i nie wierzę. Wierzę, bo znam ciebie. Ale to nie najważniejsze. Wierzę, bo tego pragnę. Jestem idiota, romantyk. Nie dorosłem. Zatrzymałem się w rozwoju emocjonalnym i umysłowym. Jak dziecko, głupie dziecko. Pragnę świąt, cudów, niespodziewanych jarmarcznych cudeńków, pokazujących figę wymiernej powszedniości. Dlatego wierzę. Ściślej: nie wierzę, lecz pragnę wierzyć! Chcę, rozumiesz? A mój dyplom, kora śródmózgowia - upierają się. „Przepraszam - pomrukują - w ten sposób każdy może twierdzić, że gawędzi po nocach z aniołami, widuje Najwyższego pod postacią Ognistego Krzewu”. I co im na to odpowiedzieć? Chytrzy są, strasznie chytrzy! I silni! Za nimi stoi kultura, nauka. Przeciwko małemu głuptaskowi, któremu zachciało się cudu. I drugiemu, który mu ów cud obiecuje. - Wybacz - powiedziałem wstając. Zrobiło mi się smutno, choć nie mogłem gniewać się na niego. - Mój biedny debilku - mówił dalej Ilja z taką pieszczotliwą tkliwością, z tak ciepłym współczuciem, że zadrgało mi serce i napełniło się wdzięcznością dla tego tłuściocha w okularach, który siedział na wprost mnie. - Nie wygłupiaj się. Siedź i słuchaj tego, co mówią mędrcy. Wszystko, bracie, sprowadza się do skromnego, bagatelnego pytanka, niezwykle bagatelnego. Jak uzyskać obiektywne dowody, że we śnie odbierasz informacje. - Tylko tyle? - Tylko tyle. A jutro lub pojutrze zadzwoń do mnie. Przez ten czas coś wymyślę. - Gdybyś potrafił! - powiedziałem z takim zapałem, że Ilja przymknął oczy i kilka razy kiwnął energicznie głową. - Potrafię - odparł. - Wiesz, że jestem genialny. - Wiem. Istotnie, mój tłusty, niezdarny, wymiętoszony z pozoru druh bywa genialny! Gdyby tylko nie był tak bardzo roztrzepany. - Myślisz, że chcę ci pomóc z samej tylko miłości do szkolnego kolegi? - Chyba nie. - Masz rację. Jestem chytrus, egoista. Kombinuję przez cały czas: a jeżeli Jurek naprawdę wejdzie do historii? Wtedy ja też smyk i wśliznę się tam z nim razem. A twoi biografowie w dwudziestym pierwszym lub trzydziestym pierwszym stuleciu zaznaczą, że pierwszą osobą, która uwierzyła wybrańcowi niebios, był jego przyjaciel, Ilja Płoszkin, człek dość niechlujny, lecz ogromnej intelektualnej odwagi. No i co? Zgadzasz się? Bierzesz mnie ze sobą? - Biorę, naturalnie, że biorę. Pakuj się. Hala, oczywiście, ucieszyła się, że doktor też zalecił wypoczynek. - Sam dogadasz się w szkole? - Nie. Ani ja, ani tym bardziej ty nie będziemy dogadywać się w szkole - powiedziałem miękko, lecz stanowczo. - Dlaczego? - Hala spojrzała na mnie z lekkim niedowierzaniem. Nie przywykła do mego „nie”. Czasami, rzecz jasna, mówię to słowo, ale tego nie bierze się pod uwagę. - Bo nie trzeba mi wypoczynku, jestem zupełnie zdrów. Potwierdził to także Ilja, największy psychiatra samouk, jakiego znam. Hala wzmianki o Ilji nie zaszczyciła uwagą. Nie bardzo go lubi. Może jest podświadomie zazdrosna o mnie, a może wzdryga się na myśl o bałaganie panującym w jego mieszkaniu. Najpewniej jednak przemawia przez nią instynktowna nieufność kobiet zamężnych wobec nieżonatych przyjaciół męża. Żal mi się jej zrobiło. Stara się i walczy, chce ze mnie uczynić dorosłego, solidnego człowieka, a ja robię jej kawał za kawałem. Wpierw rezygnuję z aspirantury, potem gawędzę po nocach z jakimiś ludzikami, a teraz nie chcę jechać do cioci Niury. - Lusiu - westchnąłem - niech będzie, mogę się leczyć. Hala spojrzała na mnie uważnie, lecz podejrzliwie. - Lekarz zalecił mi cyklinowanie podłóg. Dowiedz się, kto ze znajomych szuka taniego cykliniarza? - Idiota! - zawołała. Zmówili się, czy co, wszyscy mnie nazywają idiotą, debilem, imbecylem! A może ustami przyjaciół przemawia prawda? - Dlaczego? Czyż praca fizyczna nie uszlachetnia człowieka? Weź choćby Lwa Tołstoja, Orał przecież ziemię. Więc dlaczego ja nie mam cyklinować podłóg? Może akurat w tym zawodzie znajdę właściwe powołanie? To ty ciągle mnie namawiasz, żebym odszedł ze szkoły... Wzbogacimy się, kupimy garnitur arabskich mebli, będą nas zapraszali interesujący klienci... - Dziwna rzecz, drażnienie Hali sprawiało mi dziś szczególną uciechę. Jakbym się na niej za coś mścił. Może robiłem to podświadomie, za to, że mi nie wierzyła? - Daj mi spokój. Jeżeli myślisz, że się z tobą pokłócę - powiedziała klinicznym tonem, a oczy jej stały się, jak co rano, surowe i kłujące - to się mylisz. Wolę już oglądać telewizję... ROZDZIAŁ 5 Dowiedziałem się dzisiaj o jeszcze jednym szczególe z życia Bursztynowej Planety. Okazuje się, że U i jego bracia powiązani są na stałe pewną telepatyczną (a może i nietelepatyczną) więzią... z zapasowym mózgiem. Widziałem to na własne oczy, raczej na oczy U. Długi, niski budynek z mnóstwem nisz w ścianach, jak w kolumbarium *.[* Pomieszczenie krematoryjne na urny z prochami.] W każdej niszy zaś połyskiwał matowo sześcianik. Gdyby z U lub którymś z jego braci coś się stało, zapasowy mózg zawsze jest w pogotowiu. Bierze się nowe ciało, wstawia w nie ów mózg, który przez cały czas gromadził informacje, jakimi władał mózg nieżyjący, i zmarły żyje najspokojniej i pracuje nadal, a miejsce w niszy zajmuje nowa część zapasowa. Czy mózgi owe są wykonywane, czy też rodzą się w jakiś sposób, czy są z metalu, czy tylko wydają się takimi - tego jeszcze nie wiem. Niecierpliwie wyczekuję każdej nocy. Przyszło mi do głowy, że powinienem wszystko to zapisywać. Wprawdzie każdy, dosłownie każdy szczególik, każda kreska oglądana przeze mnie na Bursztynowej Planecie wbija mi się w pamięć, to lepiej by jednak wszystko zapisywać. Nie odkładając tego zamysłu ad calendas Graecas *[*Święty nigdy], położyłem przed sobą arkusz papieru, napisałem: „Bursztynowa Planeta” i... oniemiałem. Przez głowę poczęły płynąć jaskrawe, wyraziste, gładkie obłe pagórki, rozbrzmiała melodia, lecz słów, by opowiedzieć o tym, zabrakło. Była tylko czysta kartka papieru. Im dłużej wpatrywałem się w nią, tym pewniej wiedziałem, że nigdy i za nic nie potrafię zapełnić jej dziwacznymi zygzaczkami - literami, które teoretycznie potrafią rodzić najniezwyklejsze, najsubtelniejsze, najwyszukańsze, najwrażliwsze słowa zdolne do opisania wszystkiego w świecie. Nie, potrzebne do tego było utajone, magiczne słowo. We mnie zaś był tylko smutek przemieszany z uczuciem niepojętej ulgi. Zapewne dlatego - pomyślałem - że w głębi duszy nie chce mi się opisywać znajomości z ludem U; obawiam się, że czar przeniesiony na papier pryśnie, nić urwie się i utracę Bursztynową Planetę. - Antoszin - powiedziałem spoglądając na ostatnią ławkę, gdzie siedział Siergiej. - Możesz dziś odpowiadać? - Yes - oświadczył zapytany i trzydzieści sześć głów całej klasy, chłopięcych i dziewczęcych, jasnych, ciemnych i szatynowych, uczesanych i kudłatych, zwróciło się ku Siergiejowi. Pierwszy raz w niepisanej historii klasy wykazał z dobrej woli gotowość do odpowiedzi, co więcej - mówiąc po angielsku. Zrobił to wprawdzie jednym słowem, lecz po angielsku! On także widocznie pojął niezwykłość chwili, gdyż wyraźnie poczerwieniał i nadął się, co natychmiast uczyniło go bardziej interesującym. Klasa zamarła. Każdy chciał być świadkiem cudu, by móc opowiadać później dzieciom i wnukom: tak, pamiętam jak dziś, działo się to w roku, kiedy Siergiej Antoszin powiedział na lekcji „yes”. Siergiej odpowiedział na trójkę. Ale w dzienniku postawiłem mu z czystym sumieniem czwórkę. Następnie podszedłem i w milczeniu uścisnąłem mu dłoń. Gdybym się przy tym odezwał nic by z tego nie wyszło, ale milcząco uścisnąłem mu rękę i po raz pierwszy na twarzy Siergieja zamiast obrzydliwej senności rozbłysła cicha duma. Do licha, jak łatwo rozwierają się dziecięce dusze, a jak trudno bywa dobrać kluczyk, który by do nich pasował! Przez dwa lata nie wiedziałem, co zrobić z Siergiejem. Dwa lata! Podczas przerwy telefon w pokoju nauczycielskim okazał się jakimś trafem wolny, wierząc więc, że taki dzień powinien być udany pod każdym względem, zadzwoniłem do Ilji. - Właśnie miałem do ciebie zatelefonować, ale w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć, w której szkole mordujesz dzieciaki nieregularnymi czasownikami angielskimi. Bierz ołówek i pisz. - Co? Czasowniki? - Adres i telefon. Podyktował: Nina Kierbel, kandydat nauk medycznych. - Zapisałeś? Szerokiej drogi. - Zaczekaj! Jaka Nina Kierbel? Co ona robi? - Bada sny i marzenia senne. Pozdrowienia od historii. Daruj, stary, gdyby coś nie tak. Roześmiał się i odłożył słuchawkę. Cóż robić, Nina to Nina. Kiedy do niej zadzwoniłem, długo milczała, dyszała w słuchawkę, czymś szeleściła, aż wreszcie zapytała: - Może pan przyjechać dzisiaj? Powiedziałem, że mogę. Znów milczała i dyszała, aż pomyślałem, że jeśli z taką szybkością rozwiązuje zagadnienia naukowe, to tajemnice snów i sennych marzeń długo jeszcze będą niepokoiły ludzkość. Ostatecznie zdecydowała się i zaprosiła mnie na piątą. Pani Nina okazała się młodą przystojną kobietą o wielkich siwych oczach. - Tak, tak - powiedziała podając mi rękę. - Dzwonił nasz dyrektor. We własnej osobie. Dobrze go pan zna? Poruszyłem lekko ramionami. Gest ów miał oznaczać, że tak sobie. Była to oczywiście lekka przesada, gdyż pierwszy raz o nim słyszałem, ale nie chciałem rozczarować pani Niny. Nie wiem dlaczego, nagle spojrzałem na jej palce. Sprawiło mi przyjemność, gdy nie ujrzałem na nich obrączki. - Profesor mówił, że jest pan dziennikarzem... - Prawdę rzekłszy... Ja do pani zresztą wcale nie w sprawie dziennikarskiej... Co za cwaniak ten Iljusza! Dziennikarz... Pani Nina spojrzała pytająco. - Myślałam, że jest pan dziennikarzem. Hm... Ale jeśli już pan przyszedł, to słucham. Nastąpiła najtrudniejsza chwila. Próg, o który łatwo potknąć się i upaść. Mnie zaś wcale nie chciało się padać przed tą zgrabną kobietą w białym, obcisłym kitlu. Ciekawe, czy ma pod nim suknię, czy też nie? Co za bzdury! Pchają mi się do głowy same głupie pytania. Aby tylko odwlec tę straszną chwilę. Chciałem zapytać, czy trudno badać sen i senne marzenia, co myśli o teorii Freuda, dlaczego fartuch leży na niej jak ulał, bez jednej zmarszczki, gdy na innych wisi jak wiotka wygnieciona chlamida. A wreszcie: co też jej się śni po nocach. Ale cofać się nie było czasu. Pani Nina patrzyła na mnie cierpliwie. Ujrzałem budzące się w ogromnych siwych oczach powątpiewanie. Zamknąłem oczy i dałem nura w okropną zimną wodę. - To, co mam zamiar opowiedzieć, będzie brzmiało zupełnie fantastycznie. Wiem o tym, zdaję sobie sprawę. Nie obrażę się, jeśli w pewnej chwili usłyszę: pan daruje, jestem zajęta, mam mnóstwo pracy. Westchnę wtedy, przeproszą i odejdę, unosząc... i tak dalej. Uśmiechnęła się leciutko. - Rzeczywiście jestem zajęta, ale po takim wstępie muszę po prostu wysłuchać pana. - Dziękuję. Całe moje przerażenie ulotniło się, spojrzałem śmiało na specjalistkę od snów. Znów uśmiechnęła się ledwo dostrzegalnie i przyglądała się swym palcom. Były długie i cienkie. Przystąpiłem do opowiadania. Mówiłem krótko i - jak mi się zdawało - przekonująco. Opowiedziałem o sennych marzeniach, o bytności u psychiatry. Odwróciła wzrok od rąk. Twarz jej nie wyrażała niczego. - Ale co my możemy zrobić dla pana? - Słyszałem, że bada pani sny. - Tak, lecz nikt na świecie, za pomocą żadnych przyrządów, nie potrafi zarejestrować tego, co się ludziom śni. Możemy ustalić czas, kiedy rozpoczyna się senne marzenie, ale co się marzy - nie wiemy. Może to być sen o pańskiej planecie, ale może też być najzwyczajniejszy, najbardziej ziemski. Pod względem fizjologicznym oba są jednakowe. Na twarzy mojej musiało odbić się wielkie rozczarowanie, bo dodała: - Proszę mi wierzyć, chętnie pomoglibyśmy panu, ale po prostu nie wiem... W jej wzroku nie było drwiny ani wzgardliwej obojętności. Za to samo byłem wdzięczny. - Przepraszam, że zająłem tyle cennego czasu. Ująłem jej dłoń i na chwilę zatrzymałem w swojej. Przyjrzała mi się uważnie, po twarzy przemknął znów leciutki uśmieszek. - Do widzenia - powiedziała. Wychodząc pomyślałem, że byłbym rad, gdyby te słowa okazały się prorocze. Do zobaczenia, pani Nino. Dzień był chłodny. Śnieg jeszcze nie spadł i nagi asfalt stygł na mrozie. Od widoku jego szarej nagości robiło się jeszcze zimniej. - Powinienem był się zmartwić. Tym, że laboratorium snu nie mogło mi w niczym dopomóc, że pani Nina ma takie śliczne oczy, że na jej palcu nie ma obrączki, a na moim jest, że ołowiane niebo prószy niechętnym, skąpym zimowym światłem. Ale nie było mi smutno. Przyjaciel z Bursztynowej Planety nie tylko rozsnuwał ku mnie wątłe pajęcze nici sennych marzeń, posyłał również rześkość i wiarę, czułem, że zaczynam kochać ów daleki i nieznany lud, tak od nas inny, a jednak taki podobny. Wydarzyło się to rankiem, gdy szedłem do szkoły. Podchodziłem do apteki i zobaczyłem o sto mniej więcej kroków Codziennego Spotkańca. Spóźnił się dzisiaj trochę. Pomyślałem, że jeszcze za wcześnie, by się uśmiechnąć, bo i tak z tej odległości mnie nie widzi. Nagle poczułem w głowie... jak by to nazwać... chyba leciutkie łaskotki. Przelotne swędzenie, ale przyjemne. Nie na skórze, nie przy korzonkach włosów, ale gdzieś wewnątrz, w mózgu. Natychmiast też przeszło ono w niewyraźne mruczenie. Siłą rozpędu szedłem dalej, naprzeciw Codziennemu Spotkańcowi. Z każdym przybliżającym nas do siebie krokiem mruczenie stawało się głośniejsze, wyraźniejsze, zrozumialsze, jakby głowa moja była receptorem, a ktoś obracał gałką wzmacniającą odbiór. Kiedy Codzienny Spotkaniec był o kilka kroków i zaczęliśmy się uśmiechać, usłyszałem wyraźnie słowa: Jaki sympatyczny młodzieniec!” Nie zapomnę ich po ostatnią chwilę życia! Nie potrafię również określić usłyszanego głosu. Na pewno nie był głosem Codziennego Spotkańca. Bezcielesny, mój własny, wewnętrzny, bez intonacji, bez barwy, wyraźnie jednak, choć bezdźwięcznie powiedział: „Jaki sympatyczny młodzieniec!” Słyszałem go dokładnie. Z niepojętą szybkością mignęły przed oczyma określenia z podręcznika psychiatrii. Złudzenia słowne, złudzenia wyobrażeniowe, pseudohalucynacje... Na chwilę opanował mnie strach. W piersi rozwarła się próżnia wsysając żołądek, serce przepuściło jeden takt. Więc jednak obłęd - pomyślałem, ale natychmiast pojąłem, że nie, że to nieprawda. Przestałem się lękać. Ogarnęło mnie dziecięce uczucie dziwności. Wydało mi się, że z aparatu fotograficznego wyfrunie najprawdziwszy ptaszek i ćwierknie: „Część!” Obejrzałem się. Codzienny Spotkaniec był już o sto kroków ode mnie. Rzuciłem się za nim wymachując teczką, w której niosłem poprawione dyktando z poprzedniego dnia. Na czterdzieści jeden prac siedem dwójek. Niezbyt olśniewająco. - Przepraszam - powiedziałem zdyszany. Codzienny Spotkaniec przyjrzał mi się z uśmiechniętym zdziwieniem. - Co pan pomyślał przed chwilą przechodząc koło mnie? To bardzo ważne. Proszę mi wierzyć... Codzienny Spotkaniec roześmiał się wesoło. - Co pomyślałem? Pomyślałem: jaki sympatyczny młodzieniec. Słowo daję, to nie komplement, myślę tak rzeczywiście. Uścisnąłem go pośpiesznie, cmoknąłem w jędrny, wygolony policzek i popędziłem do szkoły. Teraz usłyszałem słowa „dziwny chłopak”. Z początku zabrzmiało to wyraźnie i głośno, potem, po kilku krokach, zmieniło się w ciche mruczenie i zanikło. „Dziwny chłopak”. W każdym razie jeden przynajmniej człowiek wie na pewno, że jestem pomylony. Było mi jednak radośnie. Przepełniało wesołe oczekiwanie, dziecinny przedsmak święta. Ptaszek jarmarcznego fotografa latał wokół mej głowy, obiecując zadziwiające wydarzenia i niezwykłe spotkania. Wydało mi się, że w dole, pode mną, w szumiącym porcie kołysze się na szmaragdowych falach moja galeona, która ma za chwilę odpłynąć w nieznane kraje. A może to wcale nie port i nie galeona, lecz kosmodrom i rakieta. Idę samotnie przez niezmierzone pole ku srebrzystej iglicy wycelowanej w zenit. Spojrzałem na zegarek. Za dwadzieścia osiem dziewiąta. Nie zdążę oczywiście wypalić papierosa, ale nie ma pośpiechu. Chociaż nie mogę iść spokojnie. Zapominając o powadze pedagoga wbiegłem po schodach, wpadłem do pokoju nauczycielskiego i niemal wyśpiewałem „dzień dooobry”! Matematyk spojrzał na mnie z przerażeniem i podniósł dziennik, jakby chcąc osłonić się ową tarczą pedagogiczną. Usłyszałem też najwyraźniej: „Pijany, czy co?” - Nie, nie - pokręciłem przecząco głową i w wyblakłych, bladoniebieskich źrenicach matematyka, powiększonych przez szkła okularów, ujrzałem narastający z wolna cień zdumienia. Chwyciłem dziennik i pobiegłem do Villa rozdać dyktando z siedmioma dwójami. Wieczorem postanowiłem przeprowadzić szereg doświadczeń. Poważnych, dokładnych, jak zwykli mawiać uczeni mężowie, eksperymentów. - Lusiu - zwróciłem się do żony. - Mogłabyś coś sobie pomyśleć i zanotować na kawałku papieru? - Po co? - To taki eksperyment. - Jakaś sztuczka? - Doświadczenie. Tylko, bardzo cię proszę, coś oryginalnego. Bo napiszesz „głupi Jurek”, a to nie będzie ciekawe. - Za to prawdziwe. - Lusieńko, żono moja, towarzyszko życia, prawda prawdą, a doświadczenie doświadczeniem. Jesteś kobietą, powinnaś być ciekawa jak sroka i pełna niewiary. Nie złaź z tapczana. Masz tu ołówek i papier. Jak będziesz pisała, to zasłoń kartkę, żebym przypadkiem nie zajrzał. - Daj coś do podłożenia. Podałem „Naukę i Życie”. Teraz trzeba się skupić. Stwierdziłem już, że nikły szmer brzmi w mózgu wyraźniej i głośniej, kiedy się skupiam i wsłuchuję. Przeciwnie zaś, kiedy coś mnie zajmie - zanika. Nagłe ulotne swędzenie, przyjemne łaskotanie, wrażenie włączonego odbiornika. Już szumi, ale program jeszcze się nie rozpoczął. I oto głos: „Co by tu napisać... że powinien odpocząć... nawet bardzo. Chciał coś oryginalnego... może jakiś wierszyk... mam: «Zima! Włościanin rad pogodzie, na saniach wybrał się do lasu...»„ Nie mogłem się powstrzymać. Chciałem usłyszane zdanie wpierw napisać, by potem porównać. Zamiast tego zanuciłem: - Zima! Włościanin rad pogodzie, na saniach wybrał się do lasu... Hala wytrzeszczyła oczy i rozchyliła usta. Usłyszałem, jak myśli: „Jak on to zrobił? Jakaś sztuczka...” - Zgadłem? - Ta-ak - jakby samej sobie nie dowierzając powiedziała przeciągle. - Jak ty to robisz? - Bardzo prosto - odparłem niedbale i nieco protekcjonalnie. - Patrzę na ciebie i słyszę wszystko, co myślisz. W tej chwili na przykład nie słyszę żadnych wyraźnych myśli. Ale zróbmy jeszcze jedno doświadczenie. „Co by wymyślić, żeby nie odgadł... jakieś nazwiska... znajomych... nie, znajomych może odgadnąć... jakaś lipa, jak to możliwe... o! mam... napiszę nazwiska pracowników sąsiedniego laboratorium... kierownik Sidorczuk, dalej ten miły młody doktor Leontiew, Małykinowa, Iszanowa... jak się ten kulawy nazywa? Sz-sz... aha, Szulatycki... kto jeszcze? Poliszczuk i Nina Sycz... mogliby się już raz pobrać... chyba wystarczy?” - Wystarczy - skinąłem głową. Hala spojrzała na mnie niepewnie. Odnosiłem wrażenie, że nie wie jeszcze, czy się dziwić, czy zachwycać, czy nawymyślać mi. Dla takiej stanowczej osóbki jak Hala każda wątpliwość to stan sprzeczny z naturą. - Zapisałaś? - Tak. - Czytam - powiedziałem. - Sprawdzaj w spisie, czy kogoś nie opuściłem. Sidorczuk. Następnie figuruje m. m. d. Leontiew. Jeżeli dobrze pamiętam, obywatelko Czernowa, m. m. d. oznacza: miły, młody doktor - westchnąłem udając szaloną zazdrość. - Małykinowa, Iszanowa... - Jeszanowa - poprawiła Hala. - Dobrze. Jestem wielkoduszny i zgadzam się, aby owa dama nazywała się od dzisiaj Jeszanowa, a nie Iszanowa. - To nie dama, to panienka. - Pozdrów ją ode mnie. Jedźmy dalej. Szulatycki, Poliszczuk i Nina Sycz. Zgadza się? - Zgadza się. Doskonale ci to wychodzi. Chodź na kolację. - Na kolację? - zapytałem. - Przecież nie na śniadanie! Mój Boże, przed chwilą była świadkiem cudu! Najoczywistszego cudu! Malutkich, lecz prawdziwych czarów. I woła mnie na kolację. Zamiast paść na kolana, wyciągnąć ku mnie dłonie - chce jeść kolację. Ko-la-cję! Cóż za słowo bez sensu - kolacja. I ta kobieta, z którą mieszkam pod jednym dachem, pracuje w instytucie naukowo-badawczym. Badawczym. Naukowym. I woła mnie na kolację! W tym jest cała Hala. Wszystko, czego nie potrafi zbadać, czego nie umie utrzymać w swych małych chwytnych łapkach - odrzuca precz. Nie potrzebuje cudu, bo do jego rozpoznania wymagana jest pokora, którą żona moja się nie odznacza. - Słuchaj - rzekłem. - Jesteś młodszym pracownikiem naukowym. Masz już gotową trzecią część rozprawy. O trawieniu płazińców wiesz więcej niż ktokolwiek na świecie. Jesteś młodą uczoną i tak spokojnie przyjęłaś to, coś tu ujrzała? Jak to może być? - A co miałam zrobić? - zsunęła się z tapczana przeciągając się i wyginając jak kotka. - Co jest dziś w telewizji? Nie wiesz? - Lusieńko - wyjąkałem żałośnie. - Jak ja to zrobiłem? Wyjaśnij! - Skąd mam wiedzieć? Czego chcesz? Jakaś sztuczka... - Co za sztuczka? - wrzasnąłem. - Jaka sztuczka? - A co? - zapytała niezwykle uprzejmie. - Wiesz co to było? Czytanie w myślach! - Czytanie w myślach, materializacja duchów i przydział słoni. - Ach, cóż za erudycja. Nawet Ilfa z Pietrowem *[* Radziecka spółka autorska dwóch satyryków Ilji Ilfa i Jewgienija Piętrowa.] czytałaś! No dobrze, a gdybym tak wzniósł się nagle w powietrze i wyleciał przez okno? - Popłakałabym z pół roku i wyszła za innego. - Dziękuję za te pół roku. Myślę, co prawda, że na łzy dość by ci było pół miesiąca, a może pół dnia. Ale myślałem o locie udanym. Przypuśćmy, że polatałbym i wylądował na framudze. Wtedy też zapytałabyś, co dzisiaj idzie w telewizji? „Z nim jednak coś się dzieje - usłyszałem jej myśli. - Trzeba poprosić Walę, niech jeszcze raz pogada z tym lekarzem...” - Poproś, poproś! - krzyknąłem i pomyślałem, że to nie ma sensu, że na jej miejscu postąpiłbym tak samo. - Co poproś? - wreszcie pierwszy raz tego wieczoru z oczu Hali zniknął leniwy domowy spokój. - Walę, niech jeszcze raz pogada z tym lekarzem. - Wiedziałem, że niepotrzebnie się gorączkuję, ale nie mogłem już nic na to poradzić. - Masz zupełną rację, jak tylko natkniesz się na coś niepojętego, nieukładającego się w ogólnie przyjętych ramkach - jazda do psychiatry. Ostatnia linia okopów! Gdybym twierdził, że masz na głowie rożki, mogłabyś myśleć, że to halucynacja. Ale to przecież nie halucynacja. Porównaj obie kartki. Sidorczuk, Leontiew, Małykinowa, Jeszanowa czy Iszanowa, czy jak tam... To także halucynacja? Rodzinna halucynacja? Dobrze, kiedy próbowałem opowiadać o snach, a ty pozostawałaś uprzejmie obojętna, mogłem cię jeszcze zrozumieć. Jakaś planeta, jakiś ludzik U z zapasowym mózgiem, mało to rzeczy może przyśnić się ludziom! Ale dzisiaj! Wyjaśnij mi... przecież to... przecież to cud! Telepatia, która nie istnieje! A ty powiadasz - na kolację! Hala podeszła i objęła mnie. Znajome, ciepłe dotknięcie, znajomy, słaby zapach perfum, znajomy pokój. Trochę przekrzywiony sztych - bukiet’ bzu. Ileż to razy miałem zamiar go poprawić. - Coś ty, Jureczku - powiedziała łagodnie i potarła koniuszkiem nosa o mój policzek. Koniuszek był miękki i ciepły. Mimo rozdrażnienia poczułem przypływ czułości do tej istoty, którą wlokłem bezlitośnie za sobą ze zwykłego dla niej zasiedziałego światka ku odległej Bursztynowej Planecie. - Nie denerwuj się, proszę. Na pewno masz rację. Na pewno jestem głupia. Cóż robić, jeśli Bóg odmówił mi rozumu. Ale z ciebie także głuptasek, jak małe dziecko. A teraz, jak ci się zdaje, o czym myślę? - Kocham go, mimo wszystko! - Racja - zaśmiała się. To już było coś zrozumialszego, czym można rozporządzać, jak zwykle. Można znów poczuć się władczynią. Nie gniewałem się na Halę. Jedni pragną cudu, inni uciekają od niego. Tylko wstydziłem się teraz troszeczkę za nią. Wobec U. W uczuciu tym nie znajdowałem jednak nic śmiesznego. Hala wyszła do kuchni. Pomyślałem, że najlepiej będzie zapomnieć o Bursztynowej Planecie i rozpocząć występy z tak zwanymi doświadczeniami psychologicznymi. Zaraz pojawi się cud natury, zasłużony artysta republiki i przedstawi państwu doświadczenia z odczytywaniem myśli opierając się na nauce Pawiowa... Wtedy ja, w czarnym fraku, z pobladłym obliczem i satanicznie płonącym wzrokiem wychodzę, kłaniam się niedbale, dostrzegam w drugim rzędzie bajecznej urody blondynkę, zbliżam się i wpatruję w nią uparcie. Biedulka drży, nie mogąc oderwać oczarowanego spojrzenia. Proszę, by na skrawku papieru napisała dwa zdania i oddała go jury. Następnie odwracam się i wypowiadam je na głos. Sala grzmi oklaskami, blondynka już teraz nie drży, lecz po prostu wibruje, ja tymczasem kontynuuję doświadczenia psychologiczne oparte na nauce Pawłowa. Uśmiechnąłem się. Nie, nie sprzedam przyjaciela U i jego daru za żadne skarby, za sukcesy na scenie ani za urzeczone spojrzenia blondynek. Nie jestem właścicielem owego daru, nie dla zarobku przekazali mi bracia z ludu U poprzez niezmierzone przestrzenie kosmosu srebrzystą niteczkę. Nagle zadzwonił niespodziewanie i zadziwiają - co głośno telefon. Hala podniosła słuchawkę. - Dzień dobry, Iljuszka... tak... w domu... już oddaję. Wziąłem od niej słuchawkę. - Możesz do mnie przyjechać? Teraz, zaraz? - zawołał z pośpiechem Ilja. - Co się stało? - Imbecyl! Robię dla niego, co mogę, łamię sobie głowę, a ten pyta, co się stało! - Dobra. Zaraz przyjeżdżam. ROZDZIAŁ 6 Ilja wypatrywał mnie chyba przez okno, bo nie zdążyłem zatrzasnąć windy a już otworzył drzwi mieszkania. Chwycił mnie za rękę i wciągnął do kuchni, gdzie na płytce szumiał wściekle czajnik. - Wybacz, Jureczku, ale nie myliłem się nazywając cię oligofrenikiem. - Dziękuję. - Zresztą ja też nim jestem. Wczoraj i dziś zamęczałem każdego, kto ma cokolwiek wspólnego z cybernetyką. - Z cybernetyką? - Właśnie. Tutaj ujawnia się kliniczny wprost symptom twego niedorozwoju umysłowego. Czym są te marzenia senne, jeśli mnie oczywiście nie nabierasz? Sygnałami przenoszącymi informacje. Prawda? - Chyba tak... - Chyba? Myślę, że chyba! Każdego, kogo w instytucie zdybałem, pytałem o jedno: jeśli jakaś cywilizacja próbuje, powiedzmy, przekazywać pierwszy raz informacje innej cywilizacji, to jak może zwrócić uwagę na swoje sygnały? Wszyscy cybernetycy, jak jeden mąż, odpowiadali: „Chcąc zwrócić uwagę na swoje sygnały, trzeba zaznaczyć ich sztuczność”. - Ale jak? - Właśnie, jak? Wszyscy odpowiedzieli jedno i to samo. Zmieniając sygnały albo odstępy między nimi. Na przykład jeśli sygnały występują z przerwami co dwie, cztery, sześć i tak dalej jednostek czasu, można być absolutnie pewnym, że to nie przypadek. Albo kiedy przerwy zmieniają rytm w postępie geometrycznym - dwa, cztery, osiem, szesnaście... To samo można powiedzieć o czasie trwania, o natężeniu sygnałów itp. Rozumiesz? - Chyba tak. - A jeżeli tak, to można wyciągnąć stąd wnioski. Twoje ludziki na pewno obdarzone są rozumem. Powinny wiedzieć, że ten, kto odbiera sygnały, zechce je sprawdzić... - Przecież ich nie trzeba rozszyfrowywać. To nie są żadne kropki i kreski czy jakieś krzywe. To film, wieloseryjny film naukowy. - Tak, ale... - Ilja zamyślił się, zaraz jednak potrząsnął głową. - Powinny zrozumieć, że treści marzeń sennych poznać się nie da. - Skąd mają to rozumieć? Nie wiadomo, czy w ogóle śpią, czy coś im się śni. Powtarzam, nie wiadomo. Wyjaśniałem, że nie odróżniają swoich myśli od cudzych. Myśli krążą swobodnie między wszystkimi braćmi U. Dlatego konieczność dowiedzenia, że się myśli tak i tak, a nie tak i owak, może im się wydać absurdem. Mogą nie znać pojęcia kłamstwa i dlatego nie będą wiedzieli, co oznacza sprawdzenie. - No tak, chyba masz słuszność - Ilja zamyślił się na chwilę. - Ale spróbować zawsze można. - Spróbować czego? - Tego, o czym mówili cybernetycy. Częstotliwości sygnałów. - Ale sen... - Marzenie senne to właśnie sygnał. Mówiłeś przecie, że w laboratorium snu potrafią ustalać obiektywnie czas rozpoczęcia marzenia sennego. - Tak powiedzieli. Cóż to jednak jest sen? Ktoś zasnął... - W przeciwieństwie do ciebie jestem przedsiębiorczy i ciekawy. Przeczytałem dziś pięć broszurek o śnie, drogi mój niedorozwinięty przyjacielu. To sprawa nieprosta. Są tam fazy i tak dalej. Idź do laboratorium, padnij do profesorskich stóp... - Są prześliczne... - Profesorskie? - Prawie. Oczy też. Siwe. O niezwykłym kształcie. Wąziutkie dłonie. Nazywa się to wszystko... pani Nina. - No tak, to nie Bursztynowa Planeta. Tutaj od razu stajesz się wygadany. Mam nadzieję, że o spaniu też się z nią dogadasz... - Nie bądź niesmaczny... - Mój Boże, co za maniery, jakie wychowanie! Pardon, monsieur *. [*Przepraszam pana (franc).]Zapomniałem się. Excuse me, sir *[* Przepraszam pana (ang.).] Ilja mruczał dalej, ale przypomniało mi się, że nie opowiedziałem mu nic o telepatii. Nieprawdopodobne, jak mogłem zapomnieć! - Kochany - odezwałem się. - Wiesz, coś mi się zdaje, że oni jeszcze inaczej potwierdzają swoje istnienie. - Co takiego? - Przekazali mi, nie wiem jak, umiejętność czytania cudzych myśli. Ilja wstał, zgasił gaz pod wściekle bełkocącym, plującym wodą czajnikiem i powiedział: - Kiepski dowcip. - To nie dowcip. Pomyśl coś sobie. Odwróć się na wszelki wypadek. A teraz myśl. No, myśl, jeśli potrafisz. „Żartuje czy nie?...” - Nie. Nie żartuję, pomyśl poważnie, wymień w myśli jakieś liczby. „Siedem... sto trzy... piętnaście...” - Siedem. Sto trzy. Piętnaście... Zwrócił się ku mnie, zdjął okulary, chuchnął na szkła i długo, uważnie przecierał je połą marynarki. Żal mi się go zrobiło. - Spróbujmy jeszcze raz - bąknął pod nosem. „Ulicą raz chodziła ogromna krokodyla...” *[ Dziecinny absurdalny wierszyk rosyjski.] Powtórzyłem na głos. - Jeszcze! - zawołał. - Gutta cavat lapidem non vi... Jeśli jeszcze pamiętam, znaczy to: kropla toczy skałę nie siłą... - Jeszcze - powtórzył szorstko Ilja. - Ale nie powtarzaj na głos, zapisuj na kartce. Ja też zapiszę. Jazda. Napisałem: „To niemożliwe, bo nie może się nigdy wydarzyć”. Wziął kartkę i męcząco długo odczytywał to, co napisałem. Potem to, co sam napisał. Potem położył obie kartki obok siebie. - Jureczku! Co to jest? Uszczypnij mnie, uderz, ugryź, skalecz, byle nie za mocno... Więc jak to jest? Przecie to niemożliwe! Rozumiesz? Niemożliwe! Nie ma ani jednego zarejestrowanego przypadku przekazywania myśli na odległość. Czy to rozumiesz? - Ja to rozumiem. - Więc czego tu sterczysz? Boże! Dlaczego mój druh to dement? Przecież... przecież to... wydarzenie... Tego nie da się zamknąć w żadnych ramkach. Jureczku, to wszystko prawda? Jeśli to nie sen, wtedy na cześć tego zdarzenia przysięgam, że sprzątnę mieszkanie, odmaluję polskim lakierem podłogę i nauczę się na pamięć kalendarza. Co teraz pomyślałem? - Że stoję jak byk, doszczętnie wyzbyty fantazji. - Można zwariować! Sam już nie wiem, jak mamy uczcić... Po kieluszku?... - Nie, przyjacielu - odparłem wyniośle. - Tym się różnię od niektórych, że do własnej głowy nie mogę odnosić się w sposób nieodpowiedzialny. A gdyby alkohol niszczył zdolności telepatyczne? - Bóg z tobą! Akurat sobie pomyślałem... A zresztą co ci będę gadać, ty i tak czytasz w myślach... - Ale pogadać zawsze przyjemniej. - Póki co, nie rozgłaszaj, że to potrafisz. - Dlaczego? - To zbyt poważna sprawa. Nie róbmy z tego cyrku. Hala już wie? - Wie. - I kto jeszcze? - Nikt. - Niech ci da słowo, że nie powie nikomu. Obiecujesz? - Dobrze? - Trzeba się zastanowić, co robić dalej. Pedagog to pedagog. Nie umiałem sobie po prostu odmówić drobnej przyjemności. Zresztą, muszę przyznać, jestem dość próżny. - Tak... Zastanówmy się, kogo by tu teraz wywołać - co rzekłszy wstałem od katedry. Vila zamarła. Przeszedłem się wolno między ławkami, ręce założyłem za siebie. „Nie zapyta, zeszłym razem wyrwał” - przemknęło przez głowę Koli Safonowa. - Jesteś pewien? - Czego, panie profesorze? - zerwał się stuosiemdziesięciopięciocentymetrowy dryblas. - Że nie zapytam, bo wyrwałem cię zeszłym razem? Safonow uśmiechnął, się zdziwiony. - Tak, pewność to rzecz piękna. Jeśli jesteś pewien, to nie zapytam. Siadaj, młody przyjacielu. Kola usiadł mrugając w zdumieniu długimi rzęsami. „Oj, nie nauczyłam się” - pomyślała z przerażeniem Ania Zasypko, malutka, czyściutka blondyneczka z najdłuższym i najgrubszym w klasie, a może nawet w całym świecie warkoczem. - Kiepsko, Aniu. Kiepsko - powiedziałem spoglądając na nią. Klasa drgnęła. Nie ma wrażliwszego audytorium niż klasa szkolna. Leniuchy poczuły, że przed ich oczami dzieje się coś ciekawego, i na wszystkich twarzach, prócz bieluchnej buzi Ani, odmalowało się żywe zainteresowanie. Tylko malutka, czyściutka blondyneczka o długim i grubym warkoczu stała w milczeniu. - Przecież nie nauczyłaś się na dzisiaj - nauczycielski kot igrał z uczniowską myszką. Opuściła głowę jeszcze niżej i okropnie się zaczerwieniła. Od razu zrobiła się podobna do zagorskiej zabawki. - Siadaj. Wiem doskonale, że nie jesteś przygotowana. Wiedziałem o tym od chwili, kiedy wszedłem do klasy. Ale nie zapytam cię. Nie jestem sadystą. Dwójki i uwagi w dzienniczkach nie sprawiają mi przyjemności. A Safonow w tej chwili pomyślał: „Skąd on to wie?” Co, młody przyjacielu? Kola z gorączkowym wysiłkiem przełknął ślinę i tak wyraziście kiwnął głową, że klasa roześmiała się jak jeden mąż. - Teraz widzicie, kochane dzieci, jak próżne są wasze wysiłki, by uniknąć moich sieci. Prawda? Klasa smętnie potaknęła. Rozumiałem ich. Niemiło być w sieci. Spojrzałem na Antoszina. Wydało mi się, że w jego wzroku tli się iskierka zrozumienia. Zbliżyłem się. „Żeby tak mnie zapytał” - pomyślał. Słowo daję, omal go przez wdzięczność nie pocałowałem. - Mam wrażenie, że Antoszin chętnie by odpowiadał. Co, Siergiej? - Uczyłem się, panie profesorze - Antoszin wstał. Rzeczywiście, kochany chłopak nauczył się. Odpowiedział na czwórkę, ale z przyjemnością postawiłem mu piątką. W dzienniku i w dzienniczku. U wejścia do laboratorium przyjęła mnie pani Nina Kierbel. - Nie sądziłam, że pan tak wcześnie przyjedzie. - Wyznaczyła mi pani audiencję na czwartą. Jest teraz punkt czwarta. - Już czwarta? Przejdźmy do tamtego pokoju. Usiadła przy biurku, przymknęła oczy i dłonią przetarła powieki. Na nosie widniał ślad po okularach. Patrzyłem na nią milcząc. Najwidoczniej zupełnie o mnie zapomniała. W końcu drgnęła, otwarła oczy i uśmiechnęła się ciepło. - Przepraszam, zmęczyłam się... - A tu ja... - Słucham pana - wyraźnie nie chciała, bym usłyszał jej westchnienie. Ale usłyszałem. - Pani Nino, proszę o czymś pomyśleć. Uniosła swe prześliczne oczy i spojrzała na mnie. - Nie rozumiem. - O czymkolwiek. Proszę wymówić w duchu jakieś ulubione zdanie. - Po co? - Pani Nino, proszę być czasami posłuszną, uległą kobietą, poddać się woli mężczyzny. - Sądzi pan, że nigdy taka nie byłam - uśmiechnęła się słabym zalotnym uśmieszkiem. - Dobrze. Już pomyślałam. - Przepraszam, ale to banał. Pomyślała pani: czego on ode mnie chce. Pani Nina zaczerwieniła się leciutko. - Może jeszcze raz. Coś ciekawszego, by ograniczyć do minimum przypadkowy zbieg okoliczności. O, teraz lepiej. Pomyślała pani: sen szybki odkrył student Eugene Aserinsky z Chicago w 1953 roku. Odgadłem? - Jak pan to zrobił? - Nie wiem. Sądzę, że wiąże się to z moimi marzeniami sennymi. - Kiedy po raz pierwszy dostrzegł pan u siebie tę zdolność? - Pani Nina stała się nagle energiczna, natarczywa. Siedział przede mną teraz prawdziwy sędzia śledczy. - Wczoraj. - Rzeczywiście słyszy pan, co myślę? - Jeżeli jestem dostatecznie blisko i skupiam uwagę. Ale nie przyszedłem demonstrować zdolności telepatycznych. - Co też pan mówi! Teraz nie wypuszczę pana, nie wyobraża pan sobie, jakie to ciekawe... - Ale nie najważniejsze. Niedawno mówiła pani, że potraficie za pomocą aparatury określać początek i koniec marzeń sennych. - Tak, to prawda. Pamięta pan, przed chwilą pomyślałam zdanie, a pan je usłyszał... o szybkim śnie? Sen szybki, nazywany czasem paradoksalnym, jest snem SDGO, czyli szybkich drgnień gałek ocznych. Z angielskiego REM, to znaczy Rapid Eye Movement albo sen rombencefaliczny. Widzi pan, ile ma nazw? To jest właśnie sen, przy którym ma się marzenia senne. - Można te sny rejestrować? - Można. Są różne sposoby. - Doskonale. Proszę sobie na chwilą wyobrazić, że nie zwariowałem... - Ależ... - Rozumiem. Niech się pani nie tłumaczy. Więc proszę sobie wyobrazić przez chwilę, że moje opowieści o Bursztynowej Planecie są prawdziwe, że taka planeta istnieje rzeczywiście, a nie tylko w mojej wyobraźni. Sny zaś to informacja przesyłana przez obcą cywilizację. Powtarzam, proszę przypuścić, że tak jest. Otóż cybernetycy twierdzą, że przekazując sygnały każda cywilizacja starałaby się zrobić to tak, aby można je było z łatwością rozpoznać, aby ich charakter był łatwo dostrzegalny. - Chce pan powiedzieć... - Zupełnie słusznie. Jeśli uznać sny za sygnały, może się zdarzyć, że ich okresowość, czyli odstępy między nimi, będą podlegały pewnej oczywistej zależności. Rozumie pani? - Jak najbardziej. - Więc proszę panią o takie doświadczenie, jak o osobistą przysługę. Jeśli wszystko okaże się czystą fantastyką, po prostu zapomnimy o tym. Jeżeli jednak nie... - Jeżeli nie? - Wtedy się zastanowimy. - Bardzo bym chciała obejrzeć pański encefalogram w czasie odczytywania myśli. To może być ciekawe. W każdym razie takich prac nikt - o ile wiem - nie prowadził. Choćby dlatego, że telepatia, jak wiadomo, nie istnieje. - To świetnie. Pani jest kandydatem nauk? - Tak. - Więc zrobi pani doktorat. Potem zostanie kierownikiem laboratorium. Potem wybiorą panią członkiem korespondentem Akademii Nauk i zostanie pani najładniejszą uczoną. Wszyscy będą mówili: ach, to ta przystojna, co odkryła telepatię... Cóż, po prostu miała szczęście. Pomyśleć tylko, gdyby ten Czernow wpadł w moje ręce, już byłbym akademikiem... Ale co tam, babka przystojna... - Jeśli mi pan gwarantuje tytuł członka korespondenta, to porozmawiam z szefem, akurat wraca jutro z urlopu. - Ale... - Spróbuję go namówić. ROZDZIAŁ 7 Pani Ninie nie udało się przekonać szefa, więc poprosiła mnie, abym przyjechał i sam spróbował z nim pogadać. Szefem był profesor Borys Danilin, mężczyzna sześćdziesięcioletni, niezbyt wysoki, krępy, o twarzy byłego boksera i czujnym wzroku starszego posterunkowego. Był tak wykrochmalony i wyprasowany, że przy każdym nawet najlżejszym poruszeniu zdawał się wydawać cichy metaliczny dźwięk. Przedstawiłem się i poprosiłem, by zechciał wybaczyć mi wtargnięcie. - Dobrze, dobrze - odparł niechętnie. - Nina wspomniała mi coś o panu. Ale tu jest przecież pracownia naukowa, nie towarzystwo spirytystyczne. Chce pan wywoływać duchy, proszą bardzo, pańska sprawa. Niech pan sobie dobierze sympatyczną kompanię i wprawia w ruch stoliki, na zdrowie! Ale co to ma wspólnego z nami?! Zapragnąłem gwałtownie odwrócić się i wyjść z pokoju, ale to byłoby najłatwiejsze. Obraza jest bronią słabych, a ja nie chciałem być słaby. Nie walczyłem przecież - tylko o siebie. Własnych spraw nigdy nie umiałem należycie bronić. Kiedyś Hala nazwała mnie łamagą. Okrutnie, ale sprawiedliwie. Teraz jednak czułem za sobą U i jego braci, trzymałem w dłoni srebrzystą drżącą pajęczynkę. Odpowiadałem za nią. Nie mogłem jej wypuścić, choćbym miał przed sobą dziesięć tysięcy Danilinów proponujących gromkim chórem zajęcie się wirującymi stolikami i wywoływaniem duchów. - Panie profesorze, nie jestem spirytystą i nie zapraszam pana na seans spirytystyczny. Proszę o przeprowadzenie naukowego doświadczenia. - Jakiego znów doświadczenia? - zapytał pogardliwie, gniotąc w palcach papierosa. - O czym pan mówi? Doświadczenia powinny mieć związek z nauką. Choćby najodleglejszy. Pan zaś, proszę wybaczyć, zgłasza się z jakąś telepatią, spirytyzmem czy inną teozofią. Drogi panie, przecież to są bzdury! Absolutne, raz na zawsze dowiedzione b-z-d-u-r-y! Westchnąłem tak żałośnie, że profesor nieco zmiękł. - Proszę zrozumieć, gdyby przyszedł do mnie ktoś mi nawet najmilszy i prosił o sprawdzenie wynalezionego przez siebie perpetuum mobile, nie zgodziłbym się. Nie zgodziłby się też żaden szanujący się uczony. Pan zjawił się także ze swego rodzaju perpetuum mobile. Nie mam pojęcia, jak się panu udało wprowadzić w błąd i przekonać Ninę, zresztą to miękka kobieta - tu głos profesora zabrzmiał gniewnie - ale ja nie mogę wyrazić zgody na oszukańcze sztuczki... Profesor podniecał się, ja zaś, przeciwnie, byłem zupełnie spokojny. Na jego miejscu zachowałbym się na pewno tak samo. Ale w każdym normalnym człowieku powinna istnieć choć odrobina dziecięcej ciekawości. Najstraszniejsza istota na świecie to ktoś całkowicie jej wyzbyty. Czy uczony może być pozbawiony tego uczucia? Może dlatego właśnie jest uczonym, że nie chce nawet słuchać o rzeczach niemieszczących się w jego sposobie myślenia? Kierownik laboratorium przestał gnieść papieros, obejrzał go ze wszystkich stron bardzo uważnie i podejrzliwie, sprawdzając widocznie, czy nie kryją się w nim spirytyści i telepaci, po czym wyjął dziwaczną zapalniczkę. Zwróciłem uwagę na jego palce. Krótkie, mocne, z równo przyciętymi paznokciami pokrytymi bezbarwnym lakierem. Nie zgodzi się - pomyślałem. - Człowiek wyzbyty ciekawości, a przy tym lakierujący paznokcie, to orzech niełatwy do zgryzienia. Ale nie ustąpię. Ogarnął mnie nastrój niepohamowanego optymizmu. - Panie profesorze - powiedziałem. - Wiem, że telepatia nie istnieje. Może jednak zechciałby pan pomyśleć jakieś słowo, zdanie albo liczbę i napisać je na kartce? - Nie, nie zechciałbym... - Dlaczego? - Dlatego, że żadne czytanie na odległość w myślach nie istnieje. - A gdybym dowiódł, że jest inaczej? - Nie dowiedzie mi pan niczego. Nie można dowieść czegoś, co nie istnieje. - Panie profesorze, po co się spierać? O wiele łatwiej dokonać tej małej próby, o której przed chwilą wspomniałem. A zresztą możemy jej nawet nie robić. Przed chwilą pomyślał pan: „Też zwalił mi się na kark”. Kierownik laboratorium wypuścił kilka niezwykle regularnych kółek dymu. Wyglądały tak samo równo, sztywno i metalicznie, jak on sam. Potem uniósł wzrok i spojrzał na mnie. - Nie myli się pan i przepraszam za nieuprzejmość, która mi przyszła do głowy. Choć właściwie za własne myśli się nie przeprasza. Ale bynajmniej mnie pan nie przekonał. Charakter naszej rozmowy - tu rozłożył ręce, jakby chcąc rzec: nie jestem temu winien - jest taki, że nietrudno było odgadnąć, o czym mogłem pomyśleć. Uśmiechnąłem się. Obudził się we mnie hazard myśliwego. Jak to, miałbym nie zapędzić go w kozi róg? - Zgoda, istotnie zwaliłem się na pański uczony kark. Świetnie to pojmuję. Z drugiej strony jednak niechże się pan uwolni ode mnie, od nudziarza, podopiecznego zbyt miękkiej pani Niny. Proszę spełnić moją zachciankę! Danilin uśmiechnął się także. Kosztowało go to chyba niemało wysiłku, bo jego metaliczna twarz w żaden sposób nie chciała ułożyć się nawet w cień uśmiechu. - Teraz rozumiem, jak pan zawrócił w głowie mojej zastępczyni. Gdybym był kobietą, też bym pewno nie wytrzymał tak intensywnego oblężenia. Wyobraziłem sobie przez chwilę profesora Danilina jako kobietę i wzdrygnąłem się przerażony. - Niechże pan zrozumie, młody człowieku, że żadne czytanie myśli, żadna telepatia nie istnieje. Może pan sto razy odgadnąć, co pomyślałem, a ja za każdym razem uścisnę pańską dłoń i powiem: świetny iluzjonista! - I nie zrodzi się w panu chętka poznania, jak to zrobiłem? - Może i zrodzi się. Ale ją zwalczę. Gdybym zajmował się badaniem sztuczek czy iluzji, to na pewno nie wypuściłbym pana. Zamknąłbym i wszelkimi sposobami starał się odkryć, jak pan tego dokonał. Ale ja się zajmuję problemami snu i marzeń sennych. Nawet nie będę się spierać, co jest ciekawsze. Każdy decyduje sam. Jeden chce przepiłowywać kobiety na cyrkowej arenie, inny zajmować się nauką. Piłowanie na pewno ciekawsze, przyznaję. W każdym razie zapewnia więcej braw. Ale tak czy inaczej - ja wybrałem naukę. Po co mi tajniki iluzji? Proszę pomyśleć, wśród moich znajomych nie ma iluzjonistów. Był by to pewnego rodzaju intelektualny kłopot, bardzo dla mnie przykry. Poczułem, że surowy profesor zaczyna mi się podobać. - Logika bez zarzutu, nie mogę zaprzeczyć, ale czy nie ma w panu ani źdźbła dziecinnej ciekawości? Ciekawości malca, który czeka na ptaszka wylatującego z aparatu fotografa? Dobrze, nie chce pan iluzji, to nie. Ale ptaszek? Nie chce pan go zobaczyć? - Jestem już dorosły - odrzekł łagodnie. A może wcale tak nie jest? Może walczy uparcie z dziecięcą ciekawością dlatego właśnie, że nie dorósł? Nie, pomyślałem, to by było zbyt psychologiczne i literackie. Profesor nigdy chyba nie był dzieckiem. Zamilkliśmy. Danilin dyskretnie spojrzał na zegarek, dostatecznie jednak wymownie, by mnie zawstydzić. - Nie wyjdę, póki nie przeprowadzi pan tej tak przykrej dla siebie próby! - Niech pan siedzi! - Profesor rozłożył ręce, jakby zdejmując z siebie wszelką odpowiedzialność. - Pozwoli pan jednak, że go pożegnam i wyjdę. - Nie puszczę pana. - Uśmiechnąłem się i wstałem. - Tak po prostu? - Tak po prostu. - A jeśli mimo wszystko spróbuję wyjść? - No, proszę! A mówił pan, ze nie ma w nim dziecięcej ciekawości! Co się wtedy stanie? Zaczniemy się mocować, runiemy na podłogę, pobrudzimy się, porozbijamy. Na hałas przewracanych mebli przybiegnie pani Nina, zbiegną się inni pracownicy. Zabiorą mnie oczywiście na milicję, wlepią dziesięć dni. Ale wie pan przecież, że wynalazcy perpetuum mobile to maniacy. Przeszkody tylko ich podniecają. Proszę spojrzeć na mnie: typowy maniak. Z takim lepiej nie zaczynać. Pal go licho! Lepiej wyprawić go stąd! Profesor roześmiał się nierównym kwaczącym śmiechem. - Dziwny z pana człowiek. Gdyby pan był psychologiem, biologiem czy lekarzem, zaraz bym pana zatrudnił w naszym laboratorium. Z pańskim uporem wydostałby pan spod ziemi sprzęt, jakiego nikt u nas nie ma. - Niestety, uczę angielskiego. - Wiem od Niny. Ciekawe, jeśli to nie tajemnica, jak pan przekonał doktora Nogincewa? - Po pierwsze, nie ja, a mój przyjaciel. Po drugie, zostałem przedstawiony jako dziennikarz piszący o sprawach naukowych. Jak pan widzi, nic mnie nie powstrzyma. - Widzę - pokiwał głową. - Więc pan niezłomnie postanowił mnie nie wypuścić? - Niezłomnie. - Dobrze, ustępuję przed ślepą siłą. Danilin zaczął już, zdaje się, poznawać sztukę uśmiechu, gdyż tym razem jego surowe oblicze ułożyło się w przyjazny grymas. - Dziękuję, profesorze - powiedziałem tkliwie. - Tylko proszę nie próbować ucieczki. Wiedza ojczysta o śnie mogłaby ponieść niepowetowaną stratę. - Wie pan co? - zapytał profesor. - Myślę, że dałoby się pana zatrudnić jako starszego laboranta. Co by to była za dyscyplina w zakładzie!. - Niestety, nie zawsze bywam taki. Powiem więcej: jestem roztrzepany. I do tego fajtłapa. Tylko dziś jestem inny. Gdyby mnie Hala teraz widziała, pomyślałem. Nawet ona swą natarczywością nie potrafiłaby go chyba skruszyć. - Szkoda, wielka szkoda. Trudno. Jeśli już robić doświadczenie, to możliwie ściśle. Ja zostanę tutaj, a pan niech przejdzie do pokoju na lewo. Zgoda? - Jak najbardziej. - Proszę kartkę. Ma pan czym pisać? - Jestem belfrem - powiedziałem obrażonym tonem. - Sypiam z czterobarwnym długopisem. - Doskonale. Kiedy zawołam, proszę wrócić. - Uczciwie, profesorze? Nie ucieknie pan? - zapytałem i uśmiechnąłem się najbardziej rozbrajającym z uśmiechów, jaki udało mi się odnaleźć w mym mimicznym arsenale. - Daję słowo. Przeszedłem do sąsiedniego pokoju, gdzie stały jakieś nieznane mi przyrządy, i przywitałem się z młodziutkim dziewczęciem oglądającym uważnie w lusterku cieniutkie, wygięte łuki swych brwi, po czym usiadłem przy stoliku. Dziewczę ledwo dostrzegalnie skinęło głową nie odrywając wzroku od lusterka. Widać było, że jest dumna z brewek - dzieła swoich rąk - i wprost nie potrafi się od nich oderwać. Trąciłem łokciem stolik. Zatrzeszczał, ale nie rozpadł się. Skupiłem się. Pomyślałem nagle, że nigdy jeszcze nie czytałem myśli przez ścianę. Czy się uda? Leciutkie swędzenie, chwila głuchej ciszy i głos: „Chyba równo, Maszka mówi, że za wąskie...” Mruczenie głuptaska wciąż jeszcze stojącego z lusterkiem w ręku. Skupiłem się znowu. Szmer słów: „W ten sposób... korelacja... lokalizuje się... dwukrotnie sprawdzone... elektroencefalogram powtórzony... wielokanałowe... stanowi podstawę...” Żebym tylko nadążył zapisywać. Drzwi skrzypnęły. Lusterko zniknęło z rąk dziewczęcia, które w ułamku sekundy przyjęło pozę osoby gorliwie pracującej. - Gotowe? - zapytał profesor. - Tak. Idę. - No i jak? Wyszło coś z tego? - Proszę - wręczyłem mu kartkę. - Popatrzymy, młody człowieku. Ale umówmy się, że jeżeli nic nie wyszło, nie będziemy się powoływać na przyczyny obiektywne, dobrze? - Dobrze, dobrze... Danilin usiadł za biurkiem, włożył powoli okulary w cienkiej złotej oprawce, wziął moją kartkę, położył obok swojej, następnie zaczął podkreślać kolejno słowa to na jednym, to na drugim arkuszu. Skończył, zdjął okulary, chuchnął na szkła, wyjął z kieszeni śnieżnobiałą chusteczkę, powoli przetarł nią raz jeszcze soczewki, znów włożył okulary i zaczął podkreślać jeszcze raz. - Nie ma pan nic przeciw temu, żebyśmy powtórzyli? - zapytał. - Chętnie, panie profesorze. Znów przeszedłem do sąsiedniego pokoju. Mój Boże, my się sprzeczamy o zasadę odczytywania myśli na odległość, gorączkujemy się, a młoda laborantka z wyskubanymi brwiami już dawno korzysta z tego w życiu codziennym. Kiedy drzwi otworzył profesor, jakby ją wicher porwał. Kiedy zaś ja wszedłem, nie spojrzała nawet w tę stronę. Skąd mogła wiedzieć, kto teraz otworzy drzwi? Teraz zajęta była nie brwiami, a ustami. Malowała je z niezwykłą uwagą, pochłonięta bez reszty swoim dziełem. Jeśli nie ma jeszcze męża - pomyślałem - to będzie wspaniałą żoną. W czasie najbardziej nawet zażartego sporu wystarczy wsunąć jej w rękę lusterko, a cały gniew natychmiast wygaśnie. Znów szmer słów. Teraz liczby: „Dwa i siedemnaście setnych... cztery... sześć i trzydzieści dwie tysięczne... jedenaście... jedenaście i jedna dziesiąta...” Tym razem profesor omal nie wyrwał mi kartki. Ale nie zaczął czytać od razu, wpierw położył ją wolno na biurku. Przypominał mi karciarza hazardzistę filującego karty z dręczącą powolnością, by nie spłoszyć szczęścia. W końcu odsunął oba arkusiki. - Nie obliczałem, ale według teorii prawdopodobieństwa przypadkowe dwukrotne odgadnięcie równa się znikomo małej wielkości, której można nie brać pod uwagę. Oznacza to... - zabębnił palcami po blacie i westchnął.’- Oznacza to, że trzeba przyznać, iż jest pan istotnie mistrzem iluzji. - Wielki Boże! - wybuchnąłem. - Jakiej iluzji?! Siedzę w jednym pokoju, a pan w drugim. Skąd mogę wiedzieć, jakie pan wymyśla słowa, zdania czy liczby? - A jednak... Wie pan, przypomniał mi się eksperyment, który narobił w swoim czasie wiele hałasu. Pewien lekarz posadził dwa media telepatów w dwóch pokojach mieszczących się w dwóch krańcach gmachu. Jednemu podawał jakieś słowo albo zdanie. Następnie ów telepata opierał dłonie na ramionach lekarza i wpatrywał się mu długo w oczy utrwalając to słowo czy zdanie. Potem lekarz przechodził do drugiego pokoju, gdzie drugi telepata także opierał dłonie na jego ramionach, wbijał wzrok w oczy, aż w końcu bezbłędnie wypowiadał to pomyślane słowo czy zdanie. Lekarz był wstrząśnięty. A wie pan, co się okazało? - Nie wiem. - Kiedy lekarz wymieniał owo słowo pierwszemu telepacie, ten niedostrzegalnie notował je na kawałku bibułki, którą miał w kieszeni. Kładąc zaś dłonie na ramionach przyklejał tę bibułkę lekarzowi do marynarki, drugi zaś ją zdejmował. Lekarz w istocie był tylko posłańcem. - Dowcipne, ale tutaj nikt nie przechodzi z pokoju do pokoju. Ja nie piszę nic w kieszeni. Może pan z łatwością przekonać się, sadzając mnie obok siebie i dyktując w myśli. - Hm... no cóż... spróbujmy. W tym samym pokoju myśli siedzącego tuż obok profesora brzmiały głośno i wyraźnie. Bez trudu napisałem pomyślane przez niego zdanie. Oparł głowę na dłoni i przymknął oczy. Na twarzy zastygł mu grymas cierpienia. Dzielnie walczył o swe przekonania, musiał jednak wycofać się pod naciskiem przeważających sił wroga. Żal mi się go zrobiło. Niepojęte doprawdy, dlaczego większość ludzi broni się tak zawzięcie przed każdą nową ideą? Przecież to święto, wyjazd w nieznane strony. - Nie potrafię wytłumaczyć sobie tego, co pan robi - oświadczył w końcu profesor. - Ale wierzy pan własnym zmysłom? - O wiele mniej niż danym naukowym. Telepatia, wie pan, nie istnieje. Nie ist-nie-je! Nie ma ani jednego przekonującego doświadczenia, są tylko plotki, pogaduszki, niesprawdzone opowiastki. Dlatego wybieram naukę. Własnym oczom nie wierzę. Bo mogą się mylić. Nauka się nie myli. Conan Doyle to niewątpliwie pisarz racjonalistyczny. Ale szczerze wierzył, że w swoim parku nieraz widywał tańce wróżek i elfów. - Nie jestem wróżką ani elfem - rzekłem możliwie najłagodniej. - Wcale nie twierdzę, że jestem telepatą. Co więcej, zgadzam się z panem, że żadnej telepatii ani podobnych cudów nie ma. - Więc przyznaje się pan do zręcznego iluzjonizmu? - Gdybym mógł - westchnąłem. - Wyobraża pan sobie, ile bym zarabiał występując w cyrku czy na estradzie?! - To jest myśl! Zamiast mnie tu zamęczać... - Panie profesorze! Mam nadzieję, że pan pojmuje, co znaczy poczucie obowiązku. - Wobec kogo? - Wobec ludu z Bursztynowej Planety, wobec całej ludzkości. Już widzę uśmiech triumfu na pańskich wargach. Myśli pan: dzięki Bogu, wszystko jasne, chory człowiek. Ale gdyby nawet, to kartki na pańskim biurku nie stałyby się przez to mniej wymowne. Drogi profesorze, proszę odpowiedzieć na jedno pytanie: gdyby’ obiektywne wskazania pańskich aparatów ustaliły, że mój śpiący mózg odbiera sygnały wysyłane przez obcą cywilizację... - Dość! - wrzasnął i zerwał się z fotela. - Dość! Kpi pan sobie ze mnie? - Przysięgam, że nie. Stracił pan tyle czasu, proszę jeszcze o dziesięć minut. I proszę bez przerwy patrzeć na te dwie kartki na biurku. Nigdy nie daruje pan sobie, jeśli mnie pan teraz przepędzi. Po kres dni duszę pańską będzie nurtować czerw zwątpienia. Profesor bez słowa zapalił papierosa. Tym razem zapomniał nawet o kółkach, zaciągnął się szybko, łapczywie. Zamknął oczy, pokręcił głową, popatrzył na mnie. Westchnął z rozczarowaniem. Może miał nadzieję, biedaczysko, że raptem rozpłynę się i zniknę, on zaś będzie mógł mruknąć z ulgą: spracowałem się dzisiaj i majaczą mi się jakieś diabelstwa! - Wie pan co? - odezwał się. - Spróbujmy jeszcze raz. Jedno słówko... Oczy roziskrzyły mu się maniackim blaskiem. - Z przyjemnością. Przed chwilą pomyślał pan jednak trzy czy nawet cztery słowa, a nie jedno. „Wyszedł księżyc spoza mgiełki...” Czy to jakiś wiersz? - Wyliczanka - jęknął specjalista od snu i przesłonił twarz dłonią. - Wyszedł księżyc spoza mgiełki, wyjął nożyk z kamizelki... Spojrzał na mnie z nieśmiałym uśmiechem. Milczałem. On także. Po pięciu minutach zgodził się na przeprowadzenie eksperymentu. Musiałem jednak złożyć straszliwą przysięgę, że o naszej umowie nie powinna usłyszeć żywa dusza. Gdyśmy się rozstawali, żal było patrzeć na niego. Rozmiękł jak nakrochmalony kołnierzyk po wypraniu, oczy zaś nie były już oczami starszego posterunkowego, lecz kogoś uciekającego przed nim. ROZDZIAŁ 8 Po lekcjach siedziałem w pokoju nauczycielskim i gadaliśmy z panią Larysą, nauczycielką literatury radzieckiej, o sensie życia. Nagle przez uchylone drzwi wsunął głowę Wasia Żigalin. W eleganckim skórzanym płaszczu wyglądał bardzo efektownie. Larysa od razu zapomniała o sensie życia. - Kto to? - zapytała teatralnym szeptem. - Ma siedmioro dzieci. Jeśli odbije go pani żonie, trzeba będzie usługiwać im wszystkim. Maluchy uwielbiają tatkę, nie rozstają się z nim. Żona zresztą waży przeszło dziewięćdziesiąt kilo. Kiedy wychodzi z domu, chuligani z całego osiedla chowają się pod zjeżdżalniami i grzybkami koło piaskownic. No co? Przedstawić? - Jeszcze jeden zawód - westchnęła ciężko. Mimo ponad sześćdziesięciu lat, umysł ma młody i żywy. Ubóstwia dowcipy i ma niezwykle subtelny intelekt. - Towarzyszu Żigalin, wy w sprawie swoich malców? - zapytałem surowo. Wasia wsunął się boczkiem przez uchylone drzwi, skłonił się w pas i wymamlał: - Dzięki za uczenie ich... - Wy samochodem? - zapytałem. - A jakże, kochanieńki - zgiął się raz jeszcze w ukłonie. - Może panią podwieźć? Wasyl, chłopina niepijący, migiem obróci! - Dziękuję, Jureczku, przejdę się, to tylko dwa przystanki. - Pozwoli pani przynajmniej przedstawić sobie mego przyjaciela Wasilija... Jak po ojcu? - Romualdowicz. Pani Larysa uścisnęła męską dłoń Romualdowego syna i oddaliła się porywając ze stołu pękatą teczkę chwytem godnym ciężarowca. - Stało się co? - zapytałem. - W domu? W gazecie? - Nie. Przejeżdżałem po prostu i pomyślałem, zajdę, dowiem się, jak tam Jureczek. - Słuchaj no - rzekłem. - I bez tego ślepia masz kaprawe, a teraz wstyd po prostu w nie spojrzeć. Dalej, gadaj, po coś przyjechał? Szliśmy niezwykle teraz cichym korytarzem szkolnym, a Wasia przyglądał się z udanym zainteresowaniem rozwieszonym na ścianach portretom wielkich pisarzy. Klasycy spoglądali nań z ukosa i wrogo milczeli. - Zrozum, w pewnych określonych kręgach i sferach uważają mnie za jedyną istotę cieszącą się u ciebie niepodważalnym autorytetem. Nic w tym oczywiście dziwnego. Jestem, jak wiesz, mądry, stateczny nad wiek, erudyta jakich mało, i w ogóle... - Słuchaj odbębniłem dzisiaj sześć godzin, uszy mi spuchły od wysłuchiwania ględzeń. - Dobrze, Juruś. Nie będę. Ale zrozum, twoja Hala niepokoi się o ciebie. Jesteś przemęczony, masz rozstrojone nerwy. Kiedy ci proponuje dwa tygodnie wypoczynku, odmawiasz. Więc pogadała z moją Walą i ta mnie wydelegowała. To wszystko. Nie gniewaj się, stary. Jeśli ci ta rozmowa niemiła, to już milczę. Przecież wiesz, jak cię kocham... Wasia to okropny egoista. Jeśli potrafi mówić o kimś prócz siebie, to znaczy, że tego kogoś kocha. Za mojej pamięci już drugi raz w ciągu czterech czy pięciu lat mówi ze mną nie o sobie, lecz o mnie. - I co ci nagadały, jak ich zdaniem objawia się moje przemęczenie? - Dziwaczne, uporczywe majaki senne, bezsensowne pomysły... Zrozum, stary, to nie mój punkt widzenia. Wiesz doskonale, że własnego punktu widzenia nie miewam. Tobie także nie radzę. Nie warto. Zbędne koszty. Potem broń go, pilnuj, gorzej niż z dzieckiem. - Nie wygłupiaj się. Dlaczego zawsze chcesz udawać cynika? - Nie domyślasz się? - Nie. - Żeby za udanym cynizmem skryć zbyt wrażliwą duszę. A jaką? - Nie wiem. - Idealisty i romantyka. Jestem idealistą i romantykiem, nastawionym cynicznie. Albo cynikiem z gatunku romantyków. - Wiesz, jak umrzesz? Przywalony własnymi słowami! - Przepiękna śmierć! Dziennikarska! Wyszliśmy ze szkoły. Sypał drobny ostry śnieżek. Suchy, podobny do manny. Nie opadał na ziemię, lecz znikał nie wiadomo gdzie. Wsiedliśmy do wozu Wasi. Samochód był zupełnie nowy i pachniał dziewiczo świeżym lakierem. Nie to co mój roztrzęsiony weteran. - Masz godzinkę czasu? - zapytał. - Mam. - Wiesz co, przejedźmy się gdzieś za miasto. Połazimy trochę po lesie, chcesz? - Z przyjemnością. W wozie było ciepło. Wasia milczał, ja myślałem o Bursztynowej Planecie, o Ninie, o profesorze, o czytaniu w myślach. Nagle spojrzałem na siebie z boku. Łącznik z nieznaną cywilizacją. Nauczyciel angielskiego, J. M. Czernow, podejmuje się nawiązania łączności ziemian z ludem Bursztynowej Planety! Pojąłem cały bezsens, całą śmieszność tej sytuacji. Przecież to bzdura! Brednie! Dlaczego ja? Czy to możliwe? Czy jest na to miejsce w mym zwyczajnym świecie? Jest w nim Siergiej Antoszin ze swą mamusią, pan Siemion, matematyk, z dziennikiem przytulonym do piersi, jest zadłużenie w związkach, są dni wypłat. Jest ciepła, wonna szyja Hali, którą tak przyjemnie całować, warstwa kurzu w mieszkaniu Iljuszki Płoszkina... Co za planeta? Co za cywilizacja? Co za sny? Skąd ta mowa? Nie samochodem za miasto powinni mnie wozić, a tylko leczyć z parafrenicznego syndromu z elementami myśli przecenianych syndromu onirycznego! Widziałem siebie pośród ogromnego tłumu. Wszyscy mnie wytykali palcami, podnosili dzieci i śmiali się: „To on nawiązał łączność z obcą planetą! Przyjrzyjcie się temu belferzynie!” Powiedziałem sobie: dość! A cudze myśli? Czy to także chimera? A profesor Danilin, który w końcu się poddał? Skupiłem się i usłyszałem, zamiast szamoczących się i kłębiących własnych myśli, powolny, spokojny szmer słów wirujących w umyśle Wasi. ..Dobrze ciągnie... Choć coś stuka, chyba zawór... nie zapomnieć przy przeglądzie... A może nie brać się za ten reportaż?... Tyle kłopotów... Dobrze, że wstąpiłem do Jurka... szkoda, rzadko się widujemy... przyjaciel...” Dziękuję, Waśka. Jeśli ktoś nazywa kogoś przyjacielem nawet w najtajniejszych myślach, to znak, że go uważa naprawdę za takiego. Mam dobrych przyjaciół. W ogóle otaczają mnie ludzie godni podziwu. Nawet profesor okazał się wcale nie taki srogi, jak się wydawał z początku. Westchnąłem głęboko. Wasia spojrzał z ukosa jednym okiem. - Dlaczego wzdychasz? - Tak sobie... Co u ciebie w gazecie? - Naczelny zainteresował się mną nagle. Wyróżnia i hołubi. - Gratuluję. - Co ty, kpisz, staruszku? To istne nieszczęście! - Jak to? - O święta naiwności! Kim ja jestem? Wychowawcą klasowym. Kto jest nade mną? Kto tylko zechce! Naczelny wyróżnia go? Trzeba tak zrobić, żeby nie wyróżniał. Po co komu zbędny rywal? Ostrożniutko, oczywiście, bez pośpiechu. Klasyk był mądrzejszy od ciebie, towarzyszu Present Perfect *.[* Czas teraźniejszy dokonany; tu użyte jako przezwisko.] - Jaki klasyk? - Ten, co powiedział: niech omijają nas wszelkie troski i pański gniew, i pańskie łaski... Towarzysz Gribojedow, jeśli się nie mylę. Tak, Hala ma jednak rację. Nie jestem z rodu bojowników. Łatwowierny, mało energiczny, zawsze gotów do kompromisu z rzeczywistością, z samym sobą. Wasia na pewno przesadza. A może i nie. Zawsze przeżywa mnóstwo skomplikowanych intryg, których treści nigdy nie mogłem pojąć. Udaje, że go to męczy, w rzeczy samej zaś pławi się w nich jak ryba w wodzie. Ja bym tak nie umiał. Nie znam się zupełnie na ludziach. Nie potrafię rozmawiać z kierownictwem. Życie wydało mi się złożone, pełne pogmatwanych labiryntów, sideł i pułapek. - Może tu staniemy? - Dobrze. Lasek zaczynał się o sto metrów od szosy. Sosny zdawały się wycięte z ciemnozielonego, niemal czarnego aksamitu i naklejone na niskie szare niebo. Szliśmy po nagiej, nie pokrytej jeszcze śniegiem, zmarzniętej ziemi. Opadłe liście szeleściły sucho, rozpaczliwie. Jednak to prawda, owa cieniutka nić wysnuta ku mnie z niewyobrażalnej dali jest rzeczywista. Ja się nie liczę. Nie chodzi tu o żadne laury, stopnie, tytuły, nagrody. Z nieznanych nikomu przyczyn ową nić mnie wręczono. Przypomniało mi się opowiadanie psychiatry o kimś, w czyim ręku zbiegły się nici wszechświata. Biedak. Jeśli ja czuję na grzbiecie ciężar, który pomagają mi dźwigać U i jego bracia, to cóż dopiero odczuwa ów nieszczęśnik w klinice? Nici wszechświata w jego dłoniach to absolutna rzeczywistość. Taka, jak dla mnie rzeczywisty jest U, jak rzeczywisty jest ten mizerny lasek przyprószony chłodnym późnojesiennym pyłem. Poczułem się znowu na ziemi niczyjej, między jawą a fantazją, w falującej, niewyraźnej mgle. - Słuchaj - odezwałem się. - Powiedz w myślach jakieś zdanie, ale żebym się go nie mógł domyślić. Wasia zatrzymał się i spojrzał na mnie. Jego rudy, skórzany płaszcz wydał mi się na tle nagich brzózek i kosmatych sosen dziwnie bogaty i piękny. Sam Wasia także był przystojny, szeroki w barach, pewny siebie. Mocny. - Dlaczego ludzie są tacy banalni? - zapytałem. - „Zbliża się znów niemiła pora, listopad stoi już u dwora”. Prawie każdy myśli wierszami. Wasia spojrzał na mnie żywo. - Spróbuj jeszcze raz. Zmarszczył czoło. „Co by pomyśleć... jak on to robi?” - słyszałem. „Aha... nie napiszę reportażu... za dużo z nim kłopotu”. - To nie pisz - powiedziałem. - Nie pisz reportażu, jeżeli z tym tyle kłopotu. - Jurek! - wykrzyknął raptem. - Więc to prawda? - Co? - drgnąłem. - Że jesteś telepatą? Że czytasz cudze myśli? Walka mi coś mówiła, ale puściłem to mimo uszu, babskie gadanie. Jureczku, dziecino, wiesz, co to jest? - Nie bardzo. - Idiota! Nieszczęsny wariat! Przecież ty... pomyśl chwilę, co to oznacza! Kolosalna historia! Spróbuj jeszcze raz. Trzykrotnie jeszcze powtarzałem pomyślane przez niego zdania, aż popadł w najwspanialszą ekstazę. Biegał po lasku jak oparzony, wykrzykiwał bez ustanku, że jestem idiota, że nic nie rozumiem. Może istotnie idiota, jeżeli upewnia mnie w tym tyle ludzi, i to z takim zapałem. Wasia uspokoił się i popatrzył na mnie uważnie. - Jureczku, dużo osób oglądało tę sztuczkę? - Nie. Tylko parę. - A nie będą mleć ozorami? - Czy ja wiem? - Bo tak sobie myślę, że to nie takie proste, jak się na pierwszy rzut oka zdaje. Władając takim darem przestaniesz być opętanym Jerzym, jakim dotąd byłeś... - Dlaczego? - Bo stałeś się wszechmocny! Wiesz, ile ludzie gotowi dać za to, by poznać myśli bliźniego swojego? Stałeś się po prostu niebezpiecznym elementem, który cały czas winien być pod nadzorem. Możesz zostać, kim zechcesz, poczynając od dworcowego złodziejaszka... - Dworcowego złodziejaszka? - Oczywiście. Stań pod automatami bagażowymi i nasłuchuj, jak sobie ludzie powtarzają kombinacje cyfr, kładąc walizki do skrytek. A potem wybieraj, co ci się żywnie podoba... - Dziękuję, Waśka. Otworzyłeś mi oczy. - Może też zainteresować się tobą milicja, organy bezpieczeństwa. - Zrozum, to nie moja własność, nie mogę nią rozporządzać. - Co nie jest twoją własnością? - Zdolność czytania cudzych myśli. - A czyją? Moją? - Nie. To dowód dany mi, aby przekonać ludzi o tym, o czym przekonać nie można. Wasia znów się zatrzymał, oparł mi dłoń na ramieniu i spojrzał przenikliwie w oczy. - Juras, co z tobą? A może twoja Halka ma rację? Nie przejmuj się, nawet sobie nie wyobrażasz, co dziś lekarze potrafią. Walka pomoże, wszystko załatwimy. Będziesz brał jakieś paskudztwa, wypoczniesz... Roześmiałem się. Jacy ci ludzie podobni do siebie, jakie w gruncie rzeczy podobne mają reakcje! Wasia spojrzał na mnie z takim przerażeniem w oczach, że zalała mnie fala wdzięczności. - Nie patrz tak na mnie. I nie opłakuj. Jesteś dziennikarzem, powinieneś docenić niezwykłe historie. Wysłuchaj więc najniezwyklejszej, jaką kiedykolwiek słyszałeś i jaką kiedykolwiek usłyszysz. Raz już próbowałem ci opowiedzieć, ale byłeś zbyt wlany i zajęty sobą. Opowiedziałem mu o snach, o Bursztynowej Planecie. Nie wiem, czy mi uwierzył, ale stał się niezwykle cichy, posmutniał nawet. Po wyjściu z lasu, gdy podeszliśmy do wozu, wręczył mi kluczyki. - Poprowadzisz samochód? - Czemu nie. - Siadaj za kierownicą, ja muszę choć trochę przetrawić twoje opowiadanie. Rozumiałem go. Jeśli mimo poblasku Bursztynowej Planety, mimo orzeźwiających ładunków wysyłanych przez U, serce moje także przenika smutek, to cóż muszą odczuwać inni? Smutek, niewypowiedziany smętek, bo wszechświat jest piękny i bezkresny, my zaś maluczcy i śmiertelni. Zgiełk wieczności jak widok skończonej piękności zmusza serce, by się ścisnęło. Czechów to wiedział. ROZDZIAŁ 9 Hala czekała już na mnie w domu. - Skąd wracasz tak późno? - zapytała. Głos brzmiał fałszywie. Wiedziała przecież doskonale, że miał po mnie wstąpić Wasia. Poprosiła go o to. - Byłem z Wasią. Hala to kiepska aktorka. Pewnie jej się zdawało, że wyśmienicie gra rolę młodej, swobodnie rozmawiającej z mężem kobiety, w stylu najlepszych tradycji Teatru Dramatycznego. Ale widziałem w niej napięcie, wymuszone ruchy, słowa, głos. Sympatia, nie mówię już o miłości, to krucha rzecz. Czarodziejska zielona łąka, która czasami rozbłyska na chwilę w złotych promieniach zachodu. Ale niech się coś odmieni, a zamiast bajecznej zieloności widać tylko zwyczajny, szary zachód. Przyglądałem się żonie, na próżno usiłując dostrzec w niej choćby malutki zielono- złoty promyczek, który dawniej pojawiał się tak często. Ale promyczka nie było. Tylko dwudziestoczteroletnia kobieta o dość pospolitych rysach twarzy i nieco zbyt pełnych ramionach. Ileż to razy zapowiadała, że zacznie stosować dietę białkową, jabłkową, kapuścianą, mleczną, grzybową, mięsną i Bóg wie jaką jeszcze. Ale z pięć zbędnych kilogramów i tak jej zostało, pomyślałem, spoglądając na ciasno opinające ją domowe spodnie. Nagle zrobiło mi się wstyd. Oglądam własną żonę i doszukuję się w niej wad. Doszukuję się za wszelką cenę. Co też ja robią? Przecież to Hala, Lusia, ta sama, na którą jeszcze niedawno dość było mi spojrzeć, by serce wypełniała czuła tkliwość. Poznaliśmy się w kolejce podziemnej. Pamiętam nawet, gdzie to było. Na obwodnicy między Białoruską i Nowosłobodzką. Przyglądałem się nogom ludzi siedzących naprzeciwko. Lubię przyglądać się nogom zmęczonym, niecierpliwym, kokieteryjnym, pewnym siebie... Nagle pomyślałem: jakie ładne nóżki... Właśnie tak, dosłownie, choć dość trywialnie. Prześliznąłem się spojrzeniem od czarnych pantofelków na grubej podeszwie w górę do okrągłych kolan, do szarej spódniczki i bluzki, do prześlicznego owalu twarzy pod maleńką, także szarą czapeczką. Oczu nie widziałem, były utkwione w grubaśnej książce. Gdyby była mniej ładna, usiłowałbym odgadnąć, jaką czyta książkę. Ale w tej chwili to mnie nie interesowało. Interesowały mnie oczy. Ta dziewczyna, pomyślałem, musi mieć piękne oczy. Uniosła wzrok, rzeczywiście oczy były piękne. Cała zresztą była taka właśnie, jak powinna być. Uśmiechnąłem się. Po prostu. A ona zmarszczyła nos i znów utkwiła wzrok w książce. Przed Kurską wstała, ja za nią. Widziałem ją w szybie drzwi, na których napisano, że otwierają się automatycznie. Spojrzała na moje odbicie i znów śmiesznie zmarszczyła nosek. Uśmiechnąłem się. W ścianach tunelu szybko migały jasne lampy, pełzły przewody, a ja wciąż czekałem, by znów zobaczyć, jak marszczy nos. Wysiedliśmy razem. Szedłem o krok za nią, ale nie oglądała się. Ja bym tak nie potrafił. Nie umiałbym iść nie obejrzawszy się, wiedząc, że ktoś podąża za mną i patrzy zachwyconymi oczyma. Ona potrafiła. Na tym właśnie polega różnica między nami. Jestem z natury tchórzliwy, choć maskuję to, jak mogę. Przede wszystkim odwagą straceńca. Tak się obawiałem, że za krótką chwilę utracę tę dziewczynę, iż ośmieliłem się odezwać: - To nie ma sensu. Odwróciła się. Wtedy przyśpieszyłem kroku i szedłem obok niej. - Co nie ma sensu? - Próbować uciec ode mnie. - Dlaczego? - Bo pani jest taka, jaka być powinna. Hala zapewniała mnie potem, że to było genialne zdanie, że żadna kobieta na świecie nie umiała by się oprzeć pokusie, by się dowiedzieć, co to znaczy. Pół roku później pobraliśmy się. Teraz łowię na sobie jej podejrzliwe spojrzenie i czuję całym sobą, wiem, że nie jest taka, jaką być powinna. Nie wytrzymała próby Bursztynowej Planety. Ani odczytywania myśli. Gdyby nie połączyła mnie pajęcza niteczka z moim U, może nie przyglądałaby mi się tak jak teraz. Nie wiem. Wiem tylko, że jest mi smutno, bo słyszę słowa, których Hala nie wypowiada. Może profesor miał rację mówiąc, że nie przeprasza się za słowa niewypowiadane. Ale słyszałem słowa Hali i było mi przykro. - Będą musiał spać z tym całym majdanem? - zapytałem panią Ninę, wskazując na elektrody elektroencefalografu. - Jak najbardziej. Profesor postanowił przeprowadzić jak najdokładniejsze badania, wykonamy nie tylko encefalogram, ale także SDGO. - A to co takiego? Nie mogłem w żaden sposób utrafić we właściwy ton w rozmowie z Niną. Albo zdawało mi się, że mówię zbyt sucho, że szeleszczę jak jesienne liście, albo łapałem się na niepohamowanej nonszalancji, chociaż chciałem być mądry, taktowny, subtelny i pomysłowy. - To nasz skrót. Szybkie drgania gałek ocznych. Po angielsku Rapid Eye Movement, w skrócie REM. - W czasie snu? Szybkie drgania gałek przez sen? Przecież śpi się z zamkniętymi oczyma. - Jak najbardziej. Ale naukowcy po prostu spostrzegli, że w czasie pewnych okresów snu gałki oczne poruszają się szybko pod zamkniętymi powiekami. Potem, jak już zdaje się mówiłam, okresy te nazwano snami szybkimi. Właśnie podczas owych szybkich snów pojawiają się marzenia senne. - To znaczy, że pani będzie rejestrowała moje szybkie sny? - Jak najbardziej. Czujniki encefalografu odnotują powstawanie charakterystycznych dla tego okresu fal, a system rejestrujący SDGO ujmuje je także. - Ale jak pani zbada drgania gałek u śpiącego, i to z zamkniętymi oczami? - Przykleję do powiek skraweczki folii lustrzanej, a kiedy pan zaśnie, folia będzie odbijać światło. Szybkie drgania tego „zajączka” będą odpowiednikami pańskich SDGO. No, wygłosiłam tu cały odczyt! - Dziękuję, pani Nino. Ale co będzie z panią? Ja się będę wysypiać oklejony folią i omotany kablami jak kosmonauta, a pani... - A ja będę pracować. Kiedy zgłosiłam się do pracy w laboratorium snu, mąż żartował bez przerwy, że zamienię się w śpiocha. Okazało się akurat na odwrót. Większość doświadczeń ze śpiącymi... Nie słuchałem tego, co mówiła. Mąż... - A jak teraz? Przyzwyczaił się? - zapytałem i sam przeraziłem się swego głosu. Pstryknęła wyłącznikiem, potem następnymi. Wreszcie powiedziała po prostu: - Rozeszliśmy się. Przed dwoma laty. Chciałem zawołać: „Mądrala! Brawo! Dzielna babka! To świetnie! Dobrze mu tak!” Zamiast tego mruknąłem niewyraźnie: - Przepraszam... - Nic nie szkodzi. Dawno minione sprawy... No, panie Jerzy, czas spać, już wpół do dwunastej. - Jeszcze chwileczkę - prosiłem żałośnie. Uśmiechnęła się. Przypominałem jej widocznie dużego, głupawego chłopaka, który za nic nie chce iść spać. Doskonały sposób przypodobania się kobietom - grać rolę opóźnionego w rozwoju dzieciaka. Zalecać się z palcem w buzi. Spojrzałem na nią. Pochyliła się właśnie nad licznikiem, wkładała weń rolkę taśmy. Miała piękną, skupioną, ale jakby nieobecną twarz. Od kogo? Ode mnie? A jakież to miałem - prawdę mówiąc - prawo do bliskości? Mimo to czułem w duszy psotną wesołość. Wszystko jeszcze przed nami. A w tej przyszłości będzie kobieta, która akurat zatrzaskuje wieczko pudełka z taśmą. Powiedziała z cieniem uśmiechu: - Już czas, już czas. Sam pan mówił, że zwykle kładzie się pan o tej porze. - No, dobrze - westchnąłem z dramatyczną przesadą. - A folię pani mi przeklei? - Jak najbardziej. - Wobec tego zamykam oczy. Wyciągnąłem się na niewygodnym, nieprzytulnym laboratoryjnym łożu. Właśnie tak chyba układają na stołach operacyjnych psy, myszy i króliki, ową armię bezimiennych ofiar nauki. Serce mi kołatało. Nie, nie bałem się, nawet się nie denerwowałem. Wypełniało mnie radosne oczekiwanie, przeczucie zbliżającego się święta, w czasie którego stanę się U, ujrzę złotobursztynowy poblask dalekiej planety. A liczniki na pewno zarejestrują coś niezwykłego. Coś, co skłoni Ninę do następnego spotkania ze mną. Jej uśmiech pogłębi się, stanie się żywszy, cieplejszy, jak palce, którymi dotyka teraz mych powiek. Zadziwiające palce. Boże, jak mało w gruncie rzeczy trzeba człowiekowi do szczęścia. I jak wiele! Leżeć na głupim służbowym tapczanie wśród sieci przewodów, w pogoni za daleką chimerą i czuć przy tym na powiekach dotyk jej palców - jakie to piękne! Dziękuję ci, U! Na powiekę kapnęła chłodna kropelka. Nie, to nie łza Niny porzuconej przez niegodziwca męża. To na pewno kropelka kleju. Klej rozpływał się, zalepiał oczy. Ręce Niny niosły sen. Nie broniłem się. We śnie było dziecięce oczekiwanie, noworoczna niecierpliwość, zapowiedź święta. Wpływałem weń spokojnie, jak w małą, ciepłą lagunę. Obok płynęła Nina, miała srebrzyste powieki, Pojąłem, że to folia odbijająca moje spojrzenia. Popatrzyłem ku niej, zaczęła znikać. To U mnie wołał. Przedziwne było owo senne marzenie. Szedłem wraz z braćmi przez bursztynową równinę w stronę niskiego, wydłużonego budynku. Widziałem go już kiedyś. Spoczywał w nim zapasowy mózg mieszkańców planety. Wkroczyliśmy do sali. W ścianach widniały nieprzeliczone nisze, nad każdą lśnił rubinowym punkcikiem czerwony płomyczek. Wiem, po co tu przyszliśmy. Pożegnać Ao, który zginął podczas wybuchu, a równocześnie powitać Aa, który odradza się dzisiaj na nowo. Jestem pełen rozśpiewanej radości, stanowię jedność z moimi braćmi. Przypływ ich myśli oraz uczuć czyni mnie wiecznym i wszechmocnym. Jestem strumyczkiem w potoku, cząstką jądra atomu związaną niewidocznymi, lecz potężnymi więzami z innymi cząstkami. W każdej chwili, w każdym mgnieniu jestem - wraz z braćmi -> jedną wielką całością. Nagle odczuwam ból. Chłonę go, ale też wypromieniowuję. Wszyscy w tej chwili myślimy o Ao. Wszyscy wiemy, jak zginął. Jego śmierć nastąpiła nieomal błyskawicznie. Nie zdążył o niej pomyśleć. Nie odczuł niczego. Wybuch urządzenia, przy którym pracował, zmiótł wszystko dokoła. Nie zdążył nas pożegnać, nie zdążył uświadomić sobie, że nas opuszcza. My zaś zrozumieliśmy, że go nie ma, gdyż nić łącząca nas ze sobą wypadła nagle ze Wzoru, którym jest nasze bractwo, nasz świat. Wzór zubożał i odczuliśmy to od razu. Bez tej bowiem jednej jedynej nici Wzór nie jest już pełny. Więc przyszliśmy tu, do miejsca, które nazywamy Skarbcem, aby znów przywrócić Ac do życia, gdyż nawet bez tej jednej jedynej nici Wzór nie może istnieć. Dźwięczała w nas melodia Wzoru Spełnionego, szczególna melodia, jaką tworzymy i słyszymy za każdym razem spełniając Wzór. Najuroczystsza i najpiękniejsza ze wszystkich melodii, gdyż Spełnienie Wzoru to najdonioślejsza sprawa, najświętsze przeżycie. Z aksamitnej pomroki przestrzeni nadlatują, by zniknąć w niej znów, nasze kosmiczne pojazdy, snują się poprzez dalekie światy pajęcze nici bractwa, lecz Spełnienie Wzoru to nasze największe święto. Nigdy żadna melodia nie brzmi w naszych uszach taką groźną i zawziętą tkliwością, jak melodia Spełnienia. Groza i zawziętość to nasza bezustanna walka z czasem, owym wszystko pożerającym - od gwiazd po miłość - potworem. Tkliwość zaś to uczucie zwycięstwa nad nienasyceniem czasu. Z bocznych drzwi wniesiono nowe ciało. Dwoje wybranych ułożyło je w środku sali i skierowało się ku niszy, nad którą - jedyną tutaj - nie płonął rubinowy płomyk. Gaśnie on bowiem natychmiast, gdy zrywa się nić wiążąca mózg któregokolwiek z nas z mózgiem w Skarbcu. Wybrani dobyli z niszy matowo połyskujący mózg i zastąpili go innym. Wyjęty zaś przenieśli i złożyli w głowie leżącego pośrodku sali nowego Ao. Nad jego niszą natychmiast zapłonął rubinowy ogieniek. Melodia Spełnionego Wzoru wzmagała się nieustannie, by osiągnąć szczyt nieskończenie smętnej, lecz równocześnie obiecującej radość harmonii. Smutnej i zarazem obiecującej radości, gdyż najwyższa harmonia mieści w sobie wszystko. Melodia wzmagała się, aż w końcu buchnęła triumfalną feerią sztucznych ogni. Wzór został dopełniony. Leżące w środku sali ciało drgnęło, poruszyło się i oto podniósł się nowy Ao. Jego nić wplotła się w nasz wspólny Wzór. Odnieśliśmy jeszcze jedno zwycięstwo nad wszystko pożerającym czasem, wyrwaliśmy z jego łap jeszcze jednego brata. Otworzyłem oczy, usłyszałem słaby szelest laboratoryjnych liczników. Do pokoju niechętnie wpełzał mętny, szary poranek. Czułem się tak szczęśliwy, tak rześki, aż się zawstydziłem. Gdyby choć udało mi się przekazać innym melodię Spełnionego Wzoru... Gdyby ją mogła usłyszeć Nina... Gdzie ona jest? - pomyślałem. Usiadłem ostrożnie. Coś nie pozwalało mi patrzeć. Ach tak, to przecież przyklejona do powiek folia. Chyba już mogę ją zdjąć? Zerwałem z powiek srebrzyste, podobne do rybich łusek pasemka. Pozdejmowałem elektrody, przeciągnąłem się i nagle zobaczyłem Ninę. Spała siedząc w fotelu. Stałem i przyglądałem się, nasłuchując szumu liczników i poskrzypywania pisaka. Nina otworzyła oczy i spojrzała na mnie. Nie zerwała się, nie tłumaczyła z tego, że usnęła, z tego, że po nocy źle wygląda, nie zapytała o nic. Patrzyła na mnie i nagle uśmiechnęła się swym leciutkim, nieokreślonym uśmiechem, jakiego u nikogo prócz niej nie widziałem. - Ależ się słodko zdrzemnęłam - westchnęła. - Która to godzina? - Już wpół do ósmej. - O Boże! Przespałam ze dwie godziny! Chciałam trochę odpocząć, kiedy skończyłam już rejestrować SDGO. A jak pan się czuje? - Och, pani Nino! - odpowiedziałem takim tonem, że drgnęła i wyprostowała się. - Gdyby pani wiedziała, jakie to było cudowne! - Co? - Nie... może później. Nie potrafię opowiedzieć. Skąd wziąć słowa, by opisać melodię Spełnionego Wzoru? Nie ma takich... Nina spojrzała na mnie i w szarym, listopadowym poranku oczy jej stały się ogromne, ciemne i zasmucone. - Smutno pani? - Tak - potwierdziła gestem. - Dlaczego? - Nie wiem - potrząsnęła głową, niesforne włosy rozsypały się. - Mam prośbę... - Słucham. - Czy mogę do pani mówić po imieniu? Zastanowiła się i poważnie skinęła głową. - Jak najbardziej. - Dziękuję, Nino! - zawołałem. Roześmiała się. Ja także. Stoi facet w laboratorium snu w głupkowatej, jaskrawej piżamie przed kobietą w białym kitlu i krzyczy „dziękuję!” Nina wstała, przeciągnęła się sennym kocim ruchem i powiedziała: - Zobaczymy teraz, co powypisywały liczniki... Proszę się tymczasem ubrać. Obiecałem profesorowi, że przed wpół do dziewiątej śladu po panu tu nie zostanie. Wszedłem do maleńkiego pokoiku, w którym rano piłowałem profesora, i zacząłem ubierać się. Cóż to za szczęście móc tak siedzieć w małym pustym pokoiku, wciągać spodnie i myśleć o niewinnej, dziecięcej twarzyczce Niny, która śpi w fotelu. I słyszeć melodię Spełnionego Wzoru. Dziękuję ci, Nino, dziękuję, doktorze, dziękuję wam wszystkim, przyjaciele i znajomi moi, dziękuję ci, U! Za to, że świat stworzony przez was jest dla mnie taki dobry. - Panie Jerzy! - zawołała Nina z sąsiedniego pokoju. Zerwałem się nie kończąc ubierania. - Co się stało? - Proszę przyjść! Szybko, niech pan patrzy! Boso, zapinając po drodze guziki, wpadłem do laboratorium. Nina trzymała w ręku długą taśmę papieru milimetrowego, na której widniał zygzakowaty wykres. Stanąłem obok i wpatrzyłem się w rolkę. - Proszę spojrzeć. Patrzyłem na fale i zygzaki. Fale i zygzaki. - Widzi pan? Spojrzała na mnie bystro i roześmiała się. Winna mi przynajmniej wdzięczność za to, że ją zabawiam! Bosy imbecyl gapi się na papier milimetrowy z miną wołu oglądającego malowane wrota. Bardzo zabawne. - Zaraz panu wyjaśnię. Te zygzaki nazywamy rytmem alfa. Tu, o, tutaj, na samym początku. Odpowiada to stanowi rozluźnienia, biernego czuwania. Rozumie pan, Jureczku? Jureczek! Nazwała mnie Jureczkiem! Niech żyje rytm alfa, niech żyje bierne czuwanie! Odtąd stale będę czuwać biernie, byle tylko nazywała mnie Jureczkiem! - Rozumiem - zawołałem z zapałem. - Doskonale. Idźmy dalej. Amplituda rytmu maleje, okresami zanika. Zygzaki rzeczywiście wyrównywały się. A może i nie. Nie bardzo im się przyglądałem. Patrzyłem na Ninę, na jej długi, cienki paluszek. Zupełnie jak u dziecka. A może właśnie chcę ją widzieć bezbronną i kruchą, a siebie jako nieustraszonego, zakutego w ciężką stal rycerza? Marzenie uczniaków zbierających żelazny złom... - Widzi pan, Jureczku? - Widzę, Nineczko, widzę, słowo daję! - jeszcze nigdy niczemu się nie przyglądałem z taką ciekawością! - Jura, czy pan... zawsze jest taki... jak by to powiedzieć?... - Głupkowaty? - zapytałem potulnie. - Proszę się nie krępować. Mam serdecznego przyjaciela, bardzo go lubię, on już wiele lat temu odkrył we mnie wszystkie cechy i oznaki demencji. - Proszę nie opowiadać bzdur, wcale nie to chciałam powiedzieć... - A co? - Nie wiem... może... Aha, znalazłam... niepowszedni? Tak, niepowszedni. Oczywiście. - Nie, tylko od święta. A dziś mamy święto podwójne, może nawet potrójne. Byłem z panią na Bursztynowej Planecie, a teraz razem zobaczymy coś ciekawego, więc gdzież tu powszedniość? - Dziękuję. - Za co? - Za wszystko. A teraz patrzmy na wykres. Głos Niny zabrzmiał surową przekorą. - Wyszliśmy z rytmu „A” na samym początku snu. Trwa on krótko, ale nie aż tak, żeby to miało jakieś znaczenie. Idźmy dalej, następuje okres drzemania, rytm alfa narasta, pojawiają się nieregularne, zupełnie swobodne fale z zakresów teta i delta. Widzi pan? - Widzę. - Ten drugi, okres „B”, przechodzi w sen pośredniej głębokości. A tu jest okres „C”. - To już jest sen? - Jak najbardziej. Widzi pan te niemal proste odcineczki? - Widzę. - To są tak zwane wrzeciona snu. - Wtedy śpię? - Tak. Proszę nie przerywać, tłumaczę teraz, jak się śpi. Tym bardziej że jesteśmy już przy czwartym okresie, okresie „D”. To sen głęboki. - Czy tu są już senne marzenia? - Nie. Praktycznie w okresie snu głębokiego senne marzenia nie występują. A jeśli nawet zdarzają się, to mętne i niejasne. Proszę spojrzeć na te fale. Widzi pan, jaka wielka rozpiętość? To są fale regularne delta i właśnie wrzeciona snu. - Mój Boże, kto by pomyślał, że sen może być sprawą aż tak skomplikowaną! - Na świecie wszystko jest skomplikowane, tylko dla głupców wszystko bywa proste. Dla głupców i może jeszcze dla geniuszy... - Nina westchnęła, potrząsnęła główką, jakby chcąc odpędzić od siebie obraz głupców i geniuszy. - No i wreszcie okres „,E”. Bardzo rzadka aktywność delta. - O, znów te zygzaki - powiedziałem jak idiota. - To jest właśnie sen szybki. Szybkie i częste fale. Bardzo podobne do rytmu czuwania, Zaraz sprawdzimy czas. Aha, koło dwunastej czterdzieści. A więc senne marzenia pojawiły się o dwunastej czterdzieści. Sprawdźmy teraz z SDGO. - Wzięła inną, mniejszą rolkę. - To jest ślad. Czas, czas, tak, dwunasta czterdzieści. Całkowita zgodność. - Co w tym dziwnego? - Zaraz zobaczymy. Tu się kończy sen szybki. Trwał tylko pięć minut... - To dużo czy mało? - Na początku nocnego snu to rzecz zwykła. Sen szybki występuje trzy, cztery, pięć razy w ciągu nocy. Nad ranem długość jego okresów może dochodzić do pół godziny. - I w ciągu takich krótkich seansów ludzie zdążą zobaczyć tyle ciekawych rzeczy? - Na ogół. W większości przypadków długotrwałość zdarzenia we śnie odpowiada mniej więcej, długotrwałości owego zdarzenia w życiu realnym. Ale bywają wyjątki. Wszystkie podręczniki cytują przypadek pewnego szkockiego matematyka, który często przeżywał we śnie w ciągu trzydziestu sekund fragment utworu muzycznego trwającego normalnie trzydzieści minut. Ale teraz nie o to chodzi - Nina znów podniosła długi wąż taśmy milimetrowej. - Tu jest króciutka przerwa i nowy okres szybkiego snu. To już nie wygląda zwyczajnie. - Cóż w tym niezwykłego? - Zbyt krótka przerwa. Najważniejsze, że drugi szybki sen trwa także równo pięć minut. - A ile powinien trwać? - Co to znaczy, powinien? Zwykle okres szybkiego snu nad ranem wydłuża się. A u pana nie. Mało tego, o, o, o... Widzi pan? - Co takiego? Że nie różnią się długością? - No właśnie! Miał pan dziesięć okresów szybkiego snu i wszystkie były zupełnie jednakowe, każdy po pięć minut. Takiego EEG jeszcze nigdy nie widziałem. Dziwny zapis... Co to może być? - pomyślałem. Sygnały czy też nie? Chyba sygnały. A może tylko zwyczajny sen? - Może ten zapis ma jakieś istotne znaczenie? Myślę o tych dziesięciu snach. Nina zmarszczyła czoło. - Nie wiem. Trzeba to przeanalizować, pokazać profesorowi. Nie o to nawet chodzi, że w ciągu jednej nocy liczba ich nie osiąga zwykle sześciu... Zdumiewa mnie ta identyczność. Nigdy niczego podobnego nie widziałam... Przyglądała się wykreślonemu na taśmie wężykowi. Raz biegł prawie prostą, jakby dobroduszną kreską, to znów kurczył się w drobne, złośliwe zmarszczki. - Co jeszcze, Ninko? - zapytałem dotykając ostrożnie jej łokcia. Był jędrny i gorący. Stanąć za nią. Ująć pod łokcie. Przytulić do piersi. Westchnąłem. - Nawet nie zwróciłam na to uwagi... - Na co? - Na przerwy między szybkimi snami. Dziewięć coraz dłuższych przerw. - Przerwy? - Mhm... - Co to może znaczyć? - Nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że ten EEG wcale nie jest podobny do normalnego zapisu. Spojrzała na zegarek. - Na pana czas, Jureczku. - A pani zostaje? - Muszę uporządkować niektóre rzeczy. Do widzenia. To było nieuczciwe. Przecież nie mogła tak po prostu powiedzieć „do widzenia” i odstawić mnie. Po wszystkim, co się stało... A cóż się właściwie stało? - zapytywałem siebie. To, że spałem w jednym pokoju z Niną, nie dawało mi absolutnie żadnych szczególnych do niej praw. I co więcej? Ze dotknąłem jej łokcia? To było wszystko. - Ninko - odezwałem się tonem nieszczęśliwego debila. - Czy nie będziemy musieli powtórzyć tego doświadczenia? Bo może wszystko okaże się nie takie, jak trzeba? Uśmiechnęła się swym nikłym, dalekim uśmiechem. Twarz miała, po bezsennej nocy, zmęczoną i nieco przybladłą. A może mi się tak tylko zdawało w świetle szarego listopadowego poranka. Gdybym ja też miał swój Wzór podobny do tamtego z Bursztynowej Planety, wiedziałbym wtedy, że nie uda mi się go spełnić bez niej. Dzięki ci, U, dzięki, przedziwny, daleki bracie! Dzięki za radość obcowania z tobą, za radość, jaką odczuwam patrząc na tę przybladłą, zmęczoną twarzyczkę kobiety o wielkich, siwych oczach. Dzięki za uroczysty bursztynowy poblask ożywiający ów mdły, bezbarwny, jakby wyblakły poranek. Dzięki za dziesięć króciutkich szybkich snów, w których zaznajomiłem się ze Wzorem Spełnionym. Cokolwiek bowiem stanie się ze mną w przyszłości, byłem już w Przestrzeni i nikt nie odbierze mi nigdy twojego pozdrowienia! - Do widzenia, Nino. Nie odpowiedziała. Stała marszcząc czoło i przyglądała się trzymanej w dłoni długiej taśmie papieru milimetrowego. ROZDZIAŁ 10 Siedzieliśmy z Halą w kinie. Na ostatnim seansie. Bilety kupiłem wracając ze szkoły. Stara francuska komedia z nieżyjącym już Fernandelem w roli głównej. Wzruszająca w swej prostocie i naiwności. Gdzieś czytałem, że wilk, chcąc uniknąć walki z silniejszym od siebie rywalem, podstawia mu - na znak poddania - szyją pod kły, a tamten wtedy go nie tyka. Oto moja szyja, poddaję się. Hala wsunęła dłoń pod moją, uścisnęła. Ogarnęła mnie ciepła fala tkliwości. Nie tyle może tkliwości, ile poczucia winy i wyrzutów sumienia. Ale któż wie, co najlepiej cementuje stosunki dwojga ludzi. - Lusieńko - wyszeptałem cichutko. Nic nie odpowiedziała, tylko przytuliła swoją dłoń do mojej krzepiącym gestem. To nic, Jureczku, wszystko będzie dobrze. I tak cię namówię, pojedziesz do cioci Niury do przytulnego domku, będziesz popijał dzień w dzień mleko prosto od krowy i zapomnisz o swoich fantazjach. Gdyby tylko nie była taka pewna swej racji - pomyślałem i wyrwałem gwałtownie rękę z dłoni Hali. Przez dwa dni nie słuchałem niczyich myśli i zupełnie o nich zapomniałem. Teraz jednak, siedząc przy żonie, w ciemnej sali kinowej, niedostrzegalnie włączyłem się w powolny tok jej myśli. Myślała o cioci Niurze i moja pełna winy tkliwość natrafiła na tamę jej zdrowego rozsądku. Nazbyt zdrowego. Gdyby zechciała pojąć, gdybyż pękł stalowy pancerz jej nieomylności... I co wtedy? Czy chciałbym, aby ów pancerz pękł? I znów poczucie winy zaczęło z wolna wyzwalać zasoby serdecznej tkliwości. Znów dłoń Hali krzepiąco poklepywała moją. Znów usłyszałem jej myśli. Powolne i stanowcze. „Widać źle się czuje... biedaczek... a wszystko przez upór”. Chciałem krzyknąć na cały głos: czuję się dobrze, nie współczuj mi! To ja powinienem tobie współczuć! Gdy wracaliśmy do domu, Hala była wesoła i ożywiona. Kiedy już coś postanowi, to nigdy nie zatrzyma się w połowie drogi. Jak mknący do celu pocisk. Może trafić lub spudłować, ale zatrzymać się czy zawrócić - nigdy! Widocznie twardo postanowiła niczego nie okazywać, nie drażnić chorego męża. Przy rozstrojach nerwowych i chorobach psychicznych najważniejszy jest takt rodziny i bliskich. - A gdyby tak zrobić na kolację placków ziemniaczanych? - zapytała. - Utrzemy z dziesięć ziemniaków... Placki to moja ulubiona potrawa. Ponieważ jednak są, jak wiadomo, dość pracochłonne, Hala nie robi ich zbyt często. Obierałem ziemniaki, Hala je ucierała na tarce. Potem zamieniliśmy się rolami. Kupka ciemnawej miazgi rosła na talerzu, robiła się coraz ciemniejsza, a ja myślałem, że nie wszystko na świecie, niestety, da się naprawić za pomocą placków ziemniaczanych. - Jureczku - powiedziała w czasie wielkiej przerwy pani Larysa. - Co się dzieje z pańskim Antoszinem? - A bo co? - Metamorfoza. Dostał u mnie czwórkę. - Żeby tylko nie zauroczyć! - Ale jak się to panu udało? - Mnie? - Przecież to pan jest wychowawcą. Pan odpowiada za wszystko, od postępów w nauce po miłość, od stosunków z rodzicami do sportu. - Wie pani, istnieje taka stara angielska anegdotka. W pewnej rodzinie przyszedł na świat chłopak. Na oko zupełnie zdrów, ale mija rok, drugi, trzeci, a malec nie mówi. Wozili dzieciaka po różnych doktorach i nic, na próżno. Rodzice pogodzili się z losem. Trudno, widocznie będzie głuchoniemy, cóż robić! Aż tu raptem któregoś dnia, gdy mały miał już osiem lat, nagle odezwał się przy stole: „Grzanki przypalone!” Rodzice zaleli się łzami: „Jak, co, dlaczego nie odzywałeś się dotąd?” „A po co się miałem odzywać? Dotąd wszystko było w porządku”. - Hm, i cóż ma oznaczać pańska przypowieść z brodą? - To, że Antoszin tyle lat przespał, aż wreszcie wyspał się i przebudził. - Idź pan do licha... Ta skromność brzmi jak wyzwanie. Wie pan, na czym polega prawdziwa skromność? - Nie mam pojęcia. - Na uznaniu własnych zasług. Mrugnęła przy tym do mnie tak sprytnie, tak filuternie, że pomyślałem: kiedyś niejedno chyba serce mocniej zabiło przy takim mruganiu. - No cóż, jeśli już pani odgadła, muszę zdradzić tajemnicę. Ale nikomu ani słówka! - Zgoda. - Jestem nieprawym synem Uszynskiego. To po nim odziedziczyłem niepospolity talent pedagogiczny. - No właśnie, nawet widać podobieństwo do niego... Wybiera się pan z klasą dc planetarium? - Pani to nasz Talleyrand i Fouche *.[* Talleyrand-Perigord Charles Maurice (1754- 1838) francuski mąż stanu. Fouche Joseph d’Otrante (1759-1820) francuski minister policji.] Nic się przed nią nie ukryje. Dzisiaj po lekcjach. Lubię chodzić z dzieciakami na różne wycieczki. W szkole wszyscy są tylko uczniami. Ale dość wyjść na ulicę, a natychmiast się zmieniają. Dziewczęta dorośleją i pięknieją, chłopcy nabierają młodzieńczej stateczności. Trochę ich krępuje zwarty szyk wycieczek, szybko rozsypują się w grupki po troje, po dwoje. Kiedyś przydybał nas na ulicy nasz matematyk. W jego oczach zabłysło przerażenie. Nie pamiętam już, dokąd szliśmy, chyba do Galerii Trietiakowskiej. Nazajutrz zapytałem, co go tak przeraziło. - Jak można chodzić luzem - odburknął. - Ach, kochany mój Bielikowie, współczesny człowieku w futerale *[* Bielikow - bohater noweli Czechowa pt. „Człowiek w futerale”.] - chciałem powiedzieć, ale w porę się powstrzymałem. Wyszliśmy ze szkoły. Nareszcie pierwszy raz w tym roku sypnął prawdziwy śnieg. Puszyste płatki... Żal patrzeć, jak owe arcydzieła giną pod kołami aut, pod butami przechodniów. Ałła szła z Antoszinem. Siergiej chyba pnie się w górę po szczeblach klasowej drabiny społecznej. Przeskakuje po kilka naraz. Nie każdy może chodzić z Ałłą. Sam bym chętnie wziął ją pod rękę. Policzki jej płoną na wietrze, na długaśnych rzęsach tają płatki śniegu. Gdyby teraz rozszalała się w wirze walca i wybiegła na środek ulicy, wszyscy zamarliby w zachwyceniu. Siergiej promieniował cichą dumą. Jakby urósł, wyprostował się i wypiął pierś pod wyszarzałą jesionką. Kochany chłopcze, rad jestem, żeś się wreszcie przebudził. Teraz wszystko już będzie dobrze, bylebyś znów nie zasnął. Do Krasnopresneńskiej dojechaliśmy metrem, dalej do planetarium poszliśmy pieszo. Nie pierwszy już raz siedzę pod tą kopułą, ale dziś patrzyłem w gwiaździste niebo z uczuciem szczególnym. Gdzie jesteście, dalecy bracia? W której stronie bezbrzeżnego kosmosu? Cieniutka smużka świetlna sunęła wolno skrajem nocnego nieba ponad ciemnymi sylwetkami domostw. I znów, jak przedtem, poczułem, że staje się cud. Ja, Jurij Czernow, który osiągnął w życiu chyba tylko to, że Siergiej idzie do planetarium z Ałłą, okazuję się wybrańcem, na którym zatrzymała się nadesłana skroś niezmierzone dale smużka rodem z marzeń sennych! Ciekawe, jak też się czują prawdziwi wybrańcy losu? Jak dźwigają brzemię sławy? Najważniejsze, co odczuwam, to nierealność. To być nie może. Nie powinno. Wiem także, że nie chodzi tu o mnie. Jestem zwyczajnym punkcikiem, na którym spoczął promień sennego marzenia. Kiedy szedłem pierwszy raz na noc do laboratorium snu, uprzedziłem o tym Halę. - To jest takie laboratorium? - zdziwiła się. - I chodzi się tam z własną piżamą? Dawniej nazywało się to inaczej! Tym razem zapowiedziałem, że przenocuję u Ilji. Nic na to nie odrzekła, wzruszyła tylko ramionami. Już chyba przekroczyliśmy ów kres, skąd nie bywa powrotu., Taki małżeński Rubikon, W laboratorium przywitali mnie profesor i Nina. Danilin najwyraźniej zmienił się, znikł gdzieś metal, z którego go wykuto. Został żywy człowiek o zakłopotanym spojrzeniu. Może dlatego stał się sympatyczny. - Najważniejszy jest czas - powiedział dc Niny. - Ależ, panie profesorze! Zeszłym razem odnotowałam czas włączenia przyrządów. - Według jakiego zegara? - Według mojego, rozumie się. - Trzeba znaleźć coś precyzyjniejszego. Kto może mieć dokładniejszy zegarek, jak pani myśli? Może Babaszianc? - Wątpię. - Gdyby zechciała pani sprawdzić, może coś znajdą. - Panie profesorze - odezwałem się. - Proszę raz jeszcze o wybaczenie. Tyle kłopotów... - Niech pan da spokój - machnął ze złością ręką. - Jakoś przedtem nie okazywał pan tej subtelności. - Tylko przez wzgląd na prawdę naukową. W obliczu prawdy zamieniam się dosłownie w dzikiego zwierza! - Dobrze, dobrze - mruknął bez uśmiechu. Widocznie nie cieszyłem się jego zbytnią sympatią. Zasnąłem ledwie wyciągnąwszy się na znanym już sobie łożu. Mimo wszystko minione dni wymęczyły mnie porządnie. Ostatnie słowa, jakie słyszałem, należały do profesora i brzmiały „ależ śpi!” Pomyślałem - to o mnie - i wszystko rozpłynęło się. Nadszedł sen zesłany przez U. Znów latałem, ale nie tak jak przedtem. Lot był zupełnie inny. U stał na kamienistym placyku. Nagle zniknęło odczuwanie własnego ciężaru. Mojego i U. Obaj staliśmy się nieważcy. Leciutki wietrzyk, dmący z zalanego słońcem pagórka czy niziutkiego wzgórza, kołysał nami jak piórkiem. U odbił się stopą i począł unosić prostopadle w górę, jak nurek zdążający ku powierzchni, jak wznoszący się balon. I ja z nim. Poczucie lekkości, swobody. U odchylił się w bok i widnokrąg posłusznie stanął dęba. Lecąc po złocistożółtym niebie, unosząc się wciąż wyżej i wyżej, słuchałem wraz z U melodii wzgórz. Potem U ześliznął się w dół. Coraz szybciej. W melodię wplątał się gwizd powietrza. Nie obawiałem się niczego. Było we mnie raczej radosne, nieco psotne uczucie panowania nad żywiołami. Tymi w dole, nad bursztynowymi wzgórzami, i tymi wyżej, pod żółtawym niebem pełnym wydłużonych, podobnych do strzał obłoków. Nad siłą ciążenia ściągającą nas ku dołowi, ale nie złą i obcą, lecz przyjazną i oswojoną jak pies. Tuż nad ziemią zatrzymaliśmy się i znów wzbiliśmy się w górę. Tak ślizgaliśmy się po niewidocznych stromiznach pól magnetycznych. W niebie natknęliśmy się na jeszcze jednego brata imieniem Eo. Może zresztą brzmiało inaczej, w mojej pamięci jednak pozostało jako Eo. Igraliśmy na niebie jak ptaki, jak rozbawione szczeniaki, gdyby umiały latać. Nagle obaj opadliśmy na ląd. Ktoś przywoływał nas. To Koa miał jakieś kłopoty energetyczne w elektrowni. Bracia pośpieszyli mu z pomocą swymi myślami. Wpierw najbliżsi i najmniej zajęci, gdyż był to tylko Zew Mały. Bracia znajdujący się najbliżej Koa włączali się w jego mózg. Ich mózgi i jego stały się jednością, poczęły pracować wspólnym rytmem. Nikomu nie trzeba było wyjaśniać tego, co stało się w elektrowni Koa. Wiedzieliśmy wszystko, co on wiedział. Stanowiliśmy jego cząstkę, on zaś był nami. Zadanie było jednak złożone. Nie potrafię wyjaśnić, na czym polegało, gdyż mózg mój nie umiał przyswoić danych technicznych krążących w pierścieniu Małego Zewu. Były nazbyt skomplikowane, nieznane mi. W pierścień włączali się wciąż nowi bracia. Nasza świadomość poszerzała się coraz bardziej i bardziej, aż upodobniła się do ogromnej, nieogarnionej świątyni, gdzie pulsowała tysiąckrotnym echem, splatając się i rozplatając, nasza wspólna myśl. Moc owej myśli wibrowała potężnym drganiem. Pojmowaliśmy, co zaszło z maszynami Koa i co trzeba uczynić, by usunąć awarię. Nikt nie mógł powiedzieć, że tylko on to zrozumiał, gdyż wiedzieliśmy wszyscy. W pierścieniu Małego Zewu nie istniałem ja, ty, on. Byliśmy tylko My! Kiedy zadanie zostało już rozwiązane, pierścień rozpadł się, U znów stał się U, istotą, która podała mi poprzez nieskończoną ciemność kosmicznej przestrzeni promyczek sennych marzeń. Począłem teraz rozumieć, dlaczego na Bursztynowej Planecie zawsze promienieje radosny poblask... - Więc kiedy, powiada pani, zaczął się wczoraj pierwszy cykl? - usłyszałem, budząc się, głos profesora. - Snu szybkiego? - zapytała Nina. - Zaraz sprawdzę. O, jest. O dwunastej czterdzieści. - A dzisiaj? - O dwunastej czterdzieści. - Czyli całkowita zgodność? - Nie, panie profesorze. Wczoraj było dziesięć okresów, a dzisiaj jedenaście. - A ten dodatkowy? - Także pięć minut. - Interwały? - Trzeba wymierzyć. Zaraz to zrobię. Wstałem. - Państwo czuwali nade mną całą noc? - zapytałem. - Nie - odparł sucho profesor, - Byłem w domu.... - Mój Boże, i to wszystko przeze mnie... - Pana osoba nie ma tu nic do rzeczy - rzucił niechętnie Danilin. - Interwały te same co zeszłym razem - oświadczyła Nina. - Całkowita zgodność. Dodatkowy, jedenasty okres przypada pomiędzy piątym i szóstym snem szybkim. Profesor przyjrzał się taśmie. - Rzeczywiście, interwały rosną przez cały czas. Widzi pani? Ostatni jest ze trzydzieści, może czterdzieści razy większy od pierwszego. Jakaś bzdura... - A gdyby sporządzić wykres czasu interwałów i snów szybkich? - Doskonale. Przynajmniej nie będziemy musieli za każdym razem przewijać całej taśmy... Nie byłem już potrzebny. Królik doświadczalny zrobił swoje, królik może odejść. Skarżyć się nie miało sensu. Dzięki i za to. ROZDZIAŁ 11 Następnego dnia zadzwoniłem do Niny z prośbą o pozwolenie odprowadzenia jej do domu. Znów długo dyszała bez słowa w słuchawkę, aż w końcu zgodziła się. Przyjechałem kwadrans przed czasem. W drodze z trudem stłumiłem chęć kupienia kwiatów. W tunelu koło Dworca Białoruskiego podszedłem już nawet do staruszki i sięgnąłem po pieniądze, gdy nagle ujrzałem siebie wchodzącego do instytutu. Narzeczony! Imbecyl z bukietem! Westchnąłem. Staruszka kusząco potrząsnęła przywiędłymi kwiatkami. Spojrzała na mnie wymownie. „Wyjąłem rękę z kieszeni, ale bez pieniędzy. W oczach sprzedawczyni błysnęła wzgarda. Mówiły one: dobrze ci tak. Nawet z kwiatami byłbyś nie bardzo, a bez nich - nie masz po co w ogóle chodzić na randki! Marnujesz tylko czas. A może jednak kupić te kwiatki? Skromny bukiecik, prezent dla badaczki od wdzięcznego królika. Możliwe, że w instytucie tym nigdy nikt nikomu nie wyznaczał spotkań, bo co druga wychodząca osoba przyglądała mi się z wielkim zainteresowaniem. A może to tylko ja wzdrygałem się i odwracałem, gdy ciężkie drzwi popiskując wypuszczały w obłoczku pary kolejnego laboranta. Nie poznałem Niny. Uświadomiłem sobie, że to ona stoi przy mnie dopiero wtedy, kiedy się odezwała. - Dzień dobry... Roześmiałem się. - Boże drogi, a ja wypatruję kobiety w białym fartuchu. Tylko tak panią widywałem. Proszę wybaczyć. Wzięła mnie pod rękę. - Szkoda, że nie mam teczki - westchnęła. - Dlaczego? - W dziewiątej i dziesiątej klasie wracałam do domu z pewnym chłopcem. Zawsze nosił moją teczkę. Swoją i moją. - Szczęściarz. Nina spojrzała uważnie i niespiesznie, jakby zastanawiając się, czy pasuję do roli noszącego teczkę chłopca. Niedawno patrzyłem na kroczącego dumnie i topniejącego ze szczęścia u boku Ałły Sieriożę. Uśmiechał się. Teraz ja to robię ze swoją Ałłą wznosząc także modły do nieba, by iść jak najdłużej po zimowym błocku, czując dotyk jej ręki na mojej. - I cóż się stało z tym szczęśliwcem? - chciałem wiedzieć. - Został moim mężem - odparła wolno, jakby rozpamiętując to, co się wydarzyło. - A potem... potem, kiedy już nie trzeba było nosić teczki, okazało się, że niewiele więcej nas łączy... - Nina uśmiechnęła się smętnie. Twarz jej postarzała o kilka lat. Umilkłem. Całym naskórkiem gaduły poczułem, że należy umilknąć. Każde słowo byłoby tu płaskie. Każdy gest - obraźliwy. Najwrażliwsi na reakcje słuchających bywają gaduły. Zbyt często mówią nie to i nie wtedy, kiedy potrzeba. Nagle Nina zatrzymała się przed oświetloną wystawą - stał tam manekin w długiej., czarnej, lamowanej srebrem sukni. Wyraz jego plastykowej twarzy był napięty i zapowiadał klęskę. Zmarzł widocznie i czarna suknia za sto czternaście rubli i trzydzieści kopiejek wcale go nie cieszyła. - Ładna? - zapytałem. - Co? Ach, pan o sukni. Chyba ładna... Odeszliśmy od wystawy. - Co mówi profesor? - chciałem wiedzieć. - Trzeba go zrozumieć. - Nina była zadowolona, że rozmowa przeniosła się z jej spraw osobistych na twardy grunt naszych doświadczeń. - Widzi, oczywiście, że EEG wyszło fantastyczne. Nikt nigdy nie oglądał nic podobnego. Zadziwiająca jest ścisła zbieżność między rozpoczęciem pierwszego szybkiego snu a czasem trwania wszystkich następnych, jak również rosnąca długość przerw między nimi. Ale co to wszystko może oznaczać? Należałoby stwierdzić, że pattern pańskiego snu... Przepraszam, powiedziałam pattern... - Rozumiem. To po angielsku wzór, schemat... - Jak najbardziej. Czy można więc twierdzić, że ów pattern jest niewątpliwym dowodem sztuczności, narzucania nam okresów szybkich snów, czyli pana marzeń sennych? Pokusa jest wielka, czy jednak rozważania nasze będą przekonujące? Sceptycy powiedzą - to prawda, EEG wygląda zadziwiająco, ale co tu ma do rzeczy kosmiczna mistyka? A wtedy co odpowiedzieć? Profesor to człowiek bardzo ostrożny, co wcale nie oznacza, by był tchórzliwy... - Sądząc po tym, ile czasu musiałem go kruszyć... - Mnie także musiał pan kruszyć... Umysł uczonego to przede wszystkim wirówka... - Jak to? - Dosłownie! Usiłując wyjaśniać rezultaty doświadczeń, trzeba przede wszystkim odsiewać przypuszczenia nieprzydatne. Umysł uczonego nawykł usuwać bezlitośnie wszelkie bzdury. A tu zjawia się pan i nalega, by się zająć tym właśnie, co zawsze odrzucaliśmy. Proszę spróbować znaleźć się na miejscu profesora... Powtarzam, to nie jest tchórz. Owszem, uparty, oschły, jeśli jednak dojdzie do pewnego wniosku, wtedy nie ustąpi, choćby trzeba było użyć nawet siły. - Więc jeszcze nie doszliśmy do tego? - Tymczasem nie. Wpierw myśleliśmy, że może ilość szybkich snów - dziesięć, ma jakieś znaczenie. Bo to o wiele więcej, niż się zdarza zazwyczaj. Zwykle bywa pięć, sześć. Ale w następnym doświadczeniu było ich nie dziesięć, lecz jedenaście. Ile będzie w następnym? Może dwanaście, a może sześć. Z takich więc danych nie można wysnuć żadnych wniosków. Zrobiłam bardzo prymitywny wykres. Proszę, przyniosłam go - wyjęła z torebki kartkę. - Ale to nic nie mówi. Dziesięć i jedenaście kropek w różnych od siebie odległościach. Rosną one co prawda, ale czy się to dzieje przypadkowo, czy podlega jakiejś prawidłowości - tego wciąż jeszcze nie wiemy. Potrzebne są dalsze doświadczenia. - Pani Nino! - zawołałem gorączkowo. - Gotów jestem przenieść się do laboratorium! Na zawsze! Kupimy teczkę i będę ją stale nosił za panią... Przeklęty ozór! Chlapnąłem głupstwo. Ręka Niny zacisnęła się na mojej. Poczułem, jak się spręża. Pierwszy raz w ciągu całego wieczoru usłyszałem jej myśli: „Nie trzeba - powtarzała. - Nie chcę. Nie trzeba!” - Przepraszam panią. Nie odezwała się. Zranić ją było łatwo, jak... Chciałem powiedzieć: jak kwiatek, porównanie to było jednak płaskie. Nina posiadała zadziwiający dar oczyszczania wszystkiego z trywialności. Chłopak z dwiema teczkami nie uniknął tego na pewno. - Idę do metra - oświadczyła. - Odprowadzę panią do domu. - Nie trzeba, panie Jurku. - Nie chciałem pani dotknąć. - Wiem. Nie czuję się dotknięta. Nie obraziłam się. Chyba na siebie. Do widzenia. Po twarzy jej przemknął lekki, blady uśmiech. Skinęła głową, odwróciła się i znikła w obłoczku pary. Wessał ją ludzki wir przewalający się zejściem do metra. Rzuciłem się w ślad za nią, ale natychmiast zatrzymałem się. Nie należy jej gonić. Dwa błędy jednego wieczoru to aż nadto. Nie śpiesząc się więc zeszedłem do metra, postałem chwilę w kolejce po „Wieczór” i rozpostarłem go niecierpliwie, jakbym wyczekiwał wyników loterii lub wiadomości z Bursztynowej Planety. Wysiadłem na swoim przystanku i poczułem, że nie chce mi się iść do domu. Widzieć Halę, łowić na sobie jej współczujące spojrzenia. Nie, ona przecież niczemu nie jest winna. Ludzie darowują winy. Ale nigdy niewinnym. Troszczyła się o mnie, chciała, abym był zdrów. Jak na żonę, to straszne przestępstwo. Westchnąłem. Świadomość zdrady nie należy do uczuć najmilszych. Może komuś sprawia przyjemność. Nie wiem. Mnie nie. Zadzwoniłem do Ilji. Był w domu i pół godziny później witał mnie niecierpliwie. - No i co? - zawołał. - Masz coś nowego? - Ależ skąd! Nic zdecydowanego w każdym razie. - Co za ton? Inteligenckie kawały! I ta fizys zrozpaczonego oligofrenika! - Wiesz, stary, co... - Tylko nie stary! Skończ z tym nic niemówiącym słownictwem! Gadaj, co się stało? Ilji nikt nie nabierze. Przy nim największy nawet cwaniak wysiada. - Wiesz co? Czuję, że nieodwołalnie rozchodzimy się z Halą. Płyniemy różnymi kursami... - Czekaj, co tu ma do rzeczy Hala? Albo wasze życie rodzinne? Często żartem nazywałem cię oligofrenikiem, a teraz widzę, że w każdym żarcie tkwi cząstka prawdy. Co ma do tego rodzinne życie? Albo rozwód? Jak śmiesz o tym gadać, gdy twoją głupią głowę wybrali bracia w mądrości jako receptor? Jedno z najważniejszych wydarzeń w historii ludzkości, hymn na cześć materialistycznego, ateistycznego pojmowania świata, a ty mi tu podtykasz swoje życie rodzinne. Czy to są wielkości porównywalne? Zawstydziłem się, Ilja miał rację. Ale umiejętność myślenia wielkimi kategoriami to właściwość wielkich ludzi. Gdybym jutro odlatywał na Bursztynową Planetę, wtedy też chyba bym się zamartwiał, że wplątany jestem pomiędzy dwie kobiety. Spojrzałem na siebie oczyma Ilji. Miał absolutną rację. Obraz niezbyt miły. Kwękający idiota. - Dobrze. Potem o uczuciach. Mówiłem ci przez telefon, że postanowili prowadzić następne doświadczenia. Byłem tam jeszcze raz. - No i co? Ilja ruszył nieopatrznie nogą i z leżących na podłodze książek uniósł się wysoko tuman kurzu. - Chodźmy do kuchni. Opowiedziałem o następnym doświadczeniu. - Nina dała mi wykres. Oto on. Sam go jeszcze nie oglądałem. Na osi odciętych naniesione były kropki. Trzy pierwsze niemal tuż obok siebie. Pozostałe w coraz większych odstępach. - Dlaczego ten punkt oznaczony jest inaczej? - zapytał Ilja wskazując szósty punkt. - Bo przy pierwszym doświadczeniu nie było go. Zjawił się dopiero przy drugim. Przy pierwszym było dziesięć, przy drugim jedenaście. - Jakaś bzdura! Dlaczego akurat ten? Dlaczego nie zaznaczyli, powiedzmy, drugiego albo Jedenastego? - Nie wiem. Nie pomyślałem o tym. - Nie pomyślał! Boże, tego zawsze się najbardziej obawiałem! Bracia w mądrości podają nam rękę i trafiają na idiotę! - Można by sądzić, że nic innego nie robisz, tylko wyglądasz owych braci... - Jureczku! - Ilja zrobił zabawny grymas. - Co słyszę? Odgryzasz się? Starszym? Racja, na dyrektora szkoły szczekać nie możesz, obszczekuj przyjaciół, tak jest bezpieczniej! - Uważaj, bo jak ci przyłożę!... - Ty? Mnie? - Ilja udał, że zanosi się od śmiechu. Tak się przy tym zakołysał, że aż krzesło zatrzeszczało pod nim złowieszczo. Zdążył jednak zerwać się, nim się rozpadło. - O, właśnie - powiedziałem. - Tak będzie z każdym, kto się pokusi... - O co? - W ogóle pokusi się... - Słuchaj, Jura - oświadczył nagle Ilja. - Wiesz, jak się ta twoja Nina nazywa? - Kierbel. Bo co? - Tu masz telefon. Nakręć zero dziewięć. Wszystkiego dwie cyfry’. Zapewniam cię, to nic trudnego. Kiedy odezwie się kobiecy głos, powiesz tylko trzy słowa: „proszę telefony mieszkaniowe”. Za chwilę usłyszysz inny głos, także kobiecy. Wtedy powiesz: „pani Nina Kierbel”. Głos wymieni numer. To wszystko i wcale nie takie trudne. Gdyby niegłupia papuga mogła Utrzymać skrzydłem słuchawkę, też by potrafiła to zrobić. Jazda, dzwoń. - Nie jestem papugą. Nie chcę. - Dlaczego? Brzydzisz się? Słuchawka jest czysta. Kilka razy na dzień wycieram ją uchem. - Ja z Niną... - O rany! - jęknął Ilja. - Ale mi los dał przyjaciela! Lowelas, don Juan, Casanova. Żadnej nie przepuści! Przyjrzał mi się badawczo. - Czy... to ma coś wspólnego z Halą? Hałaśliwy tłuścioch, a taki przenikliwy. - Tak. - Sam zadzwonię. Nawet szybko dodzwonił się i otrzymał telefon Niny. Ach, oby nie zastał jej w domu! Gotowa pomyśleć, że to moje dziecinne kawały. Prosić, aby kolega zadzwonił. Wyrżnąć teczką w plecy. Szarpnąć za warkocz. - Pani Nina? - zapytał Ilja. - Tu mówi Płoszkin. Jest u mnie przyjaciel, Jurij Czernow, właśnie oglądamy wykres... Co robi? Chce mi wyrwać słuchawkę... Mrugnął porozumiewawczo i podał mi. - Ninko... - wybełkotałem niepewnie. Serce mi biło jak pod koniec biegu maratońskiego. - Jureczku, pewnie... - zamilkła. W słuchawce słyszałem jej oddech. - Pewnie pogniewałeś się. Nie chciałam cię obrazić... - Skąd! Coś ty! - zawołałem. - Nie jestem obrażony! Wcale! Kuchenka Ilji tonęła w bursztynowej poświacie. Takie bywają pnie sosen w wieczornym słońcu przebijającym się skroś lipcowe chmury. - Twój przyjaciel chciał o coś zapytać... - Dawaj - powiedział Ilja i wyrwał słuchawkę. - Pani Nino, twarz mego przyjaciela ma taki wyraz, że nie mogę powierzyć mu poważnych rozmów naukowych. Nie możemy zrozumieć z pani wykresu, dlaczego umieściła pani ten nowy, jedenasty punkt z drugiego doświadczenia nie na końcu, a pomiędzy piątym i szóstym? Słuchał i przytakiwał głową. - Tak. Rozumiem. Tak właśnie myślałem. Dziękuję pani. Odłożył słuchawkę. - Wiesz teraz? Odstępy między punktami zostały przy drugim doświadczeniu dokładnie takie same, jak podczas pierwszego. A nowy punkt, okazuje się, wcisnął się pomiędzy piąty a szósty. Hm, ciekawe. Położył wykres przed sobą i zaczął cichutko pomrukiwać. Mruczał długo, ale nie wymruczał widocznie nic, bo zwrócił się do mnie z pytaniem. - Zjesz coś? - A co masz? - Julienne *[* Rodzaj wytwornej zupy podawanej z pasztecikami.] z dziczyzny, wasza wysokość! Polecam też uwadze waszej wysokości sarni comber i duszone łapy niedźwiedzie. Ale, wasza wysokość, nade wszystko szczycimy się daniem firmowym - moskiewskimi kołdunami! Postawił na płytce garnuszek z wodą, poczekał, aż się zaczęła gotować, i wrzucił do niej kołduny. Zabulgotały i utonęły, wrzątek naraz uspokoił się. - Wasza wysokość, jak tylko któraś topielica wypłynie na wierzch, proszę jej rzucić koło ratunkowe. Komu dziękować za takiego, jak on, przyjaciela? Jedliśmy kołduny, milczeliśmy, ja zaś nie chciałem myśleć o niczym. ROZDZIAŁ 12 Przeprowadziliśmy jeszcze dwa doświadczenia. Potwierdziły dokładnie wyniki dwóch poprzednich oprócz jednego szczegółu. Ów przeklęty zbędny punkt to pojawiał się, to znikał, po prostu mrugając do nas z wykresu. Nina i profesor postanowili kontynuować doświadczenia w przyszłym tygodniu. Oglądałem w telewizji program sportowy. Hen, na drugim końcu świata, nasi zapaśnicy przygniatali do maty przeciwników. Przepychali się długo wsparci o siebie głowami, póki jeden z walczących nie schwycił drugiego za nogi... Hala siedziała przy mnie. Lubi transmisje sportowe o wiele bardziej ode mnie, nie opuszcza żadnej. Spojrzałem na nią z ukosa. Twarz skupiona, poważna, ściągnięta. Miała na sobie pikowany gołąbkowy szlafroczek, bardzo twarzowy. Pomyślałem, że chyba nigdy nie widziałem jej ubranej niedbale czy rozczochranej. Hala, Hala. Posmakowałem to imię. Było mięciutkie, jak to, które ja jej nadałem. Lusia. Luś. Dlaczego próbuję zepchnąć na nią odpowiedzialność za Ninę? Nie, to nie ja się odkochałem, nie, nie. To jej wina, nazbyt dbała o moje zdrowie. Biedna Lusia, nie zasłużyła na to. Łatwiej jej myśleć o sprawach prostych, jasnych, które dadzą się rozwiązywać czy wykonywać, niż o niejasnych, romantycznych, kosmicznych fantazjach. Stary jak świat spór realistów z romantykami. Przyłapałem się na tym, że rozczula mnie mój romantyzm. Niebezpieczny objaw. Jeszcze krok i zacznę zachwycać się sobą. Romantyk, który wie, że nim jest, to nie romantyk. Ha-la. Ha-la. Powtórzyłem w myśli kilkakrotnie imię żony. Ale czar owych dźwięków nie budził zwykłej tkliwości. Chciałem, oczekiwałem, że z głębin serca uniesie się ciepła, tajemna czułość dla siedzącej przy mnie osóbki oglądającej trykających się głowami zawodników. Wiedząc, że postępuję nieuczciwie, położyłem dłoń na jej ramieniu. Poczułem, jak się spręża. Rozumiała wszystko. Nie oszukiwała się nigdy. Zawsze dzielnie wychodziła na spotkanie faktom, sama, gdyż często byłem dla niej w tych walkach zbyt słabym wsparciem. Mawiała wtedy: struś optymista, chowa głowę w piasek i ma nadzieję, że jakoś to będzie. Tak, nie myliła się prawie nigdy. Także i teraz. Ciągle miałem jeszcze nadzieję, że wszystko ułoży się, załatwi i będzie dobrze. Ujęła moją dłoń i miękko, niemal pieszczotliwie zdjęła z ramienia. U drzwi zadźwięczał dzwonek. Otworzyłem i do pokoju wpadł jak burza Ilja. - Układ Słoneczny! - wrzasnął. Nikt nigdy dotąd w naszym spółdzielczym mieszkaniu z nowego budownictwa tak nie wrzeszczał. Dom zadrżał, lecz wytrzymał. - Co takiego? Co się stało? - zerwała się Hala. - Układ Słoneczny! To się stało! Wiesz, o czym mówię? Układ Słoneczny! Chwycił moją żonę na ręce i próbował podrzucić, ta jednak objęła go za szyję. - Coś ty? Zgłupiałeś? - Zgłupiałem czy nie, co to ma za znaczenie! - wykrzykiwał z uporem Ilja. Twarz mu poczerwieniała, oczy zmętniały. - Ubieraj się! Zaraz jedziemy. - Dokąd? Co się stało? Oprzytomnijże! - zaczęła z kolei krzyczeć Hala. Stało się w końcu, co się stać musiało, przemknęło mi przez myśl. - Punkty! - zapiał Ilja. - Punkty! Dziesięć punktów! Jak ty, Halu, możesz nieść taki krzyż? - zaczął nieco spokojniej. - Żyć pod jednym dachem z tym tępakiem. Pamiętasz wykres? - zwrócił się do mnie. Poczułem, że serce zabiło mi i skoczyło jak startujący biegacz. Zrozumiałem. - Punkty na wykresie? - Tak. Dziesięć. Słońce i dziewięć planet. - Ale... - Odstępy pasują do odległości między Słońcem i planetami. Dokładnie te same proporcje. Wiesz, co to znaczy? Rozumiesz? Mogliśmy tylko marzyć o tym! Przypadkowość całkowicie wykluczona! Na to właśnie czekaliśmy! Jura, oni nie tylko istnieją rzeczywiście, oni wiedzą, gdzie my jesteśmy! Hala patrzyła na Ilję jak zaczarowana. Nagłe zaczęła drżeć. - Co z tobą? - zapytałem. - Nie... to... nic... - szepnęła niewyraźnie, szczękając zębami. - Może się położysz. - E, nie. Ilja - powiedziała i czułem, że znów się spręża, jak owi zapaśnicy, którzy wciąż jeszcze tarzali się po macie. - Nie żartujesz? - Nie - odparł poważnie. - W chwilach historycznych żartować potrafią tylko zawodowe błazny. - Więc to prawda? - atakowała z zawziętym uporem. - Co, prawda? O co pytasz? O czym mówisz? - To wszystko, co mówił Jurek... Sny, telepatia... To prawda? - O Boże! - jęknął Ilja i począł się walić pięścią w czoło. - Więc to prawda - załkała Hala i upadła twarzą na tapczan. Ramiona jej drżały. Jeden ranny pantofel spadł na podłogę odsłaniając malutką, dziwnie dziecinną i bezbronną piętkę. - Lusiu, uspokój się - pogłaskałem ją po ramieniu. - Boże, Boże! - żalił się Ilja tragicznie, niby chór grecki. - W takiej chwili wyjaśniają nieporozumienia... Ludzka głupota nie ma granic... - Słuchaj - powiedziałem wciąż gładząc drgające ramiona Hali. - A co z jedenastym punktem? Może to nie odkryta jeszcze planeta? - Nareszcie! Choć o coś zapytał! Jedenasty punkt jest ruchomy, pojawia się i znika, ale zawsze w tym samym miejscu, pomiędzy orbitami Marsa i Jowisza. W ten sposób mówią nam: to nie planeta, to coś zmiennego. Więc co? Ich statek, który przyleciał do naszego Układu Słonecznego. No? No? Możecie już skończyć waszą mikroskopijną kłótnię? Czy nie jesteście do tego zdolni? Ubierajcie się! Ale już! - Po co? - Jedziemy! - Dokąd? Ilja zgrzytnął zębami, schwycił mnie w swe potężne łapska i zaczął potrząsać. - Do twojej Niny! Zawirowało mi w głowie. Po co mamy tam jechać? Aha, w sprawie wykresu. Nagle pojąłem, o czym mówi Ilja. Ma rację. Nie jestem taki jak trzeba. Otrzymaliśmy dowód kontaktu, pierwszy obiektywny dowód istnienia rozumnego życia pozaziemskiego, a ja zamiast pojąć cały ogrom chwili, trwonię czas na drobiazgi. - Już dziesiąta. Nawet po dziesiątej. - A cóż to szkodzi! Dziesiąta? Dziesięć i jedenaście punktów, tylko to coś znaczy! Ma rację. Co nas obchodzi godzina! Jego szaleńcze podniecenie zaczęło i mnie się udzielać. Wzruszenia minionych dni oddalały się, traciły ostrość zarysów. Nina, Hala, Hala, Nina. Ilja ma rację Po tysiąc razy! - Wstawaj! - krzyknąłem na Halę. - Ilja ma rację. Trzeba jechać, natychmiast! - Do tej Niny? - Tak, do niej! - Ja... - No, już - llja zacisnął pięści. - Skończ te babskie fochy. Jesteś ponad te głupstwa. Bądź Człowiekiem, Homo, a nie kurą domową! - Hala zerwała się, cmoknęła Ilję w policzek. Świat zmienił się nie do poznania! - Ja ko-ocham cię!... - zanuciła i pobiegła do łazienki. Zacząłem wkładać sweter. - Jak się domyśliłeś? - Żeby to ja... Ale nie! Rozmawiałem przez telefon z kolegą. O różnych rzeczach. Z pewnym fizykiem. A w głowie ciągle mam wykres. Powiadam: „Co może znaczyć dziesięć kropek w rosnących odstępach?” A on: „Nie wiem, planet na przykład jest dziewięć, ale dziesięć - nie wiem”. I śmieje się, bęcwał. Zażartował. Odkładam słuchawkę, wyjmuję wykres i zaczynam się przyglądać. Dziesięć punktów. Odstępy od lewej ku prawej coraz większe. I jednakowe te kropki, a nuż to planety? Biorę, jak w transie, ołówek, rysuję nowy wykres. Pierwszy punkt z lewej - Słońce. Za nim, prawie tuż obok - malutki Merkury, dalej Wenus, Ziemia, Mars itd. Serce mi zabiło, pot wystąpił na czoło. Ale odległości? Pomiędzy planetami? - Jestem gotowa - zadźwięczał śpiewny głos i do pokoju weszła Hala. Spojrzałem na nią i aż mnie zatkało. Dawno już nie widywałem tak zwycięskiej urody! Zamknąłem mieszkanie i zeszliśmy na dół, do wozu. Ilja mówił dalej. - Cóż wam więcej powiedzieć, głupie stworki? Odnalazłem starą, poczciwą „Zajmującą astronomię” starego, poczciwego, niech mu ziemia lekką będzie, Perelmana. Wypisałem z niej wszystkie te odległości w jednostkach astronomicznych. Od planet do Słońca. Pamiętacie chyba, że jednostka astronomiczna to odległość Słońca od Ziemi. Około sto pięćdziesiąt milionów kilometrów. Merkury - zero całych, trzydzieści dziewięć setnych, Wenus - zero siedemdziesiąt dwie i tak dalej, aż do Plutona odległego... - Gdzie mam jechać? - przerwałem., - Na ulicę Sorgego. - Skąd znasz adres? - Od niej. Zmierzyłem odstępy na wykresie i porównałem z tabelą z Perelmana. Proporcje dokładnie te same. - Jesteś genialny! Zakurzony, ale genialny! - zawołała z głębokim przekonaniem Hala. Dom na Sorgego znaleźliśmy szybciej, niż przypuszczałem. - Ja prędziutko - oświadczył Ilja. - A my? - spytała Hala. Dziś wybiła jej godzina. Poczuła się triumfatorką. Zawarła sojusz z Układem Słonecznym. Odwróciłem głowę i spojrzałem na żonę. A ona na mnie. Może wydało mi się, a może istotnie w jej oczach zabłysły brylanciki łez. - Lusiu - zacząłem. - Psst! - szepnęła. - Nic nie mów... Zamilkłem. Wsparła głowę na moim ramieniu. Nagle pomyślałem, że to głupie. Ilja poszedł do Niny, a ja siedzę w samochodzie z Halą. Tego wieczoru wszystko jednak straciło sens, a może właśnie zyskało, kto wie? Ilja otworzył drzwiczki. Wzdrygnąłem się, zaskoczony. - Poznajcie się - powiedział. - Czernowa nie muszę przedstawiać, a to jest Hala, jego żona. Pani Nina, starszy pracownik naukowy. Dopiero teraz Hala, kiedy już wykazała swe prawo do mnie i naszą bliskość, uniosła niespiesznie głowę, mruknęła „przepraszam” i zwróciła się ku Ninie. Ach, ty zmyślna kobietko - pomyślałem. Wbrew wszystkiemu nie czułem się źle, siedząc w jednym wozie z obydwiema kobietami. Przeciwnie, było mi lekko i wesoło. Dotarłem do punktu, w którym obustronne przyciąganie równoważyło się. Pławiłem się w nieważkości, jak U podczas jednego z ostatnich snów. - Dokąd jedziemy, pani Nino? - zapytał Ilja. - Czy jest pan przekonany? U profesora będziemy o wpół do dwunastej... To tak późno... - Pani także?... I to mówi uczona! Wielkich odkryć dokonuje się w każdy czwartek od jedenastej do pierwszej w nocy... Nina roześmiała się. - Ma pan chyba rację. Jedźmy. No tak, ale nie powiedziałam dokąd. Na Dymitra Uljanowa. Panie Jerzy, wie pan, gdzie to jest? Nie Jurku, a panie Jerzy. O intuicjo kobieca! O kobiecy takcie! - Wiem - powiedziałem. - A może lepiej zadzwonić, uprzedzić profesora. - O Boże! - zawołała Nina. - W tym rozgardiaszu wyleciało mi z głowy... Dwa automaty były zepsute. Trzeci na rogu Czerwonej Presny działał co prawda, ale numer profesora okazał się zajęty. Ostatecznie przyjechaliśmy na Uljanowa bez uprzedzenia. Było już po jedenastej. - Idziemy wszyscy - przykazał surowo Ilja i pogonił nas do wejścia jak stadko gęsi. Nacisnął dzwonek. Nikt nie odpowiedział. - To niemożliwe - rzekła cicho Nina. - Przecież sama dzwoniłam i było zajęte. Za obitymi brunatną dermą drzwiami rozległy się kroki. Rozbłysł wizjer i zaraz ściemniał. Drzwi rozwarły się. Profesor stał w piżamie i patrzył na nas. Piżama uprasowana była niemal tak dokładnie jak garnitur, w którym go widywałem. Rzadkie włosy miał starannie - zaczesane. Ciekawe, jak sypia - przemknęło mi przez myśl - leżąc czy stojąc. - Przepraszamy, panie profesorze - odezwała się nerwowo Nina. - Wiem, że już późno... Profesor przyglądał się nam w milczeniu. Podejrzliwość stopniowo znikała z jego wzroku. A może po prostu obudził się. - Dobry wieczór - powiedział i wykonał zapraszający gest. Weszliśmy do pokoju, nie usiedliśmy jednak. - Pozwoli pan, że przedstawię - mówiła Nina. - To żona pana Jurija, a to jego przyjaciel... Tu zacięła się. Poczułem do niej żal, nie zapamiętała nawet nazwiska Ilji. - Czemu mam zawdzięczać tę niespodziewaną wizytę? - zapytał sucho profesor nie prosząc nas, byśmy usiedli. - Przed chwilą wyjaśniło się, że punkty na wykresie szybkich snów pana Jurija odpowiadają ściśle odległościom planet Układu Słonecznego od Słońca - mówiła pośpiesznie Nina. - I któż to wyjaśnił, chciałbym wiedzieć? - zapytał profesor. - Ja, za pozwoleniem - oświadczył Ilja i lekko się skłonił. - Gdzie wykres? - rzucił surowo profesor. - Proszę. - Ilja zdjął marynarkę, cisnął ją nie patrząc na fotel osłonięty pokrowcem i wydobył z kieszeni kartkę. - Tu są odległości planet od Słońca w jednostkach astronomicznych. Oto proporcje zestawione przeze mnie. A tu są przeliczenia. - Suwak pan ma? - równie surowo zapytał profesor. - Niestety. - Maszeńka - powiedział nie podnosząc głosu profesor i do pokoju natychmiast wbiegła niemłoda, drobna kobiecinka. Gotów bym przysiąc, że warowała pod drzwiami czekając na wezwanie. Skinęła nam głową i zamarła wpatrzona w profesora. Wygląda jak robot - pomyślałem. - Maszeńka - nie odrywając oczu od wykresu mówił profesor. - Witia w domu? - Nie - wyszeptała z przerażeniem profesorowa. - Proszę, sprawdź, czy ma suwak i cyrkle. Albo przynajmniej sam suwak. Profesorowa wybiegła z pokoju równie szybko, jak weszła. Stara szkoła - pomyślałem - teraz takich żon nie wyrabiają. Profesor usiadł przy biurku, nie patrząc wyciągnął rękę, do której zdyszana żona wetknęła suwak, i począł mierzyć odstępy na wykresie. Staliśmy w milczeniu wokół biurka. Profesorowa cichutko odeszła do drzwi, pewno na zwykłe swe miejsce, i tam zamarła. - Zna pan teorię względności? - zapytał wreszcie profesor. - Nie. Z wykształcenia jestem humanistą. - Prawdopodobieństwo przypadkowego zbiegu okoliczności praktycznie równa się zeru. - To znaczy, że... - odezwała się cicho Nina. Profesor spojrzał na nią uważnie, jakby ją pierwszy raz zobaczył. - To znaczy, że zaraz napijemy się herbaty - powiedział i raptem roześmiał się. - Pomyślałem sobie, jaką minę zrobi Sztakietnikow... Maszeńka! Profesorowa-robot zastygła w postawie „baczność”. - Zorganizuj herbatę i sprawdź, czy u Witi nie ma czegoś do wypicia. Profesor znów parsknął niezdarnym śmiechem i zwrócił się do Niny. - Wyobraża sobie pani minę Sztakietnikowa? Jak rozmaicie ludzie reagują na wielkie wydarzenia. Jedni usiłują podrzucać pod sufit cudze żony, inni płaczą, a jeszcze inni myślą o wyrazie twarzy Sztakietnikowa. Nie, omyliłem się. Profesorowa nie mogła być robotem. Roboty nie potrafią pracować z taką szybkością. Stół został w jednej chwili nakryty obrusem, obrus zastawiony talerzami z serem, kiełbasą, dwoma gatunkami konfitur, kieliszkami oraz ledwie napoczętą butelką koniaku, nie mówiąc już o czajniku. Chwat z Witi. Ma wszystko, od suwaka do koniaku. Mnie by się taki przydał... - Siądź, Maszeńko, z nami - powiedział profesor i zabrał się do rozlewania koniaku w kieliszki. Maszeńka na łeb na szyję rzuciła się do stołu i zastygła na brzeżku krzesła. Kiedy profesor przejdzie na emeryturę, będzie mógł nielicho dorabiać. Demonstrować wyższą szkołę tresury żon, Profesor podniósł kieliszek. - Pewien znajomy, amerykański psycholog, powiedział, że najłatwowierniejsi ludzie na świecie to uczeni. Nikogo nie uda się nabrać tak łatwo, jak uczonego. Rzeczywiście, iluż to mędrców łapali na wędkę przeróżni szarlatani. A dlaczego? Bo uczeni przyzwyczaili się dowierzać faktom. Nawet najbardziej niezwykłe fakty powinny być przez nich uznawane. Gdyby jednak nie ta łatwowierność, nie byłoby nauki, bo wszystko nowe zawsze wydaje się absurdem, jak absurdem wydał się Francuskiej Akademii pomysł, że z nieba mogą spadać kamienie. Kiedy pan Jurij pierwszy raz przyszedł do mnie, nie chciałem słuchać. To, co mi mówił, brzmiało zbyt fantastycznie. A teraz to są fakty. Powinienem w nie wierzyć. I zmusić innych, by uwierzyli. Uczony to także misjonarz, który musi zawsze dążyć do nawracania ludzi na własną wiarę. Wypijmy za niezwykłe fakty, których staliśmy się wszyscy świadkami. Wypijmy za wiarę i wiedzę. Wypiliśmy. Profesorowa łyknęła także koniaku nie odwracając spojrzenia od męża. Piła w sposób z nim zsynchronizowany. Następnie wypiliśmy za intelektualne męstwo i za braci w mądrości. Potem za kontakt z nimi. - Maszeńka - powiedział profesor - sprawdź u Witi, może ma tam coś jeszcze... wiesz, co... Staruszkę jakby wicher zdmuchnął i przyniósł z powrotem z butelką rumu „Havana- club”, przytuloną do piersi. - Panie profesorze - powiedziałem. - Wie pan, jak określiłem w duchu pańskie oczy, kiedy je pierwszy raz ujrzałem? - Jak? - Pomyślałem, że są to oczy starszego posterunkowego. - Nie-sły-cha-ne! - zawołał profesor. - Dlaczego? - Bo w młodości pracowałem w milicji. Wypiliśmy za naszą milicję. Ilja szeptał coś Hali do ucha, ta trzęsła się ze śmiechu. - Drogi profesorze - powiedziałem czując, że ten za chwilę rozdwoi się zupełnie, więc trzeba go o tym uprzedzić. - Kochany profesorze. Chcę pana uprzedzić... - zapomniałem już, o czym chciałem uprzedzić, ale mnie nie słuchał. - Ma-szeń-ka - zawołał, a mnie wydało się, że teraz głos zabrzmiał inaczej niż dotąd. Może to ja zresztą gorzej słyszałem. - Sprawdź, czy jest tam coś jeszcze u Witi... Rum nie nadaje się. Popatrzyłem na flaszkę „Havany”. Była pusta. Noc stopniowo rozmazywała się. Maszeńka dwa razy jeszcze chodziła sprawdzać i duch Witi zesłał nam butelki „Ekstry” i „Saperawi”. Tej ostatniej profesorowa omal nie upuściła, gdyż potknęła się o nogę Ilji, który jednak zdążył zapobiec katastrofie. Potem zjawił się jakiś niemłody, łysawy facet. Przedstawił się jako Witia, a ja udowadniałem mu, że nie może być Witią, bo Witia to dziecko, taki malutki chłopczyk, który nie ma gdzie spać, bo źli rodzice zastawili mu cały pokój butelkami. Łysawy facet dlaczegoś uścisnął mi dłoń i ze łzami w oczach wyznał, że mimo to jest synem profesora i także profesorem. Odparłem na to, że syn profesora, a profesor to dwie zupełnie różne rzeczy, wtedy on poszedł do swego pokoju, przyniósł stamtąd flaszkę węgierskiego dżinu i jakąś książeczkę, którą wciąż próbował pokazywać mi, zapewniając, że dowiem się z niej o jego fachu. Potem tańczył z Niną, która zdjęła pantofle, co mnie rozśmieszyło i równocześnie zasmuciło. Wszyscy byli tacy kochani, aż serce ściskało mi się z miłości do nich. ROZDZIAŁ 13 Nina zadzwoniła do mnie do domu i przekazała prośbę profesora, bym przyjechał do instytutu na trzecią. Profesor wybierał się do dyrektora i chciał, żebyśmy byli w pogotowiu. - Posiedzicie z panią Niną w sekretariacie, może trzeba będzie zademonstrować jeszcze raz pańskie zdolności - powiedział, kiedy się zgłosiłem. Poszliśmy do gabinetu dyrektora. Pierwszy, zdecydowanym krokiem, wszedł profesor, za nim Nina, na końcu ja. - Dyrektor u siebie, Oleńko? - Profesor wskazał drzwi, na których widniała tabliczka z napisem „W. N. Nogincew”. - Wyznaczył mi audiencję na trzecią. Oleńka, osiemnastoletnie stworzenie o długich, kasztanowych, ciężko opadających na plecy włosach, uniosła wzrok znad książki leżącej na maszynie do pisania i kiwnęła głową. - Chwileczkę, panie profesorze. - Wcisnęła jakąś dźwigienkę i powiedziała: - Panie dyrektorze, profesor Danilin do pana. - Prosić - odpowiedział grubo głośnik. Takimi właśnie głosami w moim przekonaniu powinni przemawiać ludzie zasiadający w wielkich gabinetach, przed którymi urzędują sekretarki o długich, kasztanowych włosach. Profesor lekko skinął nam głową i znikł za obitymi czarną dermą drzwiami. - Dzień dobry, profesorze - rozległo się w głośniku. - Dzień dobry, dyrektorze - odpowiedział głos profesora. Kasztanowłosa istota sięgnęła do dźwigienki, na co, niespodziewanie dla siebie, powiedziałem: - Oleńko, dziecino droga, dlaczego pozbawiać się drobnej przyjemności? Daj posłuchać, o czym gwarzą mędrcy. - Nie wolno - odparła, ale głośnika nie wyłączyła. - A wolno być taką ładną? - zapytałem i sam się zarumieniłem po tak bezwstydnym pochlebstwie. Oleńka parsknęła i spojrzała na panią Ninę. - To swój człowiek - Nina wskazała na mnie głową z miną spiskowca. - Dobrze, ale nikomu ani słowa. Wiecie, co by ze mną zrobił dyrektor... Nie wiedziałem, co by dyrektor zrobił z Oleńką, ale zbytnio się o nią nie obawiałem. Sądząc po jej zachowaniu, pytanie brzmiało raczej, kto z kim zrobiłby więcej, dyrektor z Oleńką czy ona z nim. - Dyrektorze, mam do pana dość niezwykłą sprawę - powiedział nasz profesor. W głosie jego, nawet przepuszczonym przez sito głośnika, brzmiało napięcie. - Słucham pana. - Do naszego laboratorium snu przyszedł młody człowiek lat dwudziestu pięciu i poprosił, by określić charakter jego sennych marzeń. - I cóż śni się w naszych czasach młodym ludziom? - aksamitny bas dyrektora zabulgotał miękko. - Czy nie to samo, co kiedyś nam? - Nie, dyrektorze - profesor mówił twardo, bez uśmiechu w głosie, - Panu Jurijowi Czernowowi śni się nieznana planeta zwana przez niego bursztynową, gdyż przeważa na niej ten właśnie kolor. Pan Czernow jest pewien, że jego senne marzenia stanowią myślową więź z mieszkańcami owej planety. Zrobiło mi się zimno, po grzbiecie przebiegł dreszcz. Teraz dopiero zrozumiałem w pełni, jak muszę wyglądać w oczach normalnego człowieka. - Hm, hm - odkaszlnął basem dyrektor, a w głuchym pohukiwaniu jego głosu dało się wyczuć uzasadnione współczucie. - No i co? Potrzebuje pomocy? - Tak, ale nie chodzi wcale o klinikę psychiatryczną. Rzecz w tym, że idee pana Czernowa to nie choroba ani iluzja. - A co? - głos dyrektora zabrzmiał nieco ostrzej, jakby zniecierpliwienie osuszało jego miękki i wilgotny bas. Moje dłonie zaciskały się na poręczach zielonego fotela. Jak się teraz czuje nasz miły, choć niesympatyczny, uparty i nieugięty profesor? - Mam podstawy, by uznać, że pan Czernow nie myli się, że zostały nawiązane z nim próby porozumienia przez przedstawicieli pozaziemskiej cywilizacji... - Bardzo to miłe - roześmiał się z ulgą dyrektor. - Nie podejrzewałem, szanowny profesorze, że taki z pana żartowniś... - Rozumiem - suchym i twardym głosem ciągnął profesor. - Zdaję sobie w pełni sprawę, co pan może myśleć o mnie w ogóle, a o moich możliwościach umysłowych w szczególności. Sam przeszedłem przez to i całkowicie rozumiem pański sceptycyzm. - O czym pan mówi, jaki sceptycyzm? - w głosie dyrektora zabrzmiał cień rozdrażnienia. - Jeśli dlaczegoś postanowił pan zakpić ze mnie, to skąd sceptycyzm? Zlituj się pan, szanowny kolego... - Panie dyrektorze, nie żartuję i wcale pana nie oszukuję. Może pan dostrzegł, że nie jestem na ogół skory do żartów. W naszym laboratorium zostały przeprowadzone badania, które w stu procentach, powtarzam, w stu procentach potwierdzają wniosek, o którym miałem zaszczyt zakomunikować panu. W ciągu dwudziestu trzech lat pracy w instytucie nie pozwoliłem sobie nigdy na żadne żarty, żadne kawały. Powtarzam, nie zwariowałem i nie żartuję. Proszę tylko, aby mnie pan wysłuchał. - Dobrze - odparł z westchnieniem dyrektor. Wyobraziłem sobie, jak z miną ofiary odchyla się w fotelu i przymyka oczy. - Przeprowadziliśmy cztery nocne badania snu pana Czernowa. Otrzymaliśmy elektroencefalogram potwierdzony dodatkową rejestracją SDGO. Oto wykres snu szybkiego z pierwszej nocy, oto z drugiej, z trzeciej i z czwartej. Proszę zwrócić uwagę, że wszystkie okresy snu szybkiego rozpoczynają się o tym samym czasie i trwają akurat po pięć minut. Widział pan kiedy taki EEG? - Zgadzam się, obraz dość dziwny, ale... - Zwróciliśmy uwagę, że pan Czernow, odmiennie niż inne przypadki, doskonale i bardzo szczegółowo pamięta swe marzenia senne. Zaznajamiają go one z życiem Bursztynowej Planety- - Profesorze! - Proszę wybaczyć, jeszcze - nie skończyłem... - Nie nalegam wcale, aby ciągnął pan dalej tę dziwaczną rozmowę... - Towarzyszu dyrektorze, jestem kierownikiem laboratorium. Przyszedłem do swego dyrektora. W końcu jestem uczonym i przychodzę do kolegi. Proszę wysłuchać mnie spokojnie... - Dobrze. Jeśli nalega pan, wysłucham oczywiście do końca. Ale proszę zrozumieć... - Proszę zrozumieć, że nigdy bym nie przychodził, gdybym nie był pewien tego, o czym mówię. Myśli pan, że nie zdaję sobie sprawy, co musi teraz dziać się w pana głowie? Stary idiota, oszalał, tylko tego brakowało i tak dalej... - Panie profesorze, nigdy panu nie dałem... - Nie winie pana. Proszę tylko obejrzeć, spokojnie i beznamiętnie, leżące przed panem wykresy. Jak pan widzi, odstępy pomiędzy krótkimi okresami snu szybkiego rosną ustawicznie do lewej strony ku prawej. Od pierwszego okresu ku dziesiątemu. W dwóch przypadkach między cyklami piątym i szóstym pojawia się jeden okres dodatkowy. W ten sposób stosunek odstępów do siebie odpowiada dokładnie proporcjom odstępów od Słońca do dziewięciu planet. Punkt dodatkowy zaś, pojawiający się i znikający pomiędzy Marsem i Jowiszem, jest najwidoczniej statkiem kosmicznym wysłanym z Bursztynowej Planety. Zwróciłem się do dwóch matematyków z pytaniem, jakie może istnieć prawdopodobieństwo przypadkowego zbiegu okoliczności przy dziesięciu liczbach. Jest ono nieskończenie małe... Przerwa, jaka nastąpiła po ostatnich słowach profesora, trwała długo, aż w końcu dyrektor zapytał z westchnieniem: - Chce pan, abym uwierzył, że chodzi o telepatyczną więź między jakąś pozaziemską cywilizacją, a badanym przez pana pacjentem? Czy tak? - Tak. - I spodziewał się pan, że uznam realność tej więzi? - Spodziewałem się - odparł twardo profesor. - Przecież wiadomo doskonale, że telepatia to mit, fikcja, wymysły szarlatanów. Po co wracać do mitów? - To nie mit. Przed panem na biurku leży rzeczywistość w postaci wykresów wykonanych na podstawie absolutnie ścisłych doświadczeń, powtórzonych czterokrotnie. Możliwość pomyłki wykluczona. - Czytał pan prace, w których bada się, jaka powinna być moc mózgu, by wypromieniował sygnały zdolne dosięgnąć mózgu receptora? Nie istnieje ani jedna znana nam postać energii, za pomocą której można by przekazywać telepatyczną informację. Na naszym poziomie rozważać problem telepatii to po prostu niepoważne. Gdybyśmy byli dwoma dzikusami, wtedy moglibyśmy rozmawiać o podobnej bzdurze. Nie ukrywam, elektroencefalogram rzeczywiście jest bardzo ciekawy. Nie zaprzeczam. Ale cała reszta... Brak mi po prostu słów... - W pańskim sekretariacie siedzi badany przez nas osobnik. Nie chciałem o tym mówić wcześniej, ale może zademonstrować te właśnie zdolności telepatyczne, które, jak wiemy obaj, nie istnieją. Oleńka spojrzała na mnie z ciekawością pochyliwszy lekko głowę jak psiak, a jej ciężkie, kasztanowe włosy opadły przy tym na bok. - Profesorze, jest pan dorosły i nie zamierzam pana wychowywać. Jeśli postanowił pan propagować telepatię, to pańska prywatna sprawa. Ale proszę pana, jako współpracownika naszego instytutu, jako kierownika laboratorium, aby zaniechał pan tego dziwacznego hobby. Tym bardziej że to nie pańska specjalność. Może wystawiać się pan na pośmiewisko, jeśli pan tego chce, ale proszę nie występować z podobnymi fantazjami pod firmą instytucji naukowej. Nie, proszę wybaczyć, kolego, staremu nudziarzowi, ale nazwiskiem moim i mego instytutu nie nawykłem osłaniać różnego rodzaju oszustw. - Zarzuca mi pan szarlatanerię? - Sam ją pan sobie zarzuca. Dziękuję, że uwolnił mnie pan od tej przykrej misji. - Doskonale, towarzyszu dyrektorze. Przypuśćmy, że jestem stary szarlatan. Ale pan jest dyrektorem instytutu, uczonym, członkiem korespondentem Akademii Nauk. O pięć kroków od pana siedzi pewien osobnik, proszę go wezwać, proszę sprawdzić. Przyłapać nas na oszustwie. Czy pan myśli, że nie rozumiem pana? Kiedy ten Czernow pierwszy raz przyszedł do mnie” ja też nie chciałem słuchać. Przypomniałem o projektach perpetuum mobile, których żaden jako tako wykształcony człowiek nie zechce sprawdzać. A mimo to przekonał mnie dlatego, że nauka nie powinna przesłaniać sobie oczu końskimi okularami. - Proszę mnie nie namawiać. Nigdy i za nic nie zgodzę się uczestniczyć w oszukańczych sztuczkach. - Ale jaką moglibyśmy mieć korzyść... - Nie chodzi o korzyść. Możecie obaj ze swoim podopiecznym być szczerze przekonani o uczciwości... - Dziękuję, to już wielka pochwała... - Dajcie spokój. Zakończmy tę niemiłą rozmowę, zapomnijmy, że ją prowadziliśmy. Znamy się od trzydziestu chyba lat i nigdy nie okazałem panu braku zaufania - w basowym głosie dyrektora znów pojawiły się czarujące, aksamitne nutki. Musiałem ratować mężnego profesora. Podniosłem się, Oleńka spojrzała z przerażeniem. - Dokąd? - pisnęła. - Nie wolno! Ale już wchodziłem do gabinetu. Dyrektor okazał się akurat taki, jakim go sobie wyobrażałem - rosły, siwy, przystojniak. Starzejący się lew. - Przepraszam, jestem zajęty - rzucił krótko, musnąwszy mnie przelotnym spojrzeniem. - Wiem, dyrektorze. Jestem tym właśnie, o kogo toczy się spór. Dyrektor odchylił się w fotelu i oglądał mnie uważnie. Był tak postawny, tak szlachetnej urody, tak szanowny, że aż się poczułem malutką myszką, która stawia się na wezwanie kota. Profesor ściągnął w milczeniu brwi. Wyglądał na wzburzonego i rozwścieczonego. Nagle tak bardzo zachciało mi się rozerwać niedostępną zbroję dyrektora, że poczułem swędzenie w głowie. A razem ze swędzeniem napłynął szmer słów, suchy szelest strumienia myśli. Były właśnie takie jak on, solidne i szacowne, grzeczne i czysto wymyte. Niemłode, lecz doskonale zakonserwowane, „bzdurna historia... obłęd... zawołać Oleńkę...” - Pewien pan jest, że to bzdurna historia? - powiedziałem. - Że to obłęd? Chce pan zawołać tę rozkoszną dzieweczkę, żeby mnie wyrzuciła? „Jakaś lipa... cyrkowa sztuczka...” - Teraz twierdzi pan, że to lipa, cyrkowa sztuczka... Kątem oka widziałem, jak surową twarz Danilina muska ledwo dostrzegalny uśmiech. Mrugnął do mnie ukradkiem. - B-z-d-u-r-y! - krzyknął raptem dyrektor. Głos brzmiał teraz cieniej i przenikliwiej. - Jeu de societe! - Zapewniam, że to nie gra salonowa, jak pan powiada. Znam na tyle francuski. Po prostu słyszę, co pan myśli. „Może jednak sprawdzić! Zręcznie to robi” - przemknęło przez myśl dyrektora. - Oczywiście, proszę sprawdzić. - Co sprawdzić? - krzyknął dyrektor. Niezmącona jego szacowność topniała w oczach. Starzał się i zmieniał coraz wyraźniej. Teraz nie był już lwem. - Jak zręcznie to robię. - Dość! - kwiknął dyrektor piskliwym głosikiem. Skrzypnęły drzwi. Odwróciłem się. Stały w nich Oleńka i Nina. Mrugnąłem do nich; Nie denerwowałem się już i nie obawiałem niczego. Poniosła mnie radosna, psotna fala. Upojna, wesoła nieważkość, w której nurzał mnie U. - Dość czego? - Czytania moich myśli! - Przepraszam, czyż takie czytanie jest możliwe? Przecie od pół godziny dowodzi pan czegoś przeciwnego. A może zgadza się pan teraz, że je czytam? - Na nic się nie zgadzam - odparł dobitnie i nieco spokojniej. Widocznie dodała mu sił obecność Oleńki. - Zwyczajna sztuczka. Cyrk. Widzi pan moją twarz, wie pan, o czym mówimy, nietrudno odgadnąć, co myślę. Zwłaszcza że nie ukrywam tego. Ta ostatnia myśl podtrzymała widocznie dyrektora na duchu, gdyż znów począł nadymać się wypełniając sobą wielkie niemieckie obrotowe fotelisko. - No właśnie - powiedziałem wyczuwając, że trzymam audytorium w garści, że obok stoi Nina, że jej ogromne siwe oczy patrzą na mnie z zachwytem i strachem, że przygląda mi się także długowłosa Oleńka, która na pewno nie wyobrażała sobie, że tak można rozmawiać z jej wszechwładnym szefem. - No właśnie - powtórzyłem. - Cóż łatwiejszego? Wyjdę z pokoju, pan napisze na kartce dwa, trzy zdania i włoży do koperty. Wrócę i odgadnę te zdania. Albo nie odgadnę. I wszystko będzie jasne. Zapanowało milczenie. Nagle rozległ się głos Oleńki: - Och, panie dyrektorze, proszę tak zrobić! Doprawdy!... Dziękuję ci, Olu. - Tylko po to, by skończyć z tą bzdurą - ustąpił dyrektor. Wyszedłem do sekretariatu, usiadłem w fotelu, tym samym co przedtem. Sztuczna zielona skóra była tak samo pęknięta na prawej poręczy i przez szparę widniało to samo włosie. Na maszynie do pisania tak samo leżała otwarta książka. Podniosłem się i sprawdziłem tytuł. Biologia. Widocznie nie zdała i teraz się uczy. Skupiłem się. Skarż mnie Bóg, jeśli wiem, jak to robię. Trzeba będzie odsiać zbędne słowa. Profesora, Niny, Oleńki. Usłyszałem suchy chrzęst myśli dyrektora „co by tu napisać?... trzeba skończyć tę komedię... kto by pomyślał, że Danilin zdolny jest do czegoś podobnego... nie rozpraszajmy się... żeby me odgadł z miny... coś, co tego nie dotyczy... coś w rodzaju... na przykład... nasz instytut... nie, to głupie... nie trzeba nawet wspominać... o instytucie przy tym oszustwie... ale coś trzeba napisać... to się staje śmieszne... patrzą na mnie... może jakiś wiersz? Doskonale... coś ze szkoły, co zna Oleńka... »Tyś żywa wciąż, staruszko ma?« Czemu nie? Piszmy. »Tyś żywa wciąż, staruszko ma? Jam także żyw. Pozdrawiam cię! Niech światłem prószy izba twa«... jakim światłem? Jakimś, Bóg z nim... dosyć...” Już czas. Wolno wszedłem do gabinetu. Wszystkie głowy zwróciły się ku mnie. Pierwszy raz w życiu poczułem się aktorem. Zamknąłem oczy, przytknąłem dłoń do czoła, nie mogę przecież rozczarować dziewczęcia o tak niezwykłych włosach. - „Tyś żywa wciąż, staruszko ma - zacząłem deklamować obcym, drewnianym głosem. - Jam także żyw. Pozdrawiam cię! Niech światłem prószy izba twa... Tu wiersz się urywa. Nie Jesienin go urwał, ale pan dyrektor. - Podszedłem do biurka. - Można prosić o kopertę? Dyrektor podał ją mechanicznie. Przez chwilę żal mi go było. - Olgo! - powiedziałem dramatycznym głosem wręczając kopertę. - Proszę otworzyć i odczytać na głos. Oleńka, jak zaklęta, nie odrywając ode mnie szeroko rozwartych oczu, wyciągnęła rękę, wzięła powoli kopertę, otworzyła, wyjęła kartkę, rzuciła szybko okiem i głośno, wyraźnie powiedziała: - „oj: - Jakie oj, dziecino? - zapytałem chełpliwie, upojony „ojem” Oleńki, ledwo powstrzymywanym triumfem profesora i słabym uśmiechem Niny. - Tyś... żywa... wciąż... staruszko... ma... - zaczęła jąkając się Oleńka. - Śmielej, dziecino, to nie egzamin. - Dosyć! - wrzasnął dyrektor. - Nie pytam nawet, jak pan to robi! Telepatia nie istnieje! - Na ogół nie, ale w tym przypadku... - zaczął profesor. - Żadnych na ogół! Żadnych tych i tamtych przypadków! Przekazywanie myśli na odległość nie jest możliwe... - Ale rozsądne wyjaśnienie tego, co przed chwilą widziały cztery osoby, musi przecież istnieć? - zapytał profesor. - A może to niekonieczne? - Dla mnie nie jest konieczne! - zawołał dyrektor. - Za pozwoleniem! Nie jestem impresariem cyrkowym! Sztuczka efektowna, nie przeczę... - A więc nie zmienił pan zdania? - zapytał profesor. - Nie i nie zmienię, póki będę przy zdrowych zmysłach! - Dziękuję za uprzejmość, towarzyszu dyrektorze. Uprzedzam, że zmuszony będę zwrócić się wyżej... - Zwracajcie się, gdzie chcecie. Mnie proszę od tych bredni łaskawie uwolnić! - Z przyjemnością. Rozgrymaszone bachory najlepiej zostawić w spokoju! Dyrektor zrobił głęboki wdech i powoli, ze świstem wypuścił powietrze. Rękami ściskał z całej siły poręcze fotela, jakby zamierzał wykonać stójkę. Profesor ruszył do wyjścia. My za nim. Armia cofała się zachowując bojowe szyki. ROZDZIAŁ 14 Gdy sceptyk w coś uwierzy, to nic go nie powstrzyma. Profesor ruszył do szturmu wyżej stojących instytucji naukowych z taką zawziętością, że mury zdrowego rozsądku nie zdzierżyły i runęły. Powołano komisję specjalną, w której skład weszli uczeni rozmaitych specjalności. Komisja owa miała zbadać zjawisko zwane Jurijem Czernowem. Życie wystąpiło ostatecznie ze zwykłych brzegów. Chwyciły mnie i poniosły burzliwe, choć radosne wiry. W przedziwnej wesołej karuzeli migały szkoła, Hala, Nina, Ilja. W dzień odpowiadałem na niekończące się pytania członków komisji, nagrywałem na taśmy magnetofonowe treść snów, w nocy sypiałem po laboratoriach oplatany przewodami i czujnikami. Do komisji należał astronom Aram Wartanian, przekonany, że dla nauki najcenniejsze są nie moje sny, lecz informacje przekazywane z Bursztynowej Planety za pomocą kolejno występujących okresów szybkich snów i odstępów między nimi. Śniady, wysoki kokiet, powtarzał przez cały czas: - Nie obchodzą mnie pańskie sny. Wieszcze gadki, wykładanie cudów. To nie jest wiedza. Bardzo to miłe, bardzo romantyczne i piękne, ale zbyteczne. Wiedza zaczyna się od wykresu. Kiedy mi pokazano pierwsze wykresy pańskich snów, od razu pojąłem - to jest to. Na to się czeka całe życie, jeśli jest się uczonym, a nie biurokratą. Cichutki i łagodny Sienieczka, trzydziestoletni biofizyk podobny do Chrystusa, jeśli nie liczyć ziemskich okularów w cieniutkiej metalowej oprawce, obstawiał mnie po nocach mnóstwem ekranów, raz nawet umieścił posłanie w metalowej rurze wykorzystywanej przez instytut do natleniania chorych tkanek. Dwaj psychologowie codziennie mordowali mnie pytaniami i testami, póki nie przyszło mi do głowy napuścić ich wzajem na siebie. Odtąd zaczęli wieść spór trwający już drugi tydzień. Co parę dni pojawiał się przewodniczący komisji, akademik Pietielin. Był drobniutki, siwiutki i stale wrzała w nim potworna energia. Moim zdaniem nie istnieje żaden problem uzyskania energii termojądrowej. Istnieje problem akademika Pietielina. Dość dowiedzieć się, jak w tak drobnym ciele rodzi się tak fantastyczna ilość energii, by energetyczne problemy ludzkości zostały raz na zawsze rozwiązane. Gdy tylko za drzwiami rozległ się stukot laski doktora Pawła Pietielina, mimo woli uśmiechaliśmy się. Doktor Paweł wpadał i poczynał krążyć po pokoju. Wyglądało, że z trudem wstrzymuje się, by nie ulecieć pod sufit. Krążąc tak, zdążał wszystko dostrzec, o wszystko zapytać, wszystkiego wysłuchać, wszystko zrozumieć, zapamiętać i postanowić. Mam własną teorię, dlaczego akademik uwierzył we mnie, uznał wyniki pierwszych doświadczeń profesora Danilina i zgodził się zostać przewodniczącym komisji specjalnej. Mam poważne podstawy, by podejrzewać, że stary czarownik myślał także w sposób niezwyczajny. Ileż to razy patrzył mi w oczy i odgadywał, co myślę. Nie tak dokładnie, oczywiście, jak ja, ale trafiał niezawodnie w cel. Gdy go o to pytałem, mrugał tylko i zaśmiewał się szatańskim śmieszkiem. - W gruncie rzeczy ludzie... - mówił - ludzie to obiekty dość monotonne, o wiele bardziej od tych, nazwijmy je, astronomicznych. A ja, stary piernik, poznałem je nieźle. Pan teraz myśli, na przykład, stary piernik kokietuje... - Jak pan może... - Ach, trafiłem! Jeden zero dla Akademii! - tu mrużył chytrze oczy i pytał: - Chce pan, zdradzę panu tajemnicę, jak zrobiłem karierę naukową? - Chcę... - Przede wszystkim z natury jestem okropny leń i nierób. Tak, tak, Jura, nie żartuję. Zawsze jednak, od kiedy pamiętam, byłem energiczny. Energia razy lenistwo daje z reguły nieliche wyniki. Poza tym daję się łatwo zaklasyfikować. Profesor? Dziwak, kopnięty. Co to za typ! Cliche *. [*wzorzec] Standard. A w naszych zunifikowanych czasach cóż może być lepszego i milszego od ludzkiego cliche”! Nie trzeba się zastanawiać, kim jest i czym oddycha? Co chowa za pazuchą? Zupełnie jak depesza z życzeniami. Numer trzy - różyczki. Numer siedem - gołąbki na karniszu. Numer dziesięć - profesor dziwak. Wszyscy się cieszą. Aha, Pietielin? No tak, numer dziesięć! - Pan mnie nabiera!... - Oczywiście. Czyż mógłbym rozmawiać z panem poważnie? Poważnie rozmawiam tylko z wrogami. - A ma pan wrogów? - Uczony niemający wrogów nie powinien mianować się uczonym. - A dużo ich? - Dużo, o, dużo! Ale wie pan, co mnie ratuje? - Co? - Ich liczba. Wrogowie są niebezpieczni tylko w małej liczbie. Jeśli zaś uzbiera się ich bardzo wielu, zaraz zaczynają brać się za łby między sobą. A wrogowie moich wrogów to już prawie przyjaciele - tu akademik mrugnął dziarsko i dodał - no i ta laska! Wrogowie myślą sobie, do diaska, jeszcze nam stary dureń dołoży! Akademik sypnął znów grochem psotnego śmieszku. Moje życie rodzinne stało się też jakieś niepewne, nieokreślone. Hala była ta sama, a równocześnie inna. Czy przyczyniły się do tego nasze niedawne sprzeczki, czy też nie mogła przyzwyczaić się do myśli, że mieszka pod jednym dachem z kosmicznym telepatą - nie wiem. Na zewnątrz stosunki były zupełnie normalne, cały jednak czas miałem wrażenie, że stąpamy po kruchym lodzie - wytrzyma czy pęknie. Kiedy zaś podświadomie oczekuje się bez przerwy złowieszczego trzasku, oczywiście napięcie nie ustępuje. Stan ten zaś w żaden sposób nie sprzyja pomyślnym rejsom rodzinnego statku. Z Niną nadal widywałem się regularnie, gdyż i ona, i Danilin należeli do komisji Pietielina. Na podstawie milczącej ugody unikaliśmy rozmów na tematy osobiste, czasami jednak zdawało mi się, że to tylko pewien etap naszych stosunków, jak przelot kolejowy, gdy pociąg mknie bez przystanku. A te jeszcze są przed nami. Nina była równie piękna, co dawniej, może nawet piękniejsza. Wyostrzonym spojrzeniem począłem dostrzegać gorący wzrok wytwornego Wartaniana kierowany w jej stronę. W szkole, rozumie się, nie wiedziano nic o moich sprawach. Akademik od pierwszego dnia, gdy zebrała się komisja, zapowiedział dla uniknięcia zbędnej gadaniny, szumu i sensacji całkowitą tajemnicę prowadzonych prac. Prosił nas, byśmy jej ściśle przestrzegali. Ponieważ jednak codziennie niemal musiałem dokądś ganiać, trzeba było stale przenosić lekcje, odwoływać zebrania klasowe i unikać co energiczniejszych rodziców. Pewnego dnia pani Wiera, nasza dyrektorka, wezwała mnie do gabinetu. - Proszę siadać - skinęła głową i zaczęła przekładać z miejsca na miejsce papiery na biurku. Usiadłem patrząc pytająco. - Czeka nas niezbyt miła rozmowa. Domyśla się pan o czym? Westchnąłem głośno i boleśnie. - Oczywiście, proszę pani. Nie tylko domyślam się, ale podzielam w zupełności władające panią myśli i uczucia. Surowa twarz dyrektorki, nietknięta nigdy żadnym kosmetykiem, zaczęła z wolna pąsowieć. Pomyślałem, że kolor ów niezwykle harmonizuje ze ściągniętymi mocno w ascetyczny belferski kok siwiejącymi włosami. - Jeszcze pan sobie pozwala... - zaczęła, ale przerwałem. - Nie zamierzam na nić sobie pozwalać. Doskonale panią rozumiem i najzupełniej się z nią zgadzam. Czernow zmienił się bardzo ostatnimi czasy, i to na gorsze. Dyrektorka wyjęła z kieszeni chusteczkę i głośno wytarła nos. Dźwięk zabrzmiał czysto i mocno. Najwidoczniej nie miała kataru, pragnęła raczej zyskać na czasie. - Więc zgadza się pan z tym? - nie chowała chusteczki, trzymała ją w pogotowiu. - Powiedziałem już, że w pełni podzielam pani uczucia i myśli. Akurat teraz przeżywam trudny okres... - zatrzymałem się na chwilę, by wybrać między nieistniejącą aspiranturą, a równie nieistniejącymi chorobami. Wybrałem to pierwsze. - Biorę się do aspirantury... - Stacjonarnej? - Nie. Do zaocznej. Wyobraża więc sobie pani, jaki to kłopot, zwłaszcza dla nauczyciela... Wąskie wargi pani Wiery pozostawały nadal nieprzychylnie ściągnięte. - Zapewniam panią, że mnie także nie jest przyjemnie tak bardzo zaniedbywać obowiązki. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie będę nieco swobodniejszy... - Dobrze. Poczekam. Ale rozumie pan oczywiście, długo tak trwać nie może. Stało się to podczas przerwy między pierwszą i drugą lekcją. Siedziałem jak zwykle na chybotliwym krześle koło szafy z pomocami matematycznymi, od której klucz zaginął jeszcze w poprzednim pokoleniu nauczycielskim, pod bardzo roztrzęsionym niewysokim szkieletem tracącym co roku po kilka kości. Do drzwi szafy był przybity, akurat na poziomie mych oczu, owalny numerek inwentarzowy. Siedemnaście i trzydzieści jeden. Paliłem i patrzyłem na numerek, myśląc, że trudno wymyślić bzdurniejsze liczby. Za nic nie dadzą się podzielić, a przemnożyć je w pamięci usiłowałem bez skutku od kilku lat. Nagle coś się stało w mej głowie. Usłyszałem szum włączonego, lecz jeszcze nienastrojonego na odbiór aparatu radiowego. Szum ciszy, która już, już powinna ustąpić miejsca dźwiękowi. Ale nie ustępowała. Zamiast tego w mej czaszce zaczęła wykluwać się jakaś myśl, nie myśl nawet, lecz jej zaczątek. Coś drobniutkiego, niejasnego, lecz niepokojącego. Wierciło się to i kręciło nie znajdując sobie miejsca, stopniowo narastało i krzepło, ale nie pojawiało się jeszcze W świadomości. Gdybym nie rozporządzał doświadczeniem z Bursztynowej Planety, może nie zwróciłbym na ów stan uwagi. Czy to wiadomo, co może komuś przyjść do głowy? Od teorii względności po chętkę pisania anonimów. Ja jednak przyglądałem się sobie jak chory, który łowi najlżejsze objawy choroby. W końcu myśl oderwała się od dna podświadomości i zaczęła wolniutko wznosić się na powierzchnię, aż zmieniła się w coś znanego i wyczuwalnego. Wyczułem oto, że jest ktoś jeszcze na Ziemi władający takimi samymi jak ja zdolnościami. Ktoś związany z Bursztynową Planetą taką samą nicią. Niech nikt nie pyta, jak się tego dowiedziałem! Nie potrafię odpowiedzieć. Wyczuwałem po prostu! Byłem pewien! Jakaż to przyjemna wiedza. W tej dopiero chwili pojąłem do końca, jak samotny pozostawałem do dzisiaj. Sam. Sam pośród miliardów, wybrany przez U. Tak, otaczali mnie ludzie, którzy nie odwrócili się, lecz popierali uwierzywszy w rzecz nie do uwierzenia, choć polegali tylko na mych słowach. Te zaś nie potrafiły przekazać ani harmonii płynnych bursztynowych wzgórz, której słucha się krążąc nad nimi, ani całkowitego stopienia się z braćmi w Kręgu Zewu, ani hymnu Spełnionego Wzoru, ani nawet koloru Bursztynowej Planety. Słowa były bowiem nazbyt prostackim narzędziem, nieobliczonym na ów świat nieznany. Stałem się niewolnikiem Bursztynowej Planety, odgrodzonym od reszty ludzi murem pustych słów próbowanych i odrzucanych, gdy przekonywałem się o ich słabości, bezbarwności, martwocie. Teraz zaś objawiła się gdzieś na Ziemi żywa istota i nie potrzeba było słów, by dzielić z nią szczęście poznania ludu U. Taką odczułem radość, tak mi było dobrze, że pierwszy raz w życiu pomnożyłem w pamięci siedemnaście przez trzydzieści jeden - zaczarowane liczby z tajemniczego numerka inwentarzowego. Pięćset dwadzieścia siedem - co za przepiękna liczba! W fotelu siedział pan Siemion, nasz matematyk. Dlaczego zawsze w najważniejszych dla mnie chwilach moje spojrzenie zwraca się ku niemu? Kochany panie Siemionie, proszę odsunąć dziennik od piersi, wówczas panu także może wydarzyć się coś dziwnego. Może przebije panu serce grot Amora udającego nasz szkolny szkielet, któremu brakuje połowy kości? Ugodzi pana i zakocha się pan w pani Wierze, naszej dyrektorce. A ona w panu. I każe sobie zrobić modną fryzurę zamiast pedagogicznego koka. Pan zaś przyjdzie w jaskrawej koszuli z szerokim krawatem. Niestety, obraz ów mało jest prawdopodobny. Nie z powodu Amora, o nie. Amor to prosta sprawa. Ale kok pani Wiery! Na to mało i trzech Amorów! Okropnie zachciało mi się oswoić pana Siemiona ze szczęściem. Podszedłem do niego. - Panie Siemionie - powiedziałem, czując się wysłannikiem losu. - Chce pan, żebym otworzył szafę z pańskimi przekrojami ostrosłupów? Matematyk cofnął się w głąb fotela barykadując dostęp dziennikiem klasowym z czarnym kleksem w górnym prawym rogu. - E... nie mamy klucza... - Może by zamówić nowy? Pan Siemion spojrzał na mnie z obawą, jakbym zaproponował wysadzenie szkoły w powietrze i ograbienie kasy samopomocy. Podszedłem do szafy. Niebieski papier za szklanymi drzwiami dawno już wypłowiał. Ująłem za klamkę i szarpnąłem lekko. Drzwi otworzyły się z żałosnym skrzypnięciem, z jakim zwykły ginąć legendy. - Proszę - rzekłem z wielkoduszną dumą. - To prezent dla pana. Rozległ się dzwonek, ale matematyk nie poszedł na lekcję. Drobnymi kroczkami, bokiem niby rak, posunął się ku szafie i raptem rzucił na nią jak sęp. Z nieprzytomnym uśmiechem wydobywał z jej zakurzonych głębin ostrosłupy i sześciany, prostokąty i prostopadłościany. Drżącą dłonią omiatał z nich szkolny kurz. Niezbyt lubię IXa. Obrzydliwe snoby, które robią mi łaskę samą swą obecnością. Dziś jednak nawet oni wydali się mili. - Ogłaszam jednodniowe moratorium w sprawie dwój. Na cześć wyjątkowego zdarzenia, jakie nastąpiło przed chwilą w naszej szkole - oświadczyłem głosem Lewitana *.[* Znany, najsłynniejszy w ZSRR spiker radiowy.] - Jakiego? - zatrajkotały pannice z IXa słynące ze sroczej ciekawości. - Uroczystego otwarcia szafy z pomocami matematycznymi. Dziewczęta zaczęły prychać rozczarowane. Oczywiście, wolałyby wiadomość o zaręczynach pani Wiery z panem Siemionem, ale tego niestety nie mogłem im zaserwować. Do domu szedłem pieszo. Ociepliło się. Śnieg stajał zupełnie, siąpił drobniutki deszczyk. Nie deszcz nawet, lecz mżawka. Nie opadała, ale wisiała w powietrzu. Koło mnie przebiegły dwie dziewczynki w podskokach. Z plecaczkami i sterczącymi spod czapek warkoczykami. Wstąpiłem do piekarni. Kupiłem dzienną porcję chleba, w sklepie warzywnym ziemniaki i w domu zabrałem się do odgrzewania obiadu. Nagle znów głucha cisza. Odczucie, że nie jestem sam, że ów ktoś inny wie o mnie. Nieważne, czy wie, kim i gdzie jestem, ale wie o moim istnieniu. Wie też o Bursztynowej Planecie. Wierzę w to. Wiem. Spojrzałem na zegarek. Już czwarta. O piątej powinien zjawić się na komisji Pietielin. Nie pozmywałem naczyń i pognałem do instytutu, gdzie przydzielono nam dwa pokoiki. - Panie doktorze - powiedziałem, ledwie Pietielin wszedł do pokoju. Była punkt piąta. - Znów się zdarzyło coś niezwykłego. Wszyscy zwrócili się ku mnie, a przewodniczący komisji spojrzał na mnie z zaciekawieniem. - Co takiego? - Dowiedziałem się, że na Ziemi istnieje ktoś jeszcze, kto jak ja odbiera sygnały z Bursztynowej Planety. - A gdzie ten ktoś się znajduje? - doktor dokonał widocznego wysiłku, by zachować spokój. - Nie wiem. - Skąd więc pan wie o jego istnieniu? - Odebrałem sygnał. Po prostu zrozumiałem, odczułem, że ktoś taki istnieje. Jeśli interesuje to pana, mogę nawet dokładnie określić czas. Tak... Stało się to podczas przerwy między pierwszą i drugą lekcją, to znaczy między dziewiątą dwadzieścia a dwadzieścia pięć. - Jakiego rodzaju był ten sygnał? - zapytał Wartanian i spojrzał na siedzącą pod oknem Ninę. - Nie potrafię dokładnie określić. Uczucie... Jakby ktoś włączył odbiornik, ale nie nastroił stacji. Cisza tająca w sobie dźwięk. Coś w tym rodzaju. Głucha cisza. Rodząca się myśl. Niejasna, potem naraz świadomość. Pewność. - Wyraźna? - zapytał nieśmiało biofizyk. - Czy wyraźna? Absolutnie. Jak tabliczka mnożenia. - Ale co, kto, gdzie? - dopytywał się Pietielin. - Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że ktoś taki istnieje i wie o mnie. To wszystko. - Dobrze by było go odnaleźć! - westchnął przewodniczący. - Wyobrażacie sobie, co by to oznaczało? Jeśli ów ktoś także odbiera informacje w postaci sennych marzeń, to wtedy odpadłyby ostatnie wątpliwości. - Wyobrażam sobie pisk, jaki by wydali sceptycy w rodzaju Nogincewa! - rozmarzył się Danilin. - Nogincew nie potrafi piszczeć - oświadczył Pietielin. - On basuje! - Może piszczeć basem - oświadczył Wartanian i spojrzał triumfująco na Ninę. - Można by wtedy opublikować nasze prace - szepnął nieśmiało biofizyk i aby ukryć zmieszanie zdjął swoje ziemskie okulary w metalowej oprawce. Nie umiem wyjaśnić, dlaczego nazwałem te okulary ziemskimi. Ziemskie bywały niegdyś banki, urzędy. Ziemscy bywali lekarze. Lekarz Czechów. Nie, nie wiem... - Chwilowo nie ma o tym mowy - uciął Pietielin i przypieczętował decyzję uderzeniem laski w podłogę. Zabrzmiało to cicho, gdyż koniec laski zabezpieczał gumowy ochraniacz. - Nie ma mowy! To jeden z warunków powołania komisji i zgadzam się z tym całkowicie. Wyobrażacie sobie ten wrzask, jaki by się podniósł? Rozerwaliby naszego Jurę na strzępki. A my go potrzebujemy jeszcze całego... Czy o tym, że jest ktoś, kto wie i o Bursztynowej Planecie, i o pańskim istnieniu, dowiedział się pan równocześnie? - Nie. Wpierw dowiedziałem się o tym kimś. Potem, koło czwartej, kiedy już wychodziłem z domu, odebrałem następny sygnał. - Tego samego rodzaju co rano? - Myśli pan o subiektywnym odczuciu? Tak. Było takie jak rano. - Miejmy nadzieję, że uda się panu uściślić informację. To po prostu byłoby wspaniałe... - Nogincew... - znów zaczął Danilin, ale akademik przerwał mu. - Niezupełnie rozumiem, kochani, czym my się tu właściwie zajmujemy. Wyjaśnianiem, czy nastąpił pierwszy kontakt z cywilizacją pozaziemską, czy ucieraniem nosa szacownemu Nogincewowi? - Jedno nie wyklucza drugiego - odezwał się Wartanian. - Racja, kochany - uśmiechnął się przewodniczący. - O ile trudno bywa doszukać się wielkiego w małym, małe w wielkim można z reguły wykryć bez zbytniego trudu. Prawda, profesorze? Kartagina powinna być zburzona. Należy utrzeć nosa Nogincewowi. - Należy! - z zawziętą pasją mściciela przytaknął Danilin. - Ach, cóż za temperament! Nie chciałbym, mając takiego jak pan współpracownika, znaleźć się na miejscu waszego dyrektora... Kochani, wydaje się, że trzeba dziś zwolnić naszego Jurkę. Może w spokoju szybciej odbierze jakąś uzupełniającą informację o swym koledze... Jak dobrze byłoby go odnaleźć! Pomyślcie, ile to by nam dało! Aż dech zapiera. A mnie, staremu piernikowi, dech zaprzeć nie tak łatwo, możecie mi wierzyć... Jura, gdyby się coś wyjaśniło, proszę dzwonić o każdej porze dnia czy nocy. ROZDZIAŁ 15 W ciągu niemal dwu tygodni nie mogłem powiedzieć Pietielinowi nic nowego. Pewnego pięknego wieczoru na początku grudnia Wasia Żigalin zaprosił nas na preferansa. Miał także przyjść Ilja Proszkin. Na stole już leżał poliniowany arkusz papieru z magicznymi cyframi w środku. Pula do pięćdziesięciu kur po kopiejce. Halę odesłaliśmy, by oglądała telewizję, gdzie szła piłka wodna, sami zasiedliśmy do zielonego stolika. - Chłopcy - odezwała się żona Waśki. - Przecież Jurek obedrze nas ze skóry. - A to czemu? - chciał wiedzieć Ilja. - Czyta w myślach! Będzie znał nasze karty! - Dzięki, kochanie - wzruszył się Waśka. - Wyleciało mi z głowy. - Racja - przytaknął Ilja. - Obskubie nas nitki. Taki już jest. Oligofrenicy to cwaniaki! - Jak sobie chcecie - powiedziałem. - Ja też zapomniałem. Odgaduję przecież tylko wtedy, kiedy się skupię. - Oczywiście, jak się ostatnim razem skupiłam, to mi wrzepili cztery lewy przy mizerce - przypomniała sobie Wala. - Bo ty byś, kochanie, lepiej się wcale nie skupiała - odezwał się pieszczotliwie Wasia. - [Nic dobrego z tego nie wyjdzie. Walentyna odkaszlnęła basem, wzruszyła potężnymi ramionami, aż się Waśka skurczył i od razu przycichł. - Dobra - powiedziałem. - Nie chcecie, nie trzeba. Będę sam dźwigał ten ciężki krzyż. Grajcie, wygrywajcie, przegrywajcie majątki, tońcie w otchłani rozpusty. Ja i Hala jedziemy do domu. - Nie, ty i Hala nie jedziecie do domu, Hala będzie patrzyła, jak się „Spartak” z „Dynamo” topią nawzajem, a ty spokojnie, bez pośpiechu przygotujesz kolację. - A podłóg nie trzeba zapastować? - zapytałem rzeczowo. - Albo wycyklinować? Jestem z „niewidzialnej ręki”... W tej chwili poczułem znaną mi głuchą, pęczniejącą nienarodzonym jeszcze dźwiękiem ciszę. Zamarłem, przymknąłem oczy. - Jureczku - usłyszałem głos Ilji. - Źle się czujesz? Skrzypnęło odsunięte krzesło. Machnąłem ręką. - Nie zwracajcie uwagi. Wszystko w porządku. Po prostu jestem zmęczony. - Uczciwie? - zapytał bas Walentyny. - Uczciwie. Nie przejmuj się. Znów przymknąłem oczy. Cisza narastała, huczała, wypełniała mnie całego, ale nie mogła zmienić się w obrazy ani w świadomość. Nagle w głowie błysnęła myśl. Króciutkie angielskie zdanie: „Dziękuję, miss Carrados”. Cisza zgasła jak wyłączony odbiornik. Miss Carrados. Kto to jest miss Carrados? Co za miss Carrados? Czy łączy ją coś z moim sobowtórem, do którego może, jak do mnie, biegnie z Bursztynowej Planety cienka niteczka snów? Cisza i wrażenie oczekiwania były takie same, jak wówczas w szkole, gdy siedziałem między szafą a szkieletem. Tym razem jednak odczytałem owo zdanie. Właśnie, odczytałem. A może mi się tylko wydawało? Nocą, pierwszy raz od długiego czasu, ujrzałem najzupełniej ziemski sen. Śniło mi się jakieś dalekie, obce miasto. Chciałem dowiedzieć się, jakie, ale nie udawało mi się nikogo o to zapytać. Szedłem wąską uliczką, słyszałem angielską rozmowę, nie mogłem jednak zrozumieć, o czym mówiono. Nie dlatego, iżbym nie rozumiał słów czy zdań, ale dlatego, że się ze sobą zlewały. Wciąż starałem się usłyszeć, o czym mówią przechodnie, i nie mogłem. Natężałem słuch, wyciągałem szyję, lecz nie potrafiłem zrozumieć niczego. Uliczka, którą zdążałem, zabudowana była parterowymi lub jednopiętrowymi domkami. Na jednym z większych budynków widniał napis. Wiedziałem, że koniecznie trzeba go odczytać, ale nie mogłem podejść. Na niezbyt wielkiej miedzianej tablicy widniało chyba słowo „Bank”. Tak, cztery litery. „Bank”. A w każdym razie bardzo podobne do banku. Ale jaki?... Udało mi się nawet policzyć litery. Było ich siedem, a pierwsza... Pierwsza wydała mi się bardzo podobna do „k” w słowie „bank”. Nie mogłem odczytać nic więcej. Obudziłem się pod wrażeniem, że nie potrafiłem wykonać tego, co powinienem. Leżałem w ciemnościach, a nieznana uliczka oglądana przed chwilą znów przesuwała się przed oczami. Nie, to na pewno nie był zwyczajny sen. Ostrość obrazu, nasycenie rozmaitymi szczegółami było takie, jak w bursztynowych snach. To niewątpliwie była Ziemia. Ludzie rozmawiali po angielsku, byłem tego absolutnie pewien. Ach, gdybym tylko potrafił był odczytać tę nazwę... Doktor Pietielin przejął się niepomiernie, kiedy rano zatelefonowałem do niego. Aż mu głos drżał. - Proszę przyjechać o piątej - polecił. - Panie doktorze - wyjąkałem błagalnie. - Wyleją mnie ze szkoły. Dyrektorka już mnie wzywała. - Wezmę pana do mego instytutu. Jako starszego laboranta. - Dzięki. Już mnie angażowali jako laboranta, jako dozorcę, jako gospodarczego, ale ja chcę uczyć angielskiego. Albo w ostateczności cyklinować podłogi. - Będzie pan cyklinować w naszym instytucie. Starczy na całe życie. A w ogóle... wie pan co? Tak chyba będzie nawet lepiej. Bank. Kto wie wszystko o zagranicznych bankach? Finansiści. To jest myśl. O czwartej. Przyszedłem za dziesięć czwarta, a za dwie czwarta wpadł do pokoju Pietielin. Poganiał przed sobą młodego dudka z płaską elegancką walizeczką w ręku. Na pyzatej i gładkiej jego twarzy zastygło zdziwienie. - Towarzysz Ryżenkow - przedstawił Pietielin. - Wykradziony prosto z roboty. Wykradziony Ryżenkow uśmiechał się błagalnie. Widocznie nie przywykł mieć do czynienia z ludźmi typu Pietielina. - Towarzysz Ryżenkow postara się nam dopomóc w ustaleniu przynależności banku widzianego przez Jurę.. Towarzysz Ryżenkow wyjął papierosy i spojrzał pytająco na doktora. - Żadnych papierosów, kochany... Ale, ale, jak panu na imię? Towarzysz Ryżenkow to trochę za oficjalnie. - Zwyczajnie, Nikita. - Kochany Nikito, proszę schować papierosy. Palić będzie pan po ustaleniu nazwy banku. Im szybciej pan ustali, tym szybciej pan zapali. Odpowiada panu taki bodziec? Napoleon zabraniał swoim pomocnikom chodzić do ustępu, póki nie uporają się z zadaniem. Nie jestem Napoleonem, ustęp zastąpiłem tytoniem... Specjalista od banków uśmiechnął się nieśmiało. Najwidoczniej nie orientował się, dokąd trafił i czego od niego chcą. Schował papierosy do kieszeni i splótł palce przed sobą. Wyrażał tym pełną gotowość i skupienie. Ręce miał równie pulchne i gładkie, jak policzki. Kanciasta obrączka na palcu była nowiutka i błyszcząca. - Zaczynajmy tedy, przyjaciele. Nikita to ekspert. On będzie dowodził. Proszę pytać. Jura opisze wszystko, co widział. Ekspert rozłożył ręce gestem usprawiedliwienia. - Zacznijmy od początku. O jaki kraj chodzi? - Właśnie to chcemy wyjaśnić - odparł Pietielin. - Przepraszam... hm... - na twarzy specjalisty od banków pojawiło się zdumienie. - Sądziłem, że... pan Jura widział jakiś bank... - Zupełnie słusznie - wtrącił doktor, uderzając gniewnie laską w podłogą. Poruszył się przy tym niecierpliwie, jakby chciał już, zaraz ulecieć w górę. - Mówiłem to panu. - Rozumiem rozumiem - przytaknął pośpiesznie Nikita. Widać było, że przywykł do zebrań, gdzie zgoda na wszystko była rzeczą najmilej widzianą. - Przede wszystkim chodzi o kraj, gdzie rozmawia się po angielsku - wyjaśniłem. Nikita zapisał coś w równie pulchnym i schludnym co on notatniku. - Widziałem miedzianą tablicę. Udało mi się odczytać wyraz „BANK”, ale nazwy jego... - Był pan w środku? - Hm... niezupełnie... - wtrącił doktor. - Myślę, że nie o to chodzi, nie będziemy się tym zajmować... - Rozumiem, rozumiem - przytaknął znów ekspert. Zadziwiające, kiedy ostatecznie przestał rozumieć, co się dzieje, natychmiast uspokoił się i na różowej twarzyczce pojawił się rzeczowy, powszedni wyraz. - „Bank” napisane Było po angielsku? Pan zna angielski? - Znam. Na pewno po angielsku. Bi-ej-en-kej. - Rozumiem. Ile słów było przed albo po „Bank”? - Jedno, przed. - Jedno? Bez rodzajnika na początku? - Bez. Naliczyłem siedem liter. Tak przynajmniej mi się zdawało. - Rozumiem, rozumiem. Język angielski. Siedem liter... - Nikita zmrużył oczy. Wargi jego poruszały się bezdźwięcznie. - Nie jestem w stu procentach pewien - powiedziałem. - Ale zdawało mi się, że pierwsza litera pierwszego wyrazu była podobna do ostatniej litery słowa „Bank”. Teraz, kiedy o tym mówimy, myślę, że nawet wiem, dlaczego zwróciłem uwagę właśnie na to „k”. - Dlaczego? - zapytał ekspert. - W obu przypadkach była wysoka pionowa kreska. - Rozumiem, rozumiem - przytaknął ekspert, sięgnął do kieszeni i wyjął papierosy. - Młody człowieku, umówiliśmy się - rozgniewał się doktor. - Tak, tak. Oczywiście - zgodził się Nikita, ale papierosów nie schował, wysunął jednego z paczki i oświadczył: - Reefer’s. Keefer’s Bank. Średniej wielkości. Prowincjonalny bank w Sherwood. Kapitał wynosił na pierwszy stycznia zeszłego roku dwieście dwanaście milionów. Czterdzieści dwa oddziały. Prezes James Percy Allain. - Sherwood? - dopytywał się Pietielin. - Sherwood - potwierdził Nikita. - Teraz można? - Co można? - Zapalić? - Oczywiście. Co za gadanie... Jest pan pewien? Przez pulchne oblicze eksperta przemknął ledwie dostrzegalny uśmiech wyższości. - Jak najbardziej. - Wyraz „Kifers” ma sześć liter, a nie siedem... Choć po „k” mogą być dwie litery, double e... - Bardzo słusznie. Akademik zerwał się, uścisnął dłoń eksperta i wyprawił go z pokoju. - Wie pan, rad jestem nawet, że pańska miss Carrados mieszka w Sherwood. Mam tam kolegę, utrzymuję z nim dobre stosunki, byłem u niego dwa razy. On przyjeżdżał w zeszłym roku do Moskwy. Stary trochę dziwak, ale uczciwy i uczynny. Hm... Oczywiście moja prośba wyda mu się wariacka. Dowiedzieć się, czy ktoś w Sherwood prowadzi doświadczenia z jakąś miss Carrados nad nawiązaniem kontaktu z pozaziemską cywilizacją. Hm... Ale, z drugiej strony, jeśli istotnie ktoś to robi, nie obejdziemy się bez niego. On jest taki... - A jeżeli miss Carrados istnieje rzeczywiście, ale nikt nie prowadzi z nią żadnych doświadczeń? - zapytałem z obawą. Przyłapałem się na tym, że już zaczynam interesować się losem miss Carrados. - Wtedy stary Humbert powie, że sfiksowałem. - Ile ma lat pański Humbert? - Opowiada wszystkim, że siedemdziesiąt cztery, ale podług mnie ma dobrze po osiemdziesiątce. Zwariowany staruch, ale mieć z nim do czynienia to największa przyjemność. Po trzech tygodniach, kiedy już zacząłem po trosze zapominać o miss Carrados i o Keefer’s Bank, uchyliły się podczas lekcji drzwi klasy i w szparę wsunął się dziecinny pyszczek. - Przepraszam, czy pan profesor Czernow? - Tak jest, rozkoszne dziecię. A kim ty jesteś? - Jestem Sierioża Sztykanow. Pani dyrektorka prosi pilnie do gabinetu. Pyszczek znikł. Rozejrzałem się po klasie. - Dzieci, proszę bez hałasów. Dobra? - Dobra, panie psorze - rozdarły się radośnie dzieci. - Ale proszę się nie śpieszyć... - Dzień dobry - powiedziałem wchodząc do gabinetu. - Dzień dobry - odparła surowo pani Wiera. - Proszę siadać i pisać. - Już? - Co już? - Prośbę o zwolnienie? - Nie pojmuję pańskich dowcipów. Proszę siadać i pisać prośbę o miesiąc bezpłatnego urlopu. - Ja? - Pan. - Ale dlaczego? - Nic pan nie wie? - Nie mam pojęcia! - Naprawdę? - Naprawdę. - Telefonował akademik Pietielin, polecił udzielić panu urlopu i wystawić opinię niezbędną do wyjazdu za granicę. - Dla mnie? - Dla pana. Myślałam, że to wszystko głupie żarty. Żeby akademik Pietielin telefonował do naszej szkoły... Przeprosiłam na wszelki wypadek i powiedziałam, że nie mogę wyłącznie na podstawie telefonu itd. Wtedy zaczął krzyczeć i rzucił słuchawkę. Po kwadransie zatelefonowali z Dzielnicowego Wydziału Oświaty. Pani Kławdia we własnej osobie. Powtórzyła prośbę w sprawie urlopu. Potem z Komitetu Dzielnicowego w sprawie opinii. Żeby im jeszcze dziś dostarczyć. Powiedziałam oczywiście, że nie sprzeciwiam się... Ale żeby w środku roku szkolnego... - Przysięgam, to nie moja robota. Domyślam się oczywiście, o co chodzi, ale przez myśl mi nie przeszło... Dyrektorka spojrzała na mnie niechętnie, ale z szacunkiem. - Co to wszystko oznacza? - To tylko... Hm... Jak by powiedzieć... Rozumie pani, po prostu trafiła się okazja... akurat turystyczna wycieczka... - I dlatego z Komitetu Dzielnicowego chcą, żeby jeszcze dziś dostarczyć opinię? Może uważa się mnie w szkole za osobę niedzisiejszą... - pani Wiera zacisnęła z urazą wargi - ale nie jestem aż tak głupia, by nie rozumieć niczego. Trudno, niech pan jedzie i proszę nie narażać na szwank dobrego imienia naszej szkoły. Uległem impulsowi, pochwyciłem i ucałowałem dłoń pani Wiery. Spojrzała na mnie błędnie. Rozchyliła usta, by coś powiedzieć, ale zaraz zamknęła je znowu. Porwał mnie radosny, obłąkany wicher. Nie bałem się niczego. Wszystko stało się możliwe. - Pani Wiero - zawołałem śpiewnie. - Ja... Ja kocham panią, zachwycająca kobieto... Wybiegłem w podskokach z gabinetu. Dostrzegłem jeszcze, jak dyrektorka trze z całej siły dłonią czoło. ROZDZIAŁ 16 Kiedy zatelefonowałem do Pietielina, ten zareagował, jakby był pod napięciem. Aż mnie słuchawka trzepnęła! - Wszystkie papiery do mnie! - wrzasnął. - Natychmiast! - Jakie papiery? - Niech pan przyjeżdża. Wszystko wypełni pan na miejscu. Pojutrze odlatujemy. Do widzenia, nie mam czasu. - ...Odlatujemy pojutrze, pojutrze odlatujemy, pojutrze odlatujemy - powtarzałem jak płyta zacinająca się. - Odlatujemy pojutrze. Przez chwilę odczuwałem wstyd. Wsiądę do samolotu z obojętną miną doświadczonego podróżnika, a Hala zostanie. Nina zostanie też. Ilja, Wasia i Walentyna. I dyrektorka, i matematyk. Zresztą pan Siemion teraz i tak by nie mógł się rozstać ze swoją dopiero co otwartą szafą. Zadzwoniłem do Niny. Tak, oczywiście, już wie. Tak, oczywiście, życzy nam powodzenia. - Mogę poczekać? - zapytałem. - O szóstej przy wyjściu? - Nie, Jureczku. Nie trzeba. - Dlaczego? - Bo nie. - Ale dlaczego? Chcę się pożegnać. - Nie trzeba. Jest pan bardzo dobry, ale będzie panu przykro, że to pan wyjeżdża, a ja zostaję. Pan jest pod wrażeniem bliskiej podróży, a ja - ja zostanę w pana wyobraźni rozżalona i osamotniona. Będzie się pan poczuwał wobec mnie do nieistniejących zobowiązań - Nina nagle roześmiała się. - Mam rację? No widzi pan, a dotąd tylko pan czytał w moich myślach!... - Nino, ja... - Nie trzeba, Jureczku. Jest pan kochany i proszę nic nie mówić. Życzę wszystkiego najlepszego. Pewna jestem, że wszystko pójdzie dobrze. Popędziłem do instytutu. Pietielina nie było, ale poważna sekretarka wyglądająca dziwnie swojsko wyjęła z biurka i podała mi teczkę. - Doktor prosił, żeby to wszystko wypełnić. Proszę siąść, o tutaj... Ledwie zdążyłem wpisać datę urodzenia, gdy jak wicher wpadł doktor. Siwe włosy stały mu dęba, wokół wszystko fruwało. Wciągnął mnie do gabinetu. - Stary Humbert odnalazł tę Carrados. Łatwo mu nawet poszło. Bierze razem z nią udział w tych doświadczeniach. Finansuje je Fundusz CIAPR *.[* Carnegie Institute of Atomie Power Researches - Instytut Carnegiego do Badań nad Energią Jądrową.] Oni także postanowili nie wspominać chwilowo nikomu ani słówkiem. Humbert nie był wcale zdziwiony. Lina Carrados, okazuje się, także wiedziała o pańskim istnieniu. - Dlaczego my jedziemy tam, a nie oni do nas? - Bo miss Carrados kategorycznie sprzeciwia się. Jej matka jest ciężko chora. Dlatego nas zaprosili. Już mam bilety - Pietielin wyciągnął z kieszeni dwie podłużne książeczki z czerwoną chorągiewką Aerofłotu. - Nikt by nie potrafił wywojować w takim terminie pozwolenia na wyjazd! Tylko stary Pietielin. Co, hę? - doktor roześmiał się chełpliwie. - Wszechzwiązkowy rekord! Wie pan, dlaczego ludzie mi pomagają? Nie wie pan? Zdradzę panu swoją tajemnicę zawodową. Domagam się rzeczy tak niemożliwych, że ich po prostu oszołamiam. A w oszołomieniu załatwiają wszystko jak w transie. Wyobraża pan sobie, co znaczy otrzymać w ciągu trzech dni wszystkie zezwolenia, papiery, nawet wizy w ambasadzie? No właśnie. Urzędnik ambasady tak się zdumiał, że pytał z pięć razy, kiedy chcemy lecieć. „Tak - powiada - nasze kraje istotnie współpracują ze sobą, mamy wiele wspólnych programów naukowych, ale żeby w ciągu trzech dni załatwić wizy, to niesłychane”. „Doskonale - powiadam - niech będzie, zgadzam się na dwa, nie na trzy. Proszę wziąć pod uwagę - mówię - że utrudnia pan kontakty naukowe i profesor Humbert, Fundusz CIAPR i cała wasza nauka, nie wspominając już o naszej, nie darują panu tego. Nie zostanie pan nigdy honorowym członkiem akademii za zasługi na polu szybkiego załatwiania wiz dla uczonych”. I wie pan, jak prędko ten cwaniak je załatwił? W jeden dzień! Teraz proszę nie przeszkadzać, mam multum spraw. - Kto tu przeszkadza! To pan mnie pouczał, jak należy żyć w ogóle, a załatwiać wizy w szczególności. - W moim wieku, Jura - oświadczył surowo doktor - trudno zmienić zawód, dlatego muszę zawsze uważać, że to ja mam rację. Tak, kochany, wygodniej. - Demoralizuje mnie pan, doktorze - oświadczyłem bardzo poważnie i grając nadal rolę naiwnego, choć nieustraszonego miłośnika prawdy dodałem: - Uczy cynizmu... - Ach, Jurek, Jurek... Szczęście, że przyjaciele z Bursztynowej Planety wybrali akurat pana. Iluż to młodych i mniej młodych ludzi nie wojuje ze starymi członkami Akademii, ale zawsze od razu zgadza się na wszystko. - Postaram się - odrzekłem opuszczając głowę jak winowajca. - No właśnie. A teraz proszę spływać, młody przyjacielu, i nie przeszkadzać. Tym razem nie żartuję... - Żoneczko - powiedziałem, gdy tylko Hala weszła do mieszkania. - Muszę cię porzucić, lecę w świat. - Dobrze, dobrze. Kupiłeś chleb, czy ja mam zejść? - Mówię poważnie. Lecimy pojutrze obaj z akademikiem Pietielinem do Sherwood. Hala na chwilę skamieniała. Płaszcz, który akurat zdejmowała, zwisł z jednego ramienia. Ucieszy się czy obrazi, że bez niej? - Żartujesz! - Nie. Daję słowo. Skokiem z miejsca w dal rzuciła mi się na szyję. Za nią pofrunął rozwiany płaszcz. Pocałunek z rozbiegu był szybki i celny. Trafił mnie prosto w nos. - Więc to prawda, Jureczku? - Powtarzałaś zawsze, że jestem gamoń, że nie potrafię się urządzać. A kto namotał Bursztynową Planetę? Jurij Czernow. Cicha woda, a jak trzeba, to proszę, wszystko gotowe! - Lecisz prosto do Sherwood? - A jak chciałaś? Przez Sokolniki? - Jureczku, to przecież... przecież... - Oczywiście, to przecież. - A co mi przywieziesz? Błękitne poncho. Zamszowy spodnium... - Poncho. A może rancho też? - Wciąż się wyśmiewasz... - Bo jestem poważny. Śmiech to oznaka prawdziwej powagi. - Nie gadaj... tak się cieszę, mój ty głuptasku... Mała głupia Luśka - myślałem. - Jak mogłem wyobrażać sobie życie bez niej? - Jestem pewien, że już jutro rzucisz mimochodem w pracy: mój Jura obiecał mi poncho z Sherwood. Wiecie, babki, teraz na Zachodzie wszyscy po prostu wariują za ponchami. Nie zdejmują ich z siebie nawet w nocy. Niestety, chwilowo będziesz musiała tę płytę wyciszyć... - A to dlaczego? - W Sherwood podobnie jak u nas postanowili nie rozgłaszać tej sprawy. Lecimy na prywatne zaproszenie profesora Humberta. Pietielin jako Pietielin, ja jako jego tłumacz. W głębi duszy wciąż jeszcze nie wierzyłem, że polecimy; kiedy już nawet jechaliśmy z Halą na lotnisko do Szeremietiewa. Nie wierzyłem, widząc przy szosie leningradzkiej wielki drogowskaz „Szeremietiewo I”. Nie wierzyłem, gdy po drodze ukazały się reklamowe tablice ani kiedy taksówka zatrzymała się obok długiej limuzyny z dyplomatyczną chorągiewką. Ani gdy wysiadła z niej bajecznej urody Murzynka w bogato haftowanym kożuszku. Dopiero na dworcu lotniczym zacząłem podejrzewać, że wszystko to rzeczywistość, a nie fantazja. Pietielina jeszcze nie było, staliśmy milcząc przy kiosku z gazetami, żadnemu z nas nie chciało się zaczynać rozmowy. Smagła kobieta wiodła za sobą stadko równie smagłych dzieciaków. Szły za nią jak kaczątka, kolebiąc się spiesznie na krótkich nóżkach. Ostatnie, najmłodsze, ciągnęło na sznureczku zielonego krokodyla na kółkach. Krokodyl przypominał mi naszego „Gienka” z dziecinnych dobranocek. Co chwila przewracał się na wznak. Żal mi się go zrobiło. Młoda, piękna kobieta trzymała na ręku dziewczynkę w futerku. Podawała ją wyglądającemu na dyplomatę mężczyźnie, najwidoczniej ojcu. Ale dziewczynka nie chciała go pocałować. Wyrywała się, by pobiec za przewróconym akurat kółkami w górę krokodylem. Naprzeciw nas stała gromadka sportowców. Młodzi, ogorzali, zapewne prosto z obozu, może gdzieś z Suchumi. Wszyscy w jednakowych granatowych płaszczach. Wszyscy roześmiani. Na pewno opowiadali sobie kawały. Nagle poczułem się stary, mądry i smętny. Choć smętek ów nie był głęboki i pierzchnął natychmiast, gdy przypomniałem sobie, że lecę z doktorem do Sherwood, i gdy koło nas przeszły dwie nieziemsko urodziwe i wytworne stewardesy, zapowiedź nowych nieznanych krain i nowych wzruszeń. - Jeżeli będziesz się tak gapić na każdą ładną babkę - powiedziała Hala - to nawet maluchy podniosą wrzask. - Dlaczego? - Bo opada ci dolna szczęka i wyglądasz jak paralityk. - Dobra - odrzekłem wzdychając. - Nie będę, nie chcę wyglądać jak paralityk. - Czego nie będziesz? Gapić się na babki? - Nie. Otwierać ust. O, jest Pietielin. Doktor zbliżał się szybko. Odprowadzała go młoda kobieta i mężczyzna koło czterdziestki, chyba kierowca. - Czyżby to żona? - zdążyła szepnąć Hala. - Pewno żona i szofer. Przywitaliśmy się. Pietielin powiedział: - Poznajcie się. Moja wnuczka, Lenoczka. A to jej tata, czyli mój syn Włodzimierz. Równocześnie głęboki, wzmocniony przez głośniki kobiecy głos wyszeptał namiętnie na całą salę, że pasażerowie odlatujący do Sherwood proszeni są do wyjścia. Zadziwiające. Czas odlotu zgadzał się ze wskazanym na naszych podobnych do książeczek biletach Aerofłotu, numer rejsu także. Miraż nie znikał. Głośniki wyszeptały to samo wezwanie, tym razem po angielsku. Pożegnaliśmy się łatwo i przyjemnie, jak wypada starym, nieco zmęczonym obieżyświatom, podróżnikom, którzy zjeździli, zdeptali i oblecieli całą kulę ziemską. Rio de Janeiro? Coś ty, alboż to ciekawe? Zeszłego tygodnia, kiedy byłem w Dar es Salaam... Młody, pachnący wodą kolońską żołnierz straży granicznej przejrzał uważnie nasze paszporty, potem otworzył z uśmiechem kołowrót przy wejściu. Wicher dalekich podróży już huczał mi w głowie. Zawirowało w niej tym bardziej, iż zmuszałem się do zachowania niedbale poważnego wyglądu. Gdybyż to ludzie wiedzieli, że pierwszy raz w życiu lecę za granicę i chce mi się kwiczeć z podniecenia i ganiać jak ciołek po poczekalni!... Miejsce w ogromnym z bliska „Ile” miałem tuż przy oknie i znów błogosławiłem los, bo w samolocie lubię patrzeć przez okno. Wzbiliśmy się i białe chmury pod nami wydały się tak gęste, tak podobne do olbrzymiej śnieżnej równiny, że począłem szukać wzrokiem narciarzy. Niemożliwe, by w taki pogodny dzień, na takim świeżym, nasiąkłym różowością zimowego słońca śniegu nie snuły się ich całe sznureczki. Ale nie było nikogo. Nad owalnie wydłużonym okienkiem zauważyłem rączkę, nacisnąłem ją lekko. Niebieska zasłonka z masy plastycznej opadła i śnieżna dolina pod nami zbłękitniała. Zgasły napisy z odwiecznym nakazem niepalenia i zapięcia pasów. Doktor wyjął papierosy i poczęstował mnie. - Wie pan - powiedział - już dawno nigdzie mi się tak nie spieszyło, jak teraz do Sherwood. A wie pan, czemu? Bo jak najszybciej chcę się dowiedzieć, co do nich dotarło o pańskim ludzie U. Co to za cywilizacja, na jakim znajdują się stopniu rozwoju? Przecież te pańskie opowieści przesłania jakaś mgiełka... Pan się nie gniewa? Odparłem, że nie, i spojrzałem na zegarek. Jedenasta rano. Zaraz rozpocznie się przerwa po trzeciej lekcji. Pani Maria zagląda do jednego ze swoich notesików i uważnym wzrokiem męża zaufania wypatruje uchylających się od płacenia składek dłużników. Matematyk nie spuszcza z oczu odzyskanych w otwartej przeze mnie szafie skarbów. Ciekawe, kto siedzi na moim miejscu przy naszym kochanym starym szkielecie? Kto próbuje przemnożyć w pamięci liczby na poczciwym starym numerku inwentarzowym? Jak radzi sobie Rajka z moimi chuliganami? Czy śliczna Ałła odrzuci przyjaźń Siergieja? Westchnąłem z troską tak wyraźną, że Pietielin obrzucił mnie współczującym spojrzeniem i zapytał: - Czemu pan wzdycha tak ciężko? Zmęczony życiem? - Nie to... - Szkoda. Trzeba zmęczyć się życiem za młodu. A potem odpoczywać. Na przykład ja... Roześmiałem się. - Czemu się pan śmieje? - Że niby odpoczywa pan! - Jak to nie? - rzucił obrażonym tonem. - A choćby teraz... - Teraz przypięli pana pasami do fotela... Moim zdaniem to jedyny sposób, żeby utrzymać pana na jednym miejscu. - Proszę uważać, bo nie wezmę pana na starszego laboranta. Brakuje panu szacunku... - Nie zamierzam rzucać szkoły. - Jak oni wytrzymują z panem? Przede wszystkim nauczyciele powinni szanować zwierzchność. - Z trudem, ale wytrzymują... Doktor zmarszczył nos w zadumie i dodał: - Dlaczego właściwie tak mi się pan podoba? To nienaturalne. Wykłóca się pan, jest zuchwały, niezależny w sądach, przez pana wydarzyła się jedna z największych historii w życiu ludzkości... W moim instytucie jest tylu młodych ludzi szanujących mnie, szczerze i gorąco zapewniających, że zawsze mam rację, których sądy i poglądy dziwnym trafem zawsze zgadzają się z moimi... Zachichotałem, a Pietielin mówił dalej: - Proszę, pański śmiech także jest niepoważny. I dym pan puszcza kółkami, a ja nie umiem. Całe życie chciałem się nauczyć i nie potrafiłem. Może dlatego zostałem akademikiem, żeby jakoś ten brak nadrobić. A pańskie kółka? Proszę spojrzeć! Nadzwyczajne, prima sort, wykonanie eksportowe. Usiłowałem starego pocieszyć. - Proszę się nie frasować, ja też mam braki. Pewien bliski przyjaciel twierdzi uparcie, że jestem oligofrenik. - Oligofrenik? To nazbyt ogólnikowo - Pietielin przyglądał mi się z zainteresowaniem. - Nie postawił dokładniejszego rozpoznania? - A jakże. Postawił. Wykrył u mnie objawy idiotyzmu, ogólnej demencji i imbecylizmu. - Bardzo, bardzo ciekawe. Kim jest z zawodu ten przyjaciel? - Tak w ogóle to filolog. Ale pracuje w informatyce technicznej. - Niech mu pan powie, że ma świetne oko. Tu mrugnął do mnie i roześmiał się. Dziwna rzecz, pomyślałem, dlaczego los zsyła mi takich wspaniałych ludzi? Czym sobie na to zasłużyłem? Nie zdążyłem znaleźć odpowiedzi na to pytanie, myśli poczęły się rozpełzać w różne strony, potykać i przystawać. Przez kilka chwil nie mogłem się wyznać, jawa to czy sen, kiedy jednak dostrzegłem lecącego obok samolotu i mrugającego do mnie porozumiewawczo Ilję, zdecydowałem, że jednak śpię, i z czystym sumieniem skłoniłem głowę na piersi. Rozbudził mnie Pietielin. - Teraz już wiem, dlaczego wybrali na kontakt właśnie pana - powiedział złośliwie. - Śpi pan jak suseł. - Ledwo przymknąłem oczy - oburzyłem się, ukradkiem rozcierając ścierpniętą nogę. - Na przeszło trzy godziny... - To już zaraz Sherwood? - Tam buszuje cyklon, lotnisko zamknięte, mgła. Lądujemy w Glenndale. Przesiedzimy pewnie z dobę, może dwie. Pietielin, jak zwykle, miał rację. Sterczeliśmy w Glenndale równo dwie doby, aż cyklonowi znudziło się wiercić w kółko nad Sherwood i szczęśliwie odleciał gdzieś załatwiać inne sprawy. Siedzieliśmy w hotelowym pokoju, czytałem nie spiesząc się obfity „Glenndale Herald”. Miał czterdzieści osiem stronic. Miałem nadzieję, że nawet najbardziej uparty cyklon ustanie koło trzydziestej. Obecnie byłem na trzeciej i czytałem o perspektywach kolejnej podwyżki cen ropy naftowej. Przeszedłem następnie do przepowiedni giełdowych. Perspektywy nie były zbyt świetlane, ale nie załamały mnie. Nie ukrywam, odczułem nawet lekką uciechę, jak wszyscy chyba, którzy nie mają akcji, a czytają o spadku ich cen. Pod wiadomościami giełdowymi ukazana była jakaś młoda osóbka w staniczku. Nie odznaczała się zbytnią urodą, jej staniczek też mnie nie zaciekawił. Chciałem już przenieść wzrok na czwartą stronę, kiedy poczułem, że nie mogę tego uczynić. Coś obudziło mą uwagę. Prześliznąłem się oczyma po łamach gazety. Nie, na pewno nie szło o ropę ani o giełdę. Nagle zobaczyłem... Nad babką w staniku widniało: „Biustonosze »Kontakt« zdobią figurę nie krępując ruchów. Miss Lina Carrados, która uczestniczy w eksperymentach profesora Humberta przy nawiązywaniu kontaktu z pozaziemskimi cywilizacjami, utrzymuje, że biustonosze marki »Kontakt« dają poczucie kosmicznej nieważkości”. Podałem gazetę Pietielinowi. Ten założył okulary i dwukrotnie odczytał reklamę. - Tak - powiedział. - Poczucie nieważkości... Lecieliśmy znów nad białymi chmurami, jednak nie wierzyłem już, by na śnieżystej równinie pojawili się za chwilę narciarze. Nagle poczułem w sobie zwykłą głuchą ciszę. Tym razem jednak nie rosła, nie pęczniała z wolna jak pąk - kwiatu. Od razu niemal prysła i rozpłynęła się zostawiając po sobie świadomość, że tej dziewczyny, miss Carrados, już nie ma. Zostaliśmy rozłączeni. Mózg nie potrafił jeszcze przetrawić owej świadomości, ale serce ścisnęło się, a w piersi powstała chłodna, ssąca pustka. Bzdury, mówiłem sobie usiłując opanować przybliżającą się panikę. Typowa histeria. Słowa te jednak brzmiały żałośnie, bezradnie. Pietielin widocznie zdrzemnął się, gdyż pod moim dotknięciem drgnął. - Panie doktorze - szeptałem spiesznie, by kłębek nie utknął mi w gardle. - Już jej nie ma... - Kogo? - odwrócił się gwałtownie, choć oczy już wiedziały. - Carrados. - Na pewno? - Tak. Jakby niespodzianie znikła... Nagle, zupełnie... Może nie żyje... - Kosmiczna nieważkość... Kiedy to się stało? - Nie wiem. Dopiero teraz poczułem. Pietielin pokręcił głową, odchylił się w fotelu i mruknął: - No tak... Zestarzał się od razu, w oczach. Biały, niepokorny czub na głowie opadł. - Więc nasz wyjazd stracił sens? - zapytałem. Dziecinne przyzwyczajenie zadawania dorosłym pytań, na które zna się z góry odpowiedź. Dziecinne przyzwyczajenie oczekiwania od dorosłych cudu, który nie mógł się wydarzyć. Carrados przestała istnieć, nasza ledwie rozpoczęta wyprawa utraciła wszelki sens. Pietielin twierdził, że mogę się mylić, i że pozostały chyba jakieś dane. A ja myślałem o dziewczynie w staniczku... Przecież to absurd. Śmierć to absurd, bez sensu, wbrew naturze. Był człowiek, podano mu z odległej planety niteczkę snów i oto nie ma człowieka. Koniuszek niteczki zwiśnie bezsilnie. I zniknie. Gdyby nawet nie śniła się jej Bursztynowa Planeta, czy śmierć stałaby się przez to mniej absurdalna? Co muszą teraz czuć jej matka, ojciec? Może miała narzeczonego? Chyba zdrzemnąłem się, gdyż nagle drgnąłem przerażony. Spojrzałem na doktora. Patrzał w książkę, ale widziałem, że nie czyta. O czym myśli teraz? Poczułem, że muszę się tego dowiedzieć. Może raczej nie dowiedzieć się, lecz sprawdzić, czy potrafię jak dawniej czytać w myślach. Skupiłem się czekając na szmer cudzych stów. Na próżno przyzywałem go, nie słyszałem nic. Nie było obcych myśli. Były tylko moje własne, bezdźwięczne, krążące z przerażeniem, jak nietoperze, po czaszce. Nie, nie potrzebowałem cudzych myśli, nigdy nie sprawiało mi przyjemności podsłuchiwanie pomruków w cudzych głowach. Nie pamiętałem nawet o tych możliwościach, póki nie okazywały się potrzebne. Było to bowiem tylko narzędzie, broń w walce o uznanie Bursztynowej Planety i prawdy Kontaktu. Tak, nie była to moja broń. Otrzymałem ją, odpowiadałem za nią. Oczywiście, nie ja ją utraciłem. A jednak czułem się winny- Spróbować jeszcze raz. Nie spiesząc się, spokojnie. Rozluźnić się, nie myśleć o niczym. Wsłuchać się uważnie. Blaszany chrzęst suchych liści wnet zabrzmi w głowie. Jednak nie zabrzmiał. Nie słyszałem niczego. Niczego. Wyciągnąłem dłoń, by dotknąć ręki Pietielina, powiedzieć o nowej stracie. Powstrzymałem się jednak w ostatniej chwili. Zrobiło mi się go żal. Cios za ciosem. W obu przypadkach to ja byłem zwiastunem nieszczęścia. Nie można przecież zawrócić ogromnego „Iła” ze stu pięćdziesięcioma pasażerami dlatego tylko, że nauczyciel angielskiego, Jurij M. Czernow, utracił dziwną zdolność czytania cudzych myśli! Zdolność, która wedle wszelkich praw nauki nie mogła w ogóle istnieć. Dwie stewardesy, dwie prześliczne boginki z Szeremietiewa podawały na tackach z masy plastycznej wykwintne międzynarodowe dania. Na ich twarzach z masy plastycznej widniały wykwintne międzynarodowe uśmiechy. Zasypiałem, budziłem się, znów zasypiałem, lecz w sercu tkwiła zadra. W końcu poprosili nas znów, by nie palić i zapiąć pasy, widnokrąg stanął dęba i samolot zaczął schodzić do lądowania. ROZDZIAŁ 17 Profesor Humbert wyglądał, okazało się, dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałem. Wysoki, przygarbiony, pełen staroświeckiej dystynkcji. Jeszcze z daleka kiwał ku nam dłonią. W obliczu miał powagę. Zrozumiałem, że niestety nie myliłem się. - Dzień dobry, Hugh - powitał go Pietielin. - Dzień dobry - usiłował uśmiechnąć się gospodarz. Nie udało mu się to jednak. - Jak podróż? - Dziękuję, doskonale. Poznajcie się, to pan Czernow. - Miło mi - Humbert uścisnął moją dłoń. Skórę miał suchą; pomarszczoną i chłodną. - Bardzo mi miło - odparłem. Jak dotąd, ku memu zdziwieniu, rozumiałem wszystko, co profesor mówił. Dlaczego doktor nie pyta o Linę? - myślałem. - Może ja zapytam? Spojrzałem pytająco na Pietielina, ten jednak wykonał niedostrzegalny niemal, przeczący ruch głową. Poszliśmy ku metalowym, podobnym nieco do beczek śmiechu w wesołych miasteczkach tarczom. Wirowały jednak na nich walizy, nie ludzie. Profesor Humbert wypytywał doktora o kogoś, kogo nie znałem. Pomyślałem nagle, że może to jednak pomyłka, może Lina żyje. Ale sam już w to nie wierzyłem. Wyłowiliśmy z wirujących tarcz walizki, przeszliśmy obok wzgardliwie obojętnych celników i wyszliśmy na ulicę. Było tu cieplej niż w Moskwie. Ani odrobiny śniegu. Mój Boże, jestem w Sherwood, gdzież podziała się przepełniająca mnie w Szeremietewie cielęca radość? Włożyliśmy walizki do bagażnika, profesor Humbert usiadł za kierownicą, wcisnął kluczyk zapłonu i nasłuchując warkotu silnika nagle powiedział: - Wolałbym odsunąć jeszcze to, co muszę powiedzieć, ale wątpię, by to zmieniło cokolwiek... - westchnął urywanie, kurczowo, jak łkające dziecko. Popatrzył na nas. Przesłonił oczy pomarszczonymi, żółwimi powiekami. Co się stanie, jeśli nagle nie będzie mógł ich podnieść, pomyślałem. Wolno, z wysiłkiem uczynił to jednak. W jego wzroku znać było niepewność. - Dlaczego, dlaczego musiało się to stać? - ciągnął. - Wybaczcie, nie powiedziałem nawet, co właściwie zaszło... - Wiemy wszystko - tym razem westchnął doktor. Może to wina akcentu, a może powolnej angielszczyzny, lecz mówił teraz spokojniej niż po rosyjsku, a słowa brzmiały szczególnie miękko i współczująco. - Kiedy umarła? - Umarła? Kto powiedział, że umarła? Żyje, i to, niestety... Myślałem, że mister Czernow... Mister Czernow to ja. Trzeba się przyzwyczajać. Samochód płynnie przyśpieszał biegu. - Mister Czernow poczuł już w samolocie, że z pańska asystentką coś się stało - pośpieszył z odsieczą doktor. Zrozumiałem, za co go lubią współpracownicy. Stary Humbert nie odwracając się wzruszył ramionami. Płaszcz na plecach ułożył się w fałdy. - W ostatnich dniach - powiedział - sny Liny zaczęły tracić wyrazistość. Wczorajszej i przedwczorajszej nocy nie pojawiły się wcale. Dzisiaj utraciła zdolności telepatyczne i oświadczyła, że nie może pana odnaleźć. Wszystko się skończyło. - Może jednak jeszcze poczekać - wtrącił Pietielin. - Gdybym miał o dwadzieścia lat mniej, mógłbym sobie na to pozwolić. Ale w moim wieku to niedopuszczalny luksus. Przepraszam, Paul... Kiedy dowiedziałem się o waszej zgodzie na przylot, powiedziałem do Marty: „Przyleci Paul i wszystko zawiruje dokoła jak wicher. Jak wtedy w Moskwie, kiedy omal nas nie wykończył swą nieustającą gościnnością i energią”... - Nawet nie zapytałem, jak się miewa Marta? - Ach, jest zdrowa, jeśli można być zdrowym w naszym wieku. Wie pan, co powiedziała? Że na cześć pańskiego przyjazdu przyrządzi prawdziwy rosyjski obiad. A tu... Umilkł. Szyby były podniesione, wewnątrz wozu ciepło i cicho. Milczeliśmy. Wpatrywałem się w plecy Huraberta. Wiek jego zdradzała szyja. Rzeczywiście, ma chyba dużo lat. Podobieństwo do żółwia było uderzające. Jednakże zamiast pancerza widniał gruby płaszcz koloru marengo. - Wybaczcie, przyjaciele - odezwał się znowu profesor. Nie odrywał wzroku od drogi. - Wybaczcie, że milczę, ale nie mogę dojść do siebie. Nigdy w życiu nie odczuwałem takiego rozczarowania! I takiej pogardy dla ludzi. Wiecie, dlaczego tamci zerwali kontakt? Milczeliśmy. - Bo Lina i moi koledzy sprzedali go! - głos profesora stał się wysoki, nieomal krzykliwy. - Prosiłem, nie opowiadajcie nikomu o naszej pracy, nie udzielajcie wywiadów. Ale gdzie tam!... Spróbujcie natchnąć szlachetną myślą kupczących w świątyni... Kiedy tylko gazety i telewizja zwąchały coś o naszej pracy, moi współpracownicy i Lina mało nie poszaleli! Przez dwa dni szafowali na prawo i lewo najbezsensowniejszymi wywiadami. Znęciła ich żądza sławy. Natychmiast też osaczyli nas spece od reklamy. Och, nie znacie tych panów! Tylko oni potrafią wymyślić w niecałą dobę takie nazwy! „Dalekie sny” dla perfum, „Złocista planeta” dla szminek, „Kontakt” dla biustonoszy! Nie wyobrażacie sobie, co się tu wyprawiało! Ci ludzie kręcili się koło nas jak maklerzy giełdowi w dniu rzucenia na rynek akcji po kursie, o jakim żaden z nich nawet nie marzył... Nie znam potężniejszego oręża od prostactwa!... Milczeliśmy. Rozumiałem, co mówi profesor, słowa te jednak z trudem docierały do mojej świadomości. Jak reklama może stać się taką straszliwą bronią?.. - Sądzi pan, że kontakt został przerwany właśnie przez ten... - Pietielin zawahał się, szukając słowa. - Handelek? - Właśnie... - Nie mam najmniejszej wątpliwości! Przecież Lina i mister Czernow działali najwidoczniej nie tylko jako odbierający, lecz jako nadający także. Wyobrażam sobie, co musieli odczuć mieszkańcy Złocistej Planety, kiedy tu się rozpętała owa wielka wyprzedaż... - My nazwaliśmy tę planetę Bursztynową - mruknąłem, ale profesor nie zwrócił na to uwagi. - Ogłuchli chyba słuchając naszego jazgotu, powarkiwań, żałosnego bełkotu konkurencji podbijającej wciąż, ceny! Podłość ludzka pomnożona przez prostactwo potrafi zniszczyć nie tylko kontakt, ale całą, pożal się Boże, cywilizację. Zawsze byliśmy przecież mistrzami handlu. Frymarczyliśmy wszystkim, marzeniami i ludźmi, sztuką i snami... Lina Carrados o wielkich, świetlistych oczach i nieuchwytnym uśmiechu na wargach. Lina Carrados sprzedająca Bursztynową Planetę za dochody z reklamy biustonoszy „Kontakt”... Nie, nie mogłem nią pogardzać jak profesor Humbert. Po prostu czułem bezmierny żal, jakby sprzedała mnie właśnie. Jak mogła wymienić na pieniądze melodię bursztynowych wzgórz?! - Ale chyba zdążył pan coś niecoś ustalić? - zapytał doktor. - Bardzo mało, niestety. Trzeba było wpierw zdobyć fundusze, wszystko zorganizować. Wtedy właśnie zaczął się ów handelek. Poznałem ją dopiero następnego dnia. Weszła do pokoju i spojrzała na mnie. Wiedziałem od razu, że to ona. Milczałem, brakowało mi słów. Rozumiałem całą absurdalność takiego postępowania, ale wargi miałem jak zamrożone, nie mogłem nimi poruszyć. Uśmiechnęła się. Najwidoczniej pragnęła uczynić uśmiech wyzywającym - proszę, posłuchajmy, o czym ten zacznie ględzić! Pod tą maską kryło się jednak wyraźne zmieszanie. Stała teraz żałosna i bezbronna. Prawdopodobnie zawsze była taka. Brakowało jej chyba oparcia, postanowiła więc sprzedając drogo bursztynowe sny stanąć mocno na nogach. Zrobiła niepewny krok ku mnie i spojrzała pytająco. Przez mgnienie wydało mi się, że w jej wzroku zapłonął odblask Bursztynowej Planety. Poruszyłem się. Nie chodzi o telepatię, ale powinny nas przecież wiązać ze sobą owe wspólne sny. Bursztynowe. Nim jednak zdążyłem zrobić krok, odblask zniknął, uśmiech znów stał się odpychający. Nie pragnęła kontaktu nawet ze mną. Boże - pomyślałem błagalnie - spraw, by nic nie mówiła! Nie powiedziała słowa. Odwróciła się i wyszła. Którą to już noc budzę się niewymownie smutny. Jest wczesny ranek, za oknem widzę gęstą nocną ciemność. Leżę z rozwartymi oczyma i słucham dźwięków ulicznych. Nie widuję już więcej bursztynowych snów ani braci U. Nie słyszę melodii śpiewnych wzgórz, nie ślizgam się po niewidzialnych stromiznach, nie śpieszę na Zew, nie wypełniam wraz z braćmi Wzoru. Świat utracił dla mnie pozłocisty blask święta, uroczystej wigilii, do której tak przywykłem. Chociaż to nie jest prawda, nie można przywyknąć do święta. Święto, do którego się przywyka, powszednieje, a dla mnie sny były zawsze świętem. Gdybyż to była tylko moja strata, czułbym się o wiele spokojniej. A przynajmniej próbowałbym czuć się tak. Ale to przecież strata dla całej ludzkości. Ja się nie liczę. Rozumiem, że wiązać słowa „ja” i „ludzkość” to rzecz co najmniej śmieszna. Jestem tylko odbiornikiem, punkcikiem na powierzchni Ziemi, na który trafił promyk bursztynowych snów. Żyjący dwunożny odbiornik złożony z czternastu miliardów neuronów. Leżę w ciemnościach i ciężko wzdycham. To nie ma sensu. Dlaczego inny promyczek z tamtej planety dosięgnął kogoś, kto zaczął nim frymarczyć? Znam przecież tylu ludzi, którzy strzegliby kontaktu ze wzruszeniem, z miłością. Nina, Ilja, Pietielin... Hala nigdy jeszcze nie była dla mnie taka miła i serdeczna. Rozumiem ją. O ileż łatwiej być żoną nauczyciela języka angielskiego, który nie tylko nie czyta już więcej w ludzkich myślach, ale często nie słyszy tego nawet, co do niego mówi własna żona. Żyć z chodzącym odbiornikiem kosmicznym to zbyt uciążliwe dla kobiety nawet z ostatniego ćwierćwiecza wieku dwudziestego. A my czekamy, aż znów sięgnie ku nam nić marzeń sennych. Przecież U i jego bracia muszą pojąć, że nie wszyscy na naszej planecie gotowi są frymarczyć daleka bursztynową ufnością. Pojmą to na pewno. Więc czekam. Czeka Pietielin. Czeka profesor Humbert. Nie wiem dlaczego, ale mam niewątpliwą pewność, że chyba doczekamy się tego...