11257
Szczegóły |
Tytuł |
11257 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11257 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11257 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11257 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: John Morressy
Tytul: Pracusie z parku sztywnych
(Working Stiffs)
Z "NF" 10/93
Klimatyzator nasyca� wilgotne powietrze odorem
st�ch�ego dymu z cygar. Harry odchyli� si� do ty�u w
skrzypi�cym fotelu, zamkn�� oczy i pr�bowa� nie my�le� o
bankructwie.
Us�ysza� znajome kroki. M�j siostrzeniec, absolwent
uniwersytetu, pomy�la�. Rodzinna m�drala. Skoro jest taki
m�dry, to dlaczego siedzi tutaj razem ze mn�?
Jerome wszed� i osun�� si� na drugi fotel.
- Gor�co na dworze - oznajmi�.
- W biurze te� gor�co - odpar� Harry.
- Dzwoni� kto�, kiedy mnie nie by�o?
Harry za�mia� si� gorzko.
- Chyba zwariowa�em, �eby przenosi� tutaj interes. Za
stary jestem na takie zmiany. I ten upa�. - Otar� czo�o i
westchn��: - Dlaczego wyjecha�em z Nowego Jorku?
Ostatnie s�owa stanowi�y raczej cri de coeur ni�
pytanie, ale Jerome i tak odpowiedzia�:
- Podatki ci� wyka�cza�y.
- Nauczy�em si�, jak sobie radzi� z podatkami: przesta�em
zarabia� pieni�dze.
- Masz poj�cie, ile taki metra� by kosztowa� w Nowym Jorku?
- W Nowym Jorku to nie by�aby sauna.
- W��cz klimatyzacj� - poradzi� Jerome.
- Jest w��czona. I ci�gle czuj� si� jak w tureckiej �a�ni.
- Za kilka tygodni staniemy na nogi. Za�o�ymy now�
klimatyzacj�. B�dziesz potrzebowa� p�aszcza, �eby wyj�� do
warsztatu.
- Jak mamy stan�� na nogi, je�li nie mo�emy znale�� ludzi?
- W Nowym Jorku nie mog�e� znale�� dobrych robotnik�w, prawda?
- Tutaj nie mog� znale�� nawet z�ych. W Izbie Handlowej
przysi�gali, �e ten stan jest pe�en ludzi, kt�rzy a� pal�
si� do roboty. Mo�e pal� si� do pracy w fabryce butelek albo
na kurzej farmie, ale jako� nie pal� si�, �eby pracowa� dla
mnie.
Dwaj m�czy�ni milczeli przez chwil�. Wreszcie Harry
doda� z westchnieniem:
- Zreszt� kto chcia�by pracowa� w tym upale? To
d�ungla. Maszyny obrastaj� jakim� paskudztwem.
- Jak ju� zaczniemy dzia�a�, wszystko b�dzie dobrze.
- Wszystko b�dzie dobrze. Tego ci� nauczyli na uniwersytecie?
- Jestem wykwalifikowanym kierownikiem personalnym,
wujku Harry. Zdob�d� ludzi, kt�rych potrzebujemy. Zaufaj
mi.
Harry okr�ci� si� w obrotowym fotelu i popatrzy� na
swoje puste biurko. Nowe maszyny, na kt�rych nie ma kto
pracowa�. Ogromne zad�u�enie i �adnych zam�wie�. Hala
fabryczna wielko�ci lotniskowca, w kt�rej pleni� si� grzyby
i robactwo. Nag�y ruch zak��ci� jego rozmy�lania. Jaki�
robak przebieg� po blacie biurka. Harry nie zareagowa�. To
nie ma sensu, pomy�la�. Rozgnieciesz jednego, a zaraz
wylezie dziesi�� nast�pnych.
Podni�s� si� z g��bokim westchnieniem i ruszy� do
�azienki. Chcia� obmy� twarz zimn� wod�, �eby troch�
och�on��. Wr�ci� po chwili szybkim krokiem, z ob��dem w
oczach.
- D�ungla na zewn�trz nie wystarczy, teraz mamy d�ungl�
w toalecie! - oznajmi� wstrz��ni�ty. - Tam siedzi paj�k, taki
wielki, �e m�g�by ci� wynie�� na grzbiecie. Nadaje si� do
filmu.
Jerome nagle si� o�ywi�.
- "Z�odziej z Bagdadu"! Ten paj�k wewn�trz pos�gu,
kt�ry pilnowa� Wszechwidz�cego Oka. Mia� koron� na g�owie,
pami�tasz?
- Pi�te przez dziesi�te - mrukn�� Harry. Pragn��
wsp�czucia, nie filmowych bzdur.
- Ale Sabu go za�atwi�. Udawa�, �e ze�lizguje si� po
paj�czynie, a potem nagle zatrzyma� si� i ciach! -
wykrzykn�� Jerome, zadaj�c cios wyimaginowan� szabl�.
- Powinienem wynaj�� Sabu i pos�a� go do toalety.
- Sabu nie �yje, wujku Harry.
- No w�a�nie. Jak kogo� potrzebuj�, to facet akurat nie
�yje. Ale wynaj��bym Sabu, gdybym tylko m�g� nawi�za� z nim
kontakt. Nikt inny nie poradzi sobie z tym paj�kiem.
- Nie mo�esz zatrudni� zmar�ych - o�wiadczy� Jerome.
- I nie mog� zatrudni� �ywych. Wi�c co pozostaje?
Jerome nie odpowiedzia�. Przez reszt� popo�udnia
wydawa� si� zamy�lony. Nie mia� kontemplacyjnej natury, ale
teraz wygl�da� jak cz�owiek pogr��ony w g��bokiej zadumie.
Nast�pnego ranka nie pokaza� si� w biurze. O trzeciej,
kiedy Harry zaczyna� ju� podejrzewa�, �e siostrzeniec go
opu�ci�, drzwi otwar�y si� gwa�townie i Jerome wpad� do
�rodka, teatralnie rozk�adaj�c ramiona.
- Pam-param-pam! - zaintonowa�. - Sko�czy�y si� nasze
k�opoty! Mamy pracownik�w!
Harry spojrza� na rozpromienion� twarz ch�opaka i
natychmiast opad�y go w�tpliwo�ci. To by�o za dobre. Co on
potrafi, taki dzieciak �wie�o po studiach? Na pewno co�
schrzani�.
- Opowiedz mi o nich - zaproponowa�.
- Je�li ich przyjmiesz, mo�emy zaczyna� od jutra.
- Dlaczego mam ich nie przyj��? Co, maj� po dwie g�owy?
Jerome za�mia� si� jako� sztucznie.
- Nic w tym rodzaju - zapewni�, opadaj�c na fotel. - S�
zupe�nie normalni. Prawie.
Zapad�o d�ugie milczenie, a potem Harry poprosi�:
- Powiedz mi reszt�, Jerome.
Milczenie przed�u�a�o si�. Wreszcie Jerome powiedzia�:
- No... to s� zombi.
Harry nie odzywa� si� przez pe�ne dwie minuty. Jerome z
dumn� min� rozpar� si� w fotelu i wyci�gn�� nogi. Wreszcie
Harry wykrztusi�:
- Zombi? Jak w voodoo?
- W�a�nie. Kiedy m�wi�e�, �e chcia�by� wynaj�� Sabu,
nawet je�li on nie �yje, wpad�em na pomys�...
- Jerome, zwariowa�e�! Ogl�dasz horrory do p�nej nocy
i g�upiejesz od tego!
- Pomy�l o korzy�ciach, wujku Harry.
- Trupy spaceruj�ce po warsztacie to s� korzy�ci?
Raczej zagro�enie dla zdrowia! Poza tym wystrasz� innych
pracownik�w.
- Nie ma �adnych innych pracownik�w.
- I nie b�dzie. Jak tylko si� dowiedz�, �e musz�
pracowa� z umarlakami, rzuc� robot�.
- Nie potrzebujemy innych. Zombi pracuj� lepiej ni� �ywi ludzie.
- Naprawd�?
Jerome z zapa�em kiwn�� g�ow�.
- I nie bior� urlop�w. Nie wst�puj� do zwi�zk�w
zawodowych. Nie �pi�, nie pal�, nie jedz�, nie chodz� do
kibla, nie k��c� si� o kobiety, nie upijaj� si� i nie maj�
kaca. Po prostu pracuj�.
- Jak szybko? - zapyta� Harry.
Jerome wzruszy� ramionami.
- No, rzeczywi�cie s� do�� powolni - przyzna�. - Ale to
si� wyr�wnuje, skoro pracuj� na okr�g�o.
To co Harry us�ysza�, zmusza�o do zastanowienia.
- W porz�dku, nikt nie jest doskona�y - stwierdzi�. -
S� jakie� inne korzy�ci?
- Nie potrzebuj� opieki lekarskiej. �adnego
ubezpieczenia. �adnych emerytur. �adnych wakacji. Minimalna
pensja. �adnych podwy�ek.
- Z czego b�d� �yli?
- Oni nie �yj�.
Harry potrz�sn�� g�ow�.
- Zapomnia�em - mrukn��. Po namy�le doda�: - W�a�ciwie
po co w og�le im p�aci�?
Jerome podci�gn�� nogi, wyprostowa� si� w fotelu i
energicznym, rzeczowym g�osem o�wiadczy�:
- Musimy mie� list� p�ac, wujku Harry. Je�li
zatrudniasz robotnik�w i nie odprowadzasz podatk�w ani
sk�adek na fundusz ubezpiecze�, b�dziesz mia� rz�d na karku.
- No dobrze, zap�acimy im. Ale dlaczego nigdy nie
s�ysza�em o zombich w Nowym Jorku?
- Dzia�aj� tylko w ciep�ym klimacie. Nie rozumiem
tego, ale znajdziesz ich jedynie w tym rejonie.
- Czy to s� ameryka�scy zombi? Nie chc� �adnych
k�opot�w z urz�dem imigracyjnym. Oni s� gorsi od
specjalist�w podatkowych.
- Stuprocentowi Amerykanie, wujku Harry. Sprawdzi�em
ich metryki urodzenia. R�wnie� �wiadectwa zgonu.
- Nie chc� wiedzie� nic wi�cej. Sprowad� ich tutaj -
nakaza� Harry.
Z punktu widzenia kierownictwa zombi jest idealnym
pracownikiem. Niestety pracownicy-zombi maj� r�wnie�
powa�ne wady. Nie odznaczaj� si� atrakcyjnym wygl�dem i
okropnie �mierdz�. Poruszaj� si� niezdarnie, ci�gle na co�
wpadaj�. Na og� milcz�, a kiedy si� odzywaj�, mamrocz�
monotonnym, be�kotliwym g�osem. S�uchanie ich wymaga
cierpliwo�ci i niewra�liwego �o��dka.
Na pocz�tku Harry jako� sobie radzi�. Kiedy atmosfera w
warsztacie sta�a si� nie do wytrzymania, zainstalowa�
wentylatory i poleci� codziennie sp�ukiwa� wszystkich
pracownik�w wod� z gumowego szlaucha. To pomog�o. Za rad�
Jerome'a ustawi� w strategicznych miejscach otwarte pud�a z
dwuw�glanem sodu. Jako�� powietrza znacznie si� poprawi�a.
Maszyny pracowa�y bez przerwy. Zacz�y nap�ywa�
zam�wienia. Harry oferowa� bezkonkurencyjne ceny i szybki
transport. Co prawda, towary nale�a�o wietrzy� przez dzie�
lub dwa, zanim udost�pniono je klienteli, ale nikt nie
narzeka�.
Rampa za�adowcza sta�a si� scen� o�ywionej
dzia�alno�ci. By� to r�wnie� newralgiczny punkt, poniewa�
tam nast�powa� kontakt pomi�dzy pracownikami a �wiatem
�ywych. W celu unikni�cia k�opot�w Harry wyda� surowe
polecenie, �eby nikt nie wychodzi� na ramp� bez r�kawic,
gogli, maski ochronnej i kapelusza naci�gni�tego g��boko na
uszy. Ale nawet te �rodki ostro�no�ci nie chroni�y przed wpadk�.
Pewnego dnia zirytowany kierowca wtargn�� do biura,
gdzie siedzieli Harry i Jerome.
- Co za ludzie u pana pracuj�, panie Harry? - zawo�a�.
- Nie odpowiadaj� na pytania. Nie m�wi� "Cze��", "Dzie�
dobry" ani "Id� do diab�a". W og�le nic nie m�wi�! Cz�owiek
czuje si� jak na cmentarzu.
Harry i Jerome zerwali si� na r�wne nogi.
- Nie m�w tak! - krzykn�li unisono.
- Oni s� bardzo wra�liwi - wyja�ni� Harry.
- Tak� maj� religi� - doda� Jerome.
- Nie chc� obra�a� niczyjej wiary, ale s� jacy�
niesamowici - upiera� si� kierowca.
- Wiele przecierpieli - oznajmi� Jerome. Harry zrobi�
wsp�czuj�c� min� i pokiwa� g�ow�.
- No, ale powinni�cie ich przekona�, �eby rozmawiali z
lud�mi. Kilka przyjaznych s��w nikomu nie zaszkodzi -
stwierdzi� kierowca.
- Pogadam z nimi - obieca� Harry.
Kierowca wyszed�. Harry opad� na fotel, otar� czo�o i
si�gn�� po cygaro. R�ce mu si� trz�s�y, kiedy zapala�
zapa�k�.
- Jeste�my sko�czeni, Jerome. Wiedzia�em, �e to by�
wariacki pomys�. Ludzie co� zauwa�yli - powiedzia�
zni�onym, zal�knionym g�osem.
- Co takiego zauwa�yli? Ch�opcy nie s� rozmowni? W
porz�dku, nauczymy ich rozmawia�.
- S�ysza�e�, jak oni m�wi�? To okropne.
- Nie musz� wyg�asza� przem�wie�. Nauczymy ich m�wi�:
"�ycz� mi�ego dnia".
- To nie wystarczy, Jerome.
- No dobrze, postawimy radio w warsztacie. B�d�
s�uchali wiadomo�ci, listy przeboj�w, sportu, pogody. Czego
wi�cej potrzeba do rozmowy?
- Telewizja te� si� przyda.
Sukces tego planu zdumia� Harry'ego. Ju� po dziesi�ciu
dniach zombi witali si� s�owami: "Co s�ycha�, stary?" i
"Musz� lecie�, kotku". Z ka�dym tygodniem dodawali nowe
zwroty do swojego repertuaru. Powiedzonka z reklam�wek i
sprawozda� sportowych, odzywki z komedii telewizyjnych i
urywki popularnych piosenek rozbrzmiewa�y w warsztacie.
Harry zauwa�y�, �e zombi zbieraj� si� w grupki, opowiadaj�
sobie kawa�y i dyskutuj� o baseballu. Nucili, pogwizdywali,
czasami wybuchali upiornym �miechem. Kiedy opowiedzia� o tym
siostrze�cowi, Jerome uzna� te objawy za pozytywne. Ale
gdy Harry przy�apa� trzech zombich i czterech kierowc�w na
rampie za�adowczej, jak opowiadali sobie �wi�skie dowcipy
zamiast pracowa�, stanowczo po�o�y� temu kres.
Na jaki� czas bumelanctwo usta�o. Lato min�o spokojnie
i Harry by� z siebie zadowolony. �aden zombi nie pr�bowa�
wymigiwa� si� od roboty. Ale pod koniec wrze�nia wyst�pi�o
nowe, nieprzyjemne zjawisko. Harry zacz�� znajdowa� kawa�ki
swoich pracownik�w rozrzucone po warsztacie: tu fragment
palca, tam po��wka ucha, gdzie indziej ca�y nos. Tempo
produkcji nie spad�o, ale Harry bardzo si� zmartwi�. Po
pierwsze, to by�o obrzydliwe. Po drugie, robotnik, kt�ry
rozpada si� na kawa�ki, nie mo�e wydajnie pracowa�. Harry
postanowi� pogada� z Jerome'em.
- Wi�c te� to zauwa�y�e�? - mrukn�� Jerome.
- Trudno nie.
- Wiesz, co to znaczy, wujku Harry? Oni s� nieszcz�liwi.
- Maj� telewizj�, maj� radio, maj� sta�� prac�. O co chodzi?
- Nie wiem, ale m�wi� ci, �e s� nieszcz�liwi.
Nieszcz�liwy zombi zaczyna si� rozk�ada�. Musimy szybko co�
zrobi�, bo inaczej to miejsce b�dzie wygl�da�o jak...
- Oszcz�d� mi szczeg��w, Jerome - przerwa� Harry.
Popi� wody z karafki stoj�cej na biurku, odchyli� si� do
ty�u i g��boko odetchn��, pr�buj�c opanowa� md�o�ci. Po
chwili powiedzia�:
- Sk�d ty tyle wiesz o zombich? Ucz� was tego na kursach
zarz�dzania?
- Musia�em zaliczy� jaki� przedmiot humanistyczny, wi�c
zapisa�em si� na seminarium klasycznego filmu grozy.
Ogl�dali�my mn�stwo starych film�w. Mieli�my r�wnie�
przeczyta� ksi��k�, ale nikomu si� nie chcia�o.
Rozleg�o si� pukanie do drzwi biura. Zabrzmia�o
g�ucho, jakby kto� uderza� g�bk� o szk�o. Harry i Jerome
wymienili zdumione spojrzenia. Niczego nie zamawiali. Nie
spodziewali si� �adnych go�ci. Jerome potrz�sn�� g�ow� i
wzruszy� ramionami. Harry odchrz�kn��.
- Prosz� wej��! - zawo�a�.
- Jak. Zdr�wko. Panie Harry? - powiedzia� Vernon, jeden
z operator�w maszyn. Ubrany by� w czysty, chocia� wyblak�y i
wystrz�piony kombinezon. Sk�r� mia� blad�, sinozielon� z
��tymi plamami, oczy puste i szkliste, wargi sine,
paznokcie czarne. Kiedy stan�� w drzwiach, jeden paznokie�
upad� na pod�og� z cichym stukni�ciem. Harry zakry� r�k�
usta i odwr�ci� wzrok.
- Mi�o ci� widzie�, Vernon. O co chodzi? - zapyta� Jerome.
- Ch�opcy. Wys�ali. Mnie - wyrecytowa� Vernon g�uchym,
monotonnym g�osem.
- Co si� sta�o?
- Chcemy. Ogl�da�. Dogrywki.
Harry wytrzeszczy� na niego oczy.
- Dogrywki?
- I. Mistrzostwa. Baseballu.
- No wi�c ogl�dajcie w wolnym czasie - zaproponowa� Harry.
Jerome nachyli� si� do wuja i szepn��:
- Oni nie maj� wolnego czasu, wujku Harry. Powinni�my
zwalnia� ich na noc. B�d� lepiej pracowali.
- Tak uwa�asz?
- Sam chcia�em to zaproponowa�. Je�li wypu�cimy ich na
�wie�e powietrze, wr�c� do pracy w lepszym nastroju. B�d�
r�wnie� lepiej pachnie�.
Harry zastanawia� si� przez pe�n� minut�. W trakcie
rozmy�la� wyci�gn�� chustk� i przy�o�y� j� do nosa.
- Naprawd� my�lisz, �e b�d� lepiej pachnie�?
- Bezwzgl�dnie. A kiedy wyjd�, mo�emy przewietrzy� warsztat.
To przekona�o Harry'ego. Oznajmi�:
- Vernon, powiedz ch�opcom, �e odt�d maj� wolne wieczory.
Mog� wyj�� na �wie�e powietrze. Mog� zrobi� pranie.
- Ju�. Lec�. Szefie - przeci�gn�� Vernon. Jedna strona
jego twarzy drgn�a lekko w niezr�cznej imitacji u�miechu. -
�ycz�. Mi�ego. Dnia. Panie Harry. Panie Jerome.
Kiedy Vernon wyszed�, Harry odwr�ci� si� do
siostrze�ca. Od razu nasun�y mu si� liczne zastrze�enia.
Zanim zd��y� sformu�owa� chocia� jedno, Jerome podni�s� r�ce
uspokajaj�cym gestem.
- Wujku Harry, musz� ci co� powiedzie�.
- Powiedz, �e jeste�my zrujnowani. W�a�nie obci��em
produkcj� praktycznie do po�owy. Za stary jestem na takie
wyskoki - j�kn�� Harry.
- Jak tylko zacz��em znajdowa� kawa�ki zombich w
warsztacie, od razu wiedzia�em, �e mamy k�opot. Wi�c
za�atwi�em nocn� zmian�.
Harry popatrzy� na niego ze zdumieniem.
- Naprawd� znalaz�e� ludzi, kt�rzy chc� tutaj pracowa�? W nocy?
- Jest tylko jeden warunek. Czy mamy jaki� czysty,
suchy magazyn, gdzie mo�na wstawi� kilka skrzy�?
- Mamy miejsce na strychu. Chocia� tam jest okropnie.
Nietoperze, paj�ki, ciemno jak w grobie nawet w dzie�. -
Harry zadygota� na sam� my�l.
- B�d� zachwyceni. Zaraz jutro ka�� przys�a� skrzynie.
- Co jest w tych skrzyniach?
- Nocna zmiana.
Harry przez chwil� siedzia� jak og�uszony. Potem zerwa�
si� na nogi, przewracaj�c krzes�o.
- Ma�o ci by�o zombich, wi�c sprowadzi�e� wampiry!
- Ubieraj� si� znacznie lepiej od zombich, no i nie
�mierdz�. Niekt�re pochodz� z bardzo dobrych rodzin.
- Gryz� ludzi w szyje i wysysaj� im krew! Czy tak si�
post�puje w dobrej rodzinie?
- Gryz� tylko wtedy, kiedy s� g�odne, wujku Harry.
Dopilnuj�, �eby by�y grzeczne.
- Jerome, gdzie� ty znalaz� wampiry? To jest Ameryka.
Zombi, rozumiem, ale wampiry?
- W tych stronach mieszka�o sporo Rumun�w. Sprowadzili
r�ne pami�tki ze starego kraju. Dowiedzia�em si� o tym na
seminarium.
Harry przyjrza� mu si� uwa�nie i zapyta�:
- Jak� ocen� dosta�e� z tego seminarium?
- Pi�tk� z minusem. Dosta�bym pi�tk�, gdybym przeczyta�
ksi��k�.
Wampiry okaza�y si� ca�kowicie godne zaufania. Czosnek
zawieszony na drzwiach i oknach nie pozwala� im opuszcza�
fabryki. Nie by�o �adnych rozr�bek ani napastowania
s�siad�w. Natomiast prac� wykonywa�y szybko i sprawnie,
bez przykrych zapach�w.
Harry by� ca�kiem zadowolony ze swojej nowej nocnej
zmiany. Ju� po kilku dniach zacz�� opowiada� o
pierwszorz�dnych europejskich fachowcach i chwali� ich
dok�adno��. Zatrudnianie wampir�w, jak si� przekona�, mia�o
tylko jeden nieprzyjemny aspekt, kt�ry pozostawi�
Jerome'owi. Raz w tygodniu, na p� godziny przed zachodem
s�o�ca, Jerome wnosi� na strych wiadro �wie�ej krwi z
miejscowej rze�ni i stawia� po�rodku kr�gu trumien.
Nast�pnego ranka zabiera� puste wiadro. W noce karmienia
wydajno�� zawsze wzrasta�a.
Zmiana odbywa�a si� rutynowo. Tu� przed zachodem s�o�ca
zombi odchodzili do swoich wieczornych zaj��. Po ich wyj�ciu
Harry i Jerome sprawdzali ochronne p�czki czosnku, wsiadali
do samochod�w i odje�d�ali. Kiedy wracali rano, zombi
pracowali ju� przy maszynach, a wampiry spa�y w trumnach.
Harry nie wymaga� niczego wi�cej.
Pewnego listopadowego ranka prze�y� wstrz�s. Na biurku
znalaz� list, wyznaczaj�cy spotkanie tego samego wieczoru.
Notatka by�a podpisana �mia�ym, wyra�nym pismem: "Ksi���
Radu".
Harry kuli� si� przy biurku, dygocz�c ze strachu, kiedy
zjawi� si� Jerome. Dobr� chwil� zabra�o mu uspokojenie wuja.
- We�miemy czosnek. On nas nie tknie, wujku Harry -
zapewnia�.
- Widzia�e� jego podpis? Rumu�skie nazwisko. Rumuni
uwielbiaj� czosnek.
- Tylko �ywi Rumuni, wujku Harry. Zaufaj mi. Przecie�
dosta�em pi�tk� z minusem.
- Nie przeczyta�e� ksi��ki. Powiniene� przeczyta� t�
ksi��k�, Jerome. Nauczy�by� si� czego� o wampirach.
- Wujku Harry, znam si� na wampirach. Nie b�dzie �adnych
problem�w.
O zachodzie s�o�ca obaj siedzieli w biurze, oczekuj�c
go�cia. Na szyjach zawiesili sobie wianki czosnku. Ksi���
Radu wykona� dramatyczne wej�cie. Nagle co� zafurkota�o jak
rozwijany �agiel i po�rodku pokoju pojawi� si� blady
m�czyzna o hebanowych w�osach i szkar�atnych wargach, w
eleganckim wieczorowym garniturze i pelerynie, kt�ra opada�a
powoli wok� jego szczup�ej postaci.
- Dobry wiecz�r. Jestem ksi��� Radu - powiedzia� z silnym
cudzoziemskim akcentem.
- On m�wi ca�kiem jak Bela Lugosi w "Draculi"! - szepn�� Jerome.
- Mi�o ci� pozna�, ksi���. Mam na imi� Harry. Jestem
w�a�cicielem tego interesu. To jest m�j siostrzeniec Jerome,
kierownik personalny.
- Jak ci si� tutaj podoba, ksi���? - zagadn�� Jerome.
- Praca jest... monotonna - o�wiadczy� ksi���,
podkre�laj�c ostatnie s�owo.
- Nie musicie d�wiga� �adnych ci�ar�w. Przez ca�y
dzie� �picie w bezpiecznym miejscu i co tydzie� dostajecie
wiadro �wie�ej krwi - odpar� Jerome. - Wujek Harry jest
bardzo troskliwym pracodawc�.
- Krew i sen to nie wszystko. Chcemy fruwa� w
ciemno�ciach... odwiedza� miejscowych wie�niak�w... czu�
wiatr pod skrzyd�ami i s�ucha�, jak �piewaj� dzieci nocy! -
wydeklamowa� ksi��� Radu.
Rozzuchwalony czosnkiem Harry o�wiadczy�:
- Chcecie gry�� ludzi w szyj�, o to wam chodzi!
Ksi��� Radu skwitowa� to wynios�ym gestem.
- Owszem - odpowiedzia� niedbale. - Tak� mamy natur�.
- Tutaj nie mo�ecie tego robi�.
- O�mielasz si� rozkazywa� ksi�ciu Radu? - zagrzmia�
wampir i zrobi� krok do przodu, powiewaj�c peleryn�.
- Uwa�aj. Mam na sobie czosnek - ostrzeg� Harry.
- Ach tak. Czosnek. Moja ulubiona przyprawa - oznajmi�
ksi��� z u�miechem, kt�ry ods�oni� wyd�u�one k�y.
Harry skuli� si� w fotelu.
- M�wi�em ci o Rumunach! - pisn�� zduszonym g�osem do Jerome'a.
Jerome zachowa� spok�j.
- Blefujesz, ksi���. Hollywood nie k�amie w takich sprawach.
Z cichym chichotem ksi��� powiedzia�:
- Wybaczcie m�j ma�y makabryczny �arcik. Jeste�cie
ca�kowicie bezpieczni.
- S�uchaj, ksi���, m�j wujek ma k�opoty ze zdrowiem.
Od��my t� rozmow� do czasu, a� poczuje si� lepiej -
zaproponowa� Jerome.
- Podwy�szone ci�nienie? - zapyta� Radu z nag�ym
zainteresowaniem.
- Nie. �o��dek.
- Aha. K�opoty z �o��dkiem to nie moja specjalno��. Ale
przedstawi� wam nasze postulaty: swobodne latanie na
zewn�trz i krew dwa razy w tygodniu.
- Krew mo�ecie dosta�, ale latanie wykluczone. To nie
od nas zale�y, ksi���, takie jest prawo.
- Ksi��� Radu nie uznaje innego prawa opr�cz swojej woli!
- To s� puste s�owa, ksi���. Mo�ecie sobie lata� po
fabryce, ale �adnych wycieczek na zewn�trz. Jak zaczniecie
fruwa� po okolicy i nadgryza� s�siad�w, to po tygodniu
zamkn� fabryk�. Albo zamkn� nas w fabryce i podpal�.
- Odmawiasz ksi�ciu Radu?
- Dostaniecie drugie wiadro krwi. Wi�cej nie mo�emy wam
obieca�.
Radu wycelowa� w m�odzie�ca d�ugim, smuk�ym palcem.
- Pami�taj, �e ksi��� Radu nie da si� uwi�zi� wbrew
swej woli - wym�wi� niskim, z�owrogim g�osem. Owin�� si�
peleryn� i nagle odrzuci� ludzk� posta�. Olbrzymi nietoperz
wzbi� si� w powietrze, musn�� �ysin� Harry'ego i wyfrun��
przez drzwi.
- Rozz�o�ci� si� - stwierdzi� Jerome.
- Ten facet mo�e narobi� nam k�opot�w. Nie wiadomo, co
powie innym wampirom.
- Jutro kupi� wi�cej czosnku.
- Powinni�my go mie� na oku - powiedzia� Harry. Obaj z
Jerome'em popatrzyli na siebie w milczeniu. - Spr�buj�
za�atwi� kamery.
- Wampir�w nie mo�na sfotografowa�.
- Wi�c za�o�ymy im pods�uch.
- One rozmawiaj� po rumu�sku.
Zapad�o d�ugie milczenie. Wreszcie Jerome oznajmi�:
- Potrzebujemy brygadzisty.
- Gdzie znajdziesz brygadzist�, kt�ry b�dzie nosi�
czosnek na szyi przez ca�� noc, a we dnie pracowa� z lud�mi,
kt�rzy rozpadaj� si� na kawa�ki, kiedy s� nieszcz�liwi?
- To nie b�dzie �atwe - przyzna� Jerome.
Przez dwa dni Jerome nie pokazywa� si� w biurze.
Harry'ego martwi�a jego nieusprawiedliwiona nieobecno��,
zw�aszcza kiedy zbli�a� si� czas karmienia. Odszed� ode
mnie, my�la� Harry. Nie wytrzyma� napi�cia. Za�ama� si� w
ostatniej chwili, kiedy ju� prawie si� uda�o. Sam nie
poradz� sobie z tym wszystkim: krew, zw�oki, dwuw�glan sodu.
Jestem za stary na tak� mord�g�. Pora sprzeda� interes. Kto
jest ch�tny? Przyjm� ka�d� ofert�. Postanowi�em odej�� na
emerytur�, do jakiego� mi�ego, spokojnego miejsca, bez
zombich, bez wampir�w, bez dziewi��dziesi�cioprocentowej
wilgotno�ci, bez ple�ni i robactwa. Mo�e na Alask�.
A wtedy Jerome wszed� do biura, u�miechni�ty od ucha do
ucha, i postawi� kartonowe pud�o na biurku Harry'ego.
- Chcia�e� brygadzist�, masz brygadzist�.
Zdumiony Harry podni�s� wzrok.
- Przynios�e� mi jakiego� mikrusa.
- Otw�rz, to zobaczysz.
W �rodku, na pod�ci�ce z gazet, spoczywa�a bardzo
stara mosi�na butla. Harry wyj�� j� i postawi� na biurku.
- Bardzo �adna, Jerome, ale wiesz, �e ja nie pij�.
- Wyci�gnij korek.
Harry pos�ucha�. Z mosi�nej szyjki buchn�� gejzer
g�stego czarnego dymu, wzbi� si� pod sufit, zawirowa� i
wype�ni� po�ow� biura. Potem zapad� si� w sobie, skurczy�
si�, zg�stnia�... i nagle przed Harrym stan�� u�miechni�ty
m�czyzna, z ramionami skrzy�owanymi na pot�nej piersi.
Zjawiskowy przybysz mia� prawie siedem st�p wzrostu.
Zbudowany by� jak pi�karz, z warstw� posezonowego t�uszczu
okrywaj�c� pot�ne mi�nie. Nosi� purpurowy turban,
karmazynow� jedwabn� kamizelk� haftowan� z�otem, bufiaste
zielone spodnie i ��te pantofle z wywini�tymi noskami.
Kiedy rozwia�a si� ostatnia smu�ka dymu, przybysz upad� na
kolana i dotkn�� czo�em pod�ogi przed Harrym. Potem wsta�,
z�o�y� d�onie i odezwa� si�:
- Co rozka�esz, o m�j panie?
- Czy on nie jest wspania�y, wujku Harry? Lepszy od
Rexa Ingrama w "Z�odzieju z Bagdadu"! - zawo�a� Jerome.
Harry kiwn�� g�ow�, obliza� wargi, prze�kn�� i zapyta�:
- Czy jeste� d�innem?
- Jestem Jimmdash, syn Dahnasha, syna Shamburisha,
ostatni z d�ugiej linii d�inn�w. M�j ojciec i jego ojciec s�
wymienieni w "Ksi�dze Tysi�ca i Jednej Nocy", jak wszystkim
ludziom wiadomo.
- S�uchaj, Jimmdash... mo�esz by� moim brygadzist�?
D�inn sk�oni� si� i powiedzia�:
- B�d� wszystkim, czego sobie �yczy m�j szczodrobliwy pan.
- Jerome, przynie� mu jakie� ubranie.
- Czy m�j wszechwiedz�cy pan rozka�e swemu uni�onemu
s�udze zmieni� str�j?
- Lepiej, �eby� si� ubiera� jak my.
Jimmdash dwukrotnie klasn�� w r�ce. W k�cie biura
pojawi� si� stojak z ubraniami. Na stojaku wisia� jedwabny
be�owy garnitur, tuzin jaskrawych sportowych koszul i sze��
par spodni w pastelowych barwach. Pod ubraniami sta�o
szeregiem sze�� par but�w. Na wierzchu stojaka le�a�o
p�askie pud�o, zawieraj�ce bielizn� i skarpetki z
etykietkami paryskich firm. Wszystkie inne rzeczy pochodzi�y
z W�och.
- Bardzo dobre ubrania, Jimmdash. Masz doskona�y gust.
- Je�li m�j dobroczy�ca jest zadowolony, zaraz si�
przebior� - oznajmi� d�inn. Znowu zaklaska� dwa razy i
natychmiast mia� na sobie jaskraw� hawajsk� koszul�,
mi�towozielone spodnie i lekkie bia�e p�buty. Jego
poprzedni str�j, starannie z�o�ony, spoczywa� na stojaku.
- Jeste� cudowny! Jerome, on jest cudowny! - wykrzykn�� Harry.
- Pochwa�a nazbyt �askawego pana uszcz�liwia twego
pokornego s�ug� ponad wszelkie wyobra�enie.
- Jimmdash, chc�, �eby� zaraz zabra� si� do pracy.
Dzienna zmiana jeszcze jest w warsztacie. Przedstawi� ci�,
�eby� wiedzia�, z kim b�dziesz pracowa�.
- Ju� wiem, szlachetny panie.
- Coraz lepiej. I s�uchaj, lepiej nie nazywaj mnie
panem. Dajmy spok�j formalno�ciom. M�w mi Harry, a jemu
Jerome.
- Zgoda, Harry. Mo�ecie mi m�wi� Jim.
Ju� po kilku minutach Jimmdash podbi� serca zombich.
Kiedy jeden z nich zwr�ci� si� do niego per "panie Dash",
u�miechn�� si� ch�opi�co i powiedzia�: My tu jeste�my jak
jedna rodzina. M�w mi Jim, s�yszysz? Rozmawia� z ka�dym po
kolei, pami�ta� ich imiona, �ciska� im r�ce i klepa� po
plecach dostatecznie mocno, �eby podkre�li� przyjazne
intencje, ale nie tak mocno, �eby utr�ci� palec czy ucho. Na
zako�czenie wyj�� zwitek banknot�w, odliczy� trzy
dwudziestki, w�o�y� pieni�dze Vernonowi do r�ki i
powiedzia�:
- Vernon, stary, zabierz moich ci�ko pracuj�cych
kumpli na piwo. No, id�cie ju�. Bawcie si� dobrze i
wracajcie rano wypocz�ci, �eby rozbuja� te maszyny,
s�yszycie?
- Urodzony przyw�dca - mrukn�� Harry.
- Wygadany facet - przyzna� Jerome.
Kiedy ostatni zombi wycz�apa� poza zasi�g s�uchu,
Jimmdash odwr�ci� si� i powiedzia� swoim poprzednim stylem:
- S�dz�, �e nawi�za�em stosunki z dzienn� zmian�.
- Jim, oni ci� pokochali - o�wiadczy� Harry. - Jerome,
pobiegnij i zostaw wiadomo�� na trumnie ksi�cia. Wyznacz mu
spotkanie w biurze, punktualnie o �smej. Chod�my na obiad
Jim, a potem poznasz nocn� zmian�.
Kiedy czekali na ksi�cia Radu, Jerome odezwa� si�:
- Jim, nie mog� zrozumie�, dlaczego jeste� taki
�yczliwy i dobroduszny. My�la�em, �e ka�dy by�by w�ciek�y,
gdyby tkwi� uwi�ziony w mosi�nej butelce przez trzy tysi�ce
lat.
- Ale ja nie by�em wi�niem. D�inny s� uwi�zione tylko
w miedzianych butelkach.
- Wi�c to by� tw�j w�asny pomys�? - zapyta� Harry.
Jimmdash z namys�em zaci�gna� si� cygarem, wydmuchn��
cienk� smug� dymu i powiedzia�:
- Nie ca�kiem. �y�em w czasach Jana bin Jana,
siedemdziesi�tego drugiego su�tana d�inn�w... i ostatniego,
jak si� okaza�o. By�y to z�e czasy dla d�inn�w. Kiedy
sytuacja wygl�da�a najgorzej, Jan bin Jan wyda� rozkaz, �eby
wybranych przedstawicieli m�odszego pokolenia umieszczono w
mosi�nych butlach i ukryto w r�nych miejscach na ca�ym
�wiecie, gdzie b�d� oczekiwa� poprawy. Nale�a�em do
wybranych.
Jerome zagwizda� cicho.
- Ca�e stulecia w butelce... to gorsze ni� wi�zienie.
- Wr�cz przeciwnie. Potrafi�em zmniejsza� si� niemal w
niesko�czono��, wi�c butelka by�a dla mnie wszech�wiatem.
Jan bin Jan, w swojej �askawo�ci i dalekowzroczno�ci, kaza�
j� wyposa�y� we wszelkie udogodnienia i luksusy, �eby jej
lokator przyjemnie sp�dza� czas. - Jimmdash u�miechn�� si�
marz�co do swoich wspomnie�, pykn�� z cygara i kontynuowa�:
- Ale po kilku tysi�cach lat nurzania si� w rozkoszach ka�dy
potrzebuje odmiany.
- Nie ja - o�wiadczy� Harry. - Na twoim miejscu
zosta�bym w butelce. Ten �wiat to bagno, wierz mi.
- Ale interesuj�ce bagno. Podoba mi si� ten wasz �wiat.
Lubi� caju�sk� kuchni� i cygara. Lubi� lodowato zimne 7-up.
Lubi� nosi� ciemne okulary - oznajmi� d�inn, poprawiaj�c
wielkie lotnicze gogle, kt�re kupi� po drodze na obiad. -
Podoba mi si� wasz klimat, przyjemnie ciep�y i nie za suchy.
Harry wci�� czu� si� nieswojo, ale nie by� ju� tak
przera�ony jak poprzednim razem. Widok pot�nej postaci
Jimmdasha, niewzruszenie pykaj�cego z cygara, wp�yn�� na
niego uspokajaj�co. Harry zdo�a� nawet zachowa� zimn� krew,
kiedy spod zamkni�tych drzwi wyp�yn�� ob�ok dymu i pojawi�
si� ksi���, r�wnie wytworny i z�owrogi jak przedtem.
- A wi�c przyszli�cie czo�ga� si� u st�p ksi�cia Radu i
b�aga� o wybaczenie - przywita� ich.
- Nie. Przyszli�my przedstawi� ci nowego brygadzist� -
oznajmi� Harry.
Jimmdash obdarzy� ksi�cia ledwie dostrzegalnym
skinieniem g�owy. Nie powiedzia� nic. Ksi��� Radu spojrza� w
nieprzeniknione czarne szk�a gogli. Jimmdash wydmuchn��
seri� idealnych k�ek dymu.
Nagle Radu wybuchn�� demonicznym �miechem i wrzasn��:
- G�upcy! G�upcy! Wydali�cie tego s�ugusa w moje r�ce!
Patrzcie teraz, jak wypij� jego krew i uczyni� go moim
niewolnikiem!
Rzuci� si� na d�inna i natychmiast zawis� w powietrzu,
dziko wymachuj�c nogami. Jimmdash wsta�, z�apa� go za klapy
i przyci�gn�� do siebie, a� znale�li si� nos w nos.
- Wiedz, ty wypierdku kulawego wielb��da, �e masz do
czynienia z d�innem, a nasza rasa pogardza piskami
nietoperzy i bufonami pojawiaj�cymi si� w ob�okach dymu -
powiedzia� zimno. - Je�li mnie rozgniewasz, spadn� na ciebie
szybko i niechybnie niczym Ten, kt�ry niszczy rado�� i
zasiewa smutek, kt�ry burzy domy i rujnuje miasta, kt�ry
zabija wielkich i ma�ych bez wyboru, kt�ry nie zna lito�ci
dla bezbronnych nieszcz�nik�w i nie l�ka si� pot�nych
armii. - Cisn�� og�upia�ego wampira na fotel i przez pe�n�
minut� przeszywa� go wzrokiem, z za�o�onymi r�kami i twarz�
bez wyrazu. Potem u�miechn�� si� przyja�nie, nachyli� si� i
wyg�adzi� klapy marynarki ksi�cia, m�wi�c miodowym tonem:
- Z drugiej strony, je�li b�dziesz dla mnie mi�y i
ch�tny do wsp�pracy, wyg�adz� powietrze pod twoimi
skrzyd�ami, ochroni� ci� przed promieniami s�o�ca i
w�cibskimi lud�mi z zaostrzonymi ko�kami, i dopilnuj�, �eby�
codziennie rano dostawa� do poduszki fili�ank� smacznej
ciep�ej krwi. Co wi�c wybierasz?
Wampir zagapi� si� na niego, zamruga� i powiedzia�:
- Ksi���ta Radu s�yn� na ca�ym �wiecie jako ludzie
przyja�ni i ch�tni do wsp�pracy.
- Doskonale, wi�c powiedz mi, o co chodzi. Na pewno
dojdziemy do porozumienia. Siadaj, ksi���. Wygodnie ci? -
zagadn�� d�inn, troskliwy jak babcia rozpieszczaj�ca
ukochanego wnusia. Odwr�ci� si� i zapyta�: - Czy kt�ry� z
pan�w mo�e pocz�stowa� ksi�cia cygarem? Napijesz si�
zimnego 7-up, ksi���?
Radu podni�s� r�k� odmownym gestem.
- Nigdy nie pij�... 7-up.
- Ca�kiem jak Bela Lugosi - mrukn�� Jerome.
Przed jedenast� osi�gni�to prozumienie: w zamian za
uroczyste s�owo honoru ksi�cia, �e nie b�dzie spadku
wydajno�ci ani nadgryzania s�siad�w, nocnej zmianie
zezwolono przez dwie noce w tygodniu wychodzi� na zewn�trz,
lata�, zwiedza�, robi� zakupy czy zajmowa� si� inn� legaln�
dzia�alno�ci�. Radu by� zadowolony. Harry i Jerome
odetchn�li.
Kiedy szli do samochodu, Harry powiedzia�:
- Bardzo zdolny brygadzista, ten Jimmdash.
- On jest genialny, wujku Harry.
- Nie genialny, Jerome. Zdolny. Gdyby by� genialny,
zosta�by w butelce.
Przez nast�pnych kilka tygodni d�inn wype�nia� swoje
obowi�zki bez zarzutu. Fabryka sta�a si� szcz�liwym
miejscem, a wydajno�� stale ros�a. Pracownicy nazywali
swojego brygadzist� Jim, natomiast w�r�d miejscowych znany
by� jako J.D., Jimbo albo szef Dash. Dzienna zmiana w
ograniczonym zakresie w��czy�a si� w dzia�alno�� spo�eczn� i
zorganizowa�a akcj� na rzecz upi�kszenia miejscowego
cmentarza. Harry i Jerome trzymali si� w cieniu, ale
Jimmdash bywa� regularnie zapraszany na przyj�cia klubowe,
gdzie jego zas�b dowcip�w i zdolno�� g�adkiego przechodzenia
z robotniczej gwary na kulturaln� wymow� �wiatowca zdoby�a
mu renom� poszukiwanego m�wcy.
Tote� tego ranka, kiedy policja przyby�a do fabryki,
za��dali rozmowy z panem Dashem. D�inn lojalnie broni�
dost�pu do swoich pracodawc�w. Dopiero kiedy policyjny
samoch�d wyjecha� z parkingu, Jimmdash przekaza� wiadomo�ci
Harry'emu i Jerome'owi.
Wygl�da�o na to, �e kilka wampir�w wpad�o w z�e
towarzystwo i zacz�o popija� podczas wolnych wieczor�w.
Poniewa� mia�y ca�y dzie� na odespanie skutk�w pija�stwa, te
wybryki przechodzi�y nie zauwa�one.
Poprzedniej nocy pewien wampir uczestniczy� w
rozpasanym przyj�ciu kawalerskim i wraca� do domu tu� przed
�witem, pijany jak bela. Chc�c zyska� na czasie, przybra�
posta� nietoperza i wyruszy� drog� powietrzn�, ale w stanie
alkoholowego zamroczenia nie nadawa� si� do lotu. Zderzy�
si� czo�owo z ci�ar�wk� na autostradzie mi�dzystanowej w
pobli�u fabryki Harry'ego. Na oczach wstrz��ni�tego kierowcy
jego zmasakrowane cia�o przybra�o ludzk� posta�, a
nast�pnie, kiedy s�o�ce wsta�o nad horyzontem, zw�oki
skurczy�y si� i rozsypa�y w proch. Policja mia�a wiele pyta�
i ��da�a odpowiedzi.
- Policjanci wr�c�, zanim dzie� si� sko�czy.
Przedstawiciele medi�w ju� okazali zainteresowanie -
powiedzia� Jimmdash.
Harry wyda� s�aby j�k rozpaczy. D�inn m�wi� dalej:
- Kiedy ta sprawa wyjdzie na jaw, posypi� si� pytania
ze strony Urz�du Imigracji i Naturalizacji, Urz�du
Skarbowego, Okr�gowej Komisji Zdrowia, Narodowej Komisji
Bezpiecze�stwa i Higieny Pracy, Stanowego Instytutu
Bezpiecze�stwa i Higieny...
- Przesta�! Nie chc� tego s�ysze�! - zawo�a� Harry. -
To okropne!
- Nie przejmuj si�. Je�li chcesz, przenios� fabryk� i
nas wszystkich do jakiego� odleg�ego zak�tka �wiata. Znam
g�r� w Assamie...
- Wystarczy, �e wyjecha�em z Nowego Jorku. Komu potrzebny
Assam?
- Lepsze to ni� wi�zienie, wujku Harry - zauwa�y� Jerome.
- Mo�e dla ciebie. Ja jestem za stary na takie podr�e.
W wyobra�ni Harry s�ysza� ju� policyjne syreny,
ultimatum wychrypiane przez megafon, trzask wy�amywanych
drzwi, brz�k wybijanych okien, krzyki i strzelanin�.
Popatrzy� na zombich, kt�rzy spokojnie pracowali dalej,
westchn�� i zapyta�:
- Co z nimi b�dzie? Wszyscy strac� prac�.
- Je�li chcesz uratowa� fabryk� - powiedzia� Jimmdash -
w�adzom wystarczy szybkie aresztowanie i szczere przyznanie
si� do winy.
- Kto ma si� przyzna�? Kogo maj� aresztowa�?
- Nie patrz na mnie! Ja mam ca�e �ycie przed sob�! -
zaprotestowa� Jerome, wycofuj�c si� w k�t.
- Zbrodnia w afekcie b�dzie najlepszym wyja�nieniem.
Rzadka trucizna dosypana do kieliszka przez zazdrosnego
rywala wyja�ni szybki rozk�ad zw�ok.
- Ale on by� nietoperzem! Kierowca widzia� nietoperza!
- W�tpi�, czy kierowca b�dzie si� upiera� przy tym
szczeg�le, Harry. On te� nie chce straci� pracy. Fabryka
obroni si�.
Harry rozpaczliwym ruchem podni�s� r�ce.
- Mnie ju� wszystko jedno. W Nowym Jorku mia�em wysokie
podatki, wysoki czynsz, absencje, kradzie�e, co tydzie�
b�jk� w dziale spedycji, handel narkotykami w kiblu...
ludzkie problemy. Tutaj mam zombich, wampiry, kawa�ki palc�w
na pod�odze, brygadzist� z mosi�nej butli... Jestem na to
za stary. Powinienem odej�� na emerytur�.
- Nie wolno si� poddawa�, Harry. Zrobi�e� tutaj dobr�
robot�. Zbudowa�e� co� trwa�ego - powiedzia� d�inn,
obejmuj�c Harry'ego ramieniem.
- Podoba ci si�? Z�� mi ofert�.
- Z�o��, Harry. Cz�sto sobie my�la�em, jak przyjemnie
by�oby zosta� wsp�lnikiem Jerome'a. Starszym wsp�lnikiem.
- Nie mam nic przeciwko. Tylko nie wsadzaj mnie do
pierdla - poprosi� Jerome.
Harry dostrzeg� intryg� zawi�zuj�c� si� pod samym jego nosem.
- Zaraz, zaraz - wtr�ci�. - Je�li wy dwaj zostaniecie
wsp�lnikami, co ja mam robi�? Podpisa� zeznanie i p�j�� do
wi�zienia?
Jimmdash obdarzy� go promiennym u�miechem.
- Tak i nie, Harry - powiedzia�. - Pozw�l, �e ci wyja�ni�...
O czwartej trzydzie�ci po po�udniu policjanci
wyprowadzili z fabryki milcz�c�, niepewnie st�paj�c� posta�
w kajdankach. Za nimi szed� Jerome, szlochaj�c i zawodz�c:
- To ten upa�! Upa� doprowadzi� go do szale�stwa! W
Nowym Jorku m�j wujek Harry nie skrzywdzi�by karalucha, a
tutaj zosta� morderc�!
Przest�pca nie odezwa� si� ani s�owem. Porusza� si� jak
w transie, patrz�c w przestrze� pustym wzrokiem. Dwa razy
potkn�� si� i eskortuj�cy oficerowie musieli go podtrzyma�.
Przedstawia� sob� �a�osny widok.
Kiedy policja odjecha�a, Jerome odetchn�� g��boko i
powiedzia�:
- Nie przypuszcza�em, �e to si� uda.
Jimmdash strzeli� palcami.
- Cha�wa z mleczkiem. �a�uj� tylko, �e nie pami�ta�em,
jak podrobi� g�os. Nie stosowa�em tej sztuczki od ponad
trzech tysi�cy lat i straci�em wpraw�.
- Mo�e lepiej, �e ten stw�r nie m�wi.
- Mo�e. W ka�dym razie odciski palc�w s� doskona�e.
- Jak d�ugo toto wytrzyma?
D�inn wzruszy� ramionami.
- Dostatecznie d�ugo, �eby gliny straci�y trop.
- Szkoda, �e wujek Harry tego nie s�yszy - powiedzia�
Jerome z czu�ym, nostalgicznym u�miechem. - On tak si�
przejmowa� glinami.
Harry nie m�g� tego s�ysze�. A nawet gdyby s�ysza�, nie
przej��by si� ani odrobin�. Czu� si� rze�ki jak m�odzieniec
i m�dry jak patriarcha. Rozparty w�r�d p�katych poduszek,
spoczywa� na dywanie, kt�ry p�yn�� bezg�o�nie przez ch�odny
lazurowy przestw�r. Niezwyk�e wra�enia nast�powa�y jedno po
drugim, a wspania�a tera�niejszo�� za�miewa�a wspomnienia
dawnego �ycia, kt�re zdawa�o si� odleg�e, blade i �a�osne.
Lekki jak li��, sfruwa� w obj�ciach pachn�cego wiatru
do ogrodu otoczonego murami z kryszta�u i z�ota, gdzie
hurysy niezr�wnanej pi�kno�ci wita�y go spojrzeniem ciemnych
oczu. S�odkimi g�osami �piewa�y o szcz�ciu i mi�o�ci, o
niepoj�tych rozkoszach prze�ywanych w�r�d niebia�skiej
muzyki, o zapachu wiecznie kwitn�cych kwiat�w i smaku
wiecznie dojrza�ych owoc�w. M�g� sp�dzi� ca�y dzie� w ich
towarzystwie - albo tysi�c lat niezmiennej m�odo�ci. Potem,
gdyby zechcia�, m�g� by� statkiem unoszonym przez fale lub
sam� fal� w dzikim �ywiole oceanu, lub or�em w�r�d g�rskich
przestworzy, gdzie powietrze jest zimne i czyste jak
diament, lub monarch� w pa�acu w samym sercu imperium. M�g�
by� tym wszystkim po kolei. M�g� robi� wszystko, czego
zapragn�� - tutaj, w swoim prywatnym wszech�wiecie, wewn�trz
starej, odrapanej mosi�nej butelki.
Prze�o�y�a Danuta G�rska
JOHN MORRESSY
Mi�o�nicy tego ameryka�skiego pisarza, kt�rego wielokrotnie
przedstawiali�my na �amach naszego pisma opowiadaniami
znanego cyklu o czarownikach ("Murphy pokazuje co potafi",
"F" 3/89; "Morggropple po tamtej stronie lustra", "F" 7/89;
"Tato, drogi tato, wracaj do domu", "NF" 1/93; "Opowie�� o
trzech czarownikach", "NF" 5/93) uciesz� si� zapewne
poznaj�c go jako autora r�wnie b�yskotliwie poruszaj�cego
si� w innej stylistyce. Jak zawsze, pozostaje jednak
ironiczny, pogodny i �yczliwy ludziom. I nie tylko im.
D.M.