10437

Szczegóły
Tytuł 10437
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10437 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10437 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10437 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joan D. Vinge Bursztynowe Oczy Cichą wieczorną ulicą człapała żebraczka, zbliżając się na tyły miejskiej rezydencji Lorda Chwiula. Zawahała się, spojrzawszy do góry na łagodnie jarzące się wicie, a następnie wpiła się pazurami w rękę strażnika. - Jedno słóweczko, panie... - Nie dotykaj mnie, wiedźmo! - Strażnik z obrzydzeniem uniósł drzewce włóczni. Zwinna stopa oswobodziła się z łachmanów i dała mu kopniaka. Stracił równowagę, rozciągnął się jak długi w wiosennym roztopie, a na jego brzuch spadł szpic włóczni władanej nową parą rąk. Strażnik wybałuszył oczy, oniemiały. Żebraczka rzuciła mu na piersi amulet. - Przyjrzyj się, głupcze! Mam interes do twego pana. Cofnęła się o krok; szpic włóczni przynaglając kłuł leżącego. Strażnik wił się w brudzie i wilgoci, unosząc amulet do oczu w nikłym świetle. - To ty... nią jesteś? Możesz przejść. - Zaiste! - Stłumiony śmiech. - Zaiste, mogę przejść... do wielu rzeczy, w wiele miejs. Koło Zmiany niesie nas wszystkich. - Zabrała włócznię. Wstawaj, głupcze... i nie potrzebuję eskorty. Oczekują mnie. Strażnik podniósł się na nogi i stał z boku, przemoknięty i z markotną miną, gdy kobieta uwalniała spod fałd materiału swoje błony skrzydłowe. Patrzył, jak rozpościerają się i migoczą, kiedy zbiera się, żeby z łatwością wzbić się ku wejściu do wieży na wysokość dwukrotnie przewyższającą jego wzrost. Czekał, póki nie zniknie w środku, zanim nabrał śmiałości i nawet rzucił za nią przekleństwo. - Lordzie Chwiulu? - T'uupieh, jak mniemam. - Lord Chwiul pochylił się do przodu na łożu z pachnących mchów, przyglądając się uważnie cieniom w holu. - Lady T'uupieh. - T'uupieh kroczyła przed siebie w kierunku światła, pozwalając swemu podartemu kapturowi zsunąć się z twarzy. Znajdowała dziką radość w tym, że nie musi składać hołdu, że podchodzi wprost; jak arystokratka do arystokraty. Zmysłowe falowanie stu maleńkich skórek miih pod nogami wywoływało swędzenie jej zrogowaciałych stóp. Po takim czasie to wraca zbyt łatwo... Wybrała łoże po drugiej stronie niskiego stołu z kamienia wodnego i rozciągnęła się leniwie w swoich żebraczych łachmanach. Wyciągnęła pazur i nadziała soczystą jagodę kelet z pucharu na rzeźbionym stole, wsunęła ją sobie do ust i przełknęła z lubością, co robiła tak często, tak dawno temu. A potem dopiero podniosła wzrok, by ocenić jak wielkiej doznał zniewagi. - Śmiesz przychodzić do mnie w taki sposób... Zadowalającej. Tak, przemożnej... - Ja nie przyszłam do ciebie. To ty przyszedłeś do mnie... ty zabiegałeś o moje usługi. - Jej wzrok błądził po komnacie z udawaną nonszalancją, obejmując wymyślne freski, które nawet w takim pokoju pokrywały ściany z kamienia wodnego. Szczególnie w tym pokoju? Chwiul nie był najbogatszym przedstawicielem swojej familii ani klanu; a pozory bogactwa i władzy liczyły się w tym mieście, w tym świecie - albowiem bogactwo i władza były wszystkim. - Zabiegałem o usługi T'uupieh Morderczyni. Stwierdzam ze zdziwieniem, że Lady T'uupieh ośmieliła się towarzyszyć jej tutaj. - Chwiul odzyskał zimną krew; obserwowała, jak zmraża się jego oddech - i jej własny, kiedy mówił. - Dokąd zmierza jedna, tam podąża druga. Jesteśmy nierozłączne. Powinieneś wiedzieć o tym lepiej aniżeli większość innych, mój lordzie. - Patrzyła jak jego długie blade ramię wyciąga się, by nadziać kilka jagód na raz. Choć noce były chłodne, wkładał na siebie jedynie tunikę, która pozwalała mu ukazywać kunsztowne sznury drogich klejnotów, co tańczyły i wirowały spiralnie na jego skrzydlatej sylwetce. Uśmiechnął się; spostrzegła lekko wystające ostre kły. - Czy dlatego, że twój brat przemienił jedną w drugą, kiedy zajął twoje ziemie? Dziwię się, że w ogóle przychodzisz - skąd. wiedziałaś, że możesz mi zaufać? - Jego ruchy były niezgrabne; pamiętała, jak klejnoty ciągną w dół wątłe, półprzezroczyste błony skrzydłowe i chude ramiona, aż lot staje się niemożliwy. Jak każdego ze szlachetnie urodzonych, Chwiula zazwyczaj otaczała służba, która dogadzała jego wszystkim zachciankom. Niedołężność, udawana albo prawdziwa, była jeszcze jednym przejawem władzy, jeszcze jedną słabostką, na którą pozwolić sobie mógł tylko bogacz. Cieszyła się, że klejnoty nie były wysokiej klasy. - Ja ci nie ufam - odrzekła. - Ufam wyłącznie sobie. Ale mam przyjaciół, którzy dali mi znać, że jesteś dosyć uczciwy - w tym przypadku. I oczywiście nie przyszłam sama. - Twoi banici? - Niedowierzanie. - To żadna ochrona. Podniósłszy szmaciany woreczek wiszący przy boku, spokojnie rozdzielała fałdy materiału, które mieściły jej tajnego opiekuna. - Ach, prawda - dodał Chwiul z miękką wibracją w głosie. - Zwą cię Małżonką Demona... Obróciła bursztynowe soczewki drogocennego oka demona, żeby mógł widzieć komnatę, tak jak ją ona widziała, a potem ulokowała jego wzrok na Chwiulu. Ten cofnął się nieznacznie, przebierając palcami w mchu. - "Demon ma tysiąc oczu i tysiąc razy po tysiąc mąk dla tych, co go obrażają" - zacytowała z Księgi Ngossa, której obrzędy stosowała, by związać demona ze sobą. Chwiul sprężył się nerwowo, jakby zamierzał pofrunąć. Lecz rzekł tylko: A zatem sądzę, że się rozumiemy. Przypuszczam również, że dokonałem właściwego wyboru - wiem, jak dobrze służyłaś Suzerenowi i innym członkom dworu... Chcę, abyś kogoś dla mnie zabiła. - Naturalnie. - Chcę, abyś zabiła Klovhiriego. T'uupieh drgnęła, prawie niedostrzegalnie. - Odpłacasz mi się niespodzianką, lordzie Chwiulu. Twojego rodzonego brata? - I uzurpatora moich ziem. Ach, jak zawsze pragnęłam zabijać go powoli, bardzo powoli, własnymi rękami... ale on zazwyczaj jest zbyt dobrze strzelony. - I twoją siostrę też - Lady. - Ledwie wyczuwalna nuta drwiny. - Chcę się pozbyć całej jego rodziny, jego małżonki, dzieci... Klovhiriego... i Ahtseet. Ahtseet, jej własnej młodszej siostry, która była jej najbliższą przyjaciółką od czasów dzieciństwa, jedyną krewną po śmierci rodziców. Ahtseet, którą pielęgnowała i chroniła; najdroższą, spiskującą, zdradziecką małą Ahtseet, która potrafiła zapomnieć o dumie, przyzwoitości i honorze rodu, żeby z własnej woli połączyć się z mężczyzną, który okradł ich ze wszystkiego. Cokolwiek, by zatrzymać ziemie rodu, piszczała Ahtseet; cokolwiek, by nie stracić pozycji. Ale nie w ten sposób! Nie przez kapitulację, lecz ciosem za cios... T'uupieh zdała sobie sprawę, że Chwiul obserwuje jej reakcję z natrętnym zainteresowaniem. Namacała sztylet przy pasie. - Dlaczego? - Roześmiała się, chcąc zapytać, "Jak?". - To chyba oczywiste. Zmęczyła mnie rola drugiego. Chcę tego, co posiada on - twoje dobra lenne i całą resztę. Muszę go usunąć ze swojej drogi i nie zamierzam pozostawić nikogo z większymi prawami do sukcesji niż moje. - Czemu ich sam nie zabijesz? Otruj ich może... już się tak robiło. - Nie. Klovhiri ma zbyt wielu przyjaciół, zbyt wielu lojalnych członków klanu, za duże wpływy u Suzerena. To musi być morderstwo "przypadkowe". I nikt nie nadaje się lepiej niż ty, Lady, by je dla mnie popełnić. T'uupieh pokiwała niezdecydowanie głową, taksując w myślach. Nikogo nie można bytu lepiej wybrać pod względem żądzy sukcesu... a także jeśli chodzi o pozycję do wymierzania ciosu. Dotychczas brakowało jej tylko okazji. Od kiedy została wywłaszczona, przez blednące dni jesieni i nie kończącą się zimę - już prawie jedną trzecią swojego życia - nawiedzała dzikie błota i moczary swoich posiadłości. Skrzyknęła grupę najwierniejszych sług, kilku niezadowolonych, kilku opryszków, żeby łupić i mordować czeladź Klovhiriego, niszczyć sieci jego biotów, okradać sidła i kłusować na własną zwierzynę. A w celu przetrwania, na drogach wiodących przez jej dobra zaczęta rabować podróżnych. Ponieważ należała wciąż do stanu szlacheckiego, Suzeren wpierw tolerował, a potem dyskretnie popierał jej rozboje. Wielu bogatych cudzoziemców wędrowało drogami przecinającymi jej ziemie i za niewielką prowizją zgodził się, aby napadała na nich bezkarnie. To był haracz, wiedziała, wyznaczony dla niej za to, że pozwalała jego faworytowi, Klovhiriemu, władać jej ziemiami. Lecz ona to wykorzystała, by wkupić się w jak największe laski, i po jakimś czasie Suzeren zaczął zlecać jej bardziej sekretne i intratne misje - eliminację niektórych przeciwników. I w taki sposób została również płatną morderczynią - i przekonała się, że ów fach nie różnił się aż tak bardzo od stanu szlacheckiego: oba wymagały silnych nerwów, przebiegłości i absolutnego braku skrupułów. A ponieważ nosiła imię T'uupieh, powiodło jej się wspaniale. Lecz z powodu jej wendetty nagrody były niewielkie - do teraz. - Nie słyszę odpowiedzi - rzekł Chwiul. - Czy to znaczy, że opuszcza cię odwaga przy bratobójstwie, tam gdzie mnie jej nie brakuje? Roześmiała się ironicznie. - To że tak mówisz, dowodzi w dwójnasób, iż twoja zdolność sądzenia jest słabsza od mojej... Nie, nie opuszcza mnie odwaga. Przeciwnie, krew we mnie kipi z pożądania! Nie zamierzam jednak kłaść Klovhiriego pod lód tylko po to, żeby oddać moje ziemie jego bratu. Dlaczego miałabym ci wyświadczyć tę przysługę? - Ponieważ oczywiście nie możesz zrobić tego sama. Klovhiri nie potrafił doprowadzić do twojej śmierci przez cały czas, odkąd go zadręczasz, co wystawia dobre świadectwo twojej przebiegłości. Ale sprawiłaś, że stał się zbyt ostrożny nie zdołasz podejść w pobliże niego, skoro tak się dobrze pilnuje. Musisz współdziałać z kimś, kto cieszy się jego zaufaniem - z kimś takim jak ja. Ja mogę uczynić go twoim. - A jaką nagrodę otrzymam, jeśli się zgodzę? Zemsta jest słodka, ale sama zemsta nie wystarczy. - Zapłacę, ile zażądasz. - Moje dobra. - Uśmiechnęła się. - Nawet ty nie jesteś aż tak naiwna... - Nie. - Rozpostarła skrzydło. - Nie jestem aż tak naiwna. Znam ich wartość... - Odżyło w niej wspomnienie złocistopochmurnego dnia lata szybowania w ciepłych prądach wznoszących się nad parującym jeziorem... przyglądania się delikatnej czerwieni i różowi wież zamkowych strzelających w oddali ponad wietrznym falowaniem drzew... szafranowi, purpurze i seledynowi rozlewisk błyszczących od roztworów metali amoniakalnych, które ciągnęły się wśród lśniących roztopów krainy jej rodu, tej krainy, co ciągnęła się w nieskończoność, jak tamto lato... - Wiem, jaką mają wartość. - Jej głos stwardniał. - I że Klovhiri wciąż jest ulubieńcem Suzerena. Jak sam mówisz, Klovhiri ma wielu potężnych przyjaciół, a kiedy zginie, oni staną się twoimi przyjaciółmi. Będę potrzebowała więcej siły, więcej bogactwa, zanim uda mi się kupić dość wpływów, by zatrzymać to, co wróci do mnie. Nie, mam zbyt wielu szans - na razie. - Jesteś rzeźbiona w lodzie, T'uupieh. To mi się podoba. - Chwiul pochylił się przed siebie. Jego amorficzne czerwone oczy obrzucały spojrzeniem rozpostarte ciało T'uupieh, usiłując odgadnąć w bladym fosforyzującym świetle komnaty, co kryje się wśród szmat. Wróciły na jej twarz. Nie okazała mu ani irytacji, ani wesołości. - Nie podobają mi się tacy, co lubią to we mnie. - Nawet gdyby to miało równać się odzyskaniu majątku? - Jako twoja małżonka? - Jej głos trzasnął niczym zmarznięty konar. Mój lordzie, właśnie niemal zdecydowałam się zabić rodzoną siostrę za coś takiego. Wolałabym raczej odebrać sobie życie. Wzruszył ramionami i położył się z powrotem na kanapie. - Jak sobie życzysz. - Machnął nerwowo ręką. - A więc, czego trzeba, aby pozbyć się mojego brata - i ciebie również? - Aha! - Skinęła głową, rozumiejąc lepiej. - Chciałbyś kupić moje usługi i spłacić mnie na dodatek? To może nie być takie proste. Ale... - Ale na razie będę udawała. Nadziewała sobie jagody z czary w blacie stołu i przyglądała się jedwabistej tafli z wody amoniakalnej, która pokrywała jedną ścianę. Woda opadała z wysoka do wnętrza wieży, zbierając się w małym basenie kąpielowym przy muzyce, która zmąciłaby sens rozmowy wszystkim usiłującym podsłuchiwać z zewnątrz. Dyskrecja i piękno... Raptem piżmowa woń mszystej kanapy przywiodła jej na pamięć czasy dzieciństwa, wywołując niepokój w duszy: wspomnienie wylegiwania się w miękkim łóżku łagodnej wiosennej nocy... - Lecz kiedy pory roku się zmienią, zmiana przeniesie mnie w inne strony. Z powrotem do miasta, być może. Podoba mi się twoja wieża, lordzie Chwiulu. Łączy dyskrecję a pięknem. - Dziękuję. - Daj mi ją, a zrobię, czego żądasz. Chwiul wyprostował się, jego rysy stężały. - Moją miejską rezydencję! Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, dodał: - To wszystko, o co prosisz? Rozczapierzyła palce i przypatrywała się szczątkowym błonom między nimi. - Zdaję sobie sprawę, że to raczej skromna prośba. - Zamknęła dłoń. Zważywszy jednak, jaką satysfakcję sprawi jej zdobycie, wystarczy. Tobie zaś nie będzie już potrzebna z chwilą, gdy mi się powiedzie. - Nie... - Odprężył się trochę. - Przypuszczam, że nie. Wątpię, czy będzie mi jej brakowało po przejęciu twoich ziem. Pominęła to milczeniem. - A więc, umowa stoi. Powiedz mi teraz, gdzie znajduje się furtka do Klovhiriego? W jaki sposób zamierzasz oddać go - i jego rodzinę - w moje ręce? - Wiesz, że twoja siostra i dzieci dziś wieczorem składają wizytę tutaj, w moim domu? I że Klovhiri wróci po nich, nim nadejdzie nowy dzień? - Wiem. - Skinęła głową z większą obojętnością, aniżeli odczuwała, widząc, że Chwiul był pod właściwym, choć niemym wrażeniem jej odwagi przyjścia tu. Wyciągnęła sztylet z pochwy obok bursztynowego oka demona i, pogładziła ząbkowane ostrze z drewna nasyconego kamieniem wodnym. Życzysz sobie, abym poderżnęła im gardła, kiedy śpią pod twoim dachem? Utrafiła we właściwą proporcję niedowierzania. - Nie! - Chwiul znowu się nasrożył. - Za jakiego głupca... - Urwał. - Z nowym dniem będą wracać do majątku zwykłym szlakiem. Obiecałem ich odprowadzić, by zapewnić im bezpieczeństwo na całej trasie. Weźmiemy także przewodnika, by nas przeprowadził przez bagna. Ale przewodnik zmyli drogę... - A ja już będę czekała. - Oczy T'uupieh zabłysły. Zimą bogacze używali sań do podróży na dłuższe dystanse, woląc sunąć nisko nad zamarzłymi roztopami za pomocą błoniastych żagli lub kazać się ciągnąć przez niewolników, tam gdzie powierzchnia ziemi była chropowata i pozarywana. Lecz kiedy przychodziła wiosna i grunt zaczynał się topić, zdradliwe moczary i rozlewiska otwierały się niczym kwiaty, by wciągnąć nieostrożnych. Tylko doświadczony przewodnik umiał czytać rzeźbę terenu, odróżnić twardy kamień wodny od niepewnego roztopu wody amoniakalnej. - Dobrze - odrzekła półszeptem. - Tak, bardzo dobrze... Twój przewodnik się postara, żeby zapadli się należycie w jakiejś grząskiej dziurze, a wtedy dostaną się w moje ręce niczym odmieńcze bioty. - Właśnie. Chciałbym jednak być tam, gdy przystąpisz do dzieła; chcę patrzeć. Odłączę się jakoś od grupy i spotkam z tobą na bagnach. Przewodnik sprowadzi ich ze szlaku jedynie na mój znak. - Jak sobie życzysz. Płacisz dobrze za ten przywilej. Ale bądź sam. Moim zuchom nie trzeba pomocy ani wtrącania się. - Usiadła, spuściła długie płetwowate stopy, by znowu mogły spocząć na zmysłowych skórkach dywanu. - A jeśli wydaje ci się, że masz przed sobą głupca, który sam się oddaje w twoje ręce, to zastanów się nad tym: gdy Klovhiri zostanie zamordowany pierwsze podejrzenie padnie na ciebie. Będę jedynym świadkiem, który może przysiąc Suzerenowi, że to nie twoja banda napadła. Pamiętaj o tym. Skinęła głową. - Będę pamiętała. - A więc jak cię odnajdę? - Nie musisz tego robić. Mój tysiąc oczu odnajdzie ciebie. - Ponownie zawinęła oko demona w jego woreczek ze szmat. Chwiul wyglądał na nieprzytomnie zmieszanego. - On... weźmie udział w napadzie? - Może weźmie, a może nie; będzie, jak postanowi. Demony nie są związane z Kołem Zmiany, jak ty i ja. Chociaż z pewnością spotkacie się twarzą w twarz - aczkolwiek on nie ma twarzy - jeśli przyjdziesz. - Musnęła woreczek przy boku. - Tak... wbij sobie w pamięć, że ja również mam swoje zabezpieczenia w związku z tą umową. Demon nigdy nie zapomina. W końcu wstała, rozejrzawszy się raz jeszcze po całej komnacie. - Będzie mi tu wygodnie. - Powróciła wzrokiem do Chwiula. - Nie będę mogła się ciebie doczekać, gdy nadejdzie nowy dzień. - Gdy nadejdzie nowy dzień. - Wstał, jego usiane klejnotami skrzydła mieniły się połyskliwie. - Nie trzeba mnie odprowadzać. Zachowam dyskrecję. Ukłoniła się jak równa równemu i poszła w kierunku zacienionego holu. - Stanowczo muszę pozbyć się twojego strażnika. Nie odróżnia damy od żebraczki. - Jeszcze raz Koło obraca się dla mnie, mój demonie. Moje życie na bagnach skończy się wraz z życiem Klovhiriego. Przeprowadzę się do miasta... i znowu będę panią moich włości, kiedy ryby usiądą na drzewach! Twarz T'uupieh promieniała złośliwą radością w chwili, gdy odwracała się na ekranie terminala komputera. Shannon Wyler odchylił się w swoim fotelu; właśnie skończył wystukiwanie tłumaczenia i zdjął z głowy hełmofon. Przygładził długie, zaczesane do góry blond włosy - gest przyzwyczajenia, który ułatwiał mu znalezienie się na powrót we własnym środowisku. Kiedy słuchał T'uupieh, nigdy nie umiał zachować bezstronności, jakiej potrzebował, żeby pamiętać, iż wciąż jest na Ziemi, a nie na Tytanie krążącym wokół Saturna jakieś dwa miliardy kilometrów stąd. T'uupieh, ilekroć pomyślę, że cię kocham, ty postanawiasz poderżnąć komuś gardło... Pokiwał wymijająco głową na szmerek uznania ze strony personelu naukowego i techników, którzy dosłownie łowili każde jego słowo, wyczekując na nowe informacje. Właśnie zaczynali za jego plecami się rozchodzić, kiedy komputer powielił tekst transkrypcji. Aż trudno uwierzyć, że robił to już od przeszło roku. Shannon popatrzył w górę na swoje plakaty rockowe na ścianie, z nostalgią, ale bez żalu. Ktoś telefonował po Marcusa Reeda; westchnął zrezygnowany. - "Kiedy ryby usiądą na drzewach"? Kpisz sobie, czy co? Spojrzał przez ramię na masywną postać doktor Gardy Bach. - Cześć, Gardo. Nie słyszałem, jak wchodziłaś. Uniosła wzrok znad tekstu i klepnęła Shannona lekko po ramieniu swoją rozwidloną laską. - Ja wiem, drogi chłopcze. Ty nigdy niczego nie słyszysz, kiedy mówi T'uupieh... Ale co mają znaczyć te słowa? - Na Tytanie to oznacza lato - kiedy trybioty przeobrażają się po raz trzeci. No więc ma na myśli być może pięć lat, naszego czasu. - Ach! Faktycznie. Ten stary mózg nie jest już taki jak kiedysz... Potrząsnęła siwą głową, a jej czarny płaszcz zawirował melodramatycznie. Uśmiechnął się szeroko, wiedząc, że wcale nie to miała na myśli. - Być może nauka tytańskiego na dokładkę do pięćdziesięciu innych języków jest tą kroplą, co przepełnia czarę. - Ja, ja, bycz może... - Zatopiła się w sąsiednim fotelu już pogrążona w transkrypcji. Nigdy nie przypuszczał, że kiedyś tak polubi tę starą babę. Zdał sobie sprawę z jej Obecności, kiedy studiował językoznawstwo w Berkeley ona była grande dame studiów językoznawczych, pochodzącą z czasów, kiedy na Ziemi spotykało się jeszcze nie zarchiwizowane języki. Lecz jej zręczność w ukazywaniu swego nazwiska w druku, a twarzy w telewizji, jako eksperta w zakresie tego, "o co naprawdę każdemu chodzi", upewniło go, że prawdziwy talent doktor Bach objawiał się w marketingu. Poznawszy ją w końcu osobiście, nie. zmienił zdania na ten temat, ale raz na zawsze przekonał się, że znała swoją robotę w zakresie językoznawstwa kulturowego. A to z kolei go upewniło, że jej akcent był totalnym szalbierstwem. Lecz pomimo całej krzykliwości, a może wręcz z jej przyczyny, nabrał przeświadczenia, że archaiczne obecnie poglądy doktor Bach na językoznawstwo było o wiele bliższe jego własnym przekonaniom w zakresie komunikowania aniżeli poglądy któregokolwiek z jego rodziców. Garda głęboko westchnęła. - Nadzwyczajne, Shannon! Jestesz po prostu nadzwyczajny - twoje poczucie zupełnie obcego języka zdumiewa mnie. Jak byczmy sobie radżyli, gdybysz do nas nie przyszedł? - Radzilibyście sobie jakoś, sądzę. - Delektował się szczególnym uczuciem zadowolenia, płynącego z podziwiania jego osoby przez kogoś, kogo bardzo szanował. Spojrzał ponownie na konsoletę komputera, na dwie jarzące się zielonym światłem płytki plastiku o boku trzydziestu centymetrów, które razem dawały mu wszechstronność skrzypka-wirtuoza i maszynistki ze stoma tysiącami klawiszy -jego łącznik z T'uupieh, jego głos: nowy syntezator IBM, którego przyciskami sensorowymi można było tak manipulować, że odtwarzało się nieprawdopodobne zawiłości jej języka. Dar Boga dla światka lingwistyki... z tym zastrzeżeniem, ii wymagał wrażliwości i twórczego porywu muzyka, by w pełni wykorzystać jego możliwości. Znowu podniósł wzrok i spojrzał przez okno na dobrze znany, spowity mgłą krajobraz Coos Bay. Ponieważ tylko niewielu językoznawców było muzykami, siła ich oporu przeciw syntezatorowi przypominała chiński mur. Stara gwardia odchodzącej do lamusa Nowej Fali - która obejmowała jego Ojca Profesora i jego Matkę Technika Łączności - w dalszym ciągu trwała przy bezowocnej wierze w matematyczną translację komputerową. Nadal borykali się z niezgrabnymi programami obciążonymi nie kończącymi się szeregami morfemowymi, co rzekomo pewnego dnia miało spłodzić jakąś informację w danym języku. Lecz nawet po latach udoskonaleń translacje komputerowe miały wciąż bezużytecznie ciężki, chropowaty styl. W Studium Lingwistycznym nie było żadnych nowych języków do odkrywania ani zgody dla niego na wykorzystywanie syntezatora do badań nad starymi. Tak więc - po gorzkim, ostatecznym sporze rodzinnym - opuścił mury Studium. Przeniósł swoją wiarę w syntezator do świata jego drugiej miłości, muzyki; dziedziny, w której według niego prawdziwe porozumiewanie się miało jeszcze jakąś wartość. Obecnie, w wieku dwudziestu czterech lat, był Shannem Muzykantem, muzykiem nad muzykami, bohaterem rzeszy starzejących się fanów, kimś kolejnym, kto dziedziczył ich uwielbienie dla nieustannie zmieniającej się muzyki zwanej rockową. I żadne z jego rodziców od lat nie miało ochoty z nim rozmawiać. - Bez fałszywej skromnoszczy - łajała go Garda. - Co byczmy robili, żeby nie ty? Sam szę doszcz naużalałesz na metody swojej matki. Wiesz, że nie mielibyszmy nawet dżeszątej częszczy informacji o Tytanie, jakie udało nam szę uzyskacz od T'uupieh, gdyby zaczęła stosowacz swoją przeklętą translację komputerową. Shannona trochę zirytowało to użądlenie skrywanego poczucia winy. Słuchaj, wiem, że dokonałem kilku odkryć - to znaczy większość - ale nigdy bym sobie nie poradził, gdyby ona nie przeprowadziła całej wstępnej analizy, zanim się tu w ogóle zjawiłem. - Jego matka znalazła się wcześniej w zespole, gdyż pracowała od wielu lat dla NASA nad tajemnicami łączności komputerowej ze sztucznymi satelitami i próbnikami kosmicznymi, i dzięki swojemu doświadczeniu lingwistycznemu została powołana przez Marcusa Reeda, dyrektora Projektu Tytan, na szefa świeżo utworzonego zespołu specjalistów w zakresie łączności. Kierowała pracami nad przygotowawczą analizą fonetyczną; wykorzystując technikę komputerową do redukowania skali głosu Obcych w słyszalną dla ludzi, a następnie rozdrabniając skomplikowane dźwięki w prostsze, bardziej przypominające ludzkie głoski, zdołała zidentyfikować fonemy, wyodrębnić morfemy, ułożyć z nich system gramatyczny i przypisać temu wszystkiemu angielskie odpowiedniki dźwiękowe. Shannon widział ją kiedyś w jednym z wczesnych wywiadów telewizyjnych, wyglądającą nieszczęśliwie i niezręcznie w czasie kiedy Reed zabawiał oczarowaną prasę. Ale to co dr Wyler, technik komunikacji, miała w końcu do powiedzenia, sprawiło, że Shannon podskoczył z wrażenia i wziął pierwszy samolot do Coos Bay. - No cóż, nie chciałam nikogo urażycz - rzekła Garda. - Twoja matka jest oczywiszcze zdolnym technikiem. Ale przydałoby szę jej trochę więcej... elastycznoszczy. - Mnie to mówisz. - Pokiwał żałośnie głową. - Jeszcze dziś z rozkoszą puściłaby syntezator z dymem. Nie może sobie znaleźć miejsca, od kiedy tu jestem. Przynajmniej Reed docenia moją "wartość". - Gdy Shannon pojawił się w instytucie, Reed przyjął go jak dawno utraconego syna: czyż nie był zarówno uzdolnionym lingwistą, jak i natchnionym muzykiem, czy nie miał trochę czasu między występami, czy nie chciałby przedłużyć swojej wizyty i osobiście przyjrzeć się pracy swojej matki? Skromnie odparł "tak" na wszystkie trzy pytania, a potem telewizja i prasa skoczyły na niego jak na czyjś znak - i zrozumiał całkiem wyraźnie, że czyhali tutaj, by rejestrować wizytę nie dziecka dr Wyler, tylko Shanna Muzykanta. Ale on odbył swoją pierwszą sesję z głosem z innego świata. I od pierwszego usłyszenia wpadł w nałóg... gdyż ich językiem była muzyka. Każdy fonem składał się z dwóch albo trzech nałożonych na siebie dźwięków, a każdy morfem był mieszaniną fonemów płynących razem jak woda. Mówili akordami, a rezultatem był chór, dzwonienie kryształowych kielichów, roztrzaskiwanie szklanych żyrandoli. I tak przedłużał coraz bardziej swój pobyt, zrazu mogąc jedynie przyglądać się że śmiertelną udręką swojej matce i jej współpracownikom. Metody analizy komputerowej dr Wyler sprawdziły się bardzo dobrze we wstępnej tranfonemizacji mowy T'uupieh, i bardzo szybko dowiedzieli się tyle, że wykorzystując urządzenie echolokacyjne próbnika byli w stanie wysyłać kaleczonym językiem odpowiedzi przykuwające jej uwagę. Lecz wystukanie jakiegoś tekstu na klawiaturze i nadzieja, że najwymyślniejsze nawet oprogramowanie mogłoby go przełożyć na inny język, byłoby głupotą nawet w przypadku znanych ludzkich języków. On zaś z niemal religijną żarliwością był przeświadczony, że właśnie syntezator jest stworzony do takiego cudu komunikacji międzygatunkowej i że on sam mógłby go wykorzystać do bezpośredniego ujmowania wszelkich niuansów i subtelności, jakich maszyna przekładowa nigdy nie będzie w stanie wytworzyć. Próbował zwrócić się do matki, żeby mu pozwoliła skorzystać z niego, ale ta kategorycznie odmówiła: - To jest centrum badawcze, a nie studio nagraniowe. Tak więc dał sobie spokój z matką i przeszedł do Reeda, który był zachwycony. A kiedy wreszcie poczuł pod dłońmi ciepłe, wywołujące delikatne mrowienie w opuszkach palców płytki świetlne odtwarzające mowę innego świata, zrozumiał, że od samego początku miał rację. Pozwolił bez żalu, żeby jego zobowiązania muzyczne diabli wzięli, gdy stoczył się z powrotem w dziedzinę, która stała zawsze na pierwszym miejscu. Shannon spoglądał na monitor, obserwując jak T'uupieh usadawia się ponownie z poufałą swobodą na wprost wygiętej ścianki bocznej próbnika, zasłaniając mu niemal cały widok na obozowisko. Na szczęście i ona, i jej banda odnosili się do próbnika z obsesyjną troskliwością, nawet i wtedy, gdy przeciągali go z miejsca na miejsce podczas nieustannych przenoszeń swojego obozowiska. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby niechcący uruchomili automatyczny system obronny próbnika mający go chronić przed agresywnymi zwierzętami; system wywoływał wstrząs elektryczny, który mógł być zarówno lekko bolesny, jak i śmiertelny. Ciekawiło go też, co by się stało, gdyby próbnik i jego "oczy" nie odpowiadały tak trafnie przekonaniom T'uupieh o demonach. Myśl, że mógłby jej nigdy nie poznać albo nie usłyszeć jej głosu... Minął już ponad rok, odkąd do niego i reszty świata dotarła nadzwyczajna wiadomość, że na głównym księżycu Saturna istnieje życie inteligentne. Nie przypominał sobie wcale dwóch pierwszych próbników Tytana, które przeleciały w najbliższej odległości od niego jeszcze w latach 1979 i 1981 - aczkolwiek dokładnie pamiętał sondę z roku 1999, której udało się spojrzeć przelotnie na powierzchnię poprzez otulinę z nie przepuszczających światła złocistych obłoków Tytana. Garstka zrzuconych minipróbników udowodniła jednak, że z takiego samego efektu cieplarnianego, jaki uczynił z Wenus wrzące piekło, Tytan odniósł korzyści. I chociaż temperatury pór roku na Tytanie nie podnoszą się nigdy powyżej dwustu stopni Kelvina, kilka fotografii ukazało bezspornie, że istnieje tam życie. Odkrycie życia po tylu rozczarowaniach w całym Układzie Słonecznym było wystarczającym powodem wysłania nowego próbnika, ale tym razem tak skonstruowanego, by wreszcie otrzymać dane z powierzchni Tytana. Próbnik ten odkrył formę życia o inteligencji przypominającej ludzką, albo raczej ta forma życia odkryła próbnik. A odkrycie dokonane przez T'uupieh zmieniło potencjalnie zaprzepaszczoną misję w sukces: próbnik był wyposażony w centralne, nieruchome urządzenie przetwarzania danych oraz dziesięcioro "oczu" czy też przyrządów pomocniczych, które miały zostać rozrzucone na powierzchni Tytana w celu zbierania informacji. Jednakże wypuszczenie pomocniczych próbników w trakcie lądowania nie powiodło się i wszystkie "oczy" spadły na nie zamieszkanych bagnach w promieniu kilku kilometrów wokół miejsca lądowania głównego urządzenia. Interesowna fascynacja i gotowość T'uupieh do zaspokajania jej "demona" wynagrodziły jednak wszystko... Shannon podniósł znowu wzrok na płaski ekran ścienny, na przedziwną nieludzką twarz T'uupieh - oblicze, które było teraz tak znajome, jak jego własne w lustrze. Siedziała, czekając z bezgraniczną cierpliwością na odpowiedź od swojego "demona": będzie czekała ponad godzinę, nim wiadomość od niej dotrze do niego przez przepaść dzielącą ich światy; i będzie musiała poczekać tyle samo, zanim przedyskutują odpowiedź, a on dokona nowego przekładu. Spędzała teraz więcej czasu przy próbniku niż ze swoimi rodakami. Samotność przywództwa. Uśmiechnął się. Spłaszczony profil jej białej w świetle księżycowym twarzy zwrócił się nieznacznie ku niemu - w kierunku obiektywu kamery. Na delikatnych ustach wykwitł łagodny uśmiech, częściowo odsłaniając długie i ostre zęby. Widział jedno czerwone, pozbawione źrenicy oko i rożkowatą szczelinę nosową, która je w połowie otaczała; jej mroźny cyjankowy oddech promieniał błękitem, oświetlony przez upiorne aureole błędnych ogników, jakie spowijały próbnik przez wszystkie nie kończące się ośmiodobowe noce Tytana. Widział kule światła, zwieszające się niczym japońskie lampiony w gąszczu skutych lodem gałęzi w odległych chaszczach. To było niewiarygodne... albo całkowicie logiczne, zależnie od tego, który z ekspertów biologicznych to mówił... że życie na Tytanie oparte na azocie i amoniaku miało tak wiele analogii z życiem na Ziemi opartym na tlenie i wodzie. Lecz T'uupieh nie była człowiekiem i muzyka jej słów wielokrotnie dostarczała jemu wiadomości, obracających w farsę wszelkie ideały i uczucia podziwu, jakimi starał się obdarzyć ją i ich wzajemny związek. W przeciągu ostatniego roku zdążyła dokonać jedenastu skrytobójczych morderstw, a wraz ze swoją bandą Bóg jeden wie, ile zabójstw popełniła w czasie rozbojów. Jedynym powodem jej współpracy z próbnikiem, czego nie kryła, było to, że tylko demon cieszył się bardziej krwawą reputacją: tylko demon był w stanie wzbudzi jej szacunek. Sądząc z niewielkiej ilości tego, co miała im do pokazania i opowiedzenia o świecie, w którym żyła, nie była jednak ani lepsza, ani gorsza od innych - jedynie bardziej sprawna. Czy była więźniem epoki, kultury, w których krew służyła do przelewania, a nie do dzielenia się? Czy też jakieś wrodzone cechy kahały jej filozoficznie patrzeć na brutalność i brutalizować filozofię? Za T'uupieh zgromadzeni wokół azotowego ogniska niektórzy z jej banitów zaczęli śpiewać - obce melodie ludowe, które w przekładzie były niczym więcej jak prostymi, powtarzającymi się wersami. Lecz kiedy słuchało się jej w czystej, oryginalnej formie, nawarstwiały na siebie swoją złożoność harmoniczną: muzyczna mowa w większej formie wokalnej. Shannon wyciągnął rękę i wziął ponownie hełmofon, zapominając o bożym świecie. Pewnej nocy śniło mu się, że potrafi śpiewać na głosy... Korzystając z długich okresów wyczekiwania pomiędzy kontaktami, udało mu się kilka miesięcy temu przy użyciu syntezatora nagrać samemu cały szereg obcych pieśni. Były to uproszczone i skromniejsze wersje w zestawieniu z oryginałami, gdyż nawet teraz jego biegłość w języku nie dorównywała śpiewającym, ale nie mógł się, powstrzymać od przywłaszczenia. śpiew był częścią rytuału religijnego, powiedziała T'uupieh. - Aczkolwiek nie dlatego śpiewają, że są religijni; śpiewają, bo lubią śpiewać. - Pewnego razu w tajemnicy odegrał dla niej na syntezatorze jedną ze swoich własnych kompozycji. Wpatrywała się w niego (czy też w złociste oko demona) z kamienną, jeśli nie wyrozumiałą, ciszą. Sama nie śpiewała nigdy, chociaż czasami słyszał ją nucącą melodyjnie. Ciekawiło go, jak by zareagowała na wiadomość, że piosenki jej bandy przyniosły mu już pierwszą Platynową Płytę. Pewnie w ogóle - lecz sądząc z tego, co wiedział o niej, jeśli wyrobił sobie pojęcie prawidłowe, byłaby chyba całą duszą po stronie takiego wykorzystywania. Zgodził się poświęcić dochody ze sprzedaży nagrania na rzecz NASA, i choć od początku zamierzał tak postąpić, prośba Reeda zirytowała go, gdyż sądził, że ów gest pozostanie tajemnicą. Niestety, w czasie najbliższej konferencji prasowej któryś z dziennikarzy dowiedział się jakimś sposobem, o co trzeba zapytać, i Reed wszystka wypaplał! Jego matka zaś, kiedy ją zagadnięto o ofiarę syna, mruknęła: - Saturn zamienia się w wesołe miasteczko - i Shannon nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać. Wyjął zgniecioną paczkę papierosów z kieszeni fartucha i zapalił. Garda zmierzyła go wzrokiem, prychając wzgardliwie, i pokiwała znacząco głową. Sama nie paliła, nie miała też innych słabostek (chociaż podejrzewał, że zadawała się z mężczyznami) i wygłosiła długi, płonny wykład na ten temat, kończąc takimi słowy: - No trudno, przynajmniej to nie tytoń. - W odpowiedzi skinął twierdząco głową: - A więc, co myślisz o najnowszych ofiarach T'uupieh? - Garda popisała się znajomością transkrypcji, pohamowując jego myśli. - Czy zabije własną siostrę? Mówiąc, wydmuchiwał powoli dym. - Zapraszam na jutro, na kolejny podniecający odcinek naszego serialu! Myślę, że Reed będzie tym zachwycony; oto, co myślę. - Wskazał ręką gazetę leżącą na podłodze obok fotela. - Zauważyłaś, że przesunęliśmy się na trzecią stronę? - Niedawno T'uupieh włożyła do kosza przy próbniku trochę metalowych artefaktów - coś, co według niej było znane wyłącznie "Starożytnym" - i spekulacje naukowe wokół istnienia wcześniejszej cywilizacji technicznej na Tytanie podniosły sprawę próbnika znowu do rangi rewelacji z pierwszych stron gazet. Lecz nawet takie nowiny nie mogły starczyć na długo. - Tak trzymać, chłopcy! Niech płyną subwencje i dotację. Garda cmoknęła ustami. - Zły jestesz na Reeda czy na T'uupieh? Wzruszył ramionami ze smutkiem. - Na oboje. Nie rozumiem, dlaczego miałaby nie zabić swojej siostry... - Przerwał w chwili, gdy przytłumiony gwar licznej grupy pracowników projektu w laboratorium nagle wzmógł się, a po chwili ześrodkował na czymś. Wchodził Marcus Reed, jak zawsze rozwiązując w ten sposób problemy każdego z obecnych. Shannon podziwiał energię Rewia, chociaż odczuwał coś w rodzaju odrazy do stylu, w jakim ją tamten zużywał. Reed wykorzystywał wszystkich i wszystko z urzekającym cynizmem - dla najwyższego dobra Nauki - i obserwowanie go przy pracy stopniowo pozbawiła Shannona resztek szacunku i dobrej woli, które przyniósł ze sobą do Projektu. Wiedział, że stosunek matki do Reeda był zbliżony do jego, aczkolwiek nigdy mu o tym nie mówiła; zaskakiwało go, że potrafili jeszcze zgadzać się w czymkolwiek. - Doktorze Reed... - Przepraszam, doktorze Reed, ale... Matka Shannona towarzyszyła Reedowi w momencie, kiedy schodzili do pracowni; nie odzywała się, wyglądała na zrezygnowaną, jej fartuch laboratoryjny był zapięty na ostatni guzik, jakby bała się ulec skażeniu. Reed jak zwykle sprawiał wrażenie, że przed chwilą opuścił salon mody męskiej. Shannon spojrzał w dół na swój porozpinany fartuch i dżinsy, które Gardzie nasunęły pytanie: Zamierzasz wstąpicz do klasztoru? - Chcielibyśmy naprawdę... - Senator Foyle życzy sobie, żebyś do niego oddzwonił... ...tak, w porządku; i powiedz Dinocciemu, niech przystępuje do rzeczy i spowoduje, żeby sonda pobrała kolejną próbkę. Dobrze Maks, zajmę się tym... - W chwili, gdy Shannon i Garda odwrócili się ku niemu w swoich fotelach, Reed gestem ręki nakazał wszystkim ciszę. - Otóż dotarła właśnie do mnie wiadomość o najnowszym twardym kontrakcie naszego Robin Hooda. Shannon skrzywił się, nic nie mówiąc. On pierwszy nadał T'uupieh żartobliwie miano Robin Hooda. Reed skwapliwie skorzystał z tego i jej amoniakalne moczary nazwał dla prasy Lasem Sherwood. Po tym, jak prawda o przestępstwach krwiożerczej bandy T'uupieh wyszła na jaw, i nawet powoli stawało się jasne, że podjęła współpracę z "Szeryfem z Nottingham", któryś z dziennikarzy zauważył, że ona bardziej niż Robin Hood przypomina Rimę, Dziewczynę-Ptaka: Reed odparł na to, śmiejąc się: - No cóż, mimo wszystko jedynym powodem, dla którego Robin Hood okradał bogatych, było to, że biedni nie mieli dość pieniędzy! - Shannon doszedł do wniosku, że to był prawdziwy początek końca jego tolerancji. - ... To może być świetna okazja, aby unaocznić plastycznie światu surową rzeczywistość życia na Tytanie... - Ein Moment - rzekła Garda. - Nie chcesz nam chyba powiedzecz, że zamierzasz przystacz na publiczne pokazywanie tych potwornoszczy, Marcus? Jak dotąd nigdy nie udostępniali mediom malowniczych taśm z rzeczywistymi morderstwami; nawet Reed nie był w stanie udowodnić, że służyłoby to jakiemuś istotnemu celowi naukowemu. - Nie, on tego nie zamierza, Gardo. - Shannon podniósł wzrok na dźwięk głosu jego matki. - Ponieważ wszyscy zgodziliśmy się, że nie damy im żadnych taśm jedynie w pogoni za sensacją. - Carly, wiesz, że dziennikarze łażą za mną, żeby im przekazać również pozostałe taśmy, i że ich im nie dałem, bo wszyscy opowiedzieliśmy się przeciw temu. Wydaje mi się jednak, że sytuacja jest odmienna - demonstracja jedynej w swoim rodzaju, obcej kultury. Co o tym myślisz, Shann? Shannon wzruszył ramionami, czując złość i nie ukrywając tego. - Nie wiem doprawdy, co jest w tym tak cholernie wyjątkowego; rzeźnia jest rzeźnią, wszystko jedno, gdzie ją sfilmujesz. Ten pomysł mi śmierdzi. - Pewnego razu na przyjęciu, będąc jeszcze w college'u, oglądał film nakręcony w trakcie okrutnego mordowania bezbronnej ofiary. Film ten, i to, co podobne filmy opowiadały o rasie ludzkiej, przyprawiało go o mdłości. - Ach - w tym jest więcej prawdy niż poezji! - zawołała Gatda. Reed skrzywił się, a Shannon spostrzegł, że jego matka uniosła brwi. - Mam lepszy pomysł. - Zgasił papierosa w popielniczce pod konsoletą. Dlaczego nie pozwolicie mi wyperswadować jej tego? - Mówiąc to uświadomił sobie, że bardzo mu na tym zależy i jak wiele ewentualny sukces mógł znaczyć dla jego wiary w możliwości komunikacji - dla jego wizerunku społeczeństwa T'uupieh i być może jego własnego społeczeństwa. Tym razem oboje okazali zdziwienie. - W jaki sposób? - Trudno powiedzieć... nie wiem jeszcze. Po prostu dajcie mi porozmawiać z T'uupieh, postarać się nawiązać z nią prawdziwy kontakt, przekonać się, jak myśli i co czuje - bez tego całego technicznego śmietnika, wchodzącego stale w drogę. Matka ściągnęła usta; spostrzegł znajome zmarszczki nerwowości na jej czole. - Nasze zadanie tutaj polega na zbieraniu tych "śmieci". Nie na tym, żeby brać się za narzucanie całemu Wszechświatowi norm moralnych. Mamy za dużo własnej roboty. - Gdże ty widżysz "narzucanie szę" w próbie zapobieżenia morderstwu? Wyblakłe, niebieskie oczy Gardy zalśniły jakimś światełkiem. - No, to niesze w sobie prawdżywe... implikacje społeczne. Zastanów szę nad tym, Marcus. Reed pokiwał głową, spoglądając na cierpliwe ugrzecznione twarze, które go wciąż otaczały. - Owszem, niesie, i to duże. Zainteresowanie ludzi. - Odpowiedziały mu skinienia głów i pomruki. - Zgoda, Shann. Zostało około trzech dni do kolejnego wschodu słońca w Lesie Sherwood. Możesz je mieć dla siebie, by popracować z T'uupieh. Prasa zażąda sprawozdania o rozwoju wypadków... - Spojrzał na zegarek i ruszył w stronę drzwi, wychodząc. Shannon odwrócił wzrok od matki, kiedy go mijała. - Powodzenia, Shann. - Reed cisnął tym w niego w roztargnieniu. - Nie liczyłbym na poprawę Robin Hooda, ale możesz jednak spróbować. Shannon zapadł się w fotel, marszcząc brwi, i odwrócił z powrotem do ekranu. - W swoim kolejnym wcieleniu obyś wrócił jako miska klozetowa. T`uupieh była niespokojna. Siedziała na pagórku zimnego kamienia wodnego obok pojmanego demona, oczekując na jego odpowiedź. W czasie, jaki minął od znalezienia go wśród moczarów, raz za razem zaskakiwało ją, jak mało zachowanie demona odpowiadało jego nadprzyrodzonej wiedzy, którą poznała. A dzisiejszej nocy... Drgnęła przestraszona, kiedy jego śmieszne, szponiaste ramię dało nagle znak życia i zaczęło grzebać wśród lodowato-srebrzystych wiosennych odrośli i pędów wybijających się przez roztopy u podnóża pagórka. Demon robił masę niepojętych rzeczy (co było słuszne) oraz żądał ofiar z mięsa, roślin i nawet z kamienia - a czasem wręcz jakiejś części łupu, który wzięła od przechodnia. Dawała mu te przedmioty z ochotą, licząc na zyskanie jego łask i opieki; dała mu nawet z pewną niechęcią cenne metalowe ornamenty Starożytnych, ściągnięte z jakiegoś skamlającego, cudzoziemskiego lorda. Demon chwalił ją za to wylewnie; wszystkie demony zbierały metal i T'uupieh była pewna, że muszą potrzebować metali do podtrzymywania swojej mocy; kopulasty pancerz demona rozświetlony teraz magicznym ogniem, który go zawsze osłaniał nocą, był ogromnym metalowym klejnotem barwy krwi. Słyszała jednak zawsze, że demony preferowały ciała mężczyzn i niewiast. Lecz gdy usiłowała wepchnąć do jego paszczy skrzydło cudzoziemskiego lorda, demon wypluł je z kilkoma broczącymi ranami i kazał puścić go wolno. Zdumiona wykonała polecenie i pozwoliła wrzeszczącemu