10437
Szczegóły |
Tytuł |
10437 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10437 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10437 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10437 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joan D. Vinge Bursztynowe Oczy
Cichą wieczorną ulicą człapała żebraczka, zbliżając się na tyły
miejskiej rezydencji Lorda Chwiula. Zawahała się, spojrzawszy do góry na
łagodnie jarzące się wicie, a następnie wpiła się pazurami w rękę
strażnika. - Jedno słóweczko, panie...
- Nie dotykaj mnie, wiedźmo! - Strażnik z obrzydzeniem uniósł drzewce
włóczni. Zwinna stopa oswobodziła się z łachmanów i dała mu kopniaka.
Stracił równowagę, rozciągnął się jak długi w wiosennym roztopie, a na
jego brzuch spadł szpic włóczni władanej nową parą rąk. Strażnik
wybałuszył oczy, oniemiały.
Żebraczka rzuciła mu na piersi amulet. - Przyjrzyj się, głupcze! Mam
interes do twego pana.
Cofnęła się o krok; szpic włóczni przynaglając kłuł leżącego. Strażnik
wił się w brudzie i wilgoci, unosząc amulet do oczu w nikłym świetle. - To
ty... nią jesteś? Możesz przejść.
- Zaiste! - Stłumiony śmiech. - Zaiste, mogę przejść... do wielu
rzeczy, w wiele miejs. Koło Zmiany niesie nas wszystkich. - Zabrała
włócznię. Wstawaj, głupcze... i nie potrzebuję eskorty. Oczekują mnie.
Strażnik podniósł się na nogi i stał z boku, przemoknięty i z markotną
miną, gdy kobieta uwalniała spod fałd materiału swoje błony skrzydłowe.
Patrzył, jak rozpościerają się i migoczą, kiedy zbiera się, żeby z
łatwością wzbić się ku wejściu do wieży na wysokość dwukrotnie
przewyższającą jego wzrost. Czekał, póki nie zniknie w środku, zanim
nabrał śmiałości i nawet rzucił za nią przekleństwo.
- Lordzie Chwiulu?
- T'uupieh, jak mniemam. - Lord Chwiul pochylił się do przodu na łożu
z pachnących mchów, przyglądając się uważnie cieniom w holu.
- Lady T'uupieh. - T'uupieh kroczyła przed siebie w kierunku światła,
pozwalając swemu podartemu kapturowi zsunąć się z twarzy. Znajdowała dziką
radość w tym, że nie musi składać hołdu, że podchodzi wprost; jak
arystokratka do arystokraty. Zmysłowe falowanie stu maleńkich skórek miih
pod nogami wywoływało swędzenie jej zrogowaciałych stóp. Po takim czasie
to wraca zbyt łatwo...
Wybrała łoże po drugiej stronie niskiego stołu z kamienia wodnego i
rozciągnęła się leniwie w swoich żebraczych łachmanach. Wyciągnęła pazur i
nadziała soczystą jagodę kelet z pucharu na rzeźbionym stole, wsunęła ją
sobie do ust i przełknęła z lubością, co robiła tak często, tak dawno
temu. A potem dopiero podniosła wzrok, by ocenić jak wielkiej doznał
zniewagi.
- Śmiesz przychodzić do mnie w taki sposób...
Zadowalającej. Tak, przemożnej... - Ja nie przyszłam do ciebie. To ty
przyszedłeś do mnie... ty zabiegałeś o moje usługi. - Jej wzrok błądził po
komnacie z udawaną nonszalancją, obejmując wymyślne freski, które nawet w
takim pokoju pokrywały ściany z kamienia wodnego. Szczególnie w tym
pokoju? Chwiul nie był najbogatszym przedstawicielem swojej familii ani
klanu; a pozory bogactwa i władzy liczyły się w tym mieście, w tym świecie
- albowiem bogactwo i władza były wszystkim.
- Zabiegałem o usługi T'uupieh Morderczyni. Stwierdzam ze zdziwieniem,
że Lady T'uupieh ośmieliła się towarzyszyć jej tutaj. - Chwiul odzyskał
zimną krew; obserwowała, jak zmraża się jego oddech - i jej własny, kiedy
mówił.
- Dokąd zmierza jedna, tam podąża druga. Jesteśmy nierozłączne.
Powinieneś wiedzieć o tym lepiej aniżeli większość innych, mój lordzie. -
Patrzyła jak jego długie blade ramię wyciąga się, by nadziać kilka jagód
na raz. Choć noce były chłodne, wkładał na siebie jedynie tunikę, która
pozwalała mu ukazywać kunsztowne sznury drogich klejnotów, co tańczyły i
wirowały spiralnie na jego skrzydlatej sylwetce.
Uśmiechnął się; spostrzegła lekko wystające ostre kły. - Czy dlatego,
że twój brat przemienił jedną w drugą, kiedy zajął twoje ziemie? Dziwię
się, że w ogóle przychodzisz - skąd. wiedziałaś, że możesz mi zaufać? -
Jego ruchy były niezgrabne; pamiętała, jak klejnoty ciągną w dół wątłe,
półprzezroczyste błony skrzydłowe i chude ramiona, aż lot staje się
niemożliwy. Jak każdego ze szlachetnie urodzonych, Chwiula zazwyczaj
otaczała służba, która dogadzała jego wszystkim zachciankom. Niedołężność,
udawana albo prawdziwa, była jeszcze jednym przejawem władzy, jeszcze
jedną słabostką, na którą pozwolić sobie mógł tylko bogacz. Cieszyła się,
że klejnoty nie były wysokiej klasy.
- Ja ci nie ufam - odrzekła. - Ufam wyłącznie sobie. Ale mam
przyjaciół, którzy dali mi znać, że jesteś dosyć uczciwy - w tym
przypadku. I oczywiście nie przyszłam sama.
- Twoi banici? - Niedowierzanie. - To żadna ochrona.
Podniósłszy szmaciany woreczek wiszący przy boku, spokojnie
rozdzielała fałdy materiału, które mieściły jej tajnego opiekuna.
- Ach, prawda - dodał Chwiul z miękką wibracją w głosie. - Zwą cię
Małżonką Demona...
Obróciła bursztynowe soczewki drogocennego oka demona, żeby mógł
widzieć komnatę, tak jak ją ona widziała, a potem ulokowała jego wzrok na
Chwiulu. Ten cofnął się nieznacznie, przebierając palcami w mchu. - "Demon
ma tysiąc oczu i tysiąc razy po tysiąc mąk dla tych, co go obrażają" -
zacytowała z Księgi Ngossa, której obrzędy stosowała, by związać demona ze
sobą.
Chwiul sprężył się nerwowo, jakby zamierzał pofrunąć. Lecz rzekł
tylko: A zatem sądzę, że się rozumiemy. Przypuszczam również, że dokonałem
właściwego wyboru - wiem, jak dobrze służyłaś Suzerenowi i innym członkom
dworu... Chcę, abyś kogoś dla mnie zabiła.
- Naturalnie.
- Chcę, abyś zabiła Klovhiriego.
T'uupieh drgnęła, prawie niedostrzegalnie. - Odpłacasz mi się
niespodzianką, lordzie Chwiulu. Twojego rodzonego brata? - I uzurpatora
moich ziem. Ach, jak zawsze pragnęłam zabijać go powoli, bardzo powoli,
własnymi rękami... ale on zazwyczaj jest zbyt dobrze strzelony.
- I twoją siostrę też - Lady. - Ledwie wyczuwalna nuta drwiny. - Chcę
się pozbyć całej jego rodziny, jego małżonki, dzieci...
Klovhiriego... i Ahtseet. Ahtseet, jej własnej młodszej siostry, która
była jej najbliższą przyjaciółką od czasów dzieciństwa, jedyną krewną po
śmierci rodziców. Ahtseet, którą pielęgnowała i chroniła; najdroższą,
spiskującą, zdradziecką małą Ahtseet, która potrafiła zapomnieć o dumie,
przyzwoitości i honorze rodu, żeby z własnej woli połączyć się z
mężczyzną, który okradł ich ze wszystkiego. Cokolwiek, by zatrzymać ziemie
rodu, piszczała Ahtseet; cokolwiek, by nie stracić pozycji. Ale nie w ten
sposób! Nie przez kapitulację, lecz ciosem za cios... T'uupieh zdała sobie
sprawę, że Chwiul obserwuje jej reakcję z natrętnym zainteresowaniem.
Namacała sztylet przy pasie.
- Dlaczego? - Roześmiała się, chcąc zapytać, "Jak?".
- To chyba oczywiste. Zmęczyła mnie rola drugiego. Chcę tego, co
posiada on - twoje dobra lenne i całą resztę. Muszę go usunąć ze swojej
drogi i nie zamierzam pozostawić nikogo z większymi prawami do sukcesji
niż moje.
- Czemu ich sam nie zabijesz? Otruj ich może... już się tak robiło.
- Nie. Klovhiri ma zbyt wielu przyjaciół, zbyt wielu lojalnych
członków klanu, za duże wpływy u Suzerena. To musi być morderstwo
"przypadkowe". I nikt nie nadaje się lepiej niż ty, Lady, by je dla mnie
popełnić.
T'uupieh pokiwała niezdecydowanie głową, taksując w myślach. Nikogo
nie można bytu lepiej wybrać pod względem żądzy sukcesu... a także jeśli
chodzi o pozycję do wymierzania ciosu. Dotychczas brakowało jej tylko
okazji. Od kiedy została wywłaszczona, przez blednące dni jesieni i nie
kończącą się zimę - już prawie jedną trzecią swojego życia - nawiedzała
dzikie błota i moczary swoich posiadłości. Skrzyknęła grupę
najwierniejszych sług, kilku niezadowolonych, kilku opryszków, żeby łupić
i mordować czeladź Klovhiriego, niszczyć sieci jego biotów, okradać sidła
i kłusować na własną zwierzynę. A w celu przetrwania, na drogach wiodących
przez jej dobra zaczęta rabować podróżnych.
Ponieważ należała wciąż do stanu szlacheckiego, Suzeren wpierw
tolerował, a potem dyskretnie popierał jej rozboje. Wielu bogatych
cudzoziemców wędrowało drogami przecinającymi jej ziemie i za niewielką
prowizją zgodził się, aby napadała na nich bezkarnie. To był haracz,
wiedziała, wyznaczony dla niej za to, że pozwalała jego faworytowi,
Klovhiriemu, władać jej ziemiami. Lecz ona to wykorzystała, by wkupić się
w jak największe laski, i po jakimś czasie Suzeren zaczął zlecać jej
bardziej sekretne i intratne misje - eliminację niektórych przeciwników. I
w taki sposób została również płatną morderczynią - i przekonała się, że
ów fach nie różnił się aż tak bardzo od stanu szlacheckiego: oba wymagały
silnych nerwów, przebiegłości i absolutnego braku skrupułów. A ponieważ
nosiła imię T'uupieh, powiodło jej się wspaniale. Lecz z powodu jej
wendetty nagrody były niewielkie - do teraz.
- Nie słyszę odpowiedzi - rzekł Chwiul. - Czy to znaczy, że opuszcza
cię odwaga przy bratobójstwie, tam gdzie mnie jej nie brakuje?
Roześmiała się ironicznie. - To że tak mówisz, dowodzi w dwójnasób, iż
twoja zdolność sądzenia jest słabsza od mojej... Nie, nie opuszcza mnie
odwaga. Przeciwnie, krew we mnie kipi z pożądania! Nie zamierzam jednak
kłaść Klovhiriego pod lód tylko po to, żeby oddać moje ziemie jego bratu.
Dlaczego miałabym ci wyświadczyć tę przysługę?
- Ponieważ oczywiście nie możesz zrobić tego sama. Klovhiri nie
potrafił doprowadzić do twojej śmierci przez cały czas, odkąd go
zadręczasz, co wystawia dobre świadectwo twojej przebiegłości. Ale
sprawiłaś, że stał się zbyt ostrożny nie zdołasz podejść w pobliże niego,
skoro tak się dobrze pilnuje. Musisz współdziałać z kimś, kto cieszy się
jego zaufaniem - z kimś takim jak ja. Ja mogę uczynić go twoim.
- A jaką nagrodę otrzymam, jeśli się zgodzę? Zemsta jest słodka, ale
sama zemsta nie wystarczy.
- Zapłacę, ile zażądasz.
- Moje dobra. - Uśmiechnęła się.
- Nawet ty nie jesteś aż tak naiwna...
- Nie. - Rozpostarła skrzydło. - Nie jestem aż tak naiwna. Znam ich
wartość... - Odżyło w niej wspomnienie złocistopochmurnego dnia lata
szybowania w ciepłych prądach wznoszących się nad parującym jeziorem...
przyglądania się delikatnej czerwieni i różowi wież zamkowych
strzelających w oddali ponad wietrznym falowaniem drzew... szafranowi,
purpurze i seledynowi rozlewisk błyszczących od roztworów metali
amoniakalnych, które ciągnęły się wśród lśniących roztopów krainy jej
rodu, tej krainy, co ciągnęła się w nieskończoność, jak tamto lato... -
Wiem, jaką mają wartość. - Jej głos stwardniał. - I że Klovhiri wciąż jest
ulubieńcem Suzerena. Jak sam mówisz, Klovhiri ma wielu potężnych
przyjaciół, a kiedy zginie, oni staną się twoimi przyjaciółmi. Będę
potrzebowała więcej siły, więcej bogactwa, zanim uda mi się kupić dość
wpływów, by zatrzymać to, co wróci do mnie. Nie, mam zbyt wielu szans - na
razie.
- Jesteś rzeźbiona w lodzie, T'uupieh. To mi się podoba. - Chwiul
pochylił się przed siebie. Jego amorficzne czerwone oczy obrzucały
spojrzeniem rozpostarte ciało T'uupieh, usiłując odgadnąć w bladym
fosforyzującym świetle komnaty, co kryje się wśród szmat. Wróciły na jej
twarz.
Nie okazała mu ani irytacji, ani wesołości. - Nie podobają mi się
tacy, co lubią to we mnie.
- Nawet gdyby to miało równać się odzyskaniu majątku?
- Jako twoja małżonka? - Jej głos trzasnął niczym zmarznięty konar.
Mój lordzie, właśnie niemal zdecydowałam się zabić rodzoną siostrę za coś
takiego. Wolałabym raczej odebrać sobie życie.
Wzruszył ramionami i położył się z powrotem na kanapie. - Jak sobie
życzysz. - Machnął nerwowo ręką. - A więc, czego trzeba, aby pozbyć się
mojego brata - i ciebie również?
- Aha! - Skinęła głową, rozumiejąc lepiej. - Chciałbyś kupić moje
usługi i spłacić mnie na dodatek? To może nie być takie proste. Ale... -
Ale na razie będę udawała. Nadziewała sobie jagody z czary w blacie stołu
i przyglądała się jedwabistej tafli z wody amoniakalnej, która pokrywała
jedną ścianę. Woda opadała z wysoka do wnętrza wieży, zbierając się w
małym basenie kąpielowym przy muzyce, która zmąciłaby sens rozmowy
wszystkim usiłującym podsłuchiwać z zewnątrz. Dyskrecja i piękno... Raptem
piżmowa woń mszystej kanapy przywiodła jej na pamięć czasy dzieciństwa,
wywołując niepokój w duszy: wspomnienie wylegiwania się w miękkim łóżku
łagodnej wiosennej nocy... - Lecz kiedy pory roku się zmienią, zmiana
przeniesie mnie w inne strony. Z powrotem do miasta, być może. Podoba mi
się twoja wieża, lordzie Chwiulu. Łączy dyskrecję a pięknem.
- Dziękuję.
- Daj mi ją, a zrobię, czego żądasz.
Chwiul wyprostował się, jego rysy stężały. - Moją miejską rezydencję!
Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, dodał: - To wszystko, o co prosisz?
Rozczapierzyła palce i przypatrywała się szczątkowym błonom między
nimi.
- Zdaję sobie sprawę, że to raczej skromna prośba. - Zamknęła dłoń.
Zważywszy jednak, jaką satysfakcję sprawi jej zdobycie, wystarczy. Tobie
zaś nie będzie już potrzebna z chwilą, gdy mi się powiedzie.
- Nie... - Odprężył się trochę. - Przypuszczam, że nie. Wątpię, czy
będzie mi jej brakowało po przejęciu twoich ziem.
Pominęła to milczeniem. - A więc, umowa stoi. Powiedz mi teraz, gdzie
znajduje się furtka do Klovhiriego? W jaki sposób zamierzasz oddać go - i
jego rodzinę - w moje ręce?
- Wiesz, że twoja siostra i dzieci dziś wieczorem składają wizytę
tutaj, w moim domu? I że Klovhiri wróci po nich, nim nadejdzie nowy dzień?
- Wiem. - Skinęła głową z większą obojętnością, aniżeli odczuwała,
widząc, że Chwiul był pod właściwym, choć niemym wrażeniem jej odwagi
przyjścia tu. Wyciągnęła sztylet z pochwy obok bursztynowego oka demona i,
pogładziła ząbkowane ostrze z drewna nasyconego kamieniem wodnym. Życzysz
sobie, abym poderżnęła im gardła, kiedy śpią pod twoim dachem? Utrafiła we
właściwą proporcję niedowierzania.
- Nie! - Chwiul znowu się nasrożył. - Za jakiego głupca... - Urwał. -
Z nowym dniem będą wracać do majątku zwykłym szlakiem. Obiecałem ich
odprowadzić, by zapewnić im bezpieczeństwo na całej trasie. Weźmiemy także
przewodnika, by nas przeprowadził przez bagna. Ale przewodnik zmyli
drogę...
- A ja już będę czekała. - Oczy T'uupieh zabłysły. Zimą bogacze
używali sań do podróży na dłuższe dystanse, woląc sunąć nisko nad
zamarzłymi roztopami za pomocą błoniastych żagli lub kazać się ciągnąć
przez niewolników, tam gdzie powierzchnia ziemi była chropowata i
pozarywana. Lecz kiedy przychodziła wiosna i grunt zaczynał się topić,
zdradliwe moczary i rozlewiska otwierały się niczym kwiaty, by wciągnąć
nieostrożnych. Tylko doświadczony przewodnik umiał czytać rzeźbę terenu,
odróżnić twardy kamień wodny od niepewnego roztopu wody amoniakalnej.
- Dobrze - odrzekła półszeptem. - Tak, bardzo dobrze... Twój
przewodnik się postara, żeby zapadli się należycie w jakiejś grząskiej
dziurze, a wtedy dostaną się w moje ręce niczym odmieńcze bioty.
- Właśnie. Chciałbym jednak być tam, gdy przystąpisz do dzieła; chcę
patrzeć. Odłączę się jakoś od grupy i spotkam z tobą na bagnach.
Przewodnik sprowadzi ich ze szlaku jedynie na mój znak.
- Jak sobie życzysz. Płacisz dobrze za ten przywilej. Ale bądź sam.
Moim zuchom nie trzeba pomocy ani wtrącania się. - Usiadła, spuściła
długie płetwowate stopy, by znowu mogły spocząć na zmysłowych skórkach
dywanu.
- A jeśli wydaje ci się, że masz przed sobą głupca, który sam się
oddaje w twoje ręce, to zastanów się nad tym: gdy Klovhiri zostanie
zamordowany pierwsze podejrzenie padnie na ciebie. Będę jedynym świadkiem,
który może przysiąc Suzerenowi, że to nie twoja banda napadła. Pamiętaj o
tym.
Skinęła głową. - Będę pamiętała.
- A więc jak cię odnajdę?
- Nie musisz tego robić. Mój tysiąc oczu odnajdzie ciebie. - Ponownie
zawinęła oko demona w jego woreczek ze szmat.
Chwiul wyglądał na nieprzytomnie zmieszanego. - On... weźmie udział w
napadzie?
- Może weźmie, a może nie; będzie, jak postanowi. Demony nie są
związane z Kołem Zmiany, jak ty i ja. Chociaż z pewnością spotkacie się
twarzą w twarz - aczkolwiek on nie ma twarzy - jeśli przyjdziesz. -
Musnęła woreczek przy boku. - Tak... wbij sobie w pamięć, że ja również
mam swoje zabezpieczenia w związku z tą umową. Demon nigdy nie zapomina.
W końcu wstała, rozejrzawszy się raz jeszcze po całej komnacie. -
Będzie mi tu wygodnie. - Powróciła wzrokiem do Chwiula. - Nie będę mogła
się ciebie doczekać, gdy nadejdzie nowy dzień.
- Gdy nadejdzie nowy dzień. - Wstał, jego usiane klejnotami skrzydła
mieniły się połyskliwie.
- Nie trzeba mnie odprowadzać. Zachowam dyskrecję. Ukłoniła się jak
równa równemu i poszła w kierunku zacienionego holu. - Stanowczo muszę
pozbyć się twojego strażnika. Nie odróżnia damy od żebraczki.
- Jeszcze raz Koło obraca się dla mnie, mój demonie. Moje życie na
bagnach skończy się wraz z życiem Klovhiriego. Przeprowadzę się do
miasta... i znowu będę panią moich włości, kiedy ryby usiądą na drzewach!
Twarz T'uupieh promieniała złośliwą radością w chwili, gdy odwracała
się na ekranie terminala komputera. Shannon Wyler odchylił się w swoim
fotelu; właśnie skończył wystukiwanie tłumaczenia i zdjął z głowy
hełmofon. Przygładził długie, zaczesane do góry blond włosy - gest
przyzwyczajenia, który ułatwiał mu znalezienie się na powrót we własnym
środowisku. Kiedy słuchał T'uupieh, nigdy nie umiał zachować
bezstronności, jakiej potrzebował, żeby pamiętać, iż wciąż jest na Ziemi,
a nie na Tytanie krążącym wokół Saturna jakieś dwa miliardy kilometrów
stąd. T'uupieh, ilekroć pomyślę, że cię kocham, ty postanawiasz poderżnąć
komuś gardło...
Pokiwał wymijająco głową na szmerek uznania ze strony personelu
naukowego i techników, którzy dosłownie łowili każde jego słowo,
wyczekując na nowe informacje. Właśnie zaczynali za jego plecami się
rozchodzić, kiedy komputer powielił tekst transkrypcji. Aż trudno
uwierzyć, że robił to już od przeszło roku. Shannon popatrzył w górę na
swoje plakaty rockowe na ścianie, z nostalgią, ale bez żalu.
Ktoś telefonował po Marcusa Reeda; westchnął zrezygnowany. - "Kiedy
ryby usiądą na drzewach"? Kpisz sobie, czy co?
Spojrzał przez ramię na masywną postać doktor Gardy Bach. - Cześć,
Gardo. Nie słyszałem, jak wchodziłaś.
Uniosła wzrok znad tekstu i klepnęła Shannona lekko po ramieniu swoją
rozwidloną laską. - Ja wiem, drogi chłopcze. Ty nigdy niczego nie
słyszysz, kiedy mówi T'uupieh... Ale co mają znaczyć te słowa?
- Na Tytanie to oznacza lato - kiedy trybioty przeobrażają się po raz
trzeci. No więc ma na myśli być może pięć lat, naszego czasu.
- Ach! Faktycznie. Ten stary mózg nie jest już taki jak kiedysz...
Potrząsnęła siwą głową, a jej czarny płaszcz zawirował melodramatycznie.
Uśmiechnął się szeroko, wiedząc, że wcale nie to miała na myśli.
- Być może nauka tytańskiego na dokładkę do pięćdziesięciu innych
języków jest tą kroplą, co przepełnia czarę.
- Ja, ja, bycz może... - Zatopiła się w sąsiednim fotelu już pogrążona
w transkrypcji. Nigdy nie przypuszczał, że kiedyś tak polubi tę starą
babę. Zdał sobie sprawę z jej Obecności, kiedy studiował językoznawstwo w
Berkeley ona była grande dame studiów językoznawczych, pochodzącą z
czasów, kiedy na Ziemi spotykało się jeszcze nie zarchiwizowane języki.
Lecz jej zręczność w ukazywaniu swego nazwiska w druku, a twarzy w
telewizji, jako eksperta w zakresie tego, "o co naprawdę każdemu chodzi",
upewniło go, że prawdziwy talent doktor Bach objawiał się w marketingu.
Poznawszy ją w końcu osobiście, nie. zmienił zdania na ten temat, ale raz
na zawsze przekonał się, że znała swoją robotę w zakresie językoznawstwa
kulturowego. A to z kolei go upewniło, że jej akcent był totalnym
szalbierstwem. Lecz pomimo całej krzykliwości, a może wręcz z jej
przyczyny, nabrał przeświadczenia, że archaiczne obecnie poglądy doktor
Bach na językoznawstwo było o wiele bliższe jego własnym przekonaniom w
zakresie komunikowania aniżeli poglądy któregokolwiek z jego rodziców.
Garda głęboko westchnęła. - Nadzwyczajne, Shannon! Jestesz po prostu
nadzwyczajny - twoje poczucie zupełnie obcego języka zdumiewa mnie. Jak
byczmy sobie radżyli, gdybysz do nas nie przyszedł?
- Radzilibyście sobie jakoś, sądzę. - Delektował się szczególnym
uczuciem zadowolenia, płynącego z podziwiania jego osoby przez kogoś, kogo
bardzo szanował. Spojrzał ponownie na konsoletę komputera, na dwie jarzące
się zielonym światłem płytki plastiku o boku trzydziestu centymetrów,
które razem dawały mu wszechstronność skrzypka-wirtuoza i maszynistki ze
stoma tysiącami klawiszy -jego łącznik z T'uupieh, jego głos: nowy
syntezator IBM, którego przyciskami sensorowymi można było tak
manipulować, że odtwarzało się nieprawdopodobne zawiłości jej języka. Dar
Boga dla światka lingwistyki... z tym zastrzeżeniem, ii wymagał
wrażliwości i twórczego porywu muzyka, by w pełni wykorzystać jego
możliwości.
Znowu podniósł wzrok i spojrzał przez okno na dobrze znany, spowity
mgłą krajobraz Coos Bay. Ponieważ tylko niewielu językoznawców było
muzykami, siła ich oporu przeciw syntezatorowi przypominała chiński mur.
Stara gwardia odchodzącej do lamusa Nowej Fali - która obejmowała jego
Ojca Profesora i jego Matkę Technika Łączności - w dalszym ciągu trwała
przy bezowocnej wierze w matematyczną translację komputerową. Nadal
borykali się z niezgrabnymi programami obciążonymi nie kończącymi się
szeregami morfemowymi, co rzekomo pewnego dnia miało spłodzić jakąś
informację w danym języku. Lecz nawet po latach udoskonaleń translacje
komputerowe miały wciąż bezużytecznie ciężki, chropowaty styl.
W Studium Lingwistycznym nie było żadnych nowych języków do odkrywania
ani zgody dla niego na wykorzystywanie syntezatora do badań nad starymi.
Tak więc - po gorzkim, ostatecznym sporze rodzinnym - opuścił mury
Studium. Przeniósł swoją wiarę w syntezator do świata jego drugiej
miłości, muzyki; dziedziny, w której według niego prawdziwe porozumiewanie
się miało jeszcze jakąś wartość. Obecnie, w wieku dwudziestu czterech lat,
był Shannem Muzykantem, muzykiem nad muzykami, bohaterem rzeszy
starzejących się fanów, kimś kolejnym, kto dziedziczył ich uwielbienie dla
nieustannie zmieniającej się muzyki zwanej rockową. I żadne z jego
rodziców od lat nie miało ochoty z nim rozmawiać.
- Bez fałszywej skromnoszczy - łajała go Garda. - Co byczmy robili,
żeby nie ty? Sam szę doszcz naużalałesz na metody swojej matki. Wiesz, że
nie mielibyszmy nawet dżeszątej częszczy informacji o Tytanie, jakie udało
nam szę uzyskacz od T'uupieh, gdyby zaczęła stosowacz swoją przeklętą
translację komputerową.
Shannona trochę zirytowało to użądlenie skrywanego poczucia winy.
Słuchaj, wiem, że dokonałem kilku odkryć - to znaczy większość - ale nigdy
bym sobie nie poradził, gdyby ona nie przeprowadziła całej wstępnej
analizy, zanim się tu w ogóle zjawiłem. - Jego matka znalazła się
wcześniej w zespole, gdyż pracowała od wielu lat dla NASA nad tajemnicami
łączności komputerowej ze sztucznymi satelitami i próbnikami kosmicznymi,
i dzięki swojemu doświadczeniu lingwistycznemu została powołana przez
Marcusa Reeda, dyrektora Projektu Tytan, na szefa świeżo utworzonego
zespołu specjalistów w zakresie łączności. Kierowała pracami nad
przygotowawczą analizą fonetyczną; wykorzystując technikę komputerową do
redukowania skali głosu Obcych w słyszalną dla ludzi, a następnie
rozdrabniając skomplikowane dźwięki w prostsze, bardziej przypominające
ludzkie głoski, zdołała zidentyfikować fonemy, wyodrębnić morfemy, ułożyć
z nich system gramatyczny i przypisać temu wszystkiemu angielskie
odpowiedniki dźwiękowe. Shannon widział ją kiedyś w jednym z wczesnych
wywiadów telewizyjnych, wyglądającą nieszczęśliwie i niezręcznie w czasie
kiedy Reed zabawiał oczarowaną prasę. Ale to co dr Wyler, technik
komunikacji, miała w końcu do powiedzenia, sprawiło, że Shannon podskoczył
z wrażenia i wziął pierwszy samolot do Coos Bay.
- No cóż, nie chciałam nikogo urażycz - rzekła Garda. - Twoja matka
jest oczywiszcze zdolnym technikiem. Ale przydałoby szę jej trochę
więcej... elastycznoszczy.
- Mnie to mówisz. - Pokiwał żałośnie głową. - Jeszcze dziś z rozkoszą
puściłaby syntezator z dymem. Nie może sobie znaleźć miejsca, od kiedy tu
jestem. Przynajmniej Reed docenia moją "wartość". - Gdy Shannon pojawił
się w instytucie, Reed przyjął go jak dawno utraconego syna: czyż nie był
zarówno uzdolnionym lingwistą, jak i natchnionym muzykiem, czy nie miał
trochę czasu między występami, czy nie chciałby przedłużyć swojej wizyty i
osobiście przyjrzeć się pracy swojej matki? Skromnie odparł "tak" na
wszystkie trzy pytania, a potem telewizja i prasa skoczyły na niego jak na
czyjś znak - i zrozumiał całkiem wyraźnie, że czyhali tutaj, by
rejestrować wizytę nie dziecka dr Wyler, tylko Shanna Muzykanta.
Ale on odbył swoją pierwszą sesję z głosem z innego świata. I od
pierwszego usłyszenia wpadł w nałóg... gdyż ich językiem była muzyka.
Każdy fonem składał się z dwóch albo trzech nałożonych na siebie dźwięków,
a każdy morfem był mieszaniną fonemów płynących razem jak woda. Mówili
akordami, a rezultatem był chór, dzwonienie kryształowych kielichów,
roztrzaskiwanie szklanych żyrandoli.
I tak przedłużał coraz bardziej swój pobyt, zrazu mogąc jedynie
przyglądać się że śmiertelną udręką swojej matce i jej współpracownikom.
Metody analizy komputerowej dr Wyler sprawdziły się bardzo dobrze we
wstępnej tranfonemizacji mowy T'uupieh, i bardzo szybko dowiedzieli się
tyle, że wykorzystując urządzenie echolokacyjne próbnika byli w stanie
wysyłać kaleczonym językiem odpowiedzi przykuwające jej uwagę. Lecz
wystukanie jakiegoś tekstu na klawiaturze i nadzieja, że najwymyślniejsze
nawet oprogramowanie mogłoby go przełożyć na inny język, byłoby głupotą
nawet w przypadku znanych ludzkich języków. On zaś z niemal religijną
żarliwością był przeświadczony, że właśnie syntezator jest stworzony do
takiego cudu komunikacji międzygatunkowej i że on sam mógłby go
wykorzystać do bezpośredniego ujmowania wszelkich niuansów i subtelności,
jakich maszyna przekładowa nigdy nie będzie w stanie wytworzyć. Próbował
zwrócić się do matki, żeby mu pozwoliła skorzystać z niego, ale ta
kategorycznie odmówiła: - To jest centrum badawcze, a nie studio
nagraniowe.
Tak więc dał sobie spokój z matką i przeszedł do Reeda, który był
zachwycony. A kiedy wreszcie poczuł pod dłońmi ciepłe, wywołujące
delikatne mrowienie w opuszkach palców płytki świetlne odtwarzające mowę
innego świata, zrozumiał, że od samego początku miał rację. Pozwolił bez
żalu, żeby jego zobowiązania muzyczne diabli wzięli, gdy stoczył się z
powrotem w dziedzinę, która stała zawsze na pierwszym miejscu.
Shannon spoglądał na monitor, obserwując jak T'uupieh usadawia się
ponownie z poufałą swobodą na wprost wygiętej ścianki bocznej próbnika,
zasłaniając mu niemal cały widok na obozowisko. Na szczęście i ona, i jej
banda odnosili się do próbnika z obsesyjną troskliwością, nawet i wtedy,
gdy przeciągali go z miejsca na miejsce podczas nieustannych przenoszeń
swojego obozowiska. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby niechcący
uruchomili automatyczny system obronny próbnika mający go chronić przed
agresywnymi zwierzętami; system wywoływał wstrząs elektryczny, który mógł
być zarówno lekko bolesny, jak i śmiertelny. Ciekawiło go też, co by się
stało, gdyby próbnik i jego "oczy" nie odpowiadały tak trafnie
przekonaniom T'uupieh o demonach. Myśl, że mógłby jej nigdy nie poznać
albo nie usłyszeć jej głosu...
Minął już ponad rok, odkąd do niego i reszty świata dotarła
nadzwyczajna wiadomość, że na głównym księżycu Saturna istnieje życie
inteligentne. Nie przypominał sobie wcale dwóch pierwszych próbników
Tytana, które przeleciały w najbliższej odległości od niego jeszcze w
latach 1979 i 1981 - aczkolwiek dokładnie pamiętał sondę z roku 1999,
której udało się spojrzeć przelotnie na powierzchnię poprzez otulinę z nie
przepuszczających światła złocistych obłoków Tytana. Garstka zrzuconych
minipróbników udowodniła jednak, że z takiego samego efektu
cieplarnianego, jaki uczynił z Wenus wrzące piekło, Tytan odniósł
korzyści. I chociaż temperatury pór roku na Tytanie nie podnoszą się nigdy
powyżej dwustu stopni Kelvina, kilka fotografii ukazało bezspornie, że
istnieje tam życie. Odkrycie życia po tylu rozczarowaniach w całym
Układzie Słonecznym było wystarczającym powodem wysłania nowego próbnika,
ale tym razem tak skonstruowanego, by wreszcie otrzymać dane z powierzchni
Tytana.
Próbnik ten odkrył formę życia o inteligencji przypominającej ludzką,
albo raczej ta forma życia odkryła próbnik. A odkrycie dokonane przez
T'uupieh zmieniło potencjalnie zaprzepaszczoną misję w sukces: próbnik był
wyposażony w centralne, nieruchome urządzenie przetwarzania danych oraz
dziesięcioro "oczu" czy też przyrządów pomocniczych, które miały zostać
rozrzucone na powierzchni Tytana w celu zbierania informacji. Jednakże
wypuszczenie pomocniczych próbników w trakcie lądowania nie powiodło się i
wszystkie "oczy" spadły na nie zamieszkanych bagnach w promieniu kilku
kilometrów wokół miejsca lądowania głównego urządzenia. Interesowna
fascynacja i gotowość T'uupieh do zaspokajania jej "demona" wynagrodziły
jednak wszystko... Shannon podniósł znowu wzrok na płaski ekran ścienny,
na przedziwną nieludzką twarz T'uupieh - oblicze, które było teraz tak
znajome, jak jego własne w lustrze. Siedziała, czekając z bezgraniczną
cierpliwością na odpowiedź od swojego "demona": będzie czekała ponad
godzinę, nim wiadomość od niej dotrze do niego przez przepaść dzielącą ich
światy; i będzie musiała poczekać tyle samo, zanim przedyskutują
odpowiedź, a on dokona nowego przekładu. Spędzała teraz więcej czasu przy
próbniku niż ze swoimi rodakami. Samotność przywództwa. Uśmiechnął się.
Spłaszczony profil jej białej w świetle księżycowym twarzy zwrócił się
nieznacznie ku niemu - w kierunku obiektywu kamery. Na delikatnych ustach
wykwitł łagodny uśmiech, częściowo odsłaniając długie i ostre zęby.
Widział jedno czerwone, pozbawione źrenicy oko i rożkowatą szczelinę
nosową, która je w połowie otaczała; jej mroźny cyjankowy oddech
promieniał błękitem, oświetlony przez upiorne aureole błędnych ogników,
jakie spowijały próbnik przez wszystkie nie kończące się ośmiodobowe noce
Tytana. Widział kule światła, zwieszające się niczym japońskie lampiony w
gąszczu skutych lodem gałęzi w odległych chaszczach.
To było niewiarygodne... albo całkowicie logiczne, zależnie od tego,
który z ekspertów biologicznych to mówił... że życie na Tytanie oparte na
azocie i amoniaku miało tak wiele analogii z życiem na Ziemi opartym na
tlenie i wodzie. Lecz T'uupieh nie była człowiekiem i muzyka jej słów
wielokrotnie dostarczała jemu wiadomości, obracających w farsę wszelkie
ideały i uczucia podziwu, jakimi starał się obdarzyć ją i ich wzajemny
związek. W przeciągu ostatniego roku zdążyła dokonać jedenastu
skrytobójczych morderstw, a wraz ze swoją bandą Bóg jeden wie, ile
zabójstw popełniła w czasie rozbojów. Jedynym powodem jej współpracy z
próbnikiem, czego nie kryła, było to, że tylko demon cieszył się bardziej
krwawą reputacją: tylko demon był w stanie wzbudzi jej szacunek. Sądząc z
niewielkiej ilości tego, co miała im do pokazania i opowiedzenia o
świecie, w którym żyła, nie była jednak ani lepsza, ani gorsza od innych -
jedynie bardziej sprawna. Czy była więźniem epoki, kultury, w których krew
służyła do przelewania, a nie do dzielenia się? Czy też jakieś wrodzone
cechy kahały jej filozoficznie patrzeć na brutalność i brutalizować
filozofię?
Za T'uupieh zgromadzeni wokół azotowego ogniska niektórzy z jej
banitów zaczęli śpiewać - obce melodie ludowe, które w przekładzie były
niczym więcej jak prostymi, powtarzającymi się wersami. Lecz kiedy
słuchało się jej w czystej, oryginalnej formie, nawarstwiały na siebie
swoją złożoność harmoniczną: muzyczna mowa w większej formie wokalnej.
Shannon wyciągnął rękę i wziął ponownie hełmofon, zapominając o bożym
świecie. Pewnej nocy śniło mu się, że potrafi śpiewać na głosy...
Korzystając z długich okresów wyczekiwania pomiędzy kontaktami, udało
mu się kilka miesięcy temu przy użyciu syntezatora nagrać samemu cały
szereg obcych pieśni. Były to uproszczone i skromniejsze wersje w
zestawieniu z oryginałami, gdyż nawet teraz jego biegłość w języku nie
dorównywała śpiewającym, ale nie mógł się, powstrzymać od przywłaszczenia.
śpiew był częścią rytuału religijnego, powiedziała T'uupieh. - Aczkolwiek
nie dlatego śpiewają, że są religijni; śpiewają, bo lubią śpiewać. -
Pewnego razu w tajemnicy odegrał dla niej na syntezatorze jedną ze swoich
własnych kompozycji. Wpatrywała się w niego (czy też w złociste oko
demona) z kamienną, jeśli nie wyrozumiałą, ciszą. Sama nie śpiewała nigdy,
chociaż czasami słyszał ją nucącą melodyjnie. Ciekawiło go, jak by
zareagowała na wiadomość, że piosenki jej bandy przyniosły mu już pierwszą
Platynową Płytę. Pewnie w ogóle - lecz sądząc z tego, co wiedział o niej,
jeśli wyrobił sobie pojęcie prawidłowe, byłaby chyba całą duszą po stronie
takiego wykorzystywania.
Zgodził się poświęcić dochody ze sprzedaży nagrania na rzecz NASA, i
choć od początku zamierzał tak postąpić, prośba Reeda zirytowała go, gdyż
sądził, że ów gest pozostanie tajemnicą. Niestety, w czasie najbliższej
konferencji prasowej któryś z dziennikarzy dowiedział się jakimś sposobem,
o co trzeba zapytać, i Reed wszystka wypaplał! Jego matka zaś, kiedy ją
zagadnięto o ofiarę syna, mruknęła: - Saturn zamienia się w wesołe
miasteczko - i Shannon nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać.
Wyjął zgniecioną paczkę papierosów z kieszeni fartucha i zapalił.
Garda zmierzyła go wzrokiem, prychając wzgardliwie, i pokiwała znacząco
głową. Sama nie paliła, nie miała też innych słabostek (chociaż
podejrzewał, że zadawała się z mężczyznami) i wygłosiła długi, płonny
wykład na ten temat, kończąc takimi słowy: - No trudno, przynajmniej to
nie tytoń. - W odpowiedzi skinął twierdząco głową:
- A więc, co myślisz o najnowszych ofiarach T'uupieh? - Garda popisała
się znajomością transkrypcji, pohamowując jego myśli. - Czy zabije własną
siostrę?
Mówiąc, wydmuchiwał powoli dym. - Zapraszam na jutro, na kolejny
podniecający odcinek naszego serialu! Myślę, że Reed będzie tym
zachwycony; oto, co myślę. - Wskazał ręką gazetę leżącą na podłodze obok
fotela. - Zauważyłaś, że przesunęliśmy się na trzecią stronę? - Niedawno
T'uupieh włożyła do kosza przy próbniku trochę metalowych artefaktów -
coś, co według niej było znane wyłącznie "Starożytnym" - i spekulacje
naukowe wokół istnienia wcześniejszej cywilizacji technicznej na Tytanie
podniosły sprawę próbnika znowu do rangi rewelacji z pierwszych stron
gazet. Lecz nawet takie nowiny nie mogły starczyć na długo. - Tak trzymać,
chłopcy! Niech płyną subwencje i dotację.
Garda cmoknęła ustami. - Zły jestesz na Reeda czy na T'uupieh?
Wzruszył ramionami ze smutkiem. - Na oboje. Nie rozumiem, dlaczego
miałaby nie zabić swojej siostry... - Przerwał w chwili, gdy przytłumiony
gwar licznej grupy pracowników projektu w laboratorium nagle wzmógł się, a
po chwili ześrodkował na czymś. Wchodził Marcus Reed, jak zawsze
rozwiązując w ten sposób problemy każdego z obecnych. Shannon podziwiał
energię Rewia, chociaż odczuwał coś w rodzaju odrazy do stylu, w jakim ją
tamten zużywał. Reed wykorzystywał wszystkich i wszystko z urzekającym
cynizmem - dla najwyższego dobra Nauki - i obserwowanie go przy pracy
stopniowo pozbawiła Shannona resztek szacunku i dobrej woli, które
przyniósł ze sobą do Projektu. Wiedział, że stosunek matki do Reeda był
zbliżony do jego, aczkolwiek nigdy mu o tym nie mówiła; zaskakiwało go, że
potrafili jeszcze zgadzać się w czymkolwiek.
- Doktorze Reed...
- Przepraszam, doktorze Reed, ale...
Matka Shannona towarzyszyła Reedowi w momencie, kiedy schodzili do
pracowni; nie odzywała się, wyglądała na zrezygnowaną, jej fartuch
laboratoryjny był zapięty na ostatni guzik, jakby bała się ulec skażeniu.
Reed jak zwykle sprawiał wrażenie, że przed chwilą opuścił salon mody
męskiej. Shannon spojrzał w dół na swój porozpinany fartuch i dżinsy,
które Gardzie nasunęły pytanie: Zamierzasz wstąpicz do klasztoru?
- Chcielibyśmy naprawdę...
- Senator Foyle życzy sobie, żebyś do niego oddzwonił...
...tak, w porządku; i powiedz Dinocciemu, niech przystępuje do rzeczy
i spowoduje, żeby sonda pobrała kolejną próbkę. Dobrze Maks, zajmę się
tym... - W chwili, gdy Shannon i Garda odwrócili się ku niemu w swoich
fotelach, Reed gestem ręki nakazał wszystkim ciszę. - Otóż dotarła właśnie
do mnie wiadomość o najnowszym twardym kontrakcie naszego Robin Hooda.
Shannon skrzywił się, nic nie mówiąc. On pierwszy nadał T'uupieh
żartobliwie miano Robin Hooda. Reed skwapliwie skorzystał z tego i jej
amoniakalne moczary nazwał dla prasy Lasem Sherwood. Po tym, jak prawda o
przestępstwach krwiożerczej bandy T'uupieh wyszła na jaw, i nawet powoli
stawało się jasne, że podjęła współpracę z "Szeryfem z Nottingham", któryś
z dziennikarzy zauważył, że ona bardziej niż Robin Hood przypomina Rimę,
Dziewczynę-Ptaka: Reed odparł na to, śmiejąc się: - No cóż, mimo wszystko
jedynym powodem, dla którego Robin Hood okradał bogatych, było to, że
biedni nie mieli dość pieniędzy! - Shannon doszedł do wniosku, że to był
prawdziwy początek końca jego tolerancji.
- ... To może być świetna okazja, aby unaocznić plastycznie światu
surową rzeczywistość życia na Tytanie...
- Ein Moment - rzekła Garda. - Nie chcesz nam chyba powiedzecz, że
zamierzasz przystacz na publiczne pokazywanie tych potwornoszczy, Marcus?
Jak dotąd nigdy nie udostępniali mediom malowniczych taśm z rzeczywistymi
morderstwami; nawet Reed nie był w stanie udowodnić, że służyłoby to
jakiemuś istotnemu celowi naukowemu.
- Nie, on tego nie zamierza, Gardo. - Shannon podniósł wzrok na dźwięk
głosu jego matki. - Ponieważ wszyscy zgodziliśmy się, że nie damy im
żadnych taśm jedynie w pogoni za sensacją.
- Carly, wiesz, że dziennikarze łażą za mną, żeby im przekazać również
pozostałe taśmy, i że ich im nie dałem, bo wszyscy opowiedzieliśmy się
przeciw temu. Wydaje mi się jednak, że sytuacja jest odmienna -
demonstracja jedynej w swoim rodzaju, obcej kultury. Co o tym myślisz,
Shann?
Shannon wzruszył ramionami, czując złość i nie ukrywając tego. - Nie
wiem doprawdy, co jest w tym tak cholernie wyjątkowego; rzeźnia jest
rzeźnią, wszystko jedno, gdzie ją sfilmujesz. Ten pomysł mi śmierdzi. -
Pewnego razu na przyjęciu, będąc jeszcze w college'u, oglądał film
nakręcony w trakcie okrutnego mordowania bezbronnej ofiary. Film ten, i
to, co podobne filmy opowiadały o rasie ludzkiej, przyprawiało go o
mdłości.
- Ach - w tym jest więcej prawdy niż poezji! - zawołała Gatda. Reed
skrzywił się, a Shannon spostrzegł, że jego matka uniosła brwi.
- Mam lepszy pomysł. - Zgasił papierosa w popielniczce pod konsoletą.
Dlaczego nie pozwolicie mi wyperswadować jej tego? - Mówiąc to uświadomił
sobie, że bardzo mu na tym zależy i jak wiele ewentualny sukces mógł
znaczyć dla jego wiary w możliwości komunikacji - dla jego wizerunku
społeczeństwa T'uupieh i być może jego własnego społeczeństwa.
Tym razem oboje okazali zdziwienie. - W jaki sposób?
- Trudno powiedzieć... nie wiem jeszcze. Po prostu dajcie mi
porozmawiać z T'uupieh, postarać się nawiązać z nią prawdziwy kontakt,
przekonać się, jak myśli i co czuje - bez tego całego technicznego
śmietnika, wchodzącego stale w drogę.
Matka ściągnęła usta; spostrzegł znajome zmarszczki nerwowości na jej
czole. - Nasze zadanie tutaj polega na zbieraniu tych "śmieci". Nie na
tym, żeby brać się za narzucanie całemu Wszechświatowi norm moralnych.
Mamy za dużo własnej roboty.
- Gdże ty widżysz "narzucanie szę" w próbie zapobieżenia morderstwu?
Wyblakłe, niebieskie oczy Gardy zalśniły jakimś światełkiem. - No, to
niesze w sobie prawdżywe... implikacje społeczne. Zastanów szę nad tym,
Marcus.
Reed pokiwał głową, spoglądając na cierpliwe ugrzecznione twarze,
które go wciąż otaczały. - Owszem, niesie, i to duże. Zainteresowanie
ludzi. - Odpowiedziały mu skinienia głów i pomruki. - Zgoda, Shann.
Zostało około trzech dni do kolejnego wschodu słońca w Lesie Sherwood.
Możesz je mieć dla siebie, by popracować z T'uupieh. Prasa zażąda
sprawozdania o rozwoju wypadków... - Spojrzał na zegarek i ruszył w stronę
drzwi, wychodząc. Shannon odwrócił wzrok od matki, kiedy go mijała.
- Powodzenia, Shann. - Reed cisnął tym w niego w roztargnieniu. - Nie
liczyłbym na poprawę Robin Hooda, ale możesz jednak spróbować.
Shannon zapadł się w fotel, marszcząc brwi, i odwrócił z powrotem do
ekranu. - W swoim kolejnym wcieleniu obyś wrócił jako miska klozetowa.
T`uupieh była niespokojna. Siedziała na pagórku zimnego kamienia
wodnego obok pojmanego demona, oczekując na jego odpowiedź. W czasie, jaki
minął od znalezienia go wśród moczarów, raz za razem zaskakiwało ją, jak
mało zachowanie demona odpowiadało jego nadprzyrodzonej wiedzy, którą
poznała. A dzisiejszej nocy...
Drgnęła przestraszona, kiedy jego śmieszne, szponiaste ramię dało
nagle znak życia i zaczęło grzebać wśród lodowato-srebrzystych wiosennych
odrośli i pędów wybijających się przez roztopy u podnóża pagórka. Demon
robił masę niepojętych rzeczy (co było słuszne) oraz żądał ofiar z mięsa,
roślin i nawet z kamienia - a czasem wręcz jakiejś części łupu, który
wzięła od przechodnia. Dawała mu te przedmioty z ochotą, licząc na
zyskanie jego łask i opieki; dała mu nawet z pewną niechęcią cenne
metalowe ornamenty Starożytnych, ściągnięte z jakiegoś skamlającego,
cudzoziemskiego lorda. Demon chwalił ją za to wylewnie; wszystkie demony
zbierały metal i T'uupieh była pewna, że muszą potrzebować metali do
podtrzymywania swojej mocy; kopulasty pancerz demona rozświetlony teraz
magicznym ogniem, który go zawsze osłaniał nocą, był ogromnym metalowym
klejnotem barwy krwi. Słyszała jednak zawsze, że demony preferowały ciała
mężczyzn i niewiast. Lecz gdy usiłowała wepchnąć do jego paszczy skrzydło
cudzoziemskiego lorda, demon wypluł je z kilkoma broczącymi ranami i kazał
puścić go wolno. Zdumiona wykonała polecenie i pozwoliła wrzeszczącemu