Joan D. Vinge Bursztynowe Oczy Cichą wieczorną ulicą człapała żebraczka, zbliżając się na tyły miejskiej rezydencji Lorda Chwiula. Zawahała się, spojrzawszy do góry na łagodnie jarzące się wicie, a następnie wpiła się pazurami w rękę strażnika. - Jedno słóweczko, panie... - Nie dotykaj mnie, wiedźmo! - Strażnik z obrzydzeniem uniósł drzewce włóczni. Zwinna stopa oswobodziła się z łachmanów i dała mu kopniaka. Stracił równowagę, rozciągnął się jak długi w wiosennym roztopie, a na jego brzuch spadł szpic włóczni władanej nową parą rąk. Strażnik wybałuszył oczy, oniemiały. Żebraczka rzuciła mu na piersi amulet. - Przyjrzyj się, głupcze! Mam interes do twego pana. Cofnęła się o krok; szpic włóczni przynaglając kłuł leżącego. Strażnik wił się w brudzie i wilgoci, unosząc amulet do oczu w nikłym świetle. - To ty... nią jesteś? Możesz przejść. - Zaiste! - Stłumiony śmiech. - Zaiste, mogę przejść... do wielu rzeczy, w wiele miejs. Koło Zmiany niesie nas wszystkich. - Zabrała włócznię. Wstawaj, głupcze... i nie potrzebuję eskorty. Oczekują mnie. Strażnik podniósł się na nogi i stał z boku, przemoknięty i z markotną miną, gdy kobieta uwalniała spod fałd materiału swoje błony skrzydłowe. Patrzył, jak rozpościerają się i migoczą, kiedy zbiera się, żeby z łatwością wzbić się ku wejściu do wieży na wysokość dwukrotnie przewyższającą jego wzrost. Czekał, póki nie zniknie w środku, zanim nabrał śmiałości i nawet rzucił za nią przekleństwo. - Lordzie Chwiulu? - T'uupieh, jak mniemam. - Lord Chwiul pochylił się do przodu na łożu z pachnących mchów, przyglądając się uważnie cieniom w holu. - Lady T'uupieh. - T'uupieh kroczyła przed siebie w kierunku światła, pozwalając swemu podartemu kapturowi zsunąć się z twarzy. Znajdowała dziką radość w tym, że nie musi składać hołdu, że podchodzi wprost; jak arystokratka do arystokraty. Zmysłowe falowanie stu maleńkich skórek miih pod nogami wywoływało swędzenie jej zrogowaciałych stóp. Po takim czasie to wraca zbyt łatwo... Wybrała łoże po drugiej stronie niskiego stołu z kamienia wodnego i rozciągnęła się leniwie w swoich żebraczych łachmanach. Wyciągnęła pazur i nadziała soczystą jagodę kelet z pucharu na rzeźbionym stole, wsunęła ją sobie do ust i przełknęła z lubością, co robiła tak często, tak dawno temu. A potem dopiero podniosła wzrok, by ocenić jak wielkiej doznał zniewagi. - Śmiesz przychodzić do mnie w taki sposób... Zadowalającej. Tak, przemożnej... - Ja nie przyszłam do ciebie. To ty przyszedłeś do mnie... ty zabiegałeś o moje usługi. - Jej wzrok błądził po komnacie z udawaną nonszalancją, obejmując wymyślne freski, które nawet w takim pokoju pokrywały ściany z kamienia wodnego. Szczególnie w tym pokoju? Chwiul nie był najbogatszym przedstawicielem swojej familii ani klanu; a pozory bogactwa i władzy liczyły się w tym mieście, w tym świecie - albowiem bogactwo i władza były wszystkim. - Zabiegałem o usługi T'uupieh Morderczyni. Stwierdzam ze zdziwieniem, że Lady T'uupieh ośmieliła się towarzyszyć jej tutaj. - Chwiul odzyskał zimną krew; obserwowała, jak zmraża się jego oddech - i jej własny, kiedy mówił. - Dokąd zmierza jedna, tam podąża druga. Jesteśmy nierozłączne. Powinieneś wiedzieć o tym lepiej aniżeli większość innych, mój lordzie. - Patrzyła jak jego długie blade ramię wyciąga się, by nadziać kilka jagód na raz. Choć noce były chłodne, wkładał na siebie jedynie tunikę, która pozwalała mu ukazywać kunsztowne sznury drogich klejnotów, co tańczyły i wirowały spiralnie na jego skrzydlatej sylwetce. Uśmiechnął się; spostrzegła lekko wystające ostre kły. - Czy dlatego, że twój brat przemienił jedną w drugą, kiedy zajął twoje ziemie? Dziwię się, że w ogóle przychodzisz - skąd. wiedziałaś, że możesz mi zaufać? - Jego ruchy były niezgrabne; pamiętała, jak klejnoty ciągną w dół wątłe, półprzezroczyste błony skrzydłowe i chude ramiona, aż lot staje się niemożliwy. Jak każdego ze szlachetnie urodzonych, Chwiula zazwyczaj otaczała służba, która dogadzała jego wszystkim zachciankom. Niedołężność, udawana albo prawdziwa, była jeszcze jednym przejawem władzy, jeszcze jedną słabostką, na którą pozwolić sobie mógł tylko bogacz. Cieszyła się, że klejnoty nie były wysokiej klasy. - Ja ci nie ufam - odrzekła. - Ufam wyłącznie sobie. Ale mam przyjaciół, którzy dali mi znać, że jesteś dosyć uczciwy - w tym przypadku. I oczywiście nie przyszłam sama. - Twoi banici? - Niedowierzanie. - To żadna ochrona. Podniósłszy szmaciany woreczek wiszący przy boku, spokojnie rozdzielała fałdy materiału, które mieściły jej tajnego opiekuna. - Ach, prawda - dodał Chwiul z miękką wibracją w głosie. - Zwą cię Małżonką Demona... Obróciła bursztynowe soczewki drogocennego oka demona, żeby mógł widzieć komnatę, tak jak ją ona widziała, a potem ulokowała jego wzrok na Chwiulu. Ten cofnął się nieznacznie, przebierając palcami w mchu. - "Demon ma tysiąc oczu i tysiąc razy po tysiąc mąk dla tych, co go obrażają" - zacytowała z Księgi Ngossa, której obrzędy stosowała, by związać demona ze sobą. Chwiul sprężył się nerwowo, jakby zamierzał pofrunąć. Lecz rzekł tylko: A zatem sądzę, że się rozumiemy. Przypuszczam również, że dokonałem właściwego wyboru - wiem, jak dobrze służyłaś Suzerenowi i innym członkom dworu... Chcę, abyś kogoś dla mnie zabiła. - Naturalnie. - Chcę, abyś zabiła Klovhiriego. T'uupieh drgnęła, prawie niedostrzegalnie. - Odpłacasz mi się niespodzianką, lordzie Chwiulu. Twojego rodzonego brata? - I uzurpatora moich ziem. Ach, jak zawsze pragnęłam zabijać go powoli, bardzo powoli, własnymi rękami... ale on zazwyczaj jest zbyt dobrze strzelony. - I twoją siostrę też - Lady. - Ledwie wyczuwalna nuta drwiny. - Chcę się pozbyć całej jego rodziny, jego małżonki, dzieci... Klovhiriego... i Ahtseet. Ahtseet, jej własnej młodszej siostry, która była jej najbliższą przyjaciółką od czasów dzieciństwa, jedyną krewną po śmierci rodziców. Ahtseet, którą pielęgnowała i chroniła; najdroższą, spiskującą, zdradziecką małą Ahtseet, która potrafiła zapomnieć o dumie, przyzwoitości i honorze rodu, żeby z własnej woli połączyć się z mężczyzną, który okradł ich ze wszystkiego. Cokolwiek, by zatrzymać ziemie rodu, piszczała Ahtseet; cokolwiek, by nie stracić pozycji. Ale nie w ten sposób! Nie przez kapitulację, lecz ciosem za cios... T'uupieh zdała sobie sprawę, że Chwiul obserwuje jej reakcję z natrętnym zainteresowaniem. Namacała sztylet przy pasie. - Dlaczego? - Roześmiała się, chcąc zapytać, "Jak?". - To chyba oczywiste. Zmęczyła mnie rola drugiego. Chcę tego, co posiada on - twoje dobra lenne i całą resztę. Muszę go usunąć ze swojej drogi i nie zamierzam pozostawić nikogo z większymi prawami do sukcesji niż moje. - Czemu ich sam nie zabijesz? Otruj ich może... już się tak robiło. - Nie. Klovhiri ma zbyt wielu przyjaciół, zbyt wielu lojalnych członków klanu, za duże wpływy u Suzerena. To musi być morderstwo "przypadkowe". I nikt nie nadaje się lepiej niż ty, Lady, by je dla mnie popełnić. T'uupieh pokiwała niezdecydowanie głową, taksując w myślach. Nikogo nie można bytu lepiej wybrać pod względem żądzy sukcesu... a także jeśli chodzi o pozycję do wymierzania ciosu. Dotychczas brakowało jej tylko okazji. Od kiedy została wywłaszczona, przez blednące dni jesieni i nie kończącą się zimę - już prawie jedną trzecią swojego życia - nawiedzała dzikie błota i moczary swoich posiadłości. Skrzyknęła grupę najwierniejszych sług, kilku niezadowolonych, kilku opryszków, żeby łupić i mordować czeladź Klovhiriego, niszczyć sieci jego biotów, okradać sidła i kłusować na własną zwierzynę. A w celu przetrwania, na drogach wiodących przez jej dobra zaczęta rabować podróżnych. Ponieważ należała wciąż do stanu szlacheckiego, Suzeren wpierw tolerował, a potem dyskretnie popierał jej rozboje. Wielu bogatych cudzoziemców wędrowało drogami przecinającymi jej ziemie i za niewielką prowizją zgodził się, aby napadała na nich bezkarnie. To był haracz, wiedziała, wyznaczony dla niej za to, że pozwalała jego faworytowi, Klovhiriemu, władać jej ziemiami. Lecz ona to wykorzystała, by wkupić się w jak największe laski, i po jakimś czasie Suzeren zaczął zlecać jej bardziej sekretne i intratne misje - eliminację niektórych przeciwników. I w taki sposób została również płatną morderczynią - i przekonała się, że ów fach nie różnił się aż tak bardzo od stanu szlacheckiego: oba wymagały silnych nerwów, przebiegłości i absolutnego braku skrupułów. A ponieważ nosiła imię T'uupieh, powiodło jej się wspaniale. Lecz z powodu jej wendetty nagrody były niewielkie - do teraz. - Nie słyszę odpowiedzi - rzekł Chwiul. - Czy to znaczy, że opuszcza cię odwaga przy bratobójstwie, tam gdzie mnie jej nie brakuje? Roześmiała się ironicznie. - To że tak mówisz, dowodzi w dwójnasób, iż twoja zdolność sądzenia jest słabsza od mojej... Nie, nie opuszcza mnie odwaga. Przeciwnie, krew we mnie kipi z pożądania! Nie zamierzam jednak kłaść Klovhiriego pod lód tylko po to, żeby oddać moje ziemie jego bratu. Dlaczego miałabym ci wyświadczyć tę przysługę? - Ponieważ oczywiście nie możesz zrobić tego sama. Klovhiri nie potrafił doprowadzić do twojej śmierci przez cały czas, odkąd go zadręczasz, co wystawia dobre świadectwo twojej przebiegłości. Ale sprawiłaś, że stał się zbyt ostrożny nie zdołasz podejść w pobliże niego, skoro tak się dobrze pilnuje. Musisz współdziałać z kimś, kto cieszy się jego zaufaniem - z kimś takim jak ja. Ja mogę uczynić go twoim. - A jaką nagrodę otrzymam, jeśli się zgodzę? Zemsta jest słodka, ale sama zemsta nie wystarczy. - Zapłacę, ile zażądasz. - Moje dobra. - Uśmiechnęła się. - Nawet ty nie jesteś aż tak naiwna... - Nie. - Rozpostarła skrzydło. - Nie jestem aż tak naiwna. Znam ich wartość... - Odżyło w niej wspomnienie złocistopochmurnego dnia lata szybowania w ciepłych prądach wznoszących się nad parującym jeziorem... przyglądania się delikatnej czerwieni i różowi wież zamkowych strzelających w oddali ponad wietrznym falowaniem drzew... szafranowi, purpurze i seledynowi rozlewisk błyszczących od roztworów metali amoniakalnych, które ciągnęły się wśród lśniących roztopów krainy jej rodu, tej krainy, co ciągnęła się w nieskończoność, jak tamto lato... - Wiem, jaką mają wartość. - Jej głos stwardniał. - I że Klovhiri wciąż jest ulubieńcem Suzerena. Jak sam mówisz, Klovhiri ma wielu potężnych przyjaciół, a kiedy zginie, oni staną się twoimi przyjaciółmi. Będę potrzebowała więcej siły, więcej bogactwa, zanim uda mi się kupić dość wpływów, by zatrzymać to, co wróci do mnie. Nie, mam zbyt wielu szans - na razie. - Jesteś rzeźbiona w lodzie, T'uupieh. To mi się podoba. - Chwiul pochylił się przed siebie. Jego amorficzne czerwone oczy obrzucały spojrzeniem rozpostarte ciało T'uupieh, usiłując odgadnąć w bladym fosforyzującym świetle komnaty, co kryje się wśród szmat. Wróciły na jej twarz. Nie okazała mu ani irytacji, ani wesołości. - Nie podobają mi się tacy, co lubią to we mnie. - Nawet gdyby to miało równać się odzyskaniu majątku? - Jako twoja małżonka? - Jej głos trzasnął niczym zmarznięty konar. Mój lordzie, właśnie niemal zdecydowałam się zabić rodzoną siostrę za coś takiego. Wolałabym raczej odebrać sobie życie. Wzruszył ramionami i położył się z powrotem na kanapie. - Jak sobie życzysz. - Machnął nerwowo ręką. - A więc, czego trzeba, aby pozbyć się mojego brata - i ciebie również? - Aha! - Skinęła głową, rozumiejąc lepiej. - Chciałbyś kupić moje usługi i spłacić mnie na dodatek? To może nie być takie proste. Ale... - Ale na razie będę udawała. Nadziewała sobie jagody z czary w blacie stołu i przyglądała się jedwabistej tafli z wody amoniakalnej, która pokrywała jedną ścianę. Woda opadała z wysoka do wnętrza wieży, zbierając się w małym basenie kąpielowym przy muzyce, która zmąciłaby sens rozmowy wszystkim usiłującym podsłuchiwać z zewnątrz. Dyskrecja i piękno... Raptem piżmowa woń mszystej kanapy przywiodła jej na pamięć czasy dzieciństwa, wywołując niepokój w duszy: wspomnienie wylegiwania się w miękkim łóżku łagodnej wiosennej nocy... - Lecz kiedy pory roku się zmienią, zmiana przeniesie mnie w inne strony. Z powrotem do miasta, być może. Podoba mi się twoja wieża, lordzie Chwiulu. Łączy dyskrecję a pięknem. - Dziękuję. - Daj mi ją, a zrobię, czego żądasz. Chwiul wyprostował się, jego rysy stężały. - Moją miejską rezydencję! Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, dodał: - To wszystko, o co prosisz? Rozczapierzyła palce i przypatrywała się szczątkowym błonom między nimi. - Zdaję sobie sprawę, że to raczej skromna prośba. - Zamknęła dłoń. Zważywszy jednak, jaką satysfakcję sprawi jej zdobycie, wystarczy. Tobie zaś nie będzie już potrzebna z chwilą, gdy mi się powiedzie. - Nie... - Odprężył się trochę. - Przypuszczam, że nie. Wątpię, czy będzie mi jej brakowało po przejęciu twoich ziem. Pominęła to milczeniem. - A więc, umowa stoi. Powiedz mi teraz, gdzie znajduje się furtka do Klovhiriego? W jaki sposób zamierzasz oddać go - i jego rodzinę - w moje ręce? - Wiesz, że twoja siostra i dzieci dziś wieczorem składają wizytę tutaj, w moim domu? I że Klovhiri wróci po nich, nim nadejdzie nowy dzień? - Wiem. - Skinęła głową z większą obojętnością, aniżeli odczuwała, widząc, że Chwiul był pod właściwym, choć niemym wrażeniem jej odwagi przyjścia tu. Wyciągnęła sztylet z pochwy obok bursztynowego oka demona i, pogładziła ząbkowane ostrze z drewna nasyconego kamieniem wodnym. Życzysz sobie, abym poderżnęła im gardła, kiedy śpią pod twoim dachem? Utrafiła we właściwą proporcję niedowierzania. - Nie! - Chwiul znowu się nasrożył. - Za jakiego głupca... - Urwał. - Z nowym dniem będą wracać do majątku zwykłym szlakiem. Obiecałem ich odprowadzić, by zapewnić im bezpieczeństwo na całej trasie. Weźmiemy także przewodnika, by nas przeprowadził przez bagna. Ale przewodnik zmyli drogę... - A ja już będę czekała. - Oczy T'uupieh zabłysły. Zimą bogacze używali sań do podróży na dłuższe dystanse, woląc sunąć nisko nad zamarzłymi roztopami za pomocą błoniastych żagli lub kazać się ciągnąć przez niewolników, tam gdzie powierzchnia ziemi była chropowata i pozarywana. Lecz kiedy przychodziła wiosna i grunt zaczynał się topić, zdradliwe moczary i rozlewiska otwierały się niczym kwiaty, by wciągnąć nieostrożnych. Tylko doświadczony przewodnik umiał czytać rzeźbę terenu, odróżnić twardy kamień wodny od niepewnego roztopu wody amoniakalnej. - Dobrze - odrzekła półszeptem. - Tak, bardzo dobrze... Twój przewodnik się postara, żeby zapadli się należycie w jakiejś grząskiej dziurze, a wtedy dostaną się w moje ręce niczym odmieńcze bioty. - Właśnie. Chciałbym jednak być tam, gdy przystąpisz do dzieła; chcę patrzeć. Odłączę się jakoś od grupy i spotkam z tobą na bagnach. Przewodnik sprowadzi ich ze szlaku jedynie na mój znak. - Jak sobie życzysz. Płacisz dobrze za ten przywilej. Ale bądź sam. Moim zuchom nie trzeba pomocy ani wtrącania się. - Usiadła, spuściła długie płetwowate stopy, by znowu mogły spocząć na zmysłowych skórkach dywanu. - A jeśli wydaje ci się, że masz przed sobą głupca, który sam się oddaje w twoje ręce, to zastanów się nad tym: gdy Klovhiri zostanie zamordowany pierwsze podejrzenie padnie na ciebie. Będę jedynym świadkiem, który może przysiąc Suzerenowi, że to nie twoja banda napadła. Pamiętaj o tym. Skinęła głową. - Będę pamiętała. - A więc jak cię odnajdę? - Nie musisz tego robić. Mój tysiąc oczu odnajdzie ciebie. - Ponownie zawinęła oko demona w jego woreczek ze szmat. Chwiul wyglądał na nieprzytomnie zmieszanego. - On... weźmie udział w napadzie? - Może weźmie, a może nie; będzie, jak postanowi. Demony nie są związane z Kołem Zmiany, jak ty i ja. Chociaż z pewnością spotkacie się twarzą w twarz - aczkolwiek on nie ma twarzy - jeśli przyjdziesz. - Musnęła woreczek przy boku. - Tak... wbij sobie w pamięć, że ja również mam swoje zabezpieczenia w związku z tą umową. Demon nigdy nie zapomina. W końcu wstała, rozejrzawszy się raz jeszcze po całej komnacie. - Będzie mi tu wygodnie. - Powróciła wzrokiem do Chwiula. - Nie będę mogła się ciebie doczekać, gdy nadejdzie nowy dzień. - Gdy nadejdzie nowy dzień. - Wstał, jego usiane klejnotami skrzydła mieniły się połyskliwie. - Nie trzeba mnie odprowadzać. Zachowam dyskrecję. Ukłoniła się jak równa równemu i poszła w kierunku zacienionego holu. - Stanowczo muszę pozbyć się twojego strażnika. Nie odróżnia damy od żebraczki. - Jeszcze raz Koło obraca się dla mnie, mój demonie. Moje życie na bagnach skończy się wraz z życiem Klovhiriego. Przeprowadzę się do miasta... i znowu będę panią moich włości, kiedy ryby usiądą na drzewach! Twarz T'uupieh promieniała złośliwą radością w chwili, gdy odwracała się na ekranie terminala komputera. Shannon Wyler odchylił się w swoim fotelu; właśnie skończył wystukiwanie tłumaczenia i zdjął z głowy hełmofon. Przygładził długie, zaczesane do góry blond włosy - gest przyzwyczajenia, który ułatwiał mu znalezienie się na powrót we własnym środowisku. Kiedy słuchał T'uupieh, nigdy nie umiał zachować bezstronności, jakiej potrzebował, żeby pamiętać, iż wciąż jest na Ziemi, a nie na Tytanie krążącym wokół Saturna jakieś dwa miliardy kilometrów stąd. T'uupieh, ilekroć pomyślę, że cię kocham, ty postanawiasz poderżnąć komuś gardło... Pokiwał wymijająco głową na szmerek uznania ze strony personelu naukowego i techników, którzy dosłownie łowili każde jego słowo, wyczekując na nowe informacje. Właśnie zaczynali za jego plecami się rozchodzić, kiedy komputer powielił tekst transkrypcji. Aż trudno uwierzyć, że robił to już od przeszło roku. Shannon popatrzył w górę na swoje plakaty rockowe na ścianie, z nostalgią, ale bez żalu. Ktoś telefonował po Marcusa Reeda; westchnął zrezygnowany. - "Kiedy ryby usiądą na drzewach"? Kpisz sobie, czy co? Spojrzał przez ramię na masywną postać doktor Gardy Bach. - Cześć, Gardo. Nie słyszałem, jak wchodziłaś. Uniosła wzrok znad tekstu i klepnęła Shannona lekko po ramieniu swoją rozwidloną laską. - Ja wiem, drogi chłopcze. Ty nigdy niczego nie słyszysz, kiedy mówi T'uupieh... Ale co mają znaczyć te słowa? - Na Tytanie to oznacza lato - kiedy trybioty przeobrażają się po raz trzeci. No więc ma na myśli być może pięć lat, naszego czasu. - Ach! Faktycznie. Ten stary mózg nie jest już taki jak kiedysz... Potrząsnęła siwą głową, a jej czarny płaszcz zawirował melodramatycznie. Uśmiechnął się szeroko, wiedząc, że wcale nie to miała na myśli. - Być może nauka tytańskiego na dokładkę do pięćdziesięciu innych języków jest tą kroplą, co przepełnia czarę. - Ja, ja, bycz może... - Zatopiła się w sąsiednim fotelu już pogrążona w transkrypcji. Nigdy nie przypuszczał, że kiedyś tak polubi tę starą babę. Zdał sobie sprawę z jej Obecności, kiedy studiował językoznawstwo w Berkeley ona była grande dame studiów językoznawczych, pochodzącą z czasów, kiedy na Ziemi spotykało się jeszcze nie zarchiwizowane języki. Lecz jej zręczność w ukazywaniu swego nazwiska w druku, a twarzy w telewizji, jako eksperta w zakresie tego, "o co naprawdę każdemu chodzi", upewniło go, że prawdziwy talent doktor Bach objawiał się w marketingu. Poznawszy ją w końcu osobiście, nie. zmienił zdania na ten temat, ale raz na zawsze przekonał się, że znała swoją robotę w zakresie językoznawstwa kulturowego. A to z kolei go upewniło, że jej akcent był totalnym szalbierstwem. Lecz pomimo całej krzykliwości, a może wręcz z jej przyczyny, nabrał przeświadczenia, że archaiczne obecnie poglądy doktor Bach na językoznawstwo było o wiele bliższe jego własnym przekonaniom w zakresie komunikowania aniżeli poglądy któregokolwiek z jego rodziców. Garda głęboko westchnęła. - Nadzwyczajne, Shannon! Jestesz po prostu nadzwyczajny - twoje poczucie zupełnie obcego języka zdumiewa mnie. Jak byczmy sobie radżyli, gdybysz do nas nie przyszedł? - Radzilibyście sobie jakoś, sądzę. - Delektował się szczególnym uczuciem zadowolenia, płynącego z podziwiania jego osoby przez kogoś, kogo bardzo szanował. Spojrzał ponownie na konsoletę komputera, na dwie jarzące się zielonym światłem płytki plastiku o boku trzydziestu centymetrów, które razem dawały mu wszechstronność skrzypka-wirtuoza i maszynistki ze stoma tysiącami klawiszy -jego łącznik z T'uupieh, jego głos: nowy syntezator IBM, którego przyciskami sensorowymi można było tak manipulować, że odtwarzało się nieprawdopodobne zawiłości jej języka. Dar Boga dla światka lingwistyki... z tym zastrzeżeniem, ii wymagał wrażliwości i twórczego porywu muzyka, by w pełni wykorzystać jego możliwości. Znowu podniósł wzrok i spojrzał przez okno na dobrze znany, spowity mgłą krajobraz Coos Bay. Ponieważ tylko niewielu językoznawców było muzykami, siła ich oporu przeciw syntezatorowi przypominała chiński mur. Stara gwardia odchodzącej do lamusa Nowej Fali - która obejmowała jego Ojca Profesora i jego Matkę Technika Łączności - w dalszym ciągu trwała przy bezowocnej wierze w matematyczną translację komputerową. Nadal borykali się z niezgrabnymi programami obciążonymi nie kończącymi się szeregami morfemowymi, co rzekomo pewnego dnia miało spłodzić jakąś informację w danym języku. Lecz nawet po latach udoskonaleń translacje komputerowe miały wciąż bezużytecznie ciężki, chropowaty styl. W Studium Lingwistycznym nie było żadnych nowych języków do odkrywania ani zgody dla niego na wykorzystywanie syntezatora do badań nad starymi. Tak więc - po gorzkim, ostatecznym sporze rodzinnym - opuścił mury Studium. Przeniósł swoją wiarę w syntezator do świata jego drugiej miłości, muzyki; dziedziny, w której według niego prawdziwe porozumiewanie się miało jeszcze jakąś wartość. Obecnie, w wieku dwudziestu czterech lat, był Shannem Muzykantem, muzykiem nad muzykami, bohaterem rzeszy starzejących się fanów, kimś kolejnym, kto dziedziczył ich uwielbienie dla nieustannie zmieniającej się muzyki zwanej rockową. I żadne z jego rodziców od lat nie miało ochoty z nim rozmawiać. - Bez fałszywej skromnoszczy - łajała go Garda. - Co byczmy robili, żeby nie ty? Sam szę doszcz naużalałesz na metody swojej matki. Wiesz, że nie mielibyszmy nawet dżeszątej częszczy informacji o Tytanie, jakie udało nam szę uzyskacz od T'uupieh, gdyby zaczęła stosowacz swoją przeklętą translację komputerową. Shannona trochę zirytowało to użądlenie skrywanego poczucia winy. Słuchaj, wiem, że dokonałem kilku odkryć - to znaczy większość - ale nigdy bym sobie nie poradził, gdyby ona nie przeprowadziła całej wstępnej analizy, zanim się tu w ogóle zjawiłem. - Jego matka znalazła się wcześniej w zespole, gdyż pracowała od wielu lat dla NASA nad tajemnicami łączności komputerowej ze sztucznymi satelitami i próbnikami kosmicznymi, i dzięki swojemu doświadczeniu lingwistycznemu została powołana przez Marcusa Reeda, dyrektora Projektu Tytan, na szefa świeżo utworzonego zespołu specjalistów w zakresie łączności. Kierowała pracami nad przygotowawczą analizą fonetyczną; wykorzystując technikę komputerową do redukowania skali głosu Obcych w słyszalną dla ludzi, a następnie rozdrabniając skomplikowane dźwięki w prostsze, bardziej przypominające ludzkie głoski, zdołała zidentyfikować fonemy, wyodrębnić morfemy, ułożyć z nich system gramatyczny i przypisać temu wszystkiemu angielskie odpowiedniki dźwiękowe. Shannon widział ją kiedyś w jednym z wczesnych wywiadów telewizyjnych, wyglądającą nieszczęśliwie i niezręcznie w czasie kiedy Reed zabawiał oczarowaną prasę. Ale to co dr Wyler, technik komunikacji, miała w końcu do powiedzenia, sprawiło, że Shannon podskoczył z wrażenia i wziął pierwszy samolot do Coos Bay. - No cóż, nie chciałam nikogo urażycz - rzekła Garda. - Twoja matka jest oczywiszcze zdolnym technikiem. Ale przydałoby szę jej trochę więcej... elastycznoszczy. - Mnie to mówisz. - Pokiwał żałośnie głową. - Jeszcze dziś z rozkoszą puściłaby syntezator z dymem. Nie może sobie znaleźć miejsca, od kiedy tu jestem. Przynajmniej Reed docenia moją "wartość". - Gdy Shannon pojawił się w instytucie, Reed przyjął go jak dawno utraconego syna: czyż nie był zarówno uzdolnionym lingwistą, jak i natchnionym muzykiem, czy nie miał trochę czasu między występami, czy nie chciałby przedłużyć swojej wizyty i osobiście przyjrzeć się pracy swojej matki? Skromnie odparł "tak" na wszystkie trzy pytania, a potem telewizja i prasa skoczyły na niego jak na czyjś znak - i zrozumiał całkiem wyraźnie, że czyhali tutaj, by rejestrować wizytę nie dziecka dr Wyler, tylko Shanna Muzykanta. Ale on odbył swoją pierwszą sesję z głosem z innego świata. I od pierwszego usłyszenia wpadł w nałóg... gdyż ich językiem była muzyka. Każdy fonem składał się z dwóch albo trzech nałożonych na siebie dźwięków, a każdy morfem był mieszaniną fonemów płynących razem jak woda. Mówili akordami, a rezultatem był chór, dzwonienie kryształowych kielichów, roztrzaskiwanie szklanych żyrandoli. I tak przedłużał coraz bardziej swój pobyt, zrazu mogąc jedynie przyglądać się że śmiertelną udręką swojej matce i jej współpracownikom. Metody analizy komputerowej dr Wyler sprawdziły się bardzo dobrze we wstępnej tranfonemizacji mowy T'uupieh, i bardzo szybko dowiedzieli się tyle, że wykorzystując urządzenie echolokacyjne próbnika byli w stanie wysyłać kaleczonym językiem odpowiedzi przykuwające jej uwagę. Lecz wystukanie jakiegoś tekstu na klawiaturze i nadzieja, że najwymyślniejsze nawet oprogramowanie mogłoby go przełożyć na inny język, byłoby głupotą nawet w przypadku znanych ludzkich języków. On zaś z niemal religijną żarliwością był przeświadczony, że właśnie syntezator jest stworzony do takiego cudu komunikacji międzygatunkowej i że on sam mógłby go wykorzystać do bezpośredniego ujmowania wszelkich niuansów i subtelności, jakich maszyna przekładowa nigdy nie będzie w stanie wytworzyć. Próbował zwrócić się do matki, żeby mu pozwoliła skorzystać z niego, ale ta kategorycznie odmówiła: - To jest centrum badawcze, a nie studio nagraniowe. Tak więc dał sobie spokój z matką i przeszedł do Reeda, który był zachwycony. A kiedy wreszcie poczuł pod dłońmi ciepłe, wywołujące delikatne mrowienie w opuszkach palców płytki świetlne odtwarzające mowę innego świata, zrozumiał, że od samego początku miał rację. Pozwolił bez żalu, żeby jego zobowiązania muzyczne diabli wzięli, gdy stoczył się z powrotem w dziedzinę, która stała zawsze na pierwszym miejscu. Shannon spoglądał na monitor, obserwując jak T'uupieh usadawia się ponownie z poufałą swobodą na wprost wygiętej ścianki bocznej próbnika, zasłaniając mu niemal cały widok na obozowisko. Na szczęście i ona, i jej banda odnosili się do próbnika z obsesyjną troskliwością, nawet i wtedy, gdy przeciągali go z miejsca na miejsce podczas nieustannych przenoszeń swojego obozowiska. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby niechcący uruchomili automatyczny system obronny próbnika mający go chronić przed agresywnymi zwierzętami; system wywoływał wstrząs elektryczny, który mógł być zarówno lekko bolesny, jak i śmiertelny. Ciekawiło go też, co by się stało, gdyby próbnik i jego "oczy" nie odpowiadały tak trafnie przekonaniom T'uupieh o demonach. Myśl, że mógłby jej nigdy nie poznać albo nie usłyszeć jej głosu... Minął już ponad rok, odkąd do niego i reszty świata dotarła nadzwyczajna wiadomość, że na głównym księżycu Saturna istnieje życie inteligentne. Nie przypominał sobie wcale dwóch pierwszych próbników Tytana, które przeleciały w najbliższej odległości od niego jeszcze w latach 1979 i 1981 - aczkolwiek dokładnie pamiętał sondę z roku 1999, której udało się spojrzeć przelotnie na powierzchnię poprzez otulinę z nie przepuszczających światła złocistych obłoków Tytana. Garstka zrzuconych minipróbników udowodniła jednak, że z takiego samego efektu cieplarnianego, jaki uczynił z Wenus wrzące piekło, Tytan odniósł korzyści. I chociaż temperatury pór roku na Tytanie nie podnoszą się nigdy powyżej dwustu stopni Kelvina, kilka fotografii ukazało bezspornie, że istnieje tam życie. Odkrycie życia po tylu rozczarowaniach w całym Układzie Słonecznym było wystarczającym powodem wysłania nowego próbnika, ale tym razem tak skonstruowanego, by wreszcie otrzymać dane z powierzchni Tytana. Próbnik ten odkrył formę życia o inteligencji przypominającej ludzką, albo raczej ta forma życia odkryła próbnik. A odkrycie dokonane przez T'uupieh zmieniło potencjalnie zaprzepaszczoną misję w sukces: próbnik był wyposażony w centralne, nieruchome urządzenie przetwarzania danych oraz dziesięcioro "oczu" czy też przyrządów pomocniczych, które miały zostać rozrzucone na powierzchni Tytana w celu zbierania informacji. Jednakże wypuszczenie pomocniczych próbników w trakcie lądowania nie powiodło się i wszystkie "oczy" spadły na nie zamieszkanych bagnach w promieniu kilku kilometrów wokół miejsca lądowania głównego urządzenia. Interesowna fascynacja i gotowość T'uupieh do zaspokajania jej "demona" wynagrodziły jednak wszystko... Shannon podniósł znowu wzrok na płaski ekran ścienny, na przedziwną nieludzką twarz T'uupieh - oblicze, które było teraz tak znajome, jak jego własne w lustrze. Siedziała, czekając z bezgraniczną cierpliwością na odpowiedź od swojego "demona": będzie czekała ponad godzinę, nim wiadomość od niej dotrze do niego przez przepaść dzielącą ich światy; i będzie musiała poczekać tyle samo, zanim przedyskutują odpowiedź, a on dokona nowego przekładu. Spędzała teraz więcej czasu przy próbniku niż ze swoimi rodakami. Samotność przywództwa. Uśmiechnął się. Spłaszczony profil jej białej w świetle księżycowym twarzy zwrócił się nieznacznie ku niemu - w kierunku obiektywu kamery. Na delikatnych ustach wykwitł łagodny uśmiech, częściowo odsłaniając długie i ostre zęby. Widział jedno czerwone, pozbawione źrenicy oko i rożkowatą szczelinę nosową, która je w połowie otaczała; jej mroźny cyjankowy oddech promieniał błękitem, oświetlony przez upiorne aureole błędnych ogników, jakie spowijały próbnik przez wszystkie nie kończące się ośmiodobowe noce Tytana. Widział kule światła, zwieszające się niczym japońskie lampiony w gąszczu skutych lodem gałęzi w odległych chaszczach. To było niewiarygodne... albo całkowicie logiczne, zależnie od tego, który z ekspertów biologicznych to mówił... że życie na Tytanie oparte na azocie i amoniaku miało tak wiele analogii z życiem na Ziemi opartym na tlenie i wodzie. Lecz T'uupieh nie była człowiekiem i muzyka jej słów wielokrotnie dostarczała jemu wiadomości, obracających w farsę wszelkie ideały i uczucia podziwu, jakimi starał się obdarzyć ją i ich wzajemny związek. W przeciągu ostatniego roku zdążyła dokonać jedenastu skrytobójczych morderstw, a wraz ze swoją bandą Bóg jeden wie, ile zabójstw popełniła w czasie rozbojów. Jedynym powodem jej współpracy z próbnikiem, czego nie kryła, było to, że tylko demon cieszył się bardziej krwawą reputacją: tylko demon był w stanie wzbudzi jej szacunek. Sądząc z niewielkiej ilości tego, co miała im do pokazania i opowiedzenia o świecie, w którym żyła, nie była jednak ani lepsza, ani gorsza od innych - jedynie bardziej sprawna. Czy była więźniem epoki, kultury, w których krew służyła do przelewania, a nie do dzielenia się? Czy też jakieś wrodzone cechy kahały jej filozoficznie patrzeć na brutalność i brutalizować filozofię? Za T'uupieh zgromadzeni wokół azotowego ogniska niektórzy z jej banitów zaczęli śpiewać - obce melodie ludowe, które w przekładzie były niczym więcej jak prostymi, powtarzającymi się wersami. Lecz kiedy słuchało się jej w czystej, oryginalnej formie, nawarstwiały na siebie swoją złożoność harmoniczną: muzyczna mowa w większej formie wokalnej. Shannon wyciągnął rękę i wziął ponownie hełmofon, zapominając o bożym świecie. Pewnej nocy śniło mu się, że potrafi śpiewać na głosy... Korzystając z długich okresów wyczekiwania pomiędzy kontaktami, udało mu się kilka miesięcy temu przy użyciu syntezatora nagrać samemu cały szereg obcych pieśni. Były to uproszczone i skromniejsze wersje w zestawieniu z oryginałami, gdyż nawet teraz jego biegłość w języku nie dorównywała śpiewającym, ale nie mógł się, powstrzymać od przywłaszczenia. śpiew był częścią rytuału religijnego, powiedziała T'uupieh. - Aczkolwiek nie dlatego śpiewają, że są religijni; śpiewają, bo lubią śpiewać. - Pewnego razu w tajemnicy odegrał dla niej na syntezatorze jedną ze swoich własnych kompozycji. Wpatrywała się w niego (czy też w złociste oko demona) z kamienną, jeśli nie wyrozumiałą, ciszą. Sama nie śpiewała nigdy, chociaż czasami słyszał ją nucącą melodyjnie. Ciekawiło go, jak by zareagowała na wiadomość, że piosenki jej bandy przyniosły mu już pierwszą Platynową Płytę. Pewnie w ogóle - lecz sądząc z tego, co wiedział o niej, jeśli wyrobił sobie pojęcie prawidłowe, byłaby chyba całą duszą po stronie takiego wykorzystywania. Zgodził się poświęcić dochody ze sprzedaży nagrania na rzecz NASA, i choć od początku zamierzał tak postąpić, prośba Reeda zirytowała go, gdyż sądził, że ów gest pozostanie tajemnicą. Niestety, w czasie najbliższej konferencji prasowej któryś z dziennikarzy dowiedział się jakimś sposobem, o co trzeba zapytać, i Reed wszystka wypaplał! Jego matka zaś, kiedy ją zagadnięto o ofiarę syna, mruknęła: - Saturn zamienia się w wesołe miasteczko - i Shannon nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać. Wyjął zgniecioną paczkę papierosów z kieszeni fartucha i zapalił. Garda zmierzyła go wzrokiem, prychając wzgardliwie, i pokiwała znacząco głową. Sama nie paliła, nie miała też innych słabostek (chociaż podejrzewał, że zadawała się z mężczyznami) i wygłosiła długi, płonny wykład na ten temat, kończąc takimi słowy: - No trudno, przynajmniej to nie tytoń. - W odpowiedzi skinął twierdząco głową: - A więc, co myślisz o najnowszych ofiarach T'uupieh? - Garda popisała się znajomością transkrypcji, pohamowując jego myśli. - Czy zabije własną siostrę? Mówiąc, wydmuchiwał powoli dym. - Zapraszam na jutro, na kolejny podniecający odcinek naszego serialu! Myślę, że Reed będzie tym zachwycony; oto, co myślę. - Wskazał ręką gazetę leżącą na podłodze obok fotela. - Zauważyłaś, że przesunęliśmy się na trzecią stronę? - Niedawno T'uupieh włożyła do kosza przy próbniku trochę metalowych artefaktów - coś, co według niej było znane wyłącznie "Starożytnym" - i spekulacje naukowe wokół istnienia wcześniejszej cywilizacji technicznej na Tytanie podniosły sprawę próbnika znowu do rangi rewelacji z pierwszych stron gazet. Lecz nawet takie nowiny nie mogły starczyć na długo. - Tak trzymać, chłopcy! Niech płyną subwencje i dotację. Garda cmoknęła ustami. - Zły jestesz na Reeda czy na T'uupieh? Wzruszył ramionami ze smutkiem. - Na oboje. Nie rozumiem, dlaczego miałaby nie zabić swojej siostry... - Przerwał w chwili, gdy przytłumiony gwar licznej grupy pracowników projektu w laboratorium nagle wzmógł się, a po chwili ześrodkował na czymś. Wchodził Marcus Reed, jak zawsze rozwiązując w ten sposób problemy każdego z obecnych. Shannon podziwiał energię Rewia, chociaż odczuwał coś w rodzaju odrazy do stylu, w jakim ją tamten zużywał. Reed wykorzystywał wszystkich i wszystko z urzekającym cynizmem - dla najwyższego dobra Nauki - i obserwowanie go przy pracy stopniowo pozbawiła Shannona resztek szacunku i dobrej woli, które przyniósł ze sobą do Projektu. Wiedział, że stosunek matki do Reeda był zbliżony do jego, aczkolwiek nigdy mu o tym nie mówiła; zaskakiwało go, że potrafili jeszcze zgadzać się w czymkolwiek. - Doktorze Reed... - Przepraszam, doktorze Reed, ale... Matka Shannona towarzyszyła Reedowi w momencie, kiedy schodzili do pracowni; nie odzywała się, wyglądała na zrezygnowaną, jej fartuch laboratoryjny był zapięty na ostatni guzik, jakby bała się ulec skażeniu. Reed jak zwykle sprawiał wrażenie, że przed chwilą opuścił salon mody męskiej. Shannon spojrzał w dół na swój porozpinany fartuch i dżinsy, które Gardzie nasunęły pytanie: Zamierzasz wstąpicz do klasztoru? - Chcielibyśmy naprawdę... - Senator Foyle życzy sobie, żebyś do niego oddzwonił... ...tak, w porządku; i powiedz Dinocciemu, niech przystępuje do rzeczy i spowoduje, żeby sonda pobrała kolejną próbkę. Dobrze Maks, zajmę się tym... - W chwili, gdy Shannon i Garda odwrócili się ku niemu w swoich fotelach, Reed gestem ręki nakazał wszystkim ciszę. - Otóż dotarła właśnie do mnie wiadomość o najnowszym twardym kontrakcie naszego Robin Hooda. Shannon skrzywił się, nic nie mówiąc. On pierwszy nadał T'uupieh żartobliwie miano Robin Hooda. Reed skwapliwie skorzystał z tego i jej amoniakalne moczary nazwał dla prasy Lasem Sherwood. Po tym, jak prawda o przestępstwach krwiożerczej bandy T'uupieh wyszła na jaw, i nawet powoli stawało się jasne, że podjęła współpracę z "Szeryfem z Nottingham", któryś z dziennikarzy zauważył, że ona bardziej niż Robin Hood przypomina Rimę, Dziewczynę-Ptaka: Reed odparł na to, śmiejąc się: - No cóż, mimo wszystko jedynym powodem, dla którego Robin Hood okradał bogatych, było to, że biedni nie mieli dość pieniędzy! - Shannon doszedł do wniosku, że to był prawdziwy początek końca jego tolerancji. - ... To może być świetna okazja, aby unaocznić plastycznie światu surową rzeczywistość życia na Tytanie... - Ein Moment - rzekła Garda. - Nie chcesz nam chyba powiedzecz, że zamierzasz przystacz na publiczne pokazywanie tych potwornoszczy, Marcus? Jak dotąd nigdy nie udostępniali mediom malowniczych taśm z rzeczywistymi morderstwami; nawet Reed nie był w stanie udowodnić, że służyłoby to jakiemuś istotnemu celowi naukowemu. - Nie, on tego nie zamierza, Gardo. - Shannon podniósł wzrok na dźwięk głosu jego matki. - Ponieważ wszyscy zgodziliśmy się, że nie damy im żadnych taśm jedynie w pogoni za sensacją. - Carly, wiesz, że dziennikarze łażą za mną, żeby im przekazać również pozostałe taśmy, i że ich im nie dałem, bo wszyscy opowiedzieliśmy się przeciw temu. Wydaje mi się jednak, że sytuacja jest odmienna - demonstracja jedynej w swoim rodzaju, obcej kultury. Co o tym myślisz, Shann? Shannon wzruszył ramionami, czując złość i nie ukrywając tego. - Nie wiem doprawdy, co jest w tym tak cholernie wyjątkowego; rzeźnia jest rzeźnią, wszystko jedno, gdzie ją sfilmujesz. Ten pomysł mi śmierdzi. - Pewnego razu na przyjęciu, będąc jeszcze w college'u, oglądał film nakręcony w trakcie okrutnego mordowania bezbronnej ofiary. Film ten, i to, co podobne filmy opowiadały o rasie ludzkiej, przyprawiało go o mdłości. - Ach - w tym jest więcej prawdy niż poezji! - zawołała Gatda. Reed skrzywił się, a Shannon spostrzegł, że jego matka uniosła brwi. - Mam lepszy pomysł. - Zgasił papierosa w popielniczce pod konsoletą. Dlaczego nie pozwolicie mi wyperswadować jej tego? - Mówiąc to uświadomił sobie, że bardzo mu na tym zależy i jak wiele ewentualny sukces mógł znaczyć dla jego wiary w możliwości komunikacji - dla jego wizerunku społeczeństwa T'uupieh i być może jego własnego społeczeństwa. Tym razem oboje okazali zdziwienie. - W jaki sposób? - Trudno powiedzieć... nie wiem jeszcze. Po prostu dajcie mi porozmawiać z T'uupieh, postarać się nawiązać z nią prawdziwy kontakt, przekonać się, jak myśli i co czuje - bez tego całego technicznego śmietnika, wchodzącego stale w drogę. Matka ściągnęła usta; spostrzegł znajome zmarszczki nerwowości na jej czole. - Nasze zadanie tutaj polega na zbieraniu tych "śmieci". Nie na tym, żeby brać się za narzucanie całemu Wszechświatowi norm moralnych. Mamy za dużo własnej roboty. - Gdże ty widżysz "narzucanie szę" w próbie zapobieżenia morderstwu? Wyblakłe, niebieskie oczy Gardy zalśniły jakimś światełkiem. - No, to niesze w sobie prawdżywe... implikacje społeczne. Zastanów szę nad tym, Marcus. Reed pokiwał głową, spoglądając na cierpliwe ugrzecznione twarze, które go wciąż otaczały. - Owszem, niesie, i to duże. Zainteresowanie ludzi. - Odpowiedziały mu skinienia głów i pomruki. - Zgoda, Shann. Zostało około trzech dni do kolejnego wschodu słońca w Lesie Sherwood. Możesz je mieć dla siebie, by popracować z T'uupieh. Prasa zażąda sprawozdania o rozwoju wypadków... - Spojrzał na zegarek i ruszył w stronę drzwi, wychodząc. Shannon odwrócił wzrok od matki, kiedy go mijała. - Powodzenia, Shann. - Reed cisnął tym w niego w roztargnieniu. - Nie liczyłbym na poprawę Robin Hooda, ale możesz jednak spróbować. Shannon zapadł się w fotel, marszcząc brwi, i odwrócił z powrotem do ekranu. - W swoim kolejnym wcieleniu obyś wrócił jako miska klozetowa. T`uupieh była niespokojna. Siedziała na pagórku zimnego kamienia wodnego obok pojmanego demona, oczekując na jego odpowiedź. W czasie, jaki minął od znalezienia go wśród moczarów, raz za razem zaskakiwało ją, jak mało zachowanie demona odpowiadało jego nadprzyrodzonej wiedzy, którą poznała. A dzisiejszej nocy... Drgnęła przestraszona, kiedy jego śmieszne, szponiaste ramię dało nagle znak życia i zaczęło grzebać wśród lodowato-srebrzystych wiosennych odrośli i pędów wybijających się przez roztopy u podnóża pagórka. Demon robił masę niepojętych rzeczy (co było słuszne) oraz żądał ofiar z mięsa, roślin i nawet z kamienia - a czasem wręcz jakiejś części łupu, który wzięła od przechodnia. Dawała mu te przedmioty z ochotą, licząc na zyskanie jego łask i opieki; dała mu nawet z pewną niechęcią cenne metalowe ornamenty Starożytnych, ściągnięte z jakiegoś skamlającego, cudzoziemskiego lorda. Demon chwalił ją za to wylewnie; wszystkie demony zbierały metal i T'uupieh była pewna, że muszą potrzebować metali do podtrzymywania swojej mocy; kopulasty pancerz demona rozświetlony teraz magicznym ogniem, który go zawsze osłaniał nocą, był ogromnym metalowym klejnotem barwy krwi. Słyszała jednak zawsze, że demony preferowały ciała mężczyzn i niewiast. Lecz gdy usiłowała wepchnąć do jego paszczy skrzydło cudzoziemskiego lorda, demon wypluł je z kilkoma broczącymi ranami i kazał puścić go wolno. Zdumiona wykonała polecenie i pozwoliła wrzeszczącemu durniowi uciec na zatracenie w bagna. A potem dzisiejszej nocy... - Chcesz zabić swoją siostrę, T'uupieh - rzekł do niej dzisiejszej nocy - oraz dwoje niewinnych dzieci. Jakich uczuć doznajesz w związku z tym? - Wypowiedziała pierwszą i zgodną z prawdą myśli, która jej przyszła do głowy. - Że nowy dzień nadchodzi dla mnie zbyt powoli. Czekałam tak długo - za długo - by wziąć zemstę na Klovhirimi Moja siostra i jej bękarty są częścią jego plugastwa, lepiej je zabić, nim się rozmnożą. - Wyciągnęła sztylet i wbiła go w gąbczasty miąższ roztopów, tak jak wbije go w ich zgniłe serca. Demon pogrążył się znowu w milczeniu na dłuższy czas, jak zwykle postępował. (Nauka głosiła, że demony są nieśmiertelne, a więc T'uupieh uważała, iż nie miał powodu udzielać szybkich odpowiedzi; żałowała czasami, że nie okazuje więcej względów jej śmiertelności.) Wreszcie rzekł tym swoim niskim, pełnym obcych odcieni głosem: - Przecież dzieci nikogo nie skrzywdziły. Ahtseet zaś to twoja jedyna siostra, ona i dzieci są twoimi ostatnimi krewnymi. Dzieliła z tobą twoje życie. Wspomniałaś, że kiedyś... - demon przerwał, przeszukując swój ograniczony zasób słów - ... pieściłaś ją i uwielbiałaś z tego powodu. Czy to, co kiedyś dla ciebie znaczyła, teraz nic nie znaczy? Nie pozostały żadne ślady miłości, by wstrzymać ci rękę, którą podniesiesz na siostrę? - Miłość! - krzyknęła z niedowierzaniem. - Co to za mowa, o Bezduszny? Kpisz sobie ze mnie.., - Nagły wybuch złości obnażył jej zęby. - Miłość to igraszka, mój demonie, a ja rozstałam się ze swymi igraszkami. Ahtseet również to zrobiła... ona nie jest moją siostrą. Zdrajczyni, zdrajczyni! - Ostatnie słowa zasyczały jak dogasający żar ogniska. Z uczuciem odrazy T'uupieh odstąpiła od demona i podeszła do paleniska, by pogrzebać w izolującej warstwie siarkowego popiołu i dołożyć kilka mokrych gałęzi. Y'lirz, zastępca T'uupieh, uśmiechnął się do niej z miejsca, na którym leżał w płaszczu na gołej ziemi, mówiąc, że powinna położyć się spać. Lecz ona go zignorowała i powróciła do swego czuwania na wzgórzu. Choćby nawet noc była wystarczająco chłodna do zrekrystalizowania powoli tających konarów drzewa safilil, zrównanie dnia. z nocą dawno minęło i obecnie lekkie mgły złocistego deszczu polimerycznego zapowiadały złote dni nadciągającego lata. T'uupieh owinęła się mocniej płaszczem i naciągnęła kaptur, żeby lepka, kleista mgła nie zapaskudziła jej skrzydeł ani membran usznych, i wróciła wspomnieniami do minionego lata, jej pierwszego lata, którego nigdy nie zapomni... Gdy nadeszło jej pierwsze lato, Ahtseet była jeszcze niezdarnym nielotkiem, a T'uupieh dzieckiem, które uważało, że jego mała siostra jest głupia i niepotrzebna. Lato jednak powoli przeobraziło ziemię i napełniło cudami ciekawskie oczy T'uupieh, a jej siostra również się przeobraziła - w wesołą i posłuszną towarzyszkę zabaw, która potrafiła gonić za nią ku przygodzie. Razem uczyły się używać skrzydeł i korzystać z ciepłych prądów wznoszących w celu rozpoznawania granic i swobód ich wspólnego dziedzictwa. Teraz zaś, kiedy wiosna znowu przechodziła wiato, T'uupieh uczepiła się zawzięcie tej wizji, nie chcąc jej stracić, lecz żeby pamiętać, iż błogie, niefrasobliwe lato dzieciństwa nigdy już nie wróci, choć nawet pory roku zawracały, jako że Kolo Zmiany obracało się nieustannie. Nie było odwrotu. Nigdy odwrotu... stała się dorosłą u schyłku tamtego lata i nigdy już nie wzbije się w powietrze z lekkoskrzydłą swobodą dziecka. A Ahtseet nigdy w ogóle niczego nie uczyni. Mała Ahtseet, zawsze tuż za nią jak wierny cień. Nie! Nie będzie tego żałowała. Będzie się cieszyć... - Czy pomyślałaś kiedykolwiek, T'uupieh - powiedział nagle demon - że źle jest zabijać: innych? Ty nie chciałabyś stracić życia, nikt nie chce umierać zbyt wcześnie. Po co go do tego zmuszać? Nie zaciekawiło cię nigdy, jak by to było, gdyby udało ci się zmienić świat na taki, w którym mogłabyś traktować innych, tak jak chcesz, żeby traktowano ciebie, a oni odpłacaliby ci tym samym? Gdyby każdy mógł... żyć i dawał żyć innym. - Jego głos przeszedł w zmącone tony, których nie mogła pojąć. Nasłuchiwała, ale demon milczał, jakby oczekiwał od niej, że rozważy to, co przed chwilą usłyszała. Lecz po co zastanawiać się nad tym, co jest oczywiste: Tylko umarli "żyją i dają żyć innym". Traktuję wszystkich tak, jak oni na pewno potraktowaliby mnie, albo szybko dołączyłabym do odpoczywających w pokoju wiecznym. śmierć jest elementem życia. Umieramy, kiedy los tak zrządzi, a kiedy los tak zrządzi, zabijamy. Ty jesteś nieśmiertelny, posiadasz moc, by obrócić Koło, by odwrócić przeznaczenie zgodnie z twoją wolą. Możesz się zabawiać czczymi fantazjami, sprawić nawet, by się stały rzeczywistością, i nigdy nie ponosisz konsekwencji. Nie ma miejsca na takie rzeczy w naszym marnym życiu. Nieważne, jak bardzo starałabym się dorównać tobie, umrę w końcu, jak wszyscy. nie możemy niczego zmienić, koleje naszego życia są przesądzone. Tak to jest między śmiertelnymi. - I ponownie umilkła, przepełniona niepokojem o ten dziwny chaos w umyśle demona. Lecz nie wolno mu szarpać jej nerwów. Niebawem nadejdzie Dzień, nie wolno jej się denerwować; musi całkowicie panować nad sobą, kiedy będzie dowodzić atakiem na Klovhiriego. Nie mogą stać jej na drodze żadne emocje, bez względu na to, jak bardzo pragnie czuć jego krew przelewającą się niebieskimi strugami na jej rękach i krew jej siostry, i krew dzieci... Bękarty Ahtseet nigdy nie zaznają podmuchów ciepłego wiatru unoszącego ich ku niebu ani nurkowania w otchłań ukwieconych tęczą rozlewisk, ani widoku wież strzelających lekko spomiędzy drzew. Nigdy! Nigdy... Naraz gwałtownie wstrzymała oddech, kiedy przez ścianę gęstych zarośli za nią wystrzelił, obok jej głowy, na polanę obozowiska ognisty pierścień. Przyglądała się, jak okrążał trzy i pół raza ognisko, plując snopami iskier, sycząc przeraźliwie w cichym powietrzu - nim zawirował z powrotem w głębię mroku. Nikt ze śpiących się nie obudził,. a jedynie dwóch się poruszyło. Chwyciła kurczowo jedną z twardych graniastych nóg demona, drżąc cała, wiedząc, że świetlisty pierścień wokół ogniska był złą wróżbą - lecz nie mając pojęcia, co zapowiadał. Przygniotła ją przerażająca cisza, jaką za sobą zostawił; drżała bijąc z niepokojem skrzydłami. A kompletnie niewzruszony demon zaczął jeszcze raz deklamować swoje przedziwne, niepojęte myśli: - Nie wszystko, co słyszałaś o demonach, odpowiada prawdzie. Ponosimy... - znowu szukał słów -... konsekwencje naszych czynów; walczymy między sobą i umieramy. Jesteśmy występni, okrutni i bezlitośni, lecz nie chcemy być tacy. Pragniemy się zmieniać w coś lepszego, być łagodniejsi, wyrozumialsi. Przegrywamy częściej, aniżeli odnosimy sukces, ale nie przestajemy wierzyć, że możemy się zmienić. Ty zaś jesteś podobna do nas bardziej, niż ci się zdaje. Potrafisz wykreślić granicę między... prawdą a zdradą, tym, co słuszne, a .tym, co niesłuszne, dobrem i złem; możesz postanowić, żeby nigdy nie przekroczyć tej granicy. - Jak to? - Obróciła się twarzą dokładnie naprzeciw bursztynowego oka, wielkiego jak jej cała głowa, ośmielając się przerwać wypowiedź demona. - Jak jedna kropla może zmienić pływy morza? To niemożliwe! świat topnieje i rozpływa się, paruje przechodząc w mgłę, ponownie ścina się lodem tylko po to, by na nowo odtajać. Koło nie ma początku ani końca; żadnego punktu startowego. Nie istnieje "dobro" ani "zło" - nie ma granicy między nimi. Tylko akceptacja. Gdybyś był śmiertelny, mogłabym pomyśleć, że jesteś szalony! Odwróciła się znowu ryłem do niego, ryjąc pazurami płytkie strumyki w oblepionym polimerami kamieniu, z trudem panując nad sobą. Obłęd... czy to możliwe? - pomyślała raptownie. Czyżby jej demon oszalał? Jakże inaczej można wytłumaczyć myśli, które podsuwał jej duszy? Szalone, dziwaczne, samobójcze -, a jednak takie myśli, które będą ją odtąd prześladować. A jeśli w tym szaleństwie jest metoda? Wiedziała przecież, że serca wszystkich demonów przepełnia zdrada. Mógł ją po prostu okłamywać, kiedy wspominał o ufności i przebaczeniu - wiedział, że ma się przygotować na jutro; liczył na to, że odbierze jej pewność siebie, zmusi do. klęski. Tak, to było o wiele zrozumialsze. Lecz z drugiej strony, dlaczego tak jej trudno uwierzyć, że demon chciałby zniweczyć jej najbardziej hołubione marzenia? Przecież uważała go za swojego więźnia i chociaż rzucone przez nią uroki powstrzymywały go od rozdarcia jej na strzępy, być może zamiast tego wciąż usiłował rozszarpać jej duszę, doprowadzić ją do obłędu. Dlaczego nie miałby czuć do niej nienawiści, rozkoszować się zadręczaniem jej w nadziei na jej zgubę? Jakie on mógł być taki niewdzięczny! Omal nie zaśmiała się w głos ze swego oburzenia w tym samym momencie, kiedy uformowało ową myśl. Jakby demon w ogóle znał uczucie wdzięczności! Od dnia, w którym usidliła go na bagnach, traktowała go jak najlepiej. Wysługiwała mu się i swoim przestraszonym łotrzykom nakazała robić to samo. Dawała mu wszystko co najlepsze - wszystko, czego żądał. Z jego polecenia rozesłała gońców na poszukiwanie jego rozrzuconych oczu, a on zgodził się, nawet ją zachęcał, by używała ich jako własnych, jako obserwatorów i opiekunów. Nauczyła go nawet rozumienia jej mowy (gdyż był ignorantem niczym dziecko w sprawach świata śmiertelnych), gdy uświadomiła sobie, że chciał się z nią porozumieć. Robiła to wszystko, by wkraść się w łaski demona, ponieważ wiedziała, że weszła w jego posiadanie nie bez przyczyny i gdyby mogła pozyskać jego względy, nikt nie ośmieliłby się stanąć na jej drodze. Spędzała każdą wolną chwilę na dotrzymywaniu mu towarzystwa, zaspokajając jego ciekawość, a również swoją własną, podczas karmienia jego zdobionej klejnotami paszczy, dopóki te konwersacje z demonem nie stały się stopniowo celem samym w sobie, skarbem wartym ofiary choćby z najcenniejszych metali. Co więcej, ciągłe czekanie, aż ten obcy umysł przemyśli jej pytania i odpowiedzi, nigdy jej nie męczyło; nauczyła się cieszyć nawet z prostych przyjemności jego milczenia, wypoczywania w ciepłym bursztynowym świetle jego wzroku. T'uupieh spojrzała w dół na delikatną tkaninę pasa w wąskich szczelinach między skrzydłami a bokiem tułowia i ścisnęła mocniej tunikę. Przebierała palcami wśród ciężkich wisiorków z czystego bursztynu, które ją zdobiły powleczony metalem topnik schwytany w oszlifowany kamień wodny dzięki tajemnej sztuce jubilera - i które przypominały zawsze tysiące oczu jej demona. Jej demona... Ponownie odwróciła wzrok w kierunku ogniska, w stronę spowitych w płaszcze sylwetek jej banitów. Od kiedy przybył do niej demon, czuła, że stopniowo powiększał się zarazem fizyczny jak i emocjonalny dystans, który zawsze zachowywała między sobą, jako przywódczynią, a bandą swoich opryszków. Nadal bez reszty pozostawała ich wodzem, być może o jeszcze silniejszej pozycji, gdyż obłaskawiła demona, a nigdy nie osłabia łącząca ich więź z dzielenia niebezpieczeństw i wzajemnego respektu. Były jednak inne potrzeby, które jej zuchy mogły zaspokajać sobie wzajemnie, choć nigdy nie jej. Spali jak zabici - tak jak ona powinna spać w tej chwili - odpoczywając przed jutrem. Kładli się spać nieregularnie, kiedy nadarzyła się okazja, jak wszyscy z gminu - jak również teraz ona, zamiast hibernować jak prawdziwa arystokratka. Wielu spało parami, mężczyzna i niewiasta, jakkolwiek z prostackim brakiem przezorności obcowali, kiedy tylko niewiasty poczuły, że przyszła na nie pora. Nieraz się zastanawiała, co też musieli sobie wyobrażać, gdy widzieli ją tutaj przesiadującą z demonem do późnej nocy. Zdawała sobie sprawę, co mogli podejrzewać, do czego zresztą sama wszystkich zachęcała: że wybrała go za małżonka, czy też on wybrał ją. Spostrzegła, że Y'lirz w dalszym ciągu sypiał sam. Ufała mu i lubiła go, tak jak każdego; był szybki i bezlitosny, wiedziała, że ją ubóstwia. Ale pochodził z gminu, a co ważniejsze, nie pociągał jej. Nigdzie, nawet wśród arystokracji, nie znalazła nikogo, kto by oferował taki rodzaj więzi, jakiego gorąco pragnęła... aż do tej pory, dopóki demon nie wkroczył w jej życie. Nie, nie uwierzy, że wszystkie jego słowa są kłamstwem... - T'uupieh! - Demon wykrzyknął jej imię w mglistą ciemność. - Być może nie zmienisz kolei losu, ale możesz zmienić zdanie. Ty już rzuciłaś wyzwanie losowi, wychodząc spod prawa i występując przeciwko Klovhiriemu. Twoja siostra była tą, co wybrała akceptację... - kilka niezrozumiałych słów - ... niech ją Koło niesie, gdzie zechce. Naprawdę możesz zabić ją za to? Powinnaś zrozumieć, dlaczego to zrobiła, jak mogła to zrobić. Nie musisz zabić jej z tego powodu - nie musisz zabijać nikogo z nich. Masz dość siły, odwagi, by odłożyć zemstę i znaleźć inny sposób realizacji swoich celów. Możesz stać się wyrozumiałą - możesz wybrać własną drogę przez życie, nawet gdyby jego przeznaczenie miało pozostać to samo. Wstała urażona, dorównując wzrostem demonowi, i owinęła się mocno płaszczem. - Nawet gdybym chciała zmienić zdanie, jest za późno. Koło już się obraca, a ja muszę się wyspać, jeśli mam być na nie gotowa. - Przeszła w stronę ogniska, zatrzymała się i spojrzała za siebie. - Ja już nic nie mogę zrobić, mój demonie. Nie mogę zmienić jutra. Jedynie ty potrafisz to uczynić. Jedynie ty. Słyszała go później wołającego cicho jej imię, gdy spoczywała bezsennie na chłodnej ziemi. Ale odwróciła się tyłem do dźwięku i leżała spokojnie; a sen wkrótce przyszedł. Shannon padł w objęcia głębokiego fotela, pocierając bolącą głowę. Jego powieki były papierem ściernym, jego ciało - balastem. Gapił się w ekran, na T'uupieh zwróconą uporczywie plecami ku niemu, śpiącą przy azotowym ognisku. - W porządku, to koniec. Poddaję się. Nie chce nawet słuchać. Zadzwoń po Reeda i powiedz mu, że się wycofuję. - Że rezygnujesz z przekonania T'uupieh? - spytała Garda. - Jestesz tego pewny? Może jeszcze wróczy? Połóż większy naczysk na... sprawy duchowe. Muszymy bycz pewni, że zrobiliszmy wszystko, by... zmienicz jej zamiary. Zbawić jej duszę, pomyślał z goryczą. Garda odbywała wstępne przeszkolenie w instytucie zajmującym się przekładaniem Biblii; w ciągu kilku minionych godzin wykrył w niej niewygasłą potrzebę nawracania. Jaką duszę? - Szkoda czasu. To już sześć godzin, jak sobie poszła. Ona nie wróci... I chcę powiedzie, że rezygnuję ze wszystkiego. Nie zamierzam czekać na główny punkt programu. Już go przeżyłem. - Nie mówisz tego poważnie - odrzekła Garda. - Jestesz zmęczony, też potrzebujesz odpoczynku. Kiedy T'uupieh szę obudży, będżesz mógł z nią znowu porozmawiacz. Potrząsnął głową, odgarniając włosy do tyłu. - Daj sobie spokój. Zadzwoń do Reeda. - Wyglądał przez okno na brzask oddzielający zamglone kontury nadmorskich zabudowań od nieba. Garda wzruszyła ramionami z niesmakiem i odwróciła się do telefonu. Ponownie spojrzał na klawiatury syntezatora i bacznie się im przyglądał, wciąż jaskrawym i gotowym do działania, nadal wyzywającym jego ołowiane, zmęczone dłonie do spróbowania jeszcze raz. Przynajmniej kiedy składał swoje końcowe oświadczenie, nie musiało się to odbywać na oczach i uszach całego świata; wątpił, czy którykolwiek z reporterów angażował się do tego stopnia, by być jeszcze o tej porze na nogach wśród szklanych ścian sali obserwacyjnej. Wieczorem zadawali mu nie kończące się pytania, sondując jego uczucia i jego cele, i jego motywy, i jego plany, o moralność Robin Hooda albo o jej brak, o jego własną moralność oraz o tysiąc i jedną innych rzeczy, które ich nie powinny obchodzić. Światek muzyki usiłował kiedyś urządzić mu taką samą historię, ale wówczas miało się bufory - agentów, speców od reklamy - które go chroniły. Teraz kiedy gra szła n taką wysoką stawkę, nie było żadnej ochrony, tylko Reed przy mikrofonie, elokwentnie przemieniający pracownię w budę cyrkową z Panem Shannem w roli dwugłowca, aż Shannon zaczął czuć się jak człowiek posmarowany miodem i wrzucony w mrowisko. Reporterzy gapili się na dół z galerii, recenzując odpowiedzi T'uupieh i ganiąc jego własne, wypełniając dzikim wrzaskiem krótkie przerwy, kiedy potrzebował spokoju, by się skupić. Reed odniósł pełny tfiumf, jeśli chodzi o wyciśnięcie do ostatniej kropli patosu jego starań, by nie dopuścić do zemsty T'uupieh na Niewinnych... i doprowadził przez to Shannona do porażki. Nie. Usiadł prosto w fotelu, by ulżyć trochę plecom. Nie, nie mógł zrzucić tego na Reeda. Kiedy to, co miał do powiedzenia, zaczynało naprawdę być ważne, reporterzy zrezygnowali z niego. Musiał sam przełknąć gorycz porażki, tylko sam: nie wykazał się wystarczająco doskonałą zręcznością; jego przesłanie nie było odpowiednio przekonywające - nie potrafił postrzegać oczami T'uupieh dość wyraźnie, by nakłonić ją do postrzegania jego oczami. Otrzymał swoją szansę na prawdziwe porozumienie, raz w życiu - żeby przekazać coś ważnego. A on ją zmarnował. Czyjaś dłoń wysunęła się spoza niego i na półce pod terminalem postawiła filiżankę parującej kawy. - W tym komputerze dobre jest to - szepnął jakiś głos - że zaprogramowano go na filiżankę dobrej kawy. Drgnął przestraszony, a potem roześmiał się nieoczekiwanie i spojrzał w górę. Matka miała twarz wymizerowaną i zmęczoną; trzymała w dłoni drugą filiżankę kawy. - Dzięki. - Wziął filiżankę i pociągnął mały łyk; czuł, jak gorący płyn przenika przez jego gardło do pustego żołądka. Nie podnosząc więcej wzroku rzekł: - No cóż, masz to, czego chciałaś. I Reed takie. Ma swoją pikanterię i ma również swoje morderstwa. Potrząsnęła głową. - Nie chciałam tego. Nie chcę patrzeć, jak rezygnujesz ze wszystkiego, czego tutaj dokonałeś, wyłącznie dlatego, że nie podoba ci się, co z tym wyczynia Reed. Twoja praca zbyt dużo znaczy dla Projektu i zbyt dużo znaczy dla ciebie. Podniósł wzrok. - Ja, ona ma rację, Shannonie. Nie możesz teraz odejszcz - za bardzo cię potrzebujemy. I jestesz potrzebny T'uupieh. Jeszcze raz roześmiał się mimowolnie. - Jak dziura w moście. Co ty chcesz zrobić, Gardo - wykorzystać moje własne morały przeciwko mnie? - Mówi ci to, co każdy ślepiec zauważyłby dzisiejszej nocy, jeśli nie spostrzegł tego wiele miesięcy temu. - Głos jego matki był dziwnie chłodny. - Że bez ciebie ten projekt nie osiągnąłby nigdy takiego stopnia powodzenia. Że miałeś rację z syntezatorem. I że utrata ciebie w tym momencie skończyłaby się... Przerwała, odwracając się w kierunku Reeda wchodzącego przez drzwi w końcu długiego korytarza. Tym razem był sam, przynajmniej ten jeden raz, i wyglądał jak wyciągnięty psu z gardła. Shannon domyślił się, że Reed spał, kiedy rozległ się dzwonek telefonu, i irracjonalnie cieszył się z tego. Reed nie był taki zadowolony, kiedy szedł ku nim przez hol rozbrzmiewający echem jego kroków. Shannon przyglądał się złemu spojrzeniu na jego twarzy, które mogło wyrażać smutek albo gniew, czy też oba te uczucia jednocześnie. Co ona miała na myśli, że chcesz się wycofać? Tylko dlatego, że nie możesz zmienić obcego sposobu myślenia? - Wszedł do pracowni i spojrzał na terminal - by się upewnić, że wszystkie mikrofony są wyłączone, odgadł Shannon. Wiedziałeś przecież, że to trudne zadanie, prawdopodobnie beznadziejne. Musisz się pogodzić z tym; że ona nie chce się poprawić, z faktem, że wartości obcej kultury pozostaną odmienne od twojej. Shannon odchylił się do tyłu, czując, jak mu ze zmęczenia zaczyna drętwieć łokieć. - Z tym się mogę pogodzić. Lecz nie mogę pogodzić się z faktem, że chcesz nas zamienić w gang jakichś cholernych alfonsów. Chryste, nie masz podstaw do tego! Nie przyszedłem tutaj, żeby nagrywać ścieżki dźwiękowe do filmów i patroszeniu na żywo. Jeśli chcesz pójść na całość i karmić świat tymi zbrodniami, ja rezygnuję. Nie zamierzam niweczyć wszystkiego, ale nie wezmę udziału w festynie krwawych orgii. Niezadowolenie na twarzy Reeda pogłębiło się, odwrócił głowę. - No? A co z wami? Wy również w skrytości znaczycie mnie piętnem wspólnika zbrodni? Carly? - Nie, Marcus - doprawdy nie. - Potrząsnęła głową. - Ale wszyscy czujemy, że nie powinno się pomniejszać ani ośmieszać wyników naszych badań przez uczynienie z nich publicznego widowiska. Mimo wszystko społeczeństwo Tytana ma tyle samo prawa do unikania rozgłosu oraz poszanowania, jak wszystkie kultury na Ziemi. - Ja, Marcus; myszlę, że wszyscy tak uważają. - A ileż to intymności ma dzisiaj ktokolwiek na Ziemi? Boże ty mój pamiętacie Tasaday? A to było trzydzieści lat temu. Nie pozostało już ani jednej górki czy piaszczystej wysepki, których by nie pokalało całemu światu wszechwidzące oko kamery. A jak określacie ustawy dopuszczające inwigilację świata przestępczego - życie nas wszystkich jest jednym wielkim widowiskiem dla podglądaczy. Shannon potrząsnął głową. - To nie znaczy, że mamy... Reed zwrócił ku niemu lodowate spojrzenie. - Mam już dosyć twojej cwaniackiej pobożności, Wyler. Czemu ty zawdzięczasz swoje sukcesy jako muzyk, jeśli nie reklamie? - Wskazał palcem plakaty na ścianach. - W twojej muzyce jest więcej nachalnego kramarzenia niż w którejkolwiek innej dziedzinie, jaką znam. - Muszę się godzić z pewną presją reklamową albo nie mógłbym docierać do ludzi. Nie mógłbym robić tego, na czym mi naprawdę zależy - komunikować się. Co nie znaczy, że to mi się podoba. - Myślisz, że ja to lubię? - A nie? Reed się zawahał. - Tak się składa, że jestem dobry w tym, co się liczy naprawdę. Pewnie mi nie uwierzycie, ale wciąż uważam się za uczonego, natomiast najbardziej mi zależy, aby widzieć, jak nauka dostaje swoją porcję szmalu. Twierdzisz, że nie mam podstaw do kupczenia wynikami naszych badań. Zdajesz sobie sprawę, że NASA straciła wszystkie dane z sondy na Neptuna jedynie przez to, że ktoś po prostu zmęczył się czekaniem na jej dotarcie do celu i obciął nasz budżet? Faktyczny problem z tymi długotrwałymi misjami na planety zewnętrzne to nie wytrzymałość aparatury, lecz niezawodność finansowania. Ludzie wydadzą miliony na jeden z twoich koncertów, lecz ani centa na coś, na czym się nie znają. - Nie otrzymuję... - Ludzie chcą zapomnieć o swoich kłopotach, rozerwać się... i kto może mieć do nich pretensję? No więc, żeby konkurować z kinem, sportem i ludźmi takimi jak ty - żeby nie wspomnieć dziesięciu tysięcy innych godnych państwowych i prywatnych motywów - musimy dawać opinii publicznej to, czego żąda. Moja w tym głowa, żeby ich zaspokajać, tak by prawdziwi uczeni mogli siedzieć w swoich pięknych lśniących instytutach ze sprzętem za pół miliarda wokół siebie-i rozprawiać o "poszanowaniu nauki"... Urwał; Shannon wytrzymywał dzielnie jego spojrzenie. - Przemyśl to. A kiedy już będziesz mógł mi powiedzieć, dlaczego to, co robiłeś jako muzyk, ma być moralnie lepsze albo wartościowsze od tego, co robisz teraz - pozwalam ci przyjść do mego biura i palcem wskazać tego, kto jest większym hipokrytą. Ale przemyśl to sobie najpierw - wszyscy przemyślcie to sobie. - Z tymi słowy Reed odwrócił się i wyszedł z pracowni. Wyczekiwali w milczeniu, aż wahadłowe drzwi w końcu sali się uspokoją. No i co... - Garda spoglądała na swoją laskę i niżej na fałdy płaszcza. - Trafił w sedno. Shannon pochylił się naprzód, odnajdując piękno barw i kształtów w końcówce syntezatora, czując, jak kombinacja upokorzenia z kofeiną spycha jego zmęczenie w dół do nóg. - Wiem, że trafił, ale nie o tę sprawę mi szło! Wcale nie chciałem zmienić poglądów T'uupieh lub się wycofać jedynie dlatego, że sprzeciwiam się wyprzedawaniu Projektu. Nie mogę się pogodzić ze sposobem, w jaki odbywa się jego sprzedaż, jak czegoś w rodzaju krwawo-orgiastycznych perwersji publicznych. - Pamiętał, że w czasach dzieciństwa koncerty rockowe cieszyły się swoistym rozgłosem, ale teraz były poważane niczym orkiestry symfoniczne w porównaniu z "dreszczowcami", które je kilka lat później zaćmiły, a podczas których gracze w rosyjską ruletkę stawiali swoje życie przeciwko puli z miliona dolarów na oczach tłumu, który przychodził popatrzeć, jak przegrywają; podczas których małosochiści zarabiali na życie samookaleczaniem i wyświetlano filmy o masakrowaniu i śmierci. - To znaczy, czy naprawdę wszyscy tego chcą? Czy naprawdę każdemu człowiekowi sprawia przyjemność patrzenie, jak drugi człowiek krwawi? Albo może zyskają poczucie jakiejś wyższości moralnej, jak zobaczą, że to się dzieje na Tytanie zamiast na Ziemi? - Podniósł wzrok na ekran, na śpiącą T'uupieh leżącą wciąż w bezruchu i niewzruszoną. - Gdybym mógł zmienić zamiary T'uupieh albo to, co się tutaj odbywa, kto wie, czy nie poczułbym jakiegoś zadowolenia. Przynajmniej z siebie. Ale kogo ja próbuję oszukiwać? - T'uupieh miała rację pod każdym względem, i musiał to teraz przyznać przed samym sobą: od początku nie było szansy zmienić ani jednego, ani drugiego. - T'uupieh nie różni się od tamtych, prędzej odetnie ci dłoń, niż ją uściśnie... a my, robiąc to samo za pośrednictwem innych, wcale nie jesteśmy lepsi. I nigdy takimi nie będziemy. - Z jego pamięci wypłynęły z nieoczekiwaną ironią słowa piosenki starszej od niego: - "Ręce jednego człowieka nie są w stanie zbudować..." zaczął wyłączać terminale - "... niczego". - Powinienesz szę przeszpacz... wszyscy powinniszmy iszcz spacz. - Garda uniosła się sztywno ze swojego fotela. - ... "lecz kiedy jeden plus jeden plus pięćdziesięciu stworzy milion..." cichym głosem dokończyła cytat jego matka. Shannon odwrócił się, by spojrzeć na nią; zobaczył, że potrząsa głową, poczuła, że patrzy na nią, uniosła wzrok. - Ostatecznie, gdyby T'uupieh przyznała, że wszystko, co dotychczas robiła, było moralnie złe, to co by się z nią stało? Ona wiedziała co: to by ją zniszczyło - my byśmy ją zniszczyli. Zostałaby pobita i utopiona w powodzi krwi. - Matka odwróciła się w stronę Gardy, plecami do niego. - T'uupieh jest realistką, kimkolwiek by była. Poczuł, jak jego usta ściągają się z odrazy, która wysublimowała głębszą, boleśniejszą emocję; usłyszał, że Garda chrząka z oburzenia. - Lecz to nie znaczy, że się pomyliłeś ani że zawiodłeś... - To miło z twojej strony. - Wstał, skinął głową na Gardę, a potem w kierunku drzwi. - Chodźmy. - Shannon. Zatrzymał się, ale nie odwrócił. - Nie wydaje mi się, że przegrałeś. Sądzę, że dotarłeś jednak do T'uupieh. Ostatnie jej słowa brzmiały: "Tylko ty potrafisz zmienić jutro". Myślę, że wzywała demona, by przystąpił do dzieła, zrobił to, czego zrobienie przekraczało jej siły. Sądzę, że prosiła cię, abyś jej pomógł. Odwrócił się powoli. - Naprawdę w to wierzysz? - Tak, wierzę. - Przygięła głowę, uwolniła włosy spod kołnierzyka swetra. Poszedł z powrotem do swojego fotela; jego dłonie musnęły wygaszone, zamarłe płytki klawiatury. - Ale i tak na nic się nie zda jeszcze jedna z nią rozmowa. Demon w jakiś sposób musi sam powstrzymać napad. Gdybym mógł użyć "głosu", by ostrzec tamtych... Przeklęta zwłoka czasowa! - Zanim jego głos dotrze do nich, będzie już wiele godzin po napadzie. Jak mógł cokolwiek zmienić w jutrze, skoro był zawsze o wiele godzin z tyłu? - Wiem, jak sobie poradzić z problemem opóźnienia. - Jak? - Garda usiadła ponownie, mieszane uczucia uzewnętrzniły się na jej szerokiej, pomarszczonej twarzy. - Nie może wysłacz ostrzeżenia przed czasem; nie wiadomo, kiedy Klovhiri szę tam zjawi. Przybędzie za wczesznie albo za późno. Shannon ją poprawił: - Lepiej było zapytać, "dlaczego"? Dlaczego zmieniła zdanie? - Nigdy nie zmieniłam zdania - odrzekła. łagodnie matka. - Ani nigdy tego nie lubiłam... Kiedy byłam dziewczynką, wierzyłyśmy zwykle, że nasze uczynki mogą zmienić świat; może nigdy nie przestałam w to wierzyć. - Ależ Marcusowi nie spodoba szę nasza konspiracja za jego plecach. Garda machnęła swoją podpórką. - A co z argumentem, że bycz może jednak. potrzebujemy takiego rozgłosu? Shannon zmierzył ją przez ramię gniewnym spojrzeniem. - Myślałem, że jesteś po stronie aniołów, a nie adwokatem diabla. - I jestem! - Usta Gardy ściągnęły się. - Chociaż... - No i co złego w rewelacji o próbniku przychodzącym na ratunek w ostatniej chwili? To będzie sensacja! Zobaczył uśmiech na twarzy matki, pierwszy raz od wielu miesięcy. Sensacja... jeżeli T'uupieh nie zepchnie nas do bagna za naszą zdradę. Opanował się. - Nie, jeśli naprawdę uważasz, że czeka na naszą pomoc. A ja wiem, że jej chce - czuję to. Lecz jak przezwyciężymy zwłokę czasową? - Jestem technikiem, pamiętasz? Będę potrzebowała nagrania z wiadomością od ciebie i trochę czasu, żeby się nim pobawić. - Matka pokazała klawiaturę komputera. Włączył terminal i odsunął się na bok. Usiadła i wprowadziła dokumentację programu. - PODRĘCZNIK ZDALNEGO STEROWANIA - odczytał na ekranie. - Co my tu mamy... będę potrzebowała sprzężenie zwrotne na zbliżanie się Klovhiriego... Odchrząknął. - Naprawdę mówiłaś to wtedy poważnie, zanim wszedł Reed? Spojrzała w górę; patrzył, jak na jej twarzy rysuje się jakaś odpowiedź, a potem znika w jeszcze jednym uśmiechu. - Gardo, czy ty znasz mojego Syna Lingwistę? - Kiedyś ty usłyszała tę piosenkę Pete'a Seegera? - A mojego Synalka Muzyka... - Uśmiech powrócił ku niemu. - Słuchałam płyt w swoim czasie. - Uśmiech powędrował do wnętrza, w głąb pamięci. - Nie sądzę, abym ci kiedykolwiek wspominała, że zakochałam się w twoim ojcu, bo mi przypominał Eltona Johna? T`uupieh stała i w milczeniu wpatrywała się w niewzruszone oko demona. Nowy dzień przeistaczał brąz chmur w złoto; z góry przez połyskujące czupryny drzew sączył się blask poranka, ześlizgiwał z zielonych, półprzezroczystych ścian skalnych i polerował światłem pancerz demona. Ogryzała z kości ostatnie strzępy mięsa, zmuszając się do jedzenia, nie bardzo świadoma, co robi. Wcześniej rozesłała czujki w kierunku miasta, żeby mieć oko na Chwiula... i na wyprawę Klovhiriego. Za nią reszta bandy przygotowywała się już do walki, sprawdzając broń i refleks albo napychając brzuchy. A demon wciąż nie odzywał się do niej. W przeszłości często postanawiał milczeć wiele godzin z rzędu, ale po jego obłąkańczych majaczeniach zeszłej nocy zaczęła prześladować ją myśl, że mógłby nigdy więcej nie przemówić. Jej zaniepokojenie narastało, podpalając lont gniewu, który tego ranka był już i tak dość krótki; aż wreszcie skoczyła nie myśląc przed siebie i uderzyła go otwartą dłonią. - Przemów do mnie, mala`ingga! Jednak w chwili kiedy dotknęła pancerza, mięśnie jej ręki przeszył ból niczym przy dotknięciu ognia. Odskoczyła, klnąc ze zdumienia i potrząsając ramieniem. Demon nigdy dotychczas jej nie zaatakował, nigdy nie zadał jej bólu w jakikolwiek sposób. Ale ona nie ośmieliła się dotąd go uderzyć; traktowała go zawsze z na wpół wyrachowanym respektem... Głupia! Spojrzała w dół na swoją dłoń, przelękniona, że zobaczy ją całą w bąblach, które uczynią ją niesprawną w czasie dzisiejszego napadu. Skóra jednak była nadal gładka i pozbawiona oparzelin, jedynie błyszcząca od bolesnego porażenia. - T'uupieh! Nic ci się nie stało? Odwróciła się i ujrzała Y'lirza, który podszedł do niej z tyłu, na wpół przerażony, a na wpół rozwścieczony. - Nie. - Skinęła głową, powstrzymując mniej uprzejmą odpowiedź na widok jego zatroskania. - Nic takiego. - Przyniósł jej łuk i kołczan; wyciągnęła piekącą rękę i niedbale wzięła je od niego, a potem przewiesiła sobie przez plecy. - Chodź, Y'lirz, musimy... - T'uupieh. - Tym razem wymówił jej imię niesamowity głos demona. T'uupieh, jeśli wierzysz w moją moc odmieniania kolei losu zgodnie z moją wolą, to musisz powrócić i wysłuchać mnie jeszcze raz. Odwróciła się, poczuła wahanie Y'lirza za sobą. - Szczerze wierzę we wszystkie twoje moce, mój demonie! - Rozcierała dłoń. Bursztynowa otchłań oka chłonęła wyraz jej twarzy i odczytywała w niej szczerość; w każdym razie taką T'uupieh miała nadzieję. - T'uupieh, wiem, że nie udało mi się przekonać ciebie do prawdziwości moich słów. Chcę jednak, żebyś... - jego mowa zmętniała niezrozumiale - ... we mnie. Chcę, żebyś poznała moje imię, T'uupieh, noszę imię... Usłyszała przeraźliwy skowyt Y'lirza. Obejrzała się za siebie - zobaczyła, że zasłania sobie uszy - i odwróciła z powrotem, zdrętwiała z niedowierzania. - ... Shang'ang. Słowo to smagnęło ją jak ognisty bicz demona, ale tym razem uderzenie zadano tylko jej psychice. Wrzasnęła w przeraźliwym proteście, lecz jego imię już dotarło do jej świadomości, za późno! Minęła dłuższa chwila; T'uupieh nabrała głęboko powietrza i potrząsnęła głową. Niedowierzanie jeszcze utrzymało ją w bezruchu, gdy zaczęła okrążać wzrokiem jaśniejące obozowisko, nasłuchiwać odgłosów budzącego się lasu i wdychać aromatyczną kwaskowatość wiosennego porostu. A potem parsknęła śmiechem. Słyszała, jak demon wymienia swoje imię, i nadal żyła - i nie oślepła, nie ogłuchła, nie dostała obłędu. Demon ją wybrał, złączył się z nią, oddał się jej wreszcie! Oniemiała z zachwytu, ledwie uświadomiła sobie, że demon w dalszym ciągu do niej mówi. Przerwała pieśń triumfu, jaka w niej wzbierała, i nadstawiła uszu: - ....zatem nakazuję ci, abyś wzięła mnie ze sobą, kiedy dziś wyruszysz. Muszę widzieć, co się będzie działo, i obserwować przeprawę Klovhiriego. - Tak! Tak, mój... Shang'angu! Będzie, jak sobie życzysz. Twój kaprys jest moim pragnieniem. - Odeszła w dół zbocza, ale zatrzymała się powtórnie, spostrzegłszy Y'lirza leżącego twarzą do ziemi w tym samym miejscu, w którym padł, kiedy demon wypowiadał swoje imię. - Y'lirz? - Trąciła go stopą. Uspokojona zobaczyła, że unosi głowę; kiedy spojrzał na nią z ziemi, na twarzy miał ślad jej własnego niedowierzania. - Pani... on nie...? - Nie, Y'lirz - odrzekła cicho, a później szorstko dodała: - Oczywiście, że nie! Jestem teraz prawdziwą Małżonką Demona; nic nie stanie na mojej drodze. - Pchnęła go ponownie stopą, mocniej. - Wstawaj! Kogo ja tu mam, gromadę zasmarkanych tchórzy, co chcą zagasić jutrzenkę mojego triumfu? Y'lirz podniósł się ciężko na nogi, otrzepując się. - Nigdy w życiu, T'uupieh! Jesteśmy gotowi na każdy rozkaz... gotowi dać ci możność zemsty. - Jego dłoń zaciskała się na rękojeści noża. - A mój demon przyłączy się do nas w jej poszukiwaniu! - Z głosu T'uupieh biła rozpierająca ją duma. - Idź po pomoc, by ściągnąć tu sanie i przysposobić je do drogi. Powiedz im także, żeby go przenosili delikatnie. Skinął potakująco głową, i kiedy patrzył na demona, przez chwilę widniały w jego oczach zarówno strach, jak i zawiść. - Dobra wiadomość - rzekł, a potem oddalił się ze zwykłą pychą, nie oglądając się na T'uupieh. Usłyszała jakiś hałas w obozie. Spojrzała ponad Y'lirzem, sądząc, że plotka o demonie już się rozchodzi. Lecz w tym samym momencie ujrzała lorda Chwiula, przybywającego zgodnie ze swą obietnicą, wprowadzanego na polanę przez jej straże. Uniosła lekko głowę ze zdziwienia - faktycznie przybył sam, ale jechał wierzchem na bliellu. To były rzadkie i drogie rumaki, jedyne duże zwierzęta, jakie znała, zdolne do przenoszenia takiego ciężaru, a przy tym złośliwe i trudne do ujeżdżenia. Przyglądała się, jak bestia łapie powietrze, jej kłom sterczącym zza obwisłych, oślinionych warg i skrzywiła się trochę. Widziała, że eskorta trzyma się z dala od jej grubych, płetwiastych kopyt i dzierży włócznie gotowe do użytku. Było to stworzenie jaszczurowate, zbyt ciężkie, by korzystać ze skrzydeł, ale bardzo zwinne i ruchliwe, kiedy pływało. T'uupieh popatrzyła na swoje płetwowate palce u rąk i nóg, błony skrzydłowe wzdłuż boków, mogące unieść teraz jej ciało zaledwie na parę sekund. Zastanawiała się, jak już wcześniej wiele razy, co za dziwne koleje losu tworzą, czy też przetwarzają ich wszystkich. Spostrzegła, że Y'lirz zwrócił się do Chwiula, wskazując na nią; widziała jego bumy uśmiech oraz objawy przestrachu w oczach lorda, kiedy podnosił na nią twój wzrok, i domyśliła się, że Y'lirz rzekł: - Ona zna jego imię. Chwiul ruszył przed siebie na spotkanie z nią, nie tracąc kontroli nad wyrazem swojej twarzy. T'uupieh wyciągnęła rękę, żeby nonszalancko - delikatnie poklepać fasetowany jak klejnot czuciowy bok demona. Jej wzrok na krótko oderwał się od Chwiula, przyciągnięty jakimś instynktem ku niebu nad głową lorda, i przez jedno okamgnienie spojrzała przez rozdarcie w zwałach chmur... Przymrużyła oczy, by widzieć dokładniej, a kiedy spojrzała po raz drugi, jui tego nie było. Nikt inny, nawet Chwiul, nie zobaczył wypukłej zielonkawozłocistej tarczy przeciętej w poprzek srebrną bruzdą z paskiem czarnego cienia: Koła Zmiany. Na twarzy T'uupieh nie drgnął ani jeden mięsień, lecz jej serce kołatało, Koło ukazywało się jedynie wtedy, kiedy czyjeś życie czekała wkrótce głęboka zmiana - a zazwyczaj taka zmiana równała się śmierci. Kiedy Chwiul zatrzymał się przy T'uupieh, jego wierzchowiec skoczył nagle ku niej. Nie opuściła swego miejsca przy boku demona, natomiast trochę niebieskawej śliny bliella wylądowało na jej płaszczu, kiedy Chwiul szarpnął jego ciężką głową. - Chwiul! Pozwoliła swoim uczuciom uzewnętrznić się w postaci gniewu. - Trzymaj w ryzach to oślinione paskudztwo, albo każę zatłuc je na śmierć. - Jej dłoń muskała gładką powłokę demona. Półuśmiech Chwiula natychmiast zgasł i lord wycofał swego wierzchowca, spoglądając niespokojnie w wytrzeszczone oko demona. T'uupieh wzięta głęboki oddech i okazała własny uśmiech. - Widzę, że nie miałeś dość odwagi, żeby przybyć do mojego obozu samemu, lordzie? Skłonił się lekko z siodła. - Po prostu wolałem nie błąkać się pieszo wśród moczarów, nim odnaleźliby mnie twoi kompani. - Rozumiem. - Zachowywała uśmiech. - A więc mogę sądzić, że sprawy potoczyły się dziś rano zgodnie z twoim planem? Klovhiri i jego orszak są już w drodze ku naszej pułapce? - Już są. A ich przewodnik czeka na mój znak, by ich sprowadzić z bezpiecznej ziemi w każde bagno, jakie wybierzesz. - Dobrze. Mam pewne miejsce na uwadze, dobrze osłonięte wzgórzami. Podziwiała opanowanie Chwiula w obecności demona, aczkolwiek odnosiła wrażenie, że nie czuje się tak swobodnie, jak by chciał wyglądać. Zobaczyła kilku ze swej bandy, zmierzających w ich kierunku z saniami do przenoszenia demona w czasie przemarszu. - Mój demon będzie nam towarzyszył, na własne życzenie. Pewny znak naszego dzisiejszego sukcesu, musisz przyznać. Chwiulowi stężały rysy, jakby chciał jej zaprzeczyć, ale zabrakło mu odwagi. - Skoro ci lojalnie służy, zatem zgoda moja pani. Wielki zaszczyt i dobry omen. - Służy mi z prawdziwym oddaniem. - Ponownie uśmiechnęła się znacząco. Kiedy sanie dotarły na szczyt wzniesienia, cofnęła się i przyglądała umieszczeniu na nich demona, aby mieć pewność, że jej poddani zachowywali należytą ostrożność. Niespotykana uprzednio cześć, z jaką banici go traktowali, a także swoją przywódczynię, zrobiła duże wrażenie na Chwiulu i na niej samej. Następnie zwołała wszystkich swoich opryszków i ruszyli na miejsce przeznaczenia, stąłiając uważnie po parującej powierzchni mokradeł, wśród śliskich, szaroniebieskich wąsów puszczanych przez kruche, odmarzające poszycie. Cieszyła się, że wcześniej często pokonywali tę trasę, ponieważ ostry rozrost wiosenny i nieobliczalność gąbczastej ziemi zmieniały przebieg drogi z dnia na dzień. Chciałaby oddzielić Chwiula od jego ohydnego wierzchowca, lecz miały wątpliwości, czy lord by się zgodził; obawiała się również, że na piechotę mógłby nie dotrzymać kroku. Demon był solidnie przytroczony do sań, a tragarze ciągnęli je bez najmniejszej skargi. Wreszcie dotarli do wzniesień górujących nad główną drogą - choć teraz trudno było ją za taką uważać - którą wiodła w pobliżu dóbr lennych rodu T'uupieh. Kazała ustawić demona w miejscu, skąd mógł obserwować porośnięty dukt leśny, którym miał się zbliżać Klovhiri, i rozkazała kilku członkom bandy ukryć jego oczy dalej z biegiem drogi. Po czym stała nieruchomo patrząc w dół, tam gdzie ścieżka zdawała się rozwidlać, ale nie robiła tego: fałszywe rozwidlenie znajdowało się za pomarszczonymi żółtymi pasmami frontowej ściany urwiska, prowadząc wprost w grzęzawisko utworzone przez roztopy wody amoniakalnej sączącej się z porowatych związków siarczkowych zbocza. Tam będą się wszyscy pławić, podczas gdy ona i jej banda wytłuką ich po kolei jak ngipy - z namaszczeniem zatłukła jedną ngipę, która jej usiadła na ręku - chyba że jej demon.., chyba że jej demon zechce wywołać jakiś inny skutek. - Widać coś? - Chwiul zatrzymał się obok T'uupieh. Odsunęła się nieznacznie od kruchej grani urwiska, spoglądając na lorda z większą niż zazwyczaj obojętnością. - Jeszcze nie. Ale już niedługo. - Rozmieściła banitów takie na niższej skarpie biegnącej w poprzek ścieżki, ale nawet oko jej demona nie mogło przeniknąć zbyt głęboko listowia wzdłuż drogi. Nie odezwał się ani razu od przybycia Chwiula i w tym momencie nie oczekiwała od niego wyjawiania swoich sekretów. Jakie stroje nosi twoja świta i ilu z nich należałoby według ciebie zabić dla efektu? - Zdjęła łuk i zaczęła sprawdzać naciąg. Chwiul wzruszył ramionami. - Trupy nie mówią; zabij wszystkich. Wkrótce dostanę Klovhiriego. Przewodnika zabij też - kto daje się kupić raz, może dać się kupić dwa razy. - Aha... - Kiwnęła głową, uśmiechając się szeroko. - Gdy kogoś cechuje taka zapobiegliwość i dyskrecja, jak ciebie, mój lordzie, daleko zajdzie na tym świecie. - Nasadziła strzałę na cięciwę, a potem odwróciła się, by jeszcze raz popatrzeć na drogę. Wciąż pusta. Nerwowo skierowała wzrok na ciernistą srebrzystobłękitną zieloność odległych wzgórz przystrojonych mgłą; na oklapłe kikuty wypiętrzonego lodu, niegdyś wyższe niż ona, a teraz skarlałe i niknące wzdłuż skraju bliższego jeziora. Tego samego, nad którym minionego lata szybowała wysoko... Błysk ruchu, nienaturalny szmer przyciągnęły jej wzrok z powrotem na drogę. Napięcie usztywniło płynność jej ruchów, kiedy wydawała z siebie wibrujący okrzyk, jaki miał posłać bandę na swoje miejsca przy skraju urwiska. Nareszcie. Pochyliwszy się skwapliwie do przodu po pierwszy widok Klovhiriego, zauważyła przewodnika, a potem sanie, które wiozły jej siostrę i dzieci. Naliczyła mnóstwo straży, widziała ich wszystkich w niczym nie zakłóconym obrazie drogi. Ale Klovhiri... gdzie był Klovhiri? Odwróciła się na powrót do Chwiula; jej szept go ogłuszył: - Gdzie on? Gdzie Klovhiri? Twarz Chwiula miała wyraz na pół chytry a na pół zażenowany. - Zatrzymany. Pozostał z tyłu, wspominał, że są jeszcze jakieś sprawy na dworze... - Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym? Ściągnął gwałtownie wodze bliella. - To niczego nie zmienia. Możemy przecież wyplenić jego ród. Zostanę pierwszym w kolejce po sukcesję, a Klovhiriego można zawsze pozbyć się później. - Ależ ja chcę Klovhiriego dla siebie. - T'uupieh podniosła łuk, strzała mierzyła w serce Chwiula. - Będą wiedzieli, kogo oskarżyć, jeśli zginę! - Rozpostarł skrzydło w odruchu obronnym. - Suzeren na dobre obróci się przeciwko tobie; Klovhiri dopilnuje tego. Zemścij się na swojej siostrze, T'uupieh - a ja i tak dobrze cię wynagrodzę, jeśli dotrzymasz umowy! - Nie taką umowę zawarliśmy! - Odgłosy przybliżającej się grupy dochodziły już do niej z dołu czysto i wyraźnie; słyszała wysokie tony dziecięcego śmiechu. Banici kucali, czekając na jej znak; zobaczyła, że Chwiul szykuje się, aby dać umówiony sygnał swojemu przewodnikowi. Obejrzała się za siebie w stronę demona; jego bursztynowe oko było utkwione na podróżnych w dole. Ruszyła ku niemu. Wciąż mógł odwrócić dla niej koleje losu. A może już to zrobił? - Wracajcie, wracajcie! - głos demona rozległ się nad jej głową i poniósł w dół przez cichy las niczym lawina. - Zasadzka... pułapka... zostaliście zdradzeni! - ...zdrada! Ledwie dosłyszała w zgiełku głos Chwiula. Odwróciła się w porę, by zobaczyć bliella wykonującego skok w celu przecięcia jej drogi do demona. Chwiul dobył miecza; spostrzegła wyraz dzikiej wściekłości na jego twarzy - nie wiedziała, czy wobec niej, czy samego demona. Pobiegła w kierunku jego sań, usiłując napiąć łuk, lecz bliell przebył odstęp między nimi w dwóch potężnych susach. Głowa bestii wyciągnęła się ku niej, paszcza rozdziawiła. Stopy T'uupieh zarzuciły na śliskim roztopie i upadła; ociekające śliną szczęki kłapnęły daremnie nad jej twarzą. Ale jedna z bijących na oślep nóg mocno ją kopnęła i wgniotła w rozmiękłą ziemię obok stopy demona. Demon. Usiłując wykrzyknąć jego imię złapała powietrze, które nie wypełni jej płuc; z niewiarygodną przejrzystością ujrzała piękno jego formy i wyjącą grozę bliella zwalającego się na nich, żeby ich zgładzić oboje: Widziała, jak staje dęba nad nią, nad demonem; widziała Chwiula - skaczącego albo zrzucanego, odpływającego w powietrzu. - aż wreszcie odzyskała glos i wywrzeszczała imię, ostrzeżenie i prośbę: - Shang'ang! I kiedy bliell opadał, z pancerza demona wystrzeliła błyskawica i spowiła ogniem ciało bestii. Skowyt bliella wzrósł poza rozpiętość głosu; T'uupieh zasłoniła sobie uszy przed przeszywającym bólem jego krzyku. Ale swoich oczu nie: ogniste razy demona ustały z raptownością błyskawicy, gwałtownie odrzuciwszy bliella i martwe jak kłoda zwierzę koziołkując grzmotnęło o ziemię. T'uupieh przytuliła się do stopy demona i trzymając ją z wdzięcznością, napełniając obolałe płuca, odwróciła głowę... Ażeby spostrzec Chwiula w sidłach prądów wznoszących przy skraju urwiska, szybującego, szybującego... zanim wiry powietrzne puściły ciało lorda i pozwoliły mu zniknąć pod krawędzią skały. Zauważyła trzy strzały sterczące mu z pleców; uśmiechnęła się i zamknęła oczy. - T'uupieh! T'uupieh! Z rezygnacją mrugnęła powiekami i rozchyliła je na powrót, czując, jak jej kamraci zbijają się w gromadę wokół niej. W chwili gdy otworzyła oczy, ręka Y'lirza poniechała dotknięcia jej twarzy. Znowu uśmiechnęła się do niego, do nich wszystkich, ale nie takim uśmiechem, jakim pożegnała Chwiula. - Y'lirz... - Podała mu rękę i zezwoliła pomóc sobie wstać. Obolałe miejsca i stłuczenia kłuły ją przy najmniejszym poruszeniu, choć była przeświadczona i spokojna, że jedyny prawdziwy uraz to otwarta rana na skrzydle. Trzymała rękę przy boku. - T'uupieh... - Moja pani... - Co się stało? Demon... - Demon uratował mi życie. - Uciszyła ich gestem ręki. - Oraz, z sobie znanych powodów, udaremnił spisek Chwiula. - To co się stało i tego skutki dopiero teraz zaczęły naprawdę docierać do jej świadomości. Odwróciła się i przez dłuższą chwilę wpatrywała w niezgłębione oko demona. Potem odeszła sztywnym krokiem nad krawędź urwiska, by spojrzeć w dół. - Ależ umowa... - rzekł Y'lirz. - Chwiul złamał umowę! Nie dał mi Klovhiriego. - Nie było głosów protestu. Spoglądała przez gąszcz krzaków, odgadując bez trudności miejsce, gdzie Ahtseet i jej wyprawa zeszli w dole na ziemię. Słyszała teraz kwilący płacz dziecka. Ciało Chwiula leżało rozwalone w błocie na oczach ich wszystkich i miała wrażenie, że widzi więcej strzał sterczących z jego zwłok. Czyżby straż Ahtseet podziurawiła go także, biorąc go za napastnika? Ta myśl sprawiła jej przyjemność. Jakiś cienki głosik wewnątrz niej szepnął, że uratowanie Ahtseet sprawiło jej o wiele większą przyjemność... Skrzywiła się nagle na tę myśl. Jednakże Ahtseet wymknęła się i Klovhiri też - a więc równie dobrze mogła wykorzystać ten fakt, by ocalić, co się da. Zawahała się, żeby pozbierać nadal roztrzęsione myśli. - Ahtseet! - Jej głos nie był głosem demona, ale niósł się echem zadowalająco. - Tu T'uupieh! Widzisz trupa zdrajcy, który leży przed tobą - Chwiula, brata twojego małżonka! Najął morderców, by cię zabili na bagnach. Pojmij waszego przewodnika, zmuś go, żeby ci wszystko wyjawił. To tylko dzięki ostrzeżeniu demona żyjesz jeszcze. - Czemu? - Głos Ahtseet lekko załamywał się na wietrze. I T'uupieh roześmiała się cierpko. - Czemu? Żeby oczyścić z drogi rabusiów. Sprawić, by Suzeren bardziej kochał swego lojalnego sługę i lepiej go nagradzał, droga siostro! I żeby wzbudzić w Klovhirim nienawiść do mnie. Może fakt, że mnie zawdzięcza wasze życie, zdoła wywrócić w nim wnętrzności. Przechodź wolno przez moje ziemie, Ahtseet; masz moją zgodę, ten jeden raz. Cofnęła się z występu skalnego i odeszła znużona, nie troszcząc się, czy Ahtseet jej uwierzyła. Członkowie bandy stali i czekali, zebrani w milczeniu wokół trupa bliella. - Co teraz? - zapytał Y'lirz spoglądając na demona, pytając w imieniu wszystkich. I ona odpowiedziała, ale odpowiedzi udzieliła bezpośrednio milczącemu, bursztynowemu oku demona. - Zdaje się, że mimo wszystko mówiłam prawdę Chwiulowi, mój demonie: Powiedziałam mu, że po dniu dzisiejszym nie będzie już potrzebował swojej miejskiej rezydencji. ...Być może Suzeren nazwie to uczciwym interesem. Być może da się to jako załatwić. Koło Zmiany niesie nas wszystkich, lecz teraz z jednakową łatwością. Czyż nie tak, mój piękny Shang'angu? Czule pogłaskała nagrzany dziennym ciepłem pancerz i usadowiła się na miękkiej ziemi, by czekać na odpowiedź. Przełożył Wiesław Lipowski powrót