8995

Szczegóły
Tytuł 8995
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8995 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8995 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8995 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Isaac Asimov Dziedziczno�� Doktor Stefansson przesun�� pieszczotliwie palce po grubym maszynopisie, kt�ry le�a� przed nim na biurku. - Wszystko to jest tutaj, Harvey - powiedzia�. - Dwadzie�cia pi�� lat pracy. Dystyngowany profesor Harvey pykn�� niedbale ze swojej fajki. - Tak, ty swoje ju� zrobi�e�. I Markey zrobi� swoje na Ganimedzie. Reszta zale�y od samych ch�opc�w. Kr�tka chwila milczenia, po czym zn�w doktor Stefansson niepewnym g�osem: - B�dziesz musia� nied�ugo powiedzie� Allenowi. - Tak - przytakuje tamten spokojnie. - W ka�dym razie zanim wyl�dujemy na Marsie. Ale im pr�dzej, tym lepiej. - Uczyni� pauz�, lecz po chwili dodaje nieco �ywszym tonem: - Wyobra�am sobie, jakie to musi by� g�upie uczucie, jak si� cz�owiek dowie po dwudziestu pi�ciu latach, �e ma brata bli�niaka, kt�rego nigdy nie widzia� na oczy. �adna niespodzianka, co? - A jak George to przyj��? - Z pocz�tku nie chcia� wierzy�. I trudno mu si� specjalnie dziwi�. Markey napracowa� si� jak dziki osio�, nim go wreszcie przekona�, �e to nie �aden g�upi kawa�. Pewnie i ja b�d� mia� ci�ki orzech do zgryzienia z Allenem. Wystuka� z fajki resztk� nie dopalonego tytoniu, pokiwa� porozumiewawczo g�ow�. - Chwilami korci mnie, �eby tak�e wybra� si� na Marsa - wyzna� z powag� doktor Stefansson. - Chcia�bym by� przy tym, jak ci dwaj si� spotkaj�. - Och, Stef, chyba nie zrobi�by� takiego g�upstwa. Za wiele czasu po�wi�cili�my na ten eksperyment i za wielkie jest jego znaczenie, �eby ryzykowa� taki nierozwa�ny krok, kt�ry mo�e wszystko popsu�. - Wiem, wiem! Dziedziczno�� a �rodowisko! Mo�e wreszcie uzyskamy konkretn� odpowied�. - M�wi� na wp� do siebie, jakby powtarzaj�c star�, dobrze znan� formu�k�. - Dwa identyczne bli�niaki, rozdzielone tu� po urodzeniu. Jeden wychowany na starej, dawno ujarzmionej Ziemi, drugi na dzikim Ganimedzie. W dniu uko�czenia dwudziestu pi�ciu lat - spotykaj� si� po raz pierwszy na Marsie. M�j Bo�e, �e te� Carter tego nie do�y�. W ko�cu to przecie� jego synowie. - Tak, to przykre. No, ale �yjemy my i �yj� ch�opcy. Naszym obowi�zkiem wobec niego jest doprowadzi� eksperyment do pomy�lnego ko�ca. Ka�dy, kto ujrzy marsja�sk� ekspozytur� Zjednoczenia Farmaceutycznego, musi na pierwszy rzut oka by� przekonany, �e budynek ten stoi w szczerej pustyni. Nic nie �wiadczy o tym, �e pod ziemi� mieszcz� si� rozleg�e wydr��enia, w kt�rych marsja�skie grzyby pod dzia�aniem sztucznych nawoz�w tworz� olbrzymie kwitn�ce pola. Rozga��ziony system komunikacyjny, kt�ry ��czy najodleglejszy zak�tek ka�dego z tych wielomilowych p�l z budynkiem centralnym, jest niewidoczny dla oka. R�wnie� ukryte pod ziemi� s� urz�dzenia do oczyszczania powietrza, system irygacyjny i rury odprowadzaj�ce. Jedynym, co nowoprzyby�y dostrze�e po�r�d suchej marsja�skiej pustyni o barwie rdzy, jest d�uga przysadzista budowla z czerwonej ceg�y. T� w�a�nie budowl� zobaczy� George Carter przybywszy na Marsa taks�wk� rakietow�, tyle tylko, �e jego te pozory nie wprowadzi�y w b��d. Prawd� m�wi�c, by�oby rzecz� co najmniej dziwn�, gdyby go wprowadzi�y, gdy� ca�e dotychczasowe �ycie George�a Cartera na Ganimedzie pomy�lane by�o, a� do najdrobniejszych szczeg��w, jako przygotowanie do stanowiska naczelnego dyrektora tej w�a�nie ekspozytury, a wi�c zna� on ka�dy cal podziemnych pieczar niemal tak dobrze, jak gdyby si� tutaj urodzi� i wychowa�. Siedzia� teraz wraz z profesorem Lemuelem Harveyem w niewielkim gabinecie i w jego opanowanych ruchach z ledwo�ci� mo�na si� by�o doszuka� leciutkich �lad�w niepokoju. Poszuka� swymi bladoniebieskimi oczami wzroku profesora. - Ten... ten m�j brat powinien si� tu chyba zjawi� nied�ugo? Profesor Harvey kiwn�� g�ow�. - Lada chwila powinien by�. George Carter za�o�y� nog� na nog�. Min� mia� niby to skupion�. - To on taki do mnie podobny, ten m�j brat? - Podobny to ma�o. Jeste�cie identycznymi bli�niakami; przecie� wiesz. - Niby tak. Wiem. Cholerna szkoda, �e nie wychowywa� si� razem ze mn� na Ganiu. To jest, na Ganimedzie, chcia�em powiedzie�. - Skrzywi� si�. - To on ca�e �ycie sp�dzi� na Ziemi? Na twarzy profesora Harveya odmalowa�o si� zainteresowanie. Zapyta� wprost: - Nie bardzo lubisz Ziemian, co? - Nie, nawet nie to, �ebym nie lubi� - brzmia�a natychmiastowa odpowied� George�a. - Tylko �e to wszystko takie delikatne. A mo�e tylko ja mia�em do takich szcz�cie. Harvey zagryz� wargi. Na tym rozmowa si� urwa�a. Brz�czenie u drzwi obudzi�o Harveya z zamy�lenia, a George�a Cartera poderwa�o z fotela na r�wne nogi. Profesor si�gn�� w stron� biurka i nacisn�� taster. Drzwi si� otworzy�y. M�czyzna stoj�cy w progu wszed� do pokoju i zatrzyma� si�. Po raz pierwszy bli�niacy spotkali si� twarz� w twarz. Chwila by�a pe�na napi�cia. Profesor Harvey osun�� si� w g��b mi�kkiego fotela i zwar�szy koniuszki palc�w �ledzi� spotkanie z zapartym tchem. Bracia stali sztywno o par� krok�w od siebie i �aden ani drgni�ciem nie zdradza� ochoty, �eby zmniejszy� t� odleg�o��. Stanowili dziwnie kontrastowa par�, tym osobliwsz�, �e odmienno�� ich stroj�w jeszcze podkre�la�a niezwyk�e fizyczne podobie�stwo. Bladoniebieskie oczy jednego mierzy�y badawczo takie same bladoniebieskie oczy drugiego. Obaj mieli zupe�nie takie same d�ugie proste nosy, a pod nimi pe�ne, krwiste wargi, mocno teraz zaci�ni�te. Ko�ci policzkowe jednego by�y tak samo wystaj�ce jak ko�ci policzkowe drugiego, podbr�dki r�wnie kanciaste i wydatne. Jednakowo, �miesznie uniesiona jedna brew nadawa�a nawet ten sam wyraz na p� powa�nego, na p� ironicznego oczekiwania twarzom obydwu. Na twarzach jednak ko�czy�o si� ca�e podobie�stwo. Ubranie Allena Cartera by�o w ka�dym calu nieomylnym strojem nowojorczyka. Od lu�nej kurtki, poprzez purpurowe bryczesy i �ososiowe celulitowe skarpety, a� po mieni�ce si� sanda�y na nogach, calutki, stanowi� Allen �ywe wcielenie najnowszej ziemskiej mody. Na przelotn� chwil� obezw�adni�o George�a Cartera poczucie prostackiego wygl�du, jaki nadawa�a mu obcis�a, oblepiona na karku i na r�kach koszula z ganimeda�skiego p��tna. R�wnie niezgrabna i prowincjonalna by�a jego kamizela bez guzik�w i bufiaste spodnie o nogawkach wpuszczonych w wysokie sznurowane buty na grubych podeszwach. Nawet on to czu� - przez chwil�. Pierwszy z braci poruszy� si� Allen - z kieszeni w r�kawie wyj�� papiero�nic�, otworzy� j� i wyci�gn�� smuk�� okr�g�� pa�eczk� tytoniu owini�t� w bibu�k�, kt�ra samoczynnie zab�ysn�a ogie�kiem za pierwszym poci�gni�ciem. George zawaha� si� na u�amek sekundy, nim odpowiedzia� ruchem, kt�ry stanowi� nieomal �e wyzwanie - wsun�� r�k� do wewn�trznej kieszeni swej kamizeli i wyj�� zielone chropowate cygaro z ciasno zwijanych li�ci pewnej ganimeda�skiej ro�liny. Zapali� zapa�k� o paznokie� i przez d�u�sz� chwil� na�ladowa� ruchy brata, zaci�gaj�c si� w jednakowych odst�pach czasu. Wreszcie Allen roze�mia� si� - wysokim, nienaturalnym �miechem. - Ty masz chyba oczy rozstawione nie tak szeroko jak ja. - Mo�e i mam. A ty jeste� jako� inaczej uczesany. W jego g�osie czu� by�o lekk� dezaprobat� i Allen przejecha� niepewnie palcami po swoich d�ugich kasztanowatych lokach, starannie podfryzowanych u koniuszk�w. Jednocze�nie patrzy� spod oka na w�osy brata, r�wnie d�ugie, ale zwi�zane w niedba�y w�ze�. - No c�, b�dziemy musieli przyzwyczai� si� do swojego wygl�du. Je�li chodzi o mnie, ch�tnie spr�buj�. I przybysz z Ziemi ruszy� w stron� brata z wyci�gni�t� d�oni�. George si� u�miechn��. - Chcesz si� za�o�y�? I u was to przyj�te? Dwie d�onie spotka�y si� w u�cisku, - Na imi� ci Allen, he? - powiedzia� George. - A tobie George? - odpar� Allen. Potem przez d�ug� chwil� nie m�wili nic wi�cej. Przygl�dali si� sobie nawzajem, z u�miechem na ustach, nie bardzo wiedz�c, jak przeby� przepa�� tych dwudziestu pi�ciu lat, kt�re ich dzieli�y. George Carter ogarn�� beznami�tnym spojrzeniem kobierzec niskich czerwonych kwiat�w, poprzerzynany dr�kami na r�wne dzia�ki, rozpostarty jak okiem si�gn�� w mglist� perspektyw� podziemnych pieczar. Niech sobie dziennikarze i poeci wypisuj� swoje banialuki o �ro�linnych skarbach� Marsa, skondensowanych wyci�gach, kt�rych uzyskuje si� zaledwie uncje z plonu wielu akr�w, narkotykach, czystych witaminach, nowym specyfiku ro�linnym przeciwko zapaleniu p�uc - o tych wszystkich lekach, bez kt�rych nie mog�aby si� obej�� medycyna Zjednoczonego Systemu. Dla George�a Cartera te kwiaty cenione na wag� z�ota by�y tylko ro�linami, kt�re trzeba by�o wyhodowa�, zebra�, opakowa� i dostarczy� do odleg�ych o kilkaset mil laboratori�w w Aresopolis. Zmniejszy� do po�owy szybko�� swego ma�ego wozu terenowego i wychyli� si� z pasj� przez okno. - Te, �pi�ca lala! Nie, ten z brudn� twarz�! Uwa�aj, jo�opie, co robisz! Nie spuszczaj przecie� tej wody z kana�u! Cofn�� g�ow� do �rodka i w�z skoczy� znowu naprz�d. Przybysz z Ganimeda kl�� teraz z w�ciek�o�ci� pod nosem. - Banda idiot�w! Wszyscy oni tutaj tacy sami! Tak d�ugo maszyny robi� za nich ka�de najmniejsze g�upstwo, �e taki jeden z drugim oduczy� si� ju� zupe�nie my�le�! Zatrzyma� w�z i wygramoli� si� na dr�k�. Klucz�c pomi�dzy dzia�kami, zbli�y� si� do grupy ludzi st�oczonych wok� maszyny o d�ugich ko�czynach paj�ka. - No, Allen, jestem. Co to za przedstawienie? G�owa Allena wychyli�a si� zza maszyny. Zamacha� r�kami w kierunku zgromadzonych ludzi. - Zatrzymajcie j� na chwil� - krzykn�� i podskoczy� na spotkanie brata. - George, wyobra� sobie, dzia�a. Na razie jeszcze wolno i troch� niezdarnie, ale dzia�a. Podstawowe trudno�ci przezwyci�one, teraz trzeba tylko udoskonali�. Jeszcze troch� i... - Wolnego, wolnego, Allen. Na Ganiu ludzie nie s� tacy w gor�cej wodzie k�pani. D�u�ej si� przez to �yje. Co to w og�le jest? Allen milcza� chwil�, ocieraj�c pot z czo�a. Twarz �wieci�a mu si� od t�uszczu, potu i podniecenia. - Zacz��em nad tym pracowa�, gdy tylko uko�czy�em studia - powiedzia�. - Przypomina to troch� jedn� maszyn� u�ywan� na Ziemi. Tylko jest oczywi�cie bez por�wnania ulepszone. Maszyna do zrywania kwiat�w. Wyci�gn�� z kieszeni z�o�ony w szesna�cioro arkusz grubego papieru i wci�� m�wi�c, rozpo�ciera� go na dr�ce. - Wiesz sam dobrze, �e jak dot�d w�skim gard�em naszych zak�ad�w by� zawsze zbi�r kwiat�w, je�li ju� nawet pomin�� te pi�tna�cie-dwadzie�cia procent strat powodowanych zrywaniem kwiat�w przekwit�ych albo nie do�� rozkwit�ych. Oczy ludzkie s� w ko�cu tylko ludzkimi oczami, a kwiaty... Zreszt� popatrz sam! Arkusz le�a� rozpostarty na ziemi i Allen przykucn�� nad nim. George, nastroszony nieufnie, zagl�da� mu przez ramie. - Widzisz, Maszyna dzia�a na zasadzie po��czenia fluoroskopu z kom�rk� fotoelektryczn�. O w�a�ciwym stadium rozkwitu �wiadczy stopie� dojrza�o�ci zarodnik�w. Ot� maszyna jest tak skonstruowana, �e obw�d w�a�ciwy zamyka si� w niej tylko w wypadku natrafienia na �wiat�ocie� zarodnik�w charakterystyczny dla kwiatu we w�a�ciwym stadium rozkwitu. W przeciwnym wypadku zamyka si� drugi obw�d... Zreszt� sam zobaczysz. �atwiej to pokaza� ni� wyt�umaczy�. Zerwa� si� na r�wne nogi, pe�en zapa�u. Jednym skokiem znalaz� si� na niskim siode�ku maszyny i nacisn�� d�wigni�. Maszyna ruszy�a statecznie pomi�dzy kwiaty. Jej �oko� lata�o bezustannie to w prawo, to w lewo, na wysoko�ci sze�ciu cali od ziemi, i za ka�dym razem, gdy natkn�o si� na kwiat, z maszyny wyskakiwa�a d�uga paj�cza macka, przecina�a zr�cznie �ody�k� w odleg�o�ci p� cala od grzybni i k�ad�a delikatnie zdobycz na r�wni pochy�ej, po kt�rej kwiaty zsuwa�y si� na ziemi� i uk�ada�y r�wnymi rz�dkami za maszyn�. - P�niej b�dziemy mogli pomy�le� jeszcze o automatycznym wi�zaniu. Zauwa�y�e�, �e niekt�re kwiaty omija. To s� nie do�� rozkwit�e. Poczekaj, a� natrafi na przekwit�y. Zobaczysz, co si� stanie. Po chwili wyda� okrzyk tryumfu, gdy jedna z macek porzuci�a wyrwany kwiat na miejscu. Zatrzyma� maszyn�. - No, widzia�e�? Jeszcze z miesi�c i b�dziemy mogli rozpocz�� mechaniczny zbi�r na polach. George Carter spojrza� cierpko na brata. - O, to potrwa d�u�ej ni� miesi�c. Pewnie raczej do �wi�tego nigdy. - Co to znaczy do �wi�tego nigdy? Trzeba spraw� przy�pieszy�, jak si� tylko da. - Nic mnie nie obchodzi, co trzeba. Nigdy si� nie zgodz�, �eby ta maszyna pracowa�a na moich polach. - Na twoich polach? Tak, na moich - brzmia�a ch�odna odpowied� - Ja mam tutaj prawo weta tak samo jak i ty. Nie mo�esz tu niczego robi� bez mojej zgody. A na to nigdy si� nie zgodz�. I ��dam, �eby� to swoje cudo w og�le st�d usun��, rozumiesz? Nie potrzebne nam to do niczego! Allen zlaz� z siode�ka i stan�� twarz� w twarz z bratem. - Oddaj�c mi t� dzia�k� do dyspozycji, wy��czy�e� j� spod prawa weta. Zgodzi�e� si�, �ebym na niej dokonywa�, jakich chc� eksperyment�w. Trzymam ci� za s�owo. - Wi�c dobrze. Ale nie wa� mi si� pokazywa� z tym ca�ym swoim wynalazkiem na �adnym innym polu. Jasne? Ziemianin zbli�y� si� jeszcze o krok do tamtego. W oczach mia� niebezpieczne ogniki. - S�uchaj, George. Co� nie podoba mi si� twoje podej�cie do tej ca�ej sprawy. I nie podoba mi si� spos�b, w jaki u�ywasz prawa weta. Nie wiem, do czego przyzwyczai�e� si� na Ganimedzie, ale tym razem gra idzie o grub� stawk� i b�dziesz musia� wybi� sobie z g�owy te swoje prowincjonalne przes�dy. - Jak mi si� spodoba, rozumiesz? I w og�le je�li chcesz si� ze mn� k��ci�, chod�my lepiej do biura. Takie sceny przy ludziach nie wp�ywaj� najlepiej na dyscyplin�. Droga powrotna do Budynku Centralnego odbywa�a si� w z�owr�bnym milczeniu. George pogwizdywa� cichutko pod nosem, za� Allen skrzy�owa� r�ce na piersiach i wpatrywa� si� z ostentacyjn� oboj�tno�ci� przed siebie, w w�sk�, kr�t� wst��k� drogi. Nie przerywaj�c milczenia weszli do gabinetu Ziemianina. Allen wskaza� kr�tkim gestem fotel i Ganimeda�czyk zaj�� go bez s�owa. Wyci�gn�� swoje nieod��czne zielone cygaro i czeka�, a� tamten przem�wi. Allen przycupn�� na brze�ku krzes�a i opar� si� obydwoma �okciami o biurko. Zacz�� gwa�townie: - S�uchaj, George. Jest mas� rzeczy w tej ca�ej sytuacji, kt�rych ja ani w z�b nie mog� zrozumie�. Nie rozumiem, dlaczego tak im zale�a�o, �eby�my nawzajem nie wiedzieli o swoim istnieniu, i dlaczego w ko�cu mianowali nas wsp�dyrektorami tych zak�ad�w, przyznaj�c ka�demu prawo weta przeciw decyzjom drugiego. Ale wiem jedno: �e ta sytuacja staje si� powoli nie do wytrzymania. Zak�ady wymagaj� na gwa�t modernizacji, wiesz o tym r�wnie dobrze jak ja. A jednak niech tylko spr�buj� wprowadzi� jakiekolwiek najg�upsze ulepszenie, ty zaraz wyskakujesz z wetem. Nie bardzo rozumiem twoje stanowisko, ale co� mi si� wydaje, �e ty ci�gle zapominasz, �e ju� nie jeste� na tym swoim Ganimedzie. Je�li masz zamiar dalej robi� mi takie obstrukcje, ostrzegam ci�, dobrze si� zastan�w. Ja wychowa�em si� na Ziemi i nie jestem przyzwyczajony do takiej roboty, rozumiesz? I nie ust�pi�, dop�ki w tych zak�adach nie b�dzie wszystko gra�o jak na Ziemi. George wypu�ci� k��b wonnego dymu ku sufitowi, zanim odpowiedzia�; ale gdy si� wreszcie odezwa�, patrzy� ostro przed siebie, a jego g�os brzmia� wyra�n� nutk� sarkazmu. - Jak na Ziemi! Ni mniej, ni wi�cej, tylko jak na Ziemi! Wiesz co, Allen, podobasz mi si�. Mimo wszystko nie mog� ci� nie lubi�, bo to by by�o r�wnie przykre, jak nabra� obrzydzenia do samego siebie. Ale uwa�am, �e twoje wychowanie by�o od pocz�tku do ko�ca niew�a�ciwe. - W jego g�osie d�wi�cza�a teraz ostra nuta oskar�enia. - Tak, jeste� Ziemianinem. Wystarczy na ciebie spojrze�, �eby si� o tym przekona�. Przykro mi to m�wi�. Jeste� stuprocentowym Ziemianinem, ale najwy�ej pi��dziesi�cioprocentowym cz�owiekiem. I oczywi�cie uciekasz si� do pomocy maszyn. Ale ja sobie nie �ycz�, �eby ca�� prac� w naszych zak�adach wykonywa�y maszyny. Nic, tylko maszyny. A co b�d� robi� ludzie? - Kierowa� prac� maszyn - brzmia�a kr�tka, gniewna odpowied�. Ganimeda�czyk podni�s� si� i trzasn�� pi�ci� w st�. - To maszyny kieruj� lud�mi, wiesz o tym dobrze. Najpierw cz�owiek pos�uguje si� nimi, p�niej coraz trudniej mu si� bez nich obej��, a� w ko�cu staje si� ich niewolnikiem. W tym twoim ziemskim raju to nic, tylko maszyny i jeszcze raz maszyny. I w rezultacie co z ciebie wyros�o? Marna imitacja cz�owieka! Opami�ta� si�. - Ale mimo wszystko lubi� ciebie. Lubi� ciebie tak bardzo, �e mi �al, �e nie wychowa�e� si� razem ze mn� na Ganiu. Jak Boga kocham, to by z ciebie zrobi�o cz�owieka. - Sko�czy�e�? - zapyta� Allen. - Mniej wi�cej! - To teraz ja ci co� powiem. Nie jest z tob� jeszcze tak �le, �eby kilka lat na jakiej� porz�dnej planecie nie mog�o doprowadzi� ci� do porz�dku. Ale tak jak sprawy maj� si� teraz, to twoje miejsce jest na Ganimedzie. I ja osobi�cie radzi�bym ci tam jak najpr�dzej wraca�. - Ale nie masz chyba zamiaru agitowa� mnie do tego przy pomocy pi�ci? - powiedzia� George bardzo cicho. - Nie. Nie potrafi�bym podnie�� r�ki na swojego w�asnego sobowt�ra. Ale gdyby� mia� g�b� chocia� troch� inn� ni� ja, z ca�� przyjemno�ci� rozkwasi�bym ci j� kapk�. - My�lisz, �eby ci si� to uda�o, takiemu chuchru jak ty. No, ale lepiej siadajmy. Zdaje si�, �e�my si� obaj unie�li troch� zanadto. W ten spos�b nic nie za�atwimy. Usiad� z powrotem i spr�bowa� bez powodzenia zaci�gn�� si� cygarem, kt�re jednak zgas�o podczas rozmowy; z niesmakiem cisn�� je w otw�r prowadz�cy do spalarni �mieci. - Masz tu gdzie wod�? - burkn��. Allen a� wyszczerzy� z�by z nag�ej uciechy. - Nie b�dziesz mia� chyba nic przeciwko temu, je�li podam ci j� metod� zmechanizowan�? - Zmechanizowana? Nie rozumiem. I Ganimeda�czyk rozejrza� si� podejrzliwie doko�a. - Popatrz tutaj. Zainstalowa�em sobie to urz�dzenie tydzie� temu. Nacisn�� jaki� guziczek na biurku i zaraz gdzie� w g��bi rozleg�o si� szczekniecie. Przez chwil� s�ycha� by�o odg�os nalewanej wody, po czym po prawej r�ce Ziemianina odsun�a si� metalowa tarcza i ze �rodka wyjecha� kubek wody. - No, masz swoj� wod� - rzek� Allen. George si�gn�� ostro�nie, wypi�. Wrzuci� puste naczynie do przewodu spalarni i przez d�u�sz� chwile wpatrywa� si� z namys�em w twarz brata. - Mog� zobaczy� to twoje urz�dzenie nawadniaj�ce? - Jasne. Wszystko jest zainstalowane pod biurkiem. Poczekaj, odsun� si� troch�. Ganimeda�czyk wlaz� pod biurko, a Allen niepewnym spojrzeniem �ledzi� jego ruchy. Po chwili wysun�a si� spod biurka muskularna r�ka i przyt�umiony g�os powiedzia�: - Podaj mi �rubokr�t. - Zaraz. A co ty tam b�dziesz robi� ze �rubokr�tem? - Nic. Nic takiego. Chc� si� tylko przekona�, jak dzia�a ten tw�j wynalazek. Allen poda� �rubokr�t i na kilka minut zaleg�a cisza. Tylko od czasu do czasu s�ycha� by�o leciutkie tarcie metalu o metal. W ko�cu ukaza�a si� zar�owiona twarz George�a. Ganimeda�czyk z zadowoleniem poprawi� przekrzywiony ko�nierzyk. - To kt�ry guzik jest od wody? Allen wskaza�. Po naci�ni�ciu znowu rozleg� si� odg�os ciekn�cej wody. Ziemianin spogl�da� nic nie rozumiej�c to na biurko, to zn�w na brata. A� wreszcie spostrzeg� pod nogami ka�u��. Zerwa� si� na r�wne nogi, zajrza� pod biurko i wykrzykn�� skonsternowany: - Niech ci� wszyscy diabli! Co� ty tam zmajstrowa�? Woda wydobywa�a si� ju� kr�tymi stru�kami spod biurka, a chlupot wci�� nie ustawa�. George ruszy� niedba�ym krokiem w stron� drzwi. - Nic nadzwyczajnego. Zrobi�em po prostu kr�tkie spi�cie. �ap �rubokr�t, b�dziesz musia� naprawi� ten sw�j wodop�j. - I nim zatrzasn�� za sob� drzwi, dorzuci� jeszcze: - Wiesz teraz, co my�l� o twoich wspania�ych wynalazkach. Zawsze si� psuj� w najnieodpowiedniejszym momencie. Brzeczyk bzycza� natr�tnie i Allen Carter zirytowany otworzy� jedno oko. By�o jeszcze ciemno. Z westchnieniem si�gn�� za siebie i w��czy� audytor. Piskliwy g�os Amosa Wellsa z nocnej zmiany za�amywa� si� ze zdenerwowania. Allen otworzy� szeroko oczy i usiad�. - Oszala�e�! - powiedzia�. Ale nim zd��y� wypowiedzie� to jedno s�owo, naci�gn�� spodnie. Nie min�o dziesi�� sekund, a p�dzi� ju� na g�r�, przeskakuj�c po trzy stopnie. Wpad� do centralnej rozdzielni tu� za bratem. Pomieszczenie by�o ju� pe�ne ludzi. Panowa� tu nastr�j paniki. Allen odgarn�� swoje d�ugie w�osy, kt�re opada�y mu na oczy. - Zapali� reflektor na wie�y - zarz�dzi� - Jest zapalony - odpowiedzia� kto� bezradnie. Ziemianin rzuci� si� do okna, wyjrza� na dw�r. Snop m�tnego ��tego �wiat�a, wbity w g�st� �cian� mroku, si�ga� zaledwie na odleg�o�� kilku st�p. Allen szarpn�� okno, kt�re ze zgrzytem unios�o si� par� cali w g�r�. Z dworu wdar�o si� wycie wichru i zaraz odpowiedzia� mu wewn�trz ch�ralny spazm kaszlu. Allen czym pr�dzej zatrzasn�� okno i zacz�� rozpaczliwie trze� za�zawione oczy. - Chyba niemo�liwe, �eby to by�a burza piaskowa - powiedzia� George miedzy jednym kichni�ciem a drugim. - Przecie� to nie jest strefa burz piaskowych. - A jednak - potwierdzi� Wells swoim piskliwym g�osem. - I to najw�cieklejsza ze wszystkich burz piaskowych, jakie prze�y�em. A zwali�a si� od razu z ca�� si��. Zaskoczy�a mnie jak grom z jasnego nieba. Zanim zd��y�em zablokowa� wszystkie otwory, ju� by�o za p�no. - Za p�no! - Allen przesta� si� interesowa� pe�nymi piasku oczyma. M�wi�c, twardo sieka� sylaby. - Na co za p�no? - Za p�no, �eby zabezpieczy� tabor. Najgorsza sprawa z rakietami. Wszystkie co do jednej maj� urz�dzenia nap�dowe zanieczyszczone przez piasek. Pompy irygacyjne te� zanieczyszczone, system wentylacyjny zatkany, W porz�dku s� tylko generatory na dole, ale wszystko inne trzeba b�dzie rozbiera� i czy�ci�. Jeste�my unieruchomieni na jaki tydzie� albo i wi�cej. Zaleg�o kr�tkie, brzemienne milczenie, po czym Alien powiedzia�: - Wells! Macie do dyspozycji dwie zmiany. Bierzcie si� natychmiast do czyszczenia pomp. W ci�gu dwudziestu czterech godzin musz� by� z powrotem zdatne do u�ytku, bo inaczej zmarnuje si� po�owa zbior�w. Czekaj, id� z tob�. Odwr�ci� si�, �eby i��, ale zamar� w p� kroku na widok radiooperatora Michaela Andersa, kt�ry w�a�nie wpad� do rozdzielni. - Co si� znowu sta�o? - Ta cholerna planeta zwariowa�a do reszty - wykrztusi� Anders �api�c dech. - Trz�sienie ziemi, jakiego jeszcze nie by�o. Epicentrum o nieca�e dziesi�� mil od Aresopolis. Zabrzmia�o jednog�o�ne �co�, po czym posypa�y si� bezsilne przekle�stwa. Ludzie t�oczyli si� przera�eni - wielu mia�o w marsja�skiej stolicy �ony i rodziny. - Zaskoczy�o ich zupe�nie - ci�gn�� Anders dysz�c szybko. - Aresopolis w gruzach, rozprzestrzeniaj� si� po�ary. Szczeg��w nie ma, bo stacja nadawcza w naszych laboratoriach umilk�a przed paroma minutami... Teraz w rozdzielni zrobi� si� rwetes. Wszyscy m�wili jeden przez drugiego. Wiadomo�� dotar�a szybko do najodleglejszych zak�tk�w budynku i podniecenie zaczyna�o przybiera� gro�ne rozmiary paniki. Allen zmuszony by� podnie�� g�os do krzyku. - Spok�j tam! Na razie nie mo�emy w niczym pom�c tym w Aresopolis. Sami jeste�my w krytycznej sytuacji. Ta nag�a burza nie jest bez zwi�zku z trz�sieniem. Najpierw musimy pomy�le� o w�asnym bezpiecze�stwie. Wszyscy z powrotem do roboty. Musicie da� z siebie wszystko. Pami�tajcie, �e w Aresopolis b�d� potrzebowali naszej pomocy diablo nied�ugo. - Obr�ci� si� do Andersa. - A ty wracaj natychmiast do aparatu i ani mi si� rusz, dop�ki nie nawi��esz na nowo kontaktu z Aresopolis. George, idziesz ze mn�? - Raczej nie - brzmia�a odpowied�. - Sam zajmij si� swoimi maszynami. Ja zejd� na d� z Andersem. By� ju� �wit, m�tny ponury �wit, gdy Allen Carter powr�ci� do centralnej rozdzielni. By� znu�ony, znu�ony na ciele i na duchu, i na takiego wygl�da�. Skierowa� si� do pokoju radiooperatora. - Sytuacja jest bardzo ci�ka i je�eli... Odpowiedzia�o mu gwa�towne �ciii� George�a, po��czone z rozpaczliwym gestem. Allen zamilk�. Anders, pochylony nad odbiornikiem, obraca� swoimi nerwowymi palcami malutkie tarcze. Podni�s� g�ow�. - Nic z tego, prosz� pana. Nie odpowiadaj�. - No, trudno. Ale nie ruszaj si� i miej uszy szeroko otwarte. Jakby tylko co�, daj mi zaraz zna�. Odwr�ci� si� do drzwi i uj�wszy brata pod rami� poci�gn�� go za sob�. - Kiedy mo�e odej�� nast�pny transport, Allen? - Najwcze�niej za tydzie�. Nie ma mowy, �eby�my mogli uruchomi� wcze�niej jakikolwiek �rodek lokomocji. A jeszcze d�u�ej potrwa, zanim b�dziemy mogli na nowo przyst�pi� do zbioru. - A mamy jakie� zapasy? - Wszystkiego par� ton, ju� posortowane. G��wnie purpura. Ca�a reszta posz�a wtorkowym transportem na Ziemie. George pogr��y� si� w swoich my�lach. Jego brat odczeka� chwile, po czym powiedzia� z przek�sem: - I co ty tam kombinujesz, George? S� jakie wiadomo�ci z Aresopolis? - Diablo z�e! Trz�sienie zr�wna�o z ziemi� pewnie ze trzy czwarte miasta, a reszta stoi w p�omieniach. Z pi��dziesi�t tysi�cy ludzi koczuje pod go�ym niebem. Rozumiesz, co to znaczy? Przez ca�� marsja�sk� noc na dworze? O tej porze roku? W dodatku bez ziemskiego systemu grawitacji, bo oczywi�cie nic z niego nie zosta�o. Allen gwizdn��. - Zaczn� si� zapalenia p�uc! - Zapalenia p�uc i zwyk�e przezi�bienia, grypy i tuzin r�nych innych chor�b. Nie m�wi�c ju� o rannych i poparzonych. Stary Vincent alarmuje o pomoc. - Nie ma kwiat�w? - Ma zapas wszystkiego na jakie dwa dni. Potrzebuje na gwa�t nowego transportu. Prowadzili ca�� te rozmow� spokojnym, beznami�tnym tonem, dbaj�c o zachowanie szerokiego marginesu niedom�wie�, jaki niezb�dny jest, aby przetrwa� kataklizm. Nast�pi�a teraz chwila milczenia, po czym George odezwa� si� znowu: - Kiedy najpr�dzej b�dziemy mogli co� wys�a�? - �eby�my na g�owie stan�li, nie wcze�niej ni� za tydzie�. Mo�e oni by przys�ali jak�� rakiet�, jak burza si� troch� uciszy. Wzi�liby na razie to, co jest, to by im starczy�o, dop�ki nie przygotujemy wi�cej. - Nierealne, nie ma o czym m�wi�. Z lotniska w Aresopolis zosta�a tylko kupa gruz�w. Nie maj� ani jednej rakiety zdatnej do u�ytku. Zn�w zaleg�o milczenie. Tym razem odezwa� si� pierwszy Allen niskim, nabrzmia�ym g�osem: - I co ty mi si� tak przygl�dasz? Na co jeszcze czekasz? - Czekam, kiedy przyznasz, �e te twoje maszyny s� diab�a warte. Pierwsza ogniowa pr�ba i od razu wszystkie zawiod�y. - C�? Przyznaj�! - burkn�� Ziemianin. - Dobre i to! A teraz ja ci si� postaram dowie��, �e nie ma takiej przeszkody, kt�rej by ludzka pomys�owo�� nie by�a w stanie pokona�. - Poda� mu kartk� papieru. - Radiogram, jaki pos�a�em Vincentowi. Allen zmierzy� brata badawczym spojrzeniem, po czym j�� powoli odczytywa� nagryzmolone o��wkiem zdania: W przeci�gu trzydziestu sze�ciu godzin dostarczymy wszystko, co mamy. Powinno wystarczy� do czasu, gdy b�dziemy mogli wys�a� wi�kszy transport. I my tu mamy troch� k�opot�w. - Ciekaw jestem, jak ty to zrobisz - zapyta� uko�czywszy czytanie. - Zaraz zobaczysz - odrzek� George i dopiero w tej chwili Allen zda� sobie spraw�, �e brat wyprowadzi� go poza budynek centralny i �e znajduj� si� gdzie� w g��bi pieczar. Jeszcze z pi�� minut szed� George przodem, nim wreszcie zatrzyma� si� przed jakim� przedmiotem rysuj�cym si� ciemniejszymi konturami w p�mroku. Zapali� �wiat�o i obwie�ci�: - Stary zestaw pustynny! Trzeba bezstronnie przyzna�, �e �zestaw� nie prezentowa� si� zbyt imponuj�co. Z�o�ony z niskiego ci�gnika i trzech przysadzistych otwartych przyczep stanowi� raczej widok �a�osny i staro�wiecki. Zluzowany przez sanie piaskowe i rakiety transportowe przetrwa� tutaj w zapomnieniu pi�tna�cie lat. - Przed godzin� przeprowadzi�em w�asnor�cznie kontrol� techniczn� - ci�gn�� swoje Ganimeda�czyk. - Ci�gnik jest jeszcze na chodzie. Silnik spalinowy, �o�yska kryte, klimatyzacja powietrzna w szoferce. Brat zmierzy� go przenikliwym spojrzeniem. Na jego twarzy malowa� si� niesmak. - Znaczy si�, �e to jest nap�dzane przy pomocy jakiego� paliwa chemicznego? - Aha! Benzyny. Mnie si� to nawet podoba. Przypomina mi, jak to by�o na Ganiu. Mia�em tam... - Zaraz, zaraz. Ale przecie� nie mamy tutaj benzyny. - Pewnie, �e nie mamy. Ale mamy kup� r�nych innych p�ynnych zwi�zk�w w�glowodorowych. Cho�by rozpuszczalnik D. Przecie� to prawie czysty oktan. A mamy go pe�ne zbiorniki. - No, tak - rzek� Allen. - Tylko �e w szoferce jest miejsce wszystkiego na dwie osoby. - Wiem. Ja jestem jedn�. - Ja drug�. George �achn�� si�. - Spodziewa�em si� tego. Ale wiedz, �e to b�dzie troch� trudniejsze ni� naciskanie guziczk�w na biurku. Nie uwa�asz, �e to mo�e okaza� si� ponad twoje si�y, m�j panie Ziemianinie? - Nie uwa�am, Ganimeda�czyku. Musia�o ju� by� ze dwie godziny po wschodzie s�o�ca, kiedy motor ci�gnika o�y� wreszcie r�wnomiernym warkotem, ale mrok na dworze nie tylko nie zrzed�, lecz by� mo�e nawet zg�stnia�. G��wna droga wyjazdowa z pieczar na powierzchni� planety pe�na by�a zgie�ku i krz�taniny. Groteskowe postacie o oczach spozieraj�cych ciekawie przez grube szk�o zaimprowizowanych he�m�w klimatyzacyjnych rozst�pi�y si� na boki, gdy szerokie, przystosowane do piaszczystego terenu opony ci�gnika drgn�y i j�y si� powoli obraca�. Trzy przyczepy ju� do�� dawno za�adowane by�y po brzegi purpurowymi kwiatami i szczelnie opi�te brezentowymi os�onami - i teraz rozleg� si� sygna�, a�eby otworzy� bram�. Czyje� r�ce nacisn�y d�wigni� i podw�jne odrzwia rozsun�y si� ze zgrzytem na boki. Ci�gnik, ledwo widoczny w zamieci nawiewanego piasku, wype�z� na zewn�trz i oblepione piaskiem postacie, rozpaczliwie przecieraj�c szk�o swoich he�m�w, czym pr�dzej zasun�y bram�. George Carter, przywyk�y do tego rodzaju sensacji podczas d�ugoletniego pobytu na Ganimedzie, skwitowa� jednym g��bokim oddechem nag�� zmian� ci�ko�ci, kiedy ci�gnik znalaz� si� poza obr�bem pola ochronnej grawitacji, dzia�aj�cej wewn�trz pieczar. Jego d�onie ani drgn�y na kierownicy. Natomiast jego ziemskiemu bratu wiele brakowa�o do tak fortunnej kondycji. Mdl�cy, bolesny skurcz, jaki �ci�� mu �o��dek, ust�powa� bardzo powoli i trzeba by�o d�ugiego czasu, by jego nier�wny, chrapliwy oddech powr�ci� do jakiej takiej normy. Przy tym Ziemianin przez ca�y czas czu� na sobie rzucane z ukosa spojrzenia tamtego i �wiadom by� ledwo dostrzegalnego u�miechu, jaki go�ci� na jego wargach. Starczy�o tego, by Allen ca�� si�� woli powstrzyma� si� od wydania najl�ejszego j�ku, mimo �e mi�nie brzucha st�a�y ponad wszelk� wytrzyma�o��, a zimny pot zalewa� mu twarz. Tymczasem pozostawa�y za nimi powolne mile, jakkolwiek z�udzenie bezruchu by�o niemal �e r�wnie kompletne jak w czasie podr�y mi�dzyplanetarnej. Za oknami wida� by�o wci�� ten sam. szary krajobraz, monotonny i niezmienny. �oskot motoru brzmia� jak natr�tne terkotanie, za plecami tyka� sennie klimatyzator, oczyszczaj�c powietrze. Od czasu do czasu uderzy� ze szczeg�ln� si�� wicher i piasek zab�bni� o szyb� tysi�cem drobniutkich ostrych ��de�ek. George nie spuszcza� oka z kompasu przed sob�. Milczenie stawa�o si� zwolna coraz bardziej uci��liwe. Przerwa� je w ko�cu Ganimeda�czyk odwracaj�c nagle g�ow�: - Co, u diab�a, z tym klimatyzatorem? Allen podni�s� si� skulony, z g�ow� przyci�ni�t� do dachu szoferki i obr�ciwszy si� zblad�. - Stoi. - Jeszcze �adne par� godzin, zanim burza uciszy si� do reszty. Musimy przez ten czas czym� oddycha�. Prze�a� do ty�u. Musisz go uruchomi�. G�os George�a brzmia� bezbarwnie, lecz by�o w nim co�, co wyklucza�o wszelk� dyskusj�. - Bierz - powiedzia� jeszcze, kiedy brat przelaz� przez jego rami� i znalaz� si� z ty�u szoferki. - Skrzynka z narz�dziami. Masz jakie dwadzie�cia minut, zanim powietrze zrobi si� zupe�nie niezdatne do oddychania. Sytuacja nie jest weso�a. Chmura piaskowa na zewn�trz zg�stnia�a i w�t�e ��te �wiate�ko nad g�ow� George�a nie by�o w stanie ca�kowicie rozproszy� ciemno�ci, jaka zaleg�a szoferk�. Z ty�u s�ycha� by�o jakie� szamotanie, po czym rozleg� si� g�os Allena: - Cholera, drut. Sk�d on si� tutaj wzi��? Nast�pi�o par� uderze� m�otka, potem pe�ne oburzenia przekle�stwo. - To �wi�stwo jest ca�e zatkane rdz�! - I to wszystko? - odkrzykn�� George. - A bo ja wiem. Poczekaj, musz� najpierw oczy�ci�. Jeszcze kilka uderze� m�otka, a potem ci�g�y, przenikliwy odg�os skrobania. Kiedy Allen powr�ci� na swoje miejsce, twarz ocieka�a mu rdzawym potem. Niewiele pomog�o ocieranie wierzchem r�wnie spoconej i pokrytej rdz� d�oni. - Zeskroba�em te cholern� rdze, to teraz t�ok przepuszcza jak dziurawy but. Musia�em nastawi� na pe�ny regulator. Teraz nam ju� nic nie pozosta�o, tylko prosi� Boga, �eby si� ten ca�y klimatyzator za pr�dko nie rozlecia� do reszty. - Tak, tak, pro� Bozi� - powiedzia� George pop�dliwie. - Popro� o taki guziczek do naciskania. Ziemianin nastroszy� si�, ze wzrokiem wbitym nieruchomo przed siebie. Zaleg�o ci�kie milczenie. Dochodzi�a czwarta po po�udniu, kiedy George wycedzi� przez z�by: - Co� mi si� zdaje, �e dop�yw powietrza jest coraz gorszy. Allen poderwa� si� z odr�twienia. Rzeczywi�cie, atmosfera w szoferce by�a duszna i przesycona wilgoci�. Klimatyzator �wiszcza� przeci�gle pomi�dzy jednym tykni�ciem a drugim, przedzielanymi w dodatku coraz to d�u�szymi odst�pami czasu. Wygl�da�o, �e nie poci�gnie d�ugo. - Ile�my ju� przejechali? - Z jedn� trzeci� drogi - brzmia�a odpowied�. - Trzymasz si� jako�? - Niech ju� ciebie o to g�owa nie boli - odci�� si� Allen. Po czym zn�w zamkn�� si� w sobie. Zapad�a noc i na marsja�skim niebie ukaza�y si� pierwsze po�yskliwe gwiazdy, kiedy klimatyzator wyda� sw�j ostatni daremny, d�ugotrwa�y �wist i zamar�. - Niech to diabli! - powiedzia� George. - A zreszt�, i tak ju� nie mo�na by�o oddycha� t� kasza. Otw�rz okno. Przenikliwy, mro�ny podmuch marsja�skiej nocy wtargn�� do �rodka wraz z ostatnimi ziarenkami piasku. George zakaszla� i naci�gn�� na uszy we�nian� czapk�, zanim w��czy� ogrzewanie. - Jeszcze ci�gle trzeszczy w z�bach - powiedzia�. Allen popatrzy� t�sknie na niebo. - Widzisz Ziemi�? - zapyta�. - Ksi�yc jej depcze po pi�tach. - Ziemi�? - powt�rzy� George z lekk� wzgard�. Wskaza� palcem poziomo. - Tam popatrz. Stary poczciwy Jowisz. I odrzuciwszy g�ow� do ty�u, za�piewa� dono�nym barytonem ganimeda�sk� piosenk�. Ostatnia nuta zawibrowa�a i urwa�a si�, zn�w zawibrowa�a i zn�w si� urwa�a i jeszcze raz, i jeszcze, w coraz to kr�tszych odst�pach czasu, a� w ko�cu s�ycha� by�o przeci�g�e przeszywaj�ce zawodzenie, od kt�rego p�ka�y b�benki. Allen patrzy� na brata szeroko otwartymi oczyma. - Jak ty to robisz? - zapyta�. George wykrzywi� si� w u�miechu. - To nasza ganimeda�sk� specjalno��. Nigdy tego nie s�ysza�e�? Ziemianin potrz�sn�� g�ow�. - Nie, nigdy. Znam to tylko z opowiada�. Teraz George zrobi� si� nieco wylewniejszy. - No, ma si� rozumie�. Bo to si� udaje tylko w rozrzedzonej atmosferze. Szkoda, �e mnie nie mog�e� s�ysze� na Ganiu. Z krzes�a by� spad�, jak mi si� czasami uda�o. Poczekaj, �ykn� tylko kawy, to ci za�piewam werset dwudziesty czwarty �Ballady o Ganimedzie�. Odetchn�� g��boko i zacz�� �piewa�. Allen z�apa� go za rami� i potrz�sn��. Ganimeda�czyk o ma�o si� nie zad�awi�. Urwa�. - Co ci� zn�w ugryz�o? - zapyta� ostro. - Co� jakby �azi po dachu. S�ysza�em przed chwil� jakie� st�pni�cia. George popatrzy� w g�r�. - Trzymaj kierownic�. Wlez� i zobacz�. Allen potrz�sn�� g�ow�. - Sam zobacz�. Nie wiem, czybym potrafi� prowadzi� tak� przedpotopow� maszyn�. Po chwili by� ju� na b�otniku. - Nie zatrzymuj si� - krzykn�� jeszcze i si�gn�� podniesion� nog� na dach szoferki. Zastyg� w bezruchu, dostrzeg�szy dwie ��te szparki wpatrzonych w siebie �lepi. U�amek sekundy i poj��, �e znalaz� si� oko w oko z kizelem - sytuacja mniej wi�cej r�wnie przyjemna, jak na Ziemi odkry� we w�asnym ��ku grzechotnika. Ale nie by�o zbyt wiele czasu na takie por�wnania, gdy� kizel ju� przyst�powa� do ataku; w po�wiacie gwiazd b�ysn�o jego �mierciono�ne ��d�o. Allen zrobi� rozpaczliwy unik i straci� r�wnowag�. Zwali� si� na piasek, a� j�kn�o, i zaraz poczu� na sobie ch�odne, �uskowate cia�o marsja�skiego gada. To, co uczyni�, by�o prawie �e odruchowe. B�yskawicznie si�gn�� r�k� i z ca�ej si�y zacisn�� palce na w�skim, wyd�u�onym pysku zwierz�cia. Tak zastygli oboje, cz�owiek i gad, bez tchu, nieruchomi jak pos�gi. Cz�owieka przenika�o dr�enie, serce t�uk�o mu si� gwa�townie w piersi. Nie �mia� si� poruszy�. Nieprzywyk�y do mniejszej marsja�skiej si�y przyci�gania, zdawa� sobie spraw�, �e nie potrafi obliczy� ruch�w. Mi�nie napina�y si� nie proszone, nogi obsuwa�y mimo woli. Stara� si� le�e� bez ruchu - i my�la� gor�czkowo. Kizel poruszy� si� i z jego pyska, �ci�ni�tego przez palce Ziemianina, wydoby� si� dr��cy skowyt. R�ka Allena stawa�a si� coraz bardziej �liska od potu - poczu�, �e pysk bestii zaczyna si� powoli obraca� w jego d�oni. �cisn�� mocniej, zdj�ty lodowatym przera�eniem. Si�� fizyczn� kizel nie dor�wnuje w �adnym wypadku cz�owiekowi, nawet zm�czonemu, przera�onemu cz�owiekowi, zmagaj�cemu si� z podst�pami obcej, marsja�skiej si�y przyci�gania. Ale wystarczy jedno jedyne uderzenie jego ��d�a w jak�kolwiek cz�� - cia�a - i koniec. Kizel szarpn�� si� nagle. Wygi�� grzbiet i j�� bi� nogami. Allen trzyma� go obydwiema d�o�mi - za �adn� cen� nie m�g� pu�ci�. Nie mia� przy sobie ani pistoletu, ani no�a. Na r�wnej p�aszczy�nie pustyni nie wida� by�o nigdzie kamienia, o kt�ry mo�na by roztrzaska� czaszk� gada. Ci�gnik rozp�yn�� si� dawno w mroku marsja�skiej nocy i Allen by� sam, sam na sam z kizelem. Zrozpaczony, spr�bowa� obr�ci� rami�. G�owa zwierz�cia przekrzywi�a si� w bok. S�ysza� jego �wiszcz�cy, chrapliwy oddech. Zn�w rozleg� si� ten sam dr��cy skowyt. Wydoby� si� jako� na wierzch i przycisn�� mocno kolanami ch�odny, �uskowaty tu��w. Teraz j�� z ca�ej si�y wykr�ca� g�ow� gada, coraz to bardziej i bardziej. Kizel wyrywa� si� rozpaczliwie, ale r�ce Ziemianina nie popu�ci�y uchwytu. Czu�, jak zwierz� powoli s�abnie. Zebra� resztk� si� i us�ysza� suchy trzask. Gad opad� bezw�adnie na piasek. Allen podni�s� si� na nogi. Pier� rozsadza�o mu �kanie. Marsja�ska noc �cina�a lodowatym zimnem spocone cia�o. By� sam na pustyni. Teraz nast�pi�a reakcja. W uszach poczu� wzmagaj�cy si� szum. Potrzebowa� ca�ej si�y woli, �eby si� utrzyma� na nogach. Wiatr przenika� na wskro� - ale Allen jako� go ju� nie czu�. Potem szum w uszach j�� krystalizowa� si� w g�os, niesamowicie brzmi�cy g�os, kt�ry stara� si� przekrzycze� podmuchy marsja�skiego wiatru. - Allen! Gdzie si� podzia�e�, u diab�a? Ty ziemska ofiaro! Gdzie jeste�, Allen? Allen! W Allena wst�pi�y nowe si�y. Zarzuci� �cierwo gada na rami� i ruszy� chwiejnie w stron�, z kt�rej dochodzi� g�os. - Jestem tutaj, George. Jestem... Zatoczy� si� jak niewidomy w ramiona brata. George zacz�� szorstko: - Ty ofermo jedna! Wychowa si� taki na Ziemi i potem nie potrafi si� nawet utrzyma� na dachu ci�gnika, kt�ry jedzie z zawrotn� szybko�ci� dziesi�ciu mil! M�g�by� chocia�... G�os za�ama� mu si� jakim� gard�owym d�wi�kiem. - Na dachu by� kizel - powiedzia� Allen z wysi�kiem. - Uchyli�em si� i straci�em r�wnowag�. Masz, wsad� to gdzie�. W Aresopolis p�ac� sto dolar�w nagrody za ka�de takie �cierwo. Nie bardzo m�g� potem przypomnie� sobie, co si� dzia�o przez nast�pne p� godziny. Kiedy odzyska� w pe�ni przytomno��, siedzia� znowu w szoferce. W ustach mia� posmak ciep�ej kawy. Motor pracowa� g�ucho. Grzejniki wydziela�y przyjemne ciep�o. George siedzia� obok w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w pustyni przed szyb� szoferki. Ale od czasu do czasu odchrz�kiwa� i mierzy� brata ukradkowym spojrzeniem. W�wczas wida� by�o dziwny wyraz jego oczu. - S�uchaj - powiedzia� Allen. - Nie powinienem zasypia�. A i ty wygl�dasz na �miertelnie zm�czonego. Wi�c mo�e by� mnie nauczy� tego swojego ganimeda�skiego okrzyku. To mo�e cz�owieka podnie�� z grobu. Ganimeda�czyk spogl�da� uporczywie przed siebie. - Dobra - burkn�� w ko�cu. - Patrz na moje jab�ko Adama, to si� nauczysz. S�o�ce znajdowa�o si� w p� drogi do zenitu, kiedy przed sob� ujrzeli kana�. Ju� na godzin� przed �witem da�o si� s�ysze� trzeszczenie szronu pod ci�kimi ko�ami ci�gnika - znak, �e ko�czy si� pustynia, a zaczyna do�� szeroki pas wegetacji, ci�gn�cy si� po obu brzegach wzd�u� kana�u. Wraz ze wschodem s�o�ca trzeszczenie zamilk�o; teraz ko�a, przystosowane do poruszania si� w piaszczystym terenie pustyni, grz�z�y w mi�kkim mule i ci�gnik porusza� si� znacznie wolniej. Tu i �wdzie pojawia�y si� pos�pne k�py szarozielonych krzew�w, pierwsze urozmaicenie p�askiego rdzawego krajobrazu pustyni, kt�ry towarzyszy� braciom od pocz�tku podr�y. W pewnej chwili Allen pochyli� si� do przodu i chwyci� George�a za r�k�. - Patrz, wida� ju� kana�. Przed nami, troch� na prawo. �Kana�� stanowi� w�sk� odnog� pot�nego Kana�u Jeffersona i o tej porze roku by� prawie ca�kowicie wyschni�ty. Ciemna kr�ta smuga wilgoci - oto wszystko, co z niego pozosta�o. Po obu stronach obrze�a�y j� szerokie obw�dki bagna. Mia� min�� okr�g�y ziemski rok, nim ca�e to koryto wype�ni porywisty lodowaty nurt wodny. Ci�gnik j�� spuszcza� si� ostro�nie po �agodnej pochy�o�ci koryta, pozostawiaj�c za sob� kr�ty �lad, starannie omijaj�cy rozsiane z rzadka g�azy, kt�re przyp�yn�y tu z wiosennym przyborem i pozosta�y, gdy woda opad�a. Ko�a zapada�y si� w b�ocie, rozpryskiwa�y szeroko ka�u�e, podskakiwa�y niezdarnie na kamieniach. Unurza�y si� powy�ej osi w mule w�a�ciwego koryta, po czym j�y si� z wysi�kiem pi�� pod g�r�. Ale prawie zaraz, tak nagle, �e obaj bracia o ma�o nie spadli z foteli, ci�gnik obsun�� si� w bok, uczyni� bezskuteczny wysi�ek, �eby ruszy� dalej, i ugrz�z� na dobre. Bracia wygramolili si� z szoferki, �eby zbada� sytuacj�. George zakl�� w�ciek�e, g�osem nabrzmia�ym rozpacz�. - �adna historia! Niech to jasna cholera! Zaryli�my si� jak �winie w b�ocie! Allen odgarn�� w�osy zm�czonym ruchem. - No i co? D�ugo tak b�dziesz sta� i gapi� si�? Mamy jeszcze ze sto mil do Aresopolis. Trzeba szybko wyci�ga�. - Jasne. Tylko jak to zrobi�? Zamiast przekle�stwa wydoby� si� z jego ust tylko przeci�g�y �wist. George ju� si�ga� do szoferki po link�. Obejrza� j� sceptycznie. - Ty, Allen, w�a� do �rodka. Jak zaczn� ci�gn��, du� nog� ten peda�. M�wi�c to, przywi�zywa� link� do przedniej osi. Rozwin�� j� z drugiego ko�ca, brn�c po kostki w b�ocie. Gdy ju� ca�a by�a wypr�ona, stan��. - No, teraz! - wrzasn��. Twarz poczerwienia�a mu z wysi�ku, mi�nie plec�w napi�y si�. W szoferce Allen wgniata� wskazany peda�, ile si� da�o. S�ysza� huk motoru i spazmatyczne wirowanie tylnych k�. Ci�gnik d�wign�� si� troch�, ale zaraz opad� z powrotem. - Nic z tego - zawo�a� George. - Nie ma si� o co oprze�. �eby nie by�o tak bagniste, tobym da� rad�. - �eby teren nie by� taki bagnisty, toby�my nie ugrz�li - odpar� Allen. - Daj teraz mnie t� link�. - Co� ty? My�lisz, �e ty dasz rad�, jak ja nie da�em? G�os George�a by� nabrzmia�y w�ciek�o�ci�, lecz Allen, niezra�ony, ju� wy�azi� z szoferki. Dostrzeg� przez szyb� wielki g�az, tkwi�cy g��boko w ziemi. Stwierdzi� z ulg�, �e znajduje si� on w zasi�gu linki. Naci�gn�� j� dobrze i wolny koniec obrzuci� dooko�a g�azu. Potem zawi�za� niezdarnie i poci�gn��. Linka nie pu�ci�a. Tymczasem Ganimeda�czyk powr�ci� do szoferki. Wychyli� si� teraz przez okno, wymachuj�c w powietrzu swoj� wielk� pi�ci�. - I co� ty sobie ubzdura�, ty zakuta pa�o? Wyobra�asz sobie mo�e, �e ten omsza�y kamie� wyci�gnie nas z b�ota? - Zamknij si�, dobrze? - wrzasn�� Allen. - Dawaj gazu, jak poci�gn�! Ustawi� si� w po�owie drogi pomi�dzy g�azem i ci�gnikiem i uchwyci� link�. - No, ju�! - krzykn�� z kolei i nag�ym ruchem poci�gn�� link� obydwiema r�kami do siebie. Ci�gnik drgn�� i ko�a znalaz�y oparcie. Przez chwil� ko�ysa� si� w miejscu - motor rycza� na pe�nych obrotach, d�onie George�a dygota�y na kierownicy. W ko�cu ruszy� i j�� wspina� si� pod g�r�. I niemal jednocze�nie g�az na drugim ko�cu wypr�onej linki z g�o�nym cmokni�ciem wynurzy� si� z b�ota i przewali� na bok. Allen zsun�� z niego p�tl� i pu�ci� si� za ci�gnikiem. - Nie zatrzymuj si� - zawo�a� i wskoczy� na stopie�. Lina wlok�a si� po ziemi. - Jak ty �e� to zrobi�, Allen? - zapyta� George; oczy mia� okr�g�e z podziwu. - Nie mam teraz g�owy, �eby ci t�umaczy�. Poczekaj, jak zajedziemy do Aresopolis i wy�pimy si� porz�dnie, to ci narysuj� tr�jk�t si�. Zobaczysz, co w�a�ciwie zasz�o. To nie by�a sprawa si�y fizycznej. Nie musisz na mnie patrzy� jak na jakiego Herkulesa. George z wysi�kiem odwr�ci� od niego spojrzenie. - Tr�jk�t si�, powiadasz. Nigdy o czym� takim nie s�ysza�em, ale jak takie cuda mo�na przy jego pomocy zdzia�a�, to wiedza jest naprawd� wielk� rzecz�. - Jest jeszcze kawa? - Allen obejrza� ostatni termos, potrz�sn�� nim rozczarowany ko�o ucha. - Trud no, si� m�wi. Po�wiczmy wobec tego to twoje ganimeda�skie zawo�anie. To prawie r�wnie dobre. Jeszcze troch� i b�d� umia�. - Ziewn�� na ca�� szeroko�� ust. - Zajedziemy przed wieczorem? - Mo�e i zajedziemy. Kana� pozosta� ju� daleko za nimi. Czerwone s�o�ce zaczyna�o powoli chyli� si� za G�ry Po�udniowe. G�ry Po�udniowe s� jednym z dwu ��a�cuch�w g�rskich� zachowanych na Marsie. W rzeczywisto�ci jest to tylko pasmo wzg�rz, przedwiecznych, szcz�tkowych wzg�rz, coraz to bardziej rozmywanych przez erozj�. Za tym pasmem le�y Aresopolis. G�ry Po�udniowe to jedyny bardziej malowniczy zak�tek Marsa. Posiadaj� one poza tym t� nieocenion� zalet�, �e powoduj�c wst�puj�ce pr�dy powietrzne s� zdolne wyssa� z suchej marsja�skiej atmosfery rzadkie tutaj opady. W normalnych warunkach zapewne ka�dy przybysz z Ziemi czy z Ganimeda zatrzyma�by si� w tej okolicy lub przynajmniej zmniejszy� szybko�� swego pojazdu. Ale nie uczynili tego bracia Carter. Na widok wzg�rz na horyzoncie zab�ys�y im tylko oczy zapuch�e z niewyspania. Cz�onki, odmawiaj�ce pos�usze�stwa ze zm�czenia, spr�y�y si� do jeszcze jednego wysi�ku, kiedy ci�gnik j�� si� wspina� pod g�r�. Za tymi wzg�rzami le�a�o Aresopolis. Szlak, kt�rym jechali, nie prowadzi� ju� prosto jak strzeli�, wytyczany przy pomocy kompasu przez p�ask� jak st� r�wnin�. Wi� si� teraz w�ski i kr�ty w nier�wnym skalistym terenie. Doje�d�ali w�a�nie do Bli�niaczych Wierch�w, kiedy motor ni z tego ni z owego mlasn�� sucho, zakaszla� kilka razy i zgas�. Allen wyprostowa� si� na siedzeniu. W g�osie jego brzmia� niesmak i zm�czenie. - Co znowu z t� utrapion� maszyn�? George wzruszy� ramionami. - To, czego spodziewam si� ju� od godziny. Sko�czy�o si� paliwo. Ale teraz to ju� niestraszne. Jeste�my przy Bli�niaczych Wierchach, dziesi�� mil od miasta. Za godzin� b�dziemy na miejscu. Wy�l� zaraz ludzi po transport. - Dziesi�� mil w godzin�? zaprotestowa� Allen. - Zwariowa�e�! - Twarz �ci�o mu nag�e przera�enie. - O, diabli! Nie dostaniemy si� tam wcze�niej ni� za trzy godziny, a ju� zaraz zmrok. George, przecie� nikt nie wytrzyma tyle czasu na marsja�skim zimnie. To ju�... Urwa�, bo George wyci�ga� go na si�� z szoferki. - Jak Boga kocham, Allen, nie pora teraz, �eby si� rozkleja�. B�dziemy za godzin�, m�wi� ci. Nie biega�e� nigdy po planecie o malej sile przyci�gania? To zupe�nie jakby cz�owiek frun��. Patrz na mnie. Pu�ci� si� d�ugimi, niskimi susami, jak gdyby �lizgaj�c si� tu� nad ziemi�. Po chwili zmala� do rozmiar�w plamki w g�rze zbocza. Ledwo wida� by�o, jak wymachuje r�kami. Jego wo�anie zabrzmia�o cicho i cienko: - No, za mn�! Allen ruszy� - i wyci�gn�� si� jak d�ugi po trzecim dzikim skoku. Le�a� chwil� z szeroko rozpostartymi ramionami, z rozrzuconymi nogami. Z g�ry dochodzi�y bezlitosne wybuchy �miechu. Wsta� w�ciek�y i otrzepa� si�. Zwyk�ym krokiem doszed� do miejsca, gdzie czeka� na niego brat. - Nie gniewaj si�, Allen - rzek� George. - To tylko rzecz wprawy. Ja mia�em do�� czasu, �eby nauczy� si� tego na Ganiu. Widzisz, musisz porusza� si� tak, jakby� bieg� po puchu. I biec r�wnym, spokojnym krokiem, tu� nad ziemi�. Nie podskakuj do g�ry. O, tak. Widzisz? Ziemianin spr�bowa� na�ladowa� ruchy