15244

Szczegóły
Tytuł 15244
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15244 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15244 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15244 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ellen Brett Błock Grób córki Boga Z angielskiego przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz ¦O- Świat Książki Tytuł oryginału THE GRAVE OF GOD'S DAUGHTER Projekt okładki Ewa Łukasik Zdjęcie na okładce East News Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka Redakcja Jacek Ring Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Dorota Wojciechowska Bożenna Burzyńska Copyright © 2004 by Brett Ellen Błock Ali rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zofia Uhrynowska-Hanasz 2005 Świat Książki Warszawa 2005 Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul. Rosoła 10 02-786 Warszawa Skład i łamanie „Kolonel" Druk i oprawa Finidr, Czechy ISBN 83-7391-415-3 Nr 4660 Dla mojej matki i ojca - zawsze Podziękowania /Chciałabym w tym miejscu podziękować moim rodzicom y^za ich niesłabnące wsparcie i zachętę. Jestem także winna wyrazy wdzięczności moim przyjaciołom'- Ruth Foxe Blader, Grace Tseng, Ann Rollert, Heather i Gavinowi Fraterom, Amy i Bradowi Millerom, Aleksowi Parsonsowi, Alice Dickens, Sarze Gegenheimer, Annę Engelhardt, Sue Zwick, Maureen Sąuillace, Matthewowi Vaeth i Barbarze Sheffer. Specjalne podziękowania należą się mojemu agentowi literackiemu, Jonathanowi Pecarsky'emu, jak również mojemu wydawcy Clair Wachtel. Jestem też głęboko wdzięczna Jamesowi Michenerowi i Kopernikańskiemu Towarzystwu Ameryki za grant, bez którego ta książka nie mogłaby powstać. Rozdział 1 Powiedziano mi kiedyś, że odległość między kłamstwem a prawdą jest taka sama jak między piorunem a deszczem - to drugie następuje wkrótce po pierwszym. Ale teraz, mimo że ciemniejące chmury spowiły wzgórza nad cmentarzem, na którym wkrótce spocznie moja matka, wiem, że nie będzie padało, w każdym razie nie dzisiaj. Jest już prawie zima i trawa pod stopami chrzęści, chociaż zachowała intensywną zieleń. Prosta trumna mojej matki spoczywa na deskach, zawieszona nad otwartym grobem, wokół którego zebrała się garstka żałobników. Nieliczni, głównie starzy ludzie, mężczyźni i kobiety, stoją uroczyście, w milczeniu, jakby czekali na autobus. Nikogo nie poznaję, a dla nich jestem obca. - Czy mam przyjemność z córką zmarłej? - pyta jakiś głos. To ksiądz. Przy długich fioletowych szatach jego cera wydaje się blada, a plecy pod płaszczem mocno zgarbione. Tak jakby lata kapłańskiej posługi w tym mieście przygięły go jak wichry drzewo. - Tak - odpowiadam - tak, jestem córką. Przepraszam, ja... - Nieważne. Grunt, że teraz jesteś - mówi zdecydowanym tonem jak lekarz, a nie ostrożnie, z namysłem, jakby się można spodziewać po księdzu. To pewnie właśnie dlatego matka wybrała go, by odprawiał mszę podczas ceremonii żałobnej. Wyobrażam sobie, jak planowała swój pogrzeb - dokładnie tak, jak się planuje ślub. Tak samo sporządzała listę gości, wybierała kościół czy pieśni, które miał grać organista. Ale najważniejsze było miejsce pochówku — cmentarz św. Władysława. Stary lokalny cmentarz, położony na niskim wzgórzu w masywie Alleghenów, był miejscem spoczynku całych pokoleń górników i hutników, którzy za ciężko uciułane pieniądze fundowali sobie marmurowe płyty i rzeźbione nagrobki - jedyne świadectwo ich istnienia, na jakie mogli liczyć. Kiedy jednak zakładano cmentarz, nikt nie wiedział, że głęboko pod wytyczoną działką płynie podziemny strumień, który sprawił, że po latach podmyta ziemia się zapadła. Płaski niegdyś teren jest dziś pełen pagórków, a pofałdowana trawa przypomina piaszczyste wydmy. Wszystkie delikatnie rzeźbione nagrobki tkwią w ziemi poprzechyla-ne i powypiętrzane, jakby płynęły po wzburzonym morzu. Kamienne aniołki, z oczyma wzniesionymi kiedyś w niebo, teraz przekrzywione, spoglądają z ukosa w dół jak znużone uczennice. Podminowany przez pulsujące podziemne wody cmentarz mówi więcej o życiu niż o śmierci. — Jednak ci się udało. Odwracam się i widzę mojego brata Martina brnącego gruntową drogą w stronę grobu. Gdyby nie głos, z pewnością bym go nie poznała. Twarz ma pozbawioną wszelkiego wyrazu, ubranie wymięte, jakby dopiero co zakończył bójkę, z której ledwo wyszedł bez szwanku. Martin przytula mnie szorstko. Podczas krótkiego uścisku czuję od niego alkohol. — Cieszę się, że jesteś — mówi. Jego wzrok, w którym widzę przebłysk wdzięczności i przypomnienia, przez chwilę spoczywa na mojej twarzy, po czym Martin oddala się, skrępowany bliskością. Nie jestem taka głupia, żeby pytać, co u niego słychać. Sprowokowałoby to tylko kłótnię, w której wypomniałby mi, że nie dzwoni- 10 łam, nie pisałam i nie przyjeżdżałam, zaniedbując moje dawne życie, miasto i jego. A przecież nie jest to ani czas, ani miejsce na dyskusję o moich grzechach. Żeby przerwać milczenie, pytam cicho- - Kim są ci ludzie? - Nie jestem pewien, ale przypuszczam, że wszyscy są z kościoła. Jesteśmy jedynymi żyjącymi krewnymi matki, jedynymi niedobitkami jej rodziny. - Ksiądz zaraz zacznie - mówi Martin, kończąc rozmowę, zanim któreś z nas powie o słowo za dużo. Podchodzę do trumny i Martin zajmuje miejsce u mojego boku, trochę przede mną. Widzę rozdarcie na jego marynarce, które zaczyna się na ramieniu i biegnie dalej w dół, po żebrach, poszarpane cięcie, jakby ktoś dźgnął mojego brata w plecy. To długie postrzępione rozdarcie przypomina mi, dlaczego tu jestem i dlaczego wyjechałam. O życiu mojego brata wiem niewiele, jest ono dla mnie czymś tajemniczym jak dolna część kartki, wydartej z grubej, nieprzeniknionej księgi. Od lat nie pracuje i nigdy się nie ożenił. Mieszka w wynajmowanym pokoju, a jedyną pewną rzeczą w jego życiu są czeki zasiłku dla bezrobotnych, regularnie co miesiąc przychodzące pocztą. Dziesiątki lat nałogowego picia odcisnęły na nim piętno. Mam wrażenie, że alkohol dosłownie rozcieńczył krew mojego brata, osłabiając w nim ducha, który przypominał teraz wiszące na sznurze prześcieradło, szarpane porywami wiatru. Nie jest tym samym człowiekiem, którego znałam, i podejrzewam, że już nigdy nie będzie. Ksiądz uroczyście pochyla głowę. Martin spuszcza oczy i chowa ręce do kieszeni, chroniąc je przed chłodem nasilającego się wiatru. Wydaje mi się, że utrzymanie prostej postawy przychodzi mu z trudem. Nie umiem powiedzieć, czy jest pijany, czy to prawdziwy żal sprawia, że Martin lekko się chwieje. Mój brat był bystrym, rezolutnym, energicznym dzieckiem. Dzieckiem, jakim sama chciałabym być. Ale od tamtej wiosny, która przewróciła do góry nogami nasz 11 mały dziecinny świat, mój brat nigdy już nie był taki sam. Od tamtej chwili stał się dryfującym statkiem, niezdolnym do utrzymania kursu. Wiele lat później picie pozbawiło go tych nielicznych żagli, jakie mu pozostały. Obawiam się, że po śmierci matki statek Martina ostatecznie osiądzie na mieliźnie, by już nigdy nie wypłynąć w morze. Ten lęk tkwi jak kolec w moim sercu. - W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego - kapłan żegna się po polsku. — Słowa rozumiem od razu, mimo że od lat nie słyszałam tego języka. - Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie... - A światłość wiekuista niechaj jej świeci teraz i na wieki wieków, amen — odpowiadają donośnym głosem wierni. Jedna z kobiet dotyka chusteczką kącików oczu, starając się powstrzymać łzy. Za sąsiednim nagrobkiem leży zwój darniny, przewiązany sznurkiem. Wiatr porusza źdźbłami trawy, które drgają w jego porywach. Jest to trawa, która kiedyś porastała miejsce pochówku mojej matki. Myśl o tym, że ten porządny rulon wkrótce zostanie rozwinięty, jak żywy całun, napawa mnie smutkiem, ale nie chce mi się płakać. Śmierć matki odczuwam jak coś w rodzaju skaleczenia w czubek palca. Ból nie jest ostry, ale przypomina o tym maleńkim skrawku skóry i o wszystkim, co go dotyka, budząc wspomnienie, które od dawna staram się ignorować. Ja jedna znam powód, dla którego moja matka spocznie tu, w tym właśnie miejscu, i ta wiedza sprawia, że prawo grawitacji staje się mniej dolegliwe. Czuję się, jakby moje ciało było nadmuchane powietrzem, jakbym się unosiła nad żałobnikami niczym balon, przywiązany do nadgarstka mojego brata, lekka, ale nie wolna. Miejsce pochówku mojej matki jest tak nieprzypadkowe jak pocałunek. Usytuowane na szczycie samotnego wzniesienia, spogląda na rzekę i leżące poniżej miasto, a także na kwaterę cmentarza dla ubogich, położoną w cieniu gór na skraju posiadłości św.Władysława. Jest to piękny widok, upstrzony polami i kępami świerków, malowniczy mimo skrawka ziemi poznaczonego wypryskami nagrobków. 12 Największy sekret mojej matki leży pogrzebany na tym płaskim kawałku niepoświęconej ziemi, jak samotny skarb. Tu będzie go zawsze miała blisko, zawsze na oku. Dlatego i tylko dlatego nie opłakiwałam jej; płakałam nad sobą i nad tym wszystkim, co nigdy nie było i nie będzie moje. Kapłan kontynuuje mowę pogrzebową, ale do mnie nie docierają jego posępne słowa; zagłusza je wiatr. Rozdział 2 Był rok 1941, rok, w którym pierwszą wiosenną ofiarą rzeki Allegheny padła dziewczynka. Zwykle rwący nurt porywał chłopca, który próbując zaimponować kolegom, igrał z niebezpieczeństwem, albo wędkarza, który ginął wraz z łodzią, zmiażdżony masami spiętrzonych przez tamę wód. Tym razem to pięcioletnia dziewczynka weszła do bystrej wody, chcąc udowodnić braciom, że jest tak samo dzielna jak oni. Jej ciało znaleziono w odległości półtora kilometra w dół rzeki. Zaraz potem gwizdek w hucie stali odezwał się osiem razy, jak zawsze wtedy, kiedy ktoś utonął. W ten sposób dowiedzieliśmy się o śmierci małej. Nie przypominam sobie nazwiska dziewczynki, chociaż pamiętam jej buzię. Hyde Bend było małym miasteczkiem, niewiele ponad dwa tysiące mieszkańców, i większość dzieci uczęszczała do katolickiej szkoły imienia św.Władysława. Mimo że miałam wówczas dwanaście lat i byłam o kilka klas wyżej, musiałam zauważyć tamtą dziewczynkę. Miała włosy ciemnoblond i twarz jakby stworzoną do uśmiechu. Często słyszałam, jak po lekcjach przełożona, siostra Bartolomea, sztorcuje ją za to, że ciągle chichocze. -1 co się tak uśmiechasz, dziecko? - strofowała ją po polsku. - Gdyby Bóg chciał, żebyś się bez przerwy uśmiechała, twoje usta nie byłyby nawet zdolne do tego, żeby się 14 skrzywić. - Mimo tych reprymend uśmiech nigdy nie znikał z buzi dziewczynki. Jakby żaden smutek jej się nie imał. Dzień po wyłowieniu z rzeki jej ciała zakonnice odmówiły z nami w intencji małej dziesiątkę różańca, jedno „Ojcze nasz" i dziesięć „Zdrowaś, Maryjo". Następnie ostrzegły nas, żebyśmy się nie bawiły w pobliżu rzeki i nie prowokowały nieszczęścia. Bo nieszczęście można na siebie ściągnąć, tego były pewne. Takie ostrzeżenia słyszałyśmy już wcześniej, ale okazywały się mało skuteczne. Rzeka nas zawsze kusiła. Niespełna kilometrowy odcinek wielkiej Allegheny obejmował od tyłu Hyde Bend jak ramieniem, a brzegi rzeki były zbyt kuszące, żeby się im oprzeć. Obiecywały przygodę, otwierając perspektywy fantastycznych zabaw z użyciem kijów, kamieni i pustych w środku trzcin, zabawek, na które mogli sobie pozwolić nawet najubożsi z nas. I chociaż brudna, mulista rzeka kolorem przypominała oksydowane srebro, a do tego była niezmiennie lodowata, to jednak jej brzeg miał dla nas nieodparty urok. Nazywaliśmy go plażą, mimo że ten skrawek ziemi, pokryty mułem i oślizgłymi kamieniami, nie zasługiwał na taką nazwę. Ale był nasz, był jedyną plażą, jaką znaliśmy. Żeby dostać się do rzeki, należało pokonać chwiejne drewniane schodki, prowadzące jakieś sześć metrów w dół. Z każdą zimą stopnie bardziej skrzypiały i jęczały, ale się trzymały, raczej jako świadectwo naszej potrzeby łączności z rzeką niż dzięki solidności konstrukcji. Podobnie jak Styks, czarna granica oddzielająca piekło od świata żywych, nasza rzeka była jedynym, co nas dzieliło od nieznanego. Jako dziecko nigdy nie wiedziałam, po której jestem stronie. Dopiero po latach znalazłam odpowiedź na to pytanie. Powstające wzdłuż rzeki drewniane domy były uważane za najdroższe nieruchomości w mieście, mimo że z racji swojego położenia od wczesnej jesieni do późnej wiosny musiały się opierać wściekłym atakom wichrów. A jednak mieszkanie nad wodą uważano za przywilej, jak siedzenie 15 w pierwszym rzędzie w teatrze. Kiedy robiło się zimno, ludzie ci zaszczytnie marzli pierwsi. Jednak właściciele nadrzecznych domów nie byli z tych, co noszą do pracy kombinezony i kaski ochronne. Oni wkładali czyste, uprasowane koszule i wełniane garnitury i stanowili mniejszość w Hyde Bend. Byli przedstawicielami klasy rządzącej, których nazwiska znałam, ale w których domach ani moja rodzina, ani ja nie bylibyśmy mile widziani. River Road, jak została słusznie nazwana ta ulica, wyznaczała obwód miasta z jednej strony, z drugiej funkcję tę pełniła ciesząca się równie uzasadnioną nazwą Field Street, ulica z widokiem na dawno leżące odłogiem pole sałaty. Field Street stanowiła główny trakt Hyde Bend, wzdłuż którego znajdowały się sklepy i biura. Za nimi ciągnął się kilometrami porośnięty chwastem i ginący w oddali ugór. W drugim końcu miasto zamykały zakłady Consolidated Steel, potężne budynki huty stali, która produkowała sztaby metalu tak samo konsekwentnie, jak wysyłała w niebo pełne sadzy pióropusze dymu. Po przeciwnej stronie Hyde Bend znajdowały się niskie, długie budynki General Salt. I mimo że nazwa nie była całkiem jasna, to wszyscy wiedzieli, że produkowano tu chemikalia na bazie soli, głównie pestycydy. Wiele lat później wytwórnia przestawiła się na produkcję najnowocześniejszego środka, miałkiego, różowego proszku, znanego jako DDT. Trzy kominy fabryczne i rząd kominów na budynkach wytwórni były w całej okolicy, w promieniu wielu kilometrów, najwyższymi punktami, jeśli nie liczyć ogromnego neonowego krzyża na szczycie góry po drugiej stronie rzeki. Krzyż, wzniesiony w 1938 roku, został ufundowany w darze dla kościoła św. Władysława i mieszkańców Hyde Bend przez dwie fabryki, zamykające miasto z dwóch stron. Krzyż świecił się od piątej po południu do piątej rano, a jego czubek strzelał wysoko w górę, zaświadczając swoim blaskiem, że w całej okolicy nie ma wyższego obiektu. Hyde Bend było całkowicie katolicką enklawą polskich imigrantów. Większość choć trochę znała angielski, ale 16 praktycznie słyszało się tylko ich rodzimy język - polski. Szyldy były wprawdzie w języku angielskim, ale wewnątrz, w sklepach, mówiono po polsku. Tak, jakby cale miasto udawało, że jest czymś innym, niż było w rzeczywistości, jakby chciało utrzymać amerykańską fasadę, by zachować gwarantowane przez ten kraj przywileje. Jednakże zwyczaje, tradycje, jedzenie i moralność - wszystko to było rodem z podwarszawskich i podkrakowskich wiosek. Co zaś do obcych przybyszów, to Hyde Bend miało dla nich tylko jedną odpowiedź - mocno zaciśniętą pięść. Ci, co trafili tu w poszukiwaniu pracy w hucie stalowej albo w fabryce, a nie byli ani Polakami, ani katolikami, szybko stąd wyjeżdżali. Osiedlali się w jednym z sąsiednich miasteczek i dojeżdżali do pracy autobusem huty. Odwiedzający miasto obcy nigdy nie zostawali w Hyde Bend, a ci, którzy dojeżdżali tu do pracy, trzymali się razem. Podczas lunchu siedzieli przy swoich stolikach, rozmawiając między sobą. Nie mieli zresztą wyboru. Mężczyźni z Hyde Bend specjalnie mówili w pracy tylko po polsku. Była to ich własna forma segregacji, sposób na oznaczenie terytorium i potwierdzenie własnej pozycji. W ten sposób mieli jakiś okruch władzy, co napawało ich radością i dumą. Miasto wzięło swą nazwę od groźnego zakrętu rzeki, nad którym było położone. Płytkie skaliste mielizny rozpruły dna tak wielu łodzi i parowców, że ruch na rzece w tym miejscu praktycznie ustał. Nawet po wybudowaniu tamy, która miała służyć uregulowaniu rzeki, tylko nieliczni próbowali przebyć ten przeklęty zakręt Allegheny. Reputacja Hyde Bend była taka sama jak jego położenie. Miasto, zbudowane na planie regularnego czworokąta, nieprzypadkowo miało tylko jedną drogę wyjazdową, dochodzącą do autostrady, stanowiło rodzaj ślepego zaułka, butelki z wąską szyjką. Wzdłuż czterech głównych ulic, łączących skrajne punkty miasta, stały niskie, przysadziste domy i kryte dwuspadowym dachem szałasy, pokryte sosnowym szalunkiem. Większość budynków była pomalowana na biało — co wypadało najtaniej — chociaż nigdy nie 17 pozostawały białe. Od sadzy z kominów huty i nieustannych wiejących od rzeki wiatrów biała farba szybko szarzała. Niektórzy zadawali sobie trud ręcznego mycia domów na lato, ale bardzo szybko przybierały one z powrotem szary odcień kurzu. Jak gdyby w Hyde Bend osiągnięcie białej barwy było trudne, jeśli nie niemożliwe. W mieście brakowało drzew. W okresie rozwoju huty wszystkie drzewa wycięto, żeby zrobić miejsce pod domy. Nie było też trawy, nawet wąskich pasków zieleni wzdłuż chodników. Wydawało się, że w Hyde Bend nie ma miejsca dla przyrody, nawet na obrzeżach miasta. Wobec braku drzew i ptaki stanowiły tu rzadkość, jeśli nie liczyć przypadkowych szybujących na wietrze mew czy wron, które pełniły stałą wartę na drutach telefonicznych, wypatrując odpadków lub padliny. Ptaki widywaliśmy tylko w locie albo wtedy, gdy na krótko siadały na ziemi, nigdy jednak nie słyszeliśmy ich śpiewu, dlatego większość nas, dzieci, marzyła o tym, żeby mieć w domu jakiegoś ptaszka. Chłopcy całymi gromadami polowali na wrony, starając się okruchami chleba skłonić je do zejścia z drutów. Kiedy któraś z wron sfruwała na ziemię i zaczynała dziobać, chłopcy rzucali się na nią z wyciągniętymi rękami. Ale ptaki zawsze były szybsze i zdołały uciec. Nie miało to zresztą większego znaczenia, jako że i tak u nikogo z nas nie było klatki. Cały dreszczyk emocji związany z polowaniem na ptaki polegał na tym, żeby któregoś z nich dotknąć, żeby dotknąć istoty zdolnej do opuszczenia tego miejsca raz na zawsze. Pomiędzy czterema głównymi ulicami, przecinającymi Hyde Bend, biegły trzy alejki, kiedyś zaledwie ścieżki, wzdłuż których w miarę rozwoju miejscowego przemysłu zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu rzędy bud, wciskając się niby chwasty w pęknięcia miasta. Tu znajdowali dach nad głową najubożsi mieszkańcy Hyde Bend. Pierwsza z alejek, nazwana po prostu „Pierwszą," leżała najbliżej River Road, dlatego mimo że była tylko skromną uliczką, jej 18 mieszkańcy szczycili się swoją „uprzywilejowaną" pozycją, jakby ta bliskość rzeki w jakikolwiek sposób mogła ulżyć ich ciężkiej doli. Następna alejka była po prostu kolejną, nieco bardziej wysuniętą w głąb miasta ulicą, ostatnia zaś, zwana „Trzecią", biegła za gospodą „Srebrny Pantofelek" i za posterunkiem policji. Wzdłuż niewybrukowanej uliczki ciągnął się rząd dwuizbowych ruder, ściśniętych razem jak zęby. Z braku rynsztoków błoto praktycznie tu nie wysychało, a ponieważ śmieci zbierano tylko w drugim końcu ulicy, smród odpadków był wszechobecny jak błoto. Większość mieszkańców miasta unikała tej uliczki, a także zabraniała dzieciom chodzenia przez nią na skróty. Trzecia, poza stałymi mieszkańcami, była miejscem boleśnie pustym, do którego trafiało wszystko, co Hyde Bend miało złego, brzydkiego czy w jakikolwiek sposób trudnego do przyjęcia. Tu właśnie mieszkaliśmy my - ja, mój brat i rodzice. Zajmowaliśmy prymitywną drewnianąbudę, którą ojciec nazywał „naszym domem", chociaż bardziej przypominała komórkę na narzędzia niż miejsce nadające się do zamieszkania przez łudzi. W ściany dla izolacji nawtykano gazet i nocą, kiedy przez szczeliny między deskami nie świstał wiatr, słychać było szelest gnieżdżących się w papierze myszy. Jak w całym Hyde Bend, prawie wszystko na Trzeciej było szare. Gonty, ganki i kryte papą dachy pokrywała warstwa sadzy. Na Trzeciej wszystko miało jeszcze ciemniejszy odcień szarości niż gdziekolwiek indziej, chociaż wydawało się, że zimno i smród wyssały z niej wszelki kolor. Istniał tu jednak mały skrawek ziemi, z którego wyrastało życie. Był to niewielki klomb róż, składający się z kilku mizernych krzewów, z których każdy zakwitał w lecie jednym jaskrawym kwiatem. Róże, jak zresztą wszystko na Trzeciej, należały do kobiety znanej nam tylko jako Pani Słodka. Siostry zawsze powtarzały, że żaden obraz nie odda prawdziwego wyglądu diabła, ale ja byłam przekonana, że najbliższa wyglądem diabłu musiała być właśnie Pani Słodka. Zamiast mówić, syczała! zamiast chodzić, miotała 19 się. Jako wdowa zawsze nosiła czerń, a swoje sztywne włosy farbowała na ognistorudo, zwykle jednak miała duże siwe odrosty, które sprawiały, że na naszych oczach jakby zmieniała się, starzała. I chociaż liczyła zaledwie czterdzieści kilka lat, chodziła o lasce. Jakaś tajemnicza niemoc usztywniła jej stawy biodrowe i przygarbiła plecy. Pani Słodka była też głucha na jedno ucho. Mimo swoich niedomagań potrafiła jednak błyskawicznie obrócić się na pięcie, przechylając głowę na stronę zdrowego ucha. Ten gwałtowny ruch był chyba bardziej przerażający niż cokolwiek, co mogła powiedzieć czy zrobić. Jak reszta dzieciaków z Trzeciej, bałam się nawet jej spojrzenia. Nieżyjący od dawna mąż Pani Słodkiej pozostawił jej w spadku praktycznie wszystkie domy na Trzeciej, a ona rządziła tymi ruderami jak tyran. W tamtych czassch oznaczało to, szczególnie dla kobiety, fortunę. Zamiast toalet w mieszkaniach, na zewnątrz, między budynkami, były rozsiane wychodki, za których używanie Pani Słodka kazała sobie płacić, wyznaczając kary pieniężne, gdy stan ich czystości nie spełniał jej oczekiwań. Te ekstraopłaty nazywała „podatkiem gównianym". Pani Słodka była równie bezlitosna, gdy chodziło o pobieranie czynszu^ wszystkim tym, którzy się spóźniali, groziła wyrzuceniem na bruk. W dniu pobierania czynszu miała zwyczaj walić laską w drzwi i krzyczeć: - Dzisiaj termin, płacić, co jesteście winni! Ilekroć słyszałam te słowa, zawsze myślałam^ gdybym była grzesznicą, tak właśnie mówiłby do mnie diabeł. Grzech był jak dług, a dług u Pani Słodkiej był niczym zaciągnięty u diabła. Zawsze, w ten czy inny sposób, zbierała pieniądze. Wszyscy mieszkańcy Trzeciej znali historię mężczyzny o nazwisku Łubiak. Łubiak mieszkał na końcu uliczki i od czasu śmierci żony, która umarła w połogu, był niepocieszony. Nie mógł jeść, spać ani pracować i tylko bez końca spacerował przed kościołem św. Władysława, gdzie brali z żoną ślub. Kiedy nadszedł termin płacenia czynszu i Łubiak nie 20 mógł się wywiązać, Pani Słodka tylko się uśmiechnęła i spokojnie odeszła od jego drzwi. Nazajutrz, wyczekawszy na ganku, aż Łubiak wyjdzie do kościoła, własnym kluczem otworzyła jego drzwi. Zawołała kilku starszych chłopców i za skromną opłatę kazała im porozbijać meble Łubiaka, a szczątki wyrzucić za okno i wdeptać w ziemię. Nie miało dla niej żadnego znaczenia, że mężczyzna mógłby te meble sprzedać i zwrócić jej pieniądze. Dla niej ważne było, żeby wszyscy - Łubiak i my, reszta - wiedzieli, na co się narażają grzesząc przeciwko Pani Słodkiej. Taka lekcja była według jej oceny warta sumy równej czynszowi nieszczęśnika. Od tamtej pory nikt go już nigdy nie oglądał ani nie wiedział, co się z nim stało. Jednakże pozostał w naszej pamięci jako znękany duch, który co miesiąc nawiedzał Trzecią, przemawiając do nas laską Pani Słodkiej, która waliła w nasze drzwi. Pani Słodka kochała tylko swoje pieniędze i nie bała się niczego poza rzeką. Jej lęk i nienawiść zrodziły się jakieś dwadzieścia lat przed moim urodzeniem i wszyscy w Hyde Bend znali tę historię. Powtarzano ją zarówno jako element folkloru, jak i fakt. Latami Pani Słodka chodziła nad rzekę, skąd przynosiła muł pod swoje róże. Twierdziła, że to specjalny muł i że właśnie dzięki niemu jej róże są takie dorodne i zdrowe. Było coś w tych nieprzyjaznych wodach, co zasilało kwiaty i - za sprawą niezrozumiałej alchemii - dawało im życie, a Pani Słodka nie chciała z nich zrezygnować. Ilekroć szła nad rzekę po swój drogocenny muł, zabierała ze sobą synka, Josepha, wówczas zaledwie raczkującego malca. Gdy napełniała wiadra, pozwalała chłopcu stać na brzegu i bawić się drewnianą łódką którą mu kupiła. Był to ładny ręcznie rzeźbiony stateczek, pomalowany na czerwono, z papierowym żagielkiem i nitką, za którą można go było ciągnąć. Pewnego dnia Pani Słodka, odwrócona tyłem do malca, chwilę za długo napełniała wiadra, a kiedy wreszcie uniosła wzrok, zobaczyła Josepha, jak z głową pod wodą dryfował w dół rzeki, a w ślad za nim czerwona łódeczka. 21 Ciała Josepha nigdy nie znaleziono; zachowała się tylko żaglówka. Rzeka wyrzuciła ją na brzeg, w gąszcz gałęzi, całą i nietkniętą. Wkrótce po utonięciu małego mąż Pani Słodkiej umarł na zapalenie płuc, zostawiając ją całkowicie samą. Za pozostałe po nim pieniądze Pani Słodka mogłaby z powodzeniem wynieść się z Trzeciej i przeprowadzić nawet na wymarzo-ną River Road. Mimo to pozostała, ale rzadko opuszczała dom położony na końcu uliczki, jedyny w okolicy budynek przyzwoitej wielkości. Ludzie mówili, że to pod wpływem tych tragedii serce Pani Słodkiej stało się twarde jak głaz. Zrobiła się okrutna i, w opinii większości, chora na umyśle. Ludzie unikali spotkań z nią w obawie, że dotknie ich to samo nieszczęście. Po śmierci syna Pani Słodka przestała zbliżać się do rzeki, a jeśli ktoś wspomniał o rzece w jej obecności, spluwała na ziemię. „Wiedźma". Było to jedyne słowo, jakie się w związku z nią cisnęło na usta. Jednakże Pani Słodka w dalszym ciągu potrzebowała bezcennego błocka, dlatego płaciła Leonardowi Olszewskiemu, żeby napełniał jej wiadra i przynosił do ogrodu. Olszewski był dwudziestoparoletnim ociężałym umysłowo mężczyzną o byczym karku, krótkiej szyi i małej główce. Przerwał szkołę po trzeciej klasie, chociaż podobno głównie dlatego, że siostry nie chciały go u siebie trzymać. Nie radził sobie w nauce i miewał ataki złości. W jednej chwili był spokojny i potulny, a już w następnej nie można go było uspokoić. Z wiekiem jednakże, kiedy ojciec Leonarda i zarazem jego jedyny opiekun umarł, mieszkańcy Hyde Bend zaczęli mu współczuć. W zamian za sprzątanie knajpki „Srebrny Pantofelek" dostał pryczę na zapleczu lokalu, a także zaczął zarabiać na życie noszeniem ludziom zakupów, dźwiganiem skrzynek i odmiataniem w zimie śniegu. Najwięcej poleceń dla Leonarda miała jednak Pani Słodka. Raz w tygodniu, regularnie jak w zegarku, widywałam go na Trzeciej, jak niósł do jej ogrodu dwa ciężkie wiadra. Później, bez śladu zmęczenia czy wysiłku, przynosił kolejne dwa wiadra, szczęśliwy, że ma co robić. 22 Leonard mówił tylko po polsku, ale była to polszczyzna łamana i tak prymitywna, że ledwie można go było zrozumieć. A co gorsza, z natury nieśmiały, często się jąkał. Dwa przednie zęby, długie i wystające, opierały mu się, jak u królika, na dolnej wardze, nawet kiedy miał zamknięte usta. Była to druga przyczyna, dla której Leonard rzadko się odzywał czy uśmiechał. Większość osób nie rozumiała go i prosiła, żeby powtórzył, co jeszcze bardziej go deprymowało, dlatego zwykle odchodził speszony. Ale ja go rozumiałam. Raz w tygodniu Leonard obchodził domy wszystkich trzech uliczek, pukając do drzwi i pytając: - Czy jest dla mnie jakaś robota? Ilekroć pojawiał się u nas, w oczach zapalał mu się błysk zainteresowania na widok mojej twarzy. Rodzice zawsze mi mówili, żebym go odprawiała. Nawet gdybyśmy mieli jakąś robotę do wykonania, to i tak nie byłoby nas stać na zapłacenie Leonardowi. Mimo to, kiedy koło nas przechodził, zawsze starałam się dać mu kawałek sera czy małe jabłko, mając nadzieję, że matka mnie na tym nie złapie. Leonard uśmiechał się wtedy zachwycony, szybko zasłaniając ręką usta. Dziękował mi skinieniem głowy i szedł do następnego mieszkania, mając nadzieję, że dostanie jakąś pracę lub spotka go inny przejaw ludzkiej życzliwości. Na Trzeciej Leonardowi rzadko dopisywało szczęście. Większość naszych sąsiadów była tak samo biedna jak my. Mieszkało tu wiele wdów i kobiet porzuconych przez mężów, którzy nie pozostawili im nic poza dziećmi do wykarmienia. Mimo że byliśmy równie biedni jak reszta mieszkańców Trzeciej, matka izolowała mnie i Martina od innych dzieci, tak samo jak jakaś bogata matka mogłaby izolować swoje dzieci od nas. Nigdy nie mówiła, że jesteśmy lepsi czy inni, ale z jej zachowania można się było tego domyślić. Dlatego zarówno dzieci, jak i dorośli się nami nie interesowali. A jeśli już cokolwiek o nas mówili, to szeptali, że zadzieramy nosa, chociaż nie było po temu żadnych powodów - ostatecznie przecież mieszkaliśmy w tym samym miejscu co oni. Obraź-liwe uwagi i plotki pochodziły głównie od kobiet, a to dlatego 23 że na Trzeciej prawie nie było mężczyzn. Mój ojciec, jeden z pięciu mężczyzn w ogóle i jeden z dwóch, którzy mieli stałe zatrudnienie, pracował w hucie na nocną zmianę, czyli od dziesiątej wieczór do szóstej rano. Huta produkowała stal dwadzieścia cztery godziny na dobę i co osiem godzin gwizdek oznajmiał kolejną zmianę. Był to niski, żałosny dźwięk, który narastał i rozchodził się po całym Hyde Bend jak wisząca w powietrzu mgła. Po gwizdku dziesiątki mężczyzn wysypywały się przez główną bramę — z twarzami, rękami i kombinezonami pokrytymi warstwą sadzy, jakby dopiero co wyszli z płonącego budynku. Mój ojciec jako kadziowy pracował przy gigantycznych wannach, do których spuszczano płynną stal. Było ich w hucie dziewięć, a każda miała trzy metry długości i dwa razy tyle głębokości. Dla izolacji i zapobieżenia pękaniu kadzi pod wpływem wysokich temperatur wykładano je cegłami, które się jednak szybko kruszyły i rozpadały. Do obowiązków mojego ojca należało wdrapywanie się do tych gigantycznych pojemników, odbijanie młotkiem i meslem resztek pokruszonych cegieł i zastępowanie ich, jedną po drugiej, nowymi. Była to ciężka praca, wymagająca wielkiego wysiłku i skutkująca stałym bólem mięśni, poobcie-ranymi dłońmi i czarnymi paznokciami. Ojciec wracał do domu mniej więcej o wschodzie słońca, ale nasze mieszkanie składało się tylko z dwóch izb, więc nawet jeśli spaliśmy, jego powrót oznaczał dla nas na ogół pobudkę. W większym z dwóch pomieszczeń znajdował się głęboki porcelanowy zlew, lodówka i kuchnia, która służyła również jako piec węglowy, a także stół, krzesła, radio i wąskie łóżko, na którym sypiałam z bratem. Martin był mały jak na swój wiek, toteż mieściliśmy się, leżąc plecami do siebie, przy czym ja zajmowałam miejsce od ściany, żeby odizolować Martina od przenikającego z zewnątrz chłodu. Drugi pokój, pełniący funkcję sypialni rodziców, znajdował się w głębi domu i był tak wąski, że ledwie mieścił zapadający się materac. We frontowym rogu mieszkania znajdowała się łazienka, z wąską wanną i maleńką umywał- 24 ką, które nie pozostawiały praktycznie ani odrobiny wolnego miejsca. Deski podłóg trzeszczały nawet pod najlżejszym użytkownikiem, a ściany, wyłożone brązowawą dyktą, zdobił jedynie drewniany krzyż, wiszący nad łóżkiem moim i Martina, i mały obrazek, przedstawiający Matkę Boską Częstochowską, Czarną Madonnę. Matka Boska na obrazku trzymała zawinięte w pieluszki Dzieciątko Jezus! ich twarze wydawały się łagodne, a jednocześnie nieruchome, mimo że skóra zarówno matki, jak i syna była prawie czarna i miała kolor spalonego ciała. Podobno kiedy kościół, w którym wisiał oryginał obrazu, został podpalony przez niewiernych, malowidło uratowało się mimo szalejących płomieni. A co jeszcze dziwniejsze, szaty Matki Boskiej oraz powijaki Dzieciątka zachowały żywe, nietknięte barwy, podczas gdy skóra tych postaci pociemniała, jakby rzeczywiście matka i dziecko spłonęli żywcem. Obraz Czarnej Madonny był cudem sam w sobie, symbolem potęgi wiary. Matka zapłaciła za jego niemal miniaturową kopię jedenaście dolarów. Dla nas była to gigantyczna suma, ale dla matki obraz był jej wart. Uważała go za swój największy skarb, do którego modliła się codziennie, patrząc w oczy Madonnie, szepcząc do niej, błagając ją niemal konspiracyjnie. O co - nie wiedziałam. Matka patrzyła w obraz z tak żarliwą adoracją, że zaczęłam się go bać i nienawidzieć. Ten płaski, pozbawiony życia przedmiot miał coś, czego ja nigdy nie otrzymałam -jej miłość. Czarna Madonna wisiała nad stołem, przy którym co rano ja i Martin siadywaliśmy z ojcem po jego powrocie z pracy, a oczy Madonny i Dzieciątka spoglądały na nas czujnie z góry. Podczas gdy my, dzieci, jedliśmy owsiankę, matka szykowała ojcu obiad: zwykle było to kilka kromek chleba i rzadka zupa z warzyw z kawałkiem jakiegoś mięsa. Rano nie wolno nam było słuchać radia. Po wielu godzinach przebywania w ogłuszającym hałasie huty drażniła ojca nawet najcichsza muzyka. Do posiłku wypijał zawsze trzy butelki piwa, paląc przy tym papierosy. Był na ogół zbyt zmęczony na jakąkolwiek rozmowę, dlatego jedliśmy w milczeniu, 25 a jedynym dźwiękiem, jaki słyszeliśmy, był odgłos naszego zbiorowego żucia. Zaraz po skończonym posiłku ojciec szedł się położyć i zamykał za sobą drzwi. I wtedy już nikt, łącznie z matką, nie miał prawa go niepokoić, wchodząc do sypialni. Nigdy tego nie robiliśmy. W pośpiechu myliśmy z bratem zęby, a potem wkładaliśmy szkolne mundurki, wyszargane niebieskie swetry i - odpowiednio - spodnie albo spódnicę, które dostaliśmy od sióstr benedyktynek, ponieważ nie było nas stać na kupienie nowych. Ja musiałam spinać spódniczkę, żeby mi nie spadła, a Martin podwijał nogawki spodni, żeby się nie potykać. Codziennie ubieraliśmy się w nasze nędzne stroje i szykowaliśmy się do szkoły jak najciszej. Jakikolwiek hałas mógł spowodować, że ojciec wyskoczyłby z sypialni, krzycząc i przeklinając. Mimo że w domu mówiliśmy tylko po polsku, słów, których używał, nie znałam, a były one tak ostre, że krzywiłam się na sam ich dźwięk. Nauczyliśmy się więc omijać skrzypiące deski i porozumiewać się raczej na migi niż za pomocą słów. To, że ojciec zasnął na dobre, poznawaliśmy po jego głośnym chrapaniu. Wtedy matka skinieniem głowy dawała nam znać, żebyśmy wkładali kurtki, i wychodziliśmy z domu, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi. Co rano matka odprowadzała nas do szkoły, nie dlatego jednak, żeby uważała to za konieczne, tylko dlatego, że pracowała tuż obok, w kościele św. Władysława. Była tam sprzątaczką. Biorąc pod uwagę rozmiary kościoła, pracę miała ciężką, z pewnością nie dla jednej osoby, lecz wzięcie kogoś do pomocy oznaczałoby dla matki zmniejszenie zarobków, wolała więc radzić sobie sama. Kościół pod wezwaniem św. Władysława znajdował się w samym centrum miasta i był wysokim budynkiem z kamienia, przykrytym kopułą z cegieł. Mimo że nie dorównywał wielkością ani hucie, ani fabryce, to jednak wydawał się większy niż oba te budynki razem wzięte. Budowa rozpoczęła się w 1903 roku i mieszkańcy miasta, dla oszczędności, korzystając z łopat i wiader, sami wyko- 26 pali dół pod fundamenty kościoła. W ten sposób każdego centa mogli przeznaczyć na samą świątynię, miejsce pełne majestatu i chwały, ich własny skrawek nieba. Wewnątrz wysokie sklepione sufity spoczywały na bogato rzeźbionych kolumnach, a potężna kopuła - na ciosanych łukach z wapienia. Wnętrze kopuły pokrywały bogate freski, przedstawiające apostołów unoszących się łagodnie na niebie wśród girland chmur. Tył kościoła wieńczył chór z potężnymi organami, których pokryte brązem piszczałki wznosiły się wysoko ku krokwiom. Rzędy ciemnych mahoniowych ławek, tworzących rodzaj żeber, prowadziły do dużego centralnego ołtarza, ozdobionego malowanymi figurami świętych o smutnych twarzach i przesadnie rumianych policzkach. Naturalnej wielkości rzeźba, przedstawiająca św. Władysława, stała osobno w lewym rogu kościoła, obok bocznego ołtarza, rzucając się w oczy jak wierny, który spóźnił się na mszę. Kamienna postać świętego trzymała w ręku pastorał i była ubrana w biały ozdobiony złotem płaszcz i pomalowane na różowo szaty. Gładko ogolony święty miał miły wyraz twarzy, ale jego oczy były dziwnie dalekie, jakby był czymś wiecznie zatroskany. W odróżnieniu od innych świętych Władysław nie był ani męczennikiem, ani świętym. Był urzędnikiem, człowiekiem wysoko urodzonym, który szerzył na Węgrzech i Słowacji wiarę katolicką. Następnie ochrzcił i zajął Siedmiogród, starając się wykorzenić tradycje pogańskie i w całym kraju budując kościoły. Później w akcie wdzięczności za dar religii został koronowany na króla Węgier. Jego działania jednak miały więcej wspólnego z interesami niż ze świętością, tak że pełen roztargnienia wyraz twarzy kamiennej postaci był całkowicie uzasadniony. Tak jakby Władysław był świadom tego, że jest niepodobny do innych świętych, jakby nieuprawniony do tego tytułu i przestraszony, że go na tym nakryją. Utrzymywanie kościoła w czystości wymagało wielkiego wysiłku. Podłogi trzeba było zamiatać codziennie, a raz na tydzień zmywać. Należało też ciągle zeskrobywać z nich wosk skapujący ze świec. Ławki wymagały też raz na 27 tydzień konserwacji, polegającej na wcieraniu w drewno specjalnego olejku, nie mówiąc o regularnym odkurzaniu figur świętych miękką tetrą. Praca wydawała się ponad siły, a i tak była to tylko jej połowa. Do obowiązków matki należało bowiem także dbanie o plebanię i jej jedynego mieszkańca, proboszcza parafii św. Władysława, ojca Jana Świtka. Plebania była prymitywnym, pełnym przeciągów budynkiem - niedoróbką budowlańców - przycupniętym za kościołem, w jego cieniu. Mimo skromnej lokalizacji i niskiego standardu plebania była dla ojca Świtka czymś w rodzaju rezydencji. Jak na duchownego, proboszcz był człowiekiem surowym i wierni traktowali go bardziej jak dygnitarza niż duszpasterza. Twardy sześćdziesięcioparoletni mężczyzna, wysoki i chudy, postawą przypominał kamienny filar. Długie ręce i spiczasta broda sprawiały, że wydawał się jeszcze dłuższy, jakby wzrostem dorównywał własnemu cieniowi. Zachowanie ojca Świtka było sztywne jak on sam. Wyrażał się zawsze krótko i rzeczowo, nawet w czasie kazań oszczędzając słów. Kiedy nie mówił, miał zwyczaj pogwizdywać cicho. Był to wesoły dźwięk, zupełnie nielicujący z jego osobowością, jej jedyny łagodny element. Kiedy ojciec Świtek nie stał akurat na ambonie, siedział w swoim gabinecie. Zostawiał matce długie listy obowiązków, nie licząc ręcznego prania jego odzieży i przygotowywania mu wszystkich posiłków. Proboszcz wymagał też, żeby matka utrzymywała plebanię w tak nieskazitelnej czystości, „by kurz nie zdążył nawet osiąść". Okna i podłogi musiała myć co tydzień, a pościel zmieniać trzy razy w miesiącu. Dochody ojca Świtka, wynikające z jego pracy duszpasterskiej, były bardzo skromne, ale bogata rodzina regularnie go wspomagała i proboszcz starał się sprostać swoim finansowym możliwościom. Mimo deklarowanego ubóstwa miał nowe radio, oprawne w skórę książki i materac z puchu. I chociaż stan posiadania ojca Świtka nie był dla nikogo z mieszkańców Hyde Bend tajemnicą, nikt nie kwestionował luksusów, na jakie sobie pozwalał. Nikt by nie śmiał. Nie 28 odważyłby się powiedzieć przeciwko proboszczowi marnego słowa. Kolejna ekstrawagancja ojca Świtka polegała na regularnych dostawach świeżego mięsa, jakie sobie zapewniał, a o jakich nasza rodzina nie mogłaby nawet marzyć. Jedyną korzyścią, jaką matka odnosiła z tej pracy, poza skromnym wynagrodzeniem, była możliwość zabierania do domu resztek jedzenia, jako że proboszcz nigdy nie jadł dwa razy tego samego. Ojciec Świtek orał moją matką jak wołem roboczym, jednocześnie zachowując się tak, jakby to, że jej pozwalał zabierać resztki jedzenia, stanowiło hojną rekompensatę za jej trudy. Mimo to matka nigdy nie narzekała, nigdy się nawet nie poskarżyła. W szkole uczono mnie, że ksiądz to nie tylko człowiek boży, ale także na ziemi ktoś najbliższy Bogu, z kim będę miała okazję się zetknąć. Może on, tak jak Pan Bóg, wysłuchać naszych modlitw, a do tego jeszcze odpowiedzieć na nie ludzkim głosem. Dla mnie ojciec Świtek był zimny jak figury świętych, które kazał matce pucować do czysta, i nie chciało mi się wierzyć, by Bóg mógł uznać takiego człowieka za kogoś bliskiego sobie. Nawet jako dziecko rozumiałam zawartą w tym ironię. I mimo że nie potrafiłam jej nazwać, dostrzegałam ją we wszystkim, czego nas uczyły siostry. Wiara była obosiecznym mieczem, którym potrafili władać tylko najśmielsi. Bóg kochał nas bezwarunkowo. Jednakże aby mu się odwzajemnić, trzeba było odwagi, jeśli nie szaleństwa. W Księdze świętych była mowa o sprawiedliwych, którym wyłupiono oczy. I o pobożnych, którym obcinano języki. Niesprawiedliwość była czymś równie powszechnym jak ironia, stanowiła konsekwencję życia. Wydawało się więc prawdopodobne, że ojciec Świtek to ktoś najbliższy Boga, z kim miałam szansę się zetknąć, i nie widziałam w tym nic niesprawiedliwego, że moi rodzice całe życie zarabiają parę nędznych centów, sprzątając dwa najważniejsze miejsca w Hyde Bend, podczas gdy sami mieszkamy w czymś, co zawsze pozostanie tylko brudną norą. 29 Pewnego ranka, mniej więcej miesiąc po tym, jak w rzece utonęła dziewczynka, matka obudziła nas wcześnie i kazała nam się czym prędzej ubierać. Zostawiła ojcu na stole przykryte serwetką jedzenie i pomogła nam się ubrać. - Co się dzieje? - zapytał Martin, kiedy matka włożyła mu szkolną koszulę, spiesznie zapinając guziki. Miał wtedy siedem lat, ale z powodu mizernej postury, a także chudych rączek i nóżek, nie wyglądał na swój wiek. - Twój ojciec do tej pory siedzi w „Srebrnym Pantofelku", muszę go stamtąd wyciągnąć - odpowiedziała matka bez ogródek. Gotowała się ze złości. Ledwie zdążyłam włożyć sweter, dopadła mnie z grzebieniem, szarpiąc bezceremonialnie za włosy. Był to rytuał, przeciwko któremu przestałam się buntować. Stawała przede mną, robiła mi przedziałek i zaczesywała włosy za uszy, jakbym nie umiała sama sobie z tym poradzić. Nigdy nie plotła mi warkoczy ani nie wiązała kokard. Chciała, żebym wyglądała zgodnie z jej wizją, a ja nie miałam w tej sprawie nic do powiedzenia. Kiedy już była zadowolona z mojego wyglądu, przystawała przede mną, podziwiając moją twarz i włosy i nie patrzą*, mi w oczy, jakbym była manekinem szykowanym na wystawę. Mieliśmy w domu jedno lustro, które wisiało w łazience nad umywalką, ale rzadko się w nim przeglądałam. Wiedziałam, jak wyglądam, i zdawałam sobie sprawę, że nie jestem ładna. Nie taka jak inne dziewczynki. I nie taka jak moja matka. Mimo że nieschodzący jej z twarzy wyraz zmęczenia przypominał maskę, to jednak nie mógł ukryć ładnych rysów ani pewnej gotowości do uśmiechu, charakterystycznej dla jej ust. Mimo starego ubrania, w jakim 30 chodziła, i chustek, jakie wiązała na głowie, w dalszym ciągu była kobietą, na którą mężczyźni zwracali uwagę. Sama to widziałam. Dostrzegłam też, jak spoglądali na mnie - zawsze tylko przelotnie. Nie dzieliłam z matką nieocenionego kapitału urody, ale było mi z tym wygodnie. Mogłam się ukryć, pozostawać niedostrzeżona. Moja brzydota stanowiła coś w rodzaju kamuflażu, który pozwalał mi decydować, czy chcę istnieć, czy nie. Matka nie miała takiej możliwości. - Dziś zaprowadzisz brata do szkoły - poleciła mi, nakładając chustkę na głowę i zawiązując ją pod brodą, jakby zapinała kask. -1 trzymaj go za rękę, kiedy będziecie szli. Ulice są śliskie po deszczu. Matka obudziła nas nagle i kazała nam się ubierać, toteż dopiero wychodząc, zauważyłam, że znikł obraz Czarnej Madonny. - Gdzie jest twój obraz, mamo? — Zaskoczyłam tym pytaniem zarówno siebie, jak i matkę. Jej twarz wyglądała, jakby z niej spuszczono powietrze. - Właśnie, mamo - zawtórował mi Martin. - Co się stało z obrazem? W tym przerażającym momencie dotarło do mnie, że ojciec musiał sprzedać Czarną Madonnę. Najprawdopodobniej na wódkę. Poczułam, jak wzbiera we mnie gorycz. - Idziemy - szepnęła matka, której głos lekko drżał. -Czas na was. Na zewnątrz padała nieustępliwa mżawka. Powietrze wydawało się gęste. Wzięłam Martina za rękę i razem patrzyliśmy, jak matka, pochylona pod wiatr, idzie ulicą, cmokając grzęznącymi w błocku butami. Kiedy zbliżała się do rogu ulicy, marzyłam o tym, żeby się odwróciła, a może nawet nam pomachała, żeby zrobiła coś, co by rozładowało napięcie poranka. Ale się nie odwróciła. Skręciła za róg i zniknęła nam z oczu, pozostawiając ulicę pustą, jeśli nie liczyć coraz bardziej powiększających się kałuż. - Może powinniśmy za nią pójść? - zapytał Martin. - Nie - odparłam. - Nie możemy iść tam, gdzie ona. 31 „Srebrny Pantofelek" był otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby móc obsłużyć wszystkie zmiany huty i fabryki. Właścicielami gospody byli bracia Pierwsi, Edgar i Clement, którzy obsługiwali bar na zmianę. Obaj byli krępi, mieli szerokie twarze i nieco ponad metr sześćdziesiąt wzrostu. Jednak niedobory wzrostu nadrabiali brutalnością. W „Srebrnym Pantofelku" często wybuchały bójki, ale kiedy brał w nich udział któryś z braci, zawsze ktoś lądował w szpitalu. Bracia byli znani z tego, że za barem trzymali kije bejsbolowe. Nie były to jednak zwykłe kije. Miały końce nabite gwoździami i mówiono, że bracia nimi wymachiwali przy byle okazji.Większość mężczyzn wiedziała, że gdyby chcieli sobie pozwolić na jakąś burdę, to - we własnym interesie - nie wewnątrz lokalu. Chociaż „Srebrny Pantofelek" wydawał się tak samo niegościnny i niebezpieczny jak huta stali, był jedynym miejscem, w którym ojciec mógł się spotykać ze swoim bratem Williamem. Od lat trwała nie wypowiedziana, ale zacięta wojna między rodziną ojca a naszą matką i chociaż nigdy nam nie powiedziano, o co w tym wszystkim chodziło, nie ulegało wątpliwości, że to dlatego nie pozwalano nam się kontaktować z krewnymi. Kiedy Martin był jeszcze bardzo mały, a ja się dowiedziałam w szkole, że inne dzieci mają kuzynów, zapytałam rodziców, czy ja też mam kuzynów. Matka i ojciec wymienili spojrzenia, po czym ojciec wybiegł z domu. Matka uszczypnęła mnie w rękę i syknęła: - Nie zadawaj takich pytań, chcesz wywołać awanturę? Nigdy więcej nie poruszyłam tego tematu. Kiedy Martin osiągnął wiek, w którym dzieci zaczynają się interesować takimi sprawami, opowiedziałam mu o tamtym incydencie i ostrzegłam przed zadawaniem pytań o kuzynów. Normalnie taka uwaga by nie wystarczyła, by powściągnąć jego ciekawość, ale widocznie było coś w sposobie, w jaki o tym mówiłam, co go przekonało, że nie warto ryzykować. Pytania na temat rodziny były w naszym domu zakazane, ale i tak od czasu do czasu ta sprawa przewijała się w rozmowach rodziców. Niewiele mogłam z tego pojąć, ale ze 32 strzępków tych rozmów i z przemilczeń zdołałam poskładać żałosną historię. Dla matki miłość i strata to były synonimy. Wystarczyłoby właściwie tylko jedno z tych słów. Jej ojciec umarł na serce, kiedy była bardzo młoda, o połowę młodsza ode mnie. Rok później umarł na ospę jej młodszy brat Ste-phen. Wkrótce po nim zapalenie płuc zabrało babcię. Życie naszej matki było jedną wielką listą strat. Matka nigdy nie mówiła o tych zgonach, nie opłakiwała ich ani nie kwestionowała. Nie mogłam się ustrzec wniosku, że Bóg obrócił się przeciwko niej, że o niej zapomniał. Uczono mnie jednak, że nie trzeba być grzesznikiem, żeby doznawać niezasłużonych nieszczęść. Taki już był nasz los. A jednak zastanawiałam się, czy to przypadek, czy może jakaś inna siła sprawiała, że moją matkę opuszczali ludzie, na których jej za